Cz�� pi�ta Jan Valjean Ksi�ga pierwsza Wojna w�r�d czterech �cian I Charybda przedmie�cia �w. Antoniego i Scylla przedmie�cia Temple Dwie najbardziej pami�tne barykady, kt�re badacz chor�b spo�ecznych mo�e wymieni�, nie nale�� do okresu, w kt�rym rozgrywa si� akcja tej ksi��ki. Barykady te, z kt�rych ka�da w inny spos�b by�a symbolem gro�nych wydarze�, wyros�y spod ziemi w czasie nieszcz�snego powstania w czerwcu 1848 roku, owej najwi�kszej wojny ulicznej, jak� zna historia. Niekiedy z g��bi swoich udr�k, zw�tpie�, n�dzy, gor�czki, nieszcz��, z g��bin wyziew�w, niewiedzy i ciemnoty ten wielki desperat - mot�och - protestuje nawet przeciw zasadom, przeciw wolno�ci, r�wno�ci i braterstwu, przeciw g�osowaniu powszechnemu i rz�dom wszystkich przez wszystkich, i posp�lstwo wydaje walk� ludowi. N�dzarze atakuj� prawo powszechne; ochlokracja* powstaje przeciw ludowi. Ponure to s� dni, albowiem nawet w tym szale�stwie jest zawsze szczypta prawa; w tym pojedynku jest co� z samob�jstwa; i s�owa, kt�re chc� by� obelgami: ho�ota, mot�och, ochlokracja, gawied� - stwierdzaj� niestety raczej win� tych, co rz�dz�, ni� tych, co cierpi�; raczej win� uprzywilejowanych ni� wydziedziczonych. My za� wymawiamy zawsze te s�owa z b�lem i z szacunkiem, kiedy bowiem filozof sonduje fakty, kt�rym s�owa owe odpowiadaj�, cz�sto obok nikczemno�ci znajduje prawdziw� wielko��. Ateny by�y ochlokracj�, Holandia jest dzie�em ho�oty; mot�och niejeden raz ocali� Rzym; gawied� sz�a za Chrystusem. Nie ma my�liciela, kt�ry by czasem nie wejrza� z uwag� we wspania�e wielko�ci nizin spo�ecznych. O tym mot�ochu my�la� zapewne �w. Hieronim - o wszystkich tych biedakach, w��cz�gach, n�dzarzach, z kt�rych wywodzili si� aposto�owie i m�czennicy - kiedy wypowiedzia� tajemnicze s�owa: Fex urbis, lex orbis.* Akty rozpaczy tego t�umu, kt�ry cierpi i broczy krwi�, pope�niane przeze� gwa�ty sprzeczne z zasadami stanowi�cymi o jego �yciu, jego ataki na prawo s� ludowymi zamachami stanu i musz� by� t�umione. Cz�owiek uczciwy po�wi�ca si� dla tej sprawy i z mi�o�ci do tego t�umu zwalcza go. Stawiaj�c mu czo�o, ile� jednak znajduje rzeczy na jego usprawiedliwienie! Opieraj�c mu si�, jak�� otacza go czci�! Jest to jeden z tych rzadkich moment�w, kiedy czyni�c to, co nale�y, cz�owiek czuje si� mimo wszystko niepewny, jakby co� odradza�o mu, �eby szed� dalej; nie cofa si�, gdy� tak trzeba; ale sumienie, cho� spokojne, jest przecie� smutne, a spe�nieniu obowi�zku towarzyszy bolesne �ci�ni�cie serca. Spieszmy powiedzie�, �e czerwiec 1848 roku to fakt zupe�nie odr�bny i prawie niemo�liwy do sklasyfikowania w filozofii historii. Wszystkie s�owa, kt�re wypowiedzie- li�my przed chwil�, nale�y odrzuci�, kiedy chodzi o te niezwyk�e zamieszki, w kt�rych czu�o si� �wi�ty niepok�j pracy domagaj�cej si� swoich praw. Trzeba by�o je t�umi� - tak nakazywa� obowi�zek - gdy� godzi�y w republik�. Ale - w gruncie rzeczy - czym by� czerwiec 1848? Buntem ludu przeciwko samemu sobie. Nie mo�e by� mowy o dygresji, kiedy nie traci si� z oczu g��wnego w�tku; niech nam wolno b�dzie zatem zatrzyma� przez chwil� uwag� czytelnika na owych wspomnianych przez nas dw�ch barykadach - w swoim rodzaju jedynych - tak charakterystycznych dla tego powstania. Jedna z nich tarasowa�a wej�cie na przedmie�cie �w. Antoniego; druga broni�a dost�pu do przedmie�cia Temple: ci, w czyich oczach wznios�y si� te dwa arcydzie�a wojny domowej na tle ol�niewaj�cego b��kitu czerwcowego nieba, nie zapomn� ich nigdy. Barykada �w. Antoniego by�a potworna. Wysoka na trzy pi�tra, a szeroka na siedemset st�p, zagradza�a od jednego do drugiego ko�ca szeroki wylot przedmie�cia, czyli trzy ulice; poszczerbiona, z�bata, poszarpana, postrz�piona, rozdarta olbrzymi� wyrw�, z�o�ona z wspartych o siebie stos�w, z kt�rych ka�dy by� bastionem, wysuwaj�c tam i �wdzie swoje p�wyspy, pot�nie wsparta o dwa wielkie cyple dom�w przedmie�cia, wyrasta�a z g��bi gro�nego placu, kt�ry ogl�da� dzie� 14 lipca, jak tama wzniesiona przez cyklop�w. Za t� barykad�-matk� pi�trzy�o si� w g��bi ulicy dziewi�tna�cie innych barykad. Na sam widok tej barykady czu�o si�, �e nieogarnione, �miertelne cierpienie tego przedmie�cia osi�gn�o �w ostateczny punkt, w kt�rym rozpacz chce przemieni� si� w zag�ad�. Z czego zbudowana by�a barykada? �Z trzech sze�ciopi�trowych dom�w umy�lnie zburzonych� - m�wili jedni. �Z nagromadzonego gniewu ludu� - m�wili inni. By�a, jak ka�da budowla nienawi�ci - �a�osn� kup� gruz�w. Mo�na by�o powiedzie�: �Kto to zbudowa�?� Mo�na by�o powiedzie� r�wnie�: �Kto to zburzy�?� By�a to improwizacja oburzenia. O! Macie tutaj drzwi! krat�! daszek! ram� okienn�! p�kni�t� fajerk�! wyszczerbiony rondelek! Dawajcie wszystko! Rzucajcie tu wszystko! Pchajcie, toczcie, rozkopujcie, przewracajcie, zwalajcie wszystko! Tworzy�y j� kamienie brukowe, p�yta z chodnika, belka, sztaba �elaza, �cierka, wybita szyba, dziurawe krzes�o, g��b kapusty, szmata, �achman i z�orzeczenia. By�o to i wielkie, i ma�e. Parodia otch�ani przez ba�agan. Olbrzymia bry�a obok atomu; kawa� muru i st�uczona miska; gro�ne zbratanie wszelkich szcz�tk�w. Syzyf dorzuci� tu sw�j g�az, a Hiob wyszczerbiony czerep. S�owem - straszne. Akropol n�dzarzy. Przewr�cone w�zki stercza�y ze skarpy, wielki dwuko�owy w�z le��cy w poprzek, osi� do g�ry, przecina� niby szrama t� niespokojn� fasad�; omnibus beztrosko wci�gni�ty na sam szczyt wa�u, jak gdyby architekci tej dzikiej budowli chcieli do grozy doda� �obuzeri� - wyci�ga� sw�j dyszel zapraszaj�c jakie� powietrzne rumaki. Ten gigantyczny stos, aluwialne pok�ady zamieszek, przywodzi� na my�l wyobra�enie Ossy na Pelionie* wszystkich dawnych rewolucji; rok 93 na 1789; 9 Thermidora na 10 sierpnia; 18 Brumaire'a na 21 stycznia; Vendemiaire na Prairialu, rok 1848 na 1830. Plac zas�ugiwa� na t� rol�, barykada godna by�a stan�� w miejscu, z kt�rego znik�a Bastylia. Gdyby ocean wznosi� tamy, zbudowa�by je w taki w�a�nie spos�b. Na tej bezkszta�tnej zaporze odcisn�a si� w�ciek�o�� fal. Jakich fal? - T�umu. Zdawa�o si�, �e wida� skamienia�y, st�a�y huk fal. Zdawa�o si�, �e s�ycha� brz�czenie olbrzymich, mrocznych pszcz� gwa�townego post�pu, jak gdyby barykada by�a ich ulem. By�y� to zaro�la? By�a� to orgia? By�a� to forteca? Zdawa�o si�, �e szale�stwo zbudowa�o barykad� jednym uderzeniem swych skrzyde�. Ta reduta mia�a w sobie co� z kloaki; �w chaos mia� w sobie co� olimpijskiego. W tym pe�nym rozpaczy bez�adzie wida� by�o krokwie z dachu, �ciany poddaszy razem z tapetami, ramy okienne z ca�ymi szybami wstawione w gruzy i czekaj�ce na kule armatnie, wyrwane kominki, szafy, sto�y, �awy, s�owem - rycz�cy ba�agan; a ponadto tysi�c n�dznych rupieci, wzgardzonych nawet przez �ebraka, kt�re zawieraj� w sobie i w�ciek�o��, i nico��. Rzek�by�, �e by�y to �achmany ludu, �achmany z drzewa, �elaza, ze spi�u, z kamienia, kt�re przedmie�cie �w. Antoniego jednym pot�nym zamachni�ciem wymiot�o na sw�j pr�g, buduj�c ze swej n�dzy barykad�. Kloce, podobne do pni katowskich, zerwane �a�cuchy, wsporniki, cz�ci konstrukcji ciesielskich podobne do szubienic, ko�a le��ce na p�ask i wystaj�ce ze stos�w gruzu nadawa�y tej budowli anarchii pos�pny wyraz, przywodz�c na my�l dawne tortury, kt�rymi niegdy� m�czono lud. Na barykadzie �w. Antoniego wszystko s�u�y�o za bro�; sypa�o si� stamt�d wszystko, co wojna domowa mo�e cisn�� w g�ow� spo�ecze�stwa; nie by�a to walka, lecz paroksyzm. Z karabin�w broni�cych tej reduty - a znajdowa�y si� mi�dzy nimi i gar�acze - lecia�y okruchy porcelany, kostki, guziki, a nawet ga�ki od nocnych szafek, pociski niebezpieczne, bo miedziane. T� barykad� op�ta� sza�; pod niebiosa bi� z niej niesamowity krzyk; chwilami, wyzywaj�c wojsko, pokrywa�a si� t�umem i burz�; wie�czy�a j� ci�ba rozp�omienionych g��w; wype�nia�o mrowie ludzkie, niby kolczasty grzebie� wyrasta� z niej las karabin�w, szabel, kij�w, topor�w, pik i bagnet�w; wielki czerwony sztandar �opota� na wietrze. Dobiega� z niej odg�os komendy, pie�ni bojowe, warkot b�bn�w, �kania kobiet i ponury �miech g�odomor�w. By�a olbrzymia i pulsuj�ca �yciem. Jak naelektryzowany grzbiet zwierza iskrzy�a si� b�yskami piorun�w. Duch rewolucji okrywa� chmur� szczyt sza�ca, sk�d dobywa� si� pomruk g�osu ludu podobny do g�osu Boga; przedziwny majestat p�yn�� z tego tytanicznego �mietnika. By�a to kupa �mieci i zarazem g�ra Synaj. Jak m�wili�my przed chwil�, w imi� rewolucji atakowa�a kogo? - Rewolucj�. Barykada ta, kt�r� stworzy� przypadek, nie�ad, przestrach, nieporozumienie i to, co nieznane, mia�a naprzeciw siebie izb� ustawodawcz�, suwerenno�� ludu, g�osowanie powszechne, nar�d, republik�. �Karmaniola� wyzywa�a do walki �Marsyliank�. Wyzwanie niedorzeczne, lecz bohaterskie: to stare przedmie�cie bowiem jest bohaterem. Przedmie�cie i reduta pomaga�y sobie; przedmie�cie os�ania�o si� redut�, reduta opiera�a si� o przedmie�cie. Rozleg�a barykada ci�gn�a si� jak skalisty brzeg, o kt�ry rozbija�a si� strategia genera��w zaprawionych w wojnie w Afryce. Jej pieczary, naro�le, brodawki i garby zdawa�y si� robi� grymasy i �mia� szyderczo w k��bach dymu. Tej bezkszta�tnej masy nie ima�y si� kule; pociski zapada�y si� w ni�, ton�y, grz�z�y; kartacze wybija�y w niej tylko szczerby; na c� si� zda bombardowa� chaos? I pu�ki, nawyk�e do najbardziej okrutnych obraz�w wojny, niespokojnym okiem spogl�da�y na t� redut� przypominaj�c� drapie�ne zwierz�, zje�on� jak odyniec, olbrzymi� jak g�ra. O �wier� mili stamt�d, �mia�ek, kt�ry wychyli�by g�ow� zza rogu ulicy Temple, wychodz�cej na bulwar niedaleko Wie�y Ci�nie�, za wyst�p muru utworzony przez wystaw� sklepu Dallemagne, ujrza�by w oddali, za kana�em, na ulicy biegn�cej w g�r� do Belleville, w najwy�szym punkcie owej pochy�o�ci - dziwaczny mur. Mur ten si�ga� wysoko�ci drugiego pi�tra ��cz�c domy z prawej strony z domami z lewej, jak gdyby sama ulica zagi�a swoj� najwy�sz� �cian�, aby si� nagle odgrodzi�. �ciana ta, zbudowana z kamieni brukowych, by�a prosta, poprawna, ch�odna, prostopad�a, wyr�wnana wed�ug linii, wyci�gni�ta pod sznurek, u�o�ona wed�ug pionu. Mo�e brak�o w niej cementu, ale to, podobnie jak w murach rzymskich, w niczym nie psu�o jej surowej architektury. Z jej wysoko�ci wnosi� by�o mo�na i o jej g��boko�ci. Kraw�d� g�rna by�a �ci�le r�wnoleg�a do podstawy. Na szarej powierzchni rysowa�y si� w pewnych odst�pach, podobne do czarnych nitek, ledwo widoczne strzelnice, r�wnomiernie od siebie umieszczone. Jak okiem si�gn��, ulica by�a pusta. Wszystkie okna i wszystkie drzwi zamkni�te. W g��bi, zmieniaj�c ulic� w �lepy zau�ek, wznosi�a si� owa zapora - mur nieruchomy i spokojny; nie wida� by�o na nim nikogo, nie s�ycha� nic: ani krzyku, ani szmeru, ani tchnienia. Grobowiec. O�lepiaj�ce czerwcowe s�o�ce zalewa�o t� rzecz potworn� potokami �wiat�a. By�a to barykada na przedmie�ciu Temple. Przybywaj�c w jej pobli�e, nawet najwi�kszy �mia�ek musia� na jej widok zastanowi� si� nad tym zagadkowym zjawiskiem. Wszystko tam by�o dopasowane, spojone, po��czone, g�adkie, symetryczne i ponure. Z�o�y�a si� na ni� wiedza i ciemno�ci. Czu�o si�, �e dow�dca tej barykady jest geometr� lub upiorem. Patrzano na ni� i m�wiono szeptem. Czasem jaki� �o�nierz, oficer lub przedstawiciel ludu odwa�y� si� przej�� przez opustosza�� jezdni�, w�wczas rozlega� si� cichy, ostry �wist i przechodzie� pada� martwy lub ranny, a je�li uda�o mu si� uj�� ca�o, kula grz�z�a w zamkni�tej okiennicy, w tynku kamienicy lub w jakiej� szparze w bruku. Czasem by�a to nie kula, lecz kartacz. Albowiem ludzie z barykady zrobili sobie dwie armatki z dw�ch kawa�k�w �eliwnych rur od gazu, zatkanych paku�ami i glin� do wylepiania pieca. Nie marnowano prochu, prawie ka�dy strza� by� celny. Tu i �wdzie le�a�o kilka trup�w, na bruku widnia�y ka�u�e krwi. Pami�tam bia�ego motyla, kt�ry lata� nad ulic�. Lato nie abdykuje. W pobli�u wszystkie wn�ki bram pe�ne by�y rannych. Ka�dy czu�, �e jaki� niewidoczny strzelec trzyma go na muszce swojej strzelby i �e ulica na ca�ej d�ugo�ci jest pod obstrza�em. St�oczeni za �ukiem utworzonym przez sklepiony most na kanale u wej�cia na przedmie�cie Temple �o�nierze kolumny szturmowej patrzyli z powag� i skupieniem na ow� pos�pn� redut�, na ten bezruch, na t� niewzruszono��, z kt�rej wybiega�a �mier�. Niekt�rzy czo�gali si� na brzuchu w g�r�, po pochy�o�ci mostu, uwa�aj�c, �eby ich czaka nie wystawa�y. Dzielny pu�kownik Monteynard patrzy� na t� barykad� z zachwytem nie pozbawionym l�ku: �Jak wspaniale jest zbudowana! - m�wi� do kt�rego� z przedstawicieli ludu. - Ani jeden kamie� nie wystaje! C� za misterna robota!� W tej samej chwili kula strzaska�a krzy� na jego piersi: pu�kownik pad�. �Tch�rze! - m�wiono. - Niech�e si� poka��! Niech ich zobaczymy! Nie maj� odwagi! Kryj� si�!� Barykada na przedmie�ciu Temple, broniona przez osiemdziesi�ciu ludzi, atakowana przez dziesi�� tysi�cy, trzyma�a si� trzy dni. Czwartego chwycono si� tego samego sposobu, co w Zaatcha i w Konstantynie: przebito domy, wdarto si� przez dachy i barykada zosta�a zdobyta. �aden z osiemdziesi�ciu tch�rz�w nie pomy�la� o ucieczce; wszyscy polegli, z wyj�tkiem przyw�dcy Barth�lemy'ego, o kt�rym b�dziemy m�wili za chwil�. Barykada �w. Antoniego by�a hukiem grom�w; barykada Temple - cisz�. Te dwie reduty r�ni�y si� mi�dzy sob�: jedna by�a gro�na, druga z�owieszcza. Jedna wydawa�a si� paszcz�, druga - mask�. Za�o�ywszy, �e gigantyczna i ponura insurekcja czerwcowa sk�ada�a si� z gniewu i zagadki, w pierwszej barykadzie czu�o si� smoka, za drug� - sfinksa. Te dwie twierdze zosta�y wzniesione przez dw�ch ludzi, jeden nazywa� si� Cournet, drugi Barth�lemy. Cournet zbudowa� barykad� �w. Antoniego, Barth�lemy - barykad� Temple. Ka�da z nich by�a obrazem swego tw�rcy. Cournet by� wysoki, mia� szerokie bary, czerwon� twarz, pot�n� pi��, m�ne serce, praw� dusz�, wejrzenie szczere i gro�ne. Nieustraszony, energiczny, zapalczywy, wybuchowy, najserdeczniejszy z ludzi, najgro�niejszy z przeciwnik�w. Wojna, walka, zgie�k bitwy by�y jego �ywio�em i wprawia�y go w wy�mienity humor. By� niegdy� oficerem marynarki: z jego ruch�w i g�osu zna� by�o, �e wraca z oceanu, �e przybywa z burzy. Bitwa by�a dla� dalszym ci�giem huraganu. Cournet mia� w sobie co� z Dantona (z wyj�tkiem geniuszu), podobnie jak Danton - mia� co� z Herkulesa (z wyj�tkiem bosko�ci). Barth�lemy, chudy, niepozorny, blady i milkliwy, by� swego rodzaju ulicznikiem z pi�tnem tragizmu. Spoliczkowany przez policjanta �ledzi� go, tropi� i zabi�, za co - w siedemnastym roku �ycia - zosta� skazany na ci�kie roboty. Wyszed� z nich i zbudowa� t� barykad�. P�niej - fatalnym zbiegiem okoliczno�ci - na wygnaniu w Londynie Barth�lemy zabi� Courneta. By� to tragiczny pojedynek. Po pewnym czasie, uwik�any w jak�� tajemnicz� histori�, gdzie gra�a rol� nami�tno�� - jedna z tych, dla kt�rych sprawiedliwo�� francuska znajduje okoliczno�ci �agodz�ce, a sprawiedliwo�� angielska tylko �mier� - Barth�lemy zosta� powieszony. Ponura budowla spo�eczna tak jest urz�dzona, �e wskutek n�dzy materialnej, wskutek ciemnoty moralnej �w nieszcz�nik o du�ej - a mo�e nawet wybitnej inteligencji - zacz�� od ci�kich rob�t we Francji, a sko�czy� na szubienicy w Anglii. Barth�lemy uznawa� jeden tylko sztandar: czarn� chor�giew. II Co robi� w przepa�ci, je�li nie rozmawia�? Szesna�cie lat znaczy wiele w podziemnej edukacji rewolucyjnej, tote� czerwiec 1848 m�drzejszy by� w tym wzgl�dzie od czerwca 1832. W por�wnaniu z olbrzymimi barykadami, o kt�rych wspominali�my, barykada na ulicy Konopnej by�a zaledwie zarysem, embrionem; wszak�e na owe czasy ona tak�e by�a gro�na. Pod okiem Enjolrasa - bo Mariusz nie zwraca� ju� na nic uwagi - powsta�cy wykorzystali noc. Nie tylko naprawili, ale powi�kszyli barykad�. Podwy�szyli j� o dwie stopy. �elazne sztaby, wetkni�te mi�dzy kamienie, wygl�da�y jak lance nastawione na sztorc. Poznoszono zewsz�d wszelkiego rodzaju rupiecie i barykada zewn�trz sprawia�a wra�enie jeszcze wi�kszego chaosu. Reduta zosta�a misternie obmurowana od wewn�trz, a naje�ona na zewn�trz. Naprawiono tak�e kamienne schody, po kt�rych mo�na by�o wej�� na ni� jak na mur cytadeli. Barykada zosta�a uporz�dkowana, izba na parterze wyprz�tni�ta, kuchnia zaj�ta na szpital, ranni opatrzeni, rozsypany proch pozbierany, kule odlane, naboje sfabrykowane, szarpie naskubane, porzucona bro� rozdana, wn�trze reduty wyczyszczone, �mieci uprz�tni�te, trupy wyniesione. Zabitych z�o�ono na stos w uliczce Zakr�t, kt�r� powsta�cy wci�� jeszcze trzymali w r�ku. Przez d�ugi czas bruk w tym miejscu pozosta� czerwony. W�r�d poleg�ych by�o czterech gwardzist�w gwardii narodowej z przedmie�cia. Enjolras kaza� od�o�y� na bok ich mundury. Enjolras poradzi� tak�e przespa� si� ze dwie godziny. Rada Enjolrasa by�a rozkazem. Jednak�e kilku zaledwie powsta�c�w us�ucha�o jej. Feuilly zu�y� te dwie godziny na wykucie napisu w murze naprzeciw szynku: Niech �yj� ludy! Te trzy s�owa wyryte w kamieniu gwo�dziem, widnia�y na tej �cianie jeszcze w roku 1848. Trzy mieszkanki �Koryntu� skorzysta�y z nocnej przerwy, aby znikn�� na dobre; powsta�cy odetchn�li z ulg�. Zdo�a�y znale�� schronienie w jednym z s�siednich dom�w. Wi�kszo�� rannych mog�a i chcia�a jeszcze walczy�. W kuchni, zamienionej na ambulans, na pos�aniu z materac�w i wi�zek s�omy, le�a�o pi�ciu ci�ko rannych, w�r�d nich dw�ch miejskich gwardzist�w. Opatrzono ich przed innymi. W izbie na parterze zosta� tylko pan Mabeuf pod czarnym ca�unem i Javert przywi�zany do s�upa. - Tutaj jest sala umar�ych - rzek� Enjolras. W izbie tej s�abo o�wietlonej �oj�wk�, st� z nieboszczykiem by� umieszczony w g��bi w poprzek s�upa, tak �e stoj�cy Javert i le��cy Mabeuf tworzyli co� w rodzaju wielkiego krzy�a. Dyszel omnibusu, cho� strzaskany przez kule, stercza� jeszcze w g�r� i mo�na by�o zawiesi� na nim chor�giew. Enjolras, kt�ry mia� t� cech� wodza, �e wykonywa� zawsze to, co powiedzia�, przywi�za� do tego drzewca podziurawiony kulami i skrwawiony surdut zabitego starca. Nie by�o ju� nic do jedzenia. Ani chleba, ani mi�sa. Pi��dziesi�ciu ludzi z barykady w ci�gu szesnastu godzin wyczerpa�o do cna szczup�e zapasy gospody. Dla ka�dej barykady, kt�ra si� trzyma, nadchodzi nieuchronnie moment, kiedy staje si� tratw� �Meduzy�. Trzeba by�o pogodzi� si� z g�odem. Wstawa� sparta�ski dzie� 6 czerwca, kiedy to na barykadzie Saint-Merry Jeanne otoczony przez powsta�c�w domagaj�cych si� chleba odpowiada� tym wszystkim bojownikom wo�aj�cym �Je��: �Je��? Po co? Jest trzecia. O czwartej ju� nie b�dziemy �yli!� Poniewa� nie by�o nic do jedzenia, Enjolras nie pozwoli� pi�. Zupe�nie zabroni� wina i wydzieli� porcje w�dki. W piwnicy znaleziono pi�tna�cie pe�nych butelek, szczelnie zalakowanych. Enjolras i Combeferre obejrzeli je. Combeferre wracaj�c na g�r� powiedzia�: - To stare zapasy ojca Hucheloup, kt�ry by� niegdy� kupcem korzennym. - To musi by� uczciwe winko - rzek� Bossuet. - Ca�e szcz�cie, �e Grantaire �pi. Gdyby by� na nogach, mieliby�my trudno�ci z ocaleniem tych butelek. Mimo szemrania powsta�c�w Enjolras postawi� r�wnie� weto co do tych pi�tnastu butelek i �eby nikt ich nie tkn��, kaza� ustawi� je niczym jak�� �wi�to�� pod sto�em, na kt�rym spoczywa� ojciec Mabeuf. Oko�o drugiej nad ranem powsta�cy policzyli si�. By�o ich jeszcze trzydziestu siedmiu. Wstawa� �wit. Zgaszono pochodni�, kt�r� ustawiono z powrotem w kamiennej wn�ce. Wn�trze barykady, rodzaj niewielkiego podw�rka wykrojonego z ulicy, zalega� g�sty mrok; w pos�pnej szaro�ci brzasku wygl�da�o ono jak pok�ad ton�cego okr�tu. Porusza�y si� na nim czarne sylwetki walcz�cych. Nad tym straszliwym gniazdem cienia rysowa�y si� blado pi�tra milcz�cych dom�w; w g�rze ju� biela�y kominy. Niebo mia�o urocz�, nieokre�lon� barw�, ni to bia��, ni to niebiesk�. Ptaki przelatywa�y z radosnym �wiergotem. Na dachu wysokiego, zwr�conego ku wschodowi domu w g��bi barykady k�ad� si� r�owy odblask. W okienku na trzecim pi�trze poranny wietrzyk rozwiewa� siwe w�osy zabitego m�czyzny. - Ciesz� si�, �e pochodnia ju� zgaszona - odezwa� si� Courfeyrac do Feuilly'ego. - Z�o�ci� mnie jej p�omie� chybocz�cy na wietrze. Wygl�da�o, jakby si� ba�a. �wiat�o pochodni podobne jest do m�dro�ci ludzi tch�rzliwych: kiepsko o�wieca, bo dr�y. Jutrzenka budzi i ptaki, i my�li; wszyscy zacz�li rozmawia�. Joly, widz�c kota spaceruj�cego po rynnie, filozofowa� na jego temat. - Co to jest kot? - m�wi�. - To poprawka. Pan B�g, stworzywszy mysz, powiedzia� sobie: �Oho, paln��em g�upstwo!� I stworzy� kota. Kot to korekta myszy. Mysz i kot to przejrzana i poprawiona odbitka dzie�a stworzenia. Combeferre w kole student�w i robotnik�w m�wi� o poleg�ych, o Janie Prouvaire, Bahorelu, o panu Mabeuf, nawet o Le Cabucu; m�wi� te� o surowym smutku Enjolrasa: - Harmodiusz i Arystogiton, Brutus, Kasjusz Cherea, Stephanus, Cromwell, Charlotte Corday, Sand, ka�dy z tych ludzi po zamachu prze�ywa� chwile udr�ki. Serce nasze jest tak czu�e, �ycie ludzkie jest tak� tajemnic�, �e nawet wtedy, gdy zab�jstwo jest czynem obywatelskim czy wyzwalaj�cym - je�li zab�jstwo mo�e nim by� - wyrzut sumienia z powodu podniesienia r�ki na cz�owieka �ywszy jest ni� rado�� z zas�ugi wobec ludzko�ci. W chwil� p�niej - tok gaw�dy cz�sto biegnie zygzakiem - od wierszy Jana Prouvaire Combeferre przeszed� do por�wnywania t�umaczy �Georgik�, Raux i Cournanda, Cournanda i Delille'a, wymieni� te� pewne ust�py t�umaczone przez Malfilatre'a, a szczeg�lnie ten o cudach towarzysz�cych �mierci Cezara; od Cezara rozmowa znowu wr�ci�a do Brutusa. - Cezar - m�wi� Combeferre - s�usznie zgin��. Cycero jest wzgl�dem niego surowy, i ma racj�. Surowo�� jego nie ma w sobie nic z paszkwilu. W napa�ciach Zoila na Homera, Mewiusza na Wergilego, Vis�go na Moliera, Pope'a na Szekspira czy Frerona na Woltera dzia�a odwieczne prawo zazdro�ci i nienawi�ci; geniusze przyci�gaj� zniewagi, wielcy ludzie zawsze s� mniej lub wi�cej oszczekiwani. Ale Zoil to zupe�nie co innego ni� Cycero. Cycero domaga si� sprawiedliwo�ci my�l� - podobnie jak Brutus domaga si� sprawiedliwo�ci mieczem. Co do mnie, to pot�piam t� drug� sprawiedliwo�� - miecz; ale staro�ytno�� j� uznawa�a. Cezar, pogwa�ciciel Rubikonu, kt�ry rozdawa� godno�ci, jakby pochodzi�y one od niego, a nie od ludu, kt�ry nie wstawa� podczas wej�cia senatu - post�powa� - powiada Eu- tropas - jak kr�l, niemal nawet jak tyran - regia ac poene tyrannica*. By� wielkim cz�owiekiem; tym gorzej albo tym lepiej; tym dobitniejsza p�ynie z tego nauka. Dwadzie�cia trzy rany Cezara mniej mnie wzruszaj� ni� oplwane czo�o Jezusa. Cezara zasztyletowali senatorowie; Jezusa policzkowali pacho�cy. Im wi�ksza zniewaga, tym wyra�niej wyst�puje bosko��. Bossuet, kt�ry stoj�c z karabinem w r�ku na stosie kamieni g�rowa� nad rozmawiaj�cymi, wykrzykiwa�: - O Cydathenaeum, Myrrhinusie! Probalinto! O Gracje Eantydy! Ach, kt� sprawi, �ebym m�g� deklamowa� wiersze Homera jak Grek z Laurium lub Edapteonu! III Przeja�nienia i za�mienia Enjolras poszed� na zwiady. Wyszed� przez uliczk� Zakr�t, przemykaj�c si� wzd�u� dom�w. Powsta�cy - stwierd�my to - byli pe�ni nadziei. �atwo��, z jak� odparli szturm nocny, sprawi�a, �e ju� niemal lekcewa�yli atak, kt�ry mia� nast�pi� o �wicie. Czekali na niego z u�miechem. Wierzyli w sw�j sukces, podobnie jak wierzyli w swoj� spraw�. Na pewno zreszt� otrzymaj� posi�ki. Liczyli na nie. Z ow� sk�onno�ci� do wr�enia zwyci�stwa, kt�ra stanowi wielk� si�� walcz�cego Francuza, dzielili nadchodz�cy dzie� na trzy z g�ry ustalone okresy: o sz�stej rano pu�k, kt�ry �urobili�, przejdzie na ich stron�; w po�udnie - w ca�ym Pary�u wybuchnie powstanie; o zachodzie s�o�ca - rewolucja. S�ycha� by�o dzwon z Saint-Merry; od wczorajszego dnia nie zamilk� ani na chwil�; dowodzi�o to, �e inna barykada - ta wielka, dowodzona przez Jeanne'a - trzyma si� ci�gle. Grupki powsta�c�w wymienia�y mi�dzy sob� te pe�ne nadziei wie�ci o�ywionym, gro�nym szeptem, podobnym do brz�ku rozgniewanych pszcz� w ulu. Nadszed� Enjolras. Powraca� z pos�pnej, orlej wyprawy w ciemno�ci zewn�trzne. Ze skrzy�owanymi ramionami i r�k� na ustach przys�uchiwa� si� przez chwil� tej weso�ej wrzawie. Po czym, r�owy i �wie�y we wzrastaj�cej jasno�ci poranka, rzek�: - Ca�y garnizon paryski naciera. Trzecia cz�� tego wojska oblega barykad�, na kt�rej jeste�cie. Pr�cz tego gwardia narodowa. Pozna�em czaka pi�tego pu�ku liniowego i proporczyki sz�stej legii. Za godzin� zostaniecie zaatakowani. Lud burzy� si� wczoraj, ale dzi� ju� si� nie rusza. Nie ma czego oczekiwa�, nie ma si� czego spodziewa�. Ani przedmie�cia, ani pu�ku. Jeste�cie sami. S�owa te pad�y w gwar rozm�w i podzia�a�y na powsta�c�w tak, jak na r�j pszcz� dzia�a pierwsza kropla ulewy. Wszyscy zaniem�wili. Nasta�a chwila tak niezwyk�ej ciszy, �e mo�na by�o us�ysze� przelatuj�c� �mier�. Chwila ta trwa�a kr�tko. Z najdalszej grupy jaki� g�os krzykn�� do Enjolrasa: - Niech i tak b�dzie. Wznie�my barykad� na dwadzie�cia st�p i wszyscy tu zosta�my. Obywatele! Nasze trupy niech b�d� protestem! Poka�my, �e chocia� lud porzuca republikan�w, republikanie nie porzuc� ludu! Te s�owa wyzwoli�y wsp�ln� my�l z ci�kiej chmury osobistych niepokoj�w. Przyj�to je z entuzjazmem. Nie dowiedziano si� nigdy nazwiska cz�owieka, kt�ry powiedzia� te s�owa: by� to jaki� nieznany robotnik, bezimienny, zapomniany, bohaterski przechodzie�, �w wielki anonim, zawsze obecny w prze�omowych chwilach ludzko�ci przy narodzinach nowych spo�ecze�stw, kt�ry w decyduj�cej chwili wypowiada ostateczne, rozstrzygaj�ce s�owo i znika w ciemno�ciach, on, kt�ry przez minut� w �wietle b�yskawicy reprezentuje lud i Boga. To nieub�agane postanowienie unosi�o si� chyba w powietrzu dnia 6 czerwca 1832 roku, bo o tej samej prawie godzinie na barykadzie Saint-Merry powsta�cy wznie�li okrzyk, kt�ry przeszed� do historii i zosta� wci�gni�ty do protoko��w s�dowych: �Wszystko jedno, czy nadejdzie pomoc, czy nie! Zgi�my tu do ostatniego!� Wida� z tego, �e obie barykady, cho� materialnie oddzielone, mia�y przecie� ��czno�� ze sob�. IV O pi�ciu mniej, o jednego wi�cej Kiedy cz�owiek, kt�ry zadeklarowa� protest trup�w, wypowiedzia� i uj�� w s�owa og�lny stan ducha, ze wszystkich ust doby� si� okrzyk dziwnie radosny i straszliwy, �a�obny w tre�ci, triumfalny w tonie: - Niech �yje �mier�! Zosta�my tu wszyscy. - Dlaczego wszyscy? - zapyta� Enjolras. - Wszyscy! Wszyscy! Enjolras m�wi� dalej: - Pozycja jest dobra, barykada pi�kna. Trzydziestu ludzi wystarczy. Po co po�wi�ca� czterdziestu? Odpowiedzieli: - Bo �aden nie zechce st�d odej��. - Obywatele! - zawo�a� Enjolras, a w g�osie jego brzmia�a prawie nuta gniewu. - Republika nie jest do�� zasobna w ludzi, �eby nimi szafowa� bez potrzeby. Szukanie czczej s�awy to rozrzutno��. Je�li niekt�rym z was obowi�zek ka�e st�d odej��, obowi�zek ten powinien by� spe�niony jak ka�dy inny. Enjolras - uosobienie zasad - mia� nad swymi wsp�wyznawcami idea�u przemo�n� w�adz�, kt�ra wyp�ywa z absolutu. A przecie� mimo tej wszechmocy rozleg�y si� szepty. S�ysz�c szemrania, Enjolras, w�dz w ka�dym calu, tym silniej zacz�� nalega�. Rzek� wynio�le: - Ci, co si� boj�, �e zostanie nas tylko trzydziestu, niech to g�o�no powiedz�. Szemranie wzros�o. - �atwo to powiedzie�: odej��! - zauwa�y� kto� z gromady. - Barykada jest otoczona. - Nie od strony Hal - rzek� Enjolras. - Ulica Zakr�t jest wolna i przez ulic� Dominika�sk� mo�na dosta� si� na plac M�odziank�w. - I tam wpa��! - odpowiedzia� inny g�os z t�umu. - Jaki� patrol �o�nierzy albo gwardzist�w zobaczy przechodz�cego cz�owieka w bluzie i kaszkiecie. �Sk�d idziesz? Czy nie z barykady?� Obejrz� ci r�ce. Pachniesz prochem. Kulka w �eb. Enjolras bez s�owa odpowiedzi dotkn�� ramienia Combeferre'a i obaj weszli do izby. Po chwili wr�cili. Enjolras trzyma� w r�kach cztery mundury, kt�re kaza� schowa�. Combeferre ni�s� za nim lederwerki i czaka. - W tych mundurach - powiedzia� Enjolras - mo�na wmiesza� si� w szeregi i umkn��. Jest tego dla czterech. I rzuci� cztery mundury na ziemi� odart� z bruku. Nikt si� nie poruszy� w tym stoickim audytorium. Combeferre zabra� g�os. - Moi drodzy - rzek�. - Miejcie troch� lito�ci. Wiecie, o kogo tu chodzi? O kobiety. Pos�uchajcie. Czy� nie ma kobiet i dzieci? Czy� nie ma matek ko�ysz�cych niemowl�ta i otoczonych gromadk� drobiazgu? Niech ten z was, kt�ry nigdy nie widzia� piersi karmicielki, podniesie r�k�. Chcecie zgin�� - ja tak�e chc� zgin�� tutaj, ale nie chc�, �eby doko�a mnie widma kobiet �ama�y r�ce z rozpaczy. Umierajcie, zgoda, ale nie skazujcie na zgub� innych! Takie samob�jstwa jak to, kt�re si� tu dokona, s� wznios�e, ale samob�jstwo ma �ci�le ograniczony zakres i nie mo�na go rozszerza�, z chwil� bowiem kiedy dosi�ga naszych bliskich, samob�jstwo staje si� morderstwem. Pomy�lcie o drobnych jasnych g��wkach, pomy�lcie o siwych w�osach. S�uchajcie, Enjolras opowiada� mi, �e widzia� przed chwil� na rogu ulicy �ab�dziej o�wietlone okno na pi�tym pi�trze i dr��cy na szybie cie� staruszki, kt�ra musia�a sp�dzi� ca�� noc na oczekiwaniu. Mo�e to matka kt�rego� z was? Niech�e wi�c ten odejdzie, niech spieszy powiedzie� jej: �Matko, jestem!� Niech b�dzie spokojny! I bez niego zrobi si� tu, co nale�y. Kto swoj� prac� utrzymuje rodzin�, nie ma prawa po�wi�ca� �ycia. By�aby to dezercja. A ci, co maj� c�rki? Siostry? Czy pomy�leli�cie o nich? Zabijaj� was, polegli�cie, dobrze, a co b�dzie jutro? M�ode dziewcz�ta bez chleba - to straszne! M�czyzna �ebrze, kobieta sprzedaje si�. Ach, te urocze istoty, powabne i s�odkie, z kwiatami wpi�tymi we w�osy, istoty, kt�re nuc�, szczebiocz� i przepajaj� ca�y dom blaskiem swojej niewinno�ci, kt�re s� jak gdyby �yw� woni� i swoj� dziewicz� czysto�ci� dowodz� na ziemi istnienia anio��w w niebie, te Joasie, El�unie, Maniusie, pi�kne i zalotne dziewcz�ta, wasze b�ogos�awie�stwo i wasza duma - m�j Bo�e! b�d� cierpia�y g��d! C� wam wi�cej powiedzie�? Istnieje handel cia�em ludzkim i nie obronicie przed nim swoich dziewcz�t dr��cymi d�o�mi cieni. Pomy�lcie o ulicy, o chodnikach, zat�oczonych przechodniami, o sklepach, przed kt�rymi kr��� wydekoltowane, skalane kobiety. One te� by�y niegdy� czyste. Ci, kt�rzy maj� siostry, niech o nich pomy�l�. N�dza, prostytucja, policja, wi�zienie �w. �azarza, oto dok�d si� stocz� delikatne, �liczne dziewcz�ta, subtelne cuda wstydliwo�ci, wdzi�ku i urody, �wie�sze ni� bzy majowe. Ach! Wy polegli�cie, nie ma was! Dobrze! Chcieli�cie wyzwoli� lud od monarchii, rzucili�cie wasze c�rki na �up policji. Przyjaciele, zastan�wcie si�, miejcie lito��! Niewiele my�li si� zazwyczaj o kobietach, o biednych kobietach! Liczy si� na to, �e kobiety nie maj� takiego wykszta�cenia jak m�czy�ni, zabrania im si� czyta�, my�le�, zajmowa� polityk�; czy zabronicie im jutro wieczorem biec do kostnicy, �eby rozpozna� wasze zw�oki? Tak, ci, co maj� rodziny, niech b�d� rozs�dni, niech u�cisn� nam r�ce i odejd� st�d, a nas zostawi� tu samych z nasz� robot�. Wiem, �e nie�atwo odej��, trzeba na to prawdziwej odwagi, ale im wi�ksza trudno��, tym wi�ksza zas�uga. Powiadacie: �Mam strzelb� w gar�ci, stoj� na barykadzie, ano, trudno, zostaj�!� Trudno! - To si� tak m�wi. Nadejdzie jutro, wy go nie zobaczycie, przyjaciele, ale rodziny wasze je zobacz�. Ile� cierpie� je czeka! Czy wiecie, co si� dzieje z dzieckiem zdrowym, r�owym i j�drnym jak jab�uszko, kt�re gaworzy, szczebiocze i �mieje si� weso�o? Czy wiecie, co si� z nim dzieje, kiedy jest opuszczone? Widzia�em takiego malca: ledwo to od ziemi odros�o. Ojciec mu umar�. Przygarn�li go z lito�ci jacy� biedacy, kt�rzy sami nie mieli chleba. By�o to zim�. Dzieciak by� wiecznie g�odny. Nie p�aka�. Podchodzi� do pieca, na kt�rym nigdy nie by�o ognia, wyskubywa� paluszkiem grudki ��tej gliny, kt�r�, jak wiecie, rura jest zawsze oblepiona, i zjada� je. Oddech mia� chrapliwy, twarz sin�, zwiotcza�e nogi, rozd�ty brzuch. Nie odzywa� si� wcale, nie odpowiada�, kiedy kto� zwraca� si� do niego. I umar�. Przyniesiono go do szpitala Neckera, aby umar�. Tam w�a�nie go zobaczy�em. By�em wtedy na praktyce lekarskiej w tym szpitalu. A teraz, je�li mi�dzy wami s� ojcowie szcz�liwi, kiedy id� w niedziel� na spacer trzymaj�c w spracowanej, szerokiej d�oni ma�� r�czk� swojego dziecka, niech�e sobie wyobra�� swoje dziecko na miejscu tamtego malca. Pami�tam tego biednego b�ka; mam go w oczach, kiedy le�a� nagi na sekcyjnym stole, a �ebra stercza�y mu spod sk�ry, jak mogi�ki spod cmentarnej darni. W �o��dku tego dziecka znaleziono co� w rodzaju b�ota. W z�bach - popi�. Nu�e, zajrzyjmy do swego sumienia, porad�my si� swego serca. Statystyki stwierdzaj�, �e �miertelno�� w�r�d opuszczonych dzieci wynosi pi��dziesi�t pi�� procent. Powtarzam: chodzi o �ony, o matki, o dziewcz�ta, o drobne dzieci. Czy� o was m�wi�? Wiadomo, kim jeste�cie. Wiadomo, �e�cie odwa�ni, do kro�set! �e ka�dy z was z rado�ci� i dum� w duszy odda �ycie za wielk� spraw�; �e ka�dy z was czuje si� powo�any, by zgin�� z po�ytkiem i chwa��, �e ka�demu drogi jest udzia� w triumfie! Wiemy to wszyscy! Doskonale! Ale nie jeste�cie sami na �wiecie. S� inni, o kt�rych trzeba pomy�le�. Nie b�d�my samolubni! Wszyscy ponuro spu�cili g�owy. Dziwne s� sprzeczno�ci ludzkiego serca w chwilach jego najwy�szych wzlot�w. Combeferre, kt�ry tak m�wi�, sam nie by� sierot�. Pami�ta� o innych matkach, zapomnia� o swojej. Szed� na �mier�. By� �samolubny�. Mariusz, trawiony g�odem i gor�czk�, wyzbywszy si� kolejno wszystkich nadziei, wydany na �up cierpienia, tej najtragiczniejszej z katastrof, prze�ywszy zbyt wiele wzrusze� i �wiadom bliskiego ko�ca, pogr��a� si� coraz bardziej w pe�nym wizyj ot�pieniu, kt�re zawsze poprzedza chwil� fataln� i dobrowolnie przyj�t�. Fizjolog m�g�by studiowa� na nim coraz wyra�niejsze objawy gor�czkowego zatapiania si� w sobie, znanego i sklasyfikowanego przez nauk�, kt�re tym jest w stosunku do cierpienia, czym rozkosz jest w stosunku do przyjemno�ci. Rozpacz ma r�wnie� swoj� ekstaz�. W takim w�a�nie stanie znajdowa� si� Mariusz. Bra� udzia� we wszystkim, jakby stoj�c z boku; m�wili�my ju�, �e wydarzenia, kt�re si� wok� niego dzia�y, wydawa�y mu si� odleg�e: ogarnia� ca�o��, lecz nie dostrzega� szczeg��w. Jak przez ognist� zas�on� widzia� poruszaj�cych si� powsta�c�w; s�ysza� g�osy jak gdyby wydobywaj�ce si� z przepa�ci. Jednak�e ta scena go wzruszy�a. By�o w niej co�, co dosi�g�o go swoim ostrzem i zbudzi�o. Mia� ju� tylko jedno pragnienie: umrze�, i unika� wszystkiego, co by go mog�o od tej my�li oderwa�; w tym grobowym p�nie pomy�la�, �e gin�c, wolno mu przecie� kogo� ocali�. Powiedzia� wi�c g�o�no: - Enjolras i Combeferre maj� racj�; nie mo�na dopu�ci� do niepotrzebnych ofiar. Podzielam ich zdanie. Pospieszcie si�. Combeferre poda� wam powody decyduj�ce. S� mi�dzy nami tacy, kt�rzy maj� rodzin�, matki, siostry, �ony, dzieci. Ci niech wyst�pi� z szereg�w! Nikt si� nie ruszy�. - �onaci oraz �ywiciele rodzin - wyj�� z szeregu! - powt�rzy� Mariusz. Cieszy� si� tu wielkim autorytetem. Enjolras by� dow�dc� barykady, ale Mariusz by� jej wybawc�. - Rozkazuj�! - krzykn�� Enjolras. - Prosz� was o to - rzek� Mariusz. W�wczas wstrz��ni�ci s�owami Combeferre'a, zachwiani rozkazem Enjolrasa, wzruszeni pro�b� Mariusza, ci bohaterscy ludzie zacz�li si� nawzajem wydawa�. - Racja! - m�wi� jaki� m�ody ch�opak do dojrza�ego m�czyzny. - Ty jeste� ojcem rodziny. Id�! - To raczej ty - odpowiedzia� tamten. - Utrzymujesz dwie siostry. I wybuch�a niezwyk�a walka. Nikt nie chcia� da� si� wyp�dzi� z przedsionka grobu. - Spieszmy si� - rzek� Courfeyrac. - Za kwadrans b�dzie ju� za p�no. - Obywatele! - ci�gn�� Enjolras. - Mamy tu republik� i obowi�zuje nas g�osowanie powszechne. Wska�cie sami tych, kt�rzy powinni odej��. Us�uchano go. Po kilku minutach pi�ciu ludzi, jednomy�lnie wybranych, wyst�pi�o z szeregu. - Jest ich pi�ciu! - zawo�a� Mariusz. Mieli tylko cztery mundury. - Ha! c�! - odparli tamci. - Jeden z nas musi zosta�. I znowu ka�dy chcia� zosta�, przekonuj�c innych o konieczno�ci odej�cia. Wielkoduszna k��tnia wybuch�a na nowo. �Ty masz kochaj�c� �on�. - �Ty masz star� matk�. - �A ty nie masz ju� ojca ani matki, co si� stanie z twoimi trzema ma�ymi bra�mi?� - �Ty masz pi�cioro dzieci�. - �Ty powiniene� �y�, masz siedemna�cie lat, za wcze�nie ci gin��!� Na tych wielkich barykadach rewolucyjnych wyznaczy�y sobie spotkanie wszelkie bohaterstwa. Niezwyk�e by�o tu rzecz� zwyk��. Nikt w nikim nie budzi� podziwu. - Spieszcie si�! - powtarza� Courfeyrac. Kto� z szereg�w zawo�a� do Mariusza: - Niech pan wybiera, kt�ry ma zosta�. - Tak - powt�rzy�o tych pi�ciu. - Niech pan wybiera! Us�uchamy. Mariusz s�dzi�, �e jest ju� niezdolny do �adnego wzruszenia. A przecie� na my�l, �e ma wybra� na �mier� cz�owieka, poczu�, �e ca�a krew sp�ywa mu do serca. Zblad�by, gdyby m�g� jeszcze bardziej zbledn��. Podszed� ku tym pi�ciu, kt�rzy si� do niego u�miechali i wo�ali jeden przez drugiego z tym wspania�ym ogniem w oczach, co poprzez wieki historii goreje nad Termopilami: - Ja! Ja! Ja! Mariusz policzy� ich bezmy�lnie; tak, by�o ich ci�gle pi�ciu! Po czym spu�ci� wzrok na cztery mundury. W tej w�a�nie chwili spad� jak z nieba pi�ty mundur. Pi�ty cz�owiek by� ocalony. Mariusz podni�s� oczy i pozna� pana Fauchelevent. Jan Valjean wszed� na barykad�. Czy to zasi�gn�wszy informacji, czy te� instynktownie, a mo�e przypadkiem przeszed� przez uliczk� Zakr�t. Mia� na sobie mundur gwardii narodowej, dzi�ki czemu szed� bez przeszk�d. Powstaniec stoj�cy na warcie w uliczce nie wszczyna� alarmu na widok samotnego gwardzisty. Pozwoli� mu przej��, my�l�c, �e zapewne chce przysta� do powsta�c�w, a w najgorszym razie zostanie je�cem. Chwila by�a zbyt powa�na, aby wartownik m�g� zaniedba� swoje obowi�zki i zej�� ze stanowiska. Nikt nie zauwa�y� Jana Valjean wchodz�cego do reduty, wszystkie oczy utkwione by�y w pi�ciu wybranych i czterech mundurach. Ale Jan Valjean widzia� i s�ysza� wszystko, tote� zdj�� po cichu mundur i rzuci� go na stos innych. W�r�d powsta�c�w zapanowa�o nie daj�ce si� opisa� poruszenie. - Co to za cz�owiek? - zapyta� Bossuet. - To cz�owiek, kt�ry ocala innych - odpowiedzia� Combeferre. Mariusz rzek� z powag� w g�osie: - Znam go. Ta rekomendacja wystarczy�a wszystkim. Enjolras zwr�ci� si� do Jana Valjean m�wi�c: - Witaj nam, obywatelu. Po czym doda�: - Wiesz, �e czeka nas �mier�. Bez s�owa odpowiedzi Jan Valjean pom�g� w�o�y� sw�j mundur powsta�cowi, kt�rego ocali�. V Jakie horyzonty otwieraj� si� ze szczytu barykady Sytuacja og�lna w tej tragicznej godzinie i w tym opuszczonym przez lito�� miejscu znalaz�a wyraz i punkt szczytowy w g��bokiej melancholii Enjolrasa. Enjolras uosabia� pe�ni� rewolucji; mia� jednak pewne braki, o ile absolut mo�e mie� braki. Zbyt wiele wzi�� cech z Saint-Justa, a za ma�o z Anacharsisa Clootsa; jednak�e w Towarzystwie Przyjaci� Abecad�a umys� jego uleg� w pewnym stopniu magnetycznemu przyci�ganiu idei Combeferre'a; od jakiego� czasu Enjolras zacz�� powoli wychodzi� poza ciasne ramy dogmatu, pogodzi� si� z rozszerzeniem poj�cia post�pu i uzna� za form� ostatecznej i wspania�ej ewolucji przemian� wielkiej republiki francuskiej w olbrzymi� republik� ludzko�ci. W bezpo�rednim dzia�aniu by� zwolennikiem gwa�townych �rodk�w, gdy tego wymaga�a sytuacja; pod tym wzgl�dem nie zmieni� si� i pozosta� wierny owej epickiej, gro�nej szkole, kt�r� okre�la jedno s�owo: rok dziewi��dziesi�ty trzeci. Sta� na kamieniach u�o�onych w stopnie, opieraj�c si� �okciem na lufie karabinu. Rozmy�la�; chwilami dr�a�, jakby przenika� go jaki� podmuch; przez miejsca, w kt�rych jest �mier�, przebiegaj� takie prorocze tchnienia. Ze �renic jego, zapatrzonych w g��b, tryska�y jakie� t�umione ognie. Nagle podni�s� g�ow�; jasne w�osy opad�y mu do ty�u, jak u anio�a powo��cego ponur� kwadryg� gwiazd, i wygl�da�y niby lwia grzywa zje�ona groz� w p�omienn� aureol�. Enjolras zawo�a�: - Obywatele! Czy wyobra�acie sobie przysz�o��? Ulice miast sk�pane w blasku, progi dom�w umajone zieleni�, zbratane narody, ludzie sprawiedliwi, starcy b�ogos�awi�cy dzieci, przesz�o�� w zgodzie z tera�niejszo�ci�, my�liciele korzystaj�cy z pe�nej swobody, ludzie wierz�cy - z pe�nej r�wno�ci, zamiast religii - niebo, B�g jedynym kap�anem, sumienie ludzkie o�tarzem, kres wszelkich nienawi�ci, zbratanie warsztatu i szko�y, kara i nagroda sprowadzone do publicznej nagany i publicznej pochwa�y; praca dla wszystkich, dla wszystkich prawo, nad wszystkimi pok�j, koniec rozlew�w krwi, koniec wojen! Szcz�liwe matki! Ujarzmienie materii to pierwszy krok; drugi - to urzeczywistnienie idea�u. Pomy�lcie, czego ju� dokona� post�p! Niegdy� pierwotne plemiona dr�a�y z l�ku na widok hydry ziej�cej swoim tchnieniem na wody, smoka rzygaj�cego ogniem i lataj�cego gryfa - tego powietrznego potwora o skrzyd�ach or�a i szponach tygrysa; te przera�aj�ce bestie panowa�y nad cz�owiekiem. Cz�owiek zastawi� jednak swoje sid�a, �wi�te sid�a rozumu, i wreszcie schwyci� potwory. Poskromili�my hydr� i dzi� zwie si� ona statkiem parowym, poskromili�my smoka i dzi� zwie si� on parowozem; niebawem poskromimy gryfa, ju� mamy go w r�ku; nazywa si� balonem. W dzie� kiedy zostanie dokonane to prometejskie dzie�o i cz�owiek za�o�y jarzmo potr�jnej Chimerze staro�ytno�ci: hydrze, smokowi i gryfowi, stanie si� on panem wody, ognia i powietrza, a dla reszty �ywego stworzenia b�dzie tym, czym dla niego byli niegdy� dawni bogowie. Odwagi! Naprz�d! Obywatele, do czego zd��amy? Do tego, aby wiedza obj�a rz�dy, aby si�a fakt�w sta�a si� jedyn� publiczn� si��, aby prawo naturalne, zawieraj�ce w sobie sankcje i kary, dekretowa�a sama oczywisto��, aby wsta� �wit prawdy niby �wit dnia. Zd��amy do braterskiego zwi�zku lud�w: zd��amy do zr�wnania wszystkich ludzi. Koniec fikcjom, koniec paso�ytom! Rzeczywisto�� rz�dzona przez prawd� - oto cel. Cywilizacja obradowa� b�dzie na szczycie Europy, a p�niej po�rodku wszystkich kontynent�w, w wielkim parlamencie rozumu. Co� podobnego istnia�o ju� w dziejach. Amfiktionie* zbiera�y si� dwa razy do roku, raz w Delfach, stolicy bog�w, a drugi raz w Termopilach, stolicy bohater�w. Europa b�dzie mia�a swoje amfiktionie, ca�a ziemia b�dzie mia�a swoje amfiktionie. Francja nosi w swoim �onie t� wspania�� przysz�o��. Ni� brzemienny jest wiek dziewi�tnasty. Dzie�o zapocz�tkowane przez Grecj� godne jest tego, by uko�czy�a je Francja. Pos�uchaj mnie, Feuilly, dzielny robotniku, synu ludu, synu lud�w! Czcz� ciebie. Tak, ty jasno widzisz przysz�e czasy, tak, ty masz s�uszno��! Nie mia�e� ojca ani matki; za matk� uzna�e� wi�c ludzko��, za ojca - prawo. Czeka ci� tu �mier� - czyli triumf. Obywatele, cokolwiek dzi� si� stanie, przegrywaj�c czy te� odnosz�c zwyci�stwo - robimy rewolucj�. Podobnie jak po�ar zalewa swym �wiat�em ca�e miasto, rewolucja zalewa swym �wiat�em rodzaj ludzki. Jakiej rewolucji dokonamy? M�wi�em to przed chwil� - rewolucji Prawdy. Z politycznego punktu widzenia istnieje jedna tylko zasada: suwerenna w�adza cz�owieka nad samym sob�. Ta najwy�sza w�adza nad sob�, wykonywana przez siebie samego - nazywa si� Wolno�ci�. Tam gdzie ��cz� si� dwie lub wi�cej takich suwerennych jednostek, zaczyna si� pa�stwo. Ale w tym po��czeniu nie ma �adnego wyrzeczenia. Ka�da jednostka ust�puje pewn� cz�stk� swej suwerenno�ci i tak tworzy si� prawo powszechne. Cz�stka ta jest dla wszystkich jednakowa; ta jednakowo�� ust�pstwa, kt�re ka�dy robi na rzecz wszystkich, nazywa si� R�wno�ci�. Prawo powszechne to nic innego, jak wsp�lna ochrona praw ka�dej poszczeg�lnej jednostki. Ta ochrona ka�dego przez wszystkich zwie si� Braterstwem. Punkt przeci�cia zespolonych suwerenno�ci zwie si� Spo�eczno�ci�. Poniewa� przeci�cie to jest po��czeniem, przeto punkt �w jest w�z�em. St�d to, co nazywa si�: wi� spo�eczna. Niekt�rzy nazywaj� to kontraktem spo�ecznym, czyli umow� spo�eczn�, co oznacza to samo, gdy� s�owo kontrakt etymologicznie ��czy si� z poj�ciem wi�z�w. Musimy uzgodni� znaczenie s�owa: r�wno��. Je�li wolno�� jest wierzcho�kiem, r�wno�� jest podstaw�. R�wno��, obywatele, nie oznacza przyci�cia ro�linno�ci do jednego poziomu, nie oznacza spo�ecze�stwa wybuja�ych �d�be� trawy i skarla�ych d�b�w ani s�siedztwa nawzajem trzebi�cych si� zawi�ci; z obywatelskiego punktu widzenia znaczy to, �e dla wszystkich zdolno�ci te same drogi stoj� otworem; z politycznego - �e wszystkie g�osy maj� to samo znaczenie; z religijnego - �e wszystkie przekonania maj� te same prawa. R�wno�� ma sw�j organ: bezp�atne, obowi�zkowe nauczanie. Prawo do alfabetu - od tego trzeba zacz��! Obowi�zek szko�y powszechnej dla wszystkich, dost�p do szko�y �redniej dla wszystkich - oto jest prawo. Z jednakowej szko�y wychodzi jednakie spo�ecze�stwo. Tak, nauczanie! �wiat�o! �wiat�o! Ze �wiat�a wszystko bierze sw�j pocz�tek, do niego wszystko powraca. Obywatele, dziewi�tnasty wiek jest wielki, ale dwudziesty b�dzie szcz�liwy! W niczym nie b�dzie podobny do dawnych dziej�w; nie trzeba si� b�dzie l�ka� - jak dzisiaj - podboju, najazdu, uzurpacji w�adzy, zbrojnej rywalizacji narod�w, zahamowania rozwoju cywilizacji zale�nej od ma��e�stwa kr�l�w, narodzin spadkobiercy w dziedzicznych tyraniach, rozbioru kraju przez kongres ani rozpadu pa�stwa z powodu wyga�ni�cia dynastii, walk dw�ch religii �cieraj�cych si� jak dwa koz�y z cienia na mo�cie niesko�czono�ci; nie trzeba si� b�dzie l�ka� g�odu, wyzysku, prostytucji z n�dzy, ub�stwa z bezrobocia, szafotu, miecza, bitew ani �adnych innych rozboj�w przypadku w puszczy wydarze�. Mo�na by niemal powiedzie�: nie b�dzie wydarze�. Zapanuje powszechna szcz�liwo��. Rodzaj ludzki b�dzie pos�uszny swojemu prawu, podobnie jak glob ziemski pos�uszny jest swojemu; przywr�cona zostanie harmonia mi�dzy dusz� a gwiazd�. Dusza b�dzie kr��y�a wok� prawdy jak gwiazda wok� �wiat�a. Przyjaciele, godzina, w kt�rej do was przemawiam, jest ponura; ale taka jest straszliwa cena przysz�o�ci. Rewolucja to haracz. Ach, ludzko�� b�dzie wyzwolona, pocieszona, d�wigni�ta wzwy�! Takie zapewnienie sk�adamy jej z tej oto barykady. Sk�d ma si� wznie�� g�os mi�o�ci, je�li nie z wy�yn po�wi�cenia? O bracia, tutaj ��cz� si� ci, kt�rzy my�l�, i ci, kt�rzy cierpi�; ta barykada nie jest zbudowana ani z kamieni, ani z beczek, ani z �elastwa; zbudowana jest z dw�ch stos�w - ze stosu idei i ze stosu cierpienia. N�dza spotyka si� tu z idea�em. Dzie� obejmuje u�ciskiem noc i m�wi: �Umr� wraz z tob�, a ty odrodzisz si� wraz ze mn��. Z u�cisku wszystkich niedoli wytryska wiara. Cierpienia przynosz� tu swoj� agoni�, idee - swoj� nie�miertelno��. Ta agonia zespolona z t� nie�miertelno�ci� z�o�y si� na nasz� �mier�. Bracia, kto tu umiera, umiera w promiennym blasku przysz�o�ci; zst�pujemy do grobu rozja�nionego jutrzenk�. Enjolras przerwa� raczej, ni� sko�czy� przemawia�; porusza� w milczeniu wargami, jak gdyby m�wi� jeszcze sam do siebie; i powsta�cy wyt�aj�c uwag�, aby nie straci� tych s��w, wpatrywali si� w niego. Nie by�o oklask�w, ale szepty rozlega�y si� d�ugo. S�owo to wiew; pulsowanie umys��w przypomina dr�enie li�ci. VI Mariusz nieprzytomny, Javert lakoniczny Powiedzmy, co si� dzia�o w my�lach Mariusza. Przypomnijmy stan jego duszy. M�wili�my przed chwil�, �e wszystko wydawa�o mu si� ju� tylko majakiem. Umys� mia� zm�cony. Wielkie mroczne skrzyd�a, kt�re rozpo�cieraj� si� nad konaj�cymi, rzuca�y sw�j cie� na Mariusza. Czu�, �e ju� wszed� do grobu, mia� wra�enie, �e stoi po tamtej stronie muru, i na twarze �yj�cych patrzy� oczyma umar�ego. W jaki spos�b dosta� si� tu pan Fauchelevent? Dlaczego przyszed�? Co zamierza� tu robi�? Mariusz nie zadawa� sobie tych pyta�. Rozpacz nasza ma zreszt� t� w�a�ciwo��, �e ogarniamy ni� wszystko doko�a; wydawa�o mu si� wi�c logiczne, �e wszyscy szukaj� �mierci. Tylko serce �ciska�o mu si� na my�l o Kozecie. Zreszt� pan Fauchelevent nie odezwa� si� do niego s�owem, nie spojrza� na niego i nawet zdawa� si� nie s�ysze� jego g�osu, kiedy Mariusz powiedzia�: �Znam go�. To zachowanie pana Fauchelevent sprawi�o ulg� Mariuszowi i gdyby mo�na by�o u�y� takiego s�owa dla okre�lenia takich wra�e�, powiedzieliby�my, �e mu si� podoba�o. Czu� zawsze, �e w �aden spos�b nie potrafi�by przem�wi� do tego tajemniczego cz�owieka, kt�ry wydawa� mu si� zarazem i podejrzany, i imponuj�cy. Ponadto nie widzia� go ju� od bardzo dawna, co naturom tak nie�mia�ym i zamkni�tym w sobie jak Mariusz jeszcze bardziej uniemo�liwia rozmow�. Pi�ciu wybranych opu�ci�o barykad� przez uliczk� Zakr�t; byli �udz�co podobni do gwardzist�w narodowych. Jeden z nich p�aka� odchodz�c. Przed odej�ciem u�ciskali tych, co zostawali. Kiedy pi�ciu ludzi zwr�conych �yciu odesz�o, Enjolras pomy�la� o skazanym na �mier�. Wszed� do izby na parterze; Javert, przywi�zany do s�upa, duma�. - Potrzeba ci czego? - zapyta� go Enjolras. Javert odpowiedzia�: - Kiedy mnie zabijecie? - Poczekaj! W tej chwili potrzebny nam jest ka�dy nab�j. - To dajcie mi pi� - rzek� Javert. Enjolras sam poda� mu szklank� wody, a �e Javert by� skr�powany, przytkn�� mu j� do ust. - Czy to wszystko? - zapyta� znowu Enjolras. - Niewygodnie mi przy tym s�upie - odpar� Javert. - Niezbyt czu�e macie serca, �eby mnie tak zostawi� przez ca�� noc. Zwi�zujcie mnie, jak chcecie, ale mo�ecie przecie� po�o�y� mnie na stole, jak tamtego. I ruchem g�owy wskaza� na zw�oki pana Mabeuf. Jak czytelnik pami�ta, w g��bi izby sta� wielki, d�ugi st�, na kt�rym odlewano kule i robiono naboje. Wszystkie naboje zosta�y ju� zrobione i ca�y proch zu�yty, st� by� wi�c ju� pusty. Na rozkaz Enjolrasa czterech powsta�c�w odwi�za�o Javerta od s�upa. Kiedy go odwi�zywano, pi�ty trzyma� bagnet przy�o�ony do jego piersi. R�ce mia� wci�� skr�powane z ty�u, nogi za� sp�tano mu postronkiem cienkim i mocnym, tak �eby m�g� st�pa� drobnymi krokami, jak cz�owiek id�cy na szafot. Zaprowadzono go tak w g��b izby do sto�u, na kt�rym go u�o�ono i mocno przywi�zano w po�owie cia�a. Opr�cz ca�ego systemu wi�za�, uniemo�liwiaj�cych wszelk� ucieczk�, dla wi�kszej pewno�ci zastosowano jeszcze w�ze� zwany w wi�zieniach martynga�em: sznur biegnie od karku do brzucha, tu si� krzy�uje i przeci�gni�ty mi�dzy nogami zwi�zuje obie r�ce. Podczas gdy kr�powano Javerta, jaki� m�czyzna stoj�cy na progu przygl�da� mu si� ze szczeg�ln� uwag�. Na widok cienia padaj�cego od tego cz�owieka Javert odwr�ci� g�ow�. Poni�s� oczy i pozna� Jana Valjean. Nie drgn�� nawet, dumnie opu�ci� powieki i powiedzia� tylko: - Oczywi�cie! VII Sytuacja staje si� coraz powa�niejsza Rozwidnia�o si� szybko. Ale �adne okno si� nie otworzy�o, nie uchyli�y si� �adne drzwi. By� to �wit, nie przebudzenie. Wspomnieli�my ju�, �e wojsko wycofa�o si� z przeciwleg�ego kra�ca ulicy Konopnej, kt�ra wydawa�a si� wolna i otwiera�a si� dla przechodni�w ze z�owieszczym spokojem. Ulica �w. Dionizego by�a niema jak aleja Sfinks�w w Tebach. Ani �ywej duszy na zalanych s�o�cem rogach. Jak�e z�owieszczy jest blask s�oneczny na bezludnych ulicach! Puste by�y dla oczu, ale nie dla uszu. Z pewnej odleg�o�ci dochodzi�y odg�osy tajemniczego ruchu. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e nadchodzi krytyczna chwila. Podobnie jak poprzedniego wieczora, stra�e wycofa�y si�, ale tym razem wszystkie. Barykada by�a mocniejsza ni� w czasie pierwszego ataku. Po odej�ciu pi�ciu powsta�c�w jeszcze j� podwy�szono. Za rad� wartownika, kt�ry obserwowa� okolic� Hal, Enjolras, l�kaj�c si� zaskoczenia od ty�u, powzi�� wa�n� decyzj�. Kaza� zabarykadowa� wolny dot�d, w�ski przesmyk uliczki Zakr�t. W tym celu zerwano bruk sprzed kilku jeszcze dom�w. Tak wi�c barykada, zamurowana z trzech stron: z przodu od Konopnej, z lewej stro- ny od �ab�dziej i Ma�ej �ebraczej, a z prawej - od uliczki Zakr�t, by�a rzeczywi�cie prawie nie do zdobycia; co prawda powsta�cy byli w niej ca�kowicie zamkni�ci. Mia�a trzy fronty i ani jednego wyj�cia. - Forteca, ale i pu�apka - powiedzia� ze �miechem Courfeyrac. Enjolras kaza� u�o�y� przy wej�ciu do gospody trzydzie�ci p�yt z chodnika, �wyrwanych na zapas�, jak m�wi� Bossuet. W stronie, sk�d nale�a�o spodziewa� si� ataku, panowa�a cisza tak g��boka, �e Enjolras kaza� wszystkim zaj�� stanowiska. Ka�dy otrzyma� racj� w�dki. Nie ma nic ciekawszego nad wygl�d barykady gotuj�cej si� do odparcia szturmu. Ka�dy wybiera sobie miejsce, jak w teatrze. Ka�dy wynajduje, na czym by si� oprze� �okciem czy ramieniem. Niekt�rzy buduj� sobie rodzaj stalli z kamieni brukowych. Tu przeszkadza wyst�p muru - trzeba si� st�d odsun��; tam jakie� wg��bienie mo�e zapewni� ochron� - trzeba si� w nim schroni�. Ma�kuci s� bardzo poszukiwani; zajmuj� miejsca niedogodne dla innych. Wielu tak si� urz�dza, �eby walczy� siedz�c. Ka�dy chcia�by mie� swobod� ruch�w przy zabijaniu i wygod� przy umieraniu. Podczas tragicznej wojny w czerwcu 1848 roku pewien powstaniec, niezawodny strzelec, obrawszy stanowisko na tarasie p�askiego dachu, kaza� sobie tam przynie�� wolterowski fotel; w nim dosi�g�a go kula. Kiedy dow�dca zarz�dza pogotowie bojowe, ustaje wszelki nieskoordynowany ruch; cichn� scysje i rozmowy na uboczu; rozpraszaj� si� grupki i grupy; wszystkie my�li zestrzelone w jeden punkt przemieniaj� si� w oczekiwanie napastnika. Barykada, dop�ki niebezpiecze�stwo nie zagra�a, to chaos; w niebezpiecze�stwie to dyscyplina. Niebezpiecze�stwo wprowadza �ad. Kiedy Enjolras wzi�� sw�j karabin i stan�� jak w strzelnicy przy szczelinie muru, kt�r� zarezerwowa� sobie zawczasu - umilkli wszyscy. Wzd�u� kamiennego sza�ca rozleg�y si� przyt�umione, kr�tkie, suche trzaski. To nabijano bro�. Wszyscy mieli postaw� tak dumn� i ufn� jak nigdy; u szczytu po�wi�cenia duch krzepnie; powsta�cy stracili ju� nadziej�, ale zosta�a im rozpacz. �Rozpacz - to ostatni or�, kt�ry niekiedy zwyci�a�. Tak powiedzia� Wergili. Desperacja bywa ratunkiem. Dobrowolnie rzuci� si� w odm�ty �mierci to niekiedy uratowa� si� od rozbicia; wieko trumny staje si� desk� ratunku. Podobnie jak poprzedniego wieczoru, wszyscy wpatrywali si� - mo�na prawie powiedzie� - wpijali si� oczyma w koniec ulicy, widoczny teraz w pe�nym �wietle dnia. Oczekiwanie nie trwa�o d�ugo. Od strony Saint-Leu zacz�y wyra�nie dobiega� ruchy wojska, nie przypomina�o to jednak w niczym przygotowa� do pierwszego ataku. Brz�k �a�cuch�w, niepokoj�ce dudnienie czego� ci�kiego, dzwonienie metalu o bruk, co� w rodzaju uroczystego zgie�ku zapowiada�o, �e zbli�a si� jaka� z�owroga machina �elazna. Dreszcz wstrz�sn�� trzewiami tych spokojnych ulic przebitych i zbudowanych dla p�odnej wymiany interes�w i idei, a bynajmniej nie przygotowanych do turkotu potwornych k� wojny. �renice powsta�c�w wbite w przeciwleg�y kraniec ulicy nabra�y wyrazu zaci�to�ci. Ukaza�o si� dzia�o. Artylerzy�ci popychali armat� odprzodkowan� i narychtowan� do strza�u; dw�ch �o�nierzy podtrzymywa�o lawet�; czterech pcha�o ko�a, kilku sz�o z ty�u ci�gn�c jaszcz. Wida� by�o dym zapalonego lontu. - Ognia! - krzykn�� Enjolras. Ca�a barykada da�a ognia, rozleg� si� straszliwy huk; tumany dymu spowi�y i zas�oni�y dzia�o i �o�nierzy; po kilku sekundach chmura rozwia�a si�, armata i �o�nierze ukazali si� na nowo; artylerzy�ci wolno, metodycznie, bez po�piechu ustawiali j� naprzeciw barykady. Ani jeden nie zosta� trafiony. Dow�dca baterii siad� na lawecie armaty i regulowa� cel z powag� astronoma nastawiaj�cego lunet�. - Brawo, kanonierzy! - zawo�a� Bossuet. I ca�a barykada zacz�a klaska�. Po chwili armata sta�a na samym �rodku ulicy, w poprzek rynsztoka, gotowa do strza�u. Przed barykad� otwar�a si� potworna paszcza. - Zaczyna si� zabawa - rzek� Courfeyrac. - Ot i kolubryna! Dostali�my prztyczka w nos, teraz dostaniemy pa�k� w �eb. Wojsko wyci�ga ku nam swoj� wielk� �ap�. Barykada dostanie solidne ci�gi... Ogie� karabinowy maca, armatni uderza. - To o�miofunt�wka, najnowszy model ze spi�u - obja�ni� Combeferre. - Je�eli ilo�� cyny przekroczy dziesi�� procent w stosunku do ilo�ci miedzi, dzia�a te rozsadza wybuch. Nadmiar cyny sprawia, �e s� niewytrzyma�e; w otworze zapalnym tworz� si� w�ery i wyd�cia. Aby unikn�� tego niebezpiecze�stwa, a zwi�kszy� si�� �adunku, trzeba by mo�e powr�ci� do dawnych sposob�w stosowanych w czternastym wieku: dzia�o opasywano obr�czami i skuwano stalowymi, nielutowanymi pier�cieniami, od rylc�w a� do wylotu. Na razie radzi si� z�u, jak si� da. Miejsca, gdzie si� potworzy�y w�ery, mo�na rozpozna� przy pomocy wyciora. Ale istnieje lepszy spos�b, a mianowicie przyrz�d zwany ruchom� gwiazd� Gribeauvala. - W szesnastym wieku gwintowano dzia�a - zauwa�y� Bossuet. - Tak - odpowiedzia� Combeferre. - To powi�ksza zasi�g, ale zmniejsza celno�� strza�u. Poza tym w strzelaniu na blisk� odleg�o�� krzywa pocisku jest nazbyt stroma, parabola nadmiernie si� wygina, tor kuli nie jest do�� prosty, �eby mog�a trafia� wszystkie obiekty, jakie s� na jej drodze, a to jest przecie� konieczne podczas bitwy i staje si� coraz wa�niejsze w miar� zbli�ania si� nieprzyjaciela i potrzeby szybkiego strzelania. Wadliwo�� krzywej pocisku armat szesnastowiecznych wynika�a z ma�ej si�y �adunku; ta za� podyktowana jest w tego rodzaju machinach prawami balistyki, a w szczeg�lno�ci konieczno�ci� oszcz�dzania �o�yska. Jednym s�owem, armata - ta despotka - nie mo�e robi� wszystkiego, co chce. Si�a jest wielk� s�abo�ci�! Pocisk armatni leci z szybko�ci� zaledwie sze�ciuset mil na godzin�; a �wiat�o przebiega siedemdziesi�t tysi�cy mil na sekund�. Oto wy�szo�� Chrystusa nad Napoleonem! - Nabi� bro�! - rzek� Enjolras. Jak barykada wytrzyma strza� armatni? Czy pocisk zrobi w niej wy�om? To by� najwa�niejszy problem. Podczas gdy powsta�cy ponownie nabijali bro�, kanonierzy �adowali dzia�o. Redut� ogarn�a trwoga. Dzia�o wypali�o, rozleg� si� pot�ny huk. - Jestem! - zawo�a� weso�y g�os. I r�wnocze�nie z armatni� kul� Gavroche wpad� w �rodek barykady. Przyszed� od strony ulicy �ab�dziej, przeskoczywszy z �atwo�ci� boczn� barykad�, stoj�c� frontem do labiryntu ulicy Ma�ej �ebraczej. Przybycie Gavroche'a wywar�o wi�ksze wra�enie ni� wystrza� armatni. Pocisk ugrz�z� w stosie gruzu. Strzaska� tylko ko�o omnibusu i rozbi� do szcz�tu stary w�zek handlarza wapnem Anceau. Widz�c to ca�a barykada wybuchn�a �mie- chem. - Strzelajcie dalej! - krzykn�� Bossuet do artylerzyst�w. VIII Z artylerzystami nie ma �art�w Wszyscy otoczyli Gavroche'a. Nie mia� jednak czasu nic opowiedzie�. Mariusz, dr��c z niepokoju, wzi�� go na bok. - Po co� tu przyszed�? - Jak to! - odpar� ch�opiec. - A pan? I utkwi� w Mariuszu oczy pe�ne epickiego zuchwalstwa. Blask l�ni�cej w nich dumy rozszerza� mu �renice. Mariusz pyta� dalej surowym g�osem: - Kto ci kaza� wraca�? Czy przynajmniej odda�e� list pod wskazanym adresem? Gavroche mia� troch� nieczyste sumienie z powodu tego listu. Tak mu by�o pilno powr�ci� na barykad�, �e listu raczej si� pozby�, ni� go dor�czy�. Musia� przyzna� w duchu, �e nieco lekkomy�lnie powierzy� go nieznajomemu, kt�rego twarzy nawet nie m�g� dojrze�. Wprawdzie tamten cz�owiek nie mia� kapelusza, ale to nie by�o dostateczn� gwarancj�. S�owem, Gavroche robi� sobie w tym wzgl�dzie pewne wyrzuty i ba� si� wym�wek Mariusza. Wybrn�� z k�opotliwej sytuacji najprostszym sposobem: bezczelnie sk�ama�. - Obywatelu, list odda�em dozorcy. Dama spa�a. Dostanie list, kiedy si� obudzi. Wysy�aj�c ten list, Mariusz mia� podw�jny cel: po�egna� Kozet� i ocali� Gavroche'a. Musia� si� zadowoli� po�owicznym spe�nieniem tego, czego pragn��. Uprzytomni� sobie, �e wys�anie listu zbieg�o si� z pojawieniem si� pana Fauchelevent na barykadzie. Pokaza� Gavroche'owi pana Fauchelevent. - Czy znasz tego cz�owieka? - Nie - odpowiedzia� Gavroche. Rzeczywi�cie, jak pami�tamy, Gavroche widzia� Jana Valjean jedynie w nocy. Mgliste, chorobliwe przypuszczenia, kt�re zacz�y kie�kowa� w g�owie Mariusza, rozproszy�y si�. Nie zna� przecie� przekona� politycznych pana Fauchelevent. Mo�e pan Fauchelevent jest republikaninem? St�d jego obecno�� w walce. Tymczasem Gavroche by� ju� na drugim ko�cu barykady i wo�a�: - Gdzie m�j karabin? Courfeyrac kaza� mu go odda�. Gavroche uprzedzi� �towarzyszy� - tak nazywa� powsta�c�w - �e barykada jest okr��ona. Przedosta� si� z wielkim trudem. Batalion liniowy, ustawiwszy bro� w koz�y na ulicy Ma�ej �ebraczej, obserwowa� �ab�dzi�; ze strony przeciwnej gwardia miejska obsadzi�a Dominika�sk�. Na wprost barykady zgromadzi�y si� g��wne si�y. Udzieliwszy tych informacji, Gavroche doda�: - Zezwalam, �eby�cie im dali zdrowego �upnia! Tymczasem Enjolras, wyt�aj�c s�uch, czuwa� przy swojej strzelnicy. Oblegaj�cy, zapewne niezbyt zadowoleni ze swego strza�u armatniego, ju� go nie powt�rzyli. Kompania piechoty liniowej zaj�a koniec ulicy, za armat�. �o�nierze wyrywali kamienie z bruku i ustawiali na wprost barykady niskie podmurowanie, co� w rodzaju stanowiska strzelniczego, nie wy�szego nad osiemna�cie cali. Zza tego podmurowania, po lewej stronie, wida� by�o czo�o kolumny batalionu z przedmie�cia, zgrupowanego na ulicy �w. Dionizego. Enjolras, stoj�cy na czatach, mia� wra�enie, �e s�yszy odg�os, kt�ry towarzyszy wyjmowaniu puszek z prochem z jaszcza; zobaczy�, �e dow�dca baterii zmienia nastawienie lufy i przesuwa j� nieco w lewo. Po czym kanonierzy na�adowali dzia�o. Dow�dca sam schwyci� lont i zbli�y� do wylotu. - Schyli� g�ow� i pod mur! - zawo�a� Enjolras. - Wszyscy na kl�czki pod barykad�! Rozproszeni przed gospod� powsta�cy, kt�rzy zeszli ze swoich stanowisk w chwili przybycia Gavroche'a, rzucili si� t�umnie ku barykadzie; nim zdo�ali jednak wype�ni� rozkaz Enjolrasa, armata wystrzeli�a z rykiem towarzysz�cym zwykle pociskowi kartacza. By� to rzeczywi�cie kartacz. Strza�, skierowany w przej�cie mi�dzy redut� a domem, odbi� si� o mur i straszny rykoszet zabi� dw�ch powsta�c�w, a trzech zrani�. Jeszcze kilka takich strza��w, a barykada b�dzie nie do utrzymania. Kartacze wpada�y do �rodka. Rozleg� si� szmer przera�enia. - Postarajmy si� nie dopu�ci� do drugiego strza�u - rzek� Enjolras. I zni�ywszy karabin, wymierzy� w dow�dc� baterii pochylonego w�a�nie nad lawet�, kt�ry poprawia� i ostatecznie ustala� cel. By� to dorodny sier�ant, m�ody blondyn o bardzo �agodnej twarzy; mia� wygl�d inteligentny, co si� cz�sto spotyka u �o�nierzy tej wybranej, a gro�nej broni, kt�ra tak si� doskonali w swej okropno�ci, �e w ko�cu musi zabi� wojn�. Combeferre, stoj�c obok Enjolrasa, uwa�nie przygl�da� si� m�odemu sier�antowi. - Szkoda! - rzek�. - Co za ohydna rzecz takie jatki. Ano c�, kiedy nie b�dzie kr�l�w, nie b�dzie wojen. Celujesz w tego sier�anta, ale go nie widzisz. Wyobra� sobie, �e to czaruj�cy ch�opak, nieustraszony, wida� te�, �e my�l�cy - ci m�odzi ludzie z artylerii s� bardzo wykszta�ceni; ma ojca, matk�, ma rodzin�, pewno jest zakochany; ma najwy�ej dwadzie�cia pi�� lat; m�g�by by� twoim bratem. - Jest nim - rzek� Enjolras. - Tak - odpar� Combeferre. - I moim r�wnie�. Wiesz co, nie zabijajmy go. - Daj pok�j! Trzeba robi� to, co trzeba. I �za stoczy�a si� wolno po marmurowej twarzy Enjolrasa. Jednocze�nie poci�gn�� za cyngiel karabinu. Trysn�a b�yskawica. - Artylerzysta zakr�ci� si� dwa razy doko�a siebie, wyci�gaj�c do przodu ramiona i podnosz�c g�ow�, jakby chcia� zaczerpn�� powietrza, po czym osun�� si� bokiem na dzia�o i zosta� tak bez ruchu. Wida� by�o jego plecy, z kt�rych bucha� strumie� krwi. Kula przeszy�a mu pier� na wylot. Nie �y�. Trzeba go by�o zabra� i zast�pi� innym. Powsta�cy zyskali kilka minut. IX O zastosowaniu dawnego talentu k�usowniczego i niezawodnej celno�ci strza�u, kt�ra wp�yn�a na wyrok z 1796 roku Powsta�cy naradzali si� pospiesznie. Za chwil� armata znowu zacznie strzela�. Kartacze zburz� barykad�, nim minie kwadrans. Nale�a�o bezwzgl�dnie os�abi� dzia�anie pocisk�w. Enjolras rzuci� rozkaz: - Trzeba tam umie�ci� materac. - Nie mamy materaca - rzek� Combeferre. - Le�� na nim ranni. Jan Valjean siedz�c na skraju chodnika, przy gospodzie, ze strzelb� mi�dzy kolanami, do tej pory nie bra� w niczym udzia�u. Zdawa� si� nie s�ysze�, �e doko�a rozlega�y si� g�osy powsta�c�w: �Patrzcie, ta strzelba pr�nuje�. Na d�wi�k rozkazu, wydanego przez Enjolrasa, wsta�. Przypominamy sobie, �e gdy oddzia� wpad� w ulic� Konopn�, jaka� staruszka przewiduj�c strzelanin� wywiesi�a przed oknem materac. To okno - okienko raczej - znajdowa�o si� na mansardzie sze�ciopi�trowego domu, wysuni�tego nieco przed barykad�. Materac, umieszczony w poprzek i oparty na dw�ch tyczkach do suszenia bielizny, by� podtrzymywany od g�ry przez dwa grube powrozy, z daleka wygl�daj�ce jak sznureczki i przywi�zane do gwo�dzi, wbitych w ramy okna. Sznury te, wyra�nie rysuj�ce si� na tle nieba, wydawa�y si� cienkie jak w�osy. - Mo�e mi kto po�yczy� dwustrza�owego karabinu? - zapyta� Jan Valjean. Enjolras poda� mu sw�j karabin, przed chwil� nabity na nowo. Jan Valjean wycelowa� w okienko mansardy i strzeli�. Jeden sznur zosta� przeci�ty. Materac wisia� ju� tylko na drugim. Jan Valjean strzeli� powt�rnie. Drugi sznur uderzy� o szyb� okienka. Materac zsun�� si� mi�dzy tyczkami i spad� na ulic�. Na barykadzie rozleg�y si� oklaski. Wszyscy zawo�ali: - Mamy materac! - Tak! - rzek� Combeferre. - Ale kto po niego p�jdzie? Rzeczywi�cie, materac upad� przed barykad�, mi�dzy obleganymi a oblegaj�cymi. �mier� sier�anta kanonier�w doprowadzi�a wojsko do w�ciek�o�ci; �o�nierze po�o�yli si� za os�on� z brukowc�w, kt�r� wznie�li, i czekaj�c a� zmuszone do milczenia dzia�o po uzupe�nieniu obs�ugi odezwie si� znowu, od kilku ju� minut otworzyli ogie� na barykad�. Powsta�cy nie odpowiadali na te salwy, oszcz�dzaj�c amunicji. Strza�y rozbija�y si� o barykad�, ale ulica, gdzie g�sto gwizda�y kule, by�a bardzo niebezpieczna. Jan Valjean wysun�� si� w�skim przej�ciem, wyszed� na ulic�, dotar� pod gradem kul a� do materaca, zarzuci� go na plecy i wr�ci� na barykad�. Sam zastawi� przej�cie materacem; umie�ci� go przy murze tak, aby artylerzy�ci nie mogli go widzie�. Teraz czekano na nowy strza�. Nie czekano d�ugo. Ze straszliwym rykiem dzia�o rzygn�o �adunkiem o�owiu. Ale rykoszetu nie by�o. Kartacz ugrz�z� w materacu. Osi�gni�to zamierzony efekt. Barykada ocala�a raz jeszcze. - Obywatelu! - rzek� Enjolras do Jana Valjean. - Republika dzi�kuje ci. Bossuet patrzy� z podziwem i �mia� si�. Zawo�a�: - To niemoralne, �eby materac mia� tak� si��. To triumf tego, co si� ugina, nad tym, co miota pioruny. Ale mniejsza o to! Chwa�a materacowi, kt�ry unieszkodliwi� armat�! X Jutrzenka W tej w�a�nie chwili Kozeta obudzi�a si�. Pok�j jej by� niewielki, schludny i skromny; od wschodu mia� wysokie okno wychodz�ce na podw�rze. Kozeta nie wiedzia�a nic o tym, co si� dzia�o w Pary�u. Poprzedniego dnia nie wychodzi�a na miasto, a kiedy Toussaint oznajmi�a, �e �co� si� �wi�ci�, by�a ju� w swoim pokoju. Spa�a nied�ugo, lecz mocno. Sny mia�a przyjemne, mo�e troch� i dlatego, �e ��eczko jej by�o �nie�nobia�e. Jaka� posta�, kt�ra by�a Mariuszem, ukazywa�a si� jej w powodzi �wiat�a. Zbudzi�a si�, kiedy promie� s�o�ca pad� na jej powieki, i zrazu wydawa�o si� jej, �e jeszcze �ni. Kiedy si� ockn�a z tego snu, pierwsza jej my�l by�a promienna. Poczu�a si� zupe�nie uspokojona. Podobnie jak Jan Valjean przed paroma godzinami, prze�ywa�a reakcj� duszy, kt�ra wszelkimi sposobami od�egnuje si� od nieszcz�cia. O�y�y w niej z ca�� moc� nadzieje, cho� nie wiedzia�a dlaczego. Potem serce �cisn�o si� bole�nie. Od trzech ju� dni nie widzia�a Mariusza. Tu pocieszy�a si� my�l�, �e otrzyma� zapewne ju� jej list, wie, gdzie ona mieszka, i on - taki m�dry - znajdzie na pewno spos�b, aby do niej dotrze�. I to z pewno�ci� ju� dzisiaj, mo�e nawet dzi� rano! Dzie� ju� by� jasny; ale promie� s�o�ca pada� tak poziomo, �e Kozeta s�dzi�a, i� jeszcze jest wczesny ranek; jednak�e trzeba wstawa�, �eby przygotowa� si� na przyj�cie Mariusza. Kozeta uczu�a, �e nie mo�e �y� bez Mariusza, a to by�o wystarczaj�cym powodem, �eby Mariusz przyszed�. Ta sprawa nie znosi�a �adnych sprzeciw�w. Wszystko by�o oczywiste. Cierpia�a przez trzy dni - to ju� do�� potworne. Przez trzy dni nie widzia�a Mariusza - to okrucie�stwo ze strony Pana Boga. Ale teraz niegodziwe �arty niebios nale�� ju� do przesz�o�ci. Mariusz nadejdzie niebawem i przyniesie dobre nowiny. Taka jest m�o- do��, szybko osusza swe �zy, uwa�a cierpienie za rzecz niepotrzebn� i nie przyjmuje go. M�odo�� to u�miech przysz�o�ci do tego, co nieznane i co jest ni� sam�. Szcz�cie jest dla niej naturalnym stanem. Wydaje si�, �e oddycha nadziej�. Kozeta nie mog�a sobie zreszt� przypomnie�, co Mariusz powiedzia� jej na temat tej nieobecno�ci, kt�ra mia�a trwa� tylko jeden dzie�, i czym j� t�umaczy�. Ka�dy z nas wie dobrze, jak upuszczony na ziemi� pieni�dz potrafi zr�cznie potoczy� si�, schowa� i jak mistrzowsko wynajduje kryj�wki, kt�rych nie spos�b znale��. Podobn� psot� p�ataj� nam czasem my�li; zaszywaj� si� w jaki� k�cik m�zgu - i przepad�o! Zagubi�y si�; pami�� ju� ich nie z�owi. Kozet� gniewa�o troch�, �e daremnie usi�uje sobie to przypomnie�. Wyrzuca�a sobie, �e post�pi�a szkaradnie i niegodziwie, tak zapominaj�c s��w Mariusza. Wyskoczy�a z ��ka i od�wie�y�a dusz� i cia�o; dusz� - modlitw�, a cia�o - kryniczn� wod�. Mo�na ostatecznie wprowadzi� czytelnika do sypialni ma��e�skiej, ale nie do dziewcz�cego pokoju. Poezja zaledwie o�mieli�aby si� przekroczy� ten pr�g, proza nie powinna tego czyni�. Pok�j dziewcz�cy to zamkni�ty p�k kwiatu, biel ja�niej�ca w mroku, najskrytsze wn�trze stulonego kielicha lilii, na kt�rym nie powinno spocz�� oko cz�owieka, nim nie spocz�o na nim oko s�o�ca. Nierozkwit�y kwiat kobiety - to �wi�to��. Rozes�ane dziewicze ��eczko, wdzi�czna p�nago��, co sama siebie si� l�ka, bia�a n�ka wsuwaj�ca si� w pantofelek, pier�, kt�ra si� os�ania przed zwierciad�em, jak gdyby zwierciad�o by�o spojrze- niem, koszulka podci�gana pod szyj�, aby okry� ramiona za lada trza�ni�ciem mebla czy turkotem pojazdu, te tasiemki, sprz�czki, sznur�wki, to dr�enie, te dreszczyki z zimna i wstydliwo�ci, czarowna p�ochliwo�� w ka�dym ruchu, ten niepok�j niemal skrzydlaty, gdy nie ma �adnego powodu do obaw, kolejne fazy toalety, r�wnie urocze jak ob�oki jutrzenki - to wszystko rzeczy, o kt�rych nie godzi si� opowiada�; ju� samo napomknienie o nich jest zbytni� �mia�o�ci�. Oko m�czyzny z wi�ksz� czci� powinno spogl�da� na wstaj�c� z �o�a m�od� dziewczyn� ni� na wstaj�c� gwiazd�. Fakt, �e jest osi�galna, powinien zwi�ksza� szacunek. Puszek brzoskwini, srebrzysty nalot na �liwce, gwia�dzisty kryszta�ek �niegu, py�ek skrzyde� motylich s� ci�kie i ordynarne w por�wnaniu z t� czysto�ci�, kt�ra nawet nie wie, �e jest czysta. M�oda dziewczyna nie jest jeszcze pos�giem, jest dopiero przeb�yskiem marzenia. Jej alkow� okrywa tajemnicza cienisto�� idea�u. Niedyskretny dotyk spojrzenia kazi ten blady p�mrok. W tym wypadku patrze� - to profanowa�. Tote� nie uka�emy tutaj rozkosznej krz�taniny Kozety wstaj�cej ze snu. Wschodnia bajka opowiada, �e B�g stworzy� r�� bia��; ale kiedy p�atki jej si� rozchyla�y, Adam spojrza� na ni� i r�a zar�owi�a si� z zawstydzenia. Nale�ymy do os�b, kt�re tak czcz� dziewice i kwiaty, �e czuj� wobec nich onie�mielenie. Kozeta szybko si� ubra�a, uczesa�a i upi�a w�osy, co by�o prost� spraw� w czasach, kiedy kobiety nie powi�ksza�y bujno�ci swojej fryzury sztucznymi warkoczami, postiszami i nie wk�ada�y w�osianek we w�osy. Po czym otworzy�a okno i przebieg�a wzrokiem doko�a, maj�c nadziej�, �e zobaczy jaki� fragment ulicy - r�g domu czy skrawek chodnika - gdzie by mog�a wypatrywa� Mariusza. Ale nic nie by�o wida�. Za podw�rzem, otoczonym do�� wysokimi murami, dostrzega�o si� w dali tylko jakie� ogrody. Kozeta stwierdzi�a, �e s� szkaradne; po raz pierwszy w �yciu kwiaty wyda�y si� jej brzydkie. Stokro� bardziej odpowiada�by jej w tej chwili widok ulicznego rynsztoka. Zacz�a wi�c patrze� w niebo, jak gdyby my�la�a, �e Mariusz mo�e nadej�� z tej strony. Nagle zala�a si� �zami. Nie �wiadczy�o to o zmienno�ci usposobienia, ale w jej obecnej sytuacji nadzieje przeplata�y si� z chwilami przygn�bienia. Niejasno czu�a, �e dzieje si� co� strasznego. Istotnie, wydarzenia unosz� si� w atmosferze. Powiedzia�a sobie, �e niczego nie mo�e by� pewna, �e je�li stracili si� oboje z oczu, to s� dla siebie straceni. My�l, �e Mariusz m�g�by spa�� z nieba, nie wydawa�a jej si� teraz urocza, lecz ponura. A potem - tak p�ynne s� te chmurki - wr�ci�y jej spok�j, nadzieja i nieu�wiadomiona, lecz u�miechni�ta ufno�� w Boga. W domu wszyscy jeszcze spali. Panowa�a cisza jak w prowincjonalnym miasteczku. Nie otworzy�a si� �adna okiennica. Stancyjka dozorcy by�a zamkni�ta. Toussaint jeszcze nie wsta�a i Kozeta s�dzi�a, �e naturalnie ojciec �pi tak�e. Wiele musia�a wycierpie� i bardzo cierpia�a jeszcze, skoro uwa�a�a, �e ojciec jej jest niedobry; za to wierzy�a w Mariusza. To �wiat�o nie mog�o zbledn��. Zacz�a si� modli�. Chwilami dociera�y do niej z daleka jakie� g�uche wstrz�sy; m�wi�a sobie: �To dziwne, �e otwieraj� i zamykaj� bramy o tak wczesnej godzinie�. By�y to strza�y armatnie bij�ce w barykad�. O kilka st�p pod oknem Kozety, na starym poczernia�ym gzymsie, jerzyki uwi�y gniazdko; wystawa�o ono nieco zza kraw�dzi gzymsu, tak �e z g�ry mo�na by�o zajrze� do tego male�kiego raju. Matka okrywa�a piskl�ta rozpostartymi jak wachlarz skrzyd�ami; ojciec kr��y� doko�a, oddala� si� i wraca� przynosz�c w dziobku pokarm i poca�unki. Wstaj�cy dzie� z�oci� ten obraz szcz�cia, to u�miechni�te a dostojne objawienie wielkiego prawa: �Rozmna�ajcie si�, s�odk� tajemnic� rozkwit�� w glorii poranka. Kozeta z w�osami w s�o�cu, a dusz� w marzeniach, ja�niej�ca blaskiem mi�o�ci, zalana promieniami jutrzenki, wychyli�a si� niemal bezwiednie i taj�c przed sam� sob�, �e r�wnocze�nie my�li o Mariuszu, patrzy�a na ptaszki, na t� rodzin�, na samczyka, na samiczk�, na matk� z piskl�tami; patrzy�a z g��bokim zmieszaniem, jakie widok gniazda budzi w dziewicy. XI Strza�, kt�ry nie chybia celu, lecz nie zabija nikogo Ogie� oblegaj�cych nie ustawa�. Strza�y armatnie i salwy karabinowe nast�powa�y po sobie kolejno, niewiele jednak wyrz�dzaj�c szkody. Ucierpia�a tylko g�rna cz�� fasady �Koryntu�; okna na pierwszym pi�trze i w mansardach, posiekane grubym �rutem i kartaczami, rozpada�y si� z wolna. Powsta�cy, kt�rzy tam mieli stanowiska, musieli si� wycofa�. Na tym zreszt� polega taktyka ataku na barykad�; strzela� d�ugo, �eby wyczerpa� amunicj� powsta�c�w - o ile pope�ni� ten b��d, �e odpowiadaj� przeciwnikowi. Kiedy po s�abni�ciu ich ognia oblegaj�cy poznaj�, �e brak im ju� kul i prochu, ruszaj� do natarcia. Enjolras nie da� si� wci�gn�� w t� zasadzk�; barykada nie odpowiada�a na strza�y. Po ka�dej salwie plutonu Gavroche wypycha� sobie policzek j�zykiem na znak najg��bszej pogardy. - Dobrze! dobrze! - m�wi�. - Drzyjcie p��tno. Przydadz� nam si� szarpie. Courfeyrac zapytywa� kartaczy, dlaczego wyrz�dzaj� tak mizerne szkody, i przemawia� do armaty: - Co� ci si� r�ce trz�s�, staruszko! Podczas bitwy przeciwnicy intryguj� jedni drugich, jak na balu maskowym. Uporczywe milczenie barykady zaniepokoi�o prawdopodobnie oblegaj�cych i wzbudzi�o obaw� jakiej� niespodzianki; widocznie zapragn�li sprawdzi�, co si� dzieje za tym stosem kamieni, za tym niewzruszonym murem, kt�ry oboj�tnie przyjmowa� pociski i nie odpowiada� na nie. Powsta�cy ujrzeli nagle kask b�yszcz�cy w s�o�cu na s�siednim dachu. Jaki� stra�ak, oparty o wysoki komin, sta� tam jakby na warcie. Spojrzenie jego pada�o prosto na barykad�. - Kr�puj�cy jest ten dozorca - rzek� Enjolras. Jan Valjean odda� karabin Enjolrasowi, ale mia� swoj� strzelb�. Bez s�owa wymierzy� do stra�aka i w sekund� p�niej kask, trafiony kul�, z brz�kiem upad� na bruk. Przera�ony �o�nierz wycofa� si� co pr�dzej. Miejsce jego zaj�� drugi obserwator. By� to oficer. Jan Valjean ponownie nabi� strzelb�, z�o�y� si� i kask oficera spad� w �lad za kaskiem �o�nierza. Oficer nie upiera� si� i szybko znikn��. Tym razem zrozumiano przestrog�. Nikt nie pojawi� si� ju� na dachu; przeciwnik zrezygnowa� z podgl�dania barykady. - Czemu nie zabi� pan tego cz�owieka? - zapyta� Bossuet Jana Valjean. Jan Valjean nie odpowiedzia�. XII Nie�ad stronnikiem �adu Bossuet szepn�� Combeferre'owi na ucho: - Nie odpowiedzia� na moje pytanie. - Ten cz�owiek czyni dobro kulami - odrzek� Combeferre. Ci, kt�rzy zachowali jakie� wspomnienia z tej - odleg�ej ju� - epoki, pami�taj�, �e gwardia narodowa z przedmie�cia dzielnie walczy�a przeciw powsta�com. Szczeg�ln� za� zaciek�o�ci� i odwag� odznaczy�a si� w czerwcu 1832 roku. Ten czy �w ober�ysta z Pantin, Vertus albo la Cunette, kt�rego �zak�ad� by� nieczynny z powodu zamieszek, czu� w sobie i�cie lwi� odwag� na widok swej sali ta�ca �wiec�cej pustkami i szed� na �mier� w obronie �adu, kt�rego symbolem by� szynk. W owych czasach, mieszcza�skich i bohaterskich zarazem, idee mia�y swoich rycerzy, a interesy swoich paladyn�w. Prozaiczno�� pobudek w niczym nie pomniejsza�a brawury ruchu. Topniej�cy stos dukat�w sprawia�, �e bankierzy �piewali �Marsyliank�. Lirycznie przelewano krew za spraw� kontuaru i ze sparta�skim entuzjazmem broniono sklepiku, tego ogromnego zdrobnienia ojczyzny. W istocie - powiedzmy to - sz�o tu o sprawy bardzo powa�ne. �ywio�y spo�eczne ruszy�y do walki w oczekiwaniu dnia, kiedy znajd� si� w stanie r�wnowagi. Inny znamienny rys owych czas�w stanowi�o po��czenie anarchii z prorz�dowo�ci� (barbarzy�ska nazwa stronnik�w rz�du). Zwolennicy �adu post�powali w spos�b bez�adny. Znienacka, na rozkaz jakiego� pu�kownika gwardii narodowej, wed�ug jego fantazji b�ben zaczyna� bi� na apel. Jaki� kapitan rzuca� si� w wir walki id�c za g�osem natchnienia, jaki� oddzia� gwardii narodowej bi� si� �za ide� na w�asn� odpowiedzialno��. W chwilach prze�omowych, w owych �dniach�, radzono si� nie tyle swoich dow�dc�w, ile w�asnych instynkt�w. W wojsku broni�cym �adu byli prawdziwi guerillos, jedni szabli - jak Fannicot, inni pi�ra - jak Henryk Fonfrede. Cywilizacja, w owym czasie reprezentowana niestety raczej przez splot interes�w ni� przez zbi�r zasad, by�a zagro�ona lub te� za tak� si� mia�a; wydawa�a okrzyk trwogi; ka�dy stawa� si� o�rodkiem, broni� jej, wspiera� j� i ochrania� wed�ug w�asnego widzimisi�; pierwszy lepszy przyb��da podawa� si� za wybawc� spo�ecze�stwa. Gorliwo�� doprowadza�a czasem do zbrodni. Ten czy �w pluton gwardii narodowej samowolnie obwo�ywa� si� trybuna�em wojennym i w przeci�gu pi�ciu minut os�dza� i traci� pojmanego powsta�ca. Taki w�a�nie zaimprowizowany s�d zabi� Jana Prouvaire. �adna partia nie mo�e wyrzuca� innym tego okrutnego prawa lynchu, stosowane jest bowiem ono zar�wno przez republik� w Ameryce, jak i przez monarchi� w Europie. To prawo lynchu pogarsza�y jeszcze pomy�ki. Pewnego dnia podczas zamieszek m�ody poeta, Paul-Aim� Garnier, �cigany na placu Kr�lewskim, czu� ju� bagnety na plecach i uszed� z �yciem tylko dlatego, �e si� schroni� w bramie domu numer 6. Wo�ano za nim: �Oto jeszcze jeden z tych saintsimonist�w�, i chciano go zabi�. Ot� ni�s� pod pach� tom pami�tnik�w ksi�cia de Saint- Simon. Jaki� gwardzista przeczyta� na ksi��ce s�owa: �Saint-Simon�, i zawo�a�: ��mier� zdrajcy�. 6 czerwca 1832 roku kompania gwardii narodowej z przedmie�cia, pod dow�dztwem wspomnianego ju� kapitana Fannicota, z w�asnej a nieprzymuszonej woli da�a si� zdziesi�tkowa� na ulicy Konopnej. Ten osobliwy fakt zosta� stwierdzony przez �ledztwo, przeprowadzone po upadku powstania 1832 roku. Kapitan Fannicot, krewki i �mia�y mieszczanin, z rasy kondotier�w porz�dku, kt�rych scharakteryzowali�my przed chwil�, fa- natyczny i niesforny zwolennik rz�du, nie potrafi� oprze� si� pokusie otwarcia ognia przed wyznaczon� godzin� i ambicji zdobycia barykady samemu, czyli ze swoj� kompani�. Doprowadzony do ostateczno�ci widokiem czerwonego sztandaru, a nast�pnie starego surduta, kt�ry wzi�� za czarn� chor�giew, g�o�no wymy�la� genera�om i dow�dcom, kt�rzy naradzali si�, przekonani, �e moment decyduj�cego szturmu jeszcze nie nadszed� i - wed�ug s�ynnego okre�lenia jednego z nich - pozwalali, aby powstanie �sma�y�o si� we w�asnym sosie�. On za� uwa�a�, �e barykada ju� dojrza�a, a poniewa� to, co jest dojrza�e, powinno samo wpa�� w r�ce, spr�bowa� szcz�cia. Dowodzi� garstk� podobnych sobie �mia�k�w, �w�ciek�ych ryzykant�w� - jak powiada naoczny �wiadek. Jego kompania - ta sama, kt�ra rozstrzela�a Jana Prouvaire - by�a pierwsz� kompani� batalionu, stoj�cego na rogu ulicy. W najmniej spodziewanym momencie rzuci� swoich ludzi na barykad�. Ten manewr, wykonany z wi�ksz� doz� zapa�u ni� strategii, drogo kosztowa� kompani� Fannicota. Zanim bowiem przeby�a dwie trzecie ulicy, powita�a j� og�lna salwa z barykady. Czterej najodwa�niejsi, kt�rzy biegli na przedzie, padli, jak �ci�ci kos�, pod sam� redut�; dzielna gromada gwardzist�w, ludzi odwa�nych, ale nie maj�cych wytrzyma�o�ci zawodowego �o�nierza, musia�a si� wycofa� po chwili wahania, zostawiaj�c na bruku pi�tna�cie trup�w. Ta chwila wahania pozwoli�a powsta�com nabi� ponownie bro� i druga mordercza salwa dosi�g�a kompani�, nim zdo�a�a si� schroni� za zakr�tem ulicy. Przez moment zosta�a wzi�ta w dwa ognie; znalaz�a si� bowiem pod obstrza�em w�asnej baterii, kt�ra nie maj�c odpowiedniego rozkazu nie przesta�a strzela�. Dzielny i nieroztropny Fannicot znajdowa� si� w�r�d tych, kt�rych trafi�y kartacze. Zabi�o go dzia�o, czyli narz�dzie �adu. Ten atak, szale�czo odwa�ny, lecz ma�o powa�ny, rozgniewa� Enjolrasa. - Durnie! - zawo�a�. - Wysy�aj� na �mier� swoich �o�nierzy, a nam zu�ywaj� niepotrzebnie amunicj�. Enjolras m�wi�, jak przysta�o m�wi� prawdziwemu dow�dcy rozruch�w, kt�rym by� w istocie. Powstanie i represja walcz� nier�wn� broni�. Powstanie �atwo si� wyczerpuje, rozporz�dza ograniczon� ilo�ci� strza��w i ograniczon� ilo�ci� ludzi. Wypr�nionej �adownicy ani zabitego cz�owieka nie mo�e zast�pi� nowym. Represja nie liczy ludzi, bo ma wojsko, i nie liczy amunicji, bo ma Vincennes*. Represja ma tyle pu�k�w, ile barykada ludzi, i tyle arsena��w, ile barykada �adownic. Tote� s� to walki jednego przeciw stu, kt�re zawsze ko�cz� si� zgnieceniem barykady, o ile rewolucja, wybuchaj�c nagle, nie rzuci na szal� swe- go gorej�cego miecza archanio�a. Zdarza si� to. W�wczas wszystko powstaje, bruk zaczyna wrze�, mno�� si� reduty ludu, Pary� ogarnia przemo�ne dr�enie, wy�ania si� quid divinum*, 10 sierpnia unosi si� w powietrzu, 29 lipca unosi si� w powietrzu, ukazuje si� cudowne �wiat�o, otwarta paszcza przemocy cofa si� i wojsko - ten lew - widzi przed sob� stoj�cego spokojnie proroka - Francj�. XIII Przelotne blaski W chaosie uczu� i nami�tno�ci, kt�re broni� barykady, znajdziesz wszystko: brawur�, m�odo��, ambicj�, entuzjazm, idealizm, przekonanie, zaciek�o�� gracza, a nade wszystko przyp�yw nadziei. Taki w�a�nie przyp�yw, taki nieuchwytny dreszcz nadziei, przenikn�� nagle w najmniej spodziewanym momencie barykad� na Konopnej. - Pos�uchajcie - zawo�a� nagle Enjolras, kt�ry stale nas�uchiwa�. - Zdaje mi si�, �e Pary� si� budzi. Nie ulega w�tpliwo�ci, �e rankiem 6 czerwca powstanie przybra�o na sile na przeci�g jednej czy dw�ch godzin. Uporczywo�� dzwon�w od Saint-Merry wznieci�a przelotn� ch�� do walki. Na ulicy Poirier i na ulicy Gravilliers po�piesznie stawiano barykady. Przed bram� �w. Marchia jaki� m�ody cz�owiek uzbrojony w karabin sam jeden zaatakowa� szwadron kawalerii. Przykl�kn�� bez os�ony na �rodku bulwaru, przy�o�y� bro� do ramienia, strzeli�, zabi� dow�dc� szwadronu i odwr�ci� si� ze s�owami: �Oto jeszcze jeden, kt�ry ju� nam nie wyrz�dzi krzywdy!� Rozniesiono go na szablach. Na ulicy �w. Dionizego jaka� kobieta strzela�a poprzez spuszczon� �aluzj� do gwardii miejskiej. Listwy �aluzji drga�y za ka�dym strza�em. Na ulicy Cossonnerie zatrzymano czternastoletniego wyrostka z kieszeniami pe�nymi naboi. Liczne posterunki zosta�y zaatakowane. U wylotu ulicy Bertin- Poir�e pu�k kirasjer�w, na kt�rego czele kroczy� genera� Cavaignac de Baragne, zosta� znienacka powitany g�st� strzelanin�. Na ulicy Planche-Mibray na wojsko rzucano z dach�w stare, dziurawe garnki i sprz�ty kuchenne; z�y to znak; kiedy doniesiono o tym wydarzeniu marsza�kowi Soult, stary oficer napoleo�ski zamy�li� si� przypominaj�c sobie s�owa, kt�re Suchet wypowiedzia� pod Saragoss�: �Skoro stare baby wylewaj� nam nocniki na g�ow�, to znaczy, �e jeste�my zgubieni�. Te og�lne symptomy, wyst�puj�ce w chwili kiedy s�dzono, �e rozruchy s� zlokalizowane, ta rosn�ca gor�czka gniewu, te iskry, kt�re lata�y tu i �wdzie nad olbrzymimi z�o�ami �atwopalnych materia��w, zwanych przedmie�ciami Pary�a, zaniepokoi�y dow�dc�w wojskowych. Spiesznie postarano si� st�umi� po�ar w zarodku. Tote� p�ki nie ugaszono tych j�zyk�w ognia, wstrzymywano si� z atakiem na barykady przy ulicach Maubu�e, Konopnej i Saint-Merry, aby mie� ju� tylko z nimi do czynienia i m�c sko�czy� ze wszystkim za jednym zamachem. Kolumny wojska, rzucone na burz�ce si� ulice, oczyszcza�y z nieprzyjaciela du�e, sondowa�y ma�e, to na lewo, to na prawo, to ostro�nie i powoli, to znowu cwa�em. �o�nierze wy�amywali bramy dom�w, z kt�rych strzelano; r�wnocze�nie szar�e kawalerii rozprasza�y t�umy na bulwarach. Przy represjach tych nie oby�o si� bez wrzawy i tego ha�a�liwego zgie�ku, kt�ry towarzyszy starciom wojska i ludu. To w�a�nie s�ysza� Enjolras w przerwach mi�dzy ogniem artyleryjskim a karabinowym. Ponadto zobaczy�, �e na ko�cu ulicy niesiono nosze z rannymi. - To nie s� nasi ranni - powiedzia� do Courfeyraca. Nadzieja trwa�a kr�tko, b�ysk �wiat�a szybko zgas�. W niespe�na p� godziny to, co by�o w powietrzu, rozwia�o si�; by�a to b�yskawica bez piorunu, powsta�cy poczuli, �e przywala ich o�owiane wieko, kt�re oboj�tno�� ludu rzuca na upartych i opuszczonych. Powszechne poruszenie, kt�re zarysowa�o si� mgli�cie, spali�o na panewce; tak wi�c uwaga ministra wojny i strategia genera��w mog�y si� teraz skoncentrowa� na trzech czy czterech pozosta�ych barykadach. S�o�ce coraz wy�ej wznosi�o si� na niebie. Jeden z powsta�c�w zapyta� Enjolrasa: - Jeste�my g�odni. Czy naprawd� mamy umiera� bez jedzenia? Enjolras, oparty wci�� o swoj� strzelnic�, skin�� potakuj�co g�ow�, nie spuszczaj�c wzroku z przeciwleg�ego kra�ca ulicy. XIV W kt�rym przeczytamy imi� kochanki Enjolrasa Courfeyrac, siedz�c na kamieniu ko�o Enjolrasa, wykpiwa� nadal armat� i za ka�dym razem, kiedy ciemna chmura - zwana kartaczem - przelatywa�a z potwornym rykiem, przyjmowa� j� wybuchem drwin: - Zdzierasz sobie p�uca biedna, stara kolubryno. �al mi ci�. Ca�y ten ha�as na nic. To nie grzmot, to kaszel. Doko�a rozlega� si� �miech. Courfeyrac i Bossuet, kt�rych junacki dobry humor r�s� wraz z powi�kszaniem si� niebezpiecze�stwa, zast�powali po�ywienie �artami, jak pani Scarron, i w braku wina obdzielili wszystkich weso�o�ci�. - Podziwiam Enjolrasa - m�wi� Bossuet. - Zachwyca mnie jego niez�omna odwaga. �yje sam i to mo�e sprawia, �e jest nieco smutny; Enjolras skar�y si� na swoj� wielko��, kt�ra go skazuje na samotno��. My wszyscy mamy jakie� kochanki, kt�re robi� z nas ludzi szalonych, czyli odwa�nych. Kiedy cz�owiek jest zakochany jak tygrys, �atwo mu si� bi� jak lew. To jest swego rodzaju odwet za pociski mi�o�ci, kt�rymi ra�� nas panie gryzetki. Roland zgin�� na z�o�� Angelice. Wszystkie nasze bohaterstwa pochodz� od kobiet. M�czyzna bez kobiety to pistolet bez kurka; kobieta dzia�a jak sp�onka. Ot� Enjolras nie ma kobiety. Nie kocha si�, a przecie� potrafi by� nieustraszony. To niepoj�te, �e mo�na by� zimnym jak l�d i �mia�ym jak ogie�. Enjolras zdawa� si� nie s�ucha�, ale kto�, kto by sta� blisko niego, us�ysza�by, jak wyszepta� cicho: - Patria. Bossuet �mia� si� jeszcze, kiedy Courfeyrac zawo�a�: - Oho! Nowo��! I na�laduj�c g�os wo�nego s�dowego wywo�uj�cego nazwiska doda�: - Nazywam si� O�miofunt�wka! Istotnie, nowa osobisto�� wkroczy�a na scen�. By�o to drugie dzia�o. Artylerzy�ci szybko odprzodkowali armat� i ustawili j� obok pierwszej. To ju� zapowiada�o rozwi�zanie. Po chwili oba dzia�a, sprawnie obs�ugiwane, strzela�y razem w redut�. Ogie� plutonu piechoty liniowej i gwardii przedmie�cia wspiera� ogie� artyleryjski. Z pewnej odleg�o�ci s�ycha� by�o inn� kanonad�. Kiedy dwa dzia�a bi�y zaciekle w szaniec przy ulicy Konopnej, dwa inne, jedno wycelowane w ulic� �w. Dionizego, drugie w ulic� Aubry-le-Boucher, siek�y pociskami barykad� Saint-Merry. Ryk tych czterech armat odpowiada� sobie z�owieszczym echem. Ponure psy wojny szczeka�y do siebie. Z dw�ch armat, kt�re wali�y teraz w barykad� przy Konopnej, jedna strzela�a kartaczami, druga kulami. Armata strzelaj�ca kulami wycelowana zosta�a nieco wy�ej i strza� by� tak obliczony, �e kule uderza�y w g�rn� kraw�d� barykady, kosi�y j� i kruszy�y kamienie brukowe, zasypuj�c powsta�c�w od�amkami jak gradem kartaczy. Ten spos�b strzelania zmierza� do zepchni�cia obro�c�w ze szczytu reduty i zmuszenia ich, aby si� zgrupowali wewn�trz; a wi�c zapowiada� natarcie. Po wyparciu walcz�cych kulami ze szczytu barykady, a kartaczami z okien gospody, kolumny szturmowe mog�yby zapu�ci� si� w ulic� nie nara�aj�c si� na obstrza� (mo�e nawet nie zauwa�one), wedrze� si� niespodzianie na barykad�, jak poprzedniego wieczora, i kto wie - mo�e zdoby� j� przez zaskoczenie. - Trzeba koniecznie jako� unieszkodliwi� te dzia�a - rzek� Enjolras i zawo�a�: - Ognia do artylerzyst�w! Wszyscy byli gotowi. Milcz�ca od tak dawna barykada otworzy�a gwa�towny ogie�; gruchn�o siedem czy osiem salw jedna po drugiej; strzelano z zaciek�o�ci� i jakby z uciech�; ulica wype�ni�a si� o�lepiaj�cym dymem i po kilku chwilach poprzez t� mg��, porysowan� ognistymi smu�kami, mo�na by�o dojrze� dwie trzecie artylerzyst�w, le��cych pod ko�ami armat. Ci, kt�rzy trzymali si� na nogach, nie przestali obs�ugiwa� dzia� z surowym spokojem, ale ogie� sta� si� rzadszy. - Dobra nasza - rzek� Bossuet do Enjolrasa. - Odnie�li�my pi�kny sukces! Enjolras pokiwa� g�ow� i odpowiedzia�: - Jeszcze kwadrans takich sukces�w, a nie b�dzie nawet dziesi�ciu naboi na barykadzie. Zdaje si�, �e Gavroche us�ysza� te s�owa. XV Gavroche przed barykad� Courfeyrac spostrzeg� nagle kogo� przed barykad�. Gavroche wzi�� z gospody kosz na butelki, wy�lizn�� si� przej�ciem i najspokojniej zacz�� wypr�nia� pe�ne naboi �adownice gwardzist�w narodowych poleg�ych u st�p barykady. - Co ty tam robisz? - zapyta� Courfeyrac. Gavroche podni�s� g�ow�. - Nape�niam koszyk, obywatelu! - Nie widzisz, �e lec� kartacze? Gavroche odpowiedzia�: - Kapie co� tam z g�ry. No to co? Courfeyrac krzykn��: - Wracaj! - Zaraz wracam! - odrzek� Gavroche. I jednym susem skoczy� w g��b ulicy. Pami�tamy, �e kompania Fannicota, wycofuj�c si�, zas�a�a ulic� trupami. Ze dwudziestu poleg�ych gwardzist�w le�a�o rozrzuconych na bruku na ca�ej d�ugo�ci ulicy. Dwadzie�cia �adownic dla Gavroche. Zapas naboi dla barykady. Dym wype�nia� ulic�, jak mg�a. Kto widzia� chmur� opad�� w w�w�z g�rski, mi�dzy dwa strome zbocza, mo�e sobie wyobrazi� ten dym �ci�ni�ty i jak gdyby zg�szczony mi�dzy dwoma ciemnymi rz�dami wysokich dom�w. Wzbija� si� wolno w g�r� i wci�� si� odnawia�; tote� robi�o si� coraz mroczniej mimo bia�ego dnia. Walcz�cy ledwo widzieli si� nawzajem, a przecie� ulica by�a kr�tka. Ten p�mrok, zapewne po��dany i z g�ry zaplanowany przez dow�dc�w kieruj�cych natarciem na barykad�, by� bardzo na r�k� Gavroche'owi. Przys�oni�ty p�acht� dymu m�g� dzi�ki swej drobnej postaci zapu�ci� si� do�� daleko w g��b ulicy nie b�d�c widziany. Bez wi�kszego niebezpiecze�stwa wypr�ni� pierwsze siedem czy osiem �adownic. Czo�ga� si� na brzuchu, p�dzi� na czworakach, trzymaj�c koszyk w z�bach, wi� si�, wkr�ca�, prze�lizgiwa�, pe�za� jak w�� od jednych zw�ok do drugich i wy�uskiwa� naboje z �adownic, jak ma�pa wy�uskuje orzechy. Z barykady, od kt�rej niezbyt si� jeszcze oddali�, nie odwa�ono si� nawo�ywa� go do powrotu, z obawy, �eby nie zwr�ci� na niego uwagi oblegaj�cych. Przy trupie jakiego� kaprala znalaz� ro�ek z prochem. - Przyda si�! - rzek� chowaj�c go do kieszeni. Posuwaj�c si� ci�gle naprz�d dotar� do miejsca, gdzie mg�a spowodowana strzelanin� stawa�a si� przezroczysta. Wreszcie strzelcy z piechoty liniowej, stoj�cy za os�on� kamieni, jak r�wnie� strzelcy z gwardii podmiejskiej, zgrupowani za rogiem ulicy, zacz�li sobie pokazywa� co�, co porusza�o si� w dymie. I kiedy Gavroche zabiera� naboje sier�antowi le��cemu tu� przy kraw�niku, kula trafi�a trupa. - Tam do diab�a! - rzek� Gavroche. - Zabijaj� mi moich nieboszczyk�w. Druga kula skrzesa�a iskr� na bruku, tu� obok niego. Trzecia przewr�ci�a mu koszyk. Gavroche spojrza� i zobaczy�, �e strzelaj� gwardzi�ci z przedmie�cia. Wsta�, wyprostowa� si�, wzi�� si� pod boki i z rozwianymi w�osami, wpatruj�c si� w strzelaj�cych gwardzist�w za�piewa�: Je�li brzydal, to z Nanterre, A kto winien? Pan Voltaire. �e s� durnie w Palaiseau, Temu winien pan Rousseau. Po czym podni�s� koszyk, pozbiera� co do jednego rozsypane �adunki i podsun�wszy si� jeszcze bli�ej ku strzelaj�cym, zacz�� opr�nia� now� �adownic�. Tu czwarta kula chybi�a go jeszcze. Gavroche za�piewa�: Jam ni pisarz ani mer, A kto winien? Pan Voltaire; Wolny ptaszek, w g�owie pstro. Tego pragn�� pan Rousseau. Pi�ta kula wywo�a�a tylko trzeci� zwrotk�: �miej� si� jak walet kier. A kto winien? Pan Voltaire; �e w sakiewce wida� dno, Temu winien pan Rousseau. Trwa�o to pewien czas. Widok by� przera�liwy i urzekaj�cy zarazem. Ostrzeliwany Gavroche drwi� ze strzelaniny. Zdawa� si� bawi� znakomicie. By� to wr�bel dziobi�cy my�liwych. Na ka�d� salw� odpowiada� zwrotk� piosenki. Strzelano do� bez przerwy i zawsze chybiano. �o�nierze i gwardzi�ci �mieli si� bior�c go na cel. On za� pada�, zrywa� si�, kry� w k�cie bramy, wyskakiwa�, znika�, ukazywa� si� znowu, ucieka�, wraca�, odpowiada� na ogie� kartaczy graj�c na nosie, a jednocze�nie pl�drowa� w �adownicach, opr�nia� je i nape�nia� sw�j koszyk. Powsta�cy dysz�c z trwogi nie spuszczali z niego oczu. Barykada dr�a�a, Gavroche �piewa�. Nie by�o to dziecko, nie by� to m�czyzna, ale jaki� przedziwny ch�opak-czarodziej; jaki� - rzek�by� - chochlik bitewnego zam�tu, kt�rego nie ima�y si� kule. Goni�y go, lecz on by� od nich zwinniejszy. Bawi� si� ze �mierci� w jak�� przera�aj�c� ciuciubabk�; ilekro� zbli�a�a si� do niego beznosa twarz widma, ch�opak cz�stowa� j� szczutkiem. Jedna wszak�e kula, lepiej wymierzona lub bardziej od innych zdradziecka, dosi�g�a wreszcie to dziecko-b��dny ognik. Gavroche zachwia� si� i osun�� na ziemi�. Ca�a barykada krzykn�a; ale w tym Pigmeju by�o co� z Anteusza. Dla ulicznika dotkn�� bruku znaczy�o tyle, co dla olbrzyma dotkn�� ziemi. Gavroche upad� tylko po to, �eby si� zaraz podnie��; usiad� na bruku, d�uga smu�ka krwi przecina�a mu policzek, podni�s� w g�r� obie r�ce, spojrza� w stron�, z kt�rej pad� strza�, i zacz�� �piewa�: �mierci dali mnie na �er, A kto winien? Pan Voltaire; Nos w rynsztoku -pociech sto, A to sprawi� pan... Nie doko�czy�. Druga kula tego samego strzelca przerwa�a piosenk� wp� s�owa. Tym razem upad� twarz� na bruk i nie poruszy� si� wi�cej. Wielka dusza ma�ego cz�owieczka odlecia�a. XVI W jaki spos�b brat staje si� ojcem W tym samym w�a�nie czasie w Ogrodzie Luksemburskim - spojrzenie dramatu winno dotrze� wsz�dzie - sz�o dwoje dzieci trzymaj�c si� za r�ce. Jedno z nich mog�o mie� siedem lat, drugie pi��. Deszcz je zmoczy�, sz�y wi�c po s�onecznej stronie alei, starszy ch�opiec prowadzi� m�odszego, byli obdarci i bladzi, wygl�dali jak dzikie ptaki; m�odszy powtarza�: �Bardzo chce mi si� je��!� Starszy opieku�czym gestem prowadzi� brata lew� r�k�, a w prawej trzyma� kijek. Byli sami w Ogrodzie. Ogr�d by� pusty, bramy na rozkaz policji zamkni�te z powodu powstania. Oddzia�y wojska, kt�re tu biwakowa�y, wyruszy�y ju� do walki. Sk�d si� tu wzi�y te dzieci? Mo�e uciek�y z jakiej� kordegardy? Mo�e w pobli�u, ko�o rogatki d'Enfer, esplanady Obserwatorium lub na s�siednim rogu ulicy, gdzie wznosi si� fronton domu z napisem: Invenerunt parvulum pannis involutum*, sta� jaki� barak linoskoczk�w, z kt�rego si� wymkn�y? A mo�e poprzedniego wieczora w chwili zamykania bram zmyli�y czujno�� dozorc�w Ogrodu i sp�dzi�y noc w jednej z altanek, gdzie si� czyta gazety? W ka�dym razie by�y zb��kane i wydawa�y si� wolne. B��ka� si� i wydawa� wolnym - to znaczy zgubi� si�. Istotnie, te biedne dzieci by�y zgubione. Byli to dwaj malcy, o kt�rych martwi� si� Gavroche i kt�rych czytelnik sobie przypomina. Dzieci Th�nardier�w, wypo�yczone Magnon, przypisywane panu Gillenormand, a teraz - li�cie spad�e z tych wszystkich ga��zi bez korzeni i miecione wiatrem po ziemi. Ubranka ich, schludne za czas�w Magnon, gdy s�u�y�y za prospekt reklamowy dla pana Gillenormand, podar�y si� w strz�py. Te dwie istoty nale�a�y teraz w statystyce do rubryki �dzieci opuszczonych�, kt�re policja wykrywa, zbiera, gubi i znowu odnajduje na paryskim bruku. Trzeba by�o a� zamieszek tego dnia, aby dwaj mali n�dzarze mogli znale�� si� w Ogrodzie. Gdyby dozorcy dostrzegli ich, wyp�dziliby tych �achmaniarzy. Mali biedacy nie maj� wst�pu do ogrod�w publicznych; a jednak trzeba by pomy�le�, �e - jako dzieci - maj� tak�e prawo do kwiat�w. Ci dwaj ch�opcy znale�li si� w Ogrodzie Luksemburskim dzi�ki zamkni�tym bramom. Naruszyli przepisy prawne. W�lizn�li si� do Ogrodu i ju� tu zostali. Zamkni�te bramy nie zwalniaj� dozorc�w z ich obowi�zk�w, doz�r powinien istnie� nadal, ale w rzeczywisto�ci s�abnie i maleje; tote� dozorcy, ogarni�ci og�lnym niepokojem i przej�ci bardziej tym, co si� dzieje na zewn�trz ni� wewn�trz Ogrodu, nie zagl�dali do �rodka i nie dostrzegli dw�ch przest�pc�w. Deszcz pada� poprzedniego dnia, a nawet kropi� troch� z rana. Ale w czerwcu ulewy nie maj� znaczenia. Ju� w godzin� po burzy ledwo wida�, �e ten pi�kny, jasny dzie� p�aka�. W lecie ziemia obsycha tak szybko jak policzki dziecka. W tej porze roku �wiat�o po�udnia jest, �e tak powiem, zach�anne. Zabiera wszystko. K�adzie si� na ziemi, przylega, nieledwie przysysa si� do niej. Rzek�by�, �e s�o�ce ma pragnienie. Ulewa to szklanka wody; w jednej chwili deszcz jest wypity. Rankiem wszystko l�ni kropli�cie, wieczorem wszystko pokrywa kurz. C� cudniejszego nad ziele� obmyt� deszczem i osuszon� promieniem s�o�ca? To �wie�o�� ogrzana. Ogrody i ��ki, maj�c wod� w korzeniach, a s�o�ce w kwiatach, zmieniaj� si� w kadzielnice i rozsiewaj� wszystkie swe wonie naraz. Wszystko �mieje si�, �piewa, oddaje. Cz�owiek czuje si� leciutko pijany. Wiosna - to tymczasowy raj; s�o�ce u�atwia ludziom oczekiwanie. S� istoty, kt�re niczego wi�cej nie pragn�; �miertelnicy, kt�rzy maj�c b��kit nieba, m�wi�: �To mi wystarczy!�, marzyciele, zatopieni w cudach, czerpi�cy z uwielbienia natury oboj�tno�� na dobro i z�o, badacze kosmosu, rado�nie zapominaj�cy o cz�owieku, kt�rzy nie rozumiej�, jak mo�na si� przejmowa� g�odem jednych, pragnieniem drugich, nago�ci� biedaka w zimie, limfatycznym skrzywieniem kr�gos�upa u dziecka, jak mo�na przejmowa� si� bar�ogiem, poddaszem, wi�zieniem czy �achmanami dygoc�cych z zimna dziewcz�t, kiedy tak dobrze jest marzy� pod drzewami. Umys�y spokojne i straszne, bezlito�nie zadowolone. Rzecz dziwna - niesko�czono�� im wystarcza. Ta wielka potrzeba cz�owieka: sko�czono��, kt�ra uznaje serdeczny u�cisk, jest im zupe�nie nie znana. Sko�czono��, kt�ra uznaje post�p, ten wznios�y trud, nawet na my�l im nie przyjdzie. Nie pojmuj� tej rzeczy nieokre�lonej, zrodzonej z boskiego i ludzkiego po��czenia niesko�czono�ci i sko�czono�ci. Do�� im wpatrywa� si� w ogrom niezmierzony, �eby si� u�miecha�. Nigdy rado�ci, zawsze ekstaza. �yj� w zapami�taniu. Historia ludzko�ci jest dla nich jedynie wycinkiem og�lnego planu. Nie obejmuje wszystkiego; prawdziwe Wszystko pozostaje na zewn�trz, po c� zaprz�ta� sobie g�ow� tym szczeg�em - cz�owiekiem? Cz�owiek cierpi, mo�liwe; ale sp�jrzcie - oto wschodzi Aldebaran! Matka nie ma pokarmu, niemowl� umiera, nic o tym nie wiem, ale patrzcie tu na t� cudown� rozet�, kt�r� pod mikroskopem tworzy kr��ek miazgi drzewnej w so�nie! Nie mo�na z nim por�wna� najpi�kniejszych koronek brabanckich! My�liciele ci nie umiej� kocha�. Gwiazdy zodiaku tak ich zajmuj�, �e przys�aniaj� p�acz�ce dziecko. B�g za�miewa im dusze. To r�d duch�w wielkich i ma�ych zarazem. Nale�a� do nich Horacy, nale�a� do nich Goethe, mo�e r�wnie� i La Fontaine; wielcy egoi�ci niesko�czono�ci, spokojni widzowie cierpienia, kt�rzy nie dostrzegaj� Nerona, je�li jest pi�knie na dworze, kt�rym s�o�ce przes�ania p�on�cy stos, kt�rzy patrz�c, jak gilotynuj� cz�owieka, widzieliby jedynie gr� �wiate� i kt�rzy nie s�ysz� ani krzyku, ani szlochu, ani j�ku, ani dzwonu na trwog�; dla nich wszystko jest dobre, skoro istnieje maj; s� zadowoleni, p�ki maj� nad g�ow� purpurowe i z�ociste ob�oki; postanowili by� szcz�liwi, p�ki nie wygasn� promienie gwiazd i nie ucichnie �piew ptak�w. To s� promienni synowie ciemno�ci. Nie domy�laj� si� nawet, �e s� po�a�owania godni. A s� godni po�a�owania. Kto nie p�acze, nie widzi. Trzeba ich podziwia� i �a�owa�, tak jak �a�owa�oby si� i podziwia�o stworzenie b�d�ce r�wnocze�nie dniem i noc�, kt�re nie mia�oby oczu pod powiekami, a mia�oby gwiazd� po�rodku czo�a. Oboj�tno�� tych my�licieli jest, zdaniem pewnych ludzi, filozofi� wy�szego rz�du. Zgoda. Ale w tej wy�szo�ci jest u�omno��. Mo�na by� nie�miertelnym i kulawym; dowodem tego Wulkan. Mo�na by� wi�cej ni� cz�owiekiem, a zarazem mniej ni� cz�owiekiem. Niedoskona�o�� na skal� ogromu panuje w naturze. Kt� zar�czy, �e s�o�ce nie jest �lepe? Jak to? Komu zatem mamy ufa�? Soletn quis dicerefalsum audeat?* Wi�c niekt�rzy geniusze, szczyty ludzko�ci, ludzie-gwiazdy, mogliby si� myli�? Wi�c to, co jest na g�rze, na szczycie, u zenitu, to, co zsy�a na ziemi� tyle �wiat�o�ci, samo widzia�oby ma�o, widzia�oby �le, nie widzia�oby wcale? Czy� to nie jest rozpaczliwe? Nie! C� jest ponad s�o�cem? B�g. 6 czerwca 1832 roku ko�o godziny jedenastej Ogr�d Luksemburski, pusty i wyludniony, by� uroczy. K�py drzew i kwietniki zalane potokami �wiat�a s�a�y sobie aromaty i ol�nienia... Zdawa�o si�, �e ga��zie, oszala�e w blasku po�udnia, chc� si� sple�� w u�cisku. W sykomorach g�o�no �wiergota�y pieg�e, wr�ble �wierka�y zwyci�sko, dzi�cio�y wspina�y si� po kasztanach, stukaj�c dziobkami w szczeliny kory. Klomby uznawa�y kr�lewsk� w�adz� lilii. Biel �le najwspanialsze wonie. W powietrzu unosi� si� korzenny zapach go�dzik�w. Stare wrony Marii Medici kr��y�y zakochane w�r�d wielkich drzew. S�o�ce z�oci�o, powleka�o czerwieni� i zapala�o tulipany, te r�nobarwne p�omyki przemienione w kwiaty. Nad grz�dami tulipan�w kr��y�y pszczo�y, iskry kwiat�w-p�omieni. Wszystko by�o urokiem i rado�ci�, nawet gro��cy deszcz, ta recydywa, na kt�rej mia�y skorzysta� konwalie i wiciokrzewy, nie mia�a w sobie nic niepokoj�cego; jask�ki powtarza�y swoj� wdzi�czn� pogr�k�, lataj�c nisko. Wszystko zach�ystywa�o si� szcz�ciem; �ycie mia�o cudowny zapach, ca�a przyroda tchn�a pogod�, �yczliwo�ci�, dobroci�, ojcowskim uczuciem, pieszczot�, jutrzenk�. My�li, kt�re sp�ywa�y z nieba, by�y s�odkie jak ma�a r�czka dziecka zapraszaj�ca do poca�unku. Pos�gi pod drzewami, nagie i bia�e, mia�y szaty z cienia podziurawione �wiat�em: s�o�ce podar�o tym boginiom suknie na strz�py, zewsz�d zwisa�y im promienie. Wok� du�ej sadzawki ziemia tak wysch�a, �e by�a prawie spieczona. Podmuchy wiatru mia�y do�� si�y, aby gdzieniegdzie wywo�a� ma�e zamieszki kurzu. Kilka z��k�ych li�ci - pozosta�o�� po ostatniej jesieni - goni�o si� weso�o i figlowa�o. Pow�d� �wiat�a mia�a w sobie co� koj�cego. Wsz�dzie przelewa�o si� �ycie, soki �ywotne, upa�, fluidy; w bogactwie stworzenia czu�o si� ogrom jego �r�d�a; we wszystkich tych tchnieniach przepojonych mi�o�ci�, w migotaniu �wiate� i blask�w, w ol�niewaj�cej rozrzutno�ci promieni, w nieopisanych potokach p�ynnego z�ota czu�o si� rozrzutno�� nieprzebranych si�, a poprzez t� wspania�o��, jak poprzez zas�on� z p�omieni, dostrzega�o si� Boga - milionera gwiazd. Dzi�ki obfito�ci piasku nie by�o nawet plamki b�ota; dzi�ki deszczom nie by�o nawet py�ka kurzu. Bukiety barw obmy�y si� przed chwil�; wszystkie aksamity, wszystkie at�asy, wszystkie glazury i ca�e z�oto, kt�re pod postaci� kwiat�w wychodzi z ziemi, by�o nieskalane. Ten przepych by� czysty. Wielka cisza szcz�liwej natury wype�nia�a ogr�d. Niebia�ska cisza harmonizuj�ca z tysi�cem melodii, ze �wiergotaniem gniazd, brz�czeniem roj�w, pulsowa- niem wiatru. Ca�a harmonia tej pory roku zlewa�a si� we wdzi�czn� ca�o��; wiosna wchodzi�a i schodzi�a ze sceny w przewidzianym z g�ry porz�dku; ko�czy�y si� bzy, zaczyna�y ja�miny; kilka kwiat�w zap�ni�o si�, kilka owad�w pojawi�o si� przedwcze�nie; awangarda czerwonych motyli czerwcowych brata�a si� z ariergard� bia�ych motyli majowych. Platany zmienia�y sk�r�. Wiatr marszczy� w fale bujn� roz�o�ysto�� kasztan�w. To by�o wspania�e. Stary �o�nierz, patrz�c z s�siednich koszar w g��b ogrodu, powiedzia�: �Oto wiosna z broni� u nogi w galowym rynsztunku!� Ca�a natura ucztowa�a; �wiat zasiad� do sto�u; nadesz�a w�a�ciwa godzina. Wielki niebieski obrus rozes�any by� na niebie, wielki zielony obrus rozes�any by� na ziemi; s�o�ce �wieci�o a giorno. B�g podawa� posi�ek wszelkiemu stworzeniu. Ka�dy mia� sw�j �er albo swoje jad�o. Go��b-grzywacz znajdowa� siemi�, zi�ba - ziarnko prosa, szczygie� - mokrzyc�, raszka - robaki; pszczo�y znajdowa�y kwiaty, muchy znajdowa�y wymoczki, a dzwoniec znajdowa� muchy. Po trosze zjadano si� nawzajem, co jest tajemnic� pomieszania z�a i dobra; ale �adne zwierz� nie mia�o pustego �o��dka. Dwaj opuszczeni malcy doszli do du�ej sadzawki i nieco onie�mieleni powodzi� �wiat�a starali si� gdzie� ukry�; jest to instynktowny odruch istot biednych i s�abych wobec ka�dego przepychu - nawet bezosobowego; stan�li wi�c za budk� dla �ab�dzi. Chwilami, kiedy powia� wiatr, dolatywa�y do nich niewyra�ne krzyki, jaka� wrzawa, zgie�kliwy jazgot b�d�cy odg�osem salw karabinowych i g�uche uderzenia b�d�ce echem armatniej palby. Nad dachami w stronie Hal unosi� si� dym. Dzwon dzwoni� z oddali, jakby nawo�uj�c. Dzieci zdawa�y si� nie s�ysze� tej wrzawy. Od czasu do czasu m�odszy powtarza� p�g�osem: �Je�� mi si� chce�. Prawie jednocze�nie z dwoma malcami do sadzawki zbli�y�a si� inna para. Pi��dziesi�cioletni jegomo�� prowadzi� za r�k� sze�cioletniego jegomo�cia. Prawdopodobnie by� to ojciec z synem. Sze�cioletni jegomo�� trzyma� w r�ce du�e dro�d�owe ciastko. W owym czasie mieszka�cy niekt�rych przylegaj�cych do Ogrodu dom�w przy ulicy Madame i ulicy d'Enfer mieli klucz od Ogrodu Luksemburskiego i mogli korzysta� z niego, kiedy bramy by�y zamkni�te; przywilej ten zosta� p�niej zniesiony. Zapewne ojciec i syn wyszli z jednego z tych dom�w. Dwaj mali biedacy widz�c zbli�aj�cego si� �pana� ukryli si� jeszcze g��biej. �w pan by� to mieszczanin. Mo�e nawet ten sam, kt�rego Mariusz us�ysza� kiedy� poprzez swoj� gor�czk� mi�osn�, jak doradza� synowi, aby �unika� kra�cowo�ci�. Mia� min� uprzejm� i wynios��, a usta zawsze otwarte w u�miechu. Ten mechaniczny u�miech, wynik zbyt du�ych szcz�k i zbyt sk�pej sk�ry, ukazuje raczej z�by ni� dusz�. Ch�opiec z nadgryzionym ciastkiem w r�ku by� wyra�nie przejedzony. Syn - z powodu rozruch�w - mia� na sobie mundurek gwardii narodowej, ojciec za� - z powodu roztropno�ci - ubrany by� po cywilnemu. Ojciec i syn zatrzymali si� przy sadzawce, gdzie pluska�y si� dwa �ab�dzie. �w mieszczuch zdawa� si� �ywi� jaki� specjalny podziw dla �ab�dzi. By� nawet do nich podobny, chodzi� tak jak one. W tej chwili �ab�dzie p�ywa�y - co jest ich g��wn� umiej�tno�ci� - i wygl�da�y wspaniale. Gdyby dwaj mali biedacy mogli to s�ysze� i byli w stanie zrozumie�, do ich uszu dosz�yby takie oto s�owa cz�owieka powa�nego. Ojciec przemawia� do syna: - M�drzec zadowala si� ma�ym. Sp�jrz na mnie, synu. Nie lubi� przepychu. Nie widziano mnie nigdy w stroju haftowanym z�otem i drogimi kamieniami; fa�szywy blask zostawiam duszom �le zorganizowanym. Tu g�uche krzyki, dochodz�ce od strony Hal, rozleg�y si� ze zdwojon� si��, wraz z biciem dzwonu i zgie�kiem. - Co to? - zapyta� ch�opiec. - To saturnalia! - odpar� ojciec. Nagle zauwa�y� dw�ch ma�ych oberwa�c�w, znieruchomia�ych za zielon� budk� dla �ab�dzi. - Oto pocz�tek! - rzek�. Po chwili milczenia doda�: - Anarchia wciska si� do tego ogrodu. Tymczasem ch�opiec ugryz� kawa�ek ciastka, wyplu� go i nagle zacz�� p�aka�. - Czemu p�aczesz? - zapyta� ojciec. - Nie jestem g�odny! - odpowiedzia� ch�opiec. U�miech ojca zaostrzy� si�. - Nie trzeba by� g�odnym, �eby je�� ciastko. - Ciastko mi nie smakuje. Jest czerstwe! - Nie chcesz go? - Nie. Ojciec pokaza� mu �ab�dzie. - Rzu� je tym p�etwonogom. Ch�opak zawaha� si�; mo�na ju� nie mie� ochoty na ciastko, ale to jeszcze nie pow�d, �eby je komu� oddawa�. Ojciec nalega�: - B�d� ludzki. Trzeba mie� lito�� dla zwierz�t. I wzi�wszy ciastko z r�ki syna, rzuci� je do sadzawki. Ciastko upad�o do�� blisko brzegu. �ab�dzie by�y daleko na �rodku sadzawki, zaj�te polowaniem na jak�� zdobycz. Nie widzia�y ani jegomo�cia, ani ciastka. Mieszczuch, widz�c, �e ciastko mo�e si� zmarnowa�, w obawie niepotrzebnej straty, zacz�� gor�czkowo dawa� jakie� telegraficzne znaki, kt�re wreszcie zwr�ci�y uwag� �ab�dzi. Spostrzeg�y co� p�ywaj�cego na powierzchni, zmieni�y kurs jak okr�ty i po�eglowa�y w kierunku ciastka wolno, z majestatycznym spokojem, jak przystoi bia�ym ptakom. - �ab�dzie poj�y moje or�dzie - rzek� mieszczanin uszcz�liwiony swoim rymem. W tej chwili daleki zgie�k miejski sta� si� nagle jeszcze g�o�niejszy. Tym razem brzmia� z�owieszczo. Niekt�re podmuchy wiatru przemawiaj� wyra�niej ni� inne. Ten, kt�ry wia� w tej chwili, przyni�s� wyra�ny warkot b�bn�w, krzyki, salwy karabinowe, pos�pny dwug�os dzwon�w i dzia�. Jednocze�nie czarna chmura przys�oni�a nagle s�o�ce. �ab�dzie jeszcze nie dop�yn�y do ciastka. - Wracajmy - rzek� ojciec. - To atak na Tuilerie. Zn�w uj�� syna za r�k� i m�wi� dalej: - Tuilerie dzieli od Luksemburgu taka sama odleg�o�� jak kr�la od para; niedaleka to droga. Za chwil� posypi� si� tu kule. Spojrza� na chmur�. - A mo�e nawet i spadnie deszcz! Niebiosa tak�e wda�y si� w dzisiejsze awantury. M�odsza linia jest skazana na zag�ad�. Wracajmy co �ywo. - Chcia�bym zobaczy�, jak �ab�dzie b�d� jad�y ciastko! - rzek� ch�opiec. Ojciec odpowiedzia�: - By�aby to nieroztropno��! I zabra� swojego ma�ego mieszczucha. Syn, �a�uj�c �ab�dzi, ogl�da� si� na sadzawk�, dop�ki na zakr�cie alei nie zas�oni�y mu jej drzewa. Tymczasem razem z �ab�dziami dwaj mali w��cz�dzy zbli�yli si� do ciastka. P�ywa�o po wodzie. M�odszy patrzy� na ciastko, starszy na oddalaj�cego si� mieszczucha. Ojciec i syn znikn�li w labiryncie alei wiod�cej na g��wne schody przy k�pie drzew od ulicy Madame. Kiedy ju� ich nie by�o wida�, starszy po�o�y� si� szybko plackiem na zaokr�glonej kraw�dzi sadzawki i uczepiwszy si� jej lew� r�k�, wychyli� si� tak, �e omal nie wpad� do wody, a praw� r�k� z kijkiem wyci�gn�� w stron� ciastka. Na widok nieprzyjaciela �ab�dzie zacz�y si� spieszy�, ale swym po�piechem pomog�y tylko ma�emu rybakowi; poruszy�y piersi� wod� i kolista, koncentryczna fala popchn�a �agodnie ciastko pod kijek ch�opca. Kiedy ptaki dop�yn�y, ciastko dotyka�o ju� kijka. Ch�opiec uderzy� mocno w wod�, przyci�gn�� je do brzegu, odstraszy� �ab�dzie, pochwyci� ciastko i wsta�. Ciastko by�o mokre, ale dzieciom chcia�o si� i je��, i pi�. Starszy roz�ama� ciastko na dwie nier�wne cz�ci - mniejsz� wzi�� sobie, wi�ksz� da� ma�emu bratu - i rzek�: - Masz, w�� to do dzioba! XVII Mortuus pater filium moriturum expectat* Mariusz wybieg� za barykad�. Combeferre po�pieszy� za nim. Ale by�o ju� za p�no. Gavroche nie �y�. Combeferre zabra� koszyk z nabojami. Mariusz zabra� dziecko. �Ach! - my�la�. - To, co ojciec Gavroche'a uczyni� dla jego ojca, on oddaje teraz synowi; ale Th�nardier przyni�s� jego ojca �ywego; on niestety niesie martwe dziecko�. Kiedy Mariusz z Gavroche'em na r�ku wszed� do reduty, mia� - tak samo jak ch�opiec - ca�� twarz zalan� krwi�. W chwili kiedy schyla� si�, aby podnie�� Gavroche'a, kula drasn�a go w g�ow�; wcale tego nie spostrzeg�. Courfeyrac odwi�za� chustk� z szyi i owin�� Mariuszowi czo�o. Z�o�ono Gavroche'a na stole obok ojca Mabeuf i oba cia�a okryto czarnym szalem. Starczy�o go i dla starca, i dla dziecka. Combeferre rozda� naboje z przyniesionego koszyka. Dla ka�dego wypad�o po pi�tna�cie naboj�w. Jan Valjean siedzia� nieruchomo wci�� na tym samym miejscu, na skraju trotuaru. Kiedy Combeferre podawa� mu naboje, przecz�co potrz�sn�� g�ow�. - To jaki� orygina�! - powiedzia� cicho Combeferre do Enjolrasa. - Znajduje spos�b, �eby si� nie bi� na tej barykadzie. - Co mu nie przeszkadza broni� jej - odpar� Enjolras. - Bohaterstwo miewa swoich dziwak�w - rzek� na to Combeferre. A Courfeyrac s�ysz�c to dorzuci�: - To inny gatunek ni� ojciec Mabeuf. Trzeba powiedzie�, �e strza�y bij�ce w barykad� wcale prawie nie zak��ca�y spokoju reduty. Kto sam nie do�wiadczy� zam�tu takich wojen, nie mo�e mie� �adnego wyobra�enia o przedziwnych chwilach spokoju, kt�re nast�puj� w�r�d tych konwulsyjnych zmaga�. Ludzie chodz� w�wczas swobodnie, gaw�dz�, �artuj�, spaceruj�. Podczas kanonady pewien powsta- niec zwr�ci� si� do jednego z naszych znajomych w te s�owa: �Jeste�my tu jak na kawalerskim �niadanku�. Powtarzamy wi�c, �e wn�trze reduty przy ulicy Konopnej wydawa�o si� zupe�nie spokojne. Wszystkie odmiany losu i kolejne fazy dope�ni�y si� lub mia�y dope�ni� si� niebawem. Sytuacja z krytycznej sta�a si� gro�na, a z gro�nej mia�a si� zapewne sta� beznadziejna. W miar� jak po�o�enie pogarsza�o si�, blask heroizmu powleka� barykad� coraz p�omienniejsz� purpur�. Pe�en powagi Enjolras g�rowa� nad ni� niczym m�ody Spartanin ofiarowuj�cy obna�ony miecz pos�pnemu geniuszowi Epidotesowi. Combeferre, opasany fartuchem, opatrywa� chorych. Bossuet i Feuilly robili �adunki z prochu, kt�rego pe�ny ro�ek znalaz� Gavroche przy poleg�ym kapralu; Bossuet m�wi� do Feuilly: - Wkr�tce wsi�dziemy do dyli�ansu odchodz�cego na inn� planet�. Courfeyrac na paru kamieniach, kt�re sobie zarezerwowa� w pobli�u Enjolrasa, roz�o�y� i porz�dkowa� ca�y sw�j arsena�: lask� ze szpad�, strzelb�, dwa kawaleryjskie pistolety i tzw. kuksaniec; a robi� to ze staranno�ci� m�odej dziewczyny, kt�ra porz�dkuje swoj� eta�erk�. Jan Valjean milcz�c wpatrywa� si� w przeciwleg�y mur. Jaki� robotnik przywi�zywa� sobie sznurkiem na g�owie wielki kapelusz matki Hucheloup, aby - jak m�wi� - uchroni� si� przed pora�eniem s�onecznym. M�odzi ludzie, cz�onkowie Kugurdy z Aix, gaw�dzili ze sob�, jakby zale�a�o im na tym, aby przed �mierci� nagada� si� w swoim dialekcie. Joly, zdj�wszy lusterko wdowy Hucheloup, ogl�da� sobie j�zyk. Paru powsta�c�w znalaz�o w szufladzie suche sk�rki sple�nia�ego chleba i zjada�o je chciwie. Mariusz z niepokojem my�la� o tym, co niebawem powie mu ojciec. XVIII S�p, kt�ry staje si� �upem Podkre�lamy tu z naciskiem pewien fakt psychologiczny, w�a�ciwy barykadom. Nic, co charakteryzuje t� zadziwiaj�c� wojn� uliczn�, nie powinno by� pomini�te. Pomimo osobliwego spokoju panuj�cego wewn�trz reduty, o czym m�wili�my przed chwil�, dla ludzi, kt�rzy si� w niej znajduj�, barykada jest jakim� przywidzeniem. Wojna domowa ma w sobie co� z Apokalipsy; wszystkie mg�awice tego, co nieznane, mieszaj� si� z jej gro�nymi p�omieniami; rewolucje to sfinksy i ten, kto przeszed� przez barykad�, my�li, �e przeszed� przez sen. M�wi�c o Mariuszu, opisali�my, co si� odczuwa w takich miejscach, i zobaczymy, jakie to ma konsekwencje; to wi�cej i mniej ni� �ycie. Wydostawszy si� z barykady cz�owiek nie pami�ta, co tam widzia�. By� straszny, lecz o tym nie wie. Otacza�y go walcz�ce idee, kt�re mia�y ludzkie twarze; g�ow� opromienia� mu blask przysz�o�ci. Trupy le�a�y na ziemi, a widma sta�y. Godziny by�y olbrzymie i zdawa�y si� godzinami wieczno�ci. �y�o si� w �mierci. Przesuwa�y si� jakie� cienie. Co to by�o? Widzia�e� r�ce zbroczone krwi�; by�o to przera�aj�ce og�uszenie, by�a to r�wnie� potworna cisza; widzia�e� otwarte usta, kt�re krzycza�y, i inne otwarte usta, kt�re milcza�y. Wszystko spowija� dym, a mo�e noc. Zdawa�o si�, �e dotkn��e� z�owrogiej wilgoci s�cz�cej si� z nieznanych g��bin; spogl�dasz na co� czerwonego, co masz za paznokciami. Nie przypominasz sobie nic. Ale wr��my na Konopn�. Nagle mi�dzy dwiema salwami us�yszano dalekie bicie zegara wydzwaniaj�cego godzin�. - Po�udnie - rzek� Combeferre. Jeszcze nie przebrzmia�o dwunaste uderzenie, kiedy Enjolras zerwa� si� i grzmi�cym g�osem zawo�a� ze szczytu barykady: - Znosi� brukowce do domu. Obwarowa� nimi okno na pi�trze i okienka na poddaszu. Po�owa ludzi do broni, po�owa do znoszenia kamieni! Nie ma ani chwili do stracenia. Zza rogu ulicy ukaza� si� w bojowym ordynku oddzia� saper�w z siekierami na ramieniu. Nie mog�o to by� nic innego, jak czo��wka kolumny. Jakiej kolumny? Kolumny szturmowej, oczywi�cie. Saperzy, maj�cy burzy� barykad�, id� zawsze przed �o�nierzami id�cymi do ataku. Najwyra�niej zbli�a� si� moment, kt�ry w roku 1822 pan Clermont- Tonnerre nazwa� �ostatnim uderzeniem�. Rozkaz Enjolrasa zosta� wykonany z systematycznym po�piechem, w�a�ciwym okr�tom i barykadom, tym dwom miejscom walki, z kt�rych nie ma odwrotu. W niespe�na minut� dwie trzecie kamieni brukowych, kt�re Enjolras kaza� z�o�y� przy drzwiach �Koryntu�, wniesiono na g�r� i nim up�yn�a druga minuta, kamienie te, artystycznie u�o�one jeden na drugim, zas�ania�y do po�owy okno na pierwszym pi�trze i okienka na poddaszu. Par� otwor�w, starannie obmy�lonych przez g��wnego konstruktora, Feuilly, s�u�y�o za strzelnice. Obwarowanie okien posz�o tym �atwiej, �e ogie� kartaczy ucich�. Obie armaty strzela�y teraz kulami w �rodek barykady, aby przygotowa� jak�� szczerb� lub - w miar� mo�no�ci - wy�om dla natarcia. Kiedy sko�czono uk�adanie kamieni przeznaczonych do tej ostatecznej obrony, Enjolras kaza� zanie�� na pierwsze pi�tro butelki stoj�ce pod sto�em, na kt�rym le�a�y zw�oki pana Mabeuf. - Kt� je wypije? - zapyta� Bossuet. - Oni - odrzek� Enjolras. Nast�pnie zabarykadowano okno na parterze i ustawiono w pogotowiu sztaby �elazne, kt�rymi na noc zamykano drzwi gospody. Twierdza by�a gotowa. Barykada stanowi�a wa� ochronny, a szynk - baszt�. Pozosta�ymi kamieniami za�o�ono przej�cie przy murze. Poniewa� obro�cy barykady musz� oszcz�dza� amunicji, oblegaj�cy, kt�rzy o tym wiedz�, czyni� swoje przygotowania z irytuj�c� swobod�, wystawiaj� si� na strza�y, raczej zreszt� pozornie ni� w rzeczywisto�ci, i robi�, co chc�. Przygotowania do natarcia odbywaj� si� zwykle z pewn� metodyczn� powolno�ci�; a potem - pada grom! Ta powolno�� pozwoli�a Enjolrasowi przejrze� wszystko i wprowadzi� wsz�dzie ulepszenia. Uwa�a�, �e skoro mieli umrze� tacy ludzie, �mier� ich powinna by� arcydzie�em. Powiedzia� do Mariusza: - My dwaj jeste�my dow�dcami. Ja wydam ostatnie rozkazy wewn�trz. Ty zosta� na zewn�trz i uwa�aj! Mariusz stan�� na szczycie barykady i patrzy�. Enjolras kaza� zabi� gwo�dziami drzwi od kuchni zamienionej, jak pami�tamy, na ambulans. - Uwa�ajcie na rannych! - rzek�. Ostatnie instrukcje wydawa� w izbie na parterze, zwi�le, lecz z ca�kowitym spokojem; Feuilly s�ucha� i odpowiada� w imieniu wszystkich. - Na pierwszym pi�trze miejcie siekiery w pogotowiu, �eby por�ba� schody. Macie siekiery? - Mamy - odrzek� Feuilly. - Ile? - Dwie siekiery i toporek. - Dobrze. Jest nas dwudziestu sze�ciu zdolnych do walki. Ile mamy karabin�w? - Trzydzie�ci cztery. - O osiem za du�o. Nabijcie te karabiny i miejcie je pod r�k�. U pasa szable i pistolety. Dwudziestu ludzi na barykadzie. Sze�ciu, ukrytych w oknie pierwszego pi�tra i na strychu, otworzy ogie� na napastnik�w przez strzelnice w kamieniach. Niech nikt nie b�dzie bezczynny. Kiedy werbel zagra do ataku, tamtych dwudziestu niech skacze na barykad�. Kto przyjdzie pierwszy, b�dzie mia� lepsze miejsce. Wydawszy te zarz�dzenia, zwr�ci� si� do Javerta i rzek�: - Nie zapominam o tobie. I k�ad�c pistolet na stole doda�: - Ostatni, kt�ry st�d wyjdzie, rozwali �eb temu szpiclowi. - Tu? - zapyta� jaki� g�os. - Nie! Nie godzi si� miesza� tego trupa z naszymi poleg�ymi. Mo�na wyj�� za barykad� na uliczk� Zakr�t: barykada ma tam tylko cztery stopy wysoko�ci. Jest dobrze zwi�zany. Wyprowadzi� go tam i rozstrzela�. Kto� mia� w tej chwili wyraz twarzy bardziej niewzruszony jeszcze ni� Enjolras; by� to Javert. W tej chwili zjawi� si� Jan Valjean. Dotychczas sta� w gromadce powsta�c�w; teraz wyst�pi� z niej i zapyta� Enjolrasa: - Pan jest dow�dc�, prawda? - Tak. - Przed chwil� dzi�kowa� mi pan. - W imieniu republiki. Barykada ma dw�ch wybawc�w: Mariusza Pontmercy i pana. - Czy s�dzi pan, �e zas�uguj� na nagrod�? - Niew�tpliwie. - A wi�c prosz� o ni�. - Czego pan chce? - Chc� sam paln�� w �eb temu cz�owiekowi. Javert podni�s� g�ow�, zobaczy� Jana Valjean, drgn�� niedostrzegalnie i rzek�: - S�usznie! Enjolras zabra� si� do nabijania karabinu, po czym powi�d� wzrokiem doko�a: - Nikt si� nie sprzeciwia? I odwr�ciwszy si� do Jana Valjean, rzek�: - Bierz pan tego szpicla. Jan Valjean obj�� w posiadanie Javerta, siadaj�c na brzegu sto�u. Wzi�� pistolet, cichy trzask oznajmi�, �e go nabija. Niemal w tej samej chwili rozleg� si� g�os tr�bki. - Do broni! - krzykn�� Mariusz ze szczytu barykady. Javert zacz�� si� �mia� w�a�ciwym sobie bezg�o�nym �miechem i patrz�c uporczywie na powsta�c�w rzek�: - Nie lepiej si� macie ni� ja! - Wszyscy na ulic�! - krzykn�� Enjolras. Powsta�cy wypadli hurmem i w drzwiach jeszcze dostali - �e si� tak wyra�� - w plecy te s�owa Javerta: - Do rych�ego zobaczenia. XIX Jan Valjean m�ci si� Kiedy Jan Valjean zosta� sam z Javertem, odwi�za� sznur, kt�ry kr�powa� wi�nia w pasie i zawi�zany by� na w�ze� pod sto�em. Po czym da� mu znak, �eby wsta�. Javert us�ucha� rozkazu z tym nieokre�lonym u�mieszkiem, w kt�rym koncentruje si� ca�a wy�szo�� skr�powanej w�adzy. Jan Valjean uj�� go za sznur, jakby prowadzi� jucznego konia za uzd�, i ci�gn�c za sob� wyszed� powoli z gospody, bo Javert ze sp�tanymi nogami m�g� st�pa� tylko bardzo drobnym krokiem. Jan Valjean trzyma� w r�ku pistolet. Tak przeszli przez wn�trze barykady maj�ce kszta�t trapezu. Powsta�cy, poch�oni�ci nadci�gaj�cym szturmem, odwr�ceni byli do nich plecami. Jeden tylko Mariusz, kt�ry sta� bokiem w lewym rogu sza�ca, widzia�, jak przechodzili. Grobowe �wiat�o, kt�re mia� w duszy, o�wietli�o t� grup� - skaza�ca i kata. Jan Valjean nie bez trudu przeci�gn�� Javerta przez niewielkie obwa�owanie przy uliczce Zakr�t, nie puszczaj�c go jednak ani na chwil�. Kiedy przebyli barykad�, znale�li si� w uliczce sami. Nikt nie m�g� ich widzie�. W�gie� domu zas�ania� ich przed okiem powsta�c�w. Trupy przyniesione z barykady le�a�y tu� obok tworz�c straszliwy stos. W�r�d tych zw�ok wida� by�o sin� twarz, rozplecione w�osy, przestrzelon� r�k� i na wp� ods�oni�t� pier� niewie�ci�. By�a to Eponina. Javert spojrza� z ukosa na zmar�� i z niezm�conym spokojem powiedzia� p�g�osem: - Zdaje mi si�, �e znam t� dziewczyn�. Po czym odwr�ci� si� do Jana Valjean. Jan Valjean wsun�� pistolet pod pach� i utkwi� w Javercie spojrzenie, kt�re i bez s��w m�wi�o wyra�nie: �Javercie, to ja!� Javert odpowiedzia�: - M�cij si�! Jan Valjean wyci�gn�� z kieszeni n� i otworzy� go. - Majcher! - zawo�a� Javert. - Masz s�uszno��! To stosowniejsza bro� dla ciebie. Jan Valjean przeci�� sznur, kt�ry Javert mia� na szyi, potem przeci�� mu postronki na r�kach, potem, schyliwszy si�, przeci�� rzemienie u n�g i prostuj�c si� rzek�: - Pan jest wolny. Nie�atwo by�o zadziwi� Javerta. A jednak, cho� tak znakomicie panowa� nad sob�, nie zdo�a� si� oprze� gwa�townemu wzruszeniu. Otworzy� usta i sta� nieruchomo. Jan Valjean ci�gn�� dalej: - Nie s�dz�, �ebym uszed� z �yciem. Ale je�eli jakim� trafem wydostan� si� st�d, to mieszkam pod nazwiskiem Fauchelevent przy ulicy Cz�owieka Zbrojnego pod numerem si�dmym. Jaki� tygrysi grymas rozchyli� jedn� stron� ust Javerta; mrukn�� przez z�by: - Strze� si�! - Id� pan - rzek� Jan Valjean. Javert odrzek�: - Wi�c powiadasz: Fauchelevent, przy ulicy Cz�owieka Zbrojnego? - Numer si�dmy. Javert powt�rzy� p�g�osem: - Numer si�dmy. Zapi�� surdut, wypr�y� si� po wojskowemu, zrobi� p�obr�t, skrzy�owa� ramiona i trzymaj�c si� jedn� r�k� za podbr�dek zacz�� i�� w kierunku Hal. Jan Valjean �ledzi� go wzrokiem. Uszed�szy kilka krok�w Javert odwr�ci� si� i krzykn�� do niego: - Mam tego do��! Niech mnie pan raczej zabije! Nie spostrzeg� nawet, jak powiedzia� do Jana Valjean �pan�. - Niech pan sobie idzie! - odrzek� Jan Valjean. Javert oddali� si� wolnym krokiem. Po chwili skr�ci� za r�g Dominika�skiej. Kiedy Javert znikn��, Jan Valjean wypali� z pistoletu w powietrze. Po czym wr�ci� na barykad� i rzek�: - Zrobione! A oto, co tymczasem zasz�o: Mariusz, zaj�ty raczej tym, co si� dzia�o na zewn�trz ni� wewn�trz barykady, dotychczas nie przyjrza� si� uwa�niej szpiegowi skr�powanemu w ciemnym k�cie izby. Kiedy zobaczy� w pe�nym �wietle, jak tamten przechodzi� przez barykad�, id�c na �mier�, pozna� go. Nag�e wspomnienie przemkn�o mu przez g�ow�. Przypomnia� sobie inspektora z ulicy Pontoise i dwa pistolety, kt�re od niego otrzyma� i kt�re przys�u�y�y si� jemu - Mariuszowi - tutaj, w�a�nie na tej barykadzie; przypomnia� sobie nie tylko jego twarz, ale i nazwisko. Jednak�e to wspomnienie by�o mgliste i zamazane jak wszystkie jego my�li. Tote� nie tyle stwierdzi�, ile raczej zada� sobie pytanie: �Czy to przypadkiem nie inspektor policji, kt�ry mi powiedzia�, �e si� nazywa Javert?� Mo�e by� jeszcze czas, aby wstawi� si� za tym cz�owiekiem? Ale nale�a�oby si� przedtem upewni�, czy to jest istotnie Javert. Mariusz zawo�a� do Enjolrasa, kt�ry sta� na drugim ko�cu barykady: - Enjolras! - Co? - Jak si� nazywa ten cz�owiek? - Kto? - Ten agent policji. Znasz jego nazwisko? - Oczywi�cie; sam mi powiedzia�. - Jak si� nazywa? - Javert. Mariusz zerwa� si�. W tej samej chwili rozleg� si� strza� z pistoletu. Jan Valjean ukaza� si� i krzykn��: - Zrobione! Ponury ch��d przeszy� serce Mariusza. XX Umarli maj� s�uszno��, a �ywi si� nie myl� Agonia barykady mia�a si� zacz�� niebawem. Wszystko powi�ksza�o tragiczny majestat tej ostatniej godziny: tysi�ce tajemniczych odg�os�w w powietrzu, oddech niewidocznych, uzbrojonych mas poruszaj�cych si� na ulicach, przerywany galop kawalerii, ci�kie dudnienie artylerii w pochodzie, salwy pluton�w zmieszane z kanonad� w labiryncie Pary�a, dymy bitwy, kt�re z�oci�y si� wznosz�c ponad dachami, jakie� dalekie, przera�liwe krzyki, wsz�dzie b�yski, gro�by, bicie dzwonu w Saint-Merry, kt�ry teraz zdawa� si� �ka� i zawodzi�, urok lata, wspania�o�� nieba pe�nego s�o�ca i ob�ok�w, pi�kno dnia i straszliwe milczenie dom�w. Od poprzedniego dnia bowiem oba rz�dy dom�w przy Konopnej zamieni�y si� w dwa mury; okrutne mury. Bramy zamkni�te, zamkni�te okna, zamkni�te okiennice. W owych czasach, tak r�nych od czas�w, w jakich �yjemy, kiedy nadchodzi�a godzina, �e lud chcia� sko�czy� z sytuacj�, kt�ra zbyt d�ugo trwa�a, z oktrojowan� konstytucj� czy z legalizmem, kiedy powszechny gniew unosi� si� w atmosferze i miasto godzi�o si� na wyrywanie swoich bruk�w, kiedy mieszcza�stwo u�miecha�o si� do powstania, kt�re szepta�o mu swoje has�a do ucha, wtedy mieszkaniec, przenikni�ty, �e tak powiem, rozruchami, by� pomocnikiem walcz�cego i dom brata� si� z wspart� o niego, zaimprowizowan� twierdz�. Kiedy natomiast sytuacja jeszcze nie dojrza�a, kiedy na powstanie nie by�o zdecydowanej zgody, kiedy masy nie popiera�y ruchu, walcz�cy byli zgubieni; doko�a rewolty miasto zamienia�o si� w pustyni�, serca zamienia�y si� w l�d, schronienia zamyka�y si�, a ulica otwiera�a, aby u�atwi� wojsku zdobycie barykady. Nie mo�na zmusi� ludu przez zaskoczenie, aby szed� pr�dzej, ni� sam chce. Biada temu, kto stawia go w sytuacji przymusowej. Lud nie pozwala si� prowadzi�. I pozostawia powstanie w�asnemu losowi. Powsta�cy staj� si� zapowietrzeni. Dom staje si� g�rskim urwiskiem, brama - protestem, fasada - murem. Ten mur widzi, s�yszy i nie chce. M�g�by si� otworzy� i ocali� ci�. Ale nie! Ten mur - to s�dzia. Patrzy na ciebie i pot�pia ci�. Jak�e z�owrogie s� zamkni�te domy! Wydaj� si� umar�e, a przecie� �yj�. �ycie trwa w nich, cho� jest jakby w zawieszeniu. Od dwudziestu czterech godzin nikt stamt�d nie wyszed�, ale te� ni- kogo tam nie brakuje. Wewn�trz tej ska�y ludzie chodz�, k�ad� si� spa�, wstaj�; s� w rodzinnym gronie; jedz�, pij� i, rzecz potworna - boj� si�. Strach usprawiedliwia ich okrutn� niego�cinno��; wprowadza do niej okoliczno�� �agodz�c� - przera�enie. Czasami nawet i to si� zdarza, �e strach przeradza si� w op�tanie; trwoga mo�e przemieni� si� w sza�, jak ostro�no�� we w�ciek�o��; st�d g��boko m�dre okre�lenie: �w�ciekle umiarkowani�. Od p�omieni najwy�szego l�ku, jak z�owieszczy dym, bije gniew. �Czego chc� ci ludzie? Nigdy nie s� zadowoleni. Kompromituj� spokojnych obywateli. Jakby�my i tak nie mieli dosy� rewolucji! Co oni tu robi�? Niech sobie radz� sami. Trudno. To ich wina. Maj� to, na co zas�uguj�. To nie nasza sprawa. Sp�jrzcie na nasz� biedn� ulic�, podziurawion� kulami jak rzeszoto. To banda nicponi. Nie wa�cie si� otwiera� bramy!� I dom przybiera wygl�d grobu. Powstaniec kona przed bram�; widzi, jak lec� kartacze, jak zbli�aj� si� obna�one szable; je�li zawo�a, wie, �e go us�ysz�, ale nikt nie przyjdzie z pomoc�; s� tam �ciany, kt�re by mog�y go os�oni�, s� tam ludzie, kt�rzy by mogli go ocali�; a te �ciany maj� ludzkie uszy, a ci ludzie maj� serca z kamienia. Kogo tu oskar�a�? Nikogo i wszystkich. Niedoskona�e czasy, w kt�rych �yjemy. Tak si� zawsze dzieje, �e utopia na w�asne ryzyko przeistacza si� w insurekcj�; z protestu filozoficznego staje si� protestem or�nym, z Minerwy staje si� Pallad�. Utopia, kt�ra traci cierpliwo�� i zmienia si� w rozruchy, wie, co j� czeka; prawie zawsze zjawia si� za wcze�nie. A wtedy poddaje si� swemu losowi i ze stoicyzmem przyjmuje katastrof� miast triumfu. Bez skargi s�u�y tym, kt�rzy si� jej wyparli, rozgrzesza ich i wielkodusznie godzi si� ze swym opuszczeniem. Wobec przeszkody jest niez�omna, a �agodna wobec niewdzi�czno�ci. Czy to zreszt� jest niewdzi�czno��? Z punktu widzenia ludzko�ci - tak. Z punktu widzenia jednostki - nie. Post�p to spos�b bycia cz�owieka. �ycie og�lne rodzaju ludzkiego zwie si� post�pem. Post�p jest zawsze w marszu; odbywa wielk� podr� ludzk� i ziemsk� ku temu, co niebia�skie i boskie; ma postoje, na kt�rych zbiera zap�nionych; ma swoje przystanki, na kt�rych rozmy�la w obliczu jakiej� wspania�ej Ziemi Obiecanej, ods�aniaj�cej nagle swe horyzonty; ma r�wnie� swoje noce, kiedy zasypia; i to w�a�nie jest jednym z najbardziej dr�cz�cych niepokoj�w my�liciela: widzie� cie� rozpo�cieraj�cy si� nad ludzk� dusz�, dotyka� w ciemno�ciach u�pionego post�pu i nie m�c go zbudzi�. �A mo�e B�g umar�?� - powiedzia� raz do autora tej ksi�gi Gerard de Nerval, uto�samiaj�c post�p z Bogiem i bior�c przerw� w ruchu za �mier� Bytu. Ten, co rozpacza, jest w b��dzie. Post�p zbudzi si� niezawodnie i w rezultacie mo�na by powiedzie�, �e nawet we �nie posuwa si� naprz�d, bo ro�nie. Kiedy wstanie, widzisz, �e jest wy�szy. P�yn�� zawsze spokojnie nie jest zar�wno w mocy post�pu, jak i rzeki; nie wzno�cie na niej tam, nie wrzucajcie g�az�w; od przeszk�d pieni si� woda i burzy ludzko��. St�d zamieszki, ale po tych zamieszkach wida�, �e kawa� drogi zrobiono. Dop�ki nie ustali si� �ad, kt�ry jest niczym innym, jak powszechnym pokojem, dop�ki nie zapanuje jedno�� i harmonia, etapami post�pu b�d� rewolucje. Czym wi�c jest post�p? Powiedzieli�my to przed chwil�: wiecznotrwa�ym �yciem lud�w. Zdarza si� czasem, �e kr�tkotrwa�e �ycie jednostek stawia op�r wiecznemu �yciu ludzko�ci. Przyznajmy bez goryczy, �e jednostka ma swoje odr�bne interesy i nie pope�niaj�c wykroczenia mo�e pilnowa� ich i broni�; tera�niejszo�� zawiera pewn� wybaczaln� doz� egoizmu. Kr�tkotrwa�e �ycie ma tak�e swoje prawa i nikt nie jest obowi�zany po�wi�ca� si� ci�gle dla przysz�o�ci. Pokolenie, na kt�re w danej chwili przysz�a kolej pobytu na ziemi, nie musi skraca� go dla pokole� - r�wnych mu przecie - kt�re z kolei nastan� po nim. �Istniej�!� - szepcze ten kto�, kto zwie si� Wszyscy. �Jestem m�ody i zakochany; jestem stary i chc� odpocz��; jestem ojcem rod�my; pracuj�, dobrze mi si� wiedzie, robi� korzystne interesy, mam domy do wynaj�cia, mam pieni�dze w po�yczkach pa�stwowych, jestem szcz�liwy, mam �on� i dzieci, kocham to wszystko, pragn� �y�, zostawcie mnie w spokoju!� St�d w pewnych godzinach ca�kowita ozi�b�o�� dla wielkodusznej awangardy rodzaju ludzkiego. Przyznajmy zreszt�, �e utopia prowadz�c wojn� wychodzi ze swych promiennych sfer. Ona, prawda Dnia Jutrzejszego, sw�j spos�b post�powania, czyli walk�, zapo�ycza od wczorajszego k�amstwa. Ona, przysz�o��, post�puje tak jak przesz�o��. Ona, czysta idea, staje si� gwa�tem. Do swego bohaterstwa wprowadza przemoc i s�usznie ponosi za to odpowiedzialno��; przemoc okoliczno�ci i przemoc �rodk�w dzia�ania, sprzeczn� z zasadami, za kt�r� ponosi nieuniknion� kar�. Utopia-powstanie walczy trzymaj�c stary kodeks wojskowy w r�ku. Rozstrzeliwuje szpieg�w, dokonuje egzekucji zdrajc�w, zg�adza �ywe istoty i wtr�ca je w nieznane ciemno�ci. Pos�uguje si� �mierci� - a to rzecz powa�na! Wydaje si�, �e utopia straci�a wiar� w promieniowanie, swoj� si�� nieodpart� i niezniszczaln�. Uderza mieczem. A ka�dy kij ma dwa ko�ce, ka�dy miecz jest obosieczny; kto innych rani jednym ostrzem, sam rani si� drugim. Zrobiwszy to zastrze�enie - i zrobiwszy je z ca�� bezwzgl�dno�ci� - nie mo�emy si� oprze� uczuciu podziwu dla pe�nych chwa�y bojownik�w przysz�o�ci, dla tych wyznawc�w utopii - bez wzgl�du na to, czy zwyci�aj�, czy nie. Nawet je�li chybi�, s� godni szacunku i mo�e w�a�nie w niepowodzeniu maj� najwi�cej dostoje�stwa. Zwyci�stwo, zgodne z post�pem, zas�uguje na poklask lud�w; ale bohaterska przegrana zas�uguje na ich tkliwo��. Jedno jest wspania�e, drugie jest wznios�e. Dla nas, kt�rzy przenosimy m�cze�stwo nad powodzenie, John Brown jest wi�kszy od Washingtona, a Pisacane wi�kszy od Garibaldiego. Kto� musi si� opowiedzie� po stronie zwyci�onych. Ludzie s� niesprawiedliwi dla tych wielkich pionier�w, je�li ich wysi�ki spe�zn� na niczym. Oskar�a si� rewolucjonist�w, �e siej� trwog�. Ka�da barykada wydaje si� zamachem. Obwinia si� ich teorie, podejrzewa si� godziwo�� ich celu, l�ka ukrytych intencji, podaje w w�tpliwo�� sumienie. Zarzuca si� im, �e przeciw panuj�cemu stanowi faktycznemu wznosz�, buduj�, gromadz� g�r� n�dz, nieszcz��, niesprawiedliwo�ci, krzywd i rozpaczy; �e z nizin wyrywaj� bry�y ciemno�ci i zza nich strzelaj� i walcz�. Wo�a si� do nich: �Wyrywacie bruk z piek�a!� Mogliby odpowiedzie�: �Z tego wniosek, �e nasza barykada zbudowana jest z dobrych ch�ci�. Zapewne, rozwi�zanie pokojowe jest najlepsze. Przyznajmy, �e spo�ecze�stwo obawia si� w�a�nie tych dobrych ch�ci, jakiej� nied�wiedziej przys�ugi, s�owem - dobrej woli. Ale od spo�ecze�stwa zale�y jego w�asne ocalenie i do jego dobrej woli si� odwo�ujemy. Gwa�towne �rodki nie s� konieczne. �yczliwie zbada� z�o, stwierdzi�, �e istnieje, i uleczy� je - oto, do czego zach�camy spo�ecze�stwo. Cokolwiek powiemy, ludzie ci, nawet pokonani - zw�aszcza pokonani - s� pe�ni dostoje�stwa, kiedy we wszystkich stronach �wiata z okiem utkwionym we Francj� walcz� o wielk� spraw� z nieugi�t� logik� idea�u; bezinteresownie sk�adaj� swoje �ycie w ofierze za post�p; wype�niaj� wol� Opatrzno�ci; dokonuj� religijnego obrz�dku. A kiedy nadejdzie godzina, z r�wn� bezinteresowno�ci� co aktor, na kt�rego przysz�a kolej wypowiedzie� swoj� kwesti�, pos�uszni boskiemu scenariuszowi, schodz� do grobu. Godz� si� na beznadziejn� walk�, godz� si� na pe�ne stoicyzmu odej�cie, aby doprowadzi� do powszechnych - wspania- �ych i najwy�szych - osi�gni�� pot�ny, niepohamowany ruch ludzki rozpocz�ty 14 lipca 1789 roku. Ci �o�nierze - to kap�ani. Rewolucja Francuska to gest Boga. Zreszt� - tu nale�y doda� t� odmian� do odmian wskazanych ju� w innym rozdziale - istniej� powstania zaakceptowane, zw�ce si� rewolucjami, i powstania odrzucone, zw�ce si� rozruchami. Powstanie, kt�re wybucha - to idea, kt�ra zdaje egzamin przed ludem. Je�li lud rzuci czarn� ga�k�, idea jest ja�owa, powstanie jest tylko utarczk�. Rozpoczynanie wojny na ka�de wezwanie i za ka�dym razem, kiedy tego pragnie utopia - nie odpowiada ludom. Nie zawsze i nie w ka�dej dobie narody s� skore do bohaterstwa i m�cze�stwa. Narody s� rzeczowe. A priori powstanie budzi w nich niech��; po pierwsze dlatego, �e cz�sto ko�czy si� katastrof�; po drugie dlatego, �e zawsze wywodzi si� z abstrakcji. Albowiem - i to jest pi�kne - ci, kt�rzy si� po�wi�caj�, po�wi�caj� si� zawsze dla idea�u, i tylko dla idea�u. Powstanie jest entuzjazmem. Entuzjazm mo�e wpa�� w gniew i dlatego chwyta za bro�. Ale ka�de powstanie, bior�c na cel rz�d czy ustr�j, mierzy wy�ej. Tak na przyk�ad, podkre�lmy to, przyw�dcy powstania z 1832 roku, zw�aszcza za� m�odzi zapale�cy z ulicy Konopnej, zwalczali - �ci�le bior�c - nie Ludwika Filipa. Wi�kszo�� z nich, rozmawiaj�c otwarcie, oddawa�a sprawiedliwo�� zaletom tego kr�la stoj�cego na pograniczu monarchii i rewolucji; nikt go nie nienawidzi�. Ale w osobie Ludwika Filipa atakowali m�odsz� lini� prawa boskiego, tak jak starsz� lini� atakowali poprzednio w osobie Karola X. Wyja�nili�my te�, �e obalaj�c monarchi� we Francji, chcieli obali� w ca�ym �wiecie przemoc cz�owieka nad cz�owiekiem i przywileju nad prawem. Konsekwencj� Pary�a bez kr�la jest �wiat bez despot�w. W ten spos�b rozumowali. Zapewne, cel ich by� daleki, mo�e niezbyt wyra�ny i chwiejny, ale wielki. Tak to bywa. I cz�owiek po�wi�ca si� dla tych wizji, kt�re dla po�wi�caj�cych si� s� prawie zawsze z�ud�, ale z�ud� kryj�c� w istocie ca�� pewno�� ludzko�ci. Powstaniec poetyzuje i upi�ksza powstanie. Rzuca si� w tragiczne wydarzenia, upajaj�c si� tym, czego ma dokona�. A mo�e si� uda? Kto wie? Jest nas ma�a garstka; mamy przeciwko sobie ca�� armi�, ale bronimy prawa, prawa naturalnego, samostanowienia cz�owieka o sobie, kt�rego si� wyrzec nie mo�na, bronimy sprawiedliwo�ci, prawdy i je�li b�dzie trzeba, zginiemy jak owych trzystu Spartan. Nie my�l� o Don Kichocie, lecz o Leonidasie. Id� naprz�d i raz zacz�wszy, ju� si� nie cofaj�; rzucaj� si� na o�lep, maj�c w sercu nadziej�, �e odnios� niecodzienne zwyci�stwo, doko�cz� dzie�a rewolucji, uwolni� post�p, pod�wign� r�d ludzki i �e - w najgorszym razie - czekaj� ich Termopile. Te turnieje o post�p cz�sto ko�cz� si� niepowodzeniem; przed chwil� wyja�nili�my dlaczego. T�um jest oporny wobec poryw�w b��dnych rycerzy. Ta ci�ka masa - gromada ludzka - s�aba w�a�nie z powodu swego ogromu, l�ka si� niezwyk�ych przyg�d. A idea� kryje w sobie niezwyk�e przygody. Nie nale�y przy tym zapomina�, �e istniej� przecie� i interesy, niezbyt przyjazne idea�om i sentymentom. Niekiedy �o��dek parali�uje serce. Wielko�� i pi�kno Francji le�y w tym, �e mniej obrasta w t�uszcz ni� inne narody, �atwiej zaciska pasa. Pierwsza si� budzi, ostatnia usypia. Idzie naprz�d. Szuka. A to dlatego, �e ma dusz� artysty. Idea� jest niczym innym, jak kulminacyjnym punktem logiki, podobnie jak pi�kno jest szczytem prawdy. Narody artystyczne s� zarazem narodami konsekwentnymi. Kocha� pi�kno to pragn�� �wiat�a. Dlatego w�a�nie pochodni� Europy, czyli cywilizacji, dzier�y�a najpierw Grecja, kt�ra przekaza�a j� W�ochom, te za� przekaza�y j� Francji. Boskie ludy nios�ce �wiat�o. Vitae lampada tradunt.* Rzecz godna podziwu, poezja narodu jest czynnikiem jego post�pu. Bogactwo cywilizacji mierzy si� bogactwem wyobra�ni. Jednak�e nar�d pe�ni�cy rol� cywilizatora musi pozosta� narodem m�skim. To Korynt, nie Sybaris. Kto niewie�cieje, staje si� nikczemny. Nie nale�y by� ani dyletantem, ani wirtuozem; ale trzeba by� artyst�. W dziedzinie cywilizacji trzeba nie wyrafinowania, lecz sublimacji. Pod tym warunkiem daje si� ludzko�ci wz�r idea�u. Idea� nowoczesny ma sw�j wz�r w sztuce, a �rodki dzia�ania w wiedzy. Dzi�ki wiedzy zostanie urzeczywistnione wznios�e marzenie poet�w: pi�kno spo�eczne. Wskrzesi si� Eden przez A + B. Na tym poziomie, kt�ry osi�gn�a cywilizacja, �cis�o�� jest nieodzownym sk�adnikiem wspania�o�ci i my�l naukowa nie tylko s�u�y poczuciu pi�kna, ale i dope�nia je; marzenie musi oblicza�. Sztuka, kt�ra jest urodzonym zdobywc�, musi mie� punkt oparcia w nauce, kt�ra jest stworzona do marszu; ogromnie wiele zale�y od mocy i konstrukcji zaprz�gu. Nowoczesny umys� to geniusz Grecji, kt�remu za wehiku� s�u�y geniusz Indii; Aleksander na s�oniu. Ludy zasklepione w dogmacie lub zdemoralizowane ch�ci� zysku nie nadaj� si� na przyw�dc�w cywilizacji. Od trwania na kl�czkach przed b�stwem lub pieni�dzem wiotczej� mi�nie i wola niezb�dne do marszu naprz�d. Pogr��aj�c si� w kulcie czy handlu nar�d przestaje promieniowa�, jego horyzonty zacie�niaj� si� wraz z obni�eniem jego poziomu, zanika ludzkie i boskie zarazem zrozumienie powszechnego celu, kt�re czyni narody - misjonarzami. Babilon nie ma idea�u; Kartagina nie ma idea�u. Ateny i Rzym nawet poprzez g�st� noc wiek�w zachowuj� aureol� cywilizacji. Francja nale�y do tego samego gatunku narod�w co Grecja i W�ochy. Przez swoje pi�kno jest ate�ska, a przez wielko�� - rzymska. A ponadto jest dobra. Daje z siebie wszystko. Cz�ciej ni� inne narody bywa sk�onna do po�wi�ce� i ofiary. Tylko �e czasami traci t� sk�onno��. I w tym w�a�nie tkwi wielkie niebezpiecze�stwo, kt�re zagra�a tym, co biegn�, kiedy ona chce i�� wolnym krokiem, lub id�, kiedy ona chce przystan��. Francja miewa nawroty materializmu i w pewnych chwilach idee przy�miewaj�ce ten pot�ny m�zg w niczym nie przypominaj� wielko�ci francuskiej i s� na poziomie jakiego� stanu Missouri czy Po�udniowej Karoliny. C� na to poradzi�? Olbrzymka bawi si� w karliczk�. Wielka Francja miewa swe kaprysy; chce by� ma��. To wszystko. Nie ma rady na to. Narody, podobnie jak gwiazdy, podlegaj� prawu za�mienia. I wszystko jest w porz�dku, byle tylko �wiat�o powr�ci�o i za�mienie nie wyrodzi�o si� w noc. Jutrzenka i zmartwychwstanie - to synonimy. Odradzanie si� �wiat�a jest jednoznaczne z niezniszczalno�ci� naszego � ja�. Stwierd�my te fakty ze spokojem. �mier� na barykadzie czy gr�b na obcej ziemi - po�wi�cenie na to si� godzi. Prawdziwe imi� po�wi�cenia - to bezinteresowno��. Niech opuszczeni pogodz� si� z opuszczeniem, niech wygna�cy pogodz� si� z wygnaniem; b�agajmy tylko wielkie narody, aby - je�li si� cofaj� - nie cofa�y si� zbyt daleko. Pod pretekstem powrotu do rozs�dku nie trzeba schodzi� zbyt nisko. Istnieje materia, istnieje bie��ca chwila, istniej� interesy, istnieje �o��dek; ale �o��dek nie mo�e sta� si� jedyn� m�dro�ci�. Zgadzamy si� z tym, �e �ycie kr�tkotrwa�e ma swoje prawa, ale �ycie wiecznotrwa�e ma je r�wnie�. Niestety, wej�� wysoko nie znaczy zabezpieczy� si� przed upadkiem. Zdarza si� to w historii cz�ciej, ni�by si� chcia�o. Jaki� nar�d okryty chwa�� zasmakowa� w ideale, potem pr�buje b�ota i uwa�a, �e jest dobre; a je�li go zapytamy, jak to si� dzieje, �e porzuci� Sokratesa dla Falstaffa, odpowiada: �Bo lubi� m��w stanu!� Jeszcze jedno s��wko, nim powr�cimy w zawieruch� bitwy. Walka taka jak ta, o kt�rej opowiadamy w tej chwili, to konwulsyjne d��enie do idea�u. Sp�tany post�p jest chorowity i miewa ataki tragicznej epilepsji. Musieli�my spotka� na swej drodze t� chorob� post�pu - wojn� domow�. Ten akt i antrakt zarazem jest jednym z tragicznych stadi�w dramatu, kt�rego osi� jest cz�owiek, pot�pieniec spo�ecze�stwa, a prawdziwym tytu�em: Post�p. Post�p! To wo�anie, tak cz�sto powtarzane, jest nasz� my�l� przewodni�; doszed�szy do tego miejsca dramatu, wolno nam mo�e - poniewa� zawarta w nim idea b�dzie poddana jeszcze niejednej pr�bie - je�li nie zerwa� z niej zas�on�, to przynajmniej ukaza� wyra�nie jej blask. Ksi��ka, kt�r� czytelnik ma w tej chwili przed oczyma, jest od pocz�tku do ko�ca, w ca�o�ci i w szczeg�ach - bez wzgl�du na przerwy, wyj�tki czy potkni�cia - marszem z�a ku dobru, niesprawiedliwo�ci ku sprawiedliwo�ci, fa�szu ku prawdzie, nocy ku �wiat�u, ��dzy ku sumieniu, zgnilizny ku �yciu, bestialstwa ku obowi�zkowi, piek�a ku niebu, nico�ci ku Bogu. Punkt wyj�cia: materia; punkt ko�cowy dusza. Na pocz�tku hydra, na ko�cu - anio�. XXI Bohaterowie Nagle b�bny zagra�y do szturmu. Atak by� huraganem. Poprzedniego wieczoru w ciemno�ciach natarcie podsun�o si� cichaczem pod barykad�, jak w�� boa. Teraz, w dzie�, na tej ods�oni�tej ulicy, zaskoczenie by�o niemo�liwe, zreszt� przemoc zrzuci�a mask�, zarycza�y dzia�a, wojsko run�o na barykad�. Furia zaj�a miejsce zr�czno�ci. Silna kolumna piechoty liniowej, przedzielona w r�wnych odst�pach oddzia�ami gwardii narodowej i pieszej gwardii miejskiej, maj�c w odwodzie niezliczone masy, kt�re si� s�ysza�o, cho� by�y niewidoczne, wpad�a biegiem w ulic�, z warkotem b�bn�w, graniem tr�bek, z bagnetami z�o�onymi do ataku, z saperami na czele i - nie zwa�aj�c na strza�y - uderzy�a w barykad� niby spi�owa belka w mur. Mur wytrzyma�. Powsta�cy otworzyli gwa�towny ogie�. Szturmowana barykada zje�y�a si� grzyw� b�yskawic. Natarcie by�o tak w�ciek�e, �e przez moment barykada znik�a w powodzi oblegaj�cych; strz�sn�a jednak z siebie �o�nierzy, tak jak lew strz�sa psy, i tylko pokry�a si� atakuj�cymi, jak nadbrze�na ska�a pian�, aby po chwili wy�oni� si� znowu, stroma, czarna, z�owroga. Kolumna, zmuszona do cofni�cia, zgrupowa�a si� na ulicy, ods�oni�ta, lecz gro�na, i odpowiedzia�a reducie w�ciek�� strzelanin�. Kto widzia� sztuczne ognie, ten przypomina sobie snop krzy�uj�cych si� piorun�w, zwany bukietem. Wyobra�cie sobie taki bukiet, nie pionowy, lecz poziomy, a u ka�dego ko�ca tego pi�ropusza p�omieni pocisk, sieka�ce czy kul� z gar�acza, grona piorun�w siej�ce �mier�. Z obu stron ta sama determinacja: odwaga by�a tu nieledwie barbarzy�ska i ��czy�a si� z jakim� bohaterskim okrucie�stwem, kt�re zaczyna�o si� od po�wi�cenia samego siebie. By�y to czasy, kiedy gwardzista narodowy bi� si� jak �uaw. Wojsko chcia�o jak najpr�dzej sko�czy�; powsta�cy chcieli walczy�. Zgoda na �mier� w pe�ni m�odo�ci, w pe�ni si� przemienia m�stwo w furi�. W�r�d tej zawieruchy ka�dy ur�s� duchem, jak to zawsze bywa w ostatniej godzinie. Ulica by�a us�ana trupami. Enjolras sta� na jednym ko�cu barykady, Mariusz na drugim. Enjolras, kt�ry musia� my�le� o ca�ej barykadzie, oszcz�dza� si� i chroni�. Trzech �o�nierzy pad�o kolejno pod jego strzelnic�, nie widz�c go wcale. Mariusz walczy� ods�oni�ty. Wystawia� si� na pociski. Szczyt sza�ca zas�ania� go zaledwie do pasa. Nie masz wi�kszego rozrzutnika nad sk�pca, kt�ry we�mie na kie�; nie masz straszniejszego cz�owieka w akcji nad marzyciela. Mariusz by� gro�ny i zadumany. Porusza� si� w bitwie jak we �nie. Rzek�by�, widmo, kt�re strzela z karabinu. Amunicja obl�onych by�a na wyczerpaniu; ale nie ich sarkazmy. W tym grobowym wirze, kt�ry ich ogarn��, �miali si�. Courfeyrac walczy� z go�� g�ow�. - Gdzie podzia�e� kapelusz? - zapyta� go Bossuet. Courfeyrac odpowiedzia�: - Wreszcie uda�o si� im zestrzeli� mi go kul� armatni�! Albo te� przemawiali wynio�le. - Kto zrozumie tych ludzi - wo�a� z gorycz� Feuilly (i wymienia� nazwiska, nazwiska znane, a nawet s�awne, niekt�re z dawnej Wielkiej Armii) - kt�rzy przyrzekali przy��czy� si� do nas, przysi�gali, �e nam pomog�, r�czyli za to swoim honorem i b�d�c naszymi dow�dcami opuszczaj� nas! Combeferre z powa�nym u�miechem odpowiedzia� tylko: - Niekt�rzy ludzie obserwuj� przepisy honoru jak gwiazdy: z bardzo daleka. Wn�trze barykady by�o tak zasypane strz�pami papieru z �adunk�w, i� mo�na by�o pomy�le�, �e spad� �nieg. Napastnicy mieli za sob� przewag� liczebn�, powsta�cy - pozycj�. Stali na szczycie muru i razili z bliska �o�nierzy, kt�rzy, potykaj�c si� o cia�a zabitych i rannych, z trudem wdzierali si� na strom� �cian�. Ta barykada, znakomicie zbudowana i �wietnie umieszczona, mog�a garstk� ludzi trzyma� w szachu ca�y legion. Jednak�e kolumna szturmowa, ci�gle zasilana przybywaj�cymi �o�nierzami i p�czniej�ca pod gradem kul, zbli�a�a si� nieub�aganie i teraz krok za krokiem, powoli, ale pewnie wojsko �ciska�o barykad� jak �ruba pras�. Ataki nast�powa�y jeden po drugim. Groza ros�a. W�wczas na tym stosie kamieni w uliczce Konopnej rozgorza�a walka godna mur�w Troi. Ci ludzie, wyn�dzniali, obdarci, wyczerpani, kt�rzy nie jedli od dwudziestu czterech godzin, nie spali, mieli tylko po kilka naboj�w i na pr�no szukali jeszcze po pustych kieszeniach, prawie wszyscy ranni, z g�ow� lub r�k� owi�zan� zrudzia�ymi i posmolonymi szmatami, z dziurami w odzieniu, przez kt�re p�yn�a krew, ledwo uzbrojeni w kiepskie karabiny i wyszczerbione szable, stali si� tytanami. Wojsko dziesi�� razy atakowa�o, uderza�o, wdziera�o si� na barykad� i nie mog�o jej zdoby�. Aby mie� poj�cie o tej walce, trzeba sobie wyobrazi� ogie� pod�o�ony pod stos straszliwej odwagi i patrze� na t� po�og�. Nie by�a to bitwa, lecz wn�trze roz�arzonego paleniska; usta dysza�y tu p�omieniem, twarze by�y niesamowite, kszta�t ludzki wydawa� si� czym� niemo�liwym, walcz�cy p�on�li; straszliwy by� widok tych salamander bitewnej zawieruchy, poruszaj�cych si� w czerwonym dymie. Rezygnujemy z odmalowania kolejnych i jednoczesnych scen tej gigantycznej rzezi. Tylko epopeja ma prawo po�wi�ci� jednej bitwie dwana�cie tysi�cy wierszy. Rzek�by�, to piek�o braminizmu, najstraszliwsza z siedemnastu otch�ani, kt�r� Weda nazywa Lasem Mieczy. Przeciwnicy walczyli wr�cz, zwarci ze sob�, na pistolety, na szable, na pi�ci, z daleka, z bliska, z g�ry, z do�u, zewsz�d, z dach�w domu, z okien gospody, z otwor�w piwnicy, gdzie kilku si� w�lizn�o. Na ka�dego z powsta�c�w wypada�o sze��dziesi�ciu �o�nierzy. Na wp� zburzona fasada �Koryntu� wygl�da�a ohydnie. Okno, poryte przez kartacze, straci�o szyby i ramy i by�o ju� tylko bezkszta�tn� dziur�, zastawion� napr�dce kamieniami. Poleg� Bossuet, poleg� Feuilly, poleg� Courfeyrac, poleg� Joly; Combeferre, pchni�ty trzykrotnie w pier� bagnetem, podczas gdy podnosi� rannego �o�nierza, spojrza� tylko w niebo i skona�. Mariusz ci�gle walczy�; by� tak pokryty ranami, zw�aszcza na g�owie, �e krew zalewa�a mu twarz, jak gdyby mu j� kto� zakry� czerwon� chustk�. Jeden Enjolras nie odni�s� �adnej rany. Kiedy nie mia� broni, wyci�ga� r�k� w prawo lub lewo, a powsta�cy ju� podawali mu, co kto mia�. Zosta�y mu w r�ku cztery z�amane szpady; o jedn� wi�cej ni� Franciszkowi I pod Marignan. Homer powiada: �Dyomedes morduje Aksyla, syna Teutrasa, co mieszka� w Arysbie wspania�ej; Eurial, syn Mecysei, zabija Dreza i Ofelta, potem Ajsepa i owego Pedaza, kt�rych nimfa Abarbara pocz�a z przyczyny szlachetnego Bukoliona; Odysej obala Pidyta z Perkozy. Antyloch - Ableta, Polipojtes - Astyala, Polydamas - Otosa z Cyleny, a Teacer - Aretaona. Megantios umiera ra�ony w��czni� Euryfila. Agamemnon, kr�l bohater�w, mia�d�y Elatosa, urodzonego w skalistym grodzie, kt�ry obmywa d�wi�czna rzeka Satnois�. W naszych starych poematach rycerskich Esplandian z p�on�c� cie�lic� atakuje margrabiego Swantybora, olbrzyma, kt�ry si� broni, wyrywaj�c z ziemi wie�e i ciskaj�c nimi w rycerza. Stare freski pokazuj� nam ksi�cia Bretanii i ksi�cia Burbon w zbrojach z rodowymi i rycerskimi god�ami, kt�rzy nacieraj� na siebie konno, z berdyszami w d�oni, w he�mach z �elaza, w butach z �elaza, w r�kawicach z �elaza, jeden przyodziany w gronostaje, drugi udrapowany w b��kit; ksi��� Bretanii z herbowym lwem w koronie, Burbon w szyszaku na kszta�t olbrzymiego kwiatu lilii. Ale aby by� wspania�ym, nie trzeba mie� ani ksi���cego szyszaka na g�owie jak Iwon, ani �ywego ognia w gar�ci jak Esplandian, ani jak Fi-les, ojciec Polydamasa, przywozi� z Efiru zacnej zbroi, daru kr�la m��w, Eufetesa. Wystarczy odda� �ycie za swoje przekona- nia lub za wierno�� przysi�dze. Oto prostoduszny �o�nierzyk, wczoraj wie�niak w Beauce czy Limousin, kt�ry z bagnetem u pasa zaleca si� do nianiek w Ogrodzie Luksemburskim, oto m�ody, blady student, schylony nad preparatem anatomicznym czy ksi��k�, jasnow�osy wyrostek, kt�ry si� goli no�yczkami - tchnijcie w nich ducha obowi�zku, postawcie naprzeciw siebie na ulicy Boucherat czy w zau�ku Planche-Mibray, niech jeden bije si� za sw�j sztandar, a drugi za sw�j idea� i niech my�l� obaj, �e bij� si� za ojczyzn�, a walka b�dzie wspania�a. I cie�, kt�ry ten �o�nierzyk i ten studencina walcz�cy ze sob� rzuc� na wielkie, epickie pole, gdzie tocz� si� boje ludzko�ci, dor�wna cieniom, jakie rzucaj�, bior�c si� za bary, Megarion, kr�l Licji, krainy tygrys�w, i olbrzymi Ajaks, bogom r�wny. XXII Pi�d� po pi�dzi Kiedy z dow�dc�w pozostali przy �yciu ju� tylko Enjolras i Mariusz na dw�ch kra�cach barykady, �rodek - tak d�ugo broniony przez Courfeyraca, Joly'ego, Bossueta, Feuil- ly'ego i Combeferre'a - za�ama� si�. Armata, nie robi�c wy�omu, wyszczerbi�a po�rodku redut� na do�� szerokiej przestrzeni; szczyt sza�ca zniesiony przez kul� rozkruszy� si� i szcz�tki jego zwali�y si� na zewn�trz i do wewn�trz, tworz�c dwa usypiska po obu stronach barykady, jedno od ulicy, drugie od �rodka. Usypisko zewn�trzne tworzy�o r�wni� pochy�� prowadz�c� na grzbiet sza�ca. Tam przypuszczono ostatnie natarcie, i to natarcie powiod�o si�. Masa �o�nierska naje�ona bagnetami posuwa�a si� spr�ystym krokiem naprz�d - nieodparta - i szerokie czo�o kolumny szturmowej wy�oni�o si� z dymu na szczycie barykady. Tym razem by� to koniec. Garstka powsta�c�w broni�cych �rodka cofn�a si� w nie�adzie. W�wczas w niekt�rych zbudzi�o si� rozpaczliwe umi�owanie �ycia. Widz�c wycelowany w siebie las karabin�w nie chcieli umiera�. To chwila, w kt�rej instynkt samozachowawczy zaczyna wy�, a w cz�owieku budzi si� zwierz�. Byli przyparci do wysokiego, sze�ciopi�trowego domu, kt�ry zamyka� redut� od ty�u. Dom ten m�g� sta� si� dla nich ocaleniem. By� zabarykadowany i jakby zamurowany od g�ry do do�u. Zanim piechota liniowa znajdzie si� wewn�trz reduty, jakie� drzwi zd��y�yby si� otworzy� i zamkn��, wystarczy�by u�amek sekundy, brama nagle uchylona i natychmiast zamkni�ta oznacza�aby dla tych strace�c�w �ycie. Za tym domem by�y ulice, mo�liwo�� ucieczki, przestrze�. Zacz�li wali� w bram� kolbami, obcasami, wo�aj�c, krzycz�c, b�agaj�c, sk�adaj�c r�ce. Nikt nie otworzy�. Tylko z okienka na trzecim pi�trze spogl�da�a ku nim martwa g�owa. Ale Enjolras i Mariusz oraz siedmiu czy o�miu powsta�c�w zebranych doko�a nich rzucili si� naprz�d i os�onili tamtych. Enjolras krzykn�� do �o�nierzy: �Sta�!�, a kiedy jaki� oficer nie us�ucha�, Enjolras zabi� oficera. Sta� teraz na wewn�trznym placu reduty, oparty o �cian� �Koryntu�, z szabl� w jednej r�ce, z karabinem w drugiej, i przytrzymywa� otwarte drzwi gospody, zagradzaj�c drog� napastnikom. Krzykn�� do zrozpaczonych: - Jest tylko jedna brama otwarta. Ta! I zas�aniaj�c ich w�asnym cia�em, sam jeden stawiaj�c czo�o ca�emu batalionowi, przepu�ci� ich za sob�. Wszyscy wpadli do �rodka; wykonuj�c teraz karabinem, kt�rym pos�ugiwa� si� jak lask�, ruch, zwany przez szermierzy �m�y�cem�, Enjolras odbi� bagnety doko�a siebie i przed sob� i wszed� ostatni; nadesz�a straszliwa chwila: �o�nierze chcieli wedrze� si� do �rodka, powsta�cy chcieli zamkn�� drzwi. Zatrza�ni�to je tak gwa�townie, �e kiedy si� zamkn�y, ujrzano pi�� palc�w odci�tych i przyklejonych do futryny; by�y to palce �o�nierza, kt�ry uczepi� si� drzwi. Mariusz pozosta� na zewn�trz. Kula strzaska�a mu obojczyk; poczu�, �e mdleje i pada. W chwili kiedy oczy mia� ju� zamkni�te, pochwyci�a go jaka� silna r�ka i omdlenie, w kt�re zapada�, da�o mu zaledwie czas na t� my�l uwik�an� w ostatnie wspomnienie o Kozecie:�Dosta�em si� do niewoli. B�d� rozstrzelany�. Enjolras, nie widz�c Mariusza mi�dzy powsta�cami, kt�rzy schronili si� w gospodzie, pomy�la� to samo. Ale prze�ywali chwile, kiedy ka�dy ma czas my�le� tylko o w�asnej �mierci. Enjolras umocowa� sztab�, zaryglowa� drzwi, dwa razy przekr�ci� klucz w zamku i k��dce; tymczasem z zewn�trz walono w nie zajadle: �o�nierze kolbami, a saperzy siekierami. Na te drzwi skierowano teraz g��wne natarcie. Rozpoczyna�o si� obl�enie gospody. �o�nierze - powiedzmy to - wrzeli gniewem. �mier� sier�anta artylerii oburzy�a ich, a potem, co gorsze, podczas godzin poprzedzaj�cych atak rozesz�a si� w�r�d nich pog�oska, �e powsta�cy kalecz� rannych i �e w gospodzie znajduj� si� zw�oki �o�nierza bez g�owy. Tego rodzaju potworne pog�oski towarzysz� zwykle wojnie domowej i taka w�a�nie fa�szywa plotka sta�a si� p�niej przyczyn� nieszcz�cia przy ulicy Transnonain. Kiedy zabarykadowano drzwi, Enjolras powiedzia� do towarzyszy: - Sprzedajmy drogo nasze �ycie. Po czym podszed� do sto�u, na kt�rym le�a�y zw�oki pana Mabeuf i Gavroche'a. Pod czarnym suknem rysowa�y si� dwa wyprostowane, sztywne kszta�ty, jeden du�y, drugi ma�y, poprzez zimne fa�dy kiru przebija� niewyra�ny zarys dw�ch twarzy. Spod ca�una wystawa�a r�ka i zwisa�a ku ziemi. By�a to r�ka starca. Enjolras schyli� si� i uca�owa� t� czcigodn� d�o�, jak poprzedniego dnia uca�owa� czo�o. Te dwa poca�unki by�y jedynymi, jakie z�o�y� w swoim �yciu. Streszczajmy si�. Barykada broni�a si� jak brama Teb, gospoda broni�a si� jak dom w Saragossie. Taki op�r bywa bezwzgl�dny. Bez pardonu. Bez parlamentarzy. Niech przyjdzie �mier�, byleby tylko jeszcze zabija�. Na s�owa Sucheta: �Poddajcie si�, Palafox odpowiada: �Po wojnie na armaty, wojna na no�e�. Niczego nie zabrak�o przy zdobywaniu szturmem gospody Hucheloup: ani gradu kamieni, kt�re lecia�y z okien i z dachu na oblegaj�cych i doprowadza�y do sza�u �o�nierzy mia�d��c ich straszliwie, ani strza��w z piwnic czy ze strychu, ani furii ataku, ani w�ciek�o�ci obrony, ani wreszcie - kiedy drzwi ust�pi�y - za�arto�ci rozszala�ej rzezi. Kiedy napastnicy wdarli si� do izby, potykaj�c si� o deski wywa�onych drzwi, kt�re le�a�y na ziemi, nie znale�li nikogo. Kr�cone schody, odr�bane siekierami, le�a�y na �rodku parterowej izby, kilku rannych kona�o, kto �yw - schroni� si� na pierwsze pi�tro; stamt�d przez otw�r w suficie, kt�ry by� kiedy� wej�ciem na schody, zagrzmia�y gwa�towne strza�y. By�y to ostatnie naboje. Kiedy je wystrzelono, kiedy ci konaj�cy bohaterowie nie mieli ju� ani prochu, ani kul, ka�dy wzi�� po dwie butelki zarezerwowane przez Enjolrasa - jak wspominali�my - i stawili czo�o natarciu, uzbrojeni w te przera�liwie kruche maczugi. By�y to butelki z kwasem azotowym. Opowiadamy wiernie ponure szczeg�y tej rzezi. Niestety, obl�ony chwyta si� ka�dej broni. Ogie� grecki nie zha�bi� Archimedesa; wrz�ca smo�a nie zha�bi�a Bayarda. Ka�da wojna jest przera�aj�c� okropno�ci� i nie ma w czym wybiera�. Strzelanina oblegaj�cych, cho� utrudniona, bo kierowana od do�u do g�ry, by�a mordercza. Otw�r w suficie otoczy�y wkr�tce martwe g�owy, brocz�ce d�ugimi, czerwonymi i dymi�cymi strugami. Huk panowa� nieopisany; zduszony, �r�cy dym okrywa� walk� jakby noc�. Brak s��w, aby wypowiedzie�, do jakiego stopnia dosz�a tu okropno�� masakry. Nie by�o ju� ludzi w tej walce, kt�ra teraz sta�a si� piekielna. To nie giganci walczyli z olbrzymami. Bardziej przypomina�o to Miltona ni� Danta czy Homera. Demony naciera�y, widma broni�y si�. By�o to bohaterstwo nie na miar� cz�owieka. XXIII Orestes g�odny i Pylades pijany Wreszcie, pomagaj�c sobie wzajemnie, wdrapuj�c si� po szcz�tkach schod�w, wspinaj�c si� po �cianach, czepiaj�c si� sufitu, r�bi�c ostatnich, kt�rzy stawiali op�r w otworze schod�w, dwudziestu napastnik�w, �o�nierzy, gwardzist�w narodowych i miejskich - prawie wszyscy oszpeceni ranami na twarzy, otrzymanymi podczas tej gro�nej wspinaczki, o�lepieni krwi�, w�ciekli, rozjuszeni - wpad�o do sali na pierwszym pi�trze. Tylko jeden cz�owiek trzyma� si� tam na nogach, Enjolras. Sta� bez naboi, bez szabli, w r�ku mia� luf� karabinu, kt�rego kolb� strzaska� na g�owach wchodz�cych. Zastawi� si� bilardem od napastnik�w, cofn�� si� sam w r�g izby i tu, z dumnym spojrzeniem i podniesion� g�ow�, z u�omkiem broni w r�ku, by� jeszcze na tyle gro�ny, �e doko�a niego zrobi�a si� pustka. Jaki� g�os zawo�a�: - To dow�dca! To on zabi� artylerzyst�. Niech zostanie tam, gdzie stoi. Rozstrzelajmy go na miejscu. - Rozstrzelajcie! - rzek� Enjolras. I odrzuciwszy u�aman� luf� karabinu, skrzy�owa� ramiona i nadstawi� pier�. Odwaga wobec �mierci zawsze wzrusza ludzi. Kiedy Enjolras skrzy�owa� ramiona, godz�c si� na �mier�, zgie�k walki ucich� w izbie, chaos u�mierzy� si� nagle i zmieni� w jakie� grobowe skupienie. Zdawa�o si�, �e gro�ny majestat bij�cy z postaci rozbrojonego i nieruchomego Enjolrasa opanowa� t� wrzaw� i �e sam� w�adcz� moc� spokojnego spojrzenia ten m�odzieniec - jedyny z powsta�c�w, kt�rego nie tkn�a kula - wynios�y, zbroczony krwi�, pi�kny, oboj�tny, jakby go si� kule nie ima�y, zmusi� t� ponur� ci�b�, �eby go zabi�a z szacunkiem. Jego pi�kno��, teraz jeszcze powi�kszona dum�, ja�nia�a pe�nym blaskiem, i - jak gdyby r�wnie odporny na zm�czenie, jak na kule - by� �wie�y i r�owy mimo tych przera�aj�cych dwudziestu czterech godzin. O nim to mo�e m�wi� pewien �wiadek, kt�ry p�niej zeznawa� przed s�dem wojskowym: �S�ysza�em, �e jednego powsta�ca nazywali Apollinem�. Gwardzista narodowy, kt�ry wycelowa� w Enjolrasa, opu�ci� bro�, m�wi�c: �Wydaje mi si�, �e mam strzela� do kwiatu�. Dwunastu ludzi uformowa�o si� w pluton w przeciwleg�ym rogu i w milczeniu nabi�o karabiny. Sier�ant zakomenderowa�: - Cel! Wtem wtr�ci� si� oficer: - Zaczekajcie! I zwr�ci� si� do Enjolrasa: - Czy zawi�za� panu oczy? - Nie. - Czy to pan zabi� sier�anta artylerii? - Tak. Przed chwil� obudzi� si� Grantaire. Grantaire, jak pami�tamy, spa� od poprzedniego dnia w g�rnej izbie szynku, siedz�c na krze�le, oparty o st�. By� on - w ca�ym dosadnym znaczeniu tego wyra�enia - pijany jak bela. Ohydna mieszanina absyntu, piwa angielskiego i w�dki wtr�ci�a go w letarg. Stolik jego by� ma�y i nieprzydatny dla barykady, tote� zostawiono go w spokoju. Le�a� wci�� w tej samej pozycji, piersi� na stole, z g�ow� opart� na ramionach, otoczony szklankami, kuflami i butelkami. Spa� kamiennym snem oci�a�ego nied�wiedzia czy opitej pijawki. Nie obudzi�o go nic, ani strzelanina, ani pociski armatnie, ani kartacze, kt�re wpada�y przez okno do izby, ani straszliwa wrzawa ataku. Czasami odpowiada� na strza� armatni chrapaniem. Wydawa�o si�, �e czeka, aby jaka� kula oszcz�dzi�a mu trudu przebudzenia. Kilka trup�w le�a�o ko�o niego i na pierwszy rzut oka Grantaire niczym nie r�ni� si� od tych, co spali g��bokim snem �mierci. Ha�as nie budzi pijaka, budzi go cisza. Nieraz ju� zauwa�ono t� osobliwo��. Walenie si� wszystkiego doko�a pog��bia�o jeszcze unicestwienie Grantaire'a; rozsypywanie si� w gruzy ko�ysa�o go do snu. Ale kiedy zgie�k jak gdyby wstrzyma� si� przed Enjolrasem, Grantaire, �pi�cy kamiennym snem, dozna� wstrz�su. Taki skutek wywo�uje nag�e zatrzymanie si� galopuj�cego pojazdu. Drzemi�cy podr�ni budz� si�. Grantaire zerwa� si� na r�wne nogi, wyci�gn�� ramiona, przetar� oczy, spojrza�, ziewn�� i zrozumia�. Otrze�wienie pijanego przypomina rozdzieraj�c� si� zas�on�. Ogarnia on od razu jednym rzutem oka wszystko, co przed nim dotychczas kry�a. Wszystko od�ywa nagle w jego pami�ci; pijak, nie maj�cy poj�cia o wydarzeniach ostatniej doby, ledwo otworzy powieki, ju� wie wszystko. Jasno�� umys�u wraca w mgnieniu oka i oszo�omienie pija�stwa, kt�re jak mg�a zaciemnia�o umys�, rozprasza si� i ust�puje miejsca jasnemu i dok�adnemu obrazowi narzucaj�cej si� rzeczywisto�ci. �o�nierze, kt�rzy nie spuszczali oczu z Enjolrasa, nie zauwa�yli nawet Grantaire'a, wci�ni�tego w k�t i jakby schowanego za bilardem; sier�ant zamierza� ju� powt�rzy� komend�: �Cel!�, kiedy nagle us�yszeli za sob� silny g�os wo�aj�cy: - Niech �yje Republika! Jestem z nimi. Grantaire wsta�. Pot�ny blask ca�ej walki, kt�r� przespa� i w kt�rej nie bra� udzia�u, bi� z p�on�cego spojrzenia tego przeistoczonego pijaka. Powt�rzy�: �Niech �yje Republika!�, przeszed� pewnym krokiem przez izb� i stan�� obok Enjolrasa, na wprost wycelowanych karabin�w. - Zabijcie obu za jednym zamachem! - rzek�. I z czu�o�ci� zwracaj�c si� do Enjolrasa zapyta�: - Pozwolisz? Enjolras u�cisn�� mu d�o� z u�miechem. U�miech nie zamar� jeszcze na jego ustach, kiedy gruchn�a salwa. Enjolras, przeszyty o�mioma kulami, pozosta� oparty o �cian�, jakby go strza�y do niej przygwo�dzi�y. Tylko pochyli� g�ow�. Grantaire, martwy, run�� do jego st�p. W par� chwil potem �o�nierze wypierali ostatnich powsta�c�w, kt�rzy schronili si� na poddasze. Strzelano przez drewniane kraty na strychu. Walczono na poddaszu. Wyrzucano przez okna cia�a, czasami jeszcze �ywe. Dw�ch wolty�er�w, kt�rzy usi�owali podnie�� strzaskany omnibus, zosta�o zabitych strza�ami z mansardy. M�czyzna w bluzie, ugodzony bagnetem w brzuch i wypchni�ty przez okienko, le�a�, rz 꿹 c, na ziemi. Jaki� �o�nierz i powstaniec staczali si� po pochy�o�ci dachu; nie chcieli si� pu�ci� i spadli razem, spleceni w okrutnym u�cisku. Podobna walka wrza�a w piwnicy. Krzyki, strza�y, straszliwy tupot. Potem cisza. Barykada zosta�a wzi�ta. �o�nierze zacz�li przeszukiwa� okoliczne domy, �cigaj�c zbieg�w. XXIV Jeniec Mariusz by� rzeczywi�cie je�cem. Je�cem Jana Valjean. R�ka, kt�ra pochwyci�a go z ty�u, kiedy pada�, i kt�rej u�cisk poczu� trac�c przytomno��, by�a r�k� Jana Valjean. Jan Valjean nie bra� udzia�u w walce, poza tym, �e si� nara�a�. Gdyby nie on, podczas ostatniej fazy agonii barykady nikt nie pomy�la�by o rannych. To on, wsz�dzie obecny podczas rzezi, jak Opatrzno��, podnosi� tych, co padali, zanosi� ich do izby na parterze i opatrywa�. W przerwach naprawia� barykad�. Ale ani razu nie podni�s� r�ki do strza�u, do ciosu czy cho�by do obrony w�asnej. Milcza� i ni�s� pomoc innym. Zreszt� otrzyma� zaledwie kilka nieznacznych zadra�ni��. Kule go omija�y. Je�eli wchodz�c do tego grobowca my�la� o samob�jstwie, to nie uda�o mu si� urzeczywistni� tego pragnienia. W�tpimy jednak, �eby my�la� o samob�jstwie, post�pku niezgodnym z religi�. W g�stej chmurze walki Jan Valjean zdawa� si� nie widzie� Mariusza; w rzeczywisto�ci nie spuszcza� ze� oczu. Kiedy Mariusz upad� trafiony kul�, Jan Valjean skoczy� ku niemu ze zwinno�ci� tygrysa, rzuci� si� na niego jak na �up i uni�s� go. Atak by� w tej chwili tak gwa�townie skoncentrowany na osobie Enjolrasa i drzwiach do szynku, �e nikt nie widzia�, jak Jan Valjean, trzymaj�c w ramionach omdla�ego Mariusza, przeszed� przez ogo�ocony z bruku teren barykady i znik� za w�g�em �Koryntu�. Czytelnik przypomina sobie ten w�gie� domu, kt�ry jak p�wysep wrzyna� si� w ulic�; zas�ania� on od kul i od kartaczy, a tak�e i od ludzkich spojrze� kilka st�p kwadratowych ziemi. Tak niekiedy w czasie po�aru znajdzie si� izba, kt�rej ogie� nie ogarnia, a podczas najgwa�towniejszej burzy morskiej, za jakim� przyl�dkiem czy �cian� raf - spokojny zak�tek. W tym to w�a�nie wewn�trznym zag��bieniu trapezu barykady skona�a Eponina. Jan Valjean zatrzyma� si� tutaj, ostro�nie z�o�y� na ziemi Mariusza, opar� si� o mur i powi�d� doko�a wzrokiem. Sytuacja by�a gro�na. Na razie, na przeci�g dw�ch czy trzech minut, ten mur dawa� schronienie; ale jak wydosta� si� z tej rzezi? Przypomnia� sobie, w jak �miertelnej trwodze znalaz� si� przed o�miu laty na ulicy Polonceau i w jaki spos�b uda�o mu si� umkn��; wtedy ucieczka by�a trudna, dzi� - niemo�liwa. Mia� przed sob� nieub�agany, g�uchy, sze�ciopi�trowy dom, zda si�, zamieszka�y jedynie przez tego trupa, kt�ry wychyla� si� z okna; po prawej stronie niewysok� barykad� zamykaj�c� ulic� Ma�� �ebracz�; przeskoczenie przez t� przeszkod� by�oby fraszk�, ale ponad wierzcho�kiem wa�u stercza� rz�d bagnet�w. To oddzia� piechoty liniowej sta� na czatach za barykad�. Przej�� przez barykad� znaczy�o narazi� si� niechybnie na ogie� plutonu, a ka�da g�owa, kt�ra odwa�y�aby si� wysun�� ponad mur z kamienia, pos�u�y�aby za cel sze��dziesi�ciu karabinom. Po lewej stronie mia� pole bitwy. �mier� czyha�a za w�g�em. Co robi�? Tylko ptak m�g�by si� st�d wydoby�. A decyzj� nale�a�o powzi�� natychmiast, znale�� jaki� spos�b, co� postanowi�. O kilka krok�w od niego toczy�a si� walka; na szcz�cie wszyscy z zaciek�o�ci� skupili si� w jednym punkcie: ko�o drzwi do gospody; gdyby jednak jakiemu� �o�nierzowi - bodaj jednemu - przysz�o do g�owy obej�� dom czy zaatakowa� go z flanki, wszystko by�oby stracone. Jan Valjean spojrza� na dom naprzeciwko, spojrza� na barykad� stoj�c� z boku, a potem z gwa�towno�ci� kra�cowej rozpaczy, nieprzytomny z trwogi, spojrza� na ziemi�, jak gdyby chcia� oczyma wywierci� w niej dziur�. Kiedy si� tak wpatrywa�, co�, co ledwo potrafi� dostrzec w tej �miertelnej chwili, zamajaczy�o i zarysowa�o si� u jego st�p, jak gdyby pot�g� wzroku wyczarowa� to, czego pragn��. O par� krok�w, u podstawy niskiego wa�u, tak nieub�aganie strze�onego z zewn�trz, pod usypiskiem kamieni ujrza� na wp� ukryt� krat� �elazn�, le��c� p�asko, r�wno z brukiem. Ta krata z mocnych, poprzecznych pr�t�w mia�a oko�o dw�ch st�p kwadratowych. Kamienie, kt�re j� obrze�a�y i umacnia�y, zosta�y wyrwane, tak �e by�a niejako wyj�ta z oprawy. Poprzez pr�ty wida� by�o ciemny otw�r, podobny do przewodu komina lub walca studni. Jan Valjean skoczy� ku niej. Jego dawna wiedza o sposobach ucieczki jak b�yskawica rozja�ni�a mu umys�. Odrzuci� kamienie, d�wign�� krat�, wzi�� na plecy bezw�adnego jak trup Mariusza i pomagaj�c sobie �okciami i kolanami spu�ci� si� z tym brzemieniem w d�, w rodzaj studni, na szcz�cie niezbyt g��bokiej, potem zamkn�� za sob� ci�k� �elazn� krat�, na kt�r� znowu posypa�y si� le��ce lu�no kamienie, i stan�� na dnie wy�o�onym kamiennymi p�ytami, trzy metry pod ziemi�; wszystkiego tego dokona� jak w malignie, z si�� olbrzyma i szybko�ci� or�a; trwa�o to zaledwie par� minut. Jan Valjean znalaz� si� z zemdlonym ci�gle Mariuszem w jakim� d�ugim podziemnym korytarzu. Panowa� tu g��boki spok�j, absolutna cisza, noc. Powr�ci�o mu wra�enie, kt�rego niegdy� do�wiadczy�, kiedy z ulicy przedosta� si� do klasztoru. Tylko �e dzi� ni�s� nie Kozet�, lecz Mariusza. Zaledwie dochodzi� go gdzie� z g�ry �ciszony w niewyra�ny szmer, straszliwy zgie�k zdobywanej szturmem gospody. Ksi�ga druga Trzewia Lewiatana I Ziemia zubo�ona przez morze Pary� wyrzuca do wody dwadzie�cia pi�� milion�w rocznie. I to nie w przeno�ni. Jak to, w jaki spos�b? W dzie� i w nocy. W jakim celu? Bez �adnego celu. Z jak� my�l�? Bez �adnej my�li. Dlaczego? Tak sobie. Za pomoc� jakiego to organu? Za pomoc� swych trzewi. C� to za trzewia? To jego kana�y. Dwadzie�cia pi�� milion�w to najbardziej umiarkowana z cyfr, jak� podaje w przybli�eniu specjalna wiedza. Nauka, po d�ugim poszukiwaniu po omacku, wie dzisiaj, �e naj�y�niejszym i najskuteczniejszym nawozem jest ka� ludzki. Chi�czycy - powiedzmy to sobie ze wstydem - wiedzieli o tym przed nami. �Ka�dy wie�niak chi�ski - powiada Eckeberg - wracaj�c z miasta przynosi na obu ko�cach swego kija bambusowego dwa kub�y pe�ne tego, co my nazywamy nieczysto�ciami�. Dzi�ki nawozowi ludzkiemu ziemia w Chinach jest dotychczas tak m�oda jak za czas�w Abrahama. Pszenica chi�ska wydaje plon studwudziestokrotnie wi�kszy od zasiewu. Nie ma r�wnie �yznego guana jak odpadki stolicy. Wielkie miasto to olbrzymie szambo. Wykorzystanie miasta do nawo�enia p�l to czysty interes. Je�eli nasze z�oto jest nieczysto�ci�, to odwrotnie - nasze nieczysto�ci s� z�otem. Co si� robi z tym z�otem-nawo- zem? Wyrzuca si� je w otch�a�. Wielkim nak�adem koszt�w wysy�a si� ca�e flotylle okr�t�w, �eby zbiera� na biegunie po�udniowym �ajno petreli i pingwin�w, a maj�c pod r�k� nieograniczone �r�d�o bogactwa, odprowadza si� je do morza. Ca�y naw�z ludzki i zwierz�cy, kt�ry �wiat marnotrawi, nie wrzucony do wody, lecz zwr�cony ziemi, wystarczy�by, aby wy�ywi� ca�y �wiat. Te stosy �mieci w �mietnikach, wozy z nieczysto�ciami trz�s�ce si� noc� po ulicach, te ohydne beczki zarz�du miejskiego, cuchn�ce podziemne kana�y b�ota ukryte pod brukiem, czy wiecie, co to jest? To ��ki w kwieciu, to zielona trawa, to macierzanka, tymianek i sza�wia, to zwierzyna i byd�o, to wieczorny ryk sytych, wielkich wo��w, to pachn�ce siano, to z�ociste zbo�e, to chleb na waszym stole, gor�ca krew w waszych �y�ach, to zdrowie, rado��, �ycie. Tak chce tajemniczy akt tworzenia, kt�ry jest przeobra�aniem si� na ziemi, a przeistoczeniem w niebie. Wrzu�cie to do wielkiego tygla, wyjdzie stamt�d wasz dostatek. Od�ywienie ziemi stwarza po�ywienie dla ludzi. Jeste�cie mistrzami w marnotrawieniu tego bogactwa i uwa�acie w dodatku, �e jestem �mieszny. To w�a�nie ukoronowanie waszej ignorancji. Statystyka wykaza�a, �e sama Francja poprzez uj�cia swych rzek dokonuje na rzecz Atlantyku przelewu w wysoko�ci p� miliarda. Zanotujcie to sobie: tymi pi�ciuset milionami mo�na by�oby pokry� jedn� czwart� wydatk�w bud�etowych. Zr�czno�� cz�owieka jest tak wielka, �e woli wrzuci� tych pi��set milion�w do rynsztoka. Ten maj�tek narodowy nasze n�dzne kana�y wyrzyguj� kropla po kropli do rzek, a rzeki oddaj� go gigantycznymi haustami oceanowi. Ka�de rzygni�cie naszych kloak kosztuje nas tysi�ce frank�w. St�d dwojaki skutek: ziemia zubo�ona, a woda zara�ona. G��d, kt�ry wype�za z bruzdy, i zaraza, kt�ra wype�za z rzeki. Rzecz to powszechnie znana, �e na przyk�ad Tamiza zatruwa obecnie Londyn. Je�li chodzi o Pary�, to w ostatnich latach musiano przenie�� wi�kszo�� uj�� kana��w w d� rzeki, poni�ej ostatniego mostu. Podw�jne urz�dzenia ruroci�gowe, ss�co-t�ocz�ce, zaopatrzone w zawory i ruchome �luzy, elementarny system dren�w, prosty jak ludzkie p�uca i w pe�ni zastosowany ju� w wielu gminach Anglii, wystarczy�by, aby zaopatrzy� nasze miasta w czyst� wod� z p�l i odprowadzi� na nasze pola bogat� wod� miast. Ta najprostsza w �wiecie �atwa wymiana zachowa�aby nam pi��set milion�w wyrzucanych przez okno. Ale o tym si� nie my�li. Obecne post�powanie, maj�c na celu dobro, czyni z�o. Intencja jest dobra, skutki op�akane. S�dz�c, �e oczyszcza si� miasta, powoduje si� kar�owacenie ludno�ci. �cieki s� nieporozumieniem. Kiedy system dren�w ze swoj� podw�jn� funkcj� zwracania tego, co bierze, zast�pi �cieki - to prymitywne, zubo�aj�ce sp�ukiwanie - w�wczas w po��czeniu ze zdobyczami nowej ekonomii spo�ecznej wydajno�� ziemi zostanie dziesi�ciokrotnie pomno�ona, a problem n�dzy wydatnie z�agodzony. Zlikwidujcie jeszcze paso�ytnictwo, a problemu zarazy nie b�dzie wcale. Tymczasem dobro spo�eczne sp�ywa do rzeki, jest marnotrawione. Marnotrawstwo - oto w�a�ciwe s�owo. Europa rujnuje si� w ten spos�b przez wyja�owienie. Je�li chodzi o Francj�, to podali�my cyfry. Ot� ludno�� Pary�a wynosi jedn� dwudziest� pi�t� ca�ej ludno�ci Francji i guano paryskie jest najbogatsze; je�li wi�c ocenimy udzia� Pary�a w stratach na dwadzie�cia pi�� milion�w w stosunku do p� miliarda, kt�ry Francja rocznie wyrzuca, to nasz rachunek jest ogl�dny. Te dwadzie�cia pi�� milion�w obr�cone na pomoc spo�eczn� i uprzyjemnienie �ycia podwoi�oby �wietno�� Pary�a. Miasto wyrzuca je do kloaki. S�owem, mo�na powiedzie�, �e wielka rozrzutno�� Pary�a, jego cudowne zabawy, park rozrywkowy Beaujon, orgie, z�oto sypane pe�nymi gar�ciami, przepych, zbytek, wspania�o�� - to jego kana�y. W ten to spos�b �lepota z�ej ekonomii politycznej pozwala, �eby dobrobyt og�u topi� si�, uchodzi� z wod� i gubi� si� w otch�ani. Do ochrony maj�tku spo�ecznego winna istnie� krata podobna do kraty w Saint-Cloud. Ekonomicznie, istniej�cy stan rzeczy mo�na tak stre�ci�: Pary� to dziurawy worek. Pary�, miasto-wz�r, kt�re na�laduj� najpi�kniejsze stolice, kt�rego kopi� stara si� posiada� ka�dy nar�d, ta metropolia idea�u, dostojna ojczyzna wszelkich poczyna�, bod�c�w i usi�owa�, ten o�rodek my�li, to miasto-nar�d, to mrowisko przysz�o�ci, to wspania�e po��czenie Babilonu i Koryntu, wywo�a�oby u wie�niaka z Fo-Kian - z nakre�lonego przez nas punktu widzenia - wzruszenie ramion. Na�ladujcie Pary�, a zrujnujecie si�. Zreszt�, szczeg�lnie w tej niespotykanej i bezsensownej rozrzutno�ci Pary� sam jest na�ladowc�. Te zadziwiaj�ce niedorzeczno�ci nie s� nowe; to nie jest �wie�e g�upstwo. Staro�ytni post�powali tak samo jak wsp�cze�ni. �Kloaki Rzymu - powiada Liebig - poch�on�y ca�y dobrobyt rzymskiego wie�niaka�. Kiedy �cieki Rzymu zrujnowa�y wie� rzymsk�, Rzym wyssa� si�y z Italii, a po wrzuceniu Italii do swej kloaki wrzuci� do niej Sycyli�, nast�pnie Sardyni�, wreszcie Afryk�. Kana�y Rzymu poch�on�y �wiat. Kloaka otworzy�a swoje czelu�cie miastu i �wiatu. Urbi et orbi. Miasto wieczne, kana�y niezg��bione. W tych sprawach, podobnie zreszt� jak w innych, Rzym daje przyk�ad. Pary� idzie za tym przyk�adem z ca�� g�upot� w�a�ciw� miastom intelektu. Dla cel�w, o kt�rych wypowiedzieli�my si� przed chwil�, pod Pary�em znajduje si� drugi Pary�: Pary� kana��w; ma on swoje ulice, skrzy�owania, place, zau�ki, arterie i ruch, kt�ry jest b�otem, wszystko - tyle �e bez ludzkiej postaci. Nie trzeba bowiem nikomu schlebia�, nawet wielkiemu narodowi; tam gdzie jest wszystko, jest i sromota obok wznios�o�ci; a je�li Pary� zawiera w sobie Ateny - miasto �wiat�o�ci, Tyr - miasto pot�gi, Spart� - miasto cnoty, Niniw� - miasto cud�w, to zawiera w sobie r�wnie� i Lutecj�* - miasto b�ota. Zreszt� - w tym r�wnie� jest znami� jego pot�gi - tytaniczne m�ty Pary�a stanowi� w�r�d pomnik�w kultury ten dziwny idea�, kt�ry ludzko�� wcieli�a w kilku takich ludzi, jak Makiawel, Bacon i Mirabeau: monumentaln� ohyd�. Gdyby oko mog�o przenikn�� powierzchni�, podziemia Pary�a wygl�da�yby niczym olbrzymi polip. G�bka nie ma wi�cej otwor�w i korytarzy ni� ta gruda ziemi o sze�ciu milach obwodu, na kt�rej spoczywa starodawne wielkie miasto. Nie m�wi�c o katakumbach, kt�re stanowi� oddzielne jaskinie, ani o przewodach gazowych, stanowi�cych sie� nie do rozwik�ania, ani o rozga��zionym systemie wodoci�g�w wraz z jego studzienkami, same kana�y tworz� pod obu brzegami Sekwany olbrzymi� mroczn� sie�; labirynt, kt�rego nici� przewodni� jest spadek. Tam zjawia si� w wilgotnej mgle szczur - ten p��d Pary�a. II Historia staro�ytna kana��w Gdyby wyobrazi� sobie, �e Pary� uniesiono jak pokryw�, podziemna sie� kana��w widziana z lotu ptaka zarysuje si� po obu brzegach Sekwany jak co� w rodzaju wielkiej ga��zi zaszczepionej na rzece. Na prawym brzegu kana� obwodowy b�dzie g��wnym konarem, kana�y doprowadzaj�ce - ga��ziami, a �lepe odnogi ko�cowe - ga��zkami. Jest to jednak obraz og�lny, kt�ry cz�ciowo tylko odpowiada rzeczywisto�ci, gdy� k�t prosty, kt�ry jest powszechnie przyj�ty w urz�dzeniach podziemnych tego rodzaju, w �wiecie ro�linnym wyst�puje bardzo rzadko. Dok�adniejszy obraz tej niezwyk�ej figury geometrycznej mo�na uzyska� wyobra�aj�c sobie, �e widzimy u�o�ony na tle ciemno�ci jaki� dziwaczny alfabet wschodni, niezmiernie zagmatwany, kt�rego niekszta�tne litery zosta�y po��czone pozornie na chybi� trafi�, czasem wierzcho�kami, czasem kraw�dziami. W wiekach �rednich �cieki i kana�y odgrywa�y wielk� rol� w kulturze Bizancjum i staro�ytnego Wschodu. Tu rodzi�a si� zaraza, tu umierali despoci. Z religijn� niemal trwog� patrzy�y rzesze ludzkie na te �o�a zgnilizny, potworne kolebki �mierci. D� z gadami w Benares tak samo przyprawia o zawr�t g�owy, jak d� ze lwami w Babilonie. Wed�ug ksi�g rabinackich Teglat-Falazar zaklina� si� na �cieki Niniwy. Z kana��w w Munster wywi�d� Jan z Lejdy sw�j fa�szywy ksi�yc, a jego wschodni sobowt�r Mokanna, tajemniczy prorok Khorossanu, wywi�d� z kloacznego do�u w Kekhscheb swoje fa�szywe s�o�ce. Dzieje ludzkie odzwierciedlaj� si� w dziejach kana��w. Gemonie opowiada�y o Rzymie. �cieki Pary�a by�y stare i niezwyk�e. Bywa�y grobem, bywa�y te� schronieniem. Zbrodnia, intelekt, protest spo�eczny, wolno�� sumienia, my�l, kradzie�, wszystko, co jest lub by�o �cigane przez ludzkie prawo, znajdowa�o kryj�wk� w tej norze; w czternastym wieku - M�otnicy*, w pi�tnastym - rzezimieszki, w szesnastym - hugonoci, w siedemnastym - iluminaci Morina, w osiemnastym - podpalacze. Sto lat temu stamt�d wychodzi� nocny cios sztyletu, tam w�lizgiwa� si� �cigany �otrzyk; las mia� swoje pieczary. Pary� mia� swoje kana�y. �ebractwo, to picareria* galijska, traktowa�o kana�y jak fili� Dziedzi�ca Cud�w i wieczorem, kpi�ce a okrutne, wraca�o pod bram� Maubuee jak do alkowy. Nic w tym dziwnego, �e ci, dla kt�rych miejscem codziennych zaj�� by� zau�ek Wyrwij-Mieszek czy ulica Poder�nij-Gard�o, obrali sobie za nocne mieszkanie mostek na Chemin-Vert czy nor� Hurepoix. Dlatego roi si� tam od wspomnie�. Najr�niejsze upiory strasz� w d�ugich, pustych korytarzach. Wsz�dzie zgnilizna i miazmaty; tu i �wdzie okienko, z kt�rego mieszkaniec kana�u Villon wychyla si�, by pogaw�dzi� z przechodz�cym Rabelais'em. W dawnym Pary�u kana� to miejsce schadzki wszelkiego wyczerpania i wszelkich wysi�k�w. Ekonomia polityczna uwa�a go za pozosta�o��, filozofia spo�eczna za osad. �cieki to sumienie miasta. Wszystko si� w nich zbiega i konfrontuje. W tym sinym przybytku panuj� ciemno�ci, ale nie ma ju� �adnych tajemnic. Ka�da rzecz przybiera tam prawdziw� posta� albo przynajmniej posta� ostateczn�. Kupa �mieci ma t� zalet�, �e nie k�amie. Tam schroni�a si� naiwno��. Le�y tu maska don Bazylia, ale wida� jej tektur� i sznurki, wida� j� z wewn�trz i z zewn�trz, uszminkowan� uczciwym b�otem. S�siaduje z ni� przyprawiony nos Skapena. Wszystkie niezdatne do u�ytku brudy cywilizacji wpadaj� w ten d� prawdy, gdzie znajduje kres gigantyczne osuwanie si� gruntu spo�ecznego; gin� tam, ale i ukazuj� ca�� sw� okaza�o��. Ten chaos jest spowiedzi�. Tu ko�cz� si� wszelkie fa�szywe pozory, tu nie ma mowy o �adnej szmince, plugastwo zdejmuje koszul�, obna�enie absolutne, rozwiane mira�e i z�udzenia, nic wi�cej ponad to, co jest i co przybiera ponur� posta� tego, co si� ko�czy. Rzeczywisto�� i nico��. Tu odt�uczone dno butelki przyznaje si� do pija�stwa, pa��k koszyka opowiada o tajemnicach koszykowego; ogryzek jab�ka, kt�ry mia� swoje pogl�dy na literatur�, z powrotem staje si� tylko ogryzkiem jab�ka; podobizna na groszaku otwarcie pokrywa si� jadowitym grynszpanem; plwociny Kajfasza mieszaj� si� z wymiotami Falstaffa, luidor z szulerni uderza o gw�d�, z kt�rego zwisa kawa�ek sznura samob�jcy, siny p��d toczy si� zawini�ty w cekiny, kt�re ta�czy�y w Operze w ostatnie zapusty; biret, kt�ry s�dzi� ludzi, tarza si� obok zbutwia�ego �achmana, kt�ry by� sp�dnic� dziewczyny ulicznej; to ju� nie zbratanie - to spoufalenie. Wszystko, co si� szminkowa�o, teraz nurza twarz w b�ocie. Ostatnia zas�ona zosta�a zerwana. �ciek jest cynikiem. M�wi wszystko. Ta szczero�� nieczysto�ci podoba si� nam i dzia�a koj�co na dusz�. Kiedy przez ca�e �ycie cz�owiek musi ogl�da� wielkopa�skie miny, jakie stroj� racje stanu, �wi�to�� przysi�gi, m�dro�� polityczna, sprawiedliwo�� ludzka, uczciwo�� zawodowa, koniunkturalna niez�omno�� zasad, nieprzekupne togi - doznaje ulgi wchodz�c do kana�u i widz�c b�oto, kt�re jest na swoim miejscu. To jest zarazem pouczaj�ce. Powiedzieli�my ju� przed chwil�, �e przez �cieki przechodzi historia. Noce �w. Bart�omieja s�cz� si� tam kropla po kropli mi�dzy kamieniami. Wielkie morderstwa, rzezie polityczne i religijne przechodz� przez te podziemia cywilizacji i spychaj� w nie swoje trupy. Oko my�liciela odnajdzie w ich ohydnym p�mroku wszystkich historycznych morderc�w, na kl�czkach, przepasanych strz�pkiem �miertelnego ca�unu zamiast fartucha i obmywaj�cych pos�pnie swoj� przesz�o��. Jest tu Ludwik XI z Trystanem*, Franciszek I z Dupratem*, Karol IX ze swoj� matk�, Richelieu z Ludwikiem XIII, jest tu Louvois, jest Le Tellier, jest Hebert i Maillard; zeskrobuj� kamienie i staraj� si� zatrze� �lady swoich czyn�w. Pod sklepieniem rozlega si� szelest miote� tych upior�w. Oddycha si� tu potwornie cuchn�cymi wyziewami katastrof spo�ecznych. Po k�tach migoc� czerwone b�yski. P�yn� strugi okrutnej wody, w kt�rej obmywa�y si� splamione krwi� r�ce. Obserwator spo�eczny powinien zst�pi� w te mroki. Stanowi� cz�� jego laboratorium. Filozofia jest mikroskopem my�li. Wszystko chce przed ni� uciec, ale nic nie zdo�a si� jej wymkn��. Na nic nie zdadz� si� wykr�ty. Od jakiej� bowiem strony ukazuje si� cz�owiek uciekaj�cy si� do wykr�t�w? Od strony wstydu. Filozofia �ciga z�o swoim prawym spojrzeniem i nie pozwala mu pierzchn�� w nico��. Z zatartych kontur�w rzeczy, kt�re znikaj�, ze szcz�tk�w rzeczy, kt�re gin�, filozofia poznaje wszystko. Z �achmana odtwarza purpur�, ze szmat - kobiet�. Z kloaki odtwarza miasto; z b�ota odtwarza obyczaje. Na podstawie skorupy wnioskuje, czy by�a amfor�, czy dzbanem. Z odcisku paznokcia na pergaminie poznaje r�nice mi�dzy �ydostwem z Judengasse a �ydostwem z Ghetta. W tym, co pozosta�o, odnajduje to, co by�o, dobro, z�o, fa�sz, prawd�, plam� krwi z pa�acu, kleks z kryj�wki z�oczy�c�w, kropl� �oju z lupanaru, prze�yte pr�by, mi�e sercu pokusy, wyrzygane orgie, rysy zepsucia w spodla�ych charakterach, �lady prostytucji w duszach, kt�re prostactwo uczyni�o podatnymi na z�o, i na kurcie rzymskiego tragarza znak kuksa�ca Mesaliny. III Bruneseau W �redniowieczu kana�y paryskie by�y legendarne. W szesnastym wieku Henryk II usi�owa� je zbada�, ale pr�ba ta nie powiod�a si�. Jeszcze sto lat temu - wed�ug �wiadectwa Merciera - �cieki pozostawione w�asnemu losowi by�y tym, czym w takim stanie rzeczy by� musia�y. Taki by� dawny Pary�, zdany na zatargi, brak decyzji i b��dzenie po omacku. Przez d�ugie lata by� dosy� g�upi. P�niej rok 89 pokaza�, jak miasta nabieraj� rozumu. Ale w dawnych, dobrych czasach stolica mia�a niezbyt t�g� g�ow�; nie umia�a si� rz�dzi� ani pod wzgl�dem moralnym, ani materialnym, i r�wnie nieudolnie wymiata�a �mieci jak bezprawia. Wszystko stanowi�o przeszkod�, wszystko stawa�o si� zagadnieniem. �cieki na przyk�ad nie mia�y �adnego planu. R�wnie trudna by�a orientacja w kana�ach jak zgoda w mie�cie; na g�rze - brak zrozumienia, w dole - gmatwanina; pod pomieszaniem j�zyk�w - pomieszanie loch�w; Dedal pod wie�� Babel. Czasami kana�y paryskie wylewa�y, jak gdyby nagle ten ukryty Nil uni�s� si� gniewem. Zdarza�y si� - c� za ohyda! - powodzie z kana��w. Niekiedy ten �o��dek cywilizacji �le trawi�, kloaka podp�ywa�a miastu pod gard�o i Pary� poznawa� smak w�asnego b�ota. To podobie�stwo kana�u do wyrzut�w sumienia mia�o swoje dobre strony: by�o ostrze�eniem, bardzo �le przyjmowanym zreszt�; miasto oburza�o si� na zuchwalstwo b�ota i nie godzi�o si� na powr�t nieczysto�ci. Usuwajcie je lepiej! Pow�d� z 1802 roku �yje jeszcze w pami�ci Pary�an, licz�cych dzi� 80 lat. Nieczysto�ci rozla�y si� gwia�dzi�cie na placu Zwyci�stw, tam gdzie stoi pomnik Ludwika XIV; wla�y si� w ulic� �w. Honoriusza przez dwa wyloty kana��w na Polach Elizejskich, w ulic� �w. Florentyna przez kana� �w. Florentyna, w ulic� Pierre-a-Poisson przez kana� Sonnerie, w ulic� Popincourt przez kana� Chemin-Vert i w ulic� Roquette przez kana� przy ulicy Lappe; wype�ni�y rynsztok na Polach Elizejskich do wysoko�ci trzydziestu pi�ciu centymetr�w. Na po�udniu, przez wylot na Sekwan�, pe�ni�cy swoje czynno�ci w odwrotnym kierunku, dosta�y si� na ulic� Mazarine, ulic� l'�chaud� i ulic� Bagno, gdzie, rozlawszy si� na d�ugo�ci stu dziewi�ciu metr�w, zatrzyma�y si� dok�adnie w odleg�o�ci kilku krok�w od domu, w kt�rym niegdy� mieszka� Racine, szanuj�c siedemnasty wiek bardziej w poecie ni� w kr�lu. Najwi�ksz� g��boko�� osi�gn�y na ulicy �w. Piotra, gdzie si� wznios�y o trzy stopy ponad ocembrowanie rynien, a najszerzej rozla�y si� na ulicy �w. Sabina, gdzie pokry�y powierzchni� dwustu trzydziestu o�miu metr�w. Na pocz�tku tego wieku kana�y paryskie by�y jeszcze miejscem tajemniczym. B�oto nie mo�e nigdy cieszy� si� dobr� reputacj�, ale w tym wypadku z�a s�awa graniczy�a z l�kiem. Pary� wiedzia�, �e ma pod sob� straszliwy loch. M�wiono o nim, jak o tej potwornej ka�u�y teba�skiej, w kt�rej roi�y si� skolopendry d�ugo�ci pi�tnastu st�p i kt�ra mog�aby s�u�y� za wann� dla Behemota. Wielkie buty czy�cicieli kana��w nigdy nie zapuszcza�y si� poza kilka znanych punkt�w. Niedalekie by�y czasy, kiedy te beczki z nieczysto�ciami, z wysoko�ci kt�rych Sainte-Foix brata� si� z markizem de Cr�qui, wylewa�y po prostu swoj� zawarto�� do kana�u. Szlamowanie �ciek�w powierzano ulewom, kt�re raczej je zamula�y, ni� oczyszcza�y. Rzym obdarzy� przynajmniej swoje kana�y szczypt� poezji, nadaj�c im miano Gemonii; Pary� l�y� swoje i nazywa� je Cuchn�c� Dziur�. Nauka i przes�dy zgodnie si� nimi brzydzi�y. Cuchn�ca Dziura by�a r�wnie odra�aj�ca dla higieny jak i dla legendy. Straszyd�a wyl�g�y si� pod smrodliwym sklepieniem �cieku Mouffetard; trupy marmouset�w* wrzucone zosta�y do kana�u Barillerie; Fagon przypisywa� z�o�liw� gor�czk�, grasuj�c� w 1685 roku, wielkiemu rozziewowi kana�u z Bagna, kt�ry pozosta� otwarty a� do 1833 roku na ulicy �w. Ludwika, prawie naprzeciw �Messager galant�. Otw�r kana�u na ulicy Mortellerie by� znany z zara�liwych wyziew�w, kt�re si� z niego dobywa�y; zamkni�ty krat� ze spiczasto zako�czonych pr�t�w �elaznych, podobnych do szeregu z�b�w, wygl�da� na tej nieszcz�snej ulicy jak paszcza smoka ziej�ca piek�em na ludzi. Wyobra�nia ludowa u�ycza�a ponuremu zlewowi Pary�a jakich� ohydnych cech niesko�czono�ci. �ciek nie mia� dna; �ciek to barathrum*. Nawet policji nie przychodzi�o na my�l zbada� te odra�aj�ce dziedziny. Kt� by odwa�y� zapu�ci� si� w to nieznane, zag��bi� sond� w te ciemno�ci, robi� odkrycia w tej przepa�ci? To by�o straszne. A jednak znalaz� si� kto� taki. Kloaka mia�a swojego Krzysztofa Kolumba. Pewnego dnia 1805 roku, podczas jednej z rzadkich wizyt, jakie cesarz sk�ada� Pary�owi, minister spraw wewn�trznych, jaki� Decres czy inny Cr�tet, asystowa� przy porannej toalecie monarchy. Na placu Carrousel s�ycha� by�o szcz�k szabel niezwyk�ych �o�nierzy wielkiej republiki i wielkiego cesarstwa; u drzwi Napoleona sta�y t�umy bohater�w: m�owie znad Renu, Skaldy, Adygi i Nilu; towarzysze Jouberta, Desaixa, Marceau, Hoche'a i Kl�bera; obserwatorzy spod Fleurus, grenadierzy spod Moguncji, pontonierzy spod Genui, huzarzy, na kt�rych patrzy�y piramidy, artylerzy�ci, na kt�rych lecia�y odpryski kul Junota, kirasjerzy, kt�rzy wzi�li szturmem flot� zakotwiczon� w Zuydersee; jedni z nich szli za Bonapartem na most Lodi, inni towarzyszyli Muratowi w okopach pod Mantu�, jeszcze inni wyprzedzali marsza�ka Lannes w w�wozie ko�o Montebello. Ca�a �wczesna armia by�a tam, na dziedzi�cu Tuilerii, reprezentowana przez szwadron czy pluton i strzeg�a spoczynku Napoleona. A by�a to owa �wietna epoka, kiedy Wielka Armia mia�a za sob� Marengo, a przed sob� Austerlitz. - Najja�niejszy panie - powiedzia� minister spraw wewn�trznych - widzia�em wczoraj najodwa�niejszego cz�owieka w Cesarstwie. - Kt� to taki? - zapyta� porywczo cesarz. - Co on zrobi�? - Dopiero chce co� zrobi�, najja�niejszy panie. - Co takiego? - Zwiedzi� kana�y paryskie. Cz�owiek ten istnia� rzeczywi�cie i nazywa� si� Bruneseau. IV Nieznane szczeg�y I zwiedzi� je. By�a to niebezpieczna wyprawa, walka nocna wydana zarazie i dusz�cym wyziewom. Jednocze�nie podr� odkrywcza. Jeden z uczestnik�w tej wyprawy, inteligentny robotnik, bardzo w�wczas m�ody, jeszcze przed kilku laty opowiada� ciekawe szczeg�y, kt�re Bruneseau uzna� za stosowne pomin�� w raporcie z�o�onym prefektowi policji, jako nie do�� godne stylu urz�dowego. Metody dezynfekcyjne by�y w owych czasach bardzo prymitywne. Zaledwie Bruneseau przebrn�� przez pierwsze rozga��zienia podziemnej sieci, a o�miu robotnik�w na dwudziestu odm�wi�o p�j�cia dalej. Zadanie by�o skomplikowane. Zbadanie kana��w poci�ga�o za sob� konieczno�� szlamowania; trzeba wi�c by�o szlamowa�, a r�wnocze�nie robi� pomiary: zapisywa� punkty wodne, liczy� kraty i otwory kana��w, ustala� rozga��zienia, wskazywa� kierunek pr�d�w, rozpoznawa� wzajemny stosunek zasi�gu poszczeg�lnych basen�w, bada� g��boko�� ma�ych �ciek�w odchodz�cych od g��wnego kana�u, mierzy� wzgl�dn� wysoko�� i szeroko�� ka�dego korytarza, zar�wno u szczytu sklepienia, jak i na dole, przy chodniku; wreszcie oznacza� wsp�rz�dne r�nicy spadku ka�dego sp�ywu wody czy to w stosunku do poziomu chodnika korytarza, czy to w stosunku do poziomu ulicy. Mozolnie posuwano si� naprz�d. Drabinki z�azowe cz�stokro� grz�z�y w mule na trzy stopy. Latarnie ledwo tli�y si� w smrodliwych wyziewach. Co pewien czas wynoszono zemdlonego robotnika. Niekiedy napotykano na przepa��. Grunt obsun�� si�, bruk rozpad� i kana� zmieni� si� w studni� bez dna; �adnego oparcia; jaki� cz�owiek zapad� si� tam w mgnieniu oka; z wielkim trudem uda�o si� go wyci�gn��. Za rad� Fourcroya, w pewnych odst�pach, w miejscach dostatecznie przewiewnych, ustawiono kosze z p�on�cymi paku�ami przesyconymi �ywic�. Miejscami mury by�y pokryte rozlanymi plamami ple�ni, podobnymi do wrzod�w; nawet kamie� zdawa� si� chorze� w tej zatrutej atmosferze. W czasie swojej badawczej wyprawy Bruneseau obra� kierunek z g�ry w d�. W punkcie dzia�u wodnego dw�ch rozlewisk w�d ko�o Grand-Hurleur, na kamieniu wystaj�cym ze �ciany odcyfrowa� dat�: 1550 rok; kamie� ten oznacza� najdalsze miejsce, dok�d dotar� Filibert Delorme, kt�remu Henryk II poleci� zwiedzi� podziemny �mietnik Pary�a. Kamie� ten by� �ladem zostawionym w kanale przez wiek szesnasty. Bruneseau odnalaz� roboty siedemnastowieczne w przewodzie Ponceau i w przewodzie ulicy Vieille-du-Temple, kt�rych sklepienia datuj� si� z lat 1600 i 1650, oraz roboty osiemnastowieczne na odcinku zachodnim kana�u zbiorczego, kt�rego obmurowania i sklepienia pochodz� z 1740 roku. Oba sklepienia, szczeg�lnie to najnowsze z 1740 roku, by�y bardziej porysowane i nadwer�one ni� mury kana�u okr�nego z 1412 roku, z czas�w kiedy strumie� Menilmontant zosta� podniesiony do godno�ci g��wnego kana�u Pary�a; awans podobny do awansu wie�niaka, kt�ry by zosta� pierwszym pokojowcem kr�la; co� jakby g�upi Jasio przedzierzgn�� si� w Lebela. Tu i �wdzie, g��wnie pod Pa�acem Sprawiedliwo�ci, rozpoznawano wn�ki pozosta�e po kom�rkach dawnych wi�zie�, umieszczonych tu w�a�nie, w kana�ach. Ohydne in pace. W jednej z tych cel wisia�a jeszcze �elazna obr�cz. Wszystkie zosta�y zamurowane. Niekiedy znajdowano rzeczy bardzo niezwyk�e. Mi�dzy innymi odkryto szkielet orangutana, kt�ry znikn�� z Ogrodu Zoologicznego w 1800 roku. Znikni�cie to pozostawa�o prawdopodobnie w �cis�ym zwi�zku ze s�ynnym i bezspornym faktem pojawienia si� diab�a na ulicy Bernardy�skiej w ostatnim roku osiemnastego stulecia. Biedny diabe� sko�czy� marnie, topi�c si� w kanale. W d�ugim, sklepionym korytarzu, dochodz�cym do Arche-Marion, znakomicie zachowany kosz ga�ganiarza wzbudzi� zachwyt znawc�w. Mu�, w kt�rym robotnicy nauczyli si� w ko�cu grzeba� bez l�ku, pe�en by� wsz�dzie cennych przedmiot�w: klejnot�w ze z�ota i srebra, drogich kamieni i monet. Olbrzym, kt�ry by przefiltrowa� t� kloak�, znalaz�by w swoim sicie skarby stuleci. W miejscu rozga��zienia ulic Temple i Sainte-Avoye znaleziono osobliwy medal hugonocki z miedzi, z wizerunkiem wieprza w kardynalskim kapeluszu po jednej stronie i wilka z tiar� na g�owie po drugiej. Najdziwniejsze odkrycie zrobiono przy wej�ciu do Wielkiego Kana�u. Wej�cie to zamyka�a niegdy� krata, z kt�rej pozosta�y zaledwie zawiasy. Na jednym z nich wisia� jaki� kawa� brudnej, poplamionej p�achty, kt�ra, wida�, zahaczywszy si� tutaj powiewa�a w ciemno�ciach i rozpada�a si� w strz�py. Bruneseau przybli�y� latarni� i obejrza� t� szmat�. By�a z cienkiego batystu, w jednym jej rogu, mniej podartym od reszty, rozpoznano szlacheck� koron� wyhaftowan� nad siedmioma literami: LAUBESP. Korona by�a margrabiowska, a litery oznacza�y nazwisko Laubespine. Bruneseau zrozumia�, �e maj� przed oczyma kawa�ek �miertelnego ca�unu Marata. W m�odo�ci Marat mia� wiele przyg�d mi�osnych. By�o to w�wczas, kiedy nale�a� do dworu ksi�cia d'Artois jako koniuszy. Z romans�w ze szlachetnie urodzon� dam�, udowodnionych historycznie, zosta�o mu to prze�cierad�o na ��ko. Szcz�tek albo pami�tka. Po jego �mierci, poniewa� by�a to najlepsza sztuka bielizny, jak� mia� w domu, w niej w�a�nie go pochowano. Stare kobiety spowi�y tragicznego Przyjaciela Ludu w to giez�o przesycone wspomnieniem rozkoszy. Bruneseau poszed� dalej. Pozostawiono ten strz�p na swoim miejscu; nie zniszczono go. Czy by� to objaw pogardy, czy szacunku? Marat zas�ugiwa� i na jedno, i na drugie. Zreszt� na tym strz�pie los wycisn�� tak wyra�ne pi�tno, �e l�kano si� go tkn��. Pozostawmy rzeczom umar�ym prawo wyboru miejsca spoczynku. W istocie osobliwy to by� szcz�tek. Markiza spa�a na nim; w nim gni� Marat; by� w Panteonie, aby w ko�cu sta� si� pastw� szczur�w w kanale. Ta szmatka z alkowy, kt�rej wszystkie fa�dki malowa�by niegdy� z rozkosz� Watteau, sta�a si� w ko�cu godna pos�pnego spojrzenia Danta. Zwiedzanie wszystkich podziemnych kana��w Pary�a trwa�o siedem lat, od roku 1805 do 1812. W czasie tych w�dr�wek Bruneseau projektowa� powa�ne roboty, kierowa� nimi i doprowadzi� je do ko�ca; w 1808 roku obni�y� poziom chodnika w kanale Ponceau i buduj�c wsz�dzie nowe przewody przed�u�y� w roku 1809 kana�y pod ulic� �w. Dionizego a� do fontanny M�odziank�w; w 1810 roku pod ulic� Froidmanteau i pod Salpetriere, w 1811 roku pod ulic� Neuve-des-Petits-Peres, pod ulic� Mail, pod ulic� l'�charpe, pod placem Kr�lewskim, w 1812 roku pod ulic� Pokoju i pod Chauss� d'Antin. R�wnocze�nie dezynfekowa� i oczyszcza� ca�� sie�. W drugim roku tej pracy dobra� sobie do pomocy swego zi�cia, Nargaud. Tak wi�c na pocz�tku naszego stulecia stara spo�eczno�� wyszlamowa�a swoje dno i uprz�tn�a swoje kana�y. Co� przecie w sobie oczy�ci�a. Kr�te, pe�ne zapadlin i wyrw w bruku, usiane trz�sawiskami, powyginane w dziwaczne za�omy, wznosz�ce si� lub opadaj�ce bez �adnej logiki, cuchn�ce, dzikie, gro�ne, zatopione w mrokach, ze szramami na chodnikach i bliznami na �cianach, przera�aj�ce - takie by�y przed laty staro�ytne �cieki paryskie. Rozga��zienia na wszystkie strony, krzy�uj�ce si� przej�cia, odnogi, rozwidlenia, podziemne przekopy rozchodz�ce si� gwia�dzi�cie, �lepe zau�ki, zakamarki, sklepienia prze�arte saletr�, ziej�ce zaraz� do�y, liszaje naciek�w na �cianach, krople kapi�ce ze strop�w, ciemno�ci; nic nie mog�o dor�wna� okropno�ci tej starej, ropiej�cej krypty, tego trawiennego organu Babilonu, jaskini, nory, pieczary, przez kt�r� przewiercono ulice, tytanicznego kretowiska, w kt�rym my�l, zda si�, dostrzega jak w mroku, w nieczysto�ciach, kt�re niegdy� by�y �wietno�ci�, b��dzi olbrzymi, �lepy kret - przesz�o��. Tak, powtarzamy, wygl�da�y kana�y niegdy�. V Post�p dzisiejszy Dzi� �ciek paryski jest czysty, ch�odny, prosty, poprawny. Stanowi niemal idea� tego, co okre�la si� w Anglii s�owem: respectable. Jest godny i szarawy, wyci�gni�ty pod sznurek; mo�na by nieledwie powiedzie�: wymuskany; przypomina dostawc� przedzierzgni�tego w radc� stanu. Jest w nim niemal widno. Nieczysto�ci zachowuj� si� tu przyzwoicie. Na pierwszy rzut oka mo�na by go wzi�� za jeden z tych podziemnych korytarzy, tak niegdy� rozpowszechnionych i tak przydatnych w razie ucieczki monarch�w i ksi���t w owych dawnych, dobrych czasach, kiedy to �lud mi�owa� swoich w�adc�w�. Dzisiejszy �ciek jest pi�knym �ciekiem; panuje w nim czysto�� stylu; klasyczny, prosty aleksandryn, wygnany z poezji, znalaz� schronienie w architekturze i - zda si�, po��czy� si� z kamieniami tego d�ugiego mrocznego sklepienia, bielej�cego w cieniu; ka�dy wylot jest arkad�. Ulica Rivoli jest wzorem nawet dla kloaki. Zreszt�, gdzie jak gdzie, ale w tym szambo wielkiego miasta linia prosta jest w�a�nie na miejscu. Wszystko musi si� tu podporz�dkowa� najkr�tszej drodze. Dzi� kana�y nabra�y charakteru nieledwie oficjalnego. Nawet raporty policji, w kt�rych figuruj� niekiedy, wyra�aj� si� o nich z szacunkiem. Urz�dowy j�zyk m�wi o nich s�owami wznios�ymi i godnymi. Co dawniej nazywano �kiszk�� - dzi� zwie si� galeri�; co dawniej nazywano dziur� - dzi� zwie si� otworem kanalizacyjnym. Villon nie pozna�by swego dawnego, przygodnego mieszkania. Ale gnie�d��cy si� tam od niepami�tnych czas�w r�d gryzoni nadal zamieszkuje t� sie� loch�w, liczniejszy ni� kiedykolwiek; czasami szczur, stary w�sacz, wystawia �eb przez otw�r kana�u i bacznie przygl�da si� pary�anom; ale nawet i to plugastwo staje si� bardziej oswojone, bo zadowolone ze swojego podziemnego pa�acu. Kloaka straci�a swoje pierwotne okrucie�stwo. Deszcz, kt�ry niegdy� zanieczyszcza� kana�y, dzisiaj je obmywa. Ale nie dajcie si� zwie�� pozorom. �ciek jest zawsze siedliskiem cuchn�cych miazmat�w. Jest raczej ob�udny ni� nieposzlakowany. Daremne s� wysi�ki prefektury policji i komisji zdrowia. Mimo stosowania wszelkich �rodk�w dezynfekcji, kana�y wydzielaj� jak�� podejrzan� wo�, jak Tartuffe po spowiedzi. Przyznajemy jednak, �e skoro oczyszczenie jest ho�dem sk�adanym przez kana�y - cywilizacji i skoro z tego punktu widzenia sumienie Tartuffe'a jest krokiem naprz�d w stosunku do stajni Augiasza, to nie ulega w�tpliwo�ci, �e kana�y paryskie ulepszy�y si�. To jest wi�cej ni� post�p; to jest przemiana. Dawne kana�y od kana��w dzisiejszych dzieli dokonany przewr�t. Kt� dokona� tego przewrotu? Cz�owiek, o kt�rym wszyscy zapomnieli, a kt�rego my wymienili�my przed chwil�: Bruneseau. VI Post�p w przysz�o�ci Wykopanie kana��w paryskich by�o niema�� prac�. Dziesi�� ostatnich wiek�w mozoli�o si� nad tym zadaniem, nie mog�c go sko�czy�, tak jak nie mog�o uko�czy� budowy Pary�a. Wzrost Pary�a znajduje odbicie w kana�ach. Ten mroczny polip o tysi�cznych mackach ro�nie pod ziemi� r�wnomiernie z miastem rosn�cym nad nim. Ilekro� miastu przybywa nowa ulica, kana�owi wyrasta nowe rami�. Dawna monarchia wybudowa�a zaledwie dwadzie�cia trzy tysi�ce trzysta metr�w kana��w, tyle posiada� ich Pary� l stycznia 1806 roku. Od tego czasu, o czym pom�wimy za chwil�, prace zosta�y podj�te na nowo i prowadzone energicznie i skutecznie. Podajemy te ciekawe cyfry: Napoleon zbudowa� cztery tysi�ce osiemset cztery metry; Ludwik XVIII - pi�� tysi�cy siedemset dziewi�� metr�w; Karol X - dziesi�� tysi�cy osiemset trzydzie�ci sze��; Ludwik Filip - osiemdziesi�t dziewi�� tysi�cy dwadzie�cia; republika 1848 roku - dwadzie�cia trzy tysi�ce trzysta osiemdziesi�t jeden; obecny rz�d - siedemdziesi�t tysi�cy pi��set; w sumie, w obecnej chwili jest dwie�cie dwadzie�cia sze�� tysi�cy sze��set dziesi�� metr�w, czyli sze��dziesi�t mil kana��w; olbrzymie trzewia Pary�a. Ukryty las rozga��zie� wiecznie w ruchu; budowla nieznana i ogromna. Jak wida�, podziemny labirynt Pary�a jest dzisiaj przesz�o dziesi�ciokrotnie wi�kszy ni� na pocz�tku naszego stulecia. Trudno sobie wyobrazi�, ile trzeba by�o wytrwa�o�ci i wysi�k�w, aby doprowadzi� t� kloak� do obecnego stanu wzgl�dnej doskona�o�ci. Z najwi�kszym trudem uda�o si� dawnym w�adzom prewotalnym monarchii - a w ostatnich dziesi�tkach lat osiemnastego wieku rewolucyjnemu merostwu - zbudowa� te pi�� mil �ciek�w, kt�re istnia�y przed 1806 rokiem. Wszelkiego rodzaju przeszkody hamowa�y prace, jedne wynikaj�ce z w�a�ciwo�ci grunt�w, inne tkwi�ce g��boko w przes�dach pracuj�cej ludno�ci Pary�a. Pary� zbudowany jest na gruncie dziwnie opornym motyce, rydlowi, sondzie, wszelkiej dzia�alno�ci ludzkiej. Nie ma nic trudniejszego nad przebicie i zag��bienie si� w t� formacj� geologiczn�, na kt�rej na�o�y�a si� cudowna formacja historyczna, zwana Pary�em; skoro tylko w jakikolwiek b�d� spos�b prace odwa�� si� zap�dzi� w te pok�ady aluwialne, natychmiast mno�� si� podziemne przeszkody: z�o�a p�ynnej gliny, �r�d�a podsk�rne, twarde ska�y, i�y mi�kkie i g��bokie, kt�re wiedza nazywa kurzawk�. Kilof z trudem zag��bia si� w z�o�a wapnia, poprzerzynane cienkimi warstwami glin i warstwami �upku, na kt�rego p�ytkach odcisn�y si� muszle ostryg z przedpotopowych ocean�w. Czasem strumie� przedziera si� nagle przez rozpocz�te sklepienie i zalewa robotnik�w; albo te� rzeka marglu przebija si� i p�dzi z w�ciek�o�ci� wodospadu, krusz�c jak szk�o najgrubsze belki podstemplowania. Niedawno, w Villette, kiedy trzeba by�o przeprowadzi� kolektor pod kana�em �wi�tomarci�skim nie przerywaj�c komunikacji wodnej i nie opr�niaj�c �ciek�w, w dnie kana�u zrobi�a si� szczelina, woda zala�a gwa�townie prace podziemne, tak �e pompy odprowadzaj�ce nie mog�y nic zdzia�a�; trzeba by�o z pomoc� nurka odnale�� szczelin�, kt�ra znajdowa�a si� w w�skim otworze wielkiego basenu, i zatka� j� z najwi�kszym trudem. Gdzie indziej, w pobli�u Sekwany, a nawet w do�� znacznej odleg�o�ci od rzeki, jak na przyk�ad w Belle-ville, pod ulic� Wielk� czy pod pasa�em Luniere, napotyka si� bezdenne piachy, w kt�rych cz�owiek mo�e uton�� w mgnieniu oka. Dodajcie do tego zatrucie wyziewami, zasypanie przez osuwaj�c� si� ziemi�, nag�e zapadanie si� gruntu. Dodajcie tyfus, kt�rym robotnicy przesi�kaj� powoli. Za naszych czas�w umar� kierownik rob�t Monnot - po wykopaniu galerii Clichy z podmurowaniem dla g��wnego ruroci�gu, prowadz�cego wod� z Ourcq, pracy dokonanej odcinkami, na g��boko�ci dziesi�ciu metr�w; po zbudowaniu - mimo cz�stych obsuni�� ziemi - sklepienia kana�u la Bievre od bulwaru Szpitalnego a� po Sekwan�, gdzie dr��ono teren grz�ski, cz�sto zmuszaj�cy do starannego stemplowania strop�w; po uwolnieniu Pary�a od potok�w w�d sp�ywaj�cych z Montmartre'u i dostarczeniu odp�ywu rozlewiskom pokrywaj�cym obszar dziewi�ciu hektar�w ko�o rogatki M�czennik�w; po zbudowaniu przekop�w kana�u od rogatki Bia�ej do traktu d'Aubervilliers, po czterech miesi�cach pracy dniem i noc� na g��boko�ci jedenastu metr�w; oraz - rzecz dot�d nie spotykana - po wykopaniu podziemnego przewodu pod ulic� Barre-du-Bec jednym ci�giem, na g��boko�ci sze�ciu metr�w pod ziemi�. Zbudowawszy trzy tysi�ce metr�w kana��w we wszystkich punktach miasta od ulicy Traversiere-Saint-Antoine a� po ulic� Lourcine; uwolniwszy poprzez odnog� �cieku Arbalete placyk Censier-Mouffetard od zalew�w spowodowanych obfitymi deszczami; zbudowawszy w lotnych piaskach kana� �w. Jerzego na podwalinach kamiennych i betonowych; przeprowadziwszy roboty przy niebezpiecznym obsuni�ciu si� korytarza w odnodze kana�u pod ulic� Marii Panny z Nazaretu - umar� in�ynier Duleau. �adne biuletyny nie m�wi� o tych czynach bohaterskich, a bardziej przecie� po�ytecznych ni� bezsensowne rzezie na polach bitwy. W 1832 roku �cieki paryskie dalekie by�y od tego stanu, w jakim s� dzisiaj. Bruneseau da� inicjatyw�, ale dopiero epidemia cholery spowodowa�a p�niejsz�, zakrojon� na szerok� skal� przebudow�. Dziwne jest powiedzie�, �e na przyk�ad w 1821 roku cz�� kana�u okr�nego, zwanego - jak w Wenecji - Wielkim Kana�em, sta�a otworem na ulicy Gourdes. Dopiero w 1823 roku miasto Pary� znalaz�o w swej szkatule dwie�cie sze��dziesi�t sze�� tysi�cy osiemdziesi�t frank�w i sze�� centym�w koniecznych na zakrycie tej ohydy. Trzy studnie ch�onne na Combat, la Cunette i Saint-Mand�, ze swymi �ciekami, urz�dzeniami i odga��zieniami oczyszczaj�cymi pochodz� dopiero z 1836 roku. W ci�gu ostatniego �wier�wiecza przewody trawienne Pary�a odnowiono i, jak powiedzieli�my, powi�kszono dziesi�ciokrotnie. Trzydzie�ci lat temu, w dobie powstania pi�tego i sz�stego czerwca, kana�y paryskie by�y w wielu miejscach dawnymi kana�ami. Wiele ulic, dzi� maj�cych wypuk�� nawierzchni�, by�o na�wczas wkl�s�ymi traktami. Cz�stokro� w najni�szym miejscu ulicy lub placyku znajdowa�y si� szerokie, kwadratowe kraty z grubych, �elaznych pr�t�w, wy- polerowane nogami przechodz�cego t�umu, na kt�rych �lizga�y si� pojazdy i przewraca�y konie. Urz�dowy j�zyk in�ynierii dr�g i most�w nadawa� im wiele m�wi�c� nazw�: wywrotki. W 1832 roku na wielu ulicach: na ulicy Gwiazdy, �w. Ludwika, Temple, ulicy Vieille-du-Temple, Marii Panny z Nazaretu, Folie-M�ricourt, na Rynku Kwiatowym, na ulicy Petit-Musc, Normandzkiej, Pont-aux-Biches, Bagno, na przedmie�ciu �w. Marcina, na ulicy Panny Marii Zwyci�skiej, na Montmartrze, na ulicy Grange-Bateliere, na Polach Elizejskich, na ulicy Jakuba, na ulicy Tournon, stara gotycka kloaka wysuwa�a jeszcze cynicznie swoj� paszcz�. Kamienna czelu��, niekiedy otoczona s�upkami, otwiera�a si� w ogromnym roz- ziewie z jak�� pos�gow� bezczelno�ci�. W 1806 roku Pary� liczy� niewiele wi�cej kana��w ponad to, co zosta�o stwierdzone w maju 1663 roku: pi�� tysi�cy trzysta dwadzie�cia osiem s��ni. Po inspekcji Bruneseau 1 stycznia 1832 roku d�ugo�� sieci wynosi�a czterdzie�ci tysi�cy trzysta metr�w. W latach od 1806 do 1831 budowano w ci�gu roku �rednio po siedemset pi��dziesi�t metr�w; p�niej budowano rocznie osiem, a nawet dziesi�� tysi�cy metr�w korytarzy z materia��w budowlanych w zaprawie z hydraulicznego wapna, na fundamentach z betonu. Oceniaj�c koszt jednego metra na dwie�cie frank�w, sze��dziesi�t mil kana��w obecnego Pary�a przed- stawia sum� czterdziestu o�miu milion�w. Poza kwesti� post�pu ekonomicznego, o kt�rej m�wili�my na pocz�tku, powa�ne problemy higieny spo�ecznej wi��� si� z tym ogromnym zagadnieniem: kana�ami Pary�a. Pary� le�y mi�dzy dwiema warstwami: warstw� wody i warstw� powietrza. Warstwa wodna, znajduj�ca si� na do�� znacznej g��boko�ci, ale zbadana ju� przez dwukrotne wiercenia spoczywa na pok�adach zielonego piaskowca, mi�dzy kred� a wapieniem jurajskim; pok�ady te mo�na sobie wyobrazi� jako okr�g�� p�yt� o promieniu dwudziestu pi�ciu mil; �cieka na ni� mn�stwo rzek i strumieni; w szklance wody ze studni Grenelle pije si� Sekwan�, Marne, Jonn�, Ois�, Aisne, Cher, Vienn� i Loar�. Warstwa wody jest zdrowa, ma swe �r�d�a w niebie, a potem w ziemi; warstwa powietrza jest niezdrowa - ma swe �r�d�a w �cieku. Wszystkie wyziewy kloaki przenikaj� do p�uc miasta, kt�re ma dlatego tak nie�wie�y oddech. Stwierdzono naukowo, �e powietrze nad gnoj�wk� jest czystsze ni� powietrze nad Pary�em. Ale kiedy� z pomoc� post�pu, wraz z ulepszeniem maszyn i rozja�nieniem mrok�w, warstwa wody zostanie zu�yta na odka�anie warstwy powietrza. To znaczy do sp�ukania kana��w. Wiadomo, �e przez sp�ukanie kana��w rozumiemy: zwr�cenie nieczysto�ci ziemi, oddanie nawozu - glebie, mierzwy - polom. Ten prosty spos�b pozwoli ca�ej wsp�lnocie ludzkiej zmniejszy� n�dz� i poprawi� zdrowie. W chwili obecnej chorobotw�rcze promieniowanie Pary�a si�ga na pi��dziesi�t mil od Luwru, kt�ry przyj�li�my za �rodek tego ko�a zarazy. Mo�na by powiedzie�, �e od dziesi�ciu wiek�w kloaka jest chorob� Pary�a. �ciek to zaraza, kt�ra kr��y w krwi miasta. Instynkt ludu zawsze by� nieomylny. Zaw�d uprz�tacza kana��w by� niegdy� prawie r�wnie niebezpieczny i r�wnie wstr�tny dla ludu jak zaw�d rakarza, tak d�ugo budz�cy groz� i pozostawiany katom. Trzeba by�o wysokiej p�acy, by sk�oni� murarza do spuszczania si� w te cuchn�ce podkopy; studniarz z wahaniem spuszcza� w nie sw� drabin�; powtarzano przys�owie: �Zej�� do kana�u to wej�� do grobu�. Jak wspominali�my ju�, wszelkiego rodzaju okropne legendy osnuwa�y groz� ten olbrzymi zlew, to przera�aj�ce zbiorowisko plugastwa, nosz�ce �lady rewolucji globu i rewolucji ludzi, w kt�rym znale�� mo�na szcz�tki wszystkich kataklizm�w, pocz�wszy od muszli z czas�w potopu, a sko�czywszy na �achmanie Marata. Ksi�ga trzecia B�oto, ale i dusza I Kloaka i jej niespodzianki Jan Valjean znajdowa� si� w kana�ach Pary�a. Jeszcze jedno podobie�stwo Pary�a do morza: nurek mo�e w nim znikn�� jak w oceanie. By� to niezwyk�y przeskok. W samym �rodku miasta Jan Valjean znalaz� si� poza miastem; w mgnieniu oka, w ci�gu jednej chwili, potrzebnej na otwarcie i zamkni�cie pokrywy, przeszed� z bia�ego dnia w nieprzeniknion� ciemno��, z po�udnia w p�noc, z wrzawy w cisz�, z zawieruchy grom�w w grobowy bezruch i - zbiegiem okoliczno�ci jeszcze cudowniejszym ni� niegdy� na ulicy Polonceau - od skrajnego niebezpiecze�stwa do absolutnego spokoju. Gwa�towny upadek do lochu, znikni�cie w podziemiach Pary�a, zej�cie z powierzchni ziemi, gdzie �mier� czyha�a doko�a, do tego grobu, w kt�rym by�o �ycie; dziwna to chwila. Sta� par� minut jak og�uszony, nas�uchiwa� w os�upieniu. U st�p jego otwar�a si� nagle zbawcza pu�apka. Dobro� nieba objawi�a mu si� niejako podst�pem. Cudowne zasadzki Opatrzno�ci! Ranny nie rusza� si� wcale i Jan Valjean nie wiedzia�, czy cz�owiek, kt�rego uni�s� do tego grobu, jest �ywy, czy umar�y. Pierwszym wra�eniem, jakiego dozna�, by�o o�lepienie. Nagle zaniewidzia�. Wydawa�o mu si� te�, �e w jednej chwili og�uch�. Nic nie s�ysza�. Dzi�ki grubej warstwie ziemi, kt�ra go dzieli�a od ulicy, odg�osy krwawej burzy szalej�cej o par� st�p nad nim dochodzi�y do niego, jak to powiedzieli�my, g�uche i przyt�umione jak szum g��biny. Czu� sta�y grunt pod stopami, nic wi�cej; ale to wystarcza�o. Wyci�gn�� jedn� r�k�, potem drug�, dotkn�� �ciany z obu stron i stwierdzi�, �e korytarz jest w�ski; po�lizn�� si� i stwierdzi�, �e p�yty s� wilgotne. Ostro�nie wysun�� nog�, l�kaj�c si� jakiej� dziury, studni lub topieli; przekona� si�, �e chodnik idzie dalej. Cuchn�cy zaduch obja�ni� go, w jakim znalaz� si� miejscu. Po up�ywie paru minut przesta� by� �lepy. Nieco �wiat�a pada�o przez otw�r, kt�rym si� w�lizn��, i wzrok jego przystosowa� si� do piwnicznego mroku. Zacz�� co� rozr�nia�. Za jego plecami korytarz, w kt�ry si� zapad� - �adne inne s�owo nie oddaje lepiej tej sytuacji - ko�czy� si� �cian�. By� to jeden z owych �lepych zau�k�w, zwanych w j�zyku fachowc�w odga��zieniem. Przed nim wznosi�a si� inna �ciana. �ciana ciemno�ci. �wiat�o otworu gin�o w odleg�o�ci dziesi�ciu czy dwunastu krok�w od miejsca, w kt�rym znajdowa� si� Jan Valjean; szarawy blask rozja�nia� zaledwie par� metr�w wilgotnych mur�w korytarza. Dalej ciemno�� g�stnia�a: strach by�o zag��bi� si� w ni�, wej�� znaczy�o zapa�� si�. A jednak mo�na by�o zag��bi� si� w t� �cian� z mg�y; to by�o nawet konieczne. I trzeba by�o si� �pieszy�. Jan Valjean pomy�la�, �e t� krat�, kt�r� on spostrzeg� pod kamieniami, mogli r�wnie� spostrzec �o�nierze i �e wszystko zale�a�o od tego przypadku. Oni tak�e mogli zej�� do tej studni i zacz�� poszukiwania. Nie mia� chwili do stracenia. Wchodz�c z�o�y� Mariusza na bruku, teraz pozbiera� go - to r�wnie� jest w�a�ciwe okre�lenie - zarzuci� sobie na barki i ruszy� naprz�d. Z determinacj� wkroczy� w ciemno��. W rzeczywisto�ci nie byli tam tak bezpieczni, jak my�la�. Czeka�y ich, by� mo�e, niebezpiecze�stwa innego rodzaju, cho� niemniej gro�ne. Po gwa�townym wirze walki - czelu�� pe�na miazmat�w i pu�apek; po chaosie - kloaka. Kiedy uszed� z pi��dziesi�t krok�w, musia� przystan��. Nasuwa�o si� pytanie. Korytarz ko�czy� si� u innego przewodu, kt�ry przecina� go poprzecznie. Otwiera�y si� dwie drogi. Kt�r� wybra�? Czy skr�ci� w lewo, czy w prawo? Jak zorientowa� si� w tym czarnym labiryncie? Powiedzieli�my ju�, �e labirynt ten ma swoj� ni� przewodni�: spadek. I�� w kierunku spadku to znaczy i�� w kierunku rzeki. Jan Valjean zrozumia� to natychmiast. Pomy�la� sobie, �e znajduje si� prawdopodobnie pod Halami; je�li zatem wybierze kierunek na lewo i p�jdzie w d�, za nieca�y kwadrans dotrze do jakiego� wylotu na brzegu Sekwany pomi�dzy Mostem Wymiany a Nowym Mostem, czyli w bia�y dzie� zjawi si� w najruchliwszym punkcie Pary�a. Mo�e na jakim� placu. Przechodnie os�upiej�, widz�c u swoich st�p dw�ch zakrwawionych ludzi wyrastaj�cych spod ziemi; nadbiegn� policjanci, posterunki chwyc� za bro�. Zanim wyszliby na powierzchni�, ju� byliby uj�ci. Lepiej by�o zag��bi� si� w ten labirynt, zaufa� ciemno�ciom i w sprawie wyj�cia zda� si� na Opatrzno��. Poszed� pod g�r� na prawo. Kiedy skr�ci� w now� galeri�, oddalone �wiat�o otworu znik�o, znowu spad�a na niego zas�ona ciemno�ci i o�lep� powt�rnie. Jednak�e posuwa� si� naprz�d najpr�dzej, jak m�g�. Ramiona Mariusza zarzuci� sobie na szyj�, nogi jego zwisa�y mu na plecach. Jedn� r�k� przytrzymywa� obie r�ce rannego, drug� maca� wzd�u� �ciany. Policzek Mariusza dotyka� jego twarzy i klei� si� do niej, gdy� by� zakrwawiony. Czu�, jak sp�ywa po nim i przesi�ka mu przez ubranie ciep�y strumie� krwi rannego. Jednak�e wilgotne ciep�o ko�o ucha, kt�rego dotyka�y usta Mariusza, oznacza�o oddech, a wi�c �ycie. Korytarz, kt�rym szed� teraz Jan Valjean, by� szerszy od poprzedniego. Posuwa� si� nim z trudem. Wody deszczowe z poprzedniego dnia jeszcze nie sp�yn�y i tworzy�y ma�y strumyk p�yn�cy dnem korytarza, musia� wi�c przylgn�� do muru, aby nie i�� w wodzie. Tak posuwa� si� w ciemno�ciach. Przypomina� nocne stwory poruszaj�ce si� po omacku w niewidzialnym i zagubione w podziemnych arteriach mroku. Jednak�e powoli - czy to dlatego, �e oddalone okienka przepuszcza�y nieco rozproszonego �wiat�a w g��b tej nieprzeniknionej mg�y, czy te�, �e oczy jego przyzwyczai�y si� do ciemno�ci - zacz�� rozpoznawa� jakie� niewyra�ne zarysy i chwilami jak gdyby dostrzega� to �cian�, kt�rej dotyka�, to sklepienie, pod kt�rym szed�. �renica powi�ksza si� w nocy i w ko�cu odnajduje w niej �wiat�o, podobnie jak dusza powi�ksza si� w nieszcz�ciu i w ko�cu odnajduje w nim Boga. Znale�� kierunek nie by�o �atwo. Rozga��zienie �ciek�w jest - rzec mo�na - odbiciem rozga��zienia ulic, kt�re znajduj� si� nad nim. Pary� mia� w�wczas dwa tysi�ce dwie�cie ulic. Wyobra�cie sobie pod nimi las mrocznych ga��zi zwany kana�ami. Ca�y �wczesny system �ciek�w w linii prostej mia�by jedena�cie mil. M�wili�my poprzednio, �e obecna sie� - dzi�ki wzmo�onej aktywno�ci w ci�gu ostatnich trzydziestu lat - ma co najmniej sze��dziesi�t mil. Jan Valjean od razu pope�ni� omy�k�. Zdawa�o mu si�, �e znajduje si� pod ulic� �w. Dionizego, a niestety tam nie by�. Pod ulic� �w. Dionizego biegnie stary kamienny kana� z czas�w Ludwika XIII, kt�ry wpada wprost do kana�u zbiorczego, zwanego G��wnym Kana�em, i ma jedno tylko za�amanie, w prawo, na wysoko�ci dawnego Dziedzi�ca Cud�w, i jedno rozga��zienie, kana� �wi�tomarci�ski, kt�rego cztery ramiona przecinaj� si� na krzy�. Ale odnoga pod ulic� Ma�� �ebracz�, kt�rej wej�cie znajdowa�o si� ko�o �Koryntu�, nigdy nie mia�a po��czenia z podziemn� ulic� �w. Dionizego; dochodzi�a do kana�u Montmartre i tam w�a�nie znajdowa� si� Jan Valjean. Tutaj nie brak�o okazji do zab��dzenia. Kana� Montmartre jest jednym z najbardziej zagmatwanych labirynt�w starej sieci. Na szcz�cie Jan Valjean zostawi� za sob� kana�y Hal, kt�rych plan geometryczny wygl�da jak las spl�tanych maszt�w, ale czeka�o go jeszcze niejedno k�opotliwe spotkanie, niejedno rozwidlenie ulic - s� to bowiem ulice wy�aniaj�ce si� z ciemno�ci jak znak zapytania: przede wszystkim na lewo szeroki kana� Platriere, rodzaj chi�skiej �amig��wki, powi�kszaj�cy i gmatwaj�cy jeszcze sw�j chaos odnogami w kszta�cie liter T i Z pod gmachem poczty i rotund� hali zbo�owej a� po brzeg Sekwany, gdzie ko�czy si� w kszta�cie litery Y; nast�pnie w prawo - uko�ny korytarz ulicy Cadran, z trzema z�bami �lepych zau�k�w; po trzecie, na lewo, rozga��zienie Mail, tworz�ce prawie przy samym wej�ciu co� w rodzaju wide� i biegn�ce r�nymi zygzakami do wielkiego lochu Luwru, posiekane i rozga��zione na wszystkie strony: wreszcie na prawo, nie bior�c pod uwag� mniejszych odn�g przed doj�ciem do kana�u obwodowego - �lepy korytarz ulicy Jeuneurs, jedyny, kt�ry m�g� doprowadzi� do wyj�cia do�� oddalonego, aby by�o bezpieczne. Gdyby Jan Valjean wiedzia� co�kolwiek o tym wszystkim, co tu podajemy, spostrzeg�by szybko, po prostu macaj�c tylko �ciany, �e nie jest w podziemnej galerii ulicy �w. Dionizego. Zamiast starych, ciosanych kamieni, zamiast dawnej architektury, wynios�ej i kr�lewskiej, nawet w kanale, zamiast chodnika i obmurowania z granitu i zaprawy murarskiej z t�ustego wapna, kt�rego s��e� kubiczny kosztowa� osiemset frank�w, wyczu�by r�k� wsp�czesn� tanizn�, wybieg ekonomiczny - mielony kamie� w zaprawie hydraulicznej na podk�adzie z betonu, kt�ry kosztuje dwie�cie frank�w za metr, mieszcza�sk� murark� �z ta- nich materia��w�. Ale on nic o tym nie wiedzia�. Szed� przed siebie, n�kany obaw�, ale spokojny, nic nie widz�c, nic nie wiedz�c, zdany na przypadek, to znaczy prowadzony przez Opatrzno��. Trzeba przyzna�, �e stopniowo zacz�� go ogarnia� strach. Mrok, kt�ry go otacza�, przenika� mu do m�zgu. Porusza� si� w niewiadomym. Ten kloaczny akwedukt jest gro�ny: gmatwa si� zawrotnie. Rzecz to straszna znale�� si� w Pary�u ciemno�ci. Jan Valjean musia� odnajdywa�, a nawet prawie wymy�la� sobie drog�, nie widz�c jej. W tym niewiadomym ka�dy krok, na kt�ry si� odwa�a�, m�g� by� krokiem ostatnim. Jak si� st�d wydostanie? Czy znajdzie wyj�cie? Czy znajdzie je w por�? Czy ta olbrzymia g�bka podziemna, z�o�ona z kamiennych kom�rek, pozwoli si� przenikn�� i przebi�? Czy napotka na jaki� nieprzewidziany w�ze� ciemno�ci? Czy dojdzie do tego, co nierozwi�zywalne i nieprzebyte? Czy Mariusz umrze z up�ywu krwi, a on sam z g�odu? Czy sko�czy si� tak, �e zgin� tu obaj i zmieni� si� w dwa ko�ciotrupy w jakim� zakamarku tej nocy? Nie wiedzia�. Stawia� sobie te pytania i na �adne nie znajdowa� odpowiedzi. Trzewia Pary�a to przepa��. Jan Valjean znalaz� si�, jak prorok, w brzuchu potwora. Wtem niespodzianka. W najmniej oczekiwanej chwili spostrzeg�, �e nie idzie pod g�r�, chocia� nadal szed� prosto; woda sp�ywaj�ca �ciekiem bi�a go teraz w pi�ty, a nie, jak poprzednio w czubek buta. A zatem kana� szed� w d�. Dlaczego? Czy�by mia� nagle doj�� do Sekwany? Stanowi�o to wielkie niebezpiecze�stwo, ale jeszcze ryzykowniej by�o cofn�� si�. Szed� wi�c dalej przed siebie. Nie szed� bynajmniej w kierunku Sekwany. Teren Pary�a tworzy na prawym brzegu wa�, z kt�rego wody sp�ywaj� zar�wno do Sekwany, jak i do G��wnego Kana�u. Wa� ten, stanowi�cy lini� rozdzia�u w�d, biegnie bardzo kapry�n� lini�. Najwy�szy punkt grzbietu, owa linia podzia�u, przypada w kanale Sainte-Avoye pod ulic� Michel-le-Comte, w kanale Luwru - opodal bulwar�w, a w kanale Montmartre - w pobli�u Hal. Do tego w�a�nie najwy�szego miejsca dotar� Jan Valjean. Szed� w kierunku kana�u okr�nego, by� na dobrej drodze. Ale o tym nie wiedzia�. Za ka�dym razem, kiedy korytarz rozwidla� si�, obmacywa� naro�niki i je�li spostrzeg�, �e napotkany otw�r jest w�szy od korytarza, w kt�rym si� znajdowa�, nie skr�ca�, lecz szed� prosto, rozumuj�c s�usznie, �e ka�da w�sza droga mo�e go zaprowadzi� w �lepy korytarz i jedynie oddali� od celu, to znaczy od wyj�cia. W ten spos�b unikn�� poczw�rnych side�, jakie zastawi�y na niego w ciemno�ci cztery labirynty, kt�re wymienili�my. W pewnej chwili pozna�, �e wyszed� spod Pary�a, st�a�ego w powstaniu, w kt�rym barykady zahamowa�y wszelki ruch, i wraca� pod Pary� �ywy i normalny. Us�ysza� nagle nad g�ow� jaki� grzmot, odleg�y, lecz nieprzerwany. By� to turkot pojazd�w. Szed� tak mniej wi�cej p� godziny, tak to sobie przynajmniej oblicza�, ale nie pomy�la� jeszcze o odpoczynku; jedynie zmieni� r�k�, kt�r� przytrzymywa� Mariusza. Ciemno�� by�a g�stsza ni� kiedykolwiek, ale to w�a�nie dodawa�o mu otuchy. Nagle zobaczy� przed sob� sw�j cie�. Rysowa� si� na tle ledwo dostrzegalnej czerwonawej po�wiaty, kt�ra zabarwia�a s�ab� purpur� chodnik pod jego nogami i sklepienie nad jego g�ow� i pe�za�a po lewej i prawej stronie po o�liz�ych murach korytarza. Odwr�ci� si� zdumiony. Za nim, w tej cz�ci korytarza, kt�r� ju� przeszed�, w odleg�o�ci, jak s�dzi�, ogromnej, p�on�a - przebijaj�c swym �wiat�em g�sty mrok - jaka� straszliwa gwiazda, kt�ra zdawa�a si� patrze� na niego. Pos�pna gwiazda policji wschodzi�a w kanale. Za t� gwiazd� porusza�o si� osiem czy dziesi�� ciemnych postaci, wyprostowanych, niewyra�nych, gro�nych. II Wyja�nienie 6 czerwca zosta� wydany rozkaz przeszukania kana��w. Obawiano si�, aby zwyci�eni nie szukali w nich schronienia, i prefekt Gisquet mia� przetrz�sn�� Pary� ukryty, w tym samym czasie, kiedy genera� Bugeaud wymiata� Pary� jawny; ta zbie�na, podw�jna operacja wymaga�a podw�jnej strategii od si�y pa�stwowej, reprezentowanej na ziemi przez armi� - a pod ziemi� przez policj�. Trzy plutony policjant�w i uprz�taczy kana��w przegl�da�y podziemny �mietnik Pary�a: pierwszy - prawy brzeg, drugi - lewy brzeg, trzeci - wysp� Cit�. Policjanci byli uzbrojeni w karabiny, pa�ki, szable i sztylety. �wiat�o skierowane w tej chwili na Jana Valjean by�o latarni� prawobrze�nego patrolu. Patrol ten przeszuka� ju� uko�n� galeri� i trzy �lepe korytarze pod ulic� Cadran. Kiedy obnosi� sw�j kaganek po tych zakamarkach, Jan Valjean napotka� na swej drodze wej�cie do galerii, zorientowa� si�, �e jest w�sze od g��wnego korytarza i nie wszed� w nie. Poszed� dalej. Wychodz�cym z galerii pod ulic� Cadran policjantom wydawa�o si�, �e s�ysz� jakie� kroki w kierunku kana�u okr�nego. By�y to rzeczywi�cie kroki Jana Valjean. Sier�ant dowodz�cy patrolem podni�s� w g�r� latarni� i jego ludzie zacz�li wpatrywa� si� w mg��, sk�d doszed� ich szmer. Jan Valjean prze�y� chwil�, kt�rej niepodobna opisa�. Na szcz�cie on widzia� dobrze latarni�, ale latarnia widzia�a go �le. By�a �wiat�em, a on cieniem. By� daleko i zlewa� si� z mrokiem, kt�ry go otacza�. Przylgn�� do �ciany i stan��. Zreszt� nie zdawa� sobie sprawy z tego, co si� za nim porusza�o. Bezsenno��, brak po�ywienia, wzruszenia wprowadzi�y go r�wnie� w stan granicz�cy z malign�. Widzia� jakie� �wiat�o i wok� tego �wiat�a - larwy. Co to by�o? Nie mia� poj�cia. Kiedy Jan Valjean zatrzyma� si�, ha�as ucich�. Ludzie nale��cy do patrolu nas�uchiwali i nic nie s�yszeli, patrzyli i nic nie widzieli. Zacz�li si� naradza�. W owych czasach w tym w�a�nie punkcie kana�u Montmartre znajdowa� si� rodzaj placyku, zwanego s�u�bowym, kt�ry zniesiono p�niej, gdy� po silnych ulewach potoki wody deszczowej tworzy�y tu rodzaj ma�ego, wewn�trznego jeziorka. Patrol zgromadzi� si� na tym placyku. Jan Valjean zobaczy�, �e owe widma skupi�y si� tworz�c ko�o. G�owy brytan�w zbli�y�y si� do siebie i zacz�y szepta�. Podczas narady te psy go�cze dosz�y do wniosku, �e si� pomyli�y, �e �adnego szmeru nie by�o, �e dalej nie ma nikogo, nie warto zatem zapuszcza� si� w kana� obwodowy, bo by�oby to tylko strat� czasu, natomiast nale�y jak najszybciej i�� w kierunku Saint-Merry, bo je�eli gdzie� mo�e by� co� do roboty i je�eli gdzie da si� wytropi� jakiego� bousingot, to w�a�nie tam, w tamtej dzielnicy. Od czasu do czasu stronnictwa daj� nowe zel�wki starym wyzwiskom. W roku 1832 s�owo: bousingot stanowi�o po�rednie ogniwo mi�dzy s�owem �jakobin�, ju� przestarza�ym, a s�owem �demagog�, w�wczas prawie nie u�ywanym, kt�re p�niej zrobi�o tak� karier�. Sier�ant da� rozkaz, by skr�ci� w lewo, w d� ku Sekwanie. Gdyby policjantom przysz�o do g�owy rozdzieli� si� na dwie grupy i p�j�� w dw�ch kierunkach, Jan Valjean zosta�by schwytany. Wszystko wisia�o na w�osku. Prawdopodobnie jednak instrukcje prefektury, przewiduj�c mo�liwo�� starcia i spotkania z wi�ksz� liczb� powsta�c�w, zabrania�y patrolom rozdziela� si�. Patrol odszed� zostawiaj�c za sob� Jana Valjean. Jan Valjean dostrzeg� tylko, �e latarnia odwr�ci�a si� nagle i znik�a. Przed odej�ciem sier�ant, chc�c uspokoi� swoje policyjne sumienie, wypali� z karabinu w stron�, kt�r� opuszczali, w kierunku Jana Valjean. Huk potoczy� si� wzd�u� krypty, budz�c przeci�g�e echo, niby burczenie w tym tytanicznym brzuchu. Od�amek tynku, kt�ry upad� z pluskiem w wod� �cieku o par� krok�w od Jana Valjean, da� mu do zrozumienia, �e kula trafi�a w sklepienie ponad jego g�ow�. Miarowe, powolne kroki dudni�y jeszcze przez kilka chwil po chodnikach kana�u, cichn�c coraz bardziej, w miar� jak si� oddala�y; grupa czarnych postaci zanurzy�a si� w mrok, migotliwe i rozko�ysane �wiat�o rzuca�o na sklepienie czerwonawy kr�g, kt�ry zmniejsza� si�, a� znik� zupe�nie; powr�ci�a g��boka cisza, powr�ci�a ca�kowita ciemno��; �lepota i g�usza obj�y zn�w ciemno�ci w posiadanie; Jan Valjean, nie �mia� poruszy� si�, d�ugo sta� jeszcze, oparty o mur, z nadstawionym uchem, z rozszerzon� �renic�, patrz�c, jak rozwiewa si� ten patrol widm. III Cz�owiek tropiony Trzeba odda� �wczesnej policji miejskiej t� sprawiedliwo��, �e nawet podczas najpowa�niejszych niepokoj�w politycznych niewzruszenie pe�ni�a swoje obowi�zki czuwaj�c nad porz�dkiem ulicznym. Zamieszki nie by�y w jej oczach pretekstem, aby popuszcza� cugli z�oczy�com i zaniedbywa� spo�ecze�stwo dlatego, �e rz�d jest zagro�ony. Zwyk�e obowi�zki s�u�bowe wykonywano nale�ycie obok obowi�zk�w wyj�tkowych i nic nie zak��ca�o ich biegu. W�r�d wydarze� politycznych, nieobliczalnych w skutkach, w obliczu zagra�aj�cej rewolucji, agent policyjny, nie bacz�c na rewolucj� i barykady, �tropi�� z�odzieja. W�a�nie co� w tym rodzaju dzia�o si� 6 czerwca po po�udniu na grobli prawego wybrze�a Sekwany, nieco poni�ej mostu Inwalid�w. Dzi� grobla ta ju� nie istnieje. Wygl�d tych miejsc zmieni� si�. Na tym wybrze�u dwaj m�czy�ni, kt�rych dzieli�a pewna odleg�o��, zdawali si� obserwowa� wzajemnie, unikaj�c si� jednak�e. Ten, co szed� przodem, stara� si� oddali�, ten, co szed� z ty�u, stara� si� przybli�y�. By�a to jak gdyby partia szach�w, rozgrywana w milczeniu i z daleka. Ani jeden, ani drugi nie zdradza� po�piechu. Szli wolno, jakby ka�dy z nich ba� si�, �e jego zbytni po�piech mo�e si� udzieli� partnerowi. Rzek�by�, nami�tno�� my�liwska w pogoni za �upem, nami�tno�� kryj�ca si� ze swoim zamiarem. �up by� jednak przebieg�y i mia� si� na baczno�ci. Mi�dzy tropion� kun� i tropi�cym j� ogarem zachowane by�y w�a�ciwe proporcje. Ten, kt�ry stara� si� wymkn��, mia� cherlaw� posta� i n�dzny wygl�d, ten, kt�ry stara� si� go pochwyci� - ch�op jak d�b - wygl�da� gro�nie i musia� by� gro�ny przy spotkaniu. Pierwszy, czuj�c si� s�abszy, unika� drugiego; ale unikaj�c go zdradza� niek�aman� w�ciek�o��; gdyby kto� m�g� go obserwowa�, zobaczy�by w jego oczach ponur� nienawi�� ucieczki i ca�� skal� pogr�ek, jakie zawiera strach. Wybrze�e �wieci�o pustk�, nie by�o na nim przechodni�w; nie by�o nawet przewo�nik�w ani tragarzy portowych na barkach przycumowanych do brzegu. Tych dw�ch ludzi mo�na by�o dostrzec tylko z przeciwleg�ego brzegu, i temu, kto by ich ogl�da� z takiej odleg�o�ci, cz�owiek id�cy przodem wyda�by si� istot� nastroszon�, obdart�, podejrzan�, niespokojn�, dr��c� pod �achmanem bluzy, drugi za� - osob� klasyczn� i urz�dow�, w surducie w�adzy, zapi�tym na wszystkie guziki. Czytelnik pozna�by mo�e tych dw�ch ludzi, gdyby ich zobaczy� z bliska. Jakie by�y zamiary tego drugiego cz�owieka? Zapewne pragn�� odzia� pierwszego nieco cieplej. Kiedy cz�owiek ubrany przez pa�stwo �ciga cz�owieka w �achmanach, post�puje tak po to, aby zrobi� z niego tak�e cz�owieka ubranego przez pa�stwo. Ca�a r�nica polega na kolorze. By� odzianym w b��kit - to rzecz chlubna; by� odzianym w czerwie� - to rzecz niezbyt przyjemna. Istnieje purpura poni�enia. Pierwszy cz�owiek pragn�� zapewne unikn�� jakich� nieprzyjemno�ci, jakiej� purpury tego rodzaju. Je�eli drugi pozwala� mu i�� przodem i nie schwyta� go jeszcze, to wed�ug wszelkiego prawdopodobie�stwa dlatego, �e spodziewa� si� przy�apa� go na jakim� interesuj�cym spotkaniu i liczy�, �e ca�a kompania wpadnie mu w r�ce. Tego rodzaju delikatna operacja nazywa si� �ledzeniem. Przypuszczenie to jest tym prawdopodobniejsze, �e cz�owiek zapi�ty pod szyj�, zobaczywszy z grobli przeje�d�aj�c� bulwarem pust� doro�k�, skin�� na doro�karza; doro�karz zrozumia�, pozna� zapewne, z kim ma do czynienia, zawr�ci� i zacz�� jecha� st�pa ulic� za dwoma m�czyznami. N�dzna i obdarta posta�, id�ca przodem, nie spostrzeg�a tego wcale. Doro�ka toczy�a si� wzd�u� rz�du drzew na Polach Elizejskich. Sponad balustrady wida� by�o g�ow� i ramiona doro�karza oraz bat, kt�ry trzyma� w r�ku. Jedna z tajnych instrukcji policji na u�ytek agent�w zawiera nast�puj�cy artyku�: �Mie� zawsze pod r�k� pojazd miejski, na wszelki wypadek�. Tak manewruj�c, ka�dy po swojemu, z nienagann� strategi�, obaj m�czy�ni zbli�yli si� do zjazdu prowadz�cego z bulwaru na brzeg, kt�rym doro�karze jad�cy od Passy zje�d�ali do rzeki, aby napoi� konie. Zjazd ten zosta� p�niej usuni�ty ze wzgl�du na symetri�; konie zdychaj� z pragnienia, ale za to oko jest zadowolone. Cz�owiek w bluzie zamierza� prawdopodobnie p�j�� tym zjazdem, �eby spr�bowa� znikn�� na Polach Elizejskich, kt�re wprawdzie s� obsadzone drzewami, lecz za to g�sto obstawione agentami policji, tak �e �cigaj�cy znalaz�by tam �atwo posi�ki. Ten punkt bulwaru le�y niedaleko domu przeniesionego z Moret do Pary�a przez pu�kownika Bracka w 1824 roku i zwanego domem Franciszka I. Posterunek policji znajdowa� si� o par� krok�w st�d. Ku wielkiemu zdziwieniu obserwatora, cz�owiek tropiony nie skr�ci� wcale na zjazd do wodopoju. Szed� nadal brzegiem rzeki wzd�u� ulicy. Sytuacja jego stawa�a si� krytyczna. Je�eli nie zamierza� rzuci� si� do Sekwany, c� innego m�g� zrobi�? Teraz nie m�g� ju� dosta� si� na bulwar: nie by�o tu ani zjazdu, ani schod�w, a poza tym niedaleko tego miejsca, tam w�a�nie, gdzie Sekwana zakr�ca w kierunku mostu Jeny, zw�aj�ca si� coraz bardziej grobla staje si� w�skim j�zykiem i ginie pod wod�. Tam wi�c nieuchronnie znajdzie si� w potrzasku: z prawej strony - prostopad�y mur, z lewej i z przodu - rzeka, z ty�u - w�adza depcz�ca mu po pi�tach. Co prawda ten kraniec wybrze�a zas�ania�o usypisko gruzu, licz�ce sze�� lub siedem st�p wysoko�ci i pochodz�ce z jakiej� rozbi�rki. Czy�by cz�owiek uciekaj�cy m�g� mie� nadziej�, �e si� ukryje bezpiecznie za rumowiskiem, kt�re wystarczy�o obej��? By�by to dziecinny pomys�. Z pewno�ci� na to nie liczy�. Naiwno�� z�odziei nie jest a� tak wielka. Stos gruzu tworzy� na brzegu rzeki rodzaj pag�rka wyd�u�onego w cypel i si�gaj�cego a� do muru, nad kt�rym bieg� bulwar. �cigany cz�owiek doszed� do tego wzniesienia i okr��y� je, tak �e znik� z oczu �cigaj�cego. Ten za�, nie widz�c go, sam r�wnie� nie by� przez niego widziany; skorzysta� z tego, by zaniecha� ostro�no�ci, i ruszy� bardzo szybkim krokiem. Po paru chwilach znalaz� si� przy stosie gruzu, obszed� go i stan�� zdumiony. Cz�owieka, na kt�rego polowa�, nie by�o. Rozp�yn�� si� w powietrzu. Za rumowiskiem skarpa ci�gn�a si� tylko przez jakie trzydzie�ci krok�w, a p�niej gin�a pod wod�, kt�ra uderza�a o mur wybrze�a. Zbieg nie m�g� si� rzuci� do Sekwany ani wdrapa� na mur, nie b�d�c widzianym przez tego, kto go �ledzi. C� si� wi�c z nim sta�o? M�czyzna w surducie zapi�tym pod brod� doszed� do ko�ca grobli i sta� przez chwil� zamy�lony, z zaci�ni�tymi pi�ciami, bystro rozgl�daj�c si� wok�. Nagle uderzy� si� w czo�o. Tam gdzie ziemia graniczy�a z wod�, spostrzeg� �elazn� krat�, szerok� i nisk�, sklepion�, opatrzon� w pot�ny zamek i trzy masywne zawiasy. Ta krata, rodzaj drzwi wybitych w murze nadbrze�a, wychodzi�a r�wnocze�nie na rzek� i na grobl�. Wyp�ywa� spod niej brunatny strumyk. Strumyk ten wpada� do Sekwany. Przez grube, zardzewia�e pr�ty wida� by�o rodzaj sklepionego, ciemnego korytarza. M�czyzna skrzy�owa� ramiona i spojrza� na krat� z wyrzutem. Poniewa� spojrzenie nie wystarcza�o, spr�bowa� popchn�� j�; potrz�sn�� mocno, ale krata nie drgn�a. Prawdopodobnie zosta�a przed chwil� otwarta, cho� nie s�ycha� by�o �adnego skrzypni�cia, rzecz dziwna przy kracie tak zardzewia�ej; nie ulega�o natomiast w�tpliwo�ci, �e zosta�a zamkni�ta z powrotem. Z tego wniosek, �e osobnik, przed kt�rym te drzwi si� otworzy�y, mia� nie wytrych, ale klucz. T� oczywisto�� zrozumia� od razu cz�owiek usi�uj�cy poruszy� krat� i z ust jego pad�y pe�ne oburzenia i patosu s�owa: - �adna historia! Rz�dowym kluczem! Po czym uspokajaj�c si� natychmiast, zanikn�� ca�y �wiat my�li w kilku wykrzyknikach wym�wionych prawie ironicznym tonem: - No! No! No! No! Powiedziawszy to i spodziewaj�c si� nie wiadomo czego - czy �e tamten cz�owiek stamt�d wyjdzie, czy �e inni tam wejd� - stan�� na czatach, ukryty za rumowiskiem, z cierpliw� zaciek�o�ci� psa wystawiaj�cego zwierzyn�. Doro�ka, kt�ra stosowa�a si� do jego krok�w, stan�a teraz nad nim, na skraju bulwaru. Wo�nica, przewiduj�c d�u�szy post�j, za�o�y� koniom na pyski worki z obrokiem, wilgotne od spodu, tak dobrze znane Pary�anom, kt�rym - nawiasem m�wi�c - bywaj� te� czasem zak�adane przez rz�d. Nieliczni przechodnie mijaj�cy most Jeny przystawali, odwracali g�owy, aby popatrze� przez chwil� na te dwa nieruchome szczeg�y krajobrazu: cz�owieka na grobli i doro�k� na nadbrze�nej ulicy. IV On r�wnie� niesie sw�j krzy� Jan Valjean ruszy� dalej i szed� ju� nie zatrzymuj�c si�. Posuwanie si� naprz�d stawa�o si� coraz uci��liwsze. Poziom sklepie� jest r�ny; �rednia wysoko�� wynosi mniej wi�cej pi�� st�p i sze�� cali i zosta�a obliczona na wzrost cz�owieka; Jan Valjean musia� i�� zgi�ty, aby nie obija� Mariusza o sklepienie. Co chwila trzeba si� by�o schyla�, prostowa�, trzeba by�o bezustannie maca� wzd�u� muru. Wilgotne �ciany i �liski chodnik nie dawa�y oparcia ani dla r�ki, ani dla stopy. Chwiejnie brn�� w ohydnej gnoj�wce miasta. �wiat�o padaj�ce przez otwory ukazywa�o si� z rzadka i by�o tak blade, �e jasne s�o�ce wydawa�o si� po�wiat� ksi�yca; poza tym: mg�a, wyziewy, nieprzenikniona ciemno��. Jan Valjean odczuwa� g��d i pragnienie, szczeg�lnie pragnienie, te miejsca bowiem - podobnie jak morze - pe�ne s� wody, kt�rej nie mo�na pi�. Jego niezwyk�a, jak wiemy, si�a - tylko nieznacznie os�abiona przez wiek dzi�ki czystemu i wstrzemi�liwemu �yciu - zaczyna�a jednak wyczerpywa� si�. Czu� si� zm�czony, a wraz z ubytkiem si� brzemi� jego ci��y�o mu coraz bardziej. Mariusz, mo�e nie�ywy, ci��y�, jak ci��� bezw�adne cia�a. Jan Valjean ni�s� go w ten spos�b, aby mu nie �ciska� piersi, �eby ranny m�g� jak najswobodniej oddycha�. Czu�, jak szczury przemykaj� mu si� mi�dzy nogami. Jeden z nich by� tak wystraszony, �e go ugryz�. Od czasu do czasu przez otwory �ciekowe dochodzi�o do� tchnienie �wie�ego powietrza i orze�wia�o go nieco. By�o chyba ko�o trzeciej po po�udniu, kiedy doszed� do kana�u obwodowego. Zdziwi�o go przede wszystkim nag�e rozszerzenie si� korytarza. Niespodziewanie znalaz� si� w galerii, kt�rej �cian nie m�g� dosi�gn�� wyci�gni�tymi w bok r�kami, i pod sklepieniem, kt�rego nie dotyka� g�ow�. Istotnie, Kana� G��wny ma osiem st�p szeroko�ci i siedem st�p wysoko�ci. W punkcie, w kt�rym kana� Montmartre ��czy si� z Kana�em G��wnym, krzy�uj� si� r�wnie� dwie inne podziemne galerie, galeria pod ulic� Prowansji i galeria pod rze�ni�. Cz�owiek mniej roztropny zawaha�by si�, maj�c do wyboru jedn� z tych czterech dr�g. Jan Valjean wybra� najszersz�, to jest kana� obwodowy. Ale tu znowu powstawa�o pytanie: i�� pod g�r� czy w d�? Pomy�la�, �e sytuacja nagli i �e za wszelk� cen� musi jak najpr�dzej doj�� do Sekwany. Innymi s�owy, i�� ze spadkiem. Skr�ci� w lewo. Dobrze na tym wyszed�. B��dem by�oby mniema�, i� kana� obwodowy ma dwa wyj�cia, jedno ko�o Bercy, a drugie ko�o Passy, i �e - zgodnie ze swoj� nazw� - okr��a pod ziemi� prawobrze�ny Pary�. Trzeba pami�ta�, �e Kana� G��wny jest po prostu dawnym strumieniem M�nilmontant; kana� ten - je�li i�� nim pod g�r� - ko�czy si� �lepym zau�kiem u st�p wzg�rza M�nilmontant, w miejscu gdzie niegdy� strumie� ten mia� swoje �r�d�o. Nie ma on bezpo�redniego po��czenia z odnog�, kt�ra zbiera wody Pary�a pocz�wszy od dzielnicy Popincourt i uchodzi do Sekwany kana�em Amelot powy�ej dawnej wyspy Louviers. Odnog� t�, uzupe�niaj�c� kana� zbiorczy, dzieli od niego wa� znajduj�cy si� w�a�nie pod ulic� M�nilmontant i stanowi�cy dzia� wodny. Gdyby Jan Valjean poszed� pod g�r�, po tysi�cznych wysi�kach, wyzuty z si�, konaj�cy w ciemno�ciach dotar�by do �lepej �ciany. By�by zgubiony. Wprawdzie nawet stamt�d, gdyby cofn�� si� nieco i skr�ci� w korytarz pod ulic� Panien Kalwaryjskich, m�g�by dotrze� kana�em Amelot do wyj�cia nad Sekwan� w pobli�u Arsena�u, pod warunkiem, �e nie zawaha si� przed rozwidleniem na podziemnym placyku Boucherat, wejdzie w korytarz �w. Ludwika, skr�ci potem na lewo, w kr�tk� odnog� galerii Saint-Gilles, potem skr�ci na prawo, omijaj�c galeri� �w. Sebastiana i nie zab��dzi w labiryncie w kszta�cie litery F, znajduj�cym si� pod Bastyli�. Ale na to trzeba by�o zna� dok�adnie wszystkie rozga��zienia i przej�cia olbrzymiego polipa kana��w. A - powiedzmy raz jeszcze - Jan Valjean nic nie wiedzia� o tej przera�aj�cej drodze, kt�r� szed�; gdyby go si� kto� spyta�, gdzie si� znajduje, odpowiedzia�by: �W g��biach nocy�. Instynkt pokierowa� nim szcz�liwie. P�j�cie ze spadkiem by�o rzeczywi�cie jedyn� mo�liwo�ci� ocalenia. Min�� biegn�ce na prawo dwa korytarze, kt�re pod ulic� Laffitte i ulic� �w. Jerzego rozga��ziaj� si� na kszta�t szpon�w, i d�ugi, rozwidlaj�cy si� korytarz, biegn�cy pod Chaussee d'Antin. Tu� za odnog�, kt�ra by�a zapewne kana�em �w. Magdaleny, zatrzyma� si�. By� bardzo zm�czony. Przez spore okienko, wychodz�ce prawdopodobnie na ulic� Andegawe�sk�, pada�o sporo �wiat�a. Z delikatno�ci�, jak� mia�by brat dla rannego brata, Jan Valjean z�o�y� Mariusza na wyst�pie muru. Zakrwawiona twarz zamajaczy�a w bladym �wietle okienka, jak z g��bi grobu. Mariusz mia� zamkni�te oczy, w�osy przylepione do skroni, jak p�dzle zaschni�te w czerwonej farbie, r�ce bezw�adnie zwieszone, zimne cz�onki, krew zakrzep�� w k�cikach warg. Grudka krwi zebra�a si� na w�le krawata; koszula przywar�a do ran, sukno ubrania ociera�o si� o g��bokie, do samej ko�ci rozci�cia. Odsun�wszy ko�cami palc�w odzie� Mariusza, Jan Valjean po�o�y� mu r�k� na piersi; serce jeszcze bi�o. Jan Valjean podar� swoj� koszul�, przewi�za�, jak m�g�, rany i zatamowa� krew; a potem nachyliwszy si� w tym p�cieniu nad Mariuszem, wci�� le��cym bez zmys��w i prawie bez oddechu - popatrzy� na niego z nie daj�c� si� wyrazi� nienawi�ci�. Poprawiaj�c odzie� Mariusza, znalaz� w kieszeni dwie rzeczy: zapomniany poprzedniego dnia kawa�ek chleba i pugilares. Zjad� chleb i otworzy� pugilares. Znalaz� tam kartk� z czterema linijkami napisanymi r�k� Mariusza. Pami�tamy je: Nazywam si� Mariusz Pontmercy. Prosz� zanie�� moje zw�oki do mojego dziadka, pana Gillenormand, ulica Panien Kalwaryjskich numer 6, dzielnica Bagno. Jan Valjean odczyta� przy �wietle okienka te trzy linijki i sta� przez chwil� jakby zatopiony w samym sobie, powtarzaj�c p�g�osem: �Ulica Panien Kalwaryjskich, numer sze��, pan Gillenormand�. W�o�y� z powrotem pugilares do kieszeni Mariusza. Po zjedzeniu chleba odzyska� si�y; wzi�� znowu Mariusza na plecy, troskliwie u�o�y� mu g�ow� na swoim prawym ramieniu i poszed� dalej w d� kana�u. Kana� G��wny, id�cy �o�yskiem doliny M�nilmontant ci�gnie si� prawie dwie mile. Na znacznej cz�ci swej d�ugo�ci jest wybrukowany. Jan Valjean nie mia� tej pochodni nazw paryskich ulic, kt�r� o�wietlamy czytelnikowi jego podziemn� w�dr�wk�. Nic mu nie wskazywa�o, pod jak� dzielnic� miasta przechodzi ani jak� odby� ju� drog�. Tylko coraz bledsze ka�u�e �wiat�a, napotykane od czasu do czasu, m�wi�y mu, �e s�o�ce znika z ulicy i �e dzie� niebawem zga�nie; z turkotu powoz�w, kt�ry rozlega� si� nad jego g�ow� najpierw nieustannie, potem z przerwami, a� wreszcie usta� prawie zupe�nie, wnioskowa�, �e wyszed� ju� z centrum Pary�a i zbli�a si� do jakiej� bezludnej dzielnicy, mo�e do bulwar�w zewn�trznych albo odleg�ych ulic pobrze�a. Gdzie jest mniej dom�w i mniej ulic, tam mniej jest okienek kana�owych. Ciemno�� g�stnia�a doko�a Jana Valjean coraz bardziej. Posuwa� si� w niej jednak ci�gle po omacku. Nagle ta ciemno�� sta�a si� straszna. V Piasek, jak kobieta, bywa czasem zdradziecki w swej delikatno�ci Jan Valjean poczu�, �e wchodzi w wod�: pod stopami nie mia� ju� bruku, lecz mu�. Na niekt�rych wybrze�ach morskich Bretanii czy Szkocji zdarza si� niekiedy, �e jaki� cz�owiek, podr�ny czy rybak, w�druj�c po piasku podczas odp�ywu, daleko od brzegu, spo- strzega nagle, �e od kilku chwil idzie z pewnym trudem. Grunt pod jego nogami jest jakby ze smo�y, podeszwa lgnie do niego; to nie piasek, to lep. Piach nadbrze�ny jest zupe�nie suchy, ale za ka�dym krokiem, jak tylko stopa si� podnosi, odcisk jej wype�nia si� wod�. Oko nie dostrzega zreszt� �adnej zmiany; ogromna pla�a jest r�wna i spokojna, piasek wygl�da wsz�dzie tak samo, nic nie odr�nia twardego gruntu od gruntu, kt�ry ju� nie jest twardy; weso�a chmara morskich pche�ek skacze woko�o n�g w�drowca. Cz�owiek idzie dalej, idzie przed siebie, skr�ca w kierunku l�du, chce si� oddali� od morza. Nie niepokoi si�. Czym�e mia�by si� niepokoi�? Czuje tylko, �e za ka�dym krokiem nogi staj� si� jak gdyby coraz ci�sze. Nagle zapada si�. Zapada si� na dwa czy trzy cale. Bez w�tpienia zmyli� drog�; przystaje, aby si� zorientowa�. Nagle spogl�da na swoje nogi. Nogi znikn�y. Przykrywa je piasek. Wyci�ga nogi z piasku, chce si� cofn��, zawraca; zapada si� g��biej. Piasek si�ga mu do kostek, wyrywa si� z niego, rzuca si� w lewo, piasek si�ga mu do p� �ydek, rzuca si� w prawo, piasek si�ga mu pod kolana. W�wczas z nieopisan� zgroz� pojmuje, �e wszed� w ruchome piaski, �e ma pod stop� przera�aj�cy �ywio�, w kt�rym cz�owiek nie mo�e chodzi�, a ryba nie mo�e p�ywa�. Je�li niesie jaki� ci�ar, odrzuca go, pozbywa si� balastu jak okr�t w niebezpiecze�stwie; za p�no: piach si�ga mu ju� powy�ej kolan. Wo�a, daje znaki kapeluszem czy chustk�; piasek wci�ga go coraz g��biej; je�eli brzeg jest pusty, ziemia daleko, je�eli �awica piasku ma z�� s�aw�, je�eli w pobli�u nie znajdzie si� jaki� bohater - to koniec; skazany jest na to, �e piasek go wessie. Skazany jest na przera�aj�ce pogrzebanie �ywcem, powolne, nieub�agane, pewne, kt�rego nic nie zdo�a przy�pieszy� ani op�ni�, kt�re trwa godziny, trwa bez ko�ca, zaskakuje ci� znienacka, wolnego, w pe�ni si�, chwyta za nogi przy ka�dej pr�bie wysi�ku, przy ka�dym krzyku wci�ga coraz g��biej, jak gdyby wzmacnianiem u�cisku kara�o za op�r, kt�re powoli wt�acza cz�owieka w ziemi�, pozwalaj�c mu patrze� do woli na drzewa, na zielone pola, na dymy wiosek, na r�wniny, na �agle okr�t�w, na morze, na lataj�ce i �piewaj�ce ptaki, na s�o�ce, na niebo. �mier� w ruchomych piaskach to grobowiec pod postaci� przyp�ywu, kt�ry wzbiera z g��bin ziemi i poch�ania �yw� istot�. Ka�da minuta jest bezlitosnym grabarzem. Nieszcz�nik pr�buje usi���, po�o�y� si�, czo�ga�; ka�dy ruch, kt�ry czyni, grzebie go coraz g��biej; zrywa si� na nogi i grz�nie, czuje, �e go co� wci�ga, poch�ania. Wyje, b�aga, wzywa chmury, �amie r�ce, rozpacza. I oto ju� po pas zapad� si� w piasek; piasek si�ga mu do piersi; jest ju� tylko popiersiem. Wznosi w g�r� r�ce, wydaje przera�liwe j�ki, zatapia w piasku paznokcie, chce si� uchwyci� tego py�u, opiera si� na �okciach, aby wydoby� si� z mi�kkiego spowicia, �ka rozdzieraj�co; piasek podchodzi coraz wy�ej. Piasek si�ga ramion, piasek si�ga szyi; teraz wida� tylko sam� twarz, usta krzycz�; piasek je wype�nia; milczenie. Jeszcze oczy patrz�; piasek je zamyka; noc. Potem niknie czo�o, pasmo w�os�w powiewa nad piaskiem; wydobywa si� r�ka, przebija powierzchni� piachu, porusza si�, daje znaki i znika. Straszliwa zatrata cz�owieka. Czasem je�dziec grz�nie tak wraz z koniem, czasem wo�nica grz�nie tak wraz z wozem. Piach wszystko poch�ania. To jest te� zatoni�cie, chocia� nie w wodzie. To ziemia topi cz�owieka. Ziemia, przenikni�ta oceanem, staje si� zasadzk�. �ciele si� pod nogi jak r�wnina i rozwiera jak topiel. Otch�a� miewa takie zdrady. Ta pos�pna przygoda, mo�liwa na tym czy owym morskim wybrze�u, by�a r�wnie� mo�liwa trzydzie�ci lat temu w kana�ach paryskich. Przed rozpocz�ciem powa�nych prac w 1833 roku w podziemnym �mietniku Pary�a zdarza�y si� nag�e zapadni�cia. Woda przesi�ka�a do niekt�rych spodnich, specjalnie sypkich teren�w; chodnik korytarza - czy by� brukowany, jak w dawnych kana�ach, czy z hydraulicznego wapna na betonie, jak w nowych galeriach - za�amywa� si� pozbawiony nagle oparcia. Rysa na tego rodzaju pod�odze to szczelina; szczelina za� - to zawalenie. Chodnik zapada� si� na pewnej d�ugo�ci. Ta szczelina, otwarta czelu�� b�otna, nazywa�a si� w j�zyku fachowc�w - zapadlin�. C� to takiego zapadlina? To ruchome piaski brzegu morskiego napotkane niespodzianie pod ziemi�. To piaski nadbrze�ne g�ry Saint-Michel w kanale. Rozmi�k�y grunt jest jak gdyby zawiesin�; wszystkie jego cz�stki unosz� si� w p�p�ynnym �ywiole; nie jest to ziemia i nie jest to woda. G��boko�� zapadlin bywa niekiedy bardzo wielka. C� mo�e by� straszniejszego nad napotkanie takiego miejsca? Je�li przewa�a woda, �mier� jest szybka, przez zatopienie, je�li przewa�a ziemia, �mier� jest powolna, przez ugrz�ni�cie w piasku. Czy wyobra�acie sobie tak� �mier�? Je�li poch�oni�cie przez piasek jest przera�aj�ce na brzegu morza, czym�e jest w kloace? Zamiast czystego powietrza, jasnego dnia, promiennego horyzontu, r�nych szmer�w, swobodnych ob�ok�w, z kt�rych pada deszcz �ycia, zamiast �odzi widocznych w oddali, zamiast tej nadziei pod wszelk� postaci�, ewentualnych przechodni�w, mo�liwo�ci ratunku do ostatniej chwili, zamiast tego wszystkiego - g�usza, �lepota, czarne sklepienie, wn�trze grobu przygotowane zawczasu, �mier� w b�ocie i pod pokryw�, powolne d�awienie si� nieczysto�ciami, pud�o kamienne, gdzie �mier� przez zaczadzenie wyci�ga w ka�u�y plugastwa swoje szpony i chwyta za gard�o; smr�d zmieszany z rz�eniem, mu� zamiast piasku, siarkowod�r zamiast huraganu, ka� zamiast oceanu! Na c� zda si� wo�a� i zgrzyta� z�bami, wi� si�, szarpa� i kona� maj�c nad g�ow� to miasto ogromne, kt�re o niczym nie wie! Potworno�� takiej �mierci nie da si� wyrazi�! �mier� okupuje czasem swoje okrucie�stwo pewnym gro�nym dostoje�stwem. Na stosie czy na ton�cym okr�cie mo�na nie straci� wielko�ci; w p�omieniach czy w bryzgach piany mo�na zachowa� wspania�� postaw�. Tam w zatraceniu jest przeistoczenie. Ale nie tutaj. Tutaj �mier� jest nieczysta. Wyzion�� ducha tutaj - to poni�enie. Ostatnie przesuwaj�ce si� przed oczyma wizje s� plugawe. B�oto jest synonimem ha�by. Jest niskie, szpetne, nikczemne. Umrze�, jak Clarence, w beczce ma�mazji, zgoda! Ale w dole kloacznym jak d'Escoubleau - to straszne! Szamota� si� tam - to ohyda! Cz�owiek kona, a r�wnocze�nie babrze si�. Takie tam ciemno�ci, �e to nieomal piek�o, i takie nieczysto�ci, �e to tylko �mietnik; konaj�cy nie wie, czy przemieni si� w widmo, czy w ropuch�. Wszelki gr�b jest przera�aj�cy, ten jest ohydny. G��boko�� zapadlin, ich d�ugo�� i g�sto�� by�a rozmaita, w zale�no�ci od gorszego lub lepszego podglebia. Czasem zapadlina mia�a trzy lub cztery stopy g��boko�ci, czasem osiem lub dziesi��, czasami wcale nie mia�a dna. Tu mu� g�sty, �wdzie prawie p�ynny. Zapadlina Luniere wci�ga�aby cz�owieka przez ca�y dzie�, natomiast b�otne grz�zawisko Ph�lippeaux po�ar�oby go w pi�� minut. Mu� zale�nie od swej g�sto�ci jest mniej lub bardziej no�ny. Tam gdzie doros�y cz�owiek zginie, dziecko si� uratuje. Pierwszy warunek ocalenia to pozby� si� wszelkich ci�ar�w. Odrzuci� torb� z narz�dziami, kosz czy cebrzyk - to pierwsza czynno�� ka�dego uprz�tacza kana��w, kt�ry czuje, �e grunt mu si� zapada pod nogami. Przyczyny powstawania zapadlin by�y r�ne: sypko�� pod�o�a, jakie� obsuni�cie si� na g��boko�ci niedost�pnej dla cz�owieka, gwa�towne ulewy letnie, nieustanne s�oty zimowe, uporczywe, drobne deszcze. Czasami ci�ar okolicznych dom�w, napieraj�c na teren i�owaty lub piaszczysty, rozsadza� sklepienia podziemnych galerii i przesuwa� je; zdarza�o si� te�, �e pod tym mia�d��cym naporem chodnik za�amywa� si� i p�ka�. W ten spos�b proces osiadania Panteonu rozsadzi� cz�� loch�w pod Wzg�rzem �w. Genowefy. Kiedy �ciek zapada� si� pod ci�arem dom�w, w niekt�rych wypadkach uwidacznia�o si� to na powierzchni ulicy przez zygzakowate rozst�py powstaj�ce w bruku; szczelina bieg�a kr�t� lini� na ca�ej d�ugo�ci zarysowanego sklepienia, z�o by�o widoczne i szybko mo�na mu by�o zaradzi�. Zdarza�o si� jednak, �e uszkodzenie wewn�trzne nie ujawnia�o si� na zewn�trz �adn� rys�. W takim wypadku biada uprz�taczom �ciek�w. Wchodz�c nieostro�nie do uszkodzonego kana�u, mogli w nim zgin��. Dawne spisy wspominaj� o kilku studniarzach pogrzebanych w ten spos�b w zapadlinie. Wymieniaj� wiele nazwisk; mi�dzy innymi nazwisko uprz�tacza kana��w, niejakiego B�a�eja Poutrain, kt�ry znalaz� �mier� w podmytym lochu pod ulic� Careme- Prenant; �w B�a�ej Poutrain by� bratem Miko�aja Poutrain, ostatniego grabarza na cmentarzu, zwanym kostnic� M�odziank�w, w roku 1785, to jest w czasie, kiedy cmentarz zosta� zniesiony. R�wnie� m�ody i uroczy wicehrabia d'Escoubleau, o kt�rym wspomnieli�my przed chwil�, jeden z bohater�w obl�enia Leridy, do kt�rej armia przypuszcza�a szturm, ubrana w jedwabne po�czochy i z kapel� skrzypk�w na czele, zaskoczony w nocy u swojej kuzynki, ksi�nej de Sourdis, uton�� w trz�sawisku kana�u Beautreillis, do kt�rego schroni� si� uciekaj�c przed ksi�ciem. Kiedy pani de Sourdis opowiadano o tej �mierci, za��da�a swojego flakonika i tak gwa�townie w�cha�a sole trze�wi�ce, �e zapomnia�a o �zach. Takiej pr�by nie wytrzyma �adna mi�o��; kloaka j� zgasi. Hero nie chce obmy� zw�ok Leandra; Tysbe zatyka nos na widok Pyrama i m�wi: �Pfe!� VI Topiel Jan Valjean trafi� na grz�sk� topiel. Takie osiadanie ziemi zdarza�o si� w�wczas cz�sto pod Polami Elizejskimi, gdzie nie nadaj�cy si� do rob�t hydraulicznych grunt �le utrzymywa� podziemne budowle ze wzgl�du na swoj� nadmiern� sypko��. Grunt ten jest bardziej nawet sypki od mia�kich piask�w w dzielnicy �w. Jerzego, kt�re zdo�ano opanowa� dopiero przez zastosowanie betonowej podwaliny, i od przepojonych gazem gliniastych z�� dzielnicy M�czennik�w tak ciek�ych, �e przekop pod galeri� M�czennik�w musiano robi� za pomoc� �eliwnej rury. Kiedy w 1836 roku pod przedmie�ciem �w. Honoriusza burzono, aby go na nowo odbudowa�, stary, kamienny kana�, w kt�rym widzimy teraz Jana Valjean, ruchome piaski, stanowi�ce podglebie P�l Elizejskich a� po Sekwan�, tak utrudnia�y prac�, �e trwa�a ona blisko sze�� miesi�cy, ku wielkiemu niezadowoleniu mieszka�c�w wybrze�a Sekwany, zw�aszcza tych, co posiadali pa�ace i karety. Prace by�y nie tylko uci��liwe; by�y niebezpieczne. Co prawda by�o w�wczas cztery i p� miesi�ca s�oty i trzy wylewy Sekwany. Topiel, napotkana przez Jana Valjean, powsta�a z ulewy, spad�ej poprzedniego dnia. Bruk, nie maj�cy do�� mocnego oparcia w pok�adach piasku, zapad� si� i stworzy� rodzaj wg��bienia, kt�re wype�nia�a woda deszczowa. Przeciekaj�ca woda podmy�a chodnik. Chodnik rozpad� si� i zapad� w mu�. Na jakiej d�ugo�ci? Trudno powiedzie�. Ciemno�� panowa�a tu g�stsza ni� gdzie indziej. By�a to czelu�� b�ota w pieczarze nocy. Jan Valjean poczu�, �e kamienie usuwaj� mu si� spod n�g. Wszed� w to b�oto. Na wierzchu by�a woda - na dnie mu�. Ale musia� przej��. Nie m�g� zawr�ci�. Mariusz by� konaj�cy, a Jan Valjean wyczerpany. Dok�d zreszt� mia� i��? Ruszy� naprz�d, grz�zawisko wydawa�o mu si� na razie niezbyt g��bokie. W miar� jednak jak si� zapuszcza� dalej, nogi zapada�y mu coraz g��biej. Niebawem mu� si�ga� mu do kostek, a woda powy�ej kolan. Szed� unosz�c obur�cz Mariusza, jak m�g� najwy�ej nad wod�. Mu� si�ga� mu teraz pod kolana, woda do pasa. Cofn�� si� ju� nie m�g�. Zanurza� si� coraz g��biej. Ten mu�, do�� g�sty, aby utrzyma� ci�ar jednego cz�owieka, widocznie nie wytrzymywa� ci�aru dw�ch ludzi. Mariusz i Jan Valjean wydostaliby si� zapewne, ka�dy z osobna. Jan Valjean szed� dalej, nios�c tego umieraj�cego, kt�ry by� ju� mo�e trupem. Woda si�ga�a mu pod pachy, czu�, �e grz�nie; ledwo m�g� porusza� nogami w g�stym b�ocie. G�sto�� b�ota, kt�ra go podtrzymywa�a, by�a zarazem przeszkod�. Unosz�c w g�r� Mariusza, ostatkiem si� szed� ci�gle naprz�d; ale zanurza� si� coraz g��biej. Teraz ponad wod� wystawa�a tylko jego g�owa i oba ramiona podtrzymuj�ce Mariusza. Na starych malowid�ach przedstawiaj�cych potop matka niesie tak swoje dziecko. Zapad� jeszcze g��biej, odchyli� twarz do ty�u, aby m�c oddycha�, nie wci�gaj�c wody. Kto by go ujrza� w tych ciemno�ciach, pomy�la�by, �e to maska p�ywaj�ca na powierzchni mroku; jak przez mg�� dostrzega� nad sob� bezw�adnie zwieszon� g�ow� i blad� twarz Mariusza. Zdoby� si� na rozpaczliwy wysi�ek i wysun�� naprz�d nog�; uderzy� o co� twardego. Jaki� punkt oparcia. Czas by� ju� najwy�szy. Wyprostowa� si�, napi�� mi�nie i z rozpaczliw� moc� wczepi� w ten punkt oparcia. Zdawa�o mu si�, �e wst�pi� na pierwszy stopie� schod�w wiod�cych do �ycia. Ten punkt oparcia napotkany w ostatniej chwili by� pocz�tkiem drugiego ko�ca chodnika, kt�ry nie z�ama� si�, ale zapad�, ugi�� jak deska i le�a� pod wod� w ca�o�ci. Dobrze zbudowane bruki wyginaj� si� w ten spos�b i s� tak wytrzyma�e. Ten odcinek zatopionego cz�ciowo chodnika tworzy� naprawd� solidny pomost, wystarcza�o stan�� na nim, aby uj�� niebezpiecze�stwu. Jan Valjean wszed� po tej pochy�o�ci i dotar� na drugi brzeg trz�sawiska. Wychodz�c z wody potkn�� si� o kamie� i upad� na kolana. Pomy�la�, �e w�a�nie tak by� powinno, i przez kilka chwil pozosta� na kl�czkach z dusz� zatopion� w jakiej� milcz�cej rozmowie z Bogiem. Wsta� trz�s�c si� z zimna, skostnia�y, cuchn�cy, zgarbiony pod na wp� martwym brzemieniem, kt�re d�wiga�; ocieka� b�otem, ale dusz� mia� pe�n� przedziwnej jasno�ci. VII Czasem cz�owiek osiada na mieli�nie my�l�c, �e dobija do portu Jeszcze raz ruszy� w drog�. Ale je�li nie zostawi� �ycia w topieli, to zostawi� w niej si�y. Nadludzki wysi�ek wyczerpa� go. By� teraz tak zm�czony, �e co par� krok�w musia� przystawa�, �eby zaczerpn�� tchu i oprze� si� o �cian�. A kiedy usiad� na przymurku, aby zmieni� pozycj� Mariusza, zdawa�o mu si�, �e ju� nie ruszy si� z miejsca. Je�li jednak obumar�a jego si�a, nie obumar�a energia. Wsta�. Szed�, z rozpacz�, do�� szybko i zrobi� tak ze sto krok�w, nie podnosz�c g�owy, prawie nie oddychaj�c, kiedy nagle uderzy� o mur. Doszed� do zakr�tu kana�u i - maj�c g�ow� schylon� - natkn�� si� na �cian�. Podni�s� oczy i na ko�cu podziemia, gdzie� daleko przed sob� spostrzeg� �wiat�o. Tym razem nie by�o to �wiat�o straszne, ale dobre i jasne. �wiat�o dnia. Jan Valjean widzia� wyj�cie. Dusza pot�piona, kt�ra w�r�d ogni piekielnych ujrza�aby nagle wyj�cie z gehenny, uczu�aby to samo, co on. Na opalonych skrzyd�ach polecia�aby nieprzytomnie ku promiennym wrotom. Jan Valjean nie czu� ju� znu�enia, nie czu� ci�aru Mariusza, odzyska� stalowe mi�nie w nogach i raczej bieg�, ni� szed�. W miar� jak si� zbli�a�, wyj�cie rysowa�o si� coraz wyra�niej. By� to �uk ni�szy od sklepienia, kt�re obni�a�o si� stopniowo, i w�szy od galerii, kt�ra zw�a�a si�, w miar� jak sklepienie si� opuszcza�o. Tunel ko�czy� si� jak wn�trze leja; to niew�a�ciwe zw�enie, kt�remu pos�u�y�a za wz�r furtka wi�zienna, logiczne dla wi�zienia, a nielogiczne dla kana�u, zosta�o p�niej zniesione. Jan Valjean doszed� do wyj�cia. Doszed�szy przystan��. Istotnie sta� przed wyj�ciem, ale wyj�� nie m�g�. �uk zamkni�ty by� solidn� krat�, a krata, wed�ug wszelkiego prawdopodobie�stwa rzadko obracaj�ca si� na zardzewia�ych zawiasach, by�a przymocowana do swej kamiennej futryny pot�nym zamkiem, pokrytym czerwon� rdz�, kt�ry wygl�da� jak ogromna ceg�a. Wida� by�o dziurk� od klucza i mocny rygiel zag��biony w skoblu. Widocznie zamek zamkni�ty by� na dwa spusty. By� to jeden z owych wi�ziennych zamk�w, stosowanych cz�sto w dawnym Pary�u. Tam, za krat� - �wie�e powietrze, rzeka, jasny dzie�, grobla w�ska, kt�r� jednak mo�na by�o odej��, dalej bulwary, Pary�, ta otch�a�, w kt�rej tak �atwo si� ukry�, rozleg�y widnokr�g, wolno��. Na prawo, w d� rzeki, wida� by�o most Jeny, na lewo, w g�r� rzeki, most Inwalid�w; w miejscu tym mo�na by�oby przeczeka� do nocy i umkn��. Skarpa naprzeciw Gros-Caillou by�a jednym z najmniej ucz�szczanych punkt�w Pary�a. Mi�dzy pr�tami kraty wlatywa�y i wylatywa�y muchy. By�o ju� pewnie ko�o p� do dziewi�tej. Zapada� zmrok. Jan Valjean po�o�y� Mariusza pod murem na suchym skrawku chodnika, zbli�y� si� do kraty i pochwyci� pr�ty w obie r�ce; wstrz�s by� pot�ny, skutek �aden; krata ani drgn�a. Chwyta� ka�dy pr�t po kolei, spodziewaj�c si�, �e uda mu si� wy�ama� najs�abszy i zrobi� z niego lewar, kt�rym podwa�y drzwi lub wy�amie zamek. �aden pr�t nie poruszy� si�. Z�by tygrysa nie s� mocniej osadzone. Bez lewara nie m�g� wywa�y� kraty. Przeszkoda by�a nie do przezwyci�enia. Nie mia� sposobu otwarcia kraty. Mia� wi�c skona� tutaj? Co robi�? Co pocz��? Zawr�ci�? Zacz�� od nowa straszn� w�dr�wk� podziemn�? Brak�o mu si�. A zreszt� jak przej�� po raz drugi przez to trz�sawisko, z kt�rego wydoby� si� cudem? A za trz�sawiskiem, czy� nie grozi patrol policji, kt�remu pewno nie umkn��by powt�rnie? I dok�d i��? Jaki obra� kierunek? Zej�cie w d� po pochy�o�ci nie prowadzi�o do celu. Cho�by doszed� do innego wyj�cia, zapewne znalaz�by je r�wnie� zabite na g�ucho lub zamkni�te krat�. Wszystkie wyj�cia zosta�y niew�tpliwie zabezpieczone w ten spos�b. Tylko przypadek oderwa� krat�, przez kt�r� wszed�, ale inne wy- loty kana��w by�y zamkni�te. Uda�o mu si� uciec, ale uciek� do wi�zienia. Wszystko przepad�o! Ca�y wysi�ek Jana Valjean okaza� si� daremny. B�g odmawia� pomocy. Obydwaj zostali schwytani w olbrzymi�, ponur�, paj�cz� sie� �mierci. Jan Valjean czu�, jak po jej niciach, drgaj�cych w mroku, sunie straszliwy paj�k. Odwr�ci� si� plecami do kraty i usiad�, a raczej pad� na bruk ko�o le��cego nieruchomo Mariusza; g�owa opad�a mu na kolana. Nie ma wyj�cia. To ju� by�a ostatnia kropla udr�czenia. O kim my�la� Jan Valjean w tym ostatecznym przygn�bieniu? Nie o sobie i nie o Mariuszu. My�la� o Kozecie. VIII Oddarta po�a surduta Kiedy tak trwa� zupe�nie unicestwiony, jaka� r�ka dotkn�a jego ramienia i odezwa� si� cichy g�os: - Dzielimy si� p� na p�. Cz�owiek w�r�d tych mrok�w? Nic bardziej nie przypomina snu ni� rozpacz. Janowi Valjean wyda�o si�, �e �ni. Nie s�ysza� niczyich krok�w. Czy� to by�o mo�liwe? Podni�s� oczy. Kto� sta� przed nim. Cz�owiek ten mia� na sobie bluz� i by� boso; trzewiki trzyma� w lewej r�ce. Najwidoczniej zdj�� je, aby podej�� niepostrze�enie. Jan Valjean zorientowa� si� w mgnieniu oka. Spotkanie by�o niespodziewane, ale cz�owieka tego pozna� od razu. By� to Th�nardier. Jakkolwiek - �e tak powiemy - znienacka wyrwany ze snu, Jan Valjean, nawyk�y do nag�ych alarm�w i zahartowany wobec niespodziewanych cios�w, kt�re trzeba w lot parowa�, natychmiast odzyska� ca�� przytomno�� umys�u. Zreszt� nic ju� nie mog�o pogorszy� jego po�o�enia; rozpaczliwo�� pewnych sytuacji nie mo�e i�� crescendo i nawet Th�nardier nie zdo�a� pog��bi� czarno�ci tej nocy. Nasta�a chwila wyczekiwania. Th�nardier podni�s� praw� r�k� do czo�a, robi�c z niej daszek, zmarszczy� brwi, zmru�y� oczy i z lekka zacisn�� wargi, w spos�b charakterystyczny dla cz�owieka, kt�ry z nat�on� uwag� stara si� rozpozna�, kogo ma przed sob�. Nie uda�o mu si� to jednak. Jak powiedzieli�my, Jan Valjean sta� ty�em do �wiat�a, a w dodatku by� tak zmieniony, zakrwawiony, zab�ocony, �e nawet w bia�y dzie� nikt by go nie pozna�. Th�nardier natomiast, kt�remu prosto w twarz pada�o przedostaj�ce si� zza kraty �wiat�o, co prawda piwniczne i blade, ale dok�adne w swojej blado�ci, od razu - jak powiada wymowna, cho� banalna metafora - rzuci� si� w oczy Janowi Valjean. Ta nier�wno�� warunk�w wystarczy�a, by zapewni� Janowi Valjean przewag� w tajemniczym pojedynku, kt�ry mia�y stoczy� ze sob� dwie sytuacje i dwaj ludzie. Spotkanie odbywa�o si� mi�dzy Janem Valjean bez twarzy i Th�nardierem bez maski. Jan Valjean spostrzeg� w lot, �e Th�nardier go nie poznaje. Przez chwil� patrzyli na siebie w p�mroku, jak gdyby mierz�c si� nawzajem. Th�nardier pierwszy przerwa� milczenie. - Jak chcesz si� st�d wydosta�? Jan Valjean nie odpowiedzia�. Th�nardier ci�gn��: - Wytrychem tych drzwi nie otworzysz. A przecie� musisz st�d wyj��. - To prawda - rzek� Jan Valjean. - Ano, to podzielmy si� p� na p�. - Co to znaczy? - Ty zabi�e� cz�owieka. W porz�dku. A ja mam klucz. Th�nardier wskazywa� przy tym palcem Mariusza. - Nie znam ci� - ci�gn�� dalej - ale chc� ci pom�c. Musisz by� jednym z naszych. Jan Valjean zaczyna� rozumie�. Th�nardier uwa�a� go za morderc�. - S�uchaj no, kolego - rzek� Th�nardier. - Nie zabi�e� przecie cz�owieka, nie zajrzawszy mu do kieszeni. Daj mi po�ow�, a ja otworz� ci drzwi. Po czym, wyci�gn�wszy do po�owy gruby klucz spod dziurawej bluzy, doda�: - Chcesz zobaczy�, jak wygl�da klucz od wolno�ci? Popatrz. Jan Valjean sta� �jak og�upia�y�, wed�ug wyra�enia starego Corneille'a, tak dalece, �e nie wierzy� w�asnym oczom. Opatrzno�� objawi�a mu si� w tej ohydnej postaci, anio� wyszed� spod ziemi w osobie Th�nardiera. Th�nardier wsadzi� r�k� w g��bok� kiesze� ukryt� pod bluz�, wyci�gn�� z niej kawa� sznura i poda� go Janowi Valjean. - Masz - rzek�. - Daj� ci ten sznur na dodatek. - Po co mi sznur? - Potrzebny ci jeszcze i kamie�, ale kamie� znajdziesz na zewn�trz. Tam le�y kupa gruzu. - Ale po co mi kamie�? - Durniu! Przecie� jak masz wrzuci� tego frajera do rzeki, to musisz mie� kamie� i sznur, bo inaczej, b�dzie p�ywa� po wierzchu. Jan Valjean zwin�� sznur. Ka�dy miewa takie chwile, �e machinalnie bierze to, co mu daj�. Th�nardier strzeli� palcami, jakby mu przysz�a nagle pewna my�l do g�owy: - Powiedz no mi, kolego, jak wydosta�e� si� z tego trz�sawiska? Nie mia�em odwagi tam wle��. Tfu! Pachniesz niepi�knie! Po chwili doda�: - Nie odpowiadasz mi na pytania, i masz racj�. Dobrze si� przygotowujesz do tego cholernego kwadransa sam na sam z s�dzi� �ledczym. A przy tym, kto wcale si� nie odzywa, nie odezwie si� te� za g�o�no. Ale chocia� nie widz� twojej twarzy i nie znam nazwiska, nie wyobra�aj sobie, �ebym nie wiedzia�, kim jeste� i czego chcesz. Wiem. Poturbowa�e� troch� tego jegomo�cia, a teraz chcia�by� go gdzie� upchn��. Potrzebujesz rzeki, bo ona ukryje ka�de g�upstwo. Wydob�d� ci� z k�opotu. Pom�c zacnemu ch�opcu w tarapatach to dla mnie wielka frajda. Mimo �e pochwali� Jana Valjean za milczenie, wyra�nie chcia� go wyci�gn�� na s��wka. Tr�ci� go w rami�, aby mu si� przyjrze� z profilu, i zawo�a� nie podnosz�c jednak �ciszonego g�osu: - Ale, skoro m�wimy o trz�sawisku, jeste� sko�czony g�upiec. Czemu� tam nie wrzuci� tego cz�owieka? Jan Valjean uparcie milcza�. Th�nardier m�wi� dalej, podci�gaj�c a� pod grdyk� szmat�, zast�puj�c� mu krawat, gestem, kt�ry u ludzi pe�nych powagi wyra�a najwy�szy stopie� zarozumialstwa: - W gruncie rzeczy mo�e i post�pi�e� rozs�dnie. Robotnicy, kt�rzy jutro przyjd� �ata� dziur�, znale�liby ani chybi zgubionego faceta i po nitce do k��bka, pomalutku, mo�na by wtedy odnale�� tw�j �lad, trafi� na ciebie. Kto� przechodzi� kana�em! Kto? Kt�r�dy wyszed�? Czy kto widzia�, jak przechodzi�? Policja jest bardzo sprytna! Kana� jest zdradliwy, denuncjuje cz�owieka. Takie odkrycie to dla policji nie byle jaka gratka, zwraca uwag�, bo ma�o kto za�atwia swoje interesy w kana�ach. Rzeka, przeciwnie, jest dla wszystkich. Rzeka to prawdziwy gr�b. Po miesi�cu wy�owi� twojego frajera przy kracie w Saint- Cloud. Ale gwi�d� sobie na to. To ju� tylko kawa� �cierwa. Kto zabi� tego cz�owieka? Pary�! I policja nawet nie zaczyna �ledztwa. Dobrze� zrobi�. Im Th�nardier by� wymowniejszy, tym Jan Valjean by� bardziej milcz�cy. Th�nardier zn�w go potrz�sn�� za rami�. - No, ubijmy interes, podzielmy si�. Widzia�e� m�j klucz, teraz poka� mi swoje pieni�dze. Th�nardier by� dziki, drapie�ny, przebieg�y, nieco gro�ny, ale mimo wszystko przyjacielski. Jedno by�o dziwne, Th�nardier nie zachowywa� si� ca�kiem naturalnie, jakby by� czym� skr�powany; chocia� nie usi�owa� stworzy� tajemniczego nastroju, m�wi� cicho; od czasu do czasu k�ad� palec na ustach i szepta�: �Pst!� Trudno by�o odgadn�� dlaczego. Wszak byli sami. Jan Valjean pomy�la�, �e mo�e niedaleko w jakim� zakamarku kryj� si� inni bandyci i Th�nardier nie ma najmniejszej ch�ci dzieli� si� z nimi �upem. Th�nardier odezwa� si� znowu: - Ko�czmy. Ile ten frajer mia� w chawirze?* Jan Valjean poszuka� w kieszeniach. Jak pami�tamy, mia� zwyczaj zawsze nosi� przy sobie pieni�dze. Pe�ne ponurych niespodzianek �ycie, na kt�re by� skazany, narzuca�o mu t� zasad�. Tym razem zosta� jednak zaskoczony: kiedy ubieg�ego wieczora wk�ada� mundur gwardii narodowej, by� tak zatopiony w ponurych rozmy�laniach, �e zapomnia� pugilaresu. Mia� tylko troch� drobnych w kieszonce od kamizelki. By�o tego oko�o trzydziestu frank�w. Wywr�ci� przesi�kni�t� b�otem kieszonk� i po�o�y� na murze luidora, dwie pi�ciofrank�wki i pi�� czy sze�� monet dwudziestopi�ciocentymowych. Th�nardier wysun�� doln� warg� i znacz�co pokr�ci� szyj�. - Zabi�e� go za marny grosz! - rzek�. Zacz�� poufale obmacywa� kieszenie Janowi Valjean i Mariuszowi. Jan Valjean nie protestowa�, uwa�aj�c tylko na to, �eby sta� ty�em do �wiat�a. Przetrz�saj�c Mariuszowi surdut, Th�nardier z kuglarsk� zr�czno�ci� oderwa� niepostrze�enie kawa�ek po�y, kt�ry ukry� pod bluz�, my�l�c zapewne, �e ten kawa�ek materia�u mo�e mu si� przyda� p�niej w rozpoznaniu mordercy i ofiary. Nie znalaz� zreszt� nic wi�cej ponad trzydzie�ci frank�w. - Rzeczywi�cie - rzek�. - Ty go niesiesz, ale obaj razem wynosicie tyle co figa. I zapominaj�c, �e m�wi� o r�wnym podziale, zabra� wszystko. Zawaha� si� tylko, czy wzi�� drobne pieni�dze. Ale po namy�le zagarn�� je r�wnie�, mrucz�c: - Niech tam! Nie zarzyna si� ludzi za tak nisk� cen�. Po czym zn�w wyj�� klucz spod bluzy. - Teraz, kochasiu, trzeba ci otworzy�. Tu, jak na jarmarku, p�aci si� przy wyj�ciu. Zap�aci�e� - wychod�! I wybuchn�� �miechem. Czy wy�wiadczaj�c tym kluczem przys�ug� nieznajomemu i wypuszczaj�c za t� krat� kogo� innego, a nie siebie, mia� szczery i bezinteresowny zamiar ocalenia mordercy? �miemy w to w�tpi�. Th�nardier pom�g� Janowi Valjean zarzuci� Mariusza na plecy, potem - wci�� boso, skierowa� si� na palcach do kraty, daj�c r�k� znak, aby szed� za nim, wyjrza� na dw�r, po�o�y� palec na ustach i przez par� sekund sta� jakby niezdecydowany; dokonawszy inspekcji, w�o�y� klucz w zamek. Zasuwa ust�pi�a, a drzwi obr�ci�y si� w zawiasach bez zgrzytu ani trzasku, bezszelestnie. Najwidoczniej krata i zawiasy, starannie naoliwione, otwiera�y si� cz�ciej, ni� mo�na by�o przypuszcza�. Ta bezszelestno�� by�a z�owroga; wyczuwa�o si� w niej zd��aj�ce ukradkiem kroki, milcz�ce wyprawy i powroty nocnych ludzi, skradanie si� zbrodni. �ciek by� z pewno�ci� wsp�lnikiem jakiej� tajemniczej bandy. Ta milcz�ca krata by�a paserk�. Th�nardier uchyli� drzwi na tyle tylko, aby Jan Valjean m�g� si� przedosta�, zamkn�� krat� i dwa razy przekr�ci� klucz, po czym znik� w ciemno�ciach, bez szmeru, jak tchnienie. Zdawa�o si�, �e chodzi na aksamitnych �apach tygrysa. W chwil� potem ohydna opatrzno�� wr�ci�a w niewidzialne. Jan Valjean wyszed� z kana�u. IX Mariusz wydaje si� martwy komu�, kto dobrze si� zna na tych rzeczach Ostro�nie po�o�y� Mariusza na skarpie. Wydostali si�! Cuchn�ce wyziewy, ciemno��, groza zosta�y za nim. Zala�a go fala zdrowego, czystego, �wie�ego, radosnego powietrza, kt�rym mo�na by�o odetchn�� pe�n� piersi�. Wsz�dzie doko�a cisza, ale urocza cisza chwili, w kt�rej s�o�ce zasz�o w�a�nie na pogodnym niebie. Zmierzch zapada�, nadchodzi�a noc, wielka wybawicielka, przyjaci�ka tych wszystkich, kt�rym potrzebny jest p�aszcz ciemno�ci, aby wydosta� si� z udr�ki. Gdziekolwiek spojrze�, roztacza�o si� niebo, jak obraz bezgranicznego spokoju. Rzeka podp�ywa�a pod stopy Jana Valjean ze szmerem poca�unku. Z wi�z�w przy Polach Elizejskich dolatywa� powietrzny dialog gniazd m�wi�cych sobie dobranoc. Par� gwiazd, kt�re przebi�y blady b��kit zenitu, widocznych jedynie dla marzenia, po�yskiwa�o niedostrzegalnie w bezkresnych przestworzach. Nad g�ow� Jana Valjean wiecz�r roztacza� wszystkie powaby niesko�czono�ci. By�a to pora nieokre�lona i pe�na czaru, kt�ry nie m�wi ani tak, ani nie. Do�� mroczna, �eby nie by� dostrze�onym z pewnej odleg�o�ci, do�� jasna, �eby pozna� si� z bliska. Jan Valjean sta� przez chwil� urzeczony t� dostojn� i pieszczotliw� pogod�. Zdarzaj� si� takie minuty zapomnienia; cierpienie przestaje gn�bi� nieszcz�liwego; wszystko zaciera si� w my�li, spok�j spowija marzyciela, jak noc; w�r�d �wiate� zmierzchu, na podobie�stwo zapalaj�cego si� nieba, dusza si� rozgwie�d�a. Jan Valjean mimo woli zapatrzy� si� na ten ogrom jasnego mroku, kt�ry mia� nad sob�; majestatyczna cisza odwiecznego nieba by�a dla tego zadumanego cz�owieka orze�wiaj�c� k�piel� w zachwycie i modlitwie. Potem, jakby nagle wr�ci�o mu poczucie obowi�zku, nachyli� si� nad Mariuszem i zaczerpn�wszy w d�o� wody lekko spryska� mu twarz. Powieki Mariusza nie drgn�y, ale rozchylone usta oddycha�y. Jan Valjean mia� ju� powt�rnie zanurzy� r�k� w rzece, kiedy nagle dozna� przykrego uczucia, �e za nim stoi kto�, kogo on nie widzi. Wspomnieli�my ju� na innym miejscu o tym wra�eniu, kt�re zna ka�dy z nas. Odwr�ci� si�. Rzeczywi�cie, kto� sta� za nim, podobnie jak przed chwil� w kanale. Wysoki m�czyzna, ubrany w d�ugi surdut, z r�kami za�o�onymi na piersi, trzymaj�c w prawej r�ce lask� z o�owian� ga�k�, sta� w odleg�o�ci paru krok�w za Janem Valjean pochylonym nad Mariuszem. W wieczornym mroku wydawa� si� zjaw�. Prostak przerazi�by si� go z powodu ciemno�ci, cz�owiek my�l�cy - z powodu laski. Jan Valjean pozna� Javerta. Czytelnik odgad� zapewne, �e cz�owiekiem tropi�cym Th�nardiera by� w�a�nie Javert. Javert po nieoczekiwanym wydostaniu si� z barykady poszed� do prefektury policji, tam na kr�tkiej audiencji z�o�y� ustny meldunek samemu prefektowi i niezw�ocznie obj�� na nowo s�u�b�; polega�a ona - jak wiemy ze znalezionej przy nim kartki - na obserwowaniu grobli na prawym brzegu rzeki, w okolicy P�l Elizejskich, kt�ra od pewnego czasu przyci�ga�a uwag� policji. Tu spostrzeg� Th�nardiera i zacz�� go tropi�. Reszt� wiemy. Czytelnik zrozumia� te� niew�tpliwie, �e us�u�ne otwarcie kraty przed Janem Valjean by�o zr�cznym podst�pem Th�nardiera. Czu�, �e Javert nadal czeka; cz�owiek �cigany ma w�ch niezawodny; trzeba by�o rzuci� jak�� ko�� temu ogarowi. Morderca - co za gratka! Nie marnuje si� takiej sposobno�ci. Wypuszczaj�c Jana Valjean z kana�u, jako swego zast�pc�, Th�nardier dawa� policji �up, naprowadza� j� na inny �lad, kaza� jej zapomnie� o sobie dla innej, wi�kszej sprawy, wynagradza� Javerta za czekanie, co zawsze pochlebia wywiadowcy, zarabia� trzydzie�ci frank�w i liczy�, �e dzi�ki tej dywersji zdo�a umkn��. Jan Valjean wpad� z jednej opresji w drug�. Takie dwa spotkania, jedno po drugim, po Th�nardierze Javert - to ci�ka pr�ba. Javert nie pozna� Jana Valjean, kt�ry - jak powiedzieli�my - by� ogromnie zmieniony. Nie rozpl�t� r�k, niedostrzegalnym ruchem �cisn�� tylko mocniej lask� i zapyta� spokojnie i lakonicznie: - Kto pan jest? - Ja. - Jaki ja? - Jan Valjean. Javert w�o�y� lask� w z�by, zgi�� kolana, pochyli� tu��w, po�o�y� na ramionach Jana Valjean pot�ne r�ce, kt�re wpi�y si� w nie jak kleszcze, przyjrza� mu si� uwa�nie i pozna� go. Twarze ich styka�y si� prawie ze sob�. Spojrzenie Javerta by�o straszne. Jan Valjean nie pr�bowa� si� uwolni� z u�cisku Javerta, jak lew, kt�ry nie broni�by si� przed pazurami rysia. - Inspektorze Javert - rzek� - jestem w pana mocy. Zreszt� ju� od rana uwa�am si� za pa�skiego wi�nia. Nie po to da�em panu m�j adres, �eby ucieka�. Niech mnie pan bierze! Ale prosz� mi zrobi� jedn� �ask�. Javert zdawa� si� nie s�ysze�. Utkwi� w Janie Valjean nieruchome �renice. Zmarszczy� brod� i wysun�� wargi w kierunku nosa, znak gro�nej zadumy. Wreszcie pu�ci� Jana Valjean, wyprostowa� si� jednym ruchem, uj�� pe�n� gar�ci� ga�k� laski i jak we �nie wyszepta� raczej, ni� wym�wi� pytanie: - Co pan tu robi? I kim jest ten drugi cz�owiek? M�wi� nadal do Jana Valjean �pan�. Jan Valjean odpowiedzia� i dopiero d�wi�k jego g�osu jakby obudzi� Javerta: - O nim w�a�nie chcia�em m�wi�. Mn� mo�e pan rozporz�dza� do woli, ale wpierw prosz� pom�c mi odnie�� go do domu. O to jedno prosz�. Twarz Javerta skurczy�a si�, jak mu si� to zdarza�o, ilekro� kto� pr�bowa� prosi� go o jakie� ust�pstwa. Ale nie odpowiedzia� odmownie. Schyli� si� znowu, wyci�gn�� z kieszeni chustk�, umoczy� j� w wodzie i otar� zakrwawione czo�o Mariusza. - Ten cz�owiek by� na barykadzie - rzek� p�g�osem, jakby do siebie. - To jego nazywano Mariuszem. Javert - szpicel pierwszorz�dnej jako�ci - wszystko wypatrzy�, pods�ucha�, wymyszkowa� i zakarbowa� w pami�ci, cho� s�dzi�, �e umrze, szpiegowa� nawet bliski ju� agonii, i na pierwszym stopniu, wiod�cym do grobu, jeszcze zbiera� informacje. Wzi�� Mariusza za r�k�, szukaj�c pulsu. - On jest ranny - rzek� Jan Valjean. - On umar� - odpar� Javert. Jan Valjean odpowiedzia�: - Nie, jeszcze nie. - Wi�c pan go przyni�s� tutaj z barykady? - zapyta� Javert. Musia� by� niezwykle poch�oni�ty swoimi my�lami, skoro nie wypytywa� o t� dziwn� drog� ocalenia przez kana�y i nie spostrzeg� nawet, �e Jan Valjean na pytanie odpowiedzia� mu milczeniem. Jan Valjean za� zdawa� si� by� ow�adni�ty jedn� my�l�. Odezwa� si� znowu: - Mieszka na Bagnie, na ulicy Panien Kalwaryjskich, u dziadka... Zapomnia�em nazwiska. Si�gn�� do surduta Mariusza, wydoby� pugilares, otworzy� go i poda� Javertowi wraz z zapisan� przez Mariusza kartk�. Tyle jeszcze �wiat�a drga�o w powietrzu, �e mo�na by�o czyta�. Zreszt� Javert mia� kocie, fosforyzuj�ce oczy nocnych ptak�w. Odcyfrowa� par� s��w skre�lonych przez Mariusza i mrukn��: - Gillenormand, ulica Panien Kalwaryjskich sze��. Po czym zawo�a�: - Doro�ka! Pami�tamy, �e na wszelki wypadek doro�ka czeka�a na niego. Javert zatrzyma� portfel Mariusza. Po chwili doro�ka, skr�ciwszy na zjazd do wodopoju, stan�a na skarpie, Mariusza u�o�ono na tylnym siedzeniu, a Javert usiad� obok Jana Valjean na przedniej �aweczce. Zatrza�ni�to drzwiczki i doro�ka potoczy�a si� szybko, zmierzaj�c nadrzecznymi bulwarami w kierunku placu Bastylii. Oddalili si� od Sekwany i wjechali do miasta. Doro�karz, czarna sylwetka na ko�le, ok�ada� batem chude konie. W doro�ce panowa�a lodowata cisza. Nieruchomy Mariusz, oparty plecami o poduszki w g��bi powozu, z g�ow� opad�� na piersi, ze zwieszonymi r�kami i sztywnymi nogami, zdawa� si� ju� tylko czeka� na trumn�; Jan Valjean wygl�da� jak cie�, a Javert jak g�az, i w tej wype�nionej mrokiem doro�ce, kt�rej wn�trze, ilekro� przeje�d�ali ko�o latarni, ukazywa�o si� w niebieskawym �wietle, jak w blasku b�yskawicy, przypadek po��czy� w jakiej� z�owrogiej konfrontacji trzy tragiczne odmiany spokoju: trupa, widmo i pos�g. X Powr�t syna marnotrawnego, kt�ry strwoni� swoje �ycie Za ka�dym wstrz�sem doro�ki kropla krwi spada�a z w�os�w Mariusza. By�a ju� ciemna noc, kiedy doro�ka zajecha�a przed dom pod numerem sz�stym na ulicy Panien Kalwaryjskich. Javert wysiad� pierwszy, jednym spojrzeniem sprawdzi� numer nad bram� i podni�s�szy ci�ki m�otek z kutego �elaza, przyozdobiony staro�wieck� mod� koz�em bod�cym satyra, gwa�townie zastuka�. Drzwi uchyli�y si�, Javert popchn�� je. Wyjrza� zza nich dozorca, zaspany, ziewaj�cy, ze �wiec� w r�ku. W domu wszyscy spali. W dzielnicy Bagno ludzie wcze�nie chodz� spa�, zw�aszcza w czasie rozruch�w. Ta zacna, stara dzielnica, przera�ona rewolucj�, szuka ucieczki we �nie, jak dzieci, kt�re spodziewaj�c si� przyj�cia Baby Jagi, czym pr�dzej chowaj� g�ow� pod ko�dr�. Tymczasem Jan Valjean i wo�nica wynosili Mariusza z doro�ki; Jan Valjean uj�� go pod pachy, a wo�nica pod kolana. Nios�c Mariusza Jan Valjean wsun�� mu r�k� pod podarte ubranie, przy�o�y� j� do piersi i upewni� si�, �e serce jeszcze bije. Bi�o nawet nieco mocniej, jakby wstrz�sy doro�ki pobudzi�y je troch� do �ycia. Javert zapyta� str�a tonem, jaki przystoi rz�dowi przemawiaj�cemu do dozorcy w domu rebelianta: - Mieszka tu niejaki Gillenormand? - Tak. Czego pan sobie �yczy? - Odnosz� mu syna. - Syna? - powt�rzy� og�upia�y dozorca. - Nie �yje. Jan Valjean, kt�ry sta� za Javertem obdarty i brudny i na kt�rego dozorca patrzy� z przera�eniem, przecz�co pokr�ci� g�ow�. Dozorca patrzy� i zdawa� si� nie rozumie� ani s��w Javerta, ani znak�w Jana Valjean. Javert m�wi� dalej: - Poszed� na barykad�, a teraz macie go z powrotem. - Na barykad�! - zawo�a� dozorca. - Zgin��. Id�cie obudzi� ojca. Dozorca ani drgn��. - Pr�dzej! - krzykn�� Javert. I doda�: - Jutro b�dzie tu pogrzeb. Dla Javerta wszystkie wydarzenia uliczne by�y nieodwo�alnie posegregowane, co jest podstaw� dozoru i czujno�ci; ka�de mia�o swoj� przegr�dk�; wszystkie mo�liwe zdarzenia mia�y swoje szufladki, z kt�rych wychodzi�y, stosownie do okoliczno�ci, w rozmaitych dozach; na ulicy mog�y mie� miejsce burdy, rozruchy, karnawa� i pogrzeb. Dozorca obudzi� tylko Baskijczyka; Baskijczyk obudzi� Nikolet�; Nikoleta obudzi�a ciotk� Gillenormand. Dziadka zostawiono w spokoju, uwa�aj�c, �e zawsze do�� wcze�nie dowie si� o nieszcz�ciu. Mariusz zosta� wniesiony na pierwsze pi�tro, tak �e nikt tego nie s�ysza� w innych cz�ciach domu, i u�o�ony na starej kanapie w przedpokoju. Kiedy Baskijczyk pobieg� po lekarza, a Nikoleta otwiera�a szaf� z bielizn�, Jan Valjean poczu�, �e Javert dotyka jego ramienia. Zrozumia� i zszed� na d�, Javert szed� za nim. Dozorca patrzy� na ich odej�cie tak jak na ich przybycie - z zaspanym przera�eniem. Wsiedli do doro�ki, doro�karz wskoczy� na kozio�. - Inspektorze Javert - rzek� Jan Valjean - niech mi pan wy�wiadczy jeszcze jedn� �ask�. - Jak�? - spyta� szorstko Javert. - Prosz� pozwoli�, �ebym wst�pi� na chwil� do domu. Potem zrobi pan ze mn�, co chce. Javert milcza� chwil� z brod� wsuni�t� w ko�nierz surduta, po czym spu�ci� szyb� powozu i rzek� do doro�karza: - Jed�cie na ulic� Cz�owieka Zbrojnego siedem. XI Zachwiany absolut Przez ca�� drog� nie otworzyli ust. Czego chcia� Jan Valjean? Doko�czy� tego, co rozpocz��; zawiadomi� Kozet�, powiedzie� jej, gdzie jest Mariusz, udzieli� jej mo�e jakich� innych u�ytecznych wskaz�wek i - o ile mo�no�ci - wyda� ostatnie dyspozycje. Je�li idzie o niego samego, o jego osob�, to wszystko si� sko�czy�o; by� schwytany przez Javerta i nie stawia� oporu. Mo�e komu innemu na jego miejscu przysz�aby do g�owy mglista my�l o sznurze otrzymanym od Th�nardiera i o kracie pierwszego wi�zienia, kt�re go czeka�o; ale od czasu spotkania z biskupem Jan Valjean �ywi� - podkre�lamy to - g��boki, religijny wstr�t do targni�cia si� na �ycie ludzkie, cho�by na swoje w�asne. Samob�jstwo, ten tajemniczy gwa�t wobec niewiadomego, kt�re w pewnej mierze spowodowa� mo�e �mier� duszy, by�o dla Jana Valjean post�pkiem niemo�liwym. Przy wylocie ulicy Cz�owieka Zbrojnego doro�ka stan�a; uliczka by�a za w�ska dla pojazd�w. Javert i Jan Valjean wysiedli. Doro�karz pokornie zwr�ci� uwag� �szanownego pana inspektora�, �e utrechcki aksamit doro�ki jest ca�y poplamiony krwi� zamordowanego i b�otem mordercy. Tyle zrozumia� z ca�ej historii. Doda�, �e nale�y mu si� odszkodowanie. R�wnocze�nie wyci�gn�� z kieszeni ksi��eczk�, prosz�c, �eby pan inspektor by� �askaw napisa� mu �malutkie za�wiadczenie wzgl�dem tego�. Javert odepchn�� ksi��eczk� podsuwan� mu przez doro�karza i zapyta�: - Ile wam si� nale�y razem z czekaniem i kursem? - Teraz jest kwadrans po si�dmej - odpowiedzia� doro�karz. - A obicie by�o ca�kiem nowe. Osiemdziesi�t frank�w, panie inspektorze. Javert wyj�� z kieszeni cztery napoleony i odprawi� doro�karza. Jan Valjean pomy�la�, �e Javert ma zamiar doprowadzi� go pieszo na posterunek przy ulicy Bia�ych P�aszczy albo na posterunek ko�o Archiwum, kt�re znajduj� si� bardzo blisko. Weszli w ulic�. Jak zwykle by�a pusta. Javert szed� za Janem Valjean. Doszli do numeru si�dmego. Jan Valjean zastuka�. Brama otwar�a si�. - Dobrze - rzek� Javert. - Id� pan na g�r�. I doda� dziwnym tonem, jakby zadawa� sobie gwa�t m�wi�c te s�owa: - Zaczekam tutaj. Jan Valjean spojrza� na Javerta. Taki spos�b post�powania nie le�a� w zwyczajach inspektora. Jednak�e nie zdziwi� si�, �e Javert okazuje mu pewne wynios�e zaufanie, zaufanie kota, kt�ry pozwala myszy porusza� si� swobodnie w zasi�gu swoich pazur�w, tym bardziej �e sam by� ca�kowicie zdecydowany odda� si� w jego r�ce i sko�czy� raz ze wszystkim. Pchn�� drzwi, wszed� do domu, krzykn�� dozorcy, kt�ry le��c w ��ku poci�gn�� za sznurek. �To ja�, i wszed� na schody. Znalaz�szy si� na pierwszym pi�trze, przystan�� na chwil�. Ka�da droga m�ki ma swoje stacje. Okno nad podestem by�o otwarte. Jak w wielu starych domach, okno o�wietlaj�ce klatk� schodow� wychodzi�o na ulic�. Stoj�ca naprzeciwko latarnia rzuca�a nieco �wiat�a na stopnie, co pozwala�o oszcz�dza� na o�wietleniu. Jan Valjean wychyli� g�ow� przez okno, mo�e chc�c zaczerpn�� �wie�ego powietrza, a mo�e po prostu machinalnie. Wyjrza� na ulic�. By�a kr�tka i latarnia o�wietla�a j� od jednego ko�ca do drugiego. Jana Valjean porazi�o zdumienie; na ulicy nie by�o nikogo. Javert odszed�. XII Dziadek Baskijczyk i dozorca wnie�li do salonu Mariusza le��cego ci�gle nieruchomo na tej samej kanapie, na kt�rej po�o�ono go po przyje�dzie. Nadbieg� wezwany lekarz. Ciotka Gille- normand wsta�a z ��ka. Ciotka Gillenormand kr�ci�a si� zal�kniona po pokoju, �ama�a r�ce i wzdycha�a: �O Bo�e! Czy to mo�liwe?!�, i dodawa�a od czasu do czasu: �Wszystko b�dzie poplamione krwi�!� Do niczego innego nie by�a zdolna. Ale gdy min�o pierwsze przera�enie, nawet i ona zdoby�a si� na filozoficzn� ocen� sytuacji, kt�ra wyrazi�a si� w okrzyku: �To musia�o si� tak sko�czy�!� Nie doda�a jednak: �A nie m�wi�am!�, jak zazwyczaj m�wi si� w takich razach. Na polecenie lekarza ustawiono ko�o kanapy polowe ��ko. Lekarz zbada� Mariusza i stwierdziwszy, �e puls bije, �e rana na piersi nie jest g��boka i krew w k�cikach ust pochodzi z nozdrzy, kaza� po�o�y� rannego p�asko, bez poduszki, g�ow� r�wno z cia�em, a nawet nieco ni�ej, i obna�y� pier�, aby u�atwi� oddychanie. Panna Gillenormand widz�c, �e rozbieraj� Mariusza, przesz�a do swego pokoju. Zabra�a si� do odmawiania r�a�ca. Mariusz nie mia� �adnych wewn�trznych obra�e�. Kula, odbiwszy si� od pugilaresu, zboczy�a i obsun�a si� po �ebrach, powoduj�c rozdarcie szpetne, ale nieg��bokie, a wi�c i niegro�ne. W d�ugiej podziemnej w�dr�wce ko�ci z�amanego obojczyka uleg�y przemieszczeniu i to rzeczywi�cie by�o powa�ne. Na ramionach by�y wyra�ne ci�cia szabl�. �adna szrama nie szpeci�a twarzy; ca�a g�owa natomiast by�a posiekana; jak gro�ne oka�� si� te rany? Czy przeci�y tylko sk�r�? Czy naruszy�y czaszk�? Tego na razie nie mo�na by�o orzec. Powa�ny symptomat stanowi�o spowodowane przez te rany omdlenie; z takiego omdlenia cz�owiek nie zawsze si� budzi. Ponadto up�yw krwi wycie�czy� rannego. Barykada ochroni�a Mariusza przed razami poni�ej pasa. Baskijczyk i Nikoleta darli p��tno i przygotowywali banda�e. Nikoleta zszywa�a je, Baskijczyk zwija�. Poniewa� nie by�o szarpi, lekarz zatamowa� prowizorycznie krew tamponami z waty. Obok ��ka, na stole, gdzie le�a�y narz�dzia chirurgiczne, pali�y si� trzy �wiece. Lekarz obmy� Mariuszowi twarz i w�osy zimn� wod�. W jednej chwili ca�e wiadro zabarwi�o si� na czerwono. Od�wierny ze �wiec� w r�ku przy�wieca� lekarzowi. Lekarz zamy�li� si� smutnie. Od czasu do czasu przecz�co kr�ci� g�ow�, jakby odpowiada� na jakie� pytanie, kt�re sobie stawia� w duchu. Z�y to znak dla chorego takie tajemnicze rozmowy lekarza z samym sob�. Kiedy lekarz ociera� Mariuszowi twarz i lekko dotyka� palcem powiek, ci�gle zamkni�tych, drzwi w g��bi salonu otwar�y si� i pojawi�a si� w nich blada, wysoka posta�. By� to dziadek. Od dw�ch dni pan Gillenormand by� podniecony, oburzony i niespokojny z powodu rozruch�w. Ubieg�ej nocy nie m�g� spa� i przez ca�y dzie� by� rozgor�czkowany. Po�o�y� si� bardzo wcze�nie, polecaj�c zaryglowa� wszystkie drzwi, i zmo�ony zm�czeniem zdrzemn�� si�. Starcy maj� lekki sen; pok�j pana Gillenormand przylega� do salonu i mimo wszelkich ostro�no�ci ha�as obudzi� go. Zdziwiony smug� �wiat�a pod drzwiami, wsta� z ��ka i po omacku wszed� do salonu. Zdumiony sta� w progu, z r�k� opart� na klamce uchylonych drzwi, z g�ow� trz�s�c� si� i nieco pochylon� naprz�d, owini�ty w szlafrok bia�y, prosty i g�adki niczym ca�un; wygl�da� jak widmo zagl�daj�ce do grobu. Zobaczy� ��ko, a na nim m�odzie�ca we krwi, bia�ego bia�o�ci� wosku, jego zamkni�te oczy, rozchylone usta, sine wargi, nagie a� do pasa cia�o, ca�e w szkar�atnych ranach, nieruchome, jaskrawo o�wietlone. Dziadek zadr�a� od st�p do g��w tak silnie, jak zesztywnia�e cia�o zadr�e� mo�e; oczy o po��k�ych ze staro�ci bia�kach zasnu�a szklista pow�oka, ca�� twarz w jednej chwili pory�y ziemiste bruzdy upodobniaj�c j� do trupiej czaszki, ramiona zwis�y, jakby p�k�a w nich jaka� spr�yna, i os�upienie wyrazi�o si� w rozwarciu starych, dr��cych d�oni, kolana ugi�y si� do przodu, ukazuj�c przez otwarte po�y szlafroka wychud�e, go�e nogi z naje�onymi, siwymi w�osami. - Mariusz - wyszepta�. - Prosz� pana - rzek� Baskijczyk - w�a�nie przynie�li panicza. Poszed� na barykad� i... - Nie �yje! - krzykn�� starzec straszliwym g�osem. - A! Zb�j! Naraz jaka� upiorna przemiana zasz�a w tym stuletnim starcu, kt�ry wyprostowa� si� jak m�ody ch�opak. - Panie - rzek� - pan jest lekarzem. Zechciej jedno mi powiedzie�. On nie �yje, prawda? Lekarz milcza�, pe�en niepokoju. Pan Gillenormand za�ama� r�ce i wybuchn�� przera�liwym �miechem. - Nie �yje! Nie �yje! Zgin�� na barykadzie! Z nienawi�ci do mnie! Mnie na z�o��! Ach, ty krwiopijco! To tak do mnie wracasz! Dolo moja nieszcz�sna! On nie �yje! Podszed� do okna, otworzy� je na ro�cie�, jakby si� dusi�, i zwr�cony twarz� do ciemno�ci, zacz�� m�wi� do nocy spowijaj�cej ulic�: - Poci�ty, pokrajany, zar�ni�ty, zamordowany, posiekany, por�bany na kawa�ki! Widzicie go, tego �otra! Wiedzia� dobrze, �e czekam na niego, �e kaza�em sprz�tn�� jego pok�j, �e powiesi�em sobie nad ��kiem jego portret z czas�w, kiedy by� jeszcze dzieckiem. Wiedzia� dobrze, �e m�g� wr�ci�, �e wzywa�em go od dawna, �e ca�ymi wieczorami siedz� przy kominku z r�koma za�o�onymi na kolanach, nie wiedz�c, co robi�, �e zg�upia�em z tego wszystkiego. Wiedzia�e� dobrze, �e wystarczy�oby ci wr�ci� i powiedzie�: �To ja�, a by�by� panem domu, a ja s�ucha�bym si� ciebie i m�g�by� robi�, co zechcesz, z tym starym safandu�� twoim dziadkiem. Wiedzia�e� to, ale powiedzia�e�: �Nie! Nie p�jd�! To rojalista!� I poszed�e� na barykady po �mier�, mnie na z�o��! �eby si� zem�ci� za to, co ci kiedy� powiedzia�em o jego wysoko�ci ksi�ciu de Berry! To haniebne! K�ad�cie si� do ��ka i �pijcie spokojnie! On nie �yje. Oto moje przebudzenie. Lekarz, kt�ry teraz mia� drugi pow�d do niepokoju, zostawi� na chwil� Mariusza, podszed� do pana Gillenormand i uj�� go za r�k�. Starzec odwr�ci� si�, spojrza� na niego nabieg�ymi krwi� oczyma o rozszerzonych �renicach i rzek� spokojnie: - Dzi�kuj�, nie trzeba mi pa�skiej pomocy. Jestem spokojny, jestem m�czyzn�, widzia�em �mier� Ludwika XVI, umiem znosi� do�wiadczenia losu. Straszna jest tylko my�l, �e te wasze gazety s� wszystkiemu winne! B�dziecie mie� swoich pismak�w, gadu��w, adwokat�w, m�wc�w, trybuny, dyskusje, post�p, nauczanie, prawa cz�owieka, wolno�� prasy - ale patrzcie, w jakim stanie przynios� wam do domu wasze dzieci! O Mariuszu! To okropne! Zabity! Umar� przede mn�! Barykada! A rozb�jnik! Doktorze, pan mieszka, zdaje mi si�, w naszej dzielnicy. Znam pana doskonale. Widuj� czasem przez okno pa�ski kabriolet. Powiem panu, �e by�by pan w b��dzie, s�dz�c, �e si� gniewam. Nie, nie mo�na si� przecie� gniewa� na nieboszczyka. To by�aby g�upota. Ale, widzi pan, ja go wychowa�em od dziecka, by�em ju� stary, kiedy on by� jeszcze malutki. Bawi� si� w Tuileriach, chodzi� tam ze swoj� �opatk� i krzese�kiem, a do�ki, kt�re on kopa�, ja wyr�wnywa�em lask�, �eby go dozorcy nie �ajali. A� pewnego dnia on zawo�a�: �Precz z Ludwikiem XVIII�, i poszed� sobie. To nie moja wina. By� r�owy i jasnow�osy. Nie mia� matki. Czy pan zauwa�y�, �e wszystkie ma�e dzieci maj� jasne w�osy? Ciekawym dlaczego? Jest synem jednego z tych zb�j�w znad Loary. Ale dzieci nie s� odpowiedzialne za zbrodnie swoich ojc�w. Pami�tam go, jak by�, ot - taki. Nie umia� wym�wi� �d�. Szczebiota� s�odko i niewyra�nie jak ptaszek. Pami�tam, �e raz przed Herkulesem Farnezyjskim ludzie otoczyli go i nie mogli si� na niego napatrze�, takie to by�o �liczne dziecko! Jak z obrazka! Krzycza�em na niego, wygra�a�em mu lask�, ale on wiedzia�, �e to �arty. Z rana, kiedy wchodzi� do mojego pokoju, zrz�dzi�em, ale mia�em wra�enie, �e to wchodzi promie� s�oneczny. Cz�owiek nie mo�e si� oprze� tym szkrabom. Jak raz chwyc� za serce, to ju� nie puszcz�! Ale te� i prawda, �e drugiego tak rozkosznego dziecka nie by�o na �wiecie. A teraz, co mi pan powiesz o waszych Lafayette'ach, Beniaminach Constant i innych Tircuy de Corcelles, kt�rzy mi go zabili? Tego nie mo�na pu�ci� p�azem! Zbli�y� si� do bladego i nieruchomego Mariusza, nad kt�rym pochyla� si� lekarz, i znowu za�ama� d�onie. Blade wargi starca porusza�y si� machinalnie; wydobywa�y si� z nich, niby rz 꿹 cy oddech, niewyra�nie, ledwo dos�yszalne s�owa: - A potw�r bez serca! A klubista! Zbrodniarz! Septembrzysta! Konaj�cy robi� trupowi ciche wym�wki. Powoli jednak, jako �e wybuchy wewn�trzne zawsze musz� znale�� sobie uj�cie, s�owa zacz�y si� znowu uk�ada� w pe�ne zdania; ale starzec nie mia� ju� si�y ich wymawia�: g�os mia� tak g�uchy i przygaszony, jakby dochodzi� z drugiego brzegu otch�ani: - Wszystko mi jedno, i ja te� umr� nied�ugo. I powiedzie�, �e ka�da dzierlatka w Pary�u czu�aby si� szcz�liwa uszcz�liwiaj�c tego �otra! A to �ajdak! Zamiast si� bawi� i u�ywa� �ycia poszed� si� bi� i da� si� podziurawi� jak ostatni dure�! Po co? Za co? Za Republik�! Zamiast p�j�� na ta�ce �Pod Strzech�, jak przystoi m�odym ch�opcom! Marnuj� swoje m�ode lata. Republika! �liczna mi bzdura! Nieszcz�sne matki, rod�cie� teraz �adnych ch�opc�w! Ano, umar�! B�d� dwa pogrzeby naraz. Wi�c take� si� urz�dzi� dla pi�knych oczu genera�a Lamarque! Co ci dobrego zrobi� ten genera� Lamarque! R�baj�o! Gadu�a! Straci� �ycie dla trupa! Nie, mo�na oszale�! Kto to zrozumie? W dwudziestym roku �ycia! I nawet nie odwr�ci� g�owy, �eby spojrze�, czy nie zostawia kogo� za sob�. Tak, teraz biedni starcy musz� umiera� samotnie. Zdychaj w swojej dziurze, puchaczu! Ha, pi�knie, tym lepiej, po prawdzie spodziewa�em si� tego, �e to mnie od razu zabije. Jestem za stary, mam sto lat, mam sto tysi�cy lat, ju� od dawna mam prawo umrze�. Taki cios to koniec, sta�o si�, co za szcz�cie! Po co mu podtyka� pod nos amoniak, te wszystkie mikstury? Tracisz tylko czas, g�upi lekarzu. Popatrz, on ju� umar�, umar� naprawd�! Ja si� na tym znam, bo te� jestem umar�y. Nie zrobi� tego po�owicznie! Tak, czasy s� �ajdackie, �ajdackie, �ajdackie! Oto co my�l� o was, o waszych ideach, o waszych systemach, o waszych mistrzach, o waszych wy- roczniach, o waszych uczonych, o waszych �otrach pisarzach, o waszych ga�ganach filozofach i wszystkich rewolucjach, kt�re od sze��dziesi�ciu lat p�osz� stada kruk�w w Tuileriach! A �e nie mia�e� nade mn� lito�ci, daj�c si� zabi� w taki spos�b, nie b�d� czu� ani krzty �alu z powodu twojej �mierci, s�yszysz, morderco? W tej chwili Mariusz powoli uni�s� powieki i wzrok jego, przymglony jeszcze zadziwieniem letargicznym, spocz�� na panu Gillenormand. - Mariuszu! - krzykn�� starzec. - Mariuszu! Najdro�szy Mariuszu! Moje dziecko! Synu m�j ukochany! Otwierasz oczy, patrzysz na mnie! �yjesz, dzi�ki ci! I pad� zemdlony. Ksi�ga czwarta Javert wykolejony Javert opu�ci� ulic� Cz�owieka Zbrojnego wolnym krokiem. Po raz pierwszy w �yciu szed� ze spuszczon� g�ow� i po raz pierwszy r�wnie� za�o�y� r�ce w ty�. A� do tego dnia z dw�ch gest�w Napoleona Javert przyj�� tylko ten, kt�ry wyra�a� niez�omn� decyzj� - r�ce skrzy�owane na piersi; ten, kt�ry wyra�a niepewno�� - r�ce za�o�one w ty� - by� mu nie znany. Teraz zasz�a w nim jaka� przemiana: powolne ruchy i ca�a ponura posta� wyra�a�y g��bok� rozterk�. Zag��bi� si� w ciche ulice. Szed� jednak w okre�lonym kierunku. Obra� najkr�tsz� drog� do Sekwany, dotar� do Wybrze�a Wi�z�w, przeszed� nim wzd�u� rzeki, min�� plac Greve i zatrzyma� si� w pewnej odleg�o�ci od komisariatu na placu Ch�telet, ko�o mostu Marii Panny. Mi�dzy tym mostem i mostem Wymiany z jednej strony a Wybrze�em M�gisserie i Wybrze�em Kwiatowym z drugiej Sekwana tworzy rodzaj kwadratowego jeziora, przez kt�re przep�ywa wartki pr�d. To miejsce jest postrachem wszystkich �egluj�cych po rzece. Nie ma nic niebezpieczniejszego nad ten pr�d wzburzony, �ci�ni�ty w owej epoce s�upami m�yna dzi� ju� rozebranego. Dwa mosty, tak bliskie siebie, zwi�kszaj� jeszcze niebezpiecze�stwo; woda p�dzi jak oszala�a pod ich arkadami. Toczy swoje szerokie, gro�ne fale, t�oczy si� i spi�trza; nurt napiera na filary, jakby je chcia� wyrwa� p�ynnymi powrozami. Kto tam wpadnie, nie wyp�ywa ju� na powierzchni�: ton� tutaj najlepsi p�ywacy. Javert opar� si� �okciami o parapet, brod� uj�� w d�onie i machinalnie zanurzywszy palce w g�ste faworyty zamy�li� si�. Prze�y� co� nowego, jak�� rewolucj�, jak�� katastrof�; mia� si� nad czym zastanawia�. Cierpia� bardzo. Od kilku godzin przesta� by� cz�owiekiem nieskomplikowanym. By� g��boko poruszony; ten umys�, tak jasny w swojej �lepocie, zatraci� swoj� przejrzysto��; ten kryszta� zosta� zm�cony. Javert czu�, �e poczucie obowi�zku rozdwaja si� w jego �wiadomo�ci, i nie m�g� tego zatai� przed sob�. Kiedy tak niespodzianie spotka� Jana Valjean na grobli nad Sekwan�, dozna� uczucia wilka odzyskuj�cego swoj� zdobycz i psa odnajduj�cego swojego pana. Widzia� przed sob� dwie drogi, obie jednako proste, ale by�o ich dwie i to go przera�a�o, jego, kt�ry w ca�ym swym �yciu zna� tylko jedn� prost� drog�. Bolesn� udr�k� powi�ksza� fakt, �e te drogi by�y rozbie�ne. Jedna wyklucza�a drug�. Kt�ra by�a s�uszna? Znajdowa� si� w sytuacji nie do opisania. Zawdzi�cza� �ycie z�oczy�cy, przyj�� ten d�ug i sp�aci� go, wbrew samemu sobie stan�� na r�wni z przest�pc� i odp�aci� mu przys�ug� za przys�ug�; dopu�ci� do tego, aby mu kto� powiedzia�: �Mo�esz i��, i z kolei powiedzie� mu: �Jeste� wolny!�, po�wi�ci� dla pobudek osobistych obowi�zek, t� powinno�� ka�dego cz�owieka, i czu�, �e w tych pobudkach osobistych kryje si� co�, co jest tak�e powinno�ci� ka�dego cz�owieka, i to mo�e powinno�ci� wy�szego rz�du; zdradzi� spo�ecze�stwo, �eby pozosta� wiernym sumieniu; widzie�, �e wszystkie te absurdy sta�y si� rzeczywisto�ci� i zwali�y na niego - oto czym by� zdruzgotany. Jedno go zdumia�o - �e Jan Valjean darowa� mu �ycie, i jedno wprowadzi�o go w stan os�upienia, �e on, Javert, darowa� �ycie Janowi Valjean. Co si� z nim dzia�o? Szuka� samego siebie i nie m�g� odnale��. Co teraz zrobi�? Odda� Jana Valjean w r�ce policji - �le; zostawi� go na wolno�ci - �le. W pierwszym wypadku cz�owiek reprezentuj�cy w�adz� stoczy�by si� ni�ej od cz�owieka z galer; w drugim przest�pca stawa� si� wy�szy nad prawo i depta� je. W obu wypadkach Javert �ci�ga� na siebie ha�b�. Czy tak, czy owak, czeka� go tylko upadek. Los stawia czasem cz�owieka na samej kraw�dzi niemo�liwo�ci, poza kt�r� �ycie jest ju� tylko przepa�ci�. Javert sta� na takiej kraw�dzi. Dr�czy�o go tak�e to, �e musia� my�le�. Zmusza�a go do tego sama gwa�towno�� sprzecznych wzrusze�. My�lenie - rzecz zupe�nie dla� obca - sprawia�o mu dotkliwy b�l. W ka�dej my�li tkwi pewna doza wewn�trznego buntu i Javerta gniewa�o, �e czuje u siebie podobne objawy. My�lenie na ka�dy inny temat poza ciasnym kr�giem czynno�ci urz�dowych uwa�a� zawsze za rzecz bezcelow� i m�cz�c�, a rozmy�lanie o wydarzeniach ostatniego dnia by�o prawdziw� tortur�. Nale�a�o jednak wejrze� w swoje sumienie po tak wstrz�saj�cych prze�yciach i zda� sobie spraw� z samego siebie. My�l o tym, co uczyni�, przejmowa�a go dreszczem. Wbrew przepisom policyjnym, wbrew organizacji spo�ecznej i s�dowej, wbrew ca�emu kodeksowi, on, Javert, w�asnowolnie wypu�ci� przest�pc� na wolno��, bo tak mu si� podoba�o; postawi� swoje osobiste sprawy w miejsce spraw publicznych; czy� to nie by�a rzecz nies�ychana? Ilekro� pomy�la� o tym post�pku, wykraczaj�cym poza wszelkie okre�lenia, dr�a� od st�p do g��w. Co robi�? Pozostawa�o mu tylko jedno: wr�ci� co pr�dzej na ulic� Cz�owieka Zbrojnego i aresztowa� Jana Valjean. By�o jasne, �e tak w�a�nie powinien post�pi�. Ale nie m�g�. Co� zagradza�o mu drog�. Co�? Ale co? Czy� istnieje na �wiecie co� poza trybuna�ami, wyrokami wykonawczymi, policj� i w�adz�? Javert by� wstrz��ni�ty do g��bi. Galernik nietykalny! Przest�pca bezkarny - i to z winy Javerta! Czy� to nie straszne, �e Javert i Jan Valjean, cz�owiek powo�any do nak�adania kary i cz�owiek powo�any do odcierpienia kary, �e ci dwaj ludzie, obaj niewolnicy prawa, doszli do tego, �e stan�li ponad prawem? Jak to? Zasz�y tak niezwyk�e wydarzenia i nikt nie zostanie ukarany? Jan Valjean, silniejszy od porz�dku spo�ecznego, pozostanie na wolno�ci, a Javert b�dzie nadal jad� chleb rz�dowy? W jego zadum� zacz�a si� ws�cza� groza. W tych rozmy�laniach m�g�by r�wnie� uczyni� sobie pewne wyrzuty z powodu powsta�ca, kt�rego odwi�z� na ulic� Panien Kalwaryjskich, ale nawet mu to nie przysz�o do g�owy. Mniejsza przewina gin�a w wi�kszej. Zreszt� ten powstaniec to ju� trup, a wed�ug przepis�w �mier� uwalnia od odpowiedzialno�ci s�dowej. Ci�arem, kt�ry przyt�acza� jego dusz�, by� Jan Valjean. Jan Valjean zbija� go z tropu. Wszystkie pewniki, na kt�rych opiera� ca�e swoje �ycie, run�y wobec tego cz�owieka. Gn�bi�a go wspania�omy�lno�� Jana Valjean wobec niego, Javerta. Inne fakty, kt�re sobie przypomnia� i kt�re dawniej uwa�a� za k�amstwa i brednie, teraz od�y�y jako prawdziwe. Pan Madeleine ukaza� si� za Janem Valjean i obie postacie, nak�adaj�c si� na siebie, utworzy�y jedn� ca�o��, nakazuj�c� szacunek. Javert czu�, �e co� okropnego przenika do jego duszy: podziw dla galernika. Szacunek dla galernika? Czy to mo�liwe? Dr�a� na sam� my�l o tym i nie m�g� si� jej oprze�. Daremnie si� szamota�, musia� uzna� w g��bi duszy szlachetno�� tego n�dznika. To by�o dla niego wstr�tne. Dobroczynny z�oczy�ca, przest�pca pe�en wsp�czucia, �agodny i zawsze gotowy wyci�gn�� pomocn� d�o�, wielkoduszny galernik, kt�ry p�aci� dobrem za z�o, przebaczeniem za nienawi��, kt�ry przek�ada� lito�� nad zemst�, w�asn� zgub� nad zgub� swojego wroga i kl�cza� na szczytach cnoty, bli�szy anio�om ni� ludziom! Javert by� zmuszony wyzna� sobie, �e taki potw�r istnieje. Nie mog�o to trwa� d�u�ej. Nie bez sprzeciwu - podkre�lamy to z naciskiem - podda� si� temu potworowi, temu nikczemnemu anio�owi, temu ohydnemu bohaterowi, kt�ry go w r�wnym stopniu oburza�, co zdumiewa�. Ze dwadzie�cia razy, kiedy siedzia� w doro�ce twarz� w twarz z Janem Valjean, zarycza� w nim tygrys praworz�dno�ci. Ze dwadzie�cia razy bra�a go ch�� rzuci� si� na Jana Valjean, pochwyci� go i po�re�, to znaczy aresztowa�. C� �atwiejszego bowiem jak zaalarmowa� pierwszy lepszy posterunek, ko�o kt�rego przeje�d�ali: �Oto zbieg�y kryminalista!�, zawo�a� �andarm�w i powiedzie�: �Bierzcie go� - a potem p�j�� sobie, zo- stawi� im tego przekl�tego cz�owieka, nie troszczy� si� o reszt� i nie miesza� si� do niczego. Nad tym cz�owiekiem ci��y nieodwo�alnie wyrok prawa: niech prawo robi z nim, co zechce. By�oby to najzupe�niej s�uszne. Javert m�wi� to sobie, chcia� prze�ama� si�, chcia� dzia�a�, zatrzyma� tego cz�owieka, a jednak wtedy tak samo jak teraz - nie m�g�. Ilekro� konwulsyjnym ruchem wyci�ga� r�k�, by chwyci� Jana Valjean za ko�nierz, r�ka opada�a, jakby j� przygniata� ogromny ci�ar, a w g��bi sumienia odzywa� si� g�os, dziwny g�os, kt�ry m�wi�: �Dobrze! Wydaj swojego zbawc�, a potem ka� przynie�� misk� Poncjusza Pi�ata i umyj sobie szpony�. A potem zwraca� my�l ku sobie i obok wywy�szonego Jana Valjean widzia� siebie, poni�onego. Galernik by� jego dobroczy�c�! Dlaczego dopu�ci� do tego, aby ten cz�owiek darowa� mu �ycie? Mia� prawo by� zabitym na barykadzie. Powinien by� skorzysta� z tego prawa. By�oby lepiej, gdyby zawo�a� innych powsta�c�w na pomoc przeciw Janowi Valjean i kaza� si� rozstrzela�. Najbole�niejsz� udr�k� sprawia�o mu to, �e nie by� ju� niczego pewny. Czu�, �e straci� grunt pod nogami. Kodeks sta� si� w jego r�ku tylko od�amkiem strzaskanego or�a. Mia� do czynienia ze skrupu�ami nie znanej mu natury. To, co objawia�o mu uczucie, by�o najzupe�niej sprzeczne z liter� prawa, jedynym dla� drogowskazem dotychczas. Dawna uczciwo�� ju� nie wystarcza�a. Wy�oni� si� przed nim szereg nowych, nieoczekiwanych fak- t�w i obezw�adni� go. Nowy �wiat ukaza� si� jego duszy: obowi�zek odp�aty za doznane dobrodziejstwo, po�wi�cenie, mi�osierdzie, wsp�czucie, wyrozumia�o��, lito�� zwyci�aj�ca surowo��, zrozumienie innego cz�owieka, niemo�no�� wydania ostatecznego wyroku pot�pienia, prawo zdolne do �ez wzruszenia, jaka� sprawiedliwo�� kieruj�ca przykazaniami boskimi sprzeczna ze sprawiedliwo�ci� ludzk�. Widzia�, jak wschodzi w mroku s�o�ce nieznanej moralno�ci, budz�c w nim groz� i ol�nienie. By� jak sowa, kt�ra musi patrze� wzrokiem or�a. A wi�c, m�wi� sobie, to prawda; wyj�tki istniej�; w�adza mo�e si� myli�, przepis mo�e si� okaza� bezsilny wobec faktu, nie wszystko da si� wt�oczy� w kodeks, mo�na da� pos�uch nieprzewidzianemu; uczciwo�� galernika mo�e si� sta� zasadzk� dla uczciwo�ci urz�dnika, to, co wydawa�o si� ohydne, mo�e okaza� si� boskie, los zastawia takie pu�apki; i my�la� z rozpacz�, �e nie uchroni� si� sam od tej niespodzianki. Musia� uzna�, �e dobro� istnieje. Ten galernik by� dobry. I on sam - rzecz nies�ychana! - te� post�pi� dzi� jak cz�owiek dobry. A wi�c uleg� demoralizacji. Uwa�a�, �e stch�rzy�. My�la� o sobie ze wstr�tem. By� ludzkim, wielkim, szlachetnym, nie, nie taki by� idea� Javerta; idea� jego - to by� bez zarzutu. A oto teraz zb��dzi�. Jak do tego doszed�? Jak si� to sta�o? Nie umia�by na to odpowiedzie�. Na pr�no �ciska� obiema r�kami g�ow�, nie m�g� sobie tego wyt�umaczy�. Zapewne, mia� zamiar odda� Jana Valjean w r�ce sprawiedliwo�ci, kt�rej Jan Valjean by� je�cem, a kt�rej on, Javert, by� niewolnikiem. Kiedy mia� go w swej mocy nawet na chwil� nie przyzna� si� do my�li, �eby mu pozwoli� odej��. Fakt, �e otworzy� d�o� i pu�ci� wolno pojmanego, dokona� si� jakby bez udzia�u jego woli. Przer�ne nieznane, zagadkowe rzeczy jawi�y mu si� przed oczyma. Zadawa� sobie pytania, odpowiada� na nie i w�asne odpowiedzi przera�a�y go. Pyta� si� siebie: �Co uczyni� ten przest�pca, ten straceniec, kt�rego tak �ciga�em, a nawet prze�ladowa�em, kiedy mia� mnie w swej mocy i m�g� si� zem�ci�, kiedy powinien si� by� zem�ci� dla zaspokojenia swej nienawi�ci i zapewnienia sobie bezpiecze�stwa, a zamiast tego darowa� mi �ycie? Spe�ni� sw�j obowi�zek. Nie. Co� wi�cej. A kiedy ja go u�askawi�em, co uczyni�em? Spe�ni�em sw�j obowi�zek. Nie. Co� wi�cej. A wi�c istnieje co� wi�kszego nad obowi�zek?� Tu Javerta ogarnia� l�k: jego waga psu�a si�. Jedna szala spada�a w przepa��, druga wzlatywa�a w niebo; obie jednakowo przera�a�y Javerta - i ta, kt�ra by�a w g�rze, i ta, kt�ra by�a w dole. Nie zas�u- guj�c w najmniejszej nawet mierze na miano wolterianina, filozofa czy niedowiarka, przeciwnie, �ywi�c instynktowny szacunek dla Ko�cio�a panuj�cego, zna� go jedynie jako dostojny fragment pewnej jedno�ci spo�ecznej; dogmatem jego by� �ad, i to mu wystarcza�o. Odk�d sta� si� dojrza�ym cz�owiekiem i urz�dnikiem, uosobieniem ca�ej jego religii sta�a si� policja, i Javert by� - m�wimy tu bez cienia ironii, w najpowa�niejszym znaczeniu tego s�owa - by�, jak powiedzieli�my, szpiclem, tak jak si� jest kap�anem. Mia� jednego prze�o�onego: pana Gisquet; i a� do tej chwili nie my�la� wcale o innym prze�o�onym, o Bogu. A teraz poczu� niespodzianie tego nowego zwierzchnika, Boga, i to nim wstrz�sn�o. Jego nieoczekiwana obecno�� zbija�a go z tropu; nie wiedzia�, co pocz�� z tym prze�o�onym, a wiedzia� dobrze, �e podw�adny musi by� zawsze uleg�y, nie mo�e pozwoli� sobie na niepos�usze�stwo, niezadowolenie ani krytyk�, a je�li zwierzchnik jest dla niego zbyt niezrozumia�y, podw�adny mo�e zrobi� tylko jedno - poda� si� do dymisji. Ale jak�e poda� si� do dymisji wobec Boga? Jakkolwiek rzeczy si� mia�y, jeden fakt g�rowa� nad wszystkim i do niego stale powraca� Javert: pope�ni� straszliwe uchybienie. Zamkn�� oczy na to, �e przest�pca- recydywista przebywa na wolno�ci. Uwolni� galernika. Ukrad� sprawiedliwo�ci cz�owieka, kt�ry by� jej w�asno�ci�. Zrobi� to. Sam siebie nie rozumia�. Nie by� pewien, czy to jest rzeczywi�cie on. Nie pojmowa� nawet pobudek swego post�pku i tylko na my�l o nim doznawa� zawrotu g�owy. Dotychczas �y� �lep� wiar�, kt�r� rodzi �lepa uczciwo��. Ta wiara opuszcza�a go, zawodzi�a go ta uczciwo��. Rozwiewa�o si� wszystko, w co wierzy�, a prawdy, kt�rych nie chcia� uzna�, oblega�y go nieub�aganie. Musia�by sta� si� innym cz�owiekiem. Odczuwa� dziwny b�l, jakby mu z sumienia nagle zdj�to katarakt�. Widzia� rzeczy, kt�re budzi�y w nim wstr�t. Czu� si� pusty, niepotrzebny, oderwany od dawnego �ycia, zde- gradowany, wyp�dzony. W�adza umar�a w nim. Nie mia� ju� po co �y�. By� wzruszony - to straszne! By� z granitu i zw�tpi�! By� pos�giem z jednej bry�y odlanym w formie prawa i uczu� nagle, �e w piersi z br�zu kryje si� co� g�upiego i niepos�usznego, co�, co jest podobne do serca! Doj�� do tego, aby dobrem odp�aca� za dobro, chocia� do tej chwili by�o si� zdania, �e takie dobro jest z�em! By� psem �a�cuchowym - i �asi� si�! By� lodem - i stopnie�! By� potrzaskiem, a sta� si� r�k�, uczu� nagle, �e palce si� otwieraj� i wypuszczaj� zdobycz - to okropne! Cz�owiek-pocisk nie zna ju� swojej drogi i cofa si�! By� zmuszonym wyzna� sobie, �e nieomylno�� nie jest nieomylna, �e w dogmacie mo�e tkwi� b��d, �e nie zawsze kodeks ma ostatnie s�owo, �e spo�ecze�stwo nie jest doskona�e, �e autorytet mo�e si� zachwia�, �e niezmienne mo�e si� zarysowa�, �e s�dziowie s� lud�mi, prawo mo�e si� myli�, trybuna�y mog� pope�ni� b��d! Zobaczy�, �e p�ka olbrzymia, b��kitna tafla firmamentu! To, co prze�ywa� Javert, mo�na by nazwa� katastrof� prostolinijnego sumienia, wykolejeniem duszy, zdruzgotaniem uczciwo�ci, kt�ra w swym niepohamowanym biegu po linii prostej rozbi�a si� o Boga. To by�o bardzo dziwne A wi�c palacza porz�dku, maszynist� w�adzy, dosiadaj�cego �lepego, �elaznego konia id�cego prostym torem, mo�e wysadzi� z siod�a b�ysk �wiat�a? A wi�c i to, co bezsporne, proste, poprawne, geometryczne i doskona�e, mo�e si� zachwia�? Wi�c i parow�z mo�e mie� sw� drog� do Damaszku? Czy Javert rozumia�, �e B�g jest zawsze obecny w cz�owieku i walczy, On - prawdziwy g�os sumienia - z g�osem fa�szywym? Czy rozumia�, �e iskra nie mo�e zgasn��, �e promie� musi pami�ta� o s�o�cu, a dusza musi rozpozna� prawdziwy absolut, konfrontuj�c go z absolutem fikcyjnym? Czy rozumia� zwyci�sk� ludzko�� i wiecznotrwa�o�� ludzkiego serca, to wspania�e zjawisko, najpi�kniejsze mo�e spo�r�d cud�w naszego ducha? Czy zg��bi� to? Czy zdawa� sobie z tego spraw�? Rzecz jasna, nie. Tylko pod naporem tak oczywistej niepoj�tno�ci czu�, �e mu czaszka p�ka. Nie tyle zosta� przeistoczony przez cud, ile pad� jego ofiar�. Uleg� mu z rozpacz� w sercu. Widzia� w tym wszystkim tylko niezmiern� trudno�� istnienia. Zdawa�o mu si�, �e od tej chwili nie b�dzie m�g� oddycha� swobodnie. Nie by� przyzwyczajony do tego, aby mu ci��y�o niewiadome. Dotychczas wszystko, co znajdowa�o si� nad nim, mia�o w jego oczach powierzchni� g�adk�, prost� i przejrzyst�; nie by�o tam nic nieznanego ani ciemnego; wszystko okre�lone, uporz�dkowane, powi�zane, wyra�ne, dok�adne, oznaczone, rozgraniczone, zamkni�te, z g�ry przewidziane; w�adza by�a g�adk� p�aszczyzn�, nie grozi� na niej upadek, przed ni� nie by�o nic, co by mog�o powodowa� zawr�t g�owy. Javert widzia� nieznane tylko w do�ach spo�ecznych. Wykroczenia, niespodzianki, rozwarcie chaosu, mo�liwo�� stoczenia si� w przepa�� by�y to zdarzenia mo�liwe w sferach najni�szych, buntowniczych, z�ych, n�dznych. Teraz Javert spojrza� w g�r� i zosta� nagle pora�ony nieprawdopodobnym zjawiskiem: tam te� by�a otch�a�! Jak to? Wi�c wszystko od g�ry do do�u jest zburzone? Nigdzie nic pewnego. Czemu wi�c ma zaufa�, skoro wszystko, w co wierzy�, wali si� w gruzy! Jak to, czy� to mo�liwe, by jaki� wielkoduszny n�dznik odkry� p�kni�cie w pancerzu ochraniaj�cym spo�ecze�stwo? Jak to? Czy mo�liwe, aby uczciwy s�uga prawa znalaz� si� nagle mi�dzy dwiema zbrodniami - zbrodni� wypuszczenia cz�owieka na wolno�� i zbrodni� aresztowania go? Nie wszystko jest zatem pewne w poleceniach, jakie pa�stwo wydaje urz�dnikom? Bywaj� wi�c bezdro�a obowi�zku? I to wszystko jest rzeczywiste? Wi�c to prawda, �e dawny bandyta, uginaj�cy si� pod brzemieniem wyrok�w prawa, wyprostowa� si� i w ko�cu ma s�uszno��? To nie do wiary! A wi�c istniej� wypadki, w kt�rych prawo po- winno si� cofa� przed przeistoczonym zbrodniarzem i prosi� go o przebaczenie? Tak! Tak by�o! Javert widzia� to, dotyka� tego i nie tylko �e nie m�g� temu zaprzeczy�, ale sam bra� w tym udzia�. To by�a rzeczywisto��! To okropne, by rzeczywiste fakty mog�y by� do tego stopnia potworne. Gdyby fakty spe�nia�y sw�j obowi�zek, stanowi�yby jedynie dowody prawne; fakty zsy�a sam B�g. Czy�by teraz anarchia mia�a zej�� z nieba? A zatem - wyolbrzymiaj�ca wszystko udr�ka i z�udzenie wzrokowe, spowodowane przera�eniem, zaciera�y to, co mog�oby ograniczy� i sprostowa� jego wra�enia, i w oczach Ja- verta spo�ecze�stwo, ludzko��, wszech�wiat mia�y jeden prosty i ohydny kontur - a zatem prawo karne, prawomocny wyrok, sankcja prawna, orzeczenia najwy�szych instancji, s�downictwo, rz�d, �ciganie i karanie przest�pstw, urz�dowa m�dro��, nieomylno�� prawa, zasady w�adzy, wszystkie dogmaty, na kt�rych opiera si� polityka i �ad wewn�trzny, su- werenno��, sprawiedliwo��, logika kodeksu, idea spo�eczna, oficjalne prawdy, wszystko to - ruiny, gruzy, chaos, a on sam, Javert, str� porz�dku, nieprzedajno�� na us�ugach policji, opatrzno�� i pies podw�rzowy spo�ecze�stwa, jest pogn�biony i zmia�d�ony; a na tych gruzach stoi cz�owiek w zielonej czapce na g�owie i w aureoli. Oto do jakiego zam�tu doprowadzi�o go to wszystko; oto jak straszliwa wizja ukaza�a mu si� w duszy. To by�o nie do zniesienia. Nie mo�na sobie wyobrazi� stanu gwa�towniejszego wzburzenia. By�y tylko dwie drogi wyj�cia: jedna, ruszy� zdecydowanym krokiem po Jana Valjean i wtr�ci� do wi�zienia cz�owieka, kt�rego miejsce by�o na galerach. Druga... Javert oderwa� si� od parapetu i tym razem z podniesion� g�ow� i pewnym krokiem skierowa� si� w stron� komisariatu, kt�ry wskazywa�a latarnia na jednym z rog�w placu Ch�telet. Doszed�szy tam zobaczy� przez szyb� policjanta i wszed� do �rodka. Ludzie nale��cy do policji rozpoznaj� si� wzajemnie z samego sposobu, w jaki otwieraj� drzwi komisariatu. Javert wymieni� swoje nazwisko, pokaza� policjantowi legitymacj� i usiad� przy stole, na kt�rym pali�a si� �wieca. Sta� tam r�wnie� o�owiany ka�amarz i le�a�o pi�ro oraz papier do spisywania ewentualnych protoko��w i sprawozda� nocnych patroli. St� taki wraz z wyplatanym krzes�em stanowi urz�dow� instytucj� i znajduje si� w ka�dym komisariacie; zaopatrzony jest niezmiennie w bukszpanow� miseczk� z trocinami, kartonowe pude�ko pe�ne lasek czerwonego laku i jest najni�szym szczeblem urz�dowego stylu. Tutaj ma sw�j pocz�tek literatura pa�stwowa. Javert wzi�� pi�ro, arkusz papieru i zacz�� pisa�. Oto co napisa�: KILKA UWAG DLA DOBRA S�U�BY: Po PIERWSZE: prosz� pana prefekta, aby sam zechcia� rzuci� na to okiem. Po DRUGIE: aresztanci doprowadzeni na �ledztwo zdejmuj� trzewiki i stoj� boso przez ca�y czas trwania rewizji osobistej. Wielu wraca do wi�zienia z kaszlem. To poci�ga za sob� wydatki na szpital. Po TRZECIE: system �ledzenia podejrzanych osobnik�w przy pomocy agent�w, rozstawionych w pewnej odleg�o�ci od siebie, jest dobry, jednak�e w powa�niejszych wypadkach przynajmniej dwaj agenci powinni mie� si� wzajemnie na oku, gdy� je�li dla jakiejkolwiek przyczyny jeden z nich nie wype�ni swego obowi�zku, drugi ma mo�no�� dopilnowa� go i zast�pi� w potrzebie. Po CZWARTE: nie mo�na poj��, dlaczego specjalny regulamin wi�zienia Magdalenek zabrania wi�niowi mie� krzes�o, nawet za op�at�. Po PI�TE: kantyna u Magdalenek jest odgrodzona tylko dwoma pr�tami, co pozwala - wi�niom dotyka� r�ki osoby sprzedaj�cej. Po SZ�STE: wi�niowie zwani szczekaczami, kt�rzy wywo�uj� innych wi�ni�w do rozm�wnicy, ka�� sobie p�aci� dwa su za wyra�ne wym�wienie nazwiska. To kradzie�. Po SI�DME: w warsztatach tkackich potr�ca si� wi�niom po dziesi�� su od sztuki; jest to nadu�ycie ze strony przedsi�biorcy, gdy� p��tno, tkane przez wi�ni�w, wcale nie jest gor- sze. Po �SME: jest rzecz� niew�a�ciw�, �e przychodz�cy na widzenie do wi�zienia La Force, do rozm�wnicy �w. Marii Egipcjanki, musz� przechodzi� przez oddzia� kobiecy. Po DZIEWI�TE: jest rzecz� pewn�, �e �andarmi co dzie� opowiadaj� sobie na podw�rzu prefektury szczeg�y z przes�ucha� aresztant�w; policjant obowi�zany jest do zachowywania tajemnicy; opowiadaj�c, co s�ysza� w gabinecie s�dziego �ledczego, dopuszcza si� powa�nego uchybienia. Po DZIESI�TE: pani Henry jest uczciw� kobiet�; w jej kantynie panuje wzorowa czysto��, ale miejsce kobiety nie jest przy drzwiach wi�zienia. To uchybia powadze wi�ziennictwa w kraju wielkiej kultury. Javert napisa� to pismem najzupe�niej opanowanym i starannym, nie opuszczaj�c �adnego przecinka i g�o�no skrzypi�c pi�rem po papierze. Pod ostatnim wierszem napisa�: Javert Inspektor I klasy Komisariat na placu Ch�telet 7 czerwca 1832 r., oko�o pierwszej nad ranem Wysuszy� atrament, z�o�y� arkusz jak list, zalakowa�, napisa� na wierzchu: �Notatka dla administracji�, zostawi� to pismo na stole i wyszed� z komisariatu. Zakratowane oszklone drzwi zamkn�y si� za nim. Znowu przeci�� na ukos plac Ch�telet, wszed� na bulwar nadbrze�ny i z precyzj� automatu wr�ci� na miejsce, kt�re opu�ci� przed kwadransem; opar� si� �okciami o parapet i stan�� w tym samym punkcie i w tej samej postawie, jakby si� wcale nie rusza�. Panowa�a nieprzenikniona ciemno��. By�a to owa grobowa pora, kt�ra nast�puje po p�nocy. Gruba warstwa chmur zas�ania�a gwiazdy. Niebo by�o jakim� zag�szczeniem grozy. W domach na wyspie Cit� - �adnego �wiate�ka; nigdzie �adnego przechodnia; jak okiem si�gn��, ulice i bulwary by�y puste; katedra i wie�e Pa�acu Sprawiedliwo�ci wydawa�y si� konturem nocy. Na parapecie bulwaru latarnia k�ad�a czerwon� plam�. Sylwetki most�w, jedna za drug�, roztapia�y si� we mgle. Rzeka przybra�a po ostatnich deszczach. Miejsce, gdzie sta� Javert, znajdowa�o si�, jak pami�tamy, nad samym g��wnym nurtem, pionowo nad gro�n� spiral� wir�w, kt�ra si� skr�ca i rozkr�ca jak �ruba bez ko�ca. Javert pochyli� g�ow� i spojrza�. Wszystko by�o czarne. Nie mo�na by�o nic dojrze�. Dochodzi� tylko szum spienionej fali, ale rzeki nie by�o wida�. Czasem w tej zawrotnej g��binie pojawia� si� jaki� pe�zaj�cy b�ysk, gdy� woda ma t� w�a�ciwo��, �e nawet w najciemniejsze noce nie wiadomo sk�d chwyta �wiat�o i przemienia je w w�e. B�yski te gas�y i zn�w wszystko stawa�o si� ciemno�ci�. Zdawa�o si�, �e otwiera si� tu jaki� bezmiar. W dole nie p�yn�a woda, lecz zia�a otch�a�. Mur nadbrze�a, stromy, niewyra�nie majacz�cy we mgle, ucieka� oczom i podobny by� do kraw�dzi niesko�czono�ci. Nie wida� by�o nic, tylko od wody ci�gn�� wrogi ch��d i md�y zapach mokrych kamieni. Jakie� gro�ne tchnienie wzbija�o si� w g�r� z tej przepa�ci. Wezbrane wody rzeki, nie tyle daj�ce si� dostrzec, co raczej odgadn��, tragiczny szept fal, pos�pny ogrom �uk�w mostu, my�l o mo�liwo�ci upadku w t� czarn� pr�ni�, wszystkie te mroki by�y pe�ne grozy. Javert sta� przez chwil� bez ruchu, patrz�c w ten otw�r ciemno�ci; wpatrywa� si� w niewidzialne z nat�eniem, jak gdyby ze skupion� uwag�. Woda szumia�a. Nagle zdj�� kapelusz i po�o�y� go na parapecie. Po chwili wysoka i czarna posta�, kt�r� sp�niony przechodzie� m�g�by wzi�� z daleka za upiora, stan�a na parapecie, pochyli�a si� ku Sekwanie, znowu wyprostowa�a si� i wypr�ona spad�a w ciemno�ci; rozleg� si� g�uchy plusk i tylko mrok by� �wiadkiem konwulsji tej czarnej postaci, kt�ra znik�a pod wod�. Ksi�ga pi�ta Wnuk i dziadek I W kt�rym spotykamy znowu drzewo obite cynkow� blach� W jaki� czas po wypadkach, kt�re opowiedzieli�my, im� Boulatruelle prze�y� gwa�towne wzruszenie. Im� Boulatruelle to �w dr�nik z Montfermeil, kt�rego spotkali�my ju� na mrocznych kartach tej ksi��ki. Czytelnik przypomina sobie mo�e, �e im� Boulatruelle uprawia� r�ne i podejrzane procedery. T�uk� kamienie i napastowa� podr�nych na go�ci�cu. Ten robotnik drogowy i z�odziej zarazem mia� jedno marzenie: wierzy� w skarby ukryte w lasach Montfer- meil. Mia� nadziej�, �e pewnego pi�knego dnia znajdzie pieni�dze zakopane pod jakim� drzewem, a na razie ch�tnie szuka� ich w kieszeniach podr�nych. Ostatnio jednak zachowywa� si� ostro�nie. Cudem wydosta� si� z opa��w. Jak wiemy, zosta� aresztowany na poddaszu Jondrette'a wraz z innymi bandytami. Na��g mo�e czasem okaza� si� po�yteczny: pija�stwo uratowa�o go. Nie zdo�ano nigdy wyja�ni�, czy znalaz� si� tam jako rabu�, czy jako obrabowany. Sprawa jego zosta�a umorzona na podstawie niezbicie stwierdzonego faktu, �e w czasie zasadzki by� kompletnie pijany; wyszed� wi�c na wolno��. Umkn�� na wie�. Wr�ci� na sw�j go�ciniec z Gagny do Lagny i pod nadzorem administracyj- nym, na koszt pa�stwa, wzi�� si� do jego naprawy, z nosem spuszczonym na kwint� i bardzo markotny; och��d� nieco w zapa�ach do kradzie�y, kt�ra omal nie sta�a si� przyczyn� jego zguby, ale za to tym tkliwszym uczuciem obdarza� swego wybawc� - wino. A oto co poruszy�o go do �ywego wkr�tce po powrocie pod strzech� z darni dr�niczej budki: Pewnego ranka, nieco przed wschodem s�o�ca, Boulatruelle id�c, jak zwykle, do pracy - a mo�e i na jak�� zasadzk� - dostrzeg� poprzez ga��zie cz�owieka, kt�rego sylwetka wyda�a mu si� znajoma, chocia� widzia� j� tylko od ty�u, i to z daleka w porannej mgle. Mimo �e pijak, Boulatruelle mia� dobr� i wiern� pami��, t� nieodzown� bro� ka�dego, kto pozostaje w pewnej niezgodzie z prawem. �Gdzie, u diab�a, widzia�em kogo� podobnego do tego osobnika?� - zastanawia� si�. Ale potrafi� odpowiedzie� sobie tylko tyle, �e ten cz�owiek przypomina kogo�, po kim pozosta� mu w pami�ci zaledwie niewyra�ny �lad. Poza nieudanymi usi�owaniami, �eby sobie przypomnie�, kto to mo�e by�, Boulatruelle poczyni� w my�li r�ne skojarzenia i obliczenia. Cz�owiek �w nie mieszka� w tych stronach. Przyszed� tu sk�d�, i to, oczywi�cie, piechot�, bo �aden dyli�ans nie przeje�d�a o tej porze przez Montfermeil. Musia� i�� przez ca�� noc. Sk�d? Z niedaleka, bo nie mia� ani plecaka, ani zawini�tka. Na pewno z Pary�a. Po co si� zjawi� w tym lesie, i to o takiej porze? Co tu robi�? Boulatruelle pomy�la� o skarbie. Dop�ty �ama� sobie g�ow�, a� wreszcie przypomnia� sobie, �e ju� raz przed kilku laty obudzi� jego podejrzenia pewien cz�owiek, kt�rym, jak mu si� wydawa�o, m�g� by� w�a�nie ten osobnik. Tak medytuj�c pochyli� g�ow� pod ci�arem my�li; naturalny to odruch, ale niezbyt fortunny. Kiedy j� podni�s�, nic ju� nie by�o wida�. Cz�owiek znik� w lesie i w mroku. �A, do pioruna! - rzek� Boulatruelle - ju� ja go znajd�. Odkryj�, co to za ptaszek! Ten podejrzany w��cz�ga �azi tu nie bez kozery, ale dowiem si�, czego szuka. W moim lesie nikt nie mo�e mie� tajemnic, w kt�re ja bym nie wsadzi� nosa�. Wzi�� swoj� motyk�, kt�ra by�a bardzo ostra. �Ano - mrukn�� -jest czym poszpera� w ziemi i w cz�owieku�. I tak jak zwi�zuje si� jedn� ni� z drug�, ruszy� pospiesznie w kierunku, w kt�rym najprawdopodobniej poszed� tamten cz�owiek, i zapu�ci� si� w zaro�la. Gdy przebieg� ze sto krok�w, przyszed� mu z pomoc� �wit, kt�ry w�a�nie si� budzi�. �lady st�p rozrzucone na piasku, zdeptana trawa, z�amane wrzosy, przygi�te ga��zki krzak�w prostuj�ce si� z powolnym wdzi�kiem, jak ramiona pi�knej kobiety, kt�ra przeci�ga si� po obudzeniu - naprowadza�y go na trop. Przez pewien czas szed� za nim, potem go zgubi�. Czas up�ywa�. Zapu�ci� si� g��biej w las i doszed� do niewielkiego wzniesienia. Jaki� my�liwy, kt�ry o poranku przechodzi� w oddali le�n� �cie�yn�, gwi�d��c piosenk� �Kum Guilleri�*, nasun�� mu my�l wdrapania si� na drzewo. Boulatruelle, chocia� stary, by� zwinny. O par� krok�w sta� wysoki buk, godny Tityra i Boulatruelle'a. Wdrapa� si� na niego, jak m�g� najwy�ej. Pomys� by� dobry. Badaj�c okolic� w stronie, gdzie las jest szczeg�lnie g�sty i dziki, Boulatruelle zobaczy� nagle swojego cz�owieka. Ledwo spostrzeg�, ju� straci� go z oczu. Cz�owiek wszed�, a raczej w�lizn�� si� na do�� odleg�� i zas�oni�t� wysokimi drzewami polank�; ale Boulatruelle zna� j� doskonale i wiedzia�, �e przy kupie kamieni ro�nie tam chory kasztan, obanda�owany przybit� do kory blach�. T� polank� nazywano niegdy� por�b� Blaru. Kupa kamieni, przeznaczonych na niewiadomy u�ytek, kt�ra le�a�a tam przed trzydziestu laty, le�y zapewne po dzi� dzie�. Nic nie da si� por�wna� z d�ugotrwa�o�ci� kupy kamieni, opr�cz mo�e ogrodzenia z desek. I jedno, i drugie jest prowizoryczne. Najlepszy pow�d, aby trwa�o bez ko�ca. Boulatruelle ze zwinno�ci� rado�ci zeskoczy� raczej, ni� zszed� z drzewa. Legowisko ju� odkryte, teraz trzeba z�owi� zwierza. Zapewne tam znajdowa� si� �w s�ynny, wymarzony skarb. Nie�atwo by�o doj�� do polany. Wydeptane �cie�ki, wij�ce si� jak na z�o�� w tysi�ce zygzak�w, doprowadzi�yby go tam w ci�gu dobrego kwadransa. Id�c na prze�aj przez g�stwin�, kt�ra jest tutaj szczeg�lnie zbita, kolczasta, i czepliwa, trzeba by�o zmitr�y� wi�cej ni� p� godziny. Boulatruelle pope�ni� b��d nie bior�c tego pod uwag�. Zawierzy� prostej drodze; szacowne z�udzenie wzrokowe, kt�re bywa przyczyn� zguby wielu ludzi. Naje�ony g�szcz wyda� mu si� dobr� drog�. �P�jd�my t� wilcz� �cie�k�� - powiedzia�. Boulatruelle, przywyk�y chodzi� kr�tymi drogami, tym razem id�c prosto pope�ni� b��d. Skoczy� odwa�nie w pl�tanin� krzew�w. Musia� walczy� z ostrokrzewami, pokrzywami, tarnin�, g�ogami, ostami i kolczastymi cierniami. Podrapa� si� bardzo. Na dnie w�wozu natrafi� na potok, kt�ry musia� przeby�. Wreszcie po czterdziestu minutach w�dr�wki doszed� do polany Blaru, spocony, przemoczony, zadyszany, podrapany, w�ciek�y. Na polanie nie by�o nikogo. Boulatruelle podbieg� do kupy kamieni. Le�a�y na swoim miejscu. Nikt ich nie zabra�. Cz�owiek za� znik� w lesie. Wymkn�� si�. Gdzie? Kt�r�dy? W jak� wszed� g�stwin�? Niepodobna odgadn��. A co najgorsze, za kamieniami, u st�p drzewa opasanego blach� Boulatruelle zobaczy� �wie�o wzruszon� ziemi�, zapomnian� czy porzucon� motyk� i d�. D� by� pusty. �A, z�odzieju!� - zawo�a� Boulatruelle wygra�aj�c komu� w oddali obiema pi�ciami. II Po wyj�ciu z jednej wojny domowej Mariusz gotuje si� do drugiej D�ugi czas Mariusz by� mi�dzy �yciem a �mierci�. Przez kilka tygodni majaczy�, mia� gor�czk� i do�� powa�ne objawy zaburze� m�zgowych spowodowanych nie samymi ranami, ale raczej wstrz�sami, kt�rych dozna�, odnosz�c obra�enia g�owy. Przez ca�e noce z ponur� gadatliwo�ci� gor�czki i z�owieszczym uporem agonii powtarza� imi� Kozety. Wielko�� niekt�rych ran stanowi�a powa�ne niebezpiecze�stwo, gdy� ropa takich ran - przy pewnych wp�ywach atmosferycznych - mo�e zosta� wch�oni�ta przez organizm i, co za tym idzie, zabi� chorego; lekarz niepokoi� si� przy ka�dej zmianie pogody, przy lada burzy. �Przede wszystkim trzeba choremu oszcz�dza� wzrusze� - powtarza�. Opatrunki by�y skomplikowane i trudne, w owych czasach bowiem umocowanie �upek i banda�y za pomoc� plastra angielskiego nie by�o jeszcze znane. Nikoleta zeskuba�a na szarpie prze�cierad�o �wielkie niczym sufit� - jak m�wi�a. Obmywania roztworem chlorku i lapisowanie z trudem zdo�a�y zapobiec gangrenie. Dop�ki istnia�o niebezpiecze�stwo, pan Gillenormand siedzia� nieprzytomny z przera�enia przy ��ku wnuka i, jak on, by� mi�dzy �yciem a �mierci�. Codziennie, a czasem dwa razy dziennie, jaki� siwy pan, bardzo przyzwoicie ubrany (taka by�a relacja dozorcy) dowiadywa� si� o zdrowie rannego i zostawia� du�� paczk� szarpi na opatrunki. Wreszcie 7 wrze�nia, dok�adnie w cztery miesi�ce po tragicznej nocy, w kt�rej przyniesiono umieraj�cego Mariusza do domu dziadka, doktor o�wiadczy�, �e r�czy za jego �ycie. Zacz�a si� rekonwalescencja. Ale z powodu z�amanego obojczyka Mariusz musia� jeszcze przesz�o dwa miesi�ce le�e� na szezlongu. Zwykle tak bywa, �e jaka� ostatnia rana nie chce si� zabli�ni� i przeci�ga w niesko�czono�� opatrunki - ku wielkiemu utrapieniu chorego. Zreszt� d�uga choroba i powolny powr�t do zdrowia uchroni�y Mariusza przed poszukiwaniami w�adz. We Francji �aden gniew, nawet publiczny, nie trwa d�u�ej ni� p� roku. W obecnym stanie spo�ecze�stwa zamieszki s� tak dalece win� wszystkich, �e po nich nast�puje konieczno�� przymkni�cia oczu na wiele spraw. Dodajmy, �e nies�ychane zarz�dzenie Gisqueta, kt�re nakazywa�o lekarzom denuncjowanie rannych, oburzy�o opini� publiczn�, i nie tylko opini�, lecz przede wszystkim kr�la; oburzenie to kry�o i os�ania�o rannych; z wyj�tkiem tych, kt�rzy zostali uj�ci z broni� w r�ku, s�dy wojenne nie o�mieli�y si� niepokoi� nikogo. Zostawiono wi�c Mariusza w spokoju. Pan Gillenormand prze�y� najpierw wszystkie udr�ki rozpaczy, a potem wszystkie uniesienia rado�ci. Z trudem zdo�ano go odwie�� od zamiaru czuwania nocami przy rannym; kaza� ustawi� sw�j wielki fotel przy ��ku Mariusza; za��da�, by c�rka bra�a na banda�e i kompresy najpi�kniejsz� bielizn�, jaka by�a w domu. Panna Gillenormand, jako osoba niem�oda i roztropna, znalaz�a spos�b, aby ocali� pi�kn� bielizn�, utwierdzaj�c ojca w przekonaniu, �e us�uchano jego rozkaz�w. Pan Gillenormand nie dawa� si� przekona�, �e na szarpie lepsze jest grube p��tno ni� batyst i stare p��tno ni� nowe. By� obecny przy wszystkich opatrunkach, podczas kt�rych panna Gillenormand wstydliwie wychodzi�a z pokoju. Kiedy Mariuszowi odcinano zgangrenowane kawa�ki cia�a, starzec krzycza�: �Aj! aj!� Wzruszaj�cy by� widok, kiedy dr��cymi, starymi r�kami podawa� rannemu zi�ka w fili�ance. Zasypywa� lekarza pytaniami i nie spostrzega� nawet, �e ci�gle pyta o to samo. Owego dnia, kiedy lekarz mu oznajmi�, �e Mariusz jest poza niebezpiecze�stwem, staruszek oszala� z rado�ci. Da� trzy ludwiki od�wiernemu. Wieczorem, wr�ciwszy do swego pokoju, zata�czy� gawota, trzaskaj�c palcami jak kastanietami, i za�piewa� tak� piosenk�: Jeanne, jak pasterka mi�a, W Fougere si� urodzi�a, Ja kocham t� dzieweczk� � Szelmeczk�. Cho� moja mi�o�� wierna, Ona, niemi�osierna, �le z oczu nie pieszczoty, A groty. Ach, wielbi� ukochana, Pi�kniejsza ni�li Diana, Breto�skie twe cycuszka � Jab�uszka.* Po czym ukl�k� na krze�le i Baskijczyk, kt�ry go podgl�da� przez uchylone drzwi, zawyrokowa�, �e starzec modli si�. Dotychczas nie wierzy� w Boga. Wraz z ka�d� now� faz� polepszenia, kt�re stawa�o si� coraz wyra�niejsze, dziadek pope�nia� nowe dziwactwa. Robi� machinalnie tysi�ce rzeczy, w kt�rych znajdowa�a uj�cie jego rado��; bez �adnego powodu biega� tam i z powrotem po schodach. S�siadka, wcale zreszt� �adna, zdumia�a si� ogromnie, otrzymawszy pewnego ranka olbrzymi bukiet; przys�a� go pan Gillenormand. M�� zrobi� jej scen� zazdro�ci. Pan Gillenormand pr�bowa� wzi�� Nikolet� na kolana. Tytu�owa� Mariusza panem baronem i wo�a�: �Niech �yje Republika!� Co chwila pyta� lekarza: �Nie grozi mu ju� �adne niebezpiecze�stwo, prawda?� Wpatrywa� si� w Mariusza wzrokiem czu�ej babci. Kiedy Mariusz jad�, nie spuszcza� z niego oczu. Traci� g�ow� ze szcz�cia, uwa�a� si� za nic, Mariusz by� panem domu, dziadek z rado�ci abdykowa� i sta� si� wnukiem swego wnuka. W�r�d tej rado�ci pan Gillenormand stawa� si� czcigodnym, starym dzieckiem. Nie chc�c zm�czy� rekonwalescenta ani mu si� naprzykrza�, stawa� za nim i u�miecha� si� do niego. By� zadowolony, weso�y, zachwycony, czaruj�cy, m�ody. Siwe w�osy nadawa�y �agodnego majestatu jasnej rado�ci rozlanej na jego twarzy. Wdzi�k po��czony ze zmarszczkami jest godny uwielbienia. W szcz�ciu staro�ci jest jaki� blask jutrzenki. A Mariusz, pozwalaj�c si� opatrywa� i piel�gnowa�, my�la� wy��cznie o jednym: o Kozecie. Odk�d gor�czka i maligna opu�ci�y go, nie wymawia� ju� jej imienia i mo�na by�o s�dzi�, �e o niej nie my�li. Ale on milcza�, w�a�nie dlatego �e ca�� dusz� by� przy niej. Nie wiedzia�, co si� sta�o z Kozet�, wszystkie wydarzenia z ulicy Konopnej majaczy�y mu si� w pami�ci jak mglisty ob�ok; niewyra�ne cienie snu�y si� w jego umy�le, Eponina, Gavroche, pan Mabeuf, Th�nardierowie, tragiczne postacie przyjaci� spowite dymami barykady. Dziwne zjawienie si� pana Fauchelevent w tej krwawej przygodzie by�o dla niego zagadk� w�r�d nawa�nicy. Nie rozumia�, dlaczego �yje, nie wiedzia�, kto go ocali� ani w jaki spos�b, i nikt z domownik�w te� tego nie wiedzia�; mogli mu powiedzie� tylko tyle, �e zosta� przywieziony doro�k� w nocy na ulic� Panien Kalwaryjskich. Przesz�o��, tera�niejszo��, przysz�o�� sta�y si� dla niego mglistymi poj�ciami, ale w tej mgle jeden punkt trwa� nieruchomo, jedna droga rysowa�a si� wyra�nie i jasno, jedna rzecz pozostawa�a niewzru- szona jak granit, jedno postanowienie, jedno pragnienie: odnale�� Kozet�. Dla niego my�l o �yciu ��czy�a si� nierozerwalnie z my�l� o Kozecie; postanowi� w g��bi serca, �e nie zgodzi si� �y� bez niej, i powzi�� niez�omn� decyzj�, �e b�dzie ��da� od ka�dego, kto go zmusi do �ycia - od dziadka, od losu, od piek�a - aby mu przywr�ci� raj utracony. Nie ukrywa� przed sob� czekaj�cych go trudno�ci. Podkre�lamy tu jeden szczeg�: wszystkie starania dziadka, ca�a jego wielka tkliwo�� nie podbi�y i nie rozczuli�y Mariusza. Po pierwsze, nie o wszystkim wiedzia�; po drugie, w rozmy�laniach w czasie choroby, mo�e jeszcze rozgor�czkowanych, doszed� do wniosku, �e nie nale�y ufa� tym tak dziwnym i nieoczekiwanym czu�o�ciom, kt�re zapewne zmierza�y do ujarzmienia go. Przyjmowa� je ch�odno. Biedny dziadek trwoni� na marne sw�j stary u�miech. Mariusz m�wi� sobie, �e wszystko jest dobrze, p�ki on, Mariusz, nie odzywa si� i niczemu nie sprzeciwia; ale gdy wspomni o Kozecie, dziadek poka�e mu inn� twarz i prawdziwy jego stosunek do wnuka w�wczas wyjdzie na jaw. To b�dzie ci�ka przeprawa. Znowu zaczn� si� wypytywania o rodzin�, por�wnywanie pozycji towarzyskiej, wszystkie z�o�liwe przycinki i zastrze�enia naraz, Fauchelevent, Coupelevent, gadanie o maj�tku, ub�stwie, n�dzy, kamieniu u szyi, przysz�o�ci. Gwa�towny sprzeciw; a w rezultacie - odmowa. Mariusz zawczasu gotowa� si� do walki. A poza tym, w miar� jak wraca� do �ycia, odzywa�y si� dawne urazy, otwiera�y si� stare rany pami�ci; wspomina� przesz�o��, pu�kownik Pontmercy znowu stawa� mi�dzy nim a dziadkiem i Mariusz m�wi� sobie, �e nie mo�e si� spodziewa� prawdziwej dobroci po kim�, kto by� tak niesprawiedliwy i twardy dla jego ojca. Tak wi�c razem ze zdrowiem wraca�a cierpka niech�� do dziadka. Pan Gillenormand cierpia� w milczeniu. Pan Gillenormand, cho� tego nie okazywa�, zauwa�y� jednak, �e Mariusz, od chwili kiedy go tu przyniesiono i odk�d odzyska� przytomno��, ani razu nie powiedzia� mu: �Dziadku�. Nie m�wi� mu co prawda: �Prosz� pana�, ale zawsze tak budowa� zdania, �eby unikn�� jednego i drugiego. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e zbli�a si� prze�omowa chwila. Jak to zwykle bywa w takich wypadkach, przed przyst�pieniem do walnej bitwy Mariusz rozpocz�� z dziadkiem pr�bn� utarczk�, czyli, jak to si� m�wi, zbada� grunt. Pewnego poranka pan Gillenormand z powodu jakiego� artyku�u w gazecie, kt�ra mu wpad�a w r�ce, wyrazi� si� lekcewa��co o Konwencie i rzuci� jak�� rojalistyczn� sentencj� na temat Dantona, Saint-Justa i Robespierre'a... - Ludzie dziewi��dziesi�tego trzeciego roku byli olbrzymami! - odpar� surowo Mariusz. Starzec umilk� i przez ca�y dzie� nie odezwa� si� s�owem. Mariusz, kt�ry mia� zawsze w pami�ci nieugi�ty charakter dziadka, znany mu od najm�odszych lat, dopatrzy� si� w tym milczeniu t�umionego, wielkiego gniewu; wysnu� z tego wniosek, �e walka b�dzie zaci�ta, i skrycie zacz�� mno�y� w my�li przygotowania do boju. Postanowi�, �e w razie odmowy poszarpie banda�e, rozerwie zestawiony obojczyk, rozj�trzy nie zabli�nione rany i odm�wi przyjmowania wszelkiego pokarmu. Rany by�y jego or�em. Dostanie Kozet� lub umrze. Czeka� na sprzyjaj�c� chwil� z podst�pn� cierpliwo�ci� chorego. Chwila ta nadesz�a. III Mariusz atakuje Pewnego dnia, kiedy panna Gillenormand porz�dkowa�a buteleczki i fili�anki na marmurowym blacie komody, pan Gillenormand nachyli� si� nad Mariuszem i odezwa� si� do niego najczulszym g�osem: - Wiesz co, Mariuszku, na twoim miejscu jad�bym teraz raczej mi�so ni� ryby. Sma�ona sola jest doskona�a na pocz�tku rekonwalescencji, ale nic tak nie stawia chorego na nogi jak dobry kotlet. Mariusz, kt�ry odzyska� ju� prawie wszystkie si�y, zebra� je teraz, usiad� na ��ku, po�o�y� zaci�ni�te d�onie na ko�drze, zmarszczy� gro�nie twarz i rzek�: - To mnie zmusza do o�wiadczenia pewnej rzeczy. - Co takiego? - Chc� si� o�eni�. - Przewidziane! - rzek� dziadek i roze�mia� si�. - Jak to, przewidziane? - A tak, przewidziane. Dostaniesz swoj� dziewczynk�. Mariusz os�upia�y i ol�niony, zadr�a� na ca�ym ciele. Pan Gillenormand m�wi� dalej: - Tak, dostaniesz t� �liczn�, t� urocz� dziewczyn�. Przychodzi tu codziennie w postaci starego jegomo�cia, �eby si� dowiedzie� o twoje zdrowie. Odk�d jeste� ranny, po ca�ych dniach tylko p�acze i skubie szarpie. Zasi�gn��em o niej informacji. Mieszka na ulicy Cz�owieka Zbrojnego pod numerem si�dmym. A, wi�c to o to chodzi. Chcesz j�? Doskonale, dostaniesz j�. Zaskoczy�o ci� to, co? Uknu�e� sobie spisek i pomy�la�e�: �Powiem bez ogr�dek, czego chc�, dziadkowi, tej mumii z czas�w Regencji i Dyrektoriatu, temu staremu Adonisowi, Dorantowi, kt�ry si� przemieni� w Geronta; on te� mia� swoje awanturki, swoje mi�ostki, swoje gryzetki i swoje Kozetki; on te� mia� pstro w g�owie, lata� za sp�dniczkami, fruwa� w ob�okach i upija� si� nektarem wiosny; musi sobie to przypomnie�. Zobaczymy. Wypowiadam mu wojn�. Trzeba przyzna�, �e chwytasz byka za rogi. To dobrze. Ja ci� cz�stuj� kotletem, a ty odpowiadasz: �A propos, chc� si� �eni�. Nie ma co, �adne skojarzenie! Liczy�e� na sprzeczk�, co? nie wiedzia�e�, �e jestem stary tch�rz. I co na to powiesz? D�sasz si�? Nie my�la�e�, �e dziadek jest jeszcze g�upszy od ciebie; zmarnowa�a si� m�wka, kt�r� mia�e� mnie uraczy�, panie adwokacie! To irytuj�ce. Ano, trudno, z�o�� si�. Zatka�o ci�, g�uptasie, �e robi� to, co ty chcesz. Pos�uchaj. Dowiedzia�em si� wszystkiego, bo ja te� jestem chytry; ona jest urocza, jest cnotliwa, ta historia z lansjerem to blaga; naskuba�a ci ca�e stosy szarpi; to prawdziwy klejnot, ub�stwia ci�. Gdyby� umar�, pogrzebaliby nas troje; jej trumna towarzyszy�aby mojej. Kiedy ci si� po- lepszy�o, przysz�o mi nawet do g�owy, �eby j� po prostu usadzi� przy twoim ��ku, ale tylko w powie�ciach dziewcz�ta zjawiaj� si� tak obcesowo u wezg�owia przystojnych chorych, do kt�rych �ywi� sentyment. W �yciu tak nie bywa. Co by powiedzia�a na to twoja ciotka? Prawie ca�y czas le�a�e� nagi, m�j ch�opcze. Zapytaj Nikolety, kt�ra nie odst�powa�a ci� na krok, czy mo�na by�o wprowadzi� tutaj kobiet�. A poza tym, co by na to powiedzia� doktor? �adna dziewczyna nie u�mierza gor�czki. Ale co tam, nie m�wmy ju� o tym, powiedziane, sko�czone, przypiecz�towane - bierz j�. Taki jestem okrutny. Wiedzia�em, uwa�asz, �e mnie nie kochasz, wi�c pomy�la�em sobie: �Co by tu zrobi�, �eby ta bestia mnie pokocha�a? Aha! mam pod r�k� t� ma�� Kozet�, dam mu j�, a wtedy musi mnie troch� pokocha� albo powiedzie�, czemu nie kocha�. A ty� si� spodziewa�, �e stary zacznie si� w�cieka�, wrzeszcze�, krzycze�: �Nie pozwol�!�, i wygra�a� lask� nad ca�� t� jutrzenk�. Nic podobnego. Kozeta? Prosz� bardzo. Mi�o��? Prosz� bardzo. Niczego wi�cej nie pragn�. Prosz�, niech pan raczy si� o�eni�. B�d� szcz�liwy, moje dziecko kochane. Powiedziawszy to starzec rozszlocha� si�. Obj�� g�ow� Mariusza, przycisn�� j� obur�cz do starej piersi i p�akali tak obaj; jest to jedna z form najwy�szego szcz�cia. - Dziadku! - zawo�a� Mariusz. - Ach, wi�c jednak kochasz mnie! - powiedzia� starzec. Nadesz�a chwila niewys�owiona. �kanie dusi�o ich, nie mogli m�wi�. Wreszcie starzec wyj�ka�: - No, nareszcie rozkrochmali� si�. Powiedzia� mi: �Dziadku!� Mariusz oswobodzi� g�ow� z obj�� dziadka i zapyta� �agodnie: - Dziadku, teraz kiedy jestem zdr�w, s�dz�, �e m�g�bym j� zobaczy�. - I to zosta�o przewidziane, zobaczysz j� jutro. - Dziadku! - Co? - Dlaczego nie dzi�? - Zgoda, dzi�. Niech b�dzie dzi�. Nazwa�e� mnie trzy razy dziadkiem, wi�c ci si� to nale�y. Zajm� si� tym i przyprowadz� tuj� do ciebie. To by�o przewidziane, powiadam ci, a nawet ju� dawno opisane wierszem. Tak ko�czy si� elegia �Chory ch�opiec� Andrzeja Ch�nier, tego Andrzeja Ch�nier, kt�rego zar�n�li ci zbrod... ci olbrzymi z roku dziewi��dziesi�tego trzeciego. Panu Gillenormand zdawa�o si�, �e dostrzeg� lekkie zmarszczenie brwi u Mariusza, kt�ry - musimy to powiedzie� - nie s�ysza� nawet s��w dziadka, ton�c w zachwycie i my�l�c o Kozecie, a nie o roku 1793. Dziadek, przera�ony swoj� niefortunn� uwag� o Andrzeju Ch�nier, zacz�� m�wi� z po�piechem: - �Zar�n�li� to nie jest w�a�ciwe s�owo. Rzecz w tym, �e ci wielcy geniusze rewolucji, kt�rzy wcale nie byli z�ymi lud�mi, nie! nie! bynajmniej, kt�rzy byli, s�owo daj�, bohaterami, uwa�ali, �e Andrzej Ch�nier troch� im zawadza, i zgiloty... to jest chcia�em powiedzie�, �e w interesie ocalenia publicznego ci wielcy m�owie si�dmego Thermidora poprosili Andrzeja Ch�nier, �eby zechcia� �askawie wej�� na... Rozpocz�te zdanie utkwi�o panu Gillenormand w gardle; nie m�g� go doko�czy�, a �e by�o ju� za p�no, aby cofn�� wypowiedziane s�owa, wi�c, podczas gdy jego c�rka poprawia�a Mariuszowi poduszki, starzec, wzburzony tyloma wzruszeniami, wybieg� z pokoju tak szybko, jak mu na to wiek pozwala�, zatrzasn�� drzwi za sob� i czerwony, zasapany, zapieniony, z wytrzeszczonymi oczami wpad� na poczciwego Baskijczyka, kt�ry w przedpokoju czy�ci� buty. Chwyci� go za ko�nierz i wrzasn�� mu z w�ciek�o�ci� prosto w nos: - Do stu tysi�cy fur beczek diab��w, ci zb�je go zamordowali! - Kogo, prosz� pana? - Andrzeja Ch�nier! - Tak jest, prosz� pana - odpowiedzia� przera�ony Baskijczyk. IV Panna Gillenormand przestaje mie� za z�e panu Fauchelevent, �e przyszed� nios�c co� pod pach� Kozeta i Mariusz ujrzeli si� znowu. Rezygnujemy z opisu tego spotkania. S� rzeczy, kt�rych niepodobna odmalowa�; do ich liczby nale�y s�o�ce. Ca�a rodzina, nie wy��czaj�c Baskijczyka i Nikolety, by�a zebrana w pokoju Mariusza, kiedy Kozeta wesz�a. Stan�a na progu; zdawa�o si�, �e otacza j� promienista gloria. W tej w�a�nie chwili dziadek mia� wytrze� nos; znieruchomia� na jej widok i trzymaj�c chustk� przy twarzy spojrza� na Kozet�. - Czaruj�ca! - zawo�a�. I wytar� z ha�asem nos. Kozeta by�a wniebowzi�ta, upojona, zachwycona, zal�kniona. Czu�a r�wnie� pewien niepok�j, o ile szcz�cie mo�e niepokoi�. J�ka�a jakie� s�owa, blad�a i p�oni�a si� na przemian, chcia�a rzuci� si� Mariuszowi w ramiona i nie �mia�a tego uczyni�. Wstydzi�a si�, �e tyle os�b patrzy na jej mi�o��. Ludzie nie maj� lito�ci dla szcz�liwych kochank�w; zostaj� przy nich, gdy oni najbardziej pragn�liby samotno�ci. A przecie� ludzie s� im zupe�nie niepotrzebni. Za Kozet� wszed� towarzysz�cy jej m�czyzna, siwow�osy, powa�ny, cho� u�miechni�ty jakim� bladym, bolesnym u�miechem. By� to �pan Fauchelevent�; by� to Jan Valjean. By� bardzo przyzwoicie ubrany, jak m�wi� dozorca; mia� czarne nowe ubranie i bia�y krawat. Dozorca by� o tysi�c mil od tego, by w tym czcigodnym mieszczaninie o wygl�dzie notariusza pozna� przera�aj�cego nosiciela trup�w, kt�ry stan�� przed jego bram� w nocy 7 czerwca, obdarty, zab�ocony, ohydny, wp�przytomny, z twarz� pokryt� skorup� krwi i b�ota, nios�c zemdlonego Mariusza - jednak�e str�owski w�ch dzia�a�. Kiedy pan Fauchelevent przyszed� z Kozet�, dozorca zwierzy� si� po cichu �onie: �Nie wiem dlaczego, ale ci�gle mi si� wydaje, �e gdzie� t� twarz ju� widzia�em�. W pokoju Mariusza pan Fauchelevent stan�� przy drzwiach jakby na uboczu. Trzyma� pod pach� niewielk� paczk�, podobn� do ksi��ki formatu in octavo, owini�t� w papier. Papier by� zielonkawy i jakby zaple�nia�y. - Czy ten pan zawsze nosi ksi��ki pod pach�? - szeptem zapyta�a Nikolet� panna Gillenormand, kt�ra bardzo nie lubi�a ksi��ek. - C�, to jaki� uczony - r�wnie� szeptem odpowiedzia� pan Gillenormand, dos�yszawszy jej s�owa. - C� z tego, czy to jego wina? M�j znajomy, pan Boulard, te� nigdy nie wychodzi� bez ksi��ki i te� zawsze �ciska� pod pach� jakie� stare tomisko. Po czym sk�oni� si� i rzek� g�o�no: - Panie Tranchelevent... Dziadek Gillenormand nie zrobi� tego umy�lnie; przekr�canie nazwisk nale�a�o do jego arystokratycznych manier. - Panie Tranchelevent, mam zaszczyt prosi� pana o r�k� panny Tranchelevent dla mojego wnuka, pana barona Mariusza Pontmercy. �Pan Tranchelevent� sk�oni� si�. - Jeste�my po s�owie! - rzek� dziadek. I zwracaj�c si� do Mariusza i Kozety, wyci�gn�� r�ce gestem b�ogos�awie�stwa, wo�aj�c: - Mo�ecie si� ub�stwia�! Nie kazali sobie tego powtarza� dwa razy. Zacz�y si� szczebioty. Rozmawiali po cichu, Mariusz p�siedz�c na szezlongu, Kozeta stoj�c przy nim. - O m�j Bo�e - szepn�a Kozeta - wi�c znowu pana widz�. To ty! To pan! Po co by�o chodzi� na barykady? To okropno��! Przez cztery miesi�ce by�am jak nie�ywa. O, to bardzo brzydko z pana strony, �e pan poszed� bi� si�. Co ja panu takiego zrobi�am? Przebaczam, ale ju� niech pan nigdy tego nie robi! Kiedy teraz przys�ano po nas, my�la�am, �e umr�, ale tym razem z rado�ci. Tak mi by�o smutno. Nawet si� nie przebra�am, musz� wygl�da� jak strach na wr�ble. Mam taki pomi�ty ko�nierzyk, co pana rodzina powie na to? No, niech�e pan si� odezwie! Ca�y czas tylko ja m�wi� i m�wi�. Mieszkamy przy ulicy Cz�owieka Zbrojnego. Po- dobno pan mia� tak� straszn� ran� w ramieniu; s�ysza�am, �e pi�� mog�aby si� w niej zmie�ci�. I podobno obcinali panu cia�o no�yczkami. To okropne! Oczy sobie wyp�aka�am. A� dziwne, �e mo�na tak bardzo cierpie�. Pana dziadek wygl�da na bardzo mi�ego staruszka. Prosz� si� nie rusza�, prosz� si� nie opiera� na �okciu, bo b�dzie bola�o. Ach, jaka� ja jestem szcz�liwa! Sko�czy�y si� nasze niedole. Zupe�nie trac� g�ow�. Mia�am panu tyle do powiedzenia, a teraz sama nie wiem, co m�wi�. Czy pan mnie jeszcze kocha? Mieszkamy na ulicy Cz�owieka Zbrojnego. Nie ma tam ogrodu. Przez ca�y czas skuba�am szarpie; o prosz�, niech pan spojrzy, mam odciski na palcach! To pana wina, m�j panie. - Aniele! - odpowiedzia� Mariusz. Anio� - to najbardziej wytrzyma�e s�owo w mowie ludzkiej; ka�de inne nie znios�oby tak niemi�osiernego nadu�ywania go przez kochank�w. Potem, ze wzgl�du na obecno�� tylu os�b, umilkli; nie m�wili nic, tylko delikatnie �ciskali si� za r�ce. Pan Gillenormand odwr�ci� si� do wszystkich obecnych i zawo�a�: - Rozmawiajcie g�o�no, gadajcie mi�dzy sob�, krzyczcie. Nu�e, r�bcie troch� ha�asu, do diab�a, �eby te dzieci mog�y sobie swobodnie pogwarzy�! I zbli�ywszy si� do Mariusza i Kozety, rzek� im po cichu: - M�wcie sobie po imieniu, nie kr�pujcie si�. Ciotka Gillenormand z os�upieniem patrzy�a na to wtargni�cie �wiat�a w jej starczy dom. Os�upienie to nie mia�o w sobie nic nieprzyjaznego, nie by�o to zgorszone i zazdrosne spojrzenie sowy na dwie turkawki, lecz raczej bezmy�lny wzrok biednego, pie�dziesi�cio- siedmioletniego niewini�tka; zmarnowane �ycie patrzy�o na triumf mi�o�ci. - Panno Gillenormand starsza - rzek� do niej ojciec - a m�wi�em, �e i ciebie to spotka. I po chwili milczenia doda�: - Przypatrz si� szcz�ciu innych. Po czym zwr�ci� si� do Kozety: - Jaka� ona jest �adna! Jaka �adna. Prawdziwy Greuze. I ty b�dziesz mia� te wszystkie skarby dla siebie, ty wisusie! Uda�o ci si�, hultaju, dzi�kuj Bogu, �e nie jestem o jakie� pi�tna�cie lat m�odszy, bo pojedynkowaliby�my si� o ni�. Tak, zakocha�em si� w pani, panno Kozeto. Nic dziwnego. To pani prawo. Ach, jakie pi�kne wesele urz�dzimy sobie! Nale�ymy do parafii �w. Dionizego, ale postaram si� o dyspens�, �eby�cie mogli wzi�� �lub w ko�ciele �w. Paw�a. Ten ko�ci� jest o wiele wytworniejszy, zbudowali go jezuici. Milutki ko�ci�ek. Stoi naprzeciwko fontanny kardyna�a Birague. Prawdziwe arcydzie�o jezuickiego budownictwa znajduje si� w Namur, to ko�ci� Saint-Loup. Jak si� pobierzecie, powinni�cie tam pojecha�, bo naprawd� warto. Panno Kozeto, podzielam w zupe�no�ci pani zapatrywanie, uwa�am, �e m�ode dziewcz�ta powinny wychodzi� za m��, bo na to s� stworzone. Zosta� dziewic� mo�e to rzecz bardzo pi�kna, ale bardzo ch�odna. Pismo �wi�te powiada: �Rozmna�ajcie si�!� �eby ocali� nar�d, potrzebna jest Joanna d'Arc; ale �eby stworzy� nar�d, potrzebna jest matka Gigogne*. A wi�c wychod�cie za m��, �licznotki! Dalib�g, nie rozumiem, po co zostawa� star� pann�. Wiem oczywi�cie, �e ciesz� si� one specjaln� czci� i z braku laku nale�� do sodalicji maria�skiej. Ale, do licha, przystojny m��, zuch ch�opak, a po roku t�usty, jasnow�osy brzd�c, kt�ry si� ostro zabiera do ssania, ma fa�dki t�uszczu na nogach i bije matk� po piersi r�owymi �apkami, roze�miany jak jutrzenka, to doprawdy wi�cej warte ni� trzymanie gromnicy w czasie nieszpor�w i �piewanie Turris eburneal* Dziadek okr�ci� si� jak fryga na swoich dziewi��dziesi�cioletnich nogach i m�wi� dalej jak nakr�cona spr�yna: Ach, wi�c wreszcie sny rzucisz i bieg marze� zmienisz, Alcypie, i ju� wkr�tce chyba si� o�enisz. - Ale! Ale! Mariuszu! - Co, dziadku? - Wszak mia�e� jakiego� serdecznego przyjaciela? - Tak, Courfeyraca. - Co si� z nim sta�o? - Zgin��. - To doskonale! Usiad� przy nich, posadzi� Kozet� i uj�� ich r�ce w swoje stare, pomarszczone d�onie. - Ta pieszczotka jest czaruj�ca. Ta Kozeta to arcydzie�o. Ma�a dziewczynka i wielka dama. Szkoda, �e b�dzie tylko baronow�, jest stworzona na markiz�. Popatrzcie, co za rz�sy. Moje dzieci, wbijcie sobie dobrze w �epetyny, �e macie �wi�t� racj�; kochajcie si�! Zg�upiejcie z mi�o�ci! Mi�o�� to g�upota ludzi i m�dro�� Boga. Uwielbiajcie si�. Tylko - doda�, zas�piwszy si� nagle - co za nieszcz�cie. Przypomnia�em sobie w�a�nie, �e przesz�o po�owa tego, co posiadam, to do�ywocie; p�ki b�d� �y�, p� biedy, ale po mojej �mierci, za jakie� dwadzie�cia lat, o moje biedne dzieci, zostaniecie bez grosza. Pi�kne bia�e r�czki pani baronowej b�d� klepa� bied�. Tu odezwa� si� powa�ny, spokojny g�os: - Panna Eufrazja Fauchelevent ma sze��set tysi�cy frank�w posagu. By� to g�os Jana Valjean. Dotychczas nie wyrzek� ani s�owa; wszyscy zapomnieli o jego obecno�ci, a on sta� nieruchomy za tymi szcz�liwymi lud�mi. - Kt� to taki, ta panna Eufrazja? - zapyta� zdumiony dziadek. - To ja! - odrzek�a Kozeta. - Sze��set tysi�cy frank�w - powt�rzy� pan Gillenormand. - Bez czternastu czy mo�e pi�tnastu tysi�cy - doda� Jan Valjean. I po�o�y� na stole paczk�, kt�r� ciotka Gillenormand wzi�a za ksi��k�. Jan Valjean sam j� rozwin��; by� to plik banknot�w. Przeliczono je. By�o pi��set banknot�w tysi�cfrankowych i sto sze��dziesi�t osiem pi��setfrankowych. W sumie pi��set osiemdziesi�t cztery tysi�ce. - A, to rzeczywi�cie dobra ksi��ka - rzek� pan Gillenormand. - Pi��set osiemdziesi�t cztery tysi�ce frank�w - szepn�a ciotka. - To znakomicie poprawia sytuacj�, nie uwa�asz, panno Gillenormand starsza? - m�wi� dziadek. - Mariusz to diabe� wcielony! Wyszuka� sobie na drzewie marze� milionow� gryzetk�. I ufaj tu mi�ostkom m�okos�w! Student znajduje sobie studentk� z sze�ciuset tysi�cami posagu. Cherubin spisuje si� lepiej ni� Rotszyld. - Pi��set osiemdziesi�t cztery tysi�ce frank�w - powt�rzy�a p�g�osem panna Gillenormand - pi��set osiemdziesi�t cztery to jakby sze��set tysi�cy, co? A Mariusz i Kozeta wpatrywali si� tymczasem w siebie i prawie nie zwr�cili uwagi na ten drobiazg. V Lepiej jest z�o�y� pieni�dze w lesie ni� u notariusza Czytelnik zapewne sam si� domy�li�, nie potrzebujemy wi�c opowiada� szczeg�owo o tym, �e po sprawie Champmathieu Jan Valjean w czasie swojej pierwszej, parodniowej ucieczki zdo�a� dotrze� do Pary�a i zd��y� podj�� u Laffitte'a pieni�dze, kt�re zarobi� w Montreuil-sur-Mer pod nazwiskiem pana Madeleine, i obawiaj�c si� powt�rnego aresz- towania, kt�re rzeczywi�cie niebawem nast�pi�o, schowa� i zakopa� pieni�dze w lesie Montfermeil w miejscu zwanym polan� Blaru. Suma sze�ciuset tysi�cy frank�w, ca�a w banknotach, zajmowa�a niewiele miejsca i zmie�ci�a si� w pude�ku; ale �eby uchroni� pude�ko od wilgoci, Jan Valjean w�o�y� je w d�bowy kuferek pe�en wi�r�w z drzewa kasztanowego. Do tego kuferka w�o�y� r�wnie� i drugi sw�j skarb, �wieczniki biskupa. Pami�tamy, �e zabra� je z sob� uciekaj�c z Montreuil-sur-Mer. Cz�owiek, kt�rego Boulatruelle pierwszy raz zobaczy� pewnego wieczora, by� Janem Valjean. P�niej, ilekro� Jan Valjean potrzebowa� pieni�dzy, chodzi� po nie na por�b� Blaru. St�d owe wyjazdy, o kt�rych m�wili�my poprzednio. Mia� motyk� schowan� gdzie� we wrzosowisku, w sobie tylko znanej kryj�wce. Widz�c, �e Mariusz powraca do zdrowia, zrozumia�, �e zbli�a si� chwila, kiedy pieni�dze mog� by� potrzebne, i pojecha� po nie; jego to w�a�nie zobaczy� Boulatruelle, ale tym razem nie wieczorem lecz rano. Odziedziczy� po nim motyk�. W rzeczywisto�ci ca�a suma wynosi�a pi��set osiemdziesi�t cztery tysi�ce pi��set frank�w. Jan Valjean zachowa� pi��set frank�w dla siebie. �A co b�dzie dalej, zobaczymy� - pomy�la�. R�nic� mi�dzy t� sum� a sze�ciuset trzydziestoma tysi�cami podj�tymi u Laffitte'a stanowi�y wydatki ostatnich dziesi�ciu lat od 1823 do 1833 roku. Pi�cioletni pobyt w klasztorze kosztowa� zaledwie pi�� tysi�cy frank�w. Jan Valjean ustawi� oba srebrne �wieczniki na kominku, gdzie b�yszcza�y wspaniale ku wielkiemu podziwowi Toussaint. Jan Valjean wiedzia�, �e ze strony Javerta nic mu ju� nie grozi. Opowiadano przy nim i sam to sprawdzi� w �Monitorze�, kt�ry ten fakt og�osi�, �e zw�oki inspektora policji, nazwiskiem Javert, zosta�y znalezione pod barkami praczek pomi�dzy Mostem Wymiany a Nowym Mostem i �e pismo, kt�re pozostawi� ten cz�owiek, nieskazitelny zreszt� i wysoko ceniony przez zwierzchnik�w, nasuwa przypuszczenie, i� w przyst�pie ob��du pope�ni� samob�jstwo. �Rzeczywi�cie - pomy�la� Jan Valjean - skoro mia� mnie w r�ku i pu�ci� wolno, to niezbity dow�d, �e nie by� ju� wtedy przy zdrowych zmys�ach�. VI Obaj starcy, ka�dy na sw�j spos�b, robi� co mog�, aby Kozeta by�a szcz�liwa Rozpocz�y si� przygotowania do wesela. Zapytany o zdanie lekarz oznajmi�, �e mo�e si� ono odby� w lutym. By� grudzie�. Kilka czarownych tygodni doskona�ego szcz�cia up�yn�o niepostrze�enie. Dziadek by� nie mniej szcz�liwy ni� narzeczeni. Zdarza�o si�, �e ca�ymi godzinami wpatrywa� si� w Kozet�. - Prze�liczna dziewczyna! - wo�a�. - A jak� ma s�odk� i dobr� twarzyczk�. Na honor, nie widzia�em �adniejszej, jak �yj�. P�niej b�dzie to mia�o cnoty z zapachem fio�k�w. Prawdziwa gracja! Maj�c tak� �on�, musisz postawi� dom na wysokiej stopie. Mariuszu, ch�opcze drogi, jeste� baronem, jeste� bogatym cz�owiekiem, rzu� w k�t ten sw�j adwokacki proceder, b�agam ci�. Kozeta i Mariusz zostali nagle przeniesieni z grobu do raju. Przej�cie by�o tak raptowne, �e porazi�oby ich, gdyby ich nie by�o ol�ni�o. - Czy rozumiesz co� z tego wszystkiego? - pyta� Mariusz. - Nie - odpowiada�a Kozeta - ale wydaje mi si�, �e Pan B�g na nas patrzy. Jan Valjean dzia�a�, usuwa� trudno�ci, zabiega� o wszystko, wszystko u�atwia�. D��y� do szcz�cia Kozety tak skwapliwie i z tak� na poz�r rado�ci�, jak ona sama. Jako dawny mer, potrafi� rozwi�za� dra�liwy problem, kt�rego tajemnic� on jeden posiada�, problem pochodzenia Kozety. Wyjawienie szczerej prawdy mog�oby - kto wie? - przeszkodzi� ma��e�stwu. Przezwyci�y� trudno�ci. Sprokurowa� Kozecie rodzin� z�o�on� z ludzi ju� nie�yj�cych, co dawa�o gwarancj�, �e nikt si� nigdy o nic nie upomni. Kozeta by�a jedynym pozosta�ym przy �yciu potomkiem rodziny, kt�ra ju� wygas�a. Nie by�a jego c�rk�, lecz c�rk� innego Faucheleventa. Obaj bracia Fauchelevent pracowali niegdy� jako ogrodnicy w klasztorze Pe- tit-Picpus. Udano si� po informacje do tego klasztoru; klasztor wyda� o nich �wiadectwo r�wnie pochlebne, jak zas�uguj�ce na wiar�; zacne zakonnice, niezbyt zdolne i niezbyt sk�onne do roztrz�sania kwestii ojcostwa, i nie maj�c powod�w do �adnych podejrze�, nigdy dobrze nie wiedzia�y, kt�ry z dw�ch Fauchelevent�w jest ojcem Kozety. Potwierdzi�y wi�c z zapa�em wszystko, o co chodzi�o. Na podstawie zezna� �wiadk�w spisano akt to�samo�ci. Kozeta sta�a si� w obliczu prawa pann� Eufrazj� Fauchelevent, sierot�, kt�r� odumarli oboje rodzice. Jan Valjean u�o�y� sprawy w ten spos�b, �e pod nazwiskiem Faucheleventa zosta� wyznaczony opiekunem Kozety, opiekunem zast�pczym za� zosta� ustanowiony pan Gillenormand. Co do pi�ciuset osiemdziesi�ciu czterech tysi�cy frank�w, to by� to zapis uczyniony na rzecz Kozety przez osob� ju� nie�yj�c�, kt�ra chcia�a pozosta� nieznana. Pierwotny zapis wynosi� pi��set dziewi��dziesi�t cztery tysi�ce frank�w, ale dziesi�� tysi�cy kosztowa�a edukacja panny Eufrazji, z czego pi�� tysi�cy otrzyma� klasztor Petit-Picpus. Zapis ten, zdeponowany u osoby trzeciej, mia� by� oddany Kozecie z chwil� jej doj�cia do pe�noletno�ci lub wyj�cia za m��. Jak widzimy, ca�a ta historia by�a zupe�nie do przyj�cia, zw�aszcza z dodatkiem p� miliona. Niekt�re szczeg�y mog�y si� wprawdzie wydawa� troch� dziwne, ale ich nie zauwa�ono. Jednemu z zainteresowanych oczy przys�ania�a mi�o��, innym - sze��set tysi�cy frank�w. Kozeta dowiedzia�a si�, �e nie jest c�rk� tego starca, kt�rego przez tyle lat nazywa�a swoim ojcem. By� to tylko jej krewny; inny Fauchelevent by� jej prawdziwym ojcem. W ka�dej innej chwili zrani�oby j� to bole�nie. Ale prze�ywa�a teraz godziny tak niewys�owionego szcz�cia, �e ta wiadomo�� rzuci�a na nie tylko przelotny cie�; chmurka rozwia�a si� szybko w powodzi rado�ci. Mia�a Mariusza. Zjawi� si� m�ody, stary musia� ust�pi� - takie jest �ycie. A ponadto Kozeta od wielu lat przywyk�a widzie� wok� siebie zagadki; ka�da istota, kt�rej dziecinne lata otacza tajemnica, skora jest do pewnych wyrzecze�. Jednak�e nadal nazywa�a Jana Valjean �ojcem�. Kozeta, wniebowzi�ta, oczarowana by�a dziadkiem Gillenormand. Co prawda, zasypywa� j� komplementami i podarunkami. I kiedy Jan Valjean stara� si� zapewni� Kozecie normaln� sytuacj� i stworzy� jej bezpieczn� pozycj� w spo�ecze�stwie, pan Gillenormand czuwa� nad jej wypraw�. Bawi�a go w�asna szczodro��. Ofiarowa� Kozecie sukni� z gipiury z Binche, kt�ra nale�a�a niegdy� do jego babki. �Moda si� powtarza - m�wi� - dzisiaj ta staro�wiecczyzna robi furor� i teraz, kiedy jestem stary, m�ode kobietki ubieraj� si� tak, jak ubiera�y si� stare kobiety, kiedy by�em dzieckiem�. Opr�nia� swoje szacowne, bombiaste, od lat nie otwierane komody z koromandelskiej laki. �Wyspowiadajmy te stare damy - m�wi� - zobaczymy, co tam chowaj� w zanadrzu�. Pl�drowa� z ha�asem w brzuchatych szufladach, wype�nionych po brzegi strojami wszystkich jego �on, kochanek i babek. Obsypywa� Kozet� mieni�cymi si� jedwabiami w paski, adamaszkami, wyt�aczanymi chi�skimi jedwabiami, barwnymi morami, czerwonymi sukniami grodeturowymi, chustami indyjskimi haftowanymi z�ot� nici�, nie niszcz�c� si� w praniu, dwustronnymi drogetami, koronkami genue�skimi i alanso�skimi, staro�wieckimi klejnotami, puzderkami z ko�ci s�oniowej, na kt�rych wyrze�bione by�y mikroskopijne bitwy, ga�gankami i wst��eczkami. Kozeta, zachwycona, rozkochana w Mariuszu i przej�ta wdzi�czno�ci� dla pana Gillenormand, �ni�a o szcz�ciu bez granic, przystrojonym w at�asy i aksamity. Zdawa�o si� jej, �e nad jej wypraw� unosz� si� serafiny. Dusza jej wzlatywa�a w b��kity na skrzyd�ach z brabanckich koronek. Z upojeniem zakochanych m�g� si� mierzy� jedynie ekstatyczny zachwyt dziadka. Rzek�by�, �e ulica Panien Kalwaryjskich rozbrzmiewa�a fanfar� rado�ci. Co rano Kozeta dostawa�a nowy prezent, wyszukany przez dziadka w jego rupieciarni. Wszystkie mo�liwe fata�aszki przy niej odzyskiwa�y sw� �wietno��. Pewnego razu Mariusz, kt�ry, pomimo szcz�cia, ch�tnie rozmawia� na powa�ne tematy, rzek� z powodu jakiego� wydarzenia: - Ludzie rewolucji s� tak wielcy, �e tak samo, jak Katon czy Fokjon zyskali ju� szacunek potomno�ci, i ka�dy z nich, zda si�, wciela staro�ytne czasy. - Staro�ytne at�asy! - zawo�a� staruszek. - Dzi�kuj� ci, Mariuszu. W�a�nie ten pomys� chodzi� mi po g�owie. I nazajutrz wspania�a suknia ze �staro�ytnego at�asu� w herbacianym kolorze wzbogaci�a wypraw� Kozety. Dziadek wysnuwa� z tych fata�aszk�w swoist� filozofi�: - Mi�o��, doskonale. Ale to nie wszystko. Do szcz�cia trzeba doda� czar rzeczy nieu�ytecznych! Szcz�cie - to zaledwie to, co konieczne. Przyprawcie mi je suto zbytkiem. Pa�ac i jej serce. Jej serce i Luwr. Jej serce i wodotryski Wersalu. Dajcie mi moj� pasterk� i sprawcie, aby si� sta�a ksi�niczk�. Przyprowad�cie mi Filis w wianuszku z b�awatk�w i dorzu�cie jej sto tysi�cy frank�w renty. Niech, jak okiem si�gn�, otwiera si� przede mn� sielanka w ramach marmurowej kolumnady. Godz� si� na sielank�, godz� si� r�wnie� na bajk� z marmuru i z�ota. Suche szcz�cie podobne jest do suchego chleba. To zaspokojenie g�odu, ale nie uczta. A ja chc� tego, co zbyteczne, niepotrzebne, niedorzeczne, chc� nadmiaru i rzeczy, kt�re do niczego nie s�u��. Pami�tam, �e ogl�da�em w katedrze sztrasburskiej zegar, wielko�ci trzypi�trowej kamienicy, kt�ry pokazywa� godziny, kt�ry raczy� pokazywa� godziny, ale zdawa� si� nie do tego przeznaczony; kiedy wydzwania� po�udnie czy p�noc, po�udnie - godzin� s�oneczn�, p�noc - godzin� mi�o�ci, czy ka�d� inn� godzin�, pokazywa� wam ksi�yc i gwiazdy, ziemi� i morze, ptaki i ryby, Feba i Febe, i ca�y korow�d r�nych rzeczy, kt�re wychodzi�y z wn�ki, dwunastu aposto��w, cesarza Karola V, Eponin� i Sabinusa, a na dodatek t�um ma�ych, z�oconych cz�owieczk�w, kt�rzy grali na tr�bkach. Nie m�wi� ju� o tym, �e co chwila i bez najmniejszego powodu wygrywa� urocze carillons*. Co warta jest w por�wnaniu z nim brzydka, go�a tarcza zegara, kt�ra tylko wskazuje godziny? Jestem tego samego zdania co zegar sztrasburski i wol� go od zegara z kuku�k� ze Szwarcwaldu. Pan Gillenormand pl�t� ze szczeg�lnym zapa�em na temat wesela i wszystkie osiemnastowieczne wspominki przesuwa�y si� bez�adnie w jego dytyrambach. - Nie znacie si� na sztuce zabawy. W dzisiejszych czasach nie umiecie sp�dzi� jednego dnia na rado�ci - wo�a�. - Wasz dziewi�tnasty wiek to cherlak. Nie wie, co to zbytek. Nie wie, co bogactwo ani co wytworno��. We wszystkim brak mu polotu. Wasz trzeci stan jest ckliwy, bezbarwny, bezwonny, bezkszta�tny. Szczyt marze� waszych mieszczek, kiedy �urz�dzaj� dom� - jak m�wi� - to milutki, �wie�o obity salonik, palisandry i perkaliki. Z drogi! Z drogi! Pan �apigrosz po�lubia pann� Liczykrup�. Przepych i wspania�o�� za ca�ego luidora! Oto czasy! Mam ochot� drapn�� a� do antypod�w. Ach, ju� w 1787 roku przepo- wiedzia�em, �e wszystko przepad�o, kiedym zobaczy� pewnego dnia diuka Rohan, ksi�cia de L�on, ksi�cia de Chabot, diuka de Montbazon, markiza de Soubise, wicehrabiego de Thouars, para Francji, jad�cego na Longchamp pod�� bryczuszk�! Wyda�o to swoje owoce. W dzisiejszych czasach ludzie robi� pieni�dze, graj� na gie�dzie, prowadz� interesy i kutwi�. Piel�gnuj� i lakieruj� swoj� powierzchowno��; s� wymuskani, wymyci, wyszorowani, wypucowani, wygoleni, wyczesani, wylizani, wyszczotkowani i wyglansowani po wierzchu, bez zarzutu, g�adcy jak kamyk, skromniutcy, czy�ciutcy, a r�wnocze�nie - na honor! - w g��bi sumienia kryj� takie gnoj�wki i kloaki, �e uciek�aby od ich fetoru �winiarka, kt�ra nos obciera w palce. Nadaj� dzisiejszym czasom tak� dewiz�: �Brudna czysto��. Mariuszu, nie gniewaj si�, pozw�l mi si� wygada�, nie m�wi� nic z�ego o ludzie, widzisz przecie, �e mam ci�gle na j�zyku ten tw�j lud, ale nie miej mi za z�e, �e spuszcz� ma�e lanie mieszcza�stwu. Nale�� do niego. Kto mocno kocha, ten mocno bije. I tu powiem bez ogr�dek, �e dzi� ludzie si� �eni�, ale nie umiej� si� ju� �eni�. O, dalib�g, �a�uj� galanterii dawnych, pi�knych obyczaj�w, �a�uj� wszystkiego. Tej elegancji, rycersko�ci, manier wytwornych i pe�nych galanterii, przepychu, kt�rym ka�dy b�yszcza�, muzyki towarzysz�cej biesiadzie weselnej - symfonie dla wykwintnego towarzystwa, huczna kapela dla gminu - ta�c�w, weso�ych twarzy za sto�em, subtelnych komplement�w, �piew�w, sztucznych ogni, szczerego �miechu, swawoli na ca�ego, sutych p�k�w wst��ek. �a�uj� podwi�zki panny m�odej. Podwi�zka panny m�odej - to krewniaczka przepaski Wenery. O co si� toczy wojna troja�ska? O podwi�zk� Heleny, do kro�set! Dlaczego si� bij�, dlaczego boski Diomedes rozwala na g�owie Merioneja wielki kask z dziesi�cioma kolcami, dlaczego Achilles i Hektor d�gaj� si� dzidami? Bo Helena pozwoli�a Parysowi wzi�� swoj� podwi�zk�. Na temat podwi�zki Kozety Homer u�o�y�by �Iliad�. Umie�ci�by w tym poemacie takiego starego gadu�� jak ja i nazwa�by go Nestorem. Moi drodzy, w dawnych latach, w tych mi�ych dawnych latach ludzie �enili si� umiej�tnie: najpierw spisywali dobry kontrakt �lubny, a potem zasiadali do dobrej wy�erki. Cujas* za drzwi, Kamacz* we drzwi! Bo, do pioruna, �o��dek, to mi�e zwierz�, te� upomina si� o swoje prawa i te� chce mie� swoje wesele. Cz�ek ucztowa� znakomicie i mia� przy stole wydekoltowan� s�siadk�, z piersi� bardzo sk�po os�oni�t�. O, te rozchylone, roze�miane usta! Jak�e ludzie byli weseli w owych czasach. M�odzie� wygl�da�a jak bukiet kwiat�w, ka�dy m�odzieniec ko�czy� si� ki�ci� bzu lub p�kiem r�; nawet rycerz stawa� si� pasterzem; a je�li przypadkiem by� kapitanem dragon�w, znajdowa� spos�b �eby zwa� si� Florianem. Ka�dy chcia� by� �adny. Strojono si� w hafty i szkar�aty. Mieszczanin wygl�da� ja kwiat, markiz wygl�da� jak klejnot. Nie noszono strzemi�czek ani trzewik�w. Ka�dy by� strojny, b�yszcz�- cy, aksamitny, l�ni�cy, p�ochy, uroczy, zalotny, co nie przeszkadza�o mu nosi� szpady u boku. Koliber z dziobem i pazurami. A grano wtedy �Indie zakochanych�. Jedn� cech� tamtego stulecia by�a subtelno��, drug� - wspania�o��. I - do pioruna! ludzie bawili si�. A dzi� s� powa�ni. Mieszczuch jest skner�, mieszczka - �wi�toszk�. Nieszcz�sne te wasze czasy! Przep�dzono by Gracje, bo nazbyt wydekoltowane. Niestety, pi�kno�� ukrywa si� jakby by�a brzydot�. Od rewolucji wszystko nosi pantalony, nawet tancerki. Komediantka musi by� powa�na; wasze ta�ce s� doktrynalne. Nale�y by� dostojnym. Nie wypada wysuwa� brody z halsztuka. Idea�em dwudziestoletniego m�okosa, kt�ry si� �eni, jest upodobni� si� do pana Royer-Collard. A wiecie, do czego prowadzi ta ca�a dostojno��? Do ma�o�ci! Bo wiedzcie, �e weso�o�� jest nie tylko weso�a; jest wielka. A wi�c kochajcie si� rado�nie, do diab�a, a kiedy si� �enicie, �e�cie si� z sza�em, upojeniem, harmiderem i wrzaw� szcz�cia! W ko�ciele powaga, zgoda. Ale kiedy msza ju� si� sko�czy - to na m� dusz�! - wok� oblubienicy musi wirowa� r�j marze�. �lub powinien by� kr�lewski i fantastyczny. Ceremonia powinna zaczyna� si� w katedrze w Reims, a ko�czy� w pagodzie Chanteloup. N�dzne wesele mierzi mnie! Do stu tysi�cy diab��w! Przynajmniej ten jeden dzie� sp�d�cie na Olimpie. B�d�cie bogami. Ach! cz�owiek m�g�by by� sylfem, b�stwem wesela, uosobieniem �wietno�ci, a jest safandu��. Ka�dy oblubieniec, moi mili, powinien by� ksi�ciem Aldobrandinim. Korzystajcie z tej chwili jedynej i ule�cie wraz z �ab�dziami i or�ami do empireum*, cho�by�cie mieli nazajutrz zn�w spa�� z powrotem w �abi, mieszcza�ski �ywot. Nie oszcz�dzajcie na weselu, nie ujmujcie mu wspania�o�ci, nie sk�pcie sobie w dniu tryskaj�cym rado�ci�. Wesele nie jest �yciem ma��e�skim. O, gdybym je urz�dza� wedle mej fantazji, by�oby wspania�e. Drzewa rozbrzmiewa�yby tonami skrzypiec. B��kit i srebro - oto m�j program. Sprosi�bym na t� uroczysto�� wszystkie boginki le�ne, driady i nereidy. Za�lubiny Amfitryty, r�any ob�ok, utrefione, nagie nimfy, akademik recytuj�cy wiersze bogini, rydwan ci�gni�ty przez morskie potwory. Tryton, w konch� dmuchaj�c, na przedzie cwa�uje I czarownymi d�wi�ki wszystkich w kr�g czaruje. Oto m�j program uroczysto�ci; oto odpowiedni program - do stu tysi�cy fur beczek! - albo nie znam si� na niczym! Podczas gdy dziadek u szczytu wylewno�ci lirycznej ws�uchiwa� si� we w�asne s�owa, Kozeta i Mariusz upajali si� tym, �e mog� swobodnie wpatrywa� si� w siebie. Ciotka Gillenormand patrzy�a na to wszystko z w�a�ciwym sobie niezm�conym spokojem. Ostatnie pi�� czy sze�� miesi�cy dostarczy�o jej sporo wzrusze�: powr�t Mariusza, Mariusz zalany krwi� przyniesiony do domu, Mariusz przyniesiony z barykady, Mariusz umar�y, a potem �ywy, Mariusz pojednany z dziadkiem, Mariusz zar�czony, Mariusz �eni�cy si� z n�dzark�, Mariusz �eni�cy si� z milionerk�. Sze��set tysi�cy frank�w by�o dla niej ostatni� niespodziank�, potem zn�w wr�ci�a do swej naiwnej oboj�tno�ci. Chodzi�a regularnie na nabo�e�stwa, przesuwa�a paciorki r�a�ca, czyta�a msza�, szepta�a w jednym zak�tku domu swoje Ave, podczas gdy w drugim szeptano I love you, patrzy�a na Mariusza i Kozet� jak na dwa blade cienie. Ale to ona by�a cieniem. Istnieje pewien stan bezw�adnego ascetyzmu, w kt�rym dusza zoboj�tnia�a przez odr�twienie i obca wszystkiemu, co mo�na by nazwa� spraw� �ycia, nie odczuwa, z wyj�tkiem trz�sienia ziemi i wielkich kataklizm�w, �adnych ludzkich wra�e�, zar�wno przyjemnych, jak i przykrych. �Taka nabo�no�� � mawia� pan Gillenormand do c�rki - podobna jest do kataru. Nie czujesz �ycia. Nie czujesz jego brzydkich zapach�w, ale nie czujesz tak�e pi�knych�. Zreszt� owe sze��set tysi�cy frank�w rozproszy�o w�tpliwo�ci starej panny. Ojciec przyzwyczai� si� tak ma�o liczy� z jej osob�, �e nie zapyta� jej o zgod� w sprawie ma��e�stwa Mariusza. Jak zwykle dzia�a� porywczo i, z despoty stawszy si� niewolnikiem, my�la� tylko o jednym: zadowoli� Mariusza. Nie przysz�o mu nawet do g�owy, �e istnieje ciotka, kt�ra mo�e mie� w�asne zdanie; a ona, mimo swej bezmy�lnej nieczu�o�ci, uczu�a si� tym dotkni�ta. Ura- �ona w g��bi duszy, cho� na poz�r oboj�tna, powiedzia�a sobie: �Ojciec rozstrzygn�� beze mnie spraw� ma��e�stwa; ja rozstrzygn� bez niego spraw� spadku�. Istotnie, ona by�a bogata, a ojciec nie. Postanowi�a wi�c, �e w tej kwestii zadecyduje wed�ug swojej woli. Gdyby m�oda para by�a biedna, prawdopodobnie zostawi�aby j� w biedzie. �Tym gorzej dla pana siostrze�ca! �eni si� z dziad�wk�, niech b�dzie dziadem�. Ale p�milionowy posag Kozety przypad� do gustu ciotce i zmieni� jej wewn�trzny stosunek do zakochanej pary. Do sze�ciuset tysi�cy nale�y si� odnosi� z uszanowaniem, ciotka nie mog�a oczywi�cie post�pi� inaczej, tylko zapisa� sw�j maj�tek m�odym, bo go ju� nie potrzebowali. U�o�ono, �e m�oda para zamieszka u dziadka. Pan Gillenormand koniecznie chcia� ust�pi� im sw�j pok�j, najpi�kniejszy w ca�ym domu. �To mnie odm�odzi - o�wiadczy� - to stary projekt. Zawsze mia�em zamiar wyprawia� wesela w moim pokoju�. Umeblowa� ten pok�j mn�stwem starych, wytwornych cacek. Kaza� zrobi� nowy plafon i obi� pok�j niezwyk�� materi�, kt�rej mia� ca�� sztuk� i kt�ra, jego zdaniem, pochodzi�a z Utrechtu: na at�asowym z�oto��tym tle aksamitne krokusy. �Z takiej materii - m�wi� - by�a kotara przy ��ku ksi�ny d'Anville w La Roche-Guyon�. Na kominku ustawi� figurynk� z saskiej porcelany, kt�ra mufk� os�ania�a sobie nagi brzuszek. Biblioteka pana Gillenormand zamieni�a si� w kancelari� adwokack�, kt�rej potrzebowa� Mariusz, bo, jak pami�tamy, rada adwokacka wymaga�a posiadania w�asnej kancelarii. VII Senne mary w�r�d szcz�cia Zakochani widywali si� co dzie�. Kozeta przychodzi�a z panem Fauchelevent. �Wszystko dzieje si� na opak - m�wi�a panna Gillenormand - narzeczona przychodzi do domu swojego przysz�ego, �eby mu umo�liwi� konkury�. Ale rekonwalescencja Mariusza u�wi�ci�a ten zwyczaj, a utwierdzi� go jeszcze fakt, �e fotele na ulicy Panien Kalwaryjskich by�y znacznie przyjemniejsze do rozm�w sam na sam ni� wyplatane krzes�a na ulicy Cz�owieka Zbrojnego. Mariusz i pan Fauchelevent widywali si�, ale nie rozmawiali ze sob�. Zdawa�oby si�, �e taki stan�� mi�dzy nimi uk�ad. Ka�da m�oda dziewczyna musi mie� przyzwoitk�. Bez pana Fauchelevent Kozeta nie mog�aby przychodzi�. Dla Mariusza pan Fauchelevent by� warunkiem widywania Kozety, wi�c rad nierad godzi� si� z jego obecno�ci�. Poruszaj�c pobie�nie tematy polityczne z punktu widzenia og�lnej poprawy los�w ludzkich, doszli do tego, �e powiedzieli sobie nieco wi�cej ni� �tak� i �nie�. Pewnego razu w kwestii nauczania, kt�re - zdaniem Mariusza - powinno by� bezp�atne, obowi�zkowe i pod wszystkimi postaciami nie szcz�dzono nikomu, jak powietrze czy s�o�ce, s�owem, dost�pne dla ca�ego narodu, byli tak zgodni, �e prawie wdali si� ze sob� w rozmow�. Przy tej sposobno�ci Mariusz zauwa�y�, �e pan Fauchelevent m�wi dobrze, a nawet z pewnym polotem. Wszelako czego� mu brakowa�o. Pan Fauchelevent by� czym� mniej i czym� wi�cej ni� cz�owiekiem z towarzystwa. Mariusz zadawa� w skryto�ci ducha najrozmaitsze nieme pytania temu panu Fauchelevent, kt�ry nie okazywa� mu nic poza ch�odn� �yczliwo�ci�. Czasami pow�tpiewa� o prawdziwo�ci w�asnych wspomnie�. Mia� w pami�ci luk�, ciemne miejsce, przepa�� wydr��on� przez cztery miesi�ce agonii. Wiele spraw w niej uton�o. By� niepewny do tego stopnia, �e zapytywa� siebie, czy rzeczywi�cie widzia� na barykadzie pana Fauchelevent, tego cz�owieka tak powa�nego i spokojnego. Zreszt�, by�o to jedno spo�r�d wielu zadziwiaj�cych wra�e�, kt�re zostawi�a mu w my�li pojawiaj�ca si� i znikaj�ca przesz�o��. Nie nale�y mniema�, �e uwolni� si� od tej natr�tnej obsesji wspomnie�, kt�ra nawet w szcz�ciu i zadowoleniu zmusza nas do melancholijnego ogl�dania si� wstecz. G�owa, kt�ra nigdy nie zwraca si� ku nikn�cym horyzontom, pozbawiona jest i my�li, i mi�o�ci. Chwilami Mariusz ujmowa� twarz w r�ce i zgie�kliwe, mgliste mary przesz�o�ci jawi�y si� w mroku spowijaj�cym jego wspomnienia. Widzia�, jak pada ojciec Mabeuf, s�ysza� w�r�d �wistu kul �piew Gavroche'a, czu� na ustach ch��d czo�a Eponiny; Enjolras, Courfeyrac, Jan Prouvaire, Combeferre, Bossuet, Grantaire, postacie jego przyjaci� stawa�y przed nim, a potem si� rozwiewa�y. Czy te drogie, �a�osne, m�ne, urocze albo tragiczne istoty by�y snem? Czy istnia�y naprawd�? Powstanie spowi�o wszystko swoim dymem. Wielkie gor�czki wywo�uj� wielkie sny. Mariusz zadawa� sobie pytania, bada� siebie i w g�owie mu si� kr�ci�o, gdy my�la� o tej rzeczywisto�ci, kt�ra tak pierzch�a. Gdzie podziali si� oni wszyscy? Czy�by doprawdy wszystko umar�o? Upadek w ciemno�ci poci�gn�� za sob� wszystko z wyj�tkiem jego jednego. Mariuszowi zdawa�o si�, �e wszystko to znik�o mu sprzed oczu jak za spuszczon� kurtyn� w teatrze. Zdarza si� w �yciu, �e taka zas�ona opada; B�g rozpoczyna nast�pny akt. A on sam czy by� tym samym cz�owiekiem? On, biedak, sta� si� bogaty; on, sierota, mia� teraz rodzin�; on, desperat, po�lubia� Kozet�. Zdawa�o mu si�, �e przeszed� przez gr�b; wst�pi� we� ciemny, a wyszed� jasny. A inni pozostali w tym grobie. Bywa�y chwile, kiedy wszystkie mary przesz�o�ci powraca�y, o�ywa�y, otacza�y go ko�em i pos�pn� chmur� zawisa�y nad nim; w�wczas zaczyna� my�le� o Kozecie i odzyskiwa� pogod�. Ale tylko takie szcz�cie zdolne by�o zatrze� wspomnienie takiej katastrofy. Pan Fauchelevent by� niemal r�wnie� jedn� z tych istot, kt�re si� rozwia�y. Mariusz nie m�g� uwierzy�, �eby Fauchelevent z barykady by� t� sam� osob� co pan Fauchelevent z krwi i ko�ci, kt�ry z tak stateczn� min� siedzia� przy Kozecie. Pierwszy by� zapewne majakiem, kt�ry pojawia si� w malignie i wraz z ni� znika. Zreszt� natury ich by�y zamkni�te, tak �e Mariusz nie m�g� zada� panu Fauchelevent �adnego pytania. Podobna my�l nawet nie przysz�a mu do g�owy. Ju� poprzednio podkre�lili�my ten charakterystyczny szczeg�. Dwaj ludzie, kt�rzy maj� wsp�ln� tajemnic� i na mocy milcz�cej umowy nie wspominaj� o niej ani s�owa, to zdarzenie cz�stsze, ni�by kto przypuszcza�. Raz jednak Mariusz zaryzykowa� pr�b�. Naprowadzi� rozmow� na ulic� Konopn� i zwracaj�c si� do pana Fauchelevent zapyta�: - Czy pan zna t� ulic�? - Jak� ulic�? - Ulic� Konopn�. - Nigdy nie s�ysza�em nazwy tej ulicy - odrzek� pan Fauchelevent najnaturalniejszym w �wiecie tonem. Odpowied�, chocia� dotyczy�a nazwy, nie za� samej ulicy, wyda�a si� Mariuszowi bardziej jednoznaczna, ni� by�a w istocie. �Przywidzia�o mi si� - pomy�la� - mia�em halucynacj�. To by� kto� do niego podobny. Pan Fauchelevent nie by� na ulicy Konopnej�. VIII Dwaj ludzie, kt�rych nie spos�b odnale�� Jakkolwiek wielkie by�o mi�osne upojenie Mariusza, nie przekre�li�o jednak w jego umy�le innych spraw. Podczas przygotowa� do wesela, w oczekiwaniu wyznaczonego dnia Mariusz bada� przesz�o��, zarz�dzaj�c trudne i skrupulatne poszukiwania. Poczuwa� si� do r�nych d�ug�w wdzi�czno�ci; winien j� by� za ojca, winien j� by� za siebie. Istnia� Th�nardier, istnia� r�wnie� �w nieznajomy, kt�ry go przyni�s� do domu pana Gillenormand. Mariuszowi bardzo zale�a�o na odnalezieniu tych ludzi; nie chcia� si� �eni� i by� szcz�liwym zapominaj�c o nich. L�ka� si�, �e te nie sp�acone d�ugi rzuc� cie� na jego �ycie, kt�re odt�d mia�o by� tak promienne. Nie m�g� zostawi� za sob� tych zaleg�o�ci w zawieszeniu i przed wkroczeniem w radosn� przysz�o�� chcia� si� rozliczy� z przesz�o�ci�. To, �e Th�nardier by� �otrem, nie zmienia�o faktu, �e ocali� �ycie pu�kownikowi Pontmercy. Th�nardier by� bandyt� dla wszystkich, ale nie dla Mariusza. Mariusz, nie�wiadomy rzeczywistego przebiegu wypadk�w na polu bitwy pod Waterloo, nie wiedzia� o osobliwym fakcie, �e ojciec jego by� wobec Th�nardiera w tej dziwnej sytuacji, i� wprawdzie winien mu by� �ycie, ale nie by� mu winien wdzi�czno�ci. Ani jeden z licznych agent�w, kt�rymi pos�ugiwa� si� Mariusz, nie zdo�a� wpa�� na trop Th�nardiera. Zdawa�o si�, �e przepad� bez �ladu. Th�nardierowa umar�a w wi�zieniu podczas �ledztwa. Th�nardier i jego c�rka Anzelma, jedyne osoby, kt�re pozosta�y z tej nieszcz�snej rodziny, znowu uton�y w mroku. Nad tymi istotami zamkn�a si� bezszelestnie topiel spo�eczna Niewiadomego. Na powierzchni nie by�o wida� nic, ani dr�enia, ani zmarszczki, ani tych ciemnych, koncentrycznych kr�g�w, wskazuj�cych, �e w tym miejscu co� wpad�o i �e tu nale�y zapu�ci� sond�. Wobec tego, �e Th�nardierowa umar�a, Boulatruelle zosta� wy��czony ze sprawy, Claquesous znikn��, a g��wni oskar�eni uciekli z wi�zienia, proces o zasadzk� w ruderze Gorbeau w�a�ciwie spe�z� na niczym. Sprawa pozosta�a nie wyja�niona. S�d przysi�g�ych musia� zadowoli� si� dwoma winowajcami o podrz�dnym znaczeniu: Panchaudem, zwanym Wiosennym lub Urwipo�ciem, i P�szel�giem, zwanym Dwa Miliardy, i skaza� obu na dziesi�� lat galer. Ich zbieg�ych wsp�lnik�w skazano wyrokiem zaocznym na do�ywonie ci�kie roboty, Th�nardiera za�, jako herszta bandy, skazano r�wnie� zaocznie na kar� �mierci. Wyrok skazuj�cy, jedyna rzecz, jaka pozosta�a po Th�nardierze, rzuca� na t� zaginion� posta� pos�pny blask, niby �wieca pal�ca si� przy trumnie. Zreszt� wyrok ten, kt�rym Th�nardier - z obawy przed ponownym aresztowaniem - zosta� wt�oczony w najni�sze kr�gi g��biny, zag�ci� ciemno�ci otaczaj�ce tego cz�owieka. Co do drugiego cz�owieka, owego nieznajomego, kt�ry uratowa� Mariusza, poszukiwania da�y z pocz�tku pewne rezultaty, lecz p�niej utkn�y na martwym punkcie. Uda�o si� odnale�� doro�karza, kt�ry wieczorem sz�stego czerwca przywi�z� Mariusza na ulic� Panien Kalwaryjskich. Doro�karz o�wiadczy�, �e sz�stego czerwca na rozkaz agenta policji sta� od trzeciej po po�udniu a� do wieczora na bulwarze P�l Elizejskich, nad wej�ciem do Wielkiego Kana�u; �e oko�o godziny dziewi�tej wieczorem otworzy�a si� krata kana�u od strony rzeki i wyszed� z niej cz�owiek, nios�cy na plecach innego cz�owieka, kt�ry wydawa� si� nie�ywy; �e agent, kt�ry sta� tam na czatach, zaaresztowa� �ywego cz�owieka, a zabra� umar�ego, �e na rozkaz agenta on, doro�karz, zabra� �ca�e towarzystwo� do swojego powozu i pojecha� na ulic� Panien Kalwaryjskich, gdzie z�o�ono zmar�ego; �e tym zmar�ym by� pan Mariusz, kt�rego doro�karz poznaje doskonale, cho� �tym razem� jest �ywy; �e nast�pnie znowu wsiedli do powozu, �e zaci�� konie i o kilka krok�w przed wej�ciem do Archiw�w kazali mu si� zatrzyma�, tam na ulicy zap�acili mu i odprawili; �e agent zabra� ze sob� tamtego drugiego cz�owieka, �e wi�cej nic ju� nie wie, bo noc by�a bardzo ciemna. Mariusz, jak powiedzieli�my, nic sobie nie przypomina�. Pami�ta� tylko, �e pochwyci�a go jaka� silna r�ka, w chwili kiedy pada� na wznak na barykadzie; potem wszystko zatar�o si� w jego pami�ci. Odzyska� przytomno�� dopiero u pana Gillenormand. Gubi� si� w domys�ach. Nie m�g� w�tpi� w prawdziwo�� w�asnej osoby. Ale jak to mog�o si� sta�, �e pad� na ulicy Konopnej, a zosta� uj�ty przez agenta policji na brzegu Sekwany, ko�o mostu Inwalid�w? Kto� zani�s� go z dzielnicy Hal na Pola Elizejskie. Kt�r�dy? Przez kana�y. Niewiarygodne po�wi�cenie! Kto�. Ale kto? Tego w�a�nie cz�owieka poszukiwa� Mariusz. Ale o tym, kt�ry by� jego zbawc�, nie wiedzia� nic; �adnego �ladu, �adnej najmniejszej wskaz�wki. Aczkolwiek musia� post�powa� w tym wzgl�dzie z niezmiern� ostro�no�ci�, Mariusz dotar� w swoich poszukiwaniach a� do prefektury policji. Ale i tutaj, jak zreszt� wsz�dzie, otrzymane wyja�nienia nie wy�wietli�y sprawy. Prefektura wiedzia�a mniej ni� doro�karz. Nie wiedziano o �adnym aresztowaniu dokonanym 6 czerwca przy wyj�ciu z Wielkiego Kana�u; nie otrzymano �adnego raportu o tym fakcie, kt�ry uwa�ano w prefekturze za bajk�. Zmy�lenie tej bajki przypisywano doro�karzowi. Doro�karz, kiedy chce dosta� napiwek, zdolny jest do wszystkiego, nawet do fantazji. Jednak�e fakt pozosta� faktem i Mariusz nie m�g� o nim w�tpi�, chyba �e - jak ju� powiedzieli�my - zw�tpi�by w prawdziwo�� w�asnej osoby. Wszystko by�o niezrozumia�e w tej przedziwnej zagadce. Co si� sta�o z cz�owiekiem, owym tajemniczym cz�owiekiem, kt�rego doro�karz widzia� wychodz�cego z Wielkiego Kana�u i nios�cego na plecach zemdlonego Mariusza, a kt�rego agent policji przy�apa� na gor�cym uczynku ratowania powsta�ca? I co si� sta�o z tamtym agentem? Dlaczego zamilcza� o wypadku? Czy �w cz�owiek zdo�a� umkn��? Czy przekupi� agenta? Dlaczego nie da� �adnego znaku �ycia Mariuszowi, kt�ry zawdzi�cza� mu wszystko? Ten brak zainteresowania by� r�wnie niezwyk�y jak po�wi�cenie. Dlaczego ten cz�owiek nie zjawi� si�? Mo�e oboj�tna mu by�a nagroda, ale nikt nie mo�e by� oboj�tny na wdzi�czno��. Mo�e umar�? Kim by� ten cz�owiek? Jak wygl�da�? Nikt na to nie umia� odpowiedzie�. Doro�karz odpowiada�: �Noc by�a bardzo ciemna�. Baskijczyk i Nikoleta, przera�eni, nie widzieli nikogo poza paniczem brocz�cym krwi�. Jedynie dozorca, kt�ry o�wietla� swoj� �wiec� tragiczny powr�t Mariusza, zauwa�y� owego cz�owieka i oto jak go okre�li�: �Ten cz�owiek by� straszny�. Mariusz starannie schowa� zakrwawione ubranie, w kt�rym przywieziono go do dziadka, licz�c na to, �e mo�e ono mu si� przyda� w poszukiwaniach. Kiedy ogl�da� surdut zauwa�y�, �e jedna po�a jest dziwnie rozdarta. Brakowa�o kawa�ka materia�u. Pewnego wieczora Mariusz opowiada� Kozecie i Janowi Valjean o tej dziwnej przygodzie, o niezliczonych poszukiwaniach i bezowocnych wysi�kach. Zniecierpliwiony ch�odnym wyrazem twarzy �pana Fauchelevent� zawo�a� z �ywo�ci�, w kt�rej nieledwie brzmia�a nuta gniewu: - Tak, ten cz�owiek, kimkolwiek jest, by� wspania�y! Czy pan wie, co on uczyni�? Zjawi� si� jak archanio�. Musia� rzuci� si� w wir walki, porwa� mnie, otworzy� kana�, wci�gn�� mnie tam, nie��! Schylony, zgi�ty, musia� przej�� przesz�o p�torej mili w straszliwych podziemnych galeriach, w ciemno�ciach, w kloace, przesz�o p�torej mili, prosz� pana, d�wigaj�c na plecach trupa! A dlaczego? Dlatego tylko, �eby uratowa� tego trupa. A tym trupem jestem ja. Powiedzia� sobie: �Mo�e jeszcze tli si� w nim iskierka �ycia. Zaryzykuj� swoje �ycie dla tej s�abej iskierki�. I zaryzykowa� je nie raz, ale dwadzie�cia razy! Ka�dy krok grozi� niebezpiecze�stwem. Najlepszy dow�d, �e ledwie wyszed� z kana�u, zosta� aresztowany. On to wszystko zrobi�, rozumie pan? I nie m�g� si� spodziewa� �adnej nagrody. Bo kim�e ja by�em? Powsta�cem. Kim by�em? Zwyci�onym. O! gdyby te sze��set tysi�cy frank�w Kozety nale�a�o do mnie... - Nale�� do pana - przerwa� Jan Valjean. - Wi�c - doko�czy� Mariusz - odda�bym je za odnalezienie tego cz�owieka. Jan Valjean milcza�. Ksi�ga sz�sta Bia�a noc I 16 lutego 1833 roku Noc z 16 na 17 lutego 1833 by�a noc� b�ogos�awion�. Nad jej ciemno�ci� otwar�o si� niebo. By�a to noc godowa Mariusza i Kozety. Dzie� by� rozkoszny. Nie by�a to wprawdzie owa, wymarzona przez dziadka, ba�niowa uroczysto��, feeria, w kt�rej nad g�ow� oblubie�c�w mia�y si� unosi� cherubiny i amorki, �lub godny uwiecznienia na jakim� supraporcie; ale nastr�j by� mi�y i weso�y. W 1833 roku moda �lub�w by�a odmienna od dzisiejszej. Francja nie zapo�yczy�a jeszcze od Anglii tej najwy�szej delikatno�ci, jak� jest porwanie w�asnej �ony, ucieczka po wyj�ciu z ko�cio�a, wstydliwe ukrywanie si� ze swoim szcz�ciem i ��czenie manier bankruta z zachwytem pie�ni nad pie�niami. Nie rozumiano jeszcze w�wczas, ile jest w tym skromno�ci, rozkoszy i wstydliwo�ci, �e cz�owiek wiezie sw�j raj w trz�s�cej karetce pocztowej, wplata cz�apanie koni do swojej tajemnicy, bierze za �lubne �o�e - ��ko w ober�y, pozostawia za sob� w banalnej alkowie, za tak� a tak� cen� za nocleg, naj�wi�tsze wspomnienia, przeplatane rozmowami z wo�nic� dyli�ansu i s�u��c� z ober�y. W tej drugiej po�owie dziewi�tnastego wieku, w kt�rej my �yjemy, nie wystarcza ju� mer przepasany szarf�, kap�an w ornacie, prawo i B�g; trzeba to uzupe�ni� forysiem z Longjumeau: niebieska kurta z czerwonymi wy�ogami, metalowe guziki, numer na ramieniu, zielone sk�rzane spodnie, soczyste przekle�stwa rzucane normandzkim koniom z podwi�zanymi ogonami, galony z szychu, ceratowy kapelusz, bujne, upudrowane w�osy, olbrzymi bat i botforty. Francja nie posuwa jeszcze elegancji tak daleko, aby jak nobility angielska obrzuca� karet� m�odej pary gradem wykrzywionych pantofli i starych trzewik�w na pami�tk� Churchilla, p�niejszego Marlborougha lub Malbroucka, na kt�rego w dniu �lubu napad�a rozw�cieczona ciotka, co mu przynios�o szcz�cie. Trzewiki i pantofle nie nale�� jeszcze do naszych uroczysto�ci weselnych; ale cierpliwo�ci! Dobry smak zatacza coraz szersze kr�gi, dojdziemy i do tego. W roku 1833 - od lat stu - nie urz�dzano wystawnych �lub�w. W owych czasach wyobra�ano sobie jeszcze, �e - zabawne! - �lub jest uroczysto�ci� intymn� i spo�eczn�, �e patriarchalna biesiada nie narusza wcale powagi domu, �e weso�o��, nawet i nadmierna, o ile jest obyczaj na, nie szkodzi szcz�ciu i �e wreszcie rzecz to szacowna i godziwa, aby po��czenie dw�ch los�w, z kt�rych ma powsta� rodzina, zacz�o si� w domu i aby po�ycie ma��e�skie mia�o odt�d za �wiadka �lubn� komnat�. Ludzie posuwali bezwstyd do urz�dzania wesela we w�asnym domu. Zgodnie z tym obyczajem, dzi� ju� przestarza�ym, wesele odby�o si� u pana Gillenormand. Chocia� ma��e�stwo jest rzecz� naturaln� i zwyk��, jednak�e przy og�aszaniu zapowiedzi, spisywaniu akt�w, za�atwianiu formalno�ci na merostwie i w ko�ciele wyp�yn� zawsze jakie� komplikacje. Zdo�ano si� upora� z tym wszystkim dopiero na 16 lutego. Ot� notujemy tutaj ten szczeg� tylko z zami�owania do �cis�o�ci - tak si� z�o�y�o, �e szesnastego wypad� T�usty Wtorek. St�d wahania i skrupu�y, szczeg�lnie u ciotki Gillenormand. - T�usty Wtorek? - zawo�a� dziadek - to doskonale! Istnieje nawet przys�owie: Kto si� �eni na ostatki, B�dzie mia� poczciwe dziatki. Co tam! Niech b�dzie szesnasty. A mo�e ty, Mariuszu, chcia�by� od�o�y� �lub? - O, bynajmniej! - odpar� zakochany. - A wi�c �e�my si�! - zawyrokowa� dziadek. Wesele odby�o si� zatem szesnastego mimo zabaw ulicznych. Dnia tego pada� deszcz, ale na niebie znajdzie si� zawsze skrawek b��kitu na us�ugi szcz�cia i zakochani widz� go nawet wtedy, gdy reszta stworzenia chroni si� pod parasolem. W przeddzie� �lubu Jan Valjean w obecno�ci pana Gillenormand wr�czy� Mariuszowi pi��set osiemdziesi�t cztery tysi�ce frank�w. Poniewa� przyj�to form� wsp�lnoty maj�tkowej ma��onk�w, akta prawne by�y nieskomplikowane. Stara Toussaint, niepotrzebna ju� Janowi Valjean, dosta�a si� w spadku Kozecie i awansowa�a na pokojow�. Na Jana Valjean czeka� w domu pana Gillenormand umy�lnie dla niego urz�dzony pok�j, a Kozeta powiedzia�a mu tonem tak bardzo wykluczaj�cym odmow�: �Ojcze, prosz� ci�, �e prawie wymog�a na nim obietnic� zamieszkania razem z nimi. Na par� dni przed ustalon� dat� �lubu Jan Valjean mia� wypadek; zgni�t� sobie palec u prawej r�ki. Nie by�o to nic niebezpiecznego; nie pozwoli� nikomu, nawet Kozecie, tym si� zajmowa�, opatrze� ani nawet obejrze� rany. Musia� jednak obanda�owa� r�k� i nosi� j� na temblaku. Nie m�g� wi�c podpisa� si� pod �adnym aktem. Zast�pi� go w tym pan Gillenormand jako drugi opiekun Kozety. Nie poprowadzimy czytelnika ani do kancelarii mera, ani do ko�cio�a. Nie chodzi si� tam w �lad za zakochan� par� i dramat zwykle przestaje interesowa�, z chwil� kiedy wepnie w butonierk� �lubny mirt. Poprzestaniemy na zanotowaniu pewnego zdarzenia, kt�re, nie zauwa�one zreszt� przez uczestnik�w wesela, mia�o miejsce podczas przejazdu z ulicy Panien Kalwaryjskich do ko�cio�a �w. Paw�a. W owym czasie naprawiano bruk na p�nocnym odcinku ulicy �w. Ludwika, kt�r� zamkni�to od ulicy Parku Kr�lewskiego. Powozy weselne nie mog�y jecha� wprost do �w. Paw�a i trzeba by�o zdecydowa� si� na okr�n� drog� przez bulwar. Kto� z go�ci zauwa�y�, �e jest T�usty Wtorek i bulwar b�dzie zat�oczony pojazdami. - Dlaczego? - zapyta� pan Gillenormand. - Z powodu maskarady. - Doskonale! - rzek� dziadek. - Jed�my tamt�dy. Ci m�odzi �eni� si�, zaczynaj� powa�ne �ycie. Przygotuj� si� do niego ogl�daj�c maskarad�. Pojechano wi�c bulwarem. W pierwszej karecie jecha�a Kozeta, ciotka Gillenormand, pan Gillenormand i Jan Valjean; Mariusz, kt�ry zgodnie ze zwyczajem nie towarzyszy� narzeczonej, jecha� w drugiej. Wyjechawszy z ulicy Panien Kalwaryjskich orszak �lubny dosta� si� w d�ugi szereg powoz�w, kt�ry nie ko�cz�cym si� sznurem ci�gn�� si� od ko�cio�a �w. Magdaleny do Bastylii i od Bastylii do ko�cio�a �w. Magdaleny. Na bulwarze rojno by�o od masek. Przelotne deszcze nie ostudzi�y zapa�u pajac�w, b�azn�w i trefnisi�w. Pary�, weso�y tej zimy 1833 roku, przebra� si� za Wenecj�. Nie widuje si� ju� dzisiaj takich zapust�w. Poniewa� wszystko sta�o si� karnawa�em, karnawa� przesta� istnie�. Boczne ulice pe�ne by�y przechodni�w, a okna - ciekawych. Tarasy, zdobi�ce perystyle teatr�w, zape�nia�y rz�dy widz�w. Patrzono na maski, a tak�e na t� procesj� wszelkiego rodzaju pojazd�w, w�a�ciw� zapustom i alejom w Longchamp; doro�ki, omnibusy miejskie, wozy, kariolki, kabriolety jecha�y jedne za drugimi w porz�dku, jak po szynach, stosuj�c si� �ci�le do przepis�w policji. Kto znajduje si� w jednym z takich pojazd�w, jest zarazem widzem i aktorem. Policjanci po bokach bulwar�w trzymali w ryzach te dwa d�ugie r�wnoleg�e sznury, poruszaj�ce si� w przeciwnych kierunkach, i czuwali nad tym, aby nic nie zahamowa�o podw�jnego pr�du, tych dw�ch rzek pojazd�w, p�yn�cych w g�r� i w d�, w stron� ulicy Chauss�e d'Antin i w stron� przedmie�cia �w. Antoniego. Ozdobione herbami powozy par�w Francji i ambasador�w jecha�y swobodnie �rodkiem ulicy. Niekt�re wspania�e i weso�e korowody, zw�aszcza korow�d T�ustego Cielca, korzysta�y z tego samego przywileju. W�r�d powszechnej weso�o�ci Pary�a Anglia strzela�a z bicza; karetka lorda Seymour przeje�d�a�a z g�o�nym turkotem, smagana drwinami gminu. W podw�jnym sznurze powoz�w, wzd�u� kt�rego jak psy owczarskie cwa�owali gwardzi�ci miejscy, poczciwe, familijne landary, pe�ne ciotek i babek, ukazywa�y w drzwiczkach �wie�e twarzyczki poprzebieranych dzieciak�w, siedmioletnich pierrot�w i sze�cioletnich kolombin, czaruj�cych istotek, kt�re czuj�c, �e bior� oficjalnie udzia� w publicznej zabawie, i przej�te wa�no�ci� tej maskarady, zachowywa�y si� z powag� urz�dnik�w. Czasami w procesji powstawa�o jakie� zamieszanie, po lewej lub prawej stronie sznur powoz�w zatrzymywa� si�, dop�ki nie rozpl�tano sup�a; jeden pow�z, kt�ry utkn�� w miejscu, parali�owa� ca�y korow�d. Potem ruszano dalej. Karety weselne jecha�y w szeregu ci�gn�cym ku placowi Bastylii, po prawej stronie bulwaru. Przy ulicy Pont-aux-Choux korow�d zatrzyma� si�. Niemal w tej samej chwili drugi rz�d, jad�cy w stron� ko�cio�a �w. Magdaleny, stan�� tak�e. Znajdowa� si� tam pow�z pe�en masek. Pary�anie znaj� doskonale te powozy, a raczej wozy masek. Gdyby ich zabrak�o w zapusty czy w p�po�cie, dopatrywano by si� w tym jakiej� z�o�liwo�ci i powiedziano: �Co� si� pod tym kryje. Pewno rz�d si� zmieni�. T�umy Kasandr, arlekin�w i kolombin, jad�ce na trz�s�cych wozach nad g�owami przechodni�w, wszelkie mo�liwe i dziwaczne przebrania, od Turka do dzikusa, Herkules trzymaj�cy w obj�ciach markizy, przekupki wykrzykuj�ce tak spro�ne koncepty, �e zwi�d�yby od nich uszy Rabelais'mu, podobnie jak widok menad kaza� spu�ci� oczy Arystofanesowi, konopne peruki, r�owe trykoty, strojne kapelusze, okulary komediant�w, tr�jgraniaste kapelusze Janota, z kt�rymi przekomarza� si� motyl, g�o�ne zaczepki rzucane w stron� przechodni�w, pi�ci wsparte na biodrach, zuchwa�e postawy, obna�one ramiona, zamaskowane twarze, rozpasany bezwstyd; chaos bezczelno�ci obwo�ony przez wo�nic� uwie�czonego kwiatami; oto czym by� ten obyczaj. Grecji potrzebny by� w�zek Tespisa, Francji wystarcza doro�ka Vad�go. Wszystko mo�na sparodiowa�; nawet parodi�. Saturnalie, ten grymas staro�ytnego pi�kna, powi�kszaj�c si� stopniowo, przemieniaj� si� w zapusty; bachanalie, niegdy� uwie�czone li��mi winogradu, sk�pane w s�o�cu, w boskiej p�nago�ci ukazuj�ce marmurowe piersi, dzisiaj uwi�d�e pod mokrym �achmanem p�nocy, otrzyma�y nazw� - maskarady. Tradycja korowod�w masek si�ga najdawniejszych czas�w monarchii. W rachunkach Ludwika XI istnieje notatka wyznaczaj�ca staro�cie �dwadzie�cia su turne�skich za wynaj�cie trzech woz�w na maskarad� w mie�cie�. Za naszych czas�w te ha�a�liwe stosy ludzi jad� zwykle jak�� star� landar�, obsiadaj�c kozio� lub oblepiaj�c krzykliwym t�umem miejskie lando z otwart� bud�. W powozie na sze�� os�b jedzie dwadzie�cia na siedzeniu, na strapontenach, na budzie, na dyszlu; dosiadaj� nawet latarni, stoj�, le��, siedz� podkurczywszy albo zwiesiwszy na zewn�trz nogi. M�czy�ni trzymaj� kobiety na kolanach. Nad mrowiem g��w wida� z daleka te rozpasane piramidy. W ci�bie ludzkiej tworz� one jakby g�ry weso�o�ci. Tryskaj� konceptami Collego, Panarda i Pirona, zaprawionymi �argonem. Pluj� w twarz t�umom sw�j nieobyczajny, jarmarczny katechizm. Prze�adowana doro�ka ma wygl�d gigantyczny i zwyci�ski. Wrzawa na przedzie, zam�t z ty�u. Wrzaski, �piewy, wycia, wybuchy �miechu, uniesienie szcz�ciem; weso�o�� ryczy, sarkazm bucha p�omieniem, rado�� roztacza si� jak purpura; dwie n�dzne szkapy ci�gn� apoteoz� farsy; to triumfalny rydwan �miechu. �miech ten jest zbyt cyniczny, aby by� szczery. Istotnie, jest to �miech podejrzany. Ma do spe�nienia pewn� misj�: ma dowie�� pary�anom, �e jest karnawa�. Te nieobyczajne wozy, w kt�rych wyczuwa si� jakie� ciemno�ci, wywo�uj� zadum� filozofa. Jest w nich co� z obrazu rz�du, jaki� prawie namacalny, a tajemniczy zwi�zek mi�dzy publicznymi m�ami a publicznymi kobietami. Zaiste, smutny to objaw, �e to nagromadzenie sromoty daje w sumie weso�o��, �e to spi�trzenie wszetecze�stwa i ha�by raduje lud, �e szpiegostwo, s�u��c za podpor� prostytucji, bawi t�umy, �e ci�ba lubi patrze�, jak ko�a doro�ki wioz� ten potworny, �ywy stos b�yskotek i �achman�w, �mieci i �wiat�a, stos, kt�ry ujada i �piewa, �e oklaskuje t� aureol�, w kt�r� wplata si� wszelki mo�liwy bezwstyd, i �e nie ma dla gawiedzi zabawy, je�li policja nie prowadzi w�r�d niej tych wielog�owych hydr rado�ci. Ale c� na to poradzi�? �miech publiczny Izy i rozgrzesza te ozdobione wst�gami i kwiatami wozy ze �mieciem. Powszechny �miech jest wsp�lnikiem powszechnego poni�enia. Pewne niezdrowe zabawy pomniejszaj� lud i przemieniaj� go w mot�och, a mot�och, podobnie jak tyrani, musi mie� swoich b�azn�w. Kr�l ma Roquelaure'a*, lud ma pajaca. Pary� jest wielkim miastem powagi, o ile nie staje si� miastem szale�stwa. Karnawa� stanowi cz�� polityki. Pary�, wyznajmy to, ch�tnie patrzy na komedi� gran� przez ha�b�. Od swoich w�adc�w - kiedy ma w�adc�w - ��da tylko jednego: �Uszminkujcie mi b�oto�. Rzym by� taki sam. Kocha� Nerona. Neron nosi� mask� tragarza- tytana. Jak ju� powiedzieli�my, przypadek zrz�dzi�, �e jedno z takich bezkszta�tnych gron zamaskowanych kobiet i m�czyzn, st�oczone w wielkiej karecie, zatrzyma�o si� po lewej stronie bulwaru, podczas gdy orszak �lubny stan�� po prawej. Poprzez szeroko�� jezdni w�z z maskami dostrzeg� stoj�c� naprzeciwko karet� panny m�odej. - Patrzajcie - rzek�a jedna z masek - wesele! - To na niby - odpowiedzia�a druga - prawdziwe wesele jest u nas. Poniewa� orszak �lubny by� zbyt daleko, aby ryzykowa� jakie� zaczepki, a ponadto obawiaj�c si� interwencji policjant�w, obie maski zacz�y patrze� gdzie indziej. Po chwili ca�e zamaskowane towarzystwo mia�o huk roboty; zebrana gawied� obrzuci�a je gradem szyderczych okrzyk�w, co jest pieszczot� t�umu dla maskarady; dwie maski, kt�re rozpocz�y rozmow�, musia�y wraz z towarzyszami stawi� czo�o t�umowi i si�gn�� do repertuaru Hal po wszystkie pociski, aby sprosta� wyzwiskom rzucanym przez lud. Mi�dzy maskami a t�umem wywi�za�a si� straszliwa utarczka na metafory. Tymczasem dwie inne maski z tego samego powozu: stary Hiszpan z ogromnym nosem i olbrzymimi, czarnymi w�sami i chuda przekupka, m�oda dziewczyna w czarnej masce, zauwa�yli te� wesele i podczas gdy ich towarzysze i przechodnie obrzucali si� nawzajem obelgami, oni zacz�li rozmawia� po cichu. Rozmowa ta gin�a w og�lnej wrzawie. Przelatuj�ce deszcze zmoczy�y otwarty pow�z; wiatr w lutym nie jest ciep�y, tote� wydekoltowana przekupka, odpowiadaj�c Hiszpanowi, dygota�a z zimna, �mia�a si� i kas�a�a. Oto ich dialog: - S�uchaj no! - Co tata powie? - Widzisz tego starego? - Jakiego starego? - Tego w pierwszym �lubnym potoku* od naszej strony. - Co ma r�k� zawieszon� na czarnej chustce? - W�a�nie. - No wi�c co?! - Jestem pewny, �e go znam. - O! - Niech mnie gwizdn� w tuza, niech mi poder�n� krztyka, je�eli nie kumam tego pajaca.* - Dzi� ca�y Pary� jest pajacem. - Wychyl no si�, mo�e ci si� uda zobaczy� pann� m�od�. - Nie widz�. - A pana m�odego? - Nie siedzi w tej dryndzie. - Patrzcie! - Chyba, �e jest nim ten drugi stary. - Wychyl si� dobrze i postaraj si� zobaczy� pann� m�od�. - Kiedy nie mog�. - Mniejsza o to, ale daj� g�ow�, �e znam tego starego, kt�remu co� si� sta�o w �ap�. - I co ci z tego przyjdzie? - Nigdy nie wiadomo, co si� mo�e przyda�. - Ja tam gwi�d�� na starych. - Powiadam ci, �e go znam. - A znaj go sobie. - Co on, u diab�a, robi na tym weselu? - A my co? Przecie� te� jeste�my na weselu. - Sk�d jedzie to wesele? - A czy ja wiem? - S�uchaj no! - Co? - Musisz co� zrobi�. - Co takiego? - Z�a� z naszej dryndy i poluj za nimi. - A to po co? - �eby si� dowiedzie�, dok�d jad� i co to za jedni. Spiesz si�, jeste� m�oda brzana, le� za nimi. - Nie mog� zle�� z wozu. - Dlaczego? - Bo jestem wynaj�ta. - A, psiakrew! - Musz� odrobi� moj� dni�wk� dla prefektury. - Racja. - Jak zlez� z woza, pierwszy lepszy inspektor mo�e mnie przymkn��, wiesz przecie. - Wiem. - Na dzisiaj kupi� mnie rz�d. - Trudno. Ale ten stary mnie dra�ni. - Dra�ni� ci� starzy? A przecie� nie jeste� m�od� dziewczyn�. - Siedzi w pierwszym powozie. - Co z tego? - W dryndzie panny m�odej. - No to co? - Wi�c jest jej ojcem. - Co mnie to obchodzi. - M�wi� ci, �e jest jej ojcem. - Gadasz tylko ci�gle o tym ojcu. - S�uchaj no. - Co takiego? - Wiesz, �e mog� wychodzi� na miasto tylko w masce. Teraz jestem ukryty, nikt nie wie, �e tu jestem. Ale jutro nie b�dzie ju� maskarady. Popielec. Mog� mnie pchn�� do b�ka*. Musz� zmyka� z powrotem do mojej dziury. Ty mo�esz si� swobodnie porusza�. - Nie bardzo. - W ka�dym razie bardziej ni� ja. - Co z tego? - Musisz mi si� wywiedzie�, dok�d jedzie to wesele. - Dok�d jedzie? - Tak. - Wiem. - Dok�d? - W stron� Cadran Bleu. - Nie, jedzie w inn� stron�. - To w stron� R�p�e. - Albo gdzie indziej. - Wesele jedzie, gdzie mu si� podoba. - Nie o to chodzi. Powiadam ci, musisz mi si� dowiedzie�, co to za wesele, z kt�rym jedzie ten stary, i gdzie oni mieszkaj�. - Jeszcze czego! �mieszne rzeczy! My�lisz, �e to �atwo znale�� po tygodniu wesele, kt�re przeje�d�a�o przez Pary� w T�usty Wtorek. Szukaj ig�y w stogu siana. Jak ich znajd�? - Trudno, musisz spr�bowa�. Rozumiesz, Anzelmo? Dwa szeregi po obu stronach bulwaru ruszy�y w przeciwnych kierunkach i pow�z masek straci� z oczu �drynd� panny m�odej. II Jan Valjean ma wci�� r�k� na temblaku Wcieli� w �ycie swoje marzenie. Komu z ludzi przypadnie to w udziale? Zapewne w niebie przeprowadzaj� wybory w tym wzgl�dzie; my wszyscy, nic o tym nie wiedz�c, je- ste�my kandydatami; anio�owie g�osuj�. Kozeta i Mariusz zostali wybrani. W kancelarii mera i w ko�ciele Kozeta by�a ol�niewaj�co pi�kna i wzruszaj�ca. Stara Toussaint przy pomocy Nikolety ubra�a j� do �lubu. Mia�a gipiurow� sukni� na spodzie z bia�ej tafty, welon z angielskiej koronki, naszyjnik z pere� i wianek z pomara�czowego kwiecia; wszystko by�o bia�e, a w tej bieli promienia�a Kozeta; jakby czarowna niewinno�� przemieni�a si� i przeistoczy�a w �wiat�o��. Rzek�by�, przeobra�enie si� dziewicy w bogini�. Pi�kne w�osy Mariusza by�y l�ni�ce i pachn�ce; pomi�dzy bujnymi puklami przegl�da�y tu i �wdzie bia�e krechy: blizny wyniesione z barykady. Dziadek, wspania�y, z g�ow� wysoko podniesion�, swym strojem i manierami bardziej ni� kiedykolwiek przywodz�c na my�l elegancj� z czas�w Barrasa, prowadzi� Kozet�. Zast�powa� Jana Valjean, kt�ry z powodu r�ki na temblaku nie m�g� s�u�y� swym ramieniem pannie m�odej. Ubrany na czarno, szed� za nimi i u�miecha� si�. - Panie Fauchelevent - m�wi� do niego dziadek - pi�kny to dzie�! G�osuj� za ko�cem utrapie� i zmartwie�. Odt�d nigdzie nie powinno by� smutku. Do kro�set! Uchwalam panowanie rado�ci! Niech przepadnie z�o. Doprawdy, to ha�ba dla b��kitnych niebios, �e istniej� ludzie nieszcz�liwi. Z�o nie pochodzi od cz�owieka, kt�ry w gruncie rzeczy jest dobry. Wszystkie niedole ludzkie maj� swoj� stolic� i siedzib� rz�du w piekle, innymi s�owy, w Tuileriach diab�a. Patrzcie pa�stwo! Gadam teraz jak demagog! Ale ja ju� nie mam przekona� politycznych; chcia�bym, �eby wszyscy byli bogaci, to znaczy weseli, i na tym po- przestaj�! Po zako�czeniu wszystkich ceremonii, kiedy powiedzieli ju� przed merem i przed ksi�dzem wszystkie mo�liwe �tak�, kiedy ju� podpisali si� w rejestrach na merostwie i w zakrystii, kiedy w dymie kadzielnicy, kl�cz�c obok siebie pod baldachimem z bia�ej mory, zamienili obr�czki i wracali od o�tarza, trzymaj�c si� za r�ce, budz�c podziw i zazdro�� wszystkich, on w czerni, ona w bieli, poprzedzani przez szwajcara, kt�ry mia� epolety niczym pu�kownik i stuka� halabard� w kamienn� posadzk�, kiedy przeszli mi�dzy dwoma szpalerami zachwyconych widz�w i stan�li w otwartych na o�cie� drzwiach na progu ko�cio�a, kiedy mieli ju� wsiada� do powozu i wszystko ju� si� sko�czy�o, Kozeta jeszcze nie mog�a uwierzy�, �e to prawda. Patrzy�a na Mariusza, patrzy�a na t�um, patrzy�a na niebo, jakby ba�a si�, �e zbudzi si� ze snu Ten wyraz zdziwienia i niepokoju przydawa� jej jeszcze jakiego� przedziwnego uroku. Powracaj�c do domu wsiedli razem do karety; Mariusz usiad� obok Kozety, a pan Gillenormand i Jan Valjean usiedli naprzeciw. Ciotka Gillenormand wycofa�a si� na dalszy plan i zaj�a miejsce w drugiej karecie. - Moje dzieci - m�wi� dziadek - jeste�cie teraz panem baronem i pani� baronow� i macie trzydzie�ci tysi�cy frank�w renty. A Kozeta pochylaj�c si� do Mariusza pie�ci�a jego ucho tym anielskim szeptem: - Wi�c to prawda? Jestem pani� Mariuszow�. Jestem twoj� pani�. Te dwie istoty promienia�y. Prze�ywali nieodwo�aln� i jedyn� chwil�, ol�niewaj�cy moment, punkt skupienia wszystkich promieni m�odo�ci i szcz�cia. Wcielali w �ycie poemat Jana Prouvaire'a; oboje razem mieli mniej ni� czterdzie�ci lat. By�a to sublimacja ma��e�stwa; tych dwoje dzieci by�o niewinnych jak lilie. Nie patrzyli na siebie, ale kontemplowali si�. Kozecie zdawa�o si�, �e Mariusz ma nad g�ow� aureol�, Mariuszowi zdawa�o si�, �e Kozeta stoi na o�tarzu. A za tym o�tarzem, za t� aureol�, za tymi dwiema po��czonymi apoteozami, gdzie� w g��bi, dla Kozety przys�oni�ta ob�okiem, dla Mariusza rozpalona p�omieniami, istnia�a rzecz idealna, rzecz realna, miejsce spotkania poca�unku i marzenia - �lubne �o�e. Wszystkie m�ki, kt�re prze�yli, powraca�y do nich pod postaci� upojenia. Zdawa�o im si�, �e zmartwienia, bezsenne noce, �zy, udr�ki, niepokoje i rozpacze, przemienione w pieszczoty i promienie, tym czarowniejsz� czyni�y czarown� chwil�, kt�ra si� zbli�a�a; �e smutki by�y niejako s�u�ebnymi i przystraja�y ich rado��. Jaka� to b�oga rzecz - minione cierpienia! Prze�yte nieszcz�cia otacza�y jasnym nimbem ich szcz�cie. D�ugotrwa�a agonia ich mi�o�ci ko�czy�a si� wniebowzi�ciem. Obie te dusze ja�nia�y jednakim upojeniem, zabarwionym u Mariusza po��daniem, u Kozety - wstydliwo�ci�. Szeptali do siebie: �P�jdziemy odwiedzi� nasz ogr�dek przy ulicy Plumet�. Fa�dy sukni Kozety dotyka�y Mariusza. Taki dzie� jest niewys�owionym po��czeniem marzenia i poczucia pewno�ci. Cz�owiek ju� posiada i jeszcze si� spodziewa. Ma czas na odgadywanie. Takie jest niewymowne wzruszenie owego dnia, �e w pe�nym s�o�cu marzy o p�nocy. Rozkoszne uniesienie dwojga serc udziela�o si� t�umom i cieszy�o przechodni�w. Ludzie przystawali na ulicy �w. Antoniego przed ko�cio�em �w. Paw�a, aby poprzez szyby karety zobaczy� kwiaty pomara�czy dr��ce na g�owie Kozety. Orszak �lubny wr�ci� na ulic� Panien Kalwaryjskich do domu. Mariusz, promieniej�cy i zwyci�ski, prowadzi� Kozet� po tych samych schodach, po kt�rych niegdy� wleczono go konaj�cego. Biedacy, zgromadzeni pod drzwiami, dzielili si� sakiewk� pa�stwa m�odych i rozp�ywali w b�ogos�awie�stwach. Wsz�dzie sta�y kwiaty; dom by� r�wnie przepojony woni� jak ko�ci�; po zapachu kadzide� - zapach r�. Pa�stwu m�odym wydawa�o si�, �e s�ysz� �piewy p�yn�ce z niesko�czono�ci; mieli Boga w sercach; los ukazywa� im si� jak strop gwia�dzisty; ponad swoimi g�owami widzieli blask wschodz�cego s�o�ca. Nagle rozleg� si� d�wi�k zegara. Mariusz spojrza� na cudne, obna�one rami� Kozety i na r�owo�ci przezieraj�ce poprzez koronk� jej staniczka, a Kozeta widz�c spojrzenie Mariusza zap�oni�a si� a� po w�osy. Wielu dawnych znajomych pa�stwa Gillenormand zosta�o zaproszonych na wesele. Wszyscy skwapliwie cisn�li si� do Kozety i jedni przez drugich tytu�owali j� pani� baronow�. Teodul Gillenormand, obecnie ju� kapitan, przyjecha� z Chartres, gdzie sta� jego pu�k, na wesele kuzyna Pontmercy. Kozeta nie pozna�a go wcale. On za� przyzwyczajony do tego, �e kobiety uwa�a�y go za �adnego ch�opca, zapomnia� zupe�nie o Kozecie. �Mia�em racj�, �e nie wierzy�em w bajki o tym lansjerze� - powiedzia� sobie w duchu pan Gillenormand. Kozeta nie by�a nigdy r�wnie czu�a dla Jana Valjean jak teraz. Zgodna w tym wzgl�dzie z panem Gillenormand, kiedy tamten dawa� upust swojej rado�ci w aforyzmach i maksymach, ona tchn�a mi�o�ci� i dobroci�. Szcz�cie chce, aby wszyscy byli szcz�liwi. Zwracaj�c si� do Jana Valjean odnajdywa�a tkliwy ton g�osu, jak wtedy, kiedy by�a ma�� dziewczynk�. Pie�ci�a go u�miechem. Sto�y biesiadne rozstawiono w sali jadalnej. O�wietlenie a giorno* jest koniecznym dope�nieniem wielkiej rado�ci. Szcz�liwi nie lubi� mg�y i mrok�w; nie chc� czerni. Noc - zgoda; ale nie ciemno�ci. Je�li nie ma s�o�ca, trzeba je stworzy�. Sala jadalna by�a ogniskiem rado�ci. Po�rodku, nad �nie�nobia�ym sto�em, wisia� wenecki �wiecznik z p�askich, kryszta�owych p�ytek, a na nim r�nokolorowe ptaszki, niebieskie, fioletowe, czerwone i zielone, siedzia�y mi�dzy �wiecami; naoko�o �wiecznika - �yrandole, na �cianach trzy- lub pi�cioramienne lustrzane kinkiety; lustra, kryszta�y, szk�o, zastawa, porcelana, fajanse, ceramika, wyroby z�otnicze i srebra iskrzy�y si� i radowa�y oko. Puste miejsca mi�dzy kandelabrami wype�nia�y bukiety, tak �e tam, gdzie nie by�o �wiat�a, by�y kwiaty. W przedpokoju troje skrzypiec i flet gra�y cicho kwartety Haydna. Jan Valjean usiad� w salonie na krze�le ukrytym prawie za skrzyd�em otwartych drzwi. Nim wszyscy zasiedli do sto�u, Kozeta podbieg�a do niego swawolnie, z�o�y�a mu g��boki uk�on, rozpo�cieraj�c obiema r�kami �lubn� sukni�, i zapyta�a go czule z figlarn� mink�: - Ojcze, czy jeste� zadowolony? - Tak - odrzek� Jan Valjean. - Jestem zadowolony. - To �miej si�, prosz�! Jan Valjean roze�mia� si�. Po chwili Baskijczyk zaanonsowa�, �e podano do sto�u. Pan Gillenormand poda� rami� Kozecie i wszed� z ni� do pokoju jadalnego, a za nimi reszta biesiadnik�w. Wed�ug ustalonego porz�dku zaj�to miejsca za sto�em. Po lewej i po prawej r�ce panny m�odej sta�y dwa wielkie fotele, jeden dla pana Gillenormand, drugi dla Jana Valjean. Pan Gillenormand usiad�. Drugi fotel pozosta� pusty. Zacz�to si� rozgl�da� za �panem Fauchelevent�. Nigdzie go nie by�o. Pan Gillenormand zapyta� Baskijczyka: - Nie wiesz, gdzie jest pan Fauchelevent? - Ja�nie panie - odrzek� Baskijczyk - w�a�nie pan Fauchelevent kaza� mi powiedzie� ja�nie panu, �e rozbola�a go chora r�ka i nie mo�e si��� do sto�u z panem baronem i pani� baronow�. Prosi�, by mu wybaczy�, i powiedzia�, �e przyjdzie jutro rano. Tylko co wyszed�. Ten pusty fotel przy�mi� na chwil� rado�� weselnej uczty. Ale cho� zabrak�o pana Fauchelevent, by� pan Gillenormand, a dziadek promienia� weso�o�ci� za dw�ch. Zapewni�, �e pan Fauchelevent dobrze zrobi� id�c wcze�nie spa�, je�li poczu� si� gorzej, ale �e jego dolegliwo�ci s� drobnostk�. To zapewnienie wystarczy�o. Czym by� zreszt� ciemny punkcik w takiej powodzi rado�ci? Kozeta i Mariusz prze�ywali jedn� z tych egoistycznych i b�ogich chwil, w kt�rych cz�owiek zdolny jest odczuwa� tylko szcz�cie. A przy tym pan Gillenormand wpad� na doskona�y pomys�: - Do licha, ten fotel jest pusty. Przesi�d� si� tu, Mariuszu. Wprawdzie ciotka ma prawo do twojego towarzystwa, ale ci na to zezwoli. Tutaj jest twoje miejsce. To legalne i przyjemne. Fortunat ko�o Fortunaty. Ca�y st� przyklasn�� tym s�owom. Mariusz usiad� przy Kozecie na miejscu Jana Valjean i sprawy tak si� u�o�y�y, �e Kozeta, zrazu zasmucona nieobecno�ci� Jana Valjean, w ko�cu by�a z niej zadowolona. Nie odczuwa�aby �alu nawet po Bogu, gdyby jego zast�pc� by� Mariusz. Opar�a na nodze Mariusza swoj� ma�� n�k� w bia�ym at�asowym pantofelku. Fotel zosta� zaj�ty, pan Fauchelevent zapomniany, i niczego ju� nie brakowa�o. W pi�� minut p�niej wszyscy biesiadnicy, od jednego ko�ca sto�u po drugi, niepomni niczego, �mieli si� beztrosko. Przy wetach pan Gillenormand wsta� trzymaj�c kielich szampana nape�niony tylko do po�owy, aby dr��ca dziewi��dziesi�ciodwuletnia r�ka nie rozla�a wina, i wzni�s� zdrowie m�odej pary: - Nie unikniecie dw�ch kaza� - zawo�a�. - Rano wys�uchali�cie kazania ksi�dza, wieczorem wys�uchacie kazania dziadka. S�uchajcie. Daj� wam jedn� rad�: ub�stwiajcie si�. Bez d�ugich ceregieli id� prosto do celu: b�d�cie szcz�liwi! Najwi�kszymi m�drcami spo�r�d wszystkich stworze� s� turkawki. Filozofowie powiadaj�: Miarkujcie swoje uciechy. A ja wam powiadam: Popu��cie wodzy swoim uciechom! B�d�cie zakochani jak wszyscy diabli! Szalejcie! Filozofowie plot� bzdury. Ch�tnie wepchn��bym im z powrotem do gardzieli t� ich filozofi�. Czy mo�e by� za du�o woni, za du�o rozkwit�ych p�czk�w r�, za du�o �piewaj�cych s�owik�w, za du�o zielonych li�ci, za du�o jutrzenki w �yciu? Czy mo�na za bardzo si� kocha�? Czy mo�na za bardzo podoba� si� sobie? Uwa�aj, Estello, jeste� za �adna! Uwa�aj, Nemorinie, jeste� za pi�kny. Co za brednie! Czy mo�na nazbyt zachwyca� si� sob�, nazbyt si� pie�ci�, nazbyt czarowa�. Czy mo�na by� zanadto �ywym? Czy mo�na by� zanadto szcz�liwym? Miarkujcie wasze uciechy! Akurat! Precz z filozofami! Prawdziw� m�dro�ci� jest rado��. Radujcie si�, radujmy si�! Czy jeste�my szcz�liwi, dlatego �e jeste�my dobrzy, czy jeste�my dobrzy, dlatego �e jeste�my szcz�liwi? Czy s�awny diament Sancy nazywa si� tak, dlatego �e nale�a� niegdy� do Harleya de Sancy, czy dlatego, �e wa�y sto sze��* karat�w? Nie wiem - w �yciu pe�no jest takich problem�w, wa�ne jest to, aby mie� i diament Sancy, i szcz�cie. B�d�my po prostu szcz�liwi. B�d�my �lepo pos�uszni s�o�cu. A czym jest s�o�ce? Mi�o�ci�. A m�wi�c: mi�o��, m�wimy: kobieta! Ach! kobieta - oto prawdziwa wszechmoc! Zapytajcie tego demagoga Mariusza, czy nie sta� si� niewolnikiem tej ma�ej tyranki Kozety. I to z w�asnej a nieprzymuszonej woli, tch�rz jeden! Kobieta! �aden Robespierre nie ostoi si� jej mocy. Kobieta kr�luje! Jestem zagorza�ym monarchist� tylko tej monarchii Czym jest Adam? Poddanym kr�lestwa Ewy. Ewie nie przytrafi si� nigdy rok 89. By�o ber�o kr�lewskie uwie�czone kwiatem lilii, by�o ber�o cesarskie zako�czone jab�kiem, by�o �elazne ber�o Karola Wielkiego i z�ote ber�o Ludwika - rewolucja zgniot�a je w dw�ch palcach, jak dwucalowe �d�b�o s�omy, koniec z nimi; ber�a s� z�amane, rzucone na ziemi�, nie ma ju� ber�a; ale zr�bcie, prosz�, rewolucj� przeciwko tej ma�ej haftowanej chusteczce, pachn�cej paczul�. Chcia�bym to widzie�! Spr�bujcie! Dlaczego to ma w sobie tak� moc? Bo jest ga�gankiem. A! powiadacie, �e jeste�cie dziewi�tnastym wiekiem. C� z tego? A my byli�my wiekiem osiemnastym i byli�my r�wnie g�upi jak wy. Nie wyobra�ajcie sobie, �e�cie du�o zmienili na �wiecie, dlatego �e nazwali�cie wasz m�r choler� azjatyck�, a waszej owerniackiej bour�e* - dali�cie hiszpa�skie imi� kaczuczy. I tak trzeba zawsze kocha� kobiety. Nie radz� wam wy�amywa� si� spod ich w�adzy. Te diabliczki - to nasze anio�y. Tak, mi�o��, kobieta, poca�unek to kr�g, poza kt�ry nie radz� wam wychodzi�; co do mnie, to ch�t- nie wszed�bym tam z powrotem. Kto z was widzia�, jak z otch�ani nieba wschodzi Wenus nios�c ukojenie wszystkiemu doko�a i patrz�c na fale spojrzeniem kobiety, gwiazda Wenus, ta wielka kokietka niebios, Celimena oceanu? Ocean za� to opryskliwy Alcest. Ale c�, na pr�no zrz�dzi; musi si� u�miechn��, kiedy Wenus si� uka�e. Ta sroga bestia poddaje si�! Jeste�my wszyscy tacy sami. Gniewy, burza, pioruny, bryzgi piany, lec�ce a� pod sufit. Wtem na scenie zjawia si� kobieta, gwiazda wschodzi - a my na kolana! P� roku temu Mariusz bi� si�; dzisiaj si� �eni. M�drze robi! Tak, Mariuszu, tak, Kozeto, macie s�uszno��. �mia�o �yjcie dla siebie, umizgajcie si� do siebie, a nas niech w�ciek�o�� porywa, �e ju� nie mo�emy p�j�� w wasze �lady! Ub�stwiajcie si�. Chwytajcie w dziobki wszystkie okruszyny szcz�cia, jakie znajdziecie na ziemi, i uwijcie sobie z nich gniazdko na ca�e �ycie. Do kro�set! Kocha�, by� kochanym - to najcudowniejsza rzecz dla m�odych! Nie wyobra�ajcie sobie, �e wy�cie to wymy�lili. Ja tak�e marzy�em, �ni�em i wzdycha�em; ja tak�e buja�em w ob�okach. Mi�o�� to dziecko, kt�re ma sze�� tysi�cy lat; powinno mie� d�ug�, siw� brod�. Matuzalem jest smarkaczem w por�wnaniu z Kupidynem. Od sze��dziesi�ciu wiek�w m�czyzna i kobieta kochaj� si� i w ten spos�b radz� sobie na tej ziemi. Diabe�, sprytna bestia, znienawidzi� m�- czyzn�, a m�czyzna, jeszcze sprytniejsza bestia, pokocha� kobiet�. W ten spos�b zyska� wi�cej dobrego, ni� mu diabe� zrobi� z�ego. Ten dowcipny fortel zosta� wymy�lony jeszcze w raju. Moi drodzy, stary to wynalazek, ale zawsze nowy. Korzystajcie z niego. B�d�cie Dafhisem i Chloe, p�ki nie zmienicie si� w Filemona i Baucis. Niech, gdy b�dziecie razem, nic wi�cej wam do szcz�cia nie b�dzie potrzebne, niech Kozeta b�dzie s�o�cem Mariusza, a Mariusz - ca�ym �wiatem Kozety. Kozeto, niech u�miech twojego m�a b�dzie dla ciebie pogodnym niebem; Mariuszu, niech deszczem b�d� dla ciebie �zy twojej �ony; i oby nigdy deszcz nie pada� w waszym stadle. Wygrali�cie na loterii wielki los: mi�o�� u�wi�con� sakramentem. Macie ten skarb wygrany od losu, pilnujcie go dobrze, zamknijcie go pod klucz, nie trwo�cie go. Kochajcie si�, a na reszt� nie zwracajcie uwagi. Wierzcie moim s�owom. Rozs�dek przemawia przeze mnie, a rozs�dek nie k�amie. B�d�cie jedno dla drugiego religi�. Ka�dy na sw�j spos�b uwielbia Boga. Do kro�set! Ale najlepszy spos�b, w jaki mo�na uwielbia� Boga, to kocha� swoj� �on�. Kocham ci� - oto m�j katechizm. Kto kocha, jest prawowierny. W przekle�stwie Henryka IV �wi�to�� znalaz�a si� mi�dzy ob- �arstwem a opilstwem. Ventre-sait-gris!* Bez nabo�e�stwa odnosz� si� do takich przekle�stw, zapomniano w nich o kobiecie. Dziwi mnie, �e taki kr�l, jak Henryk IV, takie w�a�nie upodoba� sobie przekle�stwo. Mili przyjaciele, niech �yje kobieta! Powiadaj�, �e jestem stary; to dziwne, bo ja czuj� si� ci�gle m�ody. Ch�tnie poszed�bym do lasu i pos�ucha�, jak kobzy przygrywaj� do ta�ca. Widok tych dzieci, co umiej� by� tak pi�kne i zadowolone, uderza mi do g�owy jak wino. Gdyby kto chcia�, to bym si� o�eni� jak nic. Nie mo�na sobie wyobrazi�, �eby Pan B�g na co innego nas stworzy�, jak na to, �eby si� ub�stwia�, grucha�, zaleca�, by� go��bkiem, kogutem, ca�owa� swoj� lub� od rana do wieczora, przegl�da� si� w oczach kochanej �oneczki, by� dumnym, zwyci�skim i puszy� si� jak paw! Oto cel �ycia! Oto, za pozwoleniem, co my�my uwa�ali, kiedy byli�my m�odzi. O, na moj� dusz�! Pi�kne by�y kobietki w owych czasach i wdzi�czne, i m�odziutkie! Niema�e spustoszenia poczyni�em w ich sercach. A wi�c kochajcie si�. Gdyby ludzie nie kochali si�, nie wiem, doprawdy, po co istnia�aby wiosna; poprosi�bym w�wczas Boga, �eby te wszystkie pi�kne rzeczy, kt�rymi nas obdarza, schowa� i �eby zamkn�� z powrotem w swoim pudle kwiaty, ptaki i �adne dziewcz�ta. Moje dzieci, przyjmijcie b�ogos�awie�stwo starego dziadka! Wiecz�r by� o�ywiony, weso�y i przyjemny. Doskona�y humor dziadka nadawa� ton ca�ej zabawie i ka�dy dostosowa� si� do tej, prawie stuletniej serdeczno�ci. By�o troch� ta�c�w, du�o �miechu; by�o to zacne wesele. �mia�o mo�na by�oby zaprosi� na nie dobre dawne czasy; zreszt� by�y one tutaj obecne w osobie dziadka Gillenormand. Og�lna wrzawa, a po niej cisza. M�oda para znikn�a. Wkr�tce po p�nocy dom Gillenormand�w przemieni� si� w �wi�tyni�. Tutaj zatrzymujemy si�. Na progu nocy po�lubnych stoi u�miechni�ty anio� trzymaj�c palec na ustach. Wobec tego sanktuarium, w kt�rym odbywa si� uroczysty obrz�d mi�o�ci, dusza pogr��a si� w kontemplacji. Nad takimi domami musz� unosi� si� p�omyki. Rado��, kt�r� mieszcz� w sobie, musi si� wydostawa� poprzez kamienne mury w postaci �wiat�a i promieniowa� w ciemno�ci. Niemo�liwe, aby �wi�ta i decyduj�ca chwila nie s�a�a swoich blask�w w niesko�czono��. Mi�o�� to boski tygiel, w kt�rym dokonuje si� po��czenie m�czyzny i kobiety; istota pojedyncza, istota potr�jna, istota ostateczna - tr�jca ludzka wychodzi z tego tygla. Te narodziny jednej duszy, kt�ra powstaje przez zespolenie si� dw�ch dusz, musz� budzi� wzruszenie ciemno�ci. Kochanek jest kap�anem; dziewica dr�y z zachwytu i l�ku. Co� z tej rado�ci dociera do Boga. Tam gdzie jest prawdziwe ma��e�stwo, to znaczy, gdzie jest mi�o��, przenika �ycie nadziemskie. �lubne �o�e tworzy w ciemno�ciach punkt �wietlisty jak zorza. Gdyby danym by�o ludzkiej �renicy ogl�da� gro�ne, lecz pi�kne wizje wy�szego �ycia, zobaczy�aby prawdopodobnie kszta�ty nocy, nieznane, skrzydlate postacie, b��kitnych przechodni�w niewidzialnego, jak kr�giem ciemnych g��w otaczaj� rozja�niony dom, pochylaj� si� pe�ni rado�ci i b�ogos�awi�c pokazuj� sobie dziewicz� ma��onk� s�odko zal�knion�, a na ich boskich twarzach k�adzie si� odblask ludzkiego szcz�cia. Gdyby w tej godzinie jedynej ma��onkowie ol�nieni rozkosz� i my�l�c, �e s� sami, zacz�li nas�uchiwa�, us�yszeliby w swoim pokoju cichy szum skrzyde�. Idealne szcz�cie dope�nia si� w porozumieniu z anio�ami. Ta ma�a, ciemna alkowa ma za powa�� ca�e niebiosa. Kiedy dwoje ust u�wi�conych mi�o�ci� zbli�a si� do siebie w akcie tworzenia, nad tym niewys�owionym poca�unkiem jakie� dr�enie musi przenika� tajemnicz� g��bi� gwiazd. Te chwile szcz�cia s� prawdziwe. Poza t� rado�ci� nie ma innej rado�ci. Mi�o�� to jedyna ekstaza. Wszystko inne - to �zy. Je�li kochacie lub kochali�cie niegdy�, niechaj wam to wystarczy. O nic wi�cej nie pro�cie. Nie znajdziecie innej per�y w ciemnych tajnikach �ycia. Mi�o�� - to spe�nienie. III �Nieod��czny towarzysz� Co si� dzia�o z Janem Valjean? Kiedy na wdzi�czne wezwanie Kozety roze�mia� si�, zaraz potem skorzysta� z okazji, �e nikt nie zwraca na niego uwagi, wsta� i niepostrze�enie wysun�� si� do przedpokoju. By� to ten sam przedpok�j, do kt�rego wszed� osiem miesi�cy temu, czarny od b�ota, krwi i prochu, odnosz�c dziadkowi wnuka. Stare boazerie ozdobione by�y girlandami z li�ci i kwiat�w; muzykanci siedzieli na tej kanapie, na kt�rej niegdy� z�o�ono Mariusza. Baskijczyk w czarnym fraku, kr�tkich spodniach, bia�ych po�czochach i bia�ych r�kawiczkach uk�ada� wie�ce z r� wok� p�misk�w, kt�re miano poda� do sto�u. Jan Valjean pokaza� mu r�k� na temblaku, poleci� wyt�umaczy� swoj� nieobecno�� i wyszed�. Okna jadalni wychodzi�y na ulic�. Jan Valjean sta� przez chwil� bez ruchu w ciemno�ciach pod tymi ja�niej�cymi weso�o oknami. Nas�uchiwa�. Przyt�umione odg�osy biesiady dociera�y a� do niego. S�ysza� dono�ny, mentorski g�os dziadka, tony skrzypiec, brz�k talerzy i kieliszk�w, wybuchy �miechu i w�r�d ca�ej tej wrzawy rozr�nia� s�odki, radosny g�os Kozety. Opu�ci� ulic� Panien Kalwaryjskich i skierowa� si� w stron� ulicy Cz�owieka Zbrojnego. Wraca� do domu przez ulic� �w. Ludwika, Ogrodow�, �w. Katarzyny i ulic� Bia�ych P�aszczy; by�a to nieco d�u�sza droga, ale od trzech miesi�cy t�dy w�a�nie zwyk� by� chodzi� codziennie z Kozet� z ulicy Cz�owieka Zbrojnego na ulic� Panien Kalwaryjskich, unikaj�c zator�w i b�ota na ulicy Vieille-du-Temple. Nie m�g� i�� inn� drog� ni� t�, kt�r� chodzi�a Kozeta. Wr�ci� do domu. Zapali� �wiec� i wszed� na g�r�. Mieszkanie by�o puste. Nawet starej Toussaint ju� nie by�o. Kroki Jana Valjean rozlega�y si� po pokojach g�o�niej ni� zazwyczaj. Wszystkie szafy by�y otwarte. Wszed� do pokoju Kozety. Z ��ka zdj�to prze�cierad�a. Poduszka w drelichowej pow�oczce, bez poszewki i koronek, le�a�a na z�o�onych ko�drach w nogach ��ka, na go�ym materacu, na kt�rym nikt ju� nie mia� spa�. Wszystkie panie�skie drobiazgi, kt�re Kozeta lubi�a, zabra�a ze sob�. Pozosta�y tylko ci�sze sprz�ty i cztery �ciany. Z ��ka Toussaint r�wnie� zdj�to po�ciel. Jedno tylko ��ko by�o pos�ane i zdawa�o si� czeka� na kogo�, ��ko Jana Valjean. Jan Valjean popatrzy� na �ciany, pozamyka� szafy, przeszed� si� po pokojach. Po czym wr�ci� do siebie i postawi� �wiec� na stole. Odwi�za� temblak i swobodnie pos�ugiwa� si� praw� r�k�, jakby go wcale nie bola�a. Podszed� do ��ka i - przypadkiem czy umy�lnie? - wzrok jego pad� na �nieod��cznego towarzysza�, o kt�rego niegdy� Kozeta by�a zazdrosna, na �w ma�y kuferek, z kt�rym nigdy si� nie rozstawa�. Czwartego czerwca, po przybyciu na ulic� Cz�owieka Zbrojnego, postawi� go na okr�g�ym stoliku przy ��ku. Z jak�� �ywo�ci� podszed� do stolika, wyj�� z kieszeni klucz i otworzy� kuferek. Powoli wyjmowa� z niego ubranie, w kt�rym przed dziesi�ciu laty Kozeta opu�ci�a Montfermeil; najpierw czarn� sukienk�, potem czarn� chustk�, potem grube, dziecinne trzewiki, kt�re Kozeta mog�aby w�o�y� jeszcze i teraz, tak ma�� mia�a n�k�, potem gruby, barchanowy kaftanik, potem trykotow� haleczk�, potem fartuszek z kieszonkami i we�niane po�czoszki. Po�czoszki te, kt�re zachowa�y jeszcze wdzi�czny kszta�t drobnej n�ki, by�y niewiele d�u�sze ni� d�o� Jana Valjean. Wszystko to by�o czarne. To on, Jan Valjean, przyni�s� jej to ubranie do Montfermeil. Teraz wyjmowa� je z kuferka i uk�ada� na ��ku. Rozmy�la�, wspomina�. By�a zima, bardzo mro�ny grudzie�, a ona dygota�a p�naga w swoich �achmanach i mia�a na bosych, czerwonych n�kach chodaki. Kaza� jej zrzuci� �achmany i w�o�y� �a�obn� sukienk�. Matka musia�a si� ucieszy�, widz�c, �e c�rka nosi po niej �a�ob�, a przede wszystkim, �e jest ubrana i nie marznie. My�la� o lesie ko�o Montfermeil; przez ten las szli razem z Kozet�; my�la� o tamtej zimie, o drzewach bez li�ci, lesie bez ptak�w, niebie bez s�o�ca; a jednak, mimo wszystko, to by�o cudowne. Roz�o�y� ma�e szatki na ��ku, chustk� ko�o halki, po�czochy ko�o trzewik�w, kaftanik ko�o sukienki i ogl�da� je po kolei. By�a taka malutka, nios�a na r�ku du�� lalk�, luidora schowa�a do kieszeni tego fartuszka, �mia�a si�; szli razem, trzymaj�c si� za r�ce, tylko jego jednego mia�a wtedy na �wiecie. I wtedy czcigodna siwa g�owa opad�a na ��ko, stare, stoickie serce p�k�o; rzek�by�, �e uton�� twarz� w ubranku Kozety, i gdyby kto� szed� w tej chwili po schodach, us�ysza�by rozdzieraj�ce �kania. IV Immortale jecur* Dawna, straszliwa walka, kt�r� ogl�dali�my ju� w kilku jej fazach, rozpocz�a si� na nowo. Jakub walczy� z anio�em tylko przez jedn� noc. Niestety, ile� to razy widzieli�my ju�, jak Jan Valjean zmaga� si� w ciemno�ciach ze swoim sumieniem i jak walczy� z nim zaciekle. Przedziwna to walka; raz cz�owiek si� po�liznie, innym razem ziemia usuwa mu si� spod n�g. Ile� razy sumienie uparcie d���ce ku dobremu pochwyci�o go i gn�bi�o! Ile� razy nieub�agana prawda przygniot�a go swym kolanem do ziemi. Ile� razy, powalony przez �wiat�o, b�aga� je o lito��! Ile� razy to nieub�agane �wiat�o, rozpalone w nim i nad nim przez biskupa, ol�niewa�o go przemoc�, kiedy on wola�by pozosta� �lepy! Ile� razy w tej walce zrywa� si� na nogi, czepia� ska�y, czepia� sofizmat�w, tarza� si� w prochu, to bior�c g�r� nad sumieniem, to zn�w pokonany przez nie! Ile� razy, kiedy egoizm podsun�� mu jaki� wybieg, jakie� zdradzieckie, pozornie prawdziwe rozumowanie, s�ysza� gniewny g�os swego sumienia wo�aj�cy mu do ucha: �Nieuczciwie walczysz, n�dzniku!� Ile razy niepos�uszna my�l rz�zi�a konwulsyjnie pod brzemieniem oczywisto�ci obowi�zku! Zmaganie z Bogiem. �miertelny trud. Z ilu� ran krwawi� potajemnie! Ile bolesnych zadra�nie� by�o w jego �a�osnym �yciu! Ile razy podnosi� si� zakrwawiony, zbola�y, z�amany, o�wiecony, z rozpacz� w sercu i pogod� w duszy i, zwyci�ony, czu� si� zwyci�zc�. A kiedy sumienie ju� go zgniot�o, poszarpa�o na sztuki, pokona�o, w�wczas stawa�o przed nim gro�ne, promienne, spokojne i m�wi�o mu: �A teraz id� w pokoju�. Niestety, po wyj�ciu z tak straszliwej walki jak�e ponury jest spok�j. Tej nocy Jan Valjean czu�, �e stacza swoj� ostatni� walk�. Stawa�o przed nim bolesne pytanie. Przeznaczenie nie biegnie prost� drog�, nie �ciele si� przed oczyma cz�owieka jak r�wna aleja; ma swoje �lepe zau�ki, ciemne zakr�ty, nieznane rozdro�a, prowadz�ce w r�ne kierunki. Jan Valjean sta� w tej chwili na najniebezpieczniejszym rozdro�u. Doszed� do najwy�szego punktu, w kt�rym krzy�uje si� dobro i z�o. Mia� przed oczami te tajemnicze rozstaje. Tym razem znowu, jak mu si� ju� to zdarza�o w innych, bolesnych prze�yciach, otwiera�y si� przed nim dwie drogi; jedna go kusi�a, druga przera�a�a - kt�r� wybra�? T� przera�aj�c� drog� wskazywa� mu tajemniczy palec, kt�ry widzimy zawsze, ilekro� wpatrzymy si� w mrok. Jeszcze raz Jan Valjean stan�� przed wyborem - mi�dzy straszliw� przystani� a u�miechni�t� zasadzk�. Wi�c to prawda? Dusz� mo�na uleczy�, ale nie uleczy si� losu! Straszna to rzecz - nieuleczalne przeznaczenie! A oto zagadnienie, kt�re stan�o przed nim: W jaki spos�b ma si� zachowa� wobec szcz�cia Kozety i Mariusza? Sam chcia� tego szcz�cia, sam by� jego sprawc�, sam wbi� je sobie w trzewia i teraz, patrz�c na nie, m�g�by odczuwa� ten sam rodzaj zadowolenia co p�atnerz, kt�ry wyci�gaj�c dymi�cy n� z serca poznaje na nim sw�j znak. Kozeta mia�a Mariusza, Mariusz posiada� Kozet�. Mieli wszystko, nawet bogactwo. I to by�o jego dzie�em. Ale skoro on, Jan Valjean, istnieje, skoro jest tutaj, jak�e ma post�pi� z ich szcz�ciem? Czy ma si� narzuca� temu szcz�ciu? Traktowa� je tak, jakby i jego obejmowa�o? Zapewne, Kozeta nale�a�a do innego, ale czy on zatrzyma z jej uczu� wszystko, co mo�e zatrzyma�? Czy pozostanie tym przybranym ojcem, prawie niedostrzegalnym, ale szanowanym, kt�rym by� do tej pory? Czy zamieszka spokojnie w domu Kozety? Bez s�owa wniesie sw� przesz�o�� do tej przysz�o�ci? Czy zajmie tam miejsce, jakby mu si� prawnie nale�a�o, i ze sw� tajemnic� zasi�dzie przy tym promiennym ognisku domowym? Czy z u�miechem ujmie d�onie tych niewinnych istot w swoje tragiczne r�ce? Czy w salonie Gillenormand�w oprze o ja�niej�cy kominek nogi, za kt�rymi wlecze si� znies�awiaj�cy cie� prawa? Czy we�mie udzia� w szcz�ciu z Kozet� i Mariuszem? Czy g�stym cieniem otoczy swoje czo�o, a ich czo�a chmur�? Czy do tego podw�jnego szcz�cia wprowadzi trzeciego wsp�lnika, swoj� kl�sk�? Czy b�dzie nadal milcza�? S�owem, czy obok tych dwojga szcz�li- wych istot zasi�dzie on, pos�pny niemowa losu? Trzeba by� oswojonym ze spotkaniami z nieub�aganym przeznaczeniem, aby mie� odwag� spojrze� w oczy pewnym problemom, kt�re staj� przed nami w ca�ej swej okropnej nago�ci. Za tym okrutnym znakiem zapytania kryje si� dobro albo z�o. Jak post�pisz? - pyta Sfinks. Jan Valjean by� oswojony z pr�bami tego rodzaju. Patrzy� na Sfinksa bez zmru�enia oczu. Ze wszystkich stron zbada� bezlitosne zagadnienie. Kozeta, ta czaruj�ca istota, by�a tratw� ocalenia dla niego, rozbitka. Co zrobi�? Uczepi� si� jej czy wypu�ci� j� z r�k? Je�eli si� jej uczepi, uratuje si� od rozbicia, wr�ci do s�o�ca, osuszy w�osy i ubranie ze s�onej wody, b�dzie ocalony, b�dzie �y�. A je�li wypu�ci j� z r�k? W�wczas - otch�a�. Tak prowadzi� bolesne narady z w�asn� my�l�. Albo, �ci�le m�wi�c, walczy�; z w�ciek�o�ci� zmaga� si� w duchu to ze swoimi ch�ciami, to ze swoimi przekonaniami. Szcz�ciem by�o dla niego, �e m�g� zap�aka�. Mo�e go to o�wieci�o. Jednak�e pocz�tek by� okrutny. Rozp�ta�a si� w nim burza, jeszcze sro�sza od tej, kt�ra niegdy� zagna�a go do Arras. Przesz�o�� powraca�a do niego i stawa�a obok tera�niejszo�ci; por�wnywa� je ze sob� i szlocha�. Kiedy ju� otworzy�y si� upusty �ez, nieszcz�sny wi� si� z b�lu. Czu�, �e co� go powstrzymuje. Niestety, w zaci�tych zmaganiach egoizmu i obowi�zku, kiedy cofamy si� krok po kroku przed niewzruszonym idea�em, ob��kani, rozj�trzeni, zrozpaczeni, �e ust�pujemy, walcz�c o ka�d� pi�d� ziemi, nie trac�c nadziei ucieczki i szukaj�c wyj�cia - jak�e nag�y i z�owrogi jest op�r muru, do kt�rego zostali�my przyparci. Czu� za sob� �wi�ty cie�, kt�ry zamyka drog�! Bezlitosne Niewidzialne - jakie� to op�tanie! Z sumieniem nigdy nie mo�na zako�czy� sprawy. Zdecyduj co�, Brutusie! Zdecyduj co�, Katonie! - Sumienie nie ma dna, bo jest Bogiem. Rzucasz w t� studni� trud ca�ego �ycia, rzucasz maj�tek, bogactwo, powodzenie, wolno�� albo ojczyzn�, rzucasz sw�j dobrobyt, sw�j spok�j, swoj� rado��. Wci�� ma�o! ma�o i ma�o. Wylej ostatni� kropl�! Przechyl czar�! I trzeba w ko�cu wrzuci� tam swoje serce. Gdzie� w ciemnych oparach starych piekie� jest taka beczka bez dna. Czy� cz�owiek nie jest rozgrzeszony, je�li w ko�cu odm�wi? Czy to, co niewyczerpane, mo�e mie� jakie� prawa? Czy nie ko�cz�ce si� �a�cuchy nie s� zbyt ci�kie na ludzkie si�y? Kt� mia�by za z�e, gdyby Syzyf i Jan Valjean powiedzieli wreszcie: �Do��!� Pos�usze�stwo materii jest ograniczone tarciem; czy nie istnieje granica pos�usze�stwa duszy? Je�eli wieczny ruch jest niemo�liwy, czy mo�na wymaga� wiecznego po�wi�cenia? Pierwszy krok nie jest trudny; trudny jest ostatni. Czym by�a sprawa Champmathieu w por�wnaniu z ma��e�stwem Kozety i jego nast�pstwami? Czym by� powr�t na galery w por�wnaniu z wej�ciem w nico��? O! jak�e ciemny jest pierwszy stopie� wiod�cych w d� schod�w! O! jak�e czarny jest ich drugi stopie�! Czy� mo�na tym razem nie obejrze� si� za siebie? M�ka jest oczyszczeniem, trawi�cym oczyszczeniem, u�wi�caj�c� tortur�. Przez pierwsze chwile mo�na si� z ni� pogodzi� - siada si� na rozpalonym do czerwono�ci tronie, wk�ada si� na g�ow� rozpalon� do czerwono�ci koron�, przyjmuje si� rozpalone do czerwono�ci jab�ko, bierze rozpalone do czerwono�ci ber�o, ale trzeba jeszcze okry� si� p�aszczem z p�omieni. Jak�e wi�c w jakiej� chwili nieszcz�sne cia�o nie ma si� zbuntowa�? Jak nie wyrzec si� m�ki? Jana Valjean ogarn�� wreszcie spok�j przygn�bienia. Wa�y�, rozmy�la�, bada� szale tej tajemniczej wagi �wiat�a i cienia. Albo narzuci tym dwojgu promiennym dzieciom swoj� ha�b�, albo sam dokona swego nieuchronnego unicestwienia. Albo po�wi�ci Kozet�, albo po�wi�ci samego siebie. Jakiego dokona� wyboru? Jakie powzi�� postanowienie? Jak� ostateczn� odpowied� da� w g��bi duszy na nieub�agane pytanie losu? Jakie drzwi zdecydowa� si� otworzy�? Jakie drzwi swego �ycia postanowi� zamkn�� i zamurowa�? Kt�r� z otaczaj�cych go bezdennych przepa�ci wybra� w ko�cu? Kt�r� ostateczno�� przyj��? Na kt�r� otch�a� zgodzi� si�? Te zawrotne my�li trawi�y go przez ca�� noc. Przetrwa� do rana w tej samej postawie na ��ku, zgi�ty we dwoje, powalony ogromem losu, a mo�e nawet zdruzgotany, niestety! z zaci�ni�tymi pi�ciami i rozrzuconymi ramionami, jak gdyby zdj�ty z krzy�a i twarz� rzucony na ziemi�. Le�a� tak dwana�cie godzin, dwana�cie godzin d�ugiej, zimowej nocy, skostnia�y, bez ruchu, bez s�owa. By� nieruchomy jak trup, podczas gdy jego my�l to tarza�a si� po ziemi jak hydra, to wzbija�a si� w niebo jak orze�. Patrz�c na niego, mo�na by�o s�dzi�, �e umar�; tylko czasem wzdryga� si� nagle konwulsyjnie i, przywar�szy ustami do sukienek Kozety, ca�owa� je; w�wczas by�o wida�, �e �yje. Kto widzia�, skoro Jan Valjean by� sam i nikogo tam nie by�o? Ten, Kto jest w ciemno�ciach. Ksi�ga si�dma Ostatnie krople z kielicha goryczy I Si�dmy kr�g piekie� i �sme niebo Dni, kt�re nast�puj� po �lubie, sp�dza si� w odosobnieniu. Ludzie szanuj� skupienie szcz�liwych. A troch� tak�e i ich przyd�ugi sen. Dopiero p�niej rozpoczyna si� rozgwar wizyt i powinszowa�. Siedemnastego lutego ko�o po�udnia, kiedy Baskijczyk, ze �cierk� i miote�k� z pi�r w r�ku, �robi� porz�dki� w przedpokoju, kto� lekko zapuka� do drzwi. Nie za- dzwoni�, co w takim dniu by�o dowodem delikatno�ci. Baskijczyk otworzy� drzwi i zobaczy� pana Fauchelevent. Wprowadzi� go do nie sprz�tni�tego jeszcze salonu, kt�ry wygl�da� jak pobojowisko po wczorajszych uciechach. - C� - zauwa�y� Baskijczyk - zaspali�my dzisiaj, prosz� pana. - Czy pan ju� wsta�? - zapyta� Jan Valjean. - A jak pana r�ka? - odpowiedzia� Baskijczyk. - Lepiej. Czy pan ju� wsta�? - Kt�ry? Dawny czy nowy? - Pan Pontmercy. - Pan baron - poprawi� Baskijczyk prostuj�c si�. Baronem jest si� w pierwszym rz�dzie dla swojej s�u�by. Co� z tego splendoru sp�ywa na ni�; filozof nazwa�by to odpryskiem tytu�u; to jej w�a�nie pochlebia. Nawiasem m�wi�c, Mariusz, zagorza�y republikanin - czego dowi�d� czynem - teraz sta� si� baronem mimo woli. W pogl�dach na ten tytu� dokona�a si� w rodzinie ma�a rewolucja: obecnie pan Gillenormand przywi�zywa� do� wag�, a Mariusz go unika�. Ale pu�kownik Pontmercy napisa�: �M�j syn b�dzie nosi� ten tytu��, wi�c Mariusz by� pos�uszny. A poza tym Kozeta, w kt�rej zaczyna�a odzywa� si� pr�no�� kobieca, by�a zachwycona tytu�em baronowej. - Pan baron - powt�rzy� Baskijczyk. - Zaraz zobacz�. Powiem, �e pan Fauchelevent czeka. - Nie, prosz� mu nic nie m�wi�, �e to ja. Prosz� powiedzie�, nie wymieniaj�c nazwiska, �e kto� chce pom�wi� z nim na osobno�ci. - O! - zdziwi� si� Baskijczyk. - Chc� mu zrobi� niespodziank�. - O! - powt�rzy� Baskijczyk, jakby sobie samemu t�umacz�c tym drugim �O!� pierwszy wykrzyknik. I wyszed�. Jan Valjean zosta� sam. Powiedzieli�my ju�, �e w salonie panowa� nie�ad.. Mia�o si� wra�enie, �e nadstawiwszy ucha mo�na by�oby jeszcze us�ysze� odg�osy wesela. Posadzka by�a zasypana przer�nymi kwiatami, kt�re spad�y z girland lub kobiecych fryzur. Wypalone do obsady �wiece utworzy�y na kryszta�ach �wiecznik�w woskowe stalaktyty. �aden mebel nie sta� na swoim miejscu. W k�tach pokoju trzy lub cztery fotele, ustawione w ciasny kr�g, zdawa�y si� nadal prowadzi� rozmow�. Ca�o�� mia�a wygl�d roze�miany. Nawet w przebrzmia�ej zabawie tkwi pewien czar. Go�ci�o tu szcz�cie. W�r�d tych porozstawianych bez�adnie krzese�, w�r�d wi�dn�cych kwiat�w, pod wygaszonymi ju� �wiat�ami my�lano o rado�ci. Teraz s�o�ce zast�pi�o �wieczniki i weso�o zagl�da�o do salonu. Up�yn�o kilka minut. Jan Valjean sta� bez ruchu w miejscu, gdzie zostawi� go Baskijczyk. By� bardzo blady. Oczy mia� przygas�e i tak zapadni�te od bezsenno�ci, �e prawie gin�y w oczodo�ach. Czarne ubranie by�o pomi�te, jakby sp�dzi� w nim noc, na �okciach mia� nieco bia�ego puszku, kt�ry pozostaje na suknie po zetkni�ciu z prze�cierad�em. Patrzy� na rysunek okna, kt�ry s�o�ce rzuca�o na posadzk� u jego st�p. Na odg�os otwieranych drzwi podni�s� g�ow�. Wszed� Mariusz, g�ow� mia� podniesion�, u�miech na ustach, jaki� blask na twarzy, pogodne czo�o i triumfuj�ce spojrzenie. On tak�e nie spa� tej nocy. - To ojciec! - zawo�a� zobaczywszy Jana Valjean. - A ten g�upiec Baskijczyk robi� takie tajemnicze miny. Ale ojciec przychodzi za wcze�nie, jest dopiero wp� do pierwszej, Kozeta jeszcze �pi. S�owo: �Ojciec�, powiedziane panu Fauchelevent przez Mariusza, oznacza�o: �Szcz�cie niewys�owione�. Jak wiemy, zawsze dzieli� ich jaki� przedzia�, ch��d, przymus, jaki� l�d, kt�ry trzeba by�o prze�ama� lub stopi�. Mariusz tak by� upojony szcz�ciem, �e przedzia� znik� lub stopnia�, i pan Fauchelevent sta� si� ojcem dla niego jak dla Kozety. M�wi� dalej; s�owa p�yn�y mu z ust wartkim potokiem, jak to zwykle bywa w boskich uniesieniach rado�ci. - Jak�e si� ciesz�, �e ojca widz�! Gdyby ojciec wiedzia�, jak bardzo nam go wczoraj brakowa�o. Dzie� dobry! Jak ojca r�ka? Pewno lepiej, prawda? I, ucieszony pomy�ln� wiadomo�ci�, kt�r� sam sobie dopowiedzia�, ci�gn�� dalej: - Tyle�my o ojcu rozmawiali. Kozeta tak ojca kocha! Pami�ta ojciec chyba, �e ma tutaj sw�j pok�j. Nie chcemy wi�cej s�ysze� o ulicy Cz�owieka Zbrojnego, nie! nie chcemy! Jak mo�na mieszka� na takiej ulicy? Niezdrowa, smutna, brzydka, zatarasowana na jednym ko�cu, zimna i tak w�ska, �e nie spos�b nawet w ni� wjecha�. Ojciec zamieszka tutaj, i to od dzisiaj. Albo b�dzie mia� ojciec do czynienia z Kozet�. A uprzedzam, �e ona chce nas tu wszystkich wodzi� za nos. Widzia� ojciec sw�j pok�j? Jest tu� obok naszego; wychodzi na ogr�d. Kazali�my naprawi� jaki� drobiazg przy zamku, ��ko jest pos�ane, wszystko gotowe, tylko si� wprowadzi�! Kozeta postawi�a przy ��ku star�, du�� ber�er�, obit� utrechckim aksamitem, i powiedzia�a jej: �Przyjmij go go�cinnie�. Co wiosn� s�owik przylatuje do k�py akacji naprzeciw okna. Zawita tu za dwa miesi�ce. B�dzie ojciec mia� jego gniazdko po lewej stronie, a po prawej - nasze. W nocy on b�dzie �piewa�, w dzie� b�dzie szczebiota� Kozeta. Ojca pok�j jest od po�udnia. Kozeta ustawi tam ojca ksi��ki, jego ulubione opisy podr�y kapitana Cooka i Vancouvera i inne drobiazgi. Podobno istnieje jaki� kuferek, do kt�rego ojciec przywi�zuje szczeg�ln� wag�, przygotowa�em dla niego honorowe miejsce. Zawojowa� ojciec mojego dziadka, niezmiernie przypad� mu ojciec do gustu. B�dziemy mieszkali razem. Czy umie ojciec umie gra� w wista? Je�eli tak, to dziadek b�dzie zachwycony. Kiedy b�d� w s�dzie, ojciec b�dzie chodzi� z Kozet� na spacer, jak kiedy� do Ogrodu Luksemburskiego. Postanowili�my by� bardzo szcz�liwi. I ojciec b�dzie szcz�liwy naszym szcz�ciem. Ojciec zje z nami obiad, prawda? - Prosz� pana - rzek� Jan Valjean - chc� panu co� powiedzie�. Jestem dawnym galernikiem. Granica dos�yszalno�ci d�wi�k�w istnieje nie tylko dla ucha, ale i dla umys�u. S�owa: �Jestem dawnym galernikiem�, kt�re wysz�y z ust pana Fauchelevent i dotar�y do uszu Mariusza, znajdowa�y si� poza t� granic�. Mariusz nie us�ysza� ich. Wydawa�o mu si�, �e mu co� powiedziano, ale nie wiedzia� co. Sta� os�upia�y. Dopiero teraz zauwa�y�, �e cz�owiek, kt�ry do niego m�wi�, wygl�da strasznie. Ol�niony swoim szcz�ciem, nie spostrzeg� dotychczas jego okropnej blado�ci. Jan Valjean odwi�za� czarn� chustk� podtrzymuj�c� jego praw� r�k�, rozwin�� banda� i pokaza� Mariuszowi obna�ony palec. - Nic mi nie jest w r�k� - rzek�. Mariusz spojrza� na ten palec. - I nigdy mi nic nie by�o - doda� Valjean. Istotnie, nie by�o na niej ani �ladu skaleczenia. Jan Valjean ci�gn�� dalej: - Nie trzeba by�o, bym bra� udzia� w waszym �lubie. W tym celu zrobi�em wszystko, co mog�em zrobi�. Wymy�li�em to skaleczenie, �eby nie pope�ni� fa�szerstwa, �eby nie podpisywa� aktu �lubu, bo by�by niewa�ny. Mariusz wyj�ka�: - Co to znaczy? - To znaczy - odpowiedzia� Jan Valjean - �e by�em na galerach. - Pan mnie przyprawia o szale�stwo! - zawo�a� przera�ony Mariusz. - Panie Pontmercy - rzek� Jan Valjean - by�em przez dziewi�tna�cie lat na galerach. Za kradzie�. Potem zosta�em skazany na do�ywocie. Za kradzie�. Za recydyw�. Obecnie jestem zbieg�ym wi�niem. Na pr�no Mariusz chcia� uciec przed rzeczywisto�ci�, nie przyj�� do wiadomo�ci tego faktu, opiera� si� oczywisto�ci - musia� si� podda�. Zaczyna� rozumie� i jak zwykle bywa w takich razach, zrozumia� za wiele. Przeszy� go na wskro� blask straszliwej b�yskawicy, przez g�ow� przelecia�a mu pewna my�l przejmuj�c go dreszczem. Mgli�cie zarysowa�a mu si� przysz�o�� gotuj�ca i jemu straszny los. - Niech pan wszystko powie, wszystko! - krzykn��. - Pan jest ojcem Kozety! I cofn�� si� dwa kroki ruchem niewys�owionej zgrozy. Jan Valjean podni�s� g�ow� z tak majestatyczn� godno�ci�, �e zdawa� si� rosn�� a� pod sam sufit. - Trzeba, aby pan mi uwierzy�, chocia� przysi�gi takich ludzi jak my nie maj� mocy wobec prawa... Tu umilk� na chwil�, po czym z dostojn� i grobow� powag� doda�, m�wi�c powoli i z naciskiem: - ...Pan mi uwierzy. Ja - ojcem Kozety? Nie! B�g �wiadkiem, �e nie. Panie baronie, ja jestem ch�opem z Faverolles. Zarabia�em na �ycie przycinaniem drzew. Nie nazywam si� Fauchelevent, nazywam si� Jan Valjean. Nie jestem krewnym Kozety, b�d� pan spokojny. Mariusz wykrztusi�: - Kto mi dowiedzie?... - Ja. Bo ja to m�wi�. Mariusz spojrza� na tego cz�owieka. By� pos�pny i spokojny. Ten spok�j nie m�g� kry� w sobie k�amstwa. Ch��d jest szczery. Czu�o si� prawd� w tym grobowym zimnie. - Wierz� panu - rzek� Mariusz. Jan Valjean schyli� g�ow� jakby na znak, �e trzyma go za s�owo, i m�wi� dalej: - Czym jestem dla Kozety? Przechodniem. Dziesi�� lat temu nie wiedzia�em, �e istnieje na �wiecie. Kocham j�, to prawda. Kiedy cz�owiek jest ju� stary i widzi ma�e dziecko, kocha je. Staremu cz�owiekowi zdaje si�, �e jest dziadkiem wszystkich ma�ych dzieci. Chyba pan mo�e uwierzy�, �e mam co� na kszta�t serca. Ona by�a sierot�. Nie mia�a ojca ani matki. By�em jej potrzebny. I dlatego pokocha�em j�. Dzieci s� tak s�abe, �e pierwszy lepszy cz�o- wiek, nawet taki jak ja, mo�e sta� si� ich opiekunem. Spe�ni�em ten obowi�zek wzgl�dem Kozety. Nie s�dz� doprawdy, aby taki drobiazg mo�na by�o nazwa� dobrym uczynkiem; ale je�li to jest dobry uczynek, no to go spe�ni�em. Niech pan zanotuje t� okoliczno�� �agodz�c�. Dzisiaj Kozeta opuszcza moje �ycie, nasze drogi rozchodz� si�. Odt�d ju� jestem dla niej niczym. Zosta�a pani� Pontmercy. Zmieni�o si� jej �ycie i Kozeta wygra�a na tej zmianie. Wszystko jest w porz�dku. Co do owych sze�ciuset tysi�cy frank�w, to chocia� pan o nich nie wspomina, uprzedz� pa�skie obawy - to depozyt. W jaki spos�b depozyt ten znalaz� si� w moich r�kach? Czy to nie wszystko jedno? Oddaj� depozyt. To wszystko, czego mo�na ode mnie ��da�. Uzupe�niam zwrot wyjawieniem mojego prawdziwego nazwiska. To te� jest moja osobista sprawa. Zale�y mi na tym, aby pan wiedzia�, kim jestem. I Jan Valjean spojrza� Mariuszowi prosto w oczy. Uczucia, kt�rych doznawa� Mariusz, by�y burzliwe i chaotyczne. Niekiedy wicher przeznaczenia wzbija takie fale w naszej duszy. Ka�dy z nas prze�ywa� chwile rozterki, kiedy rozpierzchaj� si� wszystkie nasze my�li; wypowiadamy w�wczas pierwsze lepsze s�owa, nie zawsze w�a�nie te, kt�re nale�a�oby powiedzie�. Pewnych, niespodziewanych rewelacji nie mo�na znie��, odurzaj� jak z�owrogie wino. Mariusz by� tak wytr�cony z r�wnowagi sytuacj�, kt�ra si� wytworzy�a, �e zacz�� m�wi� do tego cz�owieka, jakby mia� do niego uraz� za jego wyznania. - Ale po co w�a�ciwie pan mi to wszystko m�wi? - zawo�a�. - Co pana do tego zmusza? M�g�by pan zachowa� t� tajemnic� dla siebie. Nikt pana nie zadenuncjowa�, nikt pana nie �ciga ani nie �ledzi. Pan musi mie� jaki� pow�d, skoro z lekkim sercem wyjawia pan tak� tajemnic�. Prosz� doko�czy�. Tu si� co� innego jeszcze kryje. Dlaczego czyni pan to wyznanie? Z jakich pobudek? - Z jakich pobudek? - odpowiedzia� Jan Valjean g�osem tak cichym i g�uchym, jakby m�wi� raczej do siebie ni� do Mariusza. - Istotnie, z jakich pobudek ten galernik przychodzi i powiada: �Jestem galernikiem�? O tak, pobudka jest bardzo dziwna. Uczciwo��. Widzi pan, na nieszcz�cie, mam w sercu ni�, kt�ra mnie trzyma na uwi�zi. Kiedy cz�owiek jest stary, te nici s� szczeg�lnie mocne. Ca�e �ycie rozsypuje si� w gruzy, a one trwaj� nadal. Gdybym m�g� wyszarpn�� t� ni�, zerwa� j�, rozwi�za� albo przeci�� w�ze� i odej�� daleko, by�bym ocalony; wystarczy�oby mi wyjecha� dyli�ansem z ulicy Bouloi; wy jeste�cie szcz�liwi, ja odchodz�. Pr�bowa�em zerwa� t� ni�, szarpa�em j�, wytrzyma�a, nie p�k�a, wydziera�em z ni� w�asne serce. W�wczas powiedzia�em sobie: �Nie mog� �y� gdzie indziej; musz� tu zosta�. Tak, pan ma racj�, jestem g�upcem; dlaczego nie zosta�em tu po prostu? Ofiarowuje mi pan pok�j w swoim domu, pani Pontmercy lubi mnie, powiedzia�a do tego fotela: �Przyjmij go go�cinnie!� Pa�ski dziadek tak�e rad mnie widzi, przypad�em mu do gustu, b�dziemy razem mieszka�, razem jada�, b�d� prowadza� na spacer Kozet� - pani� Pontmercy przepraszam, to z przyzwyczajenia - b�dziemy mieli wsp�lny dach, wsp�lny st�, wsp�lne ognisko, wsp�lny k�cik przy kominku w zimie, wsp�lne przechadzki w lecie, to jest rado��, to jest szcz�cie, to jest wszystko! B�dziemy �y� jak jedna rodzina. Rodzina! Przy tym s�owie Jan Valjean spojrza� dziko. Skrzy�owa� r�ce na piersi, wbi� wzrok w pod�og�, jakby chcia� w niej wykopa� przepa��, i g�os jego nagle nabra� mocy: - Rodzina! Nie! ja nie nale�� do �adnej rodziny. Nie nale�� do waszej. Nie nale�� do rodziny ludzi. W domu, gdzie ka�dy jest mi�dzy swoimi, dla mnie nie ma miejsca. S� rodziny, ale nie dla mnie. Jestem nieszcz�liwy; jestem wsz�dzie obcy. Czy mia�em ojca i matk�? Niemal w to w�tpi�. W dniu, w kt�rym wyda�em za m�� to dziecko, wszystko si� sko�czy�o, widzia�em j� szcz�liw� z cz�owiekiem, kt�rego kocha, widzia�em, �e maj� przy sobie zacnego starca, �e �yj� jak para anio��w, maj� wszystkie rado�ci w swoim domu, �e wszystko dobrze, i powiedzia�em sobie: �A ty nie wchod� tam!� Oczywi�cie, mog�em sk�ama�, mog�em was oszuka�, pozosta� nadal panem Fauchelevent. Dop�ki to by�o dla jej dobra, mog�em k�ama�; ale teraz k�ama�bym dla swojego dobra, a tego nie powinienem robi�. Oczywi�cie, m�g�bym nadal milcze� i wszystko by�oby jak dawniej. Pyta pan, co zmusza mnie do m�wienia? Dziwna rzecz - sumienie. Milcze� by�o przecie� tak �atwo. Przez ca�� noc stara�em si� sobie to wm�wi�; pan mnie wypytuje jak na spowiedzi; wyjawi�em panu tak niezwyk�e rzeczy, �e ma pan do tego prawo; ano, tak. Przez ca�� noc przekonywa�em sam siebie, wynajdywa�em r�ne racje, robi�em, co mog�em. Ale dwom rzeczom nie mog�em poradzi�: nie mog�em zerwa� nici serca, kt�ra trzyma mnie tutaj na uwi�zi, kt�ra wi��e i przykuwa mnie, ani nakaza� milczenia komu�, kto cicho szepce we mnie, kiedy jestem sam. Dlatego przyszed�em dzisiaj wyzna� panu wszystko. Wszystko albo prawie wszystko. O pewnych rzeczach nie ma co m�wi�, bo tylko mnie dotycz�, zostawiam je dla siebie. Zasadnicze rzeczy s� panu wiadome. Przynios�em panu moj� tajemnic�; spod serca wydar�em m�j sekret. Nie�atwo powzi�� tak� decyzj�. Walczy�em ze sob� przez ca�� noc. Ach! my�li pan, �e nie m�wi�em sobie, �e teraz to nie by�a przecie� sprawa Champmathieu, �e ukrywaj�c swoje nazwisko nie krzywdz� nikogo, �e nazwisko Fauchelevent da� mi sam Fauchelevent wywdzi�czaj�c si� za przys�ug�, kt�r� mu niegdy� wy�wiadczy�em; �e m�g�bym �mia�o zachowa� je, �e by�bym szcz�liwy w tym pokoiku, kt�ry mi pan ofiarowuje, �e nie wadzi�bym nikomu, siedzia� w swoim k�cie i kiedy pan mia�by Kozet�, ja mia�bym �wiadomo��, �e mieszkam pod tym samym dachem co ona. Ka�dy mia�by swoj� doz� szcz�cia. Pozosta� panem Fauchelevent - to dogadza�oby wszystkim; wszystkim, ale nie mojej duszy. Rado�� otacza�aby mnie doko�a, ale w g��bi duszy mia�bym czarn� noc. Nie wy- starcza by� szcz�liwym, trzeba by� zadowolonym z siebie. Mia��ebym pozosta� panem Fauchelevent, przys�oni� swoje prawdziwe oblicze, ukrywa� si� ze swoj� tajemnic� wobec was, upojonych szcz�ciem; w waszej pe�ni �wiat�a nosi� w duszy ciemno�ci? Mia��ebym bez ostrze�enia, po prostu wprowadzi� w wasz dom galery i zasiada� przy waszym stole ze �wiadomo�ci�, �e wyp�dziliby�cie mnie z domu, gdyby�cie wiedzieli, kim jestem; pozwoli� si� obs�ugiwa� s�u��cym, kt�rzy, gdyby wiedzieli, zawo�aliby: �Co za okropno��!� Dotyka� was r�k�, czego macie prawo sobie nie �yczy�, i wy�udza� wasz u�cisk d�oni! W waszym domu r�wnym szacunkiem obdzielano by czcigodn� siwizn� i siwizn� napi�tnowan� ha�b�. W tych godzinach bezgranicznej ufno�ci, wtedy kiedy serca bliskich otwieraj� si� sobie wzajemnie, wtedy kiedy byliby�my razem - pa�ski dziadek, was dwoje i ja - znajdowa�by si� w�r�d nas kto� obcy; i mia�bym �y� tak, tu� obok waszego �ycia, z t� jedyn� trosk�, aby nie uchyli� nigdy pokrywy mojej straszliwej studni? Mia�bym narzuca� si� ja, trup, wam - �ywym? Skaza� Kozet� na moj� osob� do ko�ca �ycia? Pan, ona i ja mieliby�my wszyscy zielon� czapk�. Czy ta my�l nie przejmuje pana dreszczem? Teraz jestem tylko najnieszcz�liwszym z ludzi, w�wczas by�bym potworem. I t� zbrodni� pope�nia�bym co dzie�! To k�amstwo pope�nia�bym co dzie�! I t� mask� nocy nosi�bym na twarzy co dzie�! I moj� ha�b� dzieli�bym si� z wami co dzie�! Co dzie�! Z wami, niewinnymi, z wami, moimi najukocha�szymi dzie�mi! Czy my�li pan, �e nic nie powiedzie� to fraszka? �e zamilcze� to taka prosta sprawa? Nie, to nie jest proste. Niekiedy milczenie k�amie. Swoje k�amstwo, oszustwo, niegodziwo��, pod�o��, swoj� zdrad� i zbrodni� pi�bym codziennie, kropla po kropli, wypluwa� i pi� z powrotem, ko�czy�bym o p�nocy, zaczyna� w po�udnie; k�amliwe by�oby moje �dzie� dobry�, k�amliwe �dobranoc�, k�ama�bym �pi�c, k�ama�bym jedz�c. Mia�bym patrze� w oczy Kozety, odpowiada� na u�miech tego anio�a u�miechem pot�pie�ca i by� obmierz�ym oszustem! Dlaczego? �eby by� szcz�liwym. Szcz�liwym - ja? Czy ja mam prawo do szcz�cia? Ja stoj� poza obr�bem �ycia, panie! Jan Valjean umilk�. Mariusz s�ucha�. Nie mo�na przerywa� takich wybuch�w my�li i cierpienia. Jan Valjean znowu zni�y� g�os, kt�ry teraz nie brzmia� ju� g�ucho, brzmia� pos�pnie: - Pan pyta, dlaczego to wszystko m�wi�? Powiada pan, �e nikt mnie nie zadenuncjowa�, �e nikt mnie nie �ciga ani nie �ledzi. O, nie! Kto� mnie zadenuncjowa�, kto� mnie �ciga, kto� mnie �ledzi. Kto? Ja sam. Ja sam zamykam sobie drog�, sam siebie �cigam, ci�gn�, aresztuj� i wiod� na stracenie, a kto sam si� chwyta, ten mocno trzyma! Uj�wszy w gar�� sw�j surdut i poci�gaj�c go ku Mariuszowi m�wi�: - Niech pan spojrzy na t� r�k�. Czy nie uwa�a pan, �e ta gar�� tak trzyma, i� nigdy nie pu�ci? Ach, istnieje jeszcze inna taka r�ka - sumienie. �eby by� szcz�liwym, nie trzeba rozu- mie�, co to obowi�zek, bo skoro raz si� go zrozumie, staje si� nieub�agany; jakby kara� za to, �e go cz�owiek rozumie; ale nie, on wynagradza, bo stawia ci� w piekle, w kt�rym ko�o siebie czujesz Boga. Ledwo rozedrzesz sobie serce, czujesz, �e jeste� ze sob� w zgodzie. I przejmuj�co bolesnym tonem doda�: - Mo�e si� to wyda� niedorzeczne, ale ja jestem uczciwym cz�owiekiem. Poni�aj�c si� w oczach pana, podnosz� si� w swoich w�asnych. Ju� raz mi si� to zdarzy�o, ale to by�o mniej bolesne; po prostu drobiazg. Tak, jestem uczciwym cz�owiekiem. Nie by�bym nim, gdyby pan z mojej winy nadal mnie szanowa�. Teraz kiedy pan mn� gardzi, jestem uczciwy. Ci��y na mnie to przekle�stwo, �e szacunek, kt�rym mnie ludzie obdarzaj�, jest kradziony, wi�c upokarza mnie i gn�bi, a ja mog� mie� szacunek dla siebie tylko wtedy, kiedy ludzie mn� gardz�. W�wczas podnosz� si�. Jestem galernikiem, kt�ry s�ucha g�osu sumienia. Wiem, �e to jest niewiarogodne, ale c� zrobi�? Tak jest. Mam zobowi�zania wzgl�dem samego siebie; wype�niam je. Pewne spotkania wi��� nas, pewne przypadki popychaj� nas do spe�nienia obowi�zku. Widzi pan, r�ne przygody mia�em w �yciu. Znowu przerwa� na chwil� i, z trudem prze�kn�wszy �lin�, jakby wypowiadane s�owa mia�y gorzki smak, ci�gn�� dalej: - Kiedy taka ohyda ci��y na cz�owieku, nie ma on prawa dzieli� jej z innymi bez ich wiedzy, nie ma prawa zara�a� ich swoj� chorob�, wpycha� ich niepostrze�enie w swoj� przepa��, okrywa� ich swoim czerwonym kaftanem, nie ma prawa podst�pnie zak��ca� swoj� n�dz� szcz�cia innych. Zbli�a� si� do zdrowych i dotyka� ich swym niewidzialnym wrzodem - to rzecz wstr�tna. Na pr�no Fauchelevent po�yczy� mi swego nazwiska, nie mam prawa go u�ywa�; on m�g� je da�, ja nie mog� go przyj��. Nazwisko - to drugie ja. Widzi pan, chocia� jestem wie�niakiem, to jednak troch� my�la�em, troch� czyta�em i zdaj� sobie spraw� z wielu rzeczy. Jak pan s�yszy, wys�awiam si� poprawnie. Sam si� kszta�ci�em. Ot�, podszywa� si� pod cudze nazwisko - to nieuczciwo��. Litery alfabetu kradnie si� tak samo jak sakiewk� lub zegarek. By� sfa�szowanym podpisem obleczonym w cia�o, by� �ywym wytrychem, wchodzi� do uczciwych ludzi, podst�pem otworzywszy ich drzwi, nigdy nie spojrze� w oczy, tylko zawsze zerka� z ukosa i by� nikczemnym w g��bi duszy, nie! nie! nie! Lepiej cierpie�, krwawi�, p�aka�, zdziera� sobie paznokciami sk�r� z cia�a, po nocach wi� si� w b�lu i szarpa� sobie wn�trzno�ci i dusz�. Oto dlaczego opowiedzia�em panu to wszystko. Z lekkim sercem, jak pan stwierdzi�. Odetchn�� z trudem i rzuci� ostatnie s�owa: - Kiedy�, �eby �y�, ukrad�em bochenek chleba. Dzi� nie chc� kra�� nazwiska, �eby �y�. - �eby �y�! - przerwa� Mariusz. - Przecie� nazwisko nie jest potrzebne do �ycia! - O, ja wiem, co m�wi� - odrzek� Jan Valjean i kilkakrotnie powoli pochyli� g�ow�. Zaleg�a cisza. Obaj milczeli, pogr��eni w przepa�ciach swoich my�li. Mariusz usiad� ko�o sto�u i przyciska� r�k� do ust. Jan Valjean chodzi� po pokoju. Zatrzyma� si� przed lustrem i sta� bez ruchu. Po czym, jakby odpowiadaj�c na jakie� wewn�trzne rozumowanie, rzek� patrz�c w lustro, w kt�rym si� nie widzia�: - A teraz czuj� ulg�! Zn�w zacz�� chodzi� i przeszed� w drugi k�t salonu. Kiedy si� odwr�ci�, zobaczy�, �e Mariusz obserwuje jego ch�d. W�wczas powiedzia� mu szczeg�lnym tonem: - Poci�gam troch� nog�. Teraz pan rozumie dlaczego. Po czym stan�� na wprost Mariusza: - A teraz niech pan sobie wyobrazi, �e nic panu nie powiedzia�em; zosta�em panem Fauchelevent, mieszkam przy was, nale�� do waszej rodziny, mam sw�j pok�j, rano przychodz� w pantoflach na �niadanie, wieczorem chodzimy we tr�jk� do teatru, towarzysz� pani Pontmercy do Tuilerii i na plac Kr�lewski, �yjemy razem, uwa�acie mnie za r�wnego sobie; a� pewnego, pi�knego dnia, kiedy siedzimy sobie razem i �miejemy si�, nagle s�yszy pan g�os wo�aj�cy: �Jan Valjean!� - i straszna r�ka, r�ka policji, wysuwa si� z cienia i zrywa moj� mask�! Zn�w umilk�. Mariusz wsta�, wstrz�sany dreszczem. Jan Valjean zapyta�: - I co pan na to? Odpowiedzia�o mu milczenie. Jan Valjean m�wi� dalej: - Widzi pan wi�c, �e mia�em s�uszno�� wyznaj�c wszystko. B�d� pan szcz�liwy, �yj jak w niebie, b�d� anio�em dla anio�a, �yj w s�o�cu i niech ci to wystarcza. Nie troszcz si� pan o to, w jaki spos�b biedny pot�pieniec rozdziera sobie serce i spe�nia sw�j obowi�zek. Ma pan przed sob� nieszcz�liwego cz�owieka. Mariusz przeszed� wolno przez salon i, stan�wszy przed Janem Valjean, wyci�gn�� do niego r�k�. Ale sam musia� uj�� t� d�o�, kt�ra nie odpowiedzia�a na jego gest; Jan Valjean nie zaprotestowa�, a Mariuszowi zdawa�o si�, �e �ciska r�k� z marmuru. - M�j dziadek ma przyjaci� - rzek�. - Wyjednam panu u�askawienie. - To zbyteczne - odpowiedzia� Jan Valjean. - W�adze maj� mnie za zmar�ego, to wystarczy. Umarli nie podlegaj� nadzorowi. Wolno im gni� spokojnie. �mier� jest tym samym co u�askawienie. I, uwalniaj�c r�k� z u�cisku Mariusza, doda� z jak�� nieub�agan� godno�ci�: - Zreszt� spe�niam sw�j obowi�zek, to jedyny przyjaciel, do kt�rego udaj� si� po pomoc. I nie potrzebuj� innej �aski opr�cz �aski mojego sumienia. W tej chwili w drugim ko�cu salonu uchyli�y si� cicho drzwi i ukaza�a si� w nich g�owa Kozety. Wida� by�o tylko jej s�odk� twarz. W�osy mia�a w prze�licznym nie�adzie, powieki lekko nabrzmia�e ze snu. Zrobi�a ruch ptaka wysuwaj�cego g��wk� z gniazdka, spojrza�a najpierw na m�a, potem na Jana Valjean i zawo�a�a z u�miechem, a by� to jakby u�miech r�y: - Za�o�� si�, �e m�wicie o polityce! Jak to brzydko, zamiast by� ze mn�! Jan Valjean zadr�a�. - Kozeto... - wyj�ka� Mariusz i urwa�. Rzek�by�, dwaj winowajcy. Promieniej�ca rado�ci� Kozeta wci�� spogl�da�a to na jednego, to na drugiego. W oczach jej l�ni�y odblaski raju. - Przy�apa�am was na gor�cym uczynku - rzek�a. S�ysza�am przez drzwi, jak m�j pan- ojciec m�wi�: �Sumienie... spe�ni� obowi�zek...� To co� z polityki. Ja tak nie chc�! Nie wolno m�wi� o polityce nazajutrz po �lubie. To nie�adnie! - Mylisz si�, Kozeto - odpowiedzia� Mariusz - m�wili�my o interesach. O tym, jak najkorzystniej umie�ci� twoje sze��set tysi�cy frank�w... - Mniejsza o to - przerwa�a Kozeta - przysz�am. Czy mnie przyjmiecie? I, zdecydowanym ruchem przekroczywszy pr�g, wesz�a do salonu. Mia�a na sobie bia�y, lu�ny fa�dzisty szlafrok z szerokimi r�kawami, kt�ry sp�ywa� jej od szyi a� do st�p. Na z�otym tle starych, gotyckich malowide� widuje si� takie �liczne worki na anio�y. Przejrza�a si� od st�p do g��w w du�ym lustrze, po czym zawo�a�a z wybuchem niewys�owionej rado�ci: - By� sobie raz kr�l i kr�lowa. O, jak si� ciesz�! To rzek�szy zrobi�a niski dyg przed Mariuszem i Janem Valjean. - A teraz - powiedzia�a - si�d� sobie przy was w fotelu, za p� godziny podadz� obiad. Rozmawiajcie sobie, o czym chcecie. Wiem, �e m�czy�ni musz� m�wi�, b�d� bardzo grzeczna. Mariusz uj�� j� za rami� i rzek� rozkochanym g�osem: - M�wimy o interesach. - Czy wiesz - odpowiedzia�a Kozeta - otworzy�am okno od naszego pokoju, jaki� bal jest w naszym ogrodzie. Nie maskowy, ptasi. Dzi� jest wprawdzie Popielec, ale nie dla wr�bli. - M�wi� ci, �e rozmawiamy o interesach, kochanie, zostaw nas na chwil� samych. M�wimy o cyfrach, znudzi�aby� si� tylko! - W�o�y�e� dzi� �liczny krawat, Mariuszu. M�j pan jest bardzo zalotny. Nie, nie znudz� si�. - Zapewniam ci�, �e tak. - Nie. Przecie� to wy rozmawiacie... Nie zrozumiem, o czym b�dziecie m�wi�, ale b�d� was s�ysze�. Nie trzeba rozumie� s��w, wystarczy, �e s�yszy si� g�osy kochanych os�b. Chc� tylko by� razem z wami. Zostaj�, i ju�! - Moja najdro�sza, to niemo�liwe. - Niemo�liwe? - Tak. - Dobrze - odpowiedzia�a Kozeta - mia�am dla was mn�stwo nowinek. Chcia�am wam powiedzie�, �e dziadek jeszcze �pi, �e ciocia posz�a do ko�cio�a, �e piec w pokoju ojca dymi, �e Nikoleta sprowadzi�a kominiarza, �e Toussaint i Nikoleta ju� zd��y�y si� pok��ci�, bo Nikoleta wy�miewa si� z j�kania Toussaint. Ale teraz nie dowiecie si� niczego! To niemo�liwe, powiadasz? Poczekaj, m�j panie, ja te� powiem ci kiedy�: �To niemo�liwe!� I co wtedy? Prosz� ci�, m�j Mariuszku, pozw�l mi zosta� z wami. - Przysi�gam ci, Kozeto, �e musimy porozmawia� sami, bez nikogo. - A czy ja jestem kto�? Jan Valjean nie wym�wi� ani s�owa. Kozeta zwr�ci�a si� do niego: - Przede wszystkim, ojcze, chc�, �eby� przyszed� mnie poca�owa�. Czemu nic nie m�wisz zamiast stan�� po mojej stronie? Kto mi da� takiego ojca? Widzisz przecie, �e jestem strasznie nieszcz�liwa w po�yciu ma��e�skim. M�� mnie bije! Pr�dko, poca�uj mnie! Jan Valjean zbli�y� si� do niej. Kozeta zwr�ci�a si� do Mariusza: - A panu dostanie si� tylko brzydka mina! I poda�a Janowi Valjean czo�o do poca�unku. Post�pi� jeden krok ku niej. Kozeta cofn�a si�. - Jeste� taki blady, ojcze! Czy r�ka ci� boli? - Nie, ju� si� zgoi�a. - Czy mo�e �le spa�e�? - Nie. - Czy jeste� smutny? - Nie. - Poca�uj mnie. Skoro jeste� zdr�w, dobrze �pisz i jeste� zadowolony, to nie dam ci bury. I znowu nadstawi�a czo�o. Jan Valjean z�o�y� poca�unek na tym czole, na kt�rym l�ni� odblask nieba. - U�miechnij si�, ojcze. Jan Valjean us�ucha�. By� to u�miech widma. - A teraz we� mnie w obron� przed moim m�em. - Kozeto!... - zawo�a� Mariusz. - Rozgniewaj si�, ojcze! Powiedz mu, �e musz� tu zosta�. Przecie� mo�ecie m�wi� przy mnie. Wi�c uwa�acie mnie za takiego g�uptasa? Nie ma nic nadzwyczajnego w waszej rozmowie! Interesy, ulokowanie pieni�dzy w banku, wielkie mi rzeczy! M�czy�ni z byle czego robi� tajemnic�. Chc� zosta�. �licznie dzisiaj wygl�dam, sp�jrz, Mariuszu! I, uroczo wzruszywszy ramionami, spojrza�a na Mariusza, z rozkosznie nad�san� mink�. Przebieg�a mi�dzy nimi b�yskawica. Nic ich nie obchodzi�o, �e nie s� sami. - Kocham ci�! - rzek� Mariusz. - Ub�stwiam ci�! - rzek�a Kozeta. I, pchni�ci jak�� si��, padli sobie w ramiona. - A teraz - rzek�a Kozeta poprawiaj�c z triumfuj�c� mink� jak�� fa�d� swego szlafroka - zostaj�! - O nie - odpowiedzia� b�agalnym tonem Mariusz - musimy zako�czy� pewn� spraw�. - Ci�gle nie? Mariusz rzek� powa�nym tonem: - Zapewniam ci�, Kozeto, �e to niemo�liwe. - A, pan zaczyna przemawia� po m�sku. Dobrze! Id� sobie. A ty, ojcze, nie popar�e� mnie wcale! Panie m�u i panie tato, jeste�cie tyranami. Powiem to dziadkowi. Je�eli wam si� zdaje, �e wr�c� tu i b�d� si� korzy� przed wami, to bardzo si� mylicie. Jestem dumna. Teraz ja na was czekam. Zobaczycie, jak wam b�dzie nudno beze mnie. Sta�o si�, odchodz�! I wysz�a. Po sekundzie drzwi otworzy�y si� raz jeszcze ukazuj�c �wie��, r�ow� twarzyczk� i Kozeta zawo�a�a: - Okropnie si� gniewam! Drzwi zamkn�y si� i znowu zaleg�y ciemno�ci. By� to jakby zb��kany promie� s�o�ca, kt�ry sam o tym nie wiedz�c przemkn�� nagle w�r�d nocy. Mariusz sprawdzi�, czy drzwi s� dobrze zamkni�te. - Biedna Kozeta! - szepn��. - Kiedy si� dowie... Na te s�owa Jan Valjean zadr�a� i wlepi� w Mariusza b��dne oczy. - Kozeta, ach, prawda, pan to powie Kozecie! S�usznie! Nie przysz�o mi to do g�owy. Nie pomy�la�em o tym. Na jedne rzeczy starcza cz�owiekowi si�y, na inne ju� nie. Panie, b�agam ci�, zaklinam, daj mi naj�wi�tsze s�owo honoru, �e nic jej nie powiesz. Czy� to nie dosy�, �e pan wie o wszystkim? Powiedzia�em to panu z w�asnej, nieprzymuszonej woli, powiedzia�bym wszystkim, ca�emu �wiatu, wszystko mi jedno. Ale ona! Ona tego nie zrozumie, to j� przerazi. Galernik? Co to takiego? Trzeba by jej wyt�umaczy�, powiedzie�: to taki cz�owiek, co by� na galerach. Widzia�a kiedy�, jak przeci�ga� oddzia� wi�ni�w. O, m�j Bo�e! Pad� na fotel i ukry� twarz w d�oniach. Nie by�o s�ycha� �kania, ale drganie ramion zdradza�o, �e p�aka�. Cichy p�acz, p�acz straszny. Czasami �kanie dusi. Jan Valjean mia� co� w rodzaju ataku, osun�� si� w ty� na oparcie fotela, jakby dla zaczerpni�cia oddechu, i zwiesi� r�ce ukazuj�c twarz zalan� �zami. Mariusza dobieg� szept tak cichy, jakby dobywa� si� z bezdennej g��biny: - Och! jak�e chcia�bym umrze�! - Niech pan b�dzie spokojny - rzek� Mariusz - zachowam pa�sk� tajemnic� dla siebie. By� mo�e mniej wzruszony, ni�by by� powinien, ale ju� od godziny oswaja� si� ze straszliw� niespodziank� i w oczach jego galernik stopniowo przes�ania� pana Fauchelevent. Ulegaj�c z wolna tej ponurej rzeczywisto�ci i samym rozwojem sytuacji zmuszony do przyj�cia przedzia�u, kt�ry zacz�� si� tworzy� mi�dzy nim a tym cz�owiekiem, Mariusz doda�: - Musz� jeszcze pom�wi� z panem o depozycie, kt�ry odda� pan tak wiernie i zacnie. Jest to dow�d uczciwo�ci. Nale�y si� panu za to s�uszne wynagrodzenie. Prosz� ustali� sum�, wyp�ac� j� panu. Niech si� pan nie kr�puje i wymieni najwy�sz� kwot�. - Dzi�kuj� panu - odpowiedzia� �agodnie Jan Valjean. Sta� przez chwil� zamy�lony, bezwiednie wodz�c palcem wskazuj�cym po paznokciu wielkiego palca, po czym rzek�: - To ju� chyba wszystko. Pozosta�a jeszcze jedna sprawa. - Jaka? Jan Valjean zawaha� si�, jakby mu zabrak�o g�osu i tchu, i wyj�ka� raczej, ni� powiedzia�: - Teraz, kiedy pan ju� wie, czy uwa�a pan, pan, kt�ry ma prawo decydowa�, �e nie powinienem widywa� Kozety? - S�dz�, �e tak by�oby lepiej - odpowiedzia� zimno Mariusz. - Wi�c ju� jej nie zobacz� - szepn�� Jan Valjean. I skierowa� si� ku drzwiom. Po�o�y� r�k� na klamce, nacisn�� j�; drzwi uchyli�y si�; Jan Valjean otwar� je tak szeroko, �e m�g� przez nie przej��, przez chwil� sta� nieruchomo na progu, po czym zamkn�� drzwi i odwr�ci� si� w stron� Mariusza. Nie by� ju� blady, by� siny. Oczy mia� suche, ale gorza� w nich jaki� tragiczny p�omie�. G�os jego sta� si� dziwnie spokojny. - Prosz� pana - rzek� - je�eli pan pozwoli, b�d� widywa� Kozet�. Zapewniam pana, �e bardzo tego pragn�. Gdyby mi nie zale�a�o na tym, nie wyzna�bym panu tego, co wyzna�em; wyjecha�bym; ale chc�c zosta� tu, gdzie Kozeta, i widywa� j� nadal, musia�em uczciwie wszystko panu wyjawi�. Pan pojmuje, co chc� powiedzie�? Nietrudno to zrozumie�. Widzi pan, od przesz�o dziewi�ciu lat mam j� przy sobie. Mieszkali�my najpierw w tej ruderze przy bulwarze, potem w klasztorze, potem ko�o Ogrodu Luksemburskiego. Tam w�a�nie po raz pierwszy pan j� zobaczy�. Pami�ta pan jej kapelusik z niebieskiego pluszu? Potem zamieszkali�my w dzielnicy Inwalid�w, tam gdzie by� ten ogr�d otoczony krat�. Na ulicy Plumet. Ja mieszka�em w oficynie, w ma�ym podw�rku, gdzie dobiega�y mnie d�wi�ki jej for- tepianu. Oto moje �ycie. Nie roz��czali�my si� nigdy. Przez dziewi�� lat i kilka miesi�cy. By�em dla niej ojcem, a ona by�a moim dzieckiem. Nie wiem, czy pan mnie rozumie, ale teraz odej��, nie widywa� jej nigdy, nie rozmawia� z ni�, straci� wszystko - by�oby mi bardzo ci�ko. Je�eli pan nie uwa�a tego za niestosowne, b�d� od czasu do czasu odwiedza� Kozet�. Nie przychodzi�bym cz�sto i nie zostawa�bym d�ugo. Powie pan, �eby mnie przyjmowano w tym ma�ym pokoiku na parterze. Ch�tnie wchodzi�bym przez drzwi dla s�u�by, ale to mog�oby budzi� zdziwienie. Wi�c s�dz�, �e lepiej b�dzie, je�li b�d� wchodzi� g��wnymi drzwiami, jak wszyscy. Doprawdy, prosz� pana, bardzo chcia�bym widywa� czasem Kozet�; tak rzadko, jak pan uzna za stosowne. Niech pan wstawi si� w moje po�o�enie - nic wi�cej nie mam na �wiecie. A poza tym trzeba zachowa� ostro�no��. Gdybym ju� tu wi�cej nie przychodzi�, zrobi�oby to z�e wra�enie, wydawa�oby si� dziwne. M�g�bym na przyk�ad przychodzi� wieczorem, po zapadni�ciu zmroku. - Niech pan przychodzi co wiecz�r - powiedzia� Mariusz. - Kozeta b�dzie pana oczekiwa�. - Pan jest dobry - rzek� Jan Valjean. Mariusz po�egna� go uk�onem, szcz�cie odprowadzi�o do drzwi rozpacz i ci dwaj ludzie rozstali si�. II Ile niejasno�ci mo�e zawiera� wyznanie Mariusz by� wstrz��ni�ty. Rozumia� teraz, dlaczego co� odpycha�o go od tego cz�owieka, przy kt�rym widywa� Kozet�. Instynkt ostrzega� go, �e kryje si� w nim jaka� zagadka. T� zagadk� by�a najohyd- niejsza ha�ba - galery. �w pan Fauchelevent by� galernikiem Janem Valjean. Nagle odkry� tak� tajemnic� w�r�d swego szcz�cia to jakby znale�� skorpiona w gniazdku synogarlic. Czy odt�d szcz�cie Mariusza i Kozety ma by� skazane na to s�siedztwo? Czy to ju� przes�dzone? Czy pogodzenie si� z obecno�ci� tego cz�owieka wi��e si� nierozerwalnie z zawartym ma��e�stwem? Czy nie mo�na temu zaradzi�! A wi�c Mariusz po��czy� si� dozgonnym w�z�em r�wnie� i z galernikiem? C� z tego, �e czo�o opromienia�o mu �wiat�o rado�ci, �e rozkoszowa� si� godow� godzin� �ycia - szcz�liw� mi�o�ci�. Taki wstrz�s przej��by dreszczem zgrozy nawet archanio�a zatopionego w ekstazie, nawet p�boga ja�niej�cego w glorii. Jak to zwykle bywa przy takich zmianach sytuacji, Mariusz zastanawia� si�, czy nie ma sobie nic do wyrzucenia. Czy by� za ma�o przezorny, za ma�o ostro�ny? Czy mimo woli podda� si� oszo�omieniu? Mo�e. Czy zbyt lekkomy�lnie, nie wy�wietliwszy wszystkiego, wpl�ta� si� w przygod� mi�osn�, kt�ra doprowadzi�a go do ma��e�stwa z Kozet�? Stwierdzi� - w ten bowiem spos�b przez szereg kolejnych stwierdze�, kt�rych dokonujemy sami o sobie, �ycie urabia nas powoli - stwierdzi� zarazem w swojej naturze pewien brak r�wnowagi i marzycielsko��, co� w rodzaju wewn�trznego ob�oku, w�a�ciwego wielu usposobieniom, kt�ry w chwilach wybuchu nami�tno�ci czy rozpaczy - pod wp�ywem zmiany temperatury duchowej - rozprzestrzenia si� i ogarnia ca�ego cz�owieka otulaj�c mg�� jego �wiadomo��. Nieraz przedstawili�my ju� ten rys charakterystyczny dla indywidualno�ci Mariusza. Przypomina� sobie, �e, upojony mi�o�ci�, podczas sze�ciu czy siedmiu tygodni ekstazy na ulicy Plumet nie wspomnia� nawet Kozecie o tajemniczym dramacie w ruderze Gorbeau, kiedy to ofiara zachowa�a si� tak dziwnie, nie wzywaj�c pomocy w czasie walki, a nast�pnie ratuj�c si� ucieczk�. Jak to si� sta�o, �e nawet jednym s�owem nie wspomnia� o tym Kozecie? Przecie� zdarzenie to by�o tak bliskie i tak przera�aj�ce! Jak to si� sta�o, �e nie wymieni� nawet nazwiska Th�nardier�w, zw�aszcza za� w�wczas, kiedy spotka� Eponin�. Trudno mu by�o wyt�umaczy� sobie teraz tamto swoje milczenie, jednak�e zdawa� sobie z niego spraw�. Przypomnia� sobie swoje oszo�omienie, zachwyt Kozet�, upojenie mi�o�ci�, wsp�lne wzloty w krain� idea�u, a mo�e r�wnie� - jako szczypt� rozs�dku, kt�r� zachowa� w tym gwa�townym i uroczym stanie duszy - przypomnia� sobie niesprecyzowany i g�uchy instynkt, nakazuj�cy ukry� i zetrze� z pami�ci ow� z�owrog� przygod�; l�ka� si� zetkni�cia z ni�, nie chcia� odgrywa� w niej �adnej roli, od�egnywa� si� od niej i nie m�g� jej opowiada� ani by� jej �wiadkiem nie b�d�c r�wnocze�nie oskar�ycielem. Zreszt� tych kilka tygodni przelecia�o jak b�yskawica; nie by�o czasu na nic poza mi�o�ci�. Zwa�ywszy i zbadawszy wszystko z ka�dej strony, gdyby by� opowiedzia� Kozecie o zasadzce w ruderze Gorbeau i wymieni� jej nazwisko Th�nardier�w - bez wzgl�du na to, jakie by�yby tego nast�pstwa, nawet gdyby by� odkry�, �e Jan Valjean jest galernikiem, czy to zmieni�oby jego, Mariusza? Czy to zmieni�oby Kozet�? Czy wycofa�by si�? Mniej j� kocha�? Nie po�lubi�? Nie. Czy zmieni�by co� w tym, co si� sta�o? Nie. A wi�c nie mia� czego �a�owa� ani wyrzuca� sobie. Dobrze si� sta�o. Jaki� b�g opiekuje si� tak�e tymi pijakami, kt�rzy zw� si� zakochanymi. Mariusz, za�lepiony, szed� t� sam� drog�, kt�r� obra�by b�d�c jasnowidz�cym. Mi�o�� zawi�za�a mu oczy i zawiod�a - dok�d? Do raju. Ale raj �w mia� teraz piekielne s�siedztwo. Obco��, jak� Mariusz czu� dawniej w stosunku do owego cz�owieka, do tego Faucheleventa, kt�ry sta� si� Janem Valjean, by�a obecnie zaprawiona odraz�. Wyznajmy wszak�e, �e w tej odrazie by�o te� troch� lito�ci, nawet pewne zdziwienie. Ten z�odziej, z�odziej-recydywista, odda� depozyt. I to jaki depozyt? Sze��set tysi�cy frank�w. Tylko on jeden zna� tajemnic� depozytu. M�g� wszystko zatrzyma� dla siebie, a odda� wszystko. Pr�cz tego sam dobrowolnie wyjawi� swoj� tajemnic�. Nic go do tego nie zmusza�o. Je�eli kto wiedzia�, kim on jest, to tylko od niego. Czyni�c to wyznanie nie tylko godzi� si� na upokorzenie, godzi� si� r�wnie� na niebezpiecze�stwo. Dla przest�pcy maska jest nie tylko mask�, jest schronieniem. Wyrzek� si� tego schronienia. Fa�szywe nazwisko to bezpiecze�stwo; odrzuci� fa�szywe nazwisko. On, galernik, m�g� si� ukry� na zawsze w uczciwej rodzinie; opar� si� tej pokusie. I dlaczego? Przez skrupu�y moralne. Wyt�umaczy� to zreszt� sam w s�owach tchn�cych nieodpart� prawd�. Kimkolwiek by� �w Jan Valjean, by�o to niew�tpliwie obudzone sumienie. Rozpocz�a si� jaka� tajemnicza rehabilitacja; i wed�ug wszelkiego prawdopodobie�stwa czu�e sumienie by�o od dawna panem tego cz�owieka. Takie zrozumienie s�uszno�ci i dobra nie jest w�a�ciwe naturom pospolitym. Obudzenie sumienia to wielko�� duszy. Jan Valjean by� szczery. Ta szczero��, widoczna, namacalna, niew�tpliwa, oczywista przez sam b�l, kt�ry mu sprawia�a, usuwa�a potrzeb� dalszych poszukiwa� i nadawa�a wag� ka�demu s�owu tego cz�owieka. I tu Mariusz spostrzeg� przedziwn� zmian� sytuacji: pan Fauchelevent budzi� w nim nieufno��, Jan Valjean - zaufanie. Mariusz zestawi� w my�li tajemniczy bilans tego Jana Valjean, stwierdza� aktywa, stwierdza� pasywa i stara� si� je zr�wnowa�y�; dzia�o si� to jednak jak podczas burzy. Usi�uj�c wytworzy� sobie dok�adne wyobra�enie o tym cz�owieku, Mariusz - rzec by mo�na - �ciga� go w�r�d swoich my�li i to go gubi�, to znajdowa� w jakiej� tragicznej mgle. Uczciwe oddanie depozytu, szlachetno�� wyznania, dobrze. By�o to jakby skrawkiem b��kitu dojrzanym przez rozdarte chmury, ale potem znowu chmury stawa�y si� czarne. Mimo ca�ej mglisto�ci swoich wspomnie� Mariusz m�g� jednak wy�oni� z nich pewne szczeg�y. Czym by�a w�a�ciwie przygoda na poddaszu Jondrette'a? Dlaczego po przybyciu policji ten cz�owiek zamiast oskar�a� - umkn��? Na to Mariusz znajdowa� odpowied�. Bo ten cz�owiek by� zbieg�ym wi�niem. Drugie pytanie: czemu zjawi� si� na barykadzie? Bo teraz Mariusz widzia� wyra�nie to wspomnienie, kt�re pod wp�ywem wzrusze� wyst�pi�o na jaw, jak atrament sympatyczny pod dzia�aniem ognia. Ten cz�owiek by� na barykadzie, ale nie walczy�. Po co wi�c tam poszed�? Na to pytanie odpowiada�o zmartwychwsta�e widmo: Javert. Mariusz doskonale przypomnia� sobie teraz ten ponury obraz: Jan Valjean ci�gn�cy za barykad� zwi�zanego Javerta, i s�ysza� jeszcze straszny strza� z pistoletu za rogiem uliczki Zakr�t. Mi�dzy szpiclem a galernikiem istnia�a prawdopodobnie jaka� nienawi��. Jeden zawadza� drugiemu. Jan Valjean poszed� na barykad�, aby si� zem�ci�. Przyszed� p�no. Zapewne wiedzia�, �e Javert jest tam uwi�ziony. Korsyka�ska wendeta przenikn�a do pewnych nizin spo�ecznych i sta�a si� prawem; jest tak naturalna, �e nie dziwi nawet tych, kt�rzy ju� po�owicznie zwr�cili si� ku dobru. Takie s� te serca, �e przest�pca czuj�cy ju� skruch� cofnie si� przed kradzie��, ale nie cofnie si� przed zemst�. Jan Valjean zabi� Javerta, a przynajmniej wydawa�o si� to oczywiste. Wreszcie ostatnie pytanie, ale na nie nie by�o odpowiedzi. Mariusz czu�, �e to pytanie wpija si� w niego jak kleszcze. Jak to si� sta�o, �e �ycie Jana Valjean ��czy�o si� tak �ci�le i przez tak d�ugi czas z �yciem Kozety? Jakie� to ponure zamys�y Opatrzno�ci zetkn�y to dziecko z tym cz�owiekiem? Czy istniej� w niebiosach �a�cuchy skuwaj�ce ze sob� dwie istoty i B�g nie waha si� ��czy� anio�a z demonem? Wi�c zbrodnia i niewinno�� mog� mieszka� razem na tajemniczych galerach nieszcz�cia? Wi�c w tym szeregu skaza�c�w, zwanym losem ludzkim, mog� si� styka� dwa czo�a, jedno niewinne, drugie pos�pne, jedno sk�pane w boskiej jasno�ci jutrzenki, drugie siniej�ce w blasku nie gasn�cej b�yskawicy? Kto by� sprawc� tego niezrozumia�ego zespolenia? Jak, jakim cudem mog�o u�o�y� si� wsp�lne �ycie tego niebia�skiego dziecka i tego pot�pionego starca? Kto m�g� przywi�za� jagni� do wilka i - rzecz, jeszcze bardziej niezrozumia�a - przywi�za� wilka do jagni�cia? Bo wilk kocha� jagni�, dzikie stworzenie uwielbia�o istot� s�ab�, bo przez dziewi�� lat potw�r by� ostoj� anio�a. To potworne przywi�zanie ochrania�o dzieci�stwo i mi�o�� Kozety, jej dziewiczy rozkwit ku �yciu i �wiat�u. W tym miejscu pytania jakby si� rozszczepia�y na niezliczone zagadki, na dnie otch�ani otwiera�y si� nowe otch�anie i Mariusz, pochylaj�c si� my�lami nad Janem Valjean, czu� zawr�t g�owy. Kim�e by� ten cz�owiek-przepa��? Stare symbole Ksi�gi Genezis s� wieczne; w spo�eczno�ci ludzkiej, takiej, jaka jest obecnie, nim jej nie przemieni mocniejsza �wiat�o��, istniej� zawsze dwa rodzaje ludzi: jeden jasny, drugi ciemny, jeden ci���cy ku dobremu - Abel, drugi ci���cy ku z�emu - Kain. Ale czym�e by� ten tkliwy Kain? Czym�e by� ten zbrodniarz pogr��ony w religijnym uwielbieniu dla dziewicy, kt�ry jej strzeg�, wychowywa� j�, czuwa� nad ni�, uszlachetnia� j� i - cho� sam skalany - otacza� atmosfer� czysto�ci? Czym�e by�a ta kloaka, kt�ra tak czci�a niewinno��, �e nie splami�a jej najmniejsz� skaz�? Czym�e by� ten Jan Valjean wychowuj�cy Kozet�? Czym�e by�a ta posta� z mroku, kt�ra z najwi�ksz� trosk� strzeg�a przed ka�dym cieniem i ka�d� chmurk� wschodz�c� gwiazd�? To by�o tajemnic� Jana Valjean. To by�o r�wnie� tajemnic� Boga. Przed t� podw�jn� tajemnic� Mariusz cofa� si�. Jedna z tych tajemnic w pewnej mierze uspokaja�a co do drugiej. W tym dziwnym wydarzeniu B�g by� r�wnie widoczny jak Jan Valjean. B�g ma swoje narz�dzia i wybiera je wedle swojej woli. Nie jest odpowiedzialny przed cz�owiekiem. Czy my wiemy, jak B�g post�puje? Jan Valjean pracowa� nad Kozet�; w pewnej mierze ukszta�towa� t� dusz�. To by�o niezaprzeczalne. Ale c� z tego? Rzemie�lnik by� ohydny, ale dzie�o cudowne. B�g robi cuda, jak chce. Stworzy� urocz� Kozet� i u�y� do tego Jana Valjean. Podoba�o mu si� wybra� sobie takiego w�a�nie wsp�pracownika. Czy mo�emy ��da� od niego, aby nam zdawa� rachunek? Nie po raz pierwszy kupa gnoju pomaga wio�nie do stworzenia r�y. Takie odpowiedzi dawa� sobie Mariusz w duchu i m�wi� sobie, �e s� dobre. O wszystkie te sprawy nie o�mieli� si� wypytywa� Jana Valjean, ale nie przyznawa� si� przed sob�, �e si� nie o�miela. Ub�stwia� Kozet�, posiada� Kozet�, Kozeta by�a niepokalanie czysta. To mu wystarcza�o. C� jeszcze m�g� chcie� wy�wietli�. Kozeta by�a �wiat�o�ci�. Czy �wiat�o potrzebuje wyja�nienia? Posiada� wszystko, czeg� wi�cej m�g� pragn��! Wszystko - czy� to nie dosy�? Osobiste sprawy Jana Valjean nie obchodzi�y go wcale. Rozmy�laj�c nad straszliwym mrokiem, kt�ry otacza� tego cz�owieka, czepia� si� uroczystego o�wiadczenia nieszcz�nika: �Nie jestem krewnym Kozety. Dziesi�� lat temu nie wiedzia�em nawet, �e istnieje na �wiecie�. Jan Valjean by� przechodniem. Sam mu to przecie� powiedzia�. A wi�c ju� przeszed�. Kimkolwiek by�, jego rola ju� sko�czona. Teraz Mariusz b�dzie spe�nia� wobec Kozety zadania Opatrzno�ci. Kozeta odnalaz�a w b��kitach podobn� sobie istot�, swojego kochanka, m�a, oblubie�ca. Wzbijaj�c si� pod niebo, uskrzydlona i przeistoczona, zostawia�a za sob� na ziemi swoj� pust�, ohydn� skorupk� - Jana Valjean. W kt�r�kolwiek stron� Mariusz zwr�ci� swe my�li, zawsze wraca� do jakiej� grozy, kt�r� budzi� w nim Jan Valjean. Mo�e by�a to �wi�ta groza, bo, jak powiedzieli�my, odczuwa� quid divinum i w tym cz�owieku. Cokolwiek jednak Mariusz robi� i jakiekolwiek wyszukiwa� okoliczno�ci �agodz�ce, jedno pozostawa�o bez zmiany: by� to galernik, to znaczy istota, dla kt�rej nie ma miejsca na drabinie spo�ecznej, bo stoi ona pod najni�szym jej szczeblem. Galernik stoi za ostatnim z ludzi. Galernik nie jest ju� - rzec by mo�na - bli�nim cz�owieka. Prawo pozbawi�o go wszystkich cech cz�owiecze�stwa, jakie mo�na odj�� cz�owiekowi. Mariusz, cho� demokrata, uznawa� jednak w dziedzinie wymiaru kary bezwzgl�dn� srogo�� i w stosunku do os�b skazanych przez prawo podziela� wszystkie pogl�dy prawa. Nie dokona� si� w nim jeszcze post�p ca�kowity. Nie widzia� jeszcze r�nicy mi�dzy tym, co napisali ludzie, a tym, co napisa� B�g, mi�dzy przepisem prawnym a prawem. Nie zwa�y� i nie zbada� prawa, kt�re uzurpuje sobie cz�owiek orzekaj�c w sprawach nieodwo�alnych i nie daj�cych si� naprawi�. Nie oburza�o go s�owo: vindicte. Uwa�a� za rzecz naturaln�, �e pewne naruszenia przepis�w prawnych poci�gaj� za sob� wiecznotrwa�� kar�, i pot�pienie spo�eczne przyjmowa� jako spos�b post�powania cywilizacji. Takie by�o w�wczas jego stanowisko, ale nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e z czasem ulegnie ono zmianie, gdy� natur� mia� dobr� i w gruncie rzeczy podatn� na dzia�anie post�pu. Wobec takich pogl�d�w Jan Valjean wydawa� mu si� wstr�tny i odra�aj�cy. By� to wyrzutek spo�ecze�stwa, galernik. To s�owo brzmia�o dla niego jak tr�by s�du ostatecznego. Tote� d�ugo przygl�da� si� Janowi Valjean i w ko�cu odwr�ci� ode� g�ow�. Vade retro*. Trzeba jednak przyzna�, a nawet podkre�li� z naciskiem fakt, �e Mariusz wypytuj�c Jana Valjean - a� ten mu powiedzia�: �Pan mnie wypytuje jak na spowiedzi� - nie postawi� mu przecie� paru pyta� zasadniczych. Nie dlatego by nie przysz�y mu one do g�owy, ale po prostu l�ka� si� ich. Poddasze Jondrette'a? Barykada? Javert? Kto wie, jak daleko posun�yby si� rewelacje? Jan Valjean wygl�da� na cz�owieka, kt�ry nie zwyk� si� cofa�. Kto wie, czy Mariusz, sk�oniwszy go do wyzna�, nie pragn��by p�niej ich powstrzyma�? Ka�demu z nas zdarzy�o si�, �e dr�czony strasznymi przypuszczeniami postawi� pytanie, a potem zas�ania� sobie uszy, �eby nie s�ysze� odpowiedzi. A cz�owiek, kt�ry kocha, tym bardziej staje si� w takim wypadku tch�rzliwy. Nie jest rzecz� roztropn� bada� uparcie ponure sytuacje, zw�aszcza kiedy cz�� naszego �ycia jest z nimi nierozerwalnie zwi�zana. Kto wie, jakie straszne �wiat�o mog�yby rzuci� rozpaczliwe wyja�nienia Jana Valjean i czy ten ohydny blask nie pad�by r�wnie� na Kozet�? Kto wie, czy na czole tego anio�a nie pozosta�by po nich jaki� piekielny �lad. Bryzgi rzucane przez b�yskawic� to tak�e piorun. Z�owrogi los zna takie sploty, kiedy najczystsza niewinno�� zabarwia si� zbrodni� na mocy ponurego prawa zabarwiaj�cego refleksu. W pobli�u ohydy nieskalana posta� mo�e na zawsze zosta� napi�tnowana jej odb�yskiem. S�usznie czy nies�usznie. Mariusz zl�k� si�. I tak za du�o wiedzia�. Chcia� si� raczej oszo�omi� ni� wyja�ni� to do ko�ca. Przera�ony unosi� w swych ramionach Kozet�, nie chc�c ju� widzie� Jana Valjean. Ten cz�owiek by� noc�, noc� �yj�c� i straszn�. Jak�e odwa�y� si�, by zg��bi� j� do dna? Przera�aj�ca to rzecz - wypytywanie cienia. Kto wie, co odpowie? Mo�e za�mi na zawsze blask jutrzenki? W tym stanie ducha Mariusz truchla� na sam� my�l, �e �w cz�owiek b�dzie mia� jeszcze jak�� styczno�� z Kozet�. Teraz wyrzuca� sobie prawie, �e nie zada� mu jeszcze tych strasznych pyta�, przed kt�rymi si� cofn��, a z kt�rych mog�aby wynikn�� nieub�agana i ostateczna decyzja. Uwa�a�, �e by� za dobry, za �agodny, powiedzmy otwarcie, za s�aby. Ta s�abo�� sk�oni�a go do niebezpiecznego ust�pstwa. Da� si� rozczuli�. Pope�ni� b��d. Powinien by� po prostu odepchn�� Jana Valjean. Jan Valjean - to po�oga. Powinien by� j� ugasi�, to znaczy uwolni� dom od tego cz�owieka. Gniewa� si� o to na siebie i na ten gwa�towny wir wzrusze�, kt�ry go og�uszy�, o�lepi�, porwa� ze sob�. By� z siebie niezadowolony. Co robi� teraz? Czu� g��boki wstr�t do odwiedzin Jana Valjean. Po co ten cz�owiek ma przychodzi� do jego domu? Co robi�? Stara� si� nie my�le�, nie chcia� ju� bada�, dochodzi�, nie chcia� zg��bia� samego siebie. Przyrzek�, pozwoli� wym�c na sobie obietnic�; Jan Valjean mia� jego s�owo, a s�owa nale�y dotrzyma� nawet galernikowi, zw�aszcza galernikowi. Jednak�e w pierwszym rz�dzie mia� obowi�zki wobec Kozety. Obrzydzenie g�rowa�o w nim nad wszystkim. Te my�li k��bi�y si� w g�owie Mariusza, bada� jedn� po drugiej i ka�da nim wstrz�sa�a. St�d jego g��boka rozterka. Nie�atwo by�o mu ukry� j� przed Kozet�, ale mi�o�� - to talent, i Mariusz dokaza� tej sztuki. Zreszt� wypytywa� nieznacznie Kozet�, a ona w niewinno�ci swojej podobna bia�ej go��bce nie domy�li�a si� niczego; rozmawia� z ni� o jej dzieci�stwie i m�odo�ci i coraz bardziej utwierdza� si� w przekonaniu, �e ten galernik by� dla Kozety najlepszym, najczulszym i zas�uguj�cym na szacunek opiekunem. To, co Mariusz przypuszcza�, czego si� domy�la�, by�o prawd�. Ta ponura pokrzywa kocha�a i os�ania�a lili�. Ksi�ga �sma Coraz g�stszy mrok I Pok�j na parterze Nazajutrz o zmroku Jan Valjean zastuka� do bramy domu pana Gillenormand. Otworzy� mu Baskijczyk, kt�ry w�a�nie znalaz� si� w tej chwili na podw�rzu, jak gdyby mu tak rozkazano. Czasami s�u��cy dostaje polecenie: �Uwa�aj, kiedy przyjdzie pan ten a ten�. Baskijczyk nie czekaj�c, a� Jan Valjean si� zbli�y, odezwa� si� pierwszy. - Pan baron prosi� zapyta�, czy pan �yczy sobie wej�� na g�r�, czy zosta� na dole? - Zosta� na dole - odpowiedzia� Jan Valjean. Baskijczyk, z wielkim zreszt� uszanowaniem, otworzy� drzwi do pokoju i rzek�: �P�jd� zawiadomi� pani��. Pomieszczenie, do kt�rego wszed� Jan Valjean, znajdowa�o si� na parterze, by�o sklepione i wilgotne; w razie potrzeby zast�powa�o piwniczk�, mia�o posadzk� z czerwonych p�yt, a jedyne zakratowane okno, kt�re wychodzi�o na ulic�, s�abo je o�wietla�o. Nie nale�a�o ono do pokoi, gdzie cz�sto dzia�aj� miot�y, szczotki i trzepaczki. Kurz le�a� tu sobie spokojnie; paj�ki nie cierpia�y prze�ladowa�. Pi�kna, szeroko rozsnuta paj�czyna, sczernia�a i ozdobiona zdech�ymi muchami, rysowa�a ko�o na jednej z szyb okna. W pokoiku tym, niewielkim i niskim, przewraca�y si� w k�cie puste butelki; tynk na �cianie, pomalowanej na jak�� br�zowo��t� barw�, odstawa� szerokimi p�atami. W g��bi, w drewnianym, pomalowanym na czarno kominku z w�skim blatem pali� si� ogie�; liczono widocznie na odpowied� Jana Valjean: �Zosta� na dole�. Po obu stronach kominka sta�y dwa fotele. Mi�dzy fotelami le�a� stary dywanik sprzed ��ka, w kt�rym wida� by�o raczej osnow� ni� dese�. Izb� o�wietla� ogie� kominka i zmierzch s�cz�cy si� przez okno. Jan Valjean by� zm�czony. Od kilku dni nie jad� i nie spa�. Osun�� si� ci�ko na fotel. Baskijczyk wr�ci�, postawi� na kominku zapalon� �wiec� i wyszed�. Jan Valjean, siedz�c ze zwieszon� g�ow� i brod� przyci�ni�t� do piersi, nie spostrzeg� ani Baskijczyka, ani �wiecy. Nagle gwa�townym ruchem wyprostowa� si�. Za nim sta�a Kozeta. Nie widzia�, jak wchodzi�a, ale poczu�, �e wesz�a. Odwr�ci� si� i spojrza� na ni�. By�a cudownie pi�kna. On jednak szuka� przenikliwym spojrzeniem nie pi�kno�ci, lecz duszy. - A to �adny pomys�! - zawo�a�a Kozeta. - Wiedzia�am, �e ojciec ma swoje dziwactwa, ale nigdy bym si� tego nie spodziewa�a. Mariusz powiada, �e ojciec chce, �ebym go tu przyjmowa�a. - Tak, chc� tego. - Spodziewa�am si� takiej odpowiedzi. Uwa�aj, ojcze, uprzedzam, �e zrobi� ci awantur�. Ale zacznijmy od pocz�tku. Poca�uj mnie! I nadstawi�a mu policzek. Jan Valjean sta� bez ruchu. - Ojciec nawet si� nie ruszy�. Stwierdzam to. Ojciec czuje si� winny. Mniejsza o to, przebaczam. Chrystus powiedzia�: �Nadstaw drugi policzek�. Nadstawiam. I nadstawi�a drugi policzek. Jan Valjean nie ruszy� si�, jakby mia� nogi przygwo�d�one do posadzki. - To ju� zaczyna by� powa�ne - rzek�a Kozeta. - Co ja ojcu zrobi�am z�ego? O�wiadczam, �e si� gniewam. Musisz mnie przeb�aga�, ojcze. Zostajesz u nas na kolacji. - Jad�em ju� kolacj�. - Nieprawda. Poprosz� dziadka Gillenormand, �eby ci� wy�aja�. Dziadkowie mog� dawa� bur� ojcom. Idziemy! Chod� ze mn� do salonu, ojcze, i to w tej chwili! - To niemo�liwe. Doznawszy pora�ki Kozeta przesta�a rozkazywa� i zacz�a wypytywa�: - Ale dlaczego? I jeszcze ojciec wybra� na spotkanie ze mn� najbrudniejszy pok�j w ca�ym domu. Tu jest okropnie! - Wiesz przecie... Jan Valjean poprawi� si�: - Wie pani przecie, �e jestem dziwak i mam swoje manie. Kozeta klasn�a w r�czki. - Pani!... Wie pani! Znowu co� nowego! Co to ma znaczy�? Jan Valjean spojrza� na ni� z tym rozdzieraj�cym u�miechem, w kt�rym czasem szuka� ucieczki. - Chcia�a� by� pani�. Jeste� ni�. - Nie dla ciebie, ojcze. - Prosz� nie nazywa� mnie ju� ojcem. - Co znowu? - Prosz� mnie nazywa� panem Janem. Janem, je�li pani woli. - Jak to? Wi�c ju� nie jeste� ojcem, a ja Kozet�? Pan Jan? Co to znaczy? Ale� to jaka� rewolucja! Co si� sta�o? Sp�jrz no mi w oczy. I nie chcesz, ojcze, mieszka� z nami. Pogardzi�e� moim pokojem? Co ja ci zawini�am? Co ci zawini�am? Czy co� si� sta�o? - Nie. - A wi�c? - Wszystko jest po dawnemu. - To dlaczego ojciec zmienia imi�? - Przecie� i pani je zmieni�a. U�miechn�� si� tym samym bolesnym u�miechem i doda�: - Skoro pani jest pani� Pontmercy, to ja mog� by� panem Janem. - Nic nie rozumiem. Wszystko to jest bardzo niem�dre. Zapytam m�a, czy mi pozwoli nazywa� ojca panem Janem. Mam nadziej�, �e nie pozwoli. Robisz mi wielk� przykro��, ojcze. Mo�esz mie� swoje zachcianki, ale nie mo�esz martwi� twojej ma�ej Koze- ty! Nie wolno ci by� niedobrym, ojcze, bo przecie� ty jeste� dobry. Nie odpowiedzia�. Kozeta pochwyci�a obie jego r�ce i z nieodpartym wdzi�kiem zbli�ywszy je do swojej twarzy, przycisn�a do szyi ruchem znamionuj�cym prawdziw� tkliwo��. - O - rzek�a - b�d� dobry, ojcze! Po czym m�wi�a dalej: - Dobry to znaczy grzeczny! Sprowad� si� do nas, znowu chod� ze mn� na spacer; tu jest tyle ptak�w co na ulicy Plumet! Zamieszkaj z nami, rzu� t� nor� na ulicy Cz�owieka Zbrojnego, nie dawaj nam �amig��wek do rozwi�zywania, zachowuj si� jak wszyscy, jadaj z nami obiad, jadaj kolacj� i b�d� moim ojcem. Wysun�� swoje d�onie z jej u�cisku. - Ojciec nie jest ju� pani potrzebny, pani ma m�a. Kozeta rozgniewa�a si�. - Niepotrzebny mi ju� ojciec! Doprawdy, nie wiadomo, co odpowiedzie� na takie niedorzeczno�ci! - Gdyby Toussaint by�a tutaj - Jan Valjean m�wi� jak kto�, kto szuka jakiego� poparcia i czepia si� ka�dego �d�b�a - potwierdzi�aby, �e zawsze post�powa�em dosy� dziwacznie. To nie nowo��. Zawsze lubi�em siedzie� w ciemnym k�cie. - Ale te� tu jest zimno i ciemno! To szkaradnie kaza� si� nazywa� panem Janem. Nie chc�, �eby mi ojciec m�wi� pani. - Id�c tutaj - odpowiedzia� Jan Valjean - widzia�em �liczny mebel u stolarza na ulicy �w. Ludwika. Gdybym by� �adn� kobiet�, kupi�bym go sobie. Bardzo zr�czna toaletka w dzisiejszym stylu. Z r�anego drzewa, je�li si� nie myl�. Inkrustowana. Z dosy� du�ym lustrem, z szufladkami. Naprawd� �adna! - Uu! brzydki nied�wied�! - odpowiedzia�a Kozeta. I z niepor�wnanym wdzi�kiem, zacisn�wszy z�by i rozchyliwszy wargi, prychn�a na Jana Valjean. Wygl�da�a jak gracja na�laduj�ca kotk�. - Jestem z�a! - zawo�a�a. - Od wczoraj wszyscy mnie doprowadzaj� do w�ciek�o�ci! Z�oszcz� si� bardzo! Nic nie rozumiem. Ojciec nie broni mnie przed Mariuszem, Mariusz nie broni mnie przed ojcem, jestem sama, samiute�ka! Urz�dzam tak �licznie pok�j, �e wprowadzi�abym do niego Pana Boga, gdybym mog�a. Dostaj� kosza. M�j lokator nie dotrzymuje s�owa. Polecam Nikolecie przygotowa� smaczn� kolacj�. Obejdzie si� bez kolacji, prosz� pani! I m�j pan ojciec ka�e, �ebym go nazywa�a panem Janem i przyjmowa�a w tej okropnej, szkaradnej, wilgotnej piwnicy, gdzie zamiast kryszta��w stoj� puste butelki, a zamiast firanek wisz� paj�czyny. Ojciec jest dziwak, zgoda, taki ju� ojca styl, ale trzeba mie� troch� wzgl�d�w dla ludzi, kt�rzy si� tylko co pobrali. Mo�na by�o od�o�y� dziwactwa na p�niej. Widocznie bardzo si� ojcu podoba ta wstr�tna ulica Cz�owieka Zbrojnego. Mnie ona doprowadza�a do rozpaczy. Czy ojciec ma do mnie jakie� pretensje? Martwisz mnie, a, nie�adnie! Powa�niej�c nagle, spojrza�a Janowi Valjean w oczy i zapyta�a: - A mo�e ojciec ma �al do mnie, �e jestem szcz�liwa? Naiwno�� bezwiednie si�ga czasem bardzo daleko. To pytanie, proste dla Kozety, g��boko wstrz�sn�o Janem Valjean. Kozeta chcia�a tylko drasn��, a zrani�a go bole�nie. Jan Valjean zblad�. Przez chwil� sta� bez s�owa, a potem, m�wi�c jakby do siebie, wyszepta� przejmuj�cym g�osem: - Jej szcz�cie by�o celem mojego �ycia. Teraz B�g mo�e pozwoli� mi odej��. Kozeto, jeste� szcz�liwa; m�j czas min��. - Och, ojcze! powiedzia�e� mi �ty�! - zawo�a�a Kozeta i rzuci�a mu si� na szyj�. Jan Valjean w ob��dnym porywie przycisn�� j� do piersi. Zdawa�o mu si� prawie, �e j� odzyskuje. - Dzi�kuj� ci, ojcze! - rzek�a Kozeta. Uniesienie sta�o si� teraz dla Jana Valjean przejmuj�co bolesne. �agodnie uwolni� si� z obj�� Kozety i wzi�� kapelusz. - A to co znowu? - zapyta�a Kozeta. - Odchodz�, czekaj� na pani�. Stan�wszy w progu, doda� jeszcze: - Powiedzia�em pani �ty�. Niech pani zechce zapewni� swego m�a, �e to si� nie powt�rzy. Prosz� mi wybaczy�. Wyszed� zostawiaj�c Kozet� zdumion� tym zagadkowym po�egnaniem. II Dalsze kroki wstecz Nazajutrz Jan Valjean przyszed� o tej samej godzinie. Kozeta o nic go ju� nie pyta�a, nie dziwi�a si�, nie narzeka�a, �e jej zimno, nie wspomnia�a o salonie. Unika�a w rozmowie zwrotu: �ojcze� i �panie Janie�, nie protestowa�a, kiedy nazywa� j� pani�. By�a jednak mniej weso�a. By�aby smutna, gdyby mog�a zdoby� si� na smutek. Zapewne mia�a z Mariuszem jedn� z tych rozm�w, w kt�rych kochany m�czyzna m�wi to, co chce powiedzie�, i cho� nie wyja�nia nic, zadowala kochan� kobiet�. Ciekawo�� zakochanych nie si�ga daleko poza ich mi�o��. Pokoik na dole zosta� nieco oporz�dzony. Baskijczyk usun�� butelki, a Nikoleta paj�czyny. Ka�dy nast�pny dzie� sprowadza� o tej samej godzinie Jana Valjean do domu Kozety. Przychodzi� codziennie; traktowa� zezwolenie Mariusza dos�ownie; nie mia� si�y post�pi� inaczej. Mariusz stara� si� by� nieobecny w porze jego odwiedzin. Domownicy przyzwyczaili si� do nowych zwyczaj�w pana Fauchelevent. Pomog�a im Toussaint powtarzaj�c: �Pan zawsze by� taki�. Dziadek zawyrokowa�: �To orygina��. I wszystko zosta�o za�atwione. Zreszt� ten, kto ma dziewi��dziesi�t lat, nie jest ju� zdolny do nawi�zywania nowych przyja�ni; wszystko ju� jest zaj�te; ka�dy nowo przyby�y staje si� zawad�. Nie ma wolnych miejsc; wszystkie przyzwyczajenia ju� s�. Czy to by� Fauchelevent, czy Tranchelevent, pan Gillenormand nie mia� nic przeciw temu, by uwolni� si� od �tego pana�. Doda� jeszcze: �Na �wiecie pe�no takich orygina��w, robi� wszystkie mo�liwe dziwactwa, dlaczego? Bez powodu. Markiz de Canaples by� jeszcze gorszy. Kupi� sobie pa�ac, �eby zamieszka� na strychu. Ludzi trzymaj� si� takie pomys�y�. Nikt nie dostrzeg�, �e kryje si� w tym co� z�owieszczego. Kt� by zreszt� m�g� to przypuszcza�? W Indiach istniej� takie trz�sawiska, woda w nich wydaje si� jaka� dziwna, niezrozumia�a, dr��ca, cho� nie ma wiatru, wzburzona tam, gdzie powinna by� spokojna. Cz�owiek widzi na powierzchni to wrzenie bez przyczyny i nie dostrzega hydry pe�zaj�cej na dnie. Wielu ludzi nosi w sobie ukrytego potwora, chorob�, kt�ra wysysa im krew, smoka, kt�ry ich po�era, rozpacz, kt�ra gnie�dzi si� w ich nocy. Oto cz�owiek, kt�ry nie r�ni si� od innych, chodzi, porusza si�, i nikt nie wie, �e ma w sobie straszliwego paso�yta - bole�� stuz�bn�, kt�ra �yje w tym nieszcz�niku i zabija go. Nikt nie wie, �e i ten cz�owiek to topiel. Jest spokojny, ale bez dna. Od czasu do czasu niezrozumia�e dr�enie przebiega po powierzchni; pojawia si� jaka� zmarszczka, znika, pojawia znowu; tworzy si� p�cherzyk powietrza, p�ka. Niby to nic, w istocie to rzecz straszliwa: oddech nieznanej bestii. Przychodzi� w porze, gdy inni wychodz�, usuwa� si� w cie�, gdy inni si� pusz�, we wszystkich okoliczno�ciach �ycia nosi� jakby p�aszcz w kolorze ochronnym, wyszukiwa� bezludne aleje, lubi� puste ulice, nie bra� udzia�u w rozmowach, unika� t�um�w i zabaw, Uchodzi� za cz�owieka zamo�nego, a b�d�c bogatym �y� w ub�stwie, nosi� klucz w kieszeni, a �wiec� zostawia� u str�a, przemyka� si� bocznymi drzwiami, schodzi� po schodach s�u�bowych, te dziwne zwyczaje, te nic nie znacz�ce dziwactwa, zmarszczki, p�cherzyki powietrza, przelotne falowanie powierzchni - cz�sto dobywaj� si� ze straszliwej g��biny. Tak min�o par� tygodni. Kozet� coraz bardziej absorbowa�o nowe �ycie: stosunki towarzyskie, kt�re stwarza ma��e�stwo, wizyty, zaj�cia gospodarskie, przyjemno�ci - to wa�ne sprawy. Przyjemno�ci Kozety nie by�y kosztowne, streszcza�y si� w jednym: by� razem z Mariuszem. Wychodzi� z domu razem z nim, siedzie� w domu razem z nim - to by�o najwa�niejsze zaj�cie jej �ycia. Znajdowali w tym ci�gle now� rado��, by spacerowa� pod r�k� w s�o�cu, na ulicy, na oczach wszystkich, a tylko we dwoje. Kozet� spotka�a jedna przykro��. Toussaint nie zgodzi�a si� z Nikolet� - te dwie stare panny nie mog�y z�y� si� ze sob� - i odesz�a. Dziadek by� zdr�w. Mariusz czasami broni� przed s�dem jakiej� sprawy; ciotka Gillenormand wiod�a obok m�odej pary sw�j spokojny �ywot na marginesie �ycia, kt�ry jej wystarcza�. Jan Valjean przychodzi� codziennie. Ale �e znik�a ich za�y�o��, �e m�wili sobie �pani� i �panie Janie�, Jan Valjean stawa� si� dla Kozety kim� innym. Wysi�ki, jakie czyni�, by odsun�� j� od siebie, powiod�y si�. By�a coraz weselsza i coraz mniej tkliwa. Mimo to kocha�a go nadal i on to czu�. Pewnego razu powiedzia�a mu nieoczekiwanie: - By� pan moim ojcem i ju� pan nim nie jest. By� pan moim stryjem i ju� pan nim nie jest. By� pan panem Fauchelevent, sta� si� pan panem Janem. Kim w�a�ciwie pan jest? Nie podoba mi si� to wszystko. Gdybym nie wiedzia�a, jaki pan jest dobry, to bym si� pana ba�a. Mieszka� nadal na ulicy Cz�owieka Zbrojnego nie mog�c si� zdoby� na porzucenie dzielnicy, w kt�rej by� dom Kozety. Z pocz�tku zostawa� z Kozet� zaledwie par� minut i odchodzi�. Powoli przyzwyczai� si� przed�u�a� swoje wizyty. Rzek�by�, �e korzysta� z upowa�nienia dni, kt�re stawa�y si� coraz d�u�sze; przychodzi� wcze�niej i odchodzi� p�niej. Pewnego dnia Kozecie wyrwa�o si�: �Ojcze!� B�yskawica rado�ci roz�wietli�a star�, pos�pn� twarz Jana Valjean. Poprawi� j�: - Prosz� nazywa� mnie Janem. - Ach, prawda! - zawo�a�a ze �miechem - pan Jan! - Tak jest - odrzek� i odwr�ci� si�, �eby nie zauwa�y�a, �e ociera oczy. III Wspominaj� ogr�d przy ulicy Plumet Zdarzy�o si� to po raz ostatni. Po tym ostatnim b�ysku wszelkie �wiat�o zgas�o. Sko�czy�y si� poufa�o�ci, powitania poca�unkiem, nigdy ju� nie zabrzmia�o najs�odsze s�owo: �ojcze�. Na w�asne �yczenie i za w�asn� jego przyczyn� odsuwano go stopniowo od wszystkiego, co by�o jego szcz�ciem. Do�y� tej n�dzy, �e straciwszy jednego dnia ca�� Kozet�, potem powt�rnie traci� j� raz jeszcze po odrobinie. Oko przyzwyczaja si� w ko�cu do piwnicznego mroku. Wystarczy�o mu, �e co dzie� widywa� Kozet�. Ca�e jego �ycie koncentrowa�o si� w tej godzinie. Siada� przy niej, patrzy� na ni� w milczeniu albo te� opowiada� jej o minionych latach, o jej dzieci�stwie, o klasztorze, o jej dawnych, ma�ych przyjaci�kach. Pewnego popo�udnia - a by� to jeden z pierwszych dni kwietnia, ju� ciep�y, lecz jeszcze rze�ki, kiedy s�o�ce �wieci najrado�niej, kiedy ogrody pod oknami Mariusza i Kozety przebiega� dreszcz przebudzenia, tarnina mia�a ju� p�ki, na starych murach lewkonie uk�ada�y klejnoty swoich kwiat�w, r�owe lwie paszcze otwiera�y si� w kamiennych rozpadlinach, pierwsze stokrotki i jaskry wychyla�y urocze g��wki z trawy, pierwsze bia�e motyle zaczyna�y lata�, a wiatr, ten kapelmistrz odwiecznych god�w, pr�bowa� na drzewach pierwszych ton�w wielkiej, �wietlanej symfonii, zwanej przez dawnych poet�w powrotem wiosny - Mariusz powiedzia� do Kozety: �Postanowili�my odwiedzi� nasz ogr�d przy ulicy Plumet. Chod�my. Nie b�d�my niewdzi�czni�. I pofrun�li jak dwie jask�ki lec�ce na spotkanie wiosny. Ogr�d przy ulicy Plumet wydawa� im si� zorz� porann�. Mieli ju� w �yciu poza sob� co� niby wiosn� swej mi�o�ci. Dom, wydzier�awiony na d�u�szy czas, nale�a� jeszcze do Kozety. Weszli do ogrodu, weszli do domu, odnale�li si� tam i zapomnieli o �wiecie. Wieczorem Jan Valjean przyszed� na ulic� Panien Kalwaryjskich o zwyk�ej porze. - Pani wysz�a z panem i jeszcze nie wr�ci�a - powiedzia� mu Baskijczyk. W milczeniu usiad� i czeka� godzin�. Kozeta nie wraca�a. Zwiesi� g�ow� i odszed�. Nazajutrz Kozeta by�a tak upojona spacerem do �ich ogrodu� i tak zachwycona, �e �prze�y�a ca�y dzie� w�r�d swojej przesz�o�ci�, �e nie m�wi�a o niczym innym. Nie zauwa�y�a wcale, �e tego dnia nie widzia�a Jana Valjean. - Jak pa�stwo dostali si� tam? - zapyta� Jan Valjean. - Poszli�my piechot�. - A z powrotem? - Doro�k�. Od pewnego czasu Jan Valjean zauwa�y�, �e m�oda para �yje bardzo skromnie. To go zaniepokoi�o. Mariusz zaprowadzi� surow� oszcz�dno��, kt�ra by�a rzeczywi�cie surowa dla Jana Valjean. Zaryzykowa� pytanie: - Dlaczego nie macie w�asnego pojazdu? �adny powozik kosztowa�by was tylko pi��set frank�w miesi�cznie. Jeste�cie bogaci. - Nie wiem - odpowiedzia�a Kozeta. - Tak samo z Toussaint - m�wi� dalej Jan Valjean. - Odesz�a i na jej miejsce nie wzi�li�cie nikogo. Dlaczego? - Nikoleta wystarcza. - Przecie� pani potrzebna jest pokojowa. - Czy� nie mam Mariusza? - Powinni�cie mie� w�asny dom, w�asn� s�u�b�, pow�z, lo�� w teatrze. Nale�� wam si� najpi�kniejsze rzeczy. Dlaczego z nich nie korzysta�, skoro jeste�cie bogaci? Bogactwo trzeba dorzuci� do szcz�cia. Kozeta nic nie odpowiedzia�a. Odwiedziny Jana Valjean nie stawa�y si� kr�tsze. Przeciwnie. Gdy serce si� po�li�nie, nic nie zdo�a zatrzyma� cz�owieka na pochy�o�ci. Kiedy Jan Valjean chcia� przed�u�y� wizyt� i zapomnie� o czasie, zaczyna� pochwa�y na cze�� Mariusza; m�wi�, �e jest pi�kny, szlachetny, odwa�ny, dowcipny, wymowny, dobry; Kozeta prze�ciga�a go w pochwa�ach. Jan Valjean zaczyna� od nowa. By� to nie ko�cz�cy si� temat. Mariusz - s�owo nie wyczerpane. Z tych siedmiu liter mo�na by wysnu� ca�e tomy. W ten spos�b Janowi Valjean udawa�o si� pozosta� d�u�ej. Widzie� Kozet�, zapomnie� przy niej o wszystkim by�a to dla� s�odycz niezmierna. By� to opatrunek za�o�ony na jego ran�. Nieraz Baskijczyk przychodzi� po dwa razy, �eby powiedzie�: �Pan Gillenormand kaza� mi przypomnie� pani baronowej, �e podano do sto�u�. W te dni Jan Valjean wraca� do domu zamy�lony. Czy trafne by�o por�wnanie go do skorupki poczwarki, kt�re nasun�o si� Mariuszowi? Czy istotnie Jan Valjean by� t� pust� skorup�, kt�ra z uporem odwiedza�a swego motyla? Pewnego dnia pozosta� jeszcze d�u�ej ni� zazwyczaj. Nazajutrz zauwa�y�, �e na kominku nie rozpalono ognia. �O! - pomy�la� - nie napalono w kominku�. I sam wyt�umaczy� sobie: to zupe�nie zrozumia�e. Mamy kwiecie�, zimna usta�y. - Bo�e, jak tu zimno! - zawo�a�a wchodz�c Kozeta. - Ale� nie - zaprotestowa� Jan Valjean. - Wi�c to pan kaza� Baskijczykowi nie pali�? - Tak. Wkr�tce b�dziemy mieli maj. - Ale� pali si� a� do czerwca, a w tym lochu powinno si� pali� przez ca�y rok. - S�dzi�em, �e obejdzie si� bez ognia. - To znowu jedno z pana dziwactw - odrzek�a Kozeta. Nast�pnego dnia ogie� pali� si� ju� wprawdzie w kominku, ale oba fotele sta�y w drugim ko�cu pokoiku przy drzwiach. �Co to ma znaczy�?� - pomy�la� Jan Valjean. Przysun�� fotele i ustawi� je na zwyk�ym miejscu przy kominku. Rozpalony ogie� doda� mu odwagi. Przeci�gn�� rozmow� d�u�ej ni� zwykle. Kiedy ju� odchodzi�, Kozeta odezwa�a si�: - M�j m�� powiedzia� mi wczoraj dziwn� rzecz. - C� takiego? - Powiedzia�: �Kozeto, mamy trzydzie�ci tysi�cy frank�w renty. Ty masz dwadzie�cia siedem, a ja od dziadka mam trzy�. Odpowiedzia�am: �To razem trzydzie�ci�. A on na to: �Czy mia�aby� odwag� �y� z trzech tysi�cy?� Odpowiedzia�am: �Nawet z niczego, byle z tob��, a potem spyta�am go: �Dlaczego mi to m�wisz?� Odpowiedzia�: �Chcia�em wiedzie�. Jan Valjean nie znalaz� ani s�owa odpowiedzi. Prawdopodobnie Kozeta spodziewa�a si� od niego jakiego� wyja�nienia. Wys�ucha� jej w ponurym milczeniu. Wr�ci� na ulic� Cz�owieka Zbrojnego; by� tak pogr��ony w my�lach, �e pomyli� drzwi i, zamiast do siebie, wszed� do s�siedniego domu. Dopiero na drugim pi�trze spostrzeg� swoj� pomy�k� i zszed� na d�. Dr�czy�y go przer�ne domys�y. Najwidoczniej Mariusz mia� w�tpliwo�ci co do pochodzenia owych sze�ciuset tysi�cy frank�w, ba� si� jakiego� ciemnego �r�d�a, kto wie, mo�e odgad� nawet, �e pochodz� od Jana Valjean. Waha� si� wi�c korzysta� z tych podejrzanych pieni�dzy i, brzydz�c si� nimi, wola� �y� z Kozet� w ub�stwie ni� u�ywa� nieczystego maj�tku. Ponadto Jan Valjean zaczyna� pojmowa�, �e Mariusz pragnie si� go pozby�. Nazajutrz wchodz�c do pokoiku na parterze dozna� wstrz�su. Fotele znik�y. Nie by�o nawet krzes�a. - A to co? - zawo�a�a Kozeta wchodz�c - nie ma foteli? Gdzie si� podzia�y fotele? - Nie ma ich - odpowiedzia� Jan Valjean. - No, tego ju� za wiele! Jan Valjean wyj�ka�: - To ja powiedzia�em Baskijczykowi, �eby je zabra�. - Dlaczego? - Zostan� dzi� tylko par� minut. - To jeszcze nie pow�d, �eby rozmawia� stoj�c. - Zdaje si�, �e Baskijczyk potrzebowa� tych foteli do salonu. - Po co? - Zapewne macie dzi� go�ci. - Nie mamy nikogo. Jan Valjean nie m�g� ju� wykrztusi� ani s�owa. Kozeta wzruszy�a ramionami. - Kaza� zabiera� fotele? Ju� raz kaza� pan zgasi� ogie� na kominku. Co za dziwactwa! - �egnam - szepn�� Jan Valjean. Nie powiedzia�: ��egnam ci�, Kozeto�, ale nie mia� si�y powiedzie�: ��egnam pani��. Wyszed� zdruzgotany. Tym razem zrozumia�. Nast�pnego dnia nie przyszed�. Kozeta spostrzeg�a to dopiero wieczorem. - O - rzek�a - pan Jan nie przyszed� dzisiaj. Serce �cisn�o si� jej troch�, ale zaledwie to spostrzeg�a, bo w tej samej chwili Mariusz poca�owa� j�. Nast�pnego dnia Jan Valjean nie przyszed� r�wnie�. Kozeta nie zwr�ci�a na to uwagi, sp�dzi�a wiecz�r jak zwykle, spa�a dobrze i pomy�la�a o nim dopiero po przebudzeniu. By�a tak szcz�liwa! Natychmiast wys�a�a Nikolet� do pana Jana z zapytaniem, czy nie jest chory i czemu wczoraj nie przyszed�. Nikoleta przynios�a odpowied� pana Jana. Jest zdr�w, ale bardzo zaj�ty. Wkr�tce przyjdzie. Jak tylko b�dzie m�g�. Zreszt� niebawem wyje�d�a na jaki� czas. Pani pami�ta chyba, �e mia� zwyczaj wyje�d�a� czasami. Prosi�, �eby si� o niego nie k�opota� i nie zaprz�ta� sobie g�owy jego osob�. Nikoleta, przyszed�szy do pana Jana, powt�rzy�a mu dos�ownie polecenie swojej pani. Pani przysy�aj�, �eby si� dowiedzie�, �czemu pan Jan nie by� wczoraj�. - Nie by�em ju� dwa dni - poprawi� �agodnie Jan Valjean. Ale Nikoleta nie zrozumia�a tej uwagi i nie powt�rzy�a jej Kozecie. IV Przyci�ganie i ga�ni�cie W ostatnich miesi�cach wiosny i w pierwszych miesi�cach lata 1833 roku nieliczni przechodnie dzielnicy Bagno oraz sklepikarze i ludzie bezczynnie wystaj�cy przed bramami widywali starca w schludnym, czarnym ubraniu, kt�ry codziennie o tej samej porze, o zmierzchu, wychodzi� z ulicy Cz�owieka Zbrojnego od strony ulicy �w. Krzy�a, przechodzi� ko�o ulicy Bia�ych P�aszczy, mija� Ogrodow�-�w. Katarzyny i, doszed�szy do ulicy �charpe, skr�ca� w lewo i wchodzi� w ulic� �w. Ludwika. Tutaj zwalnia� kroku, szed� z g�ow� wysuni�t� do przodu nie widz�c nic, nie s�ysz�c nic, z okiem utkwionym nieruchomo w jeden punkt, zawsze ten sam, kt�ry wida� by� dla niego jasn� gwiazd�, naprawd� za� by� rogiem ulicy Panien Kalwaryjskich. Im bli�ej by� tego rogu, tym bardziej b�yszcza�y mu oczy; jaka� rado�� roz�wietla�a mu �renice wewn�trzn� zorz�; wydawa� si� urzeczony i wzruszony, wargi jego porusza�y si� lekko, jakby m�wi� do kogo� niewidzialnego, u�miecha� si� blado i posuwa� si�, jak m�g�, najwolniej. Rzek�by�, �e pragnie doj��, a r�wnocze�nie l�ka si� chwili, kiedy stanie na miejscu. Kiedy ju� tylko kilka dom�w dzieli�o go od tej ulicy, kt�ra go tak przyci�ga�a, zaczyna� i�� tak wolno, �e chwilami mo�na by�o pomy�le�, i� wcale nie posuwa si� naprz�d. Dr��ca g�owa i nieruchoma �renica przypomina�y ig�� magnesow� szukaj�c� bieguna. Jakkolwiek stara� si� i�� jak najd�u�ej, musia� w ko�cu dotrze� do celu; dochodzi� do ulicy Panien Kalwaryjskich; w�wczas stawa� dr��c ca�y, z chmurn� l�kliwo�ci� wysuwa� g�ow� zza w�g�a ostatniego domu i patrzy� w t� ulic�, a w jego tragicznym spojrzeniu by�o co� jak ol�nienie nieziszczalnym szcz�ciem, jak odblask utraconego raju. Potem wielka �za, kt�ra powoli wzbiera�a mu pod powiek�, stacza�a si� po policzku, a czasem zatrzymywa�a si� w k�ciku ust. Starzec czu� jej gorzki smak. Sta� przez kilka minut jak skamienia�y, potem wraca� t� sam� drog� i tym samym krokiem, a w miar� jak si� oddala�, wzrok jego przygasa�. Po jakim� czasie starzec przesta� dochodzi� do rogu ulicy Panien Kalwaryjskich; zatrzymywa� si� w po�owie drogi, na ulicy �w. Ludwika, raz troch� dalej, raz troch� bli�ej. Pewnego dnia przystan�� na ulicy Ogrodowej-�w. Katarzyny i z daleka patrzy� na ulic� Panien Kalwaryjskich. Potem milcz�co pokr�ci� g�ow�, jakby czego� sobie odmawia�, i zawr�ci�. Niebawem nie posuwa� si� ju� nawet do ulicy �w. Ludwika, lecz zatrzymywa� si� na Brukowej, potrz�sa� g�ow� i zawraca� z powrotem; potem dochodzi� ju� tylko do ulicy Trzech Pawilon�w, potem ju� tylko do Bia�ych P�aszczy. Rzek�by� - wahad�o nie nakr�conego zegara, kt�re porusza si� coraz s�abiej, nim stanie na zawsze. Codziennie wychodzi� z domu o tej samej godzinie i obiera� t� sam� drog�, ale nie dochodzi� do ko�ca i - mo�e nie�wiadomie - ci�gle j� skraca�. Twarz jego wyra�a�a jedn� jedyn� my�l: �Po co?� Zgas�e �renice nie rozja�nia�y si� ju� �wiat�em. �zy tak�e wysch�y; nie zbiera�y si� ju� w k�cikach powiek; te zadumane oczy by�y suche. G�owa starca by�a zawsze wysuni�ta do przodu, broda porusza�a si� chwilami; przykro by�o patrze� na zmarszczki jego wychud�ej szyi. Niekiedy, podczas s�oty, trzyma� pod pach� parasol, ale nigdy go nie otwiera�. Kumoszki z dzielnicy m�wi�y: �To pomyleniec�. Dzieci �miej�c si� biega�y za nim. Ksi�ga dziewi�ta Najg��bszy mrok, najja�niejsza zorza I Lito�ci dla nieszcz�liwych, ale pob�a�ania dla szcz�liwych Straszna to rzecz by� szcz�liwym! Jak to cz�owieka zaspokaja! Jak mu wystarcza! Jak �atwo, osi�gn�wszy fa�szywy cel �ycia - szcz�cie, zapomina si� o jego celu prawdziwym - obowi�zku! Trzeba jednak powiedzie�, �e b��dem by�oby pot�pia� Mariusza. Wyja�nili�my ju�, �e przed �lubem Mariusz nie zadawa� �adnych pyta� panu Fauchelevent, a p�niej ba� si� pyta� Jana Valjean o cokolwiek. �a�owa� obietnicy, do kt�rej da� si� sk�oni�. Nieraz wyrzuca� sobie, �e pope�ni� b��d robi�c to ust�pstwo dla rozpaczy. Poprzesta� na tym, �e odsuwa� powoli Jana Valjean od swojego domu i, o ile mo�no�ci, wymazywa� go z serca Kozety. Rzec by mo�na, �e stawa� zawsze mi�dzy Janem Valjean a Kozet�, pewny, �e w ten spos�b przys�oni go i usunie z jej my�li. To by�o co� wi�cej ni� usuni�cie, to by�o unicestwienie! Mariusz post�powa� w spos�b, kt�ry uwa�a� za konieczny i s�uszny. S�dzi�, �e ma powa�ne powody, by odsun�� Jana Valjean od Kozety �agodnie, ale stanowczo; niekt�re z nich czytelnik ju� zna, inne pozna niebawem. Przypadek zrz�dzi�, �e staj�c w pewnym procesie Mariusz pozna� dawnego komisanta banku Laffitte'a i, nie staraj�c si� nawet o to, zdoby� pewne zagadkowe wiadomo�ci; nie m�g� wprawdzie zg��bi� ich do dna, szanuj�c tajemnic�, kt�rej obieca� dochowa�, a tak�e przez wzgl�d na bezpiecze�stwo Jana Valjean. Doszed� jednak do wniosku, �e ci��y na nim wa�ny obowi�zek zwrotu owych sze�ciuset tysi�cy frank�w komu�, kogo poszukiwa� z jak najwi�ksz� dyskrecj�. Tymczasem za� nie tyka� tych pieni�dzy. Kozeta nie by�a wtajemniczona w �adn� z tych spraw, ale i j� pot�pia� by�oby okrucie�stwem. Mariusz mia� na ni� przemo�ny, magnetyczny wp�yw, dzi�ki czemu instynktownie i niemal bezwiednie post�powa�a tak, jak Mariusz sobie �yczy�. W stosunkach �z panem Janem� wyczuwa�a nieujawnion� wol� Mariusza i podporz�dkowa�a si� jej. M�� nie potrzebowa� jej nic m�wi�; odczuwa�a nacisk nieokre�lony, lecz niew�tpliwy jego woli i by�a mu �lepo pos�uszna. W tym wypadku jej pos�usze�stwo polega�o na tym, aby nie pami�ta� tego, o czym Mariusz zapomnia�. Przychodzi�o jej to bez trudu. Nie mo�na jej mie� tego za z�e, sama nie wiedzia�a, jak do tego dosz�o, �e dusza jej sta�a si� tak wiernym odbiciem duszy m�a, i� wszystko, co w my�li Mariusza zasnuwa�o si� cieniem niepami�ci, za�miewa�o si� tak�e i w jej my�li. Nie posuwajmy si� wszak�e za daleko; je�li chodzi o Jana Valjean, to zapomnienie i zatarcie by�o tylko pozorne. Kozeta by�a raczej roztargniona ni� pozbawiona pami�ci. W gruncie rzeczy nadal kocha�a tego cz�owieka, kt�rego przez tyle lat nazywa�a ojcem. Ale jeszcze bardziej kocha�a m�a; i to w�a�nie zachwia�o r�wnowag� jej serca i przechyli�o szal� na jedn� stron�. Zdarza�o si�, �e Kozeta wspomina�a Jana Valjean i dziwi�a si� jego nieobecno�ci. W�wczas Mariusz uspokaja� j�: �Zdaje si�, �e wyjecha� z Pary�a; przecie� sam m�wi�, �e wyje�d�a�. �To prawda - my�la�a Kozeta - nieraz zdarza�o si� przecie�, �e tak znika�, ale nie na tak d�ugo�. Kilka razy pos�a�a Nikolet� na ulic� Cz�owieka Zbrojnego, aby si� dowiedzia�a, czy pan Jan wr�ci� z podr�y. Jan Valjean kaza� odpowiedzie�, �e nie. Kozeta nie dowiadywa�a si� wi�cej, potrzebowa�a bowiem na �wiecie jedynej tylko osoby - Mariusza. Dodajmy, �e Mariusza i Kozety tak�e przez pewien czas nie by�o w Pary�u. Pojechali do Vernon. Mariusz zawi�z� Kozet� na gr�b swojego ojca. Powoli Mariusz oderwa� Kozet� od Jana Valjean. Kozeta nie protestowa�a. Zreszt� to, co nieraz nazbyt surowo nazywamy niewdzi�czno�ci� dzieci, nie zawsze jest rzecz� tak godn� nagany, jak mo�na by przypuszcza�. Jest to niewdzi�czno�� natury. M�wili�my ju�, �e natura �patrzy przed siebie�; dzieli istoty �yj�ce na te, co przychodz�, i te, co odchodz�. Ci, co odchodz�, zwr�ceni s� ku ciemno�ciom, ci, co przychodz� - ku �wiat�u. St�d przedzia�, u starych - nieodwracalny i tragiczny, u m�odych - nie�wiadomy. Przedzia� �w, z pocz�tku nieznaczny, ro�nie powoli jak przy rozszczepieniu ga��zi: ga��zie nie odrywaj� si� od pnia, ale oddalaj� si� od niego. To nie ich wina. M�odo�� biegnie tam, gdzie jest rado��, zabawa, gdzie jest pe�nia blasku, mi�o��! Staro�� zmierza do kresu. Nie trac� si� z oczu, ale ju� nie s� splecione u�ciskiem. M�odych owiewa czasem ch�odne tchnienie �ycia, starych - ch�odne tchnienie grobu. Nie wi�my tych biednych dzieci. II Ostatnie drgania lampy bez oliwy Pewnego dnia Jan Valjean zszed� ze schod�w, przeszed� ulic� trzy kroki i usiad� na kamiennym s�upku, na tym samym s�upku, na kt�rym w nocy z 5 na 6 czerwca zasta� go Gavroche pogr��onego w my�lach; posiedzia� tak kilka minut i wr�ci� na g�r�. By�o to ostatnie poruszenie wahad�a zegara. Nazajutrz nie wyszed� z domu. Nast�pnego dnia nie wsta� z ��ka. Dozorczyni, kt�ra przyrz�dza�a mu skromne posi�ki - troch� kapusty, par� kartofli ze s�onin� - spojrza�a na glinian� misk� i zawo�a�a: - Pan wczoraj nic nie jad�, kochany panie! - Ale� jad�em - odpowiedzia� Jan Valjean. - Przecie� talerz jest pe�en. - Prosz� zajrze� do dzbanka z wod�. Jest pusty. - To znaczy, �e pan pi�, ale to wcale nie znaczy, �e pan jad�. - C� robi� - rzek� Jan Valjean - skoro mam ch�� tylko na wod�. - To si� nazywa pragnienie, a je�eli si� przy tym nic nie je, to si� nazywa gor�czka. - B�d� jad� jutro. - Albo na �wi�ty Nigdy. Dlaczego nie dzi�? Kto s�ysza�, �eby m�wi�: �B�d� jad� jutro!� Zostawia� mi ca�e jedzenie nie tkni�te! Tak smacznie przyrz�dzi�am kapust�. Jan Valjean uj�� r�k� staruszki. - Obiecuj�, �e wszystko zjem - rzek� swoim serdecznym tonem. - Nie jestem z pana zadowolona - odpar�a dozorczyni. Poza t� zacn� kobiecin� Jan Valjean nie widywa� �adnej ludzkiej twarzy. S� w Pary�u ulice, kt�rymi nikt nie przechodzi, i domy, do kt�rych nikt nie wchodzi. On mieszka� na takiej w�a�nie ulicy i w takim w�a�nie domu. Kiedy wychodzi� jeszcze na miasto, kupi� sobie za par� groszy niewielki miedziany krzy� i zawiesi� go na gwo�dziu naprzeciwko ��ka. Ten obraz ka�ni dobrze jest zawsze mie� przed oczami. Up�yn�� tydzie�; Jan Valjean nie opuszcza� ��ka. Le�a� ci�gle. Dozorczyni m�wi�a do m�a: - Ten starowina z g�ry ju� nie wstaje, nie je i d�ugo nie poci�gnie. Ani chybi, ma jakie� zmartwienie. Jego c�rka musia�a �le wyj�� za m��, nikt mi nie wybije tego z g�owy! Dozorca odpowiedzia� jej na to z m�owsk� pewno�ci� siebie: - Je�eli jest bogaty, niech sprowadzi doktora. Je�eli nie jest bogaty, niech nie sprowadza. Jak nie sprowadzi doktora, umrze. - A je�eli go sprowadzi? - To i tak umrze - zawyrokowa� dozorca. Dozorczyni, wygrzebuj�c starym no�em traw� rosn�c� mi�dzy kamieniami jej bruku - jak mawia�a - i wyrywaj�c j�, mrucza�a: - Szkoda go. Taki schludny starowina. Bia�y jak go��bek. I zobaczywszy, �e ulic� przechodzi w�a�nie lekarz z tej dzielnicy, z w�asnej inicjatywy wyst�pi�a z pro�b�, aby wszed� na g�r� do jej lokatora. - Na drugim pi�trze - wyja�ni�a. - Drzwi nie s� zamkni�te, bo staruszek nie rusza si� z ��ka i klucz jest w drzwiach. Lekarz obejrza� Jana Valjean i pogaw�dzi� z nim. Kiedy zszed� na d�, dozorczyni zagadn�a go: - No i co, panie doktorze? - Wasz chory jest powa�nie chory. - Co mu jest? - Wszystko i nic. Wed�ug wszelkiego prawdopodobie�stwa ten cz�owiek straci� kochan� osob�. Z tego si� umiera. - Co panu powiedzia�? - Powiedzia�, �e jest zdr�w. - Czy pan doktor jeszcze tu wr�ci? - Tak - odpowiedzia� lekarz - ale trzeba by, �eby tu wr�ci� kto� inny. III Cz�owiek, kt�ry niegdy� m�g� pod�wign�� w�z Faucheleventa, z trudem podnosi pi�ro Pewnego dnia Jan Valjean ledwo zdo�a� unie�� si� na �okciu; wzi�� si� za r�k� i nie znalaz� pulsu; oddech mia� kr�tki, przerywany. Zda� sobie spraw�, �e jest s�abszy ni� kie- dykolwiek. W�wczas, ulegaj�c jakiemu� nakazowi, doby� ostatka si�, usiad� na ��ku i ubra� si�. W�o�y� swoje stare robotnicze ubranie. Odk�d nie wychodzi� z domu, wr�ci� do tego ubrania i najlepiej si� w nim czu�. Ubieraj�c si�, kilka razy musia� odpoczywa�. Sam wysi�ek przy wci�ganiu r�kaw�w kurtki powodowa�, �e czo�o oblewa�o mu si� kroplistym potem. Odk�d zosta� sam, przesun�� swoje ��ko do przedpokoju, aby jak najmniej widzie� opustosza�e mieszkanie. Otworzy� kuferek i wyj�� z niego ubranka Kozety. Roz�o�y� je na ��ku. �wieczniki biskupa sta�y jak zwykle na kominku. Wyj�� z szuflady dwie woskowe �wiece i osadzi� je w nich. A potem, cho� jeszcze by�o zupe�nie jasno - by�o lato - zapali� je. Widuje si� czasem takie �wiece, p�on�ce w bia�y dzie� w pokojach, w kt�rych le�� umarli. Ka�dy krok, kt�ry robi� czepiaj�c si� mebli, wyczerpywa� go; musia� co chwila siada�. Nie by�o to zwyk�e zm�czenie, zu�ycie si�, kt�re si� zn�w odnowi�, lecz ostatnie poruszenia, do kt�rych by� zdolny, ostatnie krople �ycia, wyciekaj�ce przy niezmiernym wysi�ku, kt�rych ju� nic nigdy nie zdo�a zasili� na nowo. Jedno z krzese�, na kt�re si� ci�ko osun��, sta�o naprzeciw lustra, tego lustra - tragicznego dla niego, opatrzno�ciowego dla Mariusza - w kt�rym przeczyta� pismo Kozety odci�ni�te na bibule. Zobaczy� si� w tym lustrze i sam siebie nie pozna�. Wygl�da� na osiemdziesi�t lat; przed �lubem Mariusza mo�na by mu da� najwy�ej pi��dziesi�t; przez ten jeden rok postarza� si� o lat trzydzie�ci. Na czole mia� nie zmarszczki staro�ci, lecz tajemnicze pi�tno �mierci; rzek�by�, �e wyry� je jaki� bezlitosny palec. Policzki mu obwis�y, twarz nabra�a dziwnej barwy, jakby ju� by�a przysypana ziemi�; oba k�ciki ust by�y opuszczone, jak w maskach, kt�re staro�ytni rze�bili na grobowcach; z wyrazem wyrzutu patrzy� w pustk�; rzec by mo�na - jedna z tych wielkich tragicznych postaci, skrzywdzonych przez kogo�. Prze�ywa� t� ostatni� faz� przygn�bienia, kiedy bole�� ju� si� nie s�czy kroplami krwi; kiedy ju� zakrzep�a, tworz�c na duszy jak gdyby skrzep rozpaczy. Nadszed� wiecz�r. Mozolnie przyci�gn�� do kominka st� i stary fotel, po�o�y� na stole pi�ro, ka�amarz, papier. Zrobiwszy to wszystko zemdla�. Kiedy odzyska� przytomno��, uczu� pragnienie. Nie mog�c podnie�� dzbanka, z wielkim trudem przechyli� go do ust i wypi� par� �yk�w. Potem odwr�ci� si� w stron� ��ka i - siedz�c, gdy� nie mia� si�y wsta� - patrzy� na czarn� sukienk�, na te wszystkie drogie mu przedmioty. Takie zapatrzenie trwa ca�e godziny, kt�re wydaj� si� jedn� chwil�. Nagle wstrz�sn�� nim dreszcz; poczu�, �e przenika go zimno; opar� si� na stole o�wietlonym �wiecznikami biskupa i wzi�� pi�ro do r�ki. Pi�ro i atrament od dawna nie by�y u�ywane, koniec pi�ra zakrzywi� si�, atrament wysech�. Musia� wi�c wsta�, wla� par� kropel wody do atramentu - przy czym przerywa� sw� czynno�� i par� razy siada�, aby odpocz��. Musia� pisa� odwrotn� stron� pi�ra. Od czasu do czasu ociera� pot z czo�a. R�ka mu dr�a�a. Pisa� wolno nast�puj�ce s�owa: Kozeto, b�ogos�awi� Ci�. Wszystko Ci wyt�umacz�. Tw�j m�� s�usznie post�pi� daj�c mi do zrozumienia, �e powinienem odej��; chocia� pomyli� si� nieco, ale mia� s�uszno��. To idealnie dobry cz�owiek. Kochaj go zawsze, kiedy ja ju� umr�. Panie Pontmercy, kochaj pan zawsze moje najdro�sze dziecko. Kozeto, znajdziesz ten list; chc� Ci w nim powiedzie�, pokaza� Ci cyfry - o ile b�d� mia� si�y przypomnie� sobie; pos�uchaj, te pieni�dze s� naprawd� Twoje. Oto na czym rzecz polega: bia�e d�ety pochodz� z Norwegii, czarne d�ety z Anglii, czarna imitacja ze szk�a pochodzi z Niemiec. D�ety s� l�ejsze, cenniejsze i dro�sze. We Francji mo�na wyrabia� imitacje r�wnie dobre jak w Niemczech. Trzeba mie� ma�e kowade�ko o powierzchni dw�ch cali i spirytusow� lampk� do topienia masy. Mas� t� robiono dawniej z �ywicy i sadzy, to kosztowa�o cztery franki za funt. Przysz�o mi do g�owy, aby j� robi� z gumilaki i terpentyny. Kosztuje w�wczas tylko trzydzie�ci su i jest o wiele lepsza. Kolczyki robi si� z fioletowego szk�a, kt�re przykleja si� mas� do cienkiej, �elaznej p�ytki. Szk�o powinno by� fio�kowe dla ozd�b �elaznych, a czarne - dla z�otych. Hiszpania du�o tego kupuje. To kraj d�et�w... Tutaj przerwa�, pi�ro wypad�o mu z r�ki, porwa� go rozpaczliwy szloch, kt�ry wydobywa� si� czasem z g��bi jego istoty; biedny cz�owiek uj�� g�ow� w obie r�ce i pogr��y� si� w my�lach. �Och! - zawo�a� w g��bi ducha; �a�osne wo�anie, kt�re tylko B�g s�yszy. - Wi�c ju� wszystko sko�czone! Nie zobacz� jej nigdy. By� to u�miech, kt�ry zab�ysn�� dla mnie tylko na chwil� i zgas�. Wejd� w noc nie ujrzawszy jej. O, gdyby na chwil� us�ysze� jej g�os, dotkn�� jej sukni, zobaczy� j�, mojego anio�a, a potem umrze�. Umrze� - to nic; ale straszne jest umiera� nie zobaczywszy jej przed �mierci�. U�miechn�aby si� do mnie i co� by mi powiedzia�a. Komu by to szkodzi�o? Ale nie, to koniec. Ju� nigdy. Jestem sam. O m�j Bo�e, m�j Bo�e, ju� jej nie zobacz�!� W tej chwili zapukano do drzwi. IV Butelka atramentu, kt�ry zamiast czerni� wybiela Tego samego dnia albo raczej tego samego wieczora, kiedy Mariusz wsta� od sto�u i przeszed� do gabinetu, aby przejrze� jakie� akta, Baskijczyk wr�czy� mu list i powiedzia�: - Osoba, kt�ra to pisa�a, czeka w przedpokoju. Kozeta wzi�a dziadka pod r�k� i posz�a z nim przej�� si� po ogrodzie. List, jak cz�owiek, mo�e mie� odra�aj�c� powierzchowno��. Sam jego widok - ordynarny, niezgrabnie z�o�ony papier - od pierwszego rzutu oka nastraja niech�tnie. List przyniesiony przez Baskijczyka nale�a� w�a�nie do tego gatunku. Mariusz wzi�� go do r�ki. List czu� by�o tytoniem. Nic tak nie budzi wspomnie� jak zapach. Mariusz pozna� ten tyto�. Spojrza� na adres: Wielmo�ny pan baron Pontmerci, we w�asnym pa�acu. Poznawszy zapach tytoniu, pozna� r�wnie� pismo. Mo�na by powiedzie�, �e zdziwienie miewa b�yskawice, Mariusz zosta� ol�niony tak� w�a�nie b�yskawic�. W�ch, tajemniczy pomocnik pami�ci, wskrzesi� w jego my�li ca�y �wiat przesz�o�ci. By� to ten sam papier, tak samo z�o�ony, ten sam wyblak�y atrament, to samo pismo, a nade wszystko ten sam zapach tytoniu. Poddasze Jondrette'�w stan�o mu przed oczyma jak �ywe. Tak wi�c, przedziwnym zrz�dzeniem losu, jeden ze �lad�w, kt�rych tak szuka�, i to ten, kt�ry do ostatka tropi� tak usilnie i kt�ry wydawa� si� zgubiony na zawsze, sam wpada� mu w r�ce. Rozpiecz�towa� list i chciwie czyta�: Panie Baronie! Gdyby Najwy�sza Istota obda�y�a mnie odpowiednimi tal�tami, m�g�bym zosta� baronem Th�nard, cz�onkiem instytutu (akademii nauk). Ale nim nie jestem. Mam tylko wspulne z nim nazwisko, szcz�liwy, je�li to podobie�stwo poleci mnie �askawym wzglendom Wielmo�nego Pana Barona. Dobrodziejstwo, kturym mnie pan obda�y, b�dzie odwzajemnione. Jestem w posiadaniu tajemnicy, ktura dotyczy pewnego osobnika. Osobnik ten dotyczy Pana Barona. Chowam t� tajemnic� do dyspozycji Pana Barona, pragn�c mie� chonor by� mu po�ytecznym. Mog� Panu s�u�y� prostym sposobem, w jaki wyp�dzisz Pan z �ona swojej czcigodnej rodziny tego osobnika, kt�ry do niej nie nale�y, bo Pani Baronowa pochodzi ze znakomitego rodu. Sanktuarium cnoty nie mo�e d�u�ej zamieszkiwa� razem ze zbrodni�, je�li nie chce abdykowa�. Czekam w przedpokoju rozkaz�w Pana Barona. Z powa�aniem List by� podpisany Th�nard. Podpis nie by� fa�szywy, by� tylko nieco skr�cony. Bezsensowna pisanina i swoista ortografia uzupe�ni�y odkrycie. �wiadectwu pochodzenia niczego nie brakowa�o. Nie mog�o by� �adnych w�tpliwo�ci. Mariusz by� g��boko poruszony. Po uczuciu zdziwienia dozna� uczucia rado�ci. Gdyby tylko odnalaz� jeszcze tego drugiego poszukiwanego cz�owieka, tego, kt�ry ocali� mu �ycie, niczego by wi�cej nie pragn��. Otworzy� szuflad� sekretery, wyj�� z niej par� banknot�w, wsun�� je do kieszeni, zamkn�� sekreter� i zadzwoni�. Baskijczyk uchyli� drzwi. - Prosi� - rzek� Mariusz. Baskijczyk zaanonsowa�: - Pan Th�nard. Wszed� jaki� m�czyzna. Nowa niespodzianka. Cz�owiek, kt�ry wszed�, by� Mariuszowi zupe�nie nie znany. Cz�owiek ten, dosy� stary, mia� gruby nos, brod� schowan� w halsztuku, na oczach zielone okulary z daszkiem z zielonej kitajki, szpakowate w�osy, przylizane, sczesane na czo�o a� po brwi, jak peruki stangret�w w angielskim high life. Ubrany by� na czarno, w str�j mocno zniszczony, lecz schludny; p�k brelok�w, zwisaj�cy z kieszeni od kamizelki, nasuwa� przypuszczenie, �e ma zegarek. W r�ku trzyma� stary kapelusz. By� przygarbiony, co podkre�la�o jeszcze uni�ono�� jego uk�onu. Od pierwszego rzutu oka uderza�o to, �e surdut zbyt obszerny, cho� starannie zapi�ty, nie wydawa� si� szyty na tego cz�owieka. Tutaj niezb�dna jest pewna dygresja. W owym czasie mieszka� w Pary�u, w starej, n�dznej norze przy ulicy Beautreillis ko�o Arsena�u, pewien pomys�owy �yd, kt�ry trudni� si� przemienianiem �otra w uczciwego cz�owieka; nie na d�ugo wprawdzie, gdy� taka przemiana mog�aby sta� si� dla �otra do�� niewygodna. Ta przemiana dokonywa�a si� na poczekaniu na przeci�g jednego lub dw�ch dni za cen� trzydziestu su dziennie, za pomoc� kostiumu mo�liwie jak najbardziej przypominaj�cego uczciwych ludzi. W�a�ciciel wypo�yczalni stroj�w nazywa� si� Dostawc�; tym mianem ochrzcili go opryszkowie paryscy i nikt nie zna� jego prawdziwego nazwiska. Mia� on dosy� obfity wyb�r garderoby. �achy, w kt�re przystraja� ludzi, by�y dosy� porz�dne. Dzieli�y si� na r�ne specjalne kategorie; w jego sklepiku na ka�dym ko�ku wisia�o - zniszczone i wytarte - inne stanowisko spo�eczne: tu str�j prawnika, tam ksi�dza, bankiera, w k�cie str�j emerytowanego oficera, dalej str�j literata, dalej str�j m�a stanu. �w �yd dostarcza� kostium�w do olbrzymiego dramatu, kt�ry hultajstwo odgrywa w Pary�u. Z jego nory - jak zza kulis�w - wychodzi�o z�odziejstwo, a wraca�o oszustwo. Obdarty rzezimieszek przychodzi� do tej szatni, dawa� trzydzie�ci su, wybiera� str�j odpowiedni do roli, jak� chcia� odegra�, i nim wyszed� na ulic�, przemienia� si� w przyzwoitego cz�owieka. Nazajutrz skrupulatnie odnoszono ubranie i Dostawca, kt�ry wszystko powierza� z�odziejom, nigdy nie zosta� okradziony. Ubrania te mia�y jedn� niedogodno�� - ��le le�a�y� - nie by�y robione na tych, kt�rzy je nosili, dla jednych by�y za obcis�e, dla innych za lu�ne, i nie pasowa�y na nikogo. Ka�dy �otrzyk, kt�ry nieco odbiega� od przeci�tnego wzrostu, by� za ma�y lub za wysoki, �le si� czu� w ubraniach Dostawcy. Nie mo�na te� by�o by� za grubym lub za chudym. Dostawca przewidzia� tylko normalne figury. Wzi�� miar� z pierwszego lepszego filuta, kt�ry nie jest ani gruby, ani chudy, ani niski, ani wysoki. St�d pewne trudno�ci w dopasowaniu stroj�w, ale klienci Dostawcy radzili sobie, jak mogli. Tym gorzej dla wyj�tk�w! Tak na przyk�ad str�j m�a stanu, ca�y czarny, a zatem przyzwoity, by�by za obszerny dla Pitta, a za ciasny dla Cactelcicali. �w ubi�r �m�a stanu� by� opisany w nast�puj�cy spos�b w katalogu Dostawcy (przepisujemy dos�ownie): �Surdut czarny, sukienny; spodnie czarne z grubego sukna; kamizelka jedwabna, trzewiki, bielizna�. Na marginesie napis: �By�y ambasador�, i uwaga, kt�r� r�wnie� przepisujemy: �W osobnym pude�ku �wie�o fryzowana peruka, zielone okulary, breloki i dwa pi�rka d�ugo�ci cala zawini�te w wat�. Wszystko to przys�ugiwa�o m�owi stanu, by�emu ambasadorowi. Ca�y ten str�j by�, je�li mo�na tak powiedzie�, mocno sfatygowany, szwy wytarte, na �okciu dziura, na piersi brak jednego guzika, ale to drobiazg! R�ka m�a stanu powinna zawsze spoczywa� pod surdutem, na piersi - w ten spos�b mo�e zakrywa� brak guzika. Gdyby Mariusz zna� tajemne instytucje Pary�a, natychmiast pozna�by na grzbiecie go�cia, kt�rego wprowadzi� Baskijczyk, ubranie m�a stanu wypo�yczone z garderoby Dostawcy. Rozczarowanie, jakiego Mariusz dozna� widz�c, �e nieznajomy nie jest cz�owiekiem, kt�rego oczekiwa�, przemieni�o si� w niech�� do przybysza. Obejrza� go od st�p do g��w, kiedy tamten gi�� si� w przesadnych uk�onach, i zapyta� sucho: - Czego pan chce? Cz�owiek odpowiedzia� ze s�odkim grymasem, o kt�rym pewne poj�cie m�g�by da� pieszczotliwy u�miech krokodyla: - Niepodobna, abym nie mia� dot�d zaszczytu spotka� pana barona w towarzystwie. Wydaje mi si�, �e kilka lat temu widywa�em go u ksi�nej Bagration i w salonach jego wysoko�ci wicehrabiego Dambray, para Francji. Znana taktyka oszust�w, polega na udawaniu, �e poznaje si� kogo�, kogo si� wcale nie zna. Mariusz przys�uchiwa� si� uwa�nie mowie tego cz�owieka. Bada� d�wi�k jego g�osu, ruchy, ale rozczarowanie jego ros�o - przybysz m�wi� g�osem nosowym, zupe�nie r�nym od ostrego, suchego g�osu, kt�rego si� spodziewa�. Zbi�o go to z tropu. - Nie znam - rzek� - ani pani Bagration, ani pana Dambray. Noga moja u nich nie posta�a. Odpowied� by�a opryskliwa, ale nieznajomy osobnik, nadal pe�en uprzejmo�ci, nalega�: - Zatem spotka�em pana u Chateaubrianda! Dobrze znam Chateaubrianda. Bardzo jest dla mnie �askawy. Nieraz mi m�wi: �No co, Th�nard, przyjacielu, wypijemy mo�e po kieliszku?� Czo�o Mariusza chmurzy�o si� coraz bardziej. - Nie mia�em zaszczytu by� przyjmowanym u pana de Chateaubriand. Do rzeczy. Czego pan chce? Na d�wi�k surowego g�osu go�� sk�oni� si� jeszcze ni�ej. - Niech pan baron raczy mnie wys�ucha�. W Ameryce, gdzie� ko�o Panamy, jest wioska, zwana Joya. Wioska ta sk�ada si� z jednego domu. Dom jest ogromny, kwadratowy, trzypi�trowy, zbudowany z ceg�y suszonej na s�o�cu, ka�dy bok kwadratu ma pi��set st�p d�ugo�ci, ka�de pi�tro jest cofni�te o dwana�cie st�p w stosunku do ni�szego pi�tra, tak �e tworzy taras biegn�cy dooko�a gmachu; w �rodku jest wewn�trzne podw�rze, gdzie mieszcz� si� zapasy i amunicja; zamiast okien - strzelnice, zamiast drzwi - drabiny, kt�rymi wchodzi si� z do�u na pierwszy taras, z pierwszego na drugi, z drugiego na trzeci, po drabinach schodzi si� na podw�rze wewn�trzne, zamiast drzwi do pokoi - zamykane otwory, zamiast schod�w - drabiny; wieczorem zamyka si� klapy otwor�w, wci�ga drabiny, ustawia muszkiety i strzelby w strzelnicach - nie spos�b dosta� si� do �rodka. We dnie dom, w nocy twierdza, o�miuset mieszka�c�w - oto ta osada. Dlaczego takie ostro�no�ci? Bo to kraina niebezpieczna, pe�na ludo�erc�w. Wi�c po c� tam ludzie je�d��? Bo to kraina cudowna, znajduje si� tam z�oto. - Do czego to wszystko zmierza? - przerwa� Mariusz, kt�rego rozczarowanie zmieni�o si� w niecierpliwo��. - Do tego, panie baronie. Jestem dawnym dyplomat�, bez zdrowia i bez si�. Stara cywilizacja zm�czy�a mnie. Chc� pr�bowa� �ycia w dzikich krajach. - Co dalej? - Panie baronie, egoizm rz�dzi �wiatem. Komornica wiejska, kt�ra pracuje na dni�wk�, ogl�da si�, kiedy jedzie omnibus; bogata ch�opka, kiedy pracuje na w�asnym polu, nie ogl�da si�. Pies biedaka szczeka na bogacza, pies bogacza szczeka na biedaka. Ka�dy my�li o sobie. Interes - oto cel ludzi. Z�oto - oto magnes. - Co dalej? Prosz� ko�czy�. - Chcia�bym osiedli� si� w Joyi. Jest nas troje. Mam ma��onk� i c�rk�, bardzo urodziw� panienk�. Podr� jest d�uga i kosztowna. Potrzeba mi pieni�dzy. - Co mnie to obchodzi? - zapyta� Mariusz. Nieznajomy ruchem s�pa wyci�gn�� szyj� z halsztuka i odrzek� z podw�jnie mi�ym u�miechem: - Czy pan baron nie czyta� mojego listu? Uwaga by�a s�uszna. W istocie do �wiadomo�ci Mariusza nie dotar�a tre�� owej episto�y, raczej przygl�da� si� pismu, ni� czyta�. Zaledwie pami�ta� o tre�ci listu. Przed chwil� zn�w od�y�y jego przypuszczenia. Zwr�ci� uwag� na ten szczeg�: �mam ma��onk� i c�rk�. Utkwi� w nieznajomym przenikliwy wzrok; s�dzia �ledczy nie spogl�da�by inaczej. Niemal przeszywa� swego go�cia wzrokiem i odpowiedzia� tylko: - Prosz� powiedzie�, o co chodzi. Nieznajomy wsun�� obie r�ce w kieszenie kamizelki, podni�s� g�ow� nie prostuj�c plec�w i r�wnie� bada� Mariusza zielonym spojrzeniem swoich okular�w. - Dobrze, panie baronie. Powiem, o co chodzi. Mog� odprzeda� panu pewn� tajemnic�. - Tajemnic�? - Tajemnic�. - Kt�ra mnie dotyczy? - W pewnej mierze. - C� to za tajemnica? Mariusz s�uchaj�c przygl�da� si� coraz uwa�niej nieznajomemu. - Zaczynam gratis - rzek� tamten. - Pan baron os�dzi, czy to co� interesuj�cego. - Prosz� m�wi�. - Panie baronie, pan ma w swoim domu z�odzieja i morderc�. Mariusz zadr�a�. - W moim domu? Nie - odrzek�. Nieznajomy ze spokojem otar� �okciem kapelusz i ci�gn�� dalej: - Morderc� i z�odzieja. Niech pan baron zwr�ci uwag�, �e nie m�wi� tu bynajmniej o wypadkach dawnych, przebrzmia�ych, minionych, kt�re przedawnienie mog�o zmaza� wobec prawa, a skrucha wobec Boga. M�wi� o wypadkach �wie�ych, niedawnych, o kt�rych sprawiedliwo�� jeszcze nie wie. Id� dalej. Ot� cz�owiek ten wkrad� si� w pana zaufanie, prawie w pa�sk� rodzin�, pod fa�szywym nazwiskiem. Powiem panu jego nazwisko i powiem je za darmo. - S�ucham. - Nazywa si� Jan Valjean. - Wiem o tym. - Powiem panu r�wnie� za darmo, kim on jest. - S�ucham. - Dawnym galernikiem. - Wiem o tym. - Wie pan baron, odk�d mia�em mu zaszczyt to powiedzie�. - Nie. Wiedzia�em o tym dawniej. Ch�odny ton Mariusza, dwukrotna odpowied�: �Wiem o tym�, jego lakoniczno��, nie zach�caj�ca do rozmowy, obudzi�y w nieznajomym g�uchy gniew. Ukradkiem rzuci� na Mariusza w�ciek�e spojrzenie, kt�re natychmiast zgas�o. Jakkolwiek szybki by� b�ysk owego spojrzenia, nale�a�o ono jednak do spojrze�, kt�re - raz widziane - pami�ta si� zawsze. Nie usz�o ono uwagi Mariusza. Pewne p�omienie w oczach w�a�ciwe s� tylko niekt�rym duszom; �renica, to okienko my�li, zapala si� od takiej duszy. Okulary nie ukryj� nic. Spr�bujcie zakry� szyb� piek�o. Nieznajomy m�wi� z u�miechem dalej: - Nie pozwol� sobie zadawa� k�amu s�owom pana barona. W ka�dym razie musi pan przyzna�, �e jestem dobrze poinformowany. Ale to, co powiem teraz, znane jest tylko mnie. Dotyczy to maj�tku pani baronowej. Niezwyk�a tajemnica. Panu baronowi proponuj� j� naprz�d. Jest do sprzedania. Tanio. Za dwadzie�cia tysi�cy frank�w. - Znam t� tajemnic�, jak i wszystko inne - rzek� Mariusz. Osobnik poczu�, �e musi troch� zni�y� cen�. - Pan baron da dziesi�� tysi�cy, a powiem. - Powtarzam, �e nie dowiem si� od pana nic nowego. Wiem, co pan chce powiedzie�. We wzroku cz�owieka znowu mign�a b�yskawica. Zawo�a�: - Przecie musz� dzi� zje�� obiad. To niezwyk�a tajemnica, powtarzam. Panie baronie, powiem, ju� m�wi�. Niech mi pan da dwadzie�cia frank�w. Mariusz popatrzy� na niego badawczo. - Znam t� pa�sk� niezwyk�� tajemnic�; zna�em nazwisko Jana Valjean tak samo, jak znam pa�skie nazwisko. - Moje nazwisko? - Tak. - To nic dziwnego, panie baronie. Mia�em honor podpisa� si� nim i powiedzie� je panu: Th�nard. - Dier. - Co? - Th�nardier. - Kt� to taki? W obliczu niebezpiecze�stwa je�ozwierz nastawia kolce, skarabeusz udaje martwego, stara gwardia formuje si� w czworobok; ten cz�owiek zacz�� si� �mia�. Nast�pnie strzepn�� palcem jaki� py�ek z r�kawa surduta. Mariusz m�wi� dalej: - Jeste� pan r�wnie� robotnikiem Jondrette, aktorem Fabantou, poet� Genflot, Hiszpanem don Alvarezem i wdow� Balizard. - Jak� wdow�? - I mia�e� pan szynk w Montfermeil. - Szynk? Nigdy w �yciu! - Powiadam panu, �e jeste� Th�nardier. - Zaprzeczam temu. - I �e jeste� �ajdak. Masz! Mariusz wyci�gn�� z kieszeni banknot i rzuci� go w twarz Th�nardierowi. - Dzi�kuj�. Przepraszam! Pi��set frank�w! O, panie baronie! Zaskoczony, zdumiony, chwyci� banknot, ogl�da� go i gi�� si� w uk�onach. - Pi��set frank�w! - powtarza� zdumiony. I dorzuci� p�g�osem: - Grubsza flota! I nagle zawo�a�. - Ano, to dobrze, pogadajmy bez ceregieli! Z ma�pi� zwinno�ci� odrzuci� w ty� w�osy, zerwa� okulary, wyj�� z nosa dwa pi�rka, o kt�rych wspominali�my przed chwil� i o kt�rych by�a te� mowa na innych kartach tej ksi��ki i zdj�� swoj� twarz, jak si� zdejmuje kapelusz. Oczy mu rozb�ys�y, ods�oni�o si� nier�wne, poorane i guzowate czo�o, ohydnie zmarszczone u g�ry; nos zaostrzy� si� jak dzi�b i ukaza� si� okrutny i przebieg�y profil cz�owieka-drapie�cy. - Pan baron jest nieomylny - rzek� czystym g�osem, z kt�rego znikn�� wszelki �lad nosowego akcentu. - Jestem Th�nardier. I wyprostowa� pochylone plecy. Th�nardier - on to bowiem by� w istocie - zdumia� si� niezmiernie, by�by si� nawet zmiesza�, gdyby to by�o dla niego mo�liwe. Przyszed� zaskoczy� Mariusza i sam zosta� zaskoczony. Za to upokorzenie zap�acono mu pi��set frank�w, pogodzi� si� wi�c z nim; niemniej jednak by� oszo�omiony. Po raz pierwszy w �yciu widzia� barona Pontmercy i oto ten baron poznaje go mimo przebrania i przenika na wskro�. I nie do��, �e wiedzia� wszystko o Th�nardierze, ale zdaje si� wiedzie� wszystko o Janie Valjean. Kim�e by� ten m�odzieniec, ten go�ow�s prawie, tak lodowato wynios�y i tak hojny, kt�ry zna� nazwiska ludzi - wszystkie ich nazwiska - i otwiera� im swoj� sakiewk�, kt�ry dr�czy� oszust�w jak s�dzia �ledczy i p�aci� im jak prowincjusz? Pami�tamy, �e Th�nardier, cho� by� niegdy� s�siadem Mariusza, nigdy go nie widzia�, co cz�sto si� zdarza w Pary�u - s�ysza� tylko od c�rek o jakim� bardzo ubogim m�odzie�cu imieniem Mariusz, kt�ry mieszka� w tym samym domu. Nie znaj�c go, napisa� kiedy� do niego wiadomy list. Ale nawet przez my�l mu nie przesz�o, aby ��czy� tamtego Mariusza z panem baronem Pontmercy. Co do nazwiska Pontmercy, czytelnik przypomina sobie, �e na pobojowisku pod Waterloo Th�nardier us�ysza� z niego jedynie dwie ostatnie sylaby, dla kt�rych �ywi� t� niewygas�� i s�uszn� pogard� nale�n� s�owom podzi�ki niczym nie popartym. Przez swoj� c�rk�, Anzelm�, wys�an� na przeszpiegi za m�od� par�, kt�r� zauwa�y� 16 lutego, i dzi�ki w�asnym poszukiwaniom dowiedzia� si� wielu rzeczy i z g��bi swoich mro- k�w uda�o mu si� pochwyci� niejedn� tajemnicz� ni�. Je�eli nie odkry� przez swoje zabiegi, to w ka�dym razie odgad� na podstawie logicznego rozumowania, kim by� �w cz�owiek, kt�- rego pewnego dnia spotka� w G��wnym Kanale. Ustaliwszy osob�, �atwo ustali� jej nazwisko. Wiedzia�, �e pani� baronow� Pontmercy by�a Kozeta, ale w tej sprawie postanowi� zachowa� dyskrecj�. Sam dobrze nie wiedzia�, kim w�a�ciwie by�a Kozeta. Podejrzewa� wprawdzie, �e by�a nie�lubnym dzieckiem; historia Fantyny wydawa�a mu si� zawsze podejrzana. Ale po co o tym m�wi�? �eby sobie kaza� zap�aci� za milczenie? Mia� co� lepszego do sprzedania, a przynajmniej tak s�dzi�. A poza tym, wed�ug wszelkiego prawdopodobie�stwa, gdyby, nie przedstawiaj�c dowod�w, oznajmi� baronowi Pontmercy, �Pa�ska �ona jest b�kartem�, sko�czy�oby si� to kopniakiem w okolic� krzy�a. Zdaniem Th�nardiera rozmowa z Mariuszem jeszcze si� nie zacz�a. Musia� wycofa� si�, zastosowa� inn� taktyk�, porzuci� zaj�te stanowisko, zmieni� front; istotnych plan�w jeszcze nie popsu�, a mia� ju� pi��set frank�w w kieszeni. Mia� do powiedzenia co� tak rewelacyjnego, �e czu� si� silny nawet wobec tego barona Pontmercy, tak dobrze poinformowanego i uzbrojonego. Dla ludzi z gatunku Th�nardiera ka�da rozmowa jest utarcz- k�. W rozmowie, kt�ra mia�a si� rozpocz��, jaka by�a jego sytuacja? Nie wiedzia�, do kogo m�wi, ale wiedzia�, o czym b�dzie m�wi�. Zrobi� w duchu po�pieszny przegl�d swoich si� i powiedziawszy: �Jestem Th�nardier� - czeka�. Mariusz zamy�li� si�. A wi�c nareszcie mia� w r�ku Th�nardiera. Cz�owiek, kt�rego tak pragn�� odnale��, sta� przed nim. M�g� wype�ni� wreszcie polecenie pu�kownika Pontmercy. Czu� si� upokorzony, �e ten bohater zawdzi�cza co� temu bandycie i �e weksel, kt�ry ojciec przekaza� do sp�acenia zza grobu jemu, Mariuszowi, by� a� po dzi� dzie� nie wykupiony. W�r�d sprzecznych uczu�, jakie w nim budzi� Th�nardier, pomy�la�, �e powinien pom�ci� pu�kownika za to, i� mia� nieszcz�cie zosta� ocalonym przez takiego �ajdaka. W ka�dym razie by� zadowolony. M�g� wreszcie uwolni� cie� pu�kownika od tego niegodnego wierzyciela i wydawa�o mu si�, �e pami�� swojego ojca wydobywa z wi�zienia za d�ugi. Obok tego obowi�zku istnia� jeszcze drugi: wy�wietli� w miar� mo�no�ci pochodzenie maj�tku Kozety. Zdawa�o si�, �e w�a�nie nastr�cza si� po temu sposobno��. Mo�e Th�nardier wie co� o tym? Zbadanie tajemnicy tego cz�owieka mog�oby by� u�yteczne. Od tego zacz��. Th�nardier wsadzi� do kieszeni �grubsz� flot� i wpatrywa� si� w Mariusza nieledwie z czu�o�ci�. Mariusz pierwszy przerwa� milczenie: - Th�nardier, powiedzia�em wam wasze nazwisko. Czy chcecie, �ebym wam powiedzia� teraz tajemnic�, kt�r� chcieli�cie mi wyjawi�? Ja te� zebra�em informacje i przekonacie si�, �e wiem wi�cej od was. Jan Valjean jest istotnie, jak powiadacie, z�odziejem i morderc�. Z�odziejem, bo okrad� bogatego przemys�owca, pana Madeleine, kt�rego doprowadzi� do ruiny. Morderc� - bo zabi� inspektora policji Javerta. - Nic nie rozumiem, panie baronie - rzek� Th�nardier. - Zaraz wam wyt�umacz�. Pos�uchajcie. Oko�o roku 1822 �y� w departamencie Pas- de- Calais cz�owiek, nazwiskiem Madeleine, kt�ry dawniej mia� jakie� zatargi z policj�, ale wr�ci� ca�kowicie na drog� uczciwo�ci, przybrawszy nazwisko Madeleine. Sta� si� on, w ca�ym znaczeniu tego s�owa, cz�owiekiem sprawiedliwym. Rozbudowawszy przemys� - fabryk� wyrob�w z czarnego szk�a - wzbogaci� ca�e miasto. Sam r�wnie� dorobi� si� maj�tku, ale przypadkowo, jakby od niechcenia. By� �ywicielem biednych, zak�ada� szpitale, otwiera� szko�y, odwiedza� chorych, wyposa�a� dziewcz�ta, pomaga� wdowom, adoptowa� sieroty; by� opiekunem ca�ej okolicy. Nie przyj�� orderu. Mianowano go merem. Pewien zwolniony ga- lernik zna� tajemnic� przest�pstwa, kt�re niegdy� pope�ni� ten cz�owiek, zadenuncjowa� go, spowodowa� jego aresztowanie, a potem, korzystaj�c z tego, przyjecha� do Pary�a i podj�� na sfa�szowany podpis w banku Laffitte'a - wiem to od samego kasjera - przesz�o p� miliona frank�w, stanowi�cych w�asno�� pana Madeleine. By�ym galernikiem, kt�ry okrad� pana Madeleine, jest Jan Valjean. Co do drugiej sprawy, to te� nic nowego od was si� nie dowiem. Jan Valjean zabi� inspektora Javert. Zastrzeli� go z pistoletu. A ja, we w�asnej osobie, by�em przy tym. Th�nardier rzuci� Mariuszowi pe�ne wy�szo�ci spojrzenie cz�owieka, kt�ry, poni�s�szy pora�k�, znowu bierze g�r� nad przeciwnikiem i w jednej chwili odzyskuje ca�y stracony teren. Ale u�miech natychmiast powr�ci� na jego usta; triumf nad wy�ej postawionym przeciwnikiem zawsze powinien by� zaprawiony pochlebstwem i Th�nardier powiedzia� tylko: - Panie baronie, b��dzimy po manowcach. Podkre�li� te s�owa wymownym gestem, wprawiaj�c p�k brelok�w w ruch obrotowy. - Co takiego? - zapyta� Mariusz. - Zaprzeczacie temu? To s� fakty! - To s� przywidzenia. Zaufanie, kt�rym zaszczyca mnie pan baron, zmusza mnie do powiedzenia tego. Prawda i sprawiedliwo�� przede wszystkim. Nie lubi�, gdy kto� przy mnie nies�usznie oskar�a ludzi. Panie baronie, Jan Valjean nie okrad� pana Madeleine i Jan Valjean nie zabi� Javerta. - Dobre sobie! Jak to? - Z dw�ch powod�w. - Z jakich? M�wcie! - Oto pierwszy: Jan Valjean nie okrad� pana Madeleine, poniewa� sam jest panem Madeleine. - Co to za bzdury? - A oto drugi: Jan Valjean nie zabi� Javerta, bo tym, kto zabi� Javerta, jest sam Javert. - Co chcecie przez to powiedzie�? - To, �e Javert pope�ni� samob�jstwo. - Dowody! Prosz� o dowody! - zawo�a� Mariusz trac�c panowanie nad sob�. Th�nardier powt�rzy�, skanduj�c s�owa, jak w antycznym heksametrze: - Zw�o-ki a-genta po-licji, Javerta, zosta�y znalezione pod galarami ko�o mo-stu Wymiany. - Dowody. Th�nardier wyci�gn�� z bocznej kieszeni du�� kopert� z szarego kartonu, kt�ra zdawa�a si� zawiera� z�o�one arkusze papieru r�nej wielko�ci. - Mam tu akta - rzek� ze spokojem, po czym doda�: - Panie baronie, w pa�skim interesie chcia�em gruntownie zbada� Jana Valjean. M�wi�, �e Jan Valjean i Madeleine to jedna i ta sama osoba, m�wi�, �e zab�jc� Javerta jest nie kto inny, tylko sam Javert, a skoro tak m�wi�, mam na to dowody. I to nie pisane r�cznie - pismo mo�e budzi� w�tpliwo�ci, mo�e us�u�nie k�ama� - ale dowody drukowane. M�wi�c to Th�nardier wyci�gn�� z koperty dwa numery dziennika, po��k�e, pomi�te i mocno przesi�kni�te zapachem tytoniu. Jeden z nich, podarty na zgi�ciach i rozpadaj�cy si� w kwadratowe strz�py, wydawa� si� znacznie starszy od drugiego. - Dwa fakty, dwa dowody - zako�czy� Th�nardier, podaj�c Mariuszowi oba roz�o�one dzienniki. Czytelnik zna dobrze te dzienniki. Jeden, �w stary numer �Bia�ego Sztandaru� z dnia 25 lipca 1823 roku, z kt�rego tekstem czytelnik zapozna� si� na stronie 423 pierwszego tomu tej ksi�gi, ustala� to�samo�� pana Madeleine z Janem Valjean. Drugi, �Monitor� z 15 czerwca 1832 roku, stwierdza� samob�jstwo Javerta, dodaj�c, �e z ustnego raportu, z�o�onego przez niego prefektowi policji, wynika, i� wzi�ty do niewoli na barykadzie przy ulicy Konopnej, zawdzi�cza� �ycie wielkoduszno�ci jednego z powsta�c�w, kt�ry zamiast go zabi� wystrzeli� z pistoletu w powietrze. Mariusz czyta�. Prawdziwo�� tych rewelacji by�a oczywista, data by�a pewna, dow�d nieodparty, te dzienniki nie zosta�y wydrukowane umy�lnie na poparcie s��w Th�nardiera; notatk� w �Monitorze� nades�a�a drog� administracyjn� prefektura policji. Mariusz nie m�g� w�tpi�. Informacje kasjera by�y b��dne. On sam pomyli� si�. Jan Valjean, nagle wyolbrzymiony, wynurza� si� z mglistego ob�oku. Mariusz nie m�g� powstrzyma� okrzyku rado�ci. - A wi�c ten nieszcz�nik jest cz�owiekiem godnym podziwu! Ca�y ten maj�tek istotnie nale�y do niego! To Madeleine, opatrzno�� Montreuil i jego okolicy! To Jan Valjean - zbawca Javerta! Bohater! �wi�ty! - Ani �wi�ty, ani bohater - odrzek� Th�nardier. - To morderca i z�odziej. I dorzuci� tonem cz�owieka, kt�ry zaczyna zdobywa� przewag�: - Uspok�jmy si�! Z�odziej, morderca - te s�owa, kt�re Mariusz uwa�a� ju� za wykre�lone, powraca�y zn�w i spad�y na niego jak strumie� zimnej wody. - Znowu to samo! - rzek�. - Zawsze to samo - odpar� Th�nardier. - Jan Valjean nie okrad� Madeleine'a, ale jest z�odziejem. Nie zabi� Javerta, ale jest morderc�. - Czy m�wicie mo�e - wtr�ci� Mariusz - o owej nieszcz�snej kradzie�y sprzed czterdziestu laty, odpokutowanej, jak to zreszt� wynika nawet z tych dziennik�w, ca�ym �yciem, pe�nym skruchy, samozaparcia i cnoty? - M�wi� o morderstwie i kradzie�y, panie baronie. I powtarzam, �e m�wi� o wydarzeniach zupe�nie �wie�ych. To, co mam panu wyjawi�, nie jest znane nikomu na �wiecie. Prawdziwa rewelacja. I mo�e dzi�ki niej znajdzie pan �r�d�o fortuny, kt�r� Jan Valjean tak zr�cznie ofiarowa� pani baronowej. Powiadam: zr�cznie, bo dzi�ki takiej darowi�nie w�lizn�� si� do czcigodnego domu, dzieli� jego dobrobyt, a r�wnocze�nie ukry� swoj� zbrodni�, korzysta� z owoc�w swojej kradzie�y, zatai� prawdziwe nazwisko i stworzy� sobie rodzin� - to rzeczywi�cie wcale sprytny pomys�. - Tu m�g�bym przerwa� - wtr�ci� Mariusz - ale m�wcie dalej. - Panie baronie, powiem wszystko, zdaj�c si� w kwestii wynagrodzenia na wspania�omy�lno�� pana barona. Tajemnica warta jest g�ry z�ota. Pan mi powie: �Czemu nie zwracasz si� z tym do Jana Valjean?� Dla bardzo prostej przyczyny: wiem, �e wyzby� si� ca�ego maj�tku i wyzby� na rzecz pa�stwa; uwa�am, �e niezwykle sprytnie to sobie wykombinowa�; ale poniewa� nie ma ani grosza, pokaza�by mi fig�, a ja potrzebuj� pieni�dzy na podr� do Joyi, wi�c wola�em zwr�ci� si� do pana, kt�ry ma wszystko, ni� do niego, kt�ry nie ma nic. Jestem nieco zm�czony, pan pozwoli, �e usi�d�. Mariusz usiad� i ruchem r�ki wskaza� mu krzes�o. Th�nardier rozsiad� si� na wy�cie�anym krze�le, wzi�� oba dzienniki, w�o�y� je z powrotem do koperty i, prztykn�wszy paznokciem w numer �Bia�ego Sztandaru� mrukn��: �Niema�om si� nabiedzi�, nim to dosta�em!� Po czym za�o�y� nog� na nog�, opar� si� o por�cz krzes�a, przybieraj�c postaw� cz�owieka, kt�ry jest pewny swego, i rozpocz�� przemow� tonem powa�nym, k�ad�c nacisk na ka�de s�owo: - Panie baronie, dnia 6 czerwca 1832 roku, mniej wi�cej rok temu, podczas rozruch�w, pewien cz�owiek znajdowa� si� w G��wnym Kanale, w miejscu gdzie kana� dochodzi do Sekwany, mi�dzy mostem Inwalid�w a mostem Jeny. Mariusz gwa�townie przysun�� si� z krzes�em do Th�nardiera. Th�nardier zauwa�y� jego ruch i ci�gn�� dalej z powolno�ci� m�wcy, kt�ry wie, �e trzyma s�uchacza w napi�ciu, i czuje, jak jego s�owa poruszaj� przeciwnika. - Ten osobnik, zmuszony ukrywa� si� - z powod�w zreszt� zupe�nie obcych polityce - obra� kana� za swoje mieszkanie i mia� do niego klucz. Dzia�o si� to, powtarzam, 6 czerwca ko�o �smej wiecz�r. Cz�owiek �w pos�ysza� nagle szmer w kanale. Bardzo zdziwiony, przyczai� si� i czeka�. By� to odg�os krok�w; kto� szed� w ciemno�ciach w jego kierunku. Dziwna rzecz, okazuje si�, �e opr�cz niego by� w kanale jeszcze kto�. Krata zamykaj�ca wyj�cie znajdowa�a si� niedaleko. Wpada�o przez ni� troch� �wiat�a, kt�re pozwoli�o mu rozpozna� przybysza i zobaczy�; �e niesie co� na grzbiecie. Posuwa� si�, przygarbiony. Cz�owiek, kt�ry szed� pochylony, by� dawnym galernikiem; to za�, co d�wiga� na plecach, to by� trup. Mo�na powiedzie�, �e zosta� przy�apany na gor�cym uczynku. Co do kradzie�y, to rozumie si� ona sama przez si�; nikt nie zabija cz�owieka za darmo. Dawny galernik zamierza� wrzuci� trupa do rzeki. Nale�y podkre�li� jeszcze jeden szczeg�: zanim ten cz�owiek, kt�ry szed� kana�em z daleka, dotar� do wyj�cia, napotka� na swej drodze straszliw� zapadlin�, gdzie m�g�by utopi� trupa, ale nast�pnego dnia robotnicy pracuj�cy przy naprawie tej zapadliny znale�liby zamordowanego cz�owieka, a tego morderca wcale sobie nie �yczy�. Wola� przej�� przez trz�sawisko i musia� przy tym pokona� straszliwe trudno�ci. Trudno bardziej ryzykowa� �ycie! Nie pojmuj�, jak wyszed� stamt�d �ywy. Krzes�o Mariusza przysun�o si� jeszcze bli�ej. Th�nardier skorzysta� z tego, aby odetchn�� g��boko, i ci�gn�� dalej: - Panie baronie, kana� - to nie Pole Marsowe. Brak tam wszystkiego, nawet miejsca. Kiedy dwaj ludzie tam si� znajd�, musz� si� spotka�. Tak te� si� w�a�nie sta�o. Sta�y mieszkaniec i przechodzie� byli zmuszeni - cho� niech�tnie - powiedzie� sobie �dzie� dobry�. Przechodzie� powiedzia� do mieszka�ca kana�u: �Widzisz, co nios� na grzbiecie. Musz� wyj��, potrzebny mi jest klucz. Daj mi go�. Galernik by� cz�owiekiem niepospolitej si�y. Nie spos�b by�o odm�wi�. Jednak�e w�a�ciciel klucza wda� si� w pertraktacje po to tylko, aby zyska� na czasie. Obejrza� zabitego, ale tylko to zdo�a� zobaczy�, �e by� to m�o- dzieniec przyzwoicie ubrany, wygl�daj�cy na bogatego i ca�y zbroczony krwi�. Rozmawiaj�c uda�o mu si� oderwa� kawa�ek po�y z surduta zamordowanego, tak �e morderca tego nie spo- strzeg�. Dow�d rzeczowy, pan rozumie. W ten spos�b m�g� kiedy� wpa�� na trop i dowie�� winy przest�pcy. W�o�y� ten dow�d rzeczowy do kieszeni. Potem otworzy� krat� przy wyj�ciu, wypu�ci� cz�owieka razem z jego k�opotliwym ci�arem, zamkn�� krat� i umkn��, nie maj�c najmniejszej ochoty zosta� wmieszany w t� awantur�, a nade wszystko nie chc�c patrze�, jak zab�jca b�dzie wrzuca� zabitego do rzeki. Pan baron teraz wszystko rozumie. Cz�owiekiem, kt�ry ni�s� trupa, jest Jan Valjean; posiadacz klucza rozmawia w tej chwili z panem; a kawa�ek surduta... Th�nardier doko�czy� zdanie, wyci�gaj�c z kieszeni i rozpo�cieraj�c w dw�ch palcach na wysoko�ci oczu strz�p czarnego sukna, pokryty g�sto ciemnymi plamami. Mariusz zerwa� si� blady, bez tchu, z oczyma utkwionymi w ten kawa�ek czarnego sukna i bez s�owa, nie spuszczaj�c wzroku z tej szmaty, cofa� si� ku �cianie. Wyci�gn�� w ty� praw� r�k� i szuka� ni� po omacku klucza, kt�ry tkwi� w zamku szafy stoj�cej przy kominku. Namaca� klucz, otworzy� szaf�, nie patrz�c wsun�� do niej r�k�, a jego rozszerzone �renice nie odrywa�y si� od kawa�ka sukna, kt�ry Th�nardier trzyma�, rozwini�ty. Th�nardier m�wi� dalej: - Panie baronie, mam powa�ne podstawy, aby s�dzi�, �e �w zamordowany m�odzieniec, kt�rego Jan Valjean wci�gn�� w zasadzk�, by� bogatym cudzoziemcem i mia� przy sobie ogromn� sum� pieni�dzy. - Tym m�odzie�cem by�em ja, a oto masz surdut! - krzykn�� Mariusz i rzuci� na pod�og� stary czarny surdut, pokryty plamami krwi. Wyrwawszy z r�k Th�nardiera kawa�ek sukna, przykucn�� i przy�o�y� go do po�y surduta. Brzegi rozdarcia pasowa�y do siebie najdok�adniej; oddarty kawa�ek uzupe�nia� surdut. Th�nardier os�upia�. Pomy�la� sobie tylko: �Wpad�em!� Mariusz wsta�, rozdygotany, zrozpaczony, promieniej�cy. Poszpera� w kieszeni, ruszy� z w�ciek�o�ci� na Th�nardiera, wymachuj�c mu przed sam� twarz� pi�ci� pe�n� pi��set- i tysi�cfrankowych banknot�w. - Jeste� nikczemnik, k�amca, oszczerca i zbrodniarz! Przyszed�e� oskar�y� tego cz�owieka, a uniewinni�e� go; chcia�e� go zgubi�, a zdo�a�e� tylko okry� go chwa��. To ty jeste� z�odziej! To ty jeste� morderca! Widzia�em ci�, Th�nardier-Jondrette, w ruderze na Bulwarze Szpitalnym. Wiem o tobie tyle, �e gdybym chcia�, m�g�bym ci� pos�a� na galery albo jeszcze dalej. Masz, bierz tysi�c frank�w, ty nicponiu! I rzuci� Th�nardierowi banknot tysi�cfrankowy. - A, Jondrette-Th�nardier, pod�y �otrze! Niech ci to pos�u�y za nauczk�, kramarzu tajemnic, frymarcz�cy sekretami n�dzniku! Bierz te pi��set frank�w i precz st�d! Waterloo ci� os�ania. - Waterloo? - wybe�kota� Th�nardier pakuj�c do kieszeni pi��set frank�w razem z banknotem tysi�cfrankowym. - Tak jest, zb�ju! Ocali�e� tam �ycie pu�kownikowi... - Genera�owi - poprawi� Th�nardier unosz�c g�ow�. - Pu�kownikowi! - krzykn�� z gniewem Mariusz. - Za genera�a nie da�bym ci i p� szel�ga. I masz czelno�� przychodzi� tutaj w tak pod�ych zamiarach! Powiedzia�em ci, �e� pope�ni� wszelkie zbrodnie. Precz! Wyno� si�! �ycz� ci szcz�cia. Ach, potworze! Masz tu jeszcze trzy tysi�ce frank�w. Bierz! Jutro wyjedziesz do Ameryki razem z c�rk�, bo twoja �ona nie �yje, wstr�tny k�amco! Dopilnuj� twojego wyjazdu, �otrze, i wyp�ac� ci tego dnia dwadzie�cia tysi�cy frank�w. Jed�, niech ci� gdzie indziej powiesz�! - Panie baronie - odrzek� Th�nardier, k�aniaj�c si� a� do ziemi. - Dozgonna wdzi�czno��. I wyszed�, nic nie rozumiej�c, og�upia�y i zachwycony s�odkim ci�arem work�w ze z�otem i tych piorun�w, co spada�y na jego g�ow� w postaci banknot�w. Rzeczywi�cie, czu� si� jak ra�ony gromem, a r�wnocze�nie zadowolony; by�by bardzo zmartwiony, gdyby przed takimi piorunami chroni� go piorunochron. Sko�czmy od razu z tym cz�owiekiem. W dwa dni po wydarzeniach, kt�re opisujemy, dzi�ki staraniom Mariusza, Th�nardier wraz ze swoj� c�rk� Anzelma wyjecha� pod fa�szy- wym nazwiskiem do Ameryki, zaopatrzony w czek p�atny w Nowym Jorku. Ale n�dza moralna Th�nardiera, tego wykoleje�ca bur�uazji, by�a nieuleczalna; pozosta� w Ameryce tym, czym by� w Europie. Dotkni�cie z�ego cz�owieka wystarczy nieraz, aby zepsu� dobry uczynek i wykorzysta� go do z�ych cel�w. Th�nardier obr�ci� pieni�dze Mariusza na handel Murzynami. Kiedy Th�nardier wyszed�, Mariusz pobieg� do ogrodu, gdzie Kozeta przechadza�a si� jeszcze. - Kozeto! Kozeto! - wo�a�. - Chod�! Chod� pr�dko! Jedziemy! Baskijczyk, wo�aj doro�k�! Kozeto! Ach, m�j Bo�e! To on ocali� mi �ycie! Nie tra�my ani chwili! Bierz sw�j szal. Kozeta pomy�la�a, �e oszala�, i zrobi�a to, co jej kaza�. Mariuszowi brak by�o tchu, przyciska� r�k� serce, jakby chcia� st�umi� jego bicie. Chodzi� wielkimi krokami tam i z powrotem, ca�owa� Kozet� i powtarza�: - Ach, Kozeto, nieszcz�sny ze mnie cz�owiek! Traci� g�ow�. Zacz�� dostrzega� w Janie Valjean co� wielkiego i pos�pnego. Objawia�a mu si� niezwyk�a cnota, wznios�a i cicha, pokorna w swojej wielko�ci. Galernik przemienia� si� w Chrystusa. Cud ten ol�ni� Mariusza. Nie zdawa� sobie jasno sprawy z tego, co widzi, ale odczuwa� wielko�� tego zjawiska. Po chwili doro�ka stan�a przed bram�. Mariusz pom�g� wsi��� Kozecie i sam wskoczy� do �rodka. - Ulica Cz�owieka Zbrojnego, numer si�dmy - rzek� do wo�nicy. Doro�ka ruszy�a. - Ach, jak to dobrze! - odezwa�a si� Kozeta. - Jedziemy na ulic� Cz�owieka Zbrojnego. Nie �mia�am ju� wspomina� ci o tym. Odwiedzimy pana Jana. - Twojego ojca, Kozeto, twojego ojca, bardziej ni� kiedykolwiek. Kozeto, teraz domy�lam si� wszystkiego. M�wi�a� mi, �e nie otrzyma�a� listu, kt�ry ci pos�a�em przez Gavroche'a. Musia� si� dosta� do jego r�k. Kozeto, on poszed� na barykad�, �eby mnie ocali�; a poniewa� tak� ma natur�, �e post�puje jak anio�, wi�c przy sposobno�ci ocali� tak�e i innych; uratowa� Javerta. Wyci�gn�� mnie z tej otch�ani, aby odda� tobie. Ni�s� mnie na plecach w tych straszliwych kana�ach. Ach, jestem potworem niewdzi�czno�ci! Kozeto, on by� twoj� opatrzno�ci�, a potem sta� si� moj�. Wyobra� sobie, �e tam by�a olbrzymia zapadlina, gdzie mo�na si� by�o utopi� sto razy w b�ocie! On mnie przeni�s� przez ni�, Kozeto! By�em zemdlony, nic nie widzia�em, nic nie s�ysza�em, nie wiedzia�em, co si� ze mn� dzia�o. Zabierzemy go do siebie, we�miemy go, czy chce, czy nie chce, ju� nigdy nie rozstanie si� z nami. Oby tylko by� w domu! Oby�my go zastali! Do ko�ca �ycia b�d� go czci�. Tak, Kozeto, to pewno by�o tak, Gavroche jemu musia� odda� list. Wszystko si� wyja�nia. Rozumiesz. Kozeta nie rozumia�a ani s�owa. - Masz s�uszno�� - odrzek�a. Doro�ka jecha�a szybko. V Noc, za kt�r� jest dzie� Us�yszawszy pukanie do drzwi, Jan Valjean odwr�ci� si�. - Prosz� - rzek� s�abym g�osem. Drzwi otworzy�y si�. Kozeta i Mariusz stan�li w progu. Kozeta wbieg�a do pokoju. Mariusz zatrzyma� si� na progu, oparty o futryn� drzwi. - Kozeta! - szepn�� Jan Valjean i wyprostowa� si� na krze�le, wyci�gaj�c dr��ce ramiona, zdumiony, trupio blady, wyn�dznia�y, z oczyma pe�nymi bezgranicznej rado�ci. Kozeta d�awi�c si� ze wzruszenia, pad�a mu w obj�cia. - Ojcze! - zawo�a�a. Jan Valjean, wstrz��ni�ty, j�ka�: - Kozeto! To ona! To pani! To ty! Ach, m�j Bo�e! I obj�ty jej u�ciskiem zawo�a�: - To ty! Ty tutaj! Wi�c mi przebaczasz! Mariusz spu�ci� powieki, aby powstrzyma� cisn�ce si� �zy, post�pi� jeden krok i wyszepta�, �ciskaj�c konwulsyjnie usta, kt�re mu drga�y od t�umionego �kania: - Ojcze! - I pan tutaj! Wi�c pan te� mi przebacza? Mariusz nie m�g� znale�� s��w. Jan Valjean doda�: - Dzi�kuj�. Kozeta zdj�a szal i rzuci�a kapelusz na ��ko: - Przeszkadza mi! - rzek�a. I usiad�szy na kolanach starca, prze�licznym ruchem odgarn�a jego siwe w�osy i uca�owa�a go w czo�o. Jan Valjean nie opiera� si�, oszo�omiony. Kozeta pie�ci�a go z podw�jn� czu�o�ci�, jakby chcia�a sp�aci� d�ug Mariusza, cho� w�a�ciwie z niczego nie zdawa�a sobie sprawy. Jan Valjean wyj�ka�: - Jaki ja jestem niem�dry! My�la�em, �e ju� jej nigdy nie zobacz� Niech pan sobie wyobrazi, panie Pontmercy, �e w�a�nie w tej chwili, kiedy�cie weszli, m�wi�em sobie: �Wszystko sko�czone�. Oto jej sukienka; nieszcz�sny ze mnie cz�owiek, ju� nigdy nie zobacz� Kozety, tak sobie m�wi�em, kiedy�cie wchodzili na schody. By�em g�upi! Jak to mo�na zg�upie�! Zapomnia�em, �e Pan B�g istnieje. A Pan B�g powiedzia�: �C� to, g�uptasie, my�lisz, �e ci� opuszcz�? Nie, nie, tak nie b�dzie. Stary biedaczysko, pragnie zobaczy� swego anio�a i anio� przychodzi�. I biedaczysko zn�w widzi swoj� Kozet�, swoj� ma�� Kozet�! O, jak�e by�em nieszcz�liwy! Przez chwil� nie m�g� m�wi�, potem ci�gn�� dalej: - Naprawd�, musia�em widywa� Kozet� od czasu do czasu, cho�by przez ma�� chwilk�. I serce musi si� czym� pokrzepi�. Ale dobrze wiedzia�em, �e jestem zbyteczny. T�umaczy�em sobie: oni ciebie nie potrzebuj�, sied� w swoim k�cie, nie mo�esz przesiadywa� u nich bez ko�ca. Ach, Bogu dzi�ki, widz� j� znowu. Wiesz, Kozeto, masz bardzo pi�knego m�a. O, jaki �adny, haftowany ko�nierzyk w�o�y�a�. Podoba mi si� ten wz�r, pewno m�� ci go wybra�, prawda? P�niej powinna� ubiera� si� w kaszmiry. Panie Pontmercy, niech pan pozwoli mi m�wi� jej po imieniu. To ju� nie potrwa d�ugo. - Jaki� ty niedobry, �e� nas tak porzuci� - m�wi�a Kozeta. - Gdzie ojciec by�? Dlaczego wyje�d�a�e� na tak d�ugo? Dawniej twoje podr�e trwa�y najwy�ej trzy albo cztery dni. Posy- �a�am Nikolet�, zawsze wraca�a z t� sam� odpowiedzi�: �Nie ma go�. Kiedy wr�ci�e�, ojcze? Czemu nas nie zawiadomi�e�? Bardzo jeste� zmieniony. O, ty niedobry ojcze, chorowa�e�, a my�my o tym nie wiedzieli. Mariuszu, dotknij jego r�ki, jaka zimna. - Wi�c i pan przyszed�, panie Pontmercy! Przebacza mi pan! - powt�rzy� Jan Valjean. Na te s�owa, wym�wione po raz drugi, wszystkie uczucia, kt�re wzbiera�y w sercu Mariusza przerwa�y tam�. Mariusz wybuchn��: - Kozeto, czy s�yszysz, co on m�wi? Prosi mnie o przebaczenie! A czy wiesz, co on dla mnie zrobi�, Kozeto? Ocali� mi �ycie. Wi�cej! Da� mi ciebie! A kiedy mnie ocali�, kiedy da� mi ciebie, co zrobi�? Po�wi�ci� w�asne szcz�cie. Oto cz�owiek. I mnie, mnie, niewdzi�cznikowi bez serca, bez pami�ci, mnie, winnemu, on m�wi: �Dzi�kuj�!� Kozeto, gdybym reszt� �ycia przekl�cza� u st�p tego cz�owieka, i tak by�oby za ma�o. Poszed� na barykad�, przeszed� przez kana�, przeszed� przez ogie� i przez t� kloak� dla mnie i dla ciebie, Kozeto! Wyrwa� mnie �mierci, odsun�� j� ode mnie, sam si� na ni� nara�a�. Najwy�sza odwaga, wszelkie cnoty, bohaterstwo i �wi�to�� - wszystko jest w tym cz�owieku. Tak, Kozeto! Ten cz�owiek jest anio�em! - Cicho, cicho - szepn�� Jan Valjean. - Po co o tym m�wi�? - Ale dlaczego - zawo�a� Mariusz z gniewem pe�nym g��bokiej czci - dlaczego pan sam nic o tym nie powiedzia�? I pan r�wnie� zawini�. Ratowa� �ycie innym ludziom i kry� si� z tym, co wi�cej, pod pozorem wyznania prawdy oczernia� si� - to okropne. - Powiedzia�em prawd� - rzek� Jan Valjean. - Nie! - odpar� Mariusz. - Prawda, to ca�a prawda, a pan jej nie powiedzia�. Dlaczego pan nie powiedzia�, �e pan by� panem Madeleine? �e ocali� pan Javerta. �e uratowa� mi pan �ycie? - My�la�em tak, jak pan wtedy. Uwa�a�em, �e pan ma s�uszno��. Powinieniem by� odej��. Gdyby pan wiedzia� o tej przeprawie przez kana�, zatrzyma�by pan mnie u siebie. Musia�em milcze�. Wyjawienie prawdy by�oby przeszkod�. - Jak� przeszkod�? Komu przeszkod�? - zawo�a� Mariusz. - Czy pan s�dzi, �e go tu zostawimy? Zabieramy pana. M�j Bo�e, pomy�le�, �e tylko przypadkiem dowiedzia�em si� wszystkiego. Zabieramy pana! Nale�y pan do nas. Jeste� jej i moim ojcem. Ani jednego dnia wi�cej nie sp�dzisz w tym okropnym domu. Nie wyobra�aj sobie nawet, �e b�dziesz tu jeszcze jutro. - Jutro - rzek� Jan Valjean - nie b�d� ju� tutaj, ale nie b�d� te� i u was. - Co to znaczy? - zapyta� Mariusz. - Nie pozwalamy na �adne podr�e. Nie opu�cisz nas. Nale�ysz do nas i nigdy si� nie rozstaniemy. - Tym razem nic ci, ojcze, nie pomo�e - doda�a Kozeta. - Doro�ka czeka na dole. Porywam ci�! A je�eli b�dzie trzeba, u�yj� si�y! I �miej�c si�, udawa�a, �e bierze starca na r�ce. - Pok�j czeka ci�gle na ojca - m�wi�a. - �eby� wiedzia�, jaki �liczny jest teraz nasz ogr�d. Azalie doskonale si� przyj�y. Alejki s� wysypane rzecznym piaskiem; s� tam ma�e, fioletowe muszelki. B�dzie ojciec zajada� moje truskawki, sama je podlewam. I nie b�dzie ju� �adnej pani, �adnego pana Jana, �yjemy w republice i wszyscy m�wimy sobie �ty�, prawda, Mariuszu? Program zosta� zmieniony. Wiesz, ojcze, jakie mia�am zmartwienie? W szczelinie muru uwi� sobie gniazdko rudzik i wstr�tne kocisko zjad�o go. Mojego biednego, �licznego rudzika, kt�ry wysuwa� �epek z gniazdka i patrzy� na mnie! Okropnie si� sp�aka�am. By�abym zat�uk�a tego kota! Ale od dzi� nikt ju� nie p�acze! Wszyscy si� �miej�, wszyscy s� szcz�liwi. Jedziesz z nami. Dziadek bardzo si� ucieszy. Dostaniesz, ojcze, grz�dk� w ogrodzie, b�dziesz j� uprawia� i zobaczymy, czy twoje truskawki b�d� r�wnie pi�kne jak moje. B�d� robi�a wszystko, co zechcesz, a ty b�dziesz mi pos�uszny! Jan Valjean s�ucha� jej, nie s�ysz�c. Dociera�a do niego raczej melodia jej g�osu ni� znaczenie s��w. Wielkie �zy, te ciemne per�y duszy, wzbiera�y mu powoli pod powiek�. Szepn��: - Ona jest tutaj; to dow�d, �e B�g jest dobry. - Ojcze - rzek�a Kozeta. Jan Valjean m�wi� dalej: - Tak, to prawda, mi�o by�oby �y� razem. Tyle ptak�w gnie�dzi si� tam na drzewach. Chodzi�bym z Kozeta na przechadzk�. Ach, nale�a�bym do ludzi, kt�rzy �yj�, m�wi� sobie �dzie� dobry�, nawo�uj� si� w ogrodzie - jakie� to s�odkie �ycie. Widzieliby�my si� od samego rana, ka�de z nas uprawia�oby sw�j zagonek w ogr�dku. Ona dawa�aby mi swoje truskawki i zrywa�aby moje r�e. Pi�knie by by�o. Tylko �e... Przerwa� i doda� cicho: - Szkoda. �za nie spad�a, zatrzyma�a si� pod powiek�, Jan Valjean zast�pi� j� u�miechem. Kozeta uj�a w swoje obie d�onie r�ce starca. - M�j Bo�e - zawo�a�a - ojciec ma coraz zimniejsze r�ce. Czy jeste� chory? Czy cierpisz? - Nie - odrzek� Jan Valjean. - Czuj� si� bardzo dobrze, tylko �e... Urwa�. - Tylko �e co? - Za chwil� umr�. Kozeta i Mariusz zadr�eli. - Umrzesz? - zawo�a� Mariusz. - Tak, ale to nic - odpowiedzia� Jan Valjean. Odetchn��, u�miechn�� si� i m�wi� dalej: - M�wi�a� do mnie, Kozeto, m�w dalej, m�w, wi�c tw�j ma�y rudzik nie �yje? M�w, niech s�ysz� tw�j g�os! Mariusz skamienia�y patrzy� na starca. Kozeta krzykn�a rozdzieraj�cym g�osem: - Ojcze! Kochany ojcze! Ty nie umrzesz! B�dziesz �y�! Chc�, �eby� �y�, czy s�yszysz? Jan Valjean podni�s� g�ow�, patrz�c na ni� z uwielbieniem. - O tak! Zabro� mi umiera�! Kto wie, mo�e ci� us�ucham. Umiera�em ju�, kiedy�cie przyszli, ale wasze przyj�cie zatrzyma�o mnie, czu�em, �e wracam do �ycia. - Jeste� pe�en si� i �ycia, ojcze! - zawo�a� Mariusz. - Czy wyobra�asz sobie, �e tak si� umiera? Mia�e� zmartwienia, ale ju� si� sko�czy�y. Teraz ja b�agam ci�, b�agam ci� na kolanach, �eby� mi wybaczy�. B�dziesz �y� razem z nami i b�dziesz �y� d�ugo! Zabieramy ci�! Odt�d oboje b�dziemy my�leli tylko o twoim szcz�ciu! - A widzisz, ojcze - wtr�ci�a zalana �zami Kozeta - Mariusz powiada, �e nie umrzesz. Jan Valjean ci�gle si� u�miecha�. - Cho�by pan zabra� mnie do swojego domu, panie Pontmercy, czy� przestan� by� tym, kim jestem? Nie. B�g my�la� tak jak pan i ja i nie zmieni� zdania; powinienem odej��. �mier� wszystko u�o�y. B�g lepiej od nas wie, co nam potrzeba. B�d�cie szcz�liwi, niech pan zostanie z Kozet�, niech m�odo�� po�lubia poranek, niech doko�a was, moje dzieci, b�d� bzy i s�owiki, niech �ycie �ciele si� przed wami jak pi�kna ��ka w s�o�cu, niech wszystkie uroki niebios wype�ni� wam dusz�, a ja, ju� do niczego niezdatny, umr�. Tak na pewno b�dzie dobrze. B�d�my rozs�dni, nic ju� si� nie da zrobi�, czuj� wyra�nie, �e koniec si� zbli�a. Przed godzin� zemdla�em, a w nocy wypi�em ten ca�y dzbanek wody. Jaki tw�j m�� jest dobry, Kozeto. Lepiej ci z nim ni� ze mn�. Jaki� szmer rozleg� si� przy drzwiach. Wszed� lekarz. - Witaj i �egnaj doktorze - rzek� Jan Valjean. - Przysz�y moje drogie dzieci. Mariusz podszed� do lekarza i zapyta� tylko: - Panie doktorze?... - ale w tych dw�ch s�owach mie�ci�o si� wszystko. Lekarz odpowiedzia� mu wymownym spojrzeniem. - �e nam si� co� nie podoba - rzek� Jan Valjean - to jeszcze nie pow�d, �eby by� niewdzi�cznym wobec Boga. Zapad�a cisza. Wszystkim �cisn�y si� serca. Jan Valjean zwr�ci� si� w stron� Kozety. Zacz�� si� w ni� wpatrywa�, jakby pragn�� unie�� jej obraz ze sob� na wieczno��. W g��bokich mrokach, w kt�re ju� zst�pi�, zdolny by� jeszcze do ekstazy na widok Kozety. Odblask jej s�odkiej twarzy opromieni� jego blade oblicze. Gr�b miewa swoje ol�nienia. Lekarz zbada� mu puls. - Ach, wi�c to wy byli�cie mu potrzebni! - szepn�� spogl�daj�c na Mariusza i Kozet�. I nachylaj�c si� szepn�� Mariuszowi do ucha: - Za p�no. Jan Valjean, nie odrywaj�c prawie oczu od Kozety, rzuci� Mariuszowi i lekarzowi pogodne spojrzenie. Z ust jego pad�y niewyra�ne, ledwo dos�yszalne s�owa: - Umiera� - to nic; straszne jest nie �y�. Nagle podni�s� si�. Takie przyp�ywy si�y s� czasem oznak� agonii. Pewnym krokiem podszed� do �ciany, odsun�� Mariusza i lekarza, kt�rzy chcieli mu pom�c, zdj�� z gwo�dzia ma�y miedziany krucyfiks, wr�ci� na swoje miejsce ze swobod� ruch�w zdrowego cz�owieka i k�ad�c krucyfiks na stole rzek� mocnym g�osem: - Oto wielki m�czennik. Potem zgarbi� si�, g�owa zachwia�a mu si� bezw�adnie, jakby ogarn�o go oszo�omienie grobu, a palce obu r�k le��cych na kolanach wpi�y si� w sukno spodni. Kozeta podtrzymywa�a go za ramiona i �ka�a, daremnie usi�uj�c przem�wi�. Poprzez s�owa, zmieszane z t� gorzk� �lin�, kt�ra towarzyszy �zom, mo�na by�o dos�ysze� s�owa: - Nie opuszczaj nas, ojcze! Czy� to mo�liwe, �e odnale�li�my ci� po to, �eby ci� utraci�? Mo�na by powiedzie�, �e linia agonii jest zygzakowata. Idzie naprz�d i cofa si�, przybli�a si� do grobu i wraca do �ycia. Umieranie ma w sobie co� z b��dzenia po omacku. Po tym p�omdleniu Jan Valjean wyprostowa� si�, potrz�sn�� g�ow�, jakby chcia� str�ci� z niej ciemno�ci, i prawie zupe�nie oprzytomnia�. Uj�� skraj r�kawa Kozety i uca�owa� go. - Przychodzi do siebie, panie doktorze! Przychodzi do siebie! - zawo�a� Mariusz. - Jeste�cie dobrzy oboje - rzek� Jan Valjean. - Powiem wam, co mi sprawi�o przykro��. Przykro mi by�o, panie Pontmercy, �e pan nie chcia� u�ywa� tych pieni�dzy. One naprawd� nale�� do pa�skiej �ony. Zaraz wam wszystko wyja�ni�, moje dzieci, nawet i dlatego ciesz� si�, �e�cie przyszli. Czarne d�ety pochodz� z Anglii, bia�e d�ety z Norwegii. Wszystko to jest opisane na tej kartce, kt�r� przeczytacie. Wynalaz�em nowy spos�b zast�powania w bransoletkach ogniw lutowanych przez ogniwa zaciskane. To jest �adniejsze, lepsze i ta�sze. Rozumiecie, na tym mo�na du�o zarobi�. Maj�tek Kozety jest naprawd� jej w�asno�ci�. M�wi� wam o tych szczeg�ach, �eby�cie mieli spokojne sumienie. Dozorczyni, kt�ra wesz�a na g�r�, zagl�da�a przez uchylone drzwi. Lekarz odprawi� j� ruchem r�ki, ale nie m�g� przeszkodzi�, �eby przed odej�ciem gorliwa kobiecina nie zawo�a�a do umieraj�cego: - Czy przys�a� panu ksi�dza? - Ksi�dz jest ju� przy mnie - odpowiedzia� Jan Valjean. I zdawa� si� wskazywa� palcem jaki� punkt nad swoj� g�ow�, jakby tam kogo� widzia�. Mo�e istotnie biskup by� obecny przy jego ostatnich chwilach. Kozeta wsun�a mu ostro�nie poduszk� pod plecy. Jan Valjean m�wi� dalej: - Panie Pontmercy, zaklinam pana, nie miej �adnych obaw. Sze��set tysi�cy frank�w to w�asno�� Kozety. Gdyby�cie z nich nie korzystali, moje �ycie posz�oby na marne. Wyr�b tych �wiecide�ek szed� nam bardzo dobrze. Mogli�my rywalizowa� z tak zwan� berli�sk� bi�uteri�. W wyrobie czarnego szk�a dor�wnali�my Niemcom. Tysi�c dwie�cie pi�knie oszlifowanych szkie�ek kosztuje zaledwie trzy franki. Kiedy droga nam osoba umiera, wpatrujemy si� w ni� tak, jakby�my swym spojrzeniem obejmowali j� i chcieli zatrzyma�. Kozeta trzyma�a za r�k� Mariusza i oboje oniemieli z b�lu nie wiedz�c, co powiedzie� �mierci; stali przed Janem Valjean zrozpaczeni i dr��cy. A on s�ab� z ka�d� chwil�. Dogasa�, by� coraz bli�ej ciemnego horyzontu. Oddech mia� nier�wny, czasami przerywa�o go rz�enie. Ledwo m�g� porusza� r�k�, nogi mia� ju� zupe�nie bezw�adne, w miar� jednak jak r�s� bezw�ad cz�onk�w i niemoc cia�a, ca�y majestat duszy rozlewa� si� na jego czole. Blask nieznanych �wiat�w l�ni� ju� w jego �renicy. Twarz jego blad�a i r�wnocze�nie promienia�a. Nie by�o ju� w niej �ycia, by�o co� innego. Oddech zamiera�, spojrzenie wzbiera�o �wiat�em. U ramion umieraj�cego cia�a wyrasta�y skrzyd�a. Skin�� na Kozet�, �eby podesz�a bli�ej, potem skin�� na Mariusza. By�o to widoczne, �e nadesz�a ostatnia minuta ostatniej godziny. Przem�wi� do nich g�osem tak cichym i tak dalekim, jakby ju� oddziela� go od nich jaki� mur: - Zbli� si�, zbli�cie si� oboje! Kocham was. O, jak dobrze jest tak umiera�. I ty mnie tak�e kochasz, Kozeto! Wiem, �e zawsze by�a� przywi�zana do swojego starego opiekuna. Jaka� ty dobra, �e� mi po�o�y�a poduszk� pod plecy! Zap�aczesz troch� po mnie, prawda? Ale nie za du�o! Nie chc�, �eby� mia�a prawdziwe zmartwienia. Powinni�cie si� du�o bawi�, moje dzieci. Zapomnia�em wam powiedzie�, �e na sprz�czkach bez kolc�w zarabia si� najwi�cej. Koszt wyrobu dwunastu tuzin�w wynosi� dziesi�� frank�w, a sprzedawa�o si� go za sze��dziesi�t. To by� dobry interes. Nie powinno dziwi� pana te sze��set tysi�cy, panie Pontmercy. To uczciwie zarobione pieni�dze. Mo�ecie spokojnie korzysta� z bogactwa. Musicie mie� pow�z, chodzi� do teatru, sprawi� sobie pi�kne, balowe toalety, zaprasza� przyjaci� na dobre obiady i �y� bardzo szcz�liwie. Pisa�em przed chwil� do Kozety. Znajdzie m�j list. Zapisuj� jej tak�e te dwa �wieczniki, kt�re stoj� na kominku. S� srebrne, ale dla mnie s� z�ote, diamentowe; zwyczajna �oj�wka zmienia si� w nich w woskow� �wiec�. Nie wiem, czy ten, kto mi je da�, jest ze mnie zadowolony tam, w g�rze. Robi�em, co mog�em. Moje dzieci, pami�tajcie, �e jestem biedakiem, pochowajcie mnie w byle jakim k�cie, a�eby oznaczy� gr�b - po��cie zwyk�y kamie�. Taka jest moja wola. �adnego nazwiska na kamieniu. Je�eli Kozeta zechce tam przyj�� czasem, b�d� bardzo szcz�liwy. I pan r�wnie�, panie Pontmercy. Musz� wyzna�, �e nie zawsze lubi�em pana, prosz� mi to wybaczy�. Teraz ona i pan jeste�cie dla mnie jedn� osob�. Jestem panu bardzo wdzi�czny. Wiem, �e Kozeta jest z panem szcz�liwa. Wie pan, jej �liczne rumie�ce by�y moj� wielk� rado�ci�; kiedy widzia�em, �e przyblad�a, martwi�em si�. W szufladzie komody le�y pi��set frank�w. Nie wyda�em ich. Niech to b�dzie dla biednych. Kozeto, widzisz tam na ��ku swoj� sukienk�? Poznajesz j�? Dziesi�� lat temu j� nosi�a�. Jak ten czas mija. Byli�my bardzo szcz�liwi. Sko�czy�o si�. Nie p�aczcie, moje dzieci, nie odchodz� daleko. B�d� na was stamt�d patrzy�. Kiedy noc zapadnie, sp�jrzcie w ciemno�ci, a zobaczycie, �e u�miecham si� do was. Czy pami�tasz Montfermeil, Kozeto? By�a� sama w lesie, ba�a� si�. Pami�tasz, jak uj��em pa��k wiadra? Pierwszy raz dotkn��em wtedy twojej biednej r�czki. By�a taka zimna! Ach, jakie wtedy mia�a� czerwone r�czyny, a teraz, moja panienko, masz bielute�kie. A twoja wielka lalka? Pami�tasz? Nazwa�a� j� Katarzyn�. Tak �a�owa�a�, �e nie wzi�a� jej ze sob� do klasztoru. Ile� to razy roz�miesza�a� mnie, m�j s�odki aniele! Po deszczu puszcza�a� na wod� s�oniki i patrzy�a�, jak p�yn�y. Raz da�em ci rakiet� i wolant z pi�rek ��tych, niebieskich i zielonych. Ty ju� tego nie pami�tasz. By�a� ma�� figlark�, bawi�a� si�, zawiesza�a� sobie na uszkach wi�nie. Wszystko to przemin�o. Lasy, przez kt�re przechodzi�em z dzieckiem, drzewa, pod kt�rymi si� przechadza�em, klasztor, w kt�rym si� ukry�em, zabawy, �miechy dzieci�ce - to tylko cie�. A ja wyobra�a�em sobie, �e to moja w�asno��. By�em g�upi. Ci Th�nardierowie byli bardzo �li, ale trzeba im wybaczy�. Kozeto, nadesz�a chwila, aby ci powiedzie� imi� twojej matki. Nazywa�a si� Fantyna. Zapami�taj to imi�: Fantyna. Kl�knij, ilekro� b�dziesz je wymawia�a. Wiele cierpia�a. Kocha�a ci� bardzo. Zazna�a w �yciu tyle nieszcz�cia, ile ty szcz�cia. Takie s� wyroki boskie. On jest tam, w g�rze, widzi nas i w�r�d swoich gwiazd wie, co czyni. Dzieci moje, odchodz�. Kochajcie si�. Tylko to jedno istnieje na �wiecie: mi�o��. Pomy�lcie czasem o waszym biednym zmar�ym. O, Kozeto, to nie moja wina, �e ostatnio nie odwiedza�em ci�, serce mi p�ka�o z b�lu, dochodzi�em a� do rogu twojej ulicy, przechodnie musieli si� dziwi�, wygl�da�em jak wariat, raz wyszed�em nawet bez kapelusza. Dzieci moje, ju� was prawie nie widz�, a jeszcze tyle chcia�bym wam powiedzie�. Trudno. Pomy�lcie czasem o mnie. B�ogos�awi� was. Nie wiem, co mi jest, widz� �wiat�o. Zbli�cie si� jeszcze. Umieram szcz�liwy. Przysu�cie wasze najdro�sze g�owy, niech na nie po�o�� r�ce. Kozeta i Mariusz padli na kolana, nieprzytomni, dusz�c si� �zami, tul�c usta do d�oni Jana Valjean. Te dostojne r�ce ju� si� nie poruszy�y. Przechyli� si� w ty� o�wietlony blaskiem dw�ch �wiec; jego bia�a twarz patrzy�a w niebo; nie broni� Kozecie i Mariuszowi ca�owa� si� po r�kach. Nie �y�. Noc by�a bezgwiezdna i ciemna. Ale w mroku sta� pewno jaki� ogromny anio� z rozwini�tymi skrzyd�ami, czekaj�c na dusz�. VI Trawa zarasta i deszcz zaciera Na cmentarzu Pere-Lachaise, w pobli�u wsp�lnej mogi�y, z dala od wytwornej dzielnicy tego miasta grob�w, z dala od pretensjonalnych nagrobk�w, kt�re w obliczu wieczno�ci popisuj� si� ohyd� cmentarnej mody, w odleg�ym zak�tku, pod starym murem, pod wynios�ym cisem rosn�cym w�r�d perzu i mch�w, wok� kt�rego pn� si� powoje - le�y kamie�. Kamienia tego, podobnie jak innych, nie oszcz�dzi� tr�d czasu, ple��, grzyb i �lady ptak�w. Woda pokry�a go zieleni�, powietrze - czerni�. Z dala od �cie�ek, nie przyci�ga przechodni�w, bo w wysokiej trawie moczy si� obuwie. Kiedy s�o�ce �wieci przychodz� tu jaszczurki. Doko�a szeleszcz� zielska. Na wiosn� pieg�e nawo�uj� si� w�r�d drzew. Kamie� jest nagi. Ciosaj�c go, my�lano tylko o tym, by si� nadawa� na kamie� grobowy, by� do�� d�ugi i szeroki, by przykry� cz�owieka. Nie ma na tym kamieniu �adnego nazwiska. Tylko - wiele ju� lat temu - kto� napisa� o��wkiem te cztery wiersze, kt�re niebawem zatarte zosta�y przez deszcz i kurz, a dzi� prawdopodobnie ca�kiem ju� znik�y: On �pi. Cho� los dla niego by� twardy i wrogi, On �y� d�wigaj�c ci�kie brzemi� m�czennika, A kiedy� �ycia jego znikn�� anio� drogi, Zgas� tak jako dzie� ga�nie, kiedy s�o�ce znika. * Ustr�j, w kt�rym w�adza nale�y do t�umu. * M�ty Rzymu, prawo �wiata. * Ossa i Pelion - g�ry w Tesalii nad Morzem Egejskim; wed�ug mitologii greckiej Tytani, chc�c si� dosta� do nieba, ustawili g�r� Pelion na g�rze Ossa. * W spos�b kr�lewski i prawie tyra�ski. * W staro�ytnej Grecji zwi�zek pa�stw zespolonych wok� centrum religijnego. * Zamek pod Pary�em, w kt�rym mie�ci� si� arsena�. * Co� boskiego. * Znaleziono dziecko owini�te w �achmany. * Kt� �mia�by powiedzie�, �e s�o�ce jest fa�szywe? * Zmar�y ojciec czeka na maj�cego umrze� syna. * Przekazuj� �wiat�o �ycia (Lukrecjusz, �O naturze rzeczy�, II, 78). * Lutecja - wioska na wyspie Cite, kolebka Pary�a. * Pary�anie, kt�rzy si� zbuntowali przeciw �wczesnemu systemowi fiskalnemu; nazwa ta pochodzi od m�otk�w, w kt�re byli uzbrojeni. * Od picaro - �otrzyk. * Trystan - Louis Tristan l'Hermite (XV w.), znany z okrucie�stwa naczelnik policji kr�lewskiej. * Antoine Duprat (1463-1535) - kanclerz Francji za panowania Franciszka I; by zape�ni� skarb pa�stwa og�osi� po�yczk�, kt�ra by�a jeszcze jednym przymusowym podatkiem. * Marmousets - doradcy Karola V i Karola VI; wprowadzili szereg reform w s�downictwie. Zostali wygnani lub osadzeni w Bastylii w r. 1392. * Przepa�� ko�o Aten, do kt�rej str�cano niekt�rych zbrodniarzy. * W kieszeni. * Popularna piosenka francuska o my�liwym, kt�ry wszed� na drzewo, �eby przygl�da� si� swoim psom goni�cym zwierzyn� i spad� �ami�c sobie nog�. * Przek�ad Jadwigi Dackiewicz. * Posta� z teatru kukie�kowego, matka licznej rodziny, kt�ra sp�dnic� okrywa mn�stwo dzieci. * Wie�o z ko�ci s�oniowej. * Tu: melodie. * Jacques Cujas (1552-1590) - prawnik francuski. * Kamacz - posta� z �Don Kichota� Cervantesa, bogaty wie�niak, na kt�rego �lubie urz�dzono wspania�y festyn. * Najwy�sza cz�� nieba. * Gaston de Roquelaure (1614-1683) - genera� wojsk kr�lewskich znany z dowcipu; uchodzi� za najbrzydszego i najdowcipniejszego cz�owieka swoich czas�w. * Powozie. * Niech mnie uderz� w twarz, niech mi poder�n� gard�o, je�eli nie znam tego pajaca. * Pos�a� do wi�zienia. * Rz�siste sztuczne o�wietlenie. * Gra s��w: Sancy - cent six (sto sze��). * Ch�opski taniec. * Dalib�g. * Nie�miertelna w�troba (mowa o w�trobie Prometeusza rozrywanej przez s�pa). * Odejd�.