You are on page 1of 188

W serii ukazały się ostatnio:

Angelika Kuźniak Marlene (wyd. 2)


Elisabeth Åsbrink Czuły punkt. Teatr, naziści i zbrodnia
Frank Westerman Czysta biała rasa. Cesarskie konie, genetyka i wielkie wojny
Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy
Paweł Smoleński Oczy zasypane piaskiem
Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci
M ateusz Janiszewski Dom nad rzeką Loes
Norman Lewis Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch
Witold Szabłowski Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji (wyd. 2 rozszerzone)
Peter Harris Słuszny opór. Konstruktorzy bomb, rebelianci i legendarny proces o zdradę stanu
Liao Yiwu Bóg jest czerwony. Opowieść o tym, jak chrześcijaństwo przetrwało i rozkwitło w komunistycznych Chinach
Dariusz Rosiak Wielka odmowa. Agent, filozof, antykomunista
Anthony Shadid Nadciąga noc. Irakijczycy w cieniu amerykańskiej wojny
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen
Iza Klementowska Samotność Portugalczyka
V. S. Naipaul Poza wiarą. Islamskie peregrynacje do nawróconych narodów
Drauzio Varella Ostatni krąg. Najniebezpieczniejsze więzienie Brazylii
Ewa Winnicka Angole
M ichał Olszewski Najlepsze buty na świecie
Norman Lewis Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii
Grzegorz Szymanik Motory rewolucji
V. S. Naipaul Maska Afryki. Odsłony afrykańskiej religijności
Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro
Pin Ho, Wenguang Huang Uderzenie w czerń. Morderstwo, pieniądze i walka o władzę w Chinach
Liao Yiwu Pociski i opium. Historie życia i śmierci z czasów masakry na placu Tiananmen
M arcin Wójcik W rodzinie ojca mego
Frances Harrison Do dziś liczymy zabitych. Nieznana wojna w Sri Lance
Zbigniew Parafianowicz, M ichał Potocki Wilki żyją poza prawem.
Jak Janukowycz przegrał Ukrainę
Peter Hessler Dziwne kamienie. Opowieści ze Wschodu i z Zachodu
Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie
M agdalena Kicińska Pani Stefa
Andrzej M uszyński Cyklon
Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 2)
Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 3 rozszerzone)
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 4)

W serii ukażą się m.in.:


Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy
Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość
Peter Pomerantsev

Jądro dziwności
Nowa Rosja

Przełożyła Iga Noszczyk


Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego
użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Tytuł oryginału angielskiego Nothing is True and Everything is Possible

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka


Projekt układu typograficznego Robert Oleś / d2d. pl
Fotografia na okładce © by Martin Parr / Magnum Photos / Forum

Copyright © by Peter Pomerantsev, 2014


Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2015
Copyright © for the Polish translation by Iga Noszczyk, 2015

Redakcja Dominika Cieśla-Szymańska


Korekty Małgorzata Wojciechowska / d2d. pl, Malwina Błażejczak / d2d. pl
Redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2d. pl
Skład wersji elektronicznej Janusz Oleś / d2d. pl

The translation was kindly supported by the Fund for Central & East European Book Projects, Amsterdam.

ISBN 978-83-8049-124-3
Spis treści

Seria
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
Akt pierwszy Reality show Rosja
Miasto, które żyje na przyspieszonych obrotach
Bez kompleksów
Bohater na miarę naszych czasów
Telewizyjna „Rosja dzisiaj”
„Witaj i żegnaj”
Wyżyny kreacji
Akt drugi Rysy na skale Kremla
Pewnego dnia budzisz się i, mój Boże, okazuje się, że jesteś więźniem
Jeszcze inna Rosja
Rytuały przejścia
Sen nocy letniej
Akt trzeci Formy delirium
Zagubione dziewczyny
Krótka historia sekt w postradzieckiej Rosji
Wezwanie z próżni
Gdzie indziej
Nic nie jest prawdziwe, ale wszystko możliwe
Podziękowania
Lektury dodatkowe
Przypisy
Kolofon
Dla mojej żony, moich rodziców i ​dzieci, cioci Saszy i Paula
Akt pierwszy
Reality show Rosja
Miasto, które żyje na przyspieszonych obrotach

Jeśli przylatuje się do Moskwy w nocy i popatrzy na miasto z góry, można dostrzec, że stanowi
ono orbitalny system układających się koncentrycznie obwodnic z małym kręgiem Kremla
pośrodku. Pod koniec XX wieku oświetlenie tych wszystkich arterii zlewało się w jedną słabą
żółtą poświatę. Moskwa była wtedy smutnym satelitą na skraju Europy, migoczącym
dogasającym żarem radzieckiego imperium. Ale w XXI wieku wydarzyło się coś nowego:
wydarzyły się pieniądze. Jeszcze nigdy dotąd tyle pieniędzy nie napłynęło w tak krótkim
czasie do tak małego obszaru świata. Moskiewskie orbity uległy wyraźnej zmianie. Oglądane z
góry obwodnice rozbłyskiwały światłami nowych drapaczy chmur, neonów i pędzących po
ulicach maybachów; wirowały wciąż szybciej i szybciej w przeraźliwym, hipnotycznym,
jarmarcznym blasku. Rosjanie stali się nowymi celebrytami świata: najbardziej energiczni,
najbogatsi, najbardziej niebezpieczni. Mieli najwięcej ropy, najpiękniejsze kobiety i urządzali
najlepsze imprezy. Jeszcze niedawno byli gotowi wszystko sprzedać. Teraz mogli wszystko
kupić: londyńskie kluby piłkarskie i nowojorskie drużyny koszykówki; kolekcje sztuki,
angielskie gazety i europejskie spółki energetyczne. Nikt nie był w stanie ich zrozumieć. Stali
się jednocześnie wulgarni i wyrafinowani, przebiegli i naiwni. Ale w Moskwie – mieście,
które żyło na przyspieszonych obrotach i zmieniało się tak błyskawicznie, że burzyło to
poczucie rzeczywistości; w mieście, w którym w mgnieniu oka chłopcy przeistaczali się w
miliarderów – to miało sens.
Najmodniejszym słowem Moskwy stał się „wykon” – performance. Pasowało ono do
świata, w którym gangsterzy przeistaczali się w artystów, naciągaczki cytowały Puszkina, a
motocyklistom zwidywało się, że są świętymi. Rosja widziała tak wiele światów, które w
zawrotnym tempie zastępowały jeden drugi – od komunizmu, przez pieriestrojkę i terapię
wstrząsową, czasy biedy, rządy oligarchii i państwo mafijne, po kraj milionerów – że
wszystkich jej nowych bohaterów porzucano szybko i bez żalu, z poczuciem, że życie jest tylko
błyskotką i maskaradą; zabawą, na której wszelkie role, pozycje i przekonania podlegają
nieustannym przeobrażeniom.
– Chciałbym spróbować wcielić się w każdą postać, jaką kiedykolwiek poznał świat –
powiedział mi Władik Mamyszew-Monroe, znany performer. Władik był maskotką Moskwy.
Bez niego nie mogła odbyć się żadna impreza, na której pojawiał się zestaw zawsze tych
samych potentatów biznesu i supermodelek. Mamyszew-Monroe przychodził tam przebrany za
Gorbaczowa, fakira, Tutanchamona, rosyjskiego prezydenta. Gdy po raz pierwszy znalazłem
się w Moskwie, wszystkie te niekończące się przemiany postrzegałem jako wyraz wyzwalania
się kraju; przymierzanie przeróżnych kostiumów oznaczało dla mnie gorączkę wolności,
przesuwanie granic osobowości tak daleko, jak to tylko możliwe, aż do, jak określił to jeden z
dostojników prezydenta, „wyżyn kreacji”. Ale zaledwie parę lat później te nieskończone
mutacje były dla mnie już nie wyrazem wolności, lecz różnymi formami delirium. W delirium
tym straszliwe marionetki i mistycy rodem z koszmaru zyskiwali przekonanie, że są realni, i
wytrwale maszerowali ku temu, co ten sam dostojnik zaczął określać jako „piątą wojnę
światową, pierwszą wojnę wszystkich przeciwko wszystkim”.
Ale wybiegam za bardzo naprzód.
Pracuję w telewizji. Telewizji dokumentalnej, opartej na faktach. A mówiąc dokładniej, w
telewizji, która produkuje rozrywkę opartą na faktach. W 2006 roku leciałem do Moskwy
dlatego, że – jak wszystko inne – przemysł telewizyjny przeżywał tam wtedy rozkwit. Rosję
już znałem. Od 2001 roku – czyli rok po ukończeniu studiów – przez większość czasu
mieszkałem właśnie tam, co rusz zmieniając pracę. Najpierw – jako bardzo pośledni
konsultant do spraw projektów unijnych – miałem pomagać w rosyjskim „rozwoju” i
przeskakiwałem z jednego think tanku do drugiego, później poszedłem do szkoły filmowej, a
ostatnio pracowałem w Moskwie jako asystent przy kręceniu dokumentów dla zachodnich
sieci telewizyjnych. Moi rodzice, jako emigranci polityczni, wyjechali ze Związku
Radzieckiego do Anglii w latach siedemdziesiątych, więc gdy dorastałem, posługiwałem się
szczególną emigracyjną odmianą rosyjskiego. Ale zawsze bardzo uważnie obserwowałem
Rosję. Chciałem się do niej zbliżyć. Londyn wydawał mi się zbyt wyważony i przewidywalny;
z kolei Ameryka – w której mieszkała reszta mojej emigracyjnej rodziny – zbyt zadowolona. A
prawdziwi Rosjanie byli dla mnie tacy żywi i mieli to wspaniałe poczucie, że wszystko jest
możliwe. Tym, czym rzeczywiście chciałem się zająć, był film. Chciałem włączyć nagrywanie,
wycelować obiektyw i kręcić – po prostu. Wszędzie brałem ze sobą Sony Z1, kamerę, która
była tak mała, że zawsze udawało mi się upchnąć ją w bagażu. Przez długi czas filmowałem
tylko po to, by – po prostu – nie pozwolić umknąć światu. Filmowałem na ślepo, bo
wiedziałem, że już nigdy nie będę miał takich aktorów. Miałem w Moskwie niezłe wzięcie.
Powód tego był jeden, bardzo prosty – wystarczało, że wypowiedziałem magiczne słowa:
„Jestem z Londynu”. Ta fraza działała jak zaklęcie: „Sezamie, otwórz się”. Rosjanie są
przekonani, że londyńczycy znają sekretną alchemiczną formułę na telewizyjny sukces; że
potrafią wydestylować gorący reality show czy bijący rekordy popularności talent show.
Nieważne, że nigdy nie zaszedłem wyżej niż na stanowisko trzeciorzędnego asystenta przy
cudzych projektach. Szeptałem słowa: „Przyjechałem z Londynu” i umawiałem się na każde
spotkanie, na jakie chciałem. Byłem pasażerem na gapę, który załapał się na statek wielkiej
cywilizacji Zachodu. Pałętałem się wśród tych wszystkich bankowców, prawników,
konsultantów do spraw rozwoju, księgowych i architektów, którzy w poszukiwaniu szczęścia
wyruszyli owym statkiem na szerokie wody globalizacji.
Ale w Rosji robota w telewizji oznacza coś więcej niż samą obserwację i pracę z kamerą.
W kraju obejmującym dziewięć stref czasowych, zajmującym jedną szóstą całej powierzchni
lądów na naszej planecie, rozciągającym się od Pacyfiku po Bałtyk i od lodów Arktyki po
pustynie Azji Środkowej, w którym można znaleźć i niemal średniowieczne wioski, gdzie
mieszkańcy własnymi rękoma czerpią wodę z drewnianych studni, i skupione wokół jednej
fabryki miasteczka, i mieniące się błękitnym szkłem i stalą wieżowce nowej Moskwy – w
takim kraju telewizja jest jedyną siłą, która jest w stanie połączyć wszystko w całość i nad tym
zapanować. To telewizja odgrywa rolę najważniejszego mechanizmu w machinie nowego typu
autorytaryzmu – dużo subtelniejszego niż jego odmiany dwudziestowieczne. A ja, jako
producent telewizyjny, znalazłem się w samym środku tego skomplikowanego mechanizmu.
Już przy okazji pierwszego spotkania biznesowego trafiłem na najwyższe piętro siedziby
Ostankino, ośrodka telewizyjnego o powierzchni pięciu boisk piłkarskich, odgrywającego rolę
propagandowej tuby Kremla. Na tym najwyższym piętrze, na końcu długiego labiryntu
matowoczarnych korytarzy, znajduje się wielka sala konferencyjna. To tutaj na cotygodniowej
burzy mózgów spotykają się najbardziej błyskotliwe umysły Moskwy, by decydować o tym, co
powinno nadawać Ostankino. Na jedno z takich spotkań zabrał mnie zaprzyjaźniony rosyjski
wydawca. Ponieważ noszę rosyjskie nazwisko, nikt z zebranych nie zauważył, że jestem
Brytyjczykiem, zwłaszcza że się nie odzywałem. W pokoju znajdowało się ponad dwadzieścia
osób: byli tam opaleni prezenterzy w białych jedwabnych koszulach, profesorowie politologii
o krzaczastych brodach i śmierdzących oddechach oraz szefowie działu promocji w
trampkach. Nie było żadnych kobiet. Wszyscy palili. Od dymu aż swędziała mnie skóra.
Na końcu stołu zasiadł jeden z najbardziej znanych publicystycznych prezenterów
telewizyjnych kraju. Niewysoki facet, który mówił szybko, niskim, schrypniętym głosem:
Wszyscy wiemy, że nie ma co liczyć na prawdziwą politykę. Ale musimy dać naszym widzom poczucie, że coś się jednak
dzieje. Trzeba ich czymś zająć, oni tego potrzebują. Więc czego powinniśmy spróbować? Zaatakujemy oligarchów? Kto
jest wrogiem w tym tygodniu? Polityka musi być jak… jak film!

Pierwszą rzeczą, jaką zrobił prezydent, gdy w 2000 roku doszedł do władzy, było przejęcie
kontroli nad telewizją. To poprzez telewizję Kreml decydował, którym politykom „pozwoli
się” grać rolę marionetkowej opozycji, jak powinna wyglądać historia kraju, czego ten kraj
powinien się bać i czego być świadomy. Nowy Kreml nie chciał powtórzyć błędu, który
popełnił dawny Związek Radziecki: nie mógł pozwolić, by telewizja była nudna. Główne
zadanie polegało na tym, by sowiecką kontrolę odpowiednio połączyć z zachodnią rozrywką.
Ostankino XXI wieku jest połączeniem show-biznesu i propagandy, balansującym między
wskaźnikami oglądalności a autorytaryzmem. A w centrum tego show znajduje się sam
prezydent – postać stworzona z niczego, szara glina uformowana przez siłę telewizji; postać,
która przekształca się i zmienia szybko jak artysta performer i raz gra rolę żołnierza, innym
razem kochanka lub myśliwego z gołą klatą, albo biznesmena, szpiega, cara czy supermana.
– Wiadomości to kadzidło, którym błogosławimy działania Putina. To ono czyni go
prezydentem – lubią mawiać producenci telewizyjni i spece od polityki.
Siedząc w tej zadymionej sali, miałem poczucie, że rzeczywistością da się kierować, że
znajduję się w towarzystwie Prosperów, którzy są w stanie postsowieckiej Rosji wymyślić
każdy los, jaki tylko zechcą. Ale z każdym kolejnym rokiem mojej pracy w Rosji, w miarę jak
Kreml popadał w coraz większą paranoję, strategie Ostankino stawały się coraz bardziej
pokrętne, a potrzeba wzniecania strachu i paniki coraz bardziej nagląca. Racjonalność została
wyłączona, a w najlepszym czasie antenowym pokazywano przyjaznych Kremlowi sekciarzy i
handlarzy nienawiścią. Dzięki temu cały naród utrzymywano w stanie oszołomienia i
rozproszenia uwagi, jednocześnie sprowadzając coraz to nowych zagranicznych najemników,
którzy mieli pomóc Kremlowi w szerzeniu jego wizji na cały świat.
I choć ostatecznie trafiłem z powrotem do Ostankino, moja pierwsza rola w szczegółowo
rozpisanym scenariuszu do reality show nowej Rosji polegała na tym, że miałem sprawić, by
wyglądało ono i brzmiało zachodnio. Na początku pracowałem dla sieci TN T , której siedziba
mieści się w nowym centrum biurowym zwanym Bizancjum. Na parterze budynku znajduje się
spa utrzymane w pseudoantycznym stylu. Wypełniają je gipsowe kolumny doryckie i
stylizowane fragmenty ruin, wśród których ospale przechadzają się dziewczyny o długich
opalonych nogach; przychodzą tu po to, by opalić się jeszcze bardziej i w nieskończoność
poddawać się zabiegom manicure i pedicure. Wzory na paznokciach ich dłoni są bardzo
wyszukane: mieniące się kolorami tęczy, wielowarstwowe, pobłyskujące drobinkami brokatu,
który układa się w kształty serduszek i kwiatków. Te paznokcie lśnią znacznie mocniej niż
znudzone oczy dziewczyn, jak gdyby na tych malutkich przestrzeniach skupiły się wszystkie ich
marzenia.
Stacja TN T zajmuje kilka wyższych pięter budynku. Gdy otwierają się drzwi windy, wita cię
logo TN T , oślepiająco jaskrawe i kolorowe: histeryczny róż, jasny błękit i złoto. Nad
logotypem widnieje slogan firmy: „Poczuj naszą miłość!”. Oto nowa, desperacko radosna
Rosja. I takie są też realizowane przez rosyjskie TN T projekty. Nowa Rosja jest młodzieńcza,
pełna wigoru i blasku. TN T wpuszcza do ponurych mieszkań Rosjan promyk świdrującego
żółciami i różami światła.
Biura typu open space pełne są promiennych, radosnych młodych ludzi, którzy swój rosyjski
chętnie przyprawiają szczyptą angielszczyzny i gwiżdżą pod nosem melodie britpopowych
hitów. TN T robi łobuzerską telewizję, a młody personel sieci aż kipi z podniecenia rewolucją
kulturalną. Dla nich TN T jest dziełem wywrotowego pop-artu, drogą, którą można dotrzeć do
wnętrza umysłu narodu i go przeprogramować. To właśnie ta sieć pokazała Rosji, czym jest
reality show; dobry i nieco sprośny – taki, który, ku uciesze producentów, podstarzali
komuniści ocenią jako niemoralny. TN T jest też pionierem w dziedzinie rosyjskiego sitcomu –
serialu komediowego – i rosyjskiej wersji szmirowatych talk-show w stylu Jerry’ego
Springera. Ta sieć pochłania jeden zachodni pomysł za drugim i w ciągu roku przerabia więcej
formatów programowych niż zachodnie telewizje przez dekadę. Do kanałów rozrywkowych i
luksusowych magazynów ucieka wiele najbystrzejszych umysłów miasta. Tutaj nikt nie będzie
ich zmuszał do robienia propagandy, a wręcz ​przeciwnie – będzie się ich zachęcać do rebelii.
Nie ma tu tylko miejsca na prawdziwą politykę; to strefa wolna od bieżących wiadomości.
Większość pracujących tu ludzi jest zadowolona z takiego układu: całkowita wolność za
całkowite milczenie.
– Chcemy się dowiedzieć, co naprawdę myśli nowe pokolenie, Piiitrrr.
– Co ich podnieca, Piiitrrr.
– Chcemy zobaczyć na ekranie prawdziwych ludzi. Prawdziwych bohaterów, Piiitrrr.
Piiitrrr, tak mówią do mnie producentki TN T . Trzy kobiety, wszystkie dwudziestoparoletnie.
Jedna ma włosy kruczoczarne, druga kręcone, a trzecia proste. Każda podejmuje zdanie w tym
miejscu, w którym poprzednia je przerwała. Mogłyby zwracać się do mnie rosyjską wersją
mojego imienia: Piotr. Ale wolą mówić Piiitrrr, bo to sprawia, że wydaję się bardziej
angielski. Jestem ich zachodnią maskotką, pomagam im udawać przynależność do zachodniego
społeczeństwa. Z kolei ja udaję znacznie ważniejszego producenta, niż jestem w
rzeczywistości. Nasz pierwszy wspólny projekt to uruchomienie pasma dokumentalnego w
TN T . Pierwsze zlecenie dostaję już po trzydziestu minutach. Mam robić program Jak poślubić
milionera (Przewodnik dla naciągaczek). Myślę, że gdybym się bardziej postarał, udałoby mi
się zamiast tego namówić ich na trzy filmy. W Londynie czy Nowym Jorku potrzeba dobrych
kilku miesięcy, by przekonać ludzi do jakiegoś projektu i z nim ruszyć. Ale TN T jest
sponsorowane przez największą na świecie spółkę gazową. A właściwie należy powiedzieć
inaczej: przez największą firmę na świecie.
Bez kompleksów

– Z teorii biznesu możemy nauczyć się jednej ważnej rzeczy – mówi wykładowczyni. –
Zawsze należy uważnie przeanalizować pragnienia konsumenta. Tę samą regułę należy
stosować przy szukaniu bogatego mężczyzny. Na pierwszej randce obowiązuje jedna
podstawowa zasada: nigdy nie mówcie o sobie. Słuchajcie jego. Zafascynujcie się nim.
Dowiedzcie się, czego pragnie. Skupcie się na jego hobby. A później zmieńcie się tak, by się
do tego wszystkiego dopasować.
Akademia Naciągaczek. Krąg poważnych blondynek, które uważnie wszystko notują.
Poszukiwanie „tatuśka” – kochanka, opiekuna i sponsora w jednym – to sztuka i profesja. Hol
akademii wyłożony jest sztucznym marmurem, wszędzie wiszą wielkie lustra, całość
wykończono złotą farbą. Za sąsiednimi drzwiami mieszczą się spa i salon piękności. Najpierw
idziesz na lekcje łowienia sponsora, później na depilację woskiem i solarium. Nauczycielka
jest ruda i ma czterdzieści parę lat, dyplom z psychologii i MBA , sztuczny uśmiech i wysoki,
afektowany głos. Wygląda jak dyrektorka pensji dla dziewcząt, tyle że nosi krótką spódniczkę.
– Na pierwszą randkę nigdy nie zakładaj biżuterii. Mężczyzna powinien myśleć, że jesteś
biedna. Spraw, żeby to on chciał ci kupować klejnoty. Na spotkanie przyjedź starym
samochodem. Niech on zapragnie kupić ci lepszy – mówi.
Studentki notują starannie. Płacą po tysiąc dolarów za każdy tydzień kursu. W Moskwie i
Petersburgu są tuziny takich akademii. Wszystkie noszą nazwy typu Szkoła Gejsz albo Jak Być
Prawdziwą Kobietą.
– Wybierz się do drogiej dzielnicy miasta – ciągnie instruktorka. – Stań z mapą na środku
ulicy i udawaj, że się zgubiłaś. Być może podejdzie do ciebie zamożny mężczyzna i zaoferuje
pomoc.
– Chcę faceta, który mocno stoi na nogach. Takiego, który sprawi, że poczuję się tak
bezpieczna, jak za kamiennym murem – mówi Alona, która niedawno ukończyła akademię.
Posługuje się metaforyką, jakiej używają naciągaczki; tak naprawdę chodzi jej o to, że chce
znaleźć gościa przy forsie. Normalnie Alona nie zechciałaby ze mną rozmawiać. Jest jedną z
tych totalnie niedostępnych dziewczyn, które jednym machnięciem rzęs dałyby mi kosza. Ale ja
mogę zapewnić jej występ w telewizji, a to wszystko zmienia. Program ma nosić tytuł Jak
poślubić milionera. Wydawało mi się, że niełatwo będzie nakłonić Alonę do rozmowy, że
będzie się wstydziła tego, jak żyje. Tymczasem jest wręcz przeciwnie: nie może się doczekać,
by opowiedzieć o sobie światu. Chce mówić o swoim życiu naciągaczki; o stylu życia, który
stał się już jednym z najatrakcyjniejszych mitów tego kraju. Księgarnie pękają w szwach od
poradników, które uczą dziewczyny tego, jak złowić milionera. Pucołowaty alfons Peter
Listerman jest telewizyjnym celebrytą. Sam siebie alfonsem nie nazywa (stręczenie jest
nielegalne), woli mówić „swat”. Dziewczyny płacą mu za to, by przedstawiał je bogatym
mężczyznom. Bogaci mężczyźni płacą mu za to, by przedstawiał ich pięknym dziewczynom.
Agenci Listermana – nastoletni geje – węszą po dworcach kolejowych, wypatrując
długonogich, gibkich dziewczyn, które przyjechały do Moskwy w poszukiwaniu swojej szansy.
Listerman nazywa dziewczyny swoimi „kurczaczkami”. Do zdjęć pozuje z grillowanym
drobiem. „Jeśli szukasz kurczaczka, przyjdź do mnie” – nawołuje jego reklama.
Alona i jej nerwowy piesek mieszkają w małym, lśniącym nowością mieszkaniu.
Apartament mieści się przy jednej z głównych ulic, która prowadzi na przedmieście
miliarderów, do Rublowki. To tutaj bogacze umieszczają swoje kochanki, by móc wpaść do
nich na chwilę po drodze do domu. Alona przyjechała do Moskwy z Donbasu, ukraińskiego
zagłębia węglowego, nad którym w latach dziewięćdziesiątych przejęli kontrolę gangsterzy.
Jej matka była fryzjerką. Alona przyuczała się do tego samego zawodu, ale mały salon matki
zbankrutował. Gdy dziewczyna przyjechała do Moskwy, miała dwadzieścia lat i ani grosza
przy duszy. Zaczęła pracować jako striptizerka w kasynie Golden Girls. Dobrze tańczyła i to
dzięki temu poznała swojego „tatuśka”. Teraz dostaje minimalną moskiewską pensję kochanki:
mieszkanie, cztery tysiące dolarów miesięcznie, samochód i dwa razy do roku tygodniowe
wakacje w Turcji lub Egipcie. W zamian za to tatusiek dostaje – kiedy tylko chce, w dzień czy
w nocy – jej jędrne, opalone ciało, nieustającą radość i gotowość do działania.
– Powinieneś zobaczyć, jak patrzą na mnie dziewczyny, które zostały tam, w domu. Są
śmiertelnie zazdrosne – mówi Alona. – „Och, ale ci się zmienił akcent, mówisz teraz jak
moskwianka”, gadają. Co tam, pieprzyć je. Ja jestem z tego wszystkiego dumna.
– Mogłabyś tam kiedyś wrócić?
– Nigdy. To by oznaczało, że mi się nie udało. Że wracam do mamusi.
Ale tatusiek już trzy miesiące temu obiecywał jej nowy samochód, a nadal go nie dostała.
Martwi się, że chce ją porzucić.
– Wszystko, co jest w tym mieszkaniu, należy do niego. Ja nie mam nic – ciągnie Alona,
spoglądając na własne mieszkanie tak, jakby to były tylko dekoracje, jak gdyby mieszkał tu
ktoś inny.
Bo gdy tylko tatusiek się nią znudzi, dziewczyna będzie musiała stąd zniknąć. Wraz ze swym
nerwowym pieskiem i z tuzinem wyszywanych cekinami sukienek znajdzie się z powrotem na
ulicy. Więc Alona już teraz rozgląda się za nowym tatuśkiem (choć tutaj nie mówi się
„tatusiek”, ale „sponsor”). I stąd kurs w Akademii Naciągaczek, którą traktuje jako rodzaj
szkoły dla dorosłych.
– Ale jak możesz spotkać innych facetów? – pytam. – Czy twój obecny sponsor nie stara się
mieć cię wciąż na oku?
– O tak, muszę być ostrożna. Jeden z jego ochroniarzy ciągle mnie pilnuje. Ale robi to w
miły sposób. Na przykład przychodzi do mnie z zakupami. Ale ja wiem, że przy okazji
sprawdza, czy nie ma tu jakiegoś faceta. Stara się być subtelny. Uważam, że to urocze. Inne
dziewczyny mają dużo gorzej. Kamery. Prywatni detektywi.
Teren, na którym Alona prowadzi swe rozgrywki, to konstelacja klubów i restauracji
stworzonych niemal wyłącznie na potrzeby sponsorów poszukujących dziewczyn i dziewczyn
poszukujących sponsorów. Mężczyzn określa się mianem forbesów (od publikowanej przez
magazyn „Forbes” listy bogaczy), a o dziewczynach mówi się tiolki, jałówki. Podaż
zdecydowanie przewyższa popyt – na jednego forbesa przypadają tu tuziny, a nawet setki
jałówek.
Wieczór zaczynamy w Galerii. Po drugiej stronie ulicy znajduje się zbudowany z czerwonej
cegły klasztor, wielki jak transatlantyk na rozległym oceanie śniegu. Przed restauracją, przy
wąskim chodniku i na całej ulicy, parkują czarne samochody. Obok nich stoją ponurzy
ochroniarze i dużo palą w oczekiwaniu na swych panów, którzy siedzą w środku. Galerię
stworzył Arkadij Nowikow. Jego restauracje to właśnie te miejsca w Moskwie, w których
należy bywać (a sam Nowikow zajmuje się również cateringiem dla Kremla). Każda z jego
restauracji ma jakiś motyw przewodni: Bliski Wschód, Azja. Rzecz nie w imitacji i pastiszu,
ale w nawiązaniu do danego stylu. Galeria jest kolażem cytatów architektonicznych. Są tu
kolumny, czarne chromowane stoliki i angielskie panele w tureckie wzory. Stoliki oświetlono
punktowymi reflektorami. Przestrzeń zaaranżowana jest tak, że siedząc w jednym miejscu,
możesz dostrzec ludzi we wszystkich narożnikach sali. A głównymi obiektami na tej wystawie
są kobiety. Siedzą przy barze i pamiętają o tym, by zamawiać wyłącznie wodę Voss; w ten
sposób zachęcają forbesów, by to oni zaprosili je na drinka.
– Eh, ale one są naiwne – stwierdza Alona. – Wszyscy już dobrze znają ten trik. – Ona sama
zamawia koktajl i sushi. – Zawsze udaję, że niczego od nich nie potrzebuję. To działa na
mężczyzn.
O północy Alona kieruje się do najnowszego klubu. Ku wejściu przesuwa się powoli
kawalkada czarnych (zawsze czarnych) kuloodpornych bentleyów i mercedesów. Tuż przy
drzwiach wejściowych, jakimś cudem wciąż utrzymując idealną równowagę (ach, ten naród
baletmistrzów!), ślizgają się i potupują na czarnym lodzie tysiące wysokich obcasów.
Platynowoblond pukle ocierają się o gołe, opalone plecy oprószone śniegiem. Zimowe
powietrze rozrywają pokrzykiwania tysięcy napompowanych warg, które błagają, by wpuścić
je do środka. Tu nie chodzi o styl ani bycie cool; tu chodzi o pracę. Dziś wieczorem
dziewczyny mają jedyną szansę na to, by zatańczyć i znaleźć się na linii czyjegoś wzroku, by
przekroczyć tę niemożliwą granicę, którą wyznaczają pieniądze, zastępy ochroniarzy i
zakazujące wstępu barierki. Na jeden wieczór w tygodniu to najbardziej podzielone miasto na
półkuli północnej – w którym superbogaci ludzie żyją w enklawach oddzielonych jedwabnym
sznurem – otwiera małą, wąską śluzę, przez którą można wpłynąć do raju. Więc dziewczyny
tłoczą się, popychają i pełzną w stronę tej śluzy, bo wiedzą aż za dobrze, że będzie otwarta
tylko przez tę jedną noc, a później się zamknie, wypychając je z powrotem w czeluść podłej
Moskwy.
Alona beztrosko podchodzi na sam początek kolejki. Jest na liście V I P -ów. Na początku
każdego roku płaci bramkarzowi parę tysięcy dolarów, by zyskać pewność, że zawsze zostanie
wpuszczona. To najważniejszy podatek, jaki w tej pracy trzeba zapłacić.
Wewnątrz klub wygląda jak barokowy teatr. Na środku znajduje się parkiet do tańca, a
wzdłuż ścian ciągną się całe rzędy i piętra lóż. W tych zaciemnionych lożach siedzą forbesi
(za tę przyjemność płacą tu dziesiątki tysięcy dolarów), a Alona i setki innych dziewczyn
tańczą na parkiecie pod nimi, co jakiś czas rzucając wystudiowane spojrzenia w górę, z
nadzieją, że ktoś je tam zaprosi. Loże pogrążone są w ciemności. Dziewczyny nie mają
pojęcia, kto w nich siedzi. Flirtują z cieniami.
– Tyle osiemnastolatek – stwierdza Alona. – Czuję na karku ich oddech. – Ona ma zaledwie
dwadzieścia dwa lata, jednak oznacza to, że znajduje się już niemal u kresu kariery
moskiewskiej kochanki. – Wiem, że wkrótce będę musiała obniżyć swoje standardy – mówi
raczej rozbawiona niż przerażona. Teraz, gdy już zdobyłem jej zaufanie, Alona rozmawia ze
mną inaczej i widzę, że jest zupełnie inna, niż się spodziewałem. Nie twarda, ale delikatna jak
słodki drink z bąbelkami. Wszystko ją bawi. Na tym właśnie musi polegać sekret jej sukcesu:
gdy wchodzi do pokoju, wszystko staje się delikatniejsze i lżejsze.
– Oczywiście wciąż mam nadzieję na prawdziwego forbesa – mówi. – Ale w ostateczności
mogę się zadowolić jakimś milionerem matołkiem, który przyjechał tu z prowincji, albo
jednym z tych nudnych ekspatów. Albo jakimś ohydnym staruchem.
Nikt jednak nie wie, co przyszłość szykuje dla naciągaczek; to pierwsze pokolenie
dziewczyn, które taki rodzaj życia traktują jak karierę zawodową. Za plecami Alony jest
opanowane przez mafię górnicze miasto, a przed nią – Bóg jeden wie co. To dziewczyna, która
ze śmiechem tańczy na skraju przepaści.
Ale wróćmy na akademię, gdzie wciąż trwają lekcje.
– Dzisiaj nauczymy się algorytmu na otrzymywanie prezentów – zapowiada swym
studentkom wykładowczyni. – Gdy pragniesz dostać od mężczyzny prezent, stań po jego lewej
stronie, bo jest to strona irracjonalna i emocjonalna. Prawa strona to strona rozumu. Po prawej
stajesz wtedy, gdy chcesz dyskutować o projektach biznesowych. Ale gdy pragniesz dostać
prezent, zajmij pozycję po stronie lewej. Jeśli mężczyzna siedzi na krześle, ukucnij obok niego
tak, by poczuł się przy tobie wyższy, jakbyś ty była dzieckiem. Zaciśnij mięśnie pochwy. Tak,
mięśnie pochwy. Dzięki temu rozszerzą ci się źrenice, co z kolei sprawi, że staniesz się
atrakcyjniejsza. Gdy mężczyzna coś powie, przytaknij: twoje przytakiwanie sprawi, że będzie
bardziej skłonny zgodzić się z tobą. A gdy w końcu poprosisz o to, czego chcesz: samochód,
sukienkę, cokolwiek jest ci potrzebne, równocześnie pogłaszcz go po ręce. Zrób to delikatnie.
A teraz powtarzajcie: Spojrzeć! Przytaknąć! Pogłaskać!
Dziewczyny skandują jednym głosem:
– Spojrzeć. Przytaknąć. Pogłaskać. Spojrzeć. Przytaknąć. Pogłaskać.
(„Są przekonane, że gdy udaje im się wyłudzić od nas sukienkę, to coś wygrywają – mówi
mi pewien znajomy milioner, gdy opowiadam mu o tym, co usłyszałem w akademii. – Czasem
pozwalam im wygrać. Ale bądźmy szczerzy: czy są w stanie wydostać od nas cokolwiek, jeśli
my sami na to nie pozwolimy?”.
„Wiesz, jak je nazywam? – pyta mnie inny. – Nazywam je mewkami, bo są jak te mewy,
które krążą nad wysypiskiem śmieci. I dokładnie tak samo skrzeczą: wiesz, gdy tak siedzą przy
barze i plotkują. Skwir, skwir! Skwir, skwir! Jak mewy. To śmieszne, co nie?”).
Podczas zbierania materiałów do mojego show poznaję kolejne absolwentki różnych
akademii. Natasza całkiem dobrze mówi po niemiecku. Pracuje jako tłumaczka – obsługuje
biznesmenów przyjeżdżających tu w interesach. Agencja, w której jest zatrudniona,
współpracuje wyłącznie z dziewczynami „bez kompleksów”; co oznacza wymóg, by były
gotowe na sypianie ze swymi klientami. Wszędzie można napotkać ogłoszenia o pracy dla
sekretarek czy asystentek, w których na samym dole, małym drukiem, dodano ten warunek: bez
kompleksów. Ta fraza w jakiś dziwny sposób przemienia upokorzenie w akt osobistego
wyzwolenia. Natasza pracuje teraz dla szefa niemieckiej firmy energetycznej. Ma nadzieję, że
zabierze ją ze sobą do Monachium.
– Rosyjscy mężczyźni są strasznie zepsuci tym, że mogą przebierać w kobietach; z facetami
z Zachodu jest znacznie łatwiej – mówi rzeczowo, jakby opowiadała mi o przeprowadzonych
właśnie badaniach rynku. – Ale problem z tymi z Zachodu polega na tym, że nie kupują
prezentów i nigdy nie płacą za nasz obiad. Nad moim Niemcem trzeba trochę popracować.
Lena chce być gwiazdą pop. Dziewczyny jej pokroju – czyli takie, które za grosz nie mają
talentu, ale za to opiekują się nimi bogaci sponsorzy – nazywane są w Moskwie
„śpiewającymi stringami”. Lena doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nie potrafi śpiewać.
Ale równie dobrze wie o tym, że nie ma to najmniejszego znaczenia.
– W ogóle nie rozumiem, jak można pracować w jakimś biurze dwadzieścia cztery godziny
na dobę przez siedem dni w tygodniu. Taka praca to upokorzenie. Mężczyzna jest jak winda,
która może zawieźć cię na samą górę. I ja zamierzam z niej skorzystać.
Z tym poglądem zgadza się rudowłosa wykładowczyni z dyplomem MBA :
– Feminizm jest zły. Dlaczego kobieta miałaby zapracowywać się na śmierć? To rola
mężczyzny. I tylko od nas zależy, czy doprowadzimy naszą kobiecość do perfekcji.
– A ty? – pytam, gdy już wszystkie studentki opuściły salę. – Ty pracujesz. Zarabiasz na tej
akademii.
Kobieta lekko się uśmiecha i zmienia temat rozmowy:
– Następną rzeczą, jaką zrobię, będzie otwarcie kliniki. Będę się zajmowała
powstrzymywaniem procesów starzenia. Może też przyjedziesz i nakręcisz o tym film?
Po przerwie zajęcia trwają dalej. Wykładowczyni rysuje na białej tablicy diagram kołowy.
Dzieli go na trzy części.
– Istnieją trzy typy mężczyzn – obwieszcza swoim studentkom. – Kreatywni. Analitycy. Tymi
dwoma typami się nie interesujemy. Chcemy złapać tych, których nazywamy „posiadaczami” –
mówi, po czym powtarza najważniejszą, wyjaśniającą wszystko frazę, która mnie kojarzy się z
więzieniem: „Chcemy mężczyzny, przy którym poczujemy się jak za kamiennym murem”. –
Wszystkie wiemy, jak ich rozpoznać. Są silni i milczący. Noszą ciemne garnitury. Mają niskie
głosy. Mówią to, co myślą. To mężczyźni, którzy chcą kontrolować. Nie interesują ich silne
kobiety. Mają ich już dość. Chcą dziewczyny, która będzie dla nich pięknym kwiatem.
Czy muszę wspominać o tym, że Alona dorastała bez ojca? Tak samo jak Natasza, Lena i
wszystkie inne naciągaczki, które poznałem. Wszystkie bez ojców. To pokolenie osieroconych
dziewczyn w niebotycznych szpilkach, które tak samo jak tatuśka, potrzebują prawdziwego
taty. Alonę i inne studentki charakteryzuje pewna szczególna cecha: ich chytrość i przebiegłość
zrodziły się z bajkowych fantazji o wielkim carze, władcy, który pewnego dnia – już dziś,
jutro albo chwilę później – zabierze je odrzutowcem do swego fantastycznego królestwa
maybachów. A jego uosobieniem jest, oczywiście, prezydent. Te wszystkie zdjęcia, na których
występuje z nagim torsem i poluje na tygrysy i wieloryby, są jak listy miłosne, posyłane
stojącym w niekończącej się kolejce dziewczynom pozbawionym ojców. Prezydent jako
najwyższe wcielenie tatuśka, idealna figura obrońcy, za którym można się skryć jak za
„kamiennym murem”.
Gdy znów spotykam się z Aloną w jej mieszkaniu, dziewczyna wyciąga z półki tomik
Puszkina. Niedawno spotkała forbesa, który jest amatorem literatury. Dziewczyna uczy się na
pamięć całych strof z Eugeniusza Oniegina:
Kogo tu kochać? Komu wierzyć?
Któż wiary zawsze nam dochowa?
Kto zechce naszym łokciem mierzyć
Wszystkie uczynki, wszelkie słowa? […]
Gorliwy łowco złudy płochej,
Porzuć ten marny, ciężki znój,
Raczej samego siebie kochaj […][1].

– Posłużę się tym wtedy, gdy zupełnie nie będzie się tego spodziewał. – Mruga do mnie,
chcąc pokazać, jak bardzo jest przebiegła.
Ten forbes zabrał ją już na wycieczkę swoim odrzutowcem.
– Wyobrażasz to sobie? Tam można zapalić, wypić drinka, wyciągnąć nogi na siedzenie.
Nie ma żadnych pasów bezpieczeństwa! Jest wolność! To wszystko prawda: rzeczywiście
można mieć takie życie. Tak nie jest tylko w filmach!
Poznała go, gdy dostała się do sali dla V I P -ów.
– Jest przystojny jak Bóg – szepcze mi w zachwycie Alona. – Płacił dziewczynom setki
dolarów za samego loda. Trwało to całą noc. Wyobraź sobie, jaki musi być jurny! A wszystkie
te biedne dziewczyny, wiesz, one nie robią tego dla pieniędzy. Każda z nich myśli, że to ją
właśnie zapamięta, że to ona jest wyjątkowa, i tym bardziej się stara. Ja, oczywiście,
odmówiłam, gdy i mnie to zaproponował. Ja nie jestem taka jak O N E … Teraz zaczęliśmy się
spotykać. Życz mi powodzenia!
Alona nigdy, ale to nigdy nie powie o sobie ani nawet nie pomyśli, że jest prostytutką. Jest
wyraźna różnica: prostytutki muszą uprawiać seks z każdym, kogo wskaże im alfons. A Alona
poluje sama.
– Kiedyś, kiedy jeszcze pracowałam jako tancerka, szef kazał mi iść z jednym z klientów.
To był zwykły facet. Wpływowy. Gruby. Niezbyt młody. „Naprawdę muszę z nim iść?”,
zapytałam szefa. „Tak”, odpowiedział. A więc poszłam z nim do hotelu. Gdy nie patrzył,
wrzuciłam mu do drinka środek usypiający i uciekłam.
Alona opowiada o tym z nieukrywaną dumą. Bo jest wyraźna różnica.
– A co z miłością? – pytam. Jest późno. Jesteśmy w jej mieszkaniu i nagrywamy wywiad.
Popijamy słodkie, lepkie prosecco. Jej ulubione. Na kanapie pochrapuje nerwowy piesek
Alony.
– Mój pierwszy chłopak. W domu, w Donbasie. To była miłość. Był przedstawicielem
miejscowej władzy.
W tym wypadku „władza” jest subtelnym określeniem gangsterki.
– Dlaczego się rozstaliście?
– Wdał się w wojnę z innym gangiem, a oni wykorzystali mnie, by się do niego dobrać.
Stałam na rogu ulicy. Chyba czekałam na tramwaj. I wtedy pojawiło się tych dwóch wielkich
gości. Złapali mnie i zaczęli wpychać do samochodu. Kopałam ich i krzyczałam. Ale oni
mówili przechodniom, że jestem ich znajomą i że się upiłam. Ludzie nie chcieli wdawać się w
kłopoty z takimi facetami. Zabrali mnie do jakiegoś mieszkania. Przywiązali mi ręce do
krzesła. Trzymali mnie tam przez tydzień.
– Zgwałcili cię?
Alona popija słodkie prosecco. Nie przestaje się uśmiechać. Wciąż ma na sobie
połyskującą sukienkę, ale zdjęła buty na obcasach i założyła różowe puchate kapcie. Pali
cienkie aromatyzowane papierosy. O wszystkim opowiada rzeczowo, a nawet z pewnym
rozbawieniem, jakby to była anegdota z fatalnego, ale też trochę zabawnego dnia w pracy.
– Robili to na zmianę. Przez tydzień. Czasem któryś z nich wychodził, by kupić rybę w
occie i wódkę. W całym pokoju śmierdziało rybą w occie i wódką. Wciąż pamiętam tamto
miejsce. Było tam prawie pusto. Drewniany stół. Hantle. Ławeczka do wyciskania. Między
kolejnymi pijatykami trenowali podnoszenie ciężarów. Pamiętam, że na ścianie wisiała flaga
ZSRR . Kiedy to robili, gapiłam się właśnie na tę flagę. W końcu jeden z nich zlitował się nade
mną. Gdy pozostali wyszli po wódkę, pozwolił mi uciec.
– A twój chłopak? Twoja „władza”?
– Gdy powiedziałam mu, co się stało, wpadł we wściek​łość i przysiągł, że ich pozabija.
Ale później zawarł pokój z tym gangiem. I to by było na tyle. Nigdy nic nie zrobił. Często
widywałam tamtych facetów. Jeden z nich, ten, który pozwolił mi uciec, nawet mnie
przeprosił. Okazało się, że to był miły gość. Inny zawsze się głupio uśmiechał, gdy mnie
spotykał. Wyjechałam z miasta.
Gdy kończymy na dziś nagranie, Alona jest zamyślona jak nigdy.
– A właściwie to mógłbyś nie pokazywać w swoim programie tego, co opowiedziałam ci o
tym pokoju? – pyta.
– Oczywiście. To mogłoby być niebezpieczne.
– Niebezpieczne? Nie, nie o to chodzi. Tylko że przez to mogę się wydać… jakby, no,
smutna. Depresyjna. A nie chcę, żeby tak mnie postrzegali. Ludzie uważają, że jestem pełna
życia i wesoła. I tak jest dobrze.
Czuję wyrzuty sumienia, że skłoniłem ją do tej opowieści.
– Słuchaj, przepraszam, że wywołałem cały ten temat. Nie chciałem tego. To musi być
straszne, przeżywać to wszystko raz jeszcze.
Alona wzrusza ramionami.
– Posłuchaj, to normalne. To zdarza się wszystkim dziewczynom. Nic wielkiego.
Związek Alony z wielbicielem Puszkina nie trwał długo.
– Na początku myślałam, że chciał dziwki. Więc odgrywałam tę rolę. Ale teraz nie jestem
pewna; może to nie dziwki potrzebował. Może potrzebował miłej dziewczyny. Wiesz, czasami
się gubię i sama nie potrafię powiedzieć, kim jestem: dziwką czy miłą dziewczyną.
Nie mówiła tego wszystkiego z przygnębieniem, lecz – jak zawsze – z lekkim dystansem, jak
gdyby myślała o kimś innym. Zawsze, gdy chciałem uchwycić w Alonie jakiś ton smutku, ten
natychmiast znikał. Byłem reżyserem i moja praca polegała na tym, by ją podpuścić, znaleźć w
niej szczelinę, otworzyć skrytkę z jej emocjami i zobaczyć, co kryje się za fasadą; zburzyć jej
barierę ochronną i skłonić do płaczu. Ale wtedy ona się wykręcała, wyślizgiwała, uśmiechała
i mieniła wszystkimi kolorami tęczy. Alona nie boi się biedy ani upokorzenia. Jeśli straci
obecnego sponsora, zacznie wszystko od początku, stworzy siebie od nowa. Naciśnie jeden
guzik i załaduje się nowa, lepsza, po aktualizacji.
O piątej nad ranem w klubach impreza trwa w najlepsze. Uśmiech​nięci, pijani forbesi
wychodzą chwiejnie ze swych lóż. Wszyscy są tak samo ubrani – w drogie jedwabne koszule
upchnięte w dżinsy od drogich projektantów – wszyscy opaleni, pulchni, ociekający forsą i
samozadowoleniem. Dołączają do jałówek, które wirują na parkiecie. Wszyscy są już zalani i
spoceni, podskakują tak szybko, że wydają się niemal w ogóle nie ruszać. Wymieniają ze sobą
urocze i proste spojrzenia, które świadczą o tym, że się rozpoznają; jak gdyby nagle spadły
maski, a wszyscy znaleźli się w samym środku jednego wielkiego żartu. I w tym momencie
uświadamiasz sobie, że oni wszyscy – forbesi i dziewczyny – są tacy sami, że są sobie równi.
Wszyscy oni wygrzebali się z radzieckiego świata. Strumień ropy naftowej wystrzelił ich do
innych wszechświatów finansowych, ale nadal doskonale rozumieją się nawzajem. Ich urocze
i proste spojrzenia wydają się opowiadać o tym, jak zabawna jest cała ta maskarada, jak
zabawne jest to, że jeszcze wczoraj wszyscy żyliśmy w mieszkaniach spółdzielczych,
śpiewaliśmy radziecki hymn, za szczyt luksusu uważaliśmy dżinsy Levisa i mleko w proszku, a
teraz otaczają nas drogie samochody, odrzutowce i landrynkowe prosecco. I choć wielu ludzi z
Zachodu uważa, że Rosjanie mają obsesję na punkcie pieniędzy, myślę, że nie mają racji.
Pieniądze krążą tu migotliwie i zwiewnie, jak brokat w szklanej kuli, a to sprawia, że wydają
się zupełnie nierzeczywiste. Nie są czymś, co należy gromadzić i oszczędzać, ale czymś, w
czym można tańczyć jak w chmurze konfetti. Są jak puch w walce na poduszki, jak papier
mâché, z którego formuje się różne maski, któremu zawsze można nadać nowy kształt. O piątej
nad ranem muzyka wciąż przyspiesza i w tej pulsującej zadymce jałówki stają się forbesami, a
forbesi jałówkami; wszyscy ruszają się tak szybko, że widzą własne ślady pozostawione w
stroboskopowym świetle jarzącym się nad parkietem. Faceci i dziewczyny patrzą na siebie i
myślą: „Czy to wszystko naprawdę przydarzyło się MN I E? Czy to jestem J A ? To J A , z tymi
wszystkimi maybachami, gwałtami, gangsterami, zbiorowymi mogiłami, luksusowymi
apartamentami i błyszczącymi sukienkami?”.
Bohater na miarę naszych czasów

Jestem na spotkaniu w TN T , gdy zaczyna dzwonić mój telefon. Na wyświetlaczu pojawia się
„numer ukryty”, co oznacza, że może to być ważny telefon z domu. Przepraszam, wychodzę na
korytarz i staję pod neonem „Poczuj naszą miłość!”. Gdy odbieram, przez dłuższą chwilę
słyszę jedynie ciszę. I oddech. A później zachrypnięty, pogwizdujący śmiech.
– Piiitrrr, poznajesz mnie? Tu Witalij Diomoczka. Chcę cię prosić o przysługę. Zrobisz coś
dla mnie? Chodzi o taką małą przysługę.
Witalij prosi w taki sposób, że trudno mu odmówić.
– Pewnie.
– Przyjedź na stację w D. Weź ze sobą kamerę. Nie małą, ale taką prawdziwą, dużą. Zgoda?
– Jasne…
Wieczorem jadę do D. Podróż powolnym podmiejskim pociągiem zabierze mi godzinę. Te
pociągi to jeden z najnędzniejszych środków komunikacji w całej Rosji: jeżdżą nimi
przepełnieni wściekłością biedacy z okalających Moskwę miasteczek – sprzedawcy,
milicjanci[2] i sprzątaczki – którzy co dzień odbywają podróż do wielkiego miasta, by choć na
chwilę znaleźć się jak najbliżej tych wszystkich platynowych zegarków i porsche, a
wieczorem znów wrócić z podkulonym ogonem na mroczne peryferia, popijając w zimnych
pociągach ciepławe piwo i ściskając pod pachą plastikowe reklamówki ze zmiętym
służbowym strojem. Siedzenia są drewniane i nie da się na nich usiąść wygodnie. Wiercę się
na ławce i zastanawiam, co też Witalij może porabiać w D., bo nie wydaje mi się, by to
miejsce do niego pasowało. Ale już dawno się nie kontaktowaliśmy, więc wiele mogło się
zmienić.
Dawno, dawno temu Witalij Diomoczka był gangsterem. W latach dziewięćdziesiątych
słowa „Rosjanin” i „gangster” stały się niemal synonimami, ale gdy na Kremlu zaczął
panować obecny prezydent, epoka gangsterki się skończyła. Rolę mafiosów przejęły służby
specjalne, a gangsterzy nie byli w stanie z nimi konkurować. Część z nich zmieniła się w
deputowanych Dumy i w ten sposób zabezpieczyła majątek, a część przeszła na mafijną
emeryturę i przedzierzgnęła się w zwykłych biznesmenów. Ale na Syberii znalazł się niejaki
Witalij Diomoczka, który miał zupełnie inne plany – teraz chciał reżyserować filmy. Zebrał
swoich ludzi. Powiedział im, że skończyły się czasy zabaw w Grand Theft Auto i wymuszeń
na biznesmenach. Teraz będą robić filmy o sobie samych. I sami będą w nich grać.
Żaden z tych ludzi nie miał pojęcia o kręceniu filmów. Nigdy nie słyszeli o montażu,
rozrysowywaniu kadrów czy ruchu kamery. Nie było żadnej szkoły filmowej, do której
mogliby się zapisać, ani żadnego sławnego reżysera, który mógłby im posłużyć za
przewodnika. Witalij sam doszedł do tego, jak robić filmy. Na okrągło oglądał klasyki,
rozkładając na części każdy kadr, każde ujęcie, każdy zwrot akcji. Nie pisał scenariuszy, bo
scenariusze są dla mięczaków. Poszczególne sceny i tak były na zawsze wyryte w pamięci
całej ekipy. Nie robiono makijażu, nie zatrudniano kaskaderów; chłopcy sami skakali z
wysokich budynków i rozbijali własne samochody. Cała widoczna na ekranie krew była
prawdziwa. Gdy z odniesionych na planie ran wypływało jej zbyt mało, Witalij wbijał igłę
strzykawki we własne żyły i spryskiwał się swoją krwią. Także broń i kule były prawdziwe.
Gdy chłopcy filmowali wielką strzelaninę w barze, po zakończeniu zdjęć miejsce to nie
nadawało się już do użytku.
Powstał pełen zwrotów akcji, sześciogodzinny miniserial Spec (czyli „specjalista”), a gdy
był już gotowy, jego gangsterscy autorzy znaleźli też własne pomysły na dystrybucję. Po prostu
wchodzili do lokalnych stacji telewizyjnych z kopią serialu w ręku i kazali menedżerom go
wyemitować, bo inaczej… Nikt się nie sprzeciwiał. Dźwięk był niewyraźny, a część ujęć w
ogóle do siebie nie pasowała. Ale w sumie Witalijowi się udało. Bo była fabuła, akcja i
emocje. Była jazda, była sensacja. Witalij stał się na Syberii gwiazdą.
Gdy go poznałem, Diomoczka był u szczytu sławy i przyjechał do Moskwy, by wystąpić w
kilku talk-show i znaleźć pieniądze na następny duży film. Pracowałem wtedy jako asystent
amerykańskiego reżysera filmów dokumentalnych i wspólnie z nim starałem się przekonać
Witalija, by pozwolił nam zrobić dokument o sobie. Umówiliśmy się na spotkanie w jednej z
nowych moskiewskich kawiarni. We wnętrzu pastelowe światła igrały w kroplach ciurkającej
z fontanny wody. W tle grała cicho muzyka. Wysoki, szczupły, z gładko wygoloną czaszką,
Witalij wyglądał niesamowicie: jak wyższy i wredniejszy brat bliźniak prezydenta. Ubrany był
w designerski, starannie wyprasowany dres. Pił cappuccino, co chwila muskając wargi ładnie
złożoną serwetką tak, by nie został na nich ani ślad mlecznej pianki. Na swoje ulubione kawy
mówił capp-ooo-she-knows i bardzo cieszyła go ta gra słów[3]. Zbeształ kelnerkę za to, że
dała mu brudną łyżeczkę.
– Czy zawsze chciałeś być gangsterem? – zapytaliśmy.
– Zawsze wiedziałem, że mogę być lepszy od innych. Szybciej biegać, wyżej skakać, celniej
strzelać. Po prostu: być lepszy.
Wypowiadał się z namaszczeniem, a po każdym krótkim zdaniu robił odpowiednią pauzę.
Wydawał się bardzo opanowany. Nie pił, nie palił i opieprzył mnie za to, że przeklinam.
Kiedyś był ćpunem, ale zerwał z nałogiem. Śmiał się chrapliwie, powoli i z najdziwniejszych
rzeczy (rozśmieszało go, na przykład, słowo latte). O to drobne spotkanie musieliśmy
zabiegać przez dobre kilka tygodni. Najpierw ustalał jakąś datę, a później – w ostatniej chwili
– odwoływał audiencję; to było bardzo wyczerpujące i irytujące. Później przekonałem się, że
to jego taktyka – sposób na to, by uzależnić od siebie ludzi.
– A co sprawiło, że zechciałeś robić filmy?
– Przez osiem lat siedziałem w więzieniu. W pace ogląda się dużo telewizji. Widziałem
całą masę filmów typu „policjanci i złodzieje”. Tam pokazywali moje życie, mój świat. Ale to
wszystko było na niby. Walki na niby. Broń na niby. Przestępstwa na niby. Bo co aktor może
wiedzieć o tym, jak to jest być gangsterem? Nic. Tylko ja mogę opowiedzieć moją historię.
Miniserial telewizyjny Diomoczki pokazywał jego przestępcze życie z wszystkimi detalami.
Jego wyczyny pełne były efektownego brutalizmu, w którym dorównywał najznamienitszym
dawnym rozbójnikom. Zaczajał się w krzakach na poboczu szosy, czekając na ciężarówkę
załadowaną świeżo sprowadzonymi z Japonii, nowiutkimi toyotami i mitsubishi. Gdy
samochód nadjeżdżał, Witalij zakładał na twarz chustkę, wyciągał pistolet i wychodził na
środek drogi. Stał z szeroko rozstawionymi nogami, celując z biodra, na środku jezdni, sam
naprzeciw wielkiej ciężarówki. Kierowca zawsze się zatrzymywał i oddawał gangsterowi
wszystkie przewożone samochody. Jeśli stawiał opór, Witalij sprawiał mu łomot. Serial z
lubością pokazywał takie sceny przemocy. Dialogi bywały czasem sztuczne i sztywne (Witalij
nie pozwalał swoim ludziom przeklinać na ekranie), ale jeśli chodzi o kopanie, deptanie i
upokarzanie, aktorzy-gangsterzy byli w swoim żywiole, a ich twarze rozświetlały radość i
gniew.
– A twoje ofiary, czy kiedykolwiek ich żałowałeś? – zapytał mój kolega, Amerykanin.
Witalij wyglądał na kompletnie zaskoczonego tym pytaniem. Odwrócił się w moją stronę.
– Oczywiście, że nie. Nikt, kto zajmuje się tym, czym ja, nie żałuje swoich ofiar. Albo jesteś
frajerem, albo prawdziwym facetem; a frajerzy zasługują na wszystko, co ich spotyka.
Najważniejsza scena Speca to ta, w której Witalij zabija szefa innego gangu. Widać w niej,
jak spokojnie do niego podchodzi i strzela, po czym równie spokojnie się oddala. Wszystko to
dzieje się tak szybko, że aż musiałem przewinąć taśmę i obejrzeć to raz jeszcze, by zobaczyć,
co się dokładnie stało.
– Ilu ludzi zabiłeś? – zapytałem, gdy kelnerka odeszła od naszego stolika.
– Mogę powiedzieć tylko o jednym razie. To była zemsta za mojego brata. Odsiedziałem za
to swoje, ale potem nikt już ze mną nie zadzierał.
– Czy każdy może być zabójcą? – zapytał Amerykanin.
– Nie. Gdy byłem w więzieniu, spotkałem facetów, którzy żałowali tego, co zrobili.
Szlochali, chodzili do cerkwi. Nie każdy ma tę wewnętrzną siłę, która pozwala to robić. Ale
ja ją mam.
– A czy kiedyś mógłbyś powrócić do zbrodni?
Witalij uśmiechnął się.
– Teraz moje życie kręci się wokół sztuki.
Namówiliśmy go, by zabrał nas do swego rodzinnego miasta i pozwolił nam filmować, gdy
będzie kręcił scenę strzelaniny do swego następnego projektu. My zyskiwaliśmy wyłączność
na pokazanie gangstera-reżysera przy pracy, on zaś reklamę, która miała mu pomóc zebrać
fundusze na film.
– Normalnie bylibyście moimi ofiarami – stwierdził rzeczowo. – Ale tym razem będziemy
partnerami.
Lot do Ussuryjska, rodzinnego miasta Witalija, trwał cały dzień. Witalij był wyluzowany i
uśmiechnięty; całą podróż przespał. Ja gawędziłem z Siergiejem, jego kolegą, także byłym
gangsterem. Siergiej był kiedyś mistrzem w podnoszeniu ciężarów; był tak wielki, że w
samolocie zajmował dwa siedzenia. Porzucił gangsterkę, gdy odnalazł Boga. Zdarzyło się to
wtedy, gdy kula, która powinna była go zabić, w cudowny sposób przeszła na wylot przez jego
ciało. Po wszystkim Siergiej zobaczył światło (mieli w tym swój udział amerykańscy
ewangelicy, którzy pomagali mu dojść do siebie po postrzale). Był jak roześmiany, radosny
blond niedźwiedź o dociekliwych i łagodnych jasnoniebieskich oczach. Wcześniej zajmował
się heroiną i szmuglowaniem kobiet z Ukrainy do Europy.
– Jak ten nowy, religijny ty traktuje swoją przeszłość? – zapytałem.
– Gdy mnie ochrzczono, wszystkie moje grzechy zostały zmazane – odpowiedział Siergiej.
– Ale czy masz poczucie winy z powodu tego, co kiedyś robiłeś?
– Byłem demonem, ale i w ten sposób spełniałem Boską wolę. Wszystkie moje ofiary
musiały najwidoczniej zasłużyć na swój los. Bóg karze tylko złych ludzi.
Podczas lotu Siergiej próbował pisać scenariusz filmu. Miała to być współczesna wersja
starej rosyjskiej baśni o trzech bogatyrach – wielkich wojownikach o nadnaturalnej sile,
którzy wędrowali po starej Rosji, poskramiając smoki i walcząc z najeźdźcami. W wersji
Siergieja ci herosi byli byłymi gangsterami.
Gdy w końcu wylądowaliśmy we Władywostoku (gdzie znajduje się najbliższe Ussuryjska
lotnisko), spodziewałem się zobaczyć Orient; w końcu byliśmy tysiąc kilometrów na wschód
od Pekinu, w miejscu, w którym Rosja dochodzi do Pacyfiku. Region ten słynie z Witalija i z
tygrysów. Ale zamiast orientu zobaczyłem mniej więcej tę samą Rosję, którą znałem, z tymi
samymi zielono-brązowymi plamami wzgórz i wątłymi, smutnymi drzewami. Równie dobrze
mogliśmy być na przedmieściach Moskwy. W hangarze lotniska czekała na nas ekipa Witalija.
Byli to młodzi, uprzejmi mężczyźni o bystrych oczach, starannych fryzurach i czystych
paznokciach, wystrojeni w ortalionowe dresy i złote wisiory. Jeden z nich przywiózł
Witalijowi nowego jeepa – jak wasal, który ofiarowuje swemu panu właśnie ukradzionego
wierzchowca. Samochód nie miał tablic. Sformowaliśmy zwarty kordon na kształt wielkich
skrzydeł na obu pasach szosy; jechaliśmy z szybkością, która najpierw przerażała, a potem
upajała. Witalij zignorował pierwszego milicjanta z drogówki, który na niego machał, ale przy
drugim się zatrzymał. Gdy gliniarz zobaczył, z kim ma do czynienia, dał znak, byśmy jechali
dalej.
– Wiedzą, że lepiej ze mną nie zadzierać – stwierdził Witalij.
Wcale nie musiał się zatrzymać. To było tylko na pokaz, by wszyscy dowiedzieli się, że
wrócił.
Na pełnym gazie wjechaliśmy do Ussuryjska, minęliśmy ogromny, wietrzny centralny plac
miasta, który zaprojektowano z myślą o paradach wojskowych, a nie pojedynczych istotach
ludzkich. Kino, ratusz, basen pływacki – wszystko zbudowane było w stylu sztywnego
radzieckiego klasycyzmu. Szerokie aleje prowadziły donikąd: kończyły się nagle na skraju
bezkresnej tajgi. Takie same miasta można znaleźć na całym terenie dawnego imperium;
wszystkie zaprojektowano w tym samym moskiewskim ministerstwie urbanistyki i wszystkie
były dziwaczne i nie na miejscu.
Miasto było czyste. I spokojne.
– To my, gangsterzy, dbamy tu o dyscyplinę – powiedział Witalij. – Kiedyś byli tu
narkomani i prostytutki. Nastolatki z długimi włosami. Teraz nie ośmielą się tu pokazać.
Nauczyliśmy ich, kto tu jest szefem. Ja nie pozwalam nikomu z mojej ekipy palić nawet
papierosów. A jeśli któremuś z moich chłopaków zdarzy się upić w miejscu publicznym,
dostaje ode mnie tęgie lanie.
Witalij był tu celebrytą. Gdy szliśmy w dół ulicy, zaczepiały nas nastoletnie dziewczyny o
szerokich ramionach i w krótkich spódniczkach, które chciały sobie zrobić z nim zdjęcie. Gdy
na chwilę zatrzymaliśmy się koło szkoły, dzieciaki natychmiast zobaczyły go przez okna i
wybiegły na zewnątrz. Tłoczyły się wokół Witalija i podtykały mu swe podręczniki i zeszyty,
by zdobyć autograf. Nauczyciele patrzyli na to z dobrotliwym uśmiechem.
Nowy film Witalija miał opowiadać o czasach, gdy Diomoczka był nastolatkiem, pod
koniec lat osiemdziesiątych: gdy wraz z pierwszymi biznesmenami pojawili się też pierwsi
gangsterzy. Następnego dnia Witalij miał prowadzić przesłuchania nastolatków do roli
młodego siebie. Przed Pałacem Kultury i Wypoczynku, dawnym radzieckim teatrem, zebrał się
spory tłum. Ojcowie zabrali synów ze szkół i przyprowadzili tutaj, by ci spróbowali swych sił
w rolach młodego Witalija oraz członków jego pierwszego gangu.
– Chcę, by mój syn nauczył się czegoś o naszej historii – powiedział jeden z tatusiów. – To
gangsterzy trzymają to miasto w kupie, pilnują tu dyscypliny.
Witalij przeprowadzał casting w pokoju prób. Na ścianach wisiały portrety Czechowa i
Stanisławskiego – wielkiego rosyjskiego twórcy metody aktorskiej. Witalij kazał chłopcom
chodzić tam i z powrotem po całej sali.
– Musicie chodzić jak gangsterzy. Nie rozglądać się na boki. Nie napinać się. Wyobraźcie
sobie, że wszyscy na was patrzą. Powoli. Idźcie powoli. To wasze terytorium.
Wybrał kilku chłopców. Byli zachwyceni. Ustawił ich w rzędzie pod ścianą i uważnie się
im przyglądał, by wybrać tego, który miał go zagrać.
– Za niski. Za gruby. Zbyt głośny. Ty. Ty to zrobisz. Ale musisz ściąć grzywkę.
Dzieciak, którego wybrał, był cichy (i najprzystojniejszy). Miał na imię Mitia. Studiował
historię na miejscowej uczelni. Wydawało się, że perspektywa zagrania Witalija nie robi na
nim żadnego wrażenia; a może po prostu już teraz tak dobrze wszedł w rolę.
Witalij zabrał chłopaka do pobliskiego parku, by nauczyć go tego, jak ma go grać.
– Widzisz te dzieciaki, tam? Te, które siedzą tam na ławkach i piją piwo? Chcę, żebyś do
nich podszedł i powiedział im, że mają stąd spadać. I każ im też posprzątać po sobie śmieci.
Zachowuj się tak, jakbyś był u siebie. Mów cicho. I pewnie. Wydawaj polecenia. Spraw, by
poczuli, że stoją za tobą twoi ludzie. Wyobraź sobie, że jesteś mną.
Chłopak dobrze się spisał. Jego moc brała się z pauz, jakie robił pomiędzy słowami.
Powiedział nastolatkom z piwami, by się stąd zabierali. A gdy już odchodzili, rzucił od
niechcenia, jakby chciał ich trochę upokorzyć: „Nie zapomnijcie wziąć swoich śmieci”. To
było dokładnie w stylu Witalija, który zawsze szukał okazji, by wbić komuś szpilę. („Ta twoja
kamera, Peter, jest taka mała. Nie masz prawdziwej?” – lubił mnie pytać. Albo: „Nie wiesz,
jak robić wywiad. Czy to ja muszę cię tego uczyć?”).
Mitia wyglądał na dobrego chłopaka; takiego, który skończy uniwersytet i zrobi karierę w
jakiejś państwowej firmie. Jednak jego zachowanie, jego styl – to była czysta gangsterka.
– Myślisz, że Mitia mógłby być równie dobrym gangsterem, jak ty? – zapytaliśmy Witalija.
– Ma potencjał – odpowiedział. – Ale musiałby trochę zhardzieć. Ja w jego wieku
odsiadywałem już swój pierwszy wyrok za wymuszenia.
Pojechaliśmy spotkać się z rodzicami Witalija. Miałem nadzieję, że dzięki nim zrozumiem,
dlaczego Diomoczka stał się tym, kim był, ale się rozczarowałem. Jego ojciec przez całe życie
ciężko pracował w fabryce, spawając części czołgów. Był to niewysoki, nieśmiały mężczyzna,
który chętnie rozmawiał o wędkowaniu. Matka Witalija lubiła trochę wypić, ale była bardzo
uprzejma i utrzymywała dom w czystości. Wydawało się, że sami boją się swego syna, a on
okazywał im takie lekceważenie, że nawet nie wszedł do mieszkania.
– W szkole był strasznym łobuziakiem – stwierdził jego tata. – Mieliśmy nadzieję, że w
więzieniu nieco się uspokoi. Że kiedy wyjdzie na wolność, pójdzie do normalnej pracy w
fabryce zbrojeniowej. Ale gdy stamtąd wyszedł, od razu widać było, że jest już wielkim
szefem.
To więzienie stało się dla Witalija właściwą Alma Mater. Ta część Syberii pełna była
podobnych uczelni. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, rozciągał się drut kolczasty i stały wieże
strażnicze oraz betonowe mury. Nakręciliśmy wywiad w miejscu, z którego Witalij spoglądał
na więzienie, gdzie odbył swą pierwszą odsiadkę.
– Tam nauczyłem się wszystkiego – powiedział. Wtedy po raz pierwszy widziałem go w
nieco sentymentalnym nastroju. – Tam musisz udowodnić, że jesteś prawdziwym mężczyzną, a
nie mięczakiem. Nie możesz płakać, nie możesz paplać jak baba, nikomu nie możesz pozwolić,
by rozkazywał ci, co masz robić. Masz mówić to, co myślisz i mówić to wolno. A jeśli coś
obiecujesz, musisz tego dotrzymać.
Pierwsza odsiadka Witalija trwała pięć lat. Trafił do więzienia w 1988 roku. Gdy w 1993
roku wychodził na wolność, świat, w którym dorastał, zupełnie się zmienił. Związek
Radziecki zniknął. Wszyscy, którzy przedtem byli ważni, teraz przestali się liczyć.
Nauczyciele, milicjanci i sędziowie nie dostawali pieniędzy. Robotnicy fabryczni
produkowali lodówki i pociągi, których nikt nie potrzebował. Bohaterowie wojenni stali się
rencistami bez grosza przy duszy. Gdy po raz pierwszy Witalij znalazł się na wolności, faceci
jego pokroju skazani byli na życie na marginesie. Byli szpaną, chuliganerią. I wtedy, w nagłym
przebłysku, Witalij zrozumiał, że to jego czas.
– Miałbym pracować jak mój ojciec? W fabryce, za marne grosze? To nie miało
najmniejszego sensu.
W tym nowym Ussuryjsku liczyły się tylko samochody i forsa. A gangsterzy mogli je zdobyć
najszybciej, najbardziej bezpośrednimi metodami. Jednak nie zajmowali się wyłącznie
wyłudzeniami i kradzieżą. To do nich dzwonili biznesmeni, którzy potrzebowali gwarancji dla
swych umów (gdy jeden z partnerów umowy nie dotrzymywał jej warunków, gangsterzy
przywoływali go do porządku); do nich – zamiast do obojętnej milicji – zwracali się ludzie,
gdy doszło do gwałtu lub kradzieży. Stali się establishmentem, spoiwem wszystkiego. W tym
nowym świecie nikt dokładnie nie wiedział, jak należy się zachowywać; wszystkie dawne
sowieckie autorytety poszły w odstawkę, a „Zachód” był odległą pieśnią przyszłości. Ale
gangsterzy mieli swój własny więzienny kodeks, który przetrwał pieriestrojkę. A to czyniło z
nich kogoś więcej niż tylko siejących postrach prześladowców. W całej tej zagubionej nowej
Rosji byli jedynymi ludźmi, którzy dobrze wiedzieli, kim są i do czego dążą. A ​teraz, w XXI
wieku, choć wielu z nich zostało bez pracy, to właśnie gangsterski sposób bycia stał się
powszechnie obowiązujący.
Podczas przygotowań do zdjęć Witalij często znikał; był to jego ulubiony sposób na to, by
trzymać nas w ciągłej niepewności. Do zajmowania się nami wyznaczył swego kolegę, Stasia.
Staś miał jeepa z małą łopatą przykręconą z przodu samochodu; był to znak rozpoznawczy
gangsterów. Towarzyszyła mu jego dziewczyna. Była to wysoka, blada i znudzona blondynka,
która ożywiała się tylko wtedy, gdy mówiła o swej kolekcji pończoch.
– W domu mam nawet parę pończoch ze skóry węża – powiedziała mi.
Staś zabrał nas na wycieczkę po Ussuryjsku.
Miasto słynęło z giełdy samochodowej – jednej z największych w całej Rosji.
Znajdowaliśmy się blisko morza, a tuż za tym morzem była Japonia, więc handlowano tu
wszystkimi nowymi modelami Mitsubishi i Toyoty. Giełda mieściła się przy samym wjeździe
do miasta, na wzgórzu. Gdy się do niej zbliżaliśmy, widzieliśmy, jak cały teren połyskuje
srebrem, jakby była to czarodziejska góra. Dopiero kiedy podjechaliśmy bliżej, przekonaliśmy
się, że to blask słońca odbijającego się w karoseriach nowych jeepów i innych maszyn z
napędem na cztery koła. Wszyscy tutaj jeździli najnowszymi modelami. Nieważne, że na co
dzień korzystali z drewnianych wychodków, a farba na ścianach ich mieszkań pożółkła ze
starości – ich wielkie czarne auta zawsze lśniły jak na reklamach. Staś zabrał nas na pokaz, na
którym miejscowi popisywali się tym, jak podkręcili swoje cacka. Jeden zamontował z tyłu
auta jacuzzi; inny miał w samochodzie zestaw kina domowego. Pokazywali swoje skarby z
ogromną czułością. Wielcy, twardzi faceci dotykali swych samochodów z największą
delikatnością. Staś wyciągnął skądś małą szczoteczkę do zębów, by wyczyścić nią reflektory
swego land cruisera; robił to ostrożnie i z wielką cierpliwością, jakby kąpał noworodka.
Później Staś zabrał nas na wzgórza za miastem, skąd rozciągały się jeszcze lepsze widoki.
Rdzewiejące fabryki wciąż posapywały kłębami dymu. Między wzgórzami rozpościerały się
cmentarze z nagrobkami z czarnego marmuru. Spoczywali tam młodzi gangsterzy: Buba Bokser
czy Borys Mercedes. Na nagrobkach wyryto także portrety, które przedstawiały ich z całą
gangsterską pompą; jeden wymachiwał kluczykami do mercedesa, inny ukazany był z
telefonem komórkowym. Byli jak egipscy faraonowie, którym na drogę do innego świata
wkładano do grobów ich najcenniejsze ziemskie dobra. Uderzała zbieżność dat na nagrobkach;
wielu z tych młodych mężczyzn ginęło jednego dnia gdzieś w latach dziewięćdziesiątych. Były
to daty walk między gangami; walk, które zdziesiątkowały całe pokolenie.
– Masz tu wielu przyjaciół? – zapytałem Stasia.
– Leży tu większość chłopaków z mojej klasy – odpowiedział spokojnie. – Nie wszyscy
byli gangsterami. Wielu z nich przypadkowo znalazło się na linii strzału.
Wieczorem wybraliśmy się do restauracji Miami. Przed wejściem stała czterometrowa
plastikowa palma. Takich drzew było pełno w całym mieście; uważano je tutaj za szczyt
elegancji. Przed restauracją Miami znajdował się też garaż, a w jej podziemiach salon masażu.
– To bardzo praktyczne – wyjaśnił Staś. – Wszystko, czego potrzebujesz, w jednym miejscu.
Ściany restauracji wyłożono pluszem w kolorze burgunda, krzesła były czarne i błyszczące.
Wszyscy klienci nosili odprasowane ortalionowe dresy. Właścicielem był Chińczyk.
Znajdowaliśmy się zaledwie osiemdziesiąt kilometrów od granicy chińskiej, a plotki głosiły,
że jedną trzecią tutejszej populacji stanowią nielegalni imigranci z Chin.
– Kiedyś żółtki łaziły tu wszędzie – powiedział Staś – ale gangsterzy zrobili z tym
porządek. Teraz siedzą tylko na bazarze i na przedmieściach. Muszą pamiętać, że to rosyjskie
terytorium… Ale to oni prowadzą najlepsze restauracje.
Oprócz jedzenia było tu także karaoke. Chińscy kelnerzy roznosili talerze, a wszyscy klienci
śpiewali szansony – zgrzytliwe i ckliwe gangsterskie ballady, niesłychanie popularne w Rosji.
Są dowodem na to, jak bardzo rosyjską kulturę przeniknęła mafijna obyczajowość. Kiedyś
były to piosenki więzienne, naszpikowane gangsterskim slangiem, opowiadały historie o
syberyjskich obozach pracy i tęsknocie za matką. Teraz leciały w każdej taksówce i
spożywczaku. Władimirskij Centrał stał się weselnym klasykiem. To przy tym utworze w
całym kraju przytulały się ze swymi wybrańcami podchmielone panny młode na cienkich
wysokich obcasach i w sukniach przypominających wielkie bezy.
Za kratami mej celi odwilż i deszczu krople,
Ale wiosna mego życia minęła już na dobre.

W chińskiej restauracji Miami Staś śpiewał razem ze wszystkimi, ale na to, by być
prawdziwym gangsterem, wydawał się zbyt potulny i uczynny.
– Ja? Gangsterem? Boże, uchowaj – wydawał się zaskoczony, gdy go o to zapytałem. –
Jestem zwykłym biznesmenem. Ta łopata na samochodzie, cóż… to tylko taka zabawa. Lubię
kręcić się przy Witaliju.
Zapytałem, na czym opiera się ich relacja. Szybko zmienił temat.
O to samo zapytałem Witalija, gdy znów się z nim zobaczyliśmy.
– Staś? Staś jest jednym z tych biznesmenów, od których kiedyś wymuszaliśmy haracze.
– A teraz jesteście przyjaciółmi?
– Robi to, o co go proszę.
Okazało się, że dawno temu Witalij spuścił Stasiowi łomot, a teraz Staś – częściowo ze
strachu, a częściowo z uwielbienia, jakim darzy byłego gangstera – stoi u jego boku,
pomagając mu założyć płaszcz i nosząc jego telefon. Wszyscy ludzie, których spotkaliśmy w
tym mieście, byli jakby zmięci i czarno-biali, a zamiast mówić – mamrotali. Tylko gangsterzy
chodzili zamaszystym krokiem z wysoko podniesioną głową i prezentowali swą chwałę w
pełnym technikolorze. Miasto Witalija było typowym, przeciętnym miastem Rosji – kraju, w
którym jedna trzecia mężczyzn miała za sobą doświadczenie odsiadki. To właśnie na takich
miastach skupiali się spece od polityki i ludzie z telewizji, gdy pouczali polityków o
oczekiwaniach obywateli.
Gdy nadszedł dzień zdjęciowy, Witalij przejął na własność cały rynek. W scenie, która
właśnie miała być kręcona, młody Witalij i jego banda zostają złapani przez milicję podczas
ściągania haraczu z handlarzy na targowisku. Handlarze grali samych siebie, a do ról gliniarzy
zatrudniono prawdziwych milicjantów.
– Czy to nie problem, że pracujecie dziś dla gangsterów? – zapytaliśmy milicjantów.
Roześmiali się.
– A dla kogo, waszym zdaniem, pracujemy w pozostałe dni?
(Nowym burmistrzem Władywostoku został człowiek o ksywce Kubuś Puchatek – szef
mafii, który odsiadywał wcześniej wyrok za grożenie śmiercią pewnemu biznesmenowi).
Obsada filmu Witalija liczyła setki osób, więc powinien był panować chaos: nigdy dotąd
nie widziałem, by na planie wszystko szło tak gładko. Gangsterzy Diomoczki byli teraz
zespołem produkcji. A kto odważyłby się spóźnić do pracy, gdy nad wszystkim czuwają
zawodowi mordercy? Witalij zachowywał się naturalnie. Z czapką nasuniętą na oczy, długim
palcem postukiwał w zamyśleniu w usta, z niezachwianą pewnością ustawiał wszystkie
kamery na odpowiednich pozycjach. Choć nie miał żadnego spisanego scenariusza, ani przez
chwilę się nie gubił. Każdy aktor dostawał od niego zwięzłe i jasne instrukcje.
– To jak planowanie napadu – mówi mi. – Wszystko musi być zapięte na ostatni guzik. A nie
jak w tych twoich dokumencikach.
Każdy szczegół ubrań, broni i sprzedawanych przez handlarzy towarów stanowi dokładną
replikę rzeczy z końca lat osiemdziesiątych. Ale w sprzeczności z tym szacunkiem dla detalu
stoi sposób, w jaki Witalij kręci cały film. Wygląda to bardziej na tandetne filmidło klasy B
niż utrzymany w realistycznym stylu dokument. Każde ujęcie Witalija to efektowne zbliżenie.
Złowrogie zmarszczenie spoconego czoła, przerysowane jak w pantomimie westchnienia,
zamyślone spojrzenia w dal i karkołomna ucieczka przed śmiercią przy dźwiękach muzyki z
Gwiezdnych wojen. Tak Witalij postrzega siebie, swoje życie i swe zbrodnie. Ból i śmierć, z
którymi miał do czynienia, widzi tak, jak można je pokazać tylko w kiepskim filmie akcji –
przefiltrowane przez kłęby sztucznego dymu i okraszone oklepaną muzyką.
– Jakie filmy są dla ciebie inspiracją? – pytamy go.
Witalij chwilę się zastanawia.
– Titanic. To jest prawdziwy film. Ten z DiCaprio. To prawdziwe życie. Takie rzeczy
chciałbym robić, gdybym miał na to budżet…

Wtedy, trzy lata temu, widziałem go po raz ostatni. Ale często go wspominałem. Na kanałach
Ostankino co tydzień rozgrywa się jedna i ta sama scena. U szczytu stołu rozsiada się
prezydent. Po obu jego stronach siadają gubernatorzy – z zachodu, centrum, północnego
wschodu i tak dalej. Prezydent wskazuje kolejno każdego z nich, a ten opowiada o tym, co
dzieje się na jego terenie. „Grasujący terroryści, niezapłacone pensje, niedobory paliwa…”
Gubernatorzy wyglądają na sparaliżowanych strachem. Prezydent pogrywa z nimi zupełnie tak
samo, jak Witalij ze swoimi ludźmi:
– Cóż, jeśli nie potraficie utrzymać porządku na własnym ​podwórku, zawsze możemy
znaleźć kogoś na wasze ​miejsce…
Przez długi czas zastanawiałem się, z czym kojarzy mi się ta scena. I wreszcie
przypomniałem sobie. To scena żywcem wzięta z Ojca chrzestnego – w której Marlon Brando
zwołuje na spotkanie szefów Pięciu Rodzin. Podobną scenę umieścił w Kill Billu Quentin
Tarantino; tam Lucy Liu spotyka się z głowami poszczególnych klanów tokijskiej yakuzy. Jest
to typowy motyw wszystkich filmów o mafii. I wpasowuje się doskonale również w obrazki z
Kremla, gdy ubrany jak szef mafii prezydent (wyzierająca spod czarnego garnituru czarna
koszulka polo) wypowiada kwestie typu „Zabijemy naszego wroga, gdy będzie siedział na
kiblu…”. Widzę, jaka logika za tym stoi. Spece od polityki myślą: „Kogo ludzie szanują
najbardziej? Gangsterów. A więc sprawmy, by nasz przywódca wyglądał jak gangster.
Sprawmy, by zachowywał się jak Witalij”.
Ale w tym samym czasie, gdy przywódcy kraju naśladowali gangsterów, z Ministerstwa
Kultury i z Ostankino zaczęły płynąć sygnały, że Kreml pragnie filmów o optymistycznym,
pozytywnym przekazie. Rosyjskie filmy gangsterskie, które teoretycznie powinny być jednymi
z najlepszych na świecie, to już pieśń przeszłości. Aktorzy, którzy w latach swej świetności
bywali rosyjskimi Robertami De Niro, musieli bardzo szybko zmienić wizerunek i teraz
występują w komediach romantycznych. To odwrócenie sytuacji panującej na Zachodzie, gdzie
politycy usiłują sprawiać wrażenie prawych obywateli, a jednocześnie filmy i programy
telewizyjne mają hyzia na punkcie półświatka. Tutaj politycy wciąż naśladują gangsterów, a
filmy ociekają słodyczą. Za każdym razem, gdy proponuję TN T produkcję programu o mafii,
oni wytrzeszczają oczy: „Robimy telewizję o szczęściu, Peter. O szczęściu!”. Przypuszczałem,
że Witalijowi nie udało się zdobyć pieniędzy na jego wymarzony hicior. Trochę się o niego
martwiłem.

Witalij czekał na mnie na stacji. Ubrany był w swój zwykły strój – wyprasowany dres. Już od
dawna nie widziałem nikogo, kto nadal by się tak ubierał. Przywitał mnie bardzo serdecznie.
Najwyraźniej szczerze cieszył się z tego, że widzi kogoś ze „starych dobrych czasów”.
– Dzięki, że przyjechałeś.
– Mieszkasz teraz w D.?
– Muszę trochę przeczekać w ukryciu. Unikam Moskwy. Tam jest zbyt wielu gliniarzy,
którzy chcą ci zajrzeć w dokumenty. Wszyscy z mojej ekipy siedzą w więzieniu. Nawet
gdybym miał pieniądze, nie miałbym teraz z kim pracować przy filmie.
Zastanawiałem się, czy Witalij znów nie zaczął flirtować ze swą dawną profesją, ale
uznałem, że lepiej się nie dopytywać. Poszliśmy do jego samochodu – nowej maszyny,
oczywiście z napędem na cztery koła. Bez tablic. Z tyłu wisiał świeżo wyprasowany ortalion.
– Teraz, gdy się ukrywam, żyję w samochodzie. I tak zawsze wolałem to niż mieszkanie.
– A co stało się z twoim projektem filmowym? – zapytałem.
– Spotkałem się z pewnymi producentami z Moskwy. Chcieli, abym pokazał im scenariusz.
Myślą, że jestem głupi? Wiem, że po prostu by mi go ukradli.
– Ale tak to działa, Witalij. Przecież masz copyright, zabezpieczenia.
– To nic nie znaczy. Nie wolno ufać producentom, to sami oszuści. Próbowałem uzyskać
pieniądze od swoich ludzi, od szefów mafii. Od ludzi, którym można zaufać. Ale żaden z nich
nie chciał zainwestować w film gangsterski. „To nie ma przyszłości”, tak mi mówili.
Okazało się, że Witalij chciał, abym nakręcił z nim krótki wywiad. Sam planował zrobić
dokument o sobie.
– Bo żaden z was, gości z telewizji, nie będzie umiał odpowiednio mnie pokazać. Wziąłeś
ze sobą kamerę? To dobrze.
Wywiad robiliśmy w samochodzie. Witalij przybrał najbardziej posągowy wyraz twarzy –
trochę gadzi, a trochę romantyczny; mówił bardzo wolno.
– Już kiedy byłem dzieckiem, wiedziałem, że mogę być lepszy od innych. Szybciej biegać.
Wyżej skakać… – Nagle, w połowie zdania, przerwał i wyskoczył z auta. Zaczął wrzeszczeć
na złachanego menela z zapuchniętymi oczami, który stał za jego samochodem, popijając z
owiniętej w plastikową torbę butelki. Menel pokuśtykał w swoją stronę. Diomoczka wrócił do
środka. Wciąż ciężko oddychał, ale wściekłość zniknęła tak nagle, jakby jej w ogóle nie było.
– Nie chciałbyś go mieć w kadrze razem ze mną. Wszystko by popsuł.
Wróciliśmy do nagrywania wywiadu. Witalij napisał już wszystko, co miałem powiedzieć;
moim zadaniem było tylko zapamiętać tekst.
– Gdy po raz pierwszy spotkałem Witalija, uderzyło mnie to, że jest to najbardziej
utalentowany niebezpieczny człowiek i najniebezpieczniejszy utalentowany człowiek, jakiego
kiedykolwiek poznałem…
To był długi monolog i ciągle myliłem tekst. Ale Witalij był cierpliwym reżyserem. W
końcu – za piątym podejściem – udało nam się to dobrze nagrać.
Gdy skończyliśmy filmować, Witalij nachylił się do tyłu auta. Wyciągnął stamtąd stos
książek w twardej oprawie.
– To dla ciebie.
To były powieści, których autorem był on sam.
– Zająłem się pisaniem książek. Całkiem nieźle się sprzedają. Będę szczery: pierwszą z
nich napisał za mnie ktoś inny, ghostwriter. Ale później sam nauczyłem się pisać.
Większość wcześniejszych książek Witalija opisywała jego zbrodnicze życie. Ale ostatnia
była inna. Była to satyra na rosyjską politykę. Opowiadała o okrutnym, gangsterskim państwie,
które używa ogromnych ilości śmierdzących pierdów, jakie ​posiada w swym arsenale, by
zdominować sąsiednie kraje (w tamtym czasie Rosja groziła Ukrainie zakręceniem kurka z
gazem).
– Często myślę o tym, że powinienem się był zająć polityką – stwierdził Witalij. –
Wcześniej uważałem, że to nudne, bo nie uświadamiałem sobie, że politycy posługują się tymi
samymi środkami, co my. A teraz jest już za późno. Zdecydowałem więc, że poświęcę się
sztuce. Jeśli nie mogę robić filmów, będę ​pisał. I wiesz, co ma przyszłość, Peter? Komedia.
Umów mnie na ​spotkanie w TN T . Mogliby sfilmować moją „pierdzącą ​książkę”.
Powiedziałem Witalijowi, że zrobię, co w mojej mocy. Nalegał, bym wziął ze sobą stertę
grubych książek w błyszczących czarnych okładkach i dał je odpowiednim ludziom. Nie
mogłem odmówić, więc taszczyłem je do miasta w dwóch reklamówkach, a ostre krawędzie
twardych okładek przebijały się przez plastik i z każdym krokiem boleśnie kłuły mnie w nogi.
By stworzyć pozory, że faktycznie starałem się mu pomóc, przekazałem ludziom, którzy w
TN T zajmowali się scenariuszami, egzemplarz książki Witalija.
– Nie mam pojęcia, czy to jest dobre, ale obiecałem, że wam to dam – wyjaśniłem z
przepraszającą miną. I myślałem, że na tym się skończy.
Ale gdy parę tygodni później wszedłem do siedziby TN T , zastałem tam Witalija, który
siedział w jednej z przeszklonych salek konferencyjnych z parą producentów; ubrany był w
swój ulubiony ortalion i czapeczkę bejsbolową. Gdy przechodziłem obok, zauważył mnie,
wstał, zdjął czapkę i pomachał mi.
– Hej, bracie! – Słyszałem, jak do mnie woła, choć szklana ściana tłumiła i zniekształcała
jego słowa. Miałem ochotę odwrócić się na pięcie, zignorować go i udawać, że nigdy go nie
spotkałem i nie znam człowieka. – Bracie! – zawołał ponownie, jeszcze mocniej wymachując
w moją stronę czapką.
Jedynym sposobem, by przemóc pragnienie ucieczki, było podjąć grę i krzyczeć jeszcze
głośniej niż on: „Bracie! Bracie!” do momentu, aż wszyscy tutaj mnie usłyszą i zaczną gapić
się w moją stronę.
– Czy on jest prawdziwy? – zapytała mnie potem kobieta z redakcji dramatu. – Bo to
wszystko wyglądało tak, jakby było odegrane.
– O tak, jest całkiem prawdziwy. Naprawdę podoba ci się jego książka?
– Jest dobrze napisana. Musimy się nad nią zastanowić.
Jednym z gatunków, w których specjalizuje się TN T , jest satyra. ZSRR wygnało humor do
podziemia i uczyniło go wrogiem państwa, ale nowy Kreml gorliwie zachęca ludzi, by
pośmiali się jego kosztem. Jeden z komediowych show TN T opowiada o skorumpowanych
deputowanych do Dumy, którzy nieustannie chodzą na dziwki i imprezują, choć chwalą się
swym wielkim patriotyzmem; inny pokazuje historię jedynego rosyjskiego milicjanta, który nie
bierze łapówek – jego rodzina przymiera głodem, a żona namawia go nieustannie, by stał się
wreszcie „normalny”, to znaczy dał się skorumpować. Dopóki nie padają prawdziwe
nazwiska prawdziwych oficjeli, dlaczego nie mielibyśmy pozwolić naszej widowni na
upuszczenie nieco pary tym wentylem bezpieczeństwa? Przeczucie Witalija, że jego satyra
może się dobrze wpasować w wytyczne Kremla, było więc jak najbardziej słuszne.
Gdy jakiś czas później chciałem sprawdzić, jak potoczyły się sprawy po spotkaniu z
Witalijem, okazało się, że ów zniknął. Siergiej powiedział mi, że milicja chciała zadać mu
kilka pytań, więc znów się przyczaił; spał w swoim jeepie i trzymał się z dala od dużych
miast. Myślę jednak, że miewa się dobrze, bo każdego roku na księgarskich półkach z
czytadłami znajduję jego nową powieść. Większość jego książek to satyry.
Telewizyjna „Rosja dzisiaj”

Imigranci z Zachodu przybyli do Rosji jako emisariusze zwycięzców zimnej wojny.


Przyjechali z poczuciem wyższości, by uczyć Rosję cywilizacji. Teraz wszystko się zmienia.
Rosja odradza się, a nauczyciele stali się służącymi. Tak więc, koniec końców, nie jestem
pewny, kto właściwie wygrał zimną wojnę.
Po raz pierwszy spotkałem się z Benedyktem w Scandinavii, ulubionej restauracji tych
imigrantów, którzy w świetlanym okresie po zakończeniu zimnej wojny przyjechali tu, by
obdarzyć Rosjan tym wszystkim, co Zachód ma najlepszego. Byli to prawnicy z „magicznego
kręgu”, księgowi „wielkiej piątki”, przedstawiciele banków inwestycyjnych. Restauracja
mieści się u wylotu ulicy Twerskiej – głównej arterii komunikacyjnej Moskwy – w małym
podwórku pełnym wielkich zielonych drzew. Jej właścicielami są Szwedzi i gdy ją otwierano,
całe wyposażenie – kelnerów, kucharzy, burgery i frytki – przywieziono ze Sztokholmu. Na
początku XXI wieku większość tutejszej klienteli była anglojęzyczna, bo dla rosyjskich
oligarchów Scandinavia nie była wystarczająco wykwintna, zaś „zwykłych” Rosjan nie było
stać na bywanie tutaj. Ludzie z Zachodu przychodzili do tej restauracji jak do oazy, żeby się
napić i nabrać odwagi do eksploracji nocnej Moskwy. Scandinavia była ostatnią enklawą
kolonializmu w epoce, która od zaborczych zapędów przeszłości dawno już się odżegnała.
Tutejsza klientela była opalona i posługiwała się elegancką podręcznikową angielszczyzną.
W tym języku dyskutowano tu o procedurach prawnych, zarządzaniu korporacjami i treningach
sportowych. Wszyscy bywalcy zgadzali się co do tego, że znalezienie miejsca do joggingu jest
w Moskwie koszmarnym wyzwaniem. Tak jak problem palenia. I korków. Gdy się upijali,
bywalcy Scandinavii opowiadali niewybredne żarty o rosyjskich dziewczynach; chyba że byli
w towarzystwie żon, wtedy omawiali wakacyjne plany. Mieli białe zęby. A zęby Benedykta
były żółte. Poza tym pił wino w porze lunchu i palił długie cienkie dunhille. Był drobny i
poruszał się jak świerszcz; machał rękoma, by odgonić dym od innych klientów i udawał, iż
jest mu przykro, że im przeszkadza. Był Irlandczykiem, ale tak barwnym, jak Shaw czy Wilde.
– Jestem niepraktykującym ekonomistą – tak lubił odpowiadać na pytanie o to, czym się
zajmuje.
Benedykt był konsultantem do spraw rozwoju międzynarodowego. A konsultanci do spraw
rozwoju międzynarodowego to misjonarze demokratycznego kapitalizmu. Pojawili się
masowo u kresu zimnej wojny – czyli u kresu historii – i wyruszyli z Ameryki i Europy, by
nauczyć resztę świata, jak się do nich upodobnić. Pracują przy projektach dla U E , BŚ , O WGR ,
MFW , O BWE , D FI D , SI D A [4] oraz innych państwowych i międzynarodowych organów, które
reprezentują „rozwiniętą” część świata (dawcę), doradzając państwowym i lokalnym
władzom „rozwijającego się” świata (beneficjentom). Ubrani w garnitury marki Marks &
Spencer (ewentualnie Zara lub Brooks Brothers), pod pachą taszczą wielkie segregatory z
warunkami współpracy (terms of reference, zwane TO RA ) dla prowadzonych przez siebie
projektów. A projekty noszą tytuły takie jak „budowanie gospodarki rynkowej w Federacji
Rosyjskiej” czy „osiąganie równości płci w przestrzeni postradzieckiej”. TO RA ustanawia
„matryce struktur logicznych”, które pozwalają osiągnąć „obiektywnie weryfikowalne
wskaźniki demokratyzacji”. Zachodnia ​cywilizacja w pigułce ogranicza się do odfajkowania
kilku punktów:
Wybory? Odhaczone.
Wolność słowa? Odhaczona.
Własność prywatna? Odhaczona.
Fundamentem tych wszystkich projektów jest jasna wizja historii, której naucza się na
nowych uniwersyteckich wydziałach „rozwoju międzynarodowego” i w którą jak w ewangelię
wsłuchują się urzędnicy ministerstw i innych międzynarodowych organów. Zgodnie z tą wizją
państwa byłego bloku sowieckiego będą musiały przejść przez czyściec pokus transformacji,
by trafić do nieba liberalnej demokracji i gospodarki rynkowej.
Gdy Benedykt po raz pierwszy przyjechał do Rosji, wciąż był wykładowcą ekonomii na
małej irlandzkiej uczelni. Na uniwersytecie w Petersburgu miał wykład na temat reguł
„biznesu i efektywnego zarządzania”. Było to w 1992 roku. Studenci słuchali go bardzo
uważnie, wychwytując wszelkie nowe frazy typu „MŚP ”, „I P O ” czy „przepływ gotówki”.
Wieczorem po wykładzie Benedykt wrócił do hotelu. Przy recepcji skręcił w złym kierunku i
znalazł się w samym środku przyjęcia weselnego. Próbował po angielsku zapytać o drogę.
Państwo młodzi byli jednak tak zachwyceni faktem, że na ich przyjęciu znalazł się ktoś z
Zachodu, że mocno nalegali, by z nimi został. Był kimś egzotycznym, sam w sobie stanowił
wspaniały weselny prezent. Młodzi wypili jego zdrowie, a on został, by pić z nimi dalej. W
pewnym momencie wyszedł na chwilę do swego pokoju i wrócił z kartonem papierosów
Marlboro i mydłem Imperial Leather, i dał nowożeńcom. Byli wniebowzięci. Zaczęli pić
jeszcze więcej i wszyscy ruszyli w tany. Benedykt czuł, że już wkrótce Rosja stanie się taka
jak Zachód.
Parę lat później porzucił pracę na irlandzkim uniwersytecie, zamieniając pięćdziesiąt
tysięcy dolarów rocznie i prowincjonalny koledż na wolną od podatków sześciocyfrową
sumkę i kwitnący przemysł „rozwoju”. Zaoferowano mu stanowisko kierownika zespołu w
projekcie zatytułowanym: Wsparcie techniczne rozwoju ekonomicznego wolnej strefy
ekonomicznej w obwodzie kaliningradzkim. Benedykt nie miał zielonego pojęcia, gdzie leży
ten cały Kaliningrad; musiał to sprawdzić na mapie.
W dawnych czasach Kaliningrad nazywał się Königsberg i był stolicą Prus Wschodnich,
ojczyzny Kanta. Leży nad Morzem Bałtyckim, między Litwą a Polską, naprzeciwko Szwecji.
Pod koniec drugiej wojny światowej został zajęty przez Sowietów. Wtedy zyskał nową nazwę,
nowych mieszkańców, którzy zjechali się tu z całego Imperium Radzieckiego, i przemienił się
w silnie strzeżony, zamknięty wojskowy port. Był to najdalej na zachód wysunięty punkt ZSRR .
Po zimnej wojnie miasto pozostało rosyjskie, choć Kaliningrad w żadnym miejscu nie
graniczył z właściwym terytorium Rosji. Teraz jest to geopolityczne dziwadło – rosyjska
eksklawa wewnątrz Unii Europejskiej. Unia uznała „wyjątkową pozycję Kaliningradu”, ale
miała wobec niego „wątpliwości dotyczące miękkich środków bezpieczeństwa”. Wątpliwości
te wiążą się z lukami w systemie bezpieczeństwa, przez które heroina, broń, A I D S i mutujące
szczepy gruźlicy przedostają się do państw unijnych. Kaliningrad musiał albo wprowadzić
daleko idące zmiany, albo zaryzykować, że wokół niego stanie niewidzialny, ale
nieprzekraczalny mur. Nie latały tam żadne bezpośrednie samoloty z Europy. Benedykt musiał
lecieć aż do Moskwy, by cofnąć się i polecieć na zachód do Kaliningradu. Gdy wyruszał w tę
podróż, dobiegał pięćdziesiątki i był po rozwodzie. Chciał zacząć od nowa.
Porównanie starych i zmęczonych, ale wciąż eleganckich, domów z czasów dawnego
Königsbergu z powojennym radziec​kim budownictwem było doświadczeniem niemal
bolesnym. Gotycką katedrę z czerwonej cegły, miejsce pochówku Kanta, otaczały z jednej
strony sfatygowane, agresywne betonowe bloki, a z drugiej porozrzucane po całym wybrzeżu
rdzewiejące, martwe okręty wojenne. Wieczorami marynarze chodzili upijać się w
pobudowanych wzdłuż nabrzeża barach. Pamiętam, jak podczas jednej z moich krótkich wizyt
w Kaliningradzie sam znalazłem się w jednym z takich barów. Jego ciemne wnętrze
wypełniało słabe światło w kolorze bałtyckiej zieleni. Zamówiłem koniak.
– Nasz lokalny?
– A jaki szczep winogron rośnie w Kaliningradzie? – zapytałem z udawanym
zainteresowaniem.
– A co mają winogrona do koniaku? – odpowiedziała pytaniem kelnerka.
Nalała mi kieliszek. Jednym łykiem zafundowałem sobie trzydzieści sekund czystej euforii,
która gładko przeszła w najgorszego kaca w moim życiu.
Ministerstwo Rozwoju Gospodarczego w Kaliningradzie mieściło się w wielkim
sowieckim pałacu stojącym na centralnym placu miasta. Przez niskie, ciężkie drzwi Benedykt i
jego tłumaczka Marina wkroczyli w świat rosyjskiej biurokracji. W labirynt szerokich,
pustych i zakurzonych korytarzy, gdzie wszystko odbywało się tak, jakby znajdowało się
głęboko pod wodą. Zainstalowane tu w połowie lat siedemdziesiątych telefony cierpliwie
dzwoniły, choć nikt ich nie odbierał. Później cisza. I znów dzwonki. Żałośnie obwisłe
aksamitne kotary. We wszystkich pomieszczeniach wisiały zdjęcia prezydenta, który uśmiechał
się niemal przepraszająco, z głową przekornie przechyloną w bok. Wśród urzędników
przeważały silne, surowe czterdziesto- i pięćdziesięcioletnie kobiety; to one stanowią
prawdziwy fundament państwa rosyjskiego. Mężczyzn było niewielu i wszyscy wydawali się
garbić. Ludzie tutaj zwracali się do siebie, używając patronimików: „Igorze Arkadjewiczu”
czy „Lidio Aleksandrowno”.
Benedykt miał pracować z P., urzędnikiem średniego szczebla. P. nosił zbyt duże garnitury i
miał wystający brzuch, który wydawał się ciągnąć go ku ziemi.
– To pan jest człowiekiem od europejskiego wsparcia technicznego? Potrzebujemy
komputerów – stwierdził P., gdy tylko się poznali.
Wsparcie techniczne, wyjaśnił Benedykt, nie oznacza technologii. Oznacza szkolenia
prowadzone przez konsultantów z Zachodu. Tłumaczka Benedykta starała się jasno przekazać,
w czym rzecz.
– Potrzebujemy komputerów – powtórzył P.
Benedykt załatwił dostawę komputerów o wartości około dwustu tysięcy dolarów. Wyjaśnił
P., że gdy sprzęt przyjedzie na miejsce, konieczne będzie potwierdzenie ich odbioru
odpowiednim podpisem.
Później Benedykt zajął się strategiami rozwoju dla Kaliningradu. Dostał gabinet w
Instytucie Cybernetyki. Poprosił dziekana wydziału, by ten zajął się doradztwem w sprawie
rozwoju I T w regionie.
– Przykro mi – odpowiedział dziekan – ale choć Instytut Cybernetyki nadal oficjalnie jest
częścią uniwersytetu, płace są tak niskie, że cały personel zajmuje się obecnie handlem
rybami.
W Kaliningradzie każdy radził sobie na własną rękę. Dawne fabryki zbrojeniowe
produkowały teraz makaron. Żołnierze, który stacjonowali kiedyś w N RD , wyprzedawali
zapasy kałasznikowów i granatników przeciwpancernych. Jednym z najsmutniejszych miejsc
było zoo – niegdyś duma tego miasta. Lis, goniąc swój ogon, biegał w kółko po klatce; wilk
kuśtykał wte i wewte wzdłuż fosy, a niedźwiedzie polarne dziko się szczerzyły i tępo gapiły w
dal; dzika wiewiórka obijała się o pręty klatki – gdy spadła na ziemię, zrywała się i znów bez
końca atakowała kraty.
Benedykt kazał beżowe ściany swego gabinetu przemalować na biało, a aksamitne zasłony
zastąpił żaluzjami. Sprowadził najlepszych menedżerów z uznanych unijnych firm, by
przeprowadzili inspekcję sektorów telekomunikacji, lotnictwa, rolnictwa, finansów i turystyki.
Przez następne cztery lata menedżerowie ci zrobili całą masę analiz mocnych i słabych stron
oraz szans i zagrożeń dla regionu; wyprodukowali tony planów interwencyjnych, setki
systemów zarządzania dokumentami i dziesiątki strategii wprowadzenia polityki równości
płci. Po zakończeniu tych wszystkich działań Benedykt wysłał odpowiednie raporty do P. Ale
gdy później do niego zadzwonił, mógł porozmawiać jedynie z jego asystentką Jeleną.
– P. skontaktuje się z panem w przyszłym tygodniu – powiedziała mu Jelena. I zachichotała.
Bo wiedziała, że P. nigdy tego nie zrobi. Zanim zaczęła pracować w ministerstwie, Jelena
śpiewała w klubie nocnym Crystal przy ulicy Karola Marksa. Jakiś czas później także ona
zniknęła. Wyjechała do Turcji ze skandynawskim ambasadorem, który porzucił dla niej żonę,
dzieci i karierę dyplomaty.
Lokalne władze miały własne pomysły na rozwój. Tutejszy gubernator był jednocześnie
zarządcą portu handlowego, więc jego minister do spraw gospodarki był teraz bardzo zajęty
organizacją infrastruktury, która ogarniałaby sprawy związane z uzyskanymi w ramach
gubernatorskich poczynań pieniędzmi. Sam gubernator był dużym, łysym i wiecznie spoconym
facetem.
– Byłem ostatnio w Polsce – powiedział Benedyktowi, gdy spotkali się po raz pierwszy i
jedyny. – Widziałem, jak robią tam ketchup w betoniarkach. To takich innowacji potrzebujemy
tutaj.
Gdy projekt dobiegał końca, Benedykt znów poprosił P., by ten podpisał papiery z
potwierdzeniem odbioru sprzętu komputerowego o wartości dwustu tysięcy dolarów. Ale P.
odmówił; utrzymywał, że nigdy tych komputerów nie dostał. Benedykt podejrzewał, że sprzęt
cichaczem sprzedano, ale nie był w stanie niczego udowodnić.
Brak postępów w projektach Benedykt kładł na karb tego, jak działały władze
prowincjonalnego Kaliningradu. Dostał nową posadę w Moskwie, gdzie miał pracować w
ministerstwie na szczeblu państwowym; miał nadzieję, że tamtejsi biurokraci będą
reprezentować inną klasę. Poza tym zdarzyło się wiele innych rzeczy, które sprawiły, że życie
w Rosji bardzo mu się spodobało. Wziął ślub ze swoją tłumaczką, Mariną – przyjacielską i
bezpretensjonalną kobietą w jego wieku i o podobnym poczuciu humoru. Cieszył się też
umiarkowanym bogactwem: nie był już zapuszczonym naukowcem, ale poważanym
konsultantem, który miał własnego kierowcę i stać go było na to, by zawsze stawiać drinki. Z
projektami, które realizował, wiązała się jeszcze jedna dobra rzecz: przydzielone na duńskich
ekspertów sto trzydzieści sześć tysięcy dolarów Benedykt przeznaczył na renowację
kaliningradzkiego zoo. Zwierzęta znów zachowywały się normalnie. Nawet wiewiórka się
uspokoiła.
W Moskwie Benedykt pracował dla Ministerstwa Rozwoju Gospodarczego Federacji
Rosyjskiej, wprowadzając Rosjan w tajniki strategii Unii Europejskiej. Minister do spraw
rozwoju gospodarczego uważany był za najświatlejszego z rosyjskich ministrów. Był
naukowcem i bliskim przyjacielem prezydenta. Nosił modne garnitury i różowe koszule; był
też ulubieńcem Davos. Miał pod sobą piętnastu zastępców, z których wielu było młodymi,
bystrymi chłopakami z dyplomem MBA (albo przynajmniej studentów). Budynek ministerstwa
był w trakcie przebudowy: część pięter błyszczała już nowością, ale większość pozostawała
w takim samym stanie, jak te, które Benedykt na co dzień oglądał w Kaliningradzie; te same
mroczne, złowieszcze korytarze i wiecznie dzwoniące telefony, te same ciężkie kotary i
zdjęcia prezydenta – choć teraz był nim ktoś inny, nadal uśmiechał się przepraszająco.
– Możesz przynieść swój papier? – poprosiła kobieta, która była kontaktem Benedykta w
ministerstwie. – Zawsze przynoś ze sobą papier. A4. Każdy departament dostaje tylko ustalony
przydział, który nigdy nie starcza.
Za każdym razem, gdy Benedykt szedł na spotkanie w ministerstwie, brał ze sobą naręcze
kartek A4, chowając je pod płaszczem, by chronić papier przed płatkami śniegu.
– Nie jestem pewien, czy ministerstwo do końca rozumie, po co tu jesteśmy – powiedział
mi pewnego wieczora w Scandinavii. – Kiedyś poproszono nas o to, byśmy zorganizowali na
własny koszt przyjęcie noworoczne dla całego departamentu.
Tymczasem otaczający nas kraj wciąż się zmieniał. Benedykt co dzień przeprowadzał
analizy unijnych projektów dla Rosji, których wartość często sięgała setek milionów dolarów.
Wszyscy starali się odhaczyć jak najwięcej zadań:
Demokracja? Odfajkowana. (Rosja jest demokratyczna, bo co cztery lata odbywają się tu
wybory prezydenckie).
Rozwój społeczeństwa obywatelskiego? Odfajkowany. (W Rosji wciąż powstają kolejne
organizacje pozarządowe).
Własność prywatna? Odfajkowana.
Choć obecnie w Rosji przeprowadza się wybory, „opozycja” ze swymi niemal komicznymi
liderami jest pomyślana i finansowana tak, by w rzeczywistości wspierać Kreml. Gdy w
debatach telewizyjnych pokazują się komuniści o gębach buraków i zapluci nacjonaliści,
widzowie mają poczucie, że – w porównaniu z nimi – prezydent jest jedynym rozsądnym
kandydatem. Rosja ma też organizacje pozarządowe reprezentujące interesy wszystkich – od
rowerzystów po hodowców pszczół – ale często są one wytworami Kremla, który
wykorzystuje je do budowania takiego „społeczeństwa obywatelskiego”, które zawsze będzie
wobec niego lojalne. I choć w Rosji oficjalnie jest wolny rynek – z olbrzymimi korporacjami
bijącymi rekordy w wypuszczaniu pierwszych ofert publicznych na światowe rynki – to
właścicielami tych firm są zazwyczaj przyjaciele prezydenta. No i są też oligarchowie, którzy
oficjalnie deklarują, że cały ich majątek – w razie potrzeby – pozostaje do całkowitej
dyspozycji prezydenta:
– Wszystko, co mam, należy do mojego państwa – mówi Oleg Dieripaska, jeden z
najbogatszych ludzi w kraju.
To nie jest kraj w trakcie transformacji, ale jakiś rodzaj postmodernistycznej dyktatury,
która wykorzystuje język i instytucje demokratycznego kapitalizmu do autorytarnych celów.
Rzadko widywałem Benedykta wkurzonego, ale gdy mówił o tym wszystkim, zaczynał się
jąkać i czerwieniał na twarzy. Był tylko jednym z wielu trębaczy w wielkiej defiladzie
międzynarodowej biurokracji, ale czuł się wyjątkowo sfrustrowany i ignorowany. Bo Zachód
na to wszystko pozwalał, zgadzał się na takie wypaczanie sensów. Benedykt nigdy nie był
moralistą, ale w tym oszustwie było coś, co go przerażało.
– Jeśli zaczynasz twierdzić, że coś jest czymś zupełnie innym… cóż, wtedy wszystko
zaczyna się walić… – mówił, stukając zapalniczką w blat stołu. A gdy się uspokoił, dodał: –
To jakby Zachód odbity w krzywym zwierciadle.
Powiedziałem Benedyktowi, że ja sam z kolei dowiedziałem się, jak działają rosyjskie
stacje telewizyjne. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że większość z nich zorganizowana jest
tak samo, jak telewizja na Zachodzie. Niezależne spółki producenckie przedstawiają sieciom
telewizyjnym pomysły na programy i wydaje się, że udział w konkursie jest otwarty, a zasady
jasne. Ale jest pewien szczegół. Większość spółek producenckich – jak sobie szybko
uświadomiłem – znajduje się, w całości lub w części, w rękach szefów samych sieci lub ich
naczelnego kierownictwa. Zamówienia na programy składają więc sami u siebie. Ale gdy
naprawdę zależy im na zrobieniu dobrego show i pozyskaniu publiczności, tworzą mnóstwo
firm, które konkurują ze sobą i w ten sposób podnoszą poziom propozycji. I gdy stacje płacą
podatki i zajmują przestrzenie w coraz to nowych biurowcach, spółki produkcyjne – w
przypadku których w grę wchodzą naprawdę wielkie pieniądze – działają w zupełnie innym
świecie.
Ostatnio pracowałem przy programie produkowanym przez jedną z takich spółek, firmę
Potiomkin. Jej siedziba mieści się daleko od szklano-stalowego moskiewskiego centrum, przy
spokojnej ulicy w strefie przemysłowej. Nie ma tam młodzików, którzy noszą okulary w
rogowej oprawie, wciągają kokę i pożerają organiczne kanapki. Są tylko twarze o plamistej
cerze i małe pijackie oczka robotników fabrycznych oraz wytatuowane brzuszyska kierowców
ciężarówek, którzy wożą towary po błotnistych, oblodzonych i bagnistych drogach kraju
stanowiącego jedną szóstą powierzchni świata. Na szarym magazynie, w którym mieści się
Potiomkin, nie było żadnej tabliczki; nie było nawet numeru budynku ani metalowej tabliczki
na drzwiach. A za tymi nieoznakowanymi drzwiami znajdował się brudny i pełen przeciągów
pokój, który wyglądał jak cela więzienna. Siedział w nim znudzony, nietrzeźwy strażnik, który
co dzień patrzył na mnie tak, jakbym był intruzem naruszającym jego prywatną przestrzeń
życiową. By dostać się do biura, szedłem nieoświetlonym betonowym korytarzem. Dalej był
nagły zakręt w prawo, dwa piętra w górę wąskich schodów, a u ich szczytu kolejne czarne i
nieoznaczone drzwi. Naciskałem dzwonek, a nieprzyjazny głos pytał przez interkom: „Kto
tam?”. Machałem paszportem w stronę kąta, w którym – jak mogłem przy​puszczać –
zamontowana była kamera. Słyszałem dźwięk otwierania drzwi i oto byłem w siedzibie firmy
Potiomkin Productions.
Tutaj nagle człowiek czuł się znów jak na Zachodzie. Pokój wypełniały meble z Ikei i cała
masa dwudziestoparolatków w dżinsach i kolorowych koszulkach. Krzątali się wokoło,
dzierżąc w dłoniach nieodłączne kubki z kawą, kamery i inne rekwizyty. To mogłaby być
jakakolwiek agencja produkcji telewizyjnej gdziekolwiek na świecie. Ale gdy przeszło się
przez recepcję, salę konferencyjną, kafeterię i dział castingów, trafiało się na zamknięte białe
drzwi. Wielu ludzi w tym miejscu zawracało na pięcie z poczuciem, że widzieli już wszystko.
Ale gdy tylko wstukało się odpowiedni kod, drzwi otwierały się i wkraczało się do kolejnych
pomieszczeń. To tutaj zasiadali do dyskusji producenci i ich asystenci; tędy przemykali
poważni księgowi z pełnymi liczb arkuszami kalkulacyjnymi; tutaj siedziały całe rzędy
młodych dziewczyn wpatrzonych w ekrany komputerów – ich hiperaktywne palce śmigały po
klawiaturze, zapisując w błyskawicznym tempie teksty wywiadów i dialogów z kopii
roboczych. A na końcu pokoju były następne drzwi. Wstukaj kolejny kod, a znajdziesz się w
pomieszczeniach montażu; są to małe cele, w których pracują reżyserzy i montażyści, pocąc się
i przeklinając. Dalej zaś znajdują się ostatnie i najważniejsze, najmniej widoczne z tych
wszystkich niewidocznych drzwi, które otwierają się po wpisaniu kodu znanego zaledwie
kilku osobom. One prowadzą do gabinetu szefa firmy, Iwana. Cała ta skomplikowana
aranżacja przestrzeni służy wystawianiu do wiatru urzędników podatkowych. To przed nimi
mają ochraniać strażnicy – jeśli nie skutecznie, to przynajmniej na tyle długo, by pracownicy
zdążyli oczyścić biura na tyłach i skorzystać z ukrytego tylnego wyjścia.
Jednak mimo tych wszystkich zabezpieczeń urzędnicy podatkowi i tak co jakiś czas tu
wpadają, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto da im cynk. Gdy się pojawiają, wszyscy wiemy, co
mamy robić: zebrać swoje rzeczy i po cichu się zmyć. Gdyby ktoś pytał, mówisz, że właśnie
przyszedłeś na spotkanie czy casting. Gdy po raz pierwszy trafiłem na taki moment, byłem
przekonany, że zaraz zakują nas wszystkich w kajdanki i wsadzą za oszustwa finansowe. Ale
dla moich rosyjskich kolegów te najazdy były powodem do świętowania: mogli mieć
pewność, że do końca dnia będą mieli wolne (chrzanić deadline’y), bo Iwan będzie zajęty
targowaniem się z urzędnikami o wysokość łapówki.
– Pracuje tutaj tylko kilkanaście osób – mrugając okiem, zarzekał się Iwan, gdy urzędnicy
rozglądali się po dziesiątkach biurek, krzeseł i komputerów, które – przed chwilą dopiero
wyłączone – były nadal ciepłe.
Po chwili – tak to sobie wyobrażam – zasiadali do negocjacji „grzywny”, popijając
herbatkę i pogryzając ciasteczka; jak gdyby zajmowali się najzwyklejszymi w świecie
biznesami. Bo w Rosji tak właśnie wyglądały zwykłe biznesy. W ten sposób wszystko było
ogarnięte, a każda rola, poza i linijka dialogu odegrane dokładnie i zgodnie z rytuałem
pozornej praworządności. Taki rytuał powtarzano codziennie w każdym średnim
przedsiębiorstwie, w każdej restauracji, agencji modelek i biurze promocji w całym kraju.
Kiedyś zapytałem Iwana, czy to wszystko jest naprawdę konieczne. Czy nie mógłby po
prostu płacić podatków? Zaczął się śmiać. Powiedział, że gdyby je płacił, w ogóle by nie
zarobił. Żaden przedsiębiorca nie płacił wszystkich należnych podatków; nawet nie przyszłoby
mu to do głowy. Tu nie chodziło o moralność. Iwan był człowiekiem religijnym i dawał
pieniądze organizacjom charytatywnym. Ale nikt nie wierzył, że podatki idą na szkoły czy
drogi. Zaś urzędnicy podatkowi byli znacznie bardziej zadowoleni, gdy brali łapówki, bo
dzięki temu nie musieli kraść w normalny sposób zapłaconych pieniędzy i narażać się na
kłopoty. Zresztą zyski Iwana i tak były już znacznie uszczuplane przez nadawców. Jakieś
piętnaście procent każdego budżetu szło do faceta, który podejmował decyzje programowe i
był współwłaścicielem stacji nadawczej. Gdy mój znajomy brytyjski producent telewizyjny
próbował otworzyć tu spółkę produkcyjną, a nie chciał zgodzić się na to, by swój udział miał
w niej także szef stacji, błyskawicznie zniknął z kraju. Bo tu obowiązywały pewne reguły.
Problem Benedykta polegał na tym, że nie był on w stanie poddać się tym regułom i jego
kariera bardzo na tym cierpiała. Ludzie w ministerstwie nieustannie prosili go o „przysługi”:
wyjazd na szkolenie do Szwecji czy plazmę do gabinetu. Benedykt odmawiał, a ministerstwo
wysyłało do Brukseli skargi na niego. To Rosja była „beneficjentem”, więc po jej stronie
leżało prawo do akceptacji konsultantów przysyłanych z Zachodu. Wszelkie nowe projekty
Benedykta zamrożono aż do wyjaśnienia sprawy. A tymczasem on potrzebował przecież
pieniędzy na utrzymanie siebie i Mariny.
Moskiewski przemysł filmowy przeżywał rozkwit, więc pomagałem Benedyktowi podłapać
jakieś małe role Anglików w rosyjskich filmach akcji. Zdarzało mu się także dawać lekcje
angielskiego akcentu rosyjskim aktorom. Ale były to tylko dorywcze zajęcia. Benedykt
przeprowadził się do mniejszego mieszkania. A gdy znów mieliśmy się spotkać, umówiliśmy
się w Sbarro; bo Scandinavia była już trochę za droga.
Benedykt nie wyglądał na przygnębionego. Zawsze było w nim coś z radosnego uczniaka.
– Zacząłem pracować w mediach – powiedział. – W kanale telewizyjnym Russia Today.
Russia Today – Rosja dzisiaj – to rosyjski odpowiednik takich kanałów, jak BBC World czy
Al Jazeera: nadający dwadzieścia cztery godziny na dobę i siedem dni w tygodniu kanał
informacyjny w języku angielskim (oraz arabskim i hiszpańskim), który dostępny jest w
każdym pokoju hotelowym i domowym salonie na świecie. Został powołany prezydenckim
dekretem, a jego roczny budżet wynosi ponad trzysta milionów dolarów. Jego misja polega na
tym, by „pokazywać rosyjski punkt widzenia na sprawy świata”. Czy Benedykt nie martwił się
tym, iż może skończyć jako P R -owiec Kremla?
– Jeśli zaczną w jakikolwiek sposób cenzurować moją pracę, odejdę. A poza tym uważam,
że Rosja powinna mieć szansę wyrazić swój punkt widzenia.
Zadaniem Benedykta było stworzenie strategii biznesowej dla działu wiadomości
ekonomicznych. Przygotował więc odpowiednie materiały dla szefa kanału, w których
zaproponował, jakimi sektorami biznesu ów dział powinien się zająć oraz jakie pytania
dziennikarze powinni zadać rosyjskim dyrektorom firm, aby analitycy rynku uznali program za
interesujący i zaczęli go oglądać. Na tym etapie pracy nie odczuł żadnej cenzury ani nacisków.
Kanał Russia Today zaczął przypominać każdy inny całodobowy kanał informacyjny:
patetyczny sygnał zapowiadający skrót wiadomości, poważni, przystojni prezenterzy,
energiczni dziennikarze sportowi. Brytyjskim i amerykańskim dwudziestoparolatkom świeżo
po studiach, którzy w Londynie czy Waszyngtonie musieliby pracować za darmo, tutaj
oferowano hojne pakiety świadczeń. Oczywiście wszyscy zastanawiali się, czy Russia Today
nie okaże się za chwilę kolejnym kanałem propagandowym. Młodzi ludzie siadywali po pracy
w Scandinavii i dyskutowali o tym:
– No cóż, chodzi po prostu o to, by wyrazić rosyjski punkt widzenia – mówili nieco
niepewnie.
Od czasu wojny w Iraku wiele osób przestało wierzyć w Zachód jako źródło wszelkich
cnót. A po krachu gospodarczym trudno było mieć powody do poczucia wyższości wobec
Rosji. Wszystkie słowa, jakich używano, by wygrać zimną wojnę – jak „wolność” czy
„demokracja” – wydawały się puchnąć i zmieniać znaczenie tak, by w końcu stać się zbędne.
O ile podczas zimnej wojny to Rosja stanowiła dla Zachodu opozycję, której ten potrzebował,
by połączyć wszystkie swe swobody (kulturową, gospodarczą i polityczną) w jedną narrację,
o tyle teraz ta opozycja zniknęła, a spójność zachodniej opowieści przemieniła się w mrzonkę.
A w tym nowym świecie co złego mogło być w „rosyjskim punkcie widzenia”?
– Nie ma czegoś takiego jak obiektywne dziennikarstwo – powiedział mi kiedyś redaktor
naczelny kanału Russia Today, gdy zapytałem go o filozofię jego stacji. Był tak miły, że
zechciał spotkać się ze mną w swym dużym, jasnym gabinecie. Mówił niemal perfekcyjną
angielszczyzną.
– Ale jaki jest rosyjski punkt widzenia? Za czym opowiada się Russia Today?
– Och, na wszystko można spojrzeć z rosyjskiego punktu widzenia – odpowiedział. –
Weźmy na przykład banan. Dla jednej osoby jest to jedzenie. Dla innej: broń. A dla rasisty jest
to narzędzie do obrażania czarnych.
Gdy wychodziłem z gabinetu, zauważyłem, że przy drzwiach leży torba pełna kijów
golfowych i kałasznikow.
– Przeraża to pana? – zapytał redaktor.
Dopiero po jakimś czasie pracujący dla Russia Today ludzie zrozumieli, że coś tu jest nie
tak, że „rosyjski punkt widzenia” oznacza po prostu „punkt widzenia Kremla”, a to, iż „nie ma
czegoś takiego jak obiektywne dziennikarstwo” oznacza, że Kreml posiada całkowitą kontrolę
nad prawdą. Okazało się, że wśród pracujących dla stacji dwóch tysięcy ludzi tylko dwieście
osób stanowili anglojęzyczni native speakerzy. Spełniali oni dwie funkcje – ozdoby na pokaz i
automatów do sprawdzania poprawności angielskiej pisowni. A za kulisami mała, zwarta
grupa rosyjskich producentów podejmowała wszystkie ważne decyzje. Między mdłe wywiady
ze sportowcami wciskano spokojne rozmowy z prezydentem. (Jedno z legendarnych pytań,
które padło podczas takiego wywiadu, brzmiało: „Dlaczego opozycja jest tak mała, panie
prezydencie?”). Gdy K. – dwudziestotrzylatek, który przybył tu świeżo po Oksfordzie –
przygotował materiał, w którym stwierdził, że w 1945 roku ZSRR okupował Estonię, szef
działu newsów opieprzył go: „To my ocaliliśmy Estonię” i kazano mu zmienić materiał. Gdy
zaś T. – który z kolei przyjechał z Bristolu – zajmował się tematem pożarów rosyjskich lasów
i napisał, że prezydent nie jest w stanie poradzić sobie z tym problemem, usłyszał: „Musisz
powiedzieć, że to właśnie prezydent stoi na pierwszej linii walki z ogniem”. Podczas
rosyjskiej wojny z Gruzją na ekranie Russia Today nieustannie wyświetlano pasek z
informacją: „Gruzini popełnili w Osetii ludobójstwo”. Niczego takiego nie udowodniono. A
gdy prezydent podejmie decyzję o zajęciu Krymu i rozpocznie nową wojnę z Zachodem,
Russia Today jako pierwsza wystartuje ze sfabrykowanymi historiami o tym, jak to faszyści
próbują przejąć Ukrainę.
Ale ten, kto po raz pierwszy włączy Russia Today, niekoniecznie od razu zorientuje się w
sytuacji, bo ten nachalny prokremlowski przekaz stanowi tylko część programu nadawanego
przez ten kanał. Popularność Russia Today opiera się przede wszystkim na materiałach typu
„inne”. Na tym kanale można bowiem obejrzeć talk-show prowadzony przez Juliana
Assange’a, szefa WikiLeaks; dużo miejsca zajmują też materiały o amerykańskich naukowcach,
którzy zwalczają amerykańską dyktaturę na świecie, o teoriach spiskowych dotyczących
wydarzeń z 11 września, o antyglobalistach i europejskiej skrajnej prawicy. Częstym gościem
jest Nigel Farage, lider nieparlamentarnej Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa,
która występuje przeciwko imigrantom. Swój program o dyskryminacji w zachodnich mediach
prowadzi George Galloway, przedstawiciel skrajnej lewicy i zwolennik Saddama Husajna.
Kanał Russia Today nominowany był do nagrody Emmy za reportaże o amerykańskich
demonstracjach pod hasłem „Okupuj Wall Street”, a jego wielbiciele określają go jako
„opowiadający się przeciwko hegemonii”. Jest najchętniej oglądanym kanałem na portalu
YouTube, gdzie ma ponad miliard widzów, oraz trzecim najchętniej oglądanym kanałem w
Zjednoczonym Królestwie; jego oddział w Waszyngtonie wciąż prężnie się rozwija. Ale
opowiadanie się przeciwko hegemonii wyglądać tu może bardzo różnie: gdy im to pasuje,
Russia Today pokazuje takich zwolenników establishmentu, jak Larry King, który także ma tu
własny program. Dzięki temu wypływający z Kremla przekaz trafia do znacznie szerszej
publiczności, niż byłby to w stanie sprawić sam Kreml, a prezydent występuje na zmianę z
osobami takimi jak ​Assange czy King. To nowy rodzaj propagandy Kremla, która polega nie
tyle na dyskutowaniu z Zachodem i tworzeniu odmiennych modeli (jak podczas zimnej wojny),
ile raczej na wślizgiwaniu się w sam środek zachodniego języka tak, by odpowiednio go
rozegrać i wyszydzić. W reklamie programu Kinga słychać kluczowe dla dziennikarstwa
słowa: „reputacja”, „inteligencja”, „szacunek”; jest ich coraz więcej, coraz bardziej zlewają
się ze sobą, by na samym końcu wybrzmieć żartobliwie słowem „szelki”, bo to właśnie ta
część ubrania jest znakiem rozpoznawczym Kinga. Siedząc w studiu, King odwraca się w
stronę kamery i mówi:
– Wolę raczej zadawać pytania ludziom u władzy niż mówić w ich imieniu. To dlatego mój
nowy show, Larry King Now, możecie oglądać właśnie na Russia Today. Zadawajmy więcej
pytań.
Przypomina to kilkusekundową mieszankę klisz z CN N i BBC doprowadzoną niemal do
absurdu. Jest jak środkowy palec, który pokazuje się tradycji zachodnich mediów ze słowami:
„Każdy może mówić waszym językiem, bo i tak nic nie ma tu znaczenia!”.
Dziennikarze, którzy już zorientowali się, o co w tym wszystkim chodzi, szybko rezygnują i
często zdarza się, że zawodowy epizod w Russia Today usuwają ze swoich CV . Niektórzy z
nich narzekają publicznie albo wręcz rzucają pracę podczas emisji, mówiąc na wizji o tym, że
nie chcą być już dłużej „pionkami Putina”. Ale większość zostaje; to ci, których ideologiczna
nienawiść do Zachodu zaślepia tak bardzo, że nie widzą, jak są wykorzystywani (albo też się
na to godzą); ci, którzy tak bardzo pragną pokazywać się w telewizji, że mogliby pracować dla
każdego; i w końcu ci, którzy po prostu myślą: „Cóż, wszystkie media kłamią; to tylko gra,
czyż nie?”. Rotacja jest bardzo duża, ale na miejsce tych, którzy robią problemy i odchodzą,
niezmiennie pojawiają się całe zastępy nowych chętnych. Wieczorami ci nowi przesiadują w
Scandinavii, gdzie dosiadają się do nich wciąż nowi imigranci – eksperci od komunikacji i
konsultanci do spraw marketingu. Ich rozmowami niezmiennie rządzi łatwy relatywizm.
Zachodniego dziennikarza, który właśnie zajął się P R -em Kremla, pyta się o to, jak godzi to ze
swoją poprzednią pracą i doświadczeniem. „Podjąłem nowe wyzwanie”, wyjaśnia. W takiej
trajektorii kariery nie ma niczego niezwykłego.
– To może być bardzo interesująca praca – co do tego zgadzają się wszyscy, którzy
przesiadują w Scandinavii. – Bo być może Rosja jest niegrzeczna, ale Zachód też nie jest
krystalicznie czysty – można tu często usłyszeć.
W Scandinavii wciąż spotykam starych imigrantów, bankierów i konsultantów od
inwestycji. Wszyscy wciąż są opaleni, świecą bielutkimi zębami i gadają o joggingu. Wielu z
nich zostawiło żony, by związać się z Rosjankami. Wielu odeszło, by pracować dla rosyjskich
firm.
Benedykt spędził w Russia Today sześć miesięcy. Pracował głównie z domu, wysyłając
mailem swe raporty dla szefa kanału. Kompletnie je ignorowano. Dział informacji
biznesowych stacji jest mały, bo głęboka analiza rosyjskich spółek oznaczałaby właściwie
analizę skali ich korupcji, a to nikomu nie jest na rękę.
Ostatniego dnia pracy, gdy Benedykt opuszczał swój gabinet, na korytarz wyszedł redaktor
naczelny, by chwilę z nim porozmawiać. Jak zawsze, ubrany był w tweedowy garnitur.
– Zechciałbyś wpaść na momencik do mojego gabinetu? – zapytał swą niemal idealną
angielszczyzną. Gdy weszli do pokoju, redaktor wyciągnął torbę z kijami golfowymi. – Jestem
wielbicielem golfa – powiedział Benedyktowi. – Może zechciałbyś kiedyś rozegrać ze mną
partyjkę?
– Nie gram w golfa – odpowiedział Benedykt.
– A to szkoda. Ale i tak powinniśmy się zaprzyjaźnić. Wpadnij do mnie kiedyś.
Benedykt był skołowany. Szybko wyszedł, ale nie zapomniał o tej rozmowie. O tym
dziwnym Rosjaninie, który ubierał się jak pasażer pierwszej klasy na Titanicu, przemykał po
bezbarwnych korytarzach telewizji Russia Today, mówił z lekko afektowanym akcentem i
zaproponował mu grę w golfa.
– Co on sobie myśli? Dlaczego tak się ubiera? Czego ode mnie chce? – zastanawiał się
Benedykt.
Gdyby został dłużej w tej pracy, dowiedziałby się, że według powszechnego mniemania
naczelny był szpiegiem służb specjalnych.
Gdy Benedykt przestał być na czarnej liście, dostał kolejne unijne oferty pracy: najpierw
popracował trochę w Czarnogórze, później wrócił do Kaliningradu. Eksklawa zmieniła się.
Wszędzie widać było mercedesy i lexusy, galerie handlowe i restauracje serwujące sushi. P.
był teraz ministrem. Nosił szyte na miarę włoskie garnitury i rolexa; krążyła plotka, że za
złożenie jednego podpisu na umowach dotyczących lokalnych inwestycji inkasuje dziesięć
tysięcy dolarów. Kaliningrad jest odcięty od otaczających go państw unijnych, a miejscowi
biurokraci robią z tego użytek; pobieranie łapówek za przekraczanie granicy stało się tu
bardzo intratnym biznesem. Tak więc w pewnym sensie to odcięcie od świata jest dla
Kaliningradu bardzo opłacalne. Prowadzony na granicy biznes łapówkowy jest starannie
zorganizowany i opiera się na zasadach efektywnego zarządzania i przepływu gotówki – na
kolejnych etapach całego procesu urzędnicy każdego szczebla płacą odpowiednie marże, które
trafiają do centralnego urzędu celnego w Moskwie. Rosja odrobiła lekcję, z którą przyjechali
tu tacy jak Benedykt konsultanci do spraw rozwoju, ale robi z niej własny użytek, który
wydatnie wspiera interesy skorumpowanego państwa.
Po ukończeniu swego ostatniego projektu Benedykt pozostał w Kaliningradzie. Przecież jest
to ojczyzna Mariny, a jego tak niewiele łączy z Irlandią. Jest już po sześćdziesiątce. W Rosji
spędził ponad dziesięć lat życia. Dorabia na boku, ucząc angielskiego.
Wieczorami spaceruje z psem po nowym Kaliningradzie. Wszędzie wokoło wyrastają
nowiutkie budynki. Na miejscu starych nadbrzeżnych barów dla marynarzy stanęła – słodka,
jakby zrobiono ją z piernika, i pomalowana w wesołe pastelowe kolory – replika
siedemnastowiecznego niemieckiego miasteczka. Nocami większość domów w tym miasteczku
jest ciemna. Przechadzając się wzdłuż nabrzeża, Benedykt puka do pastelowych domków.
Wydają głuchy odgłos, bo są puste; ich ściany to pomalowany pleksiglas i tynk, który tylko
imituje kamień, drewno i żelazo.
„Witaj i żegnaj”

Dinarę poznałem w barze przy jednym z moskiewskich dworców. Do tego baru ściągają
dziewczyny z całego kraju. Wsiadają w pociąg w swoim miasteczku, a gdy z niego wysiądą,
idą prosto tutaj z nadzieją, że uda im się wyrwać klienta. Są tu dziewczęta wszelkiego rodzaju:
studentki, które potrzebują kilkuset dolarów; dziwki całe z botoksu i silikonu; stare, obwisłe
rozwódki i nastolatki z prowincji, które chcą się zabawić. Patrząc na te dziewczyny, trudno
jest powiedzieć, które przyjechały tu dla pracy, a które wyłącznie dla rozrywki. Na pierwszy
rzut oka wnętrze knajpy wygląda jak zwykła stara i ciemna szopa, przez której całą długość
ciągnie się barowa lada. Przy niej, w niekończącym się rzędzie, siedzą dziewczyny, które
uparcie wpatrują się w każdego mężczyznę wchodzącego do środka. Nad rzędem dziewczyn
wisi rząd telewizorów, których ekrany wczesnym wieczorem rozbłyskują histerycznymi różami
i żółciami, hiperaktywną eksplozją kolorów, sztucznym śmiechem „z puszki” i wielkim
wirującym logotypem „Poczuj naszą miłość!”. Bo wczesnym wieczorem włączony jest
nieustannie mój kanał rozrywkowy TN T (dopiero późnym wieczorem przełączają na sport).
Przesiadujące tu dziewczyny stanowią główną grupę docelową sieci TN T : mają od osiemnastu
do trzydziestu pięciu lat, wykształcenie podstawowe, zarabiają średnio dwa tysiące dolarów
miesięcznie i uwielbiają jaskrawe kolory. Gdy mówię im, że pracuję dla TN T , porzucają swój
zacięty wyraz twarzy i przemieniają się w bandę podekscytowanych groupies. Tłocząc się
wokół mnie, proszą, bym zdobył dla nich autografy ukochanych gwiazd. Ich ulubiony program
to serial komediowy Happy Together – rosyjska wersja amerykańskiego Świata według
Bundych – w którym płomiennoruda żona w jaskrawych szpilkach rozstawia po kątach swego
ospałego, bezwolnego męża. To pierwszy rosyjski program, w którym kobiety są silniejsze od
facetów, a dziewczynom w barze taki układ bardzo się podoba. Mniej już interesuje je show,
przy którym pracuję, czyli Witaj i żegnaj. Opowiada o pasażerach, którzy spotykają się i
rozstają na moskiewskim lotnisku. To bardzo emocjonalny program i leje się w nim wiele łez.
– W twoim show kochankowie zbyt często muszą się pożegnać. Powinieneś pokazywać
więcej historii zakończonych happy endem – radzi mi jedna z dziewczyn.
– Czy wszyscy ci ludzie są prawdziwi? – pyta mnie inna.
To dobre pytanie. Wszystkie rosyjskie reality show są oparte na scenariuszach; tak samo jak
działania polityków w Dumie, dla których scenariusze pisze Kreml („Duma nie jest miejscem
do prowadzenia debat”, powiedział kiedyś przewodniczący tutejszego parlamentu) i tak samo,
jak z góry ustalone są wyniki wolnych wyborów. Nie dziwi więc to, że również rosyjscy
producenci telewizyjni mają obsesję na punkcie całkowitej kontroli. Witaj i żegnaj to
eksperyment – pierwszy prawdziwy reality show nadawany w godzinach najwyższej
oglądalności (nie biorę pod uwagę pojedynczych filmów dokumentalnych, bo one nigdy nie
byłyby w stanie spełnić wymogów oglądalności dla najlepszego czasu antenowego).
Dinara stanęła skromnie w ciemnym rogu sali i uśmiechała się do mnie wielkimi czarnymi
oczami, błyskającymi spod czarnej grzywki. Zauważyłem, że największym powodzeniem
cieszą się te dziewczyny, które najmniej wyglądają na prostytutki. Kupowałem jej whisky z
colą. W końcu nadszedł ranek, a my nadal siedzieliśmy i piliśmy. Zaproponowałem pizzę.
Dinara chętnie się zgodziła, ale poprosiła, by wziąć taką bez pepperoni, bo nie je
wieprzowiny.
– Wciąż jednak jestem muzułmanką. Nawet jeśli jestem też pro-sty-tut-ką – wymawia każdą
sylabę z osobna, jakby było to słowo w obcym języku, a ona wypowiadała je po raz pierwszy.
„Pro-sty-tut-ka”.
I w ten sposób nasza rozmowa schodzi na temat Boga.
Dinara powiedziała mi, że nadal wierzy w Boga, ale od momentu, gdy stała się prostytutką,
boi się dotykać Koranu. Czy Allah jej wybaczy? Lubi być prostytutką, a w każdym razie nie
jest to dla niej nieprzyjemne. Ale co z Allahem? On nienawidzi kurwienia się. Dziewczyna
czuje na sobie jego pełen nagany wzrok. Ten wzrok budzi ją nocami.
Powiedziałem, że moim zdaniem Allah potrafi spojrzeć na wszystko z odpowiedniej
perspektywy.
To wtedy powiedziała mi też, jak naprawdę ma na imię, bo wcześniej kazała mi mówić na
siebie Tania. A później zaczęła opowiadać swoją historię.
Rodzice Dinary byli kiedyś nauczycielami w Dagestanie, sąsiadującej z Czeczenią
republice Kaukazu Północnego. Teraz, jak większość ich znajomych, są bez pracy. Dinara
przyjechała do Moskwy na studia, ale oblała wszystkie egzaminy wstępne. Nie mogła wrócić
do domu i powiedzieć o tym rodzicom. Ale nie była też w stanie znaleźć dobrej pracy i jakoś
ruszyć naprzód. Tak więc przesiadywała w barach i czekała na takich facetów jak ja. Chciała
tak żyć tylko przez chwilę, a potem wszystko zmienić.
W jej rodzinnym mieście wszystko zaczęło się robić bardzo religijne. Jej rodzice byli
niewierzący, ale wszyscy młodsi mieszkańcy miasteczka zafascynowali się kaznodziejami
wahhabitów, którzy przybyli na Kaukaz z Arabii Saudyjskiej. Dinara nie znosiła wahhabitów,
ale jej młodsza siostra poddała się ich oddziaływaniu. Zaczęła nosić chustę i wciąż gadała o
dżihadzie, wyzwoleniu Kaukazu spod moskiewskiego jarzma i kalifacie rozciągającym się od
Afganistanu po Turcję. Dinara martwiła się, że jej siostra zechce dołączyć do grona
terrorystek samobójczyń, tak zwanych „czarnych wdów”. Wszystkie przyjaciółki jej siostry
chciały stać się czarnymi wdowami; chciały przyjechać do Moskwy i tu się wysadzić.
Dwie siostry. Jedna z nich jest prostytutką. Druga prowadzi dżihad.
To właśnie dzięki czarnym wdowom dostałem swoją wielką szansę w telewizji. 23
października 2002 roku jakieś pięćdziesiąt czeczeńskich mężczyzn i kobiet przejechało
furgonetką z zaciemnionymi szybami przez zakorkowaną Moskwę na przedmieścia, w stronę
największej na świecie fabryki łożysk kulkowych. Na głowach mieli kominiarki i chusty,
opasani byli taśmami z dynamitem. Tak ubrani, terroryści wkroczyli żwawo przez główne
wejście betonowego teatru na Dubrowce.
Tego wieczora pokazywano tam Nord-Ost, musical opowiadający o stalinowskiej Rosji.
Był to pierwszy rosyjski musical; znak, że tutejszy przemysł rozrywkowy zaczyna dorównywać
zachodniemu, więc sprzedano wszystkie bilety i teatr był pełen ludzi. Terroryści weszli na
scenę podczas arii miłosnej. Zaczęli strzelać w powietrze. Na początku większość
publiczności była przekonana, że stanowi to część przedstawienia. Gdy ludzie uświadomili
sobie, że tak nie jest, zaczęli krzyczeć i pchać się do wyjścia. Ale drzwi zostały już
zablokowane przez czarne wdowy, które podłączyły do nich opasane wokół własnych ciał
ładunki wybuchowe. Stojący na scenie mężczyźni kazali widzom wrócić na miejsca; każdy, kto
wykona podejrzany ruch, zostanie zabity. Zaczęło się oblężenie moskiewskiego teatru, które
miało trwać przez kolejne cztery noce. Gdy się tam pojawiłem następnego ranka –
pracowałem wtedy dorywczo dla pewnego tabloidu (później ponownie zajmowałem się
sprawą jako asystent przy kręceniu dokumentu telewizyjnego) – teatr otoczony był już przez
żołnierzy, lekarzy, kamery telewizyjne, milicję i tłumy gapiów. Pismacy witali się radośnie;
gliniarze leniwie popalali papierosy i zagadywali miejscowe nastolatki, które zerwały się na
wagary. Z całej okolicy ściągnęli sprzedawcy pieczonych ziemniaków i hot dogów.
„Zapraszamy na kiełbaski!”, nawoływali w stronę tłumu. Uciechę od terroru, stragany z hot
dogami od zakładników oddzielało niecałe sto metrów. Na początku zupełnie nie byłem w
stanie tego zrozumieć: dlaczego wszyscy zachowują się tak, jakby brali udział w komedii,
skoro rozgrywa się tu przecież tragedia? Czy nie powinniśmy raczej wszyscy siedzieć w
pełnym trwogi milczeniu? Obgryzać nerwowo paznokcie? Modlić się?
Tymczasem wewnątrz teatru kanał orkiestry spełniał funkcję toalety, więc siedzący w
pierwszych rzędach ludzie dusili się od smrodu. Fotele drżały, bo zajmujący je zakładnicy
trzęśli się z przerażenia.
– Kiedy umrzemy, to jak rozpoznam cię w raju? – pytała swoją matkę siedmioletnia
dziewczynka.
Zakładnicy tracili nadzieję. Terroryści żądali, by prezydent wycofał wszystkie siły
wojskowe z Kaukazu Północnego. Kreml stwierdził, że nie ma możliwości negocjacji;
wiarygodność prezydenta opierała się na tłumieniu czeczeńskiej rebelii. Pod koniec lat
dziewięćdziesiątych, czyli wtedy, gdy był jeszcze premierem, Putin przemienił się z nijakiego
polityka w wielkiego wojownika drugiej wojny czeczeńskiej, który ubrany w mundur
maskujący wznosi toasty z żołnierzami. Wojna ta wybuchła po serii ataków bombowych na
rosyjskie budynki mieszkalne; zginęło w nich dwustu dziewięćdziesięciu trzech cywilów.
Wydawało się, że już nigdzie nie można czuć się bezpiecznie. Telewizja podała, że sprawcami
tych zamachów byli czeczeńscy terroryści; wielu ludzi przypuszczało jednak, że działali oni za
cichym przyzwoleniem Kremla, który chciał stworzyć swego nowego człowieka, przyszłego
prezydenta, i dać mu pretekst do wypowiedzenia wojny, która miała wynieść go na świecznik.
Wielu Rosjan – którzy po latach życia w sowieckim kłamstwie stali się wyjątkowo cyniczni –
sądzi, że cała rzeczywistość, w jakiej żyje Kreml, jest wyreżyserowana. I naprawdę były
podstawy do sceptycyzmu: rosyjskie służby specjalne zostały przyłapane na podkładaniu
bomby w bloku mieszkalnym (twierdzili, że był to wypadek podczas szkolenia), a
przewodniczący Dumy podał do publicznej wiadomości informację o pewnym wybuchu,
zanim jeszcze do niego doszło.
Podczas wydarzeń w teatrze na Dubrowce czeczeńscy terroryści wpuścili do środka ekipy
telewizyjne, by udzielić wywiadów rosyjskim mediom. Terroryści mówili po rosyjsku z
twardym południowym akcentem, jaki często pojawia się w rosyjskich komediach.
– Przybyliśmy, by umrzeć tu dla Allaha. Zabierzemy ze sobą tysiące niewiernych – ogłosili.
Przed kamerą wystąpiła również jedna z czarnych wdów. Spod chusty wyzierały wyjątkowo
piękne oczy w kształcie migdałów. Powiedziała, że pochodzi z niereligijnej rodziny, ale
wstąpiła do sekty, gdy jej ojciec, mąż i kuzyn zginęli podczas wojny z Rosją.
– Nasza śmierć tutaj niczego nie skończy – powiedziała telewidzom ze spokojem. – Jest nas
dużo więcej.
Moja praca polegała na staniu na zewnątrz i czekaniu, aż coś się wydarzy, podczas gdy moi
szefowie siedzieli spokojnie w hotelu. Mżyło. Zimny deszcz był słony. Popijałem ciepłe piwo
i nasłuchiwałem odgłosów wybuchów albo strzałów. Ale było cicho. O piątej nad ranem
czwartej nocy oblężenia oddziały specjalne wpuściły do systemu wentylacyjnego teatru
dziwny musujący gaz usypiający. Widownię pokryła szara mgła. Czarne wdowy momentalnie
straciły przytomność i upadły na podłogę. Wszyscy – zakładnicy i terroryści – chrapali. Gdy
ubrani w maski komandosi wchodzili do budynku, nie padł ani jeden strzał. Wszystkich
Czeczenów szybko zlikwidowano. Żołnierze świętowali idealnie przeprowadzoną operację.
Ciemność wokół mnie rozświetliły reflektory kamer telewizyjnych, gdy dziennikarze robili
relacje na żywo z tego cudu militarnego geniuszu.
Do środka weszli lekarze, by ocucić zakładników. Nie ostrzeżono ich jednak, że w środku
wciąż jest gaz. Wszystkiego tu brakowało – ratowników i noszy. Nikt nie wiedział, jakim
gazem posłużyło się wojsko, więc nie można było podać odpowiedniego antidotum. Zaczęto
wynosić śpiących zakładników, którzy walczyli o oddech; kładziono ich na schodach teatru, a
oni dusili się własnymi językami i wymiocinami. Wraz z tysiącem kamer telewizyjnych
patrzyłem na to, jak wciąż śpiących ludzi ciągnięto przez kałuże zimnej wody do stojących
nieopodal autobusów miejskich; wrzucano ich tam, jak popadło, jednego na drugiego.
Autobusy przetaczały się obok mnie, a ludzie w środku, rzuceni w poprzek siedzeń i na
drewnianą podłogę, wyglądali jak banda pijaków w ostatnim nocnym autobusie. Stu
dwudziestu dziewięciu zakładników zmarło – część z nich na teatralnych fotelach, a część na
schodach budynku i w autobusach.
Reporterzy mówili o katastrofie, którą sami na siebie sprowadziliśmy.
Oblężenie teatru na Dubrowce, ten terrorystyczny reality show, w którym cały kraj mógł
obejrzeć w zbliżeniu własną niemoc i głupotę, relacjonowane było w telewizji na żywo.
Ludzie widzieli zadowolonych z siebie gliniarzy i zagubionych polityków, którzy rozpaczliwie
rozglądali się za jakimiś wskazówkami, jak powinni się zachować; widzieli czarne wdowy,
które – pomimo wszystko – budziły litość i które nagle stały się najjaśniejszymi gwiazdami
telewizji; widzieli, jak w jednym newsie zwycięstwo przemienia się w klęskę. To wtedy
rosyjska telewizja przeszła przemianę. Od tego momentu nic nie mogło odbywać się poza
kontrolą, bez cenzury i bez wcześniejszego przemyślenia. Konflikt na Kaukazie zupełnie z
telewizji zniknął; pojawił się na chwilę tylko wtedy, gdy prezydent podał do wiadomości, że
wojna jest skończona, że zainwestowano w nią miliardy, że wszystko jest już dobrze, że
Czeczenia została odbudowana, że tamtejsza turystyka kwitnie, że dziewięćdziesiąt osiem
procent Czeczenów głosowało na niego i że z leśnych i górskich kryjówek wyłowiono
wszystkich tamtejszych terrorystów. Gdy teraz w telewizji pojawiał się ktoś z Kaukazu, to
zazwyczaj tylko w kontekście humorystycznym – jako obiekt żartów podobnych do tych, jakie
Anglicy opowiadają o Irlandczykach.
Ale pomimo wszystkich tych dobrych wieści z Kaukazu, czarne wdowy regularnie coś
kombinują w Moskwie. Z czasem ta grupa się zmieniła – nie są to już żony i córki mężczyzn,
którzy zginęli w wojnie czeczeńskiej. Teraz widać, że niezłą robotę odwalają wahhabici i
salafici, bo kobiety rekrutowały się głównie z klasy średniej i przyjeżdżały z takich miejsc, jak
stolica Dagestanu – Machaczkała, czy stolica Republiki Kabardyjsko-Bałkarskiej, Nalczyk.
Moją poranną podróż do siedziby TN T odbywam metrem. Na linii, którą jadę, znajduje się
dworzec autobusowy, na którym ostatni przystanek mają dalekobieżne autokary kończące tu
pięćdziesięciogodzinną trasę z Kaukazu. Rankiem 29 marca 2010 roku przybyły tu dwie czarne
wdowy; zeszły do podziemi metra i parę przystanków dalej wysadziły się, zabijając
czterdziestu ludzi i raniąc stu innych. Wszystko odbyło się przed dziewiątą rano. Gdy parę
godzin później zszedłem do metra, wymieszane ze sobą krew, szkło, fragmenty ciał i
metalowych konstrukcji zostały już usunięte, a gdy pojawiłem się w Bizancjum i wjechałem
windą do biur TN T , cała sprawa – jeśli nie została zupełnie zapomniana – to przynajmniej
nikogo już nie interesowała.
Bo w tym kolorowym, błyszczącym świecie czarne wdowy nie istnieją.

Gdy cztery lata po wydarzeniach w teatrze na Dubrowce pojechałem na Kaukaz, miałem tam
pracować nad dokumentem o lokalnym celebrycie.
Wylądowałem w stołecznym Nalczyku; zbliżał się wieczór. Kabardo-Bałkaria znajduje się
tuż obok Czeczenii, po przeciwnej stronie niż Dagestan. Przedmieścia są tu ciemne, bo
oświetlenie ulic wciąż stanowi problem. Gdy wjechałem do miasta, jedynym jasno
oświetlonym budynkiem, jaki napotkałem, był nowiutki centralny meczet, który zbudowano za
pieniądze miejscowego przywódcy, Arsena Kanokowa, popieranego przez Kreml. To
nuworyszowski meczet – pełen lustrzanych szyb, wież z imitacji marmuru i pozłacanych
półksiężyców. W modlitwie łączą się tu nowe pieniądze i nowa religia. Miejscowi nazywają
go meczetem K GB , bo jest wyrazem tego, jak władze próbują przeciągnąć islam na swoją
stronę. Miejscowa młodzież woli iść jednak za głosem buntowniczych kaznodziejów
salafitów. W 2005 roku Nalczyk zaatakowało dwustu siedemnastu islamskich bojowników,
którzy wdarli się do wieży telewizyjnej i biur urzędników państwowych. Trwało parę dni,
zanim wojsku udało się ich pokonać i przez te kilka dni uzbierało się sto ofiar śmiertelnych, z
których czternaście było cywilami.
– Byliśmy w szoku, gdy okazało się, że ci bojownicy nie byli Czeczenami; że byli to
chłopcy z miejscowego uniwersytetu, na którym wykładam – powiedział mi Anzor, profesor
historii, gdy tego wieczora jedliśmy razem kolację. Dorabiał sobie po godzinach, pomagając
mi tutaj w różnych sprawach. – Nie wiem, o czym myślą moi studenci. Jest tak, jakby mówili
zupełnie innym językiem. Moje pokolenie to Sowieci. Ale moi studenci nie czują się
Rosjanami. Nie ma niczego, co łączyłoby ich z Moskwą.
Kelnerka przyniosła mi twardą wędzoną baraninę. Kolację jedliśmy w Sosruko –
najbardziej znanej restauracji w mieście, nazwanej od imienia miejscowego mitycznego
bohatera, kogoś w rodzaju Herkulesa. Restauracja była wysoka na dwadzieścia metrów i cała
zbudowana z betonu. Miała kształt głowy średniowiecznego rycerza w hełmie i z wielkim
wąsem. Zbudowano ją na wzgórzu, z którego widać było miasto, i oświetlono zielonym
neonem. Był to jedyny – poza nowym meczetem – oświetlony budynek w Nalczyku.
– Gdy moi uczniowie wybiorą się do Moskwy, ludzie na ulicy mówią im, by wracali do
siebie. Ale my przecież nadal jesteśmy częścią Rosji. Nie jesteśmy imigrantami. Więc co ma
znaczyć „do siebie”? A jednocześnie tutaj nie ma dla młodych pracy – mówił dalej Anzor – i
tylko wahhabici mają dla nich czas.
Następnego ranka mogłem wreszcie zobaczyć Nalczyk w pełnym świetle. Centrum miasta
było czyste; przed rządowymi budynkami w stylu ciężkiego radzieckiego neoklasycyzmu na
równiutkich rabatkach rosły kolorowe kwiaty. Nad miastem wisiała góra Elbrus, wyglądająca
jak wielki tyran, który w każdej chwili może wyładować na Nalczyku swój gniew i siłę.
Celebrytą, z którym miałem się tu spotkać, był Dżambik Chatochow, największy chłopiec
świata. Miał siedem lat i ważył ponad sto kilogramów. By zrobić mu zdjęcie, dziennikarze z
tabloidów i ekipy telewizyjne zlatywały się tu z całego świata.
Wyjechałem z miasta i skierowałem się w stronę mieszkania matki Dżambika, które
mieściło się na przedmieściach, w jednym z przypominających pudełka zapałek bloków
radzieckiego osiedla, ustawionym krzywo przy nierównej drodze. (Jechali za mną
funkcjonariusze miejscowego oddziału FSB , by upewnić się, czy po drodze nie urządziłem
sobie cichej schadzki z wojownikami dżihadu). Klatka schodowa była mroczna, a z jej ścian
obłaziła zielona farba. Drzwi otworzyła mi matka Dżambika, Nela. Mieszkanie było
odnowione; wszędzie stały – kupione za pieniądze uzyskane z medialnych występów chłopca –
meble z Ikei. Dżambik siedział właśnie w wannie. Przez drzwi łazienki ​słyszałem pluski, piski
i parskania. Wszedłem tam na chwilę, by się przywitać. Chłopiec był tak gruby, że jego penis
chował się pod fałdą tłuszczu, a oczy i palce u stóp były ledwo widoczne. Nie tyle oddychał,
ile stękał. Cała podłoga była już mokra, a chłopak ślizgał się wte i wewte w wannie, do której
ledwo się ​mieścił, wylewając z niej coraz więcej wody. Gdy wszedłem, zaczął na mnie
krzyczeć, więc szybko wyszedłem i zatrzasnąłem drzwi.
– On nigdy nie miał ojca – stwierdziła Nela. – W jego życiu potrzebny jest mężczyzna.
Pojechaliśmy do centrum. Akurat wypadało Święto Miasta – organizowany przez państwo
festyn, który miał być dumą miejscowej ludności. Wszędzie stały karuzele i organizowano
konkursy sportowe. Dżambika znali tu wszyscy; był gwiazdą.
– Oto nasz Sosruko, nasz mały wojownik! – krzyczeli mieszkańcy, gdy szliśmy przez tłum.
Wszyscy dawali mu jedzenie: szaszłyki, wędzoną baraninę, snickersy, pizzę, colę.
Wpuszczali nas za darmo na karuzele. Dżambik nieustannie jadł, pochrząkując. Gdy Nela
próbowała go powstrzymać, zaczynał wyć jak alarm antywłamaniowy i bić ją z całą swą
ponadstukilogramową siłą.
Zatrzymaliśmy się, by przyjrzeć się zawodom zapaśniczym. Byli tu zawodnicy z kilku
republik Kaukazu Północnego (​Dagestanu, Kabardo-Bałkarii i Inguszetii), którzy
reprezentowali raczej samych siebie niż Rosję. Wśród nich znaleźli się olimpijczycy; Kaukaz
produkuje najlepszych zapaśników świata – problem polega na tym, że nie bardzo uśmiecha im
się zdobywać medale „dla Rosji”. Ale wielu tutejszych młodych mężczyzn ma tylko ten wybór
– dżihad albo zapasy. Nela miała nadzieję, że Dżambik wyrośnie kiedyś na zapaśnika, choć
wszyscy miejscowi trenerzy mówili jej, że chłopak jest zbyt powolny. Liczyła jednak, że może
walczyć przynajmniej w sumo.
Po jakimś czasie zauważyłem, że Dżambik mówi wolno i bardzo niewyraźnie.
– A jak mu idzie w szkole? – spytałem Nelę.
– Cóż, jest tak wielką gwiazdą, że bez żadnych egzaminów przenieśli go do wyższej klasy –
odpowiedziała.
Polecieliśmy z Dżambikiem do Moskwy, gdzie wystąpił w kilku rosyjskich programach typu
talk-show i własnymi rękoma przestawiał jeepa. Był też na przesłuchaniach do
najpopularniejszego rosyjskiego programu rozrywkowego dla dzieci.
W tym czasie Nela spotkała się z pełnymi obaw lekarzami. Powiedzieli jej, że Dżambik nie
jest wojownikiem, lecz bardzo chorym dzieckiem, które musi skorzystać z pomocy medycznej,
bo inaczej umrze. Powinien przejść na dietę i zmienić styl życia. Nela nie chciała tego słuchać.
Wszak Dżambik był jej wielką kurą znoszącą złote jajka. Był biletem do innego życia.
Współczułem jej. Widziałem, co się działo, gdy usiłowała odmówić chłopcu jedzenia.
– To Bóg uczynił go takim, jakim jest – upierała się.
Gdy się żegnaliśmy, Dżambik przytulił mnie tak mocno, że ledwie mogłem oddychać.
Później słyszałem, że zaproponowano mu, żeby trenował sumo w Japonii. Tak mogło się
spełnić marzenie Neli. Ale sumo nie spodobało się chłopcu, więc wkrótce wrócił do
Nalczyku. Parę lat później w Meksyku urodził się jeszcze większy chłopak, więc Dżambik
sporo stracił na atrakcyjności. W wieku jedenastu lat ważył sto czterdzieści sześć kilogramów.

„Przełącz na wiadomości. Skurwysyny rozpieprzyły nam plan! Nasz plan zdjęciowy!”,


przeczytałem w esemesie od jednego z producentów Witaj i żegnaj.
Jeden z bojowników wysadził się w hali przylotów portu lotniczego Domodiedowo, gdzie
kręciliśmy program Witaj i żegnaj. W wiadomościach pokazano nagranie z monitoringu
lotniska. Widać było na nim rozmytą postać idącą przez halę, po chwili kadr wypełniał się
błyskiem oślepiająco jasnego światła, a gdy hala znów stała się widoczna, wszędzie było
pełno krwi. Zginęło trzydzieści siedem osób. Sto osiemdziesiąt zostało rannych. Na mój
telefon zaczęła spływać cała masa pełnych niepokoju wiadomości. Ale mnie nie było wtedy na
lotnisku, bo nasz show został zdjęty z anteny na długo przed zamachem.
Domodiedowo to najnowszy z trzech moskiewskich portów lotniczych. Pełne jest szkła i
światła, lśniących marmurowych podłóg, barów serwujących cappuccino i butików okrągły
rok oferujących stroje bikini. Gdy pracowałem przy Witaj i żegnaj, spędzałem tam wiele
czasu. Znam każde miejsce, w którym zamiast prawdziwych czujników dymu wiszą tylko
atrapy, więc można ukradkiem wypalić szluga; wiem, gdzie przez szklane ściany najładniej
wpada światło, więc można nakręcić najlepsze ujęcia; i wiem, jak dogadać się z celnikami, by
zgodzili się wejść do strefy wolnocłowej i kupić ci butelkę taniej whisky. Wiem, jacy
pasażerowie przylatują konkretnymi lotami i jakie historie mogą ci opowiedzieć. Prowadzący
nasz program ubrany w jaskrawopomarańczową koszulę przechadzał się po lotnisku,
zaczepiając ludzi, którzy właśnie się ze sobą witali lub żegnali. Kochankowie, którzy żegnali
się namiętnym pocałunkiem, bo on wyjeżdżał do pracy w San Francisco; byli zabawni chłopcy
wybierający się na gorący weekend do Tajlandii; sekretarka, która czekała na szefa
wracającego z biznesowej podróży do Londynu – śmiertelnie, choć potajemnie, w tym szefie
zakochana. To był mikrokosmos nowej rosyjskiej klasy średniej; pierwsze pokolenie Rosjan,
dla których oczywiste było nie tylko to, że w ogóle latają, ale że latają za granicę; wszystkie
ambicje tego pokolenia zebrane pod jednym, wysokim pod niebo, dachem nowiutkiego
lotniska w nowiutkim państwie.
Wiele naszych historii opowiadało o kobietach czekających na mężczyzn. Była odziana w
futro Anna, kiedyś baletnica z Woroneża, która teraz tańczyła w zuryskich klubach ze
striptizem. Czekała na chłopaka, szwajcarskiego bankiera. Miał przylecieć, by poznać jej
rodziców i dwójkę dzieci z poprzedniego związku, który zakończył się tak, że facet porzucił
ją, nie zostawiając ani grosza. Bankier miał się z Anną ożenić, ale wszystko działo się tak
szybko, że dziewczyna niczego nie mogła być zupełnie pewna. Dwa tygodnie później
spotkaliśmy ich ponownie; pożegnali się bardzo chłodno i mężczyzna odleciał do Zurychu.
Anna nie chciała nam powiedzieć, co poszło nie tak. Stwierdziła tylko: „My, tańczące
dziewczyny, nazywamy kluby domami wariatów – bo przychodzą tam tylko psychicznie chorzy
faceci”.
Była też „dojarka”, której historia stała się hitem YouTube’a. Kobieta w nieokreślonym
wieku, ze złotymi zębami, wielką trwałą, jaskraworóżowymi ustami i w futrze do ubłoconych
białych kozaków, była dojarką w spółdzielni rolniczej. Czekała na swego chłopaka,
nastoletniego Tadżyka, który pomagał tam przy wyrzucaniu gnoju. Ich związek był w wiosce
wielkim skandalem. Kobieta nie tylko była w takim wieku, że mogłaby być jego matką, ale –
co gorsza – była białą kobietą, która spotykała się z czurką, bo tak obraźliwie Rosjanie
określają każdego, kto pochodzi z Kaukazu czy Azji Środkowej. Paranoiczne przekonanie, że
mężczyźni z Południa odbiorą nam nasze białe kobiety, stało się już w Rosji obsesją. Czurki
wysadzą nas w powietrze, czurki odbiorą nam kobiety, czurki zrobią powstanie i Imperium
Rosyjskie zniknie z powierzchni ziemi.
Ale „dojarka” miała gdzieś to, co o jej kochanku mówili pracownicy spółdzielni. Upajała
się każdym szczegółem swego romansu:
– W pracy noszę tę białą sukieneczkę, w której widać mi nogi. On to uwielbia! –
powiedziała nam. – Nie oddałam się mu tak od razu. Powiedziałam, że najpierw musi mi
kupić perfumy. Tak uczyła mnie matka!
A teraz kobieta była w ciąży. Powiedziała mu o tym przed kamerami, gdy tylko wysiadł z
samolotu. Udało nam się uchwycić wszystkie malujące się na jego twarzy emocje: szok (nie
mógł mieć więcej niż siedemnaście lat) i złość, a po chwili radość. Chwycił ją, podniósł do
góry i zaczął się z nią kręcić; przed naszymi oczami migały na zmianę trwała, futrzany płaszcz
i białe buty. Ludzie w hali przylotów zaczęli bić brawo i gratulować szczęśliwcom. To
zdarzyło się dokładnie w tym miejscu, w którym później terrorysta-samobójca wysadził się w
powietrze.
Zawsze najtrudniej kręciło się właśnie w hali przylotów, bo, odkąd pamiętam, nieustannie
była w budowie. Nie wpadało tu naturalne światło, hala była ciasna i wąska. By uzyskać
dobry kadr, musieliśmy wlec uczestników naszych programów aż przed wejście do
oświetlonej neonem kawiarni. Gdy ustawiali się do zdjęć w najbardziej naturalnych
miejscach, kadry wychodziły wręcz upiorne – z tymi wszystkimi ubranymi w czarne kurtki
facetami z mafii taksówkowej o ponurych twarzach, którzy stali w tle i rzucali się na każdego,
kto odchodził z odprawy celnej, i niemal zmuszali go do skorzystania ze swej drogiej oferty.
Wielu z tych taksówkarzy pochodziło z Kaukazu Północnego, tak więc ofiarami ostatniego
terrorysty stali się również jego rodacy i współwyznawcy.
Gdy kręciliśmy Witaj i żegnaj, tuż za kadrem zawsze czaiła się inna rzeczywistość. Na
każdy lot z Londynu czy Paryża przypadało kilka innych z Machaczkały, Nalczyku, Taszkientu.
Na wypieszczonych podłogach hal lotniskowych całe grupy imigrantów z Kaukazu i Azji
Środkowej rozkładały góry plastikowych toreb wypełnionych ciuchami i owocami na handel.
Oni wszyscy ściągali tu na moskiewskie targowiska.
– Nie chcemy mieć ich w kadrze – narzekał jeden z producentów TN T . – Zrobiliśmy
research. Nasza widownia nie ma ochoty słuchać i oglądać ludzi z Kaukazu czy Azji
Centralnej. Nie mają z nimi nic wspólnego. Potrzebujemy rodowitych Rosjan.
Jednak w końcu musieliśmy stawić czoła poważnej historii rodem z Czeczenii. Jedna z
młodych par, którą kręciliśmy, żegnała się na co najmniej sześć miesięcy. Chłopak wyglądał
jak młody Steve McQueen. Dziewczyna miała pryszcze.
– Dlaczego wyjeżdżasz na tak długo?
– Tam, gdzie pracuję, toczy się wojna. Jestem żołnierzem. Służę w Czeczenii. A ona nie
może tam jechać ze mną.
A jak się poznali? Chłopak siedział samotny i znudzony na swym posterunku, w małym
ceglanym baraku gdzieś w wysokim Kaukazie. Była noc, a on był pijany. Chciał znaleźć sobie
dziewczynę, gdzieś z dala od frontu. Spojrzał w dół i zobaczył numer seryjny swej broni. Tak
dla jaj, wyciągnął telefon i wybrał kierunkowy do Moskwy, a później wstukał widniejące na
karabinie cyfry. Odebrała zaspana dziewczyna.
– Kto mówi?
Powiedział jej. Trzasnęła słuchawką.
– Spodobał mi się jej głos – mówi chłopak. – Więc dzwoniłem do niej dalej.
Telefonował codziennie. Dziewczyna powoli ustępowała. Wysłali sobie nawzajem na
komórki swoje zdjęcia. Dwa tygodnie przed tym, jak ich kręciliśmy, żołnierz wyszedł na
przepustkę i przyjechał ją odwiedzić. Dziewczyna pochodziła z tradycyjnej kaukaskiej
rodziny, więc musiał poprosić rodziców o jej rękę. Ojciec się zgodził. Teraz oboje mieli na
palcach obrączki. Wesele zaplanowali za pół roku, gdy chłopak wróci z Czeczenii.
– To już ostatnie miesiące mojej służby wojskowej. Później kończę z armią. Za pół roku
wracam i koniec, nigdy więcej wojny.
– Czy wciąż masz karabin z numerem swojej kobiety?
– Karabin? Zatrzymam go na zawsze.
Gdy przechodził przez kontrolę paszportową, posyłał jej buziaki, a ona płakała. Nie mam
zielonego pojęcia, jak dalej potoczyły się ich losy.

Minęło sporo czasu, zanim znów pojawiłem się przy długaśnym barze na dworcu.

– Jak tam twój program? – pytały mnie dziewczyny.


– Zdjęli go z anteny.
Oglądalność Witaj i żegnaj była fatalna. Częściowo dlatego, że publiczność nie wierzyła, iż
opowiadane przez nas historie są prawdziwe. Po tak wielu latach fałszowania rzeczywistości
trudno było ich przekonać o autentyczności czegokolwiek.
Dinara przyskoczyła do mnie z piskiem radości. Postawiła mi drinka. Miała teraz dłuższe
włosy. Nadal nie udało jej się znaleźć normalnej pracy ani dostać na studia. Miała napuchniętą
twarz.
– Jak tam twoja siostra?
– Świetnie – odpowiedziała Dinara. – Świetnie.
– Czy wciąż buja się z wahhabitami?
– Nie, ten koszmar się skończył. Pojechałam do domu i namówiłam ją, by dołączyła do
mnie, tutaj. Dzięki Bogu, pokochała Moskwę i nie myśli już o dżihadzie. Teraz pracujemy
razem, obie jesteśmy pro-sty-tut-ka-mi.
0Dinara była wniebowzięta. Dzięki Bogu. Historia zakończyła się happy endem.
Wyżyny kreacji

Spodziewamy się, że Władisław Surkow – człowiek nazywany „demiurgiem Kremla”, który


„sprywatyzował rosyjski system polityczny” – wkroczy głównymi drzwiami uniwersyteckiej
sali wykładowej; ale on zaskakuje nas, spokojnie wchodząc tylnym wejściem, ze swoim
słynnym uśmiechem kota z Cheshire. Ubrany jest w białą koszulę i skórzaną kurtkę, która
wygląda, jakby żywcem zdjęto ją albo z któregoś z muzyków Joy Division, albo z radzieckiego
komisarza z lat trzydziestych. Kieruje się prosto w stronę sceny i staje naprzeciw publiczności
złożonej z doktorantów, profesorów, dziennikarzy i polityków.
– Jestem autorem, czy też współautorem, nowego rosyjskiego systemu – zagaja. – Na
Kremlu i w rządzie zajmowałem się ideologią, mediami, partiami politycznymi, religią,
modernizacją, innowacją, stosunkami zagranicznymi i – tu na chwilę przerywa i uśmiecha się
– sztuką współczesną.
Proponuje, by tradycyjny wykład zastąpić zadawanymi przez publiczność pytaniami, na
które chętnie odpowie i które, ma nadzieję, dadzą początek otwartej dyskusji. Na pierwsze
pytanie odpowiada przez prawie czterdzieści pięć minut, nie zostawiając już właściwie czasu
na nic innego. To jego polityczny system w miniaturze: demokratyczna retoryka skrywająca
niedemokratyczne intencje.
Jako były zastępca szefa administracji prezydenta, były wicepremier, a w końcu asystent
prezydenta do spraw zagranicznych, Surkow reżyseruje rosyjskie społeczeństwo tak, jakby
było jednym wielkim reality show. Klaśnie raz – i pojawia się nowa partia polityczna. Klaśnie
drugi raz – i tworzy organizację Nasi, odpowiednik Hitlerjugend, która szkoli się do walk
ulicznych z potencjalnymi zwolennikami demokracji i do palenia na placu Czerwonym książek
antypatriotycznych pisarzy. Jako zastępca szefa administracji Surkow spotyka się raz w
tygodniu na Kremlu z dyrektorami kanałów telewizyjnych, instruując ich, kogo mają atakować,
a kogo bronić; komu wolno bywać w telewizji, a komu nie; jak należy pokazywać prezydenta
oraz jakim językiem i jakimi kategoriami ma myśleć naród. Tak poinstruowani prezenterzy
Ostankino wybierają temat (oligarchowie, Ameryka, Bliski Wschód) i gadają bez przerwy
przez dwadzieścia minut, insynuując, patrząc porozumiewawczo, puszczając oko i sugerując
wiele rzeczy, ale rzadko mówiąc cokolwiek wprost. Słowa „oni” i „wróg” powtarzają w
kółko, aż na stałe zapiszą się one w umysłach widzów. Nieustannie powtarzają wielką mantrę
tej ery: nasz prezydent jest prezydentem „stabilności” (to dokładne przeciwieństwo lat
dziewięćdziesiątych, epoki „zamętu i schyłku”). „Stabilność” – to słowo powtarzane jest
nieustannie, odmieniane przez wszystkie przypadki w miriadach pozornie nieodpowiednich
kontekstów, aż zaczyna dudnić i rezonować jak wielki dzwon i staje się synonimem
wszystkiego, co dobre. Każdy, kto sprzeciwia się prezydentowi, staje się wrogiem wielkiego
boga „stabilności”. „Efektywny menedżer” – termin przejęty z zachodniej korpomowy – stał
się wyrazem kultu prezydenta jako najbardziej efektywnego ze wszystkich możliwych
efektywnych menedżerów. „Efektywność” stała się raison d’être wszystkiego – Stalin był
„efektywnym menedżerem”, który musiał zgodzić się na pewne ofiary właśnie w imię
„efektywności”. Słowo to weszło też do mowy potocznej; teraz, gdy kochankowie zrywają ze
sobą, mówią: „Nasz związek przestał być efektywny”. Efektywność, stabilność: nikt nie jest w
stanie dokładnie zdefiniować tych słów, a wraz z tym, jak zmienia się i olbrzymieje Moskwa,
wszyscy czują, że są bardzo daleko od „stabilności” i że na pewno nic tu nie jest „efektywne”.
Jednak sposób, w jaki Surkow i jego marionetki używają tych fraz, sprawił, że zaczęły one żyć
własnym życiem. Są jak topory, które spadną na kark każdego, kto w jakikolwiek sposób okaże
się nielojalny.
Surkowa nazywa się między innymi „politycznym technologiem Wszechrusi”. „Polityczny
technolog” to nowe rosyjskie określenie bardzo starego zawodu, który uprawiali wszyscy
dworscy wezyrowie, szare eminencje, czarodzieje z Oz. Pojawili się oni w połowie lat
dziewięćdziesiątych, pukając do bram władzy jak szczurołap z Hameln, nisko się kłaniając,
oferując swe usługi w zakresie objaśniania świata i szepcząc piękne słówka o tym, że są w
stanie świat ten stworzyć na nowo. Przejęli w spadku typowo radziecką tradycję zarządzania
odgórnego i carskie praktyki przeciągania na swoją stronę działaczy antypaństwowych (w XI X
wieku byli to anarchiści, teraz zaś neonaziści i fanatycy religijni), łącząc je z najnowszymi
trendami w mediach, reklamą i czarnym P R -em. Ich pierwszymi klientami stali się rosyjscy
modernizatorzy. W 1996 roku, koordynowani przez Borysa Bieriezowskiego – oligarchę
nazywanego „ojcem chrzestnym Kremla”, człowieka, który jako pierwszy zrozumiał, jak
wielką władzę ma w Rosji telewizja – polityczni technolodzy zdołali doprowadzić do
wygranej Borysa Jelcyna w wyborach prezydenckich. Przekonali naród, iż jest on jedyną
osobą, która jest w stanie powstrzymać powrót rewanżystycznych komunistów i nowych
faszystów – choć wydawało się, że Jelcyn wybory te musi przegrać. Wyprodukowali
przerażające historyjki telewizyjne o niebezpieczeństwie pogromów i wyczarowali fałszywe
partie skrajnej prawicy, dając do zrozumienia, że przeciwnik Jelcyna jest stalinistą (choć w
rzeczywistości był raczej socjaldemokratą), i tworząc wyobrażenie nadciągającego
„czerwono-brunatnego” zagrożenia.
W XXI wieku techniki, jakimi posługują się ci technolodzy, są bardziej scentralizowane i
usystematyzowane; koordynuje się je w gabinetach administracji prezydenckiej. Surkow
zasiada tam za wielkim biurkiem z telefonami opisanymi nazwiskami wszystkich liderów
„niezależnych” partii. Z aparatów tych robi użytek w dzień i w nocy, dzwoniąc i wydając
polecenia. Geniusz tego nowego typu autorytaryzmu polega na tym, że zamiast w najprostszy
sposób prześladować opozycję – jak robiono to w wieku XX – wchodzi się do środka każdej
ideologii i każdego ruchu, by je wykorzystać i zmienić w absurd. W jednej chwili Surkow
finansuje działanie forów obywatelskich i pozarządowych organizacji praw człowieka, by w
następnej po cichu dawać wsparcie ruchom nacjonalistycznym, które oskarżają te organizacje,
że są narzędziami w rękach Zachodu. Z takim samym rozmachem, z jakim sponsoruje wielkie
festiwale sztuki promujące prowokacyjnych współczesnych moskiewskich artystów, daje też
wsparcie ortodoksyjnym fundamentalistom, którzy ubierają się na czarno, dzierżą w rękach
krzyże i którzy te same festiwale i wystawy sztuki atakują. Kreml chce mieć kontrolę nad
wszystkimi formami politycznego dyskursu; nie pozwolić na to, aby jakikolwiek – choćby
najmniejszy – ruch czy prąd zrodził się i rozwijał poza jego murami. Moskwa Surkowa rano
jest oligarchią, po południu demokracją, na kolację serwuje monarchię, a do łóżka kładzie się
z totalitaryzmem.
Żyjąc w świecie Surkowa i jego politycznych technologów, byłem coraz bardziej
skołowany. Ostatnio moja pensja wzrosła niemal dwukrotnie. Prócz reżyserowania
programów dla TN T , pracowałem też dla nowego domu mediowego SN O B , który miał pod
sobą kanały telewizyjne, tytuły prasowe i internetową społeczność najbardziej błyskotliwych
umysłów w tym kraju. Chodziło o stworzenie nowego typu „globalnych Rosjan” – nowej klasy
ludzi, którzy oddaliby się walce o wszystko, co zachodnie i liberalne. SN O B finansowany jest
przez jednego z najbogatszych ludzi Rosji – oligarchę Michaiła Prochorowa, który jest też
właścicielem drużyny Brooklyn Nets. Zostałem zatrudniony jako „konsultant” jednego z
kanałów telewizyjnych SN O B -u. W nieskończoność produkuję notatki, strategie i diagramy
działań, choć nie wydaje się, by miały one jakikolwiek wpływ na to, co się tu dzieje. Ale
pieniądze dostaję. Biura SN O B -u, do których wpadam parę razy w tygodniu, by porozmawiać
o „wyjątkowych atutach sprzedażowych” czy „wysokiej wartości produkcji”, wyglądają jak
spełnienie marzeń hipstera: mieszczą się w starej fabryce, w której pozostawiono ściany z
surowej cegły i wielkie łuki ogromnych okien, i którą subtelnie podzielono na szereg pokojów
montażowych i otwarte przestrzenie biurowe. Pracownicy to dzieci pokolenia radzieckiej
inteligencji, które mówią perfekcyjnym angielskim i głośno wyrażają krytyczne opinie na temat
reżimu. Zastępczynią naczelnego jest tu powszechnie znana amerykańsko-rosyjska aktywistka
na rzecz praw środowisk LGBT , której artykuły w zachodnich magazynach ilustrowanych słyną
z zażartych ataków na prezydenta. Ale pomimo całej opozycyjności, na jaką pozuje SN O B ,
jasne jest, że tak znany i wpływowy projekt nie mógł powstać bez błogosławieństwa Kremla.
Czy nie jest to kolejny wykwit „zarządzanej opozycji”, z którą tak wygodnie jest Kremlowi?
Bo z jednej strony SN O B daje liberałom poczucie, że mają wolność wypowiedzi, swoje
miejsce i źródło zarobków, a z drugiej – pomaga Kremlowi definiować „opozycję” jako
moskiewskich hipsterów, którzy nie mają wiele wspólnego ze „zwykłymi” Rosjanami, bo
obsesyjnie skupiają się na takich problemach, jak prawa gejów (w homofobicznym kraju). Już
sama nazwa projektu, SN O B , choć autoironiczna, to jednak od razu określa nas jako
potencjalny obiekt nienawiści. I choć uwielbiamy wygłaszać napuszone antykremlowskie
tyrady, to nigdy nie zajęliśmy się prawdziwym dziennikarstwem śledczym ani nie
dogrzebaliśmy się do żadnych twardych faktów na temat znikania pieniędzy z budżetu państwa.
W Rosji XXI wieku możesz mówić, co ci się żywnie podoba, pod warunkiem, że nie będziesz
próbował zwęszyć korupcji. Po pracy chodzę z moimi kolegami do knajpy. Siedzimy i gadamy,
zastanawiając się: Czy jesteśmy opozycją? Czy staramy się pomóc Rosji, by zapanowała w
niej większa wolność? Czy też jesteśmy jednym z projektów Kremla, który ma jeszcze
bardziej umocnić pozycję prezydenta? A więc może wyrządzamy realną szkodę tym, którzy
rzeczywiście działają na rzecz wolności? A może robimy jedno i drugie? Może jesteśmy tylko
pionkami?
Pewne jest to, że w następnych wyborach prezydenckich Kreml udzieli poparcia
kandydatowi liberalnemu, Prochorowowi. Działania SN O B -u zmierzają do tego, by zyskał on
sympatię inteligencji, ale – jako ekstrawagancki oligarcha, najbardziej znany z imprez w
towarzystwie całych zastępów modelek w kurorcie Courchevel – stanie się dla Kremla
wyjątkowo łatwym celem. I znów paplająca klasa Moskwy spekuluje: Czy Prochorow jest
autentycznym kandydatem? Czy dobrze będzie zagłosować na niego, czy też będzie to
oznaczało udział w zainicjowanej przez Kreml kolejnej grze? A może w ogóle należałoby na
nikogo nie głosować i w ten sposób olać cały system? W końcu Prochorow zyskuje dosyć
imponujący wynik ośmiu procent, po czym elegancko wycofuje się ze sceny politycznej w
oczekiwaniu na kolejne wezwanie władzy. I tak wszyscy odgrywamy swoje małe rólki w
wielkim reality show napisanym przez politycznych technologów.
Ale Surkow jest kimś więcej niż politycznym manipulatorem. Jest też wysmakowanym
estetą, który pisuje eseje o sztuce współczesnej, i wielbicielem gangsta rapu, który na swym
biurku – tuż obok zdjęcia prezydenta – ustawił portret Tupaca. Lubi powtarzać, że naszego
prezydenta zesłał sam Bóg, choć równocześnie pisuje teksty rockowych piosenek. Na przykład
taki:
W szkarłatnych jedwabiach i na białym koniu,
On zawsze jest daleko przed nami.
Idziemy za nim, po kolana w błocie, a nasze szyje pęta ​poczucie winy.
Idziemy drogą, na której płoną drogi i mosty.
Ja będę taki, jak ty.
Ty będziesz taki, jak on.
Będziemy tacy, jak wszyscy.

Mówi się też, że to Surkow jest autorem powieści Blisko zera, która ukazała się w 2008
roku i inspirowana jest jego autentycznymi przeżyciami. „Mówi się”, ponieważ powieść
wydano pod pseudonimem Natan Dubowicki, a żona Surkowa nazywa się Natalia Dubowicka.
Oficjalnie Surkow jest jedynie autorem przedmowy do książki i zaprzecza w niej, jakoby miał
napisać całość. Ale cała przedmowa pełna jest sprzeczności. W jednym miejscu stwierdza:
„Autor tej powieści jest kiepskim, nieoryginalnym pismakiem z obsesją Hamleta”, by po
chwili napisać, że „to jest najlepsza książka, jaką kiedykolwiek czytałem”. W wywiadach
całym sobą daje do zrozumienia, że to jego powieść, jednak nigdy nie przyznaje się do tego
otwarcie i jednoznacznie. Zresztą nie jest najważniejsze, czy to faktycznie on napisał każde
zdanie tej powieści, czy też zrobił to ktoś inny; ważne jest to, że Surkow robi wszystko, aby
być z Blisko zera kojarzony. Książka stała się bestsellerem – odczytywana jest jako
najważniejsze wyznanie na temat całej epoki; najważniejsze, bo najbliższe temu, co mieści się
w samym centrum mózgu systemu.
Powieść jest satyrą na współczesną Rosję, a jej bohater, Jegor, to skorumpowany P R -
owiec, który chętnie służy każdemu, kto mu za to zapłaci. Ten były wydawca awangardowej
poezji teraz skupuje teksty od zubożałych pisarzy podziemnych i sprzedaje prawa do nich
bogatym biurokratom i gangsterom o ambicjach artystycznych, którzy później wydają je pod
własnymi nazwiskami. W tym świecie każdy człowiek jest na sprzedaż; nawet najbardziej
liberalni dziennikarze mają swoją cenę. Ukazane w powieści świat P R -u i branża wydawnicza
jawią się jako niezwykle niebezpieczne. Wydawnictwa mają własne gangi, których
członkowie potrafią się nawzajem pozabijać za prawa do Nabokova i Puszkina, a do ich
szeregów przenikają służby specjalne, które prowadzą swoje mroczne gry także na polu
wydawniczym. To jest dokładnie taka książka, jakie palą na placu Czerwonym organizowane
przez Surkowa bojówki młodzieżowe.
Jegor, wychowywany na rosyjskiej prowincji przez samotną matkę, wyrósł na oczytanego
hipstera rozczarowanego obłudną ideologią schyłku Związku Radzieckiego. W latach
osiemdziesiątych przeniósł się do Moskwy, by odnaleźć swe miejsce na marginesach
tamtejszej bohemy, a w latach dziewięćdziesiątych stał się guru P R -u. Takie pochodzenie ma
wiele wspólnego z tym, co wiemy o samym Surkowie, który oszczędnie dawkuje mediom
szczegóły swojej biografii. Surkow urodził się w 1964 roku. Jego matka była Rosjanką, a
ojciec Czeczenem; ojciec odszedł z domu, gdy Surkow był dzieckiem. Koledzy ze szkoły
wspominają Władisława jako kogoś, kto robił sobie żarty z komsomolskich pupilków
nauczycieli, nosił aksamitne spodnie i włosy długie jak u członków zespołu Pink Floyd; pisał
wiersze i miał szalone powodzenie wśród dziewczyn. Był piątkowym uczniem, a jego
wypracowania o literaturze pedagodzy czytali sobie na głos w pokoju nauczycielskim.
Wszyscy widzieli, że jest zbyt bystry, by wierzyć w odgrywany dookoła społeczny i polityczny
teatrzyk.
„Rewolucyjny poeta Majakowski twierdził, że życie (po rewolucji komunistycznej) jest
dobre i że dobrze jest żyć” – napisał nastoletni Surkow w wypracowaniu, które – jak na
radzieckiego ucznia – było wyjątkowo wywrotowe. – „Jednak przekonanie to nie
powstrzymało poety przed tym, by kilka lat później się zastrzelić”.
Po przeprowadzce do Moskwy Surkow podejmował i porzucał kolejne kierunki studiów –
od metalurgii po reżyserię teatralną; później krótki czas spędził w wojsku (gdzie być może
służył w wywiadzie wojskowym) i mieszał się w brutalne bójki (właśnie za nie wyrzucono go
ze szkoły teatralnej). Jego pierwsza żona była artystką, znaną przede wszystkim ze swej
kolekcji marionetek (dla których Surkow zbudował później muzeum). Władisław powoli
doroślał, a Rosja w oszałamiającym tempie wypróbowywała kolejne modele funkcjonowania:
sowiecka stagnacja doprowadziła do pieriestrojki, która spowodowała upadek Związku
Radzieckiego, euforię liberalizmu, katastrofę ekonomiczną, rządy oligarchii i narodziny
państwa mafijnego. Jak można wierzyć w cokolwiek, gdy wszystko wokół tak szybko się
zmienia?
Pociągała go moskiewska bohema, której artystom udawało się uchwycić otaczającą ich
oszałamiającą zmienność. Żadna impreza nie mogła się tutaj odbyć bez Olega Kulika (który
podczas swoich występów wcielał się we wściekłego psa, co miało być wyrazem załamania
postsowieckiego człowieka), Giermana Winogradowa (który przechadzał się nago po ulicach i
wylewał na siebie lodowatą wodę) i Andrieja Bartieniewa (który z kolei przebierał się za
kosmitę, by podkreślić dziwaczność teraźniejszości). I był też, oczywiście, Władik
Mamyszew-Monroe. Hiperkampowy i zawsze odgrywający którąś ze swych licznych ról,
Władik był kimś na kształt postsowieckiego Warhola zmieszanego z RuPaulem. Jako pierwsza
rosyjska drag queen Władik zaczął od zabawy w Marilyn Monroe i Hitlera (mawiał, że „to
dwa największe symbole XX wieku”); później zaczął wcielać się rosyjskie gwiazdy pop –
Rasputina i Gorbaczowa w roli squaw. Na inne przyjęcia przychodził przebrany za Jelcyna,
Tutanchamona czy Karla Lagerfelda.
– Gdy gram, na kilka sekund sam dla siebie staję się obiektem – mawiał Władik. Wcielając
się w kolejne role, zawsze obsesyjnie dbał o detale, doprowadzając swą grę do granic, za
którymi wizerunek danej osoby sam siebie odsłaniał i podważał swą wiarygodność.
W tym czasie Rosja odkrywała magiczny świat P R -u i reklamy – Surkow odnalazł swoje
powołanie. Wielką szansę dostał za sprawą najprzystojniejszego rosyjskiego oligarchy
Michaiła Chodorkowskiego. W 1992 roku to właśnie Surkow stworzył jego pierwszą
kampanię reklamową. Przedstawiono w niej oligarchę w kraciastej marynarce, z wąsem i
szerokim uśmiechem; w dłoniach trzymał wielkie pliki pieniędzy i wydawał się mówić: „Jeśli
pragniesz łatwych pieniędzy, wstąp do mojego banku! Jeśli mnie się udało, uda się i Tobie”.
Plakat pojawił się na wszystkich autobusach i billboardach; dla narodu wychowanego w
duchu antykapitalistycznym był to szok. Po raz pierwszy rosyjska firma posłużyła się twarzą
swego szefa jako znakiem marki. I po raz pierwszy bogactwo przedstawiono jako cnotę.
Wcześniej milionerzy mogli sobie istnieć, ale musieli się ze swym sukcesem ukrywać. Jednak
Surkow wyczuł, że świat się zmienia.
Po sukcesie tej reklamy Surkow zaczął pracować jako szef P R -u kanału pierwszego
Ostankino; jego zwierzchnikiem był wtedy wielki wezyr na dworze Kremla – Borys
Bieriezowski. W 1999 roku Surkow dołączył do ekipy Kremla, by stworzyć wizerunek
prezydenta, podobnie jak wcześniej Chodorkowskiego. Gdy prezydent skazał na banicję
Bieriezowskiego i wsadził Chodorkowskiego do więzienia, to właśnie Surkow pomagał w
tworzeniu kampanii medialnej, która przedstawiała zupełnie nowy wizerunek tego drugiego;
zamiast szeroko uśmiechniętego oligarchy pozującego z plikiem banknotów, teraz można było
oglądać tylko faceta za kratkami. Przekaz był jasny: wystarczy jedno zdjęcie, żeby z okładki
„Forbesa” przenieść się za kratki.
Wydaje się, że przez te wszystkie zmiany stanowisk, szefów oraz ideologii Surkow
przeszedł łatwo i gładko, ani na chwilę nie tracąc rezonu.
Być może najbardziej interesujące fragmenty powieści Blisko zera to te, w których autor
odchodzi od formuły satyry społecznej do opisu świata wewnętrznego głównego bohatera.
Jegor opisany jest jako „trywialny Hamlet”, który potrafi przejrzeć na wskroś powierzchowny
charakter swej epoki, ale nie jest w stanie niczemu ani nikomu okazać autentycznych uczuć:
Jego jestestwo zamykało się jak w łupinie orzecha… na zewnątrz były jego cienie, marionetki. Uważał, że jest niemal
autystyczny, jakby tylko udawał prawdziwy kontakt i mówił do ludzi fałszywym głosem tak, by z moskiewskiego zamętu
wyłowić wszystko, czego potrzebował: książki, seks, pieniądze, jedzenie, władzę i inne użyteczne rzeczy.

Bohater jest manipulatorem, ale nie nihilistą. Ma bardzo jasno określoną koncepcję
boskości:
Jegor jasno dostrzegał wyżyny Kreacji, gdzie nad oślepiającą otchłanią igrają bezcielesne, pozbawione kontroli i kierunku
słowa, wolne istoty, które łączą się, rozdzielają i mieszają, tworząc piękne wzory.

Wyżyny kreacji! Bóg Jegora znajduje się poza dobrem i złem, a Jegor jest jego
uprzywilejowanym towarzyszem: zbyt mądry, by miał o cokolwiek się troszczyć, zbyt bliski
Boga, by miał potrzebować moralności. Świat postrzega jako przestrzeń, na którą może
projektować różne rzeczywistości. Surkow głośno wypowiada filozofię nowej elity –
pokolenia postradzieckich supermanów: silniejszych, trzeźwiej myślących, szybszych i
bardziej elastycznych niż ktokolwiek przedtem.
Z różnymi odmianami takiej postawy spotykam się na co dzień. Pracujący dla kanałów
Ostankino producenci mogą prywatnie być bardzo liberalni, spędzać wakacje w Toskanii i
mieć całkowicie europejskie gusta. Gdy pytam, jak udaje im się pogodzić życie prywatne z
zawodowym, patrzą na mnie jak na głupka i odpowiadają:
– Przez ostatnie dwadzieścia lat żyliśmy w systemie komunistycznym, w który nigdy nie
wierzyliśmy. Później przyszła demokracja, totalny brak wszystkiego, państwo mafijne i
oligarchia. Wtedy uświadomiliśmy sobie, że to wszystko są tylko iluzje, że wszystko jest
kwestią P R -u.
„Wszystko jest kwestią P R -u” stało się ulubioną frazą nowej Rosji. Moich moskiewskich
rówieśników przepełnia poczucie, że są równocześnie cyniczni i oświeceni. Gdy pytam ich o
sowieckich dysydentów – ludzi takich jak moi rodzice, którzy z komunizmem walczyli –
spotykam się z lekceważeniem; ludzie tego pokroju uważani są za naiwnych marzycieli, a moje
zachodnie przywiązanie do tak niejasnych pojęć, jak „prawa człowieka” czy „wolność”
traktowane jest jako swoisty nietakt.
– Czy nie widzisz, że wasze rządy są równie złe, jak nasze? – pytają mnie. Próbuję
protestować, ale oni tylko uśmiechają się i kiwają ze współczuciem głowami. W tym świecie
trwałe przekonania są w pogardzie, tutaj ceni się zdolność do szybkich ​przeobrażeń. Vladimir
Nabokov opisał gatunek motyla, który na pewnym etapie ewolucji posiadł zdolność zmieniana
kolorów tak, by ukryć się przed polującymi na niego drapieżnikami. Te drapieżniki dawno
wyginęły, lecz motyl – dla czystej przyjemności, jaką daje transformacja – nadal zmienia
kolory. Coś podobnego przydarzyło się też rosyjskim elitom: w czasach sowieckich nauczyły
się udawać, bo było im to potrzebne do przetrwania; teraz nieustanne metamorfozy nie są już
potrzebne, ale one nadal ich dokonują – dla szczególnej mrocznej przyjemności, bo teraz
konformizm wzniósł się na poziom aktu estetycznego.

Sam Surkow jest ostatecznym wcieleniem takiej właśnie psychologii. Gdy patrzyłem na niego,
jak przemawia do studentów i dziennikarzy, wydawał się migotać zmiennością jak kropla
rtęci, płynnie przechodząc od łagodnego uśmiechu cherubina do spojrzenia szatana, od
mętnego liberalnego piewcy „modernizacji” do surowego nacjonalisty, wyrzucającego z siebie
wewnętrznie sprzeczne idee „kontrolowanej demokracji” czy „konserwatywnej modernizacji”.
Po chwili wycofywał się, uśmiechał i mówił:
– Potrzebna nam jest nowa partia polityczna i to my powinniśmy pomóc jej się narodzić.
Nie należy czekać, aż powstanie gdzieś sama z siebie.
I gdy popatrzy się na tych wszystkich polityków, którzy grają w reżyserowanym przez
Surkowa politycznym reality show – na tych wszystkich zaplutych nacjonalistów i buraczanych
komunistów – widać, że oni wszyscy odgrywają narzucone im z góry role, podchodząc do nich
z pewną dozą ironii.
W swoich wystąpieniach Surkow lubi powoływać się na nowe postmodernistyczne teksty,
które dopiero niedawno przetłumaczono na rosyjski; lubi mówić o końcu wielkich narracji, o
niemożliwości prawdy, o tym, że wszystko wokoło to tylko symulakrum… ale już po chwili
opowiada o tym, jak bardzo gardzi relatywizmem i jak gorąco kocha konserwatyzm, po czym
znów cytuje – po angielsku i z pamięci – Sutrę słonecznikową Allena Ginsberga. O ile
Zachodowi udało się niegdyś najpierw podminować, a później ostatecznie zniszczyć Związek
Radziecki za pomocą połączonej mocy gospodarki wolnorynkowej, kultury luzu i polityki
demokratycznej (parlamenty, banki inwestycyjne i abstrakcyjny ekspresjonizm, które razem
pokonały politbiuro, gospodarkę planową i socrealizm), o tyle geniusz Surkowa polega na
tym, że potrafi on na powrót rozerwać tę jedność, żeniąc ze sobą autorytaryzm i nowoczesną
sztukę, używając języka praw i reprezentacji, by uprawomocnić tyranię; potrafi wyciąć i
wkleić demokratyczny kapitalizm w taki sposób, że zaczyna znaczyć coś zupełnie odwrotnego.
Gdy Surkow znalazł się na szczytach władzy, jego ambicje zaczęły sięgać dużo dalej niż
tylko ku partiom, polityce czy nawet pisaniu powieści. Zaczął marzyć o własnej utopii:
stworzeniu nowego miasta. Miało się nazywać Skolkowo i stać się rosyjską Doliną
Krzemową, idealnym strzeżonym osiedlem zamieszkanym przez idealnych postsowietów. W
projekt ten zainwestowano setki milionów rubli. Pewnego razu zaproszono mnie, bym wraz z
innymi przedstawicielami mediów odwiedził to Surkowowskie miasto słońca. Wsadzono nas
w autokar i wywieziono daleko od Moskwy. W informacji turystycznej Skolkowa dziewczyna
o błękitnych oczach pokazała nam projekcję 3D przyszłego miasta. Były tu wpasowane w
krajobraz biura w stylu Franka Lloyda Wrighta, sztuczne jeziora i szkoły, wiecznie świecące
słońce i tereny do uprawiania sportów ekstremalnych oraz przedsiębiorcy w stylowych
trampkach. Później znów wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy zobaczyć, jak to wszystko
wygląda naprawdę. Wszędzie rozciągały się połacie zaśnieżonych nieużytków, na których stały
pojedyncze nagie drzewa. Bo na uruchomienie projektu Skolkowa wydano miliony, ale nie
zrobiono praktycznie nic, by wprowadzić go w życie. (Słyszałem różne plotki o tym, że
przynajmniej częściowo projekt ten uruchomiono tylko po to, by służył jako maszyneria, przez
którą będzie można przepuścić i wyprać państwowe pieniądze).
Zabrano nas do hipersześcianu, jedynego budynku przyszłego miasta, który został już
wybudowany.
– Wkrótce dojedziemy do hipersześcianu – mówił nasz przewodnik. – Przed nami widać
właśnie hipersześcian.
Okazało się, że był to bardzo nowoczesny, niewielki budynek, który na tym ogromnym
pustym polu wyglądał na zupełnie zagubiony. Miał ściany z surowego betonu i wielkie ekrany
wideo. Facet od P R -u – mocno opalony, o paskudnym uśmiechu funkcjonariusza wyższego
szczebla wywiadu zagranicznego K GB – obwieścił nam, że poradzono już sobie ze wszystkimi
skandalami korupcyjnymi, jakie zrodziły się wokół Skolkowa. Za jego plecami na naściennym
ekranie wciąż wyświetlały się słowa „innowacja” i „modernizacja”. Zapytałem, czy projekt
„modernizacji” nie okazał się raczej niewypałem: co tydzień słyszało się o aresztowaniach
kolejnych biznesmenów, a ponad pięćdziesiąt procent ludzi w tym kraju pracowało teraz w
sektorze państwowym. Z sondaży wynikało, że młodzi nie chcą już robić kariery w biznesie,
że wolą być urzędnikami. Facet od P R -u wzruszył ramionami i powiedział, że prezydent w
pełni popiera projekt Skolkowa.
Podczas tej wycieczki towarzyszył nam młody mężczyzna o naz​wisku Siergiej Kalenik,
członek stworzonej przez Surkowa kremlowskiej młodzieżówki Nasi. Siergiej nosił bluzę z
kapturem, kozią bródkę, obcisłe dżinsy i sprawiał wrażenie zwykłego hipstera; takiego, który
równie dobrze mógłby mieszkać na Brooklynie czy w Hackney. Jednak wrażenie to prysło w
momencie, gdy otworzył usta. Zaczęły z nich wypływać peany na cześć prezydenta i skargi na
to, jak Zachód traktuje Rosję. Siergiej był prostym chłopakiem z białoruskiego Mińska. Udało
mu się zaistnieć dzięki świetnemu komiksowi w stylu manga, ukazującemu prezydenta jako
superbohatera toczącego wojny z protestującymi zastępami zombi oraz złym potworem w
postaci blogera, który sprzeciwia się korupcji. Był to kolejny przykład taktyki Surkowa, który
starał się zaadaptować na swe potrzeby także język hipsterów, chcąc w ten sposób
przeciągnąć na stronę Kremla również młodych, „fajnych” ludzi.
Komiks Siergieja okazał się takim sukcesem, że chłopaka przedstawiono wyższym
urzędnikom państwowym, dzięki czemu rozpoczęła się jego kariera młodego spin doktora.
– Polityka to zdolność do wykorzystania każdej sytuacji tak, by wywindowała cię wyżej –
powiedział mi Siergiej, uśmiechając się w sposób, który wydawał się naśladować uśmiech
Surkowa (który z kolei naśladował uśmiechy funkcjonariuszy K GB ).
– A jak określiłbyś swoje poglądy polityczne? – zapytałem.
Popatrzył na mnie jak na kretyna i znów się uśmiechnął:
– Jestem liberałem… cokolwiek to może oznaczać.
Akt drugi
Rysy na skale Kremla
Pewnego dnia budzisz się i, mój Boże, okazuje się, że jesteś
więźniem

Wieczorem przed aresztowaniem Jana Jakowlewa siedziała w ogrodzie swej wiejskiej daczy.
Była niedziela. Przez gałęzie przesączały się resztki letniego słońca. Goście już wyszli. Na
przystrzyżonym trawniku leżały pozostałości po pikniku: kieliszki, puste butelki po winie i
talerze z resztkami sera i sushi. Jana wyciągnęła się na fotelu ogrodowym, wystawiając twarz
do ostatnich promieni słonecznych. Szybko robiło się zimno. Niespodziewanie poczuła, że
wydarzy się coś złego. Wrażenie było tak silne, że nagle uświadomiła sobie, iż płacze.
Aleksiej – jej kochanek – kręcił się po ogrodzie, zbierając z trawnika porozrzucane
naczynia. Jana chciała go zawołać, ale się powstrzymała. Nie byłaby w stanie wyjaśnić, skąd
wziął się jej nagły strach. Mieszkali razem od dwóch lat i dobrze wiedziała, co powiedziałby
jej mężczyzna: żeby wzięła się w garść.
Następnego ranka, w poniedziałek, wrócili lexusem Jany do miasta. Kobieta wciąż była
ubrana tak jak na przyjęciu: w krótką białą sukienkę z falbankami i różowe szpilki. Całości
dopełniała mała biała torebka. Zatrzymali się w nowej kawiarni przy stacji metra
Frunzienskaja, by wypić cappuccino i przejrzeć „Wiedomosti”, rosyjski odpowiednik
magazynu „Financial Times”. Później Aleksiej złapał taksówkę i pojechał do pracy; pracował
na stanowisku starszego menedżera w jednej z wielkich rosyjskich spółek energetycznych.
Jana pojechała na siłownię. Przeczucie nadciągającego zła nadal jej nie opuszczało; było jak
odległe, ale wciąż obecne dzwonienie w uchu.
Gdy weszła, zauważyła, że recepcjonistka dziwnie jej się przygląda. Jana uznała, że to
niegrzeczne. To była prywatna siłownia i jej klienci nie płacili za to, by się na nich gapić. Przy
drzwiach prowadzących do biura na zapleczu stała niewielka grupa mężczyzn w garniturach z
poliestru. Nie pasowali tutaj. Jeden z nich chodził w tę i z powrotem, zacierając ręce.
Trener kazał Janie najpierw boksować, a potem biegać, by w końcu cały trening zwieńczyć
serią brzuszków. Po wypitym podczas weekendu winie Jana nie była w najlepszej formie,
więc trener pozwolił jej robić ostatnie ćwiczenia trochę na pół gwizdka.
– Widzimy się w czwartek – powiedział na koniec. Dziewczyna zazwyczaj przychodziła
trzy razy w tygodniu.
– Jeśli dam radę – odpowiedziała Jana. Tak jakoś wyszło. Nie była pewna, dlaczego
powiedziała coś takiego.
– Hej, a gdzie niby miałabyś zniknąć? – zażartował trener.
Jana wzięła prysznic i przebrała się w białą sukienkę i różowe buty. W pracy pewnie będą
chichotać za jej plecami, ale w końcu to była jej firma, więc nikt nie miał prawa jej mówić,
jak ma się ubierać. Wraz ze swym wspólnikiem prowadziła tę firmę od czasu, gdy skończyła
dwadzieścia lat. Teraz miała trzydzieści cztery lata i kilkudziesięciu pracowników, którzy
musieli jej słuchać; mogła więc sobie pozwolić, by zjawić się spóźniona i na wysokich
obcasach. To była firma z rodzaju tych mało zauważanych, ale dochodowych. Zajmowała się
importem i sprzedażą detergentów przemysłowych dla fabryk i wojska. Jana pochodziła z
rodziny naukowców; jej ojciec wykładał na uniwersytecie chemię, a teraz ona zarabiała na
branży chemicznej. Radziecka nauka przeszła płynnie w postradziecką gospodarkę.
Gdy wyszła z szatni, recepcjonistka przyglądała jej się jeszcze bardziej intensywnie niż
wcześniej. To było krępujące. Jana stwierdziła, że tego już za wiele; zamierzała jej
powiedzieć, by się wreszcie odczepiła. Ale w tym momencie podszedł do niej jeden z
mężczyzn w poliestrze. Ten sam, który wcześniej tak nerwowo chodził w kółko. Machnął
odznaką i powiedział:
– Jesteśmy z Federalnego Urzędu Kontroli Narkotyków. Pójdzie pani z nami.
Pierwsze, o czym pomyślała Jana, to: „Już wiem, dlaczego dziewczyna z recepcji tak na
mnie patrzyła. Pewnie myślała: »Kontrola Narkotyków przyszła po Jakowlewą!« – to brzmi,
jakbym była jakimś dilerem”.
Jana posłała dziewczynie szybki uśmiech w stylu: „Hej, to nic wielkiego. Pracuję w
przemyśle farmaceutycznym, cały czas mamy do czynienia z Kontrolą Narkotykową”. Ale
dziewczyna odwróciła głowę w drugą stronę.
Jana była daleka od paniki. Nie zrobiła przecież nic złego, czego więc miałaby się bać?
Faceci od narkotyków w ciągu ostatnich kilku miesięcy odwiedzali jej biuro kilkakrotnie,
bo odpowiadali nie tylko za narkotyki, ale również za przemysł chemiczny i farmaceutyczny.
Już wcześniej zdarzało się, że do działu księgowości wpadali nagle zamaskowani mężczyźni z
kałasznikowami. To nic wielkiego. To zdarza się w Rosji regularnie, we wszystkich branżach,
kiedy organy kontroli chcą coś znaleźć – nieprawidłowości w podatkach czy w dokumentach –
żeby po prostu wyciągnąć łapówkę.
Jana nigdy się takimi rzeczami nie martwiła. Jej firma nie zajmowała się niczym
nielegalnym ani niewłaściwym. A jeśli nie robiła nic złego, to czego miałaby się bać?
Wszystko będzie dobrze.
Poszła za mężczyznami w stronę wyjścia. W tych swoich tanich garniturach wyglądali
bardzo niezgrabnie; zwłaszcza w tak ekskluzywnym klubie fitness. Ten, który nimi dowodził,
bardzo się pocił, ale gdy tylko uświadomił sobie, że kobieta nie zamierza stawiać oporu,
uspokoił się. Ale dlaczego miałaby stawiać opór?
Na zewnątrz czekało dwóch kierowców. Zaparkowali swoje małe radzieckie samochody
przed jej lexusem tak, by nie była w stanie im uciec. Gdy na to patrzyła, chciało jej się śmiać;
wszystko to wyglądało jak w jakimś marnym serialu o policjantach i złodziejach.
Jeden z kierowców podszedł do niej i zmierzył ją wzrokiem.
– Przyjemnie aresztować kogoś, kto wygląda przyzwoicie.
– Jestem aresztowana?
– No, cóż… zatrzymana.
– Muszę zadzwonić do mojego chłopaka.
– Żadnych telefonów – powiedzieli.
Pozwolili, by pojechała własnym samochodem do centrali Federalnego Urzędu Kontroli
Narkotyków. Ona prowadziła, a oni siedzieli z tyłu. Wszystko odbywało się tak, jakby była to
zupełnie zwyczajna sytuacja. Jana wyczuwała, że wkracza do innego świata; świata, który
rządzi się swoimi prawami i w którym inni ludzie będą jej mówić, co ma robić. Ale nadal nie
odczuwała paniki. Czuła się tylko trochę dziwnie. Starała się zrozumieć, jakie zasady rządzą
tym nowym światem. To było ciekawe. Czuła dreszcz podniecenia.
Urząd znajdował się na północy miasta i mieścił się w dużym, szarym stalinowskim
budynku przypominającym ozdobny grobowiec, na którego szczycie, nad wejściem, wyryto
godło Kremla – dwugłowego orła. Drzwi były ciężkie i trudno je było otworzyć. Wewnątrz
Jana zobaczyła długi korytarz i wielu mężczyzn w garniturach z poliestru. Wydawało się, że na
jej widok natychmiast milkną i patrzą na nią tak, jakby była kimś wyjątkowo ważnym.
Zabrali ją do gabinetu, w którym stał stół i dwa krzesła, po czym zaczęli wkoło niej
usłużnie skakać: Czy chce może herbaty? A może coś do jedzenia? Gdy poprosiła o batonik
czekoladowy, ochoczo pobiegli do najbliższego sklepu. Na miejscu był prawnik Jany.
Powiedział jej, że może zadzwonić. Zadzwoniła do Aleksieja, ale nie odebrał. Więc wysłała
mu wiadomość: „Aresztowali mnie”. Na końcu dodała uśmiechniętą buźkę.
– Lepiej poproś go, by przywiózł ci jakieś ubrania – powiedział prawnik.
Jana była zdumiona.
– Myślisz, że spędzę tu dłuższy czas?
– Nie bardzo długi. Zajmiemy się tym.
Wtedy do pokoju wszedł oficer śledczy. Nazywał się Wasiełkow; to nazwisko przypominało
nieco brzmieniem rosyjskie określenie bławatka. Miał twarz jak buldog.
– Stawiamy pani zarzut wyjątkowo ciężkiego przestępstwa – zagaił Wasiełkow.
– Jakiego przestępstwa?
– Proszę to przeczytać – powiedział i wręczył jej teczkę zawierającą niemal sto kartek. – A
później proszę podpisać oświadczenie, że wszystko pani zrozumiała.
Jana spojrzała na Wasiełkowa, który wpatrywał się w przestrzeń jak robot. Otworzyła
teczkę. Wewnątrz znajdowały się fotokopie wyciągów z kont jej firmy oraz kopie potwierdzeń
transakcji. Kwity za kupno i sprzedaż. Ciągnęło się to przez wiele stron. Po prostu – rachunki i
wyciągi. Dokumenty, które firma produkowała każdego dnia. Jana nic nie rozumiała. O co oni
ją oskarżali?
– Handlowała pani eterem dietylowym – powiedział Wasiełkow.
Eter dietylowy jest środkiem czyszczącym i to na tej właśnie substancji opierał się cały
biznes Jany. Firma sprowadzała go z Francji i sprzedawała dalej.
– Tak.
– To nielegalna substancja narkotyczna. Jest pani oskarżona o dystrybucję nielegalnych
narkotyków.
Jana pomyślała, że to jakieś nieporozumienie. Po prostu zwykłe nieporozumienie.
– Ale my mamy na to pozwolenie – odpowiedziała Jana, bliska wybuchu śmiechu.
Oskarżono ją o handel tym, czym handlowała. Od kiedy to używany w każdej fabryce środek
czyszczący był substancją narkotyczną? To nie miało najmniejszego sensu. Eterem dietylowym
handlowała od ponad dziesięciu lat. To tak, jakby właścicielowi fabryki czekolady
powiedzieć, że czekolada jest nielegalna. Albo właścicielowi firmy szyjącej dżinsy, że
nielegalny jest dżins. Spojrzała uważnie na Wasiełkowa, ale ten odpowiedział jej tępym
spojrzeniem.
Wróciła więc do papierów i dalej brnęła przez listę zarzutów. To były zwykłe dokumenty,
nad którymi codziennie pracowała; księgi rachunkowe, które mężczyźni w maskach musieli
zabrać z jej biura. W teczce znajdowało się mnóstwo kartek i wszystkie mówiły to samo:
„zakup stu pięćdziesięciu litrów eteru dietylowego”, „sprzedaż stu litrów eteru dietylowego”.
To było właśnie to, czym Jana zajmowała się na co dzień. O co oni ją oskarżają?
– Jeśli zapoznała się już pani z zarzutami, proszę to podpisać – powiedział Wasiełkow.
Podpisała, choć nic nie rozumiała. Wszystko wokół niej zaczynało się kręcić. Jej mózg nie
był w stanie wyłowić sensu całej tej sytuacji; nastąpiło zwarcie w obwodach. Krzesła
wydawały się lżejsze, a ściany cieńsze. Świat wokół nas składa się ze związków rzeczy i
słów, a tutaj te związki się rozpadały. Kobieta próbowała znaleźć w tym jakiś sens, ale na
próżno.
Gdy wyszła na korytarz, wszystko wokół wciąż wirowało. Na miejsce przyjechał Aleksiej.
Jedyne, co widziała, to jego oczy. Dzięki nim udawało jej się opanować. Podeszła, by go
objąć, ale ktoś popchnął ją do przodu. „To nie randka”, powiedział ten ktoś. Aleksiej wręczył
jej plastikową torbę, w której były trampki i dżinsy. I znów ktoś ją pchnął, by szła dalej. Jana
przestała panować nad sobą. Zaczęła płakać. Tym razem zapakowali ją do ich samochodu,
starej zniszczonej łady.
Zawieźli ją na Pietrowkę 38, gdzie mieściła się główna komenda moskiewskiej milicji
kryminalnej. Z zewnątrz jest to uroczy dziewiętnastowieczny pałacyk z wielkim trójkątnym
portykiem, który przywodzi na myśl grecką świątynię. Budynek stoi na rogu jednego z
porośniętych drzewami bulwarów, dokładnie naprzeciwko klubu Galeria, w którym
naciągaczki spotykają się z oligarchami, a na chodnikach wszędzie stoją zaparkowane
bentleye.
Gdy weszła do budynku, znalazła się w samym środku roju gliniarzy. Nigdy nie widziała
tylu milicjantów w jednym miejscu; byli tu mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi. Jednak
wszyscy oni byli jak z surowego ciasta – podobni do siebie, niczym dalecy krewni z jednej
wioski – i wszyscy nosili niebieskie mundury, wyraźnie odcinające się na tle ciemnozielonych
ścian. Milicjanci prowadzili przestępców do cel albo na przesłuchania. Od razu było widać,
że to przestępcy: pijacy, młodzieńcy z rozkwaszonymi w bójkach nosami, Cyganki i ćpuny.
Zewsząd dobiegało zgrzytanie zamków, dzwonienie kluczy, trzaskanie drzwi. Jana pomyślała o
hrabim Monte Christo. Najpierw zaprowadzono ją do jednego pokoju, później do drugiego.
Czuła się tak, jakby stała się w paczką przekazywaną z rąk do rąk. Odwrócić się! Schylić się!
Położyć ręce na głowie!
Zdjąć buty – zdjąć pasek – zdjąć skarpetki – zdjąć majtki.
Kontrola osobista.
Teraz Jana płakała już przez cały czas. Bez przerwy. Czy oni nie widzą, że nie jest
kryminalistką? Próbowała uchwycić spojrzenie każdego milicjanta, do którego ją kierowano.
Czy oni nie widzą, że tu nie pasuje, że jest inna niż ci wszyscy przestępcy? Czy to nie jest
oczywiste? Może gdyby tylko potrafili zauważyć, że wcale nie powinna się tu znaleźć, coś by
to zmieniło? Wszystko by zmieniło?
Ale oni patrzyli na nią, jakby była paczką. Jeszcze rano była bizneswoman, ubraną w białą
sukienkę z falbankami i prowadzącą lexusa. Teraz była paczką.
Wsadzili ją do ciemnej celi. Były tam trzy prycze. Leżała przez chwilę bez ruchu, totalnie
otępiała. Gdy odwróciła się do ściany, ktoś zawołał przez drzwi: „Odwróć się tak, byśmy
mogli cię widzieć”. Jutro zabiorą ją do sądu, by ustalić wysokość kaucji.
„W sądzie wszystko się wyjaśni – myślała Jana. – W sądzie wszystko się wyjaśni” –
uczepiła się tego zdania. Sądy to miejsca, gdzie wyjaśnia się nieporozumienia. Przypuszczała,
że wyjdzie za kaucją. Nie ma podstaw do wyroku. Nie zrobiła przecież nic złego. Dlaczego
nie mieliby jej wypuścić za kaucją?
Wsadzili ją do furgonetki i zawieźli do sądu. Nic nie jadła i nie spała przez całą noc. Miała
rozczochrane włosy.
Gdy dotarli do sądu, umieścili ją w klatce dla oskarżonych. Sędzina – w okularach i
ciasnym koku – była dostojną matroną. Wyglądała na rozsądną osobę. Na pewno wszystko się
wyjaśni.
– A więc? – zapytała sędzina.
– Nie rozumiem zarzutów, które mi postawiono – zaczęła Jana. Starała się, by jej głos
brzmiał pewnie, jednak ledwie zaczęła mówić, rozpłakała się. Wcale tego nie chciała, ale za
bardzo przytłaczała ją absurdalność całej sytuacji. Płakała z wysiłku; wysiłku, by znaleźć w
tym wszystkim jakiś sens. – Oskarżono mnie o to, że handluję tym, czym właśnie handluję. To
nie ma najmniejszego sensu… – Teraz już łkała.
– W porządku – stwierdziła sędzina. – Co ma do powiedzenia prokurator?
Prokurator był kolejnym mężczyzną w poliestrowym garniturze.
– Jakowlewa jest wyjątkowo niebezpieczną kryminalistką. Ukrywała się przed nami.
Musieliśmy zorganizować na nią obławę. Wnoszę o to, by do czasu rozprawy umieścić ją w
areszcie.
Co on powiedział? Że się ukrywała? Niby gdzie? Gdzie miała się ukrywać? Na siłowni? W
pracy? O czym oni mówili? Prokurator uśmiechnął się do niej. Sędzina skinęła głową, słowo
w słowo powtórzyła to, co przed chwilą powiedział mężczyzna, i ogłosiła, że nie wyraża
zgody na zwolnienie za kaucją. Jana ma czekać na rozprawę w więzieniu. Następne
przesłuchanie odbędzie się za dwa miesiące.
Znów wszystko wokół niej zaczęło wirować. Prokurator podszedł do Jany i wyszeptał:
„Niedobra dziewczynka, po co się przed nami ukrywałaś?”.
Czarne jest białe, a białe jest czarne. Nie ma czegoś takiego, jak rzeczywistość. Albo
inaczej, rzeczywistością może stać się cokolwiek, co powiedzą oni. Jana zaczęła krzyczeć. Im
głośniej krzyczała, tym bardziej winna wydawała się sądowi. Przez ​chwilę widziała samą
siebie z boku: kobietę o rudych włosach i czerwonych oczach, która siedzi w sądowej klatce i
wrzeszczy.
Zabrali ją z powrotem na Pietrowkę. Zdjęli odciski palców. Całe dłonie poplamione miała
atramentem. Błagała o kawałek mydła. Trochę mydła! Śmiali się z niej. Po chwili ktoś rzucił
jej kawałek szarego mydła, brudniejszy niż ręce Jany. A potem powiedzieli: „Mydło jest do
zwrotu”.
Znów wsadzili ją do furgonetki i zawieźli do więzienia.
Na tyłach wozu było małe zakratowane okienko, przez które Jana mogła popatrzeć na
Moskwę. Przyłożyła twarz do krat. Był środek nocy, więc ulice świeciły pustkami. Czuła się,
jakby ją przemycano – wywożono nie tylko z samego miasta, ale w ogóle z rzeczywistości i
wieziono w stronę jakiejś koszmarnej fantasmagorii. A może właśnie z fantasmagorii
wyjeżdżała? Żyjemy w świecie zaprojektowanym przez politycznych technologów. W kruchej
rzeczywistości, która zrobiona jest tak, że jeśli zmrużysz oczy, może wydawać się niemal
zupełnie prawdziwa. Przemieszczamy się z siłowni do przestronnego biura, potem do
kawiarni, na francuski film w kinie i do winiarni, stamtąd na wakacje w Turcji, która wydaje
się jeszcze lepsza od Paryża; lepsza, bo nowsza i droższa. I możemy czytać wydawane przez
SN O B magazyny, oglądać na TN T jakiś reality show, a to wszystko to tylko symulakrum
demokracji. Wydaje się niemal realne, ale w tym samym momencie inna, prawdziwa Rosja
jest wciąż tuż obok, czai się na granicy jak odległe dzwonienie w uszach. I w każdym
momencie może nas zagarnąć i wciągnąć do środka.
Zauważyła, że jeżdżą wciąż tą samą obwodnicą, Pierścieniem Sadowym. Nie była w stanie
dostrzec kierowców, ale słyszała ich głosy; chyba nie byli stąd.
– Zgubiliście się? – zapytała przez oddzielające ją od mężczyzn kraty.
– Zamknij się – usłyszała w odpowiedzi, a po chwili dodał: – Musimy znaleźć zjazd na
Wołgogradskij prospiekt.
Ten nowy świat miał więc jakieś poczucie humoru, a humor ów ściśle odpowiadał
wszystkim innym rzeczom tutaj.
Jana pokierowała ich na właściwą drogę, jakby byli początkującymi kierowcami, a ona ich
instruktorką. Powiedziała, którym pasem jechać, gdzie zawrócić i gdzie jechać prosto. To było
miłe uczucie, bo przez chwilę znów coś kontrolowała.
Podziękowali jej. Byli nowi w Moskwie i nie bardzo orientowali się, gdzie w ogóle są.
Moskiewskie obwodnice mogły być bardzo mylące. Można było godzinami jeździć w kółko i
wciąż nie wiedzieć, jak się z nich wydostać.
I znów Jana poczuła potrzebę, by udowodnić tym kierowcom, tym chłopakom z prowincji,
że nie jest przestępczynią. Starała się kontrolować to uczucie, bo czy to ważne, co oni o niej
myślą? Ale dla niej było ważne. Bo chciała znaleźć jakąś drogę powrotną ku życiu, jakim żyła
jeszcze wczoraj. To było zaledwie wczoraj, a znikło, jakby nigdy go nie było.
Usłyszała odgłosy więzienia, zanim je zobaczyła. Dźwięk otwierania potrójnej żelaznej
bramy. Zgrzyt wielkich zamków i ogromnych rygli. Tak brzmiała cała ta wielka więzienna
maszyneria. Nagle cały samochód napełnił się jaskrawym światłem, które ją oślepiło.
Usłyszała psy, wiele psów, które warczały, ​wyły, ujadały i drapały ściany samochodu. I
poczuła zapach. Zapach więzienia. Pleśni, wilgoci i papierosów. Nigdy go nie zapomni.

Przez cały czas, gdy kręciłem historię Jany, zastanawiałem się: Czy TN T pozwoli ją pokazać?
Ostatnio mówili mi kilkakrotnie, że chcą więcej historii o nowych rosyjskich kobietach,
niezależnych i przedsiębiorczych. Że na razie wystarczy opowieści o naciągaczkach. Bo w
nowym pokoleniu zaszła nagła przemiana. Jana świetnie odpowiada wszystkim wymaganiom.
Jest wysoka, silna, o płomiennorudych włosach. W TN T chcieli dramatycznych historii –
proszę bardzo, ta akurat pełna jest dramatyzmu. A poza tym jej historia jest też historią
miłosną. Chociaż muszę przyznać, że kiedy przedstawiałem pomysł na film o Janie, mocno
wyolbrzymiłem wątek miłosny. Ale co z resztą? Ile z tego uda mi się przemycić? Może uda się
ocalić wątek niesłusznego aresztowania. To zależy od tego, w jakim sosie to podam. Może
powinna to być historia w stylu Skazanych na Shawshank?
Na tym właśnie polega paradoks: TN T chce nowych bohaterów. Z rosyjskiego
społeczeństwa chce wyłuskać nową, bogatą klasę średnią i trafić do niej z reklamą. Ale
równocześnie nie może mieszać się w kwestie polityczne. A przy temacie nowych Rosjan jest
to nieuniknione. I następuje zderzenie. Tak więc przez cały czas czekałem, aż ktoś zadzwoni i
powie: „Nie możemy tego puścić. Sorry, Piiitrrr, ale naprawdę nie możemy”.

Obudził ją kaszel dobywający się z czterdziestu sześciu gardeł. Wokół widziała wyłącznie
kobiety. Było ich tak wiele i były tak bardzo stłoczone, że nie widziało się pojedynczych istot
ludzkich, tylko ich poszczególne części: tuziny nosów i dziesiątki rąk, wystające ze wszystkich
pryczy stopy, tyłki, uda i piersi. W celi Jany było w sumie czterdzieści sześć kobiet
upakowanych jedna na drugiej. Jak w metrze w godzinach szczytu, tylko że nie dało się stąd
wyjść. W odległym kącie celi znajdowała się kuchnia i telewizor, w którym nieustannie –
głośno jak w dyskotece – leciało MTV . Ktoś tańczył, wirując między pryczami. Słychać było
krzyki, przekleństwa, śpiewy i śmiech. Kobieta, która leżała na pryczy nad nią, chrapała, a
dziewczyna obok szeleściła papierowymi torbami. Na końcu pomieszczenia były toalety; z
pięciu kranów szerokim strumieniem przez cały czas lała się woda, bo pękła jakaś rura.
Wszystkie kobiety kaszlały.
Później była pora spaceru. Zeszły na dół schodami, a potem na podwórze. Ciąg betonowych
korytarzy prowadził do tak samo wybetonowanego skrawka przestrzeni – jakieś dziesięć na
dziesięć metrów – na którym rosły dwa drzewka, przykrytego od góry żelazną kratą. Jana
chodziła w kółko, myśląc o zamkniętych w klatce tygrysach. Z nikim nie rozmawiała,
przynajmniej na początku.
Nocami słyszała pociągi. Więzienie położone było tuż przy torach kolejowych. W celi nie
było żadnych wychodzących na zewnątrz okien, ale dało się tu słyszeć sygnały i gwizdy
pociągów, które nieustannie ją budziły. Za murami były przedmieścia Moskwy.
W pierwszych dniach zajmowała się wyłącznie pisaniem. Zwijała się w kłębek na pryczy i
pisała listy do Aleksieja. Były to listy miłosne. Trzymały ją jakoś przy zdrowych zmysłach.
Listy były ckliwe i sentymentalne. Nie zamierzała ich wysyłać; potrzebowała ich tylko po to,
by móc myśleć o swoim życiu poza więzieniem. Pisała o oczach Aleksieja; o tym, jak śni, że
się z nim kocha; o tym, że chce mieć z nim dzieci; o tym, że pragnie założyć rodzinę. Za
każdym razem, gdy otwierały się drzwi celi, w niej na nowo budziła się nadzieja, że strażnik
powie: „Jakowlewa, jesteś wolna”. Ale, oczywiście, tak się nie działo.
Nie pozwolono jej na widzenia z rodziną, jednak rodzice mogli przesłać jej paczkę z
ubraniami. Te ciuchy tak bardzo pachniały domem. Wybuchnęła płaczem.
Wtedy podeszła do niej starsza kobieta, która wyglądała jak Eskimoska.
– Nie płacz – stwierdziła stanowczo. – To najgorsza rzecz, jaką możesz zrobić. – Kobieta
wyciągnęła z kieszeni zdjęcia. – To są moje dzieci. Nie widziałam ich od trzech lat. Ale nie
płaczę. Wszystkie tu chciałybyśmy płakać.
Wtedy po raz pierwszy Jana rozmawiała z inną więźniarką. Po tej rozmowie napisała list do
samej siebie. Była to lista zakazów i nakazów:
1. Nie użalaj się nad sobą.
2. Nie płacz.
3. Nie myśl o swoim życiu poza więzieniem.
4. Bądź cierpliwa.
5. On będzie na ciebie czekał. Nie zostawi cię.
6. Uśmiechaj się.
7. On cię kocha.

W następnych dniach Jana zaczęła uważniej rozglądać się po celi. Każda prycza stanowiła
osobny mikrokosmos. Jedna kobieta modliła się, inna pisała, jeszcze inna grała z drugą w
karty. W pewnym momencie kilka kobiet podniosło się naraz z miejsca, przeszło w róg celi,
ustawiło w kółku i zaczęło ćwiczyć. Robiły przysiady, pompki i brzuszki, niezdarnie, jak
niedźwiedzie. Wszystko źle. Jana podeszła do nich i zapytała, czy może się przyłączyć.
Następnego dnia zaczęła je poprawiać; na początku bardzo delikatnie – po prostu pokazywała,
jak należy poprawnie wykonywać dane ćwiczenie. Ale już pod koniec tygodnia stała się ich
trenerką.
Zaczynała się z nimi poznawać. Okazało się, że wszystkie kobiety tutaj mają ten sam,
powracający sen; śniło im się, że telefonują do kogoś, ale nie mogą się dodzwonić. Janie śniło
się to co noc; we śnie próbowała dzwonić na komórkę Aleksieja, ale on był poza zasięgiem.
Świadomość, że wszystkim śni się to samo, przyniosła jej ulgę.
W celi, w której siedziała Jana, znalazły się kobiety, które odsiadywały wyrok po raz
pierwszy. Połowa z nich miała po dwadzieścia parę lat i wszystkie były tu za narkotyki. Nie
wiedziały, co mają ze sobą począć. Nie wiedziały, jak nawiązać ze sobą rozmowę. Po prostu
siedziały, oglądały MTV lub TN T i plotkowały, ale gdy Jana zaczęła z nimi rozmawiać bardziej
na poważnie, wszystkie przyznały się, że bardzo tęsknią za rodzicami. Nigdy nie miały z nimi
dobrych relacji, a teraz bardzo im ich brakowało. Wśród nich była osiemnastoletnia Lara z
Ukrainy. Wsadzono ją za worek trawy, który dostała od swego chłopaka i miała
przeszmuglować przez ukraińsko-rosyjską granicę. Lara wszędzie za Janą chodziła.
– Co mam ze sobą zrobić? – pytała wciąż na nowo. Nocami podchodziła do pryczy Jany i
patrzyła, jak ta śpi. Jana budziła się i pytała:
– Co robisz?
– Próbowałam czytać, ale wciąż mam w głowie te myśli.
Z kolei druga połowa kobiet to były czterdziestokilkuletnie księgowe. Siedziały, jak i Jana,
za przestępstwa urzędnicze. Starsze kobiety pouczają te młodsze: „Pamiętaj umyć kubki!” czy
„Nie przeklinaj”. Większość z nich pracowała w małych firmach – agencjach nieruchomości
czy biurach turystycznych. Nie wypadało się dopytywać, czym konkretnie się zajmowały;
oczywiście wszystkie mówiły, że są „niewinne”, ale po jakimś czasie kilka z nich przyznało
się Janie, co tak naprawdę im się przydarzyło. Firmy, w których pracowały, kombinowały z
podatkami, ale ich szefom mężczyznom udało się na czas uciec z kraju, a zamiast nich do
więzienia poszły księgowe kobiety. W końcu to ich podpisy znajdowały się na wszystkich
dokumentach. Te kobiety nie robiły nic, czego nie robiłyby wszystkie inne firmy w tym kraju;
każda mała rosyjska firma, jeśli chce przetrwać na rynku, musi prowadzić podwójną
księgowość. Koniec zawsze jest taki sam, bo policja podatkowa albo musi zrealizować normę
aresztowań, albo przykładem losu małych firm nastraszyć grubsze biznesowe ryby. Kobiety, z
którymi siedziała Jana, były pewne, że urzędników nasłała konkurencja lub biurokraci, którzy
starają się doprowadzać małe firmy do bankructwa, by później je przejąć. Nazywa się to
„zagarnięciem” i jest to najczęściej uprawiana w Rosji forma przejęcia; takie sprawy liczy się
w setkach rocznie. Rynkowi konkurenci i biurokraci – na dłuższą metę okazują się oni tym
samym – płacą służbom specjalnym za aresztowanie szefa danej firmy; gdy ten siedzi w
więzieniu, przechwytuje się jego dokumenty i wykazy księgowe, po czym ponownie rejestruje
spółkę, która ma już teraz nowych właścicieli. Do czasu, gdy poprzedni szef wyjdzie z
więzienia, jego następcy zdążą już spółkę wykupić, sprzedać i podzielić między nowych
nabywców. Takie rzeczy zdarzają się na każdym szczeblu, od samej góry (gdy Kreml
zaaresztował właściciela kompanii naftowej – Michaiła Chodorkowskiego – a później
podzielił jego firmę między przyjaciół prezydenta), po sam dół (gdy szef miejscowych
oddziałów milicji przejął we władanie pobliskie sklepy meblowe). Takie działania pozwalają
mocno scalić wszystkich w „pionie władzy” – od samego prezydenta po najniższego rangą
funkcjonariusza drogówki.
Jana podejrzewała, że właśnie coś takiego przydarzyło się jej samej. Oczywiście słyszała o
tym, że inne firmy padały ofiarą takiego „zagarnięcia”. Ale zawsze w takich przypadkach
podejrzewała, że ich szefowie muszą mieć coś na sumieniu; że taki atak musi mieć jakieś
podstawy. Musieli zrobić coś złego. Coś, cokolwiek. Teraz, gdy uświadomiła sobie, jak
oszukiwała samą siebie, czuła się głupio.
Zazwyczaj wyjściem z takiej sytuacji była łapówka. Łapówkarstwo było całym
zorganizowanym przemysłem. Dobrzy „prawnicy” to nie ci, którzy potrafili obronić cię w
sądzie (wyroki i tak były ustalone z góry), ale ci, którzy mieli odpowiednie znajomości; ci,
którzy wiedzieli, komu z władz sądowniczych lub z odpowiedniego ministerstwa należy
zapłacić. To była bardzo skomplikowana gra. Zapłać nieodpowiedniej osobie, a twoje
pieniądze pójdą na marne. Musisz dotrzeć do kogoś, kto faktycznie podejmuje decyzje. Wtedy
szybko pojawi się cała masa pośredników, którzy zaczną ci wyjaśniać, że to właśnie oni (i
tylko oni) wiedzą, komu zapłacić. Jana wiedziała, że gdzieś za murami więzienia są jej
rodzice, którzy cały czas starają się dotrzeć do takiej właściwej osoby. Udało im się znaleźć
„prawnika”, który zaoferował swą pomoc. Zasugerował, że Jana powinna przyznać się do
tego, co jej zarzucają, a wtedy on będzie mógł odpowiednio się wszystkim zająć. W
międzyczasie – powiedział rodzicom Jany – powinni sprzedać mieszkanie, by mieć pieniądze
na łapówkę, która będzie wynosiła niemal milion dolarów. Jana wyczuła pismo nosem. Coś
było nie tak. Jej firma nie robiła przecież nic złego. Czy nie powinna trzymać się tej
(prawdziwej przecież) wersji? I do czego dokładnie miałaby się niby przyznać? Do tego, że
handlowała tym, czym rzeczywiście handlowała? Przyznać się do absurdu? Jeśli zgodzi się
choćby na negocjacje, to jakby rezygnowała z własnego rozsądku, jakby pozwoliła, by to oni
dyktowali jej, co jest prawdą. A wtedy wszystko wymknie się spod kontroli.
Poprosiła o innego prawnika. On powiedział dokładnie to samo. Bo są pewne zasady. Ona
rozumie te zasady, prawda?
To dzięki Galii Jana zaczęła myśleć, że może tu chodzić o coś więcej niż tylko zwyczajne
„przejście”. Po raz pierwszy spotkała Galię na Pietrowce, jeszcze przed swoją rozprawą
wstępną. Gdy pulchną kobietę wepchnięto do celi, cała trzęsła się od płaczu. Była po
pięćdziesiątce. Wyglądała jak jedna z tych kobiet, które na stacjach kolejowych handlują
warzywami czy rajstopami. Wciąż płakała i mówiła z ukraińskim akcentem.
Okazało się, że Galia była kasjerką w aptece. W jednej z tych małych aptek, jakich pełno na
rosyjskich dworcach. Pewnego ranka do apteki weszli faceci z Kontroli Narkotyków;
zaaresztowali ją za sprzedaż dodatków do żywności. Dodatków do żywności! Janę bardzo to
zainteresowało.
– Jak masz na imię? – zapytała Galia.
– Jana.
– Jana Jakowlewa?
Skąd znała jej nazwisko? Jana słyszała o istnieniu kapusiów. Czy Galia była kimś takim?
– Podczas aresztowania – wyjaśniła Galia – milicjanci rozmawiali między sobą.
Powiedzieli, że aresztują mnie pod takim samym zarzutem, jak Janę Jakowlewą. Wszyscy
mówili o tobie.

Jana dopiero zaczynała zdawać sobie sprawę z sytuacji. Oto dlaczego znalazła się w
więzieniu.
W 1950 roku, w pobliżu portu w Leningradzie, w rodzinie pracowników portowych, na
świat przyszedł Wiktor Czerkiesow. Był dzieckiem klasy robotniczej, więc od razu po szkole
poszedł do wojska. To prawdopodobnie wtedy zasilił oddziały K GB . Jeśli nie miało się
żadnych znajomości, to był jedyny sposób na karierę. K GB wysłało chłopaka na studia
prawnicze na uniwersytet w Leningradzie. Czerkiesow był na tym samym roku, co przyszły
prezydent Rosji; chłopcy zaprzyjaźnili się ze sobą. Obaj byli kiepskimi studentami. W 1975
roku Czerkiesow wstąpił do piątego oddziału leningradzkiego K GB , do którego zadań należało
aresztowanie dysydentów i innych nonkonformistów. Niektórzy służący w tym oddziale
funkcjonariusze wstydzili się swej pracy, gdy porównywali ją z pracą prawdziwych szpiegów.
W latach siedemdziesiątych Czerkiesow pracował przy organizowaniu obław, przesłuchań i
aresztowań członków podziemnych grup religijnych i feministycznych. Wkrótce objął
dowodzenie piątym oddziałem. W 1982 roku osobiście prowadził dochodzenie w sprawie
pierwszego w Związku Radzieckim niezależnego związku zawodowego SMO T . Jednym z
przesłuchiwanych był Wiaczesław Dolinin.
Czerkiesow był bezbarwnym i głupim człowiekiem. Cała jego siła polegała na tym, że potrafił kłamać, nie czerwieniąc się
przy tym. Gdy do pokoju wchodził ktoś z jego przełożonych, natychmiast zrywał się na równe nogi, bo był od nich
całkowicie zależny i miał służalczą naturę – wspomina Dolinin. – Kierował w naszą stronę pogróżki typu: „nie bijemy cię,
choć moglibyśmy”. Ale nie był jakoś szczególnie podły, nie był też dobrym w swym fachu oficerem. Nie udało mu się
wyciągnąć ze mnie większości spraw, którymi – jako dysydent – się zajmowałem.

Igor Bunicz był świadkiem kilku przesłuchań w sprawach, które Czerkiesow prowadził
między 1980 a 1982 rokiem:
Podczas przesłuchania Czerkiesow kierował się zasadą ustaloną przez Aleksandra Szuwałowa, który w XV I I I wieku
był szefem tajnej policji carycy Elżbiety. Zasada ta brzmiała: „Zawsze trzymaj oskarżonego w niepewności”. Na
początku przesłuchania Czerkiesow kładł na stole przed dysydentem trzy kartki papieru. Każda z nich zawierała zarzut,
który mógł zostać postawiony przesłuchiwanemu; wszystkie te zarzuty były bardzo podobnie sformułowane, ale ich
konsekwencją były zupełnie różne wyroki:
Paragraf 190 o „szerzeniu antyradzieckich przekonań” – zwykle karanym przymusowym pobytem w szpitalu
psychiatrycznym;
Paragraf 70 o „propagandzie antyradzieckiej” – zwykle karanej pięcioma latami więzienia;
Paragraf 64 o „zdradzie Związku Radzieckiego” – za którą groziła kara śmierci przez rozstrzelanie.
Jeśli dysydent decydował się na współpracę i zobowiązywał się donosić, jego sprawa była rozpatrywana zgodnie z
paragrafem 190 i wydawano wyrok w zawieszeniu. Ale jeśli współpracować nie chciał, stawiano mu zarzuty z dwóch
pozostałych paragrafów.

Inni przesłuchiwani przez Czerkiesowa ludzie wspominają, jak zdarzało się, że podczas
przesłuchania dostawał telefon od córki. Podnosił wtedy słuchawkę, uśmiechał się delikatnie i
zupełnie zmieniał ton głosu:
– Moja kochana, teraz przesłuchuję – mówił. Miał tę zdolność, którą w K GB posiadają
wszyscy; potrafił być dwiema zupełnie różnymi osobami.
Ale Czerkiesow nie potrafił właściwie ocenić sytuacji historycznej. W 1988 roku, w samym
środku pieriestrojki, rozpoczął on śledztwo w sprawie nowego Sojuszu Demokratycznego –
grupy aktywistów, która nawoływała do obalenia Związku Radzieckiego. To była ostatnia
przeprowadzona w ZSRR sprawa antydysydencka z paragrafu 70. Czerkiesow zwołał
konferencję prasową, na której ogłosił, że wpadł na trop dużego antyradziec​kiego spisku. To
wszystko było jedną wielką farsą, bo młodzi aktywiści wkrótce stali się deputowanymi do
Dumy, a paragraf 70 został unieważniony. Dwa lata później ZSRR już nie istniał.
Po 1991 roku Czerkiesow objął stanowisko szefa petersburskiego wydziału K GB . Wspierał
go w tym jego przyjaciel, przyszły prezydent Rosji, który wtedy pracował na stanowisku
zastępcy szefa biura burmistrza. Gdy przyszły prezydent przeniósł się do Moskwy, by objąć
stanowisko szefa FSB (która była sukcesorem K GB ), Czerkiesow pojechał razem z nim, by
podjąć pracę jako jego zastępca. Moskiewska plotka głosiła, że gdy jego przyjaciela
zaprzysiężono na prezydenta, Czerkiesow spodziewał się objąć dowództwo FSB . Ale
pominięto go na rzecz Nikołaja Patruszewa, który w latach siedemdziesiątych także pracował
w petersburskim K GB , ale w znacznie bardziej prestiżowym wydziale kontrwywiadu.
Prezydent dał Czerkiesowowi Federalny Urząd Kontroli Narkotyków, najmniej znaczący z
organów bezpieczeństwa. W 2006 roku Kontrola Narkotyków rozpoczęła serię działań
wymierzonych w przedsiębiorców z branży chemicznej i farmaceutycznej. Z dnia na dzień cała
masa substancji chemicznych zmieniła nagle status; przestały być substancjami przemysłowymi
czy leczniczymi, a stały się narkotykami. Robiono naloty na apteki handlujące dodatkami do
żywności; weterynarzy, którzy przepisywali kotom i koniom ketaminę, odstawiano prosto na
posterunki milicji; a szefów takich firm, jak ta należąca do Jany, niespodziewanie
informowano, że są handlarzami narkotyków. Plan polegał na tym, by „złamać” wszystkie te
branże. Janie przypadła rola kozła ofiarnego – wisielca, który ma zawisnąć na skraju drogi, by
każdy, kto będzie go mijał, uświadomił sobie, jaki los czeka tych, którzy wchodzą w konflikt z
Kontrolą Narkotyków.

Była tu już cztery miesiące. Przez większość czasu powtarzała sobie, że „to tylko taka gra, taki
sprawdzian”; to miało jej pomóc. Ale raz na dwa miesiące budzono ją o piątej nad ranem i
zabierano do podziemi, gdzie oczekiwała na podróż do sądu; na końcu tej podróży mogła
czekać na nią decyzja o zwolnieniu warunkowym.
„Wczoraj było najgorzej – pisała w jednym z nigdy niewysłanych listów do Aleksieja. –
Najgorzej jest wtedy, gdy na tej małej, ciemnej, betonowej i szczelnie zamkniętej przestrzeni
dwudziestu ludzi naraz zapala papierosy. To jest okropne. To czekanie na furgonetkę i kraty w
jej wnętrzu, ten beton, ta ciemność, metal, kajdanki i ten dym, ten dym. Bardzo trudno jest
samą siebie przekonać, że to wszystko to tylko przedstawienie i że wszyscy wokół mnie są
aktorami”.
Po dwóch godzinach wsadzili kobiety do furgonetki i – jak szkolnym autobusem –
porozwozili je po rozsianych po całej Moskwie salach sądowych. Gdy Jana znów zobaczyła
swe miasto, nagle wszystko na powrót stało się bardzo rzeczywiste.
„Jechaliśmy Pierścieniem Sadowym. Na ulicach widziałam ludzi, którzy pospiesznie biegli
w stronę swoich spraw. A wewnątrz mnie coś krzyczało: »Wrócę. Ten świat beze mnie nie
przetrwa. Wrócę i zapomnę o wszystkim, co się tutaj wydarzyło. Wykreślę to ze swojej
przeszłości«”.
Gdy tak myślała, jeszcze bardziej chciała zacząć krzyczeć: „Przechodnie! Obywatele!
Zatrzymajcie się! Pomóżcie mi! Czy naprawdę mnie nie widzicie? Jestem tutaj”. Ale
oczywiście krzyczeć nie zaczynała. I wszystkim, co widzieli ci przechodnie, była tylko mała
więzienna furgonetka z ciemnymi zakratowanymi oknami.
W sądzie znów wsadzili ją do klatki. Za każdym razem, gdy tu przyjeżdżała, na miejscu byli
też jej rodzice, ale ostatnim razem nie przyjechał Aleksiej. Matka zawsze wkładała na tę
okazję najlepszą sukienkę, by w ten sposób zamanifestować, że wciąż mają wolę walki.
Rodzice wyglądali dobrze i to dawało im siłę. Jana wciąż powtarzała sędzinie, że nie ma
zielonego pojęcia, za co znalazła się w więzieniu; żaden ze stawianych jej zarzutów nie miał
najmniejszego sensu. A sędzina kiwała głową i dawała jej kolejne dwa miesiące aresztu, po
czym Janę zabierano z sali.
Miała nowego prawnika. Nazywał się Jewgienij Czernousow. Rodzice Jany zaangażowali
go, bo udało mu się wydobyć z kłopotów grupę weterynarzy z Jarosławia, którzy popadli w
konflikt z Kontrolą Narkotyków. Oskarżono ich o handel ketaminą, stosowaną jako środek
przeciwbólowy dla kotów. Jewgienij zdołał narobić wokół tej sprawy tyle hałasu, że
odstąpiono od zarzutów. Ale tam chodziło tylko o kilku funkcjonariuszy z prowincji, którzy
próbowali zarobić parę łatwych dolarów. Tutaj zaś musiał się zmierzyć z wyższymi
urzędnikami i w kontekście znacznie większej sprawy. Plan był taki, by wokół Jany zrobić tak
duże zamieszanie, by dalsze przetrzymywanie kobiety nie było już dla urzędu opłacalne. To
było działanie zupełnie odwrotne niż to, co zwykle robili aresztowani – zazwyczaj starali się
utrzymać sprawę w jak największej tajemnicy i po cichu zapłacić właściwej osobie
odpowiednią łapówkę. Czernousow powiedział Janie, że postara się wejść we współpracę z
organizacjami pozarządowymi od praw człowieka oraz organizacjami przedsiębiorców.
Jewgienij pracował kiedyś w milicji, a teraz brał takie sprawy, których nie chciał wziąć nikt
inny. Kiedyś polował na przestępców, a teraz przerzucił się na polowanie na milicjantów.
Odbył służbę wojskową w Afganistanie i Osetii, co nie pozostało bez śladu. Tym, co
najbardziej lubił, była walka z przeciwnościami. Zazwyczaj zachowywał się tak, jakby był
lekko skołowany. Powiedział Janie, by nie traciła nadziei.
Gdy po tym wypadzie do rzeczywistości znów znalazła się w więzieniu, była niemal
szczęśliwa. Zdawała sobie sprawę, że tam na zewnątrz jej rodzice i Czernousow starają się
zmienić dla niej świat, ale stąd, z wewnątrz, poza przekazaniem im kilku ogólnych
wskazówek, niewiele mogła zrobić. Jej zadanie polegało na tym, by utrzymać się przy
zdrowych zmysłach. Teraz miała już sześć dziewczyn, które „trenowała”. Ćwiczyły najpierw
rano, a później raz jeszcze, podczas popołudniowego „spaceru”. Zorganizowały sobie
plastikowe butelki po napojach, napełniły je żwirem i używały ich jako hantli. Szło im coraz
lepiej, miały coraz smuklejszą linię. Niektóre z nich rzuciły nawet palenie. Jako „trenerka”
miała teraz pewną pozycję, dzięki czemu jako pierwsza korzystała z prysznica. Udało jej się
nawet przekonać inne kobiety, by czasem przełączały MTV czy TN T na kanał z wiadomościami.
Cała sztuka polegała na tym, by przez cały czas mieć coś do roboty. Pisać listy, czytać gazety,
uczyć się angielskiego, robić pompki. Nie pozwolić choćby na chwilę bezczynności. Doszła w
tym już niemal do perfekcji.
Wszystkie więźniarki przestrzegały kilku ważnych zakazów: nigdy nie płakać; nigdy nie
rozmawiać o przyszłości ani o zwolnieniu; i nigdy, ale to przenigdy, nie gadać o seksie. Ale i
tak wszystkie o seksie myślały. Tania – księgowa, która zajmowała pryczę naprzeciwko Jany –
wycinała z kolorowych magazynów zdjęcia facetów i wkładała je pod poduszkę.
– Może któryś z nich mi się przyśni – mówiła cichutko.
Jana co noc śniła o Aleksieju. Śniła o jego oczach; o tym, jaki miały wyraz wtedy, gdy
przyszedł na posterunek, by dać jej torbę z ciuchami. W listach często wyrażała obawy, że jej
mężczyzna może o niej zapomnieć: „Czy to czyni ze mnie egoistkę? – pisała. – Ale udaje mi
się nie rozsypać tylko dzięki myśli, że tam jest ktoś, kto na mnie czeka”.
Gdy po południu wychodziła na dziedziniec, by poćwiczyć, wyraźnie czuła zapachy, których
na wolności nigdy nie była świadoma: „Latem dwa małe drzewka na podwórku pachną
ciepłem i chlebem. Wcześniej mogłam iść do lasu, a nie czułam nic. Tutaj są tylko te dwa
malutkie drzewka, a dają mi tak wiele wrażeń!”.
Pewnego razu była na dziedzińcu. Ćwiczyła z Saszą. Sasza, nieco młodsza od Jany, była
kiedyś właścicielką biura podróży. Dziewczyny zaczęły rozmawiać o tym, jak bardzo
chciałyby mieć dzieci. Nie powinno się tu rozmawiać o takich rzeczach i Jana nie wiedziała,
jak w ogóle doszło do tego, że zaczęły. Sasza chciała mieć dwójkę. Jana opowiedziała jej o
Aleksieju i o tym, jak bardzo chciałaby zrobić sobie przerwę w pracy i założyć rodzinę. Sasza
spojrzała na nią i powiedziała:
– Masz trzydzieści pięć lat. Dla ciebie jest już za późno na dzieci. Nie ma mowy, byś
dostała mniej niż pięć lat odsiadki, to absolutne minimum. Jak już się tu znajdziesz, to kaplica.
I nie ma znaczenia, czy jesteś winna, czy nie. Zapomnij o dzieciach… – Jana przestała jej
słuchać i zaczęła robić pajacyki tak szybko, że Sasza nie była w stanie za nią nadążyć.
W Rosji dziewięćdziesiąt dziewięć procent osób, którym postawiono zarzuty, dostaje
wyroki skazujące. Gdy procesy kobiet z celi Jany kończyły się, wszystkie wracały tu, by
odsiedzieć swoje. Dostawały wyroki tak surowe, że trudno to sobie w ogóle wyobrazić: pięć
lat za posiadanie jednego grama kokainy; cztery lata za podrobienie recepty; jedenaście lat za
pracę kasjerki w jednej z największych rosyjskich firm budowlanych, której właściciel popadł
w konflikt z Kremlem. Niektóre zostały wrobione przez własnych prawników. Adwokat
najpierw brał łapówkę, a później używał jej jako „dowodu” winy oskarżonej (sama łapówka
zaś w magiczny sposób znikała). A prokurator w sprawie Jany – ten, który powiedział
sędzinie, że Jakowlewa jest niebezpieczna i ukrywała się przed wymiarem sprawiedliwości –
miał opinię najgorszego z nich.
„Jestem od niego silniejsza”, pisała sama do siebie.
Wertowała gazety, szukając wiadomości o sobie. Czernousow powiedział jej, że wysłali
listy do Dumy i organizowali małe pikiety, podczas których w jej sprawie wypowiadali się
obrońcy praw człowieka. Ale w Rosji możesz protestować, ile ci się żywnie podoba, a to i tak
nic nie zmieni. Możesz krzyczeć i wrzeszczeć, ale nikt cię nie usłyszy. Jedyne, co Jana znalazła
na swój temat, to jeden krótki akapit w pewnej liberalnej gazecie. Tylko tyle.
Każdego dnia do jej celi przywożono kolejne kobiety aresztowane za przestępstwa
gospodarcze. Jedna z nich zaledwie chwilę wcześniej zdobyła w Cannes nagrodę dla
najlepszego rosyjskiego biura podróży. „Wkrótce – pisała Jana – więzienie zacznie
przypominać uniwersytecki zjazd absolwentów. Teraz znów zaczynam się bać. Na co
powinnam się przygotować? Na najgorsze? Czy powinnam zacząć się z wszystkimi żegnać?
Czas mija i nic się nie zmienia. Jestem taka sama, jak inni ludzie. Ten system zabiera nas
wprost z ulicy, z pracy, z domu; i wszystkich pożera. Nikt nie wie, kiedy spotka go to samo”.
Aż pewnego dnia, gdy kobiety w celi oglądały wiadomości, Jana natrafiła na materiał na
swój temat. Nie nadawano go na żadnym z kanałów Ostankino, ale na jakimś mniejszym, który
miał reputację „opozycyjnego”, choć w rzeczywistości jego właścicielem był jeden z
najstarszych przyjaciół prezydenta. Na placu Puszkina przeciwko uwięzieniu Jakowlewej
protestowało pięciuset ludzi. W rękach mieli plakaty, na których widniała twarz Jany i napis:
„Wolność dla Jany Jakowlewej”. Na scenie stał znany muzyk i grał rewolucyjną piosenkę.
Przemawiał Czernousow. Reporter komentował: „Federalny Urząd Kontroli Narkotyków
aresztuje ludzi, którzy nie mają absolutnie nic wspólnego z hand​lem narkotykami”.
Następnego dnia jej historia została opisana na dwóch stronach jednego z dzienników. Gdy
po wzięciu prysznica wróciła do celi, wszystkie kobiety zbite w gromadkę wczytywały się w
ten artykuł.
– Hej! – zawołała do Jany jedna z nich. – A więc ty naprawdę jesteś niewinna.

*
Czerkiesow miał wrogów.
Próbował udowodnić prezydentowi, że Patruszew – jego rywal i przy okazji szef FSB –
stanowi słabe ogniwo systemu. Prezydent zachęcał Czerkiesowa do dalszych działań,
powierzając Urzędowi Kontroli Narkotyków dochodzenie w sprawie nielegalnego handlu,
jaki odbywał się na granicy z Chinami, a którym podobno zarządzało FSB . Takie śledztwo
wykraczało daleko poza kompetencje Kontroli Narkotyków. Czy fakt, że prezydent powierzył
je Czerkiesowowi, oznaczał, że ceni go wyżej niż Patruszewa?
Ale Patruszew i całe FSB nie zamierzali łatwo się poddać.
W tym samym czasie, gdy Czerkiesow prowadził śledztwo w sprawie Patruszewa,
Patruszew wspierał ludzi, którzy walczyli z Czerkiesowem. Gdy tylko FSB usłyszało o historii
z Janą, zrobili wszystko, by milicja nie rozpędzała demonstracji w jej obronie i by
odpowiednie gazety oraz stacje telewizyjne przygotowały odpowiednie materiały na temat
tych protestów. To właśnie dla takich, między innymi, celów istniały „liberalne” media; były
bronią, za pomocą której ważni polityczni gracze mogli ze sobą walczyć. W ten sposób z dnia
na dzień historia Jany stawała się coraz głośniejsza. Nazywano ją „sprawą chemików”,
analogicznie do czystek z czasów stalinizmu, które do historii przeszły jako „sprawa lekarzy”.
To wszystko nie mogłoby się zdarzyć, gdyby rodzice Jany i Czernousow nie postanowili
walczyć. Bez tego pierwszego dysydenckiego impulsu w mediach nie pojawiłby się żaden
materiał. Ale też same ich starania nie przyniosłyby żadnego efektu. By cokolwiek w Rosji
zmienić, trzeba być nie tylko walecznym wojownikiem, ale i makiawelicznym cynikiem, który
potrafi rozgrywać przeciwko sobie rywalizujące kliki.

Na krótko przed zwolnieniem z więzienia Jana miała sen. W tym śnie znajdowali się z
Aleksiejem w jakimś dziwnym kraju i leżeli na szezlongach. Aleksiej czytał gazetę. Jana
wstała i wspięła się na stojące nieopodal drzewo. Drzewo było tak wysokie, że z jego czubka
widziała odległe pola i lasy. Nagle zauważyła, że na jej drzewie znajduje się również
niedźwiedź grizzly. Groźnie pomrukiwał i zbliżał się w jej stronę. Jana zamarła z przerażenia.
Niedźwiedź zbliżył ociekające śliną zęby do jej twarzy. Trwał tak nieporuszony. Myślała, że
ją pożre. Ale on zaczął się wycofywać. Jana usłyszała wielki hałas. Pod drzewem przebiegało
całe stado wściekłych byków; od ich kopyt aż trzęsła się ziemia. Aleksiej wciąż czytał gazetę,
jak gdyby nic się nie działo.
Obudziło ją chrapanie współwięźniarki, która zajmowała pryczę nad Janą. Chrapała tak
bardzo, że z ust wysunęła jej się sztuczna szczęka i spadła z klekotem na podłogę.
Gdy Jana opowiedziała innym kobietom o swym śnie, wszystkie zgodziły się co do tego, że
był to znak, iż zło odwraca się od niej, ale zagrożenie wciąż czyha.
Tego dnia, gdy miała zostać zwolniona, Jana ćwiczyła z Lubą – Ukrainką, która jakiś czas
temu przyszła do niej w nocy. Najpierw trochę boksowały, później robiły brzuszki.
– Jeśli odejdziesz – stwierdziła nagle Luba – nie wiem, jak sobie bez ciebie poradzę.
– A gdzie miałabym niby pójść? – zaśmiała się Jana.
Wróciły do celi na lunch. Gdy wszystkie kobiety siedziały i jadły, do celi weszła
strażniczka.
– Jakowlewa, zbieraj swoje ubrania i dokumenty i chodź ze mną! – wrzasnęła. Kobiety
spojrzały po sobie.
– Pewnie chodzi o kolejną randkę ze śledczym – zażartowała Jana.
– Nie, pewnie cię wypuszczają – stwierdziła Tania. – Wyjdziesz na wolność.
– Ciii – skarciła ją Jana. – Wiesz, że nigdy nie wolno nam wypowiadać tego słowa.
Zawieźli ją do centrali Urzędu Kontroli Narkotyków na północy Moskwy. Był tam jej
prawnik i rodzice. Prawnik powiedział:
– Posłuchaj, zawarliśmy układ. Zwolnią cię za kaucją, ale do procesu zatrzymają twojego
wspólnika.
W pierwszym momencie nie czuła nic. Odwróciła się tylko od prawnika i zapytała matkę:
– Czy jest tu Aleksiej?
– Wie, że wychodzisz na wolność, ale się nie pojawił – odpowiedziała matka.
Pojechali znów do więzienia, by podpisać zwolnienie. Jana wciąż była otępiała, to
wszystko jeszcze do niej nie docierało. Dopiero gdy przed więzieniem pojawiły się kamery
telewizyjne, zaczęła płakać. Było zimno, więc spływające do ust łzy wydawały się gorące.
Było pełno działaczy walczących o prawa człowieka i cała masa dziennikarzy. Jana
wszystkich ich przytulała i płakała, bo inaczej nie potrafiła im okazać swej wdzięczności.
Spędziła w więzieniu siedem miesięcy, a teraz – gdy wyszła – wydawało jej się, jakby cała ta
odsiadka nigdy się nie wydarzyła. Ale to jeszcze nie był koniec. Na razie wyszła za kaucją, a
największa bitwa – proces w jej sprawie – była wciąż przed nią.
Czernousow odwiózł ją do mieszkania, które dzieliła z Aleksiejem. Jana wiedziała, że ich
związek dobiegł końca. Wszystkie listy do niego, których nigdy nie wysłała, pisała tylko dla
samej siebie. Potrzebowała iluzji, która pozwoliłaby jej jakoś przetrwać. Gdy rozmawiali
przez telefon (przez te siedem miesięcy zdarzyło się to cztery razy), za każdym razem jej
mężczyzna wydawał się coraz bardziej odległy. Nawet nie udawał, że mu wciąż zależy. Jana
starała się znaleźć dla niego usprawiedliwienie; może obawiał się tego, że ona wyjdzie z
więzienia totalnie złamana emocjonalnie? Przecież ich związek zawsze był relacją dwóch
dorosłych i niezależnych osób, a teraz Aleksiej mógł przestraszyć się roli opiekuna słabej i
bezbronnej kobiety.
– Ech – burknął Czernousow. – On jest tchórzem. Nawet się ze mną nie spotkał. Obawia się,
że to wszystko może zaszkodzić jego karierze.
Gdy Jana przyjechała na miejsce, Aleksiej był w mieszkaniu. Powitali się oficjalnym
uściskiem. Jana zebrała swoje rzeczy i zapakowała je w torby. Wychodząc, pomachała mu na
do widzenia. Nie pokazała po sobie żadnych emocji. Wiele razy marzyła o tym, jak to będzie,
gdy wróci do ich wspólnego mieszkania. Dzięki temu jakoś się trzymała. Ale rzeczywista
sytuacja okazała się ostatecznym – może najtrudniejszym – testem. Kobieta zdała go dobrze i z
uśmiechem.
– Kobiety zawsze czekają na mężczyzn, gdy ci siedzą w więzieniu – powiedziała
Czernousowowi. – Ale mężczyźni nigdy. Robiono na ten temat badania.
Parę tygodni później zaczął się proces. Janie pozwolono nawet wezwać świadków obrony,
co oznaczało, że faktycznie ma szansę. Tak naprawdę cały ten proces wytoczono eterowi
dietylowemu, nie jej. To wszystko było bardzo dziwaczne. Powołani przez Kontrolę
Narkotyków naukowcy starali się udowodnić, że eter jest narkotykiem. Z kolei naukowcy
pracujący z Janą próbowali wykazać, że narkotykiem nie jest. Bo nie był.
Tymczasem na wyżynach Kremla wybuchła znacznie poważniejsza wojna. Konflikt
pomiędzy Czerkiesowem a Patruszewem stał się głośny i zyskał miało „wojny czekistów”
(czekiści to ludzie K GB ). Ludzie Czerkiesowa aresztowali generałów z FSB , którzy
zaangażowani byli w przekręty na granicy z Chinami. W odwecie ludzie Patruszewa
zaaresztowali najważniejszych dowódców z Kontroli Narkotyków; całą akcję
przeprowadzono na samym środku lotniska Domodiedowo, na którym nagle pojawili się
faceci w czarnych maskach i z karabinami i zawlekli generałów prosto do więzienia. (W tym
samym czasie kręciliśmy tam Witaj i żegnaj, ale przegapiliśmy całą tę akcję). Przez kilka
dziwnych miesięcy gruba kurtyna, która normalnie oddziela udziałowców państwa rosyjskiego
od jego bezwolnej publiczności, była szeroko rozsunięta. Elity państwa podzieliły się na tych,
którzy wspierali Patruszewa, i tych, którzy stali murem za Czerkiesowem. Ponieważ z Kremla
nie przychodziły żadne instrukcje, stacje telewizyjne i gazety same musiały wybierać, po
której stronie tego konfliktu stanąć. Czerkiesow opublikował w „Kommiersancie” –
największej gazecie w kraju – artykuł, który stał się znany jako deklaracja czekisty: „Tylko my,
czekiści, uchroniliśmy Rosję przed upadkiem – napisał. – Teraz musimy się zjednoczyć”. Tymi
słowami Czerkiesow sprzeniewierzył się kardynalnej regule: wypowiedział się publicznie na
temat wewnętrznego konfliktu. Dlaczego to zrobił? Czy to możliwe, by prezydent sam go do
tego w tajemnicy nakłonił? I gdzie był prezydent? Czyżby nie był w stanie zapanować nad
własnymi ludźmi? Po raz pierwszy, od kiedy został wybrany na prezydenta, wydawało się, że
okazał słabość. Czyżby coś umykało jego kontroli?
Nie. Prezydent czekał na odpowiedni moment. Obaj walczący ze sobą mężczyźni
skompromitowali się: Czerkiesow skandalem wokół Kontroli Narkotyków i artykułem w
„Kommiersancie”, a Patruszew aferą z przemytem na granicy z Chinami. W ciągu tygodnia
obaj zostali zwolnieni. Za jednym zamachem prezydent pozbył się dwóch ludzi, którzy mogli
stanowić dla niego zagrożenie. Pożarli się nawzajem. W takiej sytuacji nawet jego najwięksi
krytycy mogli tylko stanąć z boku i klaskać z uznaniem.
Jana wygrała proces. Paragraf, na podstawie którego ją oskarżono, wyrzucono do kosza.
Eter dietylowy znów stał się legalny. Jana nadal formalnie pozostaje szefową swej firmy, ale
teraz przez większość czasu zajmuje się założoną przez siebie organizacją pozarządową, którą
nazwała Solidarność dla Biznesu. Zajmuje się ona tymi ludźmi ze świata biznesu, którzy
wpadli w takie same kłopoty, jak wcześniej Jana. Organizacja pomaga nawiązać kontakt z
odpowiednimi prawnikami i takimi przedstawicielami mediów, jak ja. Jana przeprowadziła
się do nowego mieszkania; teraz mieszka naprzeciwko mnie. Oznacza to, że gdybym
potrzebował jeszcze jakiegoś materiału do filmu o niej, wystarczy, bym wziął kamerę i
przeszedł na drugą stronę korytarza.
Czasami Jana zabiera mnie ze sobą na rozprawy. Sale sądowe – ku mojemu wielkiemu
zaskoczeniu – są świeżo odnowione, z jasnymi ścianami i wysokimi sufitami, pełne światła.
Ta ich nowoczesność i normalność ostro kontrastuje z tym, co się w nich dzieje. Bo odbywają
się tam procesy drobnych przedsiębiorców, którzy muszą stawiać czoła sfingowanym
zarzutom. Na twarzach wszystkich maluje się całkowite zagubienie – jakby dostali się w jakiś
wir, który wciągnął ich do podwodnego królestwa, gdzie wszystko jest na opak, całkowicie
absurdalne. Jana przychodzi do nich z pocieszeniem. Gdy ją widzą, uspokajają się. Bowiem
wraz z nią do sądu wkracza jeśli nie nadzieja na sprawiedliwość, to przynajmniej obietnica
utrzymania się przy zdrowych zmysłach. Truchtam wiernie za Janą, która idzie długimi
krokami przez kolejne korytarze. Wydaje się, że z każdym krokiem robi się coraz wyższa, a jej
długie rude włosy wypełniają sale rozpraw jak pożar.

Tak – z błogosławieństwem Jany – kończę tę historię. Cała wielka polityka toczy się dalej.
Czerkiesow, prezydent i Patruszew nadal się ze sobą użerają. Film opowiada o tym, jak Jana
została uwolniona dzięki oddolnej kampanii medialno-społecznej wymierzonej przeciwko
skorumpowanym biurokratom. Kampania ta jest dowodem na to, że tam, gdzie jest korupcja,
jest też miejsce na walkę z nią. Że jest ona raczej wyjątkiem niż regułą. Innymi słowy: że jeśli
bardzo się postarać, w tym kraju jest nadzieja. Skupiłem się na historii miłosnej silnej kobiety,
która musiała podjąć wielkie wyzwania. W filmie historia Jany przeplatana jest inną – historią
młodej matki, której powiedziano, że jej malutkie dziecko umrze na raka, jeśli nie uda jej się
zebrać pięćdziesięciu tysięcy dolarów na jego operację; kobieta decyduje się poruszyć niebo i
ziemię, by te pieniądze zdobyć. Dzięki temu mój film opowiada o silnych kobietach, a nie
tylko o politycznej opresji. To kompromis. Wąski korytarz, którym jakoś udało mi się
przecisnąć. Ale to już coś. I mam niezłą oglądalność. Bo ten kraj potrzebuje nowych
bohaterów.
Jeszcze inna Rosja

Rytm miasta odmierza wielka stalowa kula burząca. Jest jak kiwający się miarowo metronom;
taki metronom stoi tutaj niemal na każdym rogu. Miasto zmienia się tak szybko, że traci się
zupełnie poczucie rzeczywistości, bo trudno rozpoznać znajome ulice. Szukasz miejsca, do
którego zaledwie tydzień temu wpadłeś, by coś zjeść, a okazuje się, że właśnie wyburzają cały
kwartał. W tym szalonym pędzie destrukcji i budowy z dnia na dzień zmieniają się całe
wielkie obszary miasta – na opuszczonych od lat i bez wyraźnej przyczyny nieużytkach
wyrastają wieżowce, które czekają w pełni gotowe na to, by ktoś zbudował prowadzącą do
nich drogę; stoją tak puste i zasypywane brudnym śniegiem. Poszukiwanie stylu stało się
obsesją. Pierwsze powstałe podczas tego boomu budowle naśladowały wszystko, co żyjący w
postradzieckiej rzeczywistości ludzie zobaczyli za granicą, a co wydawało im się godne
pożądania: tureckie hotele, niemieckie zamki, szwajcarskie domki alpejskie. Gdy zburzono
znajdującą się tuż naprzeciwko Kremla Ostożenkę i odbudowano ją na nowo, nazwano ją
„moskiewską Belgravią”. W innych częściach miasta znaleźć można też „Mos Angeles” i
„Moskiewskie Lazurowe Wybrzeże”. Wrzucono je w sam środek miasta, gdzie są tak samo
sztuczne i dziwaczne, jak urządzane w podrabianym zachodnim stylu imprezy politycznych
technologów. W innym miejscu dostrzec można budowle w pokracznym stylu neonowego
średniowiecza: za wysoką czarną bramą wyros​ły wieże rodem z Disneya, wieńczące różowe
betonowe zamki, których boków (wyglądających jak absurdalne wielkie hełmy rycerskie)
uczepiły się rzędy przybudówek przypominających wyrosłą spod ziemi armię wojowników.
Często widzi się budynki, w których pomieszano wiele bardzo odmiennych stylów. Po drugiej
stronie rzeki (patrząc od Kremla) zbudowano kompleks biurowców, który zaczynał się od
rzymskiego portyku, dalej przechodził w średniowieczne szańce z ostrymi szpicami i
mieniącymi się złotem oknami, a wszystko to – jak wisienka na torcie – wieńczyły wieżyczki i
iglice rodem ze stalinizmu. Na pierwszy rzut oka wyglądało to zabawnie, ale już na drugi –
niepokojąco. Patrzenie na te budowle przypominało rozmowę z kimś, kto cierpi na
rozdwojenie jaźni: „Kim jesteś? Co starasz się powiedzieć?”. Nowe biurowce coraz bardziej
przypominają te socrealistyczne. Triumf-Pałas – który przez jakiś czas był najwyższym
budynkiem mieszkalnym świata – stanowi kopię jednej z tak zwanych Siedmiu Sióstr. Długo
zanim politolodzy narobili krzyku wokół budowanej przez Kreml nowej dyktatury, architekci
już po cichu szeptali między sobą: „Spójrzcie na tę nową architekturę, przecież to marzenie
Stalina. Miejcie się na baczności, imperium zła powraca”.
Ale oryginalne stalinowskie wieżowce były budowane z granitu i ozdabiane wielkimi
mozaikami i przestronnymi westybulami w monumentalnym stylu Walhalli, które prowadziły
do małych, ascetycznych mieszkań. Te nowe próbują być równie władcze w swej wymowie,
ale okazują się kiczem. Poza tym deweloperzy tak kradną i oszczędzają na ich budowie, że
nawet najbardziej luksusowe, V I P -owskie apartamentowce – sama elita elity – bardzo szybko
niszczeją i zapadają się. To specyficzne dla Moskwy połączenie bezguścia stylu i tandety
wykonania. Widziałem kiedyś plakat reklamowy pewnego dewelopera, który dobrze to
pokazywał. Utrzymany był w stylu nazistowskich plakatów propagandowych i przedstawiał
młodych ludzi o germańskich rysach; stali na tle pięknego alpejskiego widoczku, a nad nimi
rozciągał się slogan: „Życie staje się lepsze”. Nie, ta reklama nie była żartem, ale też nie była
zupełnie poważna. Była jednym i drugim. Wydawała się pokazywać społeczeństwo, w którym
żyjemy (społeczeństwo pod rządami dyktatury), ale tak, jakbyśmy się z nim bawili (bo możemy
sobie z niego żartować), jednak bawili na poważnie (bo na tej zabawie zarabiamy kasę i
nikomu nie pozwolimy ignorować rządzących tym społeczeństwem zasad).
Zanim jeszcze skręcę w stronę zaułka Gniezdnikowskiego, słyszę skrzypienie metalu i czuję
drżenie, jakie wywołują pracujące tam koparki. Powietrze wypełnia chmura czerwonego jak
cegła pyłu. Dziewiętnastowieczny dwupiętrowy pałacyk zapada się tak łatwo, jakby był z
tektury. Toporne ramię koparki niezgrabnie burzy ścianę; wygląda niezdarnie jak bawiące się
niemowlę. Przez chwilę widać wnętrza starego mieszkania – tapety z lat siedemdziesiątych,
stare fotografie, radio – a potem następuje szeroki zamach stalowej kuli burzącej i to wszystko
rozpada się na dobre. Gniezdnikowski jest u wylotu placu Puszkina, który przewodniki
turystyczne opisują jako „historyczne centrum Moskwy”. Dlatego ta okolica powinna zostać
nietknięta. Ale z każdym metrem, który zbliża mnie do Kremla, drżenie wierteł i głuchy huk
stalowych kul burzących stają się coraz głośniejsze. Ceny nieruchomości mierzy się
odległością od placu Czerwonego. Chodzi o to, żeby mieć dom czy firmę tak blisko centrum
władzy, jak to możliwe; rynkiem nieruchomości rządzi wciąż feudalna struktura społeczna,
która kieruje się potrzebą przebywania jak najbliżej cara, sekretarza generalnego Partii
Komunistycznej czy prezydenta Federacji Rosyjskiej. Krajowe instytucje – spółki paliwowe,
banki, ministerstwa i sądy – wszystkie chcą się tłoczyć jak najbliżej Kremla, by grzać się w
jego cieple jak wierni dworzanie. Oznacza to, że miasto właściwie samo skazuje siebie na
zagładę. Nie jest już w stanie rozrastać się na zewnątrz, więc każde kolejne pokolenie depcze
po głowach poprzednich generacji. Tylko w tym stuleciu w samym centrum kraju wyburzono
już ponad tysiąc budynków, które były oficjalnie „chronionymi” zabytkami historycznymi. Ale
nowe budynki, które powstały na ich miejscu, często długo pozostają ciemne i puste. Bo
nieruchomości są najlepszym sposobem na pranie brudnych pieniędzy, to na nich zarabiają
forsę moskiewscy rządowi oficjele, którzy rozdają kontrakty własnym spółkom budowlanym,
oraz agenci sprzedający te budynki pozbawionym twarzy i nazwisk forbesom, dla których jest
to świetna lokata majątku.
Przy budowie w zaułku Gniezdnikowskiego zgromadziła się niewielka grupa ludzi.
Ustawiali na chodniku świece i kładli kwiaty; był to ich mały prywatny lament nad utraconym.
Takie żałobne flash moby nad śmiercią starej Moskwy organizowane są coraz częściej. A ja w
wolnym czasie zajmuję się filmowaniem znikającego miasta, resztek Atlantydy.
Na czele grupy stoi Aleksandr Możajew. Ma rozczochrane włosy, szalik zwisa mu do
samych kolan, a z głębokich kieszeni jego żeglarskiej kurtki wystają butelka wódki i kubek
kefiru. Aleksandr reprezentuje raczej marginalny w innym kontekście zawód historyka
miejskiej architektury; tutaj należy go nazwać raczej przywódcą sekty, bo zbierający się wokół
niego ludzie uprawiają coś na kształt kultu, a jego samego traktują jak anioła stróża Starej
Moskwy. Możajew i jego przyjaciele zaczęli zajmować się ratowaniem budynków przed
starciem ze stalową kulą burzącą. Pikietują przed drewnianymi domami, którym grozi
wyburzenie, i starają się narobić tyle zamieszania, by zmusić deweloperów do wycofania się z
inwestycji. Ale zwycięstwa zdarzają się im rzadko. W ciągu ostatnich kilku lat ocalili
zaledwie trzy budynki na trzy tysiące. Możajew jest młodym, trzydziestoparoletnim facetem,
ale jego głos zgrzyta i łamie się jak mury Starej Moskwy. Wyciąga z kieszeni butelkę i mówi:
– Urządzamy tu stypę dla tego domu i dla całej starej Moskwy, bo wszystkie te budynki
zostaną wkrótce zniszczone.
Możajew i jego wyznawcy zakładają na twarze maski przypominające twarz Pinokia, które
tu ze sobą przynieśli; unoszą głowy i wyją do nieba jak zawodowe płaczki na pogrzebie.
– Sukinsyny, jak długo jeszcze będziecie niszczyć to miasto? – krzyczą. – Wkrótce nie
zostanie już nic, zupełnie nic! – Tę scenę można później zobaczyć w internecie.
Aleksandr odwraca się, a my idziemy za nim; wchodzimy między pozostałości starej,
pięknej Moskwy, w siatkę uliczek, podwórek i alejek, które kręcą się jak małe wiry wodne w
wielkim strumieniu gargantuicznych ulic wybudowanych za stalinizmu. Przechodzimy pod
wąskimi łukami i nagle znajdujemy się na niespodziewanie rozległym podwórku, gdzie
nastolatki rozgrywają mecz hokeja na wylanym między domami lodowisku. Światło jest tutaj
przytłumione i miękkie, a świeży śnieg odbija ostatnie tego dnia promienie słońca,
podświetlając obtłuczone lwy i anioły zdobiące gzymsy budynków. Tutaj wszystko jest
odrapane, wypłowiałe i chropawe, ale pełne życia. W oknach mieszkań zaczynają zapalać się
światła, a rodzice wołają dzieci, by wracały już do domu. Nawet język jest tu inny; śpiewny,
pieszczotliwy i pełen zdrobnień: „Chodź, mój gołąbeczku. Mój ty kwiatuszku”. Niemal
sielankowy nastrój dzieciństwa na wsi, z miękkim śniegiem i jazdą na sankach. Tutaj wciąż
istnieje Moskwa z czasów sprzed radzieckiego eksperymentu. W przeszłości, w XV I I I i XI X
wieku, to Petersburg był stolicą – miastem władzy, reżimu, porządku. Moskwa zaś była wtedy
zaściankiem – miastem, do którego wyjeżdżało się na wakacje, gdzie można było spać do
południa i cały dzień chodzić w pidżamie.
Tutaj znajdujemy miejsca o tak pięknych nazwach, jak Kriwokolennyj Pierieułok – zaułek
Krzywych Kolan – czy Potapowskij Pierieułok, którego nazwa brzmi jak wpadające do ust
płatki śniegu. Ale moim ulubieńcem jest Piatnickij Pierieułok – zaułek Piątkowy. Ta ulica nie
ma w sobie nic pompatycznego. Pełna jest dwupiętrowych dziewiętnastowiecznych małych
pałacyków, które bezładnie wpadają na siebie, jak weseli i nieco podchmieleni przyjaciele,
podśpiewujący sobie po drodze z knajpy do domu i ciepłych łóżek. Tutaj na każdym podwórku
mieści się mały bar, w którym pachnie tanią wódką i dymem. Nie ma tu biurowców,
narcystycznych drapaczy chmur ani despotycznych centrów handlowych. Jest za to stara stacja
metra – duży, niski i pomalowany na żółto budynek w kształcie naleśnika, w którym studenci
siedzą przy piwie, a chłopcy podrywają dziewczęta. Kocham tę ulicę za jej nazwę. Bo piątek
to najlepszy z dni, a najprzyjemniejszy jest piątkowy wieczór. To wtedy tydzień pracy gładko
przechodzi w czas odpoczynku. Gdy dzień chyli się ku końcowi, nastrój robi się coraz lżejszy,
zmarszczki gniewu przemieniają się w łagodne uśmiechy, a oddech staje się spokojniejszy i
głębszy. Zaułek Piatnickij to ulica poświęcona tej właśnie chwili, jest zmaterializowanym w
przestrzeni momentem dobrego czasu. Wszystko na tej ulicy zdaje się mówić: „Napijmy się,
pogadajmy, poopowiadajmy sobie historie. Tak dawno cię nie widziałem, tak długo nie byłem
już sobą”. Z tej ulicy lubię pójść dalej w miasto, ku domowi o numerze trzy przy zaułku
Pieczatnikow. Przechodzi się tam pod łukiem zdobiącym jasny, nieco krzywy barokowy
pałacyk z wielkimi aniołami i oknem, które wychodzi na ścianę. W głębi znajduje się długie
podwórko, przy którym stoją wysokie domy. Gdy znajdziesz się w środku, możesz poczuć się
jak w głębokiej dolinie; długi i niski drewniany dom owija się wokół podwórza i świeci
pomarańczowym światłem. A na samym środku stoi zapadająca się ławeczka.
– Nazywam Pieczatnikow wehikułem czasu – mówi Możajew, gdy tamtędy przechodzimy. –
Dla każdego, kto widział Pragę, Londyn, Rzym czy Edynburg, te stare moskiewskie podwórza
nie mają pewnie żadnej wartości architektonicznej. Nie wiem nawet, czy można je nazwać
pięknymi. Ale w przeciwieństwie do nowej Moskwy, która jest jedną wielką, niekończącą się
imitacją, ten świat jest prawdziwy.
Na rogu Pokrowki stoją trzy pulchne kobiety, które wyglądają na nauczycielki czy lekarki.
Warują jak labradory przy kamienicy w stylu art nouveau. Gdy się do nich zbliżamy, zezują na
nas nieprzyjaźnie, ale po chwili rozpoznają Możajewa, rozluźniają się i witają z nim. Takie
małe samozwańcze grupy stały się w Moskwie powszechne. Nie chronią okolicy przed
włamywaczami, ale przed deweloperami, którym zdarza się wysyłać podpalaczy, by
podkładali ogień pod stare kamienice; później występują o eksmisję prawowitych właścicieli
pod pretekstem, że ich budynki stanowią zagrożenie. Mają ogromną motywację do takich
działań, bo w pierwszej dekadzie XXI wieku ceny nieruchomości wzrosły o czterysta procent.
Tak więc pożary stają się w Moskwie czymś zupełnie zwyczajnym. Moskwianie sami zaczęli
więc nocami patrolować swoje okolice. Grupy lekarzy, nauczycieli, babuszek i gospodyń
domowych przyglądają się uważnie każdemu przechodniowi, próbując rozpoznać w nim
potencjalnego podpalacza. Nie ma sensu wzywać milicji, bo właściciele największych spółek
deweloperskich to przyjaciele i znajomi burmistrza i członków rządu. A najgrubszą rybą w
całej tutejszej branży budowlanej jest sama żona burmistrza. Mityczna już niemal rosyjska
klasa średnia przekonała się nagle, że nie ma żadnych praw do swej własności; że można ją
wyrzucać i przerzucać w kolejne miejsca, bo wszystkim rządzi tu kaprys feudalnego władcy.
Idziemy za Możajewem, a on wspina się na ruiny zniszczonego drewnianego dworku, który
niedawno padł ofiarą zagadkowego pożaru. Przez wypalone w dachu pałacyku dziury do pokoi
wyłożonych tapetami w kolorze nieba wpada śnieg, a z ​pozostałości starego kominka zwisają
sople lodu. Przez otwory po wyrwanych deskach podłogowych widzimy śpiących w piwnicy
meneli. Możajew znajduje stare notesy wypełnione pismem ludzi, którzy kiedyś tu mieszkali.
Zaczyna opowiadać nam historię tego budynku, jego mieszkańców i tego, czym się zajmowali.
Nasza grupka słucha go bardzo uważnie. Jego opowieść jest hipnotyzująca – dziury w dachu
domu wydają się zarastać, w nozdrzach wyraźnie czuje się zapach płonącego w kominku
drewna, a w uszach pobrzmiewają kroki mieszkających tu arystokratów i plotki ich służących.
Po chwili widzimy, jak w 1917 roku dom przejmują komuniści, słyszymy strzały, gdy na
właścicielach dokonuje się egzekucji, i patrzymy, jak pałacyk staje się budynkiem
komunalnym. W pewnym momencie wszyscy jego mieszkańcy zostają z rozkazu Stalina
aresztowani, a pałacyk zamienia się na czas wojny w mały szpital.
„Te stare ściany i drzwi wiedzą coś, czego my nie jesteśmy w stanie zrozumieć – napisał w
jednym z esejów Możajew. – Znają prawdziwą naturę czasu. W budynkach zapisany jest
dramat ludzkich żywotów. My odejdziemy, ale te miejsca pozostaną”.
– Możajew to pamięć tego miasta – mówi mi dziewczyna z pomarańczowymi kucykami, gdy
pytam, dlaczego tutaj przyszła. – Przedtem nie miałam zielonego pojęcia o mieście, w którym
się wychowałam.
Ale Rosja ma problem ze swymi wspomnieniami. Wśród mijanych przez nas budynków nie
ma takiego, który nie byłby miejscem lub świadkiem egzekucji, zdrad i masowych zbrodni.
Najpiękniejsze podwórza ukrywają najokropniejsze tajemnice. Tuż za rogiem zaułka
Potapowskiego znajduje się kamienica, której każdy mieszkaniec stracił kogoś w
aresztowaniach czasów stalinowskiego terroru. W piwnicach budynku, w którym teraz mieści
się nowiutkie centrum handlowe, znajdowała się sala rozpraw; z niej całe masy winnych i
niewinnych ludzi wysyłano prosto do obozów pracy. Tamten sąd pracował tak szybko, że był
w stanie w ciągu jednej minuty wydać wyroki w dwóch sprawach. Mowa tylko o latach
stalinowskich, potem były jeszcze całe dekady, kiedy to przez ściany słyszało się, że przyszli
po sąsiadów, którzy słuchali BBC czy Radia Wolna Europa.
– Każdy nowy reżim radykalnie przebudowuje przeszłość – mówi Możajew, gdy idziemy w
stronę stacji Barikadnaja. – Lenin i Trocki zszargali pamięć o carach, Stalin zszargał pamięć o
Trockim, Chruszczow o Stalinie, Breżniew o Chruszczowie, a pieriestrojka pożarła cały wiek
komunizmu… I za każdym razem, gdy bohaterowie przemieniają się w złoczyńców, a zbawcy
stają się diabłami, zmienia się też nazwy ulic, wymazuje twarze ze starych fotografii i
przygotowuje nowe, poprawione wydania encyklopedii. Tak samo każdy reżim burzy i buduje
na nowo swoje miasta.
Na rogu stacji Barikadnaja stoi mały barokowy domek, zepchnięty jakby na bok przez
konstruktywistyczną kamienicę z lat dwudziestych. Nad nią z kolei dominują – jakby szyderczo
się uśmiechające – stalinowskie wieżowce, a znów ich blask przyćmiły połyskujące ciemno
dachówki wielkiego i zwieńczonego kopułą domu handlowego, który przypomina nieco
namioty stawiane w mongolskich obozach wojskowych. Wszystkie te budynki wyglądają,
jakby rozpychały się łokciami. O ile w Londynie i Paryżu architekturę całego miasta utrzymuje
się mniej więcej w jednym stylu – by zapewnić jakiś rodzaj harmonii, pamięci i tożsamości –
o tyle tutaj każdy kolejny budynek z pogardą napiera na stojący obok, tak jak każdy kolejny
reżim obala poprzedni.
Gdziekolwiek rosyjska kultura XXI wieku próbuje odnaleźć jakieś fundamenty, na których
mogłaby zbudować coś zdrowego i szczęśliwego, znajduje tylko puste przestrzenie, spaloną
glebę i plamy zaschniętej krwi. Gdy jeden z kanałów Ostankino wystartował z rosyjską wersją
brytyjskiego programu 100 Greatest Britons – który tutaj nazywa się Imię Rosji – zakładano,
że będzie to prosty projekt P R -owy lansujący zdrową postawę ​patriotyczną. Idea programu
polegała na tym, że Rosjanie z całego kraju mieli głosować na swych największych
bohaterów. Jednak gdy kraj zaczął szukać swoich autorytetów i praojców, okazało się, że
każdy nadający się do tej roli kandydat był apodyktycznym tyranem: Iwan Groźny – który w
XV I wieku założył właściwe państwo rosyjskie i został jego pierwszym carem; Piotr Wielki;
Lenin; Stalin. Ten kraj jakby zastygł w uwielbieniu dla okrutnych przywódców. Gdy do
twórców Imienia Rosji zaczęły spływać głosy ludu, ku ich konsternacji okazało się, że
zdecydowane prowadzenie objął Stalin. Trzeba było sfałszować głosowanie tak, by zwycięzcą
okazał się Aleksander Newski – otoczony legendą średniowieczny rycerz, który urodził się
prawdopodobnie w 1220 roku. Newski żył tak dawno temu – gdy Rosja była wciąż jeszcze
kolonią Imperium Mongolskiego – że jego wybór wydawał się najbardziej neutralny i
bezpieczny. W poszukiwaniu figury ojca Rosja musiała wyjść poza historię swojego państwa.
Poza tym – o czym oczywiście w programie nie wspomniano – istnieją pewne dowody na to,
że Newski zasłynął głównie dzięki ściąganiu podatków i mordowaniu młodych zbuntowanych
rosyjskich książąt na rozkaz swego mongolskiego suzerena.
Jak można budować historię na bratobójczej rzezi i zdradzie? Czy trzeba zaprzeczać
faktom? Zapomnieć o nich? Ale wtedy zostaje się osieroconym. Tak więc historię przepisuje
się wciąż na nowo tak, by pasowała do teraźniejszości. Prezydent szuka sposobu, by
uprawomocnić swój autorytaryzm, a Stalina czci jako wielkiego wodza, który sprawił, że
Związek Radziecki wygrał wojnę. Gdy telewizja próbowała zająć się przeszłością i nakręciła
porządnie zrobione dramaty o czasach stalinowskiego terroru z lat trzydziestych, filmy te
zdjęto z anteny i zastąpiono produkcjami upamiętniającymi drugą wojnę światową. (Ale
chociaż publicznie głośno świętuje się zwycięstwo Stalina, przywoływanie jego postaci budzi
dawne lęki: Stalin powraca! Strzeżcie się!)
Te wieczne udręki znajdują też odbicie w architekturze. Rosja XXI wieku szuka samej
siebie; ucieka, powraca, zaprzecza i wymyśla wszystko od nowa, a miasto wije się z bólu.
– Moskwa to jedyne miasto, w którym burzy się najstarsze budynki – mówi Możajew. – I
burzy się je tylko po to, by odbudować je na nowo jako repliki samych siebie, wzbogacone o
wszystkie te linie proste, pleksiglas i podwójne szyby.
Stojący naprzeciw Kremla hotel Moskwa, ponury stalinowski budynek-grobowiec,
najpierw został rozebrany, a później – po długich debatach na temat tego, czym powinno się go
zastąpić – na nowo odbudowany w niemal identycznej formie, tylko nieco bardziej kolorowej.
Taki sam los spotkał Gniezdnikowski Pierieułok – zburzony, a później odbudowany, z
restauracjami w podrabianym stylu caratu, w których kelnerzy mówią rosyjskim sprzed
czasów rewolucji, w menu znaleźć można pierożki z móżdżkiem, a turyści są zachwyceni, bo
udało im się odnaleźć kawałek „prawdziwej Rosji”. Na organizowanych przez Możajewa
wycieczkach można więc nie tylko podziwiać starą architekturę, ale też przyjrzeć się temu, w
jaki sposób zarządza się całym rosyjskim społeczeństwem. Luksusowe moskiewskie
czasopisma, które nigdy nie tykają wielkiej polityki, pisząc o sprawach miasta, używają
metafory; „Oddajcie nam nasze miasto”, wołają, wyrażając swe ogólne niezadowolenie z
istniejącego stanu rzeczy.
Dzwonią dzwony. Możajew zatrzymuje się i przez chwilę modli. Jest wyznania
prawosławnego i zawsze, kiedy zamierza sobie golnąć, wypowiada błogosławieństwo. Teraz
zabiera nas do cerkwi. Przy wejściu kłębi się tłum; wszyscy trzymają świece, które rzucają
światło na śnieg, co sprawia, że cały narożnik ulicy wygląda tak, jakby ktoś pomalował go na
złoto. Wewnątrz słychać prawosławne modlitwy, które w moich uszach brzmią równie
tajemniczo, jak buddyjskie mantry. Czuje się silny zapach kadzidła, a ludzie zbierają się wokół
ikon, zapalając przy nich świece. Nastrój jest taki, że wzbiera we mnie wzruszenie, a po
skórze przechodzą mi ciarki. W przekonaniu wyznawców prawosławia, jakoby ich wiara była
najbliższa źródła, musi być coś z prawdy; ich wiara jest mniej racjonalna, a bardziej
emocjonalna i oparta na osobistych doświadczeniach. Wszystko, co się tu dzieje, zostawia na
tobie ślad; wszystkie te śpiewy, ludzie, światła prowadzą cię ku ikonom. A ponieważ pracuję
w telewizji, zauważam, że to doświadczenie jest zgodne z wizualno-emocjonalną logiką mojej
branży. Wpatrujesz się w ikonę przedstawiającą cierpiącego Chrystusa i utożsamiasz własne
doświadczenie z jego doświadczeniem, tak samo jak widz utożsamia się z pokazywanym w
zbliżeniach bohaterem filmu czy programu. I przypominam sobie to, co powiedział mi kiedyś
pewien rosyjski artysta na emigracji, Witalij Komar; mówił, że geniusz obsadzenia Chrystusa
w roli głównego bohatera boskiego dramatu polegał na tym, że po raz pierwszy publiczność
dostała Boga, z którym naprawdę mogła się utożsamić.
– Chrystus jest prekursorem Chaplina i wszystkich innych wielkich przegranych, jakich
pokazały nam kino i telewizja – powiedział wtedy Komar. – Przed Chrystusem wszyscy
bogowie byli albo jak idealny, nieosiągalny Apollo, albo zupełnie niewidzialni. Ale Chrystus
jest słaby i można go złamać. Tak jak każdego z nas.
(Pierwsze obrazy Komara to była satyra na radziecką ikonografię. Pokazywały Stalina
otoczonego greckimi muzami. Później, gdy wyemigrował, Komar zaczął poszukiwać nowego
języka boskiego symbolizmu).
Gdy stoisz tak w cerkwi i patrzysz na obraz cierpiącego Chrystusa jak na podnoszące na
duchu zwierciadło wszystkich twoich klęsk, możesz odwrócić głowę i zobaczyć obraz nowo
narodzonego dziecka i jego matki. Wtedy przestajesz myśleć o przegranej; twoje emocje nagle
zmieniają się, a ty zaczynasz rozmyślać o możliwości nowego początku.
Spacer z Możajewem trwa dalej. Idziemy przez zasypane śniegiem bulwary i mijamy
budynki owinięte grubą zieloną siatką wskazującą, że czekają na wyburzenie. Możajew przez
cały czas mówi i co chwilę coś popija. Przywraca do życia kolejne ulice i domy, które teraz
wydają się roić od duchów. W tej jego psycho​geografii jest coś mistycznego. To jego
poszukiwanie Starej Świętej Moskwy – miasta, którego właściwie już nie ma – jest
poszukiwaniem czegoś lepszego, choć tylko wyobrażonego.
Jest już późna noc, gdy wracam z Możajewem w stronę Gniez​d​nikowskiego. Koparki stoją
nieruchome i ciche. Możajew pochyla się i rozkopuje górną warstwę śniegu. W świetle
ulicznej latarni widać, że leżąca pod nią starsza warstwa jest ceglastoczerwona od pyłu
zgromadzonego podczas odbywającej się tu za dnia wielkiej demolki.
– Gdy wyjdziemy na barykady – żartuje Możajew – właśnie taki kolor będzie miała nasza
krew.
To koniec spaceru. Grupa się żegna, a Możajew zatrzymuje nielegalną taksówkę, by
pojechać do domu. Zawsze myślałem, że mieszka przy którejś z tych uliczek Starej Moskwy.
Ale auto zabiera go na dalekie przedmieścia. Z samochodowych głośników dobiegają dźwięki
szansonu. Musi teraz wyjechać daleko poza magiczny Możajewland, minąć hordy równych
prostokątów bloków mieszkalnych i zjechać na MK A D – ostatnią i największą z obwodnic
Moskwy.
Zaniedbany dwudziestopiętrowy blok z lat osiemdziesiątych, w którym mieszka Możajew,
stoi przy samej obwodnicy. Nie działa winda, więc mężczyzna wspina się po schodach,
mijając kiepskie graffiti i puszki wypełnione niedopałkami. Ciężko dyszy, ale ten spacer działa
na niego otrzeźwiająco. Parę lat temu wyburzono dom, w którym wcześniej mieszkał. Na jego
miejscu postawiono wieżowiec. A więc Możajew jest emigrantem. „Gdy jesteś mały, wydaje
ci się, że wszystko zawsze będzie takie samo: dom, drzewa, rodzice – napisze później w
jednym ze swych esejów. – Gdy zmarli moi rodzice, pamięć o nich zachowywałem dzięki
budynkowi, w którym razem mieszkaliśmy. Bo budynki są nie tyle wspomnieniem czasu, ile
zwycięstwem nad nim”.
Po panującym na dworze zimnie wnętrze budynku wydaje się Możajewowi przegrzane,
więc zanim dotrze na swoje piętro, będzie już bardzo spocony. Wchodząc do mieszkania, stara
się zachowywać jak najciszej; jego żona i dzieci już śpią. Najmłodsze z trójki dzieciaków śpi
w łóżeczku ustawionym w przedpokoju. Możajew mija je cicho i idzie do niewielkiego
salonu. Stoją tu wszędzie drobne ślady Starej Moskwy, które udało mu się ocalić od
zniszczenia: kawałki szesnastowiecznych wzorów kwiatowych wyniesione z jakiejś piwnicy
oraz fragmenty rzeźbionej drewnianej ramy okiennej przedstawiające ogniste ptaki,
sympatycznych olbrzymów i mysich królów. Leżą tu jak pozostałości dawno zaginionej
cywilizacji.
Na zewnątrz robi się coraz głośniej, bo na obwodnicy jest coraz większy ruch. Z ciemności
powoli wyłaniają się zarysy wieżowców. Stada dźwigów wciąż migoczą i kołyszą się nad
miejscami budowy, pracując nawet w nocy; jakby zmieniały dekoracje między aktami sztuki.
Największa grupa dźwigów otacza znajdujący się wciąż w budowie wieżowiec – Basznię
Fiedieracyję – centralny budynek całego moskiewskiego city, stanowiący rosyjską odpowiedź
na francuską La Défense i londyński Canary Wharf, ale budowaną wyżej i szybciej, z
rozpychającym się łokciami uporem, który zdaje się każdemu mówić: zejdź mi z drogi.
Basznia stoi niemal w samym środku stolicy i jest o tyle wyższa i większa od wszystkich
innych budynków miasta, że wydaje się przedefiniowywać jego wymiary, zmieniać samą ideę
wysokości i rozmiaru.
„Nadszedł czas, by Rosja powstała z kolan” – tak brzmi ulubione hasło prezydenta, a
Basznia Fiedieracyja wstaje na to hasło jak wojownik z rosyjskiej bajki ludowej i rośnie w
górę. „I to nie kwestia dni, tylko godzin”.
Dziecko Możajewa zaczyna szlochać w swoim łóżeczku. Mężczyzna bierze je na ręce i
zaczyna kołysać w górę i w dół, by uciszyć zawodzenie. Chłopczyk ma zaledwie parę
miesięcy i jest mulatem. Żona Możajewa pochodzi z Kuby; jej rodzice byli komunistami i
przenieśli się do radzieckiej Moskwy, bo spodziewali się znaleźć tu utopię. Cała trójka dzieci
Możajewa jest czarna. To jedyne czarne dzieci w okolicy, dlatego ich rówieśnicy lubią je
czasem szturchnąć albo nazwać jakimś obrzydliwym przezwiskiem. Możajew zastanawiał się
nad emigracją, która mogłaby im zapewnić normalne życie.
Myślał o tym, by wyjechać do Czarnogóry; zawsze lubił brzmienie tego słowa: Czarnogóra,
Montenegro. Albo do Londynu. Albo jeszcze dalej.
Rytuały przejścia

Późny ranek, miasto spowija zapach benzyny, w ustach czuć niesmak po wszystkich
rozrywkach weekendu, biała niedziela zmienia się w syf poniedziałku, a ja jestem spóźniony.
Łapię kamerę i wybiegam ze swojego mieszkania na najwyższym piętrze, z którego rozciąga
się widok na zakole zamarzniętej rzeki i dalej na wielki wyszczerbiony ząb jednego z gotycko-
stalinowskich wieżowców. Podłoga pomalowanej na ciemną zieleń klatki schodowej pełna
jest niedopałków i małych brązowych kałuż strzepniętego z butów roztopionego śniegu. Ze
względów bezpieczeństwa drzwi mieszkań są tapicerowane, co sprawia, że przypominają
wejścia do więziennych izolatek. Za tymi drzwiami znajdują się mieszkania bogaczy. W tym
mieście miliarderów o twarzach bobasów wszyscy sobie nieźle radzą; a tutaj, w moim bloku –
starym gotycko-stalinowskim budynku, wzniesionym dla członków partii, funkcjonariuszy
K BG , elity dyplomatycznej i wielkich aktorów, czerpiących profity albo ze starego, albo z
nowego porządku – jest to doskonale widoczne. Nikt jednak nie kwapi się, by zorganizować
zrzutkę i wyremontować klatkę schodową. Granicę zainteresowania tutejszych bogaczy
wyznacza próg ich mieszkania. Nikt nie skąpi środków na dopieszczenie swojego apartamentu,
ale jeśli chodzi o sferę publiczną, każdy przywdziewa groźną maskę i nie pozwala się
wciągnąć w żadne wspólne działania.
Jadę windą, która nadal – jak za dawnych czasów – oświetlona jest słabą żółtą żarówką.
Mijam szaloną kobietę, która siedzi na schodach dniami i nocami, krzycząc: „Jestem jajkiem!
Jestem jajkiem!”. (Co ona ma na myśli? Zawsze, gdy ją słyszę, zastanawiam się nad tym. Czy
ktoś zrobił jej coś złego? Czy to po prostu czysty nonsens?) Gdy otwieram drzwi wyjściowe,
sprawdzam, czy w kieszeni spodni wyczuwam cienki zarys okładki paszportu i uświadamiam
sobie, że zapomniałem go wziąć. Zawsze musisz mieć paszport, zawsze musisz mieć ze sobą
dokumienty! Bo w każdym momencie mogą cię zatrzymać i zażądać okazania. Może się to
zdarzyć tylko raz czy dwa razy do roku, ale jeśli akurat wtedy nie będziesz miał ich przy sobie,
czeka cię wystawanie w długich kolejkach i pielgrzymka od drzwi do drzwi. Będziesz krążył
po kolejnych biurach i gabinetach, by uzbierać całą kolekcję pieczątek, przepisów i zezwoleń,
a same zarządzenia i przepisy nieustannie się zmieniają. To taki mały trick, który stosuje
wobec ciebie państwo, po to, byś cały czas siedział jak na szpilkach, wciąż grzebał po
kieszeniach w poszukiwaniu dokumentów i za każdym razem, gdy za dużo wypijesz, budził się
z lękiem, że mogłeś je zgubić w barze. Po jakimś czasie ten gest klepania się po kieszeniach
staje się odruchowy; ręka sięga do kieszeni tyle razy w ciągu dnia, że w ogóle przestajesz to
zauważać. Na tym właśnie polega prawdziwa władza – potrafi zmusić cię do zmiany
odruchów.
Tak więc muszę wrócić do mieszkania.
Istnieje wiele rytuałów przejścia, wiele sposobów na to, by system ciasno oplótł cię
mackami. Ostatnią ceremonią przejścia, jakiej doświadczyłem, był egzamin na prawo jazdy.
Instruktor wyjaśnił mi, że nie uda mi się go zdać dopóty, dopóki nie zapłacę łapówki (w tym
miesiącu jest to pięćset dolarów, ale wkrótce ma podskoczyć do tysiąca, więc powinienem się
spieszyć). Nie chciałem się zgodzić; chciałem się naprawdę porządnie nauczyć jeździć i zdać
egzamin na poważnie. Ale on wyjaśnił, że drogówka nie pozwoli mi zdać, dopóki nie zapłacę,
ile trzeba.
Instruktor był znajomym znajomych moich rodziców i wszyscy, których znałem, mówili, bym
mu zaufał. Specjalizował się w lekcjach jazdy dla kursantów, których sam opisywał jako
„nerwowych”, czyli aktorek i imigrantów. Dałem mu więc pieniądze, a on przeprowadził całą
transakcję. Zakładałem, że po wszystkim dostanę moje prawo jazdy dyskretnie zapakowane w
kopertę. Byłem więc zaskoczony, gdy instruktor kazał mi udać się do szkoły jazdy i wraz z
innymi przystąpić do testów.
Teoretyczną część egzaminu przeprowadzano w dużym, jasnym i nowym pomieszczeniu
wyposażonym w nowoczesne komputery. Było nas tam około dwadzieściorga; wszyscy
zasiedliśmy przed komputerami, by odpowiedzieć na pytania egzaminacyjne – symulacje
różnych sytuacji w ruchu drogowym. Trochę mi ulżyło, gdy pomyślałem, że może moja
łapówka zaginęła gdzieś w tym całym bałaganie i skupiłem się na tym, by jak najlepiej
odpowiedzieć na pytania. Byłem mile zaskoczony, gdy okazało się, że uzyskałem osiemnaście
na dwadzieścia możliwych punktów; czyli wystarczająco dużo, by zdać. Dopiero później
dotarło do mnie, że wszystkie komputery w tej sali były już wcześniej skonfigurowane tak, by
wyświetlić taki właśnie rezultat, osiemnaście na dwadzieścia, bo wszyscy, którzy zdawali ze
mną, wcześniej dali odpowiednią łapówkę.
Później przyszła kolej na egzamin praktyczny, czyli zestaw manewrów między
rozstawionymi na parkingu pachołkami. Wsiadłem do samochodu – takiego, jakim jeżdżą
instruktorzy, czyli wyposażonego w dwa zestawy pedałów. Obok mnie siedział funkcjonariusz
drogówki w służbowym mundurze. Powiedział mi, bym odpalił silnik. Byłem tak
zdenerwowany i wyjeździłem wcześniej tak niewiele lekcji, że nie mogłem poradzić sobie ze
sprzęgłem. Milicjant uśmiechnął się, zerknął przez ramię i sam uruchomił silnik.
– Proszę położyć ręce na kierownicy i udawać, że kieruje pan autem – powiedział.
Zrobiłem, co mi kazał. On kontrolował całkowicie ruch samochodu i tak objechaliśmy cały
plac. Na początku tylko głupio się uśmiechałem, ale po jakimś czasie miałem wrażenie, że już
niemal samodzielnie prowadzę samochód.
Wróciłem do mieszkania. Paszport leży w kieszeni rzuconych na niepościelone łóżko
spodni, które miałem na sobie wczoraj. Trzymam go w specjalnej wewnętrznej kieszeni, skąd
trudno byłoby go ukraść. Ale w tej skrytce dokument nieustannie przykleja mi się do nogi,
która poci się w kontakcie z ciepłym plastikiem. Znaczek na przedniej okładce jest już
zupełnie starty, a rogi kartek pozawijane. Folia chroniąca zdjęcie zaczęła się odklejać. Szybko
zbiegam z powrotem na dół, by złapać podwózkę. Zbliżając się do rogu ulicy, wszystkie
samochody przyspieszają; mitsubishi, hummery, bmw, mercedesy, wszystkie z
przyciemnianymi szybami. Tutaj jesteś kimś ważnym, dopóki przynajmniej udajesz, że masz
coś do ukrycia. Jeden z samochodów zatrzymuje się obok mnie. Szyba zaczyna się opuszczać,
a ja nachylam się, by zajrzeć w oczy kierowcy. Trzeba to robić szybko; masz na to tylko kilka
sekund. Pijany? Wariat? Albo gorzej: taki, który wywiezie cię za miasto i okradnie? Bo choć
po to, by tu przeżyć, musisz nazbierać całą masę formularzy i podpisów, wszystko sprowadza
się do tych krótkich improwizowanych momentów zaufania i dobicia targu – kak
dogoworit’sja – podczas których obie strony rozumieją niepisane zasady tej gry.
– Trzysta na plac Trzech Dworców?
– Czterysta?
– Trzysta pięćdziesiąt.
Siadam z przodu i staram się przeprowadzić dalszą ocenę mojego kierowcy. W takich
samochodach nawiązuje się bardzo dziwną relację. Bo z jednej strony zapłaciłeś, więc
powinieneś tu rządzić. Ale z drugiej strony to nie jest prawdziwa taksówka, więc kierowca
może poczuć się urażony. Mój kierowca ma brodę i wygląda na spokojnego. Włącza CD i z
głośników lecą psalmy. Zwracam mu uwagę, by uważał na róg, na którym milicja lubi znak
„ulica jednokierunkowa” zamienić w ciągu nocy na „zakaz wjazdu”; w ten sposób, na
nieuwadze kierowców, tutejsi mundurowi zarabiają na czynsz. Całe miasto to korupcyjny tor z
przeszkodami, a ty możesz albo się wściekać, albo przyjąć zasady tej gry i czerpać z niej jakąś
uciechę. Ruch na drodze jest dziś już bardzo duży; mam do przejechania niewielką odległość,
ale to będzie długa podróż. Typowy mieszkaniec Moskwy ocenia swoje życie, biorąc za
kryterium ruch uliczny; to, czy dzień należy uznać za udany, czy za fatalny, zależy od tego, ile
godzin tkwiłeś w korkach. Korki stały się symbolem tego miasta. Jedynym sposobem na to, by
je jakoś rozładować, byłoby przeniesienie finansowych i rządowych siedzib poza centrum.
Ale to z kolei byłoby sprzeczne z feudalnymi instynktami całego systemu. Tak więc korki stają
się wyrazem patowej sytuacji, w jakiej znajduje się centrum wszystkiego: z jednej strony
wolny rynek pozwala na to, by każdy miał samochód, ale z drugiej – wszystkie te samochody
stoją w korkach, których przyczyną jest struktura społeczna. Wyposażonym w syreny, czarnym
(zawsze czarnym), kuloodpornym mercedesom wielkich, bogatych i dzierżących władzę wolno
jeździć pod prąd i bez zważania na przepisy ruchu, dlatego mkną przez kwaśny szlam miasta,
kierowane przez współczesnych baronów, którzy żyją według własnych zasad. Ich syreny są w
tym mieście symbolem statusu; przyznaje się je, jak szlachectwo, najbardziej lojalnym
urzędnikom, biznesmenom i reżyserom filmowym; ale można je też, za odpowiednią cenę, po
prostu kupić. Gdy syreny nas mijają, obaj – ja i mój kierowca, nagle zjednoczeni przeciwko
wspólnemu wrogowi – pochrząkujemy znacząco. Postanawiam się odprężyć i mówię mu o
tym, jak bardzo podobają mi się psalmy, które włączył. Ale gdy nasza wspólna podróż
dobiega końca i wysiadam z samochodu, on nagle łapie mnie za ramię i obraca tak, że stajemy
twarzą w twarz. Trzyma moją rękę w żelaznym uścisku.
– Nie martw się, bracie – mówi. – Oczyścimy ulice z wszystkich brudasów, czarnuchów,
muzułmanów i ich brudnej forsy. Święta Rosja znów dumnie powstanie.
Czasem się tu wpada na ludzi takiego rodzaju. To wielbiciele Eurazji, wyznawcy
Wszechrusi, święci neoimperialiści. Nie jest ich wielu, ale otrzymują mocne wsparcie
Kremla, spełniając dlań funkcję rzeczników dbających o to, by w rozmowach zamiast na
korupcję wściekano się na obcokrajowców (Kreml oczywiście nie jest skłonny do wyrażania
oficjalnie takich poglądów).
Wszedłem na stację. Miałem jechać do Petersburga, gdzie czekała na mnie kolejna historia.
Tym razem chodziło o obowiązkową służbę wojskową – najważniejszy obrzęd przejścia ku
męskości dla każdego Rosjanina. Co roku – każdego kwietnia i października – na ulicach
zakwita kolor khaki, bo do miast przyjeżdżają całe grupy młodych żołnierzy: chudych, w zbyt
małych lub zbyt dużych mundurach, z czerwonymi nosami i uszami, spoglądających wilkiem na
maybachy i drogie restauracje. Gromadzą się wokół wejść do stacji metra, gdzie z podziemi
napływa ciepłe powietrze, i trzęsą się z chłodu, popijając letnie piwo na rogach głównych
arterii miasta. Powłócząc nogami, wchodzą na wysokie piętra i dobijają się do drzwi
mieszkań albo grasują po parkach. O tej porze roku w Rosji odbywa się wielka doroczna
zabawa w chowanego, bo żołnierze mają rozkaz wyłapywać młodych mężczyzn, którzy
uciekają przed poborem, i zmuszać ich, by wstąpili w szeregi armii. Choć służba wojskowa
jest obowiązkowa dla zdrowych mężczyzn między osiemnastym a dwudziestym siódmym
rokiem życia, każdy unika jej jak może.
Najpowszechniejszą formą uniku jest zwolnienie lekarskie. Niektórzy udają wariatów i
decydują się spędzić miesiąc w klinice psychiatrycznej. Przywożą ich tam matki.
– Mój syn jest niezrównoważony psychicznie – mówią. – Groził mi, że mnie pobije, a w
nocy budzi się z krzykiem.
Lekarze oczywiście wiedzą, że ci chłopcy udają, więc łapówka za taki miesięczny pobyt w
szpitalu to parę tysięcy dolarów. Ale masz gwarancję, że już nigdy nie dostaniesz wezwania
do wojska, bo wariatom nie można przecież powierzyć broni. Musisz jednak liczyć się z tym,
że zaświadczenie o chorobie psychicznej będzie ci towarzyszyło już do końca życia i może
zaważyć na twojej przyszłej karierze. Jednak istnieje też inne, krótkoterminowe rozwiązanie:
tydzień w szpitalu z uszkodzeniem ręki czy pleców. Trzeba to powtarzać co roku, więc w
pewnych okresach szpitale wypełniają się pryszczatymi wyrostkami symulującymi różne
choroby. Ale taka droga wymaga miesięcy przygotowań. Trzeba znaleźć właściwego lekarza i
właściwą dolegliwość, bo lista chorób wciąż się zmienia. Może zdarzyć się, że stawisz się na
komisję zadowolony, bo w kieszeni masz śliczne, podstemplowane zaświadczenie, na które
twoja matka straciła masę pieniędzy i wiele miesięcy zachodu, a tymczasem okazuje się, że w
tym roku płaskostopie czy krótkowzroczność nie mają już zbawiennej mocy, jaką miały jeszcze
rok wcześniej.
Od służby wojskowej wywiniesz się (a raczej wypełnisz ją, uczestnicząc w nudnych
ćwiczeniach wojskowych), jeśli pójdziesz na uniwersytet. W Rosji jest to najsilniejszy
bodziec, jaki popycha chłopców do dalszej edukacji. Rosjanie aż do trzydziestki potrafią
zapisywać się na kolejne studia magisterskie. Ale jeśli nie jesteś wystarczająco dobry, by
studiować? Wtedy musisz zapłacić. W Rosji powstały dziesiątki nowych uniwersytetów,
chętnie służących pomocą tym, którzy chcą uniknąć powołania do armii. Zagrożenie
wezwaniem na komisję sprawia, że niebezpiecznie jest rzucić studia, bo tuż za progiem
wojsko wyciągnie po ciebie ręce. Gdy chłopak zbiera złe stopnie, matka suszy mu głowę, by
bardziej przyłożył się do nauki. Ale gdy mimo wszystko młodzianowi grozi zawalenie roku,
należy zapłacić kolejną łapówkę, by mieć pewność, że nic takiego się nie wydarzy. Istnieje
jednak pewna wymagana liczba studentów, których wykładowcy muszą usadzić, by zachować
pozory; w takim przypadku matka musi sięgnąć po ostateczny środek: dać łapówkę dowódcom
wojskowym. Matki przychodzą do generałów, dobijają się do drzwi komendantów i błagają o
wolność dla swych synów (czasami same pieniądze nie wystarczą; najpierw trzeba zdobyć
emocjonalne prawo do zapłacenia łapówki).
Ale wszystkie te opcje dostępne są tylko dla tych, którzy mają pieniądze i układy. Inni, ci
biedniejsi, muszą bawić się w chowanego. Żołnierze zatrzymują każdego chłopaka, który
wydaje się w odpowiednim wieku, i żądają, by okazał dokumenty oraz zaświadczenie o
zwolnieniu ze służby; jeśli nie posiada takich papierów, prowadzą go prosto do miejscowej
jednostki. Tak więc młodzi unikają stacji metra, chowają się za kolumnami i błyskawicznie
uciekają, gdy tylko zobaczą jakiegoś żołnierza flirtującego z dziewczyną lub sępiącego
papierosy od przechodniów. Często widzi się nastolatków, którzy pędzą przez długie
marmurowe korytarze metra, a za nimi goni milicja. Gdy żołnierze przychodzą do mieszkania,
potencjalny poborowy udaje, że nie ma go w domu, barykaduje się w środku, wstrzymuje
oddech i czeka, aż sobie pójdą. Żołnierze zawsze w końcu mają już dość i odchodzą, ale od
tego momentu, za każdym razem, gdy milicja sprawdza ci dokumenty, drżysz ze strachu, że
mogą zechcieć zadzwonić w odpowiednie miejsce, by sprawdzić, czy czasem nie jesteś
dezerterem. I za każdym razem, gdy schodzisz do metra; za każdym razem, gdy przechodzisz
przez którąś z głównych ulic, gdy umawiasz się ze znajomymi pod kinem, gdy wychodzisz ze
swego małego podwórka – twoje życie przepełnia lęk. I tak – tylko na pół legalnie – będziesz
żył aż do momentu, gdy skończysz dwadzieścia siedem lat; przez ten czas nie będziesz mógł
wystąpić o wydanie paszportu, a więc nie będziesz też miał najmniejszych szans na wyjazd z
kraju.
Na tym polega geniusz tego systemu: nawet jeśli uda ci się uniknąć wojska, to ty, twoja
matka i cała twoja rodzina staniecie się częścią systemu łapówek, lęków i udawania. Stajesz
się aktorem, który wobec swego państwa odgrywa wciąż nową rolę; bo już wiesz, że twój kraj
jest wielkim kolonizatorem, którego się boisz, przed którym chcesz się schować, którego
musisz przekupić albo oszukać. Żyjesz już poza prawem, jesteś przestępcą. I to jest dobre dla
systemu, bo dopóki jesteś symulantem, nie będziesz w stanie zrobić nic prawdziwego, zawsze
będziesz musiał iść na kompromisy, a to sprawi ci odpowiednio duży i satysfakcjonujący
twoje państwo problem. Jakąkolwiek wybrałbyś drogę, znajdziesz się w potrzasku. Właściwie
można powiedzieć, że rok w armii wystarcza na odpowiednie uformowanie młodego
Rosjanina, ale dużo silniej wiążą go z systemem wszystkie rytuały związane z unikaniem
służby wojskowej.
Ci zbyt biedni, zbyt leniwi lub zbyt pechowi, by uniknąć powołania – albo też ci, którym
armia wydaje się opcją lepszą od dotychczasowego życia – zostają zgromadzeni w jednym
miejscu, rozebrani, ogoleni, po czym rozwozi się ich do baz wojskowych w całym kraju. Pod
koniec kwietnia i października ulice miast zapchane są wielkimi ciężarówkami pełnymi
poborowych, usadzanych pod plandekami i na otwartych pakach. Chłopcy gapią się na miasto,
które opuszczają, pocierając głowy i powoli ucząc się kształtu swoich łysych czaszek. To,
dokąd zostaną wysłani, zależy od tego, komu i jaką łapówkę zapłacili. Niektórzy z nich pojadą
do Czeczenii lub Osetii – do stref śmierci, których wszyscy się boją. Ale jeśli zapłacili na
czas, unikną takiego losu. Jednak tym, czego nie uniknie żaden z nich, jest fala, w Rosji zwana
„prawem dziadka”: rocznie kilkudziesięciu żołnierzy ginie z jej powodu, setki popełniają
samobójstwo, a tysiące doznają przemocy. (To tylko oficjalne statystyki). To dlatego każda
matka robi wszystko, by utrzymać swego syna z dala od wojska. Poborowych nazywa się w
Rosji duchami. Gdy ciężarówki z poborowymi przejeżdżają przez bramę koszar, młodzi
żołnierze słyszą okrzyki oczekujących na nich starszych oficerów: „Wieszajcie się, duchy,
wieszajcie się!”. To wtedy wszystko zaczyna się na dobre.
Komitet Matek Żołnierzy Rosji – prowadzona przez matki byłych i obecnych poborowych
organizacja pozarządowa – to stowarzyszenie, pod którego skrzydła chronią się duchy
decydujące się na ucieczkę z baz wojskowych. Siedziba główna mieści się w Petersburgu.
Wsiadam w nowoczesny pociąg Sapsan – rosyjski odpowiednik francuskiego TGV ,
wyposażony w wygodne siedzenia i tak drogi, że nikogo poniżej klasy średniej nie stać na
bilety – by udać się do tej północnej stolicy Rosji. Sapsan dociera tam w cztery godziny,
zwykły pociąg jedzie osiem. Niektórzy żartują, że Sapsan został stworzony na specjalne
życzenie prezydenta, który chciał, by jego „drużyna” mogła podróżować między Moskwą a
Petersburgiem w jak najlepszych warunkach. W tej chwili krajem rządzi „ekipa z Petersburga”
– starzy kumple prezydenta, którzy wraz z nim się wychowywali i studiowali. Wysiadam z
pociągu i jadę do centrum, które zbudowano na podobieństwo teatralnej dekoracji: to
oryginalna rosyjska fasada cywilizacji europejskiej; takiej, jak wyobrażał ją sobie Piotr
Wielki, choć jej zawartość z Europą niewiele ma wspólnego.
W biurze komitetu ściany obwieszone są zdjęciami zmarłych żołnierzy. Przyjechałem tu, by
zrobić wywiady z czterema osiemnastolatkami, którzy niedawno uciekli z pobliskiej bazy
Kamienka. Jestem spóźniony, ale cała czwórka cierpliwie na mnie czeka, a gdy tylko wchodzę
do środka, chłopcy natychmiast się ożywiają. Ubrani są w bluzy z kapturem i szaliki Zenitu –
drużyny piłkarskiej z Petersburga. Wszyscy starają się udowodnić mi, że nie uciekli tylko z
powodu fali, że mimo wszystko wciąż są lojalnymi, twardymi żołnierzami. Wydają się
zawstydzeni tym, że postanowili szukać schronienia wśród pięćdziesięcioletnich kobiet. W
ogóle nie wymawiają nazwy stowarzyszenia, mówią tylko „organizacja”.
– Biją cię, okej. Sikałem krwią, ale nie to mnie przerażało – mówi jeden z nich, ten
najchudszy.
– Łamią ci na głowie stołki. To ma być dla ciebie dobre – dodaje drugi.
– Zakładają ci na twarz maskę przeciwgazową, a później każą palić papierosy i
jednocześnie robić pompki. Jeśli uda ci się przejść tę próbę, to znaczy, że jesteś prawdziwym
mężczyzną.
– Nie jestem czerwony… – powtarza w kółko każdy z nich.
„Czerwony” to „zdrajca”. Słowo to pochodzi z gwary więziennej. W latach czterdziestych
Stalin zaczął zasilać szeregi armii więźniami, przez co do wojskowych hierarchii i języka
przeniknęła grypsera.
– Wiadomo, że w wojsku potrzebna jest dyscyplina. Ale to, co dzieje się w Kamience, nie
ma nic wspólnego z dyscypliną.
– Dziadki biją cię, byś dał im pieniądze, a nie po to, by zrobić z ciebie żołnierza.
Poborowi większość czasu spędzają na naprawianiu i malowaniu pojazdów wojskowych,
które następnie są po cichu sprzedawane przez dowództwo Kamienki. Duchów używa się tu
głównie jako darmowej siły roboczej.
Chłopcy, z którymi rozmawiam, uciekli z bazy po całonocnym biciu. Dziadki najpierw pili
przez cały dzień, a później, w nocy, zaczęli walić chłopaków pałkami. Na miejscu zjawił się
oficer dowodzący, ale nic nie zrobił, bo oficerowie potrzebują pomocy dziadków przy
realizacji większych planów korupcyjnych, więc pozwalają im się zabawić. By kryć
dziadków, potrafią zrobić naprawdę wiele. Któregoś razu – jak powiedziała mi jedna z Matek
Żołnierzy – pięciu duchów z Kamienki pobito tak, że odbito im śledziony. Dowodzący nie
mogli zawieźć ich do zwykłego szpitala, bo zadano by im zbyt wiele niewygodnych pytań. Tak
więc oddali ich do prywatnej kliniki, za operację każdego z nich płacąc po czterdzieści
tysięcy rubli (czyli ponad tysiąc dolarów).
O szóstej rano dziadki powiedzieli duchom, że każdy z nich do obiadu ma przynieść po dwa
tysiące rubli (pięćdziesiąt dolarów); jeśli pieniędzy nie będzie, chłopcy zginą. Jeden z
poborowych, Wołodia, zdecydował się uciec. Przeszedł przez ogrodzenie i udało mu się
dotrzeć do drogi. Stamtąd odebrał go ojciec, po czym odwiózł do siedziby stowarzyszenia.
Wołodia nie jest w stanie opowiedzieć swojej historii wyraźnie. Mamrocze i wciąż muszę
go prosić, by powtórzył to, co przed chwilą mówił.
– Oczywiście, to wszystko przez to, że oficerami dowodzącymi w naszej armii są brudasy z
Kaukazu. To czarnuchy rządzą w bazie, to wszystko ich wina – mówi mi Wołodia. Kobiety z
organizacji cmokają z dezaprobatą i potrząsają głowami. Takie słowa słyszą co dzień;
zwłaszcza w Petersburgu, stolicy skin​headów, a już zwłaszcza z ust kibiców Zenitu, do których
należy także Wołodia.
– Czy to czarnuchy was biły? – pytają „matki”.
– Nie, to byli biali – przyznaje Wołodia.
Na tym, na ucieczce Wołodii, cała historia mogłaby się zakoń​czyć. Chłopak mógłby donieść,
kto był odpowiedzialny za to bicie, z kolei armia złożyłaby oficjalne zaprzeczenie. I to byłby
koniec.
Ale jeden z oficerów dowodzących spanikował. Przyjechał do miasta, zgarnął Wołodię z
ulicy tuż sprzed jego mieszkania, załadował go do samochodu i próbował odwieźć z
powrotem do bazy. Jednak ojciec Wołodii podjął pościg. Wjechał swym samochodem w auto
oficera, by w ten sposób go zatrzymać. Zrobił się z tego cały karambol. Pojawiła się milicja.
Pojawiły się kamery telewizyjne. Matkom Żołnierzy udało się odbić Wołodię. Wkrótce o całej
historii dowiedział się nowy minister obrony, a Kreml niedawno zobowiązał się do
przeprowadzenia reform w armii. Minister potrzebował przykładu, który pokazałby
wszystkim, że naprawdę zależy mu na zmianach. Kamienka już wcześniej znalazła się pod
obserwacją, bo w poprzednim miesiącu trzech tamtejszych rekrutów zmarło w trakcie
ćwiczeń. Może to właśnie dlatego oficer dowodzący spanikował. Teraz minister miał już
wyraźny powód, by wszcząć dochodzenie, a reporterów telewizyjnych zachęcano do kręcenia
dokumentów o bazie. (Parę lat później – podczas kolejnego etapu przeprowadzanych przez
Kreml czystek – walczący z korupcją minister obrony sam został oskarżony o defraudację).
Wiedziałem już, jakie są zasady tej gry, jak uszczknąć z tego systemu parę skrawków
wolności. Robiąc film, historię Wołodii przeplatałem historiami innych osób, które
doświadczyły nękania i przemocy. Nie mogłem zrobić filmu wyłącznie o nim, więc
opowiedziałem również o pewnej gwieździe reality show, która poślubiła brutala, i o
dzieciaku prześladowanym na podwórku. Moi producenci byli zadowoleni. Wiedzieli, że
historie o szarym człowieku, który dostał po dupie od państwa, świetnie się sprzedają, bo
stanowią zwykłą, codzienną rzeczywistość pokolenia TN T . Zamawiają więc kolejne podobne
materiały. Inny reżyser robi właśnie film o mężczyźnie z Jekaterynburga, którego milicjanci z
drogówki pobili niemal na śmierć, bo odmówił zapłacenia łapówki. Teraz ten facet mści się,
nagrywając na wideo przyjmujących łapówki gliniarzy i wrzucając te filmiki do internetu.
Jeszcze inny film, który właśnie robi TN T , opowiada o kobiecie, która zginęła w wypadku,
gdy w jej samochód wjechał szef firmy naftowej; dzięki znajomościom uniknął kary. Z kolei ja
sam, gdy wróciłem do Moskwy, nakręciłem historię o pobitych przez milicję nastolatkach.
Świadkowie tamtego zdarzenia sfilmowali je komórkami, ale to milicjanci wnieśli oskarżenie
przeciwko nastolatkom, jakoby to oni zostali pobici. W relacjach moich młodych bohaterów
słyszałem ten sam ton dezorientacji i rozpaczy, co w opowieści Jany Jakowlewej: „To tak,
jakby to oni decydowali, co jest rzeczywistością. To tak, jakby ziemia usuwała ci się spod
stóp”. Kreml ogłosił, że rusza nowa kampania, która ma na celu zrobienie porządków w
milicji, a rodzice mają nadzieję, że dzięki temu ich dzieci zyskają bezpieczeństwo; tylko z
powodu tej kampanii w ogóle pozwolono mi nakręcić moją historię o nastolatkach.
Ofiary, z którymi rozmawiam, nigdy nie wspominają o prawach człowieka ani o
demokracji, Kreml już dawno zawłaszczył ten język i zagarnął przestrzeń, w której mogłaby
dojść do głosu opozycja. Gniew ofiar jest nieokreślony; to nienawiść do milicji czy do armii.
Albo do cudzoziemców. Ostatnio część młodych ludzi – głównie anarchistów i artystów –
zaczęła organizować się w grupy i protestować. Wychodzą z podziemi metra i blokują drogi
oraz największe place miasta. Sami nazywają swoje działania monstracjami – czyli czymś
między demonstracją a potwornością – a na transparentach niosą zupełnie absurdalne hasła,
jak na przykład:
„Słońce to twój wróg”.
„Zamienimy angielski na japoński”.
„Eifiyatoloknu na prezydenta”.

Bo jedyną sensowną odpowiedzią na absurdy Kremla może być inny absurd. Wśród ruchów
związanych z „monstracjami” prym wiedzie artystyczna grupa Wojna. Jej członkowie biegają
po ulicach i całują milicjantki, wypuszczają karaluchy na sali sądowej, malują sprayem
wielkiego penisa na spodzie mostu w Petersburgu (gdy most się otwiera, penis dumnie
wypręża się w kierunku miejscowego oddziału FSB ) czy wyświetlają na rządowym budynku
slajdy przedstawiające czaszkę i skrzyżowane piszczele.
W każdej innej kulturze takie zachowanie należałoby uznać za niepoważne. Ale w tutejszym
społeczeństwie spektaklu i okrucieństwa jest ono jak tlen. Tutaj upolitycznił się nawet artysta-
performer Władik Mamyszew-Monroe: wystąpił w sesji zdjęciowej, w której odegrał
groteskową wersję prezydenta. Wchodzenie w rolę zajęło mu wiele dni.
– Gdy stawałem się Putinem, czułem się jak wielka totemiczna larwa, która za chwilę
wybuchnie gównem. Ale nie byłem czarnym charakterem, raczej kimś w rodzaju ciecia. Kimś,
kto musi pożreć wszystko wokoło… Rosję, Związek Radziecki, tak, by mogło zacząć się nowe
życie… Putin pożre nasz kraj. Pewnego dnia sięgniemy do szafki po ubranie, a ono rozsypie
nam się w rękach jak proch, bo pożarły je robaki.
Ale w momencie, gdy poczułem, że jestem na fali, znów zamknięto przede mną drzwi.
– Przykro nam, Peter – powiedział mi mój producent z TN T . – Kazali nam przestać kręcić
filmy „społeczne”. Sam rozumiesz…
Mówili mi to z niewyraźnymi minami (ostatnio pojawiła się wśród nich nowa osoba – ruda
kobieta, która zastąpiła tę z czarnymi włosami, gdy ta wyszła za mąż i wyjechała do Londynu).
A ja nie czułem się dobrze, patrząc na ich dyskomfort, więc przytakiwałem. Oczywiście, że
rozumiałem. Wystarczyło mi jedno słowo. Nie pytałem „dlaczego”. Nie wykłócałem się o to,
że powinniśmy się kierować wskaźnikami oglądalności. Istniały pewne niepisane reguły,
niewidzialne ściany. Kremlowska kampania porządków w państwie już się skończyła.
Zachodni kryzys finansowy z 2008 roku spowodował spadek cen ropy, więc Kreml miał
znacznie mniej pieniędzy na zabawy w reformy. Teraz potrzebowaliśmy spokoju. Gospodarka
siadła.
Gdy wychodzę z TN T w mrok wieczoru, neony barów sushi oświetlają sterty brudnego błota
– chemikalia, których miasto dodaje do piasku do posypywania ulic, wypalają skórę na łapach
bezdomnych psów. Słychać ich skowyt, gdy gromadzą się przy ciepłych rurach
kanalizacyjnych. Na rogu stoi patrol złożony z dwóch milicjantów o świńskich gębach;
mieszkańcy Moskwy nazywają ich „wilkołakami w mundurach”. Staram się na nich nie gapić i
minąć ich w moskiewskim stylu – patrząc w ziemię z wściekłą miną. Najważniejsze, by nie
ściągnąć na siebie ich spojrzenia, bo jedno z moich licznych zezwoleń jest już nieważne. Ale
oni i tak mogą zwąchać mój strach i wyrzucić z siebie zdanie, które jest znakiem ich władzy:
„Dokumenty! W tej chwili!”. Znam ten scenariusz. Zaraz zaprowadzą mnie w jakieś ciemne
podwórze. Wtedy przyjdzie czas na podstawową moskiewską transakcję – przekazanie
łapówki, pięćsetrublowego banknotu (stawka rośnie w miarę jak z gospodarką jest coraz
gorzej), który już zawczasu, z samego rana, włożyłem między kartki paszportu. Ale nigdy nie
wolno mi zaproponować pieniędzy wprost. Dawanie łapówki wymaga pewnej subtelności.
Rosjanie mają na łapówkę więcej określeń niż Eskimosi na śnieg. Ja sięgam po moje ulubione
sformułowanie:
– Czy mogę skorzystać z okazji, by okazać panom mój głęboki szacunek?
– Oczywiście, że pan może – odpowiadają wilkołaki, nagle się uśmiechając i wsuwając
szybko banknot pod daszek milicyjnej czapki. Bo jedyne, czego pragną, to odrobina szacunku.
I choć gdy przychodzi co do czego, wciąż nieco się trzęsę, stałem się w tym całkiem niezły.
Sen nocy letniej

Ta reklama wisi na wielkich billboardach w całym mieście: piękne męskie oko wyglądające z
ciemnego pokoju przez uchylone drzwi; wygląda, jakby szpiegowało przechodniów, a
jednocześnie błagało ich o uwolnienie. To reklama jednej z firm Grigorija, która zajmuje się
produkcją mebli biurowych (najlepiej sprzedają się czarne) zapełniających nowo powstające
biura w całej nowej Moskwie. Grigorij ma trzydzieści parę lat i jest jednym z typowych
moskiewskich multimilionerów, którzy do wszystkiego doszli sami, jednym z tych chłopców,
którzy w latach dziewięćdziesiątych niemal z poniedziałku na wtorek stali się bogaci. To były
te wyjątkowe lata, kiedy bardziej opłacało się tu być prężnym przedsiębiorcą niż nudnym
biurokratą.
Moskwa kojarzy Grigorija przede wszystkim z wielkimi imprezami. Są jak życiodajne oazy,
w których na jedną noc można się schronić przed baronami i wilkołakami. Dziś odbywa się
impreza z okazji ożenku Grigorija. Wynajął pałacyk, który wygląda jak mały Wersal. Przy
wejściu do parku stoją całe ekipy charakteryzatorów z moskiewskich studiów filmowych,
którzy przemieniają gości w postaci z filmu. Motyw dzisiejszego wieczoru to Sen nocy letniej.
Tłum artystów towarzyszy Grigorijowi na co dzień, zajmując się na okrągło wcielaniem go w
kolejne postaci i spełniając wszelkie jego zachcianki. Dalej w parku chowają się kolejni
artyści. To akrobaci, którzy na niewidzialnych linach kołyszą się wśród gałęzi drzew. W
ciemnym jeziorze, przebrane za syreny ze srebrnymi błyszczącymi ogonami, dają popis
pływaczki synchroniczne. Tryskają gejzery, a podświetlone krople tworzą wielobarwne tęcze.
Wszyscy zastanawiają się, gdzie podziewają się państwo młodzi. Nagle jeden z reflektorów
oświetla jezioro. Po jego dwóch stronach ukazują się Grigorij i jego wybranka. Każde z nich
siedzi w małej łódeczce, która kształtem przypomina skorupę żółwia. Oboje ubrani są na
biało. Popychane niewidzialnymi rękoma (jak się później dowiedziałem, ręce te należały do
płetwonurków), łódki zaczynają płynąć ku sobie. Na środku jeziorka spotykają się.
Kochankowie łapią się za ręce i boso stają na tafli jeziora. Nie toną. Na chwilę zatrzymują
się, po czym zaczynają iść w naszą stronę, a ich wodną ścieżkę rozświetla światło laserów. Aż
wzdychamy z zachwytu nad tym cudem i witamy ich aplauzem. Choć wiadomo, że pod
powierzchnią wody musiał zostać ukryty chodnik, efekt i tak był boski.
Ale gdy nadejdzie poniedziałek, Grigorij znów wróci do świata skorumpowanych
urzędników, którzy – jak zawsze – będą żądali od niego kolejnych łapówek. Świat biznesu
gwałtownie się kurczy. Nawet plakat reklamowy Grigorija wydaje się sugerować istnienie
pewnego społecznego sekretu: Czy oko podglądające przez szparę w drzwiach nie przywodzi
na myśl hasła „Wielki Brat patrzy”?
Z Grigorijem poznałem się przez dawną koleżankę ze studiów, Karine. Pamiętam, że kiedyś
Karine nosiła sandały i artystycznie farbowane spódnice, a niesforne loki wciąż wpadały jej
do oczu. Gdy po kilku latach wróciła do Moskwy, była zupełnie odmieniona. Włosy upinała
wysoko, nosiła sukienki odkrywające plecy oraz szpilki od znanych projektantów. Ta zmiana
dokonała się, gdy Karine poznała pewnego Rosjanina. Był to Grigorij. Gdy po raz pierwszy
przyjechałem do Moskwy, dziewczyna zapoznała nas ze sobą. Grigorij mieszkał wtedy w
jednym z najnowszych drapaczy chmur, a okna jego apartamentu wychodziły na gwałtownie
rozwijające się miasto. Apartament został zaprojektowany na specjalne zamówienie Grigorija,
a inspiracje czerpano z najmodniejszych czasopism poświęconych architekturze: otwarta
przestrzeń, plastik i biel. Było jak wizja z przyszłości albo jak sala w zakładzie zamkniętym.
Grigorij przechadzał się po nim w stylu typowym dla wszystkich moskiewskich nuworyszy:
pewny krok i nerwowe spojrzenia. Był niskim i gibkim mężczyzną o twarzy wiecznego
chłopca z chóru kościelnego.
Rozglądając się dookoła, zauważyłem, że w tym apartamencie nie da się znaleźć nic
osobistego. Nie było tu żadnych starych książek, ubrań, srebrnej zastawy czy fotografii. Tak,
jakby Grigorij pewnego dnia wyłonił się z próżni.
Ale po jakimś czasie zacząłem dowiadywać się o nim różnych rzeczy.
Dorastał w Tatarstanie. Jego ojciec był jednym z wielu radzieckich robotników naftowych,
małym trybikiem w wielkiej machinie energetycznej państwa. Jako młody chłopiec, Grigorij
był świetny z matematyki i fizyki. Był typem cichego, spokojnego dziecka, które całe godziny
spędza w toalecie, gdzie czyta podręczniki szachowe i uczy się na pamięć wielkich
rozgrywek, tracąc poczucie czasu. (Raz z nim zagrałem. Pokonał mnie w dziesięciu ruchach).
Jego talenty szybko dostrzeżono i w latach osiemdziesiątych został wysłany na znaną
moskiewską uczelnię, specjalizującą się w naukach ścisłych. Wykładali tam nobliści, a
absolwenci mieli stać się zapleczem intelektualnym i chwałą sowieckiego imperium. Nadeszły
czasy pieriestrojki, a Związek Radziecki chwiał się w posadach. Na nowym czarnym rynku
zaczęły pojawiać się filmy, książki i muzyka z Zachodu. Każdy budował sobie własną jego
wersję, tworzył osobisty kolaż wolności. Grigorij był oddanym wielbicielem Freddy’ego
Mercury’ego, późnych filmów Pasoliniego i Jarmana, dadaistów i Greenawaya. Innymi słowy,
swoje miejsce na ziemi znalazł tak daleko od radzieckiego Tatarstanu, jak tylko było to
możliwe. Gdy upadał Związek Radziecki, on kończył studia. Dla starszego pokolenia – ludzi
takich jak prezydent – rozpad imperium był tragedią. Ale dla dwudziestoparolatka jak Grigorij
oznaczało to dokładnie tyle, że nagle wszystko stało się możliwe.
Grigorij zaczynał od produkcji własnych komputerów. Dobrze się sprzedawały. Wkrótce
zatrudniał już cały zespół studentów. Wtedy zajął się bankowością. W tym samym momencie
zrodził się nowy świat, pełen pogróżek i ochroniarzy. Na urządzanych przez Grigorija
przyjęciach ludzie szeptali, iż miał wielkie szczęście, że w ogóle udało mu się przeżyć.
– Najgorzej jest wtedy, gdy to inni są ci winni pieniądze – powiedział mi kiedyś Grigorij,
gdy nowym srebrnym sportowym samochodem mknęliśmy przez podmoskiewskie lasy. –
Dopóki to ty jesteś im coś winien, nie zabiją cię. Ale jeśli to oni mają wobec ciebie
zobowiązania, jest znacznie gorzej, bo wielu z nich woli cię zabić niż zapłacić. Marzę o tym,
by móc wyjść z domu bez obstawy. Marzę o normalnym życiu.
(We wstecznym lusterku wciąż widzieliśmy jeepa jadących za nami ochroniarzy Grigorija).

– Czego ty chcesz od Moskwy, Peter? – zapytał mnie innym razem, gdy piliśmy
jaskrawoniebieskie koktajle.
– No wiesz, cóż, to miasto bardzo szybko się rozwija. Wciąż pnie się w górę.
– Tylko obcokrajowiec może patrzeć na to w ten sposób. To miasto pożera samo siebie.
A jeszcze innym razem, gdy zastanawiał się nad powrotem na studia – tym razem chciał się
zapisać na ekonomię polityczną – powiedział mi:
– Musi być jakiś sposób na to, by Rosja zaczęła działać. Musi być!
Zawsze gdy spotykam się z Grigorijem, towarzyszy mu Siergiej, który zarządza wszystkim,
co dzieje się w najbliższym otoczeniu jego szefa. To on sprowadza artystów, reżyserów,
aktorów i obcokrajowców, dobierając ich tak, by Grigorij czuł, że znajduje się w samym
centrum artystycznej imprezy. Ubrania Siergieja – czapki z daszkiem, wysokie do kolan buty,
tweedowe bryczesy, starannie dopracowany strój dwudziestopierwszowiecznego nekromanty
– szyje jego osobisty krawiec. Siergiej potrafi sprawić, że jego źrenice kurczą się i
rozszerzają, hipnotyzując ludzi swym pulsowaniem. Jeździ stylowym zielonym jaguarem
sprzed lat (którego widok – na tle wypełniających miasto czarnych jeepów i hummerów – jest
czymś niemal magicznym).
Siergiej i Grigorij studiowali na tej samej uczelni i razem tam mieszkali. Ale po szkole
Grigorij stał się milionerem, a Siergiej usiłował być artystą. Później rzucił to i wstąpił do
sekty. Gdy z niej wyszedł, mamrotał mistyczne bzdury o „materializacji marzeń” i „dzieleniu
rzeczywistości na fragmenty, po których można podróżować”.
– Jestem uzdrowicielem i czarnoksiężnikiem Grigorija – lubi mawiać Siergiej. – Moje
przyjęcia to misteria.
Czasami Grigorij śmieje się z tych mistycznych obsesji Siergieja, ale z każdym tygodniem
wydaje się go coraz bardziej potrzebować. Niecierpliwie czeka na to, aż Siergiej przyjdzie i
wyprowadzi go za rękę ku innemu światu – światu prosto z filmów, na których obaj się
wychowali.
Pewnego wieczoru Siergiej przywozi mi zaproszenie na kolejną imprezę Grigorija. Gości
uprzedza się, że zobaczą na niej najważniejszy projekt artystyczny tego roku. Wprost
niemożliwie wystylizowani chłopcy tym razem ubrani są na czarno. Wchodzi Grigorij, a wtedy
jego nadworny fotograf (który jąka się i jest jedyną osobą tutaj, która pije równie dużo, jak ja)
odstawia szklaneczkę i natychmiast truchta w jego kierunku. To typowo moskiewska moda:
każdy tutejszy bogacz ma własnych ludzi od zdjęć. Zabiera ich na wakacje, na imprezy, na
spotkania rodzinne; twoje życie zyskuje sens dopiero wtedy, gdy stanie się sesją zdjęciową jak
z luksusowego magazynu.
Grigorij podchodzi do mnie i wznosimy toast za dzisiejszy wieczór.
– Dziś wieczorem odkryjemy prawdziwe oblicze Rosji – mówi Grigorij. – Przedstawiam
wam Skliarowa.
Zapala się światło, oświetlając położoną w odległym końcu klubu scenę. Na tronie siedzi
mężczyzna o twarzy gargulca. Ubrany jest w carskie szaty. Kiwa się, pluje i pomrukuje.
Wypukłość na jego czole wystaje jak druga, mniejsza głowa, co sprawia, że oczy kryją się
głęboko w twarzy, stając się tylko dwiema ciemnymi szczelinami. Rzuca spojrzenia jak
złapane w pułapkę zwierzę. To właśnie Skliarow. Siergiej znalazł go gdzieś w barze na
poboczu drogi w syfiastym prowincjonalnym miasteczku. Skliarow odgrywał tam rolę
miejscowego szaleńca, obłąkanego pismaka: tworzył teorie spiskowe, pozbawione sensu
polityczne utopie i szalone plany idealnego miasta. Gdy Siergiej pokazał Grigorijowi tę
pisaninę, bardzo go ona zainspirowała; uznał ją za prawdziwy głos nowej Rosji. Przywieźli
Skliarowa do Moskwy (nigdy wcześniej nie leciał samolotem, więc zapaskudził siedzenie),
umieścili go na ostatnim piętrze najlepszego hotelu i powiedzieli mu, że ludzie na najwyższych
szczeblach władzy są żywo zainteresowani jego ideami. Dziś zaś odbywała się premiera
książki Skliarowa, w której wyłuszczał swą żebraczą wizję przyszłości kraju. Siergiej
przedstawił nam tego brudasa jako wielkiego rosyjskiego proroka, przyszłego przywódcę
narodu.
Skliarow zaczął czytać fragmenty swej książki. Jego ręce drżały. To były ręce, które
napawały grozą – pokryte wieloma warstwami fabrycznej sadzy, brudu, krwi i syfu
dworcowych szaletów. Książka zaczynała się od opisu życia Skliarowa w jego rodzinnym
mieście, które w carskich czasach nosiło bardzo trafną nazwę – Jama. Skliarow na początku
był przestraszony i czytał bardzo szybko:
Psychologiczna sytuacja w Jamie weszła w fazę krytyczną, wciąż narastają tam akty psychologicznej przemocy. Jest to
przemoc na wszystkich poziomach: medycznym, materialnym, politycznym, moralnym, finansowym i wielu innych. Wśród
biurokratów panuje coraz większa korupcja, która ma na celu zdestabilizowanie psychologicznego zaplecza ludzkiego.

To, co czytał, przypominało pełną nonsensów satyrę na Moskwę. Niemożliwie


wystylizowani chłopcy i dziewczęta zaczęli się powoli rozluźniać, wybuchł aplauz, a ludzie
gratulowali Grigorijowi artystycznego projektu roku. Skliarow wciąż czytał. Kolejny rozdział
to była jego autobiografia:
Jeśli zaś chodzi o historię mojego życia z wszystkimi jego faktami, liczbami, zdarzeniami, sądami, torturami, plusami,
minusami, ze wzlotami, z upadkami, powikłaniami, rozwiązaniami, rzeczywistościami, realizmami, punktami widzenia,
wersjami, ciemnością, światłem i kolorami; urodziłem się o czwartej dwadzieścia w 1972 roku, w mieście Jama, które
znajdowało się wtedy w Związku Radzieckim. Byłem wychowywany w tradycji, porządku i drygu komunistycznym, choć
moja dusza zawsze im się sprzeciwiała. 28 października 1979 roku zostałem zapisany do Pionierów. Dostałem ich
odznakę i spuściłem ją w toalecie, mówiąc przy tym: „Może ty, kiblu, zechcesz być Pionierem”.

Grigorij wpatrywał się w gargulca. Im dalej żebrak rozwijał przed nami swoją historię, tym
bardziej nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że stanowi ona dziwne, ale dokładne odbicie
historii Grigorija: obaj urodzili się w tym samym okresie, obaj byli dziećmi systemu, w który
nie wierzyli, a teraz borykali się z nowym systemem, którym zarządzali skorumpowani
biurokraci. Grigorij czuł się tak, jakby żył w swego rodzaju azylu – apartamencie, który
urządził w taki sposób, że wyglądał niemal jak pusta sala szpitalna. Natomiast Skliarow
najważniejsze lata swego życia spędził w prawdziwym szpitalu, w zakładzie zamkniętym, a
znaczną część jego autobiografii stanowiły zapiski z tamtego właśnie okresu.
Siergiej, jak zawsze, stał tuż za Grigorijem i uśmiechał się, napawając się sukcesem. Gdy
wieczór dobiegł końca, cała trójka objęła się i ustawiła do zdjęć – w tym mieście właśnie tak
wszystko się kończyło.
Wydaje się jednak, że Grigorij chce odradzać się co tydzień, coraz bardziej intensywnie. Za
każdym razem, gdy go spotykam, jest w nowym kostiumie, przeobraża się na swą kolejną
maskaradę. Jednej nocy jest elfem, kolejnej Hitlerem czy Rasputinem – wymyka się, zmienia,
mutuje; ścina włosy na krótko lub je zapuszcza, zaczesuje je na bok albo do przodu. (Tylko
ochroniarze pozostają wciąż tacy sami. Ich szef jest totalnym ekscentrykiem i trudno mi
powiedzieć, czy oni go za to kochają, czy raczej nienawidzą). Siergiej korzysta z kalendarza
księżycowego, przyjęcia organizuje tak, by wpasowywały się w cykl zodiakalny. Gdy na
niebie rządzi Wodnik, on umawia się z dyrekcją moskiewskiego zoo i na jedną noc przejmuje
we władanie delfinarium, a zaproszeni przez niego goście nurkują i pływają między pięknymi
dziewczynami i delfinami. Gdy księżyc jest w nowiu, motywem przyjęcia jest biel. Grigorij –
trzymając w ręku klatkę z białym królikiem – ogłasza, że „dzisiejszy wieczór poświęcony jest
moim ponownym narodzinom, nowemu mnie”. Raz przez tydzień pracuje jako kelner w
kawiarni („Chcę zobaczyć, jak to jest być normalnym człowiekiem” – mówi mi), a w
następnym tygodniu pisze sztuki; wszystko dzieje się tak szybko, że żadna rola nie zdąży do
niego przylgnąć. Wokół niego kłębi się miasto. Kula burząca chwieje się nad kolejnym
budynkiem do rozbiórki i jak grzyby po deszczu wyrastają wciąż nowe pseudogotyckie
wieżowce i wieże. A teraz jeszcze rozsierdzeni biurokraci i czekiści zacieśniają krąg, ale w
wiadomościach wciąż pojawia się ta sama informacja, że „nasz wielki prezydent zapewnia
nam stabilność”. Jednak wszystko wokół mnie wskazuje na to, że tacy olśniewający chłopcy
jak Grigorij zostaną wkrótce pożarci.
To wszystko coraz bardziej wpływa także na telewizję. Na początku w TN T przepisem na
sukces miały być rosyjskie wersje najbardziej popularnych zachodnich reality show, takich jak
programy o początkujących biznesmenach typu The Apprentice czy Jak zostać milionerem.
Skoro odniosły sukces na całym świecie, to dlaczego nie miałyby chwycić i tutaj? Ale gdy
TN T zrobiło ich rosyjską wersję, okazała się ona totalną klapą. Większość zachodnich
programów jest „aspiracyjna”; chodzi o to, że ktoś bardzo się stara, a w nagrodę czeka go
nowe wspaniałe życie. Takie programy promują wyjątkowe jednostki, błyskotliwych
ekstrawertyków. Ale w Rosji ten typ ludzi kończy w więzieniu albo na emigracji. Rosja
nagradza takich, którzy działają w cieniu – szarych aparatczyków, mistrzów kuluarowej
polityki. Programy, które tutaj odnoszą największy sukces, opierają się na zupełnie innych
zasadach. Najpopularniejszy był Poslednij Gieroj – Ostatni bohater, jedno z wcieleń formatu
Ryzykantów, czyli programu opartego na mierzeniu się z upokorzeniem i najcięższymi
doświadczeniami.
Tak więc powoli Grigorij – jak tysiące innych Rosjan – zaczyna się po cichu skłaniać ku
bezpieczeństwu i spokojowi Londynu. Z każdym rokiem coraz mniej czasu spędza w Moskwie.
Swojego miejsca szuka poza Rosją. Ma dzieci. Na swym facebookowym profilu zamieszcza
zdjęcia z nowego życia: z trance’owego festiwalu w Arizonie, wśród śniegów Islandii czy na
szkockich wyżynach. Tam Grigorij czuje się na tyle bezpieczny, by móc wyjść bez ochroniarzy.
I choć ma na koncie wszystkie pieniądze świata, lubi podróżować po zachodnim Londynie
dużym czerwonym miejskim autobusem.

Przy całym skupieniu na czystym hedonizmie, w błyszczącej karuzeli krzykliwych,


celebryckich moskiewskich nocy można dopatrzyć się czegoś wymuszonego. Pewnego razu w
Heaven – klubie, w którym swe polowania na facetów urządza Alona – odbywa się impreza
pod hasłem Putin Party. Striptizerki wiją się w tańcu na rurze, skandując: „Pragnę pana, panie
premierze” (prezydent w tamtym okresie jest premierem; choć wciąż to on ma władzę, w
istocie jest prezydentem, tylko chwilowo występuje jako premier, jak na maskaradzie).
Nastrój, jaki panuje na „Putin Party”, należałoby określić jako mieszankę feudalnych póz i
pewnej figlarnej, postmodernistycznej ironii. Z jednej strony idealnie i całkowicie
podlizujemy się naszemu władcy, ale z drugiej (wszak wszyscy jesteśmy wyzwoleni, mamy
XXI wiek i kochamy filmy braci Coen) uprawiamy to wazeliniarstwo z ironicznym uśmiechem,
choć doskonale zdajemy sobie sprawę, że jeśli choćby na chwilę go rozzłościmy, natychmiast
zginiemy.
W samym środku nocy, między jednym a drugim barokowym klubem pełnym forbesów i
dziewczyn, gdzieś około drugiej nad ranem, zwykle postanawiam się zmyć; zakładam płaszcz i
szalik i ślizgam się po czarnym lodzie w stronę jednego z barów Mitii Borysowa. Wiele lat
temu chadzałem do jego małej knajpy w suterenie przy zaułku Potapowskim, a później do –
również niewielkiego, bo zajmującego zaledwie jedną salę – lokalu na ulicy Hercena. U
Borysowa mogę spotkać wiele twarzy, które widziałem już wcześniej w znacznie
modniejszych i droższych miejscach. Bo jego bary to nie „podziemie”, nie są też szczególnie
tanie. Jedzenie bywa tu często koszmarne, a w najlepszym razie przyzwoite, natomiast gorzała
ciepła i zwykle inna niż ta, którą zamawiałeś. Na miejscu można czasem spotkać samego
Borysowa, ale ten facet jest nieustannie pijany od tak wielu lat, że – nawet jeśli kiedyś
przysięgaliście sobie dozgonną przyjaźń – teraz jego opuchnięto-oklapnięta twarz skieruje się
w twoją stronę z zupełną obojętnością. Jest zbyt skąpy, żeby zakładać klimatyzację, więc w
jego lokalach unosi się tak gęsty dym tak wielu kwaśnych rosyjskich papierosów, że dławią
się nim nawet najbardziej wytrwali palacze. Mimo to, gdy tylko przejdziesz przez drzwi,
natychmiast zaczynasz oddychać znacznie swobodniej niż w jakimkolwiek innym miejscu w
tym kraju.
Bary Borysowa to miejsca wierne jedynej wciąż trwającej moskiewskiej tradycji,
zapoczątkowanej przez radzieckich dysydentów i nonkonformistów; tradycja ta zrodziła się
jeszcze w sowieckich kuchniach, nie trzeba więc było tworzyć jej na chybcika po 1991 roku,
bo nigdy nie „mówiła po bolszewicku”. Po prostu płynnie przeszła z prywatnych mieszkań do
lokali Borysowa. Jego ojciec, profesor literatury, swoje odsiedział (około czwartej nad ranem
chętnie ci o tym opowie), a pierwszy bar otworzył w starym mieszkaniu; było to miejsce, do
którego przynosiło się własny alkohol i w którym czytało się własne wiersze. Teraz klientela
barów jego syna obejmuje kilka pokoleń – od starszych ludzi po sześćdziesiątce aż po ich
dzieci i wnuki. Nie ma tu selekcji, ale Borysow może kazać ci wyjść, jeśli nie będziesz
potrafił odróżnić dobrej poezji od złej.
Podczas tej nocy wędruję od jednego baru Borysowa do drugiego. Na jednej ulicy znajduje
się kilka jego lokali, więc możesz w ogóle nie wychodzić z tego świata. Jest Kwartira 44 –
umeblowana jak mieszkanie dysydentów z lat siedemdziesiątych, gdzie na półkach znajdziesz
te same książki, które stały w domu twoich rodziców. (Znów wróciliśmy do zwyczaju picia w
kuchni; choć teraz trzeba za takie doświadczenie zapłacić). Jest bar Jean-​Jacques,
udekorowany jak francuskie bistro, a także John Donne, który wygląda jak angielski pub.
Jednak te miejsca to coś więcej niż nic nieznaczący estetyczny pastisz; są raczej jak zmyślne
akty duchowej emigracji. Gdy się do nich wchodzi, naprawdę można się poczuć jak w
paryskim lokalu dla rosyjskich emigrantów z lat dwudziestych czy dziewiętnastowiecznym
pubie londyńskim, w którym spotykają się skazani na banicję przeciwnicy caratu. Bo na czas
od zmierzchu do świtu wszyscy chcemy choć na chwilę uciec z Rosji naszego prezydenta.
A jeśli następnego dnia nadal jestem w tym samym nastroju, lubię wtedy pójść ulicą ku
wielkiej żółtej hali koncertowej na Hercena, gdzie w barze ustawionym w wielkim
marmurowym holu zamawiam dużą armeńską brandy z małym plasterkiem cytryny (zawsze
należy domagać się świeżego owocu). Unikam parteru i kieruję się prosto na górę, gdzie
zajmuję miejsce wśród bladych i poważnych studentów konserwatorium i drobnych starych
panien, które zazwyczaj są nauczycielkami muzyki, których oddech pachnie brandy i które
wyraźnie przekonane są o tym, że te koncerty odbywają się specjalnie dla nich. I gdy już
znajduję sobie miejsce i zaczynam rozglądać się wokoło, zauważam coś zupełnie niezwykłego
– światło. Większość sal koncertowych oświetlona jest wyłącznie światłem sztucznym. Ale
tutaj, na ulicy Hercena, w ścianach wybite są wielkie łukowate okna, przez które widać niebo.
Nie widać żadnych dachów, jest wyłącznie niebo. I jeśli uda mi się trafić na odpowiednią
porę dnia, słońce właśnie zniża się ku zachodowi, więc niebo przybiera odcień brandy. Gdy
zaczyna grać muzyka, zawsze mam to samo wrażenie – że cała ta sala koncertowa zaczyna się
unosić. A jeśli wieje wiatr, a po niebie płyną chmury, można doznać niezwykłego uczucia, że
leci się zeppelinem napędzanym specjalną mieszanką brandy, cytryny, wiatru, nieba i muzyki.
Akt trzeci
Formy delirium
Zagubione dziewczyny

Gdy po raz pierwszy zauważono Rusłanę Korszunową, dziewczyna miała szesnaście lat i
nagle okazało się, że może zostać supermodelką. Tym, co przyciągało uwagę wszystkich
wkoło, były jej oczy. Duże i błękitne jak u wilka były spadkiem po syberyjskich przodkach
dziewczyny, mieszkańcach odległych zaśnieżonych połaci rozświetlonych słońcem. Siłę tych
oczu wzmagał jeszcze ich drobny defekt – w wewnętrznym kąciku każdego z nich znajdował
się niewielki dołeczek, który sprawiał, że oczy te były wiecznie wilgotne i błyszczące, tak
jakby dziewczyna przed chwilą płakała lub była bliska łez, choć trudno było powiedzieć, czy
miałyby to być łzy radości, czy smutku. Reszta jej twarzy – sama niewinność – stanowiła
doskonały kontrast wobec tych głębokich, jasnych, niebieskich i skomplikowanych oczu. Bo to
były oczy trzydziestolatki, raczej aktorki niż modelki, w twarzy dziecka.
Gwiazdą stała się w wieku osiemnastu lat, gdy wystąpiła w kampanii reklamowej
„magicznych i urzekających perfum” Niny Ricci. Bardzo możliwe, że wciąż pamiętacie tę
reklamę. Utrzymana jest w klimacie baśni. Rusłana, ubrana w różową suknię balową, z burzą
jasnych loków, wchodzi do białej komnaty pałacowej. Znajduje się tam jedynie drzewo:
suche, białe i nagie. Tylko na jednej z gałęzi wisi różowa buteleczka perfum, która kształtem
przypomina jabłko, a pod drzewem usypany jest stos ciemnoczerwonych prawdziwych
owoców. Rusłana spostrzega różowe jabłko, a kamera robi zbliżenie na jej twarz, gdy
dziewczyna wzdycha w dziecinnym zachwycie. Następnie wspina się po stosie czerwonych
jabłek aż na samą górę. Gdy tam dociera, mocno wyciąga rękę, by zerwać z gałęzi obiekt
swego pożądania.
Zginęła dwa dni przed dwudziestymi pierwszymi urodzinami. Huczały o tym wszystkie
tabloidy, kanały kablówki i kolorowe gazetki: „Rosyjska supermodelka wyskoczyła z
mieszkania na dziewiątym piętrze apartamentowca na Manhattanie. Podejrzewa się
samobójstwo. Nie zostawiła żadnego listu”.
Gdy tylko jej ciało uderzyło o ziemię, ruszyła wielka fala plotek. Czy w grę wchodziły
narkotyki? Miłość? Mafia? A może prostytucja? Nagle pojawiły się tysiące różnych Rusłan.
Jedna była narkomanką, inna dziwką, jeszcze inna wzgardzoną kochanką. Spoza tych
wszystkich spekulacji wciąż spoglądała na mnie jej niezwykła – jedna i prawdziwa – twarz.
Miałem „dostęp”. „Dostęp” to słowo klucz dla wszystkich twórców dokumentów i obiekt
pożądania producentów telewizyjnych. Bo jeden z moich znajomych znał przyjaciół Rusłany
oraz jej rodzinę. Przez wiele miesięcy po śmierci dziewczyny ludzie ci nie chcieli spotkać się
z żadnym z dokumentalistów, ale dla mnie mogli zrobić wyjątek. Zadzwoniłem do TN T ; byłem
podekscytowany. W tej historii było wszystko, co trzeba: supermodelki, samobójstwo i
imprezy. Była Moskwa, Nowy Jork, Londyn i Paryż. Prestiż i tragedia. To było
najatrakcyjniejsze i najłatwiejsze zlecenie, jakie mogłem sobie wymarzyć. Na produkcję
dostałem nawet większą niż zwykle zaliczkę.
– Ale zrób to tak, żeby nie było zbyt smutno – powiedzieli mi w TN T . – Pamiętaj, że
potrzebujemy pozytywnych historii.

Umarła na Water Street, na rogu Wall Street na Manhattanie – tam, gdzie dzielnica finansowa
sięga do East River. Przyjeżdżam wieczorem; jest zimno i mokro. W ciągu dnia pełno tu
pracowników okolicznych biurowców, ale po szóstej po południu szybko zapada spokój. Tu i
ówdzie tylko ostatni urzędnicy, ubrani w żałobne garnitury, spieszą do domu, a wszystkie
kawiarnie już się zamykają. Blok Rusłany jest jedynym budynkiem mieszkalnym na tej ulicy.
To wyszczerbiona dwunastopiętrowa bryła betonu, a poszczególne jej piętra ustawione są pod
różnymi kątami, by jakoś wpasować się w narożnik ulicy. Mieszka tu kilka rodzin – zmęczeni
wyjadacze z branży handlu i reklamy, piechota globalizacji: handlujący wełną Pakistańczyk i
doktorant z Malezji. Pracujące tu na krótkich kontraktach modelki przekazywały sobie po kolei
to mieszkanie, które jako ostatnia zajmowała Rusłana.
Raport policyjny z jej śmierci zawiera zdjęcia wynajmowanych przez nią pokoi. Nie ma w
nich książek ani fotografii, na ścianach nie wiszą żadne obrazy. Drzwi wejściowe zamknięte
były od środka, a drzwi prowadzące na balkon – otwarte. Na podłodze balkonu walały się
niedopałki papierosów; widocznie to tam zawsze paliła. Cały balkon osłonięto grubą czarną
siatką, bo obok była budowa. W siatce znajdowało się długie rozcięcie. Dziewczyna musiała
pójść po nóż, by wyciąć sobie drogę. Balkon ustawiony jest pod takim kątem, że nie wisi
bezpośrednio nad chodnikiem. Rusłana nie mogła skoczyć stąd; zamiast na ulicę, spadłaby na
niższe piętra. Jednak w rusztowaniu było niewielkie przejście, przez które mogła dostać się do
powstającego budynku. Przejście było tak małe, że zmieściłaby się w nim tylko drobna
dziewczyna. Gdy na miejscu zjawiła się policja, nikt nie był w stanie się przez nie przecisnąć.
Obok stał, już gotowy, szkielet nowego piętnastopiętrowego biurowca; betonowa skorupa z
mnóstwem schodów i ścian działowych, ale wciąż jeszcze bez frontu. Raport policyjny nie
precyzuje, jak długo dziewczyna wałęsała się po pustej o tamtej godzinie budowie. Kilka
pięter wyżej jeden z fragmentów podłogi wystawał nad ulicę na podobieństwo trampoliny.
Czy to było właśnie tam? Raport policyjny nie precyzuje, skąd skoczyła Rusłana.
W tę sobotę, gdy zginęła, ulica była niemal pusta. Był to najgorętszy dzień roku,
przyprawiający o ból głowy nowojorski upał. W weekendy bankierów nie ma w pracy, a w
tak gorące lato każdy, kto tylko może, ucieka z dzielnicy finansowej. O dwunastej czterdzieści
pięć jeden z pracowników służb miejskich, który był akurat na ulicy, usłyszał głuchy odgłos.
– Myślałem, że samochód potrącił jakiegoś człowieka. Gdy się odwróciłem, zobaczyłem
leżącą na środku jezdni dziewczynę – powiedział policji. Leżała dokładnie na linii środka
jezdni, osiem i pół metra od budynku. Osiem i pół metra! Supermodelka nie zrobiła przed
upadkiem tylko jednego kroku w przepaść. Musiała się rozpędzić i wybić.
W wieczór przed śmiercią Rusłana spotkała się z Władą Roslakową, modelką Chanel. Mam
szczęście, że udało mi się ją złapać jeszcze w Nowym Jorku, bo za chwilę ma stąd wylatywać,
tym razem gdzieś do Azji. Te dziewczyny są zupełnie inne niż osoby, które widzimy na
zdjęciach w gazetach. Są kruche i rozglądają się wokoło zagubionym wzrokiem, nie wiedząc,
na czym powinny się skupić. Podejrzewam, że ich pewność siebie jest jedynie pozą, którą
muszą przybierać w pracy. A gdy tylko z pracy wychodzą, natychmiast wpadają w dziurę
osobliwego stanu przejściowego. Twarz Włady jest idealnie proporcjonalna i dziewczyna
trzyma ją w samym centrum kadru przez cały czas, gdy kręcimy naszą rozmowę.
– Umówiłyśmy się na obiad w naszym ulubionym bistrze na Manhattanie. Snułyśmy plany,
że może Rusłana za parę dni przyjechałaby do Paryża. Tego samego wieczoru, trochę później,
ja sama leciałam do Paryża na zdjęcia. Gdy wylądowałam, odebrałam esemesa od niej;
chciała tylko wiedzieć, czy szczęśliwie doleciałam. W Nowym Jorku musiał być wtedy
poranek. A parę godzin później… parę godzin później zobaczyłam w wiadomościach
informację o jej śmierci.
– Czy zauważyłaś coś niezwykłego w jej zachowaniu?
– Nie. Ale ona większość ostatniego roku spędziła w Moskwie. Tak więc ostatnio nie
widywałyśmy się często.
– Czy była czymś zdenerwowana?
– Nie.
– Czy była na haju?
– Nie.
– A myślisz, że dlaczego się zabiła?
– Odmawiam… Nie mogę… Nie wierzę, że to zrobiła.
Włada opisuje Rusłanę jako „uroczą”, „uczciwą” i „inteligentną”. Mówi, że była „jak
dziecko”. Powtarza to kilka razy: „jak dziecko”. Przez całą rozmowę za moimi plecami siedzi
matka Rusłany. Włada zgadza się ze mną porozmawiać tylko dlatego, że poprosiła ją o to ta
kobieta i trudno mi jest stwierdzić na pewno, czy mówi mi wszystko, co wie. Słyszę, jak matka
Rusłany oddycha ciężko, jakby przez cały czas powstrzymywała płacz. Gdy przychodzi kolej
na nagranie jej wypowiedzi, daje radę odpowiedzieć zaledwie na kilka pytań, po czym
wybiega z pokoju, szlochając.
– Nigdy nie powinnam była pozwolić jej wyjeżdżać. Nigdy. To było dziecko. Ona nie
nadawała się do tego świata.
Matka ma takie same oczy, jak córka, dokładnie takie same oczy jak Rusłana. Gdy z nią
rozmawiam, czuję, jakby Rusłana była w jakiś sposób tutaj obecna. Kobieta mówi cichym,
przenikliwym głosem.
Walentina nienawidzi mediów, telewizji i dziennikarzy. Nienawidzi każdego, kto próbuje
zawłaszczyć historię jej córki.
– Dlaczego wszyscy twierdzą, że była uzależniona od narkotyków, że była prostytutką? Jak
oni śmią? Jak można, tak po prostu, wybrać sobie kogoś i nagle zacząć o nim mówić, jeśli się
go w ogóle nie znało? Jakie mają do tego prawo?
Mówię jej, że ze mną będzie inaczej. Próbki organów i krwi Rusłany przechowywane są
wciąż w piwnicach nowojorskiego urzędu koronera. Walentina zgadza się, bym wysłał krew
do analizy, by sprawdzić, czy znajdują się w niej jakiekolwiek ślady twardych narkotyków.
Matka nalega też, by zrobić testy na obecność usypiającego Rohypnolu, chloroformu lub
każdej innej substancji, którą ktoś mógłby podać jej córce.
– Ona nie mogła sama się zabić – powtarzają wciąż Walentina i Włada. – Nie była kimś
takim.

Rusłana dorastała w kazachstańskim mieście Ałma-Ata w rosyjskiej rodzinie. Ojciec był


oficerem Armii Czerwonej i to właśnie w Kazachstanie stacjonował, gdy rozpadł się Związek
Radziecki. Wtedy założył prywatny biznes.
– Byliśmy zamożni. Byliśmy jedną z pierwszych zamożnych rodzin tutaj – opowiada mi
matka, gdy spacerujemy po Nowym Jorku. – Ale mojego męża zabito.
Rusłana miała wtedy zaledwie pięć lat. Miała młodszego brata, Rusłana. Rusłan i Rusłana.
– Dała im pani takie same imiona?
– Tak, moim zdaniem to piękne. A pan tak nie uważa?
Walentina zaczęła rozglądać się za pracą. Znalazła posadę w sprzedaży bezpośredniej, bo w
Kazachstanie właśnie rozwijała działalność jedna z amerykańskich firm kosmetycznych. Ich
biznes na Zachodzie miewał się coraz gorzej, ale na Wschodzie rozkwitał. Walentina
postanowiła się tam zatrudnić. Zapisała się na szkolenie ze sprzedaży, na którym uczono ją, że
można sprzedać wszystko i każdemu, jeśli tylko się w to mocno wierzy. Nauczono ją, na czym
polega „sekret” sukcesu. Należy sprawić, by już podczas pierwszych minut pogawędki
potencjalna klientka trzykrotnie wypowiedziała słowo „tak” (może to dotyczyć choćby
pogody), a wtedy będzie skłonna owo „tak” powtórzyć, gdy zaproponujesz jej szminkę czy
krem przeciwzmarszczkowy. W poradzieckim świecie firmy podobne do tej, dla której
pracowała Walentina, odnosiły ogromne sukcesy: w jednym pakiecie dawały obietnicę
pieniędzy, wiedzę tajemną i zachodnie piękno. (Pułapka polegała na tym, że sprzedawców
oszukiwano. Musieli oni kupować hurtowo towary i dopiero później znajdować dla nich
klientów. Wydawało im się, że są sprzedawcami, a tak naprawdę to oni byli właściwymi
nabywcami).
– Byłam jedną z najlepszych – mówi Walentina, a ja w jej słowach słyszę dumę wpojoną jej
przez korporację. – Udało mi się dojść do stopnia menedżera średniego szczebla.
Walentina posłała Rusłanę do miejscowej niemieckojęzycznej szkoły, którą uważano za
najlepszą w Ałma-Acie. Nauka tam oznaczała prestiż. Rusłana nosiła aparat ortodontyczny,
zbierała dobre stopnie i przygotowywała się do studiów w Niemczech. Miała włosy długie do
kolan.
– Miała takie piękne włosy – wspomina Walentina. – Pomagałam jej je myć. Aż do
piętnastego roku życia nigdy nie myła ich sama.
Gdy zadzwoniono z agencji modelek, Walentina obróciła to w żart. Modeling nie był czymś
w stylu tej rodziny; pachniał prostytucją. Poza tym Rusłana wybierała się na uniwersytet. Ale
agencja wciąż wydzwaniała. Kobieta w słuchawce tłumaczyła, że modeling jest najlepszym
sposobem na to, by zarobić pieniądze na studia, choćby w Anglii czy Ameryce. Rusłana
mogłaby dostać się prosto na Zachód; nie musiałaby przechodzić przez etap Moskwy.
Chcieliby ją wypróbować podczas tygodnia mody w Londynie.
– Londyn! Nareszcie zobaczę Londyn! – powiedziała matce Rusłana, gdy w końcu udało jej
się wybłagać pozwolenie na wyjazd.

Agentka nazywała się Tatiana Czerednikowa. Spotykam się z nią w Moskwie. Kobieta spieszy
się na lotnisko, więc rozmawiamy, siedząc na tylnym siedzeniu samochodu. Spodziewałem się
kogoś w supermodnych ciuchach i butach od znanego projektanta. Ale Tatiana wygląda
zupełnie inaczej. Ubrana jest w futerko imitujące skórę renifera i śniegowce. Z odtwarzacza
CD lecą kolędy, bo właśnie zbliża się Boże Narodzenie na Zachodzie (w Rosji święta będą
dopiero w styczniu). Tatiana, podczas swych licznych podróży po Europie i Ameryce, przeszła
na protestantyzm.
– Bo tam liczy się ciężka praca i uczciwość – mówi mi, gdy rozmawiamy o jej nowym
wyznaniu.
Pytam o Rusłanę.
– Oczywiście, że czuję się winna. Bo ona miała proste życie: szczęście u boku matki,
przygotowania do studiów… I nagle pojawiłam się ja: „Hej, leć ze mną do magicznego świata
modelek, tam wszystko jest wspaniałe”. A potem to wszystko skończyło się tak, jak się
skończyło… Ale ja naprawdę wierzyłam w to, że dla Rusłany będzie to świetny sposób, żeby
zarobić pieniądze na studia. Bo tak robi wiele dziewczyn. To dla nich szansa.
To wszystko mówi mi wprost, nie ma w niej żadnej obłudy. Pytam, jaką dziewczyną
wydawała jej się Rusłana.
Tatiana połowę życia spędza w drodze. Jej typowy dzień pracy to niekończąca się procesja
kości policzkowych, nóg, pośladków i ust. W ciągu jednego roku ogląda tysiące dziewczyn.
Może trzy z nich znajdą się kiedyś na szczycie. Terytorium jej działania jest były Związek
Radziecki. Podczas zimnej wojny wysyłano tu szpiegów, którzy poznawali ten kraj,
analizowali go i przyglądali się każdemu szczegółowi: każdemu wieżowcowi, każdej
błotnistej drodze, każdej fabryce. Teraz szpiegów zastąpili agenci od modelingu. Woroneż,
Karaganda, Ałma-Ata, Rostów, Mińsk – to głębokie studnie, z których bez końca można
czerpać piękne dziewczyny, a potem szlifować je jak diamenty. Wielu ludzi nigdy nie słyszało
o tych miejscach, a Tatiana zna je na wylot. Związek Radziecki zajmował dwadzieścia procent
powierzchni lądów całego świata, a składające się nań republiki generowały piętnaście
procent światowego wydobycia ropy. A teraz ponad pięćdziesiąt procent modelek na
wybiegach Paryża i Mediolanu to dziewczyny z byłego ZSRR .
W 2004 roku Tatiana pojechała do Kazachstanu. Była jurorką w wyborach Miss Ałma-Aty.
Dostała też prywatne zaproszenie od miejscowych biznesmenów, którzy chcieli, by wybrała
jedną z dziewczyn – zapewne liczyli na to, że będzie to kochanka któregoś z nich – i zabrała ją
do Paryża. Ale wszystkie te dziewczyny oligarchów były takie same – niemożliwie dupiaste i
cycate. Żadna z nich nie pasowała do Paryża czy Mediolanu. Podczas pobytu w Ałma-Acie
Tatiana rozejrzała się też w ofercie miejscowych agencji, ale i tutaj nie znalazła nikogo
szczególnego. Cóż za rozczarowująca podróż.
Tatiana wsiadła do samolotu. Uporała się z wszystkimi papierami szybciej niż myślała.
Teraz przerzucała kartki jednego z pokładowych magazynów.
Nagle zatrzymała się. Między reklamą whisky a artykułem o kazaskiej florze zauważyła
zdjęcie dziewczyny. Niesamowite zdjęcie. To znaczy samo zdjęcie miało raczej wątpliwy
urok. Przedstawiało na wpół ubrane w jakiś plemienny strój zdziczałe dziecko, dziewczynę
trochę jak Lolita, a trochę jak Mowgli, która siedziała pośród plastikowych drzew. Ale tym,
co było niesamowite, była ona sama. Jej błękitne oczy były jak czysta nieskończoność, tak
silne i głębokie, że wydawały się obejmować wszystko – Tatianę, samolot, chmury, niczym
zabawki.
Gdy tylko Tatiana wylądowała, natychmiast zadzwoniła do swych kolegów z moskiewskiej
agencji castingowej.
– Znajdźcie tę dziewczynę! – powiedziała tylko. – Znajdźcie tę dziewczynę!
Ale Rusłana nie była modelką. Żadna agencja nigdy o niej nie słyszała. W końcu udało im
się odnaleźć fotografa, który zrobił to zdjęcie. Rusłana była przyjaciółką córki jednego z
redaktorów magazynu, a zdjęcie zrobiono dla zabawy, do artykułu o Amazonkach. Tak więc to,
że Tatiana trafiła na tę fotografię, było kwestią czystego przypadku. Zupełnie jak w bajce.
– Natychmiast zatrudniła ją agencja w Londynie. Występowała na pokazach w Londynie,
Paryżu i Mediolanie. Najpierw tylko podczas wakacji, gdy nie miała zajęć w szkole. Później,
gdy zaczęła pracować w pełnym wymiarze, zadzwoniła do mnie, by podziękować. Rzadko
słyszy się „dziękuję” od modelki. Ale Rusłana była inna.
– Myślisz, że dlaczego się zabiła?
– Była najbardziej stabilną emocjonalnie modelką, jaką kiedykolwiek znałam. Najbardziej
zrównoważoną. Najlepiej wykształconą. To zupełnie bez sensu.
Ruch uliczny zrobił się strasznie gęsty i ledwo udaje nam się zdążyć na samolot Tatiany.
Kobieta szybko rusza w stronę hali odlotów.
Ale zanim odejdzie, odwraca się jeszcze i mówi:
– Jeśli spotkasz się z matką Rusłany, pozdrów ją serdecznie. Powiedz, że codziennie myślę
o jej córce. A jeśli chciałbyś się jeszcze raz spotkać ze mną, to zwykle w niedziele bywam w
zborze.

Znajduję nagranie wideo z podróży Rusłany do Londynu; to jej pierwszy wyjazd poza były
Związek Radziecki. Nastolatka – a właściwie dziecko – w bluzie z kapturem; wietrzny
londyński dzień; pstrykanie fotek przy Tower Bridge; błazeńskie wygłupy i szerokie uśmiechy,
w których próbuje jednak jakoś ukryć aparat na zębach. Po chwili zdejmuje z głowy kaptur, a
spod niego wysypują się ciężkie, złote i długie do kolan włosy. W branży nazywano ją Rusłaną
Roszpunką, bo w tym dzikim świecie modelingu była jak postać z baśni.
Podczas pierwszych dni w Europie jej najlepszą przyjaciółką była Masza. Spotykam się z
nią przy okazji moskiewskiego tygodnia mody. Gdy kręcę się za kulisami pokazów, uderza
mnie to, jak młodo wyglądają te dziewczyny. Nie przypominają nawet nimfetek; są raczej jak
chudzi chłopcy, którzy dopiero wchodzą w fazę dojrzewania.
Masza ma dwadzieścia parę lat, ale wciąż wygląda, jakby miała piętnaście. Ma brązowe
oczy jelonka Bambi. Poznała Rusłanę w Londynie, gdy ta świętowała swoje siedemnaste
urodziny. To był pierwszy sezon Rusłany w branży.
– Kto mył jej włosy? – pytam, by przełamać pierwsze lody.
– Robiłyśmy to wszystkie po kolei. Gdy się poznałyśmy, miałam wrażenie, jakby Rusłana
była moim dzieckiem. Była taka niewinna – mówi Masza.
Dziewczyny tłoczyły się po sześć w jednym pokoju w mieszkaniach w Londynie, Paryżu i
Mediolanie. To były dni, gdy jeden casting gonił drugi. Życie sprowadzało się do wymiarów
(80, 58, 82) zdenerwowane dziewczyny zerkały na nogi-biodra-biusty swoich koleżanek,
marząc o tym, że to właśnie one zostaną wybrane. Każde odrzucenie było jak policzek, który
mówił ci, że z twoim ciałem jest coś nie w porządku, że z tobą jest coś nie w porządku. My
myślimy o modelkach jak o ideałach, one myślą tylko o tym, co w nich idealne nie jest.
– Rusłana płakała. Każde odrzucenie przyjmowała bardzo osobiście. Ale później jakoś
zbierała się w sobie. Pisała wiersze, żeby się pocieszyć.
Niektóre z tych wierszy wciąż dostępne są w sieci:
Zamiast narzekać na ciernie,
Ja cieszę się, że wśród nich róża rośnie tak pięknie.

Dziewczyny często bywały głodne. Agencje dawały im bardzo mało pieniędzy na jedzenie;
kończyły się niemal natychmiast.
– W Paryżu i Mediolanie były takie bankiety, bogaci mężczyźni płacili za wejście, my
wchodziłyśmy za darmo. Rusłana i ja chodziłyśmy tam, bo to była nasza jedyna szansa, żeby
coś zjeść.
– I?
– Ci mężczyźni szybko przekonywali się, że my nie jesteśmy TA K I E . Dla wielu dziewczyn
modeling oznacza szansę na poznanie bogatego faceta. Mężczyzna nie musi bardzo się wysilać,
by się z kimś przespać. Wokół nas ciągle działy się takie rzeczy.
Niektóre dziewczyny – Rosjanki, które przyjechały z zapadłych dziur, gdzie dorastały w
biedzie, nawet bez bieżącej wody – dosłownie wariowały. Szybko wpadały w wir szampana,
kokainy i rozpusty. Ale nie Rusłana.
– Byłyśmy takimi matołkami – mówi Masza. – Takimi, które co wieczór kładą się wcześnie
do łóżka.
Rusłana szybko osiągnęła sukces. Nie minął rok, a już miała swoją wielką sesję w
magazynie „L’Officiel”. Jej długie włosy wiły się jak wodorosty, oplatając całe ciało. Jej
twarz balansowała na granicy między dzieciństwem a dojrzałą seksualnością. Ale nie była jak
Lolita; przypominała raczej postać z baśni ludowych. I znów to jej spojrzenie – przywodzące
na myśl tajgę, Bajkał i ogromne połacie śniegu.
Później była reklama dla Niny Ricci, która na zawsze odmieniła życie Rusłany. Magiczne
drzewo. Różowe jabłko. I sława. Rusłana była gwiazdą. Ta reklama wyniosła dziewczynę na
wyżyny, na których przebywali znani i bogaci. Finansista Jeffrey Epstein (który w 2008 roku
trafił za kratki za seksualne nagabywanie nieletniej) zabrał ją na swą prywatną wyspę na
Karaibach. Rosyjscy nuworysze zabijali się o to, by móc pokazać się u boku nowej rosyjskiej
supermodelki. Coraz więcej czasu spędzała w Moskwie, wędrując pomiędzy kolejnymi salami
dla V I P -ów w kolejnych modnych klubach. To było największe marzenie wszystkich
naciągaczek, a ona żyła nim na co dzień. To była Moskwa, w której Rusłana się zakochała,
tutaj czuła się najbardziej na miejscu. Wzbijała się razem z miastem.
Aleksandra poznała w klubie (choć nikt nie pamięta, czy był to klub w Moskwie, czy też w
Nowym Jorku). Był jednym z najprzystojniejszych rosyjskich potentatów, a ona zakochała się
w nim bez pamięci.
Luba – była Miss Czelabińska – była jej znajomą w czasach tego romansu. Moskiewskie
mieszkanie Luby całe wypełnione jest wielką kolekcją pluszowych misiów. Naszej rozmowie
towarzyszy szczekanie małego mopsa.
– Gdy byłam mała, nigdy nie miałam zabawek – mówi Luba. – Teraz to sobie odbijam. Mam
ponad dwa tysiące pluszaków. W każdym mieście, które odwiedzam, kupuję sobie nowe.
To ona opowiada mi o Aleksandrze.
– Nie jest zbyt młody, ale jest cudowny. Wszystkie na niego lecą. Był już z bardzo wieloma
moimi przyjaciółkami. I wszystkie były idealne.
Te przyjaciółki – doświadczone modelki, jak Luba – ostrzegały Rusłanę, by się nie
zakochiwała. Ale ona była pewna, że to coś wielkiego i prawdziwego. Pragnęła małżeństwa,
dzieci i dobrego, stabilnego domu.
– Tak właśnie było z Rusłaną – mówi Luba. – Miała w sobie coś z dziecka. Wierzyła, ufała.
I podobało jej się to, że jest od niej starszy, bo brakowało jej ojca.
Rusłana powiedziała koleżankom, że Aleksander chce się z nią ożenić. Przedstawiła go
matce. Zamieszkali razem.
Gdy Aleksander rzucił Rusłanę, ona wciąż wysyłała mu wiadomości, licząc na to, że
wreszcie na którąś odpowie. Nie mogła jeść ani spać. Straciła na wadze. Prosiła przyjaciół,
by z nim porozmawiali i skłonili go, by do niej wrócił. Jej profil na Facebooku zapełnił się
wierszami o nieodwzajemnionej miłości:
Dałam ci miłość i przebaczyłam rany,
Ból schowałam na dnie serca, oczekując cudu.
Znów odszedłeś, zostawiając mi
Zamek z różowych marzeń i zburzone mury.

i jeszcze jeden:
Przestań milczeć, kochany, przestań milczeć.
Moja dusza tęskni za tobą.
Odwróć się. Spójrz za siebie.
Moje jasne słoneczko.
Nie mogę bez ciebie oddychać.

W końcu z Rusłaną skontaktował się asystent Aleksandra, który powiedział dziewczynie, by


przestała go nękać.
Tak samo nagle, jak zgasło uczucie Aleksandra, zatrzymała się też kariera Rusłany. Telefon
przestał dzwonić.
– Nie potrafiła tego zrozumieć – mówi Luba. – W jednej chwili stała się tylko jedną z
tysiąca dziewczyn. Nikim.
Wróciła do Nowego Jorku. Przez ostatnie miesiące przed śmiercią to tam starała się znaleźć
pracę. Poznała nowego chłopaka, Marka, Rosjanina, który w Nowym Jorku handlował
luksusowymi samochodami, ale lepiej znany był z tego, że bardzo lubił imprezować z
modelkami.
– Prawdopodobnie jestem jedyną dziewczyną, z którą Mark nigdy nie miał romansu – mówi
Luba. Rusłana zakochała się w kolejnym playboyu, choć tym razem był on znacznie mniej
zamożny. – Na tym polegał problem Rusłany – powtarza Luba. – Że ufała.

Jelena Obuchowa była kiedyś modelką. Teraz jest psychologiem.


– Spójrz na te dziewczyny, one wszystkie są zagubione. Moskwa jest ich pełna. Miałam
mnóstwo klientek; to bardzo szczególna przygoda. Jestem w stanie zrozumieć je lepiej niż
zwykły terapeuta.
Jelena także została odkryta przypadkiem, na ulicy Taszkientu – miasta w Uzbekistanie –
gdzie, jak Rusłana w Kazachstanie, była jedną z tych etnicznych rosyjskich blondynek, które
zostały tu po rozpadzie imperium. Gdy idziemy przez wiosenną Moskwę, wszyscy mężczyźni
oglądają się za wysoką blondynką u mojego boku.
Gdy zaczynamy kręcić rozmowę, Jelena zachowuje się inaczej niż młode dziewczyny, z
którymi wcześniej robiłem wywiady: potrafi o sobie opowiadać i wpatruje się prosto w
kamerę, bo nie musi rozglądać się za umykającymi jej słowami.
– Miałam piętnaście lat. Pamiętam, jak podsłuchiwałam pod kuchennymi drzwiami, gdy
agentka próbowała przekonać moich rodziców, by zgodzili się puścić mnie do Mediolanu. Nie
rozumiałam, dlaczego ci ludzie wybrali akurat mnie, tak po prostu, z ulicy. Wydawało mi się,
że jestem zbyt wysoka i brzydka, że wszyscy w szkole się ze mnie nabijają. A teraz
podsłuchiwałam pod tymi drzwiami i modliłam się, by moi rodzice powiedzieli „tak”.
Włochy! Nigdy nie byłam nawet w Moskwie, a co dopiero we Włoszech. A mój biedny ojciec
w ogóle nie wiedział, co jest grane; jemu wydawało się, że modelka i projektantka mody to to
samo.
W końcu rodzice zgodzili się, by pojechała, ale dopiero po ukończeniu szkoły. Gdy dotarła
do Mediolanu, miała niecałe siedemnaście lat.
– Ach, byłam taka skołowana. Ludzie potrafili być jednocześnie mili i okropni. Chodzi mi o
to, że potrafili miłym głosem mówić ci naprawdę okropne rzeczy. Wydawało mi się, że
wszyscy będą mną zafascynowani, że będę jak gwiazda filmowa. Ale było dokładnie na
odwrót. Nikt nie przejmował się tam twoją osobowością. Byłaś tylko obrazkiem. To było
trudne, bo dorastając, przywykłam do mówienia o sobie, do gestów, okrzyków, śmiechu. A w
modelingu musisz przede wszystkim nauczyć się zakładać maskę i szafować całym
wachlarzem sztucznych póz, grymasów i uśmiechów. Zanim się zorientujesz, nie potrafisz już
normalnie rozmawiać ani naturalnie się śmiać. Masz szesnaście, siedemnaście, osiemnaście
lat i aż się w tobie gotuje, ale twój zawód polega na tłumieniu tego wszystkiego.
– A mężczyźni?
– Ach, mężczyźni. Są ich wokół ciebie całe stada. Jesteś dla nich nagrodą. Ale oni idą do
łóżka z dziewczyną ze zdjęcia, nie z tobą; w ten sposób stajesz się własnym wizerunkiem,
przez co jesteś jeszcze bardziej zagubiona. No i napotykasz typowych uwodzicieli modelek.
To pseudoromantycy, którzy odgrywają przez tobą swoje emocjonalne udręki i w ten sposób
wciągają cię w romanse; ciebie, a potem następne dziewczyny. To im na pewno poprawia
samoocenę. Te wszystkie samochody, prywatne samoloty, kwiaty wydają się tak idealne, że
zaczynasz wierzyć w to, że są prawdziwe; ale gdy zderzasz się z rzeczywistością, rozwala cię
na kawałeczki. W końcu docierasz do punktu, gdy jesteś już tak skołowana, że zupełnie nie
wiesz, kim jesteś; nie wiesz, co jest prawdziwe, a co fałszywe. I wtedy, choć wiem, że
zabrzmi to dziwnie, wtedy zaczynasz wierzyć, że jedynym sposobem na to, byś znów mogła
poczuć się prawdziwa, jest śmierć. Ja próbowałam się powiesić. Stanęłam na parapecie i
skoczyłam. Lina musiała puścić, bo doszłam do siebie parę godzin później, miałam siniaki, ale
nadal żyłam. Wtedy czułam tylko wstyd, taki wielki wstyd.
Ale kiedy sugeruję, że to miłość i kariera popchnęły Rusłanę ku samobójstwu, wszystkie –
matka Rusłany i jej przyjaciółki – twierdzą jednogłośnie:
– Nie Rusłana!
– Ona nie była kimś takim!
– Nie zabiłaby się przez jakiegoś faceta!
– Planowała pójść na studia. Nie przejmowała się tym, że kariera modelki jest już dla niej
przeszłością. To nie miało dla niej żadnego znaczenia!
Wracam teraz do Stanów Zjednoczonych. Dostaliśmy wyniki testów krwi Rusłany. Nie
wykryto obecności żadnych substancji narkotycznych, co oznacza, że w ciągu ostatnich kilku
miesięcy życia dziewczyna na pewno nie przyjmowała twardych narkotyków. Nic też nie
wskazywało na to, by ktoś podał jej jakąkolwiek substancję odurzającą.
Jednak im bardziej rodzina i przyjaciele Rusłany zagłębiają się w policyjne raporty
dotyczące jej śmierci, tym bardziej są sceptyczni. Dlaczego policja nie sprawdziła tego
biurowca w budowie, z którego skoczyła dziewczyna? Dlaczego nie określili, skąd dokładnie
skoczyła? W jaki sposób udało jej się wyskoczyć aż osiem i pół metra przed siebie? No jak?
Bardzo dużo pisała, więc dlaczego nie zostawiła żadnego listu? Wspominała o przyjaciołach,
którym była winna jakieś pieniądze z wcześniejszych umów; może popadła w konflikt z którąś
z tych osób?
Pomagam matce Rusłany znaleźć eksperta od sekcji zwłok, by raz jeszcze przyjrzał się
dowodom. On prosi o próbki organów dziewczyny. Testy histologiczne pokażą, czy żyła, gdy
uderzyła o ziemię. Ekspert przyjrzy się raz jeszcze raportowi z autopsji, bo może znajdzie
jakieś przeoczone przez innych wskazówki.

Mija kilka miesięcy. Dzwoni telefon. Zabiła się kolejna modelka, tym razem w Kijowie. To
była przyjaciółka Rusłany. Nazywała się Anastazja Drozdowa. Ona także wyskoczyła z
wysokiego budynku.
Luba dobrze znała obie dziewczyny. Spotykamy się w kuluarach pokazu mody. Luba pali
jednego papierosa za drugim i przygryza wargi.
– Najpierw Rusłana, teraz Anastazja. Zastanawiam się, która z moich koleżanek będzie
następna.
Dzwonię do TN T i mówię:
– Było kolejne samobójstwo. Jestem już w drodze na spotkanie z rodzicami dziewczyny.
Producenci z TN T odnoszą się do tego z rezerwą:
– Dwa samobójstwa to dla nas trochę za dużo; to zbyt depresyjne. Potrzebujemy
pozytywnych historii. Prosimy, byś o tym pamiętał.
Siedzę z Olgą, matką drugiej dziewczyny, w kawiarni w Kijowie. Kobieta jest drobna,
tańczyła kiedyś w balecie. Kelnerka przyjmuje zamówienia i to jest jak tortura: bo jak
zdecydować, czy masz ochotę na dodatkową śmietankę, gdy właśnie straciłaś córkę?
– Późno wróciłam do domu. Nie było jej. Znalazłam liścik: „Wybacz mi wszystko. Skremuj
mnie”. Pobiegłam na milicję. Milicjant zapytał lekkim tonem: „Czy to pani jest matką tej
dziewczyny, która wyskoczyła z bloku?”. Nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Pokazali mi
torbę z butami sportowymi. To były jej buty. Wtedy nie mogło już być żadnych wątpliwości.
Gdy przyjeżdżamy do mieszkania matki Anastazji, kobieta pokazuje mi domowe nagranie
wideo, na którym Anastazja jest jeszcze dzieckiem. Mieszkanie znajduje się w zwykłym bloku
z wielkiej płyty z lat sześćdziesiątych, ale jest ładnie wykończone: nowe podłogi i otwarta
kuchnia w europejskim stylu. To prezent dla matki od Anastazji. Gdy była młodsza, spały
razem na jednym łóżku w domu, gdzie kwaterowano artystów prowincjonalnego baletu, w
którym tańczyła Olga. Ojciec zostawił je, gdy Anastazja była jeszcze bardzo młoda. Matka
posłała dziewczynkę do szkoły baletowej.
– Miałaby przynajmniej jakiś zawód – mówi Olga. – W czasach Związku Radzieckiego
baletnica to był dobry, pewny zawód. Teraz już tak nie jest.
Na filmie widać czternastoletnią Anastazję podczas ćwiczeń baletowych. Jest wyższa od
innych dziewczynek i trochę niezgrabna, potyka się podczas wykonywania piruetów. Patrząc
na te błędy, Olga krzywi się, bo sama jest drobniutka, a każdy jej ruch jest lekki i precyzyjny.
– Brakowało jej koordynacji. Jak na tancerkę, była zbyt wysoka i tyczkowata. Wybrali ją
nauczyciele, a później zaczęło się jedno wielkie upokorzenie. Ale wszyscy mówili, że
powinna spróbować modelingu, bo była tak chuda, że doskonale się do tego nadawała. Więc
ciągle mnie dręczyła: „Pozwól mi spróbować, pozwól mi spróbować”. Kazałam jej zaczekać
do momentu, aż skończy szkołę, a później nie byłam już w stanie zawrócić jej z tej drogi.
W Moskwie Anastazja znalazła się w pierwszej piątce konkursu Elite Model Look. Trening
baletowy sprawił, że miała ​doskonałą postawę i świetnie się ruszała. Zabrano ją do Tunisu na
europejski etap konkursu, a tam trafiła do pierwszej piętnastki.
Gdy Olga zobaczyła, jak jej córka wysiada z samolotu z Tunisu, wiedziała, że już nic na to
nie poradzi; jej córka jest kimś innym:
– Zobaczyła nowy świat, te wszystkie jachty, samochody i bogactwo, jakiego ja nigdy nie
byłabym jej w stanie dać. Co możesz powiedzieć dziecku, które zarabia więcej pieniędzy niż
ty? Czego mogłam ją nauczyć?
W pierwszych latach gdy Anastazja wracała do domu, nieustannie opowiadała o Europie,
trajkotała o wszystkich ludziach, których tam widziała, i o imprezach, na których bywała.
Zdecydowała, że jej bazą wypadową będzie Moskwa. Ale powoli zaczęła się zmieniać.
– Stawała się coraz bardziej… jakby to powiedzieć? Materialistyczna – mówi Olga.
Przyjaciele matki są mniej delikatni, gdy mówią o jej córce:
– „Potrzebuję faceta z forsą i ze świetnym samochodem; takiego, który da mi dom i
wspaniałe wakacje”. Tak zaczęła mówić – wspomina Rudolf, były mistrz Ukrainy i brązowy
medalista olimpijski w skoku wzwyż, który przez jakiś czas spotykał się z Olgą. – Bardzo
dokładnie potrafiła określić swoje pragnienia. Ale w pewnym sensie jestem w stanie ją
zrozumieć. Modelka jest jak sportowiec. Wszystko, co ma zdobyć, musi zdobyć wtedy, gdy
jest jeszcze młoda.
Anastazja próbowała grać w moskiewską grę. Wikłała się w romanse z zamożnymi
żonatymi mężczyznami, którzy obiecywali jej domy w takich prestiżowych dzielnicach, jak
Rublowka. Mówiła swoim znajomym, że się „ustawiła”. Jej ulubione zdanie brzmiało: „Mam
zamiar uczepić się Moskwy, uczepić się i nie puszczać!”.
Ale w ogóle nie radziła sobie w tej grze. Wciąż się zakochiwała i chciała być tą jedyną, na
której będzie się skupiać cała uwaga jej mężczyzny. A przecież wchodziła w relacje, o których
z góry było wiadomo, że opierają się na zupełnie innych zasadach. Dlatego żyła w nieustannym
zamęcie i wciąż czuła się zraniona. Jej związki z żonatymi się rozpadały; dostawała
luksusowy apartament, a po chwili znów nie miała gdzie mieszkać, nocowała u znajomych
albo wynajmowała malutkie mieszkanie z koleżankami. Kariera modelki poszła w odstawkę.
Nie okazała się zupełną porażką, ale Anastazja nie mogła liczyć na to, że stanie się
dziewczyną z okładek. Gdy miała dwadzieścia cztery lata – wtedy właśnie zginęła –
wiedziała, że jej kariera jest już skończona.
W ostatnim roku swego życia zaczęła się zupełnie inaczej zachowywać. Stała się
agresywna. Podczas ostatnich podróży do Mediolanu – wiosną poprzedzającą jej śmierć –
Anastazja nie pojawiała się na castingach i wdawała się w bójki z innymi dziewczynami. Jej
agenci dostawali telefony od włoskich partnerów, którzy skarżyli się na jej zachowanie. Nikt
nie potrafił zrozumieć, co się dzieje; przecież zawsze była taka profesjonalna.
Gdy swego ostatniego lata Anastazja wróciła do domu, była nie do poznania: potwornie
chuda, w biodrach miała zaledwie osiemdziesiąt dwa centymetry. Chodziła ze spuszczoną
głową i była bardzo cicha. Wyglądała tak, jakby znała jakąś okropną tajemnicę, ale nie mogła
nikomu jej zdradzić. Kiedyś była zawsze duszą towarzystwa, a w restauracjach śmiała się tak
głośno, że ludzie przy sąsiednich stolikach odwracali się w jej stronę. Teraz w ogóle nie
chciała wychodzić ze swego pokoju. Na dworze panował czterdziestostopniowy upał, a ona
siedziała pod kołdrą, zwinięta w kłębek. Narzekała na skurcze żołądka i wyłączyła telefon.
Potrafiła przez cały tydzień nie myć włosów. Gdy wybierała się na rozmowę w sprawie nowej
pracy, zupełnie się załamała, bo nie potrafiła zdecydować, w co ma się ubrać. Chodziła po
mieszkaniu, kiwając się i powtarzając w kółko: „Z tego nie ma wyjścia”.
– To nie była ona, to był ktoś zupełnie inny – mówi Olga. – Zawsze opowiadała mi o tym,
co się dzieje w jej życiu. A teraz milczała.
Po śmierci Anastazji matka przeszukała jej pokój. To było dziwne uczucie – wchodzić do
tego pomieszczenia, gdy dziewczyny tam nie było. Nie wiedziała, czego dokładnie szuka.
Pamiętnika? Jakichś wskazówek? Szukała czegokolwiek. Natrafiła na teczkę, której nigdy
wcześniej nie widziała. W środku znajdowały się dwa „dyplomy”, które wyglądały jak
dyplomy uniwersyteckie, ale wzrok Olgi przyciągnęła nazwa instytucji: Róża Świata. Róża
Świata? Co to w ogóle za nazwa?
Jeden z dyplomów został wydany za ukończenie kursu podstawowego, drugi – kursu dla
zaawansowanych. Znajdowały się tam też notatki Anastazji. Wynikało z nich, że dziewczyna
musi przejść transformację, zmienić samą siebie, stać się inną osobą. Były całe strony, na
których wymieniała najgorsze cechy swego charakteru: lenistwo, brak celu, narkotyki,
niewłaściwi mężczyźni. I była też adresowana do niej kartka pocztowa, na której ktoś napisał:
Gdy zrozumiesz, kim i czym naprawdę jesteś, wszyscy wokół ciebie zobaczą, jaka jesteś, i nie będą się temu sprzeciwiać.
Anastazjo: jesteś na właściwej drodze. Twoją kołysanką jest „koniec zimy”.

Co to miało znaczyć: „jesteś na właściwej drodze”?


Teraz Olga przypomniała sobie coś na temat Róży Świata. Jakieś półtora roku temu
Anastazja wspominała, że zaczęła w Moskwie uczęszczać na coś, co nazywała „treningami
psychologicznymi”.
Gdy Olga pytała, co się na nich dzieje, Anastazja bardzo mgliście opowiadała coś o
odnajdywaniu wspomnień z dzieciństwa i o wyjawianiu wszystkich osobistych sekretów.
Wyjaśniła, że podpisała zobowiązanie, że nikomu nie zdradzi, co dzieje się w Róży. Ale
powiedziała tyle, że te kursy ją odmienią, sprawią, iż będzie lepszą osobą. Jeśli uda jej się je
zaliczyć, to będzie oznaczać, że jest w stanie zrobić wszystko, dosłownie wszystko.
Olga powiedziała wtedy Anastazji, że jest zdrową dziewczyną i że nie musi w żaden sposób
się ulepszać. Że powinna przestać tam chodzić.
Wtedy Olga nie wiedziała niemal nic o Róży Świata, ale teraz wie już sporo. Po pogrzebie
poprosiła na stronę koleżanki Anastazji i wypytała je, czy wiedzą cokolwiek na ten temat.
– Czy pani wie, że Anastazja spędziła w Róży Świata jeszcze kolejny rok? – zapytały. –
Chodziła tam wciąż na kilka miesięcy przed śmiercią.
– Nie – odpowiedziała Olga. – Nie wiedziałam. Anastazja powiedziała mi, że już ponad
rok temu dała sobie z tym spokój.
– A czy pani wie, ile pieniędzy ona na to wydała?
– Nie.
– Tysiące dolarów. Wiele tysięcy… A czy pani wie, że Rusłana też tam chodziła? Razem się
tam zapisały. Rusłana wytrzymała trzy miesiące, a Anastazja ponad rok… Wydaje nam się, że
to może być sekta – dodały przyjaciółki (też modelki). – Ale nie jesteśmy do końca pewne.
Olga zaczęła szukać w internecie.
„Treningi rozwoju osobistego” – tak swą działalność opisuje Róża Świata. Na ich stronie
internetowej czytamy: „Podczas naszych seminariów dowiesz się, jak odnaleźć prawdziwego
siebie, jak realizować swoje cele i zdobyć bogactwo”. Na stronie widnieją też zdjęcia
stojących na wzgórzu szczęśliwych ludzi, którzy wysoko wyciągają ramiona. Zdjęcie zrobione
jest z takiej perspektywy, że wydaje się, iż niemal lecą w powietrzu.
Róża zajmuje się również szkoleniami dla firm.
Olga przejrzała papiery Anastazji powiązane z Różą. Natrafiła tam na nazwiska dwóch
mężczyzn i znalazła ich numery w telefonie córki (pozłacanym vertu, który dostała od jednego
ze swych kochanków). Jeden numer nie odpowiadał. Pod drugim ktoś się zgłosił. Gdy facet
odebrał telefon i Olga powiedziała mu, kim jest i co stało się z Anastazją, był zszokowany.
Ale… nie, nie wydawało mu się, by Róża miała tu jakieś znaczenie. Nie mógł powiedzieć ze
szczegółami, co się tam działo, ale wspomniał, że sporo się tam płakało. On ukończył tylko
kurs podstawowy. Anastazja została z nimi znacznie dłużej.
Na forach internetowych trochę się o Róży dyskutuje, ale bardzo niewiele. Kilkoro ludzi
napisało, że Róża na zawsze odmieniła ich życie, że czują się przemienieni. Inni piszą, że to
ściema. Ale są jeszcze inni, którzy mówią, że ich zdaniem może to być coś niebezpiecznego.
Jednak wszystkie posty na tych forach są anonimowe.

Gdy opowiadam moim wydawcom w TN T o Róży, nie wydają się szczególnie podekscytowani
tematem.
– Dowiedz się wszystkiego, czego potrzebujesz, Piiitrrr. Ale dlaczego niby nasi widzowie
mieliby zainteresować się kur​sami samodoskonalenia dla moskwian? – pyta jeden z
producentów.
– Mówiłeś, że ile to kosztuje? Tysiąc dolarów za kurs? – dopytuje drugi.
– Jaki to ma związek z samotną matką z prowincji? Czyli z naszą widownią? To nie jest ani
jej rzeczywisty świat, ani ten, do którego aspiruje czy który potrzebuje w ogóle zrozumieć. Nie
poświęcaj temu wiele miejsca – dopowiada trzeci.
– Ale co, jeśli to rzeczywiście jest sekta? – pytam.
– Rosyjskie sekty to bandy obłąkanych świrów żyjących w komunach na Syberii. A co robi
ta grupa? Szkolenia dla firm? To nie przypomina żadnej rosyjskiej sekty, którą znamy. Poza
tym, Piiitrrr, my nadal potrzebujemy pozytywnych historii.

Każdy, kto kiedykolwiek trafi do Róży, musi przyrzec, że wszystko zachowa w tajemnicy.
Dlatego potrzebuję kogoś, kto wejdzie do środka i wymiesza się z dziewczynami, zaprzyjaźni
z pracownikami i innymi osobami, które są tam już od jakiegoś czasu. Umarły im dwie
kursantki, to musiało wywołać jakieś plotki. Potrzebuję kogoś z Rosji, najlepiej kogoś w
wieku dziewczyn.
Znajduję pracującego pod przykrywką reportera, Aleksa (to nie jest jego prawdziwe imię),
który aż pali się, by mi pomóc. Aleks uważany jest za najlepszego w tej branży; wcześniej
udawało mu się wkręcić do gangów i skorumpowanych instytucji państwowych. Za
podstawowy kurs płacimy niecałe tysiąc dolarów. Ten etap będzie trwał trzy dni. Po każdym
dniu szkolenia Aleks spotka się ze mną i Witą Chołmogorową – psychologiem i członkinią
Rosyjskiego Stowarzyszenia Psychoterapeutów – by omówić wszystkie wydarzenia i
spostrzeżenia z danego dnia. W oparciu o relację Aleksa, nagrania, wywiady, które zrobię z
obecnymi i byłymi adeptami, oraz analizy psychologiczne będę mógł powoli zbierać kawałki
tej układanki, z której wyłonić ma się obraz tego, co przydarzyło się w Róży Rusłanie i
Anastazji.

Róża Świata prowadzi swoje szkolenia w utrzymanym w typowym radzieckim stylu pałacyku
Ogólnorosyjskiego Centrum Wystawowego (WD N C h) na północy Moskwy. Jego budowę zlecił
Stalin dla uczczenia radzieckiego sukcesu. Każdy z wielkich gotyckich pawilonów i posągów
poświęcono innej republice: od Armenii po Ukrainę. Upamiętniono tu każde – czy to rolnicze,
czy kosmiczne – radzieckie osiągnięcie. Teraz te przestrzenie wynajmowane są małym
przedsiębiorcom, którzy sprzedają tu wszystko: kiczowatą sztukę, meble kuchenne, futra i
rzadkie kwiaty. Między olbrzymimi posągami robotnic Komsomołu i rozbrojonymi rakietami
krążą bandy bezdomnych psów. Szkolenia Róży odbywają się w dawnym Pałacu Kultury.
Gdy wchodzisz tam o dziesiątej rano, widzisz najpierw stół, na którym – jak podczas
profesjonalnej konferencji – leżą przygotowane plakietki z nazwiskami. Każą ci iść wielkimi
schodami prowadzącymi do głównej sali. Na razie jest jeszcze zamknięta. Wszyscy uczestnicy
szkolenia, nieco skrępowani, stoją stłoczeni we foyer. Można napić się herbaty. Jest tu jakieś
czterdzieści osób: kilku statecznych czterdziestoparoletnich biznesmenów i wiele sporo
młodszych, dwudziestokilkuletnich zadbanych i dobrze zaopiekowanych kobiet. Nagle otacza
cię muzyka z Gwiezdnych wojen, która bucha z wnętrza sali. Jej drzwi otwierają się z
impetem. Muzyka gra naprawdę głośno, tak głośno, że jest to niemal bolesne. Przy wejściu stoi
kobieta.
– Drzwi naszego audytorium są otwarte! Zapraszamy do środka! Zapraszamy do środka!
Krzyczy to w kółko, przez cały czas, gdy ludzie wchodzą. W sali wszystko jest niemal
smoliście czarne, a wokół stoją ludzie, którzy wołają: „Szybko, szybko, zajmujcie miejsca i
odłóżcie torby”. To „grupa wsparcia”, wolontariusze, którzy są w Róży już od kilku lat. Przez
cały czas krzyczą na ciebie i wydaje się, że tam, w tej ciemności, są dosłownie wszędzie. Od
pierwszej chwili, gdy wszedłeś do środka, jesteś zagubiony, zdezorientowany, jakby
ogłuszony.
Zajmujesz miejsce na jednym z krzeseł, które ustawiono w kilku rzędach wokół sceny.
Wolontariusze siadają w rzędzie tuż za tobą; w ten sposób nie widzisz ich, ale wciąż słyszysz
ich głosy, które wykrzykują z tyłu: „Siadajcie! Szybko! Szybko!”.
A później zapada cisza.
Na scenę pada jasne światło i wkracza „trener rozwoju osobistego”. Ma twarz jak
pluszowy misiek, przyczepioną do ucha słuchawkę z mikrofonem i nieco workowaty garnitur z
jaskrawym krawatem, który wygląda zdecydowanie zbyt krzykliwie. To krawat w stylu tych,
które ktoś dla żartu dał ci kiedyś pod choinkę. Facet mówi szybko, bardzo szybko, z akcentem
z rosyjskiej prowincji, robiąc błędy gramatyczne. Jego akcent jest tak fałszywy, a on sam – w
tym wielkim garniturze, z tą pulchną twarzą i tym głupim krawatem – wygląda tak śmiesznie,
że na początku wydaje się zabawny. Nie mówi o niczym szczególnym. O tym, że jego matka
była szwaczką. O tym, że pochodzi z prowincji. Opowiada historyjki; zachowuje się jak
kiepski komik. Ludzie patrzą po sobie – na co myśmy się zapisali? To ma być nasz „trener
rozwoju osobistego”?
Wciąż mówi bardzo szybko, a mikrofon ustawiony jest tak głośno, że dźwięk niemal rani
uszy. Zaczyna boleć cię trochę głowa. Trener wyciąga wielką białą tablicę i zaczyna rysować
wykresy, skomplikowane kształty i strzałki, które pokazują, jak się zmienisz i z czego składa
się twoja osobowość. Starasz się za tym nadążyć, ale w którymś momencie wszystko ci się
miesza i zupełnie tracisz orientację. Im bardziej jesteś inteligentny i uważny, tym bardziej
skupiasz się na tym, co facet mówi i rysuje, ale to wciąż nie ma sensu, a ty znów się gubisz.
Taki jest właśnie cel tego wprowadzenia. Krzyki, ciemność, jego żarty i te frenetyczne rysunki
– mózg zaczyna ci się lasować.
Po jakimś czasie (nie jesteś pewien, ile to trwa) jedna z kobiet wstaje i chce wyjść z sali.
– Dokąd idziesz? – pyta, nagle wkurzony, trener.
– Do toalety.
– Nie możesz wyjść – mówi on.
Wszyscy myślą, że facet żartuje.
– Ale ja muszę – uśmiecha się kobieta.
W odpowiedzi trener zaczyna się na nią drzeć:
– Chcesz zmienić swoje życie? I nie jesteś w stanie powstrzymać się od wyjścia do toalety?
Jesteś słaba.
Wszyscy są zszokowani. Kobieta wyjaśnia, że naprawdę musi wyjść.
– A więc idź – mówi, znów lekkim tonem, trener i macha ręką.
Co to miało być?
Mężczyzna wraca do jowialnego tonu i mówi dalej. Parę minut później kolejna kobieta chce
wyjść do łazienki. Gdy jest już przy drzwiach, trener, znów surowy, mówi:
– Jeśli wyjdziesz, nawet nie myśl o powrocie tutaj.
Kobieta odwraca się.
– Dlaczego?
Tym razem facet krzyczy jeszcze głośniej i dłużej, wymachując rękami tuż przed jej twarzą:
– Dlaczego? Przyszliśmy tu, żeby przejść transformację. Żeby się zmienić. Ja też mógłbym
sobie nagle wyjść, na przykład żeby coś zjeść. Ale jesteśmy tutaj po to, by siebie ulepszyć.
Jesteś słaba. Jesteś po prostu słaba!
– To niedorzeczne – odpowiada kobieta, która chce wyjść. Na początku cała publiczność
stoi po jej stronie. Trener zachowuje się jak tyran. W swoim czasie Rusłana była jedną z
najgłośniejszych i najbystrzejszych słuchaczek; pierwszą, która była gotowa wdać się w
kłótnię z trenerem.
Trener zaczyna negocjować z uczestnikami. Ich transformacja zaczyna się właśnie teraz,
dzisiaj – argumentuje – w tej minucie. Czy oni nie chcą się zmienić? Czy nie chcą pokonać
wszystkich swoich lęków i wewnętrznych demonów? Czy nie chcą się wyzwolić? Razem
mogą to zrobić. A jedyną osobą, która ich przed tym powstrzymuje, jest ta kobieta, która chce
wyjść do toalety. Ona ich zdradza. Jak dużo czasu zmarnowali na dyskusję o tej sytuacji?
Dziesięć minut? Piętnaście? Czyli wcale aż tak bardzo nie potrzebowała wyjść, prawda? To
wszystko jest tylko w jej głowie.
– Tak, rzeczywiście, wcale nie potrzebowała wyjść – przytakują wolontariusze z tyłu sali.
Kobieta wygląda na zmieszaną. A co, jeśli oni mają rację?
I tak, w mgnieniu oka, trener przeciąga publiczność na swoją stronę; nagle wszyscy
zaczynają wzywać kobietę, by była silna. Mówią jej, że da radę; a jeśli ona da radę, to
wszyscy dadzą radę. Dziewczyna z powrotem siada. Wybucha aplauz. Razem udało im się
przekroczyć mały Rubikon. Teraz trener zyskał ich uwagę.
– W najbliższych dniach – mówi trener – będziecie odczuwali dyskomfort i strach, ale to
jest dobre; to dlatego, że będziecie się zmieniać, przechodzić transformację ku jaśniejszemu i
efektywniejszemu życiu. Jesteście jak samolot, który doznaje turbulencji, bo się wznosi, wyżej
i wyżej. Wszyscy wiemy, że rozwój jest bolesny, prawda?
Trener prosi, by wszyscy, którzy czują się gotowi, by do niego dołączyć, weszli na scenę.
Rusłana była jedną z pierwszych, która wstała. Trener zapytał, dlaczego tu przyszła, jakie są
jej cele i co blokuje ją w jej dotychczasowym życiu. Powiedziała, że jej problem to
mężczyźni: że nie potrafi zbudować dobrego związku. I wtedy trener napadł na nią; mówił, że
sama jest winna temu, iż mężczyźni ją zostawiają, że prowadzi „monolog wewnętrzny”, w
którym robi z siebie ofiarę. Rusłana próbowała się bronić, wyjaśniała, że to nie jej wina. Ale
trener wykorzystywał jej słowa przeciwko niej; mówił, że chce, by wszyscy uważali ją za
„dobrą dziewczynkę” i to sprawia, że jest słaba. Bo im bardziej opierasz się atakom trenera,
tym bardziej on krzyczy:
– Ha, sam fakt, że zaczynasz ze mną walczyć, świadczy o tym, jak bardzo boisz się
przyznać, że się mylisz! Boisz się zmiany!
Najpierw jesteś wściekły, ale po chwili uświadamiasz sobie, że mu przytakujesz.
A później wszyscy wstają, by razem – jak jedna armia – wyrecytować „Przykazania
szkolenia”:
Nikomu nie powiem o tym, co się tu dzieje.
Nie będę robił żadnych nagrań.
Nie będę się spóźniał.
Przez czas szkolenia nie będę pił alkoholu.
Teraz trener prosi, by wstali palacze. Wśród czterdziestu osób na sali jest ich chyba
siedmioro. Anastazja i Rusłana paliły. Aleks też pali. Trener mówi palaczom, że teraz mają
szansę, by zmienić swe życie i rzucić palenie. Ci, którzy obiecają, że rzucą, mogą usiąść. Ale
dwie osoby (ci uparci) wciąż stoją. Wtedy trener skupia się na nich; mówi bez przerwy przez
dziesięć czy dwadzieścia minut, aż zaczynają ich boleć nogi i stają wobec wyboru między
fizycznym bólem, jakiego doświadczają, a poddaniem się trenerowi. Tymczasem
wolontariusze i kilka innych osób z widowni zaczynają na nich krzyczeć:
– Hej, siadajcie, zabieracie nasz czas!
W końcu siadają wszyscy.
Teraz przerwa na lunch. Jedzenie jest w zapakowanych zestawach, bo nie wolno opuszczać
budynku. Wielu uczestników szkolenia jest z tego powodu wkurzonych na trenera, ale nikt nie
rezygnuje. Ludzie przyszli tu z różnych powodów; niektórzy z nich to fachowcy średniego
szczebla, którzy pragną impulsu do rozwoju. A to właśnie obiecuje trener: zapożyczając język
Kremla i politycznych technologów, mówi, że uczyni cię bardziej „efektywnym”. Innych
przyprowadzili tu znajomi lub partnerzy, którzy sami brali wcześniej udział w tych kursach i
namówili ich do udziału.
– Moja dziewczyna powiedziała, że ode mnie odejdzie, jeśli tego nie zrobię – mówi jeden z
młodych mężczyzn.
Po lunchu wracasz do sali, gdzie z głośników płynie nastrojowa muzyka.
– Kto z was czuje się na tyle silny, by zdradzić nam swoją najmroczniejszą tajemnicę? –
pyta trener.
Teraz nagle stał się bardzo delikatny i troskliwy. Przypomina, że wszyscy tutaj zobowiązali
się do dyskrecji i że stanowicie jedną społeczność. Jedna z kobiet wstaje i opowiada o tym,
jak wywalono ją z pracy. Ktoś inny mówi o tym, jak zostawiła go dziewczyna. A później
podnosi się pewna kobieta, która przyznaje się, że – będąc jeszcze dzieckiem – została
wielokrotnie zgwałcona. Po chwili załamuje się i zaczyna płakać, a wolontariusze tulą ją w
ramionach. To był pierwszy raz, gdy komukolwiek o tym powiedziała. W całej sali słychać
szmer. Wiele osób płacze. Gdy nadeszła jej kolej, Rusłana opowiedziała o swoim ojcu: o tym,
jak się czuła, gdy odszedł. Zaś Anastazja wspominała rozwód rodziców; rozstali się, gdy była
jeszcze małym dzieckiem. Po raz pierwszy modelki znalazły miejsce, gdzie ktoś ich słuchał.
Po raz pierwszy czuły, że mogą być naprawdę sobą. Bo tutaj nikt w ogóle nie wiedział, że te
dziewczyny są modelkami.
Ale teraz trener wyprowadza niespodziewany cios: wszystkie te zdarzenia były wyłącznie
twoją winą. Wylano cię – twoja wina. Zostałaś zgwałcona – twoja wina. Wszyscy użalacie się
nad sobą, wszyscy jesteście ofiarami. Teraz dobierzcie się w pary – nakazuje – i powiedzcie
sobie nawzajem o swoich najgorszych wspomnieniach, ale powiedzcie to tak, jakbyście to wy
brali za nie odpowiedzialność; jakbyście to wy byli twórcami, a nie ofiarami, waszego życia.
Tak będzie przez następne godziny. A jeśli tylko uda się wam mówić o tych doświadczeniach
tak, jakbyście to wy byli ich sprawcami, poczujecie się lżejsi i silniejsi. Teraz patrzysz na
swego trenera nieco inaczej. Najpierw cię dręczył, później pomógł ci się podnieść z upadku,
następnie wszystko pomieszał i sprawił, że zacząłeś płakać, a teraz znów robi coś innego.
Nawet nie zauważyłeś, że jesteś tutaj już od dwunastu godzin; czas po prostu mija, a ty w
ogóle nie zdajesz sobie z tego sprawy.
Czujesz się już wiotki, jakby gumowaty. I czujesz, że ludzie z grupy są ci bliżsi niż
ktokolwiek inny, jakby spotkanie z nimi już dawno było ci pisane.
„Transformacja”, „efektywność”, „jasność” – gdy idziesz do domu, te słowa wciąż
dźwięczą ci w głowie. Już teraz myślisz o jutrzejszym spotkaniu z trenerem. Chcesz go
zadowolić; chcesz mu powiedzieć, że przestałeś palić, tak jak obiecałeś. Gdy myślisz o tym
mężczyźnie, czujesz, jak przepływa przez ciebie fala ciepła. Jest surowy, ale chce dla ciebie
dobrze.
Do domu wracasz około północy. Twoi krewni czy współlokatorzy widzą, że jesteś jakiś
dziwny, ale ciebie to nic nie obchodzi. Po prostu nigdy przedtem nie widzieli cię poza twoją
strefą bezpieczeństwa. Odrabiasz zadanie domowe – opisujesz szczegółowo, czego w sobie
nie lubisz, co chciałbyś zmienić. Kładziesz się spać o pierwszej, może drugiej.
W nocy śnisz o swoim trenerze.
Następnego dnia rano przychodzisz wcześniej niż trzeba. Tak jak pozostali. Gdy otwierają
się drzwi, wszyscy pchają się do środka, żeby pokazać, że są punktualni. O dziesiątej drzwi
zamykają się i zostają usunięte wszystkie wolne krzesła. Jeden facet przychodzi spóźniony i
nie ma gdzie usiąść. Trener krzyczy na niego:
– Przyrzekłeś, że będziesz na czas. Złożyłeś zobowiązanie. Dlaczego się spóźniłeś?
– Wahałem się, czy w ogóle tu przychodzić – przyznaje się ten młody mężczyzna.
– Wczoraj nie wyjawiłeś nam żadnego ze swych bolesnych wspomnień. Siedzisz po prostu i
patrzysz na innych, jakby to było jakieś przedstawienie. Tak postrzegasz wszystkich wokoło,
traktujesz ich jak rozrywkę. A teraz chcesz stąd zwiać. Czy o to chodzi?
I jeśli nawet wcześniej współczułeś temu spóźnionemu facetowi, teraz już jesteś jednym z
tych, którzy krzyczą:
– Traktujesz to jak przedstawienie! Myślisz, że jesteśmy tu dla twojej rozrywki!
Facet, zawstydzony, kuca w rogu sali.
– Tak – przyznaje później. – Po prostu obawiałem się opuścić swoją strefę bezpieczeństwa.
Trener zaczyna rysować kolejne wykresy; strzałki, które pokazują, że ty podążasz w jednym
kierunku, a ludzie w twojej pracy i w domu w zupełnie innych. Dlatego być może nie będą cię
rozumieć, gdy już ukończysz szkolenie. Bo ty się zmieniasz, a oni kochali w tobie tę osobę,
którą byłeś wcześniej. Ale ty się rozwijasz. To dla nich test: tylko ci, którzy kochają cię
naprawdę, będą w stanie zrozumieć i pokochać tego nowego ciebie. A co do tych, którzy cię
nie zaakceptują… powinieneś zadać sobie pytanie: Czy ta relacja mnie nie hamuje? Czy nie
powinienem się z nimi rozstać?
Dziewczyna, która wczoraj opowiadała o okropnych rzeczach ze swego dzieciństwa, dziś
bierze mikrofon i mówi, że teraz żałuje tych wyznań. Mówi, że teraz niektórzy na tej sali czują
wobec niej nieufność. Ale zamiast jej współczuć, wszyscy zwracają się przeciwko niej:
– Jesteś ofiarą! – krzyczą. – Pokazywanie tych wszystkich emocji sprawia ci przyjemność.
Trener nie musi im już w ogóle podpowiadać, co powinni myśleć.
Teraz trener mówi o śmierci. Że śmierć to nie jest nic wielkiego. Parę dni temu kilku
rosyjskich turystów zginęło w wybuchu autobusu w Egipcie. To dobrze czy źle? No jak? Ani
dobrze, ani źle. Niedawno umarł mu przyjaciel. To dla niego neutralne doświadczenie. Po
prostu jeden z faktów z życia. Wszyscy, którzy znajdujemy się na tej sali, kiedyś umrzemy. Wy
wszyscy, wszyscy umrzecie.
– Kto z was pamięta dziewczynę o imieniu Rusłana? – pyta trener. – Tę modelkę, która się
zabiła. Wyskoczyła z wieżowca. Dobrze ją znałem. Jej „wewnętrznym monologiem” było
„samobójstwo”. Wiecie, że zanim do nas przyszła, wcześniej już pięć razy próbowała się
zabić?
(To coś nowego: nikt z jej przyjaciół, znajomych ani członków rodziny nie wspominał o
próbach samobójczych. Wręcz przeciwnie; wszyscy mówili o tym, że wydawała się doskonale
zrównoważona).
– Rusłana – ciągnie trener – była typową ofiarą.
Nagle jedna z dziewczyn podnosi rękę i pyta:
– Ale czy nie czujesz się źle z tym, że jedna z twoich studentek odebrała sobie życie?
– Czasem lepiej jest popełnić samobójstwo, niż gdyby miało się nic nie zmienić. A jeśli
tobie jest tak przykro z powodu tej dziewczyny, to znaczy, że ty też jesteś ofiarą. To był jej
wybór.
Wszyscy zgadzają się z nim. To był wybór Rusłany. No bo jak tu się nie zgodzić z takim
stwierdzeniem?
Jest już mniej więcej połowa dnia szkolenia, a twoja głowa zaczyna być lekka, jakby
wypełniały ją bąbelki. Odgrywacie scenki i budujecie drużyny do zadań. Wszyscy muszą
chodzić po sali i jeśli uważają, że ktoś przechodzi transformację, krzyczeć do niego:
„Potrzebuję cię! Lubię cię!”; a jeśli nie widzą w nim żadnej zmiany, krzyczą: „Nie potrzebuję
cię! Nie lubię cię!”. Dziewczyna, która wcześniej przyznała, że źle się czuje po tym, jak
opowiedziała wszystkim o zdarzeniach ze swego dzieciństwa, teraz sięga po mikrofon, by
przyznać, że jest ofiarą, ale jest gotowa na transformację. Wybucha aplauz, trener mówi, że
jest z niej bardzo dumny, a ty wciąż tam siedzisz i czekasz, by pochwalił także ciebie, bojąc
się, że to może nie nastąpić.
Podczas przerwy na lunch masz przez pół godziny siedzieć cicho, bez słowa. Masz wtedy
rozmyślać o wszystkich błędach, jakie w życiu popełniłeś. O wszystkich związkach, które
schrzaniłeś, i o wszystkich niepowodzeniach w swojej karierze zawodowej. Gdy po lunchu
wracasz do sali, odbywają się tam tańce. Ludzie tańczą w szybkim tempie do głośnej,
dudniącej muzyki, a ty jesteś szczęśliwy i przytulasz innych. Potem rozbrzmiewa spokojna,
nastrojowa muzyka. Stajecie w dwóch rzędach, twarzami do siebie. Patrzysz w oczy osoby
przed tobą. Patrzysz przez minutę; dwie, trzy, cztery minuty. A nawet dłużej. Trudno jest tak
patrzeć na kogoś, kogo prawie się nie zna. Jednak wydaje ci się, że to pierwszy raz w twoim
życiu, gdy komukolwiek naprawdę spoglądasz w oczy.
– A teraz zróbcie krok w prawo, spójrzcie w oczy następnej osoby i wyobraźcie sobie, że to
wasza matka – mówi trener. – Przypomnijcie sobie, jak się wami zajmowała, gdy byliście
mali. Jak śpiewała kołysanki. Jak to było, gdy rośliście w jej łonie. Jak na was patrzyła, gdy
leżeliście w kołysce. – Teraz wszyscy miękną i łagodnieją. – A teraz wyobraźcie sobie oczy
kogoś, kogo straciliście. Kogoś, kogo kochaliście.
(W tym momencie Rusłana myślała o ojcu, a Anastazja o swej najlepszej przyjaciółce:
modelce, która zginęła w wypadku samochodowym poprzedniego lata, gdzieś na drodze
między Kijowem a Moskwą). Wszyscy mają wilgotne oczy.
– A teraz zróbcie kolejny krok w prawo, spójrzcie w oczy kolejnej osoby i wyobraźcie
sobie, że jest to ktoś, kogo straciliście; i pomyślcie o tym wszystkim, czego nie zdążyliście mu
powiedzieć.
Teraz już wszyscy płaczą, więc wokół nich krążą wolontariusze z chusteczkami. Zużywasz
ich całą masę, a gdy są mokre, wpychasz je do kieszeni. Od tej ilości schowanych w kieszeni
chusteczek aż wilgotnieją ci spodnie.
– A teraz zróbcie krok w lewo, spójrzcie w oczy osoby naprzeciwko was i przez chwilę
wyobraźcie sobie, że ten, kogo straciliście, wrócił i znów jest z wami. Teraz możecie go
przytulić.
W tym momencie wszyscy wybuchają płaczem.
Leżysz na podłodze. Trener mówi, byś zamknął oczy i głęboko oddychał. Jego głos przenosi
cię do ciemnego lasu – ten las to twoje życie. Nagle trafiasz na chatę, w chacie jest izba, a w
tej izbie wszystkie momenty, kiedy ktoś cię zawiódł lub zdradził. Dalej jest kolejne
pomieszczenie, w którym są te chwile, gdy ty zawiodłeś innych. A teraz biegniesz przez las i
jesteś wolny, gotowy na zmianę; na to, by wieść jasne i efektywne życie.
Gdy idziesz do domu, czujesz wewnętrzne ciepło. Wszystko wokół ciebie, cały dzisiejszy
wieczór, wydaje się rozpływać w lekko rozmytym świetle. Ludzie są piękni. Trener dał ci
zadanie domowe: masz przejść pieszo przez miasto i po drodze przytulić przynajmniej
dziesięć obcych osób. I robisz to. Bo możesz zrobić wszystko. Czujesz się wolny. Ludzie
patrzą na ciebie dziwnie, ale nikt nie reaguje agresją. Sprawiasz, że się uśmiechają. Możesz
wyzwolić się z wszelkich ograniczeń, przełamać wszystkie bariery; możesz się zmienić. Jasne,
efektywne życie. Nie będziesz już ofiarą. Weźmiesz za wszystko odpowiedzialność.
W nocy nie możesz zasnąć, bo buzuje w tobie energia. Wiele kobiet, już po kilku dniach
treningu, wcześniej dostaje okres. Trener ostrzegał, że możesz odczuwać skurcze żołądka i
rzeczywiście tak jest; to boli. Twoi domownicy mówią, że cię nie poznają. Uśmiechasz się.
Mówią, że się zmieniłeś. Oczywiście, że się zmieniłeś. Gdy myślisz o tym, co było dwa dni
wcześniej, nie możesz już sobie przypomnieć osoby, którą byłeś przed rozpoczęciem
szkolenia.
Następnego ranka jesteś na miejscu dobre pół godziny przed wyznaczonym czasem. Chcesz
być tam pierwszy, by powiedzieć trenerowi, że – tak, jak ci kazał – zdołałeś przytulić dziesięć
obcych osób. Ale inni też już tu są. Nikt nie mógł zasnąć. Wszyscy bardzo się cieszą, że znów
się spotkali. Gdy wchodzisz na salę, ludzie opowiadają sobie o tym, jak przytulali obcych
ludzi na ulicy. Niektórzy zapukali do drzwi swych sąsiadów, by powiedzieć im, że chcieliby
się z nimi zaprzyjaźnić, albo zadzwonili do dawno niewidzianych przyjaciół czy rodziców, z
którymi prawie nie rozmawiają. Ci, którym nie udało się wykonać zadania, przyznają się do
porażki. Atakujesz ich, bo są słabi, są ofiarami, nie przechodzą transformacji. Trener nie mówi
niemal nic, stoi tylko z boku, a ty wszystko robisz już sam. Zaczynacie grać w nową grę.
Dzielicie się na siedmioosobowe grupy i krzyczycie na siebie nawzajem: „Jestem twoim
celem” albo „Jestem dla ciebie przeszkodą”; chodzi o to, by krzykiem przegnać przeszkody i
osiągnąć cele. Krzyczą wszyscy, ale to nie jest bolesne. Krzyk działa na ciebie jak paliwo
rakietowe. Teraz stajecie w parach i osoba naprzeciw ciebie krzyczy: „Czego chcesz? Czego
chcesz?”. To trwa czterdzieści minut. W końcu pragnienia zaczynają wyłazić z ciebie jak
bebechy. Najpierw krzyczysz, że chcesz samochodów, domów i tych wszystkich innych,
zwykłych i łatwych, rzeczy; później przechodzisz do takich głupot, jak to, że chciałbyś
pomalować podłogę na żółto albo przebrać się za królową elfów; na koniec pojawiają się
rzeczy ciężkiego kalibru: chcesz uderzyć matkę albo pchnąć nożem swoją byłą, która cię
zostawiła. Na koniec czujesz się po prostu wolny; po raz pierwszy w życiu wiesz, czego tak
naprawdę, ale to naprawdę chcesz. Wtedy wkracza trener. Mówi, że teraz, gdy naprawdę
poznałeś swoje marzenia i pragnienia, możesz je zrealizować. Musisz tylko zapłacić kolejne
tysiąc dolarów i zapisać się na kurs dla zaawansowanych.
Każdy uczestnik treningu spotyka się indywidualnie z jednym z wolontariuszy. Siadasz z nim
przy stole, a on mówi ci, że jeśli zdecydujesz się zapisać jeszcze w tym tygodniu, dostaniesz
sto dolarów zniżki.
– Z moją głową dzieje się coś dziwnego. Nie potrafię teraz spojrzeć na to racjonalnie –
mówisz.
– Ale to dobrze, że nie myślisz racjonalnie – odpowiada wolontariusz. – Te szkolenia uczą
cię tego, jak nie myśleć, bo myślenie zatrzymuje cię w miejscu. Tu masz nauczyć się raczej
tego, jak używać swych emocji, prawda?
– Tak… ale nie myślę…
– Nie myślisz, więc powinieneś zapisać się już teraz, od razu. Czy nie chcesz wieść jasnego
życia? Nie chcesz przejść transformacji? Stać się efektywnym? Wziąć odpowiedzialność?
Za każdym razem, gdy słyszysz te słowa, cały się podrywasz.
Choć wiele innych osób już się zapisało, ty wciąż zwlekasz. Następnego dnia dzwoni
telefon. Aleks siedzi właśnie ze mną i psychoterapeutką Witą w jej gabinecie. Przełącza
rozmowę na głośnik. Po drugiej stronie odzywa się kobieta.
– Aleks, czy naprawdę nie chcesz wieść jasnego życia? Pełnego prawdziwych emocji?
– Oczywiście, że chcę. Ale w tym momencie nie mam pieniędzy. Przykro mi, ale nie mogę
teraz się zapisać.
– Ale przecież to jest właśnie twoje wyzwanie. Postaraj się o te pieniądze. To pokaże, że
potrafisz być silny.
Aleks zaraz zacznie się śmiać. Bo to w pewnym sensie strasznie chamska i prostacka
manipulacja. Ale nie rozłącza się.
– No, Aleks – ciągnie wolontariuszka Róży – nie chcesz się zmienić? Nie chcesz przejść
transformacji? Nie chcesz wziąć odpowiedzialności?
Ten zestaw słów wywołuje w Aleksie odruch Pawłowa. Odżywa w nim te kilka ostatnich
dni, najintensywniejszych dni jego życia, pełnych najmocniejszych doświadczeń i najgłębiej
skrywanych wspomnień. Odkłada słuchawkę i choć z jednej strony jasno zdaje sobie sprawę,
że ludzie z Róży nim manipulują, wszystko w nim domaga się tego, by tam wrócić.
– Co za sukinsyny. Dostają się do twoich najświętszych zakamarków, a potem to
wykorzystują.
Zaczyna się śmiać, ale zaraz ten śmiech przechodzi w płacz. Potem znów się śmieje, ale ten
śmiech wydaje się bardzo wymuszony. Ma rozszerzone źrenice. Wydaje się, jakby zaraz miał
się rozdzielić na dwie osoby.
Rusłanę i Anastazję ludzie z Róży nagabywali codziennie. Gdy telefon dzwonił wtedy, kiedy
akurat spędzały czas z przyjaciółmi, zdarzało się, że wychodziły na zewnątrz, by go odebrać, i
nie wracały nawet przez dobre kilka godzin. Na początku przyjaciele myśleli, że dziewczyny
rozmawiają ze swoimi facetami czy rodzicami; gdy dowiedzieli się, że to telefony z Róży, byli
zdezorientowani. Czemu dziewczyny miałyby z nimi gadać wtedy, gdy akurat spotkały się ze
znajomymi? Pewnego razu Rusłana siedziała z Maszą w jednej z londyńskich restauracji;
zadzwonili z Róży, a po rozmowie dziewczyna wybiegła na ulicę i zaczęła zatrzymywać ludzi,
by poprawiać im sznurowadła w butach. Gdy wróciła, szczerzyła zęby w uśmiechu i aż
spociła się z podniecenia. Nie chodziło tylko o to, że zadanie, które otrzymywała od Róży,
było tak dziwne, ale że rzucała wtedy wszystko – jedzony właśnie obiad czy prowadzoną
rozmowę – i biegła spełnić polecenie.
Przez następne parę dni znajomi Aleksa uważnie się mu przyglądają; boją się, że ulegnie
pokusie telefonów z Róży i zechce tam wrócić. Przez kilka tygodni Aleks ma problemy ze
snem, budzi się w środku nocy i długo siedzi, nękany pragnieniem, by znów pójść na
szkolenie. Aleks był jedyną osobą ze swej grupy, która nie zapisała się na kurs dla
zaawansowanych. Za każdym razem, gdy ktoś wymawia któreś z magicznych słów z treningu,
Aleksa zaczyna mdlić. Nocami śni o trenerze, wciąż słyszy jego głos.
Prawdziwy problem pojawia się jakieś dwa czy trzy miesiące później. Aleks traci apetyt.
Zaczyna zawalać terminy, zawalać pracę, wrzeszczy na swego wydawcę. Wszystko sprawia
mu ból. Nagle, w środku dnia, bez żadnego wyraźnego powodu, zaczyna płakać.
– Po prostu nie potrafię dojść do siebie – mówi mi Aleks, gdy się spotykamy. Ogolił głowę
i sporo stracił na wadze.
W pracy mówią mu, że najwyraźniej potrzebna mu jest pomoc. Gdy Aleks wreszcie idzie do
lekarza, ten zapisuje antydepresanty, masaże i akupunkturę.
Aleks przeszedł tylko jeden cykl szkoleniowy w Róży. Anastazja i Rusłana wracały tam na
kolejne kursy. Każdy kosztował nieco więcej niż poprzedni i był nieco bardziej intensywny.
Wolontariusze i trenerzy Róży mówili uczestnikom, że stają się coraz lepsi i silniejsi.
Na początku Anastazja wyglądała na szczęśliwszą niż kiedykolwiek wcześniej.
– Teraz mogę zrobić wszystko, dosłownie wszystko – powiedziała swoim przyjaciółkom.
Gdy wyszły kiedyś na miasto poimprezować, pouczała je radośnie: – Możesz mieć każdego
faceta, którego tylko zechcesz. Musisz go sobie po prostu wziąć.
Im bardziej modelki zagłębiały się w szkolenia Róży, tym usilniej nakłaniano je, by
sprowadzały ze sobą nowych ludzi. W taki właśnie sposób Róża zyskuje nowych klientów; od
adeptów oczekuje się, że przyprowadzą swoich znajomych. Rusłana starała się namówić
Maszę. Tak bardzo nalegała, że Masza w końcu się zgodziła. Ale gdy przyszło co do czego, nie
mogła pojawić się na spotkaniu, bo miała jakieś ważne obowiązki rodzinne. Rusłana wkurzyła
się. Masza nigdy jej takiej nie widziała. Rusłana przeklinała. Rusłana rzucała najgorszym
mięsem. Nigdy wcześniej nie posługiwała się takim słownictwem. Nie była już tą delikatną
dziewczyną, którą znała Masza. Masza tęskniła za dawną Rusłaną.
Wkrótce potem Rusłana musiała wrócić do Nowego Jorku, do pracy. Anastazja wciąż
chodziła na kursy. Zapisała się już na poziom mistrzowski. Próbowała ściągnąć do Róży
niektórych ze swych przyjaciół, bo wielu kursantom powiedziano, że jest to rodzaj testu, który
muszą zdać, by przejść transformację. Jeśli to miał być „egzamin”, dziewczyna go oblała.
Choć bardzo się starała, nie udało jej się nikogo namówić. Powiedziano jej, że bardzo
wszystkich zawiodła. Odsunęła się od organizacji. To był luty. Aż do maja miała wszystkie
objawy depresji, która w końcu ją zabiła. „Poległam”, mawiała często. Była ofiarą. Nie
zdołała przejść przemiany.
Najokrutniejsze w tym wszystkim jest to, że pół roku wcześniej poznała wreszcie
mężczyznę, o jakim zawsze marzyła.
Kostia przyjeżdża po mnie swym nowiutkim maserati. Kiedyś był olimpijskim mistrzem
judo, a teraz „robi w ropie”.
– Te pieprzone treningi popierdoliły jej w głowie – mówi. – Za każdym razem, gdy do nich
szła, wracała totalnie zbzikowana. Obiecywała, że z tym skończy…
Kostia chciał, by Anastazja z nim zamieszkała; był gotów się ustatkować i założyć rodzinę.
Ale gdy dziewczyna wreszcie znalazła swego idealnego faceta, nie umiała być z nim
szczęśliwa. Zaczęło jej się mieszać w głowie. Gdy wychodzili z Kostią na miasto, dostawała
potwornych ataków zazdrości; potrafiła się rozbeczeć, gdy tylko widziała, że przez chwilę
rozmawia z jakąś kobietą. Na miesiąc przed śmiercią Anastazji Kostia zostawił ją samą w
domu, bo musiał wyjechać w delegację. Gdy wrócił z podróży, jej nie było. Tak często
miewała napady paniki, że nie potrafiła być sama. Mówiła znajomym, że zdarza jej się słyszeć
głos przyjaciółki, która zmarła rok wcześniej. Wróciła do Kijowa do mamy. Wciąż narzekała
na bóle brzucha. Przez kilka dni przed jej śmiercią Kostia nieustannie do niej dzwonił. Ale
telefon był wyłączony.
– Te pieprzone treningi popierdoliły jej w głowie – powtarza, gdy wysiadam z jego
maserati. – Zamierzam zebrać moich chłopaków i się tam wybrać. – Ale to tylko słowa.
Kostia nigdy tego nie zrobi.

– My naprawdę daliśmy Anastazji szansę, by się zmieniła. Ale niektórych się nie zmieni.
Sama sobie nie pozwoliła na transformację. I bądźmy szczerzy… słyszałem, że miała
problemy z narkotykami. Ja winiłbym modeling. Ten styl życia. A nie nas.
Chwilę mi zajęło, nim odnalazłem Wołodię, jedynego spośród wszystkich starszych
członków Róży, który zgodził się ze mną porozmawiać. Był opiekunem przypisanym Rusłanie i
Anastazji, gdy dziewczyny chodziły na kurs. Teraz chce zostać samodzielnym trenerem.
Dwudziestoparoletni, bardzo chłopięcy, ubrany jest w białą bluzę dresową i dżinsy. Ma
błyszczące oczy żarliwego wyznawcy. Gdy Rusłana chodziła do Róży, przez chwilę z nią
romansował. Pytam, czy takie związki są tam normalne.
– Tak, to normalne. To się zdarza non stop. Bo treningi są intensywne i ludzie się otwierają.
– Czy zdarza się, że po odejściu z Róży ludzie popadają w depresję?
– Tak, to też normalne. Nazywamy to wycofaniem zmian. Rusłana to miała. Zdarzało jej się
płakać nocami. Szwendała się po mieście bez celu. Czasem trzeba przez to przejść, a później
jest tylko lepiej. To jak turbulencje w samolocie, gdy nabiera wysokości. Kiedy w marcu
Rusłana wracała do Nowego Jorku, wszystko było z nią O K .
Wołodia mówi coś zupełnie przeciwnego niż jego szef – trener rozwoju osobistego, który
prowadził szkolenia Rusłany. Bo przecież tamten wspominał, że Rusłana podczas treningów
zachowywała się jak „typowa ofiara”. Gdy pytam o tę nieścisłość Wołodię, on odpowiada, że
szefowi musiało się coś pomylić. Bo Rusłana nie była typem samobójczyni.
– A czy kiedykolwiek zdarzyło się, żeby ktokolwiek, kto przeszedł przez Różę, miał jakieś
poważne problemy ze zdrowiem? – pytam Wołodię.
– Oczywiście, że tak. Ale to normalne. Bo czasem może być naprawdę ciężko. Nie każdy
potrafi przejść transformację. Ale Rusłana zmieniła się, stała się inną osobą. Mówiła mi, że
zamierza zawalczyć o pieniądze, jakie należały jej się z różnych zaległych umów. Była nowym
człowiekiem. Posłuchaj, gdy ja sam zacząłem chodzić na treningi, rzuciłem pracę i zostawiłem
dziewczynę. Pokłóciłem się ze wszystkimi moimi znajomymi. Moi rodzice do dziś uważają, że
należę do jakiejś sekty. Ale jestem szczęśliwy. Jestem prawdziwy. Jednak ludzie wokół
ciebie… czasem się obrażają, gdy stajesz się silniejszy. Jestem pewien, że Rusłanę
zamordowano. Zupełnie pewien.
Przyszły wyniki z ostatniej autopsji Rusłany. Badania wykazały, że nie ma żadnych
dowodów, by dziewczyna była martwa, zanim jej ciało uderzyło o ziemię. Nie było śladów
żadnych uszkodzeń mięśni szyi, tarczycy ani kości gnykowej. Twardówka oczu była biała, nie
znaleziono też żadnych wybroczyn, które wskazywałyby na uduszenie. Tymczasem ja wciąż
sprawdzałem Różę. W jednym z zakamarków ich witryny internetowej – za wieloma
nieistotnymi linkami, które raczej nikogo nie mogłyby zainteresować – znajduje się informacja,
że szkolenia są tworzone na podstawie zasad Lifespring – metody treningowej, która kiedyś
zyskała dużą popularność w Stanach Zjednoczonych. Nie wspomina się jednak o tym, że w
U SA wielu byłych uczestników tych szkoleń, którzy po serii treningów zapadli na choroby
nerwowe, wniosło pozwy przeciwko twórcom tej metody, co spowodowało, że w 1980 roku
amerykański oddział organizacji Lifespring zbankrutował i upadł. Jednak na całym świecie,
pod różnymi nazwami, szybko powstały różne odłamy tej organizacji. W Rosji Lifespring jest
w modzie, ale niewielu słyszało o jej przeszłości. Gdy rozmawiam z Rickiem Rossem z New
Jersey – szefem forum edukacyjnego do spraw sekt i światowym autorytetem w kwestii
Lifespring – i opowiadam mu o tym, co przydarzyło się Aleksowi, Anastazji i Rusłanie, on
mówi mi, że z podobną sytuacją zetknął się już wielokrotnie:
– Tego typu organizacje nigdy nie obwiniają siebie. Zawsze mówią: „To wina ofiary”. To
działa jak narkotyki: szkolenie daje ci doświadczenie swoistego haju, więc uczestnicy zawsze
wracają po więcej. Poważny problem zaczyna się wtedy, gdy chcą odejść. Szkolenie stało się
całym ich życiem, więc gdy odchodzą, odchodzą w pustkę. I tak samo, jak w przypadku
narkotyków, niektórym udaje się z tym skończyć i żyją dalej. Ale inni, ci szczególnie wrażliwi
albo tacy, którzy już wcześniej nosili w sobie zalążki choroby psychicznej, załamują się.
A więc w jakim stopniu za samobójstwa modelek można winić te szkolenia? Gdy matka
Anastazji spotyka się z prawnikami, by omówić możliwość złożenia pozwu przeciwko Róży,
dowiaduje się, że w takich okolicznościach – gdy dziewczyna już nie żyje i nie zostawiła
żadnego listu z konkretnymi oskarżeniami – udowodnienie przed sądem, że została do
samobójstwa zmuszona, jest niemal niemożliwe. Ale pewne jest to, że reklamy Róży nie
informują o ryzyku związanym ze szkoleniami Lifespring, choć organizacja poluje zwłaszcza
na tych członków społeczeństwa – czyli młode i zagubione kobiety – którzy na to ryzyko są
szczególnie narażeni. Dziewczyny z krajów byłego bloku wschodniego to bardzo delikatne
istoty. Sześć z siedmiu krajów o najwyższym współczynniku samobójstw wśród młodych
kobiet to właśnie byłe republiki radzieckie. Na tej liście Rosja jest szósta, a Kazachstan drugi.
Émile Durkheim pisał kiedyś o tym, że wirus samobójstwa pojawia się w momentach
kryzysów cywilizacyjnych – gdy rodzice nie mają żadnej tradycji, w której mogliby osadzić
swe dzieci, ani żadnego systemu wartości, który mogliby im przekazać. Chodzi o to, że w
takich sytuacjach brakuje głęboko zakorzenionej ideologii, która dałaby im wsparcie w
chwilach stresu. Drugą stroną triumfującego cynizmu i ideologii nieustającej przemiany
okazuje się rozpacz.
– Kiedy po raz ostatni rozmawiałeś z Rusłaną? – pytam Wołodię.
Przez chwilę milczy, grzebiąc w pamięci.
– Teraz sobie uświadamiam, że było to w dniu, w którym umarła. W Moskwie była już
późna godzina. Siedziałem w barze. Zapytałem, czy dzwoni do mnie z jakiegoś konkretnego
powodu i czy mogłaby zadzwonić trochę później. Powiedziała, że dzwoni tak sobie. Że
chciała tylko pogadać. Oczywiście, że może zadzwonić później. Nie pamiętam, o której to
było dokładnie, ale to musiało być jakoś w ciągu ostatniej godziny przed jej śmiercią. Myślę,
że byłem ostatnią osobą, z którą rozmawiała. Nie usłyszałem w jej głosie niczego
niepokojącego.

W marcu Rusłana wróciła do Nowego Jorku, by poszukać pracy. Jej wpisy na portalach
społecznościowych z tamtego czasu to pomieszanie lekkości i radości z zagubieniem i
nienawiścią do samej siebie:
To moja wina – że na to pozwoliłam. To moja wina – że się zakochałam. To moja wina – że pozwoliłam na to, by moje
serce znów ktoś złamał. To wszystko moja wina.

A później:
Życie jest czymś bardzo delikatnym i łatwo można je złamać. Jestem taka zagubiona: Czy kiedykolwiek uda mi się
odnaleźć samą siebie?

Na dzień przed śmiercią Rusłana brała udział w sesji zdjęciowej na dachu jednego z
budynków w centrum Nowego Jorku. To był dziwny dzień: najpierw deszcz, a potem tak
gorące słońce, że aż przegrzewał się aparat. Fotograf nazywał się Erik Heck. Podczas swej
ostatniej podróży do Nowego Jorku odwiedziłem go w jego mieszkaniu w Harlemie. Pokazał
mi ziarnisty ośmiomilimetrowy film, na którym uwiecznił ostatni dzień Rusłany. Dziewczyna,
którą zobaczyłem, była kimś zupełnie innym niż osoba, którą znałem z poprzednich sesji. Nie
była już księżniczką z baśni, ale dorosłą kobietą. Po raz pierwszy udało mi się przez chwilę
zobaczyć w niej osobę, którą naprawdę była.
– Zawsze kazali jej odgrywać różne role. Ale ja widziałem w niej coś więcej:
ponadczasowe piękno – mówi Heck. – Robiłem jej zdjęcia, gdy nie zdawała sobie z tego
sprawy, gdy nie pozowała. To wtedy łapie się najlepsze ujęcia. Była wtedy wolna.
Dzień później była już martwa. To było na trzy dni przed jej dwudziestymi pierwszymi
urodzinami. Jej matka wciąż jest przekonana, że córkę zamordowano. Żadne kolejne badanie
nie dało nowych wyników, ale każde zostawia nieco miejsca na domysły i spekulacje.
Ponad dwa lata po jej śmierci w Rosji wciąż można zobaczyć reklamę Niny Ricci, w której
wystąpiła Rusłana. Jej twarz wisi wszędzie, w całej Moskwie. „Obietnica zachwytu”. Te
perfumy robią furorę wśród nastolatek. Pachną dorosłym, uwodzicielskim piżmem
wymieszanym z aromatami dzieciństwa – toffi, jabłek i wanilii.
Krótka historia sekt w postradzieckiej Rosji

Róża Świata nie była pierwszą sektą, z jaką zetknąłem się w Rosji. Gdy Związek Radziecki
zatonął, na powierzchnię zaczęły wypływać kolejne sekty. Bodziec dawał im Kreml, a
środkiem przekazu było Ostankino. W 1989 roku w radzieckiej telewizji pojawił się nowy
program. Widownia, która dotychczas oglądała głównie balety i dramaty kostiumowe, teraz
dostała zbliżenie na faceta, który – z czarnymi włosami i jeszcze czarniejszymi oczami –
wyglądał jak gwiazda porno z lat siedemdziesiątych. Mówił bardzo niskim głosem. Wolno,
jednostajnie i w kółko powtarzał widzowi, by ten głęboko oddychał, zrelaksował się i znów
głęboko oddychał.
– Zamknij oczy. Siłą swych myśli jesteś w stanie wyleczyć raka, alkoholizm i każdą inną
dolegliwość – mówił.
To był Anatolij Kaszpirowski. Profesjonalny hipnoterapeuta, który pracował z radzieckimi
lekkoatletami, przygotowując ich do olimpiady. Radziecka telewizja ściągnęła go po to, by
zapewnił spokój w kraju. Miał sprawić, by ludzie oglądali telewizję i nie przejmowali się
tym, że wszystko wokoło się rozpada.
Najbardziej znane były jego sesje, w których prosił widzów, by ustawili przed telewizorem
szklankę wody. Robiły to miliony. Pod koniec programu Kaszpirowski mówił ludziom, że ta
woda została poprzez telewizję „naładowana jego uzdrawiającą energią”. Miliony dały się
nabrać.
Ale Kaszpirowski to był tylko początek. Później pojawił się Grabowoj, który także miał
swój program. Zarzekał się, że potrafi przywrócić do życia ofiary czeczeńskich ataków
terrorystycznych. Był też Bronnikow, który z kolei twierdził, że znalazł sposób na
przywrócenie wzroku ślepcom, dając im dostęp do widzenia wewnętrznego. A sekta, o którą
chodziło ludziom w TN T , gdy wspominali o „komunach na Syberii”, to była sekta Wissariona
– byłego pracownika poczty z Krasnodaru – przekonanego o tym, iż w jego osobie na ziemię
wrócił Chrystus. W latach dziewięćdziesiątych, w górach przy granicy z Mongolią, założył
swą kolonię – Miasto Słońca. Osada stoi tam do dzisiaj. Widziałem ją, gdy jeszcze jako
student szkoły filmowej pomagałem przy kręceniu brytyjskiego dokumentu na ten temat.
Polecieliśmy do Abakanu, a później jechaliśmy przez góry, które wyglądały jak wielkie
zamarznięte fale. Wissarion i cztery i pół tysiąca jego wyznawców zbudowali swe miasto
wysoko na szczytach. By się tam dostać, przez dwie godziny trzeba piąć się w górę. Nie
prowadzą tam żadne drogi. Członkowie sekty żyją w drewnianych chatach, które
własnoręcznie wybudowali, wycinając okoliczne drzewa. Sami hodują rośliny, które stanowią
ich pożywienie. Nie piją alkoholu ani nie jedzą mięsa i wszyscy mają krystalicznie jasne,
niebieskie oczy oraz silne ramiona. Wyglądają na dziesięć lat młodszych, niż są w
rzeczywistości. W pierwszym momencie wydali mi się wspaniali. A później zaczęli
opowiadać o tym, że czekają tu na apokalipsę. Gdy morza zaleją całą ziemię, ocaleje tylko ich
góra.
– Masz szczęście, że przyjechałeś tu akurat na Boże Narodzenie – powiedzieli mi.
Ale przecież zarówno zachodnie, jak i prawosławne święta dawno już minęły.
– Na Boże Narodzenie? – zapytałem zdziwiony.
– Tak, Boże Narodzenie jest teraz, w urodziny Wissariona.
Wielu wyznawców Wissariona wcześniej było pomniejszymi artystami, aktorami, muzykami
rockowymi czy malarzami. Kiedyś wiedli życie dobrze wykształconych i obytych, ale teraz
czytają przede wszystkim dzieła swego przywódcy. Wissarion napisał Nowy Nowy Testament,
w którym połączył bardzo różne religie (buddyzm, chrześcijaństwo, hinduizm, judaizm) w
jedną metaopowieść. Podobnie jak Surkow, który by stworzyć swój wielki pastisz, zebrał w
jednym miejscu wszystkie modele polityczne, albo jak budowniczowie Moskwy, którzy starają
się w jednym budynku połączyć wszystkie style architektoniczne, Wissarion stworzył kolaż
wszystkich religii. Jego wyznawcy rano studiują transcendentalną medytację, a popołudniami
wirują jak derwisze. Wissarion zaopatruje ich także w podręczniki ze szczegółowymi
rysunkami, które wyjaśniają wszystko, od reinkarnacji po zło (zobacz diagram).

W dzień Bożego Narodzenia Wissarion schodzi na dół ze swego domu na samym szczycie
góry, by spotkać się z wyznawcami. Ubrany jest w powłóczyste aksamitne szaty, jakby grał w
amatorskiej produkcji musicalu Jesus Christ Superstar. Siada przed drzwiami wielkiej
drewnianej chaty i odpowiada na pytania. Gdy ktoś ma problemy z żoną, Wissarion mówi mu,
że powinien częściej jej słuchać. Czy próbowali, na przykład, opowiedzieć sobie nawzajem o
swoich doświadczeniach z dzieciństwa?
– Czyż nie dostrzegasz jego mądrości? Czyż nie jest on spadkobiercą nowej świadomości?
– pytają mnie wyznawcy.
Nie byliśmy pierwszymi ani ostatnimi, którzy przyjechali, by sfilmować Wissariona. Na
górę w pobliżu Abakanu regularnie wspinają się ekipy filmowców z całego świata. Co kilka
lat Wissarion obwieszcza nadejście apokalipsy. Gdy zapowiedziany koniec nie nadchodzi,
mówi swym wyznawcom, że zawdzięczają to wyłącznie swoim wysiłkom i modlitwom. W
Mieście Słońca nikt nie sprzeciwia się jego słowom. Radują się swą skutecznością. A
przyjeżdżające tu ekipy telewizyjne tylko utwierdzają ich w poczuciu własnej ważności i
wartości.
Podobne rzeczy dzieją się też bliżej Moskwy. Siergiej – „czarnoksiężnik” Grigorija –
zabiera mnie na spotkanie z Borysem Zołotowem, swym guru, autorem Złotej drogi.
Wyjeżdżamy wiele kilometrów poza Moskwę, do szumiącego rosyjskiego lasu. Gdy
przybywamy na miejsce, jest już noc. Drogowskaz z napisem po angielsku: The Golden Way,
Złota Droga – pojawia się nagle przed naszymi oczyma, wydobyty z ciemności przez światła
samochodu. Strzałka wskazuje na opuszczony ośrodek wypoczynkowy dla radzieckich
robotników fabrycznych; to kilka niskich budynków z prefabrykatów, ogrodzonych betonowym
murem i drutem kolczastym. Kierujemy się do największego z budynków. W pomalowanym na
zielono korytarzu leży wielka sterta butów: brudnych tenisówek, szpilek, śniegowców i
sandałów. Zostawiamy tutaj także swoje buty. Zza podwójnych drzwi dobiegają śmiechy i
krzyki.
Za drzwiami znajduje się dawna sala gimnastyczna. Jest jasno oświetlona. Większość
znajdujących się tu osób leży na podłodze. Wszędzie czuje się smród brudnych stóp, bo ci
ludzie przebywają tu już od kilku dni. Leżą w półokręgu wokół sceny, na której na obrotowym
krześle siedzi pyzaty, siwy mężczyzna. Ubrany jest w żółty ortalionowy dres. Oto nauczyciel –
Borys Zołotow. Mężczyzna mówi, a leżący wokoło ludzie powtarzają jego słowa:
Energia czasu i materii skupiła się w jądrze ziemi, tworząc w bazowej macierzy planety szlak energetyczny wiodący do
stanu światła.

Podczas gdy Wissarion mówi prostym, niemal dziecięcym językiem (do wyznawców,
których traktuje właśnie jak dzieci), Zołotow chce stworzyć nowy język, z którego zrodzi się
nowa świadomość. W czasach Związku Radzieckiego zajmował się teorią fizyki, więc teraz
mówi mieszanką terminów naukowych i mistycznych. Opowiada o „materializacji marzeń” i
„dzieleniu rzeczywistości na fragmenty, po których można podróżować”.
Metoda Zołotowa polega na przeprowadzaniu eksperymentów, podczas których jego
wyznawcy będą mogli zbadać nowy poziom świadomości: to pełne potu orgie, podczas
których starzy, brzydcy, młodzi i piękni ocierają się o siebie, całują i wzajemnie głaszczą,
oddając się wspólnej rozkoszy. Przebywający tu ludzie całymi dniami porozumiewają się ze
sobą za pomocą pochrząkiwań, skowytów, miauczenia i beczenia. A Zołotow przez cały czas
siedzi pośrodku i kontroluje ten spocony chaos. Wielu z jego uczniów jest z nim jeszcze od
początku lat dziewięćdziesiątych, gdy pod milionami Rosjan otworzyła się nagle przepaść, a
oni zaczęli spadać, dekonstruując rzeczywistość aż do punktu, w którym byli w stanie dostrzec
samo jądro wszechświata.
– Nowa świadomość może pojawić się tylko tutaj – mówi Zołotow – w tym kraju, który jest
cmentarzem wszystkich ideologii.
Taka idea łączy wszystkie postradzieckie sekty: wszystkie cierpienia i wstrząsy, przez które
przeszła Rosja, sprawiły, że stała się ona miejscem, gdzie może narodzić się nowy człowiek i
nowa przyszłość. Sekty sięgają także po jeszcze głębszy i starszy mit, według którego to Rosja
ma być miejscem narodzin nowej mesjanistycznej świadomości. W XV wieku, gdy Moskwa
stała się stolicą tego, co później miało przerodzić się w państwo rosyjskie, miasto ogłosiło się
ostatnim bastionem prawosławia, prawdziwej wiary w Chrystusa. Europa pogrążona była w
herezji katolicyzmu, Bizancjum poddało się Turkom, ale Moskwa Iwana I I I była „trzecim,
ostatnim Rzymem”, spadkobierczynią świętości Rzymu świętego Piotra i Bizancjum. Rosyjską
literaturę i filozofię przepełniał mesjanizm. Bohaterowie Dostojewskiego głosili, że tylko
Rosjanie „noszą w sobie Boga” i że drugie przyjście Mesjasza będzie miało miejsce właśnie
w Rosji. Bierdiajew twierdził, że to w Rosji żywa jest „silna świadomość mesjańska”, z którą
rywalizować może jedynie myśl żydowska. Najbardziej ambitnym i najszerzej zakrojonym
wyrazem tej idei był międzynarodowy komunizm: w myśl tej ideologii Moskwa była miastem
jaśniejącym na samym szczycie socjalizmu, kuźnią nowych czasów, które miały być ostatnią,
szczytową erą cywilizacji. Stalin – naśladując siedem rzymskich wzgórz – wybudował siedem
wielkich wieżowców, które zdominowały i zdefiniowały sylwetkę miasta. Każda idea
(niekoniecznie religijna) właśnie tu zyskiwała wymiar wynoszący ją na wyżyny ikonicznego
ekstremum: rosyjscy zwolennicy supremacji białej rasy będą postrzegali Rosję jako ostatni
bastion białych na świecie; rosyjscy nihiliści staną się nihilistami par excellence; a
tryumfujący cyniczno-mistyczny człowiek Surkowa stanie się postradzieckim supermanem,
politycznym technologiem, który patrzy na wskroś wszelkich idei, by ujrzeć „wyżyny kreacji”.
Ale jeśli to Moskwa jest miejscem, w którym objawi się powracający Mesjasz, oznacza to
również, że to właśnie tutaj zjawi się diabeł, który przyjdzie go kusić. Bułhakow wyobraził
sobie, jak diabeł nawiedza Moskwę Stalina i przechadza się po jej bulwarach jak po terenie,
do którego ma pełne prawo. Tak jakby jedynym sposobem na to, by temu miastu nadać
jakikolwiek sens, było przypisanie mu mesjańskich wartości i atrybutów. Moskwę trzeba
sobie wyobrażać jako miejsce wielkiej bitwy dobra ze złem.
To właśnie tę ideę dostrzegłem, oglądając w Moskiewskim Akademickim Teatrze
Muzycznym imienia Stanisławskiego sceniczną adaptację powieści Surkowa Blisko zera.
Zdobycie biletu na ten spektakl graniczyło z cudem; na czarnym rynku ceny wejściówek
sięgały tysięcy dolarów. W końcu udało mi się wejść w zamian za dwie butelki szampana i
złożoną jednej z głównych aktorek tego teatru obietnicę, że pozwolę jej za darmo skorzystać z
londyńskiego mieszkania moich rodziców. Okazało się, że za taką cenę nie mogę dostać nawet
normalnego fotela. Bileterzy wpuścili mnie na salę dopiero po wygaszeniu świateł i dali mi
poduszkę, bym mógł usiąść na podłodze przy pierwszym rzędzie. Przez cały wieczór trącałem
głową wyperfumowane udo jakiejś modelki, a jej łysy partner nie wyglądał na szczególnie
zadowolonego z tego powodu. Widownia pełna była ludzi tego pokroju – silnych, mądrych
mężczyzn, którzy rządzą tym krajem, oraz krążących wokół nich jak satelity olśniewających
kobiet. Takich ludzi zazwyczaj w teatrze się nie spotyka, ale tym razem musieli przyjść, bo tak
wypadało. No bo gdyby kiedyś udało im się wpaść na Surkowa, będą mogli powiedzieć mu o
tym, jak bardzo podobała im się jego fascynująca sztuka. Szybko jednak okazało się, że wersja
teatralna znacznie różni się od tej powieściowej. Dodano pewne fragmenty, w których aktorzy
zwracali się bezpośrednio do publiczności, oskarżając ją o to, że jest tak spokojna i
zrelaksowana w tym pełnym śmierci i korupcji świecie. (Silni mężczyźni i ich towarzyszki bez
mrugnięcia okiem gapili się przed siebie, jakby ta prowokacja w ogóle ich nie dotyczyła.
Jednak podczas przerwy wiele osób opuściło teatr). Jegor ze sztuki w żaden sposób nie
przypominał superbohatera, którym był w książce; udręczony nienawiścią do samego siebie,
wraz ze swoim błyskotliwym życiem z jego codziennymi upokorzeniami prezentował się
wyjątkowo mizernie. Był człowiekiem w piekle.

– Czyż nie jest oczywiste, że Moskwa to trzeci Rzym? Święte miasto? – pyta Rustam
Rachmatullin.
Siedzę naprzeciw Rustama w kawiarni: w małym drewnianym budynku, z neonami
reklamującymi bezalkoholowe napoje, których światło odbija się w naszych szklankach
herbaty Lipton. Zamawiam rosół, ale dostaję tylko zimny bulion, więc odsuwam go na bok.
Przez okna widzę rondo, na którym spotykają się dwie drogi ekspresowe; ruch jest tak duży, że
nad samochodami wisi gęsty czarny dym spalin. Za kawiarenką rozciąga się osiedle bloków
mieszkalnych z lat siedemdziesiątych; ich nagie betonowe ściany wyglądają tak, jakby ktoś
zaczął je budować, ale w połowie się znudził. W swych grubych okularach Rustam
przypomina owada. Mówi jak maszyna, jak robot.
– Gdy spojrzysz na mapę Moskwy, zobaczysz, że to miasto wygląda jak idealna pajęczyna.
Obróć tę mapę, a zobaczysz, jak idealnie pasuje do mapy Jerozolimy. Weź plan Rzymu, a
Moskwa będzie się w niego dokładnie wpisywać. To miasto jest wyrazem woli Boskiej.
Rustam nie jest żadnym miejscowym szaleńcem. Jest naukowcem i pisze do jednej z
wpływowych gazet. Rozmawiamy o jego nowej książce zatytułowanej Metafizyka Moskwy –
bestsellerze, który zdobył ważne nagrody literackie. Rustam wkrótce poprowadzi własny
program telewizyjny. Teraz wykłada na tutejszym uniwersytecie „metafizykę miasta”. Jego
książka jest jak kabała, poszukująca głębokiego sensu moskiewskich ulic, w których nic nie
jest przypadkowe. Na tym samym podwórzu, gdzie w XV I I I wieku pewna włościanka zabiła
piętnastu spośród swych poddanych, dwieście lat później stanął dom pobożnego lekarza
więziennego, który jest w stanie poświęcić wszystko, by polepszyć los więźniów, w ten
sposób „zmazując” pierwotną winę związaną z tym miejscem. Tego typu historie zajmują
pięćset stron książki Rustama.
To dobry facet. Pomaga Możajewowi ratować stare domy i organizuje kampanie na rzecz
walki z korupcją wśród władz miasta. Ale próbuje też uchwycić ducha czasu, narastanie tego,
co skojarzeniowe, irracjonalne czy wręcz magiczne. Bo Zołotow i Wissarion to dziwacy z
prowincji, ale teraz – gdy miasto bardziej niż kiedykolwiek zyskuje własny charakter – to
wszystko rozwija się również w Moskwie. Moskwa patrzy na to, jak sama – dzięki napływowi
nowych pieniędzy – bardzo szybko się zmienia. To wszystko jest dla niej bardzo dziwne;
spogląda na swoje ciało i widzi, że nagle, na jej własnych oczach, żywe mięso zmienia się w
złoto, a w centrum stolicy zaczynają kłębić się mistyczne, mesjanistyczne chmury.

*
Do budowy siedziby Nocnych Wilków – rosyjskiego odpowiednika Aniołów Piekła –
wykorzystano korbowody ze statków: zrobiono z nich trzymetrowe krzyże. Kawałki
zniszczonego samolotu przymocowano do silników ciężarówek, budując z nich wielką scenę, a
części zgniecionych w wypadkach motorów Harley-Davidson utworzyły bar. Z kadłubów
łodzi uformowano krzesła, a z części pociągów zrobiono wielkie stoły. Wszędzie stoją i wiszą
krzyże, bo Nocne Wilki to motocykliści, którzy odnaleźli rosyjskiego Boga.
– Mamy tylko kilka lat, by uratować duszę świętej Rosji – mówi Aleksiej Weitz. – Tylko
kilka lat.
Weitz jest przywódcą Nocnych Wilków. Grupa ta w całym kraju liczy pięć tysięcy członków
– pięć tysięcy brodatych, wyglądających jak Beowulf i jeżdżących harleyami mężczyzn w
skórach. To Weitz zrobił najwięcej, by tych wyjętych spod prawa zbirów przemienić w
religijnych patriotów, którzy przemieszczają się po Moskwie na motorach ozdobionych
ikonami Maryi Dziewicy, Boga i Stalina.
– Skąd Stalin? – pytam. – Przecież on zabił setki tysięcy księży.
– Nie wiemy, dlaczego Bóg go zesłał. Może musiał dokonać tej rzezi księży, by poddać
próbie naszą wiarę. Nie nam to sądzić. Gdy wycinasz nowotwór, musisz też usunąć część
zdrowej tkanki.
Podczas naszej rozmowy Weitz przebiera się z ciuchów, które nosi do pracy, w skórę. Ruch
motocyklistów pojawił się w ZSRR pod koniec lat osiemdziesiątych i na początku był
radykalnie antysowiecki; opowiadał się za wolnością i utrzymany był w duchu Wilka
stepowego, kojarzono go z sympatią do Ameryki. Przez lata dziewięćdziesiąte był niewielką,
marginalną subkulturą, mającą jednak powiązania z gangami motocyklowymi w całej Europie i
poza kontynentem. Zwrot patriotyczny przyszedł dopiero później. Istnieje legenda, wedle
której Aleksandr Załdostanow – przywódca Nocnych Wilków, zwany Chirurgiem – spotkał
kiedyś przy drodze księdza, który powiedział mu, że musi zmienić swe życie i pomóc ocalić
Świętą Ruś. Weitz – który w ciągu dnia pracuje jako lider Słusznej Sprawy, jednej z
kontrolowanych przez Kreml partii politycznych – pomógł nadać temu impulsowi konkretny
kształt. Nocne Wilki są silnie zhierarchizowaną organizacją: jeśli Chirurg i Weitz ogłoszą, że
od teraz są prawosławni, wszyscy pójdą ich śladem.
Weitz wsypuje do czarki sześć kostek cukru i zaczyna opowiadać mi swą historię.
– Studiowałem aktorstwo. Uczono nas według metody Stanisławskiego. Mój nauczyciel
mawiał często, że potrafię być komiczny i tragiczny jednocześnie. A to rzadki talent. – Na
chwilę przerywa opowieść, by zacytować fragment z rosyjskiej filmowej wersji Wiśniowego
sadu, idealnie oddając ton oryginału. Po czym milknie, czekając chyba na moje oklaski. – W
1994 roku przyszło załamanie. Występowałem wtedy w Wiśniowym sadzie, byliśmy na tournée
w Londynie, gdzie zatrzymaliśmy się w hotelu Seven Sisters. Znasz go? To miła okolica, ale…
ja już nie mogłem tego dłużej znieść. Odgrywałem zbyt wiele ról, było zbyt wiele „mnie”.
– Chodzi ci o to, że dostawałeś zbyt wiele ról w teatrze?
– Nie, nie o to; z tym było zupełnie O K . Jestem profesjonalistą. Chodziło o coś innego. Od
jakiegoś czasu miałem wizje, wizje religijne. Widziałem anioły i demony, które siedziały
ludziom na ramionach. Widziałem węże, które owijały się wokół ludzi, gdy oni coś do mnie
mówili; to były ich prawdziwe dusze. Widziałem rzeczy, których inni nie byli w stanie
dostrzec. Ludzkie aury, otaczające ludzi kolory… Patrzysz na mnie, jakbym był wariatem. Po
prostu mam taki dar. Szukałem swojej drogi do prawdziwej wiary. Nie mogłem być
jednocześnie aktorem i człowiekiem Boga.
Po powrocie z Londynu Weitz rzucił aktorstwo. Bardziej oddał się wierze. Ale potrzebował
przecież pracy, więc przyjaciel znalazł mu wolne stanowisko w nowej firmie zajmującej się
doradztwem politycznym. Wykorzystując metodę Stanisławskiego, Weitz szkolił polityków w
„manipulacji świadomością publiczną” oraz „werbalnych i niewerbalnych sposobach
wpływania na ludzi”.
– Stosowałem zasady, którymi kierują się aktorzy. Najpierw trzeba określić cel. To, czego
się chce… A ty, do czego dążysz, Peter? – pyta nagle.
Nie umiem powiedzieć.
– Dążysz do śmierci. Wszyscy do niej dążymy. To pierwsza rzecz, jaką musiałem im
uświadomić… musiałem to uświadomić moim motocyklistom. My na co dzień żyjemy ze
śmiercią. Nasz kult to kult śmierci. Wiemy, dokąd zmierzamy. Rosja jest ostatnim bastionem
prawdziwej religii – mówił dalej. – Stanisławski mawiał: „Albo to ty istniejesz dla sztuki,
albo sztuka istnieje dla ciebie”. Na tym polega różnica między Rosją a Zachodem. Wy
jesteście imperialistami, myślicie, że sztuka istnieje dla was, my natomiast uważamy, że to my
istniejemy dla sztuki. My dajemy, wy bierzecie. Dlatego potrafimy łączyć Boga ze Stalinem.
Jesteśmy w stanie zmieścić w sobie wszystko: Ukraińców i Gruzinów, Niemców,
Estończyków i Litwinów. Zachód ściera małe narody na proch, a w Rosji one rozkwitają. Wy
chcecie, żeby wszystko wokół was było takie, jak wy. To Zachód zaraził nas korupcją.
Rosjanin, który idzie na szkolenie do zachodniej firmy, zaczyna myśleć inaczej, bo jądrem
zachodniego racjonalizmu jest egoizm. Ale to nie nasza droga. Zarażacie nas kulturą
konsumpcjonizmu. Odpowiedzialnością za to nie obarczam Waszyngtonu czy Londynu. Nimi
rządzi szatan. Musicie nauczyć się dostrzegać, że pod powierzchnią codzienności wrze święta
wojna. Demokracja to stan upadku. Wyznaczenie „prawicy” i „lewicy” to wprowadzenie
podziału. W królestwie Bożym istnieje tylko to, co ponad i to, co poniżej. Wszystko jest
jednym. To dlatego rosyjska dusza jest święta. Potrafi w sobie wszystko połączyć. Tak jak w
ikonie. Stalina i Boga. Tak jak tutaj, wśród Nocnych Wilków: bierzemy części zepsutych
maszyn i łączymy je ze sobą.
Urywa na chwilę. Musiałem dziwnie na niego patrzeć; moja czarka z herbatą zawisła w
połowie drogi między ustami a stołem. Przejście od Stanisławskiego do królestwa Bożego
nastąpiło tak szybko, że nie zdążyłem zmienić wyrazu twarzy.
– Albo przynajmniej to ja staram się scalić to wszystko – dodaje nieco ciszej Weitz. – To
dzieło w toku. Może nie uda nam się doprowadzić go do końca.
Jednak to połączenie polityki i religii, jakie uprawiają Nocne Wilki, ma też swoją bardzo
praktyczną stronę. Zauważono, że na początku trzeciego tysiąclecia międzynarodowe gangi
motocyklowe zapragnęły większych wpływów w Rosji. Najbardziej znaczący z nich okazał
się gang Bandidos – kiedyś amerykański, teraz o zasięgu globalnym – który chciał uczynić z
Nocnych Wilków swój lokalny oddział. Jednak Wilki wolały same sobą rządzić, a żeby
utrzymać kontrolę nad motocyklistami, potrzebowały własnej wiary. Tak więc ich przywódcy
zaczęli pracować nad wytworzeniem u Wilków silnej nacjonalistycznej mentalności oblężonej
twierdzy. Insygnia zmienili na rdzennie rosyjskie i rozpuścili plotki, jakoby Bandidos chcieli
zalać Rosję narkotykami. Trudno jest sobie wyobrazić, jak wielki strach wśród Nocnych
Wilków budzi to, co obce, co nierosyjskie. Wilków są w Rosji tysiące, a Bandidos zaledwie
kilkudziesięciu. Ale gdy Weitz mówi o swych chłopakach, odnosi się wrażenie, jakby byli
otoczeni przez wrogów.
Gdy o Nocnych Wilkach dowiaduje się Surkow, jest wniebo​wzięty. Bo kraj potrzebuje
nowych patriotycznych gwiazd; wielki reality show Kremla jest otwarty na nowych
bohaterów, a Nocne Wilki są właśnie taką atrakcją, jakiej trzeba. To oni pomogą Kremlowi
zmienić narrację protestujących: teraz zamiast politycznej niesprawiedliwości i korupcji skupi
się ona na walce pomiędzy Świętą Rosją a Diabelskim Obcym, odsuwając na bok spadek
gospodarczy i to, że biurokratyczne stawki łapówek wzrosły z piętnastu do pięćdziesięciu
procent. Kreml wesprze ich w organizacji dorocznej imprezy motocyklowej i rockowego
koncertu na Krymie. Kiedyś był to największy klejnot w koronie carskiego imperium, w
czasach radzieckich stał się częścią Ukrainy, a teraz – dzięki pomocy Nocnych Wilków i ich
wielkich imprez – znów pojawi się idea odebrania półwyspu Ukraińcom i przywrócenia tej
ziemi Rosji. Kreml zachęca Wilki, by pozowali do zdjęć z prezydentem – ubranym w skórę i
ray-bany, prowadzącym trzykołowego harleya (bo z dwukołowym nie potrafi sobie poradzić).
Pomaga im też organizować koncerty dla dwustu pięćdziesięciu tysięcy ludzi, na których
świętuje się zwycięstwo pod Stalingradem podczas drugiej wojny światowej i głosi, że
wieczna Święta Rosja spełnia swe przeznaczenie, którym jest walka z Zachodem. Podczas
tych imprez popisy akrobatów dorównują tym z Cirque du Soleil, a rekonstrukcje walk
robione są z rozmachem godnym Spielberga. Są tu religijne ikony i święte ekstazy, pośród
których rozbrzmiewają przemowy Stalina, odczytywane głośno tym dwustu pięćdziesięciu
tysiącom ludzi i głoszące świętość radzieckiego wojownika. A później pojawia się całe
mnóstwo tańczących dziewczyn oraz hymn Nocnych Wilków – Niebo Słowian:
Zostaliśmy ujarzmieni brzemieniem niewiernych,
Ale w naszych żyłach wrze niebo Słowian…
Rosyjska mowa w uszach obcego zgrzyta niczym kolczuga,
A biały władca rośnie z ziemi wprost ku gwiazdom.

Podczas pracy nad filmem o modelkach i Róży Świata dostrzegłem, że ten nowy mistycyzm
zaczyna przesączać się do każdego zakątka telewizji.
Na kanałach Ostankino, ubrany w długą czarną sutannę archimandryta Tichon – osobisty
spowiednik prezydenta – w najlepszym czasie antenowym przechadza się po Stambule,
opowiadając historię o upadku Bizancjum i o tym, jak wielkie Imperium Bizantyjskie (którego
sukcesorem jest Rosja) zostało zniszczone przez oligarchów i Zachód. Profesjonalni historycy
wyją w proteście przeciwko takiemu przekłamywaniu historii, ale Kreml zaczyna używać tego,
co religijne i nadprzyrodzone, do własnych celów. Bizancjum i Wielkie Księstwo
Moskiewskie mogły rozkwitać tylko pod władzą jednego wielkiego autokraty, wielkiego
archimandryty. To dlatego nasz prezydent musi być jak car.
Na takie manipulacje nie są odporne nawet programy uważane za naukowe. Jest na przykład
cała masa nadawanych w czasie wysokiej oglądalności dokumentów na temat „broni
psychologicznych”. Jeden z nich nosi tytuł Wezwanie z próżni. Występują w nim faceci z
tajnych służb, którzy opowiadają widzom o broni psychologicznej, jaką stworzyli. Rosyjskie
wojsko zatrudnia „spaczy” – media, które potrafią wprowadzić się w trans i wejść do
zbiorowej podświadomości obywateli całego świata, do ich najgłębszej duszy, a stamtąd
przenikać umysły mężów stanu obcych krajów, odkrywając ich nikczemne plany. Jeden ze
„spaczy” dostał się do umysłu prezydenta Stanów Zjednoczonych, a później przeprowadził
rekonfigurację umysłu jednego z jego doradców w taki sposób, że teraz każdy plan uknuty
przez Amerykę spali na panewce. Przesłanie jest jasne: jeśli tajne służby potrafią dostać się
do umysłu prezydenta U SA , na pewno mogą też wejść do twojej głowy. Państwo jest wszędzie
i widzi każdą twoją myśl. Najbardziej kosztowny dokument, jaki kiedykolwiek wyemitowano
w rosyjskiej telewizji, nosi tytuł Plesień, czyli Pleśń. Dowodzi się w nim, że pleśń przejmuje
władzę nad światem i że dzieje się to już od czasów Mojżesza. Pleśń jest narzędziem szatana,
o czym wspominają już starożytne teksty mistyczne. Jest niewidzialnym, ale wszechobecnym
wrogiem, a zarodniki zła atakują nas w codziennym życiu, powodując choroby i śmierć. Gdy
film się kończy, całe masy przerażonych ludzi biegną do sklepów, by kupić „urządzenia
zwalczające pleśń”, które reklamowano w filmie. Urządzenia te produkuje się w fabrykach
należących do producentów filmu. Publiczność – oblegana przez psychoszpiegów i
powietrznodesantowe grzyby – utrzymywana jest w stanie nieustannej paniki i niemal
średniowiecznej ekstazy. Im rzadziej telewizja posługuje się racjonalnym i krytycznym
językiem, tym mniej krytycznych – wobec teraźniejszości i przeszłości – filmów się produkuje
i tym częściej sięga się po narracje oparte na irracjonalizmie i mistycyzmie.
– Kryzys finansowy jest dla Kremla problemem – mówi mi Anna, moja znajoma, gdy
spotykamy się na drinka w barze ​Courvoisier. Anna pracowała kiedyś dla TN T , a teraz robi
programy rozrywkowe dla Ostankino. – Te wszystkie rzeczy o duchowości zawsze się
sprawdzają, bo odciągają uwagę ludzi. I oglądalność jest dobra, bo nasi rodacy chętnie
popadają w mistycyzm, gdy wokoło źle się dzieje. Przypomnij sobie lata dziewięćdziesiąte.
W końcu nawet Kaszpirowski wrócił do telewizji. Stał się gwiazdą jedenastoodcinkowego
dokumentu poświęconego zagadnieniom nieśmiertelności, duchów i „zagięcia czasu”. I gdy
jeszcze siedzę nad materiałem o Róży Świata, dowiaduję się, że w Rosji ruch Lifespring
wciąż rośnie w siłę. A największy z kanałów Ostankino przygotował już pilota programu z
kolejnym „trenerem rozwoju osobistego” (odnoszącym o wiele większe sukcesy i znacznie
atrakcyjniejszym niż ten, który prowadzi szkolenia w Róży), w którym pokazuje się na ekranie
wszystkie upokorzenia i przemiany, jakich doświadczają adepci. Szefowi Ostankino bardzo
spodobał się ten nowy format. Bo z łez i konfliktów powstaje świetna telewizja.
Wezwanie z próżni

– Wyglądasz na zmęczonego, Piiitrrr.


– Powinieneś pojechać na wakacje.
– Za bardzo się… jakby to powiedzieć…
– Za bardzo się wczuwasz w tę historię.
Jestem w TN T . Przyszedłem, by porozmawiać o montażu historii modelek i ta rozmowa nie
idzie dobrze. Producentki – ruda, ta z prostymi włosami i ta z kręconymi – są zbyt miłe, by mi
to powiedzieć, ale pewnie myślą, że popadłem w obsesję. W sumie się nie mylą. Spędziłem
tyle czasu na rozgryzaniu tego, co zdarzyło się w Róży, że o niczym innym nie potrafię teraz
mówić i myśleć. Za każdym razem, gdy mijam jakiś wieżowiec, myślę o tych dziewczynach i o
tym, jak się musiały czuć przed ostatnim krokiem.
Jestem z tym projektem tak spóźniony, że nikt już nawet nie wspomina o terminie.
– Mówiliśmy, że nie chcemy zbyt wielu negatywnych historii.
– Wiesz, że potrzebne nam są szczęśliwe zakończenia.
– A gdzie masz jakieś pozytywne historie?
– Kiedy uda ci się je znaleźć?
Mówię, że zrobię, co w mojej mocy.

– Jak długo jeszcze zamierzasz robić filmy dla TN T ? – pyta Anna, znajoma, która przeniosła
się z TN T do pierwszej ligi, czyli do Ostankino. – To dobre dla dzieci. Jeśli chcesz robić
prawdziwe filmy, musisz przejść do pracy w Ostankino. Kiedy chciałbyś przyjść na spotkanie?
– Sukces TN T oznacza, że do wielu osób, które tam pracują, zaczyna zalecać się Kanał 1.
Impulsywni komicy, prezenterzy i „producenci kreatywni” – wszystkim proponuje się tu
kontrakty.
W Ostankino nie pojawiałem się niemal zupełnie od czasu mojej pierwszej wizyty – prawie
dekadę temu – gdy spotkałem się tam z technologami politycznymi, którzy na najwyższych
piętrach wieżowca zajmowali się projektowaniem rzeczywistości. Ale wielka iglica ich
wieży telewizyjnej przez cały czas była dla mnie jak kompas, orientowałem się według niej za
każdym razem, gdy się gubiłem. To ona była moją niezmienną północą na mapie miasta, wśród
wciąż nowych kopuł katedr, płomieniście czerwonych gwiazd stalinowskich wieżowców,
wyrastających nagle z ziemi drapaczy chmur, obracających się dźwigów i kiwających się
miarowo kul burzących, przez które wydawało się, że horyzont jest w nieustannym ruchu.
Spotkanie wyznaczono mi na późną godzinę, bo po dziesiątej wieczorem, jednak gdy
zjawiłem się na miejscu, wielki jak dworzec budynek wciąż błyszczał wieloma światłami. W
kraju obejmującym dziewięć stref czasowych, zajmującym jedną szóstą całej powierzchni
lądów na naszej planecie i rozciągającym się od Pacyfiku po Bałtyk; w kraju, w którym
telewizja jest jedyną siłą będącą w stanie połączyć wszystko w całość i tym wszystkim
rządzić – wielki taran propagandy nigdy nie może pozwolić sobie na spoczynek.
Hol wyłożono tu błyszczącymi płytkami i szkłem. Zniknęła stara niechlujna kafeteria, a jej
miejsce zajął bar kawowy serwujący wszelkie możliwe napitki. Można tu było zamówić
zieloną herbatę z jaśminem, cappuccino czy koniak serwowany z plasterkiem cytryny. Na lewo
od głównych drzwi coś budowano, więc dobiegał stamtąd nieustanny łomot; powiedziano mi,
że powstaje tam nowa kaplica prawosławna.
Na spotkanie wyszedł mi asystent. Gdy jechaliśmy windą i na kolejnych piętrach otwierały
się przed nami drzwi, za każdym razem spoglądałem na inną cywilizację. Na jednym piętrze
mieściły się czarne chromowane studia wiadomości, nowiutkie i błyszczące jak prywatny
odrzutowiec. Na kolejnym wskakiwało się z powrotem w lata siedemdziesiąte, z beżowymi
korytarzami i dojrzałymi kobietami o upiętych w wysokie koki tlenionych włosach. Jeszcze
inne piętro było remontowane, a następne świeciło jaskrawym błękitem. Ostankino jest
odnawiane kawałek po kawałku, bo całe to wielkie królestwo podzielono na tysiące małych
lennych państewek, z których każde ma własną historię.
W końcu dojeżdżamy na nasze piętro. Przede mną rozpościera się korytarz. Idziemy w lewo,
w prawo, znów w lewo, a potem schodami w dół. Gdy tak idę, uświadamiam sobie, że nie
potrafiłbym znaleźć drogi powrotnej. Wszędzie wokół widzę drzwi. Wszystkie takie same.
Spotkanie mam umówione w agencji Plac Czerwony. Agencja ta dostaje zlecenia na
największe z realizowanych dla Kanału 1 programy dokumentalno-rozrywkowe, a jej
właścicielką jest żona szefa kanału. Przed gabinetem dyrektora kreatywnego jest mała
poczekalnia. Poproszono mnie, bym tu zaczekał. W ręce trzymam płyty CD z moimi ostatnimi
programami i czekając, bawię się nimi, tasując je jak karty. Czekam ponad godzinę. Wkurza
mnie to i chętnie wyszedłbym na papierosa, ale boję się, że nie będę umiał wrócić. Gdy w
końcu wchodzę do środka, jest już prawie północ.
Drzwi są ciężkie, a gabinet zastawiony jest drewnianymi regałami pełnymi książek. Stoi tu
też długi stół, a za nim rozpościerają się ogromne okna z widokiem na nocną Moskwę. Przy
stole siedzi chudy i blady młody mężczyzna w jasnym garniturze. Czarne włosy opadają mu na
czoło. Bez przerwy się uśmiecha. To doktor Kurpatow, pierwszy rosyjski psycholog
telewizyjny, który uczy tego, jak rozwiązywać życiowe problemy. Na swoim programie – który
opiera się na tym, że do studia przychodzą płaczący ludzie, a on mówi im, jak powinni zmienić
swoje życie – zbił pokaźną fortunę. Potrafi nauczyć cię wszystkiego, od pokonywania lęków,
przez radość z seksu i miłość do dzieci, aż po zarabianie wielkich pieniędzy. Jest mistrzem
programowania neurolingwistycznego i hipnozy, doradztwa w okresie żałoby i filozofii. Całe
półki w jego gabinecie zajmują poradniki psychologiczne, których sam jest autorem. A teraz
jest już nie tylko gwiazdą własnego show, ale także dyrektorem kreatywnym agencji
produkcyjnej, co oznacza, że znalazł się najbliżej szefa najbardziej wpływowego kanału
telewizyjnego w tym kraju. Teraz zajmuje się wyborem programów, które sprawią, że cały
naród będzie spokojny, szczęśliwy i pokona swe najgłębsze lęki.
Kurpatow prosi, bym usiadł i zaczyna mówić o tym, jak bardzo ceni moją pracę. Wiem, że
kłamie, ale jest tak miły, tak potakujący i zgodny we wszystkim, w czym powinien, tak
zaangażowany w to, co mówię, że daje mi poczucie prawdziwego zainteresowania. Mówi, że
dla kogoś z Londynu praca w Rosji musi być osobliwym doświadczeniem. Ja gorliwie
przytakuję i zaczynam opowiadać o tylu moich przygodach i wpadkach, że nawet nie
zauważam, kiedy mija pół godziny, a cały mój dyskomfort związany z pobytem w tym miejscu
zupełnie znika.
Następnego dnia dzwoni do mnie jego asystent. Mówi, że doktor Kurpatow bardzo mnie
polubił i Ostankino chce mi złożyć ofertę. Wczorajsza rozmowa musiała być jakimś dziwnym
testem osobowości; najwidoczniej udało mi się go zdać. Czy chciałbym pokierować produkcją
dokumentu historycznego? Dostałbym wielki budżet na krótki film; miałbym z niego opłacić
aktorów, rekonstrukcje i kierowników planu. Wszystkim był kierował. To jest coś, co na
Zachodzie robisz dopiero wtedy, gdy znajdziesz się na samym szczycie telewizyjnej drabiny, a
o czym TN T nigdy nawet nie będzie się śniło. Ten gatunek – historyczny dramat dokumentalny
– jest w Rosji czymś nowym i tylko Ostankino może sobie pozwolić na jego produkcję.
Chciałem na chwilę odejść od kręcenia zwykłych dokumentów; zająć się trochę bardziej
kostiumami i pracą kamery, a nieco mniej pogrzebami, sektami i samobójstwami.
Historia, którą mi proponują, ma dotyczyć admirała z czasów drugiej wojny światowej.
Admirał ten wbrew rozkazom Stalina rozpoczął atak na Niemcy, gdy Kreml wciąż jeszcze nie
przyjmował do wiadomości zamiarów Hitlera i łudził się nadzieją na zawarcie pokoju.
Admirał został później wyeliminowany i prawie zapomniany. To dobra historia. To naprawdę
dobra historia. To projekt marzeń.
Mówię, że muszę się zastanowić.
Odpowiadają, że nie ma pośpiechu.

Film o modelkach jest już tak spóźniony, tak bardzo przekroczyłem jego budżet i tak dawno
wydałem całą zaliczkę, że teraz o pieniądze potrzebne na dalszą produkcję muszę prosić
własną rodzinę. Gdy skończył się boom na ropę, takie miejsca jak SN O B dawno przestały
płacić. Jestem zmuszony wyprowadzić się z apartamentu z imponującym widokiem na rzekę
Moskwę do mniejszego, brudniejszego i położonego na niższym piętrze mieszkania. Znajduje
się ono tuż nad jednym z tych targowisk, na których handlarze z Północnego Kaukazu sprzedają
podróbki markowych dresów i kradzione telefony. Nocami, tuż pod moim oknem, handlarze ci
zbierają łomot od rasistowskich kiboli. W tej części miasta ludzie noszą plastikowe klapki i
plastikowe torby. W przegrzanych sklepikach sprzedaje się prosto z otwartej beczki śledzie
pokryte brudnym śluzem. Smród śledzi ciągnie się ulicą, potęgując się w upale.
Pewnego ranka budzę się ze smakiem spalenizny w ustach. Wszędzie jest dym. Biegnę do
kuchni, by sprawdzić, czy nie zapalił się piecyk, ale tutaj wszystko jest w porządku. Dopiero
teraz zauważam, że dym unosi się także nad ulicą. Jest gęsty i drażniący, żółtawozielony;
ociera się o zamknięte okna i wsącza powoli przez to, które zostawiłem otwarte, bo jest lato i
upał. Wydaje się, jakby cała ulica płonęła. Wybiegam na mały balkon i widzę, że nie chodzi
tylko o tę jedną ulicę, ale o całe miasto. Budynki, słabowite drzewa i estakada nad trzecią
obwodnicą są prawie niewidoczne. Dym wciska mi się do oczu. Pachnie ogniem, sosną i
lasem, ale zmieszanymi ze smrodem benzyny, ulicznych korków i perfum z domieszką czegoś
przemysłowego. Śmierdzi też torfem. Znów płoną torfowiska.
Tak się czasami latem dzieje. Zapalają się otaczające Moskwę torfowiska i dym napływa do
miasta. Jest tak gęsty, że można owinąć się nim jak szalem. Astmatycy, starsi ludzie i dzieci
wyruszają do krewnych, na wieś. Ale w końcu dym dociera także tam. Więc muszą uciekać
jeszcze dalej, do Petersburga, Briańska i Monako.
Na zewnątrz, na ulicy, miasto wygląda na opuszczone. Aby przedrzeć się przez dym, trzeba
niemal przebijać sobie drogę. Pierwszym znakiem tego, że jednak istnieje tu jakaś forma życia,
jest dźwięk, jakby klekot. W pierwszej chwili jestem zaniepokojony, ale szybko uświadamiam
sobie, co to jest. Obcasy. Mija mnie dziewczyna ubrana tylko w szpilki, bikini i
przeciwpyłową maseczkę. Jest aż tak gorąco. A później z dymu wyłania się coraz więcej
ludzi, którzy po chwili na powrót w nim znikają. Mijam weselników rzucających w kłęby
dymu całe garście konfetti. I milicjanta, który wygląda na zagubionego. Oraz kilka całujących
się par.
Kupuję parę piw i wracam do mieszkania. Na łóżku leży kamera: stare i poobijane Z 1 w
metalowej obudowie, z rozdzielczością przeterminowaną od momentu, gdy do użytku weszły
sprzęty H D V . Wszędzie walają się taśmy z próbkami i nagraniami z castingów, które
zgromadziłem, szukając pozytywnych historii dla TN T . Wiele z tych nagrań dotyczy Aleksandra
– niewidomego piłkarza, gwiazdy pierwszej rosyjskiej drużyny piłkarskiej niewidomych.
Miałem nadzieję, że jego historia może być inspirująca. Bo jest osobą, która potrafi
pokonywać przeciwności. Jest niewidomy od dziecka, a za chwilę może stać się rosyjskim
paraolimpijczykiem.
Aleksandr z długimi rudymi włosami wygląda jak bóg wikingów. Głośno mówi i wszędzie
chodzi ze swoją partnerką, cichą dziewczyną, która uczy małe dzieci muzyki. Gdy idą razem,
ona podtrzymuje go delikatnie za łokieć; w ten sposób ominą każdy słup i przejdą przez
wszystkie drzwi. Ona sama jest częściowo niewidoma, nosi okulary grube jak denka butelek,
ale jednak widzi więcej niż Aleksandr.
Niewidomi chłopcy zazwyczaj spotykają się z dziewczynami, które także mają problemy ze
wzrokiem. Faceci, a zwłaszcza piłkarze, zgrywają silnych i twardych, ale w takich związkach
zwykle to kobiety obejmują dowodzenie. Bo widzą. Niewidomi faceci wciąż boją się tego, że
ich dziewczyny spoglądają na innych. Albo że nawet całują się z kimś w tym samym pokoju.
Aleksandr jest kibicem drużyny Dynamo Moskwa. Co tydzień staje tuż za bramką wśród
hardcore’owych kiboli. W przeciwieństwie do wielu niewidomych kibiców nie słucha
komentarza radiowego. Mówi mi, że jest w stanie wyczuć, co dzieje się na boisku, bo
dysponuje wewnętrznym piłkarskim widzeniem.
Dynamo Moskwa słynie z kibiców rasistów i szybko przekonuję się, że Aleksandr jest
wyjątkiem.
– Słyszę tych brudasów, gdy idę ulicą. Słyszę ten ich język, gdy jadę metrem. Moje
podwórko przepełnione było dźwiękiem mowy rosyjskiej. I gdy słyszę tych brudasów,
podchodzę i biorę zamach. Tak po prostu.
Podczas walki macha dziko pięściami. A gdy uda mu się trafić, jego ciosy okazują się
bardzo skuteczne.
– Wierzymy, że Rosja jest wielkim imperium, które obce siły chcą nam odebrać i rozerwać
na strzępy. Musimy odzyskać naszą siłę, zająć utracone ziemie, odebrać Krym Ukraińcom –
szybko, na jednym wydechu, mówią kibice. – Chcemy Rosji dla Rosjan, a wszystkie te
brudasy z Kaukazu i Azji Środkowej niech się wynoszą do siebie.
Na tym polega paradoks nowego rosyjskiego nacjonalizmu: z jednej strony nacjonaliści
chcieliby zdobyć wszystkie tereny otaczające ich kraj, a z drugiej pragnęliby wielkiej i
etnicznie czystej siły. I to z tego pomieszania bierze się wciąż narastający gniew. Coraz więcej
chuliganów i skinów na placu przed Kremlem zapala race i setkami tysięcy idzie w marszach,
wykrzykując: „Kto nie skacze, ten brudas”. I gdy tak razem skaczą, pod ich butami drży
chodnik.
Wszystkie pozytywne historie, za jakie się brałem, natychmiast pokazywały mi swoją
negatywną stronę. Bo na moim łóżku leży jeszcze więcej taśm; na przykład ta poświęcona
dziewczynie o imieniu Katia, która powiedziała mi, że po tym, jak doświadczyła stanu
bliskiego śmierci, zdołała wreszcie zerwać z braniem amfetaminy. Ale gdy zacząłem robić o
niej film, szybko okazało się, że mnie okłamała, że pali morfinę, którą uzyskuje ze środków
przeciwbólowych na receptę (kupuje je nielegalnie w aptekach, które płacą odpowiednie
łapówki urzędowi antynarkotykowemu). Katia wciąż prosi mnie o pieniądze, kłamiąc, że
została obrabowana, albo że nęka ją ktoś, komu wisi kasę.
Idealną historią dla TN T wydawała się ta o grupie Femen. Femen to dziewczyny z Kijowa,
które w geście protestu przeciwko seksturystyce rozbierają się i pojawiają nagie na ważnych
imprezach państwowych, by w ten sposób zwrócić uwagę na problem seksizmu, jakim kieruje
się system. Ale nagle te dziewczyny zaczęły protestować przeciwko prezydentowi.
„Patriarchalizm jest polityczny”, powiedziały mi, gdy do nich zadzwoniłem. ​Teraz nie było już
mowy, by TN T zechciało się nimi zainteresować.
Kończą mi się pieniądze. Więc zastanawiam się nad podjęciem współpracy z Ostankino.
Na każde Wezwanie z próżni czy inny bezczelnie propagandowy program, jaki zrobi
Ostankino, przypada jeden przyzwoity dramat czy jedna złośliwa komedia. Możesz się śmiać i
ignorować propagandę, a zamiast niej oglądać dobre produkcje; tak robią ludzie, których
znam. W filmie, który miałbym zrobić dla Kanału 1, nie ma nic złego czy fałszywego, to
świetna historia. Ale uświadamiam sobie, że choć mój film będzie czysty, łatwo będzie go
pokazać tuż obok jakiegoś hymnu na cześć Stalina i prezydenta jako jego najnowszego
wcielenia. Czy mój „dobry” film nie uprawomocniałby tego wszystkiego, czego częścią być
nie chcę? Nie byłby czymś, dzięki czemu zdobywa się zaufanie tylko po to, by już za chwilę je
zawieść?
Ale z drugiej strony: Co z tego, że inne pokazywane na Kanale 1 programy to propaganda?
Wielu świetnych ludzi robi wielkie filmy i inne produkcje dla Ostankino i nikt się ich nie
czepia z tego powodu. Każdy z nas musi sobie wykroić z tego świata swój mały kawałek.
Robisz własne projekty, wciąż „masz czyste ręce” – jak lubią tu wszyscy mawiać – a cała
reszta to już nie twój problem. To tylko praca. To nie jesteś ty.

Gdy dorastałem, właściwie nie zastanawiałem się nad tym, jak wyglądało życie moich
rodziców w Związku Radzieckim i dlaczego zdecydowali się na emigrację. ZSRR było dla
mnie po prostu miejscem, z którego się wyjeżdżało. Mojego ojca aresztowano za kolportaż
książek Nabokova i Sołżenicyna. Kto nie chciałby opuścić tak przytłaczającego kraju?
Ale czym dokładnie było to, co moi rodzice odrzucali? Zawsze zakładałem, że była to
„dyktatura”, ale nigdy nie myślałem o tym, jak naprawdę działał ten system. Teraz
przypominam sobie pewną historię, którą kiedyś opowiedziała mi matka.
Miała piętnaście lat. Był rok 1971. Nauczyciel ze zwyczajnej szkoły na przedmieściach
Kijowa, do której chodziła, ogłosił, że tego dnia odwiedzi ich bardzo specjalny gość. Był to
człowiek z radia Komintern – jednego z najważniejszych mediów ​propagandowych, które
radzieckie idee przekazywało na Zachód.
Mężczyzna miał trzydzieści parę lat i ubrany był w dżinsy i skórzaną kurtkę. Tylko ci
najfajniejsi, najbardziej buntowniczy i mający najlepsze koneksje (zresztą tylko ci z
najlepszymi koneksjami mogli pozwolić sobie na bunt) mogli się tak ubierać; tylko oni mogli
jeździć na Zachód, a wyjazdy tam (albo przynajmniej znajomość z kimś, kto tam jeździ) była
ogromnym przywilejem. Ten mężczyzna w niczym nie przypominał ich staroświeckiego
nauczyciela. Przysiadł na brzegu biurka i uśmiechnął się tym ironicznym uśmieszkiem, po
którym moja matka później nauczyła się rozpoznawać chłopców z K GB , a który teraz ja
oglądam na twarzach prezydenta i jego świty. To uśmiech ludzi, którzy są w stanie przejrzeć
wszystko na wylot.
Gość specjalny opowiedział dzieciakom o tym, że Rosję otaczają wrogowie i że bardzo
muszą wystrzegać się agentów Zachodu i zachodnich wpływów.
A później wyszedł na korytarz, by zapalić. Dzieci poszły za nim. Dawał im papierosy,
którymi one zaciągały się z dreszczem podniecenia i lęku, ale ich nauczyciel darzył
specjalnego gościa tak wielkim szacunkiem, że nie ośmielił się ich powstrzymywać.
Mężczyzna opowiadał o płytach Beatlesów, które ma w domu (moja mama zawsze bała się
choćby wypowiedzieć słowo „Beatles”, gdy była w miejscu publicznym). Powiedział też, że
był kiedyś za granicą (nikt z kolegów matki nigdy za granicą nie był). W 1968 roku był w
Pradze, wraz z wojskami radzieckimi biorąc udział w „wyzwalaniu” Czechosłowacji od
kontrrewolucjonistów. Opowiadał dzieciakom o tym, jak chodzili do kawiarni na starym
mieście (moja matka starała się wyobrazić sobie „kawiarnie na starym mieście”, ale nie była
w stanie).
Opowiedział też o tym, jak pewnego razu, gdy siedział w jednej z takich kawiarni, do
środka wpadli Czesi i zaczęli wykrzykiwać: „Rosjanie do domu! Rosjanie do domu!”.
Matka nie mogła w to uwierzyć. Zawsze wierzyła w „wyzwolenie” Czechosłowacji przez
Związek Radziecki. Wierzyła, że ZSRR opowiada się za ogólnoświatową sprawiedliwością.
– Chce pan powiedzieć, że nie cieszyli się, gdy pana zobaczyli? – zapytała.
Popatrzył na nią, jakby była idiotką.
Każdy, kto wychowywał się w Związku Radzieckim, przeszedł przez taki moment – moment
przebudzenia. To był moment przebudzenia mojej matki. I gdy odtąd przyglądała się
otaczającemu światu, jej oczy powoli zaczęły dostrzegać to, że wszyscy coś udają i
odgrywają, że rano są kimś zupełnie innym niż po południu. I że się boją. To były strach i
ironia jednocześnie. W jednym momencie rozbrzmiewało wiele różnych głosów. Kimś innym
było się rano w Komsomole. A kimś innym po południu, gdy czytało się Sołżenicyna. W pracy
było się dobrym socjalistą; w domu, potajemnie – choć wszyscy wokoło wiedzieli, że to
robisz, bo i oni robili to samo – słuchało się w kuchni radia BBC .
Za każdym razem, gdy rozmawiam o tym ze swymi rosyjskimi szefami – starszymi
producentami telewizyjnymi i ludźmi z mediów, którzy napędzają cały ten system – i pytam
ich, jak to było dorastać u schyłku Związku Radzieckiego oraz o to, czy wierzyli w otaczającą
ich zewsząd ideologię komunistyczną, śmieją się ze mnie.
– Nie bądź głupi – odpowiadają zazwyczaj.
– Ale śpiewaliście te piosenki? Byliście dobrymi członkami komsomołu?
– Oczywiście, że tak. I kiedy je śpiewaliśmy, fajnie się czuliśmy. Ale zaraz potem szliśmy
do domu słuchać Deep Purple i BBC .
– A więc byliście dysydentami? Wierzyliście w upadek ZSRR ?
– Nie. To nie tak. Po prostu przez cały czas mówiliśmy jednocześnie kilkoma różnymi
językami. To jest tak, jakby było kilku „ciebie”.
Gdy popatrzeć z tej perspektywy, wielki dramat Rosji nie polega na „przejściu” z
komunizmu w kapitalizm, z jednego żarliwie wyznawanego systemu w inny, lecz na tym, że w
ostatnich dekadach istnienia ZSRR nikt już w komunizm nie wierzył, ale wszyscy żyli tak, jakby
wierzyli, a teraz ci sami ludzie potrafią stworzyć jedynie społeczeństwo symulantów. Taka
właśnie jest wciąż powszechna mentalność: producenci z Ostankino, którzy za dnia
przygotowują wielbiące prezydenta wiadomości, gdy tylko wyjdą z pracy, włączają radio
opozycjonistów. Tak działają też polityczni technolodzy, którzy płynnie przechodzą z jednej
roli do drugiej – w jednej chwili są nacjonalistycznymi autokratami, a już za moment
przeobrażają się w liberalnych estetów. Tacy są również „ortodoksyjni” oligarchowie, którzy
wyśpiewują hymny na cześć rosyjskiego konserwatyzmu religijnego, ale swoje rodziny i
pieniądze trzymają w Londynie. Podział na „publiczne” i „prywatne” oblicze człowieka
występuje we wszystkich kulturach, ale to w Rosji sprzeczności między tymi dwoma
wcieleniami sięgają ekstremów.
I gdy tak idę przez zduszoną dymem Moskwę, widzę, że to wewnętrzne pęknięcie
mieszkańców odzwierciedla architektura: rozpychające się aleje – z ich baronami biurokracji,
łapówkami i umundurowanymi wilkołakami, wśród których przeżyjesz, tylko jeśli staniesz się
tak skorumpowany jak oni – sąsiadują zaledwie o kilka metrów z subtelnymi podwórzami,
utrzymanymi w niemal bukolicznym klimacie skromnego małego miasteczka. Wcześniej
myślałem, że między tymi dwoma światami panuje konflikt, ale teraz widzę, że tak naprawdę
jest to symbioza. Ten rozdźwięk to zachęta, byś swoje tożsamości zmieniał jak rękawiczki. W
ten sposób jesteś nieustannie podzielony na wiele małych kawałków i nigdy nie będziesz
zdolny do tego, by naprawdę coś zmienić. W rezultacie rodzi się coś na kształt agresywnej
apatii, tak tutaj częstej. Taka mentalność niegdyś umacniała ZSRR , a teraz – gdy oficjalnie
Związek Radziecki jest już pieśnią przeszłości – wspiera system nowej Rosji. Ale ten podział
daje też pociechę: gdy wchodzisz w swą „publiczną” tożsamość, możesz wyzbyć się
wszelkiego poczucia winy. To nie ty ukradłeś pieniądze z budżetu, nie ty zrobiłeś film
propagandowy, nie ty klękałeś przed prezydentem; to była tylko postać, którą odgrywasz. Bo
tak naprawdę jesteś dobrym człowiekiem. Tu nie chodzi o wypieranie ani o tłumienie
najmroczniejszych sekretów. Widzisz dokładnie wszystko, co robisz, wszystkie swoje grzechy.
Ale tak przemeblowujesz własne emocje, by się tym wszystkim nie przejmować.
A tutejsze budynki stanowią odbicie tak podzielonego umysłu. Z dymu nad moją głową
wyłaniają się balkony; wyglądają, jakby były zawieszone na niebie. Rosjanie wystawiają
wszystkie swoje śmieci na balkon. Stare naczynia, słoiki po korniszonach, zepsute zabawki,
przebite opony – wszystko to ląduje na balkonach. Anglik magazynuje swe sentymentalne
szpargały i brudne sekrety w szopie w kącie ogrodu; Niemiec ma Keller – piwnicę – ukrytą
głęboko pod ziemią, by schowała wszystkie mroczne wspomnienia. Ale w Rosji wyrzucasz to
po prostu na balkon. Wystarczy, że te śmieci nie leżą na środku mieszkania, kto by się martwił
tym, że oglądają je sąsiedzi? Z całym tym śmietnikiem uporamy się kiedyś, później. Nie jest on
już częścią nas samych.
Ale nie każdy może i nie każdy chce dokonywać takich akrobatycznych wyczynów, jakich
wymaga dzielenie siebie na kilka części. Któregoś dnia w latach siedemdziesiątych, gdy miała
kilkanaście lat, moja matka leżała w łóżku i poczuła, że zaczyna tracić rozum. Te wszystkie
role, które odgrywała, bez żadnego centrum. Niemal czuła, jak rozpada się na kawałeczki. To
wtedy zaczęła się jej podróż w poszukiwaniu małych grupek sowieckich dysydentów. Ci
ludzie mieli własny słownik. Mówili o poriadocznosti – przyzwoitości – co w praktyce
oznaczało to, aby nie być donosicielem. Można mówić też o dostoinstwie – godności – która z
kolei oznacza, że nie robi się filmów, nie pisze książek i nie mówi rzeczy, którymi
delektowałby się Kreml, a których ty sam nienawidzisz. Dla wielu ludzi żyjących w Rosji w
latach siedemdziesiątych jedynym wyjściem z systemu było więzienie albo emigracja.
Czasami nadal tak jest.

Pozamykałem wszystkie okna, by uchronić się przed smogiem z torfowisk, ale on i tak
wszędzie się wciska. Moje ubrania, włosy, okulary i kamera śmierdzą. W kółko piorę ciuchy,
ale wciąż nie jestem w stanie pozbyć się tego zapachu. Golę włosy. Ale smród mam na skórze,
na palcach. W kraju ogłoszono stan kryzysowy. Nasi – młodzieżówka Kremla – pokazywani są
w gazetach jako bohaterowie. Pozują do zdjęć z wielkimi wężami strażackimi. Później okazuje
się, że również te zdjęcia były fałszywką. W wiadomościach Ostankino mówią, że prezydent
wszystko ma pod kontrolą, a jednak służby ratunkowe ponoszą kolejne porażki; może dlatego,
że od wielu lat nikt nie robił przeglądu wozów strażackich, które teraz wszystkie naraz zaczęły
się psuć. Ludzie sami zabrali się za gaszenie ognia, organizują się samozwańcze grupy, które
biegają z wiadrami po lasach w środkowej Rosji i próbują gasić kolejne pożary.
W TN T mówię, że nie potrafię znaleźć pozytywnych historii, których ode mnie oczekują.
Skończyły mi się pieniądze. Być może mógłbym błagać ich o więcej, ale prawda jest taka, że
nie chcę tego robić. Po mnie przyjdzie inny reżyser, który skończy moje dzieło, wyciągając z
niego wątki, które splecie w pozytywną historię. Oni się znają na tym lepiej niż ja i zrobią to
znacznie szybciej, niż ja bym umiał. Spieprzyłem sprawę. Poniosłem porażkę. Trzy
producentki – ruda, kręcona i ta o prostych włosach – najpierw są wściekłe, ale później
zaczynają mi współczuć.
Moja mała wysepka na wesołym neonie TN T skurczyła się. Sieć nadaje coraz mniej
materiałów dokumentalnych, nawet tych z dziedziny „dokumentów rozrywkowych”. Teraz
wszystko kręci się wokół sitcomów. Są świetne, ale nie mają nic wspólnego z Rosją, którą
poznałem. Komedia szpitalna dzieje się w szpitalu tak idealnym i błyszczącym, że widz niemal
ma ochotę się w nim znaleźć. I ciągle ten śmiech z puszki. Im bardziej ten kraj się dusi, tym
więcej sztucznego śmiechu się w nim rozlega.
Mówię ludziom z Ostankino, że nie przyjmę ich oferty.
– Ostankino daje ci taką szansę tylko raz – słyszę od nich. Mówią to każdemu.
Po prostu muszę odejść. Muszę wrócić do Londynu. Do tego wyważonego świata, w którym
nie trzeba dzielić siebie na osobne kawałki; w którym słowa odnoszą się do konkretnych
rzeczy. Rozglądając się wokoło, zauważam, że wielu moich przyjaciół już wcześniej stąd
wyjechało. Grigorij. Moja pierwsza producentka z TN T . Nawet Władik, performer, mieszka
teraz na Bali. Zanim wyjechał, wystosował list otwarty, w którym domagał się rezygnacji
prezydenta. Pisał: „Nadszedł czas, by uratować miliony ludzi przed tym symulakrum władzy”.
Jaką rolę w tym wszystkim może odgrywać performer, skoro żeby obejrzeć groteskowy
występ, wystarczy po prostu włączyć telewizor? Władik został w tyle, telewizji nie dorównał.
Gdzie indziej

Londyn. Ulica Chancery Lane. Budynek sądowy, w którym toczą się sprawy z zakresu prawa
biznesowego; przysadzisty i nowy, zbudowany ze szkła i stali, a zza jego tylnej ściany
wyglądają szare iglice starego sądu Old Bailey. Sala numer 26. Za sąsiednimi drzwiami
monotonnie wałkuje się sprawę Plenty of Fish Media przeciwko Plenty More LLP . Po drugiej
stronie korytarza toczą się rozmowy na temat patentu na papier toaletowy. Wszędzie wokoło
puste sale sądowe oświetlone jasnym fluorescencyjnym światłem i umeblowane biurkami z
Ikei. Ale sala 26 po same brzegi wypełniona jest oligarchami, technologami politycznymi,
czeczeńskimi ministrami, kandydatami na rewolucjonistów i Bóg wie iloma ochroniarzami. Do
pomieszczenia wchodzą anonimowe, ale zachwycająco piękne kobiety, zerkające w różne
strony; na takie procesy wpadają czasem naciągaczki, by sprawdzić, czy nie uda im się tu
spotkać jakichś forbesów. Wygląda na to, że do tej małej angielskiej sali sądowej wcisnęła się
cała ta Rosja, w której spędziłem ostatnie dziesięć lat życia. Zauważam Grigorija, młodego
moskiewskiego milionera, który urządzał imprezy w stylu Snu nocy letniej. Ma na sobie
pomarańczowe spodnie i turkusowy sweter.
– Pomyślałem, że wpadnę tu i popatrzę sobie na nich wszystkich – mówi. – Nigdy i nigdzie
indziej nie można spotkać w jednym miejscu tylu ludzi rządzących Moskwą. To jest możliwe
tylko w Londynie.
To największy i najdroższy spór sądowy w historii. Gra toczy się o pięć miliardów i
osiemset milionów dolarów. Borys Bieriezowski – „ojciec chrzestny Kremla”, najpierwszy
oligarcha, twórca rosyjskiego systemu i wielki kreator prezydenta, dopóki ten nie wypędził go
ze stworzonego przez niego świata i zmusił do ucieczki do Londynu – staje tu naprzeciwko
własnego protegowanego, Romana Abramowicza – „chytrego oligarchy”, który przerósł
swego mistrza, by stać się jednym z nowych faworytów prezydenta. On także przeprowadził
się do Londynu, ale nie po to, by szukać tu azylu, ale po to, by zostać jednym z najbogatszych
ludzi w Zjednoczonym Królestwie; to nieśmiały, nieogolony i ubrany w workowaty garnitur
zwiastun Rosji XXI wieku, która kupuje kluby sportowe, zamki, byłych kanclerzy Niemiec i
wydawnictwa prasowe. Abramowicz jest właścicielem drużyny piłkarskiej Chelsea i
posiadaczem największego prywatnego jachtu na świecie. Człowiek ten wart jest dziewięć
miliardów dolarów.
Bieriezowski wręczył mu pozew na Sloane Street w Knightsbridge. Był na zakupach w
sklepie Dolce & Gabbana, gdy zauważył Abramowicza przechadzającego się po sąsiednim
Hermesie. Pobiegł do swego maybacha, złapał pozew, zgrabnie wyminął ochroniarzy
Abramowicza i rzucił papier w jego kierunku.
– To coś ode mnie dla ciebie – usłyszał stojący nieopodal pracownik sklepu.
Teraz, gdy przybywa na Chancery Lane, Bieriezowski puszy się i podskakuje w emocjach,
rzuca wokoło żartami i wyraziście gestykuluje. Nieustannie otaczają go piękne kobiety,
nadskakujący doradcy i ogromni izraelscy ochroniarze. Tego ranka, gdy ma zeznawać, widzi,
jak przed budynkiem sądu policjant wkłada mu za wycieraczkę maybacha mandat; woła do
niego ze śmiechem: „Poczekaj! Przecież możemy razem zrobić jakiś biznes!”.
– To typowa rosyjska historia – mówi Bieriezowski, gdy zasiada na miejscu dla świadka –
jest w niej wielu zabójców i samemu prezydentowi niewiele brakuje do tego, by stać się
jednym z nich.
Pozornie przedmiotem tej sprawy jest spółka paliwowa Sibnieft. W 1996 roku wykupiono
ją za sto milionów dolarów i sprywatyzowano, a w 2005 roku była warta już trzynaście i pół
miliarda dolarów. Bieriezowski utrzymuje, że on i Abramowicz byli jej współwłaścicielami;
było tak dopóty, dopóki Abramowicz nie zaczął „zachowywać się jak gangster” i odebrał
Bieriezowskiemu jego udziały, gdy ten ostatni zawisnął na politycznym stryczku. Groził, że
wtrąci do więzienia jednego z przyjaciół Bieriezowskiego, jeśli on nie odda mu swojej części
firmy. Oczywiście że nie ma żadnych papierów potwierdzających, iż Bieriezowski był
współwłaścicielem firmy, ale przecież chyba wszyscy wiedzą, że mężczyźni zawarli umowę
ustną? Czyż cała prasa nie pisała o Bieriezowskim jako o współwłaścicielu? (Rzeczywiście
tak było. A ja zbyt wiele czasu spędziłem w Rosji, by nie wiedzieć o tym, że za normę uchodzi
tam sytuacja, w której nazwisko rzeczywistego beneficjenta danego przedsięwzięcia nie
pojawia się w żadnych dokumentach).
– Wiem, że trudno jest pani wyobrazić sobie świat, w którym załatwia się takie sprawy
uściskiem dłoni – wyjaśnia cierpliwie Bieriezowski, patrząc na sędzinę Elizabeth Gloster –
ale mówimy tu o Rosji.
Bieriezowski z wyraźną przyjemnością objaśnia, w jaki sposób nabył udziały w rzeczonej
firmie, podczas przetargu używając swych wpływów na Kremlu, prowadząc szalone
negocjacje w kuluarach i namawiając jednego z konkurentów, by zaoferował niższą cenę w
zamian za pewne przysługi, a innego, by się wycofał w zamian za spłacenie jego długów.
Prawnik Abramowicza, Jonathan Sumption – który w wolnym czasie pisuje książki
historyczne na temat wojen w średniowieczu, a w gazetach opisywany jest jako
„najmądrzejszy człowiek Anglii” (za prowadzenie tej sprawy zainkasował podobno
rekordową gażę wysokości dwunastu milionów dolarów) – delikatnie kiwa się w przód i w
tył, po czym przechodzi do ataku:
– Wszedł pan w zmowę z jednym z uczestników przetargu, a innego przekupił. Czy można
więc powiedzieć, że przetarg od początku był ustawiony?
– Nie był ustawiony – upiera się Bieriezowski. – Po prostu znalazłem na niego sposób! W
moim mniemaniu nie oznacza to ustawiania przetargu.
Abramowicz – z butelką zimnej wody przyłożoną do skroni, bo boli go głowa – wyjaśnia,
że to nie on, ale Bieriezowski jest gangsterem. To Bieriezowski działał jak ojciec chrzestny
polityki, gdy w latach dziewięćdziesiątych był wezyrem na Kremlu i wymuszał od
Abramowicza pieniądze. Ale gdy stracił swe wpływy, razem z nimi stracił dostęp do forsy.
Dlatego prezydent i jego ludzie nie chcą odejść z Kremla; wiedzą, że wtedy ryzykujesz utratę
wszystkiego, co masz. W tym systemie nie ma takich praw własności, jak na Zachodzie; o
wszystkim decyduje bliskość Kremla, rytuały łapówek i wazeliniarstwa oraz zwykła przemoc.
I gdy toczy się ten proces – gdy sądowi asystenci przywożą wysokie na półtora metra stosy akt
sprawy, zeznań i oświadczeń świadków, gdy zapełniają papierami nawet przejścia między
biurkami, gdy obie strony wzywają historyków, by ci wyjaśnili znaczenia słów krysza
(ochrona) i kidała (binzesowi zdrajcy) – jasne staje się, że racjonalne kategorie i język
angielskiego prawa zupełnie nie nadają się do oceny płynnej masy powiązań, korupcji i
wybiegów – nieuchwytnych, ale dla wtajemniczonych zupełnie jasnych – które rządzą Rosją. I
gdy tak z mojego ciasnego kąta wśród miejsc dla publiczności ​obserwuję cały ten proces,
zaczyna ogarniać mnie poczucie, że mamy tu do czynienia z czymś iście epickim. Bo nie chodzi
tu o spór między dwoma mężczyznami, ale o sąd nad całą epoką.
– Byłem pierwszą ofiarą reżimu prezydenta Putina – zeznaje Bieriezowski. – A później,
krok po kroku, liczba tych ofiar rosła. – Dalej, z wciąż narastającą pasją, recytuje z pamięci
nazwiska wszystkich więzionych mężczyzn i kobiet ze świata biznesu, zamordowanych
dziennikarzy i nieżyjących prawników.
Później przychodzi kolej na Abramowicza. On mówi cicho. Opowiada o tym, jak od lat
dziewięćdziesiątych sprzedawał po najniższych cenach ropę własnym firmom na Cyprze, a
innym firmom oferował ją po cenach rynkowych.
– Jeśli na skali korupcji od jednego do dziesięciu w latach dziewięćdziesiątych Rosja miała
cztery punkty – twierdzi Bieriezowski – teraz osiągnęła już punktów dziesięć. Jest
skorumpowana totalnie!

Z Rosji co roku nielegalnie wypływa trzydzieści miliardów funtów (czasem więcej). Przez
kolejne dekady wynajdowano kolejne sposoby na przeprowadzanie tych machlojek.
Państwowa spółka energetyczna (której szefem jest przyjaciel prezydenta) kupuje po
zawyżonych cenach materiały od firmy, która okazuje się fasadowym tworem należącym do
członków zarządu tego samego przedsiębiorstwa; państwowe banki inwestują fundusze
emerytalne w spółki, które nagle i z niewiadomych przyczyn bankrutują (Pieniądze po prostu
znikają! Banki zaprzeczają, jakoby już wcześniej miały wiedzieć, że umowy okażą się trefne).
Najnowszy model ekonomiczny polega na tworzeniu hiperprojektów, które służą jako
narzędzia do wyprowadzania pieniędzy z budżetu. Zimowe igrzyska olimpijskie w Soczi
kosztowały trzydzieści miliardów dolarów, czyli osiemnaście miliardów więcej niż ostatnia
letnia olimpiada w Londynie i pięć razy więcej niż jakiekolwiek wcześniej organizowane
igrzyska zimowe. Ocenia się, że wyprowadzono z tego jakieś osiemnaście miliardów dolarów.
Istnieje także coś takiego, jak hipermost, poprowadzony przez Pacyfik i łączący Władywostok
z południowym Sachalinem. Na południowym Sachalinie nie ma nic, rzeczywiste korzyści
oscylują wokół zera, ale możliwości korupcyjne są ogromne. Kolejnym niedawno stworzonym
hiperprojektem jest tunel łączący Rosję z Japonią. W ZSRR tworzono megaprojekty, które nie
miały żadnego makroekonomicznego sensu, ale pasowały do halucynacji gospodarki planowej.
Nowe hiperprojekty nie mają żadnego makroekonomicznego sensu, ale są sposobem na
wzbogacenie się tych, których lojalność wobec Kremla musi zostać wynagrodzona.
Jednak Bieriezowskiego zawsze interesowała raczej władza niż pieniądze. Spółka
paliwowa, o którą teraz walczyło tych dwóch oligarchów, zawsze była tylko środkiem do
osiągnięcia celu; Bieriezowski potrzebował jej, by pokazywać swą siłę w telewizji. W 1994
roku był pierwszym człowiekiem w Rosji, który zrozumiał, że to właśnie telewizja daje
władzę. To on wprowadził w Ostankino gatunek „sfabrykowanego dokumentu”, wymyślając
niemal niewiarygodne skandale dotyczące przeciwników politycznych prezydenta. Działający
pod jego dyktando prezenterzy pokazywali przed kamerą pachnące jeszcze tuszem drukarki
papiery, które miały stanowić „dowody” na korupcję. W 1999 roku to właśnie kanał
telewizyjny Bieriezowskiego stworzył nowego prezydenta, wspierając prowadzoną przez
niego wojnę w Czeczenii i zmieniając go z szarej niepozornej ćmy w wielkiego macho i
charyzmatycznego lidera. To Bieriezowski wymyślał fałszywe partie polityczne, które służyły
mu tylko jako telewizyjne rekwizyty i nie miały żadnego programu, bo ich jedynym zadaniem
było pokazanie w lepszym świetle prezydenta. Upadek Rosji – od demokracji na pokaz do
społeczeństwa czystego spektaklu – został zapoczątkowany właśnie przez Bieriezowskiego. To
on stworzył teatr, w którym mi później przyszło pracować, a który – po tym, jak został
wygnany – obsadził go w roli podręcznego straszydła. Teraz jego stare dobre Ostankino
oskarżało go o wszystko – od sponsorowania terrorystów po zamachy polityczne. Teraz, gdy
nie miał już żadnych wpływów, Bieriezowski wszedł w rolę superłajdaka i utrzymywał, że
sponsoruje rewolucjonistów na Ukrainie i w Rosji.
W niedzielę zapustną, gdy wciąż trwał jego proces, Bieriezowski zamieścił na swym
facebookowym profilu takie oto wyznanie:
Ludu Rosji, proszę o wybaczenie… za zniszczenie wolności słowa i demokratycznych wartości… Wyznaję: to ja
wyniosłem prezydenta na wyżyny władzy. Wiem, że słowa wyznania powinny pociągać za sobą czyny. I one wkrótce
nastąpią.

Rosyjscy dziennikarze, którzy zajmowali się jego procesem, wybuchnęli śmiechem. Nikt nie
wierzył w ani jedno słowo. Bo Bieriezowski jest nie tyle przeciwnikiem systemu Kremla, ile
jego absurdalnym, niemal karykaturalnym twórcą. Jego zmiennokształtność doszła do punktu,
w którym przerodziła się w tragikomedię.
– Według mnie pan Bieriezowski jest nieprzekonującym i zasadniczo niewiarygodnym
świadkiem. Prawdę traktuje jak zmienną i elastyczną koncepcję, którą można przekształcać
tak, by dopasowała się do jego aktualnych celów – mówi sędzina Gloster, ogłaszając wyrok. –
Nie odniosłam wrażenia, jakoby celowo zeznawał nieprawdę, a raczej, że sam siebie zwiódł
tak, by uwierzyć we własną wersję wydarzeń.
Bieriezowski siedzi tuż przede mną. Gdy sędzina mówi, widzę, jak zaczyna trząść się ze
śmiechu. Wygląda, jakby się krztusił. Gdy wychodzi na korytarz, najpierw przechadza się w tę
i z powrotem, a później zaczyna zataczać koła. Kiedy wychodzi z budynku, by spotkać się z
prasą, wciąż jeszcze się śmieje.
W następnych miesiącach zupełnie znika z widoku publicznego i odmawia udzielania
wywiadów.
Plotka głosi, że został bez środków do życia. Proces kosztował go ponad sto milionów
dolarów. Pół roku później sprzedaje domowi aukcyjnemu Christie’s swego Warhola – jeden ze
stu dwudziestu sitodruków Czerwonego Lenina, na którym pomarańczowa jak wschodzące czy
zachodzące słońce twarz radzieckiego przywódcy wyłania się (albo zanurza) z czerwonego
tła. Dostaje dwieście dwa tysiące dolarów.
Trzy dni później Bieriezowski jest już martwy. Powiesił się w łazience posiadłości w
Ascot, należącej do jego byłej żony. Byłem przekonany, że Ostankino rozpromieni się w
tryumfie. Ale nie, panuje tam atmosfera żałoby. Ton oficjalnych wystąpień określa wypowiedź
rzecznika prasowego prezydenta; ogłasza on, że śmierć każdego człowieka jest tragedią.
Eduard Limonow – były dysydent i pisarz emigracyjny, a następnie lider ruchu narodowo-
bolszewickiego, który narodził się jako projekt artystyczny, by później stać się skierowaną
przeciwko oligarchom partią rewolucyjną, łączącą w sobie trockizm z faszyzmem, a jeszcze
później przekształcić się ponownie w sojusznika Kremla – napisał: „Zawsze go podziwiałem.
Był kimś wielkim. Jak postać z Szekspira”. Zaś Władimir Żyrinowski – ultranacjonalistyczny
kremlowski straszak na wyborców, który zwykle, gdy mówi o wrogach Rosji, pluje i gniewnie
marszczy brwi, teraz wypowiada się niemal czule: „Widziałem go kilka miesięcy temu w
Izraelu. Był zmęczony i pozbawiony złudzeń”. Ostankino puszcza pokaz czarno-białych zdjęć
Bieriezowskiego, któremu towarzyszy wzruszająca muzyka. „Po tak wielu latach – mówi
prezenter – i po tak wielu odegranych rolach, nigdy nie dowiedział się, kim był naprawdę”.
Wygląda na to, że wielka farsa rosyjskiej polityki na chwilę się zatrzymała, a wszyscy grający
w niej aktorzy zwrócili się nagle bezpośrednio do widzów z wezwaniem, by uczcić upadłego
aktora i złożyć hołd jego zwłokom.
Ale nawet jeśli stary mistrz jest już martwy, to system, który stworzył, wciąż rośnie, zmienia
się i rozlewa, sięgając daleko poza Moskwę, za góry, za morza; dociera do rajów
podatkowych i przebranych za skromnych beneficjentów bogatych archipelagów Cypru,
brytyjskich Wysp Dziewiczych i Monako, a stamtąd na Mayfair, Belgravię, Sloane Street, do
White Hall i Central Park West. Dociera do ludzi prezydenta i tych, którzy się go boją; do
bezwzględnych biurokratów i gangsterów, którzy przedzierzgnęli się w handlarzy ropą; do
wielkich przedsiębiorców i zwykłych Rosjan, którzy chcą tylko wydostać się z tego kraju i żyć
normalnym życiem. System jest taki sam dla wszystkich. Zarabiaj, kradnij i wyprowadzaj swe
pieniądze z Rosji. Schowaj je w Nowym Jorku, Paryżu, Genewie, a zwłaszcza w Londynie.
Moja Rosja osiadła już w innym miejscu.

Znowu pracuję przy programie telewizyjnym. Dziewięć lat w Rosji to czarna dziura w moim
życiorysie; teraz ponownie znalazłem się na samym dole. Oficjalnie jestem „producentem”
(słowo to straciło już wszelkie znaczenie), ale w rzeczywistości – asystentem, który nie
sprawuje żadnej kontroli. Robię efekciarską, śmieciową rozrywkę dokumentalną dla
amerykańsko-angielskiej telewizji kablowej. Poznaj Rosjan to show o postradzieckich
nuworyszach w Londynie. W reklamie obiecujemy zabrać widza „w świat bogactwa, jakiego
nigdy wcześniej nie widział”.
Jest tam historia gwiazdy pop, która poślubiła potentata stalowego. Facet wydał na jej
karierę dwa miliony dolarów, na które złożyły się koszty wydania albumów, zwycięstwa w
wyborach Miss Świata (na rok przed jej wygraną mąż zakupił prawa do konkursu) i występu
w hollywoodzkiej produkcji klasy B, gdzie zagrała u boku Stephena Dorffa (mąż sfinansował
całe przedsięwzięcie). Kobieta hoduje w domu sokoła. A sam dom utrzymany jest w stylu
siedmiogwiazdkowego hotelu w Dubaju, w którym kiedyś się zatrzymała. Kąpie się w
szampanie, by zachować gładkość skóry.
Jest też historia żony piłkarza, która wydała ponad sto tysięcy na buty Louboutina („Nie
jestem w stanie chodzić w niczym, co ma obcas niższy niż pięć cali!”) i uważa, że Angielki
ubierają się bez gustu („One nawet nie wyglądają jak kobiety!”).
Jest była żona pewnego przedsiębiorcy, który zadarł z prezydentem i teraz nie może wrócić
do Rosji. Pozuje dla nas ubrana w futro za sto osiemdziesiąt tysięcy dolarów.
I gdy kręcimy dziewięć odcinków tego programu, obserwujemy, jak ci, którzy od jakiegoś
czasu przebywają w Anglii, stopniowo uczą się dobrych manier, wydawania pieniędzy w
sposób rozsądny, a nie wulgarny, dobroczynności i zalet noszenia butów na płaskim obcasie.
Patrzymy, jak stają się (pracując przy tym programie, słyszę tę frazę wyjątkowo często)
„ludźmi z klasą”.
Program ma dobrą oglądalność i zaspokaja pragnienia dwojakiego rodzaju. Miejscowa
widownia chichocze i czuje się przyjemnie lepsza od nuworyszy, którym odsprzedaje część
swego kraju. „Poznaj najbardziej wulgarne i najprawdziwsze postaci, jakie kiedykolwiek
wystąpiły w telewizji” – pisze „Daily Mail”. Ale głębiej kryje się jeszcze jedna rzecz, która
wywołuje świetne samopoczucie widza. Chociaż rosyjscy nuworysze są tak bogaci, że zwykły
Anglik nawet nie może marzyć o tym, by im dorównać; chociaż szczyty publikowanej w
„Sunday Times” listy bogaczy od dawna okupowane są nie przez angielską królową, ale
Abramowicza, Usmanowa i Bławatnika, koniec końców i tak okazuje się, że wszyscy ci
światowi bogacze pragną dopasować się od naszego stylu, chcą wszystko robić tak, jak my.
Instynktownie i z nawyku producenci wykonawczy programu Poznaj Rosjan tworzą kolejną
wersję Targowiska próżności czy My Fair Lady; sięgają po mity, na których wychowała się
Anglia. W taki sposób w erze globalizacji przejawia się wiktoriański kompromis – jako
tradycyjne małżeństwo nowych pieniędzy ze starą klasą.
Światowy nuworysz, jak każe mit, zawsze w końcu i tak zapragnie naszej kultury, naszego
prawa i naszych szkół. Zapragnie cywilizacji.
Ale ja wcale nie jestem pewien, czy to prawda.

Jednym z bohaterów Poznaj Rosjan jest Siergiej. Dorastał w rosyjskiej rodzinie w Estonii. W
1999 roku, gdy miał trzynaście lat, rodzice zabrali go na wakacje do Londynu. Wcześniej
nigdy nie był za granicą. Popłynęli promem. Zamieszkali w małym trzygwiadkowym hotelu
Earls Court. Siergiej miał wtedy fioła na punkcie koszykówki, a nigdy wcześniej nie widział
na żywo czarnego człowieka. Tutejsi Murzyni nosili buty Nike Air Jordan, o których zawsze
marzył. Gdy rodzice kazali mu usiąść na łóżku, by rozpocząć poważną rozmowę, w głowie
kręciło mu się od tego wszystkiego, co tutaj zobaczył.
Rodzice wyjaśnili mu, że tak naprawdę to nie są wakacje. Jako dyskryminowani w Estonii
Rosjanie poprosili o azyl. To będzie ich nowe życie.
Zamieszkali w Kent. Ojciec zaczął pracować jako kierowca ciężarówki w firmie
handlującej alkoholem. Pracował ciężko. Kupili dom – bliźniaka. W weekendy Siergiej
wymykał się do Londynu. Najpierw zajmował się organizacją alternatywnych imprez rave w
północnym Londynie. Gdy kończył osiemnaście lat, wielka fala rosyjskich pieniędzy właśnie
osiągnęła swój szczyt. To wtedy Abramowicz kupił Chelsea, a Lebiediew gazety „Standard” i
„Independent”. Anglicy wycofywali się i zmieniali kody pocztowe – znaczniki prestiżu i
aspiracji. Sprzedawali posiadłości na Mayfair, Belgravii i w Knightsbridge, a przenosili się
do Oxfordshire, Toskanii i Norfolk, zostawiając za sobą zdobione stiukami place i zamknięte
ogrody, by zamieszkali je teraz nowi bohaterowie z bajek o szybkim i wielkim bogactwie;
bajek napisanych w Kazachstanie, Azerbejdżanie, Indiach, Krasnojarsku, Katarze i Doniecku.
Siergiej znalazł dla siebie niszę.
Jest w tym nowym świecie wyjątkowo szczwanym lisem. Panem-Się-Zrobi. Potrzebujesz
luksusowego apartamentu w Mayfair? Albo któregoś Warhola? Żywego flaminga na imprezę?
Siergiej jest człowiekiem, który ci to załatwi. Ma kilka różnych wizytówek, bo zajmuje się
bardzo różnymi rzeczami; ale jego główne zajęcie nosi nazwę „promotor klubów”. Oznacza to,
ni mniej, ni więcej to, że Siergiej zna wszystkich, którzy obracają się w złotym trójkącie
pomiędzy New Bond Street na wschodzie, Sloane Street na zachodzie i Berkeley Square
pomiędzy.
Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, Siergiej spędzał wieczór w Baku – azerskim klubie na
Sloane Street, którego właścicielem, jak głosiła plotka, była córka prezydenta Azerbejdżanu
Hejdara Alijewa. Parkiet taneczny w tym klubie udekorowany jest wartymi pięćdziesiąt
tysięcy dolarów butelkami wina, których strzegą specjalnie do tego przydzieleni ochroniarze.
Siergiej zajmuje się też klubem Kitsch na Upper Burlington. Lubi opowiadać o tym, jak dwóch
Rosjan tam właśnie zostawiło w jeden wieczór dwieście tysięcy dolarów, świętując jakąś
gigantyczną transakcję. Teraz, parę dni po Nowym Roku – gdy Anglicy nadal jeszcze odsypiają
imprezy, a sklepy zapchane są Arabami, Chińczykami i Rosjanami, którzy nieustannie
napędzają tutejsze zyski – spotykamy się na lunch w Selfridges.
– Gdy moi rodzice prosili o azyl tutaj, zakładali pewnie, że ja stanę się Anglikiem… czy
Brytyjczykiem, nieważne – mówi Siergiej. – Ale w świecie, w którym pracuję, czyli na
Mayfair, w Knightsbridge czy w Belgravii, częściej rozmawiam po rosyjsku niż po angielsku.
Teraz to już nie Anglicy są posiadaczami naprawdę dużych pieniędzy. Nadal mogą sobie
rządzić miastem po drugiej stronie Sloane Square, w Chelsea; ale tutaj, w Mayfair, już nie
nadążają. Tutaj dobry klub nocny przynosi sto osiemdziesiąt tysięcy dolarów zysków. To trzy
razy więcej niż tam, u nich.
Same szczyty Londynu to miejsce, gdzie miasto przełamuje się na pół i wychodzi poza
Anglię do innej przestrzeni, która nie jest ani Europą, ani Bliskim Wschodem, ani też Azją czy
Ameryką. Jest po prostu „gdzie indziej”, miejscem, gdzie te wszystkie regiony świata się
spotykają.
Większość klienteli Siergieja stanowi złota młodzież. To dzieciaki rosyjskich (czasem też
ukraińskich, kazachstańskich i azerbejdżańskich) biurokratów-biznesmenów (dywiz nie jest tu
przypadkowy, to naprawdę podwójna rola), które rodzice wysłali do Londynu, by kształciły
się w eleganckich szkołach z internatem, a później na międzynarodowych uczelniach
biznesowych w Europie i Ameryce. Najmodniejsze to Wellington i Stowe, gdzie są
najpiękniejsze portyki i największe boiska. Im bardziej patriotyczne stają się rosyjskie elity,
im głośniej wyśpiewują hymny na cześć „prawosławia, autokracji i caratu”, im bardziej
potępiają Zachód – tym częściej wysyłają swe dzieci na naukę do Anglii.
W poprzednim wieku – gdy angielskość była klubem, do którego każdy chciał należeć –
niektórzy z nowych imigrantów zmieniali nazwiska; Winogradow stawał się Grade’em,
Mironow – Mirrenem, a Brokowicz – Brookiem. Ale wśród złotej młodzieży to się już nie
zdarza; po co, skoro wszyscy najbogatsi ludzie w mieście noszą nazwiska, które nie mają nic
wspólnego z angielskimi? Rodzice Złotych Młodych wysyłają ich do szkół z internatem nie
dlatego, że chcą, by stali się Anglikami, ale dlatego, że to oznaka statusu; to jak posiadanie
domu w St. Tropez czy konta w banku szwajcarskim. Także sama złota młodzież, z którą się
spotykam, nie odwraca się od Rosji. Ci młodzi ludzie nie wypierają się swych korzeni, ale ich
punktami orientacyjnymi w świecie są Hongkong, Genewa, Piąta Aleja, Londyn, południowa
Francja, między którymi przemieszczają się prywatnymi jachtami i helikopterami. Zawsze
gdzie indziej. Posiadanie tylko jednej narodowości – czy to amerykańskiej, czy rosyjskiej, czy
brytyjskiej – wydaje się czymś przestarzałym, co zalatuje wiekiem XX .
– A więc kim jesteś? – pytam córkę rosyjskiej gwiazdy pop (dzieciństwo spędzone na
zamkniętym osiedlu w Moskwie, szwajcarska szkoła z internatem, a teraz koledż i clubbing na
Sloane Square).
– Gdzie czujecie się u siebie? – pytam dwóch sióstr, które przyjechały do szkoły pod
Cambridge, a których ojciec z Orenburga kupił im butik w Mayfair; sprzedają tam wysadzane
drogimi kamieniami buty z owczej skóry.
Dziewczyny przez chwilę milczą, namyślając się, i mówią:
– Jesteśmy raczej mię-dzy-na-ro-do-we.
To samo słyszę od Siergieja:
– Moi klienci to ludzie międzynarodowi – mówi. (Choć większość tych, którzy przychodzą
na jego imprezy, pochodzi z byłych republik radzieckich).
Ale gdy staram się wyciągnąć z nich, co to znaczy „międzynarodowy”, nikt nie potrafi mi
udzielić dokładnej odpowiedzi.
Wieczory zaczynają się w klubie Novikov na Berkeley Street. To własność tego samego
Nowikowa, który stworzył moskiewski świat forbesów i ich jałówek, gdzie kiedyś (zresztą,
może nadal to robi?) zwykła polować Alona. To pierwszy klub nazwany jego nazwiskiem;
nazwiskiem, które stało się symbolem Nowej Moskwy. A teraz, jak się okazuje, to właśnie
Nowa Moskwa jest czymś, do czego wypada i należy aspirować.
Trzeba minąć stojących na zewnątrz bramkarzy i dziewczyny palące długie, cienkie
papierosy; a potem kolorowe szklane drzwi i kawał jadeitu, który Nowikow ustawił przy
wejściu, by przynosił szczęście. Wnętrze klubu to otwarta przestrzeń, by wszyscy mogli stale
widzieć się nawzajem. To ten sam, iście teatralny, układ sali, jaki Nowikow stosuje w swych
klubach w Moskwie. Ale londyński klub jest znacznie większy. Ma trzy poziomy. Jedno piętro
jest „azjatyckie”, z czarnymi ścianami i czarnymi kafelkami. Drugie jest „włoskie”; położono
w nim posadzki w kolorze złamanej bieli, ustawiono drzewka i powieszono klasyczne obrazy.
W piwnicy znajduje się część klubowo-barowa, którą urządzono w stylu biblioteki
angielskiego domu na wsi. Stoją tam drewniane półki wypełnione rzędami książek w twardej
oprawie. To moskiewska restauracja Nowikowa podniesiona do sześcianu: seria cytatów i
aluzji obłożonych kolorowym szkłem i wypranych z wszelkich wspomnień i znaczeń (jednak
dużo zimniejsza i bardziej zdystansowana niż kolorowe, znajome pastisze charakterystyczne
dla takich miejsc, jak Las Vegas). Taki zawsze był styl elitarnych, V I P -owskich miejsc w
Moskwie, przy Rublowce i wewnątrz Pierścienia Sadowego. Świeżutcy nuworysze żyli tam w
wielkiej próżni, gdzie kupić mogli wszystko, ale to wszystko nie miało żadnego znaczenia,
ponieważ w przeszłość odeszły wszelkie stare porządki, które to znaczenie nadawały. Tutaj
każda rzecz jest osobno, bo nie ma już żadnej wiążącej je siły. Starzy mistrzowie, angielskie
szkoły z internatem i cenne jaja Fabergé – wszystko to dryfuje, zawieszone w kulturze
nieposiadającej ośrodka grawitacji.
Ale teraz ten styl widoczny jest nie tylko w Moskwie. Nieopodal, na rogu Hyde Parku,
znajduje się Bulgari Hotel, najdroższy hotel w Londynie (ceny pokojów zaczynają się od
tysiąca dwustu dolarów za noc, a za apartament zapłacić trzeba co najmniej dwadzieścia sześć
tysięcy). Jego podłogi wyłożono czarnym granitem, a ściany pokryto czarnym szkłem; w
środku – pośród tej ciężkiej, gniewnie połyskującej czerni – przemieszczają się starsi
mężczyźni i młode kobiety. To tu Moskwa, jej nowiutkie pieniądze i nowiutka wielka
ekonomia mieszają się z pieniędzmi z reszty rozwijającego się świata. I to Rosjanie nadają
styl i tempo temu rozwojowi, ponieważ mieli na naukę parę lat więcej, a nowe zasady musieli
opanować bardzo szybko i w trudnych warunkach, zaraz po tym, gdy nagle zniknął ich stary
radziecki świat, a oni znaleźli się w zimnej i nieprzyjaznej, obcej przestrzeni. Oni stali się
post-Sowietami, chwilę zanim cały świat wszedł w fazę postwszystkiego; o włos wyprzedzili
fazę postnarodowości, post-Zachodu, postsystemuwalutowego i postczegokolwiekinnego. Byli
jak Jurij Gagarin kultury pozbawionej ośrodka grawitacji.
Tylko na południu Piccadilly, na ulicy St. James, Anglia wciąż wygląda jak ten stary dobry
kraj, jakim zawsze była. Tutaj mieści się Reform Club, ekskluzywny sklep Brooks, kluby ze
wstępem jedynie dla członków, z wytartymi dywanami, sekretnymi hasłami i stuletnimi
murami. Ale ludzie nie czują już konieczności, by do nich należeć. Dowiaduję się, że
biznesowy partner Nowikowa kupuje właśnie budynek na St. James, by zrobić tam własny
klub dla londyńskich dżentelmenów. Będzie bardziej dyskretny, bardziej prywatny, bardziej
ekskluzywny. A sam klub Novikov co wieczór jest pełen ludzi; tygodniowo przynosi milion
trzysta tysięcy dolarów dochodu. Stałymi bywalcami są tu wychowani w Paryżu Katarczycy,
zameldowani w Monako Nigeryjczycy, amerykańscy menedżerowie funduszy hedgingowych,
złota młodzież, agenci piłkarscy Premier League, kobiety do towarzystwa z Brazylii i
Mołdawii oraz szwajcarscy „prawnicy” z Moskwy i Hongkongu, którzy przy głośnej
house’owej muzyce narzekają na to, że biznes im się wali, bo szwajcarski parlament zażądał,
by obcokrajowcy otwierający konta w szwajcarskich bankach ujawniali swą prawdziwą
tożsamość.
– Przecież cały trik ze szwajcarskim bankiem polega właśnie na tym pieprzonym sekrecie! –
wykrzykują, siedząc przy barze utrzymanym w stylu biblioteki. – Stracę wszystkich swoich
moskiewskich klientów! To koniec Szwajcarii!

Budynek Skinners’ Hall powstał w 1670 roku i stoi u wylotu Cannon Street, w samym sercu
miasta. Wielka Jadalnia – wyłożona dębiną, obwieszona gobelinami i herbami – oświetlona
jest reflektorami w kolorze rażącego różu i kobaltowego błękitu, które razem dają efekt
rozświetlających zmierzch neonów. Dziś odbywa się przyjęcie dla tych wielkich i dobrych
Rosjan, którzy zasponsorowali tegoroczny „tydzień rosyjski” – celebrującą napływ Rosjan do
Londynu serię wielkich gali baletowych w Coliseum i koncertów słowiańskiego rocka na
Trafalgar Square.
Mężczyźni są w smokingach, a kobiety wcisnęły się w niemal identyczne wieczorowe
suknie. Kwintet gra coś klasycznego. Później pojawiają się Buranowskije Babuszki – trio
starych kobiet, które do rytmicznego bitu wyśpiewują pieśni ludowe; to rosyjskie kandydatki
na ostatni konkurs Eurowizji. Jedna z Rosjanek zorganizowała coś na kształt pokazu mody.
Ponieważ nie ma tu wybiegu dla modelek, dziewczyny muszą przechadzać się między
stolikami. Ubrane są w aksamitne ciężkie suknie, łączące w sobie styl Grace Kelly i włoskiej
arystokracji. Tutaj uchodzi to za „ponadczasową klasykę”. Niestety, różowo-kobaltowe
oświetlenie skutecznie uniemożliwia rozpoznanie kolorów tych kreacji.
– Spójrz – szepcze do mnie autorka kolekcji – to T. Ostatnio widziałam go w Monte Carlo.
Ten człowiek jest oszustem i już nigdy nie będzie mógł wrócić do Moskwy. Kim on tu w ogóle
jest? Filantropem? Wygląda, jakby zrobił sobie operację plastyczną tożsamości. Stworzył
sobie zupełnie nowe oblicze.
– Czy to A.? – pyta ktoś inny. – Ta, która podaje się za arystokratkę? Ha! Pamiętam ją z
Moskwy. Niezła z niej wtedy była arystokratka. Wiesz, w jaki sposób poznała swojego
pierwszego męża, tego miliardera? Pracowała wtedy jako „modelka”.
Prawdziwe tożsamości są tu tak samo tajemnicze, jak przepływ funduszy pomiędzy krajami
byłego Związku Radzieckiego a Zachodem. Zwłaszcza odkąd prezydent podpisał ustawę
zabraniającą urzędnikom państwowym i szefom państwowych przedsiębiorstw (a teraz
większość firm to właśnie firmy państwowe) posiadania zagranicznych kont bankowych oraz
zagranicznych akcji i obligacji, co znacznie utrudnia im wyprowadzanie pieniędzy z kraju, a
później podążanie ich śladem. W ten sposób Kreml ustanawia prawo, które trzyma wszystkich
w szachu. A dopóki ludzie się boją, pozostają lojalni. W tym momencie w Londynie przebywa
więcej niż kiedykolwiek agentów FSB , ale ich głównym celem nie jest odkrywanie sekretów
dotyczących broni atomowej, a raczej wyłuskiwanie tych Rosjan, na których mogą mieć jakiś
haczyk. W ten sposób każdym spotkaniem i każdą rozmową rządzi bardzo specjalna paranoja.
– Widzisz B? – nachyla się w moją stronę pewien rosyjski pisarz z wyższych sfer. – Tę w
perłach? Tę, wokół której zebrali się wszyscy faceci? Pojawiła się znikąd i otworzyła własną
agencję, która zajmuje się nawiązywaniem kontaktów. Wszyscy uważają, że pracuje dla FSB .
Bo po co innego byłyby jej te kontakty? Po co miałaby wiedzieć, kto tu jest, a kogo nie ma?
Taka atmosfera sprawia, że wszelka rozmowa odbywająca się poza ścisłym gronem
lojalnych przyjaciół staje się wyjątkowo trudna. Zwykłe zagajenia w stylu: „Czym się
zajmujesz?” czy „Jakie masz przekonania?” prowadzą prosto w konwersacyjną ślepą uliczkę.
Zazwyczaj jedyną neutralną rzeczą, o jakiej swobodnie potrafią rozmawiać ci ludzie, jest
sztuka.

– Gdy studiowałam, wiele czasu spędzałam w Londynie. Uwielbiałam tutejsze muzea,


zwłaszcza Tate. I pomyślałam, że świetnie byłoby stworzyć taką przestrzeń w Rosji – mówi
Darja Żukowa z tą rozbrajającą prostotą, charakterystyczną dla ludzi, którzy są naprawdę
bardzo bogaci. Gdy rozmawiamy, w Moskwie powstaje ufundowane przez nią muzeum sztuki
współczesnej. Darja jest córką jednego z rosyjskich potentatów i wieloletnią partnerką innego,
Romana Abramowicza. Przeprowadzam z nią wywiad tuż przed imprezą w Art Basel, którą
Darja sponsoruje. (W przerwach między zleceniami telewizyjnymi odwalam też trochę roboty
dla gazet). Bardzo trudno było umówić się z nią na spotkanie. W ciągu kilku godzin Darja
zmieniała miejsce z Londynu na południe Francji, a później na Nowy Jork. W końcu
spotykamy się w Los Angeles – mieście, w którym się wychowała. Spędziłem dobre kilka
godzin w klasie ekonomicznej, by móc z nią przez godzinę poplotkować.
Ojciec Darji dorobił się na handlu ropą. Mówi się też o tym, że sprzedawał rosyjską broń
podczas wojny w Jugosławii i siedział za to przez kilka lat we włoskim więzieniu (ale w
końcu został oczyszczony z zarzutów). Ostatni raz widziałem Abramowicza siedzącego w
angielskiej sali sądowej, gdzie nieśmiało opowiadał o działaniach, jakie podejmował, by
zarobić swe pierwsze pieniądze.
Ale gdy rozmawiam z Darją, w ogóle nie widzę tego wszystkiego, co za nią stoi.
Jest piękna w szczególny, nienarzucający się sposób. Przytakuje i uważnie słucha. Jej
akcentu nie da się związać z żadnym konkretnym miejscem; waha się między moskiewskim a
kalifornijskim z lekką domieszką Londynu. Z Moskwy wyjechała, gdy miała dziewięć lat; jej
matka była rosyjską akademiczką. Razem mieszkały najpierw w Teksasie, a później w Los
Angeles. Za każdym razem, gdy próbuję skierować rozmowę na politykę, ona zupełnie
ignoruje moje starania. Rozmawiamy tylko o sztuce. O przestrzeni w rzeźbach Donalda Judda.
O szczerości w modernizmie lat sześćdziesiątych. O tym, jak to jest nie wiedzieć, gdzie
dokładnie jest twoje miejsce.
Tożsamości przenikają się i rodzą na nowo w czystych i prostych liniach sztuki
abstrakcyjnej.
Za każdym razem, gdy mam się spotkać z kandydatami do naszego programu telewizyjnego,
oni umawiają się ze mną w Arts Club na Davies Street. To najbardziej „międzynarodowe” ze
wszystkich prywatnych miejsc dostępnych tylko dla członków. Nad schodami wisi żyrandol
złożony z plastikowych baniek, a pierwsze piętro zasiedla stała grupa rosyjskich żon. Ich
mężowie wciąż siedzą w Moskwie lub Tiumeniu, wypompowując stamtąd ropę i pieniądze. A
żony są tutaj, zamartwiając się lub nie przejmując tym, z kim o ni tam sypiają (zawsze
najbardziej podejrzane są stewardessy obsługujące prywatne samoloty), gdy o ne siedzą tutaj,
obserwując napływ pieniędzy na konta, doglądając kryjówek, które w każdej chwili mogą się
przydać, i spotykając się na lunche w Ladurée w Harrodsie. Ubierają się ze staranną
perfekcją, w ciuchy Hermesa albo innej równie eleganckiej marki, i są zawsze powściągliwe i
spięte. Odwiedzają wystawy w Fabergé, a później spotykają się z marszandami w Arts Club.
Te bogatsze prowadzą własne galerie. Na północ od Piccadilly, w górę Albermarle i wzdłuż
Upper Burlington, wszystkie nowe galerie – jak Erarta, St. Petersburg, Most 26 – należą do
post-Sowietów.
Wszyscy, których na to stać, stają się mecenasami.
Ostatnia przychodzi żona byłego burmistrza Moskwy. Jej mąż miał swój wkład w zarobione
przez żonę miliardy, bo to za jego kadencji ona wygrywała przetargi miejskie na kontrakty
budowlane (ona, oczywiście, zaprzecza, jakoby jedno z drugim miało jakikolwiek związek).
Możajew i jego przyjaciele – obrońcy zabytkowej architektury Moskwy – oskarżają
burmistrza i jego żonę o dokonywanie na moskiewskich budowlach „kulturowego
ludobójstwa”, o skazywanie na zagładę całych połaci miasta, by zamiast nich stawiać
straszliwe imitacje disneyowskich wież i dubajskich hoteli. To przez nich niszczeją arcydzieła
rosyjskich konstruktywistów, tak piękne, że ludzie z całego świata zjeżdżają się, by je
podziwiać. Teraz żona burmistrza osiadła w Londynie i założyła tu fundację o nazwie „Bądź
otwarty”, która podczas tygodnia designu w Mediolanie przyznaje nagrody dla młodych
talentów. Angażuje się też w związany z londyńskim tygodniem designu nowy program, mający
służyć promocji „innowacyjnych projektów, wychodzących naprzeciw intuicji i szóstemu
zmysłowi”.
Odbywają się właśnie targi Frieze Art Fair i jestem zaproszony na zorganizowane z ich
okazji rosyjskie przyjęcie. Gdy nadszedł ostatni kryzys finansowy, wielu uważało, że oznacza
to koniec imprezy Frieze. Bo jak ją organizować, gdy faceci z Wall Street i chłopcy z City są
zupełnie spłukani? Ale okazało się, że Rosjanie (a także Ukraińcy i Ormianie) nadal bardziej
ufają Londynowi niż Moskwie czy Kijowowi jako rękojmi ich bogactwa. Bo tamci mogą
przejąć twoje konto bankowe, ale nie odbiorą ci należącego do rodziny obrazu Jeffa Koonsa
czy posiadłości twojej żony w Knightsbridge. Tak więc targi sztuki Frieze nie upadły, a wręcz
przeciwnie, jeszcze się rozrosły. (W samej Moskwie popyt na współczesną zachodnią sztukę
nie jest duży. Chodzi nie o to, że nie ma pieniędzy, bo co roku przybywa rosyjskich
miliarderów, ale o to, że Kreml żąda obecnie patriotyzmu. Tak więc teraz kupujesz realizm
socjalistyczny do swego apartamentu w Moskwie, a prace Rothki do mieszkań w Londynie i
Nowym Jorku).
Przyjęcie odbywa się w jednej z ozdobionych stiukiem, zaprojektowanych przez Nasha
posiadłości, przy łukowatej ulicy naprzeciwko Regents Park (takie miejsca sprzedaje się za
pięćdziesiąt milionów dolarów). Zebrali się tutaj londyńscy Rosjanie, by pochwalić się
swymi kolekcjami sztuki: na ścianach klatki schodowej i w kątach swobodnie zawisły obrazy
van Gogha, a tuż obok pysznią się dzieła żon i przyjaciółek, które w ramach zabijania czasu w
Londynie ukończyły kursy sztuki w St. Martins College of Art and Design. Większość gości to
Rosjanie. Wokół nich kręcą się angielscy marszandzi w lekko przetartych na łokciach
marynarkach, szukając okazji do pogawędki o jakimś małym handelku. Ostatnio modna jest
rosyjska awangarda, ten krótki moment historii, gdy Rosja nie szła krok za światem, lecz na
przedzie i dyktowała reguły. Kupując awangardowe dzieło, można być więc zarazem patriotą i
światowcem. Inna sprawa, że są to też dzieła, które najłatwiej skopiować. No bo kto jest w
stanie odróżnić jeden czarny kwadrat na białym tle od innego? Większość awangardowej
sztuki rosyjskiej, jaka znajduje się na rynku, to podróbki. Wyprodukowano je w rosyjskich
fabrykach organizacji przestępczych w Izraelu i w Niemczech, a zachodni historycy sztuki
potwierdzili ich autentyczność. Gdyby nie oni, podróbki nigdy nie trafiłyby na rynek. Ci
historycy odgrywają taką samą rolę, jak szwajcarscy i angielscy prawnicy, którzy występują
jako „nominalni beneficjenci” fikcyjnych spółek służących do prania pieniędzy, dają swój
podpis, by zasymulować autentyczność. I – tak jak ci prawnicy – są szczęśliwi, nie
przyglądając się zbyt dokładnie i udając, że wszystko jest w porządku, tak samo, jak
marszandzi, którzy później sprzedają te fałszywki naiwnym nuworyszom.
Zaś Rosjanie lawirują między tymi handlarzami i umykają do pokoju dla V I P -ów, który
znajduje się na trzecim piętrze.
Po pierwszym piętrze, w okolicach baru, pałętają się agenci od nieruchomości. Wielu z nich
to absolwenci prywatnych szkół. Wyglądają na szczęśliwych. Bo biznes idzie dobrze:
nuworyszom sprzedano już trzy czwarte wartych ponad dziesięć milionów dolarów domów w
złotym trójkącie.
Ci faceci mają do opowiedzenia świetne historie. O kolejnym wyrzuconym z Rosji
oligarsze, który tak bardzo tęsknił za daczą ze swego dzieciństwa, że poprosił architekta, by
ten poleciał do Moskwy, a później dokładnie – deska po desce, łącznie z tapetami z lat
osiemdziesiątych, odtworzył ją na brytyjskiej wsi. Zdobycie starej radzieckiej tapety nie było
łatwe, bo w Rosji istnieje już tylko jedna fabryka, która nadal je produkuje. Jest też historia
pewnego potentata, który zapragnął nowego domu w Belgravii. To nie było trudne. Ale później
zachciało mu się sześciu apartamentów; wszystkie miały mieć ten sam metraż i znajdować się
w odległości dziesięciominutowego spaceru od nowego domu. W apartamentach miały
zamieszkać jego kochanki, więc chodziło o to, by – idąc w dowolnym kierunku – zawsze
szybko mógł dotrzeć do którejś z nich. A słyszałeś o złodzieju, którego niedawno złapała
policja? Tym, który potrafił naśladować rosyjski akcent, podszywał się pod rosyjskiego
oligarchę, umawiał na oglądanie różnych posiadłości i kradł biżuterię z sypialni? Okazało się,
że był to bandzior z Tottenham. Ale wszyscy dali się nabrać, bo miał naprawdę świetny
rosyjski akcent.
Można się tu napić darmowego szampana.
Niektórzy wciąż pamiętają te piękne dni, gdy Rosjanie byli jeszcze naiwnymi frajerami. W
latach dziewięćdziesiątych genewski agent był w stanie sprzedać szefowi rosyjskich kolei
działkę na ustawionym tyłem do jeziora zboczu za taką cenę, jaką można było uzyskać za
działkę na wprost jeziora (czyli za cenę podwójną). Teraz nie sposób już spotkać takich
naiwniaków. W ogóle trudno jest pogadać z samymi właścicielami. Na spotkanie z tobą wolą
wysłać swego angielskiego prawnika. I wszystko podpisują w imieniu jakichś zamorskich
spółek. Agenci od nieruchomości nie zadają zbyt wielu pytań.

Gdy czekam na Williama Browdera, z którym jestem umówiony na wywiad do programu


Poznaj Rosjan, przeglądam wiszące na ścianach jego gabinetu na Golden Square wycinki
prasowe. Czytam o „Krucjacie jednego człowieka przeciwko Kremlowi” i o „Człowieku,
który wyzwał do walki Władimira Putina”. Kiedyś, gdy był największym zagranicznym
inwestorem w Rosji, Browder znany był jako najgorętszy poplecznik prezydenta. Do Rosji
przyjechał w latach dziewięćdziesiątych, gdy większość zachodnich finansistów twierdziła, że
szaleństwem jest choćby myśleć o takim kroku. Pokazał im, że się mylili. Ale w 2006 roku
obraził nie tych Rosjan, co trzeba, i został wydalony z kraju. A później rzeczy miały się już
coraz gorzej, bo milicja zabrała się za dokumenty dotyczące jego dawnych inwestycji.
Browder poprosił rosyjskiego prawnika – Siergieja Magnitskiego, który pracował dla
moskiewskiej kancelarii Firestone Duncan – by zajął się tą sprawą. Okazało się, że firmy
inwestycyjne zostały przez milicję nielegalnie przepisane na pewnych drobnych przestępców,
którzy później zwrócili się z prośbą o zwroty podatków z tych, wartych setki milionów
dolarów, firm. Pozwolenia na owe zwroty wydali skorumpowani urzędnicy podatkowi, a
zaakceptowali je ci sami milicjanci, którzy wcześniej przejęli dokumenty. Następnie pieniądze
złożono w dwóch bankach, których właścicielem był oszust z wyrokiem, stary przyjaciel
wspomnianych milicjantów i urzędników podatkowych. Oficjalnie urzędnicy i milicjanci
zarabiali jedynie parę tysięcy dolarów rocznie, jednak okazało się, że posiadają mienie warte
setki tysięcy, jeżdżą porsche i latają na zakupy do londyńskiego Harrodsa. I działo się tak
przez całe lata. Był to największy przekręt podatkowy w historii, a Magnitski był przekonany,
że udało mu się wyłapać kilka czarnych owiec.
Udzielił wywiadu dla „Bloomberg Business Week”. Dwanaście dni później został
aresztowany. Torturowano go i w końcu rok później zmarł w rosyjskim więzieniu. Okazało się,
że jednak chodziło tu o coś więcej niż parę czarnych owiec. Anonimowy informator wysłał do
jednej z rosyjskich gazet list, w którym twierdził, że ów mechanizm zwrotów podatkowych
znany jest jako „czarna kasa Kremla” i że stosowany jest nieustannie do różnorakich celów –
od tych najbardziej prywatnych po finansowanie tajnych wojen i wyborów.
– Dzień, w którym dowiedziałem się o śmierci Siergieja, był najgorszym dniem w moim
życiu – mówi Browder, gdy zaczynamy wywiad. – Zabili go, by mnie zastraszyć.
Jest wysoki, łysiejący i nosi okulary; bezpośredni, ale powściągliwy. (Zastanawiam się, ile
już razy musiał odpowiadać na te same pytania). Jest Amerykaninem, ale mieszka w Londynie.
– Przysiągłem, że dojdę sprawiedliwości. Reżim Putina ma krew na rękach. Byłem kiedyś
bankierem inwestycyjnym, ale teraz jestem działaczem na rzecz egzekwowania praw
człowieka.
Jadąc przez Belgravię, dalej kręcimy wywiad:
– Wasi widzowie przekonani są pewnie o tym, że ludzie, którzy zabili Magnitskiego i
ukradli pieniądze, to gangsterzy w złotych łańcuchach. Ale nie, to elegancko ubrani urzędnicy,
którzy mieszkają w ładnych domach i posyłają dzieci do dobrych szkół – mówi dalej Browder.
Przyjeżdżamy pod parlament. Browder umówiony jest na spotkanie z jednym z członków
parlamentu w narożnym gabinecie Portcullis House z widokiem na Tamizę. Od czasu śmierci
Magnitskiego usilnie stara się dowiedzieć, gdzie wypłynęły skradzione pieniądze. Jak się
okazuje, wszystkie poszły za granicę; przez Mołdawię, Łotwę i Cypr trafiły na konta w
szwajcarskich bankach i do prywatnych posiadłości w Dubaju i na Manhattanie. Rosyjski
biznesmen, który pomagał przy ustalaniu tych faktów, zmarł nagle na atak serca, wracając z
joggingu, niedaleko zamkniętego osiedla w Surrey, gdzie mieszkał. Miał czterdzieści cztery
lata i był całkowicie zdrowy. Miał wielu wrogów. Dwóch koronerów nie było w stanie ustalić
przyczyny tej śmierci.
Browder wyjmuje z teczki jakieś akta. To listy brytyjskich firm biorących udział w praniu
jego pieniędzy, którymi zajmował się właśnie Magnitski. (By uzyskać dobre zdjęcia, musimy
zrobić kilka ujęć. Ale Browder i jego znajomy, członek parlamentu, już do tego przywykli).
– Wysyłałem skargi do władz, ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Może pan sprawdzić,
co się tam dzieje?
Członek parlamentu mówi, że zrobi, co w jego mocy. Angielskie urzędy finansowe znane są
z tego, że gdy chodzi o machlojki na terenie ich kraju, działają wyjątkowo wolno. Dlatego
Londyn jest świetnym miejscem na takie przekręty: tu są świetni prawnicy, którzy będą bronić
twej nabytej nielegalnie własności; doświadczeni bankierzy, którzy odpowiednio je
umieszczą; kiepscy policjanci, którzy nie będą pytać, skąd te pieniądze w ogóle się wzięły.
Parę dni później otrzymuję zaproszenie do parlamentu. Odbędzie się tam prezentacja na
temat „Dlaczego Europa potrzebuje Ustawy Magnitskiego”. Amerykańska wersja tej ustawy to
wielkie osiągnięcie Browdera, bo zabrania ona wjazdu do Stanów Zjednoczonych,
inwestowania i posiadania tam własności rosyjskim skorumpowanym urzędnikom i tym, którzy
naruszają prawa człowieka. Na początku zarówno Biały Dom, jak i amerykańscy biznesmeni
sprzeciwiali się jej uchwaleniu; dowodzili, że nie powinno się mieszać praw człowieka z
finansami. Ale Browderowi udało się tę ustawę przepchnąć, choć wielu uważało, że jest to
całkowicie niemożliwe. Jednak żaden rząd europejski nadal nie jest gotowy, by pójść w tej
kwestii śladem Ameryki, bo może to zatrzymać napływ pieniędzy na kontynent. Browder ma
nadzieję, że uda mu się zorganizować w tej sprawie referendum.
Na prezentacji, która odbywa się w małym pokoju na końcu długiego korytarza, w cichym
zakątku budynku parlamentu, pojawia się niespełna trzydzieści osób. Widzę kilku
pomniejszych parlamentarzystów, lewicowego dziennikarza oraz wydawcę
neokonserwatywnego czasopisma. Nie ma nikogo z członków rządu. Jest tu Jamison Firestone
– wygląda na trzydzieści parę lat, choć w rzeczywistości dobiega już pięćdziesiątki; po prostu
ma chłopięcy wygląd. Firestone był właśnie tym amerykańskim prawnikiem, dla którego w
moskiewskiej kancelarii prawnej, zatrudnionej przez Browdera, pracował Magnitski (znał też
Browdera, ale jednak był bliżej Firestone’a). Dla tego ostatniego wszystko wygląda więc
inaczej i dużo gorzej. Mówienie o zmarłym koledze jest dla niego wyraźnie bolesne. Widuję
go regularnie – na każdej imprezie, konferencji, spotkaniu biznesowym czy poświęconemu
Rosji wykładzie – jak wywołuje po nazwisku oszustów i morderców; jak powtarza w kółko:
„Magnitski! Magnitski!”, aż to nazwisko na zawsze zapadnie w pamięć słuchaczy. Jest jak
kanarek w kopalni Mayfair, który wciąż ostrzega, że nic tu nie jest w porządku, że nadchodzi
zagłada.
Nieco później spotykamy się w kawiarni w Maida Vale. Gdy rozmawiamy, Firestone
momentami podnosi głos, a wtedy zaskoczeni ludzie wokoło patrzą na nas. Chwilę później,
gdy znów na nich zerkam, widzę, że siedzą cicho, przysłuchując się. Na zewnątrz leje deszcz;
podobno bliżej ujścia Tamizy woda wystąpiła z brzegów. Firestone mówi o Magnitskim po
imieniu, Siergiej.
– Siergiej był najlepszym prawnikiem, jakiego kiedykolwiek znałem. Nigdy nie widziałem,
by przegrał jakąś sprawę. Nigdy. Mieliśmy wielu klientów, których niesłusznie obciążano
podatkami. Siergiej za każdym razem brał taką sprawę na siebie i zawsze wygrywał. Był
optymistą. Emocjonował się wyłącznie muzyką klasyczną. Słuchał jej nawet wtedy, gdy
przebywał w areszcie. Zadzwonił do mnie z samochodu, gdy jechał na milicję; był spokojny.
Miał pewność, że jego sprawa się wyjaśni.
Po aresztowaniu Siergieja policja odwiedziła także innych prawników Firestone’a. Jedną z
koleżanek musiał wyprowadzać schodami przeciwpożarowymi, bo policjanci stali już przed
jej drzwiami. Gdy wyszli z mieszkania, wsiedli prosto w pociąg, który przewiózł ich przez
rosyjsko-ukraińską granicę. Inny prawnik poleciał wprost do Londynu.
– Ja w Rosji spędziłem osiemnaście lat, ale niektórzy moi koledzy mieszkali tam przez całe
życie. Po tym wszystkim wynajęliśmy wspólnie trzypokojowe mieszkanie. Koledzy siedzieli w
swoich pokojach i płakali. Ich krewni chorowali albo przeżywali inne tragedie, a oni nie
mogli wrócić do kraju, by się z nimi zobaczyć. Ale i tak nikt z nas nie mógł narzekać, bo to, co
spotkało Siergieja, było znacznie gorsze.
Gdy Siergiej przez dziewięć miesięcy siedział w więzieniu – dziewięć miesięcy, podczas
których nikomu nie było wolno go odwiedzać – jego żona zdołała uzyskać od niego pisany tam
dziennik.
– Dostałem go mailem – mówi dalej Firestone. – To było wiele stron wyważonych i bardzo
szczegółowych opisów. Pisał jak prawnik; po prostu spokojnie rejestrował to wszystko. Pisał
o tym, jak celę zalały nieczystości i przez wiele dni musiał siedzieć w ich smrodzie; o tym, że
przy pisaniu musi stać, bo w pomieszczeniu jest tak wielu więźniów, że nie ma miejsca; o tym,
jak przenoszą go do coraz gorszych cel, bo nie chce się przyznać ani donosić na innych; o tym,
że nawet zimą więźniowie mieszkają w celach pozbawionych szyb okiennych i wewnątrz
panuje lodowaty ziąb (z kolei w lecie przepełnione cele i ciężarówki do transportu więźniów
przypominają obrzydliwe i nigdy niestygnące sauny); o tym, że nie otrzymał żadnej pomocy
medycznej nawet wtedy, gdy ból żołądka był już nie do zniesienia… Najgorsze było to, że
opisywał to wszystko z absolutnym spokojem; po prostu wymieniał to wszystko po kolei. Gdy
to czytałem, słyszałem jego głos. Taki sam jak zawsze.
Natomiast głos Firestone'a znów niebezpiecznie się podnosi i łamie. Nigdy nie sądził, że
skończy jako wróg Kremla.
– Miałem wspaniałe życie. Tak samo jak moi koledzy. I mogło być tak dalej. Wystarczyło
tylko, byśmy wszyscy siedzieli cicho i poczekali, aż to wszystko minie. Aż nagle kogoś zabito.
Mówi mi, że wciąż bardzo tęskni za powrotem do Rosji. Miał już tam prawo stałego pobytu
i zamierzał starać się o podwójne obywatelstwo. To w Rosji chciał spędzić resztę życia. Po
raz pierwszy zamieszkał w Moskwie w 1991 roku, tuż po ukończeniu koledżu. To ojciec
doradził mu, by w szkole uczył się rosyjskiego. Jeszcze w latach osiemdziesiątych mówił
Jamisonowi, że pewnego dnia Związek Radziecki upadnie i to Rosja stanie się kopalnią
pieniędzy. Ojciec Firestone’a był seryjnym przedsiębiorcą, który najpierw stracił fortunę na
nieruchomościach w Kalifornii, później udało mu się stworzyć jedyną w internecie stronę
porno, która przynosiła jedynie straty, a w końcu zarobił dwanaście milionów dolarów na
innym przedsięwzięciu internetowym – stronie, na której dzieciaki mogły znaleźć pomoc przy
odrabianiu prac domowych. Gdy Firestone wyjeżdżał do Rosji, jego ojciec siedział w
więzieniu za doradztwo przy przeprowadzaniu machlojek w rajach podatkowych.
– Tata lubił obracać się wśród gangsterów. Tak samo jak Frank Sinatra. Gdy zwolniono go z
więzienia, przyjechał do Rosji, gdzie przy okazji mojego pierwszego rosyjskiego biznesu,
importu samochodów, starał się zorganizować dla mnie ochronę mafii. Mówił, że w Rosji
każdy potrzebuje ochrony, ale ja nie chciałem, by w moje biznesy mieszała się mafia. Ojciec
uderzył we mnie, łamiąc nogi mojemu koledze prawnikowi, z którym współpracowałem.
„Gdybym to tobie połamał nogi, nie przejąłbyś się, bo jesteś silny. Ale gdy zobaczysz kolegę z
połamanymi nogami, zrozumiesz, ile kosztować cię będzie sprzeciwianie się mnie”,
powiedział. Ja jednak nie chciałem się ugiąć, a wtedy gangsterzy wynajęci przez ojca ukradli
mi samochody. Na tym skończyły się biznesy mojego ojca w Rosji. Tata zawsze był dla mnie
kompasem moralnym: wiedziałem, że cokolwiek będzie mi sugerował, ja powinienem zrobić
coś dokładnie przeciwnego.
W Rosji Firestone’a spotkało wiele sytuacji, w których musiał pomyśleć o ojcu, tym swoim
moralnym kompasie. Było tak za każdym razem, gdy proszono go o „przesunięcie pewnej sumy
pieniędzy” lub gdy partner w jego firmie audytowej informował go, że uznał za stosowne
wprowadzenie pewnych przekłamań do zeznań podatkowych (Firestone zawołał uzbrojoną
ochronę, by ta wyrzuciła go z budynku, i zgłosił sprawę na milicję). Zdarzyło się też, że
rosyjski minister do spraw rozwoju (ten sam, dla którego pracował Benedykt) zapytał
Firestone’a, co według niego należałoby w Rosji zmienić, by lepiej chronić własność
prywatną. Minister oczekiwał gładkiej i ogólnej odpowiedzi, ale Firestone publicznie
powiedział mu, że dopóki sam minister i oligarchowie stoją ponad prawem, ten kraj ma
ogólnie przejebane. W tamtym czasie Firestone pełnił funkcję szefa i członka zarządu komisji
do spraw małych przedsiębiorstw w Amerykańskiej Izbie Handlowej. W reakcji na tę
bezpośredniość jeden z jego kolegów z zarządu powiedział mu: „Podoba nam się to, co
mówisz, Jamison. Ale czy mógłbyś to mówić nieco ciszej?”.
– Wszyscy zarabialiśmy masę pieniędzy – mówi mi Firestone – ale ja widziałem, że
wszystko wokoło obraca się w coraz większy syf.
Gdy opowiada mi o swych moskiewskich przygodach, w jego głosie można usłyszeć
również nutę ekscytacji.
– Powiem teraz jak prawnik, ale muszę przyznać, że byłem naprawdę twardym
zawodnikiem. Dwukrotnie, działając w imieniu moich klientów, zdarzyło mi się zadrzeć z
mafią. A mafia, jak milicja, reaguje tylko na dwa sposoby: „tak jest, proszę pana” albo „nie
ma mowy, proszę pana” (to drugie oznacza dla ciebie śmierć). Za pierwszym razem chodziło o
to, że na mojego klienta napadnięto. Mafia ukradła mu pliki z danymi jego firmy; byli to ci
sami gangsterzy, którzy rzekomo mieli zapewniać mu ochronę, jednak okazało się, że przeszli
na stronę konkurenta. Pojechaliśmy więc do hotelu Pietrowka, by spotkać się z tymi gośćmi.
Powiedziałem im po rosyjsku, uprzejmym profesjonalnym tonem: „Mój klient płaci panom sto
tysięcy miesięcznie za określony pakiet usług, w którym zawiera się również ochrona. Nie
rozumiemy, jak mogą panowie pracować równocześnie dla innych klientów i chronić ich
prawa do dokonywania kradzieży na moim kliencie, który również jest klientem waszym. Ja,
na przykład, jestem prawnikiem i wiem, że nigdy nie mógłbym bronić dwóch stron sporu
jednocześnie”. Goście z mafii odpowiedzieli mi na to: „Dlatego my nie jesteśmy prawnikami.
Wy cały czas się kłócicie. A my pracujemy z wszystkimi i wszystkim zapewniamy spokój”. Na
co ja odpowiedziałem: „Mają panowie rację. Czyli wcześniej się nie zrozumieliśmy. Jestem
pewien, że to nieporozumienie jest naszą winą, ale teraz, gdy już wiemy, na czym polegają
oferowane przez panów usługi, stwierdzamy, że nie są nam już one potrzebne”. Po czym
wyszliśmy z pokoju, zostawiając za sobą totalnie zszokowanych mafiosów. Ci inni, o których
nam mówili, płacili im tylko trzydzieści tysięcy. W następnym tygodniu mój klient odzyskał
ochronę, do której, w pakiecie, mafia dołączyła wszystkie komputery z danymi jego
konkurentów.
Opowiadając mi o tym, Firestone wciąż się uśmiecha, odgrywając każdą linijkę tego
dialogu w zamerykanizowanym, ale prawie perfekcyjnym rosyjskim. Mówi mi też o tym, jak
przez pewien czas ukrywał się przed skorumpowanymi milicjantami w rządowym szpitalu (z
każdego innego miejsca mogliby go łatwo zgarnąć, ale nie ze szpitala pełnego ministrów).
Opowiada też o tym, jak jego pierwsze biuro nawiedziły pracujące dla sąsiada zbiry, które
zastraszyły nożami pracowników i przykuły ich do mebli. I o tym, jak musiał lecieć do
Nowego Jorku, by wykupić cały sprzęt podsłuchowy ze sklepu z tego typu elektroniką, aby
przekazać go moskiewskiej jednostce do walki z korupcją, żeby funkcjonariusze mogli
przymknąć nieuczciwych gliniarzy, którzy próbowali wymusić na nim pieniądze.
– Wiesz, jeden z problemów z moim życiem w Londynie polega na tym, że gdy opowiadam,
co mi się przydarzyło, ludzie uważają, że kłamię. I nigdy już do mnie nie oddzwaniają. Więc
nauczyłem się rozmawiać o przyjemnych pierdołach. A gdy ktoś naprawdę chce się
dowiedzieć o mnie prawdy, stawiam pewien warunek. Żądam, by dał mi swój adres mailowy
od razu, zanim zaczniemy właściwą rozmowę. Mówię, że opowiem mu swoją historię, a
jeszcze potem wyślę mailem pewne linki; że może też zobaczyć materiały o mnie w BBC i
przeczytać artykuły prasowe. Wtedy istnieje pewna szansa, że taki ktoś jeszcze się do mnie
odezwie. Bo inaczej ludzie nie oddzwaniają. To wszystko jest po prostu zbyt dziwne…
Rosja jest miejscem, które popycha cię w najdalsze ekstrema; które poddaje sprawdzianowi
każdą twoją decyzję i wszystko, co wcześniej zrobiłeś; jest miejscem, gdzie każdy wybór
między dobrem a złem jest niezwykle ważny, bo pokazuje twoją najgłębszą istotę. Czy to
właśnie dlatego Rosja tak bardzo uzależnia? To kolejne wcielenie Moskwy jako Trzeciego
Rzymu. Wszyscy w końcu zostajemy wchłonięci przez mity tego miasta, sami stajemy się
wyrazem jedynej historii, jaką potrafi opowiedzieć. Podobna tragedia może przydarzyć się w
wielu innych miejscach na ziemi, ale w Rosji nabiera ona niemal symbolicznej intensywności.
Gdy ponownie skupiam się na tym, co mówi Jamison, słyszę, że znów podnosi głos.
– Londyn był dla mnie szokiem. Bo cały system tutaj zbudowany jest wokół oczekiwania na
napływ pieniędzy. Chcemy ich pieniędzy. Chcemy ich handlu. A teraz popatrz na byłego
kanclerza Niemiec, Schroedera; popatrz na lorda Mandelsona i lorda Takiego-a-Takiego… oni
wszyscy pracują dla rosyjskich spółek państwowych. Moim zdaniem powinni powiedzieć
szczerze: „Pewna firma z Kremla zaoferowała mi pięćset tysięcy za to, bym został członkiem
zarządu. Nic tam nie robię i nie wiem nic o tym, jak działa ta firma, czasem tylko mnie proszą,
żebym otworzył przed nimi jakieś drzwi. A argument, który od wszystkich słyszę, brzmi: „Cóż,
jeśli te pieniądze nie pójdą tutaj, to trafią w inne miejsce”; tyle że przy takim podejściu tutaj
znajdzie się w zupełnie innym miejscu. Przywykliśmy do tego samolubnego przekonania, że
zachodnie demokracje są ostatnim etapem ewolucji, że znajdujemy się w pozycji siły, że inni
ludzie będą stawać się tacy jak my. Ale tak nie jest. Bo jeśli nie dostrzegasz, że to, co tu mamy,
jest niezwykle kruche, znaczy to, że sam siebie oszukujesz. Bo to… – tutaj Jamison bierze
głęboki oddech i pokazuje ręką wokoło, mając na myśli Maida Vale, Londyn i całą zachodnią
cywilizację – … to jest bardzo kruche.
Wciąż widzę, jak Jamison pojawia się w parlamencie, na wszystkich spotkaniach
wszystkich think tanków i na każdej kolacji w Londynie, nawołując i krzycząc, pełen
amerykańskiego zapału i zarazem bólu, który wydaje się go niemal fizycznie łamać, gdy mówi
o Siergieju Magnitskim. A ból ten jest o tyle silniejszy, że Jamison czuje, iż w tych samych
miejscach są też ludzie odpowiedzialni za śmierć Siergieja; widzi jak – całkowicie nietykalni
– beztrosko przechadzają się po zdobionych stiukiem pałacach i stoiskach Harrodsa.
Ale to, co mówi Jamison, nie robi większego wrażenia na ludziach ze złotego trójkąta. Tutaj
zakłada się, że wszystko i wszędzie jest… no cóż, przykro powiedzieć, ale raczej okropne. I
choć większość tutejszych zgadza się, że Mayfair, Belgravia i Knightsbridge należą teraz do
innego porządku – do wielkiego gdzie indziej, i że oczywiście nigdy byśmy nie zaakceptowali,
gdyby nasi ministrowie postępowali tak jak rosyjski (albo azerski, albo nigeryjski)
wicepremier, który właśnie kupił luksusowy apartament na St. James za pieniądze zarobione
na lewych umowach rządowych; ale tak w sumie nic nam się nie stanie, bo my trzymamy i
będziemy trzymać cały syf w ciemnym składziku naszej kultury i nie pozwolimy, by nam się
wymknął i jakkolwiek nas zbrukał. Zaś Jamison, ten biedak, przeżył straszne rzeczy;
oczywiście, że chce dobrze, i oczywiście, że w pewnym sensie ma rację, ale nie
przesadzajmy, przecież świat zawsze taki był. Niektórzy ciężko wzdychają i mówią, że i tak
wszystko się tu zmieniło i że nie ma już starego porządnego Zachodu. Kim bowiem jesteśmy,
by pouczać innych, jak mają się zachowywać?
A koniec tego wszystkiego jest taki, że producenci wykonawczy wywalają historię Siergieja
Magnitskiego z programu Poznaj Rosjan. Znikają wszystkie sceny, które nakręciliśmy w
parlamencie i w Belgravii, bo – choćby się starali – nie są w stanie wpasować ich w
koncepcję programu, który ma przecież być optymistyczny.
Nic nie jest prawdziwe, ale wszystko możliwe

Jestem na lotnisku. Zaraz lecę do Moskwy. Razem ze mną jest moja córka. Jej matka, a moja
żona, jest moskwianką. Poznaliśmy się podczas mojego niemal dziesięcioletniego pobytu w
Rosji. Córka urodziła się, gdy nadal jeszcze tam pracowałem. Teraz wszyscy razem
mieszkamy w Londynie. Obecnie częściej latam do Moskwy jako ojciec niż pracownik
telewizji. Nie podróżuję już z kamerą. Robię teraz mniej projektów telewizyjnych, przy
których musiałbym włazić z butami ludziom w życie, maksymalnie się do nich zbliżyć. Nawet
jeśli, będąc reżyserem dokumentów, bardzo starasz się uchwycić tylko najprawdziwszą
prawdę, to i tak zawsze jakoś manipulujesz rzeczywistością, bo to ty tu rządzisz: uwodzisz
widza, dobierasz kadry, ustawiasz swoich bohaterów, jedno pytanie zadajesz, ale innego
unikasz i nieustannie myślisz nie o tym, jak dane zdarzenie wygląda w kontekście, lecz jak
zagra w całości filmu. A gdy już zaczynasz montować, obraz zaczyna żyć własnym życiem i
zmienia się w hologram rzeczywistości, która go zrodziła. Miksujesz go, nasycasz, tasujesz i
kompresujesz; a w końcu formujesz go w bardzo różne – inne do Stanów, inne do Anglii, a
jeszcze inne do promocji w internecie – materiały, choć niby wciąż jest to ten sam obraz.
Dlatego prawie nigdy nie zdarza się, by pokazane na ekranie osoby były zadowolone z tego,
jak je przedstawiłeś, nawet jeśli zrobiłeś wszystko, by pokazać je jak najbardziej pozytywnie;
bo zawsze myślą o sobie inaczej. I na tym właśnie polega problem. Hologramy, które
stworzyliśmy, później nas ścigają. Emocje, jakimi podzielił się z nami bohater, na zawsze już
w nas zostają. I zaczynamy żyć w rzeczywistości równoległej, w świecie zamieszkanym przez
filmowe duchy. Wszyscy, których kiedykolwiek nagrywałem – pogrążeni w głębokiej żałobie
rodzice zmarłych modelek, naciągaczki, czeczeński żołnierz, Dżambik, dojarka, ofiary terroru
– od czasu do czasu mnie nawiedzają.
– Wracaj tu! – krzyczy moja żona, gdy widzi, że jestem zupełnie gdzie indziej. – Spójrz na
swoją córkę. Spójrz na prawdziwy świat. My jesteśmy tutaj.
Lotnisko jest zatłoczone. Zabieram córkę na wakacje; bardzo cieszy się z tego wyjazdu.
Ostatnio zaczęła chodzić do londyńskiej szkoły, więc może jej być trochę ciężko. Tak często
wyjeżdżaliśmy do Moskwy, że jej rosyjski nadal jest lepszy od angielskiego. Pewnego dnia
wróciła ze szkoły z płaczem: „Nie rozumiem, co dzieci o mnie mówią. Nawet nie wiem, czy to
nie jest coś okropnego!”. Dla mojej córeczki Rosja oznacza kochających krewnych. Gdy
wylądujemy na Domodiedowie, będą tam na nią czekali moi teściowie i odbędzie się scena
żywcem wyjęta z Witaj i żegnaj. Zabiorą ją do małej rodzinnej daczy. Widać z niej łagodne
wzgórza, z których na horyzoncie wyrasta mała cerkiew. Z kolei tuż za gankiem z tyłu domu
zaczyna się dziki las. Moja córka spędzi to lato, wędrując po wzgórzach i lasach, słuchając
rosyjskich bajek ludowych i wyobrażając sobie, że jest jedną z ich postaci. W jasnym słońcu
rosyjskiego lata – krótkiego, a przez to jeszcze bardziej wyjątkowego – będzie przystawała
przy małych strumykach i zbierała poziomki.
Ja wyobrażam sobie, jak przyjedziemy do teściów i zaczniemy rozmawiać o pogodzie. Czy
w tym roku znów zapłoną torfowiska? Czy ogień zagrozi ich daczy? Na wszelki wypadek
obmyślimy najlepszą drogę ucieczki z miasta, bo robi się tutaj coraz większy ruch. Może
polecą mi jakiś koncert w konserwatorium, na który koniecznie powinienem pójść? Będziemy
prowadzić tę rozmowę tak, by rozmawiać tylko o nas, o naszej rodzinie i codzienności. Tak,
jakby wszystko było całkiem normalnie. Tak, jakby nie było wojny. I na pierwszy rzut oka
miasto rzeczywiście będzie wyglądało tak jak zawsze: naprzeciw zbudowanego z czerwonej
cegły klasztoru będą stały zaparkowane kuloodporne bentleye, a na tle nieba wciąż będą stały
stada dźwigów, nieustannie zmieniających sylwetkę miasta. I wszystko będzie dobrze aż do
momentu, gdy ktoś – taksówkarz, stary znajomy, ktoś w barze – nie zacznie znów klepać tej
zwykłej rosyjskiej mantry:
– Rosja znów jest silna! Podnieśliśmy się z kolan!
– Cały świat się nas boi!
– Zachód chce nas zniszczyć!
– Wszędzie czają się zdrajcy!
A wtedy włączę telewizor.
Włączam kanał z wiadomościami, podsumowanie tygodnia. Elegancko ubrany prezenter
idzie przez świetnie zaprojektowany plan, dziarsko relacjonując najważniejsze wydarzenia
ostatnich kilku dni. Pozornie wszystko wygląda normalnie. Ale nagle robi zwrot w stronę
kamery numer dwa i – zanim zdążę się zorientować – opowiada o tym, że Zachód grzęźnie w
moralnym bagnie homoseksualizmu i że tylko Święta Rosja jest w stanie ocalić świat przed
gejowską Europą. Później zaś mówi o tym, że piąta kolumna czai się wśród nas i że wszędzie
krążą zachodni szpiedzy, którzy udają działaczy antykorupcyjnych, a tak naprawdę są z CI A (no
bo kto inny ważyłby się krytykować prezydenta?). Zachód – mówi dalej – sponsoruje
antyrosyjskich „faszystów” ukraińskich, a wszyscy oni chcą oszukać Rosję i okraść ją z ropy
naftowej. Opłacani przez Amerykę faszyści krzyżują na placach ukraińskich miast rosyjskie
dzieci, bo Zachód przeprowadza zorganizowane ludobójstwo Rosjan. Kamera pokazuje
płaczące kobiety, które opowiadają o tym, jak grasujące bandy wrogów Rosji groziły im
wszystkim, co najgorsze i, oczywiście, tylko prezydent jest w stanie przywrócić spokój.
Dlatego Rosja słusznie zajęła Krym; poza tym należy wysłać na Ukrainę uzbrojonych
najemników, bo to dopiero początek nowego wielkiego konfliktu między Rosją a Zachodem.
Gdy chcę sprawdzić (przez znajomych, Reutersa, kogokolwiek, kto nie jest związany z
Ostankino), czy rzeczywiście istnieją jacyś faszyści, którzy chcą przejąć Ukrainę, albo czy
ukrzyżowano jakiekolwiek dzieci, dowiaduję się, że to wszystko nieprawda, a kobiety, które z
płaczem opowiadały o tym, co rzekomo widziały na własne oczy, w rzeczywistości były
wynajęte i tylko przebrane za „naocznych świadków”, i że coś takiego, jak granica między
prawdą a fikcją w Ostankino w ogóle już nie istnieje. Ale nawet wtedy, gdy już wiesz, że
wszelkie uzasadnienie dla prowadzonej przez prezydenta wojny zostało sfabrykowane, nawet
gdy rozumiesz, że tę historię stworzono po to, by utrzymać prezydenta przy władzy i odciągnąć
widzów od myśli o defraudacji państwowych pieniędzy, te wszystkie kłamstwa powtarzane są
tak często, że po jakimś czasie zaczynasz im przytakiwać, bo po prostu nie mieści ci się w
głowie, że ci ludzie są w stanie kłamać aż tak często i aż tak bezwstydnie. Więc w pewnym
sensie czujesz, że jeśli ludzie z Ostankino mogą pozwolić sobie na tyle kłamstw i uchodzi im
to bezkarnie, oznacza to tyle, że posiadają faktyczną władzę, która pozwala im określać, co
jest prawdą, a co tylko zmyśleniem. Czy więc nie będzie lepiej, jeśli się z nimi zgodzisz? A
później po prostu przełączysz się na inny kanał, gdzie pokazują kawalkady motocyklowe
Nocnych Wilków, którzy jeżdżą po całym Sewastopolu, celebrując w ten sposób aneksję
Krymu i zmartwychwstanie Imperium; motocykliści trzymają w górze ikony Matki Boskiej,
cytują Stalina i odśpiewują swój hymn:
Rosyjska mowa w uszach obcego zgrzyta niczym kolczuga,
A biały władca rośnie z ziemi prosto ku gwiazdom.

Nocne Wilki to tylko jedna z wielu gwiazd nowej obsady Ostankino. Są też Cherubini,
którzy noszą się na czarno, z ozdobami w kształcie czaszek oraz krzyży i wzywają do
oczyszczenia Rosji z moralnego mroku; są neonaziści o umięśnionych ciałach tancerzy, którzy
nagrywają filmy o tym, jak w imię patriotyzmu biją nastoletnich gejów; albo dzierżący bicze
Kozacy, którzy atakują występujących na ulicach performerów. Wszystkich ich wypycha się na
pierwszy plan, by występowali w śmieciowych talk-shows i gwiazdorzyli w programach
dokumentalno-rozrywkowych. Dzięki temu cała telewizja aż podryguje z przerażenia i
zachwytu – nad gejami, Bogiem, szatanem i CI A . Ich telewizyjna kariera nie jest bynajmniej
naturalną konsekwencją zainteresowań społeczeństwa, bo bardzo niewielu Rosjan nadal
wierzy i praktykuje. Chodzi raczej o to, że Kremlowi udało się wreszcie po mistrzowsku
połączyć format reality show z autorytaryzmem, by utrzymać wielką, stuczterdziestomilionową
populację w stanie ciągłego rozkojarzenia i fałszywego zainteresowania. Tak często karmi się
tę populację geopolitycznymi koszmarami, że cała się nimi zaraża. Gdy rozmawiam z wieloma
z moich dawnych kolegów, którzy wciąż pracują w różnych rosyjskich mediach albo
tamtejszych państwowych korporacjach, śmieją się oni z całej koncepcji Świętej Rosji jako
wytworu P R -u (bo wszystko jest P R -em!), ale jednocześnie ten ich tryumfujący cynizm obraca
się w paranoiczne poczucie czających się wszędzie spisków; bo jeśli nic nie jest prawdziwe i
wszystko podszyte jest korupcją, i jeśli nikomu nie można już ufać, czyż nie oznacza to, że tym
wszystkim musi kierować zza sceny jakaś wielka czarna łapa?
Przełączam się na kolejny kanał. Widzę trenera rozwoju osobistego z Róży Świata (po
historii z modelkami po prostu zmienił nazwę organizacji i dalej śmiało działa), który doradza,
jak wyzbyć się kompleksów. Zauważam, że Ostankino i ruch Lifespring działają w podobny
sposób: chodzi o to, by w kółko i w nieskończoność ogrywać wszystkie lęki Rosji, wszystkie
jej ataki paniki i napady gorączki, ale nie po to, by je uleczyć czy zdobyć się na dystans; po
prostu mieszać w nich, aż utworzy się wir, który wszystkich wciągnie i nigdy nie wypuści. W
ten sposób Kreml przywiązuje do siebie publikę: najpierw ją upokarzając, później
terroryzując wilkołakami w mundurach i baronami biurokracji, by na koniec dodać jej otuchy,
dokonując niesamowitych podbojów terytorialnych.
Następny program to show z udziałem deputowanych Dumy; niektórzy z nich nadal plują
wokół jadem i straszą buraczanymi gębami, ale większość zmieniła już styl, przebierając się
w angielskie garnitury i okulary bez oprawek; ich najnowsze wyzwanie to uchwalanie tak
ekstrawaganckich ustaw, by pozwoliły im one wybić się na pierwszy plan w tej wielkiej
patriotycznej burlesce. Dążą do tego, by „zabronić uprawiania nietradycyjnego seksu”,
„zakazać używania angielskich wyrazów” oraz usankcjonować rosyjską inwazję na Ukrainę.
Gdy przyjrzeć się choć pobieżnie dotychczasowej karierze tych nowych religijnych patriotów,
łatwo zauważyć można, że jeszcze niedawno byli oddanymi demokratami i liberałami, że
prezentowali postawy prozachodnie i głosili modernizację, innowację i wprowadzanie Rosji
na europejski kurs, a jeszcze wcześniej wszyscy byli dobrymi komunistami. I choć ich
najnowsze wcielenia są po prostu nowymi rolami w politycznym kabarecie Moskwy, w ich
postawie jest teraz coś, co odróżnia ich od reszty rosyjskich aktorów politycznych, którzy
wygłaszając napuszone mowy, jednocześnie znacząco mrugają. Teraz te nowe role należy
odgrywać ze śmiertelną powagą. Ich twarze są tak gładkie, a oczy tak puste, że wydaje się, iż
złamano ich i odwrócono tak wiele razy, że to już nie polityczna karuzela, lecz ostra paranoja.
Bo czyż w ten system nie jest wpisane szaleństwo? Jeśli na jednym krańcu znajdują się
zabawiający się rzeczywistością polityczni technolodzy, Alona, która dla każdego kolejnego
tatuśka staje się zupełnie inną kobietą, czy Witalij, który fantazje o sobie samym odgrywa w
reżyserowanych przez siebie filmach o swoim życiu, to drugą skrajność stanowią ludzie
pokroju Borysa Bieriezowskiego, prekursora systemu, który sam stał się jego absurdalnym
odbiciem, bankruta i wariata na angielskiej sali sądowej, który „sam siebie zwiódł tak, by
uwierzyć we własną wersję wydarzeń”.
I na każdym kanale pojawia się prezydent – projekcja na potrzeby telewizji, która ucieleśnia
wszystkie rosyjskie archetypy tak doskonale, że wygląda, jakby zaraz miał tą całą Rosją
eksplodować. Projekcja, która w jednej chwili potrafi zmienić postać, stać się po kolei
gangsterem-politykiem-zdobywcą-motocyklistą-wyznawcą-imperatorem, w jednym momencie
być racjonalnym dyplomatą, a już za chwilę wygłaszać teorie spiskowe. W telewizji prezydent
prowadzi wideoczat z pracownikami fabryki. Ustawiają się do zdjęć na tle czołgu, który
właśnie zbudowali, i przysięgają prezydentowi, że jeśli dalej będą trwać skierowane przeciw
niemu protesty, oni „przyjadą do Moskwy, by bronić naszej stabilności”. Ale za chwilę
okazuje się, że ci robotnicy w ogóle nie istnieją; że to był spektakl zorganizowany przez
politycznych technologów (bo teraz każdy jest politycznym technologiem), że telewizja
zmienia się w twór, który nie ma żadnego związku z rzeczywistością; że na telewizyjnym
ekranie lalki gadają do hologramów, a wszystkim im wydaje się, że są prawdziwymi ludźmi;
że dochodzi się tu do miejsca, w którym nic nie jest prawdziwe, ale wszystko możliwe. A
efektem tego delirium jest dziwne poczucie nieważkości.
Jednak zajrzyj do wnętrza kremlowskiej karuzeli; czyż nie widzisz, jak dokładny, precyzyjny
i trwały jest jej mechanizm? Bo choć jedna strona tego systemu to rozszalały spektakl, drugą
stanowi cierpliwe wchłanianie Zachodu, trwające już od wielu lat. „Anglicy lubią sobie stroić
z nas żarty – pisze tabloid Kremla po pierwszych odcinkach programu Poznaj Rosjan – ale
czy są gotowi zrezygnować z pieniędzy, które u nich inwestujemy?”

„To była pierwsza nielinearna wojna” – pisze w swym nowym opowiadaniu, zatytułowanym
Bez nieba, Władysław Surkow. Opowiadanie znów ukazało się pod pseudonimem, a miejscem
jego akcji jest futurystyczna antyutopia z czasów „po piątej wojnie światowej”:
Prymitywne wojny z XI X i XX wieku charakteryzowały się tym, że brały w nich udział dwie strony. Dwa kraje. Dwie
grupy sojuszników. Teraz zawiązały się cztery grupy sojuszników. Nie ma już walki dwóch na dwóch czy trzech na
jednego. Nie. Teraz walczą wszyscy przeciwko wszystkim.

W wizji Surkowa nie ma mowy o świętej wojnie, nie odstawia się tu też żadnego kabaretu,
który miałby prowokować i drażnić Zachód. Zamiast tego jest mroczna wizja globalizacji, w
której współzależność nie oznacza wspólnego wzrostu, ale nieustanną konkurencję ruchów,
korporacji i państw-miast. To świat, w którym wszystkie stare sojusze – Unia Europejska,
N ATO i ogólnie pojmowany Zachód – zupełnie się zużyły, a na ich miejsce powstały nowe,
którymi manipuluje Kreml; to Kreml steruje przepływem ropy i pieniędzy, oddziela Europę od
Ameryki, szczuje na siebie zachodnie firmy, a na nie szczuje ich rządy. W tym świecie nikt już
nie wie kto, gdzie i jakie ma interesy.
Kilka prowincji połączyło swe siły – pisze dalej Surkow. – A kilka innych zawiązało swój odrębny sojusz. Jedno miasto,
jedno pokolenie czy jedna płeć wchodziły we współpracę z innymi. Zdarzało się, że czasem w samym środku bitwy
przechodzili na stronę dotychczasowego wroga. Ich cele znacznie się od siebie różniły. Większość z nich rozumiała, że
wojna jest tylko częścią większego procesu. I niekoniecznie jego częścią najistotniejszą.

Kreml zmienia swoje komunikaty niemal na życzenie i dokładnie wedle zapotrzebowań:


europejskich prawicowych nacjonalistów uwodzi atakami na Unię, skrajną lewicę mami
walką z amerykańską hegemonią, a amerykańskich konserwatystów religijnych przekonuje
rosyjską walką z homoseksualizmem. Produkuje się tu szeroki wachlarz opinii, z których do
woli może wybierać globalna publiczność, patrząca na Rosję z różnych miejsc świata i pod
różnymi kątami. Tak tworzy się chór wielu głosów wspierających Kreml, który za
pośrednictwem telewizji Russia Today wysyła to przesłanie na cały świat.
– Jesteśmy mniejszościowymi udziałowcami globalizacji – słyszę od rosyjskich
korpoludków i polityków. I wiem (bo pamiętam, jak system próbował złamać Janę), że może
to oznaczać tyle, iż najlepszym określeniem tego, jak Kreml wyobraża sobie swoje miejsce w
świecie, jest pozycja „instytucji planującej przejęcie pakietu kontrolnego”. Bo Kreml jest jak
wyjątkowo brutalna zachodnia korporacja przejmująca inne firmy. To właśnie takie
„przejęcie” jest najczęściej stosowaną metodą zarabiania pierwszych wielkich pieniędzy
przez rosyjskie elity; ich członkowie kupują udziały w spółce, a później sięgają po wszelkie
istniejące środki (aresztowania, broń, napady, zamachy bombowe, łapówki i szantaż), by jak
najwięcej z niej wyciągnąć. Kreml jest „wielkim przejmującym” w samym środku
globalizacji, przekonanym o tym, że przejrzał wszystkie stare triki zapóźnionego Zachodu,
więc teraz sam może zagrać znacznie bardziej wywrotowymi metodami. Że jest geopolityczną
awangardą XXI wieku.
Książka Bez nieba ukazała się 12 marca 2014 roku. Parę dni później Rosja zajęła Krym.
Surkow pomagał w organizacji tej aneksji, używając do tego całej swej teatralnej maszynerii,
obejmującej Nocne Wilki, Kozaków, ustawione referendum, marionetkowych polityków i
ludzi z bronią. Szybko został za to odpowiednio ukarany, stał się jednym z pierwszych
rosyjskich oficjeli, na którego Zachód nałożył sankcje: zakaz podróży i handlu na terenie Unii
Europejskiej i Stanów Zjednoczonych.
– Czy te zakazy panu nie przeszkadzają? – zapytał go reporter podczas wywiadu
prowadzonego na korytarzach Kremla. – Bo wydaje się, że ma pan bardzo zachodnie gusta.
– Całą Europę mam tutaj – odpowiedział Surkow, wskazując na swą głowę. A później
ogłosił: – Decyzję administracji w Waszyngtonie traktuję jako uznanie mojej służby dla Rosji.
To dla mnie wielki honor; czuję się tak, jakbym dostał nominację do politycznego
odpowiednika Oscara. Nie posiadam kont bankowych za granicą. W Stanach Zjednoczonych
interesują mnie wyłącznie Tupac Shakur, Allen Ginsberg i Jackson Pollock. A żeby mieć
dostęp do ich dzieł, nie jest mi potrzebna wiza. Tak więc niczego nie straciłem.

Przechodzę z córką przez kontrolę paszportową. Wkrótce będziemy wchodzić na pokład.


Córka szpera po sklepach wolnocłowych, szukając upominków – pamiątek z Anglii dla
rosyjskich krewnych. W halach lotniskowych zawsze czuję się jak w domu; odpowiada mi ten
stan, gdy nie jestem? ani tutaj, ani tam; miejsce, w którym każdy jest bezpaństwowcem.
Obojętne, czy byli ubrani zbyt bogato, czy bardzo biednie, zawsze łatwo wyłuskiwałem
Rosjan z lotniskowego tłumu. Ale teraz już się ich nie zauważa i w ogóle trudno jest określić,
którzy pasażerowie wracają do domu, a którzy wyjeżdżają.
I gdy wywołują nasz lot i ruszamy w stronę samolotu, zastanawiam się, czy podczas tej
wizyty znajdę jeszcze coś z mojej starej Rosji. Czasem podczas pobytu w Moskwie trafiałem
na ulice pełne protestujących przeciwko władzy Kremla. „Przestańcie kłamać, przestańcie
kraść!” – taki był slogan tych ludzi, który w innych językach może brzmieć nieco zbyt
statecznie czy pedantycznie, ale po rosyjsku – Nie wrat’ i nie worowat’! – z tym
powtarzającymi się „w” i wibrującymi „r”, brzmi jak groźne słowa Starego Testamentu (tak
więc może lepiej byłoby tłumaczyć go jak przykazania: Nie kłam. Nie kradnij). Te słowa
doskonale ukazują związek między korupcją finansową i intelektualną, w której słowa znaczą
coś innego, a liczby w budżecie nigdy nie są tym, czym się wydają.
Pewnego dnia o zmroku na jednym z bulwarów odbywał się protest. Na scenie stał jego
lider i zwracał się w stronę tłumu. W ręku trzymał stare zdjęcie Władika Mamyszewa-
Monroe, na którym ten ostatni przebrany był za prezydenta. Mówił:
– To portret naszego ulubionego artysty, Władika. To jest też to, czego musimy się pozbyć. –
Chodziło mu nie o to, by pozbyć się prezydenta jako takiego, ale raczej całej jego kultury
symulacji, która pożera wszystko wokoło, a którą Władik opisywał krótko i obrazowo:
„Pewnego dnia sięgniemy do szafki po ubranie, a ono rozsypie nam się w rękach jak proch, bo
pożarły je robaki”.
Sam Władik już nie żyje. Jego zwłoki znaleziono pływające w basenie na Bali. Umarł na
atak serca. Tuż przed końcem życia dostał ofertę od znajomego oligarchy. Ten zaproponował
Władikowi, by przeszedł na stronę Kremla i stał się modelem do serii obrazów, na których
przebierałby się za różnych liderów nowych ruchów opozycyjnych, przyjmując przy tym
wulgarne homoseksualne pozy. Władik odmówił.
Gdy krążyłem wśród protestujących i rozmawiałem z nowymi moskiewskimi dysydentami,
zwróciłem uwagę na coś, czego nie widziałem tu nigdy wcześniej. Kiedyś, gdy próbowali
opisać kierunek i cel, do którego zmierzają, mówili „Zachód” i mieli na myśli coś ogólnego; a
gdy chcieli być dokładniejsi, mówili „Londyn”. Teraz zaś słowa „Londyn” i „Zachód”
wypowiada się tu z lekkim niesmakiem, bo określają miejsca, które dają schronienie,
przyznają nagrody i okazują wsparcie dokładnie tym siłom i władzom, które ich gnębią i z
którymi oni walczą. W ten sposób – w zwrocie, jaki dokonał się w tym Trzecim Rzymie –
rosyjski liberał może okazać się ostatnim prawdziwym liberałem na ziemi, bo tylko on wciąż
jeszcze wierzy w idee, które głoszą Benedykt i konsultanci do spraw rozwoju
międzynarodowego.
Mam nadzieję, że uda mi się znaleźć Możajewa i dołączyć do jego poszukiwań Starej
Moskwy; spacerów, którym towarzyszą jego opowieści i schowana w kieszeni płaszcza
butelka porto (Możajew zerwał z wódką). Bo on, rzecz jasna, nie wyemigrował. Słyszałem, że
ostatnio udało mu się nawet ocalić kilka budynków. Ale dla domu na ulicy Pieczatnikow 3 nie
mógł zrobić już nic; budynek został zniszczony, przetrwała po nim tylko stworzona na jego
cześć elegia Możajewa. „To miejsce znane kiedyś było jako »serce Moskwy«” – napisał w
jednym ze swych esejów.
Podwórze miało dziwny kształt, bo leżało na pochyłym zboczu. Na jego środku stała połamana ławka, na której lubiłem
siadywać. Najlepiej było przychodzić tu wieczorami, gdy w oknach domów zapalały się światła i czuło się, że czas staje
w miejscu. Po ceglanej ścianie wspinał się bluszcz, dookoła podwórza wisiały schnące na sznurkach białe prześcieradła, a
przy otwartych drzwiach ustawiono dziecięce wózki… to wszystko wyglądało tak, jakby należało do zupełnie innego
czasu. Oczywiście, wszystkie te wózki i prześcieradła były własnością nielegalnych imigrantów z Azji Środkowej, którzy
bezprawnie zajęli te domy; wiele okien świeciło pustką wybitych szyb, a wszystko wokoło pomazane były graffiti; jednak
to dzięki imigrantom to miejsce wciąż żyło. Na pierwszym piętrze znajdowało się pewne mieszkanie, którego okna
wychodziły prosto na moją ławkę. To mieszkanie – z żółtym, nisko zwisającym abażurem, chwiejnie upchanymi aż po
sufit książkami, wielkim mężczyzną z wielką brodą, który chodził po pokoju z filiżanką herbaty, i z kotem, który
nieustannie skakał i odbijał się od okien w drewnianych ramach –było samą kwintesencją Starej Moskwy.

Już lecimy. Moja córka siedzi przy oknie; to jej ulubione miejsce. Przechyla się i opiera
czoło o zimne szkło, wypatrując pośród chmur świateł miast. Wkrótce w polu widzenia
pojawią się, jakby płonące, koncentryczne obwodnice Moskwy. Gdy raz się tam przyjedzie, to
już nigdy tak naprawdę się tego miasta nie opuszcza. Tutaj zdanie „Wyjeżdżam w daleką
podróż” wydaje się nie bardzo prawdziwe. Przemieszczanie się między Moskwą a Londynem
stało się czymś tak zwyczajnym (osiem lotów dziennie, w tym tanie linie, a także samolot
weekendowy nazywany „autobusem szkolnym”), że te dwa miasta zlały się w moim umyśle w
jedno. Wchodzę w przejście podziemne przy Hyde Park Corner, a gdy wychodzę na górę,
jestem już na Pierścieniu Bulwarowym i rozpoznaję te same twarze, które przed chwilą
widziałem na Piccadilly. Skręć za rogiem Prospektu Mira, a ja będę szedł naprzeciw ciebie
wzdłuż Tamizy.
Dla mojej córki te ostre cięcia montażowe między dwoma krajami są czymś zupełnie
normalnym. Czasami bawi się, dzieląc swą twarz na kilka części, z których każda oznacza inną
tożsamość:
– Ta połowa mojej buzi jest rosyjska, a ta angielska. Policzek jest żydowski. Ucho należy
do Londynu, a usta do Moskwy, ale oczy kieruję na… – I wtedy zaczyna się śmiać. Czy stała
się już dzieckiem wielkiego gdzie indziej, wielkiego wybrzeża świata? Ciekawe, co na nim
znajdzie? Czy znajdzie się Blisko zera, czy też na zaułku Piątkowym?
I zanim zdążę się zorientować, nasza podróż dobiega końca, a ja znów jestem w Londynie.
Idę właśnie na kolejne z przyjęć Grigorija – jedno z tych ze Snu nocy letniej – które teraz
odbywają się na zmianę w Moskwie i w Londynie. To dzisiejsze jest w klubie Orangerie w
pałacu Kensington. W ostatniej chwili próbuję zdobyć jakiś kostium, ale z centralnego
Londynu zniknęły już wszystkie; wszyscy zaproszeni już wcześniej zaopatrzyli się na imprezę
Grigorija. Robię więc sobie sam kiepską girlandę z kwiatów, które podprowadziłem z
ogrodów koło stacji metra. Przychodzę spóźniony i z jakiegoś powodu zakładam, że wejście
będzie się znajdowało na końcu pałacu, od strony Knightsbridge, ale gdy przechodzę przez
park, dowiaduję się, że muszę zawrócić w stronę Queensway. Nie ma tu wyraźnej ścieżki i
szybko robi się ciemno, więc się gubię. Przełażę przez ogrodzenia i kolczaste krzaki, później
gdzieś skręcam i w końcu okazuje się, że stoję na skraju Ogrodów Kensington – najdroższej
ulicy w Londynie – a strzegący wielkiej bramy strażnicy dziwnie na mnie patrzą. Wracam do
parku. Mam strasznie zabłocone spodnie. W końcu słyszę skądś muzykę i wreszcie wynurzam
się spośród drzew przed właściwym wejściem. Trafiam na czarne najeżone szpikulcami
ogrodzenie, przy którym stoi ochroniarz i przebrana za bożka Pana kobieta, która na swym
iPadzie ma listę gości. Za ogrodzeniem dostrzegam dziewczyny-elfy na wysokich obcasach i
ubrane w połyskliwe suknie Królowe Nocy. Rozmawiając różnymi językami, wszyscy nikną
gdzieś za jednym z rogów pałacu, idąc w stronę właściwej imprezy, którą stąd słyszę, ale
której nie jestem w stanie zobaczyć. Podaję swoje nazwisko, jednak dowiaduję się, że nie ma
mnie na liście gości, a poza tym się spóźniłem. Nie wpuszczą mnie. Wysyłam esemesa do
Grigorija, ale on na pewno jest bardzo zajęty swymi gośćmi, więc nie ma szans, by mi
odpowiedział. Wchodzę na ogrodzenie i przechylam się tak mocno, jak tylko potrafię; w
brzuch wbijają mi się tępe czubki sztachet. Jedną ręką przytrzymuję girlandę z kwiatów i
wyciągam jak najdalej szyję, by sprawdzić, czy przypadkiem nie uda mi się gdzieś zauważyć
Grigorija.
Podziękowania

Gdyby nie Paul Copeland i jego nieoceniona pomoc, nie tylko nie udałoby mi się skończyć tej
książki, ale w ogóle bym się za nią nie zabrał. To on nauczył mnie nowych znaczeń słowa
„przyjaźń”. Jak zawsze, jestem bardzo zobowiązany moim rodzicom, ale w przypadku tej
książki – szczególnie; i dziękuję cioci Saszy, która jest naszym aniołem stróżem. Chciałbym
podziękować Danielowi Soarowi i Mary-Kay Wilmers z „London Review of Books” za to, że
dali mi szansę. Dziękuję też Tunku Varadarajanowi i Tinie Brown za kolejne szanse. Jestem
wdzięczny Benowi Judah, który zgodził się, dosłownie w ostatniej chwili, jeszcze tę książkę
przeczytać. I dziękuję moim producentom z TN T – za to, że mogłem z nimi zrobić kilka
świetnych projektów; i za to, że wtedy, gdy nawaliłem, okazali mi wyrozumiałość i
życzliwość.
Lektury dodatkowe

Biografię Surkowa przedstawiłem na podstawie artykułu Zoi Svetovej Who Is Mr. Surkov?
(„New Times Magazine”, 26 grudnia 2001).
Książka Aleny Ledenevej Can Russia Modernise? (wydanie Cambridge University Press z
2013 roku) wyjaśniła mi kontekst walk pomiędzy różnymi rosyjskimi agencjami
bezpieczeństwa oraz zjawisko „zagarnięcia”.
Jana Jakowlewa wydała swe więzienne listy w książce Nieelektronnyje pisma (Praksis,
2008).
Wiadomości na temat Czerkiesowa czerpałem z artykułu Założnik Nord-Wiesta, („Profile
Magazine”, 3 października 2003).
Szczegółowy opis architektonicznych zniszczeń Moskwy można znaleźć w uaktualnionym
wydaniu Moscow Heritage at Crisis Point (wydanie SAV E Europe’s Heritage, Moscow
Architectural Preservation Society z 2009 roku).
Najnowsza powieść Witalija Diemoczki to Gazowyj krizis 2, czyli Kryzys gazowy 2
(2010).
Przypisy

[1] A. Puszkin, Eugeniusz Oniegin, rozdział I V , fragment XXI I , [w:] tegoż, Dzieła wybrane, tom I I I , przeł. A. Ważyk,
Warszawa 1956, s. 86–87 [przyp. tłum].
[2] Do 2011 roku w Rosji funkcjonowała milicja, następnie przekształcona w policję [przyp. red.].
[3] Sposób, w jaki wymawia to słowo Witalij, brzmi trochę jak zdanie Capo she knows, czyli: Mafioso, którego zna [ta
dziewczyna] [przyp. tłum.].
[4] U E – Unia Europejska, BŚ – Bank Światowy, O WGR – Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju, MFW –
Międzynarodowy Fundusz Walutowy, O BWE – Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, D FI D – Department
for International Development, Ministerstwo Rozwoju Międzynarodowego Wielkiej Brytanii, SI D A – Swedish International
Development Cooperation Agency, Szwedzka Agencja na rzecz Rozwoju Współpracy Międzynarodowej [przyp. red.].
WYD AWN ICT WO CZ A RN E sp. z o.o.
w w w. c za r ne . c om. pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice


tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
ma te us z@ c za r ne . c om. pl, toma s z@ c za r ne . c om. pl
dominik@ c za r ne . c om. pl, e w a @ c za r ne . c om. pl, e dyta @ c za r ne . c om. pl

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa


r e da kc ja @ c za r ne . c om. pl

Sekretarz redakcji: ma lgor za ta @ c za r ne . c om. pl

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa,


tel./fax +48 22 621 10 48
a gnie s zka @ c za r ne . c om. pl, dor ota @ c za r ne . c om. pl
zof ia @ c za r ne . c om. pl, ma r c ja nna @ c za r ne . c om. pl

Dział marketingu: honor a ta @ c za r ne . c om. pl

Dział sprzedaży: piotr. ba gins ki@ c za r ne . c om. pl


a gnie s zka . w ilc za k@ c za r ne . c om. pl, ur s zula @ c za r ne . c om. pl

Audiobooki i e-booki: a nna @ c za r ne . c om. pl

Skład: d2d. pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52,
inf o@ d2d. pl

Wołowiec 2015
Wydanie I

You might also like