Professional Documents
Culture Documents
Zaginione Kartoteki - Faza 1 - Loryjczycy
Zaginione Kartoteki - Faza 1 - Loryjczycy
ZAGINIONE KARTOTEKI
FAZA PIERWSZA
LORYJCZYCY
(- Numer Sześć,
- Numer Dziewięć,
- Utracone Dziedzictwa,
- Numer Osiem)
ZAGINIONA KARTOTEKA NR 1
Numer Sześć
Pod koniec książki pt. ”Jestem Numerem Cztery” sagi Dziedzictwa Planety
Lorien, ujawnia się Numer Sześć.
Kiedy John spotyka ją, Szóstka jest bardzo silna i gotowa do walki.
Niewiele dowiadujemy się jednak o niej z kolejnych Tomów sagi – zostają
odkryte jedynie fragmenty historii Szóstki.
Ale kim ona jest? Gdzie mieszkała wcześniej? Jak trenowała? Kiedy rozwinęła
swoje Dziedzictwa? I skąd tyle wie o Mogadorczykach?
Jeszcze przed Paradise, Ohio, nawet przed historią z Johnem Smithem,
Szóstka podróżowała przez Zachodni Teksas wraz ze swoją Cêpan, Katariną.
To co się tam stało, zmieniło Szóstkę na zawsze...
Rozdział 1
Katarina uważa, że jest więcej niż jeden sposób na to, aby się
ukryć.
Zanim przyjechaliśmy tutaj, do Meksyku, mieszkałyśmy na
peryferiach Denver. Wtedy nazywałam się Sheila i nienawidziłam
swego imienia, bardziej niż imienia Kelly, które obecnie noszę.
Mieszkałyśmy tam przez 2 lata, a ja starałam się upodobnić do
miejscowych dziewczyn, mając włosy upięte spinką i różowe,
gumowe bransolety na nadgarstkach. Kilka razy nocowałam u
niektórych z nich, u dziewczyn, które nazywałam „moimi
przyjaciółkami”... Chodziłam do szkoły podczas roku szkolnego, a
nawet pojechałam na obóz pływacki do YMCA. Lubiłam moje
przyjaciółki i życie, które tam wiodłyśmy.
Nasze życie w tym miejscu było w porządku, ale wiedziałam,
że nic nie trwa wiecznie, nie możemy zostać w jednym miejscu na
stałe. Wkrótce będziemy musiały się przeprowadzić z moją Cêpan
Katariną. Wiedziałam, że to nie było moje prawdziwe życie.
Moje prawdziwe życie toczyło się w piwnicy, gdzie
trenowałyśmy z Katariną walkę wręcz. W ciągu dnia, był to zwykły,
nudny, rekreacyjny pokój z dużą, wygodną kanapą, telewizorem
stojącym w jednym rogu, zaś stołem do pingponga w drugim.
Natomiast w nocy, pokój przemieniał się w dobrze zaopatrzoną
siłownie z zawieszonymi workami treningowymi, matami na
podłodze, bronią, a nawet prowizorycznym koniem z łękami.
Publicznie, przed ludźmi, Katarina grała rolę mojej matki i
twierdziła, że jej mąż, a mój ojciec zginął w wypadku
samochodowym, kiedy byłam dzieckiem. Nasze imiona, nasze
życie, nasze historie były fikcją, ukrywałyśmy się pod fałszywymi
nazwiskami – wszystko było wymyślone. Dzięki temu mogłyśmy żyć
w społeczeństwie, niemal normalnie, jak inni ludzie.
Wtopienie się w tłum – to był jeden ze sposobów ukrycia się.
Ale pomyliłyśmy się. Po dziś dzień pamiętam naszą rozmowę,
gdy wyjechałyśmy z Denver, kierując się do Meksyku, jedynie z tego
powodu, iż nigdy tam nie byłyśmy.
Jadąc, próbowałyśmy odgadnąć, jak to się stało, że
ujawniłyśmy nasze schronienie.
Być może coś, co powiedziałam Elizie, nie zgadzało się z tym,
co Katarina powiedziała jej matce. Przed Denver, mieszkałyśmy w
Nowej Szkocji, w czasie zimnej, bardzo zimnej zimy, ale z tego, co
pamiętam, to w naszej historii – uzgodniłyśmy, że powiemy, iż
wcześniej żyłyśmy w Bostonie. Niestety Katarina, zapamiętała to
inaczej i twierdziła, że Tallahassee było naszym poprzednim
domem. Wtedy Eliza powtórzyła swojej matce, moją zmyśloną
historyjkę o tym, że przeprowadziłyśmy się z Bostonu i to
doprowadziło do tego, że mieszkańcy stali się podejrzliwi wobec
nas.
Było to prawie katastrofalne zdemaskowanie. Nie miałyśmy
żadnego, bezpośredniego powodu, aby wierzyć, że ta wpadka,
zwróci uwagę Mogadorczyków. Nasze życie w tamtym miejscu,
popsuło się od tego wydarzenia i Katarina pomyślała, że byłyśmy
tam wystarczająco długo i najwyższy czas, aby opuścić to miejsce.
Tak więc, przeprowadziłyśmy się po raz kolejny.
Słońce jest jasne i mocne w Puerto Blanco, a powietrze
niesamowicie suche.
Katarina i ja, nie podjęłyśmy żadnej próby, aby wmieszać się
w meksykańską społeczność – tutejszych rolników i ich dzieci. Nasz
jedyny kontakt z lokalnymi mieszkańcami, to nasze cotygodniowe
wizyty w pobliskim miasteczku, aby kupić podstawowe produkty w
tutejszym, małym sklepiku. Jesteśmy jedynymi białymi, w
przeciągu kilku mil, i chociaż doskonale posługujemy się
hiszpańskim, to nikt by nie miał problemu w odróżnieniu nas od
miejscowej ludności. Dla naszych sąsiadów, jesteśmy „ gringo”,
dziwnymi, białymi odmieńcami.
„Czasami, można skutecznie się ukryć, rzucając się w oczy” –
mawiała Katarina.
Wydaje się, że Katarina ma rację. Jesteśmy tu już prawie od
roku i nikt nas nie zaczepiał. Prowadzimy samotne, pustelnicze, ale
uporządkowane życie w ciągnącej się, jednopoziomowej chałupce,
ukrytej pomiędzy dwoma dużymi kawałkami uprawnych pól.
Wstajemy o wschodzie słońce i przed śniadaniem albo
porannym prysznicem, Katarina urządza mi wczesną musztrę
(ćwiczenie biegowe) na podwórzu za domem – wbiegam i zbiegam z
małego wzgórza, robię rytmikę i ćwiczę tai chi. Wykorzystujemy
stosunkowo dwie zimniejsze, poranne godzinny.
Po porannej rozgrzewce, mamy lekkie śniadanie, potem 3
godziny nauki – języki obce, historia powszechna i jakiekolwiek
inne przedmioty, które Katarina jest w stanie wygrzebać z
Internetu. Ona mawia, że jej metody uczenia i przedmioty są
„eklektyczne”.
Nie wiem nawet, co to słowo oznacza, ale jestem jej wdzięczna
za różnorodność.
Katarina jest cichą, spokojną, troskliwą kobietą i chociaż jest
mi najbliższą osobą po matce, to jesteśmy zupełnie różne.
Uczenie się jest jednym z najciekawszych fragmentów dnia dla
Katariny, ja zaś wolę poranną gimnastykę.
Po nauce, wracam w ten nieznośny upał, gdzie pod wpływem
tego gorąca dostaję zawrotów głowy, tak, że mam halucynacje z
moimi wyimaginowanymi wrogami. Walczę ze słomianym
mężczyzną, strzelając do niego z łyku, rzucając nożami, albo po
prostu okładając go pięściami. Jednak na wpół oślepiona przez
słońce, widzę go, jako Mogadorczyka i cieszę się, że mam szansę
rozerwać go na strzępy. Katarina mówi, że chociaż mam 13 lat, to
jestem tak sprawna i silna, że mogę z łatwością pokonać, nawet
dobrze wytrenowanego dorosłego.
Jedną z lepszych rzeczy, żyjąc tu, w Puerto Blanco, jest to, że
nie muszę ukrywać swoich zdolności. Mieszkając w Denver, czy to
będąc na obozie pływackim w Y, albo grając na ulicy, musiałam
powstrzymywać się, aby nie zdradzić mojej przewagi w szybkości i
sile, która wynikała z przeprawy z Katariną. Tutaj, nie musimy się
ukrywać, bo trzymamy się z dala od innych.
Dzisiaj jest niedziela, dlatego nasza popołudniowa rozgrzewka
jest krótka, jedynie trwa godzinkę. Walczę z cieniem, z Katariną na
podwórku, czuję jej chęć, aby się poddać – jej ruchy są wymuszone,
mruży oczy z powodu słońca i wygląda na zmęczoną.
Kocham ćwiczyć i mogłabym to robić cały dzień, ale przez
wzgląd na Katarinę, wystarczy tego na dziś.
– Chyba powinniśmy skończyć dziś wcześniej – mówi
Katerina.
Uśmiecham się szeroko w duchu, pozwalając jej myśleć, że to
ja jestem tą osobą bardziej zmęczoną. Wchodzimy do środka,
Katarina nalewa nam po szklance agua fresco, naszego
zwyczajowego, niedzielnego smakołyku. Wentylator w naszym
skromnym pokoju dziennym, działa pełną parą.
Katarina uruchamia jej różne komputery, podczas gdy ja
zdejmuje i zrzucam na podłogę moje przepocone buciory do walki.
Rozciągam ramiona, aby nie mieć jutro zakwasów, potem obracam
się w stronę rogu z półką z książkami i wyciągam duży stos z grami
planszowymi.
Risk, Stratego, Othello. Katarina próbowała zainteresować
mnie, takimi grami, jak Life and Monopoly, mówiąc, że nie
zaszkodzi być wszechstronnym. Jednak te gry nigdy nie przyciągały
mojej uwagi. Katarina złapała aluzję i teraz gramy tylko w
strategiczne lub bojowe gry.
Risk jest moją ulubioną grą, a ponieważ skończyłyśmy dzisiaj
wcześniej, to zapewne Katarina da się namówić na grę, mimo że
jest znacznie dłuższą grą niż pozostałe.
– Risk? – rzucam zaczepnie.
Katarina siedzi na swoim krześle przy biurku i obraca się
wokół wielu monitorów komputerowych...
– Ryzyko czego? – pyta z roztargnieniem.
Śmieję się, po czym potrząsam pudełkiem niedaleko jej głowy.
Nie odrywa głowy od ekranów, jednak odgłos grzechotania
poszczególnych elementów w pudełku, pozwala jej załapać, o co
chodzi.
– Ach. – mówi.
– No właśnie. – odpowiadam z uśmiechem.
Rozkładam planszę. Bez pytania, dzielę armię pomiędzy mną
a ją i zaczynam umieszczać wojska w poszczególnych miejscach na
mapie. Grałyśmy w tą grę tak często, że nie muszę nawet pytać
Katariny, które państwa będzie chciała uznać za swoje albo, jakie
terytoria zechce fortyfikować. Ona zawsze wybiera USA i Azję. Tak,
więc chętnie ustawiam jej wojska na tych obszarach, bo wiem, że z
moich bardziej obronnych terenów będę mogła łatwo zmiażdżyć jej
armie.
Jestem tak pochłonięta aranżowaniem gry, iż nie zauważam
jej milczenia i totalnego skupienia. Jedynie wtedy, kiedy głośno
strzelam moim karkiem i ona nie beszta mnie za to, krzywiąc się
przy tym dźwięku, zwykle mówiąc „Proszę, nie...” – spoglądam na
nią i widzę, że gapi się w ekran komputera z otwartymi ustami.
– Kat? – pytam.
Ona milczy.
Wstaję z podłogi i przechodzę przez naszą grę, aby do niej
dołączyć przy biurku.
I dopiero wtedy, zauważam, co przekłuło jej uwagę.
Wiadomości z ostatniej chwil o jakieś eksplozji w autobusie, w
Anglii.
No nie – jęczę w duchu...
Katarina zawsze przeszukuje Internet i wiadomości o
tajemniczych przypadkach śmierci. Przypadki śmierci, które mogły
być sprawką Mogadorczyków. Przypadki śmierci, które mogą
oznaczać, że drugi członek Garde został pokonany. Katarina robi
to odkąd zjawiłyśmy się na Ziemi, a ja jestem coraz bardziej
sfrustrowana i pełna złych przeczuć.
Poza tym, że nie oznaczało to nic dobrego dla nas za
pierwszym razem.
Miałam 9 lat i mieszkałam w Nowej Szkocji z Katariną. Nasza
sala treningowa była na strychu. Katarina skończyła trening na
dziś, a ja wciąż miałam jeszcze dużo energii do wypalenia. Tak, więc
sama robiłam ćwiczenia gimnastyczne na koniu z łękami, kiedy
nagle poczułam silny i piekący ból w kostce. Straciłam równowagę
i upadłam na matę, ściskając moją kostkę i jęcząc z bólu.
Moja pierwsza blizna. To oznaczało, że Mogadorczycy zabili
Numer Jeden, pierwszego z Garde. I pomimo ciągłego
przeszukiwania Internetu przez Katarina, byłyśmy na to całkowicie
nieprzygotowane.
Czekając, siedziałyśmy jak na szpilkach przez wiele tygodni i
spodziewałyśmy się drugiej śmierci i drugiej blizny w tak krótkim
czasie. Jednak tak się nie stało. Myślę, że Katarina jest kłębkiem
nerwów, do tego wciąż zdenerwowana i gotowa do szybkiego
opuszczenia danego miejsca. Jednak minęły 3 lata – prawie czwarta
część mego całego życia nie jest to tylko coś, o czym często myślę.
Stanęłam pomiędzy Katariną a monitorem, mówiąc:
– Jest niedziela. Czas na grę.
– Proszę cię, Kelly. – mówi z pewną sztywnością, używając
mego nowego pseudonimu. Wiem, że zawsze będę dla niej Szóstką,
tak jak dla mnie w moim sercu.
Pseudonimy, które używam są jedynie moim pancerzem, a nie
tym, kim jestem naprawdę.
Wracam pamięcią do naszej planety Lorien, gdzie miałam
imię, moje prawdziwe imię, a nie tylko numer. Ale było to tak dawno
i od tam tej pory nosiłam tyle imion, że już nie pamiętam, jak
naprawdę się nazywałam.
Szóstka jest moim prawdziwym imieniem. Szóstka, jest tą,
kim jestem.
Katarina zbyła mnie, aby zagłębiając się w dalsze szczegóły
tych wiadomości.
Straciliśmy w taki sposób już wiele naszych dni gier
planszowych, tylko z powodu wiadomości z ostatniej chwili. I nigdy
nie okazały się one niczym alarmującym, tylko zwykłymi, ludzkimi
tragediami.
Na Ziemi, jest pod dostatkiem różnych tragedii.
– Nie, to tylko wypadek autobusowy. Zagrajmy w grę. – mówię,
szturchając ją za ramię, aby się mogła zrelaksować. Wygląda na
bardzo zmęczoną i zmartwioną, wiem że mogłaby dobrze
wykorzystać tą przerwę.
Trzyma się mocno swojego, mówiąc:
– To najwyraźniej eksplozja autobusu. Konflikt wciąż trwa.
– Konflikt zawsze jest. – mówię, przewracając oczami – No
chodź, zagraj.
Potrząsa głową, uśmiecha się i ostatecznie się poddaje,
mówiąc: – Dobrze. W porządku.
Katarina odchodzi od monitorów i siada na podłodze, aby ze
mną zagrać. Całą siłą woli powstrzymuje się, aby nie zacierać rąk
z radości i ze względu na jej zbliżającą się porażkę: Zawsze
wygrywam w Risk.
Przyklękam obok jej i zabieram się do gry.
– Masz rację, Kelly. – mówi. – Nie powinnam panikować z
powodu każdej, drobnej rzeczy.
Nagle jeden z monitorów na biurku Katariny, wydał sygnał
ostrzegawczy. Jeden z jej alarmów. Komputery Katariny są
zaprogramowane, aby wynajdywać w Internecie: niezwykłe
wiadomości z ostatniej chwili, wpisy na blogu, a nawet zwracające
uwagę – zmiany w globalnej prognozie pogody; wszystko w
poszukiwaniu jakichkolwiek możliwych informacji o pozostałych
Gardów.
– Och nie, no chodź. – mówię.
Ale Katarina jest już dawno przy komputerze i przewija różne
strony internetowe, znowu klika i ogląda inne linki...
Nagle Katarina przerywa, zamurowana przez coś, co znalazła.
Wstaje z podłogi i udaje się w kierunku biurka i monitorów.
Patrzę na monitor.
Nie jest to, co sobie wyobrażam – a mianowicie informacje z
Anglii, ale prosty, anonimowy wpis na blogu. Jedynie kilka
zagadkowych słów:
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 8
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Minęły lata.
Prowadzę koczowniczy tryb życia, przenosząc się z miasta do
miasta.
Unikam kontaktów czy więzi międzyludzkich, tylko skupiam
się na rozwijaniu moich umiejętności w walce, jak również na
rozwijaniu moich Dziedzictw. Dar niewidzialności był wstępem do
innych Dziedzictw, takich jak: telekineza i niedawno odkryta moja
nowa umiejętność, a mianowicie: kontrolowanie i manipulowanie
pogodą.
Nie używam tego Dziedzictwa zbyt często, ponieważ może ono
przyciągnąć niechcianą uwagę. Objawiło się ono kilka miesięcy
temu, na przedmieściach Cleveland.
Byłam wtedy na tropie jednego z Gardów, chociaż nigdzie nie
wychodziłam, czułam się zniechęcona. Spacerowałam po pokoju w
motelu, popijając mrożona kawę, kiedy moją nogę przeszył piekący
ból. Wtedy upuściłam moje picie na podłogę.
Moja trzecia blizna. Numer Trzy nie żyje.
Upadłam na ziemię z powodu bólu i wściekłości. Zanim
zdałam sobie sprawę, że dzieje się coś niezwykłego – na niebie
pojawiły się deszczowe chmury. I wtedy strzelił piorun.
Teraz jestem w Atenach, w Georgii. Jest to odjazdowe, małe
miasteczko, jedno z najlepszych miejsc, przez które przejeżdżałam
w ciągu kilku lat.
Wszędzie są studenci. Nabrałam trochę włóczęgowskiego
wyglądu, co szczególnie wyróżnia się w podmiejskich terenach.
Jednak wcale nie czuje się jakoś wyobcowana na tle nastolatków
hippisów, nerdowie muzyki czy hipstersi. Czuję się tutaj nawet
bezpieczna.
Wszystkie z moich tropów zawiodły, a jeszcze muszę odkryć,
gdzie znajdują się moi ziomkowie z Lorien. Jednak wiem, że
nadchodzi ten czas. Czas, aby połączyć wszystkich Gardów. Jeżeli
moje Dziedzictwa rozwijają się w tym tempie, to jestem pewna, że
tak samo jest u pozostałych z naszej rasy.
Niedługo pojawią się jakieś znaki, czuję to.
Jestem cierpliwa, ale podekscytowana: Jestem gotowa do
walki.
Włóczę się po ulicach, popijając mrożoną kawę. To mój typowy
wybór czegoś do picia. Aby zaspokoić i sfinansować mój apetyt, od
czasu do czasu uciekam się do zgarnięcia kilku portfeli. Jest to
bardzo proste zajęcie, że nawet nie muszę nikogo bezpośrednio
oskubać.
Biorę tylko kilka dolarów tu i tam, aby jakoś przetrwać.
Nagle, jestem uderzona przez powiew wiatru, który
praktycznie zwala mnie z nóg.
Z początku myślę, że być może straciłam kontrolę nad moją
mocą, która jest odpowiedzialna za pogodę. Jednak po chwili, ten
podmuch wiatru kończy się równie szybko, jak się zaczął.
Wtedy znajduje jego źródło, wiem już, że nie był on związany
ze mną. Ten wiatr był spowodowany przez otworzenie drzwi do
innej kafejki.
Prawie wychodzę już z kafejki, kiedy nagle rzuca mi się w oczy
informacja, wyświetlona na terminalu komputerowym. Korzystam
z kafejek internetowych, aby być na bieżąco ze wszystkimi
wiadomościami. Szukam rzeczy czy informacji, które wskażą mi
trop, gdzie mogą znajdować się inni z Gardów. Robiąc to, czuję że
jestem bliżej Katariny.
Stałam się własną Cêpan.
Wyrzucam pusty kubek do kosza i wchodzę do
klimatyzowanego pomieszczenia.
Zajmuję miejsce i zaczynam przeglądać nowe wiadomości w
Internecie.
Pewne zdarzenie z Paradise w Ohio, przyciąga moją uwagę.
Widziano pewnego nastolatka, który uciekał z płonącego budynku.
Był on nowy w mieście.
Nazywa się John. Jednak dziennikarz wspomniał wcześniej,
że ciężko potwierdzić jakiekolwiek informacje dotyczące osoby
Johna z Paradise.
Tak szybko wstałam z miejsca, że przewróciłam krzesło na
podłogę.
W tym momencie, czuję że jest on jednym z nas, nie wiem
skąd to wiem, ale wiem to na pewno. Jest coś takiego w powiewie
wiatru. Coś w sposobie, trzepotania skrzydełek motyli w moim
brzuchu.
Być może umiejętność rozpoznania członków Garde jest
częścią naszego czaru.
Coś takiego, co pozwala nam potwierdzić nasze przeczucia.
Wiem to.
Moje serce galopuje z podekscytowania. Gdzieś daleko w Ohio,
on tam jest – jest tam jeden z Gardów.
Wybiegam z kafejki na ulicę. Lewo, prawo... Nie jestem pewna,
w jaką drogę mam skręcić, aby dotrzeć do Paradise, tak szybko jak
to możliwe.
Biorę głęboki oddech.
Jest to początek. – myślę. – Jest to w końcu początek.
Śmieję się z własnego paraliżu. Wreszcie przypominam sobie,
że przystanek autobusowy, jest ok. 1 mili stąd. Wyrobiłam w sobie
nawyk zapamiętywania wszystkich tras transportowych,
wychodzących z miast – w których akurat przebywam. I właśnie
wtedy, przypominam sobie tą trasę autobusową z Athens.
Pierwszy punkt mego planu, to dotrzeć do Paradise.
Odwracam się i zmierzam w stronę przystanku
autobusowego.
ZAGINIONA KARTOTEKA NR 2
NUMER DZIEWIĘĆ
1
Minął tydzień, odkąd ostatni raz byłem nad jeziorem, ale iMog
milczy, ani razu nawet nie pisnął.
Wstaję o świcie i idę do kuchni, gdzie Sandor siedzi już z
kubkiem kawy w dłoni. Jak na niego to dość niezwykłe. Mój Cêpan
zazwyczaj śpi do późna, czasem nawet zdążę wrócić z porannego
joggingu, zanim się obudzi. Zawsze był nocnym markiem, a odkąd
przeprowadziliśmy się do Chicago, coraz gorzej z tym u niego.
Wiem, że czasami wymyka się w środku nocy, a kiedy wraca, czuć
od niego perfumy i alkohol. Nie pytam o te wycieczki, tak samo jak
on nie pyta, gdzie biegam. Chyba chodzi o to, że każdy z nas
potrzebuje trochę czasu dla siebie – chociaż on nawet wtedy nie
spuszcza mnie z oka, czego dowodem mogło być błyskawiczne
wykasowanie nagrania z policyjnego monitoringu.
Przyglądam mu się uważnie. Worki pod oczami, zapuszczona
broda maskująca bliznę na policzku. Staram się odnaleźć
jakiekolwiek podobieństwo do młodego mężczyzny, którego
widziałem we śnie, ale jego już nie ma. Nigdy właściwie nie
pomyślałem o tym, że zanim się tutaj zjawiliśmy, Sandor miał swoje
życie. Ja nie pamiętam Lorien – tak mi się przynajmniej do tej pory
wydawało – ale on musi ją pamiętać. I tęsknić za nią.
Ciekawe, czy wciąż widzi we mnie tamtego roztrzepanego,
usmarowanego błotem dzieciaka. Pewnie nie.
Zauważył, że włożyłem strój do biegania. Ustaliliśmy, że na
jakiś czas powinniśmy się przyczaić, ale nie wytrzymam już dłużej
zamknięty w czterech ścianach. Mam tutaj do dyspozycji tylko
Audytorium, konsole do gier i filmy szpiegowskie, które oglądaliśmy
sto razy.
– Idziesz pobiegać? – pyta Sandor.
Mruczę potakująco w odpowiedzi, siląc się na luz. Przełykam
trochę soku pomarańczowego z kartonu.
– Nie najlepszy pomysł – komentuje.
Odwracam się w jego stronę.
– O co ci chodzi?
– Zapomniałeś już, że w zeszłym tygodniu właśnie nad
jeziorem natrafiłeś na Moga, który przyszedł za tobą do domu?
Może czas na zmianę.
Zamykam lodówkę, trzaskając drzwiami nieco mocniej, niż
trzeba. Grzechoczą szklane pojemniki z przyprawami i pudełka z
gotowym jedzeniem, które zamawiamy na wynos. I jednych, i
drugich jest tam sporo.
– Nie będę tutaj siedział cały dzień – oznajmiam stanowczym
tonem.
– Myślisz, że ja nie mam dosyć oglądania twojej kwaśnej miny
przez dwadzieścia cztery godziny na dobę? – pyta Sandor, unosząc
brew. – Zastanów się i sam sobie odpowiedz.
Bierze w palce laminowaną kartę leżącą przed nim na
kuchennym blacie.
– To dla ciebie. – Podaje mi ją.
Jest to, jak się okazuje, karnet wstępu do miejsca o nazwie
Windy City Wall, co znaczy „Ściana w Wietrznym Mieście”. Wietrzne
Miasto to Chicago, ale o co chodzi z tą ścianą? W dolnym rogu
karnetu widnieje zdjęcie pochmurnego nastolatka, a obok niego –
przybrane nazwisko, którego aktualnie używam: Stanley
Worthington.
– Pomyślałem sobie, że masz już dość mogadorskich
zwiadowców i dla odmiany chciałbyś poznać ludzi – wyjaśnia
Sandor. – Ostatnio jesteś jakby trochę… – Urywa w pół zdania, trąc
dłonią brodę. Chyba nie może znaleźć słów.
– Dzięki – mówię krótko i zwijam się, zanim zdąży dokończyć.
Chcę jak najszybciej stąd uciec. Żaden z nas nigdy nie miał
skłonności do rozmów od serca. I lepiej, żeby tak zostało.
10
11
12
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
UTRACONE DZIEDZICTWA
1
10
12
13
14
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
GENEZA
NUMER OSIEM
Dotarłem do takiego punktu, w którym straciłem rachubę od
jak dawna pozostaję całkowicie samotny. Pewnie i powinienem być
uważniejszy, znaczyć każdy dzień, odkreślać kolejne tygodnie i
miesiące. A może zdążył upłynąć rok? Być może, naprawdę nie
wiem. Jednak przeminęła kolejna pora roku, a to przecież krócej
niż cała wieczność.
Jestem zdecydowanie wyższy niż wcześniej. Włosy niemal
dotykają mi ramion. Moje ramiona stały się bardziej rozbudowane.
Nie mam jednak kogo zapytać o inne zmiany, jak bardzo
urosłem, jaki już nie jestem. Nie ma tu nikogo, kto by pamiętał jak
wyglądałem kiedyś. Tylko Reynolds znał mnie na wylot, ale teraz
jego nie ma w pobliżu.
Tutaj, w tej chwili, jestem zdany na siebie – ja i górskie pasma,
błękitne niebo i dzikie zwierzęta. Czasami zastanawiam się gdzie ja
sam się kończę, a gdzie zaczyna przyroda. Wydaje mi się, że nie
sposób odgadnąć.
Wiele ludzi nie wytrzymałoby takiego stylu życia. Ale ten
spokój i ta cisza są moimi kompanami. Spędzam całe dnie na
pływaniu w jeziorach i przebieżkach wokół szczytów. Nie posiadam
imienia i szczerze, podoba mi się ten stan, bo gdy nie muszę
przybierać nowej fałszywej tożsamości, powracają do mnie
zapomniane wspomnienia. Skupiam się na tych, które przywodzą
na usta uśmiech radości, odpychając inne. Niekiedy jednak trudno
się w nich rozeznać. Bywają nierozerwalne.
Przekonałem się nie raz, że niektóre wspomnienia potrafią
odkryć przed tobą ostre krawędzie w najmniej oczekiwanym
momencie. Mogę mknąć poprzez lasy rozpościerające się na
zboczach gór w poszukiwaniu jedzenia, myśląc jedynie o radosnych
chwilach z Reynoldsem – we dwójkę przeczesujących targowisko w
Nowym Delhi, wgryzających się w soczyste owoce mangowca, on
opowiadający o życiu, które pozostawił za sobą na dalekiej planecie.
Ciepłe promienie słońca rozświetlały jego roześmianą twarz. Oczy
rozbłyskiwały energią. I wtedy wszystko się zmienia – widzę tę samą
twarz, pełną radości, ale skierowaną na Lolę. W jednym momencie
wspomnienie traci blask, staje się przyciemnione, mroczne. Zostaję
przeniesiony do tego dnia, gdy nas zdradziła.
To jednak nie sprawia, że szklą mi się oczy. Sprawia, że
krzyczę.
Mogłem go uratować.
Wszystko to moja wina.
Reynolds uczył mnie wszystkiego od chwili wylądowania na
Ziemi. Dzięki niemu stałem się szybszy i silniejszy, a gdy podrosłem
wspierał mnie w odkrywaniu i wzmacnianiu moich Dziedzictw,
które wkrótce będą dosyć silne, aby pokonać wrogów, przez których
to znaleźliśmy się na tej planecie.
Kiedy odkryłem, że potrafię przenosić obiekty za pomocą
myśli, Reynolds starał się wyćwiczyć mój mózg tak jakby był
mięśniem, aż w końcu niemal nie było rzeczy, której bym nie
podniósł. Innego razu, gdy tak po prostu zniknąłem na ulicy pełnej
ludzi, znajdując się natychmiast w miejscu z którego wyruszyłem
chwilę wcześniej, nauczył mnie jak kontrolować teleportację tak
łatwo jak mruganie powiekami.
Nauczył mnie kim naprawdę jestem. Kim jesteśmy. Kim jest
reszta takich jak ja, ukrywająca się gdzieś tutaj.
Na początku było nas dziewięcioro. Jesteśmy członkami
Gardy. Za sprawą pojawiania się kolejnych trzech blizn w okolicach
mojej kostki wiem, że zostało nas już tylko sześcioro. Pierwszych
troje nie żyje. Ufam, że kiedyś, w jakiś sposób, wszyscy się
odnajdziemy i zjednoczymy.
Ja jestem Numerem Osiem.
Jednakże, bez pomocy Reynoldsa, zupełnie nie wiem jak
znaleźć resztę. Nie wiem bowiem jak wyglądają, nie znam ich imion.
Mój kuferek – jedyna rzecz, która nierozerwalnie łączy mnie z moją
planetą Lorien – gdzieś przepadł, a bez niego jestem słabszy. Moim
przeznaczeniem jest spotkać pozostałych. Pokładam w tym
nadzieję równie mocno, jak w odzyskanie Lorien. Oby któreś z nas
miało plan na rozpoczęcie zjednoczenia. Odnalezienie każdego
Loryjczyka, w tym mnie, musi się ziścić zanim Mogadorczycy będą
wystarczająco silni.
Pomimo ciągłych, regularnych ćwiczeń, pomocy jaką
uzyskałem od Reynoldsa, w dniu, w którym stanąłem twarzą w
twarz z Mogadorczykami, nie potrafiłem ich pokonać. Nie byłem
gotowy. Jedynie dzięki działaniu Loryjskiego Czaru nie stałem się
kolejną blizną na kostce. Niestety, Reynolds nie był nim objęty.
Po jego śmierci zostałem sam. Nie wiedziałem dokąd mam się
udać. Zdawało mi się, że wkróte umrę w tych górach. Samotny.
Zapomniany.
Aż pewnego dnia, gdy obudziłem się z długiego snu, ujrzałem
popielatego zająca, przykucniętego tuż obok mnie. Wpatrywał się
we mnie.
- Hej, panie zając – zagadałem. To były pierwsze słowa, jakie
wypowiedziałem na głos od dłuższego czasu. Zwierzak przechylił
pytająco łepek, jednak ku memu zaskoczeniu, nie czmychnął w
panice nawet, gdy podniosłem się z pleców, siadając dokładnie
naprzeciwko niego.
-Buu! – zawołałem. Nadal nie wydawał się przestraszony. Co
więcej, miałem wrażenie, że jest mu mnie żal. Jakby nie chciał
zostawiać mnie samego.
Patrzyliśmy na siebie jeszcze długą chwilę. Znacznie poprawił
mi się nastrój dzięki mojemu nowemu towarzyszowi, a nawet
zacząłem udawać, że jest prawdziwą osobą, która rozumie, co do
niej mówię. Opowiedziałem mu dowcip, potem drugi. Jego pyszczek
cofał się i marszczył gwałtownie, jakby mówił mi, że całkowicie je
spaliłem. Przez te parę minut czułem się jak dawniej.
Aż wreszcie sam stałem się popielatym zającem. Na początku
nawet nie zauważyłem tej zmiany – perspektywa patrzenia na świat
była jednak zbyt odmienna. Wszystko stało się większe, ale
łatwiejsze w odbiorze. Zapachy i dźwięki stały się wyraźniejsze.
Dostrzegałem nowe szczegóły. Wspomnienia odstąpiły miejsca
instynktowi.
Zając i ja zaczęliśmy kicać pomiędzy zaroślami, ganiając się
nawzajem. Przeskakiwaliśmy skały, ukrywaliśmy się za pniami
drzew. Sami rozumiecie, zajęczy harmider w starym dobrym stylu.
Wtem usłyszałem za sobą dziwny hałas. Choć był to tylko
wykruszający się głaz, królicze uszy spotęgowały go wielokrotnie.
Przeraziłem się wtedy tak mocno, że automatycznie powróciłem do
mojej ludzkiej postaci. Zająca już ze mną nie było.
Nigdy więcej go nie spotkałem, jednak dał mi on do
zrozumienia, że muszę przestać się nad sobą użalać i korzystać z
życia. Dzięki niemu odkryłem też moje najciekawsze Dziedzictwo –
modyfikację kształtu ciała.
Naszła mnie wtedy myśl, czy potrafiłbym uratować Reynoldsa,
gdybym odkrył tę umiejętność wcześniej. Późną nocą, nie mogąc
zasnąć, wyobrażałem sobie w jaki sposób mógłbym tego dokonać.
Zamieniając się w lwa i rozrywając ciała Mogadorczyków na
kawałki. Albo w smoka ziejącego zabójczym ogniem, palącym
wszystko. Choć to tylko fantazje, nie wiem czy w ogóle mógłbym się
zmienić w któreś z tych zwierząt, nie ważne ile bym ćwiczył i
próbował. Naprawdę nie wiem, jak zmiana w zająca pomoże mi w
walce z armią obcych.
Starałem się. Spędziłem niezliczoną ilość godzin w mojej
jaskini próbując się zezłościć, przyjąć postać niebezpiecznego acz
dumnego lwa. Nigdy mi się nie udało. Mogłem być tylko popielatym
uszakiem.
*