You are on page 1of 215

Victor Hugo

N�dznicy

(Prze�o�y�a Krystyna Byczewska)


Cz�� pi�ta
Jan Valjean
Ksi�ga pierwsza
Wojna w�r�d czterech �cian
I
Charybda przedmie�cia �w. Antoniego
i Scylla przedmie�cia Temple
Dwie najbardziej pami�tne barykady, kt�re badacz chor�b spo�ecznych mo�e
wymieni�, nie nale�� do okresu, w kt�rym rozgrywa si� akcja tej ksi��ki.
Barykady te, z
kt�rych ka�da w inny spos�b by�a symbolem gro�nych wydarze�, wyros�y spod ziemi
w czasie nieszcz�snego powstania w czerwcu 1848 roku, owej najwi�kszej wojny
ulicznej, jak�
zna historia.
Niekiedy z g��bi swoich udr�k, zw�tpie�, n�dzy, gor�czki, nieszcz��, z g��bin
wyziew�w, niewiedzy i ciemnoty ten wielki desperat - mot�och - protestuje nawet
przeciw
zasadom, przeciw wolno�ci, r�wno�ci i braterstwu, przeciw g�osowaniu
powszechnemu i
rz�dom wszystkich przez wszystkich, i posp�lstwo wydaje walk� ludowi.
N�dzarze atakuj� prawo powszechne; ochlokracja* powstaje przeciw ludowi.
Ponure to s� dni, albowiem nawet w tym szale�stwie jest zawsze szczypta prawa; w
tym pojedynku jest co� z samob�jstwa; i s�owa, kt�re chc� by� obelgami: ho�ota,
mot�och,
ochlokracja, gawied� - stwierdzaj� niestety raczej win� tych, co rz�dz�, ni�
tych, co cierpi�;
raczej win� uprzywilejowanych ni� wydziedziczonych.
My za� wymawiamy zawsze te s�owa z b�lem i z szacunkiem, kiedy bowiem filozof
sonduje fakty, kt�rym s�owa owe odpowiadaj�, cz�sto obok nikczemno�ci znajduje
prawdziw� wielko��. Ateny by�y ochlokracj�, Holandia jest dzie�em ho�oty;
mot�och niejeden
raz ocali� Rzym; gawied� sz�a za Chrystusem.
Nie ma my�liciela, kt�ry by czasem nie wejrza� z uwag� we wspania�e wielko�ci
nizin
spo�ecznych.
O tym mot�ochu my�la� zapewne �w. Hieronim - o wszystkich tych biedakach,
w��cz�gach, n�dzarzach, z kt�rych wywodzili si� aposto�owie i m�czennicy - kiedy
wypowiedzia� tajemnicze s�owa: Fex urbis, lex orbis.*
Akty rozpaczy tego t�umu, kt�ry cierpi i broczy krwi�, pope�niane przeze� gwa�ty
sprzeczne z zasadami stanowi�cymi o jego �yciu, jego ataki na prawo s� ludowymi
zamachami stanu i musz� by� t�umione. Cz�owiek uczciwy po�wi�ca si� dla tej
sprawy i z
mi�o�ci do tego t�umu zwalcza go. Stawiaj�c mu czo�o, ile� jednak znajduje
rzeczy na jego
usprawiedliwienie! Opieraj�c mu si�, jak�� otacza go czci�! Jest to jeden z tych
rzadkich
moment�w, kiedy czyni�c to, co nale�y, cz�owiek czuje si� mimo wszystko
niepewny, jakby
co� odradza�o mu, �eby szed� dalej; nie cofa si�, gdy� tak trzeba; ale sumienie,
cho� spokojne,
jest przecie� smutne, a spe�nieniu obowi�zku towarzyszy bolesne �ci�ni�cie
serca.
Spieszmy powiedzie�, �e czerwiec 1848 roku to fakt zupe�nie odr�bny i prawie
niemo�liwy do sklasyfikowania w filozofii historii. Wszystkie s�owa, kt�re
wypowiedzie-
li�my przed chwil�, nale�y odrzuci�, kiedy chodzi o te niezwyk�e zamieszki, w
kt�rych czu�o
si� �wi�ty niepok�j pracy domagaj�cej si� swoich praw. Trzeba by�o je t�umi� -
tak
nakazywa� obowi�zek - gdy� godzi�y w republik�. Ale - w gruncie rzeczy - czym
by�
czerwiec 1848? Buntem ludu przeciwko samemu sobie.
Nie mo�e by� mowy o dygresji, kiedy nie traci si� z oczu g��wnego w�tku; niech
nam
wolno b�dzie zatem zatrzyma� przez chwil� uwag� czytelnika na owych wspomnianych
przez
nas dw�ch barykadach - w swoim rodzaju jedynych - tak charakterystycznych dla
tego
powstania.
Jedna z nich tarasowa�a wej�cie na przedmie�cie �w. Antoniego; druga broni�a
dost�pu do przedmie�cia Temple: ci, w czyich oczach wznios�y si� te dwa
arcydzie�a wojny
domowej na tle ol�niewaj�cego b��kitu czerwcowego nieba, nie zapomn� ich nigdy.
Barykada �w. Antoniego by�a potworna. Wysoka na trzy pi�tra, a szeroka na
siedemset st�p, zagradza�a od jednego do drugiego ko�ca szeroki wylot
przedmie�cia, czyli
trzy ulice; poszczerbiona, z�bata, poszarpana, postrz�piona, rozdarta olbrzymi�
wyrw�,
z�o�ona z wspartych o siebie stos�w, z kt�rych ka�dy by� bastionem, wysuwaj�c
tam i �wdzie
swoje p�wyspy, pot�nie wsparta o dwa wielkie cyple dom�w przedmie�cia,
wyrasta�a z
g��bi gro�nego placu, kt�ry ogl�da� dzie� 14 lipca, jak tama wzniesiona przez
cyklop�w. Za
t� barykad�-matk� pi�trzy�o si� w g��bi ulicy dziewi�tna�cie innych barykad. Na
sam widok
tej barykady czu�o si�, �e nieogarnione, �miertelne cierpienie tego przedmie�cia
osi�gn�o �w
ostateczny punkt, w kt�rym rozpacz chce przemieni� si� w zag�ad�. Z czego
zbudowana by�a
barykada? �Z trzech sze�ciopi�trowych dom�w umy�lnie zburzonych� - m�wili jedni.
�Z nagromadzonego gniewu ludu� - m�wili inni. By�a, jak ka�da budowla nienawi�ci
- �a�osn�
kup� gruz�w. Mo�na by�o powiedzie�: �Kto to zbudowa�?� Mo�na by�o powiedzie�
r�wnie�:
�Kto to zburzy�?� By�a to improwizacja oburzenia. O! Macie tutaj drzwi! krat�!
daszek! ram�
okienn�! p�kni�t� fajerk�! wyszczerbiony rondelek! Dawajcie wszystko! Rzucajcie
tu
wszystko! Pchajcie, toczcie, rozkopujcie, przewracajcie, zwalajcie wszystko!
Tworzy�y j�
kamienie brukowe, p�yta z chodnika, belka, sztaba �elaza, �cierka, wybita szyba,
dziurawe
krzes�o, g��b kapusty, szmata, �achman i z�orzeczenia. By�o to i wielkie, i
ma�e. Parodia
otch�ani przez ba�agan. Olbrzymia bry�a obok atomu; kawa� muru i st�uczona
miska; gro�ne
zbratanie wszelkich szcz�tk�w. Syzyf dorzuci� tu sw�j g�az, a Hiob wyszczerbiony
czerep.
S�owem - straszne. Akropol n�dzarzy. Przewr�cone w�zki stercza�y ze skarpy,
wielki
dwuko�owy w�z le��cy w poprzek, osi� do g�ry, przecina� niby szrama t�
niespokojn� fasad�;
omnibus beztrosko wci�gni�ty na sam szczyt wa�u, jak gdyby architekci tej
dzikiej budowli
chcieli do grozy doda� �obuzeri� - wyci�ga� sw�j dyszel zapraszaj�c jakie�
powietrzne
rumaki. Ten gigantyczny stos, aluwialne pok�ady zamieszek, przywodzi� na my�l
wyobra�enie Ossy na Pelionie* wszystkich dawnych rewolucji; rok 93 na 1789; 9
Thermidora
na 10 sierpnia; 18 Brumaire'a na 21 stycznia; Vendemiaire na Prairialu, rok 1848
na 1830.
Plac zas�ugiwa� na t� rol�, barykada godna by�a stan�� w miejscu, z kt�rego
znik�a Bastylia.
Gdyby ocean wznosi� tamy, zbudowa�by je w taki w�a�nie spos�b. Na tej
bezkszta�tnej
zaporze odcisn�a si� w�ciek�o�� fal. Jakich fal? - T�umu. Zdawa�o si�, �e wida�
skamienia�y,
st�a�y huk fal. Zdawa�o si�, �e s�ycha� brz�czenie olbrzymich, mrocznych
pszcz�
gwa�townego post�pu, jak gdyby barykada by�a ich ulem. By�y� to zaro�la? By�a�
to orgia?
By�a� to forteca? Zdawa�o si�, �e szale�stwo zbudowa�o barykad� jednym
uderzeniem swych
skrzyde�. Ta reduta mia�a w sobie co� z kloaki; �w chaos mia� w sobie co�
olimpijskiego. W
tym pe�nym rozpaczy bez�adzie wida� by�o krokwie z dachu, �ciany poddaszy razem
z
tapetami, ramy okienne z ca�ymi szybami wstawione w gruzy i czekaj�ce na kule
armatnie,
wyrwane kominki, szafy, sto�y, �awy, s�owem - rycz�cy ba�agan; a ponadto tysi�c
n�dznych
rupieci, wzgardzonych nawet przez �ebraka, kt�re zawieraj� w sobie i w�ciek�o��,
i nico��.
Rzek�by�, �e by�y to �achmany ludu, �achmany z drzewa, �elaza, ze spi�u, z
kamienia, kt�re
przedmie�cie �w. Antoniego jednym pot�nym zamachni�ciem wymiot�o na sw�j pr�g,
buduj�c ze swej n�dzy barykad�. Kloce, podobne do pni katowskich, zerwane
�a�cuchy,
wsporniki, cz�ci konstrukcji ciesielskich podobne do szubienic, ko�a le��ce na
p�ask i
wystaj�ce ze stos�w gruzu nadawa�y tej budowli anarchii pos�pny wyraz,
przywodz�c na
my�l dawne tortury, kt�rymi niegdy� m�czono lud. Na barykadzie �w. Antoniego
wszystko
s�u�y�o za bro�; sypa�o si� stamt�d wszystko, co wojna domowa mo�e cisn�� w
g�ow�
spo�ecze�stwa; nie by�a to walka, lecz paroksyzm. Z karabin�w broni�cych tej
reduty - a
znajdowa�y si� mi�dzy nimi i gar�acze - lecia�y okruchy porcelany, kostki,
guziki, a nawet
ga�ki od nocnych szafek, pociski niebezpieczne, bo miedziane. T� barykad� op�ta�
sza�; pod
niebiosa bi� z niej niesamowity krzyk; chwilami, wyzywaj�c wojsko, pokrywa�a si�
t�umem i
burz�; wie�czy�a j� ci�ba rozp�omienionych g��w; wype�nia�o mrowie ludzkie, niby
kolczasty
grzebie� wyrasta� z niej las karabin�w, szabel, kij�w, topor�w, pik i bagnet�w;
wielki
czerwony sztandar �opota� na wietrze. Dobiega� z niej odg�os komendy, pie�ni
bojowe, warkot
b�bn�w, �kania kobiet i ponury �miech g�odomor�w. By�a olbrzymia i pulsuj�ca
�yciem. Jak
naelektryzowany grzbiet zwierza iskrzy�a si� b�yskami piorun�w. Duch rewolucji
okrywa�
chmur� szczyt sza�ca, sk�d dobywa� si� pomruk g�osu ludu podobny do g�osu Boga;
przedziwny majestat p�yn�� z tego tytanicznego �mietnika. By�a to kupa �mieci i
zarazem g�ra
Synaj. Jak m�wili�my przed chwil�, w imi� rewolucji atakowa�a kogo? - Rewolucj�.
Barykada ta, kt�r� stworzy� przypadek, nie�ad, przestrach, nieporozumienie i to,
co nieznane,
mia�a naprzeciw siebie izb� ustawodawcz�, suwerenno�� ludu, g�osowanie
powszechne,
nar�d, republik�. �Karmaniola� wyzywa�a do walki �Marsyliank�.
Wyzwanie niedorzeczne, lecz bohaterskie: to stare przedmie�cie bowiem jest
bohaterem.
Przedmie�cie i reduta pomaga�y sobie; przedmie�cie os�ania�o si� redut�, reduta
opiera�a si� o przedmie�cie. Rozleg�a barykada ci�gn�a si� jak skalisty brzeg,
o kt�ry
rozbija�a si� strategia genera��w zaprawionych w wojnie w Afryce. Jej pieczary,
naro�le,
brodawki i garby zdawa�y si� robi� grymasy i �mia� szyderczo w k��bach dymu. Tej
bezkszta�tnej masy nie ima�y si� kule; pociski zapada�y si� w ni�, ton�y,
grz�z�y; kartacze
wybija�y w niej tylko szczerby; na c� si� zda bombardowa� chaos? I pu�ki,
nawyk�e do
najbardziej okrutnych obraz�w wojny, niespokojnym okiem spogl�da�y na t� redut�
przypominaj�c� drapie�ne zwierz�, zje�on� jak odyniec, olbrzymi� jak g�ra.
O �wier� mili stamt�d, �mia�ek, kt�ry wychyli�by g�ow� zza rogu ulicy Temple,
wychodz�cej na bulwar niedaleko Wie�y Ci�nie�, za wyst�p muru utworzony przez
wystaw�
sklepu Dallemagne, ujrza�by w oddali, za kana�em, na ulicy biegn�cej w g�r� do
Belleville, w
najwy�szym punkcie owej pochy�o�ci - dziwaczny mur. Mur ten si�ga� wysoko�ci
drugiego
pi�tra ��cz�c domy z prawej strony z domami z lewej, jak gdyby sama ulica
zagi�a swoj�
najwy�sz� �cian�, aby si� nagle odgrodzi�. �ciana ta, zbudowana z kamieni
brukowych, by�a
prosta, poprawna, ch�odna, prostopad�a, wyr�wnana wed�ug linii, wyci�gni�ta pod
sznurek,
u�o�ona wed�ug pionu. Mo�e brak�o w niej cementu, ale to, podobnie jak w murach
rzymskich, w niczym nie psu�o jej surowej architektury. Z jej wysoko�ci wnosi�
by�o mo�na i
o jej g��boko�ci. Kraw�d� g�rna by�a �ci�le r�wnoleg�a do podstawy. Na szarej
powierzchni
rysowa�y si� w pewnych odst�pach, podobne do czarnych nitek, ledwo widoczne
strzelnice,
r�wnomiernie od siebie umieszczone. Jak okiem si�gn��, ulica by�a pusta.
Wszystkie okna i
wszystkie drzwi zamkni�te. W g��bi, zmieniaj�c ulic� w �lepy zau�ek, wznosi�a
si� owa
zapora - mur nieruchomy i spokojny; nie wida� by�o na nim nikogo, nie s�ycha�
nic: ani
krzyku, ani szmeru, ani tchnienia. Grobowiec.
O�lepiaj�ce czerwcowe s�o�ce zalewa�o t� rzecz potworn� potokami �wiat�a.
By�a to barykada na przedmie�ciu Temple.
Przybywaj�c w jej pobli�e, nawet najwi�kszy �mia�ek musia� na jej widok
zastanowi�
si� nad tym zagadkowym zjawiskiem. Wszystko tam by�o dopasowane, spojone,
po��czone,
g�adkie, symetryczne i ponure. Z�o�y�a si� na ni� wiedza i ciemno�ci. Czu�o si�,
�e dow�dca
tej barykady jest geometr� lub upiorem. Patrzano na ni� i m�wiono szeptem.
Czasem jaki� �o�nierz, oficer lub przedstawiciel ludu odwa�y� si� przej�� przez
opustosza�� jezdni�, w�wczas rozlega� si� cichy, ostry �wist i przechodzie�
pada� martwy lub
ranny, a je�li uda�o mu si� uj�� ca�o, kula grz�z�a w zamkni�tej okiennicy, w
tynku kamienicy
lub w jakiej� szparze w bruku. Czasem by�a to nie kula, lecz kartacz. Albowiem
ludzie z
barykady zrobili sobie dwie armatki z dw�ch kawa�k�w �eliwnych rur od gazu,
zatkanych
paku�ami i glin� do wylepiania pieca. Nie marnowano prochu, prawie ka�dy strza�
by� celny.
Tu i �wdzie le�a�o kilka trup�w, na bruku widnia�y ka�u�e krwi. Pami�tam bia�ego
motyla,
kt�ry lata� nad ulic�. Lato nie abdykuje.
W pobli�u wszystkie wn�ki bram pe�ne by�y rannych.
Ka�dy czu�, �e jaki� niewidoczny strzelec trzyma go na muszce swojej strzelby i
�e
ulica na ca�ej d�ugo�ci jest pod obstrza�em.
St�oczeni za �ukiem utworzonym przez sklepiony most na kanale u wej�cia na
przedmie�cie Temple �o�nierze kolumny szturmowej patrzyli z powag� i skupieniem
na ow�
pos�pn� redut�, na ten bezruch, na t� niewzruszono��, z kt�rej wybiega�a �mier�.
Niekt�rzy
czo�gali si� na brzuchu w g�r�, po pochy�o�ci mostu, uwa�aj�c, �eby ich czaka
nie
wystawa�y.
Dzielny pu�kownik Monteynard patrzy� na t� barykad� z zachwytem nie pozbawionym
l�ku: �Jak wspaniale jest zbudowana! - m�wi� do kt�rego� z przedstawicieli ludu.
- Ani jeden
kamie� nie wystaje! C� za misterna robota!� W tej samej chwili kula strzaska�a
krzy� na
jego piersi: pu�kownik pad�.
�Tch�rze! - m�wiono. - Niech�e si� poka��! Niech ich zobaczymy! Nie maj� odwagi!
Kryj� si�!� Barykada na przedmie�ciu Temple, broniona przez osiemdziesi�ciu
ludzi,
atakowana przez dziesi�� tysi�cy, trzyma�a si� trzy dni. Czwartego chwycono si�
tego samego
sposobu, co w Zaatcha i w Konstantynie: przebito domy, wdarto si� przez dachy i
barykada
zosta�a zdobyta. �aden z osiemdziesi�ciu tch�rz�w nie pomy�la� o ucieczce;
wszyscy polegli,
z wyj�tkiem przyw�dcy Barth�lemy'ego, o kt�rym b�dziemy m�wili za chwil�.
Barykada �w. Antoniego by�a hukiem grom�w; barykada Temple - cisz�. Te dwie
reduty r�ni�y si� mi�dzy sob�: jedna by�a gro�na, druga z�owieszcza. Jedna
wydawa�a si�
paszcz�, druga - mask�.
Za�o�ywszy, �e gigantyczna i ponura insurekcja czerwcowa sk�ada�a si� z gniewu i
zagadki, w pierwszej barykadzie czu�o si� smoka, za drug� - sfinksa.
Te dwie twierdze zosta�y wzniesione przez dw�ch ludzi, jeden nazywa� si�
Cournet,
drugi Barth�lemy. Cournet zbudowa� barykad� �w. Antoniego, Barth�lemy - barykad�
Temple. Ka�da z nich by�a obrazem swego tw�rcy.
Cournet by� wysoki, mia� szerokie bary, czerwon� twarz, pot�n� pi��, m�ne
serce,
praw� dusz�, wejrzenie szczere i gro�ne. Nieustraszony, energiczny, zapalczywy,
wybuchowy, najserdeczniejszy z ludzi, najgro�niejszy z przeciwnik�w. Wojna,
walka, zgie�k
bitwy by�y jego �ywio�em i wprawia�y go w wy�mienity humor. By� niegdy� oficerem
marynarki: z jego ruch�w i g�osu zna� by�o, �e wraca z oceanu, �e przybywa z
burzy. Bitwa
by�a dla� dalszym ci�giem huraganu. Cournet mia� w sobie co� z Dantona (z
wyj�tkiem
geniuszu), podobnie jak Danton - mia� co� z Herkulesa (z wyj�tkiem bosko�ci).
Barth�lemy, chudy, niepozorny, blady i milkliwy, by� swego rodzaju ulicznikiem z
pi�tnem tragizmu. Spoliczkowany przez policjanta �ledzi� go, tropi� i zabi�, za
co - w
siedemnastym roku �ycia - zosta� skazany na ci�kie roboty. Wyszed� z nich i
zbudowa� t�
barykad�. P�niej - fatalnym zbiegiem okoliczno�ci - na wygnaniu w Londynie
Barth�lemy
zabi� Courneta. By� to tragiczny pojedynek. Po pewnym czasie, uwik�any w jak��
tajemnicz�
histori�, gdzie gra�a rol� nami�tno�� - jedna z tych, dla kt�rych sprawiedliwo��
francuska
znajduje okoliczno�ci �agodz�ce, a sprawiedliwo�� angielska tylko �mier� -
Barth�lemy zosta�
powieszony.
Ponura budowla spo�eczna tak jest urz�dzona, �e wskutek n�dzy materialnej,
wskutek
ciemnoty moralnej �w nieszcz�nik o du�ej - a mo�e nawet wybitnej inteligencji -
zacz�� od
ci�kich rob�t we Francji, a sko�czy� na szubienicy w Anglii. Barth�lemy uznawa�
jeden
tylko sztandar: czarn� chor�giew.
II
Co robi� w przepa�ci, je�li nie rozmawia�?
Szesna�cie lat znaczy wiele w podziemnej edukacji rewolucyjnej, tote� czerwiec
1848
m�drzejszy by� w tym wzgl�dzie od czerwca 1832. W por�wnaniu z olbrzymimi
barykadami,
o kt�rych wspominali�my, barykada na ulicy Konopnej by�a zaledwie zarysem,
embrionem;
wszak�e na owe czasy ona tak�e by�a gro�na.
Pod okiem Enjolrasa - bo Mariusz nie zwraca� ju� na nic uwagi - powsta�cy
wykorzystali noc. Nie tylko naprawili, ale powi�kszyli barykad�. Podwy�szyli j�
o dwie
stopy. �elazne sztaby, wetkni�te mi�dzy kamienie, wygl�da�y jak lance nastawione
na sztorc.
Poznoszono zewsz�d wszelkiego rodzaju rupiecie i barykada zewn�trz sprawia�a
wra�enie
jeszcze wi�kszego chaosu. Reduta zosta�a misternie obmurowana od wewn�trz, a
naje�ona na
zewn�trz.
Naprawiono tak�e kamienne schody, po kt�rych mo�na by�o wej�� na ni� jak na mur
cytadeli.
Barykada zosta�a uporz�dkowana, izba na parterze wyprz�tni�ta, kuchnia zaj�ta na
szpital, ranni opatrzeni, rozsypany proch pozbierany, kule odlane, naboje
sfabrykowane,
szarpie naskubane, porzucona bro� rozdana, wn�trze reduty wyczyszczone, �mieci
uprz�tni�te, trupy wyniesione.
Zabitych z�o�ono na stos w uliczce Zakr�t, kt�r� powsta�cy wci�� jeszcze
trzymali w
r�ku. Przez d�ugi czas bruk w tym miejscu pozosta� czerwony. W�r�d poleg�ych
by�o czterech
gwardzist�w gwardii narodowej z przedmie�cia. Enjolras kaza� od�o�y� na bok ich
mundury.
Enjolras poradzi� tak�e przespa� si� ze dwie godziny. Rada Enjolrasa by�a
rozkazem.
Jednak�e kilku zaledwie powsta�c�w us�ucha�o jej. Feuilly zu�y� te dwie godziny
na wykucie
napisu w murze naprzeciw szynku:
Niech �yj� ludy!
Te trzy s�owa wyryte w kamieniu gwo�dziem, widnia�y na tej �cianie jeszcze w
roku
1848.
Trzy mieszkanki �Koryntu� skorzysta�y z nocnej przerwy, aby znikn�� na dobre;
powsta�cy odetchn�li z ulg�. Zdo�a�y znale�� schronienie w jednym z s�siednich
dom�w.
Wi�kszo�� rannych mog�a i chcia�a jeszcze walczy�. W kuchni, zamienionej na
ambulans, na pos�aniu z materac�w i wi�zek s�omy, le�a�o pi�ciu ci�ko rannych,
w�r�d nich
dw�ch miejskich gwardzist�w. Opatrzono ich przed innymi.
W izbie na parterze zosta� tylko pan Mabeuf pod czarnym ca�unem i Javert
przywi�zany do s�upa.
- Tutaj jest sala umar�ych - rzek� Enjolras.
W izbie tej s�abo o�wietlonej �oj�wk�, st� z nieboszczykiem by� umieszczony w
g��bi
w poprzek s�upa, tak �e stoj�cy Javert i le��cy Mabeuf tworzyli co� w rodzaju
wielkiego
krzy�a. Dyszel omnibusu, cho� strzaskany przez kule, stercza� jeszcze w g�r� i
mo�na by�o
zawiesi� na nim chor�giew.
Enjolras, kt�ry mia� t� cech� wodza, �e wykonywa� zawsze to, co powiedzia�,
przywi�za� do tego drzewca podziurawiony kulami i skrwawiony surdut zabitego
starca.
Nie by�o ju� nic do jedzenia. Ani chleba, ani mi�sa. Pi��dziesi�ciu ludzi z
barykady w
ci�gu szesnastu godzin wyczerpa�o do cna szczup�e zapasy gospody. Dla ka�dej
barykady,
kt�ra si� trzyma, nadchodzi nieuchronnie moment, kiedy staje si� tratw�
�Meduzy�. Trzeba
by�o pogodzi� si� z g�odem. Wstawa� sparta�ski dzie� 6 czerwca, kiedy to na
barykadzie
Saint-Merry Jeanne otoczony przez powsta�c�w domagaj�cych si� chleba odpowiada�
tym
wszystkim bojownikom wo�aj�cym �Je��: �Je��? Po co? Jest trzecia. O czwartej
ju� nie
b�dziemy �yli!�
Poniewa� nie by�o nic do jedzenia, Enjolras nie pozwoli� pi�. Zupe�nie zabroni�
wina i
wydzieli� porcje w�dki.
W piwnicy znaleziono pi�tna�cie pe�nych butelek, szczelnie zalakowanych.
Enjolras i
Combeferre obejrzeli je. Combeferre wracaj�c na g�r� powiedzia�:
- To stare zapasy ojca Hucheloup, kt�ry by� niegdy� kupcem korzennym.
- To musi by� uczciwe winko - rzek� Bossuet. - Ca�e szcz�cie, �e Grantaire �pi.
Gdyby by� na nogach, mieliby�my trudno�ci z ocaleniem tych butelek.
Mimo szemrania powsta�c�w Enjolras postawi� r�wnie� weto co do tych pi�tnastu
butelek i �eby nikt ich nie tkn��, kaza� ustawi� je niczym jak�� �wi�to�� pod
sto�em, na
kt�rym spoczywa� ojciec Mabeuf.
Oko�o drugiej nad ranem powsta�cy policzyli si�. By�o ich jeszcze trzydziestu
siedmiu.
Wstawa� �wit. Zgaszono pochodni�, kt�r� ustawiono z powrotem w kamiennej wn�ce.
Wn�trze barykady, rodzaj niewielkiego podw�rka wykrojonego z ulicy, zalega�
g�sty mrok; w
pos�pnej szaro�ci brzasku wygl�da�o ono jak pok�ad ton�cego okr�tu. Porusza�y
si� na nim
czarne sylwetki walcz�cych. Nad tym straszliwym gniazdem cienia rysowa�y si�
blado pi�tra
milcz�cych dom�w; w g�rze ju� biela�y kominy. Niebo mia�o urocz�, nieokre�lon�
barw�, ni
to bia��, ni to niebiesk�. Ptaki przelatywa�y z radosnym �wiergotem. Na dachu
wysokiego,
zwr�conego ku wschodowi domu w g��bi barykady k�ad� si� r�owy odblask. W
okienku na
trzecim pi�trze poranny wietrzyk rozwiewa� siwe w�osy zabitego m�czyzny.
- Ciesz� si�, �e pochodnia ju� zgaszona - odezwa� si� Courfeyrac do Feuilly'ego.
-
Z�o�ci� mnie jej p�omie� chybocz�cy na wietrze. Wygl�da�o, jakby si� ba�a.
�wiat�o pochodni
podobne jest do m�dro�ci ludzi tch�rzliwych: kiepsko o�wieca, bo dr�y.
Jutrzenka budzi i ptaki, i my�li; wszyscy zacz�li rozmawia�. Joly, widz�c kota
spaceruj�cego po rynnie, filozofowa� na jego temat.
- Co to jest kot? - m�wi�. - To poprawka. Pan B�g, stworzywszy mysz, powiedzia�
sobie: �Oho, paln��em g�upstwo!� I stworzy� kota. Kot to korekta myszy. Mysz i
kot to
przejrzana i poprawiona odbitka dzie�a stworzenia.
Combeferre w kole student�w i robotnik�w m�wi� o poleg�ych, o Janie Prouvaire,
Bahorelu, o panu Mabeuf, nawet o Le Cabucu; m�wi� te� o surowym smutku
Enjolrasa:
- Harmodiusz i Arystogiton, Brutus, Kasjusz Cherea, Stephanus, Cromwell,
Charlotte
Corday, Sand, ka�dy z tych ludzi po zamachu prze�ywa� chwile udr�ki. Serce nasze
jest tak
czu�e, �ycie ludzkie jest tak� tajemnic�, �e nawet wtedy, gdy zab�jstwo jest
czynem
obywatelskim czy wyzwalaj�cym - je�li zab�jstwo mo�e nim by� - wyrzut sumienia z
powodu podniesienia r�ki na cz�owieka �ywszy jest ni� rado�� z zas�ugi wobec
ludzko�ci.
W chwil� p�niej - tok gaw�dy cz�sto biegnie zygzakiem - od wierszy Jana
Prouvaire
Combeferre przeszed� do por�wnywania t�umaczy �Georgik�, Raux i Cournanda,
Cournanda i
Delille'a, wymieni� te� pewne ust�py t�umaczone przez Malfilatre'a, a
szczeg�lnie ten o
cudach towarzysz�cych �mierci Cezara; od Cezara rozmowa znowu wr�ci�a do
Brutusa.
- Cezar - m�wi� Combeferre - s�usznie zgin��. Cycero jest wzgl�dem niego surowy,
i
ma racj�. Surowo�� jego nie ma w sobie nic z paszkwilu. W napa�ciach Zoila na
Homera,
Mewiusza na Wergilego, Vis�go na Moliera, Pope'a na Szekspira czy Frerona na
Woltera
dzia�a odwieczne prawo zazdro�ci i nienawi�ci; geniusze przyci�gaj� zniewagi,
wielcy ludzie
zawsze s� mniej lub wi�cej oszczekiwani. Ale Zoil to zupe�nie co innego ni�
Cycero. Cycero
domaga si� sprawiedliwo�ci my�l� - podobnie jak Brutus domaga si�
sprawiedliwo�ci
mieczem. Co do mnie, to pot�piam t� drug� sprawiedliwo�� - miecz; ale
staro�ytno�� j�
uznawa�a. Cezar, pogwa�ciciel Rubikonu, kt�ry rozdawa� godno�ci, jakby
pochodzi�y one od
niego, a nie od ludu, kt�ry nie wstawa� podczas wej�cia senatu - post�powa� -
powiada Eu-
tropas - jak kr�l, niemal nawet jak tyran - regia ac poene tyrannica*. By�
wielkim
cz�owiekiem; tym gorzej albo tym lepiej; tym dobitniejsza p�ynie z tego nauka.
Dwadzie�cia
trzy rany Cezara mniej mnie wzruszaj� ni� oplwane czo�o Jezusa. Cezara
zasztyletowali
senatorowie; Jezusa policzkowali pacho�cy. Im wi�ksza zniewaga, tym wyra�niej
wyst�puje
bosko��.
Bossuet, kt�ry stoj�c z karabinem w r�ku na stosie kamieni g�rowa� nad
rozmawiaj�cymi, wykrzykiwa�:
- O Cydathenaeum, Myrrhinusie! Probalinto! O Gracje Eantydy! Ach, kt� sprawi,
�ebym m�g� deklamowa� wiersze Homera jak Grek z Laurium lub Edapteonu!
III
Przeja�nienia i za�mienia
Enjolras poszed� na zwiady. Wyszed� przez uliczk� Zakr�t, przemykaj�c si� wzd�u�
dom�w.
Powsta�cy - stwierd�my to - byli pe�ni nadziei. �atwo��, z jak� odparli szturm
nocny,
sprawi�a, �e ju� niemal lekcewa�yli atak, kt�ry mia� nast�pi� o �wicie. Czekali
na niego z
u�miechem. Wierzyli w sw�j sukces, podobnie jak wierzyli w swoj� spraw�. Na
pewno
zreszt� otrzymaj� posi�ki. Liczyli na nie. Z ow� sk�onno�ci� do wr�enia
zwyci�stwa, kt�ra
stanowi wielk� si�� walcz�cego Francuza, dzielili nadchodz�cy dzie� na trzy z
g�ry ustalone
okresy: o sz�stej rano pu�k, kt�ry �urobili�, przejdzie na ich stron�; w
po�udnie - w ca�ym
Pary�u wybuchnie powstanie; o zachodzie s�o�ca - rewolucja.
S�ycha� by�o dzwon z Saint-Merry; od wczorajszego dnia nie zamilk� ani na
chwil�;
dowodzi�o to, �e inna barykada - ta wielka, dowodzona przez Jeanne'a - trzyma
si� ci�gle.
Grupki powsta�c�w wymienia�y mi�dzy sob� te pe�ne nadziei wie�ci o�ywionym,
gro�nym szeptem, podobnym do brz�ku rozgniewanych pszcz� w ulu.
Nadszed� Enjolras. Powraca� z pos�pnej, orlej wyprawy w ciemno�ci zewn�trzne. Ze
skrzy�owanymi ramionami i r�k� na ustach przys�uchiwa� si� przez chwil� tej
weso�ej
wrzawie. Po czym, r�owy i �wie�y we wzrastaj�cej jasno�ci poranka, rzek�:
- Ca�y garnizon paryski naciera. Trzecia cz�� tego wojska oblega barykad�, na
kt�rej
jeste�cie. Pr�cz tego gwardia narodowa. Pozna�em czaka pi�tego pu�ku liniowego i
proporczyki sz�stej legii. Za godzin� zostaniecie zaatakowani. Lud burzy� si�
wczoraj, ale
dzi� ju� si� nie rusza. Nie ma czego oczekiwa�, nie ma si� czego spodziewa�. Ani
przedmie�cia, ani pu�ku. Jeste�cie sami.
S�owa te pad�y w gwar rozm�w i podzia�a�y na powsta�c�w tak, jak na r�j pszcz�
dzia�a pierwsza kropla ulewy. Wszyscy zaniem�wili. Nasta�a chwila tak niezwyk�ej
ciszy, �e
mo�na by�o us�ysze� przelatuj�c� �mier�.
Chwila ta trwa�a kr�tko.
Z najdalszej grupy jaki� g�os krzykn�� do Enjolrasa:
- Niech i tak b�dzie. Wznie�my barykad� na dwadzie�cia st�p i wszyscy tu
zosta�my.
Obywatele! Nasze trupy niech b�d� protestem! Poka�my, �e chocia� lud porzuca
republikan�w, republikanie nie porzuc� ludu!
Te s�owa wyzwoli�y wsp�ln� my�l z ci�kiej chmury osobistych niepokoj�w.
Przyj�to
je z entuzjazmem.
Nie dowiedziano si� nigdy nazwiska cz�owieka, kt�ry powiedzia� te s�owa: by� to
jaki�
nieznany robotnik, bezimienny, zapomniany, bohaterski przechodzie�, �w wielki
anonim,
zawsze obecny w prze�omowych chwilach ludzko�ci przy narodzinach nowych
spo�ecze�stw,
kt�ry w decyduj�cej chwili wypowiada ostateczne, rozstrzygaj�ce s�owo i znika w
ciemno�ciach, on, kt�ry przez minut� w �wietle b�yskawicy reprezentuje lud i
Boga.
To nieub�agane postanowienie unosi�o si� chyba w powietrzu dnia 6 czerwca 1832
roku, bo o tej samej prawie godzinie na barykadzie Saint-Merry powsta�cy
wznie�li okrzyk,
kt�ry przeszed� do historii i zosta� wci�gni�ty do protoko��w s�dowych:
�Wszystko jedno,
czy nadejdzie pomoc, czy nie! Zgi�my tu do ostatniego!�
Wida� z tego, �e obie barykady, cho� materialnie oddzielone, mia�y przecie�
��czno��
ze sob�.
IV
O pi�ciu mniej, o jednego wi�cej
Kiedy cz�owiek, kt�ry zadeklarowa� protest trup�w, wypowiedzia� i uj�� w s�owa
og�lny stan ducha, ze wszystkich ust doby� si� okrzyk dziwnie radosny i
straszliwy, �a�obny
w tre�ci, triumfalny w tonie: - Niech �yje �mier�! Zosta�my tu wszyscy.
- Dlaczego wszyscy? - zapyta� Enjolras.
- Wszyscy! Wszyscy!
Enjolras m�wi� dalej:
- Pozycja jest dobra, barykada pi�kna. Trzydziestu ludzi wystarczy. Po co
po�wi�ca�
czterdziestu?
Odpowiedzieli:
- Bo �aden nie zechce st�d odej��.
- Obywatele! - zawo�a� Enjolras, a w g�osie jego brzmia�a prawie nuta gniewu. -
Republika nie jest do�� zasobna w ludzi, �eby nimi szafowa� bez potrzeby.
Szukanie czczej
s�awy to rozrzutno��. Je�li niekt�rym z was obowi�zek ka�e st�d odej��,
obowi�zek ten
powinien by� spe�niony jak ka�dy inny.
Enjolras - uosobienie zasad - mia� nad swymi wsp�wyznawcami idea�u przemo�n�
w�adz�, kt�ra wyp�ywa z absolutu. A przecie� mimo tej wszechmocy rozleg�y si�
szepty.
S�ysz�c szemrania, Enjolras, w�dz w ka�dym calu, tym silniej zacz�� nalega�.
Rzek�
wynio�le:
- Ci, co si� boj�, �e zostanie nas tylko trzydziestu, niech to g�o�no powiedz�.
Szemranie wzros�o.
- �atwo to powiedzie�: odej��! - zauwa�y� kto� z gromady. - Barykada jest
otoczona.
- Nie od strony Hal - rzek� Enjolras. - Ulica Zakr�t jest wolna i przez ulic�
Dominika�sk� mo�na dosta� si� na plac M�odziank�w.
- I tam wpa��! - odpowiedzia� inny g�os z t�umu. - Jaki� patrol �o�nierzy albo
gwardzist�w zobaczy przechodz�cego cz�owieka w bluzie i kaszkiecie. �Sk�d
idziesz? Czy
nie z barykady?� Obejrz� ci r�ce. Pachniesz prochem. Kulka w �eb.
Enjolras bez s�owa odpowiedzi dotkn�� ramienia Combeferre'a i obaj weszli do
izby.
Po chwili wr�cili. Enjolras trzyma� w r�kach cztery mundury, kt�re kaza�
schowa�.
Combeferre ni�s� za nim lederwerki i czaka.
- W tych mundurach - powiedzia� Enjolras - mo�na wmiesza� si� w szeregi i
umkn��.
Jest tego dla czterech.
I rzuci� cztery mundury na ziemi� odart� z bruku.
Nikt si� nie poruszy� w tym stoickim audytorium.
Combeferre zabra� g�os.
- Moi drodzy - rzek�. - Miejcie troch� lito�ci. Wiecie, o kogo tu chodzi? O
kobiety.
Pos�uchajcie. Czy� nie ma kobiet i dzieci? Czy� nie ma matek ko�ysz�cych
niemowl�ta i
otoczonych gromadk� drobiazgu? Niech ten z was, kt�ry nigdy nie widzia� piersi
karmicielki,
podniesie r�k�. Chcecie zgin�� - ja tak�e chc� zgin�� tutaj, ale nie chc�, �eby
doko�a mnie
widma kobiet �ama�y r�ce z rozpaczy. Umierajcie, zgoda, ale nie skazujcie na
zgub� innych!
Takie samob�jstwa jak to, kt�re si� tu dokona, s� wznios�e, ale samob�jstwo ma
�ci�le
ograniczony zakres i nie mo�na go rozszerza�, z chwil� bowiem kiedy dosi�ga
naszych
bliskich, samob�jstwo staje si� morderstwem. Pomy�lcie o drobnych jasnych
g��wkach,
pomy�lcie o siwych w�osach. S�uchajcie, Enjolras opowiada� mi, �e widzia� przed
chwil� na
rogu ulicy �ab�dziej o�wietlone okno na pi�tym pi�trze i dr��cy na szybie cie�
staruszki,
kt�ra musia�a sp�dzi� ca�� noc na oczekiwaniu. Mo�e to matka kt�rego� z was?
Niech�e wi�c
ten odejdzie, niech spieszy powiedzie� jej: �Matko, jestem!� Niech b�dzie
spokojny! I bez
niego zrobi si� tu, co nale�y. Kto swoj� prac� utrzymuje rodzin�, nie ma prawa
po�wi�ca�
�ycia. By�aby to dezercja. A ci, co maj� c�rki? Siostry? Czy pomy�leli�cie o
nich? Zabijaj�
was, polegli�cie, dobrze, a co b�dzie jutro? M�ode dziewcz�ta bez chleba - to
straszne!
M�czyzna �ebrze, kobieta sprzedaje si�. Ach, te urocze istoty, powabne i
s�odkie, z kwiatami
wpi�tymi we w�osy, istoty, kt�re nuc�, szczebiocz� i przepajaj� ca�y dom
blaskiem swojej
niewinno�ci, kt�re s� jak gdyby �yw� woni� i swoj� dziewicz� czysto�ci� dowodz�
na ziemi
istnienia anio��w w niebie, te Joasie, El�unie, Maniusie, pi�kne i zalotne
dziewcz�ta, wasze
b�ogos�awie�stwo i wasza duma - m�j Bo�e! b�d� cierpia�y g��d! C� wam wi�cej
powiedzie�? Istnieje handel cia�em ludzkim i nie obronicie przed nim swoich
dziewcz�t
dr��cymi d�o�mi cieni. Pomy�lcie o ulicy, o chodnikach, zat�oczonych
przechodniami, o
sklepach, przed kt�rymi kr��� wydekoltowane, skalane kobiety. One te� by�y
niegdy� czyste.
Ci, kt�rzy maj� siostry, niech o nich pomy�l�. N�dza, prostytucja, policja,
wi�zienie �w.
�azarza, oto dok�d si� stocz� delikatne, �liczne dziewcz�ta, subtelne cuda
wstydliwo�ci,
wdzi�ku i urody, �wie�sze ni� bzy majowe. Ach! Wy polegli�cie, nie ma was!
Dobrze!
Chcieli�cie wyzwoli� lud od monarchii, rzucili�cie wasze c�rki na �up policji.
Przyjaciele,
zastan�wcie si�, miejcie lito��! Niewiele my�li si� zazwyczaj o kobietach, o
biednych
kobietach! Liczy si� na to, �e kobiety nie maj� takiego wykszta�cenia jak
m�czy�ni, zabrania
im si� czyta�, my�le�, zajmowa� polityk�; czy zabronicie im jutro wieczorem biec
do
kostnicy, �eby rozpozna� wasze zw�oki? Tak, ci, co maj� rodziny, niech b�d�
rozs�dni, niech
u�cisn� nam r�ce i odejd� st�d, a nas zostawi� tu samych z nasz� robot�. Wiem,
�e nie�atwo
odej��, trzeba na to prawdziwej odwagi, ale im wi�ksza trudno��, tym wi�ksza
zas�uga.
Powiadacie: �Mam strzelb� w gar�ci, stoj� na barykadzie, ano, trudno, zostaj�!�
Trudno! - To
si� tak m�wi. Nadejdzie jutro, wy go nie zobaczycie, przyjaciele, ale rodziny
wasze je
zobacz�. Ile� cierpie� je czeka! Czy wiecie, co si� dzieje z dzieckiem zdrowym,
r�owym i
j�drnym jak jab�uszko, kt�re gaworzy, szczebiocze i �mieje si� weso�o? Czy
wiecie, co si� z
nim dzieje, kiedy jest opuszczone? Widzia�em takiego malca: ledwo to od ziemi
odros�o.
Ojciec mu umar�. Przygarn�li go z lito�ci jacy� biedacy, kt�rzy sami nie mieli
chleba. By�o to
zim�. Dzieciak by� wiecznie g�odny. Nie p�aka�. Podchodzi� do pieca, na kt�rym
nigdy nie
by�o ognia, wyskubywa� paluszkiem grudki ��tej gliny, kt�r�, jak wiecie, rura
jest zawsze
oblepiona, i zjada� je. Oddech mia� chrapliwy, twarz sin�, zwiotcza�e nogi,
rozd�ty brzuch.
Nie odzywa� si� wcale, nie odpowiada�, kiedy kto� zwraca� si� do niego. I umar�.
Przyniesiono go do szpitala Neckera, aby umar�. Tam w�a�nie go zobaczy�em. By�em
wtedy
na praktyce lekarskiej w tym szpitalu. A teraz, je�li mi�dzy wami s� ojcowie
szcz�liwi, kiedy
id� w niedziel� na spacer trzymaj�c w spracowanej, szerokiej d�oni ma�� r�czk�
swojego
dziecka, niech�e sobie wyobra�� swoje dziecko na miejscu tamtego malca. Pami�tam
tego
biednego b�ka; mam go w oczach, kiedy le�a� nagi na sekcyjnym stole, a �ebra
stercza�y mu
spod sk�ry, jak mogi�ki spod cmentarnej darni. W �o��dku tego dziecka znaleziono
co� w
rodzaju b�ota. W z�bach - popi�. Nu�e, zajrzyjmy do swego sumienia, porad�my
si� swego
serca. Statystyki stwierdzaj�, �e �miertelno�� w�r�d opuszczonych dzieci wynosi
pi��dziesi�t
pi�� procent. Powtarzam: chodzi o �ony, o matki, o dziewcz�ta, o drobne dzieci.
Czy� o was
m�wi�? Wiadomo, kim jeste�cie. Wiadomo, �e�cie odwa�ni, do kro�set! �e ka�dy z
was z
rado�ci� i dum� w duszy odda �ycie za wielk� spraw�; �e ka�dy z was czuje si�
powo�any, by
zgin�� z po�ytkiem i chwa��, �e ka�demu drogi jest udzia� w triumfie! Wiemy to
wszyscy!
Doskonale! Ale nie jeste�cie sami na �wiecie. S� inni, o kt�rych trzeba
pomy�le�. Nie b�d�my
samolubni!
Wszyscy ponuro spu�cili g�owy.
Dziwne s� sprzeczno�ci ludzkiego serca w chwilach jego najwy�szych wzlot�w.
Combeferre, kt�ry tak m�wi�, sam nie by� sierot�. Pami�ta� o innych matkach,
zapomnia� o
swojej. Szed� na �mier�. By� �samolubny�.
Mariusz, trawiony g�odem i gor�czk�, wyzbywszy si� kolejno wszystkich nadziei,
wydany na �up cierpienia, tej najtragiczniejszej z katastrof, prze�ywszy zbyt
wiele wzrusze� i
�wiadom bliskiego ko�ca, pogr��a� si� coraz bardziej w pe�nym wizyj ot�pieniu,
kt�re zawsze
poprzedza chwil� fataln� i dobrowolnie przyj�t�.
Fizjolog m�g�by studiowa� na nim coraz wyra�niejsze objawy gor�czkowego
zatapiania si� w sobie, znanego i sklasyfikowanego przez nauk�, kt�re tym jest w
stosunku do
cierpienia, czym rozkosz jest w stosunku do przyjemno�ci. Rozpacz ma r�wnie�
swoj�
ekstaz�. W takim w�a�nie stanie znajdowa� si� Mariusz. Bra� udzia� we wszystkim,
jakby
stoj�c z boku; m�wili�my ju�, �e wydarzenia, kt�re si� wok� niego dzia�y,
wydawa�y mu si�
odleg�e: ogarnia� ca�o��, lecz nie dostrzega� szczeg��w. Jak przez ognist�
zas�on� widzia�
poruszaj�cych si� powsta�c�w; s�ysza� g�osy jak gdyby wydobywaj�ce si� z
przepa�ci.
Jednak�e ta scena go wzruszy�a. By�o w niej co�, co dosi�g�o go swoim ostrzem i
zbudzi�o. Mia� ju� tylko jedno pragnienie: umrze�, i unika� wszystkiego, co by
go mog�o od
tej my�li oderwa�; w tym grobowym p�nie pomy�la�, �e gin�c, wolno mu przecie�
kogo�
ocali�.
Powiedzia� wi�c g�o�no:
- Enjolras i Combeferre maj� racj�; nie mo�na dopu�ci� do niepotrzebnych ofiar.
Podzielam ich zdanie. Pospieszcie si�. Combeferre poda� wam powody decyduj�ce.
S�
mi�dzy nami tacy, kt�rzy maj� rodzin�, matki, siostry, �ony, dzieci. Ci niech
wyst�pi� z
szereg�w!
Nikt si� nie ruszy�.
- �onaci oraz �ywiciele rodzin - wyj�� z szeregu! - powt�rzy� Mariusz.
Cieszy� si� tu wielkim autorytetem. Enjolras by� dow�dc� barykady, ale Mariusz
by�
jej wybawc�.
- Rozkazuj�! - krzykn�� Enjolras.
- Prosz� was o to - rzek� Mariusz.
W�wczas wstrz��ni�ci s�owami Combeferre'a, zachwiani rozkazem Enjolrasa,
wzruszeni pro�b� Mariusza, ci bohaterscy ludzie zacz�li si� nawzajem wydawa�.
- Racja! - m�wi� jaki� m�ody ch�opak do dojrza�ego m�czyzny. - Ty jeste� ojcem
rodziny. Id�!
- To raczej ty - odpowiedzia� tamten. - Utrzymujesz dwie siostry.
I wybuch�a niezwyk�a walka. Nikt nie chcia� da� si� wyp�dzi� z przedsionka
grobu.
- Spieszmy si� - rzek� Courfeyrac. - Za kwadrans b�dzie ju� za p�no.
- Obywatele! - ci�gn�� Enjolras. - Mamy tu republik� i obowi�zuje nas g�osowanie
powszechne. Wska�cie sami tych, kt�rzy powinni odej��.
Us�uchano go. Po kilku minutach pi�ciu ludzi, jednomy�lnie wybranych, wyst�pi�o
z
szeregu.
- Jest ich pi�ciu! - zawo�a� Mariusz. Mieli tylko cztery mundury.
- Ha! c�! - odparli tamci. - Jeden z nas musi zosta�.
I znowu ka�dy chcia� zosta�, przekonuj�c innych o konieczno�ci odej�cia.
Wielkoduszna k��tnia wybuch�a na nowo.
�Ty masz kochaj�c� �on�. - �Ty masz star� matk�. - �A ty nie masz ju� ojca ani
matki, co si� stanie z twoimi trzema ma�ymi bra�mi?� - �Ty masz pi�cioro
dzieci�. - �Ty
powiniene� �y�, masz siedemna�cie lat, za wcze�nie ci gin��!�
Na tych wielkich barykadach rewolucyjnych wyznaczy�y sobie spotkanie wszelkie
bohaterstwa. Niezwyk�e by�o tu rzecz� zwyk��. Nikt w nikim nie budzi� podziwu.
- Spieszcie si�! - powtarza� Courfeyrac.
Kto� z szereg�w zawo�a� do Mariusza:
- Niech pan wybiera, kt�ry ma zosta�.
- Tak - powt�rzy�o tych pi�ciu. - Niech pan wybiera! Us�uchamy.
Mariusz s�dzi�, �e jest ju� niezdolny do �adnego wzruszenia. A przecie� na my�l,
�e
ma wybra� na �mier� cz�owieka, poczu�, �e ca�a krew sp�ywa mu do serca.
Zblad�by, gdyby
m�g� jeszcze bardziej zbledn��.
Podszed� ku tym pi�ciu, kt�rzy si� do niego u�miechali i wo�ali jeden przez
drugiego z
tym wspania�ym ogniem w oczach, co poprzez wieki historii goreje nad
Termopilami:
- Ja! Ja! Ja!
Mariusz policzy� ich bezmy�lnie; tak, by�o ich ci�gle pi�ciu! Po czym spu�ci�
wzrok
na cztery mundury.
W tej w�a�nie chwili spad� jak z nieba pi�ty mundur.
Pi�ty cz�owiek by� ocalony.
Mariusz podni�s� oczy i pozna� pana Fauchelevent.
Jan Valjean wszed� na barykad�.
Czy to zasi�gn�wszy informacji, czy te� instynktownie, a mo�e przypadkiem
przeszed� przez uliczk� Zakr�t. Mia� na sobie mundur gwardii narodowej, dzi�ki
czemu szed�
bez przeszk�d. Powstaniec stoj�cy na warcie w uliczce nie wszczyna� alarmu na
widok
samotnego gwardzisty. Pozwoli� mu przej��, my�l�c, �e zapewne chce przysta� do
powsta�c�w, a w najgorszym razie zostanie je�cem. Chwila by�a zbyt powa�na, aby
wartownik m�g� zaniedba� swoje obowi�zki i zej�� ze stanowiska.
Nikt nie zauwa�y� Jana Valjean wchodz�cego do reduty, wszystkie oczy utkwione
by�y w pi�ciu wybranych i czterech mundurach. Ale Jan Valjean widzia� i s�ysza�
wszystko,
tote� zdj�� po cichu mundur i rzuci� go na stos innych.
W�r�d powsta�c�w zapanowa�o nie daj�ce si� opisa� poruszenie.
- Co to za cz�owiek? - zapyta� Bossuet.
- To cz�owiek, kt�ry ocala innych - odpowiedzia� Combeferre.
Mariusz rzek� z powag� w g�osie:
- Znam go.
Ta rekomendacja wystarczy�a wszystkim.
Enjolras zwr�ci� si� do Jana Valjean m�wi�c:
- Witaj nam, obywatelu.
Po czym doda�:
- Wiesz, �e czeka nas �mier�.
Bez s�owa odpowiedzi Jan Valjean pom�g� w�o�y� sw�j mundur powsta�cowi,
kt�rego ocali�.
V
Jakie horyzonty otwieraj� si� ze szczytu barykady
Sytuacja og�lna w tej tragicznej godzinie i w tym opuszczonym przez lito��
miejscu
znalaz�a wyraz i punkt szczytowy w g��bokiej melancholii Enjolrasa.
Enjolras uosabia� pe�ni� rewolucji; mia� jednak pewne braki, o ile absolut mo�e
mie�
braki. Zbyt wiele wzi�� cech z Saint-Justa, a za ma�o z Anacharsisa Clootsa;
jednak�e w
Towarzystwie Przyjaci� Abecad�a umys� jego uleg� w pewnym stopniu magnetycznemu
przyci�ganiu idei Combeferre'a; od jakiego� czasu Enjolras zacz�� powoli
wychodzi� poza
ciasne ramy dogmatu, pogodzi� si� z rozszerzeniem poj�cia post�pu i uzna� za
form�
ostatecznej i wspania�ej ewolucji przemian� wielkiej republiki francuskiej w
olbrzymi�
republik� ludzko�ci. W bezpo�rednim dzia�aniu by� zwolennikiem gwa�townych
�rodk�w,
gdy tego wymaga�a sytuacja; pod tym wzgl�dem nie zmieni� si� i pozosta� wierny
owej
epickiej, gro�nej szkole, kt�r� okre�la jedno s�owo: rok dziewi��dziesi�ty
trzeci.
Sta� na kamieniach u�o�onych w stopnie, opieraj�c si� �okciem na lufie karabinu.
Rozmy�la�; chwilami dr�a�, jakby przenika� go jaki� podmuch; przez miejsca, w
kt�rych jest
�mier�, przebiegaj� takie prorocze tchnienia. Ze �renic jego, zapatrzonych w
g��b, tryska�y
jakie� t�umione ognie. Nagle podni�s� g�ow�; jasne w�osy opad�y mu do ty�u, jak
u anio�a
powo��cego ponur� kwadryg� gwiazd, i wygl�da�y niby lwia grzywa zje�ona groz� w
p�omienn� aureol�. Enjolras zawo�a�:
- Obywatele! Czy wyobra�acie sobie przysz�o��? Ulice miast sk�pane w blasku,
progi
dom�w umajone zieleni�, zbratane narody, ludzie sprawiedliwi, starcy
b�ogos�awi�cy dzieci,
przesz�o�� w zgodzie z tera�niejszo�ci�, my�liciele korzystaj�cy z pe�nej
swobody, ludzie
wierz�cy - z pe�nej r�wno�ci, zamiast religii - niebo, B�g jedynym kap�anem,
sumienie
ludzkie o�tarzem, kres wszelkich nienawi�ci, zbratanie warsztatu i szko�y, kara
i nagroda
sprowadzone do publicznej nagany i publicznej pochwa�y; praca dla wszystkich,
dla
wszystkich prawo, nad wszystkimi pok�j, koniec rozlew�w krwi, koniec wojen!
Szcz�liwe
matki! Ujarzmienie materii to pierwszy krok; drugi - to urzeczywistnienie
idea�u. Pomy�lcie,
czego ju� dokona� post�p! Niegdy� pierwotne plemiona dr�a�y z l�ku na widok
hydry ziej�cej
swoim tchnieniem na wody, smoka rzygaj�cego ogniem i lataj�cego gryfa - tego
powietrznego potwora o skrzyd�ach or�a i szponach tygrysa; te przera�aj�ce
bestie panowa�y
nad cz�owiekiem. Cz�owiek zastawi� jednak swoje sid�a, �wi�te sid�a rozumu, i
wreszcie
schwyci� potwory.
Poskromili�my hydr� i dzi� zwie si� ona statkiem parowym, poskromili�my smoka i
dzi� zwie si� on parowozem; niebawem poskromimy gryfa, ju� mamy go w r�ku;
nazywa si�
balonem. W dzie� kiedy zostanie dokonane to prometejskie dzie�o i cz�owiek
za�o�y jarzmo
potr�jnej Chimerze staro�ytno�ci: hydrze, smokowi i gryfowi, stanie si� on panem
wody,
ognia i powietrza, a dla reszty �ywego stworzenia b�dzie tym, czym dla niego
byli niegdy�
dawni bogowie. Odwagi! Naprz�d! Obywatele, do czego zd��amy? Do tego, aby wiedza
obj�a rz�dy, aby si�a fakt�w sta�a si� jedyn� publiczn� si��, aby prawo
naturalne, zawieraj�ce
w sobie sankcje i kary, dekretowa�a sama oczywisto��, aby wsta� �wit prawdy niby
�wit dnia.
Zd��amy do braterskiego zwi�zku lud�w: zd��amy do zr�wnania wszystkich ludzi.
Koniec
fikcjom, koniec paso�ytom! Rzeczywisto�� rz�dzona przez prawd� - oto cel.
Cywilizacja
obradowa� b�dzie na szczycie Europy, a p�niej po�rodku wszystkich kontynent�w,
w
wielkim parlamencie rozumu. Co� podobnego istnia�o ju� w dziejach. Amfiktionie*
zbiera�y
si� dwa razy do roku, raz w Delfach, stolicy bog�w, a drugi raz w Termopilach,
stolicy
bohater�w. Europa b�dzie mia�a swoje amfiktionie, ca�a ziemia b�dzie mia�a swoje
amfiktionie. Francja nosi w swoim �onie t� wspania�� przysz�o��. Ni� brzemienny
jest wiek
dziewi�tnasty. Dzie�o zapocz�tkowane przez Grecj� godne jest tego, by uko�czy�a
je Francja.
Pos�uchaj mnie, Feuilly, dzielny robotniku, synu ludu, synu lud�w! Czcz� ciebie.
Tak, ty
jasno widzisz przysz�e czasy, tak, ty masz s�uszno��! Nie mia�e� ojca ani matki;
za matk�
uzna�e� wi�c ludzko��, za ojca - prawo. Czeka ci� tu �mier� - czyli triumf.
Obywatele,
cokolwiek dzi� si� stanie, przegrywaj�c czy te� odnosz�c zwyci�stwo - robimy
rewolucj�.
Podobnie jak po�ar zalewa swym �wiat�em ca�e miasto, rewolucja zalewa swym
�wiat�em
rodzaj ludzki. Jakiej rewolucji dokonamy? M�wi�em to przed chwil� - rewolucji
Prawdy. Z
politycznego punktu widzenia istnieje jedna tylko zasada: suwerenna w�adza
cz�owieka nad
samym sob�. Ta najwy�sza w�adza nad sob�, wykonywana przez siebie samego -
nazywa si�
Wolno�ci�. Tam gdzie ��cz� si� dwie lub wi�cej takich suwerennych jednostek,
zaczyna si�
pa�stwo. Ale w tym po��czeniu nie ma �adnego wyrzeczenia. Ka�da jednostka
ust�puje
pewn� cz�stk� swej suwerenno�ci i tak tworzy si� prawo powszechne. Cz�stka ta
jest dla
wszystkich jednakowa; ta jednakowo�� ust�pstwa, kt�re ka�dy robi na rzecz
wszystkich,
nazywa si� R�wno�ci�. Prawo powszechne to nic innego, jak wsp�lna ochrona praw
ka�dej
poszczeg�lnej jednostki. Ta ochrona ka�dego przez wszystkich zwie si�
Braterstwem. Punkt
przeci�cia zespolonych suwerenno�ci zwie si� Spo�eczno�ci�. Poniewa� przeci�cie
to jest
po��czeniem, przeto punkt �w jest w�z�em. St�d to, co nazywa si�: wi�
spo�eczna. Niekt�rzy
nazywaj� to kontraktem spo�ecznym, czyli umow� spo�eczn�, co oznacza to samo,
gdy�
s�owo kontrakt etymologicznie ��czy si� z poj�ciem wi�z�w. Musimy uzgodni�
znaczenie
s�owa: r�wno��. Je�li wolno�� jest wierzcho�kiem, r�wno�� jest podstaw�.
R�wno��,
obywatele, nie oznacza przyci�cia ro�linno�ci do jednego poziomu, nie oznacza
spo�ecze�stwa wybuja�ych �d�be� trawy i skarla�ych d�b�w ani s�siedztwa nawzajem
trzebi�cych si� zawi�ci; z obywatelskiego punktu widzenia znaczy to, �e dla
wszystkich
zdolno�ci te same drogi stoj� otworem; z politycznego - �e wszystkie g�osy maj�
to samo
znaczenie; z religijnego - �e wszystkie przekonania maj� te same prawa. R�wno��
ma sw�j
organ: bezp�atne, obowi�zkowe nauczanie. Prawo do alfabetu - od tego trzeba
zacz��!
Obowi�zek szko�y powszechnej dla wszystkich, dost�p do szko�y �redniej dla
wszystkich -
oto jest prawo. Z jednakowej szko�y wychodzi jednakie spo�ecze�stwo. Tak,
nauczanie!
�wiat�o! �wiat�o! Ze �wiat�a wszystko bierze sw�j pocz�tek, do niego wszystko
powraca.
Obywatele, dziewi�tnasty wiek jest wielki, ale dwudziesty b�dzie szcz�liwy! W
niczym nie
b�dzie podobny do dawnych dziej�w; nie trzeba si� b�dzie l�ka� - jak dzisiaj -
podboju,
najazdu, uzurpacji w�adzy, zbrojnej rywalizacji narod�w, zahamowania rozwoju
cywilizacji
zale�nej od ma��e�stwa kr�l�w, narodzin spadkobiercy w dziedzicznych tyraniach,
rozbioru
kraju przez kongres ani rozpadu pa�stwa z powodu wyga�ni�cia dynastii, walk
dw�ch religii
�cieraj�cych si� jak dwa koz�y z cienia na mo�cie niesko�czono�ci; nie trzeba
si� b�dzie l�ka�
g�odu, wyzysku, prostytucji z n�dzy, ub�stwa z bezrobocia, szafotu, miecza,
bitew ani
�adnych innych rozboj�w przypadku w puszczy wydarze�. Mo�na by niemal
powiedzie�: nie
b�dzie wydarze�. Zapanuje powszechna szcz�liwo��. Rodzaj ludzki b�dzie
pos�uszny
swojemu prawu, podobnie jak glob ziemski pos�uszny jest swojemu; przywr�cona
zostanie
harmonia mi�dzy dusz� a gwiazd�. Dusza b�dzie kr��y�a wok� prawdy jak gwiazda
wok�
�wiat�a. Przyjaciele, godzina, w kt�rej do was przemawiam, jest ponura; ale taka
jest
straszliwa cena przysz�o�ci. Rewolucja to haracz. Ach, ludzko�� b�dzie
wyzwolona,
pocieszona, d�wigni�ta wzwy�! Takie zapewnienie sk�adamy jej z tej oto barykady.
Sk�d ma
si� wznie�� g�os mi�o�ci, je�li nie z wy�yn po�wi�cenia? O bracia, tutaj ��cz�
si� ci, kt�rzy
my�l�, i ci, kt�rzy cierpi�; ta barykada nie jest zbudowana ani z kamieni, ani z
beczek, ani z
�elastwa; zbudowana jest z dw�ch stos�w - ze stosu idei i ze stosu cierpienia.
N�dza spotyka
si� tu z idea�em. Dzie� obejmuje u�ciskiem noc i m�wi: �Umr� wraz z tob�, a ty
odrodzisz si�
wraz ze mn��. Z u�cisku wszystkich niedoli wytryska wiara. Cierpienia przynosz�
tu swoj�
agoni�, idee - swoj� nie�miertelno��. Ta agonia zespolona z t� nie�miertelno�ci�
z�o�y si� na
nasz� �mier�. Bracia, kto tu umiera, umiera w promiennym blasku przysz�o�ci;
zst�pujemy do
grobu rozja�nionego jutrzenk�.
Enjolras przerwa� raczej, ni� sko�czy� przemawia�; porusza� w milczeniu wargami,
jak gdyby m�wi� jeszcze sam do siebie; i powsta�cy wyt�aj�c uwag�, aby nie
straci� tych
s��w, wpatrywali si� w niego. Nie by�o oklask�w, ale szepty rozlega�y si� d�ugo.
S�owo to
wiew; pulsowanie umys��w przypomina dr�enie li�ci.
VI
Mariusz nieprzytomny, Javert lakoniczny
Powiedzmy, co si� dzia�o w my�lach Mariusza. Przypomnijmy stan jego duszy.
M�wili�my przed chwil�, �e wszystko wydawa�o mu si� ju� tylko majakiem. Umys�
mia�
zm�cony. Wielkie mroczne skrzyd�a, kt�re rozpo�cieraj� si� nad konaj�cymi,
rzuca�y sw�j
cie� na Mariusza. Czu�, �e ju� wszed� do grobu, mia� wra�enie, �e stoi po tamtej
stronie muru,
i na twarze �yj�cych patrzy� oczyma umar�ego.
W jaki spos�b dosta� si� tu pan Fauchelevent? Dlaczego przyszed�? Co zamierza�
tu
robi�? Mariusz nie zadawa� sobie tych pyta�. Rozpacz nasza ma zreszt� t�
w�a�ciwo��, �e
ogarniamy ni� wszystko doko�a; wydawa�o mu si� wi�c logiczne, �e wszyscy szukaj�
�mierci.
Tylko serce �ciska�o mu si� na my�l o Kozecie.
Zreszt� pan Fauchelevent nie odezwa� si� do niego s�owem, nie spojrza� na niego
i
nawet zdawa� si� nie s�ysze� jego g�osu, kiedy Mariusz powiedzia�: �Znam go�.
To zachowanie pana Fauchelevent sprawi�o ulg� Mariuszowi i gdyby mo�na by�o
u�y� takiego s�owa dla okre�lenia takich wra�e�, powiedzieliby�my, �e mu si�
podoba�o. Czu�
zawsze, �e w �aden spos�b nie potrafi�by przem�wi� do tego tajemniczego
cz�owieka, kt�ry
wydawa� mu si� zarazem i podejrzany, i imponuj�cy. Ponadto nie widzia� go ju� od
bardzo
dawna, co naturom tak nie�mia�ym i zamkni�tym w sobie jak Mariusz jeszcze
bardziej
uniemo�liwia rozmow�.
Pi�ciu wybranych opu�ci�o barykad� przez uliczk� Zakr�t; byli �udz�co podobni do
gwardzist�w narodowych. Jeden z nich p�aka� odchodz�c. Przed odej�ciem u�ciskali
tych, co
zostawali.
Kiedy pi�ciu ludzi zwr�conych �yciu odesz�o, Enjolras pomy�la� o skazanym na
�mier�. Wszed� do izby na parterze; Javert, przywi�zany do s�upa, duma�.
- Potrzeba ci czego? - zapyta� go Enjolras.
Javert odpowiedzia�:
- Kiedy mnie zabijecie?
- Poczekaj! W tej chwili potrzebny nam jest ka�dy nab�j.
- To dajcie mi pi� - rzek� Javert.
Enjolras sam poda� mu szklank� wody, a �e Javert by� skr�powany, przytkn�� mu j�
do
ust.
- Czy to wszystko? - zapyta� znowu Enjolras.
- Niewygodnie mi przy tym s�upie - odpar� Javert. - Niezbyt czu�e macie serca,
�eby
mnie tak zostawi� przez ca�� noc. Zwi�zujcie mnie, jak chcecie, ale mo�ecie
przecie� po�o�y�
mnie na stole, jak tamtego.
I ruchem g�owy wskaza� na zw�oki pana Mabeuf.
Jak czytelnik pami�ta, w g��bi izby sta� wielki, d�ugi st�, na kt�rym odlewano
kule i
robiono naboje. Wszystkie naboje zosta�y ju� zrobione i ca�y proch zu�yty, st�
by� wi�c ju�
pusty.
Na rozkaz Enjolrasa czterech powsta�c�w odwi�za�o Javerta od s�upa. Kiedy go
odwi�zywano, pi�ty trzyma� bagnet przy�o�ony do jego piersi. R�ce mia� wci��
skr�powane z
ty�u, nogi za� sp�tano mu postronkiem cienkim i mocnym, tak �eby m�g� st�pa�
drobnymi
krokami, jak cz�owiek id�cy na szafot. Zaprowadzono go tak w g��b izby do sto�u,
na kt�rym
go u�o�ono i mocno przywi�zano w po�owie cia�a.
Opr�cz ca�ego systemu wi�za�, uniemo�liwiaj�cych wszelk� ucieczk�, dla wi�kszej
pewno�ci zastosowano jeszcze w�ze� zwany w wi�zieniach martynga�em: sznur
biegnie od
karku do brzucha, tu si� krzy�uje i przeci�gni�ty mi�dzy nogami zwi�zuje obie
r�ce.
Podczas gdy kr�powano Javerta, jaki� m�czyzna stoj�cy na progu przygl�da� mu
si�
ze szczeg�ln� uwag�. Na widok cienia padaj�cego od tego cz�owieka Javert
odwr�ci� g�ow�.
Poni�s� oczy i pozna� Jana Valjean. Nie drgn�� nawet, dumnie opu�ci� powieki i
powiedzia�
tylko:
- Oczywi�cie!
VII
Sytuacja staje si� coraz powa�niejsza
Rozwidnia�o si� szybko. Ale �adne okno si� nie otworzy�o, nie uchyli�y si� �adne
drzwi. By� to �wit, nie przebudzenie. Wspomnieli�my ju�, �e wojsko wycofa�o si�
z
przeciwleg�ego kra�ca ulicy Konopnej, kt�ra wydawa�a si� wolna i otwiera�a si�
dla
przechodni�w ze z�owieszczym spokojem. Ulica �w. Dionizego by�a niema jak aleja
Sfinks�w w Tebach. Ani �ywej duszy na zalanych s�o�cem rogach. Jak�e z�owieszczy
jest
blask s�oneczny na bezludnych ulicach! Puste by�y dla oczu, ale nie dla uszu. Z
pewnej
odleg�o�ci dochodzi�y odg�osy tajemniczego ruchu. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e
nadchodzi
krytyczna chwila. Podobnie jak poprzedniego wieczora, stra�e wycofa�y si�, ale
tym razem
wszystkie.
Barykada by�a mocniejsza ni� w czasie pierwszego ataku. Po odej�ciu pi�ciu
powsta�c�w jeszcze j� podwy�szono. Za rad� wartownika, kt�ry obserwowa� okolic�
Hal,
Enjolras, l�kaj�c si� zaskoczenia od ty�u, powzi�� wa�n� decyzj�. Kaza�
zabarykadowa�
wolny dot�d, w�ski przesmyk uliczki Zakr�t. W tym celu zerwano bruk sprzed kilku
jeszcze
dom�w. Tak wi�c barykada, zamurowana z trzech stron: z przodu od Konopnej, z
lewej stro-
ny od �ab�dziej i Ma�ej �ebraczej, a z prawej - od uliczki Zakr�t, by�a
rzeczywi�cie prawie
nie do zdobycia; co prawda powsta�cy byli w niej ca�kowicie zamkni�ci. Mia�a
trzy fronty i
ani jednego wyj�cia.
- Forteca, ale i pu�apka - powiedzia� ze �miechem Courfeyrac.
Enjolras kaza� u�o�y� przy wej�ciu do gospody trzydzie�ci p�yt z chodnika,
�wyrwanych na zapas�, jak m�wi� Bossuet.
W stronie, sk�d nale�a�o spodziewa� si� ataku, panowa�a cisza tak g��boka, �e
Enjolras kaza� wszystkim zaj�� stanowiska.
Ka�dy otrzyma� racj� w�dki.
Nie ma nic ciekawszego nad wygl�d barykady gotuj�cej si� do odparcia szturmu.
Ka�dy wybiera sobie miejsce, jak w teatrze. Ka�dy wynajduje, na czym by si�
oprze� �okciem
czy ramieniem. Niekt�rzy buduj� sobie rodzaj stalli z kamieni brukowych. Tu
przeszkadza
wyst�p muru - trzeba si� st�d odsun��; tam jakie� wg��bienie mo�e zapewni�
ochron� - trzeba
si� w nim schroni�. Ma�kuci s� bardzo poszukiwani; zajmuj� miejsca niedogodne
dla innych.
Wielu tak si� urz�dza, �eby walczy� siedz�c. Ka�dy chcia�by mie� swobod� ruch�w
przy
zabijaniu i wygod� przy umieraniu. Podczas tragicznej wojny w czerwcu 1848 roku
pewien
powstaniec, niezawodny strzelec, obrawszy stanowisko na tarasie p�askiego dachu,
kaza�
sobie tam przynie�� wolterowski fotel; w nim dosi�g�a go kula.
Kiedy dow�dca zarz�dza pogotowie bojowe, ustaje wszelki nieskoordynowany ruch;
cichn� scysje i rozmowy na uboczu; rozpraszaj� si� grupki i grupy; wszystkie
my�li
zestrzelone w jeden punkt przemieniaj� si� w oczekiwanie napastnika. Barykada,
dop�ki
niebezpiecze�stwo nie zagra�a, to chaos; w niebezpiecze�stwie to dyscyplina.
Niebezpiecze�stwo wprowadza �ad. Kiedy Enjolras wzi�� sw�j karabin i stan�� jak
w
strzelnicy przy szczelinie muru, kt�r� zarezerwowa� sobie zawczasu - umilkli
wszyscy.
Wzd�u� kamiennego sza�ca rozleg�y si� przyt�umione, kr�tkie, suche trzaski. To
nabijano
bro�. Wszyscy mieli postaw� tak dumn� i ufn� jak nigdy; u szczytu po�wi�cenia
duch
krzepnie; powsta�cy stracili ju� nadziej�, ale zosta�a im rozpacz. �Rozpacz - to
ostatni or�,
kt�ry niekiedy zwyci�a�. Tak powiedzia� Wergili. Desperacja bywa ratunkiem.
Dobrowolnie
rzuci� si� w odm�ty �mierci to niekiedy uratowa� si� od rozbicia; wieko trumny
staje si�
desk� ratunku.
Podobnie jak poprzedniego wieczoru, wszyscy wpatrywali si� - mo�na prawie
powiedzie� - wpijali si� oczyma w koniec ulicy, widoczny teraz w pe�nym �wietle
dnia.
Oczekiwanie nie trwa�o d�ugo. Od strony Saint-Leu zacz�y wyra�nie dobiega�
ruchy
wojska, nie przypomina�o to jednak w niczym przygotowa� do pierwszego ataku.
Brz�k
�a�cuch�w, niepokoj�ce dudnienie czego� ci�kiego, dzwonienie metalu o bruk, co�
w
rodzaju uroczystego zgie�ku zapowiada�o, �e zbli�a si� jaka� z�owroga machina
�elazna.
Dreszcz wstrz�sn�� trzewiami tych spokojnych ulic przebitych i zbudowanych dla
p�odnej
wymiany interes�w i idei, a bynajmniej nie przygotowanych do turkotu potwornych
k�
wojny.
�renice powsta�c�w wbite w przeciwleg�y kraniec ulicy nabra�y wyrazu zaci�to�ci.
Ukaza�o si� dzia�o.
Artylerzy�ci popychali armat� odprzodkowan� i narychtowan� do strza�u; dw�ch
�o�nierzy podtrzymywa�o lawet�; czterech pcha�o ko�a, kilku sz�o z ty�u ci�gn�c
jaszcz.
Wida� by�o dym zapalonego lontu.
- Ognia! - krzykn�� Enjolras.
Ca�a barykada da�a ognia, rozleg� si� straszliwy huk; tumany dymu spowi�y i
zas�oni�y
dzia�o i �o�nierzy; po kilku sekundach chmura rozwia�a si�, armata i �o�nierze
ukazali si� na
nowo; artylerzy�ci wolno, metodycznie, bez po�piechu ustawiali j� naprzeciw
barykady. Ani
jeden nie zosta� trafiony. Dow�dca baterii siad� na lawecie armaty i regulowa�
cel z powag�
astronoma nastawiaj�cego lunet�.
- Brawo, kanonierzy! - zawo�a� Bossuet.
I ca�a barykada zacz�a klaska�.
Po chwili armata sta�a na samym �rodku ulicy, w poprzek rynsztoka, gotowa do
strza�u. Przed barykad� otwar�a si� potworna paszcza.
- Zaczyna si� zabawa - rzek� Courfeyrac. - Ot i kolubryna! Dostali�my prztyczka
w
nos, teraz dostaniemy pa�k� w �eb. Wojsko wyci�ga ku nam swoj� wielk� �ap�.
Barykada
dostanie solidne ci�gi... Ogie� karabinowy maca, armatni uderza.
- To o�miofunt�wka, najnowszy model ze spi�u - obja�ni� Combeferre. - Je�eli
ilo��
cyny przekroczy dziesi�� procent w stosunku do ilo�ci miedzi, dzia�a te rozsadza
wybuch.
Nadmiar cyny sprawia, �e s� niewytrzyma�e; w otworze zapalnym tworz� si� w�ery i
wyd�cia. Aby unikn�� tego niebezpiecze�stwa, a zwi�kszy� si�� �adunku, trzeba by
mo�e
powr�ci� do dawnych sposob�w stosowanych w czternastym wieku: dzia�o opasywano
obr�czami i skuwano stalowymi, nielutowanymi pier�cieniami, od rylc�w a� do
wylotu. Na
razie radzi si� z�u, jak si� da. Miejsca, gdzie si� potworzy�y w�ery, mo�na
rozpozna� przy
pomocy wyciora. Ale istnieje lepszy spos�b, a mianowicie przyrz�d zwany ruchom�
gwiazd�
Gribeauvala.
- W szesnastym wieku gwintowano dzia�a - zauwa�y� Bossuet.
- Tak - odpowiedzia� Combeferre. - To powi�ksza zasi�g, ale zmniejsza celno��
strza�u. Poza tym w strzelaniu na blisk� odleg�o�� krzywa pocisku jest nazbyt
stroma,
parabola nadmiernie si� wygina, tor kuli nie jest do�� prosty, �eby mog�a
trafia� wszystkie
obiekty, jakie s� na jej drodze, a to jest przecie� konieczne podczas bitwy i
staje si� coraz
wa�niejsze w miar� zbli�ania si� nieprzyjaciela i potrzeby szybkiego strzelania.
Wadliwo��
krzywej pocisku armat szesnastowiecznych wynika�a z ma�ej si�y �adunku; ta za�
podyktowana jest w tego rodzaju machinach prawami balistyki, a w szczeg�lno�ci
konieczno�ci� oszcz�dzania �o�yska. Jednym s�owem, armata - ta despotka - nie
mo�e robi�
wszystkiego, co chce. Si�a jest wielk� s�abo�ci�! Pocisk armatni leci z
szybko�ci� zaledwie
sze�ciuset mil na godzin�; a �wiat�o przebiega siedemdziesi�t tysi�cy mil na
sekund�. Oto
wy�szo�� Chrystusa nad Napoleonem!
- Nabi� bro�! - rzek� Enjolras.
Jak barykada wytrzyma strza� armatni? Czy pocisk zrobi w niej wy�om?
To by� najwa�niejszy problem. Podczas gdy powsta�cy ponownie nabijali bro�,
kanonierzy �adowali dzia�o. Redut� ogarn�a trwoga. Dzia�o wypali�o, rozleg� si�
pot�ny
huk.
- Jestem! - zawo�a� weso�y g�os.
I r�wnocze�nie z armatni� kul� Gavroche wpad� w �rodek barykady. Przyszed� od
strony ulicy �ab�dziej, przeskoczywszy z �atwo�ci� boczn� barykad�, stoj�c�
frontem do
labiryntu ulicy Ma�ej �ebraczej. Przybycie Gavroche'a wywar�o wi�ksze wra�enie
ni�
wystrza� armatni. Pocisk ugrz�z� w stosie gruzu. Strzaska� tylko ko�o omnibusu i
rozbi� do
szcz�tu stary w�zek handlarza wapnem Anceau. Widz�c to ca�a barykada wybuchn�a
�mie-
chem.
- Strzelajcie dalej! - krzykn�� Bossuet do artylerzyst�w.
VIII
Z artylerzystami nie ma �art�w
Wszyscy otoczyli Gavroche'a.
Nie mia� jednak czasu nic opowiedzie�. Mariusz, dr��c z niepokoju, wzi�� go na
bok.
- Po co� tu przyszed�? - Jak to! - odpar� ch�opiec. - A pan?
I utkwi� w Mariuszu oczy pe�ne epickiego zuchwalstwa. Blask l�ni�cej w nich dumy
rozszerza� mu �renice. Mariusz pyta� dalej surowym g�osem:
- Kto ci kaza� wraca�? Czy przynajmniej odda�e� list pod wskazanym adresem?
Gavroche mia� troch� nieczyste sumienie z powodu tego listu. Tak mu by�o pilno
powr�ci� na barykad�, �e listu raczej si� pozby�, ni� go dor�czy�. Musia�
przyzna� w duchu,
�e nieco lekkomy�lnie powierzy� go nieznajomemu, kt�rego twarzy nawet nie m�g�
dojrze�.
Wprawdzie tamten cz�owiek nie mia� kapelusza, ale to nie by�o dostateczn�
gwarancj�.
S�owem, Gavroche robi� sobie w tym wzgl�dzie pewne wyrzuty i ba� si� wym�wek
Mariusza.
Wybrn�� z k�opotliwej sytuacji najprostszym sposobem: bezczelnie sk�ama�.
- Obywatelu, list odda�em dozorcy. Dama spa�a. Dostanie list, kiedy si� obudzi.
Wysy�aj�c ten list, Mariusz mia� podw�jny cel: po�egna� Kozet� i ocali�
Gavroche'a.
Musia� si� zadowoli� po�owicznym spe�nieniem tego, czego pragn��.
Uprzytomni� sobie, �e wys�anie listu zbieg�o si� z pojawieniem si� pana
Fauchelevent
na barykadzie. Pokaza� Gavroche'owi pana Fauchelevent.
- Czy znasz tego cz�owieka?
- Nie - odpowiedzia� Gavroche.
Rzeczywi�cie, jak pami�tamy, Gavroche widzia� Jana Valjean jedynie w nocy.
Mgliste, chorobliwe przypuszczenia, kt�re zacz�y kie�kowa� w g�owie Mariusza,
rozproszy�y si�. Nie zna� przecie� przekona� politycznych pana Fauchelevent.
Mo�e pan
Fauchelevent jest republikaninem? St�d jego obecno�� w walce.
Tymczasem Gavroche by� ju� na drugim ko�cu barykady i wo�a�:
- Gdzie m�j karabin?
Courfeyrac kaza� mu go odda�.
Gavroche uprzedzi� �towarzyszy� - tak nazywa� powsta�c�w - �e barykada jest
okr��ona. Przedosta� si� z wielkim trudem. Batalion liniowy, ustawiwszy bro� w
koz�y na
ulicy Ma�ej �ebraczej, obserwowa� �ab�dzi�; ze strony przeciwnej gwardia miejska
obsadzi�a
Dominika�sk�. Na wprost barykady zgromadzi�y si� g��wne si�y.
Udzieliwszy tych informacji, Gavroche doda�:
- Zezwalam, �eby�cie im dali zdrowego �upnia!
Tymczasem Enjolras, wyt�aj�c s�uch, czuwa� przy swojej strzelnicy.
Oblegaj�cy, zapewne niezbyt zadowoleni ze swego strza�u armatniego, ju� go nie
powt�rzyli.
Kompania piechoty liniowej zaj�a koniec ulicy, za armat�. �o�nierze wyrywali
kamienie z bruku i ustawiali na wprost barykady niskie podmurowanie, co� w
rodzaju
stanowiska strzelniczego, nie wy�szego nad osiemna�cie cali. Zza tego
podmurowania, po
lewej stronie, wida� by�o czo�o kolumny batalionu z przedmie�cia, zgrupowanego
na ulicy
�w. Dionizego.
Enjolras, stoj�cy na czatach, mia� wra�enie, �e s�yszy odg�os, kt�ry towarzyszy
wyjmowaniu puszek z prochem z jaszcza; zobaczy�, �e dow�dca baterii zmienia
nastawienie
lufy i przesuwa j� nieco w lewo. Po czym kanonierzy na�adowali dzia�o. Dow�dca
sam
schwyci� lont i zbli�y� do wylotu.
- Schyli� g�ow� i pod mur! - zawo�a� Enjolras. - Wszyscy na kl�czki pod
barykad�!
Rozproszeni przed gospod� powsta�cy, kt�rzy zeszli ze swoich stanowisk w chwili
przybycia Gavroche'a, rzucili si� t�umnie ku barykadzie; nim zdo�ali jednak
wype�ni� rozkaz
Enjolrasa, armata wystrzeli�a z rykiem towarzysz�cym zwykle pociskowi kartacza.
By� to
rzeczywi�cie kartacz. Strza�, skierowany w przej�cie mi�dzy redut� a domem,
odbi� si� o mur
i straszny rykoszet zabi� dw�ch powsta�c�w, a trzech zrani�. Jeszcze kilka
takich strza��w, a
barykada b�dzie nie do utrzymania. Kartacze wpada�y do �rodka.
Rozleg� si� szmer przera�enia.
- Postarajmy si� nie dopu�ci� do drugiego strza�u - rzek� Enjolras. I zni�ywszy
karabin, wymierzy� w dow�dc� baterii pochylonego w�a�nie nad lawet�, kt�ry
poprawia� i
ostatecznie ustala� cel.
By� to dorodny sier�ant, m�ody blondyn o bardzo �agodnej twarzy; mia� wygl�d
inteligentny, co si� cz�sto spotyka u �o�nierzy tej wybranej, a gro�nej broni,
kt�ra tak si�
doskonali w swej okropno�ci, �e w ko�cu musi zabi� wojn�.
Combeferre, stoj�c obok Enjolrasa, uwa�nie przygl�da� si� m�odemu sier�antowi.
- Szkoda! - rzek�. - Co za ohydna rzecz takie jatki. Ano c�, kiedy nie b�dzie
kr�l�w,
nie b�dzie wojen. Celujesz w tego sier�anta, ale go nie widzisz. Wyobra� sobie,
�e to
czaruj�cy ch�opak, nieustraszony, wida� te�, �e my�l�cy - ci m�odzi ludzie z
artylerii s�
bardzo wykszta�ceni; ma ojca, matk�, ma rodzin�, pewno jest zakochany; ma
najwy�ej
dwadzie�cia pi�� lat; m�g�by by� twoim bratem.
- Jest nim - rzek� Enjolras.
- Tak - odpar� Combeferre. - I moim r�wnie�. Wiesz co, nie zabijajmy go.
- Daj pok�j! Trzeba robi� to, co trzeba.
I �za stoczy�a si� wolno po marmurowej twarzy Enjolrasa.
Jednocze�nie poci�gn�� za cyngiel karabinu. Trysn�a b�yskawica. - Artylerzysta
zakr�ci� si� dwa razy doko�a siebie, wyci�gaj�c do przodu ramiona i podnosz�c
g�ow�, jakby
chcia� zaczerpn�� powietrza, po czym osun�� si� bokiem na dzia�o i zosta� tak
bez ruchu.
Wida� by�o jego plecy, z kt�rych bucha� strumie� krwi. Kula przeszy�a mu pier�
na wylot.
Nie �y�.
Trzeba go by�o zabra� i zast�pi� innym. Powsta�cy zyskali kilka minut.
IX
O zastosowaniu dawnego talentu k�usowniczego i niezawodnej
celno�ci strza�u, kt�ra wp�yn�a na wyrok z 1796 roku
Powsta�cy naradzali si� pospiesznie. Za chwil� armata znowu zacznie strzela�.
Kartacze zburz� barykad�, nim minie kwadrans. Nale�a�o bezwzgl�dnie os�abi�
dzia�anie
pocisk�w.
Enjolras rzuci� rozkaz:
- Trzeba tam umie�ci� materac.
- Nie mamy materaca - rzek� Combeferre. - Le�� na nim ranni.
Jan Valjean siedz�c na skraju chodnika, przy gospodzie, ze strzelb� mi�dzy
kolanami,
do tej pory nie bra� w niczym udzia�u. Zdawa� si� nie s�ysze�, �e doko�a
rozlega�y si� g�osy
powsta�c�w: �Patrzcie, ta strzelba pr�nuje�.
Na d�wi�k rozkazu, wydanego przez Enjolrasa, wsta�.
Przypominamy sobie, �e gdy oddzia� wpad� w ulic� Konopn�, jaka� staruszka
przewiduj�c strzelanin� wywiesi�a przed oknem materac. To okno - okienko raczej
-
znajdowa�o si� na mansardzie sze�ciopi�trowego domu, wysuni�tego nieco przed
barykad�.
Materac, umieszczony w poprzek i oparty na dw�ch tyczkach do suszenia bielizny,
by�
podtrzymywany od g�ry przez dwa grube powrozy, z daleka wygl�daj�ce jak
sznureczki i
przywi�zane do gwo�dzi, wbitych w ramy okna. Sznury te, wyra�nie rysuj�ce si� na
tle nieba,
wydawa�y si� cienkie jak w�osy.
- Mo�e mi kto po�yczy� dwustrza�owego karabinu? - zapyta� Jan Valjean.
Enjolras poda� mu sw�j karabin, przed chwil� nabity na nowo. Jan Valjean
wycelowa�
w okienko mansardy i strzeli�.
Jeden sznur zosta� przeci�ty. Materac wisia� ju� tylko na drugim. Jan Valjean
strzeli�
powt�rnie. Drugi sznur uderzy� o szyb� okienka. Materac zsun�� si� mi�dzy
tyczkami i spad�
na ulic�.
Na barykadzie rozleg�y si� oklaski.
Wszyscy zawo�ali:
- Mamy materac!
- Tak! - rzek� Combeferre. - Ale kto po niego p�jdzie?
Rzeczywi�cie, materac upad� przed barykad�, mi�dzy obleganymi a oblegaj�cymi.
�mier� sier�anta kanonier�w doprowadzi�a wojsko do w�ciek�o�ci; �o�nierze
po�o�yli si� za
os�on� z brukowc�w, kt�r� wznie�li, i czekaj�c a� zmuszone do milczenia dzia�o
po
uzupe�nieniu obs�ugi odezwie si� znowu, od kilku ju� minut otworzyli ogie� na
barykad�.
Powsta�cy nie odpowiadali na te salwy, oszcz�dzaj�c amunicji. Strza�y rozbija�y
si� o
barykad�, ale ulica, gdzie g�sto gwizda�y kule, by�a bardzo niebezpieczna.
Jan Valjean wysun�� si� w�skim przej�ciem, wyszed� na ulic�, dotar� pod gradem
kul
a� do materaca, zarzuci� go na plecy i wr�ci� na barykad�.
Sam zastawi� przej�cie materacem; umie�ci� go przy murze tak, aby artylerzy�ci
nie
mogli go widzie�.
Teraz czekano na nowy strza�.
Nie czekano d�ugo.
Ze straszliwym rykiem dzia�o rzygn�o �adunkiem o�owiu. Ale rykoszetu nie by�o.
Kartacz ugrz�z� w materacu. Osi�gni�to zamierzony efekt. Barykada ocala�a raz
jeszcze.
- Obywatelu! - rzek� Enjolras do Jana Valjean. - Republika dzi�kuje ci.
Bossuet patrzy� z podziwem i �mia� si�. Zawo�a�:
- To niemoralne, �eby materac mia� tak� si��. To triumf tego, co si� ugina, nad
tym, co
miota pioruny. Ale mniejsza o to! Chwa�a materacowi, kt�ry unieszkodliwi�
armat�!
X
Jutrzenka
W tej w�a�nie chwili Kozeta obudzi�a si�.
Pok�j jej by� niewielki, schludny i skromny; od wschodu mia� wysokie okno
wychodz�ce na podw�rze.
Kozeta nie wiedzia�a nic o tym, co si� dzia�o w Pary�u. Poprzedniego dnia nie
wychodzi�a na miasto, a kiedy Toussaint oznajmi�a, �e �co� si� �wi�ci�, by�a ju�
w swoim
pokoju.
Spa�a nied�ugo, lecz mocno. Sny mia�a przyjemne, mo�e troch� i dlatego, �e
��eczko
jej by�o �nie�nobia�e. Jaka� posta�, kt�ra by�a Mariuszem, ukazywa�a si� jej w
powodzi
�wiat�a. Zbudzi�a si�, kiedy promie� s�o�ca pad� na jej powieki, i zrazu
wydawa�o si� jej, �e
jeszcze �ni.
Kiedy si� ockn�a z tego snu, pierwsza jej my�l by�a promienna. Poczu�a si�
zupe�nie
uspokojona. Podobnie jak Jan Valjean przed paroma godzinami, prze�ywa�a reakcj�
duszy,
kt�ra wszelkimi sposobami od�egnuje si� od nieszcz�cia. O�y�y w niej z ca��
moc� nadzieje,
cho� nie wiedzia�a dlaczego. Potem serce �cisn�o si� bole�nie. Od trzech ju�
dni nie widzia�a
Mariusza. Tu pocieszy�a si� my�l�, �e otrzyma� zapewne ju� jej list, wie, gdzie
ona mieszka, i
on - taki m�dry - znajdzie na pewno spos�b, aby do niej dotrze�. I to z
pewno�ci� ju� dzisiaj,
mo�e nawet dzi� rano! Dzie� ju� by� jasny; ale promie� s�o�ca pada� tak poziomo,
�e Kozeta
s�dzi�a, i� jeszcze jest wczesny ranek; jednak�e trzeba wstawa�, �eby
przygotowa� si� na
przyj�cie Mariusza.
Kozeta uczu�a, �e nie mo�e �y� bez Mariusza, a to by�o wystarczaj�cym powodem,
�eby Mariusz przyszed�. Ta sprawa nie znosi�a �adnych sprzeciw�w. Wszystko by�o
oczywiste. Cierpia�a przez trzy dni - to ju� do�� potworne. Przez trzy dni nie
widzia�a
Mariusza - to okrucie�stwo ze strony Pana Boga. Ale teraz niegodziwe �arty
niebios nale��
ju� do przesz�o�ci. Mariusz nadejdzie niebawem i przyniesie dobre nowiny. Taka
jest m�o-
do��, szybko osusza swe �zy, uwa�a cierpienie za rzecz niepotrzebn� i nie
przyjmuje go.
M�odo�� to u�miech przysz�o�ci do tego, co nieznane i co jest ni� sam�.
Szcz�cie jest dla niej
naturalnym stanem. Wydaje si�, �e oddycha nadziej�.
Kozeta nie mog�a sobie zreszt� przypomnie�, co Mariusz powiedzia� jej na temat
tej
nieobecno�ci, kt�ra mia�a trwa� tylko jeden dzie�, i czym j� t�umaczy�. Ka�dy z
nas wie
dobrze, jak upuszczony na ziemi� pieni�dz potrafi zr�cznie potoczy� si�, schowa�
i jak
mistrzowsko wynajduje kryj�wki, kt�rych nie spos�b znale��. Podobn� psot�
p�ataj� nam
czasem my�li; zaszywaj� si� w jaki� k�cik m�zgu - i przepad�o! Zagubi�y si�;
pami�� ju� ich
nie z�owi. Kozet� gniewa�o troch�, �e daremnie usi�uje sobie to przypomnie�.
Wyrzuca�a
sobie, �e post�pi�a szkaradnie i niegodziwie, tak zapominaj�c s��w Mariusza.
Wyskoczy�a z ��ka i od�wie�y�a dusz� i cia�o; dusz� - modlitw�, a cia�o -
kryniczn�
wod�.
Mo�na ostatecznie wprowadzi� czytelnika do sypialni ma��e�skiej, ale nie do
dziewcz�cego pokoju. Poezja zaledwie o�mieli�aby si� przekroczy� ten pr�g, proza
nie
powinna tego czyni�.
Pok�j dziewcz�cy to zamkni�ty p�k kwiatu, biel ja�niej�ca w mroku, najskrytsze
wn�trze stulonego kielicha lilii, na kt�rym nie powinno spocz�� oko cz�owieka,
nim nie
spocz�o na nim oko s�o�ca. Nierozkwit�y kwiat kobiety - to �wi�to��. Rozes�ane
dziewicze
��eczko, wdzi�czna p�nago��, co sama siebie si� l�ka, bia�a n�ka wsuwaj�ca
si� w
pantofelek, pier�, kt�ra si� os�ania przed zwierciad�em, jak gdyby zwierciad�o
by�o spojrze-
niem, koszulka podci�gana pod szyj�, aby okry� ramiona za lada trza�ni�ciem
mebla czy
turkotem pojazdu, te tasiemki, sprz�czki, sznur�wki, to dr�enie, te dreszczyki z
zimna i
wstydliwo�ci, czarowna p�ochliwo�� w ka�dym ruchu, ten niepok�j niemal
skrzydlaty, gdy
nie ma �adnego powodu do obaw, kolejne fazy toalety, r�wnie urocze jak ob�oki
jutrzenki - to
wszystko rzeczy, o kt�rych nie godzi si� opowiada�; ju� samo napomknienie o nich
jest
zbytni� �mia�o�ci�.
Oko m�czyzny z wi�ksz� czci� powinno spogl�da� na wstaj�c� z �o�a m�od�
dziewczyn� ni� na wstaj�c� gwiazd�. Fakt, �e jest osi�galna, powinien zwi�ksza�
szacunek.
Puszek brzoskwini, srebrzysty nalot na �liwce, gwia�dzisty kryszta�ek �niegu,
py�ek skrzyde�
motylich s� ci�kie i ordynarne w por�wnaniu z t� czysto�ci�, kt�ra nawet nie
wie, �e jest
czysta. M�oda dziewczyna nie jest jeszcze pos�giem, jest dopiero przeb�yskiem
marzenia. Jej
alkow� okrywa tajemnicza cienisto�� idea�u. Niedyskretny dotyk spojrzenia kazi
ten blady
p�mrok. W tym wypadku patrze� - to profanowa�.
Tote� nie uka�emy tutaj rozkosznej krz�taniny Kozety wstaj�cej ze snu.
Wschodnia bajka opowiada, �e B�g stworzy� r�� bia��; ale kiedy p�atki jej si�
rozchyla�y, Adam spojrza� na ni� i r�a zar�owi�a si� z zawstydzenia. Nale�ymy
do os�b,
kt�re tak czcz� dziewice i kwiaty, �e czuj� wobec nich onie�mielenie.
Kozeta szybko si� ubra�a, uczesa�a i upi�a w�osy, co by�o prost� spraw� w
czasach,
kiedy kobiety nie powi�ksza�y bujno�ci swojej fryzury sztucznymi warkoczami,
postiszami i
nie wk�ada�y w�osianek we w�osy. Po czym otworzy�a okno i przebieg�a wzrokiem
doko�a,
maj�c nadziej�, �e zobaczy jaki� fragment ulicy - r�g domu czy skrawek chodnika
- gdzie by
mog�a wypatrywa� Mariusza. Ale nic nie by�o wida�. Za podw�rzem, otoczonym do��
wysokimi murami, dostrzega�o si� w dali tylko jakie� ogrody.
Kozeta stwierdzi�a, �e s� szkaradne; po raz pierwszy w �yciu kwiaty wyda�y si�
jej
brzydkie. Stokro� bardziej odpowiada�by jej w tej chwili widok ulicznego
rynsztoka. Zacz�a
wi�c patrze� w niebo, jak gdyby my�la�a, �e Mariusz mo�e nadej�� z tej strony.
Nagle zala�a si� �zami. Nie �wiadczy�o to o zmienno�ci usposobienia, ale w jej
obecnej sytuacji nadzieje przeplata�y si� z chwilami przygn�bienia. Niejasno
czu�a, �e dzieje
si� co� strasznego. Istotnie, wydarzenia unosz� si� w atmosferze. Powiedzia�a
sobie, �e
niczego nie mo�e by� pewna, �e je�li stracili si� oboje z oczu, to s� dla siebie
straceni.
My�l, �e Mariusz m�g�by spa�� z nieba, nie wydawa�a jej si� teraz urocza, lecz
ponura.
A potem - tak p�ynne s� te chmurki - wr�ci�y jej spok�j, nadzieja i
nieu�wiadomiona,
lecz u�miechni�ta ufno�� w Boga.
W domu wszyscy jeszcze spali. Panowa�a cisza jak w prowincjonalnym miasteczku.
Nie otworzy�a si� �adna okiennica. Stancyjka dozorcy by�a zamkni�ta. Toussaint
jeszcze nie
wsta�a i Kozeta s�dzi�a, �e naturalnie ojciec �pi tak�e. Wiele musia�a
wycierpie� i bardzo
cierpia�a jeszcze, skoro uwa�a�a, �e ojciec jej jest niedobry; za to wierzy�a w
Mariusza. To
�wiat�o nie mog�o zbledn��. Zacz�a si� modli�. Chwilami dociera�y do niej z
daleka jakie�
g�uche wstrz�sy; m�wi�a sobie: �To dziwne, �e otwieraj� i zamykaj� bramy o tak
wczesnej
godzinie�. By�y to strza�y armatnie bij�ce w barykad�.
O kilka st�p pod oknem Kozety, na starym poczernia�ym gzymsie, jerzyki uwi�y
gniazdko; wystawa�o ono nieco zza kraw�dzi gzymsu, tak �e z g�ry mo�na by�o
zajrze� do
tego male�kiego raju. Matka okrywa�a piskl�ta rozpostartymi jak wachlarz
skrzyd�ami; ojciec
kr��y� doko�a, oddala� si� i wraca� przynosz�c w dziobku pokarm i poca�unki.
Wstaj�cy dzie�
z�oci� ten obraz szcz�cia, to u�miechni�te a dostojne objawienie wielkiego
prawa:
�Rozmna�ajcie si�, s�odk� tajemnic� rozkwit�� w glorii poranka. Kozeta z
w�osami w s�o�cu,
a dusz� w marzeniach, ja�niej�ca blaskiem mi�o�ci, zalana promieniami jutrzenki,
wychyli�a
si� niemal bezwiednie i taj�c przed sam� sob�, �e r�wnocze�nie my�li o Mariuszu,
patrzy�a na
ptaszki, na t� rodzin�, na samczyka, na samiczk�, na matk� z piskl�tami;
patrzy�a z g��bokim
zmieszaniem, jakie widok gniazda budzi w dziewicy.
XI
Strza�, kt�ry nie chybia celu, lecz nie zabija nikogo
Ogie� oblegaj�cych nie ustawa�. Strza�y armatnie i salwy karabinowe nast�powa�y
po
sobie kolejno, niewiele jednak wyrz�dzaj�c szkody. Ucierpia�a tylko g�rna cz��
fasady
�Koryntu�; okna na pierwszym pi�trze i w mansardach, posiekane grubym �rutem i
kartaczami, rozpada�y si� z wolna. Powsta�cy, kt�rzy tam mieli stanowiska,
musieli si�
wycofa�. Na tym zreszt� polega taktyka ataku na barykad�; strzela� d�ugo, �eby
wyczerpa�
amunicj� powsta�c�w - o ile pope�ni� ten b��d, �e odpowiadaj� przeciwnikowi.
Kiedy po
s�abni�ciu ich ognia oblegaj�cy poznaj�, �e brak im ju� kul i prochu, ruszaj� do
natarcia.
Enjolras nie da� si� wci�gn�� w t� zasadzk�; barykada nie odpowiada�a na
strza�y.
Po ka�dej salwie plutonu Gavroche wypycha� sobie policzek j�zykiem na znak
najg��bszej pogardy.
- Dobrze! dobrze! - m�wi�. - Drzyjcie p��tno. Przydadz� nam si� szarpie.
Courfeyrac zapytywa� kartaczy, dlaczego wyrz�dzaj� tak mizerne szkody, i
przemawia� do armaty:
- Co� ci si� r�ce trz�s�, staruszko!
Podczas bitwy przeciwnicy intryguj� jedni drugich, jak na balu maskowym.
Uporczywe milczenie barykady zaniepokoi�o prawdopodobnie oblegaj�cych i
wzbudzi�o
obaw� jakiej� niespodzianki; widocznie zapragn�li sprawdzi�, co si� dzieje za
tym stosem
kamieni, za tym niewzruszonym murem, kt�ry oboj�tnie przyjmowa� pociski i nie
odpowiada�
na nie. Powsta�cy ujrzeli nagle kask b�yszcz�cy w s�o�cu na s�siednim dachu.
Jaki� stra�ak,
oparty o wysoki komin, sta� tam jakby na warcie. Spojrzenie jego pada�o prosto
na barykad�.
- Kr�puj�cy jest ten dozorca - rzek� Enjolras.
Jan Valjean odda� karabin Enjolrasowi, ale mia� swoj� strzelb�.
Bez s�owa wymierzy� do stra�aka i w sekund� p�niej kask, trafiony kul�, z
brz�kiem
upad� na bruk. Przera�ony �o�nierz wycofa� si� co pr�dzej.
Miejsce jego zaj�� drugi obserwator. By� to oficer. Jan Valjean ponownie nabi�
strzelb�, z�o�y� si� i kask oficera spad� w �lad za kaskiem �o�nierza. Oficer
nie upiera� si� i
szybko znikn��. Tym razem zrozumiano przestrog�. Nikt nie pojawi� si� ju� na
dachu;
przeciwnik zrezygnowa� z podgl�dania barykady.
- Czemu nie zabi� pan tego cz�owieka? - zapyta� Bossuet Jana Valjean.
Jan Valjean nie odpowiedzia�.
XII
Nie�ad stronnikiem �adu
Bossuet szepn�� Combeferre'owi na ucho:
- Nie odpowiedzia� na moje pytanie.
- Ten cz�owiek czyni dobro kulami - odrzek� Combeferre. Ci, kt�rzy zachowali
jakie�
wspomnienia z tej - odleg�ej ju� - epoki, pami�taj�, �e gwardia narodowa z
przedmie�cia
dzielnie walczy�a przeciw powsta�com. Szczeg�ln� za� zaciek�o�ci� i odwag�
odznaczy�a si�
w czerwcu 1832 roku. Ten czy �w ober�ysta z Pantin, Vertus albo la Cunette,
kt�rego
�zak�ad� by� nieczynny z powodu zamieszek, czu� w sobie i�cie lwi� odwag� na
widok swej
sali ta�ca �wiec�cej pustkami i szed� na �mier� w obronie �adu, kt�rego symbolem
by� szynk.
W owych czasach, mieszcza�skich i bohaterskich zarazem, idee mia�y swoich
rycerzy, a
interesy swoich paladyn�w. Prozaiczno�� pobudek w niczym nie pomniejsza�a
brawury
ruchu. Topniej�cy stos dukat�w sprawia�, �e bankierzy �piewali �Marsyliank�.
Lirycznie
przelewano krew za spraw� kontuaru i ze sparta�skim entuzjazmem broniono
sklepiku, tego
ogromnego zdrobnienia ojczyzny.
W istocie - powiedzmy to - sz�o tu o sprawy bardzo powa�ne. �ywio�y spo�eczne
ruszy�y do walki w oczekiwaniu dnia, kiedy znajd� si� w stanie r�wnowagi.
Inny znamienny rys owych czas�w stanowi�o po��czenie anarchii z prorz�dowo�ci�
(barbarzy�ska nazwa stronnik�w rz�du). Zwolennicy �adu post�powali w spos�b
bez�adny.
Znienacka, na rozkaz jakiego� pu�kownika gwardii narodowej, wed�ug jego fantazji
b�ben
zaczyna� bi� na apel. Jaki� kapitan rzuca� si� w wir walki id�c za g�osem
natchnienia, jaki�
oddzia� gwardii narodowej bi� si� �za ide� na w�asn� odpowiedzialno��. W
chwilach
prze�omowych, w owych �dniach�, radzono si� nie tyle swoich dow�dc�w, ile
w�asnych
instynkt�w. W wojsku broni�cym �adu byli prawdziwi guerillos, jedni szabli - jak
Fannicot,
inni pi�ra - jak Henryk Fonfrede.
Cywilizacja, w owym czasie reprezentowana niestety raczej przez splot interes�w
ni�
przez zbi�r zasad, by�a zagro�ona lub te� za tak� si� mia�a; wydawa�a okrzyk
trwogi; ka�dy
stawa� si� o�rodkiem, broni� jej, wspiera� j� i ochrania� wed�ug w�asnego
widzimisi�;
pierwszy lepszy przyb��da podawa� si� za wybawc� spo�ecze�stwa.
Gorliwo�� doprowadza�a czasem do zbrodni. Ten czy �w pluton gwardii narodowej
samowolnie obwo�ywa� si� trybuna�em wojennym i w przeci�gu pi�ciu minut os�dza�
i traci�
pojmanego powsta�ca. Taki w�a�nie zaimprowizowany s�d zabi� Jana Prouvaire.
�adna partia
nie mo�e wyrzuca� innym tego okrutnego prawa lynchu, stosowane jest bowiem ono
zar�wno
przez republik� w Ameryce, jak i przez monarchi� w Europie. To prawo lynchu
pogarsza�y
jeszcze pomy�ki. Pewnego dnia podczas zamieszek m�ody poeta, Paul-Aim� Garnier,
�cigany
na placu Kr�lewskim, czu� ju� bagnety na plecach i uszed� z �yciem tylko
dlatego, �e si�
schroni� w bramie domu numer 6. Wo�ano za nim: �Oto jeszcze jeden z tych
saintsimonist�w�, i chciano go zabi�. Ot� ni�s� pod pach� tom pami�tnik�w
ksi�cia de Saint-
Simon. Jaki� gwardzista przeczyta� na ksi��ce s�owa: �Saint-Simon�, i zawo�a�:
��mier�
zdrajcy�.
6 czerwca 1832 roku kompania gwardii narodowej z przedmie�cia, pod dow�dztwem
wspomnianego ju� kapitana Fannicota, z w�asnej a nieprzymuszonej woli da�a si�
zdziesi�tkowa� na ulicy Konopnej. Ten osobliwy fakt zosta� stwierdzony przez
�ledztwo,
przeprowadzone po upadku powstania 1832 roku. Kapitan Fannicot, krewki i �mia�y
mieszczanin, z rasy kondotier�w porz�dku, kt�rych scharakteryzowali�my przed
chwil�, fa-
natyczny i niesforny zwolennik rz�du, nie potrafi� oprze� si� pokusie otwarcia
ognia przed
wyznaczon� godzin� i ambicji zdobycia barykady samemu, czyli ze swoj� kompani�.
Doprowadzony do ostateczno�ci widokiem czerwonego sztandaru, a nast�pnie starego
surduta, kt�ry wzi�� za czarn� chor�giew, g�o�no wymy�la� genera�om i dow�dcom,
kt�rzy
naradzali si�, przekonani, �e moment decyduj�cego szturmu jeszcze nie nadszed� i
- wed�ug
s�ynnego okre�lenia jednego z nich - pozwalali, aby powstanie �sma�y�o si� we
w�asnym
sosie�. On za� uwa�a�, �e barykada ju� dojrza�a, a poniewa� to, co jest
dojrza�e, powinno
samo wpa�� w r�ce, spr�bowa� szcz�cia.
Dowodzi� garstk� podobnych sobie �mia�k�w, �w�ciek�ych ryzykant�w� - jak powiada
naoczny �wiadek. Jego kompania - ta sama, kt�ra rozstrzela�a Jana Prouvaire -
by�a pierwsz�
kompani� batalionu, stoj�cego na rogu ulicy. W najmniej spodziewanym momencie
rzuci�
swoich ludzi na barykad�. Ten manewr, wykonany z wi�ksz� doz� zapa�u ni�
strategii, drogo
kosztowa� kompani� Fannicota. Zanim bowiem przeby�a dwie trzecie ulicy, powita�a
j�
og�lna salwa z barykady. Czterej najodwa�niejsi, kt�rzy biegli na przedzie,
padli, jak �ci�ci
kos�, pod sam� redut�; dzielna gromada gwardzist�w, ludzi odwa�nych, ale nie
maj�cych
wytrzyma�o�ci zawodowego �o�nierza, musia�a si� wycofa� po chwili wahania,
zostawiaj�c
na bruku pi�tna�cie trup�w. Ta chwila wahania pozwoli�a powsta�com nabi�
ponownie bro� i
druga mordercza salwa dosi�g�a kompani�, nim zdo�a�a si� schroni� za zakr�tem
ulicy. Przez
moment zosta�a wzi�ta w dwa ognie; znalaz�a si� bowiem pod obstrza�em w�asnej
baterii,
kt�ra nie maj�c odpowiedniego rozkazu nie przesta�a strzela�. Dzielny i
nieroztropny
Fannicot znajdowa� si� w�r�d tych, kt�rych trafi�y kartacze. Zabi�o go dzia�o,
czyli narz�dzie
�adu.
Ten atak, szale�czo odwa�ny, lecz ma�o powa�ny, rozgniewa� Enjolrasa.
- Durnie! - zawo�a�. - Wysy�aj� na �mier� swoich �o�nierzy, a nam zu�ywaj�
niepotrzebnie amunicj�.
Enjolras m�wi�, jak przysta�o m�wi� prawdziwemu dow�dcy rozruch�w, kt�rym by�
w istocie. Powstanie i represja walcz� nier�wn� broni�. Powstanie �atwo si�
wyczerpuje,
rozporz�dza ograniczon� ilo�ci� strza��w i ograniczon� ilo�ci� ludzi.
Wypr�nionej
�adownicy ani zabitego cz�owieka nie mo�e zast�pi� nowym. Represja nie liczy
ludzi, bo ma
wojsko, i nie liczy amunicji, bo ma Vincennes*. Represja ma tyle pu�k�w, ile
barykada ludzi, i
tyle arsena��w, ile barykada �adownic. Tote� s� to walki jednego przeciw stu,
kt�re zawsze
ko�cz� si� zgnieceniem barykady, o ile rewolucja, wybuchaj�c nagle, nie rzuci na
szal� swe-
go gorej�cego miecza archanio�a. Zdarza si� to. W�wczas wszystko powstaje, bruk
zaczyna
wrze�, mno�� si� reduty ludu, Pary� ogarnia przemo�ne dr�enie, wy�ania si� quid
divinum*,
10 sierpnia unosi si� w powietrzu, 29 lipca unosi si� w powietrzu, ukazuje si�
cudowne
�wiat�o, otwarta paszcza przemocy cofa si� i wojsko - ten lew - widzi przed sob�
stoj�cego
spokojnie proroka - Francj�.
XIII
Przelotne blaski
W chaosie uczu� i nami�tno�ci, kt�re broni� barykady, znajdziesz wszystko:
brawur�,
m�odo��, ambicj�, entuzjazm, idealizm, przekonanie, zaciek�o�� gracza, a nade
wszystko
przyp�yw nadziei. Taki w�a�nie przyp�yw, taki nieuchwytny dreszcz nadziei,
przenikn�� nagle
w najmniej spodziewanym momencie barykad� na Konopnej.
- Pos�uchajcie - zawo�a� nagle Enjolras, kt�ry stale nas�uchiwa�. - Zdaje mi
si�, �e
Pary� si� budzi.
Nie ulega w�tpliwo�ci, �e rankiem 6 czerwca powstanie przybra�o na sile na
przeci�g
jednej czy dw�ch godzin. Uporczywo�� dzwon�w od Saint-Merry wznieci�a przelotn�
ch��
do walki. Na ulicy Poirier i na ulicy Gravilliers po�piesznie stawiano barykady.
Przed bram�
�w. Marchia jaki� m�ody cz�owiek uzbrojony w karabin sam jeden zaatakowa�
szwadron
kawalerii. Przykl�kn�� bez os�ony na �rodku bulwaru, przy�o�y� bro� do ramienia,
strzeli�,
zabi� dow�dc� szwadronu i odwr�ci� si� ze s�owami: �Oto jeszcze jeden, kt�ry ju�
nam nie
wyrz�dzi krzywdy!� Rozniesiono go na szablach. Na ulicy �w. Dionizego jaka�
kobieta
strzela�a poprzez spuszczon� �aluzj� do gwardii miejskiej. Listwy �aluzji drga�y
za ka�dym
strza�em. Na ulicy Cossonnerie zatrzymano czternastoletniego wyrostka z
kieszeniami
pe�nymi naboi. Liczne posterunki zosta�y zaatakowane. U wylotu ulicy Bertin-
Poir�e pu�k
kirasjer�w, na kt�rego czele kroczy� genera� Cavaignac de Baragne, zosta�
znienacka
powitany g�st� strzelanin�. Na ulicy Planche-Mibray na wojsko rzucano z dach�w
stare,
dziurawe garnki i sprz�ty kuchenne; z�y to znak; kiedy doniesiono o tym
wydarzeniu
marsza�kowi Soult, stary oficer napoleo�ski zamy�li� si� przypominaj�c sobie
s�owa, kt�re
Suchet wypowiedzia� pod Saragoss�: �Skoro stare baby wylewaj� nam nocniki na
g�ow�, to
znaczy, �e jeste�my zgubieni�.
Te og�lne symptomy, wyst�puj�ce w chwili kiedy s�dzono, �e rozruchy s�
zlokalizowane, ta rosn�ca gor�czka gniewu, te iskry, kt�re lata�y tu i �wdzie
nad olbrzymimi
z�o�ami �atwopalnych materia��w, zwanych przedmie�ciami Pary�a, zaniepokoi�y
dow�dc�w
wojskowych. Spiesznie postarano si� st�umi� po�ar w zarodku. Tote� p�ki nie
ugaszono tych
j�zyk�w ognia, wstrzymywano si� z atakiem na barykady przy ulicach Maubu�e,
Konopnej i
Saint-Merry, aby mie� ju� tylko z nimi do czynienia i m�c sko�czy� ze wszystkim
za jednym
zamachem.
Kolumny wojska, rzucone na burz�ce si� ulice, oczyszcza�y z nieprzyjaciela du�e,
sondowa�y ma�e, to na lewo, to na prawo, to ostro�nie i powoli, to znowu cwa�em.
�o�nierze
wy�amywali bramy dom�w, z kt�rych strzelano; r�wnocze�nie szar�e kawalerii
rozprasza�y
t�umy na bulwarach. Przy represjach tych nie oby�o si� bez wrzawy i tego
ha�a�liwego
zgie�ku, kt�ry towarzyszy starciom wojska i ludu. To w�a�nie s�ysza� Enjolras w
przerwach
mi�dzy ogniem artyleryjskim a karabinowym. Ponadto zobaczy�, �e na ko�cu ulicy
niesiono
nosze z rannymi.
- To nie s� nasi ranni - powiedzia� do Courfeyraca.
Nadzieja trwa�a kr�tko, b�ysk �wiat�a szybko zgas�. W niespe�na p� godziny to,
co
by�o w powietrzu, rozwia�o si�; by�a to b�yskawica bez piorunu, powsta�cy
poczuli, �e
przywala ich o�owiane wieko, kt�re oboj�tno�� ludu rzuca na upartych i
opuszczonych.
Powszechne poruszenie, kt�re zarysowa�o si� mgli�cie, spali�o na panewce; tak
wi�c
uwaga ministra wojny i strategia genera��w mog�y si� teraz skoncentrowa� na
trzech czy
czterech pozosta�ych barykadach.
S�o�ce coraz wy�ej wznosi�o si� na niebie. Jeden z powsta�c�w zapyta� Enjolrasa:
-
Jeste�my g�odni. Czy naprawd� mamy umiera� bez jedzenia?
Enjolras, oparty wci�� o swoj� strzelnic�, skin�� potakuj�co g�ow�, nie
spuszczaj�c
wzroku z przeciwleg�ego kra�ca ulicy.
XIV
W kt�rym przeczytamy imi� kochanki Enjolrasa
Courfeyrac, siedz�c na kamieniu ko�o Enjolrasa, wykpiwa� nadal armat� i za
ka�dym
razem, kiedy ciemna chmura - zwana kartaczem - przelatywa�a z potwornym rykiem,
przyjmowa� j� wybuchem drwin:
- Zdzierasz sobie p�uca biedna, stara kolubryno. �al mi ci�. Ca�y ten ha�as na
nic. To
nie grzmot, to kaszel.
Doko�a rozlega� si� �miech.
Courfeyrac i Bossuet, kt�rych junacki dobry humor r�s� wraz z powi�kszaniem si�
niebezpiecze�stwa, zast�powali po�ywienie �artami, jak pani Scarron, i w braku
wina
obdzielili wszystkich weso�o�ci�.
- Podziwiam Enjolrasa - m�wi� Bossuet. - Zachwyca mnie jego niez�omna odwaga.
�yje sam i to mo�e sprawia, �e jest nieco smutny; Enjolras skar�y si� na swoj�
wielko��,
kt�ra go skazuje na samotno��. My wszyscy mamy jakie� kochanki, kt�re robi� z
nas ludzi
szalonych, czyli odwa�nych. Kiedy cz�owiek jest zakochany jak tygrys, �atwo mu
si� bi� jak
lew. To jest swego rodzaju odwet za pociski mi�o�ci, kt�rymi ra�� nas panie
gryzetki. Roland
zgin�� na z�o�� Angelice. Wszystkie nasze bohaterstwa pochodz� od kobiet.
M�czyzna bez
kobiety to pistolet bez kurka; kobieta dzia�a jak sp�onka. Ot� Enjolras nie ma
kobiety. Nie
kocha si�, a przecie� potrafi by� nieustraszony. To niepoj�te, �e mo�na by�
zimnym jak l�d i
�mia�ym jak ogie�.
Enjolras zdawa� si� nie s�ucha�, ale kto�, kto by sta� blisko niego, us�ysza�by,
jak
wyszepta� cicho:
- Patria.
Bossuet �mia� si� jeszcze, kiedy Courfeyrac zawo�a�:
- Oho! Nowo��!
I na�laduj�c g�os wo�nego s�dowego wywo�uj�cego nazwiska doda�:
- Nazywam si� O�miofunt�wka!
Istotnie, nowa osobisto�� wkroczy�a na scen�. By�o to drugie dzia�o.
Artylerzy�ci szybko odprzodkowali armat� i ustawili j� obok pierwszej.
To ju� zapowiada�o rozwi�zanie.
Po chwili oba dzia�a, sprawnie obs�ugiwane, strzela�y razem w redut�. Ogie�
plutonu
piechoty liniowej i gwardii przedmie�cia wspiera� ogie� artyleryjski.
Z pewnej odleg�o�ci s�ycha� by�o inn� kanonad�. Kiedy dwa dzia�a bi�y zaciekle w
szaniec przy ulicy Konopnej, dwa inne, jedno wycelowane w ulic� �w. Dionizego,
drugie w
ulic� Aubry-le-Boucher, siek�y pociskami barykad� Saint-Merry. Ryk tych czterech
armat
odpowiada� sobie z�owieszczym echem.
Ponure psy wojny szczeka�y do siebie.
Z dw�ch armat, kt�re wali�y teraz w barykad� przy Konopnej, jedna strzela�a
kartaczami, druga kulami.
Armata strzelaj�ca kulami wycelowana zosta�a nieco wy�ej i strza� by� tak
obliczony,
�e kule uderza�y w g�rn� kraw�d� barykady, kosi�y j� i kruszy�y kamienie
brukowe,
zasypuj�c powsta�c�w od�amkami jak gradem kartaczy.
Ten spos�b strzelania zmierza� do zepchni�cia obro�c�w ze szczytu reduty i
zmuszenia ich, aby si� zgrupowali wewn�trz; a wi�c zapowiada� natarcie.
Po wyparciu walcz�cych kulami ze szczytu barykady, a kartaczami z okien gospody,
kolumny szturmowe mog�yby zapu�ci� si� w ulic� nie nara�aj�c si� na obstrza�
(mo�e nawet
nie zauwa�one), wedrze� si� niespodzianie na barykad�, jak poprzedniego
wieczora, i kto wie
- mo�e zdoby� j� przez zaskoczenie.
- Trzeba koniecznie jako� unieszkodliwi� te dzia�a - rzek� Enjolras i zawo�a�: -
Ognia
do artylerzyst�w!
Wszyscy byli gotowi. Milcz�ca od tak dawna barykada otworzy�a gwa�towny ogie�;
gruchn�o siedem czy osiem salw jedna po drugiej; strzelano z zaciek�o�ci� i
jakby z uciech�;
ulica wype�ni�a si� o�lepiaj�cym dymem i po kilku chwilach poprzez t� mg��,
porysowan�
ognistymi smu�kami, mo�na by�o dojrze� dwie trzecie artylerzyst�w, le��cych pod
ko�ami
armat. Ci, kt�rzy trzymali si� na nogach, nie przestali obs�ugiwa� dzia� z
surowym spokojem,
ale ogie� sta� si� rzadszy.
- Dobra nasza - rzek� Bossuet do Enjolrasa. - Odnie�li�my pi�kny sukces!
Enjolras pokiwa� g�ow� i odpowiedzia�:
- Jeszcze kwadrans takich sukces�w, a nie b�dzie nawet dziesi�ciu naboi na
barykadzie.
Zdaje si�, �e Gavroche us�ysza� te s�owa.
XV
Gavroche przed barykad�
Courfeyrac spostrzeg� nagle kogo� przed barykad�. Gavroche wzi�� z gospody kosz
na
butelki, wy�lizn�� si� przej�ciem i najspokojniej zacz�� wypr�nia� pe�ne naboi
�adownice
gwardzist�w narodowych poleg�ych u st�p barykady.
- Co ty tam robisz? - zapyta� Courfeyrac.
Gavroche podni�s� g�ow�.
- Nape�niam koszyk, obywatelu!
- Nie widzisz, �e lec� kartacze?
Gavroche odpowiedzia�:
- Kapie co� tam z g�ry. No to co?
Courfeyrac krzykn��:
- Wracaj!
- Zaraz wracam! - odrzek� Gavroche.
I jednym susem skoczy� w g��b ulicy.
Pami�tamy, �e kompania Fannicota, wycofuj�c si�, zas�a�a ulic� trupami.
Ze dwudziestu poleg�ych gwardzist�w le�a�o rozrzuconych na bruku na ca�ej
d�ugo�ci
ulicy. Dwadzie�cia �adownic dla Gavroche. Zapas naboi dla barykady. Dym
wype�nia� ulic�,
jak mg�a. Kto widzia� chmur� opad�� w w�w�z g�rski, mi�dzy dwa strome zbocza,
mo�e
sobie wyobrazi� ten dym �ci�ni�ty i jak gdyby zg�szczony mi�dzy dwoma ciemnymi
rz�dami
wysokich dom�w. Wzbija� si� wolno w g�r� i wci�� si� odnawia�; tote� robi�o si�
coraz
mroczniej mimo bia�ego dnia. Walcz�cy ledwo widzieli si� nawzajem, a przecie�
ulica by�a
kr�tka.
Ten p�mrok, zapewne po��dany i z g�ry zaplanowany przez dow�dc�w kieruj�cych
natarciem na barykad�, by� bardzo na r�k� Gavroche'owi.
Przys�oni�ty p�acht� dymu m�g� dzi�ki swej drobnej postaci zapu�ci� si� do��
daleko
w g��b ulicy nie b�d�c widziany. Bez wi�kszego niebezpiecze�stwa wypr�ni�
pierwsze
siedem czy osiem �adownic.
Czo�ga� si� na brzuchu, p�dzi� na czworakach, trzymaj�c koszyk w z�bach, wi�
si�,
wkr�ca�, prze�lizgiwa�, pe�za� jak w�� od jednych zw�ok do drugich i wy�uskiwa�
naboje z
�adownic, jak ma�pa wy�uskuje orzechy.
Z barykady, od kt�rej niezbyt si� jeszcze oddali�, nie odwa�ono si� nawo�ywa� go
do
powrotu, z obawy, �eby nie zwr�ci� na niego uwagi oblegaj�cych. Przy trupie
jakiego�
kaprala znalaz� ro�ek z prochem.
- Przyda si�! - rzek� chowaj�c go do kieszeni.
Posuwaj�c si� ci�gle naprz�d dotar� do miejsca, gdzie mg�a spowodowana
strzelanin�
stawa�a si� przezroczysta.
Wreszcie strzelcy z piechoty liniowej, stoj�cy za os�on� kamieni, jak r�wnie�
strzelcy
z gwardii podmiejskiej, zgrupowani za rogiem ulicy, zacz�li sobie pokazywa� co�,
co
porusza�o si� w dymie.
I kiedy Gavroche zabiera� naboje sier�antowi le��cemu tu� przy kraw�niku, kula
trafi�a trupa.
- Tam do diab�a! - rzek� Gavroche. - Zabijaj� mi moich nieboszczyk�w.
Druga kula skrzesa�a iskr� na bruku, tu� obok niego. Trzecia przewr�ci�a mu
koszyk.
Gavroche spojrza� i zobaczy�, �e strzelaj� gwardzi�ci z przedmie�cia.
Wsta�, wyprostowa� si�, wzi�� si� pod boki i z rozwianymi w�osami, wpatruj�c si�
w
strzelaj�cych gwardzist�w za�piewa�:
Je�li brzydal, to z Nanterre,
A kto winien? Pan Voltaire.
�e s� durnie w Palaiseau,
Temu winien pan Rousseau.
Po czym podni�s� koszyk, pozbiera� co do jednego rozsypane �adunki i podsun�wszy
si� jeszcze bli�ej ku strzelaj�cym, zacz�� opr�nia� now� �adownic�. Tu czwarta
kula chybi�a
go jeszcze. Gavroche za�piewa�:
Jam ni pisarz ani mer,
A kto winien? Pan Voltaire;
Wolny ptaszek, w g�owie pstro.
Tego pragn�� pan Rousseau.
Pi�ta kula wywo�a�a tylko trzeci� zwrotk�:
�miej� si� jak walet kier.
A kto winien? Pan Voltaire;
�e w sakiewce wida� dno,
Temu winien pan Rousseau.
Trwa�o to pewien czas.
Widok by� przera�liwy i urzekaj�cy zarazem. Ostrzeliwany Gavroche drwi� ze
strzelaniny. Zdawa� si� bawi� znakomicie. By� to wr�bel dziobi�cy my�liwych. Na
ka�d�
salw� odpowiada� zwrotk� piosenki. Strzelano do� bez przerwy i zawsze chybiano.
�o�nierze
i gwardzi�ci �mieli si� bior�c go na cel. On za� pada�, zrywa� si�, kry� w k�cie
bramy,
wyskakiwa�, znika�, ukazywa� si� znowu, ucieka�, wraca�, odpowiada� na ogie�
kartaczy
graj�c na nosie, a jednocze�nie pl�drowa� w �adownicach, opr�nia� je i
nape�nia� sw�j
koszyk. Powsta�cy dysz�c z trwogi nie spuszczali z niego oczu. Barykada dr�a�a,
Gavroche
�piewa�. Nie by�o to dziecko, nie by� to m�czyzna, ale jaki� przedziwny
ch�opak-czarodziej;
jaki� - rzek�by� - chochlik bitewnego zam�tu, kt�rego nie ima�y si� kule. Goni�y
go, lecz on
by� od nich zwinniejszy. Bawi� si� ze �mierci� w jak�� przera�aj�c� ciuciubabk�;
ilekro�
zbli�a�a si� do niego beznosa twarz widma, ch�opak cz�stowa� j� szczutkiem.
Jedna wszak�e kula, lepiej wymierzona lub bardziej od innych zdradziecka,
dosi�g�a
wreszcie to dziecko-b��dny ognik. Gavroche zachwia� si� i osun�� na ziemi�. Ca�a
barykada
krzykn�a; ale w tym Pigmeju by�o co� z Anteusza. Dla ulicznika dotkn�� bruku
znaczy�o
tyle, co dla olbrzyma dotkn�� ziemi. Gavroche upad� tylko po to, �eby si� zaraz
podnie��;
usiad� na bruku, d�uga smu�ka krwi przecina�a mu policzek, podni�s� w g�r� obie
r�ce,
spojrza� w stron�, z kt�rej pad� strza�, i zacz�� �piewa�:
�mierci dali mnie na �er,
A kto winien? Pan Voltaire;
Nos w rynsztoku -pociech sto,
A to sprawi� pan...
Nie doko�czy�. Druga kula tego samego strzelca przerwa�a piosenk� wp� s�owa.
Tym
razem upad� twarz� na bruk i nie poruszy� si� wi�cej. Wielka dusza ma�ego
cz�owieczka
odlecia�a.
XVI
W jaki spos�b brat staje si� ojcem
W tym samym w�a�nie czasie w Ogrodzie Luksemburskim - spojrzenie dramatu winno
dotrze� wsz�dzie - sz�o dwoje dzieci trzymaj�c si� za r�ce. Jedno z nich mog�o
mie� siedem
lat, drugie pi��. Deszcz je zmoczy�, sz�y wi�c po s�onecznej stronie alei,
starszy ch�opiec
prowadzi� m�odszego, byli obdarci i bladzi, wygl�dali jak dzikie ptaki; m�odszy
powtarza�:
�Bardzo chce mi si� je��!�
Starszy opieku�czym gestem prowadzi� brata lew� r�k�, a w prawej trzyma� kijek.
Byli sami w Ogrodzie. Ogr�d by� pusty, bramy na rozkaz policji zamkni�te z
powodu
powstania. Oddzia�y wojska, kt�re tu biwakowa�y, wyruszy�y ju� do walki.
Sk�d si� tu wzi�y te dzieci? Mo�e uciek�y z jakiej� kordegardy? Mo�e w pobli�u,
ko�o rogatki d'Enfer, esplanady Obserwatorium lub na s�siednim rogu ulicy, gdzie
wznosi si�
fronton domu z napisem: Invenerunt parvulum pannis involutum*, sta� jaki� barak
linoskoczk�w, z kt�rego si� wymkn�y? A mo�e poprzedniego wieczora w chwili
zamykania
bram zmyli�y czujno�� dozorc�w Ogrodu i sp�dzi�y noc w jednej z altanek, gdzie
si� czyta
gazety? W ka�dym razie by�y zb��kane i wydawa�y si� wolne. B��ka� si� i wydawa�
wolnym
- to znaczy zgubi� si�. Istotnie, te biedne dzieci by�y zgubione.
Byli to dwaj malcy, o kt�rych martwi� si� Gavroche i kt�rych czytelnik sobie
przypomina. Dzieci Th�nardier�w, wypo�yczone Magnon, przypisywane panu
Gillenormand,
a teraz - li�cie spad�e z tych wszystkich ga��zi bez korzeni i miecione wiatrem
po ziemi.
Ubranka ich, schludne za czas�w Magnon, gdy s�u�y�y za prospekt reklamowy dla
pana Gillenormand, podar�y si� w strz�py.
Te dwie istoty nale�a�y teraz w statystyce do rubryki �dzieci opuszczonych�,
kt�re
policja wykrywa, zbiera, gubi i znowu odnajduje na paryskim bruku. Trzeba by�o
a�
zamieszek tego dnia, aby dwaj mali n�dzarze mogli znale�� si� w Ogrodzie. Gdyby
dozorcy
dostrzegli ich, wyp�dziliby tych �achmaniarzy. Mali biedacy nie maj� wst�pu do
ogrod�w
publicznych; a jednak trzeba by pomy�le�, �e - jako dzieci - maj� tak�e prawo do
kwiat�w. Ci
dwaj ch�opcy znale�li si� w Ogrodzie Luksemburskim dzi�ki zamkni�tym bramom.
Naruszyli
przepisy prawne. W�lizn�li si� do Ogrodu i ju� tu zostali. Zamkni�te bramy nie
zwalniaj�
dozorc�w z ich obowi�zk�w, doz�r powinien istnie� nadal, ale w rzeczywisto�ci
s�abnie i
maleje; tote� dozorcy, ogarni�ci og�lnym niepokojem i przej�ci bardziej tym, co
si� dzieje na
zewn�trz ni� wewn�trz Ogrodu, nie zagl�dali do �rodka i nie dostrzegli dw�ch
przest�pc�w.
Deszcz pada� poprzedniego dnia, a nawet kropi� troch� z rana. Ale w czerwcu
ulewy
nie maj� znaczenia. Ju� w godzin� po burzy ledwo wida�, �e ten pi�kny, jasny
dzie� p�aka�.
W lecie ziemia obsycha tak szybko jak policzki dziecka.
W tej porze roku �wiat�o po�udnia jest, �e tak powiem, zach�anne. Zabiera
wszystko.
K�adzie si� na ziemi, przylega, nieledwie przysysa si� do niej. Rzek�by�, �e
s�o�ce ma
pragnienie. Ulewa to szklanka wody; w jednej chwili deszcz jest wypity. Rankiem
wszystko
l�ni kropli�cie, wieczorem wszystko pokrywa kurz.
C� cudniejszego nad ziele� obmyt� deszczem i osuszon� promieniem s�o�ca? To
�wie�o�� ogrzana. Ogrody i ��ki, maj�c wod� w korzeniach, a s�o�ce w kwiatach,
zmieniaj�
si� w kadzielnice i rozsiewaj� wszystkie swe wonie naraz. Wszystko �mieje si�,
�piewa,
oddaje. Cz�owiek czuje si� leciutko pijany. Wiosna - to tymczasowy raj; s�o�ce
u�atwia
ludziom oczekiwanie.
S� istoty, kt�re niczego wi�cej nie pragn�; �miertelnicy, kt�rzy maj�c b��kit
nieba,
m�wi�: �To mi wystarczy!�, marzyciele, zatopieni w cudach, czerpi�cy z
uwielbienia natury
oboj�tno�� na dobro i z�o, badacze kosmosu, rado�nie zapominaj�cy o cz�owieku,
kt�rzy nie
rozumiej�, jak mo�na si� przejmowa� g�odem jednych, pragnieniem drugich,
nago�ci�
biedaka w zimie, limfatycznym skrzywieniem kr�gos�upa u dziecka, jak mo�na
przejmowa�
si� bar�ogiem, poddaszem, wi�zieniem czy �achmanami dygoc�cych z zimna
dziewcz�t, kiedy
tak dobrze jest marzy� pod drzewami. Umys�y spokojne i straszne, bezlito�nie
zadowolone.
Rzecz dziwna - niesko�czono�� im wystarcza. Ta wielka potrzeba cz�owieka:
sko�czono��,
kt�ra uznaje serdeczny u�cisk, jest im zupe�nie nie znana. Sko�czono��, kt�ra
uznaje post�p,
ten wznios�y trud, nawet na my�l im nie przyjdzie. Nie pojmuj� tej rzeczy
nieokre�lonej,
zrodzonej z boskiego i ludzkiego po��czenia niesko�czono�ci i sko�czono�ci. Do��
im
wpatrywa� si� w ogrom niezmierzony, �eby si� u�miecha�. Nigdy rado�ci, zawsze
ekstaza.
�yj� w zapami�taniu. Historia ludzko�ci jest dla nich jedynie wycinkiem og�lnego
planu. Nie
obejmuje wszystkiego; prawdziwe Wszystko pozostaje na zewn�trz, po c� zaprz�ta�
sobie
g�ow� tym szczeg�em - cz�owiekiem? Cz�owiek cierpi, mo�liwe; ale sp�jrzcie -
oto wschodzi
Aldebaran! Matka nie ma pokarmu, niemowl� umiera, nic o tym nie wiem, ale
patrzcie tu na
t� cudown� rozet�, kt�r� pod mikroskopem tworzy kr��ek miazgi drzewnej w so�nie!
Nie
mo�na z nim por�wna� najpi�kniejszych koronek brabanckich! My�liciele ci nie
umiej�
kocha�. Gwiazdy zodiaku tak ich zajmuj�, �e przys�aniaj� p�acz�ce dziecko. B�g
za�miewa
im dusze. To r�d duch�w wielkich i ma�ych zarazem. Nale�a� do nich Horacy,
nale�a� do nich
Goethe, mo�e r�wnie� i La Fontaine; wielcy egoi�ci niesko�czono�ci, spokojni
widzowie
cierpienia, kt�rzy nie dostrzegaj� Nerona, je�li jest pi�knie na dworze, kt�rym
s�o�ce
przes�ania p�on�cy stos, kt�rzy patrz�c, jak gilotynuj� cz�owieka, widzieliby
jedynie gr�
�wiate� i kt�rzy nie s�ysz� ani krzyku, ani szlochu, ani j�ku, ani dzwonu na
trwog�; dla nich
wszystko jest dobre, skoro istnieje maj; s� zadowoleni, p�ki maj� nad g�ow�
purpurowe i
z�ociste ob�oki; postanowili by� szcz�liwi, p�ki nie wygasn� promienie gwiazd i
nie ucichnie
�piew ptak�w.
To s� promienni synowie ciemno�ci. Nie domy�laj� si� nawet, �e s� po�a�owania
godni. A s� godni po�a�owania. Kto nie p�acze, nie widzi. Trzeba ich podziwia� i
�a�owa�, tak
jak �a�owa�oby si� i podziwia�o stworzenie b�d�ce r�wnocze�nie dniem i noc�,
kt�re nie
mia�oby oczu pod powiekami, a mia�oby gwiazd� po�rodku czo�a.
Oboj�tno�� tych my�licieli jest, zdaniem pewnych ludzi, filozofi� wy�szego
rz�du.
Zgoda. Ale w tej wy�szo�ci jest u�omno��. Mo�na by� nie�miertelnym i kulawym;
dowodem
tego Wulkan. Mo�na by� wi�cej ni� cz�owiekiem, a zarazem mniej ni� cz�owiekiem.
Niedoskona�o�� na skal� ogromu panuje w naturze. Kt� zar�czy, �e s�o�ce nie
jest �lepe?
Jak to? Komu zatem mamy ufa�? Soletn quis dicerefalsum audeat?* Wi�c niekt�rzy
geniusze, szczyty ludzko�ci, ludzie-gwiazdy, mogliby si� myli�? Wi�c to, co jest
na g�rze, na
szczycie, u zenitu, to, co zsy�a na ziemi� tyle �wiat�o�ci, samo widzia�oby
ma�o, widzia�oby
�le, nie widzia�oby wcale? Czy� to nie jest rozpaczliwe? Nie! C� jest ponad
s�o�cem? B�g.
6 czerwca 1832 roku ko�o godziny jedenastej Ogr�d Luksemburski, pusty i
wyludniony, by� uroczy. K�py drzew i kwietniki zalane potokami �wiat�a s�a�y
sobie aromaty
i ol�nienia... Zdawa�o si�, �e ga��zie, oszala�e w blasku po�udnia, chc� si�
sple�� w u�cisku.
W sykomorach g�o�no �wiergota�y pieg�e, wr�ble �wierka�y zwyci�sko, dzi�cio�y
wspina�y
si� po kasztanach, stukaj�c dziobkami w szczeliny kory. Klomby uznawa�y
kr�lewsk� w�adz�
lilii. Biel �le najwspanialsze wonie. W powietrzu unosi� si� korzenny zapach
go�dzik�w.
Stare wrony Marii Medici kr��y�y zakochane w�r�d wielkich drzew. S�o�ce z�oci�o,
powleka�o czerwieni� i zapala�o tulipany, te r�nobarwne p�omyki przemienione w
kwiaty.
Nad grz�dami tulipan�w kr��y�y pszczo�y, iskry kwiat�w-p�omieni. Wszystko by�o
urokiem i
rado�ci�, nawet gro��cy deszcz, ta recydywa, na kt�rej mia�y skorzysta� konwalie
i
wiciokrzewy, nie mia�a w sobie nic niepokoj�cego; jask�ki powtarza�y swoj�
wdzi�czn�
pogr�k�, lataj�c nisko. Wszystko zach�ystywa�o si� szcz�ciem; �ycie mia�o
cudowny
zapach, ca�a przyroda tchn�a pogod�, �yczliwo�ci�, dobroci�, ojcowskim
uczuciem,
pieszczot�, jutrzenk�. My�li, kt�re sp�ywa�y z nieba, by�y s�odkie jak ma�a
r�czka dziecka
zapraszaj�ca do poca�unku.
Pos�gi pod drzewami, nagie i bia�e, mia�y szaty z cienia podziurawione �wiat�em:
s�o�ce podar�o tym boginiom suknie na strz�py, zewsz�d zwisa�y im promienie.
Wok� du�ej
sadzawki ziemia tak wysch�a, �e by�a prawie spieczona. Podmuchy wiatru mia�y
do�� si�y,
aby gdzieniegdzie wywo�a� ma�e zamieszki kurzu. Kilka z��k�ych li�ci -
pozosta�o�� po
ostatniej jesieni - goni�o si� weso�o i figlowa�o. Pow�d� �wiat�a mia�a w sobie
co� koj�cego.
Wsz�dzie przelewa�o si� �ycie, soki �ywotne, upa�, fluidy; w bogactwie
stworzenia czu�o si�
ogrom jego �r�d�a; we wszystkich tych tchnieniach przepojonych mi�o�ci�, w
migotaniu
�wiate� i blask�w, w ol�niewaj�cej rozrzutno�ci promieni, w nieopisanych
potokach p�ynnego
z�ota czu�o si� rozrzutno�� nieprzebranych si�, a poprzez t� wspania�o��, jak
poprzez zas�on� z
p�omieni, dostrzega�o si� Boga - milionera gwiazd.
Dzi�ki obfito�ci piasku nie by�o nawet plamki b�ota; dzi�ki deszczom nie by�o
nawet
py�ka kurzu. Bukiety barw obmy�y si� przed chwil�; wszystkie aksamity, wszystkie
at�asy,
wszystkie glazury i ca�e z�oto, kt�re pod postaci� kwiat�w wychodzi z ziemi,
by�o nieskalane.
Ten przepych by� czysty. Wielka cisza szcz�liwej natury wype�nia�a ogr�d.
Niebia�ska cisza
harmonizuj�ca z tysi�cem melodii, ze �wiergotaniem gniazd, brz�czeniem roj�w,
pulsowa-
niem wiatru. Ca�a harmonia tej pory roku zlewa�a si� we wdzi�czn� ca�o��; wiosna
wchodzi�a
i schodzi�a ze sceny w przewidzianym z g�ry porz�dku; ko�czy�y si� bzy,
zaczyna�y ja�miny;
kilka kwiat�w zap�ni�o si�, kilka owad�w pojawi�o si� przedwcze�nie; awangarda
czerwonych motyli czerwcowych brata�a si� z ariergard� bia�ych motyli majowych.
Platany
zmienia�y sk�r�. Wiatr marszczy� w fale bujn� roz�o�ysto�� kasztan�w. To by�o
wspania�e.
Stary �o�nierz, patrz�c z s�siednich koszar w g��b ogrodu, powiedzia�: �Oto
wiosna z broni� u
nogi w galowym rynsztunku!�
Ca�a natura ucztowa�a; �wiat zasiad� do sto�u; nadesz�a w�a�ciwa godzina. Wielki
niebieski obrus rozes�any by� na niebie, wielki zielony obrus rozes�any by� na
ziemi; s�o�ce
�wieci�o a giorno. B�g podawa� posi�ek wszelkiemu stworzeniu. Ka�dy mia� sw�j
�er albo
swoje jad�o. Go��b-grzywacz znajdowa� siemi�, zi�ba - ziarnko prosa, szczygie� -
mokrzyc�,
raszka - robaki; pszczo�y znajdowa�y kwiaty, muchy znajdowa�y wymoczki, a
dzwoniec
znajdowa� muchy. Po trosze zjadano si� nawzajem, co jest tajemnic� pomieszania
z�a i dobra;
ale �adne zwierz� nie mia�o pustego �o��dka.
Dwaj opuszczeni malcy doszli do du�ej sadzawki i nieco onie�mieleni powodzi�
�wiat�a starali si� gdzie� ukry�; jest to instynktowny odruch istot biednych i
s�abych wobec
ka�dego przepychu - nawet bezosobowego; stan�li wi�c za budk� dla �ab�dzi.
Chwilami, kiedy powia� wiatr, dolatywa�y do nich niewyra�ne krzyki, jaka�
wrzawa,
zgie�kliwy jazgot b�d�cy odg�osem salw karabinowych i g�uche uderzenia b�d�ce
echem
armatniej palby. Nad dachami w stronie Hal unosi� si� dym. Dzwon dzwoni� z
oddali, jakby
nawo�uj�c.
Dzieci zdawa�y si� nie s�ysze� tej wrzawy. Od czasu do czasu m�odszy powtarza�
p�g�osem: �Je�� mi si� chce�.
Prawie jednocze�nie z dwoma malcami do sadzawki zbli�y�a si� inna para.
Pi��dziesi�cioletni jegomo�� prowadzi� za r�k� sze�cioletniego jegomo�cia.
Prawdopodobnie
by� to ojciec z synem. Sze�cioletni jegomo�� trzyma� w r�ce du�e dro�d�owe
ciastko.
W owym czasie mieszka�cy niekt�rych przylegaj�cych do Ogrodu dom�w przy ulicy
Madame i ulicy d'Enfer mieli klucz od Ogrodu Luksemburskiego i mogli korzysta� z
niego,
kiedy bramy by�y zamkni�te; przywilej ten zosta� p�niej zniesiony. Zapewne
ojciec i syn
wyszli z jednego z tych dom�w.
Dwaj mali biedacy widz�c zbli�aj�cego si� �pana� ukryli si� jeszcze g��biej.
�w pan by� to mieszczanin. Mo�e nawet ten sam, kt�rego Mariusz us�ysza� kiedy�
poprzez swoj� gor�czk� mi�osn�, jak doradza� synowi, aby �unika� kra�cowo�ci�.
Mia� min�
uprzejm� i wynios��, a usta zawsze otwarte w u�miechu. Ten mechaniczny u�miech,
wynik
zbyt du�ych szcz�k i zbyt sk�pej sk�ry, ukazuje raczej z�by ni� dusz�. Ch�opiec
z
nadgryzionym ciastkiem w r�ku by� wyra�nie przejedzony. Syn - z powodu rozruch�w
- mia�
na sobie mundurek gwardii narodowej, ojciec za� - z powodu roztropno�ci - ubrany
by� po
cywilnemu.
Ojciec i syn zatrzymali si� przy sadzawce, gdzie pluska�y si� dwa �ab�dzie. �w
mieszczuch zdawa� si� �ywi� jaki� specjalny podziw dla �ab�dzi. By� nawet do
nich podobny,
chodzi� tak jak one. W tej chwili �ab�dzie p�ywa�y - co jest ich g��wn�
umiej�tno�ci� - i
wygl�da�y wspaniale.
Gdyby dwaj mali biedacy mogli to s�ysze� i byli w stanie zrozumie�, do ich uszu
dosz�yby takie oto s�owa cz�owieka powa�nego. Ojciec przemawia� do syna:
- M�drzec zadowala si� ma�ym. Sp�jrz na mnie, synu. Nie lubi� przepychu. Nie
widziano mnie nigdy w stroju haftowanym z�otem i drogimi kamieniami; fa�szywy
blask
zostawiam duszom �le zorganizowanym.
Tu g�uche krzyki, dochodz�ce od strony Hal, rozleg�y si� ze zdwojon� si��, wraz
z
biciem dzwonu i zgie�kiem.
- Co to? - zapyta� ch�opiec.
- To saturnalia! - odpar� ojciec.
Nagle zauwa�y� dw�ch ma�ych oberwa�c�w, znieruchomia�ych za zielon� budk� dla
�ab�dzi.
- Oto pocz�tek! - rzek�.
Po chwili milczenia doda�:
- Anarchia wciska si� do tego ogrodu.
Tymczasem ch�opiec ugryz� kawa�ek ciastka, wyplu� go i nagle zacz�� p�aka�.
- Czemu p�aczesz? - zapyta� ojciec.
- Nie jestem g�odny! - odpowiedzia� ch�opiec.
U�miech ojca zaostrzy� si�.
- Nie trzeba by� g�odnym, �eby je�� ciastko.
- Ciastko mi nie smakuje. Jest czerstwe!
- Nie chcesz go?
- Nie.
Ojciec pokaza� mu �ab�dzie.
- Rzu� je tym p�etwonogom.
Ch�opak zawaha� si�; mo�na ju� nie mie� ochoty na ciastko, ale to jeszcze nie
pow�d,
�eby je komu� oddawa�. Ojciec nalega�:
- B�d� ludzki. Trzeba mie� lito�� dla zwierz�t.
I wzi�wszy ciastko z r�ki syna, rzuci� je do sadzawki.
Ciastko upad�o do�� blisko brzegu.
�ab�dzie by�y daleko na �rodku sadzawki, zaj�te polowaniem na jak�� zdobycz. Nie
widzia�y ani jegomo�cia, ani ciastka.
Mieszczuch, widz�c, �e ciastko mo�e si� zmarnowa�, w obawie niepotrzebnej
straty,
zacz�� gor�czkowo dawa� jakie� telegraficzne znaki, kt�re wreszcie zwr�ci�y
uwag� �ab�dzi.
Spostrzeg�y co� p�ywaj�cego na powierzchni, zmieni�y kurs jak okr�ty i
po�eglowa�y w
kierunku ciastka wolno, z majestatycznym spokojem, jak przystoi bia�ym ptakom.
- �ab�dzie poj�y moje or�dzie - rzek� mieszczanin uszcz�liwiony swoim rymem.
W tej chwili daleki zgie�k miejski sta� si� nagle jeszcze g�o�niejszy. Tym razem
brzmia� z�owieszczo. Niekt�re podmuchy wiatru przemawiaj� wyra�niej ni� inne.
Ten, kt�ry
wia� w tej chwili, przyni�s� wyra�ny warkot b�bn�w, krzyki, salwy karabinowe,
pos�pny
dwug�os dzwon�w i dzia�. Jednocze�nie czarna chmura przys�oni�a nagle s�o�ce.
�ab�dzie jeszcze nie dop�yn�y do ciastka.
- Wracajmy - rzek� ojciec. - To atak na Tuilerie.
Zn�w uj�� syna za r�k� i m�wi� dalej:
- Tuilerie dzieli od Luksemburgu taka sama odleg�o�� jak kr�la od para;
niedaleka to
droga. Za chwil� posypi� si� tu kule.
Spojrza� na chmur�.
- A mo�e nawet i spadnie deszcz! Niebiosa tak�e wda�y si� w dzisiejsze awantury.
M�odsza linia jest skazana na zag�ad�. Wracajmy co �ywo.
- Chcia�bym zobaczy�, jak �ab�dzie b�d� jad�y ciastko! - rzek� ch�opiec.
Ojciec odpowiedzia�:
- By�aby to nieroztropno��!
I zabra� swojego ma�ego mieszczucha.
Syn, �a�uj�c �ab�dzi, ogl�da� si� na sadzawk�, dop�ki na zakr�cie alei nie
zas�oni�y mu
jej drzewa.
Tymczasem razem z �ab�dziami dwaj mali w��cz�dzy zbli�yli si� do ciastka.
P�ywa�o
po wodzie. M�odszy patrzy� na ciastko, starszy na oddalaj�cego si� mieszczucha.
Ojciec i syn znikn�li w labiryncie alei wiod�cej na g��wne schody przy k�pie
drzew
od ulicy Madame.
Kiedy ju� ich nie by�o wida�, starszy po�o�y� si� szybko plackiem na
zaokr�glonej
kraw�dzi sadzawki i uczepiwszy si� jej lew� r�k�, wychyli� si� tak, �e omal nie
wpad� do
wody, a praw� r�k� z kijkiem wyci�gn�� w stron� ciastka. Na widok nieprzyjaciela
�ab�dzie
zacz�y si� spieszy�, ale swym po�piechem pomog�y tylko ma�emu rybakowi;
poruszy�y
piersi� wod� i kolista, koncentryczna fala popchn�a �agodnie ciastko pod kijek
ch�opca.
Kiedy ptaki dop�yn�y, ciastko dotyka�o ju� kijka. Ch�opiec uderzy� mocno w
wod�,
przyci�gn�� je do brzegu, odstraszy� �ab�dzie, pochwyci� ciastko i wsta�.
Ciastko by�o mokre,
ale dzieciom chcia�o si� i je��, i pi�. Starszy roz�ama� ciastko na dwie
nier�wne cz�ci -
mniejsz� wzi�� sobie, wi�ksz� da� ma�emu bratu - i rzek�:
- Masz, w�� to do dzioba!
XVII
Mortuus pater filium moriturum expectat*
Mariusz wybieg� za barykad�. Combeferre po�pieszy� za nim. Ale by�o ju� za
p�no.
Gavroche nie �y�. Combeferre zabra� koszyk z nabojami. Mariusz zabra� dziecko.
�Ach! -
my�la�. - To, co ojciec Gavroche'a uczyni� dla jego ojca, on oddaje teraz
synowi; ale
Th�nardier przyni�s� jego ojca �ywego; on niestety niesie martwe dziecko�.
Kiedy Mariusz z Gavroche'em na r�ku wszed� do reduty, mia� - tak samo jak
ch�opiec
- ca�� twarz zalan� krwi�.
W chwili kiedy schyla� si�, aby podnie�� Gavroche'a, kula drasn�a go w g�ow�;
wcale
tego nie spostrzeg�.
Courfeyrac odwi�za� chustk� z szyi i owin�� Mariuszowi czo�o.
Z�o�ono Gavroche'a na stole obok ojca Mabeuf i oba cia�a okryto czarnym szalem.
Starczy�o go i dla starca, i dla dziecka.
Combeferre rozda� naboje z przyniesionego koszyka. Dla ka�dego wypad�o po
pi�tna�cie naboj�w.
Jan Valjean siedzia� nieruchomo wci�� na tym samym miejscu, na skraju trotuaru.
Kiedy Combeferre podawa� mu naboje, przecz�co potrz�sn�� g�ow�.
- To jaki� orygina�! - powiedzia� cicho Combeferre do Enjolrasa. - Znajduje
spos�b,
�eby si� nie bi� na tej barykadzie.
- Co mu nie przeszkadza broni� jej - odpar� Enjolras.
- Bohaterstwo miewa swoich dziwak�w - rzek� na to Combeferre.
A Courfeyrac s�ysz�c to dorzuci�:
- To inny gatunek ni� ojciec Mabeuf.
Trzeba powiedzie�, �e strza�y bij�ce w barykad� wcale prawie nie zak��ca�y
spokoju
reduty. Kto sam nie do�wiadczy� zam�tu takich wojen, nie mo�e mie� �adnego
wyobra�enia o
przedziwnych chwilach spokoju, kt�re nast�puj� w�r�d tych konwulsyjnych zmaga�.
Ludzie
chodz� w�wczas swobodnie, gaw�dz�, �artuj�, spaceruj�. Podczas kanonady pewien
powsta-
niec zwr�ci� si� do jednego z naszych znajomych w te s�owa: �Jeste�my tu jak na
kawalerskim �niadanku�. Powtarzamy wi�c, �e wn�trze reduty przy ulicy Konopnej
wydawa�o si� zupe�nie spokojne. Wszystkie odmiany losu i kolejne fazy dope�ni�y
si� lub
mia�y dope�ni� si� niebawem. Sytuacja z krytycznej sta�a si� gro�na, a z gro�nej
mia�a si�
zapewne sta� beznadziejna. W miar� jak po�o�enie pogarsza�o si�, blask heroizmu
powleka�
barykad� coraz p�omienniejsz� purpur�. Pe�en powagi Enjolras g�rowa� nad ni�
niczym
m�ody Spartanin ofiarowuj�cy obna�ony miecz pos�pnemu geniuszowi Epidotesowi.
Combeferre, opasany fartuchem, opatrywa� chorych. Bossuet i Feuilly robili
�adunki z
prochu, kt�rego pe�ny ro�ek znalaz� Gavroche przy poleg�ym kapralu; Bossuet
m�wi� do
Feuilly:
- Wkr�tce wsi�dziemy do dyli�ansu odchodz�cego na inn� planet�.
Courfeyrac na paru kamieniach, kt�re sobie zarezerwowa� w pobli�u Enjolrasa,
roz�o�y� i porz�dkowa� ca�y sw�j arsena�: lask� ze szpad�, strzelb�, dwa
kawaleryjskie
pistolety i tzw. kuksaniec; a robi� to ze staranno�ci� m�odej dziewczyny, kt�ra
porz�dkuje
swoj� eta�erk�. Jan Valjean milcz�c wpatrywa� si� w przeciwleg�y mur. Jaki�
robotnik
przywi�zywa� sobie sznurkiem na g�owie wielki kapelusz matki Hucheloup, aby -
jak m�wi� -
uchroni� si� przed pora�eniem s�onecznym. M�odzi ludzie, cz�onkowie Kugurdy z
Aix,
gaw�dzili ze sob�, jakby zale�a�o im na tym, aby przed �mierci� nagada� si� w
swoim
dialekcie. Joly, zdj�wszy lusterko wdowy Hucheloup, ogl�da� sobie j�zyk. Paru
powsta�c�w
znalaz�o w szufladzie suche sk�rki sple�nia�ego chleba i zjada�o je chciwie.
Mariusz z
niepokojem my�la� o tym, co niebawem powie mu ojciec.
XVIII
S�p, kt�ry staje si� �upem
Podkre�lamy tu z naciskiem pewien fakt psychologiczny, w�a�ciwy barykadom. Nic,
co charakteryzuje t� zadziwiaj�c� wojn� uliczn�, nie powinno by� pomini�te.
Pomimo
osobliwego spokoju panuj�cego wewn�trz reduty, o czym m�wili�my przed chwil�,
dla ludzi,
kt�rzy si� w niej znajduj�, barykada jest jakim� przywidzeniem.
Wojna domowa ma w sobie co� z Apokalipsy; wszystkie mg�awice tego, co nieznane,
mieszaj� si� z jej gro�nymi p�omieniami; rewolucje to sfinksy i ten, kto
przeszed� przez
barykad�, my�li, �e przeszed� przez sen.
M�wi�c o Mariuszu, opisali�my, co si� odczuwa w takich miejscach, i zobaczymy,
jakie to ma konsekwencje; to wi�cej i mniej ni� �ycie. Wydostawszy si� z
barykady cz�owiek
nie pami�ta, co tam widzia�. By� straszny, lecz o tym nie wie. Otacza�y go
walcz�ce idee,
kt�re mia�y ludzkie twarze; g�ow� opromienia� mu blask przysz�o�ci. Trupy le�a�y
na ziemi, a
widma sta�y. Godziny by�y olbrzymie i zdawa�y si� godzinami wieczno�ci. �y�o si�
w
�mierci. Przesuwa�y si� jakie� cienie. Co to by�o? Widzia�e� r�ce zbroczone
krwi�; by�o to
przera�aj�ce og�uszenie, by�a to r�wnie� potworna cisza; widzia�e� otwarte usta,
kt�re
krzycza�y, i inne otwarte usta, kt�re milcza�y. Wszystko spowija� dym, a mo�e
noc. Zdawa�o
si�, �e dotkn��e� z�owrogiej wilgoci s�cz�cej si� z nieznanych g��bin;
spogl�dasz na co�
czerwonego, co masz za paznokciami. Nie przypominasz sobie nic.
Ale wr��my na Konopn�. Nagle mi�dzy dwiema salwami us�yszano dalekie bicie
zegara wydzwaniaj�cego godzin�.
- Po�udnie - rzek� Combeferre.
Jeszcze nie przebrzmia�o dwunaste uderzenie, kiedy Enjolras zerwa� si� i
grzmi�cym
g�osem zawo�a� ze szczytu barykady:
- Znosi� brukowce do domu. Obwarowa� nimi okno na pi�trze i okienka na poddaszu.
Po�owa ludzi do broni, po�owa do znoszenia kamieni! Nie ma ani chwili do
stracenia.
Zza rogu ulicy ukaza� si� w bojowym ordynku oddzia� saper�w z siekierami na
ramieniu.
Nie mog�o to by� nic innego, jak czo��wka kolumny. Jakiej kolumny? Kolumny
szturmowej, oczywi�cie. Saperzy, maj�cy burzy� barykad�, id� zawsze przed
�o�nierzami
id�cymi do ataku. Najwyra�niej zbli�a� si� moment, kt�ry w roku 1822 pan
Clermont-
Tonnerre nazwa� �ostatnim uderzeniem�.
Rozkaz Enjolrasa zosta� wykonany z systematycznym po�piechem, w�a�ciwym
okr�tom i barykadom, tym dwom miejscom walki, z kt�rych nie ma odwrotu. W
niespe�na
minut� dwie trzecie kamieni brukowych, kt�re Enjolras kaza� z�o�y� przy drzwiach
�Koryntu�, wniesiono na g�r� i nim up�yn�a druga minuta, kamienie te,
artystycznie u�o�one
jeden na drugim, zas�ania�y do po�owy okno na pierwszym pi�trze i okienka na
poddaszu.
Par� otwor�w, starannie obmy�lonych przez g��wnego konstruktora, Feuilly,
s�u�y�o za
strzelnice. Obwarowanie okien posz�o tym �atwiej, �e ogie� kartaczy ucich�. Obie
armaty
strzela�y teraz kulami w �rodek barykady, aby przygotowa� jak�� szczerb� lub - w
miar�
mo�no�ci - wy�om dla natarcia.
Kiedy sko�czono uk�adanie kamieni przeznaczonych do tej ostatecznej obrony,
Enjolras kaza� zanie�� na pierwsze pi�tro butelki stoj�ce pod sto�em, na kt�rym
le�a�y zw�oki
pana Mabeuf.
- Kt� je wypije? - zapyta� Bossuet.
- Oni - odrzek� Enjolras.
Nast�pnie zabarykadowano okno na parterze i ustawiono w pogotowiu sztaby
�elazne,
kt�rymi na noc zamykano drzwi gospody.
Twierdza by�a gotowa. Barykada stanowi�a wa� ochronny, a szynk - baszt�.
Pozosta�ymi kamieniami za�o�ono przej�cie przy murze. Poniewa� obro�cy barykady
musz�
oszcz�dza� amunicji, oblegaj�cy, kt�rzy o tym wiedz�, czyni� swoje przygotowania
z
irytuj�c� swobod�, wystawiaj� si� na strza�y, raczej zreszt� pozornie ni� w
rzeczywisto�ci, i
robi�, co chc�. Przygotowania do natarcia odbywaj� si� zwykle z pewn� metodyczn�
powolno�ci�; a potem - pada grom!
Ta powolno�� pozwoli�a Enjolrasowi przejrze� wszystko i wprowadzi� wsz�dzie
ulepszenia. Uwa�a�, �e skoro mieli umrze� tacy ludzie, �mier� ich powinna by�
arcydzie�em.
Powiedzia� do Mariusza:
- My dwaj jeste�my dow�dcami. Ja wydam ostatnie rozkazy wewn�trz. Ty zosta� na
zewn�trz i uwa�aj!
Mariusz stan�� na szczycie barykady i patrzy�. Enjolras kaza� zabi� gwo�dziami
drzwi
od kuchni zamienionej, jak pami�tamy, na ambulans.
- Uwa�ajcie na rannych! - rzek�.
Ostatnie instrukcje wydawa� w izbie na parterze, zwi�le, lecz z ca�kowitym
spokojem; Feuilly s�ucha� i odpowiada� w imieniu wszystkich.
- Na pierwszym pi�trze miejcie siekiery w pogotowiu, �eby por�ba� schody. Macie
siekiery?
- Mamy - odrzek� Feuilly.
- Ile?
- Dwie siekiery i toporek.
- Dobrze. Jest nas dwudziestu sze�ciu zdolnych do walki. Ile mamy karabin�w?
- Trzydzie�ci cztery.
- O osiem za du�o. Nabijcie te karabiny i miejcie je pod r�k�. U pasa szable i
pistolety.
Dwudziestu ludzi na barykadzie. Sze�ciu, ukrytych w oknie pierwszego pi�tra i na
strychu,
otworzy ogie� na napastnik�w przez strzelnice w kamieniach. Niech nikt nie
b�dzie
bezczynny. Kiedy werbel zagra do ataku, tamtych dwudziestu niech skacze na
barykad�. Kto
przyjdzie pierwszy, b�dzie mia� lepsze miejsce.
Wydawszy te zarz�dzenia, zwr�ci� si� do Javerta i rzek�:
- Nie zapominam o tobie.
I k�ad�c pistolet na stole doda�:
- Ostatni, kt�ry st�d wyjdzie, rozwali �eb temu szpiclowi.
- Tu? - zapyta� jaki� g�os.
- Nie! Nie godzi si� miesza� tego trupa z naszymi poleg�ymi. Mo�na wyj�� za
barykad� na uliczk� Zakr�t: barykada ma tam tylko cztery stopy wysoko�ci. Jest
dobrze
zwi�zany. Wyprowadzi� go tam i rozstrzela�.
Kto� mia� w tej chwili wyraz twarzy bardziej niewzruszony jeszcze ni� Enjolras;
by� to
Javert.
W tej chwili zjawi� si� Jan Valjean.
Dotychczas sta� w gromadce powsta�c�w; teraz wyst�pi� z niej i zapyta�
Enjolrasa:
- Pan jest dow�dc�, prawda?
- Tak.
- Przed chwil� dzi�kowa� mi pan.
- W imieniu republiki. Barykada ma dw�ch wybawc�w: Mariusza Pontmercy i pana.
- Czy s�dzi pan, �e zas�uguj� na nagrod�?
- Niew�tpliwie.
- A wi�c prosz� o ni�.
- Czego pan chce?
- Chc� sam paln�� w �eb temu cz�owiekowi.
Javert podni�s� g�ow�, zobaczy� Jana Valjean, drgn�� niedostrzegalnie i rzek�:
- S�usznie!
Enjolras zabra� si� do nabijania karabinu, po czym powi�d� wzrokiem doko�a:
- Nikt si� nie sprzeciwia?
I odwr�ciwszy si� do Jana Valjean, rzek�:
- Bierz pan tego szpicla.
Jan Valjean obj�� w posiadanie Javerta, siadaj�c na brzegu sto�u.
Wzi�� pistolet, cichy trzask oznajmi�, �e go nabija. Niemal w tej samej chwili
rozleg�
si� g�os tr�bki.
- Do broni! - krzykn�� Mariusz ze szczytu barykady.
Javert zacz�� si� �mia� w�a�ciwym sobie bezg�o�nym �miechem i patrz�c uporczywie
na powsta�c�w rzek�:
- Nie lepiej si� macie ni� ja!
- Wszyscy na ulic�! - krzykn�� Enjolras.
Powsta�cy wypadli hurmem i w drzwiach jeszcze dostali - �e si� tak wyra�� - w
plecy
te s�owa Javerta:
- Do rych�ego zobaczenia.
XIX
Jan Valjean m�ci si�
Kiedy Jan Valjean zosta� sam z Javertem, odwi�za� sznur, kt�ry kr�powa� wi�nia
w
pasie i zawi�zany by� na w�ze� pod sto�em.
Po czym da� mu znak, �eby wsta�. Javert us�ucha� rozkazu z tym nieokre�lonym
u�mieszkiem, w kt�rym koncentruje si� ca�a wy�szo�� skr�powanej w�adzy.
Jan Valjean uj�� go za sznur, jakby prowadzi� jucznego konia za uzd�, i ci�gn�c
za
sob� wyszed� powoli z gospody, bo Javert ze sp�tanymi nogami m�g� st�pa� tylko
bardzo
drobnym krokiem.
Jan Valjean trzyma� w r�ku pistolet.
Tak przeszli przez wn�trze barykady maj�ce kszta�t trapezu. Powsta�cy,
poch�oni�ci
nadci�gaj�cym szturmem, odwr�ceni byli do nich plecami.
Jeden tylko Mariusz, kt�ry sta� bokiem w lewym rogu sza�ca, widzia�, jak
przechodzili. Grobowe �wiat�o, kt�re mia� w duszy, o�wietli�o t� grup� -
skaza�ca i kata.
Jan Valjean nie bez trudu przeci�gn�� Javerta przez niewielkie obwa�owanie przy
uliczce Zakr�t, nie puszczaj�c go jednak ani na chwil�.
Kiedy przebyli barykad�, znale�li si� w uliczce sami. Nikt nie m�g� ich widzie�.
W�gie� domu zas�ania� ich przed okiem powsta�c�w. Trupy przyniesione z barykady
le�a�y
tu� obok tworz�c straszliwy stos.
W�r�d tych zw�ok wida� by�o sin� twarz, rozplecione w�osy, przestrzelon� r�k� i
na
wp� ods�oni�t� pier� niewie�ci�. By�a to Eponina.
Javert spojrza� z ukosa na zmar�� i z niezm�conym spokojem powiedzia� p�g�osem:
- Zdaje mi si�, �e znam t� dziewczyn�.
Po czym odwr�ci� si� do Jana Valjean.
Jan Valjean wsun�� pistolet pod pach� i utkwi� w Javercie spojrzenie, kt�re i
bez s��w
m�wi�o wyra�nie: �Javercie, to ja!�
Javert odpowiedzia�:
- M�cij si�!
Jan Valjean wyci�gn�� z kieszeni n� i otworzy� go.
- Majcher! - zawo�a� Javert. - Masz s�uszno��! To stosowniejsza bro� dla ciebie.
Jan Valjean przeci�� sznur, kt�ry Javert mia� na szyi, potem przeci�� mu
postronki na
r�kach, potem, schyliwszy si�, przeci�� rzemienie u n�g i prostuj�c si� rzek�:
- Pan jest wolny.
Nie�atwo by�o zadziwi� Javerta. A jednak, cho� tak znakomicie panowa� nad sob�,
nie
zdo�a� si� oprze� gwa�townemu wzruszeniu. Otworzy� usta i sta� nieruchomo.
Jan Valjean ci�gn�� dalej:
- Nie s�dz�, �ebym uszed� z �yciem. Ale je�eli jakim� trafem wydostan� si� st�d,
to
mieszkam pod nazwiskiem Fauchelevent przy ulicy Cz�owieka Zbrojnego pod numerem
si�dmym.
Jaki� tygrysi grymas rozchyli� jedn� stron� ust Javerta; mrukn�� przez z�by:
- Strze� si�!
- Id� pan - rzek� Jan Valjean.
Javert odrzek�:
- Wi�c powiadasz: Fauchelevent, przy ulicy Cz�owieka Zbrojnego?
- Numer si�dmy.
Javert powt�rzy� p�g�osem:
- Numer si�dmy.
Zapi�� surdut, wypr�y� si� po wojskowemu, zrobi� p�obr�t, skrzy�owa� ramiona i
trzymaj�c si� jedn� r�k� za podbr�dek zacz�� i�� w kierunku Hal. Jan Valjean
�ledzi� go
wzrokiem. Uszed�szy kilka krok�w Javert odwr�ci� si� i krzykn�� do niego:
- Mam tego do��! Niech mnie pan raczej zabije!
Nie spostrzeg� nawet, jak powiedzia� do Jana Valjean �pan�.
- Niech pan sobie idzie! - odrzek� Jan Valjean.
Javert oddali� si� wolnym krokiem. Po chwili skr�ci� za r�g Dominika�skiej.
Kiedy Javert znikn��, Jan Valjean wypali� z pistoletu w powietrze.
Po czym wr�ci� na barykad� i rzek�:
- Zrobione!
A oto, co tymczasem zasz�o:
Mariusz, zaj�ty raczej tym, co si� dzia�o na zewn�trz ni� wewn�trz barykady,
dotychczas nie przyjrza� si� uwa�niej szpiegowi skr�powanemu w ciemnym k�cie
izby.
Kiedy zobaczy� w pe�nym �wietle, jak tamten przechodzi� przez barykad�, id�c na
�mier�, pozna� go. Nag�e wspomnienie przemkn�o mu przez g�ow�. Przypomnia�
sobie
inspektora z ulicy Pontoise i dwa pistolety, kt�re od niego otrzyma� i kt�re
przys�u�y�y si�
jemu - Mariuszowi - tutaj, w�a�nie na tej barykadzie; przypomnia� sobie nie
tylko jego twarz,
ale i nazwisko.
Jednak�e to wspomnienie by�o mgliste i zamazane jak wszystkie jego my�li. Tote�
nie
tyle stwierdzi�, ile raczej zada� sobie pytanie: �Czy to przypadkiem nie
inspektor policji, kt�ry
mi powiedzia�, �e si� nazywa Javert?�
Mo�e by� jeszcze czas, aby wstawi� si� za tym cz�owiekiem? Ale nale�a�oby si�
przedtem upewni�, czy to jest istotnie Javert.
Mariusz zawo�a� do Enjolrasa, kt�ry sta� na drugim ko�cu barykady:
- Enjolras!
- Co?
- Jak si� nazywa ten cz�owiek?
- Kto?
- Ten agent policji. Znasz jego nazwisko?
- Oczywi�cie; sam mi powiedzia�.
- Jak si� nazywa?
- Javert.
Mariusz zerwa� si�.
W tej samej chwili rozleg� si� strza� z pistoletu.
Jan Valjean ukaza� si� i krzykn��:
- Zrobione!
Ponury ch��d przeszy� serce Mariusza.
XX
Umarli maj� s�uszno��, a �ywi si� nie myl�
Agonia barykady mia�a si� zacz�� niebawem. Wszystko powi�ksza�o tragiczny
majestat tej ostatniej godziny: tysi�ce tajemniczych odg�os�w w powietrzu,
oddech
niewidocznych, uzbrojonych mas poruszaj�cych si� na ulicach, przerywany galop
kawalerii,
ci�kie dudnienie artylerii w pochodzie, salwy pluton�w zmieszane z kanonad� w
labiryncie
Pary�a, dymy bitwy, kt�re z�oci�y si� wznosz�c ponad dachami, jakie� dalekie,
przera�liwe
krzyki, wsz�dzie b�yski, gro�by, bicie dzwonu w Saint-Merry, kt�ry teraz zdawa�
si� �ka� i
zawodzi�, urok lata, wspania�o�� nieba pe�nego s�o�ca i ob�ok�w, pi�kno dnia i
straszliwe
milczenie dom�w.
Od poprzedniego dnia bowiem oba rz�dy dom�w przy Konopnej zamieni�y si� w dwa
mury; okrutne mury. Bramy zamkni�te, zamkni�te okna, zamkni�te okiennice.
W owych czasach, tak r�nych od czas�w, w jakich �yjemy, kiedy nadchodzi�a
godzina, �e lud chcia� sko�czy� z sytuacj�, kt�ra zbyt d�ugo trwa�a, z
oktrojowan� konstytucj�
czy z legalizmem, kiedy powszechny gniew unosi� si� w atmosferze i miasto
godzi�o si� na
wyrywanie swoich bruk�w, kiedy mieszcza�stwo u�miecha�o si� do powstania, kt�re
szepta�o
mu swoje has�a do ucha, wtedy mieszkaniec, przenikni�ty, �e tak powiem,
rozruchami, by�
pomocnikiem walcz�cego i dom brata� si� z wspart� o niego, zaimprowizowan�
twierdz�.
Kiedy natomiast sytuacja jeszcze nie dojrza�a, kiedy na powstanie nie by�o
zdecydowanej
zgody, kiedy masy nie popiera�y ruchu, walcz�cy byli zgubieni; doko�a rewolty
miasto
zamienia�o si� w pustyni�, serca zamienia�y si� w l�d, schronienia zamyka�y si�,
a ulica
otwiera�a, aby u�atwi� wojsku zdobycie barykady.
Nie mo�na zmusi� ludu przez zaskoczenie, aby szed� pr�dzej, ni� sam chce. Biada
temu, kto stawia go w sytuacji przymusowej. Lud nie pozwala si� prowadzi�. I
pozostawia
powstanie w�asnemu losowi. Powsta�cy staj� si� zapowietrzeni. Dom staje si�
g�rskim
urwiskiem, brama - protestem, fasada - murem. Ten mur widzi, s�yszy i nie chce.
M�g�by si�
otworzy� i ocali� ci�. Ale nie! Ten mur - to s�dzia. Patrzy na ciebie i pot�pia
ci�. Jak�e
z�owrogie s� zamkni�te domy! Wydaj� si� umar�e, a przecie� �yj�. �ycie trwa w
nich, cho�
jest jakby w zawieszeniu. Od dwudziestu czterech godzin nikt stamt�d nie
wyszed�, ale te� ni-
kogo tam nie brakuje. Wewn�trz tej ska�y ludzie chodz�, k�ad� si� spa�, wstaj�;
s� w
rodzinnym gronie; jedz�, pij� i, rzecz potworna - boj� si�. Strach
usprawiedliwia ich okrutn�
niego�cinno��; wprowadza do niej okoliczno�� �agodz�c� - przera�enie. Czasami
nawet i to
si� zdarza, �e strach przeradza si� w op�tanie; trwoga mo�e przemieni� si� w
sza�, jak
ostro�no�� we w�ciek�o��; st�d g��boko m�dre okre�lenie: �w�ciekle umiarkowani�.
Od
p�omieni najwy�szego l�ku, jak z�owieszczy dym, bije gniew.
�Czego chc� ci ludzie? Nigdy nie s� zadowoleni. Kompromituj� spokojnych
obywateli. Jakby�my i tak nie mieli dosy� rewolucji! Co oni tu robi�? Niech
sobie radz� sami.
Trudno. To ich wina. Maj� to, na co zas�uguj�. To nie nasza sprawa. Sp�jrzcie na
nasz�
biedn� ulic�, podziurawion� kulami jak rzeszoto. To banda nicponi. Nie wa�cie
si� otwiera�
bramy!� I dom przybiera wygl�d grobu. Powstaniec kona przed bram�; widzi, jak
lec�
kartacze, jak zbli�aj� si� obna�one szable; je�li zawo�a, wie, �e go us�ysz�,
ale nikt nie
przyjdzie z pomoc�; s� tam �ciany, kt�re by mog�y go os�oni�, s� tam ludzie,
kt�rzy by mogli
go ocali�; a te �ciany maj� ludzkie uszy, a ci ludzie maj� serca z kamienia.
Kogo tu oskar�a�?
Nikogo i wszystkich.
Niedoskona�e czasy, w kt�rych �yjemy.
Tak si� zawsze dzieje, �e utopia na w�asne ryzyko przeistacza si� w insurekcj�;
z
protestu filozoficznego staje si� protestem or�nym, z Minerwy staje si�
Pallad�. Utopia,
kt�ra traci cierpliwo�� i zmienia si� w rozruchy, wie, co j� czeka; prawie
zawsze zjawia si� za
wcze�nie. A wtedy poddaje si� swemu losowi i ze stoicyzmem przyjmuje katastrof�
miast
triumfu. Bez skargi s�u�y tym, kt�rzy si� jej wyparli, rozgrzesza ich i
wielkodusznie godzi si�
ze swym opuszczeniem. Wobec przeszkody jest niez�omna, a �agodna wobec
niewdzi�czno�ci.
Czy to zreszt� jest niewdzi�czno��?
Z punktu widzenia ludzko�ci - tak.
Z punktu widzenia jednostki - nie.
Post�p to spos�b bycia cz�owieka. �ycie og�lne rodzaju ludzkiego zwie si�
post�pem.
Post�p jest zawsze w marszu; odbywa wielk� podr� ludzk� i ziemsk� ku temu, co
niebia�skie i boskie; ma postoje, na kt�rych zbiera zap�nionych; ma swoje
przystanki, na
kt�rych rozmy�la w obliczu jakiej� wspania�ej Ziemi Obiecanej, ods�aniaj�cej
nagle swe
horyzonty; ma r�wnie� swoje noce, kiedy zasypia; i to w�a�nie jest jednym z
najbardziej
dr�cz�cych niepokoj�w my�liciela: widzie� cie� rozpo�cieraj�cy si� nad ludzk�
dusz�,
dotyka� w ciemno�ciach u�pionego post�pu i nie m�c go zbudzi�.
�A mo�e B�g umar�?� - powiedzia� raz do autora tej ksi�gi Gerard de Nerval,
uto�samiaj�c post�p z Bogiem i bior�c przerw� w ruchu za �mier� Bytu.
Ten, co rozpacza, jest w b��dzie. Post�p zbudzi si� niezawodnie i w rezultacie
mo�na
by powiedzie�, �e nawet we �nie posuwa si� naprz�d, bo ro�nie. Kiedy wstanie,
widzisz, �e
jest wy�szy. P�yn�� zawsze spokojnie nie jest zar�wno w mocy post�pu, jak i
rzeki; nie
wzno�cie na niej tam, nie wrzucajcie g�az�w; od przeszk�d pieni si� woda i burzy
ludzko��.
St�d zamieszki, ale po tych zamieszkach wida�, �e kawa� drogi zrobiono. Dop�ki
nie ustali
si� �ad, kt�ry jest niczym innym, jak powszechnym pokojem, dop�ki nie zapanuje
jedno�� i
harmonia, etapami post�pu b�d� rewolucje.
Czym wi�c jest post�p? Powiedzieli�my to przed chwil�: wiecznotrwa�ym �yciem
lud�w.
Zdarza si� czasem, �e kr�tkotrwa�e �ycie jednostek stawia op�r wiecznemu �yciu
ludzko�ci.
Przyznajmy bez goryczy, �e jednostka ma swoje odr�bne interesy i nie pope�niaj�c
wykroczenia mo�e pilnowa� ich i broni�; tera�niejszo�� zawiera pewn� wybaczaln�
doz�
egoizmu. Kr�tkotrwa�e �ycie ma tak�e swoje prawa i nikt nie jest obowi�zany
po�wi�ca� si�
ci�gle dla przysz�o�ci. Pokolenie, na kt�re w danej chwili przysz�a kolej pobytu
na ziemi, nie
musi skraca� go dla pokole� - r�wnych mu przecie - kt�re z kolei nastan� po nim.
�Istniej�!� -
szepcze ten kto�, kto zwie si� Wszyscy. �Jestem m�ody i zakochany; jestem stary
i chc�
odpocz��; jestem ojcem rod�my; pracuj�, dobrze mi si� wiedzie, robi� korzystne
interesy,
mam domy do wynaj�cia, mam pieni�dze w po�yczkach pa�stwowych, jestem
szcz�liwy,
mam �on� i dzieci, kocham to wszystko, pragn� �y�, zostawcie mnie w spokoju!�
St�d w
pewnych godzinach ca�kowita ozi�b�o�� dla wielkodusznej awangardy rodzaju
ludzkiego.
Przyznajmy zreszt�, �e utopia prowadz�c wojn� wychodzi ze swych promiennych
sfer.
Ona, prawda Dnia Jutrzejszego, sw�j spos�b post�powania, czyli walk�, zapo�ycza
od
wczorajszego k�amstwa. Ona, przysz�o��, post�puje tak jak przesz�o��. Ona,
czysta idea, staje
si� gwa�tem. Do swego bohaterstwa wprowadza przemoc i s�usznie ponosi za to
odpowiedzialno��; przemoc okoliczno�ci i przemoc �rodk�w dzia�ania, sprzeczn� z
zasadami,
za kt�r� ponosi nieuniknion� kar�. Utopia-powstanie walczy trzymaj�c stary
kodeks
wojskowy w r�ku. Rozstrzeliwuje szpieg�w, dokonuje egzekucji zdrajc�w, zg�adza
�ywe
istoty i wtr�ca je w nieznane ciemno�ci. Pos�uguje si� �mierci� - a to rzecz
powa�na! Wydaje
si�, �e utopia straci�a wiar� w promieniowanie, swoj� si�� nieodpart� i
niezniszczaln�. Uderza
mieczem. A ka�dy kij ma dwa ko�ce, ka�dy miecz jest obosieczny; kto innych rani
jednym
ostrzem, sam rani si� drugim.
Zrobiwszy to zastrze�enie - i zrobiwszy je z ca�� bezwzgl�dno�ci� - nie mo�emy
si�
oprze� uczuciu podziwu dla pe�nych chwa�y bojownik�w przysz�o�ci, dla tych
wyznawc�w
utopii - bez wzgl�du na to, czy zwyci�aj�, czy nie. Nawet je�li chybi�, s�
godni szacunku i
mo�e w�a�nie w niepowodzeniu maj� najwi�cej dostoje�stwa. Zwyci�stwo, zgodne z
post�pem, zas�uguje na poklask lud�w; ale bohaterska przegrana zas�uguje na ich
tkliwo��.
Jedno jest wspania�e, drugie jest wznios�e. Dla nas, kt�rzy przenosimy
m�cze�stwo nad
powodzenie, John Brown jest wi�kszy od Washingtona, a Pisacane wi�kszy od
Garibaldiego.
Kto� musi si� opowiedzie� po stronie zwyci�onych.
Ludzie s� niesprawiedliwi dla tych wielkich pionier�w, je�li ich wysi�ki spe�zn�
na
niczym.
Oskar�a si� rewolucjonist�w, �e siej� trwog�. Ka�da barykada wydaje si�
zamachem.
Obwinia si� ich teorie, podejrzewa si� godziwo�� ich celu, l�ka ukrytych
intencji, podaje w
w�tpliwo�� sumienie. Zarzuca si� im, �e przeciw panuj�cemu stanowi faktycznemu
wznosz�,
buduj�, gromadz� g�r� n�dz, nieszcz��, niesprawiedliwo�ci, krzywd i rozpaczy;
�e z nizin
wyrywaj� bry�y ciemno�ci i zza nich strzelaj� i walcz�. Wo�a si� do nich:
�Wyrywacie bruk z
piek�a!� Mogliby odpowiedzie�: �Z tego wniosek, �e nasza barykada zbudowana jest
z
dobrych ch�ci�.
Zapewne, rozwi�zanie pokojowe jest najlepsze. Przyznajmy, �e spo�ecze�stwo
obawia
si� w�a�nie tych dobrych ch�ci, jakiej� nied�wiedziej przys�ugi, s�owem - dobrej
woli. Ale od
spo�ecze�stwa zale�y jego w�asne ocalenie i do jego dobrej woli si� odwo�ujemy.
Gwa�towne
�rodki nie s� konieczne. �yczliwie zbada� z�o, stwierdzi�, �e istnieje, i
uleczy� je - oto, do
czego zach�camy spo�ecze�stwo.
Cokolwiek powiemy, ludzie ci, nawet pokonani - zw�aszcza pokonani - s� pe�ni
dostoje�stwa, kiedy we wszystkich stronach �wiata z okiem utkwionym we Francj�
walcz� o
wielk� spraw� z nieugi�t� logik� idea�u; bezinteresownie sk�adaj� swoje �ycie w
ofierze za
post�p; wype�niaj� wol� Opatrzno�ci; dokonuj� religijnego obrz�dku. A kiedy
nadejdzie
godzina, z r�wn� bezinteresowno�ci� co aktor, na kt�rego przysz�a kolej
wypowiedzie� swoj�
kwesti�, pos�uszni boskiemu scenariuszowi, schodz� do grobu. Godz� si� na
beznadziejn�
walk�, godz� si� na pe�ne stoicyzmu odej�cie, aby doprowadzi� do powszechnych -
wspania-
�ych i najwy�szych - osi�gni�� pot�ny, niepohamowany ruch ludzki rozpocz�ty 14
lipca
1789 roku. Ci �o�nierze - to kap�ani. Rewolucja Francuska to gest Boga. Zreszt�
- tu nale�y
doda� t� odmian� do odmian wskazanych ju� w innym rozdziale - istniej� powstania
zaakceptowane, zw�ce si� rewolucjami, i powstania odrzucone, zw�ce si�
rozruchami.
Powstanie, kt�re wybucha - to idea, kt�ra zdaje egzamin przed ludem. Je�li lud
rzuci czarn�
ga�k�, idea jest ja�owa, powstanie jest tylko utarczk�.
Rozpoczynanie wojny na ka�de wezwanie i za ka�dym razem, kiedy tego pragnie
utopia - nie odpowiada ludom. Nie zawsze i nie w ka�dej dobie narody s� skore do
bohaterstwa i m�cze�stwa.
Narody s� rzeczowe. A priori powstanie budzi w nich niech��; po pierwsze
dlatego, �e
cz�sto ko�czy si� katastrof�; po drugie dlatego, �e zawsze wywodzi si� z
abstrakcji.
Albowiem - i to jest pi�kne - ci, kt�rzy si� po�wi�caj�, po�wi�caj� si� zawsze
dla
idea�u, i tylko dla idea�u. Powstanie jest entuzjazmem. Entuzjazm mo�e wpa�� w
gniew i
dlatego chwyta za bro�. Ale ka�de powstanie, bior�c na cel rz�d czy ustr�j,
mierzy wy�ej.
Tak na przyk�ad, podkre�lmy to, przyw�dcy powstania z 1832 roku, zw�aszcza za�
m�odzi
zapale�cy z ulicy Konopnej, zwalczali - �ci�le bior�c - nie Ludwika Filipa.
Wi�kszo�� z nich,
rozmawiaj�c otwarcie, oddawa�a sprawiedliwo�� zaletom tego kr�la stoj�cego na
pograniczu
monarchii i rewolucji; nikt go nie nienawidzi�. Ale w osobie Ludwika Filipa
atakowali
m�odsz� lini� prawa boskiego, tak jak starsz� lini� atakowali poprzednio w
osobie Karola X.
Wyja�nili�my te�, �e obalaj�c monarchi� we Francji, chcieli obali� w ca�ym
�wiecie przemoc
cz�owieka nad cz�owiekiem i przywileju nad prawem. Konsekwencj� Pary�a bez kr�la
jest
�wiat bez despot�w. W ten spos�b rozumowali. Zapewne, cel ich by� daleki, mo�e
niezbyt
wyra�ny i chwiejny, ale wielki.
Tak to bywa. I cz�owiek po�wi�ca si� dla tych wizji, kt�re dla po�wi�caj�cych
si� s�
prawie zawsze z�ud�, ale z�ud� kryj�c� w istocie ca�� pewno�� ludzko�ci.
Powstaniec
poetyzuje i upi�ksza powstanie. Rzuca si� w tragiczne wydarzenia, upajaj�c si�
tym, czego
ma dokona�. A mo�e si� uda? Kto wie? Jest nas ma�a garstka; mamy przeciwko sobie
ca��
armi�, ale bronimy prawa, prawa naturalnego, samostanowienia cz�owieka o sobie,
kt�rego
si� wyrzec nie mo�na, bronimy sprawiedliwo�ci, prawdy i je�li b�dzie trzeba,
zginiemy jak
owych trzystu Spartan. Nie my�l� o Don Kichocie, lecz o Leonidasie. Id� naprz�d
i raz
zacz�wszy, ju� si� nie cofaj�; rzucaj� si� na o�lep, maj�c w sercu nadziej�, �e
odnios�
niecodzienne zwyci�stwo, doko�cz� dzie�a rewolucji, uwolni� post�p, pod�wign�
r�d ludzki i
�e - w najgorszym razie - czekaj� ich Termopile.
Te turnieje o post�p cz�sto ko�cz� si� niepowodzeniem; przed chwil� wyja�nili�my
dlaczego. T�um jest oporny wobec poryw�w b��dnych rycerzy. Ta ci�ka masa -
gromada
ludzka - s�aba w�a�nie z powodu swego ogromu, l�ka si� niezwyk�ych przyg�d. A
idea� kryje
w sobie niezwyk�e przygody.
Nie nale�y przy tym zapomina�, �e istniej� przecie� i interesy, niezbyt
przyjazne
idea�om i sentymentom. Niekiedy �o��dek parali�uje serce.
Wielko�� i pi�kno Francji le�y w tym, �e mniej obrasta w t�uszcz ni� inne
narody,
�atwiej zaciska pasa. Pierwsza si� budzi, ostatnia usypia. Idzie naprz�d. Szuka.
A to dlatego, �e ma dusz� artysty.
Idea� jest niczym innym, jak kulminacyjnym punktem logiki, podobnie jak pi�kno
jest
szczytem prawdy. Narody artystyczne s� zarazem narodami konsekwentnymi. Kocha�
pi�kno
to pragn�� �wiat�a. Dlatego w�a�nie pochodni� Europy, czyli cywilizacji,
dzier�y�a najpierw
Grecja, kt�ra przekaza�a j� W�ochom, te za� przekaza�y j� Francji. Boskie ludy
nios�ce
�wiat�o. Vitae lampada tradunt.*
Rzecz godna podziwu, poezja narodu jest czynnikiem jego post�pu. Bogactwo
cywilizacji mierzy si� bogactwem wyobra�ni. Jednak�e nar�d pe�ni�cy rol�
cywilizatora musi
pozosta� narodem m�skim. To Korynt, nie Sybaris. Kto niewie�cieje, staje si�
nikczemny. Nie
nale�y by� ani dyletantem, ani wirtuozem; ale trzeba by� artyst�. W dziedzinie
cywilizacji
trzeba nie wyrafinowania, lecz sublimacji. Pod tym warunkiem daje si� ludzko�ci
wz�r
idea�u.
Idea� nowoczesny ma sw�j wz�r w sztuce, a �rodki dzia�ania w wiedzy. Dzi�ki
wiedzy
zostanie urzeczywistnione wznios�e marzenie poet�w: pi�kno spo�eczne. Wskrzesi
si� Eden
przez A + B. Na tym poziomie, kt�ry osi�gn�a cywilizacja, �cis�o�� jest
nieodzownym
sk�adnikiem wspania�o�ci i my�l naukowa nie tylko s�u�y poczuciu pi�kna, ale i
dope�nia je;
marzenie musi oblicza�. Sztuka, kt�ra jest urodzonym zdobywc�, musi mie� punkt
oparcia w
nauce, kt�ra jest stworzona do marszu; ogromnie wiele zale�y od mocy i
konstrukcji
zaprz�gu.
Nowoczesny umys� to geniusz Grecji, kt�remu za wehiku� s�u�y geniusz Indii;
Aleksander na s�oniu.
Ludy zasklepione w dogmacie lub zdemoralizowane ch�ci� zysku nie nadaj� si� na
przyw�dc�w cywilizacji. Od trwania na kl�czkach przed b�stwem lub pieni�dzem
wiotczej�
mi�nie i wola niezb�dne do marszu naprz�d. Pogr��aj�c si� w kulcie czy handlu
nar�d
przestaje promieniowa�, jego horyzonty zacie�niaj� si� wraz z obni�eniem jego
poziomu,
zanika ludzkie i boskie zarazem zrozumienie powszechnego celu, kt�re czyni
narody -
misjonarzami. Babilon nie ma idea�u; Kartagina nie ma idea�u. Ateny i Rzym nawet
poprzez
g�st� noc wiek�w zachowuj� aureol� cywilizacji.
Francja nale�y do tego samego gatunku narod�w co Grecja i W�ochy. Przez swoje
pi�kno jest ate�ska, a przez wielko�� - rzymska. A ponadto jest dobra. Daje z
siebie wszystko.
Cz�ciej ni� inne narody bywa sk�onna do po�wi�ce� i ofiary. Tylko �e czasami
traci t�
sk�onno��. I w tym w�a�nie tkwi wielkie niebezpiecze�stwo, kt�re zagra�a tym, co
biegn�,
kiedy ona chce i�� wolnym krokiem, lub id�, kiedy ona chce przystan��. Francja
miewa
nawroty materializmu i w pewnych chwilach idee przy�miewaj�ce ten pot�ny m�zg w
niczym nie przypominaj� wielko�ci francuskiej i s� na poziomie jakiego� stanu
Missouri czy
Po�udniowej Karoliny. C� na to poradzi�? Olbrzymka bawi si� w karliczk�. Wielka
Francja
miewa swe kaprysy; chce by� ma��. To wszystko.
Nie ma rady na to. Narody, podobnie jak gwiazdy, podlegaj� prawu za�mienia. I
wszystko jest w porz�dku, byle tylko �wiat�o powr�ci�o i za�mienie nie wyrodzi�o
si� w noc.
Jutrzenka i zmartwychwstanie - to synonimy. Odradzanie si� �wiat�a jest
jednoznaczne z
niezniszczalno�ci� naszego � ja�.
Stwierd�my te fakty ze spokojem. �mier� na barykadzie czy gr�b na obcej ziemi -
po�wi�cenie na to si� godzi. Prawdziwe imi� po�wi�cenia - to bezinteresowno��.
Niech
opuszczeni pogodz� si� z opuszczeniem, niech wygna�cy pogodz� si� z wygnaniem;
b�agajmy tylko wielkie narody, aby - je�li si� cofaj� - nie cofa�y si� zbyt
daleko. Pod
pretekstem powrotu do rozs�dku nie trzeba schodzi� zbyt nisko.
Istnieje materia, istnieje bie��ca chwila, istniej� interesy, istnieje �o��dek;
ale �o��dek
nie mo�e sta� si� jedyn� m�dro�ci�. Zgadzamy si� z tym, �e �ycie kr�tkotrwa�e ma
swoje
prawa, ale �ycie wiecznotrwa�e ma je r�wnie�. Niestety, wej�� wysoko nie znaczy
zabezpieczy� si� przed upadkiem. Zdarza si� to w historii cz�ciej, ni�by si�
chcia�o. Jaki�
nar�d okryty chwa�� zasmakowa� w ideale, potem pr�buje b�ota i uwa�a, �e jest
dobre; a je�li
go zapytamy, jak to si� dzieje, �e porzuci� Sokratesa dla Falstaffa, odpowiada:
�Bo lubi�
m��w stanu!�
Jeszcze jedno s��wko, nim powr�cimy w zawieruch� bitwy.
Walka taka jak ta, o kt�rej opowiadamy w tej chwili, to konwulsyjne d��enie do
idea�u. Sp�tany post�p jest chorowity i miewa ataki tragicznej epilepsji.
Musieli�my spotka�
na swej drodze t� chorob� post�pu - wojn� domow�. Ten akt i antrakt zarazem jest
jednym z
tragicznych stadi�w dramatu, kt�rego osi� jest cz�owiek, pot�pieniec
spo�ecze�stwa, a
prawdziwym tytu�em: Post�p.
Post�p!
To wo�anie, tak cz�sto powtarzane, jest nasz� my�l� przewodni�; doszed�szy do
tego
miejsca dramatu, wolno nam mo�e - poniewa� zawarta w nim idea b�dzie poddana
jeszcze
niejednej pr�bie - je�li nie zerwa� z niej zas�on�, to przynajmniej ukaza�
wyra�nie jej blask.
Ksi��ka, kt�r� czytelnik ma w tej chwili przed oczyma, jest od pocz�tku do
ko�ca, w
ca�o�ci i w szczeg�ach - bez wzgl�du na przerwy, wyj�tki czy potkni�cia -
marszem z�a ku
dobru, niesprawiedliwo�ci ku sprawiedliwo�ci, fa�szu ku prawdzie, nocy ku
�wiat�u, ��dzy ku
sumieniu, zgnilizny ku �yciu, bestialstwa ku obowi�zkowi, piek�a ku niebu,
nico�ci ku Bogu.
Punkt wyj�cia: materia; punkt ko�cowy dusza. Na pocz�tku hydra, na ko�cu -
anio�.
XXI
Bohaterowie
Nagle b�bny zagra�y do szturmu.
Atak by� huraganem. Poprzedniego wieczoru w ciemno�ciach natarcie podsun�o si�
cichaczem pod barykad�, jak w�� boa. Teraz, w dzie�, na tej ods�oni�tej ulicy,
zaskoczenie
by�o niemo�liwe, zreszt� przemoc zrzuci�a mask�, zarycza�y dzia�a, wojsko run�o
na
barykad�. Furia zaj�a miejsce zr�czno�ci. Silna kolumna piechoty liniowej,
przedzielona w
r�wnych odst�pach oddzia�ami gwardii narodowej i pieszej gwardii miejskiej,
maj�c w
odwodzie niezliczone masy, kt�re si� s�ysza�o, cho� by�y niewidoczne, wpad�a
biegiem w
ulic�, z warkotem b�bn�w, graniem tr�bek, z bagnetami z�o�onymi do ataku, z
saperami na
czele i - nie zwa�aj�c na strza�y - uderzy�a w barykad� niby spi�owa belka w
mur. Mur
wytrzyma�.
Powsta�cy otworzyli gwa�towny ogie�. Szturmowana barykada zje�y�a si� grzyw�
b�yskawic. Natarcie by�o tak w�ciek�e, �e przez moment barykada znik�a w powodzi
oblegaj�cych; strz�sn�a jednak z siebie �o�nierzy, tak jak lew strz�sa psy, i
tylko pokry�a si�
atakuj�cymi, jak nadbrze�na ska�a pian�, aby po chwili wy�oni� si� znowu,
stroma, czarna,
z�owroga.
Kolumna, zmuszona do cofni�cia, zgrupowa�a si� na ulicy, ods�oni�ta, lecz
gro�na, i
odpowiedzia�a reducie w�ciek�� strzelanin�. Kto widzia� sztuczne ognie, ten
przypomina
sobie snop krzy�uj�cych si� piorun�w, zwany bukietem. Wyobra�cie sobie taki
bukiet, nie
pionowy, lecz poziomy, a u ka�dego ko�ca tego pi�ropusza p�omieni pocisk,
sieka�ce czy
kul� z gar�acza, grona piorun�w siej�ce �mier�.
Z obu stron ta sama determinacja: odwaga by�a tu nieledwie barbarzy�ska i
��czy�a si�
z jakim� bohaterskim okrucie�stwem, kt�re zaczyna�o si� od po�wi�cenia samego
siebie.
By�y to czasy, kiedy gwardzista narodowy bi� si� jak �uaw. Wojsko chcia�o jak
najpr�dzej
sko�czy�; powsta�cy chcieli walczy�. Zgoda na �mier� w pe�ni m�odo�ci, w pe�ni
si�
przemienia m�stwo w furi�. W�r�d tej zawieruchy ka�dy ur�s� duchem, jak to
zawsze bywa w
ostatniej godzinie. Ulica by�a us�ana trupami.
Enjolras sta� na jednym ko�cu barykady, Mariusz na drugim. Enjolras, kt�ry
musia�
my�le� o ca�ej barykadzie, oszcz�dza� si� i chroni�. Trzech �o�nierzy pad�o
kolejno pod jego
strzelnic�, nie widz�c go wcale. Mariusz walczy� ods�oni�ty. Wystawia� si� na
pociski. Szczyt
sza�ca zas�ania� go zaledwie do pasa. Nie masz wi�kszego rozrzutnika nad sk�pca,
kt�ry
we�mie na kie�; nie masz straszniejszego cz�owieka w akcji nad marzyciela.
Mariusz by�
gro�ny i zadumany. Porusza� si� w bitwie jak we �nie. Rzek�by�, widmo, kt�re
strzela z
karabinu.
Amunicja obl�onych by�a na wyczerpaniu; ale nie ich sarkazmy. W tym grobowym
wirze, kt�ry ich ogarn��, �miali si�.
Courfeyrac walczy� z go�� g�ow�.
- Gdzie podzia�e� kapelusz? - zapyta� go Bossuet.
Courfeyrac odpowiedzia�:
- Wreszcie uda�o si� im zestrzeli� mi go kul� armatni�!
Albo te� przemawiali wynio�le.
- Kto zrozumie tych ludzi - wo�a� z gorycz� Feuilly (i wymienia� nazwiska,
nazwiska
znane, a nawet s�awne, niekt�re z dawnej Wielkiej Armii) - kt�rzy przyrzekali
przy��czy� si�
do nas, przysi�gali, �e nam pomog�, r�czyli za to swoim honorem i b�d�c naszymi
dow�dcami opuszczaj� nas!
Combeferre z powa�nym u�miechem odpowiedzia� tylko:
- Niekt�rzy ludzie obserwuj� przepisy honoru jak gwiazdy: z bardzo daleka.
Wn�trze barykady by�o tak zasypane strz�pami papieru z �adunk�w, i� mo�na by�o
pomy�le�, �e spad� �nieg.
Napastnicy mieli za sob� przewag� liczebn�, powsta�cy - pozycj�. Stali na
szczycie
muru i razili z bliska �o�nierzy, kt�rzy, potykaj�c si� o cia�a zabitych i
rannych, z trudem
wdzierali si� na strom� �cian�. Ta barykada, znakomicie zbudowana i �wietnie
umieszczona,
mog�a garstk� ludzi trzyma� w szachu ca�y legion. Jednak�e kolumna szturmowa,
ci�gle
zasilana przybywaj�cymi �o�nierzami i p�czniej�ca pod gradem kul, zbli�a�a si�
nieub�aganie
i teraz krok za krokiem, powoli, ale pewnie wojsko �ciska�o barykad� jak �ruba
pras�. Ataki
nast�powa�y jeden po drugim. Groza ros�a.
W�wczas na tym stosie kamieni w uliczce Konopnej rozgorza�a walka godna mur�w
Troi. Ci ludzie, wyn�dzniali, obdarci, wyczerpani, kt�rzy nie jedli od
dwudziestu czterech
godzin, nie spali, mieli tylko po kilka naboj�w i na pr�no szukali jeszcze po
pustych
kieszeniach, prawie wszyscy ranni, z g�ow� lub r�k� owi�zan� zrudzia�ymi i
posmolonymi
szmatami, z dziurami w odzieniu, przez kt�re p�yn�a krew, ledwo uzbrojeni w
kiepskie
karabiny i wyszczerbione szable, stali si� tytanami. Wojsko dziesi�� razy
atakowa�o,
uderza�o, wdziera�o si� na barykad� i nie mog�o jej zdoby�.
Aby mie� poj�cie o tej walce, trzeba sobie wyobrazi� ogie� pod�o�ony pod stos
straszliwej odwagi i patrze� na t� po�og�. Nie by�a to bitwa, lecz wn�trze
roz�arzonego
paleniska; usta dysza�y tu p�omieniem, twarze by�y niesamowite, kszta�t ludzki
wydawa� si�
czym� niemo�liwym, walcz�cy p�on�li; straszliwy by� widok tych salamander
bitewnej
zawieruchy, poruszaj�cych si� w czerwonym dymie. Rezygnujemy z odmalowania
kolejnych
i jednoczesnych scen tej gigantycznej rzezi. Tylko epopeja ma prawo po�wi�ci�
jednej bitwie
dwana�cie tysi�cy wierszy.
Rzek�by�, to piek�o braminizmu, najstraszliwsza z siedemnastu otch�ani, kt�r�
Weda
nazywa Lasem Mieczy.
Przeciwnicy walczyli wr�cz, zwarci ze sob�, na pistolety, na szable, na pi�ci,
z
daleka, z bliska, z g�ry, z do�u, zewsz�d, z dach�w domu, z okien gospody, z
otwor�w
piwnicy, gdzie kilku si� w�lizn�o. Na ka�dego z powsta�c�w wypada�o
sze��dziesi�ciu
�o�nierzy. Na wp� zburzona fasada �Koryntu� wygl�da�a ohydnie. Okno, poryte
przez
kartacze, straci�o szyby i ramy i by�o ju� tylko bezkszta�tn� dziur�, zastawion�
napr�dce
kamieniami. Poleg� Bossuet, poleg� Feuilly, poleg� Courfeyrac, poleg� Joly;
Combeferre,
pchni�ty trzykrotnie w pier� bagnetem, podczas gdy podnosi� rannego �o�nierza,
spojrza�
tylko w niebo i skona�.
Mariusz ci�gle walczy�; by� tak pokryty ranami, zw�aszcza na g�owie, �e krew
zalewa�a mu twarz, jak gdyby mu j� kto� zakry� czerwon� chustk�.
Jeden Enjolras nie odni�s� �adnej rany. Kiedy nie mia� broni, wyci�ga� r�k� w
prawo
lub lewo, a powsta�cy ju� podawali mu, co kto mia�. Zosta�y mu w r�ku cztery
z�amane
szpady; o jedn� wi�cej ni� Franciszkowi I pod Marignan.
Homer powiada: �Dyomedes morduje Aksyla, syna Teutrasa, co mieszka� w Arysbie
wspania�ej; Eurial, syn Mecysei, zabija Dreza i Ofelta, potem Ajsepa i owego
Pedaza, kt�rych
nimfa Abarbara pocz�a z przyczyny szlachetnego Bukoliona; Odysej obala Pidyta z
Perkozy.
Antyloch - Ableta, Polipojtes - Astyala, Polydamas - Otosa z Cyleny, a Teacer -
Aretaona.
Megantios umiera ra�ony w��czni� Euryfila. Agamemnon, kr�l bohater�w, mia�d�y
Elatosa,
urodzonego w skalistym grodzie, kt�ry obmywa d�wi�czna rzeka Satnois�. W naszych
starych poematach rycerskich Esplandian z p�on�c� cie�lic� atakuje margrabiego
Swantybora,
olbrzyma, kt�ry si� broni, wyrywaj�c z ziemi wie�e i ciskaj�c nimi w rycerza.
Stare freski
pokazuj� nam ksi�cia Bretanii i ksi�cia Burbon w zbrojach z rodowymi i
rycerskimi god�ami,
kt�rzy nacieraj� na siebie konno, z berdyszami w d�oni, w he�mach z �elaza, w
butach z
�elaza, w r�kawicach z �elaza, jeden przyodziany w gronostaje, drugi udrapowany
w b��kit;
ksi��� Bretanii z herbowym lwem w koronie, Burbon w szyszaku na kszta�t
olbrzymiego
kwiatu lilii. Ale aby by� wspania�ym, nie trzeba mie� ani ksi���cego szyszaka na
g�owie jak
Iwon, ani �ywego ognia w gar�ci jak Esplandian, ani jak Fi-les, ojciec
Polydamasa, przywozi�
z Efiru zacnej zbroi, daru kr�la m��w, Eufetesa. Wystarczy odda� �ycie za swoje
przekona-
nia lub za wierno�� przysi�dze. Oto prostoduszny �o�nierzyk, wczoraj wie�niak w
Beauce czy
Limousin, kt�ry z bagnetem u pasa zaleca si� do nianiek w Ogrodzie
Luksemburskim, oto
m�ody, blady student, schylony nad preparatem anatomicznym czy ksi��k�,
jasnow�osy
wyrostek, kt�ry si� goli no�yczkami - tchnijcie w nich ducha obowi�zku,
postawcie
naprzeciw siebie na ulicy Boucherat czy w zau�ku Planche-Mibray, niech jeden
bije si� za
sw�j sztandar, a drugi za sw�j idea� i niech my�l� obaj, �e bij� si� za
ojczyzn�, a walka b�dzie
wspania�a. I cie�, kt�ry ten �o�nierzyk i ten studencina walcz�cy ze sob� rzuc�
na wielkie,
epickie pole, gdzie tocz� si� boje ludzko�ci, dor�wna cieniom, jakie rzucaj�,
bior�c si� za
bary, Megarion, kr�l Licji, krainy tygrys�w, i olbrzymi Ajaks, bogom r�wny.
XXII
Pi�d� po pi�dzi
Kiedy z dow�dc�w pozostali przy �yciu ju� tylko Enjolras i Mariusz na dw�ch
kra�cach barykady, �rodek - tak d�ugo broniony przez Courfeyraca, Joly'ego,
Bossueta, Feuil-
ly'ego i Combeferre'a - za�ama� si�. Armata, nie robi�c wy�omu, wyszczerbi�a
po�rodku
redut� na do�� szerokiej przestrzeni; szczyt sza�ca zniesiony przez kul�
rozkruszy� si� i
szcz�tki jego zwali�y si� na zewn�trz i do wewn�trz, tworz�c dwa usypiska po obu
stronach
barykady, jedno od ulicy, drugie od �rodka. Usypisko zewn�trzne tworzy�o r�wni�
pochy��
prowadz�c� na grzbiet sza�ca.
Tam przypuszczono ostatnie natarcie, i to natarcie powiod�o si�. Masa �o�nierska
naje�ona bagnetami posuwa�a si� spr�ystym krokiem naprz�d - nieodparta - i
szerokie czo�o
kolumny szturmowej wy�oni�o si� z dymu na szczycie barykady. Tym razem by� to
koniec.
Garstka powsta�c�w broni�cych �rodka cofn�a si� w nie�adzie.
W�wczas w niekt�rych zbudzi�o si� rozpaczliwe umi�owanie �ycia. Widz�c
wycelowany w siebie las karabin�w nie chcieli umiera�. To chwila, w kt�rej
instynkt
samozachowawczy zaczyna wy�, a w cz�owieku budzi si� zwierz�. Byli przyparci do
wysokiego, sze�ciopi�trowego domu, kt�ry zamyka� redut� od ty�u. Dom ten m�g�
sta� si� dla
nich ocaleniem. By� zabarykadowany i jakby zamurowany od g�ry do do�u. Zanim
piechota
liniowa znajdzie si� wewn�trz reduty, jakie� drzwi zd��y�yby si� otworzy� i
zamkn��,
wystarczy�by u�amek sekundy, brama nagle uchylona i natychmiast zamkni�ta
oznacza�aby
dla tych strace�c�w �ycie. Za tym domem by�y ulice, mo�liwo�� ucieczki,
przestrze�. Zacz�li
wali� w bram� kolbami, obcasami, wo�aj�c, krzycz�c, b�agaj�c, sk�adaj�c r�ce.
Nikt nie
otworzy�. Tylko z okienka na trzecim pi�trze spogl�da�a ku nim martwa g�owa.
Ale Enjolras i Mariusz oraz siedmiu czy o�miu powsta�c�w zebranych doko�a nich
rzucili si� naprz�d i os�onili tamtych. Enjolras krzykn�� do �o�nierzy: �Sta�!�,
a kiedy jaki�
oficer nie us�ucha�, Enjolras zabi� oficera. Sta� teraz na wewn�trznym placu
reduty, oparty o
�cian� �Koryntu�, z szabl� w jednej r�ce, z karabinem w drugiej, i przytrzymywa�
otwarte
drzwi gospody, zagradzaj�c drog� napastnikom. Krzykn�� do zrozpaczonych: - Jest
tylko
jedna brama otwarta. Ta! I zas�aniaj�c ich w�asnym cia�em, sam jeden stawiaj�c
czo�o ca�emu
batalionowi, przepu�ci� ich za sob�. Wszyscy wpadli do �rodka; wykonuj�c teraz
karabinem,
kt�rym pos�ugiwa� si� jak lask�, ruch, zwany przez szermierzy �m�y�cem�,
Enjolras odbi�
bagnety doko�a siebie i przed sob� i wszed� ostatni; nadesz�a straszliwa chwila:
�o�nierze
chcieli wedrze� si� do �rodka, powsta�cy chcieli zamkn�� drzwi. Zatrza�ni�to je
tak
gwa�townie, �e kiedy si� zamkn�y, ujrzano pi�� palc�w odci�tych i przyklejonych
do
futryny; by�y to palce �o�nierza, kt�ry uczepi� si� drzwi.
Mariusz pozosta� na zewn�trz. Kula strzaska�a mu obojczyk; poczu�, �e mdleje i
pada.
W chwili kiedy oczy mia� ju� zamkni�te, pochwyci�a go jaka� silna r�ka i
omdlenie, w kt�re
zapada�, da�o mu zaledwie czas na t� my�l uwik�an� w ostatnie wspomnienie o
Kozecie:�Dosta�em si� do niewoli. B�d� rozstrzelany�.
Enjolras, nie widz�c Mariusza mi�dzy powsta�cami, kt�rzy schronili si� w
gospodzie,
pomy�la� to samo. Ale prze�ywali chwile, kiedy ka�dy ma czas my�le� tylko o
w�asnej
�mierci. Enjolras umocowa� sztab�, zaryglowa� drzwi, dwa razy przekr�ci� klucz w
zamku i
k��dce; tymczasem z zewn�trz walono w nie zajadle: �o�nierze kolbami, a saperzy
siekierami.
Na te drzwi skierowano teraz g��wne natarcie. Rozpoczyna�o si� obl�enie
gospody.
�o�nierze - powiedzmy to - wrzeli gniewem.
�mier� sier�anta artylerii oburzy�a ich, a potem, co gorsze, podczas godzin
poprzedzaj�cych atak rozesz�a si� w�r�d nich pog�oska, �e powsta�cy kalecz�
rannych i �e w
gospodzie znajduj� si� zw�oki �o�nierza bez g�owy. Tego rodzaju potworne
pog�oski
towarzysz� zwykle wojnie domowej i taka w�a�nie fa�szywa plotka sta�a si�
p�niej
przyczyn� nieszcz�cia przy ulicy Transnonain.
Kiedy zabarykadowano drzwi, Enjolras powiedzia� do towarzyszy:
- Sprzedajmy drogo nasze �ycie.
Po czym podszed� do sto�u, na kt�rym le�a�y zw�oki pana Mabeuf i Gavroche'a. Pod
czarnym suknem rysowa�y si� dwa wyprostowane, sztywne kszta�ty, jeden du�y,
drugi ma�y,
poprzez zimne fa�dy kiru przebija� niewyra�ny zarys dw�ch twarzy. Spod ca�una
wystawa�a
r�ka i zwisa�a ku ziemi. By�a to r�ka starca.
Enjolras schyli� si� i uca�owa� t� czcigodn� d�o�, jak poprzedniego dnia
uca�owa�
czo�o.
Te dwa poca�unki by�y jedynymi, jakie z�o�y� w swoim �yciu.
Streszczajmy si�. Barykada broni�a si� jak brama Teb, gospoda broni�a si� jak
dom w
Saragossie. Taki op�r bywa bezwzgl�dny. Bez pardonu. Bez parlamentarzy. Niech
przyjdzie
�mier�, byleby tylko jeszcze zabija�. Na s�owa Sucheta: �Poddajcie si�, Palafox
odpowiada:
�Po wojnie na armaty, wojna na no�e�. Niczego nie zabrak�o przy zdobywaniu
szturmem
gospody Hucheloup: ani gradu kamieni, kt�re lecia�y z okien i z dachu na
oblegaj�cych i
doprowadza�y do sza�u �o�nierzy mia�d��c ich straszliwie, ani strza��w z piwnic
czy ze
strychu, ani furii ataku, ani w�ciek�o�ci obrony, ani wreszcie - kiedy drzwi
ust�pi�y -
za�arto�ci rozszala�ej rzezi. Kiedy napastnicy wdarli si� do izby, potykaj�c si�
o deski
wywa�onych drzwi, kt�re le�a�y na ziemi, nie znale�li nikogo. Kr�cone schody,
odr�bane
siekierami, le�a�y na �rodku parterowej izby, kilku rannych kona�o, kto �yw -
schroni� si� na
pierwsze pi�tro; stamt�d przez otw�r w suficie, kt�ry by� kiedy� wej�ciem na
schody,
zagrzmia�y gwa�towne strza�y. By�y to ostatnie naboje. Kiedy je wystrzelono,
kiedy ci
konaj�cy bohaterowie nie mieli ju� ani prochu, ani kul, ka�dy wzi�� po dwie
butelki
zarezerwowane przez Enjolrasa - jak wspominali�my - i stawili czo�o natarciu,
uzbrojeni w te
przera�liwie kruche maczugi. By�y to butelki z kwasem azotowym. Opowiadamy
wiernie
ponure szczeg�y tej rzezi. Niestety, obl�ony chwyta si� ka�dej broni. Ogie�
grecki nie
zha�bi� Archimedesa; wrz�ca smo�a nie zha�bi�a Bayarda. Ka�da wojna jest
przera�aj�c�
okropno�ci� i nie ma w czym wybiera�. Strzelanina oblegaj�cych, cho� utrudniona,
bo
kierowana od do�u do g�ry, by�a mordercza. Otw�r w suficie otoczy�y wkr�tce
martwe
g�owy, brocz�ce d�ugimi, czerwonymi i dymi�cymi strugami. Huk panowa�
nieopisany;
zduszony, �r�cy dym okrywa� walk� jakby noc�. Brak s��w, aby wypowiedzie�, do
jakiego
stopnia dosz�a tu okropno�� masakry. Nie by�o ju� ludzi w tej walce, kt�ra teraz
sta�a si�
piekielna. To nie giganci walczyli z olbrzymami. Bardziej przypomina�o to
Miltona ni� Danta
czy Homera. Demony naciera�y, widma broni�y si�.
By�o to bohaterstwo nie na miar� cz�owieka.
XXIII
Orestes g�odny i Pylades pijany
Wreszcie, pomagaj�c sobie wzajemnie, wdrapuj�c si� po szcz�tkach schod�w,
wspinaj�c si� po �cianach, czepiaj�c si� sufitu, r�bi�c ostatnich, kt�rzy
stawiali op�r w
otworze schod�w, dwudziestu napastnik�w, �o�nierzy, gwardzist�w narodowych i
miejskich -
prawie wszyscy oszpeceni ranami na twarzy, otrzymanymi podczas tej gro�nej
wspinaczki,
o�lepieni krwi�, w�ciekli, rozjuszeni - wpad�o do sali na pierwszym pi�trze.
Tylko jeden
cz�owiek trzyma� si� tam na nogach, Enjolras. Sta� bez naboi, bez szabli, w r�ku
mia� luf�
karabinu, kt�rego kolb� strzaska� na g�owach wchodz�cych. Zastawi� si� bilardem
od
napastnik�w, cofn�� si� sam w r�g izby i tu, z dumnym spojrzeniem i podniesion�
g�ow�, z
u�omkiem broni w r�ku, by� jeszcze na tyle gro�ny, �e doko�a niego zrobi�a si�
pustka. Jaki�
g�os zawo�a�:
- To dow�dca! To on zabi� artylerzyst�. Niech zostanie tam, gdzie stoi.
Rozstrzelajmy
go na miejscu.
- Rozstrzelajcie! - rzek� Enjolras.
I odrzuciwszy u�aman� luf� karabinu, skrzy�owa� ramiona i nadstawi� pier�.
Odwaga wobec �mierci zawsze wzrusza ludzi. Kiedy Enjolras skrzy�owa� ramiona,
godz�c si� na �mier�, zgie�k walki ucich� w izbie, chaos u�mierzy� si� nagle i
zmieni� w jakie�
grobowe skupienie. Zdawa�o si�, �e gro�ny majestat bij�cy z postaci rozbrojonego
i
nieruchomego Enjolrasa opanowa� t� wrzaw� i �e sam� w�adcz� moc� spokojnego
spojrzenia
ten m�odzieniec - jedyny z powsta�c�w, kt�rego nie tkn�a kula - wynios�y,
zbroczony krwi�,
pi�kny, oboj�tny, jakby go si� kule nie ima�y, zmusi� t� ponur� ci�b�, �eby go
zabi�a z
szacunkiem. Jego pi�kno��, teraz jeszcze powi�kszona dum�, ja�nia�a pe�nym
blaskiem, i -
jak gdyby r�wnie odporny na zm�czenie, jak na kule - by� �wie�y i r�owy mimo
tych
przera�aj�cych dwudziestu czterech godzin. O nim to mo�e m�wi� pewien �wiadek,
kt�ry
p�niej zeznawa� przed s�dem wojskowym: �S�ysza�em, �e jednego powsta�ca
nazywali
Apollinem�. Gwardzista narodowy, kt�ry wycelowa� w Enjolrasa, opu�ci� bro�,
m�wi�c:
�Wydaje mi si�, �e mam strzela� do kwiatu�. Dwunastu ludzi uformowa�o si� w
pluton w
przeciwleg�ym rogu i w milczeniu nabi�o karabiny.
Sier�ant zakomenderowa�:
- Cel!
Wtem wtr�ci� si� oficer:
- Zaczekajcie!
I zwr�ci� si� do Enjolrasa:
- Czy zawi�za� panu oczy?
- Nie.
- Czy to pan zabi� sier�anta artylerii?
- Tak.
Przed chwil� obudzi� si� Grantaire.
Grantaire, jak pami�tamy, spa� od poprzedniego dnia w g�rnej izbie szynku,
siedz�c
na krze�le, oparty o st�. By� on - w ca�ym dosadnym znaczeniu tego wyra�enia -
pijany jak
bela. Ohydna mieszanina absyntu, piwa angielskiego i w�dki wtr�ci�a go w letarg.
Stolik jego
by� ma�y i nieprzydatny dla barykady, tote� zostawiono go w spokoju. Le�a� wci��
w tej
samej pozycji, piersi� na stole, z g�ow� opart� na ramionach, otoczony
szklankami, kuflami i
butelkami. Spa� kamiennym snem oci�a�ego nied�wiedzia czy opitej pijawki. Nie
obudzi�o
go nic, ani strzelanina, ani pociski armatnie, ani kartacze, kt�re wpada�y przez
okno do izby,
ani straszliwa wrzawa ataku. Czasami odpowiada� na strza� armatni chrapaniem.
Wydawa�o
si�, �e czeka, aby jaka� kula oszcz�dzi�a mu trudu przebudzenia. Kilka trup�w
le�a�o ko�o
niego i na pierwszy rzut oka Grantaire niczym nie r�ni� si� od tych, co spali
g��bokim snem
�mierci.
Ha�as nie budzi pijaka, budzi go cisza. Nieraz ju� zauwa�ono t� osobliwo��.
Walenie
si� wszystkiego doko�a pog��bia�o jeszcze unicestwienie Grantaire'a;
rozsypywanie si� w
gruzy ko�ysa�o go do snu. Ale kiedy zgie�k jak gdyby wstrzyma� si� przed
Enjolrasem,
Grantaire, �pi�cy kamiennym snem, dozna� wstrz�su. Taki skutek wywo�uje nag�e
zatrzymanie si� galopuj�cego pojazdu. Drzemi�cy podr�ni budz� si�. Grantaire
zerwa� si� na
r�wne nogi, wyci�gn�� ramiona, przetar� oczy, spojrza�, ziewn�� i zrozumia�.
Otrze�wienie pijanego przypomina rozdzieraj�c� si� zas�on�. Ogarnia on od razu
jednym rzutem oka wszystko, co przed nim dotychczas kry�a. Wszystko od�ywa nagle
w jego
pami�ci; pijak, nie maj�cy poj�cia o wydarzeniach ostatniej doby, ledwo otworzy
powieki, ju�
wie wszystko. Jasno�� umys�u wraca w mgnieniu oka i oszo�omienie pija�stwa,
kt�re jak
mg�a zaciemnia�o umys�, rozprasza si� i ust�puje miejsca jasnemu i dok�adnemu
obrazowi
narzucaj�cej si� rzeczywisto�ci.
�o�nierze, kt�rzy nie spuszczali oczu z Enjolrasa, nie zauwa�yli nawet
Grantaire'a,
wci�ni�tego w k�t i jakby schowanego za bilardem; sier�ant zamierza� ju�
powt�rzy�
komend�: �Cel!�, kiedy nagle us�yszeli za sob� silny g�os wo�aj�cy:
- Niech �yje Republika! Jestem z nimi.
Grantaire wsta�.
Pot�ny blask ca�ej walki, kt�r� przespa� i w kt�rej nie bra� udzia�u, bi� z
p�on�cego
spojrzenia tego przeistoczonego pijaka.
Powt�rzy�: �Niech �yje Republika!�, przeszed� pewnym krokiem przez izb� i stan��
obok Enjolrasa, na wprost wycelowanych karabin�w.
- Zabijcie obu za jednym zamachem! - rzek�. I z czu�o�ci� zwracaj�c si� do
Enjolrasa
zapyta�:
- Pozwolisz?
Enjolras u�cisn�� mu d�o� z u�miechem.
U�miech nie zamar� jeszcze na jego ustach, kiedy gruchn�a salwa. Enjolras,
przeszyty
o�mioma kulami, pozosta� oparty o �cian�, jakby go strza�y do niej
przygwo�dzi�y. Tylko
pochyli� g�ow�. Grantaire, martwy, run�� do jego st�p.
W par� chwil potem �o�nierze wypierali ostatnich powsta�c�w, kt�rzy schronili
si� na
poddasze. Strzelano przez drewniane kraty na strychu. Walczono na poddaszu.
Wyrzucano
przez okna cia�a, czasami jeszcze �ywe. Dw�ch wolty�er�w, kt�rzy usi�owali
podnie��
strzaskany omnibus, zosta�o zabitych strza�ami z mansardy. M�czyzna w bluzie,
ugodzony
bagnetem w brzuch i wypchni�ty przez okienko, le�a�, rz 꿹 c, na ziemi. Jaki�
�o�nierz i
powstaniec staczali si� po pochy�o�ci dachu; nie chcieli si� pu�ci� i spadli
razem, spleceni w
okrutnym u�cisku. Podobna walka wrza�a w piwnicy. Krzyki, strza�y, straszliwy
tupot. Potem
cisza. Barykada zosta�a wzi�ta.
�o�nierze zacz�li przeszukiwa� okoliczne domy, �cigaj�c zbieg�w.
XXIV
Jeniec
Mariusz by� rzeczywi�cie je�cem. Je�cem Jana Valjean.
R�ka, kt�ra pochwyci�a go z ty�u, kiedy pada�, i kt�rej u�cisk poczu� trac�c
przytomno��, by�a r�k� Jana Valjean.
Jan Valjean nie bra� udzia�u w walce, poza tym, �e si� nara�a�. Gdyby nie on,
podczas
ostatniej fazy agonii barykady nikt nie pomy�la�by o rannych. To on, wsz�dzie
obecny
podczas rzezi, jak Opatrzno��, podnosi� tych, co padali, zanosi� ich do izby na
parterze i
opatrywa�. W przerwach naprawia� barykad�. Ale ani razu nie podni�s� r�ki do
strza�u, do
ciosu czy cho�by do obrony w�asnej. Milcza� i ni�s� pomoc innym. Zreszt�
otrzyma� zaledwie
kilka nieznacznych zadra�ni��. Kule go omija�y. Je�eli wchodz�c do tego grobowca
my�la� o
samob�jstwie, to nie uda�o mu si� urzeczywistni� tego pragnienia. W�tpimy
jednak, �eby
my�la� o samob�jstwie, post�pku niezgodnym z religi�.
W g�stej chmurze walki Jan Valjean zdawa� si� nie widzie� Mariusza; w
rzeczywisto�ci nie spuszcza� ze� oczu. Kiedy Mariusz upad� trafiony kul�, Jan
Valjean
skoczy� ku niemu ze zwinno�ci� tygrysa, rzuci� si� na niego jak na �up i uni�s�
go.
Atak by� w tej chwili tak gwa�townie skoncentrowany na osobie Enjolrasa i
drzwiach
do szynku, �e nikt nie widzia�, jak Jan Valjean, trzymaj�c w ramionach omdla�ego
Mariusza,
przeszed� przez ogo�ocony z bruku teren barykady i znik� za w�g�em �Koryntu�.
Czytelnik przypomina sobie ten w�gie� domu, kt�ry jak p�wysep wrzyna� si� w
ulic�;
zas�ania� on od kul i od kartaczy, a tak�e i od ludzkich spojrze� kilka st�p
kwadratowych
ziemi. Tak niekiedy w czasie po�aru znajdzie si� izba, kt�rej ogie� nie ogarnia,
a podczas
najgwa�towniejszej burzy morskiej, za jakim� przyl�dkiem czy �cian� raf -
spokojny zak�tek.
W tym to w�a�nie wewn�trznym zag��bieniu trapezu barykady skona�a Eponina.
Jan Valjean zatrzyma� si� tutaj, ostro�nie z�o�y� na ziemi Mariusza, opar� si� o
mur i
powi�d� doko�a wzrokiem.
Sytuacja by�a gro�na. Na razie, na przeci�g dw�ch czy trzech minut, ten mur
dawa�
schronienie; ale jak wydosta� si� z tej rzezi? Przypomnia� sobie, w jak
�miertelnej trwodze
znalaz� si� przed o�miu laty na ulicy Polonceau i w jaki spos�b uda�o mu si�
umkn��; wtedy
ucieczka by�a trudna, dzi� - niemo�liwa. Mia� przed sob� nieub�agany, g�uchy,
sze�ciopi�trowy dom, zda si�, zamieszka�y jedynie przez tego trupa, kt�ry
wychyla� si� z
okna; po prawej stronie niewysok� barykad� zamykaj�c� ulic� Ma�� �ebracz�;
przeskoczenie
przez t� przeszkod� by�oby fraszk�, ale ponad wierzcho�kiem wa�u stercza� rz�d
bagnet�w.
To oddzia� piechoty liniowej sta� na czatach za barykad�. Przej�� przez barykad�
znaczy�o
narazi� si� niechybnie na ogie� plutonu, a ka�da g�owa, kt�ra odwa�y�aby si�
wysun�� ponad
mur z kamienia, pos�u�y�aby za cel sze��dziesi�ciu karabinom. Po lewej stronie
mia� pole
bitwy. �mier� czyha�a za w�g�em. Co robi�?
Tylko ptak m�g�by si� st�d wydoby�.
A decyzj� nale�a�o powzi�� natychmiast, znale�� jaki� spos�b, co� postanowi�. O
kilka krok�w od niego toczy�a si� walka; na szcz�cie wszyscy z zaciek�o�ci�
skupili si� w
jednym punkcie: ko�o drzwi do gospody; gdyby jednak jakiemu� �o�nierzowi - bodaj
jednemu
- przysz�o do g�owy obej�� dom czy zaatakowa� go z flanki, wszystko by�oby
stracone.
Jan Valjean spojrza� na dom naprzeciwko, spojrza� na barykad� stoj�c� z boku, a
potem z gwa�towno�ci� kra�cowej rozpaczy, nieprzytomny z trwogi, spojrza� na
ziemi�, jak
gdyby chcia� oczyma wywierci� w niej dziur�.
Kiedy si� tak wpatrywa�, co�, co ledwo potrafi� dostrzec w tej �miertelnej
chwili,
zamajaczy�o i zarysowa�o si� u jego st�p, jak gdyby pot�g� wzroku wyczarowa� to,
czego
pragn��. O par� krok�w, u podstawy niskiego wa�u, tak nieub�aganie strze�onego z
zewn�trz,
pod usypiskiem kamieni ujrza� na wp� ukryt� krat� �elazn�, le��c� p�asko, r�wno
z brukiem.
Ta krata z mocnych, poprzecznych pr�t�w mia�a oko�o dw�ch st�p kwadratowych.
Kamienie,
kt�re j� obrze�a�y i umacnia�y, zosta�y wyrwane, tak �e by�a niejako wyj�ta z
oprawy.
Poprzez pr�ty wida� by�o ciemny otw�r, podobny do przewodu komina lub walca
studni. Jan
Valjean skoczy� ku niej. Jego dawna wiedza o sposobach ucieczki jak b�yskawica
rozja�ni�a
mu umys�. Odrzuci� kamienie, d�wign�� krat�, wzi�� na plecy bezw�adnego jak trup
Mariusza
i pomagaj�c sobie �okciami i kolanami spu�ci� si� z tym brzemieniem w d�, w
rodzaj studni,
na szcz�cie niezbyt g��bokiej, potem zamkn�� za sob� ci�k� �elazn� krat�, na
kt�r� znowu
posypa�y si� le��ce lu�no kamienie, i stan�� na dnie wy�o�onym kamiennymi
p�ytami, trzy
metry pod ziemi�; wszystkiego tego dokona� jak w malignie, z si�� olbrzyma i
szybko�ci�
or�a; trwa�o to zaledwie par� minut.
Jan Valjean znalaz� si� z zemdlonym ci�gle Mariuszem w jakim� d�ugim podziemnym
korytarzu.
Panowa� tu g��boki spok�j, absolutna cisza, noc.
Powr�ci�o mu wra�enie, kt�rego niegdy� do�wiadczy�, kiedy z ulicy przedosta� si�
do
klasztoru. Tylko �e dzi� ni�s� nie Kozet�, lecz Mariusza.
Zaledwie dochodzi� go gdzie� z g�ry �ciszony w niewyra�ny szmer, straszliwy
zgie�k
zdobywanej szturmem gospody.
Ksi�ga druga
Trzewia Lewiatana
I
Ziemia zubo�ona przez morze
Pary� wyrzuca do wody dwadzie�cia pi�� milion�w rocznie. I to nie w przeno�ni.
Jak
to, w jaki spos�b? W dzie� i w nocy. W jakim celu? Bez �adnego celu. Z jak�
my�l�? Bez
�adnej my�li. Dlaczego? Tak sobie. Za pomoc� jakiego to organu? Za pomoc� swych
trzewi.
C� to za trzewia? To jego kana�y. Dwadzie�cia pi�� milion�w to najbardziej
umiarkowana z
cyfr, jak� podaje w przybli�eniu specjalna wiedza.
Nauka, po d�ugim poszukiwaniu po omacku, wie dzisiaj, �e naj�y�niejszym i
najskuteczniejszym nawozem jest ka� ludzki. Chi�czycy - powiedzmy to sobie ze
wstydem -
wiedzieli o tym przed nami. �Ka�dy wie�niak chi�ski - powiada Eckeberg -
wracaj�c z miasta
przynosi na obu ko�cach swego kija bambusowego dwa kub�y pe�ne tego, co my
nazywamy
nieczysto�ciami�. Dzi�ki nawozowi ludzkiemu ziemia w Chinach jest dotychczas tak
m�oda
jak za czas�w Abrahama. Pszenica chi�ska wydaje plon studwudziestokrotnie
wi�kszy od
zasiewu. Nie ma r�wnie �yznego guana jak odpadki stolicy. Wielkie miasto to
olbrzymie
szambo. Wykorzystanie miasta do nawo�enia p�l to czysty interes. Je�eli nasze
z�oto jest
nieczysto�ci�, to odwrotnie - nasze nieczysto�ci s� z�otem. Co si� robi z tym
z�otem-nawo-
zem? Wyrzuca si� je w otch�a�.
Wielkim nak�adem koszt�w wysy�a si� ca�e flotylle okr�t�w, �eby zbiera� na
biegunie
po�udniowym �ajno petreli i pingwin�w, a maj�c pod r�k� nieograniczone �r�d�o
bogactwa,
odprowadza si� je do morza. Ca�y naw�z ludzki i zwierz�cy, kt�ry �wiat
marnotrawi, nie
wrzucony do wody, lecz zwr�cony ziemi, wystarczy�by, aby wy�ywi� ca�y �wiat.
Te stosy �mieci w �mietnikach, wozy z nieczysto�ciami trz�s�ce si� noc� po
ulicach, te
ohydne beczki zarz�du miejskiego, cuchn�ce podziemne kana�y b�ota ukryte pod
brukiem,
czy wiecie, co to jest? To ��ki w kwieciu, to zielona trawa, to macierzanka,
tymianek i
sza�wia, to zwierzyna i byd�o, to wieczorny ryk sytych, wielkich wo��w, to
pachn�ce siano, to
z�ociste zbo�e, to chleb na waszym stole, gor�ca krew w waszych �y�ach, to
zdrowie, rado��,
�ycie. Tak chce tajemniczy akt tworzenia, kt�ry jest przeobra�aniem si� na
ziemi, a
przeistoczeniem w niebie. Wrzu�cie to do wielkiego tygla, wyjdzie stamt�d wasz
dostatek.
Od�ywienie ziemi stwarza po�ywienie dla ludzi.
Jeste�cie mistrzami w marnotrawieniu tego bogactwa i uwa�acie w dodatku, �e
jestem
�mieszny. To w�a�nie ukoronowanie waszej ignorancji.
Statystyka wykaza�a, �e sama Francja poprzez uj�cia swych rzek dokonuje na rzecz
Atlantyku przelewu w wysoko�ci p� miliarda. Zanotujcie to sobie: tymi pi�ciuset
milionami
mo�na by�oby pokry� jedn� czwart� wydatk�w bud�etowych. Zr�czno�� cz�owieka jest
tak
wielka, �e woli wrzuci� tych pi��set milion�w do rynsztoka. Ten maj�tek narodowy
nasze
n�dzne kana�y wyrzyguj� kropla po kropli do rzek, a rzeki oddaj� go
gigantycznymi haustami
oceanowi. Ka�de rzygni�cie naszych kloak kosztuje nas tysi�ce frank�w. St�d
dwojaki
skutek: ziemia zubo�ona, a woda zara�ona. G��d, kt�ry wype�za z bruzdy, i
zaraza, kt�ra
wype�za z rzeki.
Rzecz to powszechnie znana, �e na przyk�ad Tamiza zatruwa obecnie Londyn. Je�li
chodzi o Pary�, to w ostatnich latach musiano przenie�� wi�kszo�� uj�� kana��w w
d� rzeki,
poni�ej ostatniego mostu. Podw�jne urz�dzenia ruroci�gowe, ss�co-t�ocz�ce,
zaopatrzone w
zawory i ruchome �luzy, elementarny system dren�w, prosty jak ludzkie p�uca i w
pe�ni
zastosowany ju� w wielu gminach Anglii, wystarczy�by, aby zaopatrzy� nasze
miasta w
czyst� wod� z p�l i odprowadzi� na nasze pola bogat� wod� miast. Ta najprostsza
w �wiecie
�atwa wymiana zachowa�aby nam pi��set milion�w wyrzucanych przez okno. Ale o tym
si�
nie my�li.
Obecne post�powanie, maj�c na celu dobro, czyni z�o. Intencja jest dobra, skutki
op�akane. S�dz�c, �e oczyszcza si� miasta, powoduje si� kar�owacenie ludno�ci.
�cieki s�
nieporozumieniem. Kiedy system dren�w ze swoj� podw�jn� funkcj� zwracania tego,
co
bierze, zast�pi �cieki - to prymitywne, zubo�aj�ce sp�ukiwanie - w�wczas w
po��czeniu ze
zdobyczami nowej ekonomii spo�ecznej wydajno�� ziemi zostanie dziesi�ciokrotnie
pomno�ona, a problem n�dzy wydatnie z�agodzony. Zlikwidujcie jeszcze
paso�ytnictwo, a
problemu zarazy nie b�dzie wcale.
Tymczasem dobro spo�eczne sp�ywa do rzeki, jest marnotrawione. Marnotrawstwo -
oto w�a�ciwe s�owo. Europa rujnuje si� w ten spos�b przez wyja�owienie.
Je�li chodzi o Francj�, to podali�my cyfry. Ot� ludno�� Pary�a wynosi jedn�
dwudziest� pi�t� ca�ej ludno�ci Francji i guano paryskie jest najbogatsze; je�li
wi�c ocenimy
udzia� Pary�a w stratach na dwadzie�cia pi�� milion�w w stosunku do p�
miliarda, kt�ry
Francja rocznie wyrzuca, to nasz rachunek jest ogl�dny. Te dwadzie�cia pi��
milion�w
obr�cone na pomoc spo�eczn� i uprzyjemnienie �ycia podwoi�oby �wietno�� Pary�a.
Miasto
wyrzuca je do kloaki. S�owem, mo�na powiedzie�, �e wielka rozrzutno�� Pary�a,
jego
cudowne zabawy, park rozrywkowy Beaujon, orgie, z�oto sypane pe�nymi gar�ciami,
przepych, zbytek, wspania�o�� - to jego kana�y.
W ten to spos�b �lepota z�ej ekonomii politycznej pozwala, �eby dobrobyt og�u
topi�
si�, uchodzi� z wod� i gubi� si� w otch�ani. Do ochrony maj�tku spo�ecznego
winna istnie�
krata podobna do kraty w Saint-Cloud.
Ekonomicznie, istniej�cy stan rzeczy mo�na tak stre�ci�: Pary� to dziurawy
worek.
Pary�, miasto-wz�r, kt�re na�laduj� najpi�kniejsze stolice, kt�rego kopi� stara
si�
posiada� ka�dy nar�d, ta metropolia idea�u, dostojna ojczyzna wszelkich
poczyna�, bod�c�w
i usi�owa�, ten o�rodek my�li, to miasto-nar�d, to mrowisko przysz�o�ci, to
wspania�e
po��czenie Babilonu i Koryntu, wywo�a�oby u wie�niaka z Fo-Kian - z nakre�lonego
przez
nas punktu widzenia - wzruszenie ramion.
Na�ladujcie Pary�, a zrujnujecie si�.
Zreszt�, szczeg�lnie w tej niespotykanej i bezsensownej rozrzutno�ci Pary� sam
jest
na�ladowc�.
Te zadziwiaj�ce niedorzeczno�ci nie s� nowe; to nie jest �wie�e g�upstwo.
Staro�ytni
post�powali tak samo jak wsp�cze�ni. �Kloaki Rzymu - powiada Liebig -
poch�on�y ca�y
dobrobyt rzymskiego wie�niaka�. Kiedy �cieki Rzymu zrujnowa�y wie� rzymsk�, Rzym
wyssa� si�y z Italii, a po wrzuceniu Italii do swej kloaki wrzuci� do niej
Sycyli�, nast�pnie
Sardyni�, wreszcie Afryk�. Kana�y Rzymu poch�on�y �wiat. Kloaka otworzy�a swoje
czelu�cie miastu i �wiatu. Urbi et orbi. Miasto wieczne, kana�y niezg��bione.
W tych sprawach, podobnie zreszt� jak w innych, Rzym daje przyk�ad. Pary� idzie
za
tym przyk�adem z ca�� g�upot� w�a�ciw� miastom intelektu.
Dla cel�w, o kt�rych wypowiedzieli�my si� przed chwil�, pod Pary�em znajduje si�
drugi Pary�: Pary� kana��w; ma on swoje ulice, skrzy�owania, place, zau�ki,
arterie i ruch,
kt�ry jest b�otem, wszystko - tyle �e bez ludzkiej postaci.
Nie trzeba bowiem nikomu schlebia�, nawet wielkiemu narodowi; tam gdzie jest
wszystko, jest i sromota obok wznios�o�ci; a je�li Pary� zawiera w sobie Ateny -
miasto
�wiat�o�ci, Tyr - miasto pot�gi, Spart� - miasto cnoty, Niniw� - miasto cud�w,
to zawiera w
sobie r�wnie� i Lutecj�* - miasto b�ota.
Zreszt� - w tym r�wnie� jest znami� jego pot�gi - tytaniczne m�ty Pary�a
stanowi�
w�r�d pomnik�w kultury ten dziwny idea�, kt�ry ludzko�� wcieli�a w kilku takich
ludzi, jak
Makiawel, Bacon i Mirabeau: monumentaln� ohyd�.
Gdyby oko mog�o przenikn�� powierzchni�, podziemia Pary�a wygl�da�yby niczym
olbrzymi polip. G�bka nie ma wi�cej otwor�w i korytarzy ni� ta gruda ziemi o
sze�ciu milach
obwodu, na kt�rej spoczywa starodawne wielkie miasto. Nie m�wi�c o katakumbach,
kt�re
stanowi� oddzielne jaskinie, ani o przewodach gazowych, stanowi�cych sie� nie do
rozwik�ania, ani o rozga��zionym systemie wodoci�g�w wraz z jego studzienkami,
same
kana�y tworz� pod obu brzegami Sekwany olbrzymi� mroczn� sie�; labirynt, kt�rego
nici�
przewodni� jest spadek. Tam zjawia si� w wilgotnej mgle szczur - ten p��d
Pary�a.
II
Historia staro�ytna kana��w
Gdyby wyobrazi� sobie, �e Pary� uniesiono jak pokryw�, podziemna sie� kana��w
widziana z lotu ptaka zarysuje si� po obu brzegach Sekwany jak co� w rodzaju
wielkiej ga��zi
zaszczepionej na rzece. Na prawym brzegu kana� obwodowy b�dzie g��wnym konarem,
kana�y doprowadzaj�ce - ga��ziami, a �lepe odnogi ko�cowe - ga��zkami. Jest to
jednak obraz
og�lny, kt�ry cz�ciowo tylko odpowiada rzeczywisto�ci, gdy� k�t prosty, kt�ry
jest
powszechnie przyj�ty w urz�dzeniach podziemnych tego rodzaju, w �wiecie
ro�linnym
wyst�puje bardzo rzadko.
Dok�adniejszy obraz tej niezwyk�ej figury geometrycznej mo�na uzyska�
wyobra�aj�c
sobie, �e widzimy u�o�ony na tle ciemno�ci jaki� dziwaczny alfabet wschodni,
niezmiernie
zagmatwany, kt�rego niekszta�tne litery zosta�y po��czone pozornie na chybi�
trafi�, czasem
wierzcho�kami, czasem kraw�dziami. W wiekach �rednich �cieki i kana�y odgrywa�y
wielk�
rol� w kulturze Bizancjum i staro�ytnego Wschodu. Tu rodzi�a si� zaraza, tu
umierali despoci.
Z religijn� niemal trwog� patrzy�y rzesze ludzkie na te �o�a zgnilizny, potworne
kolebki
�mierci. D� z gadami w Benares tak samo przyprawia o zawr�t g�owy, jak d� ze
lwami w
Babilonie.
Wed�ug ksi�g rabinackich Teglat-Falazar zaklina� si� na �cieki Niniwy. Z kana��w
w
Munster wywi�d� Jan z Lejdy sw�j fa�szywy ksi�yc, a jego wschodni sobowt�r
Mokanna,
tajemniczy prorok Khorossanu, wywi�d� z kloacznego do�u w Kekhscheb swoje
fa�szywe
s�o�ce.
Dzieje ludzkie odzwierciedlaj� si� w dziejach kana��w. Gemonie opowiada�y o
Rzymie. �cieki Pary�a by�y stare i niezwyk�e. Bywa�y grobem, bywa�y te�
schronieniem.
Zbrodnia, intelekt, protest spo�eczny, wolno�� sumienia, my�l, kradzie�,
wszystko, co jest lub
by�o �cigane przez ludzkie prawo, znajdowa�o kryj�wk� w tej norze; w czternastym
wieku -
M�otnicy*, w pi�tnastym - rzezimieszki, w szesnastym - hugonoci, w siedemnastym
-
iluminaci Morina, w osiemnastym - podpalacze. Sto lat temu stamt�d wychodzi�
nocny cios
sztyletu, tam w�lizgiwa� si� �cigany �otrzyk; las mia� swoje pieczary. Pary�
mia� swoje
kana�y. �ebractwo, to picareria* galijska, traktowa�o kana�y jak fili�
Dziedzi�ca Cud�w i
wieczorem, kpi�ce a okrutne, wraca�o pod bram� Maubuee jak do alkowy.
Nic w tym dziwnego, �e ci, dla kt�rych miejscem codziennych zaj�� by� zau�ek
Wyrwij-Mieszek czy ulica Poder�nij-Gard�o, obrali sobie za nocne mieszkanie
mostek na
Chemin-Vert czy nor� Hurepoix. Dlatego roi si� tam od wspomnie�. Najr�niejsze
upiory
strasz� w d�ugich, pustych korytarzach. Wsz�dzie zgnilizna i miazmaty; tu i
�wdzie okienko,
z kt�rego mieszkaniec kana�u Villon wychyla si�, by pogaw�dzi� z przechodz�cym
Rabelais'em. W dawnym Pary�u kana� to miejsce schadzki wszelkiego wyczerpania i
wszelkich wysi�k�w. Ekonomia polityczna uwa�a go za pozosta�o��, filozofia
spo�eczna za
osad.
�cieki to sumienie miasta. Wszystko si� w nich zbiega i konfrontuje. W tym sinym
przybytku panuj� ciemno�ci, ale nie ma ju� �adnych tajemnic. Ka�da rzecz
przybiera tam
prawdziw� posta� albo przynajmniej posta� ostateczn�. Kupa �mieci ma t� zalet�,
�e nie
k�amie. Tam schroni�a si� naiwno��. Le�y tu maska don Bazylia, ale wida� jej
tektur� i
sznurki, wida� j� z wewn�trz i z zewn�trz, uszminkowan� uczciwym b�otem.
S�siaduje z ni�
przyprawiony nos Skapena. Wszystkie niezdatne do u�ytku brudy cywilizacji
wpadaj� w ten
d� prawdy, gdzie znajduje kres gigantyczne osuwanie si� gruntu spo�ecznego;
gin� tam, ale i
ukazuj� ca�� sw� okaza�o��. Ten chaos jest spowiedzi�. Tu ko�cz� si� wszelkie
fa�szywe
pozory, tu nie ma mowy o �adnej szmince, plugastwo zdejmuje koszul�, obna�enie
absolutne,
rozwiane mira�e i z�udzenia, nic wi�cej ponad to, co jest i co przybiera ponur�
posta� tego, co
si� ko�czy. Rzeczywisto�� i nico��. Tu odt�uczone dno butelki przyznaje si� do
pija�stwa,
pa��k koszyka opowiada o tajemnicach koszykowego; ogryzek jab�ka, kt�ry mia�
swoje
pogl�dy na literatur�, z powrotem staje si� tylko ogryzkiem jab�ka; podobizna na
groszaku
otwarcie pokrywa si� jadowitym grynszpanem; plwociny Kajfasza mieszaj� si� z
wymiotami
Falstaffa, luidor z szulerni uderza o gw�d�, z kt�rego zwisa kawa�ek sznura
samob�jcy, siny
p��d toczy si� zawini�ty w cekiny, kt�re ta�czy�y w Operze w ostatnie zapusty;
biret, kt�ry
s�dzi� ludzi, tarza si� obok zbutwia�ego �achmana, kt�ry by� sp�dnic� dziewczyny
ulicznej; to
ju� nie zbratanie - to spoufalenie. Wszystko, co si� szminkowa�o, teraz nurza
twarz w b�ocie.
Ostatnia zas�ona zosta�a zerwana. �ciek jest cynikiem. M�wi wszystko.
Ta szczero�� nieczysto�ci podoba si� nam i dzia�a koj�co na dusz�. Kiedy przez
ca�e
�ycie cz�owiek musi ogl�da� wielkopa�skie miny, jakie stroj� racje stanu,
�wi�to�� przysi�gi,
m�dro�� polityczna, sprawiedliwo�� ludzka, uczciwo�� zawodowa, koniunkturalna
niez�omno�� zasad, nieprzekupne togi - doznaje ulgi wchodz�c do kana�u i widz�c
b�oto,
kt�re jest na swoim miejscu.
To jest zarazem pouczaj�ce. Powiedzieli�my ju� przed chwil�, �e przez �cieki
przechodzi historia. Noce �w. Bart�omieja s�cz� si� tam kropla po kropli mi�dzy
kamieniami.
Wielkie morderstwa, rzezie polityczne i religijne przechodz� przez te podziemia
cywilizacji i
spychaj� w nie swoje trupy. Oko my�liciela odnajdzie w ich ohydnym p�mroku
wszystkich
historycznych morderc�w, na kl�czkach, przepasanych strz�pkiem �miertelnego
ca�unu
zamiast fartucha i obmywaj�cych pos�pnie swoj� przesz�o��. Jest tu Ludwik XI z
Trystanem*,
Franciszek I z Dupratem*, Karol IX ze swoj� matk�, Richelieu z Ludwikiem XIII,
jest tu
Louvois, jest Le Tellier, jest Hebert i Maillard; zeskrobuj� kamienie i staraj�
si� zatrze� �lady
swoich czyn�w. Pod sklepieniem rozlega si� szelest miote� tych upior�w. Oddycha
si� tu
potwornie cuchn�cymi wyziewami katastrof spo�ecznych. Po k�tach migoc� czerwone
b�yski.
P�yn� strugi okrutnej wody, w kt�rej obmywa�y si� splamione krwi� r�ce.
Obserwator
spo�eczny powinien zst�pi� w te mroki. Stanowi� cz�� jego laboratorium.
Filozofia jest
mikroskopem my�li. Wszystko chce przed ni� uciec, ale nic nie zdo�a si� jej
wymkn��. Na nic
nie zdadz� si� wykr�ty. Od jakiej� bowiem strony ukazuje si� cz�owiek uciekaj�cy
si� do
wykr�t�w? Od strony wstydu. Filozofia �ciga z�o swoim prawym spojrzeniem i nie
pozwala
mu pierzchn�� w nico��. Z zatartych kontur�w rzeczy, kt�re znikaj�, ze szcz�tk�w
rzeczy,
kt�re gin�, filozofia poznaje wszystko. Z �achmana odtwarza purpur�, ze szmat -
kobiet�. Z
kloaki odtwarza miasto; z b�ota odtwarza obyczaje. Na podstawie skorupy
wnioskuje, czy
by�a amfor�, czy dzbanem. Z odcisku paznokcia na pergaminie poznaje r�nice
mi�dzy
�ydostwem z Judengasse a �ydostwem z Ghetta. W tym, co pozosta�o, odnajduje to,
co by�o,
dobro, z�o, fa�sz, prawd�, plam� krwi z pa�acu, kleks z kryj�wki z�oczy�c�w,
kropl� �oju z
lupanaru, prze�yte pr�by, mi�e sercu pokusy, wyrzygane orgie, rysy zepsucia w
spodla�ych
charakterach, �lady prostytucji w duszach, kt�re prostactwo uczyni�o podatnymi
na z�o, i na
kurcie rzymskiego tragarza znak kuksa�ca Mesaliny.
III
Bruneseau
W �redniowieczu kana�y paryskie by�y legendarne. W szesnastym wieku Henryk II
usi�owa� je zbada�, ale pr�ba ta nie powiod�a si�. Jeszcze sto lat temu - wed�ug
�wiadectwa
Merciera - �cieki pozostawione w�asnemu losowi by�y tym, czym w takim stanie
rzeczy by�
musia�y.
Taki by� dawny Pary�, zdany na zatargi, brak decyzji i b��dzenie po omacku.
Przez
d�ugie lata by� dosy� g�upi. P�niej rok 89 pokaza�, jak miasta nabieraj�
rozumu. Ale w
dawnych, dobrych czasach stolica mia�a niezbyt t�g� g�ow�; nie umia�a si�
rz�dzi� ani pod
wzgl�dem moralnym, ani materialnym, i r�wnie nieudolnie wymiata�a �mieci jak
bezprawia.
Wszystko stanowi�o przeszkod�, wszystko stawa�o si� zagadnieniem. �cieki na
przyk�ad nie
mia�y �adnego planu. R�wnie trudna by�a orientacja w kana�ach jak zgoda w
mie�cie; na
g�rze - brak zrozumienia, w dole - gmatwanina; pod pomieszaniem j�zyk�w -
pomieszanie
loch�w; Dedal pod wie�� Babel.
Czasami kana�y paryskie wylewa�y, jak gdyby nagle ten ukryty Nil uni�s� si�
gniewem. Zdarza�y si� - c� za ohyda! - powodzie z kana��w. Niekiedy ten �o��dek
cywilizacji �le trawi�, kloaka podp�ywa�a miastu pod gard�o i Pary� poznawa�
smak w�asnego
b�ota. To podobie�stwo kana�u do wyrzut�w sumienia mia�o swoje dobre strony:
by�o
ostrze�eniem, bardzo �le przyjmowanym zreszt�; miasto oburza�o si� na
zuchwalstwo b�ota i
nie godzi�o si� na powr�t nieczysto�ci. Usuwajcie je lepiej! Pow�d� z 1802 roku
�yje jeszcze
w pami�ci Pary�an, licz�cych dzi� 80 lat. Nieczysto�ci rozla�y si� gwia�dzi�cie
na placu
Zwyci�stw, tam gdzie stoi pomnik Ludwika XIV; wla�y si� w ulic� �w. Honoriusza
przez
dwa wyloty kana��w na Polach Elizejskich, w ulic� �w. Florentyna przez kana� �w.
Florentyna, w ulic� Pierre-a-Poisson przez kana� Sonnerie, w ulic� Popincourt
przez kana�
Chemin-Vert i w ulic� Roquette przez kana� przy ulicy Lappe; wype�ni�y rynsztok
na Polach
Elizejskich do wysoko�ci trzydziestu pi�ciu centymetr�w. Na po�udniu, przez
wylot na
Sekwan�, pe�ni�cy swoje czynno�ci w odwrotnym kierunku, dosta�y si� na ulic�
Mazarine,
ulic� l'�chaud� i ulic� Bagno, gdzie, rozlawszy si� na d�ugo�ci stu dziewi�ciu
metr�w,
zatrzyma�y si� dok�adnie w odleg�o�ci kilku krok�w od domu, w kt�rym niegdy�
mieszka�
Racine, szanuj�c siedemnasty wiek bardziej w poecie ni� w kr�lu.
Najwi�ksz� g��boko�� osi�gn�y na ulicy �w. Piotra, gdzie si� wznios�y o trzy
stopy
ponad ocembrowanie rynien, a najszerzej rozla�y si� na ulicy �w. Sabina, gdzie
pokry�y
powierzchni� dwustu trzydziestu o�miu metr�w.
Na pocz�tku tego wieku kana�y paryskie by�y jeszcze miejscem tajemniczym. B�oto
nie mo�e nigdy cieszy� si� dobr� reputacj�, ale w tym wypadku z�a s�awa
graniczy�a z l�kiem.
Pary� wiedzia�, �e ma pod sob� straszliwy loch. M�wiono o nim, jak o tej
potwornej ka�u�y
teba�skiej, w kt�rej roi�y si� skolopendry d�ugo�ci pi�tnastu st�p i kt�ra
mog�aby s�u�y� za
wann� dla Behemota. Wielkie buty czy�cicieli kana��w nigdy nie zapuszcza�y si�
poza kilka
znanych punkt�w. Niedalekie by�y czasy, kiedy te beczki z nieczysto�ciami, z
wysoko�ci
kt�rych Sainte-Foix brata� si� z markizem de Cr�qui, wylewa�y po prostu swoj�
zawarto�� do
kana�u. Szlamowanie �ciek�w powierzano ulewom, kt�re raczej je zamula�y, ni�
oczyszcza�y.
Rzym obdarzy� przynajmniej swoje kana�y szczypt� poezji, nadaj�c im miano
Gemonii; Pary�
l�y� swoje i nazywa� je Cuchn�c� Dziur�. Nauka i przes�dy zgodnie si� nimi
brzydzi�y.
Cuchn�ca Dziura by�a r�wnie odra�aj�ca dla higieny jak i dla legendy. Straszyd�a
wyl�g�y si�
pod smrodliwym sklepieniem �cieku Mouffetard; trupy marmouset�w* wrzucone
zosta�y do
kana�u Barillerie; Fagon przypisywa� z�o�liw� gor�czk�, grasuj�c� w 1685 roku,
wielkiemu
rozziewowi kana�u z Bagna, kt�ry pozosta� otwarty a� do 1833 roku na ulicy �w.
Ludwika,
prawie naprzeciw �Messager galant�. Otw�r kana�u na ulicy Mortellerie by� znany
z
zara�liwych wyziew�w, kt�re si� z niego dobywa�y; zamkni�ty krat� ze spiczasto
zako�czonych pr�t�w �elaznych, podobnych do szeregu z�b�w, wygl�da� na tej
nieszcz�snej
ulicy jak paszcza smoka ziej�ca piek�em na ludzi. Wyobra�nia ludowa u�ycza�a
ponuremu
zlewowi Pary�a jakich� ohydnych cech niesko�czono�ci.
�ciek nie mia� dna; �ciek to barathrum*. Nawet policji nie przychodzi�o na my�l
zbada� te odra�aj�ce dziedziny. Kt� by odwa�y� zapu�ci� si� w to nieznane,
zag��bi� sond�
w te ciemno�ci, robi� odkrycia w tej przepa�ci? To by�o straszne. A jednak
znalaz� si� kto�
taki. Kloaka mia�a swojego Krzysztofa Kolumba.
Pewnego dnia 1805 roku, podczas jednej z rzadkich wizyt, jakie cesarz sk�ada�
Pary�owi, minister spraw wewn�trznych, jaki� Decres czy inny Cr�tet, asystowa�
przy
porannej toalecie monarchy. Na placu Carrousel s�ycha� by�o szcz�k szabel
niezwyk�ych
�o�nierzy wielkiej republiki i wielkiego cesarstwa; u drzwi Napoleona sta�y
t�umy bohater�w:
m�owie znad Renu, Skaldy, Adygi i Nilu; towarzysze Jouberta, Desaixa, Marceau,
Hoche'a i
Kl�bera; obserwatorzy spod Fleurus, grenadierzy spod Moguncji, pontonierzy spod
Genui,
huzarzy, na kt�rych patrzy�y piramidy, artylerzy�ci, na kt�rych lecia�y odpryski
kul Junota,
kirasjerzy, kt�rzy wzi�li szturmem flot� zakotwiczon� w Zuydersee; jedni z nich
szli za
Bonapartem na most Lodi, inni towarzyszyli Muratowi w okopach pod Mantu�,
jeszcze inni
wyprzedzali marsza�ka Lannes w w�wozie ko�o Montebello. Ca�a �wczesna armia by�a
tam,
na dziedzi�cu Tuilerii, reprezentowana przez szwadron czy pluton i strzeg�a
spoczynku
Napoleona. A by�a to owa �wietna epoka, kiedy Wielka Armia mia�a za sob�
Marengo, a
przed sob� Austerlitz.
- Najja�niejszy panie - powiedzia� minister spraw wewn�trznych - widzia�em
wczoraj
najodwa�niejszego cz�owieka w Cesarstwie.
- Kt� to taki? - zapyta� porywczo cesarz. - Co on zrobi�?
- Dopiero chce co� zrobi�, najja�niejszy panie.
- Co takiego?
- Zwiedzi� kana�y paryskie.
Cz�owiek ten istnia� rzeczywi�cie i nazywa� si� Bruneseau.
IV
Nieznane szczeg�y
I zwiedzi� je. By�a to niebezpieczna wyprawa, walka nocna wydana zarazie i
dusz�cym wyziewom. Jednocze�nie podr� odkrywcza. Jeden z uczestnik�w tej
wyprawy,
inteligentny robotnik, bardzo w�wczas m�ody, jeszcze przed kilku laty opowiada�
ciekawe
szczeg�y, kt�re Bruneseau uzna� za stosowne pomin�� w raporcie z�o�onym
prefektowi
policji, jako nie do�� godne stylu urz�dowego. Metody dezynfekcyjne by�y w owych
czasach
bardzo prymitywne. Zaledwie Bruneseau przebrn�� przez pierwsze rozga��zienia
podziemnej
sieci, a o�miu robotnik�w na dwudziestu odm�wi�o p�j�cia dalej. Zadanie by�o
skomplikowane. Zbadanie kana��w poci�ga�o za sob� konieczno�� szlamowania;
trzeba wi�c
by�o szlamowa�, a r�wnocze�nie robi� pomiary: zapisywa� punkty wodne, liczy�
kraty i
otwory kana��w, ustala� rozga��zienia, wskazywa� kierunek pr�d�w, rozpoznawa�
wzajemny
stosunek zasi�gu poszczeg�lnych basen�w, bada� g��boko�� ma�ych �ciek�w
odchodz�cych
od g��wnego kana�u, mierzy� wzgl�dn� wysoko�� i szeroko�� ka�dego korytarza,
zar�wno u
szczytu sklepienia, jak i na dole, przy chodniku; wreszcie oznacza� wsp�rz�dne
r�nicy
spadku ka�dego sp�ywu wody czy to w stosunku do poziomu chodnika korytarza, czy
to w
stosunku do poziomu ulicy. Mozolnie posuwano si� naprz�d. Drabinki z�azowe
cz�stokro�
grz�z�y w mule na trzy stopy. Latarnie ledwo tli�y si� w smrodliwych wyziewach.
Co pewien
czas wynoszono zemdlonego robotnika. Niekiedy napotykano na przepa��. Grunt
obsun�� si�,
bruk rozpad� i kana� zmieni� si� w studni� bez dna; �adnego oparcia; jaki�
cz�owiek zapad� si�
tam w mgnieniu oka; z wielkim trudem uda�o si� go wyci�gn��.
Za rad� Fourcroya, w pewnych odst�pach, w miejscach dostatecznie przewiewnych,
ustawiono kosze z p�on�cymi paku�ami przesyconymi �ywic�. Miejscami mury by�y
pokryte
rozlanymi plamami ple�ni, podobnymi do wrzod�w; nawet kamie� zdawa� si� chorze�
w tej
zatrutej atmosferze.
W czasie swojej badawczej wyprawy Bruneseau obra� kierunek z g�ry w d�. W
punkcie dzia�u wodnego dw�ch rozlewisk w�d ko�o Grand-Hurleur, na kamieniu
wystaj�cym
ze �ciany odcyfrowa� dat�: 1550 rok; kamie� ten oznacza� najdalsze miejsce,
dok�d dotar�
Filibert Delorme, kt�remu Henryk II poleci� zwiedzi� podziemny �mietnik Pary�a.
Kamie�
ten by� �ladem zostawionym w kanale przez wiek szesnasty. Bruneseau odnalaz�
roboty
siedemnastowieczne w przewodzie Ponceau i w przewodzie ulicy Vieille-du-Temple,
kt�rych
sklepienia datuj� si� z lat 1600 i 1650, oraz roboty osiemnastowieczne na
odcinku zachodnim
kana�u zbiorczego, kt�rego obmurowania i sklepienia pochodz� z 1740 roku. Oba
sklepienia,
szczeg�lnie to najnowsze z 1740 roku, by�y bardziej porysowane i nadwer�one ni�
mury
kana�u okr�nego z 1412 roku, z czas�w kiedy strumie� Menilmontant zosta�
podniesiony do
godno�ci g��wnego kana�u Pary�a; awans podobny do awansu wie�niaka, kt�ry by
zosta�
pierwszym pokojowcem kr�la; co� jakby g�upi Jasio przedzierzgn�� si� w Lebela.
Tu i �wdzie, g��wnie pod Pa�acem Sprawiedliwo�ci, rozpoznawano wn�ki pozosta�e
po kom�rkach dawnych wi�zie�, umieszczonych tu w�a�nie, w kana�ach. Ohydne in
pace. W
jednej z tych cel wisia�a jeszcze �elazna obr�cz. Wszystkie zosta�y zamurowane.
Niekiedy
znajdowano rzeczy bardzo niezwyk�e. Mi�dzy innymi odkryto szkielet orangutana,
kt�ry
znikn�� z Ogrodu Zoologicznego w 1800 roku. Znikni�cie to pozostawa�o
prawdopodobnie w
�cis�ym zwi�zku ze s�ynnym i bezspornym faktem pojawienia si� diab�a na ulicy
Bernardy�skiej w ostatnim roku osiemnastego stulecia. Biedny diabe� sko�czy�
marnie, topi�c
si� w kanale.
W d�ugim, sklepionym korytarzu, dochodz�cym do Arche-Marion, znakomicie
zachowany kosz ga�ganiarza wzbudzi� zachwyt znawc�w. Mu�, w kt�rym robotnicy
nauczyli
si� w ko�cu grzeba� bez l�ku, pe�en by� wsz�dzie cennych przedmiot�w: klejnot�w
ze z�ota i
srebra, drogich kamieni i monet. Olbrzym, kt�ry by przefiltrowa� t� kloak�,
znalaz�by w
swoim sicie skarby stuleci. W miejscu rozga��zienia ulic Temple i Sainte-Avoye
znaleziono
osobliwy medal hugonocki z miedzi, z wizerunkiem wieprza w kardynalskim
kapeluszu po
jednej stronie i wilka z tiar� na g�owie po drugiej.
Najdziwniejsze odkrycie zrobiono przy wej�ciu do Wielkiego Kana�u. Wej�cie to
zamyka�a niegdy� krata, z kt�rej pozosta�y zaledwie zawiasy. Na jednym z nich
wisia� jaki�
kawa� brudnej, poplamionej p�achty, kt�ra, wida�, zahaczywszy si� tutaj
powiewa�a w
ciemno�ciach i rozpada�a si� w strz�py. Bruneseau przybli�y� latarni� i obejrza�
t� szmat�.
By�a z cienkiego batystu, w jednym jej rogu, mniej podartym od reszty,
rozpoznano
szlacheck� koron� wyhaftowan� nad siedmioma literami: LAUBESP. Korona by�a
margrabiowska, a litery oznacza�y nazwisko Laubespine. Bruneseau zrozumia�, �e
maj� przed
oczyma kawa�ek �miertelnego ca�unu Marata. W m�odo�ci Marat mia� wiele przyg�d
mi�osnych. By�o to w�wczas, kiedy nale�a� do dworu ksi�cia d'Artois jako
koniuszy. Z
romans�w ze szlachetnie urodzon� dam�, udowodnionych historycznie, zosta�o mu to
prze�cierad�o na ��ko. Szcz�tek albo pami�tka. Po jego �mierci, poniewa� by�a
to najlepsza
sztuka bielizny, jak� mia� w domu, w niej w�a�nie go pochowano. Stare kobiety
spowi�y
tragicznego Przyjaciela Ludu w to giez�o przesycone wspomnieniem rozkoszy.
Bruneseau poszed� dalej. Pozostawiono ten strz�p na swoim miejscu; nie
zniszczono
go. Czy by� to objaw pogardy, czy szacunku? Marat zas�ugiwa� i na jedno, i na
drugie. Zreszt�
na tym strz�pie los wycisn�� tak wyra�ne pi�tno, �e l�kano si� go tkn��.
Pozostawmy rzeczom
umar�ym prawo wyboru miejsca spoczynku. W istocie osobliwy to by� szcz�tek.
Markiza
spa�a na nim; w nim gni� Marat; by� w Panteonie, aby w ko�cu sta� si� pastw�
szczur�w w
kanale. Ta szmatka z alkowy, kt�rej wszystkie fa�dki malowa�by niegdy� z
rozkosz� Watteau,
sta�a si� w ko�cu godna pos�pnego spojrzenia Danta.
Zwiedzanie wszystkich podziemnych kana��w Pary�a trwa�o siedem lat, od roku 1805
do 1812. W czasie tych w�dr�wek Bruneseau projektowa� powa�ne roboty, kierowa�
nimi i
doprowadzi� je do ko�ca; w 1808 roku obni�y� poziom chodnika w kanale Ponceau i
buduj�c
wsz�dzie nowe przewody przed�u�y� w roku 1809 kana�y pod ulic� �w. Dionizego a�
do
fontanny M�odziank�w; w 1810 roku pod ulic� Froidmanteau i pod Salpetriere, w
1811 roku
pod ulic� Neuve-des-Petits-Peres, pod ulic� Mail, pod ulic� l'�charpe, pod
placem
Kr�lewskim, w 1812 roku pod ulic� Pokoju i pod Chauss� d'Antin. R�wnocze�nie
dezynfekowa� i oczyszcza� ca�� sie�. W drugim roku tej pracy dobra� sobie do
pomocy swego
zi�cia, Nargaud.
Tak wi�c na pocz�tku naszego stulecia stara spo�eczno�� wyszlamowa�a swoje dno i
uprz�tn�a swoje kana�y. Co� przecie w sobie oczy�ci�a.
Kr�te, pe�ne zapadlin i wyrw w bruku, usiane trz�sawiskami, powyginane w
dziwaczne za�omy, wznosz�ce si� lub opadaj�ce bez �adnej logiki, cuchn�ce,
dzikie, gro�ne,
zatopione w mrokach, ze szramami na chodnikach i bliznami na �cianach,
przera�aj�ce - takie
by�y przed laty staro�ytne �cieki paryskie. Rozga��zienia na wszystkie strony,
krzy�uj�ce si�
przej�cia, odnogi, rozwidlenia, podziemne przekopy rozchodz�ce si� gwia�dzi�cie,
�lepe
zau�ki, zakamarki, sklepienia prze�arte saletr�, ziej�ce zaraz� do�y, liszaje
naciek�w na
�cianach, krople kapi�ce ze strop�w, ciemno�ci; nic nie mog�o dor�wna�
okropno�ci tej starej,
ropiej�cej krypty, tego trawiennego organu Babilonu, jaskini, nory, pieczary,
przez kt�r�
przewiercono ulice, tytanicznego kretowiska, w kt�rym my�l, zda si�, dostrzega
jak w mroku,
w nieczysto�ciach, kt�re niegdy� by�y �wietno�ci�, b��dzi olbrzymi, �lepy kret -
przesz�o��.
Tak, powtarzamy, wygl�da�y kana�y niegdy�.
V
Post�p dzisiejszy
Dzi� �ciek paryski jest czysty, ch�odny, prosty, poprawny. Stanowi niemal idea�
tego,
co okre�la si� w Anglii s�owem: respectable. Jest godny i szarawy, wyci�gni�ty
pod sznurek;
mo�na by nieledwie powiedzie�: wymuskany; przypomina dostawc� przedzierzgni�tego
w
radc� stanu. Jest w nim niemal widno. Nieczysto�ci zachowuj� si� tu przyzwoicie.
Na
pierwszy rzut oka mo�na by go wzi�� za jeden z tych podziemnych korytarzy, tak
niegdy�
rozpowszechnionych i tak przydatnych w razie ucieczki monarch�w i ksi���t w
owych
dawnych, dobrych czasach, kiedy to �lud mi�owa� swoich w�adc�w�. Dzisiejszy
�ciek jest
pi�knym �ciekiem; panuje w nim czysto�� stylu; klasyczny, prosty aleksandryn,
wygnany z
poezji, znalaz� schronienie w architekturze i - zda si�, po��czy� si� z
kamieniami tego
d�ugiego mrocznego sklepienia, bielej�cego w cieniu; ka�dy wylot jest arkad�.
Ulica Rivoli
jest wzorem nawet dla kloaki. Zreszt�, gdzie jak gdzie, ale w tym szambo
wielkiego miasta
linia prosta jest w�a�nie na miejscu. Wszystko musi si� tu podporz�dkowa�
najkr�tszej
drodze. Dzi� kana�y nabra�y charakteru nieledwie oficjalnego. Nawet raporty
policji, w
kt�rych figuruj� niekiedy, wyra�aj� si� o nich z szacunkiem. Urz�dowy j�zyk m�wi
o nich
s�owami wznios�ymi i godnymi. Co dawniej nazywano �kiszk�� - dzi� zwie si�
galeri�; co
dawniej nazywano dziur� - dzi� zwie si� otworem kanalizacyjnym. Villon nie
pozna�by swego
dawnego, przygodnego mieszkania. Ale gnie�d��cy si� tam od niepami�tnych czas�w
r�d
gryzoni nadal zamieszkuje t� sie� loch�w, liczniejszy ni� kiedykolwiek; czasami
szczur, stary
w�sacz, wystawia �eb przez otw�r kana�u i bacznie przygl�da si� pary�anom; ale
nawet i to
plugastwo staje si� bardziej oswojone, bo zadowolone ze swojego podziemnego
pa�acu.
Kloaka straci�a swoje pierwotne okrucie�stwo. Deszcz, kt�ry niegdy�
zanieczyszcza� kana�y,
dzisiaj je obmywa. Ale nie dajcie si� zwie�� pozorom. �ciek jest zawsze
siedliskiem
cuchn�cych miazmat�w. Jest raczej ob�udny ni� nieposzlakowany. Daremne s�
wysi�ki
prefektury policji i komisji zdrowia. Mimo stosowania wszelkich �rodk�w
dezynfekcji,
kana�y wydzielaj� jak�� podejrzan� wo�, jak Tartuffe po spowiedzi.
Przyznajemy jednak, �e skoro oczyszczenie jest ho�dem sk�adanym przez kana�y -
cywilizacji i skoro z tego punktu widzenia sumienie Tartuffe'a jest krokiem
naprz�d w
stosunku do stajni Augiasza, to nie ulega w�tpliwo�ci, �e kana�y paryskie
ulepszy�y si�.
To jest wi�cej ni� post�p; to jest przemiana. Dawne kana�y od kana��w
dzisiejszych
dzieli dokonany przewr�t.
Kt� dokona� tego przewrotu?
Cz�owiek, o kt�rym wszyscy zapomnieli, a kt�rego my wymienili�my przed chwil�:
Bruneseau.
VI
Post�p w przysz�o�ci
Wykopanie kana��w paryskich by�o niema�� prac�. Dziesi�� ostatnich wiek�w
mozoli�o si� nad tym zadaniem, nie mog�c go sko�czy�, tak jak nie mog�o uko�czy�
budowy
Pary�a. Wzrost Pary�a znajduje odbicie w kana�ach. Ten mroczny polip o
tysi�cznych
mackach ro�nie pod ziemi� r�wnomiernie z miastem rosn�cym nad nim. Ilekro�
miastu
przybywa nowa ulica, kana�owi wyrasta nowe rami�. Dawna monarchia wybudowa�a
zaledwie dwadzie�cia trzy tysi�ce trzysta metr�w kana��w, tyle posiada� ich
Pary� l stycznia
1806 roku. Od tego czasu, o czym pom�wimy za chwil�, prace zosta�y podj�te na
nowo i
prowadzone energicznie i skutecznie. Podajemy te ciekawe cyfry: Napoleon
zbudowa� cztery
tysi�ce osiemset cztery metry; Ludwik XVIII - pi�� tysi�cy siedemset dziewi��
metr�w;
Karol X - dziesi�� tysi�cy osiemset trzydzie�ci sze��; Ludwik Filip -
osiemdziesi�t dziewi��
tysi�cy dwadzie�cia; republika 1848 roku - dwadzie�cia trzy tysi�ce trzysta
osiemdziesi�t
jeden; obecny rz�d - siedemdziesi�t tysi�cy pi��set; w sumie, w obecnej chwili
jest dwie�cie
dwadzie�cia sze�� tysi�cy sze��set dziesi�� metr�w, czyli sze��dziesi�t mil
kana��w;
olbrzymie trzewia Pary�a. Ukryty las rozga��zie� wiecznie w ruchu; budowla
nieznana i
ogromna.
Jak wida�, podziemny labirynt Pary�a jest dzisiaj przesz�o dziesi�ciokrotnie
wi�kszy
ni� na pocz�tku naszego stulecia. Trudno sobie wyobrazi�, ile trzeba by�o
wytrwa�o�ci i
wysi�k�w, aby doprowadzi� t� kloak� do obecnego stanu wzgl�dnej doskona�o�ci. Z
najwi�kszym trudem uda�o si� dawnym w�adzom prewotalnym monarchii - a w
ostatnich
dziesi�tkach lat osiemnastego wieku rewolucyjnemu merostwu - zbudowa� te pi��
mil
�ciek�w, kt�re istnia�y przed 1806 rokiem.
Wszelkiego rodzaju przeszkody hamowa�y prace, jedne wynikaj�ce z w�a�ciwo�ci
grunt�w, inne tkwi�ce g��boko w przes�dach pracuj�cej ludno�ci Pary�a. Pary�
zbudowany
jest na gruncie dziwnie opornym motyce, rydlowi, sondzie, wszelkiej dzia�alno�ci
ludzkiej.
Nie ma nic trudniejszego nad przebicie i zag��bienie si� w t� formacj�
geologiczn�, na kt�rej
na�o�y�a si� cudowna formacja historyczna, zwana Pary�em; skoro tylko w
jakikolwiek b�d�
spos�b prace odwa�� si� zap�dzi� w te pok�ady aluwialne, natychmiast mno�� si�
podziemne
przeszkody: z�o�a p�ynnej gliny, �r�d�a podsk�rne, twarde ska�y, i�y mi�kkie i
g��bokie, kt�re
wiedza nazywa kurzawk�. Kilof z trudem zag��bia si� w z�o�a wapnia,
poprzerzynane
cienkimi warstwami glin i warstwami �upku, na kt�rego p�ytkach odcisn�y si�
muszle ostryg
z przedpotopowych ocean�w. Czasem strumie� przedziera si� nagle przez rozpocz�te
sklepienie i zalewa robotnik�w; albo te� rzeka marglu przebija si� i p�dzi z
w�ciek�o�ci�
wodospadu, krusz�c jak szk�o najgrubsze belki podstemplowania. Niedawno, w
Villette,
kiedy trzeba by�o przeprowadzi� kolektor pod kana�em �wi�tomarci�skim nie
przerywaj�c
komunikacji wodnej i nie opr�niaj�c �ciek�w, w dnie kana�u zrobi�a si�
szczelina, woda
zala�a gwa�townie prace podziemne, tak �e pompy odprowadzaj�ce nie mog�y nic
zdzia�a�;
trzeba by�o z pomoc� nurka odnale�� szczelin�, kt�ra znajdowa�a si� w w�skim
otworze
wielkiego basenu, i zatka� j� z najwi�kszym trudem. Gdzie indziej, w pobli�u
Sekwany, a
nawet w do�� znacznej odleg�o�ci od rzeki, jak na przyk�ad w Belle-ville, pod
ulic� Wielk�
czy pod pasa�em Luniere, napotyka si� bezdenne piachy, w kt�rych cz�owiek mo�e
uton�� w
mgnieniu oka. Dodajcie do tego zatrucie wyziewami, zasypanie przez osuwaj�c� si�
ziemi�,
nag�e zapadanie si� gruntu. Dodajcie tyfus, kt�rym robotnicy przesi�kaj� powoli.
Za naszych
czas�w umar� kierownik rob�t Monnot - po wykopaniu galerii Clichy z
podmurowaniem dla
g��wnego ruroci�gu, prowadz�cego wod� z Ourcq, pracy dokonanej odcinkami, na
g��boko�ci
dziesi�ciu metr�w; po zbudowaniu - mimo cz�stych obsuni�� ziemi - sklepienia
kana�u la
Bievre od bulwaru Szpitalnego a� po Sekwan�, gdzie dr��ono teren grz�ski, cz�sto
zmuszaj�cy do starannego stemplowania strop�w; po uwolnieniu Pary�a od potok�w
w�d
sp�ywaj�cych z Montmartre'u i dostarczeniu odp�ywu rozlewiskom pokrywaj�cym
obszar
dziewi�ciu hektar�w ko�o rogatki M�czennik�w; po zbudowaniu przekop�w kana�u od
rogatki Bia�ej do traktu d'Aubervilliers, po czterech miesi�cach pracy dniem i
noc� na
g��boko�ci jedenastu metr�w; oraz - rzecz dot�d nie spotykana - po wykopaniu
podziemnego
przewodu pod ulic� Barre-du-Bec jednym ci�giem, na g��boko�ci sze�ciu metr�w pod
ziemi�.
Zbudowawszy trzy tysi�ce metr�w kana��w we wszystkich punktach miasta od ulicy
Traversiere-Saint-Antoine a� po ulic� Lourcine; uwolniwszy poprzez odnog� �cieku
Arbalete
placyk Censier-Mouffetard od zalew�w spowodowanych obfitymi deszczami;
zbudowawszy
w lotnych piaskach kana� �w. Jerzego na podwalinach kamiennych i betonowych;
przeprowadziwszy roboty przy niebezpiecznym obsuni�ciu si� korytarza w odnodze
kana�u
pod ulic� Marii Panny z Nazaretu - umar� in�ynier Duleau. �adne biuletyny nie
m�wi� o tych
czynach bohaterskich, a bardziej przecie� po�ytecznych ni� bezsensowne rzezie na
polach
bitwy.
W 1832 roku �cieki paryskie dalekie by�y od tego stanu, w jakim s� dzisiaj.
Bruneseau
da� inicjatyw�, ale dopiero epidemia cholery spowodowa�a p�niejsz�, zakrojon�
na szerok�
skal� przebudow�. Dziwne jest powiedzie�, �e na przyk�ad w 1821 roku cz��
kana�u
okr�nego, zwanego - jak w Wenecji - Wielkim Kana�em, sta�a otworem na ulicy
Gourdes.
Dopiero w 1823 roku miasto Pary� znalaz�o w swej szkatule dwie�cie sze��dziesi�t
sze��
tysi�cy osiemdziesi�t frank�w i sze�� centym�w koniecznych na zakrycie tej
ohydy. Trzy
studnie ch�onne na Combat, la Cunette i Saint-Mand�, ze swymi �ciekami,
urz�dzeniami i
odga��zieniami oczyszczaj�cymi pochodz� dopiero z 1836 roku. W ci�gu ostatniego
�wier�wiecza przewody trawienne Pary�a odnowiono i, jak powiedzieli�my,
powi�kszono
dziesi�ciokrotnie. Trzydzie�ci lat temu, w dobie powstania pi�tego i sz�stego
czerwca, kana�y
paryskie by�y w wielu miejscach dawnymi kana�ami. Wiele ulic, dzi� maj�cych
wypuk��
nawierzchni�, by�o na�wczas wkl�s�ymi traktami. Cz�stokro� w najni�szym miejscu
ulicy lub
placyku znajdowa�y si� szerokie, kwadratowe kraty z grubych, �elaznych pr�t�w,
wy-
polerowane nogami przechodz�cego t�umu, na kt�rych �lizga�y si� pojazdy i
przewraca�y
konie. Urz�dowy j�zyk in�ynierii dr�g i most�w nadawa� im wiele m�wi�c� nazw�:
wywrotki. W 1832 roku na wielu ulicach: na ulicy Gwiazdy, �w. Ludwika, Temple,
ulicy
Vieille-du-Temple, Marii Panny z Nazaretu, Folie-M�ricourt, na Rynku Kwiatowym,
na ulicy
Petit-Musc, Normandzkiej, Pont-aux-Biches, Bagno, na przedmie�ciu �w. Marcina,
na ulicy
Panny Marii Zwyci�skiej, na Montmartrze, na ulicy Grange-Bateliere, na Polach
Elizejskich,
na ulicy Jakuba, na ulicy Tournon, stara gotycka kloaka wysuwa�a jeszcze
cynicznie swoj�
paszcz�. Kamienna czelu��, niekiedy otoczona s�upkami, otwiera�a si� w ogromnym
roz-
ziewie z jak�� pos�gow� bezczelno�ci�.
W 1806 roku Pary� liczy� niewiele wi�cej kana��w ponad to, co zosta�o
stwierdzone w
maju 1663 roku: pi�� tysi�cy trzysta dwadzie�cia osiem s��ni. Po inspekcji
Bruneseau 1
stycznia 1832 roku d�ugo�� sieci wynosi�a czterdzie�ci tysi�cy trzysta metr�w. W
latach od
1806 do 1831 budowano w ci�gu roku �rednio po siedemset pi��dziesi�t metr�w;
p�niej
budowano rocznie osiem, a nawet dziesi�� tysi�cy metr�w korytarzy z materia��w
budowlanych w zaprawie z hydraulicznego wapna, na fundamentach z betonu.
Oceniaj�c
koszt jednego metra na dwie�cie frank�w, sze��dziesi�t mil kana��w obecnego
Pary�a przed-
stawia sum� czterdziestu o�miu milion�w. Poza kwesti� post�pu ekonomicznego, o
kt�rej
m�wili�my na pocz�tku, powa�ne problemy higieny spo�ecznej wi��� si� z tym
ogromnym
zagadnieniem: kana�ami Pary�a.
Pary� le�y mi�dzy dwiema warstwami: warstw� wody i warstw� powietrza. Warstwa
wodna, znajduj�ca si� na do�� znacznej g��boko�ci, ale zbadana ju� przez
dwukrotne
wiercenia spoczywa na pok�adach zielonego piaskowca, mi�dzy kred� a wapieniem
jurajskim;
pok�ady te mo�na sobie wyobrazi� jako okr�g�� p�yt� o promieniu dwudziestu
pi�ciu mil;
�cieka na ni� mn�stwo rzek i strumieni; w szklance wody ze studni Grenelle pije
si� Sekwan�,
Marne, Jonn�, Ois�, Aisne, Cher, Vienn� i Loar�. Warstwa wody jest zdrowa, ma
swe �r�d�a
w niebie, a potem w ziemi; warstwa powietrza jest niezdrowa - ma swe �r�d�a w
�cieku.
Wszystkie wyziewy kloaki przenikaj� do p�uc miasta, kt�re ma dlatego tak
nie�wie�y oddech.
Stwierdzono naukowo, �e powietrze nad gnoj�wk� jest czystsze ni� powietrze nad
Pary�em.
Ale kiedy� z pomoc� post�pu, wraz z ulepszeniem maszyn i rozja�nieniem mrok�w,
warstwa
wody zostanie zu�yta na odka�anie warstwy powietrza. To znaczy do sp�ukania
kana��w.
Wiadomo, �e przez sp�ukanie kana��w rozumiemy: zwr�cenie nieczysto�ci ziemi,
oddanie
nawozu - glebie, mierzwy - polom. Ten prosty spos�b pozwoli ca�ej wsp�lnocie
ludzkiej
zmniejszy� n�dz� i poprawi� zdrowie. W chwili obecnej chorobotw�rcze
promieniowanie
Pary�a si�ga na pi��dziesi�t mil od Luwru, kt�ry przyj�li�my za �rodek tego ko�a
zarazy.
Mo�na by powiedzie�, �e od dziesi�ciu wiek�w kloaka jest chorob� Pary�a. �ciek
to
zaraza, kt�ra kr��y w krwi miasta. Instynkt ludu zawsze by� nieomylny. Zaw�d
uprz�tacza
kana��w by� niegdy� prawie r�wnie niebezpieczny i r�wnie wstr�tny dla ludu jak
zaw�d
rakarza, tak d�ugo budz�cy groz� i pozostawiany katom. Trzeba by�o wysokiej
p�acy, by
sk�oni� murarza do spuszczania si� w te cuchn�ce podkopy; studniarz z wahaniem
spuszcza�
w nie sw� drabin�; powtarzano przys�owie: �Zej�� do kana�u to wej�� do grobu�.
Jak
wspominali�my ju�, wszelkiego rodzaju okropne legendy osnuwa�y groz� ten
olbrzymi zlew,
to przera�aj�ce zbiorowisko plugastwa, nosz�ce �lady rewolucji globu i rewolucji
ludzi, w
kt�rym znale�� mo�na szcz�tki wszystkich kataklizm�w, pocz�wszy od muszli z
czas�w
potopu, a sko�czywszy na �achmanie Marata.
Ksi�ga trzecia
B�oto, ale i dusza
I
Kloaka i jej niespodzianki
Jan Valjean znajdowa� si� w kana�ach Pary�a.
Jeszcze jedno podobie�stwo Pary�a do morza: nurek mo�e w nim znikn�� jak w
oceanie.
By� to niezwyk�y przeskok. W samym �rodku miasta Jan Valjean znalaz� si� poza
miastem; w mgnieniu oka, w ci�gu jednej chwili, potrzebnej na otwarcie i
zamkni�cie
pokrywy, przeszed� z bia�ego dnia w nieprzeniknion� ciemno��, z po�udnia w
p�noc, z
wrzawy w cisz�, z zawieruchy grom�w w grobowy bezruch i - zbiegiem okoliczno�ci
jeszcze
cudowniejszym ni� niegdy� na ulicy Polonceau - od skrajnego niebezpiecze�stwa do
absolutnego spokoju.
Gwa�towny upadek do lochu, znikni�cie w podziemiach Pary�a, zej�cie z
powierzchni
ziemi, gdzie �mier� czyha�a doko�a, do tego grobu, w kt�rym by�o �ycie; dziwna
to chwila.
Sta� par� minut jak og�uszony, nas�uchiwa� w os�upieniu. U st�p jego otwar�a si�
nagle
zbawcza pu�apka. Dobro� nieba objawi�a mu si� niejako podst�pem. Cudowne
zasadzki
Opatrzno�ci!
Ranny nie rusza� si� wcale i Jan Valjean nie wiedzia�, czy cz�owiek, kt�rego
uni�s� do
tego grobu, jest �ywy, czy umar�y. Pierwszym wra�eniem, jakiego dozna�, by�o
o�lepienie.
Nagle zaniewidzia�. Wydawa�o mu si� te�, �e w jednej chwili og�uch�. Nic nie
s�ysza�. Dzi�ki
grubej warstwie ziemi, kt�ra go dzieli�a od ulicy, odg�osy krwawej burzy
szalej�cej o par�
st�p nad nim dochodzi�y do niego, jak to powiedzieli�my, g�uche i przyt�umione
jak szum
g��biny. Czu� sta�y grunt pod stopami, nic wi�cej; ale to wystarcza�o. Wyci�gn��
jedn� r�k�,
potem drug�, dotkn�� �ciany z obu stron i stwierdzi�, �e korytarz jest w�ski;
po�lizn�� si� i
stwierdzi�, �e p�yty s� wilgotne. Ostro�nie wysun�� nog�, l�kaj�c si� jakiej�
dziury, studni lub
topieli; przekona� si�, �e chodnik idzie dalej. Cuchn�cy zaduch obja�ni� go, w
jakim znalaz�
si� miejscu.
Po up�ywie paru minut przesta� by� �lepy. Nieco �wiat�a pada�o przez otw�r,
kt�rym
si� w�lizn��, i wzrok jego przystosowa� si� do piwnicznego mroku. Zacz�� co�
rozr�nia�. Za
jego plecami korytarz, w kt�ry si� zapad� - �adne inne s�owo nie oddaje lepiej
tej sytuacji -
ko�czy� si� �cian�. By� to jeden z owych �lepych zau�k�w, zwanych w j�zyku
fachowc�w
odga��zieniem. Przed nim wznosi�a si� inna �ciana. �ciana ciemno�ci. �wiat�o
otworu gin�o
w odleg�o�ci dziesi�ciu czy dwunastu krok�w od miejsca, w kt�rym znajdowa� si�
Jan
Valjean; szarawy blask rozja�nia� zaledwie par� metr�w wilgotnych mur�w
korytarza. Dalej
ciemno�� g�stnia�a: strach by�o zag��bi� si� w ni�, wej�� znaczy�o zapa�� si�.
A jednak mo�na by�o zag��bi� si� w t� �cian� z mg�y; to by�o nawet konieczne. I
trzeba by�o si� �pieszy�. Jan Valjean pomy�la�, �e t� krat�, kt�r� on spostrzeg�
pod
kamieniami, mogli r�wnie� spostrzec �o�nierze i �e wszystko zale�a�o od tego
przypadku. Oni
tak�e mogli zej�� do tej studni i zacz�� poszukiwania. Nie mia� chwili do
stracenia.
Wchodz�c z�o�y� Mariusza na bruku, teraz pozbiera� go - to r�wnie� jest w�a�ciwe
okre�lenie
- zarzuci� sobie na barki i ruszy� naprz�d. Z determinacj� wkroczy� w ciemno��.
W
rzeczywisto�ci nie byli tam tak bezpieczni, jak my�la�. Czeka�y ich, by� mo�e,
niebezpiecze�stwa innego rodzaju, cho� niemniej gro�ne. Po gwa�townym wirze
walki -
czelu�� pe�na miazmat�w i pu�apek; po chaosie - kloaka.
Kiedy uszed� z pi��dziesi�t krok�w, musia� przystan��. Nasuwa�o si� pytanie.
Korytarz ko�czy� si� u innego przewodu, kt�ry przecina� go poprzecznie.
Otwiera�y si� dwie
drogi. Kt�r� wybra�? Czy skr�ci� w lewo, czy w prawo? Jak zorientowa� si� w tym
czarnym
labiryncie? Powiedzieli�my ju�, �e labirynt ten ma swoj� ni� przewodni�: spadek.
I�� w
kierunku spadku to znaczy i�� w kierunku rzeki.
Jan Valjean zrozumia� to natychmiast.
Pomy�la� sobie, �e znajduje si� prawdopodobnie pod Halami; je�li zatem wybierze
kierunek na lewo i p�jdzie w d�, za nieca�y kwadrans dotrze do jakiego� wylotu
na brzegu
Sekwany pomi�dzy Mostem Wymiany a Nowym Mostem, czyli w bia�y dzie� zjawi si� w
najruchliwszym punkcie Pary�a. Mo�e na jakim� placu. Przechodnie os�upiej�,
widz�c u
swoich st�p dw�ch zakrwawionych ludzi wyrastaj�cych spod ziemi; nadbiegn�
policjanci,
posterunki chwyc� za bro�. Zanim wyszliby na powierzchni�, ju� byliby uj�ci.
Lepiej by�o
zag��bi� si� w ten labirynt, zaufa� ciemno�ciom i w sprawie wyj�cia zda� si� na
Opatrzno��.
Poszed� pod g�r� na prawo.
Kiedy skr�ci� w now� galeri�, oddalone �wiat�o otworu znik�o, znowu spad�a na
niego
zas�ona ciemno�ci i o�lep� powt�rnie. Jednak�e posuwa� si� naprz�d najpr�dzej,
jak m�g�.
Ramiona Mariusza zarzuci� sobie na szyj�, nogi jego zwisa�y mu na plecach. Jedn�
r�k�
przytrzymywa� obie r�ce rannego, drug� maca� wzd�u� �ciany. Policzek Mariusza
dotyka�
jego twarzy i klei� si� do niej, gdy� by� zakrwawiony. Czu�, jak sp�ywa po nim i
przesi�ka mu
przez ubranie ciep�y strumie� krwi rannego. Jednak�e wilgotne ciep�o ko�o ucha,
kt�rego
dotyka�y usta Mariusza, oznacza�o oddech, a wi�c �ycie. Korytarz, kt�rym szed�
teraz Jan
Valjean, by� szerszy od poprzedniego. Posuwa� si� nim z trudem. Wody deszczowe z
poprzedniego dnia jeszcze nie sp�yn�y i tworzy�y ma�y strumyk p�yn�cy dnem
korytarza,
musia� wi�c przylgn�� do muru, aby nie i�� w wodzie. Tak posuwa� si� w
ciemno�ciach.
Przypomina� nocne stwory poruszaj�ce si� po omacku w niewidzialnym i zagubione w
podziemnych arteriach mroku.
Jednak�e powoli - czy to dlatego, �e oddalone okienka przepuszcza�y nieco
rozproszonego �wiat�a w g��b tej nieprzeniknionej mg�y, czy te�, �e oczy jego
przyzwyczai�y
si� do ciemno�ci - zacz�� rozpoznawa� jakie� niewyra�ne zarysy i chwilami jak
gdyby
dostrzega� to �cian�, kt�rej dotyka�, to sklepienie, pod kt�rym szed�. �renica
powi�ksza si� w
nocy i w ko�cu odnajduje w niej �wiat�o, podobnie jak dusza powi�ksza si� w
nieszcz�ciu i
w ko�cu odnajduje w nim Boga.
Znale�� kierunek nie by�o �atwo.
Rozga��zienie �ciek�w jest - rzec mo�na - odbiciem rozga��zienia ulic, kt�re
znajduj�
si� nad nim. Pary� mia� w�wczas dwa tysi�ce dwie�cie ulic. Wyobra�cie sobie pod
nimi las
mrocznych ga��zi zwany kana�ami. Ca�y �wczesny system �ciek�w w linii prostej
mia�by
jedena�cie mil. M�wili�my poprzednio, �e obecna sie� - dzi�ki wzmo�onej
aktywno�ci w
ci�gu ostatnich trzydziestu lat - ma co najmniej sze��dziesi�t mil.
Jan Valjean od razu pope�ni� omy�k�. Zdawa�o mu si�, �e znajduje si� pod ulic�
�w.
Dionizego, a niestety tam nie by�. Pod ulic� �w. Dionizego biegnie stary
kamienny kana� z
czas�w Ludwika XIII, kt�ry wpada wprost do kana�u zbiorczego, zwanego G��wnym
Kana�em, i ma jedno tylko za�amanie, w prawo, na wysoko�ci dawnego Dziedzi�ca
Cud�w, i
jedno rozga��zienie, kana� �wi�tomarci�ski, kt�rego cztery ramiona przecinaj�
si� na krzy�.
Ale odnoga pod ulic� Ma�� �ebracz�, kt�rej wej�cie znajdowa�o si� ko�o
�Koryntu�, nigdy
nie mia�a po��czenia z podziemn� ulic� �w. Dionizego; dochodzi�a do kana�u
Montmartre i
tam w�a�nie znajdowa� si� Jan Valjean. Tutaj nie brak�o okazji do zab��dzenia.
Kana�
Montmartre jest jednym z najbardziej zagmatwanych labirynt�w starej sieci. Na
szcz�cie Jan
Valjean zostawi� za sob� kana�y Hal, kt�rych plan geometryczny wygl�da jak las
spl�tanych
maszt�w, ale czeka�o go jeszcze niejedno k�opotliwe spotkanie, niejedno
rozwidlenie ulic - s�
to bowiem ulice wy�aniaj�ce si� z ciemno�ci jak znak zapytania: przede wszystkim
na lewo
szeroki kana� Platriere, rodzaj chi�skiej �amig��wki, powi�kszaj�cy i gmatwaj�cy
jeszcze
sw�j chaos odnogami w kszta�cie liter T i Z pod gmachem poczty i rotund� hali
zbo�owej a�
po brzeg Sekwany, gdzie ko�czy si� w kszta�cie litery Y; nast�pnie w prawo -
uko�ny
korytarz ulicy Cadran, z trzema z�bami �lepych zau�k�w; po trzecie, na lewo,
rozga��zienie
Mail, tworz�ce prawie przy samym wej�ciu co� w rodzaju wide� i biegn�ce r�nymi
zygzakami do wielkiego lochu Luwru, posiekane i rozga��zione na wszystkie
strony: wreszcie
na prawo, nie bior�c pod uwag� mniejszych odn�g przed doj�ciem do kana�u
obwodowego -
�lepy korytarz ulicy Jeuneurs, jedyny, kt�ry m�g� doprowadzi� do wyj�cia do��
oddalonego,
aby by�o bezpieczne.
Gdyby Jan Valjean wiedzia� co�kolwiek o tym wszystkim, co tu podajemy,
spostrzeg�by szybko, po prostu macaj�c tylko �ciany, �e nie jest w podziemnej
galerii ulicy
�w. Dionizego. Zamiast starych, ciosanych kamieni, zamiast dawnej architektury,
wynios�ej i
kr�lewskiej, nawet w kanale, zamiast chodnika i obmurowania z granitu i zaprawy
murarskiej
z t�ustego wapna, kt�rego s��e� kubiczny kosztowa� osiemset frank�w, wyczu�by
r�k�
wsp�czesn� tanizn�, wybieg ekonomiczny - mielony kamie� w zaprawie
hydraulicznej na
podk�adzie z betonu, kt�ry kosztuje dwie�cie frank�w za metr, mieszcza�sk�
murark� �z ta-
nich materia��w�. Ale on nic o tym nie wiedzia�.
Szed� przed siebie, n�kany obaw�, ale spokojny, nic nie widz�c, nic nie wiedz�c,
zdany na przypadek, to znaczy prowadzony przez Opatrzno��. Trzeba przyzna�, �e
stopniowo
zacz�� go ogarnia� strach. Mrok, kt�ry go otacza�, przenika� mu do m�zgu.
Porusza� si� w
niewiadomym. Ten kloaczny akwedukt jest gro�ny: gmatwa si� zawrotnie. Rzecz to
straszna
znale�� si� w Pary�u ciemno�ci. Jan Valjean musia� odnajdywa�, a nawet prawie
wymy�la�
sobie drog�, nie widz�c jej. W tym niewiadomym ka�dy krok, na kt�ry si� odwa�a�,
m�g� by�
krokiem ostatnim. Jak si� st�d wydostanie? Czy znajdzie wyj�cie? Czy znajdzie je
w por�?
Czy ta olbrzymia g�bka podziemna, z�o�ona z kamiennych kom�rek, pozwoli si�
przenikn�� i
przebi�? Czy napotka na jaki� nieprzewidziany w�ze� ciemno�ci? Czy dojdzie do
tego, co
nierozwi�zywalne i nieprzebyte? Czy Mariusz umrze z up�ywu krwi, a on sam z
g�odu? Czy
sko�czy si� tak, �e zgin� tu obaj i zmieni� si� w dwa ko�ciotrupy w jakim�
zakamarku tej
nocy? Nie wiedzia�. Stawia� sobie te pytania i na �adne nie znajdowa�
odpowiedzi.
Trzewia Pary�a to przepa��. Jan Valjean znalaz� si�, jak prorok, w brzuchu
potwora.
Wtem niespodzianka. W najmniej oczekiwanej chwili spostrzeg�, �e nie idzie pod
g�r�, chocia� nadal szed� prosto; woda sp�ywaj�ca �ciekiem bi�a go teraz w
pi�ty, a nie, jak
poprzednio w czubek buta. A zatem kana� szed� w d�. Dlaczego? Czy�by mia� nagle
doj�� do
Sekwany? Stanowi�o to wielkie niebezpiecze�stwo, ale jeszcze ryzykowniej by�o
cofn�� si�.
Szed� wi�c dalej przed siebie.
Nie szed� bynajmniej w kierunku Sekwany. Teren Pary�a tworzy na prawym brzegu
wa�, z kt�rego wody sp�ywaj� zar�wno do Sekwany, jak i do G��wnego Kana�u. Wa�
ten,
stanowi�cy lini� rozdzia�u w�d, biegnie bardzo kapry�n� lini�.
Najwy�szy punkt grzbietu, owa linia podzia�u, przypada w kanale Sainte-Avoye pod
ulic� Michel-le-Comte, w kanale Luwru - opodal bulwar�w, a w kanale Montmartre -
w
pobli�u Hal. Do tego w�a�nie najwy�szego miejsca dotar� Jan Valjean. Szed� w
kierunku
kana�u okr�nego, by� na dobrej drodze. Ale o tym nie wiedzia�.
Za ka�dym razem, kiedy korytarz rozwidla� si�, obmacywa� naro�niki i je�li
spostrzeg�, �e napotkany otw�r jest w�szy od korytarza, w kt�rym si� znajdowa�,
nie skr�ca�,
lecz szed� prosto, rozumuj�c s�usznie, �e ka�da w�sza droga mo�e go zaprowadzi�
w �lepy
korytarz i jedynie oddali� od celu, to znaczy od wyj�cia. W ten spos�b unikn��
poczw�rnych
side�, jakie zastawi�y na niego w ciemno�ci cztery labirynty, kt�re
wymienili�my.
W pewnej chwili pozna�, �e wyszed� spod Pary�a, st�a�ego w powstaniu, w kt�rym
barykady zahamowa�y wszelki ruch, i wraca� pod Pary� �ywy i normalny. Us�ysza�
nagle nad
g�ow� jaki� grzmot, odleg�y, lecz nieprzerwany. By� to turkot pojazd�w.
Szed� tak mniej wi�cej p� godziny, tak to sobie przynajmniej oblicza�, ale nie
pomy�la� jeszcze o odpoczynku; jedynie zmieni� r�k�, kt�r� przytrzymywa�
Mariusza.
Ciemno�� by�a g�stsza ni� kiedykolwiek, ale to w�a�nie dodawa�o mu otuchy.
Nagle zobaczy� przed sob� sw�j cie�. Rysowa� si� na tle ledwo dostrzegalnej
czerwonawej po�wiaty, kt�ra zabarwia�a s�ab� purpur� chodnik pod jego nogami i
sklepienie
nad jego g�ow� i pe�za�a po lewej i prawej stronie po o�liz�ych murach
korytarza. Odwr�ci�
si� zdumiony.
Za nim, w tej cz�ci korytarza, kt�r� ju� przeszed�, w odleg�o�ci, jak s�dzi�,
ogromnej,
p�on�a - przebijaj�c swym �wiat�em g�sty mrok - jaka� straszliwa gwiazda, kt�ra
zdawa�a si�
patrze� na niego.
Pos�pna gwiazda policji wschodzi�a w kanale.
Za t� gwiazd� porusza�o si� osiem czy dziesi�� ciemnych postaci, wyprostowanych,
niewyra�nych, gro�nych.
II
Wyja�nienie
6 czerwca zosta� wydany rozkaz przeszukania kana��w. Obawiano si�, aby
zwyci�eni
nie szukali w nich schronienia, i prefekt Gisquet mia� przetrz�sn�� Pary�
ukryty, w tym
samym czasie, kiedy genera� Bugeaud wymiata� Pary� jawny; ta zbie�na, podw�jna
operacja
wymaga�a podw�jnej strategii od si�y pa�stwowej, reprezentowanej na ziemi przez
armi� - a
pod ziemi� przez policj�. Trzy plutony policjant�w i uprz�taczy kana��w
przegl�da�y
podziemny �mietnik Pary�a: pierwszy - prawy brzeg, drugi - lewy brzeg, trzeci -
wysp� Cit�.
Policjanci byli uzbrojeni w karabiny, pa�ki, szable i sztylety.
�wiat�o skierowane w tej chwili na Jana Valjean by�o latarni� prawobrze�nego
patrolu.
Patrol ten przeszuka� ju� uko�n� galeri� i trzy �lepe korytarze pod ulic�
Cadran. Kiedy
obnosi� sw�j kaganek po tych zakamarkach, Jan Valjean napotka� na swej drodze
wej�cie do
galerii, zorientowa� si�, �e jest w�sze od g��wnego korytarza i nie wszed� w
nie.
Poszed� dalej. Wychodz�cym z galerii pod ulic� Cadran policjantom wydawa�o si�,
�e
s�ysz� jakie� kroki w kierunku kana�u okr�nego. By�y to rzeczywi�cie kroki Jana
Valjean.
Sier�ant dowodz�cy patrolem podni�s� w g�r� latarni� i jego ludzie zacz�li
wpatrywa� si� w
mg��, sk�d doszed� ich szmer.
Jan Valjean prze�y� chwil�, kt�rej niepodobna opisa�.
Na szcz�cie on widzia� dobrze latarni�, ale latarnia widzia�a go �le. By�a
�wiat�em, a
on cieniem. By� daleko i zlewa� si� z mrokiem, kt�ry go otacza�. Przylgn�� do
�ciany i stan��.
Zreszt� nie zdawa� sobie sprawy z tego, co si� za nim porusza�o. Bezsenno��,
brak
po�ywienia, wzruszenia wprowadzi�y go r�wnie� w stan granicz�cy z malign�.
Widzia� jakie�
�wiat�o i wok� tego �wiat�a - larwy. Co to by�o? Nie mia� poj�cia.
Kiedy Jan Valjean zatrzyma� si�, ha�as ucich�. Ludzie nale��cy do patrolu
nas�uchiwali
i nic nie s�yszeli, patrzyli i nic nie widzieli. Zacz�li si� naradza�.
W owych czasach w tym w�a�nie punkcie kana�u Montmartre znajdowa� si� rodzaj
placyku, zwanego s�u�bowym, kt�ry zniesiono p�niej, gdy� po silnych ulewach
potoki wody
deszczowej tworzy�y tu rodzaj ma�ego, wewn�trznego jeziorka. Patrol zgromadzi�
si� na tym
placyku.
Jan Valjean zobaczy�, �e owe widma skupi�y si� tworz�c ko�o. G�owy brytan�w
zbli�y�y si� do siebie i zacz�y szepta�.
Podczas narady te psy go�cze dosz�y do wniosku, �e si� pomyli�y, �e �adnego
szmeru
nie by�o, �e dalej nie ma nikogo, nie warto zatem zapuszcza� si� w kana�
obwodowy, bo
by�oby to tylko strat� czasu, natomiast nale�y jak najszybciej i�� w kierunku
Saint-Merry, bo
je�eli gdzie� mo�e by� co� do roboty i je�eli gdzie da si� wytropi� jakiego�
bousingot, to
w�a�nie tam, w tamtej dzielnicy.
Od czasu do czasu stronnictwa daj� nowe zel�wki starym wyzwiskom. W roku 1832
s�owo: bousingot stanowi�o po�rednie ogniwo mi�dzy s�owem �jakobin�, ju�
przestarza�ym, a
s�owem �demagog�, w�wczas prawie nie u�ywanym, kt�re p�niej zrobi�o tak�
karier�.
Sier�ant da� rozkaz, by skr�ci� w lewo, w d� ku Sekwanie. Gdyby policjantom
przysz�o do g�owy rozdzieli� si� na dwie grupy i p�j�� w dw�ch kierunkach, Jan
Valjean
zosta�by schwytany. Wszystko wisia�o na w�osku. Prawdopodobnie jednak instrukcje
prefektury, przewiduj�c mo�liwo�� starcia i spotkania z wi�ksz� liczb�
powsta�c�w,
zabrania�y patrolom rozdziela� si�. Patrol odszed� zostawiaj�c za sob� Jana
Valjean. Jan
Valjean dostrzeg� tylko, �e latarnia odwr�ci�a si� nagle i znik�a.
Przed odej�ciem sier�ant, chc�c uspokoi� swoje policyjne sumienie, wypali� z
karabinu w stron�, kt�r� opuszczali, w kierunku Jana Valjean. Huk potoczy� si�
wzd�u�
krypty, budz�c przeci�g�e echo, niby burczenie w tym tytanicznym brzuchu.
Od�amek tynku,
kt�ry upad� z pluskiem w wod� �cieku o par� krok�w od Jana Valjean, da� mu do
zrozumienia, �e kula trafi�a w sklepienie ponad jego g�ow�.
Miarowe, powolne kroki dudni�y jeszcze przez kilka chwil po chodnikach kana�u,
cichn�c coraz bardziej, w miar� jak si� oddala�y; grupa czarnych postaci
zanurzy�a si� w
mrok, migotliwe i rozko�ysane �wiat�o rzuca�o na sklepienie czerwonawy kr�g,
kt�ry
zmniejsza� si�, a� znik� zupe�nie; powr�ci�a g��boka cisza, powr�ci�a ca�kowita
ciemno��;
�lepota i g�usza obj�y zn�w ciemno�ci w posiadanie; Jan Valjean, nie �mia�
poruszy� si�,
d�ugo sta� jeszcze, oparty o mur, z nadstawionym uchem, z rozszerzon� �renic�,
patrz�c, jak
rozwiewa si� ten patrol widm.
III
Cz�owiek tropiony
Trzeba odda� �wczesnej policji miejskiej t� sprawiedliwo��, �e nawet podczas
najpowa�niejszych niepokoj�w politycznych niewzruszenie pe�ni�a swoje obowi�zki
czuwaj�c nad porz�dkiem ulicznym. Zamieszki nie by�y w jej oczach pretekstem,
aby
popuszcza� cugli z�oczy�com i zaniedbywa� spo�ecze�stwo dlatego, �e rz�d jest
zagro�ony.
Zwyk�e obowi�zki s�u�bowe wykonywano nale�ycie obok obowi�zk�w wyj�tkowych i nic
nie zak��ca�o ich biegu. W�r�d wydarze� politycznych, nieobliczalnych w
skutkach, w
obliczu zagra�aj�cej rewolucji, agent policyjny, nie bacz�c na rewolucj� i
barykady, �tropi��
z�odzieja.
W�a�nie co� w tym rodzaju dzia�o si� 6 czerwca po po�udniu na grobli prawego
wybrze�a Sekwany, nieco poni�ej mostu Inwalid�w.
Dzi� grobla ta ju� nie istnieje. Wygl�d tych miejsc zmieni� si�.
Na tym wybrze�u dwaj m�czy�ni, kt�rych dzieli�a pewna odleg�o��, zdawali si�
obserwowa� wzajemnie, unikaj�c si� jednak�e. Ten, co szed� przodem, stara� si�
oddali�, ten,
co szed� z ty�u, stara� si� przybli�y�.
By�a to jak gdyby partia szach�w, rozgrywana w milczeniu i z daleka. Ani jeden,
ani
drugi nie zdradza� po�piechu. Szli wolno, jakby ka�dy z nich ba� si�, �e jego
zbytni po�piech
mo�e si� udzieli� partnerowi.
Rzek�by�, nami�tno�� my�liwska w pogoni za �upem, nami�tno�� kryj�ca si� ze
swoim zamiarem. �up by� jednak przebieg�y i mia� si� na baczno�ci.
Mi�dzy tropion� kun� i tropi�cym j� ogarem zachowane by�y w�a�ciwe proporcje.
Ten, kt�ry stara� si� wymkn��, mia� cherlaw� posta� i n�dzny wygl�d, ten, kt�ry
stara� si� go
pochwyci� - ch�op jak d�b - wygl�da� gro�nie i musia� by� gro�ny przy spotkaniu.
Pierwszy, czuj�c si� s�abszy, unika� drugiego; ale unikaj�c go zdradza�
niek�aman�
w�ciek�o��; gdyby kto� m�g� go obserwowa�, zobaczy�by w jego oczach ponur�
nienawi��
ucieczki i ca�� skal� pogr�ek, jakie zawiera strach.
Wybrze�e �wieci�o pustk�, nie by�o na nim przechodni�w; nie by�o nawet
przewo�nik�w ani tragarzy portowych na barkach przycumowanych do brzegu.
Tych dw�ch ludzi mo�na by�o dostrzec tylko z przeciwleg�ego brzegu, i temu, kto
by
ich ogl�da� z takiej odleg�o�ci, cz�owiek id�cy przodem wyda�by si� istot�
nastroszon�,
obdart�, podejrzan�, niespokojn�, dr��c� pod �achmanem bluzy, drugi za� - osob�
klasyczn� i
urz�dow�, w surducie w�adzy, zapi�tym na wszystkie guziki.
Czytelnik pozna�by mo�e tych dw�ch ludzi, gdyby ich zobaczy� z bliska. Jakie
by�y
zamiary tego drugiego cz�owieka?
Zapewne pragn�� odzia� pierwszego nieco cieplej. Kiedy cz�owiek ubrany przez
pa�stwo �ciga cz�owieka w �achmanach, post�puje tak po to, aby zrobi� z niego
tak�e
cz�owieka ubranego przez pa�stwo. Ca�a r�nica polega na kolorze. By� odzianym w
b��kit -
to rzecz chlubna; by� odzianym w czerwie� - to rzecz niezbyt przyjemna. Istnieje
purpura
poni�enia.
Pierwszy cz�owiek pragn�� zapewne unikn�� jakich� nieprzyjemno�ci, jakiej�
purpury
tego rodzaju.
Je�eli drugi pozwala� mu i�� przodem i nie schwyta� go jeszcze, to wed�ug
wszelkiego
prawdopodobie�stwa dlatego, �e spodziewa� si� przy�apa� go na jakim�
interesuj�cym
spotkaniu i liczy�, �e ca�a kompania wpadnie mu w r�ce. Tego rodzaju delikatna
operacja
nazywa si� �ledzeniem.
Przypuszczenie to jest tym prawdopodobniejsze, �e cz�owiek zapi�ty pod szyj�,
zobaczywszy z grobli przeje�d�aj�c� bulwarem pust� doro�k�, skin�� na
doro�karza;
doro�karz zrozumia�, pozna� zapewne, z kim ma do czynienia, zawr�ci� i zacz��
jecha� st�pa
ulic� za dwoma m�czyznami. N�dzna i obdarta posta�, id�ca przodem, nie
spostrzeg�a tego
wcale.
Doro�ka toczy�a si� wzd�u� rz�du drzew na Polach Elizejskich. Sponad balustrady
wida� by�o g�ow� i ramiona doro�karza oraz bat, kt�ry trzyma� w r�ku.
Jedna z tajnych instrukcji policji na u�ytek agent�w zawiera nast�puj�cy
artyku�:
�Mie� zawsze pod r�k� pojazd miejski, na wszelki wypadek�.
Tak manewruj�c, ka�dy po swojemu, z nienagann� strategi�, obaj m�czy�ni
zbli�yli
si� do zjazdu prowadz�cego z bulwaru na brzeg, kt�rym doro�karze jad�cy od Passy
zje�d�ali
do rzeki, aby napoi� konie. Zjazd ten zosta� p�niej usuni�ty ze wzgl�du na
symetri�; konie
zdychaj� z pragnienia, ale za to oko jest zadowolone. Cz�owiek w bluzie
zamierza�
prawdopodobnie p�j�� tym zjazdem, �eby spr�bowa� znikn�� na Polach Elizejskich,
kt�re
wprawdzie s� obsadzone drzewami, lecz za to g�sto obstawione agentami policji,
tak �e
�cigaj�cy znalaz�by tam �atwo posi�ki.
Ten punkt bulwaru le�y niedaleko domu przeniesionego z Moret do Pary�a przez
pu�kownika Bracka w 1824 roku i zwanego domem Franciszka I. Posterunek policji
znajdowa� si� o par� krok�w st�d.
Ku wielkiemu zdziwieniu obserwatora, cz�owiek tropiony nie skr�ci� wcale na
zjazd
do wodopoju. Szed� nadal brzegiem rzeki wzd�u� ulicy. Sytuacja jego stawa�a si�
krytyczna.
Je�eli nie zamierza� rzuci� si� do Sekwany, c� innego m�g� zrobi�?
Teraz nie m�g� ju� dosta� si� na bulwar: nie by�o tu ani zjazdu, ani schod�w, a
poza
tym niedaleko tego miejsca, tam w�a�nie, gdzie Sekwana zakr�ca w kierunku mostu
Jeny,
zw�aj�ca si� coraz bardziej grobla staje si� w�skim j�zykiem i ginie pod wod�.
Tam wi�c
nieuchronnie znajdzie si� w potrzasku: z prawej strony - prostopad�y mur, z
lewej i z przodu -
rzeka, z ty�u - w�adza depcz�ca mu po pi�tach.
Co prawda ten kraniec wybrze�a zas�ania�o usypisko gruzu, licz�ce sze�� lub
siedem
st�p wysoko�ci i pochodz�ce z jakiej� rozbi�rki. Czy�by cz�owiek uciekaj�cy m�g�
mie�
nadziej�, �e si� ukryje bezpiecznie za rumowiskiem, kt�re wystarczy�o obej��?
By�by to
dziecinny pomys�. Z pewno�ci� na to nie liczy�. Naiwno�� z�odziei nie jest a�
tak wielka.
Stos gruzu tworzy� na brzegu rzeki rodzaj pag�rka wyd�u�onego w cypel i
si�gaj�cego
a� do muru, nad kt�rym bieg� bulwar.
�cigany cz�owiek doszed� do tego wzniesienia i okr��y� je, tak �e znik� z oczu
�cigaj�cego.
Ten za�, nie widz�c go, sam r�wnie� nie by� przez niego widziany; skorzysta� z
tego,
by zaniecha� ostro�no�ci, i ruszy� bardzo szybkim krokiem. Po paru chwilach
znalaz� si� przy
stosie gruzu, obszed� go i stan�� zdumiony. Cz�owieka, na kt�rego polowa�, nie
by�o.
Rozp�yn�� si� w powietrzu.
Za rumowiskiem skarpa ci�gn�a si� tylko przez jakie trzydzie�ci krok�w, a
p�niej
gin�a pod wod�, kt�ra uderza�a o mur wybrze�a. Zbieg nie m�g� si� rzuci� do
Sekwany ani
wdrapa� na mur, nie b�d�c widzianym przez tego, kto go �ledzi. C� si� wi�c z
nim sta�o?
M�czyzna w surducie zapi�tym pod brod� doszed� do ko�ca grobli i sta� przez
chwil�
zamy�lony, z zaci�ni�tymi pi�ciami, bystro rozgl�daj�c si� wok�. Nagle uderzy�
si� w czo�o.
Tam gdzie ziemia graniczy�a z wod�, spostrzeg� �elazn� krat�, szerok� i nisk�,
sklepion�,
opatrzon� w pot�ny zamek i trzy masywne zawiasy. Ta krata, rodzaj drzwi
wybitych w
murze nadbrze�a, wychodzi�a r�wnocze�nie na rzek� i na grobl�. Wyp�ywa� spod
niej
brunatny strumyk. Strumyk ten wpada� do Sekwany.
Przez grube, zardzewia�e pr�ty wida� by�o rodzaj sklepionego, ciemnego
korytarza.
M�czyzna skrzy�owa� ramiona i spojrza� na krat� z wyrzutem.
Poniewa� spojrzenie nie wystarcza�o, spr�bowa� popchn�� j�; potrz�sn�� mocno,
ale
krata nie drgn�a. Prawdopodobnie zosta�a przed chwil� otwarta, cho� nie s�ycha�
by�o
�adnego skrzypni�cia, rzecz dziwna przy kracie tak zardzewia�ej; nie ulega�o
natomiast
w�tpliwo�ci, �e zosta�a zamkni�ta z powrotem. Z tego wniosek, �e osobnik, przed
kt�rym te
drzwi si� otworzy�y, mia� nie wytrych, ale klucz.
T� oczywisto�� zrozumia� od razu cz�owiek usi�uj�cy poruszy� krat� i z ust jego
pad�y
pe�ne oburzenia i patosu s�owa:
- �adna historia! Rz�dowym kluczem!
Po czym uspokajaj�c si� natychmiast, zanikn�� ca�y �wiat my�li w kilku
wykrzyknikach wym�wionych prawie ironicznym tonem:
- No! No! No! No!
Powiedziawszy to i spodziewaj�c si� nie wiadomo czego - czy �e tamten cz�owiek
stamt�d wyjdzie, czy �e inni tam wejd� - stan�� na czatach, ukryty za
rumowiskiem, z
cierpliw� zaciek�o�ci� psa wystawiaj�cego zwierzyn�.
Doro�ka, kt�ra stosowa�a si� do jego krok�w, stan�a teraz nad nim, na skraju
bulwaru. Wo�nica, przewiduj�c d�u�szy post�j, za�o�y� koniom na pyski worki z
obrokiem,
wilgotne od spodu, tak dobrze znane Pary�anom, kt�rym - nawiasem m�wi�c - bywaj�
te�
czasem zak�adane przez rz�d. Nieliczni przechodnie mijaj�cy most Jeny
przystawali,
odwracali g�owy, aby popatrze� przez chwil� na te dwa nieruchome szczeg�y
krajobrazu:
cz�owieka na grobli i doro�k� na nadbrze�nej ulicy.
IV
On r�wnie� niesie sw�j krzy�
Jan Valjean ruszy� dalej i szed� ju� nie zatrzymuj�c si�. Posuwanie si� naprz�d
stawa�o
si� coraz uci��liwsze. Poziom sklepie� jest r�ny; �rednia wysoko�� wynosi mniej
wi�cej pi��
st�p i sze�� cali i zosta�a obliczona na wzrost cz�owieka; Jan Valjean musia�
i�� zgi�ty, aby
nie obija� Mariusza o sklepienie. Co chwila trzeba si� by�o schyla�, prostowa�,
trzeba by�o
bezustannie maca� wzd�u� muru. Wilgotne �ciany i �liski chodnik nie dawa�y
oparcia ani dla
r�ki, ani dla stopy. Chwiejnie brn�� w ohydnej gnoj�wce miasta. �wiat�o padaj�ce
przez
otwory ukazywa�o si� z rzadka i by�o tak blade, �e jasne s�o�ce wydawa�o si�
po�wiat�
ksi�yca; poza tym: mg�a, wyziewy, nieprzenikniona ciemno��. Jan Valjean
odczuwa� g��d i
pragnienie, szczeg�lnie pragnienie, te miejsca bowiem - podobnie jak morze -
pe�ne s� wody,
kt�rej nie mo�na pi�. Jego niezwyk�a, jak wiemy, si�a - tylko nieznacznie
os�abiona przez
wiek dzi�ki czystemu i wstrzemi�liwemu �yciu - zaczyna�a jednak wyczerpywa�
si�. Czu�
si� zm�czony, a wraz z ubytkiem si� brzemi� jego ci��y�o mu coraz bardziej.
Mariusz, mo�e
nie�ywy, ci��y�, jak ci��� bezw�adne cia�a. Jan Valjean ni�s� go w ten spos�b,
aby mu nie
�ciska� piersi, �eby ranny m�g� jak najswobodniej oddycha�. Czu�, jak szczury
przemykaj�
mu si� mi�dzy nogami. Jeden z nich by� tak wystraszony, �e go ugryz�. Od czasu
do czasu
przez otwory �ciekowe dochodzi�o do� tchnienie �wie�ego powietrza i orze�wia�o
go nieco.
By�o chyba ko�o trzeciej po po�udniu, kiedy doszed� do kana�u obwodowego.
Zdziwi�o go przede wszystkim nag�e rozszerzenie si� korytarza. Niespodziewanie
znalaz� si� w galerii, kt�rej �cian nie m�g� dosi�gn�� wyci�gni�tymi w bok
r�kami, i pod
sklepieniem, kt�rego nie dotyka� g�ow�. Istotnie, Kana� G��wny ma osiem st�p
szeroko�ci i
siedem st�p wysoko�ci.
W punkcie, w kt�rym kana� Montmartre ��czy si� z Kana�em G��wnym, krzy�uj� si�
r�wnie� dwie inne podziemne galerie, galeria pod ulic� Prowansji i galeria pod
rze�ni�.
Cz�owiek mniej roztropny zawaha�by si�, maj�c do wyboru jedn� z tych czterech
dr�g. Jan
Valjean wybra� najszersz�, to jest kana� obwodowy. Ale tu znowu powstawa�o
pytanie: i��
pod g�r� czy w d�? Pomy�la�, �e sytuacja nagli i �e za wszelk� cen� musi jak
najpr�dzej
doj�� do Sekwany. Innymi s�owy, i�� ze spadkiem. Skr�ci� w lewo. Dobrze na tym
wyszed�.
B��dem by�oby mniema�, i� kana� obwodowy ma dwa wyj�cia, jedno ko�o Bercy, a
drugie
ko�o Passy, i �e - zgodnie ze swoj� nazw� - okr��a pod ziemi� prawobrze�ny
Pary�. Trzeba
pami�ta�, �e Kana� G��wny jest po prostu dawnym strumieniem M�nilmontant; kana�
ten -
je�li i�� nim pod g�r� - ko�czy si� �lepym zau�kiem u st�p wzg�rza M�nilmontant,
w miejscu
gdzie niegdy� strumie� ten mia� swoje �r�d�o. Nie ma on bezpo�redniego
po��czenia z
odnog�, kt�ra zbiera wody Pary�a pocz�wszy od dzielnicy Popincourt i uchodzi do
Sekwany
kana�em Amelot powy�ej dawnej wyspy Louviers. Odnog� t�, uzupe�niaj�c� kana�
zbiorczy,
dzieli od niego wa� znajduj�cy si� w�a�nie pod ulic� M�nilmontant i stanowi�cy
dzia� wodny.
Gdyby Jan Valjean poszed� pod g�r�, po tysi�cznych wysi�kach, wyzuty z si�,
konaj�cy w
ciemno�ciach dotar�by do �lepej �ciany. By�by zgubiony.
Wprawdzie nawet stamt�d, gdyby cofn�� si� nieco i skr�ci� w korytarz pod ulic�
Panien Kalwaryjskich, m�g�by dotrze� kana�em Amelot do wyj�cia nad Sekwan� w
pobli�u
Arsena�u, pod warunkiem, �e nie zawaha si� przed rozwidleniem na podziemnym
placyku
Boucherat, wejdzie w korytarz �w. Ludwika, skr�ci potem na lewo, w kr�tk� odnog�
galerii
Saint-Gilles, potem skr�ci na prawo, omijaj�c galeri� �w. Sebastiana i nie
zab��dzi w
labiryncie w kszta�cie litery F, znajduj�cym si� pod Bastyli�. Ale na to trzeba
by�o zna�
dok�adnie wszystkie rozga��zienia i przej�cia olbrzymiego polipa kana��w. A -
powiedzmy
raz jeszcze - Jan Valjean nic nie wiedzia� o tej przera�aj�cej drodze, kt�r�
szed�; gdyby go si�
kto� spyta�, gdzie si� znajduje, odpowiedzia�by: �W g��biach nocy�.
Instynkt pokierowa� nim szcz�liwie. P�j�cie ze spadkiem by�o rzeczywi�cie
jedyn�
mo�liwo�ci� ocalenia.
Min�� biegn�ce na prawo dwa korytarze, kt�re pod ulic� Laffitte i ulic� �w.
Jerzego
rozga��ziaj� si� na kszta�t szpon�w, i d�ugi, rozwidlaj�cy si� korytarz,
biegn�cy pod Chaussee
d'Antin.
Tu� za odnog�, kt�ra by�a zapewne kana�em �w. Magdaleny, zatrzyma� si�. By�
bardzo zm�czony. Przez spore okienko, wychodz�ce prawdopodobnie na ulic�
Andegawe�sk�, pada�o sporo �wiat�a. Z delikatno�ci�, jak� mia�by brat dla
rannego brata, Jan
Valjean z�o�y� Mariusza na wyst�pie muru. Zakrwawiona twarz zamajaczy�a w bladym
�wietle okienka, jak z g��bi grobu. Mariusz mia� zamkni�te oczy, w�osy
przylepione do
skroni, jak p�dzle zaschni�te w czerwonej farbie, r�ce bezw�adnie zwieszone,
zimne cz�onki,
krew zakrzep�� w k�cikach warg. Grudka krwi zebra�a si� na w�le krawata;
koszula
przywar�a do ran, sukno ubrania ociera�o si� o g��bokie, do samej ko�ci
rozci�cia.
Odsun�wszy ko�cami palc�w odzie� Mariusza, Jan Valjean po�o�y� mu r�k� na
piersi; serce
jeszcze bi�o. Jan Valjean podar� swoj� koszul�, przewi�za�, jak m�g�, rany i
zatamowa� krew;
a potem nachyliwszy si� w tym p�cieniu nad Mariuszem, wci�� le��cym bez zmys��w
i
prawie bez oddechu - popatrzy� na niego z nie daj�c� si� wyrazi� nienawi�ci�.
Poprawiaj�c odzie� Mariusza, znalaz� w kieszeni dwie rzeczy: zapomniany
poprzedniego dnia kawa�ek chleba i pugilares. Zjad� chleb i otworzy� pugilares.
Znalaz� tam
kartk� z czterema linijkami napisanymi r�k� Mariusza. Pami�tamy je:
Nazywam si� Mariusz Pontmercy. Prosz� zanie�� moje zw�oki do mojego dziadka,
pana Gillenormand, ulica Panien Kalwaryjskich numer 6, dzielnica Bagno.
Jan Valjean odczyta� przy �wietle okienka te trzy linijki i sta� przez chwil�
jakby
zatopiony w samym sobie, powtarzaj�c p�g�osem: �Ulica Panien Kalwaryjskich,
numer
sze��, pan Gillenormand�. W�o�y� z powrotem pugilares do kieszeni Mariusza. Po
zjedzeniu
chleba odzyska� si�y; wzi�� znowu Mariusza na plecy, troskliwie u�o�y� mu g�ow�
na swoim
prawym ramieniu i poszed� dalej w d� kana�u.
Kana� G��wny, id�cy �o�yskiem doliny M�nilmontant ci�gnie si� prawie dwie mile.
Na znacznej cz�ci swej d�ugo�ci jest wybrukowany. Jan Valjean nie mia� tej
pochodni nazw
paryskich ulic, kt�r� o�wietlamy czytelnikowi jego podziemn� w�dr�wk�. Nic mu
nie
wskazywa�o, pod jak� dzielnic� miasta przechodzi ani jak� odby� ju� drog�. Tylko
coraz
bledsze ka�u�e �wiat�a, napotykane od czasu do czasu, m�wi�y mu, �e s�o�ce znika
z ulicy i �e
dzie� niebawem zga�nie; z turkotu powoz�w, kt�ry rozlega� si� nad jego g�ow�
najpierw
nieustannie, potem z przerwami, a� wreszcie usta� prawie zupe�nie, wnioskowa�,
�e wyszed�
ju� z centrum Pary�a i zbli�a si� do jakiej� bezludnej dzielnicy, mo�e do
bulwar�w
zewn�trznych albo odleg�ych ulic pobrze�a. Gdzie jest mniej dom�w i mniej ulic,
tam mniej
jest okienek kana�owych. Ciemno�� g�stnia�a doko�a Jana Valjean coraz bardziej.
Posuwa� si�
w niej jednak ci�gle po omacku.
Nagle ta ciemno�� sta�a si� straszna.
V
Piasek, jak kobieta, bywa czasem zdradziecki w swej delikatno�ci
Jan Valjean poczu�, �e wchodzi w wod�: pod stopami nie mia� ju� bruku, lecz mu�.
Na niekt�rych wybrze�ach morskich Bretanii czy Szkocji zdarza si� niekiedy, �e
jaki�
cz�owiek, podr�ny czy rybak, w�druj�c po piasku podczas odp�ywu, daleko od
brzegu, spo-
strzega nagle, �e od kilku chwil idzie z pewnym trudem. Grunt pod jego nogami
jest jakby ze
smo�y, podeszwa lgnie do niego; to nie piasek, to lep. Piach nadbrze�ny jest
zupe�nie suchy,
ale za ka�dym krokiem, jak tylko stopa si� podnosi, odcisk jej wype�nia si�
wod�. Oko nie
dostrzega zreszt� �adnej zmiany; ogromna pla�a jest r�wna i spokojna, piasek
wygl�da
wsz�dzie tak samo, nic nie odr�nia twardego gruntu od gruntu, kt�ry ju� nie
jest twardy;
weso�a chmara morskich pche�ek skacze woko�o n�g w�drowca. Cz�owiek idzie dalej,
idzie
przed siebie, skr�ca w kierunku l�du, chce si� oddali� od morza. Nie niepokoi
si�. Czym�e
mia�by si� niepokoi�? Czuje tylko, �e za ka�dym krokiem nogi staj� si� jak gdyby
coraz
ci�sze. Nagle zapada si�. Zapada si� na dwa czy trzy cale. Bez w�tpienia zmyli�
drog�;
przystaje, aby si� zorientowa�. Nagle spogl�da na swoje nogi. Nogi znikn�y.
Przykrywa je
piasek. Wyci�ga nogi z piasku, chce si� cofn��, zawraca; zapada si� g��biej.
Piasek si�ga mu
do kostek, wyrywa si� z niego, rzuca si� w lewo, piasek si�ga mu do p� �ydek,
rzuca si� w
prawo, piasek si�ga mu pod kolana. W�wczas z nieopisan� zgroz� pojmuje, �e
wszed� w
ruchome piaski, �e ma pod stop� przera�aj�cy �ywio�, w kt�rym cz�owiek nie mo�e
chodzi�, a
ryba nie mo�e p�ywa�. Je�li niesie jaki� ci�ar, odrzuca go, pozbywa si� balastu
jak okr�t w
niebezpiecze�stwie; za p�no: piach si�ga mu ju� powy�ej kolan.
Wo�a, daje znaki kapeluszem czy chustk�; piasek wci�ga go coraz g��biej; je�eli
brzeg
jest pusty, ziemia daleko, je�eli �awica piasku ma z�� s�aw�, je�eli w pobli�u
nie znajdzie si�
jaki� bohater - to koniec; skazany jest na to, �e piasek go wessie. Skazany jest
na przera�aj�ce
pogrzebanie �ywcem, powolne, nieub�agane, pewne, kt�rego nic nie zdo�a
przy�pieszy� ani
op�ni�, kt�re trwa godziny, trwa bez ko�ca, zaskakuje ci� znienacka, wolnego, w
pe�ni si�,
chwyta za nogi przy ka�dej pr�bie wysi�ku, przy ka�dym krzyku wci�ga coraz
g��biej, jak
gdyby wzmacnianiem u�cisku kara�o za op�r, kt�re powoli wt�acza cz�owieka w
ziemi�,
pozwalaj�c mu patrze� do woli na drzewa, na zielone pola, na dymy wiosek, na
r�wniny, na
�agle okr�t�w, na morze, na lataj�ce i �piewaj�ce ptaki, na s�o�ce, na niebo.
�mier� w
ruchomych piaskach to grobowiec pod postaci� przyp�ywu, kt�ry wzbiera z g��bin
ziemi i
poch�ania �yw� istot�. Ka�da minuta jest bezlitosnym grabarzem. Nieszcz�nik
pr�buje
usi���, po�o�y� si�, czo�ga�; ka�dy ruch, kt�ry czyni, grzebie go coraz g��biej;
zrywa si� na
nogi i grz�nie, czuje, �e go co� wci�ga, poch�ania. Wyje, b�aga, wzywa chmury,
�amie r�ce,
rozpacza. I oto ju� po pas zapad� si� w piasek; piasek si�ga mu do piersi; jest
ju� tylko
popiersiem. Wznosi w g�r� r�ce, wydaje przera�liwe j�ki, zatapia w piasku
paznokcie, chce
si� uchwyci� tego py�u, opiera si� na �okciach, aby wydoby� si� z mi�kkiego
spowicia, �ka
rozdzieraj�co; piasek podchodzi coraz wy�ej. Piasek si�ga ramion, piasek si�ga
szyi; teraz
wida� tylko sam� twarz, usta krzycz�; piasek je wype�nia; milczenie. Jeszcze
oczy patrz�;
piasek je zamyka; noc. Potem niknie czo�o, pasmo w�os�w powiewa nad piaskiem;
wydobywa si� r�ka, przebija powierzchni� piachu, porusza si�, daje znaki i
znika. Straszliwa
zatrata cz�owieka.
Czasem je�dziec grz�nie tak wraz z koniem, czasem wo�nica grz�nie tak wraz z
wozem. Piach wszystko poch�ania. To jest te� zatoni�cie, chocia� nie w wodzie.
To ziemia
topi cz�owieka. Ziemia, przenikni�ta oceanem, staje si� zasadzk�. �ciele si� pod
nogi jak
r�wnina i rozwiera jak topiel. Otch�a� miewa takie zdrady.
Ta pos�pna przygoda, mo�liwa na tym czy owym morskim wybrze�u, by�a r�wnie�
mo�liwa trzydzie�ci lat temu w kana�ach paryskich. Przed rozpocz�ciem powa�nych
prac w
1833 roku w podziemnym �mietniku Pary�a zdarza�y si� nag�e zapadni�cia. Woda
przesi�ka�a
do niekt�rych spodnich, specjalnie sypkich teren�w; chodnik korytarza - czy by�
brukowany,
jak w dawnych kana�ach, czy z hydraulicznego wapna na betonie, jak w nowych
galeriach -
za�amywa� si� pozbawiony nagle oparcia. Rysa na tego rodzaju pod�odze to
szczelina;
szczelina za� - to zawalenie. Chodnik zapada� si� na pewnej d�ugo�ci. Ta
szczelina, otwarta
czelu�� b�otna, nazywa�a si� w j�zyku fachowc�w - zapadlin�. C� to takiego
zapadlina? To
ruchome piaski brzegu morskiego napotkane niespodzianie pod ziemi�. To piaski
nadbrze�ne
g�ry Saint-Michel w kanale. Rozmi�k�y grunt jest jak gdyby zawiesin�; wszystkie
jego
cz�stki unosz� si� w p�p�ynnym �ywiole; nie jest to ziemia i nie jest to woda.
G��boko��
zapadlin bywa niekiedy bardzo wielka. C� mo�e by� straszniejszego nad
napotkanie takiego
miejsca? Je�li przewa�a woda, �mier� jest szybka, przez zatopienie, je�li
przewa�a ziemia,
�mier� jest powolna, przez ugrz�ni�cie w piasku.
Czy wyobra�acie sobie tak� �mier�? Je�li poch�oni�cie przez piasek jest
przera�aj�ce
na brzegu morza, czym�e jest w kloace? Zamiast czystego powietrza, jasnego dnia,
promiennego horyzontu, r�nych szmer�w, swobodnych ob�ok�w, z kt�rych pada
deszcz
�ycia, zamiast �odzi widocznych w oddali, zamiast tej nadziei pod wszelk�
postaci�,
ewentualnych przechodni�w, mo�liwo�ci ratunku do ostatniej chwili, zamiast tego
wszystkiego - g�usza, �lepota, czarne sklepienie, wn�trze grobu przygotowane
zawczasu,
�mier� w b�ocie i pod pokryw�, powolne d�awienie si� nieczysto�ciami, pud�o
kamienne,
gdzie �mier� przez zaczadzenie wyci�ga w ka�u�y plugastwa swoje szpony i chwyta
za
gard�o; smr�d zmieszany z rz�eniem, mu� zamiast piasku, siarkowod�r zamiast
huraganu,
ka� zamiast oceanu! Na c� zda si� wo�a� i zgrzyta� z�bami, wi� si�, szarpa� i
kona� maj�c
nad g�ow� to miasto ogromne, kt�re o niczym nie wie!
Potworno�� takiej �mierci nie da si� wyrazi�! �mier� okupuje czasem swoje
okrucie�stwo pewnym gro�nym dostoje�stwem. Na stosie czy na ton�cym okr�cie
mo�na nie
straci� wielko�ci; w p�omieniach czy w bryzgach piany mo�na zachowa� wspania��
postaw�.
Tam w zatraceniu jest przeistoczenie. Ale nie tutaj. Tutaj �mier� jest
nieczysta. Wyzion��
ducha tutaj - to poni�enie. Ostatnie przesuwaj�ce si� przed oczyma wizje s�
plugawe. B�oto
jest synonimem ha�by. Jest niskie, szpetne, nikczemne. Umrze�, jak Clarence, w
beczce
ma�mazji, zgoda! Ale w dole kloacznym jak d'Escoubleau - to straszne! Szamota�
si� tam - to
ohyda! Cz�owiek kona, a r�wnocze�nie babrze si�. Takie tam ciemno�ci, �e to
nieomal piek�o,
i takie nieczysto�ci, �e to tylko �mietnik; konaj�cy nie wie, czy przemieni si�
w widmo, czy w
ropuch�.
Wszelki gr�b jest przera�aj�cy, ten jest ohydny.
G��boko�� zapadlin, ich d�ugo�� i g�sto�� by�a rozmaita, w zale�no�ci od
gorszego lub
lepszego podglebia. Czasem zapadlina mia�a trzy lub cztery stopy g��boko�ci,
czasem osiem
lub dziesi��, czasami wcale nie mia�a dna. Tu mu� g�sty, �wdzie prawie p�ynny.
Zapadlina
Luniere wci�ga�aby cz�owieka przez ca�y dzie�, natomiast b�otne grz�zawisko
Ph�lippeaux
po�ar�oby go w pi�� minut. Mu� zale�nie od swej g�sto�ci jest mniej lub bardziej
no�ny. Tam
gdzie doros�y cz�owiek zginie, dziecko si� uratuje. Pierwszy warunek ocalenia to
pozby� si�
wszelkich ci�ar�w. Odrzuci� torb� z narz�dziami, kosz czy cebrzyk - to pierwsza
czynno��
ka�dego uprz�tacza kana��w, kt�ry czuje, �e grunt mu si� zapada pod nogami.
Przyczyny powstawania zapadlin by�y r�ne: sypko�� pod�o�a, jakie� obsuni�cie
si�
na g��boko�ci niedost�pnej dla cz�owieka, gwa�towne ulewy letnie, nieustanne
s�oty zimowe,
uporczywe, drobne deszcze. Czasami ci�ar okolicznych dom�w, napieraj�c na teren
i�owaty
lub piaszczysty, rozsadza� sklepienia podziemnych galerii i przesuwa� je;
zdarza�o si� te�, �e
pod tym mia�d��cym naporem chodnik za�amywa� si� i p�ka�. W ten spos�b proces
osiadania
Panteonu rozsadzi� cz�� loch�w pod Wzg�rzem �w. Genowefy. Kiedy �ciek zapada�
si� pod
ci�arem dom�w, w niekt�rych wypadkach uwidacznia�o si� to na powierzchni ulicy
przez
zygzakowate rozst�py powstaj�ce w bruku; szczelina bieg�a kr�t� lini� na ca�ej
d�ugo�ci
zarysowanego sklepienia, z�o by�o widoczne i szybko mo�na mu by�o zaradzi�.
Zdarza�o si�
jednak, �e uszkodzenie wewn�trzne nie ujawnia�o si� na zewn�trz �adn� rys�. W
takim
wypadku biada uprz�taczom �ciek�w. Wchodz�c nieostro�nie do uszkodzonego kana�u,
mogli
w nim zgin��. Dawne spisy wspominaj� o kilku studniarzach pogrzebanych w ten
spos�b w
zapadlinie. Wymieniaj� wiele nazwisk; mi�dzy innymi nazwisko uprz�tacza kana��w,
niejakiego B�a�eja Poutrain, kt�ry znalaz� �mier� w podmytym lochu pod ulic�
Careme-
Prenant; �w B�a�ej Poutrain by� bratem Miko�aja Poutrain, ostatniego grabarza na
cmentarzu,
zwanym kostnic� M�odziank�w, w roku 1785, to jest w czasie, kiedy cmentarz
zosta�
zniesiony.
R�wnie� m�ody i uroczy wicehrabia d'Escoubleau, o kt�rym wspomnieli�my przed
chwil�, jeden z bohater�w obl�enia Leridy, do kt�rej armia przypuszcza�a
szturm, ubrana w
jedwabne po�czochy i z kapel� skrzypk�w na czele, zaskoczony w nocy u swojej
kuzynki,
ksi�nej de Sourdis, uton�� w trz�sawisku kana�u Beautreillis, do kt�rego
schroni� si�
uciekaj�c przed ksi�ciem. Kiedy pani de Sourdis opowiadano o tej �mierci,
za��da�a swojego
flakonika i tak gwa�townie w�cha�a sole trze�wi�ce, �e zapomnia�a o �zach.
Takiej pr�by nie
wytrzyma �adna mi�o��; kloaka j� zgasi. Hero nie chce obmy� zw�ok Leandra; Tysbe
zatyka
nos na widok Pyrama i m�wi: �Pfe!�
VI
Topiel
Jan Valjean trafi� na grz�sk� topiel. Takie osiadanie ziemi zdarza�o si� w�wczas
cz�sto
pod Polami Elizejskimi, gdzie nie nadaj�cy si� do rob�t hydraulicznych grunt �le
utrzymywa�
podziemne budowle ze wzgl�du na swoj� nadmiern� sypko��. Grunt ten jest bardziej
nawet
sypki od mia�kich piask�w w dzielnicy �w. Jerzego, kt�re zdo�ano opanowa�
dopiero przez
zastosowanie betonowej podwaliny, i od przepojonych gazem gliniastych z��
dzielnicy
M�czennik�w tak ciek�ych, �e przekop pod galeri� M�czennik�w musiano robi� za
pomoc�
�eliwnej rury. Kiedy w 1836 roku pod przedmie�ciem �w. Honoriusza burzono, aby
go na
nowo odbudowa�, stary, kamienny kana�, w kt�rym widzimy teraz Jana Valjean,
ruchome
piaski, stanowi�ce podglebie P�l Elizejskich a� po Sekwan�, tak utrudnia�y
prac�, �e trwa�a
ona blisko sze�� miesi�cy, ku wielkiemu niezadowoleniu mieszka�c�w wybrze�a
Sekwany,
zw�aszcza tych, co posiadali pa�ace i karety. Prace by�y nie tylko uci��liwe;
by�y
niebezpieczne. Co prawda by�o w�wczas cztery i p� miesi�ca s�oty i trzy wylewy
Sekwany.
Topiel, napotkana przez Jana Valjean, powsta�a z ulewy, spad�ej poprzedniego
dnia.
Bruk, nie maj�cy do�� mocnego oparcia w pok�adach piasku, zapad� si� i stworzy�
rodzaj
wg��bienia, kt�re wype�nia�a woda deszczowa. Przeciekaj�ca woda podmy�a chodnik.
Chodnik rozpad� si� i zapad� w mu�. Na jakiej d�ugo�ci? Trudno powiedzie�.
Ciemno��
panowa�a tu g�stsza ni� gdzie indziej. By�a to czelu�� b�ota w pieczarze nocy.
Jan Valjean poczu�, �e kamienie usuwaj� mu si� spod n�g. Wszed� w to b�oto. Na
wierzchu by�a woda - na dnie mu�. Ale musia� przej��. Nie m�g� zawr�ci�. Mariusz
by�
konaj�cy, a Jan Valjean wyczerpany. Dok�d zreszt� mia� i��? Ruszy� naprz�d,
grz�zawisko
wydawa�o mu si� na razie niezbyt g��bokie. W miar� jednak jak si� zapuszcza�
dalej, nogi
zapada�y mu coraz g��biej. Niebawem mu� si�ga� mu do kostek, a woda powy�ej
kolan. Szed�
unosz�c obur�cz Mariusza, jak m�g� najwy�ej nad wod�. Mu� si�ga� mu teraz pod
kolana,
woda do pasa. Cofn�� si� ju� nie m�g�. Zanurza� si� coraz g��biej. Ten mu�, do��
g�sty, aby
utrzyma� ci�ar jednego cz�owieka, widocznie nie wytrzymywa� ci�aru dw�ch
ludzi.
Mariusz i Jan Valjean wydostaliby si� zapewne, ka�dy z osobna. Jan Valjean szed�
dalej,
nios�c tego umieraj�cego, kt�ry by� ju� mo�e trupem.
Woda si�ga�a mu pod pachy, czu�, �e grz�nie; ledwo m�g� porusza� nogami w
g�stym b�ocie. G�sto�� b�ota, kt�ra go podtrzymywa�a, by�a zarazem przeszkod�.
Unosz�c w
g�r� Mariusza, ostatkiem si� szed� ci�gle naprz�d; ale zanurza� si� coraz
g��biej. Teraz ponad
wod� wystawa�a tylko jego g�owa i oba ramiona podtrzymuj�ce Mariusza. Na starych
malowid�ach przedstawiaj�cych potop matka niesie tak swoje dziecko.
Zapad� jeszcze g��biej, odchyli� twarz do ty�u, aby m�c oddycha�, nie wci�gaj�c
wody. Kto by go ujrza� w tych ciemno�ciach, pomy�la�by, �e to maska p�ywaj�ca na
powierzchni mroku; jak przez mg�� dostrzega� nad sob� bezw�adnie zwieszon� g�ow�
i blad�
twarz Mariusza. Zdoby� si� na rozpaczliwy wysi�ek i wysun�� naprz�d nog�;
uderzy� o co�
twardego. Jaki� punkt oparcia. Czas by� ju� najwy�szy.
Wyprostowa� si�, napi�� mi�nie i z rozpaczliw� moc� wczepi� w ten punkt
oparcia.
Zdawa�o mu si�, �e wst�pi� na pierwszy stopie� schod�w wiod�cych do �ycia.
Ten punkt oparcia napotkany w ostatniej chwili by� pocz�tkiem drugiego ko�ca
chodnika, kt�ry nie z�ama� si�, ale zapad�, ugi�� jak deska i le�a� pod wod� w
ca�o�ci. Dobrze
zbudowane bruki wyginaj� si� w ten spos�b i s� tak wytrzyma�e. Ten odcinek
zatopionego
cz�ciowo chodnika tworzy� naprawd� solidny pomost, wystarcza�o stan�� na nim,
aby uj��
niebezpiecze�stwu. Jan Valjean wszed� po tej pochy�o�ci i dotar� na drugi brzeg
trz�sawiska.
Wychodz�c z wody potkn�� si� o kamie� i upad� na kolana. Pomy�la�, �e w�a�nie
tak
by� powinno, i przez kilka chwil pozosta� na kl�czkach z dusz� zatopion� w
jakiej� milcz�cej
rozmowie z Bogiem.
Wsta� trz�s�c si� z zimna, skostnia�y, cuchn�cy, zgarbiony pod na wp� martwym
brzemieniem, kt�re d�wiga�; ocieka� b�otem, ale dusz� mia� pe�n� przedziwnej
jasno�ci.
VII
Czasem cz�owiek osiada na mieli�nie my�l�c, �e dobija do portu
Jeszcze raz ruszy� w drog�.
Ale je�li nie zostawi� �ycia w topieli, to zostawi� w niej si�y. Nadludzki
wysi�ek
wyczerpa� go. By� teraz tak zm�czony, �e co par� krok�w musia� przystawa�, �eby
zaczerpn�� tchu i oprze� si� o �cian�. A kiedy usiad� na przymurku, aby zmieni�
pozycj�
Mariusza, zdawa�o mu si�, �e ju� nie ruszy si� z miejsca. Je�li jednak obumar�a
jego si�a, nie
obumar�a energia. Wsta�.
Szed�, z rozpacz�, do�� szybko i zrobi� tak ze sto krok�w, nie podnosz�c g�owy,
prawie nie oddychaj�c, kiedy nagle uderzy� o mur. Doszed� do zakr�tu kana�u i -
maj�c g�ow�
schylon� - natkn�� si� na �cian�. Podni�s� oczy i na ko�cu podziemia, gdzie�
daleko przed
sob� spostrzeg� �wiat�o. Tym razem nie by�o to �wiat�o straszne, ale dobre i
jasne. �wiat�o
dnia.
Jan Valjean widzia� wyj�cie.
Dusza pot�piona, kt�ra w�r�d ogni piekielnych ujrza�aby nagle wyj�cie z gehenny,
uczu�aby to samo, co on. Na opalonych skrzyd�ach polecia�aby nieprzytomnie ku
promiennym wrotom. Jan Valjean nie czu� ju� znu�enia, nie czu� ci�aru Mariusza,
odzyska�
stalowe mi�nie w nogach i raczej bieg�, ni� szed�. W miar� jak si� zbli�a�,
wyj�cie rysowa�o
si� coraz wyra�niej. By� to �uk ni�szy od sklepienia, kt�re obni�a�o si�
stopniowo, i w�szy
od galerii, kt�ra zw�a�a si�, w miar� jak sklepienie si� opuszcza�o. Tunel
ko�czy� si� jak
wn�trze leja; to niew�a�ciwe zw�enie, kt�remu pos�u�y�a za wz�r furtka
wi�zienna, logiczne
dla wi�zienia, a nielogiczne dla kana�u, zosta�o p�niej zniesione.
Jan Valjean doszed� do wyj�cia.
Doszed�szy przystan��.
Istotnie sta� przed wyj�ciem, ale wyj�� nie m�g�.
�uk zamkni�ty by� solidn� krat�, a krata, wed�ug wszelkiego prawdopodobie�stwa
rzadko obracaj�ca si� na zardzewia�ych zawiasach, by�a przymocowana do swej
kamiennej
futryny pot�nym zamkiem, pokrytym czerwon� rdz�, kt�ry wygl�da� jak ogromna
ceg�a.
Wida� by�o dziurk� od klucza i mocny rygiel zag��biony w skoblu. Widocznie zamek
zamkni�ty by� na dwa spusty. By� to jeden z owych wi�ziennych zamk�w,
stosowanych
cz�sto w dawnym Pary�u.
Tam, za krat� - �wie�e powietrze, rzeka, jasny dzie�, grobla w�ska, kt�r� jednak
mo�na by�o odej��, dalej bulwary, Pary�, ta otch�a�, w kt�rej tak �atwo si�
ukry�, rozleg�y
widnokr�g, wolno��. Na prawo, w d� rzeki, wida� by�o most Jeny, na lewo, w g�r�
rzeki,
most Inwalid�w; w miejscu tym mo�na by�oby przeczeka� do nocy i umkn��. Skarpa
naprzeciw Gros-Caillou by�a jednym z najmniej ucz�szczanych punkt�w Pary�a.
Mi�dzy
pr�tami kraty wlatywa�y i wylatywa�y muchy.
By�o ju� pewnie ko�o p� do dziewi�tej. Zapada� zmrok.
Jan Valjean po�o�y� Mariusza pod murem na suchym skrawku chodnika, zbli�y� si�
do
kraty i pochwyci� pr�ty w obie r�ce; wstrz�s by� pot�ny, skutek �aden; krata
ani drgn�a.
Chwyta� ka�dy pr�t po kolei, spodziewaj�c si�, �e uda mu si� wy�ama� najs�abszy
i zrobi� z
niego lewar, kt�rym podwa�y drzwi lub wy�amie zamek. �aden pr�t nie poruszy�
si�. Z�by
tygrysa nie s� mocniej osadzone. Bez lewara nie m�g� wywa�y� kraty. Przeszkoda
by�a nie do
przezwyci�enia. Nie mia� sposobu otwarcia kraty.
Mia� wi�c skona� tutaj? Co robi�? Co pocz��? Zawr�ci�? Zacz�� od nowa straszn�
w�dr�wk� podziemn�? Brak�o mu si�. A zreszt� jak przej�� po raz drugi przez to
trz�sawisko,
z kt�rego wydoby� si� cudem? A za trz�sawiskiem, czy� nie grozi patrol policji,
kt�remu
pewno nie umkn��by powt�rnie? I dok�d i��? Jaki obra� kierunek? Zej�cie w d� po
pochy�o�ci nie prowadzi�o do celu. Cho�by doszed� do innego wyj�cia, zapewne
znalaz�by je
r�wnie� zabite na g�ucho lub zamkni�te krat�. Wszystkie wyj�cia zosta�y
niew�tpliwie
zabezpieczone w ten spos�b. Tylko przypadek oderwa� krat�, przez kt�r� wszed�,
ale inne wy-
loty kana��w by�y zamkni�te. Uda�o mu si� uciec, ale uciek� do wi�zienia.
Wszystko przepad�o! Ca�y wysi�ek Jana Valjean okaza� si� daremny. B�g odmawia�
pomocy.
Obydwaj zostali schwytani w olbrzymi�, ponur�, paj�cz� sie� �mierci. Jan Valjean
czu�, jak po jej niciach, drgaj�cych w mroku, sunie straszliwy paj�k.
Odwr�ci� si� plecami do kraty i usiad�, a raczej pad� na bruk ko�o le��cego
nieruchomo Mariusza; g�owa opad�a mu na kolana. Nie ma wyj�cia. To ju� by�a
ostatnia
kropla udr�czenia.
O kim my�la� Jan Valjean w tym ostatecznym przygn�bieniu? Nie o sobie i nie o
Mariuszu. My�la� o Kozecie.
VIII
Oddarta po�a surduta
Kiedy tak trwa� zupe�nie unicestwiony, jaka� r�ka dotkn�a jego ramienia i
odezwa� si�
cichy g�os: - Dzielimy si� p� na p�.
Cz�owiek w�r�d tych mrok�w? Nic bardziej nie przypomina snu ni� rozpacz. Janowi
Valjean wyda�o si�, �e �ni. Nie s�ysza� niczyich krok�w. Czy� to by�o mo�liwe?
Podni�s�
oczy.
Kto� sta� przed nim.
Cz�owiek ten mia� na sobie bluz� i by� boso; trzewiki trzyma� w lewej r�ce.
Najwidoczniej zdj�� je, aby podej�� niepostrze�enie.
Jan Valjean zorientowa� si� w mgnieniu oka. Spotkanie by�o niespodziewane, ale
cz�owieka tego pozna� od razu. By� to Th�nardier.
Jakkolwiek - �e tak powiemy - znienacka wyrwany ze snu, Jan Valjean, nawyk�y do
nag�ych alarm�w i zahartowany wobec niespodziewanych cios�w, kt�re trzeba w lot
parowa�,
natychmiast odzyska� ca�� przytomno�� umys�u. Zreszt� nic ju� nie mog�o
pogorszy� jego
po�o�enia; rozpaczliwo�� pewnych sytuacji nie mo�e i�� crescendo i nawet
Th�nardier nie
zdo�a� pog��bi� czarno�ci tej nocy.
Nasta�a chwila wyczekiwania.
Th�nardier podni�s� praw� r�k� do czo�a, robi�c z niej daszek, zmarszczy� brwi,
zmru�y� oczy i z lekka zacisn�� wargi, w spos�b charakterystyczny dla cz�owieka,
kt�ry z
nat�on� uwag� stara si� rozpozna�, kogo ma przed sob�. Nie uda�o mu si� to
jednak. Jak
powiedzieli�my, Jan Valjean sta� ty�em do �wiat�a, a w dodatku by� tak
zmieniony,
zakrwawiony, zab�ocony, �e nawet w bia�y dzie� nikt by go nie pozna�. Th�nardier
natomiast,
kt�remu prosto w twarz pada�o przedostaj�ce si� zza kraty �wiat�o, co prawda
piwniczne i
blade, ale dok�adne w swojej blado�ci, od razu - jak powiada wymowna, cho�
banalna
metafora - rzuci� si� w oczy Janowi Valjean. Ta nier�wno�� warunk�w wystarczy�a,
by
zapewni� Janowi Valjean przewag� w tajemniczym pojedynku, kt�ry mia�y stoczy� ze
sob�
dwie sytuacje i dwaj ludzie. Spotkanie odbywa�o si� mi�dzy Janem Valjean bez
twarzy i
Th�nardierem bez maski.
Jan Valjean spostrzeg� w lot, �e Th�nardier go nie poznaje.
Przez chwil� patrzyli na siebie w p�mroku, jak gdyby mierz�c si� nawzajem.
Th�nardier pierwszy przerwa� milczenie.
- Jak chcesz si� st�d wydosta�?
Jan Valjean nie odpowiedzia�. Th�nardier ci�gn��:
- Wytrychem tych drzwi nie otworzysz. A przecie� musisz st�d wyj��.
- To prawda - rzek� Jan Valjean.
- Ano, to podzielmy si� p� na p�.
- Co to znaczy?
- Ty zabi�e� cz�owieka. W porz�dku. A ja mam klucz.
Th�nardier wskazywa� przy tym palcem Mariusza.
- Nie znam ci� - ci�gn�� dalej - ale chc� ci pom�c. Musisz by� jednym z naszych.
Jan Valjean zaczyna� rozumie�. Th�nardier uwa�a� go za morderc�.
- S�uchaj no, kolego - rzek� Th�nardier. - Nie zabi�e� przecie cz�owieka, nie
zajrzawszy mu do kieszeni. Daj mi po�ow�, a ja otworz� ci drzwi.
Po czym, wyci�gn�wszy do po�owy gruby klucz spod dziurawej bluzy, doda�:
- Chcesz zobaczy�, jak wygl�da klucz od wolno�ci? Popatrz.
Jan Valjean sta� �jak og�upia�y�, wed�ug wyra�enia starego Corneille'a, tak
dalece, �e
nie wierzy� w�asnym oczom. Opatrzno�� objawi�a mu si� w tej ohydnej postaci,
anio� wyszed�
spod ziemi w osobie Th�nardiera.
Th�nardier wsadzi� r�k� w g��bok� kiesze� ukryt� pod bluz�, wyci�gn�� z niej
kawa�
sznura i poda� go Janowi Valjean.
- Masz - rzek�. - Daj� ci ten sznur na dodatek.
- Po co mi sznur?
- Potrzebny ci jeszcze i kamie�, ale kamie� znajdziesz na zewn�trz. Tam le�y
kupa
gruzu.
- Ale po co mi kamie�?
- Durniu! Przecie� jak masz wrzuci� tego frajera do rzeki, to musisz mie� kamie�
i
sznur, bo inaczej, b�dzie p�ywa� po wierzchu.
Jan Valjean zwin�� sznur. Ka�dy miewa takie chwile, �e machinalnie bierze to, co
mu
daj�.
Th�nardier strzeli� palcami, jakby mu przysz�a nagle pewna my�l do g�owy:
- Powiedz no mi, kolego, jak wydosta�e� si� z tego trz�sawiska? Nie mia�em
odwagi
tam wle��. Tfu! Pachniesz niepi�knie!
Po chwili doda�:
- Nie odpowiadasz mi na pytania, i masz racj�. Dobrze si� przygotowujesz do tego
cholernego kwadransa sam na sam z s�dzi� �ledczym. A przy tym, kto wcale si� nie
odzywa,
nie odezwie si� te� za g�o�no. Ale chocia� nie widz� twojej twarzy i nie znam
nazwiska, nie
wyobra�aj sobie, �ebym nie wiedzia�, kim jeste� i czego chcesz. Wiem.
Poturbowa�e� troch�
tego jegomo�cia, a teraz chcia�by� go gdzie� upchn��. Potrzebujesz rzeki, bo ona
ukryje ka�de
g�upstwo. Wydob�d� ci� z k�opotu. Pom�c zacnemu ch�opcu w tarapatach to dla mnie
wielka
frajda.
Mimo �e pochwali� Jana Valjean za milczenie, wyra�nie chcia� go wyci�gn�� na
s��wka. Tr�ci� go w rami�, aby mu si� przyjrze� z profilu, i zawo�a� nie
podnosz�c jednak
�ciszonego g�osu:
- Ale, skoro m�wimy o trz�sawisku, jeste� sko�czony g�upiec. Czemu� tam nie
wrzuci� tego cz�owieka?
Jan Valjean uparcie milcza�.
Th�nardier m�wi� dalej, podci�gaj�c a� pod grdyk� szmat�, zast�puj�c� mu krawat,
gestem, kt�ry u ludzi pe�nych powagi wyra�a najwy�szy stopie� zarozumialstwa:
- W gruncie rzeczy mo�e i post�pi�e� rozs�dnie. Robotnicy, kt�rzy jutro przyjd�
�ata�
dziur�, znale�liby ani chybi zgubionego faceta i po nitce do k��bka, pomalutku,
mo�na by
wtedy odnale�� tw�j �lad, trafi� na ciebie. Kto� przechodzi� kana�em! Kto?
Kt�r�dy wyszed�?
Czy kto widzia�, jak przechodzi�? Policja jest bardzo sprytna! Kana� jest
zdradliwy,
denuncjuje cz�owieka. Takie odkrycie to dla policji nie byle jaka gratka, zwraca
uwag�, bo
ma�o kto za�atwia swoje interesy w kana�ach. Rzeka, przeciwnie, jest dla
wszystkich. Rzeka
to prawdziwy gr�b. Po miesi�cu wy�owi� twojego frajera przy kracie w Saint-
Cloud. Ale
gwi�d� sobie na to. To ju� tylko kawa� �cierwa. Kto zabi� tego cz�owieka? Pary�!
I policja
nawet nie zaczyna �ledztwa. Dobrze� zrobi�.
Im Th�nardier by� wymowniejszy, tym Jan Valjean by� bardziej milcz�cy.
Th�nardier
zn�w go potrz�sn�� za rami�.
- No, ubijmy interes, podzielmy si�. Widzia�e� m�j klucz, teraz poka� mi swoje
pieni�dze.
Th�nardier by� dziki, drapie�ny, przebieg�y, nieco gro�ny, ale mimo wszystko
przyjacielski.
Jedno by�o dziwne, Th�nardier nie zachowywa� si� ca�kiem naturalnie, jakby by�
czym� skr�powany; chocia� nie usi�owa� stworzy� tajemniczego nastroju, m�wi�
cicho; od
czasu do czasu k�ad� palec na ustach i szepta�: �Pst!� Trudno by�o odgadn��
dlaczego. Wszak
byli sami. Jan Valjean pomy�la�, �e mo�e niedaleko w jakim� zakamarku kryj� si�
inni
bandyci i Th�nardier nie ma najmniejszej ch�ci dzieli� si� z nimi �upem.
Th�nardier odezwa� si� znowu:
- Ko�czmy. Ile ten frajer mia� w chawirze?*
Jan Valjean poszuka� w kieszeniach.
Jak pami�tamy, mia� zwyczaj zawsze nosi� przy sobie pieni�dze. Pe�ne ponurych
niespodzianek �ycie, na kt�re by� skazany, narzuca�o mu t� zasad�. Tym razem
zosta� jednak
zaskoczony: kiedy ubieg�ego wieczora wk�ada� mundur gwardii narodowej, by� tak
zatopiony
w ponurych rozmy�laniach, �e zapomnia� pugilaresu. Mia� tylko troch� drobnych w
kieszonce
od kamizelki. By�o tego oko�o trzydziestu frank�w. Wywr�ci� przesi�kni�t� b�otem
kieszonk�
i po�o�y� na murze luidora, dwie pi�ciofrank�wki i pi�� czy sze�� monet
dwudziestopi�ciocentymowych.
Th�nardier wysun�� doln� warg� i znacz�co pokr�ci� szyj�.
- Zabi�e� go za marny grosz! - rzek�.
Zacz�� poufale obmacywa� kieszenie Janowi Valjean i Mariuszowi. Jan Valjean nie
protestowa�, uwa�aj�c tylko na to, �eby sta� ty�em do �wiat�a. Przetrz�saj�c
Mariuszowi
surdut, Th�nardier z kuglarsk� zr�czno�ci� oderwa� niepostrze�enie kawa�ek po�y,
kt�ry ukry�
pod bluz�, my�l�c zapewne, �e ten kawa�ek materia�u mo�e mu si� przyda� p�niej
w
rozpoznaniu mordercy i ofiary. Nie znalaz� zreszt� nic wi�cej ponad trzydzie�ci
frank�w.
- Rzeczywi�cie - rzek�. - Ty go niesiesz, ale obaj razem wynosicie tyle co figa.
I zapominaj�c, �e m�wi� o r�wnym podziale, zabra� wszystko. Zawaha� si� tylko,
czy
wzi�� drobne pieni�dze. Ale po namy�le zagarn�� je r�wnie�, mrucz�c:
- Niech tam! Nie zarzyna si� ludzi za tak nisk� cen�. Po czym zn�w wyj�� klucz
spod
bluzy.
- Teraz, kochasiu, trzeba ci otworzy�. Tu, jak na jarmarku, p�aci si� przy
wyj�ciu.
Zap�aci�e� - wychod�!
I wybuchn�� �miechem.
Czy wy�wiadczaj�c tym kluczem przys�ug� nieznajomemu i wypuszczaj�c za t� krat�
kogo� innego, a nie siebie, mia� szczery i bezinteresowny zamiar ocalenia
mordercy? �miemy
w to w�tpi�.
Th�nardier pom�g� Janowi Valjean zarzuci� Mariusza na plecy, potem - wci�� boso,
skierowa� si� na palcach do kraty, daj�c r�k� znak, aby szed� za nim, wyjrza� na
dw�r, po�o�y�
palec na ustach i przez par� sekund sta� jakby niezdecydowany; dokonawszy
inspekcji, w�o�y�
klucz w zamek. Zasuwa ust�pi�a, a drzwi obr�ci�y si� w zawiasach bez zgrzytu ani
trzasku,
bezszelestnie. Najwidoczniej krata i zawiasy, starannie naoliwione, otwiera�y
si� cz�ciej, ni�
mo�na by�o przypuszcza�. Ta bezszelestno�� by�a z�owroga; wyczuwa�o si� w niej
zd��aj�ce
ukradkiem kroki, milcz�ce wyprawy i powroty nocnych ludzi, skradanie si�
zbrodni. �ciek
by� z pewno�ci� wsp�lnikiem jakiej� tajemniczej bandy. Ta milcz�ca krata by�a
paserk�.
Th�nardier uchyli� drzwi na tyle tylko, aby Jan Valjean m�g� si� przedosta�,
zamkn��
krat� i dwa razy przekr�ci� klucz, po czym znik� w ciemno�ciach, bez szmeru, jak
tchnienie.
Zdawa�o si�, �e chodzi na aksamitnych �apach tygrysa. W chwil� potem ohydna
opatrzno��
wr�ci�a w niewidzialne.
Jan Valjean wyszed� z kana�u.
IX
Mariusz wydaje si� martwy komu�, kto dobrze si� zna na tych rzeczach
Ostro�nie po�o�y� Mariusza na skarpie.
Wydostali si�!
Cuchn�ce wyziewy, ciemno��, groza zosta�y za nim. Zala�a go fala zdrowego,
czystego, �wie�ego, radosnego powietrza, kt�rym mo�na by�o odetchn�� pe�n�
piersi�.
Wsz�dzie doko�a cisza, ale urocza cisza chwili, w kt�rej s�o�ce zasz�o w�a�nie
na pogodnym
niebie. Zmierzch zapada�, nadchodzi�a noc, wielka wybawicielka, przyjaci�ka
tych
wszystkich, kt�rym potrzebny jest p�aszcz ciemno�ci, aby wydosta� si� z udr�ki.
Gdziekolwiek spojrze�, roztacza�o si� niebo, jak obraz bezgranicznego spokoju.
Rzeka
podp�ywa�a pod stopy Jana Valjean ze szmerem poca�unku. Z wi�z�w przy Polach
Elizejskich
dolatywa� powietrzny dialog gniazd m�wi�cych sobie dobranoc. Par� gwiazd, kt�re
przebi�y
blady b��kit zenitu, widocznych jedynie dla marzenia, po�yskiwa�o
niedostrzegalnie w
bezkresnych przestworzach. Nad g�ow� Jana Valjean wiecz�r roztacza� wszystkie
powaby
niesko�czono�ci.
By�a to pora nieokre�lona i pe�na czaru, kt�ry nie m�wi ani tak, ani nie. Do��
mroczna, �eby nie by� dostrze�onym z pewnej odleg�o�ci, do�� jasna, �eby pozna�
si� z
bliska.
Jan Valjean sta� przez chwil� urzeczony t� dostojn� i pieszczotliw� pogod�.
Zdarzaj�
si� takie minuty zapomnienia; cierpienie przestaje gn�bi� nieszcz�liwego;
wszystko zaciera
si� w my�li, spok�j spowija marzyciela, jak noc; w�r�d �wiate� zmierzchu, na
podobie�stwo
zapalaj�cego si� nieba, dusza si� rozgwie�d�a. Jan Valjean mimo woli zapatrzy�
si� na ten
ogrom jasnego mroku, kt�ry mia� nad sob�; majestatyczna cisza odwiecznego nieba
by�a dla
tego zadumanego cz�owieka orze�wiaj�c� k�piel� w zachwycie i modlitwie. Potem,
jakby
nagle wr�ci�o mu poczucie obowi�zku, nachyli� si� nad Mariuszem i zaczerpn�wszy
w d�o�
wody lekko spryska� mu twarz. Powieki Mariusza nie drgn�y, ale rozchylone usta
oddycha�y.
Jan Valjean mia� ju� powt�rnie zanurzy� r�k� w rzece, kiedy nagle dozna�
przykrego
uczucia, �e za nim stoi kto�, kogo on nie widzi. Wspomnieli�my ju� na innym
miejscu o tym
wra�eniu, kt�re zna ka�dy z nas.
Odwr�ci� si�.
Rzeczywi�cie, kto� sta� za nim, podobnie jak przed chwil� w kanale.
Wysoki m�czyzna, ubrany w d�ugi surdut, z r�kami za�o�onymi na piersi,
trzymaj�c
w prawej r�ce lask� z o�owian� ga�k�, sta� w odleg�o�ci paru krok�w za Janem
Valjean
pochylonym nad Mariuszem.
W wieczornym mroku wydawa� si� zjaw�. Prostak przerazi�by si� go z powodu
ciemno�ci, cz�owiek my�l�cy - z powodu laski.
Jan Valjean pozna� Javerta.
Czytelnik odgad� zapewne, �e cz�owiekiem tropi�cym Th�nardiera by� w�a�nie
Javert.
Javert po nieoczekiwanym wydostaniu si� z barykady poszed� do prefektury
policji, tam na
kr�tkiej audiencji z�o�y� ustny meldunek samemu prefektowi i niezw�ocznie obj��
na nowo
s�u�b�; polega�a ona - jak wiemy ze znalezionej przy nim kartki - na
obserwowaniu grobli na
prawym brzegu rzeki, w okolicy P�l Elizejskich, kt�ra od pewnego czasu
przyci�ga�a uwag�
policji. Tu spostrzeg� Th�nardiera i zacz�� go tropi�. Reszt� wiemy.
Czytelnik zrozumia� te� niew�tpliwie, �e us�u�ne otwarcie kraty przed Janem
Valjean
by�o zr�cznym podst�pem Th�nardiera.
Czu�, �e Javert nadal czeka; cz�owiek �cigany ma w�ch niezawodny; trzeba by�o
rzuci� jak�� ko�� temu ogarowi. Morderca - co za gratka! Nie marnuje si� takiej
sposobno�ci.
Wypuszczaj�c Jana Valjean z kana�u, jako swego zast�pc�, Th�nardier dawa�
policji �up,
naprowadza� j� na inny �lad, kaza� jej zapomnie� o sobie dla innej, wi�kszej
sprawy,
wynagradza� Javerta za czekanie, co zawsze pochlebia wywiadowcy, zarabia�
trzydzie�ci
frank�w i liczy�, �e dzi�ki tej dywersji zdo�a umkn��.
Jan Valjean wpad� z jednej opresji w drug�.
Takie dwa spotkania, jedno po drugim, po Th�nardierze Javert - to ci�ka pr�ba.
Javert nie pozna� Jana Valjean, kt�ry - jak powiedzieli�my - by� ogromnie
zmieniony.
Nie rozpl�t� r�k, niedostrzegalnym ruchem �cisn�� tylko mocniej lask� i zapyta�
spokojnie i
lakonicznie:
- Kto pan jest?
- Ja.
- Jaki ja?
- Jan Valjean.
Javert w�o�y� lask� w z�by, zgi�� kolana, pochyli� tu��w, po�o�y� na ramionach
Jana
Valjean pot�ne r�ce, kt�re wpi�y si� w nie jak kleszcze, przyjrza� mu si�
uwa�nie i pozna�
go. Twarze ich styka�y si� prawie ze sob�. Spojrzenie Javerta by�o straszne.
Jan Valjean nie pr�bowa� si� uwolni� z u�cisku Javerta, jak lew, kt�ry nie
broni�by si�
przed pazurami rysia.
- Inspektorze Javert - rzek� - jestem w pana mocy. Zreszt� ju� od rana uwa�am
si� za
pa�skiego wi�nia. Nie po to da�em panu m�j adres, �eby ucieka�. Niech mnie pan
bierze!
Ale prosz� mi zrobi� jedn� �ask�.
Javert zdawa� si� nie s�ysze�. Utkwi� w Janie Valjean nieruchome �renice.
Zmarszczy�
brod� i wysun�� wargi w kierunku nosa, znak gro�nej zadumy. Wreszcie pu�ci� Jana
Valjean,
wyprostowa� si� jednym ruchem, uj�� pe�n� gar�ci� ga�k� laski i jak we �nie
wyszepta� raczej,
ni� wym�wi� pytanie:
- Co pan tu robi? I kim jest ten drugi cz�owiek?
M�wi� nadal do Jana Valjean �pan�. Jan Valjean odpowiedzia� i dopiero d�wi�k
jego
g�osu jakby obudzi� Javerta:
- O nim w�a�nie chcia�em m�wi�. Mn� mo�e pan rozporz�dza� do woli, ale wpierw
prosz� pom�c mi odnie�� go do domu. O to jedno prosz�.
Twarz Javerta skurczy�a si�, jak mu si� to zdarza�o, ilekro� kto� pr�bowa�
prosi� go o
jakie� ust�pstwa. Ale nie odpowiedzia� odmownie.
Schyli� si� znowu, wyci�gn�� z kieszeni chustk�, umoczy� j� w wodzie i otar�
zakrwawione czo�o Mariusza.
- Ten cz�owiek by� na barykadzie - rzek� p�g�osem, jakby do siebie. - To jego
nazywano Mariuszem.
Javert - szpicel pierwszorz�dnej jako�ci - wszystko wypatrzy�, pods�ucha�,
wymyszkowa� i zakarbowa� w pami�ci, cho� s�dzi�, �e umrze, szpiegowa� nawet
bliski ju�
agonii, i na pierwszym stopniu, wiod�cym do grobu, jeszcze zbiera� informacje.
Wzi�� Mariusza za r�k�, szukaj�c pulsu.
- On jest ranny - rzek� Jan Valjean.
- On umar� - odpar� Javert.
Jan Valjean odpowiedzia�:
- Nie, jeszcze nie.
- Wi�c pan go przyni�s� tutaj z barykady? - zapyta� Javert.
Musia� by� niezwykle poch�oni�ty swoimi my�lami, skoro nie wypytywa� o t� dziwn�
drog� ocalenia przez kana�y i nie spostrzeg� nawet, �e Jan Valjean na pytanie
odpowiedzia�
mu milczeniem.
Jan Valjean za� zdawa� si� by� ow�adni�ty jedn� my�l�.
Odezwa� si� znowu:
- Mieszka na Bagnie, na ulicy Panien Kalwaryjskich, u dziadka... Zapomnia�em
nazwiska.
Si�gn�� do surduta Mariusza, wydoby� pugilares, otworzy� go i poda� Javertowi
wraz z
zapisan� przez Mariusza kartk�.
Tyle jeszcze �wiat�a drga�o w powietrzu, �e mo�na by�o czyta�. Zreszt� Javert
mia�
kocie, fosforyzuj�ce oczy nocnych ptak�w. Odcyfrowa� par� s��w skre�lonych przez
Mariusza i mrukn��:
- Gillenormand, ulica Panien Kalwaryjskich sze��.
Po czym zawo�a�:
- Doro�ka!
Pami�tamy, �e na wszelki wypadek doro�ka czeka�a na niego.
Javert zatrzyma� portfel Mariusza.
Po chwili doro�ka, skr�ciwszy na zjazd do wodopoju, stan�a na skarpie, Mariusza
u�o�ono na tylnym siedzeniu, a Javert usiad� obok Jana Valjean na przedniej
�aweczce.
Zatrza�ni�to drzwiczki i doro�ka potoczy�a si� szybko, zmierzaj�c nadrzecznymi
bulwarami w kierunku placu Bastylii.
Oddalili si� od Sekwany i wjechali do miasta. Doro�karz, czarna sylwetka na
ko�le,
ok�ada� batem chude konie. W doro�ce panowa�a lodowata cisza. Nieruchomy
Mariusz,
oparty plecami o poduszki w g��bi powozu, z g�ow� opad�� na piersi, ze
zwieszonymi r�kami
i sztywnymi nogami, zdawa� si� ju� tylko czeka� na trumn�; Jan Valjean wygl�da�
jak cie�, a
Javert jak g�az, i w tej wype�nionej mrokiem doro�ce, kt�rej wn�trze, ilekro�
przeje�d�ali
ko�o latarni, ukazywa�o si� w niebieskawym �wietle, jak w blasku b�yskawicy,
przypadek
po��czy� w jakiej� z�owrogiej konfrontacji trzy tragiczne odmiany spokoju:
trupa, widmo i
pos�g.
X
Powr�t syna marnotrawnego, kt�ry strwoni� swoje �ycie
Za ka�dym wstrz�sem doro�ki kropla krwi spada�a z w�os�w Mariusza. By�a ju�
ciemna noc, kiedy doro�ka zajecha�a przed dom pod numerem sz�stym na ulicy
Panien
Kalwaryjskich. Javert wysiad� pierwszy, jednym spojrzeniem sprawdzi� numer nad
bram� i
podni�s�szy ci�ki m�otek z kutego �elaza, przyozdobiony staro�wieck� mod�
koz�em
bod�cym satyra, gwa�townie zastuka�. Drzwi uchyli�y si�, Javert popchn�� je.
Wyjrza� zza
nich dozorca, zaspany, ziewaj�cy, ze �wiec� w r�ku.
W domu wszyscy spali. W dzielnicy Bagno ludzie wcze�nie chodz� spa�, zw�aszcza w
czasie rozruch�w. Ta zacna, stara dzielnica, przera�ona rewolucj�, szuka
ucieczki we �nie, jak
dzieci, kt�re spodziewaj�c si� przyj�cia Baby Jagi, czym pr�dzej chowaj� g�ow�
pod ko�dr�.
Tymczasem Jan Valjean i wo�nica wynosili Mariusza z doro�ki; Jan Valjean uj�� go
pod pachy, a wo�nica pod kolana.
Nios�c Mariusza Jan Valjean wsun�� mu r�k� pod podarte ubranie, przy�o�y� j� do
piersi i upewni� si�, �e serce jeszcze bije. Bi�o nawet nieco mocniej, jakby
wstrz�sy doro�ki
pobudzi�y je troch� do �ycia.
Javert zapyta� str�a tonem, jaki przystoi rz�dowi przemawiaj�cemu do dozorcy w
domu rebelianta:
- Mieszka tu niejaki Gillenormand?
- Tak. Czego pan sobie �yczy?
- Odnosz� mu syna.
- Syna? - powt�rzy� og�upia�y dozorca.
- Nie �yje.
Jan Valjean, kt�ry sta� za Javertem obdarty i brudny i na kt�rego dozorca
patrzy� z
przera�eniem, przecz�co pokr�ci� g�ow�.
Dozorca patrzy� i zdawa� si� nie rozumie� ani s��w Javerta, ani znak�w Jana
Valjean.
Javert m�wi� dalej:
- Poszed� na barykad�, a teraz macie go z powrotem.
- Na barykad�! - zawo�a� dozorca.
- Zgin��. Id�cie obudzi� ojca.
Dozorca ani drgn��.
- Pr�dzej! - krzykn�� Javert. I doda�: - Jutro b�dzie tu pogrzeb.
Dla Javerta wszystkie wydarzenia uliczne by�y nieodwo�alnie posegregowane, co
jest
podstaw� dozoru i czujno�ci; ka�de mia�o swoj� przegr�dk�; wszystkie mo�liwe
zdarzenia
mia�y swoje szufladki, z kt�rych wychodzi�y, stosownie do okoliczno�ci, w
rozmaitych
dozach; na ulicy mog�y mie� miejsce burdy, rozruchy, karnawa� i pogrzeb.
Dozorca obudzi� tylko Baskijczyka; Baskijczyk obudzi� Nikolet�; Nikoleta
obudzi�a
ciotk� Gillenormand. Dziadka zostawiono w spokoju, uwa�aj�c, �e zawsze do��
wcze�nie
dowie si� o nieszcz�ciu.
Mariusz zosta� wniesiony na pierwsze pi�tro, tak �e nikt tego nie s�ysza� w
innych
cz�ciach domu, i u�o�ony na starej kanapie w przedpokoju. Kiedy Baskijczyk
pobieg� po
lekarza, a Nikoleta otwiera�a szaf� z bielizn�, Jan Valjean poczu�, �e Javert
dotyka jego
ramienia. Zrozumia� i zszed� na d�, Javert szed� za nim. Dozorca patrzy� na ich
odej�cie tak
jak na ich przybycie - z zaspanym przera�eniem.
Wsiedli do doro�ki, doro�karz wskoczy� na kozio�.
- Inspektorze Javert - rzek� Jan Valjean - niech mi pan wy�wiadczy jeszcze jedn�
�ask�.
- Jak�? - spyta� szorstko Javert.
- Prosz� pozwoli�, �ebym wst�pi� na chwil� do domu. Potem zrobi pan ze mn�, co
chce.
Javert milcza� chwil� z brod� wsuni�t� w ko�nierz surduta, po czym spu�ci� szyb�
powozu i rzek� do doro�karza:
- Jed�cie na ulic� Cz�owieka Zbrojnego siedem.
XI
Zachwiany absolut
Przez ca�� drog� nie otworzyli ust.
Czego chcia� Jan Valjean? Doko�czy� tego, co rozpocz��; zawiadomi� Kozet�,
powiedzie� jej, gdzie jest Mariusz, udzieli� jej mo�e jakich� innych u�ytecznych
wskaz�wek i
- o ile mo�no�ci - wyda� ostatnie dyspozycje. Je�li idzie o niego samego, o jego
osob�, to
wszystko si� sko�czy�o; by� schwytany przez Javerta i nie stawia� oporu. Mo�e
komu innemu
na jego miejscu przysz�aby do g�owy mglista my�l o sznurze otrzymanym od
Th�nardiera i o
kracie pierwszego wi�zienia, kt�re go czeka�o; ale od czasu spotkania z biskupem
Jan Valjean
�ywi� - podkre�lamy to - g��boki, religijny wstr�t do targni�cia si� na �ycie
ludzkie, cho�by na
swoje w�asne.
Samob�jstwo, ten tajemniczy gwa�t wobec niewiadomego, kt�re w pewnej mierze
spowodowa� mo�e �mier� duszy, by�o dla Jana Valjean post�pkiem niemo�liwym.
Przy wylocie ulicy Cz�owieka Zbrojnego doro�ka stan�a; uliczka by�a za w�ska
dla
pojazd�w. Javert i Jan Valjean wysiedli. Doro�karz pokornie zwr�ci� uwag�
�szanownego
pana inspektora�, �e utrechcki aksamit doro�ki jest ca�y poplamiony krwi�
zamordowanego i
b�otem mordercy. Tyle zrozumia� z ca�ej historii. Doda�, �e nale�y mu si�
odszkodowanie.
R�wnocze�nie wyci�gn�� z kieszeni ksi��eczk�, prosz�c, �eby pan inspektor by�
�askaw
napisa� mu �malutkie za�wiadczenie wzgl�dem tego�.
Javert odepchn�� ksi��eczk� podsuwan� mu przez doro�karza i zapyta�:
- Ile wam si� nale�y razem z czekaniem i kursem?
- Teraz jest kwadrans po si�dmej - odpowiedzia� doro�karz. - A obicie by�o
ca�kiem
nowe. Osiemdziesi�t frank�w, panie inspektorze.
Javert wyj�� z kieszeni cztery napoleony i odprawi� doro�karza. Jan Valjean
pomy�la�,
�e Javert ma zamiar doprowadzi� go pieszo na posterunek przy ulicy Bia�ych
P�aszczy albo
na posterunek ko�o Archiwum, kt�re znajduj� si� bardzo blisko.
Weszli w ulic�. Jak zwykle by�a pusta. Javert szed� za Janem Valjean. Doszli do
numeru si�dmego. Jan Valjean zastuka�. Brama otwar�a si�.
- Dobrze - rzek� Javert. - Id� pan na g�r�. I doda� dziwnym tonem, jakby zadawa�
sobie gwa�t m�wi�c te s�owa:
- Zaczekam tutaj.
Jan Valjean spojrza� na Javerta. Taki spos�b post�powania nie le�a� w zwyczajach
inspektora. Jednak�e nie zdziwi� si�, �e Javert okazuje mu pewne wynios�e
zaufanie, zaufanie
kota, kt�ry pozwala myszy porusza� si� swobodnie w zasi�gu swoich pazur�w, tym
bardziej
�e sam by� ca�kowicie zdecydowany odda� si� w jego r�ce i sko�czy� raz ze
wszystkim.
Pchn�� drzwi, wszed� do domu, krzykn�� dozorcy, kt�ry le��c w ��ku poci�gn�� za
sznurek.
�To ja�, i wszed� na schody.
Znalaz�szy si� na pierwszym pi�trze, przystan�� na chwil�. Ka�da droga m�ki ma
swoje stacje. Okno nad podestem by�o otwarte. Jak w wielu starych domach, okno
o�wietlaj�ce klatk� schodow� wychodzi�o na ulic�. Stoj�ca naprzeciwko latarnia
rzuca�a nieco
�wiat�a na stopnie, co pozwala�o oszcz�dza� na o�wietleniu.
Jan Valjean wychyli� g�ow� przez okno, mo�e chc�c zaczerpn�� �wie�ego powietrza,
a
mo�e po prostu machinalnie. Wyjrza� na ulic�. By�a kr�tka i latarnia o�wietla�a
j� od jednego
ko�ca do drugiego. Jana Valjean porazi�o zdumienie; na ulicy nie by�o nikogo.
Javert odszed�.
XII
Dziadek
Baskijczyk i dozorca wnie�li do salonu Mariusza le��cego ci�gle nieruchomo na
tej
samej kanapie, na kt�rej po�o�ono go po przyje�dzie. Nadbieg� wezwany lekarz.
Ciotka Gille-
normand wsta�a z ��ka. Ciotka Gillenormand kr�ci�a si� zal�kniona po pokoju,
�ama�a r�ce i
wzdycha�a: �O Bo�e! Czy to mo�liwe?!�, i dodawa�a od czasu do czasu: �Wszystko
b�dzie
poplamione krwi�!� Do niczego innego nie by�a zdolna. Ale gdy min�o pierwsze
przera�enie, nawet i ona zdoby�a si� na filozoficzn� ocen� sytuacji, kt�ra
wyrazi�a si� w
okrzyku: �To musia�o si� tak sko�czy�!� Nie doda�a jednak: �A nie m�wi�am!�, jak
zazwyczaj m�wi si� w takich razach.
Na polecenie lekarza ustawiono ko�o kanapy polowe ��ko. Lekarz zbada� Mariusza
i
stwierdziwszy, �e puls bije, �e rana na piersi nie jest g��boka i krew w
k�cikach ust pochodzi
z nozdrzy, kaza� po�o�y� rannego p�asko, bez poduszki, g�ow� r�wno z cia�em, a
nawet nieco
ni�ej, i obna�y� pier�, aby u�atwi� oddychanie. Panna Gillenormand widz�c, �e
rozbieraj�
Mariusza, przesz�a do swego pokoju. Zabra�a si� do odmawiania r�a�ca. Mariusz
nie mia�
�adnych wewn�trznych obra�e�. Kula, odbiwszy si� od pugilaresu, zboczy�a i
obsun�a si� po
�ebrach, powoduj�c rozdarcie szpetne, ale nieg��bokie, a wi�c i niegro�ne. W
d�ugiej
podziemnej w�dr�wce ko�ci z�amanego obojczyka uleg�y przemieszczeniu i to
rzeczywi�cie
by�o powa�ne. Na ramionach by�y wyra�ne ci�cia szabl�. �adna szrama nie szpeci�a
twarzy;
ca�a g�owa natomiast by�a posiekana; jak gro�ne oka�� si� te rany? Czy przeci�y
tylko sk�r�?
Czy naruszy�y czaszk�? Tego na razie nie mo�na by�o orzec. Powa�ny symptomat
stanowi�o
spowodowane przez te rany omdlenie; z takiego omdlenia cz�owiek nie zawsze si�
budzi.
Ponadto up�yw krwi wycie�czy� rannego. Barykada ochroni�a Mariusza przed razami
poni�ej
pasa.
Baskijczyk i Nikoleta darli p��tno i przygotowywali banda�e. Nikoleta zszywa�a
je,
Baskijczyk zwija�. Poniewa� nie by�o szarpi, lekarz zatamowa� prowizorycznie
krew
tamponami z waty. Obok ��ka, na stole, gdzie le�a�y narz�dzia chirurgiczne,
pali�y si� trzy
�wiece. Lekarz obmy� Mariuszowi twarz i w�osy zimn� wod�. W jednej chwili ca�e
wiadro
zabarwi�o si� na czerwono. Od�wierny ze �wiec� w r�ku przy�wieca� lekarzowi.
Lekarz zamy�li� si� smutnie. Od czasu do czasu przecz�co kr�ci� g�ow�, jakby
odpowiada� na jakie� pytanie, kt�re sobie stawia� w duchu. Z�y to znak dla
chorego takie
tajemnicze rozmowy lekarza z samym sob�.
Kiedy lekarz ociera� Mariuszowi twarz i lekko dotyka� palcem powiek, ci�gle
zamkni�tych, drzwi w g��bi salonu otwar�y si� i pojawi�a si� w nich blada,
wysoka posta�.
By� to dziadek.
Od dw�ch dni pan Gillenormand by� podniecony, oburzony i niespokojny z powodu
rozruch�w. Ubieg�ej nocy nie m�g� spa� i przez ca�y dzie� by� rozgor�czkowany.
Po�o�y� si�
bardzo wcze�nie, polecaj�c zaryglowa� wszystkie drzwi, i zmo�ony zm�czeniem
zdrzemn��
si�.
Starcy maj� lekki sen; pok�j pana Gillenormand przylega� do salonu i mimo
wszelkich
ostro�no�ci ha�as obudzi� go. Zdziwiony smug� �wiat�a pod drzwiami, wsta� z
��ka i po
omacku wszed� do salonu.
Zdumiony sta� w progu, z r�k� opart� na klamce uchylonych drzwi, z g�ow�
trz�s�c�
si� i nieco pochylon� naprz�d, owini�ty w szlafrok bia�y, prosty i g�adki niczym
ca�un;
wygl�da� jak widmo zagl�daj�ce do grobu.
Zobaczy� ��ko, a na nim m�odzie�ca we krwi, bia�ego bia�o�ci� wosku, jego
zamkni�te oczy, rozchylone usta, sine wargi, nagie a� do pasa cia�o, ca�e w
szkar�atnych
ranach, nieruchome, jaskrawo o�wietlone.
Dziadek zadr�a� od st�p do g��w tak silnie, jak zesztywnia�e cia�o zadr�e� mo�e;
oczy
o po��k�ych ze staro�ci bia�kach zasnu�a szklista pow�oka, ca�� twarz w jednej
chwili pory�y
ziemiste bruzdy upodobniaj�c j� do trupiej czaszki, ramiona zwis�y, jakby p�k�a
w nich jaka�
spr�yna, i os�upienie wyrazi�o si� w rozwarciu starych, dr��cych d�oni, kolana
ugi�y si� do
przodu, ukazuj�c przez otwarte po�y szlafroka wychud�e, go�e nogi z naje�onymi,
siwymi
w�osami.
- Mariusz - wyszepta�.
- Prosz� pana - rzek� Baskijczyk - w�a�nie przynie�li panicza. Poszed� na
barykad� i...
- Nie �yje! - krzykn�� starzec straszliwym g�osem. - A! Zb�j!
Naraz jaka� upiorna przemiana zasz�a w tym stuletnim starcu, kt�ry wyprostowa�
si�
jak m�ody ch�opak.
- Panie - rzek� - pan jest lekarzem. Zechciej jedno mi powiedzie�. On nie �yje,
prawda?
Lekarz milcza�, pe�en niepokoju.
Pan Gillenormand za�ama� r�ce i wybuchn�� przera�liwym �miechem.
- Nie �yje! Nie �yje! Zgin�� na barykadzie! Z nienawi�ci do mnie! Mnie na z�o��!
Ach,
ty krwiopijco! To tak do mnie wracasz! Dolo moja nieszcz�sna! On nie �yje!
Podszed� do okna, otworzy� je na ro�cie�, jakby si� dusi�, i zwr�cony twarz� do
ciemno�ci, zacz�� m�wi� do nocy spowijaj�cej ulic�:
- Poci�ty, pokrajany, zar�ni�ty, zamordowany, posiekany, por�bany na kawa�ki!
Widzicie go, tego �otra! Wiedzia� dobrze, �e czekam na niego, �e kaza�em
sprz�tn�� jego
pok�j, �e powiesi�em sobie nad ��kiem jego portret z czas�w, kiedy by� jeszcze
dzieckiem.
Wiedzia� dobrze, �e m�g� wr�ci�, �e wzywa�em go od dawna, �e ca�ymi wieczorami
siedz�
przy kominku z r�koma za�o�onymi na kolanach, nie wiedz�c, co robi�, �e
zg�upia�em z tego
wszystkiego. Wiedzia�e� dobrze, �e wystarczy�oby ci wr�ci� i powiedzie�: �To
ja�, a by�by�
panem domu, a ja s�ucha�bym si� ciebie i m�g�by� robi�, co zechcesz, z tym
starym safandu��
twoim dziadkiem. Wiedzia�e� to, ale powiedzia�e�: �Nie! Nie p�jd�! To
rojalista!� I poszed�e�
na barykady po �mier�, mnie na z�o��! �eby si� zem�ci� za to, co ci kiedy�
powiedzia�em o
jego wysoko�ci ksi�ciu de Berry! To haniebne! K�ad�cie si� do ��ka i �pijcie
spokojnie! On
nie �yje. Oto moje przebudzenie.
Lekarz, kt�ry teraz mia� drugi pow�d do niepokoju, zostawi� na chwil� Mariusza,
podszed� do pana Gillenormand i uj�� go za r�k�. Starzec odwr�ci� si�, spojrza�
na niego
nabieg�ymi krwi� oczyma o rozszerzonych �renicach i rzek� spokojnie:
- Dzi�kuj�, nie trzeba mi pa�skiej pomocy. Jestem spokojny, jestem m�czyzn�,
widzia�em �mier� Ludwika XVI, umiem znosi� do�wiadczenia losu. Straszna jest
tylko my�l,
�e te wasze gazety s� wszystkiemu winne! B�dziecie mie� swoich pismak�w,
gadu��w,
adwokat�w, m�wc�w, trybuny, dyskusje, post�p, nauczanie, prawa cz�owieka,
wolno�� prasy
- ale patrzcie, w jakim stanie przynios� wam do domu wasze dzieci! O Mariuszu!
To
okropne! Zabity! Umar� przede mn�! Barykada! A rozb�jnik! Doktorze, pan mieszka,
zdaje
mi si�, w naszej dzielnicy. Znam pana doskonale. Widuj� czasem przez okno pa�ski
kabriolet.
Powiem panu, �e by�by pan w b��dzie, s�dz�c, �e si� gniewam. Nie, nie mo�na si�
przecie�
gniewa� na nieboszczyka. To by�aby g�upota. Ale, widzi pan, ja go wychowa�em od
dziecka,
by�em ju� stary, kiedy on by� jeszcze malutki. Bawi� si� w Tuileriach, chodzi�
tam ze swoj�
�opatk� i krzese�kiem, a do�ki, kt�re on kopa�, ja wyr�wnywa�em lask�, �eby go
dozorcy nie
�ajali. A� pewnego dnia on zawo�a�: �Precz z Ludwikiem XVIII�, i poszed� sobie.
To nie moja
wina. By� r�owy i jasnow�osy. Nie mia� matki. Czy pan zauwa�y�, �e wszystkie
ma�e dzieci
maj� jasne w�osy? Ciekawym dlaczego? Jest synem jednego z tych zb�j�w znad
Loary. Ale
dzieci nie s� odpowiedzialne za zbrodnie swoich ojc�w. Pami�tam go, jak by�, ot
- taki. Nie
umia� wym�wi� �d�. Szczebiota� s�odko i niewyra�nie jak ptaszek. Pami�tam, �e
raz przed
Herkulesem Farnezyjskim ludzie otoczyli go i nie mogli si� na niego napatrze�,
takie to by�o
�liczne dziecko! Jak z obrazka! Krzycza�em na niego, wygra�a�em mu lask�, ale on
wiedzia�,
�e to �arty. Z rana, kiedy wchodzi� do mojego pokoju, zrz�dzi�em, ale mia�em
wra�enie, �e to
wchodzi promie� s�oneczny. Cz�owiek nie mo�e si� oprze� tym szkrabom. Jak raz
chwyc� za
serce, to ju� nie puszcz�! Ale te� i prawda, �e drugiego tak rozkosznego dziecka
nie by�o na
�wiecie. A teraz, co mi pan powiesz o waszych Lafayette'ach, Beniaminach
Constant i innych
Tircuy de Corcelles, kt�rzy mi go zabili? Tego nie mo�na pu�ci� p�azem!
Zbli�y� si� do bladego i nieruchomego Mariusza, nad kt�rym pochyla� si� lekarz,
i
znowu za�ama� d�onie. Blade wargi starca porusza�y si� machinalnie; wydobywa�y
si� z nich,
niby rz 꿹 cy oddech, niewyra�nie, ledwo dos�yszalne s�owa:
- A potw�r bez serca! A klubista! Zbrodniarz! Septembrzysta!
Konaj�cy robi� trupowi ciche wym�wki.
Powoli jednak, jako �e wybuchy wewn�trzne zawsze musz� znale�� sobie uj�cie,
s�owa zacz�y si� znowu uk�ada� w pe�ne zdania; ale starzec nie mia� ju� si�y
ich wymawia�:
g�os mia� tak g�uchy i przygaszony, jakby dochodzi� z drugiego brzegu otch�ani:
- Wszystko mi jedno, i ja te� umr� nied�ugo. I powiedzie�, �e ka�da dzierlatka w
Pary�u czu�aby si� szcz�liwa uszcz�liwiaj�c tego �otra! A to �ajdak! Zamiast
si� bawi� i
u�ywa� �ycia poszed� si� bi� i da� si� podziurawi� jak ostatni dure�! Po co? Za
co? Za
Republik�! Zamiast p�j�� na ta�ce �Pod Strzech�, jak przystoi m�odym ch�opcom!
Marnuj�
swoje m�ode lata. Republika! �liczna mi bzdura! Nieszcz�sne matki, rod�cie�
teraz �adnych
ch�opc�w! Ano, umar�! B�d� dwa pogrzeby naraz. Wi�c take� si� urz�dzi� dla
pi�knych oczu
genera�a Lamarque! Co ci dobrego zrobi� ten genera� Lamarque! R�baj�o! Gadu�a!
Straci�
�ycie dla trupa! Nie, mo�na oszale�! Kto to zrozumie? W dwudziestym roku �ycia!
I nawet
nie odwr�ci� g�owy, �eby spojrze�, czy nie zostawia kogo� za sob�. Tak, teraz
biedni starcy
musz� umiera� samotnie. Zdychaj w swojej dziurze, puchaczu! Ha, pi�knie, tym
lepiej, po
prawdzie spodziewa�em si� tego, �e to mnie od razu zabije. Jestem za stary, mam
sto lat, mam
sto tysi�cy lat, ju� od dawna mam prawo umrze�. Taki cios to koniec, sta�o si�,
co za
szcz�cie! Po co mu podtyka� pod nos amoniak, te wszystkie mikstury? Tracisz
tylko czas,
g�upi lekarzu. Popatrz, on ju� umar�, umar� naprawd�! Ja si� na tym znam, bo te�
jestem
umar�y. Nie zrobi� tego po�owicznie! Tak, czasy s� �ajdackie, �ajdackie,
�ajdackie! Oto co
my�l� o was, o waszych ideach, o waszych systemach, o waszych mistrzach, o
waszych wy-
roczniach, o waszych uczonych, o waszych �otrach pisarzach, o waszych ga�ganach
filozofach
i wszystkich rewolucjach, kt�re od sze��dziesi�ciu lat p�osz� stada kruk�w w
Tuileriach! A �e
nie mia�e� nade mn� lito�ci, daj�c si� zabi� w taki spos�b, nie b�d� czu� ani
krzty �alu z
powodu twojej �mierci, s�yszysz, morderco?
W tej chwili Mariusz powoli uni�s� powieki i wzrok jego, przymglony jeszcze
zadziwieniem letargicznym, spocz�� na panu Gillenormand.
- Mariuszu! - krzykn�� starzec. - Mariuszu! Najdro�szy Mariuszu! Moje dziecko!
Synu
m�j ukochany! Otwierasz oczy, patrzysz na mnie! �yjesz, dzi�ki ci!
I pad� zemdlony.
Ksi�ga czwarta
Javert wykolejony
Javert opu�ci� ulic� Cz�owieka Zbrojnego wolnym krokiem. Po raz pierwszy w �yciu
szed� ze spuszczon� g�ow� i po raz pierwszy r�wnie� za�o�y� r�ce w ty�.
A� do tego dnia z dw�ch gest�w Napoleona Javert przyj�� tylko ten, kt�ry wyra�a�
niez�omn� decyzj� - r�ce skrzy�owane na piersi; ten, kt�ry wyra�a niepewno�� -
r�ce
za�o�one w ty� - by� mu nie znany. Teraz zasz�a w nim jaka� przemiana: powolne
ruchy i ca�a
ponura posta� wyra�a�y g��bok� rozterk�.
Zag��bi� si� w ciche ulice.
Szed� jednak w okre�lonym kierunku.
Obra� najkr�tsz� drog� do Sekwany, dotar� do Wybrze�a Wi�z�w, przeszed� nim
wzd�u� rzeki, min�� plac Greve i zatrzyma� si� w pewnej odleg�o�ci od
komisariatu na placu
Ch�telet, ko�o mostu Marii Panny. Mi�dzy tym mostem i mostem Wymiany z jednej
strony a
Wybrze�em M�gisserie i Wybrze�em Kwiatowym z drugiej Sekwana tworzy rodzaj
kwadratowego jeziora, przez kt�re przep�ywa wartki pr�d.
To miejsce jest postrachem wszystkich �egluj�cych po rzece.
Nie ma nic niebezpieczniejszego nad ten pr�d wzburzony, �ci�ni�ty w owej epoce
s�upami m�yna dzi� ju� rozebranego. Dwa mosty, tak bliskie siebie, zwi�kszaj�
jeszcze
niebezpiecze�stwo; woda p�dzi jak oszala�a pod ich arkadami. Toczy swoje
szerokie, gro�ne
fale, t�oczy si� i spi�trza; nurt napiera na filary, jakby je chcia� wyrwa�
p�ynnymi powrozami.
Kto tam wpadnie, nie wyp�ywa ju� na powierzchni�: ton� tutaj najlepsi p�ywacy.
Javert opar�
si� �okciami o parapet, brod� uj�� w d�onie i machinalnie zanurzywszy palce w
g�ste faworyty
zamy�li� si�. Prze�y� co� nowego, jak�� rewolucj�, jak�� katastrof�; mia� si�
nad czym
zastanawia�. Cierpia� bardzo.
Od kilku godzin przesta� by� cz�owiekiem nieskomplikowanym. By� g��boko
poruszony; ten umys�, tak jasny w swojej �lepocie, zatraci� swoj� przejrzysto��;
ten kryszta�
zosta� zm�cony. Javert czu�, �e poczucie obowi�zku rozdwaja si� w jego
�wiadomo�ci, i nie
m�g� tego zatai� przed sob�. Kiedy tak niespodzianie spotka� Jana Valjean na
grobli nad
Sekwan�, dozna� uczucia wilka odzyskuj�cego swoj� zdobycz i psa odnajduj�cego
swojego
pana.
Widzia� przed sob� dwie drogi, obie jednako proste, ale by�o ich dwie i to go
przera�a�o, jego, kt�ry w ca�ym swym �yciu zna� tylko jedn� prost� drog�.
Bolesn� udr�k�
powi�ksza� fakt, �e te drogi by�y rozbie�ne. Jedna wyklucza�a drug�. Kt�ra by�a
s�uszna?
Znajdowa� si� w sytuacji nie do opisania. Zawdzi�cza� �ycie z�oczy�cy, przyj��
ten d�ug i
sp�aci� go, wbrew samemu sobie stan�� na r�wni z przest�pc� i odp�aci� mu
przys�ug� za
przys�ug�; dopu�ci� do tego, aby mu kto� powiedzia�: �Mo�esz i��, i z kolei
powiedzie� mu:
�Jeste� wolny!�, po�wi�ci� dla pobudek osobistych obowi�zek, t� powinno��
ka�dego
cz�owieka, i czu�, �e w tych pobudkach osobistych kryje si� co�, co jest tak�e
powinno�ci�
ka�dego cz�owieka, i to mo�e powinno�ci� wy�szego rz�du; zdradzi� spo�ecze�stwo,
�eby
pozosta� wiernym sumieniu; widzie�, �e wszystkie te absurdy sta�y si�
rzeczywisto�ci� i
zwali�y na niego - oto czym by� zdruzgotany. Jedno go zdumia�o - �e Jan Valjean
darowa� mu
�ycie, i jedno wprowadzi�o go w stan os�upienia, �e on, Javert, darowa� �ycie
Janowi Valjean.
Co si� z nim dzia�o? Szuka� samego siebie i nie m�g� odnale��. Co teraz zrobi�?
Odda� Jana Valjean w r�ce policji - �le; zostawi� go na wolno�ci - �le. W
pierwszym
wypadku cz�owiek reprezentuj�cy w�adz� stoczy�by si� ni�ej od cz�owieka z galer;
w drugim
przest�pca stawa� si� wy�szy nad prawo i depta� je. W obu wypadkach Javert
�ci�ga� na siebie
ha�b�. Czy tak, czy owak, czeka� go tylko upadek. Los stawia czasem cz�owieka na
samej
kraw�dzi niemo�liwo�ci, poza kt�r� �ycie jest ju� tylko przepa�ci�. Javert sta�
na takiej
kraw�dzi.
Dr�czy�o go tak�e to, �e musia� my�le�. Zmusza�a go do tego sama gwa�towno��
sprzecznych wzrusze�. My�lenie - rzecz zupe�nie dla� obca - sprawia�o mu
dotkliwy b�l.
W ka�dej my�li tkwi pewna doza wewn�trznego buntu i Javerta gniewa�o, �e czuje u
siebie podobne objawy.
My�lenie na ka�dy inny temat poza ciasnym kr�giem czynno�ci urz�dowych uwa�a�
zawsze za rzecz bezcelow� i m�cz�c�, a rozmy�lanie o wydarzeniach ostatniego
dnia by�o
prawdziw� tortur�. Nale�a�o jednak wejrze� w swoje sumienie po tak
wstrz�saj�cych
prze�yciach i zda� sobie spraw� z samego siebie.
My�l o tym, co uczyni�, przejmowa�a go dreszczem. Wbrew przepisom policyjnym,
wbrew organizacji spo�ecznej i s�dowej, wbrew ca�emu kodeksowi, on, Javert,
w�asnowolnie
wypu�ci� przest�pc� na wolno��, bo tak mu si� podoba�o; postawi� swoje osobiste
sprawy w
miejsce spraw publicznych; czy� to nie by�a rzecz nies�ychana? Ilekro� pomy�la�
o tym
post�pku, wykraczaj�cym poza wszelkie okre�lenia, dr�a� od st�p do g��w. Co
robi�?
Pozostawa�o mu tylko jedno: wr�ci� co pr�dzej na ulic� Cz�owieka Zbrojnego i
aresztowa�
Jana Valjean. By�o jasne, �e tak w�a�nie powinien post�pi�. Ale nie m�g�.
Co� zagradza�o mu drog�.
Co�? Ale co? Czy� istnieje na �wiecie co� poza trybuna�ami, wyrokami
wykonawczymi, policj� i w�adz�? Javert by� wstrz��ni�ty do g��bi. Galernik
nietykalny!
Przest�pca bezkarny - i to z winy Javerta!
Czy� to nie straszne, �e Javert i Jan Valjean, cz�owiek powo�any do nak�adania
kary i
cz�owiek powo�any do odcierpienia kary, �e ci dwaj ludzie, obaj niewolnicy
prawa, doszli do
tego, �e stan�li ponad prawem?
Jak to? Zasz�y tak niezwyk�e wydarzenia i nikt nie zostanie ukarany? Jan
Valjean,
silniejszy od porz�dku spo�ecznego, pozostanie na wolno�ci, a Javert b�dzie
nadal jad� chleb
rz�dowy? W jego zadum� zacz�a si� ws�cza� groza. W tych rozmy�laniach m�g�by
r�wnie�
uczyni� sobie pewne wyrzuty z powodu powsta�ca, kt�rego odwi�z� na ulic� Panien
Kalwaryjskich, ale nawet mu to nie przysz�o do g�owy. Mniejsza przewina gin�a w
wi�kszej.
Zreszt� ten powstaniec to ju� trup, a wed�ug przepis�w �mier� uwalnia od
odpowiedzialno�ci
s�dowej.
Ci�arem, kt�ry przyt�acza� jego dusz�, by� Jan Valjean. Jan Valjean zbija� go z
tropu.
Wszystkie pewniki, na kt�rych opiera� ca�e swoje �ycie, run�y wobec tego
cz�owieka.
Gn�bi�a go wspania�omy�lno�� Jana Valjean wobec niego, Javerta. Inne fakty,
kt�re sobie
przypomnia� i kt�re dawniej uwa�a� za k�amstwa i brednie, teraz od�y�y jako
prawdziwe. Pan
Madeleine ukaza� si� za Janem Valjean i obie postacie, nak�adaj�c si� na siebie,
utworzy�y
jedn� ca�o��, nakazuj�c� szacunek. Javert czu�, �e co� okropnego przenika do
jego duszy:
podziw dla galernika. Szacunek dla galernika? Czy to mo�liwe? Dr�a� na sam� my�l
o tym i
nie m�g� si� jej oprze�. Daremnie si� szamota�, musia� uzna� w g��bi duszy
szlachetno�� tego
n�dznika. To by�o dla niego wstr�tne.
Dobroczynny z�oczy�ca, przest�pca pe�en wsp�czucia, �agodny i zawsze gotowy
wyci�gn�� pomocn� d�o�, wielkoduszny galernik, kt�ry p�aci� dobrem za z�o,
przebaczeniem
za nienawi��, kt�ry przek�ada� lito�� nad zemst�, w�asn� zgub� nad zgub� swojego
wroga i
kl�cza� na szczytach cnoty, bli�szy anio�om ni� ludziom! Javert by� zmuszony
wyzna� sobie,
�e taki potw�r istnieje.
Nie mog�o to trwa� d�u�ej.
Nie bez sprzeciwu - podkre�lamy to z naciskiem - podda� si� temu potworowi, temu
nikczemnemu anio�owi, temu ohydnemu bohaterowi, kt�ry go w r�wnym stopniu
oburza�, co
zdumiewa�. Ze dwadzie�cia razy, kiedy siedzia� w doro�ce twarz� w twarz z Janem
Valjean,
zarycza� w nim tygrys praworz�dno�ci. Ze dwadzie�cia razy bra�a go ch�� rzuci�
si� na Jana
Valjean, pochwyci� go i po�re�, to znaczy aresztowa�. C� �atwiejszego bowiem
jak
zaalarmowa� pierwszy lepszy posterunek, ko�o kt�rego przeje�d�ali: �Oto zbieg�y
kryminalista!�, zawo�a� �andarm�w i powiedzie�: �Bierzcie go� - a potem p�j��
sobie, zo-
stawi� im tego przekl�tego cz�owieka, nie troszczy� si� o reszt� i nie miesza�
si� do niczego.
Nad tym cz�owiekiem ci��y nieodwo�alnie wyrok prawa: niech prawo robi z nim, co
zechce.
By�oby to najzupe�niej s�uszne. Javert m�wi� to sobie, chcia� prze�ama� si�,
chcia� dzia�a�,
zatrzyma� tego cz�owieka, a jednak wtedy tak samo jak teraz - nie m�g�. Ilekro�
konwulsyjnym ruchem wyci�ga� r�k�, by chwyci� Jana Valjean za ko�nierz, r�ka
opada�a,
jakby j� przygniata� ogromny ci�ar, a w g��bi sumienia odzywa� si� g�os, dziwny
g�os, kt�ry
m�wi�: �Dobrze! Wydaj swojego zbawc�, a potem ka� przynie�� misk� Poncjusza
Pi�ata i
umyj sobie szpony�.
A potem zwraca� my�l ku sobie i obok wywy�szonego Jana Valjean widzia� siebie,
poni�onego.
Galernik by� jego dobroczy�c�!
Dlaczego dopu�ci� do tego, aby ten cz�owiek darowa� mu �ycie? Mia� prawo by�
zabitym na barykadzie. Powinien by� skorzysta� z tego prawa. By�oby lepiej,
gdyby zawo�a�
innych powsta�c�w na pomoc przeciw Janowi Valjean i kaza� si� rozstrzela�.
Najbole�niejsz� udr�k� sprawia�o mu to, �e nie by� ju� niczego pewny. Czu�, �e
straci�
grunt pod nogami. Kodeks sta� si� w jego r�ku tylko od�amkiem strzaskanego
or�a. Mia� do
czynienia ze skrupu�ami nie znanej mu natury. To, co objawia�o mu uczucie, by�o
najzupe�niej sprzeczne z liter� prawa, jedynym dla� drogowskazem dotychczas.
Dawna
uczciwo�� ju� nie wystarcza�a. Wy�oni� si� przed nim szereg nowych,
nieoczekiwanych fak-
t�w i obezw�adni� go. Nowy �wiat ukaza� si� jego duszy: obowi�zek odp�aty za
doznane
dobrodziejstwo, po�wi�cenie, mi�osierdzie, wsp�czucie, wyrozumia�o��, lito��
zwyci�aj�ca
surowo��, zrozumienie innego cz�owieka, niemo�no�� wydania ostatecznego wyroku
pot�pienia, prawo zdolne do �ez wzruszenia, jaka� sprawiedliwo�� kieruj�ca
przykazaniami
boskimi sprzeczna ze sprawiedliwo�ci� ludzk�. Widzia�, jak wschodzi w mroku
s�o�ce
nieznanej moralno�ci, budz�c w nim groz� i ol�nienie. By� jak sowa, kt�ra musi
patrze�
wzrokiem or�a.
A wi�c, m�wi� sobie, to prawda; wyj�tki istniej�; w�adza mo�e si� myli�, przepis
mo�e si� okaza� bezsilny wobec faktu, nie wszystko da si� wt�oczy� w kodeks,
mo�na da�
pos�uch nieprzewidzianemu; uczciwo�� galernika mo�e si� sta� zasadzk� dla
uczciwo�ci
urz�dnika, to, co wydawa�o si� ohydne, mo�e okaza� si� boskie, los zastawia
takie pu�apki; i
my�la� z rozpacz�, �e nie uchroni� si� sam od tej niespodzianki.
Musia� uzna�, �e dobro� istnieje. Ten galernik by� dobry. I on sam - rzecz
nies�ychana!
- te� post�pi� dzi� jak cz�owiek dobry. A wi�c uleg� demoralizacji.
Uwa�a�, �e stch�rzy�. My�la� o sobie ze wstr�tem. By� ludzkim, wielkim,
szlachetnym, nie, nie taki by� idea� Javerta; idea� jego - to by� bez zarzutu. A
oto teraz
zb��dzi�.
Jak do tego doszed�? Jak si� to sta�o? Nie umia�by na to odpowiedzie�. Na pr�no
�ciska� obiema r�kami g�ow�, nie m�g� sobie tego wyt�umaczy�.
Zapewne, mia� zamiar odda� Jana Valjean w r�ce sprawiedliwo�ci, kt�rej Jan
Valjean
by� je�cem, a kt�rej on, Javert, by� niewolnikiem. Kiedy mia� go w swej mocy
nawet na
chwil� nie przyzna� si� do my�li, �eby mu pozwoli� odej��. Fakt, �e otworzy�
d�o� i pu�ci�
wolno pojmanego, dokona� si� jakby bez udzia�u jego woli.
Przer�ne nieznane, zagadkowe rzeczy jawi�y mu si� przed oczyma. Zadawa� sobie
pytania, odpowiada� na nie i w�asne odpowiedzi przera�a�y go. Pyta� si� siebie:
�Co uczyni�
ten przest�pca, ten straceniec, kt�rego tak �ciga�em, a nawet prze�ladowa�em,
kiedy mia�
mnie w swej mocy i m�g� si� zem�ci�, kiedy powinien si� by� zem�ci� dla
zaspokojenia swej
nienawi�ci i zapewnienia sobie bezpiecze�stwa, a zamiast tego darowa� mi �ycie?
Spe�ni�
sw�j obowi�zek. Nie. Co� wi�cej. A kiedy ja go u�askawi�em, co uczyni�em?
Spe�ni�em sw�j
obowi�zek. Nie. Co� wi�cej. A wi�c istnieje co� wi�kszego nad obowi�zek?� Tu
Javerta
ogarnia� l�k: jego waga psu�a si�. Jedna szala spada�a w przepa��, druga
wzlatywa�a w niebo;
obie jednakowo przera�a�y Javerta - i ta, kt�ra by�a w g�rze, i ta, kt�ra by�a w
dole. Nie zas�u-
guj�c w najmniejszej nawet mierze na miano wolterianina, filozofa czy
niedowiarka,
przeciwnie, �ywi�c instynktowny szacunek dla Ko�cio�a panuj�cego, zna� go
jedynie jako
dostojny fragment pewnej jedno�ci spo�ecznej; dogmatem jego by� �ad, i to mu
wystarcza�o.
Odk�d sta� si� dojrza�ym cz�owiekiem i urz�dnikiem, uosobieniem ca�ej jego
religii sta�a si�
policja, i Javert by� - m�wimy tu bez cienia ironii, w najpowa�niejszym
znaczeniu tego s�owa
- by�, jak powiedzieli�my, szpiclem, tak jak si� jest kap�anem. Mia� jednego
prze�o�onego:
pana Gisquet; i a� do tej chwili nie my�la� wcale o innym prze�o�onym, o Bogu.
A teraz poczu� niespodzianie tego nowego zwierzchnika, Boga, i to nim
wstrz�sn�o.
Jego nieoczekiwana obecno�� zbija�a go z tropu; nie wiedzia�, co pocz�� z tym
prze�o�onym, a wiedzia� dobrze, �e podw�adny musi by� zawsze uleg�y, nie mo�e
pozwoli�
sobie na niepos�usze�stwo, niezadowolenie ani krytyk�, a je�li zwierzchnik jest
dla niego zbyt
niezrozumia�y, podw�adny mo�e zrobi� tylko jedno - poda� si� do dymisji.
Ale jak�e poda� si� do dymisji wobec Boga?
Jakkolwiek rzeczy si� mia�y, jeden fakt g�rowa� nad wszystkim i do niego stale
powraca� Javert: pope�ni� straszliwe uchybienie. Zamkn�� oczy na to, �e
przest�pca-
recydywista przebywa na wolno�ci. Uwolni� galernika. Ukrad� sprawiedliwo�ci
cz�owieka,
kt�ry by� jej w�asno�ci�. Zrobi� to. Sam siebie nie rozumia�. Nie by� pewien,
czy to jest
rzeczywi�cie on. Nie pojmowa� nawet pobudek swego post�pku i tylko na my�l o nim
doznawa� zawrotu g�owy. Dotychczas �y� �lep� wiar�, kt�r� rodzi �lepa uczciwo��.
Ta wiara
opuszcza�a go, zawodzi�a go ta uczciwo��. Rozwiewa�o si� wszystko, w co wierzy�,
a prawdy,
kt�rych nie chcia� uzna�, oblega�y go nieub�aganie. Musia�by sta� si� innym
cz�owiekiem.
Odczuwa� dziwny b�l, jakby mu z sumienia nagle zdj�to katarakt�. Widzia� rzeczy,
kt�re
budzi�y w nim wstr�t. Czu� si� pusty, niepotrzebny, oderwany od dawnego �ycia,
zde-
gradowany, wyp�dzony. W�adza umar�a w nim. Nie mia� ju� po co �y�.
By� wzruszony - to straszne!
By� z granitu i zw�tpi�! By� pos�giem z jednej bry�y odlanym w formie prawa i
uczu�
nagle, �e w piersi z br�zu kryje si� co� g�upiego i niepos�usznego, co�, co jest
podobne do
serca! Doj�� do tego, aby dobrem odp�aca� za dobro, chocia� do tej chwili by�o
si� zdania, �e
takie dobro jest z�em! By� psem �a�cuchowym - i �asi� si�! By� lodem - i
stopnie�! By�
potrzaskiem, a sta� si� r�k�, uczu� nagle, �e palce si� otwieraj� i wypuszczaj�
zdobycz - to
okropne!
Cz�owiek-pocisk nie zna ju� swojej drogi i cofa si�!
By� zmuszonym wyzna� sobie, �e nieomylno�� nie jest nieomylna, �e w dogmacie
mo�e tkwi� b��d, �e nie zawsze kodeks ma ostatnie s�owo, �e spo�ecze�stwo nie
jest
doskona�e, �e autorytet mo�e si� zachwia�, �e niezmienne mo�e si� zarysowa�, �e
s�dziowie
s� lud�mi, prawo mo�e si� myli�, trybuna�y mog� pope�ni� b��d! Zobaczy�, �e p�ka
olbrzymia, b��kitna tafla firmamentu! To, co prze�ywa� Javert, mo�na by nazwa�
katastrof�
prostolinijnego sumienia, wykolejeniem duszy, zdruzgotaniem uczciwo�ci, kt�ra w
swym
niepohamowanym biegu po linii prostej rozbi�a si� o Boga. To by�o bardzo dziwne
A wi�c
palacza porz�dku, maszynist� w�adzy, dosiadaj�cego �lepego, �elaznego konia
id�cego
prostym torem, mo�e wysadzi� z siod�a b�ysk �wiat�a? A wi�c i to, co bezsporne,
proste,
poprawne, geometryczne i doskona�e, mo�e si� zachwia�? Wi�c i parow�z mo�e mie�
sw�
drog� do Damaszku?
Czy Javert rozumia�, �e B�g jest zawsze obecny w cz�owieku i walczy, On -
prawdziwy g�os sumienia - z g�osem fa�szywym? Czy rozumia�, �e iskra nie mo�e
zgasn��, �e
promie� musi pami�ta� o s�o�cu, a dusza musi rozpozna� prawdziwy absolut,
konfrontuj�c go
z absolutem fikcyjnym? Czy rozumia� zwyci�sk� ludzko�� i wiecznotrwa�o��
ludzkiego serca,
to wspania�e zjawisko, najpi�kniejsze mo�e spo�r�d cud�w naszego ducha? Czy
zg��bi� to?
Czy zdawa� sobie z tego spraw�? Rzecz jasna, nie. Tylko pod naporem tak
oczywistej
niepoj�tno�ci czu�, �e mu czaszka p�ka.
Nie tyle zosta� przeistoczony przez cud, ile pad� jego ofiar�. Uleg� mu z
rozpacz� w
sercu. Widzia� w tym wszystkim tylko niezmiern� trudno�� istnienia. Zdawa�o mu
si�, �e od
tej chwili nie b�dzie m�g� oddycha� swobodnie.
Nie by� przyzwyczajony do tego, aby mu ci��y�o niewiadome.
Dotychczas wszystko, co znajdowa�o si� nad nim, mia�o w jego oczach powierzchni�
g�adk�, prost� i przejrzyst�; nie by�o tam nic nieznanego ani ciemnego; wszystko
okre�lone,
uporz�dkowane, powi�zane, wyra�ne, dok�adne, oznaczone, rozgraniczone,
zamkni�te, z g�ry
przewidziane; w�adza by�a g�adk� p�aszczyzn�, nie grozi� na niej upadek, przed
ni� nie by�o
nic, co by mog�o powodowa� zawr�t g�owy. Javert widzia� nieznane tylko w do�ach
spo�ecznych. Wykroczenia, niespodzianki, rozwarcie chaosu, mo�liwo�� stoczenia
si� w
przepa�� by�y to zdarzenia mo�liwe w sferach najni�szych, buntowniczych, z�ych,
n�dznych.
Teraz Javert spojrza� w g�r� i zosta� nagle pora�ony nieprawdopodobnym
zjawiskiem: tam
te� by�a otch�a�!
Jak to? Wi�c wszystko od g�ry do do�u jest zburzone? Nigdzie nic pewnego. Czemu
wi�c ma zaufa�, skoro wszystko, w co wierzy�, wali si� w gruzy!
Jak to, czy� to mo�liwe, by jaki� wielkoduszny n�dznik odkry� p�kni�cie w
pancerzu
ochraniaj�cym spo�ecze�stwo? Jak to? Czy mo�liwe, aby uczciwy s�uga prawa
znalaz� si�
nagle mi�dzy dwiema zbrodniami - zbrodni� wypuszczenia cz�owieka na wolno�� i
zbrodni�
aresztowania go? Nie wszystko jest zatem pewne w poleceniach, jakie pa�stwo
wydaje
urz�dnikom? Bywaj� wi�c bezdro�a obowi�zku? I to wszystko jest rzeczywiste? Wi�c
to
prawda, �e dawny bandyta, uginaj�cy si� pod brzemieniem wyrok�w prawa,
wyprostowa� si�
i w ko�cu ma s�uszno��? To nie do wiary! A wi�c istniej� wypadki, w kt�rych
prawo po-
winno si� cofa� przed przeistoczonym zbrodniarzem i prosi� go o przebaczenie?
Tak! Tak by�o! Javert widzia� to, dotyka� tego i nie tylko �e nie m�g� temu
zaprzeczy�,
ale sam bra� w tym udzia�. To by�a rzeczywisto��! To okropne, by rzeczywiste
fakty mog�y
by� do tego stopnia potworne.
Gdyby fakty spe�nia�y sw�j obowi�zek, stanowi�yby jedynie dowody prawne; fakty
zsy�a sam B�g. Czy�by teraz anarchia mia�a zej�� z nieba?
A zatem - wyolbrzymiaj�ca wszystko udr�ka i z�udzenie wzrokowe, spowodowane
przera�eniem, zaciera�y to, co mog�oby ograniczy� i sprostowa� jego wra�enia, i
w oczach Ja-
verta spo�ecze�stwo, ludzko��, wszech�wiat mia�y jeden prosty i ohydny kontur -
a zatem
prawo karne, prawomocny wyrok, sankcja prawna, orzeczenia najwy�szych instancji,
s�downictwo, rz�d, �ciganie i karanie przest�pstw, urz�dowa m�dro��, nieomylno��
prawa,
zasady w�adzy, wszystkie dogmaty, na kt�rych opiera si� polityka i �ad
wewn�trzny, su-
werenno��, sprawiedliwo��, logika kodeksu, idea spo�eczna, oficjalne prawdy,
wszystko to -
ruiny, gruzy, chaos, a on sam, Javert, str� porz�dku, nieprzedajno�� na
us�ugach policji,
opatrzno�� i pies podw�rzowy spo�ecze�stwa, jest pogn�biony i zmia�d�ony; a na
tych
gruzach stoi cz�owiek w zielonej czapce na g�owie i w aureoli. Oto do jakiego
zam�tu
doprowadzi�o go to wszystko; oto jak straszliwa wizja ukaza�a mu si� w duszy.
To by�o nie do zniesienia.
Nie mo�na sobie wyobrazi� stanu gwa�towniejszego wzburzenia.
By�y tylko dwie drogi wyj�cia: jedna, ruszy� zdecydowanym krokiem po Jana
Valjean
i wtr�ci� do wi�zienia cz�owieka, kt�rego miejsce by�o na galerach.
Druga...
Javert oderwa� si� od parapetu i tym razem z podniesion� g�ow� i pewnym krokiem
skierowa� si� w stron� komisariatu, kt�ry wskazywa�a latarnia na jednym z rog�w
placu
Ch�telet.
Doszed�szy tam zobaczy� przez szyb� policjanta i wszed� do �rodka. Ludzie
nale��cy
do policji rozpoznaj� si� wzajemnie z samego sposobu, w jaki otwieraj� drzwi
komisariatu.
Javert wymieni� swoje nazwisko, pokaza� policjantowi legitymacj� i usiad� przy
stole, na
kt�rym pali�a si� �wieca. Sta� tam r�wnie� o�owiany ka�amarz i le�a�o pi�ro oraz
papier do
spisywania ewentualnych protoko��w i sprawozda� nocnych patroli. St� taki wraz
z
wyplatanym krzes�em stanowi urz�dow� instytucj� i znajduje si� w ka�dym
komisariacie;
zaopatrzony jest niezmiennie w bukszpanow� miseczk� z trocinami, kartonowe
pude�ko pe�ne
lasek czerwonego laku i jest najni�szym szczeblem urz�dowego stylu. Tutaj ma
sw�j
pocz�tek literatura pa�stwowa.
Javert wzi�� pi�ro, arkusz papieru i zacz�� pisa�. Oto co napisa�:
KILKA UWAG DLA DOBRA S�U�BY:
Po PIERWSZE: prosz� pana prefekta, aby sam zechcia� rzuci� na to okiem.
Po DRUGIE: aresztanci doprowadzeni na �ledztwo zdejmuj� trzewiki i stoj� boso
przez
ca�y czas trwania rewizji osobistej. Wielu wraca do wi�zienia z kaszlem. To
poci�ga za sob�
wydatki na szpital.
Po TRZECIE: system �ledzenia podejrzanych osobnik�w przy pomocy agent�w,
rozstawionych w pewnej odleg�o�ci od siebie, jest dobry, jednak�e w
powa�niejszych
wypadkach przynajmniej dwaj agenci powinni mie� si� wzajemnie na oku, gdy� je�li
dla
jakiejkolwiek przyczyny jeden z nich nie wype�ni swego obowi�zku, drugi ma
mo�no��
dopilnowa� go i zast�pi� w potrzebie.
Po CZWARTE: nie mo�na poj��, dlaczego specjalny regulamin wi�zienia Magdalenek
zabrania wi�niowi mie� krzes�o, nawet za op�at�.
Po PI�TE: kantyna u Magdalenek jest odgrodzona tylko dwoma pr�tami, co pozwala -
wi�niom dotyka� r�ki osoby sprzedaj�cej.
Po SZ�STE: wi�niowie zwani szczekaczami, kt�rzy wywo�uj� innych wi�ni�w do
rozm�wnicy, ka�� sobie p�aci� dwa su za wyra�ne wym�wienie nazwiska. To
kradzie�.
Po SI�DME: w warsztatach tkackich potr�ca si� wi�niom po dziesi�� su od sztuki;
jest
to nadu�ycie ze strony przedsi�biorcy, gdy� p��tno, tkane przez wi�ni�w, wcale
nie jest gor-
sze.
Po �SME: jest rzecz� niew�a�ciw�, �e przychodz�cy na widzenie do wi�zienia La
Force, do rozm�wnicy �w. Marii Egipcjanki, musz� przechodzi� przez oddzia�
kobiecy.
Po DZIEWI�TE: jest rzecz� pewn�, �e �andarmi co dzie� opowiadaj� sobie na
podw�rzu
prefektury szczeg�y z przes�ucha� aresztant�w; policjant obowi�zany jest do
zachowywania
tajemnicy; opowiadaj�c, co s�ysza� w gabinecie s�dziego �ledczego, dopuszcza si�
powa�nego
uchybienia.
Po DZIESI�TE: pani Henry jest uczciw� kobiet�; w jej kantynie panuje wzorowa
czysto��, ale miejsce kobiety nie jest przy drzwiach wi�zienia. To uchybia
powadze
wi�ziennictwa w kraju wielkiej kultury.
Javert napisa� to pismem najzupe�niej opanowanym i starannym, nie opuszczaj�c
�adnego przecinka i g�o�no skrzypi�c pi�rem po papierze. Pod ostatnim wierszem
napisa�:
Javert
Inspektor I klasy
Komisariat na placu Ch�telet
7 czerwca 1832 r., oko�o pierwszej nad ranem
Wysuszy� atrament, z�o�y� arkusz jak list, zalakowa�, napisa� na wierzchu:
�Notatka
dla administracji�, zostawi� to pismo na stole i wyszed� z komisariatu.
Zakratowane oszklone
drzwi zamkn�y si� za nim.
Znowu przeci�� na ukos plac Ch�telet, wszed� na bulwar nadbrze�ny i z precyzj�
automatu wr�ci� na miejsce, kt�re opu�ci� przed kwadransem; opar� si� �okciami o
parapet i
stan�� w tym samym punkcie i w tej samej postawie, jakby si� wcale nie rusza�.
Panowa�a nieprzenikniona ciemno��. By�a to owa grobowa pora, kt�ra nast�puje po
p�nocy. Gruba warstwa chmur zas�ania�a gwiazdy. Niebo by�o jakim� zag�szczeniem
grozy.
W domach na wyspie Cit� - �adnego �wiate�ka; nigdzie �adnego przechodnia; jak
okiem
si�gn��, ulice i bulwary by�y puste; katedra i wie�e Pa�acu Sprawiedliwo�ci
wydawa�y si�
konturem nocy. Na parapecie bulwaru latarnia k�ad�a czerwon� plam�. Sylwetki
most�w,
jedna za drug�, roztapia�y si� we mgle. Rzeka przybra�a po ostatnich deszczach.
Miejsce, gdzie sta� Javert, znajdowa�o si�, jak pami�tamy, nad samym g��wnym
nurtem, pionowo nad gro�n� spiral� wir�w, kt�ra si� skr�ca i rozkr�ca jak �ruba
bez ko�ca.
Javert pochyli� g�ow� i spojrza�. Wszystko by�o czarne. Nie mo�na by�o nic
dojrze�.
Dochodzi� tylko szum spienionej fali, ale rzeki nie by�o wida�. Czasem w tej
zawrotnej
g��binie pojawia� si� jaki� pe�zaj�cy b�ysk, gdy� woda ma t� w�a�ciwo��, �e
nawet w
najciemniejsze noce nie wiadomo sk�d chwyta �wiat�o i przemienia je w w�e.
B�yski te gas�y
i zn�w wszystko stawa�o si� ciemno�ci�. Zdawa�o si�, �e otwiera si� tu jaki�
bezmiar. W dole
nie p�yn�a woda, lecz zia�a otch�a�. Mur nadbrze�a, stromy, niewyra�nie
majacz�cy we
mgle, ucieka� oczom i podobny by� do kraw�dzi niesko�czono�ci.
Nie wida� by�o nic, tylko od wody ci�gn�� wrogi ch��d i md�y zapach mokrych
kamieni. Jakie� gro�ne tchnienie wzbija�o si� w g�r� z tej przepa�ci. Wezbrane
wody rzeki,
nie tyle daj�ce si� dostrzec, co raczej odgadn��, tragiczny szept fal, pos�pny
ogrom �uk�w
mostu, my�l o mo�liwo�ci upadku w t� czarn� pr�ni�, wszystkie te mroki by�y
pe�ne grozy.
Javert sta� przez chwil� bez ruchu, patrz�c w ten otw�r ciemno�ci; wpatrywa� si�
w
niewidzialne z nat�eniem, jak gdyby ze skupion� uwag�. Woda szumia�a. Nagle
zdj��
kapelusz i po�o�y� go na parapecie. Po chwili wysoka i czarna posta�, kt�r�
sp�niony
przechodzie� m�g�by wzi�� z daleka za upiora, stan�a na parapecie, pochyli�a
si� ku
Sekwanie, znowu wyprostowa�a si� i wypr�ona spad�a w ciemno�ci; rozleg� si�
g�uchy plusk
i tylko mrok by� �wiadkiem konwulsji tej czarnej postaci, kt�ra znik�a pod wod�.
Ksi�ga pi�ta
Wnuk i dziadek
I
W kt�rym spotykamy znowu drzewo obite cynkow� blach�
W jaki� czas po wypadkach, kt�re opowiedzieli�my, im� Boulatruelle prze�y�
gwa�towne wzruszenie.
Im� Boulatruelle to �w dr�nik z Montfermeil, kt�rego spotkali�my ju� na
mrocznych
kartach tej ksi��ki. Czytelnik przypomina sobie mo�e, �e im� Boulatruelle
uprawia� r�ne i
podejrzane procedery. T�uk� kamienie i napastowa� podr�nych na go�ci�cu. Ten
robotnik
drogowy i z�odziej zarazem mia� jedno marzenie: wierzy� w skarby ukryte w lasach
Montfer-
meil. Mia� nadziej�, �e pewnego pi�knego dnia znajdzie pieni�dze zakopane pod
jakim�
drzewem, a na razie ch�tnie szuka� ich w kieszeniach podr�nych.
Ostatnio jednak zachowywa� si� ostro�nie. Cudem wydosta� si� z opa��w. Jak
wiemy,
zosta� aresztowany na poddaszu Jondrette'a wraz z innymi bandytami. Na��g mo�e
czasem
okaza� si� po�yteczny: pija�stwo uratowa�o go. Nie zdo�ano nigdy wyja�ni�, czy
znalaz� si�
tam jako rabu�, czy jako obrabowany. Sprawa jego zosta�a umorzona na podstawie
niezbicie
stwierdzonego faktu, �e w czasie zasadzki by� kompletnie pijany; wyszed� wi�c na
wolno��.
Umkn�� na wie�. Wr�ci� na sw�j go�ciniec z Gagny do Lagny i pod nadzorem
administracyj-
nym, na koszt pa�stwa, wzi�� si� do jego naprawy, z nosem spuszczonym na kwint�
i bardzo
markotny; och��d� nieco w zapa�ach do kradzie�y, kt�ra omal nie sta�a si�
przyczyn� jego
zguby, ale za to tym tkliwszym uczuciem obdarza� swego wybawc� - wino.
A oto co poruszy�o go do �ywego wkr�tce po powrocie pod strzech� z darni
dr�niczej budki:
Pewnego ranka, nieco przed wschodem s�o�ca, Boulatruelle id�c, jak zwykle, do
pracy
- a mo�e i na jak�� zasadzk� - dostrzeg� poprzez ga��zie cz�owieka, kt�rego
sylwetka wyda�a
mu si� znajoma, chocia� widzia� j� tylko od ty�u, i to z daleka w porannej mgle.
Mimo �e
pijak, Boulatruelle mia� dobr� i wiern� pami��, t� nieodzown� bro� ka�dego, kto
pozostaje w
pewnej niezgodzie z prawem.
�Gdzie, u diab�a, widzia�em kogo� podobnego do tego osobnika?� - zastanawia�
si�.
Ale potrafi� odpowiedzie� sobie tylko tyle, �e ten cz�owiek przypomina kogo�, po
kim
pozosta� mu w pami�ci zaledwie niewyra�ny �lad.
Poza nieudanymi usi�owaniami, �eby sobie przypomnie�, kto to mo�e by�,
Boulatruelle poczyni� w my�li r�ne skojarzenia i obliczenia. Cz�owiek �w nie
mieszka� w
tych stronach. Przyszed� tu sk�d�, i to, oczywi�cie, piechot�, bo �aden dyli�ans
nie przeje�d�a
o tej porze przez Montfermeil. Musia� i�� przez ca�� noc. Sk�d? Z niedaleka, bo
nie mia� ani
plecaka, ani zawini�tka. Na pewno z Pary�a. Po co si� zjawi� w tym lesie, i to o
takiej porze?
Co tu robi�?
Boulatruelle pomy�la� o skarbie. Dop�ty �ama� sobie g�ow�, a� wreszcie
przypomnia�
sobie, �e ju� raz przed kilku laty obudzi� jego podejrzenia pewien cz�owiek,
kt�rym, jak mu
si� wydawa�o, m�g� by� w�a�nie ten osobnik.
Tak medytuj�c pochyli� g�ow� pod ci�arem my�li; naturalny to odruch, ale
niezbyt
fortunny. Kiedy j� podni�s�, nic ju� nie by�o wida�. Cz�owiek znik� w lesie i w
mroku.
�A, do pioruna! - rzek� Boulatruelle - ju� ja go znajd�. Odkryj�, co to za
ptaszek! Ten
podejrzany w��cz�ga �azi tu nie bez kozery, ale dowiem si�, czego szuka. W moim
lesie nikt
nie mo�e mie� tajemnic, w kt�re ja bym nie wsadzi� nosa�.
Wzi�� swoj� motyk�, kt�ra by�a bardzo ostra. �Ano - mrukn�� -jest czym poszpera�
w
ziemi i w cz�owieku�.
I tak jak zwi�zuje si� jedn� ni� z drug�, ruszy� pospiesznie w kierunku, w
kt�rym
najprawdopodobniej poszed� tamten cz�owiek, i zapu�ci� si� w zaro�la.
Gdy przebieg� ze sto krok�w, przyszed� mu z pomoc� �wit, kt�ry w�a�nie si�
budzi�.
�lady st�p rozrzucone na piasku, zdeptana trawa, z�amane wrzosy, przygi�te
ga��zki krzak�w
prostuj�ce si� z powolnym wdzi�kiem, jak ramiona pi�knej kobiety, kt�ra
przeci�ga si� po
obudzeniu - naprowadza�y go na trop. Przez pewien czas szed� za nim, potem go
zgubi�. Czas
up�ywa�. Zapu�ci� si� g��biej w las i doszed� do niewielkiego wzniesienia. Jaki�
my�liwy,
kt�ry o poranku przechodzi� w oddali le�n� �cie�yn�, gwi�d��c piosenk� �Kum
Guilleri�*,
nasun�� mu my�l wdrapania si� na drzewo. Boulatruelle, chocia� stary, by�
zwinny. O par�
krok�w sta� wysoki buk, godny Tityra i Boulatruelle'a. Wdrapa� si� na niego, jak
m�g�
najwy�ej.
Pomys� by� dobry. Badaj�c okolic� w stronie, gdzie las jest szczeg�lnie g�sty i
dziki,
Boulatruelle zobaczy� nagle swojego cz�owieka.
Ledwo spostrzeg�, ju� straci� go z oczu.
Cz�owiek wszed�, a raczej w�lizn�� si� na do�� odleg�� i zas�oni�t� wysokimi
drzewami polank�; ale Boulatruelle zna� j� doskonale i wiedzia�, �e przy kupie
kamieni ro�nie
tam chory kasztan, obanda�owany przybit� do kory blach�. T� polank� nazywano
niegdy�
por�b� Blaru. Kupa kamieni, przeznaczonych na niewiadomy u�ytek, kt�ra le�a�a
tam przed
trzydziestu laty, le�y zapewne po dzi� dzie�. Nic nie da si� por�wna� z
d�ugotrwa�o�ci� kupy
kamieni, opr�cz mo�e ogrodzenia z desek. I jedno, i drugie jest prowizoryczne.
Najlepszy
pow�d, aby trwa�o bez ko�ca.
Boulatruelle ze zwinno�ci� rado�ci zeskoczy� raczej, ni� zszed� z drzewa.
Legowisko
ju� odkryte, teraz trzeba z�owi� zwierza. Zapewne tam znajdowa� si� �w s�ynny,
wymarzony
skarb.
Nie�atwo by�o doj�� do polany. Wydeptane �cie�ki, wij�ce si� jak na z�o�� w
tysi�ce
zygzak�w, doprowadzi�yby go tam w ci�gu dobrego kwadransa. Id�c na prze�aj przez
g�stwin�, kt�ra jest tutaj szczeg�lnie zbita, kolczasta, i czepliwa, trzeba by�o
zmitr�y� wi�cej
ni� p� godziny. Boulatruelle pope�ni� b��d nie bior�c tego pod uwag�. Zawierzy�
prostej
drodze; szacowne z�udzenie wzrokowe, kt�re bywa przyczyn� zguby wielu ludzi.
Naje�ony
g�szcz wyda� mu si� dobr� drog�.
�P�jd�my t� wilcz� �cie�k�� - powiedzia�.
Boulatruelle, przywyk�y chodzi� kr�tymi drogami, tym razem id�c prosto pope�ni�
b��d.
Skoczy� odwa�nie w pl�tanin� krzew�w.
Musia� walczy� z ostrokrzewami, pokrzywami, tarnin�, g�ogami, ostami i
kolczastymi
cierniami. Podrapa� si� bardzo.
Na dnie w�wozu natrafi� na potok, kt�ry musia� przeby�.
Wreszcie po czterdziestu minutach w�dr�wki doszed� do polany Blaru, spocony,
przemoczony, zadyszany, podrapany, w�ciek�y.
Na polanie nie by�o nikogo.
Boulatruelle podbieg� do kupy kamieni. Le�a�y na swoim miejscu. Nikt ich nie
zabra�.
Cz�owiek za� znik� w lesie. Wymkn�� si�. Gdzie? Kt�r�dy? W jak� wszed� g�stwin�?
Niepodobna odgadn��.
A co najgorsze, za kamieniami, u st�p drzewa opasanego blach� Boulatruelle
zobaczy�
�wie�o wzruszon� ziemi�, zapomnian� czy porzucon� motyk� i d�.
D� by� pusty.
�A, z�odzieju!� - zawo�a� Boulatruelle wygra�aj�c komu� w oddali obiema
pi�ciami.
II
Po wyj�ciu z jednej wojny domowej Mariusz gotuje si� do drugiej
D�ugi czas Mariusz by� mi�dzy �yciem a �mierci�. Przez kilka tygodni majaczy�,
mia�
gor�czk� i do�� powa�ne objawy zaburze� m�zgowych spowodowanych nie samymi
ranami,
ale raczej wstrz�sami, kt�rych dozna�, odnosz�c obra�enia g�owy.
Przez ca�e noce z ponur� gadatliwo�ci� gor�czki i z�owieszczym uporem agonii
powtarza� imi� Kozety. Wielko�� niekt�rych ran stanowi�a powa�ne
niebezpiecze�stwo, gdy�
ropa takich ran - przy pewnych wp�ywach atmosferycznych - mo�e zosta� wch�oni�ta
przez
organizm i, co za tym idzie, zabi� chorego; lekarz niepokoi� si� przy ka�dej
zmianie pogody,
przy lada burzy. �Przede wszystkim trzeba choremu oszcz�dza� wzrusze� -
powtarza�.
Opatrunki by�y skomplikowane i trudne, w owych czasach bowiem umocowanie �upek i
banda�y za pomoc� plastra angielskiego nie by�o jeszcze znane. Nikoleta
zeskuba�a na szarpie
prze�cierad�o �wielkie niczym sufit� - jak m�wi�a. Obmywania roztworem chlorku i
lapisowanie z trudem zdo�a�y zapobiec gangrenie. Dop�ki istnia�o
niebezpiecze�stwo, pan
Gillenormand siedzia� nieprzytomny z przera�enia przy ��ku wnuka i, jak on, by�
mi�dzy
�yciem a �mierci�.
Codziennie, a czasem dwa razy dziennie, jaki� siwy pan, bardzo przyzwoicie
ubrany
(taka by�a relacja dozorcy) dowiadywa� si� o zdrowie rannego i zostawia� du��
paczk� szarpi
na opatrunki.
Wreszcie 7 wrze�nia, dok�adnie w cztery miesi�ce po tragicznej nocy, w kt�rej
przyniesiono umieraj�cego Mariusza do domu dziadka, doktor o�wiadczy�, �e r�czy
za jego
�ycie. Zacz�a si� rekonwalescencja. Ale z powodu z�amanego obojczyka Mariusz
musia�
jeszcze przesz�o dwa miesi�ce le�e� na szezlongu. Zwykle tak bywa, �e jaka�
ostatnia rana
nie chce si� zabli�ni� i przeci�ga w niesko�czono�� opatrunki - ku wielkiemu
utrapieniu
chorego.
Zreszt� d�uga choroba i powolny powr�t do zdrowia uchroni�y Mariusza przed
poszukiwaniami w�adz. We Francji �aden gniew, nawet publiczny, nie trwa d�u�ej
ni� p�
roku. W obecnym stanie spo�ecze�stwa zamieszki s� tak dalece win� wszystkich, �e
po nich
nast�puje konieczno�� przymkni�cia oczu na wiele spraw.
Dodajmy, �e nies�ychane zarz�dzenie Gisqueta, kt�re nakazywa�o lekarzom
denuncjowanie rannych, oburzy�o opini� publiczn�, i nie tylko opini�, lecz
przede wszystkim
kr�la; oburzenie to kry�o i os�ania�o rannych; z wyj�tkiem tych, kt�rzy zostali
uj�ci z broni� w
r�ku, s�dy wojenne nie o�mieli�y si� niepokoi� nikogo.
Zostawiono wi�c Mariusza w spokoju.
Pan Gillenormand prze�y� najpierw wszystkie udr�ki rozpaczy, a potem wszystkie
uniesienia rado�ci. Z trudem zdo�ano go odwie�� od zamiaru czuwania nocami przy
rannym;
kaza� ustawi� sw�j wielki fotel przy ��ku Mariusza; za��da�, by c�rka bra�a na
banda�e i
kompresy najpi�kniejsz� bielizn�, jaka by�a w domu. Panna Gillenormand, jako
osoba
niem�oda i roztropna, znalaz�a spos�b, aby ocali� pi�kn� bielizn�, utwierdzaj�c
ojca w
przekonaniu, �e us�uchano jego rozkaz�w. Pan Gillenormand nie dawa� si�
przekona�, �e na
szarpie lepsze jest grube p��tno ni� batyst i stare p��tno ni� nowe. By� obecny
przy
wszystkich opatrunkach, podczas kt�rych panna Gillenormand wstydliwie wychodzi�a
z
pokoju. Kiedy Mariuszowi odcinano zgangrenowane kawa�ki cia�a, starzec krzycza�:
�Aj! aj!�
Wzruszaj�cy by� widok, kiedy dr��cymi, starymi r�kami podawa� rannemu zi�ka w
fili�ance.
Zasypywa� lekarza pytaniami i nie spostrzega� nawet, �e ci�gle pyta o to samo.
Owego dnia, kiedy lekarz mu oznajmi�, �e Mariusz jest poza niebezpiecze�stwem,
staruszek oszala� z rado�ci. Da� trzy ludwiki od�wiernemu. Wieczorem, wr�ciwszy
do swego
pokoju, zata�czy� gawota, trzaskaj�c palcami jak kastanietami, i za�piewa� tak�
piosenk�:
Jeanne, jak pasterka mi�a,
W Fougere si� urodzi�a,
Ja kocham t� dzieweczk� �
Szelmeczk�.
Cho� moja mi�o�� wierna,
Ona, niemi�osierna,
�le z oczu nie pieszczoty,
A groty.
Ach, wielbi� ukochana,
Pi�kniejsza ni�li Diana,
Breto�skie twe cycuszka �
Jab�uszka.*
Po czym ukl�k� na krze�le i Baskijczyk, kt�ry go podgl�da� przez uchylone drzwi,
zawyrokowa�, �e starzec modli si�.
Dotychczas nie wierzy� w Boga.
Wraz z ka�d� now� faz� polepszenia, kt�re stawa�o si� coraz wyra�niejsze,
dziadek
pope�nia� nowe dziwactwa. Robi� machinalnie tysi�ce rzeczy, w kt�rych znajdowa�a
uj�cie
jego rado��; bez �adnego powodu biega� tam i z powrotem po schodach. S�siadka,
wcale
zreszt� �adna, zdumia�a si� ogromnie, otrzymawszy pewnego ranka olbrzymi bukiet;
przys�a�
go pan Gillenormand. M�� zrobi� jej scen� zazdro�ci. Pan Gillenormand pr�bowa�
wzi��
Nikolet� na kolana. Tytu�owa� Mariusza panem baronem i wo�a�: �Niech �yje
Republika!�
Co chwila pyta� lekarza: �Nie grozi mu ju� �adne niebezpiecze�stwo, prawda?�
Wpatrywa� si� w Mariusza wzrokiem czu�ej babci. Kiedy Mariusz jad�, nie
spuszcza� z niego
oczu. Traci� g�ow� ze szcz�cia, uwa�a� si� za nic, Mariusz by� panem domu,
dziadek z
rado�ci abdykowa� i sta� si� wnukiem swego wnuka.
W�r�d tej rado�ci pan Gillenormand stawa� si� czcigodnym, starym dzieckiem. Nie
chc�c zm�czy� rekonwalescenta ani mu si� naprzykrza�, stawa� za nim i u�miecha�
si� do
niego. By� zadowolony, weso�y, zachwycony, czaruj�cy, m�ody. Siwe w�osy nadawa�y
�agodnego majestatu jasnej rado�ci rozlanej na jego twarzy. Wdzi�k po��czony ze
zmarszczkami jest godny uwielbienia. W szcz�ciu staro�ci jest jaki� blask
jutrzenki.
A Mariusz, pozwalaj�c si� opatrywa� i piel�gnowa�, my�la� wy��cznie o jednym: o
Kozecie.
Odk�d gor�czka i maligna opu�ci�y go, nie wymawia� ju� jej imienia i mo�na by�o
s�dzi�, �e o niej nie my�li. Ale on milcza�, w�a�nie dlatego �e ca�� dusz� by�
przy niej.
Nie wiedzia�, co si� sta�o z Kozet�, wszystkie wydarzenia z ulicy Konopnej
majaczy�y
mu si� w pami�ci jak mglisty ob�ok; niewyra�ne cienie snu�y si� w jego umy�le,
Eponina,
Gavroche, pan Mabeuf, Th�nardierowie, tragiczne postacie przyjaci� spowite
dymami
barykady. Dziwne zjawienie si� pana Fauchelevent w tej krwawej przygodzie by�o
dla niego
zagadk� w�r�d nawa�nicy. Nie rozumia�, dlaczego �yje, nie wiedzia�, kto go
ocali� ani w jaki
spos�b, i nikt z domownik�w te� tego nie wiedzia�; mogli mu powiedzie� tylko
tyle, �e zosta�
przywieziony doro�k� w nocy na ulic� Panien Kalwaryjskich. Przesz�o��,
tera�niejszo��,
przysz�o�� sta�y si� dla niego mglistymi poj�ciami, ale w tej mgle jeden punkt
trwa�
nieruchomo, jedna droga rysowa�a si� wyra�nie i jasno, jedna rzecz pozostawa�a
niewzru-
szona jak granit, jedno postanowienie, jedno pragnienie: odnale�� Kozet�. Dla
niego my�l o
�yciu ��czy�a si� nierozerwalnie z my�l� o Kozecie; postanowi� w g��bi serca, �e
nie zgodzi
si� �y� bez niej, i powzi�� niez�omn� decyzj�, �e b�dzie ��da� od ka�dego, kto
go zmusi do
�ycia - od dziadka, od losu, od piek�a - aby mu przywr�ci� raj utracony.
Nie ukrywa� przed sob� czekaj�cych go trudno�ci.
Podkre�lamy tu jeden szczeg�: wszystkie starania dziadka, ca�a jego wielka
tkliwo��
nie podbi�y i nie rozczuli�y Mariusza. Po pierwsze, nie o wszystkim wiedzia�; po
drugie, w
rozmy�laniach w czasie choroby, mo�e jeszcze rozgor�czkowanych, doszed� do
wniosku, �e
nie nale�y ufa� tym tak dziwnym i nieoczekiwanym czu�o�ciom, kt�re zapewne
zmierza�y do
ujarzmienia go. Przyjmowa� je ch�odno. Biedny dziadek trwoni� na marne sw�j
stary u�miech.
Mariusz m�wi� sobie, �e wszystko jest dobrze, p�ki on, Mariusz, nie odzywa si� i
niczemu nie
sprzeciwia; ale gdy wspomni o Kozecie, dziadek poka�e mu inn� twarz i prawdziwy
jego
stosunek do wnuka w�wczas wyjdzie na jaw. To b�dzie ci�ka przeprawa. Znowu
zaczn� si�
wypytywania o rodzin�, por�wnywanie pozycji towarzyskiej, wszystkie z�o�liwe
przycinki i
zastrze�enia naraz, Fauchelevent, Coupelevent, gadanie o maj�tku, ub�stwie,
n�dzy, kamieniu
u szyi, przysz�o�ci. Gwa�towny sprzeciw; a w rezultacie - odmowa. Mariusz
zawczasu
gotowa� si� do walki.
A poza tym, w miar� jak wraca� do �ycia, odzywa�y si� dawne urazy, otwiera�y si�
stare rany pami�ci; wspomina� przesz�o��, pu�kownik Pontmercy znowu stawa�
mi�dzy nim a
dziadkiem i Mariusz m�wi� sobie, �e nie mo�e si� spodziewa� prawdziwej dobroci
po kim�,
kto by� tak niesprawiedliwy i twardy dla jego ojca. Tak wi�c razem ze zdrowiem
wraca�a
cierpka niech�� do dziadka. Pan Gillenormand cierpia� w milczeniu.
Pan Gillenormand, cho� tego nie okazywa�, zauwa�y� jednak, �e Mariusz, od chwili
kiedy go tu przyniesiono i odk�d odzyska� przytomno��, ani razu nie powiedzia�
mu:
�Dziadku�. Nie m�wi� mu co prawda: �Prosz� pana�, ale zawsze tak budowa� zdania,
�eby
unikn�� jednego i drugiego.
Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e zbli�a si� prze�omowa chwila.
Jak to zwykle bywa w takich wypadkach, przed przyst�pieniem do walnej bitwy
Mariusz rozpocz�� z dziadkiem pr�bn� utarczk�, czyli, jak to si� m�wi, zbada�
grunt.
Pewnego poranka pan Gillenormand z powodu jakiego� artyku�u w gazecie, kt�ra mu
wpad�a
w r�ce, wyrazi� si� lekcewa��co o Konwencie i rzuci� jak�� rojalistyczn�
sentencj� na temat
Dantona, Saint-Justa i Robespierre'a...
- Ludzie dziewi��dziesi�tego trzeciego roku byli olbrzymami! - odpar� surowo
Mariusz.
Starzec umilk� i przez ca�y dzie� nie odezwa� si� s�owem.
Mariusz, kt�ry mia� zawsze w pami�ci nieugi�ty charakter dziadka, znany mu od
najm�odszych lat, dopatrzy� si� w tym milczeniu t�umionego, wielkiego gniewu;
wysnu� z
tego wniosek, �e walka b�dzie zaci�ta, i skrycie zacz�� mno�y� w my�li
przygotowania do
boju.
Postanowi�, �e w razie odmowy poszarpie banda�e, rozerwie zestawiony obojczyk,
rozj�trzy nie zabli�nione rany i odm�wi przyjmowania wszelkiego pokarmu. Rany
by�y jego
or�em. Dostanie Kozet� lub umrze.
Czeka� na sprzyjaj�c� chwil� z podst�pn� cierpliwo�ci� chorego.
Chwila ta nadesz�a.
III
Mariusz atakuje
Pewnego dnia, kiedy panna Gillenormand porz�dkowa�a buteleczki i fili�anki na
marmurowym blacie komody, pan Gillenormand nachyli� si� nad Mariuszem i odezwa�
si� do
niego najczulszym g�osem:
- Wiesz co, Mariuszku, na twoim miejscu jad�bym teraz raczej mi�so ni� ryby.
Sma�ona sola jest doskona�a na pocz�tku rekonwalescencji, ale nic tak nie stawia
chorego na
nogi jak dobry kotlet.
Mariusz, kt�ry odzyska� ju� prawie wszystkie si�y, zebra� je teraz, usiad� na
��ku,
po�o�y� zaci�ni�te d�onie na ko�drze, zmarszczy� gro�nie twarz i rzek�:
- To mnie zmusza do o�wiadczenia pewnej rzeczy.
- Co takiego?
- Chc� si� o�eni�.
- Przewidziane! - rzek� dziadek i roze�mia� si�.
- Jak to, przewidziane?
- A tak, przewidziane. Dostaniesz swoj� dziewczynk�.
Mariusz os�upia�y i ol�niony, zadr�a� na ca�ym ciele. Pan Gillenormand m�wi�
dalej:
- Tak, dostaniesz t� �liczn�, t� urocz� dziewczyn�. Przychodzi tu codziennie w
postaci
starego jegomo�cia, �eby si� dowiedzie� o twoje zdrowie. Odk�d jeste� ranny, po
ca�ych
dniach tylko p�acze i skubie szarpie. Zasi�gn��em o niej informacji. Mieszka na
ulicy
Cz�owieka Zbrojnego pod numerem si�dmym. A, wi�c to o to chodzi. Chcesz j�?
Doskonale,
dostaniesz j�. Zaskoczy�o ci� to, co? Uknu�e� sobie spisek i pomy�la�e�: �Powiem
bez
ogr�dek, czego chc�, dziadkowi, tej mumii z czas�w Regencji i Dyrektoriatu, temu
staremu
Adonisowi, Dorantowi, kt�ry si� przemieni� w Geronta; on te� mia� swoje
awanturki, swoje
mi�ostki, swoje gryzetki i swoje Kozetki; on te� mia� pstro w g�owie, lata� za
sp�dniczkami,
fruwa� w ob�okach i upija� si� nektarem wiosny; musi sobie to przypomnie�.
Zobaczymy.
Wypowiadam mu wojn�. Trzeba przyzna�, �e chwytasz byka za rogi. To dobrze. Ja
ci�
cz�stuj� kotletem, a ty odpowiadasz: �A propos, chc� si� �eni�.
Nie ma co, �adne skojarzenie! Liczy�e� na sprzeczk�, co? nie wiedzia�e�, �e
jestem
stary tch�rz. I co na to powiesz? D�sasz si�? Nie my�la�e�, �e dziadek jest
jeszcze g�upszy od
ciebie; zmarnowa�a si� m�wka, kt�r� mia�e� mnie uraczy�, panie adwokacie! To
irytuj�ce.
Ano, trudno, z�o�� si�. Zatka�o ci�, g�uptasie, �e robi� to, co ty chcesz.
Pos�uchaj.
Dowiedzia�em si� wszystkiego, bo ja te� jestem chytry; ona jest urocza, jest
cnotliwa, ta
historia z lansjerem to blaga; naskuba�a ci ca�e stosy szarpi; to prawdziwy
klejnot, ub�stwia
ci�. Gdyby� umar�, pogrzebaliby nas troje; jej trumna towarzyszy�aby mojej.
Kiedy ci si� po-
lepszy�o, przysz�o mi nawet do g�owy, �eby j� po prostu usadzi� przy twoim
��ku, ale tylko
w powie�ciach dziewcz�ta zjawiaj� si� tak obcesowo u wezg�owia przystojnych
chorych, do
kt�rych �ywi� sentyment. W �yciu tak nie bywa. Co by powiedzia�a na to twoja
ciotka?
Prawie ca�y czas le�a�e� nagi, m�j ch�opcze. Zapytaj Nikolety, kt�ra nie
odst�powa�a ci� na
krok, czy mo�na by�o wprowadzi� tutaj kobiet�. A poza tym, co by na to
powiedzia� doktor?
�adna dziewczyna nie u�mierza gor�czki. Ale co tam, nie m�wmy ju� o tym,
powiedziane,
sko�czone, przypiecz�towane - bierz j�. Taki jestem okrutny. Wiedzia�em,
uwa�asz, �e mnie
nie kochasz, wi�c pomy�la�em sobie: �Co by tu zrobi�, �eby ta bestia mnie
pokocha�a? Aha!
mam pod r�k� t� ma�� Kozet�, dam mu j�, a wtedy musi mnie troch� pokocha� albo
powiedzie�, czemu nie kocha�. A ty� si� spodziewa�, �e stary zacznie si�
w�cieka�,
wrzeszcze�, krzycze�: �Nie pozwol�!�, i wygra�a� lask� nad ca�� t� jutrzenk�.
Nic
podobnego. Kozeta? Prosz� bardzo. Mi�o��? Prosz� bardzo. Niczego wi�cej nie
pragn�.
Prosz�, niech pan raczy si� o�eni�. B�d� szcz�liwy, moje dziecko kochane.
Powiedziawszy to starzec rozszlocha� si�.
Obj�� g�ow� Mariusza, przycisn�� j� obur�cz do starej piersi i p�akali tak obaj;
jest to
jedna z form najwy�szego szcz�cia.
- Dziadku! - zawo�a� Mariusz.
- Ach, wi�c jednak kochasz mnie! - powiedzia� starzec.
Nadesz�a chwila niewys�owiona. �kanie dusi�o ich, nie mogli m�wi�.
Wreszcie starzec wyj�ka�:
- No, nareszcie rozkrochmali� si�. Powiedzia� mi: �Dziadku!�
Mariusz oswobodzi� g�ow� z obj�� dziadka i zapyta� �agodnie:
- Dziadku, teraz kiedy jestem zdr�w, s�dz�, �e m�g�bym j� zobaczy�.
- I to zosta�o przewidziane, zobaczysz j� jutro.
- Dziadku!
- Co?
- Dlaczego nie dzi�?
- Zgoda, dzi�. Niech b�dzie dzi�. Nazwa�e� mnie trzy razy dziadkiem, wi�c ci si�
to
nale�y. Zajm� si� tym i przyprowadz� tuj� do ciebie. To by�o przewidziane,
powiadam ci, a
nawet ju� dawno opisane wierszem. Tak ko�czy si� elegia �Chory ch�opiec�
Andrzeja
Ch�nier, tego Andrzeja Ch�nier, kt�rego zar�n�li ci zbrod... ci olbrzymi z roku
dziewi��dziesi�tego trzeciego.
Panu Gillenormand zdawa�o si�, �e dostrzeg� lekkie zmarszczenie brwi u Mariusza,
kt�ry - musimy to powiedzie� - nie s�ysza� nawet s��w dziadka, ton�c w zachwycie
i my�l�c o
Kozecie, a nie o roku 1793. Dziadek, przera�ony swoj� niefortunn� uwag� o
Andrzeju
Ch�nier, zacz�� m�wi� z po�piechem:
- �Zar�n�li� to nie jest w�a�ciwe s�owo. Rzecz w tym, �e ci wielcy geniusze
rewolucji,
kt�rzy wcale nie byli z�ymi lud�mi, nie! nie! bynajmniej, kt�rzy byli, s�owo
daj�, bohaterami,
uwa�ali, �e Andrzej Ch�nier troch� im zawadza, i zgiloty... to jest chcia�em
powiedzie�, �e w
interesie ocalenia publicznego ci wielcy m�owie si�dmego Thermidora poprosili
Andrzeja
Ch�nier, �eby zechcia� �askawie wej�� na...
Rozpocz�te zdanie utkwi�o panu Gillenormand w gardle; nie m�g� go doko�czy�, a
�e
by�o ju� za p�no, aby cofn�� wypowiedziane s�owa, wi�c, podczas gdy jego c�rka
poprawia�a Mariuszowi poduszki, starzec, wzburzony tyloma wzruszeniami, wybieg�
z
pokoju tak szybko, jak mu na to wiek pozwala�, zatrzasn�� drzwi za sob� i
czerwony,
zasapany, zapieniony, z wytrzeszczonymi oczami wpad� na poczciwego Baskijczyka,
kt�ry w
przedpokoju czy�ci� buty. Chwyci� go za ko�nierz i wrzasn�� mu z w�ciek�o�ci�
prosto w nos:
- Do stu tysi�cy fur beczek diab��w, ci zb�je go zamordowali!
- Kogo, prosz� pana?
- Andrzeja Ch�nier!
- Tak jest, prosz� pana - odpowiedzia� przera�ony Baskijczyk.
IV
Panna Gillenormand przestaje mie� za z�e panu Fauchelevent, �e przyszed�
nios�c co� pod pach�
Kozeta i Mariusz ujrzeli si� znowu. Rezygnujemy z opisu tego spotkania. S�
rzeczy,
kt�rych niepodobna odmalowa�; do ich liczby nale�y s�o�ce. Ca�a rodzina, nie
wy��czaj�c
Baskijczyka i Nikolety, by�a zebrana w pokoju Mariusza, kiedy Kozeta wesz�a.
Stan�a na progu; zdawa�o si�, �e otacza j� promienista gloria.
W tej w�a�nie chwili dziadek mia� wytrze� nos; znieruchomia� na jej widok i
trzymaj�c
chustk� przy twarzy spojrza� na Kozet�.
- Czaruj�ca! - zawo�a�.
I wytar� z ha�asem nos.
Kozeta by�a wniebowzi�ta, upojona, zachwycona, zal�kniona. Czu�a r�wnie� pewien
niepok�j, o ile szcz�cie mo�e niepokoi�. J�ka�a jakie� s�owa, blad�a i p�oni�a
si� na przemian,
chcia�a rzuci� si� Mariuszowi w ramiona i nie �mia�a tego uczyni�. Wstydzi�a
si�, �e tyle os�b
patrzy na jej mi�o��. Ludzie nie maj� lito�ci dla szcz�liwych kochank�w;
zostaj� przy nich,
gdy oni najbardziej pragn�liby samotno�ci. A przecie� ludzie s� im zupe�nie
niepotrzebni.
Za Kozet� wszed� towarzysz�cy jej m�czyzna, siwow�osy, powa�ny, cho�
u�miechni�ty jakim� bladym, bolesnym u�miechem. By� to �pan Fauchelevent�; by�
to Jan
Valjean.
By� bardzo przyzwoicie ubrany, jak m�wi� dozorca; mia� czarne nowe ubranie i
bia�y
krawat.
Dozorca by� o tysi�c mil od tego, by w tym czcigodnym mieszczaninie o wygl�dzie
notariusza pozna� przera�aj�cego nosiciela trup�w, kt�ry stan�� przed jego bram�
w nocy 7
czerwca, obdarty, zab�ocony, ohydny, wp�przytomny, z twarz� pokryt� skorup�
krwi i b�ota,
nios�c zemdlonego Mariusza - jednak�e str�owski w�ch dzia�a�. Kiedy pan
Fauchelevent
przyszed� z Kozet�, dozorca zwierzy� si� po cichu �onie: �Nie wiem dlaczego, ale
ci�gle mi
si� wydaje, �e gdzie� t� twarz ju� widzia�em�.
W pokoju Mariusza pan Fauchelevent stan�� przy drzwiach jakby na uboczu. Trzyma�
pod pach� niewielk� paczk�, podobn� do ksi��ki formatu in octavo, owini�t� w
papier. Papier
by� zielonkawy i jakby zaple�nia�y.
- Czy ten pan zawsze nosi ksi��ki pod pach�? - szeptem zapyta�a Nikolet� panna
Gillenormand, kt�ra bardzo nie lubi�a ksi��ek.
- C�, to jaki� uczony - r�wnie� szeptem odpowiedzia� pan Gillenormand,
dos�yszawszy jej s�owa. - C� z tego, czy to jego wina? M�j znajomy, pan
Boulard, te� nigdy
nie wychodzi� bez ksi��ki i te� zawsze �ciska� pod pach� jakie� stare tomisko.
Po czym sk�oni� si� i rzek� g�o�no:
- Panie Tranchelevent...
Dziadek Gillenormand nie zrobi� tego umy�lnie; przekr�canie nazwisk nale�a�o do
jego arystokratycznych manier.
- Panie Tranchelevent, mam zaszczyt prosi� pana o r�k� panny Tranchelevent dla
mojego wnuka, pana barona Mariusza Pontmercy.
�Pan Tranchelevent� sk�oni� si�.
- Jeste�my po s�owie! - rzek� dziadek. I zwracaj�c si� do Mariusza i Kozety,
wyci�gn��
r�ce gestem b�ogos�awie�stwa, wo�aj�c:
- Mo�ecie si� ub�stwia�!
Nie kazali sobie tego powtarza� dwa razy. Zacz�y si� szczebioty. Rozmawiali po
cichu, Mariusz p�siedz�c na szezlongu, Kozeta stoj�c przy nim.
- O m�j Bo�e - szepn�a Kozeta - wi�c znowu pana widz�. To ty! To pan! Po co
by�o
chodzi� na barykady? To okropno��! Przez cztery miesi�ce by�am jak nie�ywa. O,
to bardzo
brzydko z pana strony, �e pan poszed� bi� si�. Co ja panu takiego zrobi�am?
Przebaczam, ale
ju� niech pan nigdy tego nie robi! Kiedy teraz przys�ano po nas, my�la�am, �e
umr�, ale tym
razem z rado�ci. Tak mi by�o smutno. Nawet si� nie przebra�am, musz� wygl�da�
jak strach
na wr�ble. Mam taki pomi�ty ko�nierzyk, co pana rodzina powie na to? No, niech�e
pan si�
odezwie! Ca�y czas tylko ja m�wi� i m�wi�. Mieszkamy przy ulicy Cz�owieka
Zbrojnego. Po-
dobno pan mia� tak� straszn� ran� w ramieniu; s�ysza�am, �e pi�� mog�aby si� w
niej
zmie�ci�. I podobno obcinali panu cia�o no�yczkami. To okropne! Oczy sobie
wyp�aka�am.
A� dziwne, �e mo�na tak bardzo cierpie�. Pana dziadek wygl�da na bardzo mi�ego
staruszka.
Prosz� si� nie rusza�, prosz� si� nie opiera� na �okciu, bo b�dzie bola�o. Ach,
jaka� ja jestem
szcz�liwa! Sko�czy�y si� nasze niedole. Zupe�nie trac� g�ow�. Mia�am panu tyle
do
powiedzenia, a teraz sama nie wiem, co m�wi�. Czy pan mnie jeszcze kocha?
Mieszkamy na
ulicy Cz�owieka Zbrojnego. Nie ma tam ogrodu. Przez ca�y czas skuba�am szarpie;
o prosz�,
niech pan spojrzy, mam odciski na palcach! To pana wina, m�j panie.
- Aniele! - odpowiedzia� Mariusz.
Anio� - to najbardziej wytrzyma�e s�owo w mowie ludzkiej; ka�de inne nie
znios�oby
tak niemi�osiernego nadu�ywania go przez kochank�w.
Potem, ze wzgl�du na obecno�� tylu os�b, umilkli; nie m�wili nic, tylko
delikatnie
�ciskali si� za r�ce.
Pan Gillenormand odwr�ci� si� do wszystkich obecnych i zawo�a�:
- Rozmawiajcie g�o�no, gadajcie mi�dzy sob�, krzyczcie. Nu�e, r�bcie troch�
ha�asu,
do diab�a, �eby te dzieci mog�y sobie swobodnie pogwarzy�!
I zbli�ywszy si� do Mariusza i Kozety, rzek� im po cichu:
- M�wcie sobie po imieniu, nie kr�pujcie si�.
Ciotka Gillenormand z os�upieniem patrzy�a na to wtargni�cie �wiat�a w jej
starczy
dom. Os�upienie to nie mia�o w sobie nic nieprzyjaznego, nie by�o to zgorszone i
zazdrosne
spojrzenie sowy na dwie turkawki, lecz raczej bezmy�lny wzrok biednego,
pie�dziesi�cio-
siedmioletniego niewini�tka; zmarnowane �ycie patrzy�o na triumf mi�o�ci.
- Panno Gillenormand starsza - rzek� do niej ojciec - a m�wi�em, �e i ciebie to
spotka.
I po chwili milczenia doda�:
- Przypatrz si� szcz�ciu innych.
Po czym zwr�ci� si� do Kozety:
- Jaka� ona jest �adna! Jaka �adna. Prawdziwy Greuze. I ty b�dziesz mia� te
wszystkie
skarby dla siebie, ty wisusie! Uda�o ci si�, hultaju, dzi�kuj Bogu, �e nie
jestem o jakie�
pi�tna�cie lat m�odszy, bo pojedynkowaliby�my si� o ni�. Tak, zakocha�em si� w
pani, panno
Kozeto. Nic dziwnego. To pani prawo. Ach, jakie pi�kne wesele urz�dzimy sobie!
Nale�ymy
do parafii �w. Dionizego, ale postaram si� o dyspens�, �eby�cie mogli wzi�� �lub
w ko�ciele
�w. Paw�a. Ten ko�ci� jest o wiele wytworniejszy, zbudowali go jezuici. Milutki
ko�ci�ek.
Stoi naprzeciwko fontanny kardyna�a Birague. Prawdziwe arcydzie�o jezuickiego
budownictwa znajduje si� w Namur, to ko�ci� Saint-Loup. Jak si� pobierzecie,
powinni�cie
tam pojecha�, bo naprawd� warto. Panno Kozeto, podzielam w zupe�no�ci pani
zapatrywanie,
uwa�am, �e m�ode dziewcz�ta powinny wychodzi� za m��, bo na to s� stworzone.
Zosta�
dziewic� mo�e to rzecz bardzo pi�kna, ale bardzo ch�odna. Pismo �wi�te powiada:
�Rozmna�ajcie si�!� �eby ocali� nar�d, potrzebna jest Joanna d'Arc; ale �eby
stworzy� nar�d,
potrzebna jest matka Gigogne*. A wi�c wychod�cie za m��, �licznotki! Dalib�g,
nie
rozumiem, po co zostawa� star� pann�. Wiem oczywi�cie, �e ciesz� si� one
specjaln� czci� i z
braku laku nale�� do sodalicji maria�skiej. Ale, do licha, przystojny m��, zuch
ch�opak, a po
roku t�usty, jasnow�osy brzd�c, kt�ry si� ostro zabiera do ssania, ma fa�dki
t�uszczu na nogach
i bije matk� po piersi r�owymi �apkami, roze�miany jak jutrzenka, to doprawdy
wi�cej warte
ni� trzymanie gromnicy w czasie nieszpor�w i �piewanie Turris eburneal*
Dziadek okr�ci� si� jak fryga na swoich dziewi��dziesi�cioletnich nogach i m�wi�
dalej jak nakr�cona spr�yna:
Ach, wi�c wreszcie sny rzucisz i bieg marze� zmienisz,
Alcypie, i ju� wkr�tce chyba si� o�enisz.
- Ale! Ale! Mariuszu!
- Co, dziadku?
- Wszak mia�e� jakiego� serdecznego przyjaciela?
- Tak, Courfeyraca.
- Co si� z nim sta�o?
- Zgin��.
- To doskonale!
Usiad� przy nich, posadzi� Kozet� i uj�� ich r�ce w swoje stare, pomarszczone
d�onie.
- Ta pieszczotka jest czaruj�ca. Ta Kozeta to arcydzie�o. Ma�a dziewczynka i
wielka
dama. Szkoda, �e b�dzie tylko baronow�, jest stworzona na markiz�. Popatrzcie,
co za rz�sy.
Moje dzieci, wbijcie sobie dobrze w �epetyny, �e macie �wi�t� racj�; kochajcie
si�!
Zg�upiejcie z mi�o�ci! Mi�o�� to g�upota ludzi i m�dro�� Boga. Uwielbiajcie si�.
Tylko -
doda�, zas�piwszy si� nagle - co za nieszcz�cie. Przypomnia�em sobie w�a�nie,
�e przesz�o
po�owa tego, co posiadam, to do�ywocie; p�ki b�d� �y�, p� biedy, ale po mojej
�mierci, za
jakie� dwadzie�cia lat, o moje biedne dzieci, zostaniecie bez grosza. Pi�kne
bia�e r�czki pani
baronowej b�d� klepa� bied�.
Tu odezwa� si� powa�ny, spokojny g�os:
- Panna Eufrazja Fauchelevent ma sze��set tysi�cy frank�w posagu.
By� to g�os Jana Valjean.
Dotychczas nie wyrzek� ani s�owa; wszyscy zapomnieli o jego obecno�ci, a on sta�
nieruchomy za tymi szcz�liwymi lud�mi.
- Kt� to taki, ta panna Eufrazja? - zapyta� zdumiony dziadek.
- To ja! - odrzek�a Kozeta.
- Sze��set tysi�cy frank�w - powt�rzy� pan Gillenormand.
- Bez czternastu czy mo�e pi�tnastu tysi�cy - doda� Jan Valjean.
I po�o�y� na stole paczk�, kt�r� ciotka Gillenormand wzi�a za ksi��k�.
Jan Valjean sam j� rozwin��; by� to plik banknot�w. Przeliczono je. By�o pi��set
banknot�w tysi�cfrankowych i sto sze��dziesi�t osiem pi��setfrankowych. W sumie
pi��set
osiemdziesi�t cztery tysi�ce.
- A, to rzeczywi�cie dobra ksi��ka - rzek� pan Gillenormand.
- Pi��set osiemdziesi�t cztery tysi�ce frank�w - szepn�a ciotka.
- To znakomicie poprawia sytuacj�, nie uwa�asz, panno Gillenormand starsza? -
m�wi� dziadek. - Mariusz to diabe� wcielony! Wyszuka� sobie na drzewie marze�
milionow�
gryzetk�. I ufaj tu mi�ostkom m�okos�w! Student znajduje sobie studentk� z
sze�ciuset
tysi�cami posagu. Cherubin spisuje si� lepiej ni� Rotszyld.
- Pi��set osiemdziesi�t cztery tysi�ce frank�w - powt�rzy�a p�g�osem panna
Gillenormand - pi��set osiemdziesi�t cztery to jakby sze��set tysi�cy, co?
A Mariusz i Kozeta wpatrywali si� tymczasem w siebie i prawie nie zwr�cili uwagi
na
ten drobiazg.
V
Lepiej jest z�o�y� pieni�dze w lesie ni� u notariusza
Czytelnik zapewne sam si� domy�li�, nie potrzebujemy wi�c opowiada� szczeg�owo
o tym, �e po sprawie Champmathieu Jan Valjean w czasie swojej pierwszej,
parodniowej
ucieczki zdo�a� dotrze� do Pary�a i zd��y� podj�� u Laffitte'a pieni�dze, kt�re
zarobi� w
Montreuil-sur-Mer pod nazwiskiem pana Madeleine, i obawiaj�c si� powt�rnego
aresz-
towania, kt�re rzeczywi�cie niebawem nast�pi�o, schowa� i zakopa� pieni�dze w
lesie
Montfermeil w miejscu zwanym polan� Blaru. Suma sze�ciuset tysi�cy frank�w, ca�a
w
banknotach, zajmowa�a niewiele miejsca i zmie�ci�a si� w pude�ku; ale �eby
uchroni� pude�ko
od wilgoci, Jan Valjean w�o�y� je w d�bowy kuferek pe�en wi�r�w z drzewa
kasztanowego.
Do tego kuferka w�o�y� r�wnie� i drugi sw�j skarb, �wieczniki biskupa.
Pami�tamy, �e zabra�
je z sob� uciekaj�c z Montreuil-sur-Mer. Cz�owiek, kt�rego Boulatruelle pierwszy
raz
zobaczy� pewnego wieczora, by� Janem Valjean. P�niej, ilekro� Jan Valjean
potrzebowa�
pieni�dzy, chodzi� po nie na por�b� Blaru. St�d owe wyjazdy, o kt�rych m�wili�my
poprzednio. Mia� motyk� schowan� gdzie� we wrzosowisku, w sobie tylko znanej
kryj�wce.
Widz�c, �e Mariusz powraca do zdrowia, zrozumia�, �e zbli�a si� chwila, kiedy
pieni�dze
mog� by� potrzebne, i pojecha� po nie; jego to w�a�nie zobaczy� Boulatruelle,
ale tym razem
nie wieczorem lecz rano. Odziedziczy� po nim motyk�.
W rzeczywisto�ci ca�a suma wynosi�a pi��set osiemdziesi�t cztery tysi�ce pi��set
frank�w. Jan Valjean zachowa� pi��set frank�w dla siebie.
�A co b�dzie dalej, zobaczymy� - pomy�la�.
R�nic� mi�dzy t� sum� a sze�ciuset trzydziestoma tysi�cami podj�tymi u
Laffitte'a
stanowi�y wydatki ostatnich dziesi�ciu lat od 1823 do 1833 roku. Pi�cioletni
pobyt w
klasztorze kosztowa� zaledwie pi�� tysi�cy frank�w.
Jan Valjean ustawi� oba srebrne �wieczniki na kominku, gdzie b�yszcza�y
wspaniale
ku wielkiemu podziwowi Toussaint.
Jan Valjean wiedzia�, �e ze strony Javerta nic mu ju� nie grozi. Opowiadano przy
nim
i sam to sprawdzi� w �Monitorze�, kt�ry ten fakt og�osi�, �e zw�oki inspektora
policji,
nazwiskiem Javert, zosta�y znalezione pod barkami praczek pomi�dzy Mostem
Wymiany a
Nowym Mostem i �e pismo, kt�re pozostawi� ten cz�owiek, nieskazitelny zreszt� i
wysoko
ceniony przez zwierzchnik�w, nasuwa przypuszczenie, i� w przyst�pie ob��du
pope�ni�
samob�jstwo. �Rzeczywi�cie - pomy�la� Jan Valjean - skoro mia� mnie w r�ku i
pu�ci� wolno,
to niezbity dow�d, �e nie by� ju� wtedy przy zdrowych zmys�ach�.
VI
Obaj starcy, ka�dy na sw�j spos�b, robi� co mog�, aby Kozeta by�a
szcz�liwa
Rozpocz�y si� przygotowania do wesela. Zapytany o zdanie lekarz oznajmi�, �e
mo�e
si� ono odby� w lutym. By� grudzie�. Kilka czarownych tygodni doskona�ego
szcz�cia
up�yn�o niepostrze�enie.
Dziadek by� nie mniej szcz�liwy ni� narzeczeni. Zdarza�o si�, �e ca�ymi
godzinami
wpatrywa� si� w Kozet�.
- Prze�liczna dziewczyna! - wo�a�. - A jak� ma s�odk� i dobr� twarzyczk�. Na
honor,
nie widzia�em �adniejszej, jak �yj�. P�niej b�dzie to mia�o cnoty z zapachem
fio�k�w.
Prawdziwa gracja! Maj�c tak� �on�, musisz postawi� dom na wysokiej stopie.
Mariuszu,
ch�opcze drogi, jeste� baronem, jeste� bogatym cz�owiekiem, rzu� w k�t ten sw�j
adwokacki
proceder, b�agam ci�.
Kozeta i Mariusz zostali nagle przeniesieni z grobu do raju. Przej�cie by�o tak
raptowne, �e porazi�oby ich, gdyby ich nie by�o ol�ni�o.
- Czy rozumiesz co� z tego wszystkiego? - pyta� Mariusz.
- Nie - odpowiada�a Kozeta - ale wydaje mi si�, �e Pan B�g na nas patrzy.
Jan Valjean dzia�a�, usuwa� trudno�ci, zabiega� o wszystko, wszystko u�atwia�.
D��y�
do szcz�cia Kozety tak skwapliwie i z tak� na poz�r rado�ci�, jak ona sama.
Jako dawny mer, potrafi� rozwi�za� dra�liwy problem, kt�rego tajemnic� on jeden
posiada�, problem pochodzenia Kozety.
Wyjawienie szczerej prawdy mog�oby - kto wie? - przeszkodzi� ma��e�stwu.
Przezwyci�y� trudno�ci. Sprokurowa� Kozecie rodzin� z�o�on� z ludzi ju�
nie�yj�cych, co
dawa�o gwarancj�, �e nikt si� nigdy o nic nie upomni. Kozeta by�a jedynym
pozosta�ym przy
�yciu potomkiem rodziny, kt�ra ju� wygas�a. Nie by�a jego c�rk�, lecz c�rk�
innego
Faucheleventa. Obaj bracia Fauchelevent pracowali niegdy� jako ogrodnicy w
klasztorze Pe-
tit-Picpus. Udano si� po informacje do tego klasztoru; klasztor wyda� o nich
�wiadectwo
r�wnie pochlebne, jak zas�uguj�ce na wiar�; zacne zakonnice, niezbyt zdolne i
niezbyt
sk�onne do roztrz�sania kwestii ojcostwa, i nie maj�c powod�w do �adnych
podejrze�, nigdy
dobrze nie wiedzia�y, kt�ry z dw�ch Fauchelevent�w jest ojcem Kozety.
Potwierdzi�y wi�c z
zapa�em wszystko, o co chodzi�o. Na podstawie zezna� �wiadk�w spisano akt
to�samo�ci.
Kozeta sta�a si� w obliczu prawa pann� Eufrazj� Fauchelevent, sierot�, kt�r�
odumarli oboje
rodzice. Jan Valjean u�o�y� sprawy w ten spos�b, �e pod nazwiskiem Faucheleventa
zosta�
wyznaczony opiekunem Kozety, opiekunem zast�pczym za� zosta� ustanowiony pan
Gillenormand.
Co do pi�ciuset osiemdziesi�ciu czterech tysi�cy frank�w, to by� to zapis
uczyniony
na rzecz Kozety przez osob� ju� nie�yj�c�, kt�ra chcia�a pozosta� nieznana.
Pierwotny zapis
wynosi� pi��set dziewi��dziesi�t cztery tysi�ce frank�w, ale dziesi�� tysi�cy
kosztowa�a
edukacja panny Eufrazji, z czego pi�� tysi�cy otrzyma� klasztor Petit-Picpus.
Zapis ten,
zdeponowany u osoby trzeciej, mia� by� oddany Kozecie z chwil� jej doj�cia do
pe�noletno�ci
lub wyj�cia za m��. Jak widzimy, ca�a ta historia by�a zupe�nie do przyj�cia,
zw�aszcza z
dodatkiem p� miliona. Niekt�re szczeg�y mog�y si� wprawdzie wydawa� troch�
dziwne, ale
ich nie zauwa�ono. Jednemu z zainteresowanych oczy przys�ania�a mi�o��, innym -
sze��set
tysi�cy frank�w.
Kozeta dowiedzia�a si�, �e nie jest c�rk� tego starca, kt�rego przez tyle lat
nazywa�a
swoim ojcem. By� to tylko jej krewny; inny Fauchelevent by� jej prawdziwym
ojcem. W
ka�dej innej chwili zrani�oby j� to bole�nie. Ale prze�ywa�a teraz godziny tak
niewys�owionego szcz�cia, �e ta wiadomo�� rzuci�a na nie tylko przelotny cie�;
chmurka
rozwia�a si� szybko w powodzi rado�ci. Mia�a Mariusza. Zjawi� si� m�ody, stary
musia�
ust�pi� - takie jest �ycie.
A ponadto Kozeta od wielu lat przywyk�a widzie� wok� siebie zagadki; ka�da
istota,
kt�rej dziecinne lata otacza tajemnica, skora jest do pewnych wyrzecze�.
Jednak�e nadal nazywa�a Jana Valjean �ojcem�.
Kozeta, wniebowzi�ta, oczarowana by�a dziadkiem Gillenormand. Co prawda,
zasypywa� j� komplementami i podarunkami. I kiedy Jan Valjean stara� si�
zapewni� Kozecie
normaln� sytuacj� i stworzy� jej bezpieczn� pozycj� w spo�ecze�stwie, pan
Gillenormand
czuwa� nad jej wypraw�. Bawi�a go w�asna szczodro��. Ofiarowa� Kozecie sukni� z
gipiury z
Binche, kt�ra nale�a�a niegdy� do jego babki. �Moda si� powtarza - m�wi� -
dzisiaj ta
staro�wiecczyzna robi furor� i teraz, kiedy jestem stary, m�ode kobietki
ubieraj� si� tak, jak
ubiera�y si� stare kobiety, kiedy by�em dzieckiem�.
Opr�nia� swoje szacowne, bombiaste, od lat nie otwierane komody z
koromandelskiej laki. �Wyspowiadajmy te stare damy - m�wi� - zobaczymy, co tam
chowaj�
w zanadrzu�. Pl�drowa� z ha�asem w brzuchatych szufladach, wype�nionych po
brzegi
strojami wszystkich jego �on, kochanek i babek. Obsypywa� Kozet� mieni�cymi si�
jedwabiami w paski, adamaszkami, wyt�aczanymi chi�skimi jedwabiami, barwnymi
morami,
czerwonymi sukniami grodeturowymi, chustami indyjskimi haftowanymi z�ot� nici�,
nie
niszcz�c� si� w praniu, dwustronnymi drogetami, koronkami genue�skimi i
alanso�skimi,
staro�wieckimi klejnotami, puzderkami z ko�ci s�oniowej, na kt�rych wyrze�bione
by�y
mikroskopijne bitwy, ga�gankami i wst��eczkami.
Kozeta, zachwycona, rozkochana w Mariuszu i przej�ta wdzi�czno�ci� dla pana
Gillenormand, �ni�a o szcz�ciu bez granic, przystrojonym w at�asy i aksamity.
Zdawa�o si�
jej, �e nad jej wypraw� unosz� si� serafiny. Dusza jej wzlatywa�a w b��kity na
skrzyd�ach z
brabanckich koronek.
Z upojeniem zakochanych m�g� si� mierzy� jedynie ekstatyczny zachwyt dziadka.
Rzek�by�, �e ulica Panien Kalwaryjskich rozbrzmiewa�a fanfar� rado�ci.
Co rano Kozeta dostawa�a nowy prezent, wyszukany przez dziadka w jego
rupieciarni.
Wszystkie mo�liwe fata�aszki przy niej odzyskiwa�y sw� �wietno��.
Pewnego razu Mariusz, kt�ry, pomimo szcz�cia, ch�tnie rozmawia� na powa�ne
tematy, rzek� z powodu jakiego� wydarzenia:
- Ludzie rewolucji s� tak wielcy, �e tak samo, jak Katon czy Fokjon zyskali ju�
szacunek potomno�ci, i ka�dy z nich, zda si�, wciela staro�ytne czasy.
- Staro�ytne at�asy! - zawo�a� staruszek. - Dzi�kuj� ci, Mariuszu. W�a�nie ten
pomys�
chodzi� mi po g�owie.
I nazajutrz wspania�a suknia ze �staro�ytnego at�asu� w herbacianym kolorze
wzbogaci�a wypraw� Kozety.
Dziadek wysnuwa� z tych fata�aszk�w swoist� filozofi�:
- Mi�o��, doskonale. Ale to nie wszystko. Do szcz�cia trzeba doda� czar rzeczy
nieu�ytecznych! Szcz�cie - to zaledwie to, co konieczne. Przyprawcie mi je suto
zbytkiem.
Pa�ac i jej serce. Jej serce i Luwr. Jej serce i wodotryski Wersalu. Dajcie mi
moj� pasterk� i
sprawcie, aby si� sta�a ksi�niczk�. Przyprowad�cie mi Filis w wianuszku z
b�awatk�w i
dorzu�cie jej sto tysi�cy frank�w renty. Niech, jak okiem si�gn�, otwiera si�
przede mn�
sielanka w ramach marmurowej kolumnady. Godz� si� na sielank�, godz� si� r�wnie�
na
bajk� z marmuru i z�ota. Suche szcz�cie podobne jest do suchego chleba. To
zaspokojenie
g�odu, ale nie uczta. A ja chc� tego, co zbyteczne, niepotrzebne, niedorzeczne,
chc� nadmiaru
i rzeczy, kt�re do niczego nie s�u��. Pami�tam, �e ogl�da�em w katedrze
sztrasburskiej zegar,
wielko�ci trzypi�trowej kamienicy, kt�ry pokazywa� godziny, kt�ry raczy�
pokazywa�
godziny, ale zdawa� si� nie do tego przeznaczony; kiedy wydzwania� po�udnie czy
p�noc,
po�udnie - godzin� s�oneczn�, p�noc - godzin� mi�o�ci, czy ka�d� inn� godzin�,
pokazywa�
wam ksi�yc i gwiazdy, ziemi� i morze, ptaki i ryby, Feba i Febe, i ca�y korow�d
r�nych
rzeczy, kt�re wychodzi�y z wn�ki, dwunastu aposto��w, cesarza Karola V, Eponin�
i
Sabinusa, a na dodatek t�um ma�ych, z�oconych cz�owieczk�w, kt�rzy grali na
tr�bkach. Nie
m�wi� ju� o tym, �e co chwila i bez najmniejszego powodu wygrywa� urocze
carillons*. Co
warta jest w por�wnaniu z nim brzydka, go�a tarcza zegara, kt�ra tylko wskazuje
godziny?
Jestem tego samego zdania co zegar sztrasburski i wol� go od zegara z kuku�k� ze
Szwarcwaldu.
Pan Gillenormand pl�t� ze szczeg�lnym zapa�em na temat wesela i wszystkie
osiemnastowieczne wspominki przesuwa�y si� bez�adnie w jego dytyrambach.
- Nie znacie si� na sztuce zabawy. W dzisiejszych czasach nie umiecie sp�dzi�
jednego dnia na rado�ci - wo�a�. - Wasz dziewi�tnasty wiek to cherlak. Nie wie,
co to zbytek.
Nie wie, co bogactwo ani co wytworno��. We wszystkim brak mu polotu. Wasz trzeci
stan
jest ckliwy, bezbarwny, bezwonny, bezkszta�tny. Szczyt marze� waszych mieszczek,
kiedy
�urz�dzaj� dom� - jak m�wi� - to milutki, �wie�o obity salonik, palisandry i
perkaliki. Z
drogi! Z drogi! Pan �apigrosz po�lubia pann� Liczykrup�. Przepych i wspania�o��
za ca�ego
luidora! Oto czasy! Mam ochot� drapn�� a� do antypod�w. Ach, ju� w 1787 roku
przepo-
wiedzia�em, �e wszystko przepad�o, kiedym zobaczy� pewnego dnia diuka Rohan,
ksi�cia de
L�on, ksi�cia de Chabot, diuka de Montbazon, markiza de Soubise, wicehrabiego de
Thouars,
para Francji, jad�cego na Longchamp pod�� bryczuszk�! Wyda�o to swoje owoce. W
dzisiejszych czasach ludzie robi� pieni�dze, graj� na gie�dzie, prowadz�
interesy i kutwi�.
Piel�gnuj� i lakieruj� swoj� powierzchowno��; s� wymuskani, wymyci, wyszorowani,
wypucowani, wygoleni, wyczesani, wylizani, wyszczotkowani i wyglansowani po
wierzchu,
bez zarzutu, g�adcy jak kamyk, skromniutcy, czy�ciutcy, a r�wnocze�nie - na
honor! - w g��bi
sumienia kryj� takie gnoj�wki i kloaki, �e uciek�aby od ich fetoru �winiarka,
kt�ra nos
obciera w palce. Nadaj� dzisiejszym czasom tak� dewiz�: �Brudna czysto��.
Mariuszu, nie
gniewaj si�, pozw�l mi si� wygada�, nie m�wi� nic z�ego o ludzie, widzisz
przecie, �e mam
ci�gle na j�zyku ten tw�j lud, ale nie miej mi za z�e, �e spuszcz� ma�e lanie
mieszcza�stwu.
Nale�� do niego. Kto mocno kocha, ten mocno bije. I tu powiem bez ogr�dek, �e
dzi� ludzie
si� �eni�, ale nie umiej� si� ju� �eni�. O, dalib�g, �a�uj� galanterii dawnych,
pi�knych
obyczaj�w, �a�uj� wszystkiego. Tej elegancji, rycersko�ci, manier wytwornych i
pe�nych
galanterii, przepychu, kt�rym ka�dy b�yszcza�, muzyki towarzysz�cej biesiadzie
weselnej -
symfonie dla wykwintnego towarzystwa, huczna kapela dla gminu - ta�c�w, weso�ych
twarzy
za sto�em, subtelnych komplement�w, �piew�w, sztucznych ogni, szczerego �miechu,
swawoli na ca�ego, sutych p�k�w wst��ek. �a�uj� podwi�zki panny m�odej.
Podwi�zka panny
m�odej - to krewniaczka przepaski Wenery. O co si� toczy wojna troja�ska? O
podwi�zk�
Heleny, do kro�set! Dlaczego si� bij�, dlaczego boski Diomedes rozwala na g�owie
Merioneja
wielki kask z dziesi�cioma kolcami, dlaczego Achilles i Hektor d�gaj� si�
dzidami? Bo
Helena pozwoli�a Parysowi wzi�� swoj� podwi�zk�. Na temat podwi�zki Kozety Homer
u�o�y�by �Iliad�. Umie�ci�by w tym poemacie takiego starego gadu�� jak ja i
nazwa�by go
Nestorem. Moi drodzy, w dawnych latach, w tych mi�ych dawnych latach ludzie
�enili si�
umiej�tnie: najpierw spisywali dobry kontrakt �lubny, a potem zasiadali do
dobrej wy�erki.
Cujas* za drzwi, Kamacz* we drzwi! Bo, do pioruna, �o��dek, to mi�e zwierz�, te�
upomina
si� o swoje prawa i te� chce mie� swoje wesele. Cz�ek ucztowa� znakomicie i mia�
przy stole
wydekoltowan� s�siadk�, z piersi� bardzo sk�po os�oni�t�. O, te rozchylone,
roze�miane usta!
Jak�e ludzie byli weseli w owych czasach. M�odzie� wygl�da�a jak bukiet kwiat�w,
ka�dy
m�odzieniec ko�czy� si� ki�ci� bzu lub p�kiem r�; nawet rycerz stawa� si�
pasterzem; a je�li
przypadkiem by� kapitanem dragon�w, znajdowa� spos�b �eby zwa� si� Florianem.
Ka�dy
chcia� by� �adny. Strojono si� w hafty i szkar�aty. Mieszczanin wygl�da� ja
kwiat, markiz
wygl�da� jak klejnot. Nie noszono strzemi�czek ani trzewik�w. Ka�dy by� strojny,
b�yszcz�-
cy, aksamitny, l�ni�cy, p�ochy, uroczy, zalotny, co nie przeszkadza�o mu nosi�
szpady u boku.
Koliber z dziobem i pazurami. A grano wtedy �Indie zakochanych�. Jedn� cech�
tamtego
stulecia by�a subtelno��, drug� - wspania�o��. I - do pioruna! ludzie bawili
si�. A dzi� s�
powa�ni. Mieszczuch jest skner�, mieszczka - �wi�toszk�. Nieszcz�sne te wasze
czasy!
Przep�dzono by Gracje, bo nazbyt wydekoltowane. Niestety, pi�kno�� ukrywa si�
jakby by�a
brzydot�. Od rewolucji wszystko nosi pantalony, nawet tancerki. Komediantka musi
by�
powa�na; wasze ta�ce s� doktrynalne. Nale�y by� dostojnym. Nie wypada wysuwa�
brody z
halsztuka. Idea�em dwudziestoletniego m�okosa, kt�ry si� �eni, jest upodobni�
si� do pana
Royer-Collard. A wiecie, do czego prowadzi ta ca�a dostojno��? Do ma�o�ci! Bo
wiedzcie, �e
weso�o�� jest nie tylko weso�a; jest wielka. A wi�c kochajcie si� rado�nie, do
diab�a, a kiedy
si� �enicie, �e�cie si� z sza�em, upojeniem, harmiderem i wrzaw� szcz�cia! W
ko�ciele
powaga, zgoda. Ale kiedy msza ju� si� sko�czy - to na m� dusz�! - wok�
oblubienicy musi
wirowa� r�j marze�. �lub powinien by� kr�lewski i fantastyczny. Ceremonia
powinna
zaczyna� si� w katedrze w Reims, a ko�czy� w pagodzie Chanteloup. N�dzne wesele
mierzi
mnie! Do stu tysi�cy diab��w! Przynajmniej ten jeden dzie� sp�d�cie na Olimpie.
B�d�cie
bogami. Ach! cz�owiek m�g�by by� sylfem, b�stwem wesela, uosobieniem �wietno�ci,
a jest
safandu��. Ka�dy oblubieniec, moi mili, powinien by� ksi�ciem Aldobrandinim.
Korzystajcie
z tej chwili jedynej i ule�cie wraz z �ab�dziami i or�ami do empireum*,
cho�by�cie mieli
nazajutrz zn�w spa�� z powrotem w �abi, mieszcza�ski �ywot. Nie oszcz�dzajcie na
weselu,
nie ujmujcie mu wspania�o�ci, nie sk�pcie sobie w dniu tryskaj�cym rado�ci�.
Wesele nie jest
�yciem ma��e�skim. O, gdybym je urz�dza� wedle mej fantazji, by�oby wspania�e.
Drzewa
rozbrzmiewa�yby tonami skrzypiec. B��kit i srebro - oto m�j program. Sprosi�bym
na t�
uroczysto�� wszystkie boginki le�ne, driady i nereidy. Za�lubiny Amfitryty,
r�any ob�ok,
utrefione, nagie nimfy, akademik recytuj�cy wiersze bogini, rydwan ci�gni�ty
przez morskie
potwory.
Tryton, w konch� dmuchaj�c, na przedzie cwa�uje
I czarownymi d�wi�ki wszystkich w kr�g czaruje.
Oto m�j program uroczysto�ci; oto odpowiedni program - do stu tysi�cy fur
beczek! -
albo nie znam si� na niczym!
Podczas gdy dziadek u szczytu wylewno�ci lirycznej ws�uchiwa� si� we w�asne
s�owa,
Kozeta i Mariusz upajali si� tym, �e mog� swobodnie wpatrywa� si� w siebie.
Ciotka Gillenormand patrzy�a na to wszystko z w�a�ciwym sobie niezm�conym
spokojem. Ostatnie pi�� czy sze�� miesi�cy dostarczy�o jej sporo wzrusze�:
powr�t Mariusza,
Mariusz zalany krwi� przyniesiony do domu, Mariusz przyniesiony z barykady,
Mariusz
umar�y, a potem �ywy, Mariusz pojednany z dziadkiem, Mariusz zar�czony, Mariusz
�eni�cy
si� z n�dzark�, Mariusz �eni�cy si� z milionerk�. Sze��set tysi�cy frank�w by�o
dla niej
ostatni� niespodziank�, potem zn�w wr�ci�a do swej naiwnej oboj�tno�ci. Chodzi�a
regularnie
na nabo�e�stwa, przesuwa�a paciorki r�a�ca, czyta�a msza�, szepta�a w jednym
zak�tku
domu swoje Ave, podczas gdy w drugim szeptano I love you, patrzy�a na Mariusza i
Kozet�
jak na dwa blade cienie. Ale to ona by�a cieniem.
Istnieje pewien stan bezw�adnego ascetyzmu, w kt�rym dusza zoboj�tnia�a przez
odr�twienie i obca wszystkiemu, co mo�na by nazwa� spraw� �ycia, nie odczuwa, z
wyj�tkiem trz�sienia ziemi i wielkich kataklizm�w, �adnych ludzkich wra�e�,
zar�wno
przyjemnych, jak i przykrych. �Taka nabo�no�� � mawia� pan Gillenormand do c�rki
-
podobna jest do kataru. Nie czujesz �ycia. Nie czujesz jego brzydkich zapach�w,
ale nie
czujesz tak�e pi�knych�.
Zreszt� owe sze��set tysi�cy frank�w rozproszy�o w�tpliwo�ci starej panny.
Ojciec
przyzwyczai� si� tak ma�o liczy� z jej osob�, �e nie zapyta� jej o zgod� w
sprawie ma��e�stwa
Mariusza. Jak zwykle dzia�a� porywczo i, z despoty stawszy si� niewolnikiem,
my�la� tylko o
jednym: zadowoli� Mariusza. Nie przysz�o mu nawet do g�owy, �e istnieje ciotka,
kt�ra mo�e
mie� w�asne zdanie; a ona, mimo swej bezmy�lnej nieczu�o�ci, uczu�a si� tym
dotkni�ta. Ura-
�ona w g��bi duszy, cho� na poz�r oboj�tna, powiedzia�a sobie: �Ojciec
rozstrzygn�� beze
mnie spraw� ma��e�stwa; ja rozstrzygn� bez niego spraw� spadku�. Istotnie, ona
by�a bogata,
a ojciec nie. Postanowi�a wi�c, �e w tej kwestii zadecyduje wed�ug swojej woli.
Gdyby m�oda
para by�a biedna, prawdopodobnie zostawi�aby j� w biedzie. �Tym gorzej dla pana
siostrze�ca! �eni si� z dziad�wk�, niech b�dzie dziadem�. Ale p�milionowy posag
Kozety
przypad� do gustu ciotce i zmieni� jej wewn�trzny stosunek do zakochanej pary.
Do sze�ciuset
tysi�cy nale�y si� odnosi� z uszanowaniem, ciotka nie mog�a oczywi�cie post�pi�
inaczej,
tylko zapisa� sw�j maj�tek m�odym, bo go ju� nie potrzebowali.
U�o�ono, �e m�oda para zamieszka u dziadka.
Pan Gillenormand koniecznie chcia� ust�pi� im sw�j pok�j, najpi�kniejszy w ca�ym
domu. �To mnie odm�odzi - o�wiadczy� - to stary projekt. Zawsze mia�em zamiar
wyprawia�
wesela w moim pokoju�. Umeblowa� ten pok�j mn�stwem starych, wytwornych cacek.
Kaza�
zrobi� nowy plafon i obi� pok�j niezwyk�� materi�, kt�rej mia� ca�� sztuk� i
kt�ra, jego
zdaniem, pochodzi�a z Utrechtu: na at�asowym z�oto��tym tle aksamitne krokusy.
�Z takiej
materii - m�wi� - by�a kotara przy ��ku ksi�ny d'Anville w La Roche-Guyon�. Na
kominku
ustawi� figurynk� z saskiej porcelany, kt�ra mufk� os�ania�a sobie nagi
brzuszek.
Biblioteka pana Gillenormand zamieni�a si� w kancelari� adwokack�, kt�rej
potrzebowa� Mariusz, bo, jak pami�tamy, rada adwokacka wymaga�a posiadania
w�asnej
kancelarii.
VII
Senne mary w�r�d szcz�cia
Zakochani widywali si� co dzie�. Kozeta przychodzi�a z panem Fauchelevent.
�Wszystko dzieje si� na opak - m�wi�a panna Gillenormand - narzeczona przychodzi
do
domu swojego przysz�ego, �eby mu umo�liwi� konkury�.
Ale rekonwalescencja Mariusza u�wi�ci�a ten zwyczaj, a utwierdzi� go jeszcze
fakt, �e
fotele na ulicy Panien Kalwaryjskich by�y znacznie przyjemniejsze do rozm�w sam
na sam
ni� wyplatane krzes�a na ulicy Cz�owieka Zbrojnego. Mariusz i pan Fauchelevent
widywali
si�, ale nie rozmawiali ze sob�. Zdawa�oby si�, �e taki stan�� mi�dzy nimi
uk�ad.
Ka�da m�oda dziewczyna musi mie� przyzwoitk�. Bez pana Fauchelevent Kozeta nie
mog�aby przychodzi�. Dla Mariusza pan Fauchelevent by� warunkiem widywania
Kozety,
wi�c rad nierad godzi� si� z jego obecno�ci�. Poruszaj�c pobie�nie tematy
polityczne z punktu
widzenia og�lnej poprawy los�w ludzkich, doszli do tego, �e powiedzieli sobie
nieco wi�cej
ni� �tak� i �nie�.
Pewnego razu w kwestii nauczania, kt�re - zdaniem Mariusza - powinno by�
bezp�atne, obowi�zkowe i pod wszystkimi postaciami nie szcz�dzono nikomu, jak
powietrze
czy s�o�ce, s�owem, dost�pne dla ca�ego narodu, byli tak zgodni, �e prawie wdali
si� ze sob�
w rozmow�. Przy tej sposobno�ci Mariusz zauwa�y�, �e pan Fauchelevent m�wi
dobrze, a
nawet z pewnym polotem. Wszelako czego� mu brakowa�o. Pan Fauchelevent by� czym�
mniej i czym� wi�cej ni� cz�owiekiem z towarzystwa.
Mariusz zadawa� w skryto�ci ducha najrozmaitsze nieme pytania temu panu
Fauchelevent, kt�ry nie okazywa� mu nic poza ch�odn� �yczliwo�ci�. Czasami
pow�tpiewa� o
prawdziwo�ci w�asnych wspomnie�. Mia� w pami�ci luk�, ciemne miejsce, przepa��
wydr��on� przez cztery miesi�ce agonii. Wiele spraw w niej uton�o. By� niepewny
do tego
stopnia, �e zapytywa� siebie, czy rzeczywi�cie widzia� na barykadzie pana
Fauchelevent, tego
cz�owieka tak powa�nego i spokojnego.
Zreszt�, by�o to jedno spo�r�d wielu zadziwiaj�cych wra�e�, kt�re zostawi�a mu w
my�li pojawiaj�ca si� i znikaj�ca przesz�o��. Nie nale�y mniema�, �e uwolni� si�
od tej
natr�tnej obsesji wspomnie�, kt�ra nawet w szcz�ciu i zadowoleniu zmusza nas do
melancholijnego ogl�dania si� wstecz. G�owa, kt�ra nigdy nie zwraca si� ku
nikn�cym
horyzontom, pozbawiona jest i my�li, i mi�o�ci.
Chwilami Mariusz ujmowa� twarz w r�ce i zgie�kliwe, mgliste mary przesz�o�ci
jawi�y
si� w mroku spowijaj�cym jego wspomnienia. Widzia�, jak pada ojciec Mabeuf,
s�ysza� w�r�d
�wistu kul �piew Gavroche'a, czu� na ustach ch��d czo�a Eponiny; Enjolras,
Courfeyrac, Jan
Prouvaire, Combeferre, Bossuet, Grantaire, postacie jego przyjaci� stawa�y
przed nim, a
potem si� rozwiewa�y. Czy te drogie, �a�osne, m�ne, urocze albo tragiczne
istoty by�y snem?
Czy istnia�y naprawd�? Powstanie spowi�o wszystko swoim dymem. Wielkie gor�czki
wywo�uj� wielkie sny. Mariusz zadawa� sobie pytania, bada� siebie i w g�owie mu
si� kr�ci�o,
gdy my�la� o tej rzeczywisto�ci, kt�ra tak pierzch�a. Gdzie podziali si� oni
wszyscy? Czy�by
doprawdy wszystko umar�o? Upadek w ciemno�ci poci�gn�� za sob� wszystko z
wyj�tkiem
jego jednego. Mariuszowi zdawa�o si�, �e wszystko to znik�o mu sprzed oczu jak
za
spuszczon� kurtyn� w teatrze. Zdarza si� w �yciu, �e taka zas�ona opada; B�g
rozpoczyna
nast�pny akt.
A on sam czy by� tym samym cz�owiekiem? On, biedak, sta� si� bogaty; on,
sierota,
mia� teraz rodzin�; on, desperat, po�lubia� Kozet�. Zdawa�o mu si�, �e przeszed�
przez gr�b;
wst�pi� we� ciemny, a wyszed� jasny. A inni pozostali w tym grobie. Bywa�y
chwile, kiedy
wszystkie mary przesz�o�ci powraca�y, o�ywa�y, otacza�y go ko�em i pos�pn�
chmur�
zawisa�y nad nim; w�wczas zaczyna� my�le� o Kozecie i odzyskiwa� pogod�. Ale
tylko takie
szcz�cie zdolne by�o zatrze� wspomnienie takiej katastrofy.
Pan Fauchelevent by� niemal r�wnie� jedn� z tych istot, kt�re si� rozwia�y.
Mariusz
nie m�g� uwierzy�, �eby Fauchelevent z barykady by� t� sam� osob� co pan
Fauchelevent z
krwi i ko�ci, kt�ry z tak stateczn� min� siedzia� przy Kozecie. Pierwszy by�
zapewne
majakiem, kt�ry pojawia si� w malignie i wraz z ni� znika. Zreszt� natury ich
by�y zamkni�te,
tak �e Mariusz nie m�g� zada� panu Fauchelevent �adnego pytania. Podobna my�l
nawet nie
przysz�a mu do g�owy. Ju� poprzednio podkre�lili�my ten charakterystyczny
szczeg�.
Dwaj ludzie, kt�rzy maj� wsp�ln� tajemnic� i na mocy milcz�cej umowy nie
wspominaj� o niej ani s�owa, to zdarzenie cz�stsze, ni�by kto przypuszcza�.
Raz jednak Mariusz zaryzykowa� pr�b�. Naprowadzi� rozmow� na ulic� Konopn� i
zwracaj�c si� do pana Fauchelevent zapyta�:
- Czy pan zna t� ulic�?
- Jak� ulic�?
- Ulic� Konopn�.
- Nigdy nie s�ysza�em nazwy tej ulicy - odrzek� pan Fauchelevent
najnaturalniejszym
w �wiecie tonem.
Odpowied�, chocia� dotyczy�a nazwy, nie za� samej ulicy, wyda�a si� Mariuszowi
bardziej jednoznaczna, ni� by�a w istocie.
�Przywidzia�o mi si� - pomy�la� - mia�em halucynacj�. To by� kto� do niego
podobny.
Pan Fauchelevent nie by� na ulicy Konopnej�.
VIII
Dwaj ludzie, kt�rych nie spos�b odnale��
Jakkolwiek wielkie by�o mi�osne upojenie Mariusza, nie przekre�li�o jednak w
jego
umy�le innych spraw. Podczas przygotowa� do wesela, w oczekiwaniu wyznaczonego
dnia
Mariusz bada� przesz�o��, zarz�dzaj�c trudne i skrupulatne poszukiwania.
Poczuwa� si� do r�nych d�ug�w wdzi�czno�ci; winien j� by� za ojca, winien j�
by� za
siebie.
Istnia� Th�nardier, istnia� r�wnie� �w nieznajomy, kt�ry go przyni�s� do domu
pana
Gillenormand.
Mariuszowi bardzo zale�a�o na odnalezieniu tych ludzi; nie chcia� si� �eni� i
by�
szcz�liwym zapominaj�c o nich. L�ka� si�, �e te nie sp�acone d�ugi rzuc� cie�
na jego �ycie,
kt�re odt�d mia�o by� tak promienne. Nie m�g� zostawi� za sob� tych zaleg�o�ci w
zawieszeniu i przed wkroczeniem w radosn� przysz�o�� chcia� si� rozliczy� z
przesz�o�ci�.
To, �e Th�nardier by� �otrem, nie zmienia�o faktu, �e ocali� �ycie pu�kownikowi
Pontmercy. Th�nardier by� bandyt� dla wszystkich, ale nie dla Mariusza.
Mariusz, nie�wiadomy rzeczywistego przebiegu wypadk�w na polu bitwy pod
Waterloo, nie wiedzia� o osobliwym fakcie, �e ojciec jego by� wobec Th�nardiera
w tej
dziwnej sytuacji, i� wprawdzie winien mu by� �ycie, ale nie by� mu winien
wdzi�czno�ci.
Ani jeden z licznych agent�w, kt�rymi pos�ugiwa� si� Mariusz, nie zdo�a� wpa��
na
trop Th�nardiera. Zdawa�o si�, �e przepad� bez �ladu. Th�nardierowa umar�a w
wi�zieniu
podczas �ledztwa. Th�nardier i jego c�rka Anzelma, jedyne osoby, kt�re pozosta�y
z tej
nieszcz�snej rodziny, znowu uton�y w mroku. Nad tymi istotami zamkn�a si�
bezszelestnie
topiel spo�eczna Niewiadomego. Na powierzchni nie by�o wida� nic, ani dr�enia,
ani
zmarszczki, ani tych ciemnych, koncentrycznych kr�g�w, wskazuj�cych, �e w tym
miejscu
co� wpad�o i �e tu nale�y zapu�ci� sond�.
Wobec tego, �e Th�nardierowa umar�a, Boulatruelle zosta� wy��czony ze sprawy,
Claquesous znikn��, a g��wni oskar�eni uciekli z wi�zienia, proces o zasadzk� w
ruderze
Gorbeau w�a�ciwie spe�z� na niczym. Sprawa pozosta�a nie wyja�niona. S�d
przysi�g�ych
musia� zadowoli� si� dwoma winowajcami o podrz�dnym znaczeniu: Panchaudem,
zwanym
Wiosennym lub Urwipo�ciem, i P�szel�giem, zwanym Dwa Miliardy, i skaza� obu na
dziesi�� lat galer. Ich zbieg�ych wsp�lnik�w skazano wyrokiem zaocznym na
do�ywonie
ci�kie roboty, Th�nardiera za�, jako herszta bandy, skazano r�wnie� zaocznie na
kar�
�mierci. Wyrok skazuj�cy, jedyna rzecz, jaka pozosta�a po Th�nardierze, rzuca�
na t�
zaginion� posta� pos�pny blask, niby �wieca pal�ca si� przy trumnie.
Zreszt� wyrok ten, kt�rym Th�nardier - z obawy przed ponownym aresztowaniem -
zosta� wt�oczony w najni�sze kr�gi g��biny, zag�ci� ciemno�ci otaczaj�ce tego
cz�owieka.
Co do drugiego cz�owieka, owego nieznajomego, kt�ry uratowa� Mariusza,
poszukiwania da�y z pocz�tku pewne rezultaty, lecz p�niej utkn�y na martwym
punkcie.
Uda�o si� odnale�� doro�karza, kt�ry wieczorem sz�stego czerwca przywi�z�
Mariusza na
ulic� Panien Kalwaryjskich. Doro�karz o�wiadczy�, �e sz�stego czerwca na rozkaz
agenta
policji sta� od trzeciej po po�udniu a� do wieczora na bulwarze P�l Elizejskich,
nad wej�ciem
do Wielkiego Kana�u; �e oko�o godziny dziewi�tej wieczorem otworzy�a si� krata
kana�u od
strony rzeki i wyszed� z niej cz�owiek, nios�cy na plecach innego cz�owieka,
kt�ry wydawa�
si� nie�ywy; �e agent, kt�ry sta� tam na czatach, zaaresztowa� �ywego cz�owieka,
a zabra�
umar�ego, �e na rozkaz agenta on, doro�karz, zabra� �ca�e towarzystwo� do
swojego powozu i
pojecha� na ulic� Panien Kalwaryjskich, gdzie z�o�ono zmar�ego; �e tym zmar�ym
by� pan
Mariusz, kt�rego doro�karz poznaje doskonale, cho� �tym razem� jest �ywy; �e
nast�pnie
znowu wsiedli do powozu, �e zaci�� konie i o kilka krok�w przed wej�ciem do
Archiw�w
kazali mu si� zatrzyma�, tam na ulicy zap�acili mu i odprawili; �e agent zabra�
ze sob�
tamtego drugiego cz�owieka, �e wi�cej nic ju� nie wie, bo noc by�a bardzo
ciemna.
Mariusz, jak powiedzieli�my, nic sobie nie przypomina�. Pami�ta� tylko, �e
pochwyci�a go jaka� silna r�ka, w chwili kiedy pada� na wznak na barykadzie;
potem
wszystko zatar�o si� w jego pami�ci. Odzyska� przytomno�� dopiero u pana
Gillenormand.
Gubi� si� w domys�ach.
Nie m�g� w�tpi� w prawdziwo�� w�asnej osoby. Ale jak to mog�o si� sta�, �e pad�
na
ulicy Konopnej, a zosta� uj�ty przez agenta policji na brzegu Sekwany, ko�o
mostu
Inwalid�w? Kto� zani�s� go z dzielnicy Hal na Pola Elizejskie. Kt�r�dy? Przez
kana�y.
Niewiarygodne po�wi�cenie!
Kto�. Ale kto?
Tego w�a�nie cz�owieka poszukiwa� Mariusz.
Ale o tym, kt�ry by� jego zbawc�, nie wiedzia� nic; �adnego �ladu, �adnej
najmniejszej
wskaz�wki.
Aczkolwiek musia� post�powa� w tym wzgl�dzie z niezmiern� ostro�no�ci�, Mariusz
dotar� w swoich poszukiwaniach a� do prefektury policji.
Ale i tutaj, jak zreszt� wsz�dzie, otrzymane wyja�nienia nie wy�wietli�y sprawy.
Prefektura wiedzia�a mniej ni� doro�karz. Nie wiedziano o �adnym aresztowaniu
dokonanym
6 czerwca przy wyj�ciu z Wielkiego Kana�u; nie otrzymano �adnego raportu o tym
fakcie,
kt�ry uwa�ano w prefekturze za bajk�. Zmy�lenie tej bajki przypisywano
doro�karzowi.
Doro�karz, kiedy chce dosta� napiwek, zdolny jest do wszystkiego, nawet do
fantazji.
Jednak�e fakt pozosta� faktem i Mariusz nie m�g� o nim w�tpi�, chyba �e - jak
ju�
powiedzieli�my - zw�tpi�by w prawdziwo�� w�asnej osoby.
Wszystko by�o niezrozumia�e w tej przedziwnej zagadce.
Co si� sta�o z cz�owiekiem, owym tajemniczym cz�owiekiem, kt�rego doro�karz
widzia� wychodz�cego z Wielkiego Kana�u i nios�cego na plecach zemdlonego
Mariusza, a
kt�rego agent policji przy�apa� na gor�cym uczynku ratowania powsta�ca? I co si�
sta�o z
tamtym agentem? Dlaczego zamilcza� o wypadku? Czy �w cz�owiek zdo�a� umkn��? Czy
przekupi� agenta? Dlaczego nie da� �adnego znaku �ycia Mariuszowi, kt�ry
zawdzi�cza� mu
wszystko? Ten brak zainteresowania by� r�wnie niezwyk�y jak po�wi�cenie.
Dlaczego ten
cz�owiek nie zjawi� si�? Mo�e oboj�tna mu by�a nagroda, ale nikt nie mo�e by�
oboj�tny na
wdzi�czno��. Mo�e umar�? Kim by� ten cz�owiek? Jak wygl�da�? Nikt na to nie
umia�
odpowiedzie�. Doro�karz odpowiada�: �Noc by�a bardzo ciemna�. Baskijczyk i
Nikoleta,
przera�eni, nie widzieli nikogo poza paniczem brocz�cym krwi�. Jedynie dozorca,
kt�ry
o�wietla� swoj� �wiec� tragiczny powr�t Mariusza, zauwa�y� owego cz�owieka i oto
jak go
okre�li�: �Ten cz�owiek by� straszny�.
Mariusz starannie schowa� zakrwawione ubranie, w kt�rym przywieziono go do
dziadka, licz�c na to, �e mo�e ono mu si� przyda� w poszukiwaniach. Kiedy
ogl�da� surdut
zauwa�y�, �e jedna po�a jest dziwnie rozdarta. Brakowa�o kawa�ka materia�u.
Pewnego wieczora Mariusz opowiada� Kozecie i Janowi Valjean o tej dziwnej
przygodzie, o niezliczonych poszukiwaniach i bezowocnych wysi�kach.
Zniecierpliwiony
ch�odnym wyrazem twarzy �pana Fauchelevent� zawo�a� z �ywo�ci�, w kt�rej
nieledwie
brzmia�a nuta gniewu:
- Tak, ten cz�owiek, kimkolwiek jest, by� wspania�y! Czy pan wie, co on uczyni�?
Zjawi� si� jak archanio�. Musia� rzuci� si� w wir walki, porwa� mnie, otworzy�
kana�,
wci�gn�� mnie tam, nie��! Schylony, zgi�ty, musia� przej�� przesz�o p�torej
mili w
straszliwych podziemnych galeriach, w ciemno�ciach, w kloace, przesz�o p�torej
mili, prosz�
pana, d�wigaj�c na plecach trupa! A dlaczego? Dlatego tylko, �eby uratowa� tego
trupa. A
tym trupem jestem ja. Powiedzia� sobie: �Mo�e jeszcze tli si� w nim iskierka
�ycia.
Zaryzykuj� swoje �ycie dla tej s�abej iskierki�. I zaryzykowa� je nie raz, ale
dwadzie�cia razy!
Ka�dy krok grozi� niebezpiecze�stwem. Najlepszy dow�d, �e ledwie wyszed� z
kana�u, zosta�
aresztowany. On to wszystko zrobi�, rozumie pan? I nie m�g� si� spodziewa�
�adnej nagrody.
Bo kim�e ja by�em? Powsta�cem. Kim by�em? Zwyci�onym. O! gdyby te sze��set
tysi�cy
frank�w Kozety nale�a�o do mnie...
- Nale�� do pana - przerwa� Jan Valjean.
- Wi�c - doko�czy� Mariusz - odda�bym je za odnalezienie tego cz�owieka.
Jan Valjean milcza�.
Ksi�ga sz�sta
Bia�a noc
I
16 lutego 1833 roku
Noc z 16 na 17 lutego 1833 by�a noc� b�ogos�awion�. Nad jej ciemno�ci� otwar�o
si�
niebo. By�a to noc godowa Mariusza i Kozety.
Dzie� by� rozkoszny.
Nie by�a to wprawdzie owa, wymarzona przez dziadka, ba�niowa uroczysto��,
feeria,
w kt�rej nad g�ow� oblubie�c�w mia�y si� unosi� cherubiny i amorki, �lub godny
uwiecznienia na jakim� supraporcie; ale nastr�j by� mi�y i weso�y.
W 1833 roku moda �lub�w by�a odmienna od dzisiejszej. Francja nie zapo�yczy�a
jeszcze od Anglii tej najwy�szej delikatno�ci, jak� jest porwanie w�asnej �ony,
ucieczka po
wyj�ciu z ko�cio�a, wstydliwe ukrywanie si� ze swoim szcz�ciem i ��czenie
manier bankruta
z zachwytem pie�ni nad pie�niami. Nie rozumiano jeszcze w�wczas, ile jest w tym
skromno�ci, rozkoszy i wstydliwo�ci, �e cz�owiek wiezie sw�j raj w trz�s�cej
karetce
pocztowej, wplata cz�apanie koni do swojej tajemnicy, bierze za �lubne �o�e -
��ko w ober�y,
pozostawia za sob� w banalnej alkowie, za tak� a tak� cen� za nocleg,
naj�wi�tsze
wspomnienia, przeplatane rozmowami z wo�nic� dyli�ansu i s�u��c� z ober�y.
W tej drugiej po�owie dziewi�tnastego wieku, w kt�rej my �yjemy, nie wystarcza
ju�
mer przepasany szarf�, kap�an w ornacie, prawo i B�g; trzeba to uzupe�ni�
forysiem z
Longjumeau: niebieska kurta z czerwonymi wy�ogami, metalowe guziki, numer na
ramieniu,
zielone sk�rzane spodnie, soczyste przekle�stwa rzucane normandzkim koniom z
podwi�zanymi ogonami, galony z szychu, ceratowy kapelusz, bujne, upudrowane
w�osy,
olbrzymi bat i botforty. Francja nie posuwa jeszcze elegancji tak daleko, aby
jak nobility
angielska obrzuca� karet� m�odej pary gradem wykrzywionych pantofli i starych
trzewik�w
na pami�tk� Churchilla, p�niejszego Marlborougha lub Malbroucka, na kt�rego w
dniu �lubu
napad�a rozw�cieczona ciotka, co mu przynios�o szcz�cie. Trzewiki i pantofle
nie nale��
jeszcze do naszych uroczysto�ci weselnych; ale cierpliwo�ci! Dobry smak zatacza
coraz
szersze kr�gi, dojdziemy i do tego.
W roku 1833 - od lat stu - nie urz�dzano wystawnych �lub�w.
W owych czasach wyobra�ano sobie jeszcze, �e - zabawne! - �lub jest
uroczysto�ci�
intymn� i spo�eczn�, �e patriarchalna biesiada nie narusza wcale powagi domu, �e
weso�o��,
nawet i nadmierna, o ile jest obyczaj na, nie szkodzi szcz�ciu i �e wreszcie
rzecz to
szacowna i godziwa, aby po��czenie dw�ch los�w, z kt�rych ma powsta� rodzina,
zacz�o si�
w domu i aby po�ycie ma��e�skie mia�o odt�d za �wiadka �lubn� komnat�.
Ludzie posuwali bezwstyd do urz�dzania wesela we w�asnym domu.
Zgodnie z tym obyczajem, dzi� ju� przestarza�ym, wesele odby�o si� u pana
Gillenormand.
Chocia� ma��e�stwo jest rzecz� naturaln� i zwyk��, jednak�e przy og�aszaniu
zapowiedzi, spisywaniu akt�w, za�atwianiu formalno�ci na merostwie i w ko�ciele
wyp�yn�
zawsze jakie� komplikacje. Zdo�ano si� upora� z tym wszystkim dopiero na 16
lutego.
Ot� notujemy tutaj ten szczeg� tylko z zami�owania do �cis�o�ci - tak si�
z�o�y�o, �e
szesnastego wypad� T�usty Wtorek. St�d wahania i skrupu�y, szczeg�lnie u ciotki
Gillenormand.
- T�usty Wtorek? - zawo�a� dziadek - to doskonale! Istnieje nawet przys�owie:
Kto si� �eni na ostatki,
B�dzie mia� poczciwe dziatki.
Co tam! Niech b�dzie szesnasty. A mo�e ty, Mariuszu, chcia�by� od�o�y� �lub?
- O, bynajmniej! - odpar� zakochany.
- A wi�c �e�my si�! - zawyrokowa� dziadek.
Wesele odby�o si� zatem szesnastego mimo zabaw ulicznych.
Dnia tego pada� deszcz, ale na niebie znajdzie si� zawsze skrawek b��kitu na
us�ugi
szcz�cia i zakochani widz� go nawet wtedy, gdy reszta stworzenia chroni si� pod
parasolem.
W przeddzie� �lubu Jan Valjean w obecno�ci pana Gillenormand wr�czy� Mariuszowi
pi��set osiemdziesi�t cztery tysi�ce frank�w.
Poniewa� przyj�to form� wsp�lnoty maj�tkowej ma��onk�w, akta prawne by�y
nieskomplikowane.
Stara Toussaint, niepotrzebna ju� Janowi Valjean, dosta�a si� w spadku Kozecie i
awansowa�a na pokojow�.
Na Jana Valjean czeka� w domu pana Gillenormand umy�lnie dla niego urz�dzony
pok�j, a Kozeta powiedzia�a mu tonem tak bardzo wykluczaj�cym odmow�: �Ojcze,
prosz�
ci�, �e prawie wymog�a na nim obietnic� zamieszkania razem z nimi.
Na par� dni przed ustalon� dat� �lubu Jan Valjean mia� wypadek; zgni�t� sobie
palec u
prawej r�ki. Nie by�o to nic niebezpiecznego; nie pozwoli� nikomu, nawet
Kozecie, tym si�
zajmowa�, opatrze� ani nawet obejrze� rany. Musia� jednak obanda�owa� r�k� i
nosi� j� na
temblaku. Nie m�g� wi�c podpisa� si� pod �adnym aktem. Zast�pi� go w tym pan
Gillenormand jako drugi opiekun Kozety.
Nie poprowadzimy czytelnika ani do kancelarii mera, ani do ko�cio�a. Nie chodzi
si�
tam w �lad za zakochan� par� i dramat zwykle przestaje interesowa�, z chwil�
kiedy wepnie
w butonierk� �lubny mirt.
Poprzestaniemy na zanotowaniu pewnego zdarzenia, kt�re, nie zauwa�one zreszt�
przez uczestnik�w wesela, mia�o miejsce podczas przejazdu z ulicy Panien
Kalwaryjskich do
ko�cio�a �w. Paw�a.
W owym czasie naprawiano bruk na p�nocnym odcinku ulicy �w. Ludwika, kt�r�
zamkni�to od ulicy Parku Kr�lewskiego. Powozy weselne nie mog�y jecha� wprost do
�w.
Paw�a i trzeba by�o zdecydowa� si� na okr�n� drog� przez bulwar. Kto� z go�ci
zauwa�y�, �e
jest T�usty Wtorek i bulwar b�dzie zat�oczony pojazdami.
- Dlaczego? - zapyta� pan Gillenormand.
- Z powodu maskarady.
- Doskonale! - rzek� dziadek. - Jed�my tamt�dy. Ci m�odzi �eni� si�, zaczynaj�
powa�ne �ycie. Przygotuj� si� do niego ogl�daj�c maskarad�.
Pojechano wi�c bulwarem. W pierwszej karecie jecha�a Kozeta, ciotka
Gillenormand,
pan Gillenormand i Jan Valjean; Mariusz, kt�ry zgodnie ze zwyczajem nie
towarzyszy�
narzeczonej, jecha� w drugiej. Wyjechawszy z ulicy Panien Kalwaryjskich orszak
�lubny
dosta� si� w d�ugi szereg powoz�w, kt�ry nie ko�cz�cym si� sznurem ci�gn�� si�
od ko�cio�a
�w. Magdaleny do Bastylii i od Bastylii do ko�cio�a �w. Magdaleny.
Na bulwarze rojno by�o od masek. Przelotne deszcze nie ostudzi�y zapa�u pajac�w,
b�azn�w i trefnisi�w. Pary�, weso�y tej zimy 1833 roku, przebra� si� za Wenecj�.
Nie widuje
si� ju� dzisiaj takich zapust�w. Poniewa� wszystko sta�o si� karnawa�em,
karnawa� przesta�
istnie�.
Boczne ulice pe�ne by�y przechodni�w, a okna - ciekawych. Tarasy, zdobi�ce
perystyle teatr�w, zape�nia�y rz�dy widz�w. Patrzono na maski, a tak�e na t�
procesj�
wszelkiego rodzaju pojazd�w, w�a�ciw� zapustom i alejom w Longchamp; doro�ki,
omnibusy
miejskie, wozy, kariolki, kabriolety jecha�y jedne za drugimi w porz�dku, jak po
szynach,
stosuj�c si� �ci�le do przepis�w policji. Kto znajduje si� w jednym z takich
pojazd�w, jest
zarazem widzem i aktorem. Policjanci po bokach bulwar�w trzymali w ryzach te dwa
d�ugie
r�wnoleg�e sznury, poruszaj�ce si� w przeciwnych kierunkach, i czuwali nad tym,
aby nic nie
zahamowa�o podw�jnego pr�du, tych dw�ch rzek pojazd�w, p�yn�cych w g�r� i w d�,
w
stron� ulicy Chauss�e d'Antin i w stron� przedmie�cia �w. Antoniego. Ozdobione
herbami
powozy par�w Francji i ambasador�w jecha�y swobodnie �rodkiem ulicy. Niekt�re
wspania�e
i weso�e korowody, zw�aszcza korow�d T�ustego Cielca, korzysta�y z tego samego
przywileju. W�r�d powszechnej weso�o�ci Pary�a Anglia strzela�a z bicza; karetka
lorda
Seymour przeje�d�a�a z g�o�nym turkotem, smagana drwinami gminu.
W podw�jnym sznurze powoz�w, wzd�u� kt�rego jak psy owczarskie cwa�owali
gwardzi�ci miejscy, poczciwe, familijne landary, pe�ne ciotek i babek, ukazywa�y
w
drzwiczkach �wie�e twarzyczki poprzebieranych dzieciak�w, siedmioletnich
pierrot�w i
sze�cioletnich kolombin, czaruj�cych istotek, kt�re czuj�c, �e bior� oficjalnie
udzia� w
publicznej zabawie, i przej�te wa�no�ci� tej maskarady, zachowywa�y si� z powag�
urz�dnik�w.
Czasami w procesji powstawa�o jakie� zamieszanie, po lewej lub prawej stronie
sznur
powoz�w zatrzymywa� si�, dop�ki nie rozpl�tano sup�a; jeden pow�z, kt�ry utkn��
w miejscu,
parali�owa� ca�y korow�d. Potem ruszano dalej.
Karety weselne jecha�y w szeregu ci�gn�cym ku placowi Bastylii, po prawej
stronie
bulwaru. Przy ulicy Pont-aux-Choux korow�d zatrzyma� si�. Niemal w tej samej
chwili drugi
rz�d, jad�cy w stron� ko�cio�a �w. Magdaleny, stan�� tak�e. Znajdowa� si� tam
pow�z pe�en
masek.
Pary�anie znaj� doskonale te powozy, a raczej wozy masek. Gdyby ich zabrak�o w
zapusty czy w p�po�cie, dopatrywano by si� w tym jakiej� z�o�liwo�ci i
powiedziano: �Co�
si� pod tym kryje. Pewno rz�d si� zmieni�. T�umy Kasandr, arlekin�w i kolombin,
jad�ce na
trz�s�cych wozach nad g�owami przechodni�w, wszelkie mo�liwe i dziwaczne
przebrania, od
Turka do dzikusa, Herkules trzymaj�cy w obj�ciach markizy, przekupki
wykrzykuj�ce tak
spro�ne koncepty, �e zwi�d�yby od nich uszy Rabelais'mu, podobnie jak widok
menad kaza�
spu�ci� oczy Arystofanesowi, konopne peruki, r�owe trykoty, strojne kapelusze,
okulary
komediant�w, tr�jgraniaste kapelusze Janota, z kt�rymi przekomarza� si� motyl,
g�o�ne
zaczepki rzucane w stron� przechodni�w, pi�ci wsparte na biodrach, zuchwa�e
postawy,
obna�one ramiona, zamaskowane twarze, rozpasany bezwstyd; chaos bezczelno�ci
obwo�ony
przez wo�nic� uwie�czonego kwiatami; oto czym by� ten obyczaj.
Grecji potrzebny by� w�zek Tespisa, Francji wystarcza doro�ka Vad�go.
Wszystko mo�na sparodiowa�; nawet parodi�. Saturnalie, ten grymas staro�ytnego
pi�kna, powi�kszaj�c si� stopniowo, przemieniaj� si� w zapusty; bachanalie,
niegdy�
uwie�czone li��mi winogradu, sk�pane w s�o�cu, w boskiej p�nago�ci ukazuj�ce
marmurowe piersi, dzisiaj uwi�d�e pod mokrym �achmanem p�nocy, otrzyma�y nazw�
-
maskarady.
Tradycja korowod�w masek si�ga najdawniejszych czas�w monarchii. W rachunkach
Ludwika XI istnieje notatka wyznaczaj�ca staro�cie �dwadzie�cia su turne�skich
za
wynaj�cie trzech woz�w na maskarad� w mie�cie�. Za naszych czas�w te ha�a�liwe
stosy
ludzi jad� zwykle jak�� star� landar�, obsiadaj�c kozio� lub oblepiaj�c
krzykliwym t�umem
miejskie lando z otwart� bud�. W powozie na sze�� os�b jedzie dwadzie�cia na
siedzeniu, na
strapontenach, na budzie, na dyszlu; dosiadaj� nawet latarni, stoj�, le��,
siedz�
podkurczywszy albo zwiesiwszy na zewn�trz nogi. M�czy�ni trzymaj� kobiety na
kolanach.
Nad mrowiem g��w wida� z daleka te rozpasane piramidy. W ci�bie ludzkiej tworz�
one
jakby g�ry weso�o�ci. Tryskaj� konceptami Collego, Panarda i Pirona,
zaprawionymi
�argonem. Pluj� w twarz t�umom sw�j nieobyczajny, jarmarczny katechizm.
Prze�adowana
doro�ka ma wygl�d gigantyczny i zwyci�ski. Wrzawa na przedzie, zam�t z ty�u.
Wrzaski,
�piewy, wycia, wybuchy �miechu, uniesienie szcz�ciem; weso�o�� ryczy, sarkazm
bucha
p�omieniem, rado�� roztacza si� jak purpura; dwie n�dzne szkapy ci�gn� apoteoz�
farsy; to
triumfalny rydwan �miechu.
�miech ten jest zbyt cyniczny, aby by� szczery. Istotnie, jest to �miech
podejrzany. Ma
do spe�nienia pewn� misj�: ma dowie�� pary�anom, �e jest karnawa�.
Te nieobyczajne wozy, w kt�rych wyczuwa si� jakie� ciemno�ci, wywo�uj� zadum�
filozofa. Jest w nich co� z obrazu rz�du, jaki� prawie namacalny, a tajemniczy
zwi�zek
mi�dzy publicznymi m�ami a publicznymi kobietami.
Zaiste, smutny to objaw, �e to nagromadzenie sromoty daje w sumie weso�o��, �e
to
spi�trzenie wszetecze�stwa i ha�by raduje lud, �e szpiegostwo, s�u��c za podpor�
prostytucji,
bawi t�umy, �e ci�ba lubi patrze�, jak ko�a doro�ki wioz� ten potworny, �ywy
stos b�yskotek i
�achman�w, �mieci i �wiat�a, stos, kt�ry ujada i �piewa, �e oklaskuje t�
aureol�, w kt�r�
wplata si� wszelki mo�liwy bezwstyd, i �e nie ma dla gawiedzi zabawy, je�li
policja nie
prowadzi w�r�d niej tych wielog�owych hydr rado�ci. Ale c� na to poradzi�?
�miech
publiczny Izy i rozgrzesza te ozdobione wst�gami i kwiatami wozy ze �mieciem.
Powszechny
�miech jest wsp�lnikiem powszechnego poni�enia. Pewne niezdrowe zabawy
pomniejszaj�
lud i przemieniaj� go w mot�och, a mot�och, podobnie jak tyrani, musi mie�
swoich b�azn�w.
Kr�l ma Roquelaure'a*, lud ma pajaca. Pary� jest wielkim miastem powagi, o ile
nie staje si�
miastem szale�stwa. Karnawa� stanowi cz�� polityki. Pary�, wyznajmy to, ch�tnie
patrzy na
komedi� gran� przez ha�b�. Od swoich w�adc�w - kiedy ma w�adc�w - ��da tylko
jednego:
�Uszminkujcie mi b�oto�. Rzym by� taki sam. Kocha� Nerona. Neron nosi� mask�
tragarza-
tytana.
Jak ju� powiedzieli�my, przypadek zrz�dzi�, �e jedno z takich bezkszta�tnych
gron
zamaskowanych kobiet i m�czyzn, st�oczone w wielkiej karecie, zatrzyma�o si� po
lewej
stronie bulwaru, podczas gdy orszak �lubny stan�� po prawej. Poprzez szeroko��
jezdni w�z z
maskami dostrzeg� stoj�c� naprzeciwko karet� panny m�odej.
- Patrzajcie - rzek�a jedna z masek - wesele!
- To na niby - odpowiedzia�a druga - prawdziwe wesele jest u nas.
Poniewa� orszak �lubny by� zbyt daleko, aby ryzykowa� jakie� zaczepki, a ponadto
obawiaj�c si� interwencji policjant�w, obie maski zacz�y patrze� gdzie indziej.
Po chwili ca�e zamaskowane towarzystwo mia�o huk roboty; zebrana gawied�
obrzuci�a je gradem szyderczych okrzyk�w, co jest pieszczot� t�umu dla
maskarady; dwie
maski, kt�re rozpocz�y rozmow�, musia�y wraz z towarzyszami stawi� czo�o
t�umowi i
si�gn�� do repertuaru Hal po wszystkie pociski, aby sprosta� wyzwiskom rzucanym
przez
lud. Mi�dzy maskami a t�umem wywi�za�a si� straszliwa utarczka na metafory.
Tymczasem dwie inne maski z tego samego powozu: stary Hiszpan z ogromnym
nosem i olbrzymimi, czarnymi w�sami i chuda przekupka, m�oda dziewczyna w
czarnej
masce, zauwa�yli te� wesele i podczas gdy ich towarzysze i przechodnie obrzucali
si�
nawzajem obelgami, oni zacz�li rozmawia� po cichu.
Rozmowa ta gin�a w og�lnej wrzawie. Przelatuj�ce deszcze zmoczy�y otwarty
pow�z; wiatr w lutym nie jest ciep�y, tote� wydekoltowana przekupka,
odpowiadaj�c
Hiszpanowi, dygota�a z zimna, �mia�a si� i kas�a�a.
Oto ich dialog:
- S�uchaj no!
- Co tata powie?
- Widzisz tego starego?
- Jakiego starego?
- Tego w pierwszym �lubnym potoku* od naszej strony.
- Co ma r�k� zawieszon� na czarnej chustce?
- W�a�nie.
- No wi�c co?!
- Jestem pewny, �e go znam.
- O!
- Niech mnie gwizdn� w tuza, niech mi poder�n� krztyka, je�eli nie kumam tego
pajaca.*
- Dzi� ca�y Pary� jest pajacem.
- Wychyl no si�, mo�e ci si� uda zobaczy� pann� m�od�.
- Nie widz�.
- A pana m�odego?
- Nie siedzi w tej dryndzie.
- Patrzcie!
- Chyba, �e jest nim ten drugi stary.
- Wychyl si� dobrze i postaraj si� zobaczy� pann� m�od�.
- Kiedy nie mog�.
- Mniejsza o to, ale daj� g�ow�, �e znam tego starego, kt�remu co� si� sta�o w
�ap�.
- I co ci z tego przyjdzie?
- Nigdy nie wiadomo, co si� mo�e przyda�.
- Ja tam gwi�d�� na starych.
- Powiadam ci, �e go znam.
- A znaj go sobie.
- Co on, u diab�a, robi na tym weselu?
- A my co? Przecie� te� jeste�my na weselu.
- Sk�d jedzie to wesele?
- A czy ja wiem?
- S�uchaj no!
- Co?
- Musisz co� zrobi�.
- Co takiego?
- Z�a� z naszej dryndy i poluj za nimi.
- A to po co?
- �eby si� dowiedzie�, dok�d jad� i co to za jedni. Spiesz si�, jeste� m�oda
brzana, le�
za nimi.
- Nie mog� zle�� z wozu.
- Dlaczego?
- Bo jestem wynaj�ta.
- A, psiakrew!
- Musz� odrobi� moj� dni�wk� dla prefektury.
- Racja.
- Jak zlez� z woza, pierwszy lepszy inspektor mo�e mnie przymkn��, wiesz
przecie.
- Wiem.
- Na dzisiaj kupi� mnie rz�d.
- Trudno. Ale ten stary mnie dra�ni.
- Dra�ni� ci� starzy? A przecie� nie jeste� m�od� dziewczyn�.
- Siedzi w pierwszym powozie.
- Co z tego?
- W dryndzie panny m�odej.
- No to co?
- Wi�c jest jej ojcem.
- Co mnie to obchodzi.
- M�wi� ci, �e jest jej ojcem.
- Gadasz tylko ci�gle o tym ojcu.
- S�uchaj no.
- Co takiego?
- Wiesz, �e mog� wychodzi� na miasto tylko w masce. Teraz jestem ukryty, nikt
nie
wie, �e tu jestem. Ale jutro nie b�dzie ju� maskarady. Popielec. Mog� mnie
pchn�� do b�ka*.
Musz� zmyka� z powrotem do mojej dziury. Ty mo�esz si� swobodnie porusza�.
- Nie bardzo.
- W ka�dym razie bardziej ni� ja.
- Co z tego?
- Musisz mi si� wywiedzie�, dok�d jedzie to wesele.
- Dok�d jedzie?
- Tak.
- Wiem.
- Dok�d?
- W stron� Cadran Bleu.
- Nie, jedzie w inn� stron�.
- To w stron� R�p�e.
- Albo gdzie indziej.
- Wesele jedzie, gdzie mu si� podoba.
- Nie o to chodzi. Powiadam ci, musisz mi si� dowiedzie�, co to za wesele, z
kt�rym
jedzie ten stary, i gdzie oni mieszkaj�.
- Jeszcze czego! �mieszne rzeczy! My�lisz, �e to �atwo znale�� po tygodniu
wesele,
kt�re przeje�d�a�o przez Pary� w T�usty Wtorek. Szukaj ig�y w stogu siana. Jak
ich znajd�?
- Trudno, musisz spr�bowa�. Rozumiesz, Anzelmo?
Dwa szeregi po obu stronach bulwaru ruszy�y w przeciwnych kierunkach i pow�z
masek straci� z oczu �drynd� panny m�odej.
II
Jan Valjean ma wci�� r�k� na temblaku
Wcieli� w �ycie swoje marzenie. Komu z ludzi przypadnie to w udziale? Zapewne w
niebie przeprowadzaj� wybory w tym wzgl�dzie; my wszyscy, nic o tym nie wiedz�c,
je-
ste�my kandydatami; anio�owie g�osuj�. Kozeta i Mariusz zostali wybrani.
W kancelarii mera i w ko�ciele Kozeta by�a ol�niewaj�co pi�kna i wzruszaj�ca.
Stara
Toussaint przy pomocy Nikolety ubra�a j� do �lubu.
Mia�a gipiurow� sukni� na spodzie z bia�ej tafty, welon z angielskiej koronki,
naszyjnik z pere� i wianek z pomara�czowego kwiecia; wszystko by�o bia�e, a w
tej bieli
promienia�a Kozeta; jakby czarowna niewinno�� przemieni�a si� i przeistoczy�a w
�wiat�o��.
Rzek�by�, przeobra�enie si� dziewicy w bogini�.
Pi�kne w�osy Mariusza by�y l�ni�ce i pachn�ce; pomi�dzy bujnymi puklami
przegl�da�y tu i �wdzie bia�e krechy: blizny wyniesione z barykady.
Dziadek, wspania�y, z g�ow� wysoko podniesion�, swym strojem i manierami
bardziej
ni� kiedykolwiek przywodz�c na my�l elegancj� z czas�w Barrasa, prowadzi�
Kozet�.
Zast�powa� Jana Valjean, kt�ry z powodu r�ki na temblaku nie m�g� s�u�y� swym
ramieniem
pannie m�odej.
Ubrany na czarno, szed� za nimi i u�miecha� si�.
- Panie Fauchelevent - m�wi� do niego dziadek - pi�kny to dzie�! G�osuj� za
ko�cem
utrapie� i zmartwie�. Odt�d nigdzie nie powinno by� smutku. Do kro�set! Uchwalam
panowanie rado�ci! Niech przepadnie z�o. Doprawdy, to ha�ba dla b��kitnych
niebios, �e
istniej� ludzie nieszcz�liwi. Z�o nie pochodzi od cz�owieka, kt�ry w gruncie
rzeczy jest
dobry. Wszystkie niedole ludzkie maj� swoj� stolic� i siedzib� rz�du w piekle,
innymi s�owy,
w Tuileriach diab�a. Patrzcie pa�stwo! Gadam teraz jak demagog! Ale ja ju� nie
mam
przekona� politycznych; chcia�bym, �eby wszyscy byli bogaci, to znaczy weseli, i
na tym po-
przestaj�!
Po zako�czeniu wszystkich ceremonii, kiedy powiedzieli ju� przed merem i przed
ksi�dzem wszystkie mo�liwe �tak�, kiedy ju� podpisali si� w rejestrach na
merostwie i w
zakrystii, kiedy w dymie kadzielnicy, kl�cz�c obok siebie pod baldachimem z
bia�ej mory,
zamienili obr�czki i wracali od o�tarza, trzymaj�c si� za r�ce, budz�c podziw i
zazdro��
wszystkich, on w czerni, ona w bieli, poprzedzani przez szwajcara, kt�ry mia�
epolety niczym
pu�kownik i stuka� halabard� w kamienn� posadzk�, kiedy przeszli mi�dzy dwoma
szpalerami
zachwyconych widz�w i stan�li w otwartych na o�cie� drzwiach na progu ko�cio�a,
kiedy
mieli ju� wsiada� do powozu i wszystko ju� si� sko�czy�o, Kozeta jeszcze nie
mog�a
uwierzy�, �e to prawda. Patrzy�a na Mariusza, patrzy�a na t�um, patrzy�a na
niebo, jakby ba�a
si�, �e zbudzi si� ze snu Ten wyraz zdziwienia i niepokoju przydawa� jej jeszcze
jakiego�
przedziwnego uroku. Powracaj�c do domu wsiedli razem do karety; Mariusz usiad�
obok
Kozety, a pan Gillenormand i Jan Valjean usiedli naprzeciw. Ciotka Gillenormand
wycofa�a
si� na dalszy plan i zaj�a miejsce w drugiej karecie.
- Moje dzieci - m�wi� dziadek - jeste�cie teraz panem baronem i pani� baronow� i
macie trzydzie�ci tysi�cy frank�w renty.
A Kozeta pochylaj�c si� do Mariusza pie�ci�a jego ucho tym anielskim szeptem:
- Wi�c to prawda? Jestem pani� Mariuszow�. Jestem twoj� pani�.
Te dwie istoty promienia�y. Prze�ywali nieodwo�aln� i jedyn� chwil�,
ol�niewaj�cy
moment, punkt skupienia wszystkich promieni m�odo�ci i szcz�cia. Wcielali w
�ycie poemat
Jana Prouvaire'a; oboje razem mieli mniej ni� czterdzie�ci lat. By�a to
sublimacja ma��e�stwa;
tych dwoje dzieci by�o niewinnych jak lilie. Nie patrzyli na siebie, ale
kontemplowali si�.
Kozecie zdawa�o si�, �e Mariusz ma nad g�ow� aureol�, Mariuszowi zdawa�o si�, �e
Kozeta
stoi na o�tarzu. A za tym o�tarzem, za t� aureol�, za tymi dwiema po��czonymi
apoteozami,
gdzie� w g��bi, dla Kozety przys�oni�ta ob�okiem, dla Mariusza rozpalona
p�omieniami,
istnia�a rzecz idealna, rzecz realna, miejsce spotkania poca�unku i marzenia -
�lubne �o�e.
Wszystkie m�ki, kt�re prze�yli, powraca�y do nich pod postaci� upojenia. Zdawa�o
im
si�, �e zmartwienia, bezsenne noce, �zy, udr�ki, niepokoje i rozpacze,
przemienione w
pieszczoty i promienie, tym czarowniejsz� czyni�y czarown� chwil�, kt�ra si�
zbli�a�a; �e
smutki by�y niejako s�u�ebnymi i przystraja�y ich rado��. Jaka� to b�oga rzecz -
minione
cierpienia! Prze�yte nieszcz�cia otacza�y jasnym nimbem ich szcz�cie.
D�ugotrwa�a agonia
ich mi�o�ci ko�czy�a si� wniebowzi�ciem.
Obie te dusze ja�nia�y jednakim upojeniem, zabarwionym u Mariusza po��daniem, u
Kozety - wstydliwo�ci�. Szeptali do siebie: �P�jdziemy odwiedzi� nasz ogr�dek
przy ulicy
Plumet�. Fa�dy sukni Kozety dotyka�y Mariusza.
Taki dzie� jest niewys�owionym po��czeniem marzenia i poczucia pewno�ci.
Cz�owiek ju� posiada i jeszcze si� spodziewa. Ma czas na odgadywanie. Takie jest
niewymowne wzruszenie owego dnia, �e w pe�nym s�o�cu marzy o p�nocy. Rozkoszne
uniesienie dwojga serc udziela�o si� t�umom i cieszy�o przechodni�w.
Ludzie przystawali na ulicy �w. Antoniego przed ko�cio�em �w. Paw�a, aby poprzez
szyby karety zobaczy� kwiaty pomara�czy dr��ce na g�owie Kozety.
Orszak �lubny wr�ci� na ulic� Panien Kalwaryjskich do domu. Mariusz,
promieniej�cy
i zwyci�ski, prowadzi� Kozet� po tych samych schodach, po kt�rych niegdy�
wleczono go
konaj�cego. Biedacy, zgromadzeni pod drzwiami, dzielili si� sakiewk� pa�stwa
m�odych i
rozp�ywali w b�ogos�awie�stwach. Wsz�dzie sta�y kwiaty; dom by� r�wnie
przepojony woni�
jak ko�ci�; po zapachu kadzide� - zapach r�. Pa�stwu m�odym wydawa�o si�, �e
s�ysz�
�piewy p�yn�ce z niesko�czono�ci; mieli Boga w sercach; los ukazywa� im si� jak
strop
gwia�dzisty; ponad swoimi g�owami widzieli blask wschodz�cego s�o�ca. Nagle
rozleg� si�
d�wi�k zegara. Mariusz spojrza� na cudne, obna�one rami� Kozety i na r�owo�ci
przezieraj�ce poprzez koronk� jej staniczka, a Kozeta widz�c spojrzenie Mariusza
zap�oni�a
si� a� po w�osy.
Wielu dawnych znajomych pa�stwa Gillenormand zosta�o zaproszonych na wesele.
Wszyscy skwapliwie cisn�li si� do Kozety i jedni przez drugich tytu�owali j�
pani� baronow�.
Teodul Gillenormand, obecnie ju� kapitan, przyjecha� z Chartres, gdzie sta� jego
pu�k,
na wesele kuzyna Pontmercy. Kozeta nie pozna�a go wcale.
On za� przyzwyczajony do tego, �e kobiety uwa�a�y go za �adnego ch�opca,
zapomnia�
zupe�nie o Kozecie.
�Mia�em racj�, �e nie wierzy�em w bajki o tym lansjerze� - powiedzia� sobie w
duchu
pan Gillenormand.
Kozeta nie by�a nigdy r�wnie czu�a dla Jana Valjean jak teraz. Zgodna w tym
wzgl�dzie z panem Gillenormand, kiedy tamten dawa� upust swojej rado�ci w
aforyzmach i
maksymach, ona tchn�a mi�o�ci� i dobroci�. Szcz�cie chce, aby wszyscy byli
szcz�liwi.
Zwracaj�c si� do Jana Valjean odnajdywa�a tkliwy ton g�osu, jak wtedy, kiedy
by�a
ma�� dziewczynk�. Pie�ci�a go u�miechem.
Sto�y biesiadne rozstawiono w sali jadalnej.
O�wietlenie a giorno* jest koniecznym dope�nieniem wielkiej rado�ci.
Szcz�liwi nie lubi� mg�y i mrok�w; nie chc� czerni. Noc - zgoda; ale nie
ciemno�ci.
Je�li nie ma s�o�ca, trzeba je stworzy�.
Sala jadalna by�a ogniskiem rado�ci. Po�rodku, nad �nie�nobia�ym sto�em, wisia�
wenecki �wiecznik z p�askich, kryszta�owych p�ytek, a na nim r�nokolorowe
ptaszki,
niebieskie, fioletowe, czerwone i zielone, siedzia�y mi�dzy �wiecami; naoko�o
�wiecznika -
�yrandole, na �cianach trzy- lub pi�cioramienne lustrzane kinkiety; lustra,
kryszta�y, szk�o,
zastawa, porcelana, fajanse, ceramika, wyroby z�otnicze i srebra iskrzy�y si� i
radowa�y oko.
Puste miejsca mi�dzy kandelabrami wype�nia�y bukiety, tak �e tam, gdzie nie by�o
�wiat�a,
by�y kwiaty. W przedpokoju troje skrzypiec i flet gra�y cicho kwartety Haydna.
Jan Valjean usiad� w salonie na krze�le ukrytym prawie za skrzyd�em otwartych
drzwi.
Nim wszyscy zasiedli do sto�u, Kozeta podbieg�a do niego swawolnie, z�o�y�a mu
g��boki
uk�on, rozpo�cieraj�c obiema r�kami �lubn� sukni�, i zapyta�a go czule z
figlarn� mink�:
- Ojcze, czy jeste� zadowolony?
- Tak - odrzek� Jan Valjean. - Jestem zadowolony.
- To �miej si�, prosz�!
Jan Valjean roze�mia� si�.
Po chwili Baskijczyk zaanonsowa�, �e podano do sto�u.
Pan Gillenormand poda� rami� Kozecie i wszed� z ni� do pokoju jadalnego, a za
nimi
reszta biesiadnik�w. Wed�ug ustalonego porz�dku zaj�to miejsca za sto�em.
Po lewej i po prawej r�ce panny m�odej sta�y dwa wielkie fotele, jeden dla pana
Gillenormand, drugi dla Jana Valjean. Pan Gillenormand usiad�.
Drugi fotel pozosta� pusty.
Zacz�to si� rozgl�da� za �panem Fauchelevent�.
Nigdzie go nie by�o.
Pan Gillenormand zapyta� Baskijczyka:
- Nie wiesz, gdzie jest pan Fauchelevent?
- Ja�nie panie - odrzek� Baskijczyk - w�a�nie pan Fauchelevent kaza� mi
powiedzie�
ja�nie panu, �e rozbola�a go chora r�ka i nie mo�e si��� do sto�u z panem
baronem i pani�
baronow�. Prosi�, by mu wybaczy�, i powiedzia�, �e przyjdzie jutro rano. Tylko
co wyszed�.
Ten pusty fotel przy�mi� na chwil� rado�� weselnej uczty. Ale cho� zabrak�o pana
Fauchelevent, by� pan Gillenormand, a dziadek promienia� weso�o�ci� za dw�ch.
Zapewni�,
�e pan Fauchelevent dobrze zrobi� id�c wcze�nie spa�, je�li poczu� si� gorzej,
ale �e jego
dolegliwo�ci s� drobnostk�. To zapewnienie wystarczy�o. Czym by� zreszt� ciemny
punkcik
w takiej powodzi rado�ci? Kozeta i Mariusz prze�ywali jedn� z tych egoistycznych
i b�ogich
chwil, w kt�rych cz�owiek zdolny jest odczuwa� tylko szcz�cie. A przy tym pan
Gillenormand wpad� na doskona�y pomys�:
- Do licha, ten fotel jest pusty. Przesi�d� si� tu, Mariuszu. Wprawdzie ciotka
ma
prawo do twojego towarzystwa, ale ci na to zezwoli. Tutaj jest twoje miejsce. To
legalne i
przyjemne. Fortunat ko�o Fortunaty.
Ca�y st� przyklasn�� tym s�owom. Mariusz usiad� przy Kozecie na miejscu Jana
Valjean i sprawy tak si� u�o�y�y, �e Kozeta, zrazu zasmucona nieobecno�ci� Jana
Valjean, w
ko�cu by�a z niej zadowolona. Nie odczuwa�aby �alu nawet po Bogu, gdyby jego
zast�pc� by�
Mariusz. Opar�a na nodze Mariusza swoj� ma�� n�k� w bia�ym at�asowym
pantofelku.
Fotel zosta� zaj�ty, pan Fauchelevent zapomniany, i niczego ju� nie brakowa�o. W
pi��
minut p�niej wszyscy biesiadnicy, od jednego ko�ca sto�u po drugi, niepomni
niczego,
�mieli si� beztrosko.
Przy wetach pan Gillenormand wsta� trzymaj�c kielich szampana nape�niony tylko
do
po�owy, aby dr��ca dziewi��dziesi�ciodwuletnia r�ka nie rozla�a wina, i wzni�s�
zdrowie
m�odej pary:
- Nie unikniecie dw�ch kaza� - zawo�a�. - Rano wys�uchali�cie kazania ksi�dza,
wieczorem wys�uchacie kazania dziadka. S�uchajcie. Daj� wam jedn� rad�:
ub�stwiajcie si�.
Bez d�ugich ceregieli id� prosto do celu: b�d�cie szcz�liwi! Najwi�kszymi
m�drcami spo�r�d
wszystkich stworze� s� turkawki. Filozofowie powiadaj�: Miarkujcie swoje
uciechy. A ja
wam powiadam: Popu��cie wodzy swoim uciechom! B�d�cie zakochani jak wszyscy
diabli!
Szalejcie! Filozofowie plot� bzdury. Ch�tnie wepchn��bym im z powrotem do
gardzieli t� ich
filozofi�. Czy mo�e by� za du�o woni, za du�o rozkwit�ych p�czk�w r�, za du�o
�piewaj�cych s�owik�w, za du�o zielonych li�ci, za du�o jutrzenki w �yciu? Czy
mo�na za
bardzo si� kocha�? Czy mo�na za bardzo podoba� si� sobie? Uwa�aj, Estello,
jeste� za �adna!
Uwa�aj, Nemorinie, jeste� za pi�kny. Co za brednie! Czy mo�na nazbyt zachwyca�
si� sob�,
nazbyt si� pie�ci�, nazbyt czarowa�. Czy mo�na by� zanadto �ywym? Czy mo�na by�
zanadto
szcz�liwym? Miarkujcie wasze uciechy! Akurat! Precz z filozofami! Prawdziw�
m�dro�ci�
jest rado��. Radujcie si�, radujmy si�! Czy jeste�my szcz�liwi, dlatego �e
jeste�my dobrzy,
czy jeste�my dobrzy, dlatego �e jeste�my szcz�liwi? Czy s�awny diament Sancy
nazywa si�
tak, dlatego �e nale�a� niegdy� do Harleya de Sancy, czy dlatego, �e wa�y sto
sze��* karat�w?
Nie wiem - w �yciu pe�no jest takich problem�w, wa�ne jest to, aby mie� i
diament Sancy, i
szcz�cie. B�d�my po prostu szcz�liwi. B�d�my �lepo pos�uszni s�o�cu. A czym
jest s�o�ce?
Mi�o�ci�. A m�wi�c: mi�o��, m�wimy: kobieta! Ach! kobieta - oto prawdziwa
wszechmoc!
Zapytajcie tego demagoga Mariusza, czy nie sta� si� niewolnikiem tej ma�ej
tyranki Kozety. I
to z w�asnej a nieprzymuszonej woli, tch�rz jeden! Kobieta! �aden Robespierre
nie ostoi si�
jej mocy. Kobieta kr�luje! Jestem zagorza�ym monarchist� tylko tej monarchii
Czym jest
Adam? Poddanym kr�lestwa Ewy. Ewie nie przytrafi si� nigdy rok 89. By�o ber�o
kr�lewskie
uwie�czone kwiatem lilii, by�o ber�o cesarskie zako�czone jab�kiem, by�o �elazne
ber�o
Karola Wielkiego i z�ote ber�o Ludwika - rewolucja zgniot�a je w dw�ch palcach,
jak
dwucalowe �d�b�o s�omy, koniec z nimi; ber�a s� z�amane, rzucone na ziemi�, nie
ma ju�
ber�a; ale zr�bcie, prosz�, rewolucj� przeciwko tej ma�ej haftowanej chusteczce,
pachn�cej
paczul�.
Chcia�bym to widzie�! Spr�bujcie! Dlaczego to ma w sobie tak� moc? Bo jest
ga�gankiem. A! powiadacie, �e jeste�cie dziewi�tnastym wiekiem. C� z tego? A my
byli�my
wiekiem osiemnastym i byli�my r�wnie g�upi jak wy. Nie wyobra�ajcie sobie,
�e�cie du�o
zmienili na �wiecie, dlatego �e nazwali�cie wasz m�r choler� azjatyck�, a waszej
owerniackiej bour�e* - dali�cie hiszpa�skie imi� kaczuczy. I tak trzeba zawsze
kocha�
kobiety. Nie radz� wam wy�amywa� si� spod ich w�adzy. Te diabliczki - to nasze
anio�y. Tak,
mi�o��, kobieta, poca�unek to kr�g, poza kt�ry nie radz� wam wychodzi�; co do
mnie, to ch�t-
nie wszed�bym tam z powrotem. Kto z was widzia�, jak z otch�ani nieba wschodzi
Wenus
nios�c ukojenie wszystkiemu doko�a i patrz�c na fale spojrzeniem kobiety,
gwiazda Wenus, ta
wielka kokietka niebios, Celimena oceanu? Ocean za� to opryskliwy Alcest. Ale
c�, na
pr�no zrz�dzi; musi si� u�miechn��, kiedy Wenus si� uka�e. Ta sroga bestia
poddaje si�!
Jeste�my wszyscy tacy sami. Gniewy, burza, pioruny, bryzgi piany, lec�ce a� pod
sufit. Wtem
na scenie zjawia si� kobieta, gwiazda wschodzi - a my na kolana! P� roku temu
Mariusz bi�
si�; dzisiaj si� �eni. M�drze robi! Tak, Mariuszu, tak, Kozeto, macie s�uszno��.
�mia�o �yjcie
dla siebie, umizgajcie si� do siebie, a nas niech w�ciek�o�� porywa, �e ju� nie
mo�emy p�j��
w wasze �lady! Ub�stwiajcie si�. Chwytajcie w dziobki wszystkie okruszyny
szcz�cia, jakie
znajdziecie na ziemi, i uwijcie sobie z nich gniazdko na ca�e �ycie. Do kro�set!
Kocha�, by�
kochanym - to najcudowniejsza rzecz dla m�odych! Nie wyobra�ajcie sobie, �e
wy�cie to
wymy�lili. Ja tak�e marzy�em, �ni�em i wzdycha�em; ja tak�e buja�em w ob�okach.
Mi�o�� to
dziecko, kt�re ma sze�� tysi�cy lat; powinno mie� d�ug�, siw� brod�. Matuzalem
jest
smarkaczem w por�wnaniu z Kupidynem. Od sze��dziesi�ciu wiek�w m�czyzna i
kobieta
kochaj� si� i w ten spos�b radz� sobie na tej ziemi. Diabe�, sprytna bestia,
znienawidzi� m�-
czyzn�, a m�czyzna, jeszcze sprytniejsza bestia, pokocha� kobiet�. W ten spos�b
zyska�
wi�cej dobrego, ni� mu diabe� zrobi� z�ego. Ten dowcipny fortel zosta� wymy�lony
jeszcze w
raju. Moi drodzy, stary to wynalazek, ale zawsze nowy. Korzystajcie z niego.
B�d�cie
Dafhisem i Chloe, p�ki nie zmienicie si� w Filemona i Baucis. Niech, gdy
b�dziecie razem,
nic wi�cej wam do szcz�cia nie b�dzie potrzebne, niech Kozeta b�dzie s�o�cem
Mariusza, a
Mariusz - ca�ym �wiatem Kozety. Kozeto, niech u�miech twojego m�a b�dzie dla
ciebie
pogodnym niebem; Mariuszu, niech deszczem b�d� dla ciebie �zy twojej �ony; i oby
nigdy
deszcz nie pada� w waszym stadle. Wygrali�cie na loterii wielki los: mi�o��
u�wi�con�
sakramentem. Macie ten skarb wygrany od losu, pilnujcie go dobrze, zamknijcie go
pod
klucz, nie trwo�cie go. Kochajcie si�, a na reszt� nie zwracajcie uwagi.
Wierzcie moim
s�owom. Rozs�dek przemawia przeze mnie, a rozs�dek nie k�amie. B�d�cie jedno dla
drugiego religi�. Ka�dy na sw�j spos�b uwielbia Boga. Do kro�set! Ale najlepszy
spos�b, w
jaki mo�na uwielbia� Boga, to kocha� swoj� �on�. Kocham ci� - oto m�j katechizm.
Kto
kocha, jest prawowierny. W przekle�stwie Henryka IV �wi�to�� znalaz�a si� mi�dzy
ob-
�arstwem a opilstwem. Ventre-sait-gris!* Bez nabo�e�stwa odnosz� si� do takich
przekle�stw, zapomniano w nich o kobiecie. Dziwi mnie, �e taki kr�l, jak Henryk
IV, takie
w�a�nie upodoba� sobie przekle�stwo. Mili przyjaciele, niech �yje kobieta!
Powiadaj�, �e
jestem stary; to dziwne, bo ja czuj� si� ci�gle m�ody. Ch�tnie poszed�bym do
lasu i pos�ucha�,
jak kobzy przygrywaj� do ta�ca. Widok tych dzieci, co umiej� by� tak pi�kne i
zadowolone,
uderza mi do g�owy jak wino. Gdyby kto chcia�, to bym si� o�eni� jak nic. Nie
mo�na sobie
wyobrazi�, �eby Pan B�g na co innego nas stworzy�, jak na to, �eby si�
ub�stwia�, grucha�,
zaleca�, by� go��bkiem, kogutem, ca�owa� swoj� lub� od rana do wieczora,
przegl�da� si� w
oczach kochanej �oneczki, by� dumnym, zwyci�skim i puszy� si� jak paw! Oto cel
�ycia!
Oto, za pozwoleniem, co my�my uwa�ali, kiedy byli�my m�odzi. O, na moj� dusz�!
Pi�kne
by�y kobietki w owych czasach i wdzi�czne, i m�odziutkie! Niema�e spustoszenia
poczyni�em
w ich sercach. A wi�c kochajcie si�. Gdyby ludzie nie kochali si�, nie wiem,
doprawdy, po co
istnia�aby wiosna; poprosi�bym w�wczas Boga, �eby te wszystkie pi�kne rzeczy,
kt�rymi nas
obdarza, schowa� i �eby zamkn�� z powrotem w swoim pudle kwiaty, ptaki i �adne
dziewcz�ta. Moje dzieci, przyjmijcie b�ogos�awie�stwo starego dziadka!
Wiecz�r by� o�ywiony, weso�y i przyjemny. Doskona�y humor dziadka nadawa� ton
ca�ej zabawie i ka�dy dostosowa� si� do tej, prawie stuletniej serdeczno�ci.
By�o troch�
ta�c�w, du�o �miechu; by�o to zacne wesele. �mia�o mo�na by�oby zaprosi� na nie
dobre
dawne czasy; zreszt� by�y one tutaj obecne w osobie dziadka Gillenormand.
Og�lna wrzawa, a po niej cisza.
M�oda para znikn�a.
Wkr�tce po p�nocy dom Gillenormand�w przemieni� si� w �wi�tyni�.
Tutaj zatrzymujemy si�. Na progu nocy po�lubnych stoi u�miechni�ty anio�
trzymaj�c
palec na ustach.
Wobec tego sanktuarium, w kt�rym odbywa si� uroczysty obrz�d mi�o�ci, dusza
pogr��a si� w kontemplacji.
Nad takimi domami musz� unosi� si� p�omyki. Rado��, kt�r� mieszcz� w sobie, musi
si� wydostawa� poprzez kamienne mury w postaci �wiat�a i promieniowa� w
ciemno�ci.
Niemo�liwe, aby �wi�ta i decyduj�ca chwila nie s�a�a swoich blask�w w
niesko�czono��.
Mi�o�� to boski tygiel, w kt�rym dokonuje si� po��czenie m�czyzny i kobiety;
istota
pojedyncza, istota potr�jna, istota ostateczna - tr�jca ludzka wychodzi z tego
tygla. Te
narodziny jednej duszy, kt�ra powstaje przez zespolenie si� dw�ch dusz, musz�
budzi�
wzruszenie ciemno�ci. Kochanek jest kap�anem; dziewica dr�y z zachwytu i l�ku.
Co� z tej
rado�ci dociera do Boga. Tam gdzie jest prawdziwe ma��e�stwo, to znaczy, gdzie
jest mi�o��,
przenika �ycie nadziemskie. �lubne �o�e tworzy w ciemno�ciach punkt �wietlisty
jak zorza.
Gdyby danym by�o ludzkiej �renicy ogl�da� gro�ne, lecz pi�kne wizje wy�szego
�ycia,
zobaczy�aby prawdopodobnie kszta�ty nocy, nieznane, skrzydlate postacie,
b��kitnych
przechodni�w niewidzialnego, jak kr�giem ciemnych g��w otaczaj� rozja�niony dom,
pochylaj� si� pe�ni rado�ci i b�ogos�awi�c pokazuj� sobie dziewicz� ma��onk�
s�odko
zal�knion�, a na ich boskich twarzach k�adzie si� odblask ludzkiego szcz�cia.
Gdyby w tej
godzinie jedynej ma��onkowie ol�nieni rozkosz� i my�l�c, �e s� sami, zacz�li
nas�uchiwa�,
us�yszeliby w swoim pokoju cichy szum skrzyde�. Idealne szcz�cie dope�nia si� w
porozumieniu z anio�ami. Ta ma�a, ciemna alkowa ma za powa�� ca�e niebiosa.
Kiedy dwoje
ust u�wi�conych mi�o�ci� zbli�a si� do siebie w akcie tworzenia, nad tym
niewys�owionym
poca�unkiem jakie� dr�enie musi przenika� tajemnicz� g��bi� gwiazd.
Te chwile szcz�cia s� prawdziwe. Poza t� rado�ci� nie ma innej rado�ci. Mi�o��
to
jedyna ekstaza. Wszystko inne - to �zy.
Je�li kochacie lub kochali�cie niegdy�, niechaj wam to wystarczy.
O nic wi�cej nie pro�cie. Nie znajdziecie innej per�y w ciemnych tajnikach
�ycia.
Mi�o�� - to spe�nienie.
III
�Nieod��czny towarzysz�
Co si� dzia�o z Janem Valjean?
Kiedy na wdzi�czne wezwanie Kozety roze�mia� si�, zaraz potem skorzysta� z
okazji,
�e nikt nie zwraca na niego uwagi, wsta� i niepostrze�enie wysun�� si� do
przedpokoju. By� to
ten sam przedpok�j, do kt�rego wszed� osiem miesi�cy temu, czarny od b�ota, krwi
i prochu,
odnosz�c dziadkowi wnuka. Stare boazerie ozdobione by�y girlandami z li�ci i
kwiat�w;
muzykanci siedzieli na tej kanapie, na kt�rej niegdy� z�o�ono Mariusza.
Baskijczyk w
czarnym fraku, kr�tkich spodniach, bia�ych po�czochach i bia�ych r�kawiczkach
uk�ada�
wie�ce z r� wok� p�misk�w, kt�re miano poda� do sto�u. Jan Valjean pokaza� mu
r�k� na
temblaku, poleci� wyt�umaczy� swoj� nieobecno�� i wyszed�.
Okna jadalni wychodzi�y na ulic�. Jan Valjean sta� przez chwil� bez ruchu w
ciemno�ciach pod tymi ja�niej�cymi weso�o oknami. Nas�uchiwa�. Przyt�umione
odg�osy
biesiady dociera�y a� do niego. S�ysza� dono�ny, mentorski g�os dziadka, tony
skrzypiec,
brz�k talerzy i kieliszk�w, wybuchy �miechu i w�r�d ca�ej tej wrzawy rozr�nia�
s�odki,
radosny g�os Kozety.
Opu�ci� ulic� Panien Kalwaryjskich i skierowa� si� w stron� ulicy Cz�owieka
Zbrojnego.
Wraca� do domu przez ulic� �w. Ludwika, Ogrodow�, �w. Katarzyny i ulic� Bia�ych
P�aszczy; by�a to nieco d�u�sza droga, ale od trzech miesi�cy t�dy w�a�nie zwyk�
by� chodzi�
codziennie z Kozet� z ulicy Cz�owieka Zbrojnego na ulic� Panien Kalwaryjskich,
unikaj�c
zator�w i b�ota na ulicy Vieille-du-Temple.
Nie m�g� i�� inn� drog� ni� t�, kt�r� chodzi�a Kozeta.
Wr�ci� do domu. Zapali� �wiec� i wszed� na g�r�. Mieszkanie by�o puste. Nawet
starej
Toussaint ju� nie by�o. Kroki Jana Valjean rozlega�y si� po pokojach g�o�niej
ni� zazwyczaj.
Wszystkie szafy by�y otwarte. Wszed� do pokoju Kozety. Z ��ka zdj�to
prze�cierad�a.
Poduszka w drelichowej pow�oczce, bez poszewki i koronek, le�a�a na z�o�onych
ko�drach w
nogach ��ka, na go�ym materacu, na kt�rym nikt ju� nie mia� spa�. Wszystkie
panie�skie
drobiazgi, kt�re Kozeta lubi�a, zabra�a ze sob�. Pozosta�y tylko ci�sze sprz�ty
i cztery �ciany.
Z ��ka Toussaint r�wnie� zdj�to po�ciel. Jedno tylko ��ko by�o pos�ane i
zdawa�o si� czeka�
na kogo�, ��ko Jana Valjean.
Jan Valjean popatrzy� na �ciany, pozamyka� szafy, przeszed� si� po pokojach.
Po czym wr�ci� do siebie i postawi� �wiec� na stole.
Odwi�za� temblak i swobodnie pos�ugiwa� si� praw� r�k�, jakby go wcale nie
bola�a.
Podszed� do ��ka i - przypadkiem czy umy�lnie? - wzrok jego pad� na
�nieod��cznego
towarzysza�, o kt�rego niegdy� Kozeta by�a zazdrosna, na �w ma�y kuferek, z
kt�rym nigdy
si� nie rozstawa�. Czwartego czerwca, po przybyciu na ulic� Cz�owieka Zbrojnego,
postawi�
go na okr�g�ym stoliku przy ��ku. Z jak�� �ywo�ci� podszed� do stolika, wyj�� z
kieszeni
klucz i otworzy� kuferek.
Powoli wyjmowa� z niego ubranie, w kt�rym przed dziesi�ciu laty Kozeta opu�ci�a
Montfermeil; najpierw czarn� sukienk�, potem czarn� chustk�, potem grube,
dziecinne
trzewiki, kt�re Kozeta mog�aby w�o�y� jeszcze i teraz, tak ma�� mia�a n�k�,
potem gruby,
barchanowy kaftanik, potem trykotow� haleczk�, potem fartuszek z kieszonkami i
we�niane
po�czoszki. Po�czoszki te, kt�re zachowa�y jeszcze wdzi�czny kszta�t drobnej
n�ki, by�y
niewiele d�u�sze ni� d�o� Jana Valjean. Wszystko to by�o czarne. To on, Jan
Valjean,
przyni�s� jej to ubranie do Montfermeil. Teraz wyjmowa� je z kuferka i uk�ada�
na ��ku.
Rozmy�la�, wspomina�. By�a zima, bardzo mro�ny grudzie�, a ona dygota�a p�naga
w
swoich �achmanach i mia�a na bosych, czerwonych n�kach chodaki. Kaza� jej
zrzuci�
�achmany i w�o�y� �a�obn� sukienk�. Matka musia�a si� ucieszy�, widz�c, �e c�rka
nosi po
niej �a�ob�, a przede wszystkim, �e jest ubrana i nie marznie. My�la� o lesie
ko�o
Montfermeil; przez ten las szli razem z Kozet�; my�la� o tamtej zimie, o
drzewach bez li�ci,
lesie bez ptak�w, niebie bez s�o�ca; a jednak, mimo wszystko, to by�o cudowne.
Roz�o�y�
ma�e szatki na ��ku, chustk� ko�o halki, po�czochy ko�o trzewik�w, kaftanik
ko�o sukienki i
ogl�da� je po kolei. By�a taka malutka, nios�a na r�ku du�� lalk�, luidora
schowa�a do kieszeni
tego fartuszka, �mia�a si�; szli razem, trzymaj�c si� za r�ce, tylko jego
jednego mia�a wtedy
na �wiecie.
I wtedy czcigodna siwa g�owa opad�a na ��ko, stare, stoickie serce p�k�o;
rzek�by�, �e
uton�� twarz� w ubranku Kozety, i gdyby kto� szed� w tej chwili po schodach,
us�ysza�by
rozdzieraj�ce �kania.
IV
Immortale jecur*
Dawna, straszliwa walka, kt�r� ogl�dali�my ju� w kilku jej fazach, rozpocz�a
si� na
nowo.
Jakub walczy� z anio�em tylko przez jedn� noc. Niestety, ile� to razy
widzieli�my ju�,
jak Jan Valjean zmaga� si� w ciemno�ciach ze swoim sumieniem i jak walczy� z nim
zaciekle.
Przedziwna to walka; raz cz�owiek si� po�liznie, innym razem ziemia usuwa mu si�
spod n�g. Ile� razy sumienie uparcie d���ce ku dobremu pochwyci�o go i gn�bi�o!
Ile� razy
nieub�agana prawda przygniot�a go swym kolanem do ziemi. Ile� razy, powalony
przez
�wiat�o, b�aga� je o lito��! Ile� razy to nieub�agane �wiat�o, rozpalone w nim i
nad nim przez
biskupa, ol�niewa�o go przemoc�, kiedy on wola�by pozosta� �lepy! Ile� razy w
tej walce
zrywa� si� na nogi, czepia� ska�y, czepia� sofizmat�w, tarza� si� w prochu, to
bior�c g�r� nad
sumieniem, to zn�w pokonany przez nie! Ile� razy, kiedy egoizm podsun�� mu jaki�
wybieg,
jakie� zdradzieckie, pozornie prawdziwe rozumowanie, s�ysza� gniewny g�os swego
sumienia
wo�aj�cy mu do ucha: �Nieuczciwie walczysz, n�dzniku!� Ile razy niepos�uszna
my�l rz�zi�a
konwulsyjnie pod brzemieniem oczywisto�ci obowi�zku! Zmaganie z Bogiem.
�miertelny
trud. Z ilu� ran krwawi� potajemnie! Ile bolesnych zadra�nie� by�o w jego
�a�osnym �yciu! Ile
razy podnosi� si� zakrwawiony, zbola�y, z�amany, o�wiecony, z rozpacz� w sercu i
pogod� w
duszy i, zwyci�ony, czu� si� zwyci�zc�. A kiedy sumienie ju� go zgniot�o,
poszarpa�o na
sztuki, pokona�o, w�wczas stawa�o przed nim gro�ne, promienne, spokojne i m�wi�o
mu: �A
teraz id� w pokoju�.
Niestety, po wyj�ciu z tak straszliwej walki jak�e ponury jest spok�j.
Tej nocy Jan Valjean czu�, �e stacza swoj� ostatni� walk�.
Stawa�o przed nim bolesne pytanie.
Przeznaczenie nie biegnie prost� drog�, nie �ciele si� przed oczyma cz�owieka
jak
r�wna aleja; ma swoje �lepe zau�ki, ciemne zakr�ty, nieznane rozdro�a,
prowadz�ce w r�ne
kierunki. Jan Valjean sta� w tej chwili na najniebezpieczniejszym rozdro�u.
Doszed� do najwy�szego punktu, w kt�rym krzy�uje si� dobro i z�o. Mia� przed
oczami te tajemnicze rozstaje. Tym razem znowu, jak mu si� ju� to zdarza�o w
innych,
bolesnych prze�yciach, otwiera�y si� przed nim dwie drogi; jedna go kusi�a,
druga przera�a�a
- kt�r� wybra�?
T� przera�aj�c� drog� wskazywa� mu tajemniczy palec, kt�ry widzimy zawsze,
ilekro�
wpatrzymy si� w mrok.
Jeszcze raz Jan Valjean stan�� przed wyborem - mi�dzy straszliw� przystani� a
u�miechni�t� zasadzk�.
Wi�c to prawda? Dusz� mo�na uleczy�, ale nie uleczy si� losu!
Straszna to rzecz - nieuleczalne przeznaczenie!
A oto zagadnienie, kt�re stan�o przed nim:
W jaki spos�b ma si� zachowa� wobec szcz�cia Kozety i Mariusza? Sam chcia� tego
szcz�cia, sam by� jego sprawc�, sam wbi� je sobie w trzewia i teraz, patrz�c na
nie, m�g�by
odczuwa� ten sam rodzaj zadowolenia co p�atnerz, kt�ry wyci�gaj�c dymi�cy n� z
serca
poznaje na nim sw�j znak.
Kozeta mia�a Mariusza, Mariusz posiada� Kozet�. Mieli wszystko, nawet bogactwo.
I
to by�o jego dzie�em.
Ale skoro on, Jan Valjean, istnieje, skoro jest tutaj, jak�e ma post�pi� z ich
szcz�ciem? Czy ma si� narzuca� temu szcz�ciu? Traktowa� je tak, jakby i jego
obejmowa�o? Zapewne, Kozeta nale�a�a do innego, ale czy on zatrzyma z jej uczu�
wszystko,
co mo�e zatrzyma�? Czy pozostanie tym przybranym ojcem, prawie niedostrzegalnym,
ale
szanowanym, kt�rym by� do tej pory? Czy zamieszka spokojnie w domu Kozety? Bez
s�owa
wniesie sw� przesz�o�� do tej przysz�o�ci? Czy zajmie tam miejsce, jakby mu si�
prawnie
nale�a�o, i ze sw� tajemnic� zasi�dzie przy tym promiennym ognisku domowym? Czy
z
u�miechem ujmie d�onie tych niewinnych istot w swoje tragiczne r�ce? Czy w
salonie
Gillenormand�w oprze o ja�niej�cy kominek nogi, za kt�rymi wlecze si�
znies�awiaj�cy cie�
prawa? Czy we�mie udzia� w szcz�ciu z Kozet� i Mariuszem? Czy g�stym cieniem
otoczy
swoje czo�o, a ich czo�a chmur�? Czy do tego podw�jnego szcz�cia wprowadzi
trzeciego
wsp�lnika, swoj� kl�sk�? Czy b�dzie nadal milcza�? S�owem, czy obok tych dwojga
szcz�li-
wych istot zasi�dzie on, pos�pny niemowa losu?
Trzeba by� oswojonym ze spotkaniami z nieub�aganym przeznaczeniem, aby mie�
odwag� spojrze� w oczy pewnym problemom, kt�re staj� przed nami w ca�ej swej
okropnej
nago�ci. Za tym okrutnym znakiem zapytania kryje si� dobro albo z�o. Jak
post�pisz? - pyta
Sfinks.
Jan Valjean by� oswojony z pr�bami tego rodzaju. Patrzy� na Sfinksa bez
zmru�enia
oczu.
Ze wszystkich stron zbada� bezlitosne zagadnienie.
Kozeta, ta czaruj�ca istota, by�a tratw� ocalenia dla niego, rozbitka. Co
zrobi�?
Uczepi� si� jej czy wypu�ci� j� z r�k?
Je�eli si� jej uczepi, uratuje si� od rozbicia, wr�ci do s�o�ca, osuszy w�osy i
ubranie ze
s�onej wody, b�dzie ocalony, b�dzie �y�.
A je�li wypu�ci j� z r�k?
W�wczas - otch�a�.
Tak prowadzi� bolesne narady z w�asn� my�l�. Albo, �ci�le m�wi�c, walczy�; z
w�ciek�o�ci� zmaga� si� w duchu to ze swoimi ch�ciami, to ze swoimi
przekonaniami.
Szcz�ciem by�o dla niego, �e m�g� zap�aka�. Mo�e go to o�wieci�o. Jednak�e
pocz�tek by� okrutny. Rozp�ta�a si� w nim burza, jeszcze sro�sza od tej, kt�ra
niegdy�
zagna�a go do Arras. Przesz�o�� powraca�a do niego i stawa�a obok
tera�niejszo�ci;
por�wnywa� je ze sob� i szlocha�. Kiedy ju� otworzy�y si� upusty �ez,
nieszcz�sny wi� si� z
b�lu.
Czu�, �e co� go powstrzymuje.
Niestety, w zaci�tych zmaganiach egoizmu i obowi�zku, kiedy cofamy si� krok po
kroku przed niewzruszonym idea�em, ob��kani, rozj�trzeni, zrozpaczeni, �e
ust�pujemy,
walcz�c o ka�d� pi�d� ziemi, nie trac�c nadziei ucieczki i szukaj�c wyj�cia -
jak�e nag�y i
z�owrogi jest op�r muru, do kt�rego zostali�my przyparci.
Czu� za sob� �wi�ty cie�, kt�ry zamyka drog�!
Bezlitosne Niewidzialne - jakie� to op�tanie!
Z sumieniem nigdy nie mo�na zako�czy� sprawy. Zdecyduj co�, Brutusie! Zdecyduj
co�, Katonie! - Sumienie nie ma dna, bo jest Bogiem. Rzucasz w t� studni� trud
ca�ego �ycia,
rzucasz maj�tek, bogactwo, powodzenie, wolno�� albo ojczyzn�, rzucasz sw�j
dobrobyt, sw�j
spok�j, swoj� rado��. Wci�� ma�o! ma�o i ma�o. Wylej ostatni� kropl�! Przechyl
czar�! I
trzeba w ko�cu wrzuci� tam swoje serce.
Gdzie� w ciemnych oparach starych piekie� jest taka beczka bez dna.
Czy� cz�owiek nie jest rozgrzeszony, je�li w ko�cu odm�wi?
Czy to, co niewyczerpane, mo�e mie� jakie� prawa? Czy nie ko�cz�ce si� �a�cuchy
nie s� zbyt ci�kie na ludzkie si�y? Kt� mia�by za z�e, gdyby Syzyf i Jan
Valjean powiedzieli
wreszcie: �Do��!� Pos�usze�stwo materii jest ograniczone tarciem; czy nie
istnieje granica
pos�usze�stwa duszy? Je�eli wieczny ruch jest niemo�liwy, czy mo�na wymaga�
wiecznego
po�wi�cenia?
Pierwszy krok nie jest trudny; trudny jest ostatni. Czym by�a sprawa
Champmathieu w
por�wnaniu z ma��e�stwem Kozety i jego nast�pstwami? Czym by� powr�t na galery w
por�wnaniu z wej�ciem w nico��?
O! jak�e ciemny jest pierwszy stopie� wiod�cych w d� schod�w!
O! jak�e czarny jest ich drugi stopie�!
Czy� mo�na tym razem nie obejrze� si� za siebie?
M�ka jest oczyszczeniem, trawi�cym oczyszczeniem, u�wi�caj�c� tortur�. Przez
pierwsze chwile mo�na si� z ni� pogodzi� - siada si� na rozpalonym do
czerwono�ci tronie,
wk�ada si� na g�ow� rozpalon� do czerwono�ci koron�, przyjmuje si� rozpalone do
czerwono�ci jab�ko, bierze rozpalone do czerwono�ci ber�o, ale trzeba jeszcze
okry� si�
p�aszczem z p�omieni. Jak�e wi�c w jakiej� chwili nieszcz�sne cia�o nie ma si�
zbuntowa�?
Jak nie wyrzec si� m�ki?
Jana Valjean ogarn�� wreszcie spok�j przygn�bienia.
Wa�y�, rozmy�la�, bada� szale tej tajemniczej wagi �wiat�a i cienia.
Albo narzuci tym dwojgu promiennym dzieciom swoj� ha�b�, albo sam dokona swego
nieuchronnego unicestwienia. Albo po�wi�ci Kozet�, albo po�wi�ci samego siebie.
Jakiego dokona� wyboru? Jakie powzi�� postanowienie? Jak� ostateczn� odpowied�
da� w g��bi duszy na nieub�agane pytanie losu? Jakie drzwi zdecydowa� si�
otworzy�? Jakie
drzwi swego �ycia postanowi� zamkn�� i zamurowa�? Kt�r� z otaczaj�cych go
bezdennych
przepa�ci wybra� w ko�cu? Kt�r� ostateczno�� przyj��? Na kt�r� otch�a� zgodzi�
si�?
Te zawrotne my�li trawi�y go przez ca�� noc.
Przetrwa� do rana w tej samej postawie na ��ku, zgi�ty we dwoje, powalony
ogromem losu, a mo�e nawet zdruzgotany, niestety! z zaci�ni�tymi pi�ciami i
rozrzuconymi
ramionami, jak gdyby zdj�ty z krzy�a i twarz� rzucony na ziemi�. Le�a� tak
dwana�cie
godzin, dwana�cie godzin d�ugiej, zimowej nocy, skostnia�y, bez ruchu, bez
s�owa. By�
nieruchomy jak trup, podczas gdy jego my�l to tarza�a si� po ziemi jak hydra, to
wzbija�a si�
w niebo jak orze�. Patrz�c na niego, mo�na by�o s�dzi�, �e umar�; tylko czasem
wzdryga� si�
nagle konwulsyjnie i, przywar�szy ustami do sukienek Kozety, ca�owa� je; w�wczas
by�o
wida�, �e �yje.
Kto widzia�, skoro Jan Valjean by� sam i nikogo tam nie by�o?
Ten, Kto jest w ciemno�ciach.
Ksi�ga si�dma
Ostatnie krople z kielicha goryczy
I
Si�dmy kr�g piekie� i �sme niebo
Dni, kt�re nast�puj� po �lubie, sp�dza si� w odosobnieniu. Ludzie szanuj�
skupienie
szcz�liwych. A troch� tak�e i ich przyd�ugi sen. Dopiero p�niej rozpoczyna si�
rozgwar
wizyt i powinszowa�. Siedemnastego lutego ko�o po�udnia, kiedy Baskijczyk, ze
�cierk� i
miote�k� z pi�r w r�ku, �robi� porz�dki� w przedpokoju, kto� lekko zapuka� do
drzwi. Nie za-
dzwoni�, co w takim dniu by�o dowodem delikatno�ci. Baskijczyk otworzy� drzwi i
zobaczy�
pana Fauchelevent. Wprowadzi� go do nie sprz�tni�tego jeszcze salonu, kt�ry
wygl�da� jak
pobojowisko po wczorajszych uciechach.
- C� - zauwa�y� Baskijczyk - zaspali�my dzisiaj, prosz� pana.
- Czy pan ju� wsta�? - zapyta� Jan Valjean.
- A jak pana r�ka? - odpowiedzia� Baskijczyk.
- Lepiej. Czy pan ju� wsta�?
- Kt�ry? Dawny czy nowy?
- Pan Pontmercy.
- Pan baron - poprawi� Baskijczyk prostuj�c si�.
Baronem jest si� w pierwszym rz�dzie dla swojej s�u�by. Co� z tego splendoru
sp�ywa
na ni�; filozof nazwa�by to odpryskiem tytu�u; to jej w�a�nie pochlebia.
Nawiasem m�wi�c,
Mariusz, zagorza�y republikanin - czego dowi�d� czynem - teraz sta� si� baronem
mimo woli.
W pogl�dach na ten tytu� dokona�a si� w rodzinie ma�a rewolucja: obecnie pan
Gillenormand
przywi�zywa� do� wag�, a Mariusz go unika�. Ale pu�kownik Pontmercy napisa�:
�M�j syn
b�dzie nosi� ten tytu��, wi�c Mariusz by� pos�uszny. A poza tym Kozeta, w kt�rej
zaczyna�a
odzywa� si� pr�no�� kobieca, by�a zachwycona tytu�em baronowej.
- Pan baron - powt�rzy� Baskijczyk. - Zaraz zobacz�. Powiem, �e pan Fauchelevent
czeka.
- Nie, prosz� mu nic nie m�wi�, �e to ja. Prosz� powiedzie�, nie wymieniaj�c
nazwiska, �e kto� chce pom�wi� z nim na osobno�ci.
- O! - zdziwi� si� Baskijczyk.
- Chc� mu zrobi� niespodziank�.
- O! - powt�rzy� Baskijczyk, jakby sobie samemu t�umacz�c tym drugim �O!�
pierwszy wykrzyknik.
I wyszed�.
Jan Valjean zosta� sam.
Powiedzieli�my ju�, �e w salonie panowa� nie�ad.. Mia�o si� wra�enie, �e
nadstawiwszy ucha mo�na by�oby jeszcze us�ysze� odg�osy wesela. Posadzka by�a
zasypana
przer�nymi kwiatami, kt�re spad�y z girland lub kobiecych fryzur. Wypalone do
obsady
�wiece utworzy�y na kryszta�ach �wiecznik�w woskowe stalaktyty. �aden mebel nie
sta� na
swoim miejscu. W k�tach pokoju trzy lub cztery fotele, ustawione w ciasny kr�g,
zdawa�y si�
nadal prowadzi� rozmow�. Ca�o�� mia�a wygl�d roze�miany. Nawet w przebrzmia�ej
zabawie
tkwi pewien czar. Go�ci�o tu szcz�cie. W�r�d tych porozstawianych bez�adnie
krzese�, w�r�d
wi�dn�cych kwiat�w, pod wygaszonymi ju� �wiat�ami my�lano o rado�ci. Teraz
s�o�ce
zast�pi�o �wieczniki i weso�o zagl�da�o do salonu.
Up�yn�o kilka minut. Jan Valjean sta� bez ruchu w miejscu, gdzie zostawi� go
Baskijczyk. By� bardzo blady. Oczy mia� przygas�e i tak zapadni�te od
bezsenno�ci, �e prawie
gin�y w oczodo�ach. Czarne ubranie by�o pomi�te, jakby sp�dzi� w nim noc, na
�okciach mia�
nieco bia�ego puszku, kt�ry pozostaje na suknie po zetkni�ciu z prze�cierad�em.
Patrzy� na
rysunek okna, kt�ry s�o�ce rzuca�o na posadzk� u jego st�p.
Na odg�os otwieranych drzwi podni�s� g�ow�.
Wszed� Mariusz, g�ow� mia� podniesion�, u�miech na ustach, jaki� blask na
twarzy,
pogodne czo�o i triumfuj�ce spojrzenie. On tak�e nie spa� tej nocy.
- To ojciec! - zawo�a� zobaczywszy Jana Valjean. - A ten g�upiec Baskijczyk
robi�
takie tajemnicze miny. Ale ojciec przychodzi za wcze�nie, jest dopiero wp� do
pierwszej,
Kozeta jeszcze �pi.
S�owo: �Ojciec�, powiedziane panu Fauchelevent przez Mariusza, oznacza�o:
�Szcz�cie niewys�owione�. Jak wiemy, zawsze dzieli� ich jaki� przedzia�, ch��d,
przymus,
jaki� l�d, kt�ry trzeba by�o prze�ama� lub stopi�. Mariusz tak by� upojony
szcz�ciem, �e
przedzia� znik� lub stopnia�, i pan Fauchelevent sta� si� ojcem dla niego jak
dla Kozety.
M�wi� dalej; s�owa p�yn�y mu z ust wartkim potokiem, jak to zwykle bywa w
boskich uniesieniach rado�ci.
- Jak�e si� ciesz�, �e ojca widz�! Gdyby ojciec wiedzia�, jak bardzo nam go
wczoraj
brakowa�o. Dzie� dobry! Jak ojca r�ka? Pewno lepiej, prawda?
I, ucieszony pomy�ln� wiadomo�ci�, kt�r� sam sobie dopowiedzia�, ci�gn�� dalej:
- Tyle�my o ojcu rozmawiali. Kozeta tak ojca kocha! Pami�ta ojciec chyba, �e ma
tutaj sw�j pok�j. Nie chcemy wi�cej s�ysze� o ulicy Cz�owieka Zbrojnego, nie!
nie chcemy!
Jak mo�na mieszka� na takiej ulicy? Niezdrowa, smutna, brzydka, zatarasowana na
jednym
ko�cu, zimna i tak w�ska, �e nie spos�b nawet w ni� wjecha�. Ojciec zamieszka
tutaj, i to od
dzisiaj. Albo b�dzie mia� ojciec do czynienia z Kozet�. A uprzedzam, �e ona chce
nas tu
wszystkich wodzi� za nos. Widzia� ojciec sw�j pok�j? Jest tu� obok naszego;
wychodzi na
ogr�d. Kazali�my naprawi� jaki� drobiazg przy zamku, ��ko jest pos�ane,
wszystko gotowe,
tylko si� wprowadzi�! Kozeta postawi�a przy ��ku star�, du�� ber�er�, obit�
utrechckim
aksamitem, i powiedzia�a jej: �Przyjmij go go�cinnie�. Co wiosn� s�owik
przylatuje do k�py
akacji naprzeciw okna. Zawita tu za dwa miesi�ce. B�dzie ojciec mia� jego
gniazdko po lewej
stronie, a po prawej - nasze. W nocy on b�dzie �piewa�, w dzie� b�dzie
szczebiota� Kozeta.
Ojca pok�j jest od po�udnia. Kozeta ustawi tam ojca ksi��ki, jego ulubione opisy
podr�y
kapitana Cooka i Vancouvera i inne drobiazgi. Podobno istnieje jaki� kuferek, do
kt�rego
ojciec przywi�zuje szczeg�ln� wag�, przygotowa�em dla niego honorowe miejsce.
Zawojowa�
ojciec mojego dziadka, niezmiernie przypad� mu ojciec do gustu. B�dziemy
mieszkali razem.
Czy umie ojciec umie gra� w wista? Je�eli tak, to dziadek b�dzie zachwycony.
Kiedy b�d� w
s�dzie, ojciec b�dzie chodzi� z Kozet� na spacer, jak kiedy� do Ogrodu
Luksemburskiego.
Postanowili�my by� bardzo szcz�liwi. I ojciec b�dzie szcz�liwy naszym
szcz�ciem. Ojciec
zje z nami obiad, prawda?
- Prosz� pana - rzek� Jan Valjean - chc� panu co� powiedzie�. Jestem dawnym
galernikiem.
Granica dos�yszalno�ci d�wi�k�w istnieje nie tylko dla ucha, ale i dla umys�u.
S�owa:
�Jestem dawnym galernikiem�, kt�re wysz�y z ust pana Fauchelevent i dotar�y do
uszu
Mariusza, znajdowa�y si� poza t� granic�. Mariusz nie us�ysza� ich. Wydawa�o mu
si�, �e mu
co� powiedziano, ale nie wiedzia� co. Sta� os�upia�y.
Dopiero teraz zauwa�y�, �e cz�owiek, kt�ry do niego m�wi�, wygl�da strasznie.
Ol�niony swoim szcz�ciem, nie spostrzeg� dotychczas jego okropnej blado�ci.
Jan Valjean odwi�za� czarn� chustk� podtrzymuj�c� jego praw� r�k�, rozwin��
banda�
i pokaza� Mariuszowi obna�ony palec.
- Nic mi nie jest w r�k� - rzek�.
Mariusz spojrza� na ten palec.
- I nigdy mi nic nie by�o - doda� Valjean.
Istotnie, nie by�o na niej ani �ladu skaleczenia.
Jan Valjean ci�gn�� dalej:
- Nie trzeba by�o, bym bra� udzia� w waszym �lubie. W tym celu zrobi�em
wszystko,
co mog�em zrobi�. Wymy�li�em to skaleczenie, �eby nie pope�ni� fa�szerstwa, �eby
nie
podpisywa� aktu �lubu, bo by�by niewa�ny.
Mariusz wyj�ka�:
- Co to znaczy?
- To znaczy - odpowiedzia� Jan Valjean - �e by�em na galerach.
- Pan mnie przyprawia o szale�stwo! - zawo�a� przera�ony Mariusz.
- Panie Pontmercy - rzek� Jan Valjean - by�em przez dziewi�tna�cie lat na
galerach. Za
kradzie�. Potem zosta�em skazany na do�ywocie. Za kradzie�. Za recydyw�. Obecnie
jestem
zbieg�ym wi�niem.
Na pr�no Mariusz chcia� uciec przed rzeczywisto�ci�, nie przyj�� do wiadomo�ci
tego faktu, opiera� si� oczywisto�ci - musia� si� podda�. Zaczyna� rozumie� i
jak zwykle
bywa w takich razach, zrozumia� za wiele. Przeszy� go na wskro� blask
straszliwej
b�yskawicy, przez g�ow� przelecia�a mu pewna my�l przejmuj�c go dreszczem.
Mgli�cie
zarysowa�a mu si� przysz�o�� gotuj�ca i jemu straszny los.
- Niech pan wszystko powie, wszystko! - krzykn��. - Pan jest ojcem Kozety!
I cofn�� si� dwa kroki ruchem niewys�owionej zgrozy.
Jan Valjean podni�s� g�ow� z tak majestatyczn� godno�ci�, �e zdawa� si� rosn��
a�
pod sam sufit.
- Trzeba, aby pan mi uwierzy�, chocia� przysi�gi takich ludzi jak my nie maj�
mocy
wobec prawa...
Tu umilk� na chwil�, po czym z dostojn� i grobow� powag� doda�, m�wi�c powoli i
z
naciskiem:
- ...Pan mi uwierzy. Ja - ojcem Kozety? Nie! B�g �wiadkiem, �e nie. Panie
baronie, ja
jestem ch�opem z Faverolles. Zarabia�em na �ycie przycinaniem drzew. Nie nazywam
si�
Fauchelevent, nazywam si� Jan Valjean. Nie jestem krewnym Kozety, b�d� pan
spokojny.
Mariusz wykrztusi�:
- Kto mi dowiedzie?...
- Ja. Bo ja to m�wi�.
Mariusz spojrza� na tego cz�owieka. By� pos�pny i spokojny. Ten spok�j nie m�g�
kry� w sobie k�amstwa. Ch��d jest szczery. Czu�o si� prawd� w tym grobowym
zimnie.
- Wierz� panu - rzek� Mariusz.
Jan Valjean schyli� g�ow� jakby na znak, �e trzyma go za s�owo, i m�wi� dalej:
- Czym jestem dla Kozety? Przechodniem. Dziesi�� lat temu nie wiedzia�em, �e
istnieje na �wiecie. Kocham j�, to prawda. Kiedy cz�owiek jest ju� stary i widzi
ma�e dziecko,
kocha je. Staremu cz�owiekowi zdaje si�, �e jest dziadkiem wszystkich ma�ych
dzieci. Chyba
pan mo�e uwierzy�, �e mam co� na kszta�t serca. Ona by�a sierot�. Nie mia�a ojca
ani matki.
By�em jej potrzebny. I dlatego pokocha�em j�. Dzieci s� tak s�abe, �e pierwszy
lepszy cz�o-
wiek, nawet taki jak ja, mo�e sta� si� ich opiekunem. Spe�ni�em ten obowi�zek
wzgl�dem
Kozety. Nie s�dz� doprawdy, aby taki drobiazg mo�na by�o nazwa� dobrym
uczynkiem; ale
je�li to jest dobry uczynek, no to go spe�ni�em. Niech pan zanotuje t�
okoliczno�� �agodz�c�.
Dzisiaj Kozeta opuszcza moje �ycie, nasze drogi rozchodz� si�. Odt�d ju� jestem
dla niej
niczym. Zosta�a pani� Pontmercy. Zmieni�o si� jej �ycie i Kozeta wygra�a na tej
zmianie.
Wszystko jest w porz�dku. Co do owych sze�ciuset tysi�cy frank�w, to chocia� pan
o nich nie
wspomina, uprzedz� pa�skie obawy - to depozyt. W jaki spos�b depozyt ten znalaz�
si� w
moich r�kach? Czy to nie wszystko jedno? Oddaj� depozyt. To wszystko, czego
mo�na ode
mnie ��da�. Uzupe�niam zwrot wyjawieniem mojego prawdziwego nazwiska. To te�
jest
moja osobista sprawa. Zale�y mi na tym, aby pan wiedzia�, kim jestem.
I Jan Valjean spojrza� Mariuszowi prosto w oczy.
Uczucia, kt�rych doznawa� Mariusz, by�y burzliwe i chaotyczne. Niekiedy wicher
przeznaczenia wzbija takie fale w naszej duszy.
Ka�dy z nas prze�ywa� chwile rozterki, kiedy rozpierzchaj� si� wszystkie nasze
my�li;
wypowiadamy w�wczas pierwsze lepsze s�owa, nie zawsze w�a�nie te, kt�re
nale�a�oby
powiedzie�. Pewnych, niespodziewanych rewelacji nie mo�na znie��, odurzaj� jak
z�owrogie
wino. Mariusz by� tak wytr�cony z r�wnowagi sytuacj�, kt�ra si� wytworzy�a, �e
zacz��
m�wi� do tego cz�owieka, jakby mia� do niego uraz� za jego wyznania.
- Ale po co w�a�ciwie pan mi to wszystko m�wi? - zawo�a�. - Co pana do tego
zmusza? M�g�by pan zachowa� t� tajemnic� dla siebie. Nikt pana nie
zadenuncjowa�, nikt
pana nie �ciga ani nie �ledzi. Pan musi mie� jaki� pow�d, skoro z lekkim sercem
wyjawia pan
tak� tajemnic�. Prosz� doko�czy�. Tu si� co� innego jeszcze kryje. Dlaczego
czyni pan to
wyznanie? Z jakich pobudek?
- Z jakich pobudek? - odpowiedzia� Jan Valjean g�osem tak cichym i g�uchym,
jakby
m�wi� raczej do siebie ni� do Mariusza. - Istotnie, z jakich pobudek ten
galernik przychodzi i
powiada: �Jestem galernikiem�? O tak, pobudka jest bardzo dziwna. Uczciwo��.
Widzi pan,
na nieszcz�cie, mam w sercu ni�, kt�ra mnie trzyma na uwi�zi. Kiedy cz�owiek
jest stary, te
nici s� szczeg�lnie mocne. Ca�e �ycie rozsypuje si� w gruzy, a one trwaj� nadal.
Gdybym
m�g� wyszarpn�� t� ni�, zerwa� j�, rozwi�za� albo przeci�� w�ze� i odej��
daleko, by�bym
ocalony; wystarczy�oby mi wyjecha� dyli�ansem z ulicy Bouloi; wy jeste�cie
szcz�liwi, ja
odchodz�. Pr�bowa�em zerwa� t� ni�, szarpa�em j�, wytrzyma�a, nie p�k�a,
wydziera�em z ni�
w�asne serce. W�wczas powiedzia�em sobie: �Nie mog� �y� gdzie indziej; musz� tu
zosta�.
Tak, pan ma racj�, jestem g�upcem; dlaczego nie zosta�em tu po prostu?
Ofiarowuje mi pan
pok�j w swoim domu, pani Pontmercy lubi mnie, powiedzia�a do tego fotela:
�Przyjmij go
go�cinnie!� Pa�ski dziadek tak�e rad mnie widzi, przypad�em mu do gustu,
b�dziemy razem
mieszka�, razem jada�, b�d� prowadza� na spacer Kozet� - pani� Pontmercy
przepraszam, to
z przyzwyczajenia - b�dziemy mieli wsp�lny dach, wsp�lny st�, wsp�lne ognisko,
wsp�lny
k�cik przy kominku w zimie, wsp�lne przechadzki w lecie, to jest rado��, to jest
szcz�cie, to
jest wszystko! B�dziemy �y� jak jedna rodzina. Rodzina!
Przy tym s�owie Jan Valjean spojrza� dziko. Skrzy�owa� r�ce na piersi, wbi�
wzrok w
pod�og�, jakby chcia� w niej wykopa� przepa��, i g�os jego nagle nabra� mocy:
- Rodzina! Nie! ja nie nale�� do �adnej rodziny. Nie nale�� do waszej. Nie
nale�� do
rodziny ludzi. W domu, gdzie ka�dy jest mi�dzy swoimi, dla mnie nie ma miejsca.
S�
rodziny, ale nie dla mnie. Jestem nieszcz�liwy; jestem wsz�dzie obcy. Czy
mia�em ojca i
matk�? Niemal w to w�tpi�. W dniu, w kt�rym wyda�em za m�� to dziecko, wszystko
si�
sko�czy�o, widzia�em j� szcz�liw� z cz�owiekiem, kt�rego kocha, widzia�em, �e
maj� przy
sobie zacnego starca, �e �yj� jak para anio��w, maj� wszystkie rado�ci w swoim
domu, �e
wszystko dobrze, i powiedzia�em sobie: �A ty nie wchod� tam!� Oczywi�cie, mog�em
sk�ama�, mog�em was oszuka�, pozosta� nadal panem Fauchelevent. Dop�ki to by�o
dla jej
dobra, mog�em k�ama�; ale teraz k�ama�bym dla swojego dobra, a tego nie
powinienem robi�.
Oczywi�cie, m�g�bym nadal milcze� i wszystko by�oby jak dawniej. Pyta pan, co
zmusza
mnie do m�wienia? Dziwna rzecz - sumienie. Milcze� by�o przecie� tak �atwo.
Przez ca�� noc
stara�em si� sobie to wm�wi�; pan mnie wypytuje jak na spowiedzi; wyjawi�em panu
tak
niezwyk�e rzeczy, �e ma pan do tego prawo; ano, tak. Przez ca�� noc
przekonywa�em sam
siebie, wynajdywa�em r�ne racje, robi�em, co mog�em. Ale dwom rzeczom nie
mog�em
poradzi�: nie mog�em zerwa� nici serca, kt�ra trzyma mnie tutaj na uwi�zi, kt�ra
wi��e i
przykuwa mnie, ani nakaza� milczenia komu�, kto cicho szepce we mnie, kiedy
jestem sam.
Dlatego przyszed�em dzisiaj wyzna� panu wszystko. Wszystko albo prawie wszystko.
O
pewnych rzeczach nie ma co m�wi�, bo tylko mnie dotycz�, zostawiam je dla
siebie.
Zasadnicze rzeczy s� panu wiadome. Przynios�em panu moj� tajemnic�; spod serca
wydar�em
m�j sekret. Nie�atwo powzi�� tak� decyzj�. Walczy�em ze sob� przez ca�� noc.
Ach! my�li
pan, �e nie m�wi�em sobie, �e teraz to nie by�a przecie� sprawa Champmathieu, �e
ukrywaj�c
swoje nazwisko nie krzywdz� nikogo, �e nazwisko Fauchelevent da� mi sam
Fauchelevent
wywdzi�czaj�c si� za przys�ug�, kt�r� mu niegdy� wy�wiadczy�em; �e m�g�bym
�mia�o
zachowa� je, �e by�bym szcz�liwy w tym pokoiku, kt�ry mi pan ofiarowuje, �e nie
wadzi�bym nikomu, siedzia� w swoim k�cie i kiedy pan mia�by Kozet�, ja mia�bym
�wiadomo��, �e mieszkam pod tym samym dachem co ona. Ka�dy mia�by swoj� doz�
szcz�cia. Pozosta� panem Fauchelevent - to dogadza�oby wszystkim; wszystkim,
ale nie
mojej duszy. Rado�� otacza�aby mnie doko�a, ale w g��bi duszy mia�bym czarn�
noc. Nie wy-
starcza by� szcz�liwym, trzeba by� zadowolonym z siebie. Mia��ebym pozosta�
panem
Fauchelevent, przys�oni� swoje prawdziwe oblicze, ukrywa� si� ze swoj� tajemnic�
wobec
was, upojonych szcz�ciem; w waszej pe�ni �wiat�a nosi� w duszy ciemno�ci?
Mia��ebym bez
ostrze�enia, po prostu wprowadzi� w wasz dom galery i zasiada� przy waszym stole
ze
�wiadomo�ci�, �e wyp�dziliby�cie mnie z domu, gdyby�cie wiedzieli, kim jestem;
pozwoli�
si� obs�ugiwa� s�u��cym, kt�rzy, gdyby wiedzieli, zawo�aliby: �Co za okropno��!�
Dotyka�
was r�k�, czego macie prawo sobie nie �yczy�, i wy�udza� wasz u�cisk d�oni! W
waszym
domu r�wnym szacunkiem obdzielano by czcigodn� siwizn� i siwizn� napi�tnowan�
ha�b�.
W tych godzinach bezgranicznej ufno�ci, wtedy kiedy serca bliskich otwieraj� si�
sobie
wzajemnie, wtedy kiedy byliby�my razem - pa�ski dziadek, was dwoje i ja -
znajdowa�by si�
w�r�d nas kto� obcy; i mia�bym �y� tak, tu� obok waszego �ycia, z t� jedyn�
trosk�, aby nie
uchyli� nigdy pokrywy mojej straszliwej studni? Mia�bym narzuca� si� ja, trup,
wam -
�ywym? Skaza� Kozet� na moj� osob� do ko�ca �ycia? Pan, ona i ja mieliby�my
wszyscy
zielon� czapk�. Czy ta my�l nie przejmuje pana dreszczem? Teraz jestem tylko
najnieszcz�liwszym z ludzi, w�wczas by�bym potworem. I t� zbrodni� pope�nia�bym
co
dzie�! To k�amstwo pope�nia�bym co dzie�! I t� mask� nocy nosi�bym na twarzy co
dzie�! I
moj� ha�b� dzieli�bym si� z wami co dzie�! Co dzie�! Z wami, niewinnymi, z wami,
moimi
najukocha�szymi dzie�mi! Czy my�li pan, �e nic nie powiedzie� to fraszka? �e
zamilcze� to
taka prosta sprawa? Nie, to nie jest proste. Niekiedy milczenie k�amie. Swoje
k�amstwo,
oszustwo, niegodziwo��, pod�o��, swoj� zdrad� i zbrodni� pi�bym codziennie,
kropla po
kropli, wypluwa� i pi� z powrotem, ko�czy�bym o p�nocy, zaczyna� w po�udnie;
k�amliwe
by�oby moje �dzie� dobry�, k�amliwe �dobranoc�, k�ama�bym �pi�c, k�ama�bym
jedz�c.
Mia�bym patrze� w oczy Kozety, odpowiada� na u�miech tego anio�a u�miechem
pot�pie�ca i
by� obmierz�ym oszustem! Dlaczego? �eby by� szcz�liwym. Szcz�liwym - ja? Czy
ja mam
prawo do szcz�cia? Ja stoj� poza obr�bem �ycia, panie!
Jan Valjean umilk�. Mariusz s�ucha�. Nie mo�na przerywa� takich wybuch�w my�li i
cierpienia. Jan Valjean znowu zni�y� g�os, kt�ry teraz nie brzmia� ju� g�ucho,
brzmia�
pos�pnie:
- Pan pyta, dlaczego to wszystko m�wi�? Powiada pan, �e nikt mnie nie
zadenuncjowa�, �e nikt mnie nie �ciga ani nie �ledzi. O, nie! Kto� mnie
zadenuncjowa�, kto�
mnie �ciga, kto� mnie �ledzi. Kto? Ja sam. Ja sam zamykam sobie drog�, sam
siebie �cigam,
ci�gn�, aresztuj� i wiod� na stracenie, a kto sam si� chwyta, ten mocno trzyma!
Uj�wszy w gar�� sw�j surdut i poci�gaj�c go ku Mariuszowi m�wi�:
- Niech pan spojrzy na t� r�k�. Czy nie uwa�a pan, �e ta gar�� tak trzyma, i�
nigdy nie
pu�ci? Ach, istnieje jeszcze inna taka r�ka - sumienie. �eby by� szcz�liwym,
nie trzeba rozu-
mie�, co to obowi�zek, bo skoro raz si� go zrozumie, staje si� nieub�agany;
jakby kara� za to,
�e go cz�owiek rozumie; ale nie, on wynagradza, bo stawia ci� w piekle, w kt�rym
ko�o siebie
czujesz Boga. Ledwo rozedrzesz sobie serce, czujesz, �e jeste� ze sob� w
zgodzie.
I przejmuj�co bolesnym tonem doda�:
- Mo�e si� to wyda� niedorzeczne, ale ja jestem uczciwym cz�owiekiem. Poni�aj�c
si�
w oczach pana, podnosz� si� w swoich w�asnych. Ju� raz mi si� to zdarzy�o, ale
to by�o mniej
bolesne; po prostu drobiazg. Tak, jestem uczciwym cz�owiekiem. Nie by�bym nim,
gdyby pan
z mojej winy nadal mnie szanowa�. Teraz kiedy pan mn� gardzi, jestem uczciwy.
Ci��y na
mnie to przekle�stwo, �e szacunek, kt�rym mnie ludzie obdarzaj�, jest kradziony,
wi�c
upokarza mnie i gn�bi, a ja mog� mie� szacunek dla siebie tylko wtedy, kiedy
ludzie mn�
gardz�. W�wczas podnosz� si�. Jestem galernikiem, kt�ry s�ucha g�osu sumienia.
Wiem, �e to
jest niewiarogodne, ale c� zrobi�? Tak jest. Mam zobowi�zania wzgl�dem samego
siebie;
wype�niam je. Pewne spotkania wi��� nas, pewne przypadki popychaj� nas do
spe�nienia
obowi�zku. Widzi pan, r�ne przygody mia�em w �yciu. Znowu przerwa� na chwil� i,
z
trudem prze�kn�wszy �lin�, jakby wypowiadane s�owa mia�y gorzki smak, ci�gn��
dalej:
- Kiedy taka ohyda ci��y na cz�owieku, nie ma on prawa dzieli� jej z innymi bez
ich
wiedzy, nie ma prawa zara�a� ich swoj� chorob�, wpycha� ich niepostrze�enie w
swoj�
przepa��, okrywa� ich swoim czerwonym kaftanem, nie ma prawa podst�pnie zak��ca�
swoj�
n�dz� szcz�cia innych. Zbli�a� si� do zdrowych i dotyka� ich swym niewidzialnym
wrzodem
- to rzecz wstr�tna. Na pr�no Fauchelevent po�yczy� mi swego nazwiska, nie mam
prawa go
u�ywa�; on m�g� je da�, ja nie mog� go przyj��. Nazwisko - to drugie ja. Widzi
pan, chocia�
jestem wie�niakiem, to jednak troch� my�la�em, troch� czyta�em i zdaj� sobie
spraw� z wielu
rzeczy. Jak pan s�yszy, wys�awiam si� poprawnie. Sam si� kszta�ci�em. Ot�,
podszywa� si�
pod cudze nazwisko - to nieuczciwo��. Litery alfabetu kradnie si� tak samo jak
sakiewk� lub
zegarek. By� sfa�szowanym podpisem obleczonym w cia�o, by� �ywym wytrychem,
wchodzi� do uczciwych ludzi, podst�pem otworzywszy ich drzwi, nigdy nie spojrze�
w oczy,
tylko zawsze zerka� z ukosa i by� nikczemnym w g��bi duszy, nie! nie! nie!
Lepiej cierpie�,
krwawi�, p�aka�, zdziera� sobie paznokciami sk�r� z cia�a, po nocach wi� si� w
b�lu i szarpa�
sobie wn�trzno�ci i dusz�. Oto dlaczego opowiedzia�em panu to wszystko. Z lekkim
sercem,
jak pan stwierdzi�.
Odetchn�� z trudem i rzuci� ostatnie s�owa:
- Kiedy�, �eby �y�, ukrad�em bochenek chleba. Dzi� nie chc� kra�� nazwiska, �eby
�y�.
- �eby �y�! - przerwa� Mariusz. - Przecie� nazwisko nie jest potrzebne do �ycia!
- O, ja wiem, co m�wi� - odrzek� Jan Valjean i kilkakrotnie powoli pochyli�
g�ow�.
Zaleg�a cisza. Obaj milczeli, pogr��eni w przepa�ciach swoich my�li. Mariusz
usiad�
ko�o sto�u i przyciska� r�k� do ust. Jan Valjean chodzi� po pokoju. Zatrzyma�
si� przed
lustrem i sta� bez ruchu. Po czym, jakby odpowiadaj�c na jakie� wewn�trzne
rozumowanie,
rzek� patrz�c w lustro, w kt�rym si� nie widzia�:
- A teraz czuj� ulg�!
Zn�w zacz�� chodzi� i przeszed� w drugi k�t salonu. Kiedy si� odwr�ci�,
zobaczy�, �e
Mariusz obserwuje jego ch�d. W�wczas powiedzia� mu szczeg�lnym tonem:
- Poci�gam troch� nog�. Teraz pan rozumie dlaczego.
Po czym stan�� na wprost Mariusza:
- A teraz niech pan sobie wyobrazi, �e nic panu nie powiedzia�em; zosta�em panem
Fauchelevent, mieszkam przy was, nale�� do waszej rodziny, mam sw�j pok�j, rano
przychodz� w pantoflach na �niadanie, wieczorem chodzimy we tr�jk� do teatru,
towarzysz�
pani Pontmercy do Tuilerii i na plac Kr�lewski, �yjemy razem, uwa�acie mnie za
r�wnego
sobie; a� pewnego, pi�knego dnia, kiedy siedzimy sobie razem i �miejemy si�,
nagle s�yszy
pan g�os wo�aj�cy: �Jan Valjean!� - i straszna r�ka, r�ka policji, wysuwa si� z
cienia i zrywa
moj� mask�!
Zn�w umilk�. Mariusz wsta�, wstrz�sany dreszczem.
Jan Valjean zapyta�:
- I co pan na to?
Odpowiedzia�o mu milczenie.
Jan Valjean m�wi� dalej:
- Widzi pan wi�c, �e mia�em s�uszno�� wyznaj�c wszystko. B�d� pan szcz�liwy,
�yj
jak w niebie, b�d� anio�em dla anio�a, �yj w s�o�cu i niech ci to wystarcza. Nie
troszcz si� pan
o to, w jaki spos�b biedny pot�pieniec rozdziera sobie serce i spe�nia sw�j
obowi�zek. Ma
pan przed sob� nieszcz�liwego cz�owieka.
Mariusz przeszed� wolno przez salon i, stan�wszy przed Janem Valjean, wyci�gn��
do
niego r�k�.
Ale sam musia� uj�� t� d�o�, kt�ra nie odpowiedzia�a na jego gest; Jan Valjean
nie
zaprotestowa�, a Mariuszowi zdawa�o si�, �e �ciska r�k� z marmuru.
- M�j dziadek ma przyjaci� - rzek�. - Wyjednam panu u�askawienie.
- To zbyteczne - odpowiedzia� Jan Valjean. - W�adze maj� mnie za zmar�ego, to
wystarczy. Umarli nie podlegaj� nadzorowi. Wolno im gni� spokojnie. �mier� jest
tym
samym co u�askawienie.
I, uwalniaj�c r�k� z u�cisku Mariusza, doda� z jak�� nieub�agan� godno�ci�:
- Zreszt� spe�niam sw�j obowi�zek, to jedyny przyjaciel, do kt�rego udaj� si� po
pomoc. I nie potrzebuj� innej �aski opr�cz �aski mojego sumienia.
W tej chwili w drugim ko�cu salonu uchyli�y si� cicho drzwi i ukaza�a si� w nich
g�owa Kozety. Wida� by�o tylko jej s�odk� twarz. W�osy mia�a w prze�licznym
nie�adzie,
powieki lekko nabrzmia�e ze snu. Zrobi�a ruch ptaka wysuwaj�cego g��wk� z
gniazdka,
spojrza�a najpierw na m�a, potem na Jana Valjean i zawo�a�a z u�miechem, a by�
to jakby
u�miech r�y:
- Za�o�� si�, �e m�wicie o polityce! Jak to brzydko, zamiast by� ze mn�!
Jan Valjean zadr�a�.
- Kozeto... - wyj�ka� Mariusz i urwa�. Rzek�by�, dwaj winowajcy.
Promieniej�ca rado�ci� Kozeta wci�� spogl�da�a to na jednego, to na drugiego. W
oczach jej l�ni�y odblaski raju.
- Przy�apa�am was na gor�cym uczynku - rzek�a. S�ysza�am przez drzwi, jak m�j
pan-
ojciec m�wi�: �Sumienie... spe�ni� obowi�zek...� To co� z polityki. Ja tak nie
chc�! Nie wolno
m�wi� o polityce nazajutrz po �lubie. To nie�adnie!
- Mylisz si�, Kozeto - odpowiedzia� Mariusz - m�wili�my o interesach. O tym, jak
najkorzystniej umie�ci� twoje sze��set tysi�cy frank�w...
- Mniejsza o to - przerwa�a Kozeta - przysz�am. Czy mnie przyjmiecie?
I, zdecydowanym ruchem przekroczywszy pr�g, wesz�a do salonu. Mia�a na sobie
bia�y, lu�ny fa�dzisty szlafrok z szerokimi r�kawami, kt�ry sp�ywa� jej od szyi
a� do st�p. Na
z�otym tle starych, gotyckich malowide� widuje si� takie �liczne worki na
anio�y.
Przejrza�a si� od st�p do g��w w du�ym lustrze, po czym zawo�a�a z wybuchem
niewys�owionej rado�ci:
- By� sobie raz kr�l i kr�lowa. O, jak si� ciesz�! To rzek�szy zrobi�a niski dyg
przed
Mariuszem i Janem Valjean.
- A teraz - powiedzia�a - si�d� sobie przy was w fotelu, za p� godziny podadz�
obiad.
Rozmawiajcie sobie, o czym chcecie. Wiem, �e m�czy�ni musz� m�wi�, b�d� bardzo
grzeczna.
Mariusz uj�� j� za rami� i rzek� rozkochanym g�osem:
- M�wimy o interesach.
- Czy wiesz - odpowiedzia�a Kozeta - otworzy�am okno od naszego pokoju, jaki�
bal
jest w naszym ogrodzie. Nie maskowy, ptasi. Dzi� jest wprawdzie Popielec, ale
nie dla
wr�bli.
- M�wi� ci, �e rozmawiamy o interesach, kochanie, zostaw nas na chwil� samych.
M�wimy o cyfrach, znudzi�aby� si� tylko!
- W�o�y�e� dzi� �liczny krawat, Mariuszu. M�j pan jest bardzo zalotny. Nie, nie
znudz� si�.
- Zapewniam ci�, �e tak.
- Nie. Przecie� to wy rozmawiacie... Nie zrozumiem, o czym b�dziecie m�wi�, ale
b�d� was s�ysze�. Nie trzeba rozumie� s��w, wystarczy, �e s�yszy si� g�osy
kochanych os�b.
Chc� tylko by� razem z wami. Zostaj�, i ju�!
- Moja najdro�sza, to niemo�liwe.
- Niemo�liwe?
- Tak.
- Dobrze - odpowiedzia�a Kozeta - mia�am dla was mn�stwo nowinek. Chcia�am wam
powiedzie�, �e dziadek jeszcze �pi, �e ciocia posz�a do ko�cio�a, �e piec w
pokoju ojca dymi,
�e Nikoleta sprowadzi�a kominiarza, �e Toussaint i Nikoleta ju� zd��y�y si�
pok��ci�, bo
Nikoleta wy�miewa si� z j�kania Toussaint. Ale teraz nie dowiecie si� niczego!
To
niemo�liwe, powiadasz? Poczekaj, m�j panie, ja te� powiem ci kiedy�: �To
niemo�liwe!� I co
wtedy? Prosz� ci�, m�j Mariuszku, pozw�l mi zosta� z wami.
- Przysi�gam ci, Kozeto, �e musimy porozmawia� sami, bez nikogo.
- A czy ja jestem kto�?
Jan Valjean nie wym�wi� ani s�owa. Kozeta zwr�ci�a si� do niego:
- Przede wszystkim, ojcze, chc�, �eby� przyszed� mnie poca�owa�. Czemu nic nie
m�wisz zamiast stan�� po mojej stronie? Kto mi da� takiego ojca? Widzisz
przecie, �e jestem
strasznie nieszcz�liwa w po�yciu ma��e�skim. M�� mnie bije! Pr�dko, poca�uj
mnie!
Jan Valjean zbli�y� si� do niej.
Kozeta zwr�ci�a si� do Mariusza:
- A panu dostanie si� tylko brzydka mina! I poda�a Janowi Valjean czo�o do
poca�unku. Post�pi� jeden krok ku niej. Kozeta cofn�a si�.
- Jeste� taki blady, ojcze! Czy r�ka ci� boli?
- Nie, ju� si� zgoi�a.
- Czy mo�e �le spa�e�?
- Nie.
- Czy jeste� smutny?
- Nie.
- Poca�uj mnie. Skoro jeste� zdr�w, dobrze �pisz i jeste� zadowolony, to nie dam
ci
bury.
I znowu nadstawi�a czo�o.
Jan Valjean z�o�y� poca�unek na tym czole, na kt�rym l�ni� odblask nieba.
- U�miechnij si�, ojcze.
Jan Valjean us�ucha�. By� to u�miech widma.
- A teraz we� mnie w obron� przed moim m�em.
- Kozeto!... - zawo�a� Mariusz.
- Rozgniewaj si�, ojcze! Powiedz mu, �e musz� tu zosta�. Przecie� mo�ecie m�wi�
przy mnie. Wi�c uwa�acie mnie za takiego g�uptasa? Nie ma nic nadzwyczajnego w
waszej
rozmowie! Interesy, ulokowanie pieni�dzy w banku, wielkie mi rzeczy! M�czy�ni z
byle
czego robi� tajemnic�. Chc� zosta�. �licznie dzisiaj wygl�dam, sp�jrz, Mariuszu!
I, uroczo wzruszywszy ramionami, spojrza�a na Mariusza, z rozkosznie nad�san�
mink�. Przebieg�a mi�dzy nimi b�yskawica. Nic ich nie obchodzi�o, �e nie s�
sami.
- Kocham ci�! - rzek� Mariusz.
- Ub�stwiam ci�! - rzek�a Kozeta.
I, pchni�ci jak�� si��, padli sobie w ramiona.
- A teraz - rzek�a Kozeta poprawiaj�c z triumfuj�c� mink� jak�� fa�d� swego
szlafroka
- zostaj�!
- O nie - odpowiedzia� b�agalnym tonem Mariusz - musimy zako�czy� pewn� spraw�.
- Ci�gle nie?
Mariusz rzek� powa�nym tonem:
- Zapewniam ci�, Kozeto, �e to niemo�liwe.
- A, pan zaczyna przemawia� po m�sku. Dobrze! Id� sobie. A ty, ojcze, nie
popar�e�
mnie wcale! Panie m�u i panie tato, jeste�cie tyranami. Powiem to dziadkowi.
Je�eli wam si�
zdaje, �e wr�c� tu i b�d� si� korzy� przed wami, to bardzo si� mylicie. Jestem
dumna. Teraz
ja na was czekam. Zobaczycie, jak wam b�dzie nudno beze mnie. Sta�o si�,
odchodz�!
I wysz�a.
Po sekundzie drzwi otworzy�y si� raz jeszcze ukazuj�c �wie��, r�ow� twarzyczk�
i
Kozeta zawo�a�a:
- Okropnie si� gniewam! Drzwi zamkn�y si� i znowu zaleg�y ciemno�ci. By� to
jakby
zb��kany promie� s�o�ca, kt�ry sam o tym nie wiedz�c przemkn�� nagle w�r�d nocy.
Mariusz sprawdzi�, czy drzwi s� dobrze zamkni�te.
- Biedna Kozeta! - szepn��. - Kiedy si� dowie...
Na te s�owa Jan Valjean zadr�a� i wlepi� w Mariusza b��dne oczy.
- Kozeta, ach, prawda, pan to powie Kozecie! S�usznie! Nie przysz�o mi to do
g�owy.
Nie pomy�la�em o tym. Na jedne rzeczy starcza cz�owiekowi si�y, na inne ju� nie.
Panie,
b�agam ci�, zaklinam, daj mi naj�wi�tsze s�owo honoru, �e nic jej nie powiesz.
Czy� to nie
dosy�, �e pan wie o wszystkim? Powiedzia�em to panu z w�asnej, nieprzymuszonej
woli,
powiedzia�bym wszystkim, ca�emu �wiatu, wszystko mi jedno. Ale ona! Ona tego nie
zrozumie, to j� przerazi. Galernik? Co to takiego? Trzeba by jej wyt�umaczy�,
powiedzie�: to
taki cz�owiek, co by� na galerach. Widzia�a kiedy�, jak przeci�ga� oddzia�
wi�ni�w. O, m�j
Bo�e!
Pad� na fotel i ukry� twarz w d�oniach. Nie by�o s�ycha� �kania, ale drganie
ramion
zdradza�o, �e p�aka�. Cichy p�acz, p�acz straszny.
Czasami �kanie dusi. Jan Valjean mia� co� w rodzaju ataku, osun�� si� w ty� na
oparcie
fotela, jakby dla zaczerpni�cia oddechu, i zwiesi� r�ce ukazuj�c twarz zalan�
�zami. Mariusza
dobieg� szept tak cichy, jakby dobywa� si� z bezdennej g��biny:
- Och! jak�e chcia�bym umrze�!
- Niech pan b�dzie spokojny - rzek� Mariusz - zachowam pa�sk� tajemnic� dla
siebie.
By� mo�e mniej wzruszony, ni�by by� powinien, ale ju� od godziny oswaja� si� ze
straszliw� niespodziank� i w oczach jego galernik stopniowo przes�ania� pana
Fauchelevent.
Ulegaj�c z wolna tej ponurej rzeczywisto�ci i samym rozwojem sytuacji zmuszony
do
przyj�cia przedzia�u, kt�ry zacz�� si� tworzy� mi�dzy nim a tym cz�owiekiem,
Mariusz doda�:
- Musz� jeszcze pom�wi� z panem o depozycie, kt�ry odda� pan tak wiernie i
zacnie.
Jest to dow�d uczciwo�ci. Nale�y si� panu za to s�uszne wynagrodzenie. Prosz�
ustali� sum�,
wyp�ac� j� panu. Niech si� pan nie kr�puje i wymieni najwy�sz� kwot�.
- Dzi�kuj� panu - odpowiedzia� �agodnie Jan Valjean. Sta� przez chwil�
zamy�lony,
bezwiednie wodz�c palcem wskazuj�cym po paznokciu wielkiego palca, po czym
rzek�:
- To ju� chyba wszystko. Pozosta�a jeszcze jedna sprawa.
- Jaka?
Jan Valjean zawaha� si�, jakby mu zabrak�o g�osu i tchu, i wyj�ka� raczej, ni�
powiedzia�:
- Teraz, kiedy pan ju� wie, czy uwa�a pan, pan, kt�ry ma prawo decydowa�, �e nie
powinienem widywa� Kozety?
- S�dz�, �e tak by�oby lepiej - odpowiedzia� zimno Mariusz.
- Wi�c ju� jej nie zobacz� - szepn�� Jan Valjean.
I skierowa� si� ku drzwiom.
Po�o�y� r�k� na klamce, nacisn�� j�; drzwi uchyli�y si�; Jan Valjean otwar� je
tak
szeroko, �e m�g� przez nie przej��, przez chwil� sta� nieruchomo na progu, po
czym zamkn��
drzwi i odwr�ci� si� w stron� Mariusza.
Nie by� ju� blady, by� siny. Oczy mia� suche, ale gorza� w nich jaki� tragiczny
p�omie�. G�os jego sta� si� dziwnie spokojny.
- Prosz� pana - rzek� - je�eli pan pozwoli, b�d� widywa� Kozet�. Zapewniam pana,
�e
bardzo tego pragn�. Gdyby mi nie zale�a�o na tym, nie wyzna�bym panu tego, co
wyzna�em;
wyjecha�bym; ale chc�c zosta� tu, gdzie Kozeta, i widywa� j� nadal, musia�em
uczciwie
wszystko panu wyjawi�. Pan pojmuje, co chc� powiedzie�? Nietrudno to zrozumie�.
Widzi
pan, od przesz�o dziewi�ciu lat mam j� przy sobie. Mieszkali�my najpierw w tej
ruderze przy
bulwarze, potem w klasztorze, potem ko�o Ogrodu Luksemburskiego. Tam w�a�nie po
raz
pierwszy pan j� zobaczy�. Pami�ta pan jej kapelusik z niebieskiego pluszu? Potem
zamieszkali�my w dzielnicy Inwalid�w, tam gdzie by� ten ogr�d otoczony krat�. Na
ulicy
Plumet. Ja mieszka�em w oficynie, w ma�ym podw�rku, gdzie dobiega�y mnie d�wi�ki
jej for-
tepianu. Oto moje �ycie. Nie roz��czali�my si� nigdy. Przez dziewi�� lat i kilka
miesi�cy.
By�em dla niej ojcem, a ona by�a moim dzieckiem. Nie wiem, czy pan mnie rozumie,
ale teraz
odej��, nie widywa� jej nigdy, nie rozmawia� z ni�, straci� wszystko - by�oby mi
bardzo
ci�ko. Je�eli pan nie uwa�a tego za niestosowne, b�d� od czasu do czasu
odwiedza� Kozet�.
Nie przychodzi�bym cz�sto i nie zostawa�bym d�ugo. Powie pan, �eby mnie
przyjmowano w
tym ma�ym pokoiku na parterze. Ch�tnie wchodzi�bym przez drzwi dla s�u�by, ale
to
mog�oby budzi� zdziwienie. Wi�c s�dz�, �e lepiej b�dzie, je�li b�d� wchodzi�
g��wnymi
drzwiami, jak wszyscy. Doprawdy, prosz� pana, bardzo chcia�bym widywa� czasem
Kozet�;
tak rzadko, jak pan uzna za stosowne. Niech pan wstawi si� w moje po�o�enie -
nic wi�cej nie
mam na �wiecie. A poza tym trzeba zachowa� ostro�no��. Gdybym ju� tu wi�cej nie
przychodzi�, zrobi�oby to z�e wra�enie, wydawa�oby si� dziwne. M�g�bym na
przyk�ad
przychodzi� wieczorem, po zapadni�ciu zmroku.
- Niech pan przychodzi co wiecz�r - powiedzia� Mariusz. - Kozeta b�dzie pana
oczekiwa�.
- Pan jest dobry - rzek� Jan Valjean.
Mariusz po�egna� go uk�onem, szcz�cie odprowadzi�o do drzwi rozpacz i ci dwaj
ludzie rozstali si�.
II
Ile niejasno�ci mo�e zawiera� wyznanie
Mariusz by� wstrz��ni�ty.
Rozumia� teraz, dlaczego co� odpycha�o go od tego cz�owieka, przy kt�rym widywa�
Kozet�. Instynkt ostrzega� go, �e kryje si� w nim jaka� zagadka. T� zagadk� by�a
najohyd-
niejsza ha�ba - galery. �w pan Fauchelevent by� galernikiem Janem Valjean.
Nagle odkry� tak� tajemnic� w�r�d swego szcz�cia to jakby znale�� skorpiona w
gniazdku synogarlic.
Czy odt�d szcz�cie Mariusza i Kozety ma by� skazane na to s�siedztwo? Czy to
ju�
przes�dzone? Czy pogodzenie si� z obecno�ci� tego cz�owieka wi��e si�
nierozerwalnie z
zawartym ma��e�stwem? Czy nie mo�na temu zaradzi�!
A wi�c Mariusz po��czy� si� dozgonnym w�z�em r�wnie� i z galernikiem?
C� z tego, �e czo�o opromienia�o mu �wiat�o rado�ci, �e rozkoszowa� si� godow�
godzin� �ycia - szcz�liw� mi�o�ci�. Taki wstrz�s przej��by dreszczem zgrozy
nawet
archanio�a zatopionego w ekstazie, nawet p�boga ja�niej�cego w glorii.
Jak to zwykle bywa przy takich zmianach sytuacji, Mariusz zastanawia� si�, czy
nie
ma sobie nic do wyrzucenia. Czy by� za ma�o przezorny, za ma�o ostro�ny? Czy
mimo woli
podda� si� oszo�omieniu? Mo�e. Czy zbyt lekkomy�lnie, nie wy�wietliwszy
wszystkiego,
wpl�ta� si� w przygod� mi�osn�, kt�ra doprowadzi�a go do ma��e�stwa z Kozet�?
Stwierdzi� -
w ten bowiem spos�b przez szereg kolejnych stwierdze�, kt�rych dokonujemy sami o
sobie,
�ycie urabia nas powoli - stwierdzi� zarazem w swojej naturze pewien brak
r�wnowagi i
marzycielsko��, co� w rodzaju wewn�trznego ob�oku, w�a�ciwego wielu
usposobieniom,
kt�ry w chwilach wybuchu nami�tno�ci czy rozpaczy - pod wp�ywem zmiany
temperatury
duchowej - rozprzestrzenia si� i ogarnia ca�ego cz�owieka otulaj�c mg�� jego
�wiadomo��.
Nieraz przedstawili�my ju� ten rys charakterystyczny dla indywidualno�ci
Mariusza.
Przypomina� sobie, �e, upojony mi�o�ci�, podczas sze�ciu czy siedmiu tygodni
ekstazy na
ulicy Plumet nie wspomnia� nawet Kozecie o tajemniczym dramacie w ruderze
Gorbeau,
kiedy to ofiara zachowa�a si� tak dziwnie, nie wzywaj�c pomocy w czasie walki, a
nast�pnie
ratuj�c si� ucieczk�. Jak to si� sta�o, �e nawet jednym s�owem nie wspomnia� o
tym Kozecie?
Przecie� zdarzenie to by�o tak bliskie i tak przera�aj�ce! Jak to si� sta�o, �e
nie wymieni�
nawet nazwiska Th�nardier�w, zw�aszcza za� w�wczas, kiedy spotka� Eponin�.
Trudno mu
by�o wyt�umaczy� sobie teraz tamto swoje milczenie, jednak�e zdawa� sobie z
niego spraw�.
Przypomnia� sobie swoje oszo�omienie, zachwyt Kozet�, upojenie mi�o�ci�, wsp�lne
wzloty
w krain� idea�u, a mo�e r�wnie� - jako szczypt� rozs�dku, kt�r� zachowa� w tym
gwa�townym i uroczym stanie duszy - przypomnia� sobie niesprecyzowany i g�uchy
instynkt,
nakazuj�cy ukry� i zetrze� z pami�ci ow� z�owrog� przygod�; l�ka� si� zetkni�cia
z ni�, nie
chcia� odgrywa� w niej �adnej roli, od�egnywa� si� od niej i nie m�g� jej
opowiada� ani by�
jej �wiadkiem nie b�d�c r�wnocze�nie oskar�ycielem. Zreszt� tych kilka tygodni
przelecia�o
jak b�yskawica; nie by�o czasu na nic poza mi�o�ci�. Zwa�ywszy i zbadawszy
wszystko z
ka�dej strony, gdyby by� opowiedzia� Kozecie o zasadzce w ruderze Gorbeau i
wymieni� jej
nazwisko Th�nardier�w - bez wzgl�du na to, jakie by�yby tego nast�pstwa, nawet
gdyby by�
odkry�, �e Jan Valjean jest galernikiem, czy to zmieni�oby jego, Mariusza? Czy
to zmieni�oby
Kozet�? Czy wycofa�by si�? Mniej j� kocha�? Nie po�lubi�? Nie. Czy zmieni�by co�
w tym,
co si� sta�o? Nie. A wi�c nie mia� czego �a�owa� ani wyrzuca� sobie. Dobrze si�
sta�o. Jaki�
b�g opiekuje si� tak�e tymi pijakami, kt�rzy zw� si� zakochanymi. Mariusz,
za�lepiony, szed�
t� sam� drog�, kt�r� obra�by b�d�c jasnowidz�cym. Mi�o�� zawi�za�a mu oczy i
zawiod�a -
dok�d? Do raju.
Ale raj �w mia� teraz piekielne s�siedztwo.
Obco��, jak� Mariusz czu� dawniej w stosunku do owego cz�owieka, do tego
Faucheleventa, kt�ry sta� si� Janem Valjean, by�a obecnie zaprawiona odraz�.
Wyznajmy wszak�e, �e w tej odrazie by�o te� troch� lito�ci, nawet pewne
zdziwienie.
Ten z�odziej, z�odziej-recydywista, odda� depozyt. I to jaki depozyt? Sze��set
tysi�cy
frank�w. Tylko on jeden zna� tajemnic� depozytu. M�g� wszystko zatrzyma� dla
siebie, a
odda� wszystko.
Pr�cz tego sam dobrowolnie wyjawi� swoj� tajemnic�. Nic go do tego nie zmusza�o.
Je�eli kto wiedzia�, kim on jest, to tylko od niego. Czyni�c to wyznanie nie
tylko godzi� si� na
upokorzenie, godzi� si� r�wnie� na niebezpiecze�stwo. Dla przest�pcy maska jest
nie tylko
mask�, jest schronieniem. Wyrzek� si� tego schronienia. Fa�szywe nazwisko to
bezpiecze�stwo; odrzuci� fa�szywe nazwisko. On, galernik, m�g� si� ukry� na
zawsze w
uczciwej rodzinie; opar� si� tej pokusie. I dlaczego? Przez skrupu�y moralne.
Wyt�umaczy� to
zreszt� sam w s�owach tchn�cych nieodpart� prawd�. Kimkolwiek by� �w Jan
Valjean, by�o
to niew�tpliwie obudzone sumienie. Rozpocz�a si� jaka� tajemnicza
rehabilitacja; i wed�ug
wszelkiego prawdopodobie�stwa czu�e sumienie by�o od dawna panem tego cz�owieka.
Takie
zrozumienie s�uszno�ci i dobra nie jest w�a�ciwe naturom pospolitym. Obudzenie
sumienia to
wielko�� duszy.
Jan Valjean by� szczery. Ta szczero��, widoczna, namacalna, niew�tpliwa,
oczywista
przez sam b�l, kt�ry mu sprawia�a, usuwa�a potrzeb� dalszych poszukiwa� i
nadawa�a wag�
ka�demu s�owu tego cz�owieka. I tu Mariusz spostrzeg� przedziwn� zmian�
sytuacji: pan
Fauchelevent budzi� w nim nieufno��, Jan Valjean - zaufanie.
Mariusz zestawi� w my�li tajemniczy bilans tego Jana Valjean, stwierdza� aktywa,
stwierdza� pasywa i stara� si� je zr�wnowa�y�; dzia�o si� to jednak jak podczas
burzy.
Usi�uj�c wytworzy� sobie dok�adne wyobra�enie o tym cz�owieku, Mariusz - rzec by
mo�na -
�ciga� go w�r�d swoich my�li i to go gubi�, to znajdowa� w jakiej� tragicznej
mgle.
Uczciwe oddanie depozytu, szlachetno�� wyznania, dobrze. By�o to jakby skrawkiem
b��kitu dojrzanym przez rozdarte chmury, ale potem znowu chmury stawa�y si�
czarne.
Mimo ca�ej mglisto�ci swoich wspomnie� Mariusz m�g� jednak wy�oni� z nich pewne
szczeg�y.
Czym by�a w�a�ciwie przygoda na poddaszu Jondrette'a? Dlaczego po przybyciu
policji ten cz�owiek zamiast oskar�a� - umkn��? Na to Mariusz znajdowa�
odpowied�. Bo ten
cz�owiek by� zbieg�ym wi�niem.
Drugie pytanie: czemu zjawi� si� na barykadzie? Bo teraz Mariusz widzia�
wyra�nie to
wspomnienie, kt�re pod wp�ywem wzrusze� wyst�pi�o na jaw, jak atrament
sympatyczny pod
dzia�aniem ognia. Ten cz�owiek by� na barykadzie, ale nie walczy�. Po co wi�c
tam poszed�?
Na to pytanie odpowiada�o zmartwychwsta�e widmo: Javert. Mariusz doskonale
przypomnia�
sobie teraz ten ponury obraz: Jan Valjean ci�gn�cy za barykad� zwi�zanego
Javerta, i s�ysza�
jeszcze straszny strza� z pistoletu za rogiem uliczki Zakr�t. Mi�dzy szpiclem a
galernikiem
istnia�a prawdopodobnie jaka� nienawi��. Jeden zawadza� drugiemu. Jan Valjean
poszed� na
barykad�, aby si� zem�ci�. Przyszed� p�no. Zapewne wiedzia�, �e Javert jest tam
uwi�ziony.
Korsyka�ska wendeta przenikn�a do pewnych nizin spo�ecznych i sta�a si� prawem;
jest tak
naturalna, �e nie dziwi nawet tych, kt�rzy ju� po�owicznie zwr�cili si� ku
dobru. Takie s� te
serca, �e przest�pca czuj�cy ju� skruch� cofnie si� przed kradzie��, ale nie
cofnie si� przed
zemst�. Jan Valjean zabi� Javerta, a przynajmniej wydawa�o si� to oczywiste.
Wreszcie ostatnie pytanie, ale na nie nie by�o odpowiedzi. Mariusz czu�, �e to
pytanie
wpija si� w niego jak kleszcze. Jak to si� sta�o, �e �ycie Jana Valjean ��czy�o
si� tak �ci�le i
przez tak d�ugi czas z �yciem Kozety? Jakie� to ponure zamys�y Opatrzno�ci
zetkn�y to
dziecko z tym cz�owiekiem? Czy istniej� w niebiosach �a�cuchy skuwaj�ce ze sob�
dwie
istoty i B�g nie waha si� ��czy� anio�a z demonem? Wi�c zbrodnia i niewinno��
mog�
mieszka� razem na tajemniczych galerach nieszcz�cia? Wi�c w tym szeregu
skaza�c�w,
zwanym losem ludzkim, mog� si� styka� dwa czo�a, jedno niewinne, drugie pos�pne,
jedno
sk�pane w boskiej jasno�ci jutrzenki, drugie siniej�ce w blasku nie gasn�cej
b�yskawicy? Kto
by� sprawc� tego niezrozumia�ego zespolenia? Jak, jakim cudem mog�o u�o�y� si�
wsp�lne
�ycie tego niebia�skiego dziecka i tego pot�pionego starca? Kto m�g� przywi�za�
jagni� do
wilka i - rzecz, jeszcze bardziej niezrozumia�a - przywi�za� wilka do jagni�cia?
Bo wilk
kocha� jagni�, dzikie stworzenie uwielbia�o istot� s�ab�, bo przez dziewi�� lat
potw�r by�
ostoj� anio�a. To potworne przywi�zanie ochrania�o dzieci�stwo i mi�o�� Kozety,
jej
dziewiczy rozkwit ku �yciu i �wiat�u. W tym miejscu pytania jakby si�
rozszczepia�y na
niezliczone zagadki, na dnie otch�ani otwiera�y si� nowe otch�anie i Mariusz,
pochylaj�c si�
my�lami nad Janem Valjean, czu� zawr�t g�owy. Kim�e by� ten cz�owiek-przepa��?
Stare symbole Ksi�gi Genezis s� wieczne; w spo�eczno�ci ludzkiej, takiej, jaka
jest
obecnie, nim jej nie przemieni mocniejsza �wiat�o��, istniej� zawsze dwa rodzaje
ludzi: jeden
jasny, drugi ciemny, jeden ci���cy ku dobremu - Abel, drugi ci���cy ku z�emu -
Kain. Ale
czym�e by� ten tkliwy Kain? Czym�e by� ten zbrodniarz pogr��ony w religijnym
uwielbieniu
dla dziewicy, kt�ry jej strzeg�, wychowywa� j�, czuwa� nad ni�, uszlachetnia� j�
i - cho� sam
skalany - otacza� atmosfer� czysto�ci? Czym�e by�a ta kloaka, kt�ra tak czci�a
niewinno��, �e
nie splami�a jej najmniejsz� skaz�? Czym�e by� ten Jan Valjean wychowuj�cy
Kozet�?
Czym�e by�a ta posta� z mroku, kt�ra z najwi�ksz� trosk� strzeg�a przed ka�dym
cieniem i
ka�d� chmurk� wschodz�c� gwiazd�?
To by�o tajemnic� Jana Valjean. To by�o r�wnie� tajemnic� Boga.
Przed t� podw�jn� tajemnic� Mariusz cofa� si�. Jedna z tych tajemnic w pewnej
mierze uspokaja�a co do drugiej. W tym dziwnym wydarzeniu B�g by� r�wnie
widoczny jak
Jan Valjean. B�g ma swoje narz�dzia i wybiera je wedle swojej woli. Nie jest
odpowiedzialny
przed cz�owiekiem. Czy my wiemy, jak B�g post�puje? Jan Valjean pracowa� nad
Kozet�; w
pewnej mierze ukszta�towa� t� dusz�. To by�o niezaprzeczalne. Ale c� z tego?
Rzemie�lnik
by� ohydny, ale dzie�o cudowne. B�g robi cuda, jak chce. Stworzy� urocz� Kozet�
i u�y� do
tego Jana Valjean. Podoba�o mu si� wybra� sobie takiego w�a�nie wsp�pracownika.
Czy
mo�emy ��da� od niego, aby nam zdawa� rachunek? Nie po raz pierwszy kupa gnoju
pomaga
wio�nie do stworzenia r�y.
Takie odpowiedzi dawa� sobie Mariusz w duchu i m�wi� sobie, �e s� dobre. O
wszystkie te sprawy nie o�mieli� si� wypytywa� Jana Valjean, ale nie przyznawa�
si� przed
sob�, �e si� nie o�miela. Ub�stwia� Kozet�, posiada� Kozet�, Kozeta by�a
niepokalanie czysta.
To mu wystarcza�o. C� jeszcze m�g� chcie� wy�wietli�. Kozeta by�a �wiat�o�ci�.
Czy
�wiat�o potrzebuje wyja�nienia? Posiada� wszystko, czeg� wi�cej m�g� pragn��!
Wszystko -
czy� to nie dosy�? Osobiste sprawy Jana Valjean nie obchodzi�y go wcale.
Rozmy�laj�c nad
straszliwym mrokiem, kt�ry otacza� tego cz�owieka, czepia� si� uroczystego
o�wiadczenia
nieszcz�nika: �Nie jestem krewnym Kozety. Dziesi�� lat temu nie wiedzia�em
nawet, �e
istnieje na �wiecie�.
Jan Valjean by� przechodniem. Sam mu to przecie� powiedzia�. A wi�c ju�
przeszed�.
Kimkolwiek by�, jego rola ju� sko�czona. Teraz Mariusz b�dzie spe�nia� wobec
Kozety
zadania Opatrzno�ci. Kozeta odnalaz�a w b��kitach podobn� sobie istot�, swojego
kochanka,
m�a, oblubie�ca. Wzbijaj�c si� pod niebo, uskrzydlona i przeistoczona,
zostawia�a za sob�
na ziemi swoj� pust�, ohydn� skorupk� - Jana Valjean.
W kt�r�kolwiek stron� Mariusz zwr�ci� swe my�li, zawsze wraca� do jakiej� grozy,
kt�r� budzi� w nim Jan Valjean. Mo�e by�a to �wi�ta groza, bo, jak
powiedzieli�my, odczuwa�
quid divinum i w tym cz�owieku. Cokolwiek jednak Mariusz robi� i jakiekolwiek
wyszukiwa�
okoliczno�ci �agodz�ce, jedno pozostawa�o bez zmiany: by� to galernik, to znaczy
istota, dla
kt�rej nie ma miejsca na drabinie spo�ecznej, bo stoi ona pod najni�szym jej
szczeblem.
Galernik stoi za ostatnim z ludzi. Galernik nie jest ju� - rzec by mo�na -
bli�nim cz�owieka.
Prawo pozbawi�o go wszystkich cech cz�owiecze�stwa, jakie mo�na odj��
cz�owiekowi.
Mariusz, cho� demokrata, uznawa� jednak w dziedzinie wymiaru kary bezwzgl�dn�
srogo�� i
w stosunku do os�b skazanych przez prawo podziela� wszystkie pogl�dy prawa. Nie
dokona�
si� w nim jeszcze post�p ca�kowity. Nie widzia� jeszcze r�nicy mi�dzy tym, co
napisali
ludzie, a tym, co napisa� B�g, mi�dzy przepisem prawnym a prawem. Nie zwa�y� i
nie zbada�
prawa, kt�re uzurpuje sobie cz�owiek orzekaj�c w sprawach nieodwo�alnych i nie
daj�cych
si� naprawi�. Nie oburza�o go s�owo: vindicte. Uwa�a� za rzecz naturaln�, �e
pewne
naruszenia przepis�w prawnych poci�gaj� za sob� wiecznotrwa�� kar�, i pot�pienie
spo�eczne
przyjmowa� jako spos�b post�powania cywilizacji. Takie by�o w�wczas jego
stanowisko, ale
nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e z czasem ulegnie ono zmianie, gdy� natur� mia� dobr�
i w gruncie
rzeczy podatn� na dzia�anie post�pu.
Wobec takich pogl�d�w Jan Valjean wydawa� mu si� wstr�tny i odra�aj�cy. By� to
wyrzutek spo�ecze�stwa, galernik. To s�owo brzmia�o dla niego jak tr�by s�du
ostatecznego.
Tote� d�ugo przygl�da� si� Janowi Valjean i w ko�cu odwr�ci� ode� g�ow�. Vade
retro*.
Trzeba jednak przyzna�, a nawet podkre�li� z naciskiem fakt, �e Mariusz
wypytuj�c
Jana Valjean - a� ten mu powiedzia�: �Pan mnie wypytuje jak na spowiedzi� - nie
postawi�
mu przecie� paru pyta� zasadniczych. Nie dlatego by nie przysz�y mu one do
g�owy, ale po
prostu l�ka� si� ich. Poddasze Jondrette'a? Barykada? Javert? Kto wie, jak
daleko posun�yby
si� rewelacje? Jan Valjean wygl�da� na cz�owieka, kt�ry nie zwyk� si� cofa�. Kto
wie, czy
Mariusz, sk�oniwszy go do wyzna�, nie pragn��by p�niej ich powstrzyma�? Ka�demu
z nas
zdarzy�o si�, �e dr�czony strasznymi przypuszczeniami postawi� pytanie, a potem
zas�ania�
sobie uszy, �eby nie s�ysze� odpowiedzi. A cz�owiek, kt�ry kocha, tym bardziej
staje si� w
takim wypadku tch�rzliwy. Nie jest rzecz� roztropn� bada� uparcie ponure
sytuacje,
zw�aszcza kiedy cz�� naszego �ycia jest z nimi nierozerwalnie zwi�zana. Kto
wie, jakie
straszne �wiat�o mog�yby rzuci� rozpaczliwe wyja�nienia Jana Valjean i czy ten
ohydny blask
nie pad�by r�wnie� na Kozet�? Kto wie, czy na czole tego anio�a nie pozosta�by
po nich jaki�
piekielny �lad. Bryzgi rzucane przez b�yskawic� to tak�e piorun. Z�owrogi los
zna takie
sploty, kiedy najczystsza niewinno�� zabarwia si� zbrodni� na mocy ponurego
prawa
zabarwiaj�cego refleksu. W pobli�u ohydy nieskalana posta� mo�e na zawsze zosta�
napi�tnowana jej odb�yskiem. S�usznie czy nies�usznie. Mariusz zl�k� si�. I tak
za du�o
wiedzia�. Chcia� si� raczej oszo�omi� ni� wyja�ni� to do ko�ca. Przera�ony
unosi� w swych
ramionach Kozet�, nie chc�c ju� widzie� Jana Valjean.
Ten cz�owiek by� noc�, noc� �yj�c� i straszn�. Jak�e odwa�y� si�, by zg��bi� j�
do
dna? Przera�aj�ca to rzecz - wypytywanie cienia. Kto wie, co odpowie? Mo�e za�mi
na
zawsze blask jutrzenki?
W tym stanie ducha Mariusz truchla� na sam� my�l, �e �w cz�owiek b�dzie mia�
jeszcze jak�� styczno�� z Kozet�. Teraz wyrzuca� sobie prawie, �e nie zada� mu
jeszcze tych
strasznych pyta�, przed kt�rymi si� cofn��, a z kt�rych mog�aby wynikn��
nieub�agana i
ostateczna decyzja. Uwa�a�, �e by� za dobry, za �agodny, powiedzmy otwarcie, za
s�aby. Ta
s�abo�� sk�oni�a go do niebezpiecznego ust�pstwa. Da� si� rozczuli�. Pope�ni�
b��d. Powinien
by� po prostu odepchn�� Jana Valjean. Jan Valjean - to po�oga. Powinien by� j�
ugasi�, to
znaczy uwolni� dom od tego cz�owieka. Gniewa� si� o to na siebie i na ten
gwa�towny wir
wzrusze�, kt�ry go og�uszy�, o�lepi�, porwa� ze sob�. By� z siebie
niezadowolony.
Co robi� teraz? Czu� g��boki wstr�t do odwiedzin Jana Valjean. Po co ten
cz�owiek ma
przychodzi� do jego domu? Co robi�? Stara� si� nie my�le�, nie chcia� ju� bada�,
dochodzi�,
nie chcia� zg��bia� samego siebie. Przyrzek�, pozwoli� wym�c na sobie obietnic�;
Jan Valjean
mia� jego s�owo, a s�owa nale�y dotrzyma� nawet galernikowi, zw�aszcza
galernikowi.
Jednak�e w pierwszym rz�dzie mia� obowi�zki wobec Kozety. Obrzydzenie g�rowa�o w
nim
nad wszystkim.
Te my�li k��bi�y si� w g�owie Mariusza, bada� jedn� po drugiej i ka�da nim
wstrz�sa�a.
St�d jego g��boka rozterka. Nie�atwo by�o mu ukry� j� przed Kozet�, ale mi�o�� -
to talent, i
Mariusz dokaza� tej sztuki.
Zreszt� wypytywa� nieznacznie Kozet�, a ona w niewinno�ci swojej podobna bia�ej
go��bce nie domy�li�a si� niczego; rozmawia� z ni� o jej dzieci�stwie i m�odo�ci
i coraz
bardziej utwierdza� si� w przekonaniu, �e ten galernik by� dla Kozety
najlepszym,
najczulszym i zas�uguj�cym na szacunek opiekunem. To, co Mariusz przypuszcza�,
czego si�
domy�la�, by�o prawd�. Ta ponura pokrzywa kocha�a i os�ania�a lili�.
Ksi�ga �sma
Coraz g�stszy mrok
I
Pok�j na parterze
Nazajutrz o zmroku Jan Valjean zastuka� do bramy domu pana Gillenormand.
Otworzy� mu Baskijczyk, kt�ry w�a�nie znalaz� si� w tej chwili na podw�rzu, jak
gdyby mu
tak rozkazano. Czasami s�u��cy dostaje polecenie: �Uwa�aj, kiedy przyjdzie pan
ten a ten�.
Baskijczyk nie czekaj�c, a� Jan Valjean si� zbli�y, odezwa� si� pierwszy.
- Pan baron prosi� zapyta�, czy pan �yczy sobie wej�� na g�r�, czy zosta� na
dole?
- Zosta� na dole - odpowiedzia� Jan Valjean.
Baskijczyk, z wielkim zreszt� uszanowaniem, otworzy� drzwi do pokoju i rzek�:
�P�jd� zawiadomi� pani��.
Pomieszczenie, do kt�rego wszed� Jan Valjean, znajdowa�o si� na parterze, by�o
sklepione i wilgotne; w razie potrzeby zast�powa�o piwniczk�, mia�o posadzk� z
czerwonych
p�yt, a jedyne zakratowane okno, kt�re wychodzi�o na ulic�, s�abo je o�wietla�o.
Nie nale�a�o ono do pokoi, gdzie cz�sto dzia�aj� miot�y, szczotki i trzepaczki.
Kurz
le�a� tu sobie spokojnie; paj�ki nie cierpia�y prze�ladowa�. Pi�kna, szeroko
rozsnuta
paj�czyna, sczernia�a i ozdobiona zdech�ymi muchami, rysowa�a ko�o na jednej z
szyb okna.
W pokoiku tym, niewielkim i niskim, przewraca�y si� w k�cie puste butelki; tynk
na �cianie,
pomalowanej na jak�� br�zowo��t� barw�, odstawa� szerokimi p�atami.
W g��bi, w drewnianym, pomalowanym na czarno kominku z w�skim blatem pali� si�
ogie�; liczono widocznie na odpowied� Jana Valjean: �Zosta� na dole�. Po obu
stronach
kominka sta�y dwa fotele. Mi�dzy fotelami le�a� stary dywanik sprzed ��ka, w
kt�rym wida�
by�o raczej osnow� ni� dese�.
Izb� o�wietla� ogie� kominka i zmierzch s�cz�cy si� przez okno.
Jan Valjean by� zm�czony. Od kilku dni nie jad� i nie spa�. Osun�� si� ci�ko na
fotel.
Baskijczyk wr�ci�, postawi� na kominku zapalon� �wiec� i wyszed�. Jan Valjean,
siedz�c ze zwieszon� g�ow� i brod� przyci�ni�t� do piersi, nie spostrzeg� ani
Baskijczyka, ani
�wiecy.
Nagle gwa�townym ruchem wyprostowa� si�. Za nim sta�a Kozeta.
Nie widzia�, jak wchodzi�a, ale poczu�, �e wesz�a.
Odwr�ci� si� i spojrza� na ni�. By�a cudownie pi�kna. On jednak szuka�
przenikliwym
spojrzeniem nie pi�kno�ci, lecz duszy.
- A to �adny pomys�! - zawo�a�a Kozeta. - Wiedzia�am, �e ojciec ma swoje
dziwactwa,
ale nigdy bym si� tego nie spodziewa�a. Mariusz powiada, �e ojciec chce, �ebym
go tu
przyjmowa�a.
- Tak, chc� tego.
- Spodziewa�am si� takiej odpowiedzi. Uwa�aj, ojcze, uprzedzam, �e zrobi� ci
awantur�. Ale zacznijmy od pocz�tku. Poca�uj mnie!
I nadstawi�a mu policzek.
Jan Valjean sta� bez ruchu.
- Ojciec nawet si� nie ruszy�. Stwierdzam to. Ojciec czuje si� winny. Mniejsza o
to,
przebaczam. Chrystus powiedzia�: �Nadstaw drugi policzek�. Nadstawiam.
I nadstawi�a drugi policzek.
Jan Valjean nie ruszy� si�, jakby mia� nogi przygwo�d�one do posadzki.
- To ju� zaczyna by� powa�ne - rzek�a Kozeta. - Co ja ojcu zrobi�am z�ego?
O�wiadczam, �e si� gniewam. Musisz mnie przeb�aga�, ojcze. Zostajesz u nas na
kolacji.
- Jad�em ju� kolacj�.
- Nieprawda. Poprosz� dziadka Gillenormand, �eby ci� wy�aja�. Dziadkowie mog�
dawa� bur� ojcom. Idziemy! Chod� ze mn� do salonu, ojcze, i to w tej chwili!
- To niemo�liwe.
Doznawszy pora�ki Kozeta przesta�a rozkazywa� i zacz�a wypytywa�:
- Ale dlaczego? I jeszcze ojciec wybra� na spotkanie ze mn� najbrudniejszy pok�j
w
ca�ym domu. Tu jest okropnie!
- Wiesz przecie...
Jan Valjean poprawi� si�:
- Wie pani przecie, �e jestem dziwak i mam swoje manie.
Kozeta klasn�a w r�czki.
- Pani!... Wie pani! Znowu co� nowego! Co to ma znaczy�?
Jan Valjean spojrza� na ni� z tym rozdzieraj�cym u�miechem, w kt�rym czasem
szuka�
ucieczki.
- Chcia�a� by� pani�. Jeste� ni�.
- Nie dla ciebie, ojcze.
- Prosz� nie nazywa� mnie ju� ojcem.
- Co znowu?
- Prosz� mnie nazywa� panem Janem. Janem, je�li pani woli.
- Jak to? Wi�c ju� nie jeste� ojcem, a ja Kozet�? Pan Jan? Co to znaczy? Ale� to
jaka�
rewolucja! Co si� sta�o? Sp�jrz no mi w oczy. I nie chcesz, ojcze, mieszka� z
nami.
Pogardzi�e� moim pokojem? Co ja ci zawini�am? Co ci zawini�am? Czy co� si�
sta�o?
- Nie.
- A wi�c?
- Wszystko jest po dawnemu.
- To dlaczego ojciec zmienia imi�?
- Przecie� i pani je zmieni�a.
U�miechn�� si� tym samym bolesnym u�miechem i doda�:
- Skoro pani jest pani� Pontmercy, to ja mog� by� panem Janem.
- Nic nie rozumiem. Wszystko to jest bardzo niem�dre. Zapytam m�a, czy mi
pozwoli nazywa� ojca panem Janem. Mam nadziej�, �e nie pozwoli. Robisz mi wielk�
przykro��, ojcze. Mo�esz mie� swoje zachcianki, ale nie mo�esz martwi� twojej
ma�ej Koze-
ty! Nie wolno ci by� niedobrym, ojcze, bo przecie� ty jeste� dobry.
Nie odpowiedzia�.
Kozeta pochwyci�a obie jego r�ce i z nieodpartym wdzi�kiem zbli�ywszy je do
swojej
twarzy, przycisn�a do szyi ruchem znamionuj�cym prawdziw� tkliwo��.
- O - rzek�a - b�d� dobry, ojcze!
Po czym m�wi�a dalej:
- Dobry to znaczy grzeczny! Sprowad� si� do nas, znowu chod� ze mn� na spacer;
tu
jest tyle ptak�w co na ulicy Plumet! Zamieszkaj z nami, rzu� t� nor� na ulicy
Cz�owieka
Zbrojnego, nie dawaj nam �amig��wek do rozwi�zywania, zachowuj si� jak wszyscy,
jadaj z
nami obiad, jadaj kolacj� i b�d� moim ojcem.
Wysun�� swoje d�onie z jej u�cisku.
- Ojciec nie jest ju� pani potrzebny, pani ma m�a.
Kozeta rozgniewa�a si�.
- Niepotrzebny mi ju� ojciec! Doprawdy, nie wiadomo, co odpowiedzie� na takie
niedorzeczno�ci!
- Gdyby Toussaint by�a tutaj - Jan Valjean m�wi� jak kto�, kto szuka jakiego�
poparcia
i czepia si� ka�dego �d�b�a - potwierdzi�aby, �e zawsze post�powa�em dosy�
dziwacznie. To
nie nowo��. Zawsze lubi�em siedzie� w ciemnym k�cie.
- Ale te� tu jest zimno i ciemno! To szkaradnie kaza� si� nazywa� panem Janem.
Nie
chc�, �eby mi ojciec m�wi� pani.
- Id�c tutaj - odpowiedzia� Jan Valjean - widzia�em �liczny mebel u stolarza na
ulicy
�w. Ludwika. Gdybym by� �adn� kobiet�, kupi�bym go sobie. Bardzo zr�czna
toaletka w
dzisiejszym stylu. Z r�anego drzewa, je�li si� nie myl�. Inkrustowana. Z dosy�
du�ym
lustrem, z szufladkami. Naprawd� �adna!
- Uu! brzydki nied�wied�! - odpowiedzia�a Kozeta.
I z niepor�wnanym wdzi�kiem, zacisn�wszy z�by i rozchyliwszy wargi, prychn�a na
Jana Valjean. Wygl�da�a jak gracja na�laduj�ca kotk�.
- Jestem z�a! - zawo�a�a. - Od wczoraj wszyscy mnie doprowadzaj� do w�ciek�o�ci!
Z�oszcz� si� bardzo! Nic nie rozumiem. Ojciec nie broni mnie przed Mariuszem,
Mariusz nie
broni mnie przed ojcem, jestem sama, samiute�ka! Urz�dzam tak �licznie pok�j, �e
wprowadzi�abym do niego Pana Boga, gdybym mog�a. Dostaj� kosza. M�j lokator nie
dotrzymuje s�owa. Polecam Nikolecie przygotowa� smaczn� kolacj�. Obejdzie si�
bez kolacji,
prosz� pani! I m�j pan ojciec ka�e, �ebym go nazywa�a panem Janem i przyjmowa�a
w tej
okropnej, szkaradnej, wilgotnej piwnicy, gdzie zamiast kryszta��w stoj� puste
butelki, a
zamiast firanek wisz� paj�czyny. Ojciec jest dziwak, zgoda, taki ju� ojca styl,
ale trzeba mie�
troch� wzgl�d�w dla ludzi, kt�rzy si� tylko co pobrali. Mo�na by�o od�o�y�
dziwactwa na
p�niej. Widocznie bardzo si� ojcu podoba ta wstr�tna ulica Cz�owieka Zbrojnego.
Mnie ona
doprowadza�a do rozpaczy. Czy ojciec ma do mnie jakie� pretensje? Martwisz mnie,
a,
nie�adnie!
Powa�niej�c nagle, spojrza�a Janowi Valjean w oczy i zapyta�a:
- A mo�e ojciec ma �al do mnie, �e jestem szcz�liwa?
Naiwno�� bezwiednie si�ga czasem bardzo daleko. To pytanie, proste dla Kozety,
g��boko wstrz�sn�o Janem Valjean. Kozeta chcia�a tylko drasn��, a zrani�a go
bole�nie.
Jan Valjean zblad�. Przez chwil� sta� bez s�owa, a potem, m�wi�c jakby do
siebie,
wyszepta� przejmuj�cym g�osem:
- Jej szcz�cie by�o celem mojego �ycia. Teraz B�g mo�e pozwoli� mi odej��.
Kozeto,
jeste� szcz�liwa; m�j czas min��.
- Och, ojcze! powiedzia�e� mi �ty�! - zawo�a�a Kozeta i rzuci�a mu si� na szyj�.
Jan Valjean w ob��dnym porywie przycisn�� j� do piersi. Zdawa�o mu si� prawie,
�e j�
odzyskuje.
- Dzi�kuj� ci, ojcze! - rzek�a Kozeta.
Uniesienie sta�o si� teraz dla Jana Valjean przejmuj�co bolesne. �agodnie
uwolni� si�
z obj�� Kozety i wzi�� kapelusz.
- A to co znowu? - zapyta�a Kozeta.
- Odchodz�, czekaj� na pani�.
Stan�wszy w progu, doda� jeszcze:
- Powiedzia�em pani �ty�. Niech pani zechce zapewni� swego m�a, �e to si� nie
powt�rzy. Prosz� mi wybaczy�.
Wyszed� zostawiaj�c Kozet� zdumion� tym zagadkowym po�egnaniem.
II
Dalsze kroki wstecz
Nazajutrz Jan Valjean przyszed� o tej samej godzinie. Kozeta o nic go ju� nie
pyta�a,
nie dziwi�a si�, nie narzeka�a, �e jej zimno, nie wspomnia�a o salonie. Unika�a
w rozmowie
zwrotu: �ojcze� i �panie Janie�, nie protestowa�a, kiedy nazywa� j� pani�. By�a
jednak mniej
weso�a. By�aby smutna, gdyby mog�a zdoby� si� na smutek.
Zapewne mia�a z Mariuszem jedn� z tych rozm�w, w kt�rych kochany m�czyzna
m�wi to, co chce powiedzie�, i cho� nie wyja�nia nic, zadowala kochan� kobiet�.
Ciekawo��
zakochanych nie si�ga daleko poza ich mi�o��.
Pokoik na dole zosta� nieco oporz�dzony. Baskijczyk usun�� butelki, a Nikoleta
paj�czyny.
Ka�dy nast�pny dzie� sprowadza� o tej samej godzinie Jana Valjean do domu
Kozety.
Przychodzi� codziennie; traktowa� zezwolenie Mariusza dos�ownie; nie mia� si�y
post�pi�
inaczej. Mariusz stara� si� by� nieobecny w porze jego odwiedzin. Domownicy
przyzwyczaili
si� do nowych zwyczaj�w pana Fauchelevent. Pomog�a im Toussaint powtarzaj�c:
�Pan
zawsze by� taki�. Dziadek zawyrokowa�: �To orygina��. I wszystko zosta�o
za�atwione.
Zreszt� ten, kto ma dziewi��dziesi�t lat, nie jest ju� zdolny do nawi�zywania
nowych
przyja�ni; wszystko ju� jest zaj�te; ka�dy nowo przyby�y staje si� zawad�. Nie
ma wolnych
miejsc; wszystkie przyzwyczajenia ju� s�. Czy to by� Fauchelevent, czy
Tranchelevent, pan
Gillenormand nie mia� nic przeciw temu, by uwolni� si� od �tego pana�. Doda�
jeszcze: �Na
�wiecie pe�no takich orygina��w, robi� wszystkie mo�liwe dziwactwa, dlaczego?
Bez
powodu. Markiz de Canaples by� jeszcze gorszy. Kupi� sobie pa�ac, �eby
zamieszka� na
strychu. Ludzi trzymaj� si� takie pomys�y�.
Nikt nie dostrzeg�, �e kryje si� w tym co� z�owieszczego. Kt� by zreszt� m�g�
to
przypuszcza�? W Indiach istniej� takie trz�sawiska, woda w nich wydaje si� jaka�
dziwna,
niezrozumia�a, dr��ca, cho� nie ma wiatru, wzburzona tam, gdzie powinna by�
spokojna.
Cz�owiek widzi na powierzchni to wrzenie bez przyczyny i nie dostrzega hydry
pe�zaj�cej na
dnie.
Wielu ludzi nosi w sobie ukrytego potwora, chorob�, kt�ra wysysa im krew, smoka,
kt�ry ich po�era, rozpacz, kt�ra gnie�dzi si� w ich nocy. Oto cz�owiek, kt�ry
nie r�ni si� od
innych, chodzi, porusza si�, i nikt nie wie, �e ma w sobie straszliwego paso�yta
- bole��
stuz�bn�, kt�ra �yje w tym nieszcz�niku i zabija go. Nikt nie wie, �e i ten
cz�owiek to topiel.
Jest spokojny, ale bez dna. Od czasu do czasu niezrozumia�e dr�enie przebiega po
powierzchni; pojawia si� jaka� zmarszczka, znika, pojawia znowu; tworzy si�
p�cherzyk
powietrza, p�ka. Niby to nic, w istocie to rzecz straszliwa: oddech nieznanej
bestii.
Przychodzi� w porze, gdy inni wychodz�, usuwa� si� w cie�, gdy inni si� pusz�,
we
wszystkich okoliczno�ciach �ycia nosi� jakby p�aszcz w kolorze ochronnym,
wyszukiwa�
bezludne aleje, lubi� puste ulice, nie bra� udzia�u w rozmowach, unika� t�um�w i
zabaw,
Uchodzi� za cz�owieka zamo�nego, a b�d�c bogatym �y� w ub�stwie, nosi� klucz w
kieszeni,
a �wiec� zostawia� u str�a, przemyka� si� bocznymi drzwiami, schodzi� po
schodach
s�u�bowych, te dziwne zwyczaje, te nic nie znacz�ce dziwactwa, zmarszczki,
p�cherzyki
powietrza, przelotne falowanie powierzchni - cz�sto dobywaj� si� ze straszliwej
g��biny.
Tak min�o par� tygodni. Kozet� coraz bardziej absorbowa�o nowe �ycie: stosunki
towarzyskie, kt�re stwarza ma��e�stwo, wizyty, zaj�cia gospodarskie,
przyjemno�ci - to
wa�ne sprawy.
Przyjemno�ci Kozety nie by�y kosztowne, streszcza�y si� w jednym: by� razem z
Mariuszem. Wychodzi� z domu razem z nim, siedzie� w domu razem z nim - to by�o
najwa�niejsze zaj�cie jej �ycia. Znajdowali w tym ci�gle now� rado��, by
spacerowa� pod
r�k� w s�o�cu, na ulicy, na oczach wszystkich, a tylko we dwoje. Kozet� spotka�a
jedna
przykro��. Toussaint nie zgodzi�a si� z Nikolet� - te dwie stare panny nie mog�y
z�y� si� ze
sob� - i odesz�a. Dziadek by� zdr�w. Mariusz czasami broni� przed s�dem jakiej�
sprawy;
ciotka Gillenormand wiod�a obok m�odej pary sw�j spokojny �ywot na marginesie
�ycia,
kt�ry jej wystarcza�. Jan Valjean przychodzi� codziennie.
Ale �e znik�a ich za�y�o��, �e m�wili sobie �pani� i �panie Janie�, Jan Valjean
stawa�
si� dla Kozety kim� innym. Wysi�ki, jakie czyni�, by odsun�� j� od siebie,
powiod�y si�. By�a
coraz weselsza i coraz mniej tkliwa. Mimo to kocha�a go nadal i on to czu�.
Pewnego razu
powiedzia�a mu nieoczekiwanie:
- By� pan moim ojcem i ju� pan nim nie jest. By� pan moim stryjem i ju� pan nim
nie
jest. By� pan panem Fauchelevent, sta� si� pan panem Janem. Kim w�a�ciwie pan
jest? Nie
podoba mi si� to wszystko. Gdybym nie wiedzia�a, jaki pan jest dobry, to bym si�
pana ba�a.
Mieszka� nadal na ulicy Cz�owieka Zbrojnego nie mog�c si� zdoby� na porzucenie
dzielnicy, w kt�rej by� dom Kozety.
Z pocz�tku zostawa� z Kozet� zaledwie par� minut i odchodzi�. Powoli
przyzwyczai�
si� przed�u�a� swoje wizyty. Rzek�by�, �e korzysta� z upowa�nienia dni, kt�re
stawa�y si�
coraz d�u�sze; przychodzi� wcze�niej i odchodzi� p�niej.
Pewnego dnia Kozecie wyrwa�o si�: �Ojcze!� B�yskawica rado�ci roz�wietli�a
star�,
pos�pn� twarz Jana Valjean.
Poprawi� j�:
- Prosz� nazywa� mnie Janem.
- Ach, prawda! - zawo�a�a ze �miechem - pan Jan!
- Tak jest - odrzek� i odwr�ci� si�, �eby nie zauwa�y�a, �e ociera oczy.
III
Wspominaj� ogr�d przy ulicy Plumet
Zdarzy�o si� to po raz ostatni. Po tym ostatnim b�ysku wszelkie �wiat�o zgas�o.
Sko�czy�y si� poufa�o�ci, powitania poca�unkiem, nigdy ju� nie zabrzmia�o
najs�odsze s�owo:
�ojcze�. Na w�asne �yczenie i za w�asn� jego przyczyn� odsuwano go stopniowo od
wszystkiego, co by�o jego szcz�ciem. Do�y� tej n�dzy, �e straciwszy jednego
dnia ca��
Kozet�, potem powt�rnie traci� j� raz jeszcze po odrobinie.
Oko przyzwyczaja si� w ko�cu do piwnicznego mroku. Wystarczy�o mu, �e co dzie�
widywa� Kozet�. Ca�e jego �ycie koncentrowa�o si� w tej godzinie. Siada� przy
niej, patrzy�
na ni� w milczeniu albo te� opowiada� jej o minionych latach, o jej
dzieci�stwie, o klasztorze,
o jej dawnych, ma�ych przyjaci�kach.
Pewnego popo�udnia - a by� to jeden z pierwszych dni kwietnia, ju� ciep�y, lecz
jeszcze rze�ki, kiedy s�o�ce �wieci najrado�niej, kiedy ogrody pod oknami
Mariusza i Kozety
przebiega� dreszcz przebudzenia, tarnina mia�a ju� p�ki, na starych murach
lewkonie uk�ada�y
klejnoty swoich kwiat�w, r�owe lwie paszcze otwiera�y si� w kamiennych
rozpadlinach,
pierwsze stokrotki i jaskry wychyla�y urocze g��wki z trawy, pierwsze bia�e
motyle zaczyna�y
lata�, a wiatr, ten kapelmistrz odwiecznych god�w, pr�bowa� na drzewach
pierwszych ton�w
wielkiej, �wietlanej symfonii, zwanej przez dawnych poet�w powrotem wiosny -
Mariusz
powiedzia� do Kozety: �Postanowili�my odwiedzi� nasz ogr�d przy ulicy Plumet.
Chod�my.
Nie b�d�my niewdzi�czni�. I pofrun�li jak dwie jask�ki lec�ce na spotkanie
wiosny. Ogr�d
przy ulicy Plumet wydawa� im si� zorz� porann�. Mieli ju� w �yciu poza sob� co�
niby
wiosn� swej mi�o�ci. Dom, wydzier�awiony na d�u�szy czas, nale�a� jeszcze do
Kozety.
Weszli do ogrodu, weszli do domu, odnale�li si� tam i zapomnieli o �wiecie.
Wieczorem Jan
Valjean przyszed� na ulic� Panien Kalwaryjskich o zwyk�ej porze.
- Pani wysz�a z panem i jeszcze nie wr�ci�a - powiedzia� mu Baskijczyk.
W milczeniu usiad� i czeka� godzin�. Kozeta nie wraca�a. Zwiesi� g�ow� i
odszed�.
Nazajutrz Kozeta by�a tak upojona spacerem do �ich ogrodu� i tak zachwycona, �e
�prze�y�a
ca�y dzie� w�r�d swojej przesz�o�ci�, �e nie m�wi�a o niczym innym. Nie
zauwa�y�a wcale,
�e tego dnia nie widzia�a Jana Valjean.
- Jak pa�stwo dostali si� tam? - zapyta� Jan Valjean.
- Poszli�my piechot�.
- A z powrotem?
- Doro�k�.
Od pewnego czasu Jan Valjean zauwa�y�, �e m�oda para �yje bardzo skromnie. To go
zaniepokoi�o. Mariusz zaprowadzi� surow� oszcz�dno��, kt�ra by�a rzeczywi�cie
surowa dla
Jana Valjean. Zaryzykowa� pytanie:
- Dlaczego nie macie w�asnego pojazdu? �adny powozik kosztowa�by was tylko
pi��set frank�w miesi�cznie. Jeste�cie bogaci.
- Nie wiem - odpowiedzia�a Kozeta.
- Tak samo z Toussaint - m�wi� dalej Jan Valjean. - Odesz�a i na jej miejsce nie
wzi�li�cie nikogo. Dlaczego?
- Nikoleta wystarcza.
- Przecie� pani potrzebna jest pokojowa.
- Czy� nie mam Mariusza?
- Powinni�cie mie� w�asny dom, w�asn� s�u�b�, pow�z, lo�� w teatrze. Nale�� wam
si� najpi�kniejsze rzeczy. Dlaczego z nich nie korzysta�, skoro jeste�cie
bogaci? Bogactwo
trzeba dorzuci� do szcz�cia.
Kozeta nic nie odpowiedzia�a.
Odwiedziny Jana Valjean nie stawa�y si� kr�tsze. Przeciwnie. Gdy serce si�
po�li�nie,
nic nie zdo�a zatrzyma� cz�owieka na pochy�o�ci.
Kiedy Jan Valjean chcia� przed�u�y� wizyt� i zapomnie� o czasie, zaczyna�
pochwa�y
na cze�� Mariusza; m�wi�, �e jest pi�kny, szlachetny, odwa�ny, dowcipny,
wymowny, dobry;
Kozeta prze�ciga�a go w pochwa�ach. Jan Valjean zaczyna� od nowa. By� to nie
ko�cz�cy si�
temat. Mariusz - s�owo nie wyczerpane. Z tych siedmiu liter mo�na by wysnu� ca�e
tomy. W
ten spos�b Janowi Valjean udawa�o si� pozosta� d�u�ej. Widzie� Kozet�, zapomnie�
przy niej
o wszystkim by�a to dla� s�odycz niezmierna. By� to opatrunek za�o�ony na jego
ran�. Nieraz
Baskijczyk przychodzi� po dwa razy, �eby powiedzie�: �Pan Gillenormand kaza� mi
przypomnie� pani baronowej, �e podano do sto�u�.
W te dni Jan Valjean wraca� do domu zamy�lony.
Czy trafne by�o por�wnanie go do skorupki poczwarki, kt�re nasun�o si�
Mariuszowi? Czy istotnie Jan Valjean by� t� pust� skorup�, kt�ra z uporem
odwiedza�a swego
motyla?
Pewnego dnia pozosta� jeszcze d�u�ej ni� zazwyczaj. Nazajutrz zauwa�y�, �e na
kominku nie rozpalono ognia. �O! - pomy�la� - nie napalono w kominku�. I sam
wyt�umaczy�
sobie: to zupe�nie zrozumia�e. Mamy kwiecie�, zimna usta�y.
- Bo�e, jak tu zimno! - zawo�a�a wchodz�c Kozeta.
- Ale� nie - zaprotestowa� Jan Valjean.
- Wi�c to pan kaza� Baskijczykowi nie pali�?
- Tak. Wkr�tce b�dziemy mieli maj.
- Ale� pali si� a� do czerwca, a w tym lochu powinno si� pali� przez ca�y rok.
- S�dzi�em, �e obejdzie si� bez ognia.
- To znowu jedno z pana dziwactw - odrzek�a Kozeta.
Nast�pnego dnia ogie� pali� si� ju� wprawdzie w kominku, ale oba fotele sta�y w
drugim ko�cu pokoiku przy drzwiach. �Co to ma znaczy�?� - pomy�la� Jan Valjean.
Przysun�� fotele i ustawi� je na zwyk�ym miejscu przy kominku. Rozpalony ogie�
doda� mu odwagi. Przeci�gn�� rozmow� d�u�ej ni� zwykle. Kiedy ju� odchodzi�,
Kozeta
odezwa�a si�:
- M�j m�� powiedzia� mi wczoraj dziwn� rzecz.
- C� takiego?
- Powiedzia�: �Kozeto, mamy trzydzie�ci tysi�cy frank�w renty. Ty masz
dwadzie�cia
siedem, a ja od dziadka mam trzy�. Odpowiedzia�am: �To razem trzydzie�ci�. A on
na to:
�Czy mia�aby� odwag� �y� z trzech tysi�cy?� Odpowiedzia�am: �Nawet z niczego,
byle z
tob��, a potem spyta�am go: �Dlaczego mi to m�wisz?� Odpowiedzia�: �Chcia�em
wiedzie�.
Jan Valjean nie znalaz� ani s�owa odpowiedzi. Prawdopodobnie Kozeta spodziewa�a
si� od niego jakiego� wyja�nienia. Wys�ucha� jej w ponurym milczeniu. Wr�ci� na
ulic�
Cz�owieka Zbrojnego; by� tak pogr��ony w my�lach, �e pomyli� drzwi i, zamiast do
siebie,
wszed� do s�siedniego domu. Dopiero na drugim pi�trze spostrzeg� swoj� pomy�k� i
zszed� na
d�.
Dr�czy�y go przer�ne domys�y. Najwidoczniej Mariusz mia� w�tpliwo�ci co do
pochodzenia owych sze�ciuset tysi�cy frank�w, ba� si� jakiego� ciemnego �r�d�a,
kto wie,
mo�e odgad� nawet, �e pochodz� od Jana Valjean. Waha� si� wi�c korzysta� z tych
podejrzanych pieni�dzy i, brzydz�c si� nimi, wola� �y� z Kozet� w ub�stwie ni�
u�ywa�
nieczystego maj�tku.
Ponadto Jan Valjean zaczyna� pojmowa�, �e Mariusz pragnie si� go pozby�.
Nazajutrz wchodz�c do pokoiku na parterze dozna� wstrz�su. Fotele znik�y. Nie
by�o
nawet krzes�a.
- A to co? - zawo�a�a Kozeta wchodz�c - nie ma foteli? Gdzie si� podzia�y
fotele?
- Nie ma ich - odpowiedzia� Jan Valjean.
- No, tego ju� za wiele!
Jan Valjean wyj�ka�:
- To ja powiedzia�em Baskijczykowi, �eby je zabra�.
- Dlaczego?
- Zostan� dzi� tylko par� minut.
- To jeszcze nie pow�d, �eby rozmawia� stoj�c.
- Zdaje si�, �e Baskijczyk potrzebowa� tych foteli do salonu.
- Po co?
- Zapewne macie dzi� go�ci.
- Nie mamy nikogo.
Jan Valjean nie m�g� ju� wykrztusi� ani s�owa.
Kozeta wzruszy�a ramionami.
- Kaza� zabiera� fotele? Ju� raz kaza� pan zgasi� ogie� na kominku. Co za
dziwactwa!
- �egnam - szepn�� Jan Valjean.
Nie powiedzia�: ��egnam ci�, Kozeto�, ale nie mia� si�y powiedzie�: ��egnam
pani��.
Wyszed� zdruzgotany.
Tym razem zrozumia�.
Nast�pnego dnia nie przyszed�. Kozeta spostrzeg�a to dopiero wieczorem.
- O - rzek�a - pan Jan nie przyszed� dzisiaj.
Serce �cisn�o si� jej troch�, ale zaledwie to spostrzeg�a, bo w tej samej
chwili
Mariusz poca�owa� j�.
Nast�pnego dnia Jan Valjean nie przyszed� r�wnie�.
Kozeta nie zwr�ci�a na to uwagi, sp�dzi�a wiecz�r jak zwykle, spa�a dobrze i
pomy�la�a o nim dopiero po przebudzeniu. By�a tak szcz�liwa! Natychmiast
wys�a�a
Nikolet� do pana Jana z zapytaniem, czy nie jest chory i czemu wczoraj nie
przyszed�.
Nikoleta przynios�a odpowied� pana Jana. Jest zdr�w, ale bardzo zaj�ty. Wkr�tce
przyjdzie.
Jak tylko b�dzie m�g�. Zreszt� niebawem wyje�d�a na jaki� czas. Pani pami�ta
chyba, �e mia�
zwyczaj wyje�d�a� czasami. Prosi�, �eby si� o niego nie k�opota� i nie zaprz�ta�
sobie g�owy
jego osob�.
Nikoleta, przyszed�szy do pana Jana, powt�rzy�a mu dos�ownie polecenie swojej
pani.
Pani przysy�aj�, �eby si� dowiedzie�, �czemu pan Jan nie by� wczoraj�.
- Nie by�em ju� dwa dni - poprawi� �agodnie Jan Valjean. Ale Nikoleta nie
zrozumia�a
tej uwagi i nie powt�rzy�a jej Kozecie.
IV
Przyci�ganie i ga�ni�cie
W ostatnich miesi�cach wiosny i w pierwszych miesi�cach lata 1833 roku nieliczni
przechodnie dzielnicy Bagno oraz sklepikarze i ludzie bezczynnie wystaj�cy przed
bramami
widywali starca w schludnym, czarnym ubraniu, kt�ry codziennie o tej samej
porze, o
zmierzchu, wychodzi� z ulicy Cz�owieka Zbrojnego od strony ulicy �w. Krzy�a,
przechodzi�
ko�o ulicy Bia�ych P�aszczy, mija� Ogrodow�-�w. Katarzyny i, doszed�szy do ulicy
�charpe,
skr�ca� w lewo i wchodzi� w ulic� �w. Ludwika.
Tutaj zwalnia� kroku, szed� z g�ow� wysuni�t� do przodu nie widz�c nic, nie
s�ysz�c
nic, z okiem utkwionym nieruchomo w jeden punkt, zawsze ten sam, kt�ry wida� by�
dla
niego jasn� gwiazd�, naprawd� za� by� rogiem ulicy Panien Kalwaryjskich. Im
bli�ej by� tego
rogu, tym bardziej b�yszcza�y mu oczy; jaka� rado�� roz�wietla�a mu �renice
wewn�trzn�
zorz�; wydawa� si� urzeczony i wzruszony, wargi jego porusza�y si� lekko, jakby
m�wi� do
kogo� niewidzialnego, u�miecha� si� blado i posuwa� si�, jak m�g�, najwolniej.
Rzek�by�, �e
pragnie doj��, a r�wnocze�nie l�ka si� chwili, kiedy stanie na miejscu. Kiedy
ju� tylko kilka
dom�w dzieli�o go od tej ulicy, kt�ra go tak przyci�ga�a, zaczyna� i�� tak
wolno, �e chwilami
mo�na by�o pomy�le�, i� wcale nie posuwa si� naprz�d. Dr��ca g�owa i nieruchoma
�renica
przypomina�y ig�� magnesow� szukaj�c� bieguna. Jakkolwiek stara� si� i�� jak
najd�u�ej,
musia� w ko�cu dotrze� do celu; dochodzi� do ulicy Panien Kalwaryjskich; w�wczas
stawa�
dr��c ca�y, z chmurn� l�kliwo�ci� wysuwa� g�ow� zza w�g�a ostatniego domu i
patrzy� w t�
ulic�, a w jego tragicznym spojrzeniu by�o co� jak ol�nienie nieziszczalnym
szcz�ciem, jak
odblask utraconego raju. Potem wielka �za, kt�ra powoli wzbiera�a mu pod
powiek�, stacza�a
si� po policzku, a czasem zatrzymywa�a si� w k�ciku ust. Starzec czu� jej gorzki
smak. Sta�
przez kilka minut jak skamienia�y, potem wraca� t� sam� drog� i tym samym
krokiem, a w
miar� jak si� oddala�, wzrok jego przygasa�.
Po jakim� czasie starzec przesta� dochodzi� do rogu ulicy Panien Kalwaryjskich;
zatrzymywa� si� w po�owie drogi, na ulicy �w. Ludwika, raz troch� dalej, raz
troch� bli�ej.
Pewnego dnia przystan�� na ulicy Ogrodowej-�w. Katarzyny i z daleka patrzy� na
ulic�
Panien Kalwaryjskich. Potem milcz�co pokr�ci� g�ow�, jakby czego� sobie
odmawia�, i
zawr�ci�.
Niebawem nie posuwa� si� ju� nawet do ulicy �w. Ludwika, lecz zatrzymywa� si� na
Brukowej, potrz�sa� g�ow� i zawraca� z powrotem; potem dochodzi� ju� tylko do
ulicy Trzech
Pawilon�w, potem ju� tylko do Bia�ych P�aszczy. Rzek�by� - wahad�o nie
nakr�conego
zegara, kt�re porusza si� coraz s�abiej, nim stanie na zawsze.
Codziennie wychodzi� z domu o tej samej godzinie i obiera� t� sam� drog�, ale
nie
dochodzi� do ko�ca i - mo�e nie�wiadomie - ci�gle j� skraca�. Twarz jego
wyra�a�a jedn�
jedyn� my�l: �Po co?� Zgas�e �renice nie rozja�nia�y si� ju� �wiat�em. �zy tak�e
wysch�y; nie
zbiera�y si� ju� w k�cikach powiek; te zadumane oczy by�y suche. G�owa starca
by�a zawsze
wysuni�ta do przodu, broda porusza�a si� chwilami; przykro by�o patrze� na
zmarszczki jego
wychud�ej szyi. Niekiedy, podczas s�oty, trzyma� pod pach� parasol, ale nigdy go
nie
otwiera�. Kumoszki z dzielnicy m�wi�y: �To pomyleniec�. Dzieci �miej�c si�
biega�y za nim.
Ksi�ga dziewi�ta
Najg��bszy mrok,
najja�niejsza zorza
I
Lito�ci dla nieszcz�liwych, ale pob�a�ania dla szcz�liwych
Straszna to rzecz by� szcz�liwym! Jak to cz�owieka zaspokaja! Jak mu wystarcza!
Jak �atwo, osi�gn�wszy fa�szywy cel �ycia - szcz�cie, zapomina si� o jego celu
prawdziwym
- obowi�zku! Trzeba jednak powiedzie�, �e b��dem by�oby pot�pia� Mariusza.
Wyja�nili�my ju�, �e przed �lubem Mariusz nie zadawa� �adnych pyta� panu
Fauchelevent, a p�niej ba� si� pyta� Jana Valjean o cokolwiek. �a�owa�
obietnicy, do kt�rej
da� si� sk�oni�. Nieraz wyrzuca� sobie, �e pope�ni� b��d robi�c to ust�pstwo dla
rozpaczy.
Poprzesta� na tym, �e odsuwa� powoli Jana Valjean od swojego domu i, o ile
mo�no�ci,
wymazywa� go z serca Kozety. Rzec by mo�na, �e stawa� zawsze mi�dzy Janem
Valjean a
Kozet�, pewny, �e w ten spos�b przys�oni go i usunie z jej my�li. To by�o co�
wi�cej ni�
usuni�cie, to by�o unicestwienie!
Mariusz post�powa� w spos�b, kt�ry uwa�a� za konieczny i s�uszny. S�dzi�, �e ma
powa�ne powody, by odsun�� Jana Valjean od Kozety �agodnie, ale stanowczo;
niekt�re z
nich czytelnik ju� zna, inne pozna niebawem. Przypadek zrz�dzi�, �e staj�c w
pewnym
procesie Mariusz pozna� dawnego komisanta banku Laffitte'a i, nie staraj�c si�
nawet o to,
zdoby� pewne zagadkowe wiadomo�ci; nie m�g� wprawdzie zg��bi� ich do dna,
szanuj�c
tajemnic�, kt�rej obieca� dochowa�, a tak�e przez wzgl�d na bezpiecze�stwo Jana
Valjean.
Doszed� jednak do wniosku, �e ci��y na nim wa�ny obowi�zek zwrotu owych
sze�ciuset
tysi�cy frank�w komu�, kogo poszukiwa� z jak najwi�ksz� dyskrecj�. Tymczasem za�
nie
tyka� tych pieni�dzy.
Kozeta nie by�a wtajemniczona w �adn� z tych spraw, ale i j� pot�pia� by�oby
okrucie�stwem.
Mariusz mia� na ni� przemo�ny, magnetyczny wp�yw, dzi�ki czemu instynktownie i
niemal bezwiednie post�powa�a tak, jak Mariusz sobie �yczy�. W stosunkach �z
panem
Janem� wyczuwa�a nieujawnion� wol� Mariusza i podporz�dkowa�a si� jej. M�� nie
potrzebowa� jej nic m�wi�; odczuwa�a nacisk nieokre�lony, lecz niew�tpliwy jego
woli i by�a
mu �lepo pos�uszna. W tym wypadku jej pos�usze�stwo polega�o na tym, aby nie
pami�ta�
tego, o czym Mariusz zapomnia�. Przychodzi�o jej to bez trudu. Nie mo�na jej
mie� tego za
z�e, sama nie wiedzia�a, jak do tego dosz�o, �e dusza jej sta�a si� tak wiernym
odbiciem duszy
m�a, i� wszystko, co w my�li Mariusza zasnuwa�o si� cieniem niepami�ci,
za�miewa�o si�
tak�e i w jej my�li.
Nie posuwajmy si� wszak�e za daleko; je�li chodzi o Jana Valjean, to zapomnienie
i
zatarcie by�o tylko pozorne. Kozeta by�a raczej roztargniona ni� pozbawiona
pami�ci. W
gruncie rzeczy nadal kocha�a tego cz�owieka, kt�rego przez tyle lat nazywa�a
ojcem. Ale
jeszcze bardziej kocha�a m�a; i to w�a�nie zachwia�o r�wnowag� jej serca i
przechyli�o szal�
na jedn� stron�.
Zdarza�o si�, �e Kozeta wspomina�a Jana Valjean i dziwi�a si� jego nieobecno�ci.
W�wczas Mariusz uspokaja� j�: �Zdaje si�, �e wyjecha� z Pary�a; przecie� sam
m�wi�, �e
wyje�d�a�. �To prawda - my�la�a Kozeta - nieraz zdarza�o si� przecie�, �e tak
znika�, ale nie
na tak d�ugo�. Kilka razy pos�a�a Nikolet� na ulic� Cz�owieka Zbrojnego, aby si�
dowiedzia�a, czy pan Jan wr�ci� z podr�y. Jan Valjean kaza� odpowiedzie�, �e
nie.
Kozeta nie dowiadywa�a si� wi�cej, potrzebowa�a bowiem na �wiecie jedynej tylko
osoby - Mariusza.
Dodajmy, �e Mariusza i Kozety tak�e przez pewien czas nie by�o w Pary�u.
Pojechali
do Vernon. Mariusz zawi�z� Kozet� na gr�b swojego ojca.
Powoli Mariusz oderwa� Kozet� od Jana Valjean. Kozeta nie protestowa�a.
Zreszt� to, co nieraz nazbyt surowo nazywamy niewdzi�czno�ci� dzieci, nie zawsze
jest rzecz� tak godn� nagany, jak mo�na by przypuszcza�. Jest to niewdzi�czno��
natury.
M�wili�my ju�, �e natura �patrzy przed siebie�; dzieli istoty �yj�ce na te, co
przychodz�, i te,
co odchodz�. Ci, co odchodz�, zwr�ceni s� ku ciemno�ciom, ci, co przychodz� - ku
�wiat�u.
St�d przedzia�, u starych - nieodwracalny i tragiczny, u m�odych - nie�wiadomy.
Przedzia�
�w, z pocz�tku nieznaczny, ro�nie powoli jak przy rozszczepieniu ga��zi: ga��zie
nie
odrywaj� si� od pnia, ale oddalaj� si� od niego. To nie ich wina. M�odo��
biegnie tam, gdzie
jest rado��, zabawa, gdzie jest pe�nia blasku, mi�o��! Staro�� zmierza do kresu.
Nie trac� si� z
oczu, ale ju� nie s� splecione u�ciskiem. M�odych owiewa czasem ch�odne
tchnienie �ycia,
starych - ch�odne tchnienie grobu. Nie wi�my tych biednych dzieci.
II
Ostatnie drgania lampy bez oliwy
Pewnego dnia Jan Valjean zszed� ze schod�w, przeszed� ulic� trzy kroki i usiad�
na
kamiennym s�upku, na tym samym s�upku, na kt�rym w nocy z 5 na 6 czerwca zasta�
go
Gavroche pogr��onego w my�lach; posiedzia� tak kilka minut i wr�ci� na g�r�.
By�o to
ostatnie poruszenie wahad�a zegara. Nazajutrz nie wyszed� z domu. Nast�pnego
dnia nie wsta�
z ��ka.
Dozorczyni, kt�ra przyrz�dza�a mu skromne posi�ki - troch� kapusty, par�
kartofli ze
s�onin� - spojrza�a na glinian� misk� i zawo�a�a:
- Pan wczoraj nic nie jad�, kochany panie!
- Ale� jad�em - odpowiedzia� Jan Valjean.
- Przecie� talerz jest pe�en.
- Prosz� zajrze� do dzbanka z wod�. Jest pusty.
- To znaczy, �e pan pi�, ale to wcale nie znaczy, �e pan jad�.
- C� robi� - rzek� Jan Valjean - skoro mam ch�� tylko na wod�.
- To si� nazywa pragnienie, a je�eli si� przy tym nic nie je, to si� nazywa
gor�czka.
- B�d� jad� jutro.
- Albo na �wi�ty Nigdy. Dlaczego nie dzi�? Kto s�ysza�, �eby m�wi�: �B�d� jad�
jutro!� Zostawia� mi ca�e jedzenie nie tkni�te! Tak smacznie przyrz�dzi�am
kapust�.
Jan Valjean uj�� r�k� staruszki.
- Obiecuj�, �e wszystko zjem - rzek� swoim serdecznym tonem.
- Nie jestem z pana zadowolona - odpar�a dozorczyni.
Poza t� zacn� kobiecin� Jan Valjean nie widywa� �adnej ludzkiej twarzy. S� w
Pary�u
ulice, kt�rymi nikt nie przechodzi, i domy, do kt�rych nikt nie wchodzi. On
mieszka� na takiej
w�a�nie ulicy i w takim w�a�nie domu.
Kiedy wychodzi� jeszcze na miasto, kupi� sobie za par� groszy niewielki
miedziany
krzy� i zawiesi� go na gwo�dziu naprzeciwko ��ka. Ten obraz ka�ni dobrze jest
zawsze mie�
przed oczami.
Up�yn�� tydzie�; Jan Valjean nie opuszcza� ��ka. Le�a� ci�gle. Dozorczyni
m�wi�a do
m�a:
- Ten starowina z g�ry ju� nie wstaje, nie je i d�ugo nie poci�gnie. Ani chybi,
ma
jakie� zmartwienie. Jego c�rka musia�a �le wyj�� za m��, nikt mi nie wybije tego
z g�owy!
Dozorca odpowiedzia� jej na to z m�owsk� pewno�ci� siebie:
- Je�eli jest bogaty, niech sprowadzi doktora. Je�eli nie jest bogaty, niech nie
sprowadza. Jak nie sprowadzi doktora, umrze.
- A je�eli go sprowadzi?
- To i tak umrze - zawyrokowa� dozorca.
Dozorczyni, wygrzebuj�c starym no�em traw� rosn�c� mi�dzy kamieniami jej bruku -
jak mawia�a - i wyrywaj�c j�, mrucza�a:
- Szkoda go. Taki schludny starowina. Bia�y jak go��bek.
I zobaczywszy, �e ulic� przechodzi w�a�nie lekarz z tej dzielnicy, z w�asnej
inicjatywy
wyst�pi�a z pro�b�, aby wszed� na g�r� do jej lokatora.
- Na drugim pi�trze - wyja�ni�a. - Drzwi nie s� zamkni�te, bo staruszek nie
rusza si� z
��ka i klucz jest w drzwiach. Lekarz obejrza� Jana Valjean i pogaw�dzi� z nim.
Kiedy zszed�
na d�, dozorczyni zagadn�a go:
- No i co, panie doktorze?
- Wasz chory jest powa�nie chory.
- Co mu jest?
- Wszystko i nic. Wed�ug wszelkiego prawdopodobie�stwa ten cz�owiek straci�
kochan� osob�. Z tego si� umiera.
- Co panu powiedzia�?
- Powiedzia�, �e jest zdr�w.
- Czy pan doktor jeszcze tu wr�ci?
- Tak - odpowiedzia� lekarz - ale trzeba by, �eby tu wr�ci� kto� inny.
III
Cz�owiek, kt�ry niegdy� m�g� pod�wign�� w�z Faucheleventa, z trudem
podnosi pi�ro
Pewnego dnia Jan Valjean ledwo zdo�a� unie�� si� na �okciu; wzi�� si� za r�k� i
nie
znalaz� pulsu; oddech mia� kr�tki, przerywany. Zda� sobie spraw�, �e jest
s�abszy ni� kie-
dykolwiek. W�wczas, ulegaj�c jakiemu� nakazowi, doby� ostatka si�, usiad� na
��ku i ubra�
si�. W�o�y� swoje stare robotnicze ubranie. Odk�d nie wychodzi� z domu, wr�ci�
do tego
ubrania i najlepiej si� w nim czu�. Ubieraj�c si�, kilka razy musia� odpoczywa�.
Sam wysi�ek
przy wci�ganiu r�kaw�w kurtki powodowa�, �e czo�o oblewa�o mu si� kroplistym
potem.
Odk�d zosta� sam, przesun�� swoje ��ko do przedpokoju, aby jak najmniej widzie�
opustosza�e mieszkanie.
Otworzy� kuferek i wyj�� z niego ubranka Kozety.
Roz�o�y� je na ��ku.
�wieczniki biskupa sta�y jak zwykle na kominku. Wyj�� z szuflady dwie woskowe
�wiece i osadzi� je w nich. A potem, cho� jeszcze by�o zupe�nie jasno - by�o
lato - zapali� je.
Widuje si� czasem takie �wiece, p�on�ce w bia�y dzie� w pokojach, w kt�rych le��
umarli.
Ka�dy krok, kt�ry robi� czepiaj�c si� mebli, wyczerpywa� go; musia� co chwila
siada�.
Nie by�o to zwyk�e zm�czenie, zu�ycie si�, kt�re si� zn�w odnowi�, lecz ostatnie
poruszenia,
do kt�rych by� zdolny, ostatnie krople �ycia, wyciekaj�ce przy niezmiernym
wysi�ku, kt�rych
ju� nic nigdy nie zdo�a zasili� na nowo.
Jedno z krzese�, na kt�re si� ci�ko osun��, sta�o naprzeciw lustra, tego lustra
-
tragicznego dla niego, opatrzno�ciowego dla Mariusza - w kt�rym przeczyta� pismo
Kozety
odci�ni�te na bibule. Zobaczy� si� w tym lustrze i sam siebie nie pozna�.
Wygl�da� na
osiemdziesi�t lat; przed �lubem Mariusza mo�na by mu da� najwy�ej pi��dziesi�t;
przez ten
jeden rok postarza� si� o lat trzydzie�ci. Na czole mia� nie zmarszczki
staro�ci, lecz
tajemnicze pi�tno �mierci; rzek�by�, �e wyry� je jaki� bezlitosny palec.
Policzki mu obwis�y,
twarz nabra�a dziwnej barwy, jakby ju� by�a przysypana ziemi�; oba k�ciki ust
by�y
opuszczone, jak w maskach, kt�re staro�ytni rze�bili na grobowcach; z wyrazem
wyrzutu
patrzy� w pustk�; rzec by mo�na - jedna z tych wielkich tragicznych postaci,
skrzywdzonych
przez kogo�.
Prze�ywa� t� ostatni� faz� przygn�bienia, kiedy bole�� ju� si� nie s�czy
kroplami krwi;
kiedy ju� zakrzep�a, tworz�c na duszy jak gdyby skrzep rozpaczy.
Nadszed� wiecz�r. Mozolnie przyci�gn�� do kominka st� i stary fotel, po�o�y� na
stole
pi�ro, ka�amarz, papier.
Zrobiwszy to wszystko zemdla�. Kiedy odzyska� przytomno��, uczu� pragnienie. Nie
mog�c podnie�� dzbanka, z wielkim trudem przechyli� go do ust i wypi� par�
�yk�w.
Potem odwr�ci� si� w stron� ��ka i - siedz�c, gdy� nie mia� si�y wsta� -
patrzy� na
czarn� sukienk�, na te wszystkie drogie mu przedmioty.
Takie zapatrzenie trwa ca�e godziny, kt�re wydaj� si� jedn� chwil�. Nagle
wstrz�sn��
nim dreszcz; poczu�, �e przenika go zimno; opar� si� na stole o�wietlonym
�wiecznikami
biskupa i wzi�� pi�ro do r�ki.
Pi�ro i atrament od dawna nie by�y u�ywane, koniec pi�ra zakrzywi� si�, atrament
wysech�. Musia� wi�c wsta�, wla� par� kropel wody do atramentu - przy czym
przerywa� sw�
czynno�� i par� razy siada�, aby odpocz��. Musia� pisa� odwrotn� stron� pi�ra.
Od czasu do
czasu ociera� pot z czo�a.
R�ka mu dr�a�a. Pisa� wolno nast�puj�ce s�owa:
Kozeto, b�ogos�awi� Ci�. Wszystko Ci wyt�umacz�. Tw�j m�� s�usznie post�pi�
daj�c
mi do zrozumienia, �e powinienem odej��; chocia� pomyli� si� nieco, ale mia�
s�uszno��. To
idealnie dobry cz�owiek. Kochaj go zawsze, kiedy ja ju� umr�. Panie Pontmercy,
kochaj pan
zawsze moje najdro�sze dziecko. Kozeto, znajdziesz ten list; chc� Ci w nim
powiedzie�,
pokaza� Ci cyfry - o ile b�d� mia� si�y przypomnie� sobie; pos�uchaj, te
pieni�dze s�
naprawd� Twoje. Oto na czym rzecz polega: bia�e d�ety pochodz� z Norwegii,
czarne d�ety z
Anglii, czarna imitacja ze szk�a pochodzi z Niemiec. D�ety s� l�ejsze,
cenniejsze i dro�sze. We
Francji mo�na wyrabia� imitacje r�wnie dobre jak w Niemczech. Trzeba mie� ma�e
kowade�ko o powierzchni dw�ch cali i spirytusow� lampk� do topienia masy. Mas�
t� robiono
dawniej z �ywicy i sadzy, to kosztowa�o cztery franki za funt. Przysz�o mi do
g�owy, aby j�
robi� z gumilaki i terpentyny. Kosztuje w�wczas tylko trzydzie�ci su i jest o
wiele lepsza.
Kolczyki robi si� z fioletowego szk�a, kt�re przykleja si� mas� do cienkiej,
�elaznej p�ytki.
Szk�o powinno by� fio�kowe dla ozd�b �elaznych, a czarne - dla z�otych.
Hiszpania du�o tego
kupuje. To kraj d�et�w...
Tutaj przerwa�, pi�ro wypad�o mu z r�ki, porwa� go rozpaczliwy szloch, kt�ry
wydobywa� si� czasem z g��bi jego istoty; biedny cz�owiek uj�� g�ow� w obie r�ce
i pogr��y�
si� w my�lach.
�Och! - zawo�a� w g��bi ducha; �a�osne wo�anie, kt�re tylko B�g s�yszy. - Wi�c
ju�
wszystko sko�czone! Nie zobacz� jej nigdy. By� to u�miech, kt�ry zab�ysn�� dla
mnie tylko
na chwil� i zgas�. Wejd� w noc nie ujrzawszy jej. O, gdyby na chwil� us�ysze�
jej g�os,
dotkn�� jej sukni, zobaczy� j�, mojego anio�a, a potem umrze�. Umrze� - to nic;
ale straszne
jest umiera� nie zobaczywszy jej przed �mierci�. U�miechn�aby si� do mnie i co�
by mi
powiedzia�a. Komu by to szkodzi�o? Ale nie, to koniec. Ju� nigdy. Jestem sam. O
m�j Bo�e,
m�j Bo�e, ju� jej nie zobacz�!�
W tej chwili zapukano do drzwi.
IV
Butelka atramentu, kt�ry zamiast czerni� wybiela
Tego samego dnia albo raczej tego samego wieczora, kiedy Mariusz wsta� od sto�u
i
przeszed� do gabinetu, aby przejrze� jakie� akta, Baskijczyk wr�czy� mu list i
powiedzia�:
- Osoba, kt�ra to pisa�a, czeka w przedpokoju.
Kozeta wzi�a dziadka pod r�k� i posz�a z nim przej�� si� po ogrodzie.
List, jak cz�owiek, mo�e mie� odra�aj�c� powierzchowno��. Sam jego widok -
ordynarny, niezgrabnie z�o�ony papier - od pierwszego rzutu oka nastraja
niech�tnie. List
przyniesiony przez Baskijczyka nale�a� w�a�nie do tego gatunku.
Mariusz wzi�� go do r�ki. List czu� by�o tytoniem. Nic tak nie budzi wspomnie�
jak
zapach. Mariusz pozna� ten tyto�. Spojrza� na adres: Wielmo�ny pan baron
Pontmerci, we
w�asnym pa�acu. Poznawszy zapach tytoniu, pozna� r�wnie� pismo. Mo�na by
powiedzie�, �e
zdziwienie miewa b�yskawice, Mariusz zosta� ol�niony tak� w�a�nie b�yskawic�.
W�ch, tajemniczy pomocnik pami�ci, wskrzesi� w jego my�li ca�y �wiat
przesz�o�ci.
By� to ten sam papier, tak samo z�o�ony, ten sam wyblak�y atrament, to samo
pismo, a nade
wszystko ten sam zapach tytoniu. Poddasze Jondrette'�w stan�o mu przed oczyma
jak �ywe.
Tak wi�c, przedziwnym zrz�dzeniem losu, jeden ze �lad�w, kt�rych tak szuka�, i
to
ten, kt�ry do ostatka tropi� tak usilnie i kt�ry wydawa� si� zgubiony na zawsze,
sam wpada�
mu w r�ce.
Rozpiecz�towa� list i chciwie czyta�:
Panie Baronie!
Gdyby Najwy�sza Istota obda�y�a mnie odpowiednimi tal�tami, m�g�bym zosta�
baronem Th�nard, cz�onkiem instytutu (akademii nauk). Ale nim nie jestem. Mam
tylko
wspulne z nim nazwisko, szcz�liwy, je�li to podobie�stwo poleci mnie �askawym
wzglendom
Wielmo�nego Pana Barona. Dobrodziejstwo, kturym mnie pan obda�y, b�dzie
odwzajemnione. Jestem w posiadaniu tajemnicy, ktura dotyczy pewnego osobnika.
Osobnik
ten dotyczy Pana Barona. Chowam t� tajemnic� do dyspozycji Pana Barona, pragn�c
mie�
chonor by� mu po�ytecznym. Mog� Panu s�u�y� prostym sposobem, w jaki wyp�dzisz
Pan z
�ona swojej czcigodnej rodziny tego osobnika, kt�ry do niej nie nale�y, bo Pani
Baronowa
pochodzi ze znakomitego rodu. Sanktuarium cnoty nie mo�e d�u�ej zamieszkiwa�
razem ze
zbrodni�, je�li nie chce abdykowa�. Czekam w przedpokoju rozkaz�w Pana Barona.
Z powa�aniem
List by� podpisany
Th�nard.
Podpis nie by� fa�szywy, by� tylko nieco skr�cony. Bezsensowna pisanina i
swoista
ortografia uzupe�ni�y odkrycie. �wiadectwu pochodzenia niczego nie brakowa�o.
Nie mog�o
by� �adnych w�tpliwo�ci.
Mariusz by� g��boko poruszony. Po uczuciu zdziwienia dozna� uczucia rado�ci.
Gdyby
tylko odnalaz� jeszcze tego drugiego poszukiwanego cz�owieka, tego, kt�ry ocali�
mu �ycie,
niczego by wi�cej nie pragn��.
Otworzy� szuflad� sekretery, wyj�� z niej par� banknot�w, wsun�� je do kieszeni,
zamkn�� sekreter� i zadzwoni�. Baskijczyk uchyli� drzwi.
- Prosi� - rzek� Mariusz.
Baskijczyk zaanonsowa�:
- Pan Th�nard.
Wszed� jaki� m�czyzna.
Nowa niespodzianka. Cz�owiek, kt�ry wszed�, by� Mariuszowi zupe�nie nie znany.
Cz�owiek ten, dosy� stary, mia� gruby nos, brod� schowan� w halsztuku, na oczach
zielone okulary z daszkiem z zielonej kitajki, szpakowate w�osy, przylizane,
sczesane na
czo�o a� po brwi, jak peruki stangret�w w angielskim high life. Ubrany by� na
czarno, w str�j
mocno zniszczony, lecz schludny; p�k brelok�w, zwisaj�cy z kieszeni od
kamizelki, nasuwa�
przypuszczenie, �e ma zegarek. W r�ku trzyma� stary kapelusz. By� przygarbiony,
co
podkre�la�o jeszcze uni�ono�� jego uk�onu.
Od pierwszego rzutu oka uderza�o to, �e surdut zbyt obszerny, cho� starannie
zapi�ty,
nie wydawa� si� szyty na tego cz�owieka.
Tutaj niezb�dna jest pewna dygresja.
W owym czasie mieszka� w Pary�u, w starej, n�dznej norze przy ulicy Beautreillis
ko�o Arsena�u, pewien pomys�owy �yd, kt�ry trudni� si� przemienianiem �otra w
uczciwego
cz�owieka; nie na d�ugo wprawdzie, gdy� taka przemiana mog�aby sta� si� dla
�otra do��
niewygodna. Ta przemiana dokonywa�a si� na poczekaniu na przeci�g jednego lub
dw�ch dni
za cen� trzydziestu su dziennie, za pomoc� kostiumu mo�liwie jak najbardziej
przypominaj�cego uczciwych ludzi. W�a�ciciel wypo�yczalni stroj�w nazywa� si�
Dostawc�;
tym mianem ochrzcili go opryszkowie paryscy i nikt nie zna� jego prawdziwego
nazwiska.
Mia� on dosy� obfity wyb�r garderoby. �achy, w kt�re przystraja� ludzi, by�y
dosy� porz�dne.
Dzieli�y si� na r�ne specjalne kategorie; w jego sklepiku na ka�dym ko�ku
wisia�o -
zniszczone i wytarte - inne stanowisko spo�eczne: tu str�j prawnika, tam
ksi�dza, bankiera, w
k�cie str�j emerytowanego oficera, dalej str�j literata, dalej str�j m�a stanu.
�w �yd
dostarcza� kostium�w do olbrzymiego dramatu, kt�ry hultajstwo odgrywa w Pary�u.
Z jego
nory - jak zza kulis�w - wychodzi�o z�odziejstwo, a wraca�o oszustwo. Obdarty
rzezimieszek
przychodzi� do tej szatni, dawa� trzydzie�ci su, wybiera� str�j odpowiedni do
roli, jak� chcia�
odegra�, i nim wyszed� na ulic�, przemienia� si� w przyzwoitego cz�owieka.
Nazajutrz
skrupulatnie odnoszono ubranie i Dostawca, kt�ry wszystko powierza� z�odziejom,
nigdy nie
zosta� okradziony. Ubrania te mia�y jedn� niedogodno�� - ��le le�a�y� - nie by�y
robione na
tych, kt�rzy je nosili, dla jednych by�y za obcis�e, dla innych za lu�ne, i nie
pasowa�y na
nikogo. Ka�dy �otrzyk, kt�ry nieco odbiega� od przeci�tnego wzrostu, by� za ma�y
lub za
wysoki, �le si� czu� w ubraniach Dostawcy. Nie mo�na te� by�o by� za grubym lub
za
chudym. Dostawca przewidzia� tylko normalne figury. Wzi�� miar� z pierwszego
lepszego
filuta, kt�ry nie jest ani gruby, ani chudy, ani niski, ani wysoki. St�d pewne
trudno�ci w
dopasowaniu stroj�w, ale klienci Dostawcy radzili sobie, jak mogli. Tym gorzej
dla
wyj�tk�w! Tak na przyk�ad str�j m�a stanu, ca�y czarny, a zatem przyzwoity,
by�by za
obszerny dla Pitta, a za ciasny dla Cactelcicali. �w ubi�r �m�a stanu� by�
opisany w
nast�puj�cy spos�b w katalogu Dostawcy (przepisujemy dos�ownie): �Surdut czarny,
sukienny; spodnie czarne z grubego sukna; kamizelka jedwabna, trzewiki,
bielizna�. Na
marginesie napis: �By�y ambasador�, i uwaga, kt�r� r�wnie� przepisujemy: �W
osobnym
pude�ku �wie�o fryzowana peruka, zielone okulary, breloki i dwa pi�rka d�ugo�ci
cala
zawini�te w wat�. Wszystko to przys�ugiwa�o m�owi stanu, by�emu ambasadorowi.
Ca�y
ten str�j by�, je�li mo�na tak powiedzie�, mocno sfatygowany, szwy wytarte, na
�okciu dziura,
na piersi brak jednego guzika, ale to drobiazg! R�ka m�a stanu powinna zawsze
spoczywa�
pod surdutem, na piersi - w ten spos�b mo�e zakrywa� brak guzika.
Gdyby Mariusz zna� tajemne instytucje Pary�a, natychmiast pozna�by na grzbiecie
go�cia, kt�rego wprowadzi� Baskijczyk, ubranie m�a stanu wypo�yczone z
garderoby
Dostawcy.
Rozczarowanie, jakiego Mariusz dozna� widz�c, �e nieznajomy nie jest
cz�owiekiem,
kt�rego oczekiwa�, przemieni�o si� w niech�� do przybysza. Obejrza� go od st�p
do g��w,
kiedy tamten gi�� si� w przesadnych uk�onach, i zapyta� sucho:
- Czego pan chce?
Cz�owiek odpowiedzia� ze s�odkim grymasem, o kt�rym pewne poj�cie m�g�by da�
pieszczotliwy u�miech krokodyla:
- Niepodobna, abym nie mia� dot�d zaszczytu spotka� pana barona w towarzystwie.
Wydaje mi si�, �e kilka lat temu widywa�em go u ksi�nej Bagration i w salonach
jego
wysoko�ci wicehrabiego Dambray, para Francji.
Znana taktyka oszust�w, polega na udawaniu, �e poznaje si� kogo�, kogo si� wcale
nie
zna.
Mariusz przys�uchiwa� si� uwa�nie mowie tego cz�owieka. Bada� d�wi�k jego g�osu,
ruchy, ale rozczarowanie jego ros�o - przybysz m�wi� g�osem nosowym, zupe�nie
r�nym od
ostrego, suchego g�osu, kt�rego si� spodziewa�. Zbi�o go to z tropu.
- Nie znam - rzek� - ani pani Bagration, ani pana Dambray. Noga moja u nich nie
posta�a.
Odpowied� by�a opryskliwa, ale nieznajomy osobnik, nadal pe�en uprzejmo�ci,
nalega�:
- Zatem spotka�em pana u Chateaubrianda! Dobrze znam Chateaubrianda. Bardzo jest
dla mnie �askawy. Nieraz mi m�wi: �No co, Th�nard, przyjacielu, wypijemy mo�e po
kieliszku?�
Czo�o Mariusza chmurzy�o si� coraz bardziej.
- Nie mia�em zaszczytu by� przyjmowanym u pana de Chateaubriand. Do rzeczy.
Czego pan chce?
Na d�wi�k surowego g�osu go�� sk�oni� si� jeszcze ni�ej.
- Niech pan baron raczy mnie wys�ucha�. W Ameryce, gdzie� ko�o Panamy, jest
wioska, zwana Joya. Wioska ta sk�ada si� z jednego domu. Dom jest ogromny,
kwadratowy,
trzypi�trowy, zbudowany z ceg�y suszonej na s�o�cu, ka�dy bok kwadratu ma
pi��set st�p
d�ugo�ci, ka�de pi�tro jest cofni�te o dwana�cie st�p w stosunku do ni�szego
pi�tra, tak �e
tworzy taras biegn�cy dooko�a gmachu; w �rodku jest wewn�trzne podw�rze, gdzie
mieszcz�
si� zapasy i amunicja; zamiast okien - strzelnice, zamiast drzwi - drabiny,
kt�rymi wchodzi
si� z do�u na pierwszy taras, z pierwszego na drugi, z drugiego na trzeci, po
drabinach schodzi
si� na podw�rze wewn�trzne, zamiast drzwi do pokoi - zamykane otwory, zamiast
schod�w -
drabiny; wieczorem zamyka si� klapy otwor�w, wci�ga drabiny, ustawia muszkiety i
strzelby
w strzelnicach - nie spos�b dosta� si� do �rodka. We dnie dom, w nocy twierdza,
o�miuset
mieszka�c�w - oto ta osada. Dlaczego takie ostro�no�ci? Bo to kraina
niebezpieczna, pe�na
ludo�erc�w. Wi�c po c� tam ludzie je�d��? Bo to kraina cudowna, znajduje si�
tam z�oto.
- Do czego to wszystko zmierza? - przerwa� Mariusz, kt�rego rozczarowanie
zmieni�o
si� w niecierpliwo��.
- Do tego, panie baronie. Jestem dawnym dyplomat�, bez zdrowia i bez si�. Stara
cywilizacja zm�czy�a mnie. Chc� pr�bowa� �ycia w dzikich krajach.
- Co dalej?
- Panie baronie, egoizm rz�dzi �wiatem. Komornica wiejska, kt�ra pracuje na
dni�wk�, ogl�da si�, kiedy jedzie omnibus; bogata ch�opka, kiedy pracuje na
w�asnym polu,
nie ogl�da si�. Pies biedaka szczeka na bogacza, pies bogacza szczeka na
biedaka. Ka�dy
my�li o sobie. Interes - oto cel ludzi. Z�oto - oto magnes.
- Co dalej? Prosz� ko�czy�.
- Chcia�bym osiedli� si� w Joyi. Jest nas troje. Mam ma��onk� i c�rk�, bardzo
urodziw� panienk�. Podr� jest d�uga i kosztowna. Potrzeba mi pieni�dzy.
- Co mnie to obchodzi? - zapyta� Mariusz.
Nieznajomy ruchem s�pa wyci�gn�� szyj� z halsztuka i odrzek� z podw�jnie mi�ym
u�miechem:
- Czy pan baron nie czyta� mojego listu?
Uwaga by�a s�uszna. W istocie do �wiadomo�ci Mariusza nie dotar�a tre�� owej
episto�y, raczej przygl�da� si� pismu, ni� czyta�. Zaledwie pami�ta� o tre�ci
listu. Przed chwil�
zn�w od�y�y jego przypuszczenia. Zwr�ci� uwag� na ten szczeg�: �mam ma��onk� i
c�rk�.
Utkwi� w nieznajomym przenikliwy wzrok; s�dzia �ledczy nie spogl�da�by inaczej.
Niemal
przeszywa� swego go�cia wzrokiem i odpowiedzia� tylko:
- Prosz� powiedzie�, o co chodzi.
Nieznajomy wsun�� obie r�ce w kieszenie kamizelki, podni�s� g�ow� nie prostuj�c
plec�w i r�wnie� bada� Mariusza zielonym spojrzeniem swoich okular�w.
- Dobrze, panie baronie. Powiem, o co chodzi. Mog� odprzeda� panu pewn�
tajemnic�.
- Tajemnic�?
- Tajemnic�.
- Kt�ra mnie dotyczy?
- W pewnej mierze.
- C� to za tajemnica?
Mariusz s�uchaj�c przygl�da� si� coraz uwa�niej nieznajomemu.
- Zaczynam gratis - rzek� tamten. - Pan baron os�dzi, czy to co� interesuj�cego.
- Prosz� m�wi�.
- Panie baronie, pan ma w swoim domu z�odzieja i morderc�.
Mariusz zadr�a�.
- W moim domu? Nie - odrzek�.
Nieznajomy ze spokojem otar� �okciem kapelusz i ci�gn�� dalej:
- Morderc� i z�odzieja. Niech pan baron zwr�ci uwag�, �e nie m�wi� tu bynajmniej
o
wypadkach dawnych, przebrzmia�ych, minionych, kt�re przedawnienie mog�o zmaza�
wobec
prawa, a skrucha wobec Boga. M�wi� o wypadkach �wie�ych, niedawnych, o kt�rych
sprawiedliwo�� jeszcze nie wie. Id� dalej. Ot� cz�owiek ten wkrad� si� w pana
zaufanie,
prawie w pa�sk� rodzin�, pod fa�szywym nazwiskiem. Powiem panu jego nazwisko i
powiem
je za darmo.
- S�ucham.
- Nazywa si� Jan Valjean.
- Wiem o tym.
- Powiem panu r�wnie� za darmo, kim on jest.
- S�ucham.
- Dawnym galernikiem.
- Wiem o tym.
- Wie pan baron, odk�d mia�em mu zaszczyt to powiedzie�.
- Nie. Wiedzia�em o tym dawniej.
Ch�odny ton Mariusza, dwukrotna odpowied�: �Wiem o tym�, jego lakoniczno��, nie
zach�caj�ca do rozmowy, obudzi�y w nieznajomym g�uchy gniew. Ukradkiem rzuci� na
Mariusza w�ciek�e spojrzenie, kt�re natychmiast zgas�o. Jakkolwiek szybki by�
b�ysk owego
spojrzenia, nale�a�o ono jednak do spojrze�, kt�re - raz widziane - pami�ta si�
zawsze. Nie
usz�o ono uwagi Mariusza. Pewne p�omienie w oczach w�a�ciwe s� tylko niekt�rym
duszom;
�renica, to okienko my�li, zapala si� od takiej duszy. Okulary nie ukryj� nic.
Spr�bujcie
zakry� szyb� piek�o.
Nieznajomy m�wi� z u�miechem dalej:
- Nie pozwol� sobie zadawa� k�amu s�owom pana barona. W ka�dym razie musi pan
przyzna�, �e jestem dobrze poinformowany. Ale to, co powiem teraz, znane jest
tylko mnie.
Dotyczy to maj�tku pani baronowej. Niezwyk�a tajemnica. Panu baronowi proponuj�
j�
naprz�d. Jest do sprzedania. Tanio. Za dwadzie�cia tysi�cy frank�w.
- Znam t� tajemnic�, jak i wszystko inne - rzek� Mariusz.
Osobnik poczu�, �e musi troch� zni�y� cen�.
- Pan baron da dziesi�� tysi�cy, a powiem.
- Powtarzam, �e nie dowiem si� od pana nic nowego. Wiem, co pan chce powiedzie�.
We wzroku cz�owieka znowu mign�a b�yskawica. Zawo�a�:
- Przecie musz� dzi� zje�� obiad. To niezwyk�a tajemnica, powtarzam. Panie
baronie,
powiem, ju� m�wi�. Niech mi pan da dwadzie�cia frank�w.
Mariusz popatrzy� na niego badawczo.
- Znam t� pa�sk� niezwyk�� tajemnic�; zna�em nazwisko Jana Valjean tak samo, jak
znam pa�skie nazwisko.
- Moje nazwisko?
- Tak.
- To nic dziwnego, panie baronie. Mia�em honor podpisa� si� nim i powiedzie� je
panu: Th�nard.
- Dier.
- Co?
- Th�nardier.
- Kt� to taki?
W obliczu niebezpiecze�stwa je�ozwierz nastawia kolce, skarabeusz udaje
martwego,
stara gwardia formuje si� w czworobok; ten cz�owiek zacz�� si� �mia�.
Nast�pnie strzepn�� palcem jaki� py�ek z r�kawa surduta.
Mariusz m�wi� dalej:
- Jeste� pan r�wnie� robotnikiem Jondrette, aktorem Fabantou, poet� Genflot,
Hiszpanem don Alvarezem i wdow� Balizard.
- Jak� wdow�?
- I mia�e� pan szynk w Montfermeil.
- Szynk? Nigdy w �yciu!
- Powiadam panu, �e jeste� Th�nardier.
- Zaprzeczam temu.
- I �e jeste� �ajdak. Masz!
Mariusz wyci�gn�� z kieszeni banknot i rzuci� go w twarz Th�nardierowi.
- Dzi�kuj�. Przepraszam! Pi��set frank�w! O, panie baronie! Zaskoczony,
zdumiony,
chwyci� banknot, ogl�da� go i gi�� si� w uk�onach.
- Pi��set frank�w! - powtarza� zdumiony. I dorzuci� p�g�osem: - Grubsza flota!
I
nagle zawo�a�.
- Ano, to dobrze, pogadajmy bez ceregieli!
Z ma�pi� zwinno�ci� odrzuci� w ty� w�osy, zerwa� okulary, wyj�� z nosa dwa
pi�rka, o
kt�rych wspominali�my przed chwil� i o kt�rych by�a te� mowa na innych kartach
tej ksi��ki
i zdj�� swoj� twarz, jak si� zdejmuje kapelusz.
Oczy mu rozb�ys�y, ods�oni�o si� nier�wne, poorane i guzowate czo�o, ohydnie
zmarszczone u g�ry; nos zaostrzy� si� jak dzi�b i ukaza� si� okrutny i
przebieg�y profil
cz�owieka-drapie�cy.
- Pan baron jest nieomylny - rzek� czystym g�osem, z kt�rego znikn�� wszelki
�lad
nosowego akcentu. - Jestem Th�nardier.
I wyprostowa� pochylone plecy.
Th�nardier - on to bowiem by� w istocie - zdumia� si� niezmiernie, by�by si�
nawet
zmiesza�, gdyby to by�o dla niego mo�liwe. Przyszed� zaskoczy� Mariusza i sam
zosta�
zaskoczony. Za to upokorzenie zap�acono mu pi��set frank�w, pogodzi� si� wi�c z
nim;
niemniej jednak by� oszo�omiony.
Po raz pierwszy w �yciu widzia� barona Pontmercy i oto ten baron poznaje go mimo
przebrania i przenika na wskro�. I nie do��, �e wiedzia� wszystko o
Th�nardierze, ale zdaje si�
wiedzie� wszystko o Janie Valjean. Kim�e by� ten m�odzieniec, ten go�ow�s
prawie, tak
lodowato wynios�y i tak hojny, kt�ry zna� nazwiska ludzi - wszystkie ich
nazwiska - i otwiera�
im swoj� sakiewk�, kt�ry dr�czy� oszust�w jak s�dzia �ledczy i p�aci� im jak
prowincjusz?
Pami�tamy, �e Th�nardier, cho� by� niegdy� s�siadem Mariusza, nigdy go nie
widzia�,
co cz�sto si� zdarza w Pary�u - s�ysza� tylko od c�rek o jakim� bardzo ubogim
m�odzie�cu
imieniem Mariusz, kt�ry mieszka� w tym samym domu. Nie znaj�c go, napisa� kiedy�
do
niego wiadomy list. Ale nawet przez my�l mu nie przesz�o, aby ��czy� tamtego
Mariusza z
panem baronem Pontmercy.
Co do nazwiska Pontmercy, czytelnik przypomina sobie, �e na pobojowisku pod
Waterloo Th�nardier us�ysza� z niego jedynie dwie ostatnie sylaby, dla kt�rych
�ywi� t�
niewygas�� i s�uszn� pogard� nale�n� s�owom podzi�ki niczym nie popartym.
Przez swoj� c�rk�, Anzelm�, wys�an� na przeszpiegi za m�od� par�, kt�r� zauwa�y�
16
lutego, i dzi�ki w�asnym poszukiwaniom dowiedzia� si� wielu rzeczy i z g��bi
swoich mro-
k�w uda�o mu si� pochwyci� niejedn� tajemnicz� ni�. Je�eli nie odkry� przez
swoje zabiegi,
to w ka�dym razie odgad� na podstawie logicznego rozumowania, kim by� �w
cz�owiek, kt�-
rego pewnego dnia spotka� w G��wnym Kanale. Ustaliwszy osob�, �atwo ustali� jej
nazwisko.
Wiedzia�, �e pani� baronow� Pontmercy by�a Kozeta, ale w tej sprawie postanowi�
zachowa�
dyskrecj�. Sam dobrze nie wiedzia�, kim w�a�ciwie by�a Kozeta. Podejrzewa�
wprawdzie, �e
by�a nie�lubnym dzieckiem; historia Fantyny wydawa�a mu si� zawsze podejrzana.
Ale po co
o tym m�wi�? �eby sobie kaza� zap�aci� za milczenie? Mia� co� lepszego do
sprzedania, a
przynajmniej tak s�dzi�. A poza tym, wed�ug wszelkiego prawdopodobie�stwa,
gdyby, nie
przedstawiaj�c dowod�w, oznajmi� baronowi Pontmercy, �Pa�ska �ona jest
b�kartem�,
sko�czy�oby si� to kopniakiem w okolic� krzy�a.
Zdaniem Th�nardiera rozmowa z Mariuszem jeszcze si� nie zacz�a. Musia� wycofa�
si�, zastosowa� inn� taktyk�, porzuci� zaj�te stanowisko, zmieni� front;
istotnych plan�w
jeszcze nie popsu�, a mia� ju� pi��set frank�w w kieszeni. Mia� do powiedzenia
co� tak
rewelacyjnego, �e czu� si� silny nawet wobec tego barona Pontmercy, tak dobrze
poinformowanego i uzbrojonego. Dla ludzi z gatunku Th�nardiera ka�da rozmowa
jest utarcz-
k�. W rozmowie, kt�ra mia�a si� rozpocz��, jaka by�a jego sytuacja? Nie
wiedzia�, do kogo
m�wi, ale wiedzia�, o czym b�dzie m�wi�. Zrobi� w duchu po�pieszny przegl�d
swoich si� i
powiedziawszy: �Jestem Th�nardier� - czeka�.
Mariusz zamy�li� si�. A wi�c nareszcie mia� w r�ku Th�nardiera. Cz�owiek,
kt�rego
tak pragn�� odnale��, sta� przed nim. M�g� wype�ni� wreszcie polecenie
pu�kownika
Pontmercy. Czu� si� upokorzony, �e ten bohater zawdzi�cza co� temu bandycie i �e
weksel,
kt�ry ojciec przekaza� do sp�acenia zza grobu jemu, Mariuszowi, by� a� po dzi�
dzie� nie
wykupiony. W�r�d sprzecznych uczu�, jakie w nim budzi� Th�nardier, pomy�la�, �e
powinien
pom�ci� pu�kownika za to, i� mia� nieszcz�cie zosta� ocalonym przez takiego
�ajdaka. W
ka�dym razie by� zadowolony. M�g� wreszcie uwolni� cie� pu�kownika od tego
niegodnego
wierzyciela i wydawa�o mu si�, �e pami�� swojego ojca wydobywa z wi�zienia za
d�ugi.
Obok tego obowi�zku istnia� jeszcze drugi: wy�wietli� w miar� mo�no�ci
pochodzenie
maj�tku Kozety. Zdawa�o si�, �e w�a�nie nastr�cza si� po temu sposobno��. Mo�e
Th�nardier
wie co� o tym? Zbadanie tajemnicy tego cz�owieka mog�oby by� u�yteczne. Od tego
zacz��.
Th�nardier wsadzi� do kieszeni �grubsz� flot� i wpatrywa� si� w Mariusza
nieledwie
z czu�o�ci�.
Mariusz pierwszy przerwa� milczenie:
- Th�nardier, powiedzia�em wam wasze nazwisko. Czy chcecie, �ebym wam
powiedzia� teraz tajemnic�, kt�r� chcieli�cie mi wyjawi�? Ja te� zebra�em
informacje i
przekonacie si�, �e wiem wi�cej od was. Jan Valjean jest istotnie, jak
powiadacie, z�odziejem
i morderc�. Z�odziejem, bo okrad� bogatego przemys�owca, pana Madeleine, kt�rego
doprowadzi� do ruiny. Morderc� - bo zabi� inspektora policji Javerta.
- Nic nie rozumiem, panie baronie - rzek� Th�nardier.
- Zaraz wam wyt�umacz�. Pos�uchajcie. Oko�o roku 1822 �y� w departamencie Pas-
de-
Calais cz�owiek, nazwiskiem Madeleine, kt�ry dawniej mia� jakie� zatargi z
policj�, ale
wr�ci� ca�kowicie na drog� uczciwo�ci, przybrawszy nazwisko Madeleine. Sta� si�
on, w
ca�ym znaczeniu tego s�owa, cz�owiekiem sprawiedliwym. Rozbudowawszy przemys� -
fabryk� wyrob�w z czarnego szk�a - wzbogaci� ca�e miasto. Sam r�wnie� dorobi�
si� maj�tku,
ale przypadkowo, jakby od niechcenia. By� �ywicielem biednych, zak�ada�
szpitale, otwiera�
szko�y, odwiedza� chorych, wyposa�a� dziewcz�ta, pomaga� wdowom, adoptowa�
sieroty; by�
opiekunem ca�ej okolicy. Nie przyj�� orderu. Mianowano go merem. Pewien
zwolniony ga-
lernik zna� tajemnic� przest�pstwa, kt�re niegdy� pope�ni� ten cz�owiek,
zadenuncjowa� go,
spowodowa� jego aresztowanie, a potem, korzystaj�c z tego, przyjecha� do Pary�a
i podj�� na
sfa�szowany podpis w banku Laffitte'a - wiem to od samego kasjera - przesz�o p�
miliona
frank�w, stanowi�cych w�asno�� pana Madeleine. By�ym galernikiem, kt�ry okrad�
pana
Madeleine, jest Jan Valjean. Co do drugiej sprawy, to te� nic nowego od was si�
nie dowiem.
Jan Valjean zabi� inspektora Javert. Zastrzeli� go z pistoletu. A ja, we w�asnej
osobie, by�em
przy tym.
Th�nardier rzuci� Mariuszowi pe�ne wy�szo�ci spojrzenie cz�owieka, kt�ry,
poni�s�szy
pora�k�, znowu bierze g�r� nad przeciwnikiem i w jednej chwili odzyskuje ca�y
stracony
teren. Ale u�miech natychmiast powr�ci� na jego usta; triumf nad wy�ej
postawionym
przeciwnikiem zawsze powinien by� zaprawiony pochlebstwem i Th�nardier
powiedzia�
tylko:
- Panie baronie, b��dzimy po manowcach. Podkre�li� te s�owa wymownym gestem,
wprawiaj�c p�k brelok�w w ruch obrotowy.
- Co takiego? - zapyta� Mariusz. - Zaprzeczacie temu? To s� fakty!
- To s� przywidzenia. Zaufanie, kt�rym zaszczyca mnie pan baron, zmusza mnie do
powiedzenia tego. Prawda i sprawiedliwo�� przede wszystkim. Nie lubi�, gdy kto�
przy mnie
nies�usznie oskar�a ludzi. Panie baronie, Jan Valjean nie okrad� pana Madeleine
i Jan Valjean
nie zabi� Javerta.
- Dobre sobie! Jak to?
- Z dw�ch powod�w.
- Z jakich? M�wcie!
- Oto pierwszy: Jan Valjean nie okrad� pana Madeleine, poniewa� sam jest panem
Madeleine.
- Co to za bzdury?
- A oto drugi: Jan Valjean nie zabi� Javerta, bo tym, kto zabi� Javerta, jest
sam Javert.
- Co chcecie przez to powiedzie�?
- To, �e Javert pope�ni� samob�jstwo.
- Dowody! Prosz� o dowody! - zawo�a� Mariusz trac�c panowanie nad sob�.
Th�nardier powt�rzy�, skanduj�c s�owa, jak w antycznym heksametrze:
- Zw�o-ki a-genta po-licji, Javerta, zosta�y znalezione pod galarami ko�o mo-stu
Wymiany.
- Dowody.
Th�nardier wyci�gn�� z bocznej kieszeni du�� kopert� z szarego kartonu, kt�ra
zdawa�a si� zawiera� z�o�one arkusze papieru r�nej wielko�ci.
- Mam tu akta - rzek� ze spokojem, po czym doda�: - Panie baronie, w pa�skim
interesie chcia�em gruntownie zbada� Jana Valjean. M�wi�, �e Jan Valjean i
Madeleine to
jedna i ta sama osoba, m�wi�, �e zab�jc� Javerta jest nie kto inny, tylko sam
Javert, a skoro
tak m�wi�, mam na to dowody. I to nie pisane r�cznie - pismo mo�e budzi�
w�tpliwo�ci,
mo�e us�u�nie k�ama� - ale dowody drukowane.
M�wi�c to Th�nardier wyci�gn�� z koperty dwa numery dziennika, po��k�e, pomi�te
i
mocno przesi�kni�te zapachem tytoniu. Jeden z nich, podarty na zgi�ciach i
rozpadaj�cy si� w
kwadratowe strz�py, wydawa� si� znacznie starszy od drugiego.
- Dwa fakty, dwa dowody - zako�czy� Th�nardier, podaj�c Mariuszowi oba roz�o�one
dzienniki.
Czytelnik zna dobrze te dzienniki. Jeden, �w stary numer �Bia�ego Sztandaru� z
dnia
25 lipca 1823 roku, z kt�rego tekstem czytelnik zapozna� si� na stronie 423
pierwszego tomu
tej ksi�gi, ustala� to�samo�� pana Madeleine z Janem Valjean. Drugi, �Monitor� z
15 czerwca
1832 roku, stwierdza� samob�jstwo Javerta, dodaj�c, �e z ustnego raportu,
z�o�onego przez
niego prefektowi policji, wynika, i� wzi�ty do niewoli na barykadzie przy ulicy
Konopnej,
zawdzi�cza� �ycie wielkoduszno�ci jednego z powsta�c�w, kt�ry zamiast go zabi�
wystrzeli�
z pistoletu w powietrze.
Mariusz czyta�. Prawdziwo�� tych rewelacji by�a oczywista, data by�a pewna,
dow�d
nieodparty, te dzienniki nie zosta�y wydrukowane umy�lnie na poparcie s��w
Th�nardiera;
notatk� w �Monitorze� nades�a�a drog� administracyjn� prefektura policji.
Mariusz nie m�g�
w�tpi�. Informacje kasjera by�y b��dne. On sam pomyli� si�. Jan Valjean, nagle
wyolbrzymiony, wynurza� si� z mglistego ob�oku. Mariusz nie m�g� powstrzyma�
okrzyku
rado�ci.
- A wi�c ten nieszcz�nik jest cz�owiekiem godnym podziwu! Ca�y ten maj�tek
istotnie nale�y do niego! To Madeleine, opatrzno�� Montreuil i jego okolicy! To
Jan Valjean -
zbawca Javerta! Bohater! �wi�ty!
- Ani �wi�ty, ani bohater - odrzek� Th�nardier. - To morderca i z�odziej.
I dorzuci� tonem cz�owieka, kt�ry zaczyna zdobywa� przewag�:
- Uspok�jmy si�!
Z�odziej, morderca - te s�owa, kt�re Mariusz uwa�a� ju� za wykre�lone, powraca�y
zn�w i spad�y na niego jak strumie� zimnej wody.
- Znowu to samo! - rzek�.
- Zawsze to samo - odpar� Th�nardier. - Jan Valjean nie okrad� Madeleine'a, ale
jest
z�odziejem. Nie zabi� Javerta, ale jest morderc�.
- Czy m�wicie mo�e - wtr�ci� Mariusz - o owej nieszcz�snej kradzie�y sprzed
czterdziestu laty, odpokutowanej, jak to zreszt� wynika nawet z tych dziennik�w,
ca�ym
�yciem, pe�nym skruchy, samozaparcia i cnoty?
- M�wi� o morderstwie i kradzie�y, panie baronie. I powtarzam, �e m�wi� o
wydarzeniach zupe�nie �wie�ych. To, co mam panu wyjawi�, nie jest znane nikomu
na
�wiecie. Prawdziwa rewelacja. I mo�e dzi�ki niej znajdzie pan �r�d�o fortuny,
kt�r� Jan
Valjean tak zr�cznie ofiarowa� pani baronowej. Powiadam: zr�cznie, bo dzi�ki
takiej
darowi�nie w�lizn�� si� do czcigodnego domu, dzieli� jego dobrobyt, a
r�wnocze�nie ukry�
swoj� zbrodni�, korzysta� z owoc�w swojej kradzie�y, zatai� prawdziwe nazwisko i
stworzy�
sobie rodzin� - to rzeczywi�cie wcale sprytny pomys�.
- Tu m�g�bym przerwa� - wtr�ci� Mariusz - ale m�wcie dalej.
- Panie baronie, powiem wszystko, zdaj�c si� w kwestii wynagrodzenia na
wspania�omy�lno�� pana barona. Tajemnica warta jest g�ry z�ota. Pan mi powie:
�Czemu nie
zwracasz si� z tym do Jana Valjean?� Dla bardzo prostej przyczyny: wiem, �e
wyzby� si�
ca�ego maj�tku i wyzby� na rzecz pa�stwa; uwa�am, �e niezwykle sprytnie to sobie
wykombinowa�; ale poniewa� nie ma ani grosza, pokaza�by mi fig�, a ja potrzebuj�
pieni�dzy
na podr� do Joyi, wi�c wola�em zwr�ci� si� do pana, kt�ry ma wszystko, ni� do
niego, kt�ry
nie ma nic. Jestem nieco zm�czony, pan pozwoli, �e usi�d�.
Mariusz usiad� i ruchem r�ki wskaza� mu krzes�o.
Th�nardier rozsiad� si� na wy�cie�anym krze�le, wzi�� oba dzienniki, w�o�y� je z
powrotem do koperty i, prztykn�wszy paznokciem w numer �Bia�ego Sztandaru�
mrukn��:
�Niema�om si� nabiedzi�, nim to dosta�em!� Po czym za�o�y� nog� na nog�, opar�
si� o por�cz
krzes�a, przybieraj�c postaw� cz�owieka, kt�ry jest pewny swego, i rozpocz��
przemow�
tonem powa�nym, k�ad�c nacisk na ka�de s�owo:
- Panie baronie, dnia 6 czerwca 1832 roku, mniej wi�cej rok temu, podczas
rozruch�w,
pewien cz�owiek znajdowa� si� w G��wnym Kanale, w miejscu gdzie kana� dochodzi
do
Sekwany, mi�dzy mostem Inwalid�w a mostem Jeny.
Mariusz gwa�townie przysun�� si� z krzes�em do Th�nardiera.
Th�nardier zauwa�y� jego ruch i ci�gn�� dalej z powolno�ci� m�wcy, kt�ry wie, �e
trzyma s�uchacza w napi�ciu, i czuje, jak jego s�owa poruszaj� przeciwnika.
- Ten osobnik, zmuszony ukrywa� si� - z powod�w zreszt� zupe�nie obcych polityce
-
obra� kana� za swoje mieszkanie i mia� do niego klucz. Dzia�o si� to, powtarzam,
6 czerwca
ko�o �smej wiecz�r. Cz�owiek �w pos�ysza� nagle szmer w kanale. Bardzo
zdziwiony,
przyczai� si� i czeka�. By� to odg�os krok�w; kto� szed� w ciemno�ciach w jego
kierunku.
Dziwna rzecz, okazuje si�, �e opr�cz niego by� w kanale jeszcze kto�. Krata
zamykaj�ca
wyj�cie znajdowa�a si� niedaleko. Wpada�o przez ni� troch� �wiat�a, kt�re
pozwoli�o mu
rozpozna� przybysza i zobaczy�; �e niesie co� na grzbiecie. Posuwa� si�,
przygarbiony.
Cz�owiek, kt�ry szed� pochylony, by� dawnym galernikiem; to za�, co d�wiga� na
plecach, to
by� trup. Mo�na powiedzie�, �e zosta� przy�apany na gor�cym uczynku. Co do
kradzie�y, to
rozumie si� ona sama przez si�; nikt nie zabija cz�owieka za darmo. Dawny
galernik
zamierza� wrzuci� trupa do rzeki. Nale�y podkre�li� jeszcze jeden szczeg�:
zanim ten
cz�owiek, kt�ry szed� kana�em z daleka, dotar� do wyj�cia, napotka� na swej
drodze straszliw�
zapadlin�, gdzie m�g�by utopi� trupa, ale nast�pnego dnia robotnicy pracuj�cy
przy naprawie
tej zapadliny znale�liby zamordowanego cz�owieka, a tego morderca wcale sobie
nie �yczy�.
Wola� przej�� przez trz�sawisko i musia� przy tym pokona� straszliwe trudno�ci.
Trudno
bardziej ryzykowa� �ycie! Nie pojmuj�, jak wyszed� stamt�d �ywy.
Krzes�o Mariusza przysun�o si� jeszcze bli�ej. Th�nardier skorzysta� z tego,
aby
odetchn�� g��boko, i ci�gn�� dalej:
- Panie baronie, kana� - to nie Pole Marsowe. Brak tam wszystkiego, nawet
miejsca.
Kiedy dwaj ludzie tam si� znajd�, musz� si� spotka�. Tak te� si� w�a�nie sta�o.
Sta�y
mieszkaniec i przechodzie� byli zmuszeni - cho� niech�tnie - powiedzie� sobie
�dzie�
dobry�. Przechodzie� powiedzia� do mieszka�ca kana�u: �Widzisz, co nios� na
grzbiecie.
Musz� wyj��, potrzebny mi jest klucz. Daj mi go�. Galernik by� cz�owiekiem
niepospolitej
si�y. Nie spos�b by�o odm�wi�. Jednak�e w�a�ciciel klucza wda� si� w
pertraktacje po to
tylko, aby zyska� na czasie. Obejrza� zabitego, ale tylko to zdo�a� zobaczy�, �e
by� to m�o-
dzieniec przyzwoicie ubrany, wygl�daj�cy na bogatego i ca�y zbroczony krwi�.
Rozmawiaj�c
uda�o mu si� oderwa� kawa�ek po�y z surduta zamordowanego, tak �e morderca tego
nie spo-
strzeg�. Dow�d rzeczowy, pan rozumie. W ten spos�b m�g� kiedy� wpa�� na trop i
dowie��
winy przest�pcy. W�o�y� ten dow�d rzeczowy do kieszeni. Potem otworzy� krat�
przy
wyj�ciu, wypu�ci� cz�owieka razem z jego k�opotliwym ci�arem, zamkn�� krat� i
umkn��, nie
maj�c najmniejszej ochoty zosta� wmieszany w t� awantur�, a nade wszystko nie
chc�c
patrze�, jak zab�jca b�dzie wrzuca� zabitego do rzeki. Pan baron teraz wszystko
rozumie.
Cz�owiekiem, kt�ry ni�s� trupa, jest Jan Valjean; posiadacz klucza rozmawia w
tej chwili z
panem; a kawa�ek surduta...
Th�nardier doko�czy� zdanie, wyci�gaj�c z kieszeni i rozpo�cieraj�c w dw�ch
palcach
na wysoko�ci oczu strz�p czarnego sukna, pokryty g�sto ciemnymi plamami.
Mariusz zerwa� si� blady, bez tchu, z oczyma utkwionymi w ten kawa�ek czarnego
sukna i bez s�owa, nie spuszczaj�c wzroku z tej szmaty, cofa� si� ku �cianie.
Wyci�gn�� w ty�
praw� r�k� i szuka� ni� po omacku klucza, kt�ry tkwi� w zamku szafy stoj�cej
przy kominku.
Namaca� klucz, otworzy� szaf�, nie patrz�c wsun�� do niej r�k�, a jego
rozszerzone �renice nie
odrywa�y si� od kawa�ka sukna, kt�ry Th�nardier trzyma�, rozwini�ty.
Th�nardier m�wi� dalej:
- Panie baronie, mam powa�ne podstawy, aby s�dzi�, �e �w zamordowany
m�odzieniec, kt�rego Jan Valjean wci�gn�� w zasadzk�, by� bogatym cudzoziemcem i
mia�
przy sobie ogromn� sum� pieni�dzy.
- Tym m�odzie�cem by�em ja, a oto masz surdut! - krzykn�� Mariusz i rzuci� na
pod�og� stary czarny surdut, pokryty plamami krwi.
Wyrwawszy z r�k Th�nardiera kawa�ek sukna, przykucn�� i przy�o�y� go do po�y
surduta. Brzegi rozdarcia pasowa�y do siebie najdok�adniej; oddarty kawa�ek
uzupe�nia�
surdut. Th�nardier os�upia�. Pomy�la� sobie tylko: �Wpad�em!�
Mariusz wsta�, rozdygotany, zrozpaczony, promieniej�cy.
Poszpera� w kieszeni, ruszy� z w�ciek�o�ci� na Th�nardiera, wymachuj�c mu przed
sam� twarz� pi�ci� pe�n� pi��set- i tysi�cfrankowych banknot�w.
- Jeste� nikczemnik, k�amca, oszczerca i zbrodniarz! Przyszed�e� oskar�y� tego
cz�owieka, a uniewinni�e� go; chcia�e� go zgubi�, a zdo�a�e� tylko okry� go
chwa��. To ty
jeste� z�odziej! To ty jeste� morderca! Widzia�em ci�, Th�nardier-Jondrette, w
ruderze na
Bulwarze Szpitalnym. Wiem o tobie tyle, �e gdybym chcia�, m�g�bym ci� pos�a� na
galery
albo jeszcze dalej. Masz, bierz tysi�c frank�w, ty nicponiu!
I rzuci� Th�nardierowi banknot tysi�cfrankowy.
- A, Jondrette-Th�nardier, pod�y �otrze! Niech ci to pos�u�y za nauczk�,
kramarzu
tajemnic, frymarcz�cy sekretami n�dzniku! Bierz te pi��set frank�w i precz st�d!
Waterloo
ci� os�ania.
- Waterloo? - wybe�kota� Th�nardier pakuj�c do kieszeni pi��set frank�w razem z
banknotem tysi�cfrankowym.
- Tak jest, zb�ju! Ocali�e� tam �ycie pu�kownikowi...
- Genera�owi - poprawi� Th�nardier unosz�c g�ow�.
- Pu�kownikowi! - krzykn�� z gniewem Mariusz. - Za genera�a nie da�bym ci i p�
szel�ga. I masz czelno�� przychodzi� tutaj w tak pod�ych zamiarach! Powiedzia�em
ci, �e�
pope�ni� wszelkie zbrodnie. Precz! Wyno� si�! �ycz� ci szcz�cia. Ach, potworze!
Masz tu
jeszcze trzy tysi�ce frank�w. Bierz! Jutro wyjedziesz do Ameryki razem z c�rk�,
bo twoja
�ona nie �yje, wstr�tny k�amco! Dopilnuj� twojego wyjazdu, �otrze, i wyp�ac� ci
tego dnia
dwadzie�cia tysi�cy frank�w. Jed�, niech ci� gdzie indziej powiesz�!
- Panie baronie - odrzek� Th�nardier, k�aniaj�c si� a� do ziemi. - Dozgonna
wdzi�czno��.
I wyszed�, nic nie rozumiej�c, og�upia�y i zachwycony s�odkim ci�arem work�w ze
z�otem i tych piorun�w, co spada�y na jego g�ow� w postaci banknot�w.
Rzeczywi�cie, czu� si� jak ra�ony gromem, a r�wnocze�nie zadowolony; by�by
bardzo
zmartwiony, gdyby przed takimi piorunami chroni� go piorunochron.
Sko�czmy od razu z tym cz�owiekiem. W dwa dni po wydarzeniach, kt�re opisujemy,
dzi�ki staraniom Mariusza, Th�nardier wraz ze swoj� c�rk� Anzelma wyjecha� pod
fa�szy-
wym nazwiskiem do Ameryki, zaopatrzony w czek p�atny w Nowym Jorku. Ale n�dza
moralna Th�nardiera, tego wykoleje�ca bur�uazji, by�a nieuleczalna; pozosta� w
Ameryce
tym, czym by� w Europie. Dotkni�cie z�ego cz�owieka wystarczy nieraz, aby zepsu�
dobry
uczynek i wykorzysta� go do z�ych cel�w. Th�nardier obr�ci� pieni�dze Mariusza
na handel
Murzynami.
Kiedy Th�nardier wyszed�, Mariusz pobieg� do ogrodu, gdzie Kozeta przechadza�a
si�
jeszcze.
- Kozeto! Kozeto! - wo�a�. - Chod�! Chod� pr�dko! Jedziemy! Baskijczyk, wo�aj
doro�k�! Kozeto! Ach, m�j Bo�e! To on ocali� mi �ycie! Nie tra�my ani chwili!
Bierz sw�j
szal.
Kozeta pomy�la�a, �e oszala�, i zrobi�a to, co jej kaza�. Mariuszowi brak by�o
tchu,
przyciska� r�k� serce, jakby chcia� st�umi� jego bicie. Chodzi� wielkimi krokami
tam i z
powrotem, ca�owa� Kozet� i powtarza�:
- Ach, Kozeto, nieszcz�sny ze mnie cz�owiek!
Traci� g�ow�. Zacz�� dostrzega� w Janie Valjean co� wielkiego i pos�pnego.
Objawia�a
mu si� niezwyk�a cnota, wznios�a i cicha, pokorna w swojej wielko�ci. Galernik
przemienia�
si� w Chrystusa. Cud ten ol�ni� Mariusza. Nie zdawa� sobie jasno sprawy z tego,
co widzi, ale
odczuwa� wielko�� tego zjawiska.
Po chwili doro�ka stan�a przed bram�.
Mariusz pom�g� wsi��� Kozecie i sam wskoczy� do �rodka.
- Ulica Cz�owieka Zbrojnego, numer si�dmy - rzek� do wo�nicy.
Doro�ka ruszy�a.
- Ach, jak to dobrze! - odezwa�a si� Kozeta. - Jedziemy na ulic� Cz�owieka
Zbrojnego.
Nie �mia�am ju� wspomina� ci o tym. Odwiedzimy pana Jana.
- Twojego ojca, Kozeto, twojego ojca, bardziej ni� kiedykolwiek. Kozeto, teraz
domy�lam si� wszystkiego. M�wi�a� mi, �e nie otrzyma�a� listu, kt�ry ci pos�a�em
przez
Gavroche'a. Musia� si� dosta� do jego r�k. Kozeto, on poszed� na barykad�, �eby
mnie ocali�;
a poniewa� tak� ma natur�, �e post�puje jak anio�, wi�c przy sposobno�ci ocali�
tak�e i
innych; uratowa� Javerta. Wyci�gn�� mnie z tej otch�ani, aby odda� tobie. Ni�s�
mnie na
plecach w tych straszliwych kana�ach. Ach, jestem potworem niewdzi�czno�ci!
Kozeto, on by� twoj� opatrzno�ci�, a potem sta� si� moj�. Wyobra� sobie, �e tam
by�a
olbrzymia zapadlina, gdzie mo�na si� by�o utopi� sto razy w b�ocie! On mnie
przeni�s� przez
ni�, Kozeto! By�em zemdlony, nic nie widzia�em, nic nie s�ysza�em, nie
wiedzia�em, co si� ze
mn� dzia�o. Zabierzemy go do siebie, we�miemy go, czy chce, czy nie chce, ju�
nigdy nie
rozstanie si� z nami. Oby tylko by� w domu! Oby�my go zastali! Do ko�ca �ycia
b�d� go
czci�. Tak, Kozeto, to pewno by�o tak, Gavroche jemu musia� odda� list. Wszystko
si�
wyja�nia. Rozumiesz.
Kozeta nie rozumia�a ani s�owa.
- Masz s�uszno�� - odrzek�a.
Doro�ka jecha�a szybko.
V
Noc, za kt�r� jest dzie�
Us�yszawszy pukanie do drzwi, Jan Valjean odwr�ci� si�. - Prosz� - rzek� s�abym
g�osem. Drzwi otworzy�y si�. Kozeta i Mariusz stan�li w progu. Kozeta wbieg�a do
pokoju.
Mariusz zatrzyma� si� na progu, oparty o futryn� drzwi.
- Kozeta! - szepn�� Jan Valjean i wyprostowa� si� na krze�le, wyci�gaj�c dr��ce
ramiona, zdumiony, trupio blady, wyn�dznia�y, z oczyma pe�nymi bezgranicznej
rado�ci.
Kozeta d�awi�c si� ze wzruszenia, pad�a mu w obj�cia.
- Ojcze! - zawo�a�a.
Jan Valjean, wstrz��ni�ty, j�ka�:
- Kozeto! To ona! To pani! To ty! Ach, m�j Bo�e!
I obj�ty jej u�ciskiem zawo�a�:
- To ty! Ty tutaj! Wi�c mi przebaczasz!
Mariusz spu�ci� powieki, aby powstrzyma� cisn�ce si� �zy, post�pi� jeden krok i
wyszepta�, �ciskaj�c konwulsyjnie usta, kt�re mu drga�y od t�umionego �kania:
- Ojcze!
- I pan tutaj! Wi�c pan te� mi przebacza? Mariusz nie m�g� znale�� s��w. Jan
Valjean
doda�:
- Dzi�kuj�.
Kozeta zdj�a szal i rzuci�a kapelusz na ��ko:
- Przeszkadza mi! - rzek�a.
I usiad�szy na kolanach starca, prze�licznym ruchem odgarn�a jego siwe w�osy i
uca�owa�a go w czo�o.
Jan Valjean nie opiera� si�, oszo�omiony.
Kozeta pie�ci�a go z podw�jn� czu�o�ci�, jakby chcia�a sp�aci� d�ug Mariusza,
cho�
w�a�ciwie z niczego nie zdawa�a sobie sprawy.
Jan Valjean wyj�ka�:
- Jaki ja jestem niem�dry! My�la�em, �e ju� jej nigdy nie zobacz� Niech pan
sobie
wyobrazi, panie Pontmercy, �e w�a�nie w tej chwili, kiedy�cie weszli, m�wi�em
sobie:
�Wszystko sko�czone�. Oto jej sukienka; nieszcz�sny ze mnie cz�owiek, ju� nigdy
nie
zobacz� Kozety, tak sobie m�wi�em, kiedy�cie wchodzili na schody. By�em g�upi!
Jak to
mo�na zg�upie�! Zapomnia�em, �e Pan B�g istnieje. A Pan B�g powiedzia�: �C� to,
g�uptasie, my�lisz, �e ci� opuszcz�? Nie, nie, tak nie b�dzie. Stary
biedaczysko, pragnie
zobaczy� swego anio�a i anio� przychodzi�. I biedaczysko zn�w widzi swoj�
Kozet�, swoj�
ma�� Kozet�! O, jak�e by�em nieszcz�liwy!
Przez chwil� nie m�g� m�wi�, potem ci�gn�� dalej:
- Naprawd�, musia�em widywa� Kozet� od czasu do czasu, cho�by przez ma��
chwilk�. I serce musi si� czym� pokrzepi�. Ale dobrze wiedzia�em, �e jestem
zbyteczny.
T�umaczy�em sobie: oni ciebie nie potrzebuj�, sied� w swoim k�cie, nie mo�esz
przesiadywa�
u nich bez ko�ca. Ach, Bogu dzi�ki, widz� j� znowu. Wiesz, Kozeto, masz bardzo
pi�knego
m�a. O, jaki �adny, haftowany ko�nierzyk w�o�y�a�. Podoba mi si� ten wz�r,
pewno m�� ci
go wybra�, prawda? P�niej powinna� ubiera� si� w kaszmiry. Panie Pontmercy,
niech pan
pozwoli mi m�wi� jej po imieniu. To ju� nie potrwa d�ugo.
- Jaki� ty niedobry, �e� nas tak porzuci� - m�wi�a Kozeta. - Gdzie ojciec by�?
Dlaczego
wyje�d�a�e� na tak d�ugo? Dawniej twoje podr�e trwa�y najwy�ej trzy albo cztery
dni. Posy-
�a�am Nikolet�, zawsze wraca�a z t� sam� odpowiedzi�: �Nie ma go�. Kiedy
wr�ci�e�, ojcze?
Czemu nas nie zawiadomi�e�? Bardzo jeste� zmieniony. O, ty niedobry ojcze,
chorowa�e�, a
my�my o tym nie wiedzieli. Mariuszu, dotknij jego r�ki, jaka zimna.
- Wi�c i pan przyszed�, panie Pontmercy! Przebacza mi pan! - powt�rzy� Jan
Valjean.
Na te s�owa, wym�wione po raz drugi, wszystkie uczucia, kt�re wzbiera�y w sercu
Mariusza przerwa�y tam�. Mariusz wybuchn��:
- Kozeto, czy s�yszysz, co on m�wi? Prosi mnie o przebaczenie! A czy wiesz, co
on
dla mnie zrobi�, Kozeto? Ocali� mi �ycie. Wi�cej! Da� mi ciebie! A kiedy mnie
ocali�, kiedy
da� mi ciebie, co zrobi�? Po�wi�ci� w�asne szcz�cie. Oto cz�owiek. I mnie,
mnie,
niewdzi�cznikowi bez serca, bez pami�ci, mnie, winnemu, on m�wi: �Dzi�kuj�!�
Kozeto,
gdybym reszt� �ycia przekl�cza� u st�p tego cz�owieka, i tak by�oby za ma�o.
Poszed� na
barykad�, przeszed� przez kana�, przeszed� przez ogie� i przez t� kloak� dla
mnie i dla ciebie,
Kozeto! Wyrwa� mnie �mierci, odsun�� j� ode mnie, sam si� na ni� nara�a�.
Najwy�sza
odwaga, wszelkie cnoty, bohaterstwo i �wi�to�� - wszystko jest w tym cz�owieku.
Tak,
Kozeto! Ten cz�owiek jest anio�em!
- Cicho, cicho - szepn�� Jan Valjean. - Po co o tym m�wi�?
- Ale dlaczego - zawo�a� Mariusz z gniewem pe�nym g��bokiej czci - dlaczego pan
sam nic o tym nie powiedzia�? I pan r�wnie� zawini�. Ratowa� �ycie innym ludziom
i kry� si�
z tym, co wi�cej, pod pozorem wyznania prawdy oczernia� si� - to okropne.
- Powiedzia�em prawd� - rzek� Jan Valjean.
- Nie! - odpar� Mariusz. - Prawda, to ca�a prawda, a pan jej nie powiedzia�.
Dlaczego
pan nie powiedzia�, �e pan by� panem Madeleine? �e ocali� pan Javerta. �e
uratowa� mi pan
�ycie?
- My�la�em tak, jak pan wtedy. Uwa�a�em, �e pan ma s�uszno��. Powinieniem by�
odej��. Gdyby pan wiedzia� o tej przeprawie przez kana�, zatrzyma�by pan mnie u
siebie.
Musia�em milcze�. Wyjawienie prawdy by�oby przeszkod�.
- Jak� przeszkod�? Komu przeszkod�? - zawo�a� Mariusz. - Czy pan s�dzi, �e go tu
zostawimy? Zabieramy pana. M�j Bo�e, pomy�le�, �e tylko przypadkiem dowiedzia�em
si�
wszystkiego. Zabieramy pana! Nale�y pan do nas. Jeste� jej i moim ojcem. Ani
jednego dnia
wi�cej nie sp�dzisz w tym okropnym domu. Nie wyobra�aj sobie nawet, �e b�dziesz
tu
jeszcze jutro.
- Jutro - rzek� Jan Valjean - nie b�d� ju� tutaj, ale nie b�d� te� i u was.
- Co to znaczy? - zapyta� Mariusz. - Nie pozwalamy na �adne podr�e. Nie
opu�cisz
nas. Nale�ysz do nas i nigdy si� nie rozstaniemy.
- Tym razem nic ci, ojcze, nie pomo�e - doda�a Kozeta. - Doro�ka czeka na dole.
Porywam ci�! A je�eli b�dzie trzeba, u�yj� si�y!
I �miej�c si�, udawa�a, �e bierze starca na r�ce.
- Pok�j czeka ci�gle na ojca - m�wi�a. - �eby� wiedzia�, jaki �liczny jest teraz
nasz
ogr�d. Azalie doskonale si� przyj�y. Alejki s� wysypane rzecznym piaskiem; s�
tam ma�e,
fioletowe muszelki. B�dzie ojciec zajada� moje truskawki, sama je podlewam. I
nie b�dzie ju�
�adnej pani, �adnego pana Jana, �yjemy w republice i wszyscy m�wimy sobie �ty�,
prawda,
Mariuszu? Program zosta� zmieniony. Wiesz, ojcze, jakie mia�am zmartwienie? W
szczelinie
muru uwi� sobie gniazdko rudzik i wstr�tne kocisko zjad�o go. Mojego biednego,
�licznego
rudzika, kt�ry wysuwa� �epek z gniazdka i patrzy� na mnie! Okropnie si�
sp�aka�am. By�abym
zat�uk�a tego kota! Ale od dzi� nikt ju� nie p�acze! Wszyscy si� �miej�, wszyscy
s� szcz�liwi.
Jedziesz z nami. Dziadek bardzo si� ucieszy. Dostaniesz, ojcze, grz�dk� w
ogrodzie, b�dziesz
j� uprawia� i zobaczymy, czy twoje truskawki b�d� r�wnie pi�kne jak moje. B�d�
robi�a
wszystko, co zechcesz, a ty b�dziesz mi pos�uszny!
Jan Valjean s�ucha� jej, nie s�ysz�c. Dociera�a do niego raczej melodia jej
g�osu ni�
znaczenie s��w. Wielkie �zy, te ciemne per�y duszy, wzbiera�y mu powoli pod
powiek�.
Szepn��:
- Ona jest tutaj; to dow�d, �e B�g jest dobry.
- Ojcze - rzek�a Kozeta.
Jan Valjean m�wi� dalej:
- Tak, to prawda, mi�o by�oby �y� razem. Tyle ptak�w gnie�dzi si� tam na
drzewach.
Chodzi�bym z Kozeta na przechadzk�. Ach, nale�a�bym do ludzi, kt�rzy �yj�, m�wi�
sobie
�dzie� dobry�, nawo�uj� si� w ogrodzie - jakie� to s�odkie �ycie. Widzieliby�my
si� od
samego rana, ka�de z nas uprawia�oby sw�j zagonek w ogr�dku. Ona dawa�aby mi
swoje
truskawki i zrywa�aby moje r�e. Pi�knie by by�o. Tylko �e...
Przerwa� i doda� cicho:
- Szkoda.
�za nie spad�a, zatrzyma�a si� pod powiek�, Jan Valjean zast�pi� j� u�miechem.
Kozeta uj�a w swoje obie d�onie r�ce starca.
- M�j Bo�e - zawo�a�a - ojciec ma coraz zimniejsze r�ce. Czy jeste� chory? Czy
cierpisz?
- Nie - odrzek� Jan Valjean. - Czuj� si� bardzo dobrze, tylko �e... Urwa�.
- Tylko �e co?
- Za chwil� umr�.
Kozeta i Mariusz zadr�eli.
- Umrzesz? - zawo�a� Mariusz.
- Tak, ale to nic - odpowiedzia� Jan Valjean.
Odetchn��, u�miechn�� si� i m�wi� dalej:
- M�wi�a� do mnie, Kozeto, m�w dalej, m�w, wi�c tw�j ma�y rudzik nie �yje? M�w,
niech s�ysz� tw�j g�os!
Mariusz skamienia�y patrzy� na starca. Kozeta krzykn�a rozdzieraj�cym g�osem:
- Ojcze! Kochany ojcze! Ty nie umrzesz! B�dziesz �y�! Chc�, �eby� �y�, czy
s�yszysz?
Jan Valjean podni�s� g�ow�, patrz�c na ni� z uwielbieniem.
- O tak! Zabro� mi umiera�! Kto wie, mo�e ci� us�ucham. Umiera�em ju�, kiedy�cie
przyszli, ale wasze przyj�cie zatrzyma�o mnie, czu�em, �e wracam do �ycia.
- Jeste� pe�en si� i �ycia, ojcze! - zawo�a� Mariusz. - Czy wyobra�asz sobie, �e
tak si�
umiera? Mia�e� zmartwienia, ale ju� si� sko�czy�y. Teraz ja b�agam ci�, b�agam
ci� na
kolanach, �eby� mi wybaczy�. B�dziesz �y� razem z nami i b�dziesz �y� d�ugo!
Zabieramy
ci�! Odt�d oboje b�dziemy my�leli tylko o twoim szcz�ciu!
- A widzisz, ojcze - wtr�ci�a zalana �zami Kozeta - Mariusz powiada, �e nie
umrzesz.
Jan Valjean ci�gle si� u�miecha�.
- Cho�by pan zabra� mnie do swojego domu, panie Pontmercy, czy� przestan� by�
tym, kim jestem? Nie. B�g my�la� tak jak pan i ja i nie zmieni� zdania;
powinienem odej��.
�mier� wszystko u�o�y. B�g lepiej od nas wie, co nam potrzeba. B�d�cie
szcz�liwi, niech
pan zostanie z Kozet�, niech m�odo�� po�lubia poranek, niech doko�a was, moje
dzieci, b�d�
bzy i s�owiki, niech �ycie �ciele si� przed wami jak pi�kna ��ka w s�o�cu, niech
wszystkie
uroki niebios wype�ni� wam dusz�, a ja, ju� do niczego niezdatny, umr�. Tak na
pewno
b�dzie dobrze. B�d�my rozs�dni, nic ju� si� nie da zrobi�, czuj� wyra�nie, �e
koniec si�
zbli�a. Przed godzin� zemdla�em, a w nocy wypi�em ten ca�y dzbanek wody. Jaki
tw�j m��
jest dobry, Kozeto. Lepiej ci z nim ni� ze mn�.
Jaki� szmer rozleg� si� przy drzwiach. Wszed� lekarz.
- Witaj i �egnaj doktorze - rzek� Jan Valjean. - Przysz�y moje drogie dzieci.
Mariusz podszed� do lekarza i zapyta� tylko:
- Panie doktorze?... - ale w tych dw�ch s�owach mie�ci�o si� wszystko.
Lekarz odpowiedzia� mu wymownym spojrzeniem.
- �e nam si� co� nie podoba - rzek� Jan Valjean - to jeszcze nie pow�d, �eby by�
niewdzi�cznym wobec Boga.
Zapad�a cisza. Wszystkim �cisn�y si� serca.
Jan Valjean zwr�ci� si� w stron� Kozety. Zacz�� si� w ni� wpatrywa�, jakby
pragn��
unie�� jej obraz ze sob� na wieczno��. W g��bokich mrokach, w kt�re ju� zst�pi�,
zdolny by�
jeszcze do ekstazy na widok Kozety. Odblask jej s�odkiej twarzy opromieni� jego
blade
oblicze. Gr�b miewa swoje ol�nienia.
Lekarz zbada� mu puls.
- Ach, wi�c to wy byli�cie mu potrzebni! - szepn�� spogl�daj�c na Mariusza i
Kozet�.
I nachylaj�c si� szepn�� Mariuszowi do ucha:
- Za p�no.
Jan Valjean, nie odrywaj�c prawie oczu od Kozety, rzuci� Mariuszowi i lekarzowi
pogodne spojrzenie. Z ust jego pad�y niewyra�ne, ledwo dos�yszalne s�owa:
- Umiera� - to nic; straszne jest nie �y�.
Nagle podni�s� si�. Takie przyp�ywy si�y s� czasem oznak� agonii. Pewnym krokiem
podszed� do �ciany, odsun�� Mariusza i lekarza, kt�rzy chcieli mu pom�c, zdj�� z
gwo�dzia
ma�y miedziany krucyfiks, wr�ci� na swoje miejsce ze swobod� ruch�w zdrowego
cz�owieka i
k�ad�c krucyfiks na stole rzek� mocnym g�osem:
- Oto wielki m�czennik.
Potem zgarbi� si�, g�owa zachwia�a mu si� bezw�adnie, jakby ogarn�o go
oszo�omienie grobu, a palce obu r�k le��cych na kolanach wpi�y si� w sukno
spodni.
Kozeta podtrzymywa�a go za ramiona i �ka�a, daremnie usi�uj�c przem�wi�. Poprzez
s�owa, zmieszane z t� gorzk� �lin�, kt�ra towarzyszy �zom, mo�na by�o dos�ysze�
s�owa:
- Nie opuszczaj nas, ojcze! Czy� to mo�liwe, �e odnale�li�my ci� po to, �eby ci�
utraci�?
Mo�na by powiedzie�, �e linia agonii jest zygzakowata. Idzie naprz�d i cofa si�,
przybli�a si� do grobu i wraca do �ycia. Umieranie ma w sobie co� z b��dzenia po
omacku.
Po tym p�omdleniu Jan Valjean wyprostowa� si�, potrz�sn�� g�ow�, jakby chcia�
str�ci� z niej ciemno�ci, i prawie zupe�nie oprzytomnia�. Uj�� skraj r�kawa
Kozety i uca�owa�
go.
- Przychodzi do siebie, panie doktorze! Przychodzi do siebie! - zawo�a� Mariusz.
- Jeste�cie dobrzy oboje - rzek� Jan Valjean. - Powiem wam, co mi sprawi�o
przykro��.
Przykro mi by�o, panie Pontmercy, �e pan nie chcia� u�ywa� tych pieni�dzy. One
naprawd�
nale�� do pa�skiej �ony. Zaraz wam wszystko wyja�ni�, moje dzieci, nawet i
dlatego ciesz�
si�, �e�cie przyszli. Czarne d�ety pochodz� z Anglii, bia�e d�ety z Norwegii.
Wszystko to jest
opisane na tej kartce, kt�r� przeczytacie. Wynalaz�em nowy spos�b zast�powania w
bransoletkach ogniw lutowanych przez ogniwa zaciskane. To jest �adniejsze,
lepsze i ta�sze.
Rozumiecie, na tym mo�na du�o zarobi�. Maj�tek Kozety jest naprawd� jej
w�asno�ci�.
M�wi� wam o tych szczeg�ach, �eby�cie mieli spokojne sumienie.
Dozorczyni, kt�ra wesz�a na g�r�, zagl�da�a przez uchylone drzwi. Lekarz
odprawi� j�
ruchem r�ki, ale nie m�g� przeszkodzi�, �eby przed odej�ciem gorliwa kobiecina
nie zawo�a�a
do umieraj�cego:
- Czy przys�a� panu ksi�dza?
- Ksi�dz jest ju� przy mnie - odpowiedzia� Jan Valjean.
I zdawa� si� wskazywa� palcem jaki� punkt nad swoj� g�ow�, jakby tam kogo�
widzia�. Mo�e istotnie biskup by� obecny przy jego ostatnich chwilach.
Kozeta wsun�a mu ostro�nie poduszk� pod plecy.
Jan Valjean m�wi� dalej:
- Panie Pontmercy, zaklinam pana, nie miej �adnych obaw. Sze��set tysi�cy
frank�w
to w�asno�� Kozety. Gdyby�cie z nich nie korzystali, moje �ycie posz�oby na
marne. Wyr�b
tych �wiecide�ek szed� nam bardzo dobrze. Mogli�my rywalizowa� z tak zwan�
berli�sk�
bi�uteri�. W wyrobie czarnego szk�a dor�wnali�my Niemcom. Tysi�c dwie�cie
pi�knie
oszlifowanych szkie�ek kosztuje zaledwie trzy franki.
Kiedy droga nam osoba umiera, wpatrujemy si� w ni� tak, jakby�my swym
spojrzeniem obejmowali j� i chcieli zatrzyma�. Kozeta trzyma�a za r�k� Mariusza
i oboje
oniemieli z b�lu nie wiedz�c, co powiedzie� �mierci; stali przed Janem Valjean
zrozpaczeni i
dr��cy.
A on s�ab� z ka�d� chwil�. Dogasa�, by� coraz bli�ej ciemnego horyzontu. Oddech
mia�
nier�wny, czasami przerywa�o go rz�enie. Ledwo m�g� porusza� r�k�, nogi mia�
ju�
zupe�nie bezw�adne, w miar� jednak jak r�s� bezw�ad cz�onk�w i niemoc cia�a,
ca�y majestat
duszy rozlewa� si� na jego czole. Blask nieznanych �wiat�w l�ni� ju� w jego
�renicy.
Twarz jego blad�a i r�wnocze�nie promienia�a. Nie by�o ju� w niej �ycia, by�o
co�
innego. Oddech zamiera�, spojrzenie wzbiera�o �wiat�em. U ramion umieraj�cego
cia�a
wyrasta�y skrzyd�a.
Skin�� na Kozet�, �eby podesz�a bli�ej, potem skin�� na Mariusza. By�o to
widoczne,
�e nadesz�a ostatnia minuta ostatniej godziny. Przem�wi� do nich g�osem tak
cichym i tak
dalekim, jakby ju� oddziela� go od nich jaki� mur:
- Zbli� si�, zbli�cie si� oboje! Kocham was. O, jak dobrze jest tak umiera�. I
ty mnie
tak�e kochasz, Kozeto! Wiem, �e zawsze by�a� przywi�zana do swojego starego
opiekuna.
Jaka� ty dobra, �e� mi po�o�y�a poduszk� pod plecy! Zap�aczesz troch� po mnie,
prawda? Ale
nie za du�o! Nie chc�, �eby� mia�a prawdziwe zmartwienia. Powinni�cie si� du�o
bawi�,
moje dzieci. Zapomnia�em wam powiedzie�, �e na sprz�czkach bez kolc�w zarabia
si�
najwi�cej. Koszt wyrobu dwunastu tuzin�w wynosi� dziesi�� frank�w, a sprzedawa�o
si� go
za sze��dziesi�t. To by� dobry interes. Nie powinno dziwi� pana te sze��set
tysi�cy, panie
Pontmercy. To uczciwie zarobione pieni�dze. Mo�ecie spokojnie korzysta� z
bogactwa.
Musicie mie� pow�z, chodzi� do teatru, sprawi� sobie pi�kne, balowe toalety,
zaprasza�
przyjaci� na dobre obiady i �y� bardzo szcz�liwie. Pisa�em przed chwil� do
Kozety.
Znajdzie m�j list. Zapisuj� jej tak�e te dwa �wieczniki, kt�re stoj� na kominku.
S� srebrne, ale
dla mnie s� z�ote, diamentowe; zwyczajna �oj�wka zmienia si� w nich w woskow�
�wiec�.
Nie wiem, czy ten, kto mi je da�, jest ze mnie zadowolony tam, w g�rze. Robi�em,
co
mog�em. Moje dzieci, pami�tajcie, �e jestem biedakiem, pochowajcie mnie w byle
jakim
k�cie, a�eby oznaczy� gr�b - po��cie zwyk�y kamie�. Taka jest moja wola.
�adnego
nazwiska na kamieniu. Je�eli Kozeta zechce tam przyj�� czasem, b�d� bardzo
szcz�liwy. I
pan r�wnie�, panie Pontmercy. Musz� wyzna�, �e nie zawsze lubi�em pana, prosz�
mi to
wybaczy�. Teraz ona i pan jeste�cie dla mnie jedn� osob�. Jestem panu bardzo
wdzi�czny.
Wiem, �e Kozeta jest z panem szcz�liwa. Wie pan, jej �liczne rumie�ce by�y moj�
wielk�
rado�ci�; kiedy widzia�em, �e przyblad�a, martwi�em si�. W szufladzie komody
le�y pi��set
frank�w. Nie wyda�em ich. Niech to b�dzie dla biednych. Kozeto, widzisz tam na
��ku swoj�
sukienk�? Poznajesz j�? Dziesi�� lat temu j� nosi�a�. Jak ten czas mija. Byli�my
bardzo
szcz�liwi. Sko�czy�o si�. Nie p�aczcie, moje dzieci, nie odchodz� daleko. B�d�
na was
stamt�d patrzy�. Kiedy noc zapadnie, sp�jrzcie w ciemno�ci, a zobaczycie, �e
u�miecham si�
do was. Czy pami�tasz Montfermeil, Kozeto? By�a� sama w lesie, ba�a� si�.
Pami�tasz, jak
uj��em pa��k wiadra? Pierwszy raz dotkn��em wtedy twojej biednej r�czki. By�a
taka zimna!
Ach, jakie wtedy mia�a� czerwone r�czyny, a teraz, moja panienko, masz
bielute�kie. A twoja
wielka lalka? Pami�tasz? Nazwa�a� j� Katarzyn�. Tak �a�owa�a�, �e nie wzi�a�
jej ze sob� do
klasztoru. Ile� to razy roz�miesza�a� mnie, m�j s�odki aniele! Po deszczu
puszcza�a� na wod�
s�oniki i patrzy�a�, jak p�yn�y. Raz da�em ci rakiet� i wolant z pi�rek
��tych, niebieskich i
zielonych. Ty ju� tego nie pami�tasz. By�a� ma�� figlark�, bawi�a� si�,
zawiesza�a� sobie na
uszkach wi�nie. Wszystko to przemin�o. Lasy, przez kt�re przechodzi�em z
dzieckiem,
drzewa, pod kt�rymi si� przechadza�em, klasztor, w kt�rym si� ukry�em, zabawy,
�miechy
dzieci�ce - to tylko cie�. A ja wyobra�a�em sobie, �e to moja w�asno��. By�em
g�upi. Ci
Th�nardierowie byli bardzo �li, ale trzeba im wybaczy�. Kozeto, nadesz�a chwila,
aby ci
powiedzie� imi� twojej matki. Nazywa�a si� Fantyna. Zapami�taj to imi�: Fantyna.
Kl�knij,
ilekro� b�dziesz je wymawia�a. Wiele cierpia�a. Kocha�a ci� bardzo. Zazna�a w
�yciu tyle
nieszcz�cia, ile ty szcz�cia. Takie s� wyroki boskie. On jest tam, w g�rze,
widzi nas i w�r�d
swoich gwiazd wie, co czyni. Dzieci moje, odchodz�. Kochajcie si�. Tylko to
jedno istnieje
na �wiecie: mi�o��. Pomy�lcie czasem o waszym biednym zmar�ym. O, Kozeto, to nie
moja
wina, �e ostatnio nie odwiedza�em ci�, serce mi p�ka�o z b�lu, dochodzi�em a� do
rogu twojej
ulicy, przechodnie musieli si� dziwi�, wygl�da�em jak wariat, raz wyszed�em
nawet bez
kapelusza. Dzieci moje, ju� was prawie nie widz�, a jeszcze tyle chcia�bym wam
powiedzie�.
Trudno. Pomy�lcie czasem o mnie. B�ogos�awi� was. Nie wiem, co mi jest, widz�
�wiat�o.
Zbli�cie si� jeszcze. Umieram szcz�liwy. Przysu�cie wasze najdro�sze g�owy,
niech na nie
po�o�� r�ce.
Kozeta i Mariusz padli na kolana, nieprzytomni, dusz�c si� �zami, tul�c usta do
d�oni
Jana Valjean. Te dostojne r�ce ju� si� nie poruszy�y.
Przechyli� si� w ty� o�wietlony blaskiem dw�ch �wiec; jego bia�a twarz patrzy�a
w
niebo; nie broni� Kozecie i Mariuszowi ca�owa� si� po r�kach. Nie �y�.
Noc by�a bezgwiezdna i ciemna. Ale w mroku sta� pewno jaki� ogromny anio� z
rozwini�tymi skrzyd�ami, czekaj�c na dusz�.
VI
Trawa zarasta i deszcz zaciera
Na cmentarzu Pere-Lachaise, w pobli�u wsp�lnej mogi�y, z dala od wytwornej
dzielnicy tego miasta grob�w, z dala od pretensjonalnych nagrobk�w, kt�re w
obliczu
wieczno�ci popisuj� si� ohyd� cmentarnej mody, w odleg�ym zak�tku, pod starym
murem,
pod wynios�ym cisem rosn�cym w�r�d perzu i mch�w, wok� kt�rego pn� si� powoje -
le�y
kamie�. Kamienia tego, podobnie jak innych, nie oszcz�dzi� tr�d czasu, ple��,
grzyb i �lady
ptak�w. Woda pokry�a go zieleni�, powietrze - czerni�. Z dala od �cie�ek, nie
przyci�ga
przechodni�w, bo w wysokiej trawie moczy si� obuwie. Kiedy s�o�ce �wieci
przychodz� tu
jaszczurki. Doko�a szeleszcz� zielska. Na wiosn� pieg�e nawo�uj� si� w�r�d
drzew. Kamie�
jest nagi. Ciosaj�c go, my�lano tylko o tym, by si� nadawa� na kamie� grobowy,
by� do��
d�ugi i szeroki, by przykry� cz�owieka. Nie ma na tym kamieniu �adnego nazwiska.
Tylko -
wiele ju� lat temu - kto� napisa� o��wkiem te cztery wiersze, kt�re niebawem
zatarte zosta�y
przez deszcz i kurz, a dzi� prawdopodobnie ca�kiem ju� znik�y:
On �pi. Cho� los dla niego by� twardy i wrogi,
On �y� d�wigaj�c ci�kie brzemi� m�czennika,
A kiedy� �ycia jego znikn�� anio� drogi,
Zgas� tak jako dzie� ga�nie, kiedy s�o�ce znika.
* Ustr�j, w kt�rym w�adza nale�y do t�umu.
* M�ty Rzymu, prawo �wiata.
* Ossa i Pelion - g�ry w Tesalii nad Morzem Egejskim; wed�ug mitologii greckiej
Tytani, chc�c si� dosta� do
nieba, ustawili g�r� Pelion na g�rze Ossa.
* W spos�b kr�lewski i prawie tyra�ski.
* W staro�ytnej Grecji zwi�zek pa�stw zespolonych wok� centrum religijnego.
* Zamek pod Pary�em, w kt�rym mie�ci� si� arsena�.
* Co� boskiego.
* Znaleziono dziecko owini�te w �achmany.
* Kt� �mia�by powiedzie�, �e s�o�ce jest fa�szywe?
* Zmar�y ojciec czeka na maj�cego umrze� syna.
* Przekazuj� �wiat�o �ycia (Lukrecjusz, �O naturze rzeczy�, II, 78).
* Lutecja - wioska na wyspie Cite, kolebka Pary�a.
* Pary�anie, kt�rzy si� zbuntowali przeciw �wczesnemu systemowi fiskalnemu;
nazwa ta pochodzi od m�otk�w,
w kt�re byli uzbrojeni.
* Od picaro - �otrzyk.
* Trystan - Louis Tristan l'Hermite (XV w.), znany z okrucie�stwa naczelnik
policji kr�lewskiej.
* Antoine Duprat (1463-1535) - kanclerz Francji za panowania Franciszka I; by
zape�ni� skarb pa�stwa og�osi�
po�yczk�, kt�ra by�a jeszcze jednym przymusowym podatkiem.
* Marmousets - doradcy Karola V i Karola VI; wprowadzili szereg reform w
s�downictwie. Zostali wygnani lub
osadzeni w Bastylii w r. 1392.
* Przepa�� ko�o Aten, do kt�rej str�cano niekt�rych zbrodniarzy.
* W kieszeni.
* Popularna piosenka francuska o my�liwym, kt�ry wszed� na drzewo, �eby
przygl�da� si� swoim psom
goni�cym zwierzyn� i spad� �ami�c sobie nog�.
* Przek�ad Jadwigi Dackiewicz.
* Posta� z teatru kukie�kowego, matka licznej rodziny, kt�ra sp�dnic� okrywa
mn�stwo dzieci.
* Wie�o z ko�ci s�oniowej.
* Tu: melodie.
* Jacques Cujas (1552-1590) - prawnik francuski.
* Kamacz - posta� z �Don Kichota� Cervantesa, bogaty wie�niak, na kt�rego �lubie
urz�dzono wspania�y festyn.
* Najwy�sza cz�� nieba.
* Gaston de Roquelaure (1614-1683) - genera� wojsk kr�lewskich znany z dowcipu;
uchodzi� za najbrzydszego i
najdowcipniejszego cz�owieka swoich czas�w.
* Powozie.
* Niech mnie uderz� w twarz, niech mi poder�n� gard�o, je�eli nie znam tego
pajaca.
* Pos�a� do wi�zienia.
* Rz�siste sztuczne o�wietlenie.
* Gra s��w: Sancy - cent six (sto sze��).
* Ch�opski taniec.
* Dalib�g.
* Nie�miertelna w�troba (mowa o w�trobie Prometeusza rozrywanej przez s�pa).
* Odejd�.

You might also like