You are on page 1of 342

Projekt graficzny okładki

Agnieszka Spyrka

Redakcja Beata
Wolfram

Korekta Ewa Jastrun


Krystyna Koziorowska

Redaktor prowadzący
Katarzyna Platowska

Skład i łamanie Adam


Poczciwek
Wydanie IV Copyright © by Jacek Santorski

& Co.

JACEK SANTORSKI & CO ul. Alzacka 15 a, 03-972


Warszawa www.jsantorski. pl e-mail:wy
dawnictwo@jsantorski.com.pl dziat sprzedaży: tel.
022 616 29 36, 616 29 28 fax 022 616 12 72

Na książkę składają się w większości rozmowy i eseje zamieszczone


wcześniej w popularnych czasopismach, tam też były one redagowane.
Nazwiska dziennikarzy przeprowadzających rozmowy z Jackiem
Santorskim podane są przy każdym tekście. Materiały redagowane przez
Elżbietę Smoleńską są zaktualizowanymi fragmentami książki „Jak
przetrwać w stresie", Jacek Santorski, Ag. Wyd. JS & CO Warszawa
1993, opartej na esejach z „Gazety Wyborczej". mojej żonie Malgosi

Druk i oprawa
OPOLGRAF S.A.

ISBN 83-88875-60-4
Bym nie tylko szukał wsparcia, lecz wspierał, Bym nie
tylko szukał zrozumienia, lecz rozumiał, Bym nie tylko
szuka! milosci, lecz kochal.

Z. modlitwy przypisywanej świętemu Franciszkowi


Wstęp do wydania czwartego

Drodzy Czytelnicy,
Ta książka powstała w latach 90-tych. Ostatnie wydanie
zaktualizowane zostało w 1999 r. Przejrzałem ją więc dokładnie,
aby sprawdzić czy może być przydatna dziś. A także, jak się ma do
tego, co mam do powiedzenia po kilku latach intensywnych
doświadczeń jako konsultant w biznesie, dość daleko od terapii i
psychologicznych programów w radio i TV, którymi się przez lata
zajmowałem... Powiem tak: główne tezy książki - żyj świadomie,
bierz odpowiedzialność za siebie i nie zapominaj o innych -
podtrzymuję. Dziś napisałbym więcej o „ścieżce wojownika", o
orientacji na cele, determinacji, dyscyplinie, koncentracji...
Potwierdzam, że jest to książka jak żyć żeby nie zwariować, nie
cierpieć ponad miarę, jak żyć godnie. Ale czy to dziś wystarczy
jako recepta na sukces? Rozstrzygnijcie sami...
Jacek Santorski Warszawa,
lipiec 2003
Wstęp do wydania trzeciego

Żyjemy w czasach przyspieszonych przemian. Są one zara-


zem i szansą, i źródłem stresu. Dostosowanie do zmian wymaga
elastyczności i przytomności umysłu. Ta książka pomaga objąć
uwagą to, co ważne i uniwersalne w naszych związkach intymnych
i w życiu społecznym. Bez narzucania rozwiązań co do Twojej
Drogi, dzielę się tu uczciwie swoim życiowym doświadczeniem.
Wiem, że dlatego wielu Czytelników uznało Jak żyć, żeby nie
zwariować za książkę wiarygodną i pomocną w lepszym
zrozumieniu siebie i innych. O tym zaś, jak z nimi postępować,
napisałem więcej w drugiej części - Emocje, charaktery ('... geny
(JS & CO, 1999). Jeśli decydujesz się żyć twórczo, od-
powiedzialnie i uczciwie, w trosce o innych, nie zapominając o
sobie, jeśli poczucie szczęścia i sensu życia są dla Ciebie miarą
życiowego sukcesu - zapraszam...
Jacek Santorski Warszawa,
grudzień 1999
Wstęp do wydania drugiego

Drodzy Czytelnicy,
Pierwsze wydanie tego zbioru rozeszło się w ciągu dwóch
miesięcy. Otrzymałem dziesiątki listów, za które dziękuję. Prze-
praszam, że nie zdołam w porę na wszystkie odpisać.
Czyj to sukces? Autora i jego rozmówców - współtwórców
książki? Wydawnictwa i jego strategii promocyjnej? Zapewne. Ale
przede wszystkim powodzenie Jak żyć, żeby nie zwariować jest dla
mnie miarą sukcesu wewnętrznego Czytelnika; optymistycznym
wyrazem rosnącego zapotrzebowania na samoreflek-sję, gotowości
ludzi wrażliwych do objęcia troską i uwagą swojego życia
emocjonalnego i kontaktów z innymi. Jak żyć, żeby nie zwariować
to oczywiście komercyjny tytuł. Ale odpowiedź, choć prosta, nie
należy do najłatwiejszych: ŻYJ ŚWIADOMIE -bliżej siebie i
innych. Nie izoluj się w obliczu stresu, trudności życia. Stawiaj
sobie zasadnicze pytania i nie zadowalaj się tanimi obietnicami i
uproszczonymi odpowiedziami. Ucz się uważ-ności i
odpowiedzialności za siebie.
„Żebyś wiedział, co przeżyłeś", poznaj swój charakter i
otwórz serce na tajemnicę, która wykracza już poza psychologię,
„skoro jednako jest niebezpiecznie człowiekowi znać Boga, nie
znając swej nędzy, i znać swoją nędzę, nie znając Boga...".
Obawiam się, że rok 1997 przyniesie nam trudne wybory
między naiwnością a wrogością. Jak się wobec nich znaleźć? Jak
żyć, żeby nie zwariować, nie dopuścić do destrukcji własnej duszy,
własnego ciała i świata, w którym żyjemy? Jak przetrwać w
rodzinie, zachować trzeźwość, troszczyć się o innych i bliskie
sercu wartości? Żyjmy świadomie, bliżej siebie w stresie...

Jacek Santorski Warszawa,


wiosna 1997
Wstęp do wydania pierwszego

Gdy po raz kolejny słuchałem, jak Lech Wałęsa wygłaszał


swoje sakramentalne: „Nikogo się nie boję, tylko Boga", uzmy-
słowiłem sobie, ze ze mną jest odwrotnie. Nie pojmuję, jak można
bać się Boga, obawiam się natomiast ludzi, a ściślej - ludzi
nieświadomych. Boję się też czasem siebie samego. I nie chodzi tu
o to, co można jeszcze odkryć w mrocznych zakamarkach naszych
umysłów, ale o nasze działania, słowa i czyny, których prawdziwe
motywy pozostają w ukryciu. Mistycy Wschodu i Zachodu
podkreślali zawsze, że ewolucyjne uprzywilejowanie człowieka -
to, co nas niewątpliwie odróżnia od zwierząt -nie sprowadza się
tylko do zdolności przeżywania i myślenia, lecz polega na tym, że
człowiek może objąć uwagą własny umysł, obserwować siebie,
zdawać sobie sprawę z motywów swego działania i z tej
perspektywy pytać - KIM JESTEM? Brak . wystarczającego
dostępu do tego poziomu samorefleksji rodzi wszelką patologię,
przemoc i cynizm, nałogi; zamienia obcowanie z własnymi
dziećmi w toksyczne rodzicielstwo, związki uczuciowe - we
współuzależnienia, moralność - w hipokryzję, religijność - w
dewocję, emocjonalne zadźumienie lub fanatyzm.
Nieświadomi przeszłych zranień, uczuć lęku, bólu i gniewu,
które we wczesnym dzieciństwie zostały stłumione, nie-oswojeni
ze swoją seksualnością, za którą karano lub której
nadużywano, działamy schematycznie, ukrywamy się przed sobą i
innymi za maskami, które stają się naszą drugą naturą, a
psychoterapeuci nazywają je mechanizmami obronnymi lub
charakterem. To samo opancerzenie ukrywa nasze najlepsze
zasoby, potencjał miłości, odpowiedzialności, radości, współczucia.
Jestem głęboko przekonany, że w im bardziej złożonych i
zmiennych warunkach przychodzi nam żyć i borykać się z losem,
tym większy musimy mieć wgląd w to, co robimy. Jest to nam
potrzebne, żeby nie niszczyć życia swojego lub innych, by nie
chorować i... nie zwariować, bo szaleństwo wypływa zawsze z
nieświadomości.
W dawnej Japonii mawiano, że człowiek przez pierwsze
dziesięć lat życia jest zwierzęciem, przez drugie dziesięć - sza-
leńcem, w trzeciej dekadzie zostaje bankrutem, w czwartej
-oszustem, a w piątej - mordercą. Współczesna kultura próbuje
uratować nas przed nieuchronnością takiego scenariusza.
Lokalnie, zwłaszcza tam, gdzie sytuacja społeczna jest sta-
bilna, a wzorce zachowań dają się przenosić z pokolenia na po-
kolenie, jednostkom, a nawet całym rzeszom ludzi udaje się żyć
względnie szczęśliwie, godnie i zdrowo. Ale nawet w najlepiej
rozwiniętych społecznościach demokratycznych za ujarzmienie
bestii w sobie - jeśli presja kultury wobec natury jest zbyt mocna -
płacimy cenę w postaci dolegliwości somatycznych, psy-
chosomatycznych i nerwicowych. Zdefiniował ten problem
Zygmunt Freud, a rozwijające się na gruncie psychoanalizy nowe
kierunki psychoterapii pokazują tylko, jak nowe czasy przynoszą
nowe problemy; kiedyś ludzie nie mogli sobie poradzić z popędem
seksualnym, dziś zaś z agresją, przemocą i poczuciem zagubienia.
W Polsce lat dziewięćdziesiątych do problemów cywiliza-
cyjnych, przejmowanych wraz z dziedzictwem zachodniego świata,
do którego się (na szczęście) krok po kroku zbliżamy, dochodzą
stresy specyficzne, wynikające z okresu przemian, w jakim
żyjemy.
Nagle przestały być aktualne mapy, wedle których porusza-
liśmy się w świecie. Cokolwiek złego można było o tamtych cza-
sach powiedzieć, to reguły życia, nawet nieakceptowane, nawet
uważane za odrażające, byty czytelne - stwierdza wybitny psy-
cholog społeczny dr Janusz Grzelak. Dzisiaj mamy nieustanne
turbulencje, zawirowania... Bardzo trudno je pojąć, ogarnąć. A
nasz umysł ma ograniczona zdolność przetwarzania informacji.
Kiedy usiłuje poznać świat, pracuje jak maszynka upraszczająca,
to znaczy próbuje uporządkować dane w najprostszy sposób,
kategoryzować, podzielić rzeczywistość na dobrą i złą, na białą,
czerwoną, czarną. Teraz te szufladki, w których przywykliśmy
wszystko układać, nie pasują do rzeczywistości. Ludzie czują się
zagubieni, nie ogarniając wszystkiego, co się dzieje'. W tych
warunkach widać jeszcze wyraźniej niż zazwyczaj, że człowiekowi
w zmiennych kolejach losu potrzebna jest świadomość siebie
samego i procesów, którym podlega. Nie dostaniemy znikąd,
zwłaszcza z dnia na dzień, zestawu map i wytycznych do
poruszania się w nowej, ciągle zmieniającej się rzeczywistości. Ale
zaawansowany traper nie zgubi się bez mapy. Umie iść na azymut,
umie też na bieżąco rozpoznawać teren i szkicować nowy plan. A
więc świadomość, przytomność, intuicja. Jak je rozwijać? Próby
odpowiedzi na takie właśnie pytania zawiera ten zbiór tekstów.
Wychodząc od prób objęcia psychologiczną samorefleksją naszych
zachowań i reakcji na zmiany społeczne oraz polityczne (rozdział
l.), zapraszam Państwa do medytacji nad naszymi związkami
uczuciowymi, relacjami w rodzinie i w pracy (rozdziały 2. i 3.).
Rozdział 4. zaadresowany jest do tych Czytelników, którzy szukają
inspiracji do analizy charakteru i pogłębienia świadomości siebie
samych, 5. - zawiera różne ujęcia kilku podstawowych zasad
radzenia sobie ze stresem, troski o zdrowie i wzmacniania siły
ducha, które odkryłem i sprawdziłem osobiście przez ostatnie 25
lat.

" „Gazeta Wyborcza", „Magazyn", 1996


Na polskim rynku księgarskim znaleźć już można wiele poradników
psychologicznych. Od naiwnych koncepcji, opartych na magicznym
przeświadczeniu, że wszystko się załatwi pozytywnym myśleniem, po
bogate w konkretne wskazówki i strategie podręczniki asertywności,
negocjacji, technik komunikacji, sprzedaży, postępowania z dziećmi,
rozwiązywania konfliktów, przewodniki medytacji, różnych metod
autoterapii i pracy nad sobą. Moja (a raczej nasza, bo jej współtwórcami są
redaktorzy i dziennikarze) książka nie jest kolejnym, lepszym lub gorszym
od innych, poradnikiem. Jej lektura ich nie zastąpi. Jak żyć, żeby nie
zwariować jest zbiorem refleksji odpowiadających na pytanie, jak
świadomie żyć w związkach miłosnych, w rodzinie i w pracy w Polsce lat
dziewięćdziesiątych. Moi rozmówcy oraz redaktorzy znanych dzienników i
miesięczników, którzy zamawiali konkretne materiały, prawie nigdy nie
ukrywali, że pytają o sprawy ważne dla nich osobiście. W odpowiedzi
dzieliłem się tym, co sam sprawdziłem i co jest dla mnie naprawdę ważne.
Dlatego mam pewność, że książka ta jest żywa i prawdziwa, aktualna,
osadzona tu i teraz. I chociaż czasem pozwalałem sobie na przewrotność
czy prowokujące uproszczenia (za które z góry przepraszam wszystkich,
którzy mogą się poczuć nimi dotknięci) - dotyczy ona tego, co dla nas
podstawowe: kontaktów z sobą samym i z innymi ludźmi, wzajemnego
wsparcia, zrozumienia, miłości i odpowiedzialności.
Jacek Santorski Warszawa,
wrzesień 1996
I
Stres czasu przemian
Zdrowie emocjonalne i
zdrowy rozsądek
Rozmawiała Ewa Hawrylik

W niedziel f, l O października, obchodzony jest Dzień Zdrowia Psychicznego.


Jak Pan, jako psycholog, zdefiniowałby zdrowie psychiczne? Czy jest to coś więcej
niż brak. choroby9 Większość osób, mimo ze nie cierpi na chorobę psychiczna,
narzeka na stan swego ducha, ich kondycja psychiczna nie jest dobra.

Zdefiniowanie zdrowia psychicznego nie jest proste. Wynika


to między innymi z naszych możliwości językowych. Na przykład
w języku angielskim istnieje kilka określeń odcieni zdrowia. Inny
wyraz oznacza zdrowie psychiczne, inny dobre samopoczucie,
pełnię zdrowia psychicznego. Z racji tych ograniczeń możemy tu
mówić o zdrowiu lub jego braku, czyli chorobie. Tak naprawdę
istnieją cztery choroby psychiczne: schizofrenia prosta,
paranoidalna, psychoza maniakalno-depresyjna, depresja. Według
tej definicji zdrowy psychicznie jest ten, u kogo nie występuje
żadna z tych chorób. Inna definicja, bliska naukowcom
amerykańskim, wskazuje na statystyczny aspekt zdrowia - zdrowe
są te zachowania, reakcje, które można przypisać większości
społeczeństwa. Skrajne dziwactwa, nadmierna agresja,
niekonwencjonalne zachowania mogą być postrzegane jako
niezdrowe. W tym przypadku mamy do czynienia z tak zwanymi
zaburzeniami osobowości, a nie chorobą psychiczną.
Jak Pan ocenia kondycję emocjonalną Polaków? Badania
przeprowadzone w połowie lat dziewięćdziesiątych wykazały, że 90 procent
z nas żyje na granicy nerwicy i zaburzeń emocjonalnych. Czy coś się
zmieniło?

Wtedy większość z nas żyła w stresie. Zachowania Polaków byly


charakterystyczne dla dwóch pierwszych faz stresu, gdy wzmożona jest
czujność, aktywność i pojawiają się skrajne impulsy do ucieczki lub walki.
Jedni byli hiperaktywni, chcieli za wszelką cenę w jak najkrótszym czasie
uzyskać najwięcej. Inni natomiast wycofywali się, byli zbyt wrażliwi, by
podłączyć się do wyścigu szczurów. Dziś przeszliśmy do trzeciej fazy
stresu. Jest nią wyczerpanie. Moja diagnoza obecnego stanu ducha i
zdrowia Polaków to zmęczenie. Może to sprzyjać ujawnianiu się schorzeń,
które są jakoś uwarunkowane genetycznie lub rozwijają się za sprawą
urazów z dzieciństwa. W związku z tym będzie wzrastała liczba przypad-
ków depresji oraz różnego typu paranoidalnych zaburzeń osobowości,
przejawiających się szukaniem zewnętrznych przeciwników, izolowaniem
się, uproszczonym podziałem świata na „my" i „oni". Z drugiej strony
można też oczekiwać, że po tym przesileniu większość z nas przejdzie do
nowego cyklu - mobilizacji i budowania.

Co może nas uchronić od zaburzeń zdrowia psychicznego? Jak należy


o nie dbać?

Przed zaburzeniami zdrowia psychicznego chroni wsparcie społeczne.


U kobiet po mastektomii, przebywających w grupie pacjentek po
podobnych przejściach, występuje siedmiokrotnie mniejsze ryzyko nawrotu
nowotworu niż u tych, które przeżywają swój ból i wstrząs w samotności.
Podobne zależności pojawiają się w przypadku odporności na infekcje.
Jeżeli mam się komu zwierzyć, zaufać, mam kogoś, kto pożyczy mi do
pierwszego, to prawdopodobieństwo wystąpienia jakiejkolwiek choroby,
zarówno somatycznej, jak i tej o charakterze psychicznym, jest
zdecydowanie mniejsze.
Paradoksalnie - aczkolwiek za cenę wolności - pod tym względem przed
rokiem 1990 było jakoś sympatyczniej, ludzie się nawzajem wspierali,
mieli dla siebie więcej czasu, byli życzliwsi. Dziś wszechogarniająca
rywalizacja, zarówno w pracy, jak już w szkole, niszczy poczucie oparcia.
Poza tym ważnym czynnikiem w profilaktyce zdrowia psychicznego jest
zachowanie zdrowego rozsądku.

Gdy go stracimy, runie nasze zdrowie psychiczne?

Będzie zagrożone. Ważne jest to, czy potrafimy zachować zdrowy


rozsądek w momentach kryzysu, czy to w pracy, czy w związkach
partnerskich. Wtedy najłatwiej się pogubić. W takich sytuacjach często za
trudności, jakie nas spotykają, obwiniamy siebie, innych, tracimy
przytomność umysłu. Kryzysy trzeba traktować jako nieodłączny element
życia i konstruktywnie je rozwiązywać. Ostatnio sporo doradzam firmom w
biznesie. Na początku mamy tam do czynienia z sytuacją, gdy spotykają się
ludzie, którzy sobie ufają, mają wspólny program. Potem okazuje się, że ci
liderzy, wizjonerzy, eksperci - ze względów osobowościowych czy z uwagi
na brak umiejętności emocjonalnych - nie pasują do siebie i nie nadają się
do zarządzania ludźmi. Dochodzi więc do tak zwanego kryzysu
przywództwa. Wystarczy żeby wszyscy zdali sobie sprawę, że to jest
naturalny kryzys, który - będąc przy zdrowych zmysłach -możemy twórczo
wygrać. Potrzebne jest tylko, by lider oddał część swojej władzy
menedżerom, którzy z kolei nie będą próbowali sięgnąć po więcej władzy,
niż otrzymali. Możemy przenieść to na pole naszego rządu. Moim zdaniem,
do przełamania kryzysu potrzebne jest doprofesjonalizowanie władzy i
uzyskanie przez jej reprezentantów większych umiejętności
komunikacyjnych i zarządczych. Więcej specjalistów od zarządzania
zdrowiem dla ministra zdrowia, od zarządzania edukacją dla ministra
edukacji.

Co poradzitby Pan tym wszystkim, którzy chcą zadbać o swoje


zdrowie psychiczne?
Przestrzegać rzeczy najprostszych - spać w nocy, pracować w
dzień, jeść więcej rano i w południe niż wieczorem, nie przesadzać
z używkami. Poza tym wspierać się wzajemnie, zaróy/no
materialnie, jak i emocjonalnie, znajdować wokół siebie ludzi,
którzy nadadzą naszemu życiu sens. Poza tym uczyć się, uczyć i
jeszcze raz uczyć. Zarówno tego, jak prowadzić firmę, jak i tego, w
jaki sposób kochać dziecko. Im będziemy bardziej profesjonalni w
tym, co robimy, tym mniej będziemy się męczyć. Powstanie mniej
napięć związanych z pracą, z poczuciem własnej wartości itp.
Podam przykład mi bliski. Otóż z grupą moich znajomych
chodzimy czasem do zaprzyjaźnionego trenera pograć w tenisa.
Każdy z nas jest mężczyzną w sile wieku, ale po dwóch godzinach
gry jesteśmy wypompowani, a on przyjmuje nas po kolei trzech.
Zastanawiamy się, dlaczego pan Darek może grać z nami sześć
godzin, a każdy z nas tylko dwie. Otóż dzieje się tak dlatego, że my
gramy w tenisa dużo gorzej niż nasz trener.

Tak więc na naukę nigdy nie jest za późno. Ale musza to zro-
zumieć wszyscy. Cóż z tego, ze sam stanę się profesjonalista, jeśli
będę miał nieprofesjonalnych, niekompetentnych zwierzchników.

Warto to czynić za każdą cenę. Podstawowym przekazem


książek, które wydaję i sam piszę, jest to, by nie czekać na innych,
by zaczynać zmiany od siebie. Jeżeli nie mogę się doczekać, żeby
moi zwierzchnicy stali się bardziej profesjonalni, to warto, abym
sam próbował stać się profesjonalny. Gdy nie mogę doczekać się
wsparcia od innych - bym sam ich wspierał. Tak więc czynnik
uczenia się, nieczekania na innych, a wręcz pomagania innym jest
niezmiernie ważny w profilaktyce zdrowia psychicznego własnego
i innych, a jednocześnie jest motorem rozwoju i postępu. Musimy
się uczyć, żeby nie zwariować...

PAP, 1999
Stres w Polsce

Rozmawiała Ewa Hawrylik

Jaka jest, zdaniem Pana, kondycja emocjonalna Polaków?


Wyniki badań wskazują, ze 90 procent z nas żyje na granicy nerwicy
i zaburzeń emocjonalnych.

Przeprowadzane ostatnio badania wykazały, że wskaźnik


optymizmu drgnął w górę, ale Polacy w 1995 r. wielokrotnie czę-
ściej przeżywali uczucia negatywne - rozdrażnienie, rezygnację,
złość, niż pozytywne - radość, wdzięczność, nadzieję. Wynika z
tego, że większość z nas (zarówno dzieci, dorosłych, jak i ludzi
starszych) nie jest w najlepszej formie. Stan zdrowia Polaków w
ogóle jest zatrważający. Zła kondycja psychiczna i fizyczna idą w
parze. Moim zdaniem, nie jest to przypadkowe - wszak człowiek
jest psychofizyczną jednością. Polacy są ciągle rekordzistami
Europy, a także świata, w umieralności na nowotwory, zawały i
wylewy. W Ameryce czy Japonii obserwuje się już niebywałe
postępy w zapobieganiu tym zjawiskom, czego, niestety, nie widać
w naszych statystykach. U podłoża tych chorób, oprócz fatalnego
odżywiania się i, być może, jakiegoś ogólnego osłabienia
genetycznego, leży sposób życia. Sposób życia to nasze emocje,
relacje z innymi, poziom stresu. Tak wielu Polaków jest w prze-
wlekłym stresie, bo z trudnością wiążą koniec z końcem; nie
dojadają, nie mają pieniędzy na komorne. Z drugiej strony, ci,
którzy mają więcej szans i możliwości skorzystania z tego, że wie-
le przestrzeni się otworzyło i otwiera, żyją w stresie walki. Wszy-
scy więc jesteśmy w stresie - jedni walczą o przetrwanie, inni o
lepsze życie, o sukces. Walka ta nie przynosi szybkich i łatwych
rezultatów, więc istnieje przewlekłość zmagania się. A najbardziej
szkodliwa dla zdrowia psychicznego i somatycznego jest przewle-
kłość stresu. Zwłaszcza zabójczy jest stan bezradności i osamot-
nienia, braku perspektywy - odbija się negatywnie na emocjach,
nastroju, witalności, poczuciu sensu i szczęścia, a także działaniu
układu krążenia, trawienia, systemu immunologicznego.

Jak sobie radzić ze stresem?

Przede wszystkim trzeba rozpoznać i wszelkimi dostępnymi


sposobami próbować przerwać stan przewlekłego stresu. Jest to
bardzo trudne, ponieważ stres przewlekły związany jest najczęściej
z nierozwiązywalną sytuacją ekonomiczną albo z utkwieniem w
toksycznej rodzinie czy układzie w pracy, gdzie czynniki
ekonomiczne i psychologiczne splatają się. Często przychodzą do
mnie ludzie, którzy głęboko się nienawidzą, ale tkwią w prze-
świadczeniu, że dopóki ich dzieci nie osiągną dojrzałości, oni nie
mogą się rozstać, zostawić rodziny. Nie ma dowodów, że dzieci
żyjące w rodzinie kompletnej, ale w której jest przewlekle napię-
cie, będą zdrowsze, szczęśliwsze czy lepiej wychowane niż dzieci,
które doświadczyły przecięcia stresu, a potem oczywiście zetknęły
się z wielkim szokiem osamotnienia, opuszczenia. Wielu
psychologów zachęca, aby ludzie jak najszybciej wydostali się z
domowego piekła. Dotyczy to nie tylko sytuacji w rodzinie, ale
także stosunków w pracy. Ludziom często wydaje się, że nie mogą
odejść z pracy, bo jest ona jedyną, na jaką ich stać, a z drugiej
strony mają poczucie, że praca jest ich przekleństwem. Zbyt często
boją się zmiany. A stres zmiany jest mniej groźny i mniej ry-
zykowny niż stres tkwienia w przewlekłej, trudnej sytuacji.
O czym powinniśmy pamiętać, gdy odważyliśmy się już
przerwać stan przewlekłego stresu?

O zachowaniu bliskości z drugim człowiekiem. Należy


pamiętać, że człowiek, tak jak powietrza, potrzebuje kontaktu z
innymi. Bardzo wiele badań pokazuje, że ludzie, którzy potrafią
zachować bliskość czy to intymną, seksualną czy jakiś rodzaj
troski, czułości, choćby solidarności z sąsiadami, grupą zawodową
lub rówieśniczą, łatwiej znoszą doraźne i przewlekłe stresy.
Dotyczy to nie tylko ludzi. Dowodem jest eksperyment na
królikach trzymanych w piętrowych klatkach, przeprowadzony
przez badaczy amerykańskich. Okazało się, że zwierzęta trzymane
w najniżej umieszczonych klatkach szybciej umierają niż króliki z
klatek górnych. Nie miało na to wpływu światło, bo wszędzie było
sztuczne, o takim samym natężeniu; zwierzęta odżywiano
jednakowo. Gdy zaczęto się bliżej temu zjawisku przyglądać,
okazało się, że personel, który przychodzi do królików, zajmuje się
tymi będącymi na wysokości rąk -przemawia do nich, głaszcze.
Uczeni przypuszczają, że hormony spełniające funkcję ochronną
dla pewnych procesów metabolicznych i immunologicznych w
organizmie wytwarzają się wtedy, gdy zwierzę czy człowiek jest
dotykany i głaskany. Człowiek dodatkowo reaguje też na „głaski"
symboliczne - ciepłe słowo czy gest. Podsumowując, moja rada na
stres jest taka: spróbuj rozpoznać i przerwać za wszelką cenę -
nawet wiele poświęcając - przewlekłe formy stresu oraz troszcz się
o to, aby być otwartym na wymianę bliskości i czułości z drugim
człowiekiem, z gronem przyjaciół, a jeśli Cię z jakichś powodów
na to nie stać, to przynajmniej zachowaj ludzką solidarność
poprzez rozmowy z sąsiadami, udzielaj się w jakimś klubie czy
stowarzyszeniu.

Czy stres może spełniać funkcję pozytywną?

Tak, pod warunkiem, że nie trwa wiecznie. Krótkotrwałe do-


świadczenia stresowe hartują. Psychoanalitycy odkryli, że dobra
matka to nie idealna mama, lecz wystarczająco dobra mama.
Dziecko, które do 14 roku życia ma zaspokajane wszystkie po-
trzeby, nigdy nie doświadczyło lęku, poczucia zagrożenia, niepo-
koju przed sprawdzeniem się, przed zostaniem samemu, w póź-
niejszym życiu będzie osobą bierną, bardzo podatną na zranienie,
nie umiejącą utrzymać aktywności w dążeniu do celu. A więc stres
owszem, ale pod warunkiem, że w odpowiednich dawkach i nie
przewlekły.

Czy to prawda, ze mężczyźni bardziej niż kobiety są podatni


na lęki, stresy, fobie9 Taki wizerunek kłóci się trochę ze stereo-
typem i mitem pokutującym w naszej kulturze - mężczyzny silnego,
dzielnego, nieugiętego.

Z tym bywa różnie. Wydaje się, że kobiety są bardziej po-


datne na depresje, z kolei mężczyźni „somatyzują" stres. Organizm
kobiety wybiera częściej psychiczną reakcję na stres, mężczyzny
natomiast - fizyczną. Nasza kultura wymaga od mężczyzny, żeby
się sprawdzał i byl dzielny. Mężczyzna więc, zamiast przyznać się
do porażki, podświadomie wybiera załamanie fizyczne w postaci
np. bólu korzonków nerwowych. Jako usprawiedliwienie
niewywiązania się z obowiązków poda ból krzyża, a nie to, że
chciało mu się rano płakać i nie miał nawet siły zatelefonować.
Kobiecie natomiast łatwiej jest się przyznać do słabości. Mają z
tym związek kobiece i męskie hormony. Może dlatego też
mężczyźni umierają wcześniej niż kobiety.

Czy sytuacja polityczna może wywalać stres u zwykłego,


przeciętnego Polaka?

Tak. A wiąże się to z rozczarowaniem. Polacy obecnie do-


świadczają wielu rozczarowań. Rozczarowania są nie tylko natury
ekonomicznej, o czym już wspomniałem, ale także dotyczą
ideałów, np. „Solidarności" czy Kościoła. Natomiast tradycyjny
elektorat tzw. postkomuny jest zawiedziony tym, że w tej chwili
nowa lewica w dużym stopniu stawia na młodych, efektywnych,
przedsiębiorczych. W związku z tym wielu ludzi jest rozczarowa-
nych, bo dzisiejsza Polska nie jest ani Polską, o którą walczyła
„Solidarność", ani kontynuacją PRL. To ogólne rozczarowanie
wywołuje także stres. Człowiek ma zakodowane schematy swoich
ideałów, oczekiwań, a jeśli tego nie osiągnie, to cierpi. W tradycji
buddyjskiej mówi się, że źródłem cierpienia jest zarówno to, że nie
dostajemy tego, czego potrzebujemy, jak i to, że dostajemy to,
czego nie potrzebujemy. A największym źródłem stresu według
buddyzmu ma być to, że przywiązujemy się zarówno do jednego,
jak i do drugiego, ale to już bardziej subtelna sprawa.

Nawiązując do buddyzmu - skąd, zdaniem Pana, bierze się


tak duże obecnie zainteresowanie ludzi orientalnymi i plemiennymi
tradycjami duchowymi? Czego czlowiek współczesny w nich
szuka? Jaka lukę wypełniają one w kulturze europejskiej?

Luka polega na tym, że Kościół, instytucjonalizując się,


przestał w realistyczny sposób odpowiadać na psychologiczne
potrzeby wiernych. W Polsce zajął się moralizatorstwem i poli-
tyką, na Zachodzie - doktryną. Duchowe, a zwłaszcza emocjonalne
potrzeby ludzi odsunął na dalszy plan. A potrzeby ludzi są bardzo
zróżnicowane. Z jednej strony są bardzo wysublimowane, a
dogmatyzm Kościoła nie nadąża za potrzebami uniwersalizmu,
wolności, całościowego pojmowania wszystkiego, z drugiej zaś
strony potrzeby wielu ludzi są prymitywne, sprowadzają się do
zapotrzebowania na magię. Kościół jakby odciął i górę, i dół.
Skierowanie się w stronę mniej znanych, ezoterycznych,
wschodnich mistycyzmów i religii albo plemiennych czy
prymitywnych form radzenia sobie z problemami egzystencji, jak
np. szamanizm, zapełnia pozostawione przez Kościół marginesy.
Oprócz zapotrzebowania elit na mistycyzm i mas na szamanizm,
mamy jeszcze potrzebę dobrej psychologii. Są pewne
podstawowe, uniwersalne dla wszystkich kultur i religii świata wartości,
objawione chociażby w chrześcijaństwie w formie idei siedmiu grzechów
głównych. Każdy kościół ma swój dekalog. Ale ludzie nie wiedzą, co robić,
aby nie grzeszyć. Nie mają narzędzi. Okazuje się, że procedury pojawiające
się w różnych formach psychoterapii i treningu psychologicznego
odpowiadają bardziej bezpośrednio na duchowe zapotrzebowanie ludzi na-
szych czasów. Pewne techniki, jak np. trening asertywności, uczą, jak
radzić sobie ze złością, aby nie zranić innych. A może to Kościół powinien
uczyć asertywności, jeśli zachęca do szacunku i miłośq bliźniego? Na razie
większość nauczycieli duchowych Kościoła zatrzymało się na głoszeniu, że
złoszczenie się jest czymś brzydkim i nie należy podnosić ręki na drugiego
człowieka. Zachęcają do wybaczania bliźnim, ale nie mówią, jak uwolnić
się od urazy*.

Kto najczęściej zgłasza się do Pana z prośba o pomoc?

Coraz częściej o pomoc proszą ludzie, którzy zajmują się biznesem


lub sztuką, najczęściej z pogranicza sztuki i biznesu. Nie wytrzymują
stresu, nagłego przyśpieszenia związanego z karierą albo nie są
przyzwyczajeni do podejmowania ryzyka. Niektórzy próbują w euforii
sukcesu zmienić swoje życie osobiste, więc powstają kryzysy rodzinne.
Symptomatyczna dla pewnego nowego zjawiska była para, która zgłosiła
się do mnie niedawno. Po lekturze kilku książek uświadomili sobie, że ich
życie jest piekłem, i postanowili to zmienić po siedemnastu latach
małżeństwa. Są to ludzie, których stać już na to, by wydać znaczną kwotę
na wizytę u psychoterapeuty, i dojrzeli wewnętrznie do tego stopnia, aby
pomyśleć o jakości swojego życia duchowego, emocjonalnego.

' Zob. J. Augustyn SJ, K. Jedliński, J. Santorski Terapia a duszpaster-


stwo, Wydawnictwo WAM - Księża Jezuici, Kraków 1995
Na rynku pojawiło się mnóstwo ofert ustug psychoterapeutycznych.
Jak odróżnić dobrego psychoterapeutę od hochsztaplera?

Po pierwsze - trzeba zorientować się, co terapeuci oferują. Im więcej


ktoś obiecuje, tym ostrożniej należy go traktować. Tak naprawdę w tej
dziedzinie bardzo rzadko i bardzo trudno o szybkie, imponujące rezultaty,
ponieważ w grę wchodzi potrzeba zmiany sposobu życia, świadomości, a
ludzie podświadomie się przed tym bronią. Po drugie, należy sprawdzić,
czy terapeuta ma wiarygodny patent. Renomowane licencje na
wykonywanie zawodu psychoterapeuty wydają w Polsce: Polskie
Towarzystwo Psychologiczne, Polskie Towarzystwo Psychiatryczne,
Polskie Towarzystwo Psychologów Praktyków, Stowarzyszenie
Laboratorium Psychoedukacji oraz stowarzyszenia psychoanalityczne.
Niektórzy mają patenty stowarzyszeń międzynarodowych, ale powinni je
weryfikować w polskich organizacjach. Po trzecie, przed wyborem
psychoterapeuty należy zapytać go, w jakim stylu pracuje, jakimi
wartościami się kieruje. Są np. terapeuci, którzy kierują się wartościami
chrześcijańskimi, inni buddyjskimi. Dla wielu ludzi może być ważne, że
otrzymują pomoc duchowo-psychologiczną spójną z ich systemem
wartości. Inni mają prawo szukać terapeutów neutralnych religijnie. (...)

Wydaje Pan książki o tematyce psychologicznej. Czy ich lektura może


być formą psychoterapii?

Zdarzało mi się nieraz słyszeć, że książki te nawet uratowały komuś


życie. Pamiętać jednak należy, że książka nie może zastąpić psychoterapii.
Może być impulsem do zmiany, może pomóc uzyskać wgląd w swoje
życie, może być w jakimś stopniu źródłem oparcia czy przewodnikiem. Ale
tam, gdzie w grę wchodzą zaburzenia charakteru, depresja, przewlekła
nerwica, choroby psychiczne, psychosomatyczne, książka nie zastąpi
psychoterapii. Może natomiast pomóc ją zrozumieć.
PAP, 1996
Era komiwojażerów

Opracowała Monika Sarnecka

Rok 1989 przyniósł wiele nowych możliwości, przyniósl takie


nieznane nam wcześniej obawy i frustracje. Wielu Polakom, żyjącym w
zuniformizowanej ojczyźnie bylejakości, trudno odnaleźć się w kraju
wielkich szans, w którym życie mierzone jest miarą sukcesu zawodowego, a
przede wszystkim finansowego.
Dawniej sukces można bylo osiągnąć, wybierając drogę partyjnej
kariery albo wyjeżdżając za granicę „na saksy". Bogactwo bylo raczej
skrzętnie ukrywane. Teraz liczy się przede wszystkim ono. Mamy do
czynienia z mitologizacją sukcesu. Jeśli go nie osiągniesz - jesteś nikim.
Jeśli już go osiągnąłeś- to pamiętaj, zawsze może się znaleźć lepszy, a
wówczas wszystko stracisz. A więc walcz. Bo sukces to jedyna rzecz, dla
której warto żyć. O tym przekonuje telewizja, wydawana w milionowych
egzemplarzach prasa, filmy i reklamy. A przecież jest i druga strona me-
dalu. Rok 1989 pozbawił wielu ludzi tych gwarancji, których brak nie
pozwala im odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Nie ma już pewności, że
pracę musi dostać każdy, nie ma tanich wakacji w ramach FWP,
utrzymanie kosztuje coraz więcej. Trzeba walczyć o przetrwanie.
Mam wrażenie, że jakieś 70 procent społeczeństwa walczy, z tego
kilkanaście procent walczy o sukces, część o przetrwanie,
a reszta dryfuje i wegetuje - mówi psychoterapeuta i wydawca książek
psychologicznych Jacek Santorski, pytany o kondycję psychiczną rodaków.
Jego zdaniem, wśród tych dryfujących są zarówno ludzie z nizin
społecznych, jak i wrażliwi intelektualiści, którzy nie mają osobowości
komiwojażera i nie potrafią się znaleźć w tych czasach.
Myślę, że mamy trudny czas dla wszystkich. Wchodzimy w okres
pewnego rodzaju amerykanizacji Polski. Coraz bardziej liczy się
opakowanie, nie zawartość. Ludzie poszukują doraźnych rozwiązań wielu
problemów. (...) W obiegu i w cenie jest wszystko, co łatwo dostępne,
łatwo zaspokaja, rozładowuje, szybko przynosi rezultaty.
W tych czasach dobrze czują się ludzie o pewnych cechach
osobowości - co w uproszczeniu dałoby się nazwać osobowością
komiwojażera - którym łatwo się przebierać i którzy w każdym przebraniu
czują się dobrze. Oni nastawiają się na to, jak są spostrzegani, co im
przynosi doraźną aprobatę i sukces -twierdzi Santorski.
Wielu ludzi coraz częściej podkreśla, że w Polsce zaczęta królować
tandeta, ale taka z ambicjami. Tandeta „amerykańska". Ale z tego
wszystkiego wyłania się obraz takiej Ameryki, którą zwykle się krytykuje.
Bo w Ameryce, oprócz tego, że jest przestrzeń dla ludzi naiwnych pod
każdym względem, to jest też przestrzeń dla ludzi wybitnych pod każdym
względem. U nas na razie jest przestrzeń dla ludzi naiwnych i dla tych,
którzy potrafią nimi manipulować - uważa Jacek Santorski. Dziesiątki
tysięcy ludzi, zwłaszcza z małych miejscowości, zmierzają na przykład do
osobistego sukcesu za cenę podporządkowania się organizacjom tzw.
sieciowym, które w pozytywnym wydaniu przypominają wielką drużynę
harcerską, ale łatwo mogą przeobrazić się w zniewalającą sektę. Lekarze
robią szybkie kariery, zajmując się dystrybucją leków. Na treningach
„technik sprzedaży" dealerzy uczą się, jak zmusić klienta do wydania
ostatniego grosza. Te zjawiska składają się na swoistą amerykanizację
naszego życia, w którym wielu wrażliwców po prostu się gubi. Nie każdy
umie oprzeć się reklamie, odróżnić targowanie się od negocjacji,
przyjmować bez stresu odmowy, pogodzić się z tym, że wartość wyznacza
dziś rynek.
Czas komiwojażerów jest nieuchronny. Ja tego nie potępiam -
podkreśla Santorski. (...) Tysiące rodaków boi się spojrzeć prawdzie w
oczy, boi się zmierzyć z rzeczywistością i potrzebuje uproszczeń, łatwych
rozwiązań. Nie mogą ludzie, nastawieni przez lata na przetrwanie, nagle
zmienić się w dojrzałych pracowników i pracodawców. Wszystko musi
być uproszczone - uważa Jacek Santorskt. P'rzeź jakiś czas będziemy pry-
mitywni, naiwni intelektualnie, emocjonalnie, społecznie. Będziemy
prymitywnie praktyczni, prymitywnie pragmatyczni.
Jednak, jego zdaniem, jest to tylko era przejściowa. Z czasem, jeśli
wszystko dobrze pójdzie, to za pięć-dziesięć lat powstanie zapotrzebowanie
na refleksję i nastąpi duchowy zwrot. Gdy ci wszyscy, którzy ten świat
kreują, poczują się zagrożeni chorobami psychosomatycznymi, gdy zaczną
się im rozpadać rodziny, gdy doświadczą wewnętrznej pustki, wówczas
zaczną sobie zadawać podstawowe pytania i wówczas wokół nich może
powstać nurt refleksji i samorefleksji, który będzie impulsem do nowego
etapu rozwoju.
„Nowa Europa", sierpień 1996

PS
Podczas dyskusji z uczestnikami seminarium dla menedżerów
doszliśmy ostatnio do wniosku, że czasy PRL to była „era magazyniera"
(który za łapówkę lub po znajomości udostępniał reglamentowane towary).
Dziś mamy schyłek „ery komiwojażera" (sprzedać siebie, żeby coś
uzyskać). Miejmy nadzieję, że nadchodzi „era partnera", opartej na etyce
biznesu gry, w której mamy szansę wszyscy zwyciężyć...
grudzień 1999
Polska i psychoterapia

Rozmawiał Slawomir Minerski

Jacek Santorski został psychoterapeuta, mimo że pragnął być


reżyserem. W 1979 roku wraz z grupa przyjaciół zalożyf pierwszy we
Wschodniej Europie ośrodek psychoterapii, niezależny od oficjalnej sfużby
zdrowia, pod nazwa Laboratorium Psychoedukacji, oparty na wzorach
zachodnich. Laboratorium istnieje do dzisiaj i - jak powiada Santorski -
jest ośrodkiem wyznaczającym w Polsce standardy w dziedzinie
psychoterapii. Od początku jego działalność stanowi element polskiej
alternatywy kulturowej, chociaż nie byt związany z politycznym
podziemiem. Pozostawał bliższy nurtowi, do którego należał teatr
Grotowskiego, teatr gardzienicki, pierwsze grupy buddyjskie. Dziś jest
wiodącym ośrodkiem klinicznym.
Bylem pierwszym w naszym kraju psychoterapeuta, który jeszcze w
1979 roku wziąl pieniądze od pacjenta - mówi o sobie. W latach
osiemdziesiątych, na zasadach półlegalnych, rozpoczął także dzialalność
wydawniczą. Wydawaf współczesna literaturę psychologiczną w formie
skryptów do użytku wewnętrznego, w dozwolonym nakładzie stu
egzemplarzy, a następnie konspiracyjnie dodrukowywał kolejne kilkaset.
Przedłużeniem tamtych zainteresowań stała się założona przez niego
agencja wydawnicza Jacek Santorski Sc CO-pierwsze i największe
wydawnictwo literatury psychologicznej w Polsce.
„Wydaję książki, które kiedyś towarzyszy fy mi i innym terapeutom
Laboratorium w uczeniu się psychoterapii, a teraz wyrażają filozofię tego
ośrodka. Opiera się ona na poglądzie, iż człowiek cierpi, bo jest
odizolowany - od siebie, od innych ludzi, od jakkolwiek pojmowanej
duchowej esencji. Ludzie otaczają się barierą iluzji na temat siebie i
świata, a brakowi wiedzy towarzyszy brak elastyczności w działaniu albo
niezaradność, nadmiar samokontroli tłumiący spontaniczność".
Przekonałem się, ze teksty Santorskiego i wydawane przez niego
książki mogą naprawdę pomóc - przyznaje Jacek Kuroń.
Jacek Santorski od kilkunastu lat jest buddystą zeń. Sporo czasu
spędza w ośrodku grupy buddyjskiej, której jest wspólzało-życielem i
członkiem - w Sosnówce kolo Jeleniej Góry. Dwa razy w roku zjeżdża się
tam na kilka miesięcy około setki ludzi z Polski i świata w celu odbycia
wspólnych praktyk. Grupa ta organizowana jest przez Małgorzatę Braunek
- aktorkę znaną wszystkim z roli Oleńki w „Potopie".
Santorski nie pali, nie je mięsa i chodzi w dżinsach. Ma troje dzieci,
jest po raz drugi żonaty, „tym razem szczęśliwie". Żona, „nieskończony
filolog, siedzi w domu, zajmuje się dziećmi oraz mężem". Jak na
psychoterapeutę przystało, jest cierpliwy i otwarły w kontaktach.
Wywiad, którego Jacek Santorski udzielił dziennikarzowi „Playboya"
Sławomirowi Mizerskiemu, zostat przeprowadzony w gmachu Telewizji na
Woronicza podczas przerwy w nagrywaniu jego autorskiego, cyklicznego
programu „Noc f stres", oraz w pracowni w piwnicy jego domu na Saskiej
Kępie (1993).

W jaki sposób zosta f Pan psychoterapeutą?

Każdy z nas kieruje się w życiu wieloma motywacjami, pewną rolę


odgrywa także przypadek. Zawsze interesowałem się ludźmi, a na
psychologię poszedłem, ponieważ zdawało się tam z tak niewielu
przedmiotów, że miatem szansę dostać się.
Ale w ogóle na studia trafiłem, bo chciałem być reżyserem, a w tamtych
czasach nie przyjmowano na reżyserię zaraz po maturze. Z kolei reżyserem
pragnąłem zostać prawdopodobnie dlatego, że byłem cholernie
niedowartościowany. Wyobrażałem sobie, że reżyser ma potęgę, władzę,
piękne kobiety, jest kimś specjalnym. Z drugiej strony ważna była dla mnie
wolność, której nie zaznałem w dzieciństwie i wyobrażałem sobie, że
wolny zawód to coś wyjątkowego. Dopiero od niedawna wiem, że
szczęście zależy od czegoś innego.
Na studiach moje ambicje wiązały się z perspektywami pracy
naukowej. Ale tak się złożyło, że zaangażowałem się politycznie. Był
akurat rok 1974, kiedy Edward Gierek usiłował odgórnie zjednoczyć
wszystkie organizacje młodzieżowe, także studenckie. Stanąłem na czele
opozycji uniwersyteckiej i na zjeździe zjednoczeniowym, który był zwykłą
farsą, miałem wystąpienie cytowane potem zresztą przez paryską „Kulturę"
i zachodnie agencje. Stałem się trefny i okazało się, że muszę w
przyśpieszonym trybie składać pracę magisterską i natychmiast zmykać ze
studiów.

Jak wybrnął Pan z tej sytuacji?

Okazało się, że jedyną dziedziną, która mnie jako tako interesuje i w


której jednocześnie mogę się realizować, jest psychoterapia. Wszystko to
ilustruje powiedzenie nauczycieli zeń o tym, że bad situation is good
situation. Gdyby nie ograniczenie mojej wolności w dzieciństwie, nie
pragnąłbym tak ambitnego zawodu, jakim jest reżyseria. Gdybym go nie
pragnął, nie poszedłbym na psychologię. Gdyby nie ograniczenia
polityczne, zostałbym naukowcem, być może nawet na poziomie. Ale me
byłbym tym, kim jestem dziś. Nie żałuję.

Pana działalność w latach osiemdziesiątych ocierała się o


podziemie. Czy w PRL nawet psycholog musiał konspirować?
Dla decydentów reżimu komunistycznego działalność psy-
choterapeutyczna byta taką szarą strefą - czymś, czego jawnie nie
zwalczali, ale instynktownie czuli, że im zagraża. W związku z tym na
przykład w latach siedemdziesiątych praktycznie niemożliwe było
wydawanie nowych książek amerykańskich psychoterapeutów. W owych
latach nastąpił w USA gwałtowny rozwój psychologii humanistycznej, a
pojęcia takie jak autonomia człowieka, wolność, samoświadomość stały się
immanent-nymi wartościami psychoterapii. „Oni" czuli, że to jest groźne.

Kim jest psychoterapeutą? Guru, mędrcem, lekarzem?

Łatwiej tę dziedzinę zdefiniować negatywnie. Psychotera-peuta nie


jest żadnym z nich. Nie jest także nauczycielem, księdzem ani
przewodnikiem duchowym. Ale jednocześnie w kontakcie z
psychoterapeutą pojawiają się pewne oczekiwania człowieka wobec tych
wszystkich ról społecznych czy zawodów. I zależnie od praktykowanej
szkoły czy osobistych wyborów psychoterapeuci usiłują znaleźć się w
przestrzeni wyznaczanej przez te oczekiwania. Niektórzy akceptują tylko
nauczanie. Psychoterapeutą behawioralny na przykład powiada: masz
pewien zbiór zachowań, niektóre cię nie urządzają, ja pomogę ci nauczyć się
zachowań bardziej skutecznych. Są tacy, którzy zajmują się przede
wszystkim umysłem i mówią: nauczę cię skutecznych zachowań
umysłowych, tego, jak myśleć o sobie i o świecie, aby osiągać lepsze
rezultaty czy lepiej się czuć. Jeszcze inni mówią: będę twoim
przewodnikiem w zmaganiach z życiem. Esencją terapii analitycznych jest
natomiast rozwój samoświadomości.

Czy terapeuta nie bierze na siebie zadania ponad sily? Porusza sif w
specyficznej, nie do końca określonej materii, a na dodatek sam tkwi po
uszy w podobnej problematyce, ponieważ także jest człowiekiem.
Istnieje tutaj wiele pułapek. Dojrzali psychoterapeuci radzą sobie w
ten sposób, że zawsze pierwszym etapem ich pracy jest zawarcie z
pacjentem bardzo szczegółowego kontraktu. Terapia zaczyna się tak jak
każde przedsięwzięcie społeczne. Dokładnie dyskutuje się i ocenia, jakie są
cele pacjenta, na ile - zdaniem jego samego i w ocenie psychoterapeuty - są
one realistyczne, na jakich warunkach mają się odbywać spotkania, co jest
możliwe, a co nie, czy są jakieś konkurencyjne cele i czy na pewno temat,
nad którym mają pracować, jest rzeczywistym problemem pacjenta.

Wygląda to na rodzaj biznesplanu...

Właśnie, tylko że odnosi się on do tak subtelnej materii, jak dusza


ludzka, związki, szczęście, cierpienie, poczucie własnej godności. Bez tego
planu terapia może stać się dryfowaniem, zbiorem pułapek. Istnieje wiele
reguł działania, na przykład taka, że psychoterapeutą nie ma żadnych innych
kontaktów i powiązań z pacjentem - przynajmniej w czasie trwania terapii i
w jakiś czas po jej zakończeniu - póki nie wygasną procesy typowe dla
związków terapeutycznych. Właśnie w ramach tych reguł, częściowo
etycznych, częściowo ideologicznych, czyli związanych z celem, zostaje
zawarty ów realistyczny kontrakt. Często pacjent nie umie go zawrzeć, bo
mu się w życiu wszystko miesza: powinność z miłością, bliskość z
wzajemnym uzależnieniem. Dlatego praca nad kontraktem zajmuje czasem
całe miesiące (a nawet lata) i jest pierwszym etapem psychoterapii.

Jak przekona Pan pacjenta, aby Panu wierzyt?

Pacjent nie musi wierzyć terapeucie. Musi tylko zdecydować się na


spotkanie z nim. Oczywiście jest w terapii element magiczny, w którym
wiara odgrywa kluczową rolę, ale jest także wiele elementów
pragmatycznych. Bywa i tak, że brak wiary,
nieufność mogą stać się motorem pracy. Na przykład okazuje się, że
niezdolność do zaufania terapeucie wiąże się z niezdolnością do poddania
się w miłości. Dzięki temu, że pacjent nie ufa, może odkryć i
przeanalizować swój problem. Istotą psychoterapii bowiem jest cud
ciężkiej pracy.

Czy jest Pan w stanie pomóc komuś, kto mimo werbalnej


zgody na terapie tak naprawdę nie chce jej lub tez jest nieświadomy
stanu, w jaki popadl?

Po pierwsze - ten człowiek musi do mnie dobrowolnie przyjść, po


drugie, musi w nim być wewnętrzna gotowość do przemiany. Ale bywa
tak, że ktoś przychodzi na skutek szantażu. Mąż mówi żonie: jak się nie
przeleczysz, to cię rzucę. I ona robi to tylko dlatego, że boi się stracić
męża. Wtedy pracuję właśnie nad kontraktem. Chłopak doprowadzony do
mnie przez kuratora pod przymusem nie musi mnie chcieć, ale musi się
zdecydować, co woli: siedzieć u mnie czy w poprawczaku. Nie robię
warunku z tego, czy mi ufa, czy nie. Można konia doprowadzić do
wodopoju, ale nie można go zmusić, żeby się napił. Nie można
kontraktować uczuć, można natomiast - zachowania. Jeśli, pomimo oporu,
on się zdecyduje, być może będzie to pierwsza w jego życiu dorosła
decyzja. W terapii małżeńskiej problem najczęściej sprowadza się do tego,
że małżonkowie wymagają od siebie uczuć, albo umawiają się na uczucia,
a potem doznają zawodu. Wymagać czy umawiać się można tylko na
zachowania, nie na uczucia. Już odróżnienie jednego od drugiego stanowi
przedmiot psychoterapii.

Jak odróżnić dobrego terapeutę od ztego?

Mam kilka kryteriów dla ewentualnych klientów psychoterapii. Jest


to parę pytań, które pacjent ma prawo zadać, a terapeuta - obowiązek
odpowiedzieć na nie. Pierwsze: czy terapeu-
ta odbył własną psychoterapię i gdzie to było? Ktoś, kto oferuje terapię,
musi mieć za sobą przynajmniej elementy treningu.

Może wcale go nie potrzebował?

Można przyjąć, że miał szczęśliwe dzieciństwo, umiał się uczyć z


doświadczeń życiowych, jest zatem dostatecznie zdrowy wewnętrznie, aby
bez własnej terapii móc pomagać innym. Ale będzie jak mistrz pływania,
który był za pan brat z wodą od dziecka w sposób naturalny i nigdy nie
musiał uczyć się pływać. Nie potrafi zatem wczuć się w sytuację ucznia,
zrozumieć jego kryzysów. Dlatego terapeuta musi sam przejść przez to, co
proponuje innym. Drugie pytanie jest pytaniem o orientację teoretyczną i
etyczną terapeuty, który może odpowiedzieć na przykład, że pracuje w
ośrodku katolickim, podstawą dla niego są wartości chrześcijańskie i
będzie oceniał życie pacjenta, kierując się właśnie nimi. Pacjent zgadza się
na te warunki lub nie.
Wszyscy psychoterapeuci popełniają błędy. Dlatego każdy z nich
powinien poddawać się życzliwej kontroli kolegów, czyli superwizji. A
kandydat na pacjenta ma prawo spytać go, czy takiej superwizji podlega. I
czy pracuje w zespole, czy jest samotnym strzelcem w dużo większym
stopniu narażonym na to, że popełni pomyłkę i jej nie zauważy.
Jeśli ja miałbym szukać dla siebie pomocy psychoterapeuty, po-
szedłbym do takiego, który odbył własną terapię, jest licencjonowany
(najlepiej za granicą'), pracuje w zespole, a jeśli jest samotny, to podlega
superwizji i nie obrazi się, gdy go o to wszystko zapytam.

W jakich okolicznościach Pan odbyt swoją psychoterapię?

Należę do tych nielicznych, którzy jeszcze zaczynali pracę bez niej.


Nie mieliśmy jej po prostu gdzie odbyć, bowiem

' Dziś - licencjonowany przez komisję Polskiego Towarzystwa


Psychologicznego, która w chwili udzielania tego wywiadu jeszcze nie
istniała.
w latach siedemdziesiątych wyjechać za granicę nie było łatwo, a w Polsce
ktoś musiał zacząć. Ale potem przyszedł moment, kiedy poczułem potrzebę
większego profesjonalizmu. Zacząłem jeździć za granicę, gdzie poznałem
biosyntezę, jedną ze szkół wywodzących się z orientacji somatyczno-
psychoanalitycznej Wilhelma Reicha. Odbytem intensywne czteroletnie
szkolenie z elementami indywidualnej psychoterapii. Dotyczyło ono swo-
istej metody pracy z ciałem. Zawarta jest w niej szeroka wiedza
charakterologiczna dotycząca stereotypów, które można odczytywać z
ludzkiego ciała. Terapeuta o pewnej wiedzy i doświadczeniu przypomina
leśnika, który z układu koron drzew czyta historię lasu. Terapeuta z
nawyków ruchowych i dynamiki ciała odczytuje całą historię życia
człowieka.

Czy wiąże się to w jakiś sposób także z seksem?

Bardzo mocno, ponieważ właściwie każda blokada emocjonalna,


niezależnie od tego, czy jej źródłem są kłopoty z agresją, bólem czy
lękiem, związana jest z napięciem w ciele. Nie tylko urazy seksualne
powodują trudności w obszarze seksu. Życie seksualne może zakłócić
każda blokada emocjonalna, ponieważ seksualność jest bardzo silnie
związana z całym organizmem. Reich odkrył coś, co nazywa się odruchem
orgazmu. Za pomocą pewnych procedur pracy z ciałem można próbować
ten odruch odblokować.
Drugim źródłem mojej drogi psychoterapeutycznej jest praktyka
buddyjska. Nie wprowadzam do pracy z pacjentami samej medytacji,
chociaż pewne elementy obserwacji własnego umysłu pacjenta są możliwe.
Lecz sama wiedza o tym, jak działa umysł, wypływająca z buddyzmu, a
zwłaszcza z zeń, jest w mojej pracy bardzo przydatna. Upraszczając:
buddyzm przyjmuje, że źródłem wszelkiego cierpienia jest ignorancja, to,
że nie rozpoznajemy rzeczywistej natury własnej, innych istnień oraz istoty
związku ze światem. A psychoterapia nie zajmuje się
niczym innym niż tym, aby człowiek był samoświadomy i trafnie
rozpoznawał rzeczywistość. Tyle że nie sięga na aż tak subtelny poziom
poznania.

Dlaczego psychoterapia jest potrzebna ludziom?

Ponieważ zmiany, które zachodzą w świecie, szybka ewolucja


różnego rodzaju norm, obyczajów, sposobów komunikacji, przepływu
wartości, w coraz większym stopniu uniemożliwiają życie w sposób
zautomatyzowany. Dawniej to, co ojciec przekazał synowi, ten mógł z
kolei przekazać swojemu potomkowi, właściwie w tym samym układzie.
Sposób komunikowania się był oczywisty. To wszystko obecnie zmienia
się tak szybko, że ludzie żyją w chaosie, bardzo skądinąd twórczym, ale
wymagającym ciągłego samookreślania. Człowiek musi wciąż zadawać
sobie pytania: kim jestem? czym się kierować?

Dawniej nie musial?

Nie, bo mógł żyć automatycznie. Nie realizował może w pełni


swojego ludzkiego potencjału, ale także chyba mniej cierpiał. W jakimś
sensie był szczęśliwy. Dzisiaj natomiast, między innymi za sprawą mass
mediów, nastąpiła wielka destabilizacja wzorców, norm, wartości.
Dziesięcioletni chłopiec wie już o pięciu wielkich religiach świata. Kiedyś
po prostu szedł do kościoła, teraz staje w obliczu wyboru. Z jednej strony
wywiera się na niego presję, z drugiej - ktoś mówi mu o jego prawach. Je-
żeli dzisiaj człowiek nie odpowie sobie na pytania: kim jestem? dlaczego
ludzie cierpią? do czego zmierzam? jaki jest świat? - to albo trzymać się
będzie kurczowo stereotypów, które są nie-przystosowawcze, i wtedy
organizm się zbuntuje - albo, przerażony tymi pytaniami, popadnie w
zagubienie i trafi do psycho-terapeuty. Można zatem powiedzieć, że
psychoterapia jest elementem kultury służącym utrzymaniu status quo.
Zatem klienci psychoterapeutów nie są ludźmi chorymi, ale
nieszczęśliwymi?

Są ludźmi, którzy cierpią, a źródłem ich cierpienia jest ignorancja. Po


prostu nie wiedzą, kim są, czym jest życie, miłość, bliskość, jak odróżnić
uległość od poddawania się. Generalnie rzecz biorąc, dla ludzi chorych
psychicznie jest psychiatria. Psychoterapia zajmuje się zdrowymi. Problem
polega na tym, że wielu ludzi zdrowych trafia w ręce psychiatrów. Zdarza
się też, że wskutek niedoskonałości systemów diagnostycznych,
psychoterapeu-ci całymi latami męczą się z ludźmi, którzy powinni po
prostu dostać wsparcie farmakologiczne. Miałem pacjentkę, którą przez
dwa lata leczyłem z depresji, tymczasem po dobrej interwencji
endokrynologa minęły prawie wszystkie objawy.

Nie obawia się Pan skutków swojego działania, wpływu, jaki ma Pan
na pacjentów?

Gdybym odpowiedział, że się nie boję, to by znaczyło, że jestem


bardzo groźny. W życiu nie chodzi o to, aby się nie bać, lęk bowiem bywa
często cenną wskazówką na temat tego, co dzieje się z nami i naszą relacją
ze światem. Chodzi o to, by umieć z lęku korzystać, „zawierać" swój lęk.
Obcuję ze swoim niepokojem, przekształcam go w twórcze niezadowolenie
z siebie, zadaję sobie pytanie: w jaki sposób mogę stać się bardziej
kompetentnym psychoterapeutą? Nie ignoruję możliwości su-perwizji, gdy
mam z pacjentem kłopoty. Ale staram się, aby mój lęk nie udzielał mu się, i
działam z nim w tych obszarach, w których mogę ufać i sobie, i jemu. W
związku z tym nie podejmuję pracy z pacjentami, co do których pojawia się
we mnie powyżej pewnego progu lęk - że zawiodę, że im nie mogę pomóc
lub że wywołam negatywne skutki uboczne.

Finalnym efektem terapii powinna być dojrzałość...


Właśnie tak! Czym ona jest w istocie?

Podstawowym filarem dojrzałości jest świadomość siebie. Jej


podstawą jest poczucie tożsamości, odrębności człowieka, które nie jest
skonstruowane sztucznie, ale opiera się na doznawaniu siebie poprzez
organizm. Na pewno elementem dojrzałości jest też zdolność do zdrowej
samodyscypliny sprawiającej, że nie jestem chory, kiedy nie mam od razu
wszystkiego, czego potrzebuję, albo dla odmiany, gdy tracę to, do czego
byłem przywiązany. Człowiek dojrzały jest na tyle zdyscyplinowany, aby
tworzyć ramy, na przykład dla miłości. Nie tylko szuka miłości, ale pyta -
jak kochać. Ma rozwiniętą zdolność obejmowania uwagą samego siebie. Z
dojrzałością wiąże się także zdolność do bycia prawdziwie intymnie w
związkach, w sferze seksualnej zaś - do integrowania seksualności,
agresywności i czułości. Oczywiście nikt nie osiąga tego w pełni, a w
każdym razie nie utrzymuje stale. Ale osoba dojrzała, jeśli straci
równowagę, umie to rozpoznać i do niej powrócić. Potrafi także
prawdziwie się o siebie zatroszczyć. Nie manipuluje światem, aby się nią
zajmował, ale wie, jak poprosić o pomoc, gdy jej potrzebuje, a jednocześnie
jest względnie samowystarczalna.

Ale czy dojrzałość rzeczywiście stanowi wartość sama w sobie,


pełną? Czy nie zabija ona w człowieku sił twórczych, dynamiki
życiowej, która w dużym stopniu wynika właśnie z niedojrzałości?

Częściowo mam na to pytanie konstruktywną odpowiedź, a częściowo


podzielam Pana wątpliwość. Otóż, jakkolwiek dojrzałość jest celem
psychoterapii, nie jest ona dla mnie wartością nadrzędną czy celem w
życiu. Taką wartością i celem jest dla mnie natomiast szczęście i poczucie
sensu życia. Po prostu
człowiek niedojrzały nie może osiągnąć szczęścia w miłości, chyba że robi
to w sposób skrajny, za pomocą nałogów. Dojrzałość jest dla mnie tylko
drogą do szczęścia i dzięki temu ona mi się nie autonomizuje na przykład
jako jakiś jeden model dojrzałości lub coś jedynie fasadowego.
Z drugiej strony można powiedzieć, że bardzo wielu ludzi
przyczyniających się do rozwoju kultury to ci, których dzieła powstały z
cierpienia. Także niektórzy biznesmeni i politycy w różnych krajach,
ludzie, których znam osobiście, są z punktu widzenia psychologicznych
kryteriów dojrzałości - niedojrzali. Niektórzy są fantastami o
nieugruntowanych wizjach, którzy bankrutują, gubią siebie i innych, ale po
drodze coś tworzą. Myślę, że nasza kultura, aby utrzymać swoją
tożsamość, w dużym stopniu sankcjonuje, a nawet nobilituje twórczość,
która wypływa tu z patologii, w każdym razie z cierpienia. Chcę jeszcze
raz podkreślić, że dojrzałość nie jest dla mnie wartością ostateczną.
Podobnie jak większość moich pacjentów pragnę przede wszystkim
szczęścia dla siebie i mi najbliższych, a gdy się głębiej zastanowię, to
poczucia sensu i spełnienia w życiu. Ale szczęście i spełnienie nie mogą
być celami psychoterapii. Celem psychoterapii jest rozwój świadomości,
odpowiedzialności, zdolności i skłonności do naturalnej dyscypliny, a więc
bardzo istotnych, ale nie jedynych czynników decydujących o szczęściu.
Notabene, większość moich pacjentów przeżywała wstrząs, gdy w jakimś
momencie uświadamiali sobie (nie bez mojej pomocy), że bycie
szczęśliwym nie jest celem psychoterapii, że terapeuta może zaoferować
„jedynie" pracę nad rozwojem świadomości. Są też szkoły terapeutyczne
próbujące ominąć ten dylemat, jak np. terapie ericksonowskie lub NLP. Ich
zbawienne działanie na dłuższą metę jest jednak problematyczne.

Czy osiąganie dojrzafosci poprzez psychoterapię kosztem utraty


kreatywności i dynamiki życiowej jest niebezpieczeństwem realnym?
Jeśli mówimy o niebezpieczeństwie, musimy także mówić o
kryterium zagrożenia. I można powiedzieć na przykład, że im bardziej
jestem dojrzały, tym mniej zadań podejmuję, zatem kiedyś byłem bardziej
produktywny. Ale za to dzisiaj wyższa jest jakość mojego działania.
Trudno jest jednoznacznie to ocenić.

Jak na tym tle postrzegać ludzi, którzy świadomi swoich sfa-


bości, powiadają, że się nie zmienia, ze pogodzili się z tym, jacy
są?

Jeśli są w tym autentyczni, wtedy w sposób naturalny, spontaniczny


realizują to, co jest esencją psychoterapii. Jeśli przestaniesz walczyć ze
sobą, także ze swoją chorobą, wówczas wyzwoli się taka ilość twórczej
energii, która pozwoli ci na dużo skuteczniejszą realizację twoich
możliwości, przynajmniej tych związanych z miłością, szacunkiem,
twórczością. Zatem w pewnym sensie chodzi właśnie o pogodzenie się ze
sobą, ale w sposób twórczy, a nie rezygnacyjny czy pobłażliwy. Owo po-
godzenie się to sprawa bardzo delikatna, mająca wiele twarzy. Jeśli jest
autentyczne, stanowi w zasadzie podstawowy mechanizm zdrowienia.
Nazywa się to paradoksalną teorią zmiany. Gdy człowiek zaakceptuje
siebie takim, jakim jest, łącznie z tym, co tkwi w jego podświadomości,
właśnie wtedy się zmienia, rozwija. Zdarza się, że zapominamy, gdzie coś
położyliśmy, naciskamy na siebie, żeby szybko to znaleźć i nie udaje się.
Dopiero jeśli odstąpimy, zrezygnujemy na moment - osiągamy cel.
Podobnie jest u mężczyzny mającego kłopoty z potencją. Im bardziej się
stara, tym mniejsza jest szansa, że będzie miał erekcję. Ale jeśli
dziewczyna powie - OK, znam inne sposoby zrobienia sobie dobrze, to po
chwili on nagle odkryje: o, zobacz, już możemy!

Czy takie brutalne uświadamianie pacjentowi przykrych prawd


na własny temat stanowi istotę psychoterapii9
Owszem, tylko że w profesjonalnej terapii to niekoniecznie
jest brutalne. W terapii, którą się zajmuję, ból i cierpienie są nie-
uniknione w całym procesie. Ale nie musi to być barbarzyńskie.
Nawet pozytywną prawdę o człowieku należy przekazywać mu
stopniowo. Jest taka moja ulubiona historia chińska o możnym i
mądrym panu, który stracił żonę i syna w napadzie. Po dwudziestu
latach rozpoznał tego syna pośród żebraków stojących przed bramą
jego pałacu. Pytanie, co byś zrobił? Otóż on nie zareagował, tylko
kazał dać żebrakom pracę. Trzech z nich, w tym jego syn,
utrzymało się na posadzie. Dał mu zatem pracę poważniejszą,
potem jeszcze poważniejszą, w końcu uczynił go intendentem
pałacowym i współpracownikiem. Po trzech latach, kiedy już się
dobrze poznali, pan wezwał do siebie swojego intendenta i
przyjaciela zarazem i powiedział mu, że jest jego ojcem. Padli
sobie w ramiona i żyli długo i szczęśliwie. Ale jak widać, ów pan
potrzebował trzech lat, aby móc powiedzieć żebrakowi: jesteś
synem księcia. W podobnej sytuacji znajduje się pacjent. Ma się
dowiedzieć nie tylko, że jest synem księcia i ma wielkie
możliwości, ale i tego, że w dzieciństwie był ciężko zraniony lub
nadużyty, lecz stworzył sobie pewne mistyfikacje na temat
rodziców, siebie, świata. Psychoterapeuta musi mu dawkować
dostęp do tej wiedzy. Terapia jest procesem demistyfika-cji i to w
pewnych momentach musi boleć.

Doświadczył Pan osobiście cierpień i problemów, z których


leczy Pan teraz innych? A może zawsze by f Pan dojrzały?

Wręcz przeciwnie. Startowałem z pozycji człowieka o bardzo


małym poczuciu własnej wartości oraz wysokim poziomie lęku i
mistyfikacji na temat samego siebie, chociaż nie były moim
udziałem skrajne stany, na przykład psychotyczne.

Czy bywały momenty, kiedy rozwalało się Panu życie i byl


Pan bezradny?
Tak. Mam za sobą niezbyt udane małżeństwo, teraz jestem żo-
naty ponownie. Dopiero w tym związku nauczyłem się odnajdywać
harmonię, chociaż w ogólnym bilansie tutaj też chyba pula
cierpienia była większa niż pula satysfakcji. A tego, czego nie za-
fundowało mi życie, poszukiwałem sam przy okazji praktyki zeń
oraz doświadczeń z LSD, kiedy mogłem poznać pewne skrajne sta-
ny, które mogą między innymi być udziałem moich pacjentów.

Czy zmiana, która w Panu nastąpiła, miata charakter gwał-


townego przełomu?
Sądzę, że to proces, który jeszcze trwa. Ale, w owej paradok-
salnej teorii zmian, dzisiaj, dwadzieścia lat później, kiedy jestem w
zupełnie innym miejscu, moimi podstawowymi problemami nadal
są: poczucie niepokoju, lęk o przyszłość, powracające wątpliwości
co do własnej wartości, zagubienie wobec kobiet, które robią na
mnie wrażenie, nawet jeśli jest to w danej chwili moja żona. Tylko
że dzisiaj te problemy lokują się w zupełnie innej przestrzeni. To
raczej blizny niż broczące krwią rany.

Sądzi Pan, że istnieje osobowość doskonała?

Nie, na szczęście każdy z nas może zrealizować swój poten-


cjał w ramach niepowtarzalnej konfiguracji swoich ograniczeń i
możliwości. I na pewno nie ma jakiejś jednej, doskonałej,
wzorcowej osobowości ani jednego optymalnego punktu dojścia
dla danej osoby.

Nie uważa Pan, ze obecne zainteresowanie w Polsce psycho-


logią, a szczególnie psychoterapią, wynika w pewnym sensie z
kryzysu religii instytucjonalnej? Że ludzie zamiast z Bogiem czy
księdzem wolą rozmawiać z terapeutą?

Część psychologiczna religii katolickiej w wykonaniu


większości (choć nie wszystkich) duchownych jest po prostu
anachroniczna. Nie wiem, czy wynika to ze stereotypów tkwiących w
samej doktrynie. Odnoszę w każdym razie wrażenie, że nauki większości
duchownych nie są realistyczne psychologicznie. Po prostu nie jest
możliwe, aby człowiek naszych czasów mógł podporządkować całą
wielość różnego rodzaju impulsów, popędów - od seksualnych po te
związane z potrzebą poznania, samorealizacji i spontanicznego kontaktu -
silnej woli motywowanej poczuciem grzechu i potrzebą zbawienia.
Ci, którzy próbują znaleźć się w tej formule, popadają w bardzo silne
rozszczepienie, dzielą swoją osobowość na dwie części: tę, która walczy, i
tę, która jest zwalczana. W jakimś momencie ten aparat woli zawodzi, jeśli
zaś nie zawodzi - podlega projekcji. Dlatego u większości naszych
moralistów spostrzega się coś w rodzaju toksyczności, zlej energii. Oni
walczą o wartości skądinąd bardzo istotne, na przykład o szacunek dla
wszelkiego życia, ale robią to w sposób toksyczny, pełni wrogości,
pogardy, z której prawdopodobnie nie zdają sobie sprawy.

J ta nierealistyczna doktryna przy okazji dostarcza psycho-


terapeutom pacjentów?

Owszem. Na razie rzeczywiście może być tak, że zamiast do


spowiedzi niektórzy ludzie chodzą do psychologa. Nie znam jednak
żadnych badań na ten temat, mogę się wypowiadać tylko na podstawie
własnych przemyśleń.

Czy, zdaniem Pana, życie w Polsce jest bardziej szkodliwe dla


zdrowia psychicznego niż gdzie indziej?

Na pewno jest bardziej szkodliwe dla zdrowia w ogóle. Z danych


statystycznych wynika, że mamy pierwsze miejsce na świecie pod
względem liczby zawałów i w przyroście śmiertelności na sto tysięcy
mieszkańców. Prawdopodobnie jest to związane z jednej strony z faktem,
że Polacy tłusto jedzą i dużo pa-
la, ale być może także z wieloletnim ogromnym konfliktem pomiędzy silną
potrzebą autonomii a poczuciem bezradności, spowodowanym minionym
systemem politycznym oraz pewnymi stereotypami funkcjonowania
rodzinnego i interpersonalnego. Czasem daje się wychwycić specyfikę
jakiegoś regionu. Na przykład w porównaniu z pacjentami szwedzkimi, z
którymi się zetknąłem, Polacy mają innego rodzaju urazy emocjonalne,
związane z odmienną tradycją i stereotypami rodzinnymi. Przeciętna
polska matka jest lękowa, nadopiekuńcza i inwazyjna, a przeciętna matka
szwedzka - ugruntowana, chłodna i wymagająca. Skądinąd wiemy, że
związek z matką jest bardzo ważnym prototypem poczucia tożsamości i
stylu funkcjonowania emocjonalnego człowieka.

Jakie są wedlug Pana charakterystyczne cechy psychiki polskiej, jej słabości


i elementy destrukcyjne?

Powiem o tym, co objawia się aktualnie, w 1993 roku. Sądzę, że


dobrym momentem diagnostycznym jest obserwacja funkcjonowania ludzi
zajmujących się polityką czy w ogóle działalnością publiczną. Rodzaj
patologii psychologicznej, który się tam przejawia, daje się opisać w
kategoriach tak zwanego trójkąta dramatycznego. Są w nim trzy role:
ofiary, ratownika i prześladowcy. Jeżeli prześledzimy aktywność
polityczną od momentu, gdy cztery lata temu stalą się ona swobodna, to zo-
baczymy, że poszczególni politycy i liderzy partii, na szczęście nie
wszyscy, wchodzą w te trzy role na przemian. Najpierw byli ofiarami,
potem obiecywali, że „uratują", a gdy dostali władzę, zaczęli
„prześladować", na przykład lustrować tych, przez których siedzieli. W
efekcie weszli w rolę ofiary, bo im się nie powiodło, znaleźli swoich
prześladowców. Dramatyzm trójkąta polega na tym, że jeśli ktoś ma
skłonność do wchodzenia w jedną z tych ról, to w efekcie ma
zwielokrotnioną szansę znalezienia się w dwóch pozostałych. Dojrzałość, o
której mówiłem
poprzednio, można zdefiniować w taki sposób, że człowiek doj-
rzały pomaga, nie będąc ratownikiem, cierpi, nie wchodząc w rolę
ofiary, i egzekwuje swoje prawa czy twarde kontrakty, nie
wchodząc w rolę prześladowcy. Większość polskich polityków gra
jednak w tę grę.

Co z tego wynika dla Polaków?

Typowa gra w trójkącie dramatycznym została rozpracowana


przez psychologów badających rodziny alkoholików. Maż
alkoholik jest ofiarą u siebie w pracy. Żona staje się jego ratow-
nikiem, biorąc na siebie odpowiedzialność, kryjąc go. Z czasem on,
wchodząc coraz bardziej w rolę niesfornego dziecka, zaczyna tak
jej dokuczać, że staje się jej prześladowcą. Jakiś mało do-
świadczony pracownik społeczny lub sąsiad zaczyna być jej ra-
townikiem, ale jeśli ktoś taki pojawia się w domu, gdy kobieta
krzyczy, że jest bita, to potrafi ona zrzucić go ze schodów i sama
wejść w rolę prześladowcy.
Zastanawia mnie, że może nie przez przypadek dziesięć
milionów Polaków pije, a jednocześnie te trzy role są tak bardzo w
naszym kraju rozpowszechnione. Może, jako naród, mamy
dynamikę wielkiej rodziny alkoholików. Może trójkąt dramatyczny
to diagnoza narodowa dla Polaków na dzisiaj.

Jak z niego wyskoczyć

Jak przy wychodzeniu z każdego nałogu, najpierw trzeba


przyznać, że jest się nałogowcem trójkąta dramatycznego. Drugi
krok - to uznać swoją bezradność wobec tej sytuacji. Dopiero
wówczas możliwe będzie zrobienie trzeciego kroku, czyli
znalezienie w sobie rezerw siły, gotowości i pragnienia stania się
dojrzałym, wolnym od nałogu.

W jaki sposób wiąże się z ta sytuacja nasza historia?


Na pewno fakt, że przez dziesięciolecia istnieliśmy w roli
ofiary, sprawił, że wzajemne ratowanie się było dla nas sposobem
przetrwania. Z drugiej strony ważny jest tutaj szczególny,
rozpowszechniony w Polsce model matki. Jest ona dla swojego
dziecka od początku i prześladowcą, i ratownikiem. Dziecko staje
się jej ofiarą, bo jest w specyficzny sposób ubezwłasnowolnione.
Zaczyna matkę prześladować jako mały tyran, narcystyczny syn,
wtedy ona wchodzi w rolę ofiary. Stereotyp nado-piekuńczej matki
i Polaka jako ratownika lub ofiary na pewno nie sprzyja
dojrzewaniu. Znam zresztą antropologów, którzy mają wizję Polski
jako kraju niedojrzałych chłopców, gotowych walczyć za
mamuśkę, dla mamuśki, z Matką Boską w klapie...

Jaka role odgrywa tutaj narcyzm?

Narcyzm jest bezpośrednim skutkiem ubezwłasnowolnienia


dziecka przez matkę między pierwszym a trzecim rokiem życia.
Matka, która nie czuje się spełniona w związku z mężczyzną jako
kobieta i osoba, upatruje w swoim dziecku, zwłaszcza gdy jest to
syn, swoistego zastępczego „ja" do samorealizacji. Może w nim
także upatrywać ratownika, opiekuna, jedynego partnera. Dziecko
otrzymuje bardzo wiele przywilejów w zamian za wejście w tę rolę.
W efekcie rozwija w sobie fałszywą osobowość - na sprzedaż, dla
mamy - zatracając siebie. W związku z tym nie może się u niego
rozwinąć podstawowe poczucie własnej tożsamości, zakorzenione
w organizmie i w zdrowej, realistycznej relacji z drugą osobą.
Owego fałszywego „ja" trzeba potem za wszelką cenę bronić, bo
ma się wrażenie, że jeśli się je utraci, pozostanie pustka i
wściekłość. Jest to trochę sytuacja sprzedania własnej duszy za
przywileje. Rozwija się człowiek, który z jednej strony ma
poczucie, że jest kimś specjalnym, komu należą się różne rzeczy;
za sam fakt, że istnieje, żąda dla siebie specjalnych praw i obraża
się, gdy nie są respektowane. Ale z drugiej strony, w głębi duszy,
czuje się kimś
bezwartościowym, jest pełen lęku. I nie może skontaktować się z tym
wszystkim, dlatego wciąż walczy o swoje „ja", o podtrzymanie fałszywego
obrazu własnej osoby. To jest właśnie narcyzm. Znam go z autopsji.

Do jakiego stopnia Polacy są narodem narcystycznym?

Zaburzenia narcystyczne są w Polsce niezwykle rozpowszechnione,


ale należy być ostrożnym z uogólnieniami, bo podobne zjawiska rejestruje
się także gdzie indziej. Na Zachodzie leżą u podłoża kryzysu rodziny.
Natomiast charakterystyczne jest to, że u nas zaburzenia te trawią także
życie społeczne, polityczne, biznes.

A paranoja?

Myślenie paranoidalne charakteryzuje się skłonnością do przy-


pisywania innym własnej agresji, zawiści czy wściekłości, z których sami
nie zdajemy sobie sprawy. Następuje projekcja, czyli rzutowanie na innych
własnej złości, która z psychoanalitycznego punktu widzenia pochodzi z
wczesnego dzieciństwa, gdy matka wprawdzie karmiła, ale nie tak, jak
trzeba, i nie tyle, ile trzeba, ojciec zaś co innego mówił; a co innego robił.
Wówczas powstała owa podstawowa wściekłość, z którą dziecko nie
umiało sobie poradzić, wobec tego nauczyło się rzutować ją na otoczenie.
Skutkiem tego stało się podejrzliwe, nieufne. Może to mieć także związek z
tym, co mówiłem na temat zdrowia. Z najnowszych badań na temat zawału
i choroby wieńcowej wynika, że wrogość związana z podejrzliwością,
spośród wszystkich psychicznych korelatów choroby wieńcowej, wiąże się
z nią najsilniej. Dochodzimy zatem z jednej strony do diagnozy, że mamy
społeczeństwo narcystyczne i paranoidalne, że większość Polaków jest
podejrzliwa i nieufna, a z drugiej, że mamy rekord świata w zawałach. Coś
się tu łączy, choć są to raczej hipotezy niż twierdzenia oparte na
wszechstronnych badaniach.
Czy myślenie paranoidalne na poziomie życia publicznego jest
wrogiem demokracji?

Nie bardzo wiem, czym jest demokracja. Wiem tylko, co to znaczy


być odpowiedzialnym. Wydaje mi się, że bardzo łatwo jest manipulować
ludźmi paranoidalnymi. W chwili, gdy są sfrustrowani, wystarczy wskazać
im prześladowcę i obiecać rozprawienie się z nim. I już ma się elektorat.
Sądzę, że na tym mechanizmie opierają się sukcesy ekstremistów z obu
stron naszego politycznego zoo. Z drugiej strony to, że nie są one po-
wszechne, pokazywałoby, że nie jesteśmy społeczeństwem para-noidalnym
totalnie. Chcę w to wierzyć.

Czy koszty psychiczne wielkich zmian społecznych, które dokonują się w


Polsce, rozkładają się równo pomiędzy pici?

Jest dla mnie ewidentne, że kobiety pomimo ciężkiego życia, jakie


mają w Polsce, żyją dłużej. Składa się na to wiele powodów. To trochę
uproszczone myślenie, ale kto wie, być może najmocniejsi mężczyźni
zginęli w czasie wojny i jesteśmy osłabieni genetycznie. W każdym razie
na pewno komuna szczególnie mocno dotknęła mężczyzn, wiem to z
doświadczeń z dziesiątkami moich pacjentów. Kobieta, realizująca się
głównie poprzez macierzyństwo, życie rodzinne, związki sąsiedzkie, była w
dużo mniejszym stopniu narażona na upokorzenia, kompromisy polityczne
i moralne niż mężczyzna. Do niedawna, poza szczególnymi
indywidualnościami, prawie każdy mężczyzna, który chciał swojej rodzinie
wybudować dom, musiał się mniej lub bardziej sprzedać. W rezultacie
musiał gdzieś w głębi duszy czuć się nikim. Niektórzy wymyślali sobie
poczucie misji wallenrodycznej. Z kolei ci, którzy zadośćuczynili swojemu
instynktowi moralnemu, płacili za to olbrzymią cenę.

Wynika z tego, ze do niedawna mężczyznom w Polsce bylo strasznie


trudno?
Tak, zwłaszcza mężczyznom silnym silą swojej uczciwości. A
przecież poczucie siły wypływa z poczucia zgody ze sobą, we-
wnętrznej spójności. W Polsce musi być mało tego rodzaju męż-
czyzn, bo warunki nam nie sprzyjały. Dodajmy do tego fakt, że
polscy mężczyźni są zależni od kobiet, że szpanują, udają nieza-
leżność, chociaż tak ciężko jest im istnieć w sposób autonomiczny.
I jeszcze to, że w wyniku kolejnych kryzysów politycznych wielu
mężczyzn będących indywidualnościami, lub po prostu ludźmi
przedsiębiorczymi, wyjechało z Polski. Wtedy zrozumiemy, co
miała na myśli jedna z moich pacjentek, atrakcyjna, samotna
kobieta, która nie mogąc znaleźć sobie partnera, powiedziała, że
„nie ma mężczyzn".

Czy teraz łatwiej być mężczyzną? Może w PRL mężczyźnie


prościej było utrzymać się bez konieczności codziennej walki w
warunkach wolnego rynku?

Prościej było się uchować, ale trudniej - zdobyć poczucie


własnej autonomii, siły i niezależności, tak bardzo związanych ze
stereotypem męskości w kulturze zachodniej, któremu mniej lub
bardziej podlegamy.

Jakie pulapki obecnie są dla mężczyzny szczególnie groźne?

Myślę, że właśnie ten model mężczyzny przedsiębiorczego,


zaradnego i niezależnego za wszelką cenę. Bardzo łatwo, nim się
uzyska poczucie wewnętrznej tożsamości i zaufania do siebie,
udawać kogoś, kim się nie jest.

Czym to grozi?

Prędzej czy później kompromitacją i kryzysem w kontakcie z


samym sobą, kiedy człowiek rozczarowuje się do siebie, widzi, że
się zagalopował. Obserwując młody polski biznes, którego
cząstkę stanowię, widzę jak dwa, trzy lata temu, kiedy można było
potężnie zarobić na inwestowaniu, wielu z nas euforycznie
rozkręciło różne interesy, popadło w pułapki kredytowe, a dzisiaj z
trudem wydobywa się z tego. Prawdziwą siłę trudno jest
zbudować, trzeba odnaleźć ją w sobie poprzez różnego rodzaju
doświadczenia. Tymczasem my mamy tendencję raczej do budo-
wania atrybutów własnej siły niż odnajdywania jej autentycznie.
Zauważyłem, że bardzo wielu ludzi zakładając własne firmy stara
się przede wszystkim stworzyć jej zewnętrzny obraz. Robią
eleganckie szyldy, wizytówki, kupują komputery, urządzają
wspaniale biura...

A potem muszą ciężko pracować, ażeby dorównać temu wi-


zerunkowi.

Tak, i to się bardzo często nie udaje. Działają tutaj nasze,


wspomniane już, głęboko narcystyczne skłonności i ukryte po-
czucie małej wartości, które wynieśliśmy z domu, poddając się
naszym matkom. Ten swój image robię trochę dla mamy, trochę
dla innych mężczyzn. A potem nagle się budzę i pytam, czy ja
mam naprawdę coś do zrobienia, do przekazania innym?

„Playboy", 1993

* Jeszcze raz chcę podziękować za tę rozmowę Panu Stawkowi


Mizerskiemu. Równo po dziesięciu latach odbyliśmy podobną rozmowę,
otwiera ona książkę „Skutecznie i z klasą" - wrzesień 2003. [)S]
Waga słowa

Rozmawiały Joanna Kostyta i Anita Sarlik

Po ponad dwudziestu latach zrezygnował pan z pracy psy-


choierapeuty i zajął się doradztwem w biznesie. Dlaczego?

Utrzymuję rodzinę i dlatego nie jestem w stanie zapewnić pacjentom


najwyższej jakości psychoterapii. A tylko taką chciałbym się zajmować.
Psychoterapia długoterminowa wymaga od terapeuty szczególnego rodzaju
oddania. Przede wszystkim musi się odbywać bardzo regularnie.
Doradzając w biznesie i prowadząc własne firmy, nie mogę zagwarantować
pacjentowi, że spotkamy się w każdy czwartek o 19.30.
On może na spotkanie nie przyjść, ja jednak muszę być zawsze.
Nieraz jestem pierwszym człowiekiem w jego życiu, który naprawdę chce
mu poświęcić czas i uwagę. Są one wprawdzie zakontraktowane, ale to tym
bardziej zobowiązuje.

Czy jednorazowe spotkanie z psychoterapeutą ma jeszcze coś


wspólnego z psychoterapia?

Psychoterapia jest nastawiona na zmianę zachowania, świadomości, a


nawet osobowości. Jednorazowa konsultacja może mieć ten sam temat, na
przykład nadmierny niepokój czy problemy w małżeństwie, ale jest to tylko
sesja albo rozmowa o charakterze diagnostycznym, doradczym. Terapia
krótkoterminowa staje się w świecie coraz bardziej popularna, lecz pa-
cjent od początku musi wiedzieć, że trzy spotkania nie spowodują
zasadniczych zmian w jego schematach emocjonalnych.

Wszyscy pańscy byli pacjenci zdawali sobie z tego sprawę?

Bardzo często Polak przychodzi do psychoterapeuty z oczekiwaniami


magicznymi. Myśli, że zyska rozgrzeszenie ze swoich błędów. Albo że
jego życie się zmieni dzięki samej rozmowie z terapeutą, zwłaszcza
wybitnym czy charyzmatycznym. To może się zdarzyć. Jeśli naiwnemu
emocjonalnie pacjentowi bardzo zależy na uzyskaniu doraźnej ulgi czy
poprawy, a terapeuta odpowiada jego wyobrażeniu charyzmatycznego guru
czy maga, to przy histerycznym typie osobowości może nastąpić chwilowa
zmiana lub nawet zanik objawów. To wtedy inwalidzi wstają z wózków, a
cierpiący na bezsenność pierwszy raz od tygodni śpią spokojnie. Tak
powstaje legenda psychoterapeuty. Skutki cudownego leczenia są jednak
krótkotrwałe. Rozczarowanie może być jeszcze większe niż wcześniejsze
oczarowanie.

Osobiste frustracje czy kompleksy dawno przestały być tematem tabu.


Wypada je mieć, tak jak wypada korzystać z pomocy specjalisty.

To raczej prognoza niż diagnoza. Kolejki do psychotera-peutów są


długie, ale głównie dlatego, że jest ich niewielu. Moda na korzystanie z ich
usług panuje jedynie w wielkomiejskich enklawach. Mógłbym wskazać
najwyżej kilka warszawskich salonów, gdzie mówi się na przykład, kto
chodzi do Sam-sona, a kto do Eichelbergera, i głośno porównuje ich style.
Większość Polaków nie odróżnia psychiatry od psychoterapeuty, neurologa
czy psychologa. Trudno mówić tutaj o widocznej zmianie. Podobnie jest z
naszą kondycją psychiczną. Z fazy euforii i nadziei społeczeństwa
przełomu wchodzimy w stan
wyczerpania i zmęczenia. Ciągle mamy te same problemy -z
poczuciem wartości, depresjami, trudnościami w związkach
uczuciowych. I nadal towarzyszy nam przeświadczenie, że naj-
lepiej jest się wygadać w barze, przy wódce.

Barman, ksiądz, sąsiadka albo przyjaciel zastępują psychote-


rapeutę?

Psychoterapia spełnia między innymi dwie ważne funkcje:


diagnostyczną i podtrzymującą. Nie sądzę, żeby diagnozy sąsiadki
byty trafne, choć zdarza się, że uważny obserwator potrafi dostrzec
pewne nieprawidłowości, na przykład w cudzym małżeństwie. Ale
przyjaciel czy ksiądz mogą się sprawdzić w realizacji funkcji
podtrzymującej. Bliscy nie pomogą jednak w leczeniu nerwicy
natręctw lub usunięciu objawów lękowych. Nawet najlepsze
intencje mogą przynieść odwrotny rezultat. Jeśli cierpiącemu na
depresję endogenną duchowny pokaże krzyż i przykład Chrystusa,
to może mu to pomóc w znoszeniu własnego cierpienia w sensie
egzystencjalnym. Ale jeśli źle zdiagnozowany chory nie dostanie
leków, to - mimo odwołania się do religijnego zaplecza - „terapia"
ta może się skończyć samobójstwem.

Często bląd psychoterapeuty jest porównywany z błędem


chirurga.

Pacjent jest odpowiedzialny za swoje życie, ale to terapeuta


jest całkowicie odpowiedzialny za przebieg terapii. To także on
decyduje o granicy ingerencji w życie pacjenta. Ray Per-saud,
brytyjski psycholog i psychiatra, przeprowadził eksperyment, aby
udowodnić, jak łatwo jest się poddać skutkom wizyty u
psychoterapeuty. Kilku dziennikarzy bez zaburzeń osobowości
wysłał do dziesięciu psychoterapeutów. Mieli opowiedzieć jedną
historię: „Od kilku miesięcy jestem zakochany. Dziewczyna
wyjechała, strasznie tęsknię, trudno mi pracować
i źle śpię". Z punktu widzenia zdroworozsądkowych i klinicznych
reguł zdrowia psychicznego taka reakcja jest jak najbardziej
normalna, ale stwierdził to tylko jeden z dziesięciu specjalistów.
Inni proponowali od cyklu sesji terapii kryzysowej do trzyletniej
indywidualnej psychoterapii. To jest właśnie ogromne ryzyko
korzystania z pomocy psychologicznej'.

Ale pacjent w takich sytuacjach jest właściwie bezbronny!

To prawda. Pewna pacjentka skarżyła się, że jeden z war-


szawskich seksuologów podczas terapii obnażał się i masturbo-
wał. Wiedziała, że jeśli wybiegnie z gabinetu z krzykiem, to inni
pacjenci i personel potraktują to jak dziwne zachowanie. Czuła się
bezradna. Ale też na tyle uzależniona od psychoterapeuty, że
chodziła tam dalej. Zwłaszcza długoterminowa terapia osłabia
mechanizmy obronne pacjenta. Dlatego warto pytać terapeutów o
licencje.

Zdarza się, że tak uzależniony od psychoterapeuty pacjent nie chce kończyć


terapii.

Profesjonalista wie, jak to zrobić. Jeśli terapia trwa kilka lat,


to o jej zakończeniu rozmawia się z pacjentem przynajmniej rok
wcześniej. Analizuje się jego lęki przed przerwaniem bardzo
bliskiego związku. O skuteczności spotkań decyduje zasada, że
tylko to, co etyczne, jest skuteczne, a to, co skuteczne, jest zawsze
etyczne. Nie mogę przedłużać terapii jedynie dlatego, że pacjentka
jest piękna i dobrze mi się z nią rozmawia. Albo dlatego, że
cierpliwie mnie słucha, podczas gdy domownicy mnie lekceważą.
Terapeuta nie ma prawa w relacji z pacjentem zaspokajać innych
swoich potrzeb poza satysfakcją profesjonalną

' R. Persaud Powstać przy zdrowych zmysłach, wprowadzenie prof.


Janusz Czapiński,JS & CO, Warszawa 1999
i materialną. Jeśli mówię do pacjenta o słowo więcej czy piękniej, niż on
tego potrzebuje, to już przekraczam te zasady, o czym nie wszyscy
pamiętają.
„Wprost", 1999
Koniec roku paranoików

Jeśli ktoś jest przekonany, że na meczu rugby zawodnicy ciągle robią


„młyn" na środku boiska tylko po to, zęby go obgadywać, to cierpi on
niewątpliwie na manię prześladowczą - piszą John Cleese i Robin Skynner
w Żyć w rodzinie i przetrwać'.
Jeśli idziesz ulicą i jesteś przekonany, że wszyscy na Ciebie patrzą,
lub dręczy Cię lęk, że koledzy w pracy spiskują przeciw Tobie, zapewne
mieścisz się w granicach psychicznej normy, przejawiając jedynie
paranoidalne skłonności.
Podobnie jak ojciec, który kontroluje korespondencję dorastającej
córki, żona obwąchująca kołnierz mężowskiego płaszcza (to nie jest
zapach moich perfum!) czy mąż pożyczający własnej żonie pieniądze za
pokwitowaniem (znam kilka takich przypadków).
Różne są przejawy, odcienie i natężenia paranoi: nieufność,
podejrzliwość, plotkowanie, wyszukiwanie nieuczciwych pobudek w
działaniu ludzi cieszących się dobrą opinią, przypisywanie innym
manipulacji i złych zamiarów czy wreszcie oskarżanie i obwinianie innych.
Rok 1992 cechowała w Polsce paranoja na wielką skalę. Sprawa
teczek (w której z dnia na dzień sędziowie stali się oskarżonymi),
polowanie na agentów, „dowody" na zewnętrzne

" J. Cleese, R. Skynner Żyć w rodzinie i przetrwać, JS & CO,


Warszawa 1992, 1998
zagrożenie dla kraju - to tylko wierzchołek góry lodowej, którą tworzą
tysiące konfliktów w rozpadających się zakładach pracy i nowo powstałych
firmach, nagonki na nosicieli wirusa HIV, nie mówiąc już o scenach
zazdrości i rodzinnych awanturach, o których tylko sami wiemy.
Czym wytłumaczyć pogodę dla paranoików tego lata?

Projekcja i gniew w słusznej sprawie


Istotą paranoi jest wyładowanie stłumionej wściekłości i własnych
impulsów destrukcyjnych przez oskarżanie innych, którym przypisujemy
swoje własne uczucia, których się boimy. Psychologowie nazywają ten
mechanizm projekcją.
Zdaniem psychoanalityków, pierwotnym źródłem tej tłumionej i
rzutowanej na zewnątrz wściekłości mogą być frustracje jeszcze z wieku
niemowlęcego, związane z nieprawidłowościami matczynej opieki (częste
uczucie głodu, brak czułości). Z kolei późniejsze rozczarowania osobami
uznawanymi za autorytety - w domu, w szkole, kościele - podtrzymują i
wzmacniają nieufność i podejrzliwość.
Paranoik doświadczył jako dziecko odrzucenia i wielu upokorzeń.
Dlatego jest ciągle zirytowany i wściekły. Był oszukiwany. Jest więc
nieufny. Nie miał w nikim oparcia. Dlatego boi się swoich negatywnych
uczuć. I dlatego zmuszony jest przypisywać je innym, równocześnie
idealizując siebie i wybrane osoby (które łatwo mogą jednak zostać
zdyskredytowane). Łatwiej poradzić sobie z własną złością, zazdrością,
chorobliwymi ambicjami, jeżeli uzna się, że to inni żywią wobec nas
nieprzyjazne zamiary, chcą nami manipulować, przejąć władzę.
I jeszcze jedno. Osoba podlegająca tym schematom musi znaleźć
usprawiedliwienie dla złości i wrogości wobec innych. Musi znaleźć (lub
stworzyć) sytuacje, w których będzie mogła - zachowując obraz własnej
osoby - wyładować swój gniew. Tak rodzą się nieprzejednani „obrońcy
słusznej sprawy", tropiciele cudzej lub swojej krzywdy.
Paranoja i polityka
Osoby zdrowe emocjonalnie - jeżeli potrzebują przeciwnika, żeby się
wyładować - idą na przykład na mecz piłki nożnej. W ten sposób mogą
„upuścić trochę pary", a po wyjściu ze stadionu szybko o wszystkim
zapominają.
Prawdziwy paranoik ma potrzebę stałego lokowania negatywnych
uczuć w innych ludziach, musi mieć wrogów. Doskonalą do tego okazją jest
zajmowanie się polityką. Oczywiście, nie każdy polityk czy osoba
zainteresowana polityką jest emocjonalnie zaburzona. Osoby zdrowe
angażują się w dyskusje polityczne w podobny sposób, jak grają lub
kibicują na meczu. Mogą się zacietrzewić i rozzłościć w ferworze walki, ale
po zakończeniu dyskusji wrogość znika. Prawdziwi ekstremiści mają z tym
trudności. Nie są w stanie przyjąć, że ich polityczni przeciwnicy to nie
wcielenie zła, a też ludzie, tyle że o odmiennych interesach i przekonaniach.
Dla wielu osób traktowanie przeciwnika jako osoby jednoznacznie złej
może być sposobem na zachowanie wątpliwego zdrowia psychicznego. Jeśli
nie mają zewnętrznego przeciwnika, konflikt wewnętrzny doprowadza ich
do załamania nerwowego.
Bez względu na to, czy dana grupa polityczna to ekstremiści
prawicowi czy lewicowi, fanatycy religijni czy wojujący ateiści - ich
sposoby działania i zachowania są podobne. Jak wszyscy paranoicy, są
chorzy bez poczucia absolutnej jedności i czystości w swoim zespole.
Jednak utrzymanie tego nie jest możliwe. Dłuższe obcowanie w jednej
grupie ujawnia różnice. Stąd biorą się frakcje, następują rozłamy, sojusznicy
stają się nagle wrogami.
Prawdziwi ekstremiści są absolutnie przekonani o czystości swoich
intencji. Tak samo inkwizytorzy wysyłający ludzi na stos naprawdę
wierzyli, że robią to dla dobra swych ofiar, że ratują świat od zła. Ukrytym
motorem działania inkwizytora jest jednak przymus odcięcia się od zła, z
którym walczy w sobie.
Jak wytłumaczyć wzmożone natężenie tych mechanizmów w Polsce?
Gdy był (lub wydawało się, że jest) jeden wróg - byliśmy solidarni. Całą
swoją wściekłość, zaborczość, chorobliwe ambicje i potrzebę władzy
mogliśmy przerzucać na NICH. ONI też mieli jasną sytuację. Bali się nas i
nienawidzili. Gdy zabrakło zewnętrznego ekranu dla zbiorowej projekcji,
zaczęliśmy go szukać wśród swoich. „Demaskując" zło, posuwamy się
nawet do absurdu. Oto pracownik Korpusu Pokoju okazuje się nagle
szpiegiem, którego jedynym celem - ukrywanym (a jakże!) pod
płaszczykiem przyjaznych zamiarów - jest szpiegostwo gospodarcze i chęć
wykradzenia technologii przerobu truskawek.
Paranoiczne widzenie świata prowadzić też może do autode-strukcji.
Wyznawcy kultu Jima Jonesa popełnili zbiorowe samobójstwo, gdy
przenieśli się do swojej „ziemi obiecanej" w Gujanie, gdy w końcu zupełnie
oderwali się od złego, zachodniego społeczeństwa, gdy już nie mieli nikogo,
kto by ich zwalczał.
Na szczęście daleko nam do „ziemi obiecanej". Póki wściekłość nie
zagłusza w nas do końca instynktu samozachowawczego, możemy mieć
nadzieję, że z paranoją, której jest wiele wszędzie na świecie, my właśnie
sobie poradzimy. Bo przecież nie tylko my dajemy się uwieść jej złudnemu
urokowi. Oto kandydat na amerykańskiego prezydenta, Ross Perot, w czasie
kampanii wyborczej oświadczył na konferencji prasowej, że CIA i FBI
śledzą jego córkę, przygotowują kompromitujący ją fotomontaż - a
wszystko po to, by ich polityczni mocodawcy mogli wyeliminować Perota z
walki o urząd prezydencki.

Koszty paranoi - kto jest zagrożony


Nieszczęście paranoika polega na tym, że tych, których dziś kocha,
jutro może znienawidzić. Paranoik planuje szczęśliwą przyszłość, ale nie
umie akceptować przyjemności tu i teraz, zwłaszcza intymności. Intymny
związek z partnerem możliwy jest pod jednym warunkiem: oboje muszą
zawiązać sojusz przeciwko zewnętrznemu złu.
Taka osoba może, z obsesyjnym wręcz zapałem, budować dom lub
urządzać mieszkanie, ale gdy skończy - zamienia je w piekło. Pełen złości i
podejrzeń wobec swojej żony mąż nie pozwala jej jednak wynieść się z
sypialni, boi się bowiem opuszczenia.
Podejrzliwość i wrogość mają ścisły związek z podatnością na zawały.
Potwierdzają to liczne badania. Tak więc największą cenę -życia i zdrowia -
ponosi sam paranoik, chociaż wydawać by się mogło, że cierpi z jego
powodu przede wszystkim otoczenie.
Inny paradoks polega na tym, że osoby paranoidalne, pomimo
chorobliwej podejrzliwości, są bardzo podatne na manipulacje, zwłaszcza
gdy czują się zagrożone. Na paranoidalnych skłonnościach ludzi można zbić
kapitał - materialny (ludzie czytają prace autorów, dzięki którym mogą
doświadczyć satysfakcji z pogardliwego demaskowania tego, co jeszcze
wczoraj ktoś uznawał za święte) lub polityczny (osobom prostym, zmęczo-
nym codziennym życiem wystarczy wskazać, że przyczyną ich problemów
jest zewnętrzne zło, by porwać ich do strajku lub zebrać podpisy pod
manifestem nowej partii). Charyzmatyczny paranoik, w warunkach
zwiększonego zagrożenia, jest w stanie pobudzić paranoidalne skłonności
tłumu, który potem już „samodzielnie" podsyca swe lęki i nienawiść.

Jak się wyzwolić?


Na krótką metę szczypta paranoi poprawia samopoczucie. Pisząc to
wszystko, ulżyłem sobie nieco, demaskując i obwiniając paranoików.
Czytelnik, który odczuwał satysfakcję podczas lektury tego tekstu, powinien
uważać. Nie złapmy się w pułapkę własnej paranoi w antyparanoidalnym
sojuszu! Z moich doświadczeń osobistych i klinicznych wynika, że jeśli
określone zaburzenia innych ludzi budzą we mnie lęk lub złość, jest praw-
dopodobne, że sam coś z tego w sobie noszę...
Musimy się uczyć brać odpowiedzialność za swoje frustracje.
Dojrzałość emocjonalna polega na umiejętności akceptowania własnego
lęku, złości i bólu, sprzecznych uczuć, impulsów
i poglądów. Mogę przyznać się do błędu, ale nie muszę zadręczać się
poczuciem winy. Nie muszę oskarżać innych, bo jasno wyrażam pretensje -
w sposób, który inni mogą przyjąć.
Życzę sobie i Państwu, aby koniec roku 1992 był w Polsce końcem
„roku paranoików". Ale musimy tego dokonać MY, a nie ONI.
Zachowaj ostrożność w swoich przedsięwzięciach, świat bo-
wiem pelen jest oszustwa. Lecz niech Ci to nie przestania prawdziwej
cnoty. Wielu ludzi dąży do wzniosłych ideałów, a nasze życie pelne
jest heroizmu (Desiderata).
„Gazeta Wyborcza", 1992

* Z żalem konstatuję, że po ponad 10-ciu latach tekst ten jest równie, a


może nawet bardziej aktualny niż wtedy. A może mam początki paranoi?...
J.S., 2003
W królestwie paranoi

Kiedy pasja przeradza się w obsesję


Jeśli przeanalizować doniesienia mediów o wydarzeniach na Dworcu
Centralnym, na żwirowisku w Oświęcimiu, o blokadach na polskich
drogach, a następnie otworzyć podręczniki psychopatologii indywidualnej i
społecznej, otrzymamy sugestywną ilustrację zarówno klasycznych, jak i
najnowszych koncepcji w tej dziedzinie. Nie chcę etykietować ani liderów,
ani innych osób uwikłanych w te sytuacje. Mogę natomiast opisać
psychologiczne i społeczne mechanizmy, którym podlegają.

Trójkąt dramatyczny
Jedną z najbardziej czytelnych sekwencji wydarzeń w ciągu ostatnich
miesięcy była awantura wokół bezdomnych na Dworcu Centralnym.
Wyraźnie widać było, że uczestnicy realizują scenariusz tak zwanego
trójkąta dramatycznego. Jest to gra w prześladowców, ofiary i ratowników,
w której role określone są w sposób uproszczony i jednostronny.
Prześladowca ponosi stuprocentową odpowiedzialność za los ofiary, a
ratownik podejmuje się tę odpowiedzialność wyegzekwować albo przejąć.
Realizm psychologiczny mówi, że nie ma układu, w którym
odpowiedzialność rozłożona jest w skrajny sposób. W trójkącie
dramatycznym obowiązuje dziecięca poetyka rodem z westernu,
gdzie bohaterowie są czarni lub biali. Prześladowcy są wyłącznie źli, ofiary
bezbronne i bezradne, ratownik szlachetny. W dalszym ciągu bohaterowie
gry zaczynają zamieniać się rolami. Ratownik (ks. Paleczny) staje się
prześladowcą, odsądzając od czci i wiary prześladowcę dotychczasowego
(władze gminy Centrum), ofiara staje się prześladowcą stosując pasywną
agresję (rozkładając się na środku dworca). Bezradni urzędnicy gminy są
przez dłuższą chwilę ofiarami sytuacji. Ale działające w ich imieniu służby
porządkowe odzyskują w końcu pozycję prześladowcy, nie oszczędzając
przy okazji ratownika, który staje się ofiarą. Psycholodzy, którzy rozpra-
cowali scenariusz trójkąta dramatycznego początkowo w rodzinach
alkoholików, zauważyli, że trawi on wszelkie układy społeczne, gdzie
ludzie są niedojrzali lub bezradni jak dzieci.
Weźmy nawet popularny podręcznik diagnozy stylów i zaburzeń
osobowości (na przykład Twój psychologiczny autoportret Johna M.
Oldhama i Lois B. Morris"), żeby rozpoznać w zachowaniach rolników
blokujących drogi czy „bohaterów" dramatu na dworcu i żwirowisku, znane
psychologii zjawiska:
- po pierwsze, narcyzm, który w postawach społecznych sprowadza
się do poczucia misji i wyższości, domagania się szczególnych praw, oraz
braku empatii, głębokiego wczucia się we własną perspektywę przy
całkowitym niezrozumieniu perspektywy innych.
- po drugie, histerię, która polega na dramatyzacji i teatra-lizacji
zachowań, na spektakularnych gestach i deklaracjach, środkach
niewspółmiernie mocnych wobec celów.
- po trzecie, bierną agresję, czyli utrudnianie, psucie, sabotaż,
prowokację w miejsce otwartej konfrontacji. Głodówka może być takim
niewspółmiernym do celu, histerycznym i bier-no-agresywnym zarazem
zachowaniem. Głodujący z ofiary staje się prześladowcą, wywołuje u
innych poczucie winy i odpo-

' J.M. Oldham, L.B. Morris Twój psychologiczny autoportret, JS &


CO, Warszawa 1997
wiedzialności za kogoś, kto może umrzeć. Można sobie oczywiście
wyobrazić warunki społeczne czy polityczne, w których bierna agresja jest
działaniem z wyboru.
Patologia pojawia się wówczas, gdy ktoś uporczywie działa w ten
właśnie sposób, mając inne możliwości. Sam szuka słusznej sprawy, w imię
której mógłby pogłodować. Granica jest cienka;
trudno czasem odróżnić pasję w realizacji jakiegoś społecznego celu od
obsesji.

Cynik z paranoikiem
Zachowania kierowane narcyzmem, histerią, a nawet bierną agresją
należą do kolorytu naszego życia codziennego i jeśli nie występują
epidemicznie, nie są aż tak groźne. Najpoważniejsze są dwie formy
psychopatologii społecznej: cynizm i paranoja.
- Cynizm może być postawą filozoficzną. W większości z nas tkwi
zapewne odrobina cynika. Jednak gdy mówimy o cynizmie jako przejawie
psychopatii, to polega ona na tym, że podlegający jej człowiek ma spójną
osobowość, dobrze kontroluje siebie i manipuluje otoczeniem, ale robi to za
cenę odcięcia uczuć wyższych. Przyjmuje założenie: ludzie sq źli i ja
jestem zfy. Wszyscy jesteśmy bestiami. Ludzie o takiej konstrukcji mogą na
zimno, z pełną bezwzględnością dążąc do swoich celów (władza,
pieniądze), rozgrywać układy biznesowe, polityczne, społeczne czy
religijne.
- Paranoik różni się od cynika tym, że po pierwsze jest mniej
świadomy mechanizmów, którym podlega, a po drugie, podobnie jak cynik,
przypisuje innym najgorsze motywacje, ale idealizuje siebie. Tworzy
prymitywny obraz świata. Na dłuższą metę trudno jednak utrzymać taką
idealistyczną wizję. Więc gdy już zjednoczy najbliższe otoczenie wobec
zewnętrznego wroga, zaczyna go szukać wewnątrz. Nagle okazuje się na
przykład, że jeden z partyjnych kolegów jest nielojalny, należy do Onych.
Tu ma źródła syndrom ciągłych podziałów w łonie ekstremalnie
zorientowanych formacji politycznych.
Jeden z bardziej czytelnych dla laika mechanizmów paranoi
polega na tak zwanej projekcji agresji, czyli rzutowaniu na innych
własnych emocji i motywacji: to ja jestem rozgniewany, to we
mnie walczy bestia, ale w moim obrazie świata nie ma dla niej
miejsca. Przypisuje więc swoją stłumioną czy odszczepioną
wrogość innym. Trudno czasem odróżnić czyjś specyficzny tem-
perament od paranoiczności. Słownik psychoanalizy podaje
jeszcze jedno pomocne kryterium: jeśli ktoś osiąga swój cel i
uspokaja się, mieści się w normie. Natomiast gdy szuka kolejnej
słusznej sprawy, w którą mógłby zainwestować swój gniew,
kolejnej moralnej misji, to możemy mówić o charakterze para-
noicznym.
Trwale zaburzenia osobowości powstają na skutek działania
czynnika genetycznego i doświadczenia tyranii lub zakłamania
rodziców we wczesnym dzieciństwie. Paranoików z zaburzeniami
osobowości nie przybędzie z dnia na dzień. Stanowią oni pewnie
parę procent populacji. Jednak regresja paranoiczna (czyli
cofnięcie do dziecięcego uproszczonego obrazu świata) może
obejmować duże grupy ludzi i rozprzestrzeniać się jak epidemia.
W warunkach stresu, poczucia bezradności wobec panującej
korupcji, mogą jej podlegać względnie normalni i zdrowi ludzie,
rozczarowani obłudą lub słabością tych, którym zaufali. Jest to
groźne, bo ludźmi w takim stanie łatwo manipulować.
Najgłębszą formą paranoi jest choroba: schizofrenia para-
noidalna. Cierpiący na nią widzi prześladowców absolutnie
wszędzie i kwalifikuje się do leczenia farmakologicznego. Para-
noja leży u podłoża fundamentalizmów religijnych, systemów
totalitarnych, wojen toczonych „w słusznej sprawie". Nigdy się nie
dowiemy, czy ktoś, kto nad bramą Auschwitz kazał napisać Arbeit
macht Frei, robił to z cynizmem czy elementem samoza-kłamania.
Analizy socjologiczno-historyczne pokazują, że często działają
tandemy paranoik i cynik, tak jak na przykład Hitler i Goebbels.
Na Zachodzie powstają książki i artykuły, organizowane są
konferencje poświęcone problemowi „paranojage-
nesis" - jak ustrzec instytucje i organizacje od paranoidalnych
epidemii, od zachowań związanych z judzeniem, tworzeniem
frakcji, podejrzeniami. Przeciwdziałanie tym zjawiskom może
pochłaniać masę energii. Dlatego warto się na nie uodpornić.
Paranoja i cynizm to dżuma i cholera naszych czasów.

Zespoły śladowe
Naukowcy coraz częściej mówią o genetycznych uwarun-
kowaniach naszych skłonności. W ubiegłym roku specjaliści
amerykańscy sformułowali koncepcję tak zwanych shadow syn-
dromes (zespołów śladowych). Głęboką nerwicę natręctw po-
woduje powiedzmy dziesięć genów. Kogoś kto ma na przykład
trzy z nich, może cechować chorobliwe zamiłowanie do porządku.
Pewne ekscentryzmy, które uważamy za koloryt osobowości,
mogą być właśnie shadow syndromes, śladami chorób
psychicznych. Psychiatrzy amerykańscy Oldham i Morris podają,
że odkryto niedawno wspólne uwarunkowania genetyczne dla
paranoidalności i skłonności do „myślenia po swojemu", przekory
i ekstrawagancji (tak zwana osobowość schizotypal-na). Osoby
„schizotypalne" mogą być wynalazcami, twórcami nowych teorii
naukowych i prądów w sztuce albo po prostu niegroźnymi
dziwakami. Ale niektórzy z nich w stresie stają się chorobliwie
podejrzliwi. Niezależnie czy wyznawali dotąd New Agę, czytali
Pismo Święte, czy tworzyli ultrakonserwatywną frakcję w partii,
swoje „nawiedzenie" i nonkonformizm zamieniają w
prześladowcze urojenia. Dlatego sekty religijne i polityczne
podlegają podobnej dynamice: od uniesienia oryginalną ideą do
destrukcji. Zaczyna się od poszukiwania czystości: doktryny, misji,
pochodzenia i monopolu na prawdę, jedynego właściwego punktu
widzenia. A od umiłowania czystości do czystek droga jest krótka.
Tu już zaczyna się totalitaryzm i „czysta paranoja". Z tego punktu
widzenia nie dziwi, że ktoś niesie krzyż - symbol czystości, dobra i
niewinności, ale niesie go w sposób pasywno-agresywny. Nie bije
nim nikogo po głowie,
ale bije po oczach. Jeśli jednocześnie zorientuje się, że to szcze-
gólnie prowokuje Onych, w tym przypadku Żydów, jego dzia-lanie
podlega eskalacji. Skoro ich to drażni, to postawmy więcej krzyży
w poczuciu, że robimy to w słusznej sprawie. Gdy okazuj'; się, że
Kościół tego nie popiera, następuje konsternacja, ale trzeba podjąć
decyzję: zaliczyć biskupa do siebie czy Onych. W ten sposób
kardynał Macharski został obwołany „Żydem".

Czy jesteśmy plemieniem Komawajów?


Myślałem, że naszymi cechami narodowymi są histeria i
narcyzm, ale destabilizacja ostatnich dziesięciu lat pokazuje, że w
dużym stopniu podlegaliśmy także mechanizmom paranoidal-nym.
Każdy Polak ma swojego wroga. Ludzie zachowywali czystość,
pokój i solidarność w swoich środowiskach dzięki temu, że byli
Oni. Zależnie od stopnia złożoności poznawczej (to znaczy
naukowej miary głupoty) jedni mieli „wroga klasowego",
„reakcję", drudzy „pachołków Moskwy", „żydokomunę" czy
„pogubionych partyjniaków". W 1989 roku to wszystko się roz-
mazało. Usunięto nam ekrany, na których wyświetlaliśmy nasze
paranoiczne filmy. W tej chwili trwa dramatyczne poszukiwanie
nowych ekranów i te mechanizmy mogą jeszcze podlegać eska-
lacji. Oglądałem kiedyś film o plemieniu Komawajów żyjących w
totalnej wspólnocie, w miłości i szacunku. Realizatorzy byli
zachwyceni, dopóki nie zauważyli, że raz na kilka tygodni cale
plemię opuszcza wioskę w wielkim podnieceniu i w jeszcze
większym podnieceniu wraca. Okazało się, że w tym czasie tor-
turują, zabijają i zjadają kilku swoich współplemieńców, których
starszyzna wskaże jako opętanych. A potem znowu żyją w sza-
cunku i miłości. To jest archetyp paranoi. Żebyśmy mogli stwo-
rzyć idealną utopię, musimy raz na jakiś czas nakarmić tkwiącą w
naturze ludzkiej bestię. Dojrzały mechanizm społeczny polega na
tym, że dla tej bestii jest miejsce na co dzień i że jej energia może
być kanalizowana w sposób konstruktywny. My podlegamy teraz
mechanizmowi Kornawajów. Mówimy: nasza religia,
nasze radio, nasz sposób pojmowania polityki jest idealny, jeste-
śmy dla siebie dobrzy i wspaniali pod warunkiem, że co jakiś czas
w prymitywny sposób wyładujemy agresję.

Zaproście diabla do stołu


Jeden z najwybitniejszych współczesnych psychoanalityków
Otto Kernberg opisuje, w jakich instytucjach wystąpienie zjawiska
paranoi jest najbardziej prawdopodobne. Czynnikiem sprzyjającym
są między innymi style działania ich liderów i to może
bezpośrednio odnosić się do naszej sytuacji. Z jednej strony pa-
ranoiczny tyran może porwać całą organizację czy grupę. Z drugiej
zaś nie dość wyrazisty lider, który unika mówienia „nie" i nie
wyręcza ludzi, kiedy trzeba pokazać siłę czy wręcz agresję,
sprawia, że zostają oni sami ze swoim gniewem. Nie dość wyra-
ziste stanowisko rządu i Episkopatu w sprawie krzyży może być
przyczyną, dla której paranoiczne mechanizmy podlegają eskalacji.
Dobry lider umie zarządzać agresją: swoją i innych. Tam, gdzie nie
ma mocnego systemu i procedur realizowanych w sposób
zdecydowany, paranoja może zagnieździć się w równym stopniu,
co w organizacjach kierowanych w sposób terrorystyczny.
Profilaktyka powinna zaczynać się na poziomie rodziny. Potrzebne
są takie wzorce wychowawcze, w których uczy się realizmu
psychologicznego i zarządzania złością. Dlatego troską napawają
ostatnie posunięcia ministra edukacji Kazimierza Kapery, który
wstrzymał program przeciwko przemocy domowej, ponieważ chce
dbać o dobre imię polskiej rodziny. Jest to właśnie cofnięcie się do
mechanizmu, w którym idealizuje się rodzinę, a bestii i patologii
szuka na zewnątrz. Nie sposób wychować niepa-ranoidalne dzieci,
jeśli nie zaczniemy od siebie, jeśli nie będziemy ich
przyzwyczajać, że gniew, zachłanność, agresja to ludzkie cechy.
Sztuka życia polega na tym, żeby uznać i poznać bestię w sobie, a
potem starać się nią zarządzać. Grotowski mówił: zaproście diabła
do stołu.
„Polityka", 1998
AIDS

Jaki jest mój pierwszy odruch, gdy czytam w prasie lub


oglądam w TV program o AIDS? Zastanawiam się, w jakim
stopniu sprawa dotyczy mnie, moich dzieci i najbliższych. Po-
nieważ nie należę do grupy szczególnego zagrożenia, łatwo uznaję
horror tej straszliwej choroby za sprawę zewnętrzną. Dopiero
pisząc na zamówienie redakcji ten komentarz, uświadomiłem sobie
w pełni, jak krótkowzroczną politykę przyjąłem. I to nie tylko
dlatego, że mój najstarszy syn dochodzi do wieku dorastania.
AIDS był, jest i będzie moją sprawą, tak jak i Twoją...
AIDS jest chorobą układu immunologicznego. Większość nas
mobilizuje w obliczu zagrożenia swoje siły obronne, ale ogranicza
się do odporności na... informacje. Nie chcemy wiedzieć za wiele,
a zwłaszcza nie dopuszczamy możliwości własnego zakażenia,
choroby i śmierci. Jednym z często spotykanych sposobów
odcinania się od problemu jest potępianie chorych, traktowanie
dżumy dwudziestego wieku jako kary ściągniętej na siebie przez
grzeszników: homoseksualistów, narkomanów i prostytutki.
Nosicieli i chorych trudno odizolować, lepiej tylko, żeby ośrodek
dla nich był gdzieś na końcu świata...
Na szczęście nie każda refleksja moralna sprowadza się do
prymitywnego skanalizowania przeciw chorym własnych lęków i
ukrytej nienawiści. Kilka dni temu dostałem list otwarty
z ośrodka zeń w Los Angeles, w którym AIDS wymieniony jest
obok nowotworów i innych chorób cywilizacyjnych - głodu, de-
presji ekonomicznej i degradacji środowiska - jako zjawisko
przypominające nam, że nie żyjemy w zgodzie ze swoją prawdzi-
wą naturą, lecz pogrążeni w zachłanności, gniewie i niewiedzy.
Nie możemy ignorować objawów, ale przede wszystkim musimy
leczyć przyczyny chorób naszych czasów. Zachłanność można
przemienić we współczucie, gniew - w determinację, a ignorancję -
w wiedzę o sobie i świecie. Źródła patologii są w każdym z nas i
przez każdego z nas mogą być przekroczone. Jak to osiągnąć,
każdy z nas musi rozstrzygnąć w głębi swojej duszy.
Ignorujemy nie tylko informacje o. zagrożeniach. Zbyt mało
wiemy o imponującym wysiłku uczonych, którzy od pierwszych
godzin, kiedy rozpoznano nową, dziwną chorobę, nie ustają w
wysiłkach, by znaleźć na nią lekarstwo. Niewiele wiemy o
podnoszących na duchu wysiłkach zakonnic od Matki Teresy i
mnichów buddyjskich, którzy w Indiach i w wielu innych
miejscach Trzeciego Świata towarzyszą do końca chorym umie-
rającym w koszmarnych warunkach.
AIDS konfrontuje nas z potrzebą życia, lękiem przed śmiercią
i utratą bliskich. Czekając na szczepionkę, nie tracimy wiary w
naukę, która odbiera - na razie - lekcję pokory. Jednocześnie
stajemy w obliczu pytań i problemów praktycznych, których nigdy
nie rozwiążą uczeni: jak towarzyszyć umierającemu w sile wieku
człowiekowi, jak wesprzeć i pomóc odnaleźć sens w cierpieniu
jego najbliższym?
AIDS jest sprawą nas wszystkich nie tylko dlatego, że dziś
praktycznie każdy jest zagrożony wirusem HIV Widmo AIDS
budzi nas, przypomina o sprawach podstawowych.

„Twój Styl", 1993


Jak kochać głodne dziecko?

Zakłamanie w rodzinie to pożywka dla zachowań


paranoidalnych

Na konferencję „Jak kochać dziecko" przybędą do Warszawy


najwybitniejsi amerykańscy popularyzatorzy psychologii, eksperci
wychowania, badań nad przemocą i rolą mediów, autorzy
światowych bestsellerów. Czy Polacy chcą się dziś dowiadywać,
jak naprawdę kochać dziecko i uczyć je wartości, rozwijać
inteligencję emocjonalną i podnosić samoocenę? A może wystar-
czy, że sprawami „wewnętrznymi" zajmie się Kościół? Gdy pró-
bowałem w ubiegłym roku namówić gminy kilku miast do
wprowadzenia - sprawdzonych w USA - programów profilaktyki
przemocy i edukacji rodziców, radni sprzeciwiali się argumen-
tując, że brakuje im pieniędzy na oświetlenie ulic i remont świetlic,
w których dzieci mogłyby spędzać czas po lekcjach. Programy
edukacyjne odbierali jako fanaberie humanistów.
Jako psycholog i wydawca mogę uznać, że sprzedaż w Polsce
blisko stutysięcznych nakładów takich tytułów jak Inteligencja
emocjonalna' czy Toksyczni rodzice" wystarczająco potwierdza
przydatność osiągnięć zachodniej psychologii w naszych realiach.
Tylko kto z nich skorzysta? Byłem wstrząśnięty, gdy profesor
Janusz Czapiński przedstawił dane o kondycji fizycznej

* D. Goleman Inteligencja emocjonalna. Media Rodzina, Poznań


1997
** S. Forward Toksyczni rodzice, JS & CO, Warszawa 1992, 1999
i psychicznej polskich rodzin. Co trzecie polskie dziecko, zwłasz-
cza w rodzinach wiejskich, żyje dziś poniżej granicy ubóstwa!
Średni budżet na dziecko w blisko połowie rodzin jest jeszcze
niższy, niż przypadający na emeryta. Co czwarte dziecko regularnie
nie dojada! To nie jest głód, ale dieta bardzo daleka od minimum
niezbędnego dla zdrowia i prawidłowego rozwoju.
Jeszcze głębszy niedobór dotyczy dostępu do drugiego w
dzisiejszych czasach dobra, którym jest edukacja. Z badań dr
Barbary Fatygi z UW wynika, że zarówno dzieci, jak ich rodzice
świetnie zdają sobie sprawę, że dziś, aby dobrze zarabiać, trzeba
ukończyć dobre szkoły, znać języki, komputer. Co z tego, kiedy
cała młodzież wiejska i duża część tej żyjącej w małych
miasteczkach, a nawet w blokowiskach wielkich aglomeracji, nie
ma żadnych innych szans na edukację niż zawodówka? Ponad 40
procent młodych ludzi może z nosami przyklejonymi do szyby lub
ekranu telewizora przyglądać się błyskotliwym karierom swoich
pięknych, bogatych i twórczych rówieśników dobrze ustawionych
przez zaradnych rodziców. Z wizją głęboko niesprawiedliwego
świata szukać będą rozładowania na ulicy lub utkną biernie w
ciasnych mieszkaniach ze sfrustrowanymi dorosłymi.
A jest ich cała armia.

Rodzinne piekło
Według badań instytutów IQS i Quant, penetrujących po-
tencjalne środowiska konsumenckie w Polsce, kilkanaście mi-
lionów dorosłych (na 28 min) nie kwalifikuje się do rynkowej
rywalizacji. To przede wszystkim ponad cztery miliony kobiet w
średnim i starszym wieku, ledwo wiążących koniec z końcem,
poświęcających ostatnie grosze na dzieci i wnuki, a jedyne
pocieszenie odnajdujących w Radiu Maryja (warto czasem
posłuchać, ile goryczy i poczucia krzywdy ujawniają dzwoniące do
studia słuchaczki). Mamy też różne grupy sfrustrowanych
mężczyzn, „weteranów czynu społecznego", którzy
utknęli w malej stabilizacji osiągniętej „za komuny" (około 4
milionów osób), pasywnych „wiejskich tradycjonalistów" oraz
młodszych - „nieufnych pesymistów", którzy negują wszelkie
wartości oprócz seksu, siły fizycznej i tanich rozrywek (często
bezrobotni, ponad 2 miliony).
Podstawową areną życia większości spośród tych głęboko
sfrustrowanych ludzi są dom i rodzina. Nadal też ponad 80 procent
badanych młodych ludzi nie wyobraża sobie życia inaczej. Samo
nasuwa się w tym kontekście pytanie: jak życie w przewlekłym
stresie, bez perspektyw zmiany na lepsze, wpływa na życie
rodzinne? Jak określa emocjonalny rozwój dzieci? Nagły spadek
dochodów, utrata pracy to okoliczności, które mogą poważnie
destabilizować rodzinę. Badane kobiety wiejskie i z małych
miasteczek potwierdzają, że w rodzinach występują ciągle
konflikty na tle finansowym, nasilające się objawy depresji;
wzrasta uzależnienie od alkoholu, coraz częściej upokarzająco
dotykając kobiety. Jak się to przekłada na przemoc w rodzinie i
inne formy emocjonalnego krzywdzenia dzieci? Tu napotykamy
różnice oglądów i poglądów.
Ocena stanu ducha polskiej rodziny jest zróżnicowana.
Zwłaszcza w kwestii fizycznego i emocjonalnego krzywdzenia
dzieci. Uderzające jest, że podobnie jak za czasów reżimu komu-
nistycznego, rządzący zdają się dążyć do umniejszenia i ignoro-
wania psychopatologii rodzin. Z „Raportu o sytuacji rodzin",
sygnowanego przez pełnomocnika rządu do spraw rodziny, do-
wiadujemy się, że co najwyżej 12 procent ankietowanych uczniów
wskazuje na sporadyczne akty werbalnej i fizycznej przemocy w
rodzinie, a tylko 4 procent zdecydowanie przyznaje się do ich
istnienia. Dane te pochodzą z lokalnych badań Rady ds. Rodziny w
województwie katowickim. O żadnych innych raport nie
wspomina.
Tę optymistyczną wizję podważają inne doniesienia, choćby
zebrane przez Biuro Studiów i Ekspertyz Kancelarii Sejmu.
Drastycznie widzą też sytuacje, opierający się na doświadczeniu,
nie zaś tylko wynikach ankiet, profesjonaliści: pedagodzy szkolni i
pracownicy socjalni. Na przykład dr Monika Sajkowska z
Uniwersytetu Warszawskiego stwierdza (po zbadaniu blisko
dwustu pedagogów szkolnych w jednej dzielnicy Warszawy), że
zaniedbywanie dzieci jest doświadczeniem 65,5 procent badanych,
zaś emocjonalne krzywdzenie dzieci - 60 procent. Ponad połowa
pedagogów spotkała w swojej praktyce przemoc wobec dzieci w
rodzinie, zaś 17 procent było informowanych o przypadkach ich
seksualnego wykorzystywania. Nowym zjawiskiem jest pojawienie
się grup przestępczych i poważnych aktów przemocy w szkołach, a
zwłaszcza na stadionach i ulicach.
Warto w tym momencie przypomnieć, że w odróżnieniu od
sytuacji młodzieży krajów zachodnich czy skandynawskich,
alternatywą dla spędzania czasu w domu jest w Polsce przede
wszystkim ulica. Świetlic, klubów, ośrodków sportowych i innych
miejsc spotykania się młodzieży czy zajęć pozaszkolnych jest z
roku na rok coraz mniej (podobnie jak przedszkoli), zaś ich nowe
formy dostępne są dla nielicznych, dysponujących „kasą". Ten stan
rzeczy sprzyja poszukiwaniu afiliacji w grupach kibiców, sektach i
wszelkich innych subkulturach, których zasięg, koloryt i
zróżnicowanie szybko rośnie. Tu rodzi się przemoc, poczęta w
rodzinie. Doktrynalne naciski na idealizowanie rodziny i
zaprzeczanie drążącym ją patologiom jest - z psychologicznego
punktu widzenia - wyrządzaniem krzywdy rodzinie. Zakłamanie w
naruszającej prawa dzieci rodzinie to pożywka dla postaw i
zachowań paranoidalnych.

Wyprzedzenie pokoleniowe
Bardzo ciekawa może być konfrontacja - ciągle niekorzyst-
nych - danych o przeobrażeniach polskiej rodziny z prezentowa-
nymi przez dr Mary Pipher wynikami badań nad kryzysem rodziny
we współczesnej cywilizacji. Tylko z tej perspektywy możemy
trafnie ocenić wpływ mediów na dzieci, problem, który na gruncie
polskim praktycznie wciąż nie został rzetelnie zbadany.
Spodziewam się, że wydarzeniem konferencji będą wystąpienia dr.
Nathaniela Brandena na temat kształtowania samouznania, postawy
szacunku dla siebie i innych, wiary we własne siły. Profesor Janusz
Czapiński zwraca uwagę, że w odróżnieniu od społeczeństwa
amerykańskiego w Polsce reguły sukcesu i ścieżki karier nie są klarowne,
obok wiary w siebie młodzi ludzie potrzebują o wiele więcej umiejętności
społecznych, aby przebijać się przez zmienne i niejasne przepisy,
biurokrację, korupcyjne i ko-ligacyjne układy.
Ciekawe, czego im więcej potrzeba - zwykłego sprytu czy inteligencji
emocjonalnej? Z badań profesora Czapińskiego wynika, że w zakresie
wiary w sukces życiowy jesteśmy realistami aż do bólu, a nawet
nierealistycznymi pesymistami. Na szczęście młodzi wypadają pod tym
względem nieco lepiej niż ich rodzice, zwłaszcza mężczyźni w przedziale
40-55 lat, których poziom depresji dorównuje kobiecemu, podczas gdy w
krajach zachodnich kobiety w tym wieku mają się znacznie gorzej od męż-
czyzn.
David Blankenhorn przywiózł do Polski ponurą wizję Ameryki bez
ojców (fatherless America). My prawdopodobnie mamy taką fatherless
Poland, co może potwierdzać wielka popularność książki Wojciech
Eichelbergera Zdradzony przez ojca'. Jednak Polski deficyt ojca rzadziej
związany jest z jego fizyczną absencją. Synowie i córki cierpią raczej na
brak faceta w tej roli. Składa się na to wiele czynników. W okresie PRL
dzieci widziały w domu albo ojca „dającego ciała" (raczej mało kto w
autentyczny, spójny wewnętrznie sposób angażował się po stronie
socjalizmu), albo biernie przystosowanego - lub nieprzystosowanego -
najemnego pracownika wykastrowanego z atrybutów władzy i prestiżu.
Matka nie miała lżejszego życia, ale utrzymywała kontrolę emocjonalną nad
rodziną poprzez

* W. Eichelberger Zdradzony przez ojca. Wydawnictwo Do,


Warszawa 1998
rolę opiekunki. Taka konfiguracja rodzinna nie służyła „oddzieleniu
emocjonalnemu" dzieci, co jest bardzo istotnym czynnikiem dojrzewania
zwłaszcza dla chłopca. Dziś ci zależni od matek mężczyźni mają trudności
w tworzeniu dojrzałych, trwałych związków lub przejęciu roli mędrca i
autorytetu. Na dodatek w nowych rynkowych regułach gry ta mniejszość,
ale jednak dość liczna, młodych, którym udaje się przebić, bardzo często
zarabia wielokrotnie więcej niż ich - wtórnie zdegradowani - ojcowie.
Czapiński nazywa to „wyprzedzeniem pokoleniowym".

Szlachetni czy skuteczni?


Gdy już jesteśmy przy tej części społeczeństwa, która wyraźnie
korzysta z przekształceń ostatniego dziesięciolecia, warto zwrócić uwagę, w
jakiej to się dzieje atmosferze. Wyniki badań profesora Czapińskiego w
pełni potwierdzają tezę Marii Janion: romantyzm się skończył. Idealizm i
porywy młodzi ludzie rezerwują ewentualnie tylko dla kochanków -
przestało się to przenosić na relacje społeczne i cele pozaosobiste. Ich ro-
dzice, świadomi, że nie ma dziś, w „erze informacyjnej", nic ważniejszego
niż inwestycja w edukację, próbują sterować tak, żeby przede wszystkim
dziecko miało jak najmniej kłopotów emocjonalnych i żeby samemu nie
mieć z nim kłopotów. Nie szuka się głębokich przeżyć czy wzbogacających
i poszerzających wewnętrznie doświadczeń. Robiący karierę rodzice są
bardziej zainteresowani sukcesami niż szlachetnością swoich latorośli.
Sumienie, wartości są nie na czasie - mówi na podstawie swych badań
Janusz Czapiński. Jest kwestią nazewnictwa, czy za wiodący trend uznamy
pragmatyzm, czy hedonizm i cynizm.
Ciekaw jestem, jak w tym kontekście przyjęte zostaną na konferencji
wystąpienia państwa Eyre; „Jak wychowywać dzieci i uczyć je wartości".
Mam nadzieję, że obudzi rodziców traktujących wychowanie jak biznesową
inwestycję książka dr. Rossa
Campbella', zwłaszcza że przy okazji poprowadzi on warsztat na
temat pasywnej agresji i panowania nad gniewem. Jest to
problematyka słabo w Polsce spopularyzowana, co ujawnia się
nawet w sferze życia publicznego.

Jak sobie radzić?


W amerykańskich podręcznikach motywacyjnych znaleźć
możemy ważne rozróżnienia: daj potrzebującemu wędkę, nie ryby.
Zęby przerwać błędne koło wychowawczej patologii, musimy
dotrzeć do mediów z wiedzą o emocjonalnym rozwoju i prawach
dzieci, zainicjować programy podnoszące wiedzę nauczycieli i in-
teligencję emocjonalną rodziców i polityków. Amerykanie mogą w
tym pomóc, bo rozwinęli technologię „uczenia, jak się uczyć", także
na podstawie własnych problemów.
„Polityka", 1999 II

Związki miłosne

* R. Campbell Sztuka zrozumienia, czyli jak naprawdę kochać swoje


dziecko, VOCATIO, warszawa 1999
Wakacyjne przygody

Sezon na miłość

Romantyczne scenariusze (wspomnienie sprzed dwudziestu


pięciu lat)
Lipiec. Poznaję ją. Od pierwszego spojrzenia coś między nami
przepływa. W jej oczach jest jakiś szczególny głód i melancholia.
W moich - obietnica. Tak się składa, że jej mąż jest nieobecny -
duchem (zapracowany, zajęty karierą) lub fizycznie (wyjechał do
pracy za granicę).
Gdy mi na kimś zależy, staję się nieśmiały. Piszę więc do niej
liścik. Jest wzruszona i zachwycona. Spotykamy się, spacerujemy,
rozmawiamy. Otwieram jej oczy na nowe wymiary świata. Umiem
też słuchać. Ona opowiada mi o swoim życiu, o swoich uczuciach,
o dzieciństwie, w końcu o problemach z mężem - jak jej nie
rozumie, jaki jest nieczuły. Mną jest oczarowana. Jestem idealny.
Nie spotkała nigdy kogoś, kto tak mówi, tak słucha, tak pieści...
Sierpień. Zostajemy romantycznymi kochankami. Szczerze
mówiąc, coś mi tu nie gra; zaczynam tęsknić do mojej stałej na-
rzeczonej (która wyjechała). W lipcu w ogóle o niej zapomniałem.
Ale moja nowa partnerka jest szczęśliwa. „Chcę cię mieć na
własność" - mówi któregoś ranka, gryząc mnie lekko w ucho.
Czuję wyraźny niepokój, gdy kupuje mi na imieniny (17 sierpnia)
piękną koszulę (wówczas w „Adamie").
Wrzesień. Któregoś dnia ona pojawia się u mnie w domu z
walizką. Wszystko zrozumiała. Jej małżeństwo od początku było
bez sensu. Oświadczyła to mężowi, który właśnie przyjechał.
Przyszła do mnie, bo jestem jej całym światem. Jestem
przerażony. Już od kilku dni zdawałem sobie sprawę, że dener-
wują mnie jej zachowania. Ze bardzo niekorzystnie wygląda, gdy
zaczesuje do tylu włosy. Że ma drobnomieszczańskie nawyki. Z
ulgą myślałem o powrocie jej męża. Czuję się jednak zo-
bowiązany. Prowadzimy długie rozmowy, ona płacze, mój głos już
nie działa jak balsam. Każde słowo wbija się w serce jak sztylet.
Jestem zimny, racjonalny, ale ona mnie kocha. Udaję, że jestem
głęboko poruszony. Odgrywam dramatyczną scenę (na przykład
wróciła właśnie moja dziewczyna i okazuje się, że jest w ciąży.
Jestem rozdarty. Nie mogę jej zostawić). Kłamię jak z nut. Jednak
wybrnąłem... na szczęście to już daleka przeszłość-Ale nie dla
wszystkich.
Barbara (lat 36) zgłosiła się niedawno do Laboratorium Psy-
choedukacji z prośbą o pomoc. Jest mężatką, do niedawna szczę-
śliwą, choć trochę przytłumioną przez męża. Na orbisowskiej
wycieczce spotkała Konrada, obywatela innego kraju, też żona-
tego, który - jak się okazało - bardzo potrzebował romantycznej
opieki. Przeżyli cudowny tydzień w Wenecji. Dalej prawie co-
dziennie podtrzymywali uczucie sekretnymi rozmowami telefo-
nicznymi. Barbara była w szczególnym stanie. Po kilku miesią-
cach Konrad nagle zamilkł, po czym... pojawił się niespodziewa-
nie w Warszawie. Los okrutnie skomplikował życie. Jego żona
zginęła w wypadku samolotowym. .Jesteś teraz jedyną bliską mi
osobą. Kocham cię i wiem, że ty kochasz mnie. Jesteśmy stwo-
rzeni dla siebie. Przeniosę interesy do Polski albo ty jedź do mnie.
Musimy być razem". Barbara poczuła się rozdarta. Mąż wie o jej
romansie (wysłuchał jej jak ojciec). Czuje się z nim związana, nie
mówiąc o dzieciach, domu itp. Konrad jeszcze
wczoraj był kimś szczególnym, jakieś niezwykłe uczucie przeni-
kało jej klatkę piersiową, gdy o nim myślała. Dziś to się jakby
rozwiało. Ale czuje się związana i zobowiązana. Nie może go te-
raz opuścić. Nie chce opuścić męża. „Daj mi czas" - mówi do
każdego z nich. „Ile mogę czekać?" - pyta mąż. „Będę czekać całe
życie" - szlocha Konrad. Barbara wpadła w depresję. Nie umie
wybrnąć z tak głębokich powikłań wakacyjnej przygody. Okazało
się, że dopiero dokładne zbadanie scenariusza, w którym mąż
odgrywa rolę ojca, a Konrad - obiektu miłości nastolatki,
pozwoliło Barbarze stanąć na nogach i podjąć odpowiednie
decyzje. To bolało, ale w rezultacie wzmocniło ich małżeństwo,
gdy mąż dostrzegł po latach potrzeby i uczucia żony.

Przez różowe okulary


Stan zakochania (w lżejszej formie - zauroczenia) charak-
teryzuje się szczególnym zawężeniem świadomości. Jest to rodzaj
transu, w którym obiekt uczuć staje się jedynym źródłem
pobudzenia i zainteresowania. Wielkie pokłady tęsknoty (od-
czuwane w rejonie serca), potrzeby stopienia, bliskości za wszelką
cenę dominują nad wszelkimi innymi uczuciami.
Świadomość obecności ukochanego obiektu wywołuje euforię
i poczucie roztopienia granic „ja". Wydawać się może, że to boski
stan, że tak jest w raju. Kochany obiekt postrzegany jest wyłącznie
w kategoriach pozytywnych. Jest idealny. Nadzwyczajny.
Szczególny, wyjątkowy... nie chce się jeść, nie trzeba spać. Można
żyć miłością.
Psychoanalitycy twierdzą, że prototypem tego stanu jest
pierwotna potrzeba symbiotycznej więzi bardzo małego dziecka z
matką. Niektóre matki nigdy tej potrzeby w pełni nie zaspokajają,
inne zaś przetrzymują dziecko w nadopiekuńczej symbiozie. W
konsekwencji obu tych przypadków powstaje w dziecku potrzeba
powrotu do jedności, zburzenia swojego „ja" i spełnienia w
stopieniu. Im boleśniejszy był brak lub strata w dzieciństwie, tym
silniejsza tendencja do idealizowania
obiektu miłości. Potrzeba ta zostaje „utajniona" (zepchnięta do
podświadomości) i w naturalny sposób dochodzi do gtosu w wieku
kilkunastu lat. W tym czasie wielu z nas odczuwało tęsknoty lub
nawet doświadczało przez jakiś czas idealnej miłości. Z czasem
powstają okoliczności, w których te pierwotne tęsknoty mogą
potączyć się z seksualnym aspektem więzi, aby dać wreszcie
podstawy dla dojrzalej miłości, która łączy się z poczuciem
wspólnoty i odpowiedzialności. Ale nie każdy z nas rozwija się w
tym rytmie. Wielu mężczyzn i wiele kobiet pozostaje w głębi
duszy romantycznymi nastolatkami. Psychoanalitycy zwracają też
uwagę, że ta tęsknota za idealnym związkiem i idealnym obiektem
miłości jest po części również poszukiwaniem siebie; często
obdarzamy obiekt takimi cechami i walorami, które pragniemy
sami mieć lub wyczuwamy w nim to, co w nas głęboko stłumione.
Dokładnie wyjaśniają to Cleese i Skynner w książce Żyć w
rodzinie i przetrwać. W szczególnych okolicznościach (do których
należą wakacje) stłumione potrzeby mogą przebić się z
podświadomości i przechowywany gdzieś w biochemii mózgu film
o spełnieniu w idealnym związku zaczyna się wyświetlać. W stanie
szczególnego transu nie postrzegamy obiektu uczuć, jakim jest, ale
jakim chcemy go widzieć. Darzona uczuciem osoba staje się
ekranem, na którym wyświetlamy swój film. Rozłąka sprzyja
podtrzymywaniu projekcji, zaś wspólne zderzenie się z realiami
życia codziennego brutalnie je weryfikuje. Obiekt romantycznej
miłości okazuje się zazwyczaj bardzo różną osobą od tej, za jaką ją
uważaliśmy. Zdarza się oczywiście, że film się kończy, a po
bliższym poznaniu z osobą, która służyła za ekran, nawiązujemy
rzeczywisty kontakt. Z czasem może on przekształcić się w miłość.
Bhagwan Shree Rajneesh, hinduski guru nauczający na Zachodzie,
powiedział kiedyś: miłość przychodzi po seksie. Fascynacja przed
- jest zmysłowa iluzja. Gorzej, gdy po seksie nic nie przychodzi.
Kontrakt TU i TERAZ
Nastolatka, której miłość zakończyła się rozczarowaniem,
przepłacze parę nocy i wzmocniona tym doświadczeniem podej-
mie kolejną próbę. Sprawy się komplikują, gdy wychodzimy z
wakacyjnego zakochania jako dorosła osoba w nowym układzie,
który jest w kolizji z dotychczasowym układem życia rodzinnego.
Wakacyjna przygoda może zakończyć się bezboleśnie, ale
musimy być uważni. Przede wszystkim na deklaracje i obietnice,
które składamy i otrzymujemy w chwilach uniesienia. Jeśli mó-
wisz wakacyjnemu partnerowi „kocham cię", dodaj TERAZ. Je-
żeli będziecie w stanie roześmiać się w tej chwili - jesteście bez-
pieczni. Wakacyjna przygoda może być dobra, ale tylko jeśli przy-
darza się nastolatkom, albo dorosłym, którzy nie mają nic do
stracenia. Może zaś być groźna dla nastolatków w dojrzałym wie-
ku. Osoby niedojrzałe emocjonalnie nie umieją nasycić się tym, co
niesie chwila TU i TERAZ. Jeśli przydarza się im coś dobrego,
chcą mieć partnera (lub oddać się mu) na zawsze i na własność.
Psychoterapeuci odkryli, że o powodzeniu związków między
ludźmi decyduje wstępny kontrakt. Nie zawieramy go (na
szczęście) na piśmie, ale często (niestety) jest on niejasny,
niedopowiedziany, nie wyrażony wprost. Pewien typ charakteru
(zwany dawcą) skłania do bycia dla innych obietnicą. Nie tylko
słowa, ale spojrzenie, każdy gest rozbudzają nadzieje, które trudno
spełnić. Z kolei typ romantycznego kochanka to ktoś, kogo
pociąga nieosiągalne; jest podatny na doznawanie tragizmu i
smutku. Idealizuje obiekty miłości tak bardzo, że rozczarowanie
jest zapewnione. Lubi tęsknić. Dawca za wiele obiecuje innym.
Kochanek romantyczny - sobie.
Mniej groźne są wakacyjne przygody dla epikurejczyka. He-
len Palmer, wnikliwie opisująca w książce Enneagram" dziewięć
typów osobowości, charakter epikurejczyka przedstawia tak:

* H. Palmer Enneagram, JS & CO, Warszawa 1992; patrz też: K. V


Hurley i T.E. Dobson Enneagram w działaniu. JS & CO, Warszawa 1995
Wieczny młodzieniec, Piotruś Pan, dancingowy kochanek. Łakom-
czuch życia. Zawsze ma w zanadrzu kilka opcji, żyje w przekona-
niu, że niezobowiązujące obietnice mato kosztują, ale unika brze-
miennych w skutki deklaracji. Ma poczucie, ze wszystko, co trwale,
zabiera wolność. Woli niewielkie kęsy tego, co najlepsze z wielu
dań niż giębokie zaangażowanie w jedna sprawę.
Pozostałe typy charakteru (perfekcjonista, człowiek czynu,
obserwator, adwokat diabla, władca i mediator) rzadziej angażują
się w romantyczne przygody, co nie znaczy, że nie podlegają
opisywanym tu prawidłowościom.
Tak więc znajomość siebie, zdolność samoobserwacji i uwaga
mogą się nam przydać nawet w chwilach letniego szaleństwa.
No dobrze, ale jak wybrnąć z wakacyjnej przygody? Może
wystarczy karteczka:

JEST PIERWSZY WRZEŚNIA. IDĘ DO SZKOŁY. FILM


SIĘ SKOŃCZYŁ. MYŚLĘ, ŻE WYSTARCZAJĄCO DOBRZE
ODEGRAŁEM SWOJĄ ROLĘ. TY BYŁAŚ CUDOWNA.
DZIĘKUJĘ.
„Twój Styl", 1993

Stonce rozpala serca


Rozmawial Jacek Szmidt

Wakacyjny flirt, lekarstwo na samotność. Świetna przygoda


dla tych, którzy szukają pary, ale dozwolona także osobom „za-
jętym", jeśli potrafią wyczuć, gdzie się kończy niewinna zabawa.
Flirt to sztuka, wymaga więc natchnienia i umiejętności.

Jacek Santorski udziela lekcji flirtu Jackowi Szmidtowi.


Ty masz jakieś zamiary wobec tej pani, której przed chwilą
postałeś zabójcze spojrzenie?
Nie, skądże! To tylko flirt, taka gra, w której niekoniecznie
chce się coś wygrać. Pamiętasz piosenkę: „Nie o to chodzi, by
złapać króliczka, ale by gonić go"?

Ale po co ten wy sitek?

Flirt odświeża. Pobudza emocjonalnie. Dla wielu osób jest też


sprawdzianem atrakcyjności. Zauważyłeś, że się uśmiechnęła?
Sukces we flircie dowartościowuje.

Czy wolno igrać z uczuciami? Szczególnie wtedy, gdy jeste-


śmy związani z kimś, komu obiecaliśmy wierność?

Tu tkwi całe nieporozumienie.


Flirt, jak każda gra, ma swoje reguły. Jedna z nich każe za-
chować dystans wobec osoby, z którą flirtujemy. Nie pozwala
wchodzić z nią w zbyt intymne relacje. Gdy jasno określimy, do
jakiego punktu wolno nam się posunąć w zabawie, nie będzie ona
zagrożeniem dla małżeństwa.

Ciekawe, czy nasze żony myślą tak samo?

To zależy, czy powiedzieliśmy sobie wyraźnie, co to znaczy


wierność. Gdzie są granice intymnej sfery, która jest zarezerwo-
wana tylko dla dwojga. Gdy to jest jasne, można powiedzieć:
„Nie przeszkadza mi, że podobają ci się inne kobiety. Cieszy mnie,
że i ty im się podobasz. I tak mam pewność, że cię nie stracę".

W książce Flirtować, ale jak?* Roi f Bónnen pisze, że być


wiernym oznacza traktować partnera jak najważniejszego na
świecie. Ale nie nakazuje zachowywać się tak, jakby wszyscy

• R. Bónnen Filtrować, ale jak, JS & CO, Warszawa 1993


pozostali stracili nagle walory seksualne. Czy sadzisz, że waka-
cyjnemu flirtowi mógłby towarzyszyć seks? l czy nadal byłby on
niewinną przygodą?

Zdrada dotyczy tylko tego, co partner uznaje za święte. Znam


takie osoby, które nie wyobrażają sobie dopuszczenia do bliskości
fizycznej małżonka z kimś trzecim, i takie, dla których nie jest to
najważniejsze.

A co z miłością? Przecież szybko przychodzi moment, gdy


podczas spaceru nad morzem mamy ochotę powiedzieć pani Mo-
nice z naszego turnusu: Kocham cię.

Radziłbym się powstrzymać. Jeśli flirt ma być lekkim, pełnym


wdzięku tańcem, to deklaracja miłości staje się balastem. To tak,
jakbyś zaprosił dziewczynę na dansing i pojawił się na parkiecie z
walizkami. Dlatego zamiast „kocham" lepiej powiedzieć „dobrze
mi z tobą". A jeżeli już słowa wyznania padły, dodaj „teraz".

Czy z każdym, do kogo zabije nam mocniej serce, można


flirtować? Pytam, bo w pewnym poradniku wyczytałem, ze istnieją
osoby „nietykalne".

Kłopot z tym, że często taka „nietykalność" jest wyzwaniem.


W książce Enneagram Helen Palmer opisuje różne typy
osobowości. „Czwórka", czyli romantyk, flirtuje najchętniej w
atmosferze z Romea i Julii. Ale na przykład „ósemka", czyli
wojowniczy szef, zbliża się do wybranej osoby, walcząc z nią. Nie
każdego więc opór zniechęca do flirtu. A z kim na pewno nie warto
flirtować? Z kimś, kto oczekuje więcej, niż chcemy mu
zaoferować.

Mówisz o dziewczynach, które szukają męża?


Nie tylko. Czasem flirt podejmuje kobieta w depresji, pra-
gnąca bliskiej, ciepłej więzi z mężczyzną, który wziąłby na siebie
rolę terapeuty. Gdy partner szuka tylko przygody, układ grozi
bolesnym rozczarowaniem.

Czy wakacyjne dramaty sercowe nie biorą się stąd, ze wiążą


się ze sobą osoby, którym chodzi o coś innego?

Oczywiście! Dlatego mając apetyt na flirt, warto wyraźnie


określić, o co chodzi. Psycholodzy nazywają to kontraktem.

Nie brzmi to zbyt romantycznie. Mam nadzieję, że nie trzeba


go spisywać u notariusza?

Nie. Ale można na plaży, na kawałku papieru, który za-


mkniecie w butelce po szampanie i wrzucicie do morza.

A co na przykład mogłoby być zapisane w tym kontrakcie?

Ze wasz związek trwa „tu i teraz". Ze nie pytacie się o


przeszłość. Że każde może odejść w dowolnej chwili bez wyrzutów
sumienia. Ze gwarantujecie sobie dyskrecję. Ze jedno nie będzie
próbowało zmieniać drugiego...

Świetnie! Zaczyna mi się podobać. Jedno tylko niepokoi. Flirt


ma być czymś spontanicznym, a tyle mówi się o taktyce flirtowania.
Czy te wszystkie reguły nie są manipulowaniem drugą osobą?

A czy chciałbyś, abym cię zaprosił na partię szachów, mó-


wiąc, że nigdy nie uczyłem się grać, bo reguły zabijają radość gry?
W sztuce flirtu, oprócz natchnienia, potrzeba też umiejętności.
Przestrzeganie zasad służy obojgu, pozwala się cieszyć sobą.
Do końca turnusu? Bo przecież jedną z zasad flirtu jest tym-
czasowość.

Nie warto wakacyjnych przygód ciągnąć zbyt długo. Fascynacja,


która narodziła się w beztroskiej urlopowej atmosferze, pryska w zderzeniu
z rzeczywistością.

Z letnią przygodą nieodmiennie kojarzy się dramatyczne bolesne


rozstanie.

Są osoby, które lubią tęsknić, cierpieć, celebrują to uczucie, ale w


sumie cieszą się, że znów są wolne. Dla innych rozłąka jest zawsze
strasznym przeżyciem. To może być efekt doświadczeń z dzieciństwa, na
przykład odejścia któregoś z rodziców. To są zwykle ci wakacyjni
rozbitkowie, którzy nie godzą się, że minę-to lato i romantyczna przygoda.

Czy można im rzucić jakieś koło ratunkowe? Co radzisz tym, którzy


chcieliby już zerwać wakacyjny związek, a tu słyszą:
„Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie!".

To znak, że kontrakt sformułowany był niejasno. Ze partner po cichu


oczekiwał czegoś więcej niż tylko miłego flirtu. Jedno jest pewne: tu nie
ma miejsca na litość. Ból, który sprawiamy drugiej osobie mówiąc, że to
już koniec bajki, jest mniejszy, niż gdybyśmy przedłużali grę i odkładali
rozstanie na potem, kiedy sprawy zaczną się komplikować. Jak w chirurgii
potrzebne tu jest ostre cięcie.

Tym bardzie; że w domu czeka stęskniona... Powiedz, czy z letniej


przygody trzeba się wyspowiadać?

Zgodziliśmy się, że flirt nie jest grzechem, więc nie mówmy o


spowiedzi. A czy opowiadać? Nie zawsze potrzebna jest
cała prawda. Kiedyś mądry starzec poślubił piękną dziewczynę. Po
pewnym czasie służba doniosła mu, że żona ma w komnacie skrzynię, a w
niej skrywa kochanka. Starzec poszedł do żony i opowiedział jej o
podejrzeniach służby. Dziewczyna podała mu klucz do skrzyni, by sam
przekonał się o jej wierności. Nie trzeba, wierzę ci - odrzekł mąż, wyrzucił
klucz przez okno, a skrzynię kazał wynieść do ogrodu i głęboko zakopać.

Po tym, co powiedziałeś, myślę, że najlepszą przygodą będzie


wakacyjny flirt z wiosną żoną.
„Twój Styl", 1993

PS
Jacek Szmidt jest jednym z najlepszych popularyzatorów tematyki
seksu i miłości. Od blisko dziesięciu lat prowadzimy ze sobą głęboko
satysfakcjonującą współpracę. Dziękuję, Jacku, Tobie i szefowej „Twojego
Stylu", Krystynie Kaszubie, za wszystko, co zrobiliście dla
upowszechnienia nowoczesnej psychologii w Polsce.
J. S.1999
Wplątani w warkocz miłości
-fenomen zakochania

Rozmawiała Ewa Terpilowska

Jedni zakochują się często. Stale przeżywają miłosne męki,


oczywiście z powodu coraz to innej osoby. Inni, choć może by
chcieli, zakochać się nie potrafią. Dlaczego tak jest?

Uczucie miłości zależy od trzech, podobnie jak w warkoczu,


splecionych pasm. Dwa z nich mają bezpośredni związek z biologią, trzeci
- z psychologią, jakkolwiek jest to rozróżnienie umowne. Każdy stan
psychiczny ma przecież odbicie w sposobie oddychania, napięciu mięśni
czy wydzielaniu hormonów.
Pierwsze pasmo owego warkocza związane jest z reakcjami
instynktownymi, które w szczątkowym stopniu dzielimy ze zwierzętami.
Zwierzęta wysyłają sygnały, dzięki którym najlepsze, najsilniejsze
samce mogą znaleźć najlepsze samice, co umożliwia gatunkowi
przetrwanie. Te sygnały to nie tylko tańce i zmiana upierzenia w okresie
godowym. To także wydzielanie określonych substancji biochemicznych.
Dzięki nim na przykład ćma potrafi odnaleźć partnera z odległości kilku
kilometrów. Przypuszczalnie my też wysyłamy sobie wzajemnie takie
sygnały.
Chodzi zapewne o substancje zapachowe zwane feromonamif

Nie tylko. W latach osiemdziesiątych dokonano ogromnego postępu


w badaniach nad biochemią mózgu, lecz z pewnością nie wszystkie
powstające w nim substancje zdołano wykryć. Prawdopodobnie są ich
dziesiątki. A wracając do warkocza miłości - jego drugie pasmo, jeszcze
nie do końca zbadane, to tęsknota do spełnienia w jedności, pochodnej tej,
która łączy niemowlę z matką. To tak, jakby w człowieku tkwiło dziecko
tęskniące za jednością; ta tęsknota dochodzi do głosu właśnie w
momentach zakochania. Osoba zakochana funkcjonuje przecież trochę jak
malutkie dziecko. Idealizuje swego partnera, nie dostrzega jego wad, nie
zwraca uwagi na sprawy w życiu istotne. Sprawiają to wydzielające się w
jej mózgu substancje podobne do amfetaminy. Nasilają pozytywne
postrzeganie świata, wywołują euforię.

Czyżby, tak samo jak amfetamina, powodowały uzależnienie?

Mogą powodować. Psychologii znane jest zjawisko skłonności do


obsesyjnej miłości. Osoby z taką skłonnością co kilka miesięcy lub jeszcze
częściej wpadają w euforię zakochania. Z reguły jest to układ, który nie
może się spełnić. Z góry wiadomo, że na przykład nie będzie można z
partnerem zamieszkać, albo nie ma co liczyć nawet na seks, bo on jest za-
interesowany kimś innym. Osoby obsesyjnie zakochane nie mogą oderwać
się od obiektu swej miłości. Rozbijają dotychczasowe związki, swój i
osoby kochanej, a jeśli utworzą nowy, po pewnym czasie znowu będą
próbowały go rozerwać, gdyż znowu się zakochają. A zakochują się,
ponieważ są uzależnione od własnych, wydzielanych pod wpływem
zakochania, wspomnianych hormonów podobnych w działaniu do amfe-
taminy. Nałóg ma przecież to do siebie, że bez narkotyku samopoczucie
jest bardzo złe.
Chyba jednak nie tylko nałogowcy własnej amfetaminy odczuwają
chęć przezywania romantycznej miłości. Może nawet prawdziwa miłość
powinna być romantyczna?

Nie musi. Zdaniem Josepha Campbella, wyrażonym w książce


Kwestia bogów', romantyczna miłość pojawiła się dopiero w XII wieku, w
Europie czasów trubadurów. Starożytny Eros nie był romantyczny,
małżeństwa zawierano z rozsądku. Zresztą i dzisiaj taki zwyczaj panuje w
wielu częściach świata. Być może sama tęsknota za spełnieniem w
romantycznej miłości istniała zawsze, jednak dopiero rozwój zachodniej
kultury sprawił, że ludzie zaczęli ze sobą realnie romansować.

Wygląda na to, że zakochanie jest tylko chorobą...

Istotnie, z punktu widzenia psychologa klinicznego jest to w pewnym


sensie stan zaburzenia świadomości. Również fakt, że trzecie pasmo
warkocza miłości związane jest z późniejszymi doświadczeniami dziecka,
nie podważa tej opinii. Owo pasmo to poszukiwanie osoby podobnej do
rodzica płci przeciwnej albo ukryty wyraz narcyzmu. Często bowiem
zakochujemy się w kimś, kto jest do nas podobny lub przeżył w
dzieciństwie podobny uraz emocjonalny.
Nerwica zakochaniowa jest jednak potrzebna. Bez niej trudno byłoby
pokonać pierwsze przeszkody w dorosłym życiu, na przykład odległość
dzielącą zakochanych czy zupełne oddzielenie od rodziców. Niemniej jest
to stan ducha nieharmonijny i gdyby trwał długo, zdezorganizowałby
funkcjonowanie organizmu. Bywa, że zakochany może jeść i spać tylko w
obecności partnera (jak niemowlę przy mamie). Jeśli mieszka od niego
daleko, mógłby się po prostu zagłodzić. Na szczęście, gdy zakochani mogą
być razem i wszystko układa się pomyślnie, euforia dość szybko mija.
Dotąd

* J. Campbell Kwestia bogów, JS & CO, Warszawa 1994


na obraz ukochanego nakładał się jakby zaprogramowany wcześniej film.
Teraz okazuje się, że ten film różni się od rzeczywistości, w dodatku może
nie być zbyt interesujący.

Rozczarowanie jest zatem nieuchronne?

Nieuchronne. Może być bardziej lub mniej bolesne. Jeśli po okresie


zakochania nie pojawią się inne formy kontaktu miłosnego, takie jak
wzajemna troska i szacunek, pozostanie pustka. Niektórzy, w obawie przed
nią, przez lata utrzymują niespeł-nialne romanse.

Może narkomanom miłości należałoby podawać zastrzyki z


substancjami podobnymi do amfetaminy? Przestaliby przynajmniej niszczyć
swoje życie.

Być może trochę tak działa modny dziś prozac. Pytanie, czy z tej
narkomanii można się wyzwolić; w gruncie rzeczy jest pytaniem o to, czy
człowiek może dojrzeć. Czy może stać się zdolny do miłości zasadzającej
się na szacunku i trosce, w której czułość i seks są bardzo ważnym, ale nie
jedynym ogniwem spajającym. Wtedy w mózgu, zamiast amfetaminy,
zaczną dominować endor-finy, których wpływ jest na dalszą metę znacznie
korzystniejszy. Oczywiście nie każdy potrafi iść tą drogą. Jak pisze J.
Campbell:
...ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, czym jest małżeństwo. Wy-daje im
się, że to długi romans, a to nieprawda. Małżeństwo to ciężka próba i nie
ma nic wspólnego z byciem szczęśliwym. Jego celem jest przeżycie
przemiany. Nagrodą jest zaś zdolność fascynacji całym życiem, a nie tylko
romantycznymi bodźcami.

Czy jednak warto wyrzekać się romansów?

Nie moją rolą jest oceniać, co warto robić. Staram się jedynie
wskazywać psychologiczne konsekwencje określonego
postępowania. Znam osoby, które, nie rezygnując z realizacji wyższych
wartości wewnętrznego rozwoju, od czasu do czasu pozwalają sobie na
romanse. Jednak przeważnie ktoś za to płaci, częściej stały partner, czasem
- wykorzystany i porzucony kochanek. Istnieją też ludzie głęboko
uduchowieni, którzy w oczach, w twarzy, mają coś charakterystycznego
dla zakochanych. I rzeczywiście są zakochani, ale w całym świecie. Po
prostu kochają życie we wszystkich jego przejawach. Sądzę, że warto być
zakochanym w ten sposób. Stan zakochania może mieć wiele postaci i jest
darem, z którego warto rozsądnie korzystać.
„Kobieta i Życie", 1996
Medytacja zasilająca

„Wyprawiono im huczne wesele i żyli odtąd długo i szczęśliwie" -


czytamy w bajkach. A w życiu? Statystyki wskazują, że ponad połowa
małżeństw rozpada się, a wiele pozostaje razem bynajmniej nie z powodu
kwitnącego szczęścia, lecz z obawy przed samotnością, dla uniknięcia
niewygód związanych z podziałem mienia, ze wstydu przed znajomymi i
rodziną, ze względu na dzieci i z wielu innych, dalekich od miłości
przyczyn.
Zbyt wielu z nas uwierzyło w bajki i zakłada, że miłość, gdy raz
przyszła, trwać będzie wiecznie, niezależnie od tego, co robimy, a ślubna
przysięga zagwarantuje trwałość związku. Tymczasem związek partnerski
wymaga stałego zasilania energią seksualną i ciągłej pielęgnacji kontaktu.
A ilu z nas tak naprawdę wie, jak dbać o swoje małżeństwo? Myślę, że
odwołanie się do sposobów wypracowanych w innej kulturze może być tu
inspirujące. Od ponad pięciu tysięcy lat istnieje w jodze nurt zwany tantrą,
w której środkiem do jedności i duchowego zespolenia ze światem jest
doskonalenie zespolenia w akcie miłosnym.
Amerykańscy psychoterapeuci Charles i Caroline Muir, po
wieloletnich studiach w Indiach, stworzyli system dostosowany do naszej
kultury, przeznaczony dla par, które chcą pielęgnować uczucie miłości. Na
kursach i w książkach państwa Muir wiele
uwagi poświęca się technikom seksualnego współżycia, dzięki którym
zwiększa się intensywność, czas trwania i zakres doznań miłosnych, w
miarę jak para poznaje się i dojrzewa.
Jednak nie ten aspekt wydaje mi się jedynym wkładem ezoterycznej
tantry w naszą codzienność. Pary zwykle zaczynają szukać pomocy, gdy
pojawiają się konflikty i napięcia. Wówczas trudno mówić o pielęgnacji
uczucia, najpierw trzeba przywrócić zerwany kontakt. Służy temu
trzystopniowa metoda odbudowywania harmonii związku.
Na początek jeden z partnerów musi zdobyć się na wysiłek i zrobić
coś, co zwykle jest trudne z uwagi na ambicje, zacietrzewienie, poczucie
krzywdy. Powinien nie dopuścić do kolejnej kłótni, przeprosić i powiedzieć
coś w tym rodzaju: „Nie możemy się jakoś dogadać; nie sądzę, aby dalsza
kłótnia mogła coś wnieść w tej chwili. Spróbujmy ją skończyć później, gdy
nie będziemy tak rozstrojeni...".
Drugi krok polega na odbyciu (właśnie w trudnym momencie!) tak
zwanej medytacji zasilającej, wcześniej wypraktykowanej w dobrych
chwilach lub w trakcie małżeńskiej terapii. Polega ona na tym, że partnerzy
kładą się na boku, jedno drugie „otula" i próbują w milczeniu
zsynchronizować swoje oddechy. Wiele par naturalnie tak się układa przed
zaśnięciem.
Dopiero potem możliwy jest trzeci krok, polegający na rozmowie za
pomocą komunikacji nieoskarźającej. Ta rozmowa jest nieco
zrytualizowana, polega na wyrażaniu uczuć bez oskarżeń i ocen. Partnerzy
wyrażają żal, każdy za swój udział w nieporozumieniu, potwierdzają swoją
miłość oraz chęć odbudowania harmonii. Następnie każdy z partnerów
przebacza drugiemu jego udział w wywołaniu niezgody.
I jeszcze jedna ważna rzecz. Tantrycy często składają sobie
podarunki, które są namacalnym, materialnym dowodem miłości. Idealnym
podarunkiem są kwiaty - symbol życia i piękna. Podarek czasem może być
bardzo cenny, a może nim być życzliwe zdanie: „Cudownie w tym
wyglądasz", „Świetnie to zrobi-
łaś". Najważniejsze, by sprawiał obdarowanemu radość. Największym
prezentem miłosnym są zaś, według tantry, szacunek i uwaga dla kochanej
osoby.
Idę o zakład, że siedem osób na dziesięć uzna to wszystko za
nienaturalne, pretensjonalne, nierealne. Ale jednocześnie siedem par na
dziesięć ma mniej lub bardziej nieudane pożycie.
Może są jakieś inne, bliższe naszej tradycji sposoby okazywania
szacunku, rozładowywania napięć, podtrzymywania miłości. Nie musimy
chwytać się koniecznie rozwiązań ezoterycznych.
Warto jednak pamiętać, ze - jak piszą Charles i Caroline Muir -
związek dwojga osób jest jak ogród. Jeśli nie będzie pielęgnowany i
podlewany, strzyżony i nawożony, ucierpią jego plony. Niedogladany -
podupada*.
Red. Elżbieta Smoleńska

* C. i C. Muir Tantra - sztuka świadomego kochania, JS & CO,


wydawnictwo Pusty Obłok, Warszawa 1991 (wyd. I),JS & CO, Warszawa
1994 (wyd. II)
Małżeńskie progi

Małżonkowie muszą przejść przez progi, których pokonanie


pozwoli im na pełny rozwój związku. Choć dla większości z nas
rodzina jest najcenniejszą wartością, stanowi też największe źródło
stresów.
Pierwszy kryzys to rozczarowanie, gdy pewnego dnia prze-
staje działać „mózgowa amfetamina". Zaczynasz patrzeć na part-
nera chłodnym okiem. „To już nie jest ten mężczyzna, który
wniósł mnie na trzecie piętro". Ale ty również już nie jesteś tą ko-
bietą, która patrzyła na męża rozkochanym wzrokiem. Dostrze-
gamy wady, o których wcześniej nie mieliśmy pojęcia. Poznajemy
bliżej rodzinę i przyjaciół partnera (ich nie wybieraliśmy).
Małżeństwo bez kryzysów jest jak potrawa bez przypraw.
Życie pod wspólnym dachem coraz rzadziej przypomina
przedmałżeńską sielankę. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Nie
sposób mieć na tyle głęboką intuicję, wiedzę o życiu, o cha-
rakterach ludzkich, zwłaszcza gdy się wchodzi w pierwszy zwią-
zek małżeński, aby wiedzieć, z kim się wiążemy.
Niedojrzały partner zadaje sobie pytania: Co ja tu robię? Czy
chcę być z tą osobą? Nie potrafi zrozumieć, że przyszedł czas, aby
się wreszcie naprawdę poznać, że to powtórne spotkanie może być
interesujące i obiecujące. Trzeba umieć znieść jakby żałobę po tym
kimś, kogo chcieliśmy spotkać, a kogo tak naprawdę nie ma.
Przychodzi czas, gdy przestajemy patrzeć sobie w oczy, aby
teraz wspólnie patrzeć w jedną stronę.
Z drugim kryzysem przychodzi się zmierzyć, gdy na świecie
pojawiają się dzieci. Bywa to trudny okres, faza konfrontacji z
codziennością. Budowanie „gniazda rodzinnego", pojawienie się
nowych obowiązków, zabezpieczenie statusu materialnego
rodziny, czas karier zawodowych. Jeśli małżonkowie nie roz-
wiązali pierwszego kryzysu, nie zmierzyli się z bólem pierwszych
rozczarowań, nie poznali się i nie zaakceptowali siebie takimi,
jakimi są, mają niewielkie szansę, aby ramię w ramię mogli
realizować wszystkie trudne cele związane z wychowywaniem
dzieci, inwestowaniem w siebie i rodzinę.
Kolejny, trzeci kryzys nadchodzi, gdy dzieci są już odcho-
wane, żyją swoimi sprawami, usamodzielniają się. Nagle w
mieszkaniu jest za dużo miejsca, robi się za cicho i niewiele się
dzieje. Pojawia się pustka. I znowu stajemy naprzeciwko siebie,
tak jak na początku małżeństwa, tyle że starsi o kilkanaście lub
dwadzieścia kilka lat. W obawie przed przejściem tego progu wiele
neurotycznych matek, czasami i ojców, usiłuje jak najdłużej
zatrzymać dzieci przy sobie, uzależnić je, stać się dla nich jedynym
oparciem. Po prostu boją się pustki. Często małżeństwa, które mają
odchowane dzieci, decydują się na jeszcze jedno. Nie są gotowi,
by odpowiedzieć na pytanie: do czego sami sobie jesteśmy
potrzebni?

Gdy odchodzą dzieci, może być tak jak po ślubie


Czasami odpowiedź brzmi: Jesteśmy ze sobą z przyzwycza-
jenia, dla poczucia bezpieczeństwa. No cóż, dlaczego nie; lepiej
być z kimś niż samemu, tyle że bycie ze sobą będzie wiązało się z
mniej lub bardziej ukrytą depresją, brakiem satysfakcji, niedo-
sytem. Małżeństwa bezdzietne muszą zmierzyć się z tym już po
kilku latach pożycia. 'Wiele małżeństw nie jest w stanie sprostać
kryzysowi drugiego i trzeciego progu. Rodzina rozpada się, gdy
nie jest gotowa do wypełnienia pustki, która wylania się po
odejściu dzieci. Możliwy jest jednak renesans miłości. Jest ona
może mniej zmysłowa, ale za to bardziej czulą. Niektóre mał-
żeństwa przeżywają wtedy „drugą młodość" więzi seksualnej,
potrafią też wykorzystać umiejętnie „nadmiar" czasu. Mogą to być
wspólne zainteresowania, podróże, działalność społeczna lub
zainteresowania religijne, zajęcie się wnukami. Szczęśliwym
małżonkom łatwiej jest wkroczyć w czwartą fazę wspólnego życia
- starość.
Czwarty próg do wspólnego pokonania to lęk przed chorobą,
niedolężnością, śmiercią własną i partnera. Ten lęk może wiązać
małżonków jeszcze bardziej, ale może też izolować od siebie, co
przy coraz większej samotności bywa szczególnie bolesne dla
obojga. W tej ostatniej fazie życia trzeba umieć znaleźć też miejsce
na ból, zniecierpliwienie, złość. Trudno czasami nie być
poirytowanym bezradnością własną i partnera, utratą sił,
zdziwaczeniem. Zdarza się, że małżonkowie, którzy przeżyli ze
sobą kilkadziesiąt lat, nagle zamykają się we własnym świecie, nie
zwracając na siebie uwagi.
Jeśli papużki nierozlączki nie oderwą się od siebie, rozdzieli je
nuda
Aby przejść kolejne fazy małżeństwa, pokonać kryzysy,
znaleźć szczęście i sens we wspólnym życiu, małżonkowie powinni
spełniać trzy warunki. Pisze o nich w swoich książkach Jurg Willi',
znany szwajcarski psychoterapeuta. Pierwszy warunek to
zachowanie równowagi między nami i światem. Jeśli żyjemy
wyłącznie dla siebie, odgrodzeni od innych, to w pewnym
momencie mogą zacząć działać siły odśrodkowe, rozsadzające
małżeństwo. Rodzi się znużenie, przesyt, złość. W takich
małżeństwach papużek nierozłączek szybko wygasa pociąg
seksualny. Kiedy symbioza zostaje przerwana, pojawia się pustka i
samotność. Nie ma przyjaciół, bliskich, grupy wspar-

• J. Willi Zu/Kfiek dwojga, JS & CO, Warszawa 1996


cia. Istnieją też małżeństwa popadające w drugą skrajność, które niczym
ognia boją się bliskości. Prowadzą otwarty dom, bujne życie towarzyskie,
byleby nie być tylko ze sobą. Rano jak najszybciej wymykają się z domu,
by, broń Boże, nie jeść ze sobą śniadania. Boją się intymności, „pożarcia"
przez partnera. W udanych małżeństwach istnieje pulsacja. Raz chcemy być
tylko ze sobą, wyłączymy telefon, zapalimy świece i spędzimy wspólny
wieczór. Innym razem spotkamy się z przyjaciółmi i też jest wspaniale.
Partnerzy spełnionych małżeństw uwielbiają być ze sobą, ale równie
świetnie czują się bez siebie. Wiedzą, że są ze sobą z wyboru, a nie z
konieczności.
Drugi warunek to umiejętność wchodzenia na przemian w rolę
opiekuna i osoby oddającej się pod opiekę.
Człowiek znajduje sens życia opiekując się wybranymi osobami.
Nigdy nie będzie pogodzona ze światem ta osoba, która panuje nad innym
lub jest całkiem wolna. Będzie nią za to osoba troszcząca się o innych,
przedmiot miłości.

Jeśli małżonkowie potrafią opiekować się sobą, będą szczęśliwi


Gdy w domu istnieje fałszywy podział ról, jedno cały czas prowadzi
drugie, to w pewnym momencie opiekun zaczyna odczuwać zmęczenie,
brakuje mu sił. I odwrotnie - partner prowadzony zaczyna tracić tożsamość,
ma dość opieki. Wiele kobiet uważa, że rola opiekuna to rola mężczyzny.
Ale nie ma troskliwego mężczyzny, który nie odczuwałby potrzeby opieki i
dowartościowania. Dom to miejsce, w którym ma prawo być sobą. Jeśli nie,
pewnego dnia eksploduje lub ucieknie. Są też kobiety, które wiążą się z
nieudacznikami, bo chcą mieć faceta na własność. Mają, co chcą, ale
chodzą sfrustrowane, bo marzą o supermanie. Zdarzają się też w
małżeństwie dramatyczne chwile, kiedy w każdym z nas odzywa się
dziecko i prosi partnera: Weź mnie na ręce. Gdy istnieje między nami
zrozumienie, w którym nawet słowa nie są potrzebne, raz ja biorę na ręce
dziecko-partnera, innym razem mój partner - mnie. Ci, którzy
to czują, umieją żyć. Niestety, często przeszkadza nam poczucie
fałszywej dumy - porównanie z dzieckiem jest tak uwłaczające, że
takiemu odczuciu nigdy nie pozwolimy dojść do głosu.
U w pełni zdrowych i szczęśliwych małżeństw nie ma po-
działu na lepszego i gorszego partnera. Władcę i podwładnego.
Prześladowcę i ofiarę.
Równość to trzeci warunek udanego związku.
Jeśli małżonkowie nie potrafią odkryć, że są tyle samo warci,
mają małe szansę na przetrwanie kryzysów.
Poniżenia i upokorzenia są zawsze brzemienne w skutki.
Utracony szacunek niezwykle trudno jest odbudować i co najwyżej
zostaje on zastąpiony mistyfikacją pojednania. Pułapką, która
często czyha na małżeństwa, jest nieumiejętność oderwania się od
rodziców. Trzeba umieć powiedzieć im „do widzenia", aby móc
partnerowi powiedzieć: „dzień dobry". Pożegnanie wcale nie
oznacza zakwestionowania ich istnienia, bliskości, nie oznacza
zerwania więzów. Ale nie ma nic gorszego w małżeństwie niż
tworzenie sojuszy przeciwko partnerowi z własną bądź jego
rodziną. Teściowa jest problemem znacznie większym dla kobiety
niż - jak się powszechnie sądzi - dla mężczyzny, a to z powodu
walki o mężczyznę, którą synowa musi wygrać bez upokorzenia
teściowej. W tej walce niezbędna jest lojalność męża. Mężczyzna z
kolei nie powinien występować wobec swojej teściowej w roli
syna, dać się wziąć pod pantofel albo udowadniać co chwilę swą
dojrzałość. Osoba prawdziwie niezależna nie musi niczego
udowadniać. Jeśli opisane problemy nie zostaną przeżyte i
rozwiązane na początku małżeństwa, powstaje piekło.

Szacunek, zaufanie, harmonijny seks


Podstawą udanego małżeństwa jest szacunek, zaufanie, in-
tymność. Dlatego nie ma tu wiele miejsca na zdradę. Dojrzali
ludzie mówią: Decydujemy się być ze sobą, choć wiemy, że nie
będziemy szczęśliwi dwadzieścia cztery godziny na dobę; choć
wiemy, że czasami trzeba razem cierpieć; choć wiemy, że każdy
z nas ma swoje tęsknoty i marzenia. Tacy partnerzy nie będą zachowywali
się jak Piotruś Pan, który usiłuje zrealizować swoje pragnienia natychmiast
i za wszelką cenę.
Nie jestem przeciwnikiem wolnej miłości. Ale jeśli decydujesz się na
małżeństwo, pamiętaj, że kryterium zdrady ulokowane jest zawsze w sercu
partnera, a nie w Twoim umyśle. Zdradą jest to, co on tak właśnie rozumie
i przeżywa. Jeśli decydujecie się na wzajemną, daleko posuniętą tolerancję
- dobrze. Ale sprawdźcie, czy nie ma w tym zakłamania.
W małżeństwie poszukującym szczęścia i sensu we wspólnym życiu
jedną z najważniejszych spraw jest seks. Nie wierzę w możliwość
przejścia przez cztery fazy związku bez jedności seksualnej. Seks nie służy
tylko prokreacji. Służy kreacji miłosnej wspólnoty. Harmonijny seks
przynosi satysfakcję dla serca, ciała, umysłu. Jednoczy, regeneruje,
rozładowuje napięcie. Wynosi na szczyty. Rodzi skojarzenia, które stają
się mocniejsze niż to, co nas czasem dzieli. Daje siłę, która pozwala
pokonać kryzysy. Jeden ze znanych amerykańskich psychoterapeutów,
Steven Shoen, uważa, że człowiek wchodzi w intymne związki z innymi
tak, jak kontaktuje się z samym sobą. Jeśli umie kochać siebie, ma do
siebie zaufanie, potrafi kochać drugiego człowieka, ufać mu i być z nim w
kontakcie. W gruncie rzeczy zawiera również rodzaj intymnego związku z
samym sobą. Nie może to być jednak oparte na mistyfikacji, jaką jest
tradycyjna przysięga małżeńska. Dlatego Steven Shoen proponuje inną:
Biorę cię w żonę/męża, byś zadowalała mnie, ale i frustrowała, i
ktopotala. Byś rozumiała mnie, ale i nie rozumiała. Byś pozwalała mi być,
kim jestem, i narzucafa swój sposób bycia. Byś szano-wala mnie i śmiała
się ze mnie. Byś była wobec mnie wymagająca i niedorzecznie pobłażliwa.
Byś była egoistyczna i nadmiernie troskliwa. By ś była nieustępliwa i
sprawiedliwa. By s by la dumna i pokorna. Biorę cię, by szanować i
wspierać aż do śmierci.
Pasuje Ci to? Tak? A więc witam w klubie dziesięciu procent
szczęśliwych małżeństw.
„Twój Styl", 1994
Romans po rozwodzie

Janusz i Barbara przyszli do naszego ośrodka prawie rok po


rozwodzie z dość nietypowym problemem. Zgodnie oświadczyli, że chcą
coś zrobić ze swoim romansem, który podjęli przed miesiącem - w chwili,
gdy już się zdawało, że każde z nich urządza sobie na nowo życie po
bolesnym rozstaniu.

Dobry początek
Poznali się trzy lata temu. On był wtedy obiecującym absolwentem
architektury, ona studiowała w szkole aktorskiej. Spotkali się podczas
studenckiej wyprawy na Daleki Wschód. W romantycznej i egzotycznej
scenerii wymieniali pierwsze pocałunki i trzymali się za ręce.
On miał już trochę przelotnych doświadczeń z kobietami oraz jeden -
nieudany - związek, w który się zaangażował. Ona nie stroniła od
prywatek, ale choć kilkanaście razy się zakochiwała, nie była dotąd z
nikim naprawdę blisko.
Po powrocie z wyprawy romans rozwijał się. Janusza nie poznawali
znajomi. Zwykle zamknięty w sobie, zamyślony, spędzający większość
czasu przy desce lub komputerze (ewentualnie na górskich wyprawach),
ożywił się i uaktywnił. Chodzili na bankiety i do teatru, planowali następne
wyjazdy. Basia przejawiała wiele inicjatywy i czuła się szczęśliwa.
Wyprowadzili się od rodziców, z którymi każde z nich mieszkało, i
wynajęli kawalerkę.
Bolesny scenariusz
Podczas wesela bosa i półnaga Basia szaleńczo tańczyła z
przyjaciółmi ze swojej paczki, a Janusz upił się i zasnął. Ten zgrzyt
omawiany był żywo przez znajomych z obu stron, ale młodzi małżonkowie
przeszli nad nim do porządku dziennego. Prawdziwe problemy pojawiły
się w kilka miesięcy później. Okazało się, że Basia ma sporo problemów z
zaliczeniami na uczelni. Na dokładkę, gdy przeniosła się do
wynajmowanego wspólnie mieszkania, zaczęła chorować.
Janusz wziął z kolegą udział w obiecującym konkursie. Urządzili
sobie pracownię w pokoju, który dotąd zajmował w mieszkaniu rodziców.
Basia umiała pokonywać pod koniec tygodnia problemy ze zdrowiem, aby
wyciągać Janusza na prywatki. Ale prawie regułą się stało, że upijał się na
nich i zasypiał; nigdy nie wracali razem. Nie to jednak było dla nich
najgorsze. W miarę upływu dni i tygodni wspólnego życia jej zaczynało
czegoś coraz bardziej brakować, on zaś najwyraźniej uciekał - pracował
bez przerwy, a gdy Basia aranżowała coś wspólnego - pił; też przestawał
być obecny. Zaczęły się awantury, zwykle z błahego powodu, ale kończące
się kilkudziesięciominutowymi atakami płaczu Basi, podczas których
Janusz robił się jak głaz - do czasu, kiedy nieoczekiwanie „dostał szału" i,
rozrzucając wokół siebie przedmioty, pobił ją.
Scenariusz ten powtórzył się, niestety, kilka razy. W związku z jej
chorobami i jego częstymi nieobecnościami przestali faktycznie współżyć
ze sobą i w rok po ślubie znaleźli się w sytuacji, w której ich wspólne
mieszkanie było praktycznie nieużywane (w ostatnim okresie było tylko
areną awantur). On wrócił do domu swoich rodziców (pod pretekstem
pracy nad konkursem), a ona do swoich (choroby i sesja). Na wakacje po-
stanowili (z inicjatywy Basi) wyjechać na wyprawę podobną do tej, na
której się poznali. Tak też się stało, ale nie wrócili z niej razem. Tym
razem nie dlatego, że Janusz się upijał. Basia odłączyła się od grupy z
jednym z instruktorów. Zostawiła Januszowi
lakoniczną kartkę P: „Nie szukaj mnie. Jadę z Andrzejem". Janusz byt
zrozpaczony, upił się i próbował odebrać sobie życie.

Nowe życie
Andrzej jest dobrze sytuowanym, ustabilizowanym społecznie i
zawodowo człowiekiem. Po rozwodzie z żoną, która wyjechała z dziećmi
za granicę, miał dla Basi wiele miejsca w swojej willi. Obdarzył ją uwagą i
troską, ale także postawił wymagania. Żadnych prywatek dopóki nie
skończy studiów. Zaimponował jej determinacją, z jaką po nią sięgnął.
Ujął opiekuńczością. Przesiadła się z taksówek do mercedesa. Kupiła dużo
dobrych ciuchów. Przestała chorować - może dlatego, że zaszła w ciążę.
Janusz długo po rozwodzie nie mógł się pozbierać. Jedynym źródłem
pocieszenia była praca i jej owoce (wygrali konkurs!). W większym
zespole wzięli udział w następnym. Coraz bliżej i bezpieczniej czuł się z
Beatą, która, sama będąc dobrym i niezależnym architektem, pomagała im
rysując perspektywy. Beata nie jest taka żywa i tak ładna jak Basia. Ale
Janusz poczuł się z nią dziwnie dobrze i bezpiecznie. Chyba świetnie go
rozumie...
I w takim momencie przyszli do mnie Barbara i Janusz. Spotkali się
przypadkiem. Zaczęli rozmawiać (jak nigdy dotąd). On wyznał, jak do niej
tęskni. Ona, że czuje się zamknięta w złotej klatce. Zaczęli się sekretnie
spotykać, trzymać za ręce, całować... Do mnie przyszli z inicjatywy
Janusza. Czuł się kompletnie rozbity po tych spotkaniach. Jednocześnie żył
od jednego do drugiego. Wróciła ze zdwojoną siłą przepełniająca bólem
zazdrość. Basia też nie umiała sobie odmówić schadzek z eks-mężem, ale
zawsze punktualnie wracała do domu...

Urazy z dzieciństwa - czytanie mowy ciała


Nie powiedziałem im, co mają zrobić. Decyzję podjęli sami (może
któreś z nich wzięło to na siebie...?). Natomiast wyjaśniłem część
mechanizmów, którym nieświadomie podlegali. Tak
jak ja byłem nieco zaskoczony, gdy do mnie przyszli jako ro-mantyczno-
dramatyczna para byłych małżonków, oni nie ukrywali zaskoczenia
diagnozą. Źródeł ich problemów dopatrywałem się bowiem we wczesnym
dzieciństwie. Dzięki wieloletnim studiom nad związkiem sylwetki,
sposobu oddychania i poruszania się człowieka z emocjonalnymi
doświadczeniami przeszłości już po chwili kontaktu z nimi wiedziałem, że
ich nieszczęściem jest podobny uraz z pierwszych lat życia. Historia ich
związku uprawdopodobniła tę hipotezę, to zaś, co ustaliliśmy wspólnie na
temat przeszłości - ostatecznie ją ugruntowało. Janusz był dzieckiem
odrzuconym, a Barbara porzuconym. Obydwoje spotkało to już w
niemowlęctwie. Tajemnicą poliszynela i dramatem rodziny Janusza był
alkoholizm jego matki. Inteligencka, „dobra" rodzina z ziemiańskimi
tradycjami umiała ukryć chorobę przed światem, ale nie mogło tego nie
odczuć niemowlę. Janusz wiedział od opiekunki, która się nim potem przez
wiele lat zajmowała, że matka, której lekarz zalecił na okres
zaawansowanej ciąży i karmienia abstynencję, czuła się bardzo źle. Poza
okresami bezsenności była ciągle poirytowana, a w najcięższych chwilach
nie ukrywała swojej wrogości wobec dziecka. Głód kontaktu, przerażenie i
- z czasem - złość musiały być uczuciami najczęściej doświadczanymi.
Aby ich uniknąć i nie być dodatkowo karanym za przejawy żywotności,
dziecko w takich warunkach „zamraża się" - wstrzymuje oddech, ogranicza
ruchliwość, staje się apatyczne zewnętrznie, a całe swoje życie psychiczne
przenosi „do środka", w głąb umysłu. Konsekwencje takiego
przystosowania pozostają w ciele, możliwe do odczytania dla specjalnie
wykształconego somatycznego psy-choterapeuty, który jak leśnik na
podstawie budowy drzewa odtwarza historię rośliny i całego lasu, „czyta"
historię życia z ciała pacjenta.
Matka Basi była niespełnioną tancerką (pracowała w lokalach
rozrywkowych), a ojciec wojskowym. Ciąża nie była pożądana, ale pod
presją babci, która zresztą wkrótce przejęła cały
ciężar opieki nad dzieckiem, matka darowała Basi życie. Po uro-
dzeniu ogarnął ją przypływ uczuć dla córeczki. „Bawiła się tobą
jak lalką" - wyznała potem babcia. W domu było ciągle zamie-
szanie. Rodzice szukali gruntu, którego nie mogli sobie dać. Ojciec
zmienił jednostkę i byt wciąż poza domem. Gdy Basia miała pięć
miesięcy, matka postanowiła wrócić do pracy. Dziecko zabrała
babcia do siebie na wieś. Matka odwiedzała ją nieregularnie.
Ojciec zainteresował się bardzo córką, gdy miała pięć lat.
Zorganizował życie tak, że zamieszkali wszyscy razem (babcia
też). Głównym doświadczeniem półrocznej Basi było nagle ze-
rwanie związku z mamą. „To tak, jakby ktoś mi wyciągnął dy-
wanik spod nóg" - skonstatowała Basia. Babcia była oddana, ale
surowa, matka - czasowo ciepła i aktywna - ale odeszła. Gdy
potem zamieszkali razem, w domu było ciągle wiele zamieszania.
Matka pracowała nocami, ojciec wyjeżdżał i wracał. Jedynym
sposobem, żeby się „przebić" były wtedy dla małej Basi
histeryczne awantury.
Intrygujące jest to, że obie rodziny - i Janusza, i Basi -z
czasem się ustabilizowały. Matka Janusza przestała pić, a rodzice
Basi odnaleźli się na stare lata. Zamieszanie z przeszłości zostało
jednak w podświadomości ich dzieci.

„Zdrowie i Sukces", 1994 (aktualnie


miesięcznik „Sukces")
Ratownik i modelka

W opinii znajomych Roman i Agata prezentowali się razem


sympatycznie. Obydwoje smukli, wysocy; ona pełna gracji i
wiotka, nieco „zawieszona" na swoim atletycznym i opiekuńczym
partnerze. Ona wpatrzona w niego, on skupiony na niej. Związek
wydawał się harmonijny - jego odpowiedzialność i życiowa
zaradność dobrze uzupełniały się z jej domatorstwem i
melancholijnym nieco usposobieniem. Dlatego wszyscy znajomi
byli zaszokowani nagłym odejściem Romana - włącznie z Agatą,
która zwróciła się do mnie, żebym „przynajmniej pomógł
zrozumieć, co się stało".
Poznali się na basenie. Agata pracowała jako fotomodelka i
gdy zasłabła podczas zdjęć do reklam kostiumów kąpielowych,
zaopiekował się nią ratownik. Praca na basenie była dorywczym
zajęciem Romana, które „po prostu lubił". W liceum prowadził
drużynę harcerską, a w trakcie studiów na AGH udzielał się w
pogotowiu wysokogórskim. Jego głównym zajęciem była praca w
ośrodku badawczo-rozwojowym.
Agata nie była szczęśliwa, gdy się spotkali. Wróciła właśnie z
zagranicy, gdzie nie mogła znaleźć odpowiedniej dla siebie pracy.
Związek z o wiele starszym od niej profesorem uczelni, na której
studiowała we Francji, nie miał szans realizacji. Roman wyciągnął
Agatę z depresji. Zaczęła lepiej sypiać, przestała sięgać po pigułki
i alkohol. Wyprowadziła się z prawie zawsze
pustego domu (obydwoje jej rodzice, jeszcze czynni zawodowo i
społecznie, rzadko tam zaglądali) do dwupokojowego mieszkania Romana,
który zdecydował się zrezygnować z kilkuletniego stypendium
zagranicznego. Jego ośrodek przechodził właśnie na samofinansowanie w
układzie międzynarodowej współpracy, pozostanie w kraju nie było więc
wielkim wyrzeczeniem.
Agata zaszła w ciążę kilka miesięcy po ślubie... Źle ją znosiła,
pojawiły się też komplikacje medyczne. Na szczęście poród był
prawidłowy. Roman, mimo nawału zajęć w pracy, pomagał Agacie w
opiekowaniu się matym Jackiem. Zapożyczył się na samochód, by móc
parę razy w ciągu dnia wpadać do domu, jeździć z dzieckiem do lekarza i
załatwiać rodzinne sprawy. Właściwie, obiektywnie, wszystko szło dobrze,
pogarszały się tylko nastroje. Agatę często bolała głowa, czuła się
zmęczona i zirytowana. Nie dawała sobie prawa, by o tym mówić, bo
właściwie „wszystko miała", a dziewczyny, z którymi pracowała kiedyś,
zazdrościły jej udanego małżeństwa. „Roman też był często zirytowany,
ale nic nie wskazywało, że odejdzie! - mówiła mi potem Agata. - Któregoś
dnia przy śniadaniu Jacek trochę płakał i wzięłam go na kolana. Roman,
który właśnie opowiadał o ważnym spotkaniu, mającym się odbyć tego
dnia w pracy, przerwał w pół zdania, porwał neseser i wybiegł, trzaskając
drzwiami". Agata była przerażona. Mąż nie wracał przez kilka dni, po
czym zadzwonił z prośbą, by przeniosła się na razie z dzieckiem do ro-
dziców. Zrobiła to bez dyskusji. Minęły już ponad dwa miesiące. Roman
wpadł trzy razy, żeby zobaczyć Jacka. Nie chciał o niczym rozmawiać.
„Prosi o czas, aby zastanowić się nad przyszłością naszego małżeństwa.
On chyba też nic nie rozumie z tego, co się stało - mówi Agata. - A ja
pogrążam się w depresji".
Roman nie zdecydował się na kontakt ze mną, mogę więc powiedzieć
tylko to, co udało mi się ustalić na podstawie rozmów z Agatą.
Jakkolwiek opowieść Agaty wydała mi się prawdopodobna, czułem,
że jakieś istotne wydarzenia zostały w niej pominię-
te. Wiem z doświadczenia, że trudno jest ocenić z zewnątrz, a tym bardziej
zrozumieć postępowanie małżonków, jeśli nie znamy szczegółów i
subtelności ich życia intymnego. Zdecydowałem się więc poprosić Agatę o
zwierzenia.
Roman był jej pierwszym mężczyzną w pełnym tego słowa
znaczeniu. Z poprzednim partnerem, profesorem uniwersytetu, wiązała ją
czuła przyjaźń, połączona z pocałunkami i seksualnymi kontaktami
oralnymi, w których ona była stroną czynną. Agata była wdzięczna
Romanowi, że „uczynił ją w pełni kobietą" - jak się wyraziła, ale inicjowała
przede wszystkim kontakty oralne, co jemu niezbyt chyba odpowiadało.
„Nieopatrznie wyznałam mu, co robiłam z Francois" - komentuje dzisiaj.
Któregoś dnia Roman odmówił jej w taki sposób, że poczuła się ode-
pchnięta. „Już nigdy nie będę mu się narzucać" - postanowiła wtedy, aby
zabezpieczyć zranioną godność. Gdy pojawiły się komplikacje w przebiegu
ciąży, Agata zaczęła unikać zbliżeń. „Lekarka nie zabroniła mi ich, ale
zachęciła, abym kierowała się w tej sprawie swoimi odczuciami. Roman
wtedy przypomniał sobie o innych sposobach, w jakie kobieta może
zaspokajać mężczyznę. Ale ja już nie potrafiłam". Im dłużej mu odmawiała,
tym dłużej nastawa! na zbliżenia oralne. Jego zniecierpliwienie rosło.
„Teraz, gdy o tym rozmawiamy, przypominam sobie, że wyrzucał mi raz
czy dwa, że robiłam to z poprzednim partnerem". Roman czuł się
odrzucony i zazdrosny. Zapomniał (a może dręczył się myślą o tym), że
kiedyś Agata poczuła się odrzucona przez niego. Rosnąca irytacja Romana
mogła się poza tym wiązać z pojawieniem się synka, który zawładnął
uwagą Agaty. „Roman był zawsze taki samodzielny, że nawet nie przyszło
mi do głowy, że może być głodny uwagi i zazdrosny o dziecko" -
powiedziała mi Agata. „Jemu też to chyba nie przychodziło do głowy, ale
wydaje mi się, że właśnie dlatego w końcu skrajnie zareagował" - od-
powiedziałem. Musiałem jej wiele wytłumaczyć.
Smukła i wiotka sylwetka Agaty, melancholijny i obiecujący zarazem
wyraz jej wielkich, pięknych oczu, lęk przed opuszcze-
niem, bierność i tendencja do depresji, wskazują na uraz z wcze-
snego dzieciństwa związany z karmieniem. Agata pozostała psy-
chicznie (i w pewnym stopniu fizycznie) niespełna dwuletnim
dzieckiem, które nie jest fizycznie i emocjonalnie dożywione.
Hipotezę tę potwierdza historia jej życia.
Mama poszła wcześnie do pracy, a gdy Agata miała 2 lata,
wyjechała na pól roku za granicę, pozostawiając córkę z opiekunką
i zapracowanym ojcem. Zmuszane przez życie do przedwczesnego
„stanięcia na własnych nogach" i emocjonalnej samo-
wystarczalności dziecko utrwaliło bierno-depresyjną postawę
wobec ludzi. Agata ciągle jakby oczekiwała, że mama wróci i zaj-
mie się nią do czasu, kiedy będzie naprawdę samodzielna. Kiedy
mama wracała do domu, córeczka nie puszczała jej spódnicy. W tę
rolę „wstrzelił się" Roman. Problem polegał tylko na tym, że miał
o wiele mniej do zaoferowania niż się na pozór zdawało, a w głębi
duszy mógł potrzebować tego samego co Agata.
Agata wiedziała tylko tyle, że gdy Roman miał około dwóch
lat, jego rodzice rozwiedli się. A więc został we wczesnym
dzieciństwie opuszczony, i to nie tylko przez ojca. Jest wielce
prawdopodobne, że samotna matka, chociaż obecna i związana
blisko z synem, zaczęta więcej czerpać dla siebie niż dawać w
kontakcie z dzieckiem. Bezsilny wobec psychicznego
niedokarmienia chłopczyk wszedł więc w rolę małego opiekuna
swojej dużej mamy. Ta dramatyczna „decyzja" dziecka utrwaliła
się na resztę życia. Jego sposobem na pozyskanie miłości innych
stało się wchodzenie w rolę kogoś potrzebnego innym - opiekuna i
ratownika.
Tak więc na spotkanie Agaty i Romana można popatrzeć jak
na przymierze dwojga niedożywionych emocjonalnie dzieci, z
których jedno udaje, że jest opiekunem, a drugie rezygnuje z
odwzajemnienia tej roli. Zadziałał tu mechanizm projekcji. Roman
przypisywał Agacie swoje potrzeby opieki i oparcia. Agata
przypisywała jemu swoje możliwości dawania i radzenia sobie z
życiem. Gdyby Roman zdawał sobie sprawę z tego, że
on również od niej wiele potrzebuje, nie obiecywałby tyle Agacie
swoją nadopiekuńczą postawą. Gdyby umiał się chwilami poddać
(choćby przez przyjęcie czasem biernej roli w kontaktach
intymnych), a Agata nie rezygnowała z prób wchodzenia w rolę
inicjującej zbliżenia, równowaga w ich związku byłaby
zachowana. Oczywiście parze takiej grożą co jakiś czas momenty,
gdy obydwoje są w równym stopniu zmęczeni, a mały dwulatek w
każdym z nich woła do dorosłego partnera: „weź mnie na rączki",
ale mogliby się nauczyć tak wzajemnie wyczuwać lub odgadywać,
aby opiekować się sobą na zmianę.
Wydaje mi się, że jest to jeszcze możliwe. Nie chcę się an-
gażować w rolę kolejnego ratownika Agaty, ale zaryzykuję ten
apel: Panie Romanie, nie wszystko jest jeszcze stracone. Możecie
wyjść z tego kryzysu obronną ręką. Spróbujcie tylko porozmawiać
ze sobą, uwzględniając potrzeby tkwiących w Was, spragnionych
opieki dzieci, jednocześnie nie zapominając, że jesteście dorośli i
macie sobie wzajemnie wiele do zaoferowania.

„Zdrowie i Sukces", 1994 (aktualnie


miesięcznik „Sukces")
Wokół zdrady

Granica lojalności
Niektóre kobiety podświadomie boją się oddzielenia i
samotności, natomiast gotowe są znieść bardzo wiele, żeby tylko
nie postawić sprawy na ostrzu noża. Zamykają oczy na przygody
lub pozamałżeń-ski związek męża, wymyślają sobie różne
racjonalizacje („to minie", „rodzina jest ważniejsza", „dla dobra
dzieci" itp.). Rzeczywiście, czasem bywa tak, że wszystko wraca
do normy. Częściej jednak raz przekroczona granica tolerancji z
jednej i uczciwości z drugiej strony nie daje się odbudować. Gdzie
ona przebiega i jak ją wytyczyć? Do jakiego momentu zdrada jest
niewinna, a kiedy zaczyna być groźna dla związku?
Zdrada to sprawa bardzo subiektywna. Zależy, czego
oczekujemy od związku. Jeśli jest to głęboki związek między
mężczyzną i kobietą, oparty na miłości i intymności, granice
tolerancji są znacznie bardziej ostre niż w związku, w którym
dominują uczucia „braterskie", żona jest w roli matki, lub jeśli
dwie niezaangaźowane głęboko osoby tworzą układ, w którym z
jakichś względów wygodniej im być razem niż oddzielnie.
Pożądanie innej osoby nie jest jeszcze wyrazem braku miłości do
partnera.
Wzajemna fascynacja seksualna może nagle przypłynąć i
nagle minąć. Znamy związki, w których krótkotrwała przygoda
jednego z partnerów zachwiała związkiem, ale go nie uszkodziła.
Jeśli jednak
przygoda zmienia się w romans, a romans w intymną więź, jeśli
bliskość psychiczna z nową partnerką się utrwala, małżeństwo jako
równie intymny związek przestaje być realne. Poza cyrkiem, nie
można jeździć na dwóch motocyklach jednocześnie, stwierdza
nieco cynicznie jeden z autorów bestsellera Żyć w tym świecie i
przetrwać' John Cleese.
Jestem dla małżeństw terapeutą radykalnym. Jeśli ktoś zgłasza
się z powodu kryzysu, który trwa dłużej niż kilka miesięcy,
proponuję „na wejściu" separację. Już pierwsze reakcje na tę
sugestię odsłaniają nieświadome lęki przed oddzieleniem. Osoba,
która nie uporała się we własnym dzieciństwie z obawą przed
opuszczeniem (zazwyczaj przez mamę) i poczuciem winy, gdy
sama oddala się (od mamy), ma mniejsze szansę na szczęście w
związkach. A więc kryzys może być okazją, by zmierzyć się z
problemem swojego życia! Oddzielenie od partnera, który zdradza
(lub jest nielojalny, albo dopuszcza się przemocy), daje mu szansę
na opamiętanie. O ileż łatwiej docenić smak rodzinnego chleba,
gdy go zabraknie! Oczywiście może się okazać, że świeże
bułeczki, na które się przestawił, smakują mu bardziej - ale jeśli
tak, to sprawa szybciej się rozstrzygnie. Zdradzający mąż, który
zbyt długo trwa w dwóch związkach, przychodzi któregoś dnia i -
szczerze - wyznaje:
„Jest mi cholernie ciężko! Kocham i ciebie, i ją! Nie mogę się
rozdwoić!". I jest to prawda. Ale o czym jego zachowanie
świadczy? O tym, że Ty tkwisz już po uszy w roli mamy, przed
którą on chciałby się wypłakać, a nawet pochwalić (!) swoją
kochanką...
Odwlekanie zmierzenia się z problemem przynosi doraźną
ulgę, ale po jakimś czasie trzeba poradzić sobie z jeszcze
większym cierpieniem.
„Twój Styl", 1994

* J. Cleese, R. Skynner Żyć w tym świecie i przetrwać, JS & CO,


Warszawa 1994, 2000
Zdrada

Rozmawiata Marni Mankiewicz

Dlaczego zdradzają ludzie, którzy się sami dla siebie wybrali?


Dlaczego zdradzają ci, którzy się kiedyś kochali? Dlaczego
mężczyźni szukają „krótkiego szczęścia"?

Zdrada jest tylko objawem, dowodem kryzysu intymności w


małżeństwie. Intymność między małżonkami jest rodzajem
wzajemnego zrozumienia, porozumienia, szacunku, a także -w
kategoriach psychologicznych - wzajemnym odgraniczeniem, przy
którym partnerzy ani nie „stapiają się", ani tak nie oddalają od
siebie, żeby stracić kontakt.

W zdradzie chodzi o seks, a nie o związek psychiczny.

Seks jest w zdradzie tylko wierzchołkiem góry lodowej.


Mężczyźni przychodzący do mnie jako do psychoterapeuty, chętnie
przyznawali, że seks z żoną jest nawet lepszy, a mimo wszystko
wolą być z kochanką, bo ona ich dowartościowuje, na przykład
zachwyca się nimi, podziwia, chwali, wielbi, prosi o radę. Mówi,
że on jest wspaniały, patrzy na niego szczególnym spojrzeniem,
daje mu odczuć, że tęskni. I, przynajmniej na początku, nie
kontroluje go tak obsesyjnie jak żona.
Za kryterium zdrady przyjmowany jest akt seksualny, nato-
miast jej istotą najczęściej bywa chęć zaspokojenia jednej z podsta-
wowych potrzeb emocjonalnych - potrzeby bezpieczeństwa, poczu-
cia własnej wartości, akceptacji, bliskości. Większość mężów,
którzy zdradzali swoje żony i których znam z pracy
psychoterapeuty, była albo obsesyjnie kontrolowana przez
partnerki i chciała jakby wyślizgnąć się spod tego nadzoru, albo w
sposób mniej lub bardziej za-woalowany była przez nie poniżana,
dyskredytowana.
Większość zdrad nie polegała na totalnej fascynacji seksu-
alnej. Po prostu mężczyźni pozwalają uwieść się kobietom, które
spontanicznie lub z premedytacją dowartościowują ich, słuchają
chętnie i z zainteresowaniem.

Czym Pan wobec tego tiumaczy fakt, ze „dowartościowujące",


te, które umieją sluchać, są z reguły znacznie młodsze od żon? Czy
mężczyzny nie dowartościowuje sam fakt, ze mioda kobieta chce z
nim sypiać?

Oczywiście, bywa i tak, że niedojrzały mężczyzna traktuje


kobietę jak auto. Zetknąłem się z takim poglądem biznesmena w
średnim wieku, który powiedział, że wszyscy jego koledzy zmienili
już samochody, przesiedli się z polonezów do BMW i przy okazji
zmienili też żony.

Po czym poznać szczęśliwych ludzi?

Po tym, że nie złoszczą się i nie rozpaczają, jeśli nie dostają od razu
tego, czego pragną. I umieją pogodzić się ze stratą. A także po tym, że
szukają odpowiedzialności w sobie, przy czym nie jest to związane z
poczuciem winy, jeśli coś w ich życiu się nie udaje. Obserwują, analizują,
jak to się stało, że ja postąpiłem tak i tak, a zdarzyło się to i to? I nie
szukają winnego. Ani na zewnątrz, ani w sobie.

Ale, jeśli nie ma winnego, zamyka się ujście dla niezadowolenia


i agresji. Wynikałoby z tej formuły, że np. dojrzała emocjonalnie
kobieta nie powinna mieć za złe mężowi jego zdrady!

Różnie można przeżywać zdradę. Powiedzmy, że kobieta czasowo lub


trwale straciła męża, który jest z inną i wyprowadził się z domu.
Ale oni nie wyprowadzają się z domu! Są na to zbyt wygodni.
Zwykle jest tak, ze żona dowiaduje się od „usłużnej", iż jest
zdradzana. Co ma, zdaniem Pana, wtedy zrobić? Jako osoba doj-
rzala emocjonalnie analizować przyczyny, nie szukając winnych?

Przychodzą mi do głowy przynajmniej cztery rozwiązania,


które znajdują kobiety będące w tej sytuacji. Jedno - wpadają w
depresję, w apatię. Depresja - to jest wyjałowione, puste wnętrze.

To nie jest żadne wyjście!

Zgadzam się. Drugie - zdradzana żona zastanawia się, co z tą


sprawą zrobić. Próbuje rozmawiać z mężem, a nawet często trafia
do „tej trzeciej", żeby ją poznać i zorientować się w stopniu
zagrożenia. I albo dochodzi do wniosku, że sprawa jest do
wygrania - i wtedy podejmuje walkę, albo pozwala sobie przeżyć
żałobę po stracie. To nie jest proste, ale pozwala sobie przepłakać
stratę, przejść przez swój ból, korzystając z przyjaźni osób sobie
bliskich. To jest trudne, ale może być twórcze. Niestety, częstym
sposobem reagowania kobiet na zdradę jest zachowanie obsesyjne,
śledzenie, obmyślanie zemsty. To bywa nazywane zazdrością,
chociaż w gruncie rzeczy takie zachowanie ma najczęściej u
swojego podłoża lęk przed samotnością.

Przed utratą!

Nie tylko przed samotnością, także przed pustką wewnętrzną.


Najczęściej żony reagują zazdrością, poszukiwaniem zemsty i są
zdolne do szaleńczych działań w przypadkach, kiedy mężczyzna
potrzebny jest im przede wszystkim do redukowania lęku przed
istnieniem.
Czy nie jest to najprostsza reakcja? Ból, spowodowany stratą
najbliższego człowieka, którego się kochało i miało złudzenia, Że
jest się przez niego kochaną?

Jeśli miłość jest dojrzała, to dojrzałą reakcją po stracie jest


przeżywanie żałoby. Ale jeśli miłość jest niedojrzała - często po-
wstaje obsesja. Podłożem jej jest lęk przed własną pustką we-
wnętrzną, która wypełnia się nienawiścią, obmyślaniem zemsty,
dręczeniem siebie i otoczenia.

Bardzo często, gdy kobieta dowiaduje się o zdradzie, jest tak


rozbita, że mówi o tym wszem i wobec, opowiada o swojej tragedii
różnym ludziom, nawet nieznajomym w pociągu. Liczy na
współczucie i zrozumienie, które przyniosłyby jej ulgę.

Ale nie przynoszą ulgi. Jest pojęcie „rozładowanie poza


przestrzenią". Można setkom osób opowiadać o zdradzie męża i
nie czuć się ani trochę lepiej.

Dlaczego zdradzają się ludzie, którzy się kiedyś kochali?

Są kobiety, które szukają swego wybawiciela, szukają męż-


czyzny swego życia, który je uwolni od nich samych, i kiedy go
znajdą, obsesyjnie do niego lgną. On, początkowo, dobrze czuje się
w roli rycerza-wybawcy, podnosi go to w poczuciu własnej
wartości, ale ponieważ nie lubi nadmiernej kontroli, z czasem
zaczyna dusić się w takiej miłości. Będzie szukał kochanki w
nadziei, że znajdzie u niej miłość bez prawa do kontroli. Większość
z nas nosi w sobie film o spełnieniu w idealnym związku. I wiążąc
się ze sobą małżeństwem, każdy wyświetla ten swój własny film,
więc partner jest ekranem, a nie osobą! Po jakimś czasie taśma się
kończy, film wyczerpuje i pewnego dnia ludzie widzą, że ekran jest
pusty. Wtedy muszą szukać innej osoby, bo okazuje się na
przykład, że mój projektor wewnętrzny nie
chce już rzutować na ten ekran, a w stosunku do innej kobiety
mam już gotowy nowy film. I wtedy przychodzi zdrada.
Dojrzałość polega na tym, żeby nie wyświetlać filmu, żeby
być obserwatorem siebie samego i drugiej osoby, a nie aktorem
grającym fikcyjną rolę w wyimaginowanej sztuce. To jest tak,
jakbym grał Romea, odegrał zakochanie według Szekspira. Ale już
po spektaklu zechciałbym poznać aktorkę, która grała Julię. I
wtedy zobaczyłbym, że ta aktorka ma swoje wady i kompleksy, ale
mimo wszystko interesuje mnie, coś mnie w niej ujmuje, ciekawie
się z nią rozmawia, zaczynam czuć jakiś rodzaj związku z nią i
mogę ją pokochać. Ale to już nie będzie zakochanie według
scenariusza Romea i Julii, tylko miłość przez poznanie.
Tłumacząc to na język prozy: żyjemy z naszym wyobrażeniem
o partnerze, a nie z nim takim, jaki jest. I jeśli wyobrażenie nie
potwierdza się, mamy o to do niego pretensję.

Ale dla dojrzałego mężczyzny i dojrzałej kobiety druga osoba


przestaje być aktorem w scenariuszu przez niego (przez nią)
wymyślonym, staje się partnerem, którego się kocha dlatego, że się
go zna.

Czy są typy psychiczne ludzi, którzy nie powinni się ze sobą


wiązać?

Są ludzie, którzy szukają miłości, są inni, którzy jej unikają.


Może się zdarzyć, że w małżeństwie spotkają się osoby, które są
nałogowymi niewolnikami miłości i stworzą ze sobą związek
symbiotyczny. Będą trzymać się za ręce, wszystko robić razem,
stopią się ze sobą. Taki związek może się szybko wyjałowić. Drugi
typ małżeństwa to ten, w którym oboje unikają bliskości. Każde z
nich jest zapracowane poza domem, a dom jest pełen znajomych.
W takim związku rokowania też nie są dobre. Może się również
zdarzyć, że zwiążą się ze sobą: osoba nałogo-
wo poszukująca miłości z unikającą bliskości. Wtedy pożycie jest burzliwe
i po fazie urzeczenia przychodzi porzucenie.

Jaka jest Pana recepta na szczęście mafżeńskief Gdyby miat


Pan dorosią córkę, co powiedziałby jej Pan przed ślubem?

Poradziłbym jej, by po ślubnej uroczystości złożyła przysięgę jeszcze


raz, w trochę innej wersji. Biorę ciebie za męża, byś zadowalał, ale i
frustrował mnie, byś mnie rozumiał, ale i nie rozumiał czasami, byś
pozwolił mi być sobą, ale i narzucał czasem swoje zdanie, byś był
sprawiedliwy i uczciwy, ale czasem samolubny i bezduszny. Biorę ciebie,
aby cię szanować i wspierać, tak długo jak to będzie miało sens. A może
poradziłbym, aby zaczęła od sprawdzenia, czy jest gotowa...

Czy jest uniwersalna rada dla kobiet zdradzanych, jak osla-bić


szok? Przy okazji chciatahym zapytać, dlaczego niektórzy
mężczyźni zdradzają, nie dbając o dyskrecję. Skąd ta niefrasobli-
wość?

Często zdarza się, że niedojrzały mężczyzna, który traktuje żonę jak


mamusię, w gruncie rzeczy potrzebuje rozgłosu, żeby móc przyjść do żony
jak do mamy i zwierzyć się jej. To jest dowód nie tylko niedojrzałości
mężczyzny, ale i niedojrzałości związku, w którym kobieta weszła w rolę
mamy. Wzięła na siebie rolę ratownika, bo obawiała się partnera
niezależnego. Są kobiety, które jakaś siła prowadzi do mężczyzn
niedojrzałych, niezaradnych, którymi trzeba się opiekować i za których
bierze się odpowiedzialność. A potem te kobiety stają się ich ofiarami. Jak
pomóc kobiecie zdradzanej? Polecam intymny (ale nie seksualny!) kontakt
z przyjacielem, jako najlepszy środek antybó-Iowy. Kontakt z zaufanym
człowiekiem - to jest psychoterapia. Naturalne środki przeciwbólowe
mózgu: hormony, endorfiny, które działają jak morfina, znoszą ból
fizyczny lub psychiczny,
wydzielają się, kiedy człowiek jest dotykany, kiedy się śmieje lub
kiedy jest w dobrym kontakcie z drugą osobą. Dlatego takie ważne
jest, żeby będąc w stresie, przezwyciężyć naturalną skłonność do
izolacji lub do powierzchownego kontaktu ze wszystkimi. Żal po
utracie, może nawet chwilowej, trzeba przeżywać z kimś bliskim.
Warto jeszcze dodać, że zdarzają się małżonkowie, którzy
nieświadomie zachęcają partnera do zdrady.

Ostatnie pytanie: jak być przyjacielem dla zdradzanej żony?

To ważne pytanie. Myślę, że wiele zależy od fazy kryzysu.


Jeśli ktoś jest w pierwszej fazie pretensji i oskarżania, w jakiejś
formie trzeba powiedzieć: jestem po twojej stronie. Bo ta osoba
właśnie na to czeka. Chce to usłyszeć od przyjaciela. Ale nie
można przesadzać. Nie wolno oddać skarżącej się kobiecie
niedźwiedziej przysługi, umacniając ją w fazie oskarżania. Myślę,
że najważniejsza jest po prostu obecność.

Może trzeba starać się, na przykład, ugościć te osobę dobrym


obiadem, potrawami, które szczególnie lubi? Okazać jej w ten
sposób, że jest kimś ważnym?

Myślę, że większe znaczenie ma „trzymanie granic". To


znaczy, żeby nie dać się zaindukować stanem przyjaciółki, jej
cierpieniem, a z drugiej strony, żeby zrezygnować z udzielania rad
i pouczeń, jak ma czuć i co ma robić.

Być? Słuchać? l nic więcej?

I powtarzać własnymi słowami, jak się ją rozumie. Mówić o


tym, że się z nią solidaryzujemy. Ewentualnie mówić o swoich
doświadczeniach życiowych, ale nie w tej formie, że „ja wiem
lepiej"; raczej przypominając sytuacje, w których czułam się po-
dobnie, żeby pokazać, że to może być przejściowy stan. Najgor-
szą rzeczą, której musimy się wystrzegać, jest doradzanie. A ma-
my do tego skłonność. Zachęcam, żeby towarzyszyć drugiej
osobie jako dorosły, a nie jako rodzic, który doradza, i nie jako
dziecko, które cierpi razem. Po prostu być, rozumieć i współczuć.
Całym sercem.
„Kobieta i Życie", 1994
Jak się rozstać

Najwięcej słuchaczy zawsze ściąga na moje wykłady temat:


Rodzina jako źródło cierpień. Bo choć rodzina dla większości z nas jest
najcenniejszą wartością, stanowi też największe źródło stresów. W
nieudanych związkach tkwi bardzo wiele osób. Spotykam mnóstwo kobiet
i mężczyzn pragnących uwolnić się z rodzinnego stereotypu i żyć dobrze
inaczej.
To bardzo trudne, bo wszyscy boimy się nietypowych rozwiązań w
życiu osobistym.
Psychologowie zwykle piszą o tym, jak rozwiązywać problemy
małżeńskie i jak przetrwać w rodzinie. Postanowiłem więc zająć się
rzadziej poruszanym tematem: jak się rozstać i jak żyć dobrze samemu.
Pomogła mi w tym książka Stephena John-sona Dobre źycfe w pojedynkę .
Któregoś dnia przyszła do'mojego gabinetu Anna. Była nienagannie
ubrana, zachowywała się z dużą pewnością siebie. Chciała rozmawiać
tylko ze mną.
Wiem, że jest pan terapeutę, który zajmuje się ciulem. A ja mam
wiośnie problem z ciałem, choć internista skierował mnie do psychologa.
Powiem od razu, o co chodzi - rano mam ucisk w dolku, trudno mi wtedy
przełknąć cos prócz szklanki kawy.

* S. Johnson Dobre życie w pojedynkę, JS & CO, Warszawa 1993,


1996
W ciągu dnia go nie czuję, ale wieczorem ucisk znów powraca i
nie mogę zasnąć, czarem budzę się w nocy...
Czym się pani zajmuje?
Jestem przedstawicielka dwóch zagranicznych firm w Polsce,
mam bardzo dużo pracy.
W porządku, to mi wystarczy. Proszę usiąść głębiej w fotelu i
położyć sobie dłoń na wysokości splotu słonecznego.
?...
Tak, proszę, żeby się pani rozluźniła i położyła dłoń na swoim
ciele...
Spodziewałam się, ze pan zastosuje akupunkturę albo coś w
tym rodzaju...
Pracuję w trochę inny sposób. Chcę, aby poczuła pani trochę
głębiej swoje napięcie, a potem spróbowała zatroszczyć się o
siebie. Podejrzewam, że od dłuższego czasu nie pozwoliła pani
nikomu, aby zajmował się panią troskliwie...
Skąd pan wie?
... dlatego proponuję, by spróbowała pani sama.
Jestem osoba praktyczną. Chcę, by to pan usunął mi ten
skurcz... Słyszałam, że jest pan dobry...
Jeśli mi pani ufa, proszę zrobić to, o co proszę.
No dobrze (Anna zamknęła oczy, położyła sobie dłoń poniżej
serca).
Proszę wytrwać tak przez kilka chwil. Trochę głębiej ode-
tchnąć... Co pani teraz czuje?
Coś mnie ścisnęło w gardle.
Dobrze, proszę powiedzieć „Trudno mi przyznać, że..." -i
zobaczyć, jakie zakończenie spontanicznie się pojawi.
Anna zamilkła. Oddychała w milczeniu przez kilkadziesiąt
sekund i nagle zaczęła płakać.
N»e wiem, co pan ze mną zrobił...
•>
Ale ja już dłużej nie mogę. Czuję się strasznie samotna i nic
niewarta...
Anna opowiedziała mi o sobie. Od trzech lat jest rozwie-
dziona, sama wychowuje córkę, zajmuje się chorą matką i -a może
przede wszystkim - pracuje. Jest całkowicie niezależna finansowo.
Ma wiele satysfakcji z pracy zawodowej, ale w głębi duszy czuje,
że jej życie jest nieudane, że się jako kobieta nie sprawdziła. W
dalszej rozmowie ustaliliśmy, że osobą, która subtelnie
podtrzymuje ją w tym przekonaniu, jest jej matka:
„Coś jest nie tak z moją córką, skoro nie udało jej się życie ro-
dzinne...".
Poleciłem Annie wykład przebywającego właśnie w War-
szawie wietnamskiego nauczyciela zeń Thich Nhat Hanha i za-
proponowałem jeszcze kilka wspólnych spotkań. W tym też czasie
zacząłem pisać ten artykuł.

Rodzina źródłem cierpień


Z badań socjologicznych wynika, że rodzina jest najważniej-
szą sprawą dla większości ludzi naszej kultury. Ale wydaje się też
największym źródłem stresów. Rośnie liczba rozwodów, a tysiące
osób dusi się w związkach, z których nie jest w stanie się wyswo-
bodzić z powodu wstydu, presji rodziny lub niemożności ekono-
micznej. Większość kobiet żyje pod presją spełnienia się w roli żo-
ny i matki. A ponieważ większość kobiet musi pracować, to ani w
jednej, ani w drugiej roli nie mogą być doskonałe. Kobiety bez-
dzietne, rozwiedzione, samotne spotykają się z jawną lub cichą
dezaprobatą, podczas gdy te, które tkwią bezradnie w nieudanych
związkach, budzą zazwyczaj współczucie i zrozumienie. Coraz
częściej spotykam kobiety (a także mężczyzn), które chcą się
uwolnić z rodzinnego stereotypu i żyć dobrze inaczej. Bywa to
bardzo trudne. Brakuje pozytywnego modelu dla dobrego życia w
pojedynkę.
Gdy przeanalizowaliśmy dokładnie sytuację Anny, okazało
się, że prócz przeświadczenia, że coś jest z nią nie w porządku,
skoro nie była w stanie utrzymać małżeństwa, przyczyną jej
skurczu w dołku jest stłumiony żal i ból. Anna nie pożegnała się

136
ze swoim byłym mężem do końca. Walka o prawa do dziecka,
afery majątkowe, ciągnąca się sprawa sądowa powodują, że raz po
raz kontaktują się, co za każdym razem wywołuje u Anny irytację
i złość. Z psychologicznego punktu widzenia, aby uwolnić się od
związku z osobą, którą się kiedyś kochało, znaleźć trzeba miejsce
na żal i ból. W przypadku Anny zostały one wyzwolone dopiero w
gabinecie psychoterapeutycznym. Trudno jest zacząć nowy etap w
życiu, gdy nie rozliczyliśmy się do końca z przeszłością. Anna
wyznała mi, że od czasu rozstania z mężem nie pozwoliła się
dotknąć żadnemu mężczyźnie.

Przecinanie więzów
W większości przypadków na rozstanie zanosi się przez
dłuższy czas. Zazwyczaj rozwód poprzedzony jest okresem cier-
pień i wahań. Niektóre pary całymi latami próbują naprawić i ra-
tować związek, ale są i tacy, którzy brną coraz głębiej w wytwo-
rzone przez siebie bagno, żywiąc nieracjonalną nadzieję, że coś
ich wybawi. Chociaż zazwyczaj odchodzi się „do kogoś", to osta-
teczną decyzję o rozstaniu ludzie podejmują zazwyczaj z trzech
powodów.
Po pierwsze, rozstają się, gdy stracą wszelką nadzieję, że
związek da się kiedykolwiek naprawić. Bywa to bardzo bolesna
decyzja, bo często ciągle kochamy osobę, z którą nie jesteśmy w
stanie żyć. Dzieje się tak na przykład w przypadku żon za-
twardziałych w swoim nałogu alkoholików.
Druga sytuacja wiąże się z wyjałowieniem związku, wyga-
śnięciem współżycia, którego nie dało się w żaden sposób
wskrzesić. Zdarza się czasem, że partner znużony jałowym
związkiem nie dawał znać, że cierpi i decyzja o rozstaniu staje się
szokiem dla drugiej strony, źródłem poczucia krzywdy lub
przyczyną wściekłości.
Bywa wreszcie, że partnerzy wspólnie dochodzą do wniosku,
że coraz mniej ich łączy, a coraz więcej dzieli i podejmują dojrzałą
decyzję o rozstaniu, zanim stracą dla siebie szacunek.
Ważne jest, aby zdać sobie sprawę, z jakich naprawdę
powodów zostaliśmy opuszczeni lub aby móc wyjaśnić,
dlaczego decydujemy się rozstać. Trzeba to powiedzieć sobie
nawzajem i najbliższemu otoczeniu.
Gdy jeden z partnerów podejmuje decyzję o zerwaniu,
pozostaje tylko jedno rozsądne wyjście: rozdzielić się możliwie
jak najszybciej, najpełniej i najżyczliwiej. I to jest
najtrudniejsze. Świadomie i nieświadomie, rozstające się pary
komplikują proces rozdzielania się, wymyślają różne preteksty
do kontaktu. Może to być spotkanie w sądzie w sprawie dzieci,
„wpadanie po rzeczy", które jeszcze zostały itp. Ludzie po
prostu nie zdają sobie sprawy, że oprócz tego, co ich podzieliło,
ciągle działa przywiązanie. Jeśli więzów tych nie przerwie się
raz definitywnie -rany nigdy się nie zabliźnią, a to utrudnia
dalsze życie. Z podobnych powodów skłóceni małżonkowie
mogą odraczać samo rozstanie. Oprócz trudnego do
zaakceptowania przywiązania, działać tu może zwykły strach
przed tym, co ich czeka, gdy zaczną żyć samotnie. Partner,
który jest opuszczany, może ciągle żywić nadzieję, że drugiej
stronie coś się odmieni.
Po trzecie - ten z partnerów, któremu zależy na rozstaniu,
może bać się przyjąć na siebie całą odpowiedzialność za ten
krok. Będzie więc żywił nadzieję, że druga strona, wyczerpana
przedłużającym się kryzysem, podejmie decyzję sama.
Psychologowie, podkreślając konieczność przecięcia
wszelkich więzów między rozstającymi się partnerami, nie
twierdzą, że musi to być równoznaczne z zerwaniem wszelkich
kontaktów. Stałe zaangażowanie i współpraca konieczne są
szczególnie w przypadku kontynuowania opieki nad dziećmi.
Poza tym (co wiem z autopsji) byli małżonkowie mogą
konstruktywnie wykorzystywać pozytywne aspekty swego
związku, rozwijając głęboką i trwałą przyjaźń. Konieczne jest
jednak osiągnięcie niezależności w zaspokajaniu
podstawowych potrzeb życiowych:
bezpieczeństwa, bliskości, seksu, samowystarczalności
materialnej i zawodowej oraz utrzymywania i ograniczania
kontaktu.
Warunkiem zbudowania przyjaźni różniącej się od poprzedniego,
uczuciowego związku jest odbycie kwarantanny. Może ona trwać nawet
lata, jeśli któraś ze stron jest pełna poczucia krzywdy i niesprawiedliwości.

Sama - nie znaczy samotna


Życie w pojedynkę nie musi być jedynie stacją, na której dokonujesz
przesiadki między życiem z rodzicami a małżeństwem albo kolejnymi
małżeństwami. Ten okres w życiu może Ci przynieść nieporównywalną z
niczym szansę rozwoju osobistego. Może pobudzać do uczenia się nowych
umiejętności życiowych, rozwoju umysłowego i duchowego, podróży i
niecodziennych kontaktów. Jeśli nauczysz się żyć w sposób w pełni
satysfakcjonujący, sam możesz zdecydować się kiedyś na nowy związek
nie dlatego, że nie jesteś w stanie przetrwać bez oparcia z zewnątrz.
Dokonasz wtedy pozytywnego wyboru. Możesz powiedzieć „potrzebuję
cię, bo cię kocham" a nie „kocham cię, bo cię potrzebuję".
Niestety, życie w pojedynkę staje się dla wielu osób doskwierającą
pułapką, pasmem cierpień, od których chciałoby się uciec. Klimat
cierpienia w samotności sprzyja podejmowaniu nie przemyślanych do
końca zobowiązań, wchodzeniu w związki, które nie dają szczęścia. Inne
znów osoby zamykają się we własnym rozgoryczeniu i żalu. Jak
wspomniałem, mogę jedynie zasygnalizować parę spraw, o które warto
zadbać. Jednym z powodów trudności jest brak pozytywnego modelu życia
w pojedynkę. Gruntownie zajął się tym zagadnieniem Stephen John-son
we wspomnianej już książce Dobre życie w pojedynkę.
Nie wiem, czy Cię to zmartwi, czy pocieszy, ale z badań
amerykańskich wynika, że kobiety o wiele lepiej niż mężczyźni znoszą
rozwód i łatwiej przystosowują się do samotnego życia. Dwie podstawowe
sprawy, na których należy się skoncentrować, to opanowanie
podstawowych kwestii związanych z prowadzeniem domu i załatwianiem
spraw oraz odtworzenie
takich układów z przyjaciółmi, rodziną, kolegami w pracy, z są-
siadami, aby mieć realną grupę wsparcia w swoim indywidualnym
życiu. Jeśli nie zadbasz o te podstawowe sprawy, codzienne
frustracje będą stale wytrącać Cię z równowagi i nie wystarczy Ci
czasu ani energii na twórcze życie, rozwój, przyjemności i
kontakty intymne. Osoba żyjąca samotnie musi się po prostu
pewnych rzeczy nauczyć. Na to nie ma rady. Prawdziwa auto-
nomia polega na tym, że robiąc wiele rzeczy samemu i na własne
konto, umiem (i mam kogo) poprosić wprost o pomoc. Być może
kobietom łatwiej jest żyć samotnie, bo bardziej naturalne wydaje
się im oczekiwanie pomocy od innych.
Po opanowaniu spraw podstawowych osoba żyjąca w poje-
dynkę powinna postawić sobie trzy zasadnicze pytania: Czym jest
prawdziwa, głęboka troska? Co znaczy dla mnie zatroszczyć się o
siebie? W jakim stopniu odczuwam potrzebę troszczenia się o
kogoś innego i co z tym mogę zrobić, żyjąc sama? Rozpo-
wszechnionymi epitetami są: „egoista", „egocentryk". Z drugiej
strony większość z nas i tak jest skoncentrowana na sobie. Pytanie
tylko, w jaki sposób.
Anna odkryła, że świetnie dba o swoją karierę, o reputację, o
to, jak się prezentuje ona sama i jej firma. Ale od kilku miesięcy
przekładała wizytę u dentysty, nie wzięła w tym roku urlopu, a z
bardzo bliską osobą, przy której prawdziwie wypoczywała i
wzbogacała się, nie spotkała się od wiosny, tak się bowiem
składało, że nie miała do niej żadnych „interesów". Uświadomiła
to sobie dobitnie, gdy poszła na wykład Thich Nhat Hanha.
Powiedział on do zebranych: Po nabraniu powietrza spróbuj
podczas kolejnego wydechu objąć uwagą swój umysł i swoje
ciało, tak jakbyś obejmował, trzymając w ramionach, najdroższą
osobę. „Zrobiłam to i poczułam, jak jestem zmęczona codziennym
życiem". Po spotkaniu poszła na chwilę do parku i uświadomiła
sobie, jak unika intymnego kontaktu ze sobą. Proste skierowanie
na siebie zasilanej łagodnym oddechem uwagi okazało się
cudownym lekarstwem. „Odwo-
łatam umówione spotkanie biznesowe i pojechałam pod Warszawę
do nie widzianej od kilku lat przyjaciółki. Dawno nie miałam tak
miłego wieczoru" - powiedziała mi następnego dnia.
Drugą sprawą jest troska o kogoś (lub coś) innego. Osoba
samotna może uznać, że właśnie wolność od troszczenia się o
kogokolwiek jest najmocniejszą stroną jej sytuacji. Może to być
pułapka. Wielu mądrych tego świata wskazuje na to, że troska
porządkuje zajęcia i cele człowieka. Człowiek znajduje sens ży-
cia, opiekując się wybranymi osobami lub angażując się w ogólne
sprawy. Jeżeli można o kimkolwiek powiedzieć, że jest pogo-
dzony ze światem, to nie będzie to osoba, która panuje nad innymi
lub jest całkowicie wolna, ale ta, która realizuje się, troszcząc o
kogoś i będąc obiektem troski (Milton Mayeroff). Osoba żyjąca w
pojedynkę musi przekroczyć mit, że dawać i brać można tylko w
tradycyjnej rodzinie. Przeanalizowanie życia wybitniejszych
indywidualności naszej i innych kultur pokazuje, że nie jest to
bezwzględna prawda.
Jak wspomniałem, samotne życie może być doskonałą okazją
do rozwoju, edukacji, podróży, zaspokajania potrzeb duchowych,
na jakie rzadko można sobie pozwolić, odpowiedzialnie
funkcjonując w rodzinie. Trudność w realizacji tego potencjału
tkwić może w braku zewnętrznej stymulacji i ograniczeń, jakie
dają sobie wzajemnie małżonkowie. Osoba, która chce być
szczęśliwa, żyjąc sama, musi wypracować zdrową samodyscypli-
nę. Od Ciebie tylko zależy na przykład, czy będziesz jadać na
mieście, czy przygotowywać wykwintne dania dla siebie i przy-
jaciół. W życiu bez partnera chodzi o to, by być w stanie zaspo-
koić swoje potrzeby, ale w miarę chęci i możliwości. Nie musisz
się wtedy niewolniczo przywiązywać do kogokolwiek, możesz
być z kimś dlatego, że chcesz, a nie dlatego, że nie jesteś w stanie
poradzić sobie sama.

* M. Mayeroff On Caring, Harper & Rów, New York 1971


Robienie planów i wywieszanie ich może bardzo pomóc w nowym
życiu. Pamiętam, że przez pięć lat samotnego życia między małżeństwami
miałem na tablicy z notatkami napis NIE SPIESZ SIĘ. Miało to dla mnie
wielorakie znaczenie. Od zjedzenia śniadania w relaksowy sposób, po
powściągliwość w szukaniu swojej „drugiej polowy".
Anna zaś powiesiła nad biurkiem następującą listę postanowień:
1. Spotykać się z ludźmi.
2. Pojechać na trening (by uczyć się nawiązywać nowe znajomości i
dowiedzieć się, co ludzie we mnie lubią, a czego nie).
3. Częściej spotykać się ze starymi znajomymi.
4. Częściej zapraszać gości.
5. Próbować zmienić niektóre zachowania, mniej zrażać ludzi do
siebie.
6. Codziennie pytać siebie - co to znaczy troszczyć się o siebie i o
kogoś innego?
Mimo pracy nad sobą, w trakcie życia w pojedynkę przyjść mogą
chwile, w których poczujesz się osamotniona lub porzucona. Tak jak w
życiu osoby nawet szczęśliwej w rodzinie przychodzą chwile, w których
czuje się uwięziona, przytłoczona, ograniczona. Każdy człowiek jest
samotny wobec kosmosu, czasu, a nawet społeczeństwa. Możesz sobie po
prostu powiedzieć, że podczas gdy inni uciekają przed samotnością w
daleko posunięte kompromisy mieszczańskiego rodzinnego życia, Ty
decydujesz się żyć dobrze sama. Sama to nie to samo co samotna czy
osamotniona. Anno, jeśli nauczysz się żyć w pojedynkę, wierzę, że
zorientujesz się któregoś dnia, że istnieje w Twoim życiu miejsce na dobry
intymny związek. Być może zdecydujesz się po namyśle na założenie
rodziny. Ale może być tak, że pozostaniecie w związku nietypowym!
Coraz więcej par decyduje się utrzymywać bliski związek - nie mieszkając
razem. Są typy osobowości, które duszą się w trwałym układzie pod
wspólnym dachem, choćby partner był idealny, a miłość głęboka. Nie
widzę
powodów, by za wszelką cenę dostosowywać się do rozpo-
wszechnionego modelu, jeśli można wypracować taki, w którym
jest większa szansa na wzajemną troskę, szczęście'; szacunek. W
końcu o cóż nam więcej chodzi?
„Twój Styl", 1994
Masturbacja - patologia czy
profilaktyka

Sam(a) ze sobą
Jak ci to powiedzieć? To trudna sprawa. Do czterdziestego
drugiego roku nigdy nie próbowałam. To nie dla grzecznych
dziewczynek. Może ci to zrobić mężczyzna, ale nie ty sama.
Wtedy - jak i teraz - Janek byt w domu gościem. Może to wplyw
menopauzy, ale właśnie wówczas zaczęłam odczuwać napięcie
seksualne. Tak czy inaczej, pewnego wieczoru, tuz przed okresem,
zaczęlam się pieścić. Pamiętam jednak, ze nie opuszczały mnie
wątpliwości, aż odkryłam, że mogę to zrobić jeszcze inaczej.
To mnie wyzwolilo. Jak? Weźmy dzisiejszy wieczór. Oglądając
telewizję, nabrałam chęci do kochania się ze sobą.
Tak to nazywam, ponieważ tak to odczuwam. Podniecała mnie
już sama myśl. Zgromadziłam wszystko, co potrzeba: świece,
zapałki, olejek do ciała - i zabrałam to do sypialni. Była w nieładzie,
więc schowałam ubrania i wyniosłam filiżankę z resztka porannej
kawy. Nigdy nie umiałam kochać się w bałaganie, pewnie dlatego,
że jestem romantyczką. Zaciągnęłam zasłony, zapaliłam świece i
zdjęłam słuchawkę z telefonu.
Początkowo się nie rozbieram - zdejmuję tylko sukienkę i staję
w halce przed lustrem. Przyglądając się sobie głaszczę brodawki.
Czuję, jakie są twarde pod palcami i zaczynam delikatnie drapać je
przez materiał paznokciem palca wskazującego. Obserwuję swoją
twarz.
Potem włączam jakąś muzykę, rozbieram się i kładę na łóżku.
Lubię nacierać się olejkiem, szczególnie piersi, a następnie w
dół aż do brzucha i pośladków. Masuję się delikatnie, oddychając w
tym czasie wolno i rytmicznie.
Po co się spieszyć9 Mogłabym skończyć w ciągu kilku minut,
ale lubię nieco to opóźnić.
Najpierw ze skrzyżowanymi nogami leżę na plecach. Wywołuję
rytmiczne skurcze przy pomocy ud, pośladków i miednicy. Mówię
sobie: „Edyto, to będzie dobre". Zaczyna chodzić mi po głowie jakaś
piosenka. Taki rytm, do którego ściskam nogi.
W miarę narastania podniecenia przewracam się z boku na
bok, turlając się tam i z powrotem, pocieram palcami brodawki. Tuż
przed nadejściem orgazmu krzyżuję nogi po raz drugi - na
wysokości kolan, tak by zacisnąć je naprawdę mocno. Trzymam je
złączone w ten sposób poruszając jedynie biodrami. Szybciej
pieszczę swoje piersi i wejście do pochwy. Zdaje się pusta, w środ-
ku czuję coś jakby łaskotanie, ból, przyjemność. Zaciskam mięśnie
jeszcze mocniej, moje ciało się unosi. I nagle fala cudownego
odprężenia. Zaczyna się w okolicach łechtaczki i mięśniach
miednicy i rozchodzi się w głąb pochwy. Wtedy przychodzą skur-
cze. Powoli opadam.
Leżę tak przez jakieś pięć minut, czując jak ciepło rozpływa się
po moim ciele. Potem wstaję i idę sprzątać kuchnię.
Ten drobiazgowy opis pochodzi z wydanej niedawno w
Anglii książki Sex Life, zawierającej autentyczne zwierzenia
zwykłych ludzi z ich życia seksualnego.
Wielu kobietom masturbacja wydaje się czymś trudnym do
zaakceptowania, zwłaszcza gdy pozostają w związku seksualnym -
pisze w książce Seksualność kobiety" Karin Weiss, seksuolog

* K.E. Weiss Seksualność kobiety, JS & CO, Warszawa 1994


z Uniwersytetu Minnesota. - Jakkolwiek możemy nie czuć żadnego
oporu przed dotykaniem naszych genitaliów przez partnera,
dziwnie rozpowszechniona jest opinia, ze dotykanie wlasnych
zewnętrznych organów piętowych jest czymś „zlym", „brudnym".
Wiele młodych dziewczyn - pisze dalej Karin Weiss - nie ma
pojęcia o swych sferach erogennych i nigdy nie odczuwało
przyjemności z ich stymulowania. Uczenie się masturbacji oraz
odczuwanie osobistej przyjemności seksualnej bez partnera jest
jednym ze sposobów wyrażania przez współczesna kobietę protestu
wobec patriarchalnej religii i kultury, w których genitalia kobiece
byly przez wieki wyklęte. Być może rzadko zdarza się nam
odczuwać potrzebę masturbacji, w samozaspokojeniu nie znajdu-
jemy takiego zadowolenia jak w ramionach kogoś, kogo kochamy,
jednak praktyka ta może być delikatna i wzmacniająca metoda
troszczenia się o siebie - konkluduje autorka.
W naszej judeochrześcijańskiej tradycji kulturalnej seksual-
ność kobiety właściwie nie istniała. Dlatego też i masturbacja była
przez wieki kojarzona z praktykami męskimi. Przedyskutowano
dokładnie sprawę biblijnego Onana, który notabene nie onanizował
się, tylko pozwolił sobie na stosunek przerywany. A miał do
spełnienia misję (zapłodnienia swojej szwagierki Tamary), o
niewywiązanie się z której Bóg miał do niego pretensje. Chłopców
od wieków straszono wyniszczającymi skutkami autoerotycznych
ekscesów, aby w końcu doprowadzić do tego, że dziś miewają
tylko jeden problem: mój wytrysk nie jest zbyt obfity...
Praktykujący w Oslo Brytyjczyk, androlog Kenneth Pu-rvis,
ostatecznie podsumował ten temat w bestsellerze Podbrzu-sze
mężczyzny':
Pewnej nocy budzi ze snu przyjemne uczucie i spostrzegasz,
że jesteś mokry. Nie, nie przydarzyło ci się nocne moczenie. To po
prostu twój pierwszy mokry sen. Kamień milowy w twoim życiu -
niekontrolowane wydalenie spermy, dzielą męskiego hor-

• K. Purvis Podbrzusw mfzczyzny, JS & CO, warszawa 1994, 1998


monu płciowego, to wiosny sposób natury na rozładowanie ciśnienia.
Gruczoły gotowe są trysnąć swoimi sokami pod wpływem najskromniejszej
choćby erotycznej myśli - przebłysku damskich fig, mlecznobiatej piersi.
Ale te niewinne, niekontrolowane mokre sny wkrótce zostają zastąpione
przez rozkosze masturbacji. Krople życia nie są już drogocennym płynem,
który trzeba oszczędzać. Ot, tryska się nim na lewo i prawo dwa razy
dziennie, a w niedzielę trzy! Nikt nie przeczuwa straszliwej ewentualności,
że któregoś dnia może go zabraknąć! Stopniowo pojawiają się w życiu
naszego młodego onanisty kłopoty natury praktycznej... zdradliwe plamy
na prześcieradle, które mówią same za siebie. Rodzi się poczucie winy.
Żenujące ślady haniebnego uczynku, świadomość popełnienia czegoś
niedozwolonego. Wszędzie słyszy się tyrady o karze niebios: obfitym
owłosieniu na dłoniach, ślepocie, kurczeniu się narządu płciowego. Ale z
czasem odkrywasz, że świat roi się od pryszczatych nastolatków, którzy z
entuzjazmem, regularnie opróżniają swoje gruczoły i nie ślepną, nie
gluchną ani nie wariują.
Temat masturbacji kobiecej zaczął się pojawiać w miarę przywracania
piękniejszej połowie ludzkości prawa do seksu w ogóle. Chociaż obrazowe
opisy kobiecej masturbacji znajdujemy już u Apollinaire'a, chyba dopiero
słynna w latach siedemdziesiątych książka i film - Historia O - pozwoliły
wydobyć ten temat z mrocznego zaułka pornografii. W literaturze
seksuolo-gicznej onanizm jako temat kobiecy pojawił się w kontekście
dyskusji nad dwoma typami orgazmu: pochwowego i lechtacz-kowego -
możliwego do uzyskania tylko w drodze dodatkowej, często własnej
stymulacji. Zygmunt Freud twierdził, że orgazm łechtaczkowy jest
niedojrzały. Słynna para lat siedemdziesiątych Masters i Johnson uważa
natomiast, że orgazm pochwowy jest mitem i tylko łechtaczka bierze udział
w dochodzeniu kobiety do spełnienia. Jeszcze inni seksuolodzy podważają
tezę Master-sa i Johnson, odwołując się do odkrycia Grafenberga - czyli do
punktu szczególnej wrażliwości głęboko wewnątrz pochwy, na
jej tylnej ścianie (tzw. punkt G). Dyskusji tej spokojnie przyglądają się
adepci wschodnich tradycji medytacyjnych, a zwłaszcza tantry i taoizmu.
Tantrycy w sporze o orgazm nie uczestniczą. Z objawienia Siwy w świętych
pismach wiedza, że kobieta posiada dwa bieguny, naładowane
energetycznie obszary - biegun przedni północny (łechtaczka) i tylny
południowy, zwany świętym miejscem, tożsamy z punktem G - piszą Charles
i Caroline Muir w książce Tantra - sztuka świadomego kochania'.
Drogą poznania i obudzenia „świętego miejsca" (w tradycji tantry
sympatycznie określanego jako „klejnot w koronie") może być własna, nie
skrępowana niczyją obecnością, autoero-tyczna aktywność kobiety. Dlatego
wielu seksuologów zachęca kobiety do masturbacji płytkiej (lechtaczkowej)
i głębokiej (samodzielne dotarcie do punktu G jest nieco trudniejsze) jako
drogi do odblokowania miłosnego potencjału. Następnym etapem jest
wzajemna masturbacja z partnerem, który poznając odpowiednie techniki,
może pomóc w dotarciu do punktu G (raczej sięgając od tyłu). Nagrodą dla
kochanków za obudzenie „świętego miejsca" jest niewiarygodny przepływ
rozkoszy kobiety i obfite wydzielanie rzadkiego płynu, przez seksuologów
przyrównywanego do męskiego wytrysku, a w starożytnej tradycji tantry
nazywanego amrita, czyli boskim nektarem. Masturbacja uważana jest
zazwyczaj za czynność jednoosobową. Jednak tantrycy chętnie zamieniają
indywidualną rozkosz we wspólnie przeżywaną radość. Kobieta może
dotykać się tak \ak lubi, podczas gdy mężczyzna kocha ja swoim lingamem.
Jest to technika zarówno erotyczna, jak i terapeutyczna. Większość kobiet
wie, jak sprawie sobie największą rozkosz, dotykając własnej joni, kobieta
może przy okazji stymulować lingam kochanka, ocierając o niego dioń.
Mężczyźni są zresztą zwykle bardzo pod-

* Patrz str. 105. W roku 1994 wydaliśmy wznowienie tej książki,


która jest doskonałym podręcznikiem dla pary zainteresowanej nie tylko
autoerotyzmem...
nieceni, gdy kobieta dotyka się sama - piszą Charles i Caroline Muir. W
tantrze (jak i w tao miłości) kobiecy erotyzm (i auto-erotyzm) miał zawsze
swoje miejsce. Kobieta, choć dyskryminowana społecznie w kastowych
społeczeństwach Dalekiego Wschodu, nie była nigdy pozbawiona prawa do
orgazmu, a jej masturbacja była - zalecaną przez święte księgi - normalną
sprawą.
Dokładne przestudiowanie wydanej ostatnio książki Integracja
seksualna' księdza Józefa Augustyna, która jest, jak mi się wydaje,
wykładnią aktualnych poglądów Watykanu na różne kwestie seksualności
ludzkiej, pozwala odnieść wrażenie, że w kwestii seksu w ogóle, a
masturbacji w szczególności, Kościół staje się nieco bardziej liberalny i
wyrozumiały. Masturbacja w okresie dojrzewania uznana jest przez autora
za zjawisko powszechne i naturalne, choć podkreśla on, że twierdzenie
niektórych autorów, iż masturbacja jest zjawiskiem nieuniknionym i ko-
niecznym w okresie dojrzewania, jest nie tylko pewnym uproszczeniem, ale
także niezbyt uczciwą informacją z punktu widzenia psychologii.
Zachęcając do wyrozumialości dla doświadczających „kryzysu
masturbacji", autor przestrzega przed fiksacją, która polega na utrwaleniu
się zachowania autoerotycznego jako podstawowego zachowania
seksualnego. Z całym szacunkiem dla księdza Augustyna chcę zwrócić
uwagę, że na drugim końcu skali, zaczynającej się od obsesji i fiksacji
seksualnych, znajdują się skrajne zahamowania - anhedonia i anorgazmia -
wyniesione nierzadko z doświadczeń z dzieciństwa spędzonego w skądinąd
zacnych i prawych konserwatywnych rodzinach katolickich, w których
erotyzm (autoerotyzm w tej poetyce w ogóle nie istnieje) kojarzony jest z
grzechem, czymś nieczystym i zakazanym przez Boga. Z mojego
doświadczenia klinicznego wynika, że kobiety skrajnie zahamowane, które
nigdy nie obejrzały w lusterku ani nie dotykały swoich genitaliów, i kobiety
onanizujące się

ł
J. Augustyn Integracja seksualna. Wydawnictwo „M", Kraków 1993
obsesyjnie, bez przyjemności, „po drodze", wyłącznie dla rozładowania
fizycznego napięcia, po którym ulga miesza się z poczuciem winy, miały
zazwyczaj takie same zimne, surowe, racjonalne, zahamowane
emocjonalnie matki i nieobecnych lub surowych i zdystansowanych ojców.
Między totalnym zahamowaniem seksualnym a fiksacją na
perwersjach rozciąga się wielka przestrzeń, w której jest miejsce na
miłość, erotyzm i autoerotyzm. Uważam, że osoba dojrzała to
niekoniecznie taka, która przestała się onanizować (jak chce ksiądz
Augustyn), lecz taka, która umie to robić odpowiedzialnie, ze
świadomością zarówno skutków zbawiennych, jak i ewentualnych
zagrożeń. Może bowiem nastąpić zupełne oderwanie fantazjowania od
rzeczywistości, co utrudnia potem uzyskanie zaspokojenia w kontakcie z
realnym partnerem. Ale na wszystko jest rada: najbardziej szalone wizje
możemy sobie przecież wzajemnie opowiadać, wzmacniając klimat
intymności i potęgując podniecenie...
Dido Davies, dr filozofii z Cambridge, opublikowała niedawno
(ukrywając się pod prowokującym pseudonimem Rachel Swift) opartą na
własnych doświadczeniach instrukcję Jak mieć orgazm, kiedy tylko się
zechce'.
Wiele uwagi poświęciła autorka kobiecej masturbacji (aż po takie
techniki dyskretnej autostymulacji, które można stosować w miejscach
publicznych, bawiąc się poczuciem, że nikt z zebranych nie ma pojęcia o
tym, co teraz robisz, na przykład podczas nudnej jak flaki z olejem
narady!). Dido Davies poucza, aby pieścić się miękko, elastycznie, z
maksymalną troską i uwagą, nie zaś mechanicznie dla samego
wyładowania: Musisz się uczyć płynności - jak studentka doskonaląca
znajomość nowego języka.
Autorka podaje wiele technik masturbacji i ćwiczeń obejmujących
pieszczenie się podczas stosunku z partnerem, proszenie partnera o
wprowadzanie penisa dopiero w momencie

* Wydaliśmy ją pod tytułem Rozkosze kobiet. Warszawa 1995


szczytowania, do którego kobieta sama się doprowadza, samodzielne
doprowadzanie się do orgazmu z nieruchomym penisem partnera wewnątrz
pochwy.
W rewanżu partner może pokazać, jak sam się onanizuje, a partnerka
może zrobić mu to własnymi rękami (ustami, stopami, piersiami...).
Myślę, że na szczególną uwagę zasługują:
- Postulat doprowadzenia się do orgazmu w pozycji stojącej. Chodzi
tu o rozkoszny przepływ energii do stóp (i z powrotem), możliwy również
do doświadczenia, jeśli podczas masturbacji lub stosunku opieramy stopy o
ścianę lub inną stabilną powierzchnię. (Może nasze babki wiedziały, o co
chodzi, i stąd tak długo utrzymywały się potężne oparcia z przodu i z tyłu
małżeńskiego łoża?).
- Postulat sprzęgania płynnych ruchów dłoni i ciała (zwłaszcza
miednicy) z głębokim, naturalnym oddychaniem (aż dziw bierze, że w
podręcznikach seksuologii tak rzadko pisze się o oddychaniu. Wilhelm
Reich, prekursor somatycznej psychoterapii, autor Funkcji orgazmu',
poświęca tej sprawie większość uwagi!).
- Postulat eksperymentowania ze sztucznymi źródłami pobudzania:
strumieniem wody z prysznica podczas kąpieli, dostępnymi w sex shopach
wibratorami, ubranymi w prezerwatywy podłużnymi przedmiotami.
- Technika wprowadzania takiego przedmiotu do pochwy tuż przed
szczytowaniem, wywołanym pieszczeniem łechtaczki.
W czasie, gdy zbierałem materiały do tego artykułu, opowiedziałem
jednemu ze znajomych o swojej pracy. Spotkałem go po kilku dniach.
Był nieco skonsternowany. „Zapytałem żonę przed zaśnięciem, czy
się czasem onanizuje - zwierzył mi się. - Wiesz, co mi powiedziała? To
moja prywatna sprawa!".
„Playboy", 1995

* Zob. W Reich Funkcja orgazmu, JS & CO, Warszawa 1996


Więcej o mężczyznach
Masturbacja - zazwyczaj rytmiczna autostymulacja genita-
liów, wywołująca przyjemność seksualną zwieńczoną orgazmem
lub nie. Osoba może masturbować siebie lub partnera indywidu-
alnie lub w obecności innych.
Pojawia się w różnych okresach życia. Mogą jej towarzyszyć
przeróżne odczucia oraz świadome i nieświadome fantazje. Freud
określił masturbację jako „pierwszy nałóg" - przed paleniem, pi-
ciem i narkotykami. Zabawy genitalne i infantylna masturbacja to
naturalna forma aktywności autoerotycznej w dzieciństwie. Jest
naturalnym przejawem uczenia się, badania siebie, określania
swojej tożsamości. Jest wyrazem dobrej relacji dziecka z opie-
kującym się nim otoczeniem - piszą doktorzy Burness Moore i
Bernard Fine, autorzy Słownika psychoanalizy'.
To jedno z najpoważniejszych dziś źródeł psychologii kli-
nicznej traktuje masturbację zarówno jako zjawisko naturalne
(zwłaszcza w okresie dorastania), jak i potencjalnie patologiczne.
Są kobiety które troszczą się o swoje ciato, z radością pieszczą
swoje brodawki, głaszczą się, nacierają, przeglądają w lustrze,
bawią wibratorami i umieją zadbać o stymulację łechtaczki w
kontakcie z partnerem lub partnerką. Są też niewolnice
mechanicznej obsesyjnej masturbacji, która daje chwile rozła-
dowania, po którym ulga i rozkosz znoszone są przez poczucie
winy, a napięcie szybko wraca. Podobnie w odniesieniu do ma-
sturbacji mężczyzn zadać można pytania, czy robią to wyłącznie
zamiast, czy po to, aby głębiej doświadczać swojej seksualności?
Mija właśnie rok od ogłoszenia międzynarodowego raportu
„Playboya" na temat zachowań seksualnych współczesnych ludzi,
z którego wynika, że skala masturbacji w Polsce jest naj-

* B. Moore, B. Fine Słownik psychoanalizy, JS & CO, Warszawa


1966
większa w całej Europie! Przypuszczam, że polską statystykę robią
właśnie mężczyźni. Im więc chcę poświęcić tu więcej uwagi.
Uczeni twierdzą, że skłonność do lęku lub odwagi dziedziczy
się po ojcach. Setki tysięcy dzielnych Polaków oddało życie w
czasie wojny i późniejszych zawirowań. Ci, którzy przetrwali i ich
potomkowie, to w większości mężczyźni obawiający się
konfrontacji i otwartego działania. Zważywszy jeszcze na polski
syndrom nadopiekuńczej mamy, spod której skrzydeł trudno się
chłopcom wyzwolić, wyobrazić sobie możemy naszych
młodzieńców (w wieku do kilkudziesięciu lat), którzy wolą bić
konia niż go dosiąść. Osoba pobudliwa, ale mająca problemy z
przełożeniem energii na działanie, rozładowuje się
„niespecyficznie" - np. dużo mówi o swoich planach, przyszłych
osiągnięciach lub co by mogła zrobić, gdyby nie jakieś przeszkody.
Ma to swoje mocne strony, bowiem osoba impulsywna, nie mająca
takich problemów, może uderzyć, zanim pomyśli. W naszym życiu
politycznym więcej jest intryg i wylewania sobie pomyj na głowy
niż rzeczywistej walki. Wolę nasze wojny na górze od wojny w
Czeczenii czy w byłej Jugosławii. Z drugiej jednak strony, może
dlatego tak nam trudno uruchomić przedsiębiorczość na szerszą
skalę i tak są popularne tęsknoty za „dawnymi czasami", kiedy
ograniczona była wolność, ale każdy miał posadę i kolonie dla
dzieci. Swoją drogą, jeśli sejm jest reprezentacją społeczeństwa
bijącego rekord w statystyce masturbacji, zabawny może być
eksperyment myślowy, w którym, oglądając kolejne obrady,
spróbujemy sobie wyobrazić, jak oni „to" robią...
Są mimo wszystko w kraju mężczyźni, którzy nie boją się „iść
na całość". Czy oni też się onanizują? Jak? Według taoistycz-nej
seksuologii prawdziwy wojownik nie jest zbyt rozrzutny w
pozbywaniu się swojego nasienia, zwłaszcza zimą. Ale na pewno
zdrowa jest masturbacja przed kochaniem się po dłuższej przerwie
w kontaktach. Naukowcy angielscy stwierdzili, że do masturbacji
uciekają się prawie wszyscy mężczyźni po abstynencji
dłuższej niż dziesięć dni. Z tego ponad potowa onanizujących się w ciągu
24 godzin od aktu autoerotycznego podejmuje kontakt z partnerką.
Może za tym tkwić ukształtowany przez dobór naturalny atawizm -
masturbowanie się bezpośrednio przed zbliżeniem seksualnym
zaobserwowano bowiem wśród różnych gatunków ssaków, od jeleni po
slonie i małpy. Wynika to prawdopodobnie z naturalnej potrzeby usunięcia
z organizmu przestarzałych plemników, aby miał on do dyspozycji młode,
świeże, lepiej nadające się do zapłodnienia.
Tak więc masturbacja jest zjawiskiem naturalnym pod warunkiem, że
nie stanie się nałogiem i nie jest praktykowana wyłącznie zamiast, ale
przed i w ramach układów z partnerką (lub partnerem). Rozbudzeni i
rozładowani zarazem możemy wkrótce potem kochać się, bardziej
smakować niż pędzić do wyładowania „nadmiaru ciśnienia".
W latach siedemdziesiątych, zafascynowani terapiami bio-
energetycznymi Wilhelma Reicha i Alexandra Lowena, zorganizowaliśmy
w ówczesnym Instytucie Psychoneurologicznym roczną grupę
seminaryjno-treningową dla psychoterapeutów i seksuologów.
Przerabialiśmy procedurę TOTAL ORGASM kalifornijskiego
psychoterapeuty ciała (i... doktora stomatologii) Jacka Lee Rosenberga.
Najodważniejsi adepci podejmowali dodatkowe „prace domowe" ściśle
związane z tematem tego artykułu. Wskazówki, które zapamiętałem, to
m.in.:
- nawilż ciało oliwką jak do masażu;
- obejmij uwagą całe ciało - zamknij oczy lub skieruj gałki oczne do
dołu, próbuj poczuć swoje stopy, nogi, pośladki, miednicę, plecy, serce,
gardło, szczęki, policzki powieki;
- ugruntuj się - jeśli leżysz, oprzyj bose stopy o jakąś twardą
powierzchnię, próbuj odczuć, jak wewnętrzny przepływ odbija się od tej
powierzchni i powraca do genitaliów, potem wyżej, do serca... próbuj na
stojąco, wtedy w pełni doświadczysz, czym jest ugruntowanie;
- bądź świadom oddechu, powoli go wydłużaj i pogłębiaj, oddychaj
głęboko do brzucha, wizualizując przepływ energii przez krocze i w dół do
nóg w trakcie wydechu;
- nie spiesz się, doświadczaj, doznawaj, eksperymentuj;
- opuść szczękę, otwórz gardło, eksperymentuj z dźwiękiem...
aaa...
„Jesteś wspaniały", szepce do ucha kochankowi aktorka w którymś z
filmów Woody Allena. On odpowiada: „Wiem, długo trenowałem
indywidualnie".
„Playboy", 1996
III
W rodzinie
Zdrowe rodziny

Jesienią tego roku poczułem się wyraźnie zmęczony pisaniem


i opowiadaniem w radiu i telewizji o niebezpiecznych związkach,
toksycznych rodzicach, uzależnionych parach, małych tyranach,
wrednych ludziach, narcystycznych politykach, nałogowcach wła-
snej adrenaliny i innych przejawach płytszej lub głębszej patologii
w życiu społecznym, rodzinnym, intymnym. Z wielkim zapałem
zabrałem się więc do poszukiwania materiałów do prezentacji
zdrowych ludzi i zdrowych rodzin. Zrobiliśmy z żoną listę
zdrowych -w naszym odczuciu - rodzin pośród przyjaciół i
znajomych, wybraliśmy pierwszą piątkę i... utknęliśmy w miejscu.
Artykuł ten nie powstałby, gdybyśmy nie otrzymali
najnowszej książki Cleese'a i Skynnera (autorów bestsellera Żyć w
rodzinie i przetrwać) w całości poświęconej zagadnieniu zdrowia
w rodzinie, instytucji i społeczeństwie". Robin Skynner, wybitny
angielski terapeuta, był bardziej wnikliwy ode mnie i znalazł dwa
raporty z badań nad emocjonalnie zdrowymi ludźmi i ich
zdrowymi rodzinami. Na ich podstawie, a także blisko
czterdziestoletniego doświadczenia,

* J. Cleese i R. Skynner Żyć iv tym świecie i przetrwać. Patrz też str.


63
określił cechy charakteryzujące zdrowe rodziny. Wybrałem do opi-
sania te aspekty, które w polskich warunkach potwierdzają - i moja
praktyka terapeutyczna, i doświadczenia osobiste.

Rozrzutni szczęściarze
Gdy zasiadamy przy wigilijnych stołach pewnie w wielu
domach, zgodnie ze starą tradycją, osoba pełniąca rolę gospodarza
przypomina o dodatkowym nakryciu symbolizującym gotowość
przyjęcia podróżnika, nieoczekiwanego gościa. Ta otwartość, którą
osiągniemy na kilka godzin - i pewnie w większości przypadków
tylko symbolicznie - charakteryzuje dzień powszedni zdrowych
rodzin. Jest ich stosunkowo niewiele, zdaniem niektórych badaczy,
najwyżej 10 procent. Nie rozstrzygając, ile takich rodzin jest u nas
- z badań wynika, że ich członkowie mają niezwykle pozytywny
stosunek do życia i innych ludzi. Nie są to jednak idealiści czy
nawet optymiści, jedną z miar zdrowia psychicznego jest bowiem
zdolność widzenia świata takim, jakim on jest, bez zniekształceń.
Badania osób z rodzin uznanych za zdrowe wykazały, że wiedzą
one, iż ludzie mogą być czasem dobrzy i czasem źli, ale akceptują
ich takimi, jacy właśnie są. Z ich łagodnością i brutalnością, słabo-
ściami i siłą. Są emocjonalnie gościnni.
Otwierają się na znajomych i nieznajomych, akceptują ich.
Nie wycofują się, jeśli nie spotka ich ciepła reakcja czy entuzja-
styczne przyjęcie. Postawa życzliwości wydaje im się całkowicie
naturalna. Naprawdę zdrowi ludzie sprawiają wrażenie, jakby
mieli w sobie taką obfitość dobrego samopoczucia czy radości, że
mogą sobie pozwolić na rozrzutność. Prawdziwie życzliwi ludzie -
mówi John Cleese - przypominają niektórych bogaczy, którzy
wydają duże sumy pieniędzy na dobroczynne cele, wiedząc, że i tak
dla nich zawsze starczy. Cieszy ich aprobata innych, ale nie są od
niej uzależnieni, nie musza o nią zabiegać.
W zdrowych związkach, w zdrowych rodzinach niezbędne
granice, które jak membrany oddzielają bliskich sobie ludzi, są
w RODZINIE
nieco cieńsze niż granice oddzielające ich od otaczającego świata,
ale nie ma między nimi wielkiej dysproporcji. W rodzinach zbyt
wzajemnie od siebie uzależnionych, nazywanych czasem
symbiotycznymi, członkowie są jakby stopieni ze sobą, granica zaś,
która oddziela ich od otoczenia, jest sztywna. Druga skrajność to
zbyt wielka izolacja od siebie wzajem. Członkowie takich rodzin
boją się bliskości i intymności, za to nadmiernie otwarci są na
zewnątrz. Znacie pewnie domy zwykle pełne gości, w których
zaczyna się piekło, gdy tylko obcy wychodzą.
Zdrowe rodziny zachowują równowagę między otwartością na
siebie wzajemnie i na innych ludzi; dysponują zapasem
życzliwości, którą - obdzielając siebie wzajemnie - promieniują na
zewnątrz.

Potrzebuję cię, bo cię kocham


Mitość zdrowych ludzi w zdrowych rodzinach nie jest za-
leżnością, nałogiem, chorobliwym przywiązaniem. W potocznym
rozumieniu miłość to bardzo często pragnienie bliskości, które
może oznaczać radość z intymności, ale i zależność - takie
przywiązanie do drugiej osoby, że trudno sobie bez niej radzić.
Rodzi to zaborczość, zazdrość, depresję, gdy bliskiej osoby nie ma
obok. W miłości zdrowych rodzin jest zaś miejsce zarówno na
bliskość, jak i oddalenie. Zdrowi ludzie są zdolni do intymności i
przywiązania, ale czują się zazwyczaj emocjonalnie
samowystarczalni, pewni siebie i wolni, więc nie potrzebują siebie
wzajem tak łapczywie i rozpaczliwie. Ich członkowie, kiedy są
osobno, dobrze dają sobie radę, umieją się nawet świetnie bawić
poza domem. Oczywiście ciepło myślą o swoich najbliższych, jeśli
są w dalekiej podróży, ale bez chorobliwej zależności. Kochają
siebie tak, jak określiła to przed laty Karen Horney w książce
Neurotyczna osobowość naszych czasów: Potrzebuje cię, bo cię
kocham' - nie zaś kocham cię, bo cię potrzebuję.

* K. Horney Neurotyczna osobowość naszych czasów, Rebis, Poznań


1993
Dla osób niezależnych emocjonalnie - czytamy w Żyć w tym
świecie i przetrwać - szczęście, które płynie z bliskości, miłosnego
czy rodzinnego związku, jest luksusem, premią. Nie zatruwa im
życia zamartwianie się, jak by sobie dali radę, gdyby stracili
partnera.
Im bardziej umiesz się cieszyć życiem, być pewnym siebie, tym
ciekawszą osobą się stajesz i tym większą ilością rzeczy możesz się
podzielić z partnerem, kiedy się znów spotkacie.
Trwanie bez przerwy na jednym biegunie - albo dystansu,
albo bliskości - odbija się negatywnie na jakości życia intymnego.
Mężczyźni, którzy stapiają się ze swoimi partnerkami, miewają
często kłopoty z potencją seksualną, one zaś z orgazmem.
Partnerzy, którzy potrafią się od siebie oddalić, a potem spotkać,
doświadczają najwięcej radości i spełnienia z intymnej bliskości.
Z wielu analiz zdrowych małżeństw wynika, że osoby otwarte
uczuciowo, a jednocześnie bardzo niezależne emocjonalnie,
rzadziej się zdradzają. Wierność jest konsekwencją naturalnej
autonomii. Aktor Pauł Newman zapytany, dlaczego jest tak bardzo
związany ze swoją żoną, odpowiedział: Po co jeść hamburgera na
mieście, kiedy można jeść w domu stek?
Zdrada prowokuje kłamstwa. Kiedy kłamiesz - pisze Skyn-ner -
nie możesz być otwarty. Ludzie są naprawdę zdrowi, gdy szczerze
mówią o tym, co ich pociąga. Chwilowe zawrócenie w głowie przez
kogoś innego nie będzie stanowiło dla nich problemu. Może to
nawet umocnić ich związek, sprawić, że go docenią i sami zawrócą
sobie bardziej w głowach. Ale związek seksualny z kimś drugim to
już inna sprawa, jazda na dwóch motorach jednocześnie jest
możliwa tylko w cyrku.
Jest jeszcze jedna konsekwencja jednoczesnej otwartości,
bliskości i niezależności emocjonalnej partnerów, może najtrud-
niejsza do zrozumienia i przyjęcia przez osoby zapoznające się z
wynikami tych badań. Kiedy mąż albo żona z badanych zdrowych
rodzin zmarli, drugi partner pogrążał się w naprawdę głębokiej
żałobie przez jakiś czas, a potem mocno stawał na no-
gach i tworzył nowy związek. Czytając o tych badaniach, przypomniałem
sobie, że jeden z najwybitniejszych, a niestety zapomnianych polskich
intelektualistów, Wincenty Lutosławski, mając ponad 80 lat, w swojej
autobiografii pod tytułem Jeden łatwy żywot' napisał, że ma już za sobą
dwa wspaniałe małżeństwa, z których jedno trwało 25, a drugie 30 lat!
Zdrowi ludzie umieją dawać wsparcie innym, ale i prosić o nie, gdy
jest im potrzebne. Jeśli bezwzględny los spowoduje, że partner na zawsze
odejdzie - dzięki swojej życzliwości i serdeczności otrzymają od przyjaciół
ogromne wsparcie emocjonalne, które zneutralizuje poczucie, że nagle
zostali porzuceni, że odcięto im wszelki dopływ źródeł miłości. Lęk i żal,
które przeżywają, gdy partner ciężko choruje, są bardziej spowodowane
współczuciem dla partnera niż troską o samego siebie. Osoby zdrowe
emocjonalnie są w stanie przeżywać żałobę, poddać się smutkowi, a nie
pustej depresji. Płakać łzami gorącymi, a nie zimnymi. Pięknie o tym pisze
Nancy 0'Connor w książce Pożegnanie miłości".
Wydawać by się mogło, że im lepszy byt związek, tym głębszy
będzie żal po nim. jest w tym dziwny paradoks, ale czasem łatwiej
jest akceptować stratę jakiegoś związku lub przeżycia, które były
bardzo szczęśliwe, niż tych, które nie dały nam satysfakcji.
Najtrudniej jest rozstać się tym, którzy się nigdy nie spotkali -mawia
nestor polskiej psychoterapii Wojciech Eichelberger.

Empatyczny absolutyzm oświecony


Następny obszar badań zdrowych rodzin dotyczył sposobu
podejmowania decyzji oraz podziału władzy. Okazuje się, że w zdrowych
emocjonalnie rodzinach rodzice rządzą i w ostatecznym rozrachunku dzieci
muszą robić to, co się im każe. Ale

* W. Lutosławski Jeden tatwy żywot. Fundacja im. W. Lutostawskie-


go,1994
** N. 0'Connor Pożegnanie milosci, JS & CO, Warszawa 1994
ta hierarchia i dyscyplina bardziej przypomina absolutyzm oświecony niż
totalitaryzm. W takich rodzinach nigdy nie usłyszysz, że ryby i dzieci glosu
nie mają - mówi Skynner. Zanim rodzice podejmą jakąkolwiek decyzję,
zawsze szczegółowo konsultują się ze wszystkimi dziećmi, nawet z
najmłodszymi. Dzieci w takich rodzinach wypowiadają dość szczerze i
otwarcie swoje poglądy, a rodzice pochwalają to. Ale jeśli cala rodzina nie
jest w stanie dojść do porozumienia, albo jeśli jest jakaś naglą krytyczna
sytuacja, dzieci mają po prostu robić to, co im się poleca. Autorytet w tych
rodzinach jest zwykle przyjmowany w naturalny sposób, prawdopodobnie
dlatego, że rodzice szczegółowo omawiają wszystkie sprawy. Kiedy dzieci
są bardzo matę - pisze Skynner - robią wszystko, zęby manipulować
rodzicami, ale w zdrowych rodzinach koalicja rodziców jest tak silna, że
dzieci nie mogą jej zniszczyć. Spokojnie więc przyjmują to, że mogą
wyrazić swoje zdanie, ale odpowiedzialność za ostateczną decyzję muszą
zostawić rodzicom'.
Ze swojego osobistego doświadczenia mogę dodać, że zaprowadzić
mogę w domu tyle dyscypliny, ile przestrzegam sam, i tyle, ile jest
uzasadnione. Nazywam to naturalną dyscypliną - taką, która jest niezbędna
w sporcie, w sztukach walki, w twórczości artystycznej. Dyscyplina, która
służy miłości i ułatwia rozwiązywanie problemów, po prostu emocjonalnie
się opłaca. Ciastko, na które się poczekało, jest dużo smaczniejsze niż to,
które się zjadło nerwowo i w ukryciu, przed obiadem. Psychika dziecka
rozwija się prawidłowo w tych rodzinach, w których dzieci dostają tyle
autonomii i władzy, ile są przygotowane przyjąć. Ani więcej, ani mniej.

Prawo do uczuć
Czwarta właściwość zdrowych rodzin to jedność i łatwość
komunikacji. Zdrowi ludzie w zdrowych rodzinach są szczerzy,

* Ten i następne cytaty w tym rozdziale pochodzą z książki Żyć' w


tym świecie i przetrwać J. Cleese'a i R. Skynnera
bezpośredni, otwarci i uczciwi wobec siebie. Zdrowe rodziny wierzą, że
podstawowe potrzeby i popędy ludzkie nie są same w sobie chore lub złe.
Żadne ludzkie uczucie nie może wywoływać wstydu, dlatego dzieci
wiedzą, że nie ma potrzeby ukrywać, gmatwać, zniekształcać uczuć i w
jakikolwiek inny sposób zaciemniać swoich przeżyć. Ciekawość i pociąg
seksualny, złość, wściekłość, zazdrość uważa się za równie naturalną część
ludzkiego doświadczenia jak współczucie, miłość czy radość życia.
Akceptuje się też w zdrowych rodzinach fakt, że dzieci mogą mieć
sprzeczne uczucia wobec tych samych osób lub zdarzeń -włączając w to
rodziców. Ze mogą ich jednocześnie kochać i bywać na nich wściekłe. W
zdrowych rodzinach istnieje naturalny szacunek dla sposobu widzenia
świata przez innych ludzi i każdy ma prawo do swoich subiektywnych
opinii. Właśnie dzięki naturalnej komunikacji tym rodzinom udaje się
rozwiązywać konflikty w chwili ich powstawania.
Wszystkie badania, jak i moje wlasne doświadczenia - pisze Skynner -
wskazują, że wolność bycia sobą, możliwość wyrażania najskrytszych uczuć
są charakterystyczne dla najlepiej dzia-lających rodzin. I jeszcze
ciekawostka - w trakcie realizowania zapisów wideo robionych ukrytą
kamerą w domach zdrowych rodzin zauważono, że ich członkowie
rozmawiają szybciej, przerywają sobie i kończą za innych zdanie,
przeskakują z jednej myśli na drugą. Mogą tak robić, ponieważ każdy z
nich chwyta w lot to, o co chodzi drugiemu, zanim ten jeszcze skończy.
T^icząlem się zastanawiać, czy ci nadzwyczaj zdrowi ludzie nie
wydają się trochę bezbarwni z cala tą swoją irytującą uczciwością i
życzliwością. Mówi się przecież, że najlepsze poczucie humoru ma diabeł -
mówi w pewnym momencie współautor książki Żyć w tym świecie... słynny
komik John Cleese. Musze cię rozczarować - odpowiada Robin Skynner -
ale osoby z takich rodzin są pelne radości, energii, dowcipu i dobrego
humoru. W tych rodzinach tętni życie, wiele rzeczy odbywa się jednocze-
śnie, petną parą, a jednak każdy w rodzinie z latwością sobie
z tym radzi - wbrew temu, ze nam wydawałoby się, ze czasem graniczy to z
chaosem.

Duchowy azymut
I jeszcze jedna właściwość zdrowych rodzin: nadzwyczajna zdolność
do radzenia sobie ze zmianami. Wszelkie przeprowadzki, podróże, zmiany
urządzenia mieszkania, zmiany szkoły, pracy - rzeczywiście im służą.
Gotowość do zmian i otwartość na nie są tym większe, im bezpieczniej
ludzie się czują, im więcej mają w sobie i na zewnątrz źródeł psychicznego
i emocjonalnego oparcia. Jak już było wspomniane - członkowie zdrowych
rodzin mają wiele oparcia w sobie samych, jednocześnie dają sobie
wsparcie wzajemne. Ale z badań i obserwacji klinicznych wynika, że
zdrowi ludzie i zdrowe rodziny korzystają z jeszcze jednego źródła oparcia,
które nazwać można duchowym czy transcendentnym. Kierują się
zespołem wartości i przekonań, które nadają znaczenie i cel życiu,
wychodzących poza li tylko troskę o dobre samopoczucie swoje czy nawet
całej rodziny. Zazwyczaj źródłem tego systemu wartości bywa religia, ale i
wartości transcendentne związane z jakąś szerszą perspektywą
humanistyczną. Większe znaczenie ma fakt, że ich największe źródło
wartości pochodziło z czegoś znacznie większego niż oni sami, co mogło
przetrwać wszystkie straty i zmiany, łącznie ze śmiercią najbliższych,
nawet współmałżonka albo dziecka. Nie chodzi tutaj o ślepą wiarę, raczej o
pewien rodzaj otwartości, refleksji, odwagi. Chodzi o odwagę wątpienia i
na powrót - odnajdywania związku z jakkolwiek pojmowaną siłą wyższą,
zadawania sobie pytań podstawowych.
Pierwszą cechą Ludzi z Krainy Zdrowia jest ich zasadnicza
pozytywna i życzliwa postawa, drugą jest stopień ich niezależności
emocjonalnej, co pozwala im i na intymność, i na oddalenie, i szybkie
przejście od jednego do drugiego. Trzecią jest struktura rodzinna, w której
zgodni rodzice wprowadzają jakieś nowe prawa, jeśli są do tego zmuszeni,
ale zawsze wcześniej
w RODZINIE
konsultują to szczegółowo z dziećmi. Następną jest bardzo otwarte
i swobodne porozumiewanie się w rodzinie, wynikające z
wpojonego dzieciom przekonania, że żadne uczucie, które
przeżywają, nie jest nieakceptowane albo zabronione, co daje im
poczucie wolności, mnóstwo radości i dobrego humoru. Piątą jest
ich zdolność do jasnego postrzegania świata oparta na fakcie, że
umieją akceptować swoje własne uczucia. I ostatnia -potrafią
dobrze radzić sobie ze zmianami, które wielu z nas po-walilyby z
nóg, bo otrzymują niezwykle wsparcie emocjonalne, pochodzące z
transcendentnego systemu wartości. Czy coś po-minąlem? - pyta
Cleese. Odpowiedź Skynnera brzmi: Nie, dosyć dobrze streścileś
glówne punkty. Znów Cleese: John, nagle pojawil mi się w głowie
obraz wszystkich naszych Czytelników wpatrujących się w sufit i
myślących: do diabla, czy ja spotka-lem kogoś takiego? Skynner:
No dobrze, a ilu zdobywców złotych medali olimpijskich znasz
osobiście^

„Zdrowie i Sukces", 1994 (aktualnie


miesięcznik „Sukces")
Powiedz, jakie masz dzieci, a
powiem Ci, jakim byłeś
rodzicem

Rozmawiała Maria Mankiewicz

Jak to się dzieje, ze w tej samej rodzinie, ci sami rodzice maja dobre i źle
dzieci? Od czego to zależy?

Bardzo rzadko udaje się rodzicom tak dzielić miłość, za-slugi,


przywileje, uwagę, żeby wszystkie ich dzieci czuły się jednakowo
usatysfakcjonowane, żeby żadne z nich nie miało poczucia krzywdy.
Zwykle któreś z dzieci bywa przez matkę lub ojca wyróżniane. Paradoks
polega na tym, że to, co z zewnątrz bywa postrzegane jako faworyzowanie,
często jest uzależnieniem, zakłóca rozwój osobowości. Dziecko
wyróżniane może okazać się w przyszłości dzieckiem poszkodowanym. To
ono zazwyczaj bierze na siebie ciężar opieki nad niedołężnymi rodzicami,
podczas gdy reszta rodziny czuje się zwolniona z tego obowiązku.

Dzieci bywają różne. Jedne wymagają troskliwszej opieki, inne


są samodzielne, fizycznie slabe lub silne. Przecież każde dziecko
wymaga innego traktowania.
w RODZINIE
Oczywiście, ale indywidualizacja nie musi oznaczać faworyzowania.
Często dziecko zaspokajające ambicje któregoś z rodziców otrzymuje za to
specjalne przywileje - na przykład zwolnienie z obowiązków domowych
albo tolerowanie „humorów". To jednak jeszcze nie jest najgroźniejsze.
Niestety, zdarza się, że faworyt wciągany jest w rolę „jedynego opiekuna",
„pocieszy-ciela", „jedynego towarzysza" niespełnionego emocjonalnie ro-
dzica. Staje się „ofiarą", która zaspokaja poczucie pustki wewnętrznej
rodzica, kompensuje małżeńskie niepowodzenia lub zawodowe porażki.
Pozostaje z nim w zbyt silnym związku. Taki często jest los jedynaków...

Czy można pozostawać w zbyt silnym związku z własnym


dzieckiem?!

Można. Alice Miller poświęciła takim relacjom całą książkę pt.


Dramat udanego dziecka'. Zbyt silny jest taki związek, który utrudnia
dziecku naturalne oddzielenie się od rodziców. Pierwszy moment
psychicznego odejścia dziecka od matki powinien nastąpić już między
drugim a trzecim rokiem życia, następny - pomiędzy trzecim a piątym,
potem - kiedy idzie do szkoły, wreszcie po dwunastym roku życia, przy
osiąganiu dojrzałości seksualnej. Są to bolesne momenty, kiedy matka
może dziecko odrzucić lub przytrzymać, zamiast przyjąć naturalne jego
oddzielenie, nie rozstając się z nim definitywnie. Nie powinna
przeszkadzać mu w stawaniu się sobą.
Moim zdaniem, dobre dzieci biorą się z właściwego rozwoju tej
relacji. Dobrym dzieciom udało się od rodziców oddzielić - nie uciekły, nie
zostały odrzucone, lecz rozwinęły się jako odrębne osoby. I jako odrębne
osoby znajdują w sobie w naturalny sposób współczucie, troskę i potrzebę
kontaktu z rodzicami.

* A. Miller Dramat udanego dziecka, JS & CO, warszawa 1995, 1999


Wynikałoby z (%o, ze fcyc dobrą matką to tyle, co chronić
dziecko przed sobą. Może nawet powstrzymywać się od wywie-
rania wpływu? Czy matka dorosłego dziecka nie powinna wyrażać
swego zdania w sprawach, które tego dziecka dotyczą?

Wszystko zależy od sytuacji. Pytanie - czy mam prawo, będąc


matką - należałoby uzupełnić: w jakich okolicznościach, w jaki
sposób?
Jeśli matka wygłasza tylko swój pogląd, a dorosły syn czy
córka nie powie: cieszę się, że się o mnie troszczysz, wezmę pod
uwagę to, co mówisz, ale decyzję podejmę na własną rękę
-oznacza to, że matka, w jakimś okresie jego (jej) życia, kiedy była
jeszcze za dziecko w pełni odpowiedzialna, nie pozwoliła mu (jej)
nauczyć się być sobą. W rezultacie syn czy córka nadal czują się
od niej zależni i dlatego, jeśli nawet czują przez skórę, że to ona
ma rację, nie potrafią tego przyznać, ale muszą powiedzieć „nie".
Bardzo trudno jest udzielać rady w sposób uwzględniający
wyłącznie aktualny i emocjonalny stan osoby, której się doradza.
Psychologowie specjalnie się tego uczą, jak dawać rady
powściągliwe: tak wiele - jak to jest niezbędne, tak mało - jak to
jest możliwe i tylko wtedy - kiedy to jest konieczne i, co
najważniejsze, gdy odbiorca o nie prosi. Jeśli ja, całokształtem
mego postępowania, zdaniem mego dorosłego dziecka, zasługuję
na szacunek i zaufanie, to ono samo zwróci się do mnie i zapyta o
zdanie.
Ja, jako rodzic dorosłego człowieka, chcę móc powiedzieć:
„Popełniałem błędy, których nie odwrócę, zainwestowałem w
ciebie, ile mogłem. A teraz będę patrzył, jak to działa. Nie będę w
twoje życie ingerował. Nie naprawię przeszłości. Wiem, gdzie
kończę się ja, a zaczynasz ty. Nie jesteś po to, żeby realizować
moją wersję twojego szczęścia".
Dorośli synowie i dorosłe córki powinni wiedzieć, że kie-
dykolwiek zechcą przyjść do swojego ojca lub matki, szukając
u nich oparcia, rodzice są dla nich otwarci. Ale nie będą się
wtrącać w ich sprawy.

Jestem tu i kiedykolwiek będziesz mnie potrzebował, możesz


na mnie liczyć. Gdy przyjdziesz z kłopotami, nie powiem ci: a nie
mówiłem?

Ale dorosłe dzieci nie mają obowiązku przychodzić ze swoimi


sprawami do rodziców. Dorosłe dzieci są nie mniej dorosłe niż ich
rodzice i muszą żyć tak, jak same uważają to za stosowne.

Zakładam słuszność wszystkiego, co tu zostało powiedziane.


Ale nie przybliża mnie to do odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie-
które dorośle dzieci nie okazują rodzicom zainteresowania, nie
opiekują się nimi, nie znajdują w sobie gotowości do niesienia po-
mocy? Chyba niezależnie od błędów, jakie popełniają rodzice -coś
im się należy? Dziecko nie ma obowiązku wdzięczności?

Nie jestem moralistą, nie będę mówił o tym, co być powinno.


Osobiście mam nadzieję, że zasłużę sobie na to, żeby moje dzieci
zechciały mi pomóc w potrzebie i jestem pewien, że to zrobią, nie
dlatego, że ktoś im narzucił takie zasady.

Tak się zawsze wydaje rodzicom małych dzieci. A jeśli nie


spełnią oczekiwań?

To będę uważał, że na pomoc nie zasłużyłem. Że moja in-


westycja w dziecko w okresie, kiedy wszystko zależało ode mnie,
nie była wystarczająco dobra. I dlatego nie ma w nim teraz na-
turalnej wrażliwości i troski o innych, w tym i o moją osobę.

Przychodzi taki czas, kiedy jeszcze ma się rodziców, a już nie


jest się dzieckiem. Dorosły człowiek, a nie rodzice, odpowiada za to,
kim jest.
Oczywiście. Dorosły człowiek, który zastanawia się nad sobą,
ma szansę przełamania tego łańcucha toksyczności. Dorosły
człowiek, dokonujący samorefleksji, może otworzyć serce i dać
swoim rodzicom nie to, co wynika z bilansu psychologicznych
mechanizmów, tylko to, co odkryje we własnej wrażliwości. Jest to
podmiotowe odkrycie, odkrycie siebie, przełamanie ciągu
psychologicznych uwarunkowań. Ktoś mądry powiedział, że
człowiek dojrzały potrafi przyjąć dobrą radę... nawet od swoich
rodziców.

Proszę o receptę na dobre dorosłe dzieci.

Jakkolwiek może wydać się to bolesne, powiedziałbym, że


rodzice, którzy spodziewają się ze strony swoich pociech
wdzięczności, „zwrotu tego, co dali" - skazują się na cierpienie.

Nie powinni mieć złudzeń?

Tak. Mogą nauczyć się cieszyć życiem swoich dzieci, zbyt


wiele od nich dla siebie nie oczekując. Otworzyć się na partner-
stwo. Jeśli rodzic znajdzie w sobie w sposób naturalny zdolność do
takich reakcji lub wypracuje taką postawę, wtedy może zdarzyć się
cud.

Może się okazać, ze dostanie to wszystko, czego już nie ocze-


kiwał, a zawsze tak bardzo potrzebował.
Tekst niepublikowany
Czego się Jacuś nie nauczył...

Rozmawiał Jacek Szmidt

Kiedy dziewczyna wraca z randki z wypiekami i rozwichrzonymi


włosami, rodzice dochodzą do wniosku, że córka właśnie wkroczyła
w świat seksu. Pada hasło: „Musimy poważnie porozmawiać!".

Ojciec i matka często nie zdają sobie sprawy, że ich córka ma już
dawno za sobą mnóstwo ważnych doświadczeń intymnych, które wpływają
na to, czy jej młodzieńcze kontakty seksualne są udane. Seksu uczymy się
od dziecka. Jako psychotera-peuta wiem, że większość problemów
seksualnych ludzi dorosłych ma swoje źródło w poprzedzających seksualną
edukację przeżyciach z dzieciństwa.

Rodzice niechętnie to przyznają. Skojarzenie seksu z dziecięcą


niewinnością budzi ich niepokój. Chcieliby jak najdłużej chronić
dziecko przed „tymi sprawami".

To absurd. Nie można blokować emocjonalnych potrzeb dziecka,


ulegając własnym pruderyjnym zahamowaniom. Matka, która krzyczy na
trzyletniego synka: „Nie baw się ptaszkiem, bo to brzydko!", nie bierze pod
uwagę, że chłopiec w tym wieku zaczyna
identyfikować się ze swoją ptcią i bardzo sobie ceni jej symbol. Z tego
zainteresowania nic złego nie wynika. Seksualność rodzi się w nas powoli;
nie ma obawy, że kogoś porwie przedwcześnie.

Czy można po prostu powiedzieć, że szczęśliwe dzieciństwo prowadzi


do dobrego seksu?

Tak. Już w pierwszym okresie życia dziecko odbywa w rodzinie


trening uczuciowości. Od tego, czy doświadczy intymnej więzi z matką,
zależy czy będzie umiało w dorosłym życiu wchodzić w związki
uczuciowe. Pokazał to eksperyment Harlo-wa, który wychowywał w
różnych warunkach kilka grup młodych małp. Małpki, które rosły pod
okiem matki, potem bez trudu znajdowały partnera i miały potomstwo. Jako
tako radziły sobie również te, które miały matkę „futrzaną" - czyli kukłę, do
której mogły się przytulać. Ale małpki skazane w dziecięctwie na
samotność i karmienie z butelki przez drucianą atrapę mamy, potem nie
umiały założyć rodziny.

Sadzisz, że wnioski z tego eksperymentu odnoszą się do naszego


ludzkiego świata?

Jestem pewien, że tak.

A co z ojcem? Nic nie mówisz o jego roli.

Od początku stosunki między ojcem i mamą są dla dziecka wzorem


intymnych postaw. Na tej podstawie uczy się ono, jak odnoszą się do siebie
kobieta i mężczyzna. Na przykład tego, że przytulają się, że mówią do
siebie łagodnym głosem. Jednak najważniejszą rolę do odegrania ma ojciec,
gdy dziecko kończy trzy lata i wchodzi w okres silnego utożsamiania się ze
swoją płcią. Zadaniem ojca jest wtedy pomóc dziecku oddzielić się emocjo-
nalnie od matki. Szczególnie synowi. R. Skynner i J. Clesse
w książce Żyć w rodzime i przetrwać ukazują to jako przecho-
dzenie na męską stronę rzeki, gdzie czeka ojciec. To głęboko
poruszający obrazek. Dziecko nie rodzi się pruderyjne. O tym, że
coś jest wstydliwe, dowiaduje się od rodziców. Karane za za-
interesowanie erotyką z trudem odnajdzie w przyszłości przy-
jemność w seksie albo stanie się perwersyjne.

Czy tylko z tej perspektywy chłopak może męskim okiem


spojrzeć na świat kobiet, poczuć swoja odrębność? A co dzieje się
z chłopcem, któremu zabraknie w tym momencie ojca i zostanie na
„babskim" brzegu?

Grozi mu pochłonięcie przez matkę, uzależnienie od niej. W


dorosłym życiu może to być przyczyną trudności z nawiązaniem
trwałego związku z kobietą. Być może jako mężczyzna będzie czuł
lęk przed osaczeniem i będzie miał ciągle potrzebę uwalniania się
od kobiety, która go kocha. Jest nawet prawdopodobne, że będzie
też miał problemy z seksem. Obecność obojga rodziców we
wczesnym dzieciństwie jest ważna. Wiek 3-6 lat nazywany jest
okresem edypalnym. Dziecko naśladuje wtedy zachowania rodzica
tej samej płci i jednocześnie zaczyna flirtować z rodzicem płci
przeciwnej. Właśnie w tym czasie chłopcy deklarują, że ożenią się
z mamą, a córki próbują uwodzić ojca. Bawią się z rówieśnikami w
„lekarza". Trenują postawy seksualne.

Rodzice nie zawsze potrafią sobie poradzić z tymi zachowa-


niami dziecka. Sam czuję się zakłopotany, gdy moja pięcioletnia
córka całuje mnie czule w usta.

Tu działa bardzo silne tabu stosunków kazirodczych. Twój


niepokój wynika z obawy, że w intymnej grze z własnym
dzieckiem przekroczysz granicę niewinnego flirtu, stworzysz
sytuację, która pobudzi seksualnie obie strony. Podświadomy lęk
przed tym może sprawiać, że rodzice zbyt chłodno - a na-
wet agresywnie - reagują na dziecięce prowokacje, które zdają się
im erotycznymi. Odepchnięte w ten sposób dziecko doznaje
poczucia winy, blokuje w sobie naturalne odruchy szukania
intymnego kontaktu i radość życia.

Czy naprawdę tak łatwo jest wejść na zakazany teren sto-


sunków kazirodczych?

Dużo się ostatnio mówi o wykorzystywaniu seksualnym


dzieci, ale realny gwałt zdarza się tylko osobom z defektem oso-
bowości. Seks z dzieckiem to dewiacja. Wywołuje bardzo poważne
urazy psychiczne.

Dzieci, które byty wykorzystywane seksualnie, określa się jako


„okradzione z seksualności".

Tak, bo przecież odebrano im coś pięknego. Efektem przeżyć


kazirodczych jest zazwyczaj wstręt do seksu, kojarzenie życia
intymnego z czymś obrzydliwym i budzącym poczucie winy lub
skłonność do dramatycznych i pogmatwanych układów seksual-
nych. Jednak na co dzień rodzice nie muszą żyć w ciągłym strachu
przed kazirodztwem. Trudno je popełnić „przez nieuwagę".

Ale w wydanej właśnie przez Ciebie książce Pamięć wyzwo-


lona' Alice Miller pisze tez o subtelnym uwodzeniu dzieci przez
rodziców, manipulacji mniej drastycznej, a jednak pozostawiającej
w duszy dziecka ślady.

Bywa, że dziecko wciągane jest w konflikt pomiędzy rodzi-


cami. Jest przez któreś z nich wykorzystywane jako erotyczny
obiekt zastępczy. Czasem córka daje się wciągnąć do rywalizacji z
matką o względy tatusia. Wyobraźmy sobie sytuację, kiedy

* A. Miller Pamięć wyzwolona, JS & CO, Warszawa 1995


czteroletnia dziewczynka zaczyna tańczyć, podnosząc sukienkę, pod którą
nie ma majtek. Na początku widzi porozumiewawcze spojrzenia rodziców i
dostaje sygnał, że zrobiła coś, co ich ekscytuje. Potem jednak tata zachęca
dziecko do dalszej zabawy, a mama krzyczy: „dosyć!". I cała przygoda
kończy się klapsem. Dziewczynka pozostaje z wrażeniem, że swoją gołą
pupą może wprowadzić sporo zamieszania, a klaps w pośladek zapisuje się
jej w głębi duszy jak policzek.

A jak właściwie jest z golą pupą? Jednym z dylematów, przed jakim


stają rodzice, jest to, czy dziecko powinno oglądać ich nagie dala i bez
skrępowania pokazywać własne. Niektórzy twierdzą, że to źle, kiedy w
dzieciństwie nagość spowszednieje, a ciało zostanie odarte z tajemniczości.

To tylko pozorny problem, wymyślony przez dorosłych. Tylko im się


zdaje, że nagość jest czymś niestosownym dla dziecka. Kilkulatek w ogóle
nie zwraca na to uwagi. Nagie piersi czy tono matki są dla niego równie
interesujące jak dłoń. Dopiero kiedy rodzice zaczynają chować się i
krzyczeć, gdy dziecko wejdzie do łazienki podczas kąpieli, rozumie ono, że
obnażone ciało jest czymś szczególnym. Niepotrzebnie. Nic złego się nie
stanie, gdy córka zobaczy członek ojca pod warunkiem, że członek nie jest
we wzwodzie, a zwłaszcza - w jakiejś akcji seksualnej. Natomiast oglądanie
rodziców podczas aktu seksualnego jest przeżyciem, z którym kilkulatek
nie potrafi sobie jeszcze poradzić.
Pewien terapeuta opisywał przypadek pięknej kobiety, modelki, która
mimo ochoty na seks nie mogła w pełni przeżyć orgazmu. W dzieciństwie
zdarzyło się jej widzieć matkę podczas szczytowania i ten obraz wywołał
trwały uraz.
Nie rozumiała, co się dzieje, dlaczego mama ma taki dziwny wyraz
twarzy, dlaczego krzyczy. Uznała, że orgazm to cierpienie. Przestraszyła
się i ten strach w niej pozostał na długo. To jeden z powodów, dla których
dziecko nie powinno być świadkiem sek-
su dorosłych. Drugim jest zasada, że seks należy do sfery życia intymnego
i nie może odbywać się publicznie, przy widowni.

Drzwi do sypialni rodziców zostają zamknięte.

Ale dziecko musi czuć, że to, co się za nimi dzieje, jest piękne i
radosne, a nie mroczne i niepokojące. Takie przekonanie utrwalone w
dzieciństwie pozwala łagodnie wejść we własny świat seksu.

Te pierwsze doświadczenia zdarzają się bardzo wcześnie.


Dwunastoletni chlopcy przeżywają polucje, onanizują się. Niewiele
później dziewczęta mają pierwszą miesiączkę. Powiedziałeś kiedyś,
że byloby świetnie, gdyby z tej okazji dziewczyna dostala kwiaty od
ojca.

Czemu nie? Rodzice są jedynym wsparciem emocjonalnym dla


dojrzewającej córki czy syna. A my o tym nie pamiętamy. Mówimy tylko o
ich roli w „uświadamianiu". Zgoda, że to ważne, ale nie najważniejsze.
Wiedzę można znaleźć w książkach. Cenniejsze jest wsparcie duchowe,
które może dać każdy ojciec i matka bez względu na poziom intelektualny.
Chodzi o jasny sygnał: „Cieszę się, że stajesz się już kobietą. Akceptuję cię
w tej roli!". Ojcu nie wolno uwodzić córki, ale ważne, aby wspierał jej
kobiecość.

Nie zawsze tak się dzieje. Bywa, że rodzice reagują niechętnie


na dowody dojrzewania dziecka. Dlaczego?

Bo czują, że seks jest silą, która pcha je ku dorosłości, że odbiera im


je. Dla wielu erotyzm jest nieczysty, niemoralny. Wejście dziecka w tę
sferę uważają za zło konieczne.

Co dzieje się, kiedy rodzice odrzucają, piętnują seksualność


dorastającego syna czy córki?
w RODZINIE
Aleksander Lowen w książce Milosć, seks i serce" opisuje przypadek
kobiety o nieruchomej twarzy, niezdolnej do uzewnętrzniania przeżyć
erotycznych. W dzieciństwie surowa matka bacznie obserwowała jej twarz,
szukając dowodów nagannego podniecenia. Karanie młodej osoby za
przejawy seksualności może sprawić, że zabroni ona sobie tych przeżyć,
wyrzuci je ze swojego „ja". Seks staje się obcą siłą, której trzeba się
oprzeć.

A to tak, jakby zawracać brzeg rzeki, zamiast wejść do niej i


spróbować płynąć najlepiej, jak się potrafi. W jakim stopniu rodzice
są odpowiedzialni za to, jak ich dzieci radzą sobie w nurtach seksu?

W świecie intymnych przeżyć każdy ostatecznie odpowiada za siebie.


Przerzucanie winy z pokolenia na pokolenie nie ma sensu. Wprawdzie
Zygmunt Freud pisał, że w łóżku zakochanych spotykają się i oni, i ich
rodzice, ale to tylko metafora. Nasze postawy seksualne dają się zmieniać
na tyle, że większość z nas, dojrzewając, może się pozbyć balastu z
dzieciństwa. Czasem wystarczy tylko, aby rodzice pozwolili dorosłym już
dzieciom zamknąć za sobą drzwi sypialni.

Dziękuje za rozgrzeszenie.
„Twój Styl", 1994

* A. Lowen Milosć, seks i serce. Wydawnictwo Pusty Obłok,


Warszawa 1990, JS & CO, Warszawa 1996
Potrzeby dziecka

Notowała Ewa Szperlich

Co to znaczy: dobrze wychować dziecko? W potocznym rozumieniu


dobre wychowanie to kultura i kindersztuba, umiejętność społecznego
współżycia i szacunek dla innych. Dobrze wychować to również zadbać o
rozwój intelektualny dziecka i harmonijny rozwój fizyczny. Ale nie tylko.
Istnieje sfera oddziaływania emocjonalnego, wymykająca się spod
obserwacji, o której wiemy zbyt mało. Chodzi tu mianowicie o to, czy i jak
jesteśmy z dziećmi, co przekazujemy im w sensie emocjonalnym, wręcz
-energetycznym, w najwcześniejszej fazie, ale na całą resztę życia.
Warunkiem harmonijnego rozwoju osobowości człowieka jest re-
spektowanie jego praw. Te, które tu przedstawię, obejmują okres od chwili
poczęcia do czwartego roku życia; okres bardzo istotny, wręcz decydujący
o tym, z jakim bagażem człowiek wkracza w swoją dorosłość.
Pierwsze to prawo do istnienia. Istotą tego prawa jest doświadczenie
akceptacji swojego istnienia. Ma to wymiar energetyczny i fizyczny. W
życiu płodowym doświadczanie akceptacji oznacza niezakłócony komfort
łożyskowy płodu. Stałe psychiczne napięcie matki wynikające z lęków
przed ciążą, przed macierzyństwem, wewnętrznej nieakceptacji faktu
posiadania dziecka, przyczynić się mogą do znacznego zmniejszenia owego
komfortu łożyskowego. Prawo do istnienia obejmuje również prawo do
narodzin bez gwałtu. Nie będziemy się tym tu zajmować, bo - na szczęście
- coraz więcej się o tym pisze i mówi'.
Prawo do istnienia ważne jest przede wszystkim w okresie pierwszych
miesięcy życia dziecka i doświadczane jest na poziomie komórkowym -
równocześnie energetycznie, fizycznie i emocjonalnie. Z obserwacji
klinicznych wynika, że rozerwanie w tym czasie podstawowej więzi
symbiotycznej matki z niemowlęciem jest dla rozwoju osobowości
człowieka brzemienne w skutki. Dla niemowlęcia matka jest całym
światem, jest jego zastępczym „ja". Jeżeli nie ma jej przy sobie, jego
istnienie jest w znaczny sposób podważone.
W jakich wypadkach dojść może do zakłócenia jedności matki i
dziecka? Może to być np. hospitalizacja trwająca dłużej niż kilka dni.
Trudno ściśle określić bezwzględną granicę czasu, bo to sprawa
indywidualna. Wiadomo jednak, że im krótszy jest okres separacji w tym
czasie, tym łagodniejsze jej skutki. Może się również zdarzyć, że z jakichś
względów matka nagle pozostawia niemowlę pod opieką, np. dziadków, i
wyjeżdża. Więź zostaje więc gwałtownie przerwana, a doświadczanie
akceptacji poważnie zakłócone.
Bywają również przypadki - i to nie odosobnione - w których nie
następuje fizyczne oddalenie matki od dziecka, a mimo to dochodzi do
zakłócenia jego prawa do istnienia. Dzieje się tak w warunkach, w których
matka jest obojętna psychicznie (zazwyczaj wówczas, gdy głęboko lęka się
macierzyństwa, gdy przechodzi depresję poporodową) lub jest do dziecka
nastawiona wrogo. W takich przypadkach z jej serca nie płynie energia
zasilająca dziecko emocjonalnie. Poprzez jakość dotyku jej rąk - zbyt
chłodnych, zbyt mechanicznie działających, poprzez jakość spojrzenia i
tembr głosu, poprzez natarczywe działania powstrzymujące

* Zob. E. Pietkiewicz-Rok Milość od poczęcia, JS & CO, Warszawa


1998
i wyciszające naturalne reakcje dziecka (krzyk, plącz, śmiech, ruch)
doświadcza ono braku akceptacji swego istnienia.
Stopień zaspokojenia potrzeb wynikających z prawa do istnienia
pozostawia ślad nie tylko w psychice człowieka, ale również w formie
bardziej zewnętrznej - odciska piętno na jego ciele. I tak np. skóra kochana
w niemowlęctwie jest bardziej barwna także w dorosłym życiu, jakby
zapraszająca do dotyku. Dziecko, przynajmniej do dziesiątego miesiąca
życia, powinno nieustannie czuć aprobującą obecność matki, jej oddech,
dotyk, spojrzenie i glos. Jeśli np. matka karmi je butelką, powinna to
czasem robić rozebrana, aby dziecko mogło czuć bliskość jej ciała. Warto
również - o ile to tylko możliwe - tak zorganizować życie rodzinne i
domowe, aby matka mogła przez jakiś czas sypiać blisko dziecka. Ważne
jest, na ile mama „przejmuje" lęk i ból dziecka, gdy ono cierpi, nie
zarażając go własnym niepokojem.
Okres prenatalny i pierwsze miesiące życia mają dla przyszłości
człowieka ogromne znaczenie. Dla uważnej matki, nastawionej na
wyczuwanie i obserwację siebie i dziecka, cieszącej się nim, nagrodą
będzie jego psychiczna integracja i radość życia.
Tak się składa, że zanim dziecko zacznie samo jeść, jest zdane na
matkę i najbliższe otoczenie również w sferze „dokarmiania
emocjonalnego". Czy, w jakim stopniu i jak matka „dożywia" dziecko, to -
obok obecności i aprobaty istnienia - kluczowa sprawa w niemowlęctwie.
Jeśli matka jest w zbyt dużym stresie, jeśli na sygnały głodu i potrzeby
kontaktu (w postaci płaczu, wyciągania rączek itp.) reaguje z
rozdrażnieniem, agresją, w dziecku może pozostać na resztę życia ślad
„niedokarmienia", czyniąc z niego osobę trudną do emocjonalnego
nasycenia. Podobnie działa nagłe, przedwczesne odstawienie od piersi.
Gdy matka - z własnego lęku przed wewnętrzną pustką -działa z
przesadną opiekuńczością, dziecko zacznie się czuć „pożerane",
„wysysane", może stać się agresywne lub zgorzkniałe i zamknąć się na
przyjmowanie ciepła i miłości. Z kolei,
jeśli matka jest zbyt niedostępna lub nieczuła na potrzeby dziecka,
pozostaje ono w stanie „emocjonalnego zagłodzenia", często
manifestującym się fizycznie w postaci zapadniętej klatki piersiowej.
Z tego, co zostało powiedziane, nie wynika, że trzeba natychmiast
zaspokajać wszystkie zachcianki dziecka. Dla jego zdrowego rozwoju jest
jednak niezbędna obecność matki, która przede wszystkim wczuwa się w
jego potrzeby. Z tej perspektywy nie wchodzi w grę karmienie „na
godziny".
Kiedy dziecko ma około półtora roku, czasem nawet wcześniej,
wchodzi w krytyczny dla siebie i szczególnie trudny dla opiekunów okres.
Otóż jest ono nadal zależne, głodne miłości, czułości, bliskości z najbliższą
opiekunką, z drugiej zaś strony -dobrze są już rozwinięte tak zwane
„odruchy separacyjne". Dziecko zaczyna manifestować swoje prawo do
autonomii. Zafascynowane wszystkim, co je otacza oraz własnymi
możliwościami poruszania się i manipulowania przedmiotami, może od-
dalać się coraz bardziej od mamy, wracając tylko co jakiś czas, by się
„doładować". Jeśli nie ma do kogo wracać lub matka jest psychicznie
niedostępna, dziecko doświadczy frustracji i lęku i „poradzi" sobie z tym,
stając się przedwcześnie samodzielne, a nawet „opiekuńcze" (ku uciesze
otoczenia, które nie czuje, że ono czyni to za cenę własnych potrzeb).
Innym zagrożeniem jest mama nadopiekuńcza, która ogranicza odruchy
separacyjne dziecka, manipulując jego uczuciami:
„Jasio nie chce teraz wspinać się po meblach" (grzebać przy kontakcie czy
rozrzucać gazet). „Jasio jest kochany, przytuli się do swojej mamy", „zje
ciasteczko albo dostanie smoczka"... Często nie zdajemy sobie sprawy, jak
- na dłuższą metę - ograniczamy autonomię dziecka i uwodzimy je tak, aby
zaspokajało raczej na-Me niż swoje potrzeby, aby uchronić się od
własnych lęków.
Respektowanie praw do autonomii emocjonalnej polega "a tym, że
matka nie „wciska" dziecku swoich własnych uczuć ' nie dokonuje
natrętnej penetracji jego umysłu, aby poznać
wszystkie jego myśli i uczucia. Może przecież powiedzieć: Ja nie chcę,
żebyś to robił - zamiast wmawiać mu, że sam nie chce.
Jest wielką sztuką dostrzegać autonomię niespełna dwulatka, a
jednocześnie pomagać mu przejść pewne nieuchronne frustracje, w swoim
„poczuciu wszechmocy" jest on bowiem gotów wszędzie wejść,
wszystkiego żądać, nie respektując autonomii innych. Respektowanie praw
nie oznacza pozwolenia dziecku, by zostało małym tyranem.
Tak więc jeśli matka nie wyczuwa rytmu zbliżania się i oddalania
dziecka, rytmu zaspokajania i frustrowania jego potrzeb, jeśli dziecko jest
traktowane zbyt pobłażliwie lub odwrotnie - totalnie przegrywa w
nierównej walce, kwestie prawa do własnej autonomii oraz szanowania
autonomii innych ludzi mogą stać się w przyszłości centralnym źródłem
problemów we współżyciu z ludźmi, trudności w związkach, skłonności do
manipulowania innymi bądź władczego kontrolowania. Żeby już nigdy nie
być bezradną, zdaną na manipulację istotą.
Z punktu widzenia rozwoju osobowości bardzo ważne jest, aby
między drugim i trzecim rokiem życia dziecko wykształciło w sobie spójny
obraz własnej osoby. Dzięki pozytywnym domowym doświadczeniom w
kontaktach z rodzicami odkryje ono, iż te same osoby mogą być źródłem
granic, dyscypliny, wymagań, ale jednocześnie miłości, wsparcia,
nagradzania.
Trzyletnie dziecko, którego trzy pierwsze prawa rozwojowe były
respektowane, jest w stanie mieć pełne poczucie własnej tożsamości,
wewnętrznej stabilizacji, oparcia w sobie, odrębności. Jest to moment,
kiedy może iść do przedszkola, o ile uhonorowane zostanie prawo do
wolności dążeń.
Jego okres krytyczny przypada na wiek od dwóch do czterech lat. Jest
ściśle związany z nauką odróżniania emocji od zachowań. Mówimy
dziecku: masz prawo do wszelkich uczuć i pragnień, natomiast istnieją
pewne ograniczenia twoich zachowań. Staramy się nie wymierzać kary i za
zachowanie, i za uczucia. Dziecko, które w furii rozrzuca klocki, powinno
zostać
upomniane nie za odczuwanie złości, a za zrobienie nieporządku. Trzeba
mu to wyraźnie powiedzieć, wytłumaczyć.
Uznanie prawa dziecka do protestu, respektowanie jego „nie", które
przez pewien czas staje się najważniejszym słowem - to przyznanie mu
prawa do wolności dążeń. Ważne jest, aby nie zmuszać dziecka do
zrobienia czegoś, przeciwko czemu protestuje, przy okazji łamiąc jego
godność, upokarzając je, ośmieszając, zawstydzając. Wszystkie te
działania wywołują agresję dziecka. Ta z kolei, tłumiona przez
kontragresję (np. lanie) lub wzbudzanie poczucia winy (np. jak mogłeś
zrobić mamusi taką przykrość, mamusię przez to rozbolała głowa), wywoła
nie lada zamęt w psychice dziecka. Szczególnie brzemienne w skutki jest
zmuszanie dzieci do jedzenia.
Agresja dziecka, która nie ma możliwości wyrażenia się wprost,
zamienia się w tzw. agresję pasywną (nie mogę mamie okazać złości, więc
spadnę z drzewa, aby miała kłopot; zrobię coś, do czego mama mnie
zmusza, ale tak, aby to zepsuć). Warto pamiętać, że dziecko łamane i
upokarzane przez dorosłych, uczy się upokarzać innych; może robić to
niesłychanie zręcznie i skutecznie. Osoba, u której dominują urazy
związane z tego rodzaju doświadczeniami, może stać się pozornie
łagodnym, poświęcającym się człowiekiem, w głębi duszy pogardzającym
innymi i w efekcie destrukcyjnym.
Wreszcie prawo do miłości i seksualności. Dotyczy ono dziecka w
wieku trzech, czterech lat. Jest to moment, kiedy pojawia się seksualność i
zainteresowanie płcią, a z tej perspektywy - rodzicem płci przeciwnej.
Rodzice mogą nieświadomie przekazać dziecku dwa rodzaje
skrajnych informacji. Albo że miłość, bliskość sprowadza się do
seksualności i erotyczności, albo też że miłość i bliskość to ^os czystego,
pięknego, w czym nie ma w ogóle miejsca na erotyzm, cielesność,
fascynację płcią.
Respektowanie prawa do miłości i seksualności to przekazanie
dziecku innego - niż opisane - komunikatu, to utwierdzenie
go w przekonaniu, że jest akceptowane zarówno w swej miłości,
czystości uczuć, jak i w swojej seksualności - odrębności pici.
Miłość do dziecka musi być wyrażana nie tylko fizycznie poprzez
dotyk, przytulanie, pieszczoty, siłowanie się w zabawie - ale rów-
nież w słowach. O miłości trzeba mówić, dziecko musi słyszeć, że
jest kochane.
Swój obraz świata kształtuje, obserwując relacje i zachowania
rodziców. Czy traktują oni nagość jako tabu, czy też przejawiają
nadmiar ekscytacji w tym względzie? Czy dotyk, czułość należą do
naturalnych form ich kontaktu? Skrajne postawy rodziców (tabu
seksu i ciała lub nadmierna koncentracja na tych aspektach życia)
związane są zwykle z nierespektowaniem prawa dziecka do
miłości i seksualności, a powstałe w ten sposób zakłócenia mogą
być przyczyną niepowodzeń w dorosłym życiu, trudności w
nawiązywaniu trwałych związków emocjonalnych, źródłem
licznych rozczarowań. Dotyczy to zarówno tych, których
pruderyjni rodzice „wyposażyli" w tzw. sztywną strukturę
charakteru, ze skłonnością do idealizacji uczucia miłości, jak i
tych, których nauczono w dzieciństwie, że seksualność i miłość to
tylko zmysły i ciało.
Cechy charakterologiczne składające się na osobowość
człowieka kształtują się od chwili jego poczęcia poprzez kolejne
lata dzieciństwa. W zależności od nabytych w tym okresie do-
świadczeń, człowiek żyje mniej lub bardziej szczęśliwie.
Ze wskazówek, o których była mowa, nie należy wyciągać
wniosków, iż dziecko musi mieć idealnych rodziców. Nie wpa-
dajmy w panikę w obawie przed swą niedoskonałością. Warto
również wiedzieć, że tolerancja organizmu ludzkiego (nawet
najmłodszego) na różnego rodzaju frustracje i zaburzenia jest w
gruncie rzeczy bardzo wielka.
Chodzi natomiast o to, aby świadomość emocjonalnych po-
trzeb dziecka i sposobów ich zaspokajania towarzyszyła i pomaga-
ła rodzicom w wychowywaniu, by byli oni wystarczająco dobrzy.
„Twoje Dziecko", 1993
Czytelnikom, zainteresowanym mechanizmami wpływu
doświadczeń z dzieciństwa na osobowość, polecam książki Ste-
phena Johnsona Przemiana charakterologiczna; Osobowość
symbiotyczna: Humanizowanie narcystycznego stylu (wszystkie
-JS& CO. Warszawa 1993).
Mały tyran i toksyczni rodzice

Irina Prokop, w książce Mały tyran', opisuje przypadek dwuletniej


Kasi, która odmówiła jedzenia. Nie chciała przełknąć nawet jednej
łyżeczki, ani od mamy, ani od taty, ani od babci. Trzeciego dnia
wieczorem, gdy ojciec podawał mamie talerz z mi-lupą ponad płotkiem w
drzwiach jej pokoju - otworzyła buzię. Rodzina odetchnęła. Kasia
pozwoliła tacie nakarmić się przez płotek, lecz następnego dnia znów nie
chciała jeść. Nie pomógł płotek. Dopiero, gdy wrócił z pracy ojciec,
przyjęła jedzenie od niego w tym samym miejscu. Odtąd musiał specjalnie
zwalniać się wcześniej z pracy, aby nakarmić córeczkę. Któregoś dnia
spóźnił się, wszedł do domu w pośpiechu i nie zdjął czapki. Przy następ-
nym posiłku Kasia znów odmówiła, ale gdy tata założył czapkę -zjadła. Od
tego dnia przyjmowała posiłki tylko przez płotek, tylko od taty, tylko
wtedy, gdy miał czapkę na głowie.
Trzyletni Jarek stosuje bardziej radykalne formy tyranii. W trakcie
posiłku wchodzi na stół. Wrzeszczy i wierzga, nie bacząc na kubki i talerze,
gdy matka (samotna) próbuje go ściągnąć. Posiłek przyjmuje tylko stojąc
na stole. Gdy jego warunki nie są spełnione - nie je lub pluje naokoło.
Aż ręka świerzbi... ale lanie nie pomogło. Odkąd dostał w skórę, pluje
demonstracyjnie, gdy ktokolwiek je w jego oto-

* I. Prokop Maty tyran, JS & CO, Warszawa 1993


czeniu. Poza sytuacjami karmienia jest pogodnym i aktywnym dzieckiem.
Tylko że to on dyktuje warunki. Wchodzi na kolana komu chce i kiedy
chce, ale nie daje się nawet pogłaskać. Najbardziej lubi jazgoczący, zdalnie
sterowany samochód. Lecz nikt inny nie może nim kierować. Gdy spróbuje
- malec rzuci się na podłogę i będzie wył dotąd, aż odda mu się pilota.
Psychologowie stwierdzają, że liczba takich dzieci rośnie. Coraz
więcej rodzin jest areną walki o władzę z małym tyranem. Pediatrzy nie
znajdują na to zjawisko skutecznej recepty, mówią jedynie rodzicom, że to
oni sami „rozpuścili" dzieci, albo że to „geny".
Być może problem polega na tym, że brak nam konsekwencji w
wymaganiu i serca w kochaniu. Przez pól roku niemowlę potrzebuje prawie
nieprzerwanej bliskości matki. Jej obecności, fizycznego kontaktu i uwagi.
Potem nadal chce ją mieć obok siebie, ale staje się mocniejsze, gdy zostaje
co jakiś czas samo i znajduje pocieszenie w pieluszce czy misiaczku. A
potem przychodzi dramatyczny drugi rok życia, kiedy zafascynowane
światem poznaje jego walory, ale i... ograniczenia.
Z moich obserwacji wynika, że małymi tyranami zostają albo dzieci
przedwcześnie opuszczone przez zapracowane lub nie mające dość serca
matki, albo poddane drugiej skrajności - na-dopiekuńczo chronione i
kontrolowane, będące oczkiem w głowie całego otoczenia, ale niezbyt
wolne. Jakże trudno jest równocześnie kochać i wymagać...
Zważywszy, że w pierwszych latach kształtują się zręby charakteru na
całą resztę życia, powinniśmy trochę więcej wiedzieć o prawidłowościach
tego okresu. Jeśli nie nadrobimy tych braków, nasze dzieci będą jeszcze
bardziej kapryśne niż współcześni politycy.
Miłość i wymagania są nierozłączną parą. Każde z nich w izolacji od
drugiego może być groźne. Wymagania bez miłości zamieniają się w
bezduszną musztrę. Miłość bez wymagań -w pobłażliwość i dezorganizację.
W książce o znamiennym tytule Toksyczni rodzice Susan
Forward wskazuje, że szczególnie niebezpieczni są dla dziecka
rodzice, którzy „zawsze wiedzą lepiej", i po których nie wiadomo,
czego się spodziewać. Dziś uchylają zakaz, który wczoraj
wprowadzili, karzą za to, za co nagradzali.
Inne zagrożenie płynie ze strony rodziców „nieadekwatnych",
czyli matek plączących przy dzieciach i poszukujących ich opieki,
ojców tłukących intensywnie na oślep, a za chwilę tulących i
przepraszających...
Spróbujmy wytworzyć spójny system praw, powinności i
ograniczeń dziecka. Niech uwzględnia on - rosnący z wiekiem -
zakres jego wolności i odpowiedzialności. Zakazując lub karząc,
dajmy odczuć swoją silę, ale dbajmy przede wszystkim o to, by
nasz mały partner nie czuł się poniżony i upokorzony. Wystarczy,
że i tak musi z nami przegrywać niektóre bitwy.

Red. Elżbieta Smoleńska


„Gazeta Wyborcza", 1993
Kto bije dzieci?

Najczęstszymi przejawami agresji rodziców wobec dzieci


okazały się „klapsy" (82 procent) oraz „bicie ręką" (67 procent).
Jedna czwarta rodziców przyznała, że robi to dość często, pięć
procent - że notorycznie i to nawet wobec starszych dzieci.
Repertuar kar fizycznych nie kończy się jednak na klapsach: 39
procent rodziców przyznało, że zdarza się im stosować „solidne
lanie", a przysłowiowy pas bywa w użyciu w prawie co drugiej
rodzinie.
Skąd te liczby? To wyniki badań, które przeprowadziła nie-
dawno Anna Piekarska, psycholog z Uniwersytetu Warszawskiego
i University of Queensland w Australii. Badania objęły 100 rodzin
z dość ekskluzywnego, położonego w centrum Warszawy, osiedla.
Wyniki swoich badań autorka porównuje z analogiczną grupą
niemiecką.

POLACY NIEMCY

częste klapsy 65% matek 79% 68% matek 49% ojców


ojców

bicie pasem lub innym 41% matek 48% 10% matek 8% ojców
przedmiotem ojców

Dodam jeszcze, że niszczenie przedmiotów należących do


dziecka, rzucanie nimi w dziecko, bicie na oślep, bicie pięściami,
obezwładnianie czy kopniaki stwierdzono w kilkunastu procentach rodzin.
Autorka zwraca uwagę, że badano ludzi wykształconych, z tzw. dobrej
dzielnicy, w której nie ma problemów pijaństwa, prostytucji czy
przestępczości.
Dzieci rzeczywiście potrzebują, abyśmy czasami byli wobec nich
wymagający, a nawet surowi. Ale nie muszą być przy tym upokarzane.
Wielkie religie świata, zwłaszcza chrześcijaństwo i bud-dyzm,
zachęcają nas do wyrzekania się pogardy i przemocy nawet wobec wrogów.
Powołując się na przykład Chrystusa, biskupi polscy wybaczyli - i prosili o
wybaczenie - Niemcom. Cały świat patrzy z szacunkiem na Dalajlamę,
który - jak niegdyś Gandhi - cierpliwie, wyrzekając się walki, zabiega o
wolność dla swojego narodu.
A ja, proszę Państwa, proszę o wyrzeczenie się przemocy wobec
własnych dzieci. Na początek np. z okazji urodzin, a potem... może jeden
dzień w tygodniu. Ale jak to zrobić?
Agresja bywa często nawykiem, ale jej bardziej skrajne formy mają
wspólne źródło: poczucie niższości, lęk i bezradność. Dwa pierwsze
zjawiska to nasz generalny problem, który warto sobie uświadomić,
przyznać się do niego. Poczucie bezradności zaś wynika często z
nieumiejętności i niewiedzy. Rodziców się obwinia, choć nie byli szkoleni -
pisze Thomas Gordon w rewelacyjnej książce Wychowanie bez porażek'.
Lektura właśnie tej książki może nam pomóc,T)ó gdy będzemy mieli do
wyboru kilka sposobów postępowania w trudnej sytuacji, mniejsze będzie
niebezpieczeństwo bezmyślnego, impulsywnego zachowania".
W pokonaniu samotności rodzica wobec tzw. trudnego dziecka
pomocny może być psycholog. Poradnie zdrowia psychicznego i poradnie
wychowawczo-zawodowe przeznaczone

* T. Gordon Wychowanie bez porażek, PAX, Warszawa 1991


** Polecam także Nie, niee, nieee chce! Barbary Sichtermann oraz/dt
wspierać dziecko w rozwoju Erny Furman, JS & CO, Warszawa 1994
są nie dla tych, którzy „mają coś z głową", ale dla każdego z nas. Sam,
będąc doświadczonym psychoterapeutą, korzystałem nieraz z pomocy
kolegów psychologów, by rozwiązać problemy, które miałem z własnymi
dziećmi, gdy były małe. Nauczyłem się wówczas - między innymi - tego,
że „tym mniej matka ma okazji do krzyku i bicia swojego dziecka, im
więcej ojciec ma dla niego czasu". Chyba że jest sfrustrowanym chole-
rykiem. Wtedy lepiej, żeby więcej siedział w pracy.
Jak spędzać czas z dziećmi? Nie musimy nawet się z nimi jakoś
specjalnie bawić. One chcą po prostu naszego towarzystwa. Chcą naszej
obecności i uwagi. Kluczem jest hasło: tu i teraz.
Techniczną wskazówką dla każdego, kto chce być obecny, kto chce
opanować agresywne impulsy, żyć w pokoju i bez lęku, jest świadome
oddychanie. Codzienna obserwacja oddechu - gdy leżysz, siedzisz,
spacerujesz - przyniesie rezultaty już po kilkunastu dniach. Z każdym
oddechem - odzyskując siebie -masz więcej do zaoferowania swojemu
dziecku.
Red. Elżbieta Smoleńska „Gazeta
Wyborcza", 1993
O kobietach - matka-Polka a
feminizm

Uległość czy pasywna agresja?

Roimawiala Ewa Zatewska

Afrodyta widziana oczyma przyszłej synowej to potężna


bogini-matka. Kobieta wnosi światu w darze piękno i wdzięk.
Czyni to dzięki energii Afrodyty, czyli Wenus. Lecz w konfrontacji
ze swa synowa matka Erosa jest zazdrosna, rywalizuje z nią, jest
gotowa stawiać Psyche na każdym kroku przeszkody. Ten dramat
teściowej i synowej rozgrywa się w każdej kulturze i jest jednym z
najistotniejszych bodźców psychicznych, które przyczyniają się do
rozwoju m f ode j kobiety. Dla młodej kobiety wyzwolić się spod
dominacji teściowej to to samo, co osiągnąć kobieca dojrzałość.

Robert A. Johnson ONA - o esencji kobiecości'

Proszę Pana, jakie problemy psychologiczne mają współcze-


sne kobiety?

• R.A. Johnson ONA - o esencji kobiecości, JS & CO, Warszawa 1994


Nie podejmuję się omówić teraz całego problemu kobiecego, ale
chętnie podzielę się kilkoma refleksjami. Miałem okazję przejrzeć wyniki
dwóch poważnych programów badawczych przeprowadzonych we Francji.
Jeden z nich w alarmujący sposób przedstawia los milionów dzieci,
które, najczęściej będąc jedynakami, są szczególnie nadwrażliwymi i
nieprzystosowanymi dziećmi samotnych matek. Szacuje się, że kilka
milionów francuskich matek wychowuje dzieci bez ojców. Jest to często
wynik ich świadomej decyzji i celowego działania. Nie są to więc kobiety
porzucone. One wybrały taką drogę życiową.
Z drugiej strony, w tym samym czasie zetknąłem się z wynikami
dosyć wyrafinowanych badań, dotyczących wewnętrznego i erotycznego
życia kobiet francuskich. Z badań wynika, że większość kobiet w swoich
fantazjach seksualnych stawia się w roli istot uległych, zdobywanych przez
supermana czy wręcz poddawanych praktykom sadystycznym.

Nasuwa się pytanie, co to znaczy?

Po raz kolejny potwierdza się podstawowa zasada psychologii


buddyjskiej, że wszelkie źródła i rozwiązania naszych problemów w
ostatecznym rozrachunku tkwią w nas samych, a nie w „świecie
zewnętrznym". Kobieta, która chorobliwą uległość zamieni na chorobliwą
niezależność, nic nie rozwiązuje, tylko zmienia obszar problemów, które
miała ona i świat. Przedtem problemem była jej wolność i godność. Dzisiaj
może to być narkotyzujące się dziecko.
Natomiast podstawowy dylemat kobiety, konflikt między uległością a
wolnością i godnością, nie został rozwiązany. Takie pojmowanie istoty
naszych problemów znajdziemy zarówno w buddyjskiej psychologii, jak i
w przekazach naszej prastarej kultury. Choćby w micie o Erosie i Psyche.
Psyche, aby stać się sobą, musiała odbyć długą drogę. Drogę będącą w
gruncie rzeczy metaforą przeżyć i przeobrażeń wewnętrznych.
Wydaje się, że alternatywą dla współczesnej kobiety - jeśli czuje się
ograniczana - jest wyzwolenie wewnętrzne. Droga wewnętrznego rozwoju
duchowego, która w patriarchalnej, judeochrześci-jańskiej kulturze
wiązana była z przeznaczeniem mężczyzny. Kobieta zawsze pełniła
funkcję drugorzędną, była na drugim planie. Natomiast w kulturach
Wschodu wiele bóstw ma imiona żeńskie. Ciekawe, że podobne zjawisko
dotyczy kultur prasłowiańskich.

Jaka jest sytuacja polskiej wspólczesnej kobiety?

W moim odczuciu archetyp uległej kobiety polskiej jest bardzo


odległy od archetypu uległej kobiety anglosaskiej.

Co określa tę specyfikę?

Rozpowszechniony wzór matki-Polki - kobiety uległej, samarytanki -


ma kilka swoich wcieleń i wariantów. Ale naprawdę jest to kobieta, która
poprzez swoją uległość kontroluje mężczyznę. I oczywiście jest w tym coś
uniwersalnego, bo np. w chińskiej tradycji mówi się, że mężczyzna jest
głową, a kobieta szyją, która nią kręci. Niemniej być może jakiś rodzaj siły
i ekspansji mężczyzn i jakiś rodzaj naiwności kobiet spowodował, że
rzeczywiście typowa uległa i zależna Amerykanka, Francuzka czy Angiel-
ka - w jakimś momencie nie ma żadnej alternatywy, jak po prostu odejść,
uciec od mężczyzny „wyzwolić się". Ona to wie i to robi. Natomiast
typowa uległa i zależna Polka tkwi w związku, w którym ma bardzo wiele
ukrytych korzyści z tego, że jest męczennicą i kobietą zasługującą na
współczucie.

Ale ma męża, dom, dzieci, zachowuje się zgodnie z obowiązującymi


normami.

Myślę, że w Polsce partia kobiet buntujących się przeciwko


mężczyznom, którzy je niszczą i upodlają, nie rozwinie skrzy-
deł, ponieważ - jak się popatrzy realnie - to często mężczyźni są
„dołowani" przez kobiety. W pewnym sensie polscy mężczyźni nigdy nie
są dorośli, bowiem polska matka nie pozwala swoim synom wydorośleć.
Od lat większość z nich - jak wspomniane Francuzki - wychowuje ich „dla
siebie".

Polska dziewczyna jest wychowana w rodzinie, w której naj-


częściej narzeka się na tatusia, jego zarobki, zachowanie itd. Ojciec
jest rodzajem worka do bicia, a z drugiej strony to on, ten podga-
tunek, dostaje np. większe porcje mięsa, większą aprobatę i pobła-
żanie. Od wodzenia dziewczyna wie - mówię o powszechnym ste-
reotypie - że musi wyjść za mąż, żeby być społecznie akceptowaną.

No i potem bierze odwet. Problem polega na tym, że ten dramat jest


zwykle nieświadomy. Ona po cichu „kastruje". Ten odwet jest dyskretny.
W ten sposób wszyscy się męczą i gubią. Muszą potem uciekać do
zewnętrznych, skrajnych zachowań. W przypadku mężczyzn jest to z
reguły albo ucieczka w pracę, albo szukanie pocieszenia u kochanki lub w
wódce.

Dlaczego w polskiej sytuacji kobiety nie potrafią rozmawiać ze


swoimi mężami, dlaczego nie potrafią dojść do porozumienia9

Jeśli ktoś uprawia agresję pasywną, nie wyraża swojej złości wprost.
Mogą ludzie, małżeństwo, wieść długie nocne rozmowy, ale będą one o
niczym, będą obok. O problemach dzieci, jedzeniu, religii, pieniądzach.
Będzie to wymiana skarg i oskarżeń, ale to nie będzie dialog.
Bo żeby móc prowadzić dialog, trzeba być przygotowanym na
konfrontację. Zęby być na to gotową, trzeba zrezygnować z pozycji
pasywnej, z ukrytej walki.

Z reguly kobiety nie lubią swoich mężów, a jednak nie potrafią


od nich odejść, boją się porzucenia.
Bo jest to główny z lęków kobiet, indukowany głównie przez ich
matki...

Na zasadzie: „I kto cię teraz weźmie z dwójka dzieci?".

Często się z tym spotykam. Jednocześnie, jeśli kobieta nie potrafi o


swoje interesy zadbać - te materialne - rzeczywiście nie ma za co i gdzie
odejść. A mąż wcale nie jest tym odejściem zainteresowany. Bo woli mieć
w domu „szwaczkę, praczkę i spluwaczkę". Mężczyzna nie pomoże jej
odejść. Nie da mieszkania, pieniędzy i biletu na drogę.

/ jej, i jemu tez potrzebny jest status, nawet najbardziej za-


kłamany czy bolesny. Ona jest mężatką! On ma żonę i rodzinę.

Tak, i to jest kolejny wyznacznik. Na Zachodzie udało się kobietom


uzyskać społeczną nobilitację, często są samotne, ale samodzielne i
samowystarczalne. U nas za taką kobietą ciągnie się opinia kobiety
porzuconej, odrzuconej, nieudanej - czyli gorszej. Niespełnionej, mniej
wartościowej.

Zęby móc się samotnie spełniać w Polsce, trzeba pokonać lęki


matki, teściowa, opinię publiczną i wiosny strach - gdzie i jak będę
żyta.

Trafiła pani w dziesiątkę. Bo jak pokonać teściową, kiedy większość


mężczyzn jest uzależniona od własnych matek. W książce Roberta A.
Johnsona ONA - o esencji kobiecości jest dokładnie pokazane, że aby
małżenstwo~moglo się spełnić w dialogu, kobieta, żona, musi wygrać
rywalizację z teściową o jej syna. Ale ostateczną instancją, która decyduje
o tym zwycięstwie lub porażce - jest on. Jeżeli on na to nie pozwoli, oni
nigdy nie przejdą na następny etap świadomości czy relacji. On musi się
pożegnać z rolą synka swojej mamusi.
Dzisiaj kobieta, żeby małżeństwo było szczęśliwe, bardzo
często musi wejść w rolę matki i przerabiać z dorosłym chłopem
jego „wewnętrzne dziecko". Jest to ciężar dodatkowy.

To, że w tej chwili tyle się destabilizuje w polskiej polityce, w


ekonomii, w religii jest czynnikiem bardzo optymistycznym. Bo młode
małżeństwo dwudziestoparolatków właściwie ma wszelkie dane, by -
korzystając z destabilizacji wzorców i norm - wybierać tylko te, które służą
dialogowi. Jakkolwiek człowiek może spełnić się sam, zwłaszcza duchowo,
to jednak jesteśmy naturalnie predysponowani do związków. Chociaż mogą
być one nietypowe z punktu widzenia konserwatywnej tradycji, ale jednak
związków. W tej chwili możemy próbować złapać byka za rogi, aby za
pięćdziesiąt lat ktoś znowu nie zastanawiał się nad prawami kobiet,
mężczyzn, dzieci, współuzależnieniem i związkami toksycznymi. Jest to
możliwe o tyle, o ile będziemy świadomi siebie w związkach i rozpatrzymy
sytuację polskiej kobiety, niezależnie od feministycznych teorii
zachodnich, słabo sprawdzających się w naszych realiach.
„Remedium", 1994

Niewolnice i kobiety macho


Podobno Polka uważa, że na miłość musi zasłużyć. Musi być zadbana
i użyć wszelkich sposobów. Te, którym się to nie powiedzie, czują się
gorsze. Kobiety zależne starają się wypełnić wszystkie emocjonalne
potrzeby partnera. Nie są jednak przywiązane do mężczyzny, ale do roli,
jaką sobie wymarzyły. Emocjonalna zależność kobiet od mężczyzn to
problem nie tylko Polek.
W Stanach Zjednoczonych od kilku lat psychologowie mówią i piszą
o zjawisku współuzależnienia, które polega na tym, że kobieta wchodzi w
rolę ratownika mężczyzny (uzależnionego nie tylko od alkoholu). Z czasem
staje się jego ofiarą. 'Wiąże się z nim tak, że czuje się odpowiedzialna za
jego zdrowie, samopoczucie i za wszystko, co on robi.
Są kobiety, które jakby z premedytacją wyszukują mężczyzn
nieudaczników albo po prostu nicponi. Często popadają w depresje,
trudno im bowiem w takim związku zaspokoić podstawowe
potrzeby emocjonalne. Analiza doświadczeń z dzieciństwa
wspóluzależnionych kobiet pokazuje, że były one pozbawione
serdeczności, opieki i troski, a jedynym sposobem zwrócenia uwagi
rodziców było spełnianie ich potrzeb emocjonalnych. Córki takich
rodziców - złodziei dzieciństwa - mają w dorosłym życiu problem z
samookreśleniem i tylko poprzez uzależnienie od kogoś jeszcze
słabszego odnajdują siebie.

Czy jestem kobietą zależną?


Nie jestem pewien, czy zależność od mężczyzn to dominujący
w Polsce stereotyp kobiecy. Chyba częściej spotykamy za-
pracowanych facetów, którzy chcą się wykazać przed mamusią,
narzeczoną lub żoną. Ale jestem gotów zająć się problemem
uzależnienia i wspótuzależnienia polskich kobiet.
W książce Toksyczni rodzice Susan Forward podaje krótki
test, za pomocą którego możesz sprawdzić, czy problem emo-
cjonalnego wspótuzależnienia dotyczy ciebie i czy nie podlegasz
skrajnej formie zależności od partnera. Jeśli na większość
stwierdzeń tego testu odpowiesz TAK, chyba warto porozmawiać z
psychoterapeutą.
1. Nie ma ważniejszej sprawy w moim życiu - niezależnie od
tego, ile mnie to kosztuje emocjonalnie - niż rozwiązywanie
problemów lub łagodzenie cierpienia mojego partnera.
2. Często chronię go przed konsekwencjami jego postępo-
wania. Kłamię, gdy trzeba go osłonić, ukrywam złe postępki, nie
dopuszczam, aby inni mówili o nim źle.
3. Próbuję go ze wszystkich sił nakłonić, aby postępował
wedle moich zaleceń.
4. Jego uczucia i potrzeby zajmują mnie tak bardzo, że nie
zwracam uwagi na swoje emocje i pragnienia.
w RODZINIE
5. Jestem gotowa zrobić prawie wszystko, aby mnie nie
porzucił.
6. Jeśli związek jest burzliwy i dramatyczny, doświadczam w
nim więcej namiętności.
7. Winie siebie za wszystko, co mi się nie udaje.
8. W głębi duszy jestem wściekła, bo tak naprawdę pozostaję
niezrozumiana, niedoceniana i wykorzystywana.
9. Udaję, że wszystko jest w porządku, choć tak wcale nie jest.
10. Najważniejsze jest dla mnie to, by partner kochał mnie i to
pragnienie wyznacza treść mojego życia.
Większość kobiet zależnych tkwi w związkach jałowych bądź
takich, które są dla nich piekłem lub więzieniem. Są jak powoje,
nie potrafiące istnieć bez rośliny, którą oplatają. Zależnie od tego,
na jakiego mężczyznę trafią, cierpią lub czują się całkiem znośnie.
Mogą też dobrać sobie partnera równie niesa-mowystarczalnego
emocjonalnie i „stapiają" się z nim, tworząc ścisłą symbiozę.
Robią wszystko razem, często trzymają się za ręce, unikają
rozstań. Szybko jednak wygasa satysfakcja seksualna, a jej miejsce
zajmuje irytacja. I tak, początkowo partnerski i pełen dobrych
odczuć, związek powoli staje się piekłem. Częsty jest też
masochizm kobiet, w którym nie chodzi bynajmniej o seksualną
frajdę z miłosnego lania. Poczucie trudu życiowego, poświęcenia i
krzywdy zastępuje im zdrową tożsamość i wypełnia wewnętrzną
pustkę. Czasem zależna kobieta nie tyle jest przywiązana do
mężczyzny, ile do roli, jaką sobie wymarzyła. Nie zdaje też sobie
zazwyczaj sprawy, że w ten sposób kontroluje uczuciowo
mężczyznę.
Pewna niewiasta za dwie podstawowe role w życiu uznała
bycie żoną i matką, ale podciągnęła je pod wspólny mianownik -
„kucharki". Mąż z dwójką dzieci zasiadał każdego ranka do
jajecznicy przyrządzonej dla każdego zgodnie z jego indywidu-
alnymi upodobaniami. I tak przez cały dzień.
Pierwszy raz poczuła się poważnie zaniepokojona, gdy córka
przeszła na dietę. A gdy syn zdał na studia i również zdarzało mu
się opuszczać posiłki, matka zaczęła przewlekle chorować.
Załamała się zupełnie, gdy mąż wyjechał na kilka miesięcy na
kontrakt. Żywicielka rodziny zmuszona była podjąć leczenie
psychiatryczne z powodu głębokiej depresji.
Gdy opiekunowie nie pomagają dziecku określić, co czuje,
jeśli nie pozwalają mu oddalać się lub opuszczają przedwcześnie,
szuka ono czegoś zastępczego, co potwierdzi jego istnienie.
„Podczepia się pod coś zastępczego": może ssać palec, trzymać
bez przerwy kocyk lub misia czy obsesyjnie traktować sztywny
rozkład zajęć. W dorosłym życiu zastąpi te substytuty,
potwierdzające istnienie matki, innym uzależnieniem. Może to być
właśnie rola rodzinnej kucharki. Jeśli zaś nie będzie się do kogo
czy do czego „podłączyć" - pojawi się depresja.
Problematyka kobiecej zależności - podobnie jak cała psy-
chologia - pełna jest paradoksów. Jeden z nich omówiliśmy
-zależność kobiety, wynikającą z ukształtowanej w dzieciństwie
struktury osobowości.
Kolejny paradoks jest jeszcze bardziej spektakularny. Ko-
biety, dla których najważniejszą sprawą w życiu jest autonomia
lub władza, są równie zagrożone cierpieniem i niespełnieniem, jak
ich zależne i tyranizowane w związkach koleżanki. Potrzeba
kontroli i niezależności za wszelką cenę jest bowiem także uwa-
runkowanym w dzieciństwie stereotypem neurotycznym. Jest to
również stereotyp zależności, tyle że na NIE.

Niedoskonała niezależność
Elżbieta była dzieckiem niespełnionej w życiu kobiety, która
z narodzinami córki wiązała wielkie nadzieje. Przy jej pomocy
chciała nareszcie stać się kimś. Dlatego od pierwszych dni
„hodowała" ją raczej, niż z nią była. Traktowała ją jak lalkę, sta-
rała się, aby dobrze wyglądała, była zdrowa i grzeczna. Szybko
jednak okazało się, że oczekiwania te pozostają niezaspokojone.
Dziecko ma bowiem swoje uczucia i potrzeby. Pragnie przede wszystkim
ciepła, aprobaty i miłości. Matka, która interesuje się uczuciami dziecka
tylko po to, aby lepiej wiedzieć, jak je wykorzystać do swoich celów,
szybko może stracić nad nimi kontrolę. Mała Ela już jako dwuletnia
dziewczynka zaczęta walczyć o swoją odrębność, budując wokół siebie
mur. „Pamiętam - wyznała podczas psychoterapii - jak matka przy ludziach
obejmowała mnie na pokaz, a ja nabierałam powietrza i nieruchomiałam".
Ponieważ ojca ciągle nie było w domu, a od matki trudno było spodziewać
się czegoś autentycznego, Ela szybko nauczyła się samowystarczalności.
Gdy czasem ojciec pojawiał się w domu, odwracała się od niego nadąsana,
bo zbyt długo za nim tęskniła i była na niego zła. Mottem jej dzieciństwa
stało się hasło:
„Sama sobie poradzę, nikogo nie potrzebuję". „Po co uzależniać się od
kogoś, kogo i tak nie będzie blisko, gdy go naprawdę potrzebuję?" - powie
potem.
Kiedy dorosła, stała się równie piękna jak matka. Była też bardzo
samodzielna. Znalazła dorywczą pracę, odrzuciła pomoc rodziców i
skończyła szkołę pomaturalną. Zajęła się handlem nieruchomościami.
Poznała też Stefana, „tkwiącego po uszy w małżeństwie i udręce". Była
szczęśliwa, gdy znalazł dla niej trochę czasu. „Nie zdawałam sobie
sprawy, że jedynym powodem, dla którego nie czułam się przytłoczona
jego miłością, był jego ograniczony czas. Pod koniec cudownego,
skradzionego wieczoru płakałam, ale w głębi ducha czułam ulgę, że wra-
cam do domu. Nawet rzadkie wspólne weekendy wydawały się wspaniałe,
gdyż wiedziałam, że wkrótce się skończą. Wówczas jeszcze jednak tego
nie rozumiałam i próbowałam go przekonać, aby zostawił żonę i ożenił się
ze mną".
Kiedy Stefan rzeczywiście pojawił się w wynajmowanym przez nią
mieszkaniu z torbą osobistych rzeczy, spojrzała przerażonym wzrokiem i
powiedziała: „Zanim wejdziesz, wytrzyj nogi". Później Elżbieta zaszła w
ciążę i Stefan zaczął namawiać ją na ślub. Obrączka na palcu i wiążące się
z nią zobowiązanie
okazało się jednak tak dotkliwą ingerencją w jej świat, że ledwie ciąża się
skończyła, wyrzuciła go, krzycząc: „Nie mogę na ciebie patrzeć!".
Pozostało dziecko. Elżbieta wynajęła opiekunkę i powróciła do pracy.
Kiedy jednak zdała sobie sprawę, że potrzebuje izolacji od córki, a zarazem
rozpaczliwie pragnie zaakceptować jej obecność i czerpać z niej radość,
zgłosiła się na terapię. Gdyby tego nie zrobiła, odrzuciłaby nadzieję na
spełnienie w rodzinie i zajęłaby się wyłącznie interesami, ograniczając
życie intymne do ulotnych romansów.

Superkobieta
Elżbieta reprezentuje typ charakteru określany przez niektórych
psychoterapeutów jako „supergracz". „Supergraczem" jest zwykle
mężczyzna (superfacet), ale może nim być też kobieta (superkobieta).
Osoba taka oddziela się sztywnym pancerzem od uczuć, zwłaszcza
subtelnych, których uświadomienie sobie wprawia ją w zakłopotanie.
Mówi i myśli w kategoriach: „w ogóle", „zawsze", „nigdy". Nie potrafi
ustalić elastycznych granic, które pozwoliłyby powiedzieć „czasami".
Osoby „super" są zwykle atrakcyjne zewnętrznie i lubiane. Osiągają
sukcesy w profesjach premiujących intelekt i przedsiębiorczość. Nie na-
rzekają na brak partnerów, którzy jednak szybko przekonują się, że
„supergracz" nie zbliży się do nich bez względu na to, co deklaruje czy
myśli. W związkach osobistych jest bowiem chłodny i zdystansowany.
Jeśli tak ukształtowanej kobiecie zdarzy się wpuścić kogoś w obręb swoich
granic, odchodzi od zmysłów, dopóki nie usunie intruza. Kiedy wreszcie
pozbędzie się obcego, zamyka szczelnie granice, aby coś podobnego nigdy
już się nie zdarzyło. Oczywiście partner, któremu po raz kolejny zamyka
się drzwi przed nosem, w końcu przestaje się dobijać i odchodzi. To
odejście może być dla „superosoby" przykre, ale wkrótce wewnętrzne
zamieszanie ustępuje uldze, że pozbyła się intruza. W swoim schronieniu
odzyskuje poczucie własnej toż-
samości. Scenariusz ten może się powtarzać. Kobieta „supergracz" poszuka
mężczyzny, ofiarującego ciepło, za które nie trzeba (jak w dzieciństwie)
płacić utratą integralności. Często będzie to słabeusz, nieudacznik, którym
z kolei zaczyna pogardzać. Z czasem, wskutek kolejnych frustracji w
związkach emocjonalnych, rezygnuje z życia uczuciowego, skupiając się
wyłącznie na karierze zawodowej lub interesach. Być może odnajdzie się
jako strona dominująca w związku lesbijskim.

Nauka dobrej niezależności


Być może nie jest jeszcze dla Ciebie jasne pojęcie granic „ja",
którego użyłem, wyjaśniając problem „supergracza". Wyobraź sobie, że
poprosiłem Cię, abyś usiadła na podłodze i narysowała kredą wokół siebie
koło. Określa ono Twoje „ja". Twoją osobistą przestrzeń. Spróbuj poczuć
tę przestrzeń tak, jakby wypełniała ją bioenergetyczna aura. Ja usiadłem
dalej, zakreśliłem swoje granice. Moje koło prawie styka się z Twoim, ale
nie zazębia się z nim. Poczuj w wyobraźni moją obecność. A teraz biorę
jakiś przedmiot - na przykład poduszkę - i kładę go w obrębie Twojego
koła. Jaki jest Twój pierwszy odruch? Czy ją natychmiast odrzucisz, czy z
obojętnością przyjmiesz zaistniałą zmianę? A może weźmiesz poduszkę w
ręce, przyjrzysz się jej i - w zależności od odczucia - zatrzymasz, bądź
usuniesz poza koło. Pierwsza reakcja świadczy o przewrażliwieniu (w
ogóle lub w danej chwili) granic „ja". Obojętność, brak reakcji może
świadczyć, że nie dysponujesz na tyle ukształtowanym poczuciem „ja", by
wiedzieć, gdzie i jak ustawić swoje granice. Osoba, która bada poduszkę i
decyduje się ją zostawić lub odsunąć, dysponuje zapewne elastycznymi
granicami i wystarczająco dobrym poczuciem „ja". Jest względnie wolna,
umie przyjmować i poddawać się - potrafi również odsuwać od siebie,
„odgraniczać się". Osoba obojętna na eksperyment jest przypuszczalnie w
życiu zależna, a ta, która od razu wyrzuciła poduszkę - chorobliwie
niezależna. Gdyby zamiast przedmiotu w zakreślonym przez Ciebie kręgu
znalazła się osoba, siła reakcji
w eksperymencie wzrosłaby. Również zależnie od czasu trwania zmienia
się dynamika takiej zabawy. Może spróbujesz sama?
Gdy pracuję terapeutycznie z kobietami o skłonnościach do
zależności emocjonalnej, staram się pomóc im wzmocnić granice „ja",
poznać lepiej własne potrzeby i... uodpornić na rozstania. Wprowadzenie
do swojego kalendarza czynności wykonywanych dla własnej przyjemności
(na przykład podróż z przyjaciółką), prosta lekcja odwagi (powiedzenie
mężowi wprost, czego w tym tygodniu nie podejmujesz się zrobić i czego
od niego oczekujesz) - to przykłady pierwszych czynności w edukacji
niezależności.
Z kolei kobietom przesadnie niezależnym staram się pokazać, jak
przez rozluźnienie się, skupienie na wydechu można rozluźniać nadmiernie
sztywne granice. Zachęcam je, aby nie rezygnowały z życia intymnego i
poszukiwania spełnienia. Jednakże niejednokrotnie wymaga to -
przynajmniej czasowego -zaakceptowania nietypowego związku (np.
mieszkania blisko siebie, ale w dwóch mieszkaniach). Celem terapii nie jest
stworzenie za wszelką cenę konserwatywnej rodziny, ale takie ułożenie
życia, aby kobieta, nie rezygnując z ambicji zawodowych, potrzeby władzy
czy pasji społecznych, mogła znaleźć w nim miejsce na trwałą przyjaźń i
życie intymne, na miłość.

„Twój Styl", 1994


Jak wykończyć faceta?
1. Karm go dobrze zwierzęcymi tłuszczami, oszczędzaj na
warzywach.
2. Poczęstuj go papierosem, ilekroć jest zdenerwowany i zanim
pójdziecie do łóżka (jeśli w ogóle).
3. Wyśmiej go albo przypomnij o obowiązkach, kiedy! przyjdzie mu
ochota pobiegać. Nie daj mu spać, kiedy lubi.
4. Cokolwiek osiąga, robi dla Ciebie, dla rodziny - mów mu, że to nie
to, co trzeba, nie tak, jak trzeba i nie wtedy, kiedy trzeba.
5. Zorientuj się, gdzie lokuje swoją męskość (zarobki, osiągnięcia w
pracy, rodzicielstwo, aktywność społeczna, seksualność, hobby) i krytykuj
go w tej dziedzinie przy osobach trzecich.
6. Odmawiaj mu seksu, gdy ma ochotę; żądaj, gdy jest zajęty lub
zmęczony.
7. Próbuj go doprowadzić do stanu, w którym cokolwiek zrobi, będzie
źle: np. jest w domu - przeszkadza, nie umie zaopiekować się dziećmi, nie
zarabia - drażni Cię; nie ma go - jest winny, bo opuszcza dzieci, a Ty
wykończysz się przez to, że masz wszystko na swojej głowie.
8. Gdy przyjdzie mu do głowy, żeby zmierzyć sobie ciśnienie lub
zrobić jakieś badania, powiedz, że jest hipochondrykiem. Albo prowadzaj
go bez przerwy do lekarzy.
9. Rób mu sceny zazdrości o jego czas, zajęcia, zainteresowania, ale
gdy poczujesz, że zainteresowała się nim jakaś kobieta; udawaj, że
sprzyjasz ich zbliżeniu. Dopiero gdy do niego dojdzie - zrób aferę.
10. Jeśli jest konserwatywny w seksie, wpadaj codziennie na szalone
pomysły, jeśli rozbudzony - zamknij się na wszystkie ekscesy.
11. Stwórz z dziećmi wspólny obóz przeciw niemu. Może pozyskacie
Twoją mamę, a jego teściową?
12. Nie odstępuj go na krok albo całkowicie pozostaw sobie samemu.
13. Cokolwiek wymyśli - mów mu, że się to nie uda albo on się do
tego nie nadaje.
14. Gdy mówi o problemach w pracy lub konfliktach ze znajomymi,
nie słuchaj go albo podsycaj jego złość do innych, ale nie mów, że ma
rację, że jesteś po jego stronie.
15. Pamiętaj, że masz do dyspozycji: „zrzędzenie", „wiercenie dziury
w brzuchu", „sceny przy świadkach", „ciche dni", wykazywanie, że nic nie
potrafi i odziedziczył to po swojej rodzinie.
Wystarczy? Instrukcje te opracowałem na podstawie wyników badań
nad czynnikami ryzyka zawału, nowotworów, zabu-
rżeń seksualnych, depresji i... skarg moich pacjentów. Nie sugeruję
tu, broń Boże, że mężczyźni wcześniej umierają, bo wykańczają
ich żony i dzieci, ale te z Was, które uprawiają jeden z piętnastu
wymienionych procederów, na pewno nie pomagają partnerom
przetrwać trudów życia.
Większość niewiast, którym pokazywalem tę listę, była
wstrząśnięta. Znacznie częściej niż o niszczeniu mężczyzn przez
kobiety (ostatnio także w Polsce) mówi się o mężczyznach znę-
cających się nad kobietami i dziećmi. Tu opisane formy dyskretnej
destrukcji czasem tę przemoc prowokują (choć na pewno jej nie
usprawiedliwiają).
Bywają kobiety „kastrujące"; takie skłonności wypływają za-
zwyczaj z powikłanych relacji z ojcem w dzieciństwie, ale wierzę,
że większość z Was robi to wszystko, co tu opisałem, z niewiedzy,
bez niszczycielskich intencji. Jeśli macie na sumieniu jakiś grzech,
to tylko ignorancji i zaniedbania...
„Lady Fitness", 1996
Budować, mieszkać, przeżywać

Znajomy kardiolog z Niemiec opowiedział mi kiedyś o biz-


nesmenie, który po rozwodzie zbudował gdzieś nad Renem dom
swojego życia i umarł na zawał serca o czwartej nad ranem
pierwszej nocy, kiedy w nim zamieszkał.
Przypomniałem sobie tę relację, gdy po raz kolejny zgłosiła
się do mnie na konsultację osoba, która zaczęła od słów: „Właśnie
skończyliśmy budowę domu i zaczęliśmy normalnie żyć...".
Potem następują różne opisy piekła. W dwóch przypadkach
on okazał się awanturnikiem: wściekły o wszystko od rana do
wieczora, rozdrażniony, pełen pretensji. Gdy w trakcie budowy
wyrzucił z hukiem trzecią ekipę elektryków, coś ją zaniepokoiło,
ale i ekscytowało w jego agresywności. Lecz gdy uderzył ją w
twarz podczas dyskusji na temat religijnego wychowania dzieci,
ogarnął ją strach. Inny, bardzo aktywny na co dzień małżonek,
zapełniał nowy dom gośćmi od rana do wieczora. Ona nie
wychodziła z kuchni. Gdy w nocy nie miała siły na miłość, robił
jej histeryczne sceny. Zetknąłem się też z sytuacją, kiedy to ona
była motorem całego budowlanego przedsięwzięcia. W jednym
przypadku on pływał w tym czasie i pojawiał się co kilka miesięcy
z zastrzykiem gotówki na powstający dom. W końcu zamieszkali
razem. „Gdy zobaczyłem ją pierwszy raz w papciach i szlafroku, i
jakichś papilotach, zemdliło mnie" - zwierzał się później. „Potem
cały czas próbowała mi
matkować". Uzmysłowił sobie, że wpadł w pułapkę, na którą sam
tak ciężko pracował. Do zupełnie innej kobiety tęsknił
przewracając się z boku na bok w ciasnej kajucie gdzieś na Morzu
Północnym. „Musiał" się pocieszyć romansem z asystentką w
nowym biurze. Nowy dom zaczął traktować jak hotel. Ona wpadła
w depresję.
Dlaczego małżeństwa, które sprawdziły się we wspólnym
budowaniu, nie mogą spotkać się we własnym domu? Prawie
każda para musi przejść przez kryzys, który pojawia się w ciągu
kilku pierwszych lat związku. Jego istotą jest konieczność po-
znania się na nowo i nauczenie się życia z osobą, u której - nawet
jeżeli ją gorąco pokochaliśmy - nie byliśmy w stanie odkryć
wszystkich charakterologicznych skłonności, a siła pierwszych
tęsknot i namiętności pomagała wielu cech partnera nie dostrzec.
Wspólne budowanie, choć samo w sobie może być pełnym
stresów przedsięwzięciem, zajmuje nas wystarczająco, aby
odwlec chwilę spojrzenia sobie długo w oczy. Wiele małżeństw
przechodzi jednak naturalnie przez ten kryzys, zacieśniając
związek. Dramat powstaje dopiero wtedy, gdy jedno z partnerów,
a często obydwoje (bo ludzie tak się zwykle dobierają, że, choć na
zewnątrz bardzo różni, w środku niosą podobny problem), cierpi
na tzw. fear of intimacy - lęk przed intymnością.
Zwykle nie zdajemy sobie sprawy z tego problemu, zwłasz-
cza gdy wszystko działa w naszym aparacie psychicznym: jeste-
śmy w stanie się zakochać, doświadczyć przyjemności w seksie,
umiemy zachować się w towarzystwie i bawić z dziećmi. Lęk
przed intymnością jest lękiem dziecka w nas, które zaczyna się
dziwnie czuć, gdy sytuacja zostaje zdefiniowana jako „sam na
sam ze sobą" i „na trwałe".
Rozdrażnienie i złość, które pojawiają się wtedy u mężczy-
zny, mogą mieć korzenie w emocjach sprzed lat wobec zachłannej
emocjonalnie mamy. Ona - jeśli na przykład odebrała tradycyjne
wychowanie - nigdy nie zaakceptowana do końca jako istota
radosna i seksualna, przed roztopieniem w intymnej bli-
skości zasłania się obowiązkami domowymi, dziećmi lub pracą. I
każda ze stron ma wystarczająco wiele powodów, aby (zrzucając
przy okazji winę na partnera) zacząć unikać miłości.
Zgłosili się do mnie kiedyś małżonkowie z prawie dziesię-
cioletnim stażem, obydwoje architekci. Długo nie mieli swojego
mieszkania. Na strychu nad mieszkaniem jej mamy urządzili sobie
pracownię, w której można było spać. Na dole mama (z dwójką
ich dzieci), na górze oni. Po powrocie z pracy wieczory i noce
spędzali nad rajzbretem. „Robili" konkursy, zlecenia. Pracowali na
dom, który „się budował" w spółdzielni. „To były ciężkie lata" -
wspominali, ale nigdy nie było tak, żeby przyszło komuś do
głowy, że konieczna jest wizyta u psychoterapeuty! Gdy w końcu
zamieszkali w komfortowych warunkach, rytm życia się zmienił.
Nie musieli pracować po nocach. Wychodzili rano do swoich biur,
wieczorem spotykali się na kolacji. Pojawiła się pomoc domowa
na pięć dni w tygodniu, która robiła zakupy, odwoziła i odbierała
dzieci ze szkoły. Urządzili ciepły dom. I wtedy zaczęła się jej
„choroba". „Wszystko jest dobrze do piątku wieczór" - zwierzała
się. „Zwykle jemy kolację z przyjaciółmi lub chodzimy do kina
czy teatru, wieczorem kochamy się. Ale od soboty rano coś się
zaczyna ze mną dziać: narasta napięcie. To jest jak gorączka. Po
obiedzie już nie wyrabiam. Dochodzi do awantur pod byle
pretekstem, które ciągną się do późnego wieczora. Niedziela jest
cichym dniem. W napięciu, odizolowani od siebie, czekamy z
utęsknieniem na poniedziałek, który inni tak przeklinają". Gdy
przeanalizowaliśmy jej dzieciństwo, okazało się, że do śmierci
ojca dom był piekłem. Ciągłe napięcie. On nadużywał alkoholu,
miał inne kobiety. Matka zagubiona i zrozpaczona. Ciągle
chorowała. Potem ojciec zginął nagle w wypadku, w
niewyjaśnionych okolicznościach. Co czuła trzy-, cztero-,
pięcioletnia dziewczynka w tym okresie? Jak przeżyła nagłe
odejście taty, którego się bała, ale i zarazem uwielbiała i tęskniła
do niego? Strach, rozpacz, poczucie bezradności zostały zamro-
żone, głęboko ukryte w nieświadomości. Przechowane przez
JAK ŻYĆ, ŻEBY NIE ZWARIOWAĆ

trzydzieści lat niełatwego życia zaczęły dochodzić do głosu dopiero


w dobrych nowych warunkach. Dobry własny dom okazał się dość
ciepły, by rozpuszczał się pancerz skrywający emocje zranionego
dziecka. Zwłaszcza w końcu tygodnia, kiedy nie było żadnych
stresów, kiedy zaczynało być prawdziwie dobrze. Pamiętam, jak
tych dwoje pacjentów płakało, gdy odkryliśmy mechanizmy
„weekendowej depresji".
Historia życia każdego z nas jest jedyna i niepowtarzalna.
Dlatego nie ma jedynego uniwersalnego klucza do lęku przed
byciem blisko ze sobą. Ale samo uświadomienie sobie, że takim
mechanizmom podlegamy, może pomóc w zmierzeniu się z
trudnościami w związku. Ze wstępnego wglądu w takie problemy
nie musi wynikać konieczność udania się do psychotera-peuty.
Można z całą premedytacją znaleźć sobie wspólne zajęcie, które
konstruktywnie nas od siebie oddali. Na przykład zacząć budować
drugi dom. Można go potem wynająć. To podobno niezły interes. IV W głąb
A co z tym biznesmenem znad Renu? Zbudował dom dla
siebie, nie było już w nim kobiety - problemu. Może bał się spotkać
z sobą samym?
„Architektura", 1995
siebie
Leczenie uzależnionego umysłu

Jeśli - jak niegdyś ja - czujesz, że Twoje szczęście zależy od


czyjegoś zachowania, zdobycia większej ilości dóbr lub pieniędzy,
od znalezienia się w jakimś szczególnym miejscu, od seksu bądź
określonego rozwiązania sytuacji, w której się znalazłeś, to ta
książka przeznaczona jest dla Ciebie - pisze dr Lee Jampolsky we
wstępie do pracy Leczenie uzależnionego umyslu'.
W ostatnich latach psychoterapeuci amerykańscy zajmujący
się leczeniem alkoholików i narkomanów odkryli, że metody ich
pracy mogą być przydatne większości współcześnie żyjących
ludzi. Istotą nałogu jest szukanie na zewnątrz siebie tego, co ma
dać szczęście lub przynajmniej uwolnić od bolesnego napięcia.
Jeśli tym pocieszycielem staje się substancja chemiczna, od której
organizm szybko się uzależnia - sprawa jest szczególnie groźna.
Nie mniej poważnie ograniczają nas także inne używki. I nie
chodzi tu tylko o kawę, papierosy czy pojadanie słodyczy. John
Bradshow, znany amerykański psychoterapeuta, przedstawia w
swoich programach TV i popularnych książkach" aż cztery
kategorie psychologicznych nałogów.

" L. Jampolsky Leczenie uzależnionego umyslu, JS & CO, Warszawa


1992, 2000
Przede wszystkim: J. Bradshaw Powrót do swego wewnętrznego
domu, MEDIUM i SIAK, Warszawa 1995
Oto ich - niepełna oczywiście - lista:
Nałogowe zachowania: przepracowywanie się, przymus
robienia zakupów i innych wydatków, zaciąganie długów i gry
hazardowe. Nałogowe zachowania chwilowo poprawiają nasz
nastrój przez oderwanie od rzeczywistości. Bradshow zwraca
uwagę, że należeć do nich mogą także seks i rytuały religijne (sam
jest człowiekiem głęboko, ale nie nałogowo, wierzącym).
Nałogi umysłowe: obsesyjne myślenie, stawianie i rozwią-
zywanie problemów, oglądanie Ty rozwiązywanie krzyżówek,
praca z komputerem. Bezustanne myślenie jest sposobem na
unikanie uczuć, z którymi trudno obcować. Dla jednych takim
uczuciem bywa niepokój, dla innych złość, dla jeszcze innych żal,
ból, wreszcie - potrzeba miłości.
Nałogi emocjonalne: same uczucia też mogą być sposobem
na unikanie kontaktu ze sobą. Przyznajemy się do pewnych stanów
emocjonalnych, aby unikać innych. Gniew może pokrywać ból i
wstyd. Obok nałogowców porannej kłótni spotkać możemy
nałogowców niepokojenia się przez wymyślanie zagrożeń,
wyszukiwanie we wszystkim zła i potencjalnej katastrofy. Nało-
giem też może być wyśmiewanie wszystkiego, włącznie z samym
sobą, bądź udawanie zadowolenia z siebie i świata, gdy mamy
wiele realnych powodów do smutku lub niepokoju.
Także rzeczy mogą stać się nałogowymi używkami. Najbar-
dziej rozpowszechnioną z rzeczy, do których się przywiązujemy,
są pieniądze, ale też wiele innych przedmiotów, zwłaszcza tych,
które są atrybutami pieniędzy i władzy.
Nałogowcem kawy nie jest każdy, kto lubi kawę, a także nie
wszyscy, którzy lubią się kochać, są uzależnieni od seksu. Z nało-
giem mamy do czynienia wtedy, kiedy nie możemy wytrzymać bez
tego, co nas rozładowuje lub sprawia przyjemność. Jeśli powstrzy-
manie się od często powtarzanego zachowania budzi irytację, nie-
pokój, stan, „w którym nie można znaleźć sobie miejsca" lub po-
woduje bezsenność - wtedy mamy do czynienia z nałogiem. Kry-
terium nałogu jest bowiem występowanie „objawów abstynencyj-
nych" pod nieobecność używki.
Jak się leczyć?
Pierwszym krokiem jest rozpoznanie i uznanie swojego
uzależnienia. Dalsza droga może polegać na rozpoznaniu w sobie
skrzywdzonego, głodnego, zaniepokojonego lub zawstydzonego
dziecka, na objęciu go opieką. Bycie dla niego zarówno dobrą
mamą - która akceptuje, daje wsparcie, rozumie, i dobrym ojcem -
który kochając, nie rezygnuje ze stawiania wymagań. Tym
wymaganiem może być okresowa albo absolutna abstynencja.
Jest to praca nad sobą, którą podejmujemy w wyobraźni.
Umysł człowieka nie tylko cechuje przymus myślenia, poszuki-
wanie źródeł naszych cierpień i zbawienia na zewnątrz siebie.
Umysł może objąć sam siebie uwagą, wytworzyć dobre myśli,
oderwać się od ograniczających przekonań i pomóc objąć troską
swoją osobę i swoje życie. Nasze uzależnienia pozostają w na-
szych umysłach i tam można szukać ich rozwiązania.

Red. Elżbieta Smoleńska


„Gazeta Wyborcza", 1993
„Nie mogę się pozbierać"

Psychologiczne nauki Wschodu często porównują


zagubionego w życiu człowieka do domu bez właściciela i bez
zarządcy, w którym slużący zapomnieli o swoich obowiązkach i
nikt nie robi tego, co do niego należy. Każdy, chociaż na chwilę,
chce być panem. Oczywiste jest, że nad takim domem wisi
poważne niebezpieczeństwo. Jedyna szansa ratunku leży w
rękach bardziej wrażliwych służących. Mogą oni razem wybrać
tymczasowego zarządcę, który pośle każdego na swoje
miejsce: woźnica wróci do stajni, kucharz do kuchni, ogrodnik
do ogrodu. W ten sposób dom można przygotować na przyjazd
prawdziwego zarządcy, który z kolei przygotuje wszystko na
przyjazd pana - pisze Piotr Demianowicz Uspieński w książce
Fragmenty nieznanego nauczania".
W życiu dojrzałego człowieka pojawia się moment, w któ-
rym uzyskuje on panowanie nad sprzecznymi impulsami, przy-
zwyczajeniami, ambicjami. Coraz więcej osób popada jednak
w przeciwny stan, zwany przez psychoterapeutów fragmenta-
cją. Polega on na nagiej utracie kontroli nad sobą, na utracie
„poczucia siebie". Są to momenty, w których reagujemy nie-
współmiernie do sytuacji, robimy głupstwa, wybuchamy, gubi-

* P.D. Uspieński Fragmenty nieznanego nauczania. Wydawnictwo


Pusty Obłok, Warszawa 1991
my coś ważnego lub zapominamy o czymś ważnym. I najczęściej żałujemy
swojego zachowania, po chwili ze zdziwieniem zastanawiając się, co się
stało.
Utrata pracy zmusiła mojego znajomego do założenia własnej firmy
usługowej. Skrupulatnie przygotował wszystkie dokumenty i udał się do
urzędu. Gdy po spędzeniu ponad godziny w kolejce znalazł się w
odpowiednim pokoju, okazało się, że należy jeszcze raz wypełnić
zgłoszenie, zmieniły się bowiem formularze. Urzędniczka była miła i
uprzejma. Zaproponowała, aby usiadł obok i od razu napisał właściwe
zgłoszenie. On jednak zerwał się z krzesła, rzucił na biurko swoje podanie
i wybiegł z pokoju.
Już idąc korytarzem, zrozumiał, że zachował się irracjonalnie, ale
wstydził się wrócić. Był zdziwiony swoją reakcją, przyszedł więc do mnie
z prośbą o jej wyjaśnienie.
W głębszej, bardziej psychoterapeutycznej, rozmowie ustaliliśmy, że
urzędniczka w jakimś stopniu przypominała mu swoim zachowaniem - a
zwłaszcza sposobem patrzenia - matkę. Trzydziestoletni mężczyzna,
wskutek ogólnego napięcia, poczucia zagrożenia i niewielkiej wartości (po
utracie pracy), poczuł się jak mały chłopiec. Z równowagi nie tyle
wyprowadziło go uzasadnione żądanie urzędniczki, co fakt, iż ona jako
kobieta -symboliczna matka - nie udzieliła mu natychmiastowej aprobaty,
nie przyjęła go bez zastrzeżeń. Oczywiście w tamtej chwili nie zdawał
sobie z tego sprawy.
Wielu osobom zdarzają się takie sytuacje. Trudno jest skierować
każdego na psychoterapię, dlatego ukryte mechanizmy urazów z
dzieciństwa, które uruchamiają się w takich chwilach, pozostają zazwyczaj
nieznane.
Dzięki samoobserwacji można jednak łatwo ustalić, jakie sytuacje
czy osoby najłatwiej wyprowadzają nas z równowagi i próbować ich
unikać lub być szczególnie na nie uważnym.
Drugą sprawą, bardzo tu istotną, jest nauczenie się „wracania do
siebie", jeśli doświadczenie fragmentacji nam się
przydarzy. Największym błędem jest próba aktywnego działania w
tym stanie.
Pewien młody człowiek usłyszał od swojej dziewczyny jakiś
komentarz w chwili poprzedzającej akt seksualny. Z tego co pa-
miętał, powiedziała: „ale jesteś pozer". Jak sam to określił,
„wszystko mu odeszło w jednej chwili". Wyszedł i postanowił
zająć się swoim motocyklem. Zaczął wyjmować świecę, ale nie
puszczała. Próbował szczypcami, użył imadła i złamał ją. Starał się
więc ją wydłubać, potem rozwiercić, wreszcie przebił ściankę
cylindra niszcząc całkowicie silnik.
Po niepowodzeniu z dziewczyną chłopak ten wszedł w stan
fragmentacji. Gdyby zdał sobie z tego sprawę, udałby się do
miejsca albo osoby, dających mu poczucie bezpieczeństwa. Za-
miast podejmować nawet proste działania, powinien był się za-
trzymać, odczekać, aż pokawałkowane „ja" pozbiera się. Zwykle
taki powrót do siebie przychodzi sam, możemy mu tylko pomóc,
odłączając się od źródła stresu i skupiając na zmysłowych
doznaniach tu i teraz: po prostu widzieć, słyszeć, odczuć swój
oddech i tą drogą wrócić do rzeczywistości.
Jednostkowy organizm i złożone organizacje działają w
pewnym stopniu na tych samych zasadach. Jeśli nasz kraj jest w
stanie fragmentacji, jakiej dobrej rady mogliby udzielić mu
psychologowie ?
Red. Elżbieta Smoleńska
„Gazeta Wyborcza", 1993
Styl histeryczny

Jesteś aktywna, żywo reagujesz, widać Cię i słychać. Opowiadasz


ekscytujące historie. Jednocześnie nie masz w tym czasie kontaktu
psychicznego z otoczeniem albo też tak bardzo stapiasz się z otoczeniem,
że tracisz kontakt ze sobą. Tak każdy może działać w szoku, w warunkach
zagrożenia, skrajnego stresu. Niektórzy z nas utrwalili jednak takie reakcje
we wczesnym dzieciństwie jako sposób bycia w świecie. Mamy wtedy do
czynienia z tzw. stylem histerycznym.
Osoba działająca „histerycznie" zwykle mówi dużo i głośno, często
przesadza, jest egzaltowana, ale tak naprawdę - pomimo ekspresyjności,
zdolności do złoszczenia się i płaczu - rzadko doświadcza prawdziwego
rozładowania i ulgi. Często zmienia nastroje. Może też mieć trudności w
skupieniu się przez dłuższy czas na jednej sprawie. Jest zwykle rozproszona
i roztargniona. Kiedy je, nie czuje smaku potrawy. W sferze przeżyć
erotycznych doświadcza tylko lekkich sensacji, choć uchodzi za bardzo
seksualną. Histeryk, jeśli biegnie, nie zdaje sobie sprawy z pracy mięśni,
jeśli gra w tenisa, bez rozgrzewki zaczyna uderzać z całych sił, nie
obserwując piłki. Może długo opowiadać jakieś historie nie zwracając
uwagi, czy jest słuchany.
Tego rodzaju ograniczenia kontaktu ze sobą i otoczeniem składają się
na poczucie nierealności, czasem wręcz fizycznie doświadczanego jako
dręczące uczucie pustki w klatce piersiowej lub brzuchu.
Braki te bywają często rekompensowane przez nadaktyw-ność
seksualną, towarzyską, zawodową czy społeczną, przez objadanie się czy
zażywanie narkotyków. Również objawy psychosomatyczne, jak
zaburzenia rytmu serca czy duszności, drętwienie kończyn, mogą stać się
„sposobem" na zapełnienie pustki i czasem trudno je odróżnić od
rzeczywistych objawów, choćby zaburzeń układu krążenia.
Osoba histeryczna, jeśli nie spotka partnera odpornego psychicznie,
kochającego, doceniającego jej mocne strony, może zamienić życie
rodzinne w piekło, choć niezaprzeczalnie wnosi wiele energii i ożywienia
do swojego środowiska („nie jest nudno").
Psychoterapia osób z histerycznym stylem życia jest zwykle
procesem żmudnym i długotrwałym. Jego istotą jest zakotwiczenie
pacjenta, rzeczywistości jego uczuć i świata zewnętrznego, w
odpowiednich proporcjach i granicach; uczenie wyczuwania innych ludzi
bez zatracenia siebie i uczenie kontaktu ze sobą bez izolacji od otoczenia.
Ale problem nierealności i utraty kontaktu z rzeczywistością wydaje
mi się bardziej generalny. Wystarczy rozejrzeć się dookoła. Popatrzmy, jak
automatycznie i bezosobowo rozmawiamy z dziećmi, jak usiłujemy
jednocześnie jeść, rozmawiać i oglądać telewizję, jak bezmyślnie
dotykamy naszych bliskich, nie zdając sobie sprawy z tego, co czują, w
jakim są nastroju, czego potrzebują i jak nas odbierają. Proponuję więc
mały trening pomagający w nawiązaniu kontaktu ze sobą i innymi w co-
dziennych, zwykłych sytuacjach.
Wyłącz telewizor, odłóż gazetę. Poproś dzieci i razem na-kryjcie do
stołu. Już samo to może być bardzo miłym zajęciem. Gdy usiądziesz za
stołem, zrób jeden świadomy, powolny oddech. Wdychając powietrze,
myśl: „uspokajam swoje ciało", wydychając: „rozluźniam się". Teraz
rozejrzyj się, popatrz na siedzące przy stole osoby w trakcie kolejnego,
łagodnego wdechu i wydechu przez nos. W ten sposób nawiązujesz
jednocze-
śnie kontakt ze sobą i otoczeniem. Przy trzecim świadomym
oddechu spójrz na stół, poczuj zapach potraw. Nikt nie musi
wiedzieć o tych trzech intencjonalnych oddechach. Ale w cza-
sie posiłku dba), by się nie rozgadać na tematy utrudniające
trawienie. Słuchaj, smakuj i patrz.
Red. Elżbieta Smoleńska
„Gazeta Wyborcza", 1993
Władcy i uwodziciele

Gdy pojawi się przed Tobą psychopata, rozpoznasz go la-two:


wzbudzi w Tobie niepokój - pisze niemiecki psychotera-peuta Marcin
Siems w książce Ciało zna odpowiedz . - Zobaczysz kowboja z
ważną miną, nadętą piersią i wyciągniętym koltem. Jego ciato powie
Ci: Masz się mnie bać, jestem silniejszy. Taki kowboj ma nadmiernie
rozbudowaną górną część data, nogi zaś słabsze, sztywne,
zdradzające lęk ukryty pod chęcią imponowania. Jest to ciągle
obecny w podświadomości strach przed poniżeniem i ośmieszeniem.
Ten uproszczony opis dotyczy cielesnych aspektów tak
zwanego charakteru psychopatycznego. Opisano jeszcze inny
schemat - osoby psychopatycznej uwodzącej. Jej ciato jest bardziej
harmonijne, ze szczególnie giętkimi plecami, a spojrzenie
niepokojąco zapraszające.
Osoba psychopatyczna skoncentrowana jest na władzy i
kontroli. Kto kogo kontroluje, kto ma nad kim przewagę - to
główne pytania, jakie sobie stawia. Życiowe motto takiej osoby
mogłoby brzmieć: „Nie pozwolę, by inni mną manipulowali,
wykorzystywali i poniżali; JA będę manipulował ludźmi i kon-
trolował ich". Bezwzględnie walczy o dominację, nie zna poczucia
winy, potrafi uwierzyć w każde wymyślone przez siebie

* M. Siems Cialo zna odpowiedź, JS & CO, Warszawa 1992, 1998


kłamstwo. Trudno jej nawiązać partnerskie kontakty, nie dopuszcza do
bliskości nikogo, chyba że ma nad nim poczucie absolutnej władzy. Ze ma
go „na własność".
Zrąb psychopatycznych cech charakteru powstaje przypuszczalnie we
wczesnym dzieciństwie, ich źródłem są z reguły:
nadmierna kontrola i manipulacja, ograniczenie osobistej wolności dziecka,
dziwna mieszanina pobłażliwości i pogardy ze strony albo
niezrównoważonych, albo bardzo różnych od siebie rodziców. W efekcie
dziecko uczy się nienawiści, uczy się unikać intymności, broni się przed
zawładnięciem lub upokarzającymi karami albo poprzez walkę i próby
zdobycia przewagi wszelkimi sposobami, albo przez szantaż, uwodzenie,
zastraszenie. W rozwoju chłopca wielkiego znaczenia nabiera wtedy zwykle
sprawność fizyczna, u dziewczyny zaś - atrakcyjność zewnętrzna. Wielu
psychopatycznych mężczyzn było na przykład poniżanych z powodu
niskiego wzrostu lub ośmieszanych z powodu fizycznej niezdarności.
Obie płcie dążyć też mogą do przewagi intelektualnej, kontroli
poznawczej siebie i otoczenia.
Jeśli osoba z takimi urazami wychowuje się w subkulturze
przestępczej lub szowinistycznej, aprobującej przemoc i cynizm,
psychopatyczne cechy osobowości zostają utrwalone. Wzmacnia je również
uczestniczenie w opartych na przemocy i zakłamaniu organizacjach i
grupach.
Jednak psychopatyczna struktura charakteru nie jest zarezerwowana
tylko dla przysłowiowego żuła spod budki z piwem. W tej - nawet tak
pobieżnie naszkicowanej - fizycznej i psychicznej charakterystyce łatwo
odnajdziemy słynnych dyktatorów, postaci znane z historii czy z aktualnego
życia publicznego, liderów partii X lub Y, by nie wspomnieć o setkach
szefów despotów i rodzinnych tyranach.
Czy możemy zatem podzielić ludzi na wilki i owce, na psychopatów i
ich ofiary? Sprawa wydaje się bardziej skomplikowana. Po pierwsze -
naiwność, z jaką ludzie raz po raz poddają
się mniej lub bardziej charyzmatycznym psychopatom, nie zwalnia
ich z psychologicznej odpowiedzialności (podjął to już Erich
Fromm, analizując faszyzm w książce pod znamiennym tytułem
Ucieczka od wolności'). Po drugie, łatwiej jest rozpoznać psy-
chopatę w kimś niż w sobie.
Zajmując się od ponad dwudziestu lat psychoterapią, wie-
lokrotnie uczestniczyłem w tak zwanej superwizji. Jest to sytuacja,
w której psychoterapeuci poddają - między innymi - analizie
własne stereotypy emocjonalne wpływające potem na pracę z
ludźmi. Otóż niejednokrotnie ja sam (i wielu innych psy-
choterapeutów) odkrywałem w sobie skłonności do składania
obietnic bez pokrycia, do demagogii, manipulowania, naduży-
wania psychicznej przewagi, jaką daje rola terapeuty, a także
ukryte za tym wszystkim poczucie małej wartości, lęk przed
bezradnością i wykorzystaniem emocjonalnym, nieufność. Ro-
zeznanie w sobie i uznanie psychopatycznych pierwiastków jest
podstawą dla ich kontroli, ta zaś - warunkiem dla działania z serca.
Bez tego trudno mówić o skutecznej psychoterapii.
Na podstawie doświadczeń wyniesionych z ośrodków po-
magania w kraju i za granicą śmiem twierdzić, że podobne pro-
blemy ma większość naszych „kolegów po fachu" - nauczyciele,
lekarze, księża, reformatorzy społeczni, politycy. Czy oni mają
swoje formy superwizji?
Nie dajmy się zwariować polowaniem na psychopatię w sobie
i wokół nas, ale nie ignorujmy tego zjawiska oraz jego źródeł, a są
nimi: brak szacunku dla naszych dzieci, innych ludzi i siebie
samych.
Uważajmy na to zwłaszcza w erze komiwojażerów...

Red. Elżbieta Smoleńska


„Gazeta Wyborcza", 1993

* E. Fromm Ucieczka od wolności. Omega, Bydgoszcz 1993


Piotruś Pan i Wanda

Rozmawiała Ewa Zalewska

Wiele osób dorosfych przejawia cechy infantylne, dziecięce. Czy bycie


infantylnym oznacza cośzlego?

Istnieje wiele zjawisk, znanych psychologom, które mogą z


zewnątrz być postrzegane jako infantylizm. Ich natura jest różna i
różne są infantylności.
Uporządkujmy te zachowania: od infantylności, która jest
wyrazem zdrowia, pełni rozwoju, po infantylność, która jest
przejawem zaburzeń charakteru.
Zapewne mały procent Polaków miał możliwość bezpośred-
niego obcowania z Dalajlamą czy innym lamą tybetańskim, nie by-
ło możliwe obcowanie ze świętym Franciszkiem z Asyżu.
Uczestniczyłem kiedyś w ceremoniach buddyjskich, w trak-
cie których śpiewano sutry. Asystent Dalajlamy zachrypł i „za-
piał". Mistrz się roześmiał i im bardziej asystent piał, tym bardziej
on się zarykiwał ze śmiechu. Zaczął się śmiać „piejący" asystent i
w końcu cała świątynia zaśmiewała się. Trwało to przez cały ciąg
Sutry Serca, która pełni taką rolę, jak w naszym kościele Ojcze
Nasz.
Kiedy Dalajlamą spotykał się z Polakami na Uniwersytecie
Warszawskim czy w Sejmie, jego wypowiedzi, pełne niezwykłej
mądrości i głębi zarazem - przeplatane były różnego rodzaju żartami i
salwami śmiechu. Myślę, że nie trzeba być świętym czy lamą tybetańskim,
żeby mieć na tyle dojrzałą i rozwiniętą osobowość, emocje i całą sferę
psychiczną, by mieć pełny dostęp do -jak to mówią w analizie
transakcyjnej - dziecka w sobie, wolnego dziecka. Nie do wściekłego i
zbuntowanego, ani „dobrze ułożonego" czy „małego profesora" - tylko do
dziecka radosnego.
W wielu koncepcjach psychologicznych umiejętność integrowania,
łączenia dojrzałego ego, czyli powagi i dojrzałości w kontaktach z ludźmi,
w działaniu społecznym, w związkach intymnych - z dostępem do
„naturalnego dziecka" jest po prostu kryterium zdrowia psychicznego.
Człowiek, który umie śmiać się czy płakać, gdy go boli, umie
pozwolić sobie na przerażenie wtedy, gdy jest przerażony, ale
równocześnie nie wpada w panikę, nie dezorganizuje go jakieś
niespodziewane wydarzenie, to człowiek najzdrowszy psychicznie (choć
ktoś patrzący z zewnątrz może go uznać za osobę infantylną).
Możemy też mieć do czynienia z osobą, która nie realizuje
wszystkich możliwości ludzkiego potencjału. Osobą względnie spiętą,
neurotyczną, przystosowaną ale też i na tyle zdrową, że potrafi w zabawie
zapomnieć się tańcząc i śpiewając. Która jest w stanie pogrążyć się w
żałobie, płakać i rozpaczać. Która jest w stanie, jeśli jest kobietą w okresie
napięcia przedmiesiączko-wego, przytulić się do męża i powiedzieć:
„Teraz jestem małą dziewczynką, która tęskni do mamy. Czuję się
strasznie sama" i... rozpłakać się. Która jest w stanie przed bardzo ważną
konferencją iść do swojej mamy lub innej bliskiej osoby i poprosić, żeby
zrobiła jej kakao.
Te zachowania należą do zjawiska zwanego regresją w służbie ego.
Może się zdarzyć, że człowiek prowadzi życie tak pełne napięcia, stresu,
lęku, obciążające i pełne odpowiedzialności, że od czasu do czasu „robi"
jakiś numer - upije się, zrobi awanturę, obrazi się, będzie się wygłupiać -
ale wszystko to będzie
miało miejsce rzadko, pod kontrolą - i to też jest regresją w służbie ego.
Oznacza to, że aby część dorosła w nas, czyli ego, mogła przetrwać - co
jakiś czas trzeba wejść w stan dziecka. Aby ego odpoczęło, przetrwało, aby
odreagować napięcia, których nie sposób w ramach roli dorosłego spełnić i
zrealizować. Jeżeli zobaczymy w jakimś momencie osobę, która mimo
podeszłego wieku pląsa z młodzieżą, albo zarykuje się ze śmiechu, albo nie
ukrywa łez (oczywiście ma powód do płaczu), albo tupie nogami - możemy
uznać ją za infantylną. Ale patrząc szerzej, głębiej, powiemy, że to służy
przetrwaniu.
Idąc krok dalej, możemy mieć do czynienia z zachowaniami, w
których ma miejsce regresją, czyli wejście w stan reakcji emocjonalnej
dziecięcej, ale tak, że i jednostka, i otoczenie cierpią z tego powodu. To
będzie regresją, która już nie służy ego. Np. kobieta, która zawsze,
znalazłszy się w łóżku, chichocze czy boksuje się z partnerem. Taka osoba
na krytykę zareaguje płaczem i obrazi się. Jest wesołkowata w sytuacji,
która zupełnie do tej wesołości nie pasuje. I tym samym obraża uczucia
innych ludzi. Jest tak dziecięco egocentryczna, że nie rozumie kontekstu
sytuacji. Jej „dorosłość" jest wyłączona. Tu możemy mówić o głębszych
lub poważniejszych zaburzeniach charakteru, osobowości i o
niedojrzałości emocjonalnej czy niedojrzałości „ja", o osobowości
„borderline".
Jeżeli chodzi o mężczyzn, to jednym z możliwych wariantów jest
„syndrom Piotrusia Pana"*, czyli syndrom nigdy nie dojrzewającego
chłopca. Chodzi o takich, którzy wiele rzeczy zaczynają, a niewiele
kończą, wiele obiecują, a mało dotrzymują. Obrażają się lub złoszczą, gdy
są krytykowani. Mimo wielkich możliwości, nie mogą znaleźć
odpowiedniej pracy. Wymykają się kobietom, które ich kochają.
Przywiązują wielką wagę do swojej reputacji, a jako dzieci zjadali
najpierw krem, potem tort i do dzisiaj im się to zdarza.

* D. Killey Syndrom Piotrusia Pana, JS & CO i Wydawnictwo


SYSTEM, Warszawa 1994
Jednym ze spektakularnych wzorców Piotrusia Pana, czy jednym z
przejawów niegroźnych, ale uciążliwych dla otoczenia, może być na
przykład mężczyzna (ale niekoniecznie), który nosi w sobie nadmiernie
rozwiniętego „małego profesora". Jest to stan przemądrzałego dziecka,
który nie idzie w parze z rzeczywistą mądrością dorosłego.
Mam takiego znajomego, który ze względu na charakter pracy często
słucha radia, ma więc na bieżąco rozliczne informacje związane z polityką,
nauką, sztuką. I jeśli znajdzie się w sytuacji towarzyskiej, odnajduje
specjalistę z jakiejś dziedziny, publicznie nawiązuje kontakt, po czym
arbitralnie wygłasza swoje poglądy. Fizycy niczego nie wiedzą o
rzeczywistości, wszyscy dyrygenci są to ludzie niezrealizowani, bo nie
mieli dość talentu, aby być wirtuozami np. w grze na flecie. Wszyscy
psychiatrzy są zaburzeni. Wygłasza takie tezy nie po to, aby podjąć
dyskusję, ale żeby nawiązać kontakt, ściągnąć na siebie uwagę i na koniec
zbulwersować kogo się da. Ktoś taki może być bardzo uciążliwy
towarzysko. To też jest infantylne zachowanie. Jest ono inne od płakania i
tupania, ale infantylność może polegać również na tym, że ktoś zupełnie
nieadekwatnie wygłasza ciągle różne teorie.
Spotykam niejednokrotnie w swojej praktyce psychoterapeutycznej
kobiety, które już fizycznie zdradzają cechy niedojrzałości. Na przykład
mające bardzo wąskie biodra, albo dziecięce buzie, albo dziewczęco-
chłopięcy sposób poruszania i zachowania się z taką klasyczną
niezdarnością, która jest urocza u nastolatki, ale rzadziej u pani mającej 40-
50 lat. Zdarza się, że są to kobiety bezpłodne, albo tak bardzo bojące się
macierzyństwa, że nie zgadzają się na nie. Albo bawią się dziećmi jak
lalkami - są wspaniałymi matkami do 2.-3. roku życia dziecka, a później
stają się zupełnie bezradne i komuś je podrzucają.
Być może są to te chichoczące, przepychające się w łóżku kobiety.
Robią to tak, bo nie potrafią inaczej. Analiza psycho-logiczno-
charakterologiczna, zarówno w fenomenologii co-
dziennego funkcjonowania, jak i historii życia tych kobiet pokazuje, że
prawie w każdym przypadku można znaleźć taki moment - najpierw w
bardzo wczesnym dzieciństwie, a później -wtórny - między 10. a 15.
rokiem życia, kiedy dziewczyna postanowiła nigdy nie dojrzeć, nigdy nie
dorosnąć. Postanowiła nigdy nie zostać kobietą. Pierwszy moment ma
miejsce między 2. a 3. rokiem życia. Tak jak w pierwszych miesiącach
życia dziecko potrzebuje całkowitej symbiozy z matką, tak potem
potrzebuje oddzielenia chociażby w poczuciu własnego „ja", a także w
pewnych obszarach autonomii i coraz większej samodzielności. Dzieje się
często tak, że matka jest chłodna i surowa, nie wypełnia dziecka
emocjonalnie, z drugiej zaś strony jest tak zaborcza i kontrolująca lub
nadopiekuńcza, że mała dziewczynka nie jest w stanie w pełni się od niej
oderwać i oddzielić.
Albo może być tak, że matka chce ją za wszelką cenę usamodzielnić i
ta dziewczynka może postanowić, że na złość mamie zostanie właśnie
bardzo małą dziewczynką. I będzie ciągle czekała, aż dostanie to, co się jej
należało jako 2-3-latce. Może zdarzyć się i tak, że matka nie da jej szans na
wydoroślenie, więc ona podejmie taką rezygnacyjną decyzję, że skoro
naprawdę nie może wydorośleć, no to zostanie małą dziewczynką.
Oczywiście przypadki ludzkie są bardziej skomplikowane niż modele
teoretyczne i jedno zjawisko z drugim może się paradoksalnie przeplatać.

Co się dzieje później, między 12. a 13. rokiem życia?

Decyzja „zostanę małą dziewczynką" może zostać przypieczętowana.


Może to wynikać z różnych powodów. Na przykład dziewczynka może
uznać zewnętrzne objawy kobiecości swojej matki za wstrząsająco
nieatrakcyjne i rażące. Może widzieć matkę jako ofiarę losu, męża, jako
osobę, która najgorzej na świecie wyszła na seksie. Jako osobę, która
przeklina fakt, że jest ko-
bietą. Dziewczyna przerażona tym, że coś takiego ją spotka, postanawia
nigdy nie zostać kobietą.
Może też być tak, że matka zupełnie nie jest modelem dla
dziewczynki - z jednej strony zimna i przeintelektualizowana, a z drugiej -
infantylna. Raz zachowuje się tak, raz tak. I dziewczynka jest totalnie
zdezorientowana, jak być kobietą. Zostaje w luce, może zacząć utożsamiać
się z mężczyzną i zostać homo-seksualistką czy transseksualistką.
Kobieta dojrzała metrykalnie może popaść w wielką pułapkę - może
„znielubić" siebie za swoją infantylność. Znielu-bić tę dziewczynkę w
sobie. Kobieta ta wchodzi w rolę krytycznego rodzica wobec siebie samej
w roli dziewczynki i utrwala pozycję infantylną, niedojrzałą, w której dzieli
siebie na dziecko i rodzica. Oczywiście dotyczy to również mężczyzn.
Pracowałem kilkakrotnie z kobietami, które nauczyły się w czasie terapii
zmieniać swoją infantylność w pewien styl. Nauczyły się bawić w łóżku
tym, że mogą wchodzić w rolę laleczki albo gryźć i kopać, ale jednocześnie
eksperymentować wchodzenie w inne role. Nauczyły się tak ubierać, aby
nie robić z siebie śmiesznej małej dziewczynki, ani bardzo poważnej pani w
kapeluszu nad buzią dziecka. Tylko znalazły taki sposób wyrażania swojej
dziewczęcości, że dzięki temu mówią: „To jest kobieta, która się nigdy nie
starzeje". I nikt nie powie o niej „infantylna". Wolę spotkać kobietę
infantylną, która dojrzewa, niż babo-chłopa, robota, który umie
rywalizować w zadaniach z mężczyznami, np. w polityce, ale nie umie już
rywalizować z kobietami o mężczyzn.

A jeśli dorosły człowiek słysząc dobrą muzykę, taką ulubioną, zaczyna


tańczyć ze swoim malym dzieckiem, to jest cośzlego?

Ważne jest, aby nie stracić dostępu do tego rodzaju dróg ekspresji, a z
drugiej strony, żeby istniał gdzieś wewnętrzny dorosły, który czuwa nad
społecznym kontekstem tego, co się robi.
Dla mnie „nie dorosnąć", „nie dojrzeć" oznacza - nie ponosić
odpowiedzialności. Bardzo często ludzie w sytuacjach kryzysowych,
przyparci do muru, nagle sprowadzają się do roli dziecka.

Jeśli potrafię stawić czoło trudnościom jak dorosły, mogę sobie


pozwolić wypoczywać jak dziecko. Infantylne zachowania, o których
mówiłem, są tylko jednym z przejawów niedojrzałości. Ale niedojrzałość to
temat na inną rozmowę. W istocie człowiek dojrzały podejmuje
odpowiedzialność za swoje zachowania, a niedojrzały nie. Czy jest przy
tym sztywny i zamknięty, czy otwarty i ekspresyjny - to kwestia jego
osobistego stylu.

„Remedium", 1995
Wredni ludzie

Notowała Henryka Karpińska

Pani Jadwiga, osoba spokojna i życzliwa, jest nieustannie nękana


przez swoją sąsiadkę, której przeszkadza wszystko, nawet miauczenie kota
i gaworzenie niemowlęcia. Sąsiadka wysy-ta do różnych urzędów
dziesiątki obrzydliwych, wyssanych z palca donosów i wymusza
przysyłanie komisji. Pani Jadwiga nie widzi już innego sposobu uwolnienia
się od wrednej sąsiadki, jak tylko zamiana mieszkania.
Po świecie, niestety, nie chodzą same anioły. Prawie każdy z nas ma
swojego mola, który go gryzie. Nie zawsze jest nim ktoś obcy zza ściany.
Ileż to żon mówi o swoim mężu „wredny facet", a ilu mężów o swojej
ślubnej - „podia kobieta". Dzieci nie są dłużne rodzicom, rodzice -
dzieciom, koleżanki - koleżankom. Jedno jest pewne - wredni ludzie mają
to do siebie, że w ich towarzystwie czujemy się źle, a czasami tak podle,
jak byśmy mieli za moment udusić się w grząskim bagnie.
Ludzie nie są z natury źli, toksyczni. To doświadczenia wyniesione z
dzieciństwa i dorosłego życia wielu z nich takimi czynią. Potwierdza to Jay
Carter w książce Wredni ludzie', opisując
* J. Carter Wredni ludzie, JS & CO i Wydawnictwo SYSTEM,
Warszawa 1993
działania tylko jednej kategorii podłych osobników, zadających innym
bolesne ciosy. Są to tzw. umniejszacze wartości, którzy -stosując
najrozmaitsze strategie - wdeptują swoje ofiary w ziemię, poniżają je i przy
każdej sposobności dają do zrozumienia, że są czymś gorszym.
Sprawa jest poważna, bo w tej chwili umniejszanie wartości szerzy
się niepokojąco szybko, klimat sprzyja „oprawcom", którzy rosną w siłę.
Można ich łatwo rozpoznać, ale czasem działają podstępnie, z ukrycia.
Taki wredny człowiek bardzo często udaje przyjaciela, wyraża uznanie dla
czegoś, z czego jesteś dumny, później jednak robi jakąś złośliwą uwagę na
ten temat. Formułuje oskarżenia, które zawierają ziarnka prawdy i wali
nimi w Ciebie „z całą szczerością", po prostu dlatego, że „cię lubi", „aby
ci pomóc". Podsunie ci większość twoich wad pod sam nos i będzie drążył
temat tak długo, aż poczujesz się całkiem malutki. Wykaże Ci, że Twoje
zalety, które uważasz za najważniejsze, są warte niewiele. Wysłucha
Twoich zwierzeń z tego czegoś, czego w sobie nie lubisz, co ci
przeszkadza w życiu, a potem sprytnie wykorzysta je przeciwko Tobie. A
działa w sposób subtelny. Do głowy Ci więc nie przyjdzie, że robi
wszystko, aby Cię kontrolować i sobie podporządkować.
„Umniejszacze" są zawodnikami trudnymi do pokonania, co jednak
nie znaczy, że nie ma na nich mocnych. To tylko kwestia czasu i skupienia
sił na rozpracowaniu takiego typka. W tym celu warto wiedzieć, jakie
stosuje on metody w obcowaniu z bliźnimi, którym zamierza zaleźć za
skórę. Przeważnie utrzymuje ich w ustawicznej niepewności, rzadko
udziela jasnych, konkretnych odpowiedzi. Ponadto wygłasza na ich temat
uogólnione sądy, które są wyolbrzymionymi do przesady, drobnymi
prawdami. Pakuje ich w sytuację bez wyjścia. Podle manipuluje, aby ich
kompleksy doszły do głosu i zajęli się sobą, zamiast bacznie przyglądać
się jemu.
Tak samo groźni jak „umniejszacze" są zwolennicy tego, co Jacek
Santorski nazywa „aferalną wizją świata", którzy wszędzie
węszą podstęp, korupcję, mafijne układy, wyrachowanie, obłudę. Mają w
głowie bazar, choć równocześnie mogą to być osoby kulturalne i
inteligentne. Nie lubią żyć w pojedynkę, potrzebują - jak kania dżdżu -
popleczników i „współwyznawców". Szukają ich w najbliższym otoczeniu
- w domu, pracy, kręgach towarzyskich. Stosują przy tym najróżniejsze
podstępne sztuczki, aby tych, na których zagięli parol, najpierw
przetestować i przekonać się, czy pasują do ich aferalnej wizji świata.
Zazwyczaj na początku są mili, łaszą się jak zgłodniałe pieszczot koty.
Taka „uciśniona niewinność" wysyła sygnały SOS, wola o ratunek. I
któregoś dnia pomagacz orientuje się, że został złapany w straszliwą
pułapkę, bo człowiek, do którego wyciągnął pomocną dłoń, okrzyczał go...
prześladowcą. Teraz walczy z nim, mota go w jakieś piekielne układy, z
których nie można się wydostać, bo będzie źle, jeśli coś zrobi, i równie źle,
gdy tego nie zrobi. Psycholodzy nazywają tę grę trójkątem dramatycznym.
Na jego trzech wierzchołkach są pozycje: wybawcy, ofiary, prześladowcy.
Wredni ludzie, owładnięci aferalną wizją świata, są częstokroć mistrzami w
zapędzaniu swoich wybawców w kozi róg, czyli na pozycję ofiary czy
prześladowcy. Żadna z tych pozycji nie jest godna pozazdroszczenia i
dlatego należy bardzo uważać na tych, którym do węszenia wszędzie
draństwa potrzebne jest wsparcie, oferują Ci pomoc lub szukają ratunku.
Wredność ujawniająca się w stosunkach sąsiedzkich ma na ogół
jeszcze inne podłoże. Wiadomo, wielu ludzi miało i ma ciężkie życie. Jest
sztuką, a może nawet darem, umieć pogodzić się ze swoim poczuciem
krzywdy, gniewem, irytacją. Niestety, u większości ludzi złe doświadczenia
przechodzą w zgorzknienie i wrogość do otoczenia. Bardzo często stale
sącząca się wrogość jest po prostu nawykiem, a dotknięci nią co pewien
czas szukają jakiejś sprawy, by wyrzucić z siebie agresję i gniew do całego
świata. Do rozładowania akumulatora dobry jest byle pretekst. I każdy, kto
się nawinie pod rękę. Wredni zgorzknialcy jednak bardzo się pilnują, by nie
kalać własnego gniazda. We własnym
domu nie podnoszą głosu, tłumią konflikty, nie awanturują się.
Podtrzymują wykreowaną przez siebie wizję „świętej rodziny",
która jest dużo lepsza, bardziej wartościowa od tego wszystkiego,
co się dzieje na zewnątrz. Wyrzucają więc z siebie zło, zostawiają
brud za progiem własnego mieszkania, w przestrzeni, którą
uważają za wrogą dla siebie. To tutaj plują złością na prawo i lewo,
dostarczając otoczeniu problemów, czasem niezwykle trudnych do
rozwiązania.
Można tych ludzi zrozumieć, podobnie zresztą jak
„umniejszaczy" i mających aferalny stosunek do rzeczywistości.
To wcale jednak nie znaczy, że należy się im poddać, położyć uszy
po sobie i pozwolić, żeby nas unieszczęśliwiali. Jak się uporać z
molem, który nas gryzie? Zacząć trzeba od rozpracowania
przeciwnika, stale jednak pamiętając, że każdy wredny człowiek
obmacuje swoją ofiarę i wyszukuje w niej słabe punkty, a później
tylko naciska na nie jak wirtuoz na klawisze fortepianu. Trzeba
więc bronić dostępu do tych klawiszy, aby nie tańczyć, jak nam
zagrają - co jest tym bardziej niebezpieczne, że czasem sami
możemy stać się... wrednymi mścicielami.

„Poradnik Domowy", 1996


Ztość ma kolor czerwony

Rozmawiała Ewa Zalewska

Robię wdech i wiem, że jest we mnie ztosć. Robię


wydech i wiem, ze ta ztosć jest mną. Robię wdech i
wiem, że ilość jest nieprzyjemna. Robię wydech i wiem,
że to uczucie minie. Robię wdech i jestem spokojna.
Robię wydech i mam dosyć sity, by zatroszczyć się o
moje uczucia.

Thich Nhat Hanh Każdy krok niesie pokój'

Czym jest złośćf

Ztość jest reakcją na przeszkody. Na ograniczenie ruchu,


wolności, na inwazję i manipulację, a także na pozbawienie -na
przykład pokarmu czy czegokolwiek, co jest źródlem przywiązania
(nie mówiąc o nałogach). Złość bywa tarczą dla bólu fizycznego i
związanego ze zranieniem emocjonalnym. Energia pierwszej reakcji
złości może być niezbędna dla uru-

* Thich Nhat Hanh Każdy krok niesie pokój, JS & CO, Warszawa i
1991 J
chomienia działań, dla pokonania przeszkody lub odzyskania jakiejś
wartości. Pozostaje tylko kwestia: jak dysponujemy tą energią.
Najłatwiej definiować złość z perspektywy doświadczenia. Czysta
złość jest czymś innym niż gniew, wściekłość pomieszana z pasją czy
agresja. Jest to jedno z najbardziej czystych, podstawowych uczuć, które
pojawiają się w fenomenologii ludzkich przeżyć. Z jakim kolorem Pani
kojarzy się złość?

Z czerwonym.

Oczywiście, mnie też. Ciemna czerwień kojarzy mi się z zazdrością i


gniewem, rozbarwiona - mająca odcień chłodny -przeradza się w
okrucieństwo lub zimną wściekłość. A jakie pozytywne uczucia kojarzą się
Pani z czerwienią?

Cieplo, ogień, radość.

Osoba zamknięta na uczucie złości, często zamknięta jest również na


odczucia ciepła, radości.
Mógłbym spróbować na podstawie wiedzy, z jakimi urazami mieliśmy
kontakt w dzieciństwie, przygotować rodzaj przewodnika czy mapy i
pokazać różne odcienie barwy złości uwarunkowanej w dzieciństwie. Na tej
palecie znajdzie się także irytacja, wściekłość i „sącząca się złość".
Teoretycznie złości nie będzie tam, gdzie nie ma „ja". Z absolutnego
punktu widzenia, człowiek wolny od „ja" będzie wolny od złości. Ale mało
kto z nas jest na tyle doskonały, aby móc odnieść do siebie tę absolutną
perspektywę. Trzeba bardzo uważać na mistyfikacje, na małpowanie
świętego przed sobą i innymi.
Jeśli się złoszczę w danej chwili - nauczyłem się pytać siebie:
w jaki sposób zostało zranione czy dotknięte moje ja? I zazwyczaj Wtedy
znajduję klucz. Ten klucz może otworzyć różne drzwi.
Kierując się znajomością pewnych formacji psychologicznych,
charakterologicznych, mogę powiedzieć, że dziecko zranione w bardzo
wczesnych tygodniach i miesiącach życia -przez bojącą się podstawowych
przejawów aktywności, odrzucającą je matkę czy innych opiekunów -
doświadcza oprócz przemożnego lęku czy przerażenia, także wściekłości,
emocji, które są związane z niezaspokojeniem podstawowych praw* -są
głodem dotyku i wsparcia pierwszych odruchów małego organizmu.
Dziecko, aby przetrwać, zmniejsza wtedy wrażliwość swoich zmysłów, a
także zmniejsza doenergetyzowanie kończyn i aparatu głosowego, chce stać
się mniej widocznym, mniej się narażać na zagrożenie istnienia. Wielkie
pokłady lęku i powstrzymywanej złości, która staje się wściekłością
(czasem wręcz taką ciemną wściekłością), zostają „odcięte", to znaczy tak
dalece odizolowane od poczucia siebie, zalążków poczucia „ja", że
mówimy tu o mechanizmie rozszczepienia i schizoidalnego wycofania.

W jakiej relacji pozostają wściekłość i zlość?

Złość nie wyrażona od razu, złość związana z przewlekłym bólem, z


ograniczeniem jej ekspresji, kumulując się, może przekształcać się we
wściekłość.

Jak rozpoznać ślady tego mechanizmu rozszczepienia z wczesnego


dzieciństwa u dorosłego człowieka?

Możemy to sobie wyobrazić tak: jakaś część mnie, połączona cienkim


przewodem, jest w drugim pokoju. Jakby we mnie tego zbiornika
wściekłości, przechowywanej być może od niemowlęctwa, nie było. Mogę
więc być człowiekiem zamkniętym w sobie, chłodnym, intelektualnym. A
jednak tą

* O których mowa w artykule Potrzeby dziecka, str. 178


rurką sączy się coś, co energetyzuje moje działanie i np. powoduje, że
jestem osobą sarkastyczną, że bywam często oceniający, sceptyczny,
złośliwy. Mam skłonność do negatywnego wartościowania, zresztą często
nie oszczędzam też siebie samego. Osoba taka może raz na jakiś czas, raz
na parę lat, raz w roku czy w miesiącu - zdarza się, że pod wpływem
alkoholu czy innych środków, które znoszą kontrolę - dostawać szału.
Może mieć atak morderczej furii, w trakcie której ma częściowo zniesioną
poczytalność. Potem może mieć poczucie, że jako widz obserwowała siebie
raniącą innych, która niszczy, nawet próbuje kogoś bliskiego zabić, udusić,
bez możliwości wpływu na swoje zachowanie.
Tej miary furia, wściekłość, związana z tym, że jest na co dzień pod
bardzo silną kompresją, przy rozszczepieniu może drzemać w osobie
zewnętrznie wyglądającej na sztywną, zimną, introwertyczną, zamkniętą w
sobie i tylko sarkastycznym czy bardzo krytycznym umysłem zdradzającą,
że tkwią w niej te pokłady. Często stłumiona w ten sposób wściekłość
powoduje choroby psychosomatyczne. Podobne mechanizmy mogą
występować też u osób diagnozowanych jako „histeryczne". Wtedy do
eksplozji dochodzi bardzo często, a złość nigdy nie wyładowuje się do
końca.
Drugim rodzajem złości jest irytacja, wściekłość dziecka
niedożywionego, głodnego biologicznie i emocjonalnie. Jest to związane z
tak zwaną oralną formacją charakteru. Z okresem do około drugiego roku
życia. Jeśli dziecko nie dostaje tego, co, kiedy i jak chce - wtedy po prostu
się złości. W zależności od tego, jak przebiegają doświadczenia w zakresie
dokarmiania fizycznego i emocjonalnego, dziecko może totalnie
zrezygnować z walki o dożywienie; wtedy przyjmuje wewnętrznie pozycję
załamaną i depresyjną (w codziennym życiu potem może się to objawiać
podwyższonym poziomem irytacji występującej na przemian z depresją).
Natomiast gdy osoby karmiące w dzieciństwie były aktywne czy
agresywne, to znaczy dawały, ale bez serca i uwagi,
nie to, co trzeba, bez wyczucia, złość i wściekłość do nich zostaje
wyprojektowana, rzutowana na zewnątrz. A ponieważ łatwo jest znaleźć
powody, by przypisywać otoczeniu złe motywy, to przeniesiona na innych
jak na ekran własna złość zasila parano-idalną wizję świata. Możemy więc
mieć osobę, która co jakiś czas wybucha wściekłością dlatego, że czuje się
oszukana, czuje się niewłaściwie traktowana, przypisuje innym negatywne
motywy działania, albo też jest generalnie na co dzień poirytowana i
podejrzliwa. To są właśnie paranoicy. Nieadekwatnie karmione i oszukane
kiedyś dzieci.
Znam osoby dorosłe, którym wystarczy zaproponować kanapkę,
czekoladę czy cukierka, żeby przestały być złe i zirytowane. Jest to
związane z niedożywieniem w dzieciństwie.
Następne formy złości są związane z kolejnymi formacjami
charakterologicznymi, które bywają nazywane charakterem narcystycznym
oraz psychopatycznym. Biorą one swój początek w naruszeniu potrzeby
autonomii dziecka. Niewłaściwe doświadczenia zazwyczaj polegają na tym,
że dziecko nie otrzymuje spójnych, adekwatnych tak zwanych
odzwierciedleń na temat tego, kim jest oraz co może, a czego nie. Nie ma
szans przeboleć pewnych ograniczeń, jakie mu się stawia i przetrwać złości,
która wtedy powstaje. Bo jest traktowane jako ktoś szczególny, jako ktoś,
kto ma więcej możliwości i osiągnięć, niż realnie uzyskuje. Albo jest to
osoba skrajnie manipulowana, upokarzana, albo - co się też często zdarza -
ma jedno i drugie od obojga rodziców, np. ojciec trzeźwy wszystko dziecku
wybacza, a pijany je upokarza. I odwrotnie.
Osoby, którymi w dzieciństwie manipulowano, których nie kochano za
to, kim są, bardzo łatwo reagują złością czy wręcz wściekłością na to
wszystko, co uderza w ich obraz „ja", obraz własnej osoby. Ponieważ w
głębi duszy mają masę wątpliwości wobec tego obrazu, bardzo łatwo się
rozczarowują. Jeżeli im na kimś zależy, czy kogoś idealizują, to ten ktoś
może je bardzo mocno dotknąć. Nawet jedną nietrafną, nieadekwatną,
niesprawiedliwą oceną można taką osobę skrajnie rozsierdzić. Reagują
również wściekłością na wszelkie przeszkody. Bo mogło być tak w ich
życiu, że nie nauczyły się dawać sobie rady z trudnościami i przeszkodami.
Najczęściej osoba manipulowana w dzieciństwie czuje się wobec tych
manipulacji, przemocy, bezradna. Matką złości jest bezradność. Człowiek,
który czuje się bezradny wobec jakiejś przeszkody, inwazji, niemożności,
dużo łatwiej wpada w złość. Wiedząc o tym, łatwiej jest zrozumieć tych,
którzy się właśnie na nas wściekają...
Niektórzy poddają destrukcji swoje firmy, stowarzyszenia, rodziny, bo
jakiś „klocek" im nie pasował. Człowiek, który w dzieciństwie nie został
nauczony, że może inny klocek będzie pasował, albo że ktoś mu pomoże,
gdy poprosi o wsparcie -w złości niszczy całą budowlę, swoje życie.
Tego rodzaju gniew, który dotyczy swojego „ja", jest mi dość dobrze
znany z autopsji. Wiem, że taki gniew odczuwa się jako szczególnego
rodzaju niepokój, ssanie i rozpieranie w klatce piersiowej. Tam właśnie
powstaje węzeł, który czasem powoduje, że bardzo trudno jest odejść od
przeszkody. Błędne koło polega na tym, że mogę kreować postać, która nie
reaguje w ten sposób i być dodatkowo wściekły na siebie samego, że
objawiłem swoją złość. Ze ujawniłem swoją słabość, bezradność, zależność
od kogoś. Ponieważ w gruncie rzeczy, jeśli się na kogoś złościmy, to
znaczy, że w pewnym sensie go kochamy. A już na pewno jest to osoba
emocjonalnie ważna. Osoba neutralna, obca, rzadziej wzbudza żywą złość.

Często jednak zdarza się tak, że kompletnie obce nam osoby


swoim zachowaniem doprowadzają nas do zlości i wściekłości...

Jeżeli powstaje w nas reakcja złości na bezmyślne, bezsensowne,


złośliwe, niewrażliwe dla nas sekwencje zachowań drugiej osoby, z którą
nie jesteśmy związani emocjonalnie, np. w sklepie, na przystanku - tym
bardziej jest prawdopodobne, że nasz poziom cierpienia, zranienia i
wściekłości już jest tak
zgeneralizowany, że jesteśmy gotowi kopać kamień leżący na drodze.
Jeżeli zezłościł mnie np. ktoś w sklepie, mogę zapytać siebie: „Czy to
jest dla mnie ważna emocjonalnie osoba?". Sam, wyrażam moją złość tylko
wobec osób, które są mi prawdziwie bliskie. Po prostu nie wszystkim
zwierzam się ze swoich uczuć. Szczególną trudność w rozpoznawaniu „kto
i co dla mnie znaczy" mają osoby z zaburzeniami typu „borderline". Osoby
takie mogą miłość do kogoś zamienić w nienawiść pod wpływem każdego
incydentu.
Kolejny rodzaj złości jest związany z prawem człowieka do wolności.
Jest to najczęściej w dzieciństwie związane z karmieniem i tzw. treningiem
czystości dziecka w okresie między drugim a czwartym rokiem życia.
Dotyczy to osób, które były w dzieciństwie zmuszane do jedzenia, do
wypróżniania się (przez na przykład lewatywy), zmuszane do załatwiania
się w tym czasie i miejscu, w jakim opiekunowie sobie życzą, uczone tego
przedwcześnie, czyli przed ukończeniem 2,5 roku życia. Stanowiąca
naturalną reakcję na takie naciski złość jest dodatkowo karana albo przez
zawstydzanie, upokarzanie, albo budzenie lęku. Powstaje węzeł, który
powoduje, że dziecko „gęstnieje", aby znieść w sobie wściekłość, której nie
wolno mu wyrazić. Nie jest to rozszczepienie, ale stłumienie złości i
tłamsze-nie własnej osobowości.

Co z tą stłumioną złością zrobić?

Osoby o tendencjach „masochistycznych" złości używają w formie


tak zwanej agresji pasywnej (często o tym mówię, bowiem w popularnej
literaturze psychologicznej rzadko jest ten powszechny mechanizm
objaśniany). To znaczy, że wściekłość manifestuje się nie wprost, ale w
różnego rodzaju grach, które prowadzą do wywołania poczucia winy lub
złości w innych. Np. w podejmowaniu się różnych zadań, po to, by je
później zepsuć
tak, aby wykazać, że byty nam niesprawiedliwie przydzielone. Są różne -
mniej lub bardziej wyrafinowane - formy agresji nie wprost. Na co dzień
ten ktoś może sprawiać wrażenie bardzo uległego i współpracującego, ale
tak naprawdę robi to jakby z „gestem Kozakiewicza" ukrytym gdzieś
wewnątrz. Robi, co mu każą, ale tak, aby wszystkim w pięty poszło.
Osoba, która stosuje agresję pasywną, doprowadza nieświadomie -
wcześniej czy później - do tego, że ktoś nie wytrzyma. Robi się na nią
wściekły, wyraża swoją złość i wtedy ta osoba w poczuciu własnej
krzywdy i niesprawiedliwości również głośno wyraża swoje uczucie.
Inaczej: żona tak długo wierci mężowi dziurę w brzuchu, aż ten się
wścieknie. I wtedy ona nareszcie może wyładować swoje napięcie. Tak
jakby jego wrzask upoważniał ją w końcu do własnej wściekłości.
Została nam ostatnia formacja charakterologiczna, związana z tzw.
problemami edypalnymi. Czyli z uczuciami wobec rodzica płci przeciwnej,
a także z reakcją na to, co najbliższe otoczenie robi z naszymi impulsami
hedonistycznymi, przyjemnościowymi, z naszą seksualnością,
„zwierzęcością". Czyli to, co się rozgrywa między trzecim a piątym rokiem
i później około 12.-14. roku życia. Może to być tak zwana wściekłość
kastracyjna kobiet wobec mężczyzn, która się pośrednio przejawia w tym,
że kobieta dąży do bliskości z jakimś mężczyzną, ale w momencie, gdy on
się nieco odsłoni, wykazuje jego małość, niewielką wartość. W tym sensie
próbuje go wykastrować. Czasem to może być uderzenie bezpośrednio w
jego męskość, nawet opowiedzenie koleżankom, jaki był nieporadny w
sytuacji intymnej, a czasem uderzenie w inny czuły punkt. Tym punktem
może być jego ambicja, plany, zamierzenia. Jeżeli dziecko jest
najważniejsze w jego życiu, to skrytykowanie tego dziecka. Jeśli praca -
pracy.
W jednej ze swoich książek Aleksander Lowen zwierza się, że jego
żona i współpracownica miała tendencję do „kastrującego" krytykowania
go. Trwało to już kilkanaście lat. Kiedy to sobie uświadomił, bał się
wyrazić swój protest, ponieważ
pamiętał, że jako chłopiec bał się przeciwstawić matce, myśląc, że ona go
totalnie odrzuci, odejdzie i zostanie sam.
Pewnego dnia, po wspólnym prowadzeniu zajęć, żona nie zostawiła na
nim suchej nitki. Poczuł wtedy w sobie taki przypływ złości, że w tym
momencie wyrażenie tych uczuć było dla niego ważniejsze niż lęk przed
porzuceniem. Krzyknął: „Jeśli powiesz jeszcze jedno słowo - uderzę cię".
To był - jak pisze Lo-wen - przełomowy moment w historii ich małżeństwa.
On uwolnił się od neurotycznego schematu, który trzymał go w związku z
żoną. Poczuł, że może być wolny w tym sensie, że może odejść. Już
następnego dnia wiedział, że jest z nią z wyboru. Ona natomiast poczuła,
jak bardzo jest dla niego ważna, jeśli może go tak głęboko zranić. Dla niej
stało się to dowodem, jak głęboko jest z nią związany.
Istnieje analogiczna do „kastracji" forma impulsów niszczących,
stosowanych przez mężczyzn wobec kobiet. Może to być związane z
nienawiścią do odrzucającej syna matki. Ale może to być również
nienawiść do kobiety-matki, której stosunki z ojcem narcystycznym
odbierał jako zdradę. Jest to trudna sprawa. Każdy syn, jeśli ma zostać
zdrowy emocjonalnie, musi przegrać rywalizację z ojcem o kobietę-matkę.
Poważnym problemem staje się to wtedy, gdy wiąże się z pewną
ortodoksyjno-ścią religijną. Dzieje się tak często w rodzinach, w których
przedkłada się wyższość uczuć czystych nad tzw. „nieczystymi". Wyższość
uczuć serca nad pragnieniami seksualnymi. Zakłada się wyższą wartość
pracy nad relaksem. Są to elementy i prude-rii, i pracowitości, i czystości
przedkładane nad przyjemności. Osoba, która podlega regularnemu
treningowi tego rodzaju, uczy się tłumić impulsy czysto hedonistyczne. I co
za tym idzie, rozwija w sobie tzw. obsesyjno-kompulsywny wzorzec
charakterologiczny, inaczej mówiąc - staje się robotem nastawionym na
perfekcyjne wykonywanie zadań. Tylko że gdzieś tam ma stłumioną część
hedonistyczną swojego „ja". Jeżeli ją tłumi, wtedy jedyną szansą na protest
i złość jest znalezienie słusznej
sprawy, w której obronie będzie walczyć i wyrażać swój gniew. Takie
tematy, jak np. aborcja, angażują bardzo wiele osób wojujących w tzw.
słusznej sprawie. Osoby te, kwestionując swój hedonizm, równocześnie
zakwestionowały prawo do złości, której jest tym więcej, im bardziej tłumią
impulsy seksualne. I szukają trzeciego wyjścia, takiego jak na przykład
właśnie słuszna sprawa. Może to być dobro dzieci, staruszków, nauki itd. -
to też są słuszne sprawy. Walczą nie o siebie, nie dla siebie, ale dla innych.
Wtedy złość jest usprawiedliwiona. Osoby obsesyjne mogą także
przejawiać wspomnianą już „sączącą się złość" poprzez „wściekłość pracy".

Myślę, ze warto zastanowić się nad ogromnie ważnym problemem, a


mianowicie - co zrobić ze złością9

Pierwszy i najprostszy zabieg - to złoszczenie się. Rozładowanie,


wyrzucenie z siebie złości. Grozi to, co prawda, „nałogiem", bo takie
wyrzucenie przynosi natychmiastową ulgę, do której łatwo się
przyzwyczaić. Zwłaszcza że są osoby, którym niezmiernie trudno jest
uzewnętrznić swój ból czy lęk, a dużo łatwiej złość. I one też stają się
niewolnikami swojej złości. Często człowiek, który się wścieka, złości i w
tym wydaje się mocny, w gruncie rzeczy boi się czegoś innego. Boi się
pokazania własnego bólu, cierpienia, często boi się bać.
Drugim, równie rozpowszechnionym, sposobem jest tłumienie złości.
Nieujawnianie jej. Z jednej strony udajemy osoby - nazwijmy to -
nieztoszczące się, a z drugiej aż sztywniejemy z nadmiaru pasji. Może
nawet nie wiemy, że to w nas tkwi i wiąże nasze ciała. W pewnej skrajnej
postaci schizofrenii, tzw. katatonicznej, ciało zostaje tak usztywnione, że
ma giętkość żelaznej belki. Tę sztywność ciału nadaje prawdopodobnie
doprowadzone do wściekłości, znienawidzone „wewnętrzne" dziecko. Albo
różne formy tłumienia złości, które polegają na tym, że racjonalizujemy
sobie jakoś tam, że to nas nie dotyczy, że
tego w nas nie ma, że to należy odłożyć na później. Natomiast część tej
złości jest w naszej świadomości. Część jest ukryta, a część ulega tak
zwanemu przemieszczeniu - albo w przestrzeni, albo w czasie.
Przemieszczenie w przestrzeni polega na tym, że wyładowujemy złość nie
na tych, którzy nadepnęli nam na odcisk, a w czasie - że robimy to później,
w sposób odroczony.
Jest trzecia szkoła. Nie reagować, ale odpowiadać na stres. Polega to
na zawieraniu własnej złości i dysponowaniu związaną z nią energię. Jest
to związane ze sztuką ekspresji złości w sposób adekwatny. W momencie,
w którym pojawia się we mnie fala złości, próbuję świadomie czy
intuicyjnie odróżnić, ile tej złości jest realistyczną odpowiedzią na to, co
mnie spotyka ze strony otoczenia. Na to, że ktoś mnie oszukał, okłamał, za-
chował się kompletnie bezmyślnie itd. A w jakim stopniu moja złość jest
złością dziecka, które w tej klasie sytuacji zostało głęboko zranione czy
sfrustrowane we wczesnym dzieciństwie i później? Cała sztuka polega na
tym, aby pozwolić sobie na wyrażenie (w sensie energetycznym,
ilościowym) tyle tej złości, na ile „zasłużył" ten, kto ją wywołał. I co
najważniejsze, zrobienie czegoś twórczego z resztą energii. To coś
twórczego, to jest największa trudność i najwyższa szkoła jazdy. Można
uczyć się dysponować wielką przestrzenią wewnątrz siebie, w której
możesz zobaczyć akt swojej wściekłości czy przypływ złości jako jeden z
przypływów wielkiej rzeki, która płynie ciągle przez nasz umysł. Pomocna
jest tu koncentracja na oddechu. Dla osoby, która ma to dane albo się tego
uczy - będzie względnie do pojęcia to, że można złości ani nie wyrazić, ani
nie stłumić neuro-tycznie, tylko zagospodarować jej energię. Próbować
objąć opieką zranione dziecko w sobie. Czasem jednak bardzo trudno to
zrobić.
Przytoczmy fragment książki Każdy krok niesie pokój, który mówi o
gniewie i złości;
(...) złość i nienawiść to dwa budulce, którymi piekło jest
wybrukowane. Umyśl wolny od gniewu jest ożywczy, świeży
;' zdrowy. Wolność od gniewu leży u podstaw prawdziwego szczę-
ścia, miłości i współczucia. W świetle uważności nasz gniew na-
tychmiast traci sporo ze swojej destrukcyjnej natury. Mówimy więc
do siebie:
Robię wdech i wiem, że jest we mnie gniew. Robię wydech i wiem,
że jestem tym gniewem. (...) Robię wdech i wiem, że jestem
rozgniewany. Robię wydech i wiem, że muszę wlożyć teraz cala
energię, by zająć się swoim gniewem.
Kiedy jesteśmy źli, nasz gniew jest nami samymi. Stłumić czy też
pozbyć się go, znaczy tyle samo, co stłumić czy też pozbyć się samych
siebie (...). Z chwilą gdy umiemy zaakceptować własny gniew, spływają na
nas pierwsze krople radości i spokoju. Stopniowo cały nasz gniew
przetworzymy w pokój, radość i zrozumienie.

Proszę Pana, dlaczego u ludzi starych istnieją straszliwe po-


klady nieujawnionej zlości i złośliwości?

Jest kilka odpowiedzi na to. Jak powiedziałem, matką złości jest


bezradność. Wraz z upływem lat wzrasta bezsilność. Im człowiek starszy,
tym istnieje większe prawdopodobieństwo, że więcej traci. Z
przeżywaniem straty jest związany ból, na który nie każdy może sobie
pozwolić. Nie każdy umie go zawrzeć i transformować. A więc złość
powstaje w miejsce stłumionego bólu straty. Alexander Lowen opisuje tzw.
wdowi garb, takie zgrubienie w okolicach karku. Jest to charakterystyczne
przede wszystkim dla kobiety, która nosi w sobie wściekłość związaną z
bólem, że mąż, umierając, ją opuścił. Ze ją pokrzywdził. Złość do
otoczenia, że nie daje jej wystarczająco dużo uczucia i wsparcia. Mięśnie
karku tężeją jak kołnierz. Taka osoba staje się zgorzkniała, pełna sączącego
się jadu, wolno płynącej złości, która zmienia się w ogólną wrogość.
Powoduje, że nie czuje złości - ale ją żywi. Ale jeśli Panią szczególnie
denerwują zgryźliwe
staruszki, proszę nie zapominać o własnych mechanizmach. Przez ostatnie
dwadzieścia lat względnie świadomego życia niejednokrotnie odkrywałem,
że osoby najczęściej działające mi na nerwy mają te cechy, które noszę
tłumione gdzieś w sobie, ale za nic na świecie nie chciałbym się do nich
przyznać.

„Remedium", 1995
Co z ludzkiego ziarna może
wyrosnąć...

Rozmawiała Ewa Zalewska

Czym jest przemoc?

Odwiecznym problemem etycznym, psychologicznym i


ontologicznym jest pytanie: czy człowiek jest z natury dobry, zły, czy też
neutralny? Większość współczesnych terapeutów wychodzi z założenia, że
jesteśmy wyposażeni w instynktowne mechanizmy agresji, pochodne od
zwierzęcych. Pierwotnie agresja służyła tylko do takiej destrukcji, która
jest niezbędna do przetrwania, np. do niszczenia - zwłaszcza osobników
obcego gatunku. Szczególnie zaś nie służyła niszczeniu samego siebie.
Erich Fromm napisał kiedyś wspaniały esej Wojna w czlowieku', w którym
wyraził bardzo trafnie to, co nas często nurtuje, że w człowieku są dwie
tendencje - Freud je nazwał instynktem życia i śmierci. Fromm nazywał to
tropizmami w stronę życia i światła oraz tropizmem w stronę ciemności.
Współcześnie wiadomo, że wszelka destrukcja dorosłego człowieka
jest w gruncie rzeczy aktem głęboko upokorzonego,

* E. Fromm Wojna iv człowieku, Gdańska Inicjatywa Wydawnicza,


Gdańsk 1992 (wyd. I), JS & CO, Warszawa 1994 (wyd. II)
zranionego i zagubionego dziecka. Alice Miller w swojej nowej książce pt.
Abbruch der Schweigemauer (Gdy runą mury milczenia)' wykazuje, że
najwięksi zwyrodnialcy naszych czasów: Hitler, Stalin, Ceausescu czy
ludzie, którzy byli wyrazicielami mrocznych i akceptujących destrukcję
filozofii, jak np. Nietz-sche - doświadczyli w swoim dzieciństwie niezwykle
głębokich upokorzeń. Ojczym Hitlera oddawał mocz na niego, gdy chłopiec
miał pięć lat. Ceausescu wychowywał się w jednej izbie z dwanaściorgiem
rodzeństwa. Dwojgu dzieciom, jemu i jego bratu, nadano to samo imię.
Rodzice byli tak mało zorientowani w stanie swojego stada. Głęboka
degradacja związana z naruszeniem podstawowych praw dziecka:
potwierdzenia jego istnienia, miłości, prawa do kochania, poszanowania
autonomii i godności, leży u podłoża tego, że wściekłość - kiedy narasta w
sfrustrowanym i obolałym dziecku, jako, w gruncie rzeczy, ochrona przed
bólem, który by zniszczył aparat psychiczny -zostaje utrwalona. Jak
wskazał Wilhelm Reich, potem życie może przebiegać dwoma drogami;
albo następuje fiksacja na tej wściekłości i walce, albo wściekłość zostaje
stłumiona i człowiek nakłada maskę kultury. Z jednej strony możemy mieć
wściekłego posła, który wypowiada się z nienawiścią w sprawie ochrony
życia i tę nienawiść czują wszyscy, prócz niego. Albo mamy kogoś, kto w
pobliskim parku napada na słabszych, chlubiąc się swoją destrukcją. Ta
sama droga - najpierw głębokiego urazu dziecka, potem wściekłości
wynikającej z bezradności -rozwidla się albo w stronę apoteozy nienawiści,
co mogą dawać subkultury psychopatyczne, albo stłumienia nienawiści i
tworzenia różnych zakłamanych systemów, takich jak niektóre partie i sekty
religijne naszych czasów. W bardzo dużym stopniu działalność religijna
ludzi, którzy zajmują się religią nie od strony sacrum, a od strony
moralności, pouczając, jak żyć, jest ener-

* A. Miller Abbruch der Schweigemauer, Horfman und Campe


Verlag, Hamburg 1990
getyzowana ich wściekłością. I pasja, z jaką o tym mówią, jest najlepszym
tego świadectwem.

Proszę Pana, boję się przejść obok grupy młodych ludzi w skórzanych
kurtkach, idących zamaszyście obok mnie. Nigdy mi niczego nie zrobili, a
jednak czuję strach. Czy łączenie się w grupy młodzieży wynika z
bezsilności, sify, czy.-?

To jest tak, jak powiedziałem - oni, te głęboko zranione i wściekłe


dzieci, mają powody, żeby być destrukcyjnymi. Jednocześnie nie umieją
pomieścić w sobie i twórczo przekształcić własnej nienawiści. Tak się
potoczyło ich życie, że nie potrafili jej stłumić, że tłumili ją dopiero od
jakiegoś czasu, ale mechanizmy te okazały się niewystarczające. Oni
panicznie boją się swojej złości. Jeżeli są w niej razem, a wiadomo, że w
grupie podejmuje się zawsze bardziej ryzykowną decyzję, to
odpowiedzialność za wściekłość i destrukcję rozkłada się. Jednocześnie
grupa tworzy swoisty „kontener" do zawierania ich lęku i niepokoju,
którego żaden z nich nie jest w stanie wytworzyć dla siebie samego.
Oddzielnie dziecko może być grzecznym czy nawet nadmiernie
grzecznym, ułożonym, przerażonym, nieśmiałym zwierzaczkiem, z
którego, gdy zaczynają funkcjonować mechanizmy grupy, wychodzi
zwierzę.
Trudno jest ludziom nie w pełni dojrzałym emocjonalnie, nie do
końca ukształtowanym, przyjąć, że założą klub, w którym nauczą się
transformować swoje uczucia. Chociaż wiele takich klubów istnieje, tylko
ludzie nie zdają sobie sprawy, że gdy tażą po górach, uprawiają sporty
walki czy wożą transporty leków do objętych wojną krajów, to też tworzą
pewne grupy, środowiska, w których próbują radzić sobie ze swoją agresją
i destrukcją. Tyle że w sposób twórczy.
Im bardziej spoista jest grupa: ma lidera, innych guru i wyznawców,
tym bardziej sprzyja to dodatkowemu zadżumieniu umysłowemu i
emocjonalnemu. Tacy ludzie są mniej podatni na pomoc, a tym samym
groźniejsi. Jeżeli np. na ulicy stoi grupka
ludzi, nawet podchmielonych, agresywnych i czuję, że są potencjal-
nie dla mnie groźni, to jeżeli ja podejdę pierwszy i z szacunkiem i
uwagą zapytam: Kto jest waszym szefem? albo zapytam o drogę, to
mam dziewięć szans na dziesięć, że przejdę spokojnie, a może
jeszcze mnie odprowadzą. Natomiast jeżeli jest to grupa zorganizo-
wana do realizacji jakiegoś celu, rozjuszona czy już w trakcie akcji i
są w stanie skrajnego zadżumienia - to niezależnie od tego, jakie
próby kontaktu podjąłbym, zostanę po prostu usunięty z ich prze-
strzeni, albo potraktowany jako obiekt do zniszczenia. Pokazuje to,
że w zależności od zaawansowania takiej grupy, jej liczebności i
zorganizowania, mechanizmy zadżumienia emocjonalnego mogą
działać coraz mocniej i coraz bardziej jej członkowie są wyalieno-
wani od własnej agresji i od własnej osobowości.

W latach sześćdziesiątych rozpoczaf się kolejny bunt młodych


ludzi, którzy nie zgadzali się ze swoimi rodzicami. Byf to kolejny
konflikt pokoleń, uwieczniony wydarzeniami 1968 roku w Paryżu i
buntami na uniwersytetach USA. Również w tamtych czasach
powstaly silne subkultury i „ludzie" też protestowali, mieli
pretensje. W ciągu ostatnich lat w Polsce naroślą ogromna ilość
grup nienazwanych, naśladujących zewnętrznie jakąś subkulturę, aż
strach wyjść na ulicę. Jak to się stało, że ci sami ludzie, którzy mieli
kiedyś coś do powiedzenia, wyrażali swój protest w sposób czytelny,
dzisiaj befkocza i opluwają się?

Muszę w takim razie powiedzieć o dwóch zjawiskach. Jedno z


nich jest związane z przyczynami, drugie odpowiada za kształt
takich, a nie innych form protestu i odreagowania. Powiedziałem, że
większość psychopatów i ludzi groźnych dla całych społeczeństw
przeszła przez koszmarne dzieciństwo. Również głębokiego
naruszenia podstawowych praw emocjonalnych może doznać
dziecko, które nie jest bite, którego rodzice nawet lepiej pamiętają
jego imię, niż imię współmałżonka. Właśnie dlatego następuje
naruszenie praw, bo bardzo często jest za-
kłócona autonomia dziecka. Czyli wychowanie jest niezgodne z
rytmem swojego funkcjonowania, zgodne natomiast z jakąś teorią.
Dziecko jest karmione, pielęgnowane, ale równocześnie
nierozumiane. Przeważnie opuszczone, najczęściej przez ojca, który
jest zapracowany. Ono zaczyna być okrutnie samotne. W efekcie
mamy coraz więcej sfrustrowanej młodzieży, bo mamy coraz więcej
zranionych dzieci i nawet nie przez upokarzanie, ale przez
przedmiotowe traktowanie, pomieszanie zaborczości z porzuceniem
ich prawdziwego „ja".
Rozmawiałem niedawno z angielskim socjologiem, który
stwierdził, że plagą jest zażywanie przez młodzież farmakolo-
gicznych środków pobudzających i picie piwa, co zresztą do nas
błyskawicznie dociera. Trzeba sobie uświadomić, że dzisiejsze
pokolenie 12-13-latków to pokolenie ludzi, którzy wychowywali
się w wirze pracy zwykle nieobecnych rodziców.
Na poziomie małych grup, rodzin itd. liczenie się z czymś,
nawet na zasadzie lęku czy strachu, może być czynnikiem mody-
fikującym przynajmniej stopień destrukcji, stopień zagrożenia,
stopień agresji. U schyłku XX wieku mamy do czynienia z total-
nym rozczarowaniem spowodowanym brakiem wzorców i auto-
rytetów. Wszyscy bogowie są zdemaskowani jako niekompetentni,
jako nie w pełni doskonali. Dzisiejsze nastolatki wychowują się w
atmosferze całkowitego braku wartości czy idei, których by się
przynajmniej bali - w związku z tym mogą się już nie liczyć z
niczym. A ponieważ jednocześnie są głęboko sfrustrowani jako
dzieci, jest w nich wściekłość i mogą być coraz bardziej groźni.

Czy to znaczy, że oni są źli?

Oni są groźni, groźni dla siebie samych, ponieważ degradują


swój osobisty rozwój i to, co z ludzkiego ziarna może wyrosnąć. Są
groźni dla swojego dalszego i bliższego otoczenia. W obliczu
bezsilności władzy, z którą się spotykają, zaczynają czuć się
bezkarni. Przedtem władza była nieuczciwa, ale silniejsza, teraz
pretenduje do uczciwości, ale jest bezsilna. Księża, nauczyciele, ojcowie -
zostali zdyskredytowani jako zakłamani, fałszywi, jako w gruncie rzeczy
słabi. Jeśli mógłbym reżyserować życie społeczne i w dodatku wpływać na
stan umysłu ludzi (czego nikt z nas nie może), postulowałbym, aby z jednej
strony znajdować czas dla dzieci, bo tylko czas pozwala kochać i wymagać
bez dewiacji i patologii, a z drugiej strony odkrywać na nowo lub kreować
takie wartości, które regulują nasze życie społeczne w takim stopniu,
żebyśmy nie doprowadzili się do samozagłady.
Często powołuję się na badania nad zdrowymi rodzicami. Okazało się,
że tylko 10 procent rodzin uznano za zdrowe, ponieważ ich członkowie w
badaniu poziomu lęku, agresji, depresji itd. nie przekraczali norm. Okazało
się, że w tych rodzinach nie panuje pełna demokracja, a tym bardziej
pajdokracja. Można powiedzieć, że w tych domach panuje coś w rodzaju
oświeconego absolutyzmu. W sprawach dotyczących dzieci - co mają robić,
jak mają żyć - rodzice mają wspólny front. Mówią dzieciom, co mają robić
- ale mówią to po rozmowach z dziećmi, po wysłuchaniu wszystkich racji,
po poznaniu potrzeb i możliwości, po dyskusjach i głębokim zastanowieniu.
Czyli mówią to z perspektywy kogoś, kto ma czas i kontakt. Gdybyśmy
umieli tak układać życie w naszych rodzinach, a co za tym idzie życie
społeczne, że mamy czas dla dzieci - jesteśmy z nimi w kontakcie, a z
drugiej strony - umiemy być w trudnych sytuacjach stanowczy,
wymagający i zdyscyplinowani zarówno jako rodzice, wychowawcy czy
politycy - to wtedy istniałaby możliwość, aby młodzież była mniej
sfrustrowana, a jej agresja mogłaby się twórczo realizować. Ale to są tylko
pobożne życzenia.

Mamy coraz więcej młodzieży, której się boimy. Jak to się


dzieje, ze, na szczęście, tylko część sfrustrowanych nastolatków
osiada na mieliźnie, po czym zostaje na przykład kryminalistami, a
chyba dużej części udaje się wyjść poza granice wlasnej agresji i
niezadowolenia?
To zależy od tego, czym skorupka za młodu nasiąknie. Jeżeli dziecko
wychowuje się w klimacie skrajnie psychopatycznym, to ma znacznie
mniejsze szansę odszukania innych wartości czy innego modelu radzenia
sobie ze stresem, innego sposobu rozwiązywania problemów życia
rodzinnego, niż ktoś kto przynajmniej w jakimś stopniu doświadczył
tolerancji i szacunku. Taki ktoś ma wybór. I to pokazuje, jaką wartością
może być nie tylko rodzina, ale i szkoła, szczególnie podstawowa. Gdyby
nauczyciele nie byli sfrustrowani, jak są, to oni właśnie mogliby dzieciom,
które w domach doświadczają czarnej przemocy, pokazać kor-czakowski
klimat, inny świat, do którego ci młodzi ludzie po „okresie błędów i
wypaczeń" mogliby powrócić.
W okresie szkoły średniej, gdy byłem sfrustrowanym, nie-
dowartościowanym w niefunkcjonalnej rodzinie chłopcem, ubolewałem, że
jestem bardzo dobrym uczniem, a nie tzw. trudnym dzieckiem. Zęby to
nadrobić, związałem się z grupami przestępczymi. Uczestniczyłem np. w
takich akcjach: szło się wzdłuż 'Wisły, od Otwocka do Warszawy, i
wędkarzom wrzucało do wody rowery, motorowery i radia „Koliber" z
pytaniem: czy umieją pływać? Aż spotkało się drugą grupę, która szła z
drugiej strony, i zaczynało walkę. Posmakowałem tego, ale mogłem
dokonać wyboru. Bo mimo że zetknąłem się z dysfunkcjonalnością w
swojej rodzinie (miałem lękową, nadopiekuńczą matkę i ojca, który
utrzymywał, że mnie kocha, a nigdy nie miał dla mnie czasu itd.), to jednak
to, co deklarowali i realizowali rodzice - choćby z lęku, choćby ze słabości
psychicznej - było wartościowe. Później, kiedy dorosłem, mogłem do tych
obszarów osobistej kultury zaszczepionych w rodzinie sięgnąć.
„Remedium", 1993

PS
Problemy indywidualnej i społecznej przemocy oraz dróg jej
przekraczania w rodzinie, szkole i życiu społecznym omówiłem w książce
Zacznij od siebie wydanej w 1998 roku.
Wejście w obszar cienia

Rozmawiała Ewa Zalewska

Przyszłam, ponieważ, najkrócej mówiąc, mam niskie poczucie


własnej wartości. Nie jestem w stanie ocenić tego, co sama robię.
Patrzę na siebie oczyma innych ludzi. Jeśli mnie chwalą, jest mi
dobrze, jeśli ktoś skrzywi się krytycznie, tracę cala pewność siebie.
Boję się podjąć nową, ciekawą pracę - bo obawiam się
skompromitowania. Ogarnia mnie przemożny lęk, ze nie dam rady,
że nie będę dobra w tym, co robię. Na wszelki wypadek stoję w
miejscu czy nawet cofam się. Wolę dziesięć razy umyć pod-logę -
bo wydaje mi się, że im będzie czystsza, tym ja będę lepsza. Boję
się ośmieszenia, kompromitacji. Proszę mi pomóc.

Pomoc psychoterapeutyczna, zwłaszcza na pierwszym etapie


pracy, polegać może na tym, aby pomóc pacjentowi dofor-
mułować albo przeformułować problem. Czasem zamykamy swój
problem czy swoje cierpienie w szufladce, która jest jakby nie w
pełni trafnie zaklasyfikowana. Wychodzę z założenia, że ci ludzie,
którzy umieją trafnie sformułować, nazwać swoje problemy -
nierzadko bardzo cierpiąc czy doświadczając bardzo wielu
niedostatków życia wewnętrznego czy zewnętrznego - nie po-
trzebują już pomocy. Mogą tylko nadal potrzebować bliskości. A
więc, gdyby była Pani moją pacjentką, wsłuchałbym się w ten
szereg zdań, które Pani wypowiedziała, i próbował wychwycić, jakie
problemy można byłoby wyodrębnić w tym, co Pani sama określiła jako
problem z poczuciem własnej wartości. Bo na pewnym, abstrakcyjnym
poziomie można powiedzieć, że minimum 80-85 procent ludzi ma problem
z poczuciem własnej wartości. Czyli; problem jest postawiony zbyt ogólnie.

Umówmy się, że jestem Pana pacjentką.

Nie, nie, symulacja jest niemożliwa. Nie można symulować


psychoterapii. Ponieważ jest to szczególna sytuacja, szczególny klimat.
Psychoterapia pracuje nie tylko wokół treści, zwraca też uwagę na
„proces". To znaczy, że Pani przedstawia opis jakiegoś problemu, ale ja
patrzę także, co Pani robi, i w tym pomagam Pani znaleźć rzeczywisty
problem.
Gdybym miał traktować naszą sytuację jako psychoterapeutyczną -
zwróciłbym uwagę, że Pani jest gotowa sobą manipulować; że Pani siebie
używa. Wyraziła Pani gotowość, żeby poświęcić swój osobisty problem dla
uzyskania celu zewnętrznego, którym jest artykuł do pisma. I starałbym się
popracować nad tą właśnie sprawą. Być może niezadowolenie z siebie w
życiu, czy to, o czym pani mówi jako o poczuciu małej wartości, polega na
fakcie, że Pani nie dość siebie szanuje, nie dość jasno wytycza granice
między sobą a otoczeniem. Może Pani pozwala siebie używać aż tak
bardzo, że sama Pani siebie nadużywa? Zdaję sobie sprawę z tego, że nie
jestem tu po to, aby Pani pomóc, tylko na przykładzie takiej niby
terapeutycznej rozmowy pokazać, na czym polega terapia i jak można sobie
pomóc. Dlatego chcę dokonać pewnego uogólnienia. Pacjent przedstawia
jakiś problem. Pierwszą rzeczą, jaką mogę zrobić, to pomóc mu ten
problem doformułować lub przeformutować tak, aby był rozwiązywalny i
naprawdę trafiał w to, co jest rzeczywiście gdzieś bardzo głęboko,
podskórnie źródłem jego dyskomfortu i cierpienia. A sposób, w jaki to
robię, polega na tym, że się bardzo dokładnie
przyglądam temu, co się z nim dzieje. Dzięki doświadczeniu i
specjalnemu treningowi, czytając w ciele pacjenta i czytając w
moich reakcjach na niego, i też badając to, co się między nami
dzieje, mam szansę sformułować problem pacjenta w trochę inny
sposób i oto dokonuję takiej próby. Jeszcze nie wiem, czy ona jest
trafna; jest to pierwsze przybliżenie.
Mówi pani, że problemem jest małe poczucie własnej war-
tości, trudności w sprostaniu różnym nowym zadaniom, brak wiary
w siebie, powtarzanie czynności zastępczych, a ja zauważam, że
Pani nadużywa siebie, że ma Pani tendencje, w pewnym sensie, do
sprzedania swojej duszy, swojej najgłębszej istoty jakiejś sprawie
zewnętrznej, choćby własnej karierze czy reputacji.

Żeby zdobyć poklask, żeby zdobyć uznanie?

Na przykład. Chociaż wcale nie wiadomo, czy to chodzi tylko


o uznanie i poklask. Być może chodzi o coś bardziej
dramatycznego. Być może oddanie siebie, spełnienie szczególnych
wymagań było Pani jedynym warunkiem, aby przetrwać jako
bardzo mała dziewczynka w relacji z matką lub inną opiekującą się
osobą, która była gotowa Panią kochać, ale tylko za to, że spełnia
Pani pewną wizję, pewną wizję kontaktu lub tego, jaka Pani jest,
powiedzmy, wspaniała.
Teraz, mówiąc te słowa (jest to pewna hipoteza), obserwuję
Pani reakcje mimiczne. Patrzę, co się dzieje w zabarwieniu dolnej
wargi, ze zmianami w oddechu, w źrenicy oka itd. W ten sposób
otrzymuję od Pani organizmu weryfikację mojej hipotezy. Mogę
trafić w dziesiątkę, siódemkę czy ósemkę. Mogę też „spudłować".
A przede wszystkim mogę spytać, co Pani czuła, gdy
przedstawiałem tę hipotezę?

By/o mi przykro.

Czyli skontaktowała się Pani z jakimś aspektem bólu czy


przykrości. On może po części wynikać z tego, że dotknąłem
trafnie tej sprawy, a po części może być bolesne i przykre, że ktoś
z zewnątrz tak z marszu nagle dotyka Panią w obszarze intymnym
czy w obszarze bardzo osobistych spraw. A być może jest
niesprawiedliwy dla Pani matki, może jest zbyt obcesowy. Gdyby
ta nasza rozmowa miała charakter naprawdę terapeutyczny, po-
prosiłbym teraz o zrobienie przerwy w rozmowie. Poprosiłbym,
aby Pani usiadła bardzo głęboko i wygodnie w fotelu czy położyła
się na materacu, aby mogła Pani w swoim wnętrzu przetrawić to,
cośmy do tej pory powiedzieli.
Zauważam z Pani sylwetki, z tego jak Pani zorganizowała
siebie w życiu, żeby przetrwać, że przebywa pani w dużym stopniu
w swoim umyśle. W nim szuka Pani ratunku, ale z drugiej strony
jest Pani bardzo emocjonalna, o czym świadczą częste zmiany tonu
głosu. I teraz chodziłoby o to, żeby reakcje umysłowe i
emocjonalne zintegrować. A to wymaga czasu. Przypuszczam, że
również momentu izolacji.
Zwróciłem też uwagę, że coś w Pani sylwetce przypomina
wygłodniałe dziecko. „Nigdy dość, nigdy syta".
Z przebiegiem karmienia i szerzej rozumianej potencjalnie
dożywiającej relacji z pierwszym opiekunem, z mamą, wynikać
może zdolność do poczucia nasycenia w życiu i prawidłowość
tutaj jest trywialnie prosta. Dzieci nasycone w niemowlęctwie stają
się nasyconymi dorosłymi. Dzieci nienasycone w niemowlęctwie
cały czas są głodne, ten głód można wyczytać z sylwetki: widać go
w pewnego rodzaju oddaniu i głodzie widocznym w oczach, widać
go w skłonności do wiotkości sylwetki, która może być nadrabiana
mocnym trzymaniem się, ściskaniem dłoni. Ale ja wiem, jak
bardzo jest to kruche i że kiedy stres przekracza pewien poziom
natężenia, ta kompensacja przestaje wystarczać i taka osoba staje
się zalęknionym, niedowartościowanym „głodnym dzieckiem".
W życiu codziennym ten głód powoduje, że trudno doznać
poczucia nasycenia. To też może się wiązać z poczuciem własnej
wartości. Człowiek może być nie dość nasycony
swoimi osiągnięciami, aprobatą, ale to może dotyczyć miłości,
seksu, informacji.
Osoby o tego typu tendencjach mają skłonność, żeby czytać
wiele książek na jakiś temat, z różnych źródeł. Nie ma tego
człowiek nasycony, który z jednego rozdziału książki potrafi
zbudować wizje wielkiego obszaru rzeczywistości.
Terapia polega na tym, aby pacjent mógł zobaczyć powią-
zania ze swojego życia. Ale gdybyśmy byli naprawdę w terapii, ja
bym zarejestrował, że Pani jest „nigdy syta, nigdy dość", ale już
dziś bym Pani o tym nie mówił, ponieważ można strawić tylko
określoną dawkę informacji o sobie.
Często ludzie myślą, że celem terapii jest zdobycie wiedzy;
wiedza o sobie jest to jakaś teoria na własny temat. Wiedza o sobie
jest pomocna, ale nie zastąpi zdolności zdawania sobie sprawy z
tego, co czuję, co robię, jak działa mój umysł w danej chwili. Jest
to zdolność rozpoznawania swoich uczuć i stereotypów, które
mnie ograniczają, czy innych stereotypów, które mogą mi pomóc,
a nie tylko teoria na swój temat.

Czasami przykro jest wiedzieć. Sam Pan powiedzial, ze ta


wiedza nie wystarcza, żeby lepiej żyć.

Wystarcza tylko ta wiedza, która jest przetrawiona. Dlatego


pracujemy z pacjentami dwa-trzy lata, czasem dłużej. Trzeba za-
symilować doświadczenia, każdy aspekt trzeba przetrawić, prze-
żyć. Jeżeli gdzieś tam, w pewnym momencie pacjent czuje się po-
ruszony wewnętrznym bólem czy niepokojem, to chodzi o stwo-
rzenie potem takiej sytuacji, w której może dla tego bólu znaleźć
miejsce, sprawdzić, co z nim do tej pory zrobił, gdzie go stłumił i
trzymał w sobie. Nauczyć się tak oddychać, tak kontaktować z
podłożem, tak kontaktować z otoczeniem, stwarzać sobie taką
sytuację w środowisku, aby móc w pełni przeżyć to, czego do tej
pory nie mógł przeżyć jako bezbronne dziecko. Dlatego samo-
wiedza nie wystarcza, nie zastąpi psychoterapii. Ja sam wiem
o sobie znacznie więcej teoretycznie, niż mam przetrawione i mogę
zastosować w życiu. Zwłaszcza w trudnych lub zaskakujących sytuacjach.

Czy warto więc ruszać te wszystkie bardzo bolesne problemy


w człowieku?

Moim zdaniem warto to odkopywać tylko wtedy, jeśli są ku temu


sprzyjające warunki. W trakcie psychoterapii człowiek odkrywa nie tylko,
jak to mówił Jung: „swój obszar cienia", ale również odkrywa swoje
niesłychane możliwości. Ale nie należę do psychologów, którzy zalecaliby
psychoterapię za wszelką cenę, w każdej chwili. To musi być przemyślana
decyzja. Ugruntowana w motywacji człowieka. Zęby zostać moim pa-
cjentem, trzeba wykazać sporą motywację, muszę czuć, że to nie jest
kaprys.
Pomocy psychoterapeutycznej przede wszystkim szukają ludzie,
którzy mają problemy z życiem intymnym. To znaczy ci, którzy nie umieją
być wystarczająco szczęśliwi czy usatysfakcjonowani w swoich związkach
małżeńskich, którzy nie umieją współżyć czy współpracować z ludźmi, tak
żeby mieć minimum satysfakcji. Czują się odrzucani, izolowani,
konfliktowi. A więc ludzie samotni w tłumie albo na zewnątrz tego tłumu.
A także i my jesteśmy pacjentami sami wzajemnie dla siebie. My, to
znaczy psychoterapeuci, którzy odpowiedzialnie traktują swój zawód, sami
poddają się psychoterapii - teraz 20 procent moich pacjentów to
psychoterapeuci.

„Remedium", 1995
v
Jak sobie radzić? (bliżej
siebie w stresie)
Najpierw diagnoza

Różnimy się od siebie sposobem przeżywania i stylem reakcji


na stres. Nie tylko w zewnętrznych uwarunkowaniach, ale i -
przede wszystkim - w nas samych tkwią zagrożenia stresowe.
Poniższy test został opracowany przez znanego psychologa,
profesora Eysencka, który wprowadził pojęcia intro- i eks-trawersji
i opracował znany test inteligencji.
Tym razem nie chodzi o inteligencję, lecz o stereotypy
emocjonalnej reakcji na stres. Od tego, jak reagujemy w trudnych
sytuacjach, zależeć może nasze zdrowie, a nawet życie.
Oto opisy różnych zachowań w sytuacjach, które można
umownie określić jako stratę (śmierć bliskiej osoby, wyjazd, roz-
stanie, niemożność nawiązania kontaktu z pozornie bliską osobą)
lub przeszkody (zakazy, brak umiejętności lub możliwości
realizacji celów, psychiczna inwazja lub nadmierna kontrola ze
strony innych osób). Zastanówmy się, na ile przykłady te opisują
Twoje życie w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Zaznacz to w
odpowiednim miejscu 10-punktowej skali, l oznacza, że opis w
ogóle Cię nie dotyczy, 10 - dotyczy Cię w stu procentach. Nie
chodzi tu oczywiście o idealną zgodność realiów, podobieństwo do
Twojej sytuacji życiowej, lecz o rodzaj Twojej reakcji. Np.
niepracująca matka, od lat wychowująca dzieci, odniesie te
przykłady raczej do swoich kontaktów z mężem, teściową lub
przyjaciółmi (jeżeli się z nimi spotyka), a samotny, zapracowany
menedżer - raczej do szefa czy współpracowników.

l. Ostatnie dziesięć lat było fatalne, straciłeś to, co było dla


Ciebie najważniejsze. Bliskie Ci osoby albo wyjeżdżały, albo z
innych powodów musiałeś się z nimi rozstać. (Nie udało Ci się
osiągnąć ważnych celów). Dlatego czułeś się często załamany,
bliski depresji. Brak Ci miłości, bliskości drugiej osoby, czułeś się
nierozumiany i niedoceniany.
l - w ogóle mnie nie dotyczy
2-3-4-5-6-7-8-9
10 - dotyczy w 100%
2. To naprawdę trudno znieść: tyle lat wysiłków, żeby osią-
gnąć sukces zawodowy, tyle starań, by małżeństwo było udane, by
ułożyć dobre stosunki z rodzicami. Już myślałeś, że wszystko się
jakoś ułoży, a tu kolejny problem. (Często masz wrażenie, że szef
robi Ci po prostu na złość. Trzeba być aniołem, żeby wytrzymać z
kimś takim jak Twój współmałżonek).
l - w ogóle mnie nie dotyczy
2-3-4-5-6-7-8-9
10 - dotyczy mnie w 100%
3. Pomyśl o osobach, z którymi jesteś szczególnie związany,
które budzą w Tobie żywe uczucia, zarówno pozytywne, jak i
negatywne. A teraz zastanów się, który opis najbardziej pasuje do
Waszych relacji.
A. Od lat czuję się bardzo osamotniony. Chciałbym mieć koło
siebie kogoś bliskiego. (Najbliższy przyjaciel wyjechał / Kochana
osoba zmarła / W moim małżeństwie nie ma prawdziwego uczucia
ani zrozumienia).
l - w ogóle mnie nie dotyczy
2-3-4-5-6-7-8-9
10 - dotyczy mnie w 100%
B. Mam dość tego, od lat wszyscy wtrącają się w moje spra-
wy, chcą mną kierować. Próbowałem to zmienić, ale się nie uda-
ło. (Nie mogę przeciwstawić się rodzicom, bo jestem na ich
utrzymaniu / Nie rozwiodę się, bo zniszczą mnie alimenty, pensja
nie wystarczy na utrzymanie / Powiedziałbym szefowi, co na-
prawdę o nim myślę, ale co będzie, jak stracę pracę?).
l - w ogóle mnie nie dotyczy
2-3-4-5-6-7-8-9
10 - dotyczy mnie w 100%
C. Moje małżeństwo (związek z rodzicami, kontakty z sze-
fem) to ciągła huśtawka. Raz ulegam, potem się buntuję, kochamy
się, by wkrótce się pokłócić. Rozstajemy się i znów do siebie
wracamy. Trudno mi doprowadzić do tego, by okresy dobrych
stosunków trwały dłużej.
l - w ogóle mnie nie dotyczy
2-3-4-5-6-7-8-9
10 - dotyczy mnie w 100%
D. Chyba nie umiem ułożyć sobie stosunków z innymi
ludźmi. Kiedy chcą mi wejść na głowę, narzucić mi swoją wolę,
nie potrafię się temu przeciwstawić albo po prostu ograniczyć
spotkań. Nie umiem utrzymywać bliskich, zadowalających kon-
taktów z ludźmi, z którymi czuję się dobrze.
l - w ogóle mnie nie dotyczy
2-3-4-5-6-7-8-9
10 - dotyczy mnie w 100%
4. Kiedy czuję się zmęczony lub napięty, umiem sobie znaleźć
coś, co mnie zrelaksuje, da mi trochę radości. (Biegam po parku /
Pracuję w ogródku / Mamy z żoną wieczór tylko dla siebie /
Zajmuję się pracą, która daje mi satysfakcję). [Pamiętaj -ma to
opisywać ostatnie 10 lat Twojego życia]. TAK NIE
Jeśli odpowiedziałeś NIE, zastanów się dlaczego. A. Kiedyś
miałem takie dające radość zajęcie, ale to się skończyło.
(Przyjaciel, z którym zawsze biegałem, przeniósł się do innego
miasta / Żona nie ma już dla mnie czasu, jest zbyt
zajęta swoim doktoratem / Mój nowy szef uważa, że moje pomysły
są do niczego).
l - w ogóle nie dotyczy 2-3-4-5-6-7-
8-9 10 - dotyczy mnie w 100%
B. Nie moglam nic takiego robić, bo ciągle ktoś (lub coś) mi
przeszkadza, a ja tego nie umiem zmienić. (Rodzice nie dają mi
pieniędzy na tenisa, bo, ich zdaniem, szkoda na to czasu / Nie mogę
być z mężem sama, bo teściowa siedzi w naszym pokoju do końca
programu telewizyjnego). l - w ogóle mnie nie dotyczy 2-3-4-5-6-7-
8-9 10 - dotyczy mnie w 100%
C. Nawet gdy miałem okazję do miłego wypoczynku (zajęć
dających satysfakcję), to inni psuli mi całą przyjemność. (Kiedy
chciałem spędzić wieczór z przyjaciółmi, mama miała do mnie żal,
że skazuję ją na samotne oglądanie telewizji / Moja żona miewa
swoje humory. Gdy przynoszę jej kwiaty, potrafi zrobić awanturę z
powodu cieknącego kranu. Mój partner tenisowy notorycznie
nawala).
l - w ogóle mnie nie dotyczy 2-3-4-
5-6-7-8-9 10 - dotyczy mnie w
100%
5. Od lat nic mi nie wychodzi. Cokolwiek zrobię - jest źle.
Starałem się, ale skutek był odwrotny do zamierzonego. (Nieudane
związki z ludźmi / Brak sukcesów zawodowych). l - w ogóle mnie
nie dotyczy 2-3-4-5-6-7-8-9 10 - dotyczy mnie w 100%
6. Często odczuwam lęk w różnych sytuacjach. Bardzo mi to
przeszkadza. (Czuję niepokój właściwie bez konkretnej przyczyny /
Boję się, że ktoś mi w pracy „podłoży świnię" / Jeżeli będą zmiany
w moim zakładzie pracy, to na pewno mnie zwolnią w pierwszej
kolejności / Boję się, że źle wychowam
dzieci / Kiedy załatwiam coś w urzędzie, ogarnia mnie jakiś
dziwny lęk).
l - w ogóle mnie nie dotyczy
2-3-4-5-6-7-8-9
10 - dotyczy mnie w 100%

A teraz odkrywamy karty: Oto pierwsza skala. Dodaj wyniki


odpowiedzi na pytanie l i 3A. Jeśli odpowiedź na pytanie 4 brzmi
„nie", a powodem jest A - dodaj jeszcze 10 punktów. Dodaj wyniki
odpowiedzi na pytanie 5 i 6. Podsumuj wszystko.
Wysoki wynik - powyżej 40 punktów - oznacza, że jesteś
pasywny wobec stresu. Nie dajesz sobie prawa, by stawiać innym
wymagania i wyrażać wprost swoje życzenia, łatwo ulegasz
naciskom, łatwo rezygnujesz w obliczu odmowy. Poddanie bitwy
nie do wygrania czy odpuszczenie dyskusji, która do niczego nie
prowadzi, jest wyrazem zdrowia i emocjonalnej dojrzałości. Ale
pod warunkiem, że to jest autentyczny, świadomy wybór. Osoba,
która oszukuje się, lub udaje przed innymi, że jest pogodzona z
losem, może być w głębi swojego organizmu ustawicznie napięta.
To życie w stresie płynącym z rezygnacji może mieć poważne
konsekwencje, np. osłabienie układu immunologicznego.
Szczególnie groźne dla zdrowia jest tłumienie rozpaczy, złości i
bólu po stracie ukochanej osoby, satysfakcjonującej pracy czy
nadziei na zmianę w życiu. Osoba, która nie pozwala sobie przeżyć
„żałoby" po stracie, tkwi w poczuciu rezygnacji i depresji. Ronald
Grossarth Maticek - pracujący w Heidelbergu jugosłowiański
psycholog - ogłosił w ubiegłym roku wyniki badań, które obiegły
cały świat. Wykazał on, że osoby z tendencją do rezygnacji wobec
przeszkody lub utraty, ludzie, którzy spędzają życie pasywnie, „jak
wycieraczki do butów dla innych" (sformułowanie Maticka), są
obarczeni wielokrotnie głębszym ryzykiem zachorowania na raka,
niż osoby aktywnie reagujące na przeciwności losu. Np. na raka
płuc narażeni są bardziej niż nałogowi palacze!
Tak więc w trosce o własne życie, powinniśmy walczyć. Ale
nie za wszelką cenę i nie na wszystkie sposoby.
Ukazuje to druga skala: - dodaj wyniki odpowiedzi na pytania
2 i 3B. Jeśli odpowiedź na pytanie 4 brzmi „nie", a powodem jest B
- dodaj 10 punktów. Dodaj wyniki odpowiedzi na pytanie 5 i 6.
Podsumuj.
Taka skala ukazuje natężenie Twojej skłonności do walki za
wszelką cenę. Być może wyszukujesz sobie dodatkowe problemy
do swojej wizji życia jako nieskończonej serii problemów do
rozwiązania. Być może jesteś zanadto podejrzliwy wobec innych,
agresywny, przypisujesz ludziom niskie pobudki ("Wszyscy są
nieuczciwi, a w najlepszym razie - nieudolni").
W odróżnieniu od predysponującej do raka postawy de-
presyjnej i rezygnacyjnej, opisana tu postawa paranoidalna obciąża
serce i układ krążenia. Osoby podejrzliwe, cyniczne i wrogie mają
największe szansę na zawal...
Jeżeli chcesz uniknąć załamania systemu odpornościowego,
powinieneś przede wszystkim uczyć się wyrażać swoje emocje,
zwłaszcza złość, ból i niepokój. Zwróć uwagę na „czarne myśli", za
pomocą których wprowadzasz się w stan beznadziejności. Z kolei
osoby, które chcą uchronić swoje serca, zachęcam do uczenia się
serdeczności, odpuszczania niepotrzebnych bitew, rozpoznania tych
swoich myśli, które pogłębiają nastrój podejrzliwości. Z mojego
doświadczenia wynika, że osoby depresyjne pomagają sobie, ucząc
się głębokiego oddychania i pozwalania sobie na wdech -
wypełniając się, wzmacniają (!) swoje „ja" - natomiast osobom
agresywnym i nadaktywnym pomaga łagodny wydech przez nos,
„wypuszczenie powietrza", wycofanie z nadmiernego
zaangażowania swego ambitnego „ja" w walkę ze światem.
Osoby, które mają wysokie wyniki - powyżej 40 punktów - w
obu skalach (co jest, niestety, możliwe) powinny zadbać i o pełny
wdech, i łagodny wydech. Przywrócenie rytmu życia przez
odzyskanie rytmu oddychania wzmacnia nasze zdrowie i witalność.
Oblicz i przeanalizuj teraz swój wynik w trzeciej skali. Dodaj wyniki
wszystkich części pytania 3. Jeśli odpowiedź na pytanie 4 brzmi „nie", a
powodem jest C, dodaj 10 punktów więcej. Dodaj wyniki odpowiedzi na
pytanie 5 i 6. Podsumuj.
Wysoki wynik - powyżej 45 punktów - świadczy o tym, że jesteś, być
może, osobą niekonwencjonalną lub zwariowaną, może czasem ciężką dla
otoczenia, ale ogólnie zdrową. Nie pozostaje Ci nic innego, jak zadbać o
innych...
I wreszcie czwarta możliwość. Jeśli Twój całkowity wynik -
odpowiedzi na pytania l, 2 i 3 był mniejszy niż 15 - zapisz sobie 10
punktów. Dodaj liczbę punktów uzyskanych w odpowiedzi 3D. Jeśli
odpowiedź na pytanie 4 brzmiała „tak", dodaj następne 10 punktów. Za
każdy wynik powyżej 5 punktów w pytaniu 5 i 6 dolicz sobie 10 punktów.
Podsumuj.
Tak jak wysokie wyniki skali I pokazały skłonność do nowotworów, w
skali II do zawału, wysoki wynik tej skali - powyżej 45 punktów - ukazuje
skłonność do... zdrowia. Gratuluję! Postaraj się jej nie tracić. Istotą takiego
nastawienia do życia są:
asertywność, autentyczna troska o siebie (nie mylić z troską o własną
reputację!) oraz zdolność do relaksowania się, jak i do aktywnego działania;
utrzymanie dobrych relacji z ludźmi, skłonność do pomagania innym i
zdolność do proszenia o pomoc w trudnej sytuacji. Tym wszystkim, którzy
mają niższe wyniki, życzę, aby poprzez pracę nad sobą w codziennym życiu
poprawili rezultat. To jest możliwe, Twoje zdrowie jest w Twoich rękach.

PS
Dziękuję doktorowi Mariuszowi Wirdze za inspirację i udostępnienie
materiałów do artykułu.

Red. Elżbieta Smoleńska Konsultacja


Marek Matkowski „Gazeta Wyborcza",
1993
Stres przewlekły

Zetkniecie się Państwo zapewne z przytaczaną często listą wydarzeń


wywołujących stres. Są na niej uwzględnione zarówno sytuacje tragiczne -
śmierć bliskiej osoby, choroba, utrata pracy - jak i pozytywne - ślub,
zmiana miejsca zamieszkania, podróż. Wszelkie zmiany życiowe zmuszają
nas do zwiększonej mobilizacji energii i dostosowania się do nowych
warunków. Gdy to nastąpi, stan równowagi zostaje przywrócony i... czeka-
my na następny stres, a wielu z nas wręcz go szuka!
Problemy zaczynają się dopiero wtedy, gdy z jakichś powodów
adaptacja do nowej sytuacji przedłuża się ponad to, co możemy znieść.
Tocząca się latami sprawa rozwodowa, trudny do rozwiązania
problem w pracy (odejdę - źle, zostanę - też źle), brak środków do życia i
nadziei na ich zdobycie to przykłady takich sytuacji. Jeśli świadomie i
nieświadomie wciąż dokonujemy wysiłku, aby przywrócić równowagę, a
ta nie nadchodzi, pojawia się wyczerpanie organizmu objawiające się na
różne sposoby.
Oto lista typowych objawów (i konsekwencji) pozostawania w
przewlekłym stresie.
- Zmiany fizjologiczne: zaburzenia rytmu i przyspieszenie zmiany
akcji serca, nadmierne pocenie się, zaburzenia apetytu (brak lub nadmierne
łaknienie), biegunki, trudności z trawieniem, suchość w ustach,
bezsenność.
- Zmiany psychologiczne: trudności w koncentracji, zapominanie i
pomyłki, tendencja do skrajnych ocen i przesadnych wypowiedzi, działania
autodestrukcyjne.
- Zmiany emocjonalne: irytacja, depresja (niechęć do życia, apatia),
wybuchy emocjonalne.
- Problemy zdrowotne: utrata odporności, problemy wieńcowe,
owrzodzenia żołądka, bóle krzyża.
Jeśli znajdujesz w sobie wiele z opisanych tu objawów, może warto
potraktować je jako ważny sygnał i zapytać: W jakiej tkwię pułapce? Co
jest źródłem przewlekłego stresu w moim życiu?
Odpowiedź może być oczywista. Ale zdarza się, że ktoś „normalnie"
żyjący, mający rodzinę, pracujący, spotykający się z ludźmi, mimo
wszystko znajduje w sobie objawy przewlekłego stresu. To może
świadczyć o tym, że stresowa sytuacja z przeszłości, często z wczesnego
dzieciństwa, jest w nas zakodowana i, działając z ukrycia, przenika w
codzienne życie. Myślę, że dopiero taki stres, którego źródła nie można
zidentyfikować, stan, w którym reakcja naszej psychiki i ciała wydaje się
niewspółmiernie silna wobec obiektywnych trudności, powinien skłonić do
szukania pomocy psychoterapeuty.
Czy istnieje lekarstwo na stres? Zwłaszcza ten przewlekły?
Pierwszym krokiem jest oczywiście zdanie sobie sprawy z tego, w jakiej
pułapce ugrzęźliśmy, potem - szukanie twórczego wyjścia. Czasem źródło
stresu jest ewidentne - jeśli się pali, musimy ugasić pożar lub przynajmniej
wydostać się z niego. Czasem - jak wspomniałem - źródło jest ukryte.
Wtedy pomocne mogą być lektury, kontakt z psychoterapeutą. W obu
przypadkach kontakt z innymi ludźmi, umiejętność szukania pomocy jest
kluczową sprawą. Nie ugasisz pożaru sam. Również w samotności
trudno uwolnić się od bólu po stracie, poczucia krzywdy czy
poczucia winy.
Szczególnie doskwierający może być stres, którego źródla
tkwią w naszych przeszłych decyzjach i zachowaniach, błędach,
które nieświadomie lub z braku przytomności umysłu popełni-
liśmy. Zadręczanie się myślami „co by było, gdyby", rozpaczliwe
pragnienie, by cofnąć czas, może pochłaniać większość energii,
tak potrzebnej do twórczego rozwiązywania problemów te-
raźniejszości i przyszłości. I tu też kontakt z ludźmi może być
zbawienny.
Zetknąłem się ostatnio ze stowarzyszeniem rodziców, których
dzieci są lub były narkomanami. Ludzie ci zrozumieli, że drogą
radzenia sobie z rozpaczą, bezradnością i poczuciem winy za
wychowawcze błędy i zaniedbania może być pomaganie innym
rodzicom, którzy znaleźli się w podobnie dramatycznej sytuacji.
„Pomogła mi chińska bajka o wieśniaku, któremu utonął w
sadzawce syn - powiedziała jedna z matek. - Wieśniak usiadł nad
brzegiem wody pogrążony w rozpaczy i poczuciu winy, a w tym
czasie utonął drugi syn". Niewiele daje zadręczanie się. Działanie,
nawet jeśli nie naprawi błędów i strat z przeszłości, pomoże
powstrzymać cykl stresotwórczych sytuacji.
A więc zatrzymanie, kontakt ze sobą - rozpoznanie bólu,
rozpaczy, lęku. A potem - kontakt z innymi i działanie. Łatwiej
jest działać, gdy się w coś lub komuś wierzy. Ale nawet ci, którzy
stracili wiarę, mogą odnaleźć w sobie jej pragnienie.

Red. Elżbieta Smoleńska


„Gazeta Wyborcza", 1993
Wolniej pod górę

Rozmawiała Teresa Kwaśniewska

Porozmawiajmy o stresie...

Ale to ja będę zadawał pytania. Co Pani na to?

Jestem zaskoczona. Pytająca w roli pytanej.

Jak Pani organizm zareagował na taką „niespodziankę"?

Trochę mocniej, przyznaję, zabito mi serce.

No właśnie! To już jest stres. Miała Pani pewne oczekiwania, chciała


zrealizować swój „program", jakiś gotowy scenariusz, a ja to zburzyłem.
Niemal zawsze w obliczu nowej, dotąd nieznanej sytuacji, przy
przeciążeniu wymogami, jakie na człowieka nakłada życie, w obliczu
przeszkód stojących na drodze - występuje reakcja mobilizacji całego
organizmu. Czynnik, który ją wywołał, albo cały proces reakcji na taki bo-
dziec - to stres.
Ale wróćmy do naszej sytuacji. My oczywiście znajdziemy platformę
porozumienia. Jednak wielu ludzi żyjących w warunkach, które dają
znikome poczucie kontroli sytuacji, w jakiej się
znajdują, czuje się przytłoczonymi, bezradnymi; przestają wszystkim i
wszystkiemu ufać. Raporty socjologów mówią, że większość Polaków żyje
w stanie wysokiego bądź skrajnego, przewlekłego stresu - społecznego i
ekonomicznego. Ale wróćmy do kwestii samego stresu. Chciałbym Pani
zadać jeszcze kilka pytań. Czy zdarza się Pani mieć trudności z
zasypianiem lub budzić się wcześniej?

Bardzo często.

Czy zdarza się Pani odczuwać silniejsze bicie serca lub inne sensacje
ze strony układu krążenia?

Tak.

Czy odczuwa Pani czasem wrażenie, że częściej, niż to się wydaje


naturalne, zapada Pani na jakieś infekcje?

Tak.

Czy miewa Pani chłodne albo wilgotne dłonie?

Tak.

Czy zdarza się Pani odczuwać irytację bez powodu, albo reagować z
irytacją, która potem okazuje się niewspółmierna do sytuacji, jaka ją
wywołała?

Owszem, często tąpię się na tym.

Czy ma Pani czasem poczucie presji czasu albo jego niedostatku do


wykonania jakiejś rzeczy?

Bardzo często.
Czy zdarza się Pani zapomnieć jakieś nazwisko, nazwę, słowo, które
w danym momencie jest bardzo potrzebne?

Ileż razy. l jak to męczy...

No właśnie. To tylko niektóre z listy pytań, za pomocą których można


rozstrzygnąć: jesteśmy w stanie przewlekłego stresu, czy nie. Dla Pani
mamy już diagnozę.

Ale stres nie odnosi się wylacznie do stanów negatywnych?

Źródłem stresu jest sytuacja, której trzeba sprostać. Może ona mieć
charakter przykry, ale może i przyjemny, bo nawet perspektywa balu,
miłego spotkania, zapowiedź nagrody, atrakcyjnej podróży mogą budzić
niepokój, spowodować napięcie. Nawet mile dla nas wydarzenia
uruchamiają podobne reakcje fizjologiczne.

Podkreśla Pan - stres przewlekły. A jaki jeszcze może być?

Doraźny. Taki, który nie pozostawia osadu, który mobilizuje tylko


taką ilość energii, jaka jest potrzebna do konstruktywnego uporania się z
sytuacją, która stres wywołała.

Czyli stres „zadzialal" chwilowo i nie byt destrukcyjny?

Otóż to. Bo źródłem cierpienia i spustoszenia w organizmie stres staje


się wtedy, gdy jest przewlekły. Gdy nie możemy mu sprostać, gdy
zmobilizowana energia nie zostaje w pełni wykorzystana i rozładowana,
wreszcie, gdy dojdzie do „fazy wyczerpania".

Jak sobie radzić z tą najpowszechniejsza chorobą stulecia?

Przede wszystkim należy uświadomić sobie, co wywołuje w nas takie


stany uczuciowe, jak złość, frustracja, poczucie
porażki, smutek, a więc odnaleźć źródło napięcia emocjonalnego.
Najważniejszy jest wgląd w siebie. Musimy dobrze znać siebie,
swoje słabe i mocne strony, umiejętnie kierować własnymi
ambicjami, powinniśmy wiedzieć, co możemy zrealizować, aby
nie nadwyrężać aktualnych możliwości.

Gdzie właściwie tkwi cala tajemnica samoobrony przed


stresem?

Zatrzymajmy się na chwilę. Zobaczmy, gdzie jesteśmy, co


robimy. Obliczyłem, że gdyby przeznaczyć tylko dziesięć minut
dziennie na samoobserwację, na posiedzenie na krześle z wypro-
stowanym kręgosłupem i nierobienie nic, poza obserwowaniem
działalności swojego umysłu - przestalibyśmy po jakimś czasie być
niewolnikami stresu. Jestem gotów każdego nauczyć w pół
godziny, jak to robić. Każdy z nas jest też przecież w stanie wziąć
głęboki oddech, przeciągnąć się, rozluźnić barki, otworzyć okno
lub wyjść na krótki spacer, wykonać kilka dowolnych ćwiczeń, by
napełnić ciało życiem; sięgnąć po ulubioną lekturę lub zająć się
pracą odległą od przyczyny, która wywołała stres. Warto
spróbować.

Stres może stać się dla nas tez szansą - twierdzi Pan.

W tym sensie, że niekiedy odgrywa on pozytywną rolę, np.


wyzwala ukrytą energię, pobudza do czynu. Tylko uwaga:
żeby ta mobilizacja nie przerosła mnie, nie zrobiła się przewlekła.
Nowe sytuacje mogą być szansą. Nawet śmierć bliskiej osoby. Bo
zadasz sobie wtedy pytanie o istotę życia, śmierci i zrobisz może
najważniejszy krok w swoim rozwoju duchowym.

Tyje się ciężko - powie ktoś. - Nic nie da się zrobić. To


wszystko nie ma sensu.
Ma! Wiele naszych „muszę" jest raczej zakamuflowanym
„chcę" albo „wybieram". Wiele „nie mogę", to raczej „nie chcę",
„boję się". Gdyby to sobie uświadomić, może udałoby się właśnie
wyjść z męczącego stresu, zablokowania, poczucia bez-
nadziejności i utknięcia w ślepym zaułku.

„Dziennik Zachodni", 1994


Tchnienie życia

„Nasza dwuletnia córeczka jest dobrym, miłym i łagodnym


dzieckiem, ale potrafi być niegrzeczna i nieposłuszna. Gdy karcimy ją,
przestaje oddychać. Boimy się, że pewnego razu może stracić
przytomność..." - napisali troskliwi rodzice do jednego z miesięczników. W
odpowiedzi redakcyjny psycholog łagodnie perswaduje, aby opiekunowie,
w miarę możliwości, unikali sytuacji konfliktowych, w których karcenie
może być niezbędne. Ja zaś, jako psychoterapeuta studiujący od wielu lat
język ciała i jako ojciec trojga dzieci, wstrzymuję oddech, ilekroć myślę o
tym liście. Jak bezbrzeżne i głębokie jest morze ludzkiej ignorancji?
Całkowite powstrzymanie oddechu przez dwuletnie dziecko mówi mi,
że na poziomie biologicznym to niewinne, zagubione zwierzątko (choć być
może mały terrorysta wobec nieporadnych opiekunów) jest w stanie
skrajnego lęku i zagubienia. Zdrowszą reakcją na karę byłby krzyk, płacz,
próba ucieczki, tupanie. Oddech byłby wtedy przyśpieszony i chaotyczny,
ale biologiczny proces łączności z życiem - zachowany.
Rozejrzyjmy się, jak wiele dzieci (a potem dorosłych) ma stale
uniesione ramiona. Osoby takie co jakiś czas wybuchają złością lub
zapadają w depresję, na co dzień funkcjonując pasywnie, z małą ilością
radości życia, spontaniczności, gracji. Unoszenie ramion służy
powstrzymaniu oddechu, stłumienie impulsu do odpychania lub sięgania po
coś rękami, powstrzymywaniu
złości i bezradności. Są to schematy wytworzone we wczesnym
dzieciństwie. I stwierdzam je nie u tych sześćdziesięciolatków, którzy jako
malutkie dzieci przetrwali jakimś cudem piekło okupacji, lecz u osób
wychowanych wprawdzie w dobrych warunkach, ale nadmiernie
krytykowanych, karanych fizycznie, szantażowanych, izolowanych,
zakrzyczanych i w inny jeszcze sposób poddanych przemocy przez nie
umiejących kochać (i oddychać) rodziców.
Nie przypadkiem piszę tyle o oddychaniu, bowiem ten biologiczny
proces spektakularnie odbija stan ducha i poziom emocjonalnego stresu.
Mimo wielu badań, mato o tym wiedzą nawet psychologowie i lekarze.
Prawo do bycia sobą realizuje się od naszego pierwszego oddechu -
pisze Alexander Lowen w najnowszej swojej książce Duchowość ciała'.
Gdybyśmy wszyscy oddychali równie naturalnie jak zwierzęta, poziom
naszej energii byłby wysoki i rzadko cierpielibyśmy na chroniczne
zmęczenie i depresję. Dlaczego nasza wiedza o roli oddychania jest
znikoma? Czuję w tym piętno oderwanej od natury zachodniej cywilizacji,
zbyt jednostronnie skupionej na umyśle, zmysłach i sprawach społecznych.
Przejrzałem kilkanaście dostępnych na naszym rynku książek o
seksie, szukając w nich informacji o związku oddychania z życiem
intymnym, który dla mnie - psychoterapeuty - jest kluczowy w rozumieniu
i leczeniu większości zaburzeń seksualnych. Znalazłem je tylko w dwóch:
Tao mitości i seksu" Chan-ga i Tantra, sztuka świadomego kochania
Muirów. Są to podręczniki bazujące na ezoterycznej psychologii Wschodu.
Czy zatem ludzie Zachodu przestali oddychać, nawet gdy się
kochają? Pełni lęku wstrzymaliśmy oddech, wyczekując katastrofy, którą
przeczuwamy?

* A. Lowen Duchowość data, JS & CO, Warszawa 1991


** J. Chang Tao miłości i seksu. Wydawnictwo Głodnych Duchów,
Warszawa 1991
Alexander Lowen należał do nielicznych psychiatrów, którzy
obudzili się z tego zamrożenia. Swobodne oddychanie jest darem
Boga, który tchnąl życie w nasze dala. Jest to tragiczne, że tak
niewielu ludzi oddycha swobodnie - pisze we wspomnianej książce.
Proponuje w niej także ćwiczenia. Oto jedno z nich, które często
przytaczam:
W pozycji siedzącej, najlepiej na twardym krześle, próbuj
(przy kolejnych wydechach) wydobyć ciagfy dźwięk „aaa", patrząc
na sekundnik swojego zegarka. Jeśli nie jesteś w stanie utrzymać
dźwięku przez co najmniej 20 sekund, znaczy to, ze masz jakieś
trudności z oddychaniem (a wiec i trudności emocjonalne). Aby
poprawić swój oddech, powtarzaj to ćwiczenie regularnie, starając
się wydłużyć czas trwania dźwięku. Być może zareagujesz zadyszką
- organizm będzie próbował uzupełnić poziom tlenu we krwi. Takie
intensywne oddychanie uruchomi napięte mięśnie klatki piersiowej,
pozwalając im się rozluźnić. Osoby wrażliwe, wykonując to
ćwiczenie, mogą wyzwolić tkwiący gdzieś w giębi plącz. Plącz nie
jest sam w sobie niczym zlym, zwykle potem przychodzi ulga,
oddech staje się lekki, miarowy, spokojny.
tekst niepublikowany
sierpień 1996
Uwaga

Człowiek uważny dostrzeże drugiego, nie przeoczy wyjąt-


kowej możliwości, w porę ominie przeszkodę, uniknie niebez-
pieczeństwa. Koncentracja uwagi to niezbędny warunek efek-
tywności wszelkiej pracy i edukacji. To podstawa odporności na
stres. Z kolei zdolność objęcia uwagą własnego umysłu uznawana
jest przez mistyków za warunek transcendencji, oderwania się od
samolubnego „małego ja" na rzecz nieegocentrycznej „jaźni". Jest
to esencja medytacji.
Wydawać by się mogło, że na temat zjawiska uwagi wszystko
już zostało powiedziane. Wszakże jeden z aspektów tego za-
gadnienia wydaje mi się wciąż wart podejmowania. Jest nim nasza
potrzeba uwagi.
12-letnia Monika, dziewczynka z dostatniej rodziny, zaczęła
kraść w szkole. Matka, przestraszona trzema kolejnymi aferami,
które wynikły w klasie po wykryciu - dosyć zresztą niewinnych
-przestępstw, zwróciła się o pomoc do psychologa. Po przeanalizo-
waniu sytuacji domowej stwierdzono zbieżność w czasie tych nie-
oczekiwanych kradzieży z urodzeniem się długo oczekiwanego
braciszka Moniki. Psycholog zalecił rodzicom poświęcenie Monice
szczególnie wiele uwagi. Kradzieże już się więcej nie powtórzyły.
Rozpatrując historię swojego życia, a także obserwując innych ludzi
w różnym wieku, stwierdzam, że motorem wielu działań aspołecznych,
bezmyślnych, agresywnych czy ekstrawaganckich jest potrzeba zwrócenia
na siebie uwagi. Dziecko, które z jakichś powodów jest ignorowane przez
rodziców, woli dostać lanie niż pozostać niezauważone. Inne - uczy się
otrzymywania uwagi za szczególny rodzaj zachowania.
Zachodni psychologowie opisali ostatnio typ ludzi, których nazwano
self-monitoring people. Ci ludzie mają szczególną zdolność ściągania i
utrzymywania uwagi innych. Potrafią wychwytywać niemal niezauważalne
sygnały świadczące o znudzeniu słuchaczy lub zmniejszeniu
zainteresowania i automatycznie zmieniają swoje zachowanie, tak aby
odzyskać i podtrzymać uwagę otoczenia. Zdolność tę posiada większość
adwokatów, polityków, charyzmatycznych duchownych i artystów estrado-
wych. Myślę, że na każdym zebraniu czy spotkaniu towarzyskim łatwo
odkryć takie osoby.
Czynnik uwagi jest jednym z podstawowych kluczy do zrozumienia
zachowania ludzi. Załatwiamy jakieś sprawy, pracujemy, uczymy się i
nauczamy, modlimy się, walczymy, kochamy, bawimy - ale u podłoża
większości tych rozmaitych działań leżą te same procesy: poszukiwania
uwagi, otrzymywania uwagi, okazywania uwagi, wymiany uwagi. Trudny
czasem do zrozumienia rozwój wypadków między ludźmi może stać się
zupełnie jasny, gdy popatrzymy na siebie i innych jako głodnych uwagi,
albo gotowych do obdarzania czegoś lub kogoś uwagą - po części, by
oderwać się od własnej pustki, po części w nadziei na pozyskanie uwagi w
zamian za nasze zainteresowanie. A więc - uwaga:
l. Jeśli ktoś nie zdaje sobie sprawy z motywów własnego
postępowania - a zwłaszcza z tego, że domaga się uwagi, zwraca na siebie
uwagę, gdy uczy się, naucza, kupuje, sprzedaje, kieruje, informuje, leczy -
będzie mniej efektywny w działaniu i mniej zdolny do sterowania swoim
działaniem, będzie robił błędy emocjonalne i intelektualne.
2. Jeśli ktoś jest zgłodniały uwagi, łatwo ulegnie wpływom
osób lub organizacji, które okażą mu zainteresowanie. Szczegól-
nie podatni na indoktrynację są ludzie nie zdający sobie sprawy z
tego, że potrzebują uwagi innych.
3. Okazywanie uwagi prawie zawsze pobudza ludzi. Jest to
jeden z powodów, dla których wielu z nas woli spotykać nowych
przyjaciół niż starych. Dlatego uważny kierownik ma lepsze
efekty w pracy.
4. Pragnienie uwagi ujawnia się we wczesnym dzieciństwie,
jest ono wtedy związane z potrzebą pożywienia i bezpieczeństwa.
Rodzice uczą dziecko radzić sobie w bardziej dojrzały sposób z
trudnościami w zaspokajaniu pewnych potrzeb emocjonalnych,
ekonomicznych i społecznych, ale nikt prawie nie zajmuje się
bezpośrednio potrzebą uwagi. W rezultacie dorosły człowiek
pozostaje w tym zakresie naiwny jak dziecko. Dlatego tak łatwo
jest manipulować ludźmi i wytrącać ich z równowagi.
Istotną dla większości z nas przestrzenią okazywania uwagi
jest rodzina. Niezaspokojona potrzeba uwagi w rodzinie rodzi
negatywne uczucia zarówno u dorosłych jej członków, jak i u
dzieci.
Z niedowierzaniem sluchalem, siedem lat temu, Briana Trący,
który mówil, że odkłada wszystko na bok i zamienia się w sluch,
kiedy któreś dziecko przerywa mu pracę. „To już - pomyślałem
sobie - trochę przesada".
Kiedy spróbowałem, okazato się, ze metoda jest bardzo sku-
teczna. Po pierwsze, dzieci przerywają nam głównie dlatego, zęby
sprawdzić, czy są dla nas ważne. Fakt poświecenia im cafej uwagi
powoduje, że potrzeba zostaje zaspokojona i... więcej nam nie
przerywają. „Tyle razy ci mówitem, żebyś mi nie przeszkadzał" nie
zaspokaja tej potrzeby i powoduje, że dziecko powtarza próby, aż
kończy się płaczem, a my myślimy „no, co za perfidne dziecko,
chwili spokoju mi nie daje". Po drugie, nasze dzieci są dla nas
najważniejsze i należy im się uwaga.
Wymagafo to trochę wysiłku z mojej strony, ale zauważyłem,
ze wyraźne (nawet trochę teatralne, ale bez cienia zdenerwowania)
odkładanie papierów na bok, powodowało doskonały efekt. Doszło
do tego, że kiedy byłem zajęty, córka przerywała mi tylko wtedy,
kiedy czegoś rzeczywiście bardzo potrzebowała. Kiedyś
powiedziała nawet l... ] „tatusiu, ja wiem, ze jesteś bardzo
zajęty, ale...". Pełna sielanka'.
Tekst niepublikowany
sierpień 1996

• T. Niwiński JA, Wydawnictwo Te Ta Publishing. Autor wraz z ro-


dziną na stale mieszka w Kanadzie.
Wolność od gniewu

Znany autor i psychoterapeuta, prof. Andrzej Kokoszka, zwrócił moją


uwagę na to, że tak jak ujawnionym przez psychoanalizę problemem
cywilizacji zachodniej na początku wieku był seks, tak dziś stoimy
bezradni wobec żywiołu złości, gniewu i agresji.
Jak już pisałem, naukowcy stwierdzili, że nierozładowana złość
powoduje przewlekłą irytację, która jest stanem groźnym dla
współczesnego zdrowia. Osoby wykazujące w testach wysoki poziom
wrogości, częściej zapadają na zawał. Ci, którzy głębiej chowają złość w
sobie, mają z kolei skłonności do depresji, nowotworów, obniżenia bariery
immunologicznej. Obiegowa mądrość nakazuje „wyładować się" lub
„opanować". Te postulaty mają swój sens, ale i ograniczenia.
Wyładowanie się może przynieść ulgę, jest jednak rozwiązaniem na
krótką metę. Złość znów wzbiera, znów wymaga wyładowania - i można
tak w nieskończoność. Opanowanie się z kolei pochłania wiele energii.
Osoby nadmiernie opanowane stają się sztywne (również fizycznie!),
dogmatyczne, często zaprzeczając swej złości, przypisują wrogie intencje
innym, stają się podejrzliwe, paranoidalne. Czasem też wybuchają z nie-
współmierną do sytuacji siłą.
Prawdziwe uwolnienie się od gniewu staje się możliwe dopiero
wtedy, gdy zbadamy, co za nim stoi.
Złość jest odruchem „ochronnym" dla trudniejszych do
rozpoznania i uznania uczuć związanych z najwrażliwszymi po-
kładami naszego „ja": poczuciem własnej wartości, potrzebą
aprobaty, bezpieczeństwa i autonomii. Reagujemy złością głęboko
dotknięci w któreś z tych miejsc. Agresja ma nas uchronić przed
poczuciem małej wartości, bezradnością lub lękiem, wyniesionymi
nierzadko z wczesnego dzieciństwa. Dziecko upokorzone,
opuszczone lub pozbawione wolności staje się agresywne.
Osoba, która chce być wolna od złości, musi rozpoznać i
uznać te odczucia. Musi zatroszczyć się o to zranione dziecko w
sobie, które potrzebuje przestrzeni, oparcia, ciepła i aprobaty.
Skąd jednak czerpać siłę na tak daleką wędrówkę w głąb
siebie?
Odpowiedzi na to pytanie można szukać poza psychologią i
psychoterapią - w praktyce medytacji.
Esencją medytacji jest koncentracja na oddychaniu. Osoba,
która przez codzienne ćwiczenie nauczy się utrzymywać uwagę na
oddychaniu i „jednoczyć" się z nim, zyskuje siłę do obserwacji
siebie i twórczego przekształcania destrukcyjnych uczuć. Co-
dzienna praktyka może polegać na odmierzaniu czasu trwania
wdechu („do brzucha") i powolnego, łagodnego wydechu. Już po
kilku, kilkunastu dniach treningu można w chwili uniesienia
wypróbować ćwiczenie przywracające równowagę (jej centrum jest
w dole brzucha!) zalecane przez Thich Nhat Hanha, wietnamskiego
nauczyciela zeń'.
Gdy ogarnie Cię złość, wyjdź choćby na parę minut na świeże
powietrze. Odmierzaj krokami każdy wdech i wydech, próbując go
wydłużyć. Spróbuj mówić w myślach do siebie:

* Cytaty zamieszczone na tej i następnych stronach pochodzą z dwóch


książek Thich Nhat Hanha Cud uwaznosci oraz Każdy krok niesie pokój,
wydanych w latach 1991-1993 przez JS & CO.
Robię wdech - i wiem, że jest we mnie złość. Robię
wydech - i wiem, że ta zlość jest mną. Robię wdech - i
wiem, że ta zlość jest przykra. Robię wydech - i wiem,
że ten stan minie. Robię wdech - i staję się spokojny.
Robię wydech - i mam dość sily, by zatroszczyć się o siebie.
Spacerując i skupiając się na oddychaniu i kontakcie stóp z pod-
łożem, recytuje ten tekst i czekam, aż uspokoję się na tyle, by móc
przyjrzeć się wprost źródłom swojej złości. Kto mnie zranił? Jakie
czule miejsce zostalo poruszone? Co mogę zrobić z poczuciem
krzywdy i poczuciem winy, które dochodzą do głosu? Następnie pró-
buję ukoić się, skupiając na krajobrazie - jeśli temu sprzyja - lub miłej
mi myśli.
Przyjęcie opisywanej tu perspektywy pomaga również re-
agować na agresję płynącą z zewnątrz.
Proces uwalniania od gniewu rozpoczyna się, gdy zaczynamy
dostrzegać i rozumieć jego przyczyny - pisze Thich Nhat Hanh. - Nie
twierdzę wcale, że nie należy odpierać złośliwych napaści. Jednak
najistotniejsze jest, aby zająć się ziarnem nega-tywizmu w nas
samych. A wtedy to, czy zdecydujemy się komuś agresywnemu
pomóc, czy go ukarać, wypłynie ze współczucia, a nie złości czy
chęci zemsty. Gdy szczerze usiłujemy zrozumieć cierpienia drugiej
osoby, większa jest szansa, że postąpimy w sposób, który pomoże
jej, z korzyścią dla obu stron, wydostać się z zamętu i cierpienia.
Red. Elżbieta Smoleńska
„Gazeta Wyborcza", 1993
Nieoperacyjne leczenie duszy

Jak się pozbyć tremy? Jak zwalczyć palenie? Jak wyrzucić z siebie
urazy z przeszłości? Jak pokonać zazdrość? Takie pytania słyszę często. I
przyznam, że mam z nimi kłopot. Wydaje mi się, że formułując w ten
sposób swoje problemy, popełniamy groźny błąd.
Jego źródłem jest zbyt medyczne podejście do problemów
psychologicznych. Zachodnia medycyna chętnie ucieka się do zabiegów
chirurgicznych. Lekarze przede wszystkim eliminują objawy choroby, nie
zawsze zgłębiając jej przyczyny. Podobnie zaczęli postępować niektórzy
pedagodzy. Nastawiają się na wyeliminowanie negatywnych cech i
utrwalenie tego, co w dziecku wartościowe. Problem w tym, że po takich
zabiegach może nie pozostać zbyt wiele. Usiłując pozbyć się wszystkiego,
co niedobre albo na co nie mamy ochoty, możemy utracić sporą część
samych siebie.
Psychoedukacja polega na rozpoznawaniu swoich słabych stron,
uznaniu ich i uczeniu się, jak z nimi żyć, by nie przysparzać zbędnego
cierpienia sobie i innym. Zamiast pozbywać się części siebie, możemy
opanować sztukę transformacji. Możemy nauczyć się przekształcać gniew,
depresję, lęk, niepokój, a nawet zazdrość - w dojrzałe zrozumienie siebie i
świata. Nie potrzebujemy chwytać za skalpel, żeby pozbyć się gniewu. Gdy
gniewasz się na swój gniew, masz już dwa gniewy. Bardziej więc się opłaca
przyjrzeć przykremu uczuciu uważnie i z troską. Zawieramy wtedy pokój
ze sobą i jesteśmy silniejsi wobec zewnętrznego zagrożenia, odkrywając, że
jest ono pozorne.
W takiej pracy korzystam z doświadczeń nauczycieli zeń. Wcześniej
pisałem, jak pracuję ze swoim gniewem, w tym miejscu przedstawię
strategię pracy z lękiem. Zakładam, że dysponujemy choćby minimalnymi
zasobami uwagi, którą ćwiczymy codziennie, obserwując swoje myśli i
utożsamiając się z oddechem, np. podczas spaceru.
Krok pierwszy - rozpoznanie.
Gdy ogarnia nas lęk, kierujemy uwagę w stronę oddychania
brzusznego; po jednym zaczerpnięciu i wypuszczeniu powietrza (łagodnie,
powoli, bezgłośnie i przez nos) przyglądamy się przykremu uczuciu.
Zdajemy sobie sprawę, że uwaga, dzięki której obserwujemy siebie, jak i
lęk, który ogarniamy świadomością, wypływają z jednej i tej samej osoby.
A więc ja sam jestem źródłem lęku i źródłem uwagi, która go obejmuje.
Lęk i uważność istnieją we mnie, nie prowadzą wojny, lecz troszczą się o
siebie nawzajem.
Krok drugi - utożsamianie się z uczuciem.
Zamiast mówić: „Jak się opanować? Jak natychmiast zwalczyć lęk?",
mówię sobie w myślach (przy kolejnym świadomym wdechu do brzucha):
„Witaj lęku. Jak się dzisiaj miewasz?". Zaproś teraz te dwie siły swojej
osoby, uwagę i lęk, by wymieniły przyjazny uścisk dłoni i stały się
jednym.
Wygląda to trochę niebezpiecznie - pisze Thich Nhat Hanh - ale nie
ma powodu do obaw. Jesteś przecież czymś więcej niż samym tylko lękiem.
Dopóki jest obecna uwaga, jest ktoś, kto zatroszczy się o lęk.
Najważniejsze jest zasilanie uwagi świadomym oddychaniem'.

* Ten i następne cytaty pochodzą z książki Każdy krok niesie pokój


(patrz str. 238)
Krok trzeci - wyciszenie uczucia.
Wyobraź sobie dwuletnie dziecko, które odbiegło z płaczem
od telewizora. Tulisz je i mówisz: „Nic się nie stało, po prostu
przestraszyłeś się, bo myślałeś, że ten niedźwiedź jest prawdziwy i
cię zje. Jego tam nie ma. Ja zaś jestem z tobą i jesteś bezpieczny".
Robiąc łagodny, głęboki wdech, mówisz sobie: „Uspokajam
czynności ciała i umysłu". Uspokajasz lęk samą swoją obecnością.
Dziecko, gdy wyczuwa czułość obejmującej je matki, przestaje
zazwyczaj płakać. Tą matką jest Twoja własna uwaga
wypływająca z głębi świadomości - koi teraz twój ból.
Matka i tulące się do niej dziecko to jedno. Jeśli matka będzie
myśleć o czymś innym, dziecko nie uspokoi się. Ona musi odłożyć
wszystko na bok i po prostu je przytulić. Nie unikaj więc własnych
uczuć. Zbliż się do nich i bądź z nimi. Możesz pomyśleć: „Robiąc
ten wydech, uspokajam lęk".
Czwarty krok - uwolnienie uczucia.
Dopiero teraz, gdy czujesz się dość silny, bo wiesz, że jesteś
w stanie zaopiekować się lękiem, stres staje się łagodniejszy i
mniej dokuczliwy. Uśmiechnij się i pomóż mu odejść, proszę Cię
jednak, nie poprzestań na tym etapie. Uspokajanie i uwalnianie to
dopiero leczenie objawowe. Dopiero teraz masz szansę
popracować głębiej nad transformacją źródła lęku - pisze Thich
Nhat Hanh.
Piąty krok polega na starannej introspekcji.
Przyglądasz się uważnie Twojemu dziecku - lękowi, aby
ustalić, co mu się stalo. Robisz to, mimo ze dziecko przestało już
płakać, mimo ze lęk Cię opuścił. Nie możesz nianczyć dziecka
przez cały czas, musisz więc odnaleźć przyczynę płaczu. Na pewno
odkryjesz skuteczny sposób na transformację uczuć dziecka.
Zlokalizujesz przyczynę jego cierpienia - w ciele lub w otoczeniu.
Poznając przyczynę płaczu, będziesz wiedział, co robić lub czego
zaniechać, aby lęk nie zaskoczył Cię w przyszłości.

Red. Elżbieta Smoleńska


„Gazeta Wyborcza", 1993
Pigułka na zmęczenie

Rozmawiala Zdzisława Jucewicz

Jesteśmy przygnębieni i smutni, żyjemy w lęku niepewności.


Mamy poczucie, że znajdujemy się w beznadziejnej sytuacji, czuje-
my się zagrożeni. Ciągle gdzieś pędzimy, aby coś załatwić, aby
zdążyć na czas. Jesteśmy zmęczeni. Czy możemy zapanować nad
własnym zmęczeniem? Czy jest sposób, aby wyjść z sytuacji
stresowej?

Jest wiele technik relaksacyjnych i antystresowych, ale jedną


polecałbym szczególnie. Nazywam ją „pakietem antystreso-wym",
bowiem kiedy pracowałem z menedżerami, słowo „pakiet" dobrze
im się kojarzyło. Możemy ją także określić mianem szczepionki na
stres, jeśli ktoś woli skojarzenia medyczne.

A może pigułki na zmęczenie?

Może być, ponieważ chodzi właśnie o to, aby wprowadzić ją


do wnętrza.

Brzmi to bardzo zachęcająco...

Wykonujemy ćwiczenie w trzech etapach. Spróbuję przed-


stawić je w taki oto sposób:
Znajdź sobie na chwilę takie miejsce, w którym nikt nie będzie Ci
przeszkadzał, ani Ty nikomu nie przeszkodzisz. Nie musi to być miejsce
zamknięte, ale w mniejszym czy większym stopniu odizolowane,
odgraniczone. Porównać je można z komórką biologiczną, która ma błonę
- ani całkowicie przepuszczalną, ani całkowicie nieprzepuszczalną. I
dobrze byłoby, aby człowiek, przynajmniej dla momentu regeneracji i
wypoczynku, miał takie miejsce w swoim świecie, w którym żyje: w
ulubionym domu, w swojej pracy, w swoim parku, gdziekolwiek. Miejsce,
w którym przez chwilę może znaleźć się w osłonie tej błony, w takim
stopniu przepuszczalnej zarówno dla zapachów, dźwięków, jak i obecności
innych ludzi, aby możliwy był wypoczynek.
Następna czynność: zamknij oczy, spróbuj poczuć swój oddech,
swoje ciało i odczuć zmęczenie w organizmie. Możesz zarejestrować
gonitwę myśli albo pustkę w głowie, albo to, że natrętnie prześladuje Cię
jakaś jedna myśl czy nie załatwiona sprawa. Możesz dostrzec rezultaty
zmęczenia, przemęczenia, stresu w Twoim umyśle. Przebywasz w pustce
albo treść myśli jest czarna, przygnębiająca... Rejestrujesz pierwsze
symptomy zmęczenia. Wczuj się dobrze w swoje zmęczone ciało.
A teraz pójdź o jeden krok dalej. Spróbuj poczuć swoje zmęczenie w
oddychaniu. Czujesz, jak Twój oddech jest płytki, albo przyśpieszony,
albo jak jest ciężki, albo przytłoczony w klatce piersiowej, ściskający w
gardle...
Możesz pójść jeszcze dalej i spróbować poczuć swoje mięśnie. Może
są obolałe, może zdrętwiałe, może w inny sposób dokuczają.
Nie tylko fizyczne zmęczenie czuje się w mięśniach. Często napięcie
psychiczne czuje się jako ciężar fizyczny, jako pewnego rodzaju ból w
jakimś obszarze ciała. Wskutek zmęczenia zarówno fizycznego, jak
psychicznego jakiś osłabiony narząd lub stan zapalny daje o sobie znać:
gdzieś kłuje, gdzieś pulsuje, serce bije nierytmicznie.
Ile czasu musimy poświęcić na takie uważne i dogłębne za-
rejestrowanie swojego zmęczenia?

Daj sobie kilka minut na odczucie swojego zmęczenia, na poczucie


go we wszystkich możliwych przejawach. Jeśli jest środek nocy i nie
możesz zasnąć, to spróbuj poczuć tę niemożność i to, co Cię dręczy i
męczy. Jeżeli jest środek dnia, to spróbuj na moment wyłączyć się z
zewnętrznego świata i poczuć swoje zmęczenie.

7b „wytoczenie się" nie jest takie proste.

Na samym początku to może być trochę trudne. Ale jeżeli nie zrobi
się tego, to wszelkie instrukcje, jakie otrzymujemy od psychologów czy
znajdujemy w książkach, nie będą przydatne. Człowiek nie może sobie
pomóc, jeśli nie nawiąże kontaktu z samym sobą. Tak jak nie może pomóc
drugiemu, dopóki nie nawiąże z nim kontaktu. Często mówi się tak: chcę
odpocząć, więc odwrócę uwagę od swego zmęczenia, puszczę sobie
ulubioną muzykę, spotkam się z kimś miłym, pójdę do kina itp. Oczywi-
ście, takie zachowanie może spowodować chwilowe ożywienie i
pobudzenie, ale pewien stan moich tkanek, stan „zmęczenia materiału" we
mnie, nadal pozostaje. Jeżeli chcesz prawdziwie odpocząć, to musisz wejść
w kontakt ze sobą, a jeżeli jesteś prawdziwie zmęczona, to musisz wejść w
kontakt ze swoim zmęczeniem. To może być trudne, dlatego że bronimy
się przed swoim bólem, przed swoją rozpaczą, odsuwamy od siebie
smutek, tłumimy wściekłość. W takich razach trzeba zawrzeć coś w rodza-
ju magicznej umowy ze sobą samym. Umawiasz się, że swój ból, swój
smutek czy wściekłość, które gdzieś w Tobie drzemią, dopuścisz do siebie,
w takim stopniu, w jakim jest to dla Ciebie w tym momencie bezpieczne.
W ramach pierwszego etapu ćwiczenia, gdy już nawiążesz kontakt ze
sobą, spróbuj przez chwilę obserwować swoje oddy-
chanie. Nie pogłębiaj oddechu ani nie wydłużaj, nie uspokajaj. Spróbuj
porejestrować przez chwilę oddychanie - takie, jakie ono jest. Tak jakby się
rejestrowało po raz pierwszy poznane zjawisko biologiczne.

Obserwuję więc swoje oddychanie...

Teraz spróbujemy wpłynąć trochę na ten Twój stan, który wcześniej


rozpoznaliśmy.
Skoncentruj się na tych miejscach, które bolą, które są napięte,
pobudzone, skurczone. Rozpoczynamy cykl świadomych, bardzo
delikatnych wdechów i wydechów.
Podczas wdechu starasz się zwiększyć napięcie bolącego miejsca, a
podczas wydechu to napięcie rozpuszczasz. Na przykład: jesteś zmęczona,
czujesz ból głowy. Wówczas robisz głęboki wdech i wówczas bardzo
mocno napinasz mięśnie karku, gardła, skroni. Przytrzymujesz chwilę to
napięcie. Wydech - pozwalasz, aby to napięcie odpłynęło. Musisz to robić
spokojnie i rytmicznie, z maksymalną koncentracją. Rytm ma tutaj duże
znaczenie. Kiedy wchodzisz w swój ból z pełną intensywnością podczas
wdechu, napinasz się dość mocno.
Podczas wydechu, który zwalniasz i wydłużasz - rozluźniasz napięcie.
W czasie serii wdechów i wydechów przenosisz swoją uwagę w te miejsca,
które są skurczone, napięte, obolałe. Wdechem próbujesz w tym obszarze
ciała, które Ci dolega, zwiększyć skurcz i napięcie. Przez chwilę je
przytrzymujesz. Wydech - łagodny, przez nos, zwolniony i bezgłośny -
pozwalasz, aby to napięcie odpłynęło.
Jeżeli akurat w tym momencie nic Ci nie dolega, ale masz czas dla
siebie, aby się zregenerować, to możesz to ćwiczenie robić rutynowo.
Poddajesz napięciu i rozluźnieniu kolejno: lewą nogę, prawą nogę, lewą
rękę, prawą rękę, brzuch, podbrzusze, kark, szczęki, klatkę piersiową.
Wdech - napinasz mięśnie. Wydech - rozluźniasz.
Ile czasu potrzeba na to ćwiczenie?

Każda instrukcja antystresowa musi być pomyślana na kilka minut.


Nie jest realne, aby człowiek zagoniony, pobudzony, zaniepokojony mógł
natychmiast zatrzymać się, przerwać błędne koło swojego funkcjonowania
i przez pół godziny poddawał się jakimś ćwiczeniom. Człowiek, który
umie tak się zatrzymać, nie potrzebuje żadnych ćwiczeń.
Zakładam, że to ćwiczenie może trwać od trzech do pięciu minut.
Przez minutę, dwie wchodzę w swój ból, przez następne dwie, trzy minuty
staram się w cyklu wdechów i wydechów złagodzić przykry stan, w jakim
się znajduję.

Na czym polega trzecia faza, trzeci etap tej relaksacyjnej, re-


generującej techniki?

Zamykasz dłonie, ale nie zaciskasz pięści, możesz też połączyć palce
tak, jakbyś brała szczyptę soli: łączysz serdeczny i wskazujący palec z
kciukiem. Niezależnie od tego, jak zamknęłaś dłonie, kładziesz je
wewnętrzną stroną gdzieś w okolicach dołu brzucha, między biodrami a
podbrzuszem. Podczas serii spokojnego wdechu i wydechu pozwalasz, aby
otworzyła się taka przestrzeń w Tobie, że Twój oddech będzie jakby
wpływał do brzucha. Jeżeli czujesz takie napięcie i skurcz w tej okolicy
brzucha... Jeżeli trudno jest wprowadzić tam powietrze, to możesz oprzeć
stopy, np. o krzesło, tak, aby kolana były uniesione i uda tworzyły z
podudziami kąt 90 stopni. To rozluźni mięśnie przepony i będzie łatwiej
wprowadzić powietrze „w dół brzucha".
Ten pierwiastek oddychania brzusznego, skupienia uwagi w dole
brzucha, a także próba wyczuwania ciepła pod dłońmi ułożonymi w
odpowiedni sposób są wspólnym elementem bardzo wielu technik
medytacyjnych, relaksacyjnych i regenerujących. Są do tego metafizyczne
wyjaśnienia: że to jest hara, centrum energii, nasze centrum grawitacji itd.
Można to również
wyjaśnić naukowo: układ parasympatyczny w obwodowym
układzie autonomicznym jest odpowiedzialny za nasze rozluź-
nienie i regenerację - zostaje przywołany do życia dzięki oddy-
chaniu brzusznemu. Natomiast układ sympatyczny, pobudzany
przez szybkie i krótkie oddychanie piersiowe, związany jest ze
stresem, z hormonami stresu, z adrenaliną, z pobudzeniem.
Niezależnie od tego, jak to się tłumaczy, szybko można sprawdzić i
doświadczyć, że nawet po kilku próbach takiego nieinten-sywnego
oddychania i kierowania uwagi na oddech brzuszny, do środka
siebie, w ruch powłok brzusznych, gdzieś w okolice brzucha i
podbrzusza można odnaleźć pod dłońmi coś w rodzaju odczucia
ciepła, błogości w tym obszarze, przyjemności. Jeśli to mile
odczucie się pojawia, to można próbować wyprowadzać je dalej,
tak jakby płynęła we mnie jakaś fala, przez uda aż do stóp. Można
to odczucie uzupełnić wyobrażeniem sobie świetlistej plazmy,
która podczas wdechu wpływa we mnie przez środek czoła, a
podczas wydechu zaczyna się krystalizować w dole brzucha i
przenika aż do moich stóp.
Czy trudno jest przyswoić tę trzystopniową technikę relaksacyjną?

Na podstawie długoletniego doświadczenia mogę stwierdzić,


że to ćwiczenie nie wymaga pomocy terapeuty. Można je łatwo
opanować, czy odnaleźć je w sobie samym, bez trenera lub
instruktora. Jest najprostsze z dziesiątek, jak nie z setek, znanych
mi instrukcji i technik regeneracyjnych, relaksacyjnych,
antystresowych. Za procedurą tej techniki stoi jednak pewien
paradoks, który łatwo uchwycić. Otóż w pierwszym etapie nie
oddalamy się od swojego stresu, nie próbujemy wprowadzić się w
stan rozluźnienia, nie wyobrażamy sobie od razu cudownego stanu.
Zaczynamy od nawiązania wzmożonego, świadomego kontaktu ze
swoim napięciem, ze swoim bólem, ze swoim cierpieniem, w ich
wymiarze fizycznym i psychicznym.
Nie odsuwamy tego od siebie za wszelką cenę, ale mocno sku-
piamy się na tym, chłoniemy to, staramy się jak najgłębiej poczuć
ich stan, tę sytuację.
To właśnie jest kluczem do rozwiązywania innych naszych
problemów. Jeśli np. masz problemy we współżyciu intymnym,
wychowawcze ze swoimi dziećmi, małżeńskie, interpersonalne w
pracy, z sąsiadami, z dalszą rodziną, jeżeli masz jakikolwiek
problem emocjonalny, to musisz najpierw skontaktować się z tym
problemem, przyjrzeć mu się uważnie, skupić się na nim, takim
jakim on jest w rzeczywistości. Zauważam niejednokrotnie, że
większość ludzi odsuwa od siebie swoje problemy, natomiast pró-
buje wyobrazić sobie, jak powinno być i za wszelką cenę stara się
wprowadzić jakieś zmiany, często obwiniając siebie lub kogoś, że
nie jest tak, jak być powinno. Tymczasem receptą, kluczem, a
wręcz strategią rozwiązywania naszych problemów emocjonal-
nych jest najpierw „skontaktowanie się" z istotą tego problemu.
Może być tak, że istota naszego problemu tkwi w kimś, a do-
patrujemy się jej w sobie. Albo może być w nas, a my dopatruje-
my się jej na zewnątrz. Może leżeć nie bezpośrednio tam, gdzie jej
szukamy. Kiedy nie umiesz rozpoznać swoich emocji, swoich
problemów, to masz trudności ze skontaktowaniem się z nimi i nie
potrafisz ich rozwiązać. A wtedy mogą być pomocne książki,
kasety lub psychoterapeuta albo ktoś inny, kto pomoże Ci roz-
poznać, nazwać i zdiagnozować Twoje problemy. Nie mam tu na
myśli tych książek, gdzie przedstawiona jest idealna rodzina, cu-
downe recepty na szczęście i na Twoje problemy. Myślę o tych
mądrych książkach, w których znajdujemy opisy mechanizmów
funkcjonujących w nas i między nami, w naszym życiu.
Jednym słowem, musimy nauczyć się patrzeć na siebie, do-
strzegać swoje odczucia, swoje reakcje i umieć nimi kierować.

Na tym właśnie polega realistyczna droga do wewnętrznej


siły. Na rozpoznawaniu słabych stron, uznaniu ich i uczeniu się,
jak z nimi żyć, aby nie przysparzać zbędnego cierpienia sobie i innym.
Można nauczyć się przekształcać gniew, depresję, lęk, niepokój, a nawet
zazdrość w dojrzałe zrozumienie siebie i świata. Nie musisz siebie, swojej
duszy, leczyć operacyjnie, możesz nauczyć się przetwarzać swoje emocje
świadomie i w zgodzie ze sobą. Nie potrzebujesz chwytać za skalpel, aby
pozbyć się swojej irytacji, swojego gniewu, bo wiesz, że gdy irytujesz się z
powodu swojej irytacji, to jesteś podwójnie zirytowana.
Kiedy masz świadomość swoich problemów, łatwiej znajdziesz ich
rozwiązanie. Moja rola jako psychologa nie sprowadza się do tego, żeby
podrzucać innym gotowe rozwiązania. Mogę nauczyć, jak dotrzeć do
samego siebie, jak się zrelaksować. Ale nawet w tym relaksie najważniejsze
jest nawiązanie kontaktu ze sobą i ze swoim problemem. Jeżeli odważysz
się być w kontakcie z rzeczywistością, to znajdziesz właściwe rozwiązanie,
albo też rozstrzygniesz, że sytuacja jest nierozwiązywalna i będziesz
usiłowała twórczo się z nią pogodzić. Natomiast, gdy ktoś żyje w iluzji,
niezależnie od tego, czy będzie to iluzja czarnowidztwa, czy iluzja
paranoidalna (oskarżycielska), czy też iluzja „bycia przytłoczonym", czy
iluzja omnipotencji i wszechmocy w każdej sytuacji - to dopóki pozostanie
w tej iluzji, nie rozwiąże swojego problemu.

Są jednak ludzie, którzy nie mają skłonności do refleksji, do


wnikania w istotę swoich problemów psychicznych.

Jest ich wielu. Charakteryzują się pewnym stopniem naiwności, w


zależności od autorytetu, jaki uznają. Szukają zawsze recepty i zbawienia z
zewnątrz i upatrują źródła swoich nieszczęść także na zewnątrz.
I są też tacy, którzy próbują tej grupie ludzi sprzedać jakąś pigułkę na
szczęście, jakąś obietnicę.

Co może zaoferować psycholog ludziom naiwnym?


Albo jakąś magiczną papkę, albo uświadomienie pacjentowi jego
naiwności i uznanie jej. I nie dlatego, żeby ją zakwestionować, ale żeby
mu pomóc stać się człowiekiem refleksyjnym. Osoby naiwne znajdują się
w pułapce. Są skazane na iluzje, które same wytwarzają, lub ktoś im je
podsuwa.
Każdy z nas ma czasem w sobie takie marzenie, iż znajdzie się ktoś
taki, kto da nam idealne lekarstwo, taki eliksir na życie, że znajdzie się
taka osoba, taki ustrój polityczny, taka rodzina i takie miejsce, które mnie
zbawi, wyzwoli, ukoi itd. Nie jest rzeczą nienormalną czy niezdrową
posiadanie takich pragnień. Chodzi jednak o to, aby je sobie uświadamiać i
nie kierować się wyłącznie nimi w życiu, bo wtedy stajemy się ofiarami
życia. Jeżeli okoliczności przypadkowo ułożą się dobrze, to jesteśmy
ofiarami dobrych okoliczności. Jeżeli potem je tracimy, stajemy się tym
przygnębieni, załamani i rozczarowani. I zawsze manipulowani z
zewnątrz.

Zatrzymajmy się więc na chwilę w naszym zabieganym życiu.


Spójrzmy wokolo siebie. Zarejestrujmy swoje uczucia. Zauważmy
swoją obecność. Dotknijmy istoty swojego problemu. Czy o to chodzi
psychologowi, psychoterapeucie?

Dokładnie tak! Zatrzymaj się na chwilę!


Możesz to łatwo uczynić, dzięki swojemu oddechowi. Twój oddech
jest zawsze w danej chwili, ponieważ poprzedni jest już przeszłością. Jeżeli
w tym momencie uświadomisz sobie swój oddech, to nagle zauważysz, że
właśnie jesteś tutaj, jesteś teraz!
Jeśli za godzinę będzie czekało na Ciebie, nie wiem jak trudne
przeżycie, to w danej chwili, w tym właśnie momencie możesz być z tym,
co jest, być z kimś, być ze sobą, z przyrodą.
To jest również rodzaj pigułki na Twój stres: jestem tu i teraz, jestem
obecny. I nie chodzi tylko o to, by wyłącznie być tutaj i teraz, ale żeby
umieć chociaż przez tę jedną chwilę przetrzeć okulary i zobaczyć świat w
danym momencie. W jego barwach, w jego dźwiękach.
Zatrzymujesz się, oddychasz, liczysz swój oddech do dzie-
sięciu, ćwiczysz swoją obecność, zakorzeniasz się w rzeczywi-
stości. Jeżeli chwilę pobędziesz w tym zatrzymaniu, to możesz
zetknąć się ze swoim problemem. Może jeszcze z większą siłą niż
dotychczas. Bo może przedtem ze swoją nadaktywnością czy
oskarżaniem innych, czy zadręczaniem się myślami uciekłeś od
istoty swojego problemu. Być może jego istotą jest to, że Cię coś
boli, że czujesz się głęboko dotknięty albo niewartościowy, albo
czymś przestraszony Jak dotkniesz istoty swojego problemu, to
możesz szukać dróg jego rozwiązania.
Zatrzymanie się na chwilę jest zarówno metodą relaksu, jak i
metodą znalezienia kontaktu ze swoim problemem.
Proponujemy zatem: zatrzymaj się na chwilę! Weź pigułkę na
zmęczenie! Spróbuj skontaktować się ze sobą, bowiem klucz do
poprawy Twojego samopoczucia jest w Tobie.

„Kalendarz Przyjaciółki", 1994


Samotni w stresie

Dean Ornish, znany amerykański kardiochirurg, specjalista od


by-passu (wszczep dodatkowego naczynia zasilającego serce), po-
wiedział kiedyś, że po latach obserwacji swoich pacjentów doszedł
do przekonania, iż wszystkim chorym na serce potrzebny jest by--
pass emocjonalny, pomost pomocny w przekroczeniu izolacji od
innych ludzi, od siebie samych i różnie pojmowanej siły wyższej.
Trzyletni program terapeutyczny nastawiony na rzucenie
palenia, zmianę diety i przede wszystkim przekroczenie emocjo-
nalnej izolacji przyniósł rewelacyjne rezultaty. U kilkuset uczest-
ników treningu stwierdzono cofnięcie zmian miażdżycowych w
naczyniach wieńcowych, czego nie sposób osiągnąć leczeniem
farmakologicznym*.
Zgłosili się do mnie dwaj mężczyźni z zaburzeniami rytmu
serca. Pierwszy z nich pracuje na stanowisku administracyjnym w
placówce naukowej, której budżet jest na wyczerpaniu. Jest
przerażony wizją utraty pracy i przedwczesną emeryturą. Co na to
żona? - pytam. - Opowiada mi o znajomych i krewnych, którzy
zdobyli się na odwagę i robią interesy - odpowiedział.

* D. Ornish Miłość i przetrwanie, JS & CO, Warszawa 1999


Drugi jest prywatnym przedsiębiorcą od dwóch lat. Firma zaczęła już
dobrze prosperować, ale w tym roku sprzedaż utknęła. Zadłużenie spędza
mu sen z powiek. Co na to żona? -Trzeba było siedzieć na posadzie. Jaka
była, taka była, ale miałeś stałe zabezpieczenie. Zawsze mówiłam, że
zbankrutujesz... Zaprosiłem żony. Obie powiedziały prawie to samo: on
jest nieobecny, pogrążony w swoich sprawach. W ogóle nie wie, co
przeżywam... Coraz trudniej jest prowadzić dom na tym samym poziomie.
Tylko ja jedna wiem, ile mnie kosztuje trzymanie twarzy przed gośćmi,
gdy przychodzą w sobotę na brydża.
Tendencja do izolowania się w stresie, udawanie, że wszystko jest w
porządku lub oskarżanie całego świata w miejsce przyznania się do porażki
mogą wypływać ze skłonności charakterologicznych człowieka. Ale w
dużym stopniu to najbliżsi skazują nas na samotność, a my - ich.
W trudnych czasach, w jakich przyszło nam żyć, to niezwykle istotna
sprawa. A tak trudno przyznać się do porażki, słabości, poczucia
bezradności, uznać trudną sytuację bliskiej osoby, nie oceniając jej, nie
pouczając, nie upokarzając.
Przez wiele lat życia w ubezwłasnowolniającym systemie
przyzwyczailiśmy się dawać sobie oparcie poprzez wspólne narzekanie.
Dziś ten stereotyp przestaje się sprawdzać. ONI, odpowiedzialni za całą
naszą biedę, zostali odesłani. MY, zostaliśmy, pełni niepokoju o
przyszłość. Oczywiście osoba rozgoryczona i oskarżająca poczuje
chwilową ulgę, gdy usłyszy od kogoś: „Jestem po twojej stronie". Ale nie
rozwiązuje to problemu.
Mamy też nawyk natychmiastowego szukania rozwiązania,
doradzania, gdy ktoś czuje się bezradny. Tylko że często nie ma dobrego
rozwiązania. To, co możemy zrobić dla drugiej osoby, to zatrzymać się
razem z nią, uznać jej poczucie bezradności, być z nią w tym, odpuszczając
sobie grę, w której zasypujemy ją pomysłami rozwiązań, a ona na każdy
odpowie: „Tak, ale...".
Aby wyjść naprzeciw drugiej osobie, aby przyjąć ją prawdziwie,
potrzebne jest przekroczenie izolacji z samym sobą. Po-
mostem do siebie jest otwarcie się na duchowość ciała, kontakt z własnym
organizmem i płynącymi z niego odczuciami, a przede wszystkim
odczuwanie swojego oddechu, niepokoju w klatce piersiowej, gdy dopada
nas lęk, trudności w luźnym wydechu, gdy jesteśmy wściekli.
Często zalecam pacjentom proste ćwiczenia. Faza pierwsza: zamknij
oczy i skup się na swoim oddychaniu. Staraj się doprowadzić swój oddech
do dołu brzucha. Faza druga:
otwórz oczy i spróbuj nawiązać kontakt z osobą, która jest w pobliżu. Faza
trzecia: spróbuj jednocześnie czuć siebie (brzuszny oddech) i widzieć drugą
osobę lub inne elementy otoczenia (patrz rozdział poprzedni). Poczucie
jedności, które się z tego ćwiczenia wyłania, pomogło mi przetrwać
niejeden trudny moment.
Jednym z największych osiągnięć w procesie mojej autote-rapii było
objęcie świadomością i uwagą tendencji do izolowania się w stresie.
Sprawa okazała się złożona. Po przekroczeniu pewnego progu napięcia,
gdy „dokładają się" do siebie trudności lub czuję się zagrożony, muszę się
wycofać, żeby się pozbierać. Jest to związane z tendencją do opisywanej
wcześniej frag-mentacji oraz tzw. schizoidalnego wycofania - skłonności
prawdopodobnie pochodnej od stresów w niemowlęctwie. Nie mogę się
zmuszać do kontaktu, gdy cały mój organizm potrzebuje się „otorbić" i
pozostać w bezruchu. Czasem też pomagał mi długi samotny bieg. Z
czasem odkryłem, że ta niezbędna, chwilowa izolacja od ludzi nie musi
oznaczać izolacji od siebie samego i - jakkolwiek pojmowanej -
Uniwersalnej Całości. Dzielę się tym intymnym odkryciem na stronie B
kasety Bliżej siebie w stresie', na której przedstawiam doświadczenie
spotkania z „wewnętrznym mędrcem". To już blisko modlitwy, ale to zbyt
intymna sprawa, by się z niej zwierzać...

* J. Santorski Bliżej siebie w stresie, kaseta audio, JS & CO,


Warszawa 1996
Odkryłem też inne powody oddzielania się od ludzi w trud-
nych sytuacjach. Związane są one z oporem wobec powiedzenia
otwarcie „pomóż mi", ze skłonnością do pokazywania „sam sobie
poradzę" i trudnością znoszenia kompromisów. Narcystyczny
chłopiec we mnie chciałby, żeby wszystko było na jego wa-
runkach, według jego punktu widzenia, bez granic, ograniczeń,
które wnoszą inni. Te tendencje uznałem za utrudniające kon-
struktywne znoszenie stresu, ale za możliwe do przekraczania.
Uczę się prosić o pomoc. Uczę się współdziałać i współpracować -
w zespole, z innymi firmami w biznesie, z żoną przy urządzaniu
mieszkania po remoncie... W uczeniu się przyjmowania siebie i
innych jakimi są, w uczeniu się troski o związki z ludźmi (które
jakże potrzebne się stają w trudnych chwilach) bardzo pomógł mi
Thomas Moore swoimi książkami W trosce o duszę" i Bratnie
dusze" - które niedawno wydałem.

Red. Elżbieta Smoleńska


„Gazeta Wyborcza", 1993

* T. Moore W trosce o dusze, JS & CO, Warszawa 1998


•* T. Moore Bratnie dusze, JS & CO, Warszawa 1995
Zanim pomyślisz pozytywnie

Wspominałem, że - według tradycji buddyjskiej - źródeł cier-


pienia człowieka upatrywać możemy w czterech rodzajach sytu-
acji: gdy nie dostajemy tego, czego pragniemy, gdy tracimy to, do
czegośmy się przywiązali, gdy „dostajemy" to, czego nie chcemy, i
gdy przywiązujemy się do tego, co nam nie służy. Wskutek za-
chłanności, gniewu i niewiedzy gubimy się w tych sytuacjach, po-
pełniamy błędy, cierpimy sami i przyczyniamy się do cierpienia in-
nych ludzi. Współczesna teoria stresu zwraca uwagę na te same
zjawiska - opisuje je tylko innym językiem. Otóż sytuacje streso-
twórcze to pozbawienie, utrata, przeszkody i fiksacje, w których
rozwijamy przystosowawcze i nieprzystosowawcze reakcje radze-
nia sobie ze stresem. Podkreśla się jednocześnie, że stres i radzenie
sobie z nim są procesem, w którym wyróżnić można różne fazy i
etapy. W klasycznym ujęciu mówi się o fazach rozpoznawania sy-
tuacji trudnej, mobilizacji i adaptacji, po których następuje relaks,
jeśli problem został rozwiązany, lub faza wyczerpania, jeśli stres
jest przewlekły, a próby poradzenia sobie nie przynoszą rezultatów.
Różnorodność sytuacji stresowych i osobistych, charaktero-
logicznych wzorców reagowania na nie utrudnia sformułowanie
jakiejś uniwersalnej „receptury" radzenia sobie ze stresem.
Dlatego najczęściej poradniki i treningi „antystresowe"
sprowadzają zagadnienie do umiejętności relaksu oraz pozytyw-
nego myślenia.
Zdolność, dar lub wyćwiczoną umiejętność rozluźnienia i
regeneracji oraz budowania w sobie pozytywnego nastawienia i
samozadowolenia trudno przecenić. Ale dotyczą one tych faz
cyklu odpowiedzi na stres, które związane są z rozwiązywaniem
problemu, określaniem celów działania, swobody w działaniu i
regeneracji po akcji. Biada jednak temu, kto zahipnotyzowany
pozytywnym myśleniem nie rozpoznaje trafnie trudnej sytuacji lub
wyłącznie relaksuje się w obliczu trudności, które wymagają
przede wszystkim koncentracji i uwagi. Aby nie fiksować się na
negatywnym myśleniu o pozytywnym myśleniu, chcę zapro-
ponować Państwu kilka postulatów, które powinny być - moim
zdaniem - spełnione, zanim podejmiecie popularne działania
rozładowujące napięcie, ogólnie wzmacniające i prowadzące do
sukcesu.
Oto one:

1. Zatrzymaj się.
2. Ugruntuj się.
3. Skontaktuj się z uczuciami.
4. Rozejrzyj się.
5. Ustal dystans.

Zasady te trudniej jest stosować i popularyzować niż keep


smiling, bo wymagają znajomości siebie, gotowości do
rezygnowania z iluzji i spojrzenia prawdzie w oczy. Mam nadzieję,
że Czytelnicy tej i innych wydawanych przeze mnie książek
wiedzą, o czym mówię. Poruszam te zagadnienia w wielu
miejscach tego tomu. W tym miejscu próbuję je ująć syntetycznie.

l. STOP!

Jeśli czujesz się zrozpaczony albo tak napięty, że boisz się


wyjść z domu...
Jeśli krew uderzyła Ci do głowy i masz właśnie zamiar eks-
plodować...
Jeśli po raz piąty przeszukujesz te same miejsca w poszu-
kiwaniu rzeczy, która nie jest Ci absolutnie w tej chwili po-
trzebna...
Jeśli po raz kolejny dochodzi do podobnej w treści i formie
dyskusji, albo znów bez wyraźnego powodu Twój partner złości
Cię (albo doprowadza do płaczu, albo Ty robisz coś, na co on tak
reaguje)...
Jeśli mówisz już od pięciu albo i trzydziestu pięciu minut bez
przerwy...
Jeśli słyszysz swój głos krzyczący na kochane dziecko i ręka
zamierza się do ciosu, gdzie popadnie...
Jeśli znów wydałeś wszystkie pożyczone Ci pieniądze na
głupoty...

ZATRZYMAJ SIĘ!

Zarówno działania zbyt impulsywne, jak i zbyt kompul-sywne


mogą świadczyć, że wpadłeś w pułapkę przewlekłego stresu;
Twoje reakcje emocjonalne, myśli i zachowania mogą być
niewspółmierne do sytuacji, nieadekwatne, nieskuteczne ani z
punktu widzenia potrzeby emocjonalnego rozładowania (np. złość
nie uwalnia od bólu zranionego „ja"), ani z punktu widzenia
rozwiązania realnego problemu (prawdopodobnie nie o to chodzi, o
co robicie sobie wymówki).

2. RZUĆ KOTWICĘ!

„Zaczep" uwagę o coś wyraźnie uchwytnego TU i TERAZ.


Np. zorientuj się, jaki kolor mają buty obecnej przy Tobie osoby,
która teraz godzina albo czy da się określić w pobliżu jakiś
wyraźny zapach. Dla osób z pewnym doświadczeniem w praktyce
medytacji najlepszą KOTWICĄ jest ODDECH. Oddech
jest zawsze tu i teraz, wlaśnie ten wdech, właśnie ten wydech.
Poczuj go w brzuchu lub w nozdrzach.
Jeśli trudno Ci się zakotwiczyć, POLICZ DO DZIESIĘCIU.
Np. do czterech w trakcie wdechu, zaś pięć, sześć, siedem...
osiem... dziewięć... dzie... sieć... podczas wydechu...
A TERAZ POCZUJ SIEBIE.
Aby odpowiedzieć, a nie tylko mechanicznie reagować na
stres, musisz się ugruntować - poczuć kontakt stóp z podłożem.
Aby to było możliwe, musisz poczuć swoje ciało. Skieruj więc
oczy w dół (kierując gałki oczne w górę wytwarzasz obraz, a tu
chodzi o odczucie ciała). Poczuj swoje stopy, nogi, miednicę,
wyrostki kulszowe, jeśli siedzisz na czymś względnie twardym.
Zorientuj się w swoich odczuciach - ciepła, chłodu, napięcia,
pobudzenia, bólu, skurczu, drżenia, pulsowania... Jak siebie
czujesz? „Gdzie jest" Twoja energia?
Alexander Lowen rozpoczyna swoją terapię (opisaną m. in. w
książce Duchowość dala'} od ćwiczeń ugruntowujących. W Stress
Reduction Glinie" dr Kabat-Zinn zaczyna swój program
terapeutyczny od metody body-scanning - przeglądu ciała. Takie
praktyki torują drogę do odczucia siebie w stresie, które jest
podstawą wszelkiej świadomej akcji.
Ale nawet jeśli ich nie znasz - spróbuj przy najbliższej okazji,
choćby w sytuacji trudnej. Ten sam oddech, który pomógł Ci się
zatrzymać, „skieruj" teraz do swoich stóp - tak jakby możliwy był
przepływ jakiejś energii wraz z wydłużonym wydechem - w dół
ciała. Stan napięcia związany ze stresem może Cię „odrywać" od
ciała. Może powodować „fragmentaryzację", o której pisałem
wcześniej. Spróbuj się na nowo scalić. Poczuć się jednym, chociaż
pewnie będzie to doświadczenie napięcia, bólu, niepokoju,
trudnego do zniesienia pobudzenia...

* Patrz str. 283


** J. Kabat-Zinn The Fuli Catastrophe Living, Bantam Double Day
Dęli, New York 1994
3. CO PRZEŻYWASZ?

Uniosłeś się, zamarłeś, jest Ci duszno, czujesz się załamana?


Jeśli już czujesz siebie - na jaki stan ducha składają się doznania z
ciała? Jaki jest Twój nastrój w tej chwili? Niepokój? Złość? Ból?
Wstyd? Poczucie braku? Żalu? A może przemożna chęć działania?
A może rozpacz lub wewnętrzna pustka, która ją przesłania?
Wyobraź sobie małe dziecko. „Dziecko w sobie". Czego ono
chce? W jakim jest stanie? Obejmij je uwagą.
Przyjrzyj się choć przez kilka sekund pojawiającym się w
umyśle obrazom, myślom. Czego doświadczasz? Może silnego
wewnętrznego konfliktu. Chcesz odejść i boisz się, chcesz zadać
cios i obawiasz się skutków, chcesz się gdzieś schować i nie wiesz
gdzie? CZY DOTKNIE TO BOLEŚNIE TWOJEGO „JA"? Może
masz przemożne poczucie, że cokolwiek zrobisz, będzie źle?
Poczucie schwytania w pułapkę? Może dojmujące jest poczucie
bezradności?
Straty, przeszkody, niespełnienia, które dotykają nas - do-
rosłych w różnych złożonych sytuacjach, wywołują reakcje po-
chodne od naszych pierwszych reakcji na stres, gdy byliśmy mali,
bezradni, gdy reagowaliśmy prymitywnie, mocno, jednoznacznie.
Osoby zaawansowane w pracy nad sobą pod fasadą wzburzenia,
wściekłości, pretensji są w stanie odszukać ukryte odczucia
bezradnego, zranionego, porzuconego, zdradzonego lub
wykorzystanego dziecka.
Nie zawsze, a raczej rzadko, warunki stresu sprzyjają takiej
introspekcji. Rozpoznaj więc przynajmniej uczucia podstawowe:
gniew, ból i lęk.

4. ROZEJRZYJ SIĘ, ZORIENTUJ W SYTUACJI

Strach ma wielkie oczy. W stresie łatwo się pogubić, stracić


orientację. Zwłaszcza gdy spotyka nas niespodziewany cios lub
sytuacja jest przewlekła, gdy osłabiają nas dolegliwości somatycz-
ne. Zaczynamy wtedy postrzegać świat oczyma dziecka, dawne
urazy nie muszą się przypominać, ale ujawniają się właśnie w for-
mie typowych dla okresu dzieciństwa, w którym miały miejsce,
uproszczeń i zniekształceń percepcji. Oto niektóre z nich:
- poczucie, że świat się wali lub wali się na nas;
- poczucie totalnego oddzielenia (wszystko „za szybą");
- poczucie, że wszyscy (lub ważna osoba) są groźni, wrogo
nastawieni, chcą mnie zniszczyć, zastawiają pułapki;
- dzielenie ludzi i zjawisk na „białe" i „czarne"; idealizowanie
jednych, dyskredytowanie drugich, skrajna łatwowierność i skrajna
nieufność;
- poczucie, że wszyscy mnie opuszczają lub opuszczą;
- poczucie, że się jest winnym lub wyrządza komuś krzywdę
przez sam fakt mówienia NIE;
- poczucie, że ktoś mnie wykorzystuje;
- poczucie, że otoczenie jest jedynie areną walki;
- poczucie, że nikt mnie nie docenia;
- poczucie, że świat dzieli się na prześladowców i ofiary...
Wystarczy?
Przyglądaj się przez chwilę swoim myślom o świecie, a potem
przełącz uwagę. Spójrz na osobę, z którą masz do czynienia tak,
jakbyś widział ją po raz pierwszy w życiu. Porozmawiaj z kimś
rozsądnym o swojej sytuacji. Uwaga - możesz się niepokoić i
złościć, gdy ktoś będzie Ci próbował pokazać świat z innej
perspektywy. Bardzo łatwo przywiązujemy się nie tylko do obrazu
własnej osoby, ale i do swojej wizji świata. Nawet gdy jest dla nas
niekorzystna. Na okładce swojej książki Pomóż sobie, daj światu
odetchnąć Wojciech Eichelberger przytacza znany dowcip: Pijany
człowiek biega wokół słupa ogłoszeniowego, bijąc weń pięściami, i
rozpaczliwie krzyczy: Wypuśćcie mnie stąd! Wypuśćcie!...'

* W Eichelberger Pomóż sobie, daj światu odetchnąć. Agencja


Wydawnicza TU, Warszawa 1995
5. OKREŚL DYSTANS, USTAL GRANICE

Jeśli roznieci się pożar i nawet dysponujesz odpowiednią gaśnicą, to


podchodząc zbyt blisko - poparzysz się tylko, jeśli zaś nie zbliżysz na
odpowiednią odległość do ognia - nie ugasisz go, marnotrawiąc energię i
zawartość gaśnicy. Trudno utrzymać odpowiedni dystans do źródła stresu,
wobec osób z nim związanych. Sprawdź, czy nie popadasz w którąś ze
skrajności. TKWISZ W SYTUACJI, zamiast choć na chwilę oderwać się
od niej. Choćby (bez zbędnej demonstracji) oddalić się na chwilę lub
zrezygnować z prób wpływu na wszystko i wszystkich. Nawarstwione pro-
blemy małżeńskie łatwiej rozwiązać separując się na jakiś czas od siebie
(lub mamusi czy teściów!), bitwę nie do wygrania warto czasem odpuścić.
Ukrywasz się, unikając konfrontacji z rzeczywistością, spojrzenia prawdzie
w oczy, ujawnienia ważnych informacji. Wtedy zazwyczaj napięcie
nieustannie narasta.
Jeśli masz tendencje do nadmiernego stapiania się z innymi, inwazji
lub pozwalania, by wchodzili za blisko w Twoją przestrzeń - wyobraź
sobie, że otaczasz się półprzepuszczalną membraną, oddziel się, odgranicz
(to nie musi być od razu totalne zabarykadowanie).
Jeśli masz odwrotną tendencję - wyjdź z ukrycia! Wystaw chociaż
nos! Rozłóż kontakt i konfrontację z otoczeniem na etapy! Załatw w końcu
to, co najtrudniejsze. Pamiętaj, że jeśli z małym ubytkiem odroczysz
wizytę u dentysty, aby uniknąć przykrej sytuacji, powróci ona do Ciebie w
postaci stresu przewlekłego leczenia. Jeśli i tego spróbujesz uniknąć, grozi
Ci ekstrakcja zęba. A jeśli pozwolisz rozwinąć się zgorzeli - nie zadziała
znieczulenie! Ale i w stanie zapalnym warto coś zrobić (musi to być
radykalna interwencja), zanim infekcja rozniesie się na cały organizm...

*
Po przejściu tych pięciu kroków, co może zająć od paru sekund do
kilkunastu godzin (!), przystąp do usuwania objawów
i przyczyn stresotwórczej sytuacji. Gdy jesteś obecny, realistycznie
ugruntowany w sobie i otoczeniu, lepiej jest myśleć, że szklanka
jest do potowy pełna, a nie do polowy pusta. Ale nie wcześniej.
Trzeba wyczuć, kiedy jest czas na pozytywne myślenie, a kiedy na
przytomność umysłu.
Tekst niepublikowany
sierpień 1996
Pułapki „pozytywnego
myślenia"

W tym miejscu pozwalam sobie poprosić o gościnę w naszej


książce dr. Jona Kabat-Zinna, psychologa klinicznego, doświad-
czonego w praktyce medytacji i jogi, założyciela Kliniki Redukcji
Stresu przy Centrum Medycznym Uniwersytetu Massachusetts,
którego pacjentami są przede wszystkim osoby doświadczające
przewlekłego bólu. Wydaliśmy niedawno jego książkę Wiośnie
jesteś".
Właściwa ludziom zdolność myślenia wyróżnia nas spośród
wszystkich innych gatunków i jest czymś niezwykle cudownym.
Jeśli jednak nie zachowamy ostrożności, myślenie może z
łatwością wyprzeć inne cenne i cudowne aspekty naszego
istnienia. Często pierwszą ofiarą jest przytomność umysłu.
Świadomość, samoświadomość nie są tym samym co
inteligencja i myślenie. Te procesy przekraczają myślenie, mimo
że korzystają z niego, uznając jego wagę i możliwości. Świado-
mość przypomina raczej naczynie, które utrzymuje i zawiera
myślenie, dzięki czemu możemy dostrzec i zrozumieć, że nasze
myśli są tylko myślami, zamiast wplątywać się w nie, jakby były
czymś rzeczywistym.

* J. Kabat-Zinn Wiośnie jesteś - przewodnik uważnego życia, JS &


CO, Warszawa 1995
Myślący umysł może ulec silnej fragmentacji. W istocie jest tak
prawie zawsze. Taka jest natura myśli. Jeśli jednak w każdej chwili
zachowujemy świadomość, możemy dostrzec, że zawsze pośród tego
rozbicia nasza podstawowa natura jest już zintegrowana i pełna.
Świadomość nie tylko nie jest ograniczona przez zamęt myślącego umysłu,
lecz jest jak naczynie zawierające wszystkie fragmenty, niczym garnek,
który mieści w sobie posiekane marchewki, groszki, cebule itp. i pozwala
im ugotować się w jedną całość - zupę. Ale świadomość jest magicznym
garnkiem, swoistym kotłem czarownika, ponieważ nie trzeba niczego
robić, by w nim coś ugotować, nawet nie trzeba rozpalać pod nim ognia.
Dopóki podtrzymujemy świadomość, ona gotuje sama. Pozwalasz po
prostu fragmentom poruszać się, jednocześnie utrzymując je w
świadomości. Cokolwiek pojawi się w umyśle lub ciele, trafia do garnka,
staje się częścią zupy.
W medytacji nie próbujesz zmienić swojego myślenia, myśląc jeszcze
więcej. Jedynie obserwujesz samą myśl. Obserwacja podtrzymuje
świadomość. Jeśli obserwujesz myśli, nie dając się w nie wciągnąć,
zdobywasz wyzwalającą wiedzę o myśleniu, dzięki czemu możesz osłabić
zniewolenie tymi wzorcami myślowymi - często bardzo silnymi - które są
ciasne, niewłaściwe, zaabsorbowane sobą, wchodzą w nawyk do takiego
stopnia, że stają się więzieniem albo zwykłym złem.
Na proces myślenia patrzeć można również jak na wodospad,
nieustanną kaskadę myśli. Praktykując uważność, przekraczamy myślenie
lub wychodzimy poza nie, jakbyśmy znaleźli dogodny punkt do obserwacji
w grocie lub wgłębieniu w skale obok wodospadu. Nadal widzimy i
słyszymy wodę, ale znajdujemy się poza strumieniem.
Gdy praktykujemy w ten sposób, wzorce myślowe zmieniają się same
z siebie, wzmacniając w naszym życiu integrację, zrozumienie i
współczucie. Ale dzieje się tak nie dlatego, że próbujemy je zmienić,
zastępując jedną myśl inną, którą uważamy za czystszą. To raczej dzięki
zrozumieniu, że myśli są myślami, i zbadaniu
naszego związku z nimi możemy sprawić, że zaczynają nam słu-
żyć, a nie odwrotnie.
Jeśli postanowiłeś myśleć pozytywnie, może Ci to w czymś
pomóc, ale to nie jest medytacja. To po prostu więcej myślenia.
Równie łatwo możemy stać się więźniami tak zwanego pozytyw-
nego myślenia, jak i myślenia negatywnego. Pozytywne myślenie
również może być ograniczające, nieodpowiednie, złudne, zaab-
sorbowane sobą i niewłaściwe. Jeśli chcemy zmienić swoje życie i
przekroczyć ograniczenia myśli, potrzebujemy czegoś zupełnie
innego.
Na kanwie książki J. Kabat-Zinn
Właśnie jesteś...
Daj sercu odetchnąć

Rozmawiała Krystyna Roznowska

„Serce pękło z żalu", „kochać całym sercem", „złamałeś mi


serce" - mawiają ludzie, łącząc ten właśnie organ z emocjami i
stresem. Nauka potwierdza, ze taki związek rzeczywiście istnieje.
Jakie przeżycia niszczą nasze serca? Jak, poprzez, świadomość,
można oddziaływać na ciało, przywracając mu dobry stan?

Wielu lekarzy, także kardiologów, utrzymuje, że nie udało się dotąd


dowieść naukowo, iż życie psychiczne ma rzeczywiście tak duży wpływ na
zdrowie. Uważają, że są to teorie „na wyrost".
Każdego roku ponad sto tysięcy Polaków doznaje zawału. A jest to
choroba groźna - około 25 procent dotkniętych nią osób umiera w
pierwszych godzinach po wystąpieniu zawału, jeszcze przed dotarciem do
szpitala. W wielu krajach Zachodniej Europy, w USA i Japonii udało się
zmniejszyć zachorowalność na zawał mięśnia sercowego. U nas, niestety,
liczba zawałów wzrasta.
Kardiolodzy także nie mają jeszcze przecież pełnej, spójnej teorii na
temat przyczyn choroby wieńcowej. Pewna jest tylko tak zwana teoria
czynników ryzyka. Stwierdzono statystycznie istotną zależność między
tymi czynnikami (paleniem, nadciśnie-
niem, brakiem ruchu, otyłością, stresem, wysokim poziomem cholesterolu,
cukrzycą) a chorobami krążenia. A jak te czynniki wpływają na atak serca?
Zawał? Nie wyjaśniono tego jednoznacznie i do końca. Myślę, że taka
teoria powstanie do końca XX wieku, lecz nie tylko z udziałem lekarzy, ale
także psychologów, biochemików, genetyków, socjologów, nawet
teologów.

Psychologowie mają tu już chyba wiele do powiedzenia.


Stwierdzono przecież, że ludzie o pewnym typie zachowania są
szczególnie skłonni do zapadania na chorobę wieńcową. Określono
nawet cechy takich osób, zaliczając ich do tak zwanego typu „A"
(ambitni, rywalizujący, w ciągłym pośpiechu).

Nieprawdą jest, że wszyscy ludzie o takim zachowaniu są narażeni na


zawał. Istotny tu jest raczej wysoki poziom wrogości cechujący tylko
niektóre osoby typu „A". Wielu badaczy w ostatnim dziesięcioleciu
wykazało dużą zależność między stanem irytacji, wrogości, podejrzliwości
a chorobami układu krążenia i zawałami. Zresztą u podłoża wszelkich
chorób serca leżą problemy natury emocjonalnej, czyli problemy serca. Do
takiego wniosku doszedł między innymi dr Dean Ornish, znany
kardiochirurg amerykański, który po wielu latach operowania zajął się
problemem odżywiania i życiem psychicznym swych pacjentów.
Stwierdził, że osoby zapadające na choroby serca charakteryzuje izolacja w
trzech sferach: od siebie samych, od innych ludzi i siły wyższej
(jakkolwiek pojmowanej). Wszyscy badani przez niego pacjenci
kardiologiczni byli samotni; nawet ci, którzy mieli rodziny, towarzystwo,
też czuli się jakby wyizolowani. Chodziło tu o subiektywne uczucie
samotności. Choroby serca są więc chorobami złamanego serca.
Złamanego jeszcze w dzieciństwie, kiedy pacjenci zostali opuszczeni przez
rodziców, lub byli kochani niepełną miłością. W życiorysie wielu chorych
odkryto moment opuszczenia rzeczywistego czy psychicznego. Aby
ochronić swoje serce przed bólem, człowiek
o złamanym sercu tworzy swoisty pancerz izolujący go od oto-
czenia. I aby „nie naruszać" serca, oddycha płytko, szybko, bez
pełnego wydechu. Ten rodzaj oddechu ma swój wyraz w układzie
klatki piersiowej, w jej rozdęciu, sztywności, z czasem w sylwetce
całego ciata.

Jest więc dostrzegalny związek między życiem psychicznym a


wyglądem człowieka, jego budową.

Badałem te zależności i wówczas pewien miody lekarz po-


wiedział mi, że jego nieżyjący już profesor, przedwojenny inter-
nista, twierdził, iż po sposobie oddychania i „trzymania się" może
rozpoznać kandydata na „zawałowca" dwadzieścia lat przed
zawałem. To była cenna obserwacja, zbieżna z moimi do-
świadczeniami. Nawiązałem wówczas kontakt z Alexandrem
Lowenem - twórcą systemu psychoterapii bioenergetycznej, by
zapoznać się z jego doświadczeniem i przekazać mu własne. W
tym czasie powstała jego książka Miłość, seks i serce.

A więc zostal potwierdzony związek między emocjami, od-


dychaniem i chorobami krążenia.

Ustaliłem wówczas, że także grupa holenderskich lekarzy


przeprowadziła szereg badań potwierdzających tę zależność.

Co z tego wynika dla profilaktyki zawafów i terapii?

Potrzeba ćwiczeń oddechowych i świadomego traktowania


swoich emocji. Nie doceniamy, jak duże znaczenie ma prawidłowy
oddech, jego regularność, głębokość. Bóg przecież - jak napisano
w Biblii - tchnął życie w człowieka. Dużą rolę przywiązują do
właściwego oddychania religie i nauki Wschodu. Szczególnie
ważna jest zdolność oddychania brzusznego oraz luźnego
wydechu. Obserwując nasz oddech w stanach stresu,
możemy uczyć się świadomie postrzegać to, co dzieje się w naszym
umyśle i ciele, docierać do przyczyn negatywnych emocji.

A jak walczyć z własną irytacją, złością, wrogością, uczuciami,


które szczególnie często są udziałem ludzi skłonnych do chorób
krążenia, przyspieszającymi te choroby?

Istnieją dwa stereotypy postępowania w stanie złości czy irytacji -


według jednego należy „się wyładować", a drugi proponuje opanować
złość. Zwykle jednak „wyładowanie się" przynosi poczucie winy czy
negatywną reakcję otoczenia, a opanowanie „usztywnia" i pochłania wiele
sit.
Ponieważ nie każdy może praktykować jogę, proponuję
uświadomienie sobie swojego stanu ducha i dostrzeganie jego
uwarunkowań. Bo pod złością czy wrogością kryją się przecież inne
pierwotne uczucia - bezradność, ból zranionego „ja", poczucie małej
wartości, obawa przed opuszczeniem czy przed utratą godności. Złość
ewoluuje w kierunku wrogości przykrywającej niską samoocenę, brak
zaufania do siebie, lęk przed krytyką innych. Bywa też paranoidalna
wrogość, kiedy innym przypisuje się własne wrogie impulsy, zachowując
pozytywny obraz swojej osoby.

Trzeba ludziom o tym mówić, uczyć ich rozwijania takiej


świadomości.

Prowadzę działalność terapeutyczną i treningową w tym zakresie.


Jednak myślę, że trzeba zacząć od kardiologów, to im przekazać
umiejętność prawidłowego oddychania, relaksacji, pomóc im otworzyć ich
serca, by mogli z kolei uczyć tego swych pacjentów. Znam takich lekarzy,
ale - na razie - to wyjątki.

Dlaczego w naszym kraju jest tak dużo zawalów? Ich liczba


ciągle wzrasta.
Jesteśmy w stanie alarmu epidemiologicznego choroby wieńcowej.
„Zawiniły" tu stereotypy naszej kultury. Już nie wspomnę, jak wiele palimy
papierosów, i to najgorszych gatunków, jak niewłaściwie się odżywiamy.
Jak wiele mięsa, jak mało warzyw. W dodatku męczyła nas przez lata
bezradność wobec systemu, przy naszej polskiej impulsywności. Tęsknota
za intymnością, bliskością jest niemożliwa do zrealizowania choćby z
powodu patologii wielu rodzin. Nawet religia niewiele tu pomaga.
Sprowadzona została do adoracji bóstwa i rozliczania z dekalogu zamiast
zgłębiania go. Religia nie daje więc intymnego kontaktu z Bogiem, tego
uzdrawiającego przeżycia. Uważam, że Kościół gubi dziś esencję
religijności. Tak więc choroba serc jest przejawem choroby istnienia,
izolacji typowej dla naszej kultury. Choroba ta stała się największą
epidemią obecnych czasów. I niezależnie od tego, czy została
uwarunkowana amerykańskim wyścigiem, czy postkomunistycznym
urazem, musimy się z nią zmierzyć.
„Recepta", 1992
Człowiek cywilizowany

Rozmawiała Ewa Zalewska

Masz prawo do wyrażania siebie, swoich potrzeb, uczuć,


opinii - tak diugo, dopóki nie ronisz innych. Masz prawo
do wyrażania siebie - nawet jeśli rani to kogoś innego -
dopóki Twoje intencje nie są wrogie. Masz prawo do
przedstawiania innym swoich życzeń - dopóki uznajesz, że
oni maja prawo odmówić. Są sytuacje, w których kwestia
praw poszczególnych osób nie jest jasna. Zawsze jednak
masz prawo przedyskutowania tej sytuacji z drugą osoba.
Masz prawo do korzystania ze swoich praw.
Prawa człowieka wedtug Herberta
Fensterheima, twórcy teorii asertywnosci

Proszę Pana, ostatnio dużo mówi się o asertywnosci. Jakie jest Pana
zdanie?

Odpowiem przez pryzmat własnych doświadczeń. Było to cztery lata


temu. Jechałem pociągiem z Warszawy do Gdańska. Wsiadłem do pustego
przedziału, zająłem ulubione miejsce przy drzwiach w pozycji noga na
nogę, łydka oparta o kolano, stopa na wysokości siedzenia obok. I
zagłębiłem się w lekturze „Gazety
Wyborczej", która zamieściła mój felieton, nomen omen o aser-tywności,
pt. Pefne szacunku NIE*. Pochłonięty lekturą, zupełnie nie zwracałem
uwagi na to, co się dzieje wokół mnie. Tymczasem do przedziału zaczęli
wchodzić podróżni. Ludzie, którzy wchodzili, ocierali się o moją nogę.
Trochę ją ściągnąłem do siebie, ale przynajmniej dwie osoby o nią
zawadziły. Było to małżeństwo pod sześćdziesiątkę. I kiedy pani zawadziła
o moją nogę, jej mąż - podnosząc głos - głośno wyrażał sprzeciw: że ja tak
po chamsku, nie licząc się z innymi, siedzę, podkładam nogę, że trzeba
uważać itd.
Jego reakcja była niewspółmierna do mojego przewinienia. Tym
bardziej że miałem dobrą wolę - cofnąłem przecież nogę. No, może nie
wziąłem pod uwagę swoich gabarytów. Ale nie wstałem i nie ułatwiłem
tym ludziom przejścia. Byłem zagłębiony w lekturze. Inni pasażerowie nie
poparli tego pana, ale nie czułem też, aby ktoś specjalnie popierał mnie.
W momencie kiedy ten pan tak na mnie naskoczył, chwilę
odczekałem, po czym, będąc pod wrażeniem asertywności, powiedziałem
coś takiego - stanowczo i łagodnie: „Przykro mi, że z mojego powodu tak
się pan zaburzył". Po czym wróciłem do lektury. Pana zatkało. Czytając ten
swój artykuł, byłem bardzo zadowolony z siebie. On też dalej rozłożył
„Gazetę Wyborczą" i nerwowo przerzucał strony.
Potem zaczęły dziać się dziwne rzeczy. W przedziale zapadło
kompletne milczenie. Nikt do nikogo nic nie mówił. Grobowa cisza. W
miarę upływu czasu coraz dziwniej się czułem. Słyszałem swój ton, w
którym przemówiłem do tego człowieka. Zacząłem się zastanawiać nad
tym, co jest esencją asertywności? Przypomniały mi się podstawowe
zasady filozoficzne, które ja przynajmniej rozumiem w ten sposób - istotą
asertywności jest ochrona swoich praw w taki sposób, aby nie naruszyć
godności ani własnej, ani innych. Zacząłem zdawać sobie sprawę z tego,
jak bardzo narcystyczna była moja reakcja. Gdzieś tam w środku kołatała
się myśl: Człowie-

* „Gazeta Wyborcza", 1992


ku - to o tym mężczyźnie - żebyś ty wiedział, do kogo to powiedziałeś.
Gdybyś wiedział, że to ja właśnie piszę te artykuły do „Gazety
'Wyborczej", to nie zachowałbyś się tak! Ale równocześnie wzrastało we
mnie poczucie zakłopotania, niezadowolenia z siebie, rosło we mnie
przekonanie, że coś w tej sytuacji było niewłaściwe.
Ta cisza w przedziale zalegała gdzieś do Ciechanowa, dobrą godzinę
jazdy.
Nie wiedząc, co z sobą zrobić, wtuliłem się w kąt i udawałem, że
drzemię. Nagle na swoim przedramieniu czuję chropowatą dłoń, taką jak
obcęgi. Spracowaną, zniszczoną. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że
zwrócił się do mnie ten starszy pan, któremu odpowiedziałem w sposób
pozornie asertywny. I powiedział - „Przepraszam pana bardzo, że się tak
uniosłem. Ja mam taki choleryczny temperament. Mówię takie rzeczy, a
potem żałuję". Powiedział to, patrząc mi w oczy. Pamiętam dwie fale, które
przeze mnie przepłynęły - ulgę i wstyd. Stać mnie było na tyle, żeby
powiedzieć - „Myślałem o tej sytuacji i przykro mi, że tak arogancko panu
przed godziną odpowiedziałem". W tym momencie ten grobowy przedział
gwałtownie ożył. Pozostali pasażerowie jechali na zjazd kombatantów, któ-
rzy walczyli podczas II wojny światowej. Byli lotnikami. Przyjechali
specjalnie z Anglii i USA.
Jest to jedno z takich wydarzeń, które zapamiętałem jak lekcję. I nie
była to tylko lekcja na temat mojego narcyzmu. Była to lekcja na temat
istoty asertywności.
Mówiłem „stanowczo, łagodnie, bez lęku", ale nie zachowałem się
asertywnie. Mój ton był spokojny, ale i zjadliwy. Moja mimika mówiła: to
twój problem. A jakby tego było mało, mówiłem to wszystko z poczuciem
wyższości. To, co zrobiłem, było klasycznym odwróceniem kota ogonem.
Pokazałem temu mężczyźnie, że to jego problem, a nie mój. Osłoniłem
swoje granice, ośmieszając go publicznie. I tylko ja wiedziałem, że
nadużyłem swojej wiedzy psychologicznej, choćby używając zawodowego
słownictwa. Takie zachowania nazywam pseudoasertywnością.
Jeden z pionierów treningu asertywnośd, Herbert Fenster-
heim, udziela następującej rady: „Jeżeli masz wątpliwości, czy da-
ne zachowanie jest asertywne, sprawdź, czy choć odrobinę zwięk-
sza ono Twój szacunek do samego siebie. Jeżeli tak, to jest to za-
chowanie asertywne...".
A ja z czasem zacząłem ten szacunek coraz bardziej tracić.
Natomiast to, co zrobił ten człowiek, nijak się miało do
asertywności. Ale miało ogromny związek z innym zjawiskiem,
dla którego na dobrą sprawę nie ma polskiego odpowiednika. To
słowo to ciwli-ty. Oprócz assertwity jest w języku angielskim
pojęcie cwility. Oznacza przychylność, prawość, bycie
cywilizowanym. Jest to esencja chrześcijańskiej postawy. Jest
również esencją buddyjskiego współczucia. Zachowanie tego
człowieka było oznaką jego cwility. Natomiast ja zachowałem się
jak wykształcony cham.
Są ludzie tak bardzo neurotyczni, tak bardzo lękliwi, tak
bardzo uwikłani we wspótuzależnienia, toksyczne związki, bez-
radni i bezbronni wobec silniejszych czy psychopatycznych oso-
bowości, że dla nich asertywność jest zbawienną tarczą, parasolem
i drogą załatwiania swoich spraw i obrony praw. Natomiast bardzo
wielu z nas, którzy oprócz skłonności np. neurotycznych, mają
skłonności psychopatyczne, może używać pewnej technologii,
frazeologii, pewnych zewnętrznych atrybutów asertywności w celu
bardziej wyrafinowanego zachowania się, w gruncie rzeczy
niezgodnego z filozofią asertywności. Ale trudno to odróżnić. Bo
tak naprawdę w chwili, gdy ktoś mi robi awanturę czy mówi, co o
mnie myśli lub do mnie czuje, mówiąc mu „dziękuję ci, bo dzięki
temu znam lepiej twój punkt widzenia", wystarczy zamiast „punkt
widzenia" użyć słów „twoją mentalność". Przestaję być asertywny,
a zaczynam w wyrafinowany sposób obniżać wartość rozmówcy.
Takie zachowanie na pewno nie jest cywilizowane. Nie ma nic
wspólnego z przychylnością, prawością, współczuciem.
Bardzo często są takie sytuacje, w których my mamy prze-
wagę nad drugą osobą, i wtedy stosowanie asertywności jest
właściwie bardzo problematyczne z punktu widzenia jej zasad. W
asertywności kładzie się wielki nacisk na jasność kontraktu. To nie
jest tylko zbiór technik i wypowiedzi, jak się bronić czy jak coś
załatwić, ale też pewna filozofia, technologia konkretów. Słuszna,
bo potwierdzona przez mnóstwo obserwacji i doświadczeń z
obszarów psychoterapii, biznesu, codziennych stosunków
międzyludzkich. Jest taka teza, że najczęściej coś psuje się między
ludźmi, dochodzi do kryzysu wtedy, gdy np. mąż mówi: „Idziemy
do kina". Na to żona: „Idziemy". „A na co chcesz iść?" - pyta on.
„Aaa" - ona macha ręką. Po seansie ona ma pretensje. „Na co ty
mnie zaprowadziłeś. Nie znoszę westernów, horrorów i komedii".
Na co on mówi: „Przecież się zgodziłaś".
Uzgodnienia były niejasne i dlatego powstał kryzys. Inna
sytuacja: umawiam się np. z redakcją na stawkę za swoją pracę, a
nie umawiam się na termin wypłaty. Przychodzę około dziesiątego
jakiegoś tam miesiąca i proszę o wypłacenie należnych mi
pieniędzy. Nie - mówi pani, z którą się umawiałem - u nas płaci się
pod koniec miesiąca. Dobrze, mówię, ale ja oczekiwałem tych
pieniędzy, jakoś tak zwyczajowo, około dziesiątego. Ta osoba
stwierdza, że w umowie między nami nic na ten temat nie było. Ma
rację, to mój problem, że nie zadbałem o ten element kontraktu,
kiedy dostanę pieniądze. Ale z punktu widzenia człowieka
życzliwego, to ta osoba mogłaby przedtem zapytać, czy jest dla
mnie oczywiste, że oni płacą pod koniec miesiąca.

Obserwując ludzi, czytając książki o asertywności, czasami


myślę, ze asertywność kojarzy się z brakiem kultury, z brakiem
podstawowych zasad dobrego wychowania czy kindersztuby. W
każdym tzw. dobrym domu szanujący się ludzie zachowują się
kulturalnie i nie potrzebują asertywności.

Częściowo się z Panią zgadzam, ale tylko częściowo. Znane są


analizy i obserwacje, znakomicie przedstawione w książce
Skynnera Żyć w tym świecie i przetrwać. Autor, pochodzący z
tradycyjnej angielskiej rodziny, mówi, że bardzo często w
rodzinach traktujących koturnowo siebie wzajemnie, są pewne
tematy tabu. Próbuje się upchnąć obszar cienia za kurtynę
(„szkielet w szafie" - mówi się po angielsku). Często reguły do-
brego zachowania i kultury śluzą nie tylko ochronie godności
człowieka, ale również utrzymaniu pewnego status quo, którego
utrzymanie może kogoś z tej rodziny bardzo głęboko skrzywdzić.
Bo na przykład jest on ofiarą nadużyć seksualnych, o których w tej
arystokratycznej rodzinie nigdy się nie mówi. Ponieważ mówienie
o sprawach seksu w ogóle jest niedopuszczalne w komunikacji
wprost i bezpośrednio. Może ograniczać to czyjąś wolność,
doprowadzić do depresji itd.
Ktoś, kto posługuje się asertywnoscia, też kryje się za regularni
i posługuje się nimi najczęściej wtedy, gdy chce, by byfo mu łatwiej
czy wygodniej. Taka, nazwijmy to, powierzchowna aser-tywność tez
jest kurtyna.
Można zdemaskować pseudoasertywność, można zdema-
skować utrzymywanie podwójnej komunikacji, jakiegoś „trupa w
szafie", sprawy bolesnej czy kompromitującej, związanej z czyimś
bólem, lękiem, ograniczeniem wolności. Dochodzimy do banału,
że zawsze można wylać dziecko z kąpielą, jeżeli zapomina się o
treści, a koncentruje na formie.
W życiu przeszedłem przez takie fazy: uprzedzenia do aser-
tywności, potem w gruncie rzeczy fascynacji tym, jak ta technika
może działać, zwłaszcza w rękach kogoś, kto jest mistrzem. A
potem powrót do wątpliwości: kiedy assertirity jest tożsame z
cwilityf A kiedy nie?
Na razie jednak w Polsce brakuje nam i jednego, i drugiego.

„Remedium", 1994
Wewnętrzna droga wojownika

Rozmawiala Ewa Zalewska

Rozwijaj silę ducha, aby byta ci tarczą w


zmiennych kolejach losu.

(Desiderata)
O niektórych ludziach mówimy - to jest silny, mocny człowiek.
Co to jest za silą?

Do tej pory dzieliłem się na lamach „Remedium" swoją wiedzą i


doświadczeniem psychologa klinicznego. Psychologia kliniczna, poza
oczywiście pewnymi wyjątkami, zorientowana jest przede wszystkim na
tak zwaną psychopatologię (przy pełnej świadomości, że nie ma jednej
definicji zdrowia psychicznego). A więc mówiliśmy przede wszystkim o
tym, co związane jest z cierpieniem człowieka, z jego ograniczeniami.
Dużo łatwiej opisywać to, co stereotypowe, powtarzalne niż to, co nie-
uchwytne i indywidualne. Tym więcej patologii, im więcej stereotypów.
Dużo łatwiej jest np. opisać strukturę charakteru człowieka w kategoriach
jego nałogów, zaburzeń, ograniczeń, powtarzających się schematów,
stereotypów percepcji i myślenia, oddychania, poruszania, niż uchwycić
niepowtarzalne akty odczuć, zachowań, poglądów, kontaktów z ludźmi itd.
Sfera ta jest
już łatwiej przekazywana przez sztukę czy fenomenologię. Tak
więc silą rzeczy mnie jako psychologowi klinicznemu trudniej
odpowiadać na temat, czym jest moc, ponieważ dużo więcej wiem
na temat niemocy i złudzenia siły
Na szczęście mogę wyjść poza perspektywę myślenia kli-
nicznego, choćby w sposób osobisty, autorefleksyjny. Ponad rok
temu zaczęliśmy naszą serię spotkań od mówienia o moich uza-
leżnieniach, obszarach niemocy i bezradności. Mogę skończyć na
porozmawianiu o zasobach mojej siły i siły innych ludzi. „Po-
znając siebie, poznajesz cały świat" - mówią mistycy.
Mimo tej nowej perspektywy twórczego, pozytywnego i
konstruktywnego spojrzenia na siebie samego i innych ludzi, myśl
moja jednak kieruje się najpierw w stronę rozpatrzenia różnych
mechanizmów z pogranicza psychopatologii, które też mogą być
postrzegane jako moc czy sita człowieka. Nie oszukujmy się,
bardzo wielu ludzi, którzy zasługują na szacunek i podziw ze
względu na przykład na swoją pracowitość czy osiągnięcia, to
osoby, które w sposób obsesyjny i nałogowy pędzą gdzieś do
przodu albo przed czymś uciekają. Potrzeba mocy w dużym
stopniu jest rekompensatą poczucia słabości i niemocy. Myślę, że
każdy, kto jawi się jako człowiek silny społecznie, fizycznie, in-
terpersonalnie, jako ktoś, kto jest w stanie wiele przetrwać i wiele
osiągnąć, będzie osobą, która jest napędzana wyłącznie przez
pozytywne, kreatywne motywacje. W problematyce mocy znaj-
dziemy też bardzo wiele stereotypów, związanych z chorobą
władzy, ambicji, potrzebą dominacji czy przymusem i potrzebą
kontroli, która jest antytezą i rekompensatą ukrytego lęku i bez-
radności. W gruncie rzeczy przed sobą i światem.

Dlaczego ludzie chcą być mocni9

Z tego, co dotąd powiedziałem, wynika, że pragnienie mocy


jest pragnieniem mniej lub bardziej kompensacyjnym. Myślę, że są
jednak takie formy siły, które można nazwać hartem du-
cha. Nie wynikają one z tego, że człowiek chce być jakiś, tylko jest
bardzo zjednoczony z zadaniem, sprawą, z życiem, że zapomina o
sobie i w tym przejawia się jego siła.

Mnie interesują ludzie, którzy po wyeliminowaniu różnych


elementów kompensacji, jawią się jako dysponujący większa mocą
przetrwania i silą niż inni.

Kiedy myślę o tym, co jest wyznacznikiem mojej siły, zdol-


ności znoszenia niepowodzeń, trudności, niejasnych sytuacji, strat,
to jest to związane niewątpliwie z jakoś pojmowaną dojrzałością.
Chyba najlepiej ze znanych mi autorów pisał o potencjale
człowieka Joseph Campbell, który rozpatruje różnego rodzaju
archetypy, mity i praktyki różnych kultur dotyczące tego, kim
człowiek może się stać. Weźmy na przykład archetyp wojownika,
który możemy odnaleźć w prawie każdej tradycji. Mamy szambalę
- czyli szlachetną drogę wojownika w tradycji tybetańskiej, mamy
dzielnych Indian i japońskich samurajów. Mamy tradycje
rycerskie, tradycje starożytnej Grecji, Rzymu itd. Gdybyśmy
szukali wspólnego mianownika archetypu stawania się
wojownikiem, to niewątpliwie mamy tu do czynienia z drogą,
gdzie mówimy o przechodzeniu przez „coś". To „coś" to
przeszkody, kłody, zdobywanie kolejnych gór i przekraczanie
mórz, zabijanie smoków itp. Choć te góry i smoki są zewnętrznymi
stworami, obiektywnymi przeszkodami, to tak naprawdę są one
metaforami przeszkód, które tkwią w nas samych. Drogą do tego,
co może nam się kojarzyć z siłą, jest przekraczanie wewnętrznych
ograniczeń czy przechodzenie wewnętrznych dróg - czy prób -
włącznie z przeżyciem poczucia własnej śmierci. Przekraczanie
barier umysłu oznacza również otwieranie się na ukryte w nas
aspekty i zasoby W jednym z plemion indiańskich inicjacja
wyglądała w ten sposób, że pod drzewem stawiano młodzieńca.
Każdego dnia był skierowany twarzą w inną stronę świata. I
każdego dnia musiał wcielać się w kogoś
innego. Najpierw byt mężczyzną, potem kobietą, następnego dnia
małym chłopcem i na końcu małą dziewczynką!
Ludzie silni to są ci, którzy konstruktywnie przeszli różne
próby wewnętrzne, chociaż zadane przez sytuacje, które przyniosło
życie zewnętrzne.
Konsultowałem człowieka, który osiągnął bardzo wiele i w
dziedzinie nauki, i biznesu, w życiu społecznym i towarzyskim. Ale
doprowadził do sytuacji klasycznego trójkąta: trwanie w dobrym
małżeństwie i rodzinie, i jednocześnie w zaawansowanym,
romantycznym związku miłosnym. Ten człowiek zgłosił się do
mnie zrozpaczony, kiedy kochanka doszła do granic wytrzymałości
i zaczęła mu stawiać warunki. Nawet nie wprost - zaczęła
chorować, wpadać w depresję. Jednocześnie atmosfera w domu
pozostawiała wiele do życzenia.
Stanął wobec konieczności wyboru, słaby jak kilkuletnie
dziecko. Poddał się totalnemu rozbiciu psychicznemu, w którym
nawet interwencja psychofarmakologiczna początkowo nie była
wystarczająca. Moja próba przeprowadzenia go przez to do-
świadczenie oparta była na hipotezie, że ten człowiek, który już tak
wiele przeszedł wewnętrznych przeszkód w podejmowaniu różnego
rodzaju ryzyka społecznego i zawodowego, jeszcze nie przeszedł
jednego - próby poświęcenia swojego „ja". Posunięcie to jest
analogiczne do sytuacji inicjacyjnej - trzeba pozwolić, aby ktoś lub
coś umarło, by narodzić się na nowo. Wspólnie spojrzeliśmy na
problem z innej strony. Uświadomił sobie, że jego kłopotem jest
nie tylko dylemat, co zrobić z dwoma kobietami. Dylematem było
to, że on musi coś poświęcić. Chociażby obraz własnego „ja", który
przedstawiał go jako kogoś dla wszystkich dobrego. Unikał
również wyboru pomiędzy poświęceniem albo do-brostanu
rodzinnej wspólnoty, albo uczucia, o którym tak wiele piszą poeci,
a które jest niezwykle silne. Jest to rodzaj tęsknoty za spełnieniem
w jedności, w którym są zaangażowane i nasze niemowlęce
uczucia, i seksualne atawizmy. Temu człowiekowi ogromnie
pomogło to, że zobaczył, iż jego problemem nie jest
pułapka decyzyjna, w której cokolwiek by zrobił, byłoby źle. Tylko
że musi przejść inicjację z chłopca w mężczyznę, że musi coś
poświęcić w sobie. Gdyby przyszedł 20 lat wcześniej, nie miałby
tego problemu. W tym momencie nie było ważne, co złoży w
ofierze - czy obraz własnej osoby w oczach swoich i innych ludzi,
czy emocjonalną jakość, którą jest połączenie czułości, tęsknoty,
wspomnień seksualnych czy przyjaźń, jaka łączy go z żoną, czy
spokój umysłu i sumienia. Oczywiste było, że nawet gdy podejmie
wewnętrzną decyzję, będzie jeszcze długo cierpiał, ale już „po
drugiej stronie". Ważne było przerwanie błędnego koła sytuacji, w
której, chcąc uniknąć doraźnych własnych i cudzych cierpień,
doprowadził do tego, że wszyscy cierpieli w trójnasób.
Nie powiem, co zrobił. Nieważne, czy zerwał z obiema ko-
bietami, czy rozstał się z jedną z nich, czy się rozchorował, stanął
na progu bankructwa i miał nowy problem, czy dalej żył w tzw.
trójkącie marząc o tym, żeby to kobiety podjęły za niego decyzję.
Ważne jest to, że zobaczył, iż nie stanie się mężczyzną, dopóki nie
złoży jakiejś części siebie w ofierze i że trzeba przejść proces
żałoby.
Niektórzy z nas przechodzą przez różnego rodzaju kryzysy i
dylematy w ten sposób, że dokonują pewnego rodzaju ofiar i
poświęceń i pozwalają sobie na przeżycie żałoby po tym, co się
traci. Po przebyciu takiej drogi stajemy się silniejsi, bogatsi, bar-
dziej siebie świadomi.

Mówi Pan, niektórzy z nas...

Tak, bo w naszej kulturze prawie nie ma tradycji inicjacji.


Część ludzi ściąga na siebie różne problemy i nieszczęścia, tak
jakby chcieli sobie tę inicjację zafundować. Zęby się sprawdzić.
Zdobyć siłę poprzez przejście drogi wojownika, który w gruncie
rzeczy jest rycerzem własnego umysłu. Rycerzem, który
przechodzi różne bariery niewiedzy, ignorancji, zaniedbywania,
oszukiwania się.
Ludzi niepełnosprawnych najczęściej traktuje się jako gor-
szych. Zefcy mogli być zaakceptowani przez środowisko ludzi
zdrowych, muszą pokonać wiele barier. Czy oni mają szansę być
uznani za ludzi silnych?

Nie ma się co oszukiwać, na planie zewnętrznym ludzie ka-


lecy to ludzie inni, bardziej ograbieni, biedni. Jednocześnie z
punktu widzenia natury rzeczy kaleka ma ten sam umyśl, serce,
bariery psychologiczne, w sumie te same wewnętrzne zadania i
przeszkody do pokonania. Te zadania to są przywiązania. Na
poziomie wewnętrznego planu jesteśmy zawsze mniej lub bardziej
przywiązani do obrazu siebie, świata, różnych emocjonalnych
używek. Z tej perspektywy fakt, że jesteśmy zdrowi lub
niepełnosprawni, nie ma większego znaczenia.

Powiedział Pan, ze przechodząc przez życiowe kryzysy, które


są zewnętrznym wyrazem naszej wewnętrznej drogi, mamy szansę
stawać się coraz mocniejsi.

Jakkolwiek źródłem wiary w siebie, która jest filarem hartu


duchowego, możemy być tylko my sami, to rozwój tej dyspozycji
zależy od znaczących związków z innymi. Teoretycznie dziecko
nasycone w niemowlęctwie jednością z mamą, a potem naturalnie
od niej oddzielone, ma wielkie szansę stać się człowiekiem pełnym
wiary. W ogóle w siebie - dzięki tej pierwotnej symbiozie - i w
siebie wobec świata, gdy około 3—4 roku życia pobiegnie od
mamy przez symboliczny most na drugą stronę rzeki, gdzie czeka
ojciec. Ale nawet pozbawieni tych doświadczeń mają ciągle
szansę. Erna Furman w książce Jak wspierać dziecko w rozwoju
sporo pisze o relacjach zastępczych - w dalszym rozwoju dziecka
rolę postaci męskiej, która pozwala chłopcu oddzielić się od
mamy, równie dobrze może pełnić wujek lub drużynowy. Także
później, w rozwoju dorosłego, pojawiają się naturalne autorytety i
przyjaciele, z którymi kon-
takt wzmacnia i odżywia. Taka osoba może być trudniejsza w
kontakcie niż kompan podzielający ten sam nałóg, dlatego
potrzeba nieco uwagi i odwagi, aby podtrzymać związek z kimś,
kto w nas wierzy, ale właśnie dlatego wyżej stawia poprzeczkę.
„Kochać, znaczy wymagać" - mawiali starożytni chińscy mędrcy.
„Remedium", 1995
Jak rozwinąć skrzydła?

Enneagram - to starożytny dalekowschodni system tajemnej wiedzy o


typach ludzkiego charakteru. Wywodzi się z kabaty i praktyki sufich -
mistyków islamu. W ostatnim dziesięcioleciu odkryty na nowo przez
amerykańskich terapeutów, robi zawrotną karierę. Enneagram studiują
jezuici w holenderskich klasztorach, buddyści zeń, niemieccy
psychologowie, amerykańscy biznesmeni.

Enneagram - ezoteryczna psychoterapia sufich


Jeżeli przyjrzysz się uważnie i wnikliwie sposobowi swojego
funkcjonowania nawet w ciągu jednego dnia, poznasz stereotypy, którym
podlegasz. Dzięki skupieniu uwagi na swoich relacjach z innymi „tu i
teraz", uzyskasz klucz do uświadomienia sobie urazów z przeszłości,
nałogów emocjonalnych, a przede wszystkim do określenia swojego stylu
w codziennym funkcjonowaniu. Ponieważ nie ma ważniejszych sfer niż
miłość i praca, a zarazem tak trudno wielu z nas być wystarczająco dobrymi
i szczęśliwymi w obu tych obszarach jednocześnie, na nich się właśnie
skupię. Charakter człowieka to jakby mapa nas samych i świata, w którym
żyjemy. Tworzymy ją we wczesnym dzieciństwie i poruszamy się zgodnie
z nią. Jeśli poznasz swoją mapę, będziesz wiedział, co możesz w sobie
zmienić i jakie masz jeszcze możliwości.
Charakterystyka typów enneagramu
1. Perfekcjonista to człowiek bardzo wymagający i krytyczny wobec
siebie i innych. Perfekcjoniści są zwykle dogmatyczni, przekonani, że
istnieje tylko jedna słuszna droga, jedna prawda. Zazwyczaj są
przeświadczeni o swojej wyższości moralnej nad innymi, mają skłonność
do asekuracji, bardzo obawiają się błędów i pomyłek. Używają często
sformułowań: „trzeba", „powinienem", „muszę". Perfekcjoniści zazwyczaj
nie zdają sobie sprawy z tego, jak wiele jest w nich gniewu i irytacji,
wynikłych z tłumienia spontanicznych, dziecięcych pragnień, a także z
ograniczania własnej seksualności. Swój gniew ujawniają zazwyczaj tylko
wtedy, kiedy mogą stanąć w obronie „słusznej sprawy" lub zaatakować
nieodpowiednie moralnie stanowisko. Ciekawe, że niektórzy perfekcjoniści
wiodą podwójne życie. Gdzieś w ukryciu, często w innym mieście, w
niespodziewanych okolicznościach dają upust swoim pragnieniom
seksualnym lub innego rodzaju hedonistycznym impulsom, które zamieniać
się mogą w nałogi.
2. Pomagacz lub „zachłanny dawca" to człowiek, który ma talent w
stawaniu się kimś niezbędnym dla innych. Jest to nadopiekuńcza matka
wtrącająca się we wszystko albo bardzo potrzebna nowożeńcom teściowa.
Dawcy skarżą się, że tak są zajęci zaspokajaniem cudzych potrzeb, że w
ogóle nie mają czasu dla siebie. Są spragnieni czułości, miłości, a przede
wszystkim potwierdzania własnej wartości. Do działania dla innych
popycha ich bardziej pragnienie bycia kimś ważnym niż potrzeba serca.
3. Działacz, wykonawca, superosoba - to ktoś, dla kogo zadania,
osiągnięcia i własny wizerunek są ważniejsze niż uczucia. Działacze są
przeświadczeni, że dopiero wysoki status, pozycja, uznanie gwarantują
człowiekowi szczęście, dlatego chcą być najlepsi, niezależnie od tego,
czym się zajmują. Szef firmy w trzyczęściowym garniturze, supermama
dbająca o mieszkanie na wysoki połysk i świetnie uczące się dzieci,
naukowiec
mnożący publikacje i wyjazdy na kongresy - to tylko niektóre ich
wcielenia. Nawet wakacje są dla nich czasem nieprzerwanej
aktywności. Wiodą prym, ale mogą za jednostronność swojego
postępowania zapłacić wysoką cenę - bywa nią brak szczęścia w
miłości i skłonność do chorób serca. Działacze unikają przerw w
pracy i wolnego czasu, aby nie doszły do głosu ich prawdziwe
uczucia.
4. Tragiczny romantyk, indywidualista to osoba na przemian
smutna, wrażliwa, poddająca się uniesieniom. Ma skłonności
artystyczne, skupia się raczej na tym - lub na kimś - co minęło,
kogo straciła, lub kto jest nieobecny. Tęsknota i żal są najczęściej
przeżywanymi przez nią uczuciami. Romantyków pociąga to, co
niedostępne. Ideał nigdy nie jest im dany tu i teraz. Są to osoby
depresyjne, malkontenckie, chociaż skłonne do wielkich uczuć, z
którymi zwykle nie umieją sobie poradzić. Mierzą czyny na
zamiary, dlatego trudno im kończyć wszystkie zadania, których się
podejmują. Łatwo ich zranić i rozczarować.
5. Obserwator - to osoba stale utrzymująca dystans emo-
cjonalny wobec innych. Zamknięta w sobie jak w zbroi z rzadko
odsłanianą przyłbicą. Chroni swą prywatność, nie angażuje się, ale
skupia na tym, aby nie zależeć od kogoś i być osobą sa-
mowystarczalną. Zobowiązania wobec innych ludzi wyczerpują
obserwatora. Nie przywiązuje się do rzeczy. Może prowadzić
bardzo surowe życie albo stopić się z komputerem lub innym
rodzajem pracy, która odgrodzi go od otoczenia.
6. Adwokat diabla to osoba bojaźliwa, obowiązkowa, ciągle
niepewna siebie, skłonna do negatywnego myślenia o tym, co się
może stać - a gdy już to się stanie, powie - „a nie mówiłam?". W
ten sposób negatywny obraz świata się potwierdza. Często ma
skłonność do odkładania spraw do jutra. Raczej myśli o tym, co
ma zrobić, niż działa. Wynika to z tego, że boi się wychylać i
narazić na atak. Jest raczej konserwatywna. Trzyma się przepisów
prawa, obyczajów, tego co bezpieczne i legalne. Może czuć się
prześladowana i zależnie od podtypu - jeśli jest
przyparta do muru - albo się poddaje, albo podejmuje heroiczną
walkę i nagle staje się osobą agresywną, prześladowcą.
7. Epikurejczyk, fantasta, Piotruś Pan - nigdy nie dojrze-
wający chłopiec, wiecznie młoda kobietka, dyletant, niestały
kochanek, powierzchowny łowca przygód. Ucieka od ostatecznych
zobowiązań i deklaracji. Dba o dobry humor i rozrywki. Szuka
ciągle stymulującego towarzystwa, wiele zaczyna, ale rzadko coś
kończy.
8. Szef, opiekuńczy wojownik - staje w obronie innych i broni
własnych praw. Lubi walkę, lubi przejmować ster, wyprowadzać
sytuacje lub innych z kryzysu. Musi mieć nad wszystkim kontrolę.
Jawnie okazuje swą siłę i gniew. Szanuje tych, którzy umieją
stanąć do walki. Potrafi ujawniać swoją seksualność. Żyje zwykle
zbyt intensywnie - za dużo, za późno w nocy, za głośno.
9. Asekurant, „przetrwalnik" - to osoba bez przerwy miotana
sprzecznościami i mająca ze wszystkich typów enneagramu
największe trudności w podejmowaniu decyzji. Dostrzega
wszystkie punkty widzenia i ma trudności z wyborem. Jest bierna,
uparta. Łatwo zastępuje własne pragnienia pragnieniami innych, a
prawdziwe cele - nic nie znaczącą aktywnością. Ma tendencje do
narkotyzowania się jedzeniem, telewizją, alkoholem. Cudze
potrzeby zna lepiej od własnych. Ma tendencje do utrzymywania
dystansu, trudno jej się poddawać i angażować. Nie ma do końca
pewności, czy chce być właśnie w tym miejscu, w tej pracy, w tym
związku, w którym tkwi. Swoją ugodowość i złość ujawnia
pośrednio - za pomocą tzw. pasywnej agresji („wezmę sobie tyle
na głowę, że zawalę terminy i wtedy zobaczycie...").

Tajemnicze powiązania
Enneagram niezwykle trafnie demaskuje nasze emocjonalne
nałogi, neurotyczne i psychopatyczne skłonności oraz ograniczenia
świadomości. Ale nie to stanowi jego najmocniejszą stronę.
Wgłębiający się w starożytne przekazy sufich psycholo-
gowie odnaleźli w enneagramie cenne wskazówki, jak przekraczać
ograniczenia każdego typu osobowości, jak rozwinąć skrzydła,
zachowując swój temperament i ukształtowane dotąd inklinacje.
Wśród słynnych „szóstek" znajdziemy np. zarówno Adolfa Hitlera,
jak i Jiddu Krishnamurtiego, jednego z najbardziej
zrównoważonych, przepełnionych miłością dla świata
współczesnych nauczycieli i myślicieli hinduskich. Ciężki do
zniesienia dawca może stać się wrażliwym i dojrzałym partnerem,
działacz - przewodnikiem itd.
Przyjrzyjmy się diagramowi enneagramu. Z każdego punktu
wyprowadzana jest jedna strzałka - prowadzi ona do pozycji, którą
zazwyczaj przyjmujemy w skrajnym stresie (np. zamknięty w
sobie obserwator, gdy poczuje silne zagrożenie, może gwałtownie,
wręcz histerycznie zacząć szukać kontaktu z ludźmi). Ale jest też
strzałka, która prowadzi do Twojego punktu. Określa ona
możliwości danego typu, które ujawniają się w szczególnie
sprzyjających warunkach (dlatego wycofany zwykle obserwator
może pod wpływem życzliwości otoczenia, a także pracy nad sobą,
stać się kimś lubianym i spolegliwym).

Powiązania typów charakteru (Helen Palmer


Enneagram, JS & CO, Warszawa 1993)
Każdy z nas po określeniu swojego typu charakteru może odnaleźć
własny sposób reagowania w stresie (strzałka do przodu) i swoje
potencjalne możliwości (określa je punkt, od którego dochodzi strzałka do
naszej pozycji). Przeanalizujemy teraz możliwości rozwoju osobowości dla
każdego typu.

Twoje możliwości
„Jedynka". Perfekcjonista musi dostrzec, że jego głównym nałogiem
emocjonalnym jest gniew. Pozwala sobie ujawniać go jedynie w słusznej
sprawie, ale przez to, że tłumi radosne dziecięce i seksualne impulsy
płynące z głębi siebie, pozostaje ustawicznie poirytowany, a w głębi duszy
- zrozpaczony i wściekły. Uczucia te dochodzić mogą do głosu w stresie
(patrz strzałka w stronę tragicznego romantyka). Szansą wyzwolenia jest
dla perfekcjonisty odnalezienie w sobie epikurejczyka (patrz: strzałka od
„siódemki" do „jedynki"). „Jedynki" powinny podjąć wysiłek rozpoznania
swych prawdziwych potrzeb i postępować zgodnie z nimi. Z czasem,
otwierając się na radości życia, zmienią krytycyzm na pełne wiary dążenie
do pełni, a miejsce po rozładowanym gniewie zastąpi pogoda ducha.
Nałogiem emocjonalnym „dwójki" jest pycha. Typowa „dwójka"
pomaga wszystkim wokół, niekoniecznie dlatego, że jest dobra, ale że chce
być ważna. W głębi duszy czuje się opuszczona i niedowartościowana
(pozycja tragicznego romantyka), motywem do zajmowania się innymi jest
więc głód miłości i potrzeba doceniania. Kiedy pomagacz zacznie dbać o
siebie - wtedy mniej zajmie się innymi, ale za to zrobi to z serca.
„Trójka" - człowiek czynu, może sobie nawet nie zdawać sprawy z
konformizmu i wewnętrznego zakłamania. Dopiero w skrajnym stresie
ujawnia się jej próżność, przywiązanie do prestiżu, trudność z
przebywaniem prawdziwie blisko z kochaną osobą. Jeśli - co niestety
rzadko się zdarza - taka nastawiona na osiągnięcia osoba odda się
medytacji lub podda się psycho-
terapii, może doświadczyć ukrytego w głębi pesymizmu, nieuf-
ności i lęku. Dopiero, gdy uczucia te zostaną ujawnione i uznane -
można je przekroczyć, odkrywając siłę prawdziwej nadziei i
wiary. Człowiek sukcesu, który zaakceptuje w sobie demona
(patrz połączenie z adwokatem diabła), nie musi już oszukiwać
siebie - a więc i innych. Staje- się uczciwy i uczuciowy. „Trójki"
często zostają prezydentami: John Kennedy, Ronald Reagan,
Aleksander Kwaśniewski.
Indywidualista uczciwy i uczuciowy, tragiczny romantyk,
uosabia układ cech opisywanych jako nasz narodowy charakter.
Ciekawe więc, co polskiemu bohaterowi mieliby do zapropono-
wania mędrcy sufich. „Czwórka" musi uświadomić sobie, że jej
głównym nałogiem emocjonalnym jest „bezinteresowna zawiść".
Jeśli bowiem popatrzymy na usytuowanie tragicznego romantyka
w diagramie enneagramu, jego ukrytą skłonnością jest
perfekcjonizm, w stresie zaś działa jak dawca, który ratuje innych.
Tragiczny romantyk przyzwyczajony jest do ról tzw. trójkąta
dramatycznego - prześladowca - ofiara - ratownik. W te trzy role
wchodzi na przemian, nie umie rozwinąć dojrzałych związków:
wyrażać protestu - nikogo nie prześladując, cierpieć - nie robiąc z
siebie ofiary, pomagać - nie rzucając się zachłannie na tych,
którymi się zajmuje. Droga („czwórki") ku szczęściu będzie
prawdopodobnie powolna - pisze Helen Palmer w książce
Enneagram - klucz do charakterów ludzkich. „Czwórki" powinny
uczyć się cieszyć obecnym życiem i odróżniać prawdziwe uczucia
od udramatyzowanych emocji.
Obserwator - jeśli chce przestać być niewolnikiem swojego
pancerza - musi uświadomić sobie, że jego powściągliwość
emocjonalna jest wyrazem skąpstwa i chciwości, u których pod-
łoża leży lęk przed wewnętrzną pustką lub byciem pochłoniętym
(może kiedyś przez zaborczą matkę?). Popatrzcie na diagram. Jak
już wspomniałem, w stresie obserwator jest w stanie wyjść ze swej
skorupy, by szukać kontaktu z ludźmi. Ale w samej głębi ma w
sobie zasoby do aktywnego oddziaływania na
ludzi. Może być szefem i aktywnym eksperymentatorem, czło-
wiekiem niezależnym i dążącym do zdobycia uniwersalnej wie-
dzy. Wśród słynnych „piątek" wymieniani są Franz Kafka i...
Budda.
Bojaźliwa, sceptyczna i podejrzliwa „szóstka", adwokat
diabła, w stresie jest w stanie zmobilizować się do aktywnego
działania (przyjmując pozycję działacza). Ważne jest, aby uświa-
domiła sobie, że dysponuje też mocnymi stronami asekuranta;
„szóstki" mogą stać się lojalnymi współpracownikami, zacho-
wując obiektywność i zdrowy rozsądek dawać dowody odwagi i
wiary. Aby to osiągnąć, muszą rozpoznać nawyki negatywnego
myślenia, którego są niewolnikami.
Męskie wcielenie epikurejczyka doczekało się opracowania w
odrębnej książce Dana Killeya Syndrom Piotrusia Pana' o nigdy
niedojrzewających mężczyznach. Oczywiście mogą go realizować
również kobiety. Jeśli „siódemka", pomimo skłonności do
powierzchowności i unikania odpowiedzialności, podejmie pracę
nad sobą, może uzyskać bardzo wiele. Ale musi się nauczyć
zmierzyć z bólem i cierpieniem, co nie jest sprawą łatwą.
Wszystko, co doraźnie rozładowuje lub sprawia przyjemność, staje
się bowiem nałogiem „siódemki". Epikurejczyk musi się nauczyć
rozróżniać rozrywki, które mu służą, od tych, które są zastępczą
formą tłumienia problemów. Kłopoty z pracą, długi, nałogi,
odbijające się negatywnie na zdrowiu, mogą zostać rozwiązane,
jeśli w życiu takiej uroczej, ale zwariowanej osoby pojawi się
szczypta zdrowej dyscypliny. Piotruś Pan musi sobie uświadomić,
że kobiety (mama, siostry, ciocie lub babcie), które go w
dzieciństwie rozpieszczały i obdarzały specjalnymi przywilejami,
wyrządziły mu również krzywdę i kochały go dla siebie, nie licząc
się z jego głębokimi uczuciami.
Czego może brakować wojownikowi? - zapytacie. „Ósemka"
ma silną potrzebę mocy i zbyt często popada w konflikty.

* D. Killey Syndrom Piotrusia Pana... (patrz str. 227)


Wczuwa się w potrzeby innych (właściwości dawcy, patrz strzałka od
„dwójki" do „ósemki") i zajmowanie pozycji obserwatora - nie tylko w
skrajnym stresie - może uczynić „ósemkę" bardziej wszechstronną i
elastyczną. Skorzysta na tym wojownik (więcej luzu i intymności w
bliskich związkach) i inni. Nie chodzi o to, aby władcza, a nawet czasem
mściwa, osoba stalą się łagodna jak baranek, ale ciągła walka po prostu
wyczerpuje. W tradycjach wschodnich przyjmuje się, że prawdziwy
wojownik to ktoś, kto nie boi się siebie. A więc nie boi się również swojej
bezradności, lęku, a także kobiecości, miękkości, niewinności i innych
łagodnych uczuć.
Zadaniem dla „dziewiątki", która chce się rozwijać, jest pokonanie
opieszałości i lenistwa, rezygnacja z uporu i tendencji do tkwienia w
przyjętej pozycji. To nie jest łatwe, wymaga odwagi. „Dziewiątki" mają
wielką siłę przetrwania, ale boją się konfrontacji - z życiem, z innymi
ludźmi, których kaprysy i potrzeby rozpoznają lepiej niż swoje, oraz z
samym sobą. Żeby odblokować energię do pozytywnych wyborów, muszą
przekroczyć skłonność do narkotyzowania się, uwzględniając fakt, że ich
„używkami" mogą być bezsensowna praca, poczucie krzywdy i
niesprawiedliwości.
„Dziewiątka", która pozna swoje prawdziwe potrzeby i nauczy się
określać granice swojego „ja", stać się może doskonałym mediatorem,
negocjatorem, doradcą. „Dziewiątki" mogą -dzięki pracy nad sobą - bardzo
wiele osiągnąć. Wśród słynnych „dziewiątek" wymieniani są Luciano
Payarotti, Alfred Hitchcock i Ringo Starr.

Jak się zmieniać?

Obserwuj siebie i innych. Według tradycji sufizmu praca nad sobą nie
oznacza podejmowania wysiłku zmieniania się za wszelką cenę. Nic nie
dają próby zmieniania na siłę innych. Droga sufich to żywa obecność - jak
mówi tytuł jednej z ksią-
żek na ten temat. Gdy już mamy wiedzę o sobie, najważniejszą sprawą staje
się uwaga, przytomność umysłu. Opisy typów charakteru dostarczają nam
wskazówek, na co zwracać uwagę, aby lepiej i sensowniej żyło się i nam, i
innym. Jeśli nie będziesz ustawać w obejmowaniu uwagą swojego życia,
korzystne zmiany pojawią się same.
„Zdrowie i Sukces", 1994 (aktualnie
miesięcznik Sukces)
Zatrzymanie i odczarowanie

Rozmawiala Ewa Zalewska

Zatrzymaj się - a wszystko wróci na swoje miejsce.

Lao Tsy

Od jakiegoś czasu lapię się na tym - a jest to stan już mi


znany, który powraca do mnie co jakiś czas - ze mam przed sobą
kolejne zadania, np. muszę napisać artykuł, udzielić jakiejś
wypowiedzi itd. i czuję się kompletnie wyjałowiona; nie mam nic do
powiedzenia, czuję niechęć do robienia czegokolwiek. Czuję, że
mam dość. Nie chcę więcej nic mówić, nic pisać, l potrwa to przez
jakiś czas.

Jest to taki stan, że gdybym nie mial pewnej wiedzy i do-


świadczenia, mógłbym uznać, że wpadłem w depresję, może je-
stem w złym stanie, może w ogóle ze mną jest coś nie tak. Na-
tomiast wiem wystarczająco dużo o sobie i o życiu, żeby uznać ten
stan za równie naturalny, jak stan głębokiego zaangażowania i
aktywności twórczej. Nauczyłem się, żeby taki stan, w jakim się
znalazłem, przyjąć z całym szacunkiem, a nie potraktować go jako
przejaw depresji czy czegoś niedobrego lub wręcz użalać się nad
sobą. Są to takie momenty, które wielu ludzi
przeoczą w swoim życiu. Momenty, w których czujemy potrzebę,
żeby się zatrzymać.
I tutaj chciałbym podkreślić dobrodziejstwo zatrzymania. Do
niedawna i mnie samemu bardzo trudno było się zatrzymać. Znam
bardzo wielu ludzi, którzy, gdy spada im to wewnętrzne ciśnienie,
piją kawę czy robią coś innego, żeby je podtrzymać. Główną
motywacją jest lęk przed tym, co może się zdarzyć, jak się
wycofam, lęk przed tym, z czym mogę się skontaktować w sobie i
wokół siebie, co mogę zobaczyć i odczuć, gdy się zatrzymam.

Opowiem Panu pewną historię. Przez trzydzieści parę lat jeden


z moich przyjaciel żyt ogromnie intensywnie, pokonując kolejne
bariery. Za każdym razem udowadniając sobie, rodzicom i oto-
czeniu, że jest znakomity, że jest dobry. Tak się zlożyto, że jest to
człowiek chory, niepełnosprawny. Ale ten człowiek cały czas coś
udowadniał i pokazywał. Nie umial się zatrzymać, poddać, l z tej
nieumiejętności poddania się doszedł do momentu, w którym nie
potrafił wyjść z domu. Nie mógł już walczyć, zaczął bać się ludzi.
Tycie zmusiło go do tego, żeby się zatrzymał. Musial wziąć urlop od
życia.

Ciekawe, co działo się dalej? Na ile konstruktywne było to


zatrzymanie?

Najpierw starał się pogodzić z mysią, że nie może tak żyć, że


nie jest tą osobą, za którą uchodzi, a potem bardzo wolno, przy po-
mocy psychologów, zaczął szukać siebie w tym galimatiasie: „mu-
szę i dam radę" i zaczął odnajdywać swoje prawdziwe oblicze. Już
wie, że nie jest sprawny, nie jest bezproblemowy i nie zawsze da
sobie znakomicie radę - i wcale to nie oznacza, że jest gorszy.
Wśród tych mistyfikacji, jakie zbudował w życiu, szuka siebie.

Myślę, że jest to próba przebicia się - być może - przez jesz-


cze jedną mistyfikację, że będę kochany, kiedy będę sprawny.
Będę kochany i akceptowany, gdy będę zdrowy, wesoły, atrakcyjny,
pogodny i dowcipny.

Kocha się za cos. Kto zaakceptuje osobę, która jest smutna i zgorzkniala?

Ktoś, kto ją kocha. To jest jednocześnie test na mistyfikację miłości.


Myślę, że to jest tak. Na początku kocha się za coś. Natomiast potem, w
ramach wzajemnego dojrzewania, albo po prostu mistyfikacja tak się
zalęgnie, że już przez cały czas tak jest, albo ona umiera i ludzie od razu
odchodzą, albo zostaje zweryfikowana i zostaje coś, co możemy nazwać
prawdziwą miłością. A wracając do historii opowiadanej przez Panią - mój
nauczyciel zeń mówi, że „zła sytuacja to dobra sytuacja". Tego oczywiście
nie można powiedzieć nieprzygotowanemu człowiekowi, którego czeka np.
siódma operacja.
Ale tamten człowiek miał szczęście, tę mądrość, tę intuicję, że w
pewnym momencie obudził się ze snu pewnej mistyfikacji. Możliwe, że
łączyło się to z totalnym przełomem, depresją i kryzysem. Ale dlatego
możliwe będzie w przypadku tego człowieka przebudzenie.

Po co w życiu człowieka udawanie? Po co człowiek przez tyle lat


udaje - piąci potem straszną cenę.

Zostaliśmy oszukani w dzieciństwie. I zresztą pewnie zupełnie


nieświadomie. Ludzie zmistyfikowani powiedzieli nam, że droga do
szczęścia, droga do miłości, do samorealizacji siebie to jest X, Y, Z. I
myśmy im uwierzyli, nie mieliśmy wyboru. To było jedyne nasze źródło
wiedzy. Oni byli tubami społeczeństwa. Dzięki temu, że nas oszukali,
możemy doświadczać tego bólu, ale i radości przebudzenia się czy
narodzenia na nowo.
A jaka mamy szansę, żeby się na nowo nie oszukać? Przecież to takie
łatwe. Gdzie mam szukać tego wyznacznika, ze znowu się nie oszukam?

To bardzo trudne. Jeden z najbardziej zaawansowanych


współczesnych buddystów stworzył pojęcie spirytualnego materializmu.
Opisał takie zjawisko, że nawet na drodze do demisty-fikacji, jaką jest
praktyka duchowa, której istotą jest przekroczenie własnego „ja", każdy
adept zagrożony jest taką pułapką, że zaczyna być dumny z tego, że jest „na
drodze". Zaczyna mieć tzw. ego trip, takie poczucie, że on coś wie lepiej od
innych. I choćby już ta mistyfikacja, że my jesteśmy tymi, którzy coś
szczególnego wiedzą, zagraża nam.

Bardzo tatwo jest wejść w kolejną mistyfikację.

Myślę, że pewna doza iluzji jest nam niezbędna do przetrwania w tym


społeczeństwie. Dopóki ona nam nie przeszkadza, nie hamuje naszego
działania, totalnie nas nie unieszczęśli-wia i nam nie szkodzi - to możemy z
nią żyć.

A co Pan udaje, mistyfikuje?

Nie wiem, co dziś udaję. Nie wiem, staram się żyć uczciwie. Mogę
powiedzieć, co odkryłem: że udawałem. Przez długi okres w życiu
udawałem, że jestem kimś specjalnym. To jest paradoks - miałem tak silną
potrzebę potwierdzenia i udawania, że jestem kimś specjalnym, bo
wierzyłem, że tylko wtedy będę kochany, że stałem się kimś specjalnym dla
mnóstwa ludzi. Tylko w pewnym momencie zobaczyłem, że to mi nie daje
miłości i nie jest dobrym punktem wyjścia do kochania innych. Chociaż
daje wiele profitów, powiedziałbym - narkotycznych. Ja jestem ogromnie
szczęśliwy, że dla mojej żony nie jestem kimś specjalnym w takim sensie,
jak dla większości ludzi. Moja żona np. nie ma poczucia
- wiem o tym dokładnie - że ja mam jej coś specjalnego do prze-
kazania. Nie ma poczucia, że jestem lepszy od innych. Wiem o tym
dobrze. Bytem na tyle przytomny, żeby sprawdzić, czy pozostanę
kochany, jeśli odpuszczę sobie swoje gry wobec niej. I okazało się,
że mogę dostać jeszcze więcej szacunku i miłości. Ona cieszy się z
mojej pozycji czy sukcesów, ale nie o to tu przede wszystkim
chodzi. Nie jestem posągowy, jestem normalny, mam wady i zalety
jak każdy Zostałem zaakceptowany taki, jaki jestem, a nie taki,
jakim się wydaję. Odbyłem też długą drogę, aby nauczyć się
przyjmować żonę taką, jaka jest.
Większość teorii psychologicznych odwołuje się do dzieciństwa
wcześniejszego lub późniejszego. To jest tak, jakby rodzice pisali skrypt, według
którego my mamy żyć.

Ja głęboko wierzę, że tak jest.

Ale my w takim razie jesteśmy bezradni.

Nieprawda.

To, jak nas zmistyfikowali, my zaczynamy realizować.

Tak, i w jakimś momencie to odkrywamy i doświadczamy


poczucia bezradności. Jesteśmy dokładnie w tym momencie co
alkoholik, który poczuł bezradność wobec nałogu. I właśnie wtedy
może się zacząć odrodzenie.

Wiele osób zarzuca tej teorii ukształtowania przez rodziców i


odwoływania się do dzieciństwa - że jest uproszczeniem.

Byłoby to uproszczenie, gdyby przyjąć, że to jedyny czynnik


kształtujący człowieka. Człowieka przecież poza tym determinuje
jego konstytucja, powołanie, karma, los, przypadek,
r

różne okoliczności. Ale jednym z tych czynników, które


bardzo silnie determinują charakter, są doświadczenia z
dzieciństwa. Jest to dowiedzione naukowo, oparte na
badaniach klinicznych, podobnie jak i to, że ważne jest
dziedziczenie.

Wróćmy jeszcze na chwilę do problemu mistyfikacji. Kiedy


mistyfikacja zaczyna być szkodliwa?

Jeśli nie ma konstruktywnych warunków do


przeżycia całego procesu demistyfikacji - to chyba lepiej,
żeby człowiek był pogrążony w swoich złudzeniach.
Podobno Stachura popełnił samobójstwo po kontaktach z
Krishnamurtim, wielkim mistykiem. Niektórzy ludzie,
którzy znali go bliżej, mają podejrzenia, że w kontakcie z
tym mistykiem zetknął się ze swoją mistyfikacją osobistą,
ale zabrakło mu wiary i oparcia w nauczycielu, aby móc
się dalej konstruktywnie zmierzyć ze swoim „ja". Jeśli
ktoś rozpozna się jako zmistyfikowany, a zabraknie mu
źródła wiary w nim samym albo chociażby na zewnątrz
siebie, może dokonać aktu samodestrukcji. Może się
pogrążyć w „ciemną noc duszy" tak głęboko jak św. Jan
od Krzyża, ale się nie przedrzeć. Przytaczam w innym
miejscu przypowieść o ojcu, który odnalazł dawno
utraconego syna wśród żebraków pod swoim pałacem.
Jest wiele poruszających metafor (zwłaszcza w tradycji
Wschodu), a sprowadzają się one do tego, że człowiek
prawdę o sobie powinien poznawać stopniowo. Nawet tę
prawdę najlepszą.
„Remedium", 1995
Miara wewnętrznego sukcesu

Samowiedza jest punktem wyjścia do


uzdrowienia relacji z ludźmi, światem. Bogiem i
samym sobą.
K. V. Hurley i T. E. Dobson Enneagram w działaniu'

A więc jak żyć, żeby nie zwariować? Przede wszystkim


sprawdź, czy nie ulegasz hipnotycznym wpływom jakiejś para-
religijnej albo politycznej sekty. Uważaj też na modne dziś nowe
psychologiczne rytuały, sugestie i autosugestie jako metody na
życie (bez wysiłku, odpowiedzialności za dotychczasowe po-
stępowanie), obietnice sukcesu materialnego, seksualnego,
emocjonalnego, „przemiany osobowości", zbawienia w pigułce
itp. Są wśród nich elementy, z których warto korzystać, ale z
uwagą i roztropnością, którą może mieć tylko człowiek samo-
świadomy. Nie proponuję Warn w miejsce na nowo opakowanej
magii jakiejś jednej, jedynej drogi lepszej od pozostałych. Zalecam
i zachęcam tylko do wszystkiego, co służy przytomności umysłu,
przestrzegam zaś przed tym, co wiąże się z jego za-dżumieniem.
ŻYJ ŚWIADOMIE. Spójrz do wewnątrz. Nie licz na cuda
inne, niż cud poważnej pracy nad sobą! Każdy z nas podlega
niepowtarzalnej grze uwarunkowań, dlatego uczciwy psychote-
rapeuta nie przepisze wszystkim jednej i tej samej recepty na
szczęście, ani nawet na zachowanie zdrowia. Dla jednych lepiej
jest żyć w rodzinie, dla innych w związkach nietypowych, komuś
pasuje praca w pocie czoła, komuś twórczość, komuś bycie z
dziećmi, komuś praktyka religijna, komuś walka polityczna, a
komuś to wszystko razem lub jeszcze coś zupełnie innego. Jedni z
nas są „psychiczni", drudzy - „fizyczni", jedni - ludźmi
„hardware'u", inni - „software'u". Zanim jednak określisz swój
azymut, odkryjesz przeznaczenie, boski plan czy jakkolwiek
jeszcze możesz określić swoje miejsce i drogę do spełnienia, jest
jedno wspólne wymaganie - ŚWIADOMOŚĆ SIEBIE. Zwłaszcza
osoby narażone na choroby duszy wskutek genetycznych
podatności i urazów z dzieciństwa, osoby, których życie nie daje
się wmontować w scenariusz przekazywany z pokolenia na
pokolenie w stabilnym środowisku, osoby nadwrażliwe, wcześnie
osierocone, nadużyte, dotknięte kataklizmem zgotowanym przez
ludzi - dla zachowania minimum zdrowia, dla przetrwania trudów
życia potrzebują WEWNĘTRZNEGO OBSERWATORA, nie
cenzora, okrutnego krytyka, srogiego lub pobłażliwego rodzica,
ale mądrego szefa w sobie samym, życzliwego świadka,
przewodnika i opiekuna zarazem.
Chodzi tu o zdolność rozpoznawania w danej chwili, co robię
i po co, czym się kieruję, jakie wewnętrzne reakcje emocjonalne,
obrazy i myśli przychodzą mi do głowy i jak w związku z tym
wszystkim postępuję.
W terminologii psychoterapeutycznej nazywa się to „obser-
wującym ego". W tradycjach ezoterycznych - zdolnością do
„pamiętania siebie", „świadomością różnicującą", „uważno-ścią".
Psychologowie i mistycy chrześcijańscy, buddyjscy oraz su-fi
spotykają się w tym miejscu. Nauczyciele duchowi stwierdzają, że
dopiero tu zaczynać się może praktyka medytacji. Psycho-
terapeuci postulują, by pracować nad rozwojem samoświado-
mości, żeby uniknąć poważniejszych zaburzeń emocjonalnych i
umysłowych. Także osoby leczone psychiatrycznie, przyjmujące
leki z powodu lęku, depresji czy psychozy, nadal mają przed
sobą wielkie pole kształtowania jakości swego życia wewnętrznego
i relacji z ludźmi, właśnie dzięki samoświadomości. Nawet jeśli
ktoś odkryje kiedyś pigulkę na szczęście, nie ma i nie będzie
lekarstwa gwarantującego szacunek dla siebie lub najbliższych.
Moim zdaniem wśród dostępnych w Polsce autorów najlepiej
o rozwoju świadomości i samoświadomości piszą psycho-
analitycy* oraz dwaj wybitni pisarze integrujący podejścia psy-
chologiczno-kliniczne z mistycyzmem: filozof Ken Wiłber i
psychiatra dr Scott Peck"', a także psychoterapeuta doświadczony
w praktyce zeń dr Jon Kabat-Zinn"".
W tej książce ograniczyłem się do elementarnych wskazówek
dotyczących obserwacji siebie (w rozbudowanej wersji znajdziecie
je w towarzyszących książce kasetach audio), a także dzieliłem się
podstawową wiedzą na temat tych obszarów psychiki, które
powinny być przede wszystkim objęte uwagą, jeśli chcemy
zachować zdrowie w warunkach przewlekłego stresu i trudu
codziennego życia. Są nimi:
1. Seksualność i związane z tym żywiołem impulsy, fantazje,
potrzeby, a także związane z seksualnością potrzeby przyjemności,
bliskości i czułości. To wszystko, co odziedziczyła ludzka natura
po zwierzęcych przodkach.
2. Równie silne popędy, impulsy i wyobrażenia związane ze
złością, gniewem i agresją. Potrzeba władzy, fantazje o mocy

Zob. np. książki Stephena Johnsona lub Psychoanaliza i JA Marii


Sokolik, JS & CO, Warszawa 1993
" M.in. Śmiertelni nieśmiertelni, JS & CO, Warszawa 1995; Krótka
historia wszystkiego, JS 8c CO, Warszawa 1997; a także Niepodzielone
-wschodnie i zachodnie teorie rozwoju osobowości, ZYSK i S-ka, Poznań
1996
Książki tego wybitnego autora znajdziecie Państwo w ofercie
Wydawnictwa MEDIUM
""' Waśnie jesteś... (patrz str. 317)
r
i wizje destrukcji. Są to siły, z którymi większość z nas
jest mato oswojona.
3. Odczucia, przeświadczenia, fantazje dotyczące
własnego „ja"; zachłanność, zazdrość, niepokoje jak
wyglądamy, jak się prezentujemy w oczach „własnych" i
innych; lęk o siebie i ból zranienia, jeśli niepewne siebie,
kruche lub obronnie usztywnione „ja" zostanie
dotknięte...
Rozpoznając, uważnie obserwując i twórczo
wspierając Piękną i Bestię w sobie, mamy szansę
zachować zdrowie, zadbać wystarczająco o siebie i swoje
związki z ludźmi.
Ken Wiłber w swojej koncepcji spectrum of
consciousness wyodrębnił dziewięć możliwych etapów
rozwoju świadomości. Scott Peck, dla uproszczenia,
opisuje trzy etapy rozwoju świadomego ego. Pierwszy -
to wczesne dzieciństwo, w którym „ja" dziecka wyłania
się pod koniec pierwszego roku życia i przez dziesięć lub
więcej lat podporządkowane jest emocjonalnym
impulsom i nie rozwija jeszcze zbyt złożonej świadomej
samoobserwacji i samokontroli. Drugi okres - to czas
dojrzewania, w którym własne „ja" staje się dla
człowieka szczególnie ważną sprawą. Zaczyna siebie
samego uważnie obserwować, analizować. „Ego
obserwujące" już istnieje, ale nie jest jeszcze w pełni
rozwinięte. Właśnie dlatego zachowania nastolatków
mogą być nadmiernie spontaniczne, skrajnie
zahamowane albo sztuczne do granic możliwości
(choćby przedziwne manieryzmy, uczesania, stroje).
Proces rozwoju samoświadomości jest zwykle
bolesny, wymaga bowiem odkrycia iluzorycznej natury
wielu przeświadczeń na temat siebie i świata, uznania
swoich popędów, sprzecznych pragnień i motywacji, a
przede wszystkim pogodzenia się z tym, że do Edenu nie
ma powrotu, wszelkie zaś próby odsunięcia od siebie tej
prawdy - od łatwowierności wobec różnych obiecujących
ideałów, po alkohol i narkotyki - nie wychodzą
człowiekowi na dobre. By uniknąć konfrontacji z „bólem
istnienia", większość z nas grzęźnie w mniejszych lub
większych samooszustwach „me-
chanizmów obronnych" i rozwój „ego obserwującego" dorosłego
zatrzymuje się. Mechanizmy obronne służą jakoś przetrwaniu, ale jeśli
wskutek uwarunkowanego biologicznie albo społecznie stresu ulegną
zachwianiu - człowiek staje wobec siebie i świata bezbronny jak dziecko.
Wtedy ujawnić się mogą skłonności do depresji, lęku czy nawet psychozy,
wtedy człowiek może stać się skrajnie destrukcyjny dla siebie lub
otoczenia. Mimo to wielu ludzi zatrzymuje się na tym poziomie rozwoju
świadomości (podczas gdy ich osiągnięcia intelektualne, społeczne czy
fizyczne mogą być równie dobrze mierne, jak i nieprzeciętne), zasięg „ego
obserwującego" wręcz się kurczy, a szansę rozwinięcia rzeczywistej siły
ducha zostają zaprzepaszczone. Niektórzy z nas, jedni w obliczu
życiowych kryzysów, drudzy dzięki tajemniczej łasce otwartości na siebie
i świat, docierają jednak do trzeciego etapu rozwoju świadomości. Ich
zdolność do samoobserwacji rozwija się i nie podlega uwstecznieniu.
Wewnętrzny obserwator zaczyna naturalnie obejmować uwagą coraz
głębsze i coraz subtelniejsze stany świadomości. Dr Scott Peck porównuje
osobę z tak rozwiniętą świadomością do dyrygenta emocjonalnej orkiestry.
Może on, odczuwając smutek, powiedzieć sobie: „Nie czas teraz na
smutne zawodzenie skrzypiec, to czas radości, zamilknijcie więc skrzypce;
dalej, niech zadmq w rogi!". Nie ttumi on ani nie tlam-si swojego smutku,
podobnie jak i dyrygent orkiestry nie usiłowałby podeptać skrzypiec, żeby
przestały grać. Po prostu usuwa na dalszy plan swój smutek, niejako
ujmuje go w nawias. Analogicznie, w podobny sposób mógtby przemówić
do swojego radosnego „ja": „Kocham was, rogi, ale to nie moment na
okazywanie radości. Teraz potrzebny jest gniew. Czas na bębny"'.
Osiągnięcie takiego stanu może być miarą wewnętrznego sukcesu
niezależnego od materialnego i społecznego powodzenia, sukcesu, którego

' Cytat z The Worid Waiting to be Bom w przekładzie Małgorzaty


Duchińskiej. Książka ukaże się prawdopodobnie nakładem Wydawnictwa
MEDIUM.
owoców nikt nie jest w stanie nam odebrać, jeśli tylko podtrzymujemy
uważność.
Zbiór Jak żyć, żeby nie zwariować - bliżej siebie w stresie zawiera
doświadczenia, refleksje i lektury, którymi się dzielę, techniki
psychoterapii, relaksu i medytacji, do których się odwołuję, mają one na
celu ukazanie drogi do tego etapu rozwoju świadomości, na którym umysł
obejmuje sam siebie.
Co dalej? To już nie tylko kwestia, „jak nie zwariować", ale jak bez
mistyfikacji i złudzeń twórczo żyć w tym świecie, w którym nie jesteśmy
sami. Ale to już temat na następną książkę o tym, jak kochać zamiast
szukać tylko miłości, jak wspierać zamiast poszukiwać tylko oparcia, jak
rozumieć i obdarzać uwagą innych ludzi. Rozdziałami tej książki mogą być
noce i dnie Twojego uważnego życia.
Tekst niepublikowany
wrzesień 1996
Dekalog zeń

We wprowadzeniu do tego zbioru zwróciłem uwagę, że


problemem naszych czasów jest dezaktualizacja „wewnętrznych
map". Zarówno przemiany w obyczajowości i kulturze końca XX
wieku, jak i nieporównywalne z niczym zamieszanie, które dotyka
nas w drodze Polski od łagodnego totalitaryzmu do bezlitosnej
demokracji, powodują, że niejednokrotnie nie wiemy, jak się
poruszać w nowych układach w pracy, w rodzinie, w relacjach z
dziećmi, wobec nowych możliwości i zagrożeń ekonomicznych,
wreszcie - w świecie religii, terapii, polityki.
Mam nadzieję, że nawet wyrywkowa lektura Jak żyć, zęby nie
zwariować okaże się pomocna w lepszym zrozumieniu, objęciu
świadomością i uwagą siebie i innych, w rekonstrukcji map
pomocnych w poruszaniu się w tym świecie. Ale - jak już wspo-
mniałem na wstępie - życie raz po raz stawia nas w sytuacjach, dla
których nie mamy z góry przygotowanych modeli postępowania.
Musimy iść na azymut. Wyczuwać, co jest właściwe, a co nie. Tu
pojawia się przestrzeń dla wartości, moralnej intuicji, wylania się
zapotrzebowanie na jakieś podstawowe wskazania, na DEKALOG.
Historia mojego życia tak się ułożyła, że drogę do siebie i
wartości uniwersalnych odnalazłem dzięki źródłom buddyjskim.
Było to dla mnie przez wiele lat związane z wewnętrznym
rozdarciem, bo czuję się równocześnie dzieckiem europejskiej
kultury zakorzenionej w chrześcijaństwie. Dziś już mnie to nie
męczy. Pierwszy film z cyklu Dekalog i niezwykły wykład prof.
Tischnera podczas mszy żałobnej za Krzysztofa Kieślowskiego
pomogły mi uzmysłowić sobie, że „Nie będziesz miał bogów cu-
dzych przede mną" wychodzi naprzeciw dramatycznemu dyle-
matowi: wiedza czy wiara? Jeśli te opcje zostają twórczo zinte-
growane, sposób pojmowania absolutu przestaje chyba mieć
znaczenie.
W moim życiu codziennym niezwykle pomocne okazały się
zasady, które wietnamski nauczyciel medytacji Thich Nhat Hanh
nazwał wskazaniami lądu i współistnienia. Oto niektóre z nich:
1. Nie przywiązuj się bałwochwalczo do żadnej doktryny,
teorii czy ideologii. Wszystkie systemy teoretyczne są jedynie
drogowskazem; żaden nie objawia prawdy absolutnej. Unikaj
ciasnego myślenia. Ucz się nie przywiązywać do aktualnie wy-
znawanych poglądów, abyś mógł zachować otwartość wobec
cudzego punktu widzenia. Prawda tkwi w życiu, nie w doktrynach.
Bądź gotów uczyć się przez całe życie, stale obserwując
rzeczywistość w sobie i otaczającym Cię świecie.
2. Nie zmuszaj nikogo - także dzieci - do wyznawania Twoich
wartości. Nie posługuj się w tym celu groźbą, pieniędzmi,
propagandą ani autorytetem wychowawczym. Poprzez
współczujący dialog pomagaj innym odrzucić fanatyzm i ciasnotę
poglądów.
3. Nie unikaj kontaktu z cierpieniem. Niech nie opuszcza Cię
świadomość, jak wiele cierpienia istnieje na świecie. Staraj się
docierać do cierpiących na wszelkie możliwe sposoby: poprzez
kontakty osobiste, odwiedziny, działania na rzecz innych. Nie
trzeba daleko szukać.
4. Nie gromadź bogactw ponad miarę, gdy miliony głodują.
Nie rób ze sławy, zysku, zamożności czy przyjemności zmy-
słowych głównego celu Twojego życia. Żyj prosto, dzieląc czas,
energię i dobra materialne z tymi, którzy są w potrzebie.
5. Nie podsycaj gniewu i nienawiści. Naucz się wykrywać i
zmieniać negatywne emocje, póki są tylko ziarnem w Twojej
świadomości, zanim wykielkują. Gdy czujesz pierwsze oznaki
nienawiści lub złości, skupiaj uwagę na oddechu, aby pojąć naturę
tych stanów oraz motywacje osób, które je wywołały.
6. Nie rozpraszaj się. Obserwuj uważnie swoje oddychanie,
aby stale powracać do tego, co się dzieje w chwili obecnej. Bądź w
kontakcie ze wszystkim, co jest cudowne, odradzające i
uzdrawiające w Tobie samym i wokół Ciebie. Zasiewaj w sobie
ziarno radości, pokoju i zrozumienia, które sprzyja zachodzącym w
głębi Twojej świadomości procesom transformacji.
7. Nie mów rzeczy niezgodnych z prawdą ani dla osobistych
korzyści, ani po to, by wywrzeć wrażenie na słuchaczach. Nie
wypowiadaj słów, które wywołują konflikty i nienawiść. Nie
rozpowszechniaj niesprawdzonych wiadomości. Zawsze
wypowiadaj się uczciwie i konstruktywnie. Miej odwagę zabrać
głos, gdy dostrzegasz niesprawiedliwość, nawet wtedy, gdy może
się to dla Ciebie okazać niebezpieczne.
8. Nie wykonuj takiego zawodu, którego efekty są szkodliwe
dla ludzkości bądź przyrody. Nie inwestuj w towarzystwa i spółki
pozbawiające innych szansy na życie. Wybierz sobie zajęcie, które
pomoże Ci wyrazić troskę o innych.
9. Nie przywłaszczaj sobie rzeczy, które powinny należeć do
kogoś innego. Szanuj cudzą własność, jednak nie dopuszczaj, by
inni bogacili się na ludzkim cierpieniu czy cierpieniu jakich-
kolwiek istot.
10. Szanuj własne ciało i obchodź się z nim jak najlepiej.
Gromadź energię życiową dla realizacji swoich ideałów. Nie po-
dejmuj życia płciowego bez miłości i płynących z niej zobowiązań.
Wkraczając w związki seksualne bądź świadom przyszłych
cierpień, jakie możesz spowodować. Bądź w pełni świadom od-
powiedzialności związanej z powołaniem nowego istnienia.
Medytuj nad kształtem świata, do którego powołujesz nowe
życie.
Ludzie wrażliwi mogą zrobić użytek z tego dekalogu. Pod
warunkiem, że przyjmując go, nie zapomną o przesłaniu zawartym
w punkcie pierwszym.

You might also like