Professional Documents
Culture Documents
Louis-Ferdinand Céline - Podróż Do Kresu Nocy
Louis-Ferdinand Céline - Podróż Do Kresu Nocy
• Karta redakcyjna
• Dedykacja
• Podróż do kresu nocy
• Przypisy
dedykuję
ELIZABETH CRAIG
Bardzo pożytecznie jest podróżować,
to wprawia w ruch wyobraźnię.
Reszta to tylko rozczarowanie i mordęga.
Nasza podróż jest całkowicie urojona.
W tym jej moc.
Prowadzi od życia do śmierci. Ludzie, zwierzęta,
miasta i rzeczy – wszystko jest zmyślone.
To jest powieść, nic więcej: historia fikcyjna.
Tak mówi Littré, a on nie myli się nigdy.
Zresztą, każdy potrafi zrobić to samo.
Wystarczy zamknąć oczy.
Tu jest druga strona życia.
»«
Skoro się ktoś tam raz dostanie, wie że jest. Kazali nam dosia-
dać konia, a potem po dwóch miesiącach tych ćwiczeń zrobili z nas pie-
churów. Może z tej racji, że to za drogo kosztowało. Wreszcie, pewnego
ranka, pułkownik szukał swojego wierzchowca, bo jego ordynans poje-
chał z nim nie wiadomo gdzie, pewnie w jakiś zakątek, dokąd kule do-
stawały się z większą trudnością niż na środek drogi. Gdyż tam to wła-
śnie ulokowaliśmy się, pułkownik i ja, na samym środku drogi, ja z re-
jestrem, na którym on wypisywał rozkazy.
Hen w dali, na szosie, tak daleko, jak tylko można było okiem się-
gnąć, były dwa czarne punkty, pośrodku, jak my, ale to byli dwaj Niem-
cy, już dobry kwadrans zajęci strzelaniem.
On, nasz pułkownik, może wiedział, dlaczego tych dwóch ludzi tam
strzelało, Niemcy może też wiedzieli, ale ja, doprawdy, nie wiedziałem.
Jak tylko mogłem sięgnąć pamięcią, nic im, Niemcom, nie zrobiłem
złego. Byłem zawsze bardzo uprzejmy i grzeczny dla nich. Znałem ich
trochę, Niemców, chodziłem nawet u nich do szkoły, będąc dzieckiem,
w okolicach Hannoweru. Mówiłem po niemiecku. Była to wtedy gro-
mada małych pyskatych kretynów o oczach bladych i patrzących spode
łba, jak oczy wilka; po lekcjach chodziło się razem macać dziewczyny w
okolicznych lasach, albo strzelało się z łuku i z pistoletu, który się na-
wet kupowało za cztery marki. Piło się piwo słodowe. Ale od tego do
strzelania nam teraz w brzuch, bez uprzedniego pogadania z nami i to
na samym środku drogi, był margines a nawet przepaść. Zbyt duża róż-
nica.
Wojna w rezultacie to było to wszystko, czego się nie rozumiało. To
nie mogło trwać.
Więc w tych ludziach dokonało się coś nadzwyczajnego? Czego ja nie
odczuwałem, wcale. Nie powinienem był zdawać sobie z tego sprawy…
Moje uczucia dla nich nigdy się nie zmieniły. Pragnąłem mimo
wszystko spróbować zrozumieć ich brutalność, ale jeszcze bardziej pra-
gnąłem iść sobie stąd, strasznie, absolutnie, do takiego stopnia to
wszystko nagle jawiło mi się jako wynik potwornej pomyłki.
„W jakiej sprawie nic się nie poradzi, nie pozostaje nic tylko się wy-
nieść” – tak sobie mówiłem, ostatecznie…
Ponad naszymi głowami, o dwa milimetry, o milimetr może od skro-
ni, drgały jedna za drugą te długie stalowe nitki, kuszące, które kreślą
kule, co chcą cię zabić, w gorącym powietrzu lata.
Nigdy nie czułem się tak zbyteczny, jak pośród tych wszystkich kul i
światła słońca. Olbrzymia, powszechna kpina.
Miałem wówczas zaledwie dwadzieścia lat. Opuszczone fermy w od-
dali, kościoły puste i otwarte, jak gdyby chłopi wyszli z tych wiosek na
cały dzień, wszyscy, na zabawę w drugim końcu powiatu i zostawili
nam w zaufaniu cały swój dobytek, swoją wieś, wozy z podniesionymi
dyszlami, pola, zagrody, drogę, drzewa i nawet krowy, psa z łańcu-
chem, wszystko chyba. Żeby można było spokojnie robić co się chce
podczas ich nieobecności. Wyglądało to na ładny gest z ich strony.
„Jednakże, gdyby nie byli gdzie indziej” – mówiłem sobie – „gdyby tu
jeszcze byli ludzie, nie zachowywano by się z pewnością w tak haniebny
sposób! Tak źle! Nie ośmielono by się w ich oczach! Ale nie było niko-
go, żeby nas pilnować! Byliśmy sami jedni, jak nowożeńcy, co czynią
bezeceństwa, gdy wszyscy się rozejdą”.
Myślałem sobie również (za drzewem), że radbym go tu widzieć,
Déroulède’a [1], o którym mi tyle mówiono, wyjaśniającego, jak się za-
chowywał, on, gdy dostawał kulą w kałdun.
Ci Niemcy co przykucnęli na szosie, zaciekli strzelcy, strzelali źle, ale
wydawało się, że mają kul do odstąpienia, niezawodnie, pełne magazy-
ny. Stanowczo, wojna się nie kończyła! Nasz pułkownik, należy powie-
dzieć to co jest, okazywał zadziwiającą brawurę! Spacerował sobie
środkiem szosy, a potem wzdłuż i wszerz w polu obstrzału tak po pro-
stu jak gdyby oczekiwał kogoś na peronie stacji, trochę tylko niecierpli-
wy.
Ja, muszę to od razu wyznać, nigdy nie cierpiałem wsi, zawsze uwa-
żałem ją za smutną, z tymi jej nie kończącymi się bajorami, jej doma-
mi, gdzie nigdy nie ma ludzi i drogami wiodącymi do nikąd. Ale gdy się
do tego doda wojnę, to już zupełnie nie można wytrzymać. Podniósł się
wiatr, brutalny, po obu stronach szosy, topole mieszały wichurę liści z
suchym bzykaniem, idącym stamtąd do nas. Ci nieznani żołnierze pu-
dłowali do nas bez przerwy, ale że otaczali nas tysiącem okazji śmierci,
człowiek czuł się jak wypatroszony. Nie śmiałem się poruszyć.
Ten pułkownik, toż to był potwór! Teraz, byłem tego pewien, że on,
gorszy od psa, nie wyobrażał sobie swej śmierci! Jednocześnie pojąłem,
że musiało być wielu takich jak on w naszej armii, takich zuchów, no i
zapewne tyluż w armii naprzeciwko. Kto wie, ilu? Jeden, dwa, kilka mi-
lionów może, razem wziąwszy? Odtąd miałem wprost panicznego pie-
tra. Z podobnymi typami ta piekielna głupota mogła wlec się w nie-
skończoność… Dlaczego mieliby przestać? Nigdy nie poczułem bardziej
nieubłaganego wyroku na ludzi i rzeczy.
Czyżbym więc był jedynym tchórzem na świecie? – myślałem sobie. I
z jakim przerażeniem!… Zatracony wśród dwóch milionów wariatów
bohaterskich i rozpętanych i uzbrojonych po czubki głów? Z hełmami,
bez hełmów, bez koni, na motorach, wyjąć, w autach, gwiżdżąc, strzela-
jąc, spiskując, latając, na kolanach, ryjąc ziemię, kryjąc się, czołgając
się po ścieżkach, pierdząc karabinami maszynowymi, zamknięci pod
ziemią, jak w lepiance, żeby tam wszystko zniszczyć, Niemcy, Francję i
kontynenty, zniszczyć wszystko co żyje, wścieklejsi od psów, uwielbia-
jący swą wściekliznę (czego psy nie robią), sto, tysiąc razy wścieklejsi
od tysiąca psów, i o ileż bardziej występni! Ładni byliśmy – nie ma co!
Stanowczo to pojmowałem: wyruszyłem na apokaliptyczną krucjatę.
Jest się prawiczkiem Zgrozy, jak się jest prawiczkiem rozkoszy. Jakże
ja mogłem domyślać się tej zgrozy, opuszczając plac Clichy? Kto mógł
był przypuścić, przed rzeczywistym wejściem w wojnę, co zawiera w so-
bie plugawa ludzka dusza bohaterska i wałkońska? Teraz byłem porwa-
ny w tę masową ucieczkę, do zbiorowego mordu, do ognia… To szło z
głębin i przyszło.
Pułkownik wciąż nie opuszczał swego miejsca, widziałem jak odbiera
na skarpie szosy liściki od generała, które potem darł w drobne kawał-
ki, po przeczytaniu, bez pośpiechu, pośród kul. Więc w żadnym z nich
nie było rozkazu natychmiast przerwać tę ohydę? Więc nie mówiono
mu z góry, że zaszła tu pomyłka? Fatalny błąd? Źle rozdane karty? Że
się omylono? Że to były manewry dla żartu, które chciano urządzić, a
nie morderstwa! Ale nie! „Pułkowniku, róbcie swoje! Jest pan na do-
brej drodze!” Oto co zapewne pisał mu generał des Entrayes, od które-
go co pięć minut otrzymywał kopertę, przez łącznika, którego strach
czynił za każdym razem zielonym i spietranym. Zrobiłbym z tego
chłopca mego brata w strachu! Ale nie było czasu również na bratanie
się.
Więc to nie była pomyłka? Tak kropić do siebie, nawet się nie wi-
dząc, co tu robiono, to nie było zabronione! Stanowiło część tego co
można robić, nie narażając się na zdrowe opierdolenie. To nawet było
uznane, do tego niezawodnie zachęcali ludzie serio, jak do ciągnienia
losu, do zaręczyn, do polowania z chartami!… Nie ma co. Za jednym za-
machem odkryłem wojnę w całości. Pozbawiono mnie cnoty. Trzeba
być prawie sam na sam wobec niej, jak ja byłem w owej chwili, żeby do-
brze zobaczyć to ścierwo, en face i z profilu. Rozpalono wojnę między
nami a tymi z przeciwka, i teraz to parzyło! Jak prąd między dwoma
węglami, w lampie łukowej.
I węgiel wcale nie był bliski zgaśnięcia! I wszyscy tędy przejdą, puł-
kownik lak samo jak inni, choć wydaje się takim cwaniakiem, a z jego
ścierwa tak samo nie będzie pieczeni jak z mojego, gdy prąd z przeciw-
ka przejdzie mu między łopatkami.
Na różne sposoby można być skazanym na śmierć. Ach, cóż dałbym
za lo w tej chwili, ja, osioł skończony, żeby zamiast tutaj, być w więzie-
niu! Za kradzież, na przykład, gdy było to łatwe dla człowieka przewi-
dującego, czegoś tam, gdzieś tam, kiedy była jeszcze pora. O niczym się
nie myśli! Z więzienia wychodzi się żywym, z wojny nie. Wszystko poza
tym to puste słowa.
Gdybym tak jeszcze miał czas, ale nie miałem już czasu! Już nawet
nic nie można było ukraść! Jak by to było przyjemnie w koszarowym
pierdelku mówiłem sobie, dokąd nie dochodzą kule! Nigdy nie docho-
dzą! Znałem jedno takie, gotowiusieńkie na przyjęcie człowieka, w
słońcu, w cieple! W marzeniu, to mianowicie w Saint-Germain, tak bli-
sko lasu, znałem je dobrze, swego czasu często tamtędy przechodziłem.
Jak to człowiek się zmienia! Byłem wtedy dzieckiem, bałem się więzie-
nia. Bo jeszcze nie znałem ludzi. Nigdy już nie będę wierzył co mówią,
temu co myślą. Ludzi i tylko ludzi należy się bać zawsze.
Ile czasu musi trwać ich szaleństwo, żeby te potwory zatrzymały się,
wreszcie, wyczerpane? Ile czasu może naprawdę trwać taki paroksyzm
jak ten? Miesiące? Lata? Ile? Może aż do śmierci wszystkich, wszyst-
kich wariatów? Aż do ostatniego? Skoro więc wypadki przybierały ten
beznadziejny obrót, decydowałem się postawić wszystko na jedną kar-
tę, spróbować ostatniego, ostatecznego kroku, samotnie spróbować za-
trzymać wojnę! Przynajmniej w tym zakątku, gdzie byłem.
Pułkownik spacerował o dwa kroki ode mnie. Chciałem z nim pomó-
wić. Nigdy dotąd tego nie robiłem. Był teraz moment, żeby się na to od-
ważyć. W tej sytuacji, w jakiej byliśmy, nie było już prawie nic do stra-
cenia. „Czego chcecie?”, zapyta mnie, wyobrażałem sobie, z pewnością
zdumiony moim śmiałym wystąpieniem. Wtedy mu wytłumaczę te
sprawy, tak jak je pojmuję. Zobaczymy, co on o tym myśli. Wypowie-
dzieć się w życiu – to wszystko. We dwóch łatwiej o to niż samemu.
Chciałem uczynić ten decydujący krok, gdy w tej właśnie chwili pod-
szedł do nas chwiejnym krokiem, obszarpany, zmordowany kawalerzy-
sta pieszy (jak się wówczas mówiło), z odwróconym hełmem w ręku,
jak Belizariusz, i drżący, zachlastany błotem, z twarzą jeszcze bardziej
zielonkawą niż miał tamten łącznik. Bełkotał i zdawało się, doznawał
ten kawalerzysta niesłychanego cierpienia, wyjścia z grobu, i że czuł
jeszcze wszystko co przeżył, każdym nerwem. Więc to widmo również
nie lubiło kul? Czyżby je przewidywał, tak jak ja?
– Co tam? – osadził go na miejscu pułkownik, brutalnie, że mu prze-
szkadza, rzucając na tego upiora rodzaj stalowego spojrzenia.
Widzieć przed sobą tego podłego kawalerzystę, w tak mało przepiso-
wym uniformie, robiącego w portki ze wzruszenia, to mocno gniewało
naszego pułkownika. Strachu to on bardzo nie lubił. To było oczywiste.
A zwłaszcza ten hełm w ręku, jak melon, ostatecznie zapaskudzał nasz
pułk szturmowy, pułk, który rzucał się w wojnę. On tak wyglądał, ten
kawalerzysta pieszy, jakby ją witał, na wstępie.
Pod tym karcącym wzrokiem chwiejący się goniec stanął na bacz-
ność, małe palce na szwach spodni, jak w takim przypadku należy.
Sztywny, chybotał się tak na stoku szosy, pot ciekł mu ciurkiem wzdłuż
podpinki, a szczęki mu dygotały tak mocno, że wydawał urywane
skomlenia, jak psiak przez sen. Nie można było rozeznać się czy chciał
nam coś powiedzieć, czy też płakał.
Nasi Niemcy, siedzący w kucki hen na końcu szosy, akurat zmienili
instrument. Teraz robili swoje głupstwa karabinem maszynowym; wy-
trzaskiwały się z niego jakby grube paczki zapałek, i dokoła nas zaczęły
latać roje wściekłych kul, kłujących jak osy.
Żołnierz zdołał jednak wykrztusić coś artykułowanego.
– Wachmistrz Barousse został właśnie zabity, panie pułkowniku, wy-
rzekł jednym tchem.
– No i co?
– Został zabity, idąc po furgon z chlebem na drodze z Etrapes, panie
pułkowniku!
– No i co?
– Rozerwał go pocisk!
– No i co, do cholery!
– Właśnie! Panie pułkowniku…
– A chleb? – zapytał pułkownik.
To był koniec tego dialogu, bo przypominam sobie dobrze, że miar
czas powiedzieć akurat tylko: „A chleb?” I to było wszystko. Potem nic
tylko ogień i huk. Ale jeden z takich huków, w które nigdy by się nie
uwierzyło, że istnieją. Miało się tak pełne oczy, uszy, nos, usta, natych-
miast, tego huku, że myślałem, to koniec, że ja sam stałem się ogniem i
hukiem.
Ale nie, ogień zniknął, huk długo pozostał w mej głowie, a ręce i nogi
dygotały, jak gdyby ktoś nimi trząsł z tyłu. Zdawało się, że moje członki
oddzielają się ode mnie, a potem jednak zostały ze mną. W dymie, dłu-
go jeszcze gryzącym oczy, ostra woń prochu i siarki pozostała nam, jak-
by do wytępienia pluskiew i pcheł całego świata.
Zaraz potem pomyślałem o wachmistrzu Barousse, którego rozerwa-
ło, jak tamten nam powiedział. To była dobra nowina. Tym lepiej! I za-
raz tak pomyślałem: „O jednego wielkiego skurwysyna mniej w pułku!”
On chciał innie oddać pod sąd za puszkę konserw. „Każdy ma swoją
wojnę!” powiedziałem sobie. Pod tym względem, trzeba przyznać, od
czasu do czasu, wojna zdawała się służyć do czegoś! Znałem jeszcze w
pułku trzech, czterech strasznych drani, którym bardzo chętnie po-
mógłbym znaleźć swój pocisk, jak znalazł go Barousse.
Co do pułkownika, to temu źle nie życzyłem. On jednak też zginął.
Nie zobaczyłem go z początku. Bo wybuch odrzucił go na pobocze szo-
sy, rozciągnął na boku i cisnął w ramiona pieszego kawalerzysty, tego z
meldunkiem, też wykończonego. Obaj objęli się na chwilę i na zawsze,
ale kawalerzysta nie miał już głowy, a tylko otwór nad szyją, pełen krwi,
co gotowała się bulgocząc, jak konfitura w rondlu. Pułkownik miał
otwarty brzuch, wykrzywił się przez to paskudnie. Musiało go zaboleć
w momencie, gdy dostał. Tym gorzej dla niego! Gdyby go sprzątnęły
pierwsze kule, nie byłoby go to spotkało.
Wszystkie te mięsa razem ogromnie broczyły krwią.
Pociski pękały jeszcze na prawo i na lewo od sceny. Opuściłem to
miejsce bez oporu, szczęśliwy, że mam taki ładny pretekst, żeby zwiać.
Nawet podśpiewywałem sobie, zataczając się, jak kiedy się skończy
zdrową porcję wiosłowania i nogi ma się trochę nie tego. „Jeden po-
cisk! Jednak to się załatwia piorunem, jednym pociskiem” mówiłem
sobie. „No, pomyśl tylko”! – powtarzałem sobie cały czas – „no, pomyśl
tylko!”…
Nie było już żywego ducha na końcu szosy. Niemcy poszli sobie. Ale
bardzo prędko nauczyłem się tej sztuki, żeby odtąd nie iść inaczej jak w
cieniu drzew. Pilno mi było dostać się do kwatery, żeby wiedzieć, czy
jeszcze inni z pułku zostali zabici na patrolu. Musiały też być dobre ka-
wały, mówiłem sobie jeszcze, żeby się dostać do niewoli!… Tu i ówdzie
cierpkie szmatki dymu czepiały się grud ziemi. „Może oni wszyscy już
nie żyją?” – pytałem siebie. – „Skoro nic a nic nie chcą zrozumieć, było-
by bardzo korzystnie i praktycznie, żeby czym prędzej zostali wszyscy
zabici… W ten sposób zaraz skończyłoby się z tym wszystkim… Wróci-
łoby się do domu… Z triumfem przeszłoby się może przez plac Clichy…
Zostałoby z całego pułku Żyłko dwóch albo jeden przy życiu… W moim
pragnieniu… Chłopy sympatyczne i przezornie trzymające się za gene-
rałem, reszta padłaby jak pułkownik… Jak Barousse… Jak Vanaille (in-
ny sukinsyn)… itd. Obsypano by nas odznaczeniami, kwiatami, prze-
szłoby się pod Łukiem Triumfalnym. Wchodzi się do restauracji, poda-
ją wam bez płacenia, nie płaciłoby się już nic, nigdy do końca życia! Je-
steście bohaterowie! powiedziano by w chwili płacenia rachunku…
Obrońcy Ojczyzny! I to by wystarczyło! Płaciłoby się małymi francuski-
mi chorągiewkami!… Kasjerka nawet odmówiłaby przyjęcia pieniędzy
od bohaterów i nawet sama dałaby nam forsy z całusami, kiedy prze-
chodziłoby się obok kasy. Warto byłoby żyć”.
Zauważyłem, uciekając, że krwawi mi ramię, ale tylko ździebko, rana
zupełnie nie wystarczająca, zadraśnięcie. Trzeba będzie zaczynać na
nowo.
Znowu zaczęło padać, pola Flandrii pieniły się brudną wodą. Jeszcze
długi czas nie napotkałem nikogo, nic tylko wiatr, a trochę później
słońce. Od czasu do czasu, nie wiem skąd, jakaś kula tak sobie, poprzez
słońce i powietrze, szukała mnie, wesoła, upierając się, żeby mnie za-
bić, mnie właśnie na tym pustkowiu. Dlaczego? Nigdy już, żebym miał
żyć i sto lat, nie będę spacerował po wsi. Poprzysięgłem to sobie.
Idąc przed siebie, przypomniałem sobie wczorajszą ceremonię. Ta
ceremonia odbywała się na łące, u stóp wzgórza; pułkownik swym tu-
balnym głosem przemawiał do pułku: „W górę serca!” powiedział… „W
górę serca! i niech żyje Francja!” Gdy się nie ma wyobraźni, umrzeć –
to głupstwo, gdy się ją ma, umrzeć to zbyt wiele. Oto moje zdanie. Nig-
dy nie pojąłem tylu rzeczy na raz.
Pułkownik nigdy nie miał wyobraźni. Całe jego nieszczęście z tego
poszło, a zwłaszcza nasze. Czyżbym był jedyny w tym pułku, który wy-
obrażał sobie śmierć? Ja wołałem mój rodzaj śmierci, późną śmierć…
Za lat dwadzieścia, trzydzieści… Może więcej. Wołałem ją od tej, jaką
mnie teraz częstowano: opychać się błotem Flandrii, pełną gębą, nawet
więcej niż gębą, rozłupany od ucha do ucha, pociskiem. Ma się chyba
prawo mieć zdanie o swej własnej śmierci. Ale dokąd iść w takim razie?
Prosto przed siebie? Tyłem obrócony do wroga. Gdyby tak żandarmi
capnęli mnie na wagarach, zdrowo bym beknął. Bez ceregieli osądzono
by mnie tego wieczora, w klasie jakiejś rozpuszczonej szkoły. Było dużo
pustych klas, wszędzie gdzieśmy przechodzili. Zabawiono by się ze mną
w sprawiedliwość, jak się tu bawią, gdy nauczyciel wyjdzie z klasy.
Szarże na estradzie, siedzą, ja stoję, ręce w kajdankach, przed małym
pulpitem. Rankiem rozstrzelano by mnie: dwanaście kul, plus jedna. A
więc?
I jeszcze wróciłem myślą do pułkownika, jaki to byłby równiacha z
tego faceta, z jego pancerzem, z hełmem i z wąsami; gdyby go pokazy-
wano spacerującego, jak ja go widziałem, pod kulami i pociskami, w
music-hallu, taki spektakl nabiłby do ostatniego miejsca ówczesną Al-
hambrę, on zaćmiłby Fragson, w czasach, o których wam mówię, gło-
śną gwiazdę. Oto co ja myślałem. Na dół serca! to myślałem.
Szedłem długie godziny, chyłkiem i ostrożnie, i wreszcie zobaczyłem
naszych żołnierzy przed wioską obok folwarku. To była placówka na-
szej przedniej straży. Szwadronu, który tu kwaterował. Nikt u nich nie
zginął, oznajmiono mi. Wszyscy żywi! A ja miałem wielką nowinę:
„Pułkownik zabity!” którą im krzyczałem, jak tylko zbliżyłem się do pla-
cówki. „Nie brak pułkowników!” – odparował mi wachmistrz Pistil,
który był właśnie wachmistrzem ubezpieczenia i oddziału roboczego.
– A zanim wyznaczą następcę pułkownika, jazda, gówniarzu, do fa-
sowania flaków, razem z Empouille’m i Kerdoncuffe’m i wziąć tam każ-
dy dwa worki, za kościołem fasują… co go tam widać. I nie dać sobie
wtrynić samych kości, jak wczoraj, i nie opierdalać się tam długo, wra-
cać przed nocą, psia wasza mać!
Poszło się więc znowu, we trzech.
„Na przyszłość nic im nie opowiem!” mówiłem sobie, zły. Wiedzia-
łem, że tym ludziom nie warto nic opowiadać, że taki dramat, jaki ja
zobaczyłem, był po prostu stracony dla takich plugawców! że było za
późno, by to jeszcze kogoś interesowało. I pomyśleć, że tydzień temu z
pewnością wyrżnięto by cztery szpalty w dziennikach i moją fotografię,
przy opisie śmierci pułkownika, tak jak się ona odbyła. Bydlaki.
Mięso dla pułku wydawano na sierpniowej łące – ocienionej wiśnia-
mi i spalonej już w końcu lata. Na workach i na płótnie na namioty sze-
roko rozpostartych, i nawet wprost na trawie, wznosiły się kupy ochła-
pów, łój w żółtych i bladych kawałach, rozpłatane barany z bebechami
rozpartymi na żerdkach, ociekające pomysłowymi strumyczkami w do-
okolną zieleń, cały wół, rozcięty na dwoje, powieszony na drzewie, na
którym ćwiczyli się jeszcze klnąc zajadle czterej rzeźnicy pułkowi, żeby
wyciąć z niego wnętrzności. Wymyślano sobie zdrowo, jedna sekcja
drugiej, z powodu tłuszczu, a zwłaszcza cynader, wśród much, jak się je
widzi w takich chwilach, ważnych i muzykalnych, jak ptaszki.
I znowu krew, wszędzie, przez trawę, w kałużach, zbiegających się w
poszukiwaniu dobrego spadku. Zabijano ostatnią świnię o parę kroków
dalej. Czterech żołnierzy i rzeźnik już kłóciło się o niektóre jej flaki.
– To ty, psubracie! coś wczoraj zrobił pieczeń z krzyżówki!…
Zdążyłem jeszcze rzucić kilka spojrzeń na ten spór żywnościowy,
opierając się o drzewo, i musiałem ulec przemożnej chęci rzygania, i to
nie tylko trochę, lecz aż do zemdlenia.
Zaniesiono mnie do kwatery na noszach, ale nie pominąwszy okazji
buchnięcia mi moich dwóch worków z tabaczkowego brezentu.
Ocknąłem się, opierdalany znowu przez wachmistrza. Wojna jeszcze
trwała.
»«
»«
»«
»«
»«
»«
»«
»«
»«
»«
»«
»«
»«
»«
»«
»«
»«
»«
»«
Trudno mnie będzie odwieść od myśli, że jeżeli to mnie znów
chwyciło, to przede wszystkim z powodu Robinsona. Z początku nie
zwracałem wielkiej uwagi na te dolegliwości. Kołatałem się w dalszym
ciągu, do jednego pacjenta do drugiego, ale stałem się jeszcze bardziej
niespokojny niż przedtem, coraz więcej, jak w New Yorku, i znowu za-
cząłem jeszcze gorzej sypiać niż zwykle.
Ponowne zatem spotkanie Robinsona wywołało we mnie wstrząs i
jakby chorobę, która mnie znów chwyciła.
Jego pysk umazany troską sprowadzał na mnie niby wstrętny sen, od
którego nie mogłem się uwolnić przez wiele już lat. Bredziłem od tego.
Spadł tutaj znowu przede mną. Nie odczepię się od niego. Z pewno-
ścią szukał mnie tutaj. Ja nie starałem się z nim zobaczyć, oczywiście..;
Z pewnością jeszcze się zjawi i znowu mnie zmusi do myślenia o jego
sprawach. Wszystko teraz kazało mi zresztą myśleć o jego plugawej
istocie. Nawet ci ludzie, na których patrzyłem przez okno, co, jak gdyby
nigdy nic, chodzili sobie po ulicy, gadali przy bramach, ocierali się je-
den o drugiego, kazali mi myśleć o nim. Ja wiedziałem, czego oni szu-
kają, co ukrywają za tym wyglądem jakby nigdy nic, ci ludzie. Chcieli
zabijać i dać się zabijać, nie za jednym zamachem, rozumie się, lecz po-
malutku, jak Robinson, przez wszystko co się napatoczyło, przez stare
zmartwienia, nowe troski, nienawiści jeszcze nienazwane, skoro nie ma
jawnej wojny, kiedy to się odbywa szybciej niż zazwyczaj.
Wprost bałem się wychodzić, nie chcąc go spotkać.
Trzeba było mnie wzywać dwa lub trzy razy z rzędu, żebym się zdecy-
dował odpowiedzieć na wezwanie chorych. Toteż najczęściej, gdy się
zjawiałem, znaleziono już innego lekarza. Moja myśl potrzebowała po-
pychania jej, tak samo jak moje życie. Na tę ulicę św. Wincentego,
gdzie byłem wszystkiego raz jeden, wezwano mnie pod Nr 12, na trzecie
piętro. Nawet zajechano po mnie taksówką. Zaraz poznałem dziadka,
szeptał, długo wycierał nogi na mojej słomiance. Człowiek ten niepew-
ny w ruchach, siwy i przygarbiony, chciał żebym pośpieszył do jego
wnuczka.
Pamiętam również dobrze jego córkę, też kobitkę jak się patrzy,
zwiędłą już, ale masywną i milczącą, która kilkakrotnie powracała do
rodziców, żeby poronić. Tej nie robiono żadnych wyrzutów. Starzy pra-
gnęli tylko, by raz wreszcie wyszła za mąż, zwłaszcza że miała już dwu-
letniego chłopca na wychowaniu u dziadków.
To dziecko zapadało na zdrowiu z byle powodu, a gdy było chore,
dziadek, babka, matka zapłakiwali się zespołowo, strasznie, i to głów-
nie dlatego, że nie miało prawowitego ojca. W takich chwilach rodziny
najbardziej wzruszają się nieuregulowaną sytuacją. Wierzyli dziadko-
wie, nie przyznając się do tego całkowicie, że dzieci naturalne są wątlej-
sze i częściej od ślubnych chorują.
W końcu, ojciec, ten osobnik przynajmniej, którego za ojca uważano,
wyjechał na zawsze. Tak temu człowiekowi suszyli głowę małżeństwem,
że mu to wreszcie nieźle zbrzydło. Musiał być teraz daleko, jeżeli jesz-
cze był w drodze. Nikt nic nie rozumiał z tego porzucenia, a najmniej
sama dziewczyna, bo przecież z taką radością ją obracał.
Otóż, odkąd lekkoduch się ulotnił, patrzyli na dziecko wszyscy troje
pobekując i na tym koniec. Oddała się temu człowiekowi, jak mówiła
„duszą i ciałem”. To musiało się stać i według niej powinno było dosta-
tecznie wszystko tłumaczyć. Malec wyszedł z jej ciała za jednym zama-
chem i zostawił jej fałdy na brzuchu. Duch zadowala się frazesem, ciało
nie jest takie, jest bardziej wymagające, potrzeba mu muskułów. Ciało
to jest zawsze coś prawdziwego, dlatego też prawie zawsze smutno i
nieprzyjemnie je oglądać. Rzadko zdarzało mi się widzieć, to też praw-
da, żeby macierzyństwo zabrało za jednym zamachem tyle młodości Tej
matce pozostały tylko, że tak powiem, uczucia i dusza. Nikt już jej nie
chciał.
Przed tym potajemnym urodzeniem rodzina mieszkała w dzielnicy
Filles du Calvaire [24] i to od wielu lat. Jeżeli wszyscy poszli na wygna-
nie do Rancy, to nie dla przyjemności, lecz żeby się schować, kazać o
sobie zapomnieć, zniknąć, całą gromadką.
Kiedy niemożliwe stało się ukrycie tej ciąży przed sąsiadami, chcąc
uniknąć wszelkich komentarzy, postanowili opuścić swą dzielnicę w
Paryżu. Przeprowadzka honorowa.
W Rancy szacunek sąsiadek nie był niezbędny, a poza tym nie znano
ich w Rancy, a w dodatku miejscowy magistrat uprawiał właśnie polity-
kę obrzydliwą, anarchistyczną, mówiąc bez ogródek, o której głośno
było w całej Francji, politykę łobuzerską. W tym środowisku wyrzut-
ków opinia bliźniego nie może mieć znaczenia.
Rodzinka ta ukarała siebie samorzutnie, zerwała wszelkie stosunki z
krewnymi i dawnymi przyjaciółmi. Jeżeli chodzi o dramat, to był tutaj
dramat całkowity. Nie mieli już nic do stracenia, mówili sobie. Zdekla-
sowani. Kiedy chce się dla siebie stracić szacunek, idzie się w lud.
Nie czynili nikomu żadnego wyrzutu. Usiłowali tylko wykryć wybu-
chami drobnych kalekich buntów, czym też mogło Przeznaczenie
urżnąć się owego dnia, kiedy zrobiło im takie świństwo.
Córce życie w Rancy dawało tę tylko pociechę, ale bardzo ważną, że
mogła odtąd całkowicie swobodnie rozmawiać ze wszystkimi o swych
„nowych odpowiedzialnościach”. Kochanek, porzucając ją, zbudził w jej
nadpsutej naturze głęboką żądzę bohaterstwa i oryginalności. Z chwilą
gdy upewniła się, na resztę swych dni, że nigdy już nie będzie miała ży-
cia absolutnie identycznego jak większość kobiet z jej klasy i środowi-
ska i że będzie mogła zawsze powoływać się na romans swego życia
splądrowanego przy pierwszej miłości, przystosowała się z przyjemno-
ścią do wielkiego nieszczęścia, jakie ją spotkało, i spustoszenia losu zo-
stały w rezultacie dobrze przyjęte. Wystroiła się na dziewczynkę-matkę.
W jadalni, kiedy tam weszliśmy, jej ojciec i ja, oszczędnościowe
oświetlenie nie wykraczało poza półcień, postacie widziało się niby bla-
de plamy, niby ciała wałkujące słowa, co poniewierały się w półmroku,
ciężkim od tego zapachu starego pieprzu, jaki wydzielają wszystkie ro-
dzinne meble.
Na stole, pośrodku, na plecach, leżało dziecko w powijakach, dało się
obmacać. Najpierw naciskałem mu brzuszek z wielką ostrożnością,
stopniowo, od pępka do moszny, a potem zbadałem je, nadal z wielką
powagą.
Jego serce biło kocim rytmem, szybkim i szaleńczym. I naraz dziecko
dosyć miało mych gmerających palców i mych manewrów i zaczęło się
drzeć, jak to potrafią dzieci w tym wieku, niewiarygodnie. Tego było za
wiele. Od powrotu Robinsona coś dziwnego działo się w mej głowie i w
ciele, i wrzaski tego niewiniątka zrobiły na mnie ohydne wrażenie. Co
za wrzask, Boże drogi! Co za wrzask! Nie mogłem dłużej wytrzymać.
Istniała też inna sprawa wywołująca moje przygłupiaste zachowanie.
W gruncie rzeczy od dawna nie znosiłem noworodków, tym bardziej
więc, wypompowany, usiłowałem pohamować wrzeszczącego brzdąca.
– Ej – odpowiedziałem temu małemu krzykaczowi – nie śpiesz się
tak, mały kretynie, będziesz miał jeszcze dość czasu, żeby drzeć mordę!
Zostanie ci jeszcze, fąflu! Oszczędzaj się! Zostanie ci jeszcze dość nie-
doli, żeby ci się rozpłynęły oczy i głowa też i cała reszta, a jakże, jeśli nie
będziesz się miał na baczności!
– Co pan mówi, doktórze? – zerwała się babka. Powtórzyłem po pro-
stu: „Zostanie jeszcze!”
– Co? Czego zostanie? – pytała, zdjęta zgrozą…
– Trzeba rozumieć! – odparłem. – Trzeba rozumieć! Tłumaczy się
wam za wiele rzeczy! W tym cała bieda! Spróbujcie choć raz zrozumieć.
Wysilcie się!
„Co zostanie?… Co on mówi?” – I pytali się nawzajem wszyscy troje,
a córka „z odpowiedzialnościami” dziwnie wytrzeszczyła gały i zaczęła
też wydawać sławetne długie okrzyki. Znalazła, psiakrew, znakomitą
okazję do ataku spazmów. Nie przepuści. To była wojna! I tupanie no-
gami! I duszności! I okropne zezowanie! Tom się urządził! Trzeba to
było widzieć! „On zwariował, mamo!” – ryczała dławiąc się. – „Doktór
zwariował!… Odbierz mu małego, mamo!” Ratowała swe dziecko.
Nigdy nie dowiem się dlaczego, ale ona zaczęła, tak była podniecona,
mówić z baskijskim akcentem. „On mówił straszne rzeczy! Mamo!… To
szaleniec!…”
Wyrwano mi malca z rąk, zupełnie jakby wyrywano go z płomieni.
Dziadek, tak nieśmiały przed chwilą, zdejmował teraz ze ściany swój
wielki mahoniowy termometr, olbrzymi, jak maczuga… I w pewnej od-
ległości towarzyszył mi do drzwi, których skrzydło zatrzasnął za mną,
gwałtownie, potężnym kopnięciem.
Ma się rozumieć, skorzystano z tego, żeby mi nie zapłacić za wizytę…
Kiedy znów znalazłem się na ulicy, nie bardzo byłem dumny z tego co
mi się przytrafiło. Nie tyle ze względu na moją reputację, która nie mo-
gła już być w dzielnicy gorsza od tej, jaką mi wyrobiono i bez mojego
udziału, ale wciąż z powodu Robinsona, od którego spodziewałem się
uwolnić wybuchem szczerości, znaleźć w umyślnym skandalu decyzję
by więcej go nie przyjmować, robiąc samemu sobie coś w rodzaju bru-
talnej sceny.
Kalkulowałem tak: Tytułem eksperymentu zobaczę, jaki skandal
można zrobić sobie za jednym zamachem. Tylko że w skandalu i w
emoqi nigdy nie ma końca, nie wie się nigdy, jak daleko będzie się
zmuszonym zajść w szczerości… Co ludzie jeszcze kryją przed tobą… Co
ci jeszcze pokażą… Czy się będzie dość długo żyło… Czy się posuwasz
dość daleko w ich bzdurach… Trzeba było zaczynać od początku.
Na razie pilno mi było ukryć się, mnie również, na moment. Żeby
wrócić do domu wybrałem zaułek Szubieniczny, a potem ulicę Walen-
tynek. To jest dobry kawałek drogi. Jest czas zmienić zdanie. Szedłem
ku światłom. Na placu Tymczasowym spotkałem Péridona, latarnika.
Zamieniliśmy ze sobą kilka nieszkodliwych słów. „Idzie pan do kina,
doktorze?” – zapytał mnie. Podsunął mi myśl. Uznałem, że jest niezła.
Autobusem jest się prędzej niż metrem. Po tym sromotnym interme-
dium wyjechałbym z Rancy na dobre i na zawsze, gdybym tylko mógł.
Im dłużej siedzicie w jakimś miejscu, tym bardziej rzeczy i ludzie ob-
nażają się, psują i zaczynają cuchnąć, całkiem umyślnie dla was.
»«
»«
»«
»«
»«
»«
»«
Bogaci nie potrzebują sami zabijać, żeby żreć. Oni, jak powia-
dają, dają ludziom pracę. Oni, bogaci, sami nie robią nic złego. Oni pła-
cą. Wszystko się robi, żeby im się podobało i wszyscy są zadowoleni.
Gdy ich kobiety są piękne, kobiety biednych są brzydkie. To jest wynik
procesu trwającego od stuleci, pomijając strój. Ładniutkie dziewczynki,
dobrze odkarmione, dobrze wymyte. Odkąd trwa życie, nic innego nie
było.
Co do reszty, daremnie człowiek wytęża siły, potyka się, ześlizguje,
spada z powrotem w alkohol, który konserwuje żywych i martwych, nie
dochodzi do niczego. To jest dowiedzione. I od tylu wieków można wi-
dzieć, jak zwierzęta naszego gatunku rodzą się, trudzą i zdychają na na-
szych oczach i nie przytrafia się im nigdy nic nadzwyczajnego, tylko bez
przerwy biorą się za dźwiganie tego samego bezsensownego brzemie-
nia, z miejsca, gdzie je tyle innych zwierząt porzuciło. A przecież po-
winniśmy rozumieć, co się dzieje. Nieprzerwane fale niepotrzebnych
istot ciągną z głębi wieków, żeby wciąż umierać na naszych oczach, a
tymczasem człowiek czeka tu, spodziewa się czegoś… Niezdatny nawet
do wyobrażenia sobie śmierci.
Kobiety bogatych, dobrze odżywiane, dobrze zakłamane, wypoczęte,
stają się ładne. To jest prawda. Ostatecznie, to może wystarcza. Nie
wiadomo. Byłaby to przynajmniej jakaś racja bytu.
– Nie uważasz, że kobiety w Ameryce były piękniejsze od tutejszych?
O takie rzeczy pytał mnie Robinson, odkąd przeżuwał wspomnienia z
podróży. Zaczynały go interesować różne sprawy, zaczynał nawet mó-
wić o kobietach.
Teraz rzadziej go odwiedzałem, gdyż w tym właśnie czasie zostałem
mianowany ordynatorem w małej przychodni dla gruźlików w sąsiedz-
twie. Trzeba nazywać rzeczy po imieniu, to mi przynosiło osiemset
franków miesięcznie. Przychodzili tam do mnie przeważnie ludzie z pa-
sa fortecznego, tej swego rodzaju wsi, co nie potrafi nigdy wyzwolić się
całkowicie z błota, wepchniętej między śmietniska i otoczonej dróżka-
mi, gdzie małe dziewczynki, przedwcześnie rozbudzone i zasmarkane,
unikają szkoły, żeby pod parkanami dostawać od satyrów dwadzieścia
su, frytki i rzeżączkę. Teren dla kina awangardy, gdzie brudna bielizna
zatruwa drzewa, a wszystkie grzędy sałaty ociekają szczynami w sobot-
nie wieczory. W swej dziedzinie nie dokonałem w ciągu tych kilku mie-
sięcy specjalizacji żadnego cudu. A tymczasem była wielka potrzeba cu-
dów. Lecz moim pacjentom nie zależało na nich, owszem, liczyli na swą
gruźlicę, żeby móc przejść ze stanu nędzy kompletnej, która dławiła ich
od urodzenia, do stanu nędzy względnej, jaką zapewniają maleńkie
renty państwowe. Wlekli swą krwistą ślinę, mniej lub bardziej skutecz-
ną, od jednego zwolnienia do drugiego, od czasu wojny. Chudli z go-
rączki, podtrzymywanej tym, że jedli mało, a rzygali dużo, pili mnóstwo
wina, a mimo to pracowali, prawdę mówiąc, co trzeci dzień.
Nadzieja otrzymania renty władała ich duszą i ciałem. Spadnie na
nich pewnego dnia ta renta jak łaska, oby tylko mieli siłę poczekać
ździebko, zanim zupełnie zdechną. Nie wie się, co to znaczy wracać i
czekać na coś, póki się nie obserwowało, jak umieją czekać i wracać
biedni, którzy spodziewają się renty.
Spędzali popołudnia i tygodnie całe na spodziewaniu się, w bramie i
na progu mej nędznej przychodni, gdy na dworze padało, na rozważa-
niu procentowych szans niezdolności inwalidzkiej i chęci plucia jawnie
bakcylowego, prawdziwego plucia, „stuprocentowo” gruźliczego plucia.
Wyzdrowienie w ich nadziejach zajmowało wyraźnie miejsce po rencie,
oczywiście myśleli oni i o wyzdrowieniu, lecz bardzo mało, tak że chęć
stania się rencistą, skromniutkim rencistą, wszystko jedno na jakich
warunkach, olśniewała ich całkowicie. Poza tym pragnieniem nieprze-
jednanym, ostatecznym, mogły w nich istnieć już tylko małe podrzędne
zachcianki, i nawet ich śmierć stawała się w porównaniu z tym sprawą
dość uboczną, co najwyżej ryzykiem sportowym. Śmierć to ostatecznie
kwestia kilku godzin, nawet minut, a tymczasem renta to tak jak nędza,
to trwa całe życie. Ludzie bogaci upajają się czym innym i nie potrafią
pojąć szału zabezpieczania się. Być bogatym, to jest inne upojenie, to
znaczy zapomnieć. I właśnie dlatego człowiek staje się bogaty, żeby za-
pomnieć.
Stopniowo wyzbyłem się złego nałogu obiecywania moim pacjentom
powrotu do zdrowia. Nie mogło im to sprawić wielkiej przyjemności,
perspektywa powrotu do zdrowia. To w rezultacie najgorsza z możliwo-
ści, być zdrowym. Zdrowy musi pracować, no i co potem? Natomiast
renta państwowa, bodaj najniższa, to jest coś po prostu boskiego.
Kiedy się nie ma pieniędzy, żeby dać biednym, to lepiej milczeć. Gdy
mówi im się o czym innym, nie o pieniądzach, oszukuje się ich, okła-
muje, prawie zawsze. Bogatych łatwo bawić, wystarczą na przykład lu-
stra, będą się w nich przeglądać, ponieważ nie ma w świecie nic lepsze-
go do oglądania jak bogaci. Dla przywrócenia im wigoru, co dziesięć lat
podnosi się bogatych o jeden szczebel w Legii Honorowej, jak stary cy-
cek, i oto mają zajęcie na nowe dziesięć lat. To wszystko. Moi pacjenci
to byli egoiści, biedacy, materialiści, skurczeni w niskich projektach
emerytury, którą mieli otrzymać za krwawą i pozytywną plwocinę.
Reszta mało ich obchodziła, nawet pory roku ich nie obchodziły. Nie
odczuwali ich i chcieli wiedzieć tylko to co dotyczy kaszlu i choroby, że
na przykład zimą łatwiej o katar niż latem, ale że przeciwnie, pluje się
łatwo krwią na wiosnę i że w czasie upałów można dojść do zrzucenia
trzech kilogramów tygodniowo… Czasami słyszałem jak rozmawiali
między sobą, sądząc, że jestem gdzie indziej, gdy czekali w kolejce.
Opowiadali o mnie nieskończone okropności i kłamstwa, że mogła im
od nich wylecieć w powietrze wyobraźnia. Takie oczernianie musiało
im dodawać jakiejś tajemniczej odwagi, która im była niezbędna, żeby
być coraz bardziej bezlitosnymi, odpornymi i złymi, żeby trwać, żeby
przetrzymać. Tak ostrzyć sobie języki, obgadywać, pogardzać, grozić,
widocznie poprawiało im samopoczucie. A przecież robiłem co było w
mej mocy, szedłem im na rękę, wszelkimi sposobami, brałem do serca
ich sprawy i usiłowałem być dla nich pożyteczny, dawałem im dużo
jodku, żeby mogli wypluć swe podłe bakcyle, to wszystko nie zdołało
obezwładnić ich draństwa…
Stali przede mną uśmiechnięci jak służący, gdy im zadawałem pyta-
nia, ale mnie nie lubili, najpierw ponieważ czyniłem dla nich dobrze,
następnie ponieważ nie byłem bogaty i że leczyć się u mnie to znaczyło
być leczonym za darmo, a to nigdy nie pochlebia choremu, choćby się
starał o rentę inwalidzką. Nie było świństwa, którego nie rozgłaszaliby
o mnie za plecami. Nie miałem również samochodu, jak większość le-
karzy w okolicy, i to także było w ich oczach pewną ułomnością, że cho-
dzę pieszo. Skoro się tylko podbechtało mych pacjentów, a koledzy so-
bie tego nie żałowali, mścili się oni, rzec by można, za całą moją życzli-
wość, za to, że byłem taki uczynny, taki oddany. To wszystko jest w po-
rządku rzeczy. Czas mimo to płynął.
Pewnego wieczora, gdy moja poczekalnia była prawie pusta, wszedł
jakiś ksiądz. Nie znałem tego księdza, chciałem go odprawić. Nie lubi-
łem klechów, miałem swoje powody, zwłaszcza odkąd zrobiono mi ka-
wał z ładunkiem w San Tapeta. Ale tego daremnie starałem się sobie
przypomnieć, żeby mu co nieco powiedzieć do słuchu, naprawdę nig-
dzie go przedtem nie widziałem. A przecież musiał nieraz chodzić w no-
cy, jak ja, po Rancy, skoro był z tych stron. Może więc unikał mnie? Za-
stanawiałem się. Musiano go uprzedzić, że nie lubię klechów. Czuło się
to po chwiejnym sposobie, w jaki rozpoczynał swoje gadanie. Więc, że
nigdy nie deptaliśmy sobie po piętach przy tych samych chorych. Był
proboszczem, jak mi powiedział, w kościele, w pobliżu, od dwudziestu
lat. Wiernych miał mnóstwo, ale niewielu z nich płaciło. Słowem, raczej
żebrak. To nas zbliżało do siebie. Sutanna, która go okrywała, wydała
mi się draperią bardzo niewygodną do przechadzek w letnim błocie pa-
sa fortecznego [31]. Zwróciłem mu na to uwagę. Podkreśliłem nawet
dziwaczną niedogodność podobnego szyku.
– Można się przyzwyczaić! – odparł.
Moja impertynencka uwaga wcale go nie uraziła, stał się jeszcze
uprzejmiejszy. Najwidoczniej miał do mnie jakąś prośbę. Głos jego nie
wznosił się ponad pewną poufną monotonię, która wynikała, tak sobie
przynajmniej wyobrażałem, z jego profesji. Kiedy mówił, przezorny w
swym wstępie, próbowałem sobie przedstawić wszystko, co wykonywał
codziennie ten proboszcz, chcąc zarobić na życie, całą kupę min i do te-
go obietnic, coś tak jak ja… A potem, dla zabawy, wyobrażałem go sobie
całkiem nagiego przed jego ołtarzem. Należy się przyzwyczaić tak
transponować od pierwszego wejrzenia ludzi, którzy przychodzą z wi-
zytą, rozumie ich się potem znacznie prędzej, rozróżnia się natychmiast
w kimkolwiek bądź naturę ogromnego i chciwego robaka. To jest niezły
chwyt wyobraźni. Pryska nędzny prestiż, ulatnia się. Nagi, w rezultacie
jawi się przed wami jako licha dziadowska torba, pretensjonalna i cheł-
pliwa, wysilająca się na błahe takie czy owakie brednie. Nic nie oprze
się podobnej próbie. W jednej chwili człowiek odzyskuje pewność sie-
bie. Pozostają tylko myśli, a myśli nigdy nie budzą lęku. Gdy chodzi o
myśli, nic nie jest stracone, wszystko się jakoś ułoży. A tymczasem nie-
raz trudno jest oprzeć się prestiżowi człowieka ubranego. Ubiór jego
zachowuje podłe zapachy i tajemnice, jest nimi nasycony.
Ksiądz miał bardzo liche zęby, popsute, brunatne i wysoko okolone
zielonkawym kamieniem nazębnym, krótko mówiąc, ropotok zębodo-
łowy jak się patrzy. Chciałem mu powiedzieć o jego ropotoku, ale był
zbyt zajęty opowiadaniem mi różnych rzeczy. Strzykały one na mnie
sokiem ze spróchniałych pieńków pod pchnięciami języka, którego
wszystkie ruchy śledziłem. W wielu miejscach język ten był skaleczony i
krwawił na obrzeżach.
Byłem przyzwyczajony do tak drobiazgowych i intymnych obserwacji
i nawet je lubiłem. Gdy się zastanowić na przykład nad sposobem, w ja-
ki tworzą się i są wypowiadane słowa, nasze zdania nie mogą uniknąć
klęski, jaką jest demaskowanie ich obślinionej oprawy. Nasz mecha-
niczny wysiłek rozmawiania jest bardziej skomplikowany i uciążliwszy
od wypróżniania się. Usta, ten kielich wzdętego ciała, co kurczy się do
świstu, chwyta dech i miota się, wydaje przeróżne lepkie dźwięki po-
przez cuchnącą zaporę spróchniałych zębów, cóż to za skaranie! A prze-
cież to właśnie każą nam przekształcać w coś idealnego. To trudna
rzecz. Ponieważ jesteśmy tylko zamkniętym obrębem ciepłych i psują-
cych się wnętrzności, zawsze będziemy mieli kram z uczuciami. Być za-
kochanym to nic nie jest, trzymać całość w dobrej formie to jest trudne.
Nasze ekskrementy nie chcą trwać ani wzrastać. Na tym punkcie jeste-
śmy w daleko gorszym położeniu od gówna, ta zaciekłość trwania w na-
szym stanie jest niewiarygodną katuszą.
Stanowczo nade wszystko uwielbiamy naszą własną woń. Całe nie-
szczęście wywodzi się z tego, że za wszelką cenę musimy być Janem,
Piotrem, czy Gastonem przez wszystkie lata. To nasze ciało, maskarada
niespokojnych i pospolitych cząsteczek, nieprzerwanie buntuje się
przeciw tej okrutnej farsie trwania. Nasze cząsteczki chcą zatracić się
we wszechświecie, jak najprędzej, te miłe drobinki! Cierpią one, że są
tylko „nami”, oszukiwane przez nieskończoność. Gdyby człowiek miał
odwagę, rozprysnąłby się na kawałki, ponieważ jej nie ma, tylko z dnia
na dzień podupada. Nasza ukochana katusza, anatomiczna, zawarta
jest w naszym ciele, razem z pychą.
Ponieważ milczałem, skonsternowany wywołaniem z pamięci tej bio-
logicznej hańby, ojczulek pomyślał, że zapanował nade mną i skorzy-
stał nawet z tego, żeby stać się względem mnie zupełnie życzliwy, a na-
wet poufały. Oczywiście, poinformował się uprzednio co do mej osoby.
Z niesłychaną oględnością poruszył drażliwy temat mej reputacji lekar-
skiej w okolicy. Dał mi do zrozumienia, że mogłaby ona być lepsza,
gdybym był zupełnie inaczej postępował po osiedleniu się w Rancy, i to
zaraz w pierwszych miesiącach praktyki tutaj. „Chorzy, drogi doktorze,
nie zapominajmy o tym nigdy, są z zasady konserwatystami.. Obawiają
się, to łatwo zrozumieć, żeby im nie zabrakło ziemi i nieba…”
Według niego, powinienem więc był od samego początku szukać zbli-
żenia z Kościołem. Taki był jego wniosek natury duchowej, a zarazem
praktycznej. Myśl nie była zła. Unikałem przerywania mu i czekałem
cierpliwie, aż przejdzie do celu swej wizyty.
Do smutnych wynurzeń nie można było pragnąć odpowiedniejszej
pogody. Na dworze było tak brzydko, tak uporczywie zimno, że zdawało
się, nie zobaczy się już nigdy reszty świata po wyjściu, że świat się roz-
puścił, z obrzydzenia do samego siebie.
Moja pielęgniarka skończyła wreszcie redagowanie wszystkich kart
choroby. Nie miała już żadnego pretekstu, żeby zostać i przysłuchiwać
się naszej rozmowie. Poszła więc sobie, ale mocno zirytowana, trzaska-
jąc drzwiami, w gwałtownym porywie siekącej deszczem wichury.
»«
»«
»«
»«
»«
»«
»«
»«
»«
»«
»«
»«
Ale na nic nie zdały się nasze sposoby, ona miała więcej prze-
biegłości niż my wszyscy razem. Dowód, że zobaczyła się ze swym Ro-
binsonem i to tak jak chciała… Pierwszym, który ich zdybał razem, był
Parapin. Siedzieli na tarasie kawiarni na wprost dworca Wschodniego.
Ja już się domyślałem ich spotkań, ale nie chciałem okazywać zainte-
resowania nimi. To mnie właściwie nie obchodziło. On pełnił służbę w
zakładzie, wcale zresztą nieźle, przy paralitykach, czyścił ich, mył,
zmieniał bieliznę, dawał pić, robota najbardziej niewdzięczna. Nie mo-
gliśmy więcej od niego żądać.
Jeżeli wykorzystywał popołudniowe godziny, kiedy go posyłałem do
Paryża po sprawunki, na spotkania ze swoją Madelon, to jego rzecz. W
każdym razie my już jej nie widzieliśmy w Vigny-sur-Seine, Madelon,
po tym jak dostała po gębie. Ale myślę, że musiała mu później nagadać
ładnych świństw pod moim adresem!
Nie rozmawiałem już z nim nawet o Tuluzie, z Robinsonem, tak jak-
by nic nie zaszło.
Sześć miesięcy przeżyliśmy w ten sposób, radzi nie radzi, a potem
powstał wakat w personelu i niespodziewanie potrzebowaliśmy na
gwałt pielęgniarki znającej się dobrze na masażach, nasza odeszła bez
wymówienia, bo wydawała się za mąż.
Dużo pięknych dziewczyn zgłosiło się na tę posadę, tak że mieliśmy
kłopot w wyborze wśród tylu silnych istot różnych narodowości, przy-
byłych do Vigny jak tylko ukazało się nasze ogłoszenie. Wreszcie zdecy-
dowaliśmy się przyjąć pewną Słowaczkę, imieniem Zofia, której posta-
wa, zwinne i zarazem tkliwe ruchy, nadzwyczajne zdrowie, trzeba przy-
znać, zrobiły na nas wrażenie, nieodparte.
Zofia umiała bardzo niewiele po francusku, a ja wyraziłem gotowość,
to była z mej strony minimalna uprzejmość, bez zwłoki dawać jej lek-
cje. Kontakt z tą świeżą dziewczyną przywrócił mi zresztą chęć naucza-
nia. A przecież Baryton zrobił wszystko, żeby mi je obrzydzić. Niepo-
prawny! Ale bo też co za młodość! Jaka werwa! Co za muskulatura! Ja-
kie usprawiedliwienie dla mnie! Gibka! Nerwowa! Nadzwyczajna! Tej
urody nic pomniejszała żadna fałszywa czy prawdziwa wstydliwość,
która tak krępuje rozmowy zbyt zachodnie. Co do mnie, dość powie-
dzieć, nie mogłem się nasycić zachwytem nad nią… Od mięśni do mię-
śni, według grup anatomicznych, podążałem… Stokami muskulatury,
okolicami… Ta jędrność, lecz zarazem smukłość, rozłożona na płaszczy-
zny, to wymykające się, to przyzwalające, przy dotykaniu, nie miałem
nigdy dość posuwania się po niej… Pod aksamitną skórą, wyprężona,
odprężona, cudowna…
Era tych żywych uciech, wielkich niezaprzeczalnych harmonii, fizjo-
logicznych, porównawczych i takich, które jeszcze nadejdą… Ciało, bó-
stwo macane mymi niegodnymi rękami… Ręce uczciwego mężczyzny,
ten nieznany ksiądz… Najpierw pozwolenie Śmierci i Słów… Ileż cuch-
nących ceregieli! Umazany gęstym błotem symboli i wypikowany aż po
czubek głowy artystycznymi ekskrementami, dystyngowany mężczyzna
robi swoje… A potem niech się dzieje co chce! Dobry interes! Oszczęd-
ność, bo ostatecznie będzie się podniecał tylko wspomnieniami… Po-
siada się wspomnienia, można je sobie kupić, piękne i przepyszne, raz
na zawsze, te wspomnienia… Życie to jest coś bardziej złożonego,
zwłaszcza zaś życie kształtów ludzkich. Okrutna przygoda. Nie ma bar-
dziej beznadziejnych. Wobec tej namiętności do kształtów doskona-
łych, kokaina to tylko zabicie czasu dla zawiadowców stacji.
Ale wracajmy do naszej Zofii! Sama jej obecność wydawała się zu-
chwalstwem w naszym domu, zrzędliwym, zatrwożonym i podejrza-
nym.
Po jakimś czasie współżycia, byliśmy oczywiście wciąż bardzo radzi,
że mamy ją wśród naszych pielęgniarek, ale jednocześnie nie mogliśmy
oprzeć się obawie, że pewnego dnia zacznie psuć zespół naszych nie-
skończonych ostrożności lub po prostu uświadomi sobie nagle pewne-
go pięknego poranka naszą nędzną rzeczywistość…
Zofia nie znała jeszcze sumy naszych pleśniejących pożądań! Banda
wykolejeńców! Uwielbialiśmy ją, żyjącą przy nas, że po prostu wstaje
rano, przychodzi do naszego stołu, znowu odchodzi… Zachwycała nas…
I za każdym razem, gdy wykonywała te takie proste ruchy, doznawa-
liśmy uczucia niespodzianki i radości. Robiliśmy jakby postępy w po-
ezji przez to tylko, że podziwialiśmy, jak jest piękna i o ile bardziej nie-
świadoma od nas. Rytm jej życia tryskał z innych źródeł niż nasze… Na-
sze były wiecznie pełzające, niemrawe.
Ta moc radosna, dobitna, a jednocześnie słodka, jaka ją ożywiała od
włosów do kostek, mąciła naszą egzystencję, niepokoiła nas w uroczy
sposób, ale niepokoiła nas, to jest właściwe słowo.
Nasza zgryźliwa znajomość rzeczy tego świata obruszała się raczej na
tę radość, jeżeli instynkt widział w tym swój zysk, była tam zawsze
obecna świadomość, w gruncie rzeczy lękliwa, ukryta w lochu egzysten-
cji, podległa temu co najgorsze, z przyzwyczajenia, z doświadczenia.
Zofia miała ten chód uskrzydlony, swobodny i dokładny, który spoty-
ka się tak często, prawie zwykle u kobiet Ameryki, chód dużych istot
przyszłości, ambitny i lekki, który niesie jeszcze życie ku nowym rodza-
jom przygód… Trójmasztowiec świeżej radości, w drodze w Nieskoń-
czoność…
Parapin, który nie należał przecież do ludzi zbyt lirycznych w tych za-
gadnieniach powabów, uśmiechał się do siebie, skoro tylko wyszła… Od
samego patrzenia na nią robiło się dobrze na duszy. Zwłaszcza, słusz-
ność każę przyznać, na mojej, która niczego już nie pragnęła.
Aby ją zaskoczyć, pozbawić tej wspaniałości, tej jakiejś władzy i pre-
stiżu, jaki Zofia zdobyła nade mną, żeby ją, jednym słowem, pomniej-
szyć, uczłowieczyć nieco na naszą lichą miarę, wchodziłem do jej poko-
ju, gdy spała.
Zofia śpiąca to był zupełnie inny widok, poufały, a jednak zadziwiają-
cy i przy tym pokrzepiający. Bez parady, prawie nieokryta, rzucona nie-
mal w poprzek łóżka, uda rozstawione, ciało wilgotne i rozłożone, roz-
prawiała się ze zmęczeniem…
Zofia znęcała się nad snem w głębokościach ciała, chrapiąc. To był je-
dyny moment, kiedy uważałem ją za dostępną dla mnie. Żadnych urze-
czeń. Żadnych śmiechów. Sama powaga. Pracowała teraz jak gdyby po
odwrotnej stronie egzystencji, ciągnęła z niej jeszcze życie… Była żar-
łoczna w tych chwilach, nawet pijana od ustawicznego powrotu do tej
pracy. Warto ją było widzieć po tych seansach sennych, jeszcze całą na-
brzmiałą, a pod różową skórą organy, wciąż w podnieceniu. Była wtedy
zabawna i śmieszna jak każda inna. Potykała się jeszcze w błogości
przez kilka chwil i potem cała światłość dnia padała znów na nią, i jak-
by po przedarciu się przez zbyt ciężki obłok, promienna, wyzwolona,
wzbijała się znowu…
Można pieścić to wszystko. To jest bardzo przyjemne dotknąć tego
momentu kiedy materia staje się życiem. Człowiek wzlatuje aż do nie-
skończonego rozłogu, otwierającego się przed ludźmi. Ufi i ufi Rozko-
szuje się tym ile może i jest to niby wielka pustynia…
Spośród nas, przyjaciół raczej niż zwierzchników, ja byłem, sądzę,
najbliższy. No, zdradzała mnie regularnie, można to śmiało powiedzieć,
z pielęgniarzem pawilonu dla obłąkanych, byłym strażakiem, dla mego
dobra, jak mi tłumaczyła, żeby mnie nie przeciążać z uwagi na prace
umysłowe, które miałem w toku i które nie bardzo dały się pogodzić z.
wybuchami jej temperamentu. Tylko dla mego dobra. Przyprawiała mi
rogi ze względów higienicznych. Trudno.
To wszystko dawałoby mi w ostateczności tylko przyjemność, ale
sprawa z Madelon tkwiła mi w głowie. Wreszcie pewnego dnia opowie-
działem całą historię Zofii, ciekawy, co ona na to powie. Zwierzenie
przyniosło mi ulgę. Doprawdy dość już miałem nieskończonych dysku-
sji i uraz wynikłych z powodu ich niefortunnych amorów i Zofia pod
tym względem całkowicie przyznawała mi słuszność.
Uważała że, skoro ja i Robinson jesteśmy przyjaciółmi, powinni się
wszyscy pogodzić, po prostu, grzecznie i czym prędzej. To była rada
płynąca z dobrego serca. Dużo jest takich dobrych serc w Europie Środ-
kowej. Tylko że ona nie znała się dobrze na charakterach i reakcjach lu-
dzi tutejszych. W najlepszej w świecie intencji radziła mi całkiem na
opak. Spostrzegłem się, że była w błędzie, ale za późno.
– Powinieneś zobaczyć się z Madelon – radziła – to musi być w grun-
cie rzeczy miła dziewczyna, sądząc z tego co mi opowiadasz… Tylko ty,
ty ją sprowokowałeś i byłeś dla niej taki brutalny i obrzydliwy!… Powi-
nieneś ją przeprosić i nawet dać jej jakiś ładny prezent, by zapomnia-
ła… – Tak się załatwiało podobne historie w jej ojczyźnie. W rezultacie
doradzała mi posunięcia bardzo szarmanckie, ale niepraktyczne.
Poszedłem za jej radami, zwłaszcza że dostrzegłem w zakończeniu
tych wszystkich podchodów, tych dyplomatycznych kroków i tych póz,
możliwość zabawy we czwórkę, która byłaby wówczas rzetelną rozryw-
ką, nawet odświeżającą. Moja przyjaźń stawała się, notuję to z przykro-
ścią, pod naciskiem wydarzeń i wieku, skrycie erotyczna. Jeśli to miała
być zdrada, to Zofia bezwiednie pomagała mi zdradzić w owej chwili.
Natura wyśmienita, za grosz nie protestancka i nie pragnąca zmniej-
szać w czymkolwiek okazji życiowych, z zasady ufająca życiu. W sam
raz mój typ. Szła jeszcze dalej. Rozumiała konieczność zmiany w roz-
rywkach płciowych. Śmiałe usposobienie, diablo rzadkie, trzeba przy-
znać, u kobiet. Stanowczo, dobry zrobiliśmy wybór.
Chciała, i uważałem to za całkiem naturalne, bym opowiedział jej o
jakichś szczegółach wyglądu Madelon. Bała się, że wyda się niezręczna
przy Francuzce, w bliższym obcowaniu, nade wszystko z powodu reno-
my artystek w tej dziedzinie, jaką Francuzkom wyrobiono za granicą.
Znosić jednocześnie na dobitkę Robinsona, decydowała się tylko, by mi
sprawić przyjemność. Robinson wcale jej nie podniecał, jak mi mówiła,
ale w efekcie byliśmy zgodni To było najważniejsze. W porządku.
Poczekałem trochę na stosowną okazję do podrzucenia Robinsonowi
kilku słówek o moim projekcie generalnego pojednania. Pewnego ran-
ka, gdy Robinson był zajęty w biurze działu gospodarczego wpisywa-
niem uwag lekarskich do głównej księgi, chwila wydała mi się właściwa
do wystąpienia i przerwałem mu robotę, pytając po prostu, co by po-
wiedział, gdybym podjął pewne kroki wobec Madelon, żeby niedawna
gwałtowna przeszłość poszła w zapomnienie… I czy nie mógłbym przy
tej okazji przedstawić jej Zofii, mojej nowej przyjaciółki? I wreszcie czy
nie uważa, że powinniśmy wszyscy porozumieć się ostatecznie i w miły
sposób.
Z początku wahał się trochę, widziałem dobrze, potem odpowiedział
nu, ale bez zapału, że nie ma nic przeciwko temu… W gruncie rzeczy,
myślę, Madelon oznajmiła mu, że ja będę próbował zobaczyć się z nią
niebawem pod tym czy owym pretekstem. O uderzeniu w twarz, gdy
była w Vigny, nie wspomniałem ani słowem.
Nie mogłem ryzykować, że mnie tutaj zwymyśla i nawciska mi od
chamów przy ludziach, bo ostatecznie, choć przyjaźniliśmy się od daw-
na, w tym domu był jednak moim podwładnym. Powaga zwierzchnika
przede wszystkim.
Dobrze się składało, że można było wykonać te zabiegi w styczniu.
Postanowiliśmy, bo tak było wygodniej, spotkać się razem w Paryżu
którejś niedzieli, i pójść potem do kina i zajrzeć jeszcze może na począ-
tek na zabawę w Batignolles, jeżeli nie będzie za zimno na dworze. Ma-
delon przepadała za podmiejskimi zabawami, dowiedziałem się od Ro-
binsona. Dobrze się składało! Przy ponownym widzeniu po raz pierw-
szy, lepiej, że to się odbędzie w nastroju świątecznym.
»«
»«