Professional Documents
Culture Documents
mordercami są Niemcy.
raport podziemia z ziem wschodnich Rzeczypospolitej
Wołyńskie pytanie
Przez świeżo zżęte pola szybkim, gorączkowym krokiem ciągnie kolumna ludzi.
Kobiet, dzieci i starców. W sumie około 250 osób. Płaczą, krzyczą, błagają
o zmiłowanie. Ubrania w nieładzie, pokrwawione głowy, poszarpana skóra na
dłoniach. Oczy obłąkane ze strachu. Tempo jest szalone. Ludzie się potykają,
przewracają na ostre ściernisko.
Na nogi podrywają ich ciosy karabinowych kolb i kopniaki podkutych butów.
Przerażonych cywilów otacza gęsty kordon partyzantów. Mają na sobie elementy
umundurowania rozmaitych armii, a na furażerkach znaczki z tryzubem. Są głusi
na błagania cywilów. Zaciśnięte zęby, palce kurczowo obejmujące kolby
karabinów i rękojeści pistoletów. Część odwraca wzrok, inni przeciwnie – z furią
w oczach wrzeszczą, biją i kopią ofiary.
Nagle, na skraju pola otoczonego z trzech stron rzadkim zagajnikiem, konwój
staje. Z gardeł cywilów dobywa się rozpaczliwy jęk.
– Wtedy zrozumieliśmy. Nie mieliśmy już najmniejszych wątpliwości.
Zrozumieliśmy, że oprawcy sprowadzili nas tutaj, aby nas wszystkich
zamordować – opowiadał mi Aleksander Pradun, wówczas chłopiec. – Reakcje
ludzi, którzy stanęli w obliczu śmierci, były różne. Jedni płakali, inni się modlili,
inni błagali o litość, a jeszcze inni z rezygnacją siadali na trawie. Ukraińcy zbili
nas w gromadę i zabrali się do krwawego dzieła.
Banderowcy postanowili dokonać tego krwawego dzieła stopniowo, etapami.
Wyciągnęli z tłumu dziesięć osób. Kazali im się położyć twarzą do ziemi,
a następnie nad ofiarami stanęli wybrani spośród nich egzekutorzy. Przystawili
im karabinowe lufy do głów… i po chwili rozległa się ogłuszająca salwa. W górę
wyprysnęły obłoczki krwi.
Pierwsza dziesiątka zginęła na oczach reszty przeznaczonych na śmierć.
Trudno sobie wyobrazić, co musieli czuć ci ludzie! Zobaczyli właśnie
makabryczną śmierć swoich bliskich, sąsiadów, znajomych – i wiedzieli, że
zaraz przyjdzie kolej na nich. Mordercy bowiem zaczęli wyciągać z tłumu
kolejne ofiary… W końcu rzucili się na zbitą w gromadkę, struchlałą
z przerażenia rodzinę Pradunów.
– Ułożyli nas rzędem. Twarzami do ziemi – wspominał pan Aleksander. –
Mama, ciocia, babcia i inni krewni. Ja leżałem obok mamy. Przytuliła mnie
mocno. Potem usłyszałem wystrzały. Pierwszy, drugi, trzeci. Każdy kolejny
coraz bliżej… Nagle huk rozległ się tuż obok mnie. Mama drgnęła konwulsyjnie,
poczułem krótki, mocny uścisk jej dłoni, a potem nagle jej ciało zwiotczało.
Poczułem, że coś lepkiego spływa mi po twarzy.
Mama pana Praduna zginęła na miejscu trafiona banderowską kulą, ale pocisk
przeznaczony dla chłopca ominął jego głowę. Obryzgała go tylko krew, kawałki
kości i mózgu innych ofiar. Dzięki temu ukraińscy nacjonaliści uznali, że nie
żyje. Pradun leżał bez ruchu, a wokół trwała rzeź. Słyszał kolejne strzały, krzyki
konających ofiar, przekleństwa oprawców.
Czerwone, kąsające mrówki oblazły mu całą twarz. Leżał w niewygodnej
pozycji, w brzuch wbijał mu się pniak po ściętym drzewie. Wiedział jednak, że
jeśli poruszy choćby jednym mięśniem, to natychmiast zginie. Banderowcy
bezwzględnie bowiem dobijali bagnetami i kolbami karabinów wszystkie ofiary,
które dawały najmniejsze oznaki życia.
Wreszcie kanonada i krzyki ucichły. Rzeź dobiegła końca. Mordercy
pozostawili na polu skrwawione ciała i odeszli w stronę lasu.
– Słyszałem jeszcze, jak na odchodnym szydzą ze swoich ofiar – relacjonował
Pradun. – Krzyczeli: „Tu leżą zabite polskie mordy!”. Po pewnym czasie
ostrożnie, z trudem podniosłem się z ziemi. Wkoło zobaczyłem kilkaset
zakrwawionych trupów. Byłem w szoku. Zawołałem: „Kto żyw, niech ucieka!”.
Wstało jeszcze kilka osób i poszliśmy w stronę płonącej wsi. Chociaż minęło
siedemdziesiąt lat, wciąż trudno mi o tym mówić. To, co wtedy widziałem,
prześladuje mnie do dziś…
Gdy rozgrywały się te wydarzenia, Aleksander Pradun miał trzynaście lat.
Mieszkał w Ostrówkach na Wołyniu. 30 sierpnia 1943 roku na tę polską
miejscowość napadł kureń Ukraińskiej Powstańczej Armii dowodzony przez
Iwana Kłymczaka „Łysego”.
Ciała 250 polskich kobiet i dzieci leżały na polu przez kilka dni. Nocami
żerowały na nich dzikie zwierzęta. Wreszcie, gdy szczątki zaczęły się rozkładać,
UPA spędziła na miejsce Ukraińców z jednej z sąsiednich wsi i kazała im je
pogrzebać. Ofiary spoczęły w wielkiej masowej mogile. Miejsce to mieszkańcy
nazwali później Trupim Polem, bo jeszcze przez wiele lat deszcze wymywały
tam z ziemi fragmenty pogruchotanych ludzkich czaszek.
Tego dnia zgładzone zostały dwie polskie miejscowości. Jednocześnie
banderowcy wkroczyli bowiem do drugiej polskiej wsi – sąsiedniej Woli
Ostrowieckiej. Początkowo zachowywali się przyjaźnie, rozdawali nawet
dzieciom cukierki. Zapewniali, że nikomu nie zrobią krzywdy. Potem jednak
wydarzenia potoczyły się zgodnie z przygotowanym planem. Czyli tak samo jak
w Ostrówkach.
Partyzanci zwołali wiec, na którym ogłosili, że chcą razem z Polakami
walczyć przeciwko Niemcom. Następnie przeprowadzili selekcję – polscy
mężczyźni byli grupkami wyprowadzani do stodoły na rzekome badanie
lekarskie. Tam uśmiercano ich za pomocą narzędzi rolniczych, a ciała wrzucano
do wykopanego rowu.
Ludobójstwo
1
Geneza
Zamach we Lwowie
12 kwietnia 1908 roku do gabinetu namiestnika Galicji hrabiego Andrzeja
Potockiego wszedł radykalny ukraiński student i agitator Mirosław Siczyński.
Oddał on do polskiego arystokraty cztery strzały, raniąc go śmiertelnie. Ów akt
terroru, którego ofiarą padł powszechnie lubiany i szanowany namiestnik,
zszokował opinię publiczną nie tylko we Lwowie, ale i w całych Austro-
Węgrzech.
Zamach w Pałacu Namiestnikowskim otworzył pierwszy rozdział polsko-
ukraińskiego konfliktu, który toczył się przez połowę dwudziestego wieku.
I poróżnił dwa sąsiednie narody, zatruwając krew pobratymczą na wiele pokoleń.
Co było przyczyną, podłożem tego sporu? Narodziny nowoczesnych narodów
i związana z nim eksplozja nacjonalizmów. Proces ten spotęgował się na
przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Wcześniej przez stulecia
Polacy i Rusini żyli obok siebie w granicach wielonarodowych imperiów.
Najpierw w Rzeczypospolitej pod berłem wspólnych królów, a po rozbiorach
pod panowaniem cesarzy Rosji i Austrii. Oczywiście między Polakami
a Rusinami przez wieki dochodziło do rozmaitych konfliktów, lecz miały one
charakter religijny i społeczny.
Wiek dwudziesty był jednak wiekiem rewolucji. Nagle odwieczny,
konserwatywny porządek został wywrócony do góry nogami. Część Rusinów
uznała się za odrębny naród i – aby odróżniać się od Rosjan – nadała sobie nowe
miano: „Ukraińcy”. Naczelnym dążeniem i marzeniem przedstawicieli tego
ruchu było wybicie się na niepodległość. Stworzenie wielkiej „samostijnej”
Ukrainy.
Nacjonalizm doszedł do głosu również wśród części Polaków. Porzucili oni
marzenie swoich przodków o odbudowie wielonarodowej Rzeczypospolitej na
rzecz stworzenia etnicznej, plemiennej Polski dla Polaków.
Problem polegał jednak na tym, że na znajdującym się pod rosyjskim
zaborem Wołyniu Polacy i Ukraińcy mieszkali obok siebie. Nie inaczej niż
w znajdującej się pod zaborem austriackim Galicji Wschodniej. Oba
nacjonalizmy znalazły się więc na kursie kolizyjnym. Zarówno Ukraińcy, jak
i Polacy chcieli bowiem, żeby wspólne tereny w przyszłości znalazły się w ich
państwach.
Pierwszym polsko-ukraińskim polem bitwy stała się austriacka Galicja.
Terytorium, na którym elity ukraińskie były najsilniejsze, a ukraińscy włościanie
najlepiej zorganizowani i uświadomieni. Realną władzę mieli tam jednak Polacy,
którzy w latach sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku wynegocjowali
z cesarzem Austro-Węgier wprowadzenie autonomii galicyjskiej. Polegała ona
na przejęciu krajowej administracji przez Polaków, a także wprowadzeniu
polskiego jako języka urzędowego i stworzeniu polskiego uniwersytetu.
Ten stan rzeczy wywoływał oczywiście poczucie krzywdy wśród Ukraińców,
którzy czuli się obywatelami drugiej kategorii i dążyli do zrównania w prawach
z Polakami. Z kolei część Polaków ostro zwalczała te dążenia, uważając
ukraińskość za sztuczny twór, fanaberię garstki radykalnych intelektualistów
„mącących w głowach” spokojnych, prostodusznych rusińskich chłopów.
Takie właśnie było podłoże zamachu na namiestnika Potockiego, który –
paradoksalnie – jak większość konserwatystów i arystokratów był do Ukraińców
nastawiony życzliwie i opowiadał się za ich równouprawnieniem.
To właśnie jego światła, tolerancyjna postawa sprawiała, że był niepopularny
zarówno wśród nacjonalistów polskich, jak i ukraińskich. Pierwsi uważali go za
„chłopomana”, który folguje i rozbestwia „hajdamaków”, drugich nie
interesowały zaś żadne kompromisy. Stawiali oni na walkę rewolucyjną i totalną
konfrontację z Polakami, a w Polakach dążących do ugody widzieli zagrożenie
dla swoich radykalnych planów.
„Okupanci”
Konflikt polsko-ukraiński, uśpiony i przytłoczony ogromem zawieruchy, która
w latach 1914–1918 spustoszyła Europę, wybuchł ze zdwojoną siłą zaraz po
Wielkiej Wojnie. W wyniku wojennych i rewolucyjnych ciosów imperia
Habsburgów oraz Romanowów obróciły się w gruzy. W uszach nacjonalistów
huk walących się starych monarchii brzmiał jak sygnał trąbki wzywającej do
boju. Wreszcie wybiła ich godzina!
Na zgliszczach starego ładu, tradycyjnych wielonarodowych monarchii, miały
teraz powstać nowoczesne państwa narodowe. Pytanie tylko – w jakich
granicach? Co zrobić z terytoriami – a w Europie Środkowo-Wschodniej było
ich bardzo wiele – na których obok siebie żyli przedstawiciele różnych narodów?
Z terenami, gdzie granice etniczne były nieostre, rozmyte?
Nikt oczywiście nie chciał nikomu dobrowolnie ustępować. O przyszłości tej
części kontynentu musiał więc rozstrzygnąć oręż. W efekcie Europa Wschodnia
zapłonęła szeregiem gwałtownych krwawych konfliktów. Jednym
z najostrzejszych była konfrontacja między Polakami a Ukraińcami.
Ukraińcy proklamowali powstanie niepodległej Zachodnioukraińskiej
Republiki Ludowej (ZURL) i 1 listopada 1918 roku podjęli próbę opanowania
Lwowa. Szykujący się do podobnej akcji Polacy stawili im zbrojny opór. Na
ulicach miasta doszło do niezwykle zaciętych walk. Bito się o każdą ulicę
i każdą kamienicę. Do legendy przeszła bohaterska postawa polskiej młodzieży,
Orląt Lwowskich.
Walki o Lwów przeszły w otwartą wojnę między ZURL a Polską. Między
przybyłym na odsiecz regularnym Wojskiem Polskim a Ukraińską Armią
Halicką. Wojnę tę ze zmiennym szczęściem toczono aż do lipca 1919 roku.
W końcu przybyłym z Francji wojskom generała Józefa Hallera udało się
przełamać front i wyprzeć oddziały ukraińskie z Galicji. Polacy zwyciężyli.
Jak wiadomo, najkrwawsze są wojny domowe. Nie inaczej było z wojną
galicyjską. Obie strony popełniły podczas niej wiele zbrodni wojennych. Obie
zwalczały się bezpardonowo. Dochodziło do zabójstw, „wrogie elementy”
zamykano w straszliwych obozach internowania. Na opanowanych przez wojska
terenach prowadzono brutalną ukrainizację lub polonizację.
Przegrana wojna z Polską i załamanie się młodej ukraińskiej państwowości
były dla Ukraińców narodową katastrofą. Załamaniem nadziei i marzeń.
W masach ukraińskich zapanowało olbrzymie rozgoryczenie i żal wobec
państwa polskiego. Ukraińcy z Wołynia i Galicji Wschodniej traktowali polskie
rządy jako zabór i okupację. A ponieważ w granicach odrodzonego państwa
polskiego znalazły się ich 4 miliony, młody organizm państwowy osłabiała
jątrząca, niegojąca się rana.
„Problem ukraiński” stał się najbardziej palącym problemem II
Rzeczypospolitej. Szczególnie że rząd polski nie zdecydował się przyznać
Wołyniowi i Galicji Wschodniej autonomii, a Ukraińcom równouprawnienia.
Stali się oni obywatelami drugiej kategorii, co było kuriozalne, bo na terenach,
które zamieszkiwali, stanowili przytłaczającą większość.
Najgorzej sytuacja przedstawiała się na Wołyniu, gdzie mieszkało 68 procent
Ukraińców i zaledwie 17 procent Polaków. W trzech województwach, na które
podzielono Galicję Wschodnią, proporcje wyglądały zaś następująco:
– województwo tarnopolskie – 50 procent Ukraińców, 45 procent Polaków.
– województwo stanisławowskie – 70 procent Ukraińców, 22 procent
Polaków.
– województwo lwowskie – 36 procent Ukraińców, 57 procent Polaków.
Przewaga Polaków w tym ostatnim województwie wynikała z tego, że
należała do niego duża polska metropolia – Lwów. Poza tym, aby zmienić
proporcje demograficzne na korzyść „narodu państwowego”, władze przyłączyły
do granic województwa lwowskiego szereg zamieszkanych przez polską ludność
powiatów położonych na Zachodzie.
Galicję Wschodnią na początku lat dwudziestych urzędowo przemianowano
na Małopolskę Wschodnią. Był to element niedorzecznego programu asymilacji
narodowej. Zakładał on, że pod silną presją organów państwa kilka milionów
Ukraińców… wyrzeknie się swojej tożsamości i grzecznie zamieni się
w Polaków.
Katastrofalne błędy polityki II Rzeczypospolitej wobec Ukraińców zasługują
na osobną, bardzo gorzką książkę. Tu wymienię tylko kilka najbardziej
jaskrawych jej przykładów.
Rugowanie ukraińskiego szkolnictwa i złamanie obietnicy utworzenia
ukraińskiego uniwersytetu we Lwowie.
Niszczenie cerkwi prawosławnych.
Wysyłanie na ziemie wschodnie osadników wojskowych, których stosunek do
miejscowej ludności przypominał stosunek brytyjskich kolonizatorów do
Murzynów.
Niesprawiedliwy podział ziemi – nieliczni Polacy dostawali ziemię najlepszą,
ukraińscy chłopi – najgorszą.
Uniemożliwianie kariery – przed ukraińską młodzieżą zamknięta była droga
do państwowych urzędów i posad.
Przemoc polskiej policji i rozmaite szykany administracyjne wobec
Ukraińców.
Pozytywną odmianę przyniosły rządy wojewody wołyńskiego Henryka
Józewskiego. Funkcję tę sprawował on w latach 1928–1929 i 1930–1938. Był to
światły piłsudczyk, który zamiast antagonizować i rozdrażniać ukraińskie masy,
usiłował pozyskać je dla Rzeczypospolitej. Sprzeciwiał się utopijnej koncepcji
asymilacji narodowej, a realizował racjonalną koncepcję asymilacji państwowej.
Gdy w drugiej połowie lat trzydziestych w obozie sanacyjnym zwyciężyły
tendencje nacjonalistyczne, Józewski został jednak z hukiem wyrzucony ze
stanowiska. A nowe władze Wołynia przykręciły Ukraińcom śrubę. Były
wojewoda na próżno ostrzegał rząd w Warszawie, że taka polityka może kiedyś
przynieść groźne skutki.
Niestety rząd pozostał na te ostrzeżenia głuchy. Wśród elit niepodległej Polski
klęskę poniosła idea tolerancyjnej wielonarodowej Rzeczypospolitej, potężnego
mocarstwa stanowiącego ojczyznę ludzi różnych narodowości, kultur i wyznań.
Rząd dusz w polskim społeczeństwie w latach trzydziestych sprawowała
endecja. I jej koncepcja szowinistycznego państewka gnębiącego „mniejszości”.
„Terroryści”
Jakie taka polityka miała konsekwencje? Oczywiście takie, jakie przewidział
Józewski. Polonizacyjna polityka II Rzeczypospolitej rozbudzała antypaństwowe
nastroje i niechęć do Polaków. Zamiast pacyfikować radykalny ukraiński
nacjonalizm, tylko go podsycała. Polskie władze wychowały sobie kilka
milionów wrogów wewnętrznych.
W jaki sposób Ukraińcy odpowiadali na polskie szykany? Stosowali broń
słabych – terror. Już w 1920 roku oficerowie byłej Armii Halickiej powołali do
życia konspiracyjną Ukraińską Organizację Wojskową (UOW). Była ona
wzorowana na założonej przez Józefa Piłsudskiego Polskiej Organizacji
Wojskowej. Różnica polegała na tym, że POW walczyła z Rosją o niepodległość
Polski, a UOW walczyła z Polską o niepodległość Ukrainy. Metody –
przynajmniej na początku – były jednak z grubsza takie same.
Zamachy na urzędników i policjantów, napady na ambulanse pocztowe
i urzędy. Do tego akty sabotażu i dywersji. Palenie stogów siana, zrywanie linii
energetycznych, wysadzanie w powietrze mostów. Tak jak Piłsudski, walcząc
z Rosją, szukał oparcia w służbach wywiadowczych Austro-Węgier, tak jego
ukraińscy naśladowcy szukali oparcia w służbach Republiki Weimarskiej. UOW
blisko współpracowała z Abwehrą.
Na prawdziwy paradoks zakrawa to, że pierwszy poważny atak terrorystyczny
UOW wymierzony był w… Józefa Piłsudskiego, człowieka, który dla
ukraińskich bojowników stanowił wzór do naśladowania. Doszło do niego 25
września 1921 roku we Lwowie. Pociski wystrzelone przez młodego
ukraińskiego radykała Stepana Fedaka „Smoka” na szczęście chybiły.
Z biegiem lat Ukraińska Organizacja Wojskowa coraz bardziej się
radykalizowała. Do jej szeregów dołączyło młode pokolenie zdeterminowanych,
gotowych na wszystko działaczy. Patriotów zastąpili nacjonaliści na czele ze
Stepanem Banderą i Romanem Szuchewyczem. I to oni zaczęli nadawać ton
grupie, która na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych została wchłonięta,
a raczej przepoczwarzyła się w Organizację Ukraińskich Nacjonalistów (OUN).
Staroświecką ideę zbrojnej walki o wolność zastąpiła idea „permanentnej
rewolucji”. Zafascynowani włoskim faszyzmem młodzi nacjonaliści rzucili hasło
„Ukraina dla Ukraińców” i bezkompromisowej walki nie tyle z państwem
polskim, ile polskością. Walkę tę planowali prowadzić wszelkimi metodami. Bez
sentymentów, kompromisów i moralnych hamulców. Tradycyjną chrześcijańską
moralność zastąpił kult siły. W walce dla narodu wszystkie chwyty były
dozwolone.
29 sierpnia 1931 roku dwóch zamachowców zastrzeliło największego
przyjaciela Ukraińców w obozie piłsudczykowskim – posła Tadeusza Hołówkę.
Trzy lata później, 15 czerwca 1934 roku, członek OUN Hryhorij Maciejko
zamordował ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego. Do tragedii
tej doszło na ulicy Foksal w Warszawie. Gdy minister wysiadł z limuzyny
i skierował się do Klubu Towarzyskiego, Maciejko zaszedł go od tyłu i bez
ostrzeżenia wpakował mu dwie kule w tył głowy.
Zamachy i akcje sabotażowe ukraińskich nacjonalistów wywołały radykalną
odpowiedź państwa polskiego. Po fali antypaństwowych wystąpień w 1930 roku
marszałek Piłsudski zarządził przeprowadzenie akcji, której celem miało być
„uspokojenie terenu”. Do historii przeszła ona jako „pacyfikacja Galicji”.
Biorące w niej udział siły policyjne i wojskowe zastosowały drakońskie
środki wobec ludności cywilnej, którą polskie władze uznawały za zaplecze
OUN. Doszło do szeroko zakrojonych aresztowań wśród ukraińskich działaczy
niepodległościowych, na ukraińskie instytucje posypały się kary
administracyjne. Na prowincji polscy żołnierze i policjanci dopuszczali się
brutalnych aktów przemocy. Kolbami karabinów łamali nogi koniom i bydłu,
zalewali mąkę naftą, niszczyli ziarno. Darli na strzępy pościel, tłukli garnki,
rozbijali piece. Wielu Ukraińców ciężko pobili, niektórych ze skutkiem
śmiertelnym.
Symbolem tej pacyfikacji Galicji stały się niesławne „tulipany”. Nazwa
wzięła się stąd, że Polacy – często osadnicy – dla zabawy i poniżenia
miejscowych łapali ukraińskie dziewczęta i odwracali je do góry nogami.
Kolorowe spódnice opadały w dół, co ponoć przypominało wspomniane kwiaty.
Pacyfikacja Galicji była klasycznym przykładem na zastosowanie
odpowiedzialności zbiorowej.
Z kolei w reakcji na zabójstwo ministra Pierackiego rząd Leona
Kozłowskiego na mocy specjalnego rozporządzenia utworzył obóz odosobnienia
w Berezie Kartuskiej. Trafiło do niego wielu czołowych działaczy OUN na czele
z Romanem Szuchewyczem. Placówka ta cieszyła się ponurą sławą. Służący
w niej sadystyczni strażnicy pastwili się nad osadzonymi i szargali ich godność.
W 1935 roku odbył się proces kierownictwa OUN. Na ławie oskarżonych
zasiadło kilkunastu czołowych działaczy organizacji. Wszyscy zostali uznani za
winnych. Przywódca OUN – Stepan Bandera – jako główny prowodyr zabójstwa
polskiego ministra usłyszał wyrok śmierci, który jednak zamieniono na karę
dożywotniego więzienia.
Lata trzydzieste przypominały więc błędne koło ślepego terroru i równie
ślepego kontrterroru. Kolejne ataki OUN prowokowały polskie władze do
represji. One zaś z kolei powodowały, że ukraińska społeczność coraz bardziej
nienawidziła Polski, i pchały kolejnych młodych Ukraińców do
antypaństwowych wystąpień. I tak w kółko.
Eskalacja
Trudno zatem się dziwić, że gdy państwo polskie się załamało, doszło do
eksplozji nienawiści. Wkroczenie niemieckich wojsk do Galicji Wschodniej we
wrześniu 1939 roku wywołało szereg spontanicznych ukraińskich wystąpień.
Ukraińscy bojówkarze opanowywali drogi, mosty, niszczyli linie
komunikacyjne, zajmowali urzędy pocztowe i posterunki, a nawet całe
miasteczka. Pod kontrolą OUN znalazł się między innymi Stryj.
Zrywano polskie flagi, profanowano godła narodowe. Uzbrojone grupy
Ukraińców rozbrajały i mordowały oddzielających się od jednostek żołnierzy,
a nawet ostrzeliwały mniejsze pododdziały. Jeżeli w pobliżu był akurat jakiś
silniejszy oddział Wojska Polskiego, stanowczo, bezwzględnie pacyfikował
ukraińskie wystąpienia. Z dymem szły całe wsie.
Ukraińscy nacjonaliści dopuścili się zaś pierwszych krwawych mordów na
polskich rodzinach i całych wioskach. Należy przy tym podkreślić, że nie
wszyscy oni w godzinie próby wystąpili przeciwko Rzeczypospolitej. Według
szacunków profesora Waldemara Rezmera w szeregach Wojska Polskiego
podczas kampanii 1939 roku biło się około 110 tysięcy Ukraińców. Blisko 8
tysięcy z nich poległo za wolność Rzeczypospolitej.
Po kampanii 1939 roku Wołyń i Galicja Wschodnia znalazły się pod okupacją
sowiecką. A co za tym idzie, konflikt polsko-ukraiński został zamrożony. Obie
społeczności dotknął czerwony terror. Wszystko zmieniło się 22 czerwca 1941
roku, gdy wojska niemieckie rozpoczęły operację „Barbarossa”. Ukraińscy
nacjonaliści postawili wówczas na kartę niemiecką. U boku Wehrmachtu na
tereny zamieszkane przez Ukraińców wkroczyły utworzone przez Abwehrę
ukraińskie bataliony „Roland” i „Nachtigall”.
30 czerwca 1941 roku pod ochroną ukraińskich żołnierzy działacze OUN
ogłosili uroczysty Akt odnowienia Państwa Ukraińskiego i powołali rząd, na
czele którego stanął znany działacz banderowski Jarosław Stećko, były
pensjonariusz polskich więzień i aresztów. Niemcy mieli jednak wobec
wschodniej Europy inne plany. Gabinet Stećki rozpędziło Gestapo, a ukraińscy
działacze zostali zamknięci w obozach koncentracyjnych. Stepan Bandera trafił
do Sachsenhausen, a jego dwaj bracia, Wasyl i Ołeksandr, do Auschwitz. Obaj
stracili tam życie. Zostali bowiem rozpoznani i zadręczeni przez polskich kapo.
Współpraca z III Rzeszą bardzo rozczarowała banderowców, toteż porzucili
„opcję niemiecką”. Hitler wymarzonej „samostijnej” Ukrainy nie zbudował.
Wołyń został włączony do kolonialnego tworu o nazwie Komisariat Rzeszy
Ukraina, a Galicja Wschodnia znalazła się w granicach Generalnego
Gubernatorstwa.
Krótkie „rządy” banderowców jasno pokazały jednak, że organizacja ta
zupełnie się zhitleryzowała. Powołane przez nich państewko było III Rzeszą
w miniaturze, totalitarnym tworem, którego przywódcy otwarcie zapowiedzieli,
że fizycznie wyniszczą „wrogie mniejszości”. Oczywiście na czele z Polakami.
Do wielu takich mordów zresztą doszło.
Zbrodnicza decyzja
W latach 1941–1943 banderowcy działali w konspiracji. Mozolnie budowali
podziemne struktury cywilne i wojskowe, szykując się na czas ostatecznych
rozstrzygnięć. Nastąpiły one w 1943 roku, gdy II wojna światowa zaczęła
wchodzić w ostateczną fazę. Kierownictwo OUN zadawało sobie wówczas
fundamentalne pytanie: W granicach jakiego państwa po wojnie znajdą się
Wołyń i Galicja Wschodnia? Polski czy Ukrainy? Ponieważ Polacy bili się po
stronie zwycięskich mocarstw, istniało poważne niebezpieczeństwo, że na
powojennej konferencji pokojowej sporne terytoria zostaną ponownie przyznane
Rzeczypospolitej.
Wówczas wśród czołowych działaczy OUN zrodziła się zbrodnicza myśl –
część z nich uznała, że problem ten można rozwiązać w sposób radykalny.
Przeciąć polsko-ukraiński węzeł gordyjski jednym potężnym cięciem. Jeżeli na
Wołyniu i w Galicji nie będzie Polaków – rozumowali owi banderowcy – siłą
rzeczy Polska nie będzie mogła rościć sobie pretensji do tych terytoriów.
Wydaje się, że początkowo kierownictwo OUN planowało wypędzenie
polskiej ludności za Bug. Banderowcy zamierzali wyrżnąć „elementy
kierownicze”, a resztę Polaków po prostu zmusić do ucieczki. Koncepcja ta
jednak została zradykalizowana pod wpływem najbardziej ekstremistycznie
nastawionych działaczy.
Ludobójczej decyzji nie podjął Stepan Bandera – który wówczas siedział
w niemieckim obozie koncentracyjnym – ale działacz banderowski, którego
nazwisko zapewne nie jest znane większości Polaków. Mowa o szefie
wołyńskich struktur OUN Dmytrze Klaczkiwśkim „Kłymie Sawurze”.
To właśnie on postanowił wywołać na Wołyniu ukraińskie powstanie, którego
deklarowanym celem miała być walka z Niemcami i sowiecką partyzantką,
a rzeczywistym celem głównym – eksterminacja Polaków. Z czasem
zastosowane przez „Kłyma Sawura” metody „ostatecznego rozwiązania kwestii
polskiej” zaaprobowali Roman Szuchewycz i Prowod OUN. Wprowadzono je
również na terenie Galicji.
Wbrew teoriom części współczesnych ukraińskich badaczy ludobójcze mordy
na polskiej ludności Wołynia nie były spontanicznym „buntem chłopskim”
przeciwko „polskim panom”. Była to zaplanowana z zimną krwią operacja
eksterminacyjna. Wołyńskie kierownictwo OUN wciągnęło w nią zwykłych,
uzbrojonych w siekiery i widły ukraińskich chłopów właśnie po to, aby
przeprowadzić swoją zbrodniczą akcję pod kamuflażem samorzutnej ludowej
rebelii. I dzięki temu nie ponieść za nią odpowiedzialności.
Decyzja ta bez wątpienia została podjęta pod olbrzymim wrażeniem, jakie na
banderowcach wywołał Holokaust. Niemcy pokazali ukraińskim szowinistom, że
to, co jeszcze niedawno wydawało się niewyobrażalne, można zrealizować.
Mowa o całkowitym wyniszczeniu wrogiej społeczności. Wymordowaniu
wszystkich jej członków – mężczyzn, kobiet i dzieci.
Na Wołyniu Holokaust w dużej mierze został dokonany rękami stworzonej
przez Niemców ukraińskiej policji pomocniczej. To jej funkcjonariusze urządzali
obławy, pacyfikowali getta i naciskali na spust podczas masowych rozstrzeliwań.
Rozsiane po całym Wołyniu posterunki Hilfspolizei znalazły się zaś pod
nieformalnym zwierzchnictwem OUN. Banderowcom udało się je zinfiltrować
i z czasem przejąć nad nimi kontrolę.
W marcu 1943 roku na rozkaz kierownictwa OUN kilka tysięcy policjantów
w mundurach i z bronią w ręku uciekło do wołyńskich lasów. Wydarzenie to
stało się sygnałem do rozpoczęcia „powstania narodowego”. Dobrze uzbrojeni
i wyszkoleni dezerterzy z formacji policyjnych stali się rdzeniem oddziałów
partyzanckich utworzonej w październiku 1942 roku Ukraińskiej Powstańczej
Armii.
Byli to ludzie zdemoralizowani do szpiku kości, którzy dopiero co wzięli
udział w masowym ludobójstwie. Zabicie bezbronnego cywila nie stanowiło dla
nich najmniejszego problemu.
Dla Polaków z Wołynia wybiła sądna godzina.
2
Niewysłuchane ostrzeżenia
Niestety delegat Cyryl Ratajski nie był w swoich poglądach odosobniony. Jak
pisał Dariusz Faszcza, „informacje o rosnącym zagrożeniu ludności polskiej na
Wołyniu początkowo były traktowane w Warszawie z niedowierzaniem”.
Bagatelizowano je, uznawano za przesadę i objaw nastrojów panikarskich. Cały
problem zagrożenia ze strony ukraińskich nacjonalistów na Wołyniu uważano za
wydumany.
A kiedy już wątek Wołynia się pojawiał, polscy przywódcy zdumiewali
brakiem orientacji w tamtejszych realiach. Przykładem może być „dogłębna”
analiza sytuacji zatytułowana „Sprawy ukraińsko-polskie – przewidywania na
przyszłość” przesłana przez generała Grota-Roweckiego do Londynu 15
listopada 1941 roku.
Niestety wszystkie takie raporty były jak wołanie na puszczy. Świadczą one
jednak o tym, że ludobójstwo na Wołyniu można było przewidzieć. I można było
mu przeciwdziałać. Można było uratować tysiące Polaków przed straszliwą
śmiercią z rąk banderowców. Wystarczyło tylko słuchać specjalistów z Biura
Wschodniego i wiosną 1943 roku przystąpić do tworzenia na Wołyniu potężnej
polskiej siły zbrojnej, która powstrzymałaby mordercze zapędy ukraińskich
nacjonalistów.
Wiara we własne iluzje i złudzenia była jednak w Komendzie Głównej AK
silna i niewzruszona.
Jednym z nielicznych Polaków, którzy podczas II wojny światowej zachowali
przytomność umysłu, był Stanisław Cat-Mackiewicz, czołowy publicysta obozu
konserwatywnego. Na okładce jednej ze swoich książek, Zielone oczy, umieścił
on obraz Ślepcy Pietera Bruegla starszego.
Przedstawia on idących gęsiego sześciu niewidomych. Każdy trzyma dłoń na
ramieniu poprzednika. I razem podążają ku nieuniknionemu upadkowi. Myślę,
że obraz ten może posłużyć za symbol nastawienia oficerów Armii Krajowej do
banderowskiego zagrożenia na Wołyniu.
3
Do czego Polsce jest potrzebne wojsko? Dlaczego sporą część naszych podatków
przeznaczamy na wyszkolenie, uzbrojenie i utrzymanie armii? Odpowiedź jest
prosta: robimy to po to, aby wojsko broniło nas przed obcą przemocą. Nas,
naszych rodzin, domów, wiosek, miasteczek i miast. Armia Rzeczypospolitej ma
stać na straży bezpieczeństwa swoich obywateli.
Niestety dowództwo Armii Krajowej sprzeniewierzyło się temu
podstawowemu obowiązkowi. Sprzeniewierzyło się swojej najważniejszej
powinności. Bezpieczeństwo Polaków z Wołynia zostało przez nie całkowicie
zlekceważone. Komenda Główna polskiej armii podziemnej porzuciła naszych
rodaków zza Buga na pastwę banderowskich siepaczy. Nie zrobiła nic, co
mogłoby ich ocalić przez rzezią.
Wiem, że to, co właśnie napisałem, jest dla naszej wrażliwości historycznej –
ukształtowanej na lukrowaniu Polskiego Państwa Podziemnego – niezwykle
przykre, a nawet może wywołać szok. Fakty są jednak druzgoczące,
a zachowany materiał źródłowy – niepodważalny.
Dowództwo AK w apogeum tego ludobójstwa było bierne. A gdy wreszcie
zdobyło się na reakcję, jego działania były spóźnione, niemrawe i rachityczne.
Wołyń konał w osamotnieniu. Z olbrzymim żalem wobec Warszawy. Nadzieje
Wołyniaków, którzy do końca liczyli na odsiecz z centralnej Polski, zostały
zawiedzione.
Nie mam wątpliwości, że to straszliwe zaniedbanie stanowi jedną
z największych plam na honorze Armii Krajowej.
Dlaczego tak się stało? Jak mogło dojść do tak potwornej w skutkach
bierności? Złożyło się na to wiele przyczyn. Pierwszą i najważniejszą z nich było
to, że Armia Krajowa w 1943 roku miała po prostu… inne priorytety niż
ratowanie rodaków wyrzynanych przez Ukraińską Armię Powstańczą.
Dla dowództwa polskich konspiracyjnych sił zbrojnych najważniejszym,
nadrzędnym celem – któremu podporządkowano wszystkie inne sprawy – było
wywołanie powstania powszechnego przeciwko Niemcom. Taki był sens
istnienia Armii Krajowej. Jej najważniejsze zadanie, do którego szykowała się
przez całą okupację.
Przygotowywanie rozstrzygającego boju z III Rzeszą – a także bieżąca walka
z niemieckim okupantem – pochłaniało całą energię i uwagę kierownictwa
konspiracyjnej armii. Przysłaniało też całą tragiczną i niezwykle skomplikowaną
rzeczywistość, w jakiej znalazł się naród polski po upadku II Rzeczypospolitej.
Polacy z dnia na dzień zostali pozbawieni opieki swojego państwa i –
w zależności od części kraju, w której żyli – stanęli przed niezwykle poważnymi
zagrożeniami. Inne niebezpieczeństwa groziły jednak Polakom mieszkającym
w Warszawie, inne Polakom żyjącym w puszczach Nowogródczyzny, a jeszcze
inne Polakom z Wołynia i Galicji Wschodniej.
Polskie Państwo Podziemne w swoich planach i działaniach przyjęło jednak
tylko i wyłącznie optykę Warszawy. Czyli bezkompromisowej walki z III
Rzeszą. Walki, której kulminacją miało być przyszłe powstanie. Zamiast
wykazać się elastycznością i stosować rozmaitą taktykę w rozmaitych częściach
Polski, Armia Krajowa wszędzie działała według tego samego schematu i tych
samych założeń.
Przypominała pod tym względem konia pociągowego, któremu woźnica
nałożył klapki na oczy. Koń taki widzi wyłącznie drogę przed sobą i odległy cel
na jej końcu. Nie może jednak dostrzec tego, co dzieje się wokół niego. Jest na
wpół ślepy.
W czerwcu 1941 roku, gdy Wołyń znalazł się pod okupacją niemiecką, polskie
struktury podziemne na tym terenie właściwie nie istniały. Tamtejszą siatkę
Związku Walki Zbrojnej rozjechała jak walec sowiecka tajna policja. Polscy
oficerowie bawiący się w konspirację nie mieli szans z profesjonalistami
z NKWD. Konfrontacja z bolszewicką tajną policją była dla nich jak zderzenie
ze ścianą.
Wystarczy napisać, że w 1940 roku kontrolę nad wołyńskim Związkiem
Walki Zbrojnej przejął niejaki Bolesław Zymon „Bolek”, „Waldy Wołyński”.
Był to… agent czerwonej tajnej policji. Po rozpoznaniu terenu i struktur ZWZ
wsypał on całą organizację. Efektem były zakrojone na szeroką skalę
aresztowania i całkowita likwidacja polskiego podziemia na terenie Wołynia.
Dzwonek alarmowy
Świtało. Wieś budziła się do życia. Strzechy chałup przysypane były grubą
warstwą śniegu. Śnieg zalegał również na podwórkach i ulicach. Panował
siarczysty mróz, zima tego roku była na Wołyniu ostra. Mimo wczesnej pory
mieszkańcy zaczęli niemrawo kręcić się w obejściach, oporządzać bydło,
rozpalać wyziębione przez noc piece.
Jeden z gospodarzy, Marian Kołodyński, wyszedł przed dom, rozejrzał się
i zamarł z przerażenia. Na polach otaczających wioskę dostrzegł ciemne sylwetki
ostro odcinające się od śnieżnej bieli. Nieznajomi ludzie szli tyralierą w stronę
zabudowań, otaczając je coraz ściślejszym pierścieniem. Gdy podeszli bliżej,
Kołodyński zobaczył, że są uzbrojeni.
Ubrani w kożuchy, kurtki, w futrzanych czapach na głowach. Broń mieli
rozmaitą – stare karabiny pamiętające jeszcze czasy I wojny światowej, obrzyny,
strzelby myśliwskie, pistolety różnych systemów, wciśnięte za pasy siekiery
i noże.
– Jesteśmy sowieckimi partyzantami. Jesteśmy głodni, dajcie nam jeść –
powiedział dowódca.
Kołodyński otaksował go wzrokiem. Zdziwiło go, że „partyzanci” nie mówią
po rosyjsku, lecz po ukraińsku. I to w dodatku z wołyńskim akcentem. Ubrani
byli również jak miejscowi, a nie jak przybysze ze Związku Sowieckiego. Cóż
jednak było robić – zaprosił partyzantów do środka.
Oddział rozlokował się po całej wsi. Do każdej z chałup weszło po czterech,
pięciu lub sześciu uzbrojonych ludzi. Kazali kobietom napiec chleba
i przygotować jedzenie. Nikogo nie wypuszczali na zewnątrz. Gdy zaspokoili
głód, zaczęli się zbierać do odejścia. Napięcie opadło, mieszkańcy odetchnęli
z ulgą.
Na odchodnym dowódca oddziału zwrócił się do mieszkańców:
– Znajete szczo, dobre lude, tych, który przyjmują u siebie sowieckich
partyzantów, Niemcy wieszają tak samo jak Żydów. Dajcie, my was powiążemy,
wtedy Niemcy uwierzą, że my siłą was zmusili, żebyście nam pomagali.
Choć mieszkańcy wsi nabierali coraz większych podejrzeń, zastosowali się do
poleceń uzbrojonych po zęby mężczyzn. Nie mieli zresztą wyboru, bo partyzanci
nie dopuszczali żadnego sprzeciwu. To był rozkaz. Cywile położyli się więc na
podłogach swoich chat i dali się powiązać grubymi powrozami.
Partyzanci wówczas jednak wcale nie odeszli.
Zamiast tego wyciągnęli zza pasów siekiery i topory. I przystąpili do
metodycznej rzezi. Stawali nad nieszczęsnymi, szalejącymi z przerażenia
ofiarami i z całej siły uderzali je w tył czaszek. Dorosłych ostrzami, a dzieci
obuchami. Robili to metodycznie, po kolei, tak że kolejni członkowie rodzin
widzieli kaźń swoich bliskich. I wiedzieli, co zaraz spotka ich samych.
We wsi rozegrał się prawdziwy horror. Krzyki rzucających się
w przedśmiertelnych konwulsjach ludzi, przekleństwa oprawców, głuche
odgłosy uderzeń. Trzask rozpłatywanych czaszek. Rozdzierający płacz dzieci.
Pryskające na ściany, podłogi i sufity strugi krwi oraz fragmenty mózgu. Jedno
z niemowląt zostało przybite do stołu tak mocno, że trudno było później
wyciągnąć nóż…
Ze szczególnym okrucieństwem zamordowano przedstawicieli miejscowej
elity. Komendant Związku Strzeleckiego Walenty Sawicki został „porąbany na
sieczkę”. Z kolei Mieczysława Bułgajewskiego, który próbował stawiać opór
mordercom, „pocięto na kawałki”. Wśród ofiar znalazło się bardzo dużo dzieci,
między innymi czteroletni Włodzio, roczna Krysia, dwuletni Romek…
W sumie feralnego dnia życie straciło 155 osób. Położona w powiecie
sarneńskim polska wieś Parośla przestała istnieć.
Zachowała się relacja jednego z ocalałych z rzezi, Witolda Gołodyńskiego.
W swojej monumentalnej książce Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów
ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939–1945 opublikowali ją Ewa
i Władysław Siemaszkowie. W dniu, w którym banderowcy przybyli do Parośli,
autor wspomnienia był dwunastoletnim chłopcem. Do jego domu wkroczył
dowódca ukraińskiego oddziału w asyście kilku żołnierzy. Ojciec Witolda został
ciężko pobity za to, że nie chciał dać przybyszom słoniny. Ukraińcy brutalnie
pobili również chłopca.
Fala zbrodni zaczęła rozlewać się na kolejne części Wołynia niczym lawa.
Szła ze wschodu na zachód, a po jej przejściu z polskich wiosek, chutorów
i kolonii pozostawały tylko dymiące zgliszcza. Tam, gdzie jeszcze niedawno
były tętniące życiem miejscowości, straszyła spalona ziemia. A wśród ruin,
pogorzelisk i zwałów trupów wyły oszalałe ze strachu bezpańskie psy.
Nie mogło już być żadnych wątpliwości, że Parośla to nie odosobniony
wybryk jakiegoś oszalałego z nienawiści lokalnego dowódcy. Na Wołyniu
rozpoczęła się metodyczna eksterminacja znienawidzonych „Lachów”.
W meldunkach z wiosny 1943 roku wołyńskie struktury podziemne
informowały Warszawę o dezercji kilku tysięcy ukraińskich policjantów na
niemieckim żołdzie. Ludzie ci – jak głosił jeden z raportów – „utworzyli bandy,
które jako pierwsze zadanie postawiły sobie mordowanie Polaków”.
Ofiary krwawych pogromów polskich wsi szły już w setki. Autor cytowanego
wcześniej sprawozdania podawał konkretny przykład – pacyfikację wsi Lipniki,
do której doszło w nocy z 26 na 27 lipca 1943 roku. Masakry tej dokonał oddział
UPA pod dowództwem Iwana Łytwynczuka pseudonim „Dubowyj”. Oprawcy
nocą otoczyli i podpalili wieś, a jej mieszkańców rąbali siekierami
i rozstrzeliwali w rowach melioracyjnych. Dzieci żywcem wrzucali do ognia, nie
zważając na błagania oszalałych z rozpaczy matek.
Zginęła moja siostra, a mój dwuipółletni syn, którego niosła, płakał, że boli go
rączka – wspominała tę straszną noc pani Hajdamowicz. – Rozejrzałam się za
nim. W tym momencie kula przeszyła mi głowę. Straciłam wzrok. Słyszałam
jednak wołające o pomoc dziecko.
Położyłam więc młodszego, siedmiomiesięcznego syna między
pomordowanymi, a sama poszłam i zabrałam z rąk nieżyjącej siostry starszego
syna, który, jak się okazało, był dwukrotnie ranny w rączkę. Następnie wróciłam
z nim, czołgając się przez trupy i wyczuwając kilkakrotnie granaty, które nie
eksplodowały, do młodszego.
Miałam nie tylko przestrzeloną głowę i nic nie widziałam, ale również
draśniętą czaszkę i osiemnaście dziur w chustce, którą miałam na głowie. Zginęli
najbliżsi, nie mam oczu, a dzieci malutkie. Dom spalony, nic nie zostało, grozi
nam nędza.
I dalej:
Przegrany wyścig
Odcinek nie mógł mieć znaczenia w tej walce – wspominał Dębski – gdyż zbyt
późno powstał w porównaniu z UPA. Nie stworzył oddziału partyzanckiego, czyli
nie był przygotowany do walki. To nieprzygotowanie pogłębił dowódca odcinka,
podporucznik Gałkowski „Wiatr”, który zlekceważył instrukcje o taktycznym
rozpracowaniu odcinka i nie opracował taktyki samoobrony. Niektórzy dowódcy
drużyn nie wykazywali chęci do walki, a ulegali ogólnej psychozie Polaków, która
zawierała się w słowach: „Nie trza ich czypiać, to i oni nie bedo”. W dniu,
w którym rozpocząłem konspirację, UPA przeprowadzała już koncentrację.
Z tych ludzi nikt nie ocalał. Żar i dym był tak wielki, że udusili się, zostali spaleni
na węgiel lub po prostu upieczeni. Stan oblężenia i masakry trwał aż do świtu.
Pamiętam małe dzieci nadziane na pale na alei Spacerowej. Całe rodziny z nożami
w plecach leżące w krzakach, spalone moje koleżanki.
Gdy ucichły strzały, w pierwszej kolejności zajęto się rannymi, których
umieszczono w Bloku. Widok był przerażający: jedni czarni, poparzeni, inni
pokaleczeni, cali zbryzgani krwią, leżeli jeden przy drugim na gołej podłodze,
jęcząc z bólu, błagając o pomoc lub łyk wody. Pozostała przy życiu jedna
pielęgniarka była bezradna wobec tylu rannych, braku leków, chociażby tych,
które uśmierzają ból. Pomoc ograniczała się do podawania wody.
Moja rodzina ocalała, ale moja mama tej jednej nocy zupełnie osiwiała.
Janowa Dolina. Ilekroć wspomnę tę nazwę, widzę oślepiającą jasność,
potworny huk, trzask ognia, słyszę krzyk i jęki palonych żywcem ludzi oraz
wrzaski w języku ukraińskim.
Obaj panowie spierali się więc o to, kto powinien kierować akcją ratowania
Polaków, a tymczasem akcja ta stała w miejscu. Dochodziło do kolejnych narad
i jałowych mediacji. Za każdym razem Bąbiński i Banach wstawali od stołu
rozmów, nie doszedłszy do porozumienia. Obaj starali się podkopywać pozycję
oponenta za pomocą oskarżeń i wyrzutów w raportach do Warszawy.
Antypatia dzieląca obu dygnitarzy spływała w dół. Stosunki między pionami
polskiego podziemia na Wołyniu, wojskowym i cywilnym, z czasem stały się
napięte, niekiedy wręcz wrogie. Organizacje nawzajem sobie szkodziły, ich
członkowie, gdzie mogli, podstawiali sobie nogi.
Ten bezsensowny jątrzący konflikt obezwładniał polskie podziemie.
Uniemożliwiał mu podjęcie zdecydowanych działań wymierzonych w UPA.
To, że obaj panowie nie potrafili się wznieść ponad swoje rozbuchane ego
i dojść do porozumienia, miało straszliwe konsekwencje. Konsekwencją tą była
śmierć tysięcy Polaków, którzy do końca czekali na ratunek polskiego
podziemia. I ratunku tego się nie doczekali. Gdy delegat i komendant skakali
sobie do oczu, Ukraińska Powstańcza Armia szykowała się do ostatecznego,
zmasowanego uderzenia.
7
Krwawa niedziela
Plebania płonęła. Języki ognia wzbijały się w niebo. Słup ciemnego dymu
przysłonił słońce, zewsząd dobiegały odgłosy strzałów. Kościół otoczony był
przez szczelny kordon uzbrojonych mężczyzn, którzy ostrzeliwali plebanię. Raz
po raz od ścian odpadały płaty tynku, elewacja przypominała sito.
Z okien na pierwszym piętrze zrzucano cegły, pręty, deski i metalowe
narzędzia. Na tę iście średniowieczną modłę garstka obrońców stawiała zaciekły
opór żołnierzom uzbrojonym w broń palną. Wpadające do środka granaty były
natychmiast odrzucane i rozrywały się na zewnątrz. Nagle kilku młodych
bojówkarzy Ukraińskiej Powstańczej Armii doskoczyło do ściany i przystawiło
drabinę do jednego z okien.
Najodważniejszy, a może najgłupszy z nich poprawił czapkę, wkładając ją na
bakier, splunął w dłonie i zaczął błyskawicznie wspinać się na górę. Już miał
uchwycić parapet, gdy na głowę zleciał mu osobliwy pocisk. Ciśnięta z impetem
maszyna do szycia uderzyła go prosto w czoło. Banderowiec złapał się za rozbitą
głowę i z rykiem zwalił na ziemię. Koledzy odciągnęli rannego i ze zdwojoną
zaciekłością zaczęli znów ostrzeliwać plebanię. Oblężenie trwało.
Dramat rozpoczął się kilka godzin wcześniej, zaraz po niedzielnej mszy. Gdy
polscy parafianie zaczęli opuszczać świątynię, z przerażeniem zobaczyli, że
kościół został otoczony. Banderowcy otworzyli ogień prosto w tłum, a przerażeni
ludzie cofnęli się do środka.
Zofia Araszewicz: Przy jednym z trupów kobiet siedziało dwoje małych dzieci,
które rozpaczliwie wołały: „Mamo, mamo! Obudź się! Jesteśmy głodne! Chodź
z nami do domu!”.
Dionizy Sokołowski: W domu nikogo rannego i zabitego nie było. Tylko ogromne
kałuże krwi. Poszedłem nad sadzawkę i zobaczyłem okropny widok: wszyscy
troje pływali już na wierzchu, okropnie posiekani siekierami i nożami, tak że
trzeba było bandażem obwiązywać głowy, żeby się trzymały. Były rozcięte prawie
na dwie połówki.
Natalia Frontczak-Walasik: Dopiero kiedy postać znalazła się zupełnie blisko nas,
rozpoznałam w niej Henia, brata mojego. Był cały zmasakrowany, podźgany
nożem w głowę, piersi, plecy, nogi. Miał rozpruty brzuch, z którego wychodziły
kiszki, był więc przepasany ręcznikiem. Kiedy mnie zobaczył, rozpłakał się i ja
też.
Zofia Król: Zofia Król, lat siedem, i Janina Kotas, lat dwanaście, bawiły się
w sadzie lalkami. Ukrainiec zapytał się, czy rodzice są w domu. Zofia
odpowiedziała, że tak. Dalej już nic nie pamięta. Jak się później okazało, dostała
w tył głowy łopatą, co spowodowało utratę świadomości i wstrząs mózgu.
Gdy Zofia odzyskała świadomość, okazało się, że wraz z koleżanką zostały
przysypane ziemią w niewielkim rowie. Janina Kotas leżała na Zofii z odciętymi
w połowie łydek nogami. Dostała przez chwilę drgawek i przestała się odzywać.
Zofia wydostała się z prowizorycznego grobu i poszła do domu.
Mama leżała na podłodze cała zakrwawiona z nożem w piersi. Tata leżał koło
pasieki najprawdopodobniej przerżnięty piłą. Jeszcze żył. Jak zobaczył Zofię,
zaczął krzyczeć, żeby uciekała do babci. Zofia pobiegła najpierw do swojej matki
chrzestnej.
W domu nikogo nie było, na podłodze leżało tylko jakieś dziecko, całe
porozrywane. Głowa, nogi, ręce – osobno.
Wacław Świetlicki: Kazimierz Krupski miał połamane kości. Był zwinięty w rulon
i pozostawiony pod płotem.
Michał Wojczyszyn: Najmłodszy z braci, Edzio – lat dwa – leżał cały we krwi
z roztrzaskaną główką i wbitym nożem w piersi. Obok leżał szesnastoletni brat
Bronek. To jego głos, błagający o litość, słyszałem w nocy najdłużej. Kiedy go
oglądałem, sprawiał wrażenie bryły zmasakrowanego mięsa. Nogi i ręce miał
połamane. To nad nim mordercy znęcali się najdłużej.
Solidarność ’43
Kierunek uderzenia banderowców wskazywał, że celem ataku był środek wsi. Ale
tu dostali się pod niespodziewanie silny ogień naszego „diegtiariowa” oraz innej
broni, a nawet granatów ręcznych. Zygmunt Toczko z kolegami nie żałowali sobie
amunicji. Rąbali ile się dało. O ile sobie przypominam, w pewnym momencie
zaciął się, z przegrzania, erkaem i wtedy użyto granatów.
To gorące przywitanie podcięło skrzydła bandziorów. Zaczęli kryć się w zbożu
i ze wzgórza ostrzeliwać zapalającymi i świetlnymi pociskami zabudowania,
gdzie były zgromadzone rodziny. Wnioskowałem z kolegami, że musieli o tym
mieć informację od miejscowych Ukraińców. W międzyczasie Zygmunt oddał
w kierunku wroga kilka serii, co i na tym kierunku ataku odebrało „hierojom”
odwagę do „rizania Lachiw”.
Na pewno myśleli sobie, że tak jak w innych, bezbronnych osiedlach i tu
przeprowadzą rzeź i rabunek, by potem chełpić się swoim bohaterstwem
i odwagą. Jednak w tym napadzie okazała się ich słabość i tchórzostwo. My
odnieśliśmy zwycięstwo!
Na tyłach i na bocznych drogach polnych stały w pogotowiu wozy,
prawdopodobnie z rezunami, którzy jak zwykle mieli za zadanie, po ustaniu
obrony, mordować i rabować.
Dobrze było, jeżeli broń była na trupach – wspominał Antoni Cybulski „Oliwa”,
komendant samoobrony w Pańskiej Dolinie. – W przeciwnym wypadku trzeba
było grzebać pod już cuchnącym, jeszcze niezupełnie rozłożonym ciałem. Całą tę
czynność można było wykonać jedynie w nocy, bez dobrego oświetlenia. Po
kryjomu, pod strachem wykrycia przez mieszkańców pobliskiego ukraińskiego
osiedla.
Rozeszła się wieść, że jesienią 1939 roku kierownik szkoły w Rafałówce wrzucił
do sadzawki w pobliżu Hawczyc kilka karabinów porzuconych przez polskich
żołnierzy. Natychmiast postanowiono je wydobyć. W chłodną kwietniową noc
wykopano kilkunastometrowy dół łączący sadzawkę z rowem melioracyjnym.
Woda spływała szybko. Nad ranem ukazało się muliste dno i mnóstwo różnych
przedmiotów, które znajdowały się tu od niepamiętnych czasów. Uzbrojeni
w bosaki ludzie systematycznie przeczesywali zimną maź. W pewnej chwili
żelazo szczęknęło o żelazo. Wyciągnięto pierwszy karabin. Drugi karabin,
znaleziony kilkanaście minut później, zakończył poszukiwania. Dwie sztuki broni
stanowiły wspaniałą nagrodę za całonocny trud.
Do takich środków uciekali się w 1943 roku wołyńscy Polacy, aby przeżyć we
wrogim, śmiertelnie niebezpiecznym środowisku. Każdy dom i każde
gospodarstwo musiało się zamienić w bastion najeżony karabinami
maszynowymi, palisadami i ostrzami bagnetów.
Z biegiem czasu samoobrony z luźnych wiejskich grup przeistoczyły się
w oddziały zorganizowane na modłę wojskową. Podzielone zostały na drużyny
i plutony. W niektórych większych bazach zostały skoszarowane niczym
regularna armia. Wprowadzono przedwojenną musztrę i komendę. Stworzono
wojsko z prawdziwego zdarzenia.
Co jednak najważniejsze, działalność wołyńskich samoobron wyzwoliła
w Polakach niezwykle piękną cechę: solidarność. Załogi poszczególnych baz
mogły przecież postępować egoistycznie. Zamknąć się na cztery spusty
w swoich małych twierdzach, schronić za liniami okopów, nie wyściubiać zza
nich nosa i czekać na koniec wojny. Cały wysiłek skupić na własnym
przetrwaniu.
Wołyniacy postąpili inaczej. Samoobrony nawzajem się wspierały. Gdy jedna
z baz była atakowana przez UPA, załoga sąsiedniej czym prędzej spieszyła jej
z odsieczą. Żołnierze wsiadali na furmanki i konie, a następnie pędzili ratować
sąsiadów. Między polskimi ośrodkami kursowali gońce na koniach, a ich załogi
ustaliły systemy wzajemnego ostrzegania.
Dowódcy samoobron przyjmowali również pod swoje skrzydła Polaków ze
spalonych wiosek lub miejscowości zagrożonych pogromami. Ludzie ci
przybywali na ogół do baz bez żadnego dobytku, przed banderowską napaścią
uciekali bowiem często w nocnej koszuli. Wyrwani ze snu hukiem wystrzałów
i blaskiem płonących strzech odbijającym się w szybach – zrywali się z łóżka
i biegli prosto w pole.
Dowództwo samoobron musiało takich ludzi ubrać, wyżywić, zapewnić im
dach nad głową. Zważywszy na to, że do największych polskich baz napływały
tysiące uchodźców, był to kolosalny wysiłek. Bywało, że w kilka tygodni liczba
mieszkańców polskich miejscowości wzrastała dziesięciokrotnie. Na przykład
w niewielkim Przebrażu schroniło się ponad 10 tysięcy ludzi, a w Hucie
Pieniackiej około 3 tysięcy.
Często zresztą przywódcy samoobrony nie czekali, aż pogorzelcy dotrą do
nich sami. Urządzali zbrojne wyprawy, by ewakuować całą ludność zagrożonych
miejscowości. Żołnierze samoobrony – tocząc w drodze zacięte walki –
przemierzali po kilkadziesiąt kilometrów przez tereny opanowane przez UPA,
aby ocalić rodaków.
W ten sposób samoobrona Przebraża ocaliła Polaków, którzy schronili się
w zamku Radziwiłłów w Ołyce. Ludzie tam zgromadzeni odparli szereg
szturmów UPA, ale wkrótce zaczęła im się kończyć amunicja i zapasy żywności.
W oczy zajrzało im widmo śmierci głodowej. Ołyczanie wystąpili wówczas
z dramatycznym apelem do przebrażan. Rodacy, ratujcie! Przebrażanie nie
zawiedli.
Do Ołyki przedarło się 300 uzbrojonych po zęby członków samoobrony
z Przebraża, którzy na 250 furmankach ewakuowali do swojej bazy 1,5 tysiąca
cywilów. Warto dodać, że obie miejscowości dzieliło aż trzydzieści kilometrów.
Trzydzieści kilometrów przez tereny opanowane przez banderowską partyzantkę.
Była to więc prawdziwa epopeja.
Wymarsz z Ołyki odbywał się przy dźwiękach Jeszcze Polska nie zginęła
puszczonego na znalezionym w zamku patefonie.
Stanęliśmy jak wryci – wspominał Henryk Cybulski. – Mężczyźni odruchowo
pozdejmowali czapki z głów, kobiety głośno szlochały. Wszyscy staliśmy
w milczeniu. Z południowej części miasteczka dochodziły echa krótkich serii
karabinu maszynowego i pojedynczych strzałów.
Za późno!
Jeżeli sytuację polityczną i militarną w centrum Polski można było nazwać trudną
i niejasną – pisał Romanowski – to na Wołyniu była ona skomplikowaną
w dwójnasób. Tutaj nie wystarczało hasło czy zasada „kropić!”. Zamiast
prowadzenia przeciwko Niemcom beznadziejnej akcji zbrojnej za wszelką cenę na
pierwszy plan wysuwała się potrzeba opracowania odpowiedniej taktyki.
Polacy na Wołyniu byli po prostu zbyt słabi, aby prowadzić wojnę na dwa
fronty. Niektórzy oficerowie AK to rozumieli, inni jednak kurczowo trzymali się
antyniemieckiej linii swojej organizacji, zupełnie nie biorąc pod uwagę
skomplikowanej wołyńskiej rzeczywistości. Tu wrogiem nie był Niemiec, lecz
banderowiec z nożem w zębach wdzierający się nocą przez okno.
Czyja wina?
Cała akcja partyzantki wielkich rezultatów nie da. Została ona bowiem z miejsca
źle postawiona – pisał Kazimierz Banach 13 sierpnia 1943 roku. – Cały element
ludzki wołyński należało użyć do organizowania samoobrony w bazach
obronnych. AK zaś winna była zająć się organizacją i przerzutem uzbrojonych
zalążków partyzantki polskiej z [Generalnego Gubernatorstwa]. Oddziały te
znalazłyby oparcie o bazy obronne – jednocześnie wzmogłyby możliwości
samoobrony.
Odłączenie nas od placówki nie obyło się bez zgrzytów i dąsów, bo wraz
z przybyszami opuściło ją kilku stałych, i to dobrych, żołnierzy. Dowództwo
placówki czuło żal do naszego dowódcy, że zastosował taktykę „kaptowania”.
Wielu jeszcze później przechodziło z placówki do nas. Stan załogi był
natychmiast uzupełniany, ale ci, którzy odeszli, stanowili element okrzepły
w walce i przeszkolony. Nowozaciężnych należało dopiero szkolić.
Katastrofa w Różynie
Sytuacja nasza staje się coraz bardziej tragiczna. Tragizm ten powiększany jest
przez niewłaściwą postawę niektórych baz partyzanckich i baz obronnych.
Przykład Różyna jest tego wyraźnym dowodem – pisał wołyński delegat
w gorzkim liście do komendanta AK 26 września 1943 roku. – Mimo
wielokrotnych naszych interwencji oddział partyzancki w Różynie, rozpijając się
do nieprzytomności, kontynuował bez przerwy swą niewłaściwą działalność
wobec ludności ukraińskiej, nie przestrzegając przy tym żadnych zasad
konspiracji. Skutek, jak wiecie, fatalny. Przyjechali Niemcy i cały oddział bez
walki zabrali do więzienia. Ludność trzeba jak najszybciej ewakuować, bo
w najbliższym czasie zostanie bez reszty wymordowana przez otaczające wsie
ukraińskie.
Chwała zagończykom
Z lasu wyszły liczne grupy mołojców. Było ich mrowie. „Bomba” wydał rozkaz,
aby dopuścić ich jak najbliżej do naszej linii i otworzyć ogień jednocześnie
dopiero na sygnał. Kiedy odległość zmniejszyła się do niespełna 100 m, padła
z naszej strony pierwsza seria z rkm-u. W ślad za tym otworzyliśmy na całej linii
huraganowy ogień. Na przedpolu powstało kłębowisko ludzkie i przerażenie.
Wielu było zabitych i rannych. Pozostali zalegli. Natarcie banderowców załamało
się. Wystrzały artyleryjskie tuż nad ziemią wywołały dodatkową panikę
i zniszczenia.
Pamiętam, jak mój pluton w pościgu natknął się na grupę banderowców kryjącą
się w pośpiechu za płotem z żerdzi w młodniaku sosnowym – wspominał Czesław
Piotrowski. – Będący wśród nich, na pewno jakiś ważny, dowódca siedział na
koniu widoczny nad sosenkami. Wymierzyłem wtedy ze swego mauzera do
„prowidnyka”. Po oddaniu kilku strzałów sylwetka jeźdźca i konia zniknęła
w sośniaku, jakby upadając na ziemię, gdyż słychać było trzask łamanych gałęzi.
Pobiegłem szybko między sosny szukać jeźdźca. Leżał niedaleko martwy
w czarnym mundurze zapinanym pod szyją, z pasem i koalicyjką oraz w butach
z cholewami. Miał przy sobie pistolet – parabellum. Zabrałem pas z pistoletem
i pobiegłem czym prędzej do konia.
W boju tym polscy żołnierze zdobyli nawet… upowski „czołg”. Był to stary
sowiecki traktor, który wiejscy kowale obłożyli stalowymi płytami. Dziwaczny
pojazd, który mógłby znaleźć się na planie filmu Mad Max, miał rykiem silnika
przerazić polskich obrońców. Idący za nim banderowiec strzelał zaś z karabinu,
na którego lufę nałożono dziurawe wiadro. Miało to sprawić wrażenie, że
„czołg” strzela w stronę Polaków z działa.
Całe szczęście w rozstrzygającym momencie bitwy osobliwy pojazd się…
zepsuł. A jego załoga, która próbowała uruchomić silnik korbą, została
wystrzelana.
„Jastrząb” tak zalał upowcom sadła za skórę, że zaczęli szerokim łukiem
omijać jego terytorium. W efekcie do końca roku Polacy przejęli kontrolę nad
całym terenem na południe od Kowla. „Jastrząb” był w niezłej sytuacji
operacyjnej. „Obecność wojsk niemieckich w okolicy – pisał Józef Turowski –
czyniła mniej prawdopodobną napaść ze strony banderowców na osiedla
polskie”.
Porucznik Czermiński – rozsądny człowiek – starał się zresztą nie wchodzić
Niemcom w drogę. Jego priorytetem była obrona Polaków przed banderowcami.
Dowiódł tym, że nie zbywa mu na przytomności umysłu i pragmatyzmie,
których brakowało jego przełożonym.
W tym stanie rzeczy opanować sytuację można tylko przy pomocy siły zbrojnej!
– pisał 13 sierpnia 1943 roku. – Siły zbrojnej ważącej coś w tutejszej sytuacji
siłami tylko wołyńskiej ludności polskiej stworzyć się nie da. Wprowadzenie
z zewnątrz 10 uzbrojonych kompanii, każda w sile 100 ludzi, utworzyłoby
szkielet wołyńskich sił partyzanckich, które szybko urosłyby do liczby 4 do 5
tysięcy.
Dlaczego tak się stało? Przyczyn było kilka. Przede wszystkim Komenda
Główna AK żałowała broni, której potrzebowała do przyszłej walki z Niemcami
w centrum kraju. Wysłanie jej na peryferyjny, zapomniany przez Boga i ludzi
Wołyń uważano w Warszawie za marnotrawstwo.
Akcenty siły wobec Ukraińców są dziś oczywiście potrzebne, ale nie tyle
w słowach, ile w gotowości do obrony, w czynach. Takie grzmiące hasła okrywają
nas tylko śmiesznością. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że słowami Ukraińców
nie przestraszymy. Przestraszyć ich może nasza gotowość do samoobrony.
Oczywiście dużo jest „łotrzyków ukraińskich”, oczywiście wielu z nich
powiesimy. Ale po co o tym teraz opowiadać, póki nie mamy siły tego zrobić.
Wszystko, tylko nie walka! Wszystko, tylko nie interwencja zbrojna! Musimy
się z nimi dogadać, musimy ich jakoś obłaskawić! Stanowisko takie jeszcze
jesienią 1942 roku można by uznać za słuszne. Tragizm sytuacji polegał jednak
na tym, że nie uległo ono zmianie, nawet gdy zbrojne ramię OUN przystąpiło do
eksterminacji dziesiątków tysięcy Polaków.
Państwo polskie musi mieć dla buntowników, morderców i zdrajców nie fotel
i stół konferencyjny, ale gałąź lub więzienie.
I dalej:
Wydaje się, że list ten dobrze oddaje nastroje panujące wśród polskiej
ludności Wołynia w roku 1943. Zarówno zwykłych włościan, jak
i przedstawicieli miejscowej inteligencji.
W warszawskim Archiwum Akt Nowych znajduje się z kolei memoriał
reprezentantów ziem wschodnich skierowany do czynników kierowniczych
Polskiego Państwa Podziemnego. Autorzy tego dokumentu, powstałego 1
września 1943 roku, nie szczędzili krytyki przywódcom konspiracyjnym,
oskarżając ich o karygodną bierność.
Polacy wołają błagalnie: broni, broni i jeszcze raz broni, skoro chcemy tu kiedyś
w przyszłości wrócić. Słyszy się często takie głosy ze strony Polaków: gdzie nasz
rząd, gdzie nasze władze? Co na to mówi Warszawa? Czemu nie przyjdą
z jakąkolwiek pomocą?
Opcja niemiecka
1
Był to polski Niemiec – pisał Romanowski – który przed wojną był oficerem
w Wojsku Polskim. Na Wołyń przybył zaś jako pracownik Gestapo. Stüber
posunął się do tego, że w 1942 roku wypuścił aresztowanych konspiratorów AK.
Za swoje związki z polską konspiracją miał zostać skazany i stracony.
Sytuacja zmieniła się radykalnie wiosną 1943 roku, gdy na Wołyniu wybuchła
upowska rebelia i doszło do pierwszych masowych mordów na polskiej ludności.
Współpraca Polaków z Niemcami znacznie się wówczas poszerzyła
i zintensyfikowała. A współpraca Ukraińców z Niemcami została w wielu
miejscach zamrożona lub wręcz zerwana.
W polskiej publicystyce do dziś można się spotkać ze starą komunistyczną
tezą, jakoby niemieckie władze okupacyjne patrzyły na rzeź wołyńską
przychylnym okiem. A niekiedy można nawet przeczytać, że całą banderowską
kampanię eksterminacyjną wymierzoną w polskich cywilów zorganizowali
Niemcy.
To nieprawda. Konto Niemców obciąża kolosalna liczba zbrodni na narodzie
polskim. Auschwitz, Piaśnica, Palmiry, Wola. Te nazwy do dziś wzbudzają
w Polsce grozę. A pamięć o ofiarach okrutnego niemieckiego terroru nigdy nie
może przeminąć. Nie ma jednak powodu, by obarczać Niemców także
zbrodniami, których nie popełnili.
Za gehennę Wołynia odpowiedzialność ponosi wyłącznie Organizacja
Ukraińskich Nacjonalistów i jej zbrojne ramię – Ukraińska Powstańcza Armia.
Nie ma żadnych dowodów, iż to Niemcy napuścili banderowców na Polaków.
Tak jak nie ma żadnych dowodów, że banderowców napuścili na Polaków
Sowieci.
Tę ostatnią tezę głosi część historiografii ukraińskiej, utrzymując, że
ludobójstwo na Wołyniu było dziełem… przebranych za banderowców
oddziałów specjalnych NKWD. W rzeczywistości są to bajki mające na celu
zdjęcie odpowiedzialności za tragedię Polaków z ukraińskiego ruchu
nacjonalistycznego. Podobną bajką jest próba zrzucania winy za to, co się stało,
na Niemców.
Prawda jest zupełnie inna. Masowa dezercja ukraińskich policjantów w marcu
i kwietniu 1943 roku stała się impulsem do wybuchu banderowskiej rebelii.
Ostrze tej rebelii – której ogień błyskawicznie objął olbrzymią część Wołynia –
było skierowane przeciwko polskim cywilom. Ale również przeciwko Niemcom.
Banderowcy podpalali magazyny z żywnością, stogi siana i tartaki. Zrywali
mosty i linie telegraficzne. Urządzali zasadzki na drogach i ostrzeliwali
niemieckie konwoje. Znosili pomniejsze posterunki rozrzucone po wioskach
i miasteczkach. W efekcie na bezpośrednim zapleczu frontu wschodniego
zapanowały anarchia i chaos. Nie była to sytuacja, która mogłaby wywoływać
zadowolenie władz okupacyjnych.
Najdotkliwszym ciosem było jednak niemal całkowite sparaliżowanie przez
banderowców dostaw kontyngentów rolnych. Zboża, warzyw i mięsa nie
dostarczali bowiem ani zrewoltowani przez UPA chłopi ukraińscy, ani
mordowani przez UPA chłopi polscy. Tymczasem wołyńskie płody rolne były
Niemcom niezbędne do zaopatrywania dywizji Wehrmachtu walczących
z bolszewikami.
Władze okupacyjne Wołynia wiosną 1943 roku utraciły kontrolę nad sytuacją.
Niemcy niemal całkowicie wycofali się do miast oraz większych miasteczek
i zamknęli się w tamtejszych garnizonach. Pilnowali też strategicznych linii
kolejowych biegnących ze wschodu na zachód. Pozostałą część olbrzymiego,
słabo zaludnionego Wołynia z braku sił zmuszeni zaś byli oddać ukraińskim
partyzantom.
Doszło do tego, że Niemcy bali się poruszać po wołyńskich drogach. Ruch
między poszczególnymi miastami odbywał się tylko w ramach konwojów
ochranianych przez uzbrojoną w granaty i broń maszynową eskortę.
O zapuszczaniu się głębiej na terytorium opanowane przez banderowców lub
sowieckich partyzantów w ogóle nie było mowy. Wołyń zamienił się w Dzikie
Pola.
Strefy bezpieczeństwa
W 1943 roku na Wołyniu tereny pod kontrolą Niemców były bezpieczne dla
Polaków. Uchodźcy z płonących wsi nie przypadkiem kierowali się do
wołyńskich miast. Nie, nie robili tego dlatego, że były tam silne struktury AK,
które mogły ich obronić przed banderowcami. Robili to dlatego, że znajdowały
się tam niemieckie garnizony.
Równe, Łuck, Kowel, Włodzimierz Wołyński, Kostopol, Krzemieniec i inne
miasta byłego województwa II Rzeczypospolitej podczas banderowskiego
ludobójstwa stały się azylem dla Polaków z wołyńskiej prowincji. Tłumy
pogorzelców i uciekinierów zapełniały wszystkie domy i kamienice. Ludzie
koczowali na ulicach, rozbijali obozowiska na podwórkach i placach.
Banderowcy ze względu na obecność oddziałów Wehrmachtu nie ośmielali
się ich atakować. Czasami tylko ograniczali się do gwałtownych nocnych
napaści na zamieszkane przez Polaków i wypełnione uchodźcami przedmieścia.
Ich szturmy były jednak odpierane przez uzbrojoną przez Niemców samoobronę
i policję. Sytuacja taka utrzymała się aż do wycofania się Niemców i wkroczenia
na Wołyń bolszewików.
Ludzie, którzy zdecydowali się schronić w miastach, uniknęli śmierci z rąk
banderowców. Pomijając ucieczkę do Generalnego Gubernatorstwa, była to
najskuteczniejsza strategia przetrwania, jaką w 1943 roku mogli podjąć
Wołyniacy. W ten sposób uratowała się zdecydowana większość Polaków, którzy
przeżyli wojnę na Wołyniu. Parasol ochronny, jaki roztaczały nad nimi garnizony
Wehrmachtu, okazał się skuteczny.
Polacy z Wołynia ściągali nie tylko do miast, ale gromadzili się również przy
mniejszych, terenowych niemieckich posterunkach. Wszędzie tam, gdzie można
było zobaczyć niemiecki mundur. W miasteczkach, na stacjach kolejowych,
tartakach czy kopalniach. A nawet wzdłuż chronionych przez niemiecką
żandarmerię torów.
Decyzje takie obarczone były jednak pewnym ryzykiem. Poczucie
bezpieczeństwa, które dawała Polakom obecność Niemców, czasami okazywało
się złudne. Małe posterunki często nie mogły udzielić im pomocy. Służący
w nich żołnierze sami bowiem byli zagrożeni i dbali przede wszystkim o własną
skórę, a nie o Polaków.
Tak było w nocy z 26 na 27 marca 1943 roku w Lipnikach. Ocalali z masakry
mieszkańcy wsi – których tragedię opisałem w poprzedniej części tej książki –
pobiegli w stronę niemieckiego posterunku w sąsiednim majątku Zurno. Niemcy
bali się jednak nocą wyściubić nosa poza swoją silnie umocnioną bazę. Jedynie
ich polski tłumacz wspiął się na wieżę ciśnień i ostrzelał nadciągających
upowców z karabinu maszynowego.
Sytuacja powtórzyła się podczas pogromu w Janowej Dolinie 23 kwietnia
1943 roku. Stacjonujący w tej miejscowości Niemcy przerażeni zabarykadowali
się w koszarach. Strzelali jak oszalali do zbliżających się do murów
banderowców i cywilów. Ale nie zdecydowali się wyjść na zewnątrz, by pomóc
mordowanym przez UPA Polakom.
Z kolei mieszkańcy Sierniawy i Nowej Lubomirki w apogeum mordów
chronili się na noc w pobliskim tartaku. Miejsce to wybrali dlatego, że obok
znajdowała się stacja kolejowa otoczona niemieckimi bunkrami. Polacy umówili
się z żołnierzami Wehrmachtu, że w razie napadu banderowców otworzą zasieki
i wpuszczą do schronów kobiety i dzieci.
Niestety, gdy upowcy pojawili się w okolicy, Niemcy zadziałali zbyt
opieszale i zbyt późno wpuścili Polaków. W efekcie jeden z upowców zdążył
podbiec do tłumu i cisnąć weń granat. Zginęły trzy osoby, a trzynaście zostało
rannych. Niemcy nad ranem ewakuowali rannych pociągiem do Równego.
Do takich sytuacji dochodziło jednak dość rzadko. Na ogół obecność
Wehrmachtu odstraszała banderowców. Skłonni do mordowania bezbronnych
cywilów bali się zadzierać z regularnym wojskiem. Łatwiej było zarżnąć kobietę
z dzieckiem, która nie mogła odpowiedzieć ciosem na cios, niż postawić się
uzbrojonemu w szmajsera Niemcowi.
Gdy w październiku 1943 roku oddział UPA zaatakował Różyn w powiecie
kowelskim, mieszkańcy miasteczka rzucili się do ucieczki w stronę położonego
w pobliżu mostu, na którym znajdował się niemiecki posterunek. W efekcie
banderowcy zaniechali pogoni i ostrzału. Nie chcieli wdawać się w ryzykowaną
walkę z żołnierzami Wehrmachtu.
Do podobnej sytuacji doszło w okolicach Włodzimierza Wołyńskiego, gdy
grupa Polaków uciekała przed banderowskim pościgiem. „Rodzina była już
w pobliżu mostu, na którym stał posterunek niemiecki z karabinem
maszynowym – relacjonował uczestnik wydarzeń. – Rodzina poczuła się dopiero
teraz ocaloną!”
W Myślinie Polacy mieli dobre warunki obrony – wspominał Władysław
Myśliński – ponieważ na całej długości graniczyli z torami kolejowymi
strzeżonymi przez Niemców oraz stacją kolejową Moszczona, która była silnie
umocniona i dookoła był zaminowany teren. Niemcy, poza jednym zajściem
rozstrzelania 24 grudnia 1942 roku siedmiu mężczyzn za wysadzenie pociągu
osobowego z wojskiem zdążającym na front wschodni, zachowywali się dobrze
w stosunku do Polaków.
Tak też się stało. Na miejscu ocalali wchodzili już do wagonów towarowych
podstawionego pociągu. Nad bezpieczeństwem ewakuowanych czuwali
uzbrojeni przez Niemców Polacy. Na uliczkach i w zgliszczach Janowej Doliny
zalegały ciała ich straszliwie pokiereszowanych rodaków. Jak pisał Saboń,
„nawet zaprawieni w oglądaniu okrucieństw niemieccy żołnierze byli przerażeni
widocznym na każdym kroku bestialstwem i barbarzyństwem”.
Wkrótce pociąg z Polakami, ich dobytkiem i bydłem wyruszył pod ochroną
Wehrmachtu do Kostopola. Jechał powoli, aby ewakuowani, którzy spędzili
w Janowej Dolinie kawał życia, mogli się pożegnać ze swoją miejscowością.
W drodze, aby odstraszyć banderowców, niemieccy żołnierze co pewien czas
strzelali w powietrze.
Po przybyciu do Kostopola Niemcy dali Polakom z Janowej Doliny trzy
możliwości: wyjazd na roboty do Rzeszy, wyjazd do innego miasta Wołynia lub
pozostanie w Kostopolu. Z kolei młodym mężczyznom zaproponowali
zaciągnięcie się do „zielonej policji”.
Bogusław Saboń został w Kostopolu, ale wkrótce spotkało go nieszczęście –
zachorowała jego matka.
Musiała dostać jakiś lek, który był niedostępny w normalnej aptece. Aptekarz był
pewien, że specyfik ten ma apteka wojskowa, która mieściła się w zajętym przez
wojsko budynku gimnazjum. Poszedłem do tej apteki, wartownik wprowadził
mnie do środka i lek otrzymałem. Na pytanie, ile płacę, aptekarz w mundurze
oficera odpowiedział:
– Nic, to prezent od Wehrmachtu.
Niestety stało się tak, jak przewidział polski duchowny. Niemcy i Węgrzy
opuścili Wiśniowiec i 20 lutego do miasteczka przybyli banderowcy. Udało im
się wedrzeć do klasztoru i wymordować zgromadzonych w nim ludzi.
Stłoczonych w piwnicach Polaków obrzucili granatami, rozbijali im czaszki
prętami i siekierami. Nie oszczędzili nawet zakonników.
W sumie w Wiśniowcu Nowym i Starym tego strasznego dnia zgładzonych
zostało ponad 450 polskich cywilów. Gdy do miasteczka wkroczyli bolszewicy,
zastali w nim zwały zmasakrowanych ciał.
Gdyby nie odsiecz z Przebraża – o której już pisałem – los mieszkańców
Wiśniowca podzieliliby cywile, którzy schronili się w Ołyce. Gdy Niemcy pod
koniec grudnia zaczęli szykować się do ewakuacji z prastarej siedziby
Radziwiłłów, banderowcy zaczęli napadać na miasteczko. Do jednego z ataków
doszło w Wigilię. Rezuni wdarli się do dwóch domów, gdy rodziny zasiadały do
świątecznej wieczerzy.
Nikt nigdy nie policzył, ilu Polaków uratowało życie pod skrzydłami
niemieckich garnizonów stacjonujących w miastach Wołynia. Mówimy jednak
o dziesiątkach tysięcy ocalonych istnień ludzkich.
4
Jan Palec: Zacząłem biec przez otwartą przestrzeń. Nagle poczułem silny,
piekący ból w łokciu i okolicach lewej skroni. Czerwona lepka krew zalała mi
oko. Słyszałem głuche trzaski strzałów, głosy goniących mnie Ukraińców
i dalekie ujadanie psów. Niespotykanym zbiegiem okoliczności po torach wolno
posuwała się lokomotywa. Obsługujący ją niemiecki maszynista obserwował to
zdarzenie wychylony przez okno. Widząc wyczerpanego i rannego zbiega,
zatrzymał ze zgrzytem kół maszynę. Pomógł mi wejść do środka. Ukraińcy stanęli
jak wryci w połowie pościgu. Oniemieli ze zdziwienia.
Ewa Szwed: Ukrainiec strzelił mi w plecy. Kula przeszyła bok i palec u ręki,
a piach zasypał oczy. Gdy nabrałam sił, wstałam z pobojowiska. Przyjechałam do
Jagodzina. Na stacji kolejowej żołnierze niemieccy udzielili mi pierwszej pomocy,
a następnie przewieźli do Dorohuska, gdzie zaopiekował się mną doktor
Wadowski.
Pierwszą noc po tym strasznym dniu – wspominał Jan Kloc – spędziłem w szkole
w Rymaczach, gdzie zgrupowali się uratowani mieszkańcy. Ubezpieczenie
zapewnili nam Niemcy, którzy okopali się naokoło szkoły i nas pilnowali. W nocy
dotarła do nas wiadomość, że nazajutrz Niemcy wywiozą nas do Lubomla,
a następnie transportem kolejowym do Rzeszy na roboty przymusowe.
Nasi strażnicy sądzili, że to idą Niemcy, którzy wtedy stwarzali nam opiekę –
wspominał biskup Jan Bagiński, który przeżył rzeź jako mały chłopak – więc
mogli podejść dosyć blisko. Gdy już znaleźli się niedaleko naszych ludzi
okopanych w lasku, krzyknęli po ukraińsku: „Hurra, rezat´ Lachow!”. Nasza
ochrona, mając broń maszynową, karabiny i granaty, broniła się jak mogła, lecz
oni byli jak lawina.
Karabiny na furmankach
Reszty łatwo się domyślić. Polacy dostali wypisaną naprędce karteczkę i udali
się z nią do magazynu Wehrmachtu. Pojechali tam… trzema furmankami
w asyście dwóch polskich policjantów w niemieckiej służbie. Tam oprócz
karteczki od Krautschmana wręczyli magazynierom okazałą szynkę, dwie gęsi
i pół litra samogonu.
Radość Niemców na widok tego daru – pisał Cybulski – była nie mniejsza niż
zachwyt Krautschmana na widok złota.
– Gansi, gansi – powtarzali jeden przez drugiego, macając je ze wszystkich
stron.
Na upoważnienie ledwie rzucili okiem. Otworzyli piwnice pełne amunicji
i zaprosili nas do swojego kantorka. Mrugnąłem nieznacznie do Franka. Miał
uczestniczyć w libacji, podczas gdy my będziemy się krzątali w magazynie. Do
pomocy wziąłem sobie czterech najtęższych chłopaków z całego Przebraża.
Zaopatrzeni w widły do sypania ziemniaków i mocne worki zeszliśmy do piwnic.
Byliśmy olśnieni ich bogactwem. Wnętrza kilku pomieszczeń wypełnione były
stosami amunicji.
Przystąpiliśmy do dzieła. Dwóch chłopców trzymało worki, dwóch innych
potężnymi rzutami napełniało je do połowy. Wynosiliśmy je do wozów,
wysypywaliśmy przy akompaniamencie świergotu łusek i niemal pędem
wracaliśmy na dół.
Po godzinie wozy były wypełnione po brzegi. W kącie jednej z piwnic
dostrzegłem ręczny karabin maszynowy. Chwila wahania, lecz i on znalazł się
w worku i powędrował na wóz. Dałem znak Frankowi i zaczęliśmy żegnać się
z Niemcami. Na transport nawet nie spojrzeli. Było im zupełnie obojętne, czy
wzięliśmy dziesięć czy sto tysięcy sztuk amunicji. Nikt ich nie kontrolował. Kiedy
jeden z chłopców cmoknął na konia, zaniepokoiłem się, że szkapa nie zdoła
ruszyć z miejsca.
Dopiero przed wieczorem zdrożone konie dowlekły się z bezcennym
ładunkiem do celu. Na widok naszego łupu partyzanci oniemieli.
– Z taką ilością amunicji można iść nawet na Berlin – mówili jeden przez
drugiego.
Zdobycie trzech furmanek amunicji stało się dla nas momentem zwrotnym.
Prawda, że ładnie napisane? Czytając ten fragment, trudno nie zadać sobie
pytania, jak to możliwe, że ci głupi Niemcy podbili całą Europę.
Według wspomnień Apolinarego Oliwy wystarczyło hasło „Jesteśmy
z Przebraża!”, aby niemiecki posterunek drogowy przepuścił żołnierzy polskiej
samoobrony. Pod koniec 1943 roku do Przebraża przybył zaś pobity oddział
Wehrmachtu wycofujący się z frontu. Według Zenobiusza Janickiego niemieccy
żołnierze zostali nakarmieni i rozlokowani w polskich domach. Częstowano ich
samogonem, opatrzono najciężej rannych. Wkrótce po oddział przyjechał pociąg
z Kiwerc.
Dalszych badań wymagają działania, które przebrażanie – za pomocą
niemieckiej broni – podjęli przeciwko sowieckim partyzantom. Na przykład
w kwietniu 1943 roku członkowie polskiej samoobrony zlikwidowali
bolszewicki patrol, który zapuścił się do polskiej wsi Zagajnik. Dom, do którego
weszli czerwoni, został otoczony przez Polaków i ostrzelany. Sześciu Sowietów
zginęło.
Po potyczce do wsi przybyła niemiecka inspekcja z Kreislandwirtem Jeskem
na czele.
Jakie były dalsze losy tego gestapowca i partyzanta w jednej osobie – nie
wiadomo.
7
202. batalion
(Poszerzona wersja rozdziału z książki Opcja niemiecka)
Choć dowódcą był Polak, major Antoni Ignacy Kowalski, całość nadzorował
Niemiec, kapitan Tschnadel. To on miał ostatnie słowo, choć ze zdaniem
Kowalskiego, starszego rangą, się liczył. Również część podoficerów była
Niemcami lub Volksdeutschami. Polska część kadry składała się zaś z oficerów
i podoficerów granatowej policji, a także co najmniej kilku wyciągniętych
z oflagów oficerów Wojska Polskiego niższych stopni.
Z pozyskaniem kadry do batalionu Niemcy mieli zresztą problemy. Nasi
oficerowie policji starali się od tego przydziału wykręcić, jak tylko mogli, na
ogół symulując choroby. Wzywano ich wówczas na specjalną komisję lekarską,
która oczywiście orzekała, że nic im nie dolega. Podczas jednego z takich badań
doszło do poważnego incydentu, kiedy rozwścieczony diagnozą rzekomo
„ciężko chory” pacjent próbował zastrzelić lekarza.
Na początku 1943 roku szkolenie zostało zakończone. Żołnierze dostali
tygodniowe urlopy, a po powrocie wpakowano ich do pociągu i wysłano na front
wschodni, a konkretnie do Borysowa, na zaplecze Grupy Armii „Środek”.
Dowództwo przekazano Niemcowi – kapitanowi Weidlichowi. Na miejscu został
urządzony uroczysty apel powitalny, podczas którego do polskich żołnierzy
przemówił generał major SS.
Dał wyraz gorącej przyjaźni, jaka istniała między narodami niemieckim a polskim
za życia marszałka Piłsudskiego – relacjonował jeden z żołnierzy batalionu. – Idee
Piłsudskiego pokrywały się zupełnie z ideami narodu niemieckiego i gdyby nie
śmierć marszałka Piłsudskiego, nigdy by nie doszło do wojny między Niemcami
a Polską. Błąd, jaki popełniła Polska, przystępując do wojny z Niemcami, jest do
naprawienia i do tego powołani zostaliśmy my. My zadecydujemy o przyszłości
Polski. Od nas zależy, jak wyglądać będzie w przyszłości państwo polskie lub czy
w ogóle ono będzie wyglądało.
Krótkie przemówienie leutnanta trafia nam od razu do serca: „Nie strzelajcie ludzi
niewinnych, lecz widzicie, że na wsi każdy Ukrainiec jest bandytą, czy kobieta
czy dziecko” – wspominał żołnierz 202. batalionu, którego relację opublikował
magazyn „Karta”. – Toteż pomni jego słów robimy spustoszenie we wsi. Każdego
chłopa ukraińskiego wyprowadzamy i strzelamy. Wracamy z obfitym łupem.
Prowadzimy konie, krowy, świnie na furach.
Nie znamy litości dla Ukraińców. Obojętnie, czy to będzie kobieta czy dziecko.
Krwawo znaczymy swe ślady. Wieś Podłużno została otoczona i spalona, ludność
wystrzelana. Złaźne – spalona do jednej chałupy. Wieś Japłoć – spalona, kobiety,
dzieci wystrzelane. Wypadamy z lasu gwałtownie na wsie i robimy gruntowne
czystki.
Ukraińcy, którzy na nasz widok wycofali się nie dalej jak 300 metrów w pole,
obserwują nas – wspominał policjant. – Widząc olbrzymią kolumnę fur, mają czas
wyprzedzić nas i urządzić zasadzkę, tym bardziej że wciąż zatrzymujemy się
i zabieramy nowych. Dojeżdżamy do cmentarza, skąd otrzymujemy gwałtowny
ogień z trzech stron. Ukraińcy sieją z samych automatów (rosyjskie finki). Szpica
pada na miejscu. Wywiązuje się ciężka walka – gdyż znajdujemy się na gołej
i równej drodze – która trwa dwie godziny. Wyrzucamy wszystkie rakiety
o pomoc, ale bezskutecznie. Z beznadziejnej sytuacji ratuje nas dopiero samolot,
który przypadkowo zauważył walkę… Samolot ten więcej sieje po nas jak po
bandytach, którzy są całkiem ukryci, ale sam prestiż robi swoje i Ukraińcy
w bezładzie zaczynają uciekać… mamy pięciu zabitych i dwóch rannych.
Według znawcy tematu Arkadiusza Karbowiaka straty ponoszone przez 202.
batalion w walkach z UPA były niezwykle wysokie. Na przykład kompania
służąca w punkcie oporu (Stützpunkcie) w Janowej Dolinie w ciągu czterech
miesięcy walk straciła aż czterdziestu ośmiu policjantów!
Los tych, którzy dostali się żywcem w ręce wroga, był straszliwy. Znęcano się
nad nimi w sposób niepojęty. Do ust jeszcze żywych ludzi wpychano ich obcięte
genitalia, zdzierano z nich pasy skóry, wyłupiano oczy. Mimo to jednostka cały
czas mogła liczyć na uzupełnienia, garnęli się bowiem do niej młodzi Polacy
z Wołynia, którzy chcieli bronić rodzin i pomścić zamordowanych bliskich.
202. batalion znalazł się w ostrym konflikcie ze stacjonującym w drugim
skrzydle zamku w Klewaniu batalionem ukraińskiej policji pomocniczej.
Podłożem sporu było to, że noszący esesmańskie czarne mundury Ukraińcy
(Polacy nosili mundury khaki) potajemnie wspierali UPA. Nocami do okien sal
zajmowanych przez batalion dochodziły chóralne śpiewy: „Smert´ Lachom”.
Na reakcję Polaków nie trzeba było długo czekać. Napotkanych ukraińskich
Schutzmannów nasi „prali po pyskach”, wkrótce doszło również do pierwszych
strzelanin i porwań. Wszystko to działo się ku rozpaczy i całkowitej bezradności
niemieckich oficerów, którzy nie potrafili zapanować nad sytuacją.
Zdecydowaniem – czym zyskał sobie szacunek swojego polskiego wojska –
wykazywał się tylko niemiecki oficer 202. batalionu, kapitan Weidlich.
Pewnego razu ukraiński dowódca uprowadził kilku polskich żołnierzy,
skatował ich i zamknął w lochu. Weidlich udał się wówczas do jego pokoju,
przystawił mu pistolet do czoła i tłukł pięścią po zębach, dopóki Ukrainiec nie
zwolnił jego ludzi. Sytuacja ta nie mogła jednak trwać długo, toteż wkrótce
polska jednostka została przeniesiona do Torczyna, a później do Janowej Doliny.
W każdym z tych miejsc powtarzało się to samo: batalion jednocześnie chronił
Polaków i wyrzynał Ukraińców. Pod koniec 1943 roku część żołnierzy
zdezerterowała i dołączyła do AK.
Późniejsze losy batalionu były niewesołe. Po wkroczeniu Armii Czerwonej na
teren Wołynia jednostka została rozbita przez bolszewików i utraciła zdolność
bojową. W efekcie Niemcy w maju 1944 roku – decyzją samego Heinricha
Himmlera – zdecydowali się ją rozwiązać. Stało się tak, mimo że postawa
Polaków była oceniana wysoko przez ich niemieckich przełożonych.
Niemcy dołożyli wszelkich starań, aby pogrzeb wypadł uroczyście – pisał żołnierz
batalionu. – Moment przed wyruszeniem konduktu był przepiękny. Nasi polegli
koledzy leżeli na podwyższeniu, tonęli wprost w powodzi kwiatów i wieńców,
które ofiarowała wdzięczna bez granic ludność polska. Wokół nich cisnęły się
niezliczone tłumy Polaków. Jedni szlochali głośno, drudzy obrzucali ich kwiatami,
inni klęczeli w milczeniu zastygli w modlitwie.
Opcja węgierska
To popularne porzekadło nigdy i nigdzie nie sprawdziło się tak jak na Wołyniu
w 1943 roku. Na terenie tego byłego polskiego województwa w czasie
niemieckiej okupacji stacjonowały bowiem oddziały wojskowe sprzymierzonej
z III Rzeszą armii Królestwa Węgier. A konkretnie – 124. Dywizja Piechoty.
Węgrzy wobec konfliktu polsko-ukraińskiego zajęli zdecydowanie propolskie
stanowisko. I tam, gdzie mogli, pomagali Polakom. Starali się ich chronić przed
banderowskimi rzeziami, zwalczali leśne oddziały UPA. Dostarczali Polakom
żywność i zaopatrzenie, eskortowali ich z zagrożonych wsi do miast
i miasteczek.
Z bunkra wyszedł oficer węgierski – pisał Józef Turowski. – Rozmowa obyła się
w niedalekiej stodole, gdzie „Gzyms” przyjął go w otoczeniu swoich oficerów.
Sam przed wojną był na Węgrzech, rozmawiano więc swobodnie, wspominając
czasy Jagiellonów, a szczególnie generała Józefa Bema. Węgier wyciągnął
manierkę z rumem, wszyscy wypili z nim toast za przyjaźń polsko-węgierską.
„Zieloni”
W sierpniu 1943 roku – relacjonował – Ukraińcy usiłowali rozbić Bielin, ale naszą
samoobronę wspomógł oddział żandarmerii polskiej utworzonej we Włodzimierzu
i ich atak odparliśmy. Dla większego bezpieczeństwa w Bielinie powstał też jej
oddział liczący 15 osób.
Znałem kilku młodych ludzi, którzy zostali „zielonymi” – pisał. – Między innymi
pozostały przy życiu syn ojca chrzestnego mego brata. Dziewiętnastoletni Felek.
Często przy okazji wolnego czasu przychodził do nas i opowiadał o tym, co się
dzieje w terenie, jak wyglądają niemieckie akcje karno-pacyfikacyjne.
Kilkakrotnie z Felkiem przyszedł jego dowódca, młody oficer w stopniu
leutnanta, Bawarczyk, katolik. W święta Bożego Narodzenia 1943 roku
spotkaliśmy Niemca w kościele, później przyszedł do nas i opowiadał o ostatnich
dniach Felka:
– Chłopak był odważny do przesady. Wyglądało to trochę tak, jakby szukał
śmierci. I znalazł ją.
Schutzmanni w AK
Ten będzie panem sytuacji na Wołyniu, kto będzie trzymał las – przekonywał
swojego dowódcę Klimowski. – Jeśli chcemy ocalić ludność polską, polska
przewaga w lesie musi być szybką. Wołyń, głównie z racji kompletnego braku
broni oraz krytycznego stanu kadry, sam tego nie wykona, musi pomóc Generalne
Gubernatorstwo. Jeśliby miały powstać ekspedycyjne bataliony policji polskiej,
o których mówią Niemcy, winny się składać z kadry naszej, by natychmiast wziąć
je w las, jako oddziały nasze.
Niestety pułkownik Bąbiński nie przychylił się do tych zaleceń. Jak pisał
„Ostoja”, „w myśl zasady unikania nawet pozorów współpracy z Niemcami”.
Cóż zrobili akowcy z Wołynia wobec takiego stanowiska swojego dowódcy?
Przeszli nad nim do porządku dziennego. I chwała im za to! Żołnierze AK
w wielu miejscach Wołynia zaciągali się do Schutzmannschaftów. Mało tego,
część z nich stanowiła ich kadrę dowódczą. Skoro Londyn i Warszawa nie
chciały dostarczyć swoim żołnierzom broni, wzięli ją od tego, kto ją dawał.
Czyli od Berlina.
Według historyka Ernesta Komońskiego dowodziło to, „jak duża była
przepaść między wytycznymi konspiracji a rzeczywistością na Kresach
Wschodnich”.
Z kolei Marian Orliński „Jerzy”, porucznik AK i jednocześnie komendant
samoobrony w Ostrogu, tak przedstawiał stan rzeczy, jaki się wytworzył na
Wołyniu w kwietniu 1943 roku:
Co do broni… Komendant obwodu nic nam w tej sprawie nie pomoże. Jak ją
zdobywamy, wiecie sami – mówił w rozmowie z innym oficerem podziemia. –
Największa sensacja: zniknięcie bez śladu części ukraińskiej milicji.
Niemcy tracą głowę i zaczynają kokietować Polaków. Wobec krążących wśród
Ukraińców złowróżbnych pogłosek o przygotowywaniu Polakom „czerwonej
Wielkanocy” młodzież może pójść na lep niemieckiej propagandy, by otrzymać
broń.
Jesteśmy zbyt słabi, by na to wszystko mieć poważniejszy wpływ. W obliczu
zagrożenia nikt nie usłucha naszych poufnych porad, nakazów czy zakazów.
Niech biorą broń. Chodzi tylko o to, by mieć wśród nich ludzi zaufanych,
wartościowych, by wpływać na poczynania całości, a w odpowiednim czasie
oderwać ich od Niemców.
Oko za oko
28 września 1943
Nieustanne napady na wsie Polaków wraz z Niemcami, którzy bezwzględnie
grabią, co popadnie. Przyjeżdżają pijani i biją ludność cywilną kolbami, a do
uciekających strzelają.
14 listopada 1943
We wsi Chorupań Niemczury wraz z Lachami zabrali dwoje ludzi i teraz mordują
ich drutem kolczastym.
Nasza administracja porzuciła swoje posady, aby Niemcy nie mieli dostępu do
naszych wiosek i nie niszczyli nas – napisano w odezwie Krajowego Prowodu
OUN do ludności polskiej wydanej 18 maja 1943 roku. – Wy jako pierwsi
dobrowolnie zgłosiliście się, aby zająć jej miejsce, i pomagacie Niemcom w ich
bandyckiej pracy. Jesteście teraz ślepym narzędziem w niemieckich rękach, które
skierowane zostało przeciwko nam. Pamiętajcie jednak, że jeżeli polska
społeczność nie wpłynie na tych, którzy zatrudnili się w niemieckiej administracji,
policji i w innych instytucjach, tak aby pozostawili swoje posady, to gniew narodu
ukraińskiego wyleje się na tych Polaków, którzy mieszkają na ziemiach
ukraińskich. Każda nasza spalona wieś, każda ofiara z waszej winy odbije się na
was. Polacy! Opamiętajcie się! Wracajcie do domów.
Odwet
1
Akty rozpaczy
Zarówno ja, jak i wszyscy pozostali nie ustalaliśmy w tym czasie, kto przed nami
był – kobiety czy mężczyźni – wspominał jeden z uczestników akcji o nazwisku
Maciążek. – Widzieliśmy, że ze wsi Swozy, i rozstrzeliwaliśmy, nie zastanawiając
się. Mściliśmy się… Poza 26 osobami kobiet i mężczyzn, których zabiliśmy
podczas napadu na wieś Swozy, przez nas, napastników, zostało spalone około 60
chat. Ogółem w tej wsi było średnio może 100 chat. Zabraliśmy całe
gospodarstwo i mienie z podpalanych chat – krowy, konie, świnie, zboże itd.
Wszystko to poszło do niemieckiej żandarmerii w m. Rożyszcze.
Niestety wydaje się, że zakazy księży nie odnosiły wielkiego skutku. Żądza
odwetu wywołana banderowskimi okrucieństwami była zbyt silna.
Mimo późniejszych zapewnień Henryka Cybulskiego mieszkańcom
ukraińskich wiosek dawali się również we znaki mieszkańcy Przebraża. Zdarzało
im się puścić z dymem wioskę, którą uznawali za „bazę banderowców”.
Zarzuty, jakie strona ukraińska stawia przebrażanom, dotyczą jednak głównie
akcji rekwizycyjnych. Gigantyczne masy polskich uchodźców, które
zgromadziły się w polskiej bazie, musiały przecież coś jeść. Ciężar ich
utrzymania w dużej mierze spoczął na ukraińskich chłopach.
Nie można się dziwić – pisał weteran Armii Krajowej – że nie wygojone rany
i świeże wspomnienia o pomordowanych – szukały ukojenia w odwecie. Nie
można było powstrzymać wprowadzonego w ruch ramienia. O jakichkolwiek
sądach czy dochodzeniach w ówczesnych warunkach nie mogło być mowy.
Ponadto w owym tragicznym roku umiejętność zabijania ceniona była wyżej
aniżeli skłonność do defensywy. Stąd podobne czyny określało się raczej jako
zbędne aniżeli zakazane i karalne.
Niemcy dali Polakom ze Stachówki trzy rakiety. W razie napadnięcia przez UPA
Polacy mieli wystrzelić te rakiety, by Niemcy z miast Sarny i Włodzimierzec
widzieli je z obserwatorii i by przyszli z pomocą. Niemcy przyszli po jednym
ataku UPA, dali Polakom około 15 karabinów i wzięli ich na odwet przeciw
ukraińskim wioskom Hranie i Tryputnie. To Polacy poszli z Niemcami, zabili
nieznaną liczbę Ukraińców i spalili te ukraińskie wioski.
Kiedy zostaliśmy ostrzelani w tej wsi – pisał Kowalski – jako jeden z pierwszych
podszedłem do najbliższej chaty. Wezwałem mieszkańców do opuszczenia domu.
Wyszły dwie kobiety. Ucieszyłem się, że nie mężczyźni… Znienacka do „moich”
kobiet podbiegł „J” i z bliskiej odległości zabił je strzałami w głowę. Czułem się
współwinny tej niepotrzebnej śmierci.
Stało się to w marcu 1944 roku we wsi Stawki. Według ukraińskich autorów
śmierć poniosło wówczas aż stu cywilów.
Niestety, jak mawiał pewien mądry Wołyniak, trudno przejść przez morze
łajna, jakim jest wojna, nie ubrudziwszy butów.
4
Obopólne rzezie?
Z ust tych ludzi – pisał 26 września 1943 roku – nie schodzą nigdy słowa: bić,
mordować, palić, odwet. Wiadomo przecież, że przy dzisiejszym stanie naszych
tam sił jest to tylko nieodpowiedzialnym zdaniem niedorosłych,
nieodpowiedzialnych ludzi.
Wśród zamordowanych w tej wiosce był ks. Mykoła Pokrowśki, ihumen ze Sztuń.
Warto odnotować, że jeden z polskich partyzantów odprowadził nad brzeg rzeki
żonę duchownego Marię i ich dwie niepełnoletnie córeczki Annę i Aleksandrę.
Kazał im położyć się na ziemi, po czym markując egzekucję, strzelił w stronę
drugiego brzegu i pobiegł za oddziałem. W ten sposób kobiety ocalały.
Żołnierz ten bez wątpienia był bohaterem. Nie tylko bowiem nie wykonał
niemoralnego rozkazu, ale jeszcze zdusił w sobie gniew wywołany bestialskimi
mordami UPA.
Wypadków takich było więcej. Olgierd Kowalski w swoich wspomnieniach
przedstawił następującą scenę: patrol AK wkracza do wsi. Na jego widok
mieszkańcy rzucają się do panicznej ucieczki przez pola. Polacy zaś wbiegają do
porzuconych domów.
Czy ten krwawy konflikt można nazywać wojną? W polskiej historiografii utarło
się określanie go jako „likwidacji”, „eksterminacji”, „czystki etnicznej” czy nawet
„ludobójstwa”. Tak więc strona polska przedstawiana jest w konflikcie wyłącznie
jako ofiara, a cierpienia przypisywane są wyłącznie Polakom. Aktywne działania
żołnierzy polskiego podziemia mające na celu likwidację ludności ukraińskiej
pokazuje się tylko jako wymuszone akcje w odpowiedzi na agresję ukraińską.
Tymczasem, jak świadczą dokumenty, Polacy przedstawiali nie mniejszą
inicjatywę w konfrontacji z Ukraińcami.
– Jeśli chodzi o liczbę ofiar i ich skalę – z pewnością nie. Natomiast jeśli pyta pan
mnie o to, czy wśród żołnierzy AK znaleźli się tacy, których wojna zdegenerowała
moralnie… No cóż, tak. Dragan Sotirović ps. „Draża” – prawosławny Serb, który
uciekł z niemieckiej niewoli i został jednym z dowódców odtwarzanego przez AK
14. Pułku Ułanów Jazłowieckich – miał powiedzieć, że po wojnie wielu jego
żołnierzy powinno otrzymać Virtuti Militari, a chwilę później kulę w łeb. Uważał
ich za świetnych wojaków, ale miał też świadomość, że po tym, co przeszli, część
z nich nie nadaje się już do normalnego życia. Chcę jednak podkreślić, iż
mówimy o kondycji moralnej jednostek, w żadnym wypadku o całej wołyńskiej
czy lwowskiej AK.
Często trudno było rozróżnić, kto jest cywilem, a kto jest upowcem – mówiła. –
Oni w ogóle nie mieli mundurów. A jeśli mieli, to była to mieszanina fragmentów
umundurowania różnych armii, łącznie z polską. W rzeziach uczestniczyli też
chłopi bez jakiegokolwiek umundurowania. Nawet kobiety. Gdy polski oddział
wkraczał do wsi, po pierwsze likwidował wszystkich mężczyzn, którzy posiadali
broń. Przy okazji mogły jednak zdarzać się ofiary cywilne, tym bardziej że w tych
oddziałach partyzanckich byli ludzie, którym wymordowano wszystkich
członków rodziny. Moja mama, która była sanitariuszką w 27. Wołyńskiej
Dywizji AK, opowiadała mi, jak jej się chłopcy zwierzali z tego, co ich spotkało.
Oni byli w bardzo złym stanie psychicznym. Więc takie akty zemsty przy akcjach
bojowych mogły się zdarzać.
Występował więc ten sam mechanizm co wiosną 1943 roku, gdy do lasu
zbiegli zdeprawowani ukraińscy policjanci. Różnica polegała na tym, że
dowództwo UPA nie hamowało drzemiących w nich krwawych instynktów.
Przeciwnie – podsycało je i zachęcało policjantów, żeby z polską ludnością
cywilną „szli na całość”. Dowództwo AK natomiast stanowczo zakazywało
mordowania kobiet i dzieci.
Raz jeszcze więc powtórzmy cztery zasadnicze argumenty:
1. Polskie zbrodnie na Wołyniu były odwetem za zbrodnie ukraińskie.
2. Skala win obu stron jest nieporównywalna. Żołnierze AK i członkowie
samoobron zamordowali na Wołyniu około 2 tysięcy ukraińskich cywilów,
banderowcy zaś – od 50 do 60 tysięcy polskich cywilów. A więc co
najmniej dwadzieścia pięć razy więcej!
3. Polskie zbrodnie wojenne dokonywane na kobietach i dzieciach wynikały
najczęściej z niesubordynacji lokalnych dowódców albo pojedynczych
żołnierzy, którzy łamali rozkazy przełożonych. Ukraińskie zbrodnie
wojenne były elementem zaplanowanej przez wołyńskie kierownictwo
UPA kampanii eksterminacyjnej.
4. Instrukcji dopuszczającej zabijanie ukraińskich mężczyzn nie można
zrównywać z rozkazem mordowania wszystkich polskich cywilów. A więc
również kobiet i dzieci. AK nigdy nie miała planu wyrżnięcia wszystkich
Ukraińców zamieszkujących Wołyń.
Śmierć każdego niewinnego ukraińskiego cywila, który zginął z ręki Polaka
na Wołyniu, była wielką tragedią, która nigdy nie powinna się była wydarzyć.
Wszelkie takie zbrodnie wojenne należy stanowczo potępić. Bez krętactwa,
wyszukiwania rozmaitych „okoliczności łagodzących” i usprawiedliwień. Takich
rzeczy usprawiedliwić się bowiem nie da.
Zarazem jednak trzeba odrzucić tezę części ukraińskich historyków, jakoby na
Wołyniu doszło do pasma obopólnych rzezi. Że obie strony konfliktu są równie
winne i równie zbrukane krwią. Bo tak nie jest.
Część IV
Opcja sowiecka
1
Sowiecka brzytwa
Autorem tej relacji był Mikołaj Kunicki „Mucha”, dowódca jednego z wielu
bolszewickich oddziałów partyzanckich, które na początku 1943 roku powstały
na Wołyniu.
Ktoś może zapytać, czego szukali Sowieci na terenie byłego województwa II
Rzeczypospolitej. Czy mało mieli własnych terenów, na których mogli strzelać
do Niemców? Otóż z perspektywy Moskwy Wołyń wcale nie był terytorium
okupowanej Polski. Z perspektywy Moskwy Wołyń był okupowanym terytorium
Związku Sowieckiego.
Po agresji z 17 września 1939 roku południowo-wschodnie ziemie II
Rzeczypospolitej bolszewicy przemianowali na „Ukrainę Zachodnią”. 22
października 1939 roku na terytoriach tych czerwony okupant zorganizował
wyborczą farsę. W wyniku głosowania – które odbyło się pod lufami
czekistowskich naganów – ludność wyłoniła Zgromadzenie Narodowe. To zaś
(cóż za niespodzianka!) wystąpiło do Rady Najwyższej Związku Sowieckiego
o przyłączenie „Ukrainy Zachodniej” do „raju robotników i chłopów”. Rada
Najwyższa łaskawie przychyliła się do prośby mas pracujących.
Przez całą wojnę Moskwa konsekwentnie stała na stanowisku, że wybory
z 1939 roku są ważne i wschodnia połowa Polski jest integralną częścią jej
terytorium państwowego. Obecność sowieckich partyzantów miała być tego
widomym dowodem. Rzadko zaludniony, olbrzymi Wołyń, na którym rozciągały
się duże kompleksy leśne, był idealny do działań partyzanckich. I kluczowy ze
względów strategicznych – przez teren województwa przebiegała zaopatrująca
front wschodni linia kolejowa Sarny–Kowel.
Pierwsze bolszewickie oddziałki na Wołyniu powstały na przełomie 1942
i 1943 roku. Po klęsce stalingradzkiej akcja ta przybrała na sile. Kolejne oddziały
i oddziałki zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Warto wymienić chociażby
grupy dowodzone przez Wasilija Begmę, Dmitrija Miedwiediewa, Michaiła
Naumowa czy Iwana Szytowa.
Wkrótce całe połacie województwa zamieniły się w czerwone partyzanckie
republiki. Nocami nad Wołyń nadlatywały sowieckie samoloty, z których skakali
spadochroniarze z „wielkiej ziemi”, czyli terytorium Związku Sowieckiego
nieznajdującego się pod okupacją niemiecką. Oprócz żołnierzy zrzucano broń,
amunicję i radiostacje. A także enkawudzistów i politruków, którzy mieli
utrzymywać w szeregach partyjną dyscyplinę.
Bolszewiccy partyzanci – tak jak na innych częściach polskich ziem
wschodnich – realizowali dwa zasadnicze zadania: doraźne i długofalowe.
Pierwsze polegało na dokonywaniu aktów dywersji i sabotażu wymierzonych
w Niemców. Drugie na przygotowaniu gruntu pod przyszłą sowietyzację
Wołynia.
Sowietyzacja ta była oczywiście niemożliwa bez zniszczenia wszelkich
niesowieckich organizacji podziemnych. Czyli zarówno UPA, jak i AK.
Bolszewiccy partyzanci, jako ludzie praktyczni, nie zamierzali się jednak
wdawać w samobójczą wojnę na dwa fronty. Postanowili rozprawić się
z Ukraińcami i Polakami po kolei. Nie mieli zresztą innego wyboru. Partyzantka
na dłuższą metę nie może się utrzymać bez wsparcia ludności cywilnej.
Sowieci rzecz jasna traktowali ten egzotyczny dla nich „sojusz” doraźnie
i cynicznie. Nie zamierzali oczywiście rezygnować z oderwania Wołynia od
Polski i przyłączenia go do Związku Sowieckiego. Na razie jednak – póki Armia
Czerwona była jeszcze daleko – korzystali z udzielanej im przez Polaków
pomocy. Sami też na ogół wywiązywali się z zobowiązań, odpierając pomniejsze
upowskie ataki na polskie wsie.
Począwszy od wiosny 1943 roku, gdy banderowcy przystąpili do masowych
pogromów, polska młodzież zaczęła się tłumnie garnąć do sowieckich oddziałów
partyzanckich. Ruch ten był tak silny, że – na osobiste polecenie towarzysza
Nikity Chruszczowa – urzędujący w Moskwie Ukraiński Sztab Partyzancki
nakazał tworzenie na Wołyniu odrębnych „polskich” formacji leśnych.
Podobnie jak PPR i GL w Generalnym Gubernatorstwie, oddziały te również
przyjęły „patriotyczny kamuflaż”. Chodziło oczywiście o przyciągnięcie
rekrutów i zmylenie polskiej społeczności. Przejęcie jak największej liczby
polskich mężczyzn, a co za tym idzie – osłabienie „reakcyjnego” podziemia.
Czyli Armii Krajowej.
Pierwszą z „polskich” formacji partyzanckich utworzonych przez
bolszewików na Wołyniu był oddział imienia Tadeusza Kościuszki, który
z czasem przerodził się w zgrupowanie „Jeszcze Polska Nie Zginęła”. Jego
dowódcą był Robert Satanowski, miejscowy czerwony nauczyciel, który 3 maja
1943 roku został zawieziony na leśne lotnisko i samolotem przetransportowany
do Moskwy. Tam odebrano od niego deklarację lojalności, wyznaczono zadania
i przydzielono zastępcę – politruka.
Podczas pobytu w Moskwie Satanowski podobno spotkał się z samym
Chruszczowem, który polecił mu „tak prowadzić politykę, żeby była sowiecka,
ale przykryta polskim narodowym ugrupowaniem”. Jako miejsce działania
Satanowski wybrał najdalej wysunięty na wschód powiat Sarny, gdzie struktury
AK były najsłabsze.
Na czele kolejnych grup partyzanckich stanęli Józef Sobiesiak „Maks”
i cytowany wyżej Mikołaj Kunicki „Mucha”. Polsko-bolszewickie formacje –
w przeciwieństwie do placówek AK i samoobrony – były znakomicie uzbrojone.
Mogły liczyć na stałe dostawy broni i amunicji ze Związku Sowieckiego. Nie
przekładało się to jednak na sprawność bojową. W szeregach czerwonych
partyzantów często dochodziło do maruderstwa i rozprężenia dyscypliny.
Skuteczni w odpieraniu ataków pomniejszych oddziałów UPA w konfrontacji
z silniejszymi jednostkami banderowców ustępowali pola.
Modelowym przykładem może być aktywność oddziału Józefa Sobiesiaka
„Maksa”, późniejszego herszta osławionej brygady partyzanckiej „Grunwald”.
Otóż oddział Sobiesiaka latem 1943 roku przybył do Huty Stepańskiej
w powiecie kostopolskim. Bolszewikom udało się odnieść dwa zwycięstwa nad
upowcami, co wprawiło mieszkańców Huty w euforię i wzbudziło nadzieję, że
wreszcie zyskali potężnych obrońców.
Gdy jednak w połowie sierpnia wokół polskiej miejscowości zaczęły się
koncentrować poważniejsze siły UPA, Sobiesiak stchórzył i wziął nogi za pas.
W przeddzień generalnego szturmu banderowców wyprowadził swoich ludzi
w bezpieczne miejsce, pozostawiając przerażonych Polaków na pastwę rezunów.
Tylko pod opieką miejscowych struktur samoobrony i nielicznych akowców.
Jak więc widać, sowieckie oddziały były elementem niepewnym. Udzielanie
im pomocy wiązało się również z olbrzymim ryzykiem, narażało bowiem na
bestialski niemiecki odwet. Niemcy, gdy dowiadywali się o współpracy jakiejś
polskiej wsi z sowieckim oddziałem leśnym, wysyłali na miejsce oddział karno-
pacyfikacyjny. Do kilku takich sytuacji doszło pod koniec 1942 roku na
Zasłuczu, gdzie pojawił się oddział Miedwiediewa.
Warto również wspomnieć o obliczu ideowym tych oddziałów. Mimo że
znalazło się w nich wielu przypadkowych Polaków, nigdy nie przestały być
oddziałami sowieckimi – reprezentantami zbrodniczego systemu i nieludzkiej
ideologii. Ich szeregi nafaszerowane były enkawudzistami, a ich dowódcy
dopuszczali się zbrodni.
Józef Sobiesiak „Maks” pisał o tym po wojnie bez żadnego wstydu
i skrępowania. W książce Brygada „Grunwald” opisał rozmowę, którą odbył ze
swoim przełożonym, sowieckim pułkownikiem bezpieczeństwa, już po wzięciu
Wołynia pod ponowną bolszewicką okupację. Do komendantury Armii
Czerwonej napłynął wówczas szereg skarg ukraińskiej ludności cywilnej na
wybryki Sobiesiaka i jego grupy.
No cóż, jak mówi stara czekistowska maksyma – gdzie drwa rąbią, tam wióry
lecą.
Wszystko to nie odstraszało Polaków od wstępowania do bolszewickich
formacji. I trudno się temu dziwić. Człowiek, który ucieka przed szalejącym
pożarem i czuje, że płonie na nim koszula, nie zawaha się przed skokiem do
bagna. Badacze oceniają, że w sumie w szeregach sowieckich formacji
partyzanckich na Wołyniu służyć mogło nawet 5 tysięcy Polaków. Zjawisko to
nasiliło się po „krwawej niedzieli”.
Krwawe ostrzeżenie
Być może rzeczywiście tak było i Przebraże poradziłoby sobie samo. Bez
wątpienia jednak współdziałało z bolszewikami. Nie zmieniło się to, gdy
w drugiej połowie 1943 roku przybył tam porucznik Jan Rerutko „Drzazga”.
Oficer ten miał za zadanie sformować na miejscu oddział partyzancki. Siłą
rzeczy musiał jednak dostosować się do zastanej sytuacji. Czyli również
nawiązać współpracę z czerwonymi.
Początkowo układała się ona poprawnie. Polski oddział „Łuna” walczył ramię
w ramię z sowieckimi partyzantami. Zarówno przeciwko UPA, jak i Niemcom.
Pułkownik Prokopiuk na dłuższą metę nie zamierzał jednak tolerować na swoim
terenie polskiego oddziału o nastawieniu niepodległościowym. Należącego do
formacji uznającej zwierzchność „reakcyjnego” rządu polskiego, którego
siedziba znajdowała się w kapitalistycznym Londynie.
Gdy do Wołynia zaczął się zbliżać front i „Drzazga” stał się niepotrzebny –
Sowieci zakończyli grę. Na przełomie października i listopada 1943 roku
porucznik Rerutko został zaproszony przez pułkownika Prokopiuka na „naradę
wojenną” połączoną z uroczystymi obchodami rocznicy rewolucji
październikowej. Na huczną, zakrapianą bimbrem imprezę ściągnięci zostali
również komendanci miejscowych polskich samoobron.
Wasz Osiecki jest nam znany z okresu 1930–1935, kiedy był oficjalnym
pracownikiem defensywy w Sarnach – napisano w tajnej notatce sowieckiej
„razwiedki” z 19 czerwca 1943 roku, którą w książce Mord na Wołyniu zacytował
Marek A. Koprowski. – W tym czasie zostały podjęte próby werbunku
Osieckiego. Naszego werbownika on wydał Polakom. Podejmijcie przygotowania
do jego likwidacji pod marką Niemców.
Tak też się stało. Porucznik Osiecki 7 lipca został uprowadzony do lasu
i zamordowany przez bolszewików. Wraz z nim zginął jego zastępca i woźnica.
Po likwidacji dowódcy samoobrony Sowieci podporządkowali ją sobie
i przemianowali na oddział partyzancki imienia Feliksa Dzierżyńskiego.
Zgładzonego polskiego oficera zastąpił nowy dowódca – lejtnant Grigorij
Sitajło. Oczywiście bolszewik.
W sierpniu 1943 roku na Zasłucze przybył oddział Władysława Kochańskiego
„Bomby”, którego przygody opisałem w poprzedniej części tej książki. Oficer
ten – jak „Drzazga” po przybyciu do Przebraża – zaakceptował panujące na
nowym terenie warunki. On również zawarł lokalny pakt z sowieckimi
partyzantami. Obie strony wspólnie zwalczały banderowców, dochodziło też do
rozmaitych spotkań towarzyskich, które dzisiaj wywołują głęboki niesmak.
Generał Kowpak – wspominał Władysław Kobylański – przybył ze swymi
bojcami do naszego obozu. Cały jego oddział został poczęstowany grochówką,
a generał Kowpak był gościem naszego sztabu. Po obiedzie szef „Opór” wysłał
kompanię honorową. Staliśmy w dwuszeregu. Nadszedł generał Kowpak
w towarzystwie kapitana „Bomby”. Padła komenda:
– Baczność! Na ramię broń! Na prawo patrz!
Generał Kowpak wolnym krokiem przeszedł wzdłuż kompanii honorowej
i przywitał nas po rosyjsku:
– Zdrastwujtie, rebiata!
Odpowiedzieliśmy:
– Czołem, panie generale!
Generał uroczyście przeszedł przed naszym frontem, a jego zimny stalowy
wzrok nie pominął niczego. Wydawało mi się, jak gdyby sam do siebie powtarzał
kilkakrotnie słowa:
– Ładno! Ładno! Ładno!
Był to człowiek w podeszłym wieku, wyglądał dziarsko. Ubrany był w długi
skórzany płaszcz, czapkę futrzaną, buty z cholewami. Trzymał w ręku laskę
sięgającą ramienia. Przy pasie miał dwa nagany.
Siedzący przy ognisku, już po sutym obiedzie, generał Kowpak był bardzo
wesoły, bez przerwy o czymś rozmawiał i dowcipkował, bo siedzący wokół niego
nasi dowódcy i starszyzna sowiecka coraz to wybuchali głośnym śmiechem. Ja
z kolegami obserwowałem zza krzaków naszych gości z wielkim
zainteresowaniem. Generał Kowpak palił jeden po drugim grube papierosy, które
sam robił z machorki zawijanej w papier. Po krótkiej przerwie i odpoczynku
przespacerował się w towarzystwie „Wujka” [drugi pseudonim Władysława
Kochańskiego „Bomby”] po terenie naszego obozu, spotkał się z naszymi
dziewczętami, z którymi śpiewał ukraińskie dumki i posłuchał polskich piosenek.
„Wujek” podarował Kowpakowi swoją bryczkę wraz z końmi. Kowpak
podarował „Wujkowi” nową pepeszę i niemiecki pistolet wielostrzałowy
w drewnianej kaburze, po czym odjechał.
Z kolei ojciec Serafin Kaszuba, który w 1943 roku objął parafię w Hucie
Starej, wspominał uroczyste obchody polskiego Święta Niepodległości.
„Bomba” zaprosił na nie bolszewików. A więc przedstawicieli tej siły, która na
polską niepodległość dybała. Polscy partyzanci przemaszerowali przed
Sowietami, a później odbyła się – jakżeby inaczej – suto zakrapiana biesiada.
Byli zaproszeni goście z sowieckiej partyzantki. Panował nastrój braterskiej
przyjaźni. Śpiewano razem Wołgę i polski hymn narodowy. Przy końcu brzęk
tłuczonych szkieł zmieszał się z ogólną wrzawą. Poważny stary pułkownik ze
złożonymi rękoma prosił o błogosławieństwo:
– Ja ruski czełowiek, no pobłogosław mienia.
„Zieloni” nie byli nigdy darzeni przez nas sympatią – pisał Czesław Piotrowski. –
Chyba ze względu na swój wygląd zewnętrzny (niemieckie mundury), odmienny
sposób bycia i przejawianie często bezwzględności. Z nich to właśnie „Wujek”
utworzył pluton żandarmerii, który z biało-czerwonymi opaskami na swoich
zielonych mundurach i orzełkami na niemieckich furażerkach był dobrze znany
w naszym obozie i okolicy. Oni urządzili areszt polowy w zagrodzie z żerdzi
w głębi lasu, gdzie przetrzymywano ukaranych aresztem naszych chłopaków oraz
inne osoby podejrzane. Oni również wykonywali wyroki śmierci na kilku
złapanych w terenie osobach nam wrogich.
Trudno jednak nie tylko mnie, ale również wielu świadkom tych wydarzeń,
z którymi niejednokrotnie się kontaktowałem, uwierzyć w ten zamach – pisał
Piotrowski. – Był on już wówczas zbyt wielkim autorytetem i otoczył się zbyt
liczną ochroną osobistą spośród oddanych sobie ludzi, aby to mogło się udać.
Operacja „Harakiri”
Na początku 1944 roku było już jasne, że III Rzesza z kretesem przegra
wojnę. A co za tym idzie – że nie stanowi już żadnego zagrożenia dla
niepodległości Polski. Jest okupantem tymczasowym, którego wycofanie się
z terytorium Rzeczypospolitej było tylko kwestią miesięcy. Jednak Niemcy
wciąż byli na tyle silni, żeby pobić słabe oddziały AK, które próbowały ich
kąsać.
Czy po to rzesze młodych polskich patriotów przeżyły wojnę, żeby teraz
rzucać ich do straceńczej, krwawej walki z pokonanymi Niemcami? Jaki to
miało sens? W imię czego miała być składana ta ofiara?
„Skierowanie energii narodowej i jej siły materialnej przeciw Niemcom celem
ich dobijania wobec zbliżania się nowego, potężnego przeciwnika byłoby akcją
nieodpowiedzialnych głupców albo rosyjskich agentów” – ostrzegał pułkownik
Wacław Lipiński. „Nie ten wróg jest groźny, który odchodzi, lecz ten, który
przychodzi” – wtórował mu Władysław Studnicki.
Narażenie oddziałów AK na straszliwe straty w walce z Niemcami było tylko
jednym z zagrożeń wypływających z operacji „Burza”. Drugie – nie mniej
poważne – polegało na samym rozkazie ujawnienia się wojska i aparatu
administracyjnego przed Armią Czerwoną. Oznaczało to bowiem całkowitą
dekonspirację Polskiego Państwa Podziemnego przed sowieckimi organami
bezpieczeństwa – NKWD i Smierszem.
Sprawiało to, że akcja „Burza” była bez wątpienia najlepszym prezentem, jaki
mógł sobie wymarzyć Stalin. Wkraczając na teren Polski, bolszewicy
spodziewali się bowiem, że sowietyzacja i ujarzmienie Rzeczypospolitej nie
będą łatwe. Wiedzieli przecież, że Polacy dysponują potężną niepodległościową
organizacją konspiracyjną.
Wyglądało na to, że sowiecki aparat bezpieczeństwa czeka na terenie Polski
kolosalne zadanie: wytropienie, rozbicie struktur i aresztowanie tysięcznych
rzesz polskich konspiratorów walczących o niepodległość swojej ojczyzny.
Zbrodniarzy z NKWD czekała jednak miła niespodzianka. Ku zdumieniu
bolszewików wszyscy ci konspiratorzy sami się do nich grzecznie zgłosili.
Należy ujawnić się wobec czołowych oddziałów sowieckich – pisał dowódca AK.
– We wszystkich miejscowościach, w których znajduje się ludność polska,
ujawnia się miejscowy komendant garnizonu z oddziałkiem garnizonowym. Dla
uzyskania pełnego obrazu istnienia władz polskich jest potrzebne, by razem
z komendantem garnizonu ujawnili się przedstawiciele administracji (sołtysi,
wójtowie, starostowie).
„Luboń” podkreślał, że cały plan uda się tylko wtedy, jeżeli ujawnienie będzie
natychmiastowe i na całym terenie. Wówczas – przewidywał polski oficer –
Sowieci nie będą mieli innego wyboru, niż korzystać z pomocy polskiej
administracji i wojska. A co za tym idzie – uznają ich istnienie. Sytuacja bardziej
prawdopodobna, czyli że Sowieci polskich urzędników aresztują, urzędy
rozpędzą i stworzą na Wołyniu własną administrację, jakoś „Luboniowi” do
głowy nie przyszła.
Uruchomiona została procedura samozagłady, która miała wyjątkowo
drastyczny i tragiczny przebieg.
4
Był to cios nie do wytrzymania, bo możemy być znowu wydani pod noże
Bandery. Byłem w tej sprawie na kwaterze komendanta. „Wujek” był niezwykle
rozstrojony. Nie pomogły zaklęcia i lamenty. W fatalnym dniu cała ludność
wyszła na drogę, którędy mieli przechodzić. Kobiety z dziećmi rzucały się pod
kopyta końskie. Nic nie pomogło. Odeszli. A nam została pustka i bezgraniczny
smutek. Jakby wraz z nimi odeszła umiłowana Polska. Mrok spadł na dusze.
Straciliśmy orientację. Wioska opustoszała. Ludzie uciekali w las, jakby już ich
kto gonił.
Mieszkańcy Zasłucza obawiali się, że po naszym odejściu zostanie ono bez osłony
i gdy zaatakuje je UPA, zostaną wyrżnięci. Po dziś dzień niektórzy najstarsi
Polacy, którzy mieszkali na Zasłuczu, z którymi się spotykam, mają o to pretensje.
Wymarsz, jak pamiętam, rozpoczął się wieczorem w przykrej atmosferze. Ludzie
wyszli przed domy i nie kryli swojego niezadowolenia. Wielu miejscowych
partyzantów, zostawiając swoje rodziny, też nie było zadowolonych. Przed
wymarszem wielu prosiło „Bombę”, żeby zgodził się na przyłączenie do oddziału
kolumny wozów cywilnych, ale on nie zgodził się na to.
Według majora „Ostoi” już podczas drugiego spotkania żołnierzy 27. Dywizji
z Sowietami w marcu 1943 roku doszło do wielce niepokojącego incydentu.
Spory oddział sowiecki – w sile około 2 tysięcy ludzi – idący w ariergardzie
Armii Czerwonej ku swojemu zaskoczeniu napotkał oddział Michała Fijałki
„Sokoła”. Polacy oczywiście zaoferowali chęć współdziałania, ale bolszewicy
nie chcieli nawet o tym słyszeć.
Myśląc, że mają do czynienia z samodzielnym oddziałkiem AK,
czerwonoarmiści z miejsca próbowali go rozbroić. Cofnęli się, dopiero gdy się
zorientowali, że przed nimi stoją znacznie większe polskie siły.
Znany jest również wypadek ostrzelania całej polskiej kolumny przez
„sojusznika naszych sojuszników” – byli zabici i ranni. Z kolei podchorąży
Mieczysław Sobotko opisał napaść morderców z NKWD na polskich
wartowników. Jeden z nich został zastrzelony z pistoletu z tłumikiem – kula
trafiła prosto w czoło – a drugi uprowadzony. Najprawdopodobniej w celu
przesłuchania i zebrania informacji na temat 27. Dywizji.
To, że po takich incydentach nie odwołano rozkazów o prowadzeniu operacji
„Burza”, nie mieści się w głowie. Po co było to ciągnąć? Mało tego, mimo
wrogiego nastawienia Sowietów wołyńska AK udzielała im wszechstronnej
pomocy. Między innymi przerzuciła szereg bolszewickich grup dywersyjnych
i wywiadowczych za Bug, na teren Generalnego Gubernatorstwa. Było to
działanie kuriozalne. Po prostu zdumiewające.
Jaką korzyść miała odnieść Polska z faszerowania jej bolszewicką agenturą?
Żeby ułatwiać przerzut grup operacyjnych NKWD i Smiersz na własne
terytorium? Działania te można porównać z sytuacją człowieka, który z pełną
świadomością wstrzykuje sobie do krwiobiegu śmiertelną truciznę. Ale cóż było
robić. Zgodnie z instrukcjami premiera Mikołajczyka Polacy mieli okazać
nowemu okupantowi „dobrą wolę”…
Rozkazy nakazujące AK kolaborację z Armią Czerwoną obowiązywały cały
czas, mimo że każdy dzień przynosił kolejne dowody na wrogie nastawienie
bolszewików do Polski i jej niepodległości. Do oficerów 27. Dywizji wkrótce
zaczęły docierać mrożące krew w żyłach informacje zza frontu. Ze wschodnich
terenów Wołynia, które już się dostały pod sowiecką okupację.
W ślad za frontowymi jednostkami Armii Czerwonej postępowały formacje
bezpieczeństwa. Zadaniem oddziałów NKWD i Smierszu była pacyfikacja
zajętych terenów i oczyszczenie ich z „wrogów ludu”. A więc przede wszystkim
polskich patriotów. Polskich mężczyzn siłą wcielano do Armii Czerwonej i armii
Berlinga. A polskich konspiratorów zatrzymywano i mordowano. „Jeszcze
w początkach lutego mieliśmy meldunki z terenów zajętych przez Sowiety –
raportował zaraz po wojnie szef sztabu 27. Dywizji major Klimowski «Ostoja»
– że ujawniające się konspiracyjne władze cywilne i wojskowe są aresztowane”.
Te niepokojące informacje oficerowie dywizji przekazywali dalej – do
Warszawy i Londynu.
Kilku naszych padło już po pierwszych strzałach. Tyraliera zaległa, lecz na śniegu
bieli stanowiliśmy doskonale widoczne cele. Miałem na sobie granatowy płaszcz
gimnazjalny, inni też byli ubrani w ciemne okrycia. Niemców zupełnie nie
widzieliśmy. W białych kombinezonach leżeli na skraju lasu za osłonami ze
śniegu i ostrzeliwali nas gęsto.
Kilka postaci leżało za pagórkiem nieruchomo. Rysiek Palczykowski, ranny,
poruszał się i strasznie jęczał. Niemcy bili do niego z erkaemu, widać było
wyraźnie uderzające w śnieg pociski. Krzyczeliśmy do niego:
– Nie ruszaj się! Leż spokojnie!
Ktoś skoczył ku niemu, lecz zanim dobiegł, padł. Po chwili poderwał się mój
przyjaciel i opiekun, Lolek Kotwica „Kot”. Ale i on nie dobiegł do Ryśka, kula
przeszyła mu pierś.
Upłynęło jeszcze kilka minut i na naszym zapleczu zaczęły rozrywać się
pociski z niemieckich moździerzy. Ostrzał z broni ręcznej przygniótł nas do ziemi
tak, że nie mogliśmy się nawet ruszyć. Tkwiliśmy bezradnie w śniegu. Mróz
zaczął przenikać do szpiku kości. Buty miałem oblodzone i nogi zmarzły mi
bardzo. Przywarłem do ziemi, jakbym chciał się w nią wcisnąć.
– Tu „Żegota”, słucham?
– Tu „Gzyms”. Nacierają na mnie czołgi. Za nimi tyraliera piechoty. Dużo
w tyle, jakieś czterysta metrów, siedem czołgów w polu widzenia… Nie. Jeszcze
dwa… Biją z działek zapalającymi.
– Dobra. Trzymaj się, nie puść piechoty.
Batalion składał się z młodzieży, czyli, jak ja mówię, „dzieci” nie mających
wcześniej żadnego wojskowego przygotowania – relacjonował Antoni Mariański.
– Ja sam, gdy dostałem do niego przydział, nie miałem jeszcze siedemnastu lat.
Takich jak ja było w batalionie całe multum. Batalion od razu dostał się w wir
najcięższych walk z Niemcami, którzy nie tylko byli dobrze wyszkoleni
i uzbrojeni, ale mieli jeszcze wsparcie artylerii, czołgów i lotnictwa, którym nie
miał on co przeciwstawić. Dlatego też opinie, które pojawiły się po wojnie,
sugerujące, że nasz batalion był najgorszy w Dywizji, a „Siwy” najsłabszym
dowódcą, uważam za nieporozumienie. Co nawet najlepszy dowódca może zrobić
z takim „wojskiem”?
Niemcy, którzy nas atakowali, nie wykazywali brawury czy odwagi – mówił
Markowi A. Koprowskiemu Andrzej Żupański. – Nie chcieli ryzykować, po
prostu się bali. Gdy wypierali nas z Pustynki, to przed nacierającą piechotą
położyli wał ogniowy, który zmusił nas do wycofania. Nie mieliśmy czym im
odpowiedzieć. Nasza kompania oczywiście walczyła, ale miała przywieziony ze
sobą tylko jeden karabin maszynowy, bardzo przestarzały, który szybko się zaciął
i odmówił posłuszeństwa. Niemcy nas otoczyli, spychając stopniowo do
defensywy. Nie działali zbyt pospiesznie. Starali się nas pokonać logistyką, i to im
się niestety udawało. Pierścień niemiecki z dnia na dzień zaciskał się coraz
bardziej. Byliśmy codziennie bombardowani przez niemieckie samoloty. Na swoje
pierwsze linie Niemcy wszędzie ściągali czołgi, a także samochody pancerne,
którymi poruszali się grenadierzy pancerni. Miały odkrytą skrzynię bagażową,
w której siedziała drużyna strzelecka z ciężkim karabinem maszynowym.
W rękach niemieckich była to groźna broń. Niemcy podjeżdżali blisko naszych
stanowisk i strzelali, a my nie mieliśmy im czym odpowiedzieć. W końcu
zostaliśmy całkowicie otoczeni.
Walki polskim żołnierzom nie ułatwiali też ich czerwoni „sojusznicy”. Choć
przekazali AK nieco amunicji, w decydujących momentach boju sowieckie
jednostki wycofywały się, odsłaniając skrzydła Polaków. Rwała się łączność,
a o współdziałaniu niech świadczy to, że sowiecka artyleria często zamiast
wspierać ogniem 27. Dywizję, biła po jej pozycjach, powodując nie mniejsze
straty niż Niemcy.
„Uderzenie nasze idzie – przekonywali Polaków bolszewicy. – Trzymać się
do ostatniego naboju!” Żadne uderzenie oczywiście nie nadeszło. A Sowietom
rzeczywiście chodziło, aby 27. Dywizja trzymała się do ostatniego… Ale nie do
ostatniego naboju, lecz do ostatniego Polaka. Hipoteza części historyków, że
bolszewicy starali się jak najbardziej wykrwawić 27. Dywizję, wydaje się
słuszna.
Najpierw rękami Niemców chcieli wykończyć jak najwięcej polskich
patriotów, a potem sami dokończyć „mokrą robotę”. Była to stara sowiecka
taktyka, którą kilka miesięcy później Józef Stalin zastosował podczas Powstania
Warszawskiego. Najpierw bolszewicy robili wszystko, by sprowokować
Polaków do tego szaleńczego, samobójczego zrywu, a potem z satysfakcją
przyglądali się z drugiego brzegu Wisły agonii Warszawy.
Wróćmy jednak na Wołyń. Odcięte od frontu, otoczone ze wszystkich stron
przez nieprzyjaciela oddziały 27. Dywizji były dziesiątkowane przez Niemców.
Żołnierzom szczególnie dawały się we znaki zmasowane naloty Luftwaffe, które
przeorywały coraz ciaśniejszy obszar, na którym się znajdowali. Naloty te nie
tylko powodowały dotkliwe straty, ale i fatalnie wpływały na morale.
Zima roku 1944 zaczynała bowiem dopiero odpuszczać. Przemarznięci do
szpiku kości, głodni i śmiertelnie zmęczeni polscy partyzanci brnęli po kolana
w topniejącym śniegu i błocie. Ostrzeliwani ze wszystkich stron przez
nieprzyjaciela, który cały czas następował im na pięty. A jeszcze na domiar złego
sypały im się na głowy bomby. Żołnierz był w pochodzie i w walce dwadzieścia
cztery godziny na dobę.
Najbardziej ciężki był dla nas dzień 16 kwietnia. Atak przeciwnika prowadzony
przy wsparciu czołgów i ognia artylerii oraz moździerzy wywołał duże
zamieszanie wśród naszych jednostek. Ciężko ranny w obie nogi został sierżant
„Miś”, Wincenty Paszkowski. Zdesperowany „Miś”, który ostatnio przechodził
okres psychicznego załamania i przeczuwał swoją śmierć, nie chcąc być ciężarem
w trudnej sytuacji dla kolegów, odebrał sobie życie, strzelając w głowę z pistoletu.
Sierżant „Miś” był bardzo popularny i lubiany przez kolegów. Dlatego ta śmierć
stała się dla nas wstrząsającym przeżyciem.
Fatalne nastroje panowały nie tylko wśród szeregowych żołnierzy, ale i wśród
oficerów, którzy lepiej niż ich podkomendni zdawali sobie sprawę
z rozpaczliwego położenia dywizji. I coraz bardziej wątpili w sens walki u boku
bolszewików. Formalnie oficerowie starali się robić dobrą minę do złej gry, ale
ich dezorientacja nie mogła ujść uwagi wojska.
Przyjrzeliśmy się pięciu trupom leżącym tuż przed dopalającą się chatą – pisał
Władysław Kobylański. – Ciekawy i zaskakujący był ich ubiór. Jeden z zabitych
miał mundur oficera gestapo i buty sowieckie, tak zwane harmoszki. Dwóch
żołnierzy było ubranych w mundury Wehrmachtu. Spodnie i buty cywilne, hełmy
na głowach. Następny, w mundurze żandarma niemieckiego, miał buty
w strzępach. Ostatni zabity był ubrany jak schutzman niemiecki. Przeszło trzy
i pół roku przyglądałem się Niemcom, ale w takich mundurach żołnierzy
niemieckich nie widziałem. Twarze tych pięciu żołnierzy pożółkłe, kałmuckie.
Stwierdzam zdecydowanie, że twarze te nie były niemieckie.
Jatka na torach
Ranni stali się dla próbującej się wyrwać z okrążenia dywizji kolosalnym
problemem. Polscy partyzanci, przeskakując przez tory, nie mogli zabrać ze sobą
żadnego zbędnego balastu. O przeprowadzeniu na tamtą stronę wozów
z rannymi nie mogło być mowy. Dowództwo podjęło więc dramatyczną decyzję
– porzucamy szpital polowy.
Zapowiada się ciężka walka – wspominał lekarz Grzegorz Fedorowski – i nie ma
wielkich szans na to, by się dało przeciągnąć przez tor konie.
– „Gzyms”, a co robić z rannymi? – zapytałem swego dowódcę batalionu.
– Dobijać! – odrzekł bez namysłu. A po chwili dodał: – „Gryf”, upoważniam
cię, byś mnie pierwszemu strzelił w łeb, jeżeli zostanę ranny.
Dobijać rannych? To się tak łatwo mówi. Ale jak to wykonać? Miałbym
dobijać własnych towarzyszy broni?! Za nic…
W matni
Oddziały 27. Dywizji, które przebiły się przez tory pod Jagodzinem, wyglądały
jak obraz nędzy i rozpaczy. Żołnierze byli pokrwawieni, poszarpani przez
pociski, przestraszeni i zrezygnowani. Mundury wisiały na nich w strzępach,
buty rozpadały im się na nogach. Przypominali upiorną armię widm, a nie
bojową, zwartą jednostkę partyzancką.
Stan wyposażenia i uzbrojenia dramatycznie się pogorszył. Porzucono nie
tylko ciężką broń, ale również wiele broni osobistej. Pogubionej, poniszczonej
przez spanikowanych, ratujących życie żołnierzy. Dywizja nie miała zapasów
żywności ani żadnego zaplecza. Wszystko przepadło.
Problemem dywizji od razu stał się głód. Nasiliła się też wszawica. Bardzo
dokuczliwa stała się plaga poleskich komarów, które atakowały nas w dzień
i w nocy. Brakowało nam środków opatrunkowych, co dodatkowo obniżało
morale żołnierzy. Tym bardziej że nie mieliśmy szpitala polowego i każda cięższa
rana oznaczała dla żołnierza śmierć.
Nawet gdy żołnierzom dywizji udawało się rozbić gdzieś na noc obozowisko,
nie mogli odpocząć. Nocami gwałtownie spadała temperatura, panowały
przymrozki, a żołnierzom nie zawsze pozwalano palić ogniska, by Niemcy nie
zauważyli płomieni. Przemoczeni, trzęsący się z zimna próbowali jakoś dotrwać
do rana.
Noce w koszmar zamieniały również ataki tego, co żołnierze nazywali
„pierwszą plagą szacką”. Czyli wszy. Wyłuskiwanie pasożytów na nic się nie
zdawało – we włosach i bieliźnie gnieździły się nieprzebrane ilości gnid. Z kolei
picie brudnej, mętnej wody z bajor spowodowało, że utrapieniem żołnierzy stała
się krwawa biegunka. Akowcy byli obsypani paskudnymi czyrakami,
w najgorszym stanie znajdowały się ich nogi. Opuchnięte, poobcierane, czarne
od krwi i brudu.
Wszystko to – jak wspominał Józef Czerwiński – doprowadziło do
rozluźnienia dyscypliny. Dochodziło do coraz liczniejszych wypadków
maruderstwa, grabieży, dezercji. Zmusiło to dowództwo dywizji do
nadzwyczajnych działań. Rabusiów karano „stójką”, czyli staniem bez ruchu
z karabinem przez dwie godziny, a dezerterów – karą śmierci. Zawieszano przy
tym wyrok i dawano możliwość rehabilitacji na polu bitwy.
Aby poprawić fatalne morale, „Żegota” 12 maja 1944 roku zarządził
ponowną uroczystą przysięgę na wierność Rzeczypospolitej. Urządzano również
podniosłe leśne Msze Święte. Wytrzymałość ludzka ma jednak granice.
Żołnierze czuli, że znaleźli się w matni, i wielu z nich pogrążało się w czarnej
rozpaczy.
Tragiczna była również sytuacja tych, którzy nie zdołali się przebić pod
Jagodzinem i oddzielili się od głównych sił. Teraz oddziałami, pododdziałami,
grupkami i pojedynczo błąkali się po lasach i szukali żywności w opuszczonych,
popalonych wsiach. Tropieni przez Niemców i banderowców przypominali
wygłodzone wilki z wystającymi żebrami uchodzące przed pogonią myśliwych.
„Puchliśmy z głodu – wspominał Tadeusz Stachurski. – Tylko raz mieliśmy
prawdziwą ucztę, gdy pozwolono nam zjeść wierzchowca «Jastrzębia»”.
Z kolei Eugeniusz Mariański po wielu latach tak opisał w rozmowie
z Markiem A. Koprowskim swoje dramatyczne przeżycia:
W jednej z grup, które nie zdołały się przedrzeć przez tory przy Jagodzinie,
doszło do tragedii. Otóż w oddziałku tym znajdował się lekarz dywizyjny,
dzielny doktor Włodzimierz Zagórski „Osiemnastka”. W szpitalu polowym
pomagała mu żona. Była też z nimi dziewięcioletnia córeczka.
Polscy uciekinierzy niestety natknęli się na niemiecki oddział. Nieprzyjaciel
otworzył ogień.
Fatalna decyzja
– Wykonałeś rozkaz?
– Nie!
– Czy wiesz, co ja teraz każę z tobą zrobić?
– Wiem. Dostanę kulę w łeb.
Dodałem jednak, że szkoda mi się zrobiło tych Niemców:
– Jak jeden zaczął prosić o litość, przypomniałem sobie moją zamordowaną
przez Ukraińców mamusię.
„Kowal” popatrzył na mnie, poklepał po ramieniu i powiedział:
– Będą z ciebie ludzie. Wypierdalaj do oddziału!
Takiego szczęścia jak Czerwiński nie miało wielu innych żołnierzy, którzy
zdecydowali się przeprawić wpław przez rzekę. Części dosięgły w wodzie
nieprzyjacielskie pociski, część po prostu utonęła. Los ten spotkał między
innymi legendarnego partyzanckiego dowódcę, podporucznika Władysława
Cieślińskiego „Piotrusia”. Na swoją zgubę wszedł on do wody w pełnym
umundurowaniu, z pistoletem i lornetką. Nie miał najmniejszych szans.
Na dno poszli również ci żołnierze, a było ich niemało, którzy w toń rzucili
się w kożuchach lub z automatami na plecach. Nasiąkające wodą kożuchy i broń
ciągnęły ludzi w dół. Próbując się ich pozbyć w rwącej wodzie, żołnierze
zaplątywali się, dusili rzemieniami. W wodzie rozgrywał się prawdziwy horror.
Widząc, co się dzieje, kapitan „Garda” desperacko próbował stworzyć
prowizoryczną przeprawę. Kazał żołnierzom pozdejmować pasy, związać je
razem i umocować do drzew na obu brzegach Prypeci.
Dopiero gdy dotarł do sowieckich linii, Maguza zorientował się, że jest ranny.
Odłamki pokiereszowały mu głowę, prawą rękę i oba podudzia. W nie lepszym
stanie byli inni ocalali. Według Haliny Górki-Grabowskiej przejście przez rzekę
„przypominało rzeź”. Tego straszliwego dnia wody Prypeci czerwone były od
polskiej krwi.
Pani Górka-Grabowska również zdecydowała się pobiec w stronę zbawczej
kładki.
Koniec gry
Oddziały 27. Wołyńskiej Dywizji AK, do których dotarł rozkaz generała Bora-
Komorowskiego, bez większych kłopotów przekroczyły Bug i znalazły się na
terenie Generalnego Gubernatorstwa. Krwawy okres walk na Wołyniu dobiegł
końca. Z silnej dywizji, która wyruszała do boju dwa miesiące wcześniej,
pozostały resztki.
Był już późny wieczór, a żołnierze wciąż czekali. Negocjacje trwały wiele
godzin. W szeregach panowały coraz gorsze nastroje, partyzanci zorientowali
się, że dzieje się coś naprawdę niedobrego. Wreszcie z budynku wyszli dowódcy.
Ich widok zmroził krew w żyłach żołnierzy. Część oficerów płakała, inni
miotali się z wściekłości, większość całkowicie załamana – z głowami
opuszczonymi na piersi – wlokła się jak na ścięcie w stronę swoich oddziałów.
Tak zaś zapamiętał ten dzień Leon Karłowicz, jeden z żołnierzy słynnego
zagończyka porucznika Władysława Czermińskiego:
Pojawił się „Jastrząb”. Już z daleka widać było w jego wyrazie twarzy jakąś
głęboką zmianę. Odczekał, aż zrobi się cisza, i rzekł łamiącym się głosem:
– Stała się dziś rzecz tragiczna. Składamy broń. Od dziś przestajemy być
wojskiem.
Słuchaliśmy w osłupieniu. Nie wierzyliśmy własnym uszom. Zapadła długa
chwila milczenia, tylko spojrzenia krzyżowały się i biegały we wszystkich
kierunkach.
– Dlaczego, poruczniku, co się stało? – posypały się najpierw pojedyncze,
późnej już bezładne, gorączkowe pytania.
– Taki otrzymaliśmy rozkaz. Nie więcej powiedzieć nie umiem. „Przyjaciele”
nasi to sprawili.
Potem wyjął z kieszeni paczkę banknotów i wręczył każdemu po
pięciodolarowym papierku.
– To na drogę albo, jak kto chce, na pamiątkę.
Zakończywszy rozdawanie pieniędzy, odszedł.
– Wiejemy! – odezwały się z różnych stron przytłumione głosy.
Rzeczywiście część „jastrzębiaków”, korzystając z ciemności, próbowała się
wyrwać z sowieckiego okrążenia. Wkrótce jednak rozległo się kilka serii.
Pociski poszły nad głowami uciekających, którzy wrócili jak niepyszni.
Sowieckie kleszcze były szczelne. Nikt nie miał prawa się wydostać.
Dziś już wiadomo, że spotkanie między polskimi a sowieckimi oficerami
miało wyjątkowo dramatyczny przebieg. Już na wstępie doszło do
zdumiewającego incydentu. Sowiecki generał Fokanow zauważył, że brakuje
majora Jana Szatowskiego „Kowala”. Powiedziano mu, że szykuje oddziały AK
do defilady.
Generał zażądał jednak, aby go bezzwłocznie sprowadzić. Po „Kowala”
natychmiast wysłano sowiecki samochód. Gdy major dołączył do kolegów, cała
kadra dowódcza 27. Dywizji znalazła się w pułapce. A żołnierze zostali bez ani
jednego wyższego stopniem oficera.
Generał Fokanow, ku rozczarowaniu Polaków, nie miał zamiaru prowadzić
z nimi żadnej narady wojennej. Nie miał też zamiaru dawać 27. Dywizji żadnych
karabinów, mundurów ani armat. Oczekiwania takie były oczywiście śmieszne.
Sowieci nie mieli bowiem najmniejszego zamiaru wojować razem
z nastawionymi niepodległościowo Polakami.
Po cóż im była jakaś akowska dywizja, skoro mieli całą, uzależnioną od nich
czerwoną polską armię? Jeżeli ktoś poważnie myślał, że Stalin – pan absolutny
sytuacji w okupowanej Polsce – będzie chciał współpracować z Armią Krajową,
to był nieuleczalnym… optymistą.
Generał Fokanow odczytał Polakom żądanie natychmiastowego złożenia
broni. Ta sama historia powtórzyła się więc po raz enty. Według tego samego,
doskonale znanego schematu. O żadnym oporze polskich oficerów oczywiście
nie mogło być mowy. W razie odmowy cały sztab 27. Dywizji zostałby
natychmiast aresztowany lub wymordowany przez NKWD. A osierocone,
pozbawione dowództwa oddziały – rozbite w puch.
„Nikt z nas, dowódców, nie mógł i nie chciał wziąć odpowiedzialności za
ewentualne rozpętanie konfliktu – wspominał po latach major «Żegota». –
Historia nas za to osądzi”.
Oczywiście „Żegota” miał rację. W sytuacji, w której znalazła się 27.
Dywizja, otoczona ze wszystkich stron przez uzbrojonych po zęby Sowietów,
wyboru nie było. Trzeba było złożyć broń i oddać się na łaskę i niełaskę
bolszewików. Warto jednak wskazać na oczywisty fakt, że to dowództwo dywizji
ze zdumiewającą naiwnością wpakowało swych – ślepo mu ufających –
żołnierzy w pułapkę. Na „naradę” z bolszewikami polscy oficerowie pojechali
chętnie i dobrowolnie. Sami kazali też przygotować oddziały do defilady.
W polskiej historiografii przyjęło się, że opisując tragedię w Skrobowie,
wypada zamieścić rytualne utyskiwania nad sowiecką „zdradą” i „perfidią”. Ja,
przez szacunek dla inteligencji czytelników, nie zamierzam wypisywać takich
głupstw. Bo czy ktoś, kto dobrowolnie wsadził rękę w paszczę głodnego
krokodyla, ma prawo się na niego oburzać, że mu tę rękę odgryzł?
Czyżby oficerowie 27. Dywizji nie słyszeli o 17 września? O deportacjach na
Syberię? O Katyniu? O straszliwym losie „Bomby” i „Drzazgi”? Czyżby nie
słyszeli, że bolszewicy stworzyli armię Berlinga i marionetkowy rząd przyszłej
czerwonej Polski? Jeżeli mimo to pojechali sobie konferować z Sowietami, nie
powinni się dziwić, że skończyło się to tak, jak się skończyło.
Znacznie bardziej żal mi żołnierzy. Tych dzielnych wołyńskich partyzantów,
z których jestem tak dumny. Ci ludzie przeszli przez piekło. Mimo miażdżącej
przewagi wrogów dzielnie walczyli. Zamknięci w niemieckich kotłach znosili
niewyobrażalne cierpienia i ponosili ogromne ofiary. Wierzyli jednak, że ich
walka i udręka mają sens i nie pójdą na marne. Że biją się za wolną, niepodległą
Polskę. Wszystko to okazało się mrzonką. To, co spotkało w Skrobowie
dzielnych żołnierzy 27. Dywizji, było wielką tragedią. „Było to dla nas straszne
przeżycie. Kto sam nie składał broni, którą walczył, ten tego nie zrozumie” –
wspominał Tadeusz Wolak.
Podobnie jak dwa miesiące wcześniej nad Prypecią, sporą część żołnierzy
rozbrojonych w Skrobowie wcielono do armii Berlinga. A większość oficerów
została prędzej czy później wyłapana przez sowiecką bezpiekę i wpakowana do
łagrów, więzień i katowni. Część z nich ze Związku Sowieckiego wróciła
dopiero po latach. Wielu innych zamordowano na Zamku w Lublinie i innych
miejscach komunistycznych zbrodni.
Tak właśnie skończyła się nakazana przez Komendę Główną AK współpraca
z „sojusznikiem naszych sojuszników”. I tak skończyła się krwawa, tragiczna
epopeja 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej.
13
Tragiczne iluzje
Wyzwolić Polskę mogą obecnie armie rosyjskie – mówił brytyjski premier – które
utraciły miliony ludzi, niszcząc niemiecką machinę wojenną. Nie wydaje mi się,
aby rosyjski postulat zabezpieczenia zachodnich granic Rosji wykraczał poza to,
co jest rozsądne lub słuszne.
Z powstaniem czy bez powstania – pisał już w listopadzie 1943 roku znany
publicysta Adam Doboszyński – całość naszych ziem odzyskamy dopiero w razie
wielkiego osłabienia Rosji w zapasach z Niemcami, względnie po pobiciu Rosji
przez świat zachodni. Żadne krwawe gesty przedsiębrane przedwcześnie nic nam
tu nie pomogą. Wręcz przeciwnie, powstanie, likwidujące ostatecznie element
przywódczy Narodu, może uniemożliwić późniejsze wykorzystanie pomyślnego
dla nas obrotu wypadków.
Słynny kurier z Polski, Jan Karski, na przełomie 1943 i 1944 roku mówił zaś:
Polska w sensie politycznym wojnę przegrała. Gdyby nasi politycy, zamiast żyć
pobożnymi życzeniami, mieli odwagę spojrzeć prawdzie w oczy, usiedliby razem
i zastanowili się, JAK mamy tę wojnę przegrać. Powinniśmy zacząć myśleć
o tym, jak oszczędzić krajowi strat i ofiar, jak go uzbroić i przygotować najlepiej
do tego, co go czeka.
Późnym popołudniem 27. Dywizja zgrupowała się na biegnącym przez las trakcie
w okolicy Zamłynia – wspominał Józef Czerwiński. – Wtedy ze zdumieniem
zobaczyłem, jak wielką stanowiliśmy siłę. Dotychczas często spotykałem różne
oddziały dywizji, zwykle poszczególne bataliony. Teraz na szerokim trakcie
ujrzałem długie kolumny partyzantów ustawione po obu stronach. Jak okiem
sięgnąć, do przodu i do tyłu, wszędzie stały kompanie i bataliony, a za nami nie
kończące się rzędy jeźdźców i objuczonych koni. Dywizja liczyła wówczas ponad
6 tysięcy ludzi. Składała się z dziewięciu batalionów piechoty, dwóch
szwadronów kawalerii, kompanii łączności, kwatermistrzostwa, pododdziałów
obsługi sztabu i szpitala polowego. W kawalerii i taborach znajdowało się ponad
tysiąc koni. Mieliśmy nawet trzy działa przeciwpancerne. Całość była dobrze
uzbrojona. Widok był wręcz imponujący i zrobił na mnie duże wrażenie.
Jest jeszcze jedna, niezwykle delikatna kwestia związana z klęską, którą Polskie
Państwo Podziemne poniosło na Wołyniu. To, że polski obóz niepodległościowy
był tak bezradny wobec banderowskiego ludobójstwa, spowodowało, że wielu
Polaków z Wołynia od tego obozu się odwróciło. I zwróciło się ku obozowi
komunistycznemu.
Zjawisko to zaczęło się już podczas wojny. Gdy w lipcu 1943 roku na
Wołyniu banderowcy bezkarnie wyrzynali polskie wsie, bierność Armii
Krajowej była dla wielu Polaków szokiem. Czuli się zawiedzeni, porzuceni przez
własne państwo. Z goryczą zrozumieli, że z tej strony nie mają co liczyć na
ratunek.
Najpierw Polska wysłała ich na wysuniętą wołyńską placówkę – spora część
Wołyniaków wywodziła się przecież z rodzin osadniczych – a potem pozostawiła
ich tam na pastwę losu.
W tej sytuacji jedyną szansę na powstrzymanie banderowskich pogromów
i okiełznanie UPA Polacy ci upatrywali w rychłym wkroczeniu Armii
Czerwonej. Wydaje się, że doszło wówczas do pewnego przełamania w psychice
wielu – choć na szczęście nie wszystkich – Wołyniaków. Do tej pory nastawieni
zdecydowanie antysowiecko nagle zaczęli nadejścia Sowietów wypatrywać.
Wobec przerażających banderowskich mordów – rąbania siekierami,
nadziewania na widły i palenia żywcem niemowląt – pamięć o zbrodniach
z czasów pierwszej okupacji sowieckiej zblakła. Bolszewików uznano za
mniejsze zło. Do nastrojów, które zapanowały wśród części Polaków, dobrze
pasuje ta parafraza słynnego wiersza Józefa Szczepańskiego:
Jak spod ziemi zjawiła się grupa ludzi uzbrojonych w pepesze, na głowach
papachy z gwiazdami, w kufajkach – wspominał Antoni Cybulski, komendant
samoobrony w Pańskiej Dolinie. – Dowódca, śmiejąc się, oznajmił, że
z banderowcami w trzy mgnienia się rozprawią. Po tej rozmowie po zachowaniu
się nabraliśmy przekonania, że jest to prawdziwy oddział sowiecki, więc
zaprosiliśmy żołnierzy na wspólny obiad. Ta uroczystość zapoznania, na cześć
sojuszników, nie mogła się odbyć bez dobrej samogonki, którą goście chętnie się
raczyli.
Byliśmy już pod opieką Armii Polskiej – pisał Józef Czerwiński – i właśnie teraz
nastąpił dla nas czas przemyśleń, przewartościowań i wyboru. Zapoznano nas
z programem Związku Patriotów Polskich i Krajowej Rady Narodowej, poddano
analizie przyczyny klęski wrześniowej. Mówiono o przyszłej Polsce z granicami
na Odrze, Nysie i Bałtyku. O celach i zadaniach Armii Polskiej, która świetnie
uzbrojona, najkrótszą drogą dotrze do kraju. Szczególnie wiele uwagi poświęcono
problemowi stosunku do ZSRR i braterstwu broni z żołnierzami Armii
Radzieckiej. Opowiadano o bitwie po Lenino i wspólnie przelanej tam krwi.
Rozumieliśmy, że nasze miejsce powinno być wśród tych, którzy jako pierwsi
przyniosą wolność ojczyźnie. Stopniowo zaczęliśmy odczuwać i rozumieć to, że
krytyczny, a nawet wrogi stosunek do rządu emigracyjnego i kierownictwa AK
nie rozciąga się na nas, szeregowych partyzantów i żołnierzy. Nie mieliśmy
zastrzeżeń do programu społecznego polskiej lewicy. Postulaty reformy rolnej
i nacjonalizacji przemysłu popieraliśmy w pełni. Powoli lody topniały.
Przyczyniały się do tego, obok prowadzonych pogadanek i rozmów oraz
serdecznej troski ze strony przełożonych, również kolportowane materiały…
propagandowe.
Ostrzeżenia i priorytety
W dokumentach Polskiego Państwa Podziemnego zachowała się olbrzymia
liczba alarmujących raportów z Galicji. Ich autorzy od połowy 1943 roku
ostrzegali, że banderowcy w każdej chwili mogą przystąpić do wyrzynania
tamtejszych Polaków. Że nad polską ludnością cywilną zawisło śmiertelne
niebezpieczeństwo.
Efekt tego mógł być tylko jeden. Tak jak Polacy na Wołyniu, tak ich rodacy
z Galicji Wschodniej zaczęli się modlić o jak najszybsze nadejście bolszewików.
Woleli związać się ze Związkiem Sowieckim niż z Polską, która – jak pisał
historyk Damian Markowski – nie była zdolna zapewnić własnej ludności
skutecznej obrony.
Spotkał mnie zarzut z ust kolegi Z. – pisał jego autor – że „wy nic nie robicie,
tylko umiecie bujać”. Pomijam formę i nietakt zarzutu, ale człowiek, który
zaprzepaścił całą robotę Okręgu, nie ma prawa robić mi temu podobnych
zarzutów. Poza tym nie ja, lecz kolega Z., jeżeli mogę się tak wyrazić, „bujał” tak
Pana, jak i Komendę Główną, przedstawiając zmyślone stany ludzi
zorganizowanych [w strukturach AK].
Poza tym nie widzę tych nadzwyczajnych sukcesów akcji antyukraińskiej,
gdyż zlikwidowanie kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu milicjantów ukraińskich
tylko na terenie Lwowa nie może być nazywane akcją zabezpieczającą ludność
polską w naszym Okręgu. Brakiem ludzi chętnych do tej akcji nie może się kolega
Z. zasłaniać, gdyż [zakodowany pseudonim] przywoził ciągle z terenu meldunki
o gotowości ludności polskiej podjęcia akcji przeciwukraińskiej. Tylko wszędzie
proszono o broń i kierownictwo.
Jeżeli kolega Z. podjął się zmontowania [obrony przed UPA], to pytam – co
zrobił? Gdzie jest broń? Gdzie są pieniądze, które po prostu leżały na ulicy i tylko
trzeba było je wziąć, gdyż tak sprzyjających warunków do podobnych akcji jak
we Lwowie to w całej Polsce nie było i nie będzie. A co zrobił? Stworzył [słowo
zakodowane] z ludzi niewyselekcjonowanych, z elementu niekarnego, bez
właściwej obsady oficerskiej i bez kontrwywiadu. Czego najlepszym dowodem
jest ostatnia wsypa spowodowana pijaństwem członków [słowa zakodowane],
która miała miejsce w czasie jakichś imienin, na których podchmieleni uczestnicy
zaczęli strzelać w mieszkaniu, co spowodowało smutne skutki.
Niemcy na ratunek
W obliczu całkowitej bezradności AK i wynikającego stąd poczucia porzucenia
i osamotnienia dziesiątki tysięcy Polaków decydowały się na ucieczkę z Galicji
do centralnej Polski. Dla wielu z nich było to jedyną szansą na ocalenie życia
swojego i swoich bliskich. Trudno w to uwierzyć, ale AK robiła wszystko, aby
storpedować i zatrzymać tę migrację. W szeregu łzawych, pełnych frazesów
odezw kierownictwo podziemia nawoływało do „trwania na kresowym
posterunku”. Wyszydzało „tchórzy”, którzy decydowali się na ucieczkę.
Trudno nazwać takie działania inaczej niż skrajnie nieodpowiedzialnymi.
Oczywiście AK mogłaby wzywać Polaków do „trwania na posterunku”, ale
tylko i wyłącznie wtedy, gdyby zapewniła im bezpieczeństwo. Tego jednak
panowie oficerowie – skupieni na przygotowaniach do podjęcia współpracy
z Sowietami – robić nie zamierzali. Efekt takich odezw był więc tragiczny. Część
Polaków, która posłuchała „czynników podziemnych” i pozostała w domu,
została wymordowana przez banderowców.
Nieodpowiedzialne poczynania Armii Krajowej wywoływały zgrozę wśród
części urzędników galicyjskiej Delegatury Rządu na Kraj oraz politycznych
i społecznych działaczy podziemia. Szczególnie tych, którzy związani byli ze
Stronnictwem Narodowym.
Na żadną samoobronę pod komendą niemiecką nie zgodzę się – pisał w marcu
1944 roku dowódca AK w byłym województwie tarnopolskim – a ludzi, którzy na
moim terenie i bez mojej wiedzy wprowadzać będą dezorganizację i pracują na
niekorzyść ludności polskiej i wojska, każę bez sądu rozstrzeliwać.
Jak widać, doszło do tego, że Polak, który chciałby z bronią w ręku bronić
swej rodziny i swego domu przed banderowcami, narażony był nie tylko na
śmierć od upowskiej siekiery, ale również na kulę w łeb od akowców.
Z perspektywy panów z konspiracji wojskowej byłoby lepiej, gdyby Polacy dali
się potulnie wyrżnąć, niż „zhańbili się” przyjęciem pomocy od Niemców.
Działaczy RGO, którzy próbowali ratować Polaków, dowódcy AK nazywali
„kolaboracjonistami”. Oczywiście było odwrotnie: to działacze RGO byli
patriotami, a wspomniani oficerowie AK – kolaborantami. Tyle że nie
kolaborowali z Niemcami, lecz z bolszewikami. Jak pisał historyk Ernest
Komoński, sprzeciw AK wobec prób ratowania polskiej ludności był dla
działaczy RGO szokiem.
Najbardziej zdumiona była jednak udręczona polska ludność, która
informacje, że Niemcy będą wydawać Polakom broń, przyjęła z ulgą. Jak
napisano w raporcie Delegatury Rządu z 7 lipca 1944 galicyjscy Polacy nie kryli
zadowolenia, „widząc w tym możność legalnego przeciwstawienia się
napaściom band”. Niestety AK patrzyła na te sprawy zupełnie inaczej.
Zmiana sojuszy
Do diametralnej zmiany nastawienia Niemców wobec Polaków doszło wiosną
1944 roku, gdy na teren Galicji Wschodniej wdarła się Armia Czerwona. Polskie
podziemie zrealizowało wówczas swe nieobliczalne groźby i rzeczywiście
przystąpiło do otwartej współpracy z bolszewikami. Niemcy uznali wówczas
Polaków za sowieckich sojuszników i postanowili zwrócić się do nastawionej
antykomunistycznie UPA.
Okupacyjne władze bezpieczeństwa nawiązały szereg lokalnych porozumień
z dowódcami oddziałów banderowskich. Przekazały im broń i zaczęły
przymykać oko na ich rozprawę z Polakami. Takie właśnie było tło masakry
w Podkamieniu. Na krótko przed ukraińskim atakiem niemiecki garnizon opuścił
tę miejscowość.
Kryzys zaufania
Nietrudno się domyślić, jaki te „wyczyny” Armii Krajowej miały wpływ na
znękane banderowskimi mordami polskie społeczeństwo Galicji Wschodniej.
Oddajmy głos autorowi cytowanego już raportu Komitetu Ziem Wschodnich.
Nie pozostawił on suchej nitki na planie „Burzy”.
Znowu tysiące polskich ofiar, znowu morze łez, cierpień i krwi, znowu ginie
polski dobytek – pisał. – Kurczy się gwałtownie nasz stan posiadania,
a perspektywy na przyszłość jak najgorsze. Wschodnie Kresy ogołocone zostaną
zupełnie z elementu polskiego. Czy dla kilku pociągów lub kilkudziesięciu
zabitych Niemców warto ponieść tak olbrzymie ofiary? I to cui bono? Gdzie ich
sens, jaki cel, jaki pożytek? Tutejsze społeczeństwo wypróbowane lojalnie
w stosunku do Rządu Polskiego, karne i bezgranicznie ofiarne, świadome swego
posłannictwa, tracić zaczyna zaufanie do poczynań Rządu, oceniając je jako
błędne i niewłaściwe. Stan ten określamy jako kryzys zaufania.
raport ze Lwowa:
Dotychczasowa akcja naszych czynników kierowniczych, mająca na celu
powstrzymanie odpływu elementu polskiego, spotyka się już bardzo często
z ironią i stałym pytaniem: „Dlaczego nie robią czegoś, abyśmy się czuli na tych
ziemiach bezpieczniejsi?”.
raport ze Stanisławowa:
Masowe mordy przy braku reakcji ze strony polskiej, mimo wiadomości
o istnieniu podziemnej organizacji, wywołują poczucie bezbronności i paniki.
Wołyń zdradzony
Wiem, że to, co piszę, jest bardzo gorzkie, drażniące polską wrażliwość, ale
tak było. Pomordowani Wołyniacy w panteonie polskiej martyrologii stali
w drugim rzędzie. Ta pożałowania godna sytuacja zaczęła się zmieniać dopiero
w ostatnich latach. Między innymi dzięki tytanicznym wysiłkom historyków –
takich jak Ewa i Władysław Siemaszkowie – którzy zamiast iść za modą,
niezmordowanie badali gehennę wołyńskich Polaków. A także za sprawą
Wojciecha Smarzowskiego i jego porażającego filmu Wołyń.
Według stereotypowej opinii problem wołyńskiej amnezji historycznej
dotyczy tylko czasów PRL i III RP. Nieprawda! Jak starałem się ukazać w tej
książce – to się zaczęło już podczas II wojny światowej. Już wtedy Wołyń nie
interesował naszych elit. Nie interesował Komendy Głównej AK ani
przywódców Polskiego Państwa Podziemnego. Tak zwane czynniki kierownicze
niespecjalnie również obchodził tragiczny los jego mieszkańców.
Już wtedy dialog z Ukraińcami przedkładano ponad bezpieczeństwo rodaków.
Komenda Główna AK wobec wołyńskiego koszmaru zachowała się biernie.
Mimo dramatycznych apeli mordowanych Wołyniaków nie przysłała im
odsieczy, a wołyńskie struktury podziemnej armii zostały zmobilizowane
dopiero w styczniu 1944 roku. A więc pół roku po apogeum mordów!
Zmobilizowano je zresztą nie po to, żeby broniły Polaków przed ukraińskimi
nacjonalistami, ale po to, by w ramach operacji „Burza” podjęły współpracę
z wkraczającymi do Polski bolszewikami. Wołyniacy otrzymali więc pomoc zbyt
późno, a ich cierpienia już wtedy okrywano zmową milczenia. Przypomnę
jeszcze raz fragment poruszającego meldunku lwowskiego podziemia, którego
fragment wykorzystałem jako motto tej książki:
Ludność czuje się opuszczona przez polskie czynniki rządowe – czytamy w nim.
– Pominięcie sprawy wołyńskiej lub zbywanie jej krótkimi wzmiankami przez
oficjalną prasę podziemną sprawia wrażenie, że polskie władze tylko wtedy
interesują się mordowaniem Polaków, jeśli mordercami są Niemcy. Gdy chodzi
o Ukraińców, uważa się wiadomości o mordach najpierw za niesprawdzone,
a wreszcie zrzuca się winę na wszystkich z wyjątkiem oczywiście głównych
sprawców: nacjonalistów ukraińskich z OUN na czele. Tak patrzy na to tutejsze
społeczeństwo.
Do dziś dnia nie mogę dostatecznie pojąć – pisał weteran polskiej samoobrony
Stanisław Jastrzębski – kompletnej bierności Polaków wobec akcji banderowców,
dążących w sposób jawny do całkowitego ich zlikwidowania. Niektórzy
kresowiacy uzasadniają obecnie ten stan przede wszystkim brakiem właściwego,
mającego autorytet dowódcy z prawdziwego zdarzenia, który mógłby
zorganizować obronę i zdecydowanie przeciwstawić się tej hordzie. Uważam –
niech wybaczą mi krajanie i ci, których zaboli to, co powiem – że szkoda, iż nie
zadziałał mechanizm samoobrony i zdrowego rozsądku. Gdyby Polacy z naszej
wsi sprzeciwili się i rozpoczęli walkę z bandytami zgodnie z zasadą „krew za
krew, oko za oko”, zapewne nie byłoby tylu ofiar. Z tymi zbrodniarzami należało
rozmawiać tylko z karabinem lub granatem w dłoni. Stawka była zbyt wielka, by
pozwalać sobie na bierne oczekiwanie rozwoju wypadków.
Zgadzam się ze Stanisławem Jastrzębskim. Taka jest główna myśl mojej
książki, która zapewne nie spodoba się brązownikom historii. Ludziom, którzy
uważają, że błędy i porażki naszych przodków należy dyskretnie zamiatać pod
dywan. A celem nauczania historii jest podtrzymywanie na duchu poprzez
pudrowanie i szminkowanie przeszłości.
Ja mam diametralnie inny pogląd. Po pierwsze, najważniejsza jest prawda. Po
drugie, historia powinna nam służyć jako nauczycielka życia. Błędy przeszłości
należy opisywać i analizować. Tak, aby ich uniknąć w przyszłości. Prawdziwa
historia – jak nauczał nas wielki Jerzy Łojek – „rozlicza polityków i dowódców
tylko ze skutków, a nie z intencji działania”.
Miałem kiedyś zaszczyt poznać jednego z żołnierzy warszawskiej kompanii,
która w marcu 1944 roku przybyła na Wołyń – pana Andrzeja Żupańskiego
„Andrzeja”, przewodniczącego środowiska żołnierzy 27. Dywizji. W jego
mieszkaniu w centrum Warszawy przez wiele godzin rozmawialiśmy na temat
braku pomocy dla Wołynia ze strony AK. Była to rozmowa pełna goryczy i żalu.
– Mój Boże – mówił pan Andrzej – dlaczego tak późno? Dlaczego nie
wysłano nas na Wołyń wcześniej, kiedy można było jeszcze coś zrobić?
W 2015 roku pan Andrzej Żupański napisał przedmowę do książki Lucyny
Kulińskiej i Czesława Partacza Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich na Polakach
w latach 1939–1945. W przedmowie tej znalazły się te dwa zdania:
Komenda Główna Armii Krajowej nie udzieliła żadnej pomocy zbrojnej ginącej
ludności polskiej Wołynia i Małopolski Wschodniej. Ta decyzja powinna być
poddana badaniom naukowym.
1. Dokumenty archiwalne
Archiwum Akt Nowych
Armia Krajowa
Delegatura Rządu RP na Kraj
Rada Główna Opiekuńcza
3. Wspomnienia, pamiętniki
Banach Kazimierz, Z dziejów BCh, Warszawa 1968
Cybulski Antoni „Oliwa”, Wspomnienia konspiracyjnego starosty z Wołynia, Warszawa 2009
Cybulski Henryk, Krwawy Wołyń ’43, Wspomnienia komendanta Przebraża, Warszawa 2014
Czerwiński Józef, Z wołyńskich lasów na berliński trakt, Warszawa 1972
Fedorowski Grzegorz, Leśne ognie, Warszawa 1963
Filar Władysław, Wołyń–Lublin–Warszawa 1939–1989. Wspomnienia żołnierza 27 Wołyńskiej
Dywizji Piechoty Armii Krajowej, Warszawa 2013
Grabowski Henryk, Polesie Wołyńskie pod okupacją niemiecką, Warszawa 2003
Grabowski Henryk, Szlaki bez drogowskazów, Pruszków 2001
Grzesiakowa Zofia, Między Horyniem a Słuczą, Warszawa 1992
Hermaszewski Władysław, Masakra w Lipnikach, Warszawa 2015
Janicki Zenobiusz, W obronie Przebraża i w drodze do Berlina, Lublin 1997
Jastrzębski Stanisław, Oko w oko z banderowcami: wspomnienia małoletniego żołnierza Armii
Krajowej, Katowice 2011
Jaworski Józef, Krwawe łuny nad Słuczą, Brzezia Łąka 2016
Józewski Henryk, Zamiast pamiętnika, „Zeszyty Historyczne” nr 59–60, Paryż 1982
Karłowicz Leon, Jastrzębiacy. Historia oddziału i batalionu por. „Jastrzębia” z 27. Wołyńskiej
Dywizji Piechoty AK, Warszawa 2013
Karłowicz Leon, Od Zasmyk do Skrobowa, Warszawa 2013
Kaszuba Serafin, Strzępy. Wspomnienia i zapiski, Kraków 1994
Kirschner Henryk, Notatki wołyńskie, Kraków 2010
Kobylański Władysław, W szponach trzech wrogów, Warszawa 2013
Kopisto Wacław, Droga cichociemnego do łagrów Kołymy, Warszawa 1990
Koprowski Marek, Mord na Wołyniu. Zbrodnie ukraińskie w świetle relacji i dokumentów, t. 1
i 2, Zakrzewo 2017–2018
Koprowski Marek, Wołyń. 27 Wołyńska Dywizja Piechoty Armii Krajowej, Zakrzewo 2013
Koprowski Marek, Wołyń. Epopeja polskich losów 1939–2013, t. 1–3, Zakrzewo 2013
Koprowski Marek, Wołyń. Mówią świadkowie ludobójstwa, Zakrzewo 2016
Kowalski Olgierd, Z Wołynia przez Polesie do Berlina. Wspomnienia żołnierza 27. Wołyńskiej
Dywizji Piechoty AK, Bydgoszcz 2005
Kranc Remigiusz, Z Ostroga na Kołymę, Biały Dunajec 1998
Krasowski Jerzy „Lech”, Wspomnienia Wołyniaka [b.m. i d.w.]
Kucharski Roman, Krwawa Łuna, Warszawa 1997
Kuczyński Józef, Między parafią a łagrem, Warszawa 2017
Kulińska Lucyna, Dzieci Kresów, t. 1–4, Warszawa–Kraków, 2003–2013
Kunicki Mikołaj, Pamiętnik „Muchy”, Warszawa 1971
Leszczyński Stanisław, Uwikłanie. Wspomnienia z Podola 1939–1945, Rzeszów 2016
Maguza Zygmunt, Żołnierskie losy Wołyniaka, Warszawa–Rzeszów 2018
Oliwa Apolinary, Gdy poświęcano noże. Tragedia Wołynia, Opole 2013
Piotrowski Czesław, Krwawe żniwa. Zbrodnie ukraińskie na Wołyniu, Warszawa 2016
Piotrowski Czesław, Przez Wołyń i Polesie na Podlasie, Warszawa 1998
Przez uroczyska Polesia i Wołynia: Wspomnienia Polaków uczestników radzieckiego ruchu
partyzanckiego, Warszawa 1962
Romanowski Wincenty, Kainowe dni, Warszawa 1990
Ronikier Adam, Pamiętniki 1939–1945, Kraków 2001
Rzepecki Jan, Wspomnienia i przyczynki historyczne, Warszawa 1983
Saboń Bogusław, Wołyński życiorys, Warszawa 1999
Sobiesiak Józef, Brygada „Grunwald”, Warszawa 1966
Sobiesiak Józef, Jegorow Ryszard, Ziemia płonie, Warszawa 1961
Sobiesiak Józef, Przebraże, Warszawa 1971
Sobotko Mieczysław, Między Turią a Bugiem, Olsztyn–Białystok 1980
Sztumberk-Rychter Tadeusz, Artylerzysta piechurem, Warszawa 1966
Wołyń bez komentarza, Warszawa 2016
Żuk Sulimir Stanisław, Skrawek piekła na Podolu, Warszawa–Kraków 2015
4. Literatura przedmiotu
Antypolska akcja OUN-UPA 1943–1944. Fakty i interpretacje, red. Grzegorz Motyka i Dariusz
Libionka, Warszawa 2002
Armia Krajowa na Wołyniu, Warszawa 1994
Armia Krajowa. Rozwój organizacyjny, red. Krzysztof Komorowski, Warszawa 1996
Bakuniak Edmund Henryk, „Osnowa”. Zgrupowanie pułkowe 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty
AK, Warszawa 2006
Białowąs Jan, Krwawa podolska wigilia w Ihrowicy w 1944 roku, Lublin 2003
Bocheński Adolf, Imperializm państwowy, Kraków 2013
Bonusiak Włodzimierz, Małopolska Wschodnia pod rządami Trzeciej Rzeszy, Rzeszów 1990
Chlebowski Cezary, Wachlarz, Warszawa 1990
Chojnowski Andrzej, Koncepcje polityki narodowościowej rządów polskich 1921 – 1939,
Wrocław–Warszawa–Kraków–Gdańsk 1979
Dębowska Maria, Kościół katolicki na Wołyniu w warunkach okupacji 1939–1945, Rzeszów
2008
Dębski Krzesimir, Nic nie jest w porządku, Warszawa 2016
Europa nieprowincjonalna. Przemiany na ziemiach wschodnich dawnej Rzeczypospolitej.
Białoruś, Litwa, Łotwa, Ukraina, wschodnie pogranicze III Rzeczypospolitej Polskiej
w latach 1772–1999, red. Krzysztof Jasiewicz, Warszawa 1999
Faszcza Dariusz, „Luboń”, „Wiktor” pułkownik Kazimierz Bąbiński 1895–1970, Warszawa
2010
Faszcza Dariusz, Komenda Okręgu AK „Wołyń” wobec eksterminacji ludności polskiej w 1943
r., „Niepodległość i Pamięć” 20/3–4 (43–44), 2013
Faszcza Dariusz, Skazany na zapomnienie. Płk Kazimierz Bąbiński „Luboń-Wiktor”, Pułtusk
2008
Fijałka Michał, 27. Wołyńska Dywizja Piechoty AK, Warszawa 1986
Filar Władysław, „Burza” na Wołyniu. Z dziejów 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii
Krajowej. Studium historyczno-wojskowe, Warszawa 1997
Filar Władysław, Polskie podziemie niepodległościowe AK w obronie ludności polskiej na
Wołyniu, „Biuletyn Informacyjny Żołnierzy Środowiska 27 Dywizji Wołyńskiej AK” nr 3
1998
Filar Władysław, Przebraże – bastion polskiej samoobrony na Wołyniu. Bitwy i akcje,
Warszawa 2007
Filar Władysław, Wołyń 1939–1944. Eksterminacja, czy walki polsko-ukraińskie, Toruń 2003
Filar Władysław, Wydarzenia wołyńskie 1939–1944. W poszukiwaniu odpowiedzi na trudne
pytania, Toruń 2008
Giedroyc a Ukraina. Ukraińska perspektywa Jerzego Giedroycia i środowiska paryskiej
Kultury, red. Magdalena Semczyszyn i Mariusz Zajączkowski, Warszawa–Lublin–Szczecin
2014
Gogun Aleksander, Partyzanci Stalina na Ukrainie, Warszawa 2015
Górski Grzegorz, Rada Narodowościowa przy Delegacie Rządu RP na Kraj (październik 1943–
lipiec 1944), „Roczniki Nauk Prawnych”, tom VII, 1997
Hrycak Jarosław, Historia Ukrainy 1772–1999. Narodziny nowoczesnego narodu, Lublin 2000
Hryciuk Grzegorz, Przemiany narodowościowe i ludnościowe w Galicji Wschodniej i na
Wołyniu w latach 1931–1948, Toruń 2005
Hud Bohdan, Ukraińcy i Polacy na Naddnieprzu, Wołyniu i w Galicji Wschodniej w XIX
i w pierwszej połowie XX wieku, Lwów–Warszawa 2013
Iliuszyn Ihor, ZSRR wobec ukraińsko-polskiego konfliktu narodowościowego na Ukrainie
Zachodniej w latach 1939–1947, Warszawa 2017
Iljuszyn Ihor, UPA i AK. Konflikt w Zachodniej Ukrainie (1939–1945), Warszawa 2009
Jastrzębski Stanisław, Samoobrona Polaków na Kresach Południowo-Wschodnich II
Rzeczypospolitej w latach 1939–1946, Wrocław 2008
Juchniewicz Mieczysław, Na wschód od Bugu. Polacy w walce antyhitlerowskiej na ziemiach
ZSRR 1941–1945, Warszawa 1985
Karłowicz Leon, Ludobójcy i ludzie. Sąsiedzi. Wołyń 1943, Warszawa 2013
Kęsik Jan, Zaufany komendanta. Biografia polityczna Jana Henryka Józewskiego 1892–1981,
Wrocław 1995
Kołtun Krzysztof, Bestialstwa UPA pod Lubomlem na Wołyniu, Lublin 2016
Komański Henryk, Siekierka Szczepan, Bulzacki Krzysztof, Ludobójstwo dokonane przez
nacjonalistów ukraińskich na Polakach w województwie lwowskim w latach 1939–1947,
Wrocław 2006
Komański Henryk, Siekierka Szczepan, Bulzacki Krzysztof, Ludobójstwo dokonane przez
nacjonalistów ukraińskich na Polakach w województwie stanisławowskim w latach 1939–
1946, Wrocław 2007
Komański Henryk, Siekierka Szczepan, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów
ukraińskich na Polakach w województwie tarnopolskim, 1939–1946, Wrocław 2004
Komoński Ernest, W obronie przed Ukraińcami, Toruń 2013
Kozłowski Maciej, Między Sanem a Zbruczem. Walki o Lwów i Galicję Wschodnią 1918–1919,
Kraków 1990
Kresowa księga sprawiedliwych 1939–1945. O Ukraińcach ratujących Polaków poddanych
eksterminacji przez OUN i UPA, oprac. Romuald, Warszawa 2007
Kroll Bogdan, Rada Główna Opiekuńcza, Warszawa 1985
Kulińska Lucyna, Działalność terrorystyczna i sabotażowa nacjonalistycznych organizacji
ukraińskich w Polsce w latach 1922–1939, Kraków 2009
Kulińska Lucyna, Dzieje Komitetu Ziem Wschodnich na tle losów ludności polskich Kresów
w latach 1943–1947, t. 1 i 2, Kraków 2002–2003
Kulińska Lucyna, Partacz Czesław, Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich na Polakach w latach
1939–1945. Ludobójstwo niepotępione, Warszawa 2015
Madajczyk Czesław, Faszyzm i okupacje 1938–1945, t. 1–2, Poznań 1983
Majewski Marcin Łukasz, Wołyń. Komunizm, nacjonalizm, terroryzm. Wojewoda wołyński
wobec ukraińskich organizacji terrorystycznych na Wołyniu 1928–1938, Warszawa 2014
Markowski Damian, Anatomia strachu. Sowietyzacja obwodu lwowskiego 1944–1953. Studium
zmian polityczno-gospodarczych, Warszawa 2018
Markowski Damian, Płonące Kresy. Operacja „Burza” na Kresach Wschodnich II
Rzeczypospolitej, Warszawa 2011
Marszał Maciej, Polska myśl konserwatywna wobec „kwestii ukraińskiej” w okresie
międzywojennym, „Studia Prawno-Ekonomiczne”, t. XCI/1, 2014
Materiały i studia z dziejów stosunków polsko-ukraińskich, red. Bogumił Grott, Kraków 2008
Mazur Grzegorz, Biuro Informacji i Propagandy SZP, ZWZ, AK 1939–1945, Warszawa 1987
Mazur Grzegorz, Pokucie w latach drugiej wojny światowej. Położenie ludności, polityka
okupantów, działalność podziemia, Kraków 1994
Mazur Grzegorz, Wytyczne BIP-u w sprawie ukraińskiej płk. dypl. Jana Rzepeckiego, „Zeszyty
Historyczne” nr 106, Paryż 1993
Mędrzecki Włodzimierz, Województwo wołyńskie 1921–1939. Elementy przemian
cywilizacyjnych, społecznych i politycznych, Wrocław 1988
Mich Włodzimierz, Problem mniejszości narodowych w myśli politycznej polskiego ruchu
konserwatywnego (1918–1939), Lublin 1992
Miłosz Czesław, Wyprawa w Dwudziestolecie, Kraków 2000
Miszewski Dariusz, Rada Narodowościowa wobec mniejszości narodowych i narodów
wschodnich w czasie II wojny światowej, „Przegląd Narodowościowy” nr 3/2014
Motyka Grzegorz, Cień Kłyma Sawura. Polsko-ukraiński konflikt pamięci, Gdańsk 2013
Motyka Grzegorz, Na Białych Polaków obława. Wojska NKWD w walce z polskim podziemiem
1944–1953, Kraków 2014
Motyka Grzegorz, Od rzezi wołyńskiej do akcji Wisła, Kraków 2011
Motyka Grzegorz, Polski policjant na Wołyniu, „Karta” nr 24, Warszawa 1998
Motyka Grzegorz, Ukraińska partyzantka 1942–1960, Warszawa 2006
Motyka Grzegorz, Wołyń ’43, Kraków 2016
Musiał Bogdan, Rozstrzelać elementy kontrrewolucyjne! Brutalizacja wojny niemiecko-
sowieckiej latem 1941 roku, Warszawa 2001
Musiał Bogdan, Sowieccy partyzanci 1941–1944. Mity i rzeczywistość, Poznań 2014
Ney-Krwawicz Marek, Komenda Główna Armii Krajowej 1939–1945, Warszawa 1990
Ney-Krwawicz Marek, Powstanie powszechne w koncepcjach i pracach Sztabu Naczelnego
Wodza i Komendy Głównej AK, Warszawa 1999
Operacja „Burza” i Powstanie Warszawskie 1944, red. Krzysztof Komorowski, Warszawa
2002
Orzełek Ariel, Idea asymilacji państwowej Ukraińców w Małopolsce Wschodniej
w międzywojennej refleksji politycznej Aleksandra Bocheńskiego, „Rocznik Lubelski” 42,
2016
OUN, UPA i zagłada Żydów, red. Andrzej A. Zięba, Kraków 2016
Partacz Czesław, Kwestia ukraińska w polityce polskiego rządu na uchodźstwie i jego
ekspozytur w kraju (1939–1945), Koszalin 2001
Partacz Czesław, Łada Krzysztof, Polska wobec ukraińskich dążeń niepodległościowych
w czasie II wojny światowej, Toruń 2004
Peretiatkowicz Adam, Polska samoobrona w okolicach Łucka, Katowice 1995
Peretiatkowicz Adam, Wołyńska samoobrona w dorzeczu Horynia, Katowice 1997
Podhajecki Adam, OUN i UPA pod skrzydłami III Rzeszy, Warszawa 2013
Podskarbi-Łojas Władysława, Wołyńskie lata, które pamiętam…, Toruń 2011
Polacy i Ukraińcy podczas II wojny światowej, red. Włodzimierz Bonusiak, Rzeszów 2000
Polityczne, religijne i kulturalne aspekty sprawy polskiej na Kresach Wschodnich, red.
Bogumił Grott, Kraków 2009
Polska–Ukraina. Dziedzictwo i współczesność, red. Roman Drozd, Tadeusz Sucharski, Słupsk
2012
Polska–Ukraina. Trudne pytania, t. 1–11, oprac. Romuald Niedzielko, Warszawa 1998–2009
Popek Leon, Ostrówki. Wołyńskie ludobójstwo, Warszawa 2011
Pro memoria (1941–1944). Raporty Departamentu Informacji Delegatury Rządu RP na Kraj
o zbrodniach na narodzie polskim, oprac. Janusz Gmitruk, Arkadiusz Indraszczyk, Adam
Koseski, Warszawa–Pułtusk 2004/2005
Przybysz Kazimierz, Wojtas Andrzej, Bataliony Chłopskie, t. 1–3, Warszawa 1985
Razyhrayev Oleh, Policja Państwowa w województwie wołyńskim w okresie międzywojennym,
Warszawa 2019
Romanowski Wincenty, ZWZ-AK na Wołyniu 1939–1944, Lublin 1993
Rossoliński-Liebe Grzegorz, Bandera. Faszyzm, ludobójstwo, kult, Warszawa 2018
Sawicki Mikołaj, Dzieje konfliktów polsko-ukraińskich, t. 1–3, Warszawa 1992
Siemaszko Ewa, Siemaszko Władysław, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów
ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939–1945, t. 1–2, Warszawa 2000
Snyder Timothy, Rekonstrukcja narodów. Polska, Ukraina, Litwa, Białoruś 1569–1999, Sejny
2006
Snyder Timothy, Skrwawione ziemie. Europa między Hitlerem a Stalinem, Warszawa 2011
Snyder Timothy, Tajna wojna. Henryk Józewski i polsko-sowiecka rozgrywka o Ukrainę,
Kraków 2008
Sołonin Mark, Nic dobrego na wojnie, Poznań 2011
Sowa Andrzej Leon, Kto wydał wyrok na miasto?, Kraków 2016
Sowa Andrzej Leon, Stosunki polsko-ukraińskie 1939–1947, Kraków 1998
Stosunki polsko-ukraińskie w latach 1939–2004, red. Bogumił Grott, Warszawa 2004
Stosunki polsko-ukraińskie. „Głos Kresowian”, oprac. Jan Niewiński, Warszawa 2005
Szabłowski Witold, Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia, Kraków 2016
Torzecki Ryszard, Kwestia ukraińska w polityce III Rzeszy (1933–1945), Warszawa 1972
Torzecki Ryszard, Kwestia ukraińska w Polsce w latach 1923–1929, Kraków 1989
Torzecki Ryszard, Polacy i Ukraińcy. Sprawa ukraińska w czasie II wojny światowej na terenie
II Rzeczypospolitej, Warszawa 1993
Torzecki Ryszard, Polska myśl polityczna wobec kwestii ukraińskiej w czasie II wojny
światowej (kraj i emigracja), [w:] Polska – Polacy – mniejszości narodowe, red. W.
Wrzesiński, Wrocław–Warszawa–Kraków 1992
Tucholski Jędrzej, Cichociemni, Warszawa 1984
Turowski Józef, Pożoga: Walki 27 Wołyńskiej Dywizji AK, Warszawa 1990
Turowski Józef, Siemaszko Władysław, Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich dokonane na
ludności polskiej na Wołyniu 1939–1945, Warszawa 1990
Ważniewski Włodzimierz, Stracone nadzieje. Polityka władz okupacyjnych w Małopolsce
Wschodniej 1939–1944, Warszawa 2009
Wenklar Michał, Batalion 202. [w:] Od września do Norymbergi, Kraków 2012
Wenklar Michał, Polacy w niemieckiej policji pomocniczej Schutzmannschaftsbataillon 202,
„Studia nad Autorytaryzmem i Totalitaryzmem” 34, nr 4, Wrocław 2012
Węgierski Jerzy, Armia Krajowa na południowych i wschodnich przedpolach Lwowa, Kraków
1994
Węgierski Jerzy, Armia Krajowa w okręgach Stanisławów i Tarnopol, Kraków 1996
Węgierski Jerzy, Armia Krajowa w Zagłębiu Naftowym i na Samborszczyźnie, Kraków 1993
Węgierski Jerzy, Lwowska konspiracja narodowa i katolicka 1939–1946, Kraków 1994
Węgierski Jerzy, Mazur Grzegorz, Konspiracja lwowska 1939–1944. Słownik biograficzny,
Katowice 1997
Węgierski Jerzy, W lwowskiej Armii Krajowej, Warszawa 1989
Wiatrowycz Wołodymyr, Druga wojna polsko-ukraińska 1942–1947, Warszawa 2013
Wnuk Rafał, Za pierwszego Sowieta. Polska konspiracja na Kresach Wschodnich II
Rzeczypospolitej (wrzesień 1939–czerwiec 1941), Warszawa 2007
Wysocki Roman, Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów w Polsce w latach 1929–1939,
Lublin 2003
Zajączkowski Mariusz, Ukraińskie podziemie na Lubelszczyźnie w okresie okupacji niemieckiej
1939–1944, Lublin–Warszawa 2015
Zychowicz Piotr, Obłęd ’44, Poznań 2013
Zychowicz Piotr, Opcja niemiecka, Poznań 2014
Zychowicz Piotr, Pakt Piłsudski–Lenin, Poznań 2015
Żeleński Władysław, Zabójstwo ministra Pierackiego, Warszawa 1995
Żupański Andrzej, Droga do prawdy o wydarzeniach na Wołyniu, Toruń 2012
Głosy ocalałych
PAKT PIŁSUDSKI-LENIN
PAKT RIBBENTROP-BECK
SKAZY NA PANCERZACH
OBŁĘD ‘44
OPCJA NIEMIECKA
ŻYDZI
ŻYDZI 2
SOWIECI
NIEMCY
Spis treści
Strona tytułowa
***
Wołyńskie pytanie
Dlaczego napisałem tę książkę
Część I. Ludobójstwo
1. Geneza
2. Niewysłuchane ostrzeżenia
3. Najważniejsze jest powstanie
4. Dzwonek alarmowy
5. Przegrany wyścig
6. Dwa samce alfa
7. Krwawa niedziela
8. Solidarność ’43
9. Za późno!
10. Czyja wina?
11. Katastrofa w Różynie
12. Chwała zagończykom
13. Odsiecz, która nie nadeszła
14. Co sobie pomyśli świat?
15. Czerwone lobby w Komendzie Głównej AK
16. Polska nas zawiodła
Część II. Opcja niemiecka
1. Żyjemy! Heil Hitler!
2. Wróg mojego wroga…
3. Strefy bezpieczeństwa
4. Wehrmacht przybywa na odsiecz
5. Karabiny na furmankach
6. Polacy z III Rzeszy
7. 202. batalion
8. Opcja węgierska
9. „Zieloni”
10. Schutzmanni w AK
11. Oko za oko
12. Wnioski niepoprawne patriotycznie
Część III. Odwet
1. Akty rozpaczy
2. Honor polskiego żołnierza
3. Kobiety i dzieci pod ochroną
4. Obopólne rzezie?
Część IV. Opcja sowiecka
1. Sowiecka brzytwa
2. Krwawe ostrzeżenie
3. Operacja „Harakiri”
4. Wieloryb zamiast piranii
5. Cywile na pastwę UPA
6. Jeden nabój w magazynku
7. Kocioł pod Kowlem
8. Jatka na torach
9. W matni
10. Fatalna decyzja
11. Czerwone wody Prypeci
12. Koniec gry
13. Tragiczne iluzje
14. Czerwona zarazo – ratuj!
Zakończenie
1. Naród, który nie uczy się na błędach
2. Wołyń zdradzony
Bibliografia
Głosy ocalałych
PZP = AK
Fotografie
Polecamy
Strona redakcyjna
Copyright © by Piotr Zychowicz 2019
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2019
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem,
zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony.
Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Wydawca podjął wszelkie starania w celu ustalenia właścicieli praw autorskich reprodukcji
zamieszczonych w książce. W wypadku jakichkolwiek uwag czy niedopatrzeń prosimy o kontakt
z wydawnictwem.
ISBN 978-83-8062-677-5