Późnym lipcowym popołudniem ulice wokół Pałacu Mostowskich były wyjątkowo
przewidywalne i nudne. Przypiekane ognistym słońcem, omiatane podmuchami gorącego powietrza samochody, tramwaje, autobusy oraz piesi mijali się ślimaczymi falami, możliwe, że dokądś zmierzającymi. Falami, gdyby obserwować je przez dłuższy czas, tragicznie identycznymi, z których każda przekonana była o swojej wyjątkowości. Odgłosy miasta spajały się w jednolity dźwięk, przypominający buczące kable wysokiego napięcia. Szmer prześlizgiwał się po drzewach, ludziach, ulicach, budynkach i pojazdach, po czym unosił się i gasł w przestworzach. Warszawa funkcjonowała w zrozumiałym tylko dla siebie rytmie. Ale w idealnym mechanizmie nieświadomie współpracujących trybików poza perfekcyjną rutyną było coś jeszcze. Coś buzującego i szamoczącego się pod powierzchnią miasta. Coś, co dotykało zapewne większość dużych miast, stopniowo przeludniających się, przekształcających w narodowościowe tygle, jarmarki i foldery reklamowe świata bez granic. I tylko trybiki ciągle poruszające się w swoim rytmie nie wiedziały, czy dalej są i czy chcą być jeszcze częścią mechanizmu. Z okna drugiego piętra Komendy Stołecznej Policji na jałowy krajobraz spoglądały spokojne zielone oczy nadkomisarza Hopkinsa. Jego uwaga skupiała się głównie na ścianie bloku naprzeciwko, z której, pomimo tropikalnego upału, ciemna plama po nocnej ulewie nie chciała odparować. Ze wszystkich obiektów do obserwacji ten wydawał mu się najciekawszy. Dopóki nie pojawiła się ona. Młoda blondynka o ładnych nogach i przeciętnej kwiecistej sukience przeszła przez przejście przy Alei Solidarności i dalej do skwerku. Poruszała się lekko i energicznie, właściwie dla swoich dwudziestu kilku lat. Od ubiegłego poniedziałku codziennie zjawiała się w tym samym miejscu i o tej samej porze po to, by po przejściu kilkudziesięciu metrów zniknąć na dwie godziny za drzwiami Kina Muranów. To była jej rutyna. Hopkins zaczął się zastanawiać, czy wiedząc tylko tyle, można opracować skuteczny plan porwania niczego niespodziewającej się dziewczyny. Rozważał każdą przewagę i zagrożenie, jakie przychodziły mu do głowy. Miejsce, pora dnia, liczba potencjalnych porywaczy, sprawność w działaniu, dostępne zasoby, element zaskoczenia, liczba świadków i ich reakcja, reakcja kobiety, kamery miejskiego monitoringu i te znajdujące się w prywatnych telefonach, bliskość komendy policji, możliwe drogi ucieczki, natężenie ruchu i tak dalej. Akcja na pewno byłaby skomplikowana, ale nie niemożliwa. Po szybkiej analizie uznał jednak, że na atak w tym miejscu mogliby zdecydować się tylko partacze… Albo zawodowcy. Gdyby do porwania miało dojść w tej okolicy, on zdecydowałby się na ruch, kiedy blondynka wracała z kina. Zauważył, że po wyjściu zawsze brakowało jej czasu. Przyspieszała kroku, gubiąc grację, w pośpiechu zahaczając mijanych ludzi. Na przejściu stawała w pierwszym rzędzie, nerwowo oczekując zmiany świateł. To był odpowiedni moment. Ludzie na przejściu zazwyczaj są słabo skoncentrowani, zatopieni w myślach lub wpatrzeni w smartfony. Dlatego niewielki bus z odsuwanymi na prawo drzwiami z kierowcą i dwoma silnymi mężczyznami, skręcający na strzałce kierunkowej z ulicy Andersa, a następnie zatrzymujący się przy przejściu, mógłby zaskoczyć ofiarę i w dwie, trzy sekundy załatwić sprawę. Idealnie byłoby też wyłączyć kamery na skrzyżowaniu i sprawdzić rozlokowanie policyjnych patroli. Udanej akcji mogłaby dokonać jedynie świetnie sfinansowana, powiązana i technicznie perfekcyjna grupa. Do głowy przyszły mu nazwiska czterech osób. Trzy z nich były na wolności. Nadkomisarz wyłączył wyobraźnię. Takie ćwiczenia, skrócone dziś przez nieznośny upał i wczorajsze procenty krążące jeszcze w jego krwioobiegu, uznawał za niezbędne. Przez lata pracy pomagało mu to wczuć się w sposób myślenia przestępców i ich ofiar, wypatrywać miejsc, gdzie mogły znajdować się ślady lub dostrzegać wąskie gardła, w których łatwo o błąd. Andrzej spojrzał na błękit czystego nieba i westchnął, czując kwaśną woń trawionego alkoholu. Wspomniał dwu- albo trzygodzinne maratony tworzenia hipotetycznych okoliczności i scenariuszy przestępstw, najczęściej porwań, którym niegdyś oddawał się z pasją. Ale te czasy minęły. Skończyły się, zanim półtora roku temu przeniósł się do Wydziału do spraw Zaginięć i Uprowadzeń (WZU). WZU powołano do życia dwa lata wcześniej wskutek audytu służb Komisji Europejskiej i Europolu wskazującego, że brak jednostki odpowiedzialnej za tego typu sprawy rażąco uchybiał europejskim standardom. Zadanie stworzenia grupy i objęcia jej jako pierwszy naczelnik otrzymał młodszy inspektor Janusz Mazurkiewicz. Głównie dzięki poparciu nadinspektora Huberta Pożogi z Komendy Głównej Policji, odpowiedzialnego za cały projekt. Ponieważ, jak stwierdził jeden z ministrów, odrębna sekcja powstała tylko po to, żeby „ta jebana Unia się w końcu od nas odpierdoliła”, Mazurkiewicz dostał wolną rękę, szerokie kompetencje i pokaźny budżet. Nie dziwiło zatem, że Wydział stał się obiektem zazdrości i nie brakowało chętnych do jego przejęcia. Janusz trzymał się jednak mocno. Broniły go wyniki i satysfakcjonująca zwierzchników umiejętność trzymania europejskiej biurokracji na dystans. Formując zespół, Mazurkiewicz uparł się, że musi znaleźć się w nim Hopkins. I to pomimo osobistych problemów i półrocznej przerwy od służby. Mazurkiewicz wiedział, że nawet wypalony, prześladowany przez demony rodzinnej tragedii i coraz częściej zaglądający do kieliszka Andrzej był lepszy w temacie niż większość służących policjantów. W dodatku obaj znali się i lubili, a przede wszystkim mieli do siebie szacunek i zaufanie, wypracowane przez lata spędzone w Stołecznej. Przed wcieleniem do WZU Andrzej pracował w randze komisarza w Wydziale do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw i to z nie byle jakim skutkiem. Zajmował się każdym rodzajem przestępstw, ale jego specjalnością były porwania. W środowisku wiedziano, że w skomplikowanych przypadkach Stołeczna, prędzej czy później, otrzyma telefon z prośbą o przysłanie Hopkinsa. Blondynka weszła do kina i nadkomisarz przymknął okno, z powrotem opadając na niewygodny, czarny fotel. Spojrzał na biurko młodszego aspiranta Marcina Paprockiego. Chłopak pracował w WZU od kilku miesięcy, a od początku lipca bezpośrednio podlegał Andrzejowi, oceniającemu jego kompetencje i przydatność dla jednostki. Osobiście wybrał Paprockiego, dostrzegając w nim potencjał na niezłego policjanta. Jednocześnie widział, że coś ten potencjał hamuje. Być może ta zagadka, którą nadkomisarz zamierzał niebawem rozwikłać, ostatecznie zadecydowała o zatrudnieniu Marcina. Obecnie stanowisko Paprockiego było puste, a młodszy aspirant bawił u naczelnika Mazurkiewicza. Hopkins obrócił krzesło i popatrzył przez przeszklenia, oddzielające jego część od dwóch następnych, administracyjnie tworzących pokój dwa trzy siedem. Z korytarza wchodziło się do centralnej części ze stanowiskami trójki policjantów, obecnie zajmowanej przez podkomisarza Łukasza Gawlika wypisującego zaległe raporty. Za Hopkinsem nie przepadał, zresztą z wzajemnością. Za przeszkleniem po lewej stronie znajdowały się trzy ciasno ustawione biurka. Dwa na czele i jedno wciśnięte w kąt pokoju. Przy nim, po nieudanej nocnej obserwacji, przysypiał aspirant sztabowy Robert Mikulski. Trzydziestodwulatek należący do tego samego, opozycyjnego względem Andrzeja wyznania, ale z innych powodów niż Gawlik. Mikulskiego bolało, że to nie on jest centralną postacią zespołu, a zalatujący wódą nadkomisarz. Andrzej obrócił krzesło z powrotem i rozejrzał się po pokoju, szukając zaczepienia myśli. Jednak ani bałagan na biurku Paprockiego, ani dwie jasnoszare szafy pancerne z aktami, ani chwiejący się beżowy słupek na osobiste rzeczy, ani zawieszona na przeciwległej do wejścia ścianie olbrzymia mapa Polski z zaznaczonymi miejscami zaginięć, ani ukryty za słupkiem kalendarz z półnagą miss lipca, ani papiery piętrzące się na jego biurku nie miały mocy, by skupić jego uwagę. No, może na kilka sekund udało się to miss lipca. Ale próba znalezienia zajęcia dla myśli była tylko pozorem i Hopkins doskonale wiedział, czego chce. Mocując się chwilę z plastikiem, zdjął wieczko z półlitrowego kubka i do stojącej na parapecie paprotki wylał odrobinę wygazowanej coli. Następnie odsunął szufladę, wyjął dwustumililitrową buteleczkę wódki i ostrożnie przelał połowę zawartości do naczynia. Schował butelczynę, słomką zamieszał w kubku, nałożył wieczko i pociągnął. Rozluźnienie przyszło niemal od razu. W ten sposób miał szansę przetrwać do końca zmiany. W przeklętym, niepokojącym spokoju. Nie lubił takich momentów w pracy – przestoju i ciszy. Zazwyczaj oznaczały, że w dochodzeniach tropy pourywały się i poza czekaniem nie można było wiele więcej zrobić. Ślady zbadane i zabezpieczone, świadkowie, rodzina i przyjaciele przesłuchani, potencjalni porywacze sprawdzeni. Każdy informator, miejska szuja, alfons, cieć, mniejsi i więksi gangsterzy rozpytani i skutecznie zachęceni do kontaktu. Andrzej rozumiał przypadkowość i kapryśność zaklęte w tej metodzie, ale miał wobec niej także wielką pokorę. Przez lata pracy zdążył zorientować się, że jakkolwiek policja by się nie starała i jak wymyślnych metod by nie stosowała, ulica zawsze wiedziała pierwsza. Drugi powód, dla którego nie znosił spokoju w pracy, to dobijające myśli i wspomnienia o Marcie i Kasi. Jego żonie i córce. Zawsze skąpane w bezkresnym oceanie poczucia winy i domysłów. I chociaż wiedział, że we wspomnieniach idealizował swoje małżeństwo i dom, jaki stworzył, nie zmniejszało to bólu ani tęsknoty po tym, co odeszło. Przywołał moment, gdy Marta oznajmiła mu, że jest w ciąży. Chciał poczuć emocje i gładki posmak piękna towarzyszący tamtej chwili. Ale zamiast radości znalazł przerażającą myśl, że może byłoby lepiej, żeby to wszystko się nie wydarzyło. On i Marta, miłość, dziecko. Hopkins przystawił słomkę do ust i pił, aż z dna dobiegły odgłosy siorbania. Kubek wylądował w koszu, a on umościł się na krześle i zamknął oczy. Rumor otwierających się szklanych drzwi nie pozwolił zaznać rozkoszy drzemki. Andrzej ciężko uniósł powieki i w odbiciu wyłączonego monitora zobaczył wchodzącego Gawlika. Podkomisarz stanął przy biurku Andrzeja i pociągnął kilka razy nosem, ostentacyjnie dając znać, że czuje alkohol. Nie doczekawszy się reakcji, rzekł sucho: – Hopkins, mamy sprawę.