You are on page 1of 208

PITTACUS LORE

ZAGINIONE KARTOTEKI
FAZA PIERWSZA
LORYJCZYCY

(- Numer Sześć,
- Numer Dziewięć,
- Utracone Dziedzictwa,
- Numer Osiem)
ZAGINIONA KARTOTEKA NR 1

Numer Sześć
Pod koniec książki pt. ”Jestem Numerem Cztery” sagi Dziedzictwa Planety
Lorien, ujawnia się Numer Sześć.
Kiedy John spotyka ją, Szóstka jest bardzo silna i gotowa do walki.
Niewiele dowiadujemy się jednak o niej z kolejnych Tomów sagi – zostają
odkryte jedynie fragmenty historii Szóstki.
Ale kim ona jest? Gdzie mieszkała wcześniej? Jak trenowała? Kiedy rozwinęła
swoje Dziedzictwa? I skąd tyle wie o Mogadorczykach?
Jeszcze przed Paradise, Ohio, nawet przed historią z Johnem Smithem,
Szóstka podróżowała przez Zachodni Teksas wraz ze swoją Cêpan, Katariną.
To co się tam stało, zmieniło Szóstkę na zawsze...
Rozdział 1

Katarina uważa, że jest więcej niż jeden sposób na to, aby się
ukryć.
Zanim przyjechaliśmy tutaj, do Meksyku, mieszkałyśmy na
peryferiach Denver. Wtedy nazywałam się Sheila i nienawidziłam
swego imienia, bardziej niż imienia Kelly, które obecnie noszę.
Mieszkałyśmy tam przez 2 lata, a ja starałam się upodobnić do
miejscowych dziewczyn, mając włosy upięte spinką i różowe,
gumowe bransolety na nadgarstkach. Kilka razy nocowałam u
niektórych z nich, u dziewczyn, które nazywałam „moimi
przyjaciółkami”... Chodziłam do szkoły podczas roku szkolnego, a
nawet pojechałam na obóz pływacki do YMCA. Lubiłam moje
przyjaciółki i życie, które tam wiodłyśmy.
Nasze życie w tym miejscu było w porządku, ale wiedziałam,
że nic nie trwa wiecznie, nie możemy zostać w jednym miejscu na
stałe. Wkrótce będziemy musiały się przeprowadzić z moją Cêpan
Katariną. Wiedziałam, że to nie było moje prawdziwe życie.
Moje prawdziwe życie toczyło się w piwnicy, gdzie
trenowałyśmy z Katariną walkę wręcz. W ciągu dnia, był to zwykły,
nudny, rekreacyjny pokój z dużą, wygodną kanapą, telewizorem
stojącym w jednym rogu, zaś stołem do pingponga w drugim.
Natomiast w nocy, pokój przemieniał się w dobrze zaopatrzoną
siłownie z zawieszonymi workami treningowymi, matami na
podłodze, bronią, a nawet prowizorycznym koniem z łękami.
Publicznie, przed ludźmi, Katarina grała rolę mojej matki i
twierdziła, że jej mąż, a mój ojciec zginął w wypadku
samochodowym, kiedy byłam dzieckiem. Nasze imiona, nasze
życie, nasze historie były fikcją, ukrywałyśmy się pod fałszywymi
nazwiskami – wszystko było wymyślone. Dzięki temu mogłyśmy żyć
w społeczeństwie, niemal normalnie, jak inni ludzie.
Wtopienie się w tłum – to był jeden ze sposobów ukrycia się.
Ale pomyliłyśmy się. Po dziś dzień pamiętam naszą rozmowę,
gdy wyjechałyśmy z Denver, kierując się do Meksyku, jedynie z tego
powodu, iż nigdy tam nie byłyśmy.
Jadąc, próbowałyśmy odgadnąć, jak to się stało, że
ujawniłyśmy nasze schronienie.
Być może coś, co powiedziałam Elizie, nie zgadzało się z tym,
co Katarina powiedziała jej matce. Przed Denver, mieszkałyśmy w
Nowej Szkocji, w czasie zimnej, bardzo zimnej zimy, ale z tego, co
pamiętam, to w naszej historii – uzgodniłyśmy, że powiemy, iż
wcześniej żyłyśmy w Bostonie. Niestety Katarina, zapamiętała to
inaczej i twierdziła, że Tallahassee było naszym poprzednim
domem. Wtedy Eliza powtórzyła swojej matce, moją zmyśloną
historyjkę o tym, że przeprowadziłyśmy się z Bostonu i to
doprowadziło do tego, że mieszkańcy stali się podejrzliwi wobec
nas.
Było to prawie katastrofalne zdemaskowanie. Nie miałyśmy
żadnego, bezpośredniego powodu, aby wierzyć, że ta wpadka,
zwróci uwagę Mogadorczyków. Nasze życie w tamtym miejscu,
popsuło się od tego wydarzenia i Katarina pomyślała, że byłyśmy
tam wystarczająco długo i najwyższy czas, aby opuścić to miejsce.
Tak więc, przeprowadziłyśmy się po raz kolejny.
Słońce jest jasne i mocne w Puerto Blanco, a powietrze
niesamowicie suche.
Katarina i ja, nie podjęłyśmy żadnej próby, aby wmieszać się
w meksykańską społeczność – tutejszych rolników i ich dzieci. Nasz
jedyny kontakt z lokalnymi mieszkańcami, to nasze cotygodniowe
wizyty w pobliskim miasteczku, aby kupić podstawowe produkty w
tutejszym, małym sklepiku. Jesteśmy jedynymi białymi, w
przeciągu kilku mil, i chociaż doskonale posługujemy się
hiszpańskim, to nikt by nie miał problemu w odróżnieniu nas od
miejscowej ludności. Dla naszych sąsiadów, jesteśmy „ gringo”,
dziwnymi, białymi odmieńcami.
„Czasami, można skutecznie się ukryć, rzucając się w oczy” –
mawiała Katarina.
Wydaje się, że Katarina ma rację. Jesteśmy tu już prawie od
roku i nikt nas nie zaczepiał. Prowadzimy samotne, pustelnicze, ale
uporządkowane życie w ciągnącej się, jednopoziomowej chałupce,
ukrytej pomiędzy dwoma dużymi kawałkami uprawnych pól.
Wstajemy o wschodzie słońce i przed śniadaniem albo
porannym prysznicem, Katarina urządza mi wczesną musztrę
(ćwiczenie biegowe) na podwórzu za domem – wbiegam i zbiegam z
małego wzgórza, robię rytmikę i ćwiczę tai chi. Wykorzystujemy
stosunkowo dwie zimniejsze, poranne godzinny.
Po porannej rozgrzewce, mamy lekkie śniadanie, potem 3
godziny nauki – języki obce, historia powszechna i jakiekolwiek
inne przedmioty, które Katarina jest w stanie wygrzebać z
Internetu. Ona mawia, że jej metody uczenia i przedmioty są
„eklektyczne”.
Nie wiem nawet, co to słowo oznacza, ale jestem jej wdzięczna
za różnorodność.
Katarina jest cichą, spokojną, troskliwą kobietą i chociaż jest
mi najbliższą osobą po matce, to jesteśmy zupełnie różne.
Uczenie się jest jednym z najciekawszych fragmentów dnia dla
Katariny, ja zaś wolę poranną gimnastykę.
Po nauce, wracam w ten nieznośny upał, gdzie pod wpływem
tego gorąca dostaję zawrotów głowy, tak, że mam halucynacje z
moimi wyimaginowanymi wrogami. Walczę ze słomianym
mężczyzną, strzelając do niego z łyku, rzucając nożami, albo po
prostu okładając go pięściami. Jednak na wpół oślepiona przez
słońce, widzę go, jako Mogadorczyka i cieszę się, że mam szansę
rozerwać go na strzępy. Katarina mówi, że chociaż mam 13 lat, to
jestem tak sprawna i silna, że mogę z łatwością pokonać, nawet
dobrze wytrenowanego dorosłego.
Jedną z lepszych rzeczy, żyjąc tu, w Puerto Blanco, jest to, że
nie muszę ukrywać swoich zdolności. Mieszkając w Denver, czy to
będąc na obozie pływackim w Y, albo grając na ulicy, musiałam
powstrzymywać się, aby nie zdradzić mojej przewagi w szybkości i
sile, która wynikała z przeprawy z Katariną. Tutaj, nie musimy się
ukrywać, bo trzymamy się z dala od innych.
Dzisiaj jest niedziela, dlatego nasza popołudniowa rozgrzewka
jest krótka, jedynie trwa godzinkę. Walczę z cieniem, z Katariną na
podwórku, czuję jej chęć, aby się poddać – jej ruchy są wymuszone,
mruży oczy z powodu słońca i wygląda na zmęczoną.
Kocham ćwiczyć i mogłabym to robić cały dzień, ale przez
wzgląd na Katarinę, wystarczy tego na dziś.
– Chyba powinniśmy skończyć dziś wcześniej – mówi
Katerina.
Uśmiecham się szeroko w duchu, pozwalając jej myśleć, że to
ja jestem tą osobą bardziej zmęczoną. Wchodzimy do środka,
Katarina nalewa nam po szklance agua fresco, naszego
zwyczajowego, niedzielnego smakołyku. Wentylator w naszym
skromnym pokoju dziennym, działa pełną parą.
Katarina uruchamia jej różne komputery, podczas gdy ja
zdejmuje i zrzucam na podłogę moje przepocone buciory do walki.
Rozciągam ramiona, aby nie mieć jutro zakwasów, potem obracam
się w stronę rogu z półką z książkami i wyciągam duży stos z grami
planszowymi.
Risk, Stratego, Othello. Katarina próbowała zainteresować
mnie, takimi grami, jak Life and Monopoly, mówiąc, że nie
zaszkodzi być wszechstronnym. Jednak te gry nigdy nie przyciągały
mojej uwagi. Katarina złapała aluzję i teraz gramy tylko w
strategiczne lub bojowe gry.
Risk jest moją ulubioną grą, a ponieważ skończyłyśmy dzisiaj
wcześniej, to zapewne Katarina da się namówić na grę, mimo że
jest znacznie dłuższą grą niż pozostałe.
– Risk? – rzucam zaczepnie.
Katarina siedzi na swoim krześle przy biurku i obraca się
wokół wielu monitorów komputerowych...
– Ryzyko czego? – pyta z roztargnieniem.
Śmieję się, po czym potrząsam pudełkiem niedaleko jej głowy.
Nie odrywa głowy od ekranów, jednak odgłos grzechotania
poszczególnych elementów w pudełku, pozwala jej załapać, o co
chodzi.
– Ach. – mówi.
– No właśnie. – odpowiadam z uśmiechem.
Rozkładam planszę. Bez pytania, dzielę armię pomiędzy mną
a ją i zaczynam umieszczać wojska w poszczególnych miejscach na
mapie. Grałyśmy w tą grę tak często, że nie muszę nawet pytać
Katariny, które państwa będzie chciała uznać za swoje albo, jakie
terytoria zechce fortyfikować. Ona zawsze wybiera USA i Azję. Tak,
więc chętnie ustawiam jej wojska na tych obszarach, bo wiem, że z
moich bardziej obronnych terenów będę mogła łatwo zmiażdżyć jej
armie.
Jestem tak pochłonięta aranżowaniem gry, iż nie zauważam
jej milczenia i totalnego skupienia. Jedynie wtedy, kiedy głośno
strzelam moim karkiem i ona nie beszta mnie za to, krzywiąc się
przy tym dźwięku, zwykle mówiąc „Proszę, nie...” – spoglądam na
nią i widzę, że gapi się w ekran komputera z otwartymi ustami.
– Kat? – pytam.
Ona milczy.
Wstaję z podłogi i przechodzę przez naszą grę, aby do niej
dołączyć przy biurku.
I dopiero wtedy, zauważam, co przekłuło jej uwagę.
Wiadomości z ostatniej chwil o jakieś eksplozji w autobusie, w
Anglii.
No nie – jęczę w duchu...
Katarina zawsze przeszukuje Internet i wiadomości o
tajemniczych przypadkach śmierci. Przypadki śmierci, które mogły
być sprawką Mogadorczyków. Przypadki śmierci, które mogą
oznaczać, że drugi członek Garde został pokonany. Katarina robi
to odkąd zjawiłyśmy się na Ziemi, a ja jestem coraz bardziej
sfrustrowana i pełna złych przeczuć.
Poza tym, że nie oznaczało to nic dobrego dla nas za
pierwszym razem.
Miałam 9 lat i mieszkałam w Nowej Szkocji z Katariną. Nasza
sala treningowa była na strychu. Katarina skończyła trening na
dziś, a ja wciąż miałam jeszcze dużo energii do wypalenia. Tak, więc
sama robiłam ćwiczenia gimnastyczne na koniu z łękami, kiedy
nagle poczułam silny i piekący ból w kostce. Straciłam równowagę
i upadłam na matę, ściskając moją kostkę i jęcząc z bólu.
Moja pierwsza blizna. To oznaczało, że Mogadorczycy zabili
Numer Jeden, pierwszego z Garde. I pomimo ciągłego
przeszukiwania Internetu przez Katarina, byłyśmy na to całkowicie
nieprzygotowane.
Czekając, siedziałyśmy jak na szpilkach przez wiele tygodni i
spodziewałyśmy się drugiej śmierci i drugiej blizny w tak krótkim
czasie. Jednak tak się nie stało. Myślę, że Katarina jest kłębkiem
nerwów, do tego wciąż zdenerwowana i gotowa do szybkiego
opuszczenia danego miejsca. Jednak minęły 3 lata – prawie czwarta
część mego całego życia nie jest to tylko coś, o czym często myślę.
Stanęłam pomiędzy Katariną a monitorem, mówiąc:
– Jest niedziela. Czas na grę.
– Proszę cię, Kelly. – mówi z pewną sztywnością, używając
mego nowego pseudonimu. Wiem, że zawsze będę dla niej Szóstką,
tak jak dla mnie w moim sercu.
Pseudonimy, które używam są jedynie moim pancerzem, a nie
tym, kim jestem naprawdę.
Wracam pamięcią do naszej planety Lorien, gdzie miałam
imię, moje prawdziwe imię, a nie tylko numer. Ale było to tak dawno
i od tam tej pory nosiłam tyle imion, że już nie pamiętam, jak
naprawdę się nazywałam.
Szóstka jest moim prawdziwym imieniem. Szóstka, jest tą,
kim jestem.
Katarina zbyła mnie, aby zagłębiając się w dalsze szczegóły
tych wiadomości.
Straciliśmy w taki sposób już wiele naszych dni gier
planszowych, tylko z powodu wiadomości z ostatniej chwili. I nigdy
nie okazały się one niczym alarmującym, tylko zwykłymi, ludzkimi
tragediami.
Na Ziemi, jest pod dostatkiem różnych tragedii.
– Nie, to tylko wypadek autobusowy. Zagrajmy w grę. – mówię,
szturchając ją za ramię, aby się mogła zrelaksować. Wygląda na
bardzo zmęczoną i zmartwioną, wiem że mogłaby dobrze
wykorzystać tą przerwę.
Trzyma się mocno swojego, mówiąc:
– To najwyraźniej eksplozja autobusu. Konflikt wciąż trwa.
– Konflikt zawsze jest. – mówię, przewracając oczami – No
chodź, zagraj.
Potrząsa głową, uśmiecha się i ostatecznie się poddaje,
mówiąc: – Dobrze. W porządku.
Katarina odchodzi od monitorów i siada na podłodze, aby ze
mną zagrać. Całą siłą woli powstrzymuje się, aby nie zacierać rąk
z radości i ze względu na jej zbliżającą się porażkę: Zawsze
wygrywam w Risk.
Przyklękam obok jej i zabieram się do gry.
– Masz rację, Kelly. – mówi. – Nie powinnam panikować z
powodu każdej, drobnej rzeczy.
Nagle jeden z monitorów na biurku Katariny, wydał sygnał
ostrzegawczy. Jeden z jej alarmów. Komputery Katariny są
zaprogramowane, aby wynajdywać w Internecie: niezwykłe
wiadomości z ostatniej chwili, wpisy na blogu, a nawet zwracające
uwagę – zmiany w globalnej prognozie pogody; wszystko w
poszukiwaniu jakichkolwiek możliwych informacji o pozostałych
Gardów.
– Och nie, no chodź. – mówię.
Ale Katarina jest już dawno przy komputerze i przewija różne
strony internetowe, znowu klika i ogląda inne linki...
Nagle Katarina przerywa, zamurowana przez coś, co znalazła.
Wstaje z podłogi i udaje się w kierunku biurka i monitorów.
Patrzę na monitor.
Nie jest to, co sobie wyobrażam – a mianowicie informacje z
Anglii, ale prosty, anonimowy wpis na blogu. Jedynie kilka
zagadkowych słów:

Dziewięciu, teraz ośmiu. Czy reszta z was, jest tam


gdzieś?

Rozdział 2

Gdzieś tam, z pustkowia dobiega krzyk jakiegoś członka z


Garde.
Jakaś dziewczyna lub chłopak, w tym samym wieku co ja,
szuka nas. W jednej chwili, przechwytuje klawiaturę od Katariny i
wyklepuje odpowiedź w sekcji komentarza.
„Jesteśmy tutaj. Szóstka!”
Katarina łapie mnie za rękę, zanim naciskam przycisk Enter.
Wycofuję się zawstydzona z powodu mojego braku rozwagi,
mego pośpiechu.
– Musimy być ostrożne. Mogadorczycy polują na nas. Zabili
już Numer Jeden, z tego co wiemy, mają już trop na Numer Drugi i
Trzeci.
– Ale oni są samotni. – mówię. Słowa same mi wylatują z ust,
zanim zdążę pomyśleć o tym, co powiedziałam.
Nie wiem skąd to wiem. Jest to jedynie przeczucie, które mam.
Jeżeli ten członek Garde był wystarczająco zdesperowany, aby
sięgnąć do Internetu w poszukiwaniu pozostałych, to znaczy, że
jego albo jej Cêpan musiała zostać zabita. Mogę sobie wyobrazić
panikę mojej Cêpan, jej strach. Nie mogę sobie za to wyobrazić, co
by się stało, jakbym straciła Katarinę, jakbym musiała być sama?
Myśląc o tym, ile przeżyliśmy razem z... a co było bez Katariny? To
nie do wyobrażenia!
– Co jeżeli to Dwójka? Jeżeli jest w Anglii i Mogadorczycy
ścigają ją, są na je tropie, a ona szuka pomocy?
Jeszcze chwilę wcześniej, kpiłam z Katariny, że wciąż siedzi
przy komputerze i przegląda nowe wiadomości. Ale tym razem jest
inaczej. Jest to jakieś połączenie z kimś, takim jak ja. Teraz muszę
koniecznie im pomóc, odpowiedzieć na ich wezwanie.
– Być może już czas. – mówię, zaciskając pięści.
– Czas? – Katarina jest przestraszona, ma zdezorientowaną
minę.
– Czas, aby zacząć walczyć!
Katarina przykłada ręce do głowy i śmieje się przez dłonie.
W momencie dużego stresu, Katarina czasami reaguje w ten
sposób: śmieje się, kiedy powinna być poważna, a kiedy jest czas
na śmiech, to zachowuje powagę.
Kiedy spoglądam na Katarinę, zauważam, że nie śmieje się ze
mnie. Jest po prostu zdenerwowana i zmieszana.
– Twoje dziedzictwa jeszcze się w pełni nie rozwinęły. –
krzyczy. – W jaki sposób mogłybyśmy zacząć walkę teraz?
Wstaje ona od biurka, kręcąc głową.
– Nie, nie jesteśmy jeszcze gotowe, aby walczyć. Dopóki jeszcze
twoje moce się objawiają, nie zaczniemy tej bitwy. Dopóki Gardowie
nie będą gotowi, musimy się ukrywać.
– A więc, musimy wysłać jej wiadomość. – mówię.
– Jej? Nawet nie wiesz, czy ta osoba jest dziewczyną, jedną z
Gardów! Z tego, co wiemy, może to być ktokolwiek. Po prostu jakaś
przypadkowa osoba użyła takiego języka, który zmylił mój alarm.
– Ja wiem, że to jest jedna z nas. – mówię, krzyżując spojrzenie
z Katariną. – I ty również to wiesz.
Katarina kiwa głową, przyznając mi rację.
– Tylko jedna wiadomość. Tylko damy im znać, że nie są sami.
I aby dodać jej otuchy i nadziei. – zapalam się o pomysłu.
– Znowu jej. – śmieje się Katarina, prawie ze smutkiem.
Myślę, że to dziewczyna, ponieważ wyobrażam sobie tą osobę,
jako taką, jak ja.
Bardziej przerażoną i samotną wersję mnie – taką, która jest
pozbawiona towarzystwa swojej Cêpan.
– Dobrze. – mówi po namyśle.
Idę w kierunku jej i monitora, moje palce wiszą nad
klawiaturą. Decyduje się na wiadomość, którą już wpisałam
– Jesteśmy tutaj. – to powinno wystarczyć. Słowo ”Szóstka”
wykasowuję.
Wciskam Enter.
Katarina kręci głową, zawstydzona tym, że tak lekkomyślnie
uległa mi. W ciągu kilku chwil, jest już przy komputerze i zaciera
jakikolwiek ślad, który mógł pozostać z naszego przekazu.
– Czujesz się lepiej. – pyta, odwracając się od monitora.
Tak, czuję się odrobinę lepiej. Myślę, że w ten sposób trochę
przyniosłam ukojenia i pociechy dla jednego z członków Garde.
Dzięki temu, czuję się dobrze, czuję się połączona z większą grupą
zmagających się.
Zanim mogę odpowiedzieć, jestem zelektryzowana przez
palący ból – jeden z tych, który miałam tylko raz w życiu – dobiega
on z mojej prawej kostki . Ten ból zwala mnie z nóg i krzyczę
wniebogłosy, próbując zdystansować się od niego, tak dalece, jak
jestem w stanie.
Wtedy widzę: skwierczący i dymiący ślad na mojej kostce.
Nowa blizna, już moja druga, rozciąga się wzdłuż mojej skóry.
– Katarina. – krzyczę, rozpaczliwie z bólu, uderzając pięściami
w podłogę.
Katarina zamarła z przerażenia, nie zdolna do pomocy.
– Drugi. – mówi. – Numer Drugi nie żyje.

Rozdział 3

Katarina śpieszy do zlewu, napełnia dzban wodą, po czym


wylewa jego całą zawartość na moją nogę. Jestem prawie w stanie
katatonicznym, z bólu przygryzam wargi tak mocno, że aż krwawią.
Obserwuje, jak woda skwierczy, uderzając w moją bliznę, by
następnie zalać naszą grę planszową i zmyć rozstawione armie
prosto na podłogę.
– Wygrałaś. – mówię, żartując słabo.
Do Katariny nawet nie dociera moja próba zażartowania...
Moja obrończyni weszła w pełni włączony tryb Cêpan: wyciągając
wszystkie możliwe środki z apteczki pierwszej pomocy, które
trzymamy w każdym możliwym kącie naszej chatki. Zanim
orientuje się, że aplikuje mi ochładzający balsam na bliznę, zwijam
się i skręcam z bandażem.
– Szóstka. – mówi, z oczami zwilżonymi strachem i
współczuciem. Jestem zaskoczona – ona używa mego prawdziwego
imienia jedynie w sytuacjach ekstremalnych.
Jednak dopiero wtedy dociera do mnie, że to właśnie była taka
sytuacja.
Minęły lata od śmierci Jedynki, bez żadnego incydentu.
Mogłam sobie łatwo wyobrazić, że to był czysty traf. Jeżeli czuliśmy
się pełni nadziei, to mogliśmy to sobie wyobrazić. Tak, jakby Numer
Jeden zmarł z powodu jakiegoś wypadku. Tak, jakby Mogadorczycy
nie trafili na nasz trop.
Ten czas myślenia w ten sposób, już się skończył. Jesteśmy
teraz tego pewni.
Mogadorczycy znaleźli drugiego członka Garde i zabili jego
albo ją. Dwie wiadomości dla nas, dla świata, było ostatnią rzeczą,
którą on albo ona zrobiła. Ich gwałtowna śmierć była teraz wyryta
na mojej skórze.
Wiemy teraz, że te dwie śmierci, nie był przypadek. Zaczęło się
prawdziwe odliczanie.
Prawie zemdlałam, ale by nadal być przytomną, jeszcze
mocniej zagryzałam wargę.
„Szóstka, ” Katarina mówiła, wycierając krew z moich ust.
– Spokojnie, zrelaksuj się.
Potrząsnęłam głową.
Nie, nigdy już nie będę mogła się w pełni zrelaksować. Nigdy
więcej.
Katarina wysila się, aby zachować spokój. Nie chce mnie
przestraszyć. Ale również chce zrobić właściwą rzecz, dotrzymać jej
obowiązków jako Cêpan. Mogę powiedzieć, że jest rozdarta między
każdą możliwą reakcją, od zupełnej paniki do filozoficznego
opanowania; cokolwiek, co jest najlepsze dla mnie i dla Gardów.
Tuli moją głowę, ściera pot z mojego czoła. Woda i balsam
złagodziły trochę pieczenie, ale wciąż czuję podobny ból, jak za
pierwszym razem, być może nawet gorszy.
Jednak nie chce mówić o tym. Już i tak Katarina jest
wystarczająco przygnębiona, widząc moje cierpienie, a do tego
jeszcze strata pierwszej dwójki Gardów.
– Będzie z nami wszystko w porządku. – mówi. – Wciąż są
pozostali...
Wiem, że mówi to od tak, niedbale. Nie ma na myśli poświęcić
życia Trójki, Czwórki i Piątki, zanim przyjdzie pora na mnie.
Katarina jedynie szuka pocieszenia. Ale nie pozwolę, aby do tego
doszło.
– No tak, to świetnie, że jeszcze jest kilku przed mną, których
czeka śmierć.
– Nie to miałam na myśli. – mówi.
Widzę, że moje słowa ją zmartwiły.
Wzdycham i kładę głowę na jej ramieniu.
Czasami w sercu moich serc, używam innego imienia dla
Katariny. Czasami dla mnie, nie jest ona żadną Katariną, Vicky,
czy Celeste, ani inną z jej przybranych pseudonimów.
Czasami w moich myślach, nazywam ją „Mamą.”

Rozdział 4

Godzinę później byłyśmy już w drodze. Katarina szaleńczo


pędziła ciężarówką po wiejskich drogach, przeklinając wybór
miejsca na kryjówkę. Te drogi są zbyt nierówne i zakurzone, aby
jechać po nich szybciej niż 40 mil/na godzinę, a tego, czego w tej
chwili chcieliśmy, to prędkość, jak na autostradzie. Cokolwiek, co
by zwiększyło dystans pomiędzy nami i naszą opuszczoną chatką.
Katarina robiła wszystko, co mogła, aby zatrzeć naszą ciężarówkę,
ale jeżeli prawdą jest to, co sobie wyobrażamy – Mogadorczycy zabili
Numer Dwa, po tym jak umieściła ten fatalny wpis na blogu – co
oznacza, że szybko się przemieszczają i w tej chwili mogą już
zmierzać do naszej opuszczonej chatki.
Obserwując przez okno pasażera przemijające pola i pagórki,
uświadomiłam sobie, że być może Mogadorczycy są już w naszej
chatce. Właściwie, mogli już podążać za nami.
Czując się, jak tchórz, wyciągnęłam szyję i spojrzałam w
lusterko tylnie, przez tuman kurzu, wzbijający się za naszą
ciężarówką.
Żadne samochody nie podążały za nami.
Przynajmniej na razie.
Spakowaliśmy zapałki. Ciężarówka była wypełniona m.in.:
apteczką pierwszej pomocy, lekkim zestawem kampingowym, wodą
butelkową, latarkami i kocami. Kiedy byłam gotowa, aby znowu iść,
wszystko co mogłam zabrać ze sobą, to jedynie kilka sztuk odzieży
i Loryjski Kuferek.
Panika z powodu walki dała mi trochę czasu, aby poczuć
przypalony ból mojej już drugiej blizny, jednak on wraca to teraz
do mnie, jeszcze bardziej bolesny i uporczywy.
– Nie powinniśmy odpowiadać. – mówi Katarina. – Nie wiem,
o czym sobie wtedy myślałyśmy.
Spoglądam na Katarinę i szukam na jej twarzy oznaki
osądzenia – w końcu, to ja nalegałam, aby odpisać – i wracam
wspomnieniami ponownie do tego, że nikogo nie odnalazłam.
Wszystko, co widzę to jej strach i determinacja, aby zabrać nas, jak
najdalej stąd.
Uświadomiłam sobie, że z powodu tego zamieszania i
pośpiechu, zapomniałam zauważyć, czy skręciłyśmy na północ czy
południe, opuszczając Puerto Blanco.
– Stany Zjednoczone? – spytałam.
Katarina pokiwała głową, wyjmując z jej wewnętrznej
kieszonki kurtki wojskowej – nasze najnowsze paszporty i
zrzucając mi na kolana, mój paszport. Szybko zaglądam do niego i
czytam moją nową tożsamość.
– Maren Elizabeth. – mówię głośno.
Katarina wkłada dużo wysiłku w to fałszerstwo, chociaż ciągle
narzekam na jej wybór nowych imion dla mnie. Kiedy miałam 9 lat
i przeprowadzałyśmy się do Nowej Szkocji, ciągle błagałam i
błagałam ją, abym mogła się nazywać Starla. Katarina zawetowała
moją propozycję, twierdząc, że to imię należy do tych, szczególnie
zwracających uwagę, jest zbyt egzotyczne. Prawie wybucham
śmiechem, myśląc o tym teraz. Imię Katarina w Meksyku jest
bardzo egzotyczne, a mimo to, ona nic sobie z tego nie robi i je dalej
nosi. Katarina przywiązała się do swojego imienia. Czasami,
podejrzewam, że Cepanowie wcale się nie różnią od rodziców.
Maren Elizabeth nie jest Starlą, ale podoba mi się melodia
mego imienia.
Sięgam w dół i trzymam ostrożnie moją łydkę, trochę powyżej
pulsującej blizny na kostce. Poprzez ściskanie mojej łydki, mogę
trochę stłumić ten piekący ból.
Jednak, kiedy ból ustępuje, powraca strach. Obawa w
związku z naszą obecną sytuacją, tragicznej śmierci Dwójki.
Decyduje się, puścić moją łydkę, aby znowu doznać dojmującego
palenia w kostce.
Katarina zatrzymuje się jedynie, aby zatankować i robi krótkie
przerwy na siusianie...
To długa podróż, ale mamy sposoby, aby czas nam szybko
przeminął. Przeważnie gramy w Shadow, jest to gra, którą
wymyśliła Katarina podczas naszych poprzednich podróży – z dala
od naszych pragnień, za wszelką cenę, musimy utrzymywać
trening, jeśli nawet nie jesteśmy w stanie robić ćwiczeń fizycznych.
– Mogadorczyk – zwiadowca, na drugiej godzinie, pędzi za
tobą, dzierżąc 20-calową klingę w jego lewej ręce. Zamachuje się
ostrzem na ciebie...
– Kucam. – mówię. – I uchylam się w lewo.
– Obraca się na pięcie, ostrze jest nad twoją głową. – mówi.
– Z ziemi, kopię go w kroczę, noga zanosi się od jego prawej
do lewej strony.
– Na plecach, ale chwyta cię za ramię. – mówi.
– Pozwalam mu, ale używam siły jego uchwytu, aby uwolnić
nogi, podnoszę się i kopię go w twarz. Staję stopą na jego twarzy i
wyciągam już wolną rękę.
Jest to dziwna gra, która zmusza mnie, abym oddzieliła
cielesne od rzeczywistości, aby walczyć głową, a nie ciałem. Zwykle
narzekałam na tą grę, gdyż została ona wymyślona, nie była
prawdziwa. Walczeniem były dla mnie pięści, stopy i głowy. Nie
mózg, ani nie słowa.
Jednak, jak częściej zaczęłyśmy grać w Shadow, lepiej
radziłam sobie na ćwiczeniach sprawnościowych, szczególnie ramię
w ramię z Katariną. Nie mogłam zaprzeczyć, że ta gra była dobrym
ćwiczeniem. Sprawiła, że stałam się lepszą wojowniczką.
Pokochałam ją.
– Uciekłam. – mówię.
– Za późno. – mówi Katarina, prawie zaczynam narzekać, bo
wiem, co mnie czeka. – Zapomniałaś o mieczu, który w tej chwili
uderza w ciebie i przecina twój bok.
– Nie, bo zamrażam jego miecz i rozbijam go, jak szkło. –
mówię.
– Ach, naprawdę to robisz? – Katarina jest zmęczona, ma
przekrwione oczy od wielogodzinnej jazdy, ale zauważam, że udało
mi się ją rozchmurzyć. – Musiałam przeoczyć tą część.
– No jasne. – mówię, zaczynając się uśmiechać.
– A jak ci się udało dokonać tego wyczynu. – pyta.
– Moje Dziedzictwo – po prostu objawiło się i okazało się, że
mogę zamrażać rzeczy.
To może się zdarzyć, muszę tylko jeszcze rozwinąć moje
Dziedzictwa – a nie wiem, jakie one będą, dopóki się nie pojawią.
– To na pewno jedno z lepszych. – mówi Katarina.

Rozdział 5

Przekroczyłyśmy granicę USA już kilka godzin temu bez


żadnych przeszkód.
Nigdy nie zrozumiem, jak Katarina dokonała tak
niesamowitych podróbek dokumentów.
Katarina zajeżdża z autostrady na krótki postój. Jest tam
również malutki, jednopiętrowy motel, staroświecka i rozpadająca
się tania restauracyjka oraz stacja benzynowa, która jest znacznie
nowsza i widniejsza niż pozostałe dwa budynki.
Jest ledwie zmierzch, kiedy wysiadamy z ciężarówki. Kiedy
stajemy na żwir... najjaśniejszy róż wschodu słońca przesuwa się
powoli nad horyzontem, ale to wystarczy, aby dodać niezwykły
odcień do naszego ciała.
Katarina przeklina, wracając do auta:
– Zapomnijmy o tankowaniu. – mówi. – Zaczekaj tutaj.
Robię, to co mi przekazano i obserwuje samochody
wyjeżdżające z parkingu motelu do jednego z dystrybutorów paliwa.
Uzgodniliśmy się, że odpoczniemy w motelu przez dzień lub dwa,
aby odzyskać siły po wyczerpującej, 15-godzinnej jeździe, a także
po wstrząsie związanym z niedawnymi wydarzeniami. Jednak,
mimo że będziemy tutaj przez jakiś czas, zbiornik musi być
zatankowany do pełna, taką zasadę wyznaje Katarina.
– Nigdy nie zostawiaj pustego zbiornika, – mówi. Myślę, że
powtarza to sobie bardziej, aby nie zapomnieć o tym, niż żeby mnie
edukować.
Jest to z pewnością dobra strategia postępowania. Nigdy nie
wiesz, kiedy będziesz musiał opuścić dane miejsce w pośpiechu.
Obserwuje Katarinę, która zatrzymuje się przy jednym z
dystrybutorów paliwa, po czym zaczyna tankować samochód.
Studiuję moje otoczenie. Przez przednie okno restauracyjki po
drugiej stronie parkingu, mogę dostrzec dwóch jedzących
kierowców ciężarówki, którzy są bardzo napakowani i owłosieni.
Poprzez zapach spalin i słabą woń wyziewów z dystrybutora, mogę
poczuć zapach śniadania w powietrzu.
Albo może to sobie tylko wyobrażam, ponieważ jestem
niesamowicie głodna.
Tak, że aż mi ślinka napłynęła do ust, na samą myśl o
śniadaniu.
Odwracam się plecami do knajpki, starając się nie myśleć o
jedzeniu. Spoglądam na miasto po drugiej stronie parkingowego
ogrodzenia. Domy są jedynie o krok od szalunkowych chałupek...
Nierówne, opustoszałe miejsce.
– Dzień dobry, panienko! – Przestraszona, obróciłam się
szybko, aby po chwili ujrzeć wysokiego, siwego kowboja, który
kroczył dumnie jak paw obok mnie.
Zajęło mi to chwilę, aby uświadomić sobie, że ten mężczyzna
nie zamierzał zacząć rozmowy, tylko zachował się uprzejmie. On
jedynie kiwnął 10-gallonowym kapeluszem w geście powitania, idąc
w kierunku knajpki...
Tempo bicia mego serca wzrosło.
Zapomniałam o tym aspekcie drogi. Kiedy osiedliliśmy się w
jakimś miejscu, nawet tak odległym jak Puerto Blanco, udało nam
się poznać kilka lokalnych twarzy...
Wiedziałyśmy mniej więcej, komu zaufać. Nigdy w życiu, nie
widziałam Mogadorczyka, ale Katarina powiedziała mi, że
wyglądają oni jak ktokolwiek inny. Po tym, co się stało z Numerem
Jeden i Dwa, wszędzie dookoła mnie czułam głęboki niepokój, tak
jakby nowy rodzaj czujności... Przydrożny, wypoczynkowy postój
jest szczególnie kłopotliwy z tego powodu, że jesteś obcym dla
każdego, a więc czy nikt nie unosi brwi (np. z zaskoczenia, albo
ponieważ nie aprobuje obcego) – niespecjalnie. Dla nas oznacza to,
że każdy może być zagrożeniem.
Katarina zaparkowała samochód i zbliża się do mnie,
uśmiechając się blado (np. ze zmęczenia).
– Jeść czy spać? – pyta. Jednak zanim zdążę odpowiedzieć,
podnosi z nadzieją rękę, mówiąc:
– Mój głos za spaniem.
– Mój głos za jedzeniem. – odpowiadam, Katarina wyraźnie
przygasa na te słowa.
– Wiesz, że jeść przebija spać... – mówię. – Zawsze tak jest.
Jest to jedna z zasad na drodze i dlatego Katarina szybko
przyjmuje werdykt.
– Dobrze, Mary Elizabeth. – mówi Katarina. – Prowadź.

Rozdział 6

Knajpka jest zawilgocona tłuszczem. Jest ledwie 6 rano, ale


prawie wszystkie boksy są zajęte przeważnie przez kierowców
ciężarówek. Kiedy czekam na jedzenie, to obserwuje mężczyzn,
którzy dość solidnie nabierają do ust duże kęsy śniadania –
składającego się przeważnie z: mięsa; kiełbasy i bekonu. Kiedy
wreszcie pojawiło się moje jedzenie, postanowiłam że nie poddam
się. Trzy naleśniki, cztery plastry bekonu, kawałek zapiekanki ze
smażonego mięsa i ziemniaków oraz jeden duży OJ.
Kończę posiłek, niegrzecznie bekając, ale Katarina nie strofuje
mnie, gdyż jest dość zmęczona.
– Czy myślisz, że... – pytam.
Katarina się śmieje, uprzedzając moje pytanie: „Jak to jest
możliwe?” Wzruszam ramionami. Kiwa głową i wzywa do nas
kelnerkę. Z uśmiechem winy, wypisanej na twarzy, zamawiam
kolejny talerz naleśników.
– A więc, – mówi kelnerka z chichotem nałogowej palaczki – z
pewnością twoja mała dziewczyna da sobie z tym radę.– Jest to
kobieta w podeszłym wieku, a twarz ma pokrytą zmarszczkami i
zmizerniałą tak, że można ją pomylić z mężczyzną.
– Tak, proszę Pani. – mówię, a kobieta odchodzi.
– Twój apetyt nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. – mówi
Katarina. Jednak ona zna powód, dlaczego tak jest. Ciągle trenuje
i chociaż skończyłam zaledwie 13 lat, to już moje ciało jest mocno
umięśnione z powodu gimnastyki. Potrzebuję dużo energii i nie
wstydzę się mego apetytu.
Kolejny klient wchodzi do zatłoczonej restauracji.
Widzę, że kiedy on przechodził do boksów na tyłach, to inni
mężczyźni obrzucili go podejrzanym spojrzeniem. Patrzyli podobnie
na mnie i na Katarinę, kiedy po raz pierwszy weszłyśmy do knajpy.
Wybrałam to miejsce z powodu tego przydrożnego zajazdu,
wypełnionego obcymi, ale widocznie niektórzy obcy są warci
podejrzenia, a inni nie.
Ten obcy, który przed chwilą zjawił się w knajpce, również
trudno go rozgryźć, ponieważ mniej więcej ubrany jest po
teksańsku, to znaczy w te ich ubranie z zwisającymi frędzlami z
czarnej skóry. I jak reszta mężczyzn stąd, nosi buty kowbojskie.
Katarina i ja dokładałyśmy wszelkich starań i robiłyśmy, co
tylko mogłyśmy się, aby za bardzo się nie wyróżniać, dlatego
ubrałyśmy się w ogólnie przyjęte Amerykańskie, męskie ubranie:
koszulki i szorty khaki. Jednak teraz widzę, dlaczego rzucałyśmy
się w oczy – najwidoczniej oni mają inną definicję słowa „ogólny”,
tutaj z dala od Zachodniego Teksasu.
Jednak jego ubrania wydawały się, że są starej daty i dawno
wyszły z obiegu.
Również było coś budzącego niepokój w jego cienkim czarnym
wąsiku: wyglądało to dziwnie na pierwszy rzut oka, ale jak bardziej
się nad tym zastanawiałam, to było w tym także coś jakby
nieuczciwego.
– Niegrzecznie jest się gapić. – Katarina znowu mnie zbeształa.
– Nie gapiłam się. – skłamałam. – Tylko spoglądałam na niego
z ciekawością.
Katarina się śmiała. Śmiała się częściej w ostatnich 24 godzin
niż w ciągu tych kilku miesięcy. Nowa Katarina będzie musiała się
do tego przyzwyczaić.
Nie żebym miała coś przeciwko temu.
Wyciągnęłam się wygodnie na łóżku hotelowym, kiedy
Katarina brała prysznic w łazience. Prześcieradła są tanie, z
poliestru albo sztucznego jedwabiu, ale jestem tak wyczerpana po
drodze, że równie dobrze mogą być z jedwabiu.
Kiedy Katarina na początku naciągała poszewki, po poduszką
znalazłyśmy skorek, który prawie przyprawił ją o mdłości, ale mi
nie przeszkadzał.
– Zabij to. – błagała, przykrywając ręką oczy.
Odmówiłam. – To tylko insekt.
– Zabij to. – błagała.
Zamiast tego, zrzuciłam to z łóżka i wskoczyłam na zimne
prześcieradła.
–Absolutnie nie. – powiedziałam uparcie.
– W porządku. – powiedziała i poszła pod prysznic. Odkręciła
kran, ale wyszła na moment z łazienki, – Martwię się... – zaczęła.
– A o co? – spytałam.
– Martwię się tym, że nie wytrenowałam Cię za dobrze.
Obróciłam oczami.
– Z tego powodu, że nie zabiłam insekta.
– Tak. Nie, mam na myśli to, że ten incydent dał mi do
myślenia. Musisz nauczyć się zabijać bez żadnego wahania. Nawet
nie nauczyłam Cię, polować na gryzonie, nie mówiąc już o
Mogadorczykach, nigdy niczego nie zabiłaś.
Katarina przerwała, woda nieprzerywanie leciała w łazience.
A ona wciąż nad czymś dumała...
Mogę powiedzieć, że była zmęczona, zagubiona w myślach.
Wpadła w taki stan, jak czasami miałyśmy zbyt wyczerpujący
trening.
– Kat. – powiedziałam. – Idź wziąć prysznic.
Spojrzała na mnie, przerwałam jej stan zadumy. Zaśmiała się
i zamknęła za sobą drzwi.
Czekając, aż Katarinę skończy się kąpać, z łóżka włączyłam
telewizor.
Poprzedni lokator, zostawił go na kanale CNN i dlatego
zostałam przywitana – scenką z widoku helikoptera,
przedstawiającą pewne „wydarzenie” z Anglii. Oglądałam to
wystarczająco długo, aby zorientować się, że tak samo, jak prasa i
władze angielskie nie mogą zrozumieć, co tak naprawdę zdarzyło
się wczoraj. Jest dziś zbyt zmęczona, aby się nad tym dłużej
zastanowić; jutro sprawdzę szczegóły.
Wyłączam telewizor i kładę się na łóżko, gotowa, aby zapaść
się w sen.
Chwilę później, Katarina wychodzi z łazienki, mając na sobie
szlafrok i przeczesując włosy. Obserwuję ją spod półprzymkniętych
powiek.
Wtedy, rozlega się pukanie do drzwi.
Katarina opuszcza szczotkę do włosów na biurko.
– Kto tam? – pyta.
– Kierownik, proszę pani. Przyniosłem tu dla was nowe
ręczniki.
Jestem rozdrażniona przez jego zakłócenie – chcę tylko spać i
jest to dość jasne, że nie potrzebujemy nowych ręczników, skoro
tylko dostałyśmy się do pokoju – to sprawiło, że wyskoczyłam z
łóżka, pędząc do drzwi, ledwie myśląc.
– Nie potrzebujemy żadnych, – mówię, otwierając drzwi.
Mam jedynie krótki czas, aby usłyszeć Katarinę mówiącą:
–Nie rób... – zanim widzę jego, stojącego przed mną. Tego
nieuczciwie wyglądającego mężczyznę z wąsami.
Krzyk wyrywa mi się z gardła, gdy mężczyzna wchodzi do
środka i zatrzaskuje za sobą drzwi.
Rozdział 7

Reaguje bez zastanowienia i przypieram go do drzwi, jednak z


łatwością rzuca mnie na łóżko. Dotknęłam klatki piersiowej i z
przerażeniem zdałam sobie sprawę, że pod bluzką nie mam już
wisiorka. A do tego, nie ma go nigdzie na widoku.
– Ładny naszyjnik. – zawarczał, jego oczy zabłysły z
rozpoznania.
Jeżeli miał jakieś wątpliwości, co do mojej tożsamości, to teraz
jest pewien, kim jestem.
Katarina natarła na niego, ale uderzył ją mocno. Zderzyła się
z telewizorem, uderzając gołym łokciem w ekran i upadła na ziemię.
Wyjął coś za pasa – długi, cienki miecz – i podniósł go tak
szybko, że nie miałam czasu, aby nawet stanąć na nogi.
Zobaczyłam jedynie błysk ostrza, który poruszył się w dół, tak
jakby linie kolejowe prowadzące wprost do mojego mózgu.
Momentalnie, do mojej głowy napłynęło ciepło i światło.
Tak musi wyglądać śmierć. – pomyślałam.
Jednak nie. Nie poczułam bólu.
Spojrzałam – ale jak mogę widzieć? – pomyślałam – Skoro nie
żyje. Ale jednak widzę i uświadamiam sobie, że jestem cała (od stóp
do głów) pokryta ciepłą, czerwoną krwią.
Nieuczciwy mężczyzna z wąsami wciąż ma rozpostarte
ramiona, a na ustach zastygło mu zwycięstwo. Jednak jego czaszka
jest rozcięta, tak jakby przez nóż, i jego krew wylewa mi się na
kolana.
Słyszę, jak Katarina jęczy – jest to prymitywny odgłos i nie
mogę powiedzieć czy to jest krzyk z żalu czy też z ulgi. Kiedy
mężczyzna jest już pozbawiony całej krwi, obraca się w pył, a po
nim pozostaje jedynie stos popiołu.
Zanim mogę wziąć oddech, Katarina jest już na nogach,
zrzuca z siebie szlafrok i kładzie go na ubranie, po czym chwyta
nasze torby.
– On nie żyje. – mówię. – Nie zrobiłam tego...
– Tak. – odpowiada Katarina.
Dalej, wkłada na siebie białą bluzę, którą w następnej chwili,
niszczy z powodu plam krwi na łokciach, startych z ekranu
telewizora. Wyrzuca ją, po czym wyciera ręcznikiem krew z łokci i
wkłada inną koszulkę.
Czuję się jak dziecko – oniemiała, nieruchoma, pokryta krwią.
To był moment, na który przygotowywałam się przez całe życie
– i wszystko to, co osiągnęłam okazało się słabe, nic nie warte –
łatwo odbijające się pchnięcie, zanim mogłam uskoczyłam na bok i
dźgnąć go, zadać mu cios.
– On nie wiedział. – mówię.
– Tak, on nie wiedział. – potwierdza Katarina.
Nie wiedział o tym, że żadna szkoda zadana wobec mnie poza
kolejnością, nie tylko że nie wpływa na moją osobę, a do tego obraca
się przeciwko niemu. Było to zabezpieczenie, na wypadek
bezpośredniego ataku. Wiedziałam o tym, ale także tak naprawdę,
nie byłam tego pewna. Kiedy zadał mi cios w głowę, myślałam że
umieram. Musiałam to zobaczyć na własne oczy, aby w to uwierzyć.
Sięgnęłam ręką i dotknęłam mojej głowy. Niczego nie
poczułam, ani żadnej rany, ani żadnego uszkodzenia czaszki.
Oto jest dowód na to, że chroni nas czar. Tak długo, jak
pozostajemy z dala od siebie, jedynie możemy być zabici w
odpowiedniej kolejności.
Zobaczyłam, że jego krew zamieniła się w proch, tak samo jak
jego ciało. Nie jestem nią już pokryta.
– Musimy już iść. – ponagliła mnie Katarina, wręczając mi
„Loryjski Kuferek ”, jej – twarz była naprzeciwko mojej.
Uświadomiłam sobie, że jestem na wpół przytomna, trochę
otumaniona i odleciałam do jakiegoś miejsca w mojej głowie, aby
uwalnić się od tego szoku.
Ze sposobu jej mówienia, zdaje sobie sprawę, że Katarina
powtarza to zdanie po raz trzeci czy czwarty, chociaż dopiero teraz
ją usłyszałam.
– Teraz – mówi.
Katarina z torbą przewieszoną przez ramię, chwyta mnie za
nadgarstek. Śpieszymy do ciężarówki, a gorący asfalt na parkingu
parzy moje nieobute stopy. W ramionach trzymam mój „Loryjski
Kuferek”, który w tej chwili wydaje mi się bardzo ciężki.
Przygotowywałam się na walkę całe moje życie, a teraz kiedy
do niej doszło, jedynie czego pragnę to zasnąć. Bolą mnie stopy,
ciążą mi ramiona...
– Szybciej! – pogania Katarina, ciągnąc mnie za sobą.
Ciężarówka jest już otwarta.
Tak, więc zajmuje swoje miejsce, natomiast Katarina rzuca
nasze rzeczy z tyłu ciężarówki, po czym wskakuje za kierownicę.
Jak tylko zamknęła drzwi, widzę mężczyznę zmierzającego w naszą
stronę.
Przez krótką chwilę, myślę że to menadżer hotelu, który
spieszy do nas, aby uregulować rachunek. Jednak w następnej
chwili, rozpoznaje w nim tego kowboja, którego widziałam
wcześniej – tego, który machnął mi kapeluszem, co wydawało mi
się wtedy uprzejmym wyrazem powitania. Natomiast teraz kroczy z
zaciśniętymi pięściami w naszym kierunku.
Uderza ręką w szybę drzwi od strony pasażera, a całe szkło
sypie się na mnie.
Łapie mnie za koszulkę i czuję, że podnosi mnie z fotela.
Katarina krzyczy.
– Hej. – słychać czyjś głos z oddali.
Rozglądam się wokoło, aby czegoś się uchwycić i pozostać na
miejscu, na moim fotelu. Jedynie co widzę i czuje dotykając rękoma
jest mój jeszcze niezapięty pas.
Czuję również, jak Katarina ciągnie mnie z tyłu za koszulkę.
– Pomyślałbym dwa razy o tym, zanim... – słyszę krzyk
mężczyzny, wkrótce zostaje uwolniona i opadam na fotel.
Tracę oddech, kręci mi się w głowie.
Na zewnątrz, przy ciężarówce zebrał się tłum gapiów,
przeważnie inni kierowcy ciężarówek i kowboje – Amerykańscy,
zwykli mężczyźni. Otoczyli oni Mogadorczyka, jeden z nich, celuje
do niego z broni. Z kwaśnym uśmiechem, Mogadorczyk opuszcza
ręce w geście poddania.
– Kluczyki. – panikuje Katarina, prawie płacząc.
– Zostawiłam je w pokoju.
Nie wiem, jak długo Mogadorczyk będzie powstrzymywany
przez naszych obrońców, ale już mnie to nie obchodzi. Nie myślę
teraz o niczym, tylko szybko poruszam się i biegnę do pokoju, po
czym zgarniam kluczyki z nocnej szafki i pędzę z powrotem na
parking, do ciężarówki.
Mogadorczyk klęczy teraz na ziemi, otoczony przez wściekły
tłum.
– Wezwaliśmy policję, panienko. – mówi jeden z nich. Kiwam
głową, mam załzawione oczy. Jestem zbyt spięta, aby podziękować.
Jest to niezwykłe i wspaniałe, że ci mężczyźni, chociaż nas nie
znają, to pośpieszyli nam z ratunkiem. Chociaż z drugiej strony,
obawiam się, że nic o nim nie wiedzą i nie rozumieją jego
prawdziwej mocy. Gdyby tylko, nie rozkazano Mogadorczykowi, aby
nie zwracał na siebie uwagi i nie ujawniał swego prawdziwego
oblicza, to zapewne sprzątnąłby ich wszystkich do teraz.
Wsiadam do samochodu i podaje kluczyki Katarinie. Chwilę
później, wyjeżdżamy z parkingu.
Odwracam głowę do tyłu, aby ostatni raz zerknąć w ich
stronę.
Następnie krzyżuje spojrzenie z Mogadorczykiem – jego oczy
są przepełnione nienawiścią.
Łypie na nas okiem, kiedy odjeżdżamy.

Rozdział 8

Katarina była w błędzie, zabiłam już wcześniej. To było kilka


lat temu, w Nowej Szkocji.
To była wczesna zima i Katarina zwolniła mnie z naszym zajęć,
abym mogła pobawić się na naszym, pełnym śniegu podwórku.
Wyparowałam na zewnątrz jak demon, robiąc kółka, skacząc w
zaspy śnieżne i celując śnieżkami w kierunku słońca.
Nienawidziłam mojej niewygodnej kurki i nieprzemakalnych
spodni, a więc kiedy tylko upewniłam się, że Katarina odeszła od
okna, zrzuciłam te rzeczy, rozbierając się do dżinsów i koszulki. Na
zewnątrz było poniżej zera, ale mimo to zawsze byłam odporna na
zimno. Potem dalej bawiłam się i biegałam, kiedy dołączył do mnie
Clifford, pies sąsiadów – St. Bernardów.
Był to bardzo duży pies i byłam wtedy jeszcze małą
dziewczynką o niewielkim wzroście, nawet jak na mój wiek. Tak
więc, wspięłam się na niego i chwyciłam po bokach za jego sierść.
– Szybciej! – pisnęłam i pies ruszył susem. Jechałam na nim,
jak na kucyku, robiąc kolejne okrążenia wokół placu.
Ostatnio, Katarina powiedziała mi więcej o mojej historii i o
mojej zbliżającej się przyszłości. Nie byłam jeszcze wystarczająco
duża, aby zrozumieć w pełni, co mi przekazała, ale wiedziałam, że
ma to związek z tym, że będę kimś w rodzaju – wojowniczki.
Pasowało mi to, ponieważ zawsze czułam się, jak jakaś bohaterka,
mistrzyni. Potraktowałam tą jazdę z Cliffordem, jako kolejną jazdę
próbną. Wyobrażałam sobie, że ścigam jakiś bezimiennych wrogów,
tropię i usuwam ich...
Clifford dowiózł mnie prawie na skraj lasu, kiedy nagle się
zatrzymał i zawarczał.
Spojrzałam przed siebie i ujrzałam jasnobrązowego, śnieżnego
królika, pędzącego wśród drzew. Chwilę później, leżałam na
plecach, ponieważ zostałam zrzucona na ziemię przez Clifforda.
Pozbierałam się i popędziłam za Cliffordem w stronę lasu. W
tym momencie, mój wyimaginowany pościg, tak jakby
urzeczywistnił się.
Byłam uszczęśliwiona, zziajana, naprawdę zadowolona. Albo
może byłam taka, zanim pościg się nie skończył.
Clifford chwycił zębami królika i przyjął przeciwny kurs, to
znaczy cofnął się i podążył w kierunku podwórka swego właściciela.
Byłam jednocześnie przerażona, nie tylko ze względu na taki koniec
pościgu, a także prawdopodobnie z powodu zbliżającej się śmierci
tego królika. Dlatego podążyłam za Cliffordem, próbując mu
rozkazać, aby uwolnił tego królika.
– Zły pies. – powiedziałam. – Bardzo zły pies.
Był zbyt zadowolony ze swojej zdobyczy, aby zwracać na mnie
uwagę. Będąc z powrotem na swoim podwórku, trącał i kąsał
wilgotne futerko królika. Wręcz na siłę pchał ciało króliczka, aby
wreszcie się poddać, mimo to klapnął na mnie zębami.
Syknęłam na Clifforda, zły położył się na śnieg. Spojrzałam na
królika, który był skudłacony i pokryty krwią.
Jednak nie był martwy.
Cała moja surowość uleciała ze mnie, kiedy przytuliłam te
futrzane stworzenie do piersi. Czułam jego mocno walące
serduszko, wiedziałam, że było bliskie śmierci. Miało ono szkliste,
zamglone ślepia.
Byłam tego świadoma, co by się stało. Nie miało ono głębokich
obrażeń, ale zmarłoby z szoku. Na razie, nie było ono jeszcze
martwe, ale w cieniu swojej przeszłości. Jedyną rzeczą, jaką mogło
oczekiwać to stworzenie, był paraliż związany z własnym strachem
i powolną, zimną śmiercią.
Spojrzałam w stronę naszego okna w domu, nie było nigdzie
widać Katariny.
Znowu spojrzałam na królika, wiedząc, jaka powinna być w
tym momencie, najlepsza rzecz do zrobienia.
„Jesteś wojowniczką” – powiadała Katarina.
– Jestem wojowniczką. – w powietrzu, przed moją twarzą, te
słowa obracają się w lód. Ścisnęłam obiema rękoma delikatny kark
zwierzątka, skręcając go mocno.
Następnie, zakopałam jego zwłoki w ziemi, pod śniegiem, gdzie
nawet Clifford nie mógłby je znaleźć.
Katarina była w błędzie: zabiłam już przedtem. Bez litości i
miłosierdzia.
Jednak jeszcze nie z powodu zemsty.
Rozdział 9

Katarina wyjechała ciężarówką z tej zakurzonej drogi i


ruszyliśmy dalej. To był cały, długi dzień poświęcony tylko jeździe i
jest teraz 3 nad ranem. Jesteśmy w Arkansas, w Lake Ouachita
State Park. Bramka wejściowa do parku była zamknięta, ale
Katarina zerwała łańcuch z barierki i przekradliśmy się ciężarówką
do środka, pojechaliśmy przez ciemny las aż trafiliśmy na główną
drogę, gdzie jest miejsce kempingowe.
Byliśmy tutaj już kiedyś, ale tego nie pamiętam. Katarina
powiedziała, że biwakowaliśmy tutaj, kiedy byłam znacznie
młodsza. A poza tym, pomyślała, że byłoby to dobre miejsce na
zakopanie mego” Loryskiego Kuferka”, jeżeli oczywiście kiedyś do
tego dojdzie.
I najwyraźniej nadszedł ten moment.
Już poza ciężarówką, mogę usłyszeć jak słabiutko pluskają
fale jeziora o brzeg.
Katarina i ja idziemy pośród drzew, towarzyszy nam jedynie
ich szum. Niosę” Loryjski Kuferek” w ramionach. Zdecydowałyśmy
się, że jest to zbyt uciążliwe i niebezpieczne, aby mieć go przy sobie.
Katarina powiada, że nie może on wpaść w łapy Mogadorczyków.
Nie naciskam na nią w tej sprawie, ale musi być w tym jakieś
jeszcze ukryte znaczenie, drugie dno. Jeżeli Katarina myśli, że
nadszedł ten moment, aby zakopać” Loryjski Kuferek”, to w takim
razie, musi podejrzewać, że możemy zostać schwytane. Być może
jest to nieuniknione.
Trzęsę się z powodu chłodu nocy i jednocześnie próbuję
odgonić od siebie komary. W miarę zbliżania się do brzegu jeziora,
jest i coraz więcej.
Wreszcie dotarłyśmy do brzegu. Na środku jeziora znajduje się
mała, zielona wysepka i znam Katarinę na tyle dobrze, że wiem, o
czym myśli.
– Zrobię to. – mówi Katarina, ale wypowiada te słowa resztką
sił.
Jest bardzo zmęczona, wręcz bliska omdlenia. Nie spała przez
kilka dni. Ja również spałam niewiele – kilka minut tutaj i trochę
w samochodzie, ale to i tak więcej niż Katarina. Poza tym, wiem że
potrzebuje snu i odpoczynku.
– Połóż się. – mówię. Ja to zrobię.
Katarina trochę protestuje, ale po chwili kładzie się na ziemi,
przy brzegu jeziora.
– Odpocznij. – mówię. Biorę koc – który Katarina przyniosła
ze sobą, aby go użyć jako ręcznika, – ale zamiast owinąć ją nim, to
zakrywam ją przed komarami.
Zrzucam z siebie ubranie i mocno chwytam „Kuferek”, po
czym wchodzę do wody.
Na początku jest lodowato, ale po chwili się przyzwyczajam i
właściwie woda wydaje się już ciepła. Płynę w taki sposób, jakbym
była niezdarnym pieskiem, brodzącym w wodzie – jedną ręką płynę,
odpychając wodę, a w drugiej ręce kurczowo trzymam „Kuferek”.
Nigdy nie pływałam nocą i teraz całą siłą woli powstrzymuję
się, że aby nie wyobrażać sobie, że jakieś ręce z dna wody, mogą
chwycić mnie za nogi i wciągnąć głęboko pod wodę. Tak więc,
pozostaje skupiona jedynie na moim celu.
Dotarłam na wyspę – wydawało mi się, że zajęło mi to z
godzinę, ale tak naprawdę trwało to zaledwie 10 minut. Wyszłam z
wody, trzęsąc się ze względu na zetknięcie zimnego powietrza z
moją nagą skórą i wdrapałam się po kamieniach przy brzegu.
Jestem w samym środku wyspy. Jest prawie ona okrągła i być może
ma nie więcej niż 1 akr, tak więc, nie zajęło mi to dużo czasu, aby
tam dotrzeć.
Następnie, kopię dół na 3 stopy głębokości – zajęło mi to więcej
czasu niż przypłynięcie tu, na wyspę. Przy końcu kopania dołu,
ręce mi krwawią od przekopywania brudnej ziemi, a do tego pieką
coraz bardziej z każdą nabrana gołą ręką, szuflą z ziemią.
Umieszczam „Loryjski Kuferek” w tej wykopanej jamie. Nie
chętnie pozostawiam go tam, nawet nie zajrzawszy do środka – nie
znając jego zawartości, nie otwierając go.
Zastanawiam się nad omówieniem krótkiej modlitwy, która
jest źródłem tak wielkiego potencjału i przyszłej obietnicy.
W końcu nie robię tego, nie odmawiam modlitwy, zamiast tego
przesypuję dół ziemią i uklepuję go stopą z wierzchu.
Wiem, że mogę już nigdy nie zobaczyć mego „Kuferka” znowu.
Wracam do wody i płynę z powrotem do Katariny.
Rozdział 10

Minął już tydzień odkąd przybyłyśmy do Upstate New York.


Jesteśmy w małym motelu, który sąsiaduje z sadem
jabłkowym i boiskiem do piłki nożnej. Katarina planuje nasz
następny ruch.
Na razie nie było żadnych podejrzanych newsów w TV czy na
Internecie. To daje nam odrobinę nadziei dla przyszłości Lorien, a
także że Mogadorczycy zgubili nasz trop.
Może wydawać się to trochę śmieszne, ale poprzednio nie
czułam się jeszcze gotowa do walki, ale teraz zdecydowanie tak. Nie
obchodzi mnie już to, że nie mam ze sobą już moich Dziedzictw.
Jest lepiej stanąć do walki niż uciekać.
– Nie masz tego na myśli. – mówi Katarina. – Musimy być
bardzo ostrożne i zapobiegliwe.
A więc czekamy. Widzę, jak serce Katariny szaleńczo wali od
ćwiczeń, ale wciąż robimy, to co umiemy najlepiej – w ciągu dnia,
w pokoju robimy pompki i „walczymy z cieniami”. Natomiast na
zewnątrz, wykonujemy bardziej wymagające i wyrafinowane
ćwiczenia, dopóki mrok nocy nie dotrze do rogów boiska.
W dzień mogę swobodnie chodzić po sadzie, czuć zapach
gnijących jabłek, leżących już na trawie. Jedynie, czego nie wolno
mi robić w ciągu dnia, to grać i rozmawiać z dzieciakami
trenującymi na boisku. Katarina chce, abym nadal była tylko
„cichą obserwatorką”.
Ale mimo tego przykazania, z dala, zza drzew w sadzie,
obserwuje, co się dzieje na boisku. Dziś gra drużyna dziewczyn.
Wszystkie one są ubrane w jednakowe stroje – fioletowe sweterki i
białe szorty. Wyglądają, że są około mojego wieku. Stojąc tu, w
cieniu drzew, zastanawiam się czasem, co by było, gdybym tak:
dołączyła do nich – weszłabym na boisko i stałabym się
zawodniczką. Wyobrażam sobie, że byłabym w tym dobra, ze
względu na to, że lubię ćwiczenia fizyczne, do tego jestem silna i
szybka. Nie, byłabym w tym świetna.
Jednak to nie dla mnie uczestniczyć w grach o żadną stawkę.
Czuję, jak z zazdrości zbiera mi się w gardle żółć. Jest to nowe
odczucie dla mnie.
Jestem przeważnie zdana na mój los. Ale czasami, tak jak
wtedy w drodze, kiedy siedzieli nam na ogonie Mogadorczycy,
zaczęłam nienawidzić tych dziewczyn i ich łatwego życia.
Jednak przełknęłam to. Muszę zachować swoją złość dla
Mogadorczyków.
Tej nocy pozwoliłyśmy sobie na oglądanie TV, zanim
pójdziemy spać. To jest luksus, na który zwykle zabrania mi
Katarina, ponieważ uważa, że to może namieszać mi w głowie i
omamić mi zmysły. Ale nawet Katarina czasem łagodnieje.
Zwinęłam się obok Katariny na królewskim łożu. Włączyła ona
film w TV o kobiecie, która mieszka w Nowym Jorku i narzeka na
to, jak trudno teraz znaleźć dobrego faceta.
– Mam prawo czasami być słaba i delikatna. – po czym
odwraca się w stronę ekranu. –Nic nie mogę na to poradzić. On jest
taki przystojny.
Spoglądam na ekran telewizora. W tym momencie, kobieta
wrzeszczy na mężczyznę, krzycząc, jaka z niego „seksistowska
świnia”. W swoim życiu, widziałam zaledwie kilka filmów, ale mimo
tego już mogę zgadnąć, jak się zakończy ten film.
Rzeczywiście, mężczyzna jest dość przystojny, tak
przypuszczam, ale nie jestem tak zakręcona na jego punkcie, jak
Katarina.
– Czy miałaś kiedykolwiek chłopaka? – pytam Katarinę.
Śmieje się, mówiąc: – Tak, na Lorien byłam nawet zamężna.
Moje serce na chwilę stanęło i oblałam się rumieńcem wstydu
na myśl o moim egoistycznym wpatrzeniu tylko w siebie.
Dlaczego nie zapytałam ją o to wcześniej? Jak mogłam nie
wiedzieć, że miała męża, rodzinę? Waham się przed zadaniem
kolejnego pytania, ponieważ mogę tylko przypuszczać, że jej mąż
zginął podczas inwazji Mogadorczyków na Lorien.
Moje serce pęka z powodu mojej Katariny.
Zmieniam temat – Ale od czasu, jak jesteśmy na Ziemi?
Ponownie się uśmiecha, – Byłaś ze mną przez cały czas. Myślę,
że byś zauważa, gdybym kogoś miała.
Również się śmieje, ale moje rozbawienie przeplata się ze
smutkiem. Katarina nie mogłaby mieć chłopaka, nawet jakby
chciała jakiegokolwiek, a to wszystko przez mnie.
Ponieważ jest zbyt zajęta – chronieniem mnie.
Katarina unosi brew, mówiąc:
– Dlaczego zadajesz mi dzisiaj tyle pytań, tak nagle? Ktoś Ci
się podoba? Zobaczyłaś jakiś fajnych chłopaków na boisku? –
Zbliża się do mnie i zaczyna mnie łaskotać. Odskakuję, śmiejąc się.
– Nie. – odpowiadam i to jest prawda. Chłopcy trenują na
boisku już od kilku dni.
Oczywiście ich obserwuje, ale przeważnie zwracam uwagę na
ich muskulaturę i refleks, po czym porównuje to z moimi
możliwościami. Nie sądzę, abym mogła polubić bardziej któregoś z
nich. Nie sądzę, że mogłabym tym bardziej kogoś pokochać, kto nie
jest wplątany w całą tą walkę związaną z moją osobą. Nie mogłabym
nawet szanować kogoś, kto nie byłby częścią wojny przeciwko
Mogadorczykom.
Wracając do filmu, kobieta stoi na deszczu, po twarzy płyną
jej łzy i mówi do mężczyzny, że zmieniła zdanie: – Miłość jest
wszystkim, co się tak naprawdę liczy się w życiu.
Katarina odwraca się twarzą w moją stronę. Nie muszę nawet
mówić tego na głos, ona i tak zna mnie bardzo dobrze.
Przerzuca kanały w telewizorze, dopóki nie natrafimy na jakiś
film sensacyjny.
Oglądamy to razem, dopóki nie zasypiamy...
Moja uwaga szybko przemieszcza się z ekranu telewizora na
twarz Katariny, która w miarę trwania filmu staje się bardziej
pogodna. Ona całkowicie się zatraciła w tym filmie.
Katarina złapała mnie na tym, że jej się przyglądam i
momentalnie się zaczerwieniła.

Rozdział 11

Kolejnego dnia, po ćwiczeniach i innych zajęciach, idę znowu


do sadu.
Jest to ciepły dzień, dlatego też spaceruje, przemieszczam się
pomiędzy cieniami drzew.
Przechodzę obok rozkwaszonych, na wpół gnijących jabłek,
które rozpryskują mi się pod stopami.
Pomimo, że słoneczko przygrzewa, powietrze jest rześkie i
przyjemne.
Podczas tej przechadzki, czuję się dziwnie radosna i pełna
nadziei.
Katarina rezerwuje nam bilety lotnicze do Australii. Ona
uważa, że to równie dobre miejsce jak każde inne, aby się ukryć.
Już jestem strasznie podekscytowana na myśl o tej podróży.
Odwracam się w stronę motelu, gotowa wrócić do naszego
pokoju, kiedy widzę, jak piłka nożna leci w moim kierunku, poprzez
potłuczone jabłka. Bez zastanowienia, wyskakuje do piłki i
zatrzymuję ją stopą.
– Zamierzasz oddać piłkę, czy nie? – przestraszona, słyszę, jak
ktoś wypowiada te słowa.
Odwracam się i widzę ładną dziewczynę – z orzechowymi
włosami związanymi w kucyk – która spogląda na mnie z końca
sadu. Jest ubrana w strój piłkarski i głośno żuje gumę.
Zdejmuję nogę z piłki, obracam ją i kopię w stronę tej
dziewczyny. Użyłam w ten wykop więcej siły niż powinnam, dlatego
też, gdy dziewczyna łapie piłkę, moc uderzenia prawie zwala ją z
nóg.
– Spoko, hej wyluzuj. – ona krzyczy.
– Wybacz. – zawstydzona, mówię szybko.
– Dobry wykop. – ona odpowiada, oceniając to, co zrobiłam. –
Zajebiście dobry wykop.
Chwilę później, jestem już na boisku do piłki nożnej. W
żeńskiej drużynie brakuje jeszcze jednej zawodniczki do rozgrywki
treningowej i Tyra, dziewczyna żująca gumę, namówiła trenerkę,
aby dała mi szansę zagrać.
Nie znam zasad gry w piłkę nożną, ale szybko je łapię.
Zawdzięczam tą umiejętność Katarinie, które wpoiła mi ją poprzez
ciągłe ćwiczenia szybkiego reagowania mego mózgu na
przyswajanie nowych rzeczy, informacji czy zasad.
Trenerka, surowa, krępa kobieta z gwizdkiem w ustach,
stawia mnie na pozycji obrońcy. Wkrótce, potem wyrabiam sobie
pozycję w ataku. Dziewczyny z mojej drużyny szybko przyjmują
pozycję i ustawiają mur. Ma to zmusić drugi zespół, aby spróbował
przedrzeć się obok mnie, po prawej stronie pola.
Żadna z nich nie przeszła obok mnie, nie tracąc piłki.
Zanim uświadamiam sobie, że jestem cała spocona, a na
łydkach poprzyklejały mi się źdźbła trawy – cieszę się, że miałam
dziś wysoko nasunięte skarpetki na nogach i dzięki temu, nikt nie
mógł zobaczyć moich blizn.
Mimo zawrotów głowy, trochę zdezorientowana, jestem
szczęśliwa z powodu słońca i radosnych okrzyków moich koleżanek
z drużyny.
Następuje zamiana stron. Tyra przechwyciła piłkę od
atakujących dziewczyn z przeciwnej drużyny. Jestem jedyną
zawodniczką na boisku, dlatego też, Tyra podaje do mnie piłkę.
Nagle, prawie cała drużyna naszych oponentek, siedzi mi na
ogonie.
Moje koleżanki z drużyny, ruszają za nimi i starają się je
trzymać z dala od mnie.
Ja natomiast szykuje się do strzelenia piłki do bramki. Widzę,
jak bramkarz zajmuje pozycję, aby obronić mój strzał. Moje
przeciwniczki przedzierają się przez nasz blok.
Mimo, że nie jestem jeszcze w polu karnym, decyduję się
wykonać strzał w bramkę.
Wiem, że to jedyna moja szansa na strzał.
Kopię piłkę w stronę bramki.
W kierunku bramki zmierza moja podkręcona piłka – pędząca
jak odrzutowiec.
Zrobiłam to trochę za szybko, bez zastanowienia i
wycelowałam piłkę dokładnie w ręce bramkarza. Jestem pewna, że
złapie ona piłkę.
Chociaż złapała ona piłkę, to siła mego uderzenia była tak
wielka, że zwaliła ją z nóg; zaś piłka wypadła jej z rąk, prosto w
siatkę.
Moje koleżanki z drużyny wiwatują, cieszą się ze zdobycia
gola.
Nasze przeciwniczki dołączają do nas, był to tylko trening,
dlatego też mogą uznać moje umiejętności bez uszczerbku na ich
dumie.
Tyra poklepała mnie po ramieniu. Mogę powiedzieć, że jest
zachwycona tym, że wywabiła mnie z sadu. Trenerka odciąga mnie
na bok i pyta, do jakiej szkoły chodzę?
Widać, ze chce mieć mnie w swojej drużynie.
– Nie jestem stąd. odpowiadam cicho.
– Przepraszam. –trenerka wzrusza ramionami i gratuluje mi
dobrego występu.
Uśmiecham się i schodzę z boiska. Dziewczyny stoją w grupie
i obserwują, jak odchodzę.
Czuję, że chciałyby się one ze mną zaprzyjaźnić.
Wyobrażam sobie moje życie, inne życie, takie jak tych
dziewczyn. Ma ono swój urok, ale wiem, że moje miejsce jest przy
Katarinie.
Wracam do motelu i próbuje bezskutecznie zetrzeć uśmiech
zwycięstwa z twarzy.
Odczuwam dziecięcą potrzebę opowiedzenia Katarina o grze,
nawet, jeśli zabroniła mi grać.
Uświadamiam sobie, że wręcz biegnę do pokoju, aby
powiedzieć Katarinie o moich wyczynach.
Drzwi nie są zamknięte, a więc pędem wlatuje do pokoju,
uśmiechając się jak idiotka.
Ten uśmiech znika po chwili.
W pokoju znajduje się 10 mężczyzn – Mogadorczyków.
Katarina z zakrwawionym czołem, przywiązana jest do krzesła, ma
zakneblowaną buzię. Na mój widok, w jej oczach pojawiają się łzy.
Odwracam się, aby uciec, ale wtedy zauważam ich. Jest ich
więcej, są w samochodzie i stoją na parkingu. Musi być tam w
sumie 30 Mogadorczyków.
Zostałyśmy schwytane.

Rozdział 12

Na rękach mam kajdanki, moje nogi są związane liną.


Katarina również jest uwięziona, ale jej nie widzę.
Mogadorczycy wrzucili nas na tył dużej przyczepy i związali razem.
Zetknięcie naszych kręgosłupów – to jest jedyny dowód na
obecność Katariny w tym miejscu.
Przyczepa jest otwarta i dlatego wyraźnie widzimy, że pędzimy
autostradą gdzieś w nieznane.
W przeciwieństwie do mnie, Katarina jest zakneblowana. Być
może nie zakneblowali mnie, bo są pewni, iż nie narobię hałasu,
narażając życie Katariny. Innym powodem tego, może być odgłos
pracy silnika, który jest tak głośny, że i tak nie byłoby słychać
moich krzyków.
Nie mam pojęcia, gdzie nas wiozą i co Mogadorczycy
zamierzają z nami zrobić, gdy tam dotrzemy. Stawiam na najgorszy
możliwy wariant, ale mimo tego wciąż szepczę kojące słowa w
stronę Katariny. Wiem, że zrobiłaby to samo dla mnie, gdyby była
na moim miejscu.
– Wszystko będzie dobrze. – mówię.
– Z nami też będzie wszystko w porządku.
Wiem, że tak nie będzie, że nie ujdziemy z tego cało. Z całą
pewnością nasza podróż zakończy się dla nas śmiercią.
Katarina jeszcze mocniej opiera się o mnie w geście
zapewnienia o swojej miłości i dodania otuchy. To jej jedyny sposób
na komunikację między z nami, bo ma związane ręce i
zakneblowaną buzię.
Jest ciemno w przyczepie, jedynie jakaś smuga światła
przebija się przed szczeliny w daszku. Siedząc tak w ciemności i
przejmującym chłodzie przyczepy, ciężko uwierzyć, że na zewnątrz
jest dzień. Zwykły dzień.
Jestem wszędzie obolała, z powodu siedzącej pozycji całą
drogę, bądź niewygodnego miejsca do spania.
Jestem totalnie wykończona i po głowie chodzi mi absurdalna
myśl, że powinnam była zostać z dziewczynami na boisku.
Przynajmniej tak długo, póki nie spróbowałabym napoju Gatorade.
Nagle słyszę jakiś pomruk dobiegający z przyczepy. Niski, gardłowy
dźwięk.
Na przodzie ciężarówki, jest przymocowana klatka. Ledwie w
ciemności zauważam, że ma grube i mocne kraty.
– Co to jest? – pytam.
Katarina próbuje coś powiedzieć, wtedy łapię się na tym, że
nie powinnam zadawać jej teraz pytania, kiedy i tak nie może mi
na nie odpowiedzieć, ze względu na zakneblowane usta.
Staram się tam zbliżyć, ciągnąc ze mną Katarinę, na co ona
protestuje.
Jednak ciekawość pchnie mnie w tamtą stronę. Zanurzam się
coraz bardziej w ciemność, przybliżając głowę do krat.
Kolejny szelest w ciemności.
Kolejny schwytany i uwięziony. – zastanawiam się. – A może
to jakaś bestia?
Moje serce wypełnia się współczuciem i litością.
– Halo! – wołam w pustkę. Ta osoba lub jakieś stworzenie
wydaje odgłos przepełniony rozpaczą. – Czy wszystko z tobą w
porządku? – pytam.
Nagle z dużą siłą, coś kłapie zębami za krat, widzę wpatrzone
we mnie, ogromne czerwone ślepia. Oddech bestii sprawia, że moje
włosy stają dęba.
Odsuwam się z przerażeniem i obrzydzeniem, ten zapach jest
tak odrzucający, że prawie puszczam pawia.
Próbowałam udobruchać tą ogromna bestię, ale była
nieprzejednana, jej łeb wystawał za krat, a czerwone ślepia były
nadal wpatrzone we mnie. Wiedziałam, że to tylko dzięki tym
kratom, jestem jeszcze żywa, inaczej byłoby już po mnie.
Nie jest to jeniec. Ani stracony sojusznik. Jest to Mogadorska
bestia – zwana „piken ”.
Katarina opowiadała mi o tego rodzaju bestiach, kompletnie
dzikich bestiach, ale do tej pory uważałam, że to są wymyślone
historie.
Katarina pomogła mi odciągnąć nas w tył, dając mi więcej
miejsca, aby odsunąć się od bestii. Jak tylko cofnęłam się, to piken
zniknął w ciemności swojej klatki. Wiem, że na razie jestem
bezpieczna. Ale również wiem, że to zwierzę, ta wstrętna,
przerażająca kreatura może zostać wystawiona przeciwko mnie w
nadchodzących dniach lub tygodniach.
W moim brzuchu przewróciło się ze strachu i bezradnej
wściekłości: Nie wiem co mam zrobić, czy zwymiotować czy też
zemdleć, a może obie rzeczy na raz.
Przytulam moją skołataną emocjami głowę do głowy Katariny,
marząc, aby ten koszmar zniknął.
Zapadam w czujny pół sen, budząc się jedynie na głos
Katariny.
– Szóstka. Obudź się, Szóstko.
Zerwałam się.
– A co stało się z twoim kneblem? Nie jesteś już
zakneblowana? – spytałam.
– Udało mi się to rozpracować. Cały ten czas próbowałam to
zdjąć. – odpowiedziała Katarina.
– Och, – powiedziałam głupio. Nie wiedziałam, co mam jeszcze
powiedzieć, co dobrego można by było rzec w tej chwili. Zostałyśmy
złapane, nie mamy żadnej ochrony, ani ratunku.
– Podłożyli pluskwę pod nasz samochód wtedy w Teksasie.
Dlatego nas odnaleźli.
Jak głupio postąpiliśmy, że nie sprawdziliśmy tego. –
pomyślałam. – Jakie to było nierozważne zachowanie.
– To należało do mnie, powinnam była to zrobić, – powiedziała
Katarina, tak jakby mogła czytać mi w myślach. – Teraz to i tak bez
znaczenia. Muszę Cię przygotować na to, co ma nastąpić.
Co to ma być takiego, co nas czeka? pomyślałam. – Śmierć.
– Będą Cię torturować, aby wydobyć z Ciebie informacje.
Będą... – słyszę, jak łamie się głos Katarinie, ale mówi dalej: – Będą
poddawać Cię niewyobrażalnym torturom. Jednak musisz to
przytrzymać.
– Nie poddam się. – mówię z mocą.
– Wykorzystają mnie, aby złamać twój upór i silną wolę. Nie
pozwól im na to...choćby nie wiem co...
Moje serce zamarło mi w piersi. Oni są skłonni zabić Katarinę
na moich oczach, jeżeli będą uważać, że to zmusi mnie do
mówienia.
– Obiecaj mi, Szóstko. Proszę... oni nie mogą się dowiedzieć,
jaki masz numer. Nie dawaj im więcej władzy nad innymi niż taką,
jaką w rzeczywistości posiadają, ani tym bardziej nad tobą. Im
mniej wiedzą o tym uroku, tym lepiej. Obiecaj mi to. Musisz to
zrobić.
Wyobrażam sobie ten horror, ale nie mogę. Wiem, że moje
przyrzeczenie, to wszystko co Katarina chce od mnie usłyszeć, ale
po prostu nie mogę tego zrobić.

Rozdział 13

Byłam w mojej celi od trzech dni. Niczego tu nie było, oprócz


jednego wiaderka z pitną wodą i innego do załatwiania toalety; a
także pustej, metalowej tacy z wczorajszego posiłku.
Nie ma nawet okruszka na tacy, ponieważ wyczyściłam ją
wczoraj do cna.
Kiedy obudziłam się w celi trzy dni temu, postanowiłam
założyć głodówkę, odmawiając jedzenia i picia, w celu zmuszenia
moich porywaczy, aby pozwolili mi się zobaczyć z Katariną. Jednak
minęły 2 dni bez jedzenia i wody, wtedy zaś zaczęłam tracić rozum
w celi.
Gdy przynieśli jedzenie, byłam tak skołowana, że
zapomniałam o swoim oryginalnym planie i wszystko zmiotłam z
tacy, którą mi wsunęli przez otwór w drzwiach mojej celi.
Dziwną rzeczą było to, że nawet nie byłam specjalnie głodna.
Byłam osłabiona duchowo, ale nie czułam się słabo z powodu
głodu. Mój medalion tętnił delikatnie przy mojej piersi w ciągu tych
dni w ciemności, i dlatego zaczęłam podejrzewać, że nasz urok
chroni mnie przed głodem i odwodnieniem. Chociaż nie
głodowałam ani byłam odwodniona, nigdy w moim życiu nie
obywałam się tak długo bez jedzenia i wody. Dlatego też to
doświadczenie wprowadziło mnie w tymczasowy stan szaleństwa.
Nie byłam głodna czy spragniona w sensie fizycznym, ale
psychicznym.
Ściany są wykonane z ciężkich, chropowatych kamieni. W tej
celi czuję się bardziej jak w prowizorycznie wykopanej jamie niż w
więzieniu. Wydaje się, że zostały one wyciosane z naturalnie
wyformowanych kamieni niż wydrążone przez człowieka.
Jest to dla mnie pewna wskazówka, że jesteśmy gdzieś w
jakieś jaskini lub w środku wyżłobień górskich.
Wiem, że mogę nigdy nie poznać na to odpowiedzi.
Próbowałam wspiąć się na ściany mojej celi, ale mimo tego
wiem, że nic nie mogę tak naprawdę zrobić. Moje próby skończyły
się zdarciem paznokci aż do krwi.
Jedyna rzecz, która mi pozostała, to siedzieć w celi i próbować
nie popaść w obłęd.
To jest moja jedyna misja: nie dopuścić do tego, aby to
odosobnienie doprowadziła mnie do szaleństwa. Jedynie mogę
pozwolić na to, aby to mnie bardziej wzmocniło, ale nie wolno mi
popaść w obłęd z tego powodu. Jest to niezwykłe wyzwanie, aby w
takiej sytuacji pozostać przy zdrowych zmysłach. Zbyt mocne
skupianie się na utrzymywaniu zdrowia psychicznego, może
jedynie spowodować, że bardziej popadnie się w obłęd, jeśli
poślizgnie ci się noga. Z drugiej strony, jeżeli zapomnisz o swojej
misji, próbując pozostać przy zdrowych zmysłach, nie myśląc wcale
o swojej sprawie, możesz spowodować, że twój mózg będzie
wędrować po zakręconych schematach, co znowu może
doprowadzić do obłędu.
Sztuką jest znaleźć złoty środek pomiędzy obojętnością a
neutralnością.
Skupiam się na oddychaniu: Wdech, wydech. Wdech, wydech.
Kiedy się nie rozciągam albo nie robię pompek, to właśnie
głęboko oddycham.
Wdech, wydech. Wdech, wydech.
Katarina poleciła mi te medytacje. Zawsze starała się mnie
zachęcić do ćwiczeń medytacyjnych, abym mogła się utrzymać
koncentrację. Czuła, że będzie to mi pomocne w walce. Nigdy
jednak nie stosowałam się do jej rady. Zawsze wydawało mi się to
zbyt nudne.
Jednak teraz, w mojej celi, jest to dla mnie jak koło
ratunkowe, najlepszy sposób, abym mogła pozostać przy zdrowych
zmysłach.
Medytuje, kiedy nagle drzwi do mojej celi zostają otwarte.
Odwracam się i staram przyzwyczaić wzrok do światła,
wydobywającego się z korytarza. Mogadorczyk wyłania się ze
światła, a za nim stoją pozostali.
Zauważam, że trzyma wiadro, przez moment wyobrażam
sobie, że przyniósł mi świeżą wodę do picia.
Zamiast tego, podchodzi do mnie i wylewa mi zawartość
wiadra na głowę, oblewając mnie lodowatą wodą. Jest to niemiłe
upokorzenie i trzęsę się z zimna, ale jednocześnie jest to także
otrzeźwiające i pokrzepiające. Przywraca mnie to znowu do życia, z
powrotem do czystej nienawiści wobec tych cholernych
Mogadorczyków.
Podnosi mnie do pozycji stojącej, cała ociekam wodą. Zakłada
mi opaskę na oczy.
Znowu polewa mnie woda, ledwie utrzymuje się na nogach.
– Chodź. – mówi, wypychając mnie z celi na korytarz.
Opaska na oczy jest mocna i gruba, poruszam się w zupełniej
ciemności.
Jednak mam wyczulone zmysły i dlatego prawie idę w prostej
linii.
Mogę także wyczuć innych Mogadorczyków, którzy mnie
otaczają.
Idąc, czuję nierówną, kamienną podłogę pod zmarzniętymi
stopami. Słyszę również krzyki i jęki innych współwięźniów.
Niektórzy z nich są ludźmi, inni zwierzętami. Pewnie są
zamknięci w celi, tak jak ja byłam zamknięta. Nie mam pojęcia, kim
oni są, albo czego od nich chcą Mogadorczycy.
Jednak jestem zbyt skoncentrowana na swoim przeżyciu,
żeby w tej chwili troszczyć się o innych: Jestem głucha na
współczucie.
Po długim marszu, Mogadorczyk prowadzący straż mówi:
– Prawo! – i popycha mnie w prawo. Popycha mnie bardzo
mocno, tak że padam na kolana, rozdrapując je o kamienie.
Staram się podnieść z ziemi, ale zanim mogę to zrobić,
Mogadorczyk podnosi mnie i rzuca mną o ścianę. Moje ręce są w
górze, przyczepione metalowym łańcuchem, zwisającym z sufitu.
Jestem rozciągnięta, moje stopy ledwie dotykają ziemi.
Zdjęli mi opaskę z oczu. Jestem w innej celi, która jest o wiele
jaśniejsza, dlatego moje oczy pieką, przyzwyczajone do 3-dniowej
prawie całkowitej ciemności.
Kiedy już oswajam się z światłem, zauważam ją.
Zauważam Katarinę.
Jest ona przykuta łańcuchem do sufitu, tak jak ja. Katarina
wygląda o wiele gorzej niż ja, zakrwawiona, posiniaczona i pobita.
Najpierw zaczęli od niej.
– Katarina, – szepczę. – Czy wszystko z tobą dobrze, jak się
czujesz... ?
Spogląda na mnie, oczy ma wypełnione łzami.
– Nie patrz na mnie. – mówi, spuszczając oczy na podłogę.
Inny Mogadorczyk wchodzi do celi. Jest ubrany w białą
koszulkę polo i nową parę spodni khaki. Ma krótko ostrzyżone
włosy. Cicho szoruje butami po podłodze.
Mógłby uchodzić za ojca z przedmieścia, albo menadżera
pobliskiego sklepu.
– Jak leci?. – pyta, uśmiechając się i trzymając ręce w
kieszeniach. Ma zęby tak białe, tak w reklamie pasty do zębów. –
Mam nadzieję, że podoba się ci pobyt u nas jak do tej pory.
Zauważam, że ma opalone ramiona, pokryte szczeciną
włosów. Jest nawet przystojny, dość krępy, ale z dobrze zbudowaną
sylwetką.
– Te jaskinie mogą być strasznie brudne, ale staramy się, aby
tu było jak najprzytulniej. Wierzę, że macie dwa wiadra w swojej
celi? Nie chcielibyście bez nich się obejść. – kontynuuje.
Wyciąga delikatnie i spokojnie rękę w moją stronę, że przez
moment myślę, że chcę mnie pogładzić po policzku. Zamiast tego,
uderza mnie mocno, tak że się skręcam w sobie.
– Jesteście honorowymi gośćmi, jakby nie patrzeć. – mówi,
wreszcie wyłapuję jad w jego lizusowskim głosie sprzedawcy.
Nienawidzę siebie za to, ale zaczynam płakać. Całkowicie się
poddaję, opuszczam nogi, już nie stykają się z ziemią. Jedynie
luźno zwisam w kajdankach. Nie mogę sobie pozwolić na głośny
płacz, chociaż: on widzi, że płaczę, ale nie chcę, aby go słyszał.
– Dobra, do dzieła moje panie. – mówi, klaszcząc i zbliżając się
do schowka, schowanego w rogu celi.
Otwiera szufladę i wyciąga skrzyneczkę, którą rozpakowuje na
biurku.
Światło sufitowe pada na ostre, metalowe przedmioty. Podnosi
je wszystkie na raz, tak że mogę je zobaczyć. Skalpele, brzytwy,
obcęgi.
Ostrza różnego rodzaju, a także kieszonkowy paralizator.
Zanim odkłada go, wypróbowuje go kilka razy.
Podchodzi do mnie i zbliża swoja twarz do mojej.
Kiedy mówi, jego oddech wdziera się w moje nozdrza. Chcę mi
się wymiotować
– Czy widzisz to wszystko? – pyta.
Nie odpowiadam. Jego oddech śmierdzi podobnie, jak tej
bestii w klatce. Pomimo jego zwykłej, normalnej powierzchności,
wytwarza ten sam wstrętny odór, jest odrażający.
– Zamierzam wydobyć siłą informacje z każdego z was i
waszych Cêpan, chyba, że odpowiesz mi szczerze na pytania. Jeżeli
nie, to zapewniam cię, że byście wolały być martwe. – mówi
drwiąco.
Posłał nam nienawistny półuśmiech i wrócił za biurko.
Następnie podniósł ostre narzędzie z grubą, gumową rączką i
podszedł do mnie, aby przyłożyć trzonkiem ostrza do mego
policzka. Poczułam zimno.
– Polowałem na was dzieciaki już od dłuższego czasu. –
powiedział. – Zabiliśmy dwoje z was, a teraz mam przed sobą ciebie
i to bez znaczenia, jakim jesteś numerem. Jak sobie możesz
wyobrazić, mam nadzieję, że jesteś Numerem Trzy.
Próbowałam się od niego odsunąć, jednak za plecami miałam
już tylko ścianę, żałuję, że nie mogę zniknąć za tymi kamieniami.
Uśmiecha się do mnie, tym razem mocnej przeciąga trzonkiem
ostrza po moim policzku.
– Oops. – mówi kpiąco. – To nie właściwa strona.
Jednym zręcznym ruchem, obraca ostrze w dłoni, tym razem
ostra część narzędzia jest skierowana w moją stronę.
– Teraz spróbujmy to zrobić we właściwy sposób.
Z dużą przyjemnością, przybliża ostrze do mojej twarzy i
przeciąga nim po mojej skórze. Czuję znajome ciepło, ale żadnego
bólu. Jestem przerażona, kiedy widzę, że jego policzek zaczyna
krwawić, zamiast mego.
Krew leci z rany, tak jakby zostały rozerwane jakieś szwy.
Upuszcza ostrze, dotyka twarzy i zaczyna chodzić po celi z
powodu bólu i frustracji.
Kopie biurko, a wszystkie jego instrumenty tortur rozsypują
się po celi. Potem szybko wychodzi z tego pomieszczenia.
Mogadorczyk – strażnik, który za nim stał wysyła za nim
nieodgadnione spojrzenie.
Zanim mam okazję odezwać się do Katariny, Mogadorczyk
podchodzi do mnie, uwalnia mnie z więzów i zaciąga z powrotem do
mojej celi.

Rozdział 14

Mijają kolejne dwa dni. Siedzę w ciemności w celi i mam nie


tylko szaleństwo, ale i nudę do zwalczenia. Muszę także się zmagać
z tym, aby wymazać z pamięci obraz zakrwawionej i poobijanej
Katariny. Chcę pamiętać Katarinę, taką, jaką ją znałam: mądrą i
silną.
Nadal robię ćwiczenia oddechowe, bo mi pomagają.
Jednak nie do końca. W końcu drzwi od celi zostają otwarte.
Po raz kolejny oblewają mnie lodowatą wodą, tylko tym razem
oprócz opaski na oczy, także mnie kneblują.
Prowadzą mnie do tej samej celi, co poprzednio. Kiedy jestem
przykuta łańcuchem do sufitu, zdejmują mi opaskę na oczy.
Katarina jest tam, gdzie widziałam ją ostatnim razem, tak
samo potłuczona i zmaltretowana. Mogę mieć tylko nadzieję, że jest
trochę niżej opuszczona na łańcuchu.
Ten sam Mogadorczyk, co poprzednio, siedzi na brzegu
biurka, naprzeciwko nas.
Ma założony bandaż na rozciętym policzku. Widzę, że
powstrzymuje się, aby być równie groźnym, jak wtedy.
Jednak tym razem przypatruje nam z nowym niepokojem.
Nienawidzę go, bardziej niż kogokolwiek wcześniej spotkałam.
Jeżeli bym mogła, to bym go rozerwała na strzępy gołym rękoma.
Jeżeli nie mogłabym użyć do tego rąk, to bym to zrobiła za pomocą
zębów.
Widzi, że patrzę na niego. Nagle przyskakuje do mnie i wyrywa
mi knebel z buzi.
Dzierży w dłoniach to samo ostrze z gumowym uchwytem i
kieruje w stronę mojej twarzy.
Wywija im na różne strony i obserwuje, jak światło sufitowe
tańczy na powierzchni ostrza.
– Nie znam twojego numeru... – powiedział. Skuliłam się
mimowolnie, spodziewając się, że znowu spróbuje mnie zranić, ale
wycofał się. Wtedy, z sadystyczną premedytacją, kieruje się do
Katariny i chwyta ją za włosy. Katarina była zakneblowana, dlatego
też wydała tylko cichy dźwięk.
– Ale mi to powiesz w tej chwili.
– Nie. – krzyczę.
Cieszy się z mojej udręki, uśmiechając się z satysfakcją, jakby
na to czekał. Przykłada ostrze do ramienia Katariny i rani ją
głęboko. Z jej ramion obficie leje się krew, wykrzywia się z bólu, po
twarzy Katariny płyną łzy. Próbuję krzyczeć, ale nie wydobywa się
żaden dźwięk z mego gardła, jedynie wysoki, pełen bólu dźwięk.
Następnie, zadaje jej kolejne cięcie w to samo miejsce, tylko
tym razem znacznie głębsze. Katarina omdlewa z bólu.
– Mogę robić to cały dzień, zadawać jej ból. – mówi. – Czy
rozumiesz mnie? Powiesz mi wszystko, co chcę wiedzieć,
zaczynając od tego, jakim jesteś numerem?
Zamknęłam oczy. Serce mi krwawi. Czułam się, jakbym była
wulkanem, który zaraz wybuchnie; wylewając mój gniew na
zewnątrz. Kiedy otworzyłam oczy, wciąż stał za biurkiem i bawił się
dużym ostrzem, przerzucając go z jednej do drugiej ręki.
Czekał na niego spojrzę.
Ostrze zaczynało się jarzyć w jego rękach, zmieniać kolory: w
jednej sekundzie z fioletowego na zielony.
– Teraz... a więc jaki jest twój numer? Cztery? Siedem? A może
jesteś wystarczającą szczęściarą, aby być Numerem Dziewięć?
Katarina ledwie przytomna, potrząsa głową. Wiem, że to
oznacza, abym nic nie mówiła. Ona do tej pory milczała.
Walczę ze sobą, aby utrzymywać to w tajemnicy. Ale nic na to
nie poradzę, bo nie mogę patrzeć, jak oni ranią moja Katarinę. Moją
Cêpan.
Podchodzi on do Katariny, wciąż trzymając ostrze w ręce.
Katarina próbuje coś powiedzieć, pomimo knebla w buzi.
Zaciekawiony, schyla się i odchyla jej knebel.
Wypluwa krew z ust na podłogę, przy jego stopach.
– Torturujesz mnie, aby się do niej dostać. – Katarina mówi.
Nienawistnie i niecierpliwie spogląda na Katarinę.
– Tak, zgadza się.
Katarinie udaje się jakoś roześmiać pogardliwie.
– Zajęło wam całe dwa dni, aby wymyśleć ten plan.
Momentalnie jego policzki czerwienieją, jakby po dobrze
zadanym uderzeniu.
Nawet Mogadorczycy mają swoją dumę.
– Musisz być po prostu idiotą. – oświadcza Katarina.
Drżę na myśl o jej zuchwałości i dumie spowodowanej
buntem, ale jednocześnie wiem, że obawia się konsekwencji swoich
słów.
– Mam mnóstwo czasu, aby to z was wyciągnąć. – odpowiada
obojętnie. – Podczas, gdy jestem tutaj z wami, to moi
współziomkowie – Mogadorczycy, poszukują reszty z was. Nie
myślcie sobie, że przeszkodzicie nam w odnalezieniu pozostałych z
Lorien. Wiemy więcej niż myślicie. Ale chcemy wiedzieć wszystko. –
mówi to z szyderczym uśmiechem.
Następnie, okrutnie uderza trzonkiem noża Katarinę, zanim
może ona odpowiedzieć na jego słowa.
Jest przekonany, że w końcu ulegnę, bo nie chcę patrzeć, jak
rani Katarinę.
– Jeżeli nie chcesz zobaczyć jej pokrojonej na kawałeczki,
radzę zacząć ci mówić i to szybko. I lepiej żeby każde słowo, które
wypowiesz było prawdą. Będę wiedzieć, jeśli skłamiesz. –
wykrzykuje Mogadorczyk.
Wiem, że nie gra on w żadne gierki. Co więcej, wiem, że nie
dam rady patrzeć na to, jak rani Katarinę. Po prostu nie zniosę tego
znowu. Jeżeli zacznę mówić, to być może okaże łaskę. Być może
zostawi ją w spokoju.
To, co później następuje, przebiega bez mojej świadomości,
tak szybko, że nawet nie mam czasu uporządkować swoich myśli.
Tak szybko, że ledwie dociera do mnie to, co przed chwilą
powiedziałam.
Mój zamiar, ukryty zamiar, to powiedzieć takie rzeczy, które
nie mógłby wykorzystać przeciwko mnie, bądź pozostałym z Lorien.
Mogłabym podać mu bezużyteczne szczegóły, dotyczące moich
wcześniejszych przeprowadzek z Katariną czy naszych fałszywych
tożsamości. Mogłabym nawet powiedzieć mu o moim Kuferku, ale
nie zdradziłabym mu miejsca, gdzie został zakopany. Jedynie
utrzymywałabym, że zgubiłyśmy go, podczas jednej z naszej
podróży. Jak tylko zaczęłam mu to opowiadać, to boję się przestać
mówić.
Wiem, że jak zrobię pauzę, to wywęszy moje oszustwo.
Wtedy, pyta mnie, jaki mam numer?
Wiem, co chce usłyszeć, a mianowicie, że jestem numerem
Cztery.
Nie mogę być Trójką, bo w innym razie byliby w stanie zabić
mnie.
Jednak, jeżeli byłabym Czwórką, to musiałby tylko znaleźć i
zabić Numer Trzy, zanim zabrałby się za mnie.
– Jestem Numerem Osiem. – mówię w końcu, kurcząc się i
wdychając w duchu.
Jestem przerażona tym, co powiedziałam, tym że go okłamuje.
Mam nadzieję, że nie przejrzy mego blefu.
Mina mu zrzedła.
– Przykro mi, że cię rozczarowałam. – wychrypiałam.
Jego rozczarowanie jest krótkotrwałe. Zaczyna się uśmiechać
zwycięsko. Mimo, że nie jestem takim numerem, jakim by chciał,
żebym była, ale jednak poznał mój numer.
Albo myśli, że wie, jakim jestem numerem.
Szukam wzrokiem Katariny, zauważam że jest ledwie
świadoma. Jednak mogę dostrzec wdzięczność w jej oczach. Wiem,
że jest dumna ze mnie, że podałam mu niewłaściwy numer.
– Jesteś naprawdę słaba, nieprawdaż? – patrzy na mnie z
pogardą. Pozwalam mu tak myśleć. Odczuwam nagły przypływ
wyższości nad nim, ponieważ był na tyle głupi, aby uwierzyć w moje
kłamstwo. – Twoi ziomkowie z Lorien, mimo że łatwo zostali
pokonani, to chociaż byli wojownikami. Mieli oni w sobie
przynajmniej trochę odwagi i godności. Ale ty... – kręci głową, po
czym spluwa na podłogę, kontynuując: – Ty, Numerze Osiem, nie
masz nic.
Widzę, jak podnosi rękę z ostrzem i zanurza je głęboko w
klatce Katariny.
Słyszę dźwięk łamania kości, przedzierania się noża przez
mostek, prosto do serca.
Krzyczę. Moje oczy szukają oczu Katariny. Spotyka ona mój
wzrok na moment.
Chciałabym rozerwać moje kajdany i podążyć w stronę
Katariny, aby być z nią w tym ostatnim momencie jej życia.
Jednak ta chwila przemija bardzo szybko.
Moja Katarina nie żyje.

Rozdział 15

Tygodnie zmieniają się w miesiące.


Przez kilka dni, nie przynosili mi jedzenia, ale mój medalion
chroni mnie przed odwodnieniem i uczuciem głodu. Natomiast, o
wiele gorzej jest mi znieść brak światła słonecznego, gdy tak siedzę
tu pogrążona w niekończącej się ciemności.
Czasami tracę orientację i nie wiem, gdzie kończy się moje
ciało, a zaczyna ciemność.
Tracę sens mego istnienia, moich własnych ograniczeń.
Jestem małą plamką atramentu na niebie. Czarne na czarnym.
Czuję się całkowicie zapomniana i zagubiona. Uwięziona i bez
żadnej możliwości czy nadziei na ucieczkę. Nie mam żadnych
informacji o pozostałych z Lorien, nie wiem nawet czy są na ich
tropie, a może już ich znaleźli. Na razie jestem bezużyteczna dla
Mogadorczyków, póki nie nadejdzie moja kolej, póki nie dopadną i
nie zabiją poprzedzającego mnie numeru.
Wtedy zabiorą się za mnie i zakończą moje istnienie.
Potrzeba przeżycia jest potrzebą będącą w zawieszeniu,
uśpioną w tej chwili.
Żyje nie dlatego że chcę, ale dlatego że nie mogą mnie zabić.
Czasami, żałuje, że nie mogą mnie zabić i skrócić mojego życia.
Mimo to, zmuszam się do ćwiczeń, aby utrzymać dobrą
kondycję i w razie potrzeby, być gotową do walki. Robię pompki i
przysiady oraz gram w „Cienie ”.
W tego rodzaju grach, w grach w „ Cienie ”, na zmianę
przyjmowałam swoją rolę, jak również i rolę Katariny. Wydaje sobie
instrukcje, opisuje moich wyimaginowanych przeciwników, po
czym dopiero reaguje na własne komendy.
Wcześniej uwielbiłam tą grę, ale teraz ją nienawidzę. Mimo to,
kontynuuje grę ze względu na cześć Katariny.
Kiedy kłamałam Mogadorczykowi, myślałam, że oszczędzi
Katarinę ipozwoli jej żyć.
Ale jak tylko zobaczyłam, że wbił jej nóż w serce,
uświadomiłam sobie, iż doprowadziłam do przyśpieszenia końca jej
życia.
Powiedziałam mu wszystko, co chciał wiedzieć, dlatego
Katarina nie była mu już potrzebna.
Nie musiała już więcej cierpieć, a ja nie musiałam już na to
nigdy patrzeć.
Wmówiłam sobie, że postąpiłam właściwie. Zrobiłam to, co
chciała Katarina.
Ona tak bardzo cierpiała.
Od tak dawna, już nie przebywałam z Katariną. Oddałabym
wszystko za jeszcze jeden moment z nią, nawet jeśli miałaby
cierpieć niewyobrażone udręki. Chciałabym ją odzyskać.
Chciałabym, aby wróciła.
Mogadorczycy nadal sprawdzają jak daleko sięgają moje
wewnętrzne granice nieśmiertelności. W każdym tygodniu, albo coś
koło tego, wyciągają mnie z celi i próbują znaleźć jakiś sposób na
zabicie mnie.
Pierwszy tydzień po śmierci Katariny, zaprowadzono mnie do
małego pomieszczenie i kazano mi stanąć na ostrej, metalowej
kracie – kilka metrów nad podłogi. Zamknięto za mną drzwi. Po
kilku minutach poczułam trujący gaz w powietrzu, wydobywający
się za krat, jak zielone pnącza roślin. Zakryłam usta i starałam się
nie oddychać, ale tylko na jakiś czas mogłam wstrzymać oddech.
Wreszcie poddałam się, połykając ich truciznę. Jednak odkryłam,
że pachnie ona jak zimny, świeży, górski wiaterek. Wściekły
Mogadorczyk wyciągnął mnie z tego pomieszczenia i wrzucił z
powrotem do mojej celi. Zauważyłam chmurę pyłu ulatującego z
wyjściowych drzwi. Mogadorczyk – który nacisnął guzik,
wypuszczający trujący gaz – zginął zamiast mnie.
W następnym tygodniu, próbowali mnie utopić. Jeszcze w
kolejnym, chcieli mnie spalić żywcem. Oczywiście, jednak żadna z
tych rzeczy mnie nie dotknęła mnie. W zeszłym tygodniu, podali mi
jedzenie zaprawione arszenikiem, skosztowałam każde ziarenko
trucizny i nic. Przynieśli mi nawet ciasto do celi. Nie mieli powodu,
aby częstować mnie deserem, dlatego przejrzałam ich podstęp.
Mieli po prostu nadzieję, że odwrócą mój urok.
Liczyli na to, że jeżeli nie będę świadoma tego, ze moje życie
jest w niebezpieczeństwie, to urok nie zadziała.
Oczywiście, od razu przejrzałam ich zamiar. W każdym bądź
razie, zjadłam ciasto.
Było pyszne.
Podsłuchując przez otwór w drzwiach, dowiedziałam się
później, że aż trzech Mogadorczyków straciło życie, próbując mnie
otruć.
Ile Mogadorczyków robiło ciasto? – spytałam siebie później.
Odpowiedziałam sobie z złośliwą satysfakcją: Trzech.
Pozwoliłam sobie wyobrazić szczęśliwe zakończenie:
Mogadorczycy, którzy wydają się mało cenić życie własnych ludzi –
dalej wykonują kolejne próby, aby mnie zabić – dopóki nie
pozostanie żaden z nich przy życiu. Wiem, że jest to tylko moja zbyt
daleko idąca fantazja, ale ta jedna, która dobrze się kończy.
Nie mam pojęcia, jak długo tu już jestem przetrzymywana.
Jednak tak bardzo uodporniłam się na ich egzekucyjne próby, że
już się niczego nie boję.
Czuję się nieustraszona, jeśli nawet ciągną mnie z jednego
pomieszczenia do drugiego.
Tym razem, wrzucili mnie do dużej sali, znacznie w większej
niż jakakolwiek, w której byłam przedtem. Jest to suche miejsce z
przyciemnionym światłem. Wiem, że jestem obserwowana przez
lustro weneckie albo na monitorze, dlatego też na twarzy okazuję
pogardę, uśmiechając się drwiąco. Ten szyderczy uśmiech oznacza:
No dawaj, chodź tu i pokaż, co potrafisz.
Wtedy dociera do mnie niski, gardłowy jęk; dochodzący przez
podłogę.
Obracam się dokoła i zauważam dużą, metalową klatkę –
ukrytą gdzieś w cieniu tego pomieszczenia. Wygląda ona znajomo.
Słyszę, jak to coś kłapie paszczą z głodu, wydając odgłosy
mlaskania ogromnymi ustami.
Jest to piken. Bestia, którą widziałam w przyczepie, kiedy
przewozili nas tutaj.
Teraz dopiero jestem przerażona.
Jest tam oślepiające światło. Nagle jestem zalana kłującym
czerwonym światłem, a metalowe kraty w klatce podnoszą się.
Nie mam żadnej broni. Jestem nieuzbrojona, a więc wycofuje
się w przeciwny kąt pomieszczenia.
Sprytne – myślę. – Nigdy przedtem, Mogadorczycy nie
wystawili mnie przeciwko żyjącej istocie.
Piken wyszedł z klatki. Czteronożny potwor, który stoi jak
buldog, ale ma wymiary nosorożca: przednie łapy ugięte, z mordy
kapie mu ślina, policzki ma zapadnięte.
Ogromne zęby wystają mu z pyska jak kły. Jego sierść jest
koloru zgniłej zieleni.
Cuchnie śmiercią.
Bestia warczy na mnie, oblewając mnie śliną tak gęstą, że
obawiam się, iż mogę się na tym poślizgnąć. Następnie naciera na
mnie.
Nie mogę zaufać swemu ciału. Jestem zesztywniała od
ciągłego trzymania mnie w odosobnieniu. Ponadto nie trenowałam
walki wręcz od miesięcy, ale instynkt i zastrzyk adrenaliny robią
swoje. Zaraz potem, umykam przed bestią jak profesjonalistka.
Następnie, przemykam się do narożników, przebiegam
pomiędzy łapami bestii.
Piken warczy na mnie, jest coraz bardziej rozeźlony i
zbałamucony, aż wali głową w ściany.
Nie miałam takiej frajdy od lat. Myślę, że uda mi się zrobić
kopnięcie okrężne prosto w pysk bestii.
Leżę na ziemi i cieszę się po dobrze wykonanym kopnięciu.
Niestety, leżę w kałuży śliny bestii i jestem cała pokryta tą mazią.
Jest to tylko chwila nieuwagi, jednak to wystarczy: bestia ma mnie
w pysku.
Czuję ciepło, rozchodzące się po całym ciele i jestem pewna,
że to już mój koniec.
Jednak nie nadchodzi żaden ból. Istota ta wydała z siebie
długi skomlący dźwięk i wypuściła mnie z pyska. Upadłam na
podłogę z pięciu stóp i wylądowałam na kolanach, co zabolało
bardziej niż ugryzienie.
Kiedy odwróciłam się w stronę bestii, zobaczyłam, że leży
rozciągnięta na ziemi, z otwartym pyskiem i ciężko falującą klatką
piersiową – pokrytą ranami, jakby od ugryzienia.
Cierpiała z powodu własnych ugryzień, które były
przeznaczone dla mnie.
Bestia wydała z siebie kolejny, budzący współczucie jęk.
Oczywiście – pomyślałam. – Bestia ta, jest nawet bardziej
Mogadorczykiem niż każdy należący do ich rasy. Jest ona również
podatna na mój urok.
Obróciłam się, aby sprawdzić, czy ktoś mnie obserwuje.
Mimo, że ta bestia była głęboko zraniona, to wiedziałam, że będzie
żyć. Mogadorczycy uleczą bestię za pomocą własnych środków i
narzędzi. Wiem, że pewnego razu, może ona być znowu
zagrożeniem dla innych.
Podchodzę do bestii, pamiętając, że już kiedyś zabiłam królika
w Nowej Szkocji.
Słyszę kroki zbliżających się strażników, dlatego muszę
szybko działać.
Strażnik Mogadorczyk z długą klingą, wpada do
pomieszczenia.
Prawie zamachuje się na mnie z ostrzem, chcąc mi zadać cios;
kiedy uświadamia sobie, że może zabić jedynie siebie zamiast mnie.
Wykorzystuję jego wahanie, wyskakuję w górę i kopię go,
wytrącając mu klingę z ręki. Jeszcze raz zadaje mu kopniaka i
zwędzam mu ostrze spod nosa.
Zbliżam się do ciężko sapiącej bestii, kątem oka zauważam,
jak coraz więcej Mogadorczyków wchodzi do tego pomieszczenia.
Podnoszę długie ostrze i uderzam nim prosto w czaszkę bestii.
Piken umiera na miejscu.
Chwilę później, Mogadorczycy gromadzą się wokół mnie i
wyciągają mnie z tej celi.
Jestem oszołomiona, ale szczęśliwa.
Nie okazałam żadnej litości.

Rozdział 16

Doceniłam cienką granicę w rozpoznawaniu jedzenia, które mi


serwują. Jest to zawsze ta sama breja, czyli trochę protein i mąka,
sklejone w placek i podane na tacy. Jednak czasami jest ono
zrobione z większej ilości wody a mniejszej mąki lub odwrotnie,
czyli więcej mąki a mniej protein, itd.
Dzisiaj mamy całkowicie proteinowy dzień. Pochłaniam
jedzenie, ale bez żadnej przyjemności, ale z pewną dozą
wdzięczności: moje mięśnie wciąż bolą po walce z bestią, ale widzę
że produkty białkowe dobrze na mnie wpływają.
Biorę ostatni kęs jedzenia i idę z powrotem w kąt mojej celi.
Jest ciemno w celi, ale dość światła wypływa z otworu w
drzwiach, tak że widzę moje stopy i ręce, a także tacę z jedzeniem.
Jednak dzisiaj, nie widzę obu moich rąk. Widzę jedynie lewą
rękę, ale prawej ręki nie mogę zobaczyć.
Zajęło mi dużo czasu, aby wyostrzyć moją widoczność w
ciemności, chociaż na pewnym poziomie. Macham prawą ręką
przed twarzą, ale wciąż widzę tylko ciemność i pustkę. Klepię się po
twarzy, mrużę oczy, próbując przywołać z powrotem moje lepsze
widzenie.
Jednak wciąż moja prawa ręka pogrążona jest w mroku i nie
widzę jej.
W końcu, sięgam w dół i chwytam widelec, aby umieścić go
przed twarzą.
Czuję dreszczyk, motyle w brzuchu i trzymam widelec w
prawej ręce.
Nie chcę mieć żadnej fałszywej nadziei. Wiem, że nie przeżyje
kolejnej złudnej nadziei.
Widzę widelec, ale wciąż nie mogę zobaczyć mojej ręki.
W tym momencie, otwierają się drzwi mojej celi i wchodzi
Mogadorczyk niższej rangi. Przyszedł on, aby zabrać moją tacę z
jedzeniem. Światło dochodzące z korytarza, zalewa moją celę.
Dzięki temu, mogę się upewnić, że moje podejrzenia są prawdziwe.
Moja prawa ręka jest niewidoczna.
Jest to znak, że moje pierwsze Dziedzictwo objawiło się.
Wstrzymałam oddech. Wydaje się, że rozwinęłam
umiejętność, która naprawdę może mi pomóc w wydostaniu się z
tego więzienia.
Mogadorczyk chrząknął na mnie podejrzliwie i podwinęłam
mój dziwnie wyglądający rękaw i ukryłam go za plecami. Miałam
nadzieję, że nic on nie zauważy.
Czuję niesamowitą radość.
Jest on dość głupi i dlatego nic nie zauważa. Podnosi on tacę
z podłogi i wychodzi z mojej celi.
Po zamknięciu drzwi, pogrążam się w ciemności. Czekam
niecierpliwie, póki moje oczy przyzwyczają się do tego mroku i
znowu będę świadkiem mojej nowej umiejętności.
To jest to. Pusty rękaw i niewidoczna ręka. Podwinęłam rękaw
i popatrzyłam na moje ramię.
Moja rękajest całkowicie niewidoczna, a przedramię prawie
transparentne.
Jedynie mój łokieć jest w pełni widoczny.
Widzę, że muszę jeszcze popracować nad moją nowo
rozwiniętą umiejętnością.
Rozdział 17

Zajęło mi dwa dnia nauczenie się korzystania z mojego


pierwszego Dziedzictwa.
Na razie nie mam tego pod całkowitą kontrolą: czasami jestem
niewidoczna tylko częściowo i zaczynam panikować, że nie powrócę
do pierwotnego stanu.
Wyłączenie i włączenie tej umiejętności, wcale nie jest
podobne do zapalenia czy zgaszenia światła. Wymaga to pewnej
ilości koncentracji.
W tym przypadku, ćwiczenia oddechowe Katariny są bardzo
przydatne.
Kiedy próbuje utrzymać moją niewidoczność pod kontrolą,
staram się skupić na oddychaniu – wdech, wydech – i wtedy lepiej
wychodzi mi ta umiejętność. Jak potrafię już zrobić, aby moje ręce
były niewidzialne na zawołanie, to przechodzę na inne ćwiczenia.
Staram się, aby moje pozostałe części ciała też stały się
niewidoczne. Można to porównać do ćwiczeń rozciągających
mięśnie – na początku czuję się dziwnie, ale szybko się
przyzwyczajam i jest już dobrze. Następnie, pozwalam sobie na
odpoczynek i rozluźnienie całego ciała. Zrobienie tego, nie jest to
już tak trudne, jak sprawienie, aby moja ręka zniknęła.
Właściwie, wydaje się, że trzeba do tego nawet mniej precyzji
i dokładności.
Jestem gotowa.
Jestem cała niewidzialna i czekam, jak przyniosą mi jedzenie.
Aby utrzymać ten stan bycia niewidzialną, muszę zużyć dość dużo
energii na to. Chciałabym oszczędzić więcej energii, ale wiem, że
mam tylko ten jeden moment, tą jedną jedyną szansę; dlatego też
nie mogę ryzykować. Nie mogę pozwolić, aby zobaczyli moją
transformację.
Wreszcie, zjawia się Mogadorczyk. Wlot na jedzenie w
drzwiach zostaje otwarty i taca jest wrzucona do środka. Potem
znowu zamykają ten wlot. Obawiam się, że moja pułapka nie
zadziała. Być może, Mogadorczyk nawet nie pomyśli, aby
sprawdzić, czy nadal jestem zamknięta w celi? W tym przypadku,
moja moc jest całkowicie bezużyteczna.
Jednak po chwili, ponownie zostaje otwarty wlot na jedzenie
w drzwiach.
Dwa paciorkowate oczy wpatrują się w cienie, przeszukując
wzrokiem ciemność celi.
Wdech, wydech. Czasami, mogę stracić moją niewidzialność
pod wpływem nerwów.
Wiem, że nie mogę zmarnować tej chwili. Wdech, wydech.
Wyobrażam sobie najgorszy scenariusz, w którym
Mogadorczycy odkryją moja moc, zanim zdołam ją użyć przeciwko
nim.
Jest to dziwna rzecz – udawać przed kimś, że jestem
niewidzialna, tak jakby nie byłoby mnie w pomieszczeniu.
Wlot zostaje zamknięty po raz kolejny. Słyszę, jak
Mogadorczyk odchodzi od drzwi.
Bicie mego serca zwalnia. – Gdzie on poszedł? Czy nie
zauważył, że nie ma mnie w celi? – Nagle, otwierają się drzwi.
Wkrótce, moją mała cela wypełnia się Mogadorczykami
strażnikami, w sumie jest ich czterech. Starając się bardziej ukryć,
mocniej wciskam się w kąt celi. Mogadorczycy są zbici w ciasną
grupę i rozmawiają o moim oczywistym zniknięciem.
Nie ma mowy o ucieczce w tej chwili.
Jeden z Mogadorczyków chodzi po korytarzu. Dzięki jego
wyjściu, jest tutaj więcej miejsca, co za tym idzie mniejsze
prawdopodobieństwo, że ktoś na mnie wpadnie, gdy będę się
przemykać. Teraz nawet swobodniej oddycham.
Inny Mogadorczyk pociera ramię z frustracji, muszę szybko
przejść koło niego.
Prawie zahacza o mnie. Było blisko.
Przesuwam się cicho jak kot w stronę najbliższego kąta przy
drzwiach.
Dwóch Mogadorczyków stoi głęboko w celi, ale niestety inny
blokuje wyjście.
No dalej, rusz się. – myślę. – No, rusz się z miejsca.
Słyszę kroki, zbliżające się do mojej celi. Jeszcze więcej
Mogadorczyków.
Wiem, że wystarczy tylko, aby choć jeden Mogadorczyk otarł
się o moje ramię albo wyczuł mój oddech, a wszystko zostanie
stracone. Wtedy odkryją mnie i dowiedzą się o moim nowym
Dziedzictwie. Słyszę kroki już coraz bliżej celi. Mogadorczyk stojący
w drzwiach, przesunął się w głąb mojej celi, aby ułatwić innym
wejście do środka.
Mało brakowało, abym padła jak długa na podłogę w celi, ale
zdołałam utrzymać równowagę w ostatniej chwili. Jedna moje ciało
odbiło się od kamieni: z pewnością zostanę niedługo odkryta.
Horda Mogadorczyków pędzi przez korytarz z lewej strony do
mojej celi.
Nie mam innego wyboru, tylko kierować się w prawą stronę.
Tak więc, poruszać się bardzo ostrożnie i cicho jak kot, w prawym
kierunku.
Jest to długi korytarz, dlatego muszę być bardzo cicho. Moje
bose stopy lekko uderzają o podłogę, kiedy biegnę po korytarzu.
Na początku, jestem przerażona, ale później czuję już
zbliżającą się wolność przed sobą.
Idę coraz szybciej, ląduję na podbiciu stopy, aby przytłumić
hałas. Moje serce bije mocno mi w piersi, kiedy z korytarza trafiam
w sam środek kompleksu Mogadorczyków.
Ta ogromna jaskinia ma wiele tuneli, między innymi i ten, z
którego tu przyszłam.
Kamery monitorujące ruch są wszędzie umieszczone. Kiedy
trafiam na jedną z nich, moje serce skacze ze strachu, że zaraz
zostanę odkryta. Jednak później przypominam sobie, że jestem
przecież niewidzialna, tak samo dla kamer, jak i Mogadorczyków.
Jak daleko jest jeszcze, nie mam pojęcia.
Włączyli alarm – powinnam się spodziewać tego. Jak alarm
zapiszczał, to zgasły wszystkie światła w jaskini. Wysokie ściany
jaskini jeszcze bardziej wzmocniły siłę alarmu.
Wybieram kolejny tunel na chybił trafił i ruszam dalej.
Przechodzę obok innych celi podobnych do mojej,
prawdopodobnie przetrzymują więcej więźniów za tymi metalowymi
drzwiami.
Żałuję, że nie mogę im pomóc. Jedynie co mogę zrobić, to biec,
biec dalej, tak długo jak zdołam utrzymać moją niewidzialność.
I wybieram lewy tunel. Przechodzę obok dużego
pomieszczenia z oszklonymi ścianami po prawej stronie.
Pomieszczenie to oświetlone jest przez jarzeniówki.
W środku znajduje się ok. setka szumiących i przesiewających
dane komputerów, które bez wątpienia próbują namierzyć jakieś
ślady innych Gardów. Muszę iść dalej.
Mijam kolejne laboratorium, również oszklone, które tym
razem znajduje się po mojej lewej stronie. W środku są
Mogadorczycy w białym kombinezonach i goglach.
Czy to naukowcy? A może konstruktorzy bomby chemicznej?
Muszę iść dalej, zanim będę miała szansa zobaczyć, czym się oni
zajmują. Mogę jedynie sobie wyobrazić, że to coś okropnego.
W mojej głowie rozbrzmiewa rozdzierający dźwięk wycia
alarmu. Pragnę zamknąć oczy.
Jednak potrzebuję rąk, aby zachować równowagę, kiedy
biegnę. Poruszam się cicho i bezszelestnie. Przychodzi mi do głowy
dziwna myśl, że chociaż jestem chłopczycą z całą moja
obcesowością i specjalnymi treningami, to chciałabym posiadać
również dziewczęce przymioty, takie jak np. lekki i zwinny krok
baleriny.
Ten tunel doprowadził mnie do kolejnego centrum
dowodzenia, tym razem znacznie większego niż poprzednio.
Zakładałam, że to co widziałam wcześniej było sercem tego
kompleksu. Jednak to miejsce zasługuje na te miano. Ciągnie się
ono na pół mili szerokości i jest tak ciemne i ponure, że ledwie mogę
rozróżnić, co się znajduje po drugiej stronie.
Jestem cała spocona i zadyszana, chociaż nie jest tu gorąco.
Ściany i sufit są podparte dużym, drewnianym trejażem, aby
jaskinia nie zapadła się pod nami. Wąskie ustępy są wykłute w
skale, tak że moja twarz styka się z ciemnym ścianami i nic nie
mogę zobaczyć przed sobą. Nad mną, znajduje się kilka długich
łuków wyrzeźbionych przez góry, dzięki czemu jest przejście z
jednej strony na drugą.
Łapię oddech i pocieram brew, aby zetrzeć pot z twarzy i lepiej
widzieć.
Jest tutaj tyle tuneli, żaden nieoznaczony. Bicie mego serca
zwalnia. Dociera do mnie, że mogę krążyć tymi tunelami przez kilka
dni, bez możliwości odnalezienia wyjścia z tej pieczary. Wyobrażam
sobie, że jestem szczurem w labiryncie laboratorium – który pędzi i
kluczy daremnie, dookoła, aby uciec stąd.
Wtedy zauważam to: pojedynczy, niewielki strumień
dziennego światła, gdzieś w górze, nad mną.
Musi tu być jakieś wyjście. Chociaż mam przed sobą stromą
wspinaczkę po ścianach jaskini, to wiem, że mogę to zrobić, mogę
tam dotrzeć. Jak tylko chwytam za trejaż – aby podciągnąć w górę
– słyszę dochodzące z daleka głosy.
– Znajdziemy ją. – Rozpoznaje go po głosie, to zabójca
Katariny.
Rozmawia on z kilkoma Mogadorczykami-strażnikami, na
korytarzu, znajdującym się nad mną.
Straże odchodzą, ciężko krocząc. Moje oczy są
przykute/przyszpilone do postaci kata Katariny, który ma zamiar
wrócić do ich kompleksu wewnątrz jaskini.
Muszę wybierać pomiędzy ucieczką a zemstą. Światło płynące
z góry, jest dla mnie czymś takim, jak woda na pustyni. Próbuję
sobie przypomnieć, od jak dawna nie widziałam słońca.
Jednak odwracam się od światła słonecznego.
I wybieram zemstę.
Rozdział 18

Idę cicho na palcach za nim przez kolejne korytarze, starając


się utrzymać moją niewidzialność. Nauczyłam się dostatecznie
dużo o moim Dziedzictwie, aby wiedzieć, że jakakolwiek moment
zaskoczenia czy braku koncentracji może osłabić działanie mojej
umiejętności.
Obserwuje, jak wchodzi on do jakieś celi. Skradam się za nim,
po czym zamykają się za nami drzwi.
Jest on nieświadomy tego, że ma ze sobą towarzystwo.
Zachodzi on do kąta celi i zaczyna doprowadzać się do porządku.
Odwracam wzrok. Na podłodze jest krew i broń.
Musiał wcześniej poddawać kogoś torturom, a być może
nawet dopuścił się zabójstwa.
Nigdy przedtem nie zabiłam Mogadorczyka – nie licząc
Mogadorczyków, którzy próbowali mnie uśmiercić. W całym moim
życiu, zabiłam jedynie królika i Mogadorską Bestię (piken). Jestem
zszokowana, uświadamiając sobie, że jestem spragniona tego, aby
kogoś zamordować.
Zgarniam ostrze z jego biurka i cicho zbliżam się do niego.
Czuję się dobrze z ostrzem w ręku. Czuję, że jest to właściwe.
Zamiast dać mu szansę na błaganie czy wyrwanie mnie stąd;
zachodzę go z tyłu, chwytam mocno i podcinam mu gardło jednym
cięciem. Krztusi się i wypluwa krew z ust na podłogę. Następnie
pada na kolana i jego ciało obraca się w popiół.
W tej chwili, czuję się bardziej żywa niż kiedykolwiek
wcześniej czułam się tak.
Otwieram usta, aby powiedzieć: To za Katarinę. Prawie
wypowiadam te słowa.
Ale w końcu tego nie mówię.
Nie mówię tego, bo wiem, że to kłamstwo.
Nie zabiłam go dla Katariny, ale dla siebie.
Godzinę później, wychodzę z tego kompleksu. Jestem
zmęczona i walczę z sobą, aby pozostać nadal niewidoczną, gdy
wspinam się na wierzchołek góry. Potem biegnę na przeciwlegle
wzgórze. Muszę się zatrzymać, aby odpocząć i przyzwyczaić oczy do
oślepiającego południowego słońca.
Moja przezroczysta skóra piecze pod wpływem słońca. Patrzę
na siedzibę Mogadorczyków – ledwie widoczną z tego miejsca, w
którym stoję. W tej chwili, nie mogę zaufać mojej pamięci, dlatego
jeszcze raz próbuję zapamiętać to miejsce, jego strukturę i
dokładną lokalizację.
Z pewnością, Mogadorczycy rozproszyli się po kompleksie,
szukając mnie.
Jestem tego pewna, że nawet wypełzli oni na zewnątrz i teraz
przeszukują lasy wzdłuż wzgórza.
Niech szukają.
I tak mnie nie znajdą.
Przez kilka mil, biegnę przez drzewa, dopóki nie docieram do
drogi w małym, górniczym miasteczku. Biegnę na bosaka, dlatego
też moje stopy twardo uderzają o drogę, co źle wpływa na moje
stawy. Jednak nie przejmuję się tym, jeżeli będzie trzeba to zdobędę
jakieś adidasy.
Po jakimś czasie, widzę ciężarówkę stojącą na światłach – na
marginesie, jedyną w tym miasteczku – i zwinnie wskakuję na tył
pickupa. Ciężarówka wywozi mnie z dala od tego miejsca, z dala od
kompleksu Mogadorczyków. Kiedy po kilku godzinach, ciężarówka
zatrzymuje się na stacji benzynowej, robię się niewidzialna i
wskakuję do kabiny.
Następnie, przetrząsam jego rzeczy i biorę 25-centówki,
długopis, parę skrawków papieru i niejedzoną paczkę opiekanych
chipsów.
Biegnę za stację benzynową i siadam w cieniu. Rysuję z
pamięci mapę wejścia do kompleksu Mogadorczyków na jednej
stronie, zaś na drugiej rozkład tuneli.
Zapewne minie sporo czasu, nim zdołam wykorzystać tą
mapę. Jednak dopóki pamiętam ich kryjówkę, to jest najlepsze, co
mogę zrobić. Jest to najcenniejsza rzecz, jaką posiadam i którą
muszę odpowiednio zabezpieczyć.
Kiedy tylko kończę rysować wykres tuneli, odchylam głowę do
tyłu.
Chociaż zachodzi już słońce, to wciąż czuje ciepłe promienie
na twarzy.
Otwieram paczkę chipsów i wsuwam wszystko trzema kęsami.
Słono-słodkie chipsy smakują wspaniale.
Nareszcie, jestem w motelowym pokoju. Włóczyłam się przez
cały dzień, aby znaleźć jakieś miejsce do odpoczynku. W żadnym
wypadku, nie mogłam sobie pozwolić na pokój, dlatego też w akcie
desperacji – zaczęłam rozważać dokonanie kradzieży.
Chciałam zwędzić kilka portfeli i zabrać tyle forsy, ile
potrzebuje. Dzięki memu Dziedzictwu, kradzież to pestka.
Jednak wtedy, dociera do mnie, że wcale nie muszę kraść.
Zamiast tego, po prostu weszłam niewidzialna do lobby jakiegoś
małego motelu i zakradłam się do biura menadżera hotelu.
Następnie zabrałam klucze od wolnego pokoju nr 21. Na początku,
nie byłam pewna, w jaki sposób uda mi się przemycić – unoszące
się w powietrzu klucze – szczególnie, gdy całe lobby jest zatłoczone.
Jednak po chwili, również i klucze znikły mi w dłoni.
Nigdy przedtem, nie próbowałam, aby jakiś inny przedmiot
zniknął, oprócz oczywiście samej siebie i moich ubrań. Odkryłam
kolejne użycie mego Dziedzictwa.
Już od kilku godzin jestem w pokoju i w pewien sposób czuję
się bardziej komfortowo, bo nie postrzegam tego już tak bardzo, jak
aktu złodziejstwa. Śpię na kapie na łóżku, chociaż w pokoju z
klimatyzacją jest chłodno.
Złapałam się na tym, że byłam niewidzialna przez ten cały
czas, od kiedy weszłam do pokoju. Można to porównać do
wstrzymania oddechu przez dłuższy czas.
Wstałam i przeszłam przez pokój do lustra. Po czym znów
stałam się widzialna.
Moja sylwetka pojawiła się w lustrze i po raz pierwszy od
siedmiu miesięcy, zobaczyłam swoją twarz.
Wstrzymałam oddech ze zdumienia.
Prawie nie rozpoznałam dziewczyny, patrzącej na mnie z
lustra.
Nie wiem, czy jestem jeszcze tą dziewczyną, co byłam
przedtem?
Patrzę na siebie w lustrze przez dłuższy czas.
Stoję tutaj – w pokoju – sama, bez opieki, bez towarzystwa.
Pragnę, aby była tu ze mną Katarina. Chcę oddać jej należyty hołd.
Ale to właśnie nowa ja – moje nowe oblicze – twardość i ostrość
w rysach twarzy, a także wyrzeźbione mięśnie ramion. Teraz jestem
kobietą, jestem wojowniczką.
Utrata Katariny i jej miłość do mnie, na zawsze wyryją się na
mojej twarzy.
Jestem jej hołdem. Moje przeżycie to mój dar dla Katariny.
Zadowolona, wracam do motelowego łóżka i śpię przez kilka
dni.
Rozdział 19

Minęły lata.
Prowadzę koczowniczy tryb życia, przenosząc się z miasta do
miasta.
Unikam kontaktów czy więzi międzyludzkich, tylko skupiam
się na rozwijaniu moich umiejętności w walce, jak również na
rozwijaniu moich Dziedzictw. Dar niewidzialności był wstępem do
innych Dziedzictw, takich jak: telekineza i niedawno odkryta moja
nowa umiejętność, a mianowicie: kontrolowanie i manipulowanie
pogodą.
Nie używam tego Dziedzictwa zbyt często, ponieważ może ono
przyciągnąć niechcianą uwagę. Objawiło się ono kilka miesięcy
temu, na przedmieściach Cleveland.
Byłam wtedy na tropie jednego z Gardów, chociaż nigdzie nie
wychodziłam, czułam się zniechęcona. Spacerowałam po pokoju w
motelu, popijając mrożona kawę, kiedy moją nogę przeszył piekący
ból. Wtedy upuściłam moje picie na podłogę.
Moja trzecia blizna. Numer Trzy nie żyje.
Upadłam na ziemię z powodu bólu i wściekłości. Zanim
zdałam sobie sprawę, że dzieje się coś niezwykłego – na niebie
pojawiły się deszczowe chmury. I wtedy strzelił piorun.
Teraz jestem w Atenach, w Georgii. Jest to odjazdowe, małe
miasteczko, jedno z najlepszych miejsc, przez które przejeżdżałam
w ciągu kilku lat.
Wszędzie są studenci. Nabrałam trochę włóczęgowskiego
wyglądu, co szczególnie wyróżnia się w podmiejskich terenach.
Jednak wcale nie czuje się jakoś wyobcowana na tle nastolatków
hippisów, nerdowie muzyki czy hipstersi. Czuję się tutaj nawet
bezpieczna.
Wszystkie z moich tropów zawiodły, a jeszcze muszę odkryć,
gdzie znajdują się moi ziomkowie z Lorien. Jednak wiem, że
nadchodzi ten czas. Czas, aby połączyć wszystkich Gardów. Jeżeli
moje Dziedzictwa rozwijają się w tym tempie, to jestem pewna, że
tak samo jest u pozostałych z naszej rasy.
Niedługo pojawią się jakieś znaki, czuję to.
Jestem cierpliwa, ale podekscytowana: Jestem gotowa do
walki.
Włóczę się po ulicach, popijając mrożoną kawę. To mój typowy
wybór czegoś do picia. Aby zaspokoić i sfinansować mój apetyt, od
czasu do czasu uciekam się do zgarnięcia kilku portfeli. Jest to
bardzo proste zajęcie, że nawet nie muszę nikogo bezpośrednio
oskubać.
Biorę tylko kilka dolarów tu i tam, aby jakoś przetrwać.
Nagle, jestem uderzona przez powiew wiatru, który
praktycznie zwala mnie z nóg.
Z początku myślę, że być może straciłam kontrolę nad moją
mocą, która jest odpowiedzialna za pogodę. Jednak po chwili, ten
podmuch wiatru kończy się równie szybko, jak się zaczął.
Wtedy znajduje jego źródło, wiem już, że nie był on związany
ze mną. Ten wiatr był spowodowany przez otworzenie drzwi do
innej kafejki.
Prawie wychodzę już z kafejki, kiedy nagle rzuca mi się w oczy
informacja, wyświetlona na terminalu komputerowym. Korzystam
z kafejek internetowych, aby być na bieżąco ze wszystkimi
wiadomościami. Szukam rzeczy czy informacji, które wskażą mi
trop, gdzie mogą znajdować się inni z Gardów. Robiąc to, czuję że
jestem bliżej Katariny.
Stałam się własną Cêpan.
Wyrzucam pusty kubek do kosza i wchodzę do
klimatyzowanego pomieszczenia.
Zajmuję miejsce i zaczynam przeglądać nowe wiadomości w
Internecie.
Pewne zdarzenie z Paradise w Ohio, przyciąga moją uwagę.
Widziano pewnego nastolatka, który uciekał z płonącego budynku.
Był on nowy w mieście.
Nazywa się John. Jednak dziennikarz wspomniał wcześniej,
że ciężko potwierdzić jakiekolwiek informacje dotyczące osoby
Johna z Paradise.
Tak szybko wstałam z miejsca, że przewróciłam krzesło na
podłogę.
W tym momencie, czuję że jest on jednym z nas, nie wiem
skąd to wiem, ale wiem to na pewno. Jest coś takiego w powiewie
wiatru. Coś w sposobie, trzepotania skrzydełek motyli w moim
brzuchu.
Być może umiejętność rozpoznania członków Garde jest
częścią naszego czaru.
Coś takiego, co pozwala nam potwierdzić nasze przeczucia.
Wiem to.
Moje serce galopuje z podekscytowania. Gdzieś daleko w Ohio,
on tam jest – jest tam jeden z Gardów.
Wybiegam z kafejki na ulicę. Lewo, prawo... Nie jestem pewna,
w jaką drogę mam skręcić, aby dotrzeć do Paradise, tak szybko jak
to możliwe.
Biorę głęboki oddech.
Jest to początek. – myślę. – Jest to w końcu początek.
Śmieję się z własnego paraliżu. Wreszcie przypominam sobie,
że przystanek autobusowy, jest ok. 1 mili stąd. Wyrobiłam w sobie
nawyk zapamiętywania wszystkich tras transportowych,
wychodzących z miast – w których akurat przebywam. I właśnie
wtedy, przypominam sobie tą trasę autobusową z Athens.
Pierwszy punkt mego planu, to dotrzeć do Paradise.
Odwracam się i zmierzam w stronę przystanku
autobusowego.
ZAGINIONA KARTOTEKA NR 2

NUMER DZIEWIĘĆ
1

Jak wiadomo, można z powodzeniem ukryć się tam, gdzie


wszyscy cię widzą, ale taka metoda konspiracji ma pewne zasady,
z których pierwsza brzmi: „Nie bądź głupi”. Może nie jest ona
najważniejsza ze wszystkich, ale ją właśnie Sandor powtarza mi
najczęściej.
Za chwilę zdejmę spodnie i złamię tę zasadę.
Wiosna to moja ulubiona pora roku w Chicago. Tutejsze zimy
są mroźne i wietrzne, w lecie dokucza upał i zgiełk, ale wiosna jest
zawsze cudowna. Dzień wstał jasny, słoneczny, jednak w powietrzu
wciąż jeszcze wisi surowy chłód, pozostałość po zimie. Znad jeziora
Michigan wiatr przynosi kłęby lodowatej mgiełki, która szczypie
mnie w policzki i osadza się na chodniku ciemną wilgocią. Czuję ją
wyraźnie pod podeszwami tenisówek.
Co dzień rano przebiegam trzydzieści kilometrów brzegiem
jeziora, przystając, kiedy tylko się da. Nie muszę robić przerw, ale
uwielbiam patrzeć na pomarszczoną, szarogranatową powierzchnię
jeziora Michigan. Czy jest zimno, czy ciepło, zawsze nachodzi mnie
chęć, żeby wskoczyć do wody i przepłynąć na drugi brzeg.
Odpędzam tę pokusę tak jak i inne, wśród których jedno z
pierwszych miejsc zajmuje dzika ochota, żeby pościgać się z
mijającymi mnie ze świstem rowerzystami w obcisłych
żarówiastych strojach. To miasto ma ponad dwa miliony
mieszkańców, ale żaden z nich nie może się ze mną mierzyć, jeśli
chodzi o szybkość.
A jednak mimo wszystko muszę biegać.
Czasami powtarzam całą trasę od początku, żeby porządnie
się spocić. Kolejna z zasad otwartej konspiracji, które wpaja mi
Sandor, brzmi następująco: „Zawsze ukrywaj się ze swoją siłą.
Nigdy nie przesadzaj”.
Głupio byłoby narzekać na te jego zasady. To dzięki nim już
od pięciu lat mieszkamy w Chicago. Pięć lat ciszy i spokoju. Przez
cały ten czas Mogadorczycy ani razu nie mieli nas na celowniku.
Pięć lat coraz bardziej dającej się we znaki nudy.
Kiedy więc całkiem niespodziewanie przypięty do ramienia
iPod daje sygnał krótką wibracją, żołądek opada mi do kolan. To
urządzenie ma ostrzegać przed bezpośrednim zagrożeniem.
Daję sobie chwilę na podjęcie decyzji, co robić. Jestem
świadomy ryzyka. Wiem, że ewidentnie łamię wszystkie nakazy i
zakazy, wiem też jednak, że warto ryzykować, że czasami trzeba
postąpić wbrew temu, co ci wpojono. Zatrzymuję się więc na
poboczu ścieżki do joggingu, udając, że muszę rozmasować skurcz.
Rozciągam mięśnie nogi, a potem zdejmuję i chowam do plecaka
rozpinane po bokach dresy, w których biegam, odkąd się
sprowadziliśmy do tego miasta. Pod spodem mam szorty
treningowe w czerwono-białych barwach St. Louis Cardinals. Tutaj
są to kolory wroga.
Jednakże barwy Kardynałów na terenie Chicago Cubs to i tak
nic w porównaniu z trzema bliznami, które opasują moją kostkę
niczym bransolety. Rywalizacja baseballowych kibiców nie umywa
się do krwawej międzyplanetarnej wojny.
Skarpetki mam krótkie, buty też, więc blizny widać jak na
dłoni. Każdy, kto mnie mija, może je zobaczyć, chociaż biegacze
rzadko patrzą nawzajem na swoje kostki. Zauważy je tylko ten
jeden konkretny miłośnik joggingu, którego chcę zwabić.
Ruszam z miejsca i biegnę dalej przed siebie. Serce bije mi
mocniej niż zwykle. To z emocji. Dawno już niczego takiego nie
czułem. Coś wspaniałego: złamałem zasadę Sandora! Mam tylko
nadzieję, że mnie teraz nie obserwuje – a może to zrobić, bo włamał
się do policyjnego systemu kamer monitoringowych. Byłoby słabo,
gdyby zobaczył, co robię.
Mój iPod znów daje o sobie znać wibracją. Tak naprawdę to
nie jest prawdziwy iPod. Słuchawki są tylko dla zmyłki, bo nie
posłuchasz na nim żadnej muzyki. Ten specjalny gadżet powstał w
pracowni Sandora.
Sygnalizuje obecność Mogadorczyków, kiedy są w pobliżu.
Mówię na niego: mój iMog.
Ma pewne ograniczenia. Wykrywa kod genetyczny rasy
mogadorskiej, ale tylko w promieniu kilku przecznic, a poza tym
jest podatny na zakłócenia. Działa dzięki materiałowi
genetycznemu Mogadorczyków, który bardzo szybko się rozkłada,
nic więc dziwnego, że urządzenie czasami głupieje. Sandor
powiedział, że dostaliśmy ten detektor po przybyciu z Lorien od
jednego z naszych ziemskich przyjaciół. Zmodyfikował urządzenie
własnoręcznie, co zajęło mu sporo czasu. To był jego pomysł, żeby
ukryć je w obudowie iPoda, aby nie zwracało niczyjej uwagi.
Wyświetlacz nie pokazuje ani listy kawałków, ani okładek
albumów; jest na nim tylko jedna biała kropka na czarnym tle. Ta
kropka to ja. Po naszej ostatniej jak do tej pory walce z Mogami
dostroiliśmy go, wykorzystując pył, który pozostał po gwałtownym
rozpadzie ciał zabitych napastników. Zebraliśmy go z naszych
ubrań, a Sandor syntetyzował, stabilizował i wykonywał różne inne
naukowe operacje, których nie chciało mi się śledzić. Mamy taką
zasadę, że kiedy iMog daje sygnał, to natychmiast ruszamy w drogę,
ale on milczał już tak długo, że zacząłem się martwić, czy
przypadkiem się nie schrzanił.
Aż wreszcie całkiem niespodziewanie uaktywnił się kilka dni
temu. Na wyświetlaczu zabłysła samotna czerwona kropka. Jakiś
Mogadorczyk włóczył się nad jeziorem. Dałem nogę i szybko
wróciłem do domu, ale Sandor nie dowiedział się o niczym. Gdybym
mu powiedział, to w najlepszym razie dostałbym zakaz biegania w
tej okolicy. W najgorszym – czekało nas wielkie pakowanie gratów.
Kompletnie mi się to nie uśmiechało, ani jedno, ani drugie.
Być może to właśnie wtedy po raz pierwszy złamałem zasadę
„Nie bądź głupi”. Bo ukrywanie takich rzeczy przed moim Cêpanem
z całą pewnością było głupie.
Detektor wibruje i piszczy, bo czerwona kropka jest teraz tuż
za białą, trzyma się zaledwie kilka metrów z tyłu, podążając za nią
krok w krok. Urządzenie wibruje i piszczy w galopującym rytmie
mojego pulsu.
Mogadorczyk.
Postanawiam zaryzykować i rzucam okiem za siebie. To nic
trudnego odróżnić Moga od innych biegaczy. Jest wysoki, ma
czarne włosy ogolone tuż przy samej skórze, nosi bluzę z
emblematem Chicago Bears, kupioną chyba w jakimś lumpeksie, i
duże ciemne okulary z boczną osłonką. Mógłby z powodzeniem
uchodzić za normalnego człowieka, gdyby nie był tak bardzo blady.
Jest dość rześko, a on nawet się nie zarumienił.
Podkręcam tempo. Nie, nie będę uciekał, ale dlaczego mam
ułatwiać mu zadanie? Chcę sprawdzić, czy za mną nadąży.
Ścieżka nad jeziorem powoli się kończy, a do mnie zaczyna
docierać, że chyba przesadziłem z pewnością siebie. Gość jest
niezły, lepszy, niż się spodziewałem, ale ze mną nie ma szans. Mimo
to, kiedy ponownie przyspieszam, czuję, że serce łomocze mi z
wysiłku, chyba po raz pierwszy, odkąd pamiętam.
Mog jest coraz bliżej, a ja zaczynam dyszeć. Na razie daję radę,
ale moja wytrzymałość ma granice. Rzucam okiem na wyświetlacz
detektora. Na szczęście łowca nie wezwał nikogo do pomocy.
Czerwona kropka wciąż jest tylko jedna. Ja i on.
Zamykam uszy na miejski zgiełk dobiegający ze wszystkich
stron – japiszony biegną na brunch, rodzinki zwiedzające Chicago
przerzucają się dowcipami na temat pogody – i koncentruję uwagę
na Mogadorczyku. Słuch mam ultraczuły, więc chcę sprawdzić, jak
on oddycha. Ciężko, tak jak ja; zaczyna mu brakować powietrza,
ale mimo to dotrzymuje mi kroku. Jeśli tylko złowię uchem, że
sięgnął po jakiś komunikator i wysłał sygnał alarmowy, dam w
długą i tyle będzie mnie widział.
Nic takiego się nie dzieje. Czuję tylko na sobie jego wzrok.
Wydaje mu się, że go nie zauważyłem.
Zadowolony z siebie, wykończony i do tego niezbyt
rozgarnięty. Na to właśnie liczyłem.
Przed nami wyrasta olbrzymia wieża John Hancock Center. W
tysiącach okien drapacza chmur przegląda się słońce. Sto pięter, a
na samej górze mój dom.
Wchodzę beztrosko głównym wejściem. Mogadorczyk waha się
przez chwilę, a potem rusza za mną i dogania mnie na środku holu.
Spodziewałem się tego, ale mimo to całe moje ciało sztywnieje,
kiedy zimna lufa mogadorskiego miotacza wbija mi się między
łopatki.
– Nie zatrzymuj się – słyszę jego syk.
Dopóki działa ochronny loryjski czar, nic nie może mi się stać,
ale posłusznie wykonuję polecenie. Niech mu się wydaje, że ma
mnie w garści.
Uśmiecham się do ochroniarzy za biurkiem, kiwając im dłonią
na powitanie. Wchodzimy do windy. Mogadorczyk depcze mi po
piętach.
Nareszcie zostaliśmy sami.
Odwracając wzrok od wycelowanej we mnie lufy, naciskam
klawisz z numerem 100. Nie spodziewałem się aż takiej nerwówki.
Jeszcze nigdy nie byłem sam na sam z Mogadorczykiem.
Powtarzam sobie, że wszystko przebiega zgodnie z planem. Moim
planem. Winda rusza w górę. Staram się grać luzaka.
– Miło się biegało? – pytam.
Łowca nie odpowiada, lecz łapie mnie za gardło i popycha z
całej siły na ścianę. Spinam się, gotowy na uderzenie, ale zamiast
bolesnego wstrząsu czuję jedynie falę ciepła na plecach, a on
tymczasem zatacza się do tyłu, z trudem łapiąc powietrze.
Tak działa loryjski czar ochronny. Zawsze zadziwiała mnie
jego skuteczność.
– Aha, nie jesteś Czwarty – cedzi przez zęby Mogadorczyk.
– Szybko chwytasz. – Uśmiecham się kpiąco.
– A który?
– Właściwie mogę ci powiedzieć. – Wzruszam ramionami. – Nie
zrobi to żadnej różnicy, ale spróbuj sam zgadnąć.
Mierzy mnie groźnym wzrokiem, próbując zastraszyć. Nie
wiem, jak reagują pozostali Gardowie, ale ja nie należę do
strachliwych. Odpinam pasek, na którym wisi mój iMog, i
delikatnie kładę urządzenie na podłodze. Mogadorczyk nie daje po
sobie poznać zdziwienia. Ciekawe, jaka jest nagroda za złapanie
Gardy z Lorien.
– Nie wiem, który masz numer – mówi łowca – ale możesz być
pewien, że resztę życia spędzisz w lochu, a my tymczasem
załatwimy twoich przyjaciół. Nie martw się – dorzuca – to nie potrwa
długo.
– Masz bujną wyobraźnię. – Uśmiecham się, spoglądając na
tablicę z przyciskami. Jesteśmy już prawie na samej górze.
Ta chwila śniła mi się dziś w nocy. Nie, zaraz, to nie do końca
było tak. Nie mogłem zasnąć z emocji, więc marzyłem o tej chwili.
– Tylko że wiesz co? – dodaję powoli, delektując się każdym
słowem. – Nie wyjdziesz stąd żywy.

Zanim Mogadorczyk zdąży zareagować, błyskawicznie


wciskam sekwencję klawiszy, której żaden mieszkaniec ani
pracownik John Hancock Center nie miałby powodu użyć. Według
programu ułożonego przez Sandora ta sekwencja włącza
zainstalowane w windzie zabezpieczenia.
Klatka windy zaczyna wibrować. Pułapka się zatrzasnęła.
Mój iMog podrywa się do góry i z metalicznym szczęknięciem
przykleja do tylnej ściany. Zanim łowca zdąży choćby mrugnąć
okiem, miotacz w jego ręce oraz wszystkie metalowe przedmioty,
które ma w kieszeniach, szarpią go w tył. Spluwa przybija dłoń do
ściany jak ciężki młot. Rozlega się głośne chrupnięcie. Mogadorczyk
krzyczy z bólu.
Naprawdę myślał, że nie wiemy, jak bronić swojego domu?
Potężny magnes w windzie to tylko jedno z urządzeń, które
mój Cêpan po kryjomu zainstalował w różnych punktach John
Hancock Center. Wszystkie są bezpieczne nawet w razie
uszkodzenia. Nigdy jeszcze nie widziałem, jak naprawdę działa
magnes, ale swego czasu zdążyłem się nim pobawić. Całymi
godzinami trzymałem windę na górze z zaklinowanymi drzwiami,
wrzucając do środka pięciocentówki, żeby przykleiły się do ściany.
Jak już mówiłem, w ostatnich czasach zrobiło się tutaj trochę
nudno.
Zabawa była przednia aż do momentu, kiedy lokatorzy z
niższych pięter zaczęli się skarżyć.
Mogadorczyk chce wyrwać dłoń z potrzasku – kości ma z
pewnością pogruchotane – lecz mimo wysiłków nie udaje mu się to.
Próbuje mnie kopnąć, ale odskakuję na bok, śmiejąc mu się w nos.
Na nic więcej go nie stać?
– Co to jest? – krzyczy.
Zanim zdążę odpowiedzieć, otwierają się drzwi windy. Staje w
nich Sandor.
Nigdy nie umiałem pojąć jego zamiłowania do kosztownych
włoskich garniturów. Przecież takie ciuchy nie mogą być wygodne.
A on, proszę, paraduje odpicowany jak model na wybiegu, chociaż
jest niedziela i jeszcze nie minęło południe. Krótka broda świeżo
przystrzyżona, włosy starannie zaczesane do tyłu. Mucha nie siada.
Zupełnie jakby się spodziewał, że ktoś wpadnie z wizytą. Może
mnie obserwował, kiedy biegałem nad jeziorem? Sama myśl o takiej
możliwości osłabia mnie.
Ale sobie narobiłem…
Sandor wprawnym ruchem nakręca tłumik na lufę
eleganckiego pistoletu kaliber dziewięć milimetrów. Spogląda na
mnie z nieprzeniknioną miną, a potem mierzy Mogadorczyka
ciężkim wzrokiem.
– Jesteś sam?
Ale tamten tylko znów się szarpie, próbuje oswobodzić rękę.
– Jest sam – odpowiadam za niego.
Sandor zerka tylko na mnie z ukosa i dobitnie powtarza
pytanie.
– Myślisz, że ci odpowiem? – warczy Mogadorczyk.
Widzę wyraźnie, że mój Cêpan jest wkurzony, ale gdy to
słyszy, w jego oczach pojawia się błysk rozbawienia, a usta
zaczynają drżeć jak od tłumionego uśmiechu. Obejrzałem dość jego
ukochanych filmów z Bondem – ma ich całą kolekcję – aby bez
trudu zorientować się, że taki tekst to idealna okazja do ciętej
riposty.
– Nie – odpowiada spokojnie. – Myślę, że umrzesz.
Unosi broń, ale po chwili odwraca wzrok w moją stronę.
– Przyprowadziłeś go tutaj – mówi. – Ty go zabij.
Przełykam z wysiłkiem ślinę. Zaplanowałem całą tę akcję.
Przez kilka dni, odkąd na moim detektorze pokazała się czerwona
kropka, nie myślałem o niczym innym. Jednak jeszcze nigdy nie
zabiłem Mogadorczyka. Nie współczuję temu sukinsynowi ani
trochę, ale mam wrażenie, że to poważna sprawa. Odebrać komuś
życie, nawet jeśli jest to wróg z Mogadore. Czy takie doświadczenie
mnie odmieni?
Wszystko jedno. Biorę pistolet, ale Sandor wyrywa mi go z
ręki.
– Nie w ten sposób – mówi, upuszczając broń na podłogę.
Zatrzymuję ją w pół drogi. W zeszłym miesiącu objawiły się
moje zdolności telekinetyczne i od tamtej pory pilnie trenowaliśmy.
Biorę głęboki wdech i koncentruję myśli, przygotowując się do
tego, co mam zaraz zrobić. Siłą umysłu winduję pistolet na
wysokość głowy Moga, który krzywi się szyderczo.
– Żeby to zrobić, trzeba mieć ja…
Naciskam spust kolejną myślą.
Pistolet wydaje stłumione kaszlnięcie. Kula trafia mojego
napastnika prosto między oczy. Kilka sekund później w miejscu,
gdzie stał, piętrzy się już tylko stos szarego popiołu.
Sandor bierze do ręki wiszący w powietrzu pistolet. Wiem, że
mnie obserwuje, ale nie mogę oderwać oczu od szczątków
Mogadorczyka.
– Posprzątaj ten śmietnik – mówi mój Cêpan. – A potem
pogadamy.

Sprzątam resztki po mogadorskim żołnierzu najszybciej, jak


potrafię, bo nie chcę, żeby ochrona się zainteresowała powodem
zatrzymania windy. Trochę popiołu wsypuję do plastikowej torebki
śniadaniowej. Zostawię go dla Sandora. Może przyda mu się do
jakiegoś eksperymentu.
Nie wiem dlaczego, ale nie mogę opanować drżenia dłoni.
Tłumaczę sobie, że to z pośpiechu, że przestanie, jak tylko
skończę, ale nie przestaje. Dłonie trzęsą mi się jeszcze mocniej.
Wychodzę z windy na miękkich nogach i padam na obitą białym
zamszem kanapę w salonie naszego apartamentu.
Tak, zabiłem Moga. I owszem, było to łatwiejsze, niż się
spodziewałem, jednak myślałem, że poczuję się po tym inaczej.
Dociera do mnie, że mogło się skończyć znacznie gorzej.
Wciąż czuję, jak jego palce zaciskają się na moim gardle. Nie
mógł mi zrobić żadnej krzywdy, ale wspomnienie tamtej chwili
zaciera się bardzo powoli, a w miarę jak słabnie działanie
adrenaliny, w głowie pozostaje tylko jedną myśl: zwrócenie na
siebie uwagi Mogadorczyka było czystą głupotą. Zamarzyła mi się
akcja. Chciałem rozegrać wszystko na spokojnie, jak Bond w filmie.
I chyba nieźle zagrałem, chociaż Mogadorczyk i tak nikomu nie
opowie, jaki byłem dobry.
Spoglądam do góry na złoty żyrandol. Kręci mi się w głowie.
Naraziłem na niebezpieczeństwo nasz dom, wszystko, co
zgromadziliśmy przez kilka spokojnych, bezpiecznych lat, a przede
wszystkim – Sandora. Nie jestem zadowolony, nie mam się z czego
cieszyć. Przeciwnie, chwytają mnie mdłości.
Całkiem możliwe, że Sandor już zaczął pakować nasze rzeczy.
Że znów ruszamy w drogę.
Zanim przybyliśmy do Chicago, żyliśmy w nieustannym
ruchu, mieszkając po hotelach i motelach. Sandor nie chciał
nigdzie osiąść na stałe. Marna z niego gospodyni, nie gotuje i nie
sprząta, więc o nasze potrzeby dbały zrzędliwe pokojówki i obsługa
hotelowa. Kilka miesięcy na przykład spędziliśmy w Ritzu-Carltonie
w Aspen. Ja uczyłem się jeździć na nartach, a Sandor czarował
narciarki przy kominku. Trochę posiedzieliśmy w Ameryce
Południowej, gdzie mają najlepsze steki na świecie. Przykrywka
była zawsze taka sama: on handlował akcjami, trafił na żyłę złota i
teraz żyje w luksusie, a ja jestem jego rozpuszczonym bratankiem.
Podobało mi się w Aspen. Miło było wyjść na dwór i nie
przepychać się w tłumie ludzi. I nie zastanawiać się, którzy z nich
to nie ludzie, ale obcy o jak najgorszych zamiarach.
Potem był obskurny motel na przedmieściach Denver.
Zależnie od tego, czy żyliśmy w komfortowych warunkach, czy też
nie, można było się domyślić, kiedy Sandor uważa, że nic nam nie
grozi. Stać nas było, żeby mieszkać dosłownie wszędzie (każdy z
dziewiątki Cêpanów przed opuszczeniem Lorien otrzymał sporo
drogocennych klejnotów), ale mimo to Sandor wydawał pieniądze
na porządny hotel tylko wtedy, gdy czuł się bezpiecznie. Zawszony
pokój w jakiejś podłej dziurze – to był znak, że trzeba się przyczaić.
Jeśli mam być szczery, to w Denver też mi się podobało, bo
mieliśmy w pokoju łóżko z wibrującym materacem, a Sandor
podkręcił mechanizm na takie obroty, że podrzucało mnie prawie
pod sam sufit.
Kiedy tylko personel zaczynał nas kojarzyć, natychmiast się
wyprowadzaliśmy. Zapuszczenie korzeni było sygnałem do
ruszenia w dalszą drogę.
Ale i tak wszystkie wysiłki szły na marne. Mogadorczycy
zawsze umieli nas znaleźć.
Ostatnim miejscem, gdzie mieszkaliśmy przed przybyciem do
Chicago, był motel dla kierowców ciężarówek w Vancouver. Do tej
pory nie mam pojęcia, jak udało się nam stamtąd uciec. Sytuacja
wyglądała naprawdę źle. Zostaliśmy napadnięci przez pięciu
Mogów, kompletnie nas zaskoczyli. Sandor skonstruował różne
zabawki do obrony – granaty oślepiające napastników albo na
przykład helikopter na radio z prawdziwym działkiem na pokładzie
– a mimo to o mały włos byśmy z nimi przegrali. Mój Strażnik dostał
podczas walki mogadorskim sztyletem i tak opadł z sił, że ledwie
dał radę doprowadzić samochód do White Rock, na południe od
Vancouver. Tam się zatrzymaliśmy. Przez tydzień czuwałem przy
jego łóżku; na przemian mdlał i przytomniał, a gorączkę miał taką,
że gdyby pościel nie była mokra od potu, to chybaby się zapaliła.
Kiedy najgorsze już minęło, Sandor postanowił, że nie
będziemy dłużej uciekać.
– Musimy wymyślić coś innego – oznajmił. – Mamy forsę.
Najwyższy czas zrobić z niej użytek.
W pierwszej chwili nie zrozumiałem, co to ma znaczyć.
– Ukryjemy się tam, gdzie każdy będzie nas widział – wyjaśnił.
I tak zrobiliśmy użytek z naszej forsy. Dwupiętrowy penthouse
na szczycie John Hancock Center był jak żywcem wyjęty z
programu, w którym gwiazdy pokazują swoje luksusowe,
olśniewające przepychem rezydencje.
Zupełnie jakby im się wydawało, że akwarium na suficie,
zainstalowane dokładnie ponad łóżkiem wielkości boiska, na coś
im się przyda, kiedy zacznie się inwazja z Mogadore. Akwarium,
wanna z hydromasażem to fajne gadżety, ale po co one komu, kiedy
nie ma broni?
Wiem, że Sandorowi bardzo się podoba w Chicago, mnie
zresztą też, ale czasami chętnie znowu ruszyłbym w drogę, brakuje
mi tego. Czasami odnoszę wrażenie, że nasze życie nie powinno się
składać wyłącznie z treningów. Mamy w domu sześć plazmowych
telewizorów i w pełni wyposażoną siłownię, a jedzenie zamawiamy
u osobistego kucharza; zrobiłem się przez to miękki.
Teraz jednak, łowiąc wzrokiem refleksy słonecznych promieni
na załamanych kantach żyrandola, uświadamiam sobie, że tak
naprawdę wcale nie chcę się stąd wyprowadzać. Niepotrzebnie się
pospieszyłem. Jasne, że chcę dołączyć do pozostałych Gardów,
zająć swoje miejsce wśród nich i zabić tylu Mogów, ilu się tylko
nawinie. Pomimo niepokoju, który ostatnio mnie dręczył,
powinienem chyba cieszyć się domem – dopóki go jeszcze mam. Bo
prędzej czy później moim życiem bez reszty zawładnie wojna. Czy
jestem na to gotowy?
Wstaję, biorę głęboki wdech. Panika przycichła, teraz już tylko
się boję.
Ruszam korytarzem w kierunku pracowni Sandora. Czas
wypić piwo, którego sobie nawarzyłem.

Sandor siedzi za biurkiem, z nosem w komputerze. Przed nim


lśni rząd płaskich monitorów wyświetlających obraz z kamer
rozlokowanych w różnych punktach miasta: zatrzymane klatki
nagrania z dzisiejszego poranka. Bez najmniejszego zdziwienia
zauważam, że widać mnie na każdym monitorze: biegnę, a tuż za
mną Mogadorczyk, który wypatrzył mnie nad jeziorem. Kilkoma
szybkimi stuknięciami w klawisze Sandor usuwa te pliki wideo z
pamięci policyjnego komputera; tak ginie wszelki ślad po moich
wyczynach. Kiedy skończy te hakerskie operacje, nikt już nigdy nie
dowie się, co zrobiłem dziś rano.
Mój Strażnik odwraca się od monitorów.
– Rozumiem, dlaczego to zrobiłeś, chłopaku. Naprawdę.
Przygląda mi się badawczo. Biurko stojące pomiędzy nami jest
zarzucone poobijanymi płytkami obwodów drukowanych i
podzespołami z rozbebeszonych komputerów. Od drzwi do biurka
idzie się wąską ścieżką między stosami przeróżnych urządzeń,
które Sandor konstruował, ale których z jakichś powodów nie
dokończył: do połowy złożone automaty, cacka obronne z naszego
arsenału, rozkręcone silniki samochodowe i dziesiątki innych
przedmiotów, których nawet nie rozpoznaję. Sandor uwielbia te
swoje zabawki; to pewnie stąd bierze się jego sympatia dla
Batmana. Czasami nawet mówi na mnie „mój młody podopieczny”,
tak jak Bruce Wayne zwracał się do Dicka Graysona, czyli Robina.
Nigdy nie przepadałem za komiksami – są za bardzo oderwane od
rzeczywistości – ale rozumiem, że dla niego to dobry żart.
Tylko że teraz żarty się skończyły. Widzę, że Sandor jest
bardzo poważny: gładzi dłonią brodę i długo szuka słów. Nie znosi
tej brody, ale dzięki niej nie widać pamiątki z Vancouver: blizny po
zranieniu mogadorskim sztyletem.
– Rozumiem cię – powtarza – co nie znaczy bynajmniej, że nie
postąpiłeś głupio i lekkomyślnie.
– Musimy się przeprowadzić? – pytam, bo chcę jak najszybciej
przejść do rzeczy.
Po minie Sandora widzę jednak, że taka myśl nie przyszła mu
nawet do głowy. Wystraszył się, ale nie zamierza stąd uciekać.
– I zostawić to wszystko? – Szerokim gestem wskazuje stosy
swoich niedokończonych projektów. – Nie ma mowy. Włożyliśmy
zbyt wiele pracy w urządzenie tej kryjówki, aby ją porzucić po
pierwszym incydencie. Ten Mogadorczyk był sam. Nie sądzę, żeby
nas zdemaskowali. Ale musisz mi obiecać, że nie będziesz już
przyprowadzał do domu takich gości.
– Słowo harcerza – melduję, salutując jak skauci, których
widziałem w telewizji.
Sandor uśmiecha się krzywo.
– Po tym, co się stało – podejmuje z innej beczki –
zastanawiam się, czy nie przyszła pora na nowy kierunek w twoim
treningu.
Jęk niezadowolenia ciśnie mi się na usta. Czasami mam
wrażenie, że moje życie to trening, trening i jeszcze raz trening.
Skąd to wrażenie? Bo tak właśnie jest. Zanim pojawiły się moje
zdolności telekinetyczne, dzień w dzień katowałem się treningiem
siłowym i wytrzymałościowym z przerwami na, jak to nazywał
Sandor, „zajęcia praktyczne”. Żadnej historii ani literatury, jedynie
kolejne umiejętności bojowe. Kto w moim wieku umie nastawić
złamaną kość albo zrobić mieszankę wybuchową z domowych
środków czystości?
Szybko jednak zapominam o cisnących się na usta skargach,
bo Sandor wyciąga ze stosu rupieci mój loryjski kuferek. Rzadko go
otwiera; tylko kilka razy widziałem, żeby coś z niego wyjął. Od
dawna czekałem na dzień, kiedy zobaczę wszystko, co tam jest, i
dowiem się, jak tego używać. Zaczynam żałować, że tak późno
wpadłem na pomysł, aby zwabić Moga do naszej kryjówki.
– Poważnie? – pytam, bo wciąż jeszcze myślę, choć już z
mniejszym przekonaniem, że dostanę karę.
Sandor przytakuje.
– Twoje Dziedzictwa zaczęły się objawiać. Już czas.
Razem otwieramy kłódkę zamykającą mój kuferek. Napieram
ramieniem na Sandora, próbując sięgnąć do środka – tyle tam
nowych zabawek, jakaś kolczasta zielona kula, podłużny kryształ
lśniący nikłym blaskiem – ale on odpycha mnie łokciem.
– Kiedy będziesz gotowy – mówi ostrzegawczym tonem,
wskazując gestem zagadkowe skarby, i wręcza mi jakąś srebrną
rurkę, na pierwszy rzut oka zupełnie zwyczajną, w całym kuferku
nie znajdzie się chyba nic nudniejszego. Wieko zatrzaskuje się z
powrotem, zanim zdążę cokolwiek zobaczyć. – Już niedługo objawią
się wszystkie twoje Dziedzictwa. Po tym poznamy, czy tak samo
dzieje się z pozostałymi Gardami. To znaczy z tymi, którzy przeżyli.
Rozpogadzam się, wymazując z pamięci atak paniki po zabiciu
Mogadorczyka, ale Sandor mierzy mnie surowym spojrzeniem,
twardym jak stal. To nie są żarty.
– Teraz cię to bawi – dodaje – ale potem nie będzie tak miło.
Idziemy na wojnę, a właściwie już jesteśmy na wojnie. Jeśli mam
cię traktować jak dorosłego, musisz to zrozumieć.
– Rozumiem – odpowiadam. Szczerze. Takie w każdym razie
mam wrażenie. Obracam w dłoniach srebrną rurkę. – Do czego to
służy?
Zanim Sandor zdąży odpowiedzieć, rurka wydłuża się
samoistnie. Trzymam teraz w rękach sporą pałkę. Mój Strażnik cofa
się o krok. Jeden lekki ruch i niechcący strącam na podłogę
wybebeszoną obudowę komputera.
– Do bicia – wyjaśnia, wodząc zaniepokojonym wzrokiem po
stosach delikatnych gadżetów, i dodaje: – Najlepiej bić tym Mogów.
Unoszę pałkę nad głową i wywijam nią zamaszystego młyńca.
W niepojęty sposób leży w mojej dłoni jak ulał, jakby była
przedłużeniem mojej ręki.
– Bomba – mówię.
– A poza tym chyba już czas, żebyś poszedł do szkoły –
oznajmia Sandor.
Rozdziawiam usta kompletnie zaskoczony. Tyle lat w
nieustannej podróży i nigdy nie chciał zapisać mnie do żadnej
szkoły. Kiedy osiedliśmy w Chicago, poruszyłem ten temat, ale on
wolał, żebym skupił się na treningu. Był taki okres, kiedy oddałbym
wszystko, aby chodzić do szkoły jak normalny chłopak. Teraz
jednak na samą myśl o tym, że miałbym na co dzień stykać się z
ludźmi w moim wieku, udawać, że jestem taki jak oni, czuję
podobną niechęć jak kilka minut temu, kiedy Sandor kazał mi
załatwić Mogadorczyka.
Mój Cêpan klepie mnie w ramię zadowolony z siebie, chociaż
nie wiem czemu. A potem sięga ręką pod blat biurka, gdzie
najwidoczniej jest ukryty jakiś przycisk.
Zakurzony regał na książki pełen elektronicznych gratów z
hydraulicznym sykiem podrywa się w górę, znikając w szczelinie
pod sufitem. Za nim, jak się okazuje, jest tajne pomieszczenie, o
którym nawet ja nie miałem pojęcia.
– Niech mój młody podopieczny raczy wstąpić do Audytorium
– zaprasza Sandor uroczystym tonem.
5

Pomieszczenie, które mój Cêpan szumnie określił mianem


„Audytorium”, w niczym nie przypomina sal wykładowych, jakie
widuje się w telewizji. Nie ma tutaj ani biurek, ani żadnych krzeseł
– nic, na czym można by usiąść – oprócz jednego wbudowanego w
ścianę fotela, który śmiało mógłby się znaleźć w kabinie pilota.
– Oto i Katedra – oznajmia Sandor i siada, kładąc dłonie na
pulpicie migoczącym od przełączników i zegarów.
Pomieszczenie ma podobne wymiary co nasz olbrzymi salon.
Ściany i podłoga są jednolicie białe, wyłożone demontowalnymi
panelami. Idę wolno przed siebie, każdym krokiem budząc echo.
Zatrzymuję się na samym środku.
– Jak długo pracowałeś nad tą salą? – pytam.
– Odkąd się tutaj wprowadziliśmy – odpowiada Sandor,
przesuwając kilka dźwigni na pulpicie Katedry. Pod podłogą ożywa
jakiś mechanizm, słychać niskie buczenie i czuć wibracje.
– Dlaczego mi o niej nie powiedziałeś?
– Nie byłeś gotowy – wyjaśnia – ale dziś udowodniłeś, że już
jesteś. Czas rozpocząć ostatni etap twojego treningu.
Zwabiłem Mogadorczyka do naszego apartamentu, bo
chciałem pokazać Sandorowi, że jestem gotowy do akcji. Że potrafię
działać na własną rękę i mogę być jego równorzędnym partnerem.
Dosyć tych głupich gadek o „młodym podopiecznym”.
I co? I wszystko zostało po staremu. Zamiast dać mi dyplom,
on wysłał mnie na letni kurs doszkalający.
Nie dalej jak przed kilkoma minutami bałem się, że
popełniłem olbrzymi błąd, który odmieni całe moje życie. Teraz,
słuchając protekcjonalnej gadki Sandora, przypominam sobie
dokładnie, dlaczego przez całą noc planowałem zasadzkę na Moga.
Mój Cêpan mnie nie rozumie, chociaż jest mistrzem poważnych,
motywujących pogadanek. Żałuję, że chcąc zademonstrować swoją
gotowość, naraziłem naszą kryjówkę, ale im dłużej patrzę, jak
Sandor bawi się tymi swoimi przełącznikami, tym bardziej
zapominam o żalu.
– Zaczynamy? – pyta.
Kiwam potakująco głową, nie myśląc prawie o tym, co robię.
Mam dosyć symulacji. Dziś rano poznałem smak prawdziwej walki
i chociaż nie wszystko poszło zgodnie z moimi oczekiwaniami, to i
tak było lepsze niż udawanie. Do diabła, już nawet chodzenie do
normalnej szkoły z ludzkimi nastolatkami byłoby lepsze niż ten
cyrk.
Jestem Gardą z Lorien. Czeka na mnie przeznaczenie. Muszę
je wypełnić, muszę wreszcie zacząć żyć własnym życiem. Ile mam
jeszcze trenować jak głupi, zanim Sandor mi na to pozwoli?
Fotel nazywany Katedrą ma z przodu pokrywę, która otwiera
się znienacka. Mechanizm ukryty w środku wyrzuca trzy stalowe
kulki łożyskowe. Pędzą prosto na mnie z prędkością mocnego rzutu
baseballowego. Odtrącam je telekinetycznie bez najmniejszego
trudu. Stara, zgrana do niemożliwości sztuczka. Sandor
ostrzeliwuje mnie, czym popadnie, odkąd tylko objawiła się u mnie
telekineza.
Z tym że zanim trzy kulki opadną na ziemię, otwierają się dwa
panele w ścianach, jeden z lewej, drugi z prawej strony. Wylatują
stamtąd kolejne pociski. Schwytany w krzyżowy ogień, strącam te
z lewej telekinezą, a prawą ręką odruchowo wykonuję krótki
zamach. Pałka, którą ściskam w dłoni, zakreśla łuk, odbijając to,
co na mnie leci.
– Dobrze! – woła Sandor. – Używaj każdej broni.
– To wszystko? – Wzruszam ramionami.
Odpowiada kolejną salwą. Tym razem telekineza jest
zbyteczna. Srebrną pałką odbijam dwa pociski, przed resztą
uchylam się szybkim obrotem.
– Jak ci się używa tej pałki? – chce wiedzieć Sandor.
Bez najmniejszego wysiłku przerzucam moją nową broń z ręki
do ręki. Posługuję się nią z pełną swobodą, zupełnie jakbym przed
chwilą odkrył nową kończynę, o której istnieniu nie miałem pojęcia.
– Nieźle – przyznaję.
– Na Lorien mieliśmy zawody w walce taką bronią. Mówiło się
na to turnieje. Twój ojciec za młodu był mistrzem tej dyscypliny.
Sandor bardzo rzadko wspomina życie na naszej ojczystej
planecie przed inwazją z Mogadore, ale nie mogę go już o nic
zapytać, bo cały fragment ściany rusza na mnie jak wielki taran.
Jest zbyt ciężki, żeby dał się zatrzymać telekinezą, więc wyskakuję
w powietrze i przetaczam się po nim.
Podpierając się pałką, ląduję na ziemi, gdzie natychmiast
dopada mnie buczący obiekt latający, jakby kuchenny mikser ze
śmigłem od helikoptera. Nie mam nawet czasu porządnie mu się
przyjrzeć, bo już jest obok i znienacka obrywam prądem.
Wyładowanie rzuca mnie do tyłu i uderzam plecami o wciąż
wysunięty taran.
Popieściło mnie mocno, ale nic mi nie jest, czuję tylko wściekłe
mrowienie w rękach i nogach. Sandor śmieje się, zadowolony, że
jego wynalazek zdał egzamin.
Wkurza mnie ten śmiech.
Zrywam się na równe nogi, ale natychmiast muszę się uchylić
przed kolejną salwą, a tymczasem latający mikser odskoczył i nie
mogę go sięgnąć pałką. Koncentruję się na nim, przywołując
telekinezę.
Wtedy spod sufitu spada wielki worek treningowy na
łańcuchu i trafia mnie prosto w plecy. Waży chyba tyle co dorosły
mężczyzna. Padam bez tchu, uderzając twarzą w podłogę. Zamiast
wszystkich gwiazd widzę czerwony maczek na gładkim białym
panelu: to krew z rozciętej wargi. Ocieram twarz, dźwigając się
ciężko na jedno kolano.
Sandor spogląda na mnie znad swojego pulpitu i unosi
szyderczo jedną brew.
– Masz dość?
Wciąż wściekły jak cholera, prycham tylko, rzucając się w
stronę miksera. Jest dla mnie o wiele za wolny. Przebijam go na
wylot. Bucha gejzer iskier.
Strząsam ten złom z mojej pałki, spoglądając ciężkim
wzrokiem na Sandora.
– A co, skończyły ci się pomysły?

Trening w Audytorium trwa dwie godziny. Latają stalowe


kulki, elektryczny złom i wszystko, cokolwiek mieści się w
wyobraźni Sandora. W pewnym momencie wyłączam się, przestaję
myśleć i już tylko reaguję. Pot leje się ze mnie strugami, mięśnie
rozrywa ból, ale miło jest przez jakiś czas nie myśleć; przynosi mi
to ulgę.
Po zakończonym treningu Sandor podchodzi i poklepuje mnie
po plecach. Idę pod prysznic. Stoję pod gorącym strumieniem tak
długo, że skóra na czubkach palców zaczyna się fałdować.
Gdy wychodzę z łazienki, jest już ciemno. Z kuchni dolatuje
zapach jedzenia z chińskiej knajpy, ale nie chce mi się jeszcze iść
do Sandora. Wiem, że będzie omawianie treningu: co mam zmienić,
co poprawić. Ani słowa o Mogadorczyku, którego zabiłem przed
południem. Tak jak wtedy, gdy się kłócimy, Sandor nie zechce mnie
wysłuchać, bo przecież lepiej poczekać, aż ochłoniemy i zapomnimy
o sprawie. Nie mam ochoty zaczynać tej szopki, więc nie ruszam się
z pokoju.
Światło włącza się u mnie automatycznie; czujniki ruchu
rejestrują, że wszedłem.
Gdybym miał jakichkolwiek kumpli, to zzielenieliby z
zazdrości na widok mojego pokoju. Ogromne łóżko, przed którym
wisi płaski pięćdziesięciodwucalowy telewizor. Do niego są
podłączone wszystkie trzy główne typy konsol. W ścianach
zamontowane głośniki od wypasionego odtwarzacza. Na biurku
laptop, a obok niego beretta, którą Sandor pozwala mi trzymać na
wszelki wypadek.
Łowię wzrokiem swoje odbicie w lustrze. Na biodrach mam
ręcznik, a na piersi i ramionach ciemnieją sińce i zadrapania po
dzisiejszym treningu. Nie jest to najpiękniejszy widok.
Wyłączam światło i podchodzę do okien, olbrzymich, od
podłogi aż do sufitu. Przyciskam czoło do chłodnej szyby. Pode mną
rozciąga się Chicago. Z tej wysokości można dostrzec wiatr, gdy
przemyka się pomiędzy mrugającymi światłami sygnalizacyjnymi
na szczytach wieżowców. W dole nieustający ruch: ulicami pełzną
samochody, a między nimi całymi chmarami roją się ludzie
wielkości mrówek.
Dzisiaj byłem lekkomyślny, bo chciałem coś udowodnić, a w
rezultacie pogrążyłem się w rutynie. Sandor myśli, że trening w
Audytorium to dla mnie wielka nagroda, ale prawda jest taka, że
była to tylko kolejna porcja nieznośnej monotonii.
Odrywam wzrok od skłębionej masy ludzkiej, szukając
ciemnej gładzi jeziora Michigan. Jeśli się okaże, że jednym z moich
Dziedzictw jest umiejętność latania, to po prostu wyskoczę stąd i
polecę tam, gdzie nie ma ani Mogadorczyków, ani Cêpanów, gdzie
nikt nie będzie mi mówił, co mam robić, gdzie nie będzie absolutnie
nic, tylko ja i niebo.
Na razie jednak nie umiem latać. Ubieram się i idę na kolację
z Sandorem.

Kilka dni później śni mi się Lorien.


Czuję przypływ energii, tak jak podczas treningów w
Audytorium, ale trochę inny. Kręci mi się w głowie, jakbym objadł
się słodyczy i dostał kopa od nadmiaru cukru. W tym śnie jestem
dzieckiem. Nie mam szans pamiętać siebie w takim wieku.
I biegnę. Pędzę jak wicher.
Przedzieram się przez las, przebierając z całych sił nogami. Po
piętach depczą mi dwa stwory podobne do wilków, ale z potężnymi
sokolimi skrzydłami na grzbiecie. To Chimery. Moje Chimery.
Niedawno spadł deszcz i ziemia plaszcze pod moimi bosymi
stopami. Wypadam spomiędzy drzew na odosobnioną polanę. Pełno
tu śliskiego białego błota. Jedna z moich Chimer wysforowała się
w biegu i szczypie mnie zębami w piętę. Ląduję na ziemi, szorując
brzuchem po błocie, które oblepia mi ubranie i twarz.
Chimera staje, przyciskając mnie łapą do ziemi. Dyszę,
usiłując złapać oddech, a zwierzę pochyla się i liże jęzorem mój
policzek.
Wybucham śmiechem; już dawno aż tak się nie śmiałem.
Druga Chimera przekrzywia łeb i wydaje z siebie przeciągły skowyt.
Przetaczam się pomiędzy łapami zwierzęcia i podrywam z
ziemi, nacierając na nie z gardłowym okrzykiem, od którego aż bolą
mnie płuca. Zarzucam mu ręce na szyję, wtulam twarz w futro i
próbuję przerzucić nogę przez jego grzbiet.
Druga Chimera delikatnie chwyta mnie zębami za siedzenie i
ląduję z powrotem w błocie.
Nabieram dwie garście rzadkiej brei i ciskam im ją prosto w
pyski, aż pryska dookoła. Zwierzaki wyją przeraźliwie.
Zrywam się na równe nogi i wracam biegiem tą samą drogą.
Chimery pędzą za mną między drzewami. Nie pamiętam już Lorien
zbyt dobrze, fakt, ale w moim wspomnieniu z tamtych czasów ciało
dziecka zna tę planetę doskonale. We śnie dawne wcielenie zabrało
mnie na przejażdżkę: przedzieramy się przez sięgającą kolan trawę,
a bose stopy instynktownie wiedzą, kiedy trzeba przeskoczyć
przyczajony, grożący potknięciem korzeń.
Tam, dokąd biegnę, płonie ognisko. Siedzi przy nim
przysadzisty mężczyzna z krzaczastą czarną brodą. Ręce ma
mocne, a rękawy podwinięte, bo gotuje dla nas posiłek. Znam jego
twarz, chociaż nie wiem skąd. To jest mój dziadek.
Obok niego dostrzegam drugiego mężczyznę, gładko
ogolonego. Nie poznaję go od razu. Jest ubrany zbyt elegancko jak
na wyprawę do lasu.
To Sandor. Chyba nigdy nie przyszło mi do głowy, jaki młody
był na Lorien, gdy się poznaliśmy.
Dziadek dostrzega mnie i uśmiecha się szeroko, rozsądnie
schodząc mi z drogi. Sandor jest rozkojarzony, nie odrywa wzroku
od przenośnego komunikatora. Pewnie pisze do jakiejś dziewczyny
w stolicy i chce się z nią umówić na wieczorny pokaz fajerwerków.
Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają.
Uderzam w niego z rozpędu, łapiąc za kolana i przewracając
na ziemię; jesteśmy teraz umazani jednym błotem. Sandor krzyczy,
komunikator wylatuje mu z dłoni. Siadam na jego piersi, krzyżując
dumnie ramiona.
– Zwycięstwo – oznajmiam.
– Jeszcze nie, kolego – odpowiada Sandor, a w jego oczach
błyskają płomienie. Chwyta mnie pod pachy i obraca w dłoniach.
Z daleka, od strony miasta, dobiega głuchy, dudniący rumor.
Mój dziadek nagle upuszcza naczynia prosto do ogniska.
Budzę się ze snu jednocześnie wesoły i smutny.

Minął tydzień, odkąd ostatni raz byłem nad jeziorem, ale iMog
milczy, ani razu nawet nie pisnął.
Wstaję o świcie i idę do kuchni, gdzie Sandor siedzi już z
kubkiem kawy w dłoni. Jak na niego to dość niezwykłe. Mój Cêpan
zazwyczaj śpi do późna, czasem nawet zdążę wrócić z porannego
joggingu, zanim się obudzi. Zawsze był nocnym markiem, a odkąd
przeprowadziliśmy się do Chicago, coraz gorzej z tym u niego.
Wiem, że czasami wymyka się w środku nocy, a kiedy wraca, czuć
od niego perfumy i alkohol. Nie pytam o te wycieczki, tak samo jak
on nie pyta, gdzie biegam. Chyba chodzi o to, że każdy z nas
potrzebuje trochę czasu dla siebie – chociaż on nawet wtedy nie
spuszcza mnie z oka, czego dowodem mogło być błyskawiczne
wykasowanie nagrania z policyjnego monitoringu.
Przyglądam mu się uważnie. Worki pod oczami, zapuszczona
broda maskująca bliznę na policzku. Staram się odnaleźć
jakiekolwiek podobieństwo do młodego mężczyzny, którego
widziałem we śnie, ale jego już nie ma. Nigdy właściwie nie
pomyślałem o tym, że zanim się tutaj zjawiliśmy, Sandor miał swoje
życie. Ja nie pamiętam Lorien – tak mi się przynajmniej do tej pory
wydawało – ale on musi ją pamiętać. I tęsknić za nią.
Ciekawe, czy wciąż widzi we mnie tamtego roztrzepanego,
usmarowanego błotem dzieciaka. Pewnie nie.
Zauważył, że włożyłem strój do biegania. Ustaliliśmy, że na
jakiś czas powinniśmy się przyczaić, ale nie wytrzymam już dłużej
zamknięty w czterech ścianach. Mam tutaj do dyspozycji tylko
Audytorium, konsole do gier i filmy szpiegowskie, które oglądaliśmy
sto razy.
– Idziesz pobiegać? – pyta Sandor.
Mruczę potakująco w odpowiedzi, siląc się na luz. Przełykam
trochę soku pomarańczowego z kartonu.
– Nie najlepszy pomysł – komentuje.
Odwracam się w jego stronę.
– O co ci chodzi?
– Zapomniałeś już, że w zeszłym tygodniu właśnie nad
jeziorem natrafiłeś na Moga, który przyszedł za tobą do domu?
Może czas na zmianę.
Zamykam lodówkę, trzaskając drzwiami nieco mocniej, niż
trzeba. Grzechoczą szklane pojemniki z przyprawami i pudełka z
gotowym jedzeniem, które zamawiamy na wynos. I jednych, i
drugich jest tam sporo.
– Nie będę tutaj siedział cały dzień – oznajmiam stanowczym
tonem.
– Myślisz, że ja nie mam dosyć oglądania twojej kwaśnej miny
przez dwadzieścia cztery godziny na dobę? – pyta Sandor, unosząc
brew. – Zastanów się i sam sobie odpowiedz.
Bierze w palce laminowaną kartę leżącą przed nim na
kuchennym blacie.
– To dla ciebie. – Podaje mi ją.
Jest to, jak się okazuje, karnet wstępu do miejsca o nazwie
Windy City Wall, co znaczy „Ściana w Wietrznym Mieście”. Wietrzne
Miasto to Chicago, ale o co chodzi z tą ścianą? W dolnym rogu
karnetu widnieje zdjęcie pochmurnego nastolatka, a obok niego –
przybrane nazwisko, którego aktualnie używam: Stanley
Worthington.
– Pomyślałem sobie, że masz już dość mogadorskich
zwiadowców i dla odmiany chciałbyś poznać ludzi – wyjaśnia
Sandor. – Ostatnio jesteś jakby trochę… – Urywa w pół zdania, trąc
dłonią brodę. Chyba nie może znaleźć słów.
– Dzięki – mówię krótko i zwijam się, zanim zdąży dokończyć.
Chcę jak najszybciej stąd uciec. Żaden z nas nigdy nie miał
skłonności do rozmów od serca. I lepiej, żeby tak zostało.

Windy City Wall to ogromny ośrodek rekreacyjny położony


mniej więcej dwadzieścia minut piechotą od John Hancock Center.
Mijałem go pewnie ze sto razy, ale nigdy nie przyszło mi nawet do
głowy, żeby wejść do środka. To jest miejsce z rodzaju „tylko dla
ludzi”. Poza tym w domu mam wystarczająco dużo sprzętu do
ćwiczeń.
Dlaczego akurat teraz, po tylu latach, Sandor wykupił dla
mnie taki karnet? Zaczynam żałować, że nie wysłuchałem go do
końca. Ostatnio jestem jakby trochę… No jaki?
Obok wejścia znajduje się recepcja. Uśmiechnięty przewodnik
oprowadza mnie po centrum sportowym. Są tam boiska do kosza,
basen, a także siłownia, która, o dziwo, wyposażeniem ani trochę
nie ustępuje naszej. Oprócz zwykłych sprzętów, jakie można
znaleźć w każdym ośrodku YMCA, mają tutaj różne tory przeszkód,
gdzie siatki z grubych lin i stare opony naśladują naturalne
przeszkody.
No i jest ściana. Patrząc na nią, przestaję się dziwić nazwie.
To największy element tej części kompleksu, spokojnie dwanaście
metrów od podłogi do sufitu. Powierzchnia oczywiście tylko imituje
skałę, a w górze nie widać nieba, ale i tak wrażenie jest imponujące.
Czekam, żeby przewodnik wreszcie skończył obchód, i pędzę
właśnie tam. Trzeba zająć miejsce w jednej z kilku kolejek; przede
mną stoi grupka dzieciaków na oko trochę starszych ode mnie.
Na ścianę wspina się chłopak, mniej więcej siedemnastolatek.
Utknął w połowie drogi i miota się desperacko, szukając uchwytu.
Bez powodzenia: po kilku sekundach bezradnego macania odpada
od ściany i zawisa na linie asekuracyjnej. Opuszczają go powoli na
miękką matę.
– Pierwszy raz u nas? – słyszę czyjś głos.
Oglądam się przez ramię. Za mną stoi wysoki blondyn z
uśmieszkiem przyklejonym do twarzy. Kiwam głową potakująco.
– Pierwszy raz.
– To jest trasa dla zaawansowanych. Lepiej zacznij na
najłatwiejszej.
– Nie chcę.
Blondyn wymienia spojrzenia ze stojącym obok niego niższym
chłopakiem. Ten niski na oko nie dorównuje mu siłą, ale jest
bardziej krępy, więc powinien być lepszy we wspinaczce.
– Musisz włożyć uprząż – informuje mnie.
Zamiast odpowiedzieć, śmieję się tylko. Ja miałbym spaść z
takiej ścianki? Po treningu, który przeszedłem? Śmieszne.
Uśmiecham się z wyższością do krępego chłopaka, jakby to miał
być żart, chociaż obaj, on i jego kumpel, mają na sobie uprząż.
– Dzięki, nie trzeba – kwituję.
– Twardziel! – Blondyn się uśmiecha.
– Nie, poważnie, takie są zasady – mówi ten drugi. – Tutaj
nawet Hillary nie wejdzie bez uprzęży.
Patrzę na niego obojętnym wzrokiem. Nie mam pojęcia, o czym
do mnie mówi.
– Sir Edmund Hillary – wyjaśnia. – Pierwszy zdobywca Mount
Everestu.
– Aha – mamroczę pod nosem. – To ta góra.
Obaj rżą jednym głosem.
– Tak, to ta góra.
Krępy trąca wysokiego łokciem.
– Przynieś uprząż dla nowego, co?
Wysoki patrzy na mnie dziwnym wzrokiem i oddala się w
stronę stojaka ze sprzętem. A ja uświadamiam sobie, że to była
jedna z dłuższych rozmów z ludzkimi dzieciakami, jaką w życiu
odbyłem. Ciekawe, jak mi poszło.
– Jestem Mike – przedstawia się krępy, wyciągając do mnie
rękę. – Mój kumpel to też Mike.
– A co, nie macie w tym mieście innych imion dla chłopaków?
– Zabawne – mówi Mały Mike, ale nie uśmiecha się nawet. – A
jak ty się nazywasz?
– Stanley – podaję fałszywe imię bez zastanowienia, zupełnie
jakby było prawdziwe. Sandor dobrze mnie wyćwiczył.
Duży Mike wraca i podaje mi uprząż. Wkładam ją, a oni
pomagają mi zaciągnąć paski.
– A powiedz, Stanley – ciągnie przesłuchanie Mały Mike – gdzie
chodzisz do szkoły?
– Uczę się w domu.
– Aha, to dlatego jesteś taki błyskotliwy – cedzi ze śmiertelną
powagą.
To chyba było obraźliwe.
Chcę coś odpowiedzieć, ale w tym momencie wpada mi w oko
dziewczyna w sąsiedniej kolejce. Ma szesnaście, może
siedemnaście lat, długie czarne włosy i oczy tego samego koloru.
Wygląda na wysportowaną i patrzy wprost na mnie. Ciekawe, jak
długo mnie obserwuje. Słyszała, o czym rozmawiałem z Dużym i
Małym?
Dziewczyna orientuje się, że zwróciła moją uwagę, i szybko
odwraca wzrok, czerwieniejąc na twarzy. Ale ja nie mogę przestać
na nią patrzeć; nic na to nie poradzę. A ona w końcu spogląda znów
w moją stronę i po chwili wahania posyła mi nerwowy uśmiech.
Mogę tylko mrugnąć oczami, nie stać mnie na lepszą odpowiedź.
Duży Mike macha mi dłonią przed twarzą.
– Czego chcesz? – warczę.
– Twoja kolej, stary.
Odwracam się i widzę, że instruktor wspinaczki z kwaśną
miną stuka w zegarek. Podchodzę do niego, a on przypina liny
asekuracyjne do mojej uprzęży, tłumacząc mi, gdzie są najlepsze
uchwyty dla rąk, czyli, jak mówi: „chwyty”, ale prawie go nie
słucham, bo myśli zaprząta mi co innego: dlaczego ta dziewczyna
na mnie patrzyła? Odruchowo poprawiam potargane włosy.
Właściwie to nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć. W
telewizji, kiedy facet spogląda w oczy ładnej dziewczynie, zawsze
puszczają jakąś muzykę. W tej chwili oddałbym wszystko za
kawałek podkładu dźwiękowego.
Ciekawe, czy spodobałby jej się chłopak z innej planety, który
potrafi naprawdę błyskawicznie wejść na ścianę wspinaczkową.
Cóż, przekonajmy się.
Instruktor dmucha w gwizdek. Ruszam w górę. Z początku
idzie mi słabo. Trzeba było słuchać, kiedy mówił o chwytach.
Szybko jednak odnajduję właściwy rytm i zręcznymi rzutami ciała
pnę się coraz wyżej.
Czy ona patrzy na mnie, czy nie? Czuję nieodpartą ochotę,
żeby sprawdzić.
Zerkam w dół. Patrzy. Stoi obok Dużego i Małego Mike’a. Coś
do niej nawijają, ale ona ich olewa i patrzy tylko na mnie. Co więcej,
wisi na mnie oczami, jakbym był bardziej interesujący od
najciekawszej książki na świecie.
Ni stąd, ni zowąd dłonie zaczynają mi się pocić i robią się
śliskie.
Niedobrze.
Dociera do mnie, niestety poniewczasie, że dałem się złapać w
tę samą pułapkę co chłopak, którego widziałem na początku.
Jestem już w połowie drogi na szczyt, ale nade mną nie ma żadnego
chwytu i nie można się cofnąć.
Właściwie widzę jedno miejsce, gdzie mógłbym się zaczepić.
Człowiek tam nie sięgnie, ale ja, przy mojej sile, powinienem dać
radę. Trzeba tam doskoczyć.
Zapieram się mocno nogami, maksymalnie obciążając kolana
i biodra, a potem odbijam się z całej siły.
Udało mi się sięgnąć chwytu, ale spocone palce ześlizgują się
z niego bezwładnie.
I to już jest koniec. Spadam. Nie do wiary. Spadam. Pokonała
mnie ściana wspinaczkowa dla ludzi i dłonie mokre od potu.
Ląduję miękko na macie. Czuję ból, ale nie fizyczny: tak boli
urażone ego. Leżę, nie chcę wstawać, bo będę musiał spojrzeć w
oczy wszystkim dookoła.
A przede wszystkim – jej.
Duży Mike patrzy na mnie z wysoka.
– Widzisz, przydała się uprząż – mówi, uśmiechając się kpiąco.
Mały Mike pomaga mi wstać, pociesza, że nieźle sobie
poradziłem jak na pierwszy raz. Nie słucham go prawie wcale.
Wędruję wzrokiem od ściany do ściany, szukając tamtej
dziewczyny.
Nie ma jej.

Wychodzę z Windy City Wall z głową nisko zwieszoną. Żyję


incognito właściwie od urodzenia, jednak jeszcze nigdy, nawet
uciekając przed mordercami z innej planety, nie pragnąłem tak
bardzo nie zwracać na siebie niczyjej uwagi. Wiem, że to głupie i
śmieszne – z tej ściany codziennie spada mnóstwo dzieciaków – ale
mam niezbitą pewność, że wszyscy, którzy tam byli, śmieją się ze
mnie po cichu.
Wracam do John Hancock Center dłuższą drogą, naokoło, ale
nie wchodzę do środka, mijam wejście. Bez przerwy odtwarzam w
pamięci swoją porażkę, wyobrażam sobie, jak to musiało wyglądać
z perspektywy tamtej dziewczyny: widziała, jak odpadam od ściany,
spocony, bezradnie wymachując rekami i nogami. Cały dzień
chodzę po mieście jak otępiały, katując się myślami. Kiedy wreszcie
postanawiam wrócić do domu, słońce już zachodzi.
Sandor siedzi w salonie, wyciągnięty na rozkładanym
skórzanym fotelu z jakąś nudną książką o specjalistycznej
technologii na kolanach.
– W samą porę – mówi na mój widok, unosząc w palcach pusty
kieliszek po martini.
Nie zauważył, że wlokę się ze zwieszoną głową. Idę prosto do
barku, gdzie nie brakuje żadnego alkoholu, a kieliszek wyjmuję mu
z dłoni telekinezą. Gin i wermut mieszam z lodem w ten sam
sposób, nie dotykając butelek. Najtrudniej jest nabić lewitujące
oliwki na lewitujący plastikowy mieczyk.
Umiem siłą umysłu zrobić drinka, a nie dałem rady wejść na
głupią ściankę.
Kiedy martini jest gotowe, zanoszę je Sandorowi, a sam
przysiadam na kanapie obok. Mój Cêpan upija łyk, cmokając lekko
wargami.
– Niezłe – mówi. – No opowiadaj. Jak było?
– W porządku – odpowiadam burkliwie.
– Tylko tyle? W porządku? Siedziałeś tam cały dzień.
Nie bardzo mi się uśmiecha opisywać mu ze szczegółami, co
się stało, ale mam potrzebę zwierzyć się komuś, a on ma znacznie
więcej doświadczenia w kontaktach z ludźmi. I z dziewczynami.
– Spadłem ze ściany wspinaczkowej – przyznaję się wreszcie.
Sandor chichocze, nie odrywając wzroku od swojej książki.
– Spadłeś? Ty? Poważnie?
– Nie patrzyłem, co robię. To znaczy, chyba byłem
rozkojarzony.
– Następnym razem dasz radę. – Wzrusza ramionami.
– Nie będzie następnego razu – mówię krótko i milknę,
zasłaniając oczy ramieniem.
Sandor chyba wyczuł, że coś przed nim ukrywam, bo zamyka
wreszcie książkę i prostuje się w fotelu.
– Co się stało? – pyta, zniżając głos. – Twój iMog coś wykrył?
– Nie… – Urywam w pół słowa. – Była tam jedna dziewczyna…
– Aha – mruczy Sandor przeciągle. Nie muszę odsłaniać oczu,
by wiedzieć, że szczerzy zęby. – Ładna? – pyta, zacierając dłonie.
– Piękna. – Odwracam głowę. – Spadłem, bo ona… Sam nie
wiem. Obserwowała mnie.
– Gapiła się raczej. Maślanym wzrokiem.
– Zamknij się.
– Czyli, podsumowując, piękna młoda dziewczyna widziała,
jak spadłeś ze ścianki, i teraz się wstydzisz.
Nie wiem, co odpowiedzieć. W takim ujęciu moje zachowanie
wygląda jak czysta głupota, jak scena z jakiejś telenoweli, gdzie
wytapetowani po kokardę aktorzy snują się z kąta w kąt i robią do
siebie zbolałe miny. Ale co z tego, kiedy to prawda.
Sandor wyciąga rękę i ściska moje ramię.
– Niech mój młody podopieczny nie zwraca uwagi na takie
drobne komplikacje – doradza. – Jedno wiem na pewno: jeśli
będziesz tu tak siedział skwaszony, to na żadnej dziewczynie nie
zrobisz wrażenia.
– A kto ci powiedział, że chciałem zrobić na niej wrażenie?
– Daj spokój. – Sandor parska śmiechem. – Który facet nie
chce się podobać pięknym kobietom? Na razie ona myśli o tobie:
chłopak, który porwał się na coś, co go przerosło. Ale jeśli tam nie
wrócisz, wyjdziesz na mięczaka, który raz spadł ze ściany i
stchórzył. Chcesz tego?
Nie muszę się nawet zastanawiać nad odpowiedzią.
– Pójdę tam jutro.

10

Następnego dnia wstaję wcześnie rano. Dzień zaczyna się


treningiem w Audytorium. Robię uniki przed miotanymi w moją
stronę pociskami i strącam pałką latające automaty, ale myślami
jestem w Windy City Wall. Sandor daje mi nieźle popalić, chociaż
dobrze wie, że chcę oszczędzić siły na drugie podejście do ściany,
które ma mi zapewnić uznanie w oczach tamtej dziewczyny.
– Skup się! – woła, kiedy padam na podłogę podcięty przez
mechaniczną mackę.
Po treningu biorę porządny prysznic, mimo że właściwie
zamierzam pójść na kolejny trening. Chcę dobrze wyglądać.
Posuwam się nawet do przeczesania skołtunionej strzechy na mojej
głowie. Sandor od dawna mnie męczy, żebym poszedł do fryzjera.
Śmieje się, że wyglądam jak dziewczyna, i poleca różne mocno
utrwalające lakiery do włosów. Nigdy nie chciało mi się słuchać jego
nieproszonych porad domorosłego stylisty.
A teraz, przeglądając się w zaparowanym łazienkowym
lustrze, zaczynam tego żałować. Wyglądam jak jaskiniowiec, ale
jest już za późno, żeby coś zrobić z włosami. Poza tym gdybym
poszedł na ścianę prosto od fryzjera, z głową lśniącą od brylantyny
(nie mam zielonego pojęcia, co to takiego), wyglądałoby to jak akt
czystej desperacji.
– Powodzenia – mówi Sandor znaczącym tonem, widząc, że idę
w stronę windy.
Drogę do centrum rekreacyjnego pokonuję biegiem. Mam tak
zwane motyle w żołądku, z tym że u mnie te motyle ostrzeliwują się
chyba rakietami. Wchodzę do środka na pełnym luzie i od razu
kieruję się do stojaka ze sprzętem. Biorę uprząż i pewnym krokiem
udaję się do trasy dla zaawansowanych, rozglądając się po drodze
za ciemnowłosą dziewczyną.
Nie ma jej. Właściwie nie ma tu dziś prawie nikogo.
Jasne. Szkoła. Zawsze zapominam, że ludzie mają zupełnie
inny rozkład zajęć niż ja.
Na ścianie jest kilka dziewczyn w wieku studenckim, a na dole
kilku starych, wątłych facetów, którzy wodzą za nimi tęsknymi
spojrzeniami. Pewnie przyszli tutaj na lunch. Wspinam się w ślad
za dziewczynami. Trochę wprawy na pewno mi nie zaszkodzi.
Przez godzinę uczę się ściany. Tym razem słucham uważnie
instruktora, zwłaszcza kiedy pokazuje mi najlepsze chwyty. Po tym
czasie mam za sobą sześć udanych wejść. Instruktor mówi, że jeśli
poprawię czas o parę sekund, to mogę pobić rekord ściany. Nie
chwalę się, że to bynajmniej nie jest szczyt moich możliwości, że
dla loryjskiej siły i szybkości taki rekord to mały pikuś.
Na demonstrację przyjdzie czas, kiedy zjawi się tamta
dziewczyna.
Do końca lekcji w szkołach została jeszcze mniej więcej
godzina. Chyba głupio by wyglądało, gdybym tutaj był, kiedy
wszyscy się zjawią. Lepiej zrobić efektowne wejście. Oczyma duszy
już widzę, jak pewnym krokiem zajmuję miejsce w kolejce, nie
zwracając uwagi na docinki Dużego i Małego Mike’a, a potem
wskakuję na ścianę i zasuwam do góry, zostawiając rekordzistę
daleko w tyle. Duży i Mały zbierają szczęki z podłogi, a ja wtedy
podchodzę do tamtej dziewczyny, która uśmiecha się z
uwielbieniem, czekając, aż się odezwę. A potem…
No cóż, jeśli chodzi o gadkę, to na razie jestem kompletnie
nieprzygotowany.
Z butelką wody kupioną w automacie wychodzę na zewnątrz.
Po drugiej stronie ulicy jest nieduży park. Znajduję tam wygodną
ławkę, skąd dobrze widać wejście do Windy City Wall. Idealne
miejsce do prowadzenia obserwacji. Powietrze jest chłodne i miłe.
Poczekam na uboczu, aż ludzie przyjdą tu po szkole. I wtedy
odzyskam twarz.
Te podchody przypominają mi, żeby sprawdzić wyświetlacz
iMoga. Złowieszcza czerwona kropka w pobliżu mojej białej
pokrzyżowałaby mi plany. Na szczęście alarmu nie ma.
Przez następną godzinę męczę się nad jakimś dobrym
tekstem, żeby zagaić rozmowę. Na filmach faceci nigdy nie mają
problemu, jak zagadać do dziewczyny. Szkoda, że nie zapytałem
Sandora. Pewnie ma w domu całą biblioteczkę rozmówek damsko-
męskich.
Po jakimś czasie zauważam, jak do Windy City Wall wchodzą
Duży i Mały Mike. Tyle już tutaj siedzę, a wciąż nie wiem, co mam
jej powiedzieć. Zawiesiłem się na tekstach nawiązujących do
wspinania, tylko że wszystkie brzmią jakoś obleśnie. Jakbym to na
nią chciał się wspinać.
– Przepraszam, czy tutaj jest wolne? – Tę wewnętrzną
dyskusję przerywa mi głos jakiejś dziewczyny.
Machinalnie wskazuję puste miejsce obok siebie, nie patrząc
nawet na nią.
„Zdobywając tę ścianę, myślałem, że to twoje serce”. Może
być? Jasne. Szczyt żenady.
– Cześć – mówi dziewczyna, siadając na ławce.
I dopiero wtedy dociera do mnie, że to wcale nie jest „jakaś”
dziewczyna. To ona. Siedzi tuż obok, dzieli nas najwyżej kilka
centymetrów. W świeżym wiosennym powietrzu jej policzki błyszczą
rumieńcem, a lekki wiatr delikatnie rozwiewa czarne włosy.
Dziewczyna uśmiecha się do mnie. Wygląda tak cudownie, że nagle
robi mi się słabo i chwytają mnie mdłości. Nie taki miałem plan.
– Jestem Maddy – przedstawia się, wyciągając do mnie dłoń.
Gapię się na nią jak cielę na malowane wrota. W głowie czuję
kompletną pustkę.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o dobry tekst do zagajenia.
Maddy spogląda na mnie spod zmrużonych powiek.
– Przepraszam. Nie chciałam ci przerywać tej… hmm… cichej
rozmowy.
To ja coś mówiłem? Pewnie teraz myśli, że jestem
nienormalny. Trzeba się ratować.
– Niczego mi nie przerwałaś – zapewniam. – Myślałem sobie.
– Aha.
Maddy spogląda na mnie wyczekującym wzrokiem i wtedy
dostrzegam jej dłoń, która wciąż wisi w powietrzu. Łapię ją szybko,
chyba nieco zbyt skwapliwie.
– Stanley – mówię.
– Miło cię poznać.
Przełykam z wysiłkiem ślinę. Wszystko idzie zupełnie inaczej,
niż zakładałem. Miała mnie zobaczyć dopiero po zwycięstwie nad
ścianą, po odzyskaniu honoru.
Macham niemrawo ręką w kierunku Windy City Wall,
rozpaczliwie usiłując skierować rozmowę z powrotem na ustalone
tory.
– Właśnie miałem iść na ściankę. Przyjdziesz popatrzeć?
– Popatrzeć? – powtarza Maddy, unosząc brew. – A może się
pościgamy? O ile czujesz się na siłach – dodaje, drażniąc się ze
mną.
Zapadam się z powrotem w otchłań wczorajszego
upokorzenia. Nie wiem, co mam powiedzieć, zupełnie brak mi słów.
Na szczęście Maddy od razu spieszy mi z pomocą.
– Ale tak naprawdę – tłumaczy się – to dzisiaj nie mogę. Muszę
wracać do domu. Zobaczyłam, że siedzisz tutaj sam, i pomyślałam,
że cię zagadnę.
– Aha – mówię jak ostatni leszcz. – To fajnie.
– No, fajnie – powtarza Maddy.
I zapada niezręczna cisza, zupełnie jakby ona też się
denerwowała tak jak ja. Omiata mnie spojrzeniem i porusza
ustami. Może próbuje wymyślić, co ma powiedzieć? Ciekawe, czy
też układa sobie scenariusz rozmowy w głowie.
Kiedy wreszcie się odzywa, słowa płyną z jej ust jak wartki,
nerwowy strumień:
– Widziałam cię wczoraj i też byłeś sam, tak jak ja, i to jest
spoko, bo możesz trenować samemu, jeśli lubisz, ale ja tu
mieszkam od niedawna i do tej pory jakoś trudno mi było kogoś
poznać, więc pomyślałam, że może byśmy razem powalczyli z
samotnością?
Patrzę na nią, mrugając oczami. Nie mogę uwierzyć w swoje
szczęście.
– Przepraszam. – Maddy kręci głową. – Normalnie nie jestem
taka denna.
– W ogóle nie jesteś denna – zapewniam ją.
– No dobrze, przyznaję się. Udawałam. Nabrałeś się. – Śmieje
się nerwowo. – Dość tego, zamknij się, Maddy. Proszę, to dla ciebie.
– Sięga do torby i podaje mi kartkę ze swoim imieniem i numerem
telefonu.
– Jeśli cię jeszcze do siebie nie zniechęciłam, to fajnie by było,
gdybyś zadzwonił – mówi i wstaje z ławki, zanim mój zidiociały
umysł zdąży otrząsnąć się z szoku, bym mógł wydusić z siebie
jakąkolwiek odpowiedź.

11

Stoimy na dachu John Hancock Center. Wiatr hula dookoła.


Nad naszymi głowami krąży sonda, którą właśnie testujemy,
najnowsze dzieło Sandora: wybebeszony toster wyglądający jak
szybowiec, ze stalowymi skrzydłami wystającymi ze szczelin, do
których normalnie wkłada się chleb. W pewnej chwili urządzenie
kładzie się na bok i zaczyna opadać. Dotykam dźwigni na
nadajniku do zdalnego sterowania, korygując ustawienie sondy
względem wiatru. Maleńki silnik odpowiada zdecydowanym
buczeniem. Zawsze testujemy nowe konstrukcje Sandora. To
konieczne, bo pewnego dnia może się zdarzyć, że w walce z hordą
Mogadorczyków oprócz nich nie będziemy mieć żadnych
sprzymierzeńców. Dopóki jednak ten dzień nie nadejdzie, tę
najnowszą buczącą zabawkę najprawdopodobniej czeka spotkanie
oko w oko ze mną – w Audytorium.
– Przypomnij mi – zagaja Sandor – kiedy dostałeś od niej
numer telefonu?
Nie odrywam oczu od bujającej w powietrzu sondy.
– Pięć dni temu.
– Ludzie mają pewną zasadę, jeśli chodzi o telefony do
dziewczyn – zamyśla się mój opiekun. – Chodzi mniej więcej o to,
że facet powinien z tym poczekać trzy dni, bo inaczej wyjdzie na
zdesperowanego frajera.
W odpowiedzi burczę coś tylko pod nosem.
– Ale ty już nie musisz się tym przejmować – podsumowuje
Sandor. – Na co czekasz?
– A po co mi to? – ucinam, starając się, żeby nie zabrzmiało to
tak ponuro, jak w tej chwili się czuję. Niezbyt dobrze mi to
wychodzi.
Od czasu tamtej rozmowy w parku, kiedy nie trenuję, myślę o
Maddy. Zamieniliśmy ze sobą tylko parę słów, ale widziałem
wyraźnie, że czuje się samotna, tak jak ja, bo chociaż w odróżnieniu
od niej mieszkam tu już pięć lat, to praktycznie nikogo nie
poznałem. Pewnie, że marzyło mi się, aby mieć znajomych, a nie
tylko bawić się robotami z moim Cêpanem, ale zainteresowanie ze
strony pięknej dziewczyny – o tym nawet nie śniłem.
A tu nagle stało się. I co mam teraz zrobić? Maddy nie ma
blizn na nodze tak jak ja. Nikt nie zwerbował jej do
międzygalaktycznej wojny. W końcu pozna jakichś ludzi i będzie
miała znajomych, a potem wyjedzie na studia i ułoży sobie życie. A
ja? Ja muszę wymierzyć sprawiedliwość krwiożerczej rasie
najeźdźców odpowiedzialnej za zagładę mojej ojczystej planety. Miło
pomyśleć, że można by uciec od tego wszystkiego. Pomarzyć o
dziewczynie, o randkach. Tylko że ten piękny sen pewnego dnia się
skończy, a ja będę musiał iść na wojnę. Jak to pogodzić ze
znajomością ze zwykłym człowiekiem, nie mówiąc już o spotykaniu
się z dziewczyną?
Tego się nie da pogodzić.
Widząc, że myślami jestem gdzie indziej, Sandor delikatnie
wyjmuje mi nadajnik z ręki i sadza sondę z powrotem na dachu.
Stajemy przy barierce i spoglądamy na miasto rozciągające się pod
nami. Mój opiekun kładzie mi dłoń na ramieniu.
– Jesteś tym, kim jesteś. Nie zmienisz tego – zaczyna.
– Wiem – mówię krótko, chcąc uciąć tę gadkę jak najszybciej,
bo zapowiada się kolejna wyczerpująca przemowa motywacyjna. Co
w niego ostatnio wstąpiło?
– Posłuchaj mnie – ciągnie Sandor. – Musisz wypełnić swoje
przeznaczenie, ale to nie oznacza, że nie możesz mieć własnego
życia.
– Jakoś inaczej to widzę.
Mój Cêpan wzdycha ze smutkiem.
– Może to był z mojej strony błąd, że izolowałem cię od
wszystkiego. Jeśli tak, to przepraszam. Chyba zapomniałem, jak to
jest być młodym. – Milknie na chwilę i pociera brodę, szukając
właściwych słów. – Odkąd przybyliśmy na Ziemię, miałem kilka,
nazwijmy to… znajomości.
– Znajomości? – powtarzam kpiąco. – Tak mówisz na te swoje
dziewczyny?
– Nieważne. – Sandor odkasłuje nerwowo, szturchając mnie
łokciem pod żebro. – Chcę tylko powiedzieć, że znajomość z ludźmi
może być miłą rozrywką.
– Nie potrzebuję rozrywek – mówię z przekąsem i trącam nogą
sondę leżącą na dachu. – Mam konsole z grami i roboty do zabawy.
– Nie o to mi chodziło – wyjaśnia. – „Rozrywka” to złe słowo.
Ludzie przypominają nam, na czym polega nasza misja, dlaczego
tutaj jesteśmy i dlaczego wciąż walczymy. Przypominają nam, że
warto. Możesz mieć własne życie, Dziewiąty. Kiedy wygramy tę
wojnę – a wygramy ją na pewno – jeśli tylko zechcesz, zostaniesz
prawdziwym Stanleyem Worthingtonem. A może jeszcze kimś
innym? Będziesz mógł być, kim chcesz.
Ogarniam wzrokiem rozległą panoramę miasta. Gdzieś tam
czają się Mogadorczycy. Nawet jeśli ten nad jeziorem był jedynym
zwiadowcą w całym Chicago, to przecież są jeszcze inni. Polują na
mnie.
– Nie zmienisz tego, kim jesteś – powtarza Sandor – ale
powinieneś też wiedzieć, kim możesz się stać. I zrozumieć, o co
walczysz.
W mieście, na które spoglądam z wysoka, mieszka też Maddy.
Pewnie siedzi teraz w domu swoich rodziców i odrabia lekcje. Wolę
myśleć o niej niż o Mogach.
– Zadzwoń do niej – zachęca Sandor. – Bądź Stanleyem
chociaż przez jakiś czas.
Odwracam się i spoglądam na niego. Widzę, jak bardzo mu
zależy, żeby do mnie dotrzeć. Chcę uwierzyć, że się nie myli.
– Dzięki, Sandor – mówię.
Mój Strażnik klepie mnie mocno w plecy.
– Tylko żebyś nie dał plamy – ostrzega.
Po powrocie do swojego pokoju siadam na łóżku i sięgam po
telefon. Nie zawracam sobie głowy wymyślaniem scenariusza
rozmowy, skoro poprzednim razem to zupełnie nie zdało egzaminu.
Po prostu biorę kilka głębokich wdechów i wystukuję na
klawiaturze telefonu numer, który podała mi Maddy.
Odbiera już po pierwszym sygnale.
– Cześć – zaczynam, słuchając uważnie, jak to zabrzmi. –
Mówi Stanley.
W słuchawce rozlega się pełne ulgi westchnienie. Może ona też
rozmyślała o tej chwili, wyczekiwała telefonu ode mnie?
– Już się bałam, że nie zadzwonisz – mówi Maddy. Słyszę, że
się uśmiecha, i od razu czuję się lepiej.

12

Na naszą „pierwszą randkę” (tak mówi Sandor, drażniąc się ze


mną) Maddy proponuje wyjście do planetarium.
Wyjaśniam Sandorowi, próbując grać luzaka, że to nie
randka, lecz po prostu spotkanie ze znajomą, ale on widzi, że
jestem podjarany, i jeszcze bardziej mi dogryza. W ostatnich dniach
przed tym umówionym spotkaniem do treningów dołączają się
nieproszone porady na temat dziewczyn.
– Powiedz jej, że ładnie wygląda – poucza mnie Sandor.
Zatrzymuję telekinetycznie ciężki wór spadający prosto na
mnie.
– Interesuj się tym, jaka jest i co robi.
Uchylam się przed rojem pędzących pocisków.
– Słuchaj uważnie tego, co mówi, albo przynajmniej udawaj.
Szybkim piruetem schodzę z drogi lecącej sondzie i strącam
ją ciosem mojej srebrnej pałki.
– Słuchasz mnie?
– Nie bardzo. – Ocieram twarz z potu, spoglądając na niego
gniewnym wzrokiem.
– Świetnie. – Sandor klaszcze w dłonie, a urządzenia w
Audytorium zaczynają się wyłączać. – To znaczy, że jesteś gotowy.
Maddy czeka na mnie przed wejściem do planetarium. Na mój
widok uśmiecha się nerwowo. Ma na sobie lekki sweter i dżinsy;
dobrze, że nie posłuchałem Sandora, który radził mi odstawić się
jak do opery, i ubrałem się po swojemu, tak samo w dżinsy plus
bluza z kapturem.
– Nie myślisz, mam nadzieję, że jestem jakąś nudziarą – mówi
Maddy, kiedy kupujemy bilety.
– W żadnym razie – zapewniam ją.
Nudziarstwo? Tego bym nie powiedział. Może raczej: ironia.
Nie mogę wyjaśnić Maddy, że z mojego punktu widzenia ludzka
wiedza o kosmosie to kompletne zacofanie. Ciekawe, czy inni
przedstawiciele mojej rasy, ci, którzy pozostają w ukryciu,
umawiali się na pierwszą randkę w planetarium. Raczej wątpię.
– Kiedy byłam mała – mówi Maddy – tata zawsze zabierał mnie
do planetarium. Wciągnęłam się.
Siadamy w sali projekcyjnej nakrytej wielką kopułą. Kiedy
czekamy na początek seansu, dowiaduję się trochę o jej rodzicach:
ojcu astronomie, podobno dość znanym, i mamie, która jest
profesorem filozofii. Zamieszkali w Chicago, bo jej mama niedawno
otrzymała stanowisko na tutejszym uniwersytecie, ale nadal często
podróżują, bo tata astronom jest stale zapraszany na wykłady przez
różne koła fanatyków kosmosu. Mówiąc o rodzicach, Maddy ma
smutny głos; domyślam się, że nigdy nie ma ich przy niej. Trudno
powiedzieć, abyśmy byli w podobnej sytuacji życiowej, ale mimo to,
nie wiedzieć czemu, mam wrażenie, że rozumiem ją doskonale.
– Brakuje mi ich – wyznaje szczerze, ale natychmiast macha
dłonią, uśmiechając się przepraszająco. – No dobrze, wiem, że nie
odeszli na zawsze, ale odkąd się tutaj sprowadziliśmy, praktycznie
przestałam ich widywać.
– Nie czujesz się dziwnie, że jesteś taka samodzielna?
Maddy wzrusza ramionami.
– Czasami to jest fajne. Nikt na mnie nie krzyczy, że siedzę do
późna, a rano trzeba wstać do szkoły. – Rzuca mi wesołe spojrzenie.
– I nikt się nie interesuje tym, że wybrałam się do planetarium z
jakimś dziwnym chłopakiem.
Śmieję się, ale jednocześnie zastanawiam, czy naprawdę
uważa mnie za takiego dziwnego. Mam nadzieję, że nie. We własnej
opinii jestem całkiem przekonujący jako zwykły Stanley.
– Nieładnie – krzywi się nagle Maddy. – Ciągle tylko gadam i
gadam. Wywnętrzam się, a nic nie wiem o tobie.
Żal mi, że już przestała mówić. Wcale nie musiałem udawać
zainteresowania, tak jak pouczał mnie Sandor. A teraz będę musiał
oszukać tę dziewczynę.
– Co chcesz wiedzieć? – pytam.
Maddy zastanawia się przez chwilę. Sala projekcyjna powoli
się zapełnia. Dociera do mnie, że dotykamy się ramionami, bo oboje
trzymamy łokcie na poręczy fotela.
– Zacznijmy od tego, gdzie chodzisz do szkoły.
Uśmiecham się z zażenowaniem.
– Uczę się w domu.
Maddy patrzy na mnie takim wzrokiem, że chyba równie
dobrze mógłbym jej powiedzieć, że jestem kosmitą i przyleciałem z
planety Lorien. Pamiętam, jakie oczy zrobili Duży i Mały Mike,
kiedy usłyszeli to samo – jakbym był chory, trędowaty. Mógłbym
pewnie coś zmyślić, ale znacznie przyjemniej jest powiedzieć jej
prawdę.
– Hm – Maddy żartobliwie unosi brew – a wyglądasz całkiem
normalnie.
– Nie ma w tym żadnego dziwactwa – przekonuję ją. – Mój…
ee… wujek zawsze dba o to, żebym się nie nudził. No dobrze, może
to rzeczywiście trochę dziwne. Wujek nie jest, powiedzmy,
zwyczajnym człowiekiem.
– Mieszkasz z nim?
– Tak.
– A twoi rodzice?
Na to pytanie powinienem mieć gotową odpowiedź, mało
prawdziwą, ale za to bardzo przekonującą. Dawno temu, kiedy
ciągle byliśmy w drodze, regularnie powtarzałem z Sandorem
wyuczoną bajeczkę o swojej tożsamości. Sandor przedstawiał mnie
jako swojego bratanka; mówił, że zabrał mnie w podróż, żeby
pokazać mi świat albo żeby moi rodzice mogli się wybrać w drugą
podróż poślubną. Czasami dodawał też, że rodzice w końcu do nas
dołączą, a co życzliwszym kelnerkom zwierzał się, że zginęli w
wypadku i teraz on mnie wychowuje. Okazywało się to skutecznym
sposobem na większą porcję deseru. Teraz jednak chcę, żeby
Stanley, którego pozna Maddy, był jak najbardziej podobny do
prawdziwego mnie.
– Umarli, kiedy byłem mały – mówię szczerze. – Nie pamiętam
ich dobrze.
– Aha. – Maddy milknie, nie wiedząc, co ma powiedzieć.
Na szczęście zanim rozmowa zdąży zejść na jeszcze bardziej
przygnębiające tory, przygasają światła. Zagłębiamy się w fotele, a
nad naszymi głowami rozbłyskuje Droga Mleczna.
Głos z puszki opisuje początki kosmosu, a potem różne
planety w odniesieniu do Ziemi. Nie słucham go. Mój umysł jest w
stanie zarejestrować tylko tyle, że siedzę obok Maddy w niemalże
całkowitej ciemności. Chcę zapamiętać jak najwięcej szczegółów.
Jej włosy pachną wanilią albo kokosem, w każdym razie czymś,
czego używają dziewczyny. Zresztą nieważne – zapach jest
cudowny. Trzymamy łokcie na poręczy fotela, a ja skupiam uwagę
na ręce, która dotyka Maddy, wyobrażając sobie, że każde drgnięcie
jej ramienia to zaszyfrowana wiadomość dla mnie.
Zerkam na nią z ukosa, co nie uchodzi jej uwagi. Dziewczyna
uśmiecha się do mnie nieśmiało. Biały i bladobłękitny odblask
projekcji igra światłami na jej twarzy. Najchętniej gapiłbym się na
Maddy już do końca tego nudnego wykładu, ale pomyślałaby, że
jestem nienormalny, zamykam więc uszy na dźwięk nagrania i
wsłuchuję się w nią. Oddycha powoli i miarowo, słyszę jednak
swoim superczułym uchem, że jej serce bije mocno.
Zaraz, chwila. To chyba nie jej serce, tylko moje.
Zamykam oczy i już ich nie otwieram. Pokaz się kończy, ale
światła w planetarium wciąż są przygaszone, a na kopule widać
gwiazdy. Nie wstajemy ze swoich miejsc, kiedy ludzie zaczynają
wychodzić. W końcu zostajemy tylko we dwójkę pod
rozgwieżdżonym niebem.
Maddy nachyla się do mnie i szeptem, chociaż jesteśmy sami,
zaczyna mi opowiadać o różnych konstelacjach pominiętych na
pokazie. Wodzi palcem od Pasa Oriona do Wodnika. Śmieje się
cicho, kiedy mylę ogon Ryb z nogą Pegaza. Mam to wszystko w
małym palcu, ale opowiedziane jej głosem wydaje się sto razy
bardziej interesujące.
Aż w pewnej chwili, nie zdając sobie sprawy z tego, co robię,
biorę ją za rękę.
Nie trwa to długo. Dłoń Maddy jest ciepła i lekko wilgotna od
potu. Dziewczyna szybko ją cofa i wstaje z fotela.
– Przepraszam – mówię, rozumiejąc, że posunąłem się za
daleko. – Ja tylko chciałem… To znaczy nie chciałem…
– Nic się nie stało – przerywa mi, potrząsając głową ze
zdenerwowania, ale nie jest zła ani wystraszona. – Chodź. Możesz
odprowadzić mnie do domu.
13

Po powrocie nie zastaję Sandora w naszym penthousie.


Jestem sam, więc mogę przez kilka godzin na okrągło odtwarzać w
pamięci ten, jak zacząłem o nim myśleć, incydent z dłonią Maddy.
Nawet na przygotowanie podpuchy dla Mogadorczyka nie
poświęciłem aż tyle wysiłku umysłowego. Wciąż zachodzę w głowę:
czy źle zrozumiałem zainteresowanie Maddy? Potem wraca Sandor,
niosąc rozmiękłą od wilgotnej pary papierową torbę pełną jedzenia
na wynos. Nie pyta nawet słowem o moją randkę, tylko zaczyna mi
opowiadać, że wybrał się na patrol.
– Objechałem z tym całe miasto – mówi, wyjmując własną
wersję mojego iMoga, prawdziwą machinę – i nic. Nawet nie piknął.
Jeśli tamtego Moga szukali jacyś jego kumple, to chyba do tej pory
dali sobie spokój. Zdaje się, że nic nam nie grozi.
– To cudownie – odpowiadam obojętnym tonem.
– Najciemniej jest zawsze pod latarnią – sentencjonalnie
intonuje Sandor, salutując mi kieliszkiem ze świeżo przyrządzonym
drinkiem.
Przy hamburgerach wreszcie przypomina sobie, żeby zapytać
o Maddy. Opowiadam mu o wszystkim ze szczegółami, staram się
nawet odtworzyć jej mowę ciała. Po raz pierwszy, odkąd
zamieszkaliśmy w Chicago, czuję, że potrzebne mi są wskazówki
mojego Cêpana.
– Aha – mówi Sandor, kiedy kończę relację.
– Aha? To wszystko?
Wzrusza ramionami.
– Kobiety to tajemnicze stworzenia.
Spogląda na mnie dziwnym wzrokiem, na pół rozbawionym,
na pół zaniepokojonym. Można by pomyśleć, że jestem jakimś
nieobliczalnym w swoich odruchach zwierzęciem, a on się boi, że
go ugryzę.
– Dlaczego tak patrzysz? – pytam.
– Już bardzo dawno nie mówiłeś aż tyle. To miłe.
Zbywam go zniecierpliwionym machnięciem ręki.
– Miałeś mi pomóc, a ty co?
I wtedy nagle coś zaczyna wibrować w tylnej kieszeni moich
spodni.
Żołądek podjeżdża mi do gardła. To na pewno mój iMog nadaje
alarm. Sięgam do kieszeni i praktycznie wyrywam z niej detektor,
wbijając wzrok w wyświetlacz.
Ale tam nie ma nic oprócz samotnej białej kropki na środku.
Dociera do mnie, że to była komórka. Noszę ją głównie z
przyzwyczajenia, bo nie odzywa się prawie nigdy – chyba że Sandor
chce, żebym kupił mu bułkę, kiedy wracam z biegania.
Na ekraniku widnieje symbol otrzymanego SMS-a.
– To od niej – oznajmiam. Denerwuję się tak bardzo, że aż nie
chce mi się otwierać tej wiadomości.
– Co napisała?
– „Było miło – czytam. – Na następną randkę ty wybierasz
miejsce”.
Sandor wznosi okrzyk radości i wyciąga dłoń jak do przybicia
piątki. Więc dla Maddy to też była randka. A jeśli było jej miło, to
chyba nie dałem plamy, łapiąc ją za rękę. To świetna wiadomość,
ale zanim zdążę się nacieszyć, znów ogarnia mnie niepokój.
Mam mieć pomysł na randkę.
– Co jest? – pyta Sandor, widząc moją zrozpaczoną minę.
– Nie mam pojęcia, gdzie zabrać dziewczynę.
Mój Cêpan parska śmiechem, ale natychmiast go tłumi.
Siedzimy w milczeniu, obaj głęboko zamyśleni.
– Może pójdziemy do Windy City Hall? – odzywam się wreszcie.
– Tym razem rozniosę tę ścianę w drobny mak.
Sandor krzywi się z niechęcią.
– Wolisz skakać po ścianach, zamiast rozmawiać z
dziewczyną?
Muszę przyznać mu rację.
– Wiesz co…? – mówi Sandor w zamyśleniu. – Jeśli naprawdę
chcesz zrobić na niej wrażenie, to mam pewien pomysł.

14

Umówiłem się z Maddy na weekend. Kolejne dni tygodnia


wloką się niemiłosiernie, przytłoczone niecierpliwym
wyczekiwaniem. Przepełnia mnie nerwowa energia, której nie mogę
wyładować nawet na treningu z Sandorem. Myśli mam zajęte tym,
jak się ubrać i co powiedzieć – do tego stopnia, że latające sondy
zaliczają znacznie więcej trafień we mnie, niż powinny. Wreszcie
Sandor wyłącza aparaturę w Audytorium. Widzę, że jest zły.
– Myślisz, że Mogadorczyków będzie obchodzić, że dziewczyny
ci w głowie? – pyta gniewnie.
Wiedząc, że ma rację, robię najlepszą skruszoną minę, na jaką
tylko mnie stać.
Po treningu Sandor wzywa mnie do swojej pracowni. Gdy
wchodzę, siedzi z nogami na blacie biurka, gniotąc obcasami stare
rysunki techniczne, i wodzi dookoła rozmarzonym wzrokiem. Przez
chwilę aż mi głupio, że mu przeszkadzam. Potem spogląda na mnie,
uśmiechając się smutno.
– Kiedy trafiłeś pod moją opiekę, byłem niewiele starszy niż ty
teraz, wiesz? – zaczyna. – To bardzo młody wiek, aby zostać
Cêpanem i kształcić Gardę. Ale ja byłem niezły. Asystowałem przy
różnych projektach technicznych, współpracując z inżynierami
znacznie starszymi i bardziej doświadczonymi ode mnie. Wydaje mi
się, że chcieli jak najszybciej wysłać mnie w teren.
Spodziewałem się, że walnie mi jakąś mowę. Przywykłem do
tego. Wkurzony Sandor to nic nowego. Ale Sandor zżerany
nostalgią… Nie wiem, jak sobie radzić z takim jego stanem. Tak
rzadko wspomina Lorien, że aż się boję mu przerwać.
– Miło było powiedzieć sobie: jestem gotowy – mówi dalej. – Z
całą pewnością był to wielki zaszczyt. Chociaż okazało się, że harda
z ciebie sztuka. – Puszcza do mnie oko, a ja nie mogę się nie
uśmiechnąć. – Jeśli Cêpan chce mieć więź z Gardą, musi mu się
poświęcić w stu procentach. Chciałem myśleć, że jestem gotowy,
ale miałem też osobiste sprawy, które mnie zajmowały. Miałem
dziewczynę. To było coś poważnego, wiesz? Bardzo się starałem,
żeby wszystko ze sobą pogodzić.
– I co się stało? – pytam, zanim zdążę sobie uświadomić
bezsens swoich słów.
Sandor pochmurnieje, ale potrafi szybko to ukryć.
– Wiesz, co się stało – odpowiada.
Zdejmuje nogi z biurka i wyrywa z notesu kartkę papieru.
Wręcza mi ją. Jest to lista sporządzona jego równym, starannym
pismem.
– Nie ma z ciebie pożytku w Audytorium – słyszę – więc możesz
pójść na zakupy.
I tak powrócił normalny, surowy Sandor.
Ruszam do drzwi z listą w ręku, ale on zatrzymuje mnie
jeszcze w pół drogi.
– Nigdy nie udało mi się pogodzić wszystkiego ze sobą – mówi.
– Może tobie się uda. A na razie pamiętaj o swoich prawdziwych
obowiązkach. Dobra?
Nie pierwszy raz Sandor wysyła mnie, żebym coś dla niego
załatwił. Nie, nie robię zakupów; to by było zbyt proste. Zdobywam
dla niego części. Moglibyśmy po prostu zamówić w internecie
najnowocześniejsze gadżety do budowy latających sond, ale on
najwidoczniej ceni wyzwania i lubi obdarzać ziemskie gruchoty
nowym życiem. Próbował mnie wciągnąć w te swoje rupieciarskie
reanimacje, ale nigdy nie złapałem bakcyla. Znacznie bardziej niż
składać coś samemu, lubię rozwalać jego wynalazki.
Przez całe popołudnie zgodnie z poleceniem uganiam się po
lombardach i sklepach z artykułami używanymi. Udaje mi się
znaleźć dwie rzeczy z listy Sandora: przestarzały odtwarzacz płyt
kompaktowych i elektryczną szatkownicę do warzyw. Szatkownica
ma zakrzywione ostrza; już się boję zobaczyć ją w akcji w
Audytorium. Nabywam też kilka przedmiotów, których zawsze mu
brakuje: jakąś przepaloną płytkę obwodu drukowanego, samotny
zwój kabla.
W ostatnim sklepie, do którego miałem zamiar tego dnia
zajrzeć, nagle odnoszę niejasne wrażenie, że ktoś mnie obserwuje.
Odruchowo sięgam po iMoga, zerkam dyskretnie na
wyświetlacz. W najbliższym otoczeniu nie ma żadnego zagrożenia.
Wsuwam urządzenie z powrotem do kieszeni – i wtedy ją
dostrzegam. Stoi między półkami, przed stojakiem z T-shirtami w
stylu vintage. To ona, Maddy.
W pierwszej chwili wydaje mi się, że mam przywidzenie. Tyle
o niej myślałem, że zacząłem mieć halucynacje. Ale Maddy macha
do mnie nieśmiało – a ja, można powiedzieć, rzucam się do niej.
– Hej – mówię, starając się panować nad głosem, by nie
pokazać, jak bardzo jestem poruszony. Chyba nie do końca udaje
mi się ta sztuka. – Co tutaj robisz?
– Hej – odpowiada Maddy, rozglądając się dookoła, jakby sama
się dziwiła, co też robi w śmierdzącym stęchlizną sklepie ze
starociami. – Właściwie to… Szłam za tobą.
– Powaga? – Uśmiecham się od ucha do ucha jak kretyn.
– Nie! – Przewraca oczami. – Mój tata ma hopla na punkcie
starych teleskopów i takich tam. Rozglądam się.
– Aha… – Udaję gorzkie rozczarowanie. – Szkoda. Miałem
nadzieję, że naprawdę mnie śledzisz.
Maddy przygląda się moim torbom wypchanym przedmiotami
o dziwacznych kształtach.
– Co tam masz? – pyta.
– Części do projektu naukowego. – Szybkie myślenie to
podstawa.
– Podobno uczysz się w domu?
Wzruszam ramionami.
– Mój wujek jest dziwny.
Razem wałęsamy się pomiędzy półkami. Maddy ściąga z
jakiegoś wieszaka rdzawoczerwony garnitur sportowy i przykłada
go do mojej klatki piersiowej.
– Może włożysz go w weekend, na naszą randkę? – Przekrzywia
głowę, próbując wyobrazić mnie sobie w takim stroju.
Gdybym ośmielił się przynieść ten łach do domu, Sandor
spaliłby go chyba w świętym gniewie; co za profanacja naszego
apartamentu!
– Wyszłabyś w ogóle z domu, gdybym zjawił się u ciebie tak
odstawiony?
– Raczej nie. Przytrzymaj – rzuca krótko.
Wolną dłonią chwytam ramię marynarki. Zanim się obejrzę,
Maddy pstryka mi zdjęcie komórką. A potem parska śmiechem,
oglądając moją głupią minę na tle najbrzydszego garnituru w
dziejach mody męskiej.
– Idealnie – uśmiecha się. – No to mam nową tapetę.
– Teraz będę musiał go kupić. Sama mnie namówiłaś.
Dla kawału sięgam po metkę, żeby sprawdzić cenę, i nagle z
rękawa wylatuje mól. Rzucam garnitur na podłogę, krzywiąc się z
obrzydzenia, a Maddy znów się śmieje. Wybiegamy ze sklepu.
Starszy facet za ladą posyła nam gniewne spojrzenie.
– Mam nadzieję, że nie złapałem pcheł – mówię po wyjściu,
kiedy jesteśmy już na chodniku.
– Wiesz co, chyba jedną widziałam. – Maddy pochyla się blisko
i ogląda mnie uważnie, kończąc szybkim cmoknięciem w policzek.
Potem prostuje się i po raz trzeci wybucha śmiechem. Tym
razem rozbawiła ją pewnie moja osłupiała mina.
– Do zobaczenia w piątek, Stanleyu – mówi wesołym głosem.
– Tylko się wykąp.

15

Nadszedł ten wielki wieczór.


W podziemnym garażu John Hancock Center mój opiekun
trzyma samochody, którymi w razie czego będziemy uciekać. Stoją
rzędem, każdy porządnie okryty brezentową plandeką.
Zawsze uważałem, że do ucieczki wystarczy nam jeden wóz,
ale odkąd osiedliśmy w Chicago, Sandor zaczął je kolekcjonować i
podrasowywać własnymi wynalazkami. Chyba nawet Cêpanowi
potrzebne jest jakieś hobby. Ma szczęście, że jako Cêpan młodego
Gardy dysponuje nieograniczonymi funduszami; przykro wyobrazić
go sobie w jakimś zdezelowanym gruchocie.
Sandor ściąga jedną plandekę, odsłaniając lśniący
ciemnoczerwony wóz sportowy z opuszczanym dachem.
Pieszczotliwie gładzi maskę, a potem zerka na mnie ze śmiertelną
powagą w oczach.
– Bardzo cię proszę: żebym tylko tego nie żałował.
Szczerzę zęby w uśmiechu. Już chcę siedzieć za kółkiem.
– Ten uśmiech nie wzbudza zaufania – zauważa Sandor, ale
mimo wszystko otwiera drzwi kierowcy.
Wskakuję do środka i zabieram się do ustawiania fotela i
lusterek.
– Jak masz jeździć? – pyta, pochylając się do okna.
– Zawsze dziesięć kilometrów poniżej ograniczenia prędkości
– recytuję. Wbijał mi to do głowy codziennie, odkąd zdecydował się
dać mi samochód na ten wieczór. – Odpowiednio wcześniej włączać
kierunkowskaz. Nie przeskakiwać na żółtym i nie opuszczać dachu.
– Lepiej, żebyś o tym wszystkim nie zapomniał – poucza
Sandor surowym, ojcowskim tonem, jakiego jeszcze u niego nie
słyszałem.
Spogląda z niepokojem na moje palce bębniące niecierpliwie
po kierownicy, ale mimo wszystko cofa się o krok od samochodu.
– Baw się dobrze – mówi.
Wyjeżdżam ostrożnie z podziemnego parkingu. Sandor
odprowadza mnie wzrokiem, nerwowo pocierając brodę, aż wreszcie
znika w lusterku.
Po przejechaniu kilku przecznic sięgam do przycisku
opuszczającego dach. Co z oczu, to i z serca.
Umówiłem się z Maddy w parku naprzeciwko Windy City Wall.
Samochód prowadzi się jak marzenie, a ja przestrzegam wszystkich
nakazów Sandora. Z wyjątkiem dachu. Obmywa mnie chłodne
nocne powietrze, silnie pobudzające.
Nigdy nie czułem się bardziej wolny.
Maddy siedzi na ławce. Zatrzymuję się obok, a ona w pierwszej
chwili chyba mnie nie poznaje. Macham do niej, żeby podeszła.
– Jedziemy? – pytam.
– No, no… To twój wóz?
– Wujka. – Wzruszam nonszalancko ramionami. – Dał mi
pojeździć.
Maddy rozgląda się po ulicy. Minę ma trochę zaniepokojoną.
– Jesteś dobrym kierowcą? Mogę ci zaufać?
No dobrze, oficjalnie nie mam prawa jazdy, ale Sandor zrobił
dla mnie w swoim warsztacie świetną podróbkę, a jeśli chodzi o
umiejętności, to najeździłem się w życiu już sporo. Za naszych
włóczęgowskich czasów Sandor nauczył mnie prowadzić
samochód, gdy tylko zacząłem sięgać nogami pedałów.
Zmienialiśmy się, gdy dopadało go zmęczenie.
– Jasne, że tak – zapewniam.
Przez krótką chwilę mierzymy się wzrokiem: Maddy
żartobliwie mruży oczy, udając, że ocenia moją wiarygodność, a ja
za wszelką cenę staram się grać niewiniątko, ale za nic nie mogę
stłumić szatańskiego uśmiechu, który wykrzywia mi usta.
– Aha! – Maddy celuje we mnie palcem. – Wyłazi z ciebie
demon szybkości.
I zanim zdążę powiedzieć coś na swoje usprawiedliwienie,
jednym susem przesadza drzwi, lądując na siedzeniu obok mnie.
– Zawsze chciałam to zrobić – oznajmia, uśmiechając się
krzywo.
Nie mogę oderwać od niej oczu. Jest piękniejsza niż
kiedykolwiek. Patrzę, jak związuje włosy, żeby nie potargał ich
wiatr. Tyle wystarczy, aby zamarzyła mi się jazda przed siebie, bez
końca, poza granice Chicago i dalej, nieważne dokąd, dopóki tylko
mam przy sobie Maddy. Lecz mimo wszystko dręczy mnie niepokój,
którego nie potrafię zrozumieć. Gdyby nie on, nic nie psułoby mi
tej cudownej chwili.
Postanawiam go zlekceważyć.
– Gotowa? – pytam.
– Gotowa.
Ruszam z fasonem, nie odrywając oczu od dziewczyny.
I wpadam prosto na furgonetkę dostawczą, która zaparkowała
na drugiego kilka metrów dalej. Jeszcze kilka minut temu z całą
pewnością nie było jej tutaj.
– Au – jęczy Maddy, gdy siła uderzenia rzuca nami w przód.
– Nic ci nie jest?
Nie mogę opanować drżenia rąk zaciśniętych na kierownicy.
Umieram ze strachu, że zrobiłem jej krzywdę, a jednocześnie palę
się ze wstydu: jak mogłem tak się wygłupić?
– Chyba… chyba nie – mamrocze.
Drzwi furgonetki nagle się otwierają, a ze środka wyskakuje
trzech bladych, ubranych na czarno mężczyzn w czarnych
kapeluszach naciągniętych nisko na oczy.
Dopiero wtedy do mnie dociera, że mój iMog szarpie się w
kieszeni jak szalony.

16

Te nieustające wibracje są w zasadzie zbędne. I bez nich wiem,


że mam przed sobą Mogadorczyków. Znam swojego wroga.
– Pewnie chcą od ciebie numer ubezpieczenia – mówi Maddy,
otwierając schowek.
Przez chwilę próbuję sobie wmówić, że to przypadek, że tych
trzech facetów nie wie, kim naprawdę jestem. Tylko że oni wcale
nie zwracają uwagi na swój uszkodzony samochód, a rozwaliłem im
zderzak całkiem porządnie i zbiłem jedno tylne światło. Zupełnie
ich to nie obchodzi.
Trzy pary oczu patrzą wprost na mnie. Jeden z nieznajomych
powoli sięga pod połę płaszcza.
Nie, to nie mógł być przypadek. Pobożne życzenia. Nici z
randki, która właściwie nawet się jeszcze nie zaczęła.
– Do diabła z nimi – cedzę przez zęby i wrzucam wsteczny bieg.
Mogadorczycy natychmiast rozbiegają się w trzy strony. Chcą
stanąć mi na drodze. Jasne, na pewno będę się starał ich nie
potrącić. Dodaję gazu i ruszam z kopyta, zmuszając jednego z nich
do błyskawicznego odskoku. Mijam furgonetkę, nabierając
szybkości, ale oni już wskakują do środka.
– Co ty wyprawiasz?! – woła Maddy.
– Jeden z nich chyba miał broń! – odkrzykuję, wyprzedzając
jadącego powoli sedana.
– Zwariowałeś? Zwolnij, Stanley!
Ale ja, zamiast zwolnić, przyspieszam. Wciskam gaz do dechy
i przelatuję przez skrzyżowanie na czerwonym świetle. Potem ostry
skręt kierownicą do oporu w lewo; opony wyją, a tyłem wozu
zarzuca. Pas bezpieczeństwa wbija się w ciało Maddy. Krzywię się,
słysząc, jak dziewczyna krzyczy z bólu.
W lusterku dostrzegam, że furgonetka Mogadorczyków
utknęła między samochodami. Dociera do mnie, że przez cały czas
wstrzymywałem oddech; wypuszczam więc powietrze z płuc, sycząc
przez zęby.
– Chcę wysiąść – mówi Maddy. – Daj mi wysiąść, w tej chwili.
Zwalniam, starając się nie wyróżniać w kolumnie pojazdów,
co nie jest łatwym zadaniem, gdy prowadzi się taką szpanerską
brykę. Mam nadzieję, że Sandor mnie obserwuje, jak zwykle
nielegalnie, przez kamery miejskiego monitoringu. I że wyśle mi
sondę na pomoc.
Mój iMog znów się budzi, wibrując wściekle.
– Trzymaj się – ostrzegam, dociskając pedał gazu.
Furgonetka Mogów wypada z bocznej ulicy, ocierając się
prawie o nasz zderzak. Wsiadają nam na ogon i robią, co mogą,
żeby zepchnąć nas z drogi. Mkniemy samym środkiem jezdni wśród
wycia klaksonów. Maddy ogląda się przez ramię, przerażona tym,
że nieznajomy kierowca o kamiennej twarzy ściga nas z ponurą
zawziętością.
– Są tuż za nami – mówi cicho, prawie szepcze, wpijając się
palcami w moje ramię. Jej paznokcie orzą mi skórę przez rękaw
koszulki. – Dlaczego to robią?
Milczę, bo nie umiem wymyślić kłamstwa, które wyjaśniłoby
taką sytuację. Spoconą dłonią otwieram klapkę na kierownicy.
Kryje się pod nią kilka przycisków. Sandor przygotował samochód
na taką ewentualność.
– Nie wychylaj się z siedzenia – ostrzegam.
Maddy spogląda na mnie przerażonym wzrokiem. Boi się nie
tylko Mogadorczyków, jak widać.
Włączam doładowanie nitro. Silnik odpowiada ogłuszającym
rykiem i szarpie się pod maską, aż chwyta mnie strach: a jeśli
Sandor przesadził z modyfikacjami? Ale nie, po chwili wóz wyrywa
do przodu, a przyspieszenie jest jak mocny cios prosto w żołądek.
Jedziemy o wiele za szybko. Lawirując wśród samochodów,
boję się nawet spojrzeć na prędkościomierz, oderwać oczy od jezdni.
Struchlała ze strachu Maddy siedzi sztywno jak przyklejona do
fotela. Kierowcy starają się usuwać nam z drogi. Czerwone światła
na skrzyżowaniach zamazują się w pędzie. Nagle odzywa się syrena
policyjna, a w lusterku odbija się blask niebieskiego koguta, ale
radiowóz momentalnie zostaje daleko w tyle. Policjanci pewnie nie
zdążyli nawet przeczytać numeru na tablicy rejestracyjnej.
Jesteśmy jak znikający punkt.
Dopóki mój iMog nie przestanie wibrować, nie zdejmuję nogi
z gazu. Potem skręcam w jakąś alejkę na uboczu i wyłączam
światła.
Adrenalina szumi mi w żyłach. Trudno mi w ogóle uwierzyć,
że właśnie uciekłem bandzie Mogów, zaliczając pościg
samochodowy jak na filmie. Jestem prawdziwym bohaterem kina
akcji. Ogarnia mnie euforia zmieszana z wielką ulgą.
Tego, co dzieje się potem, nie rozumiem i nie wiem, skąd się
to wzięło. Może tak zadziałała adrenalina, a może po prostu
kompletnie mi odbiło. Tak czy inaczej pochylam się nad Maddy i
zaczynam ją całować.
To chyba nie było właściwe zachowanie.
– Ty świnio! – krzyczy dziewczyna, odpychając mnie, i otwiera
z rozmachem drzwi, przewracając kilka stojących w pobliżu koszy
na śmieci.
Mimo słabego oświetlenia w alejce widzę wyraźnie, że jej
piękna twarz jest poorana łzami. Oszołomiony jej reakcją, nie mogę
wykrztusić ani słowa, a tymczasem ona znika za rogiem.
Zostaję sam w poobijanym samochodzie Sandora. Mam teraz
mnóstwo czasu, żeby porozmyślać o pełnym przygód życiu
loryjskiego bohatera.

17

Zostawiam samochód w alejce i wracam do John Hancock


Center na piechotę, trzymając się w miarę możności bocznych
uliczek. Mój iMog przestał wibrować, nie odzywa się już ani razu.
Nie wiem, skąd się wzięło tamtych trzech, ale teraz nie ma ich w
pobliżu.
Dzwonię do Sandora, żeby poinformować go o wszystkim.
Okazuje się, że zdążył już wyjść z domu i szuka mnie. Tak jak się
spodziewałem, cały czas obserwował nas przez kamery i szaleje z
niepokoju.
Docieram na miejsce dopiero po północy. Sandor czeka na
mnie na ulicy.
– Co to miało być, do cholery? – pyta.
– Nie wiem – mówię. – Po prostu nagle się pojawili.
– Wyścig przez pół Chicago? Czy ty masz źle w głowie?
– To było jedyne wyjście.
Sandor prycha gniewnie, zbywając moje wyjaśnienie
machnięciem ręki.
– Jesteś jak dzieciak.
– Mówiłeś, że w mieście nie ma żadnych Mogów – protestuję.
– Kompletna nieodpowiedzialność – kwituje mój Cêpan. – Ależ
byłem głupi, że dałem ci samochód. Że w ogóle spuściłem cię z oka.
A wszystko przez pierwszą lepszą dziewczynę.
– Skoro już o nią pytasz, to nic się jej nie stało – odcinam się.
– A kogo to obchodzi? – syczy Sandor, stając tuż przede mną
i patrząc mi prosto w oczy. – Ona jest nieważna. Liczysz się ty i
tylko ty. Nie rozumiesz, co ryzykowałeś? Tyle lat szkolenia i
wszystko zmarnowane w jeden wieczór, bo dostałeś małpiego
rozumu na punkcie jakiejś siksy?
Cofam się o krok.
– Nie mów tak o niej – cedzę przez zęby.
Co za obłuda! Sam mnie zachęcał, żebym się starał, dzwonił,
umawiał się z nią.
Sandor przeciera dłońmi rozzłoszczoną twarz.
– Gdzie zostawiłeś samochód? – pyta.
Opisuję mu orientacyjnie położenie tamtej alejki.
– Trzeba go zniszczyć – mówi. – Nie możemy zostawiać po sobie
śladów. Zajmę się tym, a ty… Idź na górę i spakuj torbę.
– Jak to? Po co?
– Rano wyjeżdżamy.

Byłem tak blisko. Naprawdę niewiele brakowało, a miałbym w


życiu coś więcej niż tylko treningi z Sandorem.
Krążę po apartamencie, machinalnie wodząc wzrokiem po
luksusowych przedmiotach, które zgromadziliśmy przez ostatnie
pięć lat. Mieszkaliśmy tutaj wygodnie tyle czasu i nikt nie zakłócił
naszego spokoju, a teraz to wszystko poszło w diabły. A dlaczego?
Bo się nudziłem. Zabijając Moga w windzie, myślałem, że coś się
zmieni. Że zacznę wypełniać swoje przeznaczenie i ruszę na wojnę
z brutalnym najeźdźcą. Myślałem, że to mi da szczęście.
A tymczasem od tamtej chwili wszystko popsuło się jeszcze
bardziej.
Najlepsze w tej egzekucji nie było wcale to, że w jakimś tam
stopniu odpłaciłem Mogadorczykom za ich zbrodnie. Nie. Najlepsze
było to, że ja sam zadecydowałem, jak i kiedy to zrobię. To był mój
wybór.
Ale teraz nie mam wielkiego wyboru. Sandor chce znowu
ruszyć w drogę – akurat w momencie, kiedy zacząłem układać sobie
swoje sprawy. Wydaje się niesprawiedliwe, że to zawsze on o
wszystkim decyduje.
Czy ja nie mam głosu? Żadnego wpływu na to, jaki będzie nasz
kolejny ruch?
*

Nie mogę się zabrać do pakowania. Wciąż czepiam się nadziei,


że Sandor zmieni zdanie.
Próbuję dodzwonić się do Maddy, ale od razu włącza się poczta
głosowa. Zresztą nawet gdyby odebrała, to i tak nie wiedziałbym,
co powiedzieć. Jakim kłamstwem mógłbym się wytłumaczyć? Przez
blisko godzinę łamię sobie głowę, jak mam przeprosić ją za strach
i narażenie życia. No i za to, że nawet nie pomyślałem o tym, co jej
grozi.
Ostatecznie wysyłam SMS-em jedno krótkie słowo:
„Przepraszam”.
Tej nocy raczej nie zmrużę oka.
Idę do pracowni Sandora, skąd przechodzę do Audytorium. W
aparaturze sterującej przyrządami są zapisane automatyczne bloki
treningowe. Wybieram jeden na chybił trafił i staję na środku
pomieszczenia, ściskając w dłoni srebrną pałkę.
Pierwsza kulka łożyskowa wyskakuje z otworu w podeście, na
którym stoi Katedra. Nie odpycham jej telekinezą, nie odbijam
pałką. Pozwalam, żeby trafiła mnie prosto w pierś. Mój mostek
eksploduje tępym bólem. Wciągam ze świstem powietrze.
Zgrzytając wściekle zębami, zakładam ręce za plecy i
pochylam się w przód. Następna kulka trafia prawie w to samo
miejsce, kilka centymetrów w lewo, siniacząc żebra.
Ale przy trzecim strzale instynkt bierze górę. Odpycham kulkę
telekinezą i obracając się na pięcie, wyczekuję kolejnych pocisków.
Unoszę pałkę, wywijając nią młynka nad głową. Program zaczyna
się rozkręcać: gdy odwracam się plecami, spod sufitu opadają
ciężkie wory, a z podłogi wyrasta mechaniczna macka, wyciągając
się w moim kierunku.
Racjonalne myślenie ustaje zupełnie. Rzucam się w wir walki.
Nie mam pojęcia, jak długo zwijam się w unikach, zadaję
ciosy, fizycznym wysiłkiem odpycham od siebie wszelkie myśli.
Cały ociekam potem, mój T-shirt jest mokry. Nagle aparatura
Audytorium zaczyna się zachowywać inaczej niż dotąd; ataki stają
się mniej przewidywalne i bardziej skoordynowane. Automat tak
nie potrafi.
To Sandor. Wrócił i siedzi na Katedrze, stukając w klawisze
na tablicy kontrolnej.
Nasze spojrzenia krzyżują się, kiedy przeskakuję nad taranem
okutym metalem. W oczach mojego opiekuna widzę smutek i
rozczarowanie.
– Nie spakowałeś się – mówi.
Prostuję się, mierząc go wyzywającym wzrokiem. No dawaj,
wołam w myślach, wal we mnie wszystkim, co masz. Dam sobie
radę.
Zaraz się przekona, że nie jestem już jego „młodym
podopiecznym”.
– Cóż, ostatni trening przed wyjazdem chyba nie zaszkodzi –
przyznaje Sandor.
Spod podłogi wyskakuje migocząca kula wielkości piłki
tenisowej. Emituje dezorientujące światło stroboskopowe, przez co
trudno zauważyć następną serię pocisków, które udaje mi się
jednak zatrzymać w powietrzu siłą umysłu zaledwie kilka
centymetrów od posiniaczonej piersi.
– To jeszcze nie jest powiedziane – oznajmiam spokojnym
tonem, telekinetycznie miotając jednym z zatrzymanych pocisków
w kierunku migoczącej kuli, która eksploduje i spada z łomotem
na podłogę, gasnąc momentalnie.
– Co jeszcze nie jest powiedziane? – pyta Sandor.
– Że stąd wyjeżdżamy.
– Naprawdę?
Dwa ciężkie worki na łańcuchach spadają spod sufitu, prawie
równocześnie z kolejną salwą kulek łożyskowych. Biorę z całej siły
zamach pałką, aż mięśnie protestują rwącym bólem, i przecinam
jeden z worków na pół. Na podłogę sypie się piasek.
Pierwsza z kulek trafia mnie w udo, ale pozostałe zatrzymuję
w locie i cofam tym samym torem. Wbijają się z powrotem w wyloty
miotaczy; rozlega się klekot i syk rozbitej maszynerii. Z otworów
bucha dym i lufy zwisają bezwładnie.
– Mam prawo głosu – oznajmiam. – I jestem za tym, żebyśmy
tutaj zostali.
– To niemożliwe – odpowiada Sandor. – Nie zdajesz sobie
sprawy z rozmiarów ryzyka. Nie rozumujesz prawidłowo.
Spod podłogi wyskakują trzy latające sondy. Jeszcze nigdy nie
walczyłem z tyloma naraz. Jedna z nich to ten sam toster ze
śmigłami, który zaledwie przed kilkoma dniami testowaliśmy na
dachu. Pozostałych jeszcze nigdy nie widziałem. Mają wielkość piłki
nożnej i metalowy pancerz, a z przodu sterczą im jakieś lunety.
Toster zawisa przed moimi oczami, odwracając uwagę, a
tamte dwie podlatują z przeciwnych stron i po zajęciu dogodnych
pozycji jednocześnie wypuszczają w moim kierunku wiązki energii
elektrycznej.
Wycofuję się w głąb pomieszczenia, a one ruszają za mną, bez
przerwy strzelając prądem. W uszach wciąż mi dzwoni od
pierwszego wstrząsu. Sondy zbliżają się, nie ustają w pościgu.
Jeszcze chwila i przyprą mnie do ściany.
Momentalnie, zanim zdążę pomyśleć, co właściwie robię,
wskakuję na ścianę. Zamierzałem tylko odbić się od niej,
przeskoczyć nad sondami i wylądować za nimi, ale coś jest inaczej
niż zwykle. Nie ma siły grawitacji, nic nie ciągnie mnie w dół. Staję
pewnie, rozstawiając stopy.
Wszedłem na ścianę. Czuję się dokładnie tak samo, jakbym
stał na ziemi, jedyna różnica to nagły zawrót głowy.
To jest moje Dziedzictwo. Objawiła się jedna z moich mocy.
Sandor wpatruje się we mnie w osłupieniu, zapominając o
sterowaniu sondami. Toster rozbija się o ścianę, a ja atakuję z góry
dwa agregaty z prądem. Srebrna pałka zakreśla szeroki łuk i oba,
roztrzaskane, spadają na podłogę.
Sandor wydaje triumfalny okrzyk.
– Widzisz? – woła. – Widzisz, co potrafisz? Nowy, lepszy model,
mój młody podopieczny!
– Lepszy model? – warczę wściekły.
Ruszam do góry po ścianie i wskakuję na sufit. Audytorium
staje na głowie. Przecinam biegiem sufit, który teraz jest dla mnie
podłogą, pędzę coraz szybciej. Tuż pod Sandorem podskakuję
wysoko, robię salto w powietrzu i z impetem tego obrotu opuszczam
srebrną pałkę prosto na Katedrę.
Pulpit sterowniczy eksploduje fontanną iskier. Sandor rzuca
się w bok, z głośnym jękiem uderzając ciężko ramieniem o podłogę.
Moja pałka weszła bardzo głęboko, praktycznie rozrąbała Katedrę
na pół. Z urządzenia wydobywa się seria przeraźliwych
mechanicznych wizgów, a potem wszystkie światła w Audytorium
nagle gasną.
– Nie jestem jednym z twoich gadżetów! – krzyczę w ciemność.
– Nie dam sobą sterować!
Pod moimi powiekami wykwitają rozbłyski światła, jasne
niczym wybuch gwiazdy; tak moje oczy przystosowują się do
ciemności. Nie widzę Sandora, ale słyszę wyraźnie, jak gramoli się
z podłogi.
– Wcale… Wcale tak o tobie nie myślę – mówi. Cieszę się, że
nie widzę jego twarzy. Głos przepełniony żalem zupełnie mi
wystarczy. – Już od tylu lat wszystko, co robię… – Milknie, szukając
słów.
Powoli przytomnieję, przypominając sobie po kolei wydarzenia
dzisiejszego wieczoru. Dociera do mnie, co zrobiłem.
– Dziewiąty… – odzywa się Sandor, kładąc mi dłoń na
ramieniu. – Ja…
Nie chcę tego słyszeć. Szorstkim ruchem strząsam jego dłoń i
wybiegam z Audytorium.

18

Za chwilę wzejdzie słońce. W powietrzu wciąż wisi chłód,


ziębiąc moją skórę pod wilgotną od potu koszulką. Uciekłem z John
Hancock Center, tak jak stałem, w tych samych ciuchach, które
wybrałem na wczorajszą nieszczęsną randkę. W kieszeniach mam
tylko iMoga i komórkę.
W głębi duszy wiem, że kiedyś będę musiał wrócić do Sandora,
ale na razie ze wszystkich sił odpycham od siebie tę myśl.
Chcę się przekonać, jak długo wytrzymam zdany na samego
siebie. Dzień dopiero się zaczyna. Mogę z nim zrobić, co tylko
zechcę.
Czuję się jak Spider-Man, bo dzięki nowo odkrytemu
Dziedzictwu mogę stać na ścianie jednego z bezimiennych
chicagowskich drapaczy chmur, pięćdziesiąt pięter nad ulicami.
Pod stopami mam okna gabinetów i biur, w których automatyczne
systemy właśnie zapalają światło. Spoglądam w dół, czyli przed
siebie. Miasto powoli budzi się ze snu.
Dziedzictwo antygrawitacji pozwala mi zobaczyć Chicago z
perspektywy, o jakiej nigdy mi się nie śniło.
Ruszam biegiem naprzód, przesadzając skokami okna
wieżowca, a na rogu daję susa ponad wąskim odstępem i już jestem
na sąsiednim budynku. Ruszam do góry, przeskakuję kamiennego
gargulca i zatrzymuję się dopiero na samej krawędzi dachu.
Spaceruję po niej, rozkładając szeroko ręce jak linoskoczek,
chociaż prawdopodobieństwo tego, że stracę równowagę, wynosi
dokładnie zero. Jestem dziesiątki metrów ponad ziemią, a jakbym
szedł po chodniku.
Przydałaby mi się ta umiejętność przy pierwszej próbie wejścia
na ścianę wspinaczkową.
W oknie po drugiej stronie ulicy dostrzegam nagle jakiegoś
gościa w typie dyrektora, który zasiada właśnie za biurkiem z
kubkiem kawy w dłoni. To dla mnie znak, że trzeba trochę
wyhamować. I bez Sandora wiem, że źle by się stało, gdyby ktoś
zobaczył, jak ganiam po ścianach.
Wskakuję na dach budynku. Przez chwilę po prostu siedzę i
oglądam wschód słońca. Nie mam dokąd pójść. Wszędzie panuje
spokój. Gdy tarcza słoneczna zawisa przede mną w całej
okazałości, a uliczny hałas narasta, osiągając poziom właściwy dla
porannego szczytu, przychodzi mi do głowy, żeby sprawdzić
komórkę.
Trzy nagrania na pocztę głosową i cztery SMS-y. Wszystkie od
Sandora.
Kasuję je po kolei.
Nagle ogarnia mnie wielkie znużenie. Przez całą noc nie
zmrużyłem oka. Wstaje piękny dzień, a tutaj, na dachu, ma się
poczucie szczególnego spokoju. Powieki zaczynają mi ciążyć.
Zwijam się w kłębek w zacienionym kącie tuż nad przepaścią.
Dach jest twardy, ale moje wyczerpane ciało nawet nie protestuje.
Nie wiedzieć czemu powracam myślami do snu o Lorien.
Przypominam sobie, jak skoczyłem na Sandora. Potoczyliśmy się
razem prosto w błoto, a potem on podniósł mnie wysoko,
uśmiechając się od ucha do ucha. To bardzo miłe wspomnienie.
Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś mi się przyśni.
Potem nie mam już snów. Śpię głęboko, niemalże do samego
zachodu słońca. Przespałem cały dzień. Wszystko mnie boli,
zarazem od wysiłku podczas nocnego treningu, jak i od długiego
leżenia na twardym dachu.
Przeciągam się, jęcząc z bólu. Siadam. Chyba muszę
sprawdzić komórkę, chociaż i tak wiem, co w niej znajdę.
Kolejne nagrania i SMS-y od Sandora. Coraz więcej w nich
paniki; mój opiekun błaga, żebym dał znać, gdzie jestem i czy
wszystko w porządku. Od wyrzutów sumienia chwytają mnie
mdłości. W końcu na pewno się do niego odezwę, postanawiam, ale
na razie potrzebuję trochę czasu dla siebie.
I wtedy rzuca mi się w oczy coś jeszcze. Jeden SMS przyszedł
z innego numeru. Jedynego numeru poza komórką Sandora, jaki
mam zapisany w swoim telefonie.
Maddy.
„Gdybyś obiecał, że nie będzie żadnych samochodów, to chyba
moglibyśmy spróbować jeszcze raz”.
Zrywam się na równe nogi, z radości wymachując zaciśniętą
pięścią. Zafundowałem jej takie megaprzeżycia, a potem jeszcze
rwałem się do całowania – a ona mimo wszystko chce się ze mną
spotkać. To musi coś znaczyć, prawda? Jednym SMS-em Maddy
potwierdziła, że naprawdę coś nas łączy. Czułem, że tak jest.
Zdaję sobie sprawę, że nasza znajomość nigdy nie będzie
łatwa, a ta względna wolność, którą na razie mogę się cieszyć, w
końcu zostanie złożona w ofierze mojemu przeznaczeniu – ale
muszę się zobaczyć z Maddy. Jestem pewien, że uda mi się
wszystko jej wyjaśnić. A wtedy, być może, dostanę szansę na choć
jedną chwilę cudownej normalności.
Przeskakując z dachu na dach, przemykam się jak cień ponad
głowami zmęczonych ludzi powracających do domów po całym dniu
pracy. Droga do Maddy prowadzi po ścianach, między oknami i
wśród słupów wysokiego napięcia.
Zbliżając się, zachowuję szczególną ostrożność. Wieczorem
Mogadorczycy jechali w ślad za mną, więc to jasne, że są na moim
tropie. Mogą czaić się wszędzie. Obchodzę dachy wszystkich
budynków w najbliższej okolicy, ani na chwilę nie spuszczając oka
z wyświetlacza iMoga.
Spokój, żadnych alarmów.
Zatrzymuję się naprzeciwko domu Maddy, po drugiej stronie
ulicy. Obserwuję go uważnie, czuję się tak, jakbym ją szpiegował.
Obecność rodziców jest w tej chwili równie niepożądana jak
bliskość Mogów. Niespodziewana wizyta mogłaby się nie spodobać
jej domownikom. Rzucanie kamykami w okno też mi się nie
uśmiecha.
Wspinam się na dach budynku naprzeciwko ostrożnie, przez
cały czas się kryjąc. Obserwuję okna. Mówiła, że jej rodzice dużo
podróżują. Wygląda na to, że mam dzisiaj szczęście. Przez okno
widać tylko Maddy, która siedzi na kanapie z laptopem.
Trochę to wstrętne tak ją szpiegować, więc nie chcę tego robić
dłużej, niż to konieczne. Schodzę na ulicę i normalnie dzwonię do
drzwi.
Kilka sekund później w głośniku domofonu rozlega się
melodyjny, choć niezbyt pewny siebie głos Maddy:
– Słucham?
– Cześć – mówię do mikrofonu. – To ja, Stanley.
Zapada cisza, która trwa dostatecznie długo, żebym zdążył się
zastanowić, czy to na pewno nie był najgłupszy pomysł pod
słońcem. Maddy pewnie patrzy w tej chwili na mnie zza zasłony i
marzy, żebym zniknął i dał jej spokój. Albo, co chyba gorsze, dzwoni
na policję.
Z ulgą witam brzęczenie domofonu. Postanowiła mnie
wpuścić.
Jej mieszkanie jest na drugim piętrze. Sadzę po schodach
wielkimi susami. Maddy czeka na mnie na korytarzu, ubrana w
luźne spodnie od piżamy, koszulkę na ramiączkach i rozpięty
sweter.
– Wszystko w porządku? – pyta na mój widok.
Domyślam się, jak muszę wyglądać. Mam na sobie to samo
ubranie co wczoraj wieczorem, w którym dodatkowo zaliczyłem
najostrzejszy trening, jaki widziało nasze Audytorium, i przespałem
cały dzień na dachu jakiegoś budynku. Choć jest już na to za
późno, przeczesuję włosy palcami i próbuję wygładzić pognieciony
T-shirt.
– To były naprawdę słabe dwadzieścia cztery godziny –
wyznaję szczerze.
– Coś o tym wiem. – Maddy uśmiecha się nerwowo. – No to
co…?
– Przepraszam, że zjawiłem się bez uprzedzenia – wpadam jej
w słowo, spiesząc się, aby rozbroić tę niezręczną sytuację – ale nie
wiem… Nie wiem, kiedy się zobaczymy, a chciałem przeprosić cię
osobiście, w cztery oczy.
– Dziękuję, że przyszedłeś – mówi Maddy, a w jej głosie brzmi
nutka ulgi. I obejmuje mnie, wtulając twarz w moją pierś.
Pozwalam tej chwili trwać, chcąc się nią nacieszyć i wryć sobie
w pamięć bliskość jej ciała, gdy trzymam ją w ramionach.
– Nie zrozum mnie źle – słyszę nagle jej szept – ale nie
pachniesz najpiękniej.
Tak jak myślałem, jej rodzice wyjechali. Maddy zaprasza mnie
do środka, żartując przy tym, że łamie zakaz sprowadzania
chłopaków do domu pod ich nieobecność, ale to i tak mały pikuś w
porównaniu z wyścigami sportowym samochodem po mieście,
które są objęte osobnym, jeszcze bardziej stanowczym zakazem.
Śmieję się, ale widzę też siniak na jej ramieniu wystającym spod
rozpiętego swetra; w tym miejscu w ciało werżnął się pas
bezpieczeństwa. Znów zaczyna gryźć mnie sumienie.
Maddy mówi, że mam koniecznie wziąć prysznic. Daje mi
ciuchy na zmianę: dresy jej taty i wyblakłą koszulkę z napisem
NASA, a potem wysyła mnie do łazienki, żebym się odświeżył.
Stoję pod prysznicem dłuższą chwilę. Gorąca woda dobrze
robi na obolałe mięśnie. Puszczam wodze fantazji i wyobrażam
sobie, że jestem zwyczajnym nastolatkiem, który zakradł się do
swojej dziewczyny, korzystając z okazji, kiedy jej rodzice wyjechali.
Co prawda Maddy nie jest moją dziewczyną, ale mogłaby nią być.
Dziwnie się czuję w takim domu. Oczywiście daleko mu do
luksusu naszego penthouse’u w John Hancock Center, ale tutaj
jest przytulniej. Od razu można poznać, że pod tym dachem
mieszkają ludzie: wysłużone meble, wszędzie zdjęcia Maddy z
rodzicami, na półkach zatrzęsienie przeróżnych drobiazgów i
ozdóbek, pamiątki z rodzinnych wyjazdów. Ich cała historia. Czuję
ukłucie zazdrości.
Wychodzę spod prysznica. Maddy czeka na mnie w swoim
pokoju. Nagle uświadamiam sobie, że po raz pierwszy widzę na
własne oczy pokój normalnego nastolatka. Są tutaj zdjęcia Maddy
ze znajomymi, nagrody ze szkoły, plakaty gwiazd filmowych.
Zupełnie inaczej niż w moim pokoju, do bólu funkcjonalnym,
wyposażonym jedynie w konsole do gier, a udekorowanym
brudnymi ciuchami.
Dziewczyna robi mi miejsce na łóżku. Siadam obok niej.
Widzę, że usiłuje mnie rozgryźć: po co przyszedłem i dlaczego
zjawiłem się w takim stanie.
– Powiedz mi prawdę – zaczyna. – Uciekłeś z domu?
– Coś w tym rodzaju – odpowiadam z niejakim zawstydzeniem,
wyciągając się na plecach i zasłaniając twarz ramieniem.
Maddy kładzie się obok, starając się objąć mnie wzrokiem.
– Chcesz o tym pogadać? – pyta.
Chcę, ale nie mam pojęcia, ile mogę jej powiedzieć.
– Pokłóciłem się z wujkiem.
– O samochód?
– Tak. To znaczy, nie do końca. To był kamień, który poruszył
lawinę. Zbierało się już od jakiegoś czasu.
Maddy mruczy coś pod nosem współczującym tonem, a do
mnie dociera, że trzyma mnie za rękę.
I wtedy nagle rozwiązuje mi się język.
– On już dokładnie zaplanował mi całe życie. Nie mam głosu
w żadnej istotnej dla mnie kwestii, nie mam na nic wpływu. A kiedy
próbuję zrobić coś na własną rękę, dzieją się straszne rzeczy. Tak
jak wczoraj.
Przypominam sobie siniak na ramieniu Maddy, a ona jakby
wyczuła moje wyrzuty sumienia, ściska mnie pocieszająco za rękę.
– Chcę uciec od wszystkiego – mówię. – Od całego mojego
życia. Ale czuję, że pożałuję każdej decyzji, jaką podejmę.
Unoszę ramię, którym zasłaniałem twarz, i przebijam
wzrokiem ciemność, aby spojrzeć na Maddy.
– Czy to ma jakiś sens? – pytam.
Dziewczyna kiwa potakująco głową. W oczach chyba ma łzy.
– Tak – mówi cicho.
Potem oboje leżymy na jej łóżku, trzymając się za ręce, aż
wreszcie, tak samo jak podczas ostatniego treningu w Audytorium,
moje racjonalne myślenie zupełnie ustaje. Nie pragnę niczego
więcej ponad to, co jest. Jutro będę musiał dogadać się z
Sandorem, ale ten dzień, ten wieczór, jest idealny. Normalny.
Zapadamy w sen.

19

W pewnym momencie czuję, że Maddy wstaje i wychodzi z


pokoju.
Ja tymczasem pozostaję na pograniczu snu i jawy. Niejasno
dociera do mnie, że mamy już nowy dzień. Łóżko Maddy jest
niesamowicie wygodne i wcale nie chce mi się z niego wstawać.
Pogrążony w sennym rozmarzeniu, zaczynam kombinować:
ciekawe, jak długo jej rodziców nie będzie w domu? Może udałoby
mi się przedłużyć chociaż trochę ten urlop od odpowiedzialności.
Słyszę kroki, ktoś staje nad łóżkiem. Pewnie Maddy wróciła.
Czuję na skórze czyjeś palce. To dziwne, ale są zupełnie
zimne.
Błyskawicznie otwieram oczy i widzę dwóch pochylonych nade
mną bladych, szczupłych facetów. Obaj mają smolistoczarne włosy
przycięte przy samej skórze.
Mogadorczycy. Odnaleźli mnie.
Ale jeszcze bardziej przerażające niż te dwie paskudne twarze
i czworo oczu mierzących mnie wściekłym spojrzeniem jest puste
miejsce na posłaniu obok mnie.
Maddy. Co z nią zrobili?
Strach zalewa mnie jak spiętrzona fala. Tych dwóch Mogów
może mnie złapać, ale dopóki działa loryjski czar ochronny, nie są
w stanie wyrządzić mi najmniejszej krzywdy. A z Maddy mogą
zrobić, co zechcą. W pierwszej chwili pozwalam się zwieść nadziei,
że to tylko bardzo realistyczna nocna mara, kiedy jednak tamci
jednoczesnym, zgranym ruchem wyciągają łapy, chcąc chwycić
mnie za ręce i nogi, nadzieja pryska. Podciągam nogi do piersi, żeby
nie dać się złapać za kostki, i prostuję je błyskawicznie, kopiąc
pierwszego Moga prosto w klatę, najmocniej, jak tylko potrafię,
chociaż jeszcze dobrze się nie rozbudziłem i wciąż jestem
przymulony. Facet leci w tył i wpada na biurko Maddy, rozrzucając
dookoła jej rzeczy. Torebka toczy się po podłodze, wypadają z niej
różne drobne przedmioty, a obok ląduje nagroda z jakichś zawodów
pływackich. Mogadorczyk macha rękami, usiłując odzyskać
równowagę, i przy okazji strąca laptop.
Demolują jej pokój i mogą ją zabić. A wszystko przeze mnie.
Drugi napastnik łapie mnie za nadgarstki i przyciska
ciężarem ciała do posłania. Stęka z wysiłku, kiedy zaczynam się
szarpać; jest pochylony tak nisko, że wyraźnie czuję jego nieświeży
oddech. Jeszcze raz podciągam nogi pod brodę, tym razem robiąc
przewrót w tył. Uderzam stopami w ścianę i momentalnie zmienia
się perspektywa widzenia – tak działa moje Dziedzictwo
antygrawitacji. Mam oczy na tej samej wysokości co mój
przeciwnik, chociaż nasze ciała ustawiły się pod kątem prostym do
siebie. Wyrywam rękę i biję zaskoczonego Moga prosto w twarz.
Nieźle ich zaskoczyłem bieganiem po ścianie, a potem po
suficie. Świetnie. To mi da sekundę przewagi, może dwie. Muszę
znaleźć Maddy i zabrać ją stąd. Zaczynam się zastanawiać, gdzie
trzyma torbę spakowaną na wypadek niespodziewanej ewakuacji,
ale szybko dociera do mnie, że to nie leży w zwyczaju ludzi.
Mógłbym zabrać jej torebkę, ale wszystko się z niej wysypało
(Kilkadziesiąt identyfikatorów? Po co jej tyle?) i nie ma czasu, żeby
to pozbierać. Sandor będzie musiał podrobić dla niej jakiś
dokument tożsamości.
Dobiegam po suficie do drzwi i otwieram je kopniakiem,
przeskakując nad górną częścią framugi. Za drzwiami czeka jeszcze
jeden Mogadorczyk, ale nie spodziewa się zobaczyć mnie na górze.
Tamci dwaj wołają, próbując go ostrzec. Za późno.
Rycząc wściekle, łapię gościa oburącz pod brodą i zeskakuję
na podłogę, ciągnąc go do tyłu. Fizyka działa cuda. Rozlega się
trzask pękających kości, a głowa mogadorskiego zwiadowcy uderza
o podłogę. Jego czoło znajduje się teraz kilka centymetrów od
obcasów jego butów.
Martwe ciało rozsypuje się w pył, który oblepia zdjęcia Maddy
i jej rodziców wiszące na ścianach korytarza. Moje sumienie znów
odzywa się na ten widok. Jeszcze wczoraj wieczorem to był piękny
dom, a dziś przeze mnie rozpętała się tutaj krwawa walka i wszyscy
domownicy zostali wplątani w międzygalaktyczną wojnę.
Cudownie.
Wskakuję z powrotem na ścianę, a z niej na sufit, biegnąc w
kierunku salonu i na cały głos wołając Maddy po imieniu. Tamci
dwaj, którym uciekłem, wypadają za mną na korytarz. Jeden
przyciska dłoń do zakrwawionej twarzy.
W salonie jest jeszcze trzech. Dwaj z nich stoją obok kanapy,
na której siedzi Maddy. Głowę ma nisko opuszczoną. Nie umiem
powiedzieć, czy jest ranna, czy może tylko płacze. Niewykluczone,
że jedno i drugie.
– Maddy! – krzyczę. – Musimy uciekać!
Jedyną odpowiedzią na mój głos jest lekkie drżenie ramion.
Poza tym żadnego ruchu.
Trzeci Mogadorczyk stoi w drzwiach mieszkania. Uśmiecha się
na mój widok. Wrażenie jest obrzydliwe, bo zęby ma przegniłe,
poszarzałe i krzywe, sterczące we wszystkie strony. Jest większy od
pozostałych. To pewnie ich dowódca. U boku ma paskudnie
wyglądający miecz, ale nie sięga po niego. Chyba wystarczy mu, że
odciął nam jedyną drogę ucieczki.
Nie wie jeszcze, że kto umie chodzić po ścianach, może
uciekać, którędy mu się podoba.
Staję nad wentylatorem wyrastającym z sufitu, zginam się w
pałąk i z głośnym krzykiem wyrywam go z zawieszenia. Szkoda, że
nie mam srebrnej pałki, ale cóż, będzie musiał wystarczyć
wentylator.
Mogadorczycy rzucają się w moją stronę, wszyscy z wyjątkiem
dowódcy. Zeskakuję z sufitu, waląc wentylatorem na odlew. Ten,
który zdążył podbiec najbliżej, dostaje prosto w głowę; drewniana
łopatka pęka tak samo jak jego czaszka. Zwłoki rozpadają się w
jednej chwili, a popiół miesza się z drzazgami na dywanie.
Dwóch załatwionych, zostało czterech.
Ściskając w dłoniach ocalałą część wentylatora, wykręcam
piruet, żeby nabrać impetu. Mogadorczycy cofają się o krok.
Puszczam swój pocisk, który wpada pomiędzy nich. Uśmiechają się
drwiąco, bo nie trafiłem żadnego, ale nie o to mi chodziło.
Wentylator wybija okno; szkło i drewno spada na ulicę,
rozpryskując się na chodniku.
I już mamy którędy uciekać.
Jednemu z Mogów udaje się złapać mnie od tyłu. Ten ze
złamanym nosem zapomniał najwidoczniej o regułach gry, bo
przyskakuje i bije mnie pięścią w twarz. Fala ciepła obmywa mi
policzki, a na jego szczęce pojawia się świeży siniak. Żołnierz
zatacza się w tył, a ja wyrywam się temu pierwszemu, dźgając go
łokciem w bebechy.
– Maddy! – krzyczę, rzucając się w stronę kanapy.
Kolejny Mogadorczyk zabiega mi drogę. Pochylam się nisko
zwodem wyćwiczonym w Audytorium podczas treningu z ciężkimi
workami na łańcuchach i wbijam się ramieniem w jego nogi na
wysokości ud. Żołnierz przelatuje nade mną i rozbija ciałem niski
stolik.
Dowódca, który przez cały czas stał pod drzwiami, zaczyna
chichotać. Nie wiem, dlaczego aż tak go bawi, że jego oddział zbiera
łomot. Cóż, przynajmniej umie śmiać się z siebie.
Łapię Maddy za ramiona i podrywam z kanapy. Ręce opadają
jej bezsilnie po bokach; twarz ma poszarzałą, oczy przekrwione, a
wzrok nieobecny, jakby pożegnała się już z życiem. Nie chcę nawet
myśleć o tym, co te dranie zrobiły, żeby tak ją złamać. Jest
kompletnie bezwładna, jak martwa.
– Chodź! – wołam, potrząsając ją za ramiona.
I wtedy dzieje się coś dziwnego. Czuję, jak w głębi mojego ciała
wzbiera fala energii, spływając aż do czubków palców, które
zaczynają mrowić. Maddy też musiała coś poczuć, ten przypływ, tę
eksplozję mocy, bo nagle spogląda na mnie całkiem przytomnie.
– Co ty… robisz? – pyta drżącym głosem.
Jestem pewien, chociaż nie mam pojęcia skąd i nie rozumiem
tego, co się stało, że w tym momencie objawiło się moje nowe
Dziedzictwo. To przenikające mnie uczucie nie może oznaczać nic
innego.
– Na razie mi zaufaj – proszę. – Nie opieraj się, dobrze?
Biorę ją za rękę i razem biegniemy do najbliższej ściany.
Mogadorczyk ze złamanym nosem próbuje nas zatrzymać, ale
kopniakiem posyłam mu drugi niski stolik prosto pod nogi;
rozciąga się jak długi na podłodze. Gdy dobiegamy pod ścianę,
czuję kolejny przypływ energii. Instynkt podpowiada mi, że
przekazałem Maddy moje pierwsze Dziedzictwo – antygrawitację.
Tak, to musiało być to: mogę teraz dzielić się z innymi moimi
supermocami, nie mam tylko pojęcia na jak długo. Nie
wypuszczając dłoni Maddy, odbijam się od podłogi. Perspektywa
zmienia się błyskawicznie, gdy tylko staję na ścianie. W pierwszej
chwili ogarnia mnie strach, że spadnę, pociągnięty ciężarem jej
ciała, ale nie, Maddy już biegnie za mną wbrew prawu grawitacji.
Uśmiecham się pod nosem, słysząc, jak się zachłystuje, wciągając
nerwowo powietrze. Chyba nie może uwierzyć w to, co robi.
– Jeszcze kawałek! – wołam przez ramię, kierując się w stronę
wybitego okna.
Kilka kroków i będziemy wolni. Nagle uświadamiam sobie, że
Mogadorczycy przestali nas gonić. Pozwalają nam uciec? Dlaczego?
Niespodziewanie Maddy zapiera się mocno stopami w miejscu.
Szarpnięty w tył, zatrzymuję się gwałtownie, wciąż ściskając w
dłoni jej rękę. Pewnie złapał ją któryś z Mogów.
Nie. Ona po prostu przystanęła.
– Maddy? – pytam, nie mogąc zrozumieć, dlaczego ma
opuszczone oczy i tak upiornie bladą twarz.
Coś każe mi uciekać jak najszybciej, ale nie mogę się zmusić,
żeby puścić jej rękę. Spoglądam w dół i nagle widzę, że w drugiej
dłoni, zaciśniętej tak, że aż pobielały kostki palców, Maddy trzyma
paralizator. Skąd go wzięła?
– Przepraszam – mówi i naciska spust.
Przez nasze sczepione ciała przebiega wyładowanie
elektryczne. Spadamy z sufitu, wijąc się w spazmatycznych
drgawkach. Podłoga jest twarda.
Mogadorczycy rzucają się na nas.

20

Odzyskuję przytomność w jakiejś furgonetce. Siedzę na ławce


pod ścianą z rękami skutymi za plecami. Nogi też mam
skrępowane. Czuję, że jedziemy z dużą prędkością. Boleśnie obijam
się kręgosłupem o stalową ścianę.
Naprzeciwko mnie siedzi Maddy. Znów ma tę samą otępiałą
minę. Opuszczona głowa, wzrok wbity w podłogę. Nawet jej nie
związali. Zaczyna mi świtać, dlaczego tak się zachowuje, ale
odpycham od siebie tę myśl. Nie jestem gotowy na takie wnioski.
Obok niej uwalił się tamten bykowaty Mogadorczyk, który stał
przy drzwiach. Obraca w grubych łapach jakiś mały przedmiot,
przyglądając mu się uważnie.
To mój iMog.
Facet zauważył, że się ocknąłem i go obserwuję. Rozciąga
wargi w uśmiechu i znów muszę patrzeć na te jego obrzydliwe zęby,
tym razem z bliska.
– Ładna zabawka – mówi, unosząc detektor w palcach. Cały
wyświetlacz jest obsypany czerwonymi kropkami. – Szkoda tylko,
że tym razem się nie przydała.
I miażdży go w dłoniach, a potem rzuca na podłogę.
Szarpię się w więzach, czując na sobie jego rozbawiony wzrok.
Metalowe kajdanki na moich kostkach i nadgarstkach nie mają
nawet odrobiny luzu. Rozglądam się uważniej po wnętrzu
furgonetki: siedzenia pod ścianami są przyśrubowane do podłogi,
a od kierowcy oddziela nas druciana siatka. Poza tym nie ma tutaj
nic godnego uwagi.
Nie ma jak stąd uciec.
Przychodzi mi do głowy, że mógłbym się rzucić na tego Moga.
Może dałbym radę zbliżyć się na tyle, żeby go ugryźć. Ale nie, nie
dość, że założyli mi kajdanki na ręce i nogi, to przykuli mnie też do
ławki osobnym łańcuchem. Pomyśleli o wszystkim.
– Jesteś na mnie skazany – mówi Mogadorczyk, wyczuwając
moją rezygnację.
Piorunuję go wściekłym wzrokiem, zgrzytając zębami. A on
uśmiecha się w odpowiedzi.
– Powiedz, gdzie jest twój Cêpan.
– Poleciał do Rio – rzucam nazwę pierwszego miasta, które
przychodzi mi do głowy.
– Myślisz, że jesteśmy aż tacy głupi? – krzywi się kpiąco.
– Albo nawet bardziej – przytakuję z poważną miną.
– No tak… Ale popatrz, jakoś daliśmy radę cię znaleźć.
Niedawno nagle zaginął jeden z moich zwiadowców. Ostatni raz
meldował się z Chicago, znad jeziora Michigan. Śledził chłopaka
odpowiadającego twojemu opisowi. Nie mógł tak po prostu zapaść
się pod ziemię, więc uznałem, że zwabiłeś go w pułapkę, co z kolei
oznaczało, że masz w okolicy jakąś kryjówkę. – Trąca nogą
połamane resztki mojego iMoga. – A do tego coś, co dało ci nad nim
przewagę.
Staram się zachować kamienną twarz, ale w środku coś we
mnie wyje. To wszystko moja wina.
– Gdzie jest twój Cêpan? – powtarza Mogadorczyk. – I gdzie
jest wasza kryjówka?
– Nie wiesz? – odpowiadam pytaniem. – No to masz pecha,
stary. Radźcie sobie sami.
– Trzymasz fason – wzdycha ironicznie. – Ciekawe, czy dalej
będziesz taki dzielny, kiedy już zabijemy wszystkie numery przed
tobą.
Myślę gorączkowo, próbując wykombinować, ile mogą o nas
wiedzieć. Mieli mój rysopis razem z informacją, że lubię biegać nad
jeziorem, domyślili się też, że mam jakieś urządzenie ostrzegawcze,
które wykrywa ich obecność. A poza tym? Czy dużo opowiadałem
Maddy o sobie?
Maddy. Odwracam wzrok, żeby na nią spojrzeć. To ona, na
pewno ona. Pomogła im. Ale dlaczego? I kiedy to się zaczęło? Może
znaleźli ją, kiedy im uciekliśmy, i zmusili do współpracy? Bo czy to
możliwe, żeby była jedną z nich? Nie, to można wykluczyć – mój
iMog na pewno by mnie ostrzegł.
Przypominam sobie starcie z Mogami, bałagan, którego
narobiliśmy w jej pokoju, i torebkę zrzuconą z biurka. Wysypało się
z niej kilkadziesiąt identyfikatorów. To raczej niespotykane, żeby
ktoś miał ich aż tyle. Wtedy, w wirze walki, nie zastanowiłem się
nad tym. A to były karnety, takie same jak moja karta wstępu do
Windy City Hall, tyle że do innych ośrodków tego typu w całym
Chicago.
Staje mi przed oczami moje pierwsze spotkanie z Maddy i
nagle chwytają mnie mdłości. Jak ona na mnie patrzyła… Najpierw
z ciekawością, ale gdy ją zauważyłem, od razu zrobiła się nerwowa
i zniknęła, zanim zdążyliśmy zamienić choćby kilka słów.
– Szukałaś mnie – szepczę osłupiały.
Zwalisty Mogadorczyk rozsiada się wygodnie i leniwym
ruchem obejmuje Maddy za ramiona. Dziewczyna dygocze i próbuje
się odsunąć, ale on trzyma ją przy sobie.
Niby przypadkiem wpadliśmy na siebie w sklepie ze
starociami. Zrobiła mi zdjęcie. Potem Mogadorczycy zjawili się
znikąd akurat na naszej pierwszej randce, a ona wściekła się na
mnie, kiedy im uciekliśmy. To nie był przypadek. Nie mam
najmniejszej ochoty tego przyznać, ale nagle zainteresowanie
Maddy moją osobą zaczyna mieć sens.
– Wy z Lorien uważacie się za wielkich mędrców – szydzi
Mogadorczyk – ale jesteście dokładnie tacy sami jak ludzie.
Wystarczy ładna buzia i od razu przestajecie racjonalnie myśleć.
Mówiąc to, szczypie Maddy w policzek. Rzucam się całym
ciałem w przód, ale to na nic. Zabrzęczałem tylko łańcuchami i
pokaleczyłem sobie nadgarstki. Tamten kwituje to ohydnym
rechotem.
– Patrzcie, jaki rycerski – prycha drwiąco. – Naprawdę jesteś
taki tępy, że nie rozumiesz, co się stało? Ona cię zdradziła,
dzieciaku. Pracuje dla nas. Mieliśmy ją już od dawna, ale nie
wiadomo było, co z nią zrobić. Tacy już są ludzie, wiesz? Do niczego
się nie nadają. Ale kiedy poprosiliśmy, żeby cię znalazła, spisała się
na medal. Tak, laleczko? – Obejmuje Maddy gestem pełnym
nieszczerej czułości.
Wiem, że to prawda – tak samo jak to, że przed kilkoma
godzinami poraziła mnie prądem – ale nie chcę uwierzyć. Musi być
inne wytłumaczenie.
Odwracam wzrok od Mogadorczyka, starając się pochwycić
spojrzenie Maddy.
– Dlaczego? – pytam ją.
Dziewczyna zaciska usta, zupełnie jakby chciała zmusić się
do milczenia. Ale nie musi nic mówić, bo Mogadorczyk odpowiada
za nią.
– Jej ojciec, ten tak zwany astronom, zobaczył kiedyś coś,
czego nie powinien widzieć – cedzi wolno. – Nawet tym prymitywom
czasami się poszczęści i zobaczą coś przez te swoje teleskopy.
Musieliśmy go zatrzymać razem z żoną – kończy radośnie
zadowolony z siebie, a twarz Maddy wykrzywia się cierpieniem. –
Dała nam ciebie w zamian za nich.

21

Przez następnych kilka godzin Mogadorczyk usiłuje coś ze


mnie wycisnąć, na przemian szyderstwem i groźbami, ale nie
odzywam się już ani słowem i w końcu daje za wygraną. Wiem
jednak, że to jeszcze nie koniec. Dalej jedziemy w milczeniu.
Patrzę ciężkim wzrokiem na Maddy, ale ona nie unosi nawet
głowy.
Jeśli Mogadorczyk mówił prawdę – a jestem pewien, że tak, bo
inaczej próbowałaby się bronić – to oznacza, że od samego początku
wodziła mnie za nos. Wydawało mi się, że coś nas łączy, a
tymczasem to była gra. Dałem się nabrać, bo czułem się samotny i
byłem gotowy na wszystko. Co za głupota uwierzyć, że taka
dziewczyna mogłaby naprawdę zwrócić na mnie uwagę.
A jednak… Im dłużej na nią patrzę, tym mniej prawdopodobne
wydaje mi się, że to wszystko był tylko podstęp Mogadorczyków.
Maddy jest przerażona, jakby śniła koszmar, który za nic w świecie
nie chce się skończyć, ale nie tylko strach zgina jej kark, nie
pozwalając spojrzeć mi w oczy. To sumienie.
A nie miałaby wyrzutów sumienia, gdyby między nami nic nie
było. Prawda?
Sandor miał rację. Zachowałem się jak dzieciak.
Teraz wiem, że należy postąpić odpowiedzialnie i milczeć.
Schować się za maską obojętności i zrzucić ją, dopiero gdy nadarzy
się okazja do ucieczki. Ale najpierw muszę poznać prawdę.
– Czy ty w ogóle mnie lubiłaś? – pytam.
Dziewczyna kuli się, słysząc mój głos. Mogadorczyk klaszcze
w dłonie zachwycony, ale nie zwracam na niego uwagi. Maddy
powoli unosi głowę i spogląda mi w oczy.
– Prze… praszam – zacina się. – Żałuję, że nie mogłam poznać
cię bliżej.
– Jakie to romantyczne – docina z boku Mogadorczyk i nie
siląc się na delikatność, chwyta Maddy za ramiona i zarzuca jej na
głowę czarny kaptur. – A teraz ty, kochasiu – mówi i robi ze mną to
samo.
Nie zdążyłem zapytać, co chciała przez to powiedzieć.
Ogarnia mnie ciemność. Staram się postawić w położeniu
Maddy. Co bym zrobił, gdyby Mogadorczycy złapali Sandora i
szantażem chcieli zmusić mnie do współpracy?
Pewnie bym ich pozabijał. Ale Maddy nie miała takiego
wyboru.
Nagle uświadamiam sobie, że wcale nie mam do niej żalu. Czy
mogła postąpić inaczej? Nie mogła wiedzieć, o co tak naprawdę
toczy się ta gra.
Ale mogę jeszcze wszystko naprawić. Ucieknę i zabiorę ją ze
sobą. Mogę zapomnieć o tym, co zrobiła. Wiem, że to nie ona jest
moim prawdziwym wrogiem.
Furgonetka zatrzymuje się, a Mogadorczycy wyciągają nas na
zewnątrz i prowadzą na przełaj przez jakiś las – tak mi się
przynajmniej wydaje. Potem wchodzimy na metalową kratę, która
odbija nasze kroki głośnym echem. Nie wiemy, dokąd nas zabrali,
ale w każdym razie dużo tutaj pustej przestrzeni, a dookoła słychać
jeden wielki harmider; pewnie wiele się tu dzieje.
Przez chwilę w pobliżu rozbrzmiewają jeszcze kroki Maddy, ale
potem Mogadorczycy odciągają ją gdzieś na bok, a mnie popędzają
szturchańcami. Drepczę kulawo na skutych kajdankami nogach.
Droga prowadzi po wąskich kładkach i przez niekończące się
korytarze.
Wreszcie się zatrzymujemy. Zwalisty Mogadorczyk z
furgonetki ściąga mi z głowy kaptur, wyrywając przy okazji garść
włosów. Znajdujemy się w ciemnym pomieszczeniu pozbawionym
jakichkolwiek sprzętów czy też charakterystycznych cech, o
których warto by wspomnieć. Jest tutaj tylko jedno duże okno
wycięte w ścianie. Stoi przy nim kilkunastu Mogów; większość co
chwila łypie w moją stronę, ale są też tacy, którzy z wielkim
ożywieniem wypatrują czegoś za oknem.
– Pomyślałem, że chciałbyś to zobaczyć – mówi dowódca
oddziału, który mnie złapał, i chwyta za łokieć, ciągnąc w głąb
pomieszczenia.
Jest to coś w rodzaju obserwatorium. Okno wychodzi na
olbrzymią, całkowicie pustą przestrzeń. W dole dostrzegam Maddy,
która krąży w tę i z powrotem. Gdy ją widzę, wnętrzności skręcają
mi się boleśnie.
Drzwi po drugiej stronie hali otwierają się z sykiem i staje w
nich para ludzi, mężczyzna i kobieta w średnim wieku. Wychodzą
powoli. Są chudzi i brudni. Mężczyzna sprawia szczególnie nędzne
wrażenie: wymizerowany, z głową przewiązaną rękawem
oderwanym od pożółkłej wizytowej koszuli. Kobieta musi go
podtrzymywać. Razem idą noga za nogą w kierunku Maddy.
– Obiecaliśmy jej, że wróci do rodziców, kiedy doprowadzi nas
do ciebie – mówi w zamyśleniu mogadorski dowódca. – Zadanie
wykonane, można powiedzieć.
Maddy rzuca się do rodziców, niemalże zwalając ich z nóg.
Obejmują się czule; nawet z daleka widać, że wszyscy płaczą.
Opieram czoło o chłodną szybę, żałuję, że nie ma mnie tam razem
z nimi.
– Nie obiecaliśmy jednak – dodaje Mogadorczyk – że ich
wypuścimy.
Najpierw słychać ryk bestii, dzikie wycie, od którego trzęsą się
wszystkie ściany. Mogadorczycy stojący przy oknie wiercą się z
podniecenia. I wtedy ukazuje się to zwierzę. Sandor opowiadał mi
o paikenach i o tym, do czego ich używano podczas zagłady Lorien,
ale jeszcze nigdy nie widziałem żadnego na własne oczy. Potwór jest
wielki jak ciężarówka i kształtem cielska przypomina wołu, z tym
że ma dodatkową parę nóg oraz rząd powykręcanych kolców na
grzbiecie. Jego głowa jest wąska jak u węża, a z otwartej, pełnej
krzywych kłów paszczy leje się ślina.
Pierwszy zauważa bestię ojciec Maddy. Chce zasłonić rodzinę
własnym ciałem, ale jest zbyt wycieńczony. Opada ciężko na jedno
kolano, zanim jeszcze drapieżnik zacznie krążyć dookoła swoich
ofiar.
Maddy odnajduje wzrokiem okno obserwatorium. Nie wiem,
czy mnie widzi. Macha rękami i coś krzyczy. Trudno ją zrozumieć
przez grube szkło, ale wydaje mi się, że powtarza raz po raz:
„Obiecaliście!”.
Potem, kiedy paiken rzuca się do ataku, ruchy jej warg dają
się odczytać bez najmniejszego trudu.
– Stanleyu! – krzyczy obłąkańczo. – Pomóż nam!
Chwytają mnie mdłości. Wymiotuję na podłogę.
W ustach mam piekący smak żółci. Przygnieciony ciężarem
upokorzenia, osuwam się na kolana, odwracając wzrok od tej
makabrycznej sceny.
Mogadorczycy śmieją się i wznoszą radosne okrzyki. Dla nich
to jest jak sport.
Ten zwalisty klepie mnie po przyjacielsku w ramię.
– Jeśli to cię pocieszy – mówi – już niedługo też tam trafisz.

22

Pompki i cisza. Tak wygląda obecnie moje życie.


Mogadorczycy wrzucili mnie do ciasnej celi i najwidoczniej
zapomnieli, że istnieję. Dzień nie różni się tutaj niczym od nocy i
wszystko wskazuje na to, że żarcie przynoszą mi tylko wtedy, kiedy
im się zachce. Trudno zorientować się w upływie czasu. Robię więc
pompki. Na podłodze, na ścianach, na suficie, gdzie tylko się da w
tej więziennej klitce.
Myślę o Sandorze. Wierzę, że wciąż jest na wolności i mnie
szuka. Pewnego dnia dotrze tutaj i pomoże mi uciec, a ja zabiję
każdego Moga, który ośmieli się stanąć mi na drodze.
Do tej pory wydawało mi się, że jestem w niezłej formie, ale
teraz nabieram masy i przybywa mi siły. Strażnicy, którzy
przynoszą mi jedzenie, zawsze są ostrożni i trzymają się na
odległość. Widać, że się boją.
Cieszy mnie to. Niech myślą o tym, co się stanie, kiedy stąd
wyjdę. Mam nadzieję, że śni im się to po nocach. Bo mnie tak.
Czasami do mojej celi zagląda zwalisty dowódca oddziału,
który mnie złapał, albo jakiś inny, też ważny, sądząc po wyglądzie.
Zadają mi różne niejasne pytania. Chcą wiedzieć, gdzie ukryłem
swój nadajnik albo czy znam Hiszpanię.
Nigdy nic nie odpowiadam. Odkąd mnie tutaj zamknęli,
konsekwentnie milczę. Zamiast mówić, sapię, warczę i pokazuję im
zęby. Niech myślą, że zwariowałem, że więzienie zmieniło mnie w
dziką bestię. Co może być prawdą.
Kiedy zasypiam, nachodzą mnie koszmary tak samo
realistyczne jak senne wizje mojej ojczystej Lorien, z tą różnicą, że
nie niosą ze sobą żadnej otuchy. Ukazuje mi się w nich gigantyczny
Mogadorczyk o skórze pokrytej licznymi bliznami i tatuażami, który
wyciąga w moją stronę potężny złoty młot. Na obuchu widnieje
wymalowane czarną farbą oko. Gdy broń celuje prosto we mnie, to
oko zaczyna pulsować, aż wszystko we mnie się skręca, jakby ktoś
łyżką wygrzebywał mi wnętrzności.
Nie mam najmniejszego pojęcia skąd, ale wiem, kim jest ten
potworny olbrzym. To Setrákus Ra. Mój wróg.
Sen jest udręką, ale na jawie bywa jeszcze gorzej. Są dni, kiedy
niemalże nie mogę oddychać. Mam wrażenie, że cały ten więzienny
gmach zawalił się na mnie i przygniata mi pierś. Odzywa się wtedy
całkowicie pierwotna, prymitywna potrzeba ucieczki, która zmusza
mnie, abym rzucił się na drzwi celi zamknięte błękitnym, lśniącym
polem siłowym. Pole odrzuca mnie z wielką siłą, ciskając po całej
celi, ale powtarzam to, dopóki starczy mi siły.
Wtedy dopadają mnie nudności. Uczę się je znosić. Za każdym
razem, gdy dotykam pola siłowego, ból jest trochę lżejszy.
Staram się nie myśleć o Maddy.
Któregoś dnia strażnicy wyprowadzają mnie z celi. Gdybym
miał zgadywać, powiedziałbym, że siedziałem tam kilka miesięcy.
Zabierają mnie do innego pomieszczenia, które też ma w
drzwiach błękitne pole siłowe. Siedzi tam zwalisty Mogadorczyk z
furgonetki. Siedzi – zauważam to natychmiast – na loryjskim
kuferku.
To jest mój kuferek.
– Znalazł się w Ohio – informuje mnie Mogadorczyk
spokojnym, rzeczowym tonem. – Węszył w okolicy redakcji małego
biuletynu, którą mieliśmy na oku. Szukał cię.
Wciska jakiś klawisz i część tylnej ściany pomieszczenia unosi
się płynnie.
Za nią widzę… Serce zamiera mi w piersi.
To Sandor. Mój Cêpan zwisa głową w dół, zaczepiony nogami
pod sufitem. Jest mocno pokiereszowany: ma podbite oczy,
opuchnięte wargi, pierś makabrycznie pokrojoną nożami. Ale
najgorsze chyba jest to, że powyrywali mu garściami włosy, które
zawsze tak starannie układał, a szyty na miarę garnitur wisi na
nim w strzępach.
To nie jest Sandor, którego pamiętam. Złamali go, zniszczyli.
Łzy napływają mi do oczu, ale powstrzymuję się od płaczu.
Na mój widok Sandor zachłystuje się powietrzem. Ciekawe,
czy po kilku miesiącach w więzieniu wyglądam inaczej. Jego twarz
zmienia wyraz. Trudno być pewnym, bo cała jest opuchnięta i
posiniaczona, ale chyba dostrzegam szczęśliwy uśmiech.
Dręczy mnie potworny wstyd, ponieważ to przeze mnie nas
złapali, ale też dlatego, że nie mogę absolutnie nic zrobić.
– Mój młody podopieczny – szepcze Sandor bełkotliwie przez
knebel.
Mogadorczyk odwraca się w moją stronę. W dłoni trzyma
paskudnie wyglądający sztylet.
– Ten twój, nazwijmy to, ślub milczenia był nawet całkiem
zabawny – oznajmia – ale od dzisiaj z tym koniec.
Podchodzi do Sandora i delikatnie przesuwa ostrzem po jego
piersi na wysokości mostka.
– Moim zdaniem ty nic nie wiesz – mówi w zamyśleniu. – A w
każdym razie nic, czego już byśmy nie wiedzieli. – Wzrusza
ramionami. – Ale i tak będę torturował twojego Cêpana. Dopóki nie
poprosisz, żebym przestał.
Chce mnie złamać. Milczę, pamiętając to, co Sandor wkładał
mi do głowy. Jeśli zdarzy się najgorsze i wpadniesz w ich łapy, nie
możesz im niczego powiedzieć. Każde twoje słowo może zaszkodzić
innemu Gardzie, którego jeszcze nie złapali. Nie pozwól, żeby
odebrali ci siłę.
Mam nadzieję, że nie jest jeszcze za późno, aby Sandor mógł
być ze mnie dumny.
Spoglądam mu w oczy, a on odwzajemnia spojrzenie, dopóki
oprawca nie zacznie ciąć. Prowadzi ostrze precyzyjnie jak chirurg;
to musi boleć jak jasna cholera, ale rany są zbyt płytkie, aby zabić.
Mój Cêpan zaciska powieki, dławiąc się krzykiem pod kneblem.
Kiedy Mogadorczyk kończy robotę, Sandor jest już
nieprzytomny od bólu, a pod nim na podłodze ciemnieje kałuża
krwi.
Nie odezwałem się ani słowem.
Następnego dnia wszystko zaczyna się od początku.
Stoję wyprężony jak struna, zaciskając z całej siły usta. W
pewnym momencie Sandorowi udaje się skoncentrować wzrok i
spojrzeć na mnie. Wydaje mi się, że w jego oczach dostrzegam
dumę.
I tak się to ciągnie dzień za dniem. Po każdym z tych spotkań
strażnicy odprowadzają mnie do celi, gdzie siedzę rozdygotany, nie
mogąc opanować drgawek, aż nadejdzie czas, żeby wrócić na
przesłuchanie.
Kiedy obcinają Sandorowi palce, odwracam wzrok. Tego już
nie potrafię znieść.
Następnego dnia zwalisty Mogadorczyk zabiera się do swojej
rzeźnickiej roboty, nucąc przy tym fałszywie. Mój Cêpan to traci
przytomność, to znów otwiera oczy. Czekam, aż spojrzy na mnie, i
wtedy odzywam się po raz pierwszy:
– Przepraszam za wszystko.
Mój głos, nieużywany od miesięcy, jest chrapliwy, słowa
brzmią jak kroki na żwirze.
Mogadorczyk odwraca się błyskawicznie, osłupiały z
zaskoczenia.
– Coś ty powiedział?
Sandor ledwie może się poruszyć, kiwa tylko nieznacznie
głową, jakby na znak, że odpuszcza mi winę za wszystkie błędy,
które doprowadziły nas tutaj. Jego przebaczenie nie przynosi mi
spokoju, ale być może on go poczuł, gdy mi wybaczył.
Zamyka oczy.
I wtedy coś we mnie pęka. Zbieram wszystkie siły i rzucam się
na pole siłowe, nie myśląc o bólu. Rozlega się głośne buczenie i
przeraźliwy trzask, a potem huk, jakby coś wybuchło. Ląduję na
podłodze, rozciągnięty bezwładnie, a Mogadorczycy stają nade
mną. Ich wstrętne twarze są wykrzywione od szoku. Udało mi się
coś niewiarygodnego. Przebiłem się przez pole siłowe. Jestem po
drugiej stronie.
Wiem, że mam nie więcej niż sekundę, zanim otrząsną się z
zaskoczenia. Pokonując potężne zawroty głowy i mdłości, sięgam
umysłem po sztylet w dłoni zwalistego Mogadorczyka, ale nie mogę
mu go wyrwać. Pole siłowe jakimś sposobem pozbawiło mnie
Dziedzictw. W tej chwili muszę polegać na takich zdolnościach,
jakie mają ludzie. Jestem normalny.
Mogadorczycy rzucają się na mnie, ale jestem gotowy przyjąć
atak. Pierwszego kopię prosto w brzuch tak mocno, że wylatuje w
powietrze, nie mogąc złapać oddechu, a drugiego szarpię za obie
kostki. Facet pada, waląc głową w podłogę, a ja zrywam się na
równe nogi. Obaj są nieprzytomni, ale zaraz się ockną.
Szybkim ruchem podnoszę sztylet upuszczony przez tego
zwalistego i rozglądam się, by wybrać pierwszy cel do eliminacji,
kiedy nagle słyszę za sobą głuche stęknięcie. To Sandor.
– Nie – mamrocze.
Obracam się na pięcie. Otworzył już oczy. Mówi chyba
ostatkiem sił.
– Zostaw ich – słyszę. – To na nic. Zaraz będzie ich więcej.
– Więc co? – Głos więźnie mi w krtani. To niesprawiedliwe. Nie
powinno tak być. – Co mam zrobić?
– Wiesz, co musisz zrobić – odpowiada Sandor.
– Nie mogę. Nie zrobię tego.
– Zawsze wiedziałeś, że jestem gotowy oddać za ciebie życie.
Za ciebie i za Lorien.
Nie ma czasu na dyskusje. Mogadorczycy zaczynają się
poruszać. Wiem, że Sandor ma rację. Wiem, co muszę zrobić.
Unoszę sztylet i wbijam mu ostrze głęboko w pierś.
Mój Cêpan nie żyje.
To, co dzieje się później, gdy odrywają mnie od niego i ciągną
z powrotem do celi, ledwie do mnie dociera. Wrzeszczą na mnie,
wręcz ryczą, wściekli jak jeszcze nigdy, ale brzmi to tak, jakby
mówili w obcym języku. Nie rozumiem ani słowa i zupełnie mnie to
nie obchodzi.
To, co zrobiłem, było aktem litości. I wraz z tym czynem litość
wypaliła się we mnie do ostatka. Następnym razem nie okażę jej
nikomu.

23

Mogadorczycy pozwalają mi gnić w celi. Wszelki kontakt z


nimi ogranicza się do chwil, kiedy w szczelinie pod drzwiami
pojawia się tacka, a na niej miska z pomyjami. Wiele razy próbuję
się przebić przez pole siłowe, ale nic z tego. Podkręcili je pewnie na
większą moc. Boją się mnie.
Wcale im się nie dziwię. Czasami sam trochę się boję samego
siebie.
Kurczowo czepiam się wspomnień o Sandorze i Maddy, raz po
raz przeżywając ostatnie chwile tych dwojga bliskich mi osób.
Zalewa mnie wtedy szalona wściekłość, a racjonalne myślenie
ustaje zupełnie. Gdy powracam do przytomności, jestem zlany
potem, kostki dłoni mam otarte do krwi, a w kamiennej ścianie
zieją dziury. Wybaczyłem Maddy, ale sobie nie umiem wybaczyć.
Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko czekać, pamiętać i
zbierać siły.
Aż wreszcie któregoś dnia moje oczekiwanie dobiega końca.
Wiem, że coś się dzieje. Spod podłogi dobiega dudnienie, a
ściany trzęsą się tak mocno, że z sufitu sypie się pył. Pod moją celą
przebiegają silne oddziały Mogów, a korytarz rozbrzmiewa pełnymi
paniki okrzykami. To, co dla nich jest problemem, mnie może wyjść
na dobre.
Czuję przypływ dzikiej energii, jakiego nie zaznałem chyba od
czasu, gdy Sandor po raz pierwszy dał mi poszaleć w Audytorium.
Na przemian zaciskam i otwieram pięści, nie mogę tego opanować.
Podchodzę do drzwi i zatrzymuję się w minimalnej odległości
od zasłaniającego je opalizującego pola siłowego, żeby mnie nie
odepchnęło. Tak musi czuć się byk na rodeo w ostatniej chwili
przed wypuszczeniem z zagrody.
Trudno mi uwierzyć własnym oczom, kiedy świetlna zapora
zaczyna migotać i gaśnie. Ta mdląca błękitna poświata od tak
dawna była stałym elementem mojego życia, że fakt jej nagłego
zniknięcia dociera do mojej świadomości z pewnym opóźnieniem.
Z korytarza dobiega czyjś głos, ale to żaden Mogadorczyk,
tylko jakiś chłopak, nastolatek. Nie wiem, o co mu chodzi, zresztą
nie interesuje mnie to.
– Nie gadaj tyle i odsuń się, młody – rzucam krótko.
Zrywam drzwi z zawiasów i ciskam nimi o ścianę korytarza.
Jestem silniejszy niż kiedykolwiek. Część sufitu wali się z hukiem.
Chłopak na korytarzu nie był sam. Jego towarzysz, wyższy i
roślejszy, koncentruje się błyskawicznie i telekinezą osłania ich
obu przed sypiącym się gruzem.
To Garda. Nareszcie.
Ten pierwszy, wymoczek o wyglądzie kretyna, mierzy do mnie
z jakiejś broni. Ręce trzęsą mu się mocno. Garda przygląda mi się
uważnie i stawia na podłodze dwa loryjskie kuferki, które trzymał
w dłoniach. Jeden z nich należy do mnie.
– Który masz numer? – pyta. – Ja jestem Czwarty.
Mierzę go wzrokiem. Nie wiedzieć czemu spodziewałem się, że
Gardowie są lepiej zbudowani. Czwarty jest mniej więcej w moim
wieku, a wygląda na znacznie młodszego. Młodszego i słabszego.
– Dziewiąty. – Wyciągam do niego rękę. – Fajnie, że nie dałeś
się zabić.
Czwarty i ten drugi chłopak, człowiek imieniem Sam,
wyjaśniają mi, skąd się tutaj wzięli. Ja tymczasem przeglądam
szybko zawartość swojego kuferka. Słucham ich tylko jednym
uchem, dopóki nie zaczną mówić o ojcu Sama, który zaginął przed
laty, podobno uprowadzony przez Mogów. Żal mi go i chciałbym mu
pomóc. Uratować jego i wszystkich. Ale nie mogę. A czy ktoś pomógł
Maddy? Czy ktoś uratował Sandora?
Wyciągam z kuferka kamień, którym, jak pamiętam, mój
Cêpan pomagał sobie przy rozpracowywaniu szczególnie
skomplikowanych mechanizmów. Dzięki niemu można
prześwietlać różne obiekty i poznawać ich budowę. Jeśli Sam
będzie mógł widzieć przez ściany, być może znajdzie ojca. Trzeba
chłopaka tylko trochę podrasować.
Przyciskam kciuk do jego czoła, przekazując mu swoją moc.
– Masz jakieś dziesięć minut. Zabieraj się do roboty.
Sam pędzi w głąb korytarza.
I wtedy nareszcie zjawiają się Mogadorczycy.
Korytarz wypełnia się żołnierzami. Szybko odnajduję w
kuferku srebrną pałkę i rzucam się na nich, wskakując na ścianę,
a z niej na sufit. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek rozwinął taką
prędkość. Żaden Mogadorczyk mnie nie widzi, dopóki nie zeskoczę
z sufitu prosto pomiędzy nich. Pierwszych dwóch od razu przebijam
końcem pałki, jednym ciosem.
Bardzo długo czekałem na tę chwilę.
Kręci mi się w głowie, gdy toruję sobie drogę przez oddział
Mogów, rozwalając czerepy i dziurawiąc klatki piersiowe. Zwijam
się w błyskawicznych obrotach, kręcąc pałką świszczące młyńce.
Czy w tej pierwszej grupie żołnierzy był ten, który mnie złapał i
torturował Sandora? To nieistotne, u nich każdy umiera tak samo.
Jeśli nie zginął teraz, dopadnę go później.
Dopiero czując w ustach gorzki smak popiołu ze zwłok
mogadorskich żołnierzy, uświadamiam sobie, że śmiałem się na
całe gardło.
Delektuję się smakiem tej goryczy.
Walka trwa krótko, stanowczo za krótko. Po zaledwie kilku
sekundach wracam do Czwartego i Sama, ciągnąc za sobą chmurę
pyłu. Wciąż czuję niedosyt.
– Musimy uciekać – ponagla Czwarty.
Nie chcę uciekać, chcę rozwalić to więzienie w drobny mak.
Coś mi jednak mówi, że powinienem posłuchać tego chłopaka, że
lepiej trzymać się razem. Sandor na pewno by sobie tego życzył.
Musimy się przebić na wolność. Gdy walka się nasila,
przestaję myśleć racjonalnie. W pewnym momencie dociera do
mnie, że zgubiliśmy gdzieś Sama. Żal mi chłopaka – jeszcze jedna
ludzka ofiara naszej wojny.
Szybko zapominam jednak o współczuciu, porwany obłędną
chęcią, aby nie został tutaj kamień na kamieniu.
Skaczę w górę, by siąść okrakiem na grzbiecie paikena, i
ciosem pałki przebijam mu kark. Bestia pada, obryzgując mnie
krwią, a krew zlepia w ciemne grudy pył ze zwłok żołnierzy, którym
jestem obsypany od stóp do głów. Czuję jej smak mieszający się z
miedzianym posmakiem mojej własnej krwi.
Uśmiecham się szeroko od ucha do ucha. Czwarty spogląda
na mnie z przerażeniem w oczach. Dla niego jestem chyba tylko
trochę lepszy od tych potworów, które zabijamy.
– Odbiło ci? – pyta. – Naprawdę masz taki ubaw?
– Trzymali mnie tutaj ponad rok – odpowiadam. – To jest
najlepszy dzień w moim życiu!
Nie kłamię. Od niepamiętnych czasów nie czułem się tak
wspaniale. Muszę jednak stonować trochę euforię. Nie chcę
wystraszyć chłopaka.
Czwarty, choć pewnie ma własne zdanie na temat chodzenia
po ścianach, nie waha się ani chwili, kiedy wyciągam do niego dłoń,
abyśmy mogli uciec razem, korzystając z mojego Dziedzictwa
antygrawitacji. Walka jest długa i brutalna. Kiedy w końcu udaje
nam się dostrzec przebłysk dziennego światła, czuję się
rozczarowany. Najchętniej walczyłbym bez końca. Zerkam z ukosa
na Czwartego. Jest mocno pokiereszowany, ale zabił sporo Mogów
i jednego paikena, chociaż nie dorównuje mi entuzjazmem.
Może jeszcze będzie z niego wojownik.
Uciekamy z mogadorskiej bazy. Po raz pierwszy od ponad
roku chciwie łykam haust świeżego powietrza. I natychmiast łapią
mnie mdłości. Smród zwierzęcej padliny zalegającej stosami wokół
wejścia jest obezwładniający.
Rzucamy się pędem w kierunku ściany lasu. Czwarty ledwie
daje radę, pada na ziemię, gdy tylko wbiegamy między drzewa. Jest
w kiepskim stanie, zarówno fizycznie, jak i psychicznie – o ile łzy
można uznać za wiarygodną oznakę stanu emocjonalnego. Obwinia
się za to, że zostawiliśmy Sama.
Wiem, co to są wyrzuty sumienia, ale nie mam pojęcia, co
powiedzieć chłopakowi. Głowa do góry, załatwimy ich następnym
razem? Wszystkie słowa, które przychodzą mi do głowy, są puste,
więc trzymam twarz na kłódkę.
Czwarty na pewno w końcu nauczy się odcinać od emocji.
Emocje to śmierć. Można przez nie zginąć i narazić innych.
Kiedy przykładam mu do pleców kamień uzdrawiający, niebo
zasnuwa się złowieszczymi, poskręcanymi konwulsyjnie
chmurami. Nadciąga burza. Z początku mój towarzysz myśli, że to
Szósta przybywa nam na pomoc.
Ale to nie jest Szósta. To Setrákus Ra.
Chociaż widziałem go w snach, w rzeczywistości okazuje się
jeszcze większy, niż mógłbym się spodziewać w najśmielszych
przypuszczeniach. Znacznie przerasta wszystkich Mogadorczyków,
których widziałem w życiu, i nawet z tej odległości sprawia
absolutnie odrażające wrażenie. Zauważam trzy loryjskie
naszyjniki błyszczące na jego szyi i zaciskam z całej siły pięści, aż
paznokcie wrzynają mi się głęboko w skórę.
W tej jednej chwili pojmuję, do czego szkolił mnie Sandor. Oto
walka, którą mam stoczyć. Moim przeznaczeniem jest zabić
Setrákusa Ra.
Razem z Czwartym rzucamy się do ataku.

24

– Nic mu nie będzie? – pytam.


Musi odpocząć, odzywa się w mojej głowie łagodny głos
Chimery. Rozmowy ze zwierzętami, nieźle, coś nowego. Dziś jest
najwidoczniej dzień pełen niespodzianek. Tyle się działo, że nawet
nie miałem czasu się zastanowić nad tym nowo odkrytym
Dziedzictwem. Później to ogarnę, jak się trochę uspokoi.
Jeśli w ogóle kiedyś się uspokoi, przynajmniej trochę.
Czwarty zwinął się w kłębek na tylnym siedzeniu swojego
SUV-a. Jego Chimera, nazwana imieniem i nazwiskiem jakiegoś
słabego ludzkiego sportowca, leży przy nim i delikatnie liże go po
twarzy. Przypomina mi się sen, w którym bawiłem się ze swoimi
Chimerami na Lorien, ale odpycham to wspomnienie, wrzucam je
do jednego worka ze wszystkim, o czym chciałbym zapomnieć.
Wojna rozpoczęta. Mam teraz już tylko jeden cel.
Setrákus Ra, ten śmierdzący tchórz, schował się w bazie,
zanim zdążyliśmy go dorwać. Czwarty wpadł na pole siłowe i
wyeliminował się z gry, więc musiałem podjąć decyzję o taktycznym
odwrocie.
Przyjdzie jeszcze kryska na Setrákusa Ra. Dostanie ode mnie
nożem za każdy dzień tortur, które Sandor wycierpiał z łap jego
oprawców; tak oznajmiłem Czwartemu i mówiłem poważnie.
Włączam silnik. Siedzę za kółkiem po raz pierwszy od
pamiętnej randki z Maddy. Kiedy śmigaliśmy na czerwonym świetle
przez skrzyżowania, ściskała mnie za ramię… To wspomnienie też
odpycham.
– Co teraz robimy? – pytam Czwartego.
– Jedź na północ – odpowiada. – To chyba właściwy kierunek.
– Robi się, szefie.
Postanowiłem już, dokąd pojedziemy, ale uznałem, że lepiej,
abym nie musiał go specjalnie przekonywać do swoich planów.
Miło będzie znów zobaczyć Chicago. Jestem pewien, że
Mogadorczycy nie odkryli naszej kryjówki, bo bez wątpienia
pochwaliliby się tym, żeby osłabić moją wolę walki. Będę więc mógł
wrócić na ostatnie piętro John Hancock Center i tam, korzystając
z bezpiecznego schronienia, spokojnie zastanowić się nad naszym
kolejnym ruchem.
Mam wrócić do miejsca pełnego bolesnych wspomnień, które
będę musiał ignorować.
Jadę na północ, ciężką nogą dociskając gaz do dechy. Co za
ironia losu… Mam wreszcie wolność, o którą tak zabiegałem. Ale
trzeba było za nią słono zapłacić. Teraz mogę sam zadecydować o
swoim losie.
Już zadecydowałem.
Dzisiejszy dzień zapisze się czarnymi literami w historii
mogadorskiej rasy. Tego dnia pozwolili mi wydostać się ze swojego
więzienia. Ci spośród nich, którzy zdołają przede mną uciec,
zgromadzą się w jakimś złowrogim zakątku wszechświata i tam
najcichszym szeptem będą wspominać to, co się dzisiaj wydarzyło.
I powiedzą: to był dzień, który przesądził o naszej zagładzie.
Nie zostawię przy życiu ani jednego Mogadorczyka.
ZAGINIONA KARTOTEKA NR 3

UTRACONE DZIEDZICTWA
1

Czasami zastanawiam się, co by pomyśleli, gdyby wiedzieli, że


tu jesteśmy. Tuż obok nich.
Siedzę z moim najlepszym przyjacielem Ivanem na
trawiastym, zatłoczonym National Mall, a kretyński kamienny
pomnik Waszyngtona w kształcie obelisku góruje ponad nami. Na
chwilę odłożyłem pracę domową i kiedy tak patrzę na turystów
pochylających się nad mapami czy prawników i urzędników
zmierzających Independence Avenue na różne spotkania, czuję się
niemal rozbawiony. Ludzie są tak bardzo pochłonięci kretyńskimi
lękami przed promieniami UV, środkami chemicznymi w
warzywach, bezsensownymi „poziomami zagrożenia
terrorystycznego”, czy co tam jeszcze jest obecnie dla nich
powodem do niepokoju, że nawet przez myśl im nie przejdzie, iż
dwójka dzieciaków siedzących na trawniku i odrabiających pracę
domową może stanowić realne zagrożenie. Nie mają pojęcia, że nie
mogą nic zrobić, aby się obronić. Prawdziwy wróg już tu jest.
Hej, tutaj! – Mam niekiedy ochotę zawołać, wymachując
rękami. – Jestem waszym przyszłym złym dyktatorem! Drżyjcie
przede mną, żałosne robaki!
Oczywiście nie mogę tego zrobić. Jeszcze nie. Ten czas
nadejdzie. Jak na razie wszyscy mogą patrzeć na mnie, jakbym był
jeszcze jedną zwyczajną twarzą w tłumie. Ale nie jestem ani trochę
zwyczajny, mimo iż sprawiam takie wrażenie. Muszę przyznać, że
bardzo się staram. Na Ziemi protokoły asymilacji wymagają tego,
abym był zanany jako Adam, syn Andrew i Susannah Suttonów,
mieszkańców Waszyngtonu, Dystryktu Kolumbii. Ale wcale nim nie
jestem.
Jestem Adamus Sutekh, syn wielkiego generała Andrakkusa
Sutekha.
Jestem Mogadorczykiem. Jestem kimś, kogo należy się
obawiać.
Niestety na razie bycie najeźdźcą nie jest tak ekscytujące jak
powinno. W obecnej chwili ugrzęzłem na odrabianiu pracy
domowej. Ojciec zapewniał mnie, że to nie będzie trwało wiecznie;
kiedy Mogadorczycy obejmą władzę nad tą zafajdaną małą planetą,
przejmę kontrolę nad stolicą Stanów Zjednoczonych. Możecie mi
wierzyć, po spędzeniu tu trzech lat wiem dobrze, co należałoby
zmienić. Po pierwsze nazwy ulic. Żadnych odniesień do
niepodległości czy konstytucji, tego słabego, durnego patriotyzmu.
Kiedy dojdę do władzy, nikt nie będzie w stanie przypomnieć sobie,
czym jest konstytucja. Kiedy dojdę do władzy, nazwy ulic będą się
kojarzyły z najróżniejszymi zagrożeniami.
– Bulwar Krwi Wojowników – mamroczę do siebie, próbując
oszacować, czy ta nazwa brzmi odpowiednio groźnie. Trudno
powiedzieć. – Aleja Złamanego Miecza…
– Co? – pyta Ivan, unosząc wzrok ze swojego miejsca na
trawniku, obok mnie. Leży na brzuchu, przytrzymując ołówek
wzdłuż palca wskazującego jak miotacz własnej roboty. Podczas
gdy ja marzę o dniu, kiedy stanę się władcą tych włości, Ivan
wyobraża sobie siebie jako snajpera zdejmującego loryjskich
wrogów opuszczających Mauzoleum Lincolna. – Co powiedziałeś?
– Nic – mówię.
Ivanick Shu-Ra, syn wielkiego wojownika Bologa Shu-Ra,
wzrusza ramionami. Nigdy nie przepadał za fantazjami, które nie
krążyły wokół krwawych walk. Jego rodzina przyznaje się do
dalekich związków z naszym Ukochanym Przywódcą Setrákusem
Ra i jeśli gabaryty Ivana mogą coś sugerować, jestem gotów w to
uwierzyć. Ivan jest o dwa lata młodszy ode mnie, ale już
masywniejszy, szerszy w barach i postawniejszy, podczas gdy ja
jestem szczupły i zwinny. Wygląda jak wojownik, ma gęste czarne
włosy przycięte krótko i niecierpliwie wyczekuje dnia, kiedy będzie
mógł je zgolić i przyjąć ceremonialne mogadorskie tatuaże.
***
Wciąż pamiętam noc Pierwszej Wielkiej Ekspansji, kiedy mój
lud podbił Lorien. Miałem wtedy osiem lat, byłem zbyt duży, aby
płakać, ale i tak się rozpłakałem, gdy kazano mi pozostać na orbicie
nad Lorien wraz z kobietami i dziećmi. Łzy płynęły mi tylko przez
kilka sekund, dopóki Generał siarczystym spoliczkowaniem nie
przywołał mnie do porządku. Ivan patrzył, jak się złoszczę, i ssał
przy tym kciuk; był chyba za mały, by zrozumieć, co się działo.
Obserwowaliśmy bitwę z pokładu naszego statku wraz z moją
matką i maleńką siostrzyczką. Klaskaliśmy, gdy na planecie
poniżej zaczęły się rozprzestrzeniać jęzory ognia. Kiedy bitwa
została wygrana, a Loryjczycy pokonani, Generał wrócił na nasz
statek cały uwalany krwią. Pomimo triumfu miał poważne oblicze.
Zanim odezwał się do mojej matki czy do mnie, ukląkł przed Ivanem
i wyjaśnił mu, że jego ojciec poległ, do końca służąc naszej rasie.
Poniósł chwalebną śmierć, godną prawdziwego mogadorskiego
bohatera. Potem przesunął kciukiem po czole Ivana, pozostawiając
na nim rozmazany krwawy ślad. Błogosławieństwo.
Jakby po namyśle Generał uczynił to samo ze mną.
Później Ivan, którego matka umarła, wydając go na świat,
przybył, aby zamieszkać z nami, i wychowywał się jako mój brat.
Moi rodzice mogą uważać się za szczęśliwców, że mają troje
prawdziwie urodzonych dzieci.
Nie zawsze jestem pewien, czy mój ojciec uważa się za
szczęśliwego, że ma mnie. Kiedy wyniki moich egzaminów albo
testów sprawnościowych okazują się nie dość zadowalające,
Generał żartuje, że może przenieść moje dziedzictwo na Ivana.
Jestem prawie pewien, że tylko żartuje.
Kieruję wzrok ku rodzinie turystów. Przechodzą przez trawnik
i każdy ogląda świat przez obiektyw aparatu cyfrowego. Ojciec
przystaje, by zrobić kilka zdjęć obeliskowi, a ja przez moment
rewiduję swoje plany zburzenia pomnika. Może powinienem go
powiększyć albo zaaranżować na szczycie specjalny penthouse dla
siebie. Ivan miałby pokój poniżej.
Córka tych turystów ma ze trzynaście lat, tyle co ja, i jest na
swój sposób urocza, nosi aparat ortodontyczny na zębach.
Wychwytuję jej spojrzenie i mimowolnie zmieniam pozycję na
dogodniejszą, siadam prosto i opuszczam podbródek, aby ukryć
ostre kąty mojego zdecydowanie przydużego nosa. Kiedy
dziewczynka uśmiecha się do mnie, odwracam wzrok. Czemu
miałbym się przejmować, co o mnie myślą jacyś ludzie?
Zawsze musimy pamiętać, po co tu jesteśmy.
– Czy nie zdumiało cię nigdy, jak łatwo zaakceptowali nas jako
swoich? – zwracam się do Ivana.
– Nigdy nie lekceważ ludzkiej głupoty – odpowiada i stuka
palcem w pustą stronę leżącej obok mnie pracy domowej. –
Skończysz to wreszcie?
Zadanie domowe nie jest moje, lecz Ivana. On czeka, abym je
odrobił za niego. Prace pisemne zawsze sprawiały mu trudności,
podczas gdy ja nigdy nie miałem kłopotu z udzieleniem właściwych
odpowiedzi.
Spojrzałem na polecenie. Ivan miał napisać krótkie
wypracowanie na temat cytatu z Wielkiej Księgi – księgi
mogadorskiej wiedzy i etyki, którą cały nasz lud musi znać i według
której musi żyć – interpretując mądrości Setrákusa Ra.
– „Nie obwiniamy zwierzęcia za to, że poluje – przeczytałem na
głos, choć jak wielu przedstawicieli mojego ludu znałem ten
fragment na pamięć. – Polowanie leży w naturze zwierzęcia, tak jak
Mogadorczyk ma w naturze ekspansję. Ci, którzy próbowaliby
zapobiec ekspansji Imperium Mogadorskiego, równie dobrze
mogliby próbować opierać się naturze”.
Patrzę na Ivana. Wziął na cel rodzinę, którą wcześniej
obserwowałem, wydając przez zaciśnięte zęby przenikliwe dźwięki
przypominające odgłosy lasera. Dziewczynka z aparatem na zębach
spogląda na niego, marszcząc brwi, i odwraca się.
– Co to dla ciebie znaczy? – pytam.
– Nie wiem – odpowiada. – Że nasza rasa to największe
zakapiory i wszyscy powinni się z tym pogodzić. Mam rację?
Wzruszam ramionami.
– Mniej więcej – wzdycham.
Sięgam po pióro i zaczynam pisać, ale przerywa mi sygnał
komórki. Domyślam się, że dostałem SMS od matki, która chce,
abym w drodze do domu zrobił zakupy. Od kilku lat uwielbia
gotować i muszę przyznać, że tu na Ziemi jedzenie jest smaczniejsze
od tego, do czego przywykliśmy na Mogadore. To, co tu uchodzi za
produkt przetworzony, byłoby traktowane jak prawdziwy skarb na
mojej rodzimej planecie, gdzie jedzenie hoduje się w wielkich
podziemnych kadziach.
Ale SMS nie jest od mamy, tylko od Generała.
– Cholera – cedzę przez zęby, upuszczając pióro, jakby
Generał właśnie przyłapał mnie na tym, że pomagam Ivanowi w
oszustwie.
Ojciec nigdy nie przysyła mi wiadomości tekstowych. To
poniżej jego godności. Jeżeli Generał czegoś chce, powinniśmy się
domyślić, o co mu chodzi, zanim w ogóle o tym wspomni. Musiało
się wydarzyć coś naprawdę ważnego.
– Co się dzieje? – pyta Ivan.
Komunikat jest krótki: DO DOMU. NATYCHMIAST.
– Musimy iść.

Ivan i ja wyjechaliśmy pociągiem z Waszyngtonu, na dworcu


odebraliśmy nasze rowery i najszybciej jak mogliśmy
popedałowaliśmy na przedmieścia. Kiedy w końcu przemknęliśmy
przez strzeżoną bramę Ashwood Estates, Ivan miał nade mną
prawie trzydzieści metrów przewagi. Obwiniałem o to mój
przepocony podkoszulek, nietypowy jak na tę porę roku upał i
uczucie mdłości, jakie wzbudzał we mnie złowieszczy SMS od ojca.
Ashwood Estates wygląda identycznie jak większość bogatych
strzeżonych osiedli pod Waszyngtonem, ale tylko na pierwszy rzut
oka. Rezydencje wraz z nieskazitelnie utrzymanymi trawnikami
przy bramach frontowych są bowiem zamieszkane nie przez
polityków i ich rodziny, ale przez mój lud, Mogadorczyków,
przyszłych zdobywców Ziemi. Jednak domy to niewielka część
prawdziwego osiedla Ashwood Estates. Pod budynkami rozciąga się
ogromna sieć tuneli łączących liczne mogadorskie zakłady i
obiekty, które stanowią prawdziwy cel tego miejsca.
Mam prawo wstępu do niewielkiej części podziemnych kwater.
Nie orientuję się, jak daleko w głąb ziemi sięga labirynt tuneli ani
jak długie są korytarze. Wiem tylko, że ta rozległa sieć skrywa liczne
laboratoria, składy broni, pomieszczenia do ćwiczeń i zapewne
znacznie więcej sekretów, niż mógłbym przypuszczać. Tam na dole
żyją również zrodzeni w kadziach.
Gdyby nie nasz Ukochany Przywódca Setrákus Ra, rasa
mogadorska nie przetrwałaby dostatecznie długo, by rozpocząć
Wielką Ekspansję. W ostatnim stuleciu z powodów, które wciąż
pozostają niejasne, Mogadorczycy zaczęli mieć coraz większe
kłopoty z posiadaniem dzieci. Zanim urodziła się Kelly, naturalne
narodziny Mogadorczyków były już taką rzadkością, że nasz
pradawny dumny gatunek stanął w obliczu całkowitej zagłady,
groziło nam wyginięcie. Jeszcze kiedy nie było problemu z
poczęciem dzieci, mogadorskie kobiety, jak matka Ivana, często
umierały podczas porodu. Właśnie dlatego Setrákus Ra wraz z
zespołem naukowców podjął prace nad wyhodowaniem w
sztucznych warunkach nowego pokolenia Mogadorczyków.
Zamiast rodzić się w naturalny sposób, nasi hodowani sztucznie
mogadorscy bracia i siostry dorastali w wielkich kadziach
chemicznych, skąd w końcu wychodzili, w pełni dojrzali i gotowi,
by ruszyć do boju. Zrodzeni w kadziach nie tylko zapewniają
trwałość istnienia naszej rasy, ale dzięki swojej spotęgowanej sile,
szybkości i wytrzymałości stanowią również trzon naszej armii.
Poza zwiększoną sprawnością fizyczną zrodzeni w kadziach
różnią się od prawdziwie urodzonych Mogadorczyków, takich jak
ja, także pod innymi względami. Zostali specjalnie przystosowani,
aby walczyć na wojnie, ale raczej jako żołnierze niż oficerowie. W
swojej mądrości Setrákus Ra obdarzył ich ogromną determinacją –
przydzielone im zadania wykonują niemal jak maszyny, a ponieważ
są urodzonymi wojownikami, racjonalne myślenie często ustępuje
u nich przed gniewem i żądzą krwi. Jednak najważniejszą różnicą
pomiędzy zrodzonymi w kadziach a prawdziwie urodzonymi,
przynajmniej tu na Ziemi, jest fakt, że wyglądają inaczej niż my.
Podczas gdy prawdziwie urodzeni mogą śmiało poruszać się wśród
ludzi i nie wyróżniają się wśród nich wyglądem, ze zrodzonymi w
kadziach jest inaczej. Ich skóra jest upiornie blada, bo stale żyją
pod ziemią, a zęby są drobne i ostre, przystosowane raczej do walki
w zwarciu niż do odżywiania się. Dopóki więc nie będziemy mogli
się ujawnić, rzadko pozwala im się wychodzić na światło dzienne.
Dlatego kiedy widzę zrodzonych w kadziach, którzy świętują
na trawnikach osiedla Ashwood Estates wraz z lepszymi od nich,
prawdziwie urodzonymi, wiem, że dzieje się coś naprawdę
wielkiego.
Ivan także to wie i spogląda na mnie pytająco, gdy hamuje, by
zatrzymać rower w naszej ślepej uliczce. Przystaję obok niego i
szybko łapię oddech. Wszystkie rodziny z osiedla Ashwood Estates
wyszły przed domy, wymieszały się ze sobą i wznoszą toasty świeżo
otwartymi butelkami szampana. Zrodzeni w kadziach, z
przeraźliwie białą skórą ukrytą pod trenczami i kapeluszami,
wydają się zarazem podekscytowani i zdezorientowani tym, że
znaleźli się na otwartej przestrzeni. Świętowanie jest czymś obcym
mogadorskiej kulturze. Mój lud nie ma w zwyczaju okazywać
radości, zwłaszcza gdy w pobliżu jest Generał.
– Co się dzieje, do diabła? – pyta Ivan, jak zwykle oczekując
ode mnie odpowiedzi. Tym razem tylko wzruszam ramionami.
Moja matka siedzi na frontowych schodach przed naszym
domem. Choć nie mam pojęcia, co świętują, wiem, dlaczego nie
dołączyła do innych na trawnikach i ulicy. Żonie Generała trudno
zawierać przyjaźnie, nawet z prawdziwie urodzonymi. Ich strach
przed moim ojcem obejmuje także moją matkę.
– Chłopcy – mówi, gdy Ivan i ja podprowadzamy rowery przed
dom. – On was szuka. Wiecie, że nie lubi czekać.
– Dlaczego chce nas widzieć? – pytam.
Zanim moja matka zdąży odpowiedzieć, w drzwiach za nią
pojawia się Generał. Mój ojciec jest olbrzymim mężczyzną, ma
prawie dwa metry dziesięć centymetrów wzrostu i dumną postawę,
która domaga się szacunku. Jego twarz jest pełna ostrych kątów;
rysy te niestety odziedziczyłem po nim. Odkąd przybyliśmy na
Ziemię, zapuścił czarne włosy, aby ukryć tatuaże na czaszce, i
zaczesuje je starannie do tyłu jak niektórzy politycy, których
widywałem na spacerze w National Mall.
– Adamusie – mówi tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Chodź
ze mną. Ty także, Ivanicku.
– Tak jest – odpowiadamy jednocześnie Ivan i ja, wymieniając
między sobą nerwowe spojrzenia, zanim wejdziemy do domu. Kiedy
mój ojciec zaczyna mówić takim tonem, oznacza to, że sprawa jest
poważna.
Gdy mijam matkę, delikatnie ściska moją dłoń.
– Przyjemnej zabawy w Malezji! – rozlega się za nami głos
Kelly, która w końcu nas zauważyła. – Zabijcie tę Gardę
najbrutalniej jak potraficie!

Kilka godzin później Ivan i ja lecimy już do Malezji na


pokładzie zimnego, niewygodnego samolotu, nabytego w ramach
nadwyżek od jakiegoś rządu, który nie zadawał zbyt wielu pytań.
Przedział pasażerski nie różni się wyglądem od ładowni poniżej,
same metalowe ławeczki z podniszczonymi pasami bezpieczeństwa,
i tam właśnie siedzimy, ściśnięci pośród wojowników, zarówno
prawdziwie urodzonych, jak i zrodzonych w kadziach. Lot nie
należy do przyjemnych, ale jestem zbyt zdenerwowany, aby
przejmować się brakiem wygód. Pierwszy raz biorę udział w misji,
choć moim zadaniem jest tylko obserwacja.
Mój ojciec jest drugim pilotem. Kiedy samolotem lekko trzęsie,
zastanawiam się, czy to zmiana warunków atmosferycznych, czy
może ojciec zdenerwował pilota.
Dla wielu Mogadorczyków znajdujących się na pokładzie tej
maszyny to pierwsza akcja od czasu Wielkiej Ekspansji. Niektórzy
podczas lotu wspominają, kiedy walczyli ostatni raz, i chełpią się
liczbą zabitych. Inni, ci starsi, siedzą w milczeniu, wpatrując się w
przestrzeń, całkowicie skoncentrowani na misji.
– Myślisz, że będziemy mogli trochę postrzelać? – pyta mnie
Ivan.
– Wątpię – odpowiadam.
Zostaliśmy zabrani na tę misję tylko dlatego, że jestem synem
Generała, a Ivan jego podopiecznym. Jesteśmy za młodzi, aby się
przydać w prawdziwym oddziale uderzeniowym, ale nie za młodzi,
aby obserwować egzekucję loryjskiego buntownika z bezpiecznej
odległości. Mój ojciec chce, żebyśmy się czegoś nauczyli. Jak
mawiali nasi instruktorzy, symulacje bojowe, jakim jesteśmy
poddawani podczas zajęć przygotowawczych – i kiedy mamy okazję
postrzelać – nie mogą zastąpić działań w realnych,
niepozorowanych warunkach.
– To jest do kitu – mamrocze Ivan.
– Nieważne – mówię, wiercąc się i próbując rozprostować nogi.
– Nie mogę się doczekać, kiedy wysiądę z tego samolotu.
To, co dzieje się później, rozmywa się w niewyraźną plamę.
Lądujemy. Znajdujemy Gardę i jej Cêpan. Zgodnie z poleceniem
Ivan i ja obserwujemy wszystko z daleka, patrząc wraz z
Generałem, jak Mogadorczycy ruszają do walki. Wygląda to
paskudnie, ani trochę nie przypomina bitew opisywanych w
Wielkiej Księdze. Ponad dwudziestu Mogadorczyków przeciwko
starej kobiecie i nastoletniej dziewczynie.
Początkowo naszym celem jest po prostu pojmanie ich i
przesłuchanie. Odkąd przybyliśmy na Ziemię, krążyły słuchy, że
Gardów chroni loryjska magia zmuszająca nas do tego, abyśmy
zabijali ich według kolejności. Mówiono o bitwie w Alpach, podczas
której jeden z naszych wojowników osaczył Gardę, lecz jakimś
sposobem zabójczy cios obrócił się przeciwko niemu. Generał nie
tolerował rozmów o tak zwanych loryjskich czarach, ale mój lud
jest w dalszym ciągu ostrożny.
Stara kobieta stawia większy opór, niż się spodziewano, ale i
tak zostaje szybko pokonana. Garda jest jeszcze twardsza, ma
moce, aż ziemia drży pod stopami naszych wojowników.
Zastanawiam się, jak by to było mieć taką moc. Jeśli jednak ceną
miałaby być przynależność do wymierającej rasy zmuszonej do
ukrywania się w nędznych chatynkach na brzegu rzeki, to raczej
podziękuję.
Strategia pojmania dwóch kobiet zmienia się, kiedy nasi
wojownicy uświadamiają sobie, że mogą zranić Gardę. Albo plotki
o loryjskich czarach są fałszywe, jak twierdzi mój ojciec, albo to jest
Numer Jeden. Generał mógłby chcieć wziąć ją żywcem, ale kiedy
wojownicy zdają sobie sprawę, że mogą ją zabić, przybliżając nas
do celu, żądza krwi zwycięża.
Koniec następuje, kiedy jeden z wojowników wbija ostrze
miecza w plecy Numeru Jeden, przeszywając dziewczynę na wylot.
– Ale ekstra! – woła Ivan.
Nawet mój ojciec pozwala sobie na słaby uśmiech aprobaty.
Wiem, że powinienem podzielić ich radość, ale nie przestają
mi się trząść ręce. Jestem wdzięczny, że musiałem to oglądać z
daleka i że nie byłem jednym z Mogadorczyków, po których zostały
tylko spopielone szczątki na brzegu malezyjskiej rzeki. Przychodzi
mi na myśl, że jestem wdzięczny również za to, że nie jestem
Loryjczykiem i nie muszę przez całe życie uciekać w trwodze przed
przeważającymi siłami wroga tylko po to, by zginąć od ciosu w
plecy.
Odnoszę wrażenie, że odczuwam coś w rodzaju empatii wobec
Gardy. Wielka Księga ostrzega nas przed tym, więc odganiam od
siebie te emocje.
Muszę się wyzbyć takich dziecinnych reakcji. Bitwa nie była
tak wspaniała, jak się spodziewałem, ale mimo wszystko
zakończyła się wielkim zwycięstwem stanowiącym kolejny krok
naprzód mogadorskiej progresji. Pozostało jeszcze tylko osiem
niedokończonych spraw, a wówczas wizja Ra się ziści; nic nie stanie
na drodze naszej ekspansji na Ziemię. Dziewięcioro zabitych
Gardów to niewielka cena za mój uroczy penthouse na szczycie
pomnika Waszyngtona.
Wkładają Numer Jeden do worka na zwłoki i wrzucają do
samolotu wraz z resztą ładunku. Loryjski kuferek, który miała ze
sobą, także zostaje zabrany, choć nawet najsilniejszy z naszych
wojowników nie jest w stanie go otworzyć. Mój ojciec zrywa z ciała
Numeru Jeden wisior, choć nie wiem, po co mu loryjska biżuteria.
Ciało jej Cêpan pozostaje tam, gdzie padło. Nie jest nam
potrzebne.
W drodze powrotnej w samolocie nie jest już tak tłoczno.
Prawie się nie odzywam, natomiast Ivan dopytuje wojowników z
pierwszej linii o krwawe szczegóły, dopóki Generał groźnym sykiem
nie każe mu zamilknąć. Jestem pewien, że gdyby byli drużyną
futbolową, pozostali przy życiu wojownicy oblewaliby się teraz
gatorade’em, tak jak to robią po zwycięstwie sportowcy ludzie. Ale
my nie jesteśmy drużyną futbolową. Jesteśmy Mogadorczykami. A
mój ojciec nie wie, co to jest gatorade. Resztę drogi pokonujemy w
milczeniu.
W trakcie lotu Generał podchodzi i siada obok mnie.
– Kiedy wrócimy do Ashwood Estates – mówi – będę miał dla
ciebie ważne zadanie.
Kiwam głową.
– Tak. Oczywiście.
Ojciec spogląda na moje dłonie, które wciąż się trzęsą, choć
bardzo się staram nad tym zapanować.
– Pohamuj to drżenie – warczy, po czym wraca do kokpitu.

Choć widziałem tę dziewczynę podczas walki, to na


metalowym stole sekcyjnym nie wyglądała tak, jak się tego
spodziewałem.
Od czasu Pierwszej Wielkiej Ekspansji uczono nas, że
Gardowie stanowią ostatnie prawdziwe zagrożenie dla naszego
stylu życia. Że to zawzięci wojownicy, przyczajeni, by któregoś dnia
chwycić za broń i zahamować machinę mogadorskiej progresji.
Oczekiwałem więc, że to straszliwe zagrożenie dla mojego ludu
naprawdę mnie przerazi.
Po śmierci Numer Jeden wcale nie wygląda na niebezpieczną.
Wydaje się, jakby była w moim wieku albo nieco starsza, a jej skóra,
niegdyś opalona, teraz jest bezkrwiście blada. Usta ma sine. Smugi
zaschniętej krwi zlepiają jasne włosy. Jej ciało zostało przykryte
białym prześcieradłem, ale w jasnym świetle laboratorium
dostrzegam upiorny cień rany widniejącej na brzuchu.
Znajdujemy się pod Ashwood Estates, w podziemnym
laboratorium Lockama Anu. Nigdy dotąd nie zezwalano mi tu zejść,
staram się więc ogarnąć wzrokiem te wszystkie dziwaczne,
migające światełkami maszyny, nie rozdziawiając przy tym ust ze
zdumienia i nie gapiąc się głupio. Generał nie byłby zadowolony,
gdyby uznał, że jestem rozkojarzony.
Stoję obok ojca i obaj w milczeniu patrzymy, jak Anu
delikatnie nakłada na głowę Numeru Jeden dziwny mechaniczny
hełm. Anu jest starym mężczyzną, mocno przygarbionym, a jego
wytatuowana czaszka wydaje się odrażająco pomarszczona. Krąży
wokół Pierwszej, podłączając luźne przewody do wtyków
rozmieszczonych na powierzchni hełmu.
– Powinno być gotowe – mruczy Anu, cofając się o krok.
– Nareszcie – odpowiada burkliwie mój ojciec.
Anu zatrzymuje się przy lewej kostce Numeru Jeden i dotyka
widniejącej na niej blizny loryjskiego czaru. Wygląd loryjskiego
czaru był jedną z pierwszych informacji, jakie nam wpojono, kiedy
znaleźliśmy się na Ziemi. Oglądanie każdej gołej kostki w
poszukiwaniu tego znaku już dawno stało się moją drugą naturą.
– Cztery lata poszukiwań dziecka z tym symbolem – mówi w
zadumie Anu. – Nie spieszyło się panu, Generale.
Nieomal czuję, jak ojciec zaciska dłonie w pięści. Jakbym stał
w obliczu nadciągającej burzy. A jednak ojciec nie odpowiada.
Doktor Anu kieruje zespołem badawczo-naukowym w Ashwood
Estates i ma pewne przywileje, na przykład możliwość
krytykowania Generała bez narażania się na natychmiastowe
pobicie.
Anu spogląda w moją stronę, jego lewa powieka mimowolnie
opada, przesłaniając połowę oka.
– Czy twój szacowny ojciec wyjaśnił ci, po co tu jesteś,
chłopcze?
Spoglądam na Generała. Kiwa głową, zezwalając mi, abym się
odezwał.
– Nie, proszę pana.
– Ach, „proszę pana”. Wychował pan doprawdy uprzejmego
młodzieńca. – Anu wskazuje na stojące obok metalowe krzesło, nad
którym zwieszają się jakieś wymyślne urządzenia.
– Usiądź tu.
Ponownie patrzę na ojca, ale jego twarz niczego nie zdradza.
– Dziś sprawisz, że nasza rodzina będzie z ciebie dumna,
Adamusie – mówi Generał, a ja z ulgą stwierdzam, że moje dłonie
wreszcie przestały się trząść.
Siadam. Anu kuca przede mną; jego stare kości protestują,
trzeszcząc. Unieruchamia moje przeguby i kostki, przywiązując je
do krzesła gumowymi taśmami. Wiem, że powinienem zaufać ojcu.
Jestem dla niego zbyt ważny, aby pozwolił, żeby spotkało mnie coś
złego. Mimo to nie mogę się powstrzymać i kiedy już jestem
przypięty, wiercę się nerwowo przez chwilę.
– Wygodnie? – pyta z ironicznym uśmieszkiem doktor Anu.
– Co to jest? – odpowiadam, zapominając o nakazie Generała,
aby nie zadawać żadnych pytań.
Ojciec spogląda na mnie z zaskakującym spokojem. Może też
czuje się skrępowany tym, że widzi swojego jedynego syna
unieruchomionego na krześle.
– Doktor Anu wierzy, że ta machina pozwoli nam uzyskać
dostęp do wspomnień tej loryjskiej dziewczyny – wyjaśnia.
– Ja to wiem – poprawia go Anu.
Doktor wciera ciepły płyn w moje skronie, zanim podłączy
parę podgumowanych elektrod. Ich przewody biegną od monitora
umieszczonego obok Numeru Jeden i urządzenie nagle ożywa.
– Czy ręczy pan głową za ten nieprzetestowany dotąd
wynalazek, doktorze Anu? – pyta groźnie ojciec.
– Nieprzetestowany? – Zaczynam szarpać pęta.
Natychmiast żałuję śladów paniki w swoim głosie, bo Generał
krzywi się z niesmakiem. Doktor Anu posyła mi uspokajający
uśmiech.
– Nigdy dotąd nie mieliśmy Gardy, na którym moglibyśmy
przeprowadzić eksperymenty, więc owszem, sprzęt nie został dotąd
sprawdzony. – Wzrusza beztrosko ramionami, pragnąc jak
najszybciej przetestować urządzenie. – Ale założenia teoretyczne są
bardzo solidne. Tu, w Waszyngtonie, jesteś najbardziej zbliżony
wiekiem do tej dziewczyny spośród prawdziwie urodzonych, co
powinno sprawić, że załadowanie pamięci pójdzie dość gładko. Twój
umysł powinien zinterpretować wspomnienia Gardy raczej jako
wizje niż obrazy postrzegane jej oczami. Jestem pewien, że twój
ojciec nie chciałby, aby nagle jego jedyny syn znalazł się w ciele
małej dziewczynki, hmm?
Mój ojciec pochmurnieje. Doktor Anu ogląda się przez ramię.
– Żartowałem, Generale. Ma pan tu dobrego, silnego syna.
Bardzo dzielnego.
W tej chwili nie czuję się dzielny. Widziałem, jak zginęła
Numer Jeden – za życia ledwo zdolna, by się bronić, po śmierci z
całą pewnością niegroźna – ale podłączony do niej, znów czuję
niepokój jak na pokładzie samolotu w drodze powrotnej z Malezji.
Nieomal proponuję, aby to Ivan odegrał rolę królika
doświadczalnego, jednak w porę gryzę się w język.
Ivan patrzył na śmierć Numeru Jeden z nieskrywaną
radością; o niczym innym nie był w stanie mówić. Mnie nawet na
samą myśl o tym zaczynają trząść się ręce. Uspokajam się –
przestań być takim tchórzem, Adamusie – to wielki zaszczyt, powód
do dumy.
Staram się nie patrzeć na martwą dziewczynę, podczas gdy
Anu sięga ponad krzesłem i opuszcza z sufitu metalowy cylinder
pokryty siateczką obwodów, które mogłyby równie dobrze pasować
do wnętrza rakiety. Większość przewodów podłączonych do
Numeru Jeden zostaje przyłączona do cylindra. Anu przerywa na
chwilę, po czym umieszcza cylinder nad moją głową i spogląda na
mnie.
– Poczujesz lekki wstrząs – mówi zamyślony. – Może zaśniesz
na kilka minut. Kiedy się obudzisz, będziesz w stanie nam
powiedzieć, co ta dziewczyna wiedziała o innych Gardach.
Czuję, że wolna ręka Anu spoczywa na moim ramieniu. Ma
silny chwyt.
Kilka dni temu moim największym zmartwieniem było
napisanie dobrego wypracowania, aby Ivan mógł zaliczyć zadanie
domowe. Od tamtej pory miałem okazję po raz pierwszy ujrzeć
prawdziwe oblicze mogadorskiego wojownika, na jakiego
powinienem wyrosnąć, i nie jestem pewien, czy się do tego nadaję.
A teraz jeszcze nakazano mi, abym tymczasowo przeniknął do
umysłu mojego śmiertelnego wroga. Wiem, że taka jest wola ojca i
że jeśli machina jest sprawna, pomoże to naszej sprawie i przyda
honoru mojej rodzinie. Mimo to, choć nie chcę się do tego przyznać,
bardzo się boję.
Anu opuszcza cylinder na moją głowę tak, że urządzenie
zasłania mi oczy. I on, i ojciec znikają z mojego pola widzenia.
Słyszę, jak Anu krząta się w laboratorium. Wciska mnóstwo
przycisków, a cylinder wpada w wibracje.
– Zaczynamy – oznajmia.
Wnętrze cylindra eksploduje światłem – oślepiającym białym
światłem, które wypala mi oczy i przenika w głąb czaszki. Zamykam
oczy, ale światło wciąż do nich dociera. Czuję, jakbym się rozpadał,
światło rozrywa mnie na kawałki, rozbija na maleńkie cząsteczki.
Taka chyba musi być śmierć.
Wydaje mi się, że krzyczę.
A potem wszystko spowija ciemność.

Czuję się, jakbym spadał.


Przed moimi oczami pojawiają się rozbłyski barw. Kształty –
niewyraźne twarze, rozmyte pejzaże – ale nie potrafię niczego
rozróżnić. Zupełnie jakbym utkwił wewnątrz telewizora, podczas
gdy Kelly bawi się pilotem. Nic nie ma sensu i ogarnia mnie
paniczny lęk, że przeładowały mi się ośrodki czuciowe. Próbuję
zamknąć oczy, ale to nic nie daje; wszystko dzieje się wewnątrz
mojego umysłu.
I kiedy już mój mózg, bombardowany barwami, ma zostać
spalony na wiór, wszystko nagle odzyskuje ostrość.
Ni stąd, ni zowąd stoję w jasno oświetlonej sali bankietowej.
Światło wpływa do pomieszczenia przez świetlik, przez który widzę
drzewa, jakich nigdy dotąd nie oglądałem; obwieszone kwiatami
czerwone i pomarańczowe pędy zwieszają się ze splątanych
konarów.
Choć nigdy tu nie byłem – a jedynie patrzyłem w dół z orbity
– podświadomie wiem, że to Lorien. I wtedy zdaję sobie sprawę, że
wiem to, ponieważ Numer Jeden to wie.
To jedno z jej wspomnień.
Pośrodku pomieszczenia stoi duży stół pełen dziwnych, choć
smakowicie wyglądających potraw. Siedzą przy nim Loryjczycy,
wszyscy w szykownych garniturach i sukniach. Drżę na ich widok
– mają wielką przewagę liczebną – i w pierwszym odruchu chcę się
rzucić do ucieczki, ale stoję, jakby mnie zamurowało. Nie mógłbym
się ruszyć, nawet gdybym próbował, bo ugrzązłem w tym
wspomnieniu.
Loryjczycy uśmiechają się, podśpiewują. Nie wydają się ani
trochę zaniepokojeni obecnością Mogadorczyka na ich przyjęciu. I
wtedy uświadamiam sobie, że oni mnie nie widzą. Oczywiście, że
nie, bo jestem tylko pasażerem w umyśle Numeru Jeden.
Ona tam jest, siedzi u szczytu stołu. Jest taka mała, ma pięć,
może sześć lat, jasne włosy zaplotła w dwa blond warkocze
opadające na plecy. Kiedy dorośli kończą śpiewać, ona klaszcze w
dłonie z ekscytacją, a ja orientuję się, że to jej przyjęcie urodzinowe.
Na Mogadore nie celebrujemy tak kretyńskich okazji, choć
niektórzy wielcy wojownicy znani są z tego, że urządzają uczty,
obchodząc w ten sposób rocznicę pierwszego dokonanego przez
siebie zabójstwa.
Cóż za bezużyteczne wspomnienie. Generał nie będzie pod
wrażeniem, jeżeli wrócę tylko z wiadomością na temat przyjęć
urodzinowych Loryjczyków.
I nagle świat znów się rozmywa, a ja spadam. Czas mknie w
pędzie, porywając mnie ze sobą jak wzburzony nurt, nad którym
nie sposób zapanować.
Krystalizuje się kolejne wspomnienie.
Numer Jeden przechodzi przez rozległą łąkę, rozkładając
szeroko ręce, i wysokie źdźbła traw łaskoczą wnętrza jej dłoni. Jest
może o rok starsza niż na przyjęciu urodzinowym, ale pozostaje
dzieckiem spacerującym radośnie po niezniszczonej planecie.
Nuda.
Pierwsza schyla się i zrywa kilka kwiatków, splata ich łodyżki,
a potem wkłada kwietny łańcuszek na przegub jak bransoletkę. Ile
z tego przyjdzie mi jeszcze oglądać?
Może jeżeli się skupię, będę w stanie przejąć kontrolę nad
wspomnieniami Numeru Jeden. Muszę zobaczyć innych Gardów, a
nie jakieś radosne dziewczęce loryjskie bzdury. Staram się myśleć
o tym, co chcę zobaczyć – o twarzach Gardów i ich Cêpanów – a
wtedy wspomnienie z łąki znika, a ja przenoszę się gdzie indziej.

Jest noc, choć ciemność rozjaśniają dziesiątki szalejących


dookoła pożarów. Dwa loryjskie księżyce wiszą po przeciwległych
stronach horyzontu. Ziemia drży pod moimi stopami, gdzieś
nieopodal rozlega się eksplozja.
Numer Jeden i ośmioro innych dzieci przebiegają przez leżący
na uboczu pas startowy, kierując się w stronę statku. Cêpanowie
poganiają ich, wykrzykując rozkazy. Niektóre dzieci płaczą, a ich
stopy miękko plaskają o podłoże. Numer Jeden nie pochlipuje,
ogląda się przez ramię, gdy Loryjczyk w obcisłym kombinezonie
posyła stożek mrożącej kobaltowej energii prosto w pysk
szczerzącego kły paikena. Oczy Numeru Jeden rozszerzają się z
podziwu i trwogi.
To jest to. Wielka Ekspansja. Dokładnie to wspomnienie,
które powinienem zobaczyć.
– Uciekajcie! – woła Loryjczyk w obcisłym kombinezonie do
grupki ogarniętych paniką młodych Gardów. Jego Dziedzictwa są
w pełni rozwinięte i potężne. A jednak umrze tej nocy tak jak
wszyscy inni.
Otaksowuję wzrokiem dzieci, próbując zapamiętać jak
najwięcej szczegółów. Widzę dziko wyglądającego chłopaka o
długich czarnych włosach i jeszcze jedną blondyneczkę, młodszą
niż Numer Jeden, niesioną przez swojego Cêpana. Pierwsza jest
starsza niż większość innych dzieci i wiem, że ten szczegół pomoże
mojemu ojcu stworzyć profile pozostałych Gardów. Liczę, ilu jest
wśród nich chłopców, a ile dziewczynek, i próbuję zapamiętać
najbardziej charakterystyczne cechy ich wyglądu.
– Kim ty jesteś, do cholery?
Głos brzmi wyraźniej niż dudniące odgłosy wojny zachowane
w pamięci, jakby płynął wprost do mojego mózgu.
Odwracam głowę i Numer Jeden stoi tuż obok mnie. Nie
dziecko ze wspomnień Numeru Jeden, lecz Numer Jeden, jaką
widziałem ostatnio: włosy blond opadające kaskadą na plecy,
dumnie uniesione ramiona. Duch. Patrzy na mnie, oczekując
odpowiedzi.
Nie może tu być, to bez sensu. Macham ręką przed jej twarzą
przekonany, że machina Anu ma jakiś defekt. Przecież to
niemożliwe, aby mogła mnie zobaczyć.
Numer Jeden odtrąca moją dłoń. Dziwię się, że może mnie
dotknąć, ale zaraz przypominam sobie, że oboje jesteśmy tu
duchami.
– To jak? – pyta. – Kim jesteś? To nie twoje miejsce.
– Ty nie żyjesz. – Nie potrafię wykrztusić nic więcej.
Numer Jeden przygląda się sobie. Przez moment na jej
brzuchu pojawia się wielka ziejąca rana, która po chwili znika.
– Nie tutaj. – Wzrusza ramionami. – To moje wspomnienia.
Domyślam się więc, że jesteś tu ze mną uwięziony.
Kręcę głową.
– To niemożliwe. Nie możesz do mnie mówić.
Dziewczyna mruży powieki i pyta w zamyśleniu:
– Masz na imię Adam, tak?
– Skąd wiesz?
Uśmiecha się drwiąco.
– Dzielimy ten sam mózg, mały Mogu. To chyba znaczy, że
wiem to i owo o tobie.
Wszyscy uciekający Gardowie weszli już na pokład statku i
silniki maszyny zagrzmiały, budząc się do życia.
Powinienem zlustrować statek w poszukiwaniu kolejnych
użytecznych szczegółów, ale jestem zbyt rozkojarzony widokiem
uśmiechającej się do mnie ironicznie martwej dziewczyny.
– Twój popaprany tatuś będzie zawiedziony, gdy po obudzeniu
się nie będziesz miał mu nic istotnego do powiedzenia.
Chwyta mnie za łokieć, a odczucie jest tak prawdziwe, że
muszę upomnieć siebie, iż to wszystko jest w zasadzie tylko snem.
Snem, nad którym nagle kontrolę przejmuje Numer Jeden.
– Chcesz moich wspomnień? – pyta. – Chodź.
Zapraszam cię na wycieczkę z przewodnikiem.
Scena znów się zmienia, a ja zaczynam rozumieć, co się stało.
Zostałem uwięziony z moim śmiertelnym wrogiem. I
najwyraźniej on tu rządzi.

Tym razem dryf pamięci jest inny. Wcześniej spadałem przez


czas, przez wspomnienia. Teraz czuję się nieruchomy i nagle staję
przed leżącym na odludziu ranczem w Coahuila w Meksyku. W tym
wspomnieniu Numer Jeden i jej Cêpan wnoszą do domu pudła. To
ich dzień przeprowadzki. Pierwsze miejsce, gdzie Numer Jeden i jej
Cêpan – Hilde, Cêpan miała na imię Hilde – zamieszkały po tym,
jak Gardowie wylądowali na Ziemi i się rozdzielili. Chwileczkę –
skąd wiem to wszystko?
Dziwne. Prócz tego, że odnajduję siebie przebywającego tutaj
i obserwującego ten konkretny moment w życiu Pierwszej, znam
również jej wspomnienia z tamtego okresu. Wiem to co ona,
pamiętam to samo co ona. Te wspomnienia są tak żywe, jakby były
moje.
Jakbym był tą dziewczyną.
Duch Numeru Jeden pojawia się obok mnie i obserwuje wraz
ze mną, jak jej młodsza wersja i Hilde wypakowują naczynia w
kuchni. Dziwnie się czuję, mając ją przy sobie, aż kręci mi się w
głowie. Staram się ją ignorować, ale ona wciąż do mnie mówi.
– Zostałyśmy tu przez pewien czas. – stwierdza niemal z
tęskną zadumą. – Aż w końcu Hilde uznała, że zauważyła kilku
waszych zwiadowców kręcących się po mieście, i musiałyśmy
zwinąć manatki.
Często się przenosiły, a ich przeprowadzki były zupełnie
nieprzewidywalne. Mój ojciec będzie chciał o tym wiedzieć. My,
Mogadorczycy, działaliśmy zupełnie inaczej, konsolidując nasze
siły w bazach na całym globie. Dlatego tamtych tak trudno
wytropić.
– Niekiedy była nie do zniesienia – mówi Numer Jeden,
obserwując swoją Cêpan. – Pod tym względem przypominała
pewnie twojego popapranego tatusia. Tyle że, no wiesz, nie była
złaaa. – Pociera palce i przeciąga ostatnie słowo z przesadną
emfazą.
– Zamknij się – rzucam z większą złością, niż mogłem się po
sobie spodziewać. – Nie znasz go.
Nie chcę, ale przyglądam się Hilde. Jest po pięćdziesiątce, ma
pomarszczoną twarz z racji wieku, jak również z powodu nerwów
wywołanych ciągłym stresem. Siwe włosy zaplotła starannie w
prosty warkocz. W jej oczach jest jakaś hardość i surowość, a w
głosie opanowanie i kategoryczność, nawet kiedy mówi Numer
Jeden – „prawdziwej” Numer Jeden – do którego kredensu ma
wstawić talerze. Naprawdę przypomina mi Generała.
– Ale kochałam ją jak moją mamę – mówi duch Numeru Jeden
głosem łamiącym się od smutku.
Powracam myślami do martwej starej kobiety, której ciało
pozostawiliśmy w Malezji, aby tam zgniło, i odnoszę wrażenie, że
ogarnia mnie poczucie winy, zaraz jednak odpędzam je od siebie.
Ona mąci ci w głowie, Adamusie.
– Chciałbym, żebyś przestała do mnie mówić – zwracam się do
niej.
– Tak? A ja chciałabym, żeby twoi mnie nie zabili.
Z Meksyku Pierwsza i Hilde przenoszą się do Austin w
Teksasie. Staram się uwolnić od tych wspomnień i wrócić do tamtej
nocy na loryjskim pasie startowym, gdzie faktycznie natknąłem się
na coś przydatnego, ale ona nie pozwala. W jakiś sposób Numer
Jeden mnie blokuje.
Mogę być nieproszonym gościem w jej umyśle, niemniej on
wciąż należy do niej. Nie może mnie z niego wykopać, ale sprawuje
kontrolę nad tym, które miejsca wolno mi odwiedzić.
Przez większość czasu, gdy staram się siłą wedrzeć do jej
wspomnień, Numer Jeden zmusza mnie do prześledzenia jednej z
sesji treningowych, jakie odbywała z Hilde.
– Nie znosiłam tego – mówi z uśmiechem. –
Mam nadzieję, że ty również.
Hilde jest mistrzynią sztuk walki, choć jej styl nigdy nie
zostałby włączony do mogadorskiego treningu, w którym ceni się
przede wszystkim siłę. To styl defensywny wykorzystujący impet
napastnika i koncentrujący się na uderzeniach w ośrodki nerwowe,
aby chwilowo obezwładnić przeciwnika.
Kiedy zaczynam się nudzić uwięziony w tych wspomnieniach,
naśladuję ruchy Hilde, ćwicząc wraz z młodą Numer Jeden. Wiem,
że to nie dzieje się naprawdę, że tylko rozgrywa się w moim umyśle.
Albo w umyśle Numeru Jeden. Nie jestem pewien, czy to jakaś
różnica.
Moja drobna budowa raczej nie ułatwiała mi trenowania
mogadorskiego stylu walki, ku wielkiemu rozczarowaniu mojego
ojca i rozbawieniu Ivana. Jednak we wspomnieniach Numeru
Jeden nigdy się nie męczę. Nawet jeśli trening zasadniczo przebiega
w wyobraźni, miło jest w końcu poruszać się w sposób, który mi
odpowiada.
Poza tym mam zebrać informacje. A sposób walki Gardów to
bardzo ważna informacja.
We wspomnieniach z wczesnych treningów Numer Jeden jest
pilną uczennicą. Ćwiczy z Hilde od świtu do zmierzchu, słuchając
z uwagą, jak Cêpan opowiada historie o loryjskich bohaterach,
których pomagała szkolić. Hilde snuje opowieści o honorowej
rywalizacji i szlachetnych bitwach toczonych na Lorien. Mają
inspirować Numer Jeden, przekazywać jej ducha loryjskiej
wytrwałości. W porównaniu z Wielką Księgą jest w nich
zaskakująco mało krwawych aktów przemocy i dziesiątkowania
wrogów.
– Pewnego dnia – mówi Hilde – zajmiesz miejsce pośród nich
jako wielka bohaterka naszego ludu. Będziesz znana jako Numer
Jeden, która ochroniła pozostałą ósemkę.
Czuję dumę, z jaką Numer Jeden chłonie te słowa, ale także
powątpiewanie. Dziewczyna zastanawia się, jak miałaby w
pojedynkę stawić czoło Mogadorczykom, którzy w jedną noc podbili
całą planetę.
– Zawsze zadawałam sobie pytanie, dlaczego nie dopisało mi
szczęście i nie wylosowałam numeru dziewięć – zwierza się Numer
Jeden, podczas gdy ja ćwiczę formę obok jej młodszej wersji. – Ale
nieee. Musiałam być pierwsza. Czyli ta, która ma najbardziej
przerąbane spośród dziewięciorga dupków, którzy mają
przerąbane. Starszyzna załatwiła mnie na cacy.
W Austin Hilde pozwala Numerowi Jeden pójść do szkoły.
Dzięki temu dziewczyna miała się lepiej odnaleźć w środowisku.
Muszę znieść niekończące się wspomnienia z kolejnych klas.
Szkoła wydaje się bezsensowna. Generał nigdy nie pomyślałby
nawet, że moglibyśmy zacząć swobodnie obcować z ludźmi.
Niemniej w miarę jak pojawiają się kolejne wspomnienia,
czuję, że coraz bardziej wciągam się w życie Pierwszej. Zdobywa
przyjaciół, jeździ na desce. Kiepsko zaczyna to wyglądać, niemal jak
normalne życie. Równocześnie dziewczyna zaniedbuje treningi.
Odpuszcza ćwiczenia, nawet gdy rozwijają się jej zdolności
telekinetyczne i właśnie wtedy powinna najciężej nad sobą
popracować. Pomimo swojej surowości Hilde nie jest w stanie
nakłonić Numeru Jeden do większego wysiłku ani nie może nic
zrobić, gdy podopieczna wymyka się przez okno, aby spotkać się z
przyjaciółmi. Jak zapanować nad ostatnią nadzieją wymierającej
rasy?
Nie obchodzi mnie zakręcone życie towarzyskie Numeru
Jeden. Ta dziewczyna jest wrogiem mojego ludu. Jej śmierć jest
nieunikniona, już się wydarzyła. A jednak… gdy dryfuję pośród
tych wspomnień, mimowolnie próbuję postawić się w jej sytuacji.
Choć cały czas wędruje, a nad jej głową wisi nieustannie groźba
niechybnej śmierci, zdaję sobie sprawę, że Numer Jeden miała
okazję zobaczyć na tej planecie więcej niż ja. Generał nigdy nie
pozwolił nam wyjechać z Waszyngtonu. Hilde może jest twardym
Cêpanem, ale pozwala Pierwszej chodzić do szkoły, poznawać
przyjaciół i wieść życie nie do końca poświęcone wojnie.
Zastanawiam się, jakie to uczucie. I jak wyglądałoby moje
życie, gdybym nie miał służyć mogadorskiej ekspansji, życie bez
treningów, musztry i lektury Wielkiej Księgi Ra.
– To bez wątpienia jedno z moich ulubionych – mówi duch
Numeru Jeden, prezentując wspomnienie, kiedy uderzyła w twarz
cheerleaderkę.
Zaczęła cheerleaderka; uwzięła się na Numer Jeden, odkąd ta
przyszła do szkoły w Austin. Może to dziwne, ale poczułem odrobinę
satysfakcji, jaka musiała wtedy przepełnić Pierwszą.
Oczywiście zostaje za to wyrzucona ze szkoły i Hilde znów
musi znaleźć dla nich inne miejsce do życia. Wyjeżdżają z Austin
rozklekotanym kombi, zmierzając do Kalifornii. Numer Jeden siedzi
przez całą drogę z ponurą miną, rozciągnięta na fotelu pasażera, i
ignoruje Hildę, koncentrując się na trzech muszelkach, które unosi
w powietrzu nad sobą dzięki mocy telekinezy.
Ostrzegano nas przed zabójczą telekinezą Gardów. Gdy patrzę
na Numer Jeden żonglującą muszlami i marszczącą przy tym nos,
nie wygląda to ani trochę zabójczo. Ale wciąga.
I nie chodzi tylko o telekinezę. Raczej o to, jak blond włosy
dziewczyny falują pod jej…
Odwracam się. Czy właśnie gapiłem się na martwą Gardę,
której wspomnienia ukradłem? Mówię sobie, że to dla celów
badawczych, choć mój ojciec raczej nie oczekuje ode mnie, że będę
mu opowiadał o tym, jak promienie słońca wychwytują jaśniejsze
pasemka we włosach Numeru Jeden.
Kiedy docierają do Kalifornii, Hilde próbuje zachęcić
podopieczną, aby zaczęła poważniej podchodzić do treningu.
– Będziesz chciał to zobaczyć – mówi do mnie duch Numeru
Jeden, pojawiając się obok, aby też popatrzeć.
To rodzaj loryjskiej magii. Używając zwykłych szklanych
kulek, Hilde tworzy unoszącą się w powietrzu mapę loryjskiej
galaktyki. Wirujący kosmos, jasnopomarańczowe słońce i martwa,
szara planeta Lorien.
– Widzisz, co zrobili Mogadorczycy? – zwraca się do młodszej
Numer Jeden Cêpan.
Pierwsza kiwa głową, przyglądając się zniszczonej planecie.
Hilde podchodzi bliżej do wiszącej w powietrzu Lorien i delikatnie
dmucha na kulę. Z jej powierzchni znikają smog i płomienie. Tak
musiała wyglądać Lorien przed Wielką Ekspansją: bogata i żyzna,
w rozkwicie. Zmiany szybko znikają, planeta znowu szarzeje.
– To dlatego walczymy – mówi cicho Hilde, a jej oczy
wilgotnieją. – Nie tylko po to, by pomścić naszą planetę i nasz lud,
a któregoś dnia ponownie przywrócić Lorien życie, lecz po to, by ten
los nie spotkał także Ziemi. Rozumiesz, dlaczego to jest takie
ważne?
Nie zwracam uwagi na stłumione odpowiedzi Numeru Jeden.
Jestem zbyt rozkojarzony wizją Lorien. Jej powierzchnia jest
odrażająco czarna, zniszczona atmosfera planety przenika do
przestrzeni kosmicznej. Gdy patrzę na to, na największe zwycięstwo
mojego ludu, widok tej planety ani trochę nie napawa mnie dumą.
– Tego właśnie chcesz dla całego wszechświata? – pyta mnie
duch Numeru Jeden, wskazując na swój zniszczony dom.
– Nigdy wcześniej tego nie widziałem – odpowiadam, starając
się zachować spokój w głosie.
Widok Lorien mnie porusza. Podobne myśli są traktowane jak
zdrada, jeśli jednak nasze przybycie na Ziemię oznacza choćby w
połowie zniszczenia takie jak na Lorien, to czy ten glob nadal będzie
miejscem, w którym warto żyć?
– Czy tak właśnie wygląda progresja Mogadorczyków? –
naciska duch Numeru Jeden.
– Proszę – kręcę głową – przestań do mnie mówić.
Chcę, żeby odeszła. Nie chcę, by dostrzegła moje
powątpiewanie.

Stoję na plaży. Nie czuję nic we wspomnieniach Numeru


Jeden, gdybym jednak mocniej się skupił, mógłbym wyobrazić
sobie, jakie to uczucie, gdy fale Pacyfiku obmywają moje kostki, a
mokry piach prześlizguje się pomiędzy palcami stóp. Nigdy dotąd
nie byłem nad oceanem. Kiedy się wreszcie przebudzę, będę musiał
spróbować zrobić to w rzeczywistości.
Poświęcam chwilę, aby wyobrazić sobie wyprawę nad ocean z
Generałem. Mój ojciec nie ma na sobie munduru, lecz kąpielówki
w kwiatowy wzorek, i z bagażnika naszego rodzinnego kombi
wyjmuje chłodziarkę z jedzeniem. Moja mama i Kelly budują zamek
z piasku, podczas gdy Ivan i ja rywalizujemy, który z nas odpłynie
najdalej. Wygrywa Ivan, bo nawet w wyobraźni jestem realistą.
Wracam do brzegu, a Generał czeka z hamburgerem.
– Poważnie? – pyta Numer Jeden, stojąc na plaży obok mnie,
a ja uświadamiam sobie, że kretyńsko się szczerzę. Uśmiech
natychmiast znika z moich ust. – Zabiłeś całą moją rasę, żeby móc
urządzić sobie grilla na brzegu morza?
– Trzymaj się z daleka od moich myśli – mówię bez
przekonania, świadomy swojej hipokryzji.
– Phi – parska Pierwsza, wywracając oczami. – Bardzo bym
chciała, chłopie.
Kłótnia z duchem Numeru Jeden nie jest czymś, co mój ojciec
określiłby mianem produktywnego rekonesansu, odwracam się
więc, próbując zignorować dziewczynę.
W tym wspomnieniu prawdziwa Numer Jeden właśnie kończy
dzień pływania na desce. Okazuje się, że ma do tego wrodzony
talent, tylko jeden z jej kumpli jest od niej lepszy. Ponieważ jest
świetna i w surfowaniu, i w jeżdżeniu na desce, zaczyna się
zastanawiać, czy utrzymywanie równowagi nie jest jednym z jej
Dziedzictw. Nie przyznaję się, ale ucieszyło mnie to surfingowe
wspomnienie. Przecież nigdy nikomu się z tego nie zwierzę.
– Proszę, przestań pożerać wzrokiem moje przeszłe ja – mówi
stojący obok mnie duch Numeru Jeden.
– Nie robię tego – protestuję.
Wspomnienie się zmienia. Pierwsza wyskakuje z wody, jej
deska surfingowa przenika przeze mnie, gdy dziewczyna skacze
wprost w rozpostarte ramiona opalonego, muskularnego, młodego
człowieka.
Wade’a.
Numer Jeden ponownie zaczęła trenować, po tym jak Hilde
zaprezentowała jej dzięki swojej mocy model Układu Słonecznego.
A w każdym razie dopóki nie poznała Wade’a.
Wade ma szesnaście lat i długie do ramion brązowe włosy,
pozaplatane w cienkie, modne warkoczyki. Jest właścicielem
rozklekotanego volkswagena furgonetki, w której sypia, mimo iż ma
w portfelu kilka kart kredytowych finansowanych przez jego
rodziców – Numer Jeden przekonuje się o tym, przeszukując jego
rzeczy, kiedy chce się upewnić, że nie jest zakamuflowanym
Mogadorczykiem.
Jakby mógł nim być.
– Mam wrażenie, że rodzice zaplanowali całe moje życie –
wyjaśnił Wade tego wieczoru, kiedy on i Numer Jeden spotkali się
po raz pierwszy, a potem siedzieli przytuleni przy ognisku na plaży.
– Pójść na studia, skończyć prawo, dołączyć do ojca w jego
kancelarii. Burżuazyjny plan na życie. To nie dla mnie.
– Rozumiem – odparła Numer Jeden, bardziej pochłonięta
muskularnym ramieniem Wade’a niż jego słowami.
Chyba go lubiła, albo raczej przebywanie w jego towarzystwie,
dodatkowy bonus stanowił fakt, że Hilde bardzo to drażniło. Ja też
nie podzielałem jej fascynacji.
– Dlatego zerwałem z tym wszystkim, wskoczyłem do
furgonetki i postanowiłem posurfować wzdłuż wybrzeża. Właściwie
nie mam żadnych planów. Chcę tylko być, choć przez pewien czas.
– Wade przerwał. – Hej, mówił ci ktoś kiedyś, że masz smutne oczy?
Pierwsza omdlewa.
Och, dajże spokój, myślę, a duch Numeru Jeden pojawia się
obok mnie.
– Nie czepiaj się – mówi. – To niezłe ciacho, a ja byłam głupia.
To znaczy nie aż tak głupia. Wiedziałam, że koleś jest tępy jak but.
Spójrz tylko. Jakie ciacho.
– Co ja mogę o tym wiedzieć? – odpowiedziałem skrępowany.
Następne wspomnienie dzieli od poprzedniego kilka miesięcy.
Wciąż jesteśmy na plaży, Numer Jeden wyślizguje się z
kombinezonu piankowego i siada na piasku obok Wade’a.
Odpuściła trening, aby posurfować z Wade’em. Pierwsza i jej Cêpan
prawie nie rozmawiają, chyba że Hilde próbuje strofować
dziewczynę.
Nie przepadam za wspomnieniami o Wadzie. Nie są istotne dla
mogadorskiej sprawy. Poza tym… chyba Numer Jeden stać było na
kogoś lepszego.
– Chciałam się zabawić – wyjaśnia, ponownie próbując się
bronić. – Lubiłam udawać, że jestem normalna.
Nic nie mówię.
– Nigdy nie chciałeś się uwolnić od tego wszystkiego? – pyta.
Wie, że tak. Ona także szperała w moich myślach. – Ty i ten
nieudacznik, z którym się kumplujesz, spędzacie sporo czasu w
Waszyngtonie, ale nigdy nie rozmawiacie z innymi dzieciakami.
– To zabronione.
– Dlaczego?
– Bezpośrednia interakcja mogłaby zakłócić integralność
operacyjną – odpowiadam, cytując fragment Wielkiej Księgi.
– Mówisz jak robot – stwierdza. – Oni nie chcą, żebyś poznał
ludzi, bo wtedy trudniej byłoby ci ich zabić. Tak jak ze mną.
– Co znaczy „tak jak ze mną”?
– To, że chyba trochę mnie polubiłeś – odpowiada, patrząc na
mnie w taki sposób, że czuję się niezręcznie. – Oni nie wiedzieli, co
robią, wysyłając cię tutaj. Gdybyś wcześniej wiedział o mnie to
wszystko, czy w dalszym ciągu chciałbyś mnie zabić?
Głowa mnie boli, kiedy o tym myślę, i machnięciem ręki
odprawiam Numer Jeden. Nie jestem gotowy, by wrócić do
wspomnienia nad brzegiem rzeki w Malezji. A potem upominam się,
że Malezja to przyszłe, a nie przeszłe wspomnienie.
– Nie rób takiej smutnej miny – mówi. – Ja też nie wiem, czy
jeszcze chciałabym cię zabić.
8

Oto jak ją znaleźli. Generał nie podzielił się ze mną tymi


informacjami, ale teraz już to wiem:
Wade jest orędownikiem walki z kapitalizmem. W ramach tej
walki przy każdej nadarzającej się okazji kradnie rzeczy ze sklepów.
Mówi dużo, bardzo dużo, o zdumiewającej kolekcji płyt, które był
zmuszony zostawić, gdy opuszczał rezydencję rodziców.
To nasuwa Pierwszej pewien pomysł. Zamierza ukraść dla
niego kilka płyt ze sklepu przy plaży. Po części chce zaimponować
Wade’owi, a po części doświadczyć podniecenia, jakie jego zdaniem
zwykle temu towarzyszy.
Ale Numer Jeden zostaje złapana, gdy wychodzi ze sklepu z
plecakiem pełnym płyt. Właściciel sklepu jest nieubłagany. Wzywa
gliny.
– Jak Wade zamierzał słuchać tych płyt? – pytam. – Czy w jego
furgonetce był odtwarzacz?
Numer Jeden śmieje się, gdy widzimy, jak jej dawnemu ja
zakładane są kajdanki.
– Nawet o tym nie myślałam.
Duch Numeru Jeden zostaje przewieziony na posterunek.
Kontaktują się z jej „babcią”. Policja zamierza ją puścić po
udzieleniu upomnienia, ale jeden nadgorliwy policjant dostrzega na
kostce Pierwszej loryjski czar. Myli ten symbol z piętnem i zaczyna
wypytywać Numer Jeden o przynależność do gangu.
– Taa – odpowiada z przekąsem i drwiącym uśmiechem
dziewczyna. – Należę do gangu o nazwie Najeźdźcy z Kosmosu.
Strzelamy z desek surfingowych do każdego, kto się nawinie. Żaden
ratownik z plaży nie jest w stanie nas powstrzymać.
Detektyw nie uważa tego żartu za zabawny.
Robi zdjęcie Numerowi Jeden. Fotografuje loryjski znak.
Wrzuca oba zdjęcia do stanowej bazy danych. Kiedy tylko flesz w
aparacie gaśnie, wiem, że tak właśnie to się stało.
Wiem, że ekipy moich na okrągło przez całą dobę przeczesują
internet, nawet tajne strony rządowe, w poszukiwaniu tego rodzaju
informacji. Mamy sztuczne inteligencje ustawione tak, żeby
skanowały wprowadzane obrazy i wyizolowywały spośród nich
wszystko, co mogłoby przypominać loryjski czar.
Po czterech latach poszukiwań Numer Jeden pojawia się na
naszym radarze.
Hilde nie prawi swojej podopiecznej kazań, gdy odbiera ją z
posterunku. Nie potrzebuje słów, by wyrazić rozczarowanie. Numer
Jeden wie, co znaczy fakt, że policja zrobiła jej zdjęcie.
Po raz pierwszy buntownicze nastawienie dziewczyny
zastępuje strach. Pakuje torbę drżącymi rękami, zanim jeszcze
Hilde każe jej to zrobić.
Przypomina mi się, jak mnie trzęsły się ręce, kiedy widziałem
jej śmierć. Dopiero wtedy wojna, w której uczestniczymy, stała się
dla mnie realna. Numer Jeden musi czuć się podobnie.
Tym razem mają minimum bagażu. Hilde uważa, że powinny
wyjechać z Ameryki. Spieszą się na lotnisko i wsiadają na pokład
pierwszego rejsowego samolotu, jaki im się trafia. Lecą do Malezji.
Numer Jeden spostrzega na lotnisku dwóch bladych
mężczyzn w trenczach, ale nie wie, kim są. A ja wiem. Rozpoznaję
swoich.
Pomimo wszelkich środków ostrożności, mimo treningu i całej
wiedzy o swoich wrogach Hilde i Numer Jeden nie zauważają tego,
co dla mnie jest oczywiste. Wziął ich pod lupę zespół mogadorskich
zwiadowców. Znam protokół postępowania w takiej sytuacji. Kiedy
moi trafiają na ślad Loryjczyka, ekipy zrodzonych w kadziach
zostają rozesłane do wszystkich potencjalnych punktów
wyjazdowych. Obstawiają każdy z nich: lotniska, dworce kolejowe i
autobusowe, biura wynajmu samochodów. Ich celem nie jest
wdawanie się w walkę. Mają za zadanie wyłącznie obserwację
Numeru Jeden.
– Musisz ich zgubić – mamroczę pod nosem. –
Musisz zgubić zwiadowców, zanim uciekniesz.
– Och, dzięki, że mi to mówisz, chłopie – rzuca Pierwsza, stając
obok mnie. Ma smutną, przepełnioną żalem twarz.
Z jakiegoś powodu staję pomiędzy zwiadowcami a Numerem
Jeden. To na nic. Jestem tu tylko duchem; widzą przeze mnie. A
poza tym to już się wydarzyło. Nic tego nie zmieni.
Niemniej czuję nieprzyjemny ucisk w żołądku, kiedy wchodzą
na pokład samolotu lecącego do Malezji. Nie widzę już zwiadowców,
zniknęli w tłumie. Wiem jednak, co teraz robią. Kontaktują się z
moim ojcem albo z jakimś innym przełożonym, aby zorganizować
ekipę zwiadowców, która będzie czekać za oceanem, kiedy samolot
Numeru Jeden wyląduje na lotnisku. Moją ekipę.
Boję się patrzeć na to, co wydarzy się później.
9

Hilde i Numer Jeden ukrywają się w opuszczonej chatce na


palach nad rzeką Rajang, a ich najbliższymi sąsiadami są
niezliczone stada wyjców zamieszkujące dżunglę. Hilde planuje
wyprawę do Kuala Lumpur, gdzie pobierze pewną sumę pieniędzy
z konta bankowego, aby sfinansować ich kolejny ruch. Tu jest
spokojnie, nic nie rozprasza Gardy i jej Cêpan tak jak w Ameryce.
Kiedy rzeka jest spokojna, Numer Jeden ćwiczy zdolności
telekinetyczne na brzegu.
Zanim nasza ekipa dotrze na miejsce – po niekończącym się
locie przez nie wiadomo ile stref czasowych – do reszty tracę
poczucie czasu. Nie wiem, jaki mamy dzień. Wiem tylko, że zaczyna
wschodzić słońce.
Hilde słyszy nadciągającą pierwszą falę. Nasi żołnierze nie
próbują ukryć tego, że się zbliżają; otoczyli dom. Hilde budzi Numer
Jeden w chwili, gdy żołnierze kopniakami wywalają drzwi.
Cêpan porusza się szybko jak na starszą kobietę. Nietrudno
wyobrazić ją sobie jako wielką artystkę sztuk walki, trenerkę
młodych Gardów, którą była na Lorien. Bez wysiłku uchyla się
przed ciosem sztyletu, zatapiając pięść w gardle tracącego
równowagę wojownika. Zanim jeszcze pierwszy Mogadorczyk runie
na ziemię, Hilde chwyta drugiego obiema rękami za głowę i silnym
ruchem ramion skręca mu kark. Przyłapuję się na tym, że jej
kibicuję, ale zaraz się pohamowuję.
Następny Mogadorczyk rzuca się na Hilde i próbuje ją
obezwładnić, ona jednak ruchem tak subtelnym, że prawie go nie
dostrzegłem, wykorzystuje technikę przeciwko niemu i powala
przeciwnika na plecy, mimo iż napastnik jest od niej dwa razy
większy.
W tej samej chwili Mogadorczyk wyciąga z kabury miotacz,
upokorzony, zapomina o rozkazie wzięcia Cêpana żywcem i strzela
kobiecie prosto w pierś.
Kiedy Hilde pada na ziemię, Pierwsza krzyczy. Cały dom
zaczyna się trząść, pale wibrują. Wyjąc z bólu i cierpienia, Numer
Jeden tupie nogą w podłogę. Z jej stopy wystrzeliwuje fala
sejsmiczna, która roztrzaskuje deski i wyrzuca Mogadorczyków
przez ściany zrobione z powiązanych ze sobą, ciasno splecionych
trzcin.
Rozwinęło się jej pierwsze Dziedzictwo. Za późno jednak.
Pozostałości chatki zwisają smętnie na palach. Podczas gdy
Mogadorczycy przegrupowują się na zewnątrz, Numer Jeden tuli do
siebie Hilde. Rana jest śmiertelna. Cêpan próbuje mówić, ale z jej
ust płynie krew zmieszana z bąblami powietrza.
– Jeszcze nie jest dla ciebie za późno. Musisz uciekać.
Numer Jeden płacze. Czuje się odpowiedzialna za to, co się
stało, czuje się bezradna.
– Zawiodłam cię – szlocha.
– Jeszcze nie – odpowiada Hilde. – Idź. Już.
Stoję tuż przy Numerze Jeden, ponaglając ją do działania,
choć wiem, co czeka na nią na brzegu rzeki. Jej duch, martwa
dziewczyna, która była moją towarzyszką przez wiele wspomnień,
właśnie mnie opuścił. Nie ma go, odkąd we wspomnieniu pojawiło
się lotnisko.
Pierwsza waha się przez moment przed wypełnieniem
polecenia Hilde, ale w końcu uświadamia sobie, że nie ma innego
wyjścia, i wyskakuje przez okno, a w tej samej chwili pale, na
których stała chata, pękają i cały domek ląduje w falach rzeki.
Mogadorczycy osaczają dziewczynę na brzegu.
Walący się dom przenika przeze mnie, nie robiąc mi
najmniejszej krzywdy. Patrzę, jak Numer Jeden wytwarza kolejną
falę sejsmiczną, eksperymentując z nowo odkrytą mocą, a wilgotna
ziemia na brzegu rzeki otwiera się, by pochłonąć dwóch
atakujących Mogadorczyków.
Pamiętam to. Próbuję spojrzeć w głąb brzegu, gdyż
zastanawiam się, czy z miejsca, gdzie stała dziewczyna, mogła
widzieć mnie, mojego ojca i Ivana. Nie. Znajdowałem się za daleko,
a ona była zbyt skupiona na walce.
Powinna mnie cieszyć możliwość ponownego przeżywania
naszego wielkiego zwycięstwa, w dodatku z bliska. Ivan z pewnością
byłby gotów oddać wszystko za taką szansę. To jak prezentacja
mogadorskiej dominacji w całej krasie. A mimo to mam chęć się
odwrócić. Za pierwszym razem wstydziłem się do tego przyznać, ale
teraz już nie. Ta bitwa – jedna nieuzbrojona nastolatka przeciwko
dwudziestu uzbrojonym, dobrze wyszkolonym Mogadorczykom –
po prostu mnie mierzi.
Oczywiście Pierwsza nie jest zupełnie bezbronna.Ziemia wokół
niej wciąż drży, a Mogadorczycy potykają się i tracą równowagę.
Dzięki telekinezie dziewczyna podnosi ostre fragmenty zniszczonej
chatki i przebija nimi znajdujących się najbliżej napastników.
Ugodzeni rozsypują się w proch i znikają w nurtach mętnej rzeki.
Nie czuję nic wobec zabitych żołnierzy. Nauczono nas, że
ofiary są nieuniknione. I dopuszczalne. Te oddziały uderzeniowe są
spisane na straty.
Numer Jeden zbytnio się forsuje. Ledwo panuje nad nowo
odkrytym Dziedzictwem, a jej zdolności telekinetyczne z powodu
zawalanych treningów są w najlepszym razie zaniedbane. Jest już
bliska wyczerpania, a Mogadorczycy bez przerwy nacierają.
Wreszcie jeden z największych zrodzonych w kadziach wojowników
chwyta ją od tyłu, kiedy udaje mu się uniknąć defensywnych
ataków dziewczyny, i wykręca jej ręce, próbując ją unieruchomić.
Numer Jeden krzyczy z bólu, po czym wyrywa się z uścisku.
To nie był głośny krzyk – raczej wyrażał zaskoczenie niż
cierpienie – ale wystarczył, aby Mogadorczycy zrozumieli. Sprawili
jej ból. To znaczyło, że można ją było zranić.
Wtedy wszystko się zmienia. Znam mogadorski trening na tyle
dobrze, by zorientować się, że w strategii żołnierzy w jednej chwili
następuje zwrot. Oni już wiedzą, że to ona. Pierwsza. Numer Jeden.
Można ją zabić. I każdy z nich chce być tym, który tego dokona.
Ją ogarnia panika, walczy na oślep, tak że nawet nie dostrzega
Mogadorczyka, któremu dane będzie dostąpić tej szczególnej
chwały. Nie znam jego imienia, to tylko kolejny żołnierz bez twarzy
pod rozkazami mojego ojca. Podkrada się do niej z tyłu, dobywając
świetlistego miecza. Nie spieszy się, stąpając ostrożnie po
rozedrganym gruncie.
Kiedy wojownik jest dostatecznie blisko, rzuca się naprzód i
wbija miecz w plecy Pierwszej, aż ostrze wychodzi jej brzuchem. Od
tej chwili żołnierz będzie bohaterem mojego ludu.
Może jedyną dobrą stroną śmierci jest to, że nie musisz jej
przeżywać ponownie. Nie musisz pamiętać bólu. Ale Numer Jeden
pamięta. Choć nie pokazała się od wspomnienia z lotniska,
odwracam się i znów widzę ją przy mnie. Szlocha zgięta wpół, a jej
umysł łka wraz z moim za sprawą łączącej nas więzi. Czuje, jak
umiera. Czuje swoją śmierć.
Jej umysł pulsuje bólem i strachem. Równocześnie
odczuwam, że mentalna blokada, którą mi założyła, kruszy się i
znika jak ściany chatki na palach. Straciła kontrolę nad swoimi
wspomnieniami.
Teraz mam szansę, by powrócić na loryjski pas startowy i
poznać tożsamość pozostałych Gardów.
Kiedy ciało Numeru Jeden osuwa się bez życia na ziemię,
wszystko znów się rozmywa jak w chwili, gdy po raz pierwszy
wszedłem do jej wspomnień. Tyle tylko że teraz to ja nad wszystkim
panuję. Wracam przez jej wspomnienia, wiedząc dokładnie, co chcę
zobaczyć.

10

Siedzę na plaży i czekam, aż Numer Jeden wyłoni się z wody.


Kiedy się pojawia, w ociekającym kombinezonie piankowym, z
deską surfingową pod pachą, zatrzymuję wspomnienie. Potem
cofam się jeszcze trochę dalej, by obserwować ją, jak surfuje po
falach i wychodzi na brzeg.
Do tego wspomnienia decyduję się wrócić. Odtwarzam tę
scenę bez przerwy, nie wiem, ile razy oglądam jej wyjście z wody,
aż w końcu duch Numeru Jeden pojawia się obok mnie. Wygląda
na zdziwioną moim widokiem, ale siada na plaży obok mnie. Przez
chwilę nic nie mówimy, patrzymy tylko na ocean, obserwując
surfującą Pierwszą w jednym z ostatnich szczęśliwych dni jej życia.
Ten moment będzie musiał wystarczyć.
– Przykro mi, że zginęłaś – mówię zgodnie z prawdą.
– Taa – odpowiada – to było do bani.
Powracam myślami do zawieszonego w powietrzu modelu
Układu Słonecznego. Co się stanie, kiedy mój lud dokona inwazji
na Ziemię? Czy ta plaża będzie wyglądała tak, jak teraz muszą
wyglądać plaże na Lorien?
– Nie rozumiem, dlaczego to wszystko musiało się stać –
mówię.
– Może powinieneś zapytać swojego tatę. On zna odpowiedzi
na wszystkie pytania, prawda?
Kiwam powoli głową, chociaż na samą myśl o wyjawieniu
swoich odczuć Generałowi zbiera mi się na mdłości. Numer Jeden
patrzy na mnie, a w kącikach jej ust tworzy się lekki uśmiech.
– Zrobię to – stwierdzam z pełnym przekonaniem. – Chcę
wiedzieć dlaczego.
– To dobrze – odpowiada i ściska moją dłoń; czuję, że wciąż
żywi do mnie głęboką odrazę.
Dreszcz przebiega mi po plecach i pospiesznie cofam rękę.
– Co się teraz stanie? – zwracam się do Numeru Jeden.
– Teraz się obudzisz.
11

Budzę się w mojej sypialni. W mojej sypialni w Ashwood


Estates. Nie jestem już we wspomnieniach Pierwszej.
Zaczął się kolejny dzień, moje oczy z wolna przyzwyczajają się
do porannego światła. Bolą, gdy je otwieram.
Całe ciało mam obolałe i słabe. Nie mogę usiąść, ale biorę
kilka głębokich oddechów i koncentruję się na odzyskaniu władzy
nad palcami stóp, którymi staram się poruszyć.
Jestem przykryty dwoma kocami. Jedną rękę, bladą, bledszą
niż zwykle, mam położoną na kocu i podłączoną do plastikowej
rurki kroplówki. To dziwne.
Aż tak długo byłem nieprzytomny, że podpięli mnie do
kroplówki?
Słyszę jakiś hałas przy łóżku i powoli, z bólem odwracam
głowę. Obok na podłodze klęczy dziewczynka odwrócona plecami
do mnie. Jest szczupła i koścista jak typowa nastolatka. Ma w sobie
coś dziwnie znajomego i staram się przyporządkować jej miejsce w
moim otoczeniu. Co ona robi w mojej sypialni?
Dziewczynka rozłożyła przed sobą na podłodze klasyczny
zestaw „stwórz własnego paikena”. Przypomina to ziemski zestaw
„mały chemik” i jest jedną z nielicznych „zabaw”, na jakie pozwala
się Mogadorczykom. Jestem za słaby, aby się odezwać, wciąż
staram się nawilżyć śliną spierzchnięte usta, patrzę więc w
milczeniu, jak dziewczynka przeciąga skalpelem po brzuchu wijącej
się dżdżownicy. Następnie unosi pipetę z przezroczystym
roztworem i wpuszcza kroplę do otwartej rany.
Robak przez chwilę tylko się wije, w końcu jednak jego ciało
zaczyna się skręcać i zmieniać. W miejscu, gdzie skapnęła ciecz,
wyrastają elastyczne przydatki. Dziewczynka chwyta pęsetę i
starannie rozciągając ciało robaka, pomaga mu uformować sześć
cienkich, wrzecionowatych, pajęczych odnóży. Nie bez trudu
maleńkiemu paikenowi udaje się wsunąć nogi pod ciało i dźwignąć
poskręcane resztki korpusu. Wykonuje kilka niezdarnych kroków
po podłodze i pada.
Przekrzywiając głowę, dziewczynka patrzy, jak robak-paiken
usiłuje się podnieść. Nie daje rady, przewraca się na grzbiet,
bezradnie wymachuje odnóżami w powietrzu. Po kilku chwilach
bezowocnych prób odnóża paikena nieruchomieją i on sam obraca
się w proch. Dziewczynka ściera popiół wilgotną ściereczką, po
czym ze stojącego nieopodal pudełka wyjmuje następną
dżdżownicę.
Coś w tym wszystkim przepełnia mnie niezwykłym smutkiem.
Nie szkoda mi robaka, lecz raczej dziewczynki. To niepokojące, jak
beznamiętnie przemienia i unicestwia dżdżownicę. Czuję się
niezręcznie, uświadamiając sobie, jak nisko mój lud ceni życie. Gdy
to sobie uzmysławiam, czuję w brzuchu dziwny, nieprzyjemny
ucisk. Reaguję wbrew wszystkiemu, co jest zapisane w Wielkiej
Księdze, wbrew wszystkiemu, w co wierzą Magadorczycy.
Mój umysł wypełnia wizja Numeru Jeden przebitej mieczem
na wylot. Odganiam ją od siebie.
Próbuję poruszyć się na łóżku i postękuję przy tym cicho.
Dziewczynka odwraca głowę gwałtownie, a jej oczy rozszerzają
się, gdy dostrzega, że na nią patrzę.
– Obudziłeś się! – woła z ekscytacją w głosie.
Kelly. Ta dziewczynka to moja siostra. Ale… urosła. Kiedy się
podrywa i prostuje, widać, że jest o dobre trzydzieści centymetrów
wyższa, niż kiedy widziałem ją ostatni raz – czyli, jak sądziłem,
wczoraj po południu – choć odnoszę wrażenie, że upłynęło nieco
więcej czasu. Powiedziałbym, że dużo więcej.
– Jak… – Zaczynam kasłać… boli mnie gardło. – Jak długo? –
udaje mi się w końcu wykrztusić.
Kelly już podbiega do drzwi i woła matkę. Potem wraca do
mnie.
– Trzy lata – mówi. – Na Ra, spałeś przez trzy lata!

12

Przeglądam się w lustrze w mojej sypialni. Jestem wyższy, niż


byłem. I chudszy, choć nie sądziłem, że to w ogóle możliwe.
Czymkolwiek było to, co rodzice podawali mi przez kroplówkę, gdy
leżałem w śpiączce, najwyraźniej nie wytwarzało tkanki
mięśniowej. Biorę głęboki wdech i patrzę, jak moja klatka piersiowa
odznacza się pod nazbyt bladą skórą.
Samo stanie przy lustrze i oglądanie starszego o trzy lata ciała
jest dla mnie dużym wysiłkiem. Muszę sprawiać wrażenie, że
padam z nóg, bo matka chwyta mnie za łokieć i odprowadza do
łóżka. Nic nie mówi, odkąd przegnała Kelly, która zadawała
mnóstwo pytań, z pokoju, i daje mi czas, abym się pozbierał.
Jestem jej za to wdzięczny. Matka zawsze była najłagodniejsza w
całej rodzinie, nierzadko ku utrapieniu Generała.
Po tym jak na mnie patrzy, domyślam się, że nie spodziewała
się mojego wybudzenia. Gładzi mnie po włosach.
– Jak się czujesz? – pyta.
– Dziwnie – odpowiadam.
To prawda, moje ciało wydaje mi się słabe i obce. Ale chodzi
też o coś więcej. Dziwnie się czuję, gdy jestem znów wśród swoich i
wiem to, co zdołałem zobaczyć. Nawet moja matka, która teraz
gładzi mnie po włosach, w głębi serca jest brutalną wojowniczką
oddaną zabijaniu Gardów.
Wyobrażam sobie Mogadorczyków osaczających Pierwszą i
znów czuję jej strach i gniew. Nie mogę nic na to poradzić, lecz
oczami wyobraźni widzę moją matkę wśród tamtych żołnierzy. Gdy
matka delikatnie ujmuje mnie za rękę, wyobrażam sobie, jak wbija
miecz w plecy Numeru Jeden.
Nagle nie ufam swoim.
– Nic nie pamiętam – mówię, choć ona wcale o to nie pyta. –
Machina nie zadziałała.
Matka kiwa głową.
– Twój ojciec będzie rozczarowany.
Postanowiłem skłamać, gdy przebywałem jeszcze we
wspomnieniach Numeru Jeden. Kiedy siedzieliśmy razem na plaży.
Nie powiem swoim o tym, co zobaczyłem. To, czego się
dowiedziałem, i tak nie mogło w żaden sposób ułatwić
Mogadorczykom wygrania tej wojny. No bo właściwie co miałbym
powiedzieć? Że w przeciwieństwie do mojego ludu Loryjczykom
wolno rozwijać własną indywidualność? Że ich wolność od doktryn,
takich jak te zawarte w Wielkiej Księdze, jest zarazem ich
największą siłą i ostateczną słabością? Że widziałem, co nasi zrobili
z Lorien, i że to jest okropne?
Tak, to dopiero byłyby nowiny.
Jestem wdzięczny, że mogę wypróbować to kłamstwo na
matce. Generał, gdy przekażę mu to samo, nie będzie tak delikatny
jak ona.
– Doktor Anu będzie chyba musiał wrócić do punktu wyjścia
– mówię, sondując dalej, czy to kupiła.
– Tak się nie stanie – odpowiada. – Kiedy się nie obudziłeś…
Przerywa, ale nie musi kończyć zdania. Wyobrażam sobie
gniew, jaki musiał ogarnąć Generała, i jak Generał wpada
gwałtownie do laboratorium Anu, dobywając miecza.
– Twój ojciec nigdy nie lubił Anu. Szczerze mówiąc, po tym,
jak ten starzec się do niego odnosił, dziwię się, że nie stało się to
wcześniej.
Na schodach słychać ciężkie kroki zbliżające się do mojego
pokoju. A więc w końcu nadciąga Generał. Pragnie przesłuchać
swojego jedynego prawdziwie urodzonego syna i zapewne przy
okazji zrugać mnie, że nie obudziłem się wcześniej.
– Co słychać, chudzielcu?
W drzwiach staje Ivan, uśmiecha się. Ile teraz ma lat,
czternaście? Wygląda jak napastnik uniwersyteckiej drużyny
futbolowej. Podobnie jak ja sporo urósł przez ostatnie trzy lata, ale
stał się również postawniejszy i szerszy w każdy możliwy sposób.
Mogę wyobrazić sobie trening siłowy i bojowy, jaki przeszedł,
zapewne pod czujnym okiem samego Generała. Zastanawiam się,
jak sobie radził z nauką mogadorskiego bez mojej pomocy.
– Dobrze ci się spało? – pyta.
– Taa – mamroczę. – Dzięki.
– Ale ekstra – stwierdza. – Nawiasem mówiąc, ojciec czeka na
ciebie na dole.
Czuję, jak matka nieruchomieje obok mnie.
Od kiedy Ivan zaczął nazywać Generała „ojcem”?
– Adam potrzebuje odpoczynku – oznajmia matka.
– On stale tylko odpoczywa – parska Ivan, po czym odwraca
się do mnie. – Chodź, włóż mundur.
W głosie Ivana wychwytuję znajomą nutę. Przywodzi mi na
myśl nieznoszący sprzeciwu ton Generała.

13

Spodziewam się, że Ivan zaprowadzi mnie do gabinetu ojca, a


tymczasem zjeżdżamy windą do labiryntu tuneli pod Ashwood
Estates.
– Obudziłeś się w samą porę, akurat na akcję – mówi.
– Świetnie – odpowiadam, starając się, by nie zabrzmiało to
zbyt słabo – Co się dzieje?
– Dowiesz się. Kroi się grubsza sprawa.
Kiedy drzwi windy rozsuwają się z sykiem, Ivan mocno
poklepuje mnie po plecach. Potykając się, robię kilka kroków.
Pewnie bym się przewrócił, gdyby Ivan nie schwycił mnie za
kołnierz. Obejmuje mnie w braterskim uścisku, ale prócz budzącej
grozę jego siły wyczuwam też zagrożenie. Pocą mi się dłonie.
– Poważnie – szepcze. – Tak się cieszę, że się obudziłeś. Ojciec
się ucieszy, że jego ulubiony syn w końcu wrócił do rzeczywistości.
Ivan prowadzi mnie do pokoju przesłuchań. Tam przed
Generałem siedzi w półokręgu dwudziestu Mogadorczyków. Mój
ojciec jest wielki jak zawsze, jego potężna, władcza obecność
przykuwa uwagę wszystkich zgromadzonych i żaden z nich nie
zauważa, kiedy Ivan i ja wślizgujemy się do pokoju.
Na ścianie za moim ojcem wisi wizerunek rudowłosego
mężczyzny po czterdziestce. Obraz jest ziarnisty i wygląda, jakby
zdjęcie pochodziło z nagrania z kamery przemysłowej.
– Ten mężczyzna – oznajmia ojciec, prowadząc odprawę –
nazywa siebie Conrad Hoyle. Na podstawie doniesień z pewnych
źródeł oraz informacji uzyskanych w wyniku długotrwałej
obserwacji po-
dejrzewamy, że jest członkiem loryjskiej rebelii. Cêpanem.
Mój ojciec naciska klawisz pilota, którego trzyma w wielkiej
mięsistej dłoni. Twarz Conrada Hoyle’a zostaje zastąpiona przez
obraz spalonego domu gdzieś na prowincji.
– Jedna z naszych ekip zwiadowczych starła się z Hoyle’em w
tym miejscu w szkockich górach.
Ponieśliśmy spore straty. Hoyle zdołał zbiec.
Pojawia się kolejny obraz. Conrad Hoyle siedzi w pociągu,
wzrok ma utkwiony w ekranie laptopa. Ktokolwiek zrobił to zdjęcie,
musiał posłużyć się komórką, zajmując miejsce kilka rzędów dalej,
przed Hoyle’em.
– Drugi zespół zwiadowczy zdołał odnaleźć jego trop i do tej
pory stale podąża za nim. Wierzymy, że on i jego podopieczna, nasz
główny cel – Garda mająca obecnie około trzynastu lat – rozdzielili
się. Można przypuszczać, że Hoyle i jego Garda mają ustalone
miejsce spotkania, bezpieczny dom, gdzie zamierzają ponownie się
połączyć.
Za moim ojcem pojawia się obraz miasta, a ja rozpoznaję je ze
studiów nad podstawowymi miejskimi celami na Ziemi.
Londyn.
– Conrad Hoyle zmierza do Londynu – ciągnie Generał. –
Wierzymy, że właśnie tam ponownie połączy się ze swoją Gardą i
będą próbowali zniknąć.
Otaksowuję wzrokiem wojowników obecnych w
pomieszczeniu. Wszyscy są skupieni na moim ojcu, ale coś jest nie
tak.
– Podążymy za Hoyle’em do Londynu i zaczekamy, aż
doprowadzi nas do dziewczyny. A potem zgładzimy albo schwytamy
oboje. Lepiej byłoby ich zgładzić.
Gdy Generał mówi te słowa, dostrzegam ją. Siedzi w
pierwszym rzędzie. Jasne włosy wyróżniają się wśród ogorzałych,
ciemnowłosych Mogadorczyków, ale nikt inny jej nie dostrzega.
Nikt jej nawet nie widzi.
Numer Jeden odwraca się powoli na krześle.
Spogląda na mnie.
– Musisz ich powstrzymać – mówi.

14

Sala odpraw opustoszała, pozostali w niej tylko Generał i Ivan.


Siedzę na jednym z miejsc zajmowanych wcześniej przez
mogadorskich wojowników. Kręci mi się w głowie jak wtedy, gdy się
po raz pierwszy obudziłem.
Ojciec góruje nade mną i przygląda mi się uważnie. Stawia na
blacie szklankę z wodą, którą wypijam łapczywie.
– Co się stało? – pytam.
– Zemdlałeś – odpowiada drwiąco Ivan.
Ojciec odwraca się do Ivana.
– Chłopcze – mówi oschle. – Zostaw nas.
Gdy nadąsany Ivan opuszcza pokój, wracam myślami do
odprawy i pojawienia się Numeru Jeden. Czyżbym miał
halucynacje? To wydawało się takie prawdziwe jak wtedy, gdy
rozmawialiśmy w jej wspomnieniach. Ale to wszystko było jak sen,
wytwór mojego umysłu. Nie powinna mi się teraz ukazywać. To nie
miało sensu.
Mimo to wiem, że mi się nie przywidziało. W jakiś sposób
Numer Jeden wciąż tkwi w moim umyśle.
Uświadamiam sobie, że drżę. Chwytam głowę dłońmi, próbuję
się skupić, aby się opanować. Generał nie toleruje takiej słabości.
Wielka dłoń ojca spoczywa na moim ramieniu. Unoszę wzrok,
zdziwiony, że widzę w jego oczach coś zbliżonego do zatroskania.
– Dobrze się czujesz? – pyta.
Kiwam głową i próbuję przygotować w głowie kłamstwa, do
których będę musiał się uciec.
– Nic nie jadłem – odpowiadam.
Ojciec kręci głową.
– Ivan – mówi szorstko – miał się upewnić, że wszystko w tobą
w porządku, zanim przyprowadzi cię do mnie.
Generał zdejmuje dłoń z mojego ramienia i krótki moment
czułości odchodzi w niepamięć. Widzę po wyprężonej sylwetce, że
już wrócił do swoich spraw. Do mogadorskiej progresji. To
najważniejsze, nic się więcej nie liczy. Koszty nie mają znaczenia.
– Czego się dowiedziałeś ze wspomnień Numeru Jeden? –
pyta.
– Niczego – odpowiadam, odnajdując jego nieustępliwe
spojrzenie. – Nie udało się. Pamiętam, jak zapięto mnie pasami,
potem nastała ciemność i obudziłem się dopiero tutaj – dodaję
pospiesznie.
Ojciec zastanawia się nad tym, otaksowuje mnie wzrokiem.
Kiwa głową.
– Tak jak się obawiałem – mówi.
Uświadamiam sobie, że nigdy nie spodziewał się, by machina
doktora Anu zadziałała. Ojciec uwierzy w moje kłamstwa, bo
zakładał niepowodzenie. Najwyraźniej nie dbał o to, czy przy okazji
coś mi się stanie.
Przypominam sobie ryzykowną rozgrywkę, jaką doktor Anu
prowadził z moim ojcem, szafując własnym życiem w oczekiwaniu
na sukces nieprzetestowanej dotąd technologii. Machina spełniła
swoje zadanie, ale Anu i tak został zabity.
Mogadorski styl.
– Trzy lata zmarnowane – mówi z zadumą w głosie ojciec. –
Trzy lata, podczas których tylko się osłabiłeś i zostałeś w tyle za
swoimi rówieśnikami. I po co?
Policzki pieką mnie ze wstydu. Z frustracji. Ze złości.
Przepełnia mnie gniew. Co jednak uczyniłby mój ojciec, gdybym mu
powiedział, że machina doktora zadziałała i przekazała mi
wspomnienia Numeru Jeden, budząc we mnie jednocześnie
mnóstwo wątpliwości?
Oczywiście nic nie mówię.
– To może rzucić cień na całą naszą linię krwi. Na mnie –
ciągnie ojciec. – Ale nie jest jeszcze za późno, aby temu zapobiec.
– Jak, ojcze? – pytam, wiedząc, że oczekuje szybkiej,
zdecydowanej odpowiedzi, która pozwoli mi odzyskać honor.
– Pojedziesz z nami do Londynu – mówi – aby zapolować na tę
Gardę.
15

Następne dwanaście godzin rozmywa się w niewyraźną plamę.


Ojciec zorganizował dla mnie nowy mundur, matka wciska we mnie
góry jedzenia, posiłki, jakie spożywają atleci przed wielkimi
igrzyskami – gdyby ci atleci mieli apetyt w pełni wyrośniętego
paikena. Wolno mi spać kilka godzin we własnym łóżku, a później
podczas lotu przez Atlantyk. Jestem niemal wdzięczny za tę
rozmazaną plamę aktywności; nie mam dzięki temu czasu na
zastanawianie się nad loryjską pasażerką na gapę podróżującą w
moim umyśle ani nad tym, czego oczekuje ode mnie ojciec.
Docieramy do Londynu następnego ranka. Generał zabrał
także Ivana i dwudziestu doborowych wojowników, w większości
prawdziwie urodzonych.
Londyn znajduje się w kręgu naszych zainteresowań jako
Pierwotny Cel Miejski. Mamy tam swoją tajną bazę. Mogadorczycy
zajmują pięć pięter jednego z drapaczy chmur w centrum. Są karni
i zdyscyplinowani, ale nigdy dotąd nie odwiedził ich prawdziwie
urodzony tak wysokiej rangi jak mój ojciec. Stają na baczność, gdy
Generał przechodzi korytarzami, i nawet patrzą z szacunkiem na
Ivana i na mnie, gdy idziemy za nim.
Żaden z tych lojalnych wojowników nie wyczuwa mojej
niepewności. Jestem jednym z nich. Tak mnie postrzegają.
Ojciec przejmuje kontrolę nad Londyńskim Centrum
Dowodzenia. Ściana monitorów obsługiwanych przez dwóch
zwiadowców ukazuje w czasie rzeczywistym obraz z kamer
przemysłowych londyńskiej sieci monitoringu. Inny zestaw
terminali przeczesuje internet w poszukiwaniu podejrzanej
działalności i kluczowych zwrotów związanych z Loryjczykami.
Zanim wyruszymy, aby wytropić Conrada Hoyle’a, ojciec chce się
rozeznać w otoczeniu. Rozkazuje zwiadowcom, aby zaprezentowali
mu wszystkie obrazy z kamer, i starannie przepatruje kilka
lokalizacji w różnych punktach miasta, rozważając ich znaczenie
strategiczne.
– Nasza jednostka śledząca Hoyle’a donosi, że jedzie on
autobusem w pobliżu centrum – oznajmia jeden ze zwiadowców,
przekazując informację otrzymaną przez słuchawkę.
– Doskonale – mówi mój ojciec. – Czas ruszać.
Podczas gdy ojciec studiuje obrazy z kamer i planuje rozlew
krwi, ja osuwam się na pobliskie krzesło, bo wciąż kręci mi się w
głowie. Ivan staje obok mnie, krzyżuje groźnie ramiona na piersiach
i bardziej niż kiedykolwiek wygląda jak młodsza wersja Generała.
Kiedy ojciec odwraca się do nas, Ivan zerka na mnie z ukosa.
– Proszę wybaczyć, że to powiem, panie Generale – zaczyna
Ivan – ale nie jestem pewien, czy pański syn jest na to gotowy.
Ojciec zaciska dłoń w pięść. W pierwszym odruchu ma chęć
zdzielić Ivana w twarz za tę zuchwałość. Zaraz jednak spogląda na
mnie, unosząc brew.
– Czy to prawda? – pyta.
Wiem, co robi Ivan. Przez ostatnie trzy lata próbował wkraść
się w łaski Generała, nazywając go „ojcem” i zajmując należne mi
miejsce, bo przecież to ja jestem jego synem. Przez ostatnie trzy lata
Ivan sądził, że już po mnie, i myślał tylko o swoim awansie.
Wcześniej nigdy nie dałbym mu okazji, aby mógł ukazać mnie w
złym świetle. Nie wiem nawet, czy w ogóle by się na to zdobył. Sęk
w tym, że nie wiem, czy mam ochotę z nim rywalizować. Przez cały
czas spędzony we wspomnieniach Numeru Jeden, a nawet już po
przebudzeniu, ani razu nie fantazjowałem o obiecanym mi
dziedzictwie i przejęciu Waszyngtonu.
Jakżebym mógł chcieć tego teraz, kiedy znam cenę, jaką
trzeba za to zapłacić?
Ivan może to dostać, jeżeli chce.
– Może on ma rację – mówię, odnajdując niewzruszone,
surowe spojrzenie ojca. – W tak osłabionym stanie mógłbym
stanowić przeszkodę na drodze do mogadorskiego zwycięstwa.
Przeszkoda. Mogadorskie zwycięstwo. Znam wszystkie
kluczowe słowa, jakich należy użyć w rozmowie z ojcem. To się nie
zmieniło i on spogląda na mnie ostatni raz, z lekkim niesmakiem,
po czym odwraca się do Ivana.
– Chodź, Ivanie – mówi Generał i opuszcza pokój.
Zostaję sam z dwoma technikami. Ignorują mnie, wlepiając
wzrok w ścianę monitorów; patrzą, jak autobus wiozący Conrada
Hoyle’a wlecze się przez miasto. Uświadamiam sobie, że to moja
pierwsza chwila spokoju, odkąd wybudziłem się ze śpiączki.
Zamykam oczy i opuszczam głowę, ukrywam twarz w dłoniach i
staram się oczyścić umysł, by odegnać sprzeczne uczucia, jakie
żywię wobec mojego ludu. Ulżyło mi, że nie muszę uczestniczyć w
tej operacji. Nie wiem, co bym zrobił, gdybym faktycznie został
zmuszony do zabicia Gardy. Ale kim tak naprawdę jestem?
Wychowano mnie przecież na bezwzględnego łowcę.
– To ma być twój plan? – słyszę znajomy głos. –
Siedzieć tu i nic nie robić?
Unoszę wzrok, by ujrzeć Numer Jeden siedzącą obok mnie.
Drgnąłem gwałtownie, omal nie przewracając fotela, i wybałuszam
oczy ze zdziwienia.
– Buuu! – rzuca Pierwsza, rozczapierzając palce jak szpony i
poruszając nimi. – Ale tak na serio, stary, rusz tyłek i zrób coś.
– Co miałbym zrobić? – pytam. – Myślisz, że zawahaliby się,
czyby nie zabić również mnie?
Jeden z techników ogląda się przez ramię, patrzy na mnie.
– Mówiłeś coś? – pyta.
Rzucam mu puste, tępe spojrzenie, po czym kręcę głową
powoli. Wraca do monitorów. Kiedy spoglądam w stronę, gdzie
przed chwilą siedziała Pierwsza, krzesło jest puste.
Świetnie. Teraz jeszcze całkiem mi odbiło.
– Zobacz – mówi jeden z techników – coś się dzieje.
Przenoszę wzrok na ekran, gdzie autobus Hoyle’a nagle się
zatrzymuje. Drzwi otwierają się gwałtownie i wybiegają stamtąd
ogarnięci paniką pasażerowie.
Jedno z tylnych okien eksploduje i wypada przez nie
mężczyzna. Zanim uderzy o ziemię, jego ciało rozsypuje się w proch.
– Zorientował się – zauważa jeden z techników.
Obaj wychylają się do przodu, aby obserwować rozwój
wydarzeń. Na ekranie widać błyski wystrzałów, a po chwili tył
autobusu staje w płomieniach. Patrzę, jak Conrad Hoyle wyłania
się z autobusu, wybiegając przez przednie drzwi. Jest znacznie
potężniejszy, niż mogło sugerować zdjęcie.
Trzyma w dłoniach pistolety maszynowe.
– Na Ra – mówi technik niemal z rozbawieniem – zapowiada
się ciężka przeprawa.
– Powinniśmy tam być! – mamrocze drugi.
Większość przechodniów pierzcha jak najdalej od płonącego
autobusu; tak zrobiłby każdy zdrowy na umyśle człowiek. Ale są
też tacy, którzy zbliżają się do wraku: mężczyźni w ciemnych
trenczach przeciskający się przez przerażony tłum. Mogadorska
grupa uderzeniowa. Wita ich grad kul z broni automatycznej
Hoyle’a, więc pospiesznie znajdują osłonięte miejsca, by móc
odpowiedzieć ogniem.
Jeżeli mój ojciec i Ivan jeszcze tam nie dotarli, pomimo
ostrzału Hoyle’a nastąpi to wkrótce. Powinienem czerpać
przyjemność ze szlachetnej walki, tak jak technicy, ale nie potrafię.
Nie chcę widzieć, jak Hoyle, loryjski wróg, którego nigdy nie
spotkałem, zostanie zamordowany. A jednak pomimo moich
sprzecznych odczuć co do tej misji nie chcę również być świadkiem
tego, jak ciało mojego ojca obróci się w popiół.
Mogę tylko nie patrzeć.
Technicy są tak pochłonięci obserwowaniem wydarzeń, że nie
słyszą, gdy rozlega się sygnał urządzenia na okrągło
monitorującego internet. Obracam się na fotelu w stronę ekranu i
mrużąc lekko powieki, spoglądam na oflagowany na czerwono post
na blogu.
Treść jest następująca: Było nas dziewięcioro, a zostało już
ośmioro. Jesteście tam?

16

Potrzebuję tylko kilku uderzeń w klawisze, aby wyizolować


adres IP komputera, z którego przesłano post na bloga. Zrobiono to
tu, w Londynie. Technicy nie zwracają na mnie uwagi, zwłaszcza
teraz, kiedy wzywane jest wsparcie taktyczne.
Hoyle stawia zacięty opór.
Kilka kolejnych uderzeń w klawisze i lokalizuję adres,
zaledwie parę przecznic od mogadorskiej bazy.
Odkryłem kryjówkę zbiegłej Gardy. Nie Generał, nie Ivan. Ja.
Przez chwilę przepełnia mnie duma. Wypchaj się, Ivanie. Fakt, że
jesteś duży i silny, nie ma w ostatecznym rozrachunku większego
znaczenia. Nie tylko to się liczy.
Co mam teraz zrobić z tą informacją?
Powinienem przekazać adres kryjówki Gardy technikom, aby
mogli odwołać ojca z pola walki. To oznaczałoby wielką chwałę dla
mnie i mojej rodziny. Kolejny krok w mogadorskiej progresji.
Tak mnie wychowano. I omal tego nie zrobiłem. Ale kiedy tylko
emocje związane z dokonanym odkryciem mijają, zdaję sobie
sprawę, że nie chcę tego zrobić.
Chcę pomóc tej Gardzie. Może zapobiegnę scenie, jaka
rozegrała się w Malezji.
Czekać. Czy naprawdę mam taki zamiar? A może to jedna z
sugestii Pierwszej, myśl pozostała z wędrówek przez jej
wspomnienia? Nawet jeżeli tylko mi się przywidziała, czy jest
jeszcze jakaś różnica pomiędzy myślami Numeru Jeden a moimi?
– Bardzo głębokie – mówi Pierwsza, zerkając ponad moim
ramieniem na ekran komputera. – Może odłożysz rozważania
filozoficzne na później, kiedy już ocalimy życie tej tutaj, co ty na to?
To przesądza sprawę. Minimalizuję raport na ekranie, zanim
któryś z techników zdąży go zobaczyć, i wymykam się z pokoju.
Przebiegam przez puste korytarze, bo cały personel dołączył do
udziału w zasadzce na Hoyle’a. Orientuję się, że mam tylko tyle
czasu, ile Hoyle jest w stanie walczyć. Potem technicy z pewnością
odkryją post i przekażą szczegóły grupie uderzeniowej.
Jestem zmęczony, gdy docieram na ulicę. Chyba za bardzo się
forsuję. Mięśnie nóg są bliskie pozrywania po latach nieużywania
ich, płuca płoną żywym ogniem, a przed oczyma wirują mi szare
plamy.
Mimo to zdejmuję bluzę, która zdradza moje mogadorskie
pochodzenie, i zaczynam biec. W oddali słychać jęk syren;
miejscowe władze są w drodze na miejsce bitwy.
Dotarcie do zacisznej uliczki, gdzie stoi budynek, zajmuje mi
dziesięć minut. Nie mogę uwierzyć, że bezpieczny dom Gardy
znajduje się tuż pod naszym nosem. Gdybyśmy zaczekali, Conrad
Hoyle sam przyszedłby do nas i zamieszania na ulicach można
byłoby uniknąć. Oczywiście dla mnie to szczęśliwy zbieg
okoliczności, że wydarzenia potoczyły się tak a nie inaczej.
Zdyszany zatrzymuję się przed frontowymi drzwiami
budynku. To stara kamienica z czerwonej cegły, podzielona na trzy
odrębne mieszkania, na co wskazują tabliczki przy drzwiach na
zewnątrz. Na szczęście akurat wychodzi jakaś staruszka, aby
wyprowadzić białego, puchatego pieska, i udaje mi się zatrzymać
drzwi, zanim zdążą się zamknąć. Biegnę do mieszkania na
pierwszym piętrze, jedynego, gdzie przy dzwonku na dole nie ma
tabliczki z nazwiskiem.
Łomoczę do drzwi może trochę za mocno. Gdybym był
zbiegłym Gardą, tego rodzaju głośne pukanie sprawiłoby, że
rzuciłbym się do panicznej ucieczki. Skorzystałbym zapewne ze
schodów pożarowych. Z mieszkania dochodzą mnie jakieś odgłosy,
hałas wskazujący na zaskoczenie, ktoś ścisza telewizor, a potem
nie słychać już nic.
Pukam ponownie, tym razem delikatniej, i przykładam ucho
do drzwi.
Stłumione kroki zbliżają się do drzwi z drugiej strony, ale
dziewczynka nie mówi nic.
– Otwórz – szepczę, próbując nadać głosowi łagodny i naglący
ton. – Grozi ci niebezpieczeństwo.
Zero odpowiedzi.
– Przysyła mnie twój Cêpan – mówię. – Musisz uciekać.
Długa pauza, a potem cichy głosik odpowiada:
– Skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę?
Dobre pytanie, ale nie mam na to czasu. Do tej pory Conrad
Hoyle zapewne został zlikwidowany przez mogadorską grupę
uderzeniową. Mógłbym powiedzieć tej małej, że jej Cêpan właśnie
zginął i że już wkrótce dotrą tu moi ludzie. Mógłbym próbować
wyważyć drzwi, choć wątpię, abym miał na to dość siły.
I nagle, tak po prostu, obok mnie w korytarzu staje Numer
Jeden. Z twarzą poważną i zamyśloną.
– Opowiedz jej o tej nocy, kiedy nadeszli – mówi. – O tej nocy,
kiedy nadeszli twoi ludzie.
Powracam myślami do wspomnienia Numeru Jeden o pasie
startowym, o przerażonych twarzach wokół niej i szaleńczym biegu
w stronę statku.
– Pamiętam noc, kiedy nadeszli – zaczynam niepewnie, ale
stopniowo z coraz większą pewnością siebie. – Było nas
dziewięcioro, a z nami nasi Cêpanowie, wszyscy biegliśmy w panice.
Widzieliśmy, jak jeden z Gardów walczy z paikenem. Chyba nie
przeżył. Potem załadowali nas na statek i…
Nie kończę, bo wspomnienie ostatniej nocy Lorien przepełnia
mnie dziwnym smutkiem. Zerkam w stronę, gdzie stoi Numer
Jeden, ale ona znowu znika w mojej głowie.
Słychać szczęk odciąganych rygli i otwieranych zamków, po
czym drzwi mieszkania uchylają się powoli.

17

Posługuje się nazwiskiem Maggie Hoyle.


Z tego, co wiem o Conradzie Hoyle’u, choć nie za dużo,
spodziewam się, że Maggie będzie małą militarystką po
intensywnym szkoleniu. Tymczasem okazuje się absolutnym
przeciwieństwem swojego Cêpana. Maggie nie ma więcej niż
dwanaście lat; wydaje się drobna jak na swój wiek, taka mała
myszka z czupryną rudawobrązowych kręconych włosów
zwieszających się po obu stronach okularów o grubych szkłach,
które ma na nosie. Jedyną oznaką wpływu Hoyle’a jest nieduży
pistolet, który trzyma w ręce, kiedy wchodzę do mieszkania; to
jedna z tych uprzejmie wyglądających pukawek, jaką mogłaby
ukryć w swojej torebce bogata damulka, kiedy zapuszcza się do
niebezpiecznej dzielnicy. Maggie z prawdziwą ulgą odkłada pistolet,
kiedy tylko zamknie za mną drzwi na wszystkie spusty.
– Czy Conradowi nic nie jest? – pyta.
Na ekranie wyciszonego telewizora prezentowane są akurat
wiadomości, ekipa ze śmigłowca przekazuje obraz płonącego wraku
autobusu Hoyle’a. Wygląda na to, że już jest po walce. Musimy się
spieszyć.
– Nie wiem – odpowiadam, nie chcąc przyznać, że wątpię, aby
jej Cêpan przeżył. Musimy iść, a ja nie chcę jej denerwować. Nie
czas teraz na żałobę.
Nie tylko jest znacznie młodsza, niż się spodziewałem, ale
Maggie nie epatuje też brawurą, która, jak sądziłem po latach
spędzonych we wspomnieniach Numeru Jeden, powinna być
nieodłączną cechą Gardów. Nerwowa i wystraszona, pozbawiona
opanowania i pewności siebie, zupełnie nie nadaje się jeszcze do
walki.
To jest nas dwoje.
Rozglądam się po mieszkaniu. Nie wygląda, aby ktoś
przebywał w nim od dawna. Maggie przypuszczalnie wprowadziła
się tutaj w końcu ubiegłego tygodnia. Warstewka kurzu wciąż
pokrywa puste obramowanie kominka i blaty. Przy na wpół
sflaczałym nadmuchiwanym materacu stoi niewielka walizka z
naręczem wysypujących się z niej ubrań. Walają się po podłodze
dookoła. Na biurku stoi miseczka z owsianką, na różowej
powierzchni mleka można dostrzec kilka unoszących się pianek.
Przepatruję pokój w poszukiwaniu kuferka, który, jak nam
mówiono, znajduje się w posiadaniu każdego Gardy, ale nigdzie go
nie widzę. Albo ona go nie ma, albo znalazła dogodne miejsce, aby
go ukryć.
Obok miseczki z owsianką stoi laptop, dzięki któremu tu
dotarłem. Komputer jest wciąż otwarty na poście bloga i
opuszczony do dołu strony, gdzie wpisywane są komentarze. Ta
biedna dziewczynka siedziała tu, czekając, aż ktoś odpowie, i to
akurat ja zjawiłem się na wezwanie.
– Nie powinnaś była tego robić – mówię, wskazując na laptop.
Maggie wygląda na skruszoną i podbiega do laptopa, aby go
zamknąć.
– Wiem. Conrad byłby zły – przyznaje, zerkając na ekran
telewizora. – Ale tak się martwiłam, że nie wraca, i…
Maggie milknie, wydaje się skrępowana. Nie musi kończyć,
wiem, co chce powiedzieć. Że się bała, że zostanie sama. Strach.
Samotność. Podobna mieszanka uczuć sprawiła, że Numer Jeden
zaczęła się zadawać z tępymi surferami i dokonywać kradzieży w
sklepach. Nie chcę tego przyznać, ale odkąd się obudziłem, czuję
się tak samo.
– Jaki masz numer? – pyta.
– Teraz to nieważne – odpowiadam.
Wracam myślami do swoich zajęć z loryjskich dziedzictw.
Instruktorzy ostrzegali nas przed różnymi mocami, jakie mogą
posiadać Gardowie, i dochodzę do wniosku, że przynajmniej jedna
umiejętność bardzo by się nam w tej chwili przydała.
– Czy to nazbyt wiele łudzić się, że masz zdolność teleportacji?
– Co takiego? – pyta, nie rozumiejąc.
– Twoje Dziedzictwa – wyjaśniam.
– Och – kręci głową – nie. Conrad mówi, że minie jeszcze kilka
lat, zanim się we mnie rozwiną.
Maggie przygląda mi się, gdy przechodzę przez pokój i klękam
przy jej walizce.
– Czemu pytasz? – zwraca się do mnie. – Co ty potrafisz robić?
Nie odpowiadam. Obok jej walizki leży mały plecak. Otwieram
go i odnajduję książki, powieści ludzkich autorów, o których nigdy
nie słyszałem. Wyrzucam książki i zaczynam upychać rzeczy
Maggie do plecaka. Nie możemy mieć większego bagażu. Nie
zwracam uwagi na to, co pakuję, grunt, żeby nic nie spowalniało
jej ucieczki.
– Co robisz? – pyta, wciąż stojąc jak wrośnięta w ziemię obok
laptopa.
– Pakuję rzeczy – odpowiadam. – Tylko te najpotrzebniejsze.
Komputer oczywiście zostaje.
Maggie nie próbuje mi pomóc. Czuję, jak mnie obserwuje i
próbuje się zorientować, co się dzieje.
– Chcę zaczekać na Conrada – mówi cichym, lecz
zdecydowanym głosem.
– On nie przyjdzie – odpowiadam, starając się nie podnosić na
nią głosu. Musi stąd wyjść, i to zaraz. Zapinam plecak i wstaję.
– Musisz mi zaufać.
– Winston zaufał Julii i zobacz, jak to się skończyło.
Winston? Julia? Staram się przypomnieć sobie, co wiem na
temat loryjskiej kultury; niewiele, więc uznaję, że może to jakieś
loryjskie porzekadło, którego nie znam, albo dotyczy innych
członków Gardy, których powinienem znać; nic mi jednak nie
przychodzi do głowy. Postanawiam blefować.
– Nie widziałem ich, odkąd wylądowaliśmy na Ziemi – mówię.
– Ee, oni są z Ziemi – odpowiada Maggie. –
I nie są prawdziwi.
Patrzę na nią zakłopotany.
– Rok 1984 – wyjaśnia Maggie, dostrzegając moje zmieszanie.
– George Orwell.
Jedna z książek z jej plecaka. Kręcę głową.
– Nie czytałem.
– A myślałeś, że o kim mówię?
– Ee…
– Nie jesteś Loryjczykiem – stwierdza, przyglądając się mojej
pociągłej twarzy i bladej skórze.
– Nie – odpowiadam.
– Nie jesteś też człowiekiem. – To brzmi raczej jak oskarżenie.
Kiedy kręcę głową, Maggie przesuwa się powoli w stronę
miejsca, gdzie odłożyła swój mały pistolet. Nie próbuję jej
powstrzymywać. Jest bystra. Nieomal widzę trybiki obracające się
w jej głowie, gdy analizuje sytuację. Wie, że ma kłopoty, ale chce
oszacować, jak duże.
– Skoro jesteś jednym z nich, dlaczego jeszcze nie próbowałeś
mnie zabić? – pyta. Trochę przypomina mi mnie samego, drobna,
inteligentna i przekonana, że potrafi obmyślić sposób na wyjście z
każdej sytuacji.
– Nie wiem, kim jestem – odpowiadam i uświadamiam sobie,
że to prawda – ale nie przybyłem tu, by cię skrzywdzić.
Rzucam jej plecak.
– Musisz uciekać. Nieważne, ze mną czy ode mnie. Po prostu
wiej.
Nagle rozlega się ostry, suchy trzask i frontowe drzwi
mieszkania zostają wyważone, brutalne uderzenie wyrywa je z
zawiasów.
Za późno. Już za późno na ucieczkę.
– Adamusie – rzuca Ivan, wparowując do pokoju – cóż za
niespodzianka, że cię tu spotykam.

18

Za Ivanem do pokoju wpada sześciu mogadorskich


wojowników. Dwaj zajmują pozycje przy drzwiach, pozostali stają
przy oknach, blokując wszelkie możliwe drogi ucieczki. Są jak
dobrze naoliwiona maszyna, a protokół działania w takiej sytuacji
mówi jasno: pojmać Gardę za wszelką cenę.
Zastygam w bezruchu. Nie jestem uzbrojony, bo kiedy
opuszczałem mogadorską kwaterę główną, zapomniałem wziąć ze
sobą choćby sztylet. Nawet gdybym próbował walczyć przeciwko
swoim – co jak dotąd jest dla mnie nie do pomyślenia – nie miałbym
szans. Przynajmniej tak mogę usprawiedliwić swoje tchórzostwo.
Maggie nie podziela mojej niepewności. Mogła potraktować
przychylnie mnie, ale nie Ivana i jego grupę uderzeniową. Wie, że
znalazła się w niebezpieczeństwie.
Wykonuje akrobatyczne salto w stronę stołu, gdzie zostawiła
broń. Jest szybsza, niż się spodziewałem, prawie udaje się jej
pochwycić pistolet.
Ale Ivan jest szybszy.
Zanim Maggie zdąży podnieść pistolet, Ivan kopniakiem
odpycha stół w jej stronę. Krawędź trafia ją w brzuch i niemal
słychać, jak uderzenie wyciska powietrze z jej płuc. Maggie, pistolet
i stół z rumorem lądują na podłodze.
Dziewczyna szybko dochodzi do siebie i rozpaczliwie znów
sięga po broń, ale Ivan odkopuje pistolet poza zasięg jej rąk. Broń
z trzaskiem zatrzymuje się o centymetry od moich stóp.
Ivan nadeptuje stopą na kark Maggie, wduszając jej twarz w
zakurzoną podłogę. On waży ze czterdzieści pięć kilo więcej niż ona.
Maggie szamocze się, wyjąc z frustracji i bólu, ale Ivan przyszpila
ją bezlitośnie do podłogi, zadzierając koszulę, aby spojrzeć na swój
tors.
W pierwszej chwili nie rozumiem, co robi. Zaraz jednak
orientuję się, że szuka sińców. Gdyby Maggie wciąż była chroniona
loryjskim czarem, obrażenia po tym, jak Ivan pchnął na nią stół,
zostałyby przeniesione na niego. Chyba że jest następna w
kolejności.
Ivan właśnie potwierdził, że Maggie jest Numerem Dwa.
– Numer Dwa – mówi z nutą posępnej satysfakcji w głosie. –
To mój szczęśliwy dzień.
Kiedy Ivan zadziera koszulę, dostrzegam ranę na jego boku.
Wygląda jak draśnięcie od kuli. Krew spływa po jego ciele, zbierając
się przy pasku spodni. Ivan dostrzega, że na niego patrzę, i
uśmiecha się z dumą.
– Nic się nie martw, kolego. Powinieneś zobaczyć tamtego. –
Mruga porozumiewawczo.
I właśnie wtedy to do mnie dociera. Ivan nie wie, co tu robię.
Interesuje go tylko to, że protokół misji zmienił się z zatrzymania
na likwidację.
Maggie uświadamia sobie, że Ivan mówi o jej Cêpanie, i
ponownie zaczyna się szamotać, z coraz większą zaciętością. Udaje
jej się wyślizgnąć spod buta Ivana, ale w nagrodę za swój trud
otrzymuje tylko kopniaka w pierś. Ivan kopie Maggie z taką samą
obojętnością, z jaką moja siostra stworzyła i unicestwiła paikena.
Dziewczyna znów leży na podłodze, a Ivan przydusza ją,
naciskając stopą na plecy. Maggie zaczyna pokasływać ochryple i
unosi głowę, aby na mnie spojrzeć. Jedno szkło jej okularów jest
stłuczone.
– Mówiłeś, że mi pomożesz – jęczy.
Ivan wybucha śmiechem. Paru innych Mogadorczyków
uśmiecha się nieśmiało.
– Tak powiedział? – wykrzykuje z rozbawieniem Ivan. –
Sprytny Adamusie! Zawsze byłeś bystry i inteligentny! Przybiegłeś
tu sam, aby zgarnąć dla siebie całą chwałę, podczas gdy reszta z
nas brała udział w walce.
Ivan wskazuje na pistolet leżący u moich stóp.
– Śmiało – mówi – pomóż jej. – Jego słowa ociekają
sarkazmem.
Podnoszę pistolet drżącą ręką i unoszę go swobodnie do boku.
Żaden z Mogadorczyków w pokoju nie wyjął broni. Nie wiedzą, co
tu robiłem. To oczywiste, że nie uwierzyli Drugiej. Czemu mieliby
ufać jej, a nie jednemu ze swoich?
Rozglądam się po pokoju i uśmiecham pod nosem. Ivan
uważa, że właśnie zrobił mi prezent, a ja wiem, że muszę grać dalej
swoją rolę. Jednak w głębi duszy zastanawiam się, ilu zdołałbym
zabić, zanim odpowiedzieliby ogniem? Dwóch?
Może trzech?
Nie mam wątpliwości, że zacznę od Ivana.
Mały pistolet wydaje się nieprawdopodobnie ciężki. Teraz albo
nigdy.
Nie mogę tego zrobić. Nie mogę zabić żadnego ze swoich, tak
jak nie mógłbym zabić Maggie. Odnajduję jej błagalne spojrzenie.
Chciałbym móc powiedzieć jej, jak bardzo mi przykro, ale słowa nie
wypływają z moich ust. Boję się nawet odezwać.
Upuszczam broń i odwracam wzrok.
– Brak ci do tego odwagi? – pyta drwiąco Ivan, wyjmując
sztylet. – Nieważne. Zrobiłeś swoje.
Ivan chwyta Maggie za włosy i odciąga jej głowę do tyłu, aby
odsłonić gardło. Dostrzegam metaliczny błysk na jej szyi: loryjski
amulet. Na twarzy Ivana pojawia się uśmiech, gdy on także to widzi.
Unosi sztylet, a ja czuję, że Ivan patrzy na mnie. Czy uważa mnie
za tchórza albo jeszcze gorzej, za zdrajcę?
– Za mogadorską progresję! – wykrzykuje.

19

W folderze „Zdjęcia!” Numeru Dwa są setki fotografii


irlandzkiego krajobrazu. Nawet gdy pada, pejzaż jest piękny: żyzne,
zielone, rozległe wzgórza, niekiedy spowite oparami mgieł. Klikam,
aż dotrę do fotek przedstawiających kozę, wychudzone drobne
zwierzę z brązowymi łatami wyglądającymi jak plamy błota na
białej sierści. Zwierzątko, które Numer Dwa musiała pozostawić,
kiedy wraz z Conradem uciekała z Irlandii.
Jest tu zdjęcie, na którym Druga ramionami obejmuje kózkę
za szyję. Zastanawiam się, jak się wabiła ta koza.
Jakby szukając odpowiedzi, spoglądam na zaschniętą plamę
krwi na podłodze mieszkania.
Pozostali Mogadorczycy już odeszli, jedni, by świętować, inni,
by opatrzyć rany odniesione w walce z Conradem. Ja zostałem
tutaj, aby przejrzeć zawartość laptopa Numeru Dwa. Tym razem
nie będzie ładowania pamięci, przejrzenie prywatnych plików
Drugiej ma być dla mnie substytutem bliższego poznania jej.
W albumach jest tylko kilka zdjęć Conrada. Na większości z
nich jej Cêpan uśmiecha się pobłażliwie, ale inne wydają się
szczere: Conrad czytający książkę przy ognisku, Conrad rąbiący
drzewo. Odnoszę wrażenie, że wiedli spokojne życie razem,
znacznie bardziej zgodne niż Pierwsza i Hilde.
Prócz zdjęć w laptopie jest jeszcze kilka dokumentów. Numer
Dwa nigdy nie prowadziła dziennika, ale sporo pisała.
Jest tu długa lista „Książek do przeczytania”. A także często
modyfikowany ranking jej ulubionych powieści i bardziej konkretne
listy w rodzaju „Silne postacie kobiece” czy „Łotrzy fajniejsi niż
bohaterowie”. Przeglądam każdą z tych list, choć nie bardzo
rozumiem znajdujące się tam odniesienia. Zapamiętuję tytuły kilku
książek, które chciałbym przeczytać. Myślę sobie, że może Druga
byłaby szczęśliwa, wiedząc, że ktoś, choćby Mogadorczyk, wziął pod
uwagę jej opinie.
I wtedy przypomina mi się zgroza w oczach Numeru Dwa,
kiedy Ivan zadał jej cios sztyletem, a ja stałem obok bezczynnie. O
czym ja myślę? Że naprawię to wszystko dzięki lekturze książek z
listy „Moje inspiracje”? Jakie to głupie i puste.
– Coś ciekawego?
W drzwiach stoi mój ojciec. Wyszedł z walki z Conradem
Hoyle’em bez szwanku.
– Nie – odpowiadam, zamykając laptop Drugiej.
Prawda wygląda tak, że wykasowałem jedyną istotną
informację w komputerze Numeru Dwa. Odpowiedź na feralny post
na jej blogu. Skasowałem też komentarz do oryginalnego postu,
choć podejrzewam, że technicy w kwaterze głównej już go
oflagowali.
Generał góruje nade mną. Zazwyczaj powinniśmy stawać na
baczność, gdy wchodzi do pokoju, ale nie mam dość energii, by się
na to zdobyć. Nie wstaję z krzesła, tylko patrzę na niego.
– Ivan mówi, że nie mogłeś zabić Gardy – stwierdza, a w jego
głosie rozczarowanie miesza się ze złością.
– Mogłem ją zabić – precyzuję. – Każdy z nas mógłby ją zabić.
Była dzieckiem.
Oblicze ojca pochmurnieje.
– Wyczuwam w twoim tonie odmienne zdanie, chłopcze.
– Tak? – odpowiadam zuchwale i przypomina mi się, jak
Pierwsza kłóciła się z Hilde. Chcę powiedzieć coś więcej, ale
powstrzymuję się. Wystarczy pomyśleć, co się stało z Numerem
Jeden. – Wybacz, ojcze – silę się na pokorny ton. – To się więcej nie
powtórzy.
– To dziecko zabiłoby cię, gdyby sytuacja była odwrotna –
mówi mój ojciec, a ja po pulsowaniu żyły na jego skroni
uświadamiam sobie, ile wysiłku kosztuje go prowadzenie rozmowy
ze mną w cywilizowany sposób. – Unicestwiłoby cały twój lud.
Tak nas uczono. Tak nam mówił Setrákus Ra. Ale Numer Dwa
wiedziała, kim jestem, a mimo to nie próbowała mnie zastrzelić.
Poza tym w plikach jej komputera nie natrafiłem na listę
„Preferowanych metod ludobójstwa”. Znów zaczyna mi się kręcić w
głowie, gdy wszystko, w co wierzyłem, zostaje podane w wątpliwość.
– Ojcze, nie wydaje mi się, aby to była prawda – odzywam się
cicho.
– Wątpisz w to, czego cię uczyłem, chłopcze? W to, czego
uczymy się z Wielkiej Księgi?
Spoglądam na Generała. Wytrzymanie jego wzroku wymaga
sporego wysiłku, jego oczy płoną ledwo powstrzymywanym
gniewem.
– Tak – szepczę.
Ojciec uderza mnie w twarz.
Jego pięść jest ciężka jak cegła, mimo iż nie włożył w cios całej
siły, bo w przeciwnym razie straciłbym przytomność, a jedynie
spadam z krzesła z rozciętą wargą. Czuję krew spływającą po
brodzie, mam jej smak na języku. Wiem, że najrozsądniej byłoby
zwinąć się w kłębek, aby uniknąć dalszego bicia, a tymczasem
podnoszę się na klęczkach i zadzierając podbródek, czekam na
kolejny cios.
Nie pada. Ojciec stoi nade mną z zaciśniętymi pięściami,
patrząc mi w oczy. Czuję żar, jakiego nigdy dotąd nie
doświadczyłem – gniew, słuszny gniew – i ta emocja musi się
odzwierciedlać w moich oczach, bo wyraz niesmaku na twarzy ojca
zmienia się nagle w coś innego. Coś, czego nie znam.
To szacunek. Nie dlatego, że wyraziłem sprzeciw wobec zabicia
Numeru Dwa – na pewno nie dlatego – ale z powodu gotowości do
przyjęcia kolejnego ciosu.
– Nareszcie – mruczy Generał – masz na sobie krew.
Spoglądam na swoje dłonie. Są blade, miękkie i czyste. Myślę
o tym, jak patrzyłem na śmierć Numeru Dwa. Moje ręce powinny
być całe we krwi. I tak po prostu gniew wyparowuje ze mnie,
zastąpiony przez coś innego, coś gorszego.
Brak nadziei.
– Wybacz, że ci się sprzeciwiłem, ojcze – mówię, nie podnosząc
wzroku. – Oczywiście masz rację.
Czuję, że Generał obserwuje mnie jeszcze przez chwilę, jakby
rozważał, co ma ze mną zrobić. W końcu bez słowa wychodzi z
mieszkania, nie patrząc na to, że przemaszerowuje przez miejsce,
gdzie Ivan pozwolił, aby Druga się wykrwawiła.
Osuwam się na dłonie i kolana, czując, że brak mi tchu. Jak
długo mogę wytrzymać wśród ludzi, których już nie rozumiem?

20

Po powrocie do Ashwood Estates zostaje urządzony bankiet


na cześć Ivana.
Wszystkie strzeżone osiedla mają na swoim terenie budynek
z salą bankietową, aby można było organizować imprezy dla
mieszkańców. Minęły już trzy lata od śmierci Numeru Jeden i od
tej pory sala bankietowa nie była wykorzystywana. Mieszkańcy z
całego osiedla przez weekend sprzątają, ścierają kurze, wnoszą
wielkie stoły i szykują jedzenie. Ostatnią uroczystość przespałem.
Chciałbym też przespać obecną.
Generał wygłasza mowę, opisując męstwo Ivana na polu
walki. Potem przypina do piersi Ivana medal w kształcie
mogadorskiego miecza. Ivan uśmiecha się głupkowato, podczas gdy
moi sąsiedzi reagują spontanicznymi oklaskami. Nikt nie mówi o
tym, że wcześniej zjawiłem się w bezpiecznym domu Gardy. Mój
ojciec ani słowem nie wspomina też wojowników, którzy nie wrócili
do domu, bo zostali zastrzeleni przez Conrada Hoyle’a na ulicach
Londynu. Nie ma sensu marnować czasu na słabych.
Wymykam się, pozostawiając niedokończoną kolację, i
wracam do domu, by cieszyć się ciszą i ciemnością swojego pokoju.
Biorąc pod uwagę gniewne spojrzenia, jakie ojciec posyłał mi od
akcji w Londynie, jestem pewien, że ucieszył się, iż wyszedłem
wcześniej z bankietu. Beze mnie może udawać, że Ivan jest jego
prawdziwie urodzonym synem. Obaj będą tym zachwyceni.
Noc jest cudowna, wietrzna, ale zamykam okno, bo chcę się
odgrodzić od hałasu przyjęcia. Patrzę przez lekko przymrużone oczy
w stronę jasno oświetlonego domu z salą bankietową, gdzie moi
sąsiedzi urządzili największe od czasu przybycia na Ziemię
przyjęcie, by upamiętnić brutalny mord na bezbronnym dziecku.
Kiedy odwracam się od okna, Numer Jeden stoi pośrodku
pokoju. Ukazuje mi się po raz pierwszy od pobytu w Londynie.
Wzrok ma zimny, oskarżycielski, znacznie gorszy niż pełne pogardy
spojrzenia mojego ojca.
– Patrzyłeś, jak umiera – mówi.
Przykładam kłykcie do skroni i zamykam oczy, próbując
sprawić, aby zniknęła. Kiedy otwieram oczy, ona wciąż tam jest.
– W jakiejkolwiek części mojego mózgu się ukrywasz – cedzę
słowa – wracaj tam i zostaw mnie w spokoju.
– Mogłeś przynajmniej kopnąć w jej stronę pistolet – mówi,
ignorując mnie. – Dać jej szansę, aby mogła stanąć do walki.
To scenariusz, który wciąż mnie dręczy: ten mały, kretyński
pistolecik Drugiej leżący u moich stóp, niedaleko od niej.
Rozgrywałem tę hipotetyczną sytuację w myślach i starałem się
zracjonalizować strach, który wówczas czułem, jako lęk o własne
przetrwanie. Nie było szans, aby Numer Dwa wydostała się z pokoju
żywa, niezależnie czybym jej pomógł, czy nie. Ale świadomość tego
nie zmieniała faktu, że czułem się jak ostatni tchórz.
– I tak by ją zabili – mówię drżącym głosem. – A potem zabiliby
mnie.
– I tak naprawdę to cię właśnie powstrzymało – odpowiada
Numer Jeden, wywracając oczami. –
Ratowałeś własną skórę.
– Jeśli umrę, co stanie się z tobą? – pytam, podnosząc głos.
Chcę, aby Pierwsza zrozumiała.
– Ja już nie żyję, głupku.
– Naprawdę? Bo wygląda, jakbyś była tu i teraz, a w dodatku
starasz się wpędzić mnie w jeszcze większe wyrzuty sumienia.
Przykro mi, że nie mogłem uratować Numeru Dwa, ale…
Przerywa mi delikatne pukanie do drzwi sypialni. Pierwsza
rozkojarzyła mnie tak, że nie usłyszałem kroków na schodach. Nie
czekając na zaproszenie, moja matka powoli otwiera drzwi i
wchodzi z zatroskaną miną. Zastanawiam się, ile udało jej się
usłyszeć z rozmowy z moją wyimaginowaną przyjaciółką.
– Z kim rozmawiasz? – pyta.
Zerkam ukradkiem w stronę miejsca, gdzie jeszcze przed
chwilą stała Numer Jeden. Ale już jej nie było, wróciła do mojego
umysłu.
– Z nikim – odpowiadam, przysiadając na łóżku. – Czego
chcesz?
– Chciałam sprawdzić, jak się czujesz – mówi matka,
delikatnie ujmując obiema dłońmi mój podbródek. Przygląda się
żółknącemu siniakowi na mojej szczęce i strupowi na rozciętej
dolnej wardze. – Nie powinien był tego robić.
– Wykazałem się niesubordynacją – wpojona odpowiedź na
karzące połajanki Generała bez trudu wypływa z moich ust.
Matka siada na łóżku obok mnie. Odnoszę wrażenie, że chce
powiedzieć coś więcej, ale ma kłopot ze znalezieniem właściwych
słów.
– Powiedział mi, co zaszło – zaczyna z wahaniem – między tobą
a tym dzieckiem… Gardą. Chciał cię wysłać do Wirginii Zachodniej,
ale mu to wyperswadowałam.
W Wirginii Zachodniej mamy górską bazę, w której
prowadzone są intensywne szkolenia reedukacyjne. Słyszałem, że
„treningi” polegają na niekończących się godzinach ciężkich robót
w podziemnych tunelach. Dla prawdziwie urodzonego, jak ja, pobyt
tam byłby równoznaczny z wysłaniem ludzkiego nastolatka do
szkoły wojskowej.
– Dzięki – odpowiadam, nie mając pewności, dlaczego matka
mi to mówi.
Wstaje, podchodzi do okna i patrzy w stronę świateł przyjęcia.
– Wracaj do nauki – odzywa się półgłosem. – Nabieraj sił. A
następnym razem, gdy będziesz miał szansę zgładzić Gardę, zrób
to.
Matka klęka przede mną, ujmując moją twarz w dłonie. Patrzy
mi w oczy błagalnie.
Posyłam jej spojrzenie pełne rozczarowania, wyczuwając, że
chce mi powiedzieć coś jeszcze.
– Tak, matko – odpowiadam.
Otwiera usta, aby coś dodać, ale zaraz je zamyka, nie mówiąc
ani słowa.

21

Jestem wzorcowym młodym Mogadorczykiem.


Poświęciłem się nauce. Instruktorzy chwalą moje rozumienie
Wielkiej Księgi Ra, moje oddanie mogadorskiej progresji nie podlega
dyskusji. Jestem najlepszy w klasie z Zaawansowanego Planowania
Taktycznego, moje ostatnie wypracowanie o tym, jak oddział
mogadorskich partyzantów może zająć dobrze strzeżone ludzkie
miasto przy minimalnych stratach osobowych, równie dobrze
mógłby napisać ojciec w latach swojej młodości.
– Pański syn upewnia mnie, że nasze następne pokolenie
wojskowych czeka świetlana przyszłość. – Podsłuchuję, jak jeden z
instruktorów zwraca się do Generała.
Ojciec odpowiada surowym skinieniem głowy. Nie
rozmawialiśmy od akcji w Londynie. To już dwa lata.
Własne przemyślenia o posunięciach taktycznych zachowuję
dla siebie. W zaciszu swojego pokoju opracowuję plany, jak ludzka
armia dzięki właściwym informacjom strategicznym mogłaby
odeprzeć wojska Mogadorczyków. Kiedy jestem z nich zadowolony,
palę kartki w umywalce w łazience i spłukuję popiół.
Walka wręcz nadal nie jest moją mocną stroną. Ivan zawsze
wybiera mnie na swojego partnera podczas treningów. Później
jestem cały czas posiniaczony i obolały, a on nawet nie wydaje się
spocony. Jest większy i silniejszy od innych studentów, a kiedy
rozgrywamy walkę sparingową, widzę pustkę w jego oczach. Takie
samo mroczne spojrzenie posłał mi, kiedy stał nad ciałem Numeru
Dwa w Londynie. Zupełnie jakby myślał, że wciąż rywalizujemy o
przychylność Generała, choć przecież już dawno wycofałem się z
tego wyścigu. On wygrał, ale jest za głupi, aby to zrozumieć, i wciąż
widzi we mnie rywala. Kiedy ćwiczymy z mieczami, „przypadkiem”
rani mnie w rękę i muszę mieć założone trzy szwy.
– Jeszcze zrobimy z ciebie twardziela, Adamusie – mówi
drwiąco, stając nade mną, a ja trzymam się za rękę i między
palcami sączy mi się krew. – Ojciec będzie z ciebie dumny.
– Dziękuję, bracie – odpowiadam.
Czas wolny, choć nie mam go dużo, spędzam w stolicy. Nie
zabieram już ze sobą na te wyprawy Ivana ani nie marnuję czasu
na obserwowanie ludzi w National Mall. Znalazłem cichą
księgarenkę, gdzie godzinami oddaję się lekturze książek, które
zapamiętałem z listy ulubionych tytułów Numeru Dwa. Zaczynam
od George’a Orwella.
– Dlaczego musiałam ugrzęznąć w umyśle najnudniejszego
Mogadorczyka we wszechświecie? – skarży się Pierwsza w trakcie
weekendowej wizyty w księgarni.
Często mnie nawiedza, ale wiem, że nie ma nic przeciwko tym
cichym chwilom lektury tekstów innych niż Wielka Księga. Podczas
mogadorskich zajęć czuję, jak jej umysł w mojej głowie staje się
niespokojny. Niekiedy daje o sobie znać, komentując niezwykłą
bladość moich instruktorów, a gdy trenuję z Ivanem, stwierdza, że
odkrycie dezodorantu mogłoby stać się milowym krokiem w
mogadorskiej progresji. Nauczyłem się nie zdradzać publicznie jej
obecności, ograniczając nasze rozmowy do nocy, kiedy wszyscy
śpią.
Właśnie wtedy snujemy plany. Leżę w łóżku i rozmyślam.
Numer Jeden krąży po pokoju niespokojna i znudzona.
– Powinniśmy uciec, i to już jutro – mówi. – Moglibyśmy
powiedzieć prezydentowi, że jest tu banda kosmitów szykujących
się do wojny potajemnie, za jego plecami.
– Jeszcze nie – odpowiadam, kręcąc głową. – Kiedy nadejdzie
pora, będziemy wiedzieć, że już czas.
– A jeśli nie nadejdzie?
I tak przez dwa lata grałem swoją rolę, czekając, aż nadarzy
się okazja, abym mógł wykonać posunięcie. Abym mógł coś
zmienić. Nawet dysponując rozległymi zasobami, mój lud ma kłopot
ze znalezieniem pozostałych Gardów. Idzie nam to bardzo wolno.
Inne komórki dokonują udanych operacji: misja w północnej części
stanu Nowy Jork skutkuje pojmaniem Gardy. Częściej jednak misje
w ogóle nie są realizowane, ponieważ znika cel albo grupa
zwiadowcza. Nie wiem, jak długo Gardowie są w stanie to
kontynuować. Mam nadzieję, że wkrótce się zorganizują, ale
martwię się, że Numer Jeden ma rację i że gram na zwłokę, licząc
na okazję, która nigdy nie nadejdzie.
I wtedy w końcu dochodzą do nas wieści z Afryki.

22

Po raz pierwszy od dawna zostaję zaproszony do sali odpraw.


– Mamy wiarygodne informacje, że członek Gardów może się
ukrywać w Kenii – mówi mój ojciec, wyjmując wydruk artykułu z
jakiegoś pisma o podróżach.
Tekst został napisany przed kilkoma miesiącami, a zważywszy
na jego ogólnikowy charakter, trudno się dziwić, że dotarcie do
niego zajęło technikom tyle czasu. Rozpływając się w zachwytach
nad małym targowiskiem w Kenii, autor opisuje dziecko z dziwnym
symbolem na kostce nieprzypominającym żadnych innych znaków
popularnych wśród miejscowych plemion. Opis podejrzanie pasuje
do loryjskiego czaru.
– Czy to zostało potwierdzone? – pytam, zanim jeszcze Ivan
zdąży, pomagając sobie palcem, dotrzeć do połowy artykułu.
– Uzyskanie potwierdzenia przy użyciu zwyczajnych metod
okazało się utrudnione.
– Nie jesteśmy w stanie wtopić się w tę społeczność – mówię,
za co ojciec nagradza mnie rozsierdzonym spojrzeniem, choć
przeczuwa, że mam rację.
– Co to znaczy? – pyta jak zawsze ciężko kojarzący fakty Ivan.
Na odprawie u Generała jesteśmy tylko my dwaj. Cokolwiek
zaplanował w Kenii mój ojciec, po raz pierwszy Ivan i ja będziemy
zdani wyłącznie na siebie. Obaj wiemy, jaka to prestiżowa i
niebezpieczna misja. Trochę się dziwię, że Generał wybrał mnie do
tego zadania, że w ogóle zechciał zlecić mi jakąkolwiek misję. Czy
to możliwe, że już nie przejmuje się tym, iż mogłoby mi się coś stać?
Uznaję, że to odpowiedni moment, aby zagrać rolę pilnego ucznia i
okazać oddanie mogadorskiej progresji.
– Zakładając, że znaleźli kryjówkę w środku afrykańskiej
wioski – wyjaśniam Ivanowi, cedząc słowa – byłoby nam wyjątkowo
trudno wprowadzić tam ekipę zwiadowczą. Zorientowaliby się, że
nie jesteśmy miejscowi, i ryzykowalibyśmy, że Loryjczycy zostaną
przedwcześnie zaalarmowani naszą obecnością. Niegłupi pomysł
miał ten Garda.
Mam rację, ojcze?
– Tak – potwierdza ojciec – zgadza się.
– Dlaczego nie puścimy z dymem całej wioski? – pyta Ivan. –
Kto powiedział, że powinniśmy się wtopić w otoczenie?
Odpowiadam parsknięciem.
– Jak sądzisz, ile takich incydentów jak ten w Londynie może
się zdarzyć, zanim ludzie zaczną zadawać pytania?
– No i co z tego, że zaczną zadawać pytania?
– Byłbyś gotów narazić bezpieczeństwo całej operacji
wojennej, planowanego podboju tylko po to, by zlikwidować jedną
wioskę?
– Adamusie – mówi groźnym tonem Generał – chcesz
poprowadzić odprawę? – Nie, ojcze – odpowiadam.
Ivan uśmiecha się ironicznie.
– Co do twojego pytania, Ivanicku, zalecane jest subtelne
podejście – wyjaśnia ojciec.
Czuję, jak Ivan obok mnie wzdycha z rezygnacją. Subtelność.
Wątpię, aby znał w ogóle znaczenie tego słowa.
– Udało nam się załatwić dla was nową tożsamość, która nie
wzbudzi zaniepokojenia wśród miejscowych – mówi dalej Generał.
– Zinfiltrujecie tę wioskę i ustalicie, czy rzeczywiście znajduje się w
niej członek Gardów. Zorganizuję dla was zespół uderzeniowy.
Będzie czekał w dżungli, na wypadek gdybyście potwierdzili
obecność celu.
Ojciec otaksowuje mnie wzrokiem. A potem zwraca się do
Ivana:
– Ivanicku, obejmiesz kontrolę nad tą misją. Raporty przesyłaj
bezpośrednio do mnie.
Ivan kiwa głową energicznie.
– Tak, oczywiście.
Generał odwraca się do mnie.
– Adamusie – mówi – nie zawiedź mnie.
– Nie, ojcze – odpowiadam.

23

Ivan patrzy na komara, który gryzie go w przedramię, a potem


wzbija się chwiejnie do lotu i pada martwy na drewnianą podłogę
chaty. Najwyraźniej nasza krew jest zabójcza dla insektów, choć to
nie powstrzymuje ich przed kąszeniem nas. Ivan gniewnie łypie na
zaczerwienione, opuchnięte ślady na przedramionach.
– Powinniśmy puścić całe to miejsce z dymem – mamrocze
gniewnie.
Trzej ogorzali włoscy wolontariusze, którzy dzielą z nami
barak, udają, że tego nie słyszeli. Nie wiem, kim są ani jaką
bajeczkę im wciśnięto, abyśmy mogli dołączyć do ich ekipy, ale
widzę wyraźnie, że się boją. Domyślam się, że wszyscy mają
krewnych zamkniętych pod kluczem w miejscach takich jak to w
Wirginii Zachodniej, a ich współpraca została w jakiś sposób na
nich wymuszona przez mój lud. Chciałbym zapewnić ich, że nic im
nie grozi, że już wkrótce będzie po wszystkim, ale byłoby to
kłamstwo.
Dotarliśmy do wioski wczoraj, jeepem prowadzonym przez
jednego z posępnych wolontariuszy. To miejsce jest nieduże,
wykarczowane w otaczającej je dżungli. Chaty są ustawione wokół
jednej studni i znajdującego się pod gołym niebem skromnego
targowiska. Nifkumu leży na szlaku do Nairobi, dlatego miejscowe
targowisko przyciąga ludzi z okolicznych mniejszych wiosek, którzy
schodzą się tu, by handlować między sobą lub sprzedawać
pamiątki turystom przejeżdżającym tędy autobusami dwa razy
dziennie. Obok chaty, gdzie mieszkają wolontariusze, jest nieduże
boisko do koszykówki, zbudowane przez poprzednich pracowników
pomocy humanitarnej w celu nawiązania lepszego kontaktu z
miejscowymi. Dzieci biegają po ubitej ziemi, próbując trafić
obszarpaną ciemnobrązową piłką w pozbawioną siatki obręcz.
Ivan i ja stanowimy doskonały wybór, jeśli chodzi o udawanie
wolontariuszy. Jesteśmy w odpowiednim wieku: nastolatkowie z
ideałami, którzy chcą poświęcić trochę czasu dla innych pomiędzy
liceum a studiami. Tego typu działalność musiała się świetnie
prezentować w aplikacji na studia. Oczywiście Mogadorczyk pomoc
tym, którzy mają mniej szczęścia, uznałby za marnowanie czasu.
– Pomoc humanitarna – cedzi Pierwsza, kiedy pojawia się u
mojego boku. – Wy naprawdę macie spaczone poczucie humoru.
Kręcę głową. Ma rację, ale wątpię, by Generał zdawał sobie
sprawę z groteskowości naszego kamuflażu. Dla mojego ludu
wolontariusze i wieśniacy to jedynie obiekty taktyczne, pionki
mające pomóc nam wywabić Gardę, który może się ukrywać w
dżungli.
Dziś wolontariusze mówią o nowym transporcie szczepionek
dla dzieci z wioski, to ma być jakiś środek przeciwko malarii. Jedno
za drugim miejscowe dzieciaki ustawiają się w kolejce i zaciskają
zęby, kiedy jest im robiony zastrzyk.
Kiedy zatrzymują się przy naszym namiocie, Ivan i ja bacznie
im się przyglądamy. Większość z nich jest boso lub w sandałach, a
tym, którzy mają trampki lub skarpety, Ivan każe je zdjąć.
Żadnemu z dzieci nie wydaje się to dziwne ani podejrzane. Ludzie
są zbyt ufni. Jest tu wiele dzieci w podobnym wieku do Gardy,
którego szukamy, ale żadne z nich nie nosi loryjskiego piętna.
Widok każdej gładkiej kostki sprawia mi niewysłowioną ulgę.
Jedno z dzieci, któremu robią zastrzyk, patrzy na Ivana, a
potem mówi coś w suahili. Inne dzieci stojące w kolejce wybuchają
śmiechem.
– Co on powiedział? – pytam.
Wolontariusz ze strzykawką nieruchomieje i patrzy na mnie
nerwowo. W końcu drżącym głosem odpowiada po angielsku:
– Że twój przyjaciel wygląda jak blady hipopotam.
Ivan postępuje krok w stronę chłopca, ale powstrzymuję go,
kładąc dłoń na jego ramieniu.
– Chłopiec ma rację – mówię do wolontariusza. – On naprawdę
wygląda jak hipopotam. – Pokazuję chłopakowi dwa uniesione
kciuki, a dzieci znów wybuchają śmiechem.
– To strata czasu – oburza się Ivan i wychodzi ciężkim krokiem
na zaplecze chaty, gdzie zgromadziliśmy nasz sprzęt.
Zakładam, że zamierza zdać raport mojemu ojcu: Jak dotąd
nie znaleźliśmy Loryjczyków; kenijskie dzieci się ze mnie nabijają.
Wychodzę przed chatę i obserwuję dzień powszedni
mieszkańców wioski. Nie mogę się pohamować i zaczynam
pogrążać się w fantazjach, tak jak wtedy, gdy obserwowałem
panoramę Waszyngtonu, zastanawiając się nad usprawnieniami,
jakie można by tu było wprowadzić. Tym razem nie mam na myśli
podboju, raczej szeroko pojętą pomoc. Dzięki osiągnięciom
technologicznym, jakimi dysponują Mogadorczycy, moglibyśmy
znacznie usprawnić życie tych ludzi.
– Ich życie usprawni się – mówi Numer Jeden – jeśli tylko
zostawicie ich planetę w spokoju.
– Masz rację – przyznaję szeptem i robi mi się głupio.
Na boisku do koszykówki zaczynają się formować drużyny.
Mniej więcej czternastoletni chłopak dostrzega, że na niego patrzę,
i macha do mnie. Kiedy odmachuję, podbiega i mówi coś, chyba po
włosku.
– Przepraszam, nie rozumiem.
– Ach – odpowiada chłopak i nieomal widzę obracające się w
jego głowie trybiki, gdy stara się rozpoznać mój język. – Anglik?
Amerykanin?
Kiwam głową. Chłopak jest wysportowany, wysoki jak na swój
wiek. Ma ciemną skórę, ale o kilka odcieni jaśniejszą niż inni
mieszkańcy wioski, na jego policzkach i nosie można dostrzec
liczne piegi od słońca. Wygląda dość egzotycznie. Nosi sportowy
podkoszulek i spodenki, a do tego zniszczone adidasy i
podkolanówki. Podkolanówki. Żołądek mi się wywraca, gdy
uświadamiam sobie, kto to jest.
Garda.
– Przepraszam – przechodzi na powolną, ale doskonałą
angielszczyznę – inni wolontariusze mówią po włosku. Mój
angielski trochę zardzewiał.
– Nie – zaprzeczam, z trudem przełykając ślinę. – Jest bardzo
dobry.
Podchodzi, by podać mi rękę.
– Jestem Hannu.
– Adam.
– Jak pierwszy człowiek. To dobrze, ale teraz potrzebujemy
dziesiątego, żeby drużyny miały po tyle samo graczy. – Wskazuje
przez ramię na dzieciaki czekające na boisku. – Chcesz zagrać?
Chcę tylko zawołać do Hannu, żeby uciekał. Oglądam się
przez ramię, aby zobaczyć, co z Ivanem. Nie mogę tego zrobić zbyt
ostentacyjnie, nie chcę urządzić sceny. Jeżeli Ivan wyczuje coś
niezwykłego, natychmiast przekaże komunikat mojemu ojcu. Teraz
jedyna przewaga Hannu polega na tym, że Mogadorczycy nie
wiedzą, kim jest. Wciąż istnieje szansa, aby on i jego Cêpan
wymknęli się stąd niepostrzeżenie.
Muszę odciągnąć go od baraku wolontariuszy.
– Jasne – mówię, choć nigdy nie grałem w koszykówkę –
zagram.
Zanim zdążymy zrobić trzy kroki, podbiega Ivan, by do nas
dołączyć. Uśmiecha się kretyńsko.
– Adamie – pyta, otaksowując Hannu wzrokiem – kim jest twój
nowy przyjaciel?
– Hannu – odpowiada Garda, ściskając dłoń Ivana. Po tym jak
Hannu się krzywi, domyślam się, że Ivan o mało nie zgniótł jego
ręki z siłą imadła. – Kolejny Amerykanin. Super.
Hannu jest pod każdym względem wyluzowany, wskazuje na
to nawet sposób, w jaki podchodzi do nas na boisku. Czuje się tu
swobodnie jak w domu. Zbyt swobodnie. Zastanawiam się, jak
długo tu mieszka, jak często przychodzi na boisko, aby porzucać
do kosza. Myślę o paranoicznym zachowaniu innych Cêpanów,
ciągłych wędrówkach i przeprowadzkach, do których była
zmuszana Pierwsza, o izolacji, w jakiej żyła Druga. Wygląda na to,
że Hannu wiedzie na Ziemi żywot tak spokojny, że zapomniał o
toczącej się wojnie.
Niektóre z młodszych dzieci uśmiechają się do Hannu, kiedy
je mija. Poklepuje je po głowach, odpowiada na uśmiechy, żartuje
z nimi w suahili. Zastanawiam się, ile zna języków.
– Dostałeś już szczepionkę? – pyta jak zawsze
bezceremonialnie Ivan. – Nie pamiętam, żebym cię widział w
kolejce.
Hannu z uśmiechem macha ręką.
– Ja? Jestem silny jak wół. Niech szczepionkę dostanie ktoś,
kto naprawdę jej potrzebuje.
Jeden z dzieciaków podaje Hannu piłkę, a on wykonuje
płynny, leniwy rzut. Piłka wpada do kosza, nie muskając nawet
obręczy.
– Od dawna tu mieszkasz? – pytam.
– Całe życie – odpowiada.
Dzieciaki podają piłkę Hannu, a ten rzuca ją Ivanowi.
– Rzucaj, wielkoludzie.
Ivan ściska piłkę bardzo mocno, aż przez chwilę obawiam się,
że zgniecie ją w dłoniach. Potem rzuca w stronę kosza, naśladując
ruchy Hannu, ale piłka z hukiem odbija się od tablicy. Kilkoro
dzieciaków, także ten, który nazwał Ivana hipopotamem, wybucha
śmiechem.
– Prawie ci wyszło – mówi pogodnie Hannu, mrugając do
śmiejących się dzieciaków.
Twarz Ivana pochmurnieje. Interweniuję, próbując zmienić
temat rozmowy na taki, który mógłby obudzić w Hannu uśpione
alarmy, a nie sugerowałby niczego Ivanowi.
– Czy to nie dziwne, że w waszej wiosce pojawiają się obcy? –
pytam.
Hannu wzrusza ramionami.
– Czasami turyści przyjeżdżają autobusami. – Zerka na Ivana.
– Mam nadzieję, że zabraliście dużo kremu z filtrem, chłopcy. Twój
kolega robi się cały czerwony.
Ivan chwyta mnie za ramię, zanim zdążę zadać kolejne
niewygodne pytanie.
– Chodź, Adamie. Mamy robotę.
Hannu wygląda na rozczarowanego, gdy Ivan odciąga mnie
poza boisko.
– Może zagramy później?
– Mam nadzieję – odpowiadam.
Gdy tylko znajdujemy się w miejscu, gdzie Hannu nie może
nas usłyszeć, Ivan syczy:
– To on! – Wygląda na podekscytowanego. – Może i jesteś do
niczego w walce, ale potrafisz wywęszyć Gardę lepiej niż
którykolwiek z naszych zwiadowców.
Oglądam się przez ramię. Hannu już o nas zapomniał i
właśnie ćwiczy wrzuty z paroma młodszymi chłopcami.
– Musimy to potwierdzić – mówię.
– Och, daj spokój, Adamusie – jęknął Ivan. –
Powinienem był od razu skręcić mu kark.
– Nie chciałbyś marnować czasu Generała, dopóki się nie
upewnimy – próbuję grać na zwłokę. – Poza tym nawet jeżeli jest
Gardą, nie wiesz, czy to Numer Trzy.
Ivan uśmiecha się do mnie znacząco, a ja wiem, że już podjął
decyzję. Kiedy wracamy do chaty, chwyta pierwszego z brzegu
wolontariusza za koszulę i przyciąga do okna.
– Ten dzieciak – mówi, wskazując na Hannu – gdzie mieszka?
Wolontariusz się waha, ale dostrzegam w jego oczach strach.
– Nie jestem pewien – mamrocze. – Chyba za wioską. W
pobliżu wąwozu.
– Dobrze – stwierdza Ivan, odpychając wolontariusza na bok.
Spogląda na mnie, a potem znika na zapleczu. – Pozdrowię od ciebie
ojca.
A więc to tak. Niedługo zjawi się tu grupa uderzeniowa. Staję
w drzwiach, by spojrzeć, jak Hannu drybluje, by wyminąć obrońcę,
i wykonuje gładki wrzut do kosza.
– Jest głupi – zauważa Pierwsza, stając nagle obok mnie i
patrząc na Hannu. – Musisz mu powiedzieć.
Kiwam głową. Koniec czekania, planowania, dość subtelności.
Nigdy nie będzie lepszej okazji, aby przejść na drugą stronę. Przez
swoje niezdecydowanie już raz musiałem patrzeć na śmierć Loryjki,
bo nie zdążyłem zadziałać na czas. Nie pozwolę, aby ten tutaj został
schwytany, albo by przydarzyło mu się coś gorszego.
– Masz rację – odpowiadam szeptem. – Tej nocy uciekniemy.

24

Zapadła noc. Dżungla wokół mnie ożywa dziwnymi hałasami.


Powinienem się martwić o to, jakie zwierzęta są w pobliżu, gdy
łamią gałązki, krążąc wokół mnie i prześlizgując się z sykiem obok
moich stóp. Ale tej nocy w dżungli są jeszcze inni, groźniejsi
drapieżnicy. Tacy, których muszę powstrzymać.
Biegnę przez dżunglę, mając mętne pojęcie, dokąd zmierzam.
Stwierdzenie „biegnę” też nie jest adekwatne, powinienem raczej
powiedzieć „idę szybko, potykając się co krok”. Mam wrażenie,
jakby wszystkie pnącza na ziemi sprzysięgły się, aby mnie
przewrócić. Jest tak ciemno, że nic nie widzę. Mam kolana i łokcie
pozdrapywane od upadków, twarz pokaleczoną gałęziami
chłostającymi moją głowę. Mimo to zmierzam uporczywie w stronę
wąwozu.
Komunikator na moim biodrze wydaje statyczny szum.
Zwinąłem go, zanim wymknąłem się z baraku wolontariuszy. Mój
plan jest prosty, to najlepsze, co mogę zrobić w tej sytuacji. Dotrzeć
do Hannu i jego Cêpana, powiedzieć im, co się dzieje, i użyć
komunikatora, aby monitorować posunięcia grupy uderzeniowej.
Mam nadzieję, że Hannu zna dżunglę i będziemy mogli być stale o
krok przed mogadorskimi żołnierzami, którzy wkrótce się tu zjawią.
To nie będzie proste, gdyż z uwagi na działanie w odludnym
zakątku świata, na uboczu, ojciec postanowił wysłać liczniejszą niż
zwykle jednostkę, łącznie z paikenem, ale ja wiem, jak myślą
Mogadorczycy, jak atakują.
Muszę jedynie pierwszy dotrzeć do Hannu. W tej gęstej dżungli
to zadanie nie jest wcale proste.
Kiedy dżungla zaczyna się przerzedzać przede mną, a wysoko
w górze przez listowie przesącza się blask księżyca, wiem, że jestem
już niedaleko. Słyszę szum wody w oddali, bo wąwozem niedaleko
stąd płynie rzeka.
I wtedy ją dostrzegam. Solidnie zbudowaną chatę. Dżungla
wokół niej została pieczołowicie wykarczowana, pozostawiono
płaską przestrzeń wypełnioną jakimiś ciemnymi kanciastymi
kształtami. Gdy moje oczy przyzwyczajają się do ciemności,
uświadamiam sobie, że te obiekty to coś w rodzaju toru przeszkód
domowej roboty. A więc Hannu nie tylko grywa w kosza w wiosce,
ale również ćwiczy. To dobrze. Będzie musiał się wykazać
zwinnością, aby umknąć temu, co nadchodzi.
Ostrożnie podchodzę do chaty. Nie mogę wystraszyć Hannu i
jego Cêpana. Jeżeli opiekun Hannu przypomina Conrada Hoyle’a,
może wypaść ze środka, strzelając na oślep.
Zatrzymuję się, sztywnieję i jeżą mi się włoski na karku. Z tyłu
za mną w dżungli słychać tupot ciężkich kroków. Pomimo
afrykańskiego upału zlewa mnie zimny pot.
Odwracam się i widzę Ivana wyłaniającego się z dżungli. W
blasku księżyca spostrzegam strużkę potu ściekającego mu po
policzku, na jego twarzy widnieje ponury uśmieszek.
– Spryciarz z ciebie, Adamusie – mówi drwiąco. – Sądziłeś, że
ci się uda, ale nic z tego.
Przejrzał mnie.
– Ale co konkretnie? – pytam, grając na zwłokę.
Spoglądam przez ramię na chatę. W środku nic się nie rusza,
dźwięki wydawane przeze mnie i Ivana skutecznie tłumi dżungla.
Zatrzymam Ivana, jeżeli będę musiał, ale mam nadzieję, że do tego
nie dojdzie. Może jeszcze uda mi się jakoś z tego wywinąć. Wracam
na skraj polany i staję kilka centymetrów od Ivana.
– Idź stąd – mówię do niego, siląc się na groźny ton.
Parska z niedowierzaniem.
Co? I miałbym pozwolić ci, abyś zagarnął całą chwałę? Zresztą
pewnie i tak w kluczowym momencie by cię sparaliżowało.
Wtedy uświadamiam sobie, co tutaj robię według tego kretyna
Ivana. Nie domyśla się, że przyszedłem ostrzec Hannu, taka zdrada
nawet przez myśl by mu nie przeszła. Ivan sądzi, że zjawiłem się tu,
żeby samemu zabić Hannu, tak jak jego zdaniem zamierzałem
zgładzić Numer Dwa.
– Nawet nie wziąłeś ze sobą broni – zauważa z kpiną Ivan. –
Zamierzasz zagadać Loryjczyka na śmierć?
Ma rację. Przybyłem nieuzbrojony, zakładając, że dzięki temu
przekonam Hannu, aby mi zaufał. Poza tym nie zamierzałem
walczyć ze swoimi, tylko sprytnie ich ominąć. Miałem nadzieję, że
uda się uniknąć przemocy.
Z szybkością, która zaskakuje Ivana, wyrywam sztylet zza jego
pasa. Aż opada mu szczęka, gdy ciskam broń w dżunglę.
Adamusie – wykrzykuje zbolałym tonem, jak dziecko, któremu
ktoś popsuł ulubioną zabawkę. – Co to znaczy? Lepiej pomóż mi go
poszukać.
Chwytam Ivana za koszulę i przyciągam do siebie. Znów jest
zdziwiony, nie przywykł do tak brutalnego traktowania.
Patrzę mu w oczy, próbując do niego dotrzeć. Wiem, że to
szaleństwo, ale mimo wszystko Ivan wciąż jest moim najlepszym
przyjacielem. Muszę wierzyć, że mnie wysłucha.
– Po co to robić? – pytam. – Zabicie ich nie uleczy naszej
planety. To nie prowadzi do mogadorskiej progresji. Jedynie do
dalszego zabijania. Niszczonych jest więcej istnień. Czy tego
właśnie chcesz?
– O czym ty, do cholery, mówisz, Adamusie?
Patrzy na mnie jak otępiały. Potrząsam nim.
– Nie zawsze się zgadzaliśmy – ciągnę – ale jesteś mi jak brat.
Ufasz mi, prawda?
Ivan bez słowa kiwa głową.
Wobec tego zaufaj mi, kiedy powiem, że wszystko, czego nas
uczono, jest kłamstwem – stwierdzam z desperacją. – Nie walczymy
o słuszną sprawę, Ivanie. Ale możemy to zmienić. Możesz mi pomóc
w pracy na rzecz prawdziwej mogadorskiej progresji.
Widzę, jak próbuje zrozumieć sens moich słów, jak na jego
twarzy maluje się zakłopotanie. Odwraca ode mnie wzrok, patrzy
ponad moim ramieniem na chatę, gdzie śpi Hannu i jego Cêpan.
Przez chwilę mam wrażenie, że udało mi się do niego dotrzeć.
Ale wtedy on odpycha mnie od siebie. Wreszcie zrozumiał
moje zamiary i to wzbudza w nim głęboką odrazę.
– Zawsze wiedziałem, że jesteś słaby, Adamusie – syczy – ale
nie sądziłem, że jesteś również zdrajcą.
To przesądza sprawę.
Odpinam od pasa komunikator i z całej siły uderzam nim
Ivana w głowę.

25

Miałem nadzieję, że uderzenie pozbawi Ivana przytomności.


Powinienem był wiedzieć, że nie.
Ivan podrywa się na nogi, zanim zdążę oddalić się od niego na
bezpieczny dystans. Nawet nie zwraca uwagi na strużkę krwi z
rozcięcia nad brwią będącą moim dziełem. Martwe spojrzenie, które
widziałem w jego oczach podczas dziesiątków treningów, uaktywnia
się, a Ivan pędzi na łeb, na szyję w moją stronę.
Wbija bark w mój brzuch i podnosi mnie, chwytając za nogi,
a potem ciska mną o drzewo. Powietrze eksploduje z moich płuc z
wilgotnym kaszlnięciem. Ivan chwyta mnie za włosy i uderza moją
głową o pień. Gwiazdy rozbłyskują mi przed oczami. Z trudem
zachowuję przytomność.
Kopię rozpaczliwie i trafiam Ivana w krocze.
Zgina się wpół, krztusi i mnie puszcza.
Zataczając się i strząsając z głowy pajęczyny, wycofuję się do
dżungli. Ivan dopada mnie, zanim jeszcze zdążę zebrać siły, zadaje
dwa szybkie uderzenia w tors i kończy podbródkowym, po którym
przewracam się o zwalony pień drzewa. Odpełzam do tyłu,
pomagając sobie rękami, i dotykam językiem szczerby w miejscu,
gdzie straciłem ząb.
– Mógłbyś się lepiej postarać – mówi Numer Jeden, siedząc po
turecku na pniu drzewa.
– Zamknij się – mamroczę.
Ivan wskakuje na pień, staje nade mną. Wskazuje ponad
ramieniem, wzrok ma dziki.
– Chcesz walczyć ze mną dla nich? – warczy. – Dla jakiegoś
loryjskiego śmiecia? Wolisz ich niż nas?
– Tak.
– Więc możesz umrzeć wraz z nimi!
Ivan zeskakuje z kłody z zamiarem wbicia stopy w moją twarz.
Przetaczam się na bok w ostatniej chwili, a gdy ląduje na ziemi,
kopię go pod kolano. Słyszę, jak w nodze Ivana coś pęka. Wyje z
bólu.
Podnoszę się z ziemi. Odzyskuję równowagę i koncentrację.
Ivan rzuca się na mnie; teraz trochę utyka, ale jestem już
przygotowany. Kontruję jego uderzenia – same proste ciosy,
gniewne i sygnalizowane – wykorzystując jego impet i szybkość
przeciwko niemu. Nigdy dotąd nie próbowałem tego na naszych
sparingach, ale dokładnie tego Hilde uczyła Pierwszą.
Ivan znów atakuje sfrustrowany, jego ciosy są gwałtowniejsze
niż dotychczas. Uchylam się przed nimi, a kiedy traci równowagę,
uderzam go nasadą dłoni w nos. Cios zbija go z nóg.
Przydeptuję stopą szyję Ivana, myśląc o Numerze Dwa i o tym,
jak zgniatał jej kark. Kątem oka dostrzegam chyba błysk światła z
chaty Trzeciego.
Być może tylko mi się przywidziało.
– Nie jest tak łatwo, gdy ktoś może oddać, co? – mówię.
Ivan odtrąca moją stopę, ale ja chwytam go oburącz za
przegub. Pociąga mnie i przewraca, a potem próbuje się wspiąć na
mnie. Tłucze mnie dziko wolną ręką, ale to ja kontroluję sytuację.
Unoszę nogi i wsuwam jedną pod brodę Ivana, a drugą za jego
głowę, po czym zaciskam chwyt, wykręcając mu rękę i dusząc go
równocześnie.
Dopiero po minucie Ivan traci przytomność, a przez ten czas
okłada mnie wolną ręką po żebrach, choć bardzo szybko słabnie.
Kiedy jest po wszystkim, spycham jego ciało w bok i przez chwilę
leżę bezwładnie na plecach. Cały jestem obolały, ale żyję.
Dżungla wokół mnie staje się dziwnie cicha.
Wtedy jednak słyszę syczące rozkazy przekazywane przez na
wpół zniszczony komunikator leżący na ziemi parę metrów ode
mnie i wiem już, co się dzieje.
Spóźniłem się.

26

Udaje mi się wstać i poczłapać chwiejnie w stronę chaty.


Dostrzegam cienie czające się w dżungli wokół mnie, to zwiadowcy
zabezpieczają perymetr.
W drzwiach chaty leży bezwładnie pięćdziesięcioletni
mężczyzna i krwawi z głębokiej rany od miecza. Cêpan Hannu. Jest
martwy jak inni Cêpanowie. To znaczy, że chłopak musi być
Numerem Trzy.
Mam ochotę osunąć się na klęczki, poddać się. Tej nocy
zerwałem z całym swoim życiem – już nigdy nie będę mógł wrócić
do domu, będę uważany za zdrajcę. Przez resztę życia będę musiał
uciekać i ukrywać się, ścigany jak Gardowie. I za co? Nawet nie
zdołałem pomóc Hannu. Spóźniłem się, zbyt wiele czasu zajęła mi
walka z Ivanem. Nic nie zyskałem.
Tylna ściana chaty eksploduje, drzazgi sypią się na wszystkie
strony. Pojawia się Hannu, żyje, biegnie, pędzi naprawdę szybko.
Szybciej, niż jest w stanie biec człowiek. Wypada, zanim moi ludzie
zdążą się do niego zbliżyć, wymyka się im i gna w stronę wąwozu.
Wciąż ma szansę.
Nie ma mowy, abym mógł dotrzymać kroku
Hannu, ale biegnę tak szybko, jak tylko pozwala na to moje
ciało, a z moich ust wydobywa się świszczący oddech, płuca palą
mnie żywym ogniem. W pobliżu nie ma innych prześladowców.
Słyszę, jak przedzierają się przez dżunglę. Nawet pośród innych
woni w dżungli wciąż potrafię wyczuć kwaśny odór. Oddech
paikena, gdy stwór sunie ciężko ku przepaści. Gdybym tylko zdołał
dotrzeć do Hannu pierwszy, może wciąż mógłbym mu pomóc.
Odgłos płynącej wartko wody przybiera na sile. Nie wiem, jak
Hannu zamierza przedostać się przez wąwóz. Może jest
dostatecznie silny, aby przez niego przeskoczyć. Paiken depcze nam
po piętach. Jest coraz bliżej. Boję się o Hannu, nie ma innej drogi
ucieczki, ale kiedy chłopak dociera nad skraj przepaści, wybija się
mocno w górę i skacze, by bezpiecznie wylądować po drugiej
stronie. Nie miałbym szans, aby wykonać taki skok, paiken zresztą
też nie.
Hannu jest bezpieczny.
A może nie. Mój ojciec czeka na niego po drugiej stronie
wąwozu. Hannu nic nie może zrobić. Generał chwyta chłopaka i z
łatwością podnosi. Wygląda teraz kubek w kubek jak mogadorski
bohater z kart Wielkiej Księgi. Nieruchomieje na chwilę,
przyglądając się swojej zdobyczy, po czym zrywa z szyi Hannu coś,
co jak wiem, było jego amuletem, i chowa pod trenczem.
Nie dam rady przedostać się na drugi brzeg rozpadliny. Mogę
tylko patrzeć, jak ojciec dobywa miecza z pochwy. Świetliste ostrze
rozpala noc, zanim Generał wbija je w pierś Hannu, a potem
bezceremonialnie upuszcza chłopaka na ziemię. Martwego.
Numer Jeden krzyczy w mojej głowie. A może to ja?
Generał patrzy ponad brzegami rozpadliny.
Przez chwilę nasze spojrzenia się spotykają.
Słyszę ciężkie, nierówne kroki zbliżające się do mnie z tyłu.
Wiem, co to oznacza, ale nie odwracam się w ich stronę.
Moja krótka rebelia dobiegła końca.
– Żegnaj, Adamusie – syczy Ivan i uderza mnie oburącz w
plecy, spychając w przepaść ku zabójczym głazom i nurtowi
wartkiego strumienia.

27

Ciepłe promienie słońca padające na moją twarz przyjemnie


kontrastują z chłodną, słonawą bryzą znad oceanu. Opieram się na
łokciach i zamykam oczy. Unoszę twarz, pławiąc się w blasku
kalifornijskiego słońca.
Kiedy otwieram oczy, Numer Jeden siedzi na piasku obok
mnie. Jest piękna. Blond włosy ma rozpuszczone, delikatnie
rozsypują się po jej nagich ramionach. To cudowne. Takie miłe
uczucie. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek był równie zadowolony.
Dlaczego ona ma taką przerażoną minę?
– Adamie – mówi – musisz się obudzić.
– Obudzić się? Przecież nie śpię – stwierdzam z kompletną
obojętnością, nic mnie już nie obchodzi.
Wyciągam rękę i chwytam jej dłoń. Pierwsza nie próbuje się
wyrywać, patrzy tylko błagalnie prosto w moje oczy.
– Musisz się obudzić – powtarza.
Czuję nagły chłód. Moje ciało znajduje się w dwóch miejscach
naraz. To drugie miejsce jest wilgotne i zimne. Czuję ból. Moje ciało
jest ciskane na kamienie, uderza w nie silny prąd rwącego
strumienia. Mam złamanych kilka kości, ostry ból przeszywa mnie
w kilku miejscach.
Odganiam od siebie tę rzeczywistość. Próbuję się skupić na
Kalifornii.
– Proszę, obudź się – powtarza błagalnie Numer Jeden.
– Ale tu jest tak przyjemnie.
– Jeżeli tu zostaniesz, umrzesz.
Gdy otwieram usta, aby odpowiedzieć, wylewa się z nich
błotnista rzeczna woda. Zaczynam łapczywie chwytać powietrze,
dławię się, krztuszę, walczę. Prąd jest silny, ciągnie mnie w dół.
Ale przecież to bez sensu. Jestem na plaży w Kalifornii. Cały
ten ból jest gdzie indziej, przytrafia się komu innemu. Numer Jeden
wydaje się taka zasmucona i zdesperowana. Muszę się odwrócić.
Słońce właśnie zaczęło zachodzić nad oceanem, niebo nabiega
odcieniami pomarańczu i fioletu. Niedługo zrobi się ciemno, a ja
będę mógł odpocząć.
– Obudź się i walcz – błaga Pierwsza. – Proszę cię, Adamie.
Nie wiem, czy potrafię.
ZAGINIONA KARTOTEKA

GENEZA

NUMER OSIEM
Dotarłem do takiego punktu, w którym straciłem rachubę od
jak dawna pozostaję całkowicie samotny. Pewnie i powinienem być
uważniejszy, znaczyć każdy dzień, odkreślać kolejne tygodnie i
miesiące. A może zdążył upłynąć rok? Być może, naprawdę nie
wiem. Jednak przeminęła kolejna pora roku, a to przecież krócej
niż cała wieczność.
Jestem zdecydowanie wyższy niż wcześniej. Włosy niemal
dotykają mi ramion. Moje ramiona stały się bardziej rozbudowane.
Nie mam jednak kogo zapytać o inne zmiany, jak bardzo
urosłem, jaki już nie jestem. Nie ma tu nikogo, kto by pamiętał jak
wyglądałem kiedyś. Tylko Reynolds znał mnie na wylot, ale teraz
jego nie ma w pobliżu.
Tutaj, w tej chwili, jestem zdany na siebie – ja i górskie pasma,
błękitne niebo i dzikie zwierzęta. Czasami zastanawiam się gdzie ja
sam się kończę, a gdzie zaczyna przyroda. Wydaje mi się, że nie
sposób odgadnąć.
Wiele ludzi nie wytrzymałoby takiego stylu życia. Ale ten
spokój i ta cisza są moimi kompanami. Spędzam całe dnie na
pływaniu w jeziorach i przebieżkach wokół szczytów. Nie posiadam
imienia i szczerze, podoba mi się ten stan, bo gdy nie muszę
przybierać nowej fałszywej tożsamości, powracają do mnie
zapomniane wspomnienia. Skupiam się na tych, które przywodzą
na usta uśmiech radości, odpychając inne. Niekiedy jednak trudno
się w nich rozeznać. Bywają nierozerwalne.
Przekonałem się nie raz, że niektóre wspomnienia potrafią
odkryć przed tobą ostre krawędzie w najmniej oczekiwanym
momencie. Mogę mknąć poprzez lasy rozpościerające się na
zboczach gór w poszukiwaniu jedzenia, myśląc jedynie o radosnych
chwilach z Reynoldsem – we dwójkę przeczesujących targowisko w
Nowym Delhi, wgryzających się w soczyste owoce mangowca, on
opowiadający o życiu, które pozostawił za sobą na dalekiej planecie.
Ciepłe promienie słońca rozświetlały jego roześmianą twarz. Oczy
rozbłyskiwały energią. I wtedy wszystko się zmienia – widzę tę samą
twarz, pełną radości, ale skierowaną na Lolę. W jednym momencie
wspomnienie traci blask, staje się przyciemnione, mroczne. Zostaję
przeniesiony do tego dnia, gdy nas zdradziła.
To jednak nie sprawia, że szklą mi się oczy. Sprawia, że
krzyczę.
Mogłem go uratować.
Wszystko to moja wina.
Reynolds uczył mnie wszystkiego od chwili wylądowania na
Ziemi. Dzięki niemu stałem się szybszy i silniejszy, a gdy podrosłem
wspierał mnie w odkrywaniu i wzmacnianiu moich Dziedzictw,
które wkrótce będą dosyć silne, aby pokonać wrogów, przez których
to znaleźliśmy się na tej planecie.
Kiedy odkryłem, że potrafię przenosić obiekty za pomocą
myśli, Reynolds starał się wyćwiczyć mój mózg tak jakby był
mięśniem, aż w końcu niemal nie było rzeczy, której bym nie
podniósł. Innego razu, gdy tak po prostu zniknąłem na ulicy pełnej
ludzi, znajdując się natychmiast w miejscu z którego wyruszyłem
chwilę wcześniej, nauczył mnie jak kontrolować teleportację tak
łatwo jak mruganie powiekami.
Nauczył mnie kim naprawdę jestem. Kim jesteśmy. Kim jest
reszta takich jak ja, ukrywająca się gdzieś tutaj.
Na początku było nas dziewięcioro. Jesteśmy członkami
Gardy. Za sprawą pojawiania się kolejnych trzech blizn w okolicach
mojej kostki wiem, że zostało nas już tylko sześcioro. Pierwszych
troje nie żyje. Ufam, że kiedyś, w jakiś sposób, wszyscy się
odnajdziemy i zjednoczymy.
Ja jestem Numerem Osiem.
Jednakże, bez pomocy Reynoldsa, zupełnie nie wiem jak
znaleźć resztę. Nie wiem bowiem jak wyglądają, nie znam ich imion.
Mój kuferek – jedyna rzecz, która nierozerwalnie łączy mnie z moją
planetą Lorien – gdzieś przepadł, a bez niego jestem słabszy. Moim
przeznaczeniem jest spotkać pozostałych. Pokładam w tym
nadzieję równie mocno, jak w odzyskanie Lorien. Oby któreś z nas
miało plan na rozpoczęcie zjednoczenia. Odnalezienie każdego
Loryjczyka, w tym mnie, musi się ziścić zanim Mogadorczycy będą
wystarczająco silni.
Pomimo ciągłych, regularnych ćwiczeń, pomocy jaką
uzyskałem od Reynoldsa, w dniu, w którym stanąłem twarzą w
twarz z Mogadorczykami, nie potrafiłem ich pokonać. Nie byłem
gotowy. Jedynie dzięki działaniu Loryjskiego Czaru nie stałem się
kolejną blizną na kostce. Niestety, Reynolds nie był nim objęty.
Po jego śmierci zostałem sam. Nie wiedziałem dokąd mam się
udać. Zdawało mi się, że wkróte umrę w tych górach. Samotny.
Zapomniany.
Aż pewnego dnia, gdy obudziłem się z długiego snu, ujrzałem
popielatego zająca, przykucniętego tuż obok mnie. Wpatrywał się
we mnie.
- Hej, panie zając – zagadałem. To były pierwsze słowa, jakie
wypowiedziałem na głos od dłuższego czasu. Zwierzak przechylił
pytająco łepek, jednak ku memu zaskoczeniu, nie czmychnął w
panice nawet, gdy podniosłem się z pleców, siadając dokładnie
naprzeciwko niego.
-Buu! – zawołałem. Nadal nie wydawał się przestraszony. Co
więcej, miałem wrażenie, że jest mu mnie żal. Jakby nie chciał
zostawiać mnie samego.
Patrzyliśmy na siebie jeszcze długą chwilę. Znacznie poprawił
mi się nastrój dzięki mojemu nowemu towarzyszowi, a nawet
zacząłem udawać, że jest prawdziwą osobą, która rozumie, co do
niej mówię. Opowiedziałem mu dowcip, potem drugi. Jego pyszczek
cofał się i marszczył gwałtownie, jakby mówił mi, że całkowicie je
spaliłem. Przez te parę minut czułem się jak dawniej.
Aż wreszcie sam stałem się popielatym zającem. Na początku
nawet nie zauważyłem tej zmiany – perspektywa patrzenia na świat
była jednak zbyt odmienna. Wszystko stało się większe, ale
łatwiejsze w odbiorze. Zapachy i dźwięki stały się wyraźniejsze.
Dostrzegałem nowe szczegóły. Wspomnienia odstąpiły miejsca
instynktowi.
Zając i ja zaczęliśmy kicać pomiędzy zaroślami, ganiając się
nawzajem. Przeskakiwaliśmy skały, ukrywaliśmy się za pniami
drzew. Sami rozumiecie, zajęczy harmider w starym dobrym stylu.
Wtem usłyszałem za sobą dziwny hałas. Choć był to tylko
wykruszający się głaz, królicze uszy spotęgowały go wielokrotnie.
Przeraziłem się wtedy tak mocno, że automatycznie powróciłem do
mojej ludzkiej postaci. Zająca już ze mną nie było.
Nigdy więcej go nie spotkałem, jednak dał mi on do
zrozumienia, że muszę przestać się nad sobą użalać i korzystać z
życia. Dzięki niemu odkryłem też moje najciekawsze Dziedzictwo –
modyfikację kształtu ciała.
Naszła mnie wtedy myśl, czy potrafiłbym uratować Reynoldsa,
gdybym odkrył tę umiejętność wcześniej. Późną nocą, nie mogąc
zasnąć, wyobrażałem sobie w jaki sposób mógłbym tego dokonać.
Zamieniając się w lwa i rozrywając ciała Mogadorczyków na
kawałki. Albo w smoka ziejącego zabójczym ogniem, palącym
wszystko. Choć to tylko fantazje, nie wiem czy w ogóle mógłbym się
zmienić w któreś z tych zwierząt, nie ważne ile bym ćwiczył i
próbował. Naprawdę nie wiem, jak zmiana w zająca pomoże mi w
walce z armią obcych.
Starałem się. Spędziłem niezliczoną ilość godzin w mojej
jaskini próbując się zezłościć, przyjąć postać niebezpiecznego acz
dumnego lwa. Nigdy mi się nie udało. Mogłem być tylko popielatym
uszakiem.
*

Tego ranka obudziłem się pod kamiennym sklepieniem mojej


jaskini, która stała się prowizorycznym domem, spoglądając
leniwie na bezchmurne niebo. Dokładnie tak jak zawsze. Wiem, że
nie mogę zostać tu na zawsze – wiem też jednak, że nie jestem
gotowy na opuszczenie tego miejsca. Rozciągam się, czując każdy
mięsień, i starając się być wdzięczny, że ciągle pozostaję przy życiu.
Moje nastawienie się zmienia, gdy pod postacią zająca udaję
się na poszukiwanie jedzenia. Czuję, że coś się zmieniło. Dosłownie.
Ktoś jest w pobliżu. Moja samotność dobiegła końca.
Powinienem się bać, ale tak nie jest. Przynajmniej jak na razie.
Jestem ciekaw. Przeskakuję między kałużami i kamieniami, bez
zastanowienia zbliżając się do nieznajomego. Gdy dostrzegam na
niebie jastrzębie, serce podchodzi mi do gardła. Wpadam w wysokie
trawy, gdzie powinienem być bezpieczny, niedostrzegalny dla
wzroku tego drapieżcy. Jastrząb szybuje wokół, tracąc mnie z pola
widzenia i wydaje skrzek zawodu, szybko odlatując wysoko ku
chmurom. Musi poszukać czegoś na ząb gdzie indziej. Słyszałem,
że w okolicy przyrządzają wyśmienitą samosę.
Odczekuję chwilę, wyczuwając w powietrzu każdą nutę
zapachową, zanim wyskakuję z powrotem na wydeptaną ścieżynkę.
Po paru minutach znajduję to czego szukałem. Właściwie to ktoś.
Nad kamienistym brzegiem jeziora siedzi stary mężczyzna,
opierając się o wielki głaz. Powieki ma zamknięte, a na jego twarzy
maluje się delikatny uśmiech.
Pomimo swojego wieku i mizernego wyglądu, emanuje od
niego siła. Jego spokój i zadowolenie zastanawiają mnie. Zdaję
sobie sprawę, że jego wygląd fizyczny to tylko pozory, choć nie mam
pojęcia skąd mi się to wzięło. Ani co to tak naprawdę znaczy.
Śmierć Reynoldsa nauczyła mnie nieufności. Gdyby nie
uwierzył w szczerość Loli – co więcej, nie zakochał się w niej – nigdy
by nie wyjawił jej naszych sekretów. A w konsekwencji nie miałaby
w jaki sposób nas zdradzić. Reynolds wciąż by żył. Zaufanie jest
niebezpieczne. I choć bardzo się opieram, nie potrafię nie zaufać
temu mężczyźnie.
Obserwuję go z oddali przez dłuższą chwilę. Dzięki
wyczulonym zajęczym zmysłom potrafię przewidzieć każdy jego
ruch. Starzec oddycha głęboko i spokojnie, jego gałki oczne
poruszają się łagodnie pod opuszczonymi powiekami. Wiem, że on
zdaje sobie sprawę z mojej obecności. Ale jestem też pewien, że nic
z tym nie zrobi – będzie tam po prostu siedział. Wszystko zależy ode
mnie. Mogę tu zostać albo odejść. Wtem mężczyzna otwiera oczy i
śmieje się przyjaźnie.
W tej samej chili wskakuję w pobliskie zarośla i w następnej
sekundzie jestem już naprzeciwległej stronie brzegu, zrzucając
skórę zająca. Wychodzę zza drzew i jestem już tylko kilka metrów
od tego dziwnego starca. W mojej prawdziwej ludzkiej postaci. Po
prostu ja. Numer Osiem.
Jego wzrok ląduje prosto na moją twarz.
- Dobry – odzywa się.
- Hej – odpowiadam, decydując się na przedstawienie moim
indyjsko brzmiącym imieniem, które wybrał dla mnie Reynolds, gdy
tylko się tu przenieśliśmy. Jestem Neveen.
- Mi na imię Devdan. Rad jestem, że mnie odnalazłeś.
Posiadasz wiele mocy, ale też wiele musisz się jeszcze nauczyć.
Sięga dłonią do skórzanej sakiewki i wyjmuje z niej
jasnozielonego liścia.
- Wpierw jednak, może poczęstujesz się liściem sałaty? – pyta,
wyciągając rękę. Wpatruję się w niego, nieco skonsternowany.
- Wybacz mi, że nie mam przy sobie marchewki – dodaje ze
znaczącym uśmiechem. – Ale przecież zające lubią też sałatę,
prawda?
Radosny grymas wpływa na moją twarz. Z jakichś powodów
czuję, jakbym znał tego człowieka całe moje życie. A on mnie. Jakby
znał każde moje wcielenie. Ciężar spowodowany żalem i stanem
opuszczenia, który ciągnął mnie w dół przez ostatnie kilka ładnych
miesięcy, spadł mi z serca, jakby nigdy go tam nie było. Salwa
śmiechu wydostaje mi się z gardła.
Mężczyzna przygląda mi się z zaciekawieniem, po czym
dołącza do mnie. Śmiejemy się tak, jakby ktoś właśnie opowiedział
nam najzabawniejszy żart świata.
Z jakiegoś powodu dociera do mnie, że ten człowiek nauczy
mnie więcej niż mógłbym kiedykolwiek sobie wymarzyć Może nawet
więcej niż sam Reynolds. Pomoże mi z moim małym darem
zmieniania swojej postaci, abym nie pozostał jedynie popielatym
zającem, a czymś zupełnie potężniejszym, potrafiącym zmierzyć się
z Mogadorczykami. Wymaga to czegoś więcej niż uczucia strachu
czy gniewu.
Wymaga siły.
Potrzebna jest wiedza, koncentracja i zaufanie.
A nade wszystko – wiara.
Na razie będę jedynie zającem.
I chłopakiem zwanym Numerem Osiem.

You might also like