You are on page 1of 3

Wyjazd za granicę wiąże się zazwyczaj z wieloma wyrzeczeniami.

To nie tylko lepsza perspektywa


na, z pozoru, wygodniejsze życie, ale przede wszystkim poświęcenie.
Powszechne opinie, że skoro pracowałam na obczyźnie, to żyłam jak królowa, były wyssanymi z
palca domysłami ludzi, którzy nie mieli o tym żadnego pojęcia. Nie stawałam się „Wielką Panią”
po przekroczeniu granicy.
Przy płaceniu rachunku w restauracji, nie wyciągałam pliku „jagodzianek”*, by kelnerce, która
ocierała pot z czoła, zrobić na złość. Płaciłam kartą, a w płatniku zawsze zostawiałam (i nadal
zostawiam) napiwek.

Tego właśnie nauczyła mnie Francja – szacunku do ludzi, którzy ciężko pracują, bez względu na to,
jaki wykonują zawód. Słyszałam przezabawne historie o tak zwanych wielkich powrotach Polaków
zza granicy. Grube imprezy z panienkami na telefon, woreczki z koksikiem i ogromne rachunki za
kolacje w knajpach. Kelner przynosił rachunek na dziewięćset złotych, a po wyjściu gości z
płatnika wyciągał tylko paragon. Jeżeli można z obcych zwyczajów przywieść coś do Polski, to
chciałabym, aby była to skromność okraszona leciutką hojnością. Z kieszeni markowych spodni nie
wypadały mi fioletowe pięćsetki, a jak zabrakło papieru w toalecie, w klubie, to nie podcierałam
tyłka banknotami.
O, nie! Życie w Paryżu było drogie. Owszem, nie zarabiałam najniższej krajowej, więc mogłam
odkładać pieniądze na swoje inwestycje, ale podstawowe wydatki znacznie uszczuplały mój budżet.

Nauczyłam się bardzo ważnej umiejętności – oszczędzania. Nie latałam po knajpach, nie
wyjeżdżałam dwa razy w roku na wakacje za granicę.
Tęsknota za polskimi krajobrazami stawała się niesamowicie silna, tak emocjonalnie zakorzeniona
w mojej głowie, że Rowy nad morzem okazały się cenniejsze niż dwa tygodnie all inclusive w
tureckim resorcie dla „polskiej burżuazji”.
Nie lubiłam rozmawiać o swoich francuskich finansach ani o tym, co robię z pieniędzmi. Najgorsze
były teksty typu: „Przecież zarabiasz za granicą, stać cię chyba na wakacje”, „Ale to jak? Zarabiasz
w euro i masz stare auto?”, „Jeszcze nie kupiłaś mieszkania w centrum Warszawy?” i tak dalej…

Każdy głupi może zarobić pieniądze, ale tylko mądry potrafi je odpowiednio zagospodarować. Nie
żyłam od pierwszego do pierwszego, pieniądze wydawałam z głową, cały czas pamiętając o tym, po
co przyjechałam do Paryża.
Tak silnie skupiłam się na swoim celu, że nie było mi przykro, gdy podczas słonecznych kąpieli
znajomych we Włoszech prasowałam bawełniane skarpetki Młodego. Dla mnie życie nabierało
sensu, kiedy zakładałam sobie konkretny cel.
Wchodziłam w dorosłość w obcym kraju, nie zdając sobie sprawy, jaką przemianę przechodzę.
Lista rzeczy „do zrobienia przed trzydziestką” diametralnie się zmieniła.
Wykreśliłam z niej luksusowe zakupy, posiadanie drogiej torebki od Louisa Vuittona, lansowanie
się na zdjęciach w markowych butikach i malediwską opaleniznę.
Tak wiele rzeczy przestało mieć dla mnie znaczenie, a jeszcze więcej nabierało prawdziwego sensu,
że powoli zaczęłam się budzić…

Codziennie obserwowałam obrzydliwe bogactwo, a zarazem marnotrawstwo pieniędzy. Im więcej


przebywałam w otoczeniu luksusowych rzeczy, coraz bardziej uświadamiałam sobie, że to tylko
przedmioty. Kolejna piękna torebka Chanel nie zastępowała Madame obecności wiecznie
podróżującego męża. Kolejny plecak od Louisa Vuittona dla Młodego nie sprawiał, że więcej czasu
poświęcał zatroskanej matce. Każdego dnia przecierałam różową szmatką z mikrofibry kolejny
gadżet, kolejną kolię z diamentów oraz kolejny złoty zegarek, dostrzegając powiększającą się
pustkę w domu – na szczęście nie moim. Apartament 27 był smutny. Nie słyszałam w nim
śmiechów, nie czułam życzliwości.
Dla mnie nie był prawdziwym domem. Mieszkanie przy Avenue Montaigne odgrywało rolę
przystanku: Młodego, Madame i także mojego. Jednak nic nie zapowiadało, że tak szybko stamtąd
odjadę.

Kiedy zaczęłam przyzwyczajać się do życia w stylu paryżanki, w siedzibie paryskiego tygodnika
„Charlie Hebdo” padł pierwszy strzał z pistoletu maszynowego.
Przechodnie na ulicy usłyszeli hałas i głośne krzyki „Allahu Akbar”. Atak terrorystyczny miał
miejsce siódmego stycznia 2015 roku, około 11:30. W tamtym momencie telewizor w apartamencie
27 był wyłączony. Stałam w kuchni i obcinałam szyję ekologicznemu kurczakowi z podparyskiej
fermy.
-Mamo! Mamo! – krzyczał Młody, wpadając w pośpiechu do domu. Jego głos był inny,
przestraszony, ale jednocześnie lekceważący. – Mamo! Włącz telewizor!
– N., co się stało? – Madame powolnym i eleganckim krokiem wyłoniła się ze swojej sypialni. –
Dlaczego krzyczysz, kochanie? Jak w szkole? Jesteś głodny? Ana zaraz kończy przygotowywać
lunch. Dzisiaj twój ulubiony kurczak.
– Mamo! Nie słyszałaś?! Ty w ogóle się nie interesujesz, kobieto! W Paryżu był atak.
– Jaki atak? – Mina Madame zmieniła się z obojętnej na zaciekawioną.
– Terrorystyczny, a jaki? – odpowiedział, rzucając szary plecak Louisa Vuittona na podłogę.

Madame podniosła plecak z niedawno umytej przeze mnie podłogi i przeszła do salonu. Położyła
go na sofie i z antycznej, lekko podniszczonej ławy, wzięła pilota. Na każdym kanale francuscy
reporterzy mówili tylko o jednym. W zamachu na redakcję zginęło dwanaście osób, niedługo po
ostatnim strzale do sieci trafiły filmiki z tego tragicznego wydarzenia. Młody w kółko oglądał
relacje świadków w sieci, unosząc przy tym jedną brew ze zdziwienia.
Ja też się dziwiłam i jednocześnie drżałam z przerażenia, bo u N. i Madame atak terrorystyczny nie
wzbudzał ani niepokoju, ani smutku. Czy bogatych to nie dotyczy? Ataki terrorystyczne
przeznaczone są tylko dla biedoty? Kurwa! Niedaleko nas giną ludzie, a w tym domu dopytują się,
o której godzinie podam do stołu tego cholernego kurczaka! – rozmyślałam zdenerwowana. W
tamtej chwili coś do mnie dotarło i zapaliła mi się czerwona lampka.
Poczułam przeogromną tęsknotę za domem. Za zieloną, pachnącą po koszeniu trawą. Za zachodami
słońca nad morzem. Za szumem fal i za spokojem.

Paryż powoli zaczął mnie przytłaczać. Wszędzie o każdej porze dnia i nocy były tłumy ludzi.
Mieszanka pośpiechu, potu i stresu zaczęła mieć negatywny wpływ na moją psychikę. Złe strony
Paryża przyćmiewały te dobre. Czułam nadchodzące niebezpieczeństwo i nie chciałam już dłużej
być paryżanką. Od zamachu na redakcję minęło kilka miesięcy. Do Paryża zawitała wiosna, ponure
kamienice w otoczeniu pojedynczych zielonych drzewek stawały się magiczne. Na ulicach
pojawiało się coraz więcej turystów, zachwyconych tym czarującym miastem. Kiedy oni
przechadzali się po Champs Élysées, ja wypracowywałam sobie schemat paryskiego życia, ciągle
wracając myślami do wydarzeń sprzed kilkunastu tygodni. Tamtego dnia terroryści zasiali we mnie
niepokój, który pozostał niestety do dzisiaj. W tym samym czasie, gdy Paryż odkrywał przede mną
swoje kolejne, brudne oblicza –zaczęłam tęsknić za swoją polską normalnością. Myśli o powrocie
do kraju stawały się coraz częstsze, a ból, jaki im towarzyszył, przeszywał całe moje ciało.
Mimo rosnącego we mnie żalu i niechęci do otaczającej rzeczywistości starałam się jeszcze bardziej
trzymać dobrze opracowanego schematu.

Jak wyglądał mój paryski dzień? O 7:30 się budziłam. O 8:00 wstawałam – zawsze lewą nogą. O
8:10 jadłam śniadanie. O 8:20 zaczynałam poranną toaletę. O 8:40 ubierałam się w byle co, bo to i
tak nie miało znaczenia w dzień powszedni. O 8:50 szłam na pociąg RER. O 9:20 przesiadałam się
z setkami innych pasażerów do metra. O 9:50 wysiadałam na stacji Franklin de Roosevelt. O 10:00
wchodziłam do apartamentu 27. O 20:20 wychodziłam z apartamentu 27. O 20:23 spoglądałam na
wierzchołek wieży Eiffla, który widać było z Avenue Montaigne. Za każdym razem czekałam, aż
zacznie mienić się tysiącem żółtych światełek. O 20:36 zmęczona rzeczywistością i rozczarowana
życiem biegłam na pociąg, przypominając sobie, że światełka świecą się tylko o pełnych godzinach.
O 21:30 wysiadałam w Enghien les Bains, stres powolutku opuszczał moje spięte ciało, a na twarzy
pojawiał się lekki uśmiech. Moje paryskie życie było smutne. Bez blichtru, mieniących się
światełek czy zapachu Chanel nr 5. Pojawiły się za to: zniszczone dłonie, bolący kręgosłup, rosnący
lęk i częste wyobrażanie sobie przyszłości „po”. Dzięki temu jeszcze jakoś się trzymałam –
myślałam o sobie za parę lat. Dzisiaj zadaję sobie tylko jedno pytanie: „Ania, czy warto było tak się
męczyć?”

---
* Slangowe określenie banknotów o nominale 500 euro (przyp. red.)

You might also like