You are on page 1of 444

Polskie władze tylko wtedy interesują się mordowaniem Polaków, jeśli

mordercami są Niemcy.
raport podziemia z ziem wschodnich Rzeczypospolitej
Wołyńskie pytanie

– Co to za podziemna armia, która chce walczyć z Niemcami, a nie jest w stanie


ochronić kobiet i dzieci przed bandami uzbrojonymi w widły?
To dramatyczne pytanie pada z ust Zosi, głównej bohaterki filmu Wołyń
Wojciecha Smarzowskiego. Adresatem tego pytania jest ukochany dziewczyny,
Antek. Żołnierz Armii Krajowej.
Antek na pytanie nie odpowiada. Zamiast tego, wykonując rozkaz podziemnej
organizacji, opuszcza wieś. Odchodzi. Zosia, jej dzieci, sąsiedzi i pozostali
polscy mieszkańcy wioski zostają sami. Porzuceni na pastwę morderców.
W nocy na miejscowość napadają bowiem ukraińscy nacjonaliści.
Na oczach oszołomionych widzów dzieją się sceny przekraczające wszelkie
wyobrażenie. Oszalali z przerażenia Polacy próbują się wymknąć, ale nie ma
dokąd. Nie ma drogi ucieczki. Oprawcy są wszędzie. Dopadają Polaków
i rozrąbują ich siekierami. Dźgają nożami i widłami. Jednej z kobiet wyłupują
oczy. Innej wycinają z brzucha płód.
Na ekranie widzimy odrąbane ręce i nogi. Fragmenty mózgu wypadające
z pogruchotanych czaszek. Parujące wnętrzności wypływające z rozpłatanych
brzuchów. Banderowcy obwiązują polskie dzieci snopkami słomy i palą je
żywcem. Swoje ofiary ćwiartują i przerzynają na pół piłami. Topią w studniach
i rozrywają na strzępy końmi.
Wszystko to odbywa się w upiornym blasku bijącym od pochodni i płonących
strzech. Przy akompaniamencie ryku bydła, jęków ofiar i dzikich wrzasków
morderców. Istne pandemonium. Siódmy krąg piekieł.
Ogarnięci grozą widzowie filmu Wołyń patrzą na ekran w bezbrzeżnym
przerażeniu. Wiedzą bowiem, że to, co się na nim dzieje, nie jest fikcją. To nie
horror klasy B, wytwór chorej wyobraźni scenarzystów. To wierna historyczna
rekonstrukcja. Przedstawione w filmie sceny rozegrały się naprawdę w lipcu
1943 roku na Wołyniu. Zaledwie siedemdziesiąt pięć lat temu, w Europie.
Ludzie naprawdę tak ginęli. I tak zabijali.
Kiedy oglądałem te naturalistyczne, pełne okrucieństwa obrazy,
podświadomie liczyłem, że w ostatniej chwili – niczym w hollywoodzkiej
superprodukcji – zaatakowanym Polakom ktoś przybędzie na ratunek. Że zaraz
zagrają trąbki i na plan jak burza wpadną na koniach „nasi chłopcy”. Zobaczę
przekrzywione zawadiacko rogatywki, zielone partyzanckie mundury, orzełki na
czapkach. Błysk wzniesionej do cięcia szabli, huk rewolwerowego wystrzału.
I plecy uciekających w popłochu banderowców.
Ale „nasi chłopcy” nie przybyli…
Historycy oceniają, że nacjonaliści z Ukraińskiej Powstańczej Armii na
Wołyniu i w Galicji Wschodniej mogli zgładzić nawet około 100 tysięcy
Polaków. Ta szokująca swoim okrucieństwem i skalą operacja eksterminacyjna
trwała wiele miesięcy. Od lutego 1943 roku aż do całkowitego opanowania tych
terenów przez Armię Czerwoną w roku 1945.
Ludobójstwa na Polakach dopuściły się kiepsko wyszkolone, kiepsko
dowodzone i kiepsko uzbrojone leśne grupy, a niekiedy naprędce skrzyknięte
watahy chłopów. Pospolite ruszenie. Narzędziami zbrodni były prymitywne
narzędzia rolnicze: widły, siekiery, cepy, kosy, noże, łomy, kije i maczugi. To, co
się wtedy działo na Wołyniu, bardziej przypominało obrazy z Ogniem i mieczem
Henryka Sienkiewicza niż nowoczesną wojnę dwudziestego wieku.
Wszystko to zupełnie nie pasuje do narracji, którą karmi się każde polskie
dziecko od najwcześniejszych lat szkolnych. Wychowuje się nas bowiem
w całkowicie bezkrytycznym kulcie Armii Krajowej i Polskiego Państwa
Podziemnego. Najliczniejszej, najpotężniejszej i najlepiej zorganizowanej
organizacji konspiracyjnej w całej okupowanej przez Niemców Europie.
Opowiada się nam o wszechmocy Armii Krajowej i jej żołnierzy, którzy przez
pięć lat grali na nosie wrednym szkopom i nie ugięli się przed potęgą III Rzeszy.
Dokonywali brawurowych akcji partyzanckich, wysadzali w powietrze pociągi
i koszary, wykradali najściślej chronione tajemnice imperium Adolfa Hitlera.
Zlikwidowali generała Franza Kutscherę i wielu innych niemieckich oprawców.
Dla Armii Krajowej nie było zadań niewykonalnych! To nasza największa duma.
Ta historyczna propaganda sukcesu jest tak sprawna i wszechobecna, że nikt
nie kwapi się do zadania podstawowych pytań, które wręcz cisną się na usta.
A są to pytania nadzwyczaj niepoprawne politycznie i niewygodne. Od
rozpoczęcia ludobójstwa na Wołyniu minęło już jednak siedemdziesiąt sześć lat
i należy je w końcu zadać. Jesteśmy to winni ofiarom i ich zawiedzionym
nadziejom.
Gdzie było Polskie Państwo Podziemne w lipcu 1943 roku, gdy na Wołyniu
ukraińscy nacjonaliści wyrzynali naszych rodaków?
Skoro Armia Krajowa była tak potężna, to jak mogła dopuścić do tego
ludobójstwa?
Dlaczego pozwolono na to, aby luźne watahy uzbrojonych w cepy i siekiery
oprawców przez wiele miesięcy całkowicie bezkarnie wycinały w pień polskie
wioski?
Dlaczego nikt nie przybył na odsiecz Wołyniowi? Gdzie byli ci wszyscy
malowani chłopcy z AK o dziarskich, groźnie brzmiących pseudonimach? Gdzie
były te wszystkie „Wilki”, „Błyskawice” i „Gromy”?
Dlaczego wielka wojskowa organizacja dowodzona przez zawodowych
oficerów, generałów, pułkowników i majorów, pompowana przez brytyjskiego
sojusznika dolarami, sprzętem i bronią, w lipcu 1943 roku nie podjęła żadnych
poważniejszych działań wymierzonych w morderców z UPA?
Dlaczego Wołyniacy umierali w osamotnieniu?
Współczesnym Polakom wydaje się, że Wołyń leży bardzo daleko. Traktują tę
część przedwojennej Polski jak na poły realną, na poły mityczną krainę leżącą
gdzieś, hen, na krańcach świata. Ale to nieprawda! W linii prostej z Lublina do
Włodzimierza Wołyńskiego jest tylko 130 kilometrów.
Straszliwa gehenna naszych rodaków rozgrywała się więc pod samym nosem
Armii Krajowej, niemal na jej oczach. Tuż za miedzą. Tuż obok terytoriów, na
których operowały silne oddziały partyzanckie Okręgu Lublin Armii Krajowej.
Zachowane dokumenty archiwalne nie pozostawiają żadnych wątpliwości –
Komenda Główna AK i kierownictwo Polskiego Państwa Podziemnego były na
bieżąco informowane, co się dzieje na Wołyniu. Od 1942 roku do Warszawy
napływały liczne ostrzeżenia i alarmujące raporty na temat rosnącego
banderowskiego zagrożenia. A później – gdy zaczęły się mordy – dramatyczne
błagania o ratunek.
Dowództwo Armii Krajowej pozostało jednak bierne. W obronie ginących
rodaków nie kiwnęło palcem.
Polacy są narodem, który woli nie słuchać o przykrych sprawach. A jeżeli już
nie mają wyboru – oczekują, że te przykre sprawy zostaną im podane w kojącym
opakowaniu patriotycznych frazesów. W lekkostrawnym sosie rozmaitych
okoliczności łagodzących i tłumaczeń mających wykazać, że w gruncie rzeczy
wcale nie było tak źle, jak mogłoby się wydawać.
Ja nie podzielam tego zamiłowania moich rodaków. Uważam, że prawdę –
nawet najtrudniejszą i najbardziej bolesną – należy walić prosto w oczy. Książka,
którą trzymacie państwo w rękach, została napisana zgodnie z tą zasadą. Dlatego
jej lektura może być szokująca.
Nie mam jednak najmniejszych wątpliwości, że bezczynność Komendy
Głównej AK wobec ludobójstwa polskich cywilów na Wołyniu można
skwitować tylko jednym słowem. Hańba.
Dlaczego napisałem tę książkę

Przez świeżo zżęte pola szybkim, gorączkowym krokiem ciągnie kolumna ludzi.
Kobiet, dzieci i starców. W sumie około 250 osób. Płaczą, krzyczą, błagają
o zmiłowanie. Ubrania w nieładzie, pokrwawione głowy, poszarpana skóra na
dłoniach. Oczy obłąkane ze strachu. Tempo jest szalone. Ludzie się potykają,
przewracają na ostre ściernisko.
Na nogi podrywają ich ciosy karabinowych kolb i kopniaki podkutych butów.
Przerażonych cywilów otacza gęsty kordon partyzantów. Mają na sobie elementy
umundurowania rozmaitych armii, a na furażerkach znaczki z tryzubem. Są głusi
na błagania cywilów. Zaciśnięte zęby, palce kurczowo obejmujące kolby
karabinów i rękojeści pistoletów. Część odwraca wzrok, inni przeciwnie – z furią
w oczach wrzeszczą, biją i kopią ofiary.
Nagle, na skraju pola otoczonego z trzech stron rzadkim zagajnikiem, konwój
staje. Z gardeł cywilów dobywa się rozpaczliwy jęk.
– Wtedy zrozumieliśmy. Nie mieliśmy już najmniejszych wątpliwości.
Zrozumieliśmy, że oprawcy sprowadzili nas tutaj, aby nas wszystkich
zamordować – opowiadał mi Aleksander Pradun, wówczas chłopiec. – Reakcje
ludzi, którzy stanęli w obliczu śmierci, były różne. Jedni płakali, inni się modlili,
inni błagali o litość, a jeszcze inni z rezygnacją siadali na trawie. Ukraińcy zbili
nas w gromadę i zabrali się do krwawego dzieła.
Banderowcy postanowili dokonać tego krwawego dzieła stopniowo, etapami.
Wyciągnęli z tłumu dziesięć osób. Kazali im się położyć twarzą do ziemi,
a następnie nad ofiarami stanęli wybrani spośród nich egzekutorzy. Przystawili
im karabinowe lufy do głów… i po chwili rozległa się ogłuszająca salwa. W górę
wyprysnęły obłoczki krwi.
Pierwsza dziesiątka zginęła na oczach reszty przeznaczonych na śmierć.
Trudno sobie wyobrazić, co musieli czuć ci ludzie! Zobaczyli właśnie
makabryczną śmierć swoich bliskich, sąsiadów, znajomych – i wiedzieli, że
zaraz przyjdzie kolej na nich. Mordercy bowiem zaczęli wyciągać z tłumu
kolejne ofiary… W końcu rzucili się na zbitą w gromadkę, struchlałą
z przerażenia rodzinę Pradunów.
– Ułożyli nas rzędem. Twarzami do ziemi – wspominał pan Aleksander. –
Mama, ciocia, babcia i inni krewni. Ja leżałem obok mamy. Przytuliła mnie
mocno. Potem usłyszałem wystrzały. Pierwszy, drugi, trzeci. Każdy kolejny
coraz bliżej… Nagle huk rozległ się tuż obok mnie. Mama drgnęła konwulsyjnie,
poczułem krótki, mocny uścisk jej dłoni, a potem nagle jej ciało zwiotczało.
Poczułem, że coś lepkiego spływa mi po twarzy.
Mama pana Praduna zginęła na miejscu trafiona banderowską kulą, ale pocisk
przeznaczony dla chłopca ominął jego głowę. Obryzgała go tylko krew, kawałki
kości i mózgu innych ofiar. Dzięki temu ukraińscy nacjonaliści uznali, że nie
żyje. Pradun leżał bez ruchu, a wokół trwała rzeź. Słyszał kolejne strzały, krzyki
konających ofiar, przekleństwa oprawców.
Czerwone, kąsające mrówki oblazły mu całą twarz. Leżał w niewygodnej
pozycji, w brzuch wbijał mu się pniak po ściętym drzewie. Wiedział jednak, że
jeśli poruszy choćby jednym mięśniem, to natychmiast zginie. Banderowcy
bezwzględnie bowiem dobijali bagnetami i kolbami karabinów wszystkie ofiary,
które dawały najmniejsze oznaki życia.
Wreszcie kanonada i krzyki ucichły. Rzeź dobiegła końca. Mordercy
pozostawili na polu skrwawione ciała i odeszli w stronę lasu.
– Słyszałem jeszcze, jak na odchodnym szydzą ze swoich ofiar – relacjonował
Pradun. – Krzyczeli: „Tu leżą zabite polskie mordy!”. Po pewnym czasie
ostrożnie, z trudem podniosłem się z ziemi. Wkoło zobaczyłem kilkaset
zakrwawionych trupów. Byłem w szoku. Zawołałem: „Kto żyw, niech ucieka!”.
Wstało jeszcze kilka osób i poszliśmy w stronę płonącej wsi. Chociaż minęło
siedemdziesiąt lat, wciąż trudno mi o tym mówić. To, co wtedy widziałem,
prześladuje mnie do dziś…
Gdy rozgrywały się te wydarzenia, Aleksander Pradun miał trzynaście lat.
Mieszkał w Ostrówkach na Wołyniu. 30 sierpnia 1943 roku na tę polską
miejscowość napadł kureń Ukraińskiej Powstańczej Armii dowodzony przez
Iwana Kłymczaka „Łysego”.

Przeprowadziłem akcje we wsiach Wola Ostrowiecka i Ostrówki – meldował


przełożonym „Łysy”. – Zlikwidowałem wszystkich Polaków od małego do
starego. Wszystkie budynki spaliłem, mienie i chudobę zabrałem dla potrzeb
kurenia.

Wielu ludzi wyobraża sobie, że ludobójstwo na Wołyniu było jakimś wielkim,


chaotycznym pogromem. Czy też serią pogromów dokonanych przez pijaną
tłuszczę. W Ostrówkach doszło tymczasem do zaplanowanej i zorganizowanej
na zimno precyzyjnej egzekucji, której nie powstydziłyby się najbardziej
zwyrodniałe oddziały NKWD lub SS.
Ukraińscy nacjonaliści, wkroczywszy do wsi, zwołali mieszkańców na wiec.
Podczas niego przeprowadzili selekcję. Mężczyzn i starszych chłopców
zamknęli w szkole, a kobiety, starców i dzieci – w kościele. Oba budynki otoczył
gęsty kordon „strilciw”. W tym czasie towarzyszący upowcom ukraińscy cywile
wykopali wielki dół…
Pierwsi mieli zginąć mężczyźni. Banderowcy wyprowadzali ich za szkołę
w małych grupach. Prowadzono ich nad dół śmierci, gdzie roztrzaskiwano im
czaszki siekierami, pałkami, maczugami i młotami do uboju bydła. Zabici padali
wprost na górę miotanych przedśmiertnymi drgawkami ciał… Chodziło o to, by
strzałami z broni palnej nie wywołać paniki wśród oczekujących na swój los
kobiet i dzieci.
Kobiety i dzieci planowano spalić żywcem w kościele, ale nieoczekiwanie na
miejsce przybył oddział niemieckiej żandarmerii i zaczął strzelać do upowców.
Napastnicy wycofali się więc na pobliskie pole, pędząc przed sobą przerażonych
Polaków. Zatrzymali się dopiero pod wsią Sokół. To właśnie tam doszło do
krwawej masakry, w której zginęła mama i inni bliscy Aleksandra Praduna.

Ukrainiec strzelił do dziecka – wspominał jeden z ocalałych. – Lat może trzy–


cztery. Pocisk zerwał mu czaszkę i to dziecko wstało, a następnie, płacząc, biegało
to w jedną, to w drugą stronę z otwartym, pulsującym mózgiem.

Egzekucja była tak drastyczna i szokująca, że część żołnierzy UPA odmówiła


w niej udziału. W szeregach oprawców doszło do buntu! Wówczas kierujący
akcją oficer wyjął z kieszeni kartę z rozkazem i jeszcze raz musiał odczytać go
na głos. Potem zagroził buntownikom, że jeżeli nie będą strzelać, zostaną
straceni na miejscu wraz z Polakami. Dopiero ta groźba odniosła skutek.

Chłopcy nie chcieli się położyć, strasznie płacząc – relacjonowała Janina


Martosińska. – Obie ciocie prosiły: „Połóżcie się”, ale oni niemiłosiernie
krzyczeli. Ten przerażający głos pamiętać będę do końca życia. Wtem rozległ się
strzał i ucichło jedno dziecko. Drugi strzał – ucichło drugie. Modliłam się
w duchu: „Boże, żeby zabił, a nie ranił”. Kiedy strzelił do brata, poczułam lekki
smród prochu. Po chwili strzelił do mnie. Upadłam. Nie wiedziałam, że jestem
ranna.

Ciała 250 polskich kobiet i dzieci leżały na polu przez kilka dni. Nocami
żerowały na nich dzikie zwierzęta. Wreszcie, gdy szczątki zaczęły się rozkładać,
UPA spędziła na miejsce Ukraińców z jednej z sąsiednich wsi i kazała im je
pogrzebać. Ofiary spoczęły w wielkiej masowej mogile. Miejsce to mieszkańcy
nazwali później Trupim Polem, bo jeszcze przez wiele lat deszcze wymywały
tam z ziemi fragmenty pogruchotanych ludzkich czaszek.
Tego dnia zgładzone zostały dwie polskie miejscowości. Jednocześnie
banderowcy wkroczyli bowiem do drugiej polskiej wsi – sąsiedniej Woli
Ostrowieckiej. Początkowo zachowywali się przyjaźnie, rozdawali nawet
dzieciom cukierki. Zapewniali, że nikomu nie zrobią krzywdy. Potem jednak
wydarzenia potoczyły się zgodnie z przygotowanym planem. Czyli tak samo jak
w Ostrówkach.
Partyzanci zwołali wiec, na którym ogłosili, że chcą razem z Polakami
walczyć przeciwko Niemcom. Następnie przeprowadzili selekcję – polscy
mężczyźni byli grupkami wyprowadzani do stodoły na rzekome badanie
lekarskie. Tam uśmiercano ich za pomocą narzędzi rolniczych, a ciała wrzucano
do wykopanego rowu.

Ukraińcy kazali mi rozebrać się – wspominał Władysław Soroka. – Zostałem


tylko w kalesonach i koszuli. Jeden z Ukraińców pchnął mnie lekko do przodu.
Uderzali siekierą i wrzucali ciało do dołu. Skoczyłem między oprawców
i wybiegłem przez otwarte drzwi na pole. Usłyszałem krzyk: „Strilaj!”.
Padł pojedynczy strzał, ale mnie nie trafił. Posypały się kule z karabinu
maszynowego. Dostałem serię w pośladek i nogi z odległości kilkunastu metrów.
Z bólu aż przysiadłem. Poderwałem się i zacząłem uciekać w kierunku krzaków.
Dostałem postrzał w pierś. W olszynie przewróciłem się. Przez przestrzelone
płuco uciekało mi powietrze.

Podobnie jak w Ostrówkach zabójcy nie zdążyli rozprawić się z kobietami


i dziećmi zamkniętymi w budynku szkoły, na odsiecz Polakom przybyli bowiem
Niemcy. Banderowcy postanowili wówczas szybko „załatwić sprawę”.

Do wnętrza izb lekcyjnych – wspominał Henryk Kloc – Ukraińcy zaczęli wrzucać


granaty i strzelać z broni maszynowej. Rozległy się jęki rannych, płacz dzieci
i krzyk matek. Znaleźliśmy się jakby w kręgu piekielnych czeluści. Na domiar
złego bulbowcy podpalili budynek, który płonął jak pochodnia.
Leżałem na podłodze obok sąsiadki. Nagle rozległ się huk granatu. Krew
i poszarpane ciało chlusnęły na mnie. Byłem w szoku. Podczołgałem się do mojej
młodszej siostry Anny. Dotknąłem jej, już nie żyła. Została trafiona w głowę.
Kula wyrwała duży otwór w czaszce. Otępiałem z wrażenia. Podniosłem głowę
i ujrzałem leżącą i krwawiącą matkę. Jeszcze żyła. Podczołgałem się do niej
i przytuliłem się po raz ostatni. Granat rozszarpał jej stopy. Po podpaleniu szkoły
przez Ukraińców spłonęła żywcem.

Wnętrze budynku stopniowo wypełniało się duszącym, gryzącym dymem. Na


ścianach, meblach, podłodze szalały płomienie. Szkoła mogła w każdej chwili
się zawalić i pogrzebać Henryka Kloca pod stosem płonących rozżarzonych
belek. Przerażony chłopiec postanowił wyskoczyć przez okno.
Nasi strażnicy śmierci czuwali – relacjonował. – Rozległ się strzał, poczułem
silny ból i upadłem. Zostałem trafiony w czoło. Ukraińcy trzykrotnie przewracali
mnie i kopali, lecz nie zorientowali się, że żyję.
Obok mnie leżała Maria Jesionek. Była matką trojga dzieci – Janka (8 lat),
Andrzeja (5 lat) i ośmiomiesięcznego niemowlęcia. Ona także wyskoczyła
z płonącego budynku. Trafiona kulą leżała martwa. Padając, przygniotła
niemowlę i udusiła je swoim ciężarem. Jej syn Janek również został zastrzelony.
Leżał obok niej z przestrzeloną głową.
Zaś Andrzejek siedział przy martwej matce, szarpał ją i wołał: „Mamo, wstań!
Chce mi się jeść. Nie udawaj. Chodźmy do domu, bo się boję”. Coraz głośniej
skarżył się i płakał. I wtedy podbiegł do niego Ukrainiec, przyłożył lufę karabinu
do głowy i oddał strzał. Chłopiec głośno krzyknął: „Mamo, ratuj!” – i już nie żył.

Henryk Kloc miał dużo szczęścia. Mimo dwóch ran postrzałowych –


w lędźwie i głowę – oraz straszliwych poparzeń przeżył.
Podczas gdy żołnierze UPA metodycznie mordowali mieszkańców, przybyli
na miejsce ukraińscy chłopi z pobliskich wiosek przetrząsali polskie domy
w poszukiwaniu cennych przedmiotów. Ze stodół i chlewów wyciągali zwierzęta
gospodarskie. Znalezionych w rozmaitych skrytkach Polaków sadystycznie
uśmiercali na miejscu. Księdzu Stanisławowi Dobrzańskiemu podobno odrąbali
głowę.
Wieczorem po masakrze mordercy urządzili w lesie huczną ucztę, podczas
której samogonem opijali „zwycięstwo” i dzielili się łupami. Do uszu leżących
na polu konających Polaków dochodziły śmiechy i pieśni ukraińskich sąsiadów.
Zbrodnią w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej od lat zajmuje się potomek
ofiar, znakomity badacz doktor Leon Popek z IPN. To z jego wstrząsającej
książki Ostrówki. Wołyńskie ludobójstwo pochodzą relacje wykorzystane w tym
rozdziale. Według doktora Popka w obu masakrach dokonanych 30 sierpnia
1943 roku zginęło około 1050 polskich cywilów. Była to jedna z największych
zbrodni, do których doszło podczas rzezi Polaków na Wołyniu.
Z ocalałym Aleksandrem Pradunem rozmawiałem w lipcu 2011 roku. Od tego
dnia minęło więc osiem lat, ale pamiętam tę rozmowę, jakby odbyła się wczoraj.
Pamiętam nie tylko to, co pan Pradun mówił, ale również to, jak mówił. Kiedy
opowiadał o tym, jak ułożono go na ziemi, jak usłyszał strzały i poczuł na
ramieniu uścisk dłoni konającej matki, z jego gardła wydobył się rozdzierający
szloch. Jęk rozpaczy…
A przecież miałem przed sobą dorosłego mężczyznę. Wydarzenia, które
wspominał, rozegrały się wiele lat temu. Wydawałoby się więc, że czas powinien
zrobić swoje. Tragedia, która dotknęła go, gdy był dzieckiem, stanowiła jednak
dla niego tak wielki psychiczny wstrząs, że powracanie do niej – nawet po
niemal siedmiu dekadach – było dlań ponad siły.
Podczas mojej blisko dwudziestoletniej pracy dziennikarskiej rozmawiałem
z setkami świadków historii. W tym z wieloma ocalałymi z przeróżnych
masowych zbrodni i ludobójstw dwudziestego wieku. Ale to właśnie rozmowa
z Pradunem była spośród nich wszystkich najbardziej dramatyczna
i wstrząsająca.
Pamiętam, jak po tym wywiadzie wróciłem do domu. Długo nie potrafiłem
znaleźć sobie miejsca i przestać myśleć o tragedii mieszkańców Ostrówek oraz
Woli Ostrowieckiej. Sięgnąłem po mapę Wołynia, aby sprawdzić, gdzie
konkretnie znajdowały się te miejscowości. Gdy wreszcie udało mi się je
odnaleźć, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Sprawdzałem kilkukrotnie. Nie
mogło być mowy o pomyłce.
Otóż Ostrówki znajdowały się w powiecie lubomelskim na samym
zachodnim krańcu Wołynia. Zaledwie kilka kilometrów od Bugu
i Lubelszczyzny. Zaledwie kilka kilometrów od terenów opanowanych przez
polską partyzantkę z Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich. Gdyby Ostrówki
istniały do dziś, byłyby miejscowością graniczną, znajdowałyby się niemal
dokładnie na granicy Polski i Ukrainy.
Ostrówki i Wolę Ostrowiecką zgładzono 30 sierpnia 1943 roku, a więc
pięćdziesiąt dni od wołyńskiej krwawej niedzieli. Siedem tygodni po apogeum
ludobójstwa na Wołyniu. Obie wsie były jednym z największych skupisk
Polaków w tej części byłego województwa. To, że wkrótce padną ofiarą
grasujących w okolicy oddziałów UPA, było pewnikiem. Mieszkańcy zresztą
z wyprzedzeniem zostali powiadomieni o grożącym im niebezpieczeństwie.
I co? I nic. Żadna z polskich organizacji, żaden z polskich oddziałów nie
stanął w ich obronie. Dlaczego tak się stało? Jak można było do tego dopuścić?
Jak wytłumaczyć tę zdumiewającą inercję, bierność, wręcz bezradność Armii
Krajowej wobec rozgrywającej się na Wołyniu polskiej tragedii?
Gdy zadałem sobie te pytania, zrozumiałem, że nie zaznam spokoju, dopóki
nie znajdę na nie odpowiedzi. Że muszę poznać prawdę niezależnie od tego, jak
gorzka się okaże. Jeszcze tego samego dnia – w lipcu 2011 roku – wiedziałem,
że kiedyś napiszę tę książkę.
Część I

Ludobójstwo
1

Geneza

Na czym polegał konflikt między Polakami a Ukraińcami podczas II wojny


światowej? Publicyści i historycy często udzielają na to pytanie niezwykle
długich, złożonych i skomplikowanych odpowiedzi. Powołują się na procesy
społeczne, wymieniają dziesiątki przyczyn i powodów. Odpowiedź jest jednak
bardzo prosta.
Konflikt między Polakami a Ukraińcami polegał na tym, że Polacy chcieli,
aby po zakończeniu wojny Wołyń i Galicja Wschodnia znalazły się w granicach
państwa polskiego. A Ukraińcy chcieli, żeby po zakończeniu wojny Wołyń
i Galicja Wschodnia znalazły się w granicach państwa ukraińskiego.
Był to więc klasyczny spór o terytorium. Konflikt o ziemię. Można go było
rozwiązać na dwa sposoby. Albo za pomocą miecza, albo przez negocjacje
i wypracowanie jakiegoś kompromisu. Problem polegał na tym, że żadna ze
stron na ustępstwa i kompromisy nie miała najmniejszej ochoty.
Polski rząd stał na stanowisku nienaruszalności wschodniej granicy II
Rzeczypospolitej. O tym, żeby scedować jakiejś przyszłej, mglistej Ukrainie
cztery województwa i zamieszkujące je setki tysięcy Polaków, nie mogło być
mowy. Polski polityk, który zadeklarowałby gotowość wyrzeczenia się Lwowa
– jednego z trzech najważniejszych ośrodków polskiej kultury – byłby
skończony. Skompromitowany w oczach opinii publicznej.
Nie po to Polska przystąpiła do wojny, nie po to przeciwstawiła się przejęciu
Wolnego Miasta Gdańska przez Niemców, żeby teraz dobrowolnie zrzec się
blisko 100 tysięcy kilometrów kwadratowych własnego terytorium. To było dla
naszych ówczesnych rodaków oczywiste.
Z kolei ukraińscy nacjonaliści kategorycznie odrzucali możliwość powrotu do
sytuacji sprzed wojny. Wołyń i Galicja Wschodnia zostały wyzwolone spod
„polskiego jarzma” nie po to, aby po wojnie znowu się w nim znaleźć. Polska
była rozbita w proch, rząd na emigracji był daleko, a polskie struktury
podziemne na Wołyniu i w Galicji Wschodniej były rachityczne. Dlaczego więc
Ukraińcy mieliby ustępować Polakom?
Polityk ukraiński, który zgodziłby się oddać 100 tysięcy kilometrów
kwadratowych terytorium i grubo ponad 4 miliony obywateli – byłby skończony.
Jak więc widać, interesy obu stron były całkowicie sprzeczne. Były nie do
pogodzenia. Obie strony nie miały sobie niestety nic do zaoferowania. A skoro
dyplomatyczny kompromis był niemożliwy – konflikt po prostu musiał zostać
rozstrzygnięty zbrojnie. Nie trzeba było być prorokiem, aby przewidzieć, że na
Wołyniu i w Galicji Wschodniej dojdzie do polsko-ukraińskiego zderzenia.
Dotychczasowa historia stosunków polsko-ukraińskich w XX wieku
pozwalała również przypuszczać, że dojdzie do rozlewu krwi na masową skalę.

Zamach we Lwowie
12 kwietnia 1908 roku do gabinetu namiestnika Galicji hrabiego Andrzeja
Potockiego wszedł radykalny ukraiński student i agitator Mirosław Siczyński.
Oddał on do polskiego arystokraty cztery strzały, raniąc go śmiertelnie. Ów akt
terroru, którego ofiarą padł powszechnie lubiany i szanowany namiestnik,
zszokował opinię publiczną nie tylko we Lwowie, ale i w całych Austro-
Węgrzech.
Zamach w Pałacu Namiestnikowskim otworzył pierwszy rozdział polsko-
ukraińskiego konfliktu, który toczył się przez połowę dwudziestego wieku.
I poróżnił dwa sąsiednie narody, zatruwając krew pobratymczą na wiele pokoleń.
Co było przyczyną, podłożem tego sporu? Narodziny nowoczesnych narodów
i związana z nim eksplozja nacjonalizmów. Proces ten spotęgował się na
przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Wcześniej przez stulecia
Polacy i Rusini żyli obok siebie w granicach wielonarodowych imperiów.
Najpierw w Rzeczypospolitej pod berłem wspólnych królów, a po rozbiorach
pod panowaniem cesarzy Rosji i Austrii. Oczywiście między Polakami
a Rusinami przez wieki dochodziło do rozmaitych konfliktów, lecz miały one
charakter religijny i społeczny.
Wiek dwudziesty był jednak wiekiem rewolucji. Nagle odwieczny,
konserwatywny porządek został wywrócony do góry nogami. Część Rusinów
uznała się za odrębny naród i – aby odróżniać się od Rosjan – nadała sobie nowe
miano: „Ukraińcy”. Naczelnym dążeniem i marzeniem przedstawicieli tego
ruchu było wybicie się na niepodległość. Stworzenie wielkiej „samostijnej”
Ukrainy.
Nacjonalizm doszedł do głosu również wśród części Polaków. Porzucili oni
marzenie swoich przodków o odbudowie wielonarodowej Rzeczypospolitej na
rzecz stworzenia etnicznej, plemiennej Polski dla Polaków.
Problem polegał jednak na tym, że na znajdującym się pod rosyjskim
zaborem Wołyniu Polacy i Ukraińcy mieszkali obok siebie. Nie inaczej niż
w znajdującej się pod zaborem austriackim Galicji Wschodniej. Oba
nacjonalizmy znalazły się więc na kursie kolizyjnym. Zarówno Ukraińcy, jak
i Polacy chcieli bowiem, żeby wspólne tereny w przyszłości znalazły się w ich
państwach.
Pierwszym polsko-ukraińskim polem bitwy stała się austriacka Galicja.
Terytorium, na którym elity ukraińskie były najsilniejsze, a ukraińscy włościanie
najlepiej zorganizowani i uświadomieni. Realną władzę mieli tam jednak Polacy,
którzy w latach sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku wynegocjowali
z cesarzem Austro-Węgier wprowadzenie autonomii galicyjskiej. Polegała ona
na przejęciu krajowej administracji przez Polaków, a także wprowadzeniu
polskiego jako języka urzędowego i stworzeniu polskiego uniwersytetu.
Ten stan rzeczy wywoływał oczywiście poczucie krzywdy wśród Ukraińców,
którzy czuli się obywatelami drugiej kategorii i dążyli do zrównania w prawach
z Polakami. Z kolei część Polaków ostro zwalczała te dążenia, uważając
ukraińskość za sztuczny twór, fanaberię garstki radykalnych intelektualistów
„mącących w głowach” spokojnych, prostodusznych rusińskich chłopów.
Takie właśnie było podłoże zamachu na namiestnika Potockiego, który –
paradoksalnie – jak większość konserwatystów i arystokratów był do Ukraińców
nastawiony życzliwie i opowiadał się za ich równouprawnieniem.
To właśnie jego światła, tolerancyjna postawa sprawiała, że był niepopularny
zarówno wśród nacjonalistów polskich, jak i ukraińskich. Pierwsi uważali go za
„chłopomana”, który folguje i rozbestwia „hajdamaków”, drugich nie
interesowały zaś żadne kompromisy. Stawiali oni na walkę rewolucyjną i totalną
konfrontację z Polakami, a w Polakach dążących do ugody widzieli zagrożenie
dla swoich radykalnych planów.

„Okupanci”
Konflikt polsko-ukraiński, uśpiony i przytłoczony ogromem zawieruchy, która
w latach 1914–1918 spustoszyła Europę, wybuchł ze zdwojoną siłą zaraz po
Wielkiej Wojnie. W wyniku wojennych i rewolucyjnych ciosów imperia
Habsburgów oraz Romanowów obróciły się w gruzy. W uszach nacjonalistów
huk walących się starych monarchii brzmiał jak sygnał trąbki wzywającej do
boju. Wreszcie wybiła ich godzina!
Na zgliszczach starego ładu, tradycyjnych wielonarodowych monarchii, miały
teraz powstać nowoczesne państwa narodowe. Pytanie tylko – w jakich
granicach? Co zrobić z terytoriami – a w Europie Środkowo-Wschodniej było
ich bardzo wiele – na których obok siebie żyli przedstawiciele różnych narodów?
Z terenami, gdzie granice etniczne były nieostre, rozmyte?
Nikt oczywiście nie chciał nikomu dobrowolnie ustępować. O przyszłości tej
części kontynentu musiał więc rozstrzygnąć oręż. W efekcie Europa Wschodnia
zapłonęła szeregiem gwałtownych krwawych konfliktów. Jednym
z najostrzejszych była konfrontacja między Polakami a Ukraińcami.
Ukraińcy proklamowali powstanie niepodległej Zachodnioukraińskiej
Republiki Ludowej (ZURL) i 1 listopada 1918 roku podjęli próbę opanowania
Lwowa. Szykujący się do podobnej akcji Polacy stawili im zbrojny opór. Na
ulicach miasta doszło do niezwykle zaciętych walk. Bito się o każdą ulicę
i każdą kamienicę. Do legendy przeszła bohaterska postawa polskiej młodzieży,
Orląt Lwowskich.
Walki o Lwów przeszły w otwartą wojnę między ZURL a Polską. Między
przybyłym na odsiecz regularnym Wojskiem Polskim a Ukraińską Armią
Halicką. Wojnę tę ze zmiennym szczęściem toczono aż do lipca 1919 roku.
W końcu przybyłym z Francji wojskom generała Józefa Hallera udało się
przełamać front i wyprzeć oddziały ukraińskie z Galicji. Polacy zwyciężyli.
Jak wiadomo, najkrwawsze są wojny domowe. Nie inaczej było z wojną
galicyjską. Obie strony popełniły podczas niej wiele zbrodni wojennych. Obie
zwalczały się bezpardonowo. Dochodziło do zabójstw, „wrogie elementy”
zamykano w straszliwych obozach internowania. Na opanowanych przez wojska
terenach prowadzono brutalną ukrainizację lub polonizację.
Przegrana wojna z Polską i załamanie się młodej ukraińskiej państwowości
były dla Ukraińców narodową katastrofą. Załamaniem nadziei i marzeń.
W masach ukraińskich zapanowało olbrzymie rozgoryczenie i żal wobec
państwa polskiego. Ukraińcy z Wołynia i Galicji Wschodniej traktowali polskie
rządy jako zabór i okupację. A ponieważ w granicach odrodzonego państwa
polskiego znalazły się ich 4 miliony, młody organizm państwowy osłabiała
jątrząca, niegojąca się rana.
„Problem ukraiński” stał się najbardziej palącym problemem II
Rzeczypospolitej. Szczególnie że rząd polski nie zdecydował się przyznać
Wołyniowi i Galicji Wschodniej autonomii, a Ukraińcom równouprawnienia.
Stali się oni obywatelami drugiej kategorii, co było kuriozalne, bo na terenach,
które zamieszkiwali, stanowili przytłaczającą większość.
Najgorzej sytuacja przedstawiała się na Wołyniu, gdzie mieszkało 68 procent
Ukraińców i zaledwie 17 procent Polaków. W trzech województwach, na które
podzielono Galicję Wschodnią, proporcje wyglądały zaś następująco:
– województwo tarnopolskie – 50 procent Ukraińców, 45 procent Polaków.
– województwo stanisławowskie – 70 procent Ukraińców, 22 procent
Polaków.
– województwo lwowskie – 36 procent Ukraińców, 57 procent Polaków.
Przewaga Polaków w tym ostatnim województwie wynikała z tego, że
należała do niego duża polska metropolia – Lwów. Poza tym, aby zmienić
proporcje demograficzne na korzyść „narodu państwowego”, władze przyłączyły
do granic województwa lwowskiego szereg zamieszkanych przez polską ludność
powiatów położonych na Zachodzie.
Galicję Wschodnią na początku lat dwudziestych urzędowo przemianowano
na Małopolskę Wschodnią. Był to element niedorzecznego programu asymilacji
narodowej. Zakładał on, że pod silną presją organów państwa kilka milionów
Ukraińców… wyrzeknie się swojej tożsamości i grzecznie zamieni się
w Polaków.
Katastrofalne błędy polityki II Rzeczypospolitej wobec Ukraińców zasługują
na osobną, bardzo gorzką książkę. Tu wymienię tylko kilka najbardziej
jaskrawych jej przykładów.
Rugowanie ukraińskiego szkolnictwa i złamanie obietnicy utworzenia
ukraińskiego uniwersytetu we Lwowie.
Niszczenie cerkwi prawosławnych.
Wysyłanie na ziemie wschodnie osadników wojskowych, których stosunek do
miejscowej ludności przypominał stosunek brytyjskich kolonizatorów do
Murzynów.
Niesprawiedliwy podział ziemi – nieliczni Polacy dostawali ziemię najlepszą,
ukraińscy chłopi – najgorszą.
Uniemożliwianie kariery – przed ukraińską młodzieżą zamknięta była droga
do państwowych urzędów i posad.
Przemoc polskiej policji i rozmaite szykany administracyjne wobec
Ukraińców.
Pozytywną odmianę przyniosły rządy wojewody wołyńskiego Henryka
Józewskiego. Funkcję tę sprawował on w latach 1928–1929 i 1930–1938. Był to
światły piłsudczyk, który zamiast antagonizować i rozdrażniać ukraińskie masy,
usiłował pozyskać je dla Rzeczypospolitej. Sprzeciwiał się utopijnej koncepcji
asymilacji narodowej, a realizował racjonalną koncepcję asymilacji państwowej.
Gdy w drugiej połowie lat trzydziestych w obozie sanacyjnym zwyciężyły
tendencje nacjonalistyczne, Józewski został jednak z hukiem wyrzucony ze
stanowiska. A nowe władze Wołynia przykręciły Ukraińcom śrubę. Były
wojewoda na próżno ostrzegał rząd w Warszawie, że taka polityka może kiedyś
przynieść groźne skutki.
Niestety rząd pozostał na te ostrzeżenia głuchy. Wśród elit niepodległej Polski
klęskę poniosła idea tolerancyjnej wielonarodowej Rzeczypospolitej, potężnego
mocarstwa stanowiącego ojczyznę ludzi różnych narodowości, kultur i wyznań.
Rząd dusz w polskim społeczeństwie w latach trzydziestych sprawowała
endecja. I jej koncepcja szowinistycznego państewka gnębiącego „mniejszości”.

„Terroryści”
Jakie taka polityka miała konsekwencje? Oczywiście takie, jakie przewidział
Józewski. Polonizacyjna polityka II Rzeczypospolitej rozbudzała antypaństwowe
nastroje i niechęć do Polaków. Zamiast pacyfikować radykalny ukraiński
nacjonalizm, tylko go podsycała. Polskie władze wychowały sobie kilka
milionów wrogów wewnętrznych.
W jaki sposób Ukraińcy odpowiadali na polskie szykany? Stosowali broń
słabych – terror. Już w 1920 roku oficerowie byłej Armii Halickiej powołali do
życia konspiracyjną Ukraińską Organizację Wojskową (UOW). Była ona
wzorowana na założonej przez Józefa Piłsudskiego Polskiej Organizacji
Wojskowej. Różnica polegała na tym, że POW walczyła z Rosją o niepodległość
Polski, a UOW walczyła z Polską o niepodległość Ukrainy. Metody –
przynajmniej na początku – były jednak z grubsza takie same.
Zamachy na urzędników i policjantów, napady na ambulanse pocztowe
i urzędy. Do tego akty sabotażu i dywersji. Palenie stogów siana, zrywanie linii
energetycznych, wysadzanie w powietrze mostów. Tak jak Piłsudski, walcząc
z Rosją, szukał oparcia w służbach wywiadowczych Austro-Węgier, tak jego
ukraińscy naśladowcy szukali oparcia w służbach Republiki Weimarskiej. UOW
blisko współpracowała z Abwehrą.
Na prawdziwy paradoks zakrawa to, że pierwszy poważny atak terrorystyczny
UOW wymierzony był w… Józefa Piłsudskiego, człowieka, który dla
ukraińskich bojowników stanowił wzór do naśladowania. Doszło do niego 25
września 1921 roku we Lwowie. Pociski wystrzelone przez młodego
ukraińskiego radykała Stepana Fedaka „Smoka” na szczęście chybiły.
Z biegiem lat Ukraińska Organizacja Wojskowa coraz bardziej się
radykalizowała. Do jej szeregów dołączyło młode pokolenie zdeterminowanych,
gotowych na wszystko działaczy. Patriotów zastąpili nacjonaliści na czele ze
Stepanem Banderą i Romanem Szuchewyczem. I to oni zaczęli nadawać ton
grupie, która na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych została wchłonięta,
a raczej przepoczwarzyła się w Organizację Ukraińskich Nacjonalistów (OUN).
Staroświecką ideę zbrojnej walki o wolność zastąpiła idea „permanentnej
rewolucji”. Zafascynowani włoskim faszyzmem młodzi nacjonaliści rzucili hasło
„Ukraina dla Ukraińców” i bezkompromisowej walki nie tyle z państwem
polskim, ile polskością. Walkę tę planowali prowadzić wszelkimi metodami. Bez
sentymentów, kompromisów i moralnych hamulców. Tradycyjną chrześcijańską
moralność zastąpił kult siły. W walce dla narodu wszystkie chwyty były
dozwolone.
29 sierpnia 1931 roku dwóch zamachowców zastrzeliło największego
przyjaciela Ukraińców w obozie piłsudczykowskim – posła Tadeusza Hołówkę.
Trzy lata później, 15 czerwca 1934 roku, członek OUN Hryhorij Maciejko
zamordował ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego. Do tragedii
tej doszło na ulicy Foksal w Warszawie. Gdy minister wysiadł z limuzyny
i skierował się do Klubu Towarzyskiego, Maciejko zaszedł go od tyłu i bez
ostrzeżenia wpakował mu dwie kule w tył głowy.
Zamachy i akcje sabotażowe ukraińskich nacjonalistów wywołały radykalną
odpowiedź państwa polskiego. Po fali antypaństwowych wystąpień w 1930 roku
marszałek Piłsudski zarządził przeprowadzenie akcji, której celem miało być
„uspokojenie terenu”. Do historii przeszła ona jako „pacyfikacja Galicji”.
Biorące w niej udział siły policyjne i wojskowe zastosowały drakońskie
środki wobec ludności cywilnej, którą polskie władze uznawały za zaplecze
OUN. Doszło do szeroko zakrojonych aresztowań wśród ukraińskich działaczy
niepodległościowych, na ukraińskie instytucje posypały się kary
administracyjne. Na prowincji polscy żołnierze i policjanci dopuszczali się
brutalnych aktów przemocy. Kolbami karabinów łamali nogi koniom i bydłu,
zalewali mąkę naftą, niszczyli ziarno. Darli na strzępy pościel, tłukli garnki,
rozbijali piece. Wielu Ukraińców ciężko pobili, niektórych ze skutkiem
śmiertelnym.
Symbolem tej pacyfikacji Galicji stały się niesławne „tulipany”. Nazwa
wzięła się stąd, że Polacy – często osadnicy – dla zabawy i poniżenia
miejscowych łapali ukraińskie dziewczęta i odwracali je do góry nogami.
Kolorowe spódnice opadały w dół, co ponoć przypominało wspomniane kwiaty.
Pacyfikacja Galicji była klasycznym przykładem na zastosowanie
odpowiedzialności zbiorowej.
Z kolei w reakcji na zabójstwo ministra Pierackiego rząd Leona
Kozłowskiego na mocy specjalnego rozporządzenia utworzył obóz odosobnienia
w Berezie Kartuskiej. Trafiło do niego wielu czołowych działaczy OUN na czele
z Romanem Szuchewyczem. Placówka ta cieszyła się ponurą sławą. Służący
w niej sadystyczni strażnicy pastwili się nad osadzonymi i szargali ich godność.
W 1935 roku odbył się proces kierownictwa OUN. Na ławie oskarżonych
zasiadło kilkunastu czołowych działaczy organizacji. Wszyscy zostali uznani za
winnych. Przywódca OUN – Stepan Bandera – jako główny prowodyr zabójstwa
polskiego ministra usłyszał wyrok śmierci, który jednak zamieniono na karę
dożywotniego więzienia.
Lata trzydzieste przypominały więc błędne koło ślepego terroru i równie
ślepego kontrterroru. Kolejne ataki OUN prowokowały polskie władze do
represji. One zaś z kolei powodowały, że ukraińska społeczność coraz bardziej
nienawidziła Polski, i pchały kolejnych młodych Ukraińców do
antypaństwowych wystąpień. I tak w kółko.

Eskalacja
Trudno zatem się dziwić, że gdy państwo polskie się załamało, doszło do
eksplozji nienawiści. Wkroczenie niemieckich wojsk do Galicji Wschodniej we
wrześniu 1939 roku wywołało szereg spontanicznych ukraińskich wystąpień.
Ukraińscy bojówkarze opanowywali drogi, mosty, niszczyli linie
komunikacyjne, zajmowali urzędy pocztowe i posterunki, a nawet całe
miasteczka. Pod kontrolą OUN znalazł się między innymi Stryj.
Zrywano polskie flagi, profanowano godła narodowe. Uzbrojone grupy
Ukraińców rozbrajały i mordowały oddzielających się od jednostek żołnierzy,
a nawet ostrzeliwały mniejsze pododdziały. Jeżeli w pobliżu był akurat jakiś
silniejszy oddział Wojska Polskiego, stanowczo, bezwzględnie pacyfikował
ukraińskie wystąpienia. Z dymem szły całe wsie.
Ukraińscy nacjonaliści dopuścili się zaś pierwszych krwawych mordów na
polskich rodzinach i całych wioskach. Należy przy tym podkreślić, że nie
wszyscy oni w godzinie próby wystąpili przeciwko Rzeczypospolitej. Według
szacunków profesora Waldemara Rezmera w szeregach Wojska Polskiego
podczas kampanii 1939 roku biło się około 110 tysięcy Ukraińców. Blisko 8
tysięcy z nich poległo za wolność Rzeczypospolitej.
Po kampanii 1939 roku Wołyń i Galicja Wschodnia znalazły się pod okupacją
sowiecką. A co za tym idzie, konflikt polsko-ukraiński został zamrożony. Obie
społeczności dotknął czerwony terror. Wszystko zmieniło się 22 czerwca 1941
roku, gdy wojska niemieckie rozpoczęły operację „Barbarossa”. Ukraińscy
nacjonaliści postawili wówczas na kartę niemiecką. U boku Wehrmachtu na
tereny zamieszkane przez Ukraińców wkroczyły utworzone przez Abwehrę
ukraińskie bataliony „Roland” i „Nachtigall”.
30 czerwca 1941 roku pod ochroną ukraińskich żołnierzy działacze OUN
ogłosili uroczysty Akt odnowienia Państwa Ukraińskiego i powołali rząd, na
czele którego stanął znany działacz banderowski Jarosław Stećko, były
pensjonariusz polskich więzień i aresztów. Niemcy mieli jednak wobec
wschodniej Europy inne plany. Gabinet Stećki rozpędziło Gestapo, a ukraińscy
działacze zostali zamknięci w obozach koncentracyjnych. Stepan Bandera trafił
do Sachsenhausen, a jego dwaj bracia, Wasyl i Ołeksandr, do Auschwitz. Obaj
stracili tam życie. Zostali bowiem rozpoznani i zadręczeni przez polskich kapo.
Współpraca z III Rzeszą bardzo rozczarowała banderowców, toteż porzucili
„opcję niemiecką”. Hitler wymarzonej „samostijnej” Ukrainy nie zbudował.
Wołyń został włączony do kolonialnego tworu o nazwie Komisariat Rzeszy
Ukraina, a Galicja Wschodnia znalazła się w granicach Generalnego
Gubernatorstwa.
Krótkie „rządy” banderowców jasno pokazały jednak, że organizacja ta
zupełnie się zhitleryzowała. Powołane przez nich państewko było III Rzeszą
w miniaturze, totalitarnym tworem, którego przywódcy otwarcie zapowiedzieli,
że fizycznie wyniszczą „wrogie mniejszości”. Oczywiście na czele z Polakami.
Do wielu takich mordów zresztą doszło.

Zbrodnicza decyzja
W latach 1941–1943 banderowcy działali w konspiracji. Mozolnie budowali
podziemne struktury cywilne i wojskowe, szykując się na czas ostatecznych
rozstrzygnięć. Nastąpiły one w 1943 roku, gdy II wojna światowa zaczęła
wchodzić w ostateczną fazę. Kierownictwo OUN zadawało sobie wówczas
fundamentalne pytanie: W granicach jakiego państwa po wojnie znajdą się
Wołyń i Galicja Wschodnia? Polski czy Ukrainy? Ponieważ Polacy bili się po
stronie zwycięskich mocarstw, istniało poważne niebezpieczeństwo, że na
powojennej konferencji pokojowej sporne terytoria zostaną ponownie przyznane
Rzeczypospolitej.
Wówczas wśród czołowych działaczy OUN zrodziła się zbrodnicza myśl –
część z nich uznała, że problem ten można rozwiązać w sposób radykalny.
Przeciąć polsko-ukraiński węzeł gordyjski jednym potężnym cięciem. Jeżeli na
Wołyniu i w Galicji nie będzie Polaków – rozumowali owi banderowcy – siłą
rzeczy Polska nie będzie mogła rościć sobie pretensji do tych terytoriów.
Wydaje się, że początkowo kierownictwo OUN planowało wypędzenie
polskiej ludności za Bug. Banderowcy zamierzali wyrżnąć „elementy
kierownicze”, a resztę Polaków po prostu zmusić do ucieczki. Koncepcja ta
jednak została zradykalizowana pod wpływem najbardziej ekstremistycznie
nastawionych działaczy.
Ludobójczej decyzji nie podjął Stepan Bandera – który wówczas siedział
w niemieckim obozie koncentracyjnym – ale działacz banderowski, którego
nazwisko zapewne nie jest znane większości Polaków. Mowa o szefie
wołyńskich struktur OUN Dmytrze Klaczkiwśkim „Kłymie Sawurze”.
To właśnie on postanowił wywołać na Wołyniu ukraińskie powstanie, którego
deklarowanym celem miała być walka z Niemcami i sowiecką partyzantką,
a rzeczywistym celem głównym – eksterminacja Polaków. Z czasem
zastosowane przez „Kłyma Sawura” metody „ostatecznego rozwiązania kwestii
polskiej” zaaprobowali Roman Szuchewycz i Prowod OUN. Wprowadzono je
również na terenie Galicji.
Wbrew teoriom części współczesnych ukraińskich badaczy ludobójcze mordy
na polskiej ludności Wołynia nie były spontanicznym „buntem chłopskim”
przeciwko „polskim panom”. Była to zaplanowana z zimną krwią operacja
eksterminacyjna. Wołyńskie kierownictwo OUN wciągnęło w nią zwykłych,
uzbrojonych w siekiery i widły ukraińskich chłopów właśnie po to, aby
przeprowadzić swoją zbrodniczą akcję pod kamuflażem samorzutnej ludowej
rebelii. I dzięki temu nie ponieść za nią odpowiedzialności.
Decyzja ta bez wątpienia została podjęta pod olbrzymim wrażeniem, jakie na
banderowcach wywołał Holokaust. Niemcy pokazali ukraińskim szowinistom, że
to, co jeszcze niedawno wydawało się niewyobrażalne, można zrealizować.
Mowa o całkowitym wyniszczeniu wrogiej społeczności. Wymordowaniu
wszystkich jej członków – mężczyzn, kobiet i dzieci.
Na Wołyniu Holokaust w dużej mierze został dokonany rękami stworzonej
przez Niemców ukraińskiej policji pomocniczej. To jej funkcjonariusze urządzali
obławy, pacyfikowali getta i naciskali na spust podczas masowych rozstrzeliwań.
Rozsiane po całym Wołyniu posterunki Hilfspolizei znalazły się zaś pod
nieformalnym zwierzchnictwem OUN. Banderowcom udało się je zinfiltrować
i z czasem przejąć nad nimi kontrolę.
W marcu 1943 roku na rozkaz kierownictwa OUN kilka tysięcy policjantów
w mundurach i z bronią w ręku uciekło do wołyńskich lasów. Wydarzenie to
stało się sygnałem do rozpoczęcia „powstania narodowego”. Dobrze uzbrojeni
i wyszkoleni dezerterzy z formacji policyjnych stali się rdzeniem oddziałów
partyzanckich utworzonej w październiku 1942 roku Ukraińskiej Powstańczej
Armii.
Byli to ludzie zdemoralizowani do szpiku kości, którzy dopiero co wzięli
udział w masowym ludobójstwie. Zabicie bezbronnego cywila nie stanowiło dla
nich najmniejszego problemu.
Dla Polaków z Wołynia wybiła sądna godzina.
2

Niewysłuchane ostrzeżenia

Inteligencja to między innymi sztuka przewidywania. Biada narodom, którym


brakuje inteligentnych przywódców. Stwierdzenie to niestety idealnie pasuje do
sytuacji Polski podczas II wojny światowej. Czy zauważyliście państwo tę
prawidłowość? Cokolwiek złego by się wydarzyło – nasi przywódcy byli tym
zaskoczeni.
Marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza zaskoczyło to, że w 1939 roku
niemiecka armia dysponowała miażdżącą przewagą i z łatwością pobiła Wojsko
Polskie. Jemu wydawało się bowiem, że dwa tygodnie po rozpoczęciu działań
wojennych polscy kawalerzyści będą poić konie w Łabie, a on na Unter den
Linden będzie odbierać paradę zwycięstwa. Raporty wywiadowcze ostrzegające
przed niemiecką potęgą i technicznym zaawansowaniem Wehrmachtu Śmigły-
Rydz wyrzucał do kosza.
Ministra spraw zagranicznych Józefa Becka zaskoczyło to, że 17 września
1939 roku bolszewicy zadali Polsce cios w plecy. Szef polskiej dyplomacji do
końca był przekonany, że bolszewizm i narodowy socjalizm są systemami tak ze
sobą sprzecznymi, że jakiekolwiek porozumienie między nimi jest niemożliwe.
Raporty dyplomatyczne ostrzegające przed materializującą się groźbą
porozumienia między Hitlerem a Stalinem Józef Beck ignorował.
Prezydenta Ignacego Mościckiego zaskoczyło to, że Brytyjczycy i Francuzi
w 1939 roku nie kiwnęli w naszej obronie palcem.
Generała Władysława Sikorskiego zaskoczyło to, że Niemcy w 1940 roku bez
jednego strzału weszli do Paryża.
Generała Tadeusza Bora-Komorowskiego zaskoczyło to, że w reakcji na
wybuch powstania warszawskiego jednostki SS dokonały masowych zbrodni na
ludności cywilnej, a dobry wujaszek Stalin nie pospieszył walczącej stolicy na
ratunek.
Dowódcę wileńskiej Armii Krajowej podpułkownika Aleksandra Wilka-
Krzyżanowskiego zaskoczyło to, że NKWD rozbroiło jego żołnierzy po tym, gdy
podczas operacji „Ostra Brama” lekkomyślnie ujawnili się przed bolszewikami.
Premiera Stanisława Mikołajczyka zaskoczyło zaś to, że jego ukochany
Winston Churchill sprzedał Polskę bolszewikom.
Podobne przykłady wymieniać by można długo. Nasze tragiczne dzieje w nie
obfitują.
– Któż to mógł przewidzieć?! – tłumaczyli się, załamując ręce po każdej
z klęsk, nasi „mężowie stanu”. Odpowiedź na to pytanie jest prosta. Mógł to
przewidzieć każdy przytomny, twardo stąpający po ziemi człowiek. Wystarczyło
tylko odrzucić urzędowy optymizm i mieć odwagę spojrzeć w oczy faktom.
Ludzi, którzy to potrafili, było w Polsce wielu – zainteresowanych tym
tematem odsyłam do moich trzech poprzednich książek dotyczących II wojny
światowej: Paktu Ribbentrop–Beck, Obłędu ’44 i Opcji niemieckiej. Kolejne
ostrzeżenia i apele tych odważnych publicystów, polityków i oficerów były
konsekwentnie ignorowane i odrzucane przez władze. Ich autorów oskarżano
o „czarnowidztwo” i „podważanie morale”.
Przywódcy nasi woleli się karmić – i przy okazji karmili tym cały naród –
pobożnymi życzeniami i złudzeniami. W efekcie zamiast prowadzić politykę
realną, prowadzili politykę fantastyczną. Całkowicie oderwaną od realiów.
Kończyło się to zawsze tak samo. Wielkim rozczarowaniem, wielkimi rozlewem
krwi i… jeszcze większym zaskoczeniem. A na koniec – apokaliptyczną klęską
i przegraniem wojny.
Nie inaczej było z ludobójstwem na Wołyniu. Jaka była reakcja Polskiego
Państwa Podziemnego na to przerażające wydarzenie? Tak, nietrudno było
zgadnąć: nasi przywódcy byli zaskoczeni. Ani Komenda Główna AK, ani rząd
w Londynie nie przewidziały, że UPA przeprowadzi szeroko zakrojoną czystkę
etniczną wymierzoną w polską ludność ziem południowo-wschodnich.
A wystarczyło przecież zebrać do kupy fakty opisane w poprzedniej części tej
książki.
Ktoś mógłby powiedzieć, że wszystkie kolejne epizody narastającego
krwawego konfliktu polsko-ukraińskiego wcale nie musiały oznaczać, że
Ukraińcy dokonają na Wołyniu ludobójstwa swoich polskich sąsiadów. Że
czegoś tak przerażającego nikt nie mógł sobie wyobrazić. Nie zgadzam się
z tym. W epoce Wielkiego Terroru, Katynia i Holokaustu można było sobie
wyobrazić wszystko.
Zresztą mało przewidującym przywódcom Polskiego Państwa Podziemnego
z pomocą przyszli członkowie konspiracji niższego szczebla. Do Komendy
Głównej AK napłynął szereg alarmujących meldunków, których autorzy
ostrzegali o czarnych burzowych chmurach zbierających się nad Polakami na
Wołyniu.
Już w październiku 1942 roku w jednym z raportów z Wołynia pisano
o „brutalnym stosunku do Polaków skrajnych radykalnych elementów
nacjonalizmu ukraińskiego”. Informowano o aktach przemocy ze strony
ukraińskich policjantów na niemieckiej służbie i o antypolskich wybrykach
nacjonalistów. O punktowych uderzeniach w przedstawicieli polskich elit.
Morderstwach dokonywanych na księżach, urzędnikach i działaczach
społecznych. A także o tym, że banderowcy szykują się do masowej krwawej
rozprawy z polską ludnością cywilną.
Dowodu na to dostarczył między innymi cichociemny podporucznik Lech
Łada „Żagiew”. Na przełomie 1942 i 1943 roku temu bohaterskiemu oficerowi
AK udało się przeniknąć do szeregów formującej się Ukraińskiej Powstańczej
Armii. Łada poznał dzięki temu zbrodnicze plany tej formacji. I w złożonym na
ręce przełożonych meldunku zacytował słowa jednego z dowódców ukraińskiej
partyzantki:

Z dniem 1 marca 1943 roku – mówił upowiec – przystępujemy do powstania


zbrojnego. Jest to działanie wojskowe i jako takie skierowane jest przeciw
okupantowi. Jeśli chodzi o sprawę polską, to nie jest to zagadnienie wojskowe,
tylko mniejszościowe. Rozwiążemy je tak jak Hitler sprawę żydowską. Chyba że
usuną się sami.

Ostrzeżenie to – choć raport Łady dotarł aż do Londynu – zostało


zignorowane. Mimo że człowiek, który pozyskał te informacje, zapłacił za nie
życiem. Podporucznik Łada został bowiem zdekonspirowany i zgładzony przez
ukraińskich szowinistów. Poświęcenie dzielnego oficera zostało zmarnowane.
Jego ofiara zaprzepaszczona.
Kolejnym polskim patriotą, który bezskutecznie próbował otworzyć oczy
kierownictwa państwa podziemnego na banderowską groźbę, był wołyński
delegat rządu na kraj Kazimierz Banach.

Wiadomości zebrane [w terenie] wskazywały na pogarszającą się ciągle sytuację


Polaków na Wołyniu – wspominał. – W lipcu 1942 roku zgłosiłem się na
rozmowę do głównego delegata rządu londyńskiego, Cyryla Ratajskiego.
Przedstawiłem Ratajskiemu sytuację na Wołyniu. Prosiłem go o uwzględnienie
w przydziale środków finansowych potrzeb organizujących się baz samoobrony
ludności polskiej. Zwróciłem uwagę, że ważną rolę w sprawie samoobrony
odegrać może ZWZ-AK.
Chodziło mi o to, żeby ZWZ, który wtedy podejmował decyzję rozpoczęcia
konspiracji na Wołyniu, nie wszedł na drogę tworzenia swej organizacji
w oderwaniu od sił ideowych terenu, często wbrew tym siłom. Przy tym żeby nie
usiłował tworzyć wojska, które by miało czekać na ogólne powstanie, podczas
kiedy każdy żołnierz i każdy nabój potrzebny był natychmiast dla samoobrony
przed niemieckim i ukraińskim faszyzmem.
Nie jestem pewny, wtedy także nie byłem pewny, ale wydawało mi się, że
Ratajski uważał, że problem Ukraińców na Wołyniu to wymysł nierozważnych
albo wręcz nieodpowiedzialnych ludzi. Niemniej potraktował mnie dość życzliwie
i udzielił mi na zakończenie swego patriarchalnego błogosławieństwa.

Niestety delegat Cyryl Ratajski nie był w swoich poglądach odosobniony. Jak
pisał Dariusz Faszcza, „informacje o rosnącym zagrożeniu ludności polskiej na
Wołyniu początkowo były traktowane w Warszawie z niedowierzaniem”.
Bagatelizowano je, uznawano za przesadę i objaw nastrojów panikarskich. Cały
problem zagrożenia ze strony ukraińskich nacjonalistów na Wołyniu uważano za
wydumany.
A kiedy już wątek Wołynia się pojawiał, polscy przywódcy zdumiewali
brakiem orientacji w tamtejszych realiach. Przykładem może być „dogłębna”
analiza sytuacji zatytułowana „Sprawy ukraińsko-polskie – przewidywania na
przyszłość” przesłana przez generała Grota-Roweckiego do Londynu 15
listopada 1941 roku.

Wołyń. Tu położenie jest znacznie prostsze – czytamy w dokumencie. –


Hermetycznie oddzielony od wyraźnie nienawidzącej Polaków ludności
ukraińskiej z dystryktu Galicji, z ludnością ukraińską mniej uspołecznioną,
a zarazem z bardziej pozytywnym dorobkiem rządów polskich, wreszcie z ludźmi,
którzy są wdrożeni do lojalnej współpracy i którzy po chwili wahania w okresie
miraży współrządów z Niemcami znów wracają na stanowisko lojalności [wobec
Polski]. Tu przypuszczalnie, przy zastosowaniu pewnych kompromisów,
możliwych jednak do przyjęcia dla nas, udałoby się nam objąć suwerenność nad
tym terenem bez walki.

Jak więc widać, w ocenie polskich podziemnych „strategów” kłopotów ze


strony Ukraińców można się było spodziewać nie na sielskim, anielskim
Wołyniu, ale w mateczniku ukraińskiego nacjonalizmu – w Galicji Wschodniej.
Ludzie na szczytach polskiej konspiracji uważali, że jeżeli dojdzie do polsko-
ukraińskiej konfrontacji, to jej główna bitwa rozegra się o Lwów. Ale – jak
wynika z analiz dowódcy ZWZ – nastąpi to, dopiero gdy załamie się władza
okupacyjna, na sam koniec wojny. Dopiero wówczas formujące się w centralnej
części kraju oddziały Wojska Polskiego powinny ruszyć na odsiecz tamtejszym
Polakom.
Jak więc widać, oficerowie z Warszawy zakładali, że jota w jotę powtórzy się
scenariusz z roku 1918, gdy Ukraińcy przystąpili do akcji po upadku Austro-
Węgier. Ta schematyczność w myśleniu miała okazać się zgubna.
1 lutego 1942 roku generał Rowecki donosił, że „Ukraińcy w dystrykcie
Galicji gwałtownie przygotowują się do przyszłego zbrojnego powstania,
głównie przeciw nam”. Zdaniem „Grota” podobne zagrożenie na Wołyniu było
znikome. „Ukraińscy działacze społeczni zachowują lojalność” – pisał 31 maja
1942 roku o sytuacji panującej w byłym województwie wołyńskim.
Bardzo charakterystyczne były również enuncjacje „Biuletynu
Informacyjnego”, czyli najbardziej miarodajnego, oficjalnego organu ZWZ/AK.
W swojej książce Stosunki polsko-ukraińskie 1939–1947 cytował je profesor
Andrzej L. Sowa.

Nastroje wsi ukraińskich – czytamy w numerze z 12 lutego 1942 roku – po


przeżyciach sowieckich i zakosztowaniu kontyngentów i rekwizycji niemieckich
stały się raczej przychylne dla Polski. Ujawnia się to często w rozmowach.

A oto cytat z „Biuletynu Informacyjnego” z 29 października 1942 roku:


„Sprawy polskie na Wołyniu stoją nieźle”.
Iluzje takie w kierownictwie Polskiego Państwa Podziemnego panowały
jeszcze wiosną 1943 roku, a więc gdy UPA przystąpiła już do „rzezania
Lachów”. Oto fragment raportu Biura Informacji i Propagandy AK „Sprawy
Ukraińskie” z 2 marca 1943 roku:

Stosunek Ukraińców do Polaków. Nie ulega wątpliwości, że ulega on również


różnym korzystnym przemianom, zwłaszcza w masach społecznych, które
zaczynają coraz wyraźniej dostrzegać klęskę niemiecką i przez proste porównanie
swego losu z czasów przedwojennych z losami pod okupacją bolszewicką,
względnie niemiecką, wyczuwają korzyść powrotu dawnych stosunków. Podobno
także wśród polityków ukraińskich szerzy się świadomość potrzeby ułożenia
z Polakami jakiegoś modus vivendi.

Według historyka Ernesta Komońskiego ten skrajnie niekompetentny raport


świadczył albo o świadomej manipulacji autora, albo braku elementarnej wiedzy.
Wydaje się jednak, że w rzeczywistości chodziło o coś innego – o dające
poczucie złudnego bezpieczeństwa samookłamywanie.
W podobnym tonie utrzymany był meldunek wysłany przez kierownictwo
polskiego podziemia do Londynu: „Nastroje mas są tego rodzaju, iż wszelkie
próby skrajnych organizacji nacjonalistycznych, jak OUN, poderwania ich do
jakiejś beznadziejnej ruchawki – nie przybiorą, jak można przewidywać,
większych rozmiarów”.
Taka była atmosfera, takie fałszywe wyobrażenia o stanie bezpieczeństwa na
Wołyniu miało kierownictwo AK w Warszawie. Warszawa żyła w błogim
przekonaniu, że ze strony wołyńskich Ukraińców Polakom nie grozi żadne
poważniejsze niebezpieczeństwo, bo:
1. Wołyń zamieszkany jest przez uległych, poczciwych i słabo
uświadomionych narodowo ruskich chłopków.
2. Ukraińskie masy Wołynia nastawione są pozytywnie wobec Polski, bo
pamiętają okres łagodnych rządów wojewody Henryka Józewskiego.
3. Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów jest na Wołyniu słaba i nie cieszy
się takim poparciem jak w Galicji Wschodniej.
4. Konflikt polsko-ukraiński na Wołyniu da się rozwiązać za pomocą
negocjacji.
Cztery strzały i cztery pudła.
Wiara w nie była jednak tak silna, że kierownictwo Polskiego Państwa
Podziemnego ignorowało raporty własnej agendy powołanej do analizowania
informacji nadchodzących ze wschodnich rubieży okupowanej Polski. Mowa
o Biurze Wschodnim Delegatury Rządu na Kraj. Jego pracownicy doskonale
zdawali sobie sprawę z nadciągającej apokalipsy. I na próżno próbowali
otworzyć oczy Komendzie Głównej AK.
Szereg raportów Biura Wschodniego znajduje się w warszawskim Archiwum
Akt Nowych. Ostrzegam, ich lektura jest wstrząsająca.

Od pewnego czasu zaczynają się również na Wołyniu ujawniać fakty świadczące


o istnieniu komórek organizacyjnych OUN – pisali pracownicy Biura
Wschodniego w ostatnim kwartale 1942 roku. – Akcja OUN na tym terenie jest
zakonspirowana i skierowana przeciwko Niemcom, ale również zieje nienawiścią
przeciwko wszystkiemu, co polskie. Ze strony tych czynników należy się
spodziewać jakichś czynnych wystąpień w momencie obejmowania władzy na
tych ziemiach. Czynniki te – nie ulega najmniejszej wątpliwości – przygotowują
się do tego.
Odpowiednio stanowcza i dobrze zorganizowana akcja polska może
doprowadzić do tego, że zamierzenia OUN spalą na panewce, względnie rozruchy
będą miały stosunkowo mało znaczący, lokalny przebieg. Należy natomiast
stwierdzić, że w żadnym wypadku nie należałoby szukać sposobów zapobieżenia
rebelii na drodze jakichkolwiek pertraktacji polskich czynników z OUN.

Analitycy Biura Wschodniego starali się również przekonać warszawskie


„czynniki decyzyjne”, że ukraińscy mieszkańcy Wołynia nie są wcale atroficzną,
nieuświadomioną narodowo masą. „Wzrost świadomości narodowej Ukraińców
w czasie wojny był bardzo duży” – podkreślali w raporcie ze stycznia 1943 roku.
I ostrzegali:
Skrajnie nacjonalistyczne OUN jest na tym terenie coraz bardziej aktywne.
Podziemna akcja OUN podjęta została na Wołyniu w ostatnich czasach dość
żywo. Hasłem, jakie szerzą kolportowane instrukcje banderowskie, jest: kochaj
wszystko, co ukraińskie – nienawidź wszystko, co obce. W niektórych powiatach
banderowcy liczebnie przedstawiają dosyć znaczącą siłę. Mają oni swoje komórki
wśród policjantów ukraińskich w większości posterunków.

Kolejne sprawozdanie pochodziło z kwietnia 1943 roku, gdy na Wołyniu


płonęły już pierwsze polskie wsie. Ton meldunku był już dramatyczny.

Polskie czynniki nie mogą biernie oczekiwać na rozwój wypadków – apelował


jego autor. – Konieczną jest znacznie większa aktywność na Ziemiach
Wschodnich niż dotychczas. Ludność Ziem Wschodnich winna móc sobie zdawać
sprawę, że państwowość polska istnieje, działa i że z nią liczyć się musi, i że
w niej może znaleźć ostoję. Uważamy, że przede wszystkim jest koniecznością,
aby na Ziemiach Wschodnich już dziś istniały polskie formacje wojskowe
o podobnym charakterze jak sowieckie oddziały dywersyjne. Musimy liczyć się
z tym, że z wiosną jeszcze bardziej powiększy się ilość uciekających „w lasy”
przed poborem na roboty do Niemiec i innymi prześladowaniami okupanta.
Ludzie ci powinni się znaleźć w polskich oddziałach, zamiast jak to bywało
dotychczas, tworzyć bandy rozbójnicze lub łączyć się z oddziałami sowieckimi.
Sprawa ta ma dla Ziem Wschodnich, a nawet dla ich przyszłości, kapitalne
znaczenie. Społeczeństwo Wołynia znajduje się w stanie dość silnej depresji.

Autor raportu ostrzegał przed „ugrupowaniami skrajnie nacjonalistycznymi


spod znaku OUN”, które wykazywały na Wołyniu coraz większą aktywność.
Jego zdaniem konflikt polsko-ukraiński „groził wielkim niebezpieczeństwem
tamtejszym Polakom”.

Komórki organizacyjne banderowców dziś po wsiach Wołynia już istnieją – pisał


dalej. – Jakkolwiek znaczenia ich nie można przeceniać, nie można go również
nie doceniać. Musimy liczyć, że elementy te w momencie przełomu mogą podjąć
próbę rebelii, do której się przygotowują. Musimy sobie zdawać sprawę, że jeżeli
nie zostanie rychło wprowadzony ład i porządek, chłop ukraiński mimo strachu
i zmęczenia wojną łatwo może pójść na rabunek i rozruchy, jak to czynił
w okresie przejściowym w 1939 roku i 1941 roku.

Niestety wszystkie takie raporty były jak wołanie na puszczy. Świadczą one
jednak o tym, że ludobójstwo na Wołyniu można było przewidzieć. I można było
mu przeciwdziałać. Można było uratować tysiące Polaków przed straszliwą
śmiercią z rąk banderowców. Wystarczyło tylko słuchać specjalistów z Biura
Wschodniego i wiosną 1943 roku przystąpić do tworzenia na Wołyniu potężnej
polskiej siły zbrojnej, która powstrzymałaby mordercze zapędy ukraińskich
nacjonalistów.
Wiara we własne iluzje i złudzenia była jednak w Komendzie Głównej AK
silna i niewzruszona.
Jednym z nielicznych Polaków, którzy podczas II wojny światowej zachowali
przytomność umysłu, był Stanisław Cat-Mackiewicz, czołowy publicysta obozu
konserwatywnego. Na okładce jednej ze swoich książek, Zielone oczy, umieścił
on obraz Ślepcy Pietera Bruegla starszego.
Przedstawia on idących gęsiego sześciu niewidomych. Każdy trzyma dłoń na
ramieniu poprzednika. I razem podążają ku nieuniknionemu upadkowi. Myślę,
że obraz ten może posłużyć za symbol nastawienia oficerów Armii Krajowej do
banderowskiego zagrożenia na Wołyniu.
3

Najważniejsze jest powstanie

Do czego Polsce jest potrzebne wojsko? Dlaczego sporą część naszych podatków
przeznaczamy na wyszkolenie, uzbrojenie i utrzymanie armii? Odpowiedź jest
prosta: robimy to po to, aby wojsko broniło nas przed obcą przemocą. Nas,
naszych rodzin, domów, wiosek, miasteczek i miast. Armia Rzeczypospolitej ma
stać na straży bezpieczeństwa swoich obywateli.
Niestety dowództwo Armii Krajowej sprzeniewierzyło się temu
podstawowemu obowiązkowi. Sprzeniewierzyło się swojej najważniejszej
powinności. Bezpieczeństwo Polaków z Wołynia zostało przez nie całkowicie
zlekceważone. Komenda Główna polskiej armii podziemnej porzuciła naszych
rodaków zza Buga na pastwę banderowskich siepaczy. Nie zrobiła nic, co
mogłoby ich ocalić przez rzezią.
Wiem, że to, co właśnie napisałem, jest dla naszej wrażliwości historycznej –
ukształtowanej na lukrowaniu Polskiego Państwa Podziemnego – niezwykle
przykre, a nawet może wywołać szok. Fakty są jednak druzgoczące,
a zachowany materiał źródłowy – niepodważalny.
Dowództwo AK w apogeum tego ludobójstwa było bierne. A gdy wreszcie
zdobyło się na reakcję, jego działania były spóźnione, niemrawe i rachityczne.
Wołyń konał w osamotnieniu. Z olbrzymim żalem wobec Warszawy. Nadzieje
Wołyniaków, którzy do końca liczyli na odsiecz z centralnej Polski, zostały
zawiedzione.
Nie mam wątpliwości, że to straszliwe zaniedbanie stanowi jedną
z największych plam na honorze Armii Krajowej.
Dlaczego tak się stało? Jak mogło dojść do tak potwornej w skutkach
bierności? Złożyło się na to wiele przyczyn. Pierwszą i najważniejszą z nich było
to, że Armia Krajowa w 1943 roku miała po prostu… inne priorytety niż
ratowanie rodaków wyrzynanych przez Ukraińską Armię Powstańczą.
Dla dowództwa polskich konspiracyjnych sił zbrojnych najważniejszym,
nadrzędnym celem – któremu podporządkowano wszystkie inne sprawy – było
wywołanie powstania powszechnego przeciwko Niemcom. Taki był sens
istnienia Armii Krajowej. Jej najważniejsze zadanie, do którego szykowała się
przez całą okupację.
Przygotowywanie rozstrzygającego boju z III Rzeszą – a także bieżąca walka
z niemieckim okupantem – pochłaniało całą energię i uwagę kierownictwa
konspiracyjnej armii. Przysłaniało też całą tragiczną i niezwykle skomplikowaną
rzeczywistość, w jakiej znalazł się naród polski po upadku II Rzeczypospolitej.
Polacy z dnia na dzień zostali pozbawieni opieki swojego państwa i –
w zależności od części kraju, w której żyli – stanęli przed niezwykle poważnymi
zagrożeniami. Inne niebezpieczeństwa groziły jednak Polakom mieszkającym
w Warszawie, inne Polakom żyjącym w puszczach Nowogródczyzny, a jeszcze
inne Polakom z Wołynia i Galicji Wschodniej.
Polskie Państwo Podziemne w swoich planach i działaniach przyjęło jednak
tylko i wyłącznie optykę Warszawy. Czyli bezkompromisowej walki z III
Rzeszą. Walki, której kulminacją miało być przyszłe powstanie. Zamiast
wykazać się elastycznością i stosować rozmaitą taktykę w rozmaitych częściach
Polski, Armia Krajowa wszędzie działała według tego samego schematu i tych
samych założeń.
Przypominała pod tym względem konia pociągowego, któremu woźnica
nałożył klapki na oczy. Koń taki widzi wyłącznie drogę przed sobą i odległy cel
na jej końcu. Nie może jednak dostrzec tego, co dzieje się wokół niego. Jest na
wpół ślepy.

Zasadniczym nakazem jest zachowanie sił Polskiego Związku Powstańczego


[wewnętrzny kryptonim ZWZ/AK – P.Z.] i nienarażanie go na niepotrzebne straty
dla osiągnięć znikomych i drobnych w stosunku do skali wydarzeń – pisał
komendant ZWZ generał Stefan Grot-Rowecki w instrukcji z 28 czerwca 1941
roku. – AK nawet z punktu widzenia przygotowań do powstania zbrojnego
powinna być organizacją stosunkowo nieliczną, doskonale zakonspirowaną,
wyborną pod względem jakościowym. Karygodnym jest ujawnianie stopnia
naszego przygotowania do właściwej akcji.

Niestety za jedną z tych „znikomych i drobnych” spraw uznano zagrożenie ze


strony ukraińskich nacjonalistów. Któżby się zajmował jakimiś śmiesznymi
Rusinami? Jakąś marginalną Organizacją Ukraińskich Nacjonalistów i jej
leśnymi bojówkami? Przecież my tu robimy światową politykę. Toczymy totalną
wojnę z Niemcami w ramach Wielkiej Koalicji!
Takie megalomańskie podejście naszych przywódców miało dla dziesiątków
tysięcy Polaków z Wołynia i Galicji Wschodniej opłakane skutki.

W czerwcu 1941 roku, gdy Wołyń znalazł się pod okupacją niemiecką, polskie
struktury podziemne na tym terenie właściwie nie istniały. Tamtejszą siatkę
Związku Walki Zbrojnej rozjechała jak walec sowiecka tajna policja. Polscy
oficerowie bawiący się w konspirację nie mieli szans z profesjonalistami
z NKWD. Konfrontacja z bolszewicką tajną policją była dla nich jak zderzenie
ze ścianą.
Wystarczy napisać, że w 1940 roku kontrolę nad wołyńskim Związkiem
Walki Zbrojnej przejął niejaki Bolesław Zymon „Bolek”, „Waldy Wołyński”.
Był to… agent czerwonej tajnej policji. Po rozpoznaniu terenu i struktur ZWZ
wsypał on całą organizację. Efektem były zakrojone na szeroką skalę
aresztowania i całkowita likwidacja polskiego podziemia na terenie Wołynia.

Praca konspiracyjna na Wołyniu – pisał 1 kwietnia 1941 roku Grot-Rowecki –


ogranicza się do pewnych kontaktów między pojedynczymi ludźmi i wędrujących
między nimi emisariuszy. Nie ma stamtąd żadnej dokładnej wiadomości.

Półtora miesiąca później, omawiając sytuację panującą na Ziemiach


Wschodnich, dowódca podziemnej armii dodał zaś:

Po ciężkim okresie okupacji sowieckiej teren został ogołocony z elementu


wartościowego. Zupełny brak oficerów zawodowych, a nawet rezerwy, utrudnia
odbudowę komend Okręgów i Obwodów. Muszę dosyłać ludzi z Generalnego
Gubernatorstwa.

W tym samym meldunku generał Rowecki informował, że „duże


niebezpieczeństwo stanowi wrogi do nas stosunek innych grup
narodowościowych: Ukraińcy i Litwini”. Mimo tego „dużego
niebezpieczeństwa” kierownictwo ZWZ nie paliło się do odtworzenia swoich
struktur na terenie byłego województwa wołyńskiego.
Niemrawe i chaotyczne próby podjęte w tym celu w roku 1942 zakończyły się
kompromitującym fiaskiem. Grupa oficerów wysłana na Wołyń wróciła do
Warszawy z niczym. W centrali jednak specjalnie się tym nie przejmowano.
Dlaczego? Bo z perspektywy dowództwa polskiej konspiracji Wołyń był odległą,
zapadłą prowincją. Dziurą. Terenem traktowanym nawet nie jak Polska B, ale jak
Polska C.
Co jednak najważniejsze, Wołyń odgrywał marginalną rolę w szykowanym
przez oficerów Komendy Głównej planie powstania powszechnego. Tamtejsze
oddziały ZWZ/AK – które planowano stworzyć w bliżej nieokreślonej
przyszłości – miały stanowić jedynie osłonę dla głównych sił powstańczych
walczących z Niemcami na tak zwanej bazie operacyjnej. Czyli w centrum
okupowanego państwa.
W czasie powstania wołyńskie struktury podziemne miały paraliżować
niemieckie dostawy i transporty wojskowe Wehrmachtu wysłane z frontu
wschodniego na odsiecz siłom walczącym w środkowej Polsce. Miała to więc
być ograniczona akcja polegająca na dokonywaniu aktów sabotażu. Do takiej
roboty żadnych wielkich sił oczywiście nie potrzeba. Wystarczy niewielka,
głęboko zakonspirowana siatka dywersyjna.
Wszystko to sprawiło, że Okręg Wołyń został utworzony najpóźniej ze
wszystkich okręgów Armii Krajowej – dopiero w sierpniu 1942 roku. Wcześniej
teren ten był podporządkowany Okręgowi Lwów. Mimo formalnego utworzenia
nowej jednostki terytorialnej prace nad jej organizacją wciąż niemiłosiernie się
wlokły.
W efekcie dopiero w grudniu 1942 roku – półtora roku po zakończeniu
okupacji sowieckiej! – przerzucono na Wołyń kilkunastu oficerów mających
stworzyć tamtejsze struktury polskiej armii podziemnej. A sam dowódca okręgu
podpułkownik Kazimierz Bąbiński „Luboń” przedostał się na podległy sobie
teren… w marcu 1943 roku. A więc już po pierwszych masowych mordach
banderowców na polskiej ludności cywilnej.
Można by powiedzieć – wreszcie! Problem polegał na tym, że Komenda
Główna AK podjęła te działania nie ze względu na narastające zagrożenie ze
strony UPA dla ludności polskiej. Chodziło o coś zupełnie innego. W lutym 1943
roku pod Stalingradem skapitulowała armia feldmarszałka Friedricha Paulusa
i wojenna fortuna odwróciła się na korzyść bolszewików. Niemcy zaczęli się
cofać, a Armia Czerwona nacierać. Front wschodni nieubłaganie zbliżał się do
przedwojennej granicy Polski.
To zaś oznaczało, że nadchodził czas decydujących rozstrzygnięć. Czas, do
którego przez całą okupację szykowało się nasze podziemne wojsko.
Ze względu na to, że Niemców z Polski mieli wypierać bolszewicy,
dotychczasowy plan powstania powszechnego został zmodyfikowany.
Dowództwo podziemnego wojska postanowiło zorganizować powstanie
strefowe. Okręgi AK miały po kolei zrywać się do boju i atakować wycofujący
się Wehrmacht. Na pierwszy ogień miał pójść wysunięty najbardziej na wschód
Okręg Wołyń.

Otrzymałem następujące dyrektywy od komendanta głównego gen. Grota-


Roweckiego – wspominał pułkownik Kazimierz Bąbiński „Luboń”. – Zbliżająca
się szybko do granic wschodnich Rzeczypospolitej ofensywa sowiecka może
w pierwszej kolejności osiągnąć Wołyń, stawiając Okręg do walki z Niemcami
i koniecznością zetknięcia się oddziałów Armii Krajowej z Czerwoną Armią.
Gros oddziałów AK ma wykonać przeciw Niemcom akcję określoną
kryptonimem „Burza”. Wyznaczony dowódca ujawnia się wobec wkraczających
oddziałów, meldując dowódcy sowieckiemu swoją obecność jako przedstawiciel
Wojska Polskiego i gospodarz wojskowy terenu.

Tak, niestety – struktury AK na Wołyniu nie powstały po to, aby bronić


polskich kobiet i dzieci przed ukraińskimi siekierami. Powstały po to, żeby
polscy żołnierze mogli się wykrwawiać w bezsensownym boju
z przegrywającymi wojnę Niemcami. I witać na polskiej ziemi bolszewików.
„Sojuszników naszych sojuszników”, jak nazywała ich nasza bujająca
w obłokach wojenna propaganda.
Oba te działania były oczywiście całkowicie nonsensowne. Ich skutkiem było
tylko niepotrzebne marnowanie krwi i energii. Żołnierze polskiej armii
podziemnej na Wołyniu mieli do wykonania znacznie poważniejsze i ważniejsze
zadanie.
W Warszawie wrogiem numer jeden byli Niemcy, na Wołyniu jednak –
ukraińscy szowiniści dążący do fizycznej eksterminacji Polaków. Wszystkie
wysiłki polskiego podziemnego wojska na tym terytorium powinny więc były
koncentrować się na podjęciu natychmiastowej walki z UPA, a nie szykowaniu
się do przyszłej walki z Niemcami. Niestety nie rozumiała tego ani Komenda
Główna AK, ani przerzuceni na Wołyń oficerowie.
Jak podkreślał Dariusz Faszcza, biograf pułkownika Kazimierza Bąbińskiego
„Lubonia”, „Wołyń był dla tego oficera terenem nowym i w gruncie rzeczy mało
znanym”. Świeżo upieczony komendant nie znał miejscowej specyfiki i układu
sił. Podobnie rzecz się miała z jego oficerami.

Kierownictwo Okręgu Wołyńskiego AK, składające się z oficerów przybyłych


z centralnej Polski – pisał Władysław Filar, historyk i były żołnierz podziemia –
w początkowym okresie zupełnie nie orientowało się w złożonej sytuacji
panującej na Wołyniu i wynikającym z tego zagrożeniu dla ludności polskiej ze
strony ukraińskich nacjonalistów. Za główne zadania Okręgu uważano
przygotowanie sił zbrojnych do realizacji planu „Burza” i na wykonaniu tego
zadania skoncentrowano cały wysiłek.

Mimo że w lutym 1943 roku UPA rozpoczęła systematyczną rzeź polskiej


ludności cywilnej, oficerowie AK oddelegowani na Wołyń nadal wypełniali
oderwane od rzeczywistości, nieaktualne instrukcje Warszawy. Czyli zamiast
rzucić wszystko w diabły i popędzić na ratunek Polakom, szykowali się do
powstania.
Pułkownik Kazimierz Bąbiński nie zarzucił tych przygotowań nawet latem
1943 roku, w czasie największego nasilenia banderowskich mordów na
Polakach. „Stanąłem wobec zagadnienia – pisał w raporcie z 28 lipca 1943 roku
– jak dać pomoc ludności i utrzymać siły zbrojne w stanie zdatnym do
przetrwania i walki”.
Cóż to za zagadnienie?! Cóż to za absurdalny dylemat?! Kogóż obchodzi
jakieś „utrzymanie sił zbrojnych” i przyszła walka z Niemcami? Przecież polska
krew leje się strumieniami – całe siły zbrojne powinny natychmiast przystąpić do
jej obrony. Tymczasem gdy każdy żołnierz i każdy karabin był na wagę złota,
okręgowa komenda AK magazynowała część broni, żeby zachować ją na czas
„Burzy”.
AK odwlekała również w nieskończoność podziemną mobilizację. Jak pisał
w meldunku do Londynu generał Tadeusz Bór-Komorowski, nawet gdy
eksterminacja Polaków stała się najbardziej masowa i drastyczna, część
miejskich sił Armii Krajowej na Wołyniu pozostawała w uśpieniu.
Sytuacja była więc kuriozalna. Podczas gdy w wioskach Wołynia banderowcy
bezkarnie wyrzynali polskie kobiety i dzieci – w miastach Wołynia broń zalegała
w magazynach. Młodzi żołnierze siedzieli zaś z założonymi rękami, czekając
nadaremnie na upragniony rozkaz sformowania oddziałów i wyjścia w teren.

Zdaję sobie sprawę z tego, że zasadniczym zadaniem wojska jest walka


z wrogiem i wywalczenie terenu – pisał w dramatycznym meldunku z 9 sierpnia
1943 roku kapitan Julian Kozłowski z wołyńskiej Delegatury Rządu na Kraj. –
Dlatego też słusznym jest, że wojsko mobilizuje swoje siły i przygotowuje się na
ten decydujący moment przełomowy. Jednak wytworzona sytuacja całkowicie
zaskoczyła element polski nieprzygotowany do oporu i obrony swego stanu.
Obecnie sytuacja zmusza nas do podjęcia natychmiastowej czynnej postawy
wobec aktualnego zagadnienia obrony ludności polskiej. W razie jej niepodjęcia
za parę miesięcy możemy stanąć wobec faktu całkowitego jej zlikwidowania
i wymordowania.

Niestety głos kapitana Kozłowskiego pozostał głosem wołającego na


puszczy…
Armia Krajowa wykazała zaskakujący brak elastyczności. Dlaczego w lutym
i marcu 1943 roku, gdy rozpoczęły się krwawe ukraińskie mordy, plany
powstańcze nie zostały zarzucone? Dlaczego wojsko nie zmieniło priorytetów
i nie rzuciło się natychmiast na pomoc mordowanym rodakom? To uparte
przywiązanie do raz obranej drogi i przyjętej w Warszawie nieaktualnej
koncepcji było zdumiewające.
Jaki sens miałoby robienie akcji „Burza” – która w teorii miała
zademonstrować prawa Polski do Wołynia – jeżeli to byłe województwo
zostałoby przez banderowców ogołocone z Polaków? Na dłuższą metę
o polskości tej ziemi nie decydowały przecież straceńcze romantyczne zrywy
Armii Krajowej, ale jej polska społeczność. Należało więc jej bronić jak –
nomen omen – niepodległości. Za wszelką cenę. Kłami i pazurami.
Już podczas wojny wskazywał na to wołyński okręgowy delegat rządu na kraj
Kazimierz Banach.

Naginanie wszystkich poczynań organizacyjnych – pisał Banach w raporcie z 15


września 1943 roku – do planu operacyjnego powstania przeciwniemieckiego nie
prowadzi na Wołyniu do żadnego celu. W razie bowiem zlikwidowania ludności
polskiej na Wołyniu – wojsko zadań swych wynikających z ogólnego planu
wykonać nie będzie w stanie.

Po latach podobnie to ocenił cytowany już historyk Dariusz Faszcza, badacz


nastawiony bardzo pozytywnie do wołyńskiej AK i jej dowódcy, a jednak nie
ukrywający błędów popełnionych przez tę organizację:

Rozwój wydarzeń na Wołyniu, skala mordów popełnionych na ludności polskiej


przez ukraińskich nacjonalistów, ich bezwzględność i okrucieństwo niewątpliwie
zaskoczyły komendę wołyńskiego Okręgu AK. Mimo nadchodzących
alarmistycznych meldunków nie dostrzeżono na czas zbliżającego się zagrożenia,
stąd też podjęte działania mające na celu ochronę ludności cywilnej okazały się
mocno spóźnione.
Stało się to m.in. dlatego, że komendant okręgu oraz jego najbliżsi
współpracownicy zostali oddelegowani z Warszawy z jasno sprecyzowanym
zadaniem przygotowania sił okręgu do zadań w ramach skierowanej przeciwko
Niemcom akcji „Burza”. Jako wojskowi skupili oni swoją aktywność i uwagę
początkowo na realizacji tego zadania, częściowo bagatelizując zagrożenie ze
strony ukraińskiej.
Zawiniło również – na co zwracał uwagę bezpośredni uczestnik tych wydarzeń
Józef Figórski – niewłaściwe ukierunkowanie wywiadu. Zgodnie z dyrektywami
KG AK zajął się on przede wszystkim Niemcami, co skutkowało niepełną wiedzą
o planach nacjonalistów ukraińskich.

Teraz już rozumieją państwo, dlaczego porównałem dowództwo Armii


Krajowej do konia pociągowego z klapkami na oczach. Konia, który widzi tylko
odległy cel i nie może dostrzec osaczającej go watahy wygłodniałych wilków.
4

Dzwonek alarmowy

Świtało. Wieś budziła się do życia. Strzechy chałup przysypane były grubą
warstwą śniegu. Śnieg zalegał również na podwórkach i ulicach. Panował
siarczysty mróz, zima tego roku była na Wołyniu ostra. Mimo wczesnej pory
mieszkańcy zaczęli niemrawo kręcić się w obejściach, oporządzać bydło,
rozpalać wyziębione przez noc piece.
Jeden z gospodarzy, Marian Kołodyński, wyszedł przed dom, rozejrzał się
i zamarł z przerażenia. Na polach otaczających wioskę dostrzegł ciemne sylwetki
ostro odcinające się od śnieżnej bieli. Nieznajomi ludzie szli tyralierą w stronę
zabudowań, otaczając je coraz ściślejszym pierścieniem. Gdy podeszli bliżej,
Kołodyński zobaczył, że są uzbrojeni.
Ubrani w kożuchy, kurtki, w futrzanych czapach na głowach. Broń mieli
rozmaitą – stare karabiny pamiętające jeszcze czasy I wojny światowej, obrzyny,
strzelby myśliwskie, pistolety różnych systemów, wciśnięte za pasy siekiery
i noże.
– Jesteśmy sowieckimi partyzantami. Jesteśmy głodni, dajcie nam jeść –
powiedział dowódca.
Kołodyński otaksował go wzrokiem. Zdziwiło go, że „partyzanci” nie mówią
po rosyjsku, lecz po ukraińsku. I to w dodatku z wołyńskim akcentem. Ubrani
byli również jak miejscowi, a nie jak przybysze ze Związku Sowieckiego. Cóż
jednak było robić – zaprosił partyzantów do środka.
Oddział rozlokował się po całej wsi. Do każdej z chałup weszło po czterech,
pięciu lub sześciu uzbrojonych ludzi. Kazali kobietom napiec chleba
i przygotować jedzenie. Nikogo nie wypuszczali na zewnątrz. Gdy zaspokoili
głód, zaczęli się zbierać do odejścia. Napięcie opadło, mieszkańcy odetchnęli
z ulgą.
Na odchodnym dowódca oddziału zwrócił się do mieszkańców:
– Znajete szczo, dobre lude, tych, który przyjmują u siebie sowieckich
partyzantów, Niemcy wieszają tak samo jak Żydów. Dajcie, my was powiążemy,
wtedy Niemcy uwierzą, że my siłą was zmusili, żebyście nam pomagali.
Choć mieszkańcy wsi nabierali coraz większych podejrzeń, zastosowali się do
poleceń uzbrojonych po zęby mężczyzn. Nie mieli zresztą wyboru, bo partyzanci
nie dopuszczali żadnego sprzeciwu. To był rozkaz. Cywile położyli się więc na
podłogach swoich chat i dali się powiązać grubymi powrozami.
Partyzanci wówczas jednak wcale nie odeszli.
Zamiast tego wyciągnęli zza pasów siekiery i topory. I przystąpili do
metodycznej rzezi. Stawali nad nieszczęsnymi, szalejącymi z przerażenia
ofiarami i z całej siły uderzali je w tył czaszek. Dorosłych ostrzami, a dzieci
obuchami. Robili to metodycznie, po kolei, tak że kolejni członkowie rodzin
widzieli kaźń swoich bliskich. I wiedzieli, co zaraz spotka ich samych.
We wsi rozegrał się prawdziwy horror. Krzyki rzucających się
w przedśmiertelnych konwulsjach ludzi, przekleństwa oprawców, głuche
odgłosy uderzeń. Trzask rozpłatywanych czaszek. Rozdzierający płacz dzieci.
Pryskające na ściany, podłogi i sufity strugi krwi oraz fragmenty mózgu. Jedno
z niemowląt zostało przybite do stołu tak mocno, że trudno było później
wyciągnąć nóż…
Ze szczególnym okrucieństwem zamordowano przedstawicieli miejscowej
elity. Komendant Związku Strzeleckiego Walenty Sawicki został „porąbany na
sieczkę”. Z kolei Mieczysława Bułgajewskiego, który próbował stawiać opór
mordercom, „pocięto na kawałki”. Wśród ofiar znalazło się bardzo dużo dzieci,
między innymi czteroletni Włodzio, roczna Krysia, dwuletni Romek…
W sumie feralnego dnia życie straciło 155 osób. Położona w powiecie
sarneńskim polska wieś Parośla przestała istnieć.
Zachowała się relacja jednego z ocalałych z rzezi, Witolda Gołodyńskiego.
W swojej monumentalnej książce Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów
ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939–1945 opublikowali ją Ewa
i Władysław Siemaszkowie. W dniu, w którym banderowcy przybyli do Parośli,
autor wspomnienia był dwunastoletnim chłopcem. Do jego domu wkroczył
dowódca ukraińskiego oddziału w asyście kilku żołnierzy. Ojciec Witolda został
ciężko pobity za to, że nie chciał dać przybyszom słoniny. Ukraińcy brutalnie
pobili również chłopca.

Rozkazał położyć się twarzą do podłogi i nastąpiło bestialskie mordowanie –


wspominał Gołodyński. – Rąbanie naszych głów siekierami. Słyszeliśmy krzyk
mamy, po chwili ucichła. My – ja z siostrą – leżeliśmy nieco dalej obok kołyski,
z nogami do głów rodziców. Po upływie jakiegoś czasu odzyskałem przytomność.
Odczekałem jeszcze jakiś czas i dopiero wtedy zacząłem się poruszać. Wstać
jednak nie mogłem. Cały byłem bardzo obolały, odrętwiały.

Przytomność odzyskała również dziewięcioletnia siostra autora. Ona także


cudem przeżyła egzekucję. Rodzeństwo zaczęło ze sobą rozmawiać:
– Ja jestem ranny, bardzo mnie wszystko boli – mówił Gołodyński.
– To ja chyba też jestem ranna, bo mam takie poklejone włosy, i bardzo boli
mnie głowa.
Lila wstała i pomogła wstać mnie. Widok, który naszym oczom ukazał się, był
straszny. Nie do objęcia umysłem ludzkim, tym bardziej umysłem dziecięcym.
Rodzice mieli głowy rozrąbane na pół. Mamy długi warkocz był odcięty.
W głowie ojca pozostawiona siekiera. W kołysce najmłodsza Bogusia, w wieku
1,5 roku, uderzona była siekierą w czoło. Przez dłuższy czas była w konwulsjach,
które miotały kołyską. Lila wzięła ją na ręce i po chwili Bogusia zakończyła
życie. Z nosa wydobyła się bańka – był to mózg.

Obrażenia obu ocalałych dzieci okazały się bardzo poważne. Z ich


konsekwencjami rodzeństwo borykało się do końca życia.

Pęknięta i wgnieciona kość czaszki, wybite przednie zęby – relacjonował Witold.


– Duże wgłębienie i ciągłe cierpienie. Zawroty głowy, ból serca, potworne lęki
pozostały jako „pamiątka”. Lila była także uderzona obuchem w tył głowy. Rana
długo nie mogła się zagoić. Przez wiele lat cierpiała na dokuczliwe bóle i zawroty
głowy.

Masakrę w sumie przeżyło dwanaście osób.


Ciała wymordowanych ludzi następnego dnia znaleźli mieszkańcy
okolicznych wsi. Pod osłoną przybyłych z Antonówki niemieckich żołnierzy
dokonano przygotowań do zbiorowego pogrzebu. Ofiary pogromu złożono
razem w jednej, masowej mogile, nad którą usypano kurhan.

Na drugi dzień po tej tragedii – wspominała Zofia Grzesiakowa, ukrywająca się


w pobliskiej ukraińskiej wsi Żydówka – poszłam po mleko do owdowiałej
sąsiadki, której syn też poszedł na te ćwiczenia [tak powiedziano okolicznym
mieszkańcom – P.Z.]. Zachowanie Trofima było niezwykłe. Gdy mnie zobaczył,
spuścił oczy do ziemi, jakby czegoś szukał na gliniastym klepisku. Na mój „dobry
deń” też nie odpowiedział, jakby nie usłyszał. Milczał jak grób. Siedział ze
spuszczonym łbem i nie zwracał na nikogo uwagi.
– On jest zmęczony – wyręczyła go matka.
Tuż przed wyjściem z chaty zobaczyłam coś, co zjeżyło mi włosy na głowie.
Na ławie stało kilka par damskich, sznurowanych butów, jakie noszą Mazurki. Na
nosiłce wisiało kilka czarnych ubrań, a dzieci waliły się po głowach frażetowymi
łyżkami. Zagadka rozwiązana, Trofim wrócił z krwawej wyprawy, a dzieci bawią
się łupem. Pobiegłam jak oszalała do domu.
– Tosiek – krzyknęłam – ci wymordowali Polaków, co byli na ćwiczeniach.
Przysięgam, że widziałam rzeczy po pomordowanych.
Na pół przytomna krążyłam po mieszkaniu. W oczach miałam nocną tragedię.
Na Żydów puszczono serię z karabinu maszynowego, Polaków rąbano siekierami
jak drzewo. Gdzie się skryć? Dokąd uciec? Nastały dnie najczarniejsze
z czarnych, prawdziwa apokalipsa.

Pani Grzesiakowa miała rację. Nadciągała apokalipsa. Zagłada Parośli


nastąpiła 9 lutego 1943 roku i była to pierwsza masowa rzeź polskich cywilów –
w tym kobiet i dzieci. Dokonała jej sotnia Ukraińskiej Powstańczej Armii
dowodzona przez Hryhorija Perehijniaka „Dowbeszkę-Korobkę”. Był to
pierwszy akt dramatu. Zapowiedź nadciągającej burzy.
Do masakry doszło w ramach pierwszej poważnej operacji bojowej w historii
UPA. 8 lutego oddział „Dowbeszki-Korobki” zaatakował niemiecki posterunek
we Włodzimiercu, a dzień później wymordował Polaków z Parośli.
Wydarzenie to można uznać więc za symboliczne. Dowodzi bowiem tego, że
wołyńska UPA od samego początku istnienia jako główny cel swojej działalności
stawiała mordowanie Polaków. Wystarczy zresztą spojrzeć na bilans akcji.
W wyniku ataku na Włodzimierzec upowcy zabili zaledwie kilku służących
Niemcom kozaków, w trakcie napaści na Paroślę zgładzili 155 polskich cywilów.
Podobne proporcje zresztą utrzymały się do końca działalności UPA na Wołyniu.
Do zbrodni w Parośli doszło na początku lutego, ponad pięć miesięcy przed
lipcową „krwawą niedzielą”, czyli apogeum banderowskiego ludobójstwa.
Parośla potwierdziła, że żadne napływające do Warszawy ostrzeżenia
o zbrodniczych planach OUN względem Polaków nie były przesadzone. Nie, to
nie była żadna histeria ani ukrainofobia. To było realne, śmiertelne zagrożenie.
Makabryczną zbrodnię z 9 lutego 1943 roku można więc uznać za dzwonek
alarmowy, który powinien był wybudzić Komendę Główną Armii Krajowej
z letargu. Wciąż było sporo czasu, aby przedsięwziąć niezbędne działania, które
zapobiegłyby rzezi na większą skalę. Zdusiłyby banderowskie zagrożenie
w zarodku. Polskie Państwo Podziemne miało przecież miażdżącą przewagę nad
banderowcami. Gdyby AK na poważnie zaangażowała się na Wołyniu, wciąż
formująca się UPA mogła zostać pobita. Należało jednak natychmiast wyruszyć
z odsieczą.
Co w tym czasie – między lutym a upiornym lipcem 1943 roku – zrobiła
Komenda Główna AK? Otóż nie zrobiła nic. Te pięć miesięcy zmarnowała. Ktoś
może powiedzieć, że wiadomości z odległego Wołynia nie docierały do
Warszawy. Lub docierały ze znacznym opóźnieniem. Bardzo bym chciał, żeby to
była prawda. Z zachowanych dokumentów jasno wynika jednak, że władze
Polskiego Państwa Podziemnego dobrze wiedziały, co grozi Polakom za
Bugiem. O wszystkim były informowane na bieżąco i ze szczegółami.
Wiosną 1943 roku mrożące krew w żyłach informacje o ukraińskich
bestialstwach na Polakach zaczęły napływać do stolicy lawinowo.

Ludność polska na Wołyniu przeżywa ciężki okres – donosiło w wiosennym


numerze wydawane przez Delegaturę Rządu na Kraj pismo „Nasze Ziemie
Wschodnie”. – Zorganizowane i luźne bandy ukraińskie dokonują mordów na
spokojnej, bezbronnej ludności polskiej po wsiach i koloniach. Zaczęło się od
osób zatrudnionych w niemieckiej administracji rolnej i leśnej i rozszerzyło się na
polską ludność wiejską. Liczba ofiar wynosi przeszło dwa tysiące osób.

Fala zbrodni zaczęła rozlewać się na kolejne części Wołynia niczym lawa.
Szła ze wschodu na zachód, a po jej przejściu z polskich wiosek, chutorów
i kolonii pozostawały tylko dymiące zgliszcza. Tam, gdzie jeszcze niedawno
były tętniące życiem miejscowości, straszyła spalona ziemia. A wśród ruin,
pogorzelisk i zwałów trupów wyły oszalałe ze strachu bezpańskie psy.
Nie mogło już być żadnych wątpliwości, że Parośla to nie odosobniony
wybryk jakiegoś oszalałego z nienawiści lokalnego dowódcy. Na Wołyniu
rozpoczęła się metodyczna eksterminacja znienawidzonych „Lachów”.
W meldunkach z wiosny 1943 roku wołyńskie struktury podziemne
informowały Warszawę o dezercji kilku tysięcy ukraińskich policjantów na
niemieckim żołdzie. Ludzie ci – jak głosił jeden z raportów – „utworzyli bandy,
które jako pierwsze zadanie postawiły sobie mordowanie Polaków”.
Ofiary krwawych pogromów polskich wsi szły już w setki. Autor cytowanego
wcześniej sprawozdania podawał konkretny przykład – pacyfikację wsi Lipniki,
do której doszło w nocy z 26 na 27 lipca 1943 roku. Masakry tej dokonał oddział
UPA pod dowództwem Iwana Łytwynczuka pseudonim „Dubowyj”. Oprawcy
nocą otoczyli i podpalili wieś, a jej mieszkańców rąbali siekierami
i rozstrzeliwali w rowach melioracyjnych. Dzieci żywcem wrzucali do ognia, nie
zważając na błagania oszalałych z rozpaczy matek.

Widok był przerażający – pisał po latach świadek tej masakry. – Od smugowych


i zapalających pocisków zaczęły płonąć słomiane strzechy domostw. Powstał
nieopisany zgiełk i panika, głównie wśród kobiet i dzieci. Było to istne piekło na
ziemi. I wtedy rozpoczął się szturm zdziczałej masy banderowskich rezunów.
Z okrzykami „smert´ Lacham” podniosła się i ruszyła szczelnie okalająca wieś
tyraliera uzbrojonych po zęby banderowców. A za nimi z siekierami, widłami
i nożami zgraja okolicznych nie zorganizowanych rezunów, którzy wiedzeni
opętańczą nienawiścią i żądzą zabijania chcieli się jeszcze nasycić ochłapami
z rabunku ocalałego dobytku. Rozpoczęła się rzeź.

Wśród zaatakowanych Polaków znajdowała się rodzina przyszłego


kosmonauty Mirosława Hermaszewskiego. Wraz z innymi mieszkańcami wsi
Hermaszewscy rzucili się do ucieczki. Osłaniała ich grupa uzbrojonych
mężczyzn, którym udało się zrobić wyłom w banderowskim pierścieniu
okrążenia. Niestety w czasie ucieczki zaginęła pani Hermaszewska. Kobieta
znalazła się dopiero nad ranem.

Odnalazła się nasza mama – wspominał brat Mirosława, Władysław


Hermaszewski. – Dołączyła do nas łkająca, z zakrwawioną twarzą i rozerwanym
od banderowskiej kuli uchem. Dowiedzieliśmy się od niej, że straciła Mirka,
z którym uciekała samotnie. Dopadł ją banderowiec i strzelił za nią z bliska.
Wtedy straciła przytomność i upadła. Myślał, że ją zabił, więc tak zostawił. Po
pewnym czasie mama się ocknęła i dalej pobiegła przed siebie. Dopiero później
uświadomiła sobie, że nie trzyma na rękach dziecka.

Całe szczęście Hermaszewskim udało się odnaleźć w polu małego


chłopczyka. Leżał w śniegu, zawinięty w kurtkę ojca, przez wiele godzin.
Przeżył cudem. Takiego szczęścia nie miało jednak wielu innych mieszkańców
Lipnik. Tej straszliwej mroźnej nocy śmierć poniosło blisko 200 polskich
cywilów.

Naszym oczom ukazała się dosłownie krwawa jatka – wspominał Władysław


Hermaszewski. – Na dnie głębokiego rowu i na jego ścianach leżały dziesiątki
zakrwawionych trupów z pozrywanymi od kul i rozwalonymi od siekier głowami.
Były tam dzieci, kobiety i starcy, którzy nie mieli już sił na dalszą ucieczkę i tu
szukali schronienia.
Widziałem siedzącą w rowie Ewelinę Hajdamowicz, która cudem przeżyła
postrzał w głowę, ale całkowicie utraciła wzrok. Od tej pory nie widzi już nic. Ani
męża, ani ocalałych dzieci, ani nowo narodzonego dziecka. Pod podniesioną
zakrwawioną pierzyną ujrzałem twarz przerażonej do obłędu stryjecznej ciotki
Adeli Leonowej Hermaszewskiej, tulącej do siebie zimne już ciała trojga
zamordowanych na jej oczach dzieci.
Przy topoli nad sadzawką leżało zakrwawione ciało naszego dziadka Sylwestra
Hermaszewskiego. Długo pastwił się nad nim zwyrodniały bandyta, sądząc po
siedmiu widocznych uderzeniach bagnetem w pierś. Dziadek nie uciekał, był ufny
i nie dopuszczał myśli, że jego współziomkowie Ukraińcy, dla których miał
zawsze tyle życzliwości i sympatii, z którymi od lat wspólnie żył i śpiewał ich
pieśni i dumki, mogą mu zgotować tak okrutną śmierć.

Zachowała się relacja wspomnianej ciężko rannej Eweliny Hajdamowicz. Po


latach zamieścili ją w swojej książce państwo Siemaszkowie:

Zginęła moja siostra, a mój dwuipółletni syn, którego niosła, płakał, że boli go
rączka – wspominała tę straszną noc pani Hajdamowicz. – Rozejrzałam się za
nim. W tym momencie kula przeszyła mi głowę. Straciłam wzrok. Słyszałam
jednak wołające o pomoc dziecko.
Położyłam więc młodszego, siedmiomiesięcznego syna między
pomordowanymi, a sama poszłam i zabrałam z rąk nieżyjącej siostry starszego
syna, który, jak się okazało, był dwukrotnie ranny w rączkę. Następnie wróciłam
z nim, czołgając się przez trupy i wyczuwając kilkakrotnie granaty, które nie
eksplodowały, do młodszego.
Miałam nie tylko przestrzeloną głowę i nic nie widziałam, ale również
draśniętą czaszkę i osiemnaście dziur w chustce, którą miałam na głowie. Zginęli
najbliżsi, nie mam oczu, a dzieci malutkie. Dom spalony, nic nie zostało, grozi
nam nędza.

Masakra w Lipnikach nie była odosobnionym incydentem.


Autor raportu sytuacyjnego Biura Wschodniego Delegatury Rządu na Kraj
z wiosny 1943 roku starał się przekonać władze Polski Podziemnej, że polskie
oddziały partyzanckie powinny zostać na Wołyniu utworzone niezwłocznie. Bo
każdy dzień i każda godzina przedłużającej się bierności kosztowały życie
kolejne setki Polaków. Nie było czasu do stracenia, sytuacja Wołyniaków
stawała się rozpaczliwa.

Bezbronna ludność polska jest w fatalnym położeniu, grożącym jej zupełną


zagładą – pisał autor meldunku. – Niewątpliwie wypadki te nie byłyby tak groźne,
gdyby istniały w terenie polskie oddziały zbrojne, na co bezskutecznie niemal od
pół roku przy każdej sposobności i w każdym sprawozdaniu zwracamy uwagę.

I dalej:

W dużej mierze przyszłość zależy od zmobilizowania na tym terenie wszystkich


sił polskich, podtrzymywania mocnego nastroju, dostarczania pomocy we
wszystkich kierunkach. Koniecznym jest również przygotowanie w centrum
Państwa i za granicą jednostek, które w chwili przełomu mogłyby być
natychmiast rzucone na zagrożone punkty. Zgniecenie w zarodku akcji
wybuchającej w jednym miejscu zapobieże jej rozszerzeniu się.

Jaka była odpowiedź kierownictwa Polskiego Państwa Podziemnego? Taka


jak zwykle – głucha cisza. Milczenie.
5

Przegrany wyścig

W kwietniu 1943 roku mieszkańców miast Wołynia ogarnęła groza. Nocami


widzieli na horyzoncie jasne łuny, dobiegały ich odgłosy gęstej strzelaniny
i eksplozji granatów. Co się działo? Przecież linia frontu przebiegała jeszcze
wiele kilometrów na wschód. Zagadka wkrótce się wyjaśniła.
Do miast zaczęły napływać upiorne widma. Najpierw pojedynczo, potem
grupkami, grupami, a w końcu całymi kolumnami. Widma te okazały się ludźmi.
Ledwie powłóczącymi nogami, słaniającymi się z wycieńczenia. W strzępach
wisiały na nich popalone ubrania, a rozszerzone w niemym przerażeniu oczy
świadczyły, że przeszli przez piekło.
Wielu z nich pokrywały czarno-czerwone plamy zakrzepłej krwi. Wielu było
paskudnie poparzonych, pokiereszowanych, ciężko rannych. Mieli porozbijane
głowy, obcięte uszy, dłonie. Wyłupione oczy. Byli to ocalali z ludobójstwa.
Uchodźcy z polskich wsi, które padły ofiarą nocnych napadów ukraińskich
nacjonalistów.
Widok ten bez wątpienia wstrząsnął przebywającym w Kowlu pułkownikiem
Kazimierzem Bąbińskim. Oficer ten zrozumiał, że Komenda Główna Armii
Krajowej zupełnie nie przygotowała go do wyzwań, z którymi musiał się teraz
mierzyć. A instrukcje, które otrzymał na odprawie w Warszawie, w ogóle nie
przystają do wołyńskiej rzeczywistości.

Skoro w Warszawie dokładnie wiedziano o antypolskich wystąpieniach w maju,


wydawać by się mogło, że miejscowe dowództwo AK powinno było zareagować
na nie od razu – pisał ukraiński historyk Ihor Iljuszyn. – Jednak dla polskiego
podziemia na Wołyniu akcje UPA były w pewnej mierze zaskoczeniem,
szczególnie zaś ich ilość i sposób, w jaki były przeprowadzane.

Oczywiście „Luboniowi” podczas odprawy w Warszawie powiedziano, aby


„w przypadku zagrożenia bronić ludności polskiej przez walkę”. Ale czym? Jak?
Ze względu na karygodną opieszałość Komendy Głównej struktury polskiej
armii podziemnej na Wołyniu wiosną 1943 roku były w powijakach. Konspiracja
wojskowa na tym terenie dopiero raczkowała. Nie istniał ani jeden oddział
partyzancki, który pułkownik Bąbiński mógłby rzucić w teren.
Snute przez warszawskich sztabowców plany przewidywały przecież, że
Okręg Wołyń przystąpi do akcji dopiero za wiele miesięcy, gdy do Polski
wkroczą bolszewicy. Uznano więc, że oddziały partyzanckie wiosną 1943 roku
są niepotrzebne. Uznano, że nie ma się co spieszyć. W efekcie, gdy UPA
przystąpiła do rzezi, polskie podziemie na Wołyniu nie było zdolne się jej
przeciwstawić.
Ukraińscy nacjonaliści wyprzedzili guzdrzących się Polaków o wiele
miesięcy. Ich przygotowania do zbrojnej konfrontacji o Wołyń były znacznie
bardziej zaawansowane. Ukraińska Powstańcza Armia – zbrojne ramię
Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów – została powołana do życia już
w październiku 1942 roku. Miała więc dużo czasu na stworzenie oddziałów
partyzanckich, przeszkolenie i uzbrojenie ludzi.
Pisał o tym po latach Włodzimierz Sławosz Dębski, legendarny dowódca
obrony kościoła w Kisielinie, żołnierz Armii Krajowej. Według niego pierwsze
sygnały, że Ukraińcy szykują się do pójścia do lasu, AK otrzymała już
w styczniu 1943 roku. Niestety rozkaz zakładania konspiracyjnej sieci oddziałów
Dębski dostał dopiero w marcu, gdy rzeź już trwała. W efekcie miejscowy
odcinek AK nie mógł podjąć żadnych działań, gdy należało bronić polskich
wiosek przed banderowcami.

Odcinek nie mógł mieć znaczenia w tej walce – wspominał Dębski – gdyż zbyt
późno powstał w porównaniu z UPA. Nie stworzył oddziału partyzanckiego, czyli
nie był przygotowany do walki. To nieprzygotowanie pogłębił dowódca odcinka,
podporucznik Gałkowski „Wiatr”, który zlekceważył instrukcje o taktycznym
rozpracowaniu odcinka i nie opracował taktyki samoobrony. Niektórzy dowódcy
drużyn nie wykazywali chęci do walki, a ulegali ogólnej psychozie Polaków, która
zawierała się w słowach: „Nie trza ich czypiać, to i oni nie bedo”. W dniu,
w którym rozpocząłem konspirację, UPA przeprowadzała już koncentrację.

Kiedy oficerowie AK zaczęli werbować na Wołyniu pierwszych żołnierzy do


swoich siatek, oddziały UPA na tym terenie liczyły już kilka tysięcy ludzi.
O stanie organizacyjnym oraz nastrojach panujących w wołyńskim
społeczeństwie i podziemiu dużo mówi raport złożony w Londynie zaraz po
wojnie przez cichociemnego Tadeusza Klimowskiego „Ostoję”. W interesującym
nas okresie szefa wołyńskiego Inspektoratu Równe. Ten fascynujący dokument
znajduje się obecnie w Studium Polski Podziemnej w Londynie, a ja mogłem
z niego skorzystać dzięki uprzejmości znakomitego historyka Mariusza
Zajączkowskiego.

Reakcja polska – tragiczna. Początkowe objawy – kompletna beznadziejność –


pisał „Ostoja”. – Społeczeństwo polskie było zupełnie bezbronne. Nie posiadało
broni ani z roku 1939, ani z 1941, ani nie miało dostarczonej nowej. Możliwości
organizacyjne inspektoratu minimalne. W czasie okupacji sowieckiej w Równem
była „obłaść” sowiecka. Teren więc został kompletnie wyczyszczony z oficerów.
Sztaby obwodów były parodią przeciętnych wymagań. Na funkcje komendantów
obwodów, w miejsce oficerów sztabowych lub starszych, byli podoficerowie.

Bierność i bezradność Armii Krajowej oraz wynikająca z nich bezbronność


polskiej ludności cywilnej ośmielały banderowców. Zachęcały ich do kolejnych
pogromów. Oprawcy czuli się całkowicie bezkarni. Hulaj dusza – piekła nie ma!
W Wielki Piątek 23 kwietnia 1943 roku oddział Iwana Łytwynczuka
„Dubowego” przeprowadził krwawy rajd na Janową Dolinę, dużą polską
miejscowość położoną przy kopalni bazaltu w powiecie kostopolskim. Ludność
cywilna została wystrzelana lub wyrżnięta narzędziami rolniczymi. Część ofiar
oprawcy powiesili, część porąbali na kawałki. Niemowlętom rozbijali głowy
o ściany domostw.
W miarę zajmowania kolejnych części wsi bojowcy UPA podpalali budynki,
wrzucając do nich butelki z płynami zapalającymi i granaty. Przerażone
pogromem polskie rodziny tymczasem pochowały się w piwnicach. Ludzie ci
spłonęli żywcem lub udusili się od dymu. Co najbardziej szokujące – w rzezi
brali udział nie tylko mężczyźni, ale również ukraińskie dziewczęta.
Mordercza furia napastników była tak straszna i bezwzględna, że nie
oszczędzili nawet ludzi najbardziej bezradnych – chorych leżących
w miejscowym szpitalu. Nieszczęśnicy ci zginęli w straszliwych męczarniach
spaleni żywcem wraz z personelem. Bilans tej największej do tej pory
banderowskiej zbrodni był zatrważający – w Janowej Dolinie śmierć poniosło
600 Polaków. A relacje ocalałych z rzezi mroziły krew w żyłach:

Wszyscy wybiegli z mieszkania do pobliskiego zagajnika – wspominał Bogusław


Saboń. – Zanim zdołali dobiec, od serii z automatu zginął leśnik z żoną i pan Pluta
z synkiem, którego niósł na rękach. Matka z rocznym dzieckiem w ramionach
została dogoniona i uderzona ostrzem siekiery. Zginęła na miejscu. Dziecko
zranione miało rozciętą twarz, ale żyło, a szeroka, rozległa blizna szpecąca twarz
pozostała mu na całe życie. Najstarszy syn, widząc śmierć rodziców, upadł
zemdlony, bez czucia. Przechodzący bandzior kopnął, jak zapewne sądził, zwłoki
chłopca, tak że beret z jego głowy potoczył się kilkanaście kroków; chłopiec
nawet nie jęknął, dzięki temu przeżył.
W wielu piwnicach spalonych domów ludzie zginęli na skutek uduszenia
dymem i czadem. W ten sposób zginęła cała rodzina Zagorów. Paweł był
znakomitym obrońcą w drużynie piłkarskiej, a czarnulka Basia była moją
koleżanką klasową.

Nad ranem ocalali z masakry i przybyła na miejsce niemiecka odsiecz zastali


wstrząsający widok:

Obraz zniszczeń był straszny – relacjonował dalej Bogusław Saboń. – Nawet


zaprawieni w oglądaniu okrucieństw niemieccy żołnierze byli przerażeni
widocznym na każdym kroku bestialstwem i barbarzyństwem. Widziało się ludzi,
od dzieci do starców, wleczonych z domów bez miłosierdzia, porżniętych nożami,
porąbanych siekierami. Doszedłem do naszego domu. Był spalony, obok
w ogródku świeża mogiła.

A oto relacja pani Janiny Pietrasiewicz-Chudy:

Z tych ludzi nikt nie ocalał. Żar i dym był tak wielki, że udusili się, zostali spaleni
na węgiel lub po prostu upieczeni. Stan oblężenia i masakry trwał aż do świtu.
Pamiętam małe dzieci nadziane na pale na alei Spacerowej. Całe rodziny z nożami
w plecach leżące w krzakach, spalone moje koleżanki.
Gdy ucichły strzały, w pierwszej kolejności zajęto się rannymi, których
umieszczono w Bloku. Widok był przerażający: jedni czarni, poparzeni, inni
pokaleczeni, cali zbryzgani krwią, leżeli jeden przy drugim na gołej podłodze,
jęcząc z bólu, błagając o pomoc lub łyk wody. Pozostała przy życiu jedna
pielęgniarka była bezradna wobec tylu rannych, braku leków, chociażby tych,
które uśmierzają ból. Pomoc ograniczała się do podawania wody.
Moja rodzina ocalała, ale moja mama tej jednej nocy zupełnie osiwiała.
Janowa Dolina. Ilekroć wspomnę tę nazwę, widzę oślepiającą jasność,
potworny huk, trzask ognia, słyszę krzyk i jęki palonych żywcem ludzi oraz
wrzaski w języku ukraińskim.

Podobne relacje pułkownik Bąbiński odbierał codziennie. Masakra w Janowej


Dolinie była tylko jednym z wielu nocnych pogromów, do których doszło
podczas tego, co banderowcy nazwali Krwawą Wielkanocą.
W dramatycznym raporcie z 20 kwietnia 1943 roku Bąbiński alarmował
Warszawę, że straty polskie idą już w setki. „Morderstwa odbywały się w sposób
straszliwy – pisał. – Palenie żywcem, rąbanie, wykręcanie stawów”.
Niestety podjęte przez niego działania na rzecz obrony Polaków były zupełnie
niewystarczające. Cechował je brak zdecydowania, marazm i opieszałość. Jak
pokazały późniejsze wydarzenia z początku 1944 roku, energiczna, stanowcza
akcja mogła uratować sytuację. Tej energii i stanowczości komendantowi
Okręgu Wołyń w 1943 roku niestety zabrakło.
W efekcie raporty przesyłane przez „Lubonia” do Warszawy były, delikatnie
mówiąc, mocno podkoloryzowane. 20 kwietnia 1943 roku pułkownik Bąbiński
meldował, że wydany przez niego „rozkaz organizowania samoobrony znajduje
duży oddźwięk”. Była to nieprawda – wołyńscy Polacy sami złapali za broń
i sami toczyli desperacką walkę o przetrwanie. Gdyby mieli czekać na to, aż
panowie oficerowie z AK zdecydują się działać, wszyscy dawno znaleźliby się
w ziemi.
W kwietniu 1943 roku, gdy „Luboń” wydawał pierwsze rozkazy, na Wołyniu
istniało już sto spontanicznie utworzonych baz i ośrodków polskiej samoobrony.
W części z nich służyli oczywiście ludzie zaprzysiężeni w konspiracji.
Inicjatywa tworzenia samoobrony nie wychodziła jednak od AK, lecz od
społeczności lokalnych. Było to działanie oddolne. Wynikające z instynktu
samozachowawczego Polaków, a nie metodycznej pracy polskiego podziemia.
Wystarczy wymienić opisany w poprzednim rozdziale pogrom wsi Lipniki,
dokonany w nocy z 26 na 27 marca 1943 roku, a więc blisko miesiąc przed
instrukcją „Lubonia”. Spora część mieszkańców osady uratowała się dzięki
temu, że uzbrojeni w karabiny członkowie samoobrony przebili się przez
pierścień banderowskiego okrążenia i zdołali wyprowadzić cywilną ludność
w bezpieczne miejsce.
W rzeczywistości w wydanym w kwietniu 1943 roku rozkazie numer 2
pułkownik „Luboń” nakazywał jedynie swoim ludziom, aby starali się przejąć
kontrolę i objąć dowodzenie nad istniejącymi w terenie polskimi grupami
zbrojnymi.

Od paru tygodni ludność polska na Wołyniu stoi w obliczu barbarzyńskich


mordów dokonywanych na całych rodzinach przez rezunów ukraińskich – pisał
„Luboń” w rozkazie. – Jest zrozumiałe, że nie mogłem pozostać obojętny na
gwałty i mordy ukraińskie na rodakach nie oszczędzające kobiet, a nawet zagród,
które są palone.
Został zastosowany celowy odwet na tych prowodyrach ukraińskich, których
działalność polityczna sprowadzała się do podjudzania społeczeństwa
ukraińskiego przeciw współobywatelom Polakom na Wołyniu.
Tworząca się samorzutnie wołyńska samoobrona na terenach zagrożonych
uniemożliwia lub co najmniej utrudnia dalsze napady rezunów. Na dowódców
wszystkich szczebli kładę obowiązek wzięcia w swoje ręce inicjatywy
w organizowaniu samoobrony, nie dekonspirując swoich związków
organizacyjnych.
Na nas jako kadrę dowódczą spadł obowiązek i odpowiedzialność za obronę
Polaków na Wołyniu, gdyż już się krew polska nie z naszej winy polała.

W raporcie wysłanym 22 kwietnia 1943 roku do komendanta głównego AK


pułkownik Bąbiński w następujący sposób uzupełniał powyższe informacje:

Zadanie samoobrony zostało na bieżący okres postawione jako główne i wszystkie


wysiłki są kierowane na montaż tej pracy. Wysunąłem zasadę powszechnej
samoobrony na terenie Wołynia. W związku z tym cała istniejąca sieć dowództw
AK została użyta do organizacji i dowodzenia oddziałami samoobrony pod maską
„Wołyńskiej samoobrony”. Z inspektoratów Łuck i Równe wysłani zostali
oficerowie z pocztami na tereny północno-wschodniego Wołynia jako najbardziej
zagrożone, dla objęcia zgrupowań samoobrony, gdyż miejscowymi dowódcami
AK nie można było obsadzić dużych zgrupowań. Inspektorzy otrzymali polecenie
kierowania całą akcją na swoich terenach i objazdu szczególnie ważnych miejsc.

Dokumenty te zostały opublikowane przez Ewę i Władysława Siemaszków


w Ludobójstwie dokonanym przez nacjonalistów ukraińskich na ludności
polskiej Wołynia 1939–1945. Autorzy tej książki bardzo sceptycznie odnieśli się
do raportów „Lubonia”, podkreślając, że komendant w pierwszym półroczu 1943
roku nie zrealizował zadeklarowanych w nich zamierzeń.
Oddziały partyzanckie, które miały się ukrywać „pod maską wołyńskiej
samoobrony”, wcale wiosną nie powstały. Udało się je stworzyć dopiero latem,
po apogeum ludobójstwa. Wbrew temu, co pisał pułkownik Kazimierz Bąbiński,
podległe mu struktury nie dokonały również żadnych akcji likwidacyjnych
banderowskich prowodyrów. Ludzie ci wiosną 1943 roku mogli na Wołyniu czuć
się zupełnie bezpiecznie. Rzeczywiście wykonano kilka wyroków „w imieniu
Rzeczypospolitej” – w Łucku i Włodzimierzu Wołyńskim – ale dopiero
w drugim półroczu 1943 roku.
Nieprawdą było również stwierdzenie o wysłaniu na wschodni Wołyń
„oficerów z pocztami”, którzy mieli stanąć na czele samoobrony.
W rzeczywistości w maju 1943 roku na tereny te przybyło zaledwie… dwóch
oficerów AK, porucznicy Władysław Kochański „Bomba” i Stanisław
Maciejewski „Kmicic”. Pierwszy – jak piszą Ewa i Władysław Siemaszkowie –
„nie odegrał istotnej roli w organizacji samoobrony”, a drugi „niczym
pozytywnym się nie wyróżnił”.
Zdaniem badacza wołyńskiej konspiracji i weterana AK Władysława Filara
podziemne wojsko włączyło się do działań samoobrony w czerwcu 1943 roku.
Dopiero wówczas do polskich placówek na prowincji dotarła większa liczba
oficerów – w tym cichociemnych – którzy mieli zorganizować obronę i szkolić
żołnierzy. Dopiero wtedy AK zaczęła przekazywać samoobronom pewną –
ograniczoną – ilość broni i pieniędzy. Stało się to więc o kilka miesięcy później
niż w swoich meldunkach zapowiadał „Luboń”. O kilka miesięcy za późno.
Pomoc ta okazała się zresztą całkowicie niewystarczająca.
Jak widać, ponura wołyńska rzeczywistość bardzo się różniła od
napompowanej „rzeczywistości” przedstawionej w raportach miejscowej Armii
Krajowej. Akcja ratunkowa organizowana przez „Lubonia” szła po prostu
ślamazarnie. Przez pierwszą połowę 1943 roku wołyński okręg podziemnego
wojska – z nielicznymi wyjątkami – zachowywał się wobec mordów polskiej
ludności cywilnej biernie.
6

Dwa samce alfa

Jerzy Giedroyc napisał kiedyś, że Polacy bardziej wyżywają się w konfliktach


wewnętrznych niż zewnętrznych. Niestety miał rację. Jedną z najważniejszych
polskich wad narodowych jest kłótliwość i skłonność do niekończących się
swarów. Jest to wada wyjątkowo groźna, bo destabilizuje Polskę i krępuje
działania Polaków.
Wystarczy wspomnieć o zatruwającym życie publiczne II Rzeczypospolitej
zajadłym sporze między piłsudczykami a endekami. Albo o małostkowych
czystkach wymierzonych w sanatorów, które na emigracji przeprowadzał
Władysław Sikorski i jego poplecznicy. Czy wreszcie o obecnej gorszącej wojnie
polsko-polskiej, w której przekroczono już wszelkie granice absurdu
i przyzwoitości.
Dlaczego piszę o tym w książce o Wołyniu? Ponieważ, szukając odpowiedzi
na pytanie, dlaczego polskie podziemie w 1943 roku zrobiło tak niewiele, aby
zapobiec banderowskiemu ludobójstwu, można odkryć rzeczy szokujące.
Zlekceważenie siły UPA, kurczowe trzymanie się absurdalnych planów
powstańczych i obojętność Komendy Głównej nie były bowiem jedynymi
powodami zdumiewającej bierności Armii Krajowej.
Kolejnym niezwykle bulwersującym powodem było to, że przywódcy
polskiego podziemia na Wołyniu się… pokłócili.
Tak, to nie jest ponury dowcip. W najtragiczniejszej godzinie w dziejach
polskiego Wołynia tamtejsze struktury Polskiego Państwa Podziemnego
rozdzierał ostry wewnętrzny konflikt. Panowie z konspiracji byli tak zajęci
zwalczaniem siebie nawzajem, że nie wystarczało im już czasu na ratowanie
dźganych widłami, topionych w studniach i palonych żywcem rodaków.
Niestety przekonanie, że Polacy w sytuacjach kryzysowych potrafią unieść się
ponad podziały, zjednoczyć i działać solidarnie, to tylko kolejny mit polskiej
hurrapatriotycznej agitacji. Z rzeczywistością, jak większość pięknych legend
naszej tragicznej historii, ma on niewiele wspólnego.

Skuteczna obrona Polaków przed banderowską rzezią wymagała spełnienia


podstawowego warunku. Cała wołyńska konspiracja niepodległościowa musiała
się zjednoczyć i skoncentrować wszystkie wysiłki na jednym, priorytetowym
celu. Czyli walce z Ukraińską Powstańczą Armią. Nie ma najmniejszych
wątpliwości, że gdyby tak się stało, tysiące polskich wsi nie poszłyby z dymem.
A tysiące polskich cywilów nie umarłyby w męczarniach.
Zjednoczenie takie w 1943 roku było jednak niestety niemożliwe, bo Polskie
Państwo Podziemne na Wołyniu paraliżował wewnętrzny spór. Na
konspiracyjnych szczytach władzy zderzyły się dwie przeciwstawne koncepcje.
Ale również rozbudzone męskie ambicje, urazy i zadawnione polityczno-
partyjne zatargi.
Stronami tego konfliktu był z jednej strony wołyński dowódca Armii
Krajowej pułkownik Kazimierz Bąbiński „Luboń”, z drugiej zaś – wołyński
delegat rządu na kraj Kazimierz Banach posługujący się pseudonimem „Jan
Linowski”.
Zacznijmy od różnic politycznych. „Luboń” był piłsudczykiem, byłym
żołnierzem Legionów i peowiakiem. Bohaterem spod Kostiuchnówki, wiernym
wyznawcą legendy Marszałka. Po zamachu majowym piastował szereg
eksponowanych stanowisk.
Banach przeciwnie – był działaczem radykalnego społecznie i sekowanego za
czasów sanacji Stronnictwa Ludowego. Piłsudczyków Banach nie znosił.
Uważał, że „sanacyjna klika” ponosi winę za upadek Polski. Uważał, że panowie
oficerowie powinni trzymać się z dala od polityki.
Niefortunne decyzje kadrowe spowodowały, że obaj stanęli na Wołyniu na
czele dwóch równoległych struktur podziemnych, cywilnej i wojskowej. A to
powodowało niezliczone zadrażnienia, spory natury kompetencyjnej i tarcia.
Zamiast współpracy zaczęła się rywalizacja.
Banach uważał, że Armia Krajowa powinna mu się bezwarunkowo
podporządkować jako przedstawicielowi władzy cywilnej. „Luboń” oczywiście
był przeciwnego zdania – że skoro trwa wojna, to cywile muszą słuchać
rozkazów wojskowych.
Obaj panowie znacznie różnili się również w poglądach na kwestię ukraińską.
Banach był wobec Ukraińców nastawiony życzliwie. Opowiadał się za dialogiem
i ugodą między polskimi i ukraińskimi mieszkańcami Wołynia w duchu
przedwojennej tolerancyjnej koncepcji wojewody Henryka Józewskiego.
Sprawiało to, że delegat rządu szukał porozumienia z umiarkowanymi,
skłonnymi do kompromisu Ukraińcami. Między innymi z ugodowymi
działaczami starej daty.
Banach był bez wątpienia niepoprawnym marzycielem i idealistą. Wierzył
naiwnie, że wiszące nad Polakami zagrożenie uda się rozładować poprzez
negocjacje. Ale w przeciwieństwie do warszawskiego kierownictwa Polskiego
Państwa Podziemnego szykował jednocześnie „plan B”: zaangażował się
w budowę rozległej sieci placówek samoobrony rozmieszczonych we wszystkich
większych polskich miejscowościach na Wołyniu. Jeżeli z Ukraińcami nie uda
się dogadać – uważał – będziemy się bronić. Będziemy walczyć.
Banach świetnie znał wołyńskie warunki, przed wojną bowiem był prezesem
Wołyńskiego Związku Młodzieży. Dlatego uważał, że tworząca się na podległym
mu terenie AK powinna uwzględnić lokalną specyfikę i przyjąć zupełnie
odmienną strategię niż w pozostałych częściach okupowanego kraju. Czyli nie
chomikować broni, nie czekać w konspiracji na rozkaz do przyszłego, odległego
powstania, lecz wspierać cywilną sieć samoobrony. Winna uznać, że doraźna
ochrona Polaków jest ważniejsza niż wielkie, strategiczne plany na przyszłość.
Pułkownik „Luboń” miał jednak oczywiście zupełnie inne zamiary. Był
wrogo nastawiony do Ukraińców. Podejmowane przez Banacha próby
porozumienia z umiarkowanymi przedstawicielami drugiej strony uważał za
objaw podejrzanego ukrainofilstwa, wręcz zdrady narodowej. Mimo takiego
stanowiska – a może właśnie wskutek tego – pułkownik Bąbiński ukraińskich
nacjonalistów lekceważył.
Wydaje się, że „Luboń” podobnie jak inni wyżsi oficerowie AK uważał, że
ewentualna ukraińska rebelia nie jest problemem wojskowym, lecz policyjnym.
Że „ruchawkami” wywołanymi przez jakieś „bandy” OUN powinny się zająć
podziemne siły bezpieczeństwa, a nie wojsko. Wojsko było bowiem
przeznaczone do znacznie poważniejszych, wiekopomnych zadań. Czyli do
prowadzenia wojny z III Rzeszą i wywołania powstania. A nie do uganiania się
po lasach za ruskimi chłopami uzbrojonymi w cepy. To nastawienie AK widać
wyraźnie w wytycznych warszawskiej centrali z początku 1943.

Po wysłaniu na teren Okręgu Wołyń ekipy komendy Okręgu – pisał w meldunku


do Londynu dowódca Armii Krajowej Grot-Rowecki – uzgodniłem z głównym
Delegatem Rządu wyraźny zakres działania okręgowego Delegata Rządu i wojska
na tym terenie. Obywatel „Luboń” miał za zadanie zorganizowanie odcinka
wojskowego, opierając się wyłącznie na elemencie polskim. Organizowane
oddziały bojowe przeznaczone były do bieżących działań dywersyjno-
sabotażowych i przygotowania się do przyszłych walk z wrogiem [czyli
Niemcami – P.Z.].
Okręgowy Delegat rządu, rozporządzając wpływem wśród społeczeństwa
ukraińskiego, miał dążyć do pokojowego rozładowania antagonizmów polsko-
ukraińskich i zapewnienia bezpieczeństwa na terenie Okręgu Wołyń. W tym celu
przystąpić miał do organizowania PKB, oddziałów straży obywatelskiej, opartych
o sieć komórek samorządowych.
PKB to skrót od Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa. Pod nazwą tą kryła
się podziemna policja. Wypełniając te wytyczne, Kazimierz Banach już w końcu
1942 roku przystąpił do montowania na wołyńskiej prowincji komórek Straży
Chłopskich, a w kwietniu 1943 roku – placówek PKB.

PKB ma zadanie – napisano w rozkazie powołującym tę jednostkę – w czasie


okupacji zapewnienie ludności polskiej bezpieczeństwa, tj. ochronę życia i mienia
przed zamachami elementów zbrodniczych, udzielanie AK pomocy w walce, o ile
zaistnieje tego potrzeba, utrzymanie ładu, spokoju i bezpieczeństwa publicznego
w momencie powstania państwowości polskiej na Wołyniu.

Przede wszystkim jednak placówki PKB starały się wspierać powołane


spontanicznie ośrodki polskiej samoobrony.
Do pierwszego poważnego zgrzytu między wołyńskim delegatem
a wołyńskim komendantem AK doszło w Warszawie w marcu 1943 roku.
Kazimierz Banach czynił wówczas w okupowanej stolicy starania, aby
kierownictwo Polskiego Państwa Podziemnego przekazało Wołyniowi „wydatną
pomoc w uzbrojeniu, skierowaniu kadry dowódczej oraz jednego–dwóch
oddziałów do pomocy bazom samoobrony”.
Banach przekazał również swoje sceptyczne stanowisko w sprawie
prowadzenia na Wołyniu intensywnych przygotowań do akcji „Burza”. Według
delegata wołyńskich Polaków nie było stać na wojnę na dwa fronty. Rozdzielanie
szczupłych polskich sił, tak bardzo potrzebnych do ochrony polskiej ludności
cywilnej, uważał za błąd.
Oba te zagadnienia stały się przedmiotem ostrej dyskusji między
Kazimierzem Banachem a pułkownikiem Kazimierzem Bąbińskim „Luboniem”,
która odbyła się 3 marca 1943 roku w Warszawie. Wzięli w niej udział sam
komendant główny AK generał Stefan Grot-Rowecki i jego prawa ręka,
pułkownik Jan Rzepecki. Podczas narady Banach wysunął poważne zarzuty
wobec pułkownika Bąbińskiego i podległych mu struktur wojskowych.

Uważałem, że wszystkie siły należy włączyć do samoobrony ludności –


relacjonował Banach. – AK w tym czasie, to znaczy w początkach 1943 roku, nie
całkiem zdawała sobie sprawę z grozy sytuacji. Akowcy chcieli koniecznie
roczniki wojskowe wyłączyć z baz i oddziałów samoobrony. Przy tym chcieli
broń trzymać w magazynach, choć była natychmiast potrzebna ludności
zagrożonej i mordowanej przez banderowców. Nie chciałem oddać ludzi, żądałem
broni.
Pułkownik Bąbiński na pretensje Banacha zareagował ostro i nerwowo.
Między oficerem AK a delegatem doszło niemal do karczemnej awantury – obaj
panowie znani byli z krewkiego charakteru. W pewnej chwili Bąbiński stracił
zimną krew i zaczął grozić Banachowi wysłaniem do obozu w Berezie
Kartuskiej!
Zdawało się jednak, że rzeczowe argumenty okręgowego delegata rządu na
kraj przekonały generała Roweckiego. Komendant AK kazał zrezygnować
z tworzenia na Wołyniu oddziałów ochronno-wartowniczej Służby Ochrony
Powstania (bardzo dobra decyzja!). Nakazał również Bąbińskiemu, aby
respektował wytyczne delegata w sprawach ukraińskich.
Gdy w kwietniu 1943 roku – ku zaskoczeniu lokalnych struktur Armii
Krajowej – banderowcy dokonali zmasowanego ataku na polskie wsie –
wcześniejsze instrukcje Komendy Głównej w sprawie podziału obowiązków
między wojskiem a Delegaturą Rządu okazały się nieaktualne. Zadania, jakie
przydzielono Banachowi, były po prostu niewykonalne. Połączone siły polskiej
samoobrony i PKB nie miały szans na stawienie czoła UPA.
Aby okiełznać mordercze zapędy banderowców, niezbędna była interwencja
wojska. Natychmiastowa, stanowcza i silna. Niestety, jak starałem się to
przedstawić w poprzednim rozdziale, interwencja ta nie była ani
natychmiastowa, ani stanowcza, ani silna. Zamiast okazać banderowcom potęgę
państwa polskiego, Armia Krajowa okazała banderowcom polską słabość
i bezradność.
Jednym z powodów, że tak się stało, była eskalacja konfliktu między
pułkownikiem Bąbińskim a Kazimierzem Banachem, do której doszło na
przełomie kwietnia i maja 1943 roku. Sparaliżowała ona polskie podziemie. Co
ciekawe, obaj panowie byli już wówczas jednomyślni – zgadzali się, że należy
natychmiast przystąpić do ratowania Polaków przed upowskimi nożami
i siekierami. O co więc się pokłócili? Oczywiście o to, kto tą akcją będzie
dowodził.

Praca AK i Delegatury Rządu na Wołyniu – pisał pułkownik „Luboń”


w kwietniowym raporcie do Warszawy – w pierwszym rzędzie powinna iść
w kierunku dopomożenia ludności polskiej w zorganizowaniu bezpieczeństwa.
Samoobrona staje się tym momentem organizacyjnym, który – wprawdzie
w spóźnionym tempie – może jeszcze objąć cały żywioł polski na Wołyniu.
Wymaga to jednak zupełnej jednokierunkowości między wojskiem
a delegaturą, czego w obecnej chwili nie ma. Delegatura, która wcześnie weszła
na teren, w wielu wypadkach nie chce uwzględnić potrzeb wojska i zasadniczej
dążności dla celów samoobrony ludności. Sprawa uzgodnienia działań
i całkowitego oddania w jedne ręce uzbrojenia i przygotowania do walki ludności
musi być jak najprędzej dokonana, gdyż dotąd istnieją obok siebie jakby dwie
konkurencyjne organizacje.

Pułkownik Bąbiński swoje stanowisko wyłożył również podczas spotkania


z wołyńskim delegatem rządu na kraj:

Po ustaleniu stanu faktycznego i omówieniu bieżących spraw zagadnienie ująłem


w następujący sposób: Po skończeniu działań wojennych zamelduje się Pan jako
terytorialny dowódca u przedstawiciela Rządu Rzeczpospolitej. Natomiast
w chwili obecnej wojny muszę być w uprzywilejowanej sytuacji, gdyż stan rzeczy
zmusza mnie do energicznych i natychmiastowych działań, a więc będę
dysponował całą siłą zbrojną, jaka jest w moim rozporządzeniu. Czy Pan się
zgadza z tą moją tezą?

Kazimierz Banach z tą tezą oczywiście się nie zgadzał. Według delegata


przywódcą wołyńskiej konspiracji powinien być on. To wojskowi mieli słuchać
rządu, a nie odwrotnie. Polska była w końcu demokracją, a nie wojskową juntą.

Narzuca się konieczność ściślejszego niż na innych terenach skoordynowania


wszystkich organizacyjnych poczynań społeczeństwa polskiego i poddania ich
jednolitemu kierownictwu – pisał Kazimierz Banach w zarządzeniu z 5 czerwca
1943 roku. – Kierownictwo to na podstawie uprawnień i obowiązków nałożonych
przez rząd Rzeczypospolitej Polskiej i Pełnomocnika Rządu na Kraj spoczywa
w naszym terenie w rękach Wołyńskiego Okręgowego Delegata Rządu Rzplitej
i jego organów.
Całkowita organizacja Bezpieczeństwa i samoobrony pozostaje w zakresie prac
i odpowiedzialności Wołyńskiego Delegata Rządu i jego organów. Rozkaz
Komendanta Sił Zbrojnych w Kraju nakazuje ograniczyć sieć organizacyjną AK
do koniecznego minimum.

Obaj panowie spierali się więc o to, kto powinien kierować akcją ratowania
Polaków, a tymczasem akcja ta stała w miejscu. Dochodziło do kolejnych narad
i jałowych mediacji. Za każdym razem Bąbiński i Banach wstawali od stołu
rozmów, nie doszedłszy do porozumienia. Obaj starali się podkopywać pozycję
oponenta za pomocą oskarżeń i wyrzutów w raportach do Warszawy.
Antypatia dzieląca obu dygnitarzy spływała w dół. Stosunki między pionami
polskiego podziemia na Wołyniu, wojskowym i cywilnym, z czasem stały się
napięte, niekiedy wręcz wrogie. Organizacje nawzajem sobie szkodziły, ich
członkowie, gdzie mogli, podstawiali sobie nogi.
Ten bezsensowny jątrzący konflikt obezwładniał polskie podziemie.
Uniemożliwiał mu podjęcie zdecydowanych działań wymierzonych w UPA.

Konflikt między Kazimierzem Banachem i Kazimierzem Bąbińskim – pisał


historyk Władysław Filar – miał negatywny wpływ na zdolność i skuteczność
przeciwstawienia się atakom i napadom bojówek OUN i oddziałów UPA na
polskie wsie i osady. Brak współpracy Delegatury z Okręgiem AK spowodował
rozproszenie sił i środków w okresie największych masowych rzezi Polaków,
przynosząc ciężkie straty ludności.

Podobnego zdania jest badacz dziejów wołyńskiej samoobrony Ernest


Komoński.

Odmienne wizje – pisał – które w warunkach pokoju mogłyby przybrać kształt


pasjonującego sporu intelektualnego, do połowy 1943 roku potęgowały
bezbronność Polaków. Ich eksterminacja nastąpiła w momencie, gdy Polskie
Państwo Podziemne w regionie dopiero się konstytuowało. Jego ograniczone
możliwości dodatkowo utrudniał spór między wołyńskim komendantem AK
a wołyńskim Delegatem.

To, że obaj panowie nie potrafili się wznieść ponad swoje rozbuchane ego
i dojść do porozumienia, miało straszliwe konsekwencje. Konsekwencją tą była
śmierć tysięcy Polaków, którzy do końca czekali na ratunek polskiego
podziemia. I ratunku tego się nie doczekali. Gdy delegat i komendant skakali
sobie do oczu, Ukraińska Powstańcza Armia szykowała się do ostatecznego,
zmasowanego uderzenia.
7

Krwawa niedziela

Plebania płonęła. Języki ognia wzbijały się w niebo. Słup ciemnego dymu
przysłonił słońce, zewsząd dobiegały odgłosy strzałów. Kościół otoczony był
przez szczelny kordon uzbrojonych mężczyzn, którzy ostrzeliwali plebanię. Raz
po raz od ścian odpadały płaty tynku, elewacja przypominała sito.
Z okien na pierwszym piętrze zrzucano cegły, pręty, deski i metalowe
narzędzia. Na tę iście średniowieczną modłę garstka obrońców stawiała zaciekły
opór żołnierzom uzbrojonym w broń palną. Wpadające do środka granaty były
natychmiast odrzucane i rozrywały się na zewnątrz. Nagle kilku młodych
bojówkarzy Ukraińskiej Powstańczej Armii doskoczyło do ściany i przystawiło
drabinę do jednego z okien.
Najodważniejszy, a może najgłupszy z nich poprawił czapkę, wkładając ją na
bakier, splunął w dłonie i zaczął błyskawicznie wspinać się na górę. Już miał
uchwycić parapet, gdy na głowę zleciał mu osobliwy pocisk. Ciśnięta z impetem
maszyna do szycia uderzyła go prosto w czoło. Banderowiec złapał się za rozbitą
głowę i z rykiem zwalił na ziemię. Koledzy odciągnęli rannego i ze zdwojoną
zaciekłością zaczęli znów ostrzeliwać plebanię. Oblężenie trwało.
Dramat rozpoczął się kilka godzin wcześniej, zaraz po niedzielnej mszy. Gdy
polscy parafianie zaczęli opuszczać świątynię, z przerażeniem zobaczyli, że
kościół został otoczony. Banderowcy otworzyli ogień prosto w tłum, a przerażeni
ludzie cofnęli się do środka.

Nagle rozległ się straszliwy huk – wspominała pani Teodora Zgliniecka. –


Ukraińscy nacjonaliści z wrzaskiem wtargnęli do świątyni! Zaczęli strzelać do
ludzi z broni palnej, zobaczyłam wzniesione do ciosów siekiery. Wybuchł straszny
popłoch, tłum zafalował. Ludzie w desperackiej próbie ratowania życia zaczęli się
kłębić i tratować. Krzyczeli w przerażeniu. Banderowcy doskakiwali do nich –
rąbali, cięli, strzelali z bliskiej odległości. Na posadzkę zaczęli padać pierwsi
zabici i ranni. Na ściany kościoła bryzgały strugi krwi.

Resztę przerażonych Polaków oprawcy wyprowadzili z kościoła i ustawili


przy dzwonnicy. Tam kazali im się rozebrać. Na nic się nie zdały lamenty matek
z dziećmi na rękach i błagalne prośby o darowanie życia. Upowcy przystąpili do
egzekucji. Bezbronni polscy cywile zostali zastrzeleni i zakłuci bagnetami.
W sumie około osiemdziesięciu osób.
Część wiernych jednak nie poddała się i nie wyszła z kościoła. Wykorzystując
zamieszanie, które powstało podczas ataku, wbiegli za ołtarz, a następnie
korytarzem i wąskimi schodkami dostali się na piętro plebanii. Tam się
zabarykadowali. Wściekli banderowcy próbowali sforsować masywne,
zatarasowane deskami i kuframi drzwi. Starali się je wyrąbać, wyważyć, aż
w końcu podpalili.
Garstka bohaterskich obrońców dowodzona przez Włodzimierza Sławosza
Dębskiego nie miała broni palnej. Broniła się więc narzędziami budowlanymi,
deskami i cegłami. Na plebanii bowiem akurat trwał remont. Gdy zaczęły płonąć
drzwi, oblężeni oddawali mocz do wiader i starali się ugasić ogień.
W środku rozgrywały się dantejskie sceny. Blaszany dach plebanii od
płomieni rozgrzał się do czerwoności i na piętrze było niczym w piekarniku.
Przez okna wpadały pociski wystrzeliwane przez banderowców.
W pomieszczeniach było pełno kurzu, fruwających drzazg i obłupywanych przez
kule kawałków cegieł. Kobiety i dzieci krzyczały z przerażenia.

Ksiądz proboszcz Witold Kowalski zaczął zasłaniać okno poduszką – wspominał


Dębski – jako że niby przez tę poduszkę kula nie przejdzie. Bandyta strzelił, kula
przebiła poduszkę i głowę, przechodząc przez kość policzkową, wychodząc
uchem. Napchało też pierza w ranę, ale ksiądz żył, leżał na kanapie i raz po raz
wstrząsały nim drgawki.
Zaczęły puszczać nerwy. Zrobiło się strasznie. Smród dymu i moczu
powodował wymioty. Stałem pod oknem. W tej sekundzie stuknął o podłogę,
zakręcił się sowiecki granat z rączką. Napchało we mnie żelaza, ale najgorsza była
rana pod kolanem prawej nogi. Przerwana arteria – straszny krwotok.

Zacięta walka trwała jedenaście godzin. Wreszcie napastnicy musieli dać za


wygraną i – po zapadnięciu zmroku – wycofali się. Grupka Polaków niemal
gołymi rękami odparła atak uzbrojonych w karabiny i granaty upowców. W nocy
zaczął padać deszcz, który ugasił płomienie trawiące plebanię, a Polacy spuścili
się po sznurach na ziemię. Na dole znaleźli trupy pomordowanych przy
dzwonnicy bliskich i sąsiadów. Oni jednak ocaleli. Zwyciężyli.
Te niebywałe wydarzenia rozegrały się w Kisielinie w powiecie
horochowskim. Był to jeden z blisko tysiąca ataków na polskie miejscowości, do
których doszło 11 lipca 1943 roku. Ten upiorny dzień przeszedł do historii jako
„krwawa wołyńska niedziela”. W wyniku skoordynowanej akcji banderowskich
siepaczy śmierć poniosło wówczas około 10 tysięcy Polaków. Mężczyzn, kobiet
i dzieci.
Do rzezi doszło głównie w zachodnich, do tej pory nie objętych pożogą,
powiatach Wołynia. Tuż przy granicy z Generalnym Gubernatorstwem.
Ukraińscy nacjonaliści nie przypadkiem właśnie w niedzielę zaatakowali
tamtejszą polską ludność. Chodziło o to, aby dopaść ją w domach lub kościołach.
Aby nikt nie uciekł spod noża i siekiery. Polacy mieli być wycięci w pień.
Był to dzień kulminacji banderowskiego „ostatecznego rozwiązania kwestii
polskiej” na Wołyniu, jeden z najtragiczniejszych w dziejach narodu polskiego.
Straszliwe rzezie kontynuowane były zresztą również w kolejnych dniach
i tygodniach. Wołyń – powiat po powiecie, gmina po gminie, wieś po wsi
i chałupa po chałupie – był metodycznie ogołacany z polskiej ludności.
W raporcie Kierownictwa Walki Podziemnej z 3 sierpnia 1943 roku
z najdrobniejszymi szczegółami i drastycznymi detalami opisany został modus
operandi, jaki UPA zastosowała podczas tego piekielnego dnia.
Najpierw na polskie miejscowości szło pierwsze uderzenie – atak
uzbrojonych w broń palną i zorganizowanych na wojskową modłę sotni UPA. Po
„zdobyciu” wsi, które w zdecydowanej większości nie były bronione, do akcji
wkraczała druga fala napastników. Czyli „czerń miejscowych Ukraińców”
uzbrojona w narzędzia rolnicze: widły, kosy, motyki, piły, siekiery, młoty i noże.
Tak zwani siekiernicy.

Akcję mordowania Polaków – czytamy w raporcie Komendy Lwów AK –


przeprowadzili Ukraińcy z potwornym okrucieństwem. Kobiety, nawet ciężarne,
przybijali bagnetami do ziemi. Dzieci rozrywali za nogi, inne nadziewali na widły
i rzucali przez parkany. Inteligentów wiązali drutami i wrzucali do studni.
Odrąbywali siekierami ręce, nogi, głowy, wycinali języki. Odcinali uszy i nosy,
wydłubywali oczy. Wyrzynali przyrodzenie, rozpruwali brzuchy i wywlekali
wnętrzności. Młotami rozbijali głowy, żywe dzieci wrzucali do płonących domów.
Szał barbarii doszedł do tego stopnia, że żywych ludzi przerzynali piłami lub
uśmiercali kijami. Za uciekającymi przez pola urządzali naganki, wyłapując lub
zabijając na miejscu, kogo dopadli. Do kryjówek podziemnych w zabudowaniach
wrzucali granaty czy też pęki podpalonej słomy.

Po rzezi umazani krwią Lachów rezuni rzucali się do grabieży. Z domów


pomordowanych zabierali dosłownie wszystko – zwierzęta gospodarcze,
narzędzia, garnki, ubrania, buty, pierzyny, wiadra i zapasy żywności. Zrywali
blachę z dachów, rozbierali całe budynki. A czego nie udało im się rozebrać,
palili i równali z ziemią. Zasypywali studnie i wycinali sady.
W tym szaleństwie była metoda. Chodziło o to, aby z Wołynia zniknęli nie
tylko Polacy, ale również wszelkie ślady, że Polacy kiedykolwiek na Wołyniu
mieszkali. Dzika furia, z którą niszczono wszystko, co polskie, i niebywałe
okrucieństwo oprawców sprawiają, że wypada się przychylić do opinii pani Ewy
Siemaszko. To, co wydarzyło się na Wołyniu, nie było zwykłym ludobójstwem.
To było genocidium atrox. Ludobójstwo straszliwe, okrutne.
W przeddzień „krwawej niedzieli” delegat rządu na kraj Kazimierz Banach,
chcąc zyskać na czasie, podjął ostatnią, rozpaczliwą próbę porozumienia z UPA.
Na rozmowy z banderowcami wysłał trzyosobową delegację, na czele której stał
młody oficer Batalionów Chłopskich i wybitny poeta podporucznik Zygmunt
Rumel. Ukraińscy nacjonaliści skrępowali polskich posłów linami i – wedle
jednej z wersji – rozerwali ich na strzępy końmi.
Moja książka nie jest monografią gehenny Polaków na Wołyniu. Takich prac
powstało wiele. Odsyłam państwa przede wszystkim do cytowanego
wielokrotnie monumentalnego dzieła Ewy i Władysława Siemaszków oraz do
książek profesora Grzegorza Motyki. Nie będę wyliczał kolejnych zgładzonych
miejscowości i spustoszonych powiatów. Te szczegółowe informacje można
znaleźć gdzie indziej.
Ograniczę się tylko do przedstawienia upiornej scenerii, w jakiej rozgrywało
się to ludobójstwo. Do ukazania dramatu polskiej społeczności oczami jej
świadków. Żaden stworzony przeze mnie opis – choćby najbardziej obrazowy
i plastyczny – nie odda bowiem tego lepiej. Przygotowując się do pisania tej
książki, przeczytałem setki relacji Wołyniaków. Oto garść fragmentów.
Posłuchajmy ocalałych.

Jerzy Krasowski: W pierwszym zabudowaniu znaleźliśmy wstrząsający widok.


Wbitego na ostry słup przy furtce kilkuletniego chłopca. Na parkanie był napis
„Litak Sikorskoho” [Samolot Sikorskiego]. Przed progiem domu leżały trupy
mężczyzn i dwóch kobiet okrutnie porąbanych siekierą.

Wincenty Romanowski: W jednej z wiosek w pobliżu Deraźnego po pogromie


znaleziono w chacie małe dziecko z wyprutymi wnętrznościami. Jelita były
rozpięte na ścianie w jakiś nieregularny sposób, a na jednym z gwoździ wisiała
kartka z napisem: „Polska od morza do morza”.

Irena Gajowczyk: Kilku banderowców podbiegło do mojej mamy i jeden z nich


uderzył ją w głowę siekierą. Mama upadła i wypuściła z rąk brata Tadzia, a ja
z przerażenia krzyczałam. Mama, czołgając się, przygarnęła do siebie płaczącego
i zakrwawionego Tadzia, dała mu pierś. Po niedługiej chwili ponownie podbiegli
banderowcy do mojej mamy i podcięli jej gardło. Jeszcze żyła, kiedy zdarli z niej
szaty i poodcinali jej piersi. Mama i Tadzio bardzo się męczyli. Mama z bólu
powyrywała sobie długie włosy z głowy, była strasznie zmieniona, bałam się jej.
Pobiegłam do tatusia i widziałam, jak bardzo go bili. Widziałam, jak naszej
sąsiadce, Wasylkowskiej, odrąbywali na pieńku głowę. Mój krzyk był tak
przerażający, że jeden z banderowców podbiegł do mnie i z rozmachem wbił mi
nóż troszeczkę poniżej gardła, a ja dalej krzyczałam i ze strachu nie mogłam się
ruszyć z miejsca. Banderowcy krzyczeli po imieniu do ojca, a ojciec też po
imieniu błagał Iwana, bo ciągle przychodził do naszego tatusia jako przyjaciel.
Kiedy po raz drugi mnie ujrzeli, postanowili skończyć ze mną, raniąc prawą
dłoń nożem i przebijając na wylot, a lewą rękę raniąc przed łokciem dwa razy.
Upadłam. Jeden z banderowców chwycił mnie za skórę na plecach, tak jak się
łapie kota, i tyle, ile miał skóry w garści, odciął nożem. Potem jeszcze dwa razy
ugodził nożem w łopatki i wrzucił mnie w ogromny kopiec mrówek. Chyba
straciłam przytomność i jak się ocknęłam, bardzo byłam obolała, a mrówki tak
mnie pogryzły, że byłam bardzo spuchnięta. Odrąbana i leżąca obok głowa
sąsiadki była cała pokryta mrówkami.

Zofia Araszewicz: Przy jednym z trupów kobiet siedziało dwoje małych dzieci,
które rozpaczliwie wołały: „Mamo, mamo! Obudź się! Jesteśmy głodne! Chodź
z nami do domu!”.

Dionizy Sokołowski: W domu nikogo rannego i zabitego nie było. Tylko ogromne
kałuże krwi. Poszedłem nad sadzawkę i zobaczyłem okropny widok: wszyscy
troje pływali już na wierzchu, okropnie posiekani siekierami i nożami, tak że
trzeba było bandażem obwiązywać głowy, żeby się trzymały. Były rozcięte prawie
na dwie połówki.

Czesław Piotrowski: Na niewielkiej polanie natknęliśmy się na ludzki szkielet


zawieszony na sosnowych palach wkopanych w obrzeżach kopca wielkiego
mrowiska. Szkielet był przywiązany drutem kolczastym, za rozpostarte ręce, nogi
i głowę, do pali zwieńczonych poprzeczką w formie szubienicy, tuż nad
mrowiskiem. Szkielet był oczyszczony doszczętnie z ciała przez mrówki, które
nadal penetrowały jego białe kości i stawy. Było to niewątpliwie dzieło
ukraińskich nacjonalistów z okolicznych wiosek. Był to prawdopodobnie szkielet
gajowego. Nie było żadnych śladów po ubraniu, nie było widać żadnych
okaleczeń na szkielecie. Należało więc przypuszczać, że został rozebrany
i przywiązany żywcem do pali szubienicy i pozostawiony na pastwę mrówkom, co
oznaczało konanie w mękach przez wyżeranie żywego ciała w ciągu co najmniej
kilku dni.

Henryk Frontczak: Otoczyli nas uzbrojeni Ukraińcy mający maski na twarzach.


Zaczęli tatusia bić, dźgać lufami w głowę. Na ten widok schowałem się za drzwi.
Wkrótce jeden z bandytów znalazł mnie za drzwiami, chwycił za gardło
i wyprowadził na dwór. Następnie przycisnął mnie do ściany domu i zaczął
zadawać ciosy nożem w piersi. Czułem ból, jak gdyby silne ukąszenie muchy.
Potem straciłem przytomność. Zacząłem ją odzyskiwać bardzo powoli. Jak we
śnie widziałem, jak mordują moją mamę, słyszałem jęki ojca. Dalej leżał i jęczał
mój trzyletni braciszek Kazio. Miał wbity kołek w brzuch i tak konał
przygwożdżony do ziemi. Kiedy odezwałem się do niego, prosił pić.

ks. Zbigniew Jan Staszkiewicz: Pierwszego rannego, którego opatrywałem,


zapamiętam na całe życie. Mężczyzna otrzymał cios siekierą w głowę. Siekiera
się ześlizgnęła i zdarła z głowy skórę, która zwisała na ramię ofiary.

Natalia Frontczak-Walasik: Dopiero kiedy postać znalazła się zupełnie blisko nas,
rozpoznałam w niej Henia, brata mojego. Był cały zmasakrowany, podźgany
nożem w głowę, piersi, plecy, nogi. Miał rozpruty brzuch, z którego wychodziły
kiszki, był więc przepasany ręcznikiem. Kiedy mnie zobaczył, rozpłakał się i ja
też.

Zofia Król: Zofia Król, lat siedem, i Janina Kotas, lat dwanaście, bawiły się
w sadzie lalkami. Ukrainiec zapytał się, czy rodzice są w domu. Zofia
odpowiedziała, że tak. Dalej już nic nie pamięta. Jak się później okazało, dostała
w tył głowy łopatą, co spowodowało utratę świadomości i wstrząs mózgu.
Gdy Zofia odzyskała świadomość, okazało się, że wraz z koleżanką zostały
przysypane ziemią w niewielkim rowie. Janina Kotas leżała na Zofii z odciętymi
w połowie łydek nogami. Dostała przez chwilę drgawek i przestała się odzywać.
Zofia wydostała się z prowizorycznego grobu i poszła do domu.
Mama leżała na podłodze cała zakrwawiona z nożem w piersi. Tata leżał koło
pasieki najprawdopodobniej przerżnięty piłą. Jeszcze żył. Jak zobaczył Zofię,
zaczął krzyczeć, żeby uciekała do babci. Zofia pobiegła najpierw do swojej matki
chrzestnej.
W domu nikogo nie było, na podłodze leżało tylko jakieś dziecko, całe
porozrywane. Głowa, nogi, ręce – osobno.

Wacław Świetlicki: Kazimierz Krupski miał połamane kości. Był zwinięty w rulon
i pozostawiony pod płotem.

Bronisława Drozd: W drodze powrotnej z Buczacza mój ojciec został zatrzymany


na drodze przed Petlikowcami przez trzech Ukraińców banderowców, Michała
Druczaka i braci Iwana i Michała Maryniaków, którzy zaczęli go bić. Ojciec
podobno się bronił, ale wobec przewagi stopniowo tracił siły. Oprawcy zaciągnęli
go na podwórze znanego banderowca Pawła Leszcza. Ten dołączył do trójki
morderców i ojca związano drutem kolczastym. Oprawcy przywiązali go linką do
konia i pociągnęli po kamienistej drodze pod wieś Przywłoka. Tam po odwiązaniu
obciążyli kamieniami i półmartwego wrzucili do rzeki Strypy w miejscu zapory
wodnej Zabrodzie.

Michał Wojczyszyn: Najmłodszy z braci, Edzio – lat dwa – leżał cały we krwi
z roztrzaskaną główką i wbitym nożem w piersi. Obok leżał szesnastoletni brat
Bronek. To jego głos, błagający o litość, słyszałem w nocy najdłużej. Kiedy go
oglądałem, sprawiał wrażenie bryły zmasakrowanego mięsa. Nogi i ręce miał
połamane. To nad nim mordercy znęcali się najdłużej.

Władysław Tołysz: Widziałem zamordowanego swego kolegę, a jednocześnie


wspaniałego ucznia. Nazywał się Prończuk. Gdy banderowcy mordowali jego
matkę, rzucił się jej na pomoc. Oprawcy odrąbali mu ręce i nogi i położyli na
taborecie. Umarł z upływu krwi.

Adam Kownacki: Na Wielkanoc do Hermanówki na rezurekcję poszło dwudziestu


chłopaków. Żaden z nich nie wrócił. Wszyscy zostali pomordowani, i to
w okrutny sposób. Najstarszy z nich miał tylko głowę przekręconą w drugą stronę.
Młodszych Ukraińcy męczyli w bardziej wyrafinowany sposób. Mieli obcięte
języki, genitalia, obdzierano ich ze skóry. Byliśmy tym wstrząśnięci.

Gdy na wołyńskiej prowincji dochodziło do takich przerażających mordów –


Armia Krajowa stała z bronią u nogi…
Na początku tego rozdziału wspomniałem o desperackiej próbie mediacji,
którą w przededniu „krwawej niedzieli” podjął Kazimierz Banach. Wydaje się,
że był to gest rozpaczy wynikający z poczucia własnej słabości. Próba
wykorzystania szansy jednej na milion bez wiary, że przyniesie ona powodzenie.
Próba ta zakończyła się oczywiście fiaskiem. Jakiekolwiek rozmowy
z banderowcami nie miały sensu. Jeżeli do tego momentu Kazimierz Banach
miał w tej sprawie jeszcze jakiekolwiek złudzenia, teraz rozwiały się one jak
fatamorgana.

Rozładowanie obecnego konfliktu polsko-ukraińskiego na Wołyniu drogą


porozumienia jest absolutną niemożliwością – napisał wołyński delegat rządu na
kraj 7 października 1943 roku. – Jedynym czynnikiem skutecznym mogłaby być
tylko siła.

Delegat przejrzał na oczy.


8

Solidarność ’43

Kierunek uderzenia banderowców wskazywał, że celem ataku był środek wsi. Ale
tu dostali się pod niespodziewanie silny ogień naszego „diegtiariowa” oraz innej
broni, a nawet granatów ręcznych. Zygmunt Toczko z kolegami nie żałowali sobie
amunicji. Rąbali ile się dało. O ile sobie przypominam, w pewnym momencie
zaciął się, z przegrzania, erkaem i wtedy użyto granatów.
To gorące przywitanie podcięło skrzydła bandziorów. Zaczęli kryć się w zbożu
i ze wzgórza ostrzeliwać zapalającymi i świetlnymi pociskami zabudowania,
gdzie były zgromadzone rodziny. Wnioskowałem z kolegami, że musieli o tym
mieć informację od miejscowych Ukraińców. W międzyczasie Zygmunt oddał
w kierunku wroga kilka serii, co i na tym kierunku ataku odebrało „hierojom”
odwagę do „rizania Lachiw”.
Na pewno myśleli sobie, że tak jak w innych, bezbronnych osiedlach i tu
przeprowadzą rzeź i rabunek, by potem chełpić się swoim bohaterstwem
i odwagą. Jednak w tym napadzie okazała się ich słabość i tchórzostwo. My
odnieśliśmy zwycięstwo!
Na tyłach i na bocznych drogach polnych stały w pogotowiu wozy,
prawdopodobnie z rezunami, którzy jak zwykle mieli za zadanie, po ustaniu
obrony, mordować i rabować.

To fragment wspomnień Antoniego Cybulskiego, organizatora i przywódcy


samoobrony działającej w polskiej miejscowości Pańska Dolina. Do opisanych
tu dramatycznych wydarzeń doszło 22 czerwca 1943 roku. Silny oddział
Ukraińskiej Powstańczej Armii zaatakował polską miejscowość. Celem było
zgładzenie mieszkańców i puszczenie z dymem zabudowań.
Polacy wyszli jednak naprzeciw napastnikom z bronią w ręku. Gotowi do
walki. Nie zamierzali dać się wyrżnąć jak jagnięta. Na strzały odpowiedzieli
strzałami, na granaty granatami, na bagnety bagnetami. Na ciosy siekiery –
ciosami siekier. Zdumieni oporem upowcy uciekli jak niepyszni. Pozostawili za
sobą jedynie ciała zabitych kamratów i porzucone karabiny.
Pańskiej Doliny nie udało im się zdobyć również w kolejnych zaciekłych
szturmach. Polscy obrońcy dotrwali na tym posterunku do końca wojny.
Uratowali nie tylko mieszkańców Pańskiej Doliny, ale i ludność z innych
miejscowości. Polskie domy i zagrody zostały ocalone przed banderowską
grabieżą i pożogą, a Polacy przeżyli.
Samoobrona z Pańskiej Doliny wygrała swoją małą wojnę z UPA. Takich
zwycięskich bitew na terenie Wołynia odbyło się więcej.
To, że Armia Krajowa na Wołyniu zawiodła, nie oznacza, że zawiedli
wołyńscy Polacy. Nie zawiedli – stanęli na wysokości zadania i zapisali jedną
z najpiękniejszych i najbardziej heroicznych kart II wojny światowej. A zarazem
jedną z najbardziej zapomnianych.
Nie oglądając się na panów oficerów z Armii Krajowej, polscy Wołyniacy
sami chwycili za broń i podjęli desperacką walkę z przeważającymi siłami
banderowców.

Ludzie uznali, że czas się organizować, by odeprzeć atak – wspominał Adam


Kownacki, członek samoobrony w Przebrażu. – Nikt oczywiście nie mówił wtedy
o tym, że istnieje jakaś Armia Krajowa. O tym dowiedziałem się dopiero po
wojnie.

Z kolei Antoni Cybulski „Oliwa” z Pańskiej Doliny pisał:

Gnębiło nas, Polaków, to, że jesteśmy odcięci od naszego Narodu.


W osamotnieniu, pozostawieni własnemu losowi, zdani wyłącznie na własne siły,
z determinacją przystępowaliśmy do działania, do organizowania obrony przed
niewątpliwą zagładą.

Według Ernesta Komońskiego, autora monografii W obronie przed


Ukraińcami, na terenie byłego województwa wołyńskiego w sumie powstały 142
ośrodki samoobrony. Część z nich okazała się zbyt słaba, aby obronić się przed
UPA, ale 43 procent odpierało nieprzyjacielskie ataki. Część z nich –
połączonych w duże, obejmujące po kilka miejscowości bazy – dotrwała do
końca wojny.
Biorąc pod uwagę, że nikt wołyńskich Polaków nie przygotował na to, co ich
spotkało, był to olbrzymi sukces. Samoobrony powstawały w pośpiechu,
gorączkowo i spontanicznie, aby natychmiast stawić czoło banderowskim
napastnikom.

Ludność polska Wołynia – pisali Ewa i Władysław Siemaszkowie – weszła w rok


nieprzygotowana do przeciwstawienia się ludobójstwu. Istniejąca od 1942 roku
wśród wąskiego grona Polaków konspiracja ZWZ była nastawiona na
przygotowanie ludności do walki z Niemcami, a nie z Ukraińcami. Nie
dostrzegano wówczas jeszcze, że najpoważniejszym i najbliższym zagrożeniem
dla Polaków są nacjonaliści Ukraińcy.

Opowieść o polskich samoobronach na Wołyniu jest więc opowieścią nie


tylko o woli przetrwania i obronie własnej ziemi, ojcowizny. To także historia
znakomitej samoorganizacji, przedsiębiorczości i rzutkości, które nie mają chyba
odpowiednika w najnowszych dziejach narodu polskiego.
Wszystko zaczęło się pod koniec 1942 roku, gdy na Wołyniu zaczęło
dochodzić do coraz liczniejszych indywidualnych napaści na Polaków – pobić,
podpaleń, zastraszania. A w końcu zabójstw. Czołowi przedstawiciele lokalnych
polskich społeczności – nauczyciele, księża, działacze społeczni, urzędnicy –
znikali bez wieści, a po kilku dniach ich pokiereszowane, opuchnięte ciała
znajdowano w lasach lub wyławiano z rzek.
Ukraińscy nacjonaliści nie ukrywali, że to dopiero początek. Że szykują się
do walnej, ostatecznej rozprawy z polską społecznością. Tak aby Wołyń był
„czysty jak łza”. Czyli „oczyszczony” ze wszystkich znienawidzonych Lachów.
Trudno się dziwić, że na polskich mieszkańców wołyńskich wsi padł
wówczas blady strach. Część z nich zdecydowała się porzucić swe domy.
Uciekinierzy uchodzili na teren Generalnego Gubernatorstwa lub do wołyńskich
miast, gdzie bezpieczeństwo zapewniały im tamtejsze niemieckie garnizony.
Część Polaków popadła w fatalistyczną apatię. Ludzie ci bezradnie czekali, co
im przyniesie los. Inni z kolei pospiesznie przechodzili z katolicyzmu na
prawosławie. Jeszcze inni łudzili się, że rzezie ich ominą. Zawsze przecież żyli
w zgodzie z ukraińskimi sąsiadami, dlaczego więc ktokolwiek miałby ich
skrzywdzić?
Byli jednak Polacy, którzy nie żywili takich złudzeń. Nie wpadali w panikę
ani w depresję. Zamiast uciekać – woleli się bić. Pierwsze polskie samoobrony
zaczęły powstawać już w styczniu 1943 roku. Mężczyźni z poszczególnych wsi
zaczęli spontanicznie i samorzutnie się organizować.
Na początku oddziały polskiej samoobrony były bardzo prymitywne.
Mężczyźni z siekierami, widłami i zaimprowizowanymi pikami pełnili nocne
warty na skraju wsi. Gdy dostrzegli banderowców, alarmowali sąsiadów, bijąc
w dzwony lub uderzając łomem w kawałek szyny.
Na drogach prowadzących do polskich miejscowości rozstawiano czujki,
przemierzały je konne patrole, które miały zawczasu ostrzec polskich cywilów.
Tak aby przed nadejściem banderowców mogli opuścić swoje domy, uciec do
lasu lub w pola. Ocalić życie. Wiejskie samoobrony na początku nie były jednak
żadnym przeciwnikiem dla oddziałów UPA.
Było nas siedmiu mężczyzn – wspominał początki samoobrony w Przebrażu
Zenobiusz Janicki – uzbrojonych w karabin, strzelbę, pistolet, siekiery, bagnety
umocowane na drążkach i inne prymitywne narzędzia obronne i w ten sposób
powstała mała placówka samoobrony. Teren był patrolowany przez młodych
trzynasto–piętnastoletnich chłopców, a nawet i młodszych, znających okolicę
z dużą ilością rowów i innych przeszkód terenowych. Chłopcy zabierali z domów
psy na długich łańcuchach. Gdyby wyczuły obcego w pobliżu, szczekaniem
narobiłyby alarmu.

Z reguły oddziały samoobrony powstawały z inicjatywy wybijających się,


rzutkich jednostek, lokalnych autorytetów. Byłych wojskowych, działaczy
społecznych, sędziów czy nauczycieli. Ludzi tych niestety było niewielu –
polskie elity zostały zdziesiątkowane w latach 1939–1941 w wyniku sowieckich
wywózek i mordów. Polską społeczność na Wołyniu bolszewicy pozbawili
„głowy”.
Mimo to w wielu miejscowościach tacy ludzie się znaleźli. Na szczególną
uwagę zasługuje to, że na czele samoobron stanęli księża katoliccy. Jej
oddziałem w miejscowości Ostróg nad Horyniem dowodził kapucyn ojciec
Remigiusz Kranc, w Dederkałach ksiądz Józef Kuczyński, a w Klesowie ksiądz
Antoni Chomicki. Samoobronę w Witoldówce założył inny kapucyn, ojciec
Gabriel Banaś, a w Zaturcach ksiądz Gracjan Rudnicki.
Fenomen ten wywoływać musi mieszane uczucia. Z jednej strony należy
pochylić głowę przed heroizmem wołyńskich kapłanów. Z drugiej jednak na usta
ciśnie się pytanie: Gdzie byli oficerowie? Dlaczego na czele Polaków
walczących o życie stanąć musieli ich księża, a nie ludzie, którzy byli do tego
fachowo przygotowani i przeznaczeni, przez dwadzieścia lat utrzymywani
z pieniędzy polskich podatników?
Najważniejszym problemem polskich samoobron był oczywiście rozpaczliwy
brak broni. Na dłuższą metę samymi drągami i cepami nie można było przecież
bronić się przed UPA. Dochodziło do tego, że wiejscy cieśle i stolarze wyrzynali
z desek atrapy karabinów, po czym malowali je na czarno, aby z daleka
banderowcy widzieli w polskich miejscowościach „uzbrojonych” ludzi. I bali się
zaatakować.
Gdy nieprzyjaciel mimo to zaczynał się kręcić w okolicach polskich wsi,
członkowie samoobron wrzucali do ognisk znalezione na polach pociski
karabinowe i artyleryjskie niewypały. Huk eksplozji miał sprawić wrażenie, że
Polacy ostrzeliwują się z broni palnej i przepłoszyć napastników.
Takie fortele mogły jednak tylko odroczyć pogrom. Jeżeli Polacy chcieli
przeżyć, musieli naprawdę zacząć strzelać do upowców. Dlatego w 1943 roku na
Wołyniu rozpoczęło się wielkie zbrojenie. Ludzie wyciągali z siana i strychów
stare myśliwskie flinty, obrzyny, nagany i szable pamiętające insurekcję roku
1863.
W lasach i na polach wyszukiwali broń porzuconą przez żołnierzy Wojska
Polskiego podczas tragicznego września 1939 roku. A także przez żołnierzy
Armii Czerwonej, który w czerwcu 1941 roku zmykali jak zające przed
nacierającym Wehrmachtem. Niekiedy nawet rozkopywano groby poległych
czerwonoarmistów, których podczas operacji „Barbarossa” w pośpiechu
chowano razem z bronią.

Dobrze było, jeżeli broń była na trupach – wspominał Antoni Cybulski „Oliwa”,
komendant samoobrony w Pańskiej Dolinie. – W przeciwnym wypadku trzeba
było grzebać pod już cuchnącym, jeszcze niezupełnie rozłożonym ciałem. Całą tę
czynność można było wykonać jedynie w nocy, bez dobrego oświetlenia. Po
kryjomu, pod strachem wykrycia przez mieszkańców pobliskiego ukraińskiego
osiedla.

A oto fragment wspomnień Henryka Cybulskiego, jednego z dowódców


samoobrony w Przebrażu:

Rozeszła się wieść, że jesienią 1939 roku kierownik szkoły w Rafałówce wrzucił
do sadzawki w pobliżu Hawczyc kilka karabinów porzuconych przez polskich
żołnierzy. Natychmiast postanowiono je wydobyć. W chłodną kwietniową noc
wykopano kilkunastometrowy dół łączący sadzawkę z rowem melioracyjnym.
Woda spływała szybko. Nad ranem ukazało się muliste dno i mnóstwo różnych
przedmiotów, które znajdowały się tu od niepamiętnych czasów. Uzbrojeni
w bosaki ludzie systematycznie przeczesywali zimną maź. W pewnej chwili
żelazo szczęknęło o żelazo. Wyciągnięto pierwszy karabin. Drugi karabin,
znaleziony kilkanaście minut później, zakończył poszukiwania. Dwie sztuki broni
stanowiły wspaniałą nagrodę za całonocny trud.

Wymontowywano działka i karabiny maszynowe z wraków zardzewiałych,


rozprutych sowieckich czołgów i zestrzelonych samolotów, które od 1941 roku
zalegały na wołyńskich odludziach. Wiejscy kowale, którzy teraz zamienili się
w rusznikarzy, doprowadzali tę broń do stanu używalności. Czyścili z rdzy,
naprawiali uszkodzone elementy. Z czasem w największych bazach powstały
zakłady rusznikarskie i prochownie z prawdziwego zdarzenia. Produkowano
w nich domowej roboty granaty i ładunki wybuchowe.
Uzbrojenie to jednak nie wszystko. Kolejnym krokiem było przeszkolenie
ochotników. Szczególnie tych z najmłodszych roczników, bo spora część
starszych Polaków za młodu służyła w polskim lub carskim wojsku. Mieli więc
fachowe przygotowanie do boju, którego brakowało młodym. Tu w sukurs
przyszli mieszkający na Wołyniu podoficerowie Wojska Polskiego, którzy wzięli
na siebie ciężar szkolenia rekrutów.
Podjęto również prace fortyfikacyjne. Część baz samoobrony została
zamieniona w twierdze. Polacy otaczali je pierścieniami okopów, stanowisk
strzeleckich i transzei. Budowali schrony bojowe, palisady, pasy zasieków
z drutu kolczastego i gniazda karabinów maszynowych.
Pomysłowość polskich obrońców nie znała granic. W Rafałówce – ośrodku
samoobrony położonym w pobliżu Przebraża – ufortyfikowano nawet
poszczególne domy.

Ustaliliśmy, że każda rodzina – wspominał komendant samoobrony Apolinary


Oliwa – wykopie bunkier i odpowiednio go zabezpieczy grubą warstwą ziemi,
pozostawiając jedynie szczeliny do prowadzenia ognia we wszystkich kierunkach.
Przy tym każdy budynek również należało zabezpieczyć ziemią do wysokości
okien, gdyż bandyci często używali pocisków zapalających, które po przebiciu
drewnianych ścian mogły wewnątrz spowodować pożary.
Od każdego domu prowadził do schronu głęboki rów umożliwiający szybkie
zajęcie stanowiska w schronie. Podobne rowy łączyły ze sobą poszczególne
schrony, tworząc w ten sposób wielokilometrową linię obrony, przetykaną co
około 100 metrów schronami.
W miarę możliwości staraliśmy się później o to, aby każdy schron miał na
uzbrojeniu ręczny karabin maszynowy. Od strony wschodniej zwaliliśmy szeroki
na około 30 metrów i przeszło kilometr długi pas drzew, tak je przy tym
krzyżując, że po zakończeniu pracy nasze dzieło wydawało się nie do przebycia.

Do takich środków uciekali się w 1943 roku wołyńscy Polacy, aby przeżyć we
wrogim, śmiertelnie niebezpiecznym środowisku. Każdy dom i każde
gospodarstwo musiało się zamienić w bastion najeżony karabinami
maszynowymi, palisadami i ostrzami bagnetów.
Z biegiem czasu samoobrony z luźnych wiejskich grup przeistoczyły się
w oddziały zorganizowane na modłę wojskową. Podzielone zostały na drużyny
i plutony. W niektórych większych bazach zostały skoszarowane niczym
regularna armia. Wprowadzono przedwojenną musztrę i komendę. Stworzono
wojsko z prawdziwego zdarzenia.
Co jednak najważniejsze, działalność wołyńskich samoobron wyzwoliła
w Polakach niezwykle piękną cechę: solidarność. Załogi poszczególnych baz
mogły przecież postępować egoistycznie. Zamknąć się na cztery spusty
w swoich małych twierdzach, schronić za liniami okopów, nie wyściubiać zza
nich nosa i czekać na koniec wojny. Cały wysiłek skupić na własnym
przetrwaniu.
Wołyniacy postąpili inaczej. Samoobrony nawzajem się wspierały. Gdy jedna
z baz była atakowana przez UPA, załoga sąsiedniej czym prędzej spieszyła jej
z odsieczą. Żołnierze wsiadali na furmanki i konie, a następnie pędzili ratować
sąsiadów. Między polskimi ośrodkami kursowali gońce na koniach, a ich załogi
ustaliły systemy wzajemnego ostrzegania.
Dowódcy samoobron przyjmowali również pod swoje skrzydła Polaków ze
spalonych wiosek lub miejscowości zagrożonych pogromami. Ludzie ci
przybywali na ogół do baz bez żadnego dobytku, przed banderowską napaścią
uciekali bowiem często w nocnej koszuli. Wyrwani ze snu hukiem wystrzałów
i blaskiem płonących strzech odbijającym się w szybach – zrywali się z łóżka
i biegli prosto w pole.
Dowództwo samoobron musiało takich ludzi ubrać, wyżywić, zapewnić im
dach nad głową. Zważywszy na to, że do największych polskich baz napływały
tysiące uchodźców, był to kolosalny wysiłek. Bywało, że w kilka tygodni liczba
mieszkańców polskich miejscowości wzrastała dziesięciokrotnie. Na przykład
w niewielkim Przebrażu schroniło się ponad 10 tysięcy ludzi, a w Hucie
Pieniackiej około 3 tysięcy.
Często zresztą przywódcy samoobrony nie czekali, aż pogorzelcy dotrą do
nich sami. Urządzali zbrojne wyprawy, by ewakuować całą ludność zagrożonych
miejscowości. Żołnierze samoobrony – tocząc w drodze zacięte walki –
przemierzali po kilkadziesiąt kilometrów przez tereny opanowane przez UPA,
aby ocalić rodaków.
W ten sposób samoobrona Przebraża ocaliła Polaków, którzy schronili się
w zamku Radziwiłłów w Ołyce. Ludzie tam zgromadzeni odparli szereg
szturmów UPA, ale wkrótce zaczęła im się kończyć amunicja i zapasy żywności.
W oczy zajrzało im widmo śmierci głodowej. Ołyczanie wystąpili wówczas
z dramatycznym apelem do przebrażan. Rodacy, ratujcie! Przebrażanie nie
zawiedli.
Do Ołyki przedarło się 300 uzbrojonych po zęby członków samoobrony
z Przebraża, którzy na 250 furmankach ewakuowali do swojej bazy 1,5 tysiąca
cywilów. Warto dodać, że obie miejscowości dzieliło aż trzydzieści kilometrów.
Trzydzieści kilometrów przez tereny opanowane przez banderowską partyzantkę.
Była to więc prawdziwa epopeja.
Wymarsz z Ołyki odbywał się przy dźwiękach Jeszcze Polska nie zginęła
puszczonego na znalezionym w zamku patefonie.
Stanęliśmy jak wryci – wspominał Henryk Cybulski. – Mężczyźni odruchowo
pozdejmowali czapki z głów, kobiety głośno szlochały. Wszyscy staliśmy
w milczeniu. Z południowej części miasteczka dochodziły echa krótkich serii
karabinu maszynowego i pojedynczych strzałów.

Cóż za filmowa scena!


Położone na północny wschód od Łucka Przebraże było nie tylko największą,
ale również najlepiej zorganizowaną bazą polskiej samoobrony. Aby wyżywić
tak dużą liczbę uchodźców, jej dowódcy musieli zorganizować niezwykle
sprawny system aprowizacyjny.
Z polskiej „twierdzy” wyjeżdżały całe konwoje furmanek i jechały w stronę
porzuconych przez Polaków miejscowości. Ludzie na furmankach mieli za
zadanie zbierać plony z pól. Nad ich bezpieczeństwem podczas pracy czuwali
członkowie samoobrony. Często musieli oni walczyć z oddziałami UPA, które
usiłowały zapobiec zbiorom. Często zresztą niezbędne produkty rekwirowano
w ukraińskich wioskach.
Ta wojna o zboże zakończyła się zwycięstwem Polaków. Przebraże nie dało
się zagłodzić.
W wołyńskiej fortecy powstały piekarnie, masarnie, mleczarnie, zakłady
rymarskie i szewskie, których zadaniem było zaopatrywanie i obsługa ludności.
Posiłki przygotowywano we wspólnych kuchniach. Uchodźcom zapewniono
fachową opiekę medyczną. Każdy przebrażanin musiał przyjąć pod dach co
najmniej kilka polskich rodzin. Dla reszty przybyszów wybudowano baraki.
Polska samoobrona początkowo skupiała się w pojedynczych ośrodkach,
z czasem zaś w większych bazach. Te ostatnie obejmowały szereg sąsiednich
miejscowości, tworząc rodzaj wolnych polskich minirepublik, wysp w morzu
pożarów roznieconych przez UPA. W drugiej połowie 1943 roku na ich terenie
zgromadziła się niemal cała polska ludność, która pozostała na wołyńskiej
prowincji.

Niektóre z baz – pisał Ernest Komoński, autor książki W obronie przed


Ukraińcami – przybrały formę oblężonych twierdz czy odseparowanych
„mikropaństw” z własną polityką gospodarczą, namiastką siły zbrojnej, milicją,
sądami, atrybutami administracyjnymi, a nawet rodzajem „polityki zagranicznej”.
Z perspektywy historyka było to zupełne novum w najnowszych dziejach Polaków
na Wołyniu i w Galicji Wschodniej.

W Przebrażu działała także żandarmeria, która zwalczała bimbrownictwo,


szaber, kradzieże i inne patologie, które zaczęły się szerzyć w olbrzymiej masie
uchodźczej. W każdej społeczności są czarne owce. Na przykład część
uchodźców urządzała nocne, rozbójnicze wyprawy do sąsiednich ukraińskich
wiosek. W skrajnych wypadkach stworzony w Przebrażu sąd nie wahał się nawet
wydawać wyroków śmierci.
Przebraże szybko stało się solą w oku UPA. Miejscowość była kilkakrotnie
atakowana przez bardzo liczne, nawet kilkutysięczne, zgrupowania
nieprzyjaciela, ale za każdym razem banderowcy schodzili z pola bitwy
pokonani. Kolejne fale rezunów rozbijały się o polskie umocnienia i kładły pod
zmasowanym ogniem karabinów maszynowych obrońców. Wywoływało to
olbrzymią frustrację i wściekłość ukraińskich szowinistów. Byli jednak bezsilni.
Było to w dużej mierze zasługą dwóch niezwykle charyzmatycznych
i dzielnych dowódców. Wspomnianego już, oddelegowanego do Przebraża przez
Armię Krajową Henryka Cybulskiego „Harry’ego” i Ludwika Malinowskiego
„Lwa”.
„Lew” cieszył się olbrzymim szacunkiem okolicznych Polaków. Pełny
energii, świetny organizator, a zarazem obdarzony ułańską fantazją odważny
żołnierz. Z długą, patriarchalną brodą robił niesamowite wrażenie. Gdyby nie
nowoczesne uzbrojenie, można by go uznać za szlachcica rębajłę żywcem
wyjętego z siedemnastego wieku.

Ludwik Malinowski miał na sobie kożuszek partyzancki – wspominał


przebrażanin Zenobiusz Janicki – czapkę futrzaną, pistolet maszynowy
zawieszony na pasie, mały pistolet za pasem i dwa granaty ręczne. Kiedy jechał
konno, u boku miał szablę. Dopełnieniem stroju był ryngraf Matki Boskiej
Częstochowskiej na piersiach.

Obrońcy Przebraża z czasem przeszli do działań zaczepnych. Rozbili


nieprzyjacielski oddział stacjonujący w Trościańcu i rozpędzili na cztery wiatry
szkołę podoficerską UPA w Omelnie. Granice „polskiej republiki” i jej strefa
wpływów systematycznie się powiększały. Samoobrona w Przebrażu dotrwała
do końca wojny. Zgromadzone w niej tysiące Polaków zostały ocalone przed
upowskimi siekierami.
Oprócz wspomnianych Przebraża, Rafałówki i Pańskiej Doliny duże ośrodki
polskiej samoobrony powstały w Hucie Stepańskiej, Zaturcach, Hucie Starej,
Zasmykach, Dederkałach, Antonówce, Bielinie, Ostrogu, Jagodzinie-Rymaczach
czy Witoldówce. Nie wszystkie zdołały się oprzeć banderowcom, ale wszystkie
twardo stawiły im czoło.
Nie ma wątpliwości, że gdyby nie polskie samoobrony, tragiczny bilans
banderowskiego ludobójstwa byłyby znacznie wyższy. Ich żołnierzom należy się
nasze najwyższe uznanie. I pomniki.
Szczególnie, że o Wołyniu na ogół pisze się w duchu martyrologicznym,
kładąc nacisk się na gehennę Polaków, którzy padli ofiarą ludobójstwa. Pamięć
o nich jest oczywiście naszym obowiązkiem i nigdy dość książek i artykułów im
poświęconych. Warto jednak również pokazać i drugą stronę tej historii – polskie
bohaterstwo.
Obrona Przebraża i innych wołyńskich twierdz to bez wątpienia temat na
wielki wysokobudżetowy film historyczny na miarę Sierżanta Ryana
i Helikoptera w ogniu. Chyba pora, żeby Wojciech Smarzowski nakręcił sequel
Wołynia!
9

Za późno!

20 lipca 1943 roku komendant Okręgu Wołyń Armii Krajowej pułkownik


Kazimierz Bąbiński „Luboń” wydał rozkaz utworzenia lotnych oddziałów
partyzanckich. W sumie miało ich powstać dziewięć, łącznie ponad tysiąc
żołnierzy. Stan gotowości bojowej pułkownik Bąbiński nakazał im osiągnąć już
po ośmiu dniach od wydania rozkazu. Czyli 28 lipca.
„Luboń” założył, że oddziały te będą ściśle współpracować z istniejącymi już
samoobronami. Polscy partyzanci mieli się rozlokować w największych bazach
i patrolować najbliższą okolicę. W razie zagrożenia sąsiednich polskich wiosek
partyzanci mieli błyskawicznie przybyć z odsieczą. Spaść banderowcom na
plecy i rozpędzić ich na cztery wiatry.
Chciałoby się zerwać czapkę z głowy i zawołać: Wreszcie! Wreszcie nasi
chłopcy poszli w las! Wreszcie Armia Krajowa wyrwała się z marazmu. Na
Wołyniu pojawiła się polska siła zbrojna zdolna przyjść na ratunek
mordowanych rodakom. Zdolna stawić czoło mordercom spod znaku tryzuba!
Bardzo mi przykro, że ostudzę ten entuzjazm, muszę bowiem zadać
fundamentalne pytanie:
Na litość boską, dlaczego tak późno?!
Polskie oddziały partyzanckie zostały utworzone pięć i pół miesiąca po
rozpoczęciu eksterminacji wołyńskich Polaków. A ponad dwa tygodnie po
„krwawej niedzieli”, czyli po apogeum mordów. Olbrzymia część ofiar
ludobójstwa na Wołyniu dawno już wtedy nie żyła. Ludzie ci nie doczekali się
więc pomocy Armii Krajowej – zginęli w męczarniach, na próżno wyglądając
odsieczy.
Decyzja o utworzeniu oddziałów partyzanckich była więc bez wątpienia
słuszna. Ale też tragicznie spóźniona.
Wysłane w teren siły trudno uznać również za wystarczające, a działania
podjęte przez wołyński Okręg AK za adekwatne do skali dramatu
rozgrywającego się na jego terenie. Według historyków Armii Krajowej
wołyńskie podziemie zbrojne w drugiej połowie roku 1943 liczyło bowiem
około 8 tysięcy zaprzysiężonych konspiratorów. W oddziałach partyzanckich
miało zaś znaleźć się ponad tysiąc ludzi. Według maksymalnych szacunków 1,3
tysiąca.
Oznacza to, że do obrony rodaków przed banderowskimi pogromami rzucono
niewiele ponad jedną ósmą sił Okręgu Wołyń. Trudno ten wynik uznać za
imponujący. Co robiła reszta?
Według majora Tadeusza Klimowskiego „Ostoi” podległy mu Inspektorat
Równe skupiał w połowie 1943 roku 2 tysiące konspiratorów. Z kolei Józef
Turowski w swojej klasycznej monografii Pożoga szacował, że sam Obwód
Kowel miał wówczas 2,5 tysiąca żołnierzy „gotowych do podjęcia walki”.
Kazano im jednak czekać do operacji „Burza”.
Podobnie było ze zmagazynowaną bronią. Dopiero gdy w lipcu 1943 roku
banderowskie ludobójstwo sięgnęło zenitu, inspektor Obwodu Kowel major Jan
Szatowski „Kowal” zdecydował się – jak pisze Józef Turowski – „naruszyć
skromne zapasy broni przeznaczonej do walki z Niemcami i skierował w teren
kilka patroli”.
Naruszył skromne zapasy broni?! Skierował w teren kilka patroli?!
Doprawdy, trudno polskiemu patriocie spokojnie o tym czytać i pisać.
W okolicach Kowla banderowcy uzbrojeni w cepy i siekiery siali mord
i zniszczenie, a major Szatowski raczył wysłać z odsieczą kilka grupek żołnierzy
z niewielką częścią posiadanych przez obwód AK karabinów i granatów…
Sytuacja była wówczas tak rozpaczliwa, że do walki z banderowcami
należało skierować całą broń obwodu i wszystkich zdolnych do boju żołnierzy
konspiracji. Należało na UPA uderzyć całością sił. Tego jednak nie zrobiono.
Podobnie sprawy się miały niestety i w innych częściach Wołynia.
W zachowanych relacjach i wspomnieniach weteranów Armii Krajowej
z Wołynia ten wątek powtarza się bardzo często. Młodzi Polacy z wołyńskich
miast, którzy wieczorami z okien domów i mieszkań obserwowali unoszące się
nad horyzontem łuny, chcieli natychmiast ruszać na prowincję, aby ratować
rodaków i bić banderowców. Ich przełożeni z konspiracji kategorycznie im
jednak tego zabraniali.

Już jako zaprzysiężony członek podziemnej organizacji od 16 sierpnia 1942 roku


rwałem się do walki – wspominał Władysław Kobylański. – Jednak starzy
konspiratorzy gasili nasz zapał, mówiąc krótko: „Siedzieć, być spokojnym
i słuchać”.

Wątpliwości budzi również bezkrytycznie powtarzana przez część


publicystów informacja, że oddziały partyzanckie na Wołyniu osiągnęły
zdolność bojową 28 lipca. Czyli tak, jak nakazał pułkownik Bąbiński.
W rzeczywistości teoria znacznie różniła się od praktyki. Termin ośmiu dni był
zbyt krótki na zorganizowanie oddziałów partyzanckich. Tego w tydzień po
prostu nie dało się zrobić. Werbunek ludzi, uzbrojenie ich i przeszkolenie
wymaga czasu.
Sprawę dodatkowo utrudniało to, że rozkaz „Lubonia” został wydany
pospiesznie, pod presją dramatycznych wydarzeń. Nagle ludzi trzeba było
oderwać od ich dotychczasowych zadań i powierzyć im nowe.
Dobrze to ilustruje relacja pani Haliny Górki-Grabowskiej z wołyńskiej
konspiracji. W rozmowie z Markiem A. Koprowskim opisała ona codzienne
funkcjonowanie podziemnych struktur AK we Włodzimierzu Wołyńskim.
Organizacja zajmowała się wszystkim, tylko nie tym, czym powinna się była
zajmować. Młodzi żołnierze AK mieli rozkaz zbierać informacje na temat
niemieckich transportów wojskowych idących na front wschodni, drukować
ulotki i pisemka…

W ten sposób myśmy działali aż do pierwszych miesięcy 1943 roku – opowiadała


pani Górka-Grabowska – gdy zaczęły się rzezie ludności polskiej. Wtedy
gorączkowo zaczęło się poszukiwanie ludzi, którzy potrafiliby stworzyć oddziały
zbrojne do obrony mordowanej przez Ukraińców ludności polskiej.

Ludzie ci często nie stawali na wysokości zadania. Na przykład porucznik


Stanisław Kądzielawa „Kania” w ogóle nie zdołał sformować oddziału. Z kolei
oddział majora Franciszka Konstantego Pukackiego „Gzymsa” – jak napisano
w cytowanym już kilkukrotnie raporcie „Ostoi” – „rodził się w bólach”.
Pierwsze zalążki oddziałów nie wyszły więc w pole w lipcu, ale w sierpniu 1943
roku. Kilku oficerom prace organizacyjne szły zaś jak po grudzie i ich oddziały
osiągnęły gotowość bojową dopiero pod koniec roku. W samą porę na…
operację „Burza”.
Fiaskiem zakończyła się również próba stworzenia przez Armię Krajową
placówki w miejscowości Mizocz w pobliżu Dubna. Wincenty Romanowski
„Makitra” lokalny dowódca AK – a później historyk – polecił, aby na czele
samoobrony broniącej tamtejszych Polaków stanął miejscowy agronom
zaprzysiężony w konspiracji pod kryptonimem „Świerk”. AK poza słowami
otuchy nie udzieliła mu jednak żadnej pomocy.

Placówka w Mizoczu została pozostawiona sama sobie – pisał Marek A.


Koprowski. – „Makitra” odwiedził Mizocz tylko raz. Obwód nie udzielił
placówce żadnego wsparcia. Wynikało to z dwóch przyczyn. Pierwszą był fakt, że
Mizocz leżał z dala od głównych szlaków komunikacyjnych. W planach operacji
„Burza” nie odgrywał on żadnej roli. Nie miał znaczenia strategicznego. Nie
skierowano tu więc ani oficerów, ani broni. Później, gdy trzeba było bronić
ludności polskiej przed mordami, było już za późno.

Niestety niektórzy młodzi oficerowie AK skierowani „na pomoc” do baz


samoobrony nie radzili sobie w polu. Mało tego, wciągali samoobronę do działań
wymierzonych w Niemców. Nie tylko nie miało to najmniejszego sensu, ale
również było niemądre. Akcje takie trwoniły siły samoobrony, odciągały je od
głównego zadania, jakim było zapewnienie bezpieczeństwa Polakom.
„Dochodziłem do wniosku, że najważniejszym zadaniem tego okresu w pracy
konspiracyjnej była ochrona ludności i zapewnienie jej przetrwania do czasu
zapanowania jakiegoś ładu prawnego na tych terenach” – pisał Wincenty
Romanowski „Makitra”. I dlatego właśnie bardzo sceptycznie podchodził do
antyniemieckich akcji dywersyjnych, które prowadziła część oddziałów AK na
Wołyniu. Czemu to miało służyć? Co – poza sprowadzeniem na nieliczne ocalałe
polskie wsie niemieckiego odwetu – miałyby przynieść te działania?

Jeżeli sytuację polityczną i militarną w centrum Polski można było nazwać trudną
i niejasną – pisał Romanowski – to na Wołyniu była ona skomplikowaną
w dwójnasób. Tutaj nie wystarczało hasło czy zasada „kropić!”. Zamiast
prowadzenia przeciwko Niemcom beznadziejnej akcji zbrojnej za wszelką cenę na
pierwszy plan wysuwała się potrzeba opracowania odpowiedniej taktyki.

Polacy na Wołyniu byli po prostu zbyt słabi, aby prowadzić wojnę na dwa
fronty. Niektórzy oficerowie AK to rozumieli, inni jednak kurczowo trzymali się
antyniemieckiej linii swojej organizacji, zupełnie nie biorąc pod uwagę
skomplikowanej wołyńskiej rzeczywistości. Tu wrogiem nie był Niemiec, lecz
banderowiec z nożem w zębach wdzierający się nocą przez okno.

Jedna z ostatnich akcji miała tragiczny przebieg – pisał Apolinary Oliwa,


komendant samoobrony Rafałówki. – Planowano likwidację żandarmerii
niemieckiej w okolicy Żwirowa. Dowództwo powierzono młodym oficerom AK,
przerzuconym niedawno na nasz teren, powierzając im kilkudziesięciu moich
żołnierzy. Miałem poważne obawy co do powodzenia tej akcji kierowanej przez
tak niedoświadczonych ludzi.
Zagrały karabiny maszynowe żołnierzy z prawego skrzydła. Nie zdawali sobie
sprawy, że strzelają do swoich. W dodatku oba skrzydła były już na odległości
skutecznego strzału Niemców.
Na lewym skrzydle nastąpiła dezorientacja. Niemcy otworzyli silny ogień
cekaemów, zmuszając obie grupy do wycofania się. Cofający się natrafili na duże
bagno pokryte cienką warstewką lodu. Lód załamał się pod biegnącymi.
Niektórzy zaczęli tonąć, większość tkwiła w wodzie. Chwytali się jeden drugiego,
nie zwracając uwagi na świszczące kule. Jęczeli pierwsi ranni. W końcu udało się
wszystkim przedrzeć przez bagno. Podczas sprawdzania stanu osobowego Kalikst
Bednarski [jeden z dowódców samoobrony] stwierdził brak żołnierza z Rafałówki
– Jana Rosińskiego.
Dowodzący akcją oficerowie AK zrezygnowali z powrotu. Między nimi
a Kalikstem Bednarskim doszło do ostrej wymiany zdań, podczas której Kalikst
przejął dowodzenie i podciągnął oddział przez bagno. Na jego skraju leżał Jan
Rosiński. Kula przeszła powyżej serca. Rana mocno krwawiła. Ranny umierał.
– Nie zostawiajcie mnie tu. Zabierzcie do domu i pilnujcie moich dzieci –
wyszeptał ostatnie słowa.
Trudno powiedzieć, czyja kula go trafiła. Jedno było pewne: była to
niepotrzebna śmierć.
Kilka dni później powtórzyli tę akcję żołnierze z Rafałówki pod dowództwem
Kaliksta Bednarskiego. Wystarczyło 13 ludzi uzbrojonych w cztery cekaemy
i kilka karabinów, by osiągnąć cel i wrócić bez strat do domu.

Bez tych niedociągnięć bez wątpienia by się obeszło, gdyby pułkownik


Bąbiński rozkazał formować oddziały partyzanckie kilka miesięcy wcześniej.
Gdyby po pierwszych pogromach Polaków przygotował i wdrożył
konsekwentny, metodyczny plan ratowania rodaków. A nie działał na zasadzie
chaotycznej improwizacji wymuszonej kolejnymi falami ataków banderowców.
Oddziały partyzanckie AK na Wołyniu należało powołać wiosną 1943 roku.
Tak aby 11 lipca – w dniu generalnego szturmu UPA na polskie miejscowości –
były w pełnej gotowości bojowej. Ich żołnierze i oficerowie powinni być
uzbrojeni po zęby i odpowiednio przeszkoleni, aby mogli osłonić Polaków przed
ciosami banderowskich cepów, siekier i wideł. A następnie przejść do kontrataku
i zmusić Ukraińską Powstańczą Armię do defensywy. Spacyfikować rebelię,
która wybuchła na terenie jednego z województw Rzeczypospolitej.
11 lipca 1943 roku na Wołyniu nie powinna się była lać krew niewinnych
cywilnych ofiar. Powinna się była lać krew banderowskich oprawców.
10

Czyja wina?

Kto jest odpowiedzialny za to, że polskie oddziały partyzanckie na Wołyniu


powstały zbyt późno? Obie strony sporu, który rozdzierał wołyńskie podziemie,
zrzucały winę na siebie nawzajem.
Zdaniem delegata Kazimierza Banacha winny był komendant Kazimierz
Bąbiński, który zbyt długo lekceważył zagrożenie ze strony UPA.
Zdaniem komendanta Kazimierza Bąbińskiego winny był delegat Kazimierz
Banach, który do końca wierzył, że konflikt z Ukraińcami uda się rozwiązać za
pomocą negocjacji.

AK wychodziło z założenia, że nadrzędną wobec wszystkich jest sprawa walki


z Niemcami i związanych z nią zadań wynikających z ogólnego planu
powstańczego – pisał Kazimierz Banach w sprawozdaniu z 7 października 1943
roku. – Delegatura jako główne zadanie dla siebie i dla wszystkich poczynań
polskich na tamtym terenie stawiała przygotowanie i organizowanie samoobrony
ludności polskiej, przewidując duże prawdopodobieństwo ataku ze strony
Ukraińców. Kiedy ten atak nastąpił, AK stanęło również na stanowisku
nadrzędności samoobrony wobec wszystkich innych spraw. Zrobiło to za późno.

Pułkownik Bąbiński, jego oficerowie i żołnierze rzecz jasna mieli w tej


sprawie przeciwne zdanie.

Banach uważał, że należy dogadać się z Ukraińcami i znaleźć z nimi wspólny


język – uważał weteran AK Tadeusz Wolak. – Nie widział potrzeby tworzenia na
Wołyniu polskich oddziałów zbrojnych. Uważał, że to tylko niepotrzebnie
sprowokuje Ukraińców. W rezultacie pułkownik Bąbiński miał związane ręce
i szereg cennych miesięcy, które można było wykorzystać do przygotowań do
odparcia ataków Ukraińców na polskie skupiska, zostało straconych.

Podobne opinie można znaleźć w wielu wspomnieniach i relacjach


pozostawionych przez żołnierzy wołyńskiej AK różnego szczebla. Zachowany
materiał źródłowy pokazuje jednak, że sprawa ta była znacznie bardziej
skomplikowana.
Moim zdaniem pułkownik Bąbiński starał się przerzucić winę za własne
zaniedbania na nielubianego delegata. Co oczywiście nie oznacza, że Kazimierz
Banach nie popełnił żadnych błędów. Bohaterowie nieskazitelni i nieomylni
występują tylko w patriotycznych czytankach.
Przede wszystkim skrajną naiwnością Kazimierza Banacha była wiara
w możliwość prowadzenia dialogu i osiągnięcia jakiegoś kompromisu z OUN.
W tej sprawie oficerowie Armii Krajowej bez wątpienia mieli świętą rację. Ten
zarzut był trafiony. Biedny podporucznik Zygmunt Rumel – który 10 lipca 1943
roku pojechał na rozmowy z banderowcami – zapłacił za tę naiwność delegata
rządu straszliwą cenę.
Z kolei zarzuty, jakoby Kazimierz Banach zaniedbał sprawy bezpieczeństwa
wołyńskich Polaków, są niesprawiedliwe i krzywdzące. Wraz z podległymi mu
strukturami Delegatury Rządu na Kraj podjął bowiem działania mające na celu
obronę ludności cywilnej znacznie wcześniej niż Armia Krajowa.
Jak pisałem w poprzednich rozdziałach, już na przełomie 1942 i 1943 roku
w zagrożonych miejscowościach Kazimierz Banach sformował oddziały Straży
Chłopskich, a wkrótce komórki Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa.
W szczytowym okresie formacja ta liczyła blisko 4 tysiące ludzi skupionych
w 250 placówkach. Mimo że tylko niewielka część z nich wyposażona została
w broń palną, była to siła niebagatelna, która poważnie wzmocniła samoobrony.
Krytyczne nastawienie Kazimierza Banacha do oddziałów partyzanckich nie
wynikało więc z tego, że chciał pozostawić wołyńskich Polaków bez obrony.
Delegat rządu na kraj miał po prostu inną niż pułkownik Bąbiński koncepcję tej
obrony. Według niego prymat podczas walki z UPA powinna mieć polska
samoobrona. To ona – zdaniem Banacha – mogła najskuteczniej opierać się
atakom.
Delegat chciał, żeby na Wołyniu powstał szereg potężnych polskich twierdz,
w których mogłaby się schronić cała ludność zagrożona pogromami.

Wszyscy Polacy – pisał 28 lipca 1943 roku Kazimierz Banach w dramatycznej


odezwie do wołyńskich rodaków – tak kobiety, jak i mężczyźni, znaleźć się winni
w szeregach samodzielnej polskiej samoobrony. Polacy! Musimy wytrwać na
swoich posterunkach.

Delegat obawiał się, że oddziały partyzanckie Armii Krajowej – stworzone


w takiej formie, w jakiej chciał to zrobić pułkownik Bąbiński – mogą osłabić
bazy samoobrony. A więc przynieść skutek odwrotny do zamierzonego. Na czym
opierał te obawy? Na dwóch zasadniczych przesłankach.
Pierwszą z nich była niewielka liczebność polskiej społeczności na Wołyniu.
A co za tym idzie, ograniczona liczba mężczyzn zdolnych do noszenia broni.
Kazimierz Banach w drugiej połowie 1943 roku oceniał, że na Wołyniu żyje
zaledwie 170 tysięcy Polaków. Reszta albo została wyrżnięta przez
banderowców, albo wywieziona na roboty do Rzeszy, albo uciekła do
Generalnego Gubernatorstwa.
Skąd więc oficerowie AK mogli wziąć żołnierzy do swoich oddziałów?
Przecież nie z szeregów konspiracyjnej młodzieży z miast – Kowla, Łucka,
Włodzimierza Wołyńskiego czy Równego. Młodzież ta była bowiem trzymana
„w uśpieniu” do czasu powstania. Istniało więc ryzyko, że oficerowie sięgną po
członków samoobron i po podległych Banachowi konspiratorów z posterunków
PKB.
Obawy te niestety okazały się słuszne.

Stwierdzam – pisał 9 sierpnia 1943 roku zastępca okręgowego delegata rządu


kapitan Julian Kozłowski „Cichy” – że informacje podawane przez podległe
organa Komendy Okręgu AK o zorganizowanych stanach ludzi i oddziałów nie
odpowiadają istotnemu stanowi rzeczy. Operuje się wielkimi stanami ludzi
rzekomo zorganizowanych, którzy faktycznie są zorganizowani i przynależni do
PKB lub administracji, a wskazywani są jako członkowie oddziałów AK.
Takie wypadki jaskrawe, na większą skalę, zachodziły i zachodzą w szeregu
punktów, jak Pańska Dolina, Stepańska Huta, Przebraże, Zasmyki i inne.
W ośrodkach tych ludność okolicznych wiosek zebrała się istotnie w celach
samoobrony, lecz była zorganizowana przez czynniki administracji i PKB. Wojsko
operuje tymi środowiskami jako zorganizowanymi przez siebie oddziałami AK.

Jak widać, część oficerów Armii Krajowej poszła na skróty. Zamiast


zdobywać broń i wyszukiwać nowych rekrutów, po prostu przesunęła
konspiratorów z pionu cywilnego do wojskowego. Przelała tę samą wodę
z jednego naczynia do drugiego. Cała ich wielka akcja organizacyjna
sprowadziła się do przejęcia dowództwa nad już istniejącymi polskimi
strukturami.
Na tym właśnie polegał paradoks sytuacji wytworzonej w sierpniu 1943 roku.
Stworzenie oddziałów partyzanckich AK z jednej strony wzmacniało placówki
samoobrony, bo mogły one liczyć na pomoc z zewnątrz. Ale jednocześnie
placówki te osłabiało, bo wyciągało z ich szeregów najbardziej wartościowych
ludzi.

Cała akcja partyzantki wielkich rezultatów nie da. Została ona bowiem z miejsca
źle postawiona – pisał Kazimierz Banach 13 sierpnia 1943 roku. – Cały element
ludzki wołyński należało użyć do organizowania samoobrony w bazach
obronnych. AK zaś winna była zająć się organizacją i przerzutem uzbrojonych
zalążków partyzantki polskiej z [Generalnego Gubernatorstwa]. Oddziały te
znalazłyby oparcie o bazy obronne – jednocześnie wzmogłyby możliwości
samoobrony.

Druga przesłanka, którą kierował się Kazimierz Banach, związana była


z celami, jakie stawiał sobie pułkownik Bąbiński i jego organizacja. Mimo że
banderowska rzeź w lipcu 1943 roku osiągnęła apogeum, wołyńska AK nie
zarzuciła planów powstańczych. Przy pomocy tych samych ludzi chciała więc
realizować dwa – sprzeczne ze sobą – zadania. Pisał o tym w powojennym
opracowaniu major „Ostoja”:

Wobec rozwoju sytuacji, na którą zasadnicze piętno wywarła akcja ukraińska,


dowódca okręgu widział dwa zadania dla Sił Zbrojnych Wołynia:
1. Obrona ludności.
2. Uderzenie na Niemców według rozkazów Komendy Głównej.

To drugie zadanie było oczywiście absurdem. Powodowało jednak, że Armia


Krajowa zamiast skupić wszystkie swoje wysiłki – jak chciał tego Banach – na
obronie mordowanych Polaków, toczyła całkowicie zbędną batalię z Niemcami.
Niepotrzebnie rozpraszała swoje siły. Oddziały partyzanckie AK w opinii
delegata były więc niepewne.
W każdej chwili mogły wymaszerować z chronionych przez siebie
miejscowości, aby realizować zadania związane z walką z Niemcami. To zaś
automatycznie oznaczało, że Polacy pozostawali bez żadnej ochrony przed
banderowcami. Członkowie samoobrony zostali bowiem wcześniej wcieleni do
oddziałów! Również broń, którą dysponowała samoobrona, została przejęta
przez oficerów AK.

Organizacyjna sieć administracji i PKB – pisał Kazimierz Banach w rozkazie z 20


września 1943 roku – jako sieć samoobrony ludności polskiej nie może być
w żadnym wypadku zachwiana. W razie bowiem wycofywania się wojska
z danego terenu, jak to obecnie ma miejsce w Inspektoracie Równe oraz
w powiatach Krzemieniec i Horochów, ludność polska pozostałaby bez żadnej
organizacji. Nasz aparat musi trwać na miejscu, dokąd choćby jeden Polak jest na
danym terenie. Inaczej mówiąc, nasz aparat ewakuuje się jako ostatni.

Przedmiotem konfliktu między delegatem a komendantem nie było więc to,


czy chronić Polaków, ale jak ich chronić. Autor tej książki przychyla się do
opinii, że racja leżała po stronie Kazimierza Banacha.
Formowanie oddziałów partyzanckich na terenie Wołynia było palącą
koniecznością. Jak wcześniej napisałem, należało to zrobić już na początku roku.
A nie czekać – jak pułkownik Bąbiński – aż banderowcy wyrżną dziesiątki
tysięcy Polaków. I puszczą z dymem pół polskiego Wołynia.
Oddziały te nie mogły jednak osłabiać baz samoobrony, lecz winny być dla
nich uzupełnieniem i wsparciem. Znaleźć w nich powinni się wszyscy
konspiratorzy z miast Wołynia, a także młodzi mężczyźni ze spalonych wiosek,
którzy na skutek bierności AK zaciągnęli się do sowieckiej partyzantki
i niemieckiej policji. Powtórzmy to jeszcze raz: akcja Armii Krajowej była po
prostu potwornie spóźniona.
Wszystko to sprawiło, że stworzenie polskich oddziałów partyzanckich,
zamiast oczyścić atmosferę, doprowadziło do kolejnego ostrego konfliktu
między komendantem a delegatem. Kolejnego, gdyż w połowie roku 1943
wydawało się już, że spór wreszcie się zakończył. Że obaj panowie zdołali się
wznieść ponad urazy i zakopać topór wojenny.
Kazimierz Banach poszedł na ustępstwa i zgodził się uznać prymat wojska
w kierowaniu walką z UPA. 19 lipca 1943 roku delegat i komendant wydali
wspólny rozkaz w sprawie scalenia obu pionów polskiej konspiracji. Banach
przekazał Armii Krajowej znaczną część broni i wszystkich żołnierzy PKB,
którzy nie ukończyli czterdziestu lat.
Nie oznaczało to jednak całkowitej kasacji siatki posterunków Państwowego
Korpusu Bezpieczeństwa. Ich stany miały zostać uzupełnione o starsze roczniki,
a formacja ta nadal miała odgrywać swą główną rolę – obrońcy polskiej ludności
Wołynia przed banderowcami.
Problem polegał tym, że dla części terenowych dowódców AK ustępstwa
delegata rządu na kraj były niewystarczające. Chcieli oni wchłonąć posterunki
PKB w całości. Dla oficerów, którzy otrzymali rozkaz błyskawicznego
stworzenia oddziałów partyzanckich, liczył się każdy człowiek i każdy karabin.
Jak to wyglądało w praktyce? Kulisy działań AK odsłania cytowany już
raport kapitana Juliana Kozłowskiego „Cichego”. Był to kawaler Orderu Virtuti
Militari, cichociemny, który w 1942 roku został zrzucony do okupowanego kraju
z Wielkiej Brytanii. Jako wojskowego trudno go więc podejrzewać o jakieś
uprzedzenia czy złą wolę wobec armii. Mimo to „Cichy” był wobec
postępowania swoich kolegów z AK nastawiony niezwykle krytycznie.

Oba czynniki, wojskowy i cywilny, doszły do przekonania o konieczności


zespolenia swych wysiłków na odcinku samoobrony i walki – pisał „Cichy”. –
Komendant AK ustosunkował się do akcji życzliwie, jednak nie dość jasno
i wyraźnie sprecyzował to stanowisko oraz sposób współpracy swoim
podwładnym organom terenowym.
Skutkiem tego wytworzyła się na niektórych terenach opinia, wśród organów
AK, że czynniki administracji i PKB zostają podporządkowane wojsku, co nie
odpowiada istotnemu stanowi rzeczy, zwiększa jeszcze zamęt i chaos
i w konsekwencji może osłabić możność osiągnięcia pozytywnych wyników.

W raporcie tym znalazły się ostre oskarżenia pod adresem pułkownika


Bąbińskiego:

Odnoszę wrażenie, że Komendant Okręgu AK nie panuje nad terenem i ludźmi


i że podległe mu organa terenowe, pozbawione możliwości kontroli i częstego
kontaktu, nie zawsze postępują w myśl otrzymywanych rozkazów, lecz według
swoich osobistych zapatrywań. Rozumiem, że wojsku potrzebne są duże stany
ludzi na wykonanie pewnych zadań i że po tych ludzi winno ono sięgać. Jednak to
sięganie musi być pełne godności i zrozumienia dla wysiłku zarówno
wojskowego, jak i cywilnego. Dlatego też niedopuszczalnym jest sięganie
samowolne, bez porozumienia się, po ludzi tkwiących w administracji czy też
PKB, zastraszając przy tym ich groźbami różnego rodzaju lub obniżając wartość
pracy czynników Wołyńskiej Delegatury Rządu.

Kapitan Kozłowski oskarżał część oficerów AK o demoralizowanie ludzi.


Według niego oficerowie ci powinni zostać czym prędzej przeniesieni z Wołynia
lub usunięci z zajmowanych stanowisk. Oceniał, że są nieudolni, ograniczeni
i wrogo nastawieni do administracji cywilnej.
W podobnym tonie utrzymana była notatka sprawozdawcza Kazimierza
Banacha z 13 sierpnia 1943 roku.

Współpraca z AK, przynajmniej formalnie, została ułożona – pisał. – Faktycznie


idzie czasem jak po grudzie. Współpraca ta rozwija się przede wszystkim na
odcinku organizowania oddziałów partyzanckich. Dotąd bowiem AK, wbrew
temu, co mówiono, ani jednego oddziału partyzanckiego nie miała. I co więcej,
nie miała nawet dostatecznie sprężystej sieci organizacyjnej, przy pomocy której
można by werbować ludzi do oddziałów. Prawie cały ciężar werbowania, w dużej
mierze ekwipunku i uzbrojenia, wzięliśmy na siebie.

Według delegata na Wołyniu wytworzyła się następująca sytuacja: najpierw


oficerowie AK odebrali formacjom Delegatury broń i ludzi, a potem
bezceremonialnie okazywali pogardę i lekceważenie wobec podziemnej
administracji. Z irytacją przestawiali z kąta w kąt pałętających im się pod
nogami cywilów.
Kazimierz Banach w meldunku wysłanym do Warszawy twierdził, że
oficerowie zachowywali wobec niego „chorą postawę”. Jeden z nich ponoć
nazwał go „szkodnikiem”, inny „Volks-Bulbą”. Jeszcze inny, próbując
zwerbować kobietę pracującą dla Delegatury Rządu na Kraj, zapowiedział
podobno, że wojsko szykuje stryczki dla Polaków pracujących w podziemnej
administracji.
Jak wynika z zachowanych dokumentów, werbunek urzęników Delegatury do
AK był często prowadzony – delikatnie mówiąc – mało elegancko. Ludzie ci
byli szantażowani, starano się ich zastraszyć lub przekupić. Jeden z raportów,
który 11 września 1943 roku wpłynął z terenu do delegata rządu na kraj mówił
wręcz o „terroryzowaniu” funkcjonariuszy Delegatury i kuszeniu ich
automatycznymi awansami po zmianie „firmy”.

Stoimy na stanowisku – pisał działacz Delegatury o pseudonimie „Attar” – że


praca nasza, praca konspiracyjna, powinna być w najwyższym stopniu pracą
pozytywną, a nie ciągłym ścieraniem się AK z Delegaturą, i to w tym momencie,
w którym całą energię naszą powinniśmy kierować na skupienie uszczuplonych
na Wołyniu sił naszych, a nie na waśnie i spory. AK na każdym kroku chce nam
w pracy przeszkadzać, na różne świństewka moglibyśmy tym samym
odpowiedzieć, ale systemem takim brzydzimy się. Gdy jednak tak dalej potrwa –
będziemy zmuszeni i my płacić pięknym za nadobne, bo inaczej zostanie
podważony autorytet Delegatury.

Skutkiem polsko-polskich tarć i zadrażnień były dramatyczne sytuacje. Jedną


z nich opisał historyk Dariusz Faszcza. Mowa o zatargu między akowskim
szefem Inspektoratu Kowel kapitanem Janem Szatowskim „Zagończykiem”
a wołyńskim komendantem PKB Józefem Nowakiem. W trakcie awantury obaj
panowie chwycili za broń, a Nowak próbował nawet popełnić samobójstwo!

Panowie wojsko – raportował 26 sierpnia 1943 roku pracownik Delegatury


o pseudonimie „Osika” – dotychczas siedzieli zaszyci w mysich norach, tylko
patrzyli na to, co robią inni, szanując swoje skóry. Ale teraz, kiedy już czują, że
koniec jest bliski, wyłażą, mieszają się w nasze sprawy, przekopycając je na swoją
stronę, podważając autorytet Straży Chłopskiej.
Opieram się na faktach, które mają miejsce w oddziale partyzanckim, który się
lokuje przy bazie 303. Otóż oddział ten w 90 procentach składa się z ludzi
zorganizowanych przez Straż Chłopską i przez nią wyekwipowany w broń i inne
rzeczy. Broń, którą posiada oddział partyzancki, właściwie wszystka pochodzi ze
Straży Chłopskiej, bo wojsko dawało ludzi bez broni. A teraz powiadają, że oni
z cywilami nie mają do gadania i nie chcą ich znać, oni mają swoje dowództwo.
Ostatnio kiedy prosiłem „Jastrzębia” o podanie dla ewidencji, ilu jest ludzi ze
Straży Chłopskiej i ile broni, to on mi powiedział, że jak się pokażę na jego
terenie z takimi sprawami, to mnie aresztuje.

Do ostrego konfliktu na linii AK–Delegatura doszło również w Pańskiej


Dolinie. W miejscowości tej znajdował się silny ośrodek polskiej samoobrony,
na czele którego stał konspiracyjny starosta powiatu Dubno Antoni Cybulski
„Oliwa”.
Ten dzielny działacz Delegatury wykazał się wielką rzutkością i determinacją.
Zdobył dla swoich ludzi broń, zbudował system zasieków i zorganizował
niezwykle sprawny oddział obrońców. W efekcie Pańska Dolina stała się polską
wyspą na terenie płonącego powiatu dubieńskiego. „Oliwa” i jego ludzie odparli
szereg zaciekłych szturmów UPA, wznosząc się na wyżyny bohaterstwa.
W sierpniu 1943 roku do Pańskiej Doliny przybył oficer AK podporucznik
Józef Malinowski „Ćwik”. Jego zadaniem było zorganizowanie w polskiej
miejscowości oddziału partyzanckiego. Przystąpił do tego zadania
bezceremonialnie, zupełnie nie licząc się z „Oliwą”. Jak wspominał ten ostatni,
akowcy „próbowali nas ustawiać i nami dyrygować”. Podbierali również
„Oliwie” broń i ludzi. Znacznie łatwiej było przecież podwędzić broń polskiej
samoobronie, niż zdobyć ją w boju z UPA.
Wbrew wyraźnym instrukcjom wojsko nie konsultowało swoich działań
z konspiracyjnym starostą. Akowcy zachowywali się nieostrożnie, nie
przestrzegali elementarnych zasad konspiracji. W efekcie samoobronie zagroziła
likwidacja przez niemieckie władze okupacyjne.

Mieliśmy już takie próbki lekkomyślności niektórych działaczy – pisał po latach


„Oliwa”. – Kosztowało nas to wiele zachodu, a przede wszystkim wiele nerwów
i narażania ludzi. Uzgodnień nie przestrzegano, bez naszej wiedzy urządzano
czasem wypady do niewłaściwych miejsc, werbowano do swoich oddziałów
naszych żołnierzy z posiadaną przez nich naszą bronią. Z początku traktowaliśmy
to jako błahostkę, ale w końcu wzięliśmy amunicję, granaty i inne akcesoria pod
ścisłe wyliczenia. Od tego momentu zmniejszyły się przecieki z takim trudem
zdobytej własnym kosztem amunicji. Gdy tymczasem dowództwo AK miało na to
różne środki państwowe.

Konflikt w Pańskiej Dolinie eskalował do tego stopnia, że Antoni Cybulski


musiał pojechać do Łucka, gdzie interweniował u miejscowego inspektora AK
kapitana Leopolda Świkli „Adama”. Zagroził mu, że jeżeli oddział „Ćwika” nie
zacznie się zachowywać przyzwoicie, zostanie wyrzucony z Pańskiej Doliny!
W Pańskiej Dolinie werbował również podporucznik Zygmunt Kulczycki
„Olgierd”. Jednym z żołnierzy tamtejszej samoobrony, których wziął do swego
oddziału, był Roman Kucharski „Wrzos”. W swoich wspomnieniach ten weteran
AK wspominał, że gdy tylko „Olgierd” przybył do polskiej bazy, z miejsca
wyciągnął z niej najlepszą część jej załogi:

Odłączenie nas od placówki nie obyło się bez zgrzytów i dąsów, bo wraz
z przybyszami opuściło ją kilku stałych, i to dobrych, żołnierzy. Dowództwo
placówki czuło żal do naszego dowódcy, że zastosował taktykę „kaptowania”.
Wielu jeszcze później przechodziło z placówki do nas. Stan załogi był
natychmiast uzupełniany, ale ci, którzy odeszli, stanowili element okrzepły
w walce i przeszkolony. Nowozaciężnych należało dopiero szkolić.

Wszystko to doprowadziło do paradoksalnej sytuacji.

Spory na górze między delegatem a komendantem i przejmowanie sobie


nawzajem ludzi – pisał Władysław Filar – doprowadziły do powiązań między
członkami konspiracji na najniższych szczeblach organizacyjnych. W związku
z tym miało miejsce zjawisko zmiany podporządkowania członków konspiracji,
często bez wiedzy zainteresowanego, i przechodzenie z pionu cywilnego do
wojskowego (i odwrotnie). Także po wojnie wielu z nich nie potrafiło nazwać
swojej organizacji, podając najczęściej udział w ZWZ lub AK. Tylko część
członków konspiracji znała swój właściwy status w delegaturze.

Skutek podobnych konfliktów i zadrażnień był nietrudny do przewidzenia.


Banach zerwał umowę z komendantem AK. W specjalnym rozkazie zabronił
dalszego przekazywania ludzi i broni do oddziałów wojskowych. „Żadnemu
z pracowników Delegatury lub PKB – pisał – nie wolno przyjmować żadnych
funkcji z AK. Nie honorować i nie przyjmować do wiadomości rozkazów
wydanych do PKB lub czynników Delegatury przez AK”.
I to by było na tyle. Sytuacja w polskiej konspiracji wróciła do punktu
wyjścia. Późnym latem i jesienią 1943 roku struktury Polskiego Państwa
Podziemnego na Wołyniu znowu zwarły się w klinczu. A tymczasem polskie
wsie płonęły…
11

Katastrofa w Różynie

Za ilustrację sporu między wołyńską Delegaturą Rządu na Kraj i Armią Krajową


mogą służyć wypadki, do których doszło w Różynie w powiecie kowelskim.
W miejscowości tej działała placówka samoobrony powiązana ze strukturami
Delegatury. Po rozkazie scaleniowym z 19 lipca 1943 roku placówka ta
przekazała ludzi i broń pod komendę oficerów AK.
W ten sposób Różyn stał się kwaterą główną oddziału partyzanckiego
dowodzonego przez podchorążego Tadeusza Koronę „Grońskiego”. Niestety
skończyło się to fatalnie. Według źródeł Delegatury Rządu na Kraj oficer Armii
Krajowej zawiódł.

Baza obronna w Różynie pod względem uzbrojenia stała bardzo dobrze.


Jednakowoż personel, który tam się znajdował, poczynając od góry, a kończąc na
dołach, nie stał na wysokości zadania, z małymi wyjątkami – pisał w raporcie z 16
września 1943 roku zastępca wołyńskiego delegata używający pseudonimu
„Attar”. – Jako lokum dla oddziału obrali szkołę miejscową, z której uczynili
formalne koszary. A przy tym urządzali kasyno, które obfitowało bardzo
w samogon. Upomnień pod tym względem nie przestrzegali.

Rzeczywiście wydaje się, że podchorąży „Groński” zaniedbał elementarnych


zasad konspiracji. Jak wynika z dokumentów Delegatury, oddział się „rozpijał”,
paradował po całej okolicy z bronią, a nawet wywiesił na swoich koszarach
polską flagę. Wojskowy trębacz codziennie grał żołnierzom pobudki i hejnały.
A przed „koszarami” Korona urządzał hałaśliwe musztry i ćwiczenia. Jakby tego
było mało, rabował i mordował ludność ukraińską z okolicznych wsi.
Oczywiście nie mogło to ujść uwagi Niemców. W polskiej historiografii
przyjęło się pisać, że do Różyna przybyli oni na skutek ukraińskiego donosu.
Oczywiście nie można tego wykluczyć, ale nie trzeba było żadnych donosów,
aby Niemcy się zorientowali, że w Różynie dzieje się coś osobliwego. Wystarczy
napisać, że w bezpośrednim sąsiedztwie miejscowości, w której z taką
dezynwolturą poczynał sobie Korona, znajdował się niemiecki posterunek
obsady mostu.
W efekcie 12 września 1943 roku do Różyna przybył miejscowy
Gebietskommissar Erich Kassner. Na jednej z uliczek spotkał trzech młodych
Polaków z bronią. Wywiązała się rozmowa, chłopcy dość przytomnie
poinformowali Niemców, że należą do samoobrony. Wówczas dygnitarz
pochwalił ich i zapowiedział – co na Wołyniu było dość częstą praktyką – że
dośle Polakom więcej broni z miejscowego niemieckiego magazynu.
Niemcy byli jednak nie w ciemię bici i nabrali podejrzeń. Zorientowali się, że
mają do czynienia z partyzantami. Po kilku dniach szkołę otoczyła piechota
wspierana przez pojazdy opancerzone. Wszyscy członkowie oddziału
„Grońskiego” – w sumie 150 – potulnie dali się aresztować i zostali wywiezieni
do więzienia w Kowlu.
W ręce Niemców wpadła cała bezcenna broń i zapas amunicji zebrane z takim
poświęceniem przez Delegaturę, a nawet konspiracyjna drukarnia. Ufni we
własne siły akowcy wszystko to bowiem umieścili w szkole.
A co najgorsze, polska ludność Różyna została sama. Pozbawiona obrońców
stała się łatwym łupem dla banderowców. Nietrudno się domyślić, że wywołało
to oburzenie w wołyńskim oddziale Delegatury Rządu na Kraj. Kazimierz
Banach i pułkownik Bąbiński znowu się pokłócili.

Sytuacja nasza staje się coraz bardziej tragiczna. Tragizm ten powiększany jest
przez niewłaściwą postawę niektórych baz partyzanckich i baz obronnych.
Przykład Różyna jest tego wyraźnym dowodem – pisał wołyński delegat
w gorzkim liście do komendanta AK 26 września 1943 roku. – Mimo
wielokrotnych naszych interwencji oddział partyzancki w Różynie, rozpijając się
do nieprzytomności, kontynuował bez przerwy swą niewłaściwą działalność
wobec ludności ukraińskiej, nie przestrzegając przy tym żadnych zasad
konspiracji. Skutek, jak wiecie, fatalny. Przyjechali Niemcy i cały oddział bez
walki zabrali do więzienia. Ludność trzeba jak najszybciej ewakuować, bo
w najbliższym czasie zostanie bez reszty wymordowana przez otaczające wsie
ukraińskie.

Rozgoryczony był również zastępca Banacha, „Attar”. Dramatyczny


meldunek o różyńskim blamażu zakończył on taką puentą:

Według naszej obserwacji i sprawozdań z terenu dochodzimy do wniosku, że


jeżeli mamy się tu, na Wołyniu, utrzymać, musi do nas przybyć znacznie
silniejszy oddział partyzantki, który nie będzie tylko drażnił jak dotąd Ukraińców
i Niemców, ale który zajmie wyraźne, zdecydowane stanowisko i będzie miał
jasno i celowo wytkniętą linię działania. W obecnych warunkach wołyńskich
Niemców, jak i Ukraińców nic poza siłą przekonać nie zdoła.
Ktoś oczywiście mógłby powiedzieć, że raporty „Attara” były stronnicze. Że
wyolbrzymiał on bałagan panujący w oddziale Tadeusza Korony „Grońskiego”.
Urzędnik Delegatury mógł po prostu, kierując się złośliwością wobec
konkurencyjnej „firmy”, chcieć podłożyć Armii Krajowej świnię.
Tak też i ja podejrzewałem – dopóki nie ustaliłem, kim był „Attar”. Otóż pod
pseudonimem tym w konspiracji służył ksiądz Antoni Dąbrowski, jeden
z bohaterskich księży Wołynia. Niekwestionowany autorytet moralny tamtejszej
polskiej społeczności, który podczas ludobójstwa na Wołyniu ratował Polaków
przed banderowskimi nożami. A potem został kapelanem 27. Wołyńskiej
Dywizji AK.
Dzielny kapłan przeżył wojenną zawieruchę, ale po jej zakończeniu został
aresztowany przez NKWD. Bolszewicy wtrącili go do więzienia na Zamku
w Lublinie, a potem przetrzymywali na Mokotowie. Był dręczony i torturowany.
W maju 1945 roku podczas przewożenia z jednego więzienia do drugiego został
zamordowany przez ubeków. Oprawcy rozrzucili po drodze jego książki,
a sutannę spalili. Nie wiadomo, gdzie zakopali ciało.
Myślę więc, że informacje podawane przez „Attara” były wiarygodne i pewne
na mur-beton.
Zresztą potwierdzają je źródła akowskie.
Były żołnierz Armii Krajowej Wincenty Romanowski w swojej książce ZWZ-
AK na Wołyniu 1939–1944 nazwał podchorążego Tadeusza Koronę „patriotą,
watażką i bohaterem”. Według niego Korona już w czerwcu 1943 roku z własnej
inicjatywy skrzyknął grupę wołyńskich awanturników – osobników
przywodzących na myśl niesławnych Kmicicowych kompanionów z Potopu –
i stworzył oddziałek partyzancki, z którym zaciekle walczył z UPA.
W dowód zasług AK pozwoliła mu objąć placówkę w Różynie. Niezwykle
popularny, zjednujący sobie ludzi „Groński” szybko przeszedł do ofensywy.
Niestety wykazywał przy tym skłonności do okrucieństwa. Według
Romanowskiego Korona urządzał „krwawe wyprawy do okolicznych wsi
ukraińskich”, jawnie łamiąc rozkazy kierownictwa wołyńskiego podziemia.
Czarę goryczy przelała kompromitacja, jaką było aresztowanie i potulne
pójście całego oddziału do niemieckiego więzienia w Kowlu. Całe szczęście
żadnemu z żołnierzy nic się nie stało. Komendant tamtejszej żandarmerii, znany
sadysta Fritz Manthei, był akurat cięty na Ukraińców, a miał słabość do Polaków.
Akowcy wzięci do niewoli w Różynie zostali więc skierowani do robót
publicznych. A po pewnym czasie – jak pisze Romanowski – wszystkich ludzi
Korony udało się wykupić z więzienia za carskie złote pięciorublówki i produkty
mięsne. Sam podchorąży Korona także wyszedł na wolność.
Nie czekały tam jednak na niego dobre wiadomości. Wojskowy Sąd Specjalny
w Kowlu skazał go na karę śmierci. Po dłuższej dyskusji jego przełożeni
wstrzymali wykonanie wyroku. Dano mu szansę rehabilitacji w polu, którą
wykorzystał z nawiązką. W styczniu 1944 roku Tadeusz Korona poległ w walce
z Niemcami w szeregach wołyńskiej dywizji AK.
Wróćmy jednak do Różyna. Uczciwie trzeba przyznać, że Armia Krajowa
starała się naprawić błędy popełnione w tej miejscowości i ratować sytuację. Na
miejsce przybył z odsieczą oddział AK porucznika Michała Fijałki „Sokoła”,
który odparł zmasowany atak rezunów z UPA.
Niestety podczas kolejnego szturmu żołnierze „Sokoła” musieli uznać
wyższość nieprzyjaciela. Ponieśli dotkliwe straty. W walce ranny został sam
dowódca. Polscy partyzanci wycofali się 28 października 1943 roku lub –
według innych źródeł – 10 listopada. Różyn został stracony.
W cytowanym wyżej liście do „Lubonia” Kazimierz Banach twierdził, że
„historia różyniecka nie jest jakimś odosobnionym wypadkiem”. W innym
dokumencie pisał zaś:

Oficerowie i dowódcy AK na Wołyniu są dobrymi żołnierzami. Bić się chcą,


pragną i na pewno potrafią. Ale nie pojmują tylko nic z tego, co jest
społecznością. Wszystko, co nie jest kompanią, plutonem, drużyną, jest u nich
zwyczajnym politykierstwem. I mają do tego wręcz – w najlepszym razie –
lekceważący stosunek. Ma ich to słuchać i koniec.
Są tak ślepi na olbrzymi wkład w walkę społeczeństwa i organizacji cywilnych,
że nawet nie spostrzegli, iż prawie wszystko, czym dziś na Wołyniu rozporządzają
w kompaniach, plutonach i drużynach, zostało psychicznie i organizacyjnie
przygotowane przez społeczeństwo walczące pod kierownictwem organizacji
cywilnej. Omówiłem tę sprawę ze swoimi współpracownikami na Wołyniu,
nakazując na nic się nie obrażać, jak coś zaboli – zaciskać zęby i dalej ze
wszystkich sił współpracować, gdzie tylko będzie możliwość, z wojskiem.

Współpraca ta jednak szła jak po grudzie.


12

Chwała zagończykom

W poprzednich dwóch rozdziałach przedstawiłem problemy, z jakimi borykały


się powstające na Wołyniu oddziały partyzanckie. Popełniane przez ich
dowódców błędy i ponoszone przez nich porażki. Nie chcę jednak, aby powstało
wrażenie, że cały wysiłek podjęty przez Armię Krajową w drugiej połowie 1943
roku nie zdał się na nic. Byłoby to bowiem mylne wrażenie.
W przeciwieństwie do literatury pisanej „ku pokrzepieniu serc” w prawdziwej
historii rzeczywistość rzadko jest czarno-biała. Mimo że w sporze między
Bąbińskim a Banachem stoję po stronie tego drugiego, przedstawiłem również
racje i argumenty pierwszego. Nie będę też ukrywał jego sukcesów. A przede
wszystkim sukcesów jego podkomendnych.
Mimo że decyzja o wyjściu do lasu była dramatycznie spóźniona, w wielu
miejscach na Wołyniu przyniosła wręcz zbawienne skutki. Część oficerów AK
z postawionym przed nimi arcytrudnym zadaniem poradziła sobie wzorowo.
Mowa o bohaterskich wołyńskich zagończykach. Ludziach, którzy po
przybyciu do baz samoobrony – dzięki swojej energii, woli walki i fachowej
wiedzy wojskowej – poważnie wzmocnili ich możliwości bojowe. Pokazali
żołnierzom samoobrony, jak budować fortyfikacje polowe z prawdziwego
zdarzenia, jak prowadzić działania obronne i jak iść do ataku. Innymi słowy:
oddziałom, które do tej pory miały charakter pospolitego ruszenia, przydali
profesjonalizmu.
Na wielkie uznanie zasługują również ci lokalni dowódcy, którzy wspierali
samoobrony bronią, pieniędzmi i lekarstwami. Pisałem o oddziale samoobrony
z Mizocza, który AK pozostawiła samemu sobie, ale były sytuacje diametralnie
inne. Przykładem może być legendarne Przebraże.

W zdobywaniu informacji u Niemców – pisał Henryk Cybulski „Harry” –


pomagała nam Armia Krajowa, inspektorat łucki. Pomoc ta była zresztą
wszechstronna. Inspektor „Adam” i jego zastępca „Czyżyk” byli częstymi gośćmi
w Przebrażu, służyli nam radą, kiedy umacnialiśmy obóz, pomagali finansowo,
przydzielali nam żywność, broń lub pieniądze, zaopatrywali nas w prasę
konspiracyjną.
Rozkaz pułkownika „Lubonia” o stworzeniu oddziałów partyzanckich
pierwszorzędnie wykonali między innymi porucznik Kazimierz Filipowicz
„Kord”, który oparł się na bazie samoobrony w Rymaczach, i podporucznik
Władysław Cieśliński „Piotruś”, który podjął współpracę z bazą w Bielinie.
Szczególnie piękną kartę zapisał porucznik Władysław Kochański „Bomba”,
cichociemny, który ze swoimi ludźmi udzielił wsparcia samoobronie w Hucie
Stepańskiej w powiecie kostopolskim. W połowie lipca 1943 roku miejscowe
dowództwo UPA podjęło decyzję o zniszczeniu Huty. W tym celu ściągnęło
potężne siły z całego północnego Wołynia.
16–18 lipca 1943 roku stoczono niezwykle dramatyczną, zaciętą bitwę.
W najtrudniejszym dla obrońców momencie „Bomba” przejął dowodzenie.
Kolejne fale upowców rozbijały się o umocnienia. Dochodziło do zażartych walk
wręcz, podczas których w szeregach nieprzyjaciela spustoszenie szerzyły
oddziały polskich… kosynierów!
Polacy i Ukraińcy ścierali się na uliczkach i podwórkach, strzelając do siebie,
dźgając pikami i rąbiąc siekierami. Gryząc i okładając pięściami.

Zaatakowali naszą osadę – wspominała Janina Franuś-Włoszczyńska. – Okrążyli


i zaczęli palić. Dzwony uderzyły na trwogę. Kto żyw zaczął uciekać do szkoły
murowanej, piętrowej. To była nasza forteca. Szli na nas kilkoma rzutami
i krzyczeli:
– Hurra! Wziat´ Lachiw!
Psy wyły, bój trwał trzy dni.

Determinacja obrońców była olbrzymia. Wiedzieli, że jeżeli twierdza padnie,


ich los będzie przypieczętowany. Porucznik „Bomba” nie tylko dowodził, ale
również brał udział w walce. W pewnym momencie został ranny w prawą rękę,
ale się nie wycofał. Na placu boju pozostał do końca.

Banderowcy w sile około trzech tysięcy żołnierzy maszerowali w stronę Huty


wprost przez łąki. Janek Drozdowski celował w nich z erkaemu i grzał ogniem –
wspominał Władysław Kobylański. – „Bomba” był wszędzie. Osłabione
posterunki wzmocnił, zaprowadził porządek i uspokoił ludność cywilną. Miał
ogromny posłuch. Ludność uwierzyła, że tylko on jeden może uratować
wszystkich od zagłady. Gdy banderowcy wdzierali się w linię obrońców, kapitan
„Bomba” zawsze jako pierwszy kierował całą obroną. Kule się go nie imały. Po
raz czwarty wściekłe ataki banderowców zostały odparte. Trupy banderowców
pokrywały ziemię.
Dopiero trzeciego dnia bitwy, gdy Polakom kończyła się już amunicja,
podjęto decyzję o ewakuacji. „Bombie” udało się jednak przedrzeć przez
pierścień okrążenia i wyprowadzić z niego ocalałych mieszkańców Huty
w bezpieczne miejsce.

Nasza kolumna stale się powiększała – wspominał Stanisław Szumski. –


Samoobrona, wszyscy mężczyźni uzbrojeni w broń palną i białą (siekiery, widły,
kosy) wkoło kolumny, broniła się przed nacierającymi banderowcami. Była to
straszna walka. Wszystkie wsie polskie płonęły.
W czasie wycofywania się ogromnej kolumny ludzi bronionej przez
samoobronę banderowcy urządzili zasadzkę, z różnych stron zaatakowali z broni
maszynowej. Stworzył się nieopisany popłoch. Trupy leżały tam tak gęsto, że
trudno było przejść. Dopiero po unieszkodliwieniu gniazd broni maszynowej
pozostali przy życiu ludzie mogli dalej iść.

Niestety w bitwie tej zginęło 600 Polaków. A wyczerpany, chory i ranny


cichociemny słaniał się na nogach.

Na polanie zjawił się porucznik „Bomba” – wspominał Czesław Piotrowski. – Był


ubrany w cywilną szarą marynarkę z szerokim pasem skórzanym, na którym
z przodu z prawej strony widniał pistolet w kaburze. Miał na sobie spodnie
bryczesy i buty z cholewami. Na głowie zieloną furażerkę z orzełkiem. Wyglądał
mizernie. Na twarzy i oczach widać było ślady żółtaczki. Widziałem go w Hucie
Stepańskiej tylko raz, przy szkole. Wtedy zrobił na mnie wrażenie bardzo
dziarskiego, typowego oficera i dowódcy. Teraz też zbliżał się do naszego szyku
sprężystym krokiem, po którym można było poznać zawodowego wojskowego.
– Czołem, żołnierze!
– Czołem, panie poruczniku!
„Bomba” uśmiechnął się.

Po heroicznej bitwie w Hucie Stepańskiej oddział przeniósł się na tak zwane


Zasłucze, gdzie porucznik Władysław Kochański stanął na czele tamtejszej
samoobrony, której głównym ośrodkiem była Huta Stara w powiecie
kostopolskim. Mieszkańcy tej miejscowości w każdej chwili spodziewali się
napadu UPA, toteż entuzjastycznie powitali polskich partyzantów.

Po zaśpiewaniu Boże coś Polskę wzruszone niewiasty rozpłakały się – pisał


Władysław Kobylański – było też widać płaczących mężczyzn. Słyszeliśmy
ogromny szloch. Po odśpiewaniu tej pieśni plutonami opuściliśmy kościółek.
Miejscowa ludność cywilna otoczyła nas. Boże, cóż to był za obraz! Czapki,
furażerki, berety zrywano z naszych głów, całując Orzełki i proporczyki.
Całowano także guziki przy naszych mundurach. Wszystkich ogarnęło
wzruszenie. Czegoś podobnego nie widziałem i nigdzie o tym nie czytałem. Był to
wybuch patriotyzmu. Przyznaję, że trudno mi tę scenę opisać. Chwili tej nie
zapomnę nigdy.

Dzięki rzutkości „Bomby” poszarpany, skrwawiony oddziałek przemienił się


wkrótce w karny, znakomicie zorganizowany oddział partyzancki, w którym
w szczytowym okresie służyło kilkuset ludzi. Byli oni nie tylko nieźle uzbrojeni
w broń maszynową, ale mieli nawet dwa działa!
Kochański troszczył się przy tym o swoich żołnierzy i cywilów, w związku
z czym szybko nadano mu nowy pseudonim: „Wujek”. Obdarzony był przy tym
ułańską fantazją. Po Zasłuczu jeździł elegancką zdobyczną bryczką ze
stangretem, lubił wesołe nocne zabawy, a każdego ranka popisywał się przed
swoimi ludźmi umiejętnościami strzeleckimi, których nie powstydziłby się
rewolwerowiec z Dzikiego Zachodu.

Trenował strzelanie z dwóch pistoletów trzymanych w obu rękach na wysokości


pasa – wspominał Czesław Piotrowski – celując do papierowych tarcz
umieszczonych na dwóch sąsiednich dębach. Lubił się tym popisywać, strzelając
z odległości 10 metrów na przemian i zmieniając w podskoku swoją pozycję.
Wyglądało to nawet ciekawie, a podskoki „Wujka” bardzo mnie śmieszyły.
Strzelał jednak dobrze, dziurawiąc tarcze.

Przede wszystkim „Bomba” był jednak znakomitym dowódcą. Na czele


swoich ludzi odpierał zmasowane ataki banderowców i prowadził niezwykle
śmiałą, brawurową wojnę podjazdową z UPA. Urządzał zasadzki i pościgi.
Toczył walne bitwy i potyczki. Jego imię wśród banderowców wywoływało
przerażenie.
Oddajmy jeszcze raz głos żołnierzowi porucznika Kochańskiego Czesławowi
Piotrowskiemu, autorowi niezwykle ciekawej książki wspomnieniowej Przez
Wołyń i Polesie na Podlasie. Ów młody żołnierz AK tak zapamiętał jeden
z bojów z banderowcami, który stoczył pod komendą Kochańskiego:

Z lasu wyszły liczne grupy mołojców. Było ich mrowie. „Bomba” wydał rozkaz,
aby dopuścić ich jak najbliżej do naszej linii i otworzyć ogień jednocześnie
dopiero na sygnał. Kiedy odległość zmniejszyła się do niespełna 100 m, padła
z naszej strony pierwsza seria z rkm-u. W ślad za tym otworzyliśmy na całej linii
huraganowy ogień. Na przedpolu powstało kłębowisko ludzkie i przerażenie.
Wielu było zabitych i rannych. Pozostali zalegli. Natarcie banderowców załamało
się. Wystrzały artyleryjskie tuż nad ziemią wywołały dodatkową panikę
i zniszczenia.

Polacy zerwali się ze swoich stanowisk i z okrzykiem na ustach ruszyli


w pogoń za upowcami.

Pamiętam, jak mój pluton w pościgu natknął się na grupę banderowców kryjącą
się w pośpiechu za płotem z żerdzi w młodniaku sosnowym – wspominał Czesław
Piotrowski. – Będący wśród nich, na pewno jakiś ważny, dowódca siedział na
koniu widoczny nad sosenkami. Wymierzyłem wtedy ze swego mauzera do
„prowidnyka”. Po oddaniu kilku strzałów sylwetka jeźdźca i konia zniknęła
w sośniaku, jakby upadając na ziemię, gdyż słychać było trzask łamanych gałęzi.
Pobiegłem szybko między sosny szukać jeźdźca. Leżał niedaleko martwy
w czarnym mundurze zapinanym pod szyją, z pasem i koalicyjką oraz w butach
z cholewami. Miał przy sobie pistolet – parabellum. Zabrałem pas z pistoletem
i pobiegłem czym prędzej do konia.

W rozdziale poświęconym bohaterskim partyzantom Wołynia nie może


również zabraknąć „Jastrzębia”, czyli porucznika Władysława Czermińskiego.
W przeciwieństwie do „Bomby” nie był on zawodowym oficerem, lecz
przedwojennym wołyńskim nauczycielem. Mimo to był jedynym dowódcą,
który zdołał „szybko i bez trudności” sformować oddział partyzancki w okręgu
kowelskim. W sumie zadanie takie otrzymało czterech oficerów. Pozostali trzej
jednak mu nie podołali. A „Jastrząb” poradził sobie znakomicie!
Porucznik Czermiński oparł się na bazie polskiej samoobrony w Zasmykach.
Miejscowości, która w wyniku działań „Jastrzębia” i jego dzielnych żołnierzy
miała wkrótce przejść do wołyńskiej legendy.
„Jastrząb” nie ograniczył się do zwerbowania ludzi z miejscowej samoobrony
i stanięcia na ich czele. W Zasmykach było odwrotnie. W lipcu 1943 roku, gdy
przybył tam Czermiński, miejscowa samoobrona była słaba i rachityczna.
Dysponowała dwudziestoma pięcioma starymi karabinami i w starciu
z większym oddziałem UPA nie miałaby najmniejszych szans. Wystarczyło kilka
tygodni, aby Zasmyki zamieniły się w prawdziwy polski bastion, a ich obrońcy
w dobrze uzbrojony i wyszkolony oddział wojskowy.
„Jastrząb” okazał się odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu.
Oficer ten wykazywał wszystkie cechy charakterystyczne dla zagończyka. Był
obdarzony niezwykłym animuszem, cechowała go nie tylko szaleńcza odwaga,
ale również – co na wojnie jest najważniejsze – niebywałe szczęście.
Przede wszystkim jednak „Jastrząb” znacznie lepiej czuł się w ofensywie niż
w defensywie. Dowodem na to może być jego pierwsza poważna akcja bojowa.
31 sierpnia 1943 roku pod Zasmyki podeszły dwie sotnie uzbrojonych po zęby
banderowców wspieranych przez nieprzebrane rzesze czerni z widłami i nożami.
Siły te zatrzymały się na noc w Gruszówce, aby nad ranem przystąpić do
szturmu na polską bazę.
„Jastrząb” nie zamierzał jednak czekać z założonymi rękami na poranną
bitwę. Wiedział bowiem, że w otwartym polu jego nieliczny jeszcze oddział nie
poradzi sobie z przeciwnikiem dysponującym tak wielką przewagą liczebną.
Postawił więc na fortel. Swoim żołnierzom kazał wsiadać na koń i pod osłoną
nocy zaszedł śpiących upowców od tyłu.
Polacy bezszelestnie podkradli się pod budynki gajówki, w których
kwaterował nieprzyjaciel. Grupa śmiałków pod dowództwem porucznika
Michała Fijałki „Sokoła” po cichu zlikwidowała wartowników, a następnie
wrzuciła granat przez okno gajówki. Rozległ się brzdęk tłuczonej szyby, a po
chwili ciszę nocy przerwała potężna eksplozja. Banderowcy w przerażeniu
zerwali się na równe nogi. Dla żołnierzy AK był to sygnał do frontalnego ataku.

Porucznik „Jastrząb” poderwał oddział i tyralierą ruszono na gajówkę –


relacjonował członek oddziału Leon Karłowicz. – Posypały się strzały. Ukraińcy
wyskakiwali z budynku, z zabudowań gospodarskich, lecz nie mieli nawet czasu
złożyć się do strzału. Zaskoczenie było całkowite. Banderowcy byli przerażeni,
zdezorientowani, nie panowali nad sobą, nie wiedzieli, co robić i gdzie szukać
ratunku. Rzucili się w krzewy i zarośla okalające jezioro. Próbowali strzelać,
bronić się, lecz kule Polaków dosięgały ich, nim zdążyli połapać się w sytuacji.
Bój pod Gruszówką umocnił morale naszego oddziału, uspokoił na dłuższy czas
mieszkańców polskich wsi, udowodnił, że nie są tak straszni, gdy stają przeciwko
uzbrojonemu przeciwnikowi. Potrafią pastwić się tylko nad bezbronnymi –
kobietami, starcami i dziećmi.

Oddział „Jastrzębia” z każdym dniem rósł w siłę – w połowie września 1943


roku liczył już 150 żołnierzy – a pod jego ochronę do Zasmyk ściągały setki
Polaków. Sam porucznik często urządzał wyprawy zbrojne, których celem była
ewakuacja i ściągnięcie ludności zagrożonych miejscowości. Jednocześnie
trzymał w szachu okoliczne oddziały UPA, których dowódcy bali się zadzierać
ze strasznym polskim zagończykiem.
Kierowana przez Władysława Czermińskiego baza zyskała dumną nazwę
Rzeczypospolitej Zasmyckiej. Był to skrawek wolnej Polski na płonącym,
pogrążonym w anarchii i mordzie Wołyniu.
„Jastrząb” poczuł się na tyle pewnie, że wziął pod opiekę także sąsiednią
miejscowość Kupiczów, zamieszkaną przez Czechów, potomków osadników,
którzy przybyli na Wołyń w dziewiętnastym wieku. Porucznik Władysław
Czermiński przepędził stamtąd upowców i obsadził miasteczko własną załogą.
Banderowcy nie pogodzili się jednak z tą dotkliwą porażką i ujmą na honorze.
22 listopada 1943 roku uderzyli na Kupiczów.

Chmary banderowców zaatakowały polskie pozycje ze wszystkich stron –


wspominał Feliks Budzisz, wówczas dwunastolatek. – Kiedy pod koniec dnia
oblężenia wydawało się, że lada chwila pęknie pierścień obrony, na tyłach
banderowców odezwało się gromkie i zbawcze „Hurra!”. Z odsieczą przyszedł
„Jastrząb”! Polski pluton przeciął obręcz oblężenia i przepędzono banderowców
spod miasteczka.
Ojciec wspominał tę bitwę jako jedną z najbardziej dramatycznych, w jakich
przyszło mu uczestniczyć od 1 września 1939 roku. Był w trzyosobowej załodze
bunkra przy kościele. Do pomocy miał dwóch nieostrzelanych Czechów, którzy
dygotali ze strachu, ale trwali na placówce do końca.

W boju tym polscy żołnierze zdobyli nawet… upowski „czołg”. Był to stary
sowiecki traktor, który wiejscy kowale obłożyli stalowymi płytami. Dziwaczny
pojazd, który mógłby znaleźć się na planie filmu Mad Max, miał rykiem silnika
przerazić polskich obrońców. Idący za nim banderowiec strzelał zaś z karabinu,
na którego lufę nałożono dziurawe wiadro. Miało to sprawić wrażenie, że
„czołg” strzela w stronę Polaków z działa.
Całe szczęście w rozstrzygającym momencie bitwy osobliwy pojazd się…
zepsuł. A jego załoga, która próbowała uruchomić silnik korbą, została
wystrzelana.
„Jastrząb” tak zalał upowcom sadła za skórę, że zaczęli szerokim łukiem
omijać jego terytorium. W efekcie do końca roku Polacy przejęli kontrolę nad
całym terenem na południe od Kowla. „Jastrząb” był w niezłej sytuacji
operacyjnej. „Obecność wojsk niemieckich w okolicy – pisał Józef Turowski –
czyniła mniej prawdopodobną napaść ze strony banderowców na osiedla
polskie”.
Porucznik Czermiński – rozsądny człowiek – starał się zresztą nie wchodzić
Niemcom w drogę. Jego priorytetem była obrona Polaków przed banderowcami.
Dowiódł tym, że nie zbywa mu na przytomności umysłu i pragmatyzmie,
których brakowało jego przełożonym.

Oddział „Jastrzębia” – wspominał Antoni Mariański – uczestniczył w wielu


akcjach, idąc na pomoc zagrożonej ludności. Było to wówczas jego najważniejsze
zadanie. Walka z Niemcami musiała zejść na dalszy plan.
Oczywiście tarcia były nieuniknione. Wołyń nie był aż tak duży, aby spory
oddział partyzancki nigdy nie natknął się na Niemców. Do spotkania takiego
doszło 16 listopada. „Jastrzębiacy” wpadli na patrol Wehrmachtu i nastąpiła
wymiana ognia. Polacy wzięli trzech jeńców – oficera i dwóch żołnierzy.
Decyzja „Jastrzębia” była szybka i słuszna: Niemców całych i zdrowych odesłał
furmanką do Kowla. Miał ważniejsze rzeczy na głowie, niż wdawać się
w awantury z Niemcami.
Dla „Jastrzębia” walka z UPA i obrona Polaków to była sprawa osobista. Sam
przeżył banderowską rzeź i niezwykle boleśnie dotykały go okrucieństwa
ukraińskich rezunów.

Boje z Ukraińcami – wspominał Wacław Gąsiorowski – w obronie mordowanej


polskiej ludności musieliśmy toczyć na okrągło. Zdarzało się, że przybywaliśmy
za późno, tuż po dokonanej zbrodni. Nie pamiętam, jaka to była wieś, chyba
Moczułki, wtedy po raz pierwszy zobaczyłem, jak „Jastrząb” płacze. A to był
twardy żołnierz, który rzadko pokazywał emocje.
Widok, który tam zastaliśmy, przechodził ludzkie pojęcie. Maleńkie dzieci
powbijane na kołki w płocie. Kobiety leżące na podwórku z rozprutymi
brzuchami. Jedna z nich była w ciąży. Wyrwany z jej brzucha płód leżał obok niej.
Mężczyźni mieli odrąbane siekierami głowy. Wszyscy zastanawiali się, jak można
się posunąć do takiego zwyrodnialstwa, i mocniej ściskali w rękach karabiny.

Zwycięskie, szalone boje „Jastrzębia” i innych dzielnych partyzantów


z Wołynia udowodniły, że sotnie UPA nie są godnym przeciwnikiem dla
profesjonalnie dowodzonych i przeszkolonych polskich partyzantów.
Banderowcy, skorzy do grabieży, gwałtów, podpaleń i mordów, w starciu
z oddziałami wojskowymi z reguły ustępowali pola.
To kolejny dowód na to, że gdyby Armia Krajowa przystąpiła do akcji pół
roku wcześniej i przysłała na Wołyń pięćdziesięciu takich „kozaków” jak
„Bomba” i „Jastrząb”, rzezi wołyńskiej być może w ogóle by nie było. A już na
pewno pochłonęłaby znacznie mniej ofiar śmiertelnych.
13

Odsiecz, która nie nadeszła

Latem 1943 roku, gdy ludobójcze mordy na wołyńskich Polakach sięgnęły


szczytu, miejscowe struktury Armii Krajowej nie mogły udzielić rodakom
żadnej poważniejszej pomocy. Wynikało to z pięciu zasadniczych powodów:
1. Struktury polskiej konspiracji na Wołyniu powstały zbyt późno.
2. Wołyńska AK, konsekwentnie lekceważąc zagrożenie ze strony UPA, nie
sformowała oddziałów partyzanckich, które mogłyby bronić żyjących tam
Polaków.
3. AK kurczowo trzymała się antyniemieckich planów powstańczych
i większą część swoich wysiłków skupiała na szykowaniu się do operacji
„Burza”.
4. Skuteczne działanie wołyńskiego podziemia paraliżował ostry konflikt
między dowódcą AK a delegatem rządu na kraj.
5. Wołyńska AK – mimo wielu apeli i próśb – nie doczekała się dostaw broni
i ludzi z centralnej Polski.
Wszystko to spowodowało, że gdy latem 1943 roku banderowcy przystąpili
do totalnej eksterminacji Polaków na Wołyniu, większość z nich była całkowicie
bezbronna. W tej sytuacji stanowcza, natychmiastowa interwencja Komendy
Głównej Armii Krajowej stała się już absolutną, palącą koniecznością.
Jak pisałem w poprzednich rozdziałach, począwszy od początku 1943 roku,
Wołyniacy wysyłali do Warszawy coraz bardziej rozpaczliwe prośby
o przysłanie odsieczy. Przypomnijmy cytowany już raport Biura Wschodniego
Delegatury Rządu na Kraj z kwietnia 1943 roku:

Bezbronna ludność polska jest w fatalnym położeniu, grożącym jej zupełną


zagładą. Niewątpliwie wypadki te nie byłyby tak groźne, gdyby istniały w terenie
polskie oddziały zbrojne, na co bezskutecznie niemal od pół roku przy każdej
sposobności i w każdym sprawozdaniu zwracamy uwagę. Koniecznym jest
również przygotowanie w centrum Państwa i za granicą jednostek, które w chwili
przełomu mogłyby być natychmiast rzucone na zagrożone punkty. Zgniecenie
w zarodku akcji wybuchającej w jednym miejscu zapobieże jej rozszerzeniu się.
Ten sam postulat zgłaszał również wielokrotnie delegat Kazimierz Banach.
W archiwach zachowało się wiele jego raportów i apeli, w których domagał się
przysłania na Wołyń polskich partyzantów z Lubelszczyzny.

W tym stanie rzeczy opanować sytuację można tylko przy pomocy siły zbrojnej!
– pisał 13 sierpnia 1943 roku. – Siły zbrojnej ważącej coś w tutejszej sytuacji
siłami tylko wołyńskiej ludności polskiej stworzyć się nie da. Wprowadzenie
z zewnątrz 10 uzbrojonych kompanii, każda w sile 100 ludzi, utworzyłoby
szkielet wołyńskich sił partyzanckich, które szybko urosłyby do liczby 4 do 5
tysięcy.

Apel ten Banach powtórzył w meldunku z 15 września:

Utrzymanie się Polaków na Wołyniu w bazach i miastach uzależnione jest od


natychmiastowej pomocy zewnętrznej. Pomoc ta winna być następująca:
1. dostarczyć ludności w bazach i miastach najkonieczniejszego minimum
broni i amunicji,
2. wprowadzić z centrum kraju na Wołyń kilkanaście oddziałów partyzanckich
dobrze uzbrojonych – zwłaszcza w broń maszynową.

Stanowisko Kazimierza Banacha popierał Piotr Jarocki „Wojnicki”, zastępca


kierownika Biura Wschodniego Departamentu Spraw Wewnętrznych Delegatury
Rządu na Kraj. Był to jeden z nielicznych działaczy podziemia na szczeblu
centralnym, który rozumiał tragizm sytuacji Polaków na Wołyniu. I próbował –
bezskutecznie – nakłonić przywódców Polskiego Państwa Podziemnego do
działania w sprawie Wołynia.

Krytyczna sytuacja na tym terenie wymaga zdecydowanych decyzji – apelował


w piśmie z 25 września 1943 roku. – Każdy dzień zwłoki znaczony jest dosłownie
krwią elementu polskiego, a brak aktywności może pociągnąć nieobliczalne
skutki.
Wobec braku ochrony może nastąpić likwidacja elementu polskiego na terenie
województw południowo-wschodnich, gdzie wśród ludności ukraińskiej skrajne
elementy szerzą i utrwalają przekonanie, że w razie wytępienia Polaków „z takimi
faktami dokonanymi liczyć się będą nawet Churchill i Roosevelt”.
Należy jak najsilniej poprzeć żądanie delegata wołyńskiego, który uważa za
realne i mogące mieć wpływ na tragiczną sytuację wołyńską – utworzenie jeszcze
obecnie szeregu polskich oddziałów partyzanckich.
Również wołyński dowódca AK Kazimierz Bąbiński zdawał sobie sprawę ze
szczupłości własnych sił. Według biografa pułkownika Dariusza Faszczy
również zwrócił się do Warszawy o posiłki. Prosił o oddanie pod jego komendę
kilkunastu uzbrojonych po zęby oddziałów AK. Wojsko to mogło zostać
przysłane z położonej za miedzą Lubelszczyzny, której lasy i wsie
nafaszerowane były silną polską partyzantką. Jaka była odpowiedź Warszawy?
Odmowna.
Czyżby przebiegająca na Bugu granica między Generalnym
Gubernatorstwem a Komisariatem Rzeszy Ukraina, do którego należał Wołyń,
była nie do przebrnięcia? Skądże. W drugiej połowie 1943 roku oddział
partyzancki porucznika Kazimierza Filipowicza „Korda” we współpracy
z działającym na Lubelszczyźnie oddziałem „Zemsta” opanował obie strony
rzeki na wysokości wsi Binduga. Wolne, bezpieczne przejście z Generalnego
Gubernatorstwa na Wołyń zostało więc otwarte. Niestety nikt z niego nie
skorzystał.
Generał Tadeusz Bór-Komorowski, aby zatuszować to skandaliczne
zaniechanie, w raportach wysyłanych do Londynu uciekł się nawet do kłamstwa.
„W celu przyjścia z pomocą zagrożonemu terenowi skierowałem ostatnio do
Okręgu Wołyńskiego kilka grup partyzanckich i dywersyjnych z Generalnego
Gubernatorstwa” – pisał w meldunku obejmującym okres od 1 marca do 31
sierpnia 1943 roku. W rzeczywistości żadne grupy partyzanckie na Wołyń
wysłane nie zostały.
A jeżeli chodzi o broń, to Okręg Wołyń otrzymał od Komendy Głównej AK…
5 tysięcy sztuk amunicji pistoletowej i tysiąc karabinowej. Nabojów tych
wystarczyłoby co najwyżej na kilkugodzinną pukaninę, a nie na prowadzenie
totalnej wojny z liczącą kilkanaście tysięcy ludzi banderowską partyzantką. Była
to więc śmieszna „pomoc”. Kropla w morzu potrzeb.
Ta sprawa musi szokować, ponieważ Warszawa obiecała Wołyniowi zrzuty
broni. Komenda Główna AK wyznaczyła nawet na terenie Wołynia konkretne
strefy zrzutu i poinformowała tamtejsze struktury o konkretnych terminach,
w których miały nadlecieć polskie samoloty z Wielkiej Brytanii.

Zrzuty, konieczne zarówno do zadań wojskowych, jak i obrony ludności, mimo


zapowiedzi, nie nadeszły nigdy – pisał major Klimowski „Ostoja”. – Od września
począwszy, przez pięć miesięcy oddziały partyzanckie „Sokoła” i „Jastrzębia”
wychodziły na „czuwanie”. Każdorazowy dziesięciodniowy pobyt w jednym
miejscu małego oddziału partyzanckiego kosztował kilku zabitych i rannych. Ani
jeden zrzut nie nadszedł.
Mimo próśb i nalegań Komenda Główna AK nie zaopatrzyła również swoich
wołyńskich struktur w aparaty radiowe. W efekcie oddziały partyzanckie
stacjonujące w bazach samoobrony musiały się kontaktować jak w czasach
powstania Chmielnickiego – wysyłając gońców, którzy przedzierali się przez
tereny opanowane przez banderowców.
Wyprawy te przypominały słynną misję Jana Skrzetuskiego, który
z oblężonego Zbaraża przedzierał się do króla Jana Kazimierza. Dzielny
towarzysz pancerny musiał się wówczas czołgać przez ścierniska, nurkować
w bagnie i zagrzebywać w trawach, żeby ukryć się przed patrolującymi teren
kozakami. W siedemnastym wieku był to niemalże jedyny sposób na
przekazanie wiadomości na dłuższe dystanse.
W roku 1943 wystarczyłoby jednak kilka radiostacji. Dostarczenie ich na
Wołyń uratowałoby życie wielu ludziom. Część wołyńskich gońców i posłańców
– mimo sprytu i ofiarności – wpadła bowiem w ręce upowców i zginęła
w męczarniach. Nie wygląda jednak na to, żeby to spędzało sen z powiek
oficerom z Warszawy i Londynu.
Podobnie rzecz się miała z pieniędzmi, za które wołyńskie samoobrony
mogłyby kupować broń i amunicję. W kwietniu 1943 roku pułkownik Bąbiński
na ten cel przekazał 25 000 marek. W drugiej połowie tego roku kolejne sumy
wygospodarowali lokalni dowódcy AK. Kasy wołyńskiego podziemia świeciły
jednak pustkami i przekazane przez nie pieniądze nie mogły pokryć potrzeb baz
i ośrodków samoobrony, które codzienne odpierały zaciekłe ataki UPA.

Powodowało to, że lokalni dowódcy na Wołyniu jeździli w tej sprawie do


Komendy Głównej AK w Warszawie – pisał historyk Ernest Komoński. – Tam
prowadzili rozmowy, skąd brać sumy na funkcjonowanie ośrodków.
W odpowiedzi usłyszeli, że nie ma szans na żadne pieniądze z Komendy Głównej.

O braku wsparcia materialnego dla konającego Wołynia pisał z olbrzymim


żalem Kazimierz Banach. Gdy czyta się jego meldunki w tej sprawie, po prostu
serce się kraje.

Najdotkliwiej odczuwamy brak broni i amunicji – informował Warszawę 13


sierpnia 1943 roku. – Co więcej, nam brak i pieniędzy na zakup broni. Żeby
można wszystkie możliwości zakupu broni wykorzystać, trzeba mieć zawsze
rezerwy pieniężne. W tym tragicznym położeniu robimy wszystko, co możliwe.
Pomoc finansowa centrali, zwłaszcza na zakup garnków i opiekę, ma kolosalne
znaczenie. Szkoda tylko, że nawet w tych skromnych granicach, w jakich jest nam
przyznana, wpływa z takim oporem i opóźnieniem i jest po prostu wyduszana.
Kazimierz Banach ogromnie się również zawiódł na swej macierzystej
formacji, ruchu ludowym. Działając na rzecz sprowadzenia odsieczy dla
Wołynia, delegat rządu na kraj starał się działać dwutorowo. O przysłanie wojsk
zabiegał w Komendzie Głównej Armii Krajowej, ale również w Komendzie
Głównej Batalionów Chłopskich.
Liczył widocznie na swoją mocną pozycję w Stronnictwie Ludowym.
Niestety, przeliczył się. Dowództwo Batalionów Chłopskich oczywiście obiecało
wyekspediowanie za Bug silnego oddziału. Ustalono nawet dokładny czas
i miejsce przeprawy przez rzekę. Umówionego dnia po żołnierzy BCh przybył na
wschodni brzeg patrol wołyńskiej AK pod dowództwem porucznika Michała
Fijałki „Sokoła”. Mimo długiego oczekiwania na zachodnim brzegu nikt się nie
pojawił… Obietnica nie została dotrzymana.
A przecież żołnierze i oficerowie Batalionów Chłopskich aż się rwali do
pomocy. Zwolennikiem zbrojnej interwencji na Wołyniu był między innymi
komendant BCh w Tomaszowie Lubelskim Franciszek Bartłomowicz „Grzmot”.

Według nadesłanych ostatnio meldunków – czytamy w raporcie Armii Krajowej


– ludzie „Grzmota” ciągną do lasu młodzież celem formowania oddziałów do
akcji za Bugiem. Oddziały te mają iść za Bug przeciw Ukraińcom w obronie
Polaków. Już wcześniej, jako pierwsza wspólna akcja, było wyznaczone przez
„Grzmota” palenie wsi ukraińskich. Do akcji za Bug wyrywa „Grzmot” co
zapaleńsze jednostki młodzieży.

Niestety ci zapaleńcy musieli pozostać w domu. Akcja spaliła na panewce.


Dlaczego? Bo miejscowe podziemie chłopskie skonfliktowało się
z miejscowymi strukturami AK! Tak, tam też Polacy nie potrafili się dogadać.
Dowódcy AK z tej części Lubelszczyzny uznali akcję „Grzmota” za zagrożenie
dla swojej pozycji – „kierowników akcji zbrojnej całego narodu”.
Ostatecznie sprawie ukręciła głowę „trójka polityczna”, czyli reprezentanci
głównych partii działających w podziemiu. Franciszek Bartłomowicz przedstawił
jej swój projekt odsieczy dla Wołynia 24 października 1943 roku. Niestety,
spotkało go srogie rozczarowanie. „Na akcję zezwolenia nie otrzymałem –
raportował – co było przyczyną, dla której zrezygnowałem z zajmowanego
stanowiska”.
Palcem nie kiwnęła więc nie tylko Armia Krajowa – nie zrobiły tego również
Bataliony Chłopskie. Żadnych realnych działań zmierzających do ratowania
Wołyniaków nie przedsięwzięły Narodowe Siły Zbrojne ani żadne inne
organizacje i organizacyjki tworzące polskie podziemie zbrojne na terenie
Generalnego Gubernatorstwa. Nikt nie chciał nadstawiać karku w obronie
rąbanych siekierami i palonych żywcem rodaków.
Z zachowanych dokumentów wynika, że raporty Kazimierza Banacha oraz
dramatyczne apele mordowanych Wołyniaków nie były wcale wyrzucane do
kosza. W Warszawie, na szczytach Polskiego Państwa Podziemnego, czytano je
i rozważano. Ostateczny brak reakcji na banderowskie ludobójstwo nie był więc
przypadkiem wynikającym z zaniedbania czy gapiostwa. Był świadomą decyzją.

Wydarzenia na Wołyniu i napływające stamtąd alarmujące wiadomości –


wspominał major Tadeusz Sztumberk-Rychter – już we wrześniu 1943 roku
w Komendzie Głównej AK wywołały pewną reakcję, o której rozmiarach trudno
mi dziś sądzić. Planowano w każdym razie przerzucenie na Wołyń kilku
oddziałów partyzanckich zgrupowanych na Zamojszczyźnie, które posiadając już
pewne doświadczenie bojowe, miały stanowić szkielet tworzących się
miejscowych oddziałów samoobrony. Któregoś dnia zostałem wezwany do
komendanta okręgu w Lublinie, gdzie bezpośrednio od „Marcina” [komendanta
Okręgu Lubelskiego AK, płk. Kazimierza Tumidajskiego – red.] otrzymałem
rozkaz sformowania zbiorczej kompanii w sile około 150 ludzi z istniejących
i działających oddziałów. Pewne przygotowania zostały już poczynione, gdy nagle
przyszło odwołanie wydanego uprzednio rozkazu.

Dlaczego tak się stało? Przyczyn było kilka. Przede wszystkim Komenda
Główna AK żałowała broni, której potrzebowała do przyszłej walki z Niemcami
w centrum kraju. Wysłanie jej na peryferyjny, zapomniany przez Boga i ludzi
Wołyń uważano w Warszawie za marnotrawstwo.

Udział sił zbrojnych w kraju – pisał komendant główny AK w meldunku z połowy


1943 roku – w organizowaniu samoobrony oraz jej bojowe nastawienie musi być
ograniczone, gdyż nie mogą wszczynać powszechnej walki równej powstaniu
i stracić z oczu głównego późniejszego zadania. Nie mam też do dyspozycji
dostatecznego uzbrojenia ani amunicji.

Zamiast karabinów, nabojów i granatów warszawskie Kierownictwo Walki


Podziemnej planowało udzielić rąbanym siekierami rodakom… wsparcia
propagandowego. Zamiast strzelać do banderowców, przywódcy Polskiego
Państwa Podziemnego planowali wpłynąć na nich za pomocą szeptanki, ulotek
oraz… specjalnych „kolumn propagandowych”, które wyruszyłyby do wiosek
opanowanych przez nacjonalistów, aby urządzać uświadamiające wiece
i pogadanki.
Propaganda ta – jak wynika z dokumentów KWP z sierpnia 1943 roku –
miała się opierać na następujących tezach:

– Armia Polska na emigracji stanowi potężną, dobrze uzbrojoną, znakomicie


wyposażoną i gotową do działań w Europie, i to zarówno na lądzie, jak
i w powietrzu, siłę.
– Szczególnie potężną częścią Armii Polskiej jest wyposażone
w najnowocześniejszy sprzęt i znakomicie wyćwiczone lotnictwo, zbrojne ramię,
które dosięgnąć może z łatwością nawet bardzo zdawałoby się odległych od
obecnego terenu walk terytoriów.
– Nasze liczne wojska spadochronowe mogą w razie potrzeby zupełnie
nieoczekiwanie w odpowiedniej chwili zjawić się na naszym terytorium.
– Potęga armii sojuszniczych jest niezrównana i z każdym dniem jeszcze
wzrasta.
– W sprawie mordowania Polaków przez Ukraińców nasz rząd
i zaprzyjaźnione rządy alianckie nie zabierały dotąd głosu. Ale w odpowiednim
momencie nie będą już rozmawiać, lecz przejdą od razu do czynów i zaczną
wymierzać sprawiedliwość. Drogo wtedy trzeba będzie za krew polską płacić.
Niech nikt nie liczy na bezkarność.

Komentarz do tego dokumentu może być tylko jeden. To dowód, że


podziemne grube ryby z Warszawy zupełnie oderwały się od rzeczywistości.
Wszystkie te „straszne groźby” mogły tylko ubawić oprawców z UPA.
Stacjonująca w dalekiej Anglii emigracyjna armia. Bombowce, wojska
spadochronowe. Churchill, Roosevelt i Bóg wie co jeszcze. Były to po prostu
strachy na Lachy. Bajki o żelaznym wilku. Twarda wołyńska rzeczywistość była
diametralnie odmienna. UPA była tam całkowitym panem sytuacji i bezkarnie
wyrzynała kolejne wioski i miasteczka zamieszkane przez bezbronnych,
zdezorientowanych, porzuconych przez swój rząd Polaków.
Projekt „kolumn propagandowych” byłby nawet zabawny – gdyby nie jego
tragiczny wymiar. Polskie wsie na Wołyniu płonęły, a Polskie Państwo
Podziemne marnotrawiło czas na śmiesznostki. Oczywiście Kierownictwo Walki
Podziemnej stawiało również „projekty wniosków do akcji czynnej”. Ale za tymi
„projektami wniosków” nie szły żadne czyny. Pozostały one na papierze.
Wyjątkowo absurdalne były również pogróżki pod adresem banderowców,
które zaczęła drukować część konspiracyjnej prasy.

Państwo nie będzie mogło traktować jednakowo Polaków, którzy cierpieli


i walczyli, i Ukraińców, którzy cierpienia zadawali – grzmiał akowski „Biuletyn
Informacyjny Ziemi Czerwieńskiej” pod koniec 1942 roku. – Odpłata państwa
nastąpić musi, gdyż tego wymaga poczucie sprawiedliwości. Odpłata zaś będzie
zależała od stopnia winy.

We wrześniu 1943 roku inna gazetka podziemna straszyła, że Armia Krajowa


będzie wieszać „ukraińskich łotrzyków”. Tak komentował to anonimowy autor
notatki z 2 października 1943 roku, która znalazła się w materiałach polskiego
podziemia przechowywanych w Gabinecie Rękopisów Biblioteki Uniwersytetu
Warszawskiego:

Akcenty siły wobec Ukraińców są dziś oczywiście potrzebne, ale nie tyle
w słowach, ile w gotowości do obrony, w czynach. Takie grzmiące hasła okrywają
nas tylko śmiesznością. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że słowami Ukraińców
nie przestraszymy. Przestraszyć ich może nasza gotowość do samoobrony.
Oczywiście dużo jest „łotrzyków ukraińskich”, oczywiście wielu z nich
powiesimy. Ale po co o tym teraz opowiadać, póki nie mamy siły tego zrobić.

Święta racja. Działacz konspiracyjny, który rozpisywał się o wieszaniu


łotrzyków, znacznie lepiej by zrobił, gdyby przyjechał z Warszawy na Wołyń,
udał się do jednej z baz samoobrony i podczas nocnego ataku rozbił maszynę, na
której napisał ów groźny artykuł, na głowie jakiegoś banderowca. Ale
oczywiście znacznie łatwiej było debatować i pisać artykuły w dalekiej
Warszawie, niż narażać życie w walce z UPA.
Znawca problematyki wołyńskiej może w tym miejscu zawołać: Hola, hola,
co też pan tu wypisuje?! Jak może pan twierdzić, że Komenda Główna Armii
Krajowej nie wysłała na Wołyń żadnych posiłków? Przecież to nieprawda!
Ach, przepraszam. Rzeczywiście. Na Wołyń przybył z Generalnego
Gubernatorstwa oddział wojskowy nazywany kompanią warszawską. Tyle że…
– nastąpiło to w marcu 1944 roku, a więc o rok za późno,
– kompania ta liczyła 57 ludzi,
– na Wołyń nie przysłano jej po to, by ratowała polskie wsie przed
banderowcami (w marcu 1944 roku nie było już czego ratować), lecz by
w szeregach 27. Dywizji Wołyńskiej walczyła z Niemcami i witała na
polskiej ziemi bolszewików.
Pozostawię to bez komentarza. Sprawa ta może służyć za symbol postawy
dowództwa Armii Krajowej i kierownictwa Polskiego Państwa Podziemnego
wobec ludobójstwa Polaków na Wołyniu.
14

Co sobie pomyśli świat?

Dlaczego w Warszawie nie zdecydowano się wysłać odsieczy dla konającego


Wołynia? Dlatego, że „mężowie stanu” z Polskiego Państwa Podziemnego
obawiali się, że energiczna polska akcja wymierzona w ukraińską rebelię
zostanie źle odebrana przez naszych ukochanych sojuszników. Amerykanów
i Anglików.

Sytuacja Polski na arenie międzynarodowej – napisano w komunikacie


przedstawicieli stronnictw politycznych skupionych przy Kierownictwie Walki
Podziemnej – nie pozwala na nieprzemyślane podniesienie tej sprawy. Problem
ukraiński w Polsce posiada bowiem w opinii zagranicznej złą markę i każde jego
zagadnienie powoduje wzrost krytycyzmu w stosunku do Polski.

Polscy decydenci uważali, że zdecydowana rozprawa Armii Krajowej z UPA


odbiłaby się szerokim echem na świecie. A co za tym idzie, alianci mogliby
uznać, że Polska jest ciemiężycielką ludności ukraińskiej i w ogóle nie radzi
sobie z utrzymaniem terenów mieszanych narodowościowo. Na przyszłej
konferencji pokojowej należy więc odebrać jej Wołyń i Galicję Wschodnią.

Udostępnienie potrzebnej Kresom broni – pisał po latach pułkownik Jan Rzepecki


„Prezes”, szara eminencja Komendy Głównej AK – roznieciłoby ogień walki do
niewyobrażalnych rozmiarów, a opinia publiczna świata uzyskałaby argument, że
walka Polaków o granice z września 1939 roku była błędem politycznym.

To właśnie te kuriozalne obawy przeważyły szalę, gdy oficerowie Komendy


Głównej AK zdecydowali się zostawić wołyńskich Polaków na pastwę rezunów.
Woleli, aby rodacy zza Buga konali w ciszy i samotności, niż żeby świat zwrócił
uwagę na jątrzący „problem ukraiński” w granicach przedwojennej Polski.
Kierownictwo Polskiego Państwa Podziemnego starało się zrobić wszystko,
żeby spór z Ukraińcami rozwiązać nie – broń Boże! – za pomocą siły, ale
polubownych rozmów i negocjacji. Podobnego zdania był rząd w Londynie.
Dlatego też, począwszy od 1941 roku, Polacy inicjowali kolejne rundy jałowych,
prowadzących donikąd rokowań z Organizacją Ukraińskich Nacjonalistów.
Dział Narodowości Ministerstwa Informacji i Dokumentacji – pisał historyk
profesor Czesław Partacz – jesienią 1942 roku uważał, że nie ma mocniejszego
argumentu w dziedzinie politycznej do obrony ziem południowo-wschodnich, jak
ukazanie oznak świadczących o porozumieniu polsko-ukraińskim. Uważano
również, że należy uczynić jak najdalej idące starania dla uniknięcia zbrojnego
starcia między obu narodami, tak jak to było w 1918 roku.

Wszystko, tylko nie walka! Wszystko, tylko nie interwencja zbrojna! Musimy
się z nimi dogadać, musimy ich jakoś obłaskawić! Stanowisko takie jeszcze
jesienią 1942 roku można by uznać za słuszne. Tragizm sytuacji polegał jednak
na tym, że nie uległo ono zmianie, nawet gdy zbrojne ramię OUN przystąpiło do
eksterminacji dziesiątków tysięcy Polaków.

12 października 1943 roku Rada Narodowa uznała, że najważniejszym zadaniem


Pełnomocnika Rządu w dziedzinie polityki winno być ułatwienie rządowi
utrzymania przy Polsce Kresów wschodnich – pisał profesor Partacz. –
W związku z tym powinny być zintensyfikowane rozmowy polsko-ukraińskie.
W ich trakcie należy dążyć do uzyskania oświadczenia zorganizowanych sił
politycznych ze strony ukraińskiej, że Ukraińcy mieszkający na tym terenie chcą
pozostać obywatelami polskimi.

A oto fragment charakterystycznej wewnętrznej analizy Polskiego Państwa


Podziemnego, która znajduje się archiwum Biblioteki Uniwersytetu
Warszawskiego. Wymieniano w niej trzy główne korzyści z osiągnięcia
porozumienia z Ukraińcami:

1. Konflikt polsko-ukraiński w momencie cofania się Niemców mógłby wywołać


interwencję Rosji. Już raz wystąpiła w obronie Zachodniej Ukrainy przed
imperializmem polskich panów.
2. W razie konfliktu z Ukraińcami i interwencji Rosji trudno liczyć na skuteczne
poparcie krajów anglosaskich.
3. Natomiast osiągnięcie porozumienia z Ukraińcami przekreśliłoby na terenie
międzynarodowym wszelkie zakusy rosyjskie na rewizję granicy polsko-
rosyjskiej. Argument, że cała ludność bez względu na narodowość nie życzy
sobie przyłączenia do Rosji, lecz chce pozostać w Polsce, miałby wielkie
znaczenie za granicą. W razie zaś interwencji rosyjskiej ułatwiłoby nam
operacje obronne i zapewniło poparcie Stanów Zjednoczonych i Anglii.
Nieszczęśni ludzie! Ślepcy żyjący mrzonkami i złudzeniami. Do
oszołomionych własną propagandą umysłów naszych – pożal się Boże –
przywódców nie docierały oczywiste fakty. Ziemie wschodnie przecież i tak były
stracone! I nie miało to nic wspólnego z żadnym polsko-ukraińskim konfliktem,
który na świecie nie interesował psa z kulawą nogą. Z perspektywy Stalina był
błahostką. To, czy Polacy i Ukraińcy byli skłóceni, czy pogodzeni, nie miało
najmniejszego znaczenia dla jego planów podboju Europy.
Realna sytuacja była taka: 2 lutego 1943 roku pod Stalingradem kapitulowała
armia feldmarszałka Friedricha von Paulusa. Był to moment zwrotny w historii
II wojny światowej. Fortuna na froncie wschodnim odwróciła się od III Rzeszy.
Armia Czerwona przeszła do kontrataku, a Wehrmacht zaczął się wycofywać.
Front wschodni z każdym tygodniem zaczął się przybliżać do przedwojennej
granicy II Rzeczypospolitej.
Klęska stalingradzka przypieczętowała los Polski. Jasne stało się bowiem, że
Rzeczpospolita nie zostanie wyzwolona przez wojska amerykańskie i brytyjskie
– które nie paliły się do utworzenia drugiego frontu – ale że zajmą ją nacierający
bolszewicy. A to oznaczało, że Wołyń i Galicja Wschodnia zostaną wchłonięte
do Związku Sowieckiego. Było to oczywiste.
Należało jednak mieć odwagę cywilną, aby spojrzeć w oczy faktom. Tej
odwagi ówczesnym polskim decydentom zabrakło.
Cóż w tej sytuacji należało zrobić? Skupić się na celach realnych. Na tym, by
minimalizować straty.
Rozważając dzisiaj te bolesne sprawy, należy pamiętać o ideowym obliczu
kierownictwa Polskiego Państwa Podziemnego. Czynniki rozdające w nim karty
bardzo mocno i demonstracyjnie podkreślały swój „demokratyzm”. Po części
wynikało to z ideologii głównych partii politycznych – PPS, SL i SP – a po
części chodziło o podlizanie się aliantom zachodnim. Wielkim demokracjom.
Partie, które zdominowały polskie podziemie w dwudziestoleciu
międzywojennym, były ostro sekowane przez rządzący obóz piłsudczykowski.
Sprawiało to, że Polskie Państwo Podziemne stanowczo odcinało się od
autorytarnej spuścizny „reżimu sanacyjnego”. A już szczególnie od
nacjonalistycznej, polonizacyjnej polityki, jaką reżim ten prowadził wobec
mniejszości narodowych na ziemiach wschodnich.
To z zasady słuszne stanowisko niestety dodatkowo hamowało dowództwo
AK przed wydaniem rozkazu o przeprowadzeniu ostrej rozprawy z UPA.
Obawiano się bowiem przelewania „krwi pobratymczej”, powtarzania błędu
Piłsudskiego, za jaki uważano pacyfikację Galicji Wschodniej z 1930 roku.
Według idealistycznych koncepcji warszawskich intelektualistów, którzy
zajmowali się w podziemiu „kwestią ukraińską”, Polska po wojnie miała
sfederować się z Ukrainą położoną za Zbruczem, a na terenie Wołynia i Galicji
Wschodniej przyznać swym ukraińskim obywatelom daleko idące swobody.
W warszawskim podziemiu prym wiodło stronnictwo liberalne i ukrainofilskie.
W styczniu 1943 roku warszawski delegat rządu na kraj zaapelował do prasy
podziemnej, aby w artykułach dotyczących sprawy ukraińskiej unikała „zwrotów
i określeń jątrzących czy nawet obraźliwych dla strony przeciwnej”. Kolejne
tezy, deklaracje i odezwy wystosowywane przez rząd w Londynie i Polskie
Państwo Podziemne zawierały zaś pochlebstwa, obietnice oraz nawoływania do
zgody i wspólnej walki przeciwko Niemcom.
Weźmy Odezwę do Narodu Ukraińskiego wydaną przez Krajową
Reprezentację Polityczną 30 lipca 1943 roku. A więc wtedy, gdy ludobójstwo na
Wołyniu weszło w najbardziej brutalną i masową fazę. Odezwa zaczynała się od
stwierdzenia, że Wołyń i Galicja muszą pozostać w Polsce, ale Ukraińcy dostaną
w niej szeroką autonomię i przywileje:

Ludność ukraińska pozostała w granicach Rzeczpospolitej będzie cieszyć się


pełnym, faktycznym i prawnym równouprawnieniem, pełną swobodą rozwoju
politycznego, kulturalnego i gospodarczego (równouprawnienie języka
ukraińskiego, szkolnictwo wszystkich stopni do uniwersytetu włącznie).
Gwarancją tej swobody stanie się samorząd terytorialny z wojewódzkim włącznie,
wyposażony w uprawnienia ustawodawcze w zakresie praw lokalnych.

Dalej w odezwie tej znalazło się żądanie (!), aby „niepodległościowcy


ukraińscy” pomogli zatamować nienawiść mas ukraińskich do Polaków,
uzgodnili z polskim podziemiem swoje plany na przyszłość i porzucili wszelką
współpracę z Niemcami.
Dokument ten – choć niewątpliwie zawarte w nim obietnice były szlachetne
i słuszne – w roku 1943 nie mógł mieć żadnego realnego znaczenia. Na takie
ustępstwa było po prostu za późno. Gdyby Polska wystąpiła z nimi
w dwudziestoleciu międzywojennym, zapewne przyniosłoby to zbawienne
skutki, doprowadziło do polsko-ukraińskiego odprężenia. Ale w lipcu 1943
roku?
Snujący te marzycielskie plany nasi poczciwi ukrainofile całkowicie
ignorowali oczywisty fakt, że proponowane przez nich „wspaniałomyślne”
rozwiązanie nie zaspokajało podstawowego postulatu drugiej strony. Działacze
OUN nie chcieli słyszeć o żadnej federacji, o żadnej autonomii i o żadnych
ukraińskich kantonach.
Nie interesowały ich kompromisy i półśrodki. Nacjonalistów ukraińskich
interesował wyłącznie ich program maksimum. Czyli niepodległość. Mało tego,
wyobrażali sobie swoje przyszłe państwo jako homogeniczną etnicznie Ukrainę
dla Ukraińców. Kraj oczyszczony z „wrogich mniejszości”, a więc w pierwszej
kolejności z Polaków. Przywódcy OUN nie dopuszczali myśli, że Wołyń
i Galicja Wschodnia – kolebka ukraińskiego nacjonalizmu – mogłyby się znaleźć
poza ich ojczyzną.
Sprawiało to, że polskie propozycje były dla banderowców po prostu
śmieszne. Odbierali je jako objaw polskiej słabości, a nie realną propozycję
polityczną.
Działacze OUN podkreślali, że Polacy na ustępstwa mieli dużo czasu. Przez
dwadzieścia lat byli przecież panami sytuacji na Wołyniu i w Galicji
Wschodniej. Wówczas jednak stosowali wobec Ukraińców zamordyzm.
Z koncesjami i pięknymi hasłami wystąpili, dopiero gdy sami znaleźli się
w tarapatach.

Jeśli nawet Polacy czasem mówili z Ukraińcami jako z politycznym partnerem –


napisano w czerwcu 1943 roku w podziemnym „Biuletynie” OUN – to tylko
wtedy, gdy Ukraińcy mieli dostateczną siłę, żeby Polaków do tego zmusić. Przy
tym jednak równocześnie snuli Polacy plany zdrady swojego partnera. Łamanie
umów zawartych z Ukraińcami stało się jakby cechą narodową Polaków. Gdy do
tego dołączyć jeszcze osławioną polską megalomanię, która każe im np. dziś
odgrzewać stare teorie jagiellońskie, to staje się zrozumiała trudność rozwiązania
szeregu problemów polsko-ukraińskich.

Trudno odmówić temu stanowisku logiki.


Apetyt ukraińskich nacjonalistów zaspokoić mogło tylko jedno – całkowita
kapitulacja Polski. Natychmiastowe zrzeczenie się przez polski rząd Galicji
Wschodniej i Wołynia na rzecz „samostijnej Ukrainy”. Tego zaś Polacy
oczywiście zrobić nie mogli.
W Polsce i na Ukrainie powstają dziesiątki artykułów i rozpraw na temat
zakulisowych rozmów prowadzonych przez emisariuszy polskich władz
i przedstawicieli OUN. Rozmowy takie toczyły się bowiem niemal przez całą
wojnę. Spotykano się w rozmaitych miejscach i na rozmaitych szczeblach.
Za każdym razem negocjacje te kończyły się jednak fiaskiem – Polacy
i Ukraińcy wstawali od stołu rozmów z niczym. Sprawa ewentualnego
porozumienia nie posuwała się do przodu ani o centymetr. Wobec zasadniczej
różnicy stanowisk nie mogło być inaczej. Obie strony nie miały sobie po prostu
nic do zaoferowania.
Dlatego właśnie nie podzielam entuzjazmu, z jakim część badaczy pisze
o tych rokowaniach. Nie uważam ich za „zaprzepaszczoną szansę”. Przeciwnie,
uważam, że rozmowy te były marnotrawieniem czasu i niepotrzebnym
podtrzymywaniem szkodliwych złudzeń. Banderowcy mydlili Polakom oczy,
grali na czas, deklarowali chęć „kontynuowania dialogu”, a zarazem
systematycznie zbrodniczo depolonizowali Wołyń.

Wszelkie pertraktacje ze strony polskich czynników oficjalnych


z przedstawicielami OUN nie są wskazane – napisano w sprawozdaniu Biura
Wschodniego Delegatury Rządu na Kraj z początku 1943 roku – gdyż zarówno
założenia ideologiczne, jak i nastawienie jej przywódców są tego rodzaju, że
o żadnym uczciwym dotrzymaniu z ich strony podstawowego warunku każdej
polsko-ukraińskiej umowy, to znaczy uznania integralnej przynależności całych
ziem wschodnich do Państwa Polskiego, nie może być mowy.

Lwowskie Stronnictwo Narodowe ujęło zaś sprawę lapidarnie:

Państwo polskie musi mieć dla buntowników, morderców i zdrajców nie fotel
i stół konferencyjny, ale gałąź lub więzienie.

Trudno temu stanowisku odmówić słuszności.


Cytowane wyżej deklaracje i obietnice składane przez najwyższe czynniki
Polskiego Państwa Podziemnego nie tylko nie mogły usatysfakcjonować
ukraińskich nacjonalistów, ale wywoływały również rozgoryczenie Polaków
z Galicji i Wołynia. „Odżywają w Galicji dawne urazy do Warszawy – napisano
w raporcie polskiego podziemia z 15 listopada 1941 roku – i obawa, że stolica
dla zgody z Ukraińcami może poświęcić interesy polskiej mniejszości kresowej”.
Wiosną 1943 roku we Lwowie doszło do znaczącej sceny. Miejscowy
komendant Armii Krajowej generał Kazimierz Sawicki przekazał wówczas
grupie lwowskich profesorów ugodowe propozycje Polskiego Państwa
Podziemnego wysuwane wobec Ukraińców. Nestor lwowskiej profesury, znany
historyk profesor Franciszek Bujak, rozłożył wówczas bezradnie ręce
i powiedział smutno: „Warszawa nas nie rozumie. Nie mają tam dla nas serca.
Wiedziałem, że coś się święci odnośnie spraw Małopolski Wschodniej”.
A oto fragment charakterystycznego dokumentu Delegatury Rządu na Kraj:

Społeczeństwo polskie w Małopolsce Wschodniej przeciwne jest składaniu przez


czynniki miarodajne polskie deklaracji wobec Ukraińców zawierających
ustępstwa, gdyż z wszelką pewnością takie wystąpienia byłyby oceniane przez
Ukraińców jako dowód słabości. Do Ukraińców przemawia przede wszystkim
siła. Siłę Polski trzeba im stale przedstawiać.
Nie zgadzam się, że „do Ukraińców przemawia tylko siła”. To
niedopuszczalne uogólnienie. Zgadzam się natomiast z tym, że tylko siła
przemawiała do ukraińskich nacjonalistów.
15

Czerwone lobby w Komendzie Głównej AK

Napisałem już kilka książek, w których krytykowałem decyzje podejmowane


w przeszłości przez naszych przywódców. Za każdym razem spotykało się to ze
świętym oburzeniem brązowników, którzy uważają, że jakakolwiek krytyka
Polaków jest niedopuszczalnym „szarganiem świętości” i „zdradą narodową”.
Za każdym razem moi adwersarze wysuwali wobec mnie ten sam zarzut:
Łatwo się panu wymądrzać po kilkudziesięciu latach, panie Zychowicz! Pan
bowiem wie, jak potoczyła się historia. Politycy i generałowie, których pan
ośmiela się krytykować, takiej wiedzy nie mieli. W tamtych czasach nikt
podobnych pomysłów nie miał!
Z góry wiedząc, że takie „argumenty” się pojawią, w każdej ze swoich
książek udowadniałem, że już wówczas, w czasie II wojny światowej, było wielu
ludzi, którzy mieli inne zdanie niż nasi rządzący. Wielu ludzi, którzy uważali, że
należy iść inną drogą. Podejmować inne decyzje, niż zostały podjęte. Nie inaczej
było z Wołyniem.
W poprzednich rozdziałach cytowałem raporty, w których polscy
konspiratorzy niskiego i średniego szczebla ostrzegali przed banderowskim
niebezpieczeństwem wiszącym nad wołyńskimi Polakami. Alarmowali
Warszawę, że Polacy na ziemiach południowo-wschodnich siedzą na dymiącym
wulkanie, który w każdej chwili może eksplodować i rozerwać ich na strzępy.
W 1943 roku debata na temat tego, czy iść, czy nie iść na pomoc Wołyniowi,
toczyła się również w samej Warszawie, na samych szczytach władzy Polskiego
Państwa Podziemnego. Jej forum była między innymi Rada Narodowościowa,
niezwykle ważna i wpływowa instytucja, której zadaniem było wypracowanie
strategii Polskiego Państwa Podziemnego wobec „mniejszości” – Ukraińców,
Litwinów i Białorusinów.
Jedną stroną ostrego konfliktu, który rozgorzał w Radzie Narodowościowej,
była grupa działaczy skupionych w Biurze Wschodnim Delegatury Rządu na
Kraj. Tak, to ta sama agenda, która od początku 1943 roku na próżno starała się
skłonić Komendę Główną AK, by podjęła stanowcze działania w obronie
polskich cywilów. Ta sama, która beznadziejnie biła głową w mur warszawskiej
obojętności.
Szefem Biura Wschodniego był Aleksander Zwierzyński „Rawicki”, a jego
zastępcą Piotr Jarocki „Tokarski”, „Wojnicki”. Obaj mieli poglądy narodowe,
obaj należeli do Stronnictwa Narodowego. Umownie możemy więc ich nazwać
frakcją prawicową.
Z kolei przywódcą frakcji lewicowej był reprezentant Armii Krajowej
w Radzie Narodowościowej pułkownik Jan Rzepecki „Prezes”. W poprzednim
rozdziale nazwałem go szarą eminencją Komendy Głównej AK. Bardziej
adekwatne byłoby jednak określenie „czerwona eminencja”.
Rzepecki znany był z radykalnych poglądów i nienawiści do sanacji. Jako
szef Biura Informacji i Propagandy AK opowiadał się za ugodą, szukaniem
kompromisu z bolszewikami. W 1944 roku „Prezes” odegrał ważną rolę
w spisku oficerów, którzy doprowadzili do podjęcia jednej z najbardziej
szkodliwych i tragicznych decyzji w dziejach Polski. Mowa oczywiście
o wywołaniu powstania warszawskiego.
Po wojnie Rzepecki stanął na czele WiN. Aresztowany przez UB poszedł na
pełną współpracę z bezpieką. Wsypał współpracowników, wydał komunistom
pieniądze, radiostacje i dokumenty Polskiego Państwa Podziemnego. Krótko
mówiąc, była to postać bardzo nieciekawa.
Dokumenty dotyczące sporu w Radzie Narodowościowej znajdują się
w Archiwum Akt Nowych (sygnatura 202/XVI-3). Okazuje się, że jeszcze we
wrześniu 1943 roku pułkownik Rzepecki mamił kierownictwo Państwa
Podziemnego możliwością rozładowania konfliktu polsko-ukraińskiego poprzez
negocjacje z OUN i „odprężenie”. Miał to być rzekomo lepszy sposób na
okiełznanie banderowców niż wspieranie wołyńskiej samoobrony.

Inicjatywa prywatna tu i ówdzie organizuje akcję czynną, dającą dodatnie wyniki


– pisał 25 września 1943 roku Piotr Jarocki „Wojnicki”. – O ile mi wiadomo,
czynniki wojskowe nie organizują podobnej planowej akcji i nie mają organu
koordynującego wysiłki czynników społecznych. Natomiast, jak to wynika
z oświadczenia przedstawiciela władz wojskowych na posiedzeniu Rady
Narodowościowej, przywiązują do odprężenia na odcinku narodowościowym zbyt
wielką wagę, co w obecnej chwili skrajnego osłabienia strony polskiej wydaje się
być nieosiągalnym.
Na dzisiaj jedynie realnym poczynaniem w stosunku do Ziem Wschodnich jest
wzmocnienie potencjału polskiego przez zorganizowanie na tym terenie silnej,
należycie uzbrojonej samoobrony polskiej i wzmocnienie stanu polskiej siły
zbrojnej. Takie postulaty różne czynniki społeczne wysuwają niemal od roku.

Kolejny dokument sporządzony przez Piotra Jarockiego pochodził z 9 maja


1944 roku. A więc powstał już po apogeum banderowskich mordów i oceniał
sprawę z perspektywy kilku miesięcy. Jarocki starał się odpowiedzieć na
zasadnicze pytanie: Dlaczego Polskie Państwo Podziemne poniosło na Wołyniu
druzgoczącą klęskę?

Wynik rozmów z Ukraińcami był z góry przewidywalny – czytamy


w dokumencie. – W wojsku ugruntował się jednak punkt widzenia, że za wszelką
cenę trzeba rozmowami doprowadzić do jakiegoś porozumienia z Ukraińcami.
Wydaje się, że to stanowisko ostatecznie zbankrutowało, a ludność polska
zapłaciła za tę fatalną taktykę wielkimi stratami.
Temu stanowisku był przeciwstawiany pogląd, że należy wzmacniać wszelkimi
sposobami zbrojny potencjał polski w terenie.
Gdy w wyniku takiego punktu widzenia wniesiona została na Radzie
Narodowościowej odpowiednia rezolucja, „Prezes” tej rezolucji się przeciwstawił
i między innymi powiedział, że rezolucja taka znajdzie się w którymś koszu –
albo u Delegata Rządu, albo Komendanta Głównego.

23 marca 1944 roku podczas posiedzenia Rady Narodowościowej pułkownik


Rzepecki zarzucił nawet obecnym na sali działaczom Biura Wschodniego, że
Wołyniacy domagają się od Komendy Głównej AK broni, bo chcą…
„wyniszczyć Ukraińców na oczach całego świata”.
W dalszej części raportu Jarockiego znalazła się niezwykle ostra krytyka
Armii Krajowej i jej ślamazarnej reakcji na ludobójstwo Polaków. Zarówno na
Wołyniu, jak i w sąsiedniej Galicji, gdzie wkrótce również zaczęło dochodzić do
mordów i grabieży. Zdaniem urzędnika Biura Wschodniego odpowiedzialni za to
karygodne zaniedbanie powinni zostać pociągnięci do odpowiedzialności.

Jeżeli chodzi o odpowiedzialność za wypadki wołyńskie – pisał Jarocki – to


należy stwierdzić co następuje: Na Wołyniu wojsko niczego nie przewidziało i nie
przygotowało obrony, która mogła w dużej mierze zapobiec rozmiarom mordów.
Od kwietnia 1943 roku walczące oddziałki daremnie wołały o pomoc.
Wojsko było tak mylnie poinformowane, że jeszcze we wrześniu spotykało się
u naczelnych czynników stanowisko, że Wołyń jest stracony i że właściwie
powinno się stamtąd oddziały wycofać, jeżeli zaś utrzymuje się je, to tylko ze
względów prestiżowych.
Wypadki wołyńskie nie nauczyły niczego czynników wojskowych. Znowu
teren [mowa o Galicji Wschodniej] nie został przygotowany, gdyż wojsko
zajmowało się politycznymi rozmowami z Ukraińcami. Nie zorganizowano
oddziałów, które powinny bronić wymordowywanej ludności polskiej.
Wedle informacji dochodzącej z terenu – broń była zmagazynowana we
Lwowie i zarówno oświadczenie „Prezesa”, jak i informacje terenowe wskazują,
że zrobiono to dlatego, bo broń była użyta niewłaściwie [czyli] przeciwko
Ukraińcom. Tymczasem Ukraińcy mordowali Polaków. Sprawa ta jest tego
rodzaju, że dla uspokojenia opinii publicznej powinna być wyjaśniona drogą
odpowiednich dochodzeń.

Wszystko wskazuje na to, że w Polskim Państwie Podziemnym, a szczególnie


w Armii Krajowej, znajdowała się wpływowa frakcja, która nie tylko nie
interesowała się ziemiami wschodnimi, ale traktowała je z najwyższą niechęcią.
Byli to ci oficerowie, którzy stanowili jednocześnie prosowieckie lobby
w Komendzie Głównej AK. W ziemiach wschodnich widzieli oni tylko irytującą
przeszkodę na drodze do wymarzonego przez nich kompromisu ze Związkiem
Sowieckim.
Główną postacią tej grupy był generał Stanisław Tatar, któremu poświęciłem
sporo miejsca w książce Obłęd ’44. Był to wyjątkowo paskudny typ, który nawet
nie ukrywał swojego probolszewickiego nastawienia. W czasie wojny wyrządził
on Polsce kolosalne szkody, a po wojnie dokonał otwartej zdrady i w wyjątkowo
haniebnych okolicznościach przeszedł na stronę komunistów.

Według relacji generała Sawickiego – pisał historyk Czesław Partacz –


zainteresowanie władz AK, Delegatury Rządu na Kraj i partii politycznych
sprawami ziem południowo-wschodnich było niezmiernie małe. A niektórzy
generałowie odnosili się do nich nawet wrogo, jak na przykład generał Stanisław
Tatar.

I dalej:

Jednym z najbardziej wpływowych oficerów Komendy Głównej AK był generał


Stanisław Tatar, zwolennik ścisłej współpracy z Rosją. Uważał on ziemie
wschodnie RP za raka toczącego od dawna Polskę i przyczynę jej upadku. Głosił
pogląd, że Polska powinna pozbyć się tych ziem na rzecz Rosji czy Ukrainy.
Twierdził, że jeden powiat zdobyty na zachodzie i oderwany od Niemiec jest
więcej wart niż ewentualnie utracone Kresy Wschodnie.

Czy trudno się dziwić, że skoro w Komendzie Głównej AK karty rozdawali


tacy ludzie jak Rzepecki czy Tatar, to polskie podziemie nie wysłało oddziałów
na ratunek Wołyniowi?
Lewicowe stronnictwo Rzepeckiego, który miał dostęp do ucha samego
komendanta głównego AK, było oczywiście silniejsze od prawicowego
stronnictwa Biura Wschodniego. I to Rzepeckiemu udało się przeforsować swoje
stanowisko w Radzie Narodowościowej i na szczytach Polskiego Państwa
Podziemnego.
Czytelnicy moich książek dobrze wiedzą, że daleko mi do endecji. Jako
patriota wielonarodowej Rzeczypospolitej i konserwatysta uważam nacjonalizm
za ideologię nie tylko niemoralną, ale również wielce szkodliwą. W wypadku
sporu w Radzie Narodowościowej stoję jednak po stronie endeków. To oni mieli
rację. Ich analiza była słuszna, oparta na realnych przesłankach, a nie
mrzonkach.
Na początku 1944 roku, gdy banderowcy zamordowali dziesiątki tysięcy
Polaków, a negocjacje z OUN zakończyły się spektakularnym fiaskiem, dla
wszystkich stało się jasne, że to Biuro Wschodnie miało rację. Był to jednak dla
jego urzędników bardzo gorzki triumf. Sprawdziły się bowiem ich najgorsze
oczekiwania. Mało tego, z dnia na dzień stali się oni niezwykle kłopotliwi
i niewygodni.
Szczególnie że Zwierzyński i Jarocki nie zamierzali milczeć i głośno
domagali się rozliczenia winnych. Za znacznie mniej poważne zaniedbania
ludzie podczas wojny stawiani byli przed sądami polowymi.
Jak się skończyła ta historia? W czerwcu 1944 roku z polecenia „góry”…
rozwiązane zostało Biuro Wschodnie. Załatwić tę nieprzyjemną sprawę miał
Stanisław Piotrowski, używający konspiracyjnego nazwiska Henryk Baryka-
Gadomski. Był to stronnik Rzepeckiego, wpływowy urzędnik odpowiedzialny za
kształtowanie polityki wobec przedstawicieli innych narodów Rzeczypospolitej.
Referent spraw narodowościowych w Biurze Prezydialnym Delegatury Rządu na
Kraj.
To właśnie on wysunął wobec Biura Wschodniego poważne zarzuty, które
stały się podstawą do jego likwidacji. Gwałtownie na to zareagował Aleksander
Zwierzyński „Rawicki”, broniąc instytucji, którą stworzył. I ostro skrytykował
adwersarzy, już wtedy, podczas wojny, oceniając ich postępowanie tak, jak ja je
oceniam:

Pan „Baryka-Gadomski” starał się sugerować, że zabezpieczenia przed


ewentualną rebelią ukraińską szukać należy na drodze pertraktacji z OUN,
ustępstw w stosunku do postulatów tej organizacji, prób zjednania sobie
Ukraińców itp.
Nadzieje na możliwość „dogadania się” z Ukraińcami i usunięcia w ten sposób
niebezpieczeństwa osłabiły po naszej stronie czujność, pogrążyły niektóre polskie
czynniki odpowiedzialne za ochronę polskiego elementu w terenie w bierności
i okazały się w końcu najzupełniej złudne. W rezultacie pociągnęły za sobą ten
tragiczny skutek, że nie zapewniono ludności polskiej najbardziej kardynalnej
podstawy bezpieczeństwa – nie zorganizowano samoobrony i nie zaopatrzono jej
w broń.
Biuro Wschodnie przestrzegało przed pokładaniem nadziei na porozumienie
się z OUN – natomiast już od stycznia 1943 roku w każdej dostępnej formie i jak
najbardziej kategorycznie przedstawiało konieczność wzmocnienia polskiego
potencjału zbrojnego na Ziemiach Południowo-Wschodnich – widząc i wykazując,
że tylko w ten sposób będzie można zapobiec wystąpieniom zbrodniczych
elementów wrogich Państwu Polskiemu i Polakom.

Według autora porozumienie z Organizacją Ukraińskich Nacjonalistów było


niemożliwe do osiągnięcia ze względu na agresywne antypolskie nastawienie tej
formacji oraz ze względu na jej totalitarną, skrajnie szowinistyczną ideologię.

Zwolennicy porozumienia z OUN mają do czynienia z typowo hitlerowską grupą


w wydaniu ukraińskim. Cała doktryna OUN i jej szeregi zwolenników przepojone
są do gruntu ideologią i frazeologią hitlerowsko-faszystowską. Budowanie
naszego stosunku do obywateli polskich narodowości ukraińskiej właśnie na
odłamie hitlerowców ukraińskich wydaje się nam co najmniej nieporozumieniem.
We wszystkich wystąpieniach na przestrzeni całej działalności Biura widać
najzupełniej jasno, że nieustannie – miesiąc po miesiącu – przypominaliśmy
i przestrzegaliśmy, że:
1. Do rebelii ukraińskiej na Ziemiach Południowo-Wschodnich może dojść i jest
ona prawdopodobna.
2. OUN z całą konsekwencją i świadomością niemal jawnie przygotowuje swoją
sieć organizacyjną i pozostające pod jej wpływem społeczeństwo ukraińskie.

Oczywiście skargi Zwierzyńskiego na niewiele się zdały. Decyzja o likwidacji


Biura Wschodniego – instytucji bardzo niewygodnej dla podziemnych
dygnitarzy – nie została cofnięta. Nikt przecież nie lubi malkontentów, którzy
szukają dziury w całym i ośmielają się krytykować podjęte przez przywódców
decyzje. A szczególnie nie lubią ich Polacy. W naszej polityce i naszej historii
obowiązuje bowiem jeden niepodważalny dogmat: Jesteśmy nieomylni!
16

Polska nas zawiodła

Dla Polaków z Wołynia bierność Armii Krajowej wobec banderowskiego


ludobójstwa była szokiem. Mieszkańcy ziem wschodnich Rzeczypospolitej
zawsze należeli do najbardziej patriotycznej części narodu polskiego. Oddaleni
od centrum państwa mieli skłonność do idealizowania Polski. Byli przekonani,
że ich ukochana Ojczyzna pamięta o swoich synach i córkach, którym przyszło
żyć na wysuniętych rubieżach Rzeczypospolitej. Wierzyli, że w chwili próby
Polska zatroszczy się o nich i obroni. Przybędzie na ratunek. Nie po to
w dwudziestoleciu międzywojennym Warszawa przysłała na Wołyń 200 tysięcy
Polaków, żeby teraz porzucić ich na pastwę losu.
Niestety Polska ich na pastwę losu porzuciła. Gorzej, porzuciła ich na pastwę
banderowców. W najbardziej dramatycznym okresie w dziejach polskiej
społeczności Wołynia zostawiła ją na lodzie. Jak ubogich krewnych, od których
nieszczęścia z niesmakiem odwraca się oczy. Wołyniacy przyjęli to
z bezbrzeżnym zdumieniem i niedowierzaniem, które z czasem przeszły
w równie wielkie rozgoryczenie i żal.
Szczególnie że prasa konspiracyjna szmuglowana w 1943 roku na Wołyń
z Generalnego Gubernatorstwa mamiła tamtejszych Polaków rychłą pomocą.
Robiła im złudne nadzieje, że w obliczu banderowskiego zagrożenia nie zostaną
pozostawieni samym sobie.

Ciężkie są ponoszone ofiary, ale Polacy kresowi wytrwają w ogniu przeciwności


– pisały w numerze czerwcowo-lipcowym „Nasze Ziemie Wschodnie”. –
Wytrwają wzorem swoich przodków, wytrwają przez siłę swej woli. Przez swoją
dyscyplinę moralną i wiarę w lepsze jutro. Cała Polska sposobi się z rychłą dla
nich odsieczą. Odsiecz ta nie zawiedzie.

Jak wiadomo, odsiecz ta zawiodła…


Nie potrafię zrozumieć, jak można było być tak okrutnym i składać
mordowanym rodakom obietnice, które nie miały żadnego pokrycia w faktach.
Żeby podtrzymać ducha? Osłodzić konanie? Doprawdy, trudno to pojąć.
W archiwum Adama Bienia, pierwszego zastępcy delegata rządu na kraj
i przewodniczącego Rady Narodowościowej, zachował się wstrząsający list
napisany na początku listopada 1943 roku przez Polkę, która przeżyła
banderowski pogrom na przedmieściach Kiwerc. Mieszkających tam Polaków
uratowało to, że w miasteczku stacjonowali niemieccy żołnierze i rodacy
wcieleni przez okupanta do zmilitaryzowanej policji pomocniczej.

Nasze mieszkanie podziurawione jak sito – relacjonowała zrozpaczona kobieta. –


W mieszkaniu ogień się sypał. Mnie to zastało w łóżku, ale zdążyłam się zwlec na
podłogę z dziećmi i na brzuchu doczołgałam się do piwnicy. Mieli plan usunąć
straże, a za nimi pełen las z nożami i różnymi bandyckimi przyborami.
Odparli ich jednak, ale nie na zawsze. Dookoła ognie i zbrodnia. Klepaczówka,
Katarzynówka, Nieborka wyrżnięte. Nikt nie zginął od kuli, tylko w straszny
sposób mordowani. Dzieci do ścian gwoździami przybijali. Widziałam te trupy, na
cmentarz do Kiwerc przywieźli. Wojsko [niemieckie] niosło. Jedna masakra. To
nie trupy ludzkie, tylko kupa gnoju. Dookoła pachnie.
Straszne chwile przeżywamy. Ze wsiami już prawie koniec. Teraz na Kiwerce
mają chęć. Nie nocuję w domu. Muszę te dzieci ratować. My trudno żebyśmy się
wydostali żywi. Ale wy pomścijcie nas. Męczcie ich tak, jak oni nas męczą! Te
dzieci po lochach męczone. Całowałam po główkach dzieci w piwnicy i żegnałam
się z nimi na śmierć. Jestem chora, nogi się pode mną chwieją.
Na 13-go ma być największa rzeź, koniec Polaków na Ukrainie. Może Bóg nas
nie opuści. Niemcy nas bronią i w nich mamy nadzieję. Dlaczego tam u was nic
nie robią, dlaczego nie idziecie nam na pomoc?
Nie mogę myśli skupić, ale szczęśliwa jestem, że już rano. Ale i noc też będzie.
U mnie było najgorzej. Od smolarni szli, przeklęci. Nasza biedna policja ich
odgoniła. Dziś już nie piszę, bo jestem pół pijana. Dokoła trupy i ofiary. Każdy
Polak teraz śmierdzi trupem, chodzące żywe trupy.

Wydaje się, że list ten dobrze oddaje nastroje panujące wśród polskiej
ludności Wołynia w roku 1943. Zarówno zwykłych włościan, jak
i przedstawicieli miejscowej inteligencji.
W warszawskim Archiwum Akt Nowych znajduje się z kolei memoriał
reprezentantów ziem wschodnich skierowany do czynników kierowniczych
Polskiego Państwa Podziemnego. Autorzy tego dokumentu, powstałego 1
września 1943 roku, nie szczędzili krytyki przywódcom konspiracyjnym,
oskarżając ich o karygodną bierność.

Czynnikom społecznym reprezentującym w stolicy Ziemie Wschodnie dziś


przypada w udziale odwołanie się do Krajowych Władz Państwowych raz jeszcze
z apelem o postawę czynną wobec krańcowej grozy sytuacji, jaka wytworzyła się
na tych ziemiach.

Autorzy memoriału wskazywali na brak konsekwencji w postępowaniu


Polskiego Państwa Podziemnego. Z jednej strony za pomocą swojej propagandy
głosiło ono, że ziemie wschodnie powinny pozostać przy Polsce, z drugiej – nie
podejmowało na ich terenie żadnych poważniejszych działań. Oddawało pole
banderowcom i bolszewikom, a więc siłom, które do ziem wschodnich zgłaszały
pretensje.
O ile na terenie Generalnego Gubernatorstwa – dowodzili autorzy memoriału
– strategia stania z bronią u nogi do czasu wybuchu powstania być może miała
sens, o tyle na Wołyniu przynosiła katastrofalne skutki. „Bandy ukraińskie”
wyrzynały bowiem Polaków, a w terenie „nie odczuwało się działania zbrojnego
ramienia” Rzeczypospolitej.

Tragedię wołyńską – czytamy w tym dokumencie – której świadkami jesteśmy,


musimy przypisać w równej mierze brakowi podjęcia w odpowiednim czasie
kroków, które nie dopuściłyby do wybuchu akcji masowego mordowania ludności
polskiej przez Ukraińców. W danym wypadku wystąpienie polskie było ułatwione
przez to, że bandy morderców naraziły się również Niemcom i wystąpienie
przeciw nim nie natrafiłoby prawdopodobnie na silną reakcję niemiecką. Ludność
polska nie znalazła ochrony i padło tam wśród niej na pewno kilkadziesiąt tysięcy
cennego materiału ludzkiego. Obecnie grożą podobne wypadki w województwach
południowo-wschodnich.

Autorzy przypominali też, że od dłuższego czasu mieszkańcy ziem


wschodnich zwracali się do Warszawy o ratunek. Wskazywali na słabość
tamtejszych Polaków i wrogie nastawienie części Ukraińców.

Niestety wystąpienia te nie miały rezultatów – pisali. – Toteż w okresie roku


bieżącego wpływy dywersji sowieckiej i anarchii lokalnej pogłębiły się,
ośmielone bezczynnością strony polskiej. Wysuwamy postulat, by polskie siły
zbrojne w takiej czy innej postaci, czy jako AK, czy przez restytuowanie
popularnego Korpusu Ochrony Pogranicza, czy jako oddziały organizacji
paramilitarnych, ujawniły się na terenie Ziem Wschodnich, przynajmniej tam,
gdzie są odpowiednie warunki terenowe i oparcie ludności. Najbardziej celowym
wydaje się powołanie do życia przy Komendzie Głównej dowództwa dla całości
oddziałów partyzanckich na Ziemiach Wschodnich.
Gdyby dowództwo wojskowe z takich czy innych przyczyn nie zdecydowało
się na akcję, uważamy za konieczne popieranie inicjatyw różnych czynników
lokalnych i grup ideowych, wzmocnienie i uzbrojenie korpusu bezpieczeństwa
i zaopatrzenie w jak największą ilość broni wszystkich ośrodków polskich.
Dotychczas straciło się tyle czasu, że dalsze zwlekanie może być katastrofalne.

Koszmarny zawód, jaki sprawiła Polska mieszkańcom Wołynia i innych


części ziem wschodnich zagrożonych banderowskim ludobójstwem, oddają
raporty powstałe we Lwowie na początku 1944 roku. Od połowy 1943 roku do
miasta napływali falami uchodźcy z wymordowanych, spalonych polskich
wiosek i miasteczek. Ich opowieści jeżyły włosy na głowie. Na własne oczy
widzieli przecież piekło.
Ludzie ci mówili jednak nie tylko o niewyobrażalnym bestialstwie oprawców
spod znaku tryzuba. Opowiadali również o samotności i zapomnieniu. Uważali,
że zajęte wojowaniem z Niemcami Polskie Państwo Podziemne nie interesuje się
ich gehenną.
O każdej wiosce w środkowej Polsce spacyfikowanej przez Niemców
podziemne gazety rozpisywały się miesiącami, o ludobójstwie na Wołyniu
wolały jednak milczeć. Rodziło to wśród ocalałych z rzezi poczucie krzywdy
i żal wobec państwa polskiego i rodaków z centralnej części kraju. Nasi bracia
się nas wyrzekli.

Ludność czuje się opuszczona przez polskie czynniki rządowe – czytamy


w meldunku lwowskiego podziemia z 22 lutego 1944 roku. – Pominięcie sprawy
wołyńskiej lub zbywanie jej krótkimi wzmiankami przez oficjalną prasę
podziemną sprawia wrażenie, że polskie władze tylko wtedy interesują się
mordowaniem Polaków, jeśli mordercami są Niemcy. Gdy chodzi o Ukraińców,
uważa się wiadomości o mordach najpierw za niesprawdzone, a wreszcie zrzuca
się winę na wszystkich z wyjątkiem oczywiście głównych sprawców:
nacjonalistów ukraińskich z OUN na czele. Tak patrzy na to tutejsze
społeczeństwo.

Meldunek ten bez wątpienia należy do jednych z najbardziej wstrząsających


dokumentów tamtej straszliwej epoki. Jego wymowa jest przerażająca.
Wielu żołnierzy AK doskonale zdawało sobie sprawę z blamażu, jaki stał się
udziałem ich organizacji na Wołyniu. Jednym z nich był dowódca Inspektoratu
Sądowa Wisznia, którego gorzkie słowa zostały przytoczone w raporcie z 23
lutego 1944 roku. Oficer ten poddał w nim miażdżącej krytyce odezwy
podziemnej armii wzywające polską ludność cywilną do „wytrwania za wszelką
cenę” i nieuciekania z zagrożonych terenów.
Widać brak opieki nad polską ludnością, brak organizacji – czytamy w tym
dokumencie, zachowanym w Archiwum Akt Nowych. – Nie wiem, na co liczą
czynniki kierujące w Warszawie, uważając ratowanie życia przed pewną śmiercią
za panikę. Nie mogę w tej sprawie zabierać głosu, ale mimo wszystko wydaje mi
się, że w sprawie ludności polskiej na Wołyniu coś nie było w porządku z naszej
strony, że można było zająć się ludnością polską, obronić ją lub wywieźć na
zachód.
Skoro jesteśmy za słabi, aby zorganizować obronę ludności przed jej
wytępieniem, dozwólmy przynajmniej, by sama ratowała swoje życie. Gdy będą
ludzie, ziemię można odzyskać na nowo, ale ludzi się nie wskrzesi.
Stanowisko zabraniające ewakuacji może być komentowane jako akt rozpaczy.
Zginęło tyle – niech ginie reszta. Inne komentarze podają to jako przykład
kompletnej bezsilności czynników kierujących. Według mego zdania powinniśmy
ocalić i wycofać ludność, która nie ma żadnych innych widoków ocalenia. Wydaje
mi się, że naszym celem jest nie tylko walka z Niemcami, ale i obrona Polaków.
Nie ulegam panicznym nastrojom, nie cofałem się i nie uciekałem ani przed
bolszewikami, ani przed Niemcami, sam zgłosiłem się na ochotnika, by objąć
placówkę na wschodzie. Ale trzeba sytuację trzeźwo rozpatrywać i starać się
uratować możliwie największą liczbę polskiej ludności w jakikolwiek sposób,
a nie zostawiać jej bez kierownictwa, dyrektyw, obrony i pomocy. Albo
organizacja skutecznej obrony – albo ewakuacja na zachód ludności polskiej.
Innego wyjścia nie widzę. W przeciwnym razie cała polska ludność zostanie
wymordowana.

Polacy ze wschodu Rzeczypospolitej przez stulecia przelewali krew w jej


obronie. Zatrzymywali na swoich piersiach najazdy tatarskie, tureckie, kozackie
i moskiewskie. Ginęli i cierpieli za Polskę na najtrudniejszym terenie. A kiedy to
oni znaleźli się w niebezpieczeństwie, kiedy to oni potrzebowali pomocy, Polska
się od nich odwróciła. Na tym właśnie polegała tragedia tych ludzi. Jej drugi
wymiar.

Dotychczas, jak zawsze przedtem, społeczeństwo polskie milczało – czytamy


dalej w meldunku z 22 lutego. – Milczy także i teraz, w ostatnim dramacie
krwawych porachunków sąsiedzkich. I znając trochę Polaków, przyjąć się musi,
że stanie się wszystko według ukraińskich planów. Wymordują nas!
I społeczeństwo polskie dalej nie piśnie słowem. Aby przypadkiem nie drażnić,
aby nie było jeszcze gorzej! Tak argumentować będą, jak argumentowano, kiedy
traciliśmy Wołyń.
Kampanię wołyńską przegraliśmy dlatego tak sromotnie, że nie zdążyliśmy
w czas zorganizować obrony. Zdawało się wszystkim, że istnieje tysiąc przyczyn
i drugi tysiąc powodów i bezlik innych trudności, dla których grupy bojowe
polskie nie mogą być wysłane do akcji na Wołyniu. Nie zdołano – podkreślamy
ponownie – w czas wysłać w teren nawet organizatorów obrony. Strona atakująca
była bardziej zdecydowana w ataku aniżeli nasza w obronie.
W Małopolsce Wschodniej wróg atakuje nas w zupełnie identyczny sposób.
I w zupełnie identyczny sposób reaguje dotychczas społeczeństwo całej Polski:
czeka!

I jeszcze apel z 5 marca 1944 roku:

Polacy wołają błagalnie: broni, broni i jeszcze raz broni, skoro chcemy tu kiedyś
w przyszłości wrócić. Słyszy się często takie głosy ze strony Polaków: gdzie nasz
rząd, gdzie nasze władze? Co na to mówi Warszawa? Czemu nie przyjdą
z jakąkolwiek pomocą?

W archiwach zachowała się olbrzymia liczba podobnych dokumentów.


Listów, memoriałów, raportów i sprawozdań napisanych przez Polaków
zagrożonych widmem banderowskiej eksterminacji. Mógłbym zacytować ich
jeszcze wiele, nie chcę jednak dłużej znęcać się nad czytelnikiem, bo lektura
tych skarg i apeli jest wstrząsającym przeżyciem.
Napisali je bowiem ludzie, których spotkał najstraszliwszy cios. Ludzie
porzuceni przez własną ojczyznę. Przez Polskę.
Część II

Opcja niemiecka
1

Żyjemy! Heil Hitler!

Polacy na Wołyniu w pierwszych – najbardziej krwawych i dramatycznych –


miesiącach banderowskiego ludobójstwa nie mogli niestety liczyć na
poważniejszą pomoc Armii Krajowej. Nie oznacza to jednak, że nie otrzymali
żadnego wsparcia, że nikt nie dostarczył im broni i nie pomagał im w obronie
przed UPA.
Taką pomoc Wołyniacy na szczęście otrzymali. Była to pomoc niezwykle
cenna, dzięki niej udało się bowiem ocalić tysiące ludzi przed straszliwą śmiercią
w płomieniach lub od ciosu siekierą. Kto jej udzielił? Odpowiedź dla wielu
czytelników może być zaskakująca: naszym rodakom pomogli Niemcy.
Jest to jedna z tych okupacyjnych spraw, o których – jak pisał Józef
Mackiewicz – „nie wolno głośno mówić”, gdyż nie pasuje do kanonicznej
wykładni II wojny światowej. Zgodnie z nią cały naród polski w czasie wojny
toczył bezkompromisową, nieprzejednaną walkę z „krwiożerczym teutońskim
najeźdźcą”.
Niemiec w tej opowieści zawsze obsadzony jest w tej samej roli. Jako
krwiożerczy potwór, który odgryza głowy polskim niemowlętom. Kopie, bije po
twarzy, pali, grabi, gazuje i rozstrzeliwuje. Taki jednowymiarowy obraz
niemieckiej okupacji wykreowała polska wojenna propaganda, a potem
ugruntowała go literatura komunistyczna i patriotyczna.
Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie neguje niemieckich zbrodni na
narodzie polskim. Niemcy w naszym kraju rozlali morze krwi. Sytuacja była
jednak bardziej skomplikowana niż przedstawiona wyżej klisza. Niemiecka
polityka okupacyjna różniła się w zależności od regionu Polski i lokalnej
specyfiki. Różny był również stosunek Polaków z poszczególnych części kraju
do niemieckiego okupanta.
Przykładem może być Wołyń, gdzie relacje między Polakami a Niemcami
układały się inaczej niż w Generalnym Gubernatorstwie. Przechodziły rozmaite
fazy.
Wszystko zaczęło się w czerwcu 1941 roku, gdy Wehrmacht uderzył na
Armię Czerwoną i przepędził bolszewików z Wołynia. Po półtora roku
krwawego czerwonego terroru, nędzy, mordów i deportacji wkroczenie
Niemców zostało przyjęte z ulgą i dużymi nadziejami przez całe społeczeństwo.
Nie tylko – jak często można przeczytać w naszej stronniczej publicystyce –
przez Ukraińców. Także przez Polaków. Bo to oni podczas bolszewickiej
okupacji najbardziej ucierpieli. „Nie ma się więc co dziwić – wspominał Adam
Kownacki – że zdecydowana większość mieszkańców Przebraża, w tym moja
rodzina, przyjęła wkraczających na Wołyń Niemców jak wyzwolicieli”.
Według świadka, Leona Karłowicza, w Kowlu po wkroczeniu pierwszego
oddziału Wehrmachtu rozegrała się taka oto scena:

Kowlanie obstawili plac naokoło i przyglądali się niemieckiemu wojsku. Ci zaś


równie ciekawie patrzyli na Polaków.
– Od razu widać, że to kultura – usłyszałem słowa kobiety zwracającej się do
swojej sąsiadki. – Myją się, czyszczą buty pastą, szczotkują mundury, nie tak jak
tamte cuchnące dziegciem kacapy, mongoły!

Z kolei Eugeniusz Pindych wspominał:

Przyznać trzeba, że po wkroczeniu Niemców wielu Polaków odetchnęło.


Skończyła się groźba wywózek Polaków na Sybir i większość Polaków
zwolnionych przez Sowietów wróciła do pracy.

Wobec postępów Wehrmachtu siepacze z NKWD na rozkaz Ławrientija Berii


w całym pasie przyfrontowym przystąpili do bestialskiej eksterminacji więźniów
politycznych. Do cel wypełnionych osadzonymi wrzucali granaty i strzelali
w kłębiący się tłum z karabinów maszynowych. Na dziedzińcach i korytarzach
zakładów karnych urządzali masowe egzekucje. Pędzili nieszczęsne ofiary na
wschód w marszach śmierci.
Wielu Polaków jednak niemieckiemu Blitzkriegowi zawdzięczało życie, gdyż
bolszewicy nie wszędzie zdążyli wymordować więźniów. Tak było choćby
w stolicy byłego województwa wołyńskiego Łucku.

Wypędzają nas na podwórze, żeby wykończyć – wspominał Mieczysław


Ogrodowczyk, który siedział w łuckim więzieniu. – Tak, teraz koniec.
Beznadziejność. Pustka w głowie robi się jeszcze większa, przerażenie sięga
chyba zenitu. Człowiek nie czuje własnego ciała, kamienieje. Przecież za parę
minut nas już nie będzie. TO KONIEC ŻYCIA! Straszne… Dlaczego?…
Rozlega się nagle gwałtowna, zmasowana strzelanina z broni automatycznej,
od strony głównej bramy. Strzelanina jest ciągła, silna. NKWD-zista stojący
najbliżej nas, w samych drzwiach, rzuca rewolwer na podłogę korytarza i ucieka.
Spoglądamy na siebie. Podciągam się z wielkim trudem [do zakratowanego okna]
i wrzeszczę: „NIEMCY!”.
Spadam, nie mogę dłuższy czas utrzymać [w górze] własnego ciała. Przez łzy
krzyczę:
– ŻYJEMY!!!
Wszyscy z gmachu wywalają się tłumnie w radosnym szale na podwórko, na
którym znajdują się już Niemcy. Radość, że żyjemy, jest tak wielka, że wszyscy
krzyczą: „Heil Hitler!”.

Z kolei Jan Lipiński czas okupacji sowieckiej spędził na szczęście


w Generalnym Gubernatorstwie. Gdy w 1941 roku wrócił na Wołyń, miejscowy
ksiądz witał go jako „kogoś, kto przyjechał niemalże z raju okupowanego przez
Niemców, odmiennego od tutejszego piekła zgotowanego ludziom przez
Sowietów”.

Wszędzie było słychać, że nareszcie ta czerwona hydra kark skręci – wspominał


z kolei Władysław Kobylański. – Dało się także słyszeć i takie głosy, że była to
kara Boska za zamarznięte dzieci, za chorych i starców wywożonych w głąb
Związku Sowieckiego w 1940 roku. Macie teraz, komuniści, zapłatę za rok 1939!
Dobrze wam tak!

Przerażające zbrodnie, których Niemcy dopuścili się na Żydach, karne


ekspedycje urządzane przez SS i wspieranie żywiołu ukraińskiego oczywiście
ostudziły sympatię Polaków do Niemców. Wyzwoliciel okazał się nowym
okupantem. Wciąż jednak – i słusznie! – wielu Polaków z Wołynia uważało, że
ma większych, bardziej niebezpiecznych wrogów niż Niemcy. Wielu z nich
podjęło więc współpracę z nową władzą.

Na stosunek społeczeństwa wołyńskiego do Niemców – czytamy w raporcie


Delegatury Rządu na Kraj z kwietnia 1943 roku – wpłynęły w znacznej mierze
szykany, jakie je spotkały ze strony ukraińskiej, szczególnie w pierwszym okresie
po wkroczeniu Niemców. Polacy szukali zbliżenia do Niemców, aby tą drogą
zapewnić sobie możność przeżycia i zabezpieczenia się przed agresywnością
szowinistycznych elementów ukraińskich. Równoczesny zupełny brak
planowanych i zorganizowanych związków z centrum kraju wyłączył niejako to
społeczeństwo z ogólnej walki narodowej i ukształtował jego postawę zupełnie
inaczej, niż to obserwujemy w Generalnym Gubernatorstwie.
Wpływ wywiera też pamięć straszliwych represji, jakie na naród polski na tym
terenie spadły w czasie okupacji sowieckiej, tak że jeszcze dotąd są w miastach
Wołynia Polacy współpracujący z Niemcami, utrzymujący z nimi stosunki
towarzyskie. Dość powszechnym jest przekonanie, że Niemcy i tak wojnę
przegrają, toteż nie ma celu na razie z nimi zadzieranie i tylko sobie w trudnym
i tak położeniu szkodzenie.

Trudno nie zauważyć, że było to stanowisko znacznie bardziej pragmatyczne


niż stanowisko Polskiego Państwa Podziemnego. W lutym 1943 roku, gdy
Niemcy ponieśli klęskę pod Stalingradem, nie było już sensu do nich strzelać.
Zamiast wykrwawiać się w bezcelowych bojach z okupantem, należało się
skupić na poważniejszych problemach. Czyli obronie przed UPA.
Na Wołyniu z każdym miesiącem eskalował konflikt pomiędzy miejscowymi
Polakami a Ukraińcami. Obie strony zdawały sobie sprawę, że wojna zmierza do
końca, a wtedy przynależność państwowa Wołynia stanie się kwestią otwartą.
Stanowisko ukraińskiego podziemia nacjonalistycznego było, jak wiadomo,
ekstremistyczne. A co za tym idzie, nad polską ludnością cywilną Wołynia
zawisła groźba eksterminacji.

Nikt nie mógł mieć wątpliwości, jakie intencje przyświecają Ukraińcom –


wspominał Eugeniusz Pindych. – Krew polska lała się strumieniami. Niemcy
w tym momencie przestali być głównym zagrożeniem dla polskiej nacji, stali się
nim Ukraińcy, którzy dążyli do oczyszczenia Wołynia z wszelkiego polskiego
elementu.

Nastawienie takie oczywiście wywoływało irytację Warszawy, która


próbowała postawić Wołyniaków do pionu dyscypliny narodowej. „Należy
przeciwdziałać pojawiającej się w społeczeństwie ocenie, że wrogiem numer
jeden są Ukraińcy, a nie Niemcy!” – grzmiał komunikat przedstawicieli
stronnictw politycznych skupionych przy Kierownictwie Walki Podziemnej
z sierpnia 1943 roku.
Wołyńscy Polacy całe szczęście niewiele sobie robili z takich pohukiwań. Dla
nich najważniejsze zagrożenie stanowili banderowcy. Dlatego właśnie Polacy
starali się wygrywać władze okupacyjne przeciwko nim i wykorzystywać
stwarzane przez nie możliwości do wspierania własnej pozycji, a podkopywania
pozycji rywala.
Taką samą strategię stosowali zresztą Ukraińcy. Obie strony wykorzystywały
swoje wpływy w aparacie okupacyjnym do szkodzenia znienawidzonemu
przeciwnikowi. Niestety obie strony nie wahały się również sięgać po
wyjątkowo obmierzłą broń – donos. Jeśli jednak toczy się wojnę totalną,
wszystkie chwyty są dozwolone.
Ukraińcy mieli nad Polakami tę przewagę, że już w 1941 roku władze
okupacyjne Wołynia utworzyły ukraińską policję pomocniczą. Formalnym
zadaniem tej liczącej kilkanaście tysięcy funkcjonariuszy formacji było
utrzymanie porządku na olbrzymich terenach byłego polskiego województwa.
W praktyce ukraińscy funkcjonariusze wykorzystywali jednak swoją
uprzywilejowaną pozycję do walki z Polakami. Dopuszczali się
nieprawomocnych aresztowań, rekwizycji, pobić, a nawet zabójstw wybitnych
przedstawicieli polskiego społeczeństwa. Brali również udział w niemieckich
ekspedycjach karnych wymierzonych w polskie wioski udzielające pomocy
sowieckim partyzantom. Najsłynniejszą z nich była pacyfikacja Obórek
w listopadzie 1942 roku. W masakrze zginęło czterdziestu cywilów.
Polacy, którzy licznie zapełnili urzędy niemieckiej administracji na Wołyniu,
stosowali tę samą taktykę, czyli wspierali swoich i szkodzili Ukraińcom. Tyle że
– ze względu na stanowiska, które piastowali – mniej drastycznymi metodami.
Polacy zostali bowiem tłumaczami, kierowcami, kierownikami majątków
ziemskich (Liegenschaftów), dyrektorami młynów, zarządcami gospodarki
leśnej. Pracowali w urzędach pracy i komisjach lekarskich. „Dziś zanotować już
można zjawisko – pisał podziemny «Biuletyn Informacyjny» z 29 listopada 1942
roku – wypierania Ukraińców przez żywioł polski, bijący ich przygotowaniem
fachowym i rzutkością”.
Polska penetracja aparatu okupacyjnego na Wołyniu rzeczywiście była o tyle
łatwa, że w miejscowej społeczności ukraińskiej brakowało fachowych kadr
dysponujących niezbędnym doświadczeniem w pracy administracyjnej. Z kolei
wołyńscy Żydzi zostali zgładzeni w czasie Holokaustu. Trudno zresztą sobie
wyobrazić, żeby Niemcy zatrudniali ich w swoich urzędach. Polacy byli więc dla
nich jedyną opcją.
Informacje te znajdują potwierdzenie w niemieckich dokumentach. Okazuje
się, że okupant świetnie zdawał sobie sprawę z przyjętej przez Polaków strategii.
Poniżej fragment raportu Gestapo, do którego dotarł ukraiński badacz Ihor
Iljuszyn.

Polacy w swoich działaniach kierują się pewnym zasadami:


1. Polacy mają wstępować do utworzonych przez Niemców organów władz,
zdobywać zaufanie ich kierownictwa i niepostrzeżenie skłaniać niemieckie
władze do korzystnych dla Polaków działań i decyzji.
2. Każdy zatrudniony w nich Polak powinien pomagać innym swoim rodakom
w przenikaniu do niemieckich instytucji.
3. Wzbudzać nieufność władz niemieckich wobec Ukraińców i zachęcać je do
represji wobec nich.
Co ciekawe, w niemieckich urzędach zatrudniali się nawet członkowie AK.
I nie były to nieliczne wyjątki, ale zjawisko dość częste. Praca dla Niemców nie
tylko bowiem pozwalała zarobić na życie, ale gwarantowała również dobre
papiery i wgląd w tajemnice okupanta. Była to więc forma legalizacji.
Część akowców, którzy pracowali w niemieckich urzędach za zgodą
organizacji, przyjęła nawet volkslistę. Przykładem może być szef komórki ZWZ
w Horochowie Jan Jędrachowicz „Wojtek”. Po tym jak polski kierowca zastrzelił
Ukraińca, tłumacza miejscowego Gebietskommissarza, Jędrachowicz zajął jego
stanowisko.
Po pewnym czasie podpisał niemiecką listę narodowościową i występował od
tej pory jako Hans Freiher. W ten sposób zjednał on sobie pełne zaufanie
Niemców. I mógł jeszcze skuteczniej wspierać Polaków i Armię Krajową.
Wincenty Romanowski w jednej ze swoich książek wspominał o niemieckim
funkcjonariuszu policji bezpieczeństwa Erwinie Stüberze, bardzo przychylnym
wobec Polaków.

Był to polski Niemiec – pisał Romanowski – który przed wojną był oficerem
w Wojsku Polskim. Na Wołyń przybył zaś jako pracownik Gestapo. Stüber
posunął się do tego, że w 1942 roku wypuścił aresztowanych konspiratorów AK.
Za swoje związki z polską konspiracją miał zostać skazany i stracony.

Do poufnych negocjacji z Niemcami, których efektem było wypuszczanie


żołnierzy Armii Krajowej, dochodziło zresztą na Wołyniu częściej. Na przykład
w Kowlu radca prawny tamtejszej żandarmerii pośredniczył w rozmowach na
temat wykupienia z więzienia miejscowych konspiratorów z AK i Delegatury
Rządu na Kraj. Transakcja, dodajmy, została zawarta.
„To, co na ziemiach polskich określane jest jako zdrada narodowa – pisał
organ OUN «Idea i czyn» – na ziemiach ukraińskich Polacy maskują aureolą
bohaterstwa”.
To była oczywiście gruba przesada. Nikt nie uważał, że służba w niemieckich
urzędach jest „bohaterstwem”. Było to po prostu wykorzystanie stworzonych
przez okupanta możliwości. Skorzystanie z nadarzającej się szansy. Jednocześnie
jednak trudno się zgodzić z Wincentym Romanowskim „Makitrą”, który pracę
Polaków w niemieckich urzędach na Wołyniu nazywał masowym
„wallenrodyzmem” lub też „pozorowaną kolaboracją”.
Trudno bowiem zrozumieć, na czym miałyby polegać owe „pozory”. Na tym,
że pracując dla Niemców, Polacy potajemnie wspierali własną społeczność
i starali się realizować własne cele narodowe? No cóż, niemal każda kolaboracja
miała właśnie takie założenia. Również Ukraińcy, podejmując w 1941 roku
współpracę z Niemcami, kierowali się nadzieją, że uda im się przy okazji
załatwić coś dla niebiesko-żółtej sprawy.
Teza, że Ukraińcy kolaborowali z Niemcami gorliwie, z radością
i z przekonania, a Polacy z obrzydzeniem i z konieczności – nie wytrzymuje
krytyki. W rzeczywistości obie strony kierowały się podobnymi pobudkami.
W obliczu ostrej polsko-ukraińskiej rywalizacji o Wołyń współpraca
z niemieckim okupantem wydawała się po prostu kolejnym narzędziem walki.
2

Wróg mojego wroga…

Sytuacja zmieniła się radykalnie wiosną 1943 roku, gdy na Wołyniu wybuchła
upowska rebelia i doszło do pierwszych masowych mordów na polskiej ludności.
Współpraca Polaków z Niemcami znacznie się wówczas poszerzyła
i zintensyfikowała. A współpraca Ukraińców z Niemcami została w wielu
miejscach zamrożona lub wręcz zerwana.
W polskiej publicystyce do dziś można się spotkać ze starą komunistyczną
tezą, jakoby niemieckie władze okupacyjne patrzyły na rzeź wołyńską
przychylnym okiem. A niekiedy można nawet przeczytać, że całą banderowską
kampanię eksterminacyjną wymierzoną w polskich cywilów zorganizowali
Niemcy.
To nieprawda. Konto Niemców obciąża kolosalna liczba zbrodni na narodzie
polskim. Auschwitz, Piaśnica, Palmiry, Wola. Te nazwy do dziś wzbudzają
w Polsce grozę. A pamięć o ofiarach okrutnego niemieckiego terroru nigdy nie
może przeminąć. Nie ma jednak powodu, by obarczać Niemców także
zbrodniami, których nie popełnili.
Za gehennę Wołynia odpowiedzialność ponosi wyłącznie Organizacja
Ukraińskich Nacjonalistów i jej zbrojne ramię – Ukraińska Powstańcza Armia.
Nie ma żadnych dowodów, iż to Niemcy napuścili banderowców na Polaków.
Tak jak nie ma żadnych dowodów, że banderowców napuścili na Polaków
Sowieci.
Tę ostatnią tezę głosi część historiografii ukraińskiej, utrzymując, że
ludobójstwo na Wołyniu było dziełem… przebranych za banderowców
oddziałów specjalnych NKWD. W rzeczywistości są to bajki mające na celu
zdjęcie odpowiedzialności za tragedię Polaków z ukraińskiego ruchu
nacjonalistycznego. Podobną bajką jest próba zrzucania winy za to, co się stało,
na Niemców.
Prawda jest zupełnie inna. Masowa dezercja ukraińskich policjantów w marcu
i kwietniu 1943 roku stała się impulsem do wybuchu banderowskiej rebelii.
Ostrze tej rebelii – której ogień błyskawicznie objął olbrzymią część Wołynia –
było skierowane przeciwko polskim cywilom. Ale również przeciwko Niemcom.
Banderowcy podpalali magazyny z żywnością, stogi siana i tartaki. Zrywali
mosty i linie telegraficzne. Urządzali zasadzki na drogach i ostrzeliwali
niemieckie konwoje. Znosili pomniejsze posterunki rozrzucone po wioskach
i miasteczkach. W efekcie na bezpośrednim zapleczu frontu wschodniego
zapanowały anarchia i chaos. Nie była to sytuacja, która mogłaby wywoływać
zadowolenie władz okupacyjnych.
Najdotkliwszym ciosem było jednak niemal całkowite sparaliżowanie przez
banderowców dostaw kontyngentów rolnych. Zboża, warzyw i mięsa nie
dostarczali bowiem ani zrewoltowani przez UPA chłopi ukraińscy, ani
mordowani przez UPA chłopi polscy. Tymczasem wołyńskie płody rolne były
Niemcom niezbędne do zaopatrywania dywizji Wehrmachtu walczących
z bolszewikami.
Władze okupacyjne Wołynia wiosną 1943 roku utraciły kontrolę nad sytuacją.
Niemcy niemal całkowicie wycofali się do miast oraz większych miasteczek
i zamknęli się w tamtejszych garnizonach. Pilnowali też strategicznych linii
kolejowych biegnących ze wschodu na zachód. Pozostałą część olbrzymiego,
słabo zaludnionego Wołynia z braku sił zmuszeni zaś byli oddać ukraińskim
partyzantom.
Doszło do tego, że Niemcy bali się poruszać po wołyńskich drogach. Ruch
między poszczególnymi miastami odbywał się tylko w ramach konwojów
ochranianych przez uzbrojoną w granaty i broń maszynową eskortę.
O zapuszczaniu się głębiej na terytorium opanowane przez banderowców lub
sowieckich partyzantów w ogóle nie było mowy. Wołyń zamienił się w Dzikie
Pola.

O ciężkiej sytuacji na tym terenie – napisano w raporcie polskiego podziemia z 3


sierpnia 1943 roku – świadczy najwymowniej fakt, że w połowie czerwca nad
wsiami wołyńskimi, do których wojsko nie miało już dostępu, samoloty
niemieckie zrzucały ulotki w języku ukraińskim wzywające ludność pod groźbą
śmierci, aby do dnia 25 czerwca złożyła na posterunkach broń i amunicję. Nie
odniosło to jednak żadnego skutku. Rozgrywające się obecnie wypadki dowodzą
całkowitej bezradności władz niemieckich na terenie Wołynia. Do likwidacji band
wysyłano policję niemiecką. I policjanci nie mieli odwagi zapuszczać się w pola
i lasy. Siedzieli tylko w większych osiedlach, a na zwiady wysyłali patrole.

Aby opanować krytyczną sytuację i wyjść z impasu, Niemcy musieli znaleźć


na terenie Wołynia sojusznika. Ukraińcom już nie ufali. Nawet ci policjanci,
którzy nie uciekli do lasu, uznawani byli za element niepewny. W obawie przed
kolejną falą dezercji niechętnie kierowano ich w teren. Dochodziło nawet do
rozbrajania niepewnych posterunków.
Z kim więc mogli sprzymierzyć się Niemcy? Na kim się oprzeć? Wybór mógł
być tylko jeden – Polacy. Zadziałała tu oczywiście stara, sprawdzona zasada, że
wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. W efekcie podczas banderowskiego
ludobójstwa na Wołyniu Niemcy okazali Polakom pomoc na pięć zasadniczych
sposobów:
1. stworzyli w miastach strefy bezpieczeństwa dla polskiej ludności,
2. ewakuowali pogorzelców i mieszkańców zagrożonych wsi,
3. przekazali broń polskim samoobronom,
4. sprowadzili na Wołyń polskie siły policyjne z Generalnego
Gubernatorstwa,
5. stworzyli na miejscu silne polskie oddziały policyjne złożone
z Wołyniaków.
W kolejnych rozdziałach postaram się ukazać, jak pomoc ta wyglądała
w praktyce.
Najpierw należy jednak odpowiedzieć na pytanie, jak zmianę niemieckiej
taktyki na Wołyniu przyjęły czynniki kierownicze miejscowego polskiego
podziemia. Reakcja była oczywiście skrajnie negatywna. Struktury wojskowe
i cywilne, na co dzień skłócone, w tej sprawie przemówiły jednym głosem.

Zakazuję w akcjach samoobrony jakiejkolwiek współpracy z niemieckimi


władzami – pisał pułkownik Kazimierz Bąbiński w rozkazie z kwietnia 1943 roku.
– Nie wolno za miskę soczewicy w postaci uzbrojenia zaciągnąć się do milicji,
wszelkich straży lub oddziałów w służbie i pod komendą niemiecką.

Z kolei Kazimierz Banach w odezwie do społeczeństwa wołyńskiego z 28


lipca 1943 roku apelował: „Pod żadnym pozorem nie wolno współpracować
z Niemcem. Wstępowanie do milicji i żandarmerii niemieckiej jest najcięższym
przestępstwem wobec Narodu Polskiego”.
Jak więc widać, dobry Polak powinien raczej dać się z całą rodziną porąbać
siekierami, niż skorzystać z niemieckiej pomocy. Obawiam się, że jeżeli ktoś tu
popełniał „najcięższe przestępstwo wobec Narodu Polskiego”, to właśnie delegat
Banach, a nie mężni Wołyniacy, którzy z bronią w ręku chcieli się bronić przed
banderowcami.

Sytuacja była tak dramatyczna – komentował jego odezwę historyk Grzegorz


Motyka – że ludność polska nie mogła traktować tego typu apeli poważnie.
Jedynym racjonalnym wyjściem wydawała się albo ucieczka albo organizowanie
samoobrony w porozumieniu z każdym, kto tylko mógł dać broń.
Podobnego zdania jest ukraiński badacz Ihor Iljuszyn: „Polacy często nie
kierowali się radami dowódców AK i działaczy miejscowej Delegatury.
O podejmowanym działaniu decydowały nie rozkazy dowództwa, ale instynkt
samozachowawczy”.
Tak, ta gra szła o życie. Jeżeli Niemcy dawali broń, to należało tę broń brać
i z niej strzelać. A nie oglądać się na to, co pomyślą sobie o nas w Warszawie,
Waszyngtonie czy Londynie. Nie jest bowiem tajemnicą, że głównym powodem
sprzeciwu polskiego podziemia wobec współpracy z Niemcami była obawa, że
informacje o tym dotrą do naszych sojuszników. W świetle koszmaru
rozgrywającego się na Wołyniu trudno nie uznać tych obaw za niedorzeczne.
Polskie podziemie oczywiście mogłoby o to apelować do Wołyniaków, ale
pod jednym warunkiem. Gdyby samo wcześniej zatroszczyło się o wołyńskich
Polaków i uzbroiło ich. Tymczasem Armia Krajowa sama nie dała broni
mordowanym rodakom, a teraz zabraniała im jej brać od Niemców.
Powstrzymam się od cisnącego mi się na usta komentarza.
Należy przy tym podkreślić, że w strukturach Polskiego Państwa
Podziemnego – na niższych i średnich jego szczeblach – byli ludzie rozsądni.
Rozumiejący, że ważniejsze jest życie rodaków niż to, co sobie o nas pomyślą
sojusznicy.

Problem dostarczania broni dla tego terenu powinien być problemem


najważniejszym – napisano w opracowaniu Kierownictwa Akcji Podziemnej z 27
lipca 1943 roku. – Toteż nie należałoby zaniechać również myśli uzyskania broni
z rąk niemieckich. Zgodnie z tym winna być rozwinięta akcja petycyjna do władz
niemieckich, że ludność polska nie czuje się bezpieczna, że żąda ochrony,
ewentualnie, że gotowa jest sama się bronić, ale że domaga się w tym celu broni.

Niestety takie pragmatyczne głosy należały do rzadkości. Stanowisko „góry”


było pryncypialne i nieprzejednane – lepiej zginąć, niż „zhańbić się” współpracą
ze szkopami! Zajęcie takiego stanowiska przez dygnitarzy naszego podziemia
było oczywiście o tyle ułatwione, że dylemat ten nie dotyczył ich samych. Ani
ich rodzin.
Z kolei Niemcy nie pomagali oczywiście Polakom dlatego, że nagle zapałali
do nich gorącym braterskim uczuciem. Przy ich pomocy chcieli po prostu
okiełznać ukraińską rebelię. Nie bez znaczenia były również względy prawne
i międzynarodowe konwencje, których sygnatariuszem była III Rzesza. „Nie
należy zapominać – pisał profesor Motyka – że zgodnie z prawem
międzynarodowym zapewnienie bezpieczeństwa ludności cywilnej było
obowiązkiem władz okupacyjnych”.
Wcale nie tak rzadko Niemcy, zwłaszcza oficerowie, pomagali Polakom,
kierując się po prostu ludzkim odruchem. Widok zmasakrowanych ofiar
banderowców robił na nich wstrząsające wrażenie. Jak wynika z relacji
ocalałych Polaków, część Niemców im współczuła. A to z kolei skłaniało do
pomocy.
Tak było choćby w Ostrogu nad Horyniem, którego samoobrona zamknęła się
w tamtejszym klasztorze Kapucynów. Niemcy zauważyli, że budynek został
obsadzony przez jakichś uzbrojonych ludzi. Otoczyli klasztor i ostrzelali go,
zabijając jednego z Polaków. Dowódca samoobrony, dzielny ojciec Remigiusz
Kranc, wyszedł do nich na pertraktacje. „Prowadzę ich poza klasztor –
wspominał duchowny – i wskazuję na ciała pomordowanych 38 Polaków.
Zrozumieli i zostawili kilka skrzynek amunicji. Podobnie postąpili przy
powtórnej wizycie”.
Tak, Niemcy także potrafili być ludźmi…
Nawiasem mówiąc, podobna sytuacja wytworzyła się również w sąsiednim
Dystrykcie Galicja, gdzie Polacy także mieszkali obok Ukraińców.

Jakkolwiek jest to dla napastników bardzo niemiłe – napisano w raporcie


komendy Okręgu Lwów Armii Krajowej z przełomu lipca i sierpnia 1943 roku –
trzeba stwierdzić, że dziś głównym czynnikiem wstrzymującym Ukraińców od
rzezi Polaków są Niemcy, którzy w Galicji mają do dyspozycji znacznie
poważniejsze siły niż na Wołyniu, a którym ze zrozumiałych względów zależy na
utrzymaniu jakiego takiego spokoju.

Autor meldunku pisał, że kiedy banderowcy dopuścili się kilku ataków na


polskie rodziny mieszkające na terenie Galicji Wschodniej, niemieccy
Kreishauptmanni, czyli starostowie, zareagowali bardzo stanowczo. Wezwali do
siebie ukraińskich wójtów i zagrozili im, że jeżeli napady na Polaków się
powtórzą, niemiecka policja spali ukraińskie wsie.
Do zdumiewającego z perspektywy warszawiaka zdarzenia doszło również
we Lwowie. Gdy ukraińscy policjanci aresztowali Polaków zbierających datki na
pomoc ofiarom Wołynia, interweniowali Niemcy. Uwolnili aresztowanych,
a skonfiskowane im pieniądze przekazali do polskiej Rady Głównej Opiekuńczej
zajmującej się pomocą wołyńskim uchodźcom.
Z zachowanych dokumentów wynika, że Niemcy starali się skłonić Ukraińską
Powstańczą Armię do wstrzymania rzezi. Robili to dwoma metodami. Zarówno
mieczem, jak i dyplomacją. Zdarzało się bowiem, że Niemcy urządzali
ekspedycje karne i w odwecie za mordy na Polakach wyrzynali całe ukraińskie
wioski.
Z drugiej strony przedstawiciele niemieckich władz bezpieczeństwa,
wykorzystując stare kontakty z OUN, podjęli tajne rokowania z członkiem
Centralnego Prowodu OUN-B Iwanem Hryniochem. Podczas nich, wiosną 1944
roku, zażądali, aby UPA natychmiast zaprzestała eksterminacji polskiej ludności
cywilnej.
Hrynioch odpowiedział, że owszem, banderowcy mogą powstrzymać rzeź, ale
pod warunkiem, że „Niemcy zagwarantują Ukraińcom powstrzymanie polskiego
terroru wobec nich”. W tej sytuacji rozmowy rzecz jasna nie mogły się powieść.
Należy jednak odnotować, że się odbyły.
Niektórych może oburzać, że Polacy z Wołynia przyjmowali pomoc od
wroga. Niesłusznie. Tonący brzytwy się chwyta i ma do tego święte prawo.
Dlaczego mielibyśmy odmawiać tego prawa Wołyniakom? Dlatego, że brzytwa
była niemiecka?
3

Strefy bezpieczeństwa

W 1943 roku na Wołyniu tereny pod kontrolą Niemców były bezpieczne dla
Polaków. Uchodźcy z płonących wsi nie przypadkiem kierowali się do
wołyńskich miast. Nie, nie robili tego dlatego, że były tam silne struktury AK,
które mogły ich obronić przed banderowcami. Robili to dlatego, że znajdowały
się tam niemieckie garnizony.
Równe, Łuck, Kowel, Włodzimierz Wołyński, Kostopol, Krzemieniec i inne
miasta byłego województwa II Rzeczypospolitej podczas banderowskiego
ludobójstwa stały się azylem dla Polaków z wołyńskiej prowincji. Tłumy
pogorzelców i uciekinierów zapełniały wszystkie domy i kamienice. Ludzie
koczowali na ulicach, rozbijali obozowiska na podwórkach i placach.
Banderowcy ze względu na obecność oddziałów Wehrmachtu nie ośmielali
się ich atakować. Czasami tylko ograniczali się do gwałtownych nocnych
napaści na zamieszkane przez Polaków i wypełnione uchodźcami przedmieścia.
Ich szturmy były jednak odpierane przez uzbrojoną przez Niemców samoobronę
i policję. Sytuacja taka utrzymała się aż do wycofania się Niemców i wkroczenia
na Wołyń bolszewików.
Ludzie, którzy zdecydowali się schronić w miastach, uniknęli śmierci z rąk
banderowców. Pomijając ucieczkę do Generalnego Gubernatorstwa, była to
najskuteczniejsza strategia przetrwania, jaką w 1943 roku mogli podjąć
Wołyniacy. W ten sposób uratowała się zdecydowana większość Polaków, którzy
przeżyli wojnę na Wołyniu. Parasol ochronny, jaki roztaczały nad nimi garnizony
Wehrmachtu, okazał się skuteczny.
Polacy z Wołynia ściągali nie tylko do miast, ale gromadzili się również przy
mniejszych, terenowych niemieckich posterunkach. Wszędzie tam, gdzie można
było zobaczyć niemiecki mundur. W miasteczkach, na stacjach kolejowych,
tartakach czy kopalniach. A nawet wzdłuż chronionych przez niemiecką
żandarmerię torów.
Decyzje takie obarczone były jednak pewnym ryzykiem. Poczucie
bezpieczeństwa, które dawała Polakom obecność Niemców, czasami okazywało
się złudne. Małe posterunki często nie mogły udzielić im pomocy. Służący
w nich żołnierze sami bowiem byli zagrożeni i dbali przede wszystkim o własną
skórę, a nie o Polaków.
Tak było w nocy z 26 na 27 marca 1943 roku w Lipnikach. Ocalali z masakry
mieszkańcy wsi – których tragedię opisałem w poprzedniej części tej książki –
pobiegli w stronę niemieckiego posterunku w sąsiednim majątku Zurno. Niemcy
bali się jednak nocą wyściubić nosa poza swoją silnie umocnioną bazę. Jedynie
ich polski tłumacz wspiął się na wieżę ciśnień i ostrzelał nadciągających
upowców z karabinu maszynowego.
Sytuacja powtórzyła się podczas pogromu w Janowej Dolinie 23 kwietnia
1943 roku. Stacjonujący w tej miejscowości Niemcy przerażeni zabarykadowali
się w koszarach. Strzelali jak oszalali do zbliżających się do murów
banderowców i cywilów. Ale nie zdecydowali się wyjść na zewnątrz, by pomóc
mordowanym przez UPA Polakom.
Z kolei mieszkańcy Sierniawy i Nowej Lubomirki w apogeum mordów
chronili się na noc w pobliskim tartaku. Miejsce to wybrali dlatego, że obok
znajdowała się stacja kolejowa otoczona niemieckimi bunkrami. Polacy umówili
się z żołnierzami Wehrmachtu, że w razie napadu banderowców otworzą zasieki
i wpuszczą do schronów kobiety i dzieci.
Niestety, gdy upowcy pojawili się w okolicy, Niemcy zadziałali zbyt
opieszale i zbyt późno wpuścili Polaków. W efekcie jeden z upowców zdążył
podbiec do tłumu i cisnąć weń granat. Zginęły trzy osoby, a trzynaście zostało
rannych. Niemcy nad ranem ewakuowali rannych pociągiem do Równego.
Do takich sytuacji dochodziło jednak dość rzadko. Na ogół obecność
Wehrmachtu odstraszała banderowców. Skłonni do mordowania bezbronnych
cywilów bali się zadzierać z regularnym wojskiem. Łatwiej było zarżnąć kobietę
z dzieckiem, która nie mogła odpowiedzieć ciosem na cios, niż postawić się
uzbrojonemu w szmajsera Niemcowi.
Gdy w październiku 1943 roku oddział UPA zaatakował Różyn w powiecie
kowelskim, mieszkańcy miasteczka rzucili się do ucieczki w stronę położonego
w pobliżu mostu, na którym znajdował się niemiecki posterunek. W efekcie
banderowcy zaniechali pogoni i ostrzału. Nie chcieli wdawać się w ryzykowaną
walkę z żołnierzami Wehrmachtu.
Do podobnej sytuacji doszło w okolicach Włodzimierza Wołyńskiego, gdy
grupa Polaków uciekała przed banderowskim pościgiem. „Rodzina była już
w pobliżu mostu, na którym stał posterunek niemiecki z karabinem
maszynowym – relacjonował uczestnik wydarzeń. – Rodzina poczuła się dopiero
teraz ocaloną!”
W Myślinie Polacy mieli dobre warunki obrony – wspominał Władysław
Myśliński – ponieważ na całej długości graniczyli z torami kolejowymi
strzeżonymi przez Niemców oraz stacją kolejową Moszczona, która była silnie
umocniona i dookoła był zaminowany teren. Niemcy, poza jednym zajściem
rozstrzelania 24 grudnia 1942 roku siedmiu mężczyzn za wysadzenie pociągu
osobowego z wojskiem zdążającym na front wschodni, zachowywali się dobrze
w stosunku do Polaków.

Jadwiga Krajewska, która 15 lipca 1943 roku przeżyła krwawy banderowski


napad na kościół w Porycku, wspominała, jak grupa przerażonych uciekinierów
zdołała się przedrzeć na stację kolejową w Iwaniczach.

Była tam jeszcze garstka Niemców – relacjonowała pani Krajewska. – Mężczyźni


dostali broń do obrony, i dobrze, bo zaraz w nocy napadli na nas Ukraińcy. Ale
stacji nie zdobyli. Pamiętam takiego pana, ojca i dwóch jego synów o nazwisku
Orlik – dzielni ludzie. Pamiętam, jak wołali: „Zmieńcie nas, bo karabiny
rozgrzane – parzą”.

Historyk Ernest Komoński w książce W obronie przed Ukraińcami opisał


bitwę, którą Polacy i Niemcy stoczyli z banderowcami w Andrzejówce.
W miejscowości tej władze okupacyjne rozdały młodym mężczyznom karabiny
i zachęciły ich do stworzenia samoobrony. Okazało się to zbawienne, 29 czerwca
1943 roku UPA próbowała bowiem wymordować mieszkańców Andrzejówki.
Kolejne ataki zostały odparte przez oddziałek polskiej samoobrony i trzech
niemieckich żołnierzy. Polacy i Niemcy stawili wyjątkowo twardy opór – zdołali
dotrwać do przybycia niemieckiej odsieczy. Niestety rezunom udało się
zamordować dziesięciu cywilów. Przybyli na miejsce niemieccy żołnierze
i członkowie polskiej samoobrony w odwecie spacyfikowali ukraińską wieś
Krasny Sad.
Gdy sytuacja stała się naprawdę rozpaczliwa, władze okupacyjne Wołynia 15
sierpnia 1943 roku zarządziły, aby polska ludność wiejska opuściła zagrożone
tereny i czym prędzej schroniła się w miastach powiatowych.
W niektórych miastach Niemcy, wykorzystując sytuację, ładowali uchodźców
do pociągów i kierowali na roboty do Rzeszy. Przede wszystkim wynikało to
z konieczności opanowania rozpaczliwej sytuacji wołyńskich miast, które
zamieniły się w gigantyczne obozy uchodźców, siedliska ludzkiego nieszczęścia,
głodu i chorób.
Niemcy nie mieli środków, by tych ludzi karmić i zapewnić im dach nad
głową. Zamiast ich utrzymywać, woleli więc się ich pozbyć, wysyłając do
Rzeszy. O nastawieniu okupacyjnej administracji może świadczyć choćby
sytuacja w Krzemieńcu, gdzie miejscowe władze utworzyły Komitet Opieki nad
Uchodźcami, instytucję charytatywną, która – co ciekawe – ściśle
współpracowała z polskim podziemiem.
Wszystko to sprawia, że teza, którą lansuje część naszych publicystów, jakoby
Niemcy podpuścili UPA do palenia polskich wsi, aby pozyskać tanią siłę
roboczą, jest absurdalna. Czy wówczas rozdawaliby Polakom broń? Czy
tworzyliby oddziały samoobrony i policji? Podejmowali działania wzmacniające
pozycję Polaków na terenie byłego województwa wołyńskiego?
Nie ma wątpliwości, że niemieckie władze Wołynia wolały, aby tamtejsi
polscy chłopi pracowali na swojej ziemi i dostarczali im żywność, niż trafiali do
fabryk zbrojeniowych i bauerów w dalekiej Rzeszy. Wysyłanie Polaków na
roboty traktowano jako konieczność. Często dawano zresztą uchodźcom
z polskich wiosek wybór. Wcale nie musieli wyjeżdżać do Rzeszy.
Przykładem może być Janowa Dolina. Choć w czasie krwawego ataku na tę
wieś miejscowy niemiecki posterunek się nie popisał, następnego dnia –
w Wielką Sobotę – dowódca oddziału Wehrmachtu z pobliskiego Kostopola
zorganizował wyprawę ratunkową. Do pociągu roboczego załadowało się
pięćdziesięciu żołnierzy Wehrmachtu z bronią maszynową. Zabrali oni ze sobą
szalejących z rozpaczy i niepewności bliskich Polaków, którzy mieszkali
w Janowej Dolinie.
W grupie tej znalazł się Bogusław Saboń. Niestety wyprawa ratunkowa
utknęła w połowie drogi, ponieważ banderowcy zerwali tory i zwalili na nie
drzewa. Resztę trasy Polacy i Niemcy musieli pokonać pieszo.

Szliśmy wolno, gdyż istniała obawa napotkania banderowskiej zasadzki –


wspominał Saboń. – Pierwszy raz oglądałem z bliska Niemców w akcji. Uderzyło
mnie niesamowite zdyscyplinowanie żołnierzy. Robiło się coraz cieplej. Oni byli
w swoich zimowych mundurach, na komendę odpięli guzik munduru pod szyją,
również na komendę podwinęli rękawy mundurów. Zauważyłem, że Niemcy boją
się – my, idąc z nimi, czuliśmy się zupełnie niezagrożeni i bezpieczni. Działało
pewnie jakieś podświadome przekonanie, że musimy dojść.

Tak też się stało. Na miejscu ocalali wchodzili już do wagonów towarowych
podstawionego pociągu. Nad bezpieczeństwem ewakuowanych czuwali
uzbrojeni przez Niemców Polacy. Na uliczkach i w zgliszczach Janowej Doliny
zalegały ciała ich straszliwie pokiereszowanych rodaków. Jak pisał Saboń,
„nawet zaprawieni w oglądaniu okrucieństw niemieccy żołnierze byli przerażeni
widocznym na każdym kroku bestialstwem i barbarzyństwem”.
Wkrótce pociąg z Polakami, ich dobytkiem i bydłem wyruszył pod ochroną
Wehrmachtu do Kostopola. Jechał powoli, aby ewakuowani, którzy spędzili
w Janowej Dolinie kawał życia, mogli się pożegnać ze swoją miejscowością.
W drodze, aby odstraszyć banderowców, niemieccy żołnierze co pewien czas
strzelali w powietrze.
Po przybyciu do Kostopola Niemcy dali Polakom z Janowej Doliny trzy
możliwości: wyjazd na roboty do Rzeszy, wyjazd do innego miasta Wołynia lub
pozostanie w Kostopolu. Z kolei młodym mężczyznom zaproponowali
zaciągnięcie się do „zielonej policji”.
Bogusław Saboń został w Kostopolu, ale wkrótce spotkało go nieszczęście –
zachorowała jego matka.

Musiała dostać jakiś lek, który był niedostępny w normalnej aptece. Aptekarz był
pewien, że specyfik ten ma apteka wojskowa, która mieściła się w zajętym przez
wojsko budynku gimnazjum. Poszedłem do tej apteki, wartownik wprowadził
mnie do środka i lek otrzymałem. Na pytanie, ile płacę, aptekarz w mundurze
oficera odpowiedział:
– Nic, to prezent od Wehrmachtu.

Do podobnej sytuacji doszło po klęsce, którą samoobrona Huty Stepańskiej


poniosła 18 lipca 1943 roku w bitwie z UPA. Porucznik Władysław Kochański
„Bomba” ocalałych z pogromu cywilów zdecydował się odprowadzić do Sarn,
prosto do Niemców.

W obecnej sytuacji nic wam nie grozi od band ukraińskich – powiedział


w pożegnalnym przemówieniu do mieszkańców Huty. – Władze hitlerowskie
niewątpliwie wywiozą was do Niemiec, na roboty przymusowe. Nie zrażajcie się
tym. Tam będzie jednak bezpieczniej dla was niż tutaj.

Decyzja „Bomby” wywołała w polskim podziemiu na Wołyniu konsternację.


Część konspiratorów wyższego szczebla – tych, którzy walczyli o Polskę zza
biurek – miała do dzielnego frontowca olbrzymie pretensje. „Cywilne władze
konspiracyjne – pisał major Tadeusz Klimowski «Ostoja» – robiły «Bombie»
zarzuty, że oddał ludność w ręce niemieckie. Ja uważam, że ludność ocalił od
bezowocnej, a makabrycznej śmierci”.
Oczywiście, że tak. Porucznik Kochański miał rację. Postąpił słusznie.

Ludzie wymizerowani, zmęczeni, niektórzy na wpół żywi, szli zdeterminowani,


szukając schronienia u śmiertelnego wroga narodu polskiego, u Niemców – pisał
świadek tych wydarzeń Władysław Kobylański. – Mimo wszystko naród polski
odrzucił proponowane oferty komunistyczne i ratował swoje życie pod skrzydłami
orła ze swastyką, aby uniknąć męczeńskiej śmierci z rąk prymitywnych
nożowników spod znaku tryzuba.

Wyjazd do Rzeszy był dla wielu Wołyniaków sposobem ratunku. Na przykład


w Łucku do zapisywania się na roboty namawiał wiernych miejscowy polski
ksiądz. Uważał, że to jedyny sposób na zapobieżenie klęsce humanitarnej, która
groziła masom polskich uchodźców tłoczących się na ulicach miasta. Należy
pamiętać, że UPA zakazała ukraińskim chłopom dostarczania żywności do miast.
W efekcie uciekinierom ze spalonych polskich wiosek zajrzało w oczy ponure
widmo śmierci głodowej.
Przede wszystkim jednak w III Rzeszy nikt nie polował na Polaków
z siekierami i widłami. Nikt ich nie rżnął piłami i nie wrzucał do studni. To
wielki paradoks historii, ale pod koniec II wojny światowej Polacy z Wołynia
byli bezpieczniejsi na terenie Niemiec – których całe połacie były niszczone
w ludobójczych alianckich nalotach dywanowych – niż na własnej ojcowiźnie.
Mniej niebezpieczne były dla nich SS i Gestapo niż ukraińscy sąsiedzi.
Według polskich dokumentów konspiracyjnych Niemcy zgodzili się, aby
część uchodźców wyjechała nie do Rzeszy, ale do Generalnego Gubernatorstwa.
Transporty takie trafiły w okolice Przemyśla, a także do Lwowa i innych
miejscowości w Dystrykcie Galicja. Władze okupacyjne nie robiły żadnych
problemów z transferem tej ludności, otwierając dla niej granice dzielące
poszczególne części okupowanej Polski.

By złagodzić problem zaopatrzenia uciekinierów – wspominała pani Irena


Sandecka z Krzemieńca – staraliśmy się wywozić dzieci sieroty, a także matki
z dziećmi, których było sporo, do Generalnej Guberni pod opiekę Rady Głównej
Opiekuńczej. Mogliśmy to uczynić wyłącznie dzięki pomocy Niemców,
a konkretnie naczelnika wydziału gospodarczego. Miał zobowiązania wobec
Polaków.
Pewnego razu pojechał z urzędnikami niemieckimi w eskorcie polskich
schutzmannów do Paszkowiec po zaopatrzenie. Banderowcy napadli na nich w tej
wiosce. Niemiec tak się przestraszył, że zemdlał. Widział bowiem wiele ofiar
banderowców i bał się, że poddadzą go wyrafinowanym torturom. Schutzmanni
się jednak nie przelękli. Odparli atak banderowców, załadowali zemdlałego
Niemca na samochód i odjechali pod ukraińskimi kulami do Krzemieńca. Od tej
chwili naczelnik odnosił się do Polaków z życzliwością.

Sytuacja Polaków stawała się natomiast niezwykle groźna, gdy Niemcy


wycofywali się z wołyńskich miejscowości.
Adam Kownacki, jeden z żołnierzy samoobrony polskiej w Przebrażu, po
latach opowiadał Markowi A. Koprowskiemu o wiadomości, która dotarła do
polskiej twierdzy na początku czerwca 1943 roku. Okazało się, że niemiecki
garnizon stacjonujący w pobliskim mieście Kołki ma zostać w najbliższym
czasie wycofany.

Ta informacja była przerażająca – wspominał Kownacki – ze względu na


zagrożenie życia setek rodzin polskich, które w następstwie rzezi uciekły do
miasta Kołki z okolicznych miejscowości, szukając schronienia przed zagładą ze
strony ukraińskich nacjonalistów.

Ludwik Malinowski i Henryk Cybulski, dzielni przywódcy samoobrony


w Przebrażu, nie mogli pozwolić, żeby ludzie ci zostali wyrżnięci w pień.
Natychmiast więc skontaktowali się z dowództwem garnizonu w Kołkach
i zapowiedzieli, że zamierzają ewakuować ludność tego miasteczka. Niemiec nie
robił najmniejszych problemów. Wyprawa ratunkowa polskiej samoobrony
mogła ruszyć w drogę. Każdy żołnierz założył tylko na ramię znak
rozpoznawczy – białą opaskę.

Wszyscy Polacy wylegli na ulice – relacjonował Kownacki – i witali nas jako


wielkich bohaterów i zbawców swojego życia, płacząc i ściskając nas. Rozłożono
przy rowach koce, na których znalazły się posiłki dla strudzonych wyzwolicieli.
Niemieccy żołnierze zza płotów patrzyli z wielkim zaskoczeniem na tę dziwną
armię partyzantów w pełnym uzbrojeniu, w podartych butach, boso, ale za to
pełnych bojowego nastroju i wiary, że ta akcja uda się i uratujemy niejedno życie.

Nawiasem mówiąc, spotkania takie nie były niczym dziwnym. W wielu


miejscowościach Wołynia obok siebie stacjonowały niemieckie posterunki
i polskie samoobrony. Oczywiście uzbrojone przez Wehrmacht. Ich żołnierze
mijali się na co dzień. A w wypadku ataku UPA walczyli ramię w ramię.
Ludność Kołek całe szczęście udało się ewakuować. Na przełomie 1943
i 1944 roku doszło jednak do szeregu straszliwych tragedii. Na wieść o zbliżaniu
się Armii Czerwonej Niemcy zaczęli po kolei zwijać swoje posterunki
i wycofywać garnizony. Dla Polaków była to wiadomość katastrofalna,
z Wołynia wycofywali się bowiem ich obrońcy.
Kierownictwo UPA na Wołyniu nie zamierzało zaprzepaścić tej szansy.
Banderowcy postanowili przeprowadzić „dorzynki”. Czyli wejść w próżnię
powstałą między wycofującymi się Niemcami a nadciągającymi bolszewikami
i wymordować tych Polaków, których do tej pory bronili niemieccy żołnierze.
Dokończyć krwawego dzieła ludobójstwa rozpoczętego rok wcześniej w Parośli.
Tak było na przykład w Dederkałach. Gdy Niemcy i Węgrzy opuścili
miasteczko, Polacy musieli czym prędzej schronić się w miejscowym klasztorze,
który następnie obległy pododdziały UPA. Identyczna sytuacja powstała
w Wiśniowcu. W miasteczku stacjonował mieszany garnizon Wehrmachtu
i honwedów, dzięki któremu schronienie znalazły tam setki Polaków.

Dzień po dniu upływa w męce i naprężeniu nerwów – pisał w liście 7 czerwca


1943 roku brat Cyprian – bo nie ma wątpliwości, że gdy załoga niemiecka opuści
Wiśniowiec-Zamek, to pierwszej nocy wszyscy Polacy zostaną wymordowani.

Niestety stało się tak, jak przewidział polski duchowny. Niemcy i Węgrzy
opuścili Wiśniowiec i 20 lutego do miasteczka przybyli banderowcy. Udało im
się wedrzeć do klasztoru i wymordować zgromadzonych w nim ludzi.
Stłoczonych w piwnicach Polaków obrzucili granatami, rozbijali im czaszki
prętami i siekierami. Nie oszczędzili nawet zakonników.
W sumie w Wiśniowcu Nowym i Starym tego strasznego dnia zgładzonych
zostało ponad 450 polskich cywilów. Gdy do miasteczka wkroczyli bolszewicy,
zastali w nim zwały zmasakrowanych ciał.
Gdyby nie odsiecz z Przebraża – o której już pisałem – los mieszkańców
Wiśniowca podzieliliby cywile, którzy schronili się w Ołyce. Gdy Niemcy pod
koniec grudnia zaczęli szykować się do ewakuacji z prastarej siedziby
Radziwiłłów, banderowcy zaczęli napadać na miasteczko. Do jednego z ataków
doszło w Wigilię. Rezuni wdarli się do dwóch domów, gdy rodziny zasiadały do
świątecznej wieczerzy.

Wpadło kilkunastu bandytów ubranych w płaszcze z płótna – relacjonował


Mieczysław Sobotko – z maskami w kształcie położonych ósemek na oczach
i z siekierami w rękach. Pierwszy ugodził w głowę panią Borowską oraz jednym
ciosem zabił jedno z jej bliźniąt. Drugiemu zaś wraził do rączki płonącą świecę,
każąc przyświecać. A gdy ten w szale strachu nie był w stanie tego wykonać,
został także ugodzony w główkę. Po tym ciosie wypłynęło mu oko i stracił
przytomność. Dom Borowskich przedstawiał straszliwy widok. Całe mieszkanie,
podłoga, ściany, łóżka i meble zalane krwią. Stół zaścielony białym obrusem, a na
nim w talerzu pełnym zakrzepłej krwi opłatek. W drugim domu ojciec rodziny
z odrąbanymi rękami i rozpłataną głową. Razem z nimi leżały zmasakrowane
zwłoki żony i dwóch chłopców, siedmio- i dziewięciolatka, oraz półroczna
córeczka z zaciśniętym sznurkiem na szyjce.

Inny świadek, Kazimiera Justkowska, wspominała:


Mam jeszcze przed oczyma, jak dwoje dzieci leży na leżance, jedno w jedną
stronę, a drugie w drugą – z pociętymi główkami siekierą. W drugim pokoju
porąbana matka. W otwartych drzwiach leżał porąbany w kawałki jak polano
mężczyzna. Dziecko, może trzyletnie, leżało w łóżeczku. Miało pociętą główkę,
oczka wydłubane, paluszki powykręcane.

Banderowcy po dokonaniu tych zbrodni wycofali się z miasteczka. Czekali


jednak w okolicznych wioskach na wymarsz Niemców. Nastąpiło to 3 stycznia.
Niemal natychmiast do Ołyki wdarł się oddział UPA. Oprawcy wymordowali
blisko czterdzieści osób. Reszta cywilów szukała schronienia w ołyckim zamku.

Kiedy Niemcy opuścili Ołykę – wspominała pani Justkowska – wszyscy Polacy


mieszkający w mieście chodzili na noc do zamku Radziwiłła. Zabierali ze sobą na
plecy toboły, aby można było na czymkolwiek położyć się i przespać. Bramy
zamku zamykano i na wałach obronnych mężczyźni trzymali przez całą noc
wartę.

Na szczęście w ostatniej chwili z odsieczą przybyli przebrażanie.


Jak jednak wynika ze wspomnień ocalałych Polaków, wszędzie tam, gdzie
wycofywali się Niemcy, na polską ludność padał blady strach. Krwawa Wigilia
w Ołyce nie była odosobnionym przypadkiem.

O ile chodzi o stosunek Niemców do Polaków w tym czasie – wspominał


Stanisław Panacka – to raczej był dobry. Myśmy tylko dlatego mogli żyć
w Maciejowie do lutego 1944 roku, że w Maciejowie stacjonowali Niemcy.
Dlatego Ukraińcy bali się mordować. Dopiero gdy Niemcy zostali zabrani
z Maciejowa, mogli wykończyć nas, którzy jeszcześmy żyli. Niemcy zabierali
rannych do szpitala do Chełma, nam udzielili pomocy w wydostaniu się na drugą
stronę Bugu w Lubelskie.

Banderowcy planowali, że po wycofaniu się Wehrmachtu wymordują


Polaków nie tylko w mniejszych wołyńskich miasteczkach, ale również
w miastach. Choćby w Krzemieńcu, gdzie miejscowa polska samoobrona była
zbyt słaba, by oprzeć się oddziałom UPA.

Uratował nas austriacki generał dowodzący krzemienieckim garnizonem –


wspominała Irena Sandecka. – Zostawił w mieście starego żołnierza, zagroził mu
rozstrzelaniem, jeśli ucieknie, i kazał do rana wystrzeliwać rakiety. Gdyby nie to,
to banderowcy z pewnością by uderzyli i wymordowali Polaków mieszkających
w Krzemieńcu. Starałam się ustalić nazwisko tego generała, bo uważałam, że
należy mu się nasza wdzięczność za uratowanie krzemienieckich Polaków przed
nożami Ukraińców. Niestety nie udało mi się tego dokonać, może ktoś to zrobi.
Wymaga tego historyczna prawda.

Nikt nigdy nie policzył, ilu Polaków uratowało życie pod skrzydłami
niemieckich garnizonów stacjonujących w miastach Wołynia. Mówimy jednak
o dziesiątkach tysięcy ocalonych istnień ludzkich.
4

Wehrmacht przybywa na odsiecz

W filmie Wojciecha Smarzowskiego Wołyń jest taka scena. Główna bohaterka,


Zosia, uciekając przed banderowcami, wbiega między oddział żołnierzy
Wehrmachtu. Następnie – z dzieckiem przytulonym do piersi – maszeruje
otoczona Niemcami przez ukraińskie wsie. Ukraińcy wygrażają jej, pokazują na
migi podrzynanie gardła. Nie ośmielają się jednak zaatakować dziewczyny, która
jest pod opieką Niemców. Zosia zostaje wyprowadzona ze strefy zagrożenia.
Pewien znany polski publicysta, kiedy zapytałem go o wrażenia z Wołynia,
bardzo się na tę scenę zżymał. Jak można pokazać tak Niemców?! Jako ludzi,
którzy ratowali Polaków? – pytał zirytowany. Rzeczywiście u osoby, której
poglądy historyczne ukształtowały peerelowskie filmy wojenne i komunistyczna
literatura historyczna, scena taka może wywołać szok. Ale na Wołyniu w czasie
banderowskiego ludobójstwa takie obrazy były na porządku dziennym.
Wystarczy zajrzeć do wspomnień ocalałych.

Po pewnym czasie – pisał Jerzy Krasowski – powracał patrol Wehrmachtu, przy


którym szły kobiety z dziećmi na ręku, płacząc i złorzecząc Ukraińcom. Grupa
kobiet uprosiła dowódcę załogi niemieckiej, by dał im ochronę, ażeby mogły
pójść do odległej o 3–4 kilometry Zygmuntówki po odzież i żywność. Dowódca
wysłał patrol.

Z kolei po bitwie z UPA stoczonej pod Radowiczami niemiecki patrol


przeczesujący pobliskie lasy natknął się na grupkę przerażonych miejscowych
Polaków, którzy uciekli ze swoich domów przed rezunami. Żołnierze
Wehrmachtu – jak pisał Marek A. Koprowski – pozwolili cywilom iść ze sobą.
I odprowadzili ich do najbliższego miasteczka.
Podczas wspomnianej bitwy, 7 września 1943 roku, Niemcy ocalili przed
zagładą setki Polaków zgromadzonych w bazie polskiej samoobrony
w Zasmykach. Trzy kurenie UPA szykujące się do generalnego ataku na
Polaków nacięły się tam na maszerującą drogą kolumnę Wehrmachtu.
Wywiązała się zacięta dwudniowa bitwa, w której wzięły udział pociąg
pancerny, działa i samoloty. Partyzanci ze słabego jeszcze wówczas oddziału
„Jastrzębia” i zgromadzeni we wsi cywile z niepokojem nasłuchiwali odgłosów
walki. Na szczęście Niemcy pobili banderowców, którzy musieli zarzucić
krwawe plany wobec Polaków.

Dwadzieścia sześć zebranych z pola bitwy ciał żołnierzy niemieckich – pisał


Wincenty Romanowski – zmasakrowanych w okrutny sposób celem wzbudzenia
grozy wśród Niemców, pochowano w uroczystym pogrzebie na cmentarzu
w Kowlu. Pomordowanych żołnierzy wystawiono na widok publiczny w domu
przy ulicy Łuckiej, po powiadomieniu ludności plakatami. Leżeli w trumnach
ubrani w nowe mundury, z poobcinanymi nosami i uszami. Bez oczu,
z powyrywanymi językami.
Przez uszy niektórych przeciągnięto kolczaste druty. Inni mieli odcięte głowy
lub połamane kości. Jest w tym odpowiedź na pytanie, dlaczego niemiecki
zbrodniarz i sadysta wachtmeister Manthei, strzelający do ludzi bez powodu, był
łagodniejszy wobec Polaków aniżeli wobec aresztowanych Ukraińców.

Rzeczywiście trudno się dziwić, że Niemcy szukali sprzymierzeńców wśród


Polaków. Odsiecz dla Zasmyków można uznać za przypadkową, ale historycy
znają wiele przykładów, że oddziały Wehrmachtu i policji spieszyły na ratunek
mordowanej polskiej ludności.
Według Ernesta Komońskiego Niemcy przybyli z odsieczą samoobronom
polskim w Bokujmie, Koniuchach, Uhrynowie, Hromowcach i Andrzejówce. 12
maja 1943 roku niemiecka interwencja ocaliła życie Polakom ze Stachówki.
Schwytani żołnierze UPA zostali po kilku dniach powieszeni we Włodzimiercu.
Wkrótce rzezie nasiliły się i 8 sierpnia, jak pisał profesor Grzegorz Motyka,
niemiecki oddział musiał ratować Polaków również z tego miasteczka.
Zaatakowani przez banderowców mieszkańcy Włodzimierca zabarykadowali się
w kościele. Upowców, którzy próbowali się wedrzeć do świątyni, polewali
kwasem solnym. Wehrmacht przybył na ratunek w ostatniej chwili. Banderowcy
wzięli nogi za pas, a Niemcy ewakuowali całą ocalałą polską ludność.
Dużo informacji o niemieckiej pomocy zawiera relacja Ireny Sandeckiej
z Krzemieńca, która po latach opowiedziała o swoich przeżyciach Markowi A.
Koprowskiemu. Dzielna Polka poprosiła Niemców, aby przydzielili jej zbrojną
eskortę i ciężarówki w celu ewakuacji Polaków z zaatakowanej przez
banderowców Wiszni. I dostała to, o co prosiła.
Gdy wysłany z nią pododdział znalazł się w tej miejscowości, grupa UPA, nic
o tym nie wiedząc, przystąpiła do „rzezania Lachów” w sąsiednim Stożku.

Niemcy, którzy nas eskortowali – wspominała pani Sandecka – słysząc strzały


dochodzące od strony Stożka i widząc łunę, natychmiast ruszyli w jego stronę.
Banderowcy, którzy kończyli rzeź, na widok Niemców uciekli, dzięki temu kilka
osób jeszcze przez nich nie zarżniętych przeżyło.

Irena Sandecka zapamiętała również takie zdarzenie:

W Kątach polska samoobrona stawiła Ukraińcom opór, odpierając atak. Na pomoc


przybyła niemiecka żandarmeria, pod osłoną której wieś została uformowana
w konwój i odprowadzona do Krzemieńca. Końcówkę tego konwoju, liczącą
około 30 furmanek, Ukraińcom udało się jednak odciąć i wymordować.

Według ocalałej z tej rzezi pani Leokadii Wawrzykowskiej ludność Kątów


została ewakuowana w eskorcie żołnierzy Wehrmachtu i uzbrojonych w karabiny
członków polskiej samoobrony na niemieckich ciężarówkach. Po przybyciu do
Krzemieńca Polakom odebrano broń i wysłano ich na roboty do Niemiec.
Z kolei według raportów UPA w czasie bitwy o Hutę Stepańską w sukurs
Polakom przybyły niemieckie samochody z wojskiem. Niemcy dostali się jednak
pod silny ostrzał banderowców i – poniósłszy straty – wycofali z walki.
30 sierpnia 1943 roku, podczas krwawej rzezi w Ostrówkach i Woli
Ostrowieckiej, od opisu której rozpocząłem tę książkę, niemieccy żołnierze
wkroczyli do wsi, gdy Ukraińcy jeszcze mordowali Polaków. Od razu rozwinęli
się do ataku i zaczęli strzelać do banderowców z broni maszynowej. Nad polem
bitwy krążył samolot zwiadowczy.
Oto trzy relacje ocalałych:

Józef Trusiuk: Usłyszałem odgłosy walki. Wychyliłem głowę z otworu [kryjówki


– red.] i zorientowałem się, że ktoś atakuje Ukraińców, i to przy wsparciu
moździerzy. Chwilę później rozległy się nawoływania do zdejmowania
posterunków i wycofywania się. Wyszedłem z kryjówki. Widać było, że Ukraińcy
uciekali w popłochu, bo nie zdążyli zabrać zwierząt. Wróciłem do schronu. Po
pewnym czasie usłyszałem rozmowę w języku niemieckim, następnie poznałem
głos sąsiada. Wyszliśmy z ukrycia. Niemcy powiedzieli mi, że zaraz odjeżdżają.
Namawiali nas także do wyjazdu do Jagodzina.

Antoni Wasiuk: Do wsi wjechali Niemcy, którzy zaczęli ostrzeliwać z karabinu


maszynowego Ukraińców. Ukraińcy zatrzymali nas i kazali kłaść się. Strzelili do
mnie, ale chybili. W tym czasie Niemcy zaczęli ostrzeliwać okolicę z moździerza.
Cały czas leżałem nieruchomo i udawałem zabitego. Po kilkudziesięciu minutach
usłyszałem głos Jana Trusiuka. Wstałem i zobaczyłem jego oraz dwóch
żandarmów niemieckich.
Tomasz Trusiuk: Ukraińcy zrealizowaliby swój zamiar, ale przeszkodzili im w tym
Niemcy, którzy kolumną jechali od strony Huszczy do Ostrówek. Widząc ich,
bandyci zarządzili odwrót. Ucieczkę przyspieszył niemiecki ostrzał. Ukraińcy nie
zdążyli wymordować kobiet i dzieci zgromadzonych w kościele. Wyprowadzili
zebranych ludzi i popędzili w kierunku ukraińskiej wsi Sokół, gdzie ich
zamordowali.

Niemcy ratowali też Polaków, którzy zdecydowali się na ucieczkę w pola.


I byli ścigani przez banderowców.

Jan Palec: Zacząłem biec przez otwartą przestrzeń. Nagle poczułem silny,
piekący ból w łokciu i okolicach lewej skroni. Czerwona lepka krew zalała mi
oko. Słyszałem głuche trzaski strzałów, głosy goniących mnie Ukraińców
i dalekie ujadanie psów. Niespotykanym zbiegiem okoliczności po torach wolno
posuwała się lokomotywa. Obsługujący ją niemiecki maszynista obserwował to
zdarzenie wychylony przez okno. Widząc wyczerpanego i rannego zbiega,
zatrzymał ze zgrzytem kół maszynę. Pomógł mi wejść do środka. Ukraińcy stanęli
jak wryci w połowie pościgu. Oniemieli ze zdziwienia.

Ewa Szwed: Ukrainiec strzelił mi w plecy. Kula przeszyła bok i palec u ręki,
a piach zasypał oczy. Gdy nabrałam sił, wstałam z pobojowiska. Przyjechałam do
Jagodzina. Na stacji kolejowej żołnierze niemieccy udzielili mi pierwszej pomocy,
a następnie przewieźli do Dorohuska, gdzie zaopiekował się mną doktor
Wadowski.

Po przepędzeniu banderowców żołnierze Wehrmachtu zostali w Ostrówkach


na noc, aby chronić ocalałych z rzezi. Istniało bowiem niebezpieczeństwo, że
oddział UPA wróci dokończyć krwawego dzieła.

Pierwszą noc po tym strasznym dniu – wspominał Jan Kloc – spędziłem w szkole
w Rymaczach, gdzie zgrupowali się uratowani mieszkańcy. Ubezpieczenie
zapewnili nam Niemcy, którzy okopali się naokoło szkoły i nas pilnowali. W nocy
dotarła do nas wiadomość, że nazajutrz Niemcy wywiozą nas do Lubomla,
a następnie transportem kolejowym do Rzeszy na roboty przymusowe.

Zdając sobie sprawę, że zaatakowani Polacy oczekują niemieckiej odsieczy,


banderowcy posuwali się do podstępu. Podszywali się pod okupantów i w ten
sposób usiłowali się dostać do polskich miejscowości.
Bandyci ukraińscy zorganizowali napad na folwark Naręczyn i Beresteczko –
czytamy w raporcie powiatowej Delegatury Rządu na Kraj. – W Naręczynie było
szesnastu członków policji polskiej. Bandyci przyjechali do Naręczyna dwoma
autami, w mundurach niemieckich. W pierwszej chwili Polacy myśleli, że to
Niemcy, i policja ich salutowała, wkrótce przekonano się, że to są bandyci –
wywiązała się walka, w rezultacie której policja się wycofała do Beresteczka. Tam
wraz z wszystką ludnością polską schroniono się do klasztoru, gdzie broniono się
przez szesnaście godzin, aż przyjechała żandarmeria z Horochowa i bandę
odparto.

Jak wynika ze wspomnień ocalałych, banderowcy często stosowali ten


podstęp. Sprawę ułatwiało to, że ukraińscy policjanci, którzy zdezerterowali
i dołączyli do leśnych oddziałów UPA, nosili niemieckie mundury. W tych
uniformach łatwiej im było wprowadzić w błąd Polaków.

Nasi strażnicy sądzili, że to idą Niemcy, którzy wtedy stwarzali nam opiekę –
wspominał biskup Jan Bagiński, który przeżył rzeź jako mały chłopak – więc
mogli podejść dosyć blisko. Gdy już znaleźli się niedaleko naszych ludzi
okopanych w lasku, krzyknęli po ukraińsku: „Hurra, rezat´ Lachow!”. Nasza
ochrona, mając broń maszynową, karabiny i granaty, broniła się jak mogła, lecz
oni byli jak lawina.

Skala ludobójstwa, szybkość banderowskich ataków i wielkie przestrzenie


Wołynia sprawiały, że Wehrmacht nie zawsze mógł przybyć na ratunek
atakowanym polskim wsiom. Zanim Polakom udawało się zaalarmować
najbliższy posterunek, często było za późno. Czasami dochodziło też do sytuacji
skandalicznych i haniebnych, gdy Niemcy odmawiali pomocy.
W nocy 27 maja 1943 roku niemiecki posterunek w Bereźnem nie przybył
z odsieczą, gdy banderowcy wyrzynali Polaków w odległej zaledwie o trzy
kilometry Niemilii. Mimo że w Bereźnem – jak wspominali świadkowie –
słychać było „straszliwy krzyk żywcem palonych i mordowanych w mongolski
sposób” cywilów. Niemcy odważyli się przyjechać do Niemilii dopiero
nazajutrz. A ich pomoc ograniczyła się do eskortowania siedmiu wozów z ciężko
rannymi.
Do jeszcze większego blamażu doszło we wsi Jankowce, która została
zaatakowana w nocy 31 sierpnia 1943 roku. Strzały i krzyki słychać było na
pobliskiej stacji kolejowej. Zaniepokojeni niemieccy kolejarze wezwali na
miejsce pociąg ratowniczy z oddziałem żandarmerii z Lubomla.
Komendant oddziału żandarmerii – wspominał Jan Kupracz – po rozpoznaniu
sytuacji skontaktował się ze swoimi przełożonymi w Lubomlu i rzekł do
zawiadowcy stacji: „To są osobiste porachunki ukraińsko-polskie. To nie jest
znów tak źle. Odjeżdżamy”.

Dlaczego dochodziło do takich sytuacji? Wydaje się, że wszystko zależało od


człowieka. Część niemieckich oficerów była po prostu uprzedzona wobec
Polaków. Inni wychodzili z założenia, że nie będą się mieszać – jak ujął to oficer
z Lubomla – do „miejscowych wewnętrznych porachunków”. Niech Polacy
i Ukraińcy nawzajem się wyrzynają! Co nam do tego?
Ten ostatni argument często przykrywał tchórzostwo. Niemcy nie chcieli iść
na ratunek szczególnie podczas nocnych ataków UPA, gdy wśród służących na
Wschodzie żołnierzy i policjantów dawała o sobie znać szerząca się psychoza
partyzancka.
Inni dowódcy po prostu nie chcieli narażać życia własnego i swoich ludzi do
obrony „tubylców”. Wojna zbliżała się do końca, wielu żołnierzy myślami było
już w domach i szykowało się do cywilnego życia. Kto chciałby ginąć na
„ostatniej prostej”? W dodatku na jakimś dalekim Wołyniu w niezrozumiałym
dla Niemców konflikcie.
Wszystko to sprawiało, że Niemcy często przyjeżdżali na miejsce
banderowskich rzezi dopiero nad ranem. Ograniczali się do spisania protokołu,
oględzin zwłok i zrobienia fotografii. Następnie zaś zarządzali ewakuację
wszystkich ocalałych do najbliższego miasta. Oczywiście pod silną eskortą
Wehrmachtu, który od tej pory przejmował odpowiedzialność za ich
bezpieczeństwo.
We wspomnieniach Wołyniaków motyw niemieckiej pomocy pojawia się
bardzo często. Weźmy pierwszy masowy pogrom Polaków, czyli masakrę
w Parośli. Nazajutrz na miejsce mordu przyjechali niemieccy żołnierze.

Banderowcy rąbali siekierami, gdzie popadło – relacjonował Władysław


Kobylański. – Kobieta zrobiła unik, chroniąc się przed cięciem siekierą w głowę,
ale odrąbano jej ramię. Niemcy zaopiekowali się tą kobietą i odwieźli ją do
szpitala w Sarnach.

Podobne informacje znalazły się w relacji Bronisławy Murawskiej-Żygadły


z kolonii Głuboczanka. Po latach to wstrząsające świadectwo opublikowali
w swojej książce państwo Ewa i Władysław Siemaszkowie. Pani Murawska
opowiadała, jak na jej dom rodzinny napadli uzbrojeni po zęby banderowcy.
Jej dwuletnia siostrzyczka Basia została kilkukrotnie dźgnięta bagnetem
i wyrzucona na podwórze, a braciszek Marian odniósł dwie rany postrzałowe.
Jedną obok łopatki, drugą w twarz. Banderowska kula urwała mu lewą stronę
żuchwy. Gdy na miejsce zbrodni przyjechali Niemcy, pani Bronisława zwróciła
się do nich o ratunek.

Prosiłam dowódcę hitlerowskiego oddziału – wspominała – by zabrał brata do


jakiegoś lekarza. Ten oglądnął pobieżnie rannego i kazał żołnierzom zwolnić
jedną podwodę, na którą złożono półprzytomnego chłopca. Jechali razem do
Bystrzyc w kolumnie wojskowej. Wreszcie dotarliśmy do celu.
Warunki były tu prymitywne, nie było żadnego chirurga. O ile się nie mylę,
z inicjatywy tego Niemca załadowano brata na ukraińską furmankę, z rozkazem,
by Ukrainiec zwiózł go do szpitala w Bereźnem. Miał polecenie powrócić
z adnotacją na piśmie, które wziął ze sobą, że szpital przyjął żywego na stan.
W celu zabezpieczenia wykonania rozkazu Niemcy aresztowali rodzinę
furmana jako zakładników. W przypadku jeżeli rannego dobiliby po drodze
banderowcy, odpowiadał głową swoją i rodziny.
Tego typu postępowanie w stosunku do nacjonalistów ukraińskich na tym
terenie było stosowane. Gwarantowało bowiem, że Ukrainiec włoży cały swój
spryt i siły, aby uchronić swoją rodzinę i siebie od niechybnej śmierci z rąk
niemieckich żołnierzy.

A oto relacja pani Natalii Frontczak-Walasik:

Na stacji Wyżwa spotkaliśmy niemieckich kolejarzy-robotników, którzy


ujrzawszy zmasakrowanego Henia, ulitowali się nad nim, zabrali go na kolejowy
wózek zwany drezyną i zawieźli do szpitala w Kowlu.

Niemcy wraz z Polakami urządzali również niebezpieczne wyprawy głęboko


na terytorium opanowane przez banderowców, do polskich wsi i miasteczek,
które padły ofiarą rezunów. Tak było chociażby po tym, gdy oddział UPA
dokonał pogromu Polaków szukających schronienia w klasztorze w Wiśniowcu.

Postanowiłam zorganizować tam miniekspedycję – wspominała cytowana już


wielokrotnie Irena Sandecka – żeby sprawdzić, czy ktoś nie wyszedł cało z rzezi.
Poszłam do generała dowodzącego niemieckim garnizonem w Krzemieńcu, żeby
mnie zabrał. Dałam mu za to złoty zegarek. Następnego dnia przysłał do mnie
żołnierza z informacją, że w stronę Wiśniowca jedzie oddział. Pamiętam, że nasza
wizyta w Wiśniowcu była krótka. Oficer dowodzący oddziałem strasznie się bał,
że zaraz zaatakują nas banderowcy.
W drodze powrotnej do Krzemieńca niemiecki oddział i towarzyszące mu
Polki zostali ostrzelani przez UPA. Jeden z żołnierzy poległ. Niemiecki generał,
gdy się o tym dowiedział, wedle pani Sandeckiej zachował się honorowo
i wkrótce wysłał do Wiśniowca kolejną zbrojną wyprawę.

Pojechaliśmy do Wiśniowca dużymi saniami – opowiadała ta dzielna kobieta –


w których zmieściła się nasza trójka, a także niemiecka eskorta składająca się
z oficera i kilku żołnierzy. Oficer liczył 27 lat, a najmłodszy żołnierz 16 lat. Jak
rozmawiałam z nimi w trakcie jazdy do Wiśniowca, to okazało się, że są to
Austriacy, nie bardzo przejęci ideologią hitlerowską. Zadeklarowali, że pomogą
mi szukać moich Polaków. W Wiśniowcu kościół leżał już w ruinach. Jeden
z niemieckich chłopców stanął na straży, a dwóch poszło za mną. W piwnicy
znaleźliśmy kupę gruzów i trupy. Pierwsza rzuciła się nam w oczy kobieta. Głowę
miała przywaloną gruzami. Obok niej leżało niemowlę, też z przysypaną głową.
Na dziedzińcu bardzo serdecznie tym młodym Niemcom podziękowałam. Dla
nich przecież chodzenie po piwnicach i szukanie trupów nie było miłym zajęciem.

Inny Polak z Wołynia, Wacław Świetlicki, opowiadał zaś o masakrze, do


której doszło w kolonii Mataszówka. Krewni zamordowanych zwrócili się
o pomoc do niemieckiego komendanta w Łucku. Chodziło o przydzielenie im
eskorty wojskowej Wehrmachtu podczas wyprawy, której celem było
wyciągnięcie trupów pomordowanych Polaków ze studni. Komendant niemiecki
przystał na tę prośbę i przydzielił Polakom dwa samochody wypełnione
żołnierzami.
Zdarzało się również, że Niemcy załatwiali sprawy „po swojemu”, czyli po
przybyciu na miejsce rzezi udawali się do sąsiedniej ukraińskiej wioski
i w odwecie za śmierć Polaków okrutnie ją pacyfikowali. Tak było choćby we
wsi Szpikłosy, gdzie ukraińscy nacjonaliści ponabijali polskie dzieci na widły.
Według Marka A. Koprowskiego wzburzeni masakrą Niemcy otoczyli domy
należące do Ukraińców i puścili je z dymem.
Tak więc kwestionowana scena w filmie Wojciecha Smarzowskiego, w której
Niemcy pomogli uciekającej przed banderowcami Polsce, była zgodna z prawdą
historyczną.
5

Karabiny na furmankach

Na szczęście polskie samoobrony nie musiały strzelać do banderowców jedynie


z zardzewiałych karabinów wygrzebanych z sadzawek i mogił. Gdyby cały
arsenał Polaków sprowadzał się do kos, obrzynów i zardzewiałych pukawek – na
wołyńskiej prowincji nie przeżyłby ani jeden Polak. Wszystkie samoobrony
byłyby skazane na zagładę. UPA starłaby je z powierzchni ziemi.
Nasze twierdze na Wołyniu mogły odpierać ataki banderowców, bo otrzymały
nowoczesną broń od Niemców. Przykro to pisać, ale ta niemiecka pomoc dla
Polaków zagrożonych pogromami w apogeum banderowskiego ludobójstwa była
znacznie większa niż pomoc od AK. Do polskich umocnionych baz szły całe
furmanki karabinów i pocisków prosto z niemieckich magazynów.
Na wstępie jednak ważna uwaga: po II wojnie światowej wielu świadków
wydarzeń pisało pod presją komunistycznej i patriotycznej poprawności, która
nakazywała im naginać swoje wspomnienia do obowiązującej wykładni.
Cenzurować je. W tym wypadku – bagatelizować i rozmywać niemiecką pomoc
dla wołyńskich samoobron.
Przyjęto więc konwencję, w której przedstawiano urzędników okupacyjnej
administracji jako pociesznych idiotów, którzy niczym małe dzieci dawali się
kiwać pomysłowym, zaradnym Polakom. Wielu autorów twierdziło, że broń
zdobywało fortelem. Pisano o „podwójnej grze”, jaką ponoć prowadzili
z głupkowatymi Niemcami.
Oczywiście tak też bywało. Na ogół broń po prostu kupowano od niemieckich
szeregowców. Granaty, karabiny i amunicję wymieniano na boczek, masło,
słoninę, jajka czy butelki samogonu. Im bliżej było końca tysiącletniej Rzeszy,
tym bardziej niemieccy żołnierze skłaniali się do czarnorynkowych transakcji.
W niektórych miejscowościach na Wołyniu obowiązywały nawet
czarnorynkowe cenniki. Jak pisze Władysław Filar, karabin kosztował około
czterech kilogramów słoniny, pistolet maszynowy sześć kilogramów, a ręczny
karabin maszynowy – osiem kilogramów. Niemieckie dowództwo dobrze
wiedziało o tym procederze, ale patrzyło na niego przez palce.
Niektórzy mieli stałych dostawców – wspominał Wincenty Romanowski
„Makitra”. – Osobiście korzystałem z usług lokatora mojego teścia. Miał na imię
Adolf, pochodził z Westfalii. Był magazynierem węgla na kolei i lubił ukraiński
samogon oraz szpek. Za jeden karabin rosyjski zażądał kiedyś 40 kilogramów
słoniny!

Była to cena stanowczo za wysoka. Ostatecznie Romanowski kupił inny


karabin za piętnaście kilogramów słoniny. Widać nie mógł czekać na…
promocję. Tak, bywały i promocje. A także sprzedaż hurtowa – granaty, karabiny
i naboje można było wtedy rzecz jasna kupić znacznie taniej niż w detalu.
Niemcy jednak często przekazywali Polakom broń urzędowo, w dużych
ilościach i z pełną świadomością, do czego zostanie użyta. Sprawiło to, że
w niemieckich dokumentach część placówek polskiej samoobrony wymieniana
była jako posterunki niemieckiej policji pomocniczej.
Według Apolinarego Cybulskiego, komendanta samoobrony w Pańskiej
Dolinie, alternatywa była prosta: albo broń od Niemców, albo zagłada. Dlatego
gdy mężczyźni z tej miejscowości zdecydowali się utworzyć samoobronę,
dowództwo oficjalnie wystąpiło do władz okupacyjnych o dozbrojenie.

Postanowiliśmy udać się bezpośrednio do Kreisleitera w Dubnie z prośbą


o wydanie broni – wspominał Cybulski – do obrony gospodarzy podczas prac
przy zbiorze plonów. Motywując, że jeśli nie będzie ochrony, to wieś zostanie
doszczętnie spalona i setki hektarów zboża ulegną zniszczeniu. Gospodarze nie
będą w stanie wywiązać się z kontyngentów. Wiedzieliśmy, że to był dla
Niemców bardzo nęcący haczyk. Teraz pozostało tylko pytanie, czy „ryba”
haczyk połknie.

Ryba haczyk połknęła. Trzyosobowa delegacja z Pańskiej Doliny spotkała się


z Kreisleiterem i przychylnym Polakom kapitanem Wehrmachtu. Niemcy
przekazali Polakom sześć karabinów wraz z amunicją oraz imiennym
pozwoleniem na broń.

Po wyjściu z gabinetu kapitan Wehrmachtu zaprowadził nas do magazynów


i rozkazał magazynierowi, by wydał nam uzgodnionych sześć rosyjskich
karabinów, amunicję i kilka granatów – pisał Cybulski. – Ponadto wydano nam
odpowiednie ausweisy na posiadanie broni. Przy odbieraniu amunicji Teofil
zaszwargotał do Niemca, pokazując mu solidny kawałek „szpeku” (słoniny).
Niemczysko się uśmiechnął i zadowolony dołożył nam jeszcze kilka paczek
amunicji.
Po odebraniu wszystkiego, po załadowaniu się na furmankę wracaliśmy do
domu z zadowoleniem, nadzieją i optymizmem. Skończył się czas maskowania się
wobec wrogich sąsiadów, czas krycia się i czuwania. Teraz pozostała nam walka
na śmierć i życie.
Po powrocie i po zapoznaniu wszystkich kolegów ze sposobem załatwienia
sprawy i z osiągniętymi wynikami, teraz, po przekazaniu broni w odpowiednie
ręce, zapanowała wśród chłopców radość, wystąpił śmiały duch walki i odwetu.
W takich okolicznościach i w taki sposób powstała oficjalnie „Placówka
Samoobrony” w Pańskiej Dolinie.

Wspomniany Teofil Kozłowski został oficjalnym komendantem stworzonej


przez Niemców samoobrony (Polnische Selbstschutz), a Antoni Cybulski
nieformalnym dowódcą jednostki w imieniu Delegatury Rządu na Kraj.
Nie mniej ważne od karabinów i amunicji były wspomniane pozwolenia na
karabiny. Legalizowały one bowiem całą nielegalnie posiadaną przez Polaków
broń palną. Od tego czasu obrońcy Pańskiej Doliny nie musieli się już obawiać
Niemców i mogli się skupić na groźniejszym wrogu – ukraińskich rezunach.
Broń od okupanta brała także samoobrona z Rafałówki, co w swoich
wspomnieniach Gdy poświęcano noże opisał jej komendant Apolinary Oliwa.
Pośrednikiem w nawiązaniu kontaktu z władzami okupacyjnymi była dzielna
pani Kamila Szrek, doskonale władająca niemieckim Polka pochodząca
z Wielkopolski. W jej willi w Kiwercach kwaterowało czterech oficerów
Wehrmachtu, z którymi pozostawała w bardzo dobrych stosunkach.
Pani Szrek podjęła się przekonania Niemców, że Polakom broń potrzebna jest
do obrony przed sowieckimi partyzantami. Wkrótce przedstawiciele Rafałówki
zostali zaproszeni na rozmowy.

Po dłużącym się w nieskończoność oczekiwaniu uchyliły się drzwi i krótkie


kommen sie poderwało mnie na równe nogi. Spojrzałem w twarze siedzących przy
stole Niemców i zatrzymałem wzrok na pani Szrekowej. Jej mina zdawała się
wyrażać zadowolenie z pomyślnego załatwienia sprawy.
– My nie mieć. Mało giwerów – mówił jeden z nich, rozkładając ręce.
Pani Szrekowa na nowo poczęła opowiadać Niemcom bajki, jakich to krzywd
doznajemy od sowieckich partyzantów. W końcu, gdy to ich dodatkowo
przekonało albo i znudziło, jeden z nich wyszedł do sąsiedniego pokoju
i przyniósł karabin z kilkoma nabojami. Wręczając go, dołączył mi niebagatelną
poradę.
– Z Oberkommandant Krautschman rozmawiać. On duzio mieć giwerę.
Apolinary Oliwa skwapliwie skorzystał z rady i udał się z panią Szrekową do
komendantury żandarmerii. Tam uprzejmie zostali przyjęci przez Krautschmana,
który szarmancko pocałował Polkę w rękę, a z Oliwą wdał się w pogawędkę
o polowaniach. Poczęstował przy tym gości piwem. Kamila Szrek opowiedziała
niemieckiemu oficerowi, w jak straszliwej sytuacji znaleźli się mieszkańcy
Rafałówki, których ze wszystkich stron osaczyli pałający żądzą mordu bandyci.
Niemiec odpowiedział krótko: „Ja, gut!”, po czym zadzwonił do magazynu
z bronią. Polakom kazano podstawić furmankę i niemieccy magazynierzy złożyli
na niej trzynaście sowieckich karabinów z amunicją. Oliwa dostał również od
Krautschmana polecenie, aby za kilka dni przyjechał po więcej broni.
Komendant Rafałówki mógł dzięki tym karabinom uzbroić dwa plutony
samoobrony. A Niemiec dotrzymał słowa i wkrótce przekazał Polakom kolejne
dostawy. Polacy w dowód wdzięczności zaopatrywali go zaś hojnie w rozmaite
produkty żywnościowe.

Krautschman pojawił się na podwórku, łyskając okularami, w których odbiło się


słońce – wspominał Oliwa kolejną wizytę w Kiwercach. – Poznał nas z daleka
i jakby się uśmiechnął. Zorientował się po furmankach, że znowu przyjechaliśmy
po broń. Zadzwonił z telefonu wartowniczego po żołnierzy i wydał im polecenie,
by załadowali bronią nasze wozy. Żołnierze okazali taką gorliwość, że zacząłem
obawiać się, czy od ciężaru nie pękną okucia wozów.
Jeden z Niemców zapytał:
– Genug?
– Ja, genug – odpowiedziałem, nie wiedząc, czy i to dowiozę.
Po załadowaniu wozów zaprosił nas Krautschman do siebie. W gabinecie na
grubym dywanie leżał ogromny wilczur, który na nasz widok zaczął szczekać.
– Rolff, ruhig! – uspokoiła go komenda Krautschmana.
Krautschman wypisał nam na maszynie pozwolenie na przewóz broni i wydał
telefoniczne polecenie do kasyna. Niedługo potem mogliśmy jeszcze napełnić
nasze żołądki niemieckim jadłem i piciem. Po spożytym wspólnie posiłku
Krautschman wyciągnął z szuflady pistolet „dziewiątkę” typu Walter i dwa
magazynki. Wręczył mi broń, dając mi jednocześnie do zrozumienia, że mam
„trzymać język za zębami”.
Na placówce, jak zwykle, z niecierpliwością oczekiwali nas koledzy. Broń,
którą przywieźliśmy, zaspokoiła większość naszych potrzeb i od tej chwili
nasycenie nią oddziału przedstawiało się już bardzo korzystnie. Dysponowaliśmy
naprawdę niezłą siłą ognia.

Mieszkańcy Rafałówki raz gościli nawet u siebie niemiecki oddział. Żołnierze


Wehrmachtu zostali przywitani chlebem i solą, nastąpiła fraternizacja. Niemcy
otrzymali od Polaków żywność, sami zaś rozdawali cygara, a Oliwie
sprezentowali nawet zdobyczny dziesięciostrzałowy sowiecki pistolet
z nabojami.
– W dzisiejszych czasach trzeba być uzbrojonym. Na wszelki wypadek –
powiedział Polakowi ofiarodawca.
Niemcy uzbrojone przez siebie bazy polskiej samoobrony traktowali jako
punkty oparcia w trudnym terenie. Punkty, w których wytchnienie mogły znaleźć
oddziały prowadzące leśne operacje wymierzone w partyzantów sowieckich
i ukraińskich.
Tak było na przykład w bazie samoobrony w Zaturcach. Jak wspominał jeden
z jej żołnierzy, Jan Lipiński, najpierw Niemcy przekazali samoobronie dziesięć
karabinów z amunicją, a potem w miejscowości okresowo stacjonowały liczące
kilkudziesięciu żołnierzy niemieckie oddziały wracające z walk z bolszewikami.
Broń od Niemców brało również legendarne Przebraże. Komendant
samoobrony Henryk Cybulski swoje wspomnienia opublikował w PRL
w czasach głębokiej komuny. Mimo to „Harry” wspomina w nich, że Przebraże
prowadziło „rozmowy dyplomatyczne” z niemieckimi władzami. A konkretnie
z Kreislandwirtem Jeskem, szefem powiatowego urzędu rolnego,
odpowiedzialnym między innymi za ściąganie kontyngentów. Człowiekiem
pochodzącym z Prus Wschodnich, którego matka ponoć była Polką.
Wszystko odbyło się według znanego już nam schematu. Niemiec wydał
Polakom piętnaście starych karabinów z amunicją i pozwolenie na posiadanie
broni. „Niniejszym zezwala się upoważnionym przedstawicielom wsi Przebraże
– głosił dokument – na używanie tej broni do walki z bandami leśnymi
działającymi na szkodę Wielkiej Rzeszy”.
Dzięki temu placówka w Przebrażu stała się legalną bazą samoobrony. Mogła
zalegalizować całą swoją broń i toczyć regularne bitwy z ukraińskimi
szowinistami. Niemcy przyjeżdżali do Przebraża z inspekcjami, podczas których
z podziwem oglądali zbudowany przez polskich obrońców system umocnień
i zasieków. Podczas tych wizyt Polacy otwarcie występowali w mundurach
i z bronią.
Amunicji niezbędnej do walki z banderowcami dostarczał Przebrażu nasz
stary znajomy Hauptmann Krautschman. „Harry” we wspomnieniach
przedstawia go jako łasego na złote monety półgłupka, którego łatwo można
było wystrychnąć na dudka. Skorumpować go i na lewo wydobyć od niego
dowolną ilość broni.
Trudno nie odnieść wrażenia, że obraz ten był raczej wytworem fantazji
autora niż obrazem rzeczywistości. Transporty niemieckiej broni przekazywane
dla Przebraża i innych polskich samoobron przez Krautschmana były po prostu
zbyt duże i zbyt jawne, aby mogły być wydawane „na lewo” przez niemieckiego
oficera o lepkich łapskach. Jest bardzo mało prawdopodobne, żeby człowiek ten
tak lekkomyślnie narażał się na sąd polowy.
Oddajmy jednak głos „Harry’emu”. Opisana przez niego scena była zapewne
podkoloryzowana, ale przez to bardzo malownicza. Cybulski twierdził, że
podczas wizyty delegacji Przebraża w gabinecie niemieckiego oficera Polacy
sypnęli na jego biurko garść carskich monet, na które Niemiec dosłownie się
rzucił.

– Danke, danke, Herr Malinowsky – powtarzał, ściskając dłonie i jemu, i mnie.


Nagle przypomniał coś sobie. Podbiegł do szafki, wyjął z niej butelkę wódki i trzy
kieliszki.
– Za zwycięstwo! – powiedział Malinowski, myśląc oczywiście o naszym
zwycięstwie.
– Za zwycięstwo! – zgodził się Krautschman. Jego oczy błyszczały z przejęcia.
Stary postanowił kuć żelazo, póki gorące. Wysunął się nieco do przodu.
– Mamy małą prośbę, Herr Hauptmann – zaczął nieśmiało.
– Co takiego?
– Chcieliśmy dostać trochę amunicji do tych karabinów, które otrzymaliśmy od
Jeskego. Bandyci napadają na naszą wioskę coraz częściej i nie mamy czym się
bronić.
– Ależ oczywiście, to drobiazg! – wykrzyknął Krautschman.

Reszty łatwo się domyślić. Polacy dostali wypisaną naprędce karteczkę i udali
się z nią do magazynu Wehrmachtu. Pojechali tam… trzema furmankami
w asyście dwóch polskich policjantów w niemieckiej służbie. Tam oprócz
karteczki od Krautschmana wręczyli magazynierom okazałą szynkę, dwie gęsi
i pół litra samogonu.

Radość Niemców na widok tego daru – pisał Cybulski – była nie mniejsza niż
zachwyt Krautschmana na widok złota.
– Gansi, gansi – powtarzali jeden przez drugiego, macając je ze wszystkich
stron.
Na upoważnienie ledwie rzucili okiem. Otworzyli piwnice pełne amunicji
i zaprosili nas do swojego kantorka. Mrugnąłem nieznacznie do Franka. Miał
uczestniczyć w libacji, podczas gdy my będziemy się krzątali w magazynie. Do
pomocy wziąłem sobie czterech najtęższych chłopaków z całego Przebraża.
Zaopatrzeni w widły do sypania ziemniaków i mocne worki zeszliśmy do piwnic.
Byliśmy olśnieni ich bogactwem. Wnętrza kilku pomieszczeń wypełnione były
stosami amunicji.
Przystąpiliśmy do dzieła. Dwóch chłopców trzymało worki, dwóch innych
potężnymi rzutami napełniało je do połowy. Wynosiliśmy je do wozów,
wysypywaliśmy przy akompaniamencie świergotu łusek i niemal pędem
wracaliśmy na dół.
Po godzinie wozy były wypełnione po brzegi. W kącie jednej z piwnic
dostrzegłem ręczny karabin maszynowy. Chwila wahania, lecz i on znalazł się
w worku i powędrował na wóz. Dałem znak Frankowi i zaczęliśmy żegnać się
z Niemcami. Na transport nawet nie spojrzeli. Było im zupełnie obojętne, czy
wzięliśmy dziesięć czy sto tysięcy sztuk amunicji. Nikt ich nie kontrolował. Kiedy
jeden z chłopców cmoknął na konia, zaniepokoiłem się, że szkapa nie zdoła
ruszyć z miejsca.
Dopiero przed wieczorem zdrożone konie dowlekły się z bezcennym
ładunkiem do celu. Na widok naszego łupu partyzanci oniemieli.
– Z taką ilością amunicji można iść nawet na Berlin – mówili jeden przez
drugiego.
Zdobycie trzech furmanek amunicji stało się dla nas momentem zwrotnym.

Prawda, że ładnie napisane? Czytając ten fragment, trudno nie zadać sobie
pytania, jak to możliwe, że ci głupi Niemcy podbili całą Europę.
Według wspomnień Apolinarego Oliwy wystarczyło hasło „Jesteśmy
z Przebraża!”, aby niemiecki posterunek drogowy przepuścił żołnierzy polskiej
samoobrony. Pod koniec 1943 roku do Przebraża przybył zaś pobity oddział
Wehrmachtu wycofujący się z frontu. Według Zenobiusza Janickiego niemieccy
żołnierze zostali nakarmieni i rozlokowani w polskich domach. Częstowano ich
samogonem, opatrzono najciężej rannych. Wkrótce po oddział przyjechał pociąg
z Kiwerc.
Dalszych badań wymagają działania, które przebrażanie – za pomocą
niemieckiej broni – podjęli przeciwko sowieckim partyzantom. Na przykład
w kwietniu 1943 roku członkowie polskiej samoobrony zlikwidowali
bolszewicki patrol, który zapuścił się do polskiej wsi Zagajnik. Dom, do którego
weszli czerwoni, został otoczony przez Polaków i ostrzelany. Sześciu Sowietów
zginęło.
Po potyczce do wsi przybyła niemiecka inspekcja z Kreislandwirtem Jeskem
na czele.

Kiedy oglądaliśmy z Niemcami ciała zabitych bandytów, okazało się, że byli to


sowieccy partyzanci – wspominał przebrażanin Zenobiusz Janicki. – Każdy z nich
miał automat z okrągłym dyskiem i po trzy dyski zapasowe, po pięć granatów
u pasa i noże partyzanckie za cholewami butów. W mapnikach mieli dokumenty
świadczące o ich akcjach. Inspektor Jeske przerejestrował na samoobronę broń
znalezioną przy zabitych partyzantach w nagrodę za skuteczne zwalczanie
sowieckiej partyzantki.

Według weteranów z Przebraża doszło do „fatalnej pomyłki”. Zapewniali oni,


że likwidując bolszewickich partyzantów, nie mieli pojęcia, z kim się starli.
Gdyby wiedzieli, że to Sowieci, nigdy nie otworzyliby do nich ognia. Tak ten
incydent przedstawił w Czerwonych nocach Cybulski, a za nim inni weterani
z Przebraża.
Trudno jednak, żeby w wydanej w PRL z 1964 roku książce można było
likwidację sowieckiego patrolu przedstawić inaczej. Nie można wykluczyć, że
przebrażanie jednak dobrze wiedzieli, kto siedzi w ostrzeliwanej przez nich
chałupie. Przyjmowanie broni od Niemców niosło ze sobą również
zobowiązania. Nie tylko regularne dostarczanie kontyngentów żywnościowych.

We wsi Przebraże – czytamy w meldunku sowieckiego zgrupowania


partyzanckiego Wasilija Begmy – znajduje się do 2 tysięcy Polaków, z których
blisko tysiąc uzbrojonych jest w karabiny, mają także kilka karabinów
maszynowych. Formacja ta jest jawnie wrogo nastawiona do partyzantów
i utrzymuje ścisły związek z Niemcami. Zabili sześciu strzelców z oddziału
partyzanckiego pod dowództwem Oleksija. W połowie maja 1943 roku
pięćdziesięciu strzelców z oddziału partyzanckiego Miedwiediewa próbowało
przedostać się do linii kolejowej w okolicach Kiwerc, ale Polacy ich nie
przepuścili. Po trzygodzinnej walce strzelcy zostali zmuszeni do wycofania się.

Polskie samoobrony współdziałały z Niemcami i brały od nich broń w wielu


miejscowościach Wołynia, co wskazuje na to, że lokalni niemieccy dowódcy
musieli działać według jakichś odgórnych instrukcji. Bardzo wątpliwe, by robili
to tylko z porywu serca lub pod wpływem łapówek.
Niemcy przekazali Polakom karabiny w Hucie Stepańskiej, Mizoczu,
Antonówce i Witoldówce. A w Ołyce niemiecki Sonderführer pełniący funkcję
burmistrza pozwolił polskiej ludności schronić się w zamku Radziwiłłów.
A tamtejszej samoobronie wydał 19 karabinów, 300 sztuk amunicji i 30
granatów.
Broń przekazana przez Niemców stanowiła na ogół największą część arsenału
polskich samoobron. Przykładem może być wieś Wydymer. Według jej
mieszkanki, Stelli Woźniak-Węgrzyniak, tamtejsza samoobrona początkowo
uzbrojona była w piki i inną broń białą, którą wiejscy kowale wykuli z narzędzi
rolniczych, a do tego parę starych rozklekotanych strzelb przechowywanych na
strychach i stodołach jeszcze z czasów przedwojennych.
Dopiero Niemcy przekazali samoobronie z Wydymeru osiemnaście
przyzwoitych karabinów i po dwadzieścia sztuk amunicji do każdego z nich. Co
ciekawe, aby zabezpieczyć się przed dostaniem się broni w ręce partyzantów,
każdy członek samoobrony musiał podpisać deklarację, że za utratę karabinu
odpowie gardłem.
Według Ewy i Władysława Siemaszków sześć ośrodków polskiej samoobrony
w gminie Kisielin – tworzących tak zwaną bazę oporu „Skała” – istniało tylko
dlatego, że w Zaturcach stacjonowała silna załoga niemiecka. Co więcej,
miejscowości te znajdowały się w pobliżu szosy Włodzimierz Wołyński–Łuck,
„którą często jeździły transporty niemieckie, co w jakimś stopniu działało na
upowców powstrzymująco”. W efekcie banderowcy nigdy nie zaatakowali tej
bazy poważniejszymi siłami. Polacy przeżyli.
Po wojnie, z powodu wspomnianej komunistyczno-patriotycznej presji,
Wołyniacy, którzy brali broń od Niemców, zmuszeni byli tłumaczyć swoje
ówczesne postępowanie rodakom nie rozumiejącym, o co toczyła się gra na
Wołyniu. Jak mogliście przyjmować pomoc od okupanta? – słyszeli od nich. –
To przecież zdrada! Zaprzaństwo!

Chcę w końcu wyjaśnić drażliwe, wypominane nam nieraz, zarzuty


o przyjmowaniu od wrogów broni – pisał Antoni Cybulski z Pańskiej Doliny. – To
są zarzuty tych, którzy nie orientują się w bardzo złożonej wówczas sytuacji
ludności polskiej na Wołyniu. Ludności oderwanej od większości swego narodu,
bez żadnego wsparcia z zewnątrz. Do tego w ogromnej mniejszości rozproszonej
wśród wrogo nastawionych, dążących do całkowitej naszej zagłady,
sfanatyzowanych szowinistów ukraińskich.
Wobec takiej sytuacji skąd mieliśmy brać tę broń? My nie korzystaliśmy
z dobrodziejstw zrzutów i pomocy finansowej od ówczesnego rządu
emigracyjnego. W naszej sytuacji – chcąc zachować życie i byt tysięcy Polaków
– innego wyjścia nie było. Z tej przyczyny uważam, że nie można nam zarzucić
jakiejś złej woli lub nielojalności wobec narodu.

Oczywiście, że nie można! Przeciwnie, tym polskim bohaterom, którzy


niemieckimi karabinami bronili swoich domówi i rodzin przed rezunami z UPA,
należy się najwyższe uznanie. A niemieckim oficerom, którzy – mimo że Polska
i III Rzesza były w stanie wojny – zdecydowali się pomagać wyrzynanym
Polakom, należy się podziękowanie.
6

Polacy z III Rzeszy

Wołyniacy mogli również liczyć na pomoc rodaków służących w niemieckiej


armii. A to dzięki temu, że w połowie 1943 roku Niemcy sprowadzili na Wołyń
oddziały, w których służyli Polacy z ziem włączonych do Rzeszy – Śląska,
Wielkopolski i Pomorza. Byli to młodzi mężczyźni z roczników poborowych,
którzy zostali przymusowo wcieleni do Wehrmachtu i innych formacji
wojskowych oraz paramilitarnych.
Jak oceniają historycy, Niemcy w sumie wybrali z polskich ziem zachodnich
około 400 tysięcy rekrutów. Polacy w niemieckich mundurach służyli na
wszystkich frontach świata. W szeregach Afrikakorps przedzierali się przez
piaski pustyni, tonęli w śniegu na froncie wschodnim, bili się we Francji i we
Włoszech, gdzie między innymi bronili Monte Cassino. W zdecydowanej
większości Polacy w niemieckich mundurach walczyli o obce interesy.
Wyjątkiem od tej reguły były jednak jednostki wysłane na Wołyń.
Na przykład do Łucka ściągnięty został oddział SS złożony z mówiących po
polsku Górnoślązaków. Nietrudno się domyślić, jakie stanowisko zajęli oni
wobec konfliktu polsko-ukraińskiego.

Na skutek coraz większego zagrożenia ze strony Ukraińców – wspominał wysłany


na Wołyń cichociemny porucznik Wacław Kopisto „Kra” – władze niemieckie
sprowadziły oddział SS składający się głównie ze śląskich autochtonów. Do
Polaków odnosili się oni nie najgorzej, pałali natomiast wielką nienawiścią do
Ukraińców. Potrafili nawet policzkować spotkanych na ulicy starszych stopniem
ukraińskich milicjantów za nieoddanie im honorów wojskowych.

Relacje o spotkaniach ze Ślązakami w niemieckich mundurach często


pojawiają się we wspomnieniach polskich mieszkańców Wołynia. Na ogół
sprawiali oni korzystne wrażenie, a w obliczu polskiego nieszczęścia okazywali
się bardzo pomocni.

Janka spotkała ewakuującą się niemiecką placówkę z Sienkiewiczówki –


relacjonowała Helena Kozarska. – Wieźli oni w swoich taborach kilkunastu
Polaków, którym udało się dotrzeć do tej placówki po pogromach swoich
domostw. Placówkę prowadził komendant Hampel, który pochodził z Chorzowa.
Znał język polski i chociaż nic nie wskazywało na jego sympatię do ludności
polskiej, to jednak był bardziej ludzki niż inni Niemcy. Z tą placówką Janina
dojechała do Łucka.

Z kolei Wincenty Romanowski „Makitra”, który kierował aparatem ZWZ


w Zdołbunowie, po latach opisał następującą historię:

W Dubnie pozytywną rolę w ratowaniu polskiej ludności odegrał komendant


polskiej policji, Niemiec polskiego pochodzenia, oberleutnant Sawicz. Działał pod
wpływem zainstalowanych w policji konspiratorów z AK. Tolerował nocne
wypady policjantów dla wzmacniania samoobrony oraz „przecieki” do niej broni
i amunicji. Postawa Sawicza zachęcała młodzież polską do zaciągania się
w szeregi policji, czemu starała się zapobiec komenda obwodu AK.

Oficer ten pomagał również Polakom po przeniesieniu do Złoczowa w Galicji


Wschodniej. Podobno puścił z dymem dwie ukraińskie wsie służące za bazy
UPA i uchronił polską wieś Kozaki od pacyfikacji przez pododdział 14. Dywizji
Waffen-SS „Hałyczyna”. Oberleutnant Sawicz na swoim terenie nakazał również
aresztować ukraińskich inteligentów podejrzewanych o współpracę
z podziemiem.
W wołyńskim Rokitnie komendantem posterunku niemieckiej żandarmerii był
niejaki Sokołowski, Polak z Opolszczyzny. Przekazał on swoim rodakom
dwadzieścia pięć karabinów do obrony miasteczka i znajdującej się w nim huty
szkła. Zawarł także pakt o nieagresji z działającymi w okolicy partyzantami
z AK. Chłopcy z lasu mieli nie strzelać do napotkanych niemieckich
Schutzmannów. I odwrotnie. Obie strony udawały, że się nie widzą.
Niestety Polacy w niemieckich mundurach nie ograniczali się do obrony
mordowanych rodaków. Często przechodzili do kontrataku. Ale nie przeciwko
banderowcom, tylko Bogu ducha winnym cywilom. Stosowali zasadę oko za
oko, ząb za ząb.

Niejednokrotnie – relacjonował Wacław Kopisto – wyjeżdżali w teren do


najbliższych wsi ukraińskich i bestialsko je pacyfikowali. Chybiało to celu, bo
cierpiała przez to spokojniejsza miejscowa ludność, podczas gdy bandy
banderowców nadal były nieuchwytne. Takie postępowanie śląskich esesowców
znajdowało jednak niekiedy uznanie niektórych młodych, nieuświadomionych
narodowo Polaków szukających odwetu za pomordowanie swoich rodzin.
Zdarzyły się nawet wypadki, choć nieliczne, wstępowania ochotniczego młodych
Polaków do służby w tym oddziale.
Potwierdzenie informacji zawartych we wspomnieniach „Kry” znajdujemy
w dokumentach polskiego i ukraińskiego podziemia.

Niemcy używali również do akcji pacyfikacyjnej formacji składającej się


z Polaków i Volksdeutschów z ziem zachodnich, a więc Łodzi, Poznańskiego
i Pomorza – napisano w raporcie Delegatury Rządu na Kraj dotyczącym wydarzeń
z maja 1943 roku. – Oddziały te, w mundurach niemieckich, maszerując ulicami
Łucka, śpiewają polskie piosenki. Wysyłane są one przez Niemców na karne
ekspedycje do wsi ukraińskich.

Z kolei ukraiński historyk Andrij Bolanowśkyj opublikował sprawozdanie


OUN z 22 maja 1943 roku:

Tysiąc polskich żandarmów ściągniętych przez Niemców ostatnio do miasta to


przeważnie Ślązacy, Poznaniacy i Pomorzanie, ale jest też trochę lwowiaków.
Dotąd pełnili oni służbę na wschodzie, bliżej frontu. Swój przyjazd do Łucka
Polacy powitali z niesłychaną radością. Z radosnym uśmiechem na twarzy
powiadali, że przybędzie ich na Wołyń 10 tysięcy, a nawet 30 tysięcy, i wówczas
Polacy sami ostatecznie rozprawią się z Ukraińcami.
Ci polscy żandarmi zostali przez Niemców porozsyłani po regionach
i liegenschaftach, część wysłano do Horochowa i innych miast powiatowych. Ich
stosunek do Ukraińców jest skrajnie wrogi. Między szucmanami Ukraińcami
z jednej strony a szucmanami i żandarmami Polakami z drugiej co chwila
dochodzi do konfliktów i bójek.

Pod koniec wojny, gdy na Wołyń wkroczyła Armia Czerwona, część


niemieckich żołnierzy ze Śląska i Pomorza nie miała najmniejszej ochoty
wycofywać się na Zachód. I walczyć tam do ostatniej kropli krwi w obronie
Tysiącletniej Rzeszy, do czego wzywała narodowosocjalistyczna propaganda.
Polacy ci woleli uciec do lasu i dołączyć do partyzantki AK.

Udałem się do oddziału partyzanckiego „Piotrusia” – wspominał Wacław Kopisto.


– Zaskoczony zostałem tam obecnością kilku esesmanów w pełnym
umundurowaniu. Okazało się, że byli to Ślązacy – dezerterzy z niedawno
przebywającego na tych terenach oddziału SS. Przewidując niebezpieczeństwo,
jakie im może grozić po przegraniu wojny, woleli zawczasu szukać ratunku.

Podporucznik Władysław Cieśliński „Piotruś” owym „polskim esesmanom”


nie ufał. Postanowił więc wypróbować ich lojalność w boju. Oficer zaplanował
nocny atak na niemiecki samochód. Akowcy i byli niemieccy żołnierze urządzili
zasadzkę. Samochód został zasypany gradem kul, jadący nim Niemcy zginęli.
Pech chciał, że akurat na miejsce akcji nadjechał niemiecki konwój ze
zgaszonymi reflektorami. Zobaczywszy, co się dzieje, Niemcy natychmiast
wkroczyli do akcji. Partyzanci zostali ostrzelani i musieli się czym prędzej
wycofać. W walce poległ jeden ze Ślązaków. Po tej wspólnej akcji i wspólnie
przelanej krwi reszta dezerterów została przyjęta do oddziału.
Pod komendę „Piotrusia” trafił jeszcze jeden były żołnierz oddziału SS
z Łucka. Młody Polak o nazwisku Pabian, jak wieść głosiła – syn oficera
zamordowanego w Katyniu. Kariera Pabiana była osobliwa nawet jak na
ówczesne, osobliwe czasy.

Gdy oddział esesowców wycofano z Łucka, Pabian został jako nieumundurowany


funkcjonariusz Gestapo – pisał Kopisto. – Pozostając na służbie okupanta, był na
szczęście lojalny w stosunku do Polaków, działał natomiast przeciwko
Ukraińcom. Zrozumiałe więc, że Ukraińcy tym bardziej mieli go na oku
i postanowili zlikwidować.
Pewnego razu wieczorem, gdy znajdował się na łuckim dworcu kolejowym,
podeszło do niego dwóch ukraińskich milicjantów i zażądało dokumentów.
Błyskawicznie zamiast dokumentów wyjął z kieszeni marynarki pistolet i obu
Ukraińców położył trupem. Pabian zgłosił się do oddziału partyzanckiego
„Piotrusia” i wyjawił prawdę. Przyjęto go z zastrzeżeniem: dla sprawdzenia
otrzymał specjalne zadanie i dopiero po jego wykonaniu został zrehabilitowany.

Jakie były dalsze losy tego gestapowca i partyzanta w jednej osobie – nie
wiadomo.
7

202. batalion
(Poszerzona wersja rozdziału z książki Opcja niemiecka)

We wsi wybuchła panika. Kobiety zaczęły zawodzić, dzieci płakać. Dzwon


cerkiewny donośnie bił na alarm. Mężczyźni w pierwszym odruchu złapali za
siekiery, potem chcieli się rzucić do ucieczki. Szybko zrozumieli jednak, że nie
mają najmniejszych szans. Ze wszystkich stron wioskę otaczała tyraliera.
Uzbrojeni w karabiny i pistolety maszynowe, ubrani w niemieckie mundury
żołnierze powolnym krokiem zbliżali się do zabudowań. Nie spieszyli się,
wiedzieli, że zwierzyna im się nie wymknie.
Tego dnia we wsi Podłużne na Wołyniu wydarzyła się wielka tragedia. Nie
oszczędzono ani dzieci, ani kobiet, ani starców. Zostali rozstrzelani, a ich domy
splądrowano. Bydło albo zarżnięto na miejscu, albo zrabowano. Najpierw
napastnicy spalili cerkiew i miejscowy młyn, potem puścili z dymem resztę
zabudowań. Z ukraińskiej wsi nie został kamień na kamieniu. W kolejnych
dniach ten sam oddział spalił Złazno, Stawki, Japołoć, Hołowin i szereg innych
miejscowości.
Zabójcami nie byli jednak wcale Niemcy, tylko Polacy. Ten krwawy szlak
pozostawił za sobą Schutzmannschaftsbataillon 202, złożona z Polaków
zmilitaryzowana jednostka policyjna utworzona i uzbrojona przez siły
bezpieczeństwa III Rzeszy. Dzieje tej owianej mroczną legendą formacji
dowodzą, że przekonanie o tym, że Polacy jako jedyny naród okupowanej
Europy nie służyli w kolaboracyjnej jednostce wojskowej, jest mitem.
Wszystko zaczęło się od ogłoszenia w gazecie. W maju 1942 roku
w gadzinowym „Gońcu Krakowskim” pojawił się następujący anons: „Wolne
posady. Mężczyźni w wieku od 20 do 30 lat mogą zgłaszać się do Policji
Polskiej pod następującym adresem…”.
Zgłosiło się kilkuset ochotników. W większości byli to ludzie poszukiwani za
przestępstwa kryminalne (na przykład pędzenie samogonu czy nielegalny handel
masłem), uchylający się od wyjazdu na roboty do Rzeszy lub po prostu
w dramatycznej sytuacji materialnej.
Mimo że zaciągali się do służby w policji, zostali skierowani do obozu
szkoleniowego Waffen-SS w Pustkowie pod Dębicą. Tam ich umundurowano,
wydano karabiny Mausera i poddano szkoleniu wojskowemu. Składały się na nie
strzelanie, musztra, walka na bagnety, okopywanie się w terenie,
terenoznawstwo, marsze z pomocą mapy i kompasu. Nie trzeba było geniusza,
aby się domyślić, że młodzi Polacy nie są szkoleni do łapania drobnych złodziei
na warszawskich bazarach, ale do zwalczania partyzantki.
W sumie szkolenie przeszło około pięciuset ludzi, którzy zostali podzieleni na
trzy kompanie. W każdej z nich znajdował się pluton karabinów maszynowych.
Każdy żołnierz – bo trudno tu już mówić o policjantach – oprócz hełmu,
karabinu, bagnetu, pasa z ładownicami i munduru otrzymał koc, chlebak i inne
wyposażenie dodatkowe. Karmiono słabo, żołd wynosił około pięćdziesięciu
złotych. Wszyscy rekruci musieli złożyć następującą przysięgę:

Jako przynależny do Schutzmannschaftu przysięgam być wiernym, dzielnym


i posłusznym i moje obowiązki służbowe, szczególnie w walce przeciwko
niszczącemu narody bolszewizmowi, sumiennie wykonywać. Dla tej przysięgi
jestem gotów moje życie położyć. Tak mi Boże dopomóż.

Choć dowódcą był Polak, major Antoni Ignacy Kowalski, całość nadzorował
Niemiec, kapitan Tschnadel. To on miał ostatnie słowo, choć ze zdaniem
Kowalskiego, starszego rangą, się liczył. Również część podoficerów była
Niemcami lub Volksdeutschami. Polska część kadry składała się zaś z oficerów
i podoficerów granatowej policji, a także co najmniej kilku wyciągniętych
z oflagów oficerów Wojska Polskiego niższych stopni.
Z pozyskaniem kadry do batalionu Niemcy mieli zresztą problemy. Nasi
oficerowie policji starali się od tego przydziału wykręcić, jak tylko mogli, na
ogół symulując choroby. Wzywano ich wówczas na specjalną komisję lekarską,
która oczywiście orzekała, że nic im nie dolega. Podczas jednego z takich badań
doszło do poważnego incydentu, kiedy rozwścieczony diagnozą rzekomo
„ciężko chory” pacjent próbował zastrzelić lekarza.
Na początku 1943 roku szkolenie zostało zakończone. Żołnierze dostali
tygodniowe urlopy, a po powrocie wpakowano ich do pociągu i wysłano na front
wschodni, a konkretnie do Borysowa, na zaplecze Grupy Armii „Środek”.
Dowództwo przekazano Niemcowi – kapitanowi Weidlichowi. Na miejscu został
urządzony uroczysty apel powitalny, podczas którego do polskich żołnierzy
przemówił generał major SS.

Dał wyraz gorącej przyjaźni, jaka istniała między narodami niemieckim a polskim
za życia marszałka Piłsudskiego – relacjonował jeden z żołnierzy batalionu. – Idee
Piłsudskiego pokrywały się zupełnie z ideami narodu niemieckiego i gdyby nie
śmierć marszałka Piłsudskiego, nigdy by nie doszło do wojny między Niemcami
a Polską. Błąd, jaki popełniła Polska, przystępując do wojny z Niemcami, jest do
naprawienia i do tego powołani zostaliśmy my. My zadecydujemy o przyszłości
Polski. Od nas zależy, jak wyglądać będzie w przyszłości państwo polskie lub czy
w ogóle ono będzie wyglądało.

Po kilku dniach 202. batalion wszedł do akcji. Była to jednak akcja


niespecjalnie emocjonująca – większość zadań jednostki ograniczyła się do
ochrony linii kolejowych i mostów oraz służby wartowniczej przy wyrębie lasu.
Dopiero na początku kwietnia 1943 roku Polacy dostali poważne zadanie: wzięli
udział w operacji wymierzonej w grasujące w okolicach bolszewickie bandy.
Polacy jednak niezbyt rwali się do boju, uważając, że przelewają krew za obcą
sobie sprawę.
Między nimi a ich niemieckimi przełożonymi coraz częściej dochodziło do
tarć i konfliktów. W końcu niemieckie dowództwo uznało, że batalion na
bezpośrednim zapleczu frontu wschodniego do niczego im się nie przyda. Że jest
z nim więcej kłopotów niż pożytku.

Po kilku dniach zrobiono znowu zbiórkę – relacjonował żołnierz


„dwieściedwójki”, Tadeusz Dębicki. – Oberleutnant przeczytał nam rozkaz
jakiegoś niemieckiego zwierzchnika, że choć Polacy nie chcą walczyć ze swoimi
sojusznikami, to chyba jest nam wiadomo o Polakach, którzy są masowo
mordowani na Ukrainie, i czy chcemy tych ludzi bronić. Wielu moich kolegów
było właśnie z terenów ukraińskich i dostawali listy, w których opisane były
okropności, jakie wyrabiali Ukraińcy z tamtejszymi Polakami. Dlatego na ten
projekt większość zgodziła się iść walczyć przeciw Ukraińcom.

Na Wołyniu rzeczywiście trwała już banderowska rebelia. Miejscowe


dowództwo niemieckich sił bezpieczeństwa miało zbyt szczupłe siły, aby ją
okiełznać. Wtedy właśnie przypomniano sobie o gnijącym gdzieś pod
Borysławiem 202. batalionie. Na Wołyń dotarł on 3 maja 1943 roku i został
wyładowany w Łucku. Według zachowanych dokumentów liczył wówczas 360
żołnierzy.
Trudno się dziwić, że miejscowa ludność zareagowała na ich przybycie
entuzjastycznie. Wreszcie bowiem pojawił się ktoś, kto miał jej bronić przed
okrucieństwami Ukraińców. Również w żołnierzy batalionu wstąpił nowy duch
– wreszcie mieli okazję walczyć za swoją sprawę.
Ukraińska historiografia ocenia 202. batalion wyjątkowo negatywnie.
Historyk UPA Lew Szankowśkyj z wyrzutem pisał, że jego żołnierze „ziali
nienawiścią do wszystkiego, co ukraińskie” i że tragicznie odbiło się to na
miejscowej ukraińskiej ludności. Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie
pochwala mordów na kobietach i dzieciach, ale oceniając tę sprawę, warto
pamiętać, co żołnierze 202. batalionu zastali po przybyciu na Wołyń.

Pewnego razu przybiega do nas dziewczynka dwunastoletnia z płaczem, że całe


jej rodzeństwo wymordowali i około dwudziestu rodzin polskich błąka się po
lasach i polach – wspominał jeden z żołnierzy. – Szybko przeprowadziliśmy alarm
i wyruszamy furmankami na miejsce. Jest to wieś Stryłki. Tu oczom naszym
przedstawia się obraz straszny. Zgliszcza dymią jeszcze. Po przybyciu naszym
zaczynają się schodzić ludzie, którzy zdołali uciec. Z lamentem przypadają do
swych małych dzieci, które leżą w kałużach krwi. Większość pomordowanych
spalona jest wśród gruzów. Znajdujemy też dużo ofiar leżących koło domów.
Wszyscy byli w okrutny sposób męczeni. Mężczyźni z oderżniętymi genitaliami,
kobietom wepchnęli flaszki, kamienie [w pochwy]. Oberżnęli palce, języki, nosy,
wbili kołki drewniane w mózg lub szyję. Ustalić liczby pomordowanych nie było
sposób.
Z takimi makabrami Polacy z 202. batalionu mieli do czynienia nieustannie.
Niemal codziennie ze swoich koszar na zamku Czartoryskich w Klewaniu
wyruszali do płonących polskich wiosek. Tam udzielali pierwszej pomocy
rannym, zbierali ciała zamordowanych, eskortowali ocalałych z pogromów do
większych miejscowości. Nietrudno sobie wyobrazić, co musiało się dziać
w duszach tych ludzi. Ich rodacy byli wyrzynani, a oni mieli przecież broń…
Szybko więc zabrali się do wymierzania sprawiedliwości na własną rękę.
Niestety obok licznych zwycięskich bitew i potyczek z leśnymi oddziałami UPA
202. batalion dokonał również szeregu pacyfikacji ukraińskich wiosek. Czyli
dostosował się do zasad walki wprowadzonych przez przeciwnika. Polscy
policjanci dopuszczali się wielu niepotrzebnych okrucieństw. Zdarzało się nawet,
że Ukraińców karano śmiercią za nieznajomość polskiego.

Krótkie przemówienie leutnanta trafia nam od razu do serca: „Nie strzelajcie ludzi
niewinnych, lecz widzicie, że na wsi każdy Ukrainiec jest bandytą, czy kobieta
czy dziecko” – wspominał żołnierz 202. batalionu, którego relację opublikował
magazyn „Karta”. – Toteż pomni jego słów robimy spustoszenie we wsi. Każdego
chłopa ukraińskiego wyprowadzamy i strzelamy. Wracamy z obfitym łupem.
Prowadzimy konie, krowy, świnie na furach.

I jeszcze jeden fragment:

Nie znamy litości dla Ukraińców. Obojętnie, czy to będzie kobieta czy dziecko.
Krwawo znaczymy swe ślady. Wieś Podłużno została otoczona i spalona, ludność
wystrzelana. Złaźne – spalona do jednej chałupy. Wieś Japłoć – spalona, kobiety,
dzieci wystrzelane. Wypadamy z lasu gwałtownie na wsie i robimy gruntowne
czystki.

Relacje byłych żołnierzy 202. batalionu potwierdzają źródła ukraińskie, do


których dotarł historyk Andrij Bolanowśkyj. Według nich żołnierze
„dwieściedwójki” dokonywali krwawych rajdów pacyfikacyjnych, podczas
których grabili, mordowali i palili. Podczas powrotu z jednej takiej akcji polski
żołnierz zastrzelił przez okno wiejskiej chałupy modlącego się przed ikonami
Ukraińca.

Do Łucka przybył uzbrojony „Batalion Rzeszowski” – wspominał Iwan Dubyłko.


– Ludzie mówią, że to polscy volksdeutsche. Gestapo z ich udziałem w niedzielę
na Zielone Świątki, przed wchodem słońca, chodziło w Czerczycach na
przedmieściach Łucka od domu do domu i zabijało wszystkich śpiących w nich
ludzi, łącznie z małymi dziećmi. Tenże „rzeszowski” batalion na ciężarówkach, ze
specjalnie zrobionymi siedzeniami, z automatami i karabinami maszynowymi
jeździł do wsi i w biegu strzelał do ludzi. Najwięcej ich zginęło w okolicy
Rożyszcz.

Ukraińcy nazywali 202. batalion „rzeszowskim” najprawdopodobniej ze


względu na to, że został on sformowany w Dębicy, miejscowości położonej
w pobliżu Rzeszowa.
Wielu żołnierzy batalionu poległo w ciężkich walkach z ukraińskimi
nacjonalistami. O tym, jak zacięte i ciężkie były to walki, może świadczyć
relacja jednego z żołnierzy tej formacji. Dotyczy ona wydarzeń w okolicach wsi
Stryłki. Polscy Schutzmanni starali się ewakuować furmankami Polaków, którzy
ocaleli z banderowskiego pogromu.

Ukraińcy, którzy na nasz widok wycofali się nie dalej jak 300 metrów w pole,
obserwują nas – wspominał policjant. – Widząc olbrzymią kolumnę fur, mają czas
wyprzedzić nas i urządzić zasadzkę, tym bardziej że wciąż zatrzymujemy się
i zabieramy nowych. Dojeżdżamy do cmentarza, skąd otrzymujemy gwałtowny
ogień z trzech stron. Ukraińcy sieją z samych automatów (rosyjskie finki). Szpica
pada na miejscu. Wywiązuje się ciężka walka – gdyż znajdujemy się na gołej
i równej drodze – która trwa dwie godziny. Wyrzucamy wszystkie rakiety
o pomoc, ale bezskutecznie. Z beznadziejnej sytuacji ratuje nas dopiero samolot,
który przypadkowo zauważył walkę… Samolot ten więcej sieje po nas jak po
bandytach, którzy są całkiem ukryci, ale sam prestiż robi swoje i Ukraińcy
w bezładzie zaczynają uciekać… mamy pięciu zabitych i dwóch rannych.
Według znawcy tematu Arkadiusza Karbowiaka straty ponoszone przez 202.
batalion w walkach z UPA były niezwykle wysokie. Na przykład kompania
służąca w punkcie oporu (Stützpunkcie) w Janowej Dolinie w ciągu czterech
miesięcy walk straciła aż czterdziestu ośmiu policjantów!
Los tych, którzy dostali się żywcem w ręce wroga, był straszliwy. Znęcano się
nad nimi w sposób niepojęty. Do ust jeszcze żywych ludzi wpychano ich obcięte
genitalia, zdzierano z nich pasy skóry, wyłupiano oczy. Mimo to jednostka cały
czas mogła liczyć na uzupełnienia, garnęli się bowiem do niej młodzi Polacy
z Wołynia, którzy chcieli bronić rodzin i pomścić zamordowanych bliskich.
202. batalion znalazł się w ostrym konflikcie ze stacjonującym w drugim
skrzydle zamku w Klewaniu batalionem ukraińskiej policji pomocniczej.
Podłożem sporu było to, że noszący esesmańskie czarne mundury Ukraińcy
(Polacy nosili mundury khaki) potajemnie wspierali UPA. Nocami do okien sal
zajmowanych przez batalion dochodziły chóralne śpiewy: „Smert´ Lachom”.
Na reakcję Polaków nie trzeba było długo czekać. Napotkanych ukraińskich
Schutzmannów nasi „prali po pyskach”, wkrótce doszło również do pierwszych
strzelanin i porwań. Wszystko to działo się ku rozpaczy i całkowitej bezradności
niemieckich oficerów, którzy nie potrafili zapanować nad sytuacją.
Zdecydowaniem – czym zyskał sobie szacunek swojego polskiego wojska –
wykazywał się tylko niemiecki oficer 202. batalionu, kapitan Weidlich.
Pewnego razu ukraiński dowódca uprowadził kilku polskich żołnierzy,
skatował ich i zamknął w lochu. Weidlich udał się wówczas do jego pokoju,
przystawił mu pistolet do czoła i tłukł pięścią po zębach, dopóki Ukrainiec nie
zwolnił jego ludzi. Sytuacja ta nie mogła jednak trwać długo, toteż wkrótce
polska jednostka została przeniesiona do Torczyna, a później do Janowej Doliny.
W każdym z tych miejsc powtarzało się to samo: batalion jednocześnie chronił
Polaków i wyrzynał Ukraińców. Pod koniec 1943 roku część żołnierzy
zdezerterowała i dołączyła do AK.
Późniejsze losy batalionu były niewesołe. Po wkroczeniu Armii Czerwonej na
teren Wołynia jednostka została rozbita przez bolszewików i utraciła zdolność
bojową. W efekcie Niemcy w maju 1944 roku – decyzją samego Heinricha
Himmlera – zdecydowali się ją rozwiązać. Stało się tak, mimo że postawa
Polaków była oceniana wysoko przez ich niemieckich przełożonych.

W działaniach bojowych 202. batalion spisywał się dobrze – stwierdził najwyższy


dowódca SS i Policji na Ukrainie Obergruppenführer Hans Prützmann. –
Prowadził ciężkie walki, aż do dużego wyczerpania, co potwierdza fakt, że Polacy
otrzymali niemieckie odznaczenia bojowe.
Po wojnie byli żołnierze jednostki byli tropieni przez UB. Ci, których
schwytano, zostali skazani na kary więzienia z artykułu 91 paragraf 2 Kodeksu
karnego Wojska Polskiego za służbę w nieprzyjacielskiej armii. Co ciekawe,
kary były dość łagodne – na ogół dwa–trzy lata więzienia.

Nawet jeśli policjanci rzeczywiście służyli w tej jednostce mimowolnie – pisał


historyk Michał Wenklar – niechętnie wykonywali rozkazy i dążyli do ucieczki
lub przejścia na stronę podziemia, to nie zmienia to faktu, że historia Batalionu
202. jest przykładem militarnej kolaboracji naszych rodaków z niemieckim
okupantem. Choć pozostaje pytanie, czy straty ludności polskiej na Wołyniu nie
byłyby w 1943 roku jeszcze większe, gdyby się tam nie pojawili Polacy
w hitlerowskich mundurach.

Pytanie to jest oczywiście retoryczne.


Dla komunistów sprawa była oczywista. Żołnierze
Schutzmannschaftsbataillonu 202. byli „paskudnymi sługusami faszystów”.
Niestety podobną opinię powtarza za nimi część historyków wolnej Polski.
Rzeczywistość wydaje się jednak bardziej skomplikowana. Decydujące słowo
w tej sprawie powinni mieć chyba jednak Wołyniacy. A ich stosunek do 202.
batalionu najlepiej oddaje zachowany opis pochówku pięciu żołnierzy
„dwieściedwójki” poległych w walce z UPA w obronie jednej z polskich
miejscowości.

Niemcy dołożyli wszelkich starań, aby pogrzeb wypadł uroczyście – pisał żołnierz
batalionu. – Moment przed wyruszeniem konduktu był przepiękny. Nasi polegli
koledzy leżeli na podwyższeniu, tonęli wprost w powodzi kwiatów i wieńców,
które ofiarowała wdzięczna bez granic ludność polska. Wokół nich cisnęły się
niezliczone tłumy Polaków. Jedni szlochali głośno, drudzy obrzucali ich kwiatami,
inni klęczeli w milczeniu zastygli w modlitwie.

Żołnierzy tej formacji można i należy potępiać za okrucieństwo wobec


ukraińskich kobiet i dzieci. Na pewno nie byli oni jednak zdrajcami. Swój
obowiązek wobec rodaków w potrzebie starali się bowiem wykonać tak jak
potrafili.
8

Opcja węgierska

Polak Węgier dwa bratanki,


I do szabli, i do szklanki.

To popularne porzekadło nigdy i nigdzie nie sprawdziło się tak jak na Wołyniu
w 1943 roku. Na terenie tego byłego polskiego województwa w czasie
niemieckiej okupacji stacjonowały bowiem oddziały wojskowe sprzymierzonej
z III Rzeszą armii Królestwa Węgier. A konkretnie – 124. Dywizja Piechoty.
Węgrzy wobec konfliktu polsko-ukraińskiego zajęli zdecydowanie propolskie
stanowisko. I tam, gdzie mogli, pomagali Polakom. Starali się ich chronić przed
banderowskimi rzeziami, zwalczali leśne oddziały UPA. Dostarczali Polakom
żywność i zaopatrzenie, eskortowali ich z zagrożonych wsi do miast
i miasteczek.

Stosunek Węgrów do ludności polskiej jest w odróżnieniu od Niemców bardzo


przychylny, co starają się akcentować na każdym kroku – napisano
w podziemnym sprawozdaniu sytuacyjnym z Wołynia za grudzień 1943 roku. –
Czasami opowiadają chłopom na wsiach, że na tych terenach na pewno będzie
Polska. Pojawienie się Węgrów powoduje u Ukraińców pewien niepokój.

We wspomnieniach Wołyniaków znalazło się wiele świadectw o pomocy


medycznej, której ofiarom banderowskiego ludobójstwa udzielali węgierscy
lekarze wojskowi. A także o pomocy duchowej węgierskich kapelanów. Węgrzy
nie tylko dożywiali i ubierali uchodźców ze spalonych przez UPA polskich wsi
– komendant garnizonu w Zdołbunowie starał się nawet o wyjazd pięciuset
pogorzelców na Węgry!

Ważnym wydarzeniem w życiu Polaków – wspominał Wincenty Romanowski –


było obsadzenie wołyńskich garnizonów Węgrami. Mieliśmy w nich
prawdziwych przyjaciół i sprzymierzeńców, zarówno w rozgrywkach przeciwko
Niemcom, jak i w czasie organizowania ochrony życia przed zakusami
nacjonalistów z UPA.
Ludność polska nawiązała wiele kontaktów z żołnierzami i oficerami
garnizonu w Zdołbunowie. W każdą niedzielę duży oddział przychodził do
kościoła na mszę. Śpiewali swoje pieśni, których nauczyli się również Polacy.
Strofy węgierskiego hymnu narodowego przywoływały wspomnienia polskiej
pieśni Boże coś Polskę. Nad prezbiterium przez całą wojnę wisiało godło państwa
polskiego – duży biały orzeł na czerwonym polu.
Po nabożeństwie dziesiątki mundurów koloru khaki mieszały się z tłumem
cywilów, serdeczny nastrój. Zdawało się, że w tym kościele i w tym mieście, pod
osłoną bratniego narodu, żyła nieprzerwanie Polska. Poczuliśmy się pewniej
i bezpieczniej.

Węgrzy potrafili jednak działać niezwykle zdecydowanie, wręcz brutalnie.


Jeżeli na kontrolowanym przez nich terenie dochodziło do antypolskich
wystąpień – honwedzi stosowali ślepy odwet. Puszczali z dymem najbliższe
ukraińskie miejscowości. Robili obławy, dokonywali masowych aresztowań
i rozstrzeliwań banderowskich prowodyrów.

Po dniu 11 lipca, w którym masowo mordowano Polaków – czytamy w raporcie


Kierownictwa Walki Podziemnej z 3 sierpnia 1943 roku – skierowano na Wołyń
wojskowe oddziały Węgrów. Ci przeprowadzają tam pacyfikacje, łapią
Ukraińców i palą wsie, przy czym strzelają. Złapanych Ukraińców z narzędziami
morderczymi odstawiają do Lwowa, i to grupami. Widzi się, jak transportowani
przez Węgrów mają powiązane drutami ręce, a wielu z nich ma do rąk
przywiązane siekiery lub widły. Odstawiają z tym, z czym ich ujęli.

A oto fragment relacji Polaka z Wołynia Wacława Czarnieckiego:

Na drugi dzień, dzięki pomocy Niemca zarządzającego młynami, dostaliśmy do


ochrony drużynę „Volksdeutschów” (naszych zakonspirowanych ludzi)
i samochodem pojechaliśmy do Podłuża po ciało brata.
Po drodze spotkaliśmy kompanię Węgrów, którą dowodził nasz serdeczny
przyjaciel, porucznik Władysław Keczkejs. Na wieść o śmierci mego brata
rozwinął kompanię w tyralierę i zbliżyliśmy się do Podłuża. Doszliśmy do młyna,
brat leżał w kałuży krwi na podłodze, a obok niego młynarz Motylnicki.
Otrzymali strzały w tył głowy. Przy podnoszeniu ciała brata wypadł mu z czoła
pocisk. Mam go do dziś.
Porucznik Keczkejs pytał nas, na kogo mamy podejrzenie, z jakiej wsi mogą
pochodzić mordercy. Nie mogliśmy nic powiedzieć, przecież ze wszystkimi brat
żył tak zgodnie! Wówczas porucznik Keczkejs kazał swoim żołnierzom otoczyć
kilka najbliższych chat i podpalić. Mój brat Stefan zaczął histerycznie krzyczeć:
– Tam są kobiety i dzieci! Tylko nie to! Nie pogłębiajcie nienawiści!
Poparłem brata.

Podobnie było w Galicji Wschodniej. Według historyka Ernesta


Komońskiego w kwietniu 1944 roku w powiecie dolińskim węgierskie władze
wojskowe zagroziły Ukraińcom, że przepis o doraźnej egzekucji osób
odpowiedzialnych za zabicie Węgra lub Niemca zostaje rozszerzony na
zabójców Polaków.
Do wołyńskich miejscowości, w których stacjonowali Węgrzy – Ostroga,
Ożenina czy Mizocza – ściągały tłumy zagrożonych pogromami Polaków. Gdy
25 sierpnia 1943 roku na Mizocz napadli banderowcy, doszło do zaciętej bitwy,
podczas której węgierscy żołnierze, polscy „zieloni” policjanci
z Schutzmannschaftu i członkowie samoobrony ramię w ramię odpierali kolejne
ataki rezunów. Węgrzy zajęli stanowiska w cukrowni i majątku hrabiego
Dunina-Karwickiego. Nazajutrz ocalała ludność Mizocza pod węgierską eskortą
została ewakuowana.
Z kolei w styczniu 1944 roku pod Rożyszczami doszło do boju między
polskim oddziałem a silnym zgrupowaniem UPA. Sytuacja była niewesoła
i wyglądało na to, że polska obronna się załamie i banderowcy wyrżną
mieszkańców pobliskich osiedli. Wieczorem na ratunek przybyła jednak
kompania Węgrów wyposażona w kilka wozów pancernych. Ukraińcy musieli
ustąpić pola. Co ciekawe, odsiecz wezwał Niemiec – miejscowy drogomistrz
o nazwisku Scherentz. Człowiek ten po bitwie zorganizował ewakuację rannych
Polaków samolotem wojskowym do Lwowa.
Przede wszystkim na Wołyniu kwitł polsko-węgierski handel wymienny. Za
samogon i słoninę można było od honwedów kupić nie tylko amunicję
i karabiny, ale również miny przeciwpiechotne, karabiny maszynowe, a nawet
moździerze. W jednej z miejscowości Węgrzy wymieniali granaty… na jabłka.

Co kilka dni Węgrzy inscenizowali napad na wiadukt – wspominał Henryk


Cybulski „Harry”, komendant samoobrony w Przebrażu. – Przy lada okazji,
najczęściej nocą, otwierali straszliwą kanonadę w ciemności lub przy świetle
rakiet. Strzelanina rozlegała się w kilku punktach. W Kiwercach wybuchało wtedy
piekło. Niemcy gnali nam co sił na pomoc. Węgrzy witali ich ze spokojem:
bandyci przed chwilą zostali odparci, wycofali się w popłochu, unosząc rannych
i zabitych. Wiadukt stał nietknięty.
Następnego dnia sprzedawali po kryjomu nowe porcje amunicji. Kto byłby
w stanie policzyć, ile naboi zużyli w czasie ostatniej obrony wiaduktu.
Jednym z głównych zadań Węgrów była obrona przebiegającej przez Wołyń
linii kolejowej. Był to bowiem jeden z najważniejszych szlaków
komunikacyjnych, przez które Niemcy mogli pompować zaopatrzenie dla
walczących na froncie wschodnim armii. Wzdłuż torów przemieszczały się więc
węgierskie patrole, co kilkadziesiąt metrów stały posterunki i schrony bojowe.
Trasa ta przecinała Wołyń na pół i była poważną przeszkodą dla oddziałów
samoobrony spieszących na ratunek mordowanym Polakom. A w późniejszym
okresie oddziałów partyzanckich AK. Od czego jednak polsko-węgierska
przyjaźń?! Z reguły polski dowódca spotykał się z węgierskim oficerem
odpowiedzialnym za obsadę określonego odcinka torów. Panowie uzgadniali
godzinę przejścia i sygnały. W oznaczonym czasie Węgrzy udawali, że nic nie
widzą, a polskie oddziały nie niepokojone przekraczały tory.
Bywało zresztą i odwrotnie. To Polacy przepuszczali przez swoje tereny
Węgrów. Roman Kucharski, weteran partyzanckiego oddziału „Krwawa Łuna”,
wspominał jedną z takich sytuacji. Żołnierze Armii Krajowej zajmowali most,
po którym chciał przejechać oddział węgierski.

Ich dowódca zsiada z konia – wspominał Kucharski. – Oddaje cugle żołnierzowi


i schodzi do mostu. W jego połowie staje, trzydzieści metrów przed lufą mojego
kaemu, i woła po niemiecku, że chce rozmawiać z oficerem, naszym dowódcą.
Komendant powoli wchodzi na most, a z drugiego brzegu równocześnie zbliża się
oficer węgierski. W połowie mostu stanęli, zasalutowali i wymieniwszy kilka
słów, uścisnęli sobie dłonie. Po paru minutach pertraktacji powrócili do swoich
oddziałów.
Komendant oznajmił, że przepuścimy braci Węgrów przez nasze tereny, aby
mogli być w porządku wobec Niemców, którzy wytyczyli im ten szlak
przemarszu. I aby mogli zameldować, że dokładnie przez te miejscowości
przejechali. Potem rozkazał zwiadowcom stworzyć szpaler po obu stronach drogi
w takich odstępach, aby ciasno jadące sanie z Węgrami objąć w całości ochroną.
Węgrzy poukładali broń na spód sanek i powoli zaczęli zjeżdżać z pagórka na
most. Uśmiechając się, składali dłonie w charakterystyczny uścisk, mający
oznaczać braterstwo i powtarzali jedyne zrozumiałe nam słowo Lengyel. Któryś
podał nam papierosy, sięgnęliśmy po tytoń, ale to wydawało się nam słabym
rewanżem, więc zaczęliśmy im wręczać suchą kiełbasę i połcie słoniny.

Doszło nawet do tego, że z dowódcą jednej z węgierskich jednostek


stacjonujących nad Bugiem spotkał się sam pułkownik Kazimierz Bąbiński
„Luboń”, komendant wołyńskiej AK. Choć zachowano środki ostrożności –
„Luboń” wystąpił incognito – świadczy to, że polskie podziemie Węgrom ufało.
Inaczej nigdy nie zdecydowałoby się na podjęcie takiego ryzyka.
Polacy i Węgrzy starali się nie sprawiać sobie problemów również podczas
przypadkowych spotkań w terenie. Jedno z nich w książce Kainowe dni opisał
wołyński konspirator Wincenty Romanowski. Dotyczyło to przygody, jaką miał
żołnierz AK o pseudonimie „Sybir”.

Przekroczył próg domu po partyzancku, bez pukania. Z niezachwianą pewnością


siebie wpadł do środka izby. Miał na sobie węgierski pistolet maszynowy i granat.
Gdy w następnej sekundzie jego wzrok zatrzymał się na obecnych w izbie
ludziach – stanął przy progu zdrętwiały z przerażenia. Wnętrze było pełne
węgierskich żołnierzy. Wśród nich, przy stole, siedział oficer w rozpiętym
mundurze. Broń znajdowała się w nieładzie, na sprzęcie domowym i na podłodze.
Oniemieli Węgrzy, zbladł gospodarz domu.
W tym momencie „Sybir” krzyczy:
– Lengyel-magyar barátság!
– Éljen! – krzyknął któryś z Węgrów.
Wszyscy odetchnęli.

„Lengyel-magyar barátság” to przyjaźń polsko-węgierska.


Pod koniec wojny doszło nawet do tego, że całe węgierskie oddziały
deklarowały chęć przejścia na stronę polskiej samoobrony. Zdarzało się też, że
przebijających się do polskich baz dezerterów wyłapywali i bestialsko
mordowali banderowcy. Jedną z takich historii w swoich wspomnieniach opisał
Apolinary Oliwa, komendant z Rafałówki:

Podczas gęstego deszczu ze śniegiem przyszli do Rafałówki niecodzienni goście.


Byli to Węgrzy z kompanii stacjonującej w Kiwercach i ochraniającej tamtejszy
wodociąg przed dywersją. Od czasu do czasu dawali nam jakąś broń, krzywdy
nikomu nie robili, ale mimo to ich wizyta wydała nam się intrygująca.
Pomogliśmy im zdjąć nasiąknięte wodą płaszcze i wskazaliśmy krzesła. Izbę
wypełnił zapach rosołu i wieprzowej pieczeni. Znalazła się też wódka. Suty obiad
wyraźnie poprawił Węgrom humory. Opowiadali o węgierskiej kuchni, o trunkach
i wreszcie, gdy gospodyni przestała się krzątać koło stołu i wyszła, przystąpili do
wyjaśnienia celu wizyty.
– Przysyła ich dowódca kompanii. Chcą z całą kompanią przejść na naszą
stronę – tłumaczy zdziwiony Konefał.
Posiedzieli jeszcze trochę i zaczęli szykować się do drogi. Podarowali nam
węgierskie granaty z biegnącą przez środek czerwoną obwódką i skórzaną klapką
przy zawleczce. Któryś wsypał do wiadra po kartoflach kilkadziesiąt sztuk
amunicji. Podziękowali za poczęstunek i poszli.
Niestety historia ta zakończyła się tragicznie. Kompania Węgrów
zrealizowała swój zamiar. Zrobiła to jednak za późno, bo dopiero 2 lutego. Tego
dnia do Rafałówki przyszło 162 węgierskich żołnierzy w pełnym uzbrojeniu.
Niestety po kilku godzinach do wsi wkroczyli bolszewicy i sympatyczni Węgrzy
wpadli w ich łapska. Nietrudno się domyślić, jaki spotkał ich los.
Setki tysięcy węgierskich jeńców, którzy dostali się do sowieckiej niewoli,
przeszły przez prawdziwe piekło. Honwedzi byli mordowani na miejscu lub
wtrącani do straszliwych łagrów pod kołem podbiegunowym. Tam
w ekstremalnych warunkach, przy mrozie spadającym do minus 50 stopni
Celsjusza, odziani w łachmany i głodzeni – musieli wyrąbywać tajgę. Olbrzymia
część z nich zmarła w męczarniach. A ostatni węgierski jeniec – András Toma –
wrócił do ojczyzny w… 2000 roku. Po pięćdziesięciu pięciu latach od dostania
się do niewoli.
Nawet gdy na początku 1943 roku Polacy wystąpili do otwartej walki
z Niemcami, oddziały węgierskie częstokroć zachowywały życzliwą neutralność
wobec, jakkolwiek by było, wrogów swoich sojuszników. „Węgrzy na Wołyniu
użyci do akcji wycofują się z natarcia przeciw naszym oddziałom,
stwierdziwszy, że to Polacy, a nie Ukraińcy, nawiązują z naszymi oddziałami
łączność i starają się być pomocni”.
Jak to wyglądało w praktyce? Tak jak 22 lutego 1944 roku podczas polsko-
niemieckiego boju pod Kalinówką. Towarzyszący oddziałowi Wehrmachtu
węgierscy żołnierze nie wzięli udziału w walce, tylko dyskretnie wycofali się do
lasu. Tam natknęli się na polski pluton. Polacy zostali rozbrojeni i wzięci
„w areszt”. Po zakończeniu polsko-niemieckiej bitwy Węgrzy zwrócili akowcom
broń i ich zwolnili.
Bywały i sytuacje odwrotne – Polacy puszczali wolno wziętych do niewoli
Węgrów. Tak postąpił między innymi słynny zagończyk Władysław Czermiński
„Jastrząb”.

W krytycznej sytuacji oddziału – pisał Józef Turowski w swojej książce Pożoga –


Węgrzy stali się dla niego ciężarem. Nie mógł on wyżywić jeńców wojennych,
sam nie mając źródeł zaopatrzenia. Węgrzy to rozumieli, a zachowanie ich
wskazywało, że spodziewali się rozstrzelania. „Jastrząb” jednak zdecydował się
wypuścić ich na wolność. Byli nieufni. Odchodząc pod wieczór, z wyraźną obawą
wchodzili do wody, oglądając się niespokojnie do tyłu. Nikt jednak nie chciał
strzelać do nich, szczególnie że byli to Węgrzy. Gdy oddalili się od wyspy,
a później wyszli na brzeg rozlewiska, długo jeszcze machali rękami na
pożegnanie, stojąc w czerwieni zachodzącego słońca. Potem znikli w lesie.
Z kolei Węgrzy wstawiali się za Polakami z 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty
AK wziętymi do niewoli przez Niemców.

W Ziemlicy wozy z rannymi wjechały w mrowisko wojska niemieckiego


i węgierskiego – pisał Józef Turowski. – Żołnierze niemieccy z okrzykiem
„banditen” rzucali się do wozów, rabując resztki rzeczy osobistych, zdzierając
nawet medaliki z szyj wystraszonych Polaków. Z pomocą przerażonym
partyzantom przybył oficer węgierski, który przegonił żołdactwo od furmanek,
kierując kolumnę dalej do wsi, gdzie zatrzymano ją w pobliżu kwater
węgierskich. Tam polecił swoim żołnierzom oczyścić dwie stodoły, nanieść grubą
warstwę słomy i siana, dokąd po kolei przynosili i układali rannych. Oficer
węgierski oświadczył, że Węgrzy wiedzą, że mają do czynienia ze szpitalem
partyzanckim, zapewnił, że nie zamierzają zrobić krzywdy Polakom. Wypytywał
o stan rannych.

Węgier następnie rozstawił zbrojne straże, które miały czuwać nad


bezpieczeństwem Polaków. Niestety jeńców wkrótce przejęli Niemcy. Polskie
sanitariuszki zostały odkomenderowane do szpitala polowego Wehrmachtu,
a rannym kazano wziąć łopaty i kopać dla siebie masowy grób.

Kiedy tak zrezygnowani wykonywali swoją pracę – pisał Turowski – nadjechało


konno trzech oficerów węgierskich. Jeden z nich, wyższy rangą, widząc scenę
kopania grobu, bardzo się zdenerwował. Wzburzony głośno krzyczał coś do
Niemców, a następnie rozkazał partyzantom rzucić łopaty i w dwójkach
maszerować do tej samej stodoły, gdzie ponownie ustawiono wartę węgierską.
Niemcy nie protestowali.

Oczywiście nie we wszystkich przypadkach relacje między Polakami


a Węgrami układały się sielankowo. Szczególnie w czasie operacji „Burza”, gdy
Armia Krajowa wystąpiła zbrojnie po stronie bolszewickich najeźdźców,
dochodziło do polsko-węgierskich potyczek i bitew. Można jednak zaryzykować
tezę, że obie strony biły się z ciężkim sercem. Bez nienawiści, a raczej
z żołnierskiego obowiązku. Do jednej z takich potyczek doszło 23 marca 1944
roku w miejscowości Turopin. Teren ten chciał zająć polski oddział partyzancki
Franciszka Pukackiego „Gzymsa”. Niestety na drodze stanął mu schron bojowy
obsadzony przez załogę węgierską.

Z bunkra wyszedł oficer węgierski – pisał Józef Turowski. – Rozmowa obyła się
w niedalekiej stodole, gdzie „Gzyms” przyjął go w otoczeniu swoich oficerów.
Sam przed wojną był na Węgrzech, rozmawiano więc swobodnie, wspominając
czasy Jagiellonów, a szczególnie generała Józefa Bema. Węgier wyciągnął
manierkę z rumem, wszyscy wypili z nim toast za przyjaźń polsko-węgierską.

Niestety jednak sytuacja była patowa. Porucznik „Gzyms” zażądał od


Węgrów wycofania się ze schronu i linii umocnień przy pobliskim moście na
Turii. Dowódca schronu odmówił. Powołał się przy tym na rozkaz wojskowy, za
którego złamanie zostałby rozstrzelany. W grę nie wchodziło również odbycie
pozorowanej walki – czyli strzelanie w powietrze na wiwat – bo o wszystkim
bez trudu dowiedzieliby się Niemcy.
– A więc będziemy się bić – zakończył rozmowy „Gzyms”.
Do walki niestety doszło. Polakom po ciężkim boju udało się wyprzeć siły
niemiecko-węgierskie. A jeden z pocisków wystrzelonych przez naszych
artylerzystów niefortunnie trafił w sam środek schronu ze stanowiskiem
dowodzenia węgierskiego oddziału.
Walkę – i to zaciętą – z węgierską piechotą stoczył również oddział 27.
Dywizji, w którym służył Roman Domański.

Goniąc Węgrów przez coraz rzadszy las – wspominał – krzycząc „Hurra!”,


biegnąc, dotarliśmy do polany, na której aż roiło się od Węgrów i Niemców. Nie
mogli do nas strzelać, bo wjechaliśmy na polanę na plecach uciekających
Węgrów. Wykorzystaliśmy to, kosząc ich i Niemców, bezlitośnie. Mój sąsiad,
erkaemista, nie nadążał z wymianą magazynków. Około 200 Niemców i Węgrów
zginęło.

Wiadomo również o rozstrzelaniu przez żołnierzy 27. Wołyńskiej Dywizji AK


węgierskiego jeńca, który podjął próbę ucieczki. Na szczęście jednak takie
bratobójcze walki należały do rzadkości. Były odstępstwem od reguły.
Przyjazne stosunki między Polakami a węgierskim wojskiem panowały nie
tylko na Wołyniu, ale również w Galicji Wschodniej. Czyli w drugiej części
okupowanej Polski, na której doszło do banderowskiej akcji eksterminacyjnej
wymierzonej w polską ludność.

Obecność wojsk węgierskich w Małopolsce Wschodniej jest z punktu widzenia


polskiego wysoce korzystna – napisano w podziemnym meldunku z maja 1944
roku. – Wszędzie, gdzie są Węgrzy, stan bezpieczeństwa wybitnie się poprawił.
Węgrzy bezwzględnie tępią antypolskie wystąpienia band ukraińskich i zdarzają
się często wypadki, że oddziały węgierskie specjalnie udają się do miejscowości,
gdzie ludność polska może być zagrożona ze strony band ukraińskich, aby
przewieźć ją wraz z mieniem do bezpiecznych ośrodków.
Dowództwo węgierskich jednostek stacjonujących w Galicji zwróciło się
nawet z ostrym apelem do dowództwa niemieckiego, w którym domagało się
podjęcia energicznych kroków na rzecz ratowania Polaków. Doprowadziło to do
poważnego zadrażnienia w relacjach między sojusznikami.
Zaiste fatalnie się ułożyło, że podczas II wojny światowej Polacy i Węgrzy
znaleźli się w przeciwnych obozach.
9

„Zieloni”

Niemiecka pomoc dla Polaków zagrożonych banderowskim ludobójstwem nie


ograniczyła się tylko do przekazania karabinów naszej samoobronie i ściągnięcia
z Generalnego Gubernatorstwa kilku setek polskich policjantów.
Władze okupacyjne wiosną 1943 roku przystąpiły do formowania polskich
jednostek zbrojnych złożonych z Wołyniaków. Formacje te przeszły do historii
jako „milicja”, „polska policja”, „polska żandarmeria” lub po prostu – od koloru
mundurów – „zieloni”. Dla Polaków z Wołynia nazwy te stały się synonimami
ocalenia i nadziei. A dla Ukraińców – pożogi, gwałtów i mordów.
Rekrutacja do polskich formacji policyjnych ruszyła pełną parą w marcu
i kwietniu roku 1943. Czyli wtedy, gdy do lasu – na rozkaz kierownictwa OUN
– czmychnęli funkcjonariusze ukraińskiej policji pomocniczej (Ukrainische
Hilfspolizei). I wtedy, gdy rozpoczęły się masowe mordy polskiej ludności
cywilnej. Interes był obopólny. Polacy rozpaczliwie potrzebowali obrońców,
a Niemcy rozpaczliwie potrzebowali policjantów.
Niemieckie siły policyjne i żandarmeria liczyły wówczas na Wołyniu –
mówimy o obszarze większym niż obszar Belgii – zaledwie półtora tysiąca
funkcjonariuszy. Ucieczka kilku tysięcy ukraińskich policjantów była więc dla
władz okupacyjnych Wołynia poważnym ciosem. Sprowadzane na gwałt nowe
jednostki niemieckie nie mogły wypełnić tej luki. III Rzesza – nie tylko kadrowo
– robiła już wówczas bokami.
Działał tu występujący w siłach zbrojnych III Rzeszy syndrom krótkiej
kołdry. Pod niemiecką okupacją znajdowała się niemal cała Europa. Miliony
żołnierzy Wehrmachtu i Waffen-SS biły się na kilku frontach. Z każdym
tygodniem i miesiącem wojny niemieckie armie ponosiły coraz większe straty
w ludziach. Zasoby demograficzne Niemiec były zaś ograniczone i kurczyły się
w zastraszającym tempie. Wystarczy napisać, że według Czerwonego Krzyża
podczas II wojny światowej straciło życie 4,3 miliona niemieckich żołnierzy!
Wszystko to sprawiało, że na olbrzymich terenach Europy Wschodniej
Niemcy ograniczali swoją obecność do niezbędnego minimum.
A bezpieczeństwo terenu opierali na jednostkach formowanych z miejscowej
ludności. Dlatego właśnie, gdy władze okupacyjne Wołynia straciły znaczną
część policji ukraińskiej – powołali na jej miejsce policję polską.
O ile poprzednie próby werbowania Polaków spotykały się ze słabym
odzewem, wiosną 1943 roku sytuacja ta uległa zmianie. Teraz, w obliczu
banderowskiej zagłady, Polacy tłumnie zgłaszali się do punktów werbunkowych.
Przechodzili przy tym do porządku dziennego nad zakazami władz podziemnych
– AK i Delegatury Rządu na Kraj.
Szeregi polskich jednostek policyjnych na Wołyniu w dużej części wypełnili
młodzi ludzie, którzy stracili w rzeziach całe rodziny i dyszeli żądzą odwetu na
Ukraińcach.

W maju 1943 roku – napisano w jednym z meldunków wywiadowczych AK –


Niemcy zmobilizowali drogą nakazu stawienia się młodych Polaków, robotników
warsztatów kolejowych i innych. Z tego utworzyli oddział żandarmerii
niemieckiej (bez naramienników), szkoląc go i dając mu broń. Oddział liczy około
300 ludzi. Wobec wypadków wyrzynania Polaków w pień mieszkańcy Kowla
stawili się chętnie. Obecnie są oni używani do ekspedycji karnych.

W wielu miastach i miasteczkach Wołynia od kwietnia 1943 roku zaczęły jak


grzyby po deszczu wyrastać polskie Schutzmannschafty, czyli policyjne
pomocnicze oddziały ochronne. W przeciwieństwie do regularnej policji były
one zorganizowane na modłę wojskową. Niemcy wyposażyli ich żołnierzy nie
tylko w broń osobistą, ale również w ciężkie karabiny maszynowe, moździerze
i miotacze min. Polscy Schutzmanni dostali mundury i hełmy.
Formalnym zwierzchnikiem Schutzmannschaftu był Niemiec. Miał on jednak
swojego polskiego dublera. W wielu wypadkach to właśnie ten dubler był
rzeczywistym dowódcą kierującym żołnierzami w polu. Intensywnym
szkoleniem ochotników zajmowali się niemieccy podoficerowie i oficerowie.
Wkrótce – ku radości wołyńskich Polaków – polskie jednostki wkroczyły do
akcji.
W mieszkańców Wołynia wstąpiła nadzieja. Mieli wreszcie swoich obrońców,
mieli wojsko, które mogło ich ochronić przed nożami i siekierami rezunów.
Wojsko to stworzyli dla nich Niemcy. W oczach mędrków z Warszawy
oczywiście była to „haniebna kolaboracja”. Mędrki z Warszawy nie miały jednak
racji. Tak, była to kolaboracja. Ale kolaboracja słuszna. Jej celem było bowiem
ratowanie rodaków. A więc wypełnienie zadania, którego nie potrafiła wykonać
Armia Krajowa.
Tragiczne i złożone było położenie ludności polskiej – pisał Władysław Filar. –
Pozbawiona jakiegokolwiek wsparcia i pomocy z zewnątrz, także ze strony władz
konspiracyjnych Kraju, bezbronna, osamotniona w morzu szalejącego terroru
nacjonalistów ukraińskich pozostawała na łasce okupanta niemieckiego i mogła
liczyć tylko na własne siły. Zagrożona całkowitą likwidacją szukała rozwiązania
wszędzie, gdzie się tylko dało, aby zachować życie i jako taki byt. Polskie
podziemie na Wołyniu, zaskoczone gwałtownym rozwojem antypolskich
wystąpień ze strony OUN i UPA, nie było w stanie zorganizować w pierwszej
chwili skutecznej obrony ludności. Nasilenie akcji antypolskich zmusiło Polaków
do organizowania placówek samoobrony i przyjmowania broni nawet z rąk
okupanta niemieckiego.

Jakie zadania otrzymali polscy policjanci? Na początku założyli gęstą sieć


posterunków w polskich miejscowościach rozrzuconych na terenie Wołynia.
A więc przede wszystkim w małych miasteczkach i wsiach, które do tej pory nie
miały żadnej ochrony. Posterunki te zostały ufortyfikowane, obłożone workami
z piaskiem i najeżone bronią maszynową.
W niemieckiej nomenklaturze nazywane były terenowymi punktami oporu
(Stützpunkten). Dzięki nim Niemcy zyskali cenne punkty zaczepienia na terenie
Wołynia, dzięki którym mogli przystąpić do odbijania terenu. Były one oparciem
dla penetrujących teren niemieckich oddziałów i mogły stanowić bazę
wypadową do akcji przeciwpartyzanckich.
Przede wszystkim chodziło jednak o przywrócenie porządku na wiejskich
terenach Wołynia i wznowienie dostaw kontyngentów płodów rolnych. Dlatego
polskie posterunki policyjne umiejscawiano nie tylko w wioskach
i miasteczkach, ale również w Liegenschaftach, czyli folwarkach pod
niemieckim zarządem. Gospodarka Wołynia sparaliżowana przez upowską
rebelię miała znowu zacząć pracować na rzecz Niemców.
Z perspektywy Polaków utworzenie tych posterunków miało oczywiście inne
walory. Ludność polskich miejscowości zyskała ochronę. Polscy Schutzmanni
odpierali ataki banderowców i prowadzili wojnę podjazdową z UPA. Pomagali
w ewakuacji Polaków z zagrożonych terenów, odbierali zboże, drób i bydło,
które Ukraińcy zrabowali polskim sąsiadom. Ochraniali Polaków, którzy zbierali
płody rolne na swoich polach położonych na terenach opanowanych przez
Ukraińców. Za wszystko to rodacy byli im bardzo wdzięczni.
„Zieloni” dzielnie bronili Polaków w Mizoczu, Beresteczku, Naręczynie,
Rożyszczach, Rokitnie, Torczynie, Ołyce i dziesiątkach innych miejscowości.
Stukilkudziesięcioosobowy polski oddział niemieckiej żandarmerii stacjonujący
w Horochowie przeprowadził brawurowy rajd, w wyniku którego wyzwolił obóz
pracy zorganizowany przez UPA. Wolność odzyskało kilkaset polskich
dziewcząt.
Polska policja blisko współdziałała z polską samoobroną. Przekazywała jej
broń i amunicję – na co Niemcy przymykali oko – oraz wspierała ją w bojach
z banderowcami. Po latach opowiadał o tym żołnierz samoobrony w Bielinie –
czyli słynnej „Rzeczypospolitej Bielińskiej” – Leon Laskowski.

W sierpniu 1943 roku – relacjonował – Ukraińcy usiłowali rozbić Bielin, ale naszą
samoobronę wspomógł oddział żandarmerii polskiej utworzonej we Włodzimierzu
i ich atak odparliśmy. Dla większego bezpieczeństwa w Bielinie powstał też jej
oddział liczący 15 osób.

Co ciekawe, w Bielinie stacjonował też partyzancki oddział AK


podporucznika Władysława Cieślińskiego „Piotrusia”. Polscy policjanci
w niemieckich mundurach, członkowie samoobrony i żołnierze AK nie tylko nie
wchodzili sobie w drogę, ale jeszcze ramię w ramię walczyli przeciwko
banderowcom.
Częściej polscy Schutzmanni walczyli jednak u boku Niemców. Razem z nimi
odpierali ataki, jakie UPA przypuszczała na punkty oporu. Razem z nimi
urządzali obławy i razem ginęli. Między Polakami i Niemcami wytworzyło się
braterstwo broni. Tak było choćby w Ostrogu, gdzie stacjonował polski
Schutzmannschaft liczący około trzydziestu żołnierzy.
Podczas jednej z wypraw w teren Niemcy i Polacy wpadli w zasadzkę.
Banderowcy zastrzelili dziewiętnastu niemieckich żandarmów i sześciu polskich
„zielonych”. „Odwet ze strony niemieckiej i polskiej – wspominał ojciec
Remigiusz Kranc z miejscowego klasztoru. – W jednym dniu poszło z dymem
trzynaście wiosek ukraińskich, kilkaset osób zastrzelonych, które uciekły
z płonących domów”.
Tak, niestety działalność polskich „zielonych” miała również drugą, ciemną
stronę. Był nią udział w dzikich grabieżach i pacyfikacjach ukraińskich wiosek.
Do sprawy tej jeszcze wrócę. Obopólna nienawiść, jaka zapanowała na Wołyniu,
sprawiała jednak, że polskie społeczeństwo nie miało o to do Schutzmannów
specjalnych pretensji. Przeciwnie, wielu Polaków uważało, że należy Ukraińcom
odpłacać pięknym za nadobne.
Nastawienie to dobrze oddaje meldunek polskiego podziemia z Wołynia
sporządzony 15 lutego 1944 roku. Dotyczy on głównie powiatu ludwipolskiego,
ale wydaje się, że pojawienie się polskich Shutzmannschaftów wszędzie
wywołało podobne reakcje Wołyniaków.
Zaczęły się nowe porządki – pisał autor raportu. – Miło było patrzeć na te
oddziały, chociaż w niemieckich mundurach, jak maszerowały sprawnie z polską
piosenką na ustach. Widząc to, Ukraińcy opuścili zupełnie głowy, a na twarzy
zaobserwować można było przygnębienie i lęk. Siedzieli w domach, rzadko
wychodząc na ulice.
Zaraz na początku Polacy pomścili spaloną Niemilię, mianowicie pewnego
dnia okrążyli wieś Willę, gdzie najwięcej ukrywała się banda, i wszystkich we wsi
wystrzelali, a domy zupełnie spalili. Niektórym wioskom polskim dawali Niemcy
broń, by bronili się sami.
Kompanie polskiej policji każdego dnia robiły wypady po wioskach i lasach,
niszcząc bandy. Tak samo działo się w rejonach Kostopolskim i Sarneńskim.
Ukraińskie wsie płonęły, a naród uciekał z wiosek i krył się w lasach, kopiąc sobie
ziemianki.

Motywację młodych Polaków, którzy zgłaszali się do polskich formacji


zbrojnych utworzonych przez Niemców, dobrze oddaje fragment wspomnień
Bogusława Sabonia.

Znałem kilku młodych ludzi, którzy zostali „zielonymi” – pisał. – Między innymi
pozostały przy życiu syn ojca chrzestnego mego brata. Dziewiętnastoletni Felek.
Często przy okazji wolnego czasu przychodził do nas i opowiadał o tym, co się
dzieje w terenie, jak wyglądają niemieckie akcje karno-pacyfikacyjne.
Kilkakrotnie z Felkiem przyszedł jego dowódca, młody oficer w stopniu
leutnanta, Bawarczyk, katolik. W święta Bożego Narodzenia 1943 roku
spotkaliśmy Niemca w kościele, później przyszedł do nas i opowiadał o ostatnich
dniach Felka:
– Chłopak był odważny do przesady. Wyglądało to trochę tak, jakby szukał
śmierci. I znalazł ją.

Według szacunków Ewy i Władysława Siemaszków w utworzonych przez


Niemców na Wołyniu policyjnych oddziałach pomocniczych służyło około 1,5
tysiąca Polaków skupionych w co najmniej czterdziestu sześciu placówkach.
Niektórzy polscy badacze podwyższają tę liczbę do 2 tysięcy. Największą
jednostką złożoną z polskich Wołyniaków był Schutzmannschaftsbataillon 107.
Polacy mieli również tworzyć część kadry batalionów 102 i 105.
Z kolei historyk ukraiński Andrij Bolanowśkyj, który dogłębnie zbadał
problem, opierając się na dokumentach polskich, niemieckich, ukraińskich
i sowieckich, twierdzi, że polskich Schutzmannów i regularnych policjantów
było ponad 4 tysiące. Według Bolanowśkiego tylko w osiemnastu wybranych
przez niego wołyńskich posterunkach służyło 998 Polaków, posterunków takich
były zaś „dziesiątki”.
Sprawa liczebności polskich Schutzmannschaftów wymaga dalszych badań.
Odpowiedź znajduje się na wyciągniecie ręki – w niemieckich archiwach. Jedno
jest jednak pewne: Niemcy nie zrealizowali swoich zapowiedzi o powołaniu
szesnastotysięcznego polskiego korpusu, który miał spacyfikować cały Wołyń.
Bez wątpienia jednak uzbrojonych przez Niemców posterunków mogło
powstać więcej. Mowa o próbie ratowania mordowanych przez banderowców
Polaków podjętej przez hrabiego Adama Ronikiera, prezesa Rady Głównej
Opiekuńczej. W 1943 roku zwrócił się on do Niemców o zgodę na utworzenie na
Ziemiach Wschodnich powszechnej polskiej straży obywatelskiej.
W połowie maja prowadzący negocjacje z Ronikierem wicegubernator
dystryktu krakowskiego SS-Sturmbannführer Ludwig Losacker przekazał
szefowi RGO, że Berlin zgadza się na realizację projektu. W jego ramach
w każdej gminie miały być stworzone polskie oddziały paramilitarne dowodzone
przez podoficerów przedwojennego Wojska Polskiego i uzbrojone w stare
niemieckie karabiny. W razie pojawienia się w okolicy oddziału UPA straż miała
natychmiast obsadzać zagrożone wioski.
Na nieszczęście dla mieszkańców Wołynia Ronikier czuł się w obowiązku
skonsultować projekt z Delegaturą Rządu na Kraj.

Ponieważ z Wołynia nadchodziły tragiczne wieści o rozpoczynających się tam


rzeziach, postanowiliśmy pracę organizacyjną straży rozpocząć – wspominał. –
Przybyli stamtąd w popłochu i rozpaczy uciekinierzy zapewniali nas, że wszystko,
co zdrowe i uczciwe, będzie można dla obrony użyć i w ten sposób konieczną
pomoc nieszczęsnej ludności przynieść. Toteż jak piorun z jasnego nieba spadła
na nas wiadomość przywieziona przez moich wysłanników z Warszawy, że
Delegatura Rządu jest zasadniczo przeciwna tworzeniu straży i że swego
przyzwolenia stanowczo odmawia. Bezskutecznie starano się uzyskać motywy
podjętej w tym kierunku decyzji. Zmuszeni byliśmy całej sprawy zaniechać.

Nieoficjalnie przekazano informację, że sformowanie za zgodą Niemców


podobnej formacji skompromitowałoby Polaków w oczach Wielkiej Brytanii.
Wszystko to działo się w czerwcu 1943 roku. Miesiąc później rzeź Polaków
przybrała gigantyczne rozmiary…

Gwałty i morderstwa dokonywane na Polakach z dniem każdym przybierały na


sile i barbarzyńskich formach – pisał szef RGO. – Topniał stan posiadania
polskiego w tej odwiecznie do Polski należącej ziemi, a panowie z Delegatury, nie
pozwoliwszy nam na organizowanie obrony, nie raczyli myśleć o tym, że złemu
trzeba było przynajmniej próbować zaradzić, a nie zostawiać te rzesze polskie na
Kresach bez żadnej pomocy. Przecież przykład, który miał miejsce w Równem,
gdzie dwaj nasi delegaci, uzyskawszy od Kreishauptmanna broń, rozdali ją
Wołyniakom, którzy dzięki temu nie tylko potrafili Ukraińców wziąć w ryzy, ale
naokoło Równego kraj cały doprowadzić do ładu i porządku, przeczy
kategorycznie tym naszym mędrkom, którzy teraz powiadają, że i tak nic by się
nie dało zrobić, bo władze niemieckie by nie pomogły. Trzeba było działać, a nie
przyglądać się suchym okiem dziełu zniszczenia odpychającemu granice Polski na
zachód.

Hrabiemu Ronikierowi należy się za jego inicjatywę najwyższe uznanie.


Postawy działaczy warszawskiej Delegatury Rządu na Kraj komentować nie
będę – książka ta jest i tak wystarczająco gorzka i krytyczna wobec naszego
podziemia. Myślę, że każdy czytelnik i tak ma w tej sprawie wyrobione zdanie.
Oprócz Schutzmannschaftów i mniejszych jednostek policyjnych na Wołyniu
działały również inne umundurowane polskie formacje stworzone przez
Niemców. Jedną z nich było Kommando 306, czyli oddział odpowiedzialny za
konserwację i ochronę linii telegraficznych przed sabotażem. Żołnierze
Kommanda 306 nosili mundury Wehrmachtu i byli uzbrojeni w karabiny.
W razie zagrożenia czynnie włączali się w obronę rodaków przed
banderowcami.
Polacy w niektórych częściach Wołynia objęli również kierownictwo Kripo,
czyli policji kryminalnej. Tak było w powiecie horochowskim oraz we
Włodzimierzu, gdzie – według Ihora Iljuszyna – na czele Kripo stanęła Polka!
Wszystko to sprawiło, że w połowie roku 1943 na Wołyniu doszło do, jak się
miało okazać, krótkotrwałej zmiany aliansów. Tym razem w jednym obozie
znaleźli się Polacy i Niemcy, a w drugim ukraińscy nacjonaliści. Wyraźnie pisał
o tym autor raportu Kierownictwa Walki Powszechnej z 3 sierpnia 1943 roku:
„Obecnie na Wołyniu stoją naprzeciw siebie dwa fronty. Nacjonalistyczno-
bandycki Ukraińców i niemiecki z udziałem tzw. «Sonderdienstu» polskiego
i policji granatowej z drugiej strony”.
Na koniec intrygująca ciekawostka. Otóż znane są przypadki, że w obliczu
wkraczającej Armii Czerwonej i ewakuacji okupacyjnego aparatu
administracyjnego z Wołynia Niemcy zabierali polskich policjantów ze sobą.
Wiedzieli bowiem, że jeżeli funkcjonariusze ci wpadną w ręce NKWD, ich los
będzie przerażający.
Polscy Schutzmanni z Wołynia, którzy w ostatnich miesiącach wojny znaleźli
się na terenie Rzeszy i okupowanej Europy, sprawowali rozmaite funkcje
pomocnicze przy niemieckiej armii. Z reguły byli kierowani do jednostek
wartowniczych. Jeden z policjantów – Mieczysław Załęcki – trafił do Włoch,
gdzie dostał się do niewoli tamtejszych partyzantów. Został jednak oszczędzony
i zaciągnął się do armii generała Władysława Andersa. Czy trafił na front
i zdążył jeszcze powojować z Niemcami? Tego niestety nie wiadomo.
10

Schutzmanni w AK

Stworzenie Schutzmannschaftów postawiło lokalne siatki Armii Krajowej na


Wołyniu przed trudnym dylematem. Polscy konspiratorzy działający w terenie
mogli pozostać wierni rozkazom pułkownika Bąbińskiego i stanowczo odciąć się
od akcji podjętej przez Niemców. Potępiać Polaków, którzy masowo zgłaszali się
do służby w formacjach zbrojnych okupanta.
Takie pryncypialne stanowisko przyniosłoby jednak wielkie straty. Przede
wszystkim organizacji – AK postąpiłaby bowiem wbrew nastrojom olbrzymiej
części społeczeństwa, która powstanie oddziałów policyjnych złożonych
z Polaków przyjęła wręcz euforycznie. Próba potępienia tej inicjatywy byłaby
poważnym ciosem dla wpływów i prestiżu AK.
Co jednak najważniejsze – w przeciwieństwie do „góry” żołnierze działający
w terenie na własne oczy oglądali banderowskie bestialstwa i zdawali sobie
sprawę, w jakim rozpaczliwym położeniu znaleźli się polscy cywile. I jak bardzo
potrzebują broni. Zdrowy rozsądek podpowiadał więc, że torpedowanie akcji
werbunku Polaków do niemieckiej policji było równoznaczne z wydaniem
wyroku na tysiące rodaków.
Z perspektywy lokalnych struktur AK znacznie bardziej korzystne było
włączenie się do tworzenia Schutzmannschaftów. Nasycenie tych jednostek
swoimi ludźmi, tak aby zyskać nad nimi kontrolę. Potajemnie brać od nich broń
i amunicję. A w odpowiednim momencie wyprowadzić policjantów do
oddziałów partyzanckich. Innymi słowy należało powtórzyć to, co wcześniej
OUN zrobiła z ukraińskimi funkcjonariuszami policji pomocniczej.
Do takiego rozsądnego – i zgodnego z polską racją stanu – działania próbował
pułkownika Bąbińskiego namówić szef Inspektoratu Równe major Tadeusz
Klimowski „Ostoja”.

Ten będzie panem sytuacji na Wołyniu, kto będzie trzymał las – przekonywał
swojego dowódcę Klimowski. – Jeśli chcemy ocalić ludność polską, polska
przewaga w lesie musi być szybką. Wołyń, głównie z racji kompletnego braku
broni oraz krytycznego stanu kadry, sam tego nie wykona, musi pomóc Generalne
Gubernatorstwo. Jeśliby miały powstać ekspedycyjne bataliony policji polskiej,
o których mówią Niemcy, winny się składać z kadry naszej, by natychmiast wziąć
je w las, jako oddziały nasze.

Niestety pułkownik Bąbiński nie przychylił się do tych zaleceń. Jak pisał
„Ostoja”, „w myśl zasady unikania nawet pozorów współpracy z Niemcami”.
Cóż zrobili akowcy z Wołynia wobec takiego stanowiska swojego dowódcy?
Przeszli nad nim do porządku dziennego. I chwała im za to! Żołnierze AK
w wielu miejscach Wołynia zaciągali się do Schutzmannschaftów. Mało tego,
część z nich stanowiła ich kadrę dowódczą. Skoro Londyn i Warszawa nie
chciały dostarczyć swoim żołnierzom broni, wzięli ją od tego, kto ją dawał.
Czyli od Berlina.
Według historyka Ernesta Komońskiego dowodziło to, „jak duża była
przepaść między wytycznymi konspiracji a rzeczywistością na Kresach
Wschodnich”.
Z kolei Marian Orliński „Jerzy”, porucznik AK i jednocześnie komendant
samoobrony w Ostrogu, tak przedstawiał stan rzeczy, jaki się wytworzył na
Wołyniu w kwietniu 1943 roku:

Co do broni… Komendant obwodu nic nam w tej sprawie nie pomoże. Jak ją
zdobywamy, wiecie sami – mówił w rozmowie z innym oficerem podziemia. –
Największa sensacja: zniknięcie bez śladu części ukraińskiej milicji.
Niemcy tracą głowę i zaczynają kokietować Polaków. Wobec krążących wśród
Ukraińców złowróżbnych pogłosek o przygotowywaniu Polakom „czerwonej
Wielkanocy” młodzież może pójść na lep niemieckiej propagandy, by otrzymać
broń.
Jesteśmy zbyt słabi, by na to wszystko mieć poważniejszy wpływ. W obliczu
zagrożenia nikt nie usłucha naszych poufnych porad, nakazów czy zakazów.
Niech biorą broń. Chodzi tylko o to, by mieć wśród nich ludzi zaufanych,
wartościowych, by wpływać na poczynania całości, a w odpowiednim czasie
oderwać ich od Niemców.

Akowcy zaciągnęli się do polskich oddziałów policyjnych między innymi we


Włodzimierzu Wołyńskim. Gebietskommissarzem w tym mieście był przychylny
Polakom oficer austriackiego pochodzenia o nazwisku Wentzke. Gdy w okolicy
zapłonęły pierwsze polskie wsie, zaapelował on do polskiej społeczności, aby
tworzyła pod auspicjami Niemców samoobronę, której on wyda broń i amunicję.
„Nie jesteśmy w stanie zapewnić obrony ludności polskiej – powiedział na
spotkaniu z polską delegacją. – Polacy muszą sami zatroszczyć się o swoje
bezpieczeństwo”.
Miejscowe polskie elity propozycję przyjęły. Ich przedstawiciele wiedzieli
bowiem, że jest to jedyny sposób „zahamowania dalszej rzezi”. Działająca na
tym terenie konspiracja AK przychyliła się do tego stanowiska. I wydelegowała
oficera, który miał zorganizować polską policję i stanąć na jej czele. Był nim
porucznik Jerzy Krasowski „Lech”.

Wszelka łączność z Inspektoratem AK w Łucku i Okręgiem w Kowlu została


przerwana – tłumaczył po latach Krasowski. – Trzeba było działać szybko, nie
oglądając się już na rozkazy. Każdy dzień zwłoki powiększa tylko ofiary i straty.
13 lipca uzyskano zgodę na zaciąg do tworzonej samoobrony polskiej w ilości 500
osób. Następnego dnia rano zgłosiło się ponad 500 osób do komisji lekarskiej.

Niemcy wydali polskim ochotnikom zdobyczne mundury – holenderskie,


belgijskie, a nawet popielate duńskie. A następnie skoncentrowali ich w budynku
szkoły. Tam rozpoczęły się intensywne szkolenia. Wydano także pierwsze
karabiny. 15 i 16 lipca 1943 roku ochotnicy zostali podzieleni na trzydziesto–
czterdziestoosobowe oddziały i wymaszerowali na placówki do polskich wsi
zagrożonych banderowskimi atakami.
Każdemu oddziałowi towarzyszył jeden niemiecki żandarm. Ale nie
w charakterze dowódcy, lecz obserwatora. Dowódcami byli przedwojenni
chorążowie i podoficerowie Wojska Polskiego.
Ponadczterdziestoosobowy oddział polskich żandarmów dowodzony przez
Krasowskiego załadował się do pociągu i pojechał do kolonii Sądowa. Polacy
otrzymali bowiem informację, że w okolicy grasuje groźna grupa upowców. Gdy
Schutzmanni tyralierą podeszli do wsi, okazało się, że przybyli zbyt późno. Na
miejscu zastali porąbane siekierami ciała cywilów i nabite na zaostrzony słup
zwłoki kilkuletniego chłopca. Widok ten wstrząsnął nawet towarzyszącym
oddziałowi niemieckim żandarmem.

Na wołania po polsku wyszły najpierw dwie kobiety – wspominał Krasowski –


a gdy przekonały się, że jesteśmy Polakami, przywołały kryjące się po zbożach,
przy łąkach dalsze ukrywające się kobiety z dziećmi. Widok był ich przerażający.
Niektóre w samej bieliźnie, były głodne i spragnione. Płakały ze szczęśliwego
ocalenia, ale również za utraconymi członkami rodziny.

Polscy policjanci przystąpili do chowania zamordowanych rodaków.


Tymczasem pod wsią pojawił się oddział UPA. Oprawcy wrócili! „Zieloni”
chwycili karabiny i uderzyli na nich z furią. Doszło do krótkiej potyczki, po
której banderowcy wzięli nogi za pas. Polacy zebrali zaś wszystkich ocalałych
z rzezi i odtransportowali ich do Włodzimierza.
Oddział ze śpiewem O mój rozmarynie – relacjonował Jerzy Krasowski –
przemaszerował do szkoły na ulicę Kowelską. Usłyszawszy śpiew, wybiegły
z domów kobiety, uciekinierzy zatrzymywali się na ulicach, machając do nas
rękami. Widziałem radość na twarzach. Był to symptom, że miasta będziemy
bronić przed bandami UPA, że jesteśmy po to, aby zahamować dalsze rzezie i dać
odpór bezmyślnym poczynaniom ukraińskich nacjonalistów.

Oddział „zielonych” kierowany przez Krasowskiego został wkrótce


przesunięty do Iwanicz. Tam polscy i niemieccy oficerowie uzgodnili system
patroli i wysuniętych czujek. Opracowali plan obrony w razie upowskiego
napadu. Policjanci pod okiem niemieckich fachowców zbudowali schrony
i zasieki. Mimo obecności Niemców w placówce obowiązywał przedwojenny
regulamin wartowniczy Wojska Polskiego.
W kolejnych tygodniach Krasowski stoczył szereg zwycięskich bojów z UPA.
Banderowcy przekonali się, że w okolicach Włodzimierza nie mogą już
bezkarnie mordować Polaków. Pod skrzydłami Schutzmannschaftów przeżyły
tam tysiące polskich cywilów. Polacy podczas walk współdziałali nie tylko
z oddziałami niemieckimi, ale również z kozakami z antykomunistycznych
jednostek walczących u boku III Rzeszy.
Podobnie sytuacja wyglądała w innych częściach Wołynia. Na przykład
w Młynowie w okolicach Dubna, gdzie na czele struktur AK stał Witold
Bronowski „Kobro”. „Dla ratowania resztek polskiej ludności – pisał Wincenty
Romanowski – podjął on decyzję ścisłego współdziałania niektórych członków
z tak zwaną polską policją. Była ona jednym z nielicznych źródeł zaopatrywania
Polaków w broń i amunicję”.
W pisanych po wojnie książkach akowcy, którzy służyli w niemieckiej policji,
nazywani byli „wtyczkami”. Zaciągając się do formacji stworzonej przez
okupantów, od samego początku chcieli oni rzekomo infiltrować „aparat
okupacyjny”, aby móc uzyskać „newralgiczne informacje o nieprzyjacielu”.
Takie ujęcie sprawy miało oczywiście odsunąć od nich wstydliwy zarzut
kolaboracji.
Rzecz jasna niektórzy mieli zapewne i takie powody. Pobudki zdecydowanej
większości Polaków zaprzysiężonych w AK, którzy włożyli niemieckie
mundury, były proste – obrona rodaków przed ludobójstwem. Był to motyw
chwalebny, którego nie ma powodu się wstydzić. Efekt takiego postępowania
mógł być jednak czasami zaskakujący. Jeden człowiek mógł służyć jednocześnie
w trzech formacjach – niemieckiej policji, polskiej samoobronie i Armii
Krajowej.
Gdy w drugiej połowie 1943 roku na Wołyniu wreszcie pojawiły się
wyglądane z taką niecierpliwością oddziały AK, dochodziło do jeszcze
ciekawszych sytuacji. Otóż polskie oddziały partyzanckie walczyły ramię
w ramię z polskimi Schutzmannschaftami, którymi dowodzili niemieccy
oficerowie!

Kompanie polskiej policji każdego dnia robiły wypady po wioskach i lasach,


niszcząc bandy – czytamy w meldunku polskiego podziemia z 15 lutego 1944
roku. – Z drugiej strony polska partyzantka tropiła i niszczyła ich po lasach. Były
wypadki, że gdy toczyła polska policja bój, pojawiała się nagle partyzantka polska
i pomagała z nimi wspólnie bić bandę.
Policja polska w tajemnicy przed Niemcami dostarczała od czasu do czasu
amunicji. W czasie jednego boju z bandami oddali polskiej partyzantce jeden
ciężki granatnik, tłumacząc przed Niemcami, że przepadł w boju z Ukraińcami.
I tak gromili bandy z jednej i z drugiej strony, które nie mogły znaleźć nigdzie
oparcia.

W dokumentach Polskiego Państwa Podziemnego z tego okresu widać


wyraźny chaos, brak konsekwencji i orientacji. Mimo że w terenie oddziały AK
współpracowały z polską policją, w części raportów pisano o niej niezwykle
pejoratywnie.

Formacje te umundurowane są w granatowe mundury, odmiennego jednak kroju


niż granatowa policja w Generalnym Gubernatorstwie – relacjonował jeden
z konspiratorów. – Składają się one przeważnie z najgorszych polskich
elementów, często z różnego rodzaju szumowin, a zachowaniem swoim nie różnią
się niczym od dawnej policji ukraińskiej.

Oczywiście w szeregach polskiej policji bywały i takie jednostki, ale opinia ta


wydaje się przejaskrawiona. Według Wincentego Romanowskiego, który
z ramienia AK utrzymywał kontakty konspiracyjne z kilkoma posterunkami
„zielonych”, tworzyła je „na wskroś patriotyczna młodzież kochająca wolność
i nienawidząca jej gwałcicieli”.

Mimo iż niewielu spośród członków „polskiej milicji” należało do organizacji


konspiracyjnej – pisał Romanowski – w decydującym momencie można było
liczyć na ich pełny udział po naszej stronie. Niektórzy nie mogli doczekać się tego
momentu i znikali z niemiecką bronią, wstępując do któregoś z oddziałów leśnych
lub zaszywając się w którejś z polskich wiosek.
Romanowski przyznawał jednak, że kontakty z polskimi policjantami zawsze
dla Armii Krajowej niosły pewien element ryzyka. Jakkolwiek było, ludzie ci
podlegali Niemcom. A więc wrogowi, z którym AK była w stanie wojny. „Nikt
nigdy nie miał pewności – podkreślał Romanowski – czy któryś z milicjantów,
w związku z niskim poziomem wyrobienia społecznego czy przez nieostrożność,
nie spowoduje jakiejś niemiłej niespodzianki”.
Wygląda więc na to, że w Schutzmannschaftach znaleźli się rozmaici ludzie.
Obok patriotycznie nastawionych młodych ludzi byli wśród nich osobnicy
z marginesu społecznego. A także mściciele, których interesowało tylko jedno:
możliwość odpłacenia Ukraińcom za gehennę swoich bliskich. Mieszanka ta
często okazywała się wybuchowa.
Podejrzliwość Armii Krajowej wobec polskich Schutzmannów najbardziej
dała o sobie znać, gdy rozpoczęła się operacja „Burza”. Stosując taktykę
sprawdzoną wcześniej przez OUN, polska konspiracja starała się wówczas
wyciągnąć do lasu polskich policjantów, by wzmocnić formowaną 27. Wołyńską
Dywizję AK.
Policjanci uciekali pojedynczo, grupkami, a nawet całymi batalionami! Jedna
z grup polskich dezerterów zabrała ze sobą do lasu… tankietkę. Niestety musiała
ją porzucić, gdy pojazd ugrzązł w przydrożnej rzeczułce.
21 stycznia 1944 roku z koszar w Maciejowie w powiecie kowelskim
zdezerterował Schutzmannschaftsbataillon 107, od koloru mundurów nazywany
Błękitnym Batalionem. Barwnie całą tę akcję opisał po latach Władysław Filar,
który był członkiem działającej w szeregach batalionu półkonspiracyjnej
komórki AK:

Około godziny 23.00 na sale żołnierskie weszli w pełnym uzbrojeniu członkowie


grupy konspiracyjnej, ogłaszając alarm i decyzję o opuszczeniu koszar w celu
udania się na rozkaz władz konspiracyjnych na koncentrację polskich oddziałów
partyzanckich. W krótkim patriotycznym przemówieniu wygłoszonym do
obudzonych nawiązano do tradycji powstania styczniowego 1863 roku, którego
rocznica wybuchu przypadała właśnie na te dni.
Bez pytań, w ciszy, młodzi chłopcy szybko ubierali się, zabierali broń oraz
ekwipunek i wychodzili na punkty zbiórki. Podstawiono podwody, na które
w sposób zorganizowany ładowano broń, amunicję, żywność i inny sprzęt.

Problem stanowili jednak niemieccy podoficerowie, którzy stacjonowali


w tych samych koszarach co Polacy. Zostali oni rozbrojeni, sprowadzeni na
parter i zamknięci w areszcie. Jeden z żołnierzy Wehrmachtu próbował stawiać
opór. Gdy usłyszał rozkaz „Hände hoch!”, odruchowo sięgnął do kabury. Doszło
do szarpaniny. Został jednak szybko obezwładniony i unieszkodliwiony.
Polacy uformowali kolumnę marszową i opuściwszy Maciejów, rozpłynęli się
w nocnym mroku. Pułkownik Kazimierz Bąbiński „Luboń” był oczywiście
zachwycony z takiego wzmocnienia swoich szeregów. 450 polskich żandarmów
przybyło bowiem na punkt koncentracji uzbrojonych po zęby. Oprócz broni
indywidualnej i dużych zapasów amunicji zabrali ze sobą ciężką broń
maszynową i moździerze.
Mimo ofiarnej patriotycznej postawy polskich Schutzmannów – w środku
zimy zamienili ciepłe koszary na zimny las – „Luboń” nie pozwolił im walczyć
w zwartej formacji. Oddział został rozwiązany, a poszczególne pododdziały
rozdzielone i wcielone do batalionów powstającej 27. Dywizji.
Zdarzało się również, że niektórych dezerterów z polskiej policji nie
przyjmowano do szeregów. Ba, wyciągano wobec nich surowe konsekwencje.

Pamiętam doskonale proces Polaka – opowiadał Tadeusz Socha – który


wyjątkowo źle zachowywał się, służąc w policji pomocniczej zorganizowanej
przez Niemców, a za łapówkę chciał się dostać do Dywizji. Stałem wewnątrz
salki, gdzie odbywał się proces, i słyszałem zeznania jedenastu kolegów
partyzantów. Wszyscy najpierw przysięgali na krucyfiks, który stał na stole
sędziowskim, że będą mówili prawdę i tylko prawdę. Wszyscy złożyli zeznania
obciążające oskarżonego. Ten został skazany na karę śmierci. Po ogłoszeniu
wyroku upadł on na twarz przed stołem sędziowskim, prosząc o zmianę wyroku.
Tego rzecz jasna nie uczyniono, ale wysłano do dowódcy Dywizji do
zatwierdzenia.
Po trzech dniach dowódca wyrok zatwierdził i polecił jego wykonanie. Nie
obeszło się przy tym bez przykrych sytuacji. Skazanego wyprowadzano na
miejsce egzekucji i na jego prośbę pozwolono mu uklęknąć i pomodlić się. Ten
jednak zerwał się z klęczek i zaczął uciekać. Żandarm wyznaczony do wykonania
wyroku miał tylko jeden nabój w lufie karabinu. Wycelował jednak do uciekiniera
i zastrzelił, ale kilkadziesiąt metrów od wykopanej mogiły. Trzeba go było
przenosić.

Setki byłych funkcjonariuszy niemieckiej policji i jej oddziałów


pomocniczych dzielnie walczyły w szeregach 27. Dywizji Piechoty, od początku
do końca jej szlaku bojowego. Na nielicznych zachowanych zdjęciach tej
jednostki widać, że wielu jej żołnierzy nosiło charakterystyczne niemieckie
płaszcze i czapki.
To kolejny dowód na to, że pragmatyczna strategia, jaką przyjęło wielu
lokalnych dowódców AK z Wołynia, była słuszna.
11

Oko za oko

Przedstawiłem już jasną stronę działalności Polaków w niemieckich mundurach.


Pora na stronę ciemną. Niestety jednostki utworzone na Wołyniu – podobnie jak
sprowadzony z Generalnego Gubernatorstwa 202. batalion – obciąża udział
w zbrodniach na ukraińskiej ludności cywilnej.
Jak wynika z zachowanych relacji, z reguły akcje takie przeprowadzane były
na dwa sposoby:
1. Oddział polskiej policji po przybyciu na miejsce banderowskiej zbrodni
i zastaniu ciał pomordowanych Polaków dokonywał punktowego uderzenia
odwetowego na najbliższą ukraińską wieś.
2. Polscy Schutzmanni brali udział w zakrojonych na szeroką skalę
niemieckich operacjach karno-pacyfikacyjnych. Wówczas ofiarą ataku
mogła paść więcej niż jedna ukraińska miejscowości.
Oto kilka meldunków polskiego podziemia dotyczących takich operacji.

raport Kierownictwa Walki Powszechnej z 3 sierpnia 1943 roku:


We Włodzimierzu zorganizowali Niemcy oddziały polskiej policji spośród
zdolnych do walki uciekinierów. Dali im pasy, hełmy i broń. Razem z tymi
prowizorycznie zorganizowanymi oddziałami ruszyli w teren, gdzie głównie
w okolicach Iwania i Łucka, spalili kilka wsi ukraińskich.

sprawozdanie Kazimierza Banacha z 7 października 1943 roku:


Niemcy podjęli akcję organizowania milicji złożonej z Polaków. Milicji tej
używają do najbardziej brutalnej pacyfikacji.

raport powiatowej Delegatury Rządu na Kraj z 28 stycznia 1944 roku:


Ustosunkowanie się Niemców do ludności polskiej jest dobre. Natomiast stosunek
Ukraińców do Polaków, i odwrotnie, ciągle naprężony i wrogi. Dotyczy to
Łokacz. Z posterunku w Łokaczach często policja polska robi wyprawy na
bandytów z udziałem Niemców albo folksdojczów Bezobrazowa. Ten ostatni
pozwala nawet na gruntowne czystki.
Szczegóły dotyczące tych wydarzeń znamy z opracowań ukraińskich
historyków, którzy intensywnie badają działania polskich Schutzmannów
wymierzone w ludność cywilną. Na przykład według profesora Ihora Iljuszyna
w kwietniu 1943 roku Niemcy wraz z polskimi policjantami spalili pięć
ukraińskich wsi – Kostiuchniówę, Wowczyska, Jabłonkę, Dowżycę
i Zahoriówkę.
Wedle profesora Iljuszyna w tym samym miesiącu polscy Schutzmanni wzięli
udział w dwóch pacyfikacjach miejscowości Krasny Sad. W akcjach tych
zginęło podobno stu cywilów.

Polscy policjanci, chcąc sprowokować Niemców do antyukraińskich działań –


pisał Iljuszyn – podrzucali w każdym domu kompromitujące materiały. Wkładali
do pieca, upychali w słomie bądź podrzucali w innych miejscach broń i granaty.
Tak więc zbrodnicza pacyfikacja kilku ukraińskich wsi na terenie powiatu
horochowskiego była skutkiem, jak mówiono, „polskiej prowokacji”.

Z kolei 10 kwietnia 1943 roku niemiecka żandarmeria wycięła w pień wieś


Kniaże. Zginęły ponoć 173 osoby, w tym całe rodziny. Niemcy mordowali ludzi
na podstawie imiennych list dostarczonych przez Polaków.

Dokumenty Krajowego Prowodu OUN – podkreślał Iljuszyn – zawierają notki, iż


niekiedy niemiecka żandarmeria odmawiała walki z ukraińskimi partyzantami,
a także udziału w akcjach przeciwko ukraińskim wsiom. Jednak pod naciskiem
Polaków „upijali się i mimo wszystko jechali na pacyfikacje”. W trakcie akcji
Polacy wyrządzali Ukraińcom najwięcej szkód. Przekonywali Niemców, że w taki
sposób powstrzymają cały ruch ukraiński.

Polscy policjanci urządzali obławy na członków OUN i UPA, a w miastach na


własną rękę likwidowali Ukraińców uważanych za banderowskich prowodyrów.
W terenie zdarzało się zaś, że wydawali w ręce polskiej ludności schwytanych
upowców. To zaś kończyło się brutalnymi samosądami.
W południowej części powiatu włodzimierskiego 19 lipca 1943 roku powstał
nawet sformowany z Polaków dwustuosobowy lotny oddział niemieckiej
żandarmerii, który przemierzał teren, tępiąc napotkane grupy UPA. Według
źródeł ukraińskich siał on terror i zniszczenie w osiemnastu wsiach.
Najwięcej przykładów działań pacyfikacyjnych, w których brali udział polscy
policjanci na niemieckiej służbie, przytoczył Andrij Bolanowśkyj w referacie
wygłoszonym w październiku 2006 roku podczas jednego ze słynnych polsko-
ukraińskich seminariów „Stosunki polsko-ukraińskie w latach II wojny
światowej”.
Akcje krwawego terroru – dowodził – podejmowane wobec cywilnej ludności
ukraińskich wsi na Wołyniu przeprowadzane były w jeden ściśle określony
sposób. Nazistowscy okupanci z reguły nie zajmowali się brudną robotą, a jedynie
zabezpieczali tyły terenu poddawanego terrorowi, wydawali rozkazy wykonania
akcji karnej oraz dostarczali polskiej kompanii Schuma broń.

Według Bolanowśkiego polscy policjanci mieli zniszczyć „dziesiątki”


ukraińskich miejscowości. A pretekstem do pacyfikacji i licznych zabójstw były
często donosy składane przez miejscowych Polaków. W kolejnej części referatu
ukraiński historyk podał kilkadziesiąt nazw miejscowości, które miały się stać
areną takich przerażających scen. W wielu wypadkach wymienił liczbę zabitych
i podał drastyczne szczegóły zbrodni.
Na przykład we wsi Pisarzowa Wola 12 lipca 1943 roku Polacy i Niemcy
mieli zakłuć bagnetami dwoje staruszków – dziewięćdziesięcioletniego Afanasija
Branczuka i jego o rok młodszą niewidomą żonę Motrynę. Z kolei w okolicach
Ludwipola w wyniku ekspedycji karnych wedle Bolanowśkiego straciła życie
jedna czwarta całej ukraińskiej ludności! Polacy i Niemcy nie oszczędzali przy
tym kobiet i dzieci.

14–15 lipca 1943 roku Niemcy zorganizowali polską policję – relacjonował


ukraiński świadek w piśmie do Ukraińskiego Komitetu Centralnego w Krakowie
– uzbroili ją, umundurowali i wysłali na posterunki. Powstało osiem posterunków
polskiej policji. W odwecie za wyczyny [ukraińskich] partyzantów polska policja
zaczęła mordować bezbronną ukraińską ludność cywilną mieszkającą w pobliżu
miast, grabić gospodarstwa oraz palić wsie. Obecnie w powiecie jest 15 wsi
zupełnie nie nadających się do zamieszkania, bo z domami pozbawionymi okien,
drzwi i pieców. Zarazem liczba zabitych Ukraińców we wszystkich wsiach
powiatu wynosi około 2400 dusz. Wszelkie zapasy, inwentarz i zboże zostało
zrabowane.
Polska policja „urzęduje” w następujący sposób: 20–30 uzbrojonych
policjantów przychodzi do wsi i strzela. Ludzie uciekają, bo kogo Polacy złapią,
rozstrzeliwują bez względu na to, kimkolwiek by był. Za policją jadą wozy
z Polakami z miasta, po 100 i więcej furmanek, i rabują wszystko, co wpadnie
w ich ręce. Zabierają zboże ze stodół, same stodoły i wszelkie budynki rozbierają
lub palą. Zabijając ludzi, policja dopuszcza się różnego rodzaju okrucieństw.
Wykręca ręce, nogi, wrzuca do studni do góry nogami. W Falemiczach kilkoro
ludzi przybili gwoździami do ściany i podpalili. Wszystkie te bestialstwa są
dobrze znane polskim księżom, gdyż jeżdżą oni na posterunki i odprawiają dla
policji msze.
Podobne informacje znalazły się w dokumentach OUN i UPA:

28 września 1943
Nieustanne napady na wsie Polaków wraz z Niemcami, którzy bezwzględnie
grabią, co popadnie. Przyjeżdżają pijani i biją ludność cywilną kolbami, a do
uciekających strzelają.

14 listopada 1943
We wsi Chorupań Niemczury wraz z Lachami zabrali dwoje ludzi i teraz mordują
ich drutem kolczastym.

Jak podejść do takich informacji? Czy wszystkie opisywane przez ukraińskich


badaczy masakry rzeczywiście się wydarzyły? Odpowiedź jest niejednoznaczna.
Bez wątpienia policjanci polscy w służbie niemieckiej mordowali cywilów. To
fakt niezaprzeczalny. Pisał o tym choćby, w książce W obronie przed
Ukraińcami, umiarkowany i obiektywny polski historyk Ernest Komoński:

Dostępne materiały na temat przebiegu pacyfikacji i ich rezultatów zdają się


sugerować, że przynajmniej w części nie odbiegały od postępowania policjantów
ukraińskich na służbie niemieckiej oraz banderowców wobec polskich osad. Wsie
ukraińskie nieraz otaczano szczelnym kordonem, a ich ludność bez względu na
wiek, płeć i stan zdrowia mordowano, zaś zabudowania podpalano.

Ernest Komoński, zwracając uwagę na to, że w oddziałach niemieckiej policji


służyli Polacy ocalali z banderowskich rzezi, konstatował: „Być może zasadne
będzie w tym przypadku sformułowanie, że ofiary ludobójstwa dopuściły się
zbrodni ludobójstwa”.
Takie postawienie sprawy wydaje się przesadzone. Pewne jest jednak to, że
Polacy na służbie niemieckiej rzeczywiście dopuszczali się czynów
niedopuszczalnych. Pytanie tylko, jaka była skala tego zjawiska. Tego bowiem
nikt do tej pory nie przebadał. Część ukraińskich historiografów – na co zwracał
niedawno uwagę profesor Motyka – ma skłonność do przypisywania Polakom
niemieckich zbrodni dokonanych na Wołyniu. „W ten sposób – pisał polski
historyk – Polacy obarczani są odpowiedzialnością za niemal wszystkie
nazistowskie masowe mordy”. Profesor Motyka wymienił szereg wsi, które
według ukraińskich badaczy zostały spacyfikowane przez Polaków i Niemców.
A tymczasem dokumenty z epoki świadczą, że w masakrach uczestniczyli tylko
Niemcy. Bez pomocy miejscowych polskich Schutzmannów.
Na Ukrainie powstają obecnie całe książki i artykuły o „polsko-niemieckim”
terrorze. O „polskich sługusach nazistów”, którzy wyrzynali całe rejony
Wołynia. Narracja taka staje się w zachodniej części kraju niemal oficjalną
wykładnią. Cel tych zabiegów wydaje się klarowny. Tak jak Rosjanie
wylansowali swój anty-Katyń, tak Ukraińcy starają się wylansować swój anty-
Wołyń.
Nagłaśnianie i wyolbrzymianie cierpień, jakich doświadczyli bolszewiccy
jeńcy w 1920 roku w polskiej niewoli, ma rozmyć grozę i wyjątkowość zbrodni
katyńskiej. Pokazać, że zarówno Sowieci, jak i Polacy mordowali cywilów. A co
za tym idzie – że oba narody są kwita.
Z kolei nagłaśnianie i wyolbrzymianie cierpień, jakich doświadczyli
ukraińscy cywile w 1943 roku ze strony polskich Schutzmannów, ma rozmyć
grozę i wyjątkowość zbrodni wołyńskiej. Pokazać, że zarówno Ukraińcy, jak
i Polacy mordowali jeńców wojennych. A co za tym idzie – że oba narody są
kwita.
Takie zabiegi są oczywiście gwałtem na prawdzie historycznej, która coraz
częściej pada ofiarą tego, co eufemistycznie nazywamy polityką historyczną.
Czyli – mówiąc wprost – ordynarną propagandą.
Największych emocji i dyskusji między badaczami z Polski i Ukrainy nie
wzbudza jednak liczba masakr, w których brali udział Polacy służący
w niemieckich oddziałach policyjnych. To sprawa drugorzędna. Osią sporu są
trzy zasadnicze kwestie:
1. kolejność wydarzeń,
2. ocena polskich Schutzmannów,
3. kto ponosi odpowiedzialność za zbrodnie Schutzmannschaftów.
W referacie wygłoszonym podczas wspomnianego polsko-ukraińskiego
seminarium Bolanowśkyj zawarł tezę, która musi wzbudzić stanowczy sprzeciw:

Ukraińskie bataliony ochronne, w tym czasie, kiedy funkcjonowały, nie brały


udziału w akcjach antypolskich, natomiast pozostające na służbie niemieckiej
polskie kompanie ochronne stały się głównymi organizatorami akcji
antyukraińskich, co prowokowało akcje antypolskie UPA na Wołyniu.

Teza, że ukraińscy Schutzmanni nie prześladowali Polaków, jest tak


absurdalna, że nie wymaga polemiki. Dowodów na takie prześladowania jest
mnóstwo. Komentarza wymaga jednak sugestia, że banderowskie ludobójcze
mordy na Polakach były jedynie odpowiedzią, odwetem za pacyfikacje
dokonywane przez polskich policjantów na niemieckiej służbie.
Jest to, łagodnie mówiąc, stawianie spraw na głowie. Podczas żywiołowej
dyskusji, która po referacie Bolanowśkiego wywiązała się między polskimi
i ukraińskimi badaczami, zwróciła na to uwagę pani Ewa Siemaszko:

Pan doktor odwrócił kolejność wydarzeń – mówiła polska badaczka. – To jest


sekwencja odwracająca rzeczywistą chronologię, niestety, przykro mi to
powiedzieć, w celu odciążenia UPA od zarzutu ludobójstwa. Najpierw nastąpiły
masowe mordy. Zaczęły się one w lutym 1943 roku, ale już wcześniej – od drugiej
połowy 1942 roku – podziemie ukraińskie na małą skalę likwidowało Polaków,
pojedyncze osoby, pojedyncze rodziny.
Do eskalacji doszło już po ucieczce policji ukraińskiej do lasu. Nastąpiła na
wielką skalę depolonizacja wsi wołyńskiej. I ta depolonizacja była bezpośrednią
przyczyną wstępowania Polaków do formacji policyjnych, do
Schutzmannschaftów. Gdyby nie działania podziemia ukraińskiego, Polacy by do
nich nie wstępowali.

Pani Siemaszko wskazała na pewną prawidłowość – otóż do niemieckich


oddziałów policyjnych wołyńscy Polacy nie wstępowali jednocześnie. Najpierw
włożyli niemieckie mundury we wschodnich i południowych powiatach
Wołynia, a potem w zachodnich. Dlaczego? Bo taka była dynamika
banderowskiego ludobójstwa! Te zbrodnie szły ze wschodu na zachód.

W powiecie włodzimierskim i horochowskim – dowodziła Ewa Siemaszko –


pojawiła się dopiero po rzeziach 11–12 lipca 1943 roku. Wcześniej jej tam
w ogóle nie było. Natomiast w powiecie dubieńskim i krzemienieckim, gdzie te
mordy nastąpiły już w marcu–kwietniu, pierwsi Polacy wstępowali do policji już
w kwietniu.

Wspomnianą tezę części ukraińskiej historiografii należy więc odrzucić.


Najpierw była akcja – banderowskie zbrodnie na polskich cywilach.
A potem była reakcja – akces młodych Polaków do niemieckiej policji.
Nie odwrotnie.
Część badaczy ukraińskich zdaje się po prostu brać za dobrą monetę
i bezkrytycznie powtarzać propagandowe chwyty stosowane przez wołyńskie
kierownictwo UPA. Ukraińscy nacjonaliści już w 1943 roku starali się bowiem
przerzucić odpowiedzialność za masową rzeź Polaków na tych przedstawicieli
polskiej społeczności, którzy poszli na współpracę z Niemcami.

Nasza administracja porzuciła swoje posady, aby Niemcy nie mieli dostępu do
naszych wiosek i nie niszczyli nas – napisano w odezwie Krajowego Prowodu
OUN do ludności polskiej wydanej 18 maja 1943 roku. – Wy jako pierwsi
dobrowolnie zgłosiliście się, aby zająć jej miejsce, i pomagacie Niemcom w ich
bandyckiej pracy. Jesteście teraz ślepym narzędziem w niemieckich rękach, które
skierowane zostało przeciwko nam. Pamiętajcie jednak, że jeżeli polska
społeczność nie wpłynie na tych, którzy zatrudnili się w niemieckiej administracji,
policji i w innych instytucjach, tak aby pozostawili swoje posady, to gniew narodu
ukraińskiego wyleje się na tych Polaków, którzy mieszkają na ziemiach
ukraińskich. Każda nasza spalona wieś, każda ofiara z waszej winy odbije się na
was. Polacy! Opamiętajcie się! Wracajcie do domów.

Upowskich dokumentów o podobnej wymowie zachowało się sporo. Problem


polega na tym, że współpraca części Polaków nie była wcale przyczyną
ludobójstwa na Wołyniu. Była jedynie do niego pretekstem.

Raz jeszcze trzeba podkreślić, że to nie Polacy pierwsi zaatakowali – pisał


historyk Ryszard Torzecki. – Wynika to nie tylko z polskich i niemieckich
dokumentów, ale również z faktu, że w początkach 1943 roku na Wołyniu
mieszkało na wsi około 5–7 proc. ludności polskiej, gdy przed wojną było jej tam
około 14–16 procent. Polacy ci nie byli samobójcami, żeby podjąć tak nierówną
walkę, i to w tak niesprzyjających warunkach. Kiedy im ją natomiast narzucono –
bronili się. Metody walki narzucał przeciwnik, więc Polacy nie przebierali
w środkach.

Argumenty profesora Torzeckiego są niepodważalne.


Bardziej skomplikowana sprawa to ocena Schutzmannschaftów złożonych
z wołyńskich Polaków. Tutaj również Polacy i Ukraińcy nie potrafią znaleźć
wspólnego języka. W przeciwieństwie do nieprawdziwej tezy Bolanowśkiego
jest to jednak w pełni zrozumiałe. Perspektywy obu społeczności były, są i chyba
muszą być diametralnie różne.
W oczach wołyńskich Polaków Schutzmanni byli przede wszystkim ich
obrońcami przed atakami banderowców.
W oczach wołyńskich Ukraińców byli przede wszystkim mordercami.
Tę różnicę perspektyw dobrze oddaje fragment wspomnianej polsko-
ukraińskiej dyskusji z 2006 roku:

Ewa Siemaszko: – Jeszcze wspomnę o listach, które otrzymałam na apel o ocenę


działalności policji polskiej na Wołyniu. Otóż Polacy piszą, że są wdzięczni
policji polskiej, zawdzięczają jej życie. Gdyby nie ona, to nie zginęłoby 60
tysięcy, tylko być może 120 tysięcy osób. Te wszystkie małe miejscowości, gdzie
załogi niemieckie liczyły po kilka–kilkanaście osób, a były tam oddziały polskiej
policji i zgromadzona ludność, która uciekła z wymordowanych wsi i drżała
każdego dnia i nocy przed napadem, były cały czas chronione przez policję
polską.

Wołodymyr Trofymowycz: – Chciałbym odnieść się do słów Ewy Siemaszko, która


mówiła, że dostawała listy od Polaków dziękujących jakoby polskiej policji za
uratowanie przed Ukraińcami. Wierzę, że takie listy istniały, jednak – pani Ewo –
chciałbym, żeby pani zobaczyła listy i wysłuchała głosów Ukraińców, świadków
tych wydarzeń, którzy wypowiadali się o polskiej policji.

Oba te punkty widzenia są całkowicie zrozumiałe i trudno sobie wyobrazić,


żeby mogło być inaczej. I chyba tak już pozostanie. „Ocena tej policji przez nas
– mówiła słusznie pani Siemaszko – nie będzie się nigdy pokrywała z oceną
kolegów ukraińskich”.
Obie strony – ukraińscy i polscy historycy – osiągnęli natomiast konsensus
w sprawie tego, kto ponosi odpowiedzialność za pacyfikacje ukraińskich wsi,
w których brali udział polscy policjanci. A także wcześniejsze pacyfikacje
polskich wsi, w których brali udział policjanci ukraińscy. Odpowiedzialność tę
ponosili Niemcy.
Polscy i ukraińscy Schutzmanni nosili bowiem niemieckie mundury, używali
niemieckiej broni i – co najważniejsze – byli pod niemiecką komendą.
Dlatego w końcowych uzgodnieniach konferencji z 2006 roku znalazły się
następujące tezy:

1. Formacje policyjne utworzone przez okupacyjne władze III Rzeszy


z Ukraińców i Polaków były jednostkami niemieckimi.
2. Formacje te były powołane jako wsparcie i uzupełnienie sił reżimu
hitlerowskiego w realizacji jego polityki na obszarach zamieszkanych przez
Polaków i Ukraińców.
3. Wspomniane formacje nie były reprezentantami ukraińskich i polskich sił
politycznych.

Ze stanowiskiem tym należy się zgodzić. Nie powinno się wrzucać do


jednego worka z napisem „polskie zbrodnie” pacyfikacji dokonywanych przez
niemieckich Schutzmannów i akcji odwetowych oddziałów partyzanckich Armii
Krajowej. Były to dwa różne zjawiska. Nawet jeżeli ich uczestnicy kierowali się
podobnymi motywami.
Zgodę na przyjęcie wspólnego stanowiska badaczy z Polski i Ukrainy należy
jednak opatrzyć jednym zastrzeżeniem. Chodzi o tak zwany margines swobody.
W wypadku obcokrajowców służących w niemieckich formacjach policyjnych
niewątpliwie taki margines występował. Ich żołnierze nie zawsze podejmowali
działania na rozkaz swoich niemieckich dowódców. Czasami mogli działać na
własną rękę lub inspirować swoich niemieckich przełożonych.
Wydaje się, że w wypadku części akcji podejmowanych przez polskich
Schutzmannów na Wołyniu występował właśnie taki mechanizm. Zastrzeżenie to
oczywiście dotyczy również ukraińskich formacji policyjnych pod niemiecką
komendą. I dokonywanych przez te formacje działań wymierzonych w polskie
społeczeństwo.
Rozważając tę sprawę, trzeba wspomnieć o jeszcze jednym ważnym
czynniku. O jeszcze jednym argumencie, który do tej pory nie padł. Chodzi
o stosunek polskich władz do ataków polskich Schutzmannów na ukraińskie
wioski.

Milicjanci-Polacy – pisał 28 lipca 1943 w odezwie do społeczeństwa wołyńskiego


Kazimierz Banach – którzy by wzięli udział w niszczeniu zagród oraz
w mordowaniu kobiet i dzieci ukraińskich, wykreśleni zostaną z szeregów Narodu
Polskiego i będą ciężko ukarani.

Jak widać, stanowisko Polskiego Państwa Podziemnego było jasne


i klarowne.
12

Wnioski niepoprawne patriotycznie

W 1943 roku niemieckie władze zrobiły dla mordowanych przez banderowców


wołyńskich Polaków więcej niż Polskie Państwo Podziemne. Nasi rodacy mogli
bardziej liczyć na wroga i okupanta niż na własny rząd i własną armię.
To szokujące, ale niestety prawdziwe.
Gdyby polskie samoobrony nie dostały niemieckich karabinów i amunicji –
UPA starłaby je z powierzchni ziemi.
Gdyby w polskich wioskach i miasteczkach Niemcy nie utworzyli
posterunków policji – ich mieszkańcy zostaliby wymordowani.
Gdyby w wołyńskich miastach nie stacjonowały silne niemieckie garnizony –
ich ulice spłynęłyby polską krwią.
Dzisiaj niemiecka pomoc okazywana Wołyniowi uznawana jest za temat
wstydliwy, o którym mówi się półgębkiem. Pomniejsza jej skalę albo wręcz
przemilcza. Trudno mi to zrozumieć. Taka była historia i jej nie zmienimy. Dziś,
gdy od rzezi Polaków minęło siedemdziesiąt sześć lat, nie ma powodu, żeby
fałszować przeszłość.
Szczególnie że to, jak opisuje się współpracę Polaków z Niemcami, jaskrawo
kontrastuje z tym, jak opisywana jest współpraca Polaków z bolszewikami.
Kolaboracji ze Związkiem Sowieckim nie tylko się nie ukrywa, ale wręcz ją
wychwala.
Mimo że PRL upadł już przed trzydziestoma laty, o współdziałaniu
rozmaitych polskich formacji podziemnych z Armią Czerwoną wciąż pisze się
z dumą i aprobatą. Tylko czasami, dla przyzwoitości, okrasza się to żałosną
skargą: „My tak pięknie pomagaliśmy bolszewikom, a oni nas potem tak
brzydko potraktowali”.
Niestety schematy myślowe wypracowane za komuny wciąż obowiązują.
Zgodnie z nimi współpraca ze Stalinem była największą zasługą, a współpraca
z Hitlerem największą zbrodnią. Trudno się w tym doszukać logiki.
Zgodnie z tą optyką głośne mówienie o przypadkach polsko-niemieckiego
współdziałania jest obecnie uznawane za czyn „niepatriotyczny”. Wręcz
„szkalujący” dobre imię narodu polskiego. Na szczęście wielu polskich
konspiratorów w czasie II wojny światowej miało więcej zdrowego rozsądku niż
nasi współcześni strażnicy narodowej ortodoksji.

Wypadki samoobrony ze strony ludności polskiej były bardzo rzadkie ze względu


na brak broni – czytamy w opracowaniu Kierownictwa Walki Powszechnej z 3
sierpnia 1943 roku. – Planowym zorganizowaniem obrony zajęli się dopiero
Niemcy, zagrożeni na całym Wołyniu, gdzie ponieśli również znaczne straty.

Tak, wielki paradoks historii polega na tym, że banderowska rebelia na


pewien czas pogodziła śmiertelnych wrogów. Polacy i Niemcy nieoczekiwanie
znaleźli się po tej samej stronie. I nie dotyczy to tylko samoobron
i Schutzmannschaftów. Również niektóre formacje polskiego podziemia starały
się zachowywać wobec okupanta neutralność.

W razie pojawienia się w okolicy Bazy Oporu lub posterunku PKB


umundurowanych szucmanów ukraińskich – czytamy w instrukcji inspektora
Podokręgu Łuck wołyńskiej Delegatury Rządu na Kraj z 28 stycznia 1944 roku –
otworzyć ogień i nie dopuścić do linii obronnych. Gdyby szucmani ukraińscy
znajdowali się pod dowództwem żandarma niemieckiego – ogień obronny o ile
możności kierować wyłącznie na Ukraińców.
Jest to bardzo ważne, gdyż skierowanie ognia na żandarmów niemieckich
okupant mógłby uważać za powstanie społeczeństwa polskiego przeciwko sobie
i zastosować odpowiednie represje. Należy tego za wszelką cenę unikać.
W razie pojawienia się w okolicy Bazy Oporu czy posterunku PKB żandarmów
niemieckich lub innych oddziałów niemieckich – walki nie wolno przyjmować.
Natychmiast z pełnym uzbrojeniem, ludnością polską z dobytkiem odmaszerować
w las. Słowem Niemców oszczędzać, a wszystkich innych podejrzanych niszczyć.
Władzom niemieckim, o ile to będzie możliwe, wyjaśniać, że zmuszeni jesteśmy
bronić się przed agresją Ukraińców, Niemców natomiast nie mamy zamiaru
zaczepiać.

W polskiej historiografii przyjął się pogląd, że dzięki stanowczym,


zdecydowanym działaniom oddziałów partyzanckich Armii Krajowej pod koniec
1943 roku na Wołyniu udało się zatrzymać falę upowskich mordów.
Polskie podziemie być może włączyło się do akcji zbyt późno, ale kiedy już
się na to zdecydowało, było niezwykle efektywne – twierdzą zwolennicy tego
poglądu. Akowcy wzmocnili polskie bazy samoobrony i sparaliżowali działania
grasujących w terenie oddziałów UPA. Położyli kres ludobójstwu. Polskie
Państwo Podziemne uniemożliwiło banderowcom osiągnięcie ich zbrodniczego
celu – całkowitej depolonizacji Wołynia. Oddziały AK uratowały dwie trzecie
wołyńskich Polaków, czyli około 200 tysięcy ludzi.
Niestety jest to obraz zbyt optymistyczny. Oczywiście podjęte w drugiej
połowie 1943 roku działania oddziałów partyzanckich AK były jedną z przyczyn
wyhamowania – bo nie zatrzymania – upowskiego terroru. Ale nie
najważniejszą. Najważniejsza była pomoc udzielana przez Niemców.
AK do walki przeciwko UPA rzuciła oddziały partyzanckie liczące około
tysiąca żołnierzy. Niemcy skierowali do akcji przeciwko UPA od 1,5 do 4
tysięcy polskich policjantów.
AK nie sprowadziła z Generalnego Gubernatorstwa ani jednego oddziału
partyzanckiego na odsiecz Wołyniowi. Niemcy sprowadzili na Wołyń 202.
batalion i jednostki złożone ze Ślązaków i Pomorzan.
AK mimo obietnic nie wystarała się o lotnicze zrzuty broni. Niemcy
przekazywali zaś polskim samoobronom karabiny i amunicję całymi
furmankami.
Przytłaczająca większość spośród wspomnianych dwóch trzecich
mieszkańców Wołynia nie ocalała dzięki kilku partyzanckim oddziałom AK.
Ludzie ci ocaleli dzięki niemieckim garnizonom stacjonującym w wołyńskich
miastach: Łucku, Krzemieńcu, Kowlu, Równem czy Włodzimierzu Wołyńskim.
To tam Polacy znaleźli schronienie przed banderowskimi siekierami.
Historię stosunków polsko-niemieckich czasu ostatniej wojny zdominował
ogrom przerażających, nieludzkich zbrodni dokonanych przez okupanta. Znalazł
się jednak w niej również epizod pozytywny. Epizod wołyński.
Część III

Odwet
1

Akty rozpaczy

W filmie Wojciecha Smarzowskiego jest scena polskiej zbrodni odwetowej. Do


ukraińskiego futoru wdziera się grupa polskich chłopów z sąsiedniej, spalonej
przez banderowców miejscowości. Uzbrojeni w narzędzia gospodarskie Polacy
mordują wszystkich napotkanych cywilów. Nie oszczędzają kobiet i dzieci.
Na oczach szalejącej z przerażenia matki, Polki zamężnej z Ukraińcem, jej
rodacy rzucają na ziemię niemowlę.
– Zachciało ci się banderowca? – mówi kierujący atakiem. – To zobacz, co
oni robią z naszymi dzieciami!
Dziecko zostaje zarąbane siekierą. Następną ofiarą staje się matka, której
głowę chłopi kładą na progu chałupy. Kolejny cios siekiery i głowa kobiety
toczy się po ziemi. Po dokonaniu zabójstw Polacy puszczają futor z dymem
i odchodzą.
Scena ta wywołała oburzenie nacjonalistów. Zarówno polskich, jak
i ukraińskich.
Polscy nacjonaliści uznali tę scenę za skandaliczną, bo – jak dowodzili –
żadnego odwetu na Wołyniu nie było. Polacy byli tylko i wyłącznie ofiarami.
Polak z definicji, jako człowiek prawy i szlachetny, nie jest zdolny skrzywdzić
niewinnego bliźniego.
Ukraińscy nacjonaliści uznali z kolei, że skandalem są pokazane przez
Smarzowskiego proporcje. Na Wołyniu bowiem doszło według nich do
obopólnych, polsko-ukraińskich rzezi. A w trwającym dwie i pół godziny filmie
scena polskiego odwetu zajmuje około dwóch minut. Była to więc stronnicza,
polska manipulacja.
Jak było w rzeczywistości? Historyczna konsultantka Wołynia pani Ewa
Siemaszko podkreśla, że nie ma żadnych dokumentów ani relacji wskazujących
na to, aby do takiej konkretnej zbrodni rzeczywiście doszło. Nic nie wiadomo
o tym, żeby jacyś polscy włościanie zdekapitowali matkę na progu jej domu.
Umieszczenie takiej sceny w filmie było zabiegiem artystycznym Wojciecha
Smarzowskiego. Miała ona spinać klamrą fabułę. Na początku filmu pokazano
ślub tej kobiety z Ukraińcem. Zgodnie ze starym wołyńskim zwyczajem panna
młoda musiała położyć głowę na progu chaty, a weselnicy obcięli jej na nim
panieński warkocz.
Przesłanie było jasne. Przed wojną Polacy i Ukraińcy potrafili ze sobą żyć
w zgodzie i przyjaźni. W czasie wojny na Wołyniu zostało zaś przelane morze
krwi pobratymczej. Smarzowski chciał pokazać, że zło raz zasiane rodzi
straszliwe owoce. I potrafi zdeprawować nawet ofiary.
To, że na Wołyniu nie doszło do takiej konkretnej zbrodni, nie oznacza
oczywiście, że Polacy w ogóle nie dopuszczali się aktów odwetu.
Jest to jeden z najbardziej kontrowersyjnych, wzbudzających największe
emocje aspektów ludobójstwa na Wołyniu. I trudno się temu dziwić. W debacie
o tak przerażających krwawych zbrodniach bardzo ciężko o chłodne, obiektywne
spojrzenie. Sprawy nie ułatwia to, że Wołyń w ostatnich latach stał się polem
ostrego polsko-ukraińskiego sporu politycznego.
Chcę być szczery z czytelnikiem. Nie ukrywam więc, że również mam
emocjonalny stosunek do ludobójstwa na Wołyniu. Czyż jednak może być
inaczej? W ostatnich kilkunastu latach przeczytałem olbrzymią liczbę relacji
złożonych przez ocalałych Polaków. Z wieloma z nich rozmawiałem osobiście.
Słuchałem upiornych opowieści o nabijanych na pal niemowlakach, matkach,
którym wypruwano z brzuchów płody, i starcach topionych w studniach.
Coś takiego nie może nie pozostawić głębokiego śladu. Gdy czytałem te
relacje i słuchałem opowieści świadków, łapałem się za głowę. Jak to było
możliwe?! Współczucie dla mordowanych rodaków mieszało się z wściekłością
na ich okrutnych oprawców. Nie będę krył, że ukraiński integralny nacjonalizm,
który doprowadził do tego koszmaru, wywołuje u mnie przemożną awersję.
Wszystko to sprawia, że niezwykle trudno mi spojrzeć na ukraińską
społeczność Wołynia – której część brała przecież udział w rzeziach – także jako
na ofiary. Niezwykle trudno jest mi pisać o polskich zbrodniach odwetowych.
Uważam jednak, że prawda jest najważniejsza. „Kiedy historyk bierze się do
jakiegoś tematu – mówił pewien mądry ukraiński badacz – powinien zapomnieć
o swojej narodowości. Inaczej nie jest historykiem”.
Postaram się zastosować do tej zasady i przedstawić problem polskiego
odwetu bezstronnie i obiektywnie. Czy mi się to uda, pozostawiam do oceny
czytelników.
Zacznijmy od spontanicznych aktów odwetu. Takich, jakie w swoim filmie
przedstawił Smarzowski. Czyli działań podejmowanych przez zwykłych –
niezrzeszonych w żadnych formacjach paramilitarnych – cywilów. Świadków
ukraińskich masakr, którzy doprowadzeni do obłędu i rozpaczy, kierując się
impulsem, chwytali za narzędzia rolnicze i dokonywali aktów zemsty.
W zachowanych materiałach źródłowych pojawiają się informacje, że do takich
sytuacji rzeczywiście dochodziło.
W kwietniu 1943 roku, dzień po krwawej pacyfikacji Janowej Doliny, grupa
miejscowych Polaków udała się z bronią w ręku do sąsiednich ukraińskich
miejscowości. Zastrzelili tam – jak pisał profesor Grzegorz Motyka – pięcioro
Ukraińców. Między innymi dziewięcioletnią dziewczynkę. Z ręki Polaków życie
straciło również rosyjskie małżeństwo, które przez pomyłkę wzięto za
Ukraińców.
Z kolei jesienią 1943 roku, podczas jednego z upowskich ataków na
miasteczko Różyn, pewien Polak wykorzystał zamieszanie i zastrzelił swoje
dwie ukraińskie sąsiadki – Habkę i Sońkę. Zbrodnię tę, co warto podkreślić,
potępili pozostali polscy mieszkańcy miejscowości. Uznali ją za
niedopuszczalną.
Wzmianki na temat takich spontanicznych działań zachowały się również
w źródłach ukraińskich. Szef kijowskiego IPN Wołodymyr Wiatrowycz w swojej
książce o znamiennym tytule Druga wojna polsko-ukraińska 1942–1947
przytacza następujący fragment raportu ukraińskiego podziemia z września 1943
roku: „Polacy z Bielina w liczbie 40–50 osób, częściowo uzbrojeni w broń,
a częściowo z widłami, kosami i siekierami napadli na wieś Ruda, zabili więcej
niż 20 osób, a wiele ranili”.
Wydaje się jednak, że takie zdarzenia należały do rzadkości. Wysiłki
wołyńskich Polaków w przytłaczającej większości skupiały się na przeżyciu,
a nie wymierzaniu „sprawiedliwości” ukraińskim sąsiadom. Żyjąca
w ukraińskim morzu polska społeczność była po prostu zbyt nieliczna, aby
podejmować takie agresywne działania. Opisane tu zabójstwa możemy więc
uznać za akty rozpaczy.
Możliwości odwetu zwiększały się, dopiero gdy Polacy skupiali się w jakichś
organizacjach. Na przykład w samoobronie. Wówczas pojawiała się broń,
struktury, plany działania. I poczucie siły. Wiadomo o szeregu akcji
odwetowych, które były dziełem członków samoobron. Akcje takie bywały
okrutne i radykalne. Na przykład atak Polaków z Rożyszcz na ukraińską wieś
Swozy (Zwozy).

Zarówno ja, jak i wszyscy pozostali nie ustalaliśmy w tym czasie, kto przed nami
był – kobiety czy mężczyźni – wspominał jeden z uczestników akcji o nazwisku
Maciążek. – Widzieliśmy, że ze wsi Swozy, i rozstrzeliwaliśmy, nie zastanawiając
się. Mściliśmy się… Poza 26 osobami kobiet i mężczyzn, których zabiliśmy
podczas napadu na wieś Swozy, przez nas, napastników, zostało spalone około 60
chat. Ogółem w tej wsi było średnio może 100 chat. Zabraliśmy całe
gospodarstwo i mienie z podpalanych chat – krowy, konie, świnie, zboże itd.
Wszystko to poszło do niemieckiej żandarmerii w m. Rożyszcze.

Z kolei samoobrona Huty Stepańskiej miała w odwecie za jedną


z banderowskich napaści spalić ukraińską wieś Butejki. Dowództwo Huty
ostrzegło wówczas okoliczną ludność ukraińską, że za każdą spaloną polską wieś
będzie puszczać z dymem dwie wioski ukraińskie. Wskutek stosowania takiej
taktyki cała okolica szybko się wyludniła, gdyż banderowcy oczywiście
odpowiadali pięknym za nadobne.

Nic nie mogło powstrzymać kawalerii straceńców – wspominał Narcyz


Żarczyński. – Jeżeli zachodziła potrzeba, wpadali jak wicher z różnych stron
i puszczali z dymem wioskę ruską. Wkrótce znikły z powierzchni ziemi w okolicy
wszystkie wioski polskie i ruskie.

Potwierdzają to źródła ukraińskie. Z kolei według części ocalałych z Huty


Stepańskiej do niczego takiego nie doszło.

Inne hasło rzucił Mirek Lubera – wspominał Władysław Kobylański. – „Ukraińcy


mordują Polaków, musimy robić to samo z nimi”. Zarząd samoobrony, na czele
z księżmi, kategorycznie się temu sprzeciwiał i zabraniał. Hasło to upadło. Nie
było posłuchu, bo księża zabraniali.

Niestety wydaje się, że zakazy księży nie odnosiły wielkiego skutku. Żądza
odwetu wywołana banderowskimi okrucieństwami była zbyt silna.
Mimo późniejszych zapewnień Henryka Cybulskiego mieszkańcom
ukraińskich wiosek dawali się również we znaki mieszkańcy Przebraża. Zdarzało
im się puścić z dymem wioskę, którą uznawali za „bazę banderowców”.
Zarzuty, jakie strona ukraińska stawia przebrażanom, dotyczą jednak głównie
akcji rekwizycyjnych. Gigantyczne masy polskich uchodźców, które
zgromadziły się w polskiej bazie, musiały przecież coś jeść. Ciężar ich
utrzymania w dużej mierze spoczął na ukraińskich chłopach.

NKWD w marcu 1944 roku zaaresztowało Ludwika Malinowskiego, cywilnego


komendanta Przebraża – mówił podczas dyskusji z polskimi historykami profesor
Mykoła Kuczerepa. – Postawiono mu zarzuty, w archiwum czytałem dokumenty
jego sprawy. Do akt jest dołączony cały szereg opatrzonych pieczątkami
dokumentów, w których mówi się, ile koni, owiec, artykułów żywnościowych
zabrała polska samoobrona. W trakcie owych konfiskacji były ofiary, ofiary
w ludziach.
O sprawach tych w swoich książkach sporo pisał wielokrotnie już tu
cytowany Wincenty Romanowski „Makitra”. Robił to niezwykle szczerze, co
niestety nie było i nie jest wśród polskich autorów regułą.

Za zniszczenie, rabunek i śmierć odpłacano tym samym najbliższym wioskom,


które były podejrzane o współudział w napadach – relacjonował. – Wyprawy takie
(mimo że mogły budzić niepokój moralny) cieszyły się sympatią Polaków, gdyż
dawały pewną satysfakcję za poniesione krzywdy i zniszczenie. Były ponadto
przejawem przechodzenia z biernego znoszenia niezasłużonych krzywd do akcji
obronno-zaczepnych. Przyczyniły się one w rezultacie do ocknięcia się
z bezradnej bierności spokojnego dotąd i bitego przez obce siły społeczeństwa
wołyńskiego.
Młodzież pozbawiona własnych gospodarstw, a tym samym środków do życia,
chętnie inicjowała i brała udział w wyprawach odwetowych na ludność ukraińską.
Hasłem była zemsta, a cichymi, ukrytymi intencjami – łupy. Broń mogli posiadać
wszyscy. Nie wszyscy jednak jej posiadacze byli członkami organizacji. Ludzie
o wątpliwych charakterach i mentalności oraz zbyt młodzi wymykali się niekiedy
spod dyscypliny dowództwa.

Według Romanowskiego ukraińskie wioski położone w okolicach


przeludnionych polskich baz samoobrony musiały płacić haracz na ich
utrzymanie.

Nie można się dziwić – pisał weteran Armii Krajowej – że nie wygojone rany
i świeże wspomnienia o pomordowanych – szukały ukojenia w odwecie. Nie
można było powstrzymać wprowadzonego w ruch ramienia. O jakichkolwiek
sądach czy dochodzeniach w ówczesnych warunkach nie mogło być mowy.
Ponadto w owym tragicznym roku umiejętność zabijania ceniona była wyżej
aniżeli skłonność do defensywy. Stąd podobne czyny określało się raczej jako
zbędne aniżeli zakazane i karalne.

Bez wątpienia w jednym Romanowski miał rację: na Wołyniu panowały


nastroje odwetowe. Polacy byli wstrząśnięci skalą banderowskich rzezi i w ich
poczuciu sprawiedliwości mieściło się przekonanie, że należy na nie
odpowiedzieć pięknym za nadobne. Zdarzało się nawet, że występowali do
władz niemieckich o pozwolenie na odwet.

Ludność skupiona w Młynowie – czytamy w informacji Okręgowej Delegatury


Rządu na Kraj z 7 lipca 1943 roku – prosiła przypadkowo spotkany oddział
wojska niemieckiego o pozwolenie na represje [wobec Ukraińców] za spalenie
gospodarstw polskich. Polacy z nawiązką się zemścili. Informator nie zauważył
żadnych śladów działania naszych organów cywilnych lub wojskowych, żadnej
prasy, odezw.

Osobny problem stanowią działania tych samoobron, które zostały uzbrojone


przez Niemców, a następnie razem z nimi brały udział w działaniach
antyukraińskich. Jak bowiem wspominałem w poprzedniej części tej książki,
władze okupacyjne część samoobron traktowały jako „swoje”. Wychodziły
z założenia, że skoro dostały one od nich karabiny, powinny z nimi współdziałać.
Jedną z takich sytuacji – pacyfikację ukraińskiej wsi Trościanka – opisał
Wincenty Romanowski w książce Kainowe dni.

Niemcy zorganizowali obławę – relacjonował. – Milicja, jak zwykle w takich


przypadkach, zażądała pomocy z poszczególnych placówek samoobrony, które
przecież korzystały z dostarczonych przez Niemców karabinów. Około 150 ludzi
otoczyło Trościankę. Część została skierowana do przeprowadzenia rewizji.
Zabito kilku mężczyzn, który próbowali wydostać się z kotła. Gdy znaleziono
broń, rozprawiano się na miejscu z jej posiadaczami.
Dowiedziałem się później o wybiciu przy tej okazji co najmniej jednej całej
rodziny. Dokonał tego jakiś zamieszkujący w Kopaczówce uciekinier, dla którego
rozbój i rabunek stały się rzemiosłem. Według informacji jednego z uczestników
tej wyprawy zabito wówczas ponad trzydzieści osób. Polacy, sami przechowując
nielegalnie broń, łatwo odkrywali miejsca, w których należało się jej spodziewać.

A oto relacja Jana Peczkisa dotycząca działań samoobrony z miejscowości


Stachówka:

Niemcy dali Polakom ze Stachówki trzy rakiety. W razie napadnięcia przez UPA
Polacy mieli wystrzelić te rakiety, by Niemcy z miast Sarny i Włodzimierzec
widzieli je z obserwatorii i by przyszli z pomocą. Niemcy przyszli po jednym
ataku UPA, dali Polakom około 15 karabinów i wzięli ich na odwet przeciw
ukraińskim wioskom Hranie i Tryputnie. To Polacy poszli z Niemcami, zabili
nieznaną liczbę Ukraińców i spalili te ukraińskie wioski.

Zdarzało się, że Polacy schwytanych członków UPA przekazywali w ręce


niemieckiej żandarmerii. Spotkało to między innymi złapanego w Lipnikach
byłego policjanta Ołeksandra Małyszkę, którego Niemcy kilka dni później
powiesili za dezercję na słupie telegraficznym.
Według historyka Ernesta Komońskiego z upływem czasu niektórzy
członkowie samoobron coraz bardziej się radykalizowali, a ich przełożeni
patrzyli na ich wątpliwe moralnie poczynania przez palce. W obliczu
straszliwych zbrodni banderowców, żądza odwetu wśród młodych, uzbrojonych
w broń palną Polaków była nie do opanowania.

Dowództwa placówek miały świadomość, że przebieg akcji odwetowych jest


brutalniejszy, niż zakładano – pisał Komoński. – Ulegał on radykalizacji wraz
z powodzeniem takich działań. Zwierzchnicy wojskowi ośrodków z AK nie
wypracowali mechanizmów, jak zjawisko powstrzymać. Zdecydowano się więc
na ukaranie osób, które dopuszczały się morderstw na dzieciach i kobietach oraz
osobach kradnących mienie przeciwnika.
Początkowo były to kary symboliczne, często ograniczające się do ustnego
ostrzeżenia lub nagany. W nielicznych przypadkach skazywano Polaków na
śmierć, jednak nierzadko dowódcy samoobron i baz partyzanckich zawieszali jej
wykonanie. Jeżeli nawet nie dawali przyzwolenia na brutalność wobec
Ukraińców, to, jak się wydaje, zachowywali dla niej pewien margines
wyrozumiałości. Ich postawy nie zniechęcały więc osób szukających rewanżu do
kontynuowania procederu.

Tak, to prawda. Należy jednak pamiętać, że mówimy o marginesie.


Samoobrony – jak sama definicja wskazuje – powstały w celu obrony życia
Polaków, w celu odpierania agresji, a nie odbierania życia Ukraińcom. Taka też
była praktyka działania tych formacji. Spośród około stu samoobron na palcach
jednej ręki można policzyć te, które były na tyle silne, aby mogły przejść do
kontrataku.
Dlatego pogląd ukraińskiego badacza Romana Striłki, że bazy polskiej
samoobrony „stały się swoistymi przyczółkami, w oparciu o które Polacy
ustawicznie terroryzowali okoliczne wsie ukraińskie”, wydaje się przesadzony.
Według polskiego badacza profesora Michała Klimeckiego takie przedstawianie
sprawy „stawia na równi obrońców i atakujących”. Na to zaś nie można się
zgodzić. Oczywiście członkowie niektórych polskich samoobron dopuszczali się
aktów zemsty i nie ma powodu zamiatać tego pod dywan. Były to jednak
odstępstwa od reguły, a nie reguła.
2

Honor polskiego żołnierza

W poprzedniej części poddałem krytyce pułkownika Kazimierza Bąbińskiego


„Lubonia”, komendanta Okręgu Wołyńskiego AK. Stwierdziłem, że w obliczu
banderowskiego ludobójstwa nie stanął on na wysokości zadania. Jednego nie
mogę mu jednak odmówić. Był to człowiek szlachetny, godny kontynuator
rycerskich tradycji Rzeczypospolitej.
Ocenę tę najlepiej chyba uzasadni fragment wydanego przez „Lubonia”
rozkazu numer 2 z kwietnia 1943 roku:

Zakazuję stosowania metod, jakie stosują ukraińskie rezuny. Nie będziemy


w odwecie palili ukraińskich zagród lub zabijali ukraińskich kobiet i dzieci.
Samoobrona ma bronić się przed napastnikami lub atakować napastników,
pozostawiając ludność i jej dobytek w spokoju.

„Luboń” wykazał się w tej sprawie szlachetną, nienaganną postawą moralną.


W nieludzkich czasach zachował człowieczeństwo. Mimo że był pod presją
rozgoryczonego społeczeństwa i pałających żądzą odwetu podwładnych – nie
uległ. Wiedział, że jeżeli Polacy zaczną stosować metody swoich oprawców,
niczym nie będą się od nich różnić.
Stanowisko Armii Krajowej na Wołyniu wiosną 1943 roku było jasne,
klarowne i czyste. Żołnierz walczy z uzbrojonym mężczyzną. Czyli godnym
siebie, równym sobie przeciwnikiem. Z kobietami i dziećmi walczą zaś tylko
bandyci. To kwestia honoru i etosu Wojska Polskiego.
Podobnie zapatrywała się na to Delegatura Rządu na Kraj. Kazimierz Banach
w sprawozdaniu z 7 października 1943 roku pisał:

Należy odgórnie kategorycznie zakazać podniecania przez wołyńskie kierownicze


czynniki uczuć nienawiści, żądzy odwetu oraz wszelkiej akcji odwetowej z naszej
strony w stosunku do Ukraińców. W tym bowiem stanie sił, jakim w tej chwili
tam dysponujemy, wszelkie tego rodzaju poczynania są szkodliwe i pogłębiają
coraz bardziej tragedię wołyńskiej ludności polskiej. Samoobrona i samopomoc to
wszystko, wokół czego skupić należy wszystkie wysiłki, na jakie nas stać.
Z kolei w instrukcji inspektora Podokręgu Łuck Delegatury Rządu na Kraj
z 28 stycznia 1944 roku polskim konspiratorom zabraniano nie tylko
mordowania cywilów. Zwracano również uwagę, aby w walce z banderowcami
nie stosowali metod, które zniżyłyby ich do poziomu wroga. Nie mieli się
pastwić nad przeciwnikami, ale zadawać im śmierć w sposób szybki, żołnierski.

W żadnym wypadku – pisano w dokumencie – nie wolno dokonywać napadów na


wsie ukraińskie oraz mordować i grabić bezbronną ludność. Jedynie w czasie
obronnej walki napadających bandytów ukraińskich – niszczyć przez zastrzelenie.
Inne sposoby walki (sposoby ukraińskie) nie licują z godnością narodu polskiego
i stosowane być nie mogą.

Przytoczone tu dokumenty nie pozostawiają więc wątpliwości – wszystkie


zbrodnie na ukraińskich cywilach, które zostały popełnione przez wołyńskich
żołnierzy AK w 1943 roku, były skutkiem indywidualnych decyzji
poszczególnych oficerów lub żołnierzy. Były aktem niesubordynacji,
przekroczeniem otrzymanych rozkazów.
Czy dużo było takich zabójstw? Historiografia polska sprawę tę traktuje dość
uczciwie i o takich wypadkach pisze otwarcie. Informacje na temat akcji
odwetowych AK znaleźć można nawet w książkach pisanych przez weteranów
tej formacji, co weteranom ukraińskim właściwie się nie zdarza.
Zajrzyjmy do kanonicznej historii wołyńskiej konspiracji, czyli Pożogi Józefa
Turowskiego. Czytamy w niej, że 5 października 1943 roku połączone siły
oddziału porucznika Kazimierza Filipowicza „Korda” i porucznika Władysława
Czermińskiego „Jastrzębia” dokonały wypadu odwetowego na „zgrupowanie
banderowskie” rozlokowane we wsiach Połapy i Sokół. Obie wsie zostały
puszczone z dymem. Powód? Część ich mieszkańców miesiąc wcześniej brała
udział w masakrze Polaków z Ostrówek.
Gdy pod koniec tegoż miesiąca upowcy zamordowali mieszkańców wsi
Peresieka, żołnierze „Jastrzębia” w odpowiedzi wtargnęli do Jezierzan
i Karolinki. W czasie pacyfikacji zabity ponoć został między innymi miejscowy
ksiądz prawosławny, u którego w cerkwi Polacy rzekomo znaleźli kilka
karabinów.
Jak wynika z innych źródeł, podczas polskich akcji odwetowych zabijanie
księży zdarzało się częściej. Wraz z chłopskimi obejściami palono również
drewniane cerkiewki. Miało to prawdopodobnie związek z silnym wśród
wołyńskich Polaków przekonaniem, że ukraińscy duchowni błogosławią
banderowców idących na „akcje” do polskich wsi. A nawet – co pokazał
Smarzowski w Wołyniu – święcą noże i cepy używane do rzezania Lachów.
Zabójstwa księży prawosławnych mogły być również odwetem za mordowanie
przez UPA księży katolickich.
Wspomniany oddział „Korda” 22 grudnia 1943 roku miał puścić z dymem
wieś Wydźgów, zabijając trzydziestu dziewięciu ukraińskich cywili. Konto tego
oficera obciążają ponoć również dwie inne spacyfikowane miejscowości –
Wysock i Wiszniów. „Jastrząb” i „Kord” – według profesora Grzegorza Motyki
– zaatakowali Równo, Opalin i Osiecznik.
Z kolei oddział podporucznika Ryszarda Markiewicza „Mohorta” – jak
wspominał jego weteran Władysław Tołysz – zniszczył wieś Leśniaki, w której
żyło „sporo osób nadających się na gałąź, mających ręce obficie ubroczone
w polskiej krwi”.
Akcje odwetowe wymierzone w ludność cywilną miał również na sumieniu
oddział „Łuna” Jana Rerutki „Drzazgi”. Podobno właśnie z uwagi na te
niechlubne dokonania oddział został z czasem przemianowany na „Krwawą
Łunę”. Wincenty Romanowski pisał, że żołnierze „Łuny” w listopadzie 1943
roku w okolicach Pańskiej Doliny „ogniem i mieczem” spacyfikowali okoliczne
wioski.
Kolejny oddział polski, który dopuścił się zbrodni na ludności cywilnej, to
słynna grupa „lisowczyków” podchorążego Tadeusza Korony „Grońskiego”.
W poprzedniej części książki poświęciłem jej dokonaniom cały rozdział. Jak
wynika z dokumentów Delegatury Rządu na Kraj, podchorąży Korona nie tylko
nie przestrzegał elementarnych zasad konspiracji, ale do tego terroryzował całą
okoliczną ludność ukraińską.

O nic bardziej nie chodziło – pisał Kazimierz Banach w liście do pułkownika


Bąbińskiego wysłanym 26 września 1943 roku – jak o to, żeby żołnierz polski,
pojawiający się na terenie, stał na najwyższym poziomie moralnym i ideowym.
Rabunek, niesprawiedliwy, bezmyślny mord, okrucieństwo nie powinny i nie
mogą splamić jego honoru. Tymczasem co się dzieje w Różynie? Oddział pali
dwie sąsiednie wsie ukraińskie Kleczkowicze i Turowicze. Dokonuje się mordów
na zupełnie przygodnie spotkanych Ukraińcach. Rabuje się mienie ludności
ukraińskiej.
Ja wiem, że te mordy są czymś bardzo nikłym wobec zbrodni ukraińskiej
dokonywanej na ludności polskiej, ale wiem również, że jeśli chcemy, by ludność
polska na swych posterunkach wytrwała tam do końca, to zadania przez nas przed
nią stawiane muszą być najwyższego gatunku. Muszą być zgodne z tym, o co
Polska w dziejach i w obecnej wojnie walczy. Odwet, zemsta, zbiorowa
odpowiedzialność, bezmyślność mordu, rabunek – szkodzą tam w straszliwy
sposób naszemu fizycznemu i duchowemu dorobkowi.
Kazimierz Banach podawał konkretny przykład. Do Różyna przybył stary
ukraiński chłop o nazwisku Hrabarczuk. Poskarżył się on akowcom na
nielegalną rekwizycję koni. Zamiast oddać mu jego własność, żołnierze położyli
go trupem. Zakazali również „dla postrachu” uprzątać jego ciała.
Informacje podane przez Kazimierza Banacha potwierdził po latach Wincenty
Romanowski w swojej monografii ZWZ/AK na Wołyniu. Były oficer Armii
Krajowej przyznał, że Korona urządzał „krwawe wyprawy do okolicznych wsi
ukraińskich”. Spacyfikował nie tylko wymienione przez Banacha Turowicze
i Kleczkowicze, ale również Klewieck i inne miejscowości.

Na rzezie, rozboje i rabunki odpowiadano zbrojnymi odwetami, zabijaniem,


rekwizycjami, rabunkami – pisał Romanowski. – Zabijanie poczytywano za cnotę.
Młodzieńcy, którzy potracili całe rodziny, rylcami na kolbach karabinów
rejestrowali swe ofiary. Ludzka sprawiedliwość schodziła na skraj zwierzęcej
zemsty. Pod wpływem powszechnej pożogi tylko oficerowie nie zatracali
godności.

Osobnym tematem jest rozstrzeliwanie jeńców. Leon Karłowicz, żołnierz


„Jastrzębia”, wspominał jeden z przemarszów oddziału przez ukraińską wieś. Do
Polaków zgłosił się tam piętnastoletni wyrostek i zadeklarował, że chciałby
dołączyć do… UPA. Polskich partyzantów wziął bowiem za banderowców.

Porucznik „Jastrząb” uśmiechnął się jakoś dziwnie, a jeden ze starszych chłopców


zapytał:
– Strilaty umijesz?
– Nauczujsja – odpowiedział bez namysłu.
– A do koho choczesz strilaty?
– Do kohoż! Do Lachiw! – odpowiedział jakby z wymówką, że o takie
oczywistości śmiemy pytać.
Kończy się odpoczynek. Ruszamy, a kandydat na upowca kroczy obok nas
w szeregu, ani myśląc rezygnować z powziętego zamiaru.
Byliśmy już dość daleko od wsi. Porucznik „Jastrząb”, który jak się później
dowiedziałem, sam cudem tylko uciekł w Budach Ossowskich spod ukraińskiego
noża, a utracił całą zaprzyjaźnioną rodzinę, u której mieszkał na stancji, spojrzał
na wyrostka nienawistnie. Skinął na „Sztachetę” i chyba „Kruka”, którzy chwycili
niedoszłego rezuna za kołnierz i pchnęli przed siebie:
– Chodź! Dostaniesz, na coś zasłużył! – krzyknął któryś.
Odwróciłem wzrok, widząc przerażenie, jakie odmalowało się na twarzy
ukraińskiego chłopaka. W pierwszej chwili próbował uciekać, uskoczyć w bok,
ale wszędzie byli nasi. Odprowadzono go głęboko w łozy. Wkrótce wydało mi się,
że rozległo się coś jakby klaśnięcie w dłonie. Nie mam pewności, czy to był
strzał, czy się tylko przesłyszałem. W każdym razie odprowadzający go wrócili
niedługo, gdy już byliśmy w marszu, ale bez ochotnika. Nie poszedł z nami
„ryzaty Lachiw”.

Trzeba przyznać, że w tym wypadku trudno o jednoznaczny osąd. Bez


wątpienia ludzie „Jastrzębia” zabili cywila, czyli złamali prawo wojenne. Ale
z drugiej strony wypuszczenie tego chłopaka wiązało się z ryzykiem, wręcz
pewnością, że będzie on mordował Polaków. Co robić w takiej sytuacji?
Piekielny dylemat!
Zachowane źródła nie pozostawiają wątpliwości: podczas starć oddziałów
Armii Krajowej z UPA jeńców nie brano. Żołnierze AK nie dawali pardonu i na
pardon nie liczyli. Wiedzieli, że jeżeli wpadną w ręce banderowców, nie ocalą
skóry, a ich śmierć będzie długa i bolesna.

Jedna po drugiej zapalają się od pocisków strzechy chałup i stodół – relacjonował


żołnierz „Krwawej Łuny” Roman Kucharski – a po kwadransie płonie już cała
wieś. Cywilnej ludności pozwalamy opuścić wieś, a schwytanych z bronią
rozstrzeliwuje pluton egzekucyjny. Łapiemy konie, organizujemy zaprzęgi,
ładujemy na nie pozabijane już świnie, krowy oraz znalezione zapasy mąki, kaszy,
soli i innych wiktuałów, niezbędnych w naszej kuchni. „Kto silniejszy, ten nie
głodny”. Rzeczywiście.

W czasie jednego z patroli żołnierze AK zaskoczyli kilkunastu banderowców


śpiących w wiejskich chałupach. Byli oni tak pewni siebie, że nawet nie
wystawili straży. Co okazało się dla nich zgubne.

Bulbowcy bez walki zostali rozbrojeni – wspominał Kucharski. – Zdobytą broń


oraz znaczne zapasy żywności załadowano na trzy wozy, a budynki zniszczono
granatami. Kilkanaście trupów pozostało pod ścianą stodoły. Za odchodzącym
oddziałem długo widniała krwawa łuna na rozjaśniającym się już od wschodu
niebie.

Jak wynika ze wspomnień Kucharskiego, takie drastyczne działania nie


spływały wcale po polskich żołnierzach jak po kaczce. Dla wielu z nich
stanowiło to spory problem moralny. Zdecydowanie lepiej czuli się w polu niż na
ekspedycjach karnych. „Każdy patrzy na leżące szeregiem ciała kilkunastu
rozstrzelanych banderowców – pisał Kucharski. – Przychodzi mu na myśl, że po
odejściu oddziału przyjdą tu ich rodzice, siostry, żony. I pyta: Ale czy to my
jesteśmy winni?”
Bywały też jednak sytuacje zgoła odmienne. Wręcz niebywałe. Otóż 16
listopada 1943 roku, po odparciu jednego z ataków UPA na Zasłucze, świeżo
awansowany na kapitana Władysław Kochański „Bomba” kazał opatrzyć rany
jedenastu wziętym do niewoli banderowcom. I odstawił ich furmankami do
najbliższej wsi sprzyjającej UPA!
To jedyny taki wypadek, o którym czytałem.
Według ukraińskiego badacza Romana Striłki do końca 1943 roku polskie
samoobrony i oddziały partyzanckie spacyfikowały na Wołyniu dwadzieścia
siedem wsi. To dużo. A gdy ukraińscy badacze przedstawią ostateczny bilans
swoich badań, liczba ta zapewne jeszcze wzrośnie. Warto jednak pamiętać, że –
jak wyliczyli Ewa i Władysław Siemaszkowie – banderowcy dokonali na
Wołyniu… 3259 ataków na Polaków w 1721 wołyńskich koloniach, futorach,
wsiach i miasteczkach.
Oczywiście nie chodzi o to, żeby przerzucać się grzechami. Udowadniać – jak
pisał jeden z Wołyniaków – że polską stronę obciążają kilogramy winy, a stronę
ukraińską tony. Taka „dyskusja” musi się przerodzić w plemienną pyskówkę.
Trzeba się jednak sprzeciwić tezie części ukraińskich historyków, jakoby
powodem tak wielkiej różnicy w liczbie ataków i ofiar było to, że na Wołyniu
mieszkało znacznie mniej Polaków niż Ukraińców. A skoro Polaków było
zdecydowanie mniej, to nie mogli zabić aż tak wielu ukraińskich sąsiadów.
Przyczyna byłaby więc stricte „techniczna”.
Prawda jest zgoła inna. Kolosalna dysproporcja w liczbie ofiar wynika z tego,
że UPA dokonywała masowych mordów na polskich cywilach, bo chciała
zbudować homogeniczną etnicznie „Ukrainę dla Ukraińców”. Ukrainę „bez
Lachów”. Był to element zaplanowanej z zimną krwią operacji ludobójczej.
Z kolei niektóre oddziały AK punktowo uderzały w wybrane ukraińskie wsie,
wierząc, że w ten sposób uda się im powstrzymać banderowskie rzezie rodaków.
Podczas gdy wołyńskie dowództwo UPA wydało swoim oddziałom rozkaz
metodycznego wymordowania całej polskiej ludności Wołynia, wołyńskie
dowództwo AK kategorycznie zabraniało zabijania kobiet i dzieci.
Myślę, że są to zasadnicze różnice.
3

Kobiety i dzieci pod ochroną

Najwięcej aktów odwetu żołnierze Armii Krajowej dokonali na Wołyniu zimą


1943 i wiosną 1944 roku, po mobilizacji i sformowaniu tam dywizji AK.
Wówczas polska partyzantka była najsilniejsza i najbardziej aktywna, a co za
tym idzie – miała po temu największe możliwości.
Na rozkaz dowództwa wołyńskie oddziały Armii Krajowej w pierwszych
tygodniach 1944 roku przeprowadziły zakrojoną na szeroką skalę operację, która
do historii przeszła jako bój o poszerzenie bazy operacyjnej. Co kryje się pod tą
nazwą? Oczyszczenie terenów, na których stacjonowała polska dywizja,
z oddziałów UPA i całej ukraińskiej ludności.
W okresie tym polscy partyzanci stoczyli kilkanaście większych bitew
i niezliczone potyczki z banderowcami. W zdecydowanej większości byli w nich
górą i w efekcie ukraińskie oddziały zostały całkowicie wyparte z okolic Kowla
i Włodzimierza Wołyńskiego. Wraz z nimi uchodzić musieli cywile.

Przez konary drzew – wspominał Józef Czerwiński – dostrzegaliśmy odblaski


łuny. Na prawo i lewo od drogi płonęły wsie. Pożary towarzyszyły nam aż do
rana. Byliśmy zaniepokojeni, bo nie wiedzieliśmy, kto i co pali. Zetknięcie
z sotniami [UPA] mogło okazać się zgubne dla naszego niewielkiego patrolu. Już
na miejscu, w sztabie dywizji, wyjaśniono nam, że to oddziały zgrupowania
kowelskiego oczyszczały teren z baz banderowskich. Wymagało tego twarde
prawo walki partyzanckiej – partyzantka nie może działać we wrogim terenie.

Owymi „bazami partyzanckimi” były oczywiście ukraińskie wioski. Przed


puszczeniem ich z dymem polscy żołnierze zabierali z nich bydło, zapasy
i produkty rolne. Rekwizycje te były jednym z głównych sposobów aprowizacji
wołyńskiej dywizji.

Żołnierze strzelali w chlewniach świnie i wyciągali je na drogę – wspominał


weteran AK Olgierd Kowalski. – Specjalne robocze (cywilne) brygady ładowały
je na wozy. Zresztą ładowano wszystko: zboże, mąkę, sól kaszę, co tylko się
nawinęło. Za taborami gnano stada krów. Porażała mnie „urzędowa” i prywatna
pazerność. Czułem podświadomie, że coś tu jest nie tak.
Jak pisał ukraiński historyk Ihor Iljuszyn, szczególną aktywność podczas tych
akcji wykazał oddział porucznika „Korda”. Ukraińcom z terenów wokół
Lubomla jego dowódca nakazał opuścić wioski. Kto się do tego polecenia nie
zastosował, po upływie wyznaczonego terminu został usunięty siłą.
W tym czasie rozkazy pułkownika Bąbińskiego „Lubonia” wyraźnie się
zaostrzyły. Oddziały prowadzące ekspedycje karne wciąż miały surowy zakaz
zabijania kobiet i dzieci, mogły teraz jednak rozstrzeliwać wszystkich
przebywających we wsiach ukraińskich mężczyzn i podrostków. A nie tylko, jak
dotychczas, rezunów schwytanych z bronią w ręku.

Zalecam prowadzenie walki z grupami ukraińskimi z całą bezwzględnością


i surowymi rygorami, a szczególnie w akcjach odwetowych za rzezie całych
polskich rodzin – pisał „Luboń” w rozkazie z 16 stycznia 1944 roku. – Dla
morderców kobiet i dzieci nie ma litości i pobłażania. Walki tej nie chcieliśmy,
pragnąc żyć w sąsiedzkiej zgodzie z ludnością ukraińską Wołynia. Stało się
inaczej, nie my winni tej krwi.
Nie odwzajemniamy się w walce mordami kobiet i dzieci ukraińskich.
Najbardziej kategorycznie powtarzam zalecenia i rozkazy dawane ustnie i na
odprawach inspektorom i dowódcom oddziałów partyzanckich, aby nie
dopuszczali w walce lub po jej zakończeniu krzywdy kobiecie i dziecku
ukraińskiemu. Z całą surowością będę pociągał do odpowiedzialności dowódców
i żołnierzy, którzy by posunęli się do takich niegodnych czynów.
Wydając te rygory walki – kieruję się nie tylko względami humanitarnymi, lecz
najwyższym dobrem utrzymania morale naszych oddziałów, naszego żołnierza.
Wysokie cechy żołnierskie łatwo jest utracić w trudnych warunkach partyzantki.
Wierzę, że nie uszczupli to zapału do walki i dążenia do bezwzględnego
niszczenia wroga, a nas i nasze dobre imię ochroni na przyszłość od hańby
zarzutów, że prowadziliśmy walkę również z kobietami i dziećmi.

Zdaniem historyków kilkukrotne powtórzenie, że nie wolno zabijać jedynie


„kobiet i dzieci”, nie pozostawiało żadnych wątpliwości, jaka jest wola dowódcy.
I co wolno, a czego nie wolno robić w ukraińskich wioskach. Wszystko, co nie
jest zabronione, jest dozwolone. Tak też zostało to zinterpretowane przez
oficerów niższego szczebla.

Co rusz przypominano nam – relacjonował Wacław Gąsiorowski – że nie wolno


w czasie akcji zabijać kobiet i dzieci. Dowództwo w rozkazach dziennych stale
przypominało, że za gwałt na Ukraince każdy może zastrzelić kolegę i nie będzie
za to karany.
Zakaz nie obejmował jednak mężczyzn.
Całą sprawę niezwykle szczerze opisał w swoich wspomnieniach Z Wołynia
przez Polesie do Berlina żołnierz wołyńskiej konspiracji Olgierd Kowalski.
Według niego oficerowie dali podwładnym wyraźne instrukcje w sprawie
„konieczności przeprowadzenia akcji odwetowych, które zmusiłyby UPA do
zaniechania mordowania polskiej ludności”.

Odwet mieliśmy przeprowadzić na wsi Klusk – pisał Kowalski – gdzie należało


rozstrzelać wszystkich napotkanych mężczyzn w wieku od 16 do 60 lat. Sam fakt
rewanżu terrorem za terror wydawał mi się w pełni uzasadniony i celowy – przy
tym działanie to odbiegało od klasycznego „oko za oko”, do czego zresztą nie
byliśmy zdolni. W porównaniu z bestialstwem nacjonalistów ukraińskich
i bezwzględnością aktów represyjnych dokonywanych przez Niemców planowane
sankcje, choć drakońskie, były przez nas akceptowane. Zresztą nikt nas nie pytał
o zdanie.

Na szczęście mieszkańcy wsi Klusk zdążyli uciec przed nadchodzącymi


polskimi partyzantami. We wsi nikt nie zginął. Akowcy ograniczyli się tylko do
wybicia kolbami wszystkich szyb. Dla jednego z żołnierzy skończyło się to
fatalnie – przypadkowo przestrzelił sobie rękę. Niestety wkrótce oddział
Olgierda Kowalskiego otrzymał rozkaz spacyfikowania innej ukraińskiej
miejscowości.

Zbliżając się do pierwszej chaty, kazałem mieszkańcom opuścić budynek –


wspominał weteran. – Posłusznie wyszła cała rodzina: ojciec, matka, syn i córka.
Poleciłem mężczyznom stanąć pod ścianą domu. Oglądam się na swoich kolegów.
Stoją, milcząc, nikt nie przejawia chęci działania. Czuję się zdeprymowany.
Rozkaz był jednoznaczny. Sprawdzają mnie czy co? Nie potrafię podnieść
karabinu i wymierzyć w bezbronnego człowieka. Strzelam z biodra. Chłopiec
pada, podnosząc wysoko nogę, i przeraźliwie krzyczy. Rodzice krzyczą czy modlą
się głośno, nie wiem. Nie mogę tego znieść. Nie oglądając się, odchodzę. Minęły
już od tego zdarzenia 54 lata, a nie da się tego obrazu wymazać z pamięci.
Wieczorem podszedł do mnie „S”.
– Ale ty jesteś skurwysyn – powiedział wprost. – Jeśli chciałeś wykonać rozkaz
i zabić, to należało to zrobić, a nie sprawiać tylko cierpienie.
Nic nie odpowiedziałem. Nic mnie nie tłumaczy. Więcej tego nie zrobię. Może
gdyby „S” wiedział, że mam dopiero szesnaście lat, inaczej rozmawiałby ze mną.
Po tym traumatycznym przeżyciu Kowalski postanowił, że już nigdy nie
będzie strzelał do cywilów. Że nie będzie wykonywał niemoralnych jego
zdaniem rozkazów przełożonych. Część jego kolegów z oddziału nie miała
jednak takich oporów. Mało tego, część żołnierzy AK wyłamywała się
z wojskowej dyscypliny i w czasie akcji represyjnych nie ograniczała tylko do
zabijania mężczyzn. A więc łamała rozkaz „Lubonia”.

Kiedy zostaliśmy ostrzelani w tej wsi – pisał Kowalski – jako jeden z pierwszych
podszedłem do najbliższej chaty. Wezwałem mieszkańców do opuszczenia domu.
Wyszły dwie kobiety. Ucieszyłem się, że nie mężczyźni… Znienacka do „moich”
kobiet podbiegł „J” i z bliskiej odległości zabił je strzałami w głowę. Czułem się
współwinny tej niepotrzebnej śmierci.

Stało się to w marcu 1944 roku we wsi Stawki. Według ukraińskich autorów
śmierć poniosło wówczas aż stu cywilów.

W bojach i przy obustronnych stratach zdobywano wieś po wsi – pisał Wincenty


Romanowski. – Zgodnie z rozkazem „Lubonia” z ochrony korzystały kobiety,
dzieci i starcy. Z ochrony życia, lecz nie z prawa do swoich miejsc zamieszkania.
Wszyscy musieli przenieść się na tereny, gdzie panowali jeszcze Niemcy. Po
złamaniu oporu stawianego przez UPA ludność cywilna otrzymywała krótkie
terminy opuszczenia swoich wsi. Polacy – cywile i partyzanci – zajmowali teraz
ukraińskie wsie i mienie. Tysiące ukraińskich domów stało pustych. Kto z ich
właścicieli nieopatrznie znalazł się w zasięgu działania polskich partyzantów – był
traktowany jako szpieg i najczęściej tracił życie. Nie zawsze odnosiły skutek
rozkazy światłych dowódców o obowiązku zachowania ludzkiej godności
i dobrego imienia polskiego żołnierza. A powodów do porachunków, zemsty
i samosądów było co niemiara.

Jak wyglądało to zabijanie „szpiegów”? Odpowiedź znajdujemy we


wspomnieniach Grzegorza Fedorowskiego, lekarza 27. Wołyńskiej Dywizji AK.
Opisał on, jak konny zwiad – dowodzony przez wachmistrza „Czarnego” –
otrzymał rozkaz spalenia porzuconego przez ukraińską ludność nadrzecznego
futoru.
Gdy Polacy wkroczyli do jednej z chałup, zastali w niej przerażoną
właścicielkę. Kobiecina w pierwszej chwili usiłowała uciec – nie miała jednak
żadnych szans.

– Co ty tutaj robisz? – zagadnął „Czarny”.


Baba zaczęła się jąkać. Najczystszą polszczyzną odpowiedziała, że przyszła po
rzeczy.
– Po jakie rzeczy? Przecież chałupa jest pusta, a zboża ze stodoły czy z wozu
spod domu na plecy nie weźmiesz!
Kobieta milczała.
Spalili chałupę i stodołę. Strzechy, pokryte grubą warstwą śniegu, zajmowały
się powoli.

Kobieta została pod bronią popędzona do chałupy, w której rozlokował się


sztab miejscowego oddziału. Tam posadzono ją na stołku i poddano
przesłuchaniom. Była jednak tak przestraszona, że nie zdołała sklecić sensownie
kilku zdań. W efekcie polscy partyzanci uznali, że jest… groźnym szpiegiem
UPA, którego zadaniem było pozyskanie informacji o sile polskiego oddziału.
„«Słucki» nachylił się do «Kurzawy» – pisał Fedorowski – poszeptał z nim,
a potem nachylił się do wachmistrza. Sprawa została rozstrzygnięta”.
Z kolei Roman Kucharski, żołnierz „Krwawej Łuny”, wspominał:

Wchodzimy na podwórze jakiegoś gospodarstwa. Zza węgła chaty wychodzi stary


Ukrainiec z wiązką słomy na plecach. Podchodzi do niego „Lampart”, o coś pyta,
i zupełnie niepotrzebnie strzela. Chłop pada przywalony wiązką słomy.

W tym okresie mordu odwetowego na Ukraińcach dokonał też… Ukrainiec.

W Bielinie do naszej kompanii – wspominał Leon Laskowski – przystał


Ukrainiec, któremu właśni ziomkowie zamordowali żonę i dwoje dzieci. Chciał
dopaść morderców swojej rodziny. Dowódca kompanii przyjął go, ale broni mu
nie dał, bo bał się, że narobi jakichś kłopotów. Któregoś dnia w czasie patrolu
złapaliśmy dwie Ukrainki należące do bandy UPA. Ów Ukrainiec rozpoznał je
jako rezunki biorące udział w mordach i od razu powiedział:
– Dajcie karabin!
Jeden z kolegów miał takiego mauzera z bagnetem. Ten Ukrainiec mu go
wyrwał i tym bagnetem zabił obie Ukrainki. Wszyscy stali jak zahipnotyzowani
i nie wiedzieli, co robić.

Żołnierze AK bez wątpienia popełnili więcej takich jednostkowych zabójstw.


Według historyków ukraińskich konto Armii Krajowej obciążają też jednak
masowe masakry ludności cywilnej. Badacze ci twierdzą między innymi, że
w napadniętej 12 lutego 1944 roku miejscowości Ochniówka polscy partyzanci
zgładzili aż 166 cywilów. Sprawa ta wymaga jednak dalszych badań i wyjaśnień.
Trudno uwierzyć, żeby tak olbrzymia zbrodnia przeszła bez echa. Żeby nikt
z biorących w niej udział polskich żołnierzy o niej nie wspominał.
To samo dotyczy podanej przez Ihora Iljuszyna informacji o pacyfikacjach
w Werbie i okolicach, które do 15 marca pochłonęły według niego… 600 ofiar
śmiertelnych. Ukraiński historyk wymienia jeszcze szereg innych miejscowości,
w których Armia Krajowa ponoć zabijała cywilów – między innymi Monowycze
(ponad 70 ofiar), Korytnicę (50 ofiar), Turopin (30 ofiar), Ossy, Rewuszki
i Maczułki.
Z kolei według ukraińskiego dziennikarza Iwana Olchowskiego w marcu
1944 roku w miejscowościach Sztuń i Zapole akowcy po brutalnych
przesłuchaniach rozstrzelali aż 140–150 ukraińskich mężczyzn.
Jak podaje profesor Grzegorz Motyka, do podobnych – choć na znacznie
mniejszą skalę – zbrodni doszło w Wydźgowie i Połapach. Niestety tam zginęły
również kobiety oraz dzieci. I to z rozkazu oficerów prowadzących pacyfikacje.
Problem polega na tym, że badacze ukraińscy poza nazwami miejscowości
i liczbą zabitych nie podają żadnych dowodów. Żadnej dokumentacji. Z tego, co
wiem, prace na temat ustalenia ukraińskiego bilansu strat trwają. Dopóki jednak
nie zostaną przedstawione ich wyniki, należy do podobnych informacji
podchodzić ostrożnie.
Oczywiście zastrzeżenia te nie oznaczają, że w miejscowościach tych
żołnierze AK nie dopuścili się żadnych mordów. Niestety nie można tego
wykluczyć. Wystarczy zajrzeć do ówczesnych dokumentów Delegatury Rządu
na Kraj, aby uzmysłowić sobie skalę negatywnych zjawisk, o których mowa.
Weźmy choćby wstrząsający raport z 31 stycznia 1944 roku przechowywany
w Gabinecie Rękopisów Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego pod sygnaturą
2131. Jego autorem był jeden z urzędników lokalnej Delegatury Rządu. Pisał on:

Z osobistych spostrzeżeń oraz z Oddziałów Partyzanckich i baz, jakie istnieją na


terenie Wołynia, dochodzą do mnie następujące wiadomości. Urlopowani
żołnierze Oddziałów Partyzanckich i rodziny, które schroniły się do baz, a obecnie
powracają do miasta, opowiadają rzeczy, które muszą rozbudzić w każdym Polaku
zgrozę. To, co obecnie dzieje się na terenie wiejskim, niczym nie różni się od
bestialstw, jakich dokonywały bandy ukraińskie na Polakach. Oddziały
Partyzanckie urządzają „wypady” na wsie ukraińskie. Przepędzają z nich
Ukraińców, zabierają inwentarz, a całe osiedla palą. Tych spośród Ukraińców,
którzy nie zdołają zbiec, strzelają na miejscu, nie wyłączając podobno kobiet
i dzieci. Daje się słyszeć, że Oddziały Partyzanckie przeprowadzają rekwizycje
u Polaków. Z tego powodu powstają narzekania. Polacy mówią, że „rabowali
Niemcy, Ukraińcy, a teraz rabuje nasze wojsko”.
A oto fragment raportu Kazimierza Banacha, który dotarł do Warszawy 2
lutego 1944 roku:

Z terenów opanowanych przez polskie oddziały partyzanckie dochodzą wieści


o mordach, rabunkach i pożarach – alarmował okręgowy delegat rządu na kraj. –
Zwrócił się do mnie jeden z inteligentów kowelskich z prośbą, żeby
wyreklamować z oddziałów partyzanckich czterech członków jego rodziny. Bo
poszli oni do wojska, by walczyć o Polskę, a nie mordować, palić i rabować.
Ludność przerażona jest tymi wyczynami, bo obawia się odwetu po odejściu
oddziałów.

Niestety, jak mawiał pewien mądry Wołyniak, trudno przejść przez morze
łajna, jakim jest wojna, nie ubrudziwszy butów.
4

Obopólne rzezie?

Wydaje się, że w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego zderzyły się dwie


zasadnicze koncepcje. Według niektórych – podkreślam, niektórych –
terenowych dowódców Armii Krajowej jedynym sposobem na zatrzymanie
banderowskiej fali mordów było odpłacenie UPA pięknym za nadobne.
Pokazanie banderowcom, że jeżeli będą mordowali polskie kobiety i dzieci –
muszą się liczyć z tym, że mordowane będą również kobiety i dzieci ukraińskie.
Zwolennicy tej taktyki uważali, że z banderowcami można mówić tylko ich
językiem. Zwalczać ich metodami, którymi sami walczą. Bo stosowanie
rycerskich zasad postępowania tylko rezunów rozbestwia.
Ten sposób myślenia zdaje się oddawać raport Okręgowej Delegatury Rządu
na Kraj w Galicji Wschodniej z lutego 1944 roku.

Utwierdza się przeświadczenie – czytamy w nim – że niechęć do użycia ostrych


środków przeciwko terrorowi ukraińskiemu jest humanitaryzmem jednostronnym
i fałszywym, bo okrutnym w stosunku do własnego społeczeństwa, objętego coraz
zuchwalszą na skutek bezkarności akcją eksterminacyjną. Uznaje się, że obok
należytej samoobrony jedynie zdecydowana akcja odwetowa może doprowadzić
do otrzeźwienia rozagitowane i podniecone łatwym powodzeniem masy
ukraińskie. Widmem szkód własnych uaktywnić w społeczeństwie ukraińskim
wszystkie elementy przeciwne zbrodniczej akcji OUN, a nawet doprowadzić do
tego, żeby sama OUN zrozumiała potrzebę mówienia z nami, nie po to, by nas
„rokowaniami” uśpić i wprowadzić w błąd, ale aby problem rozwiązać i dojść do
porozumienia.

Inna koncepcja obowiązywała na szczytach wołyńskich struktur


konspiracyjnych. Zarówno komendant Kazimierz Bąbiński, jak i delegat
Kazimierz Banach przychylali się do opinii, że wyrzynanie całych ukraińskich
wsi nie tylko byłoby niemoralne, ale i przyniosłoby zgubne dla Polaków skutki.
Zamiast hamować krwiożercze instynkty banderowców, jeszcze bardziej by ich
radykalizowało, nakręcało spiralę mordów.
Cenę za takie akcje AK zapłaciłyby kolejne tysiące polskich cywilów, nad
którymi nieliczne siły polskiego podziemia nie mogły roztoczyć parasola
ochronnego. Dlatego właśnie wołyński delegat rządu na kraj ostro krytykował co
bardziej krewkich oficerów Armii Krajowej.

Z ust tych ludzi – pisał 26 września 1943 roku – nie schodzą nigdy słowa: bić,
mordować, palić, odwet. Wiadomo przecież, że przy dzisiejszym stanie naszych
tam sił jest to tylko nieodpowiedzialnym zdaniem niedorosłych,
nieodpowiedzialnych ludzi.

Chłodna analiza sytuacji zdaje się wskazywać, że stanowisko Kazimierza


Banacha było słuszne. Rozpoczęcie masowej antyukraińskiej czystki etnicznej
na dłuższą metę byłoby samobójcze. Wynikało to z demografii: Polaków było po
prostu za mało, żeby mogli wygrać z Ukraińcami totalną wojnę na wyniszczenie.
Za każdą ukraińską wioskę wymordowaną przez polskich partyzantów UPA
mogłaby wymordować dziesięć polskich wiosek. Armia Krajowa nie byłaby zaś
już w stanie odpowiedzieć tym samym.
Na szczęście wielu oficerów AK podzielało zdanie Kazimierza Banacha
i starało się hamować zapędy tych, którzy rwali się do wyrównywania
rachunków. Części mieszkańców ukraińskich wiosek dowództwo AK dawało
specjalne, osobiste gwarancje bezpieczeństwa, które miały ich uchronić przed
zemstą.

Nasi żołnierze nie napadali na dzieci, kobiety, na bezbronną ludność – wspominał


żołnierz AK Józef Dzikowski. – Byłem świadkiem takiego wydarzenia. Pluton
nasz był na zwiadzie. Spotkaliśmy we wsi zgromadzonych, dużo ludności
ukraińskiej, w przeważającej mierze dzieci, kobiety, no i starcy, którzy się modlili.
Jeden z naszych żołnierzy chciał strzelać, był to „Brzózka”, któremu na jego
oczach banderowcy rozstrzelali żonę i dwoje małych dzieci. Dowódca plutonu
kategorycznie zabronił, tłumacząc mu, że tu nie ma morderców jego rodziny. Na
Wołyniu działały różne organizacje, były samoobrony, byli ludzie
niezorganizowani, którzy posiadali broń, to mogło być różnie.

A oto relacja Władysława Malinowskiego:

W Bielinie widziałem, że polska partyzantka nie znęcała się nad ukraińską


ludnością. Traktowali ich tak jak nas. Walczyli tylko z UPA i ich zabijali. Tych, co
mieli broń – rezunów. Nawet ludność ukraińska garnęła się do miejsc, gdzie było
wojsko polskie – byli bezpieczni. Rozmawiałem z partyzantami, którym Ukraińcy
wybili rodziny. Powiedzieli, że im nie wolno się mścić na ludności cywilnej
ukraińskiej, bo nie wszyscy są winni. Mszczą się tylko podczas walki z UPA.
Łapią rezunów z siekierami i widłami. Są wypadki, że rzucają siekiery i udają
niewinnych, ale są poplamieni krwią, śmierdzą dymem. I wtedy koniec.

Bywało również, że żołnierze AK, którzy otrzymali rozkaz zamordowania


ukraińskich cywilów, nie wykonywali go. O jednym z takich wypadków, do
którego doszło w Wydźgowie 22 grudnia 1943 roku, pisał profesor Grzegorz
Motyka w książce Wołyń ’43:

Wśród zamordowanych w tej wiosce był ks. Mykoła Pokrowśki, ihumen ze Sztuń.
Warto odnotować, że jeden z polskich partyzantów odprowadził nad brzeg rzeki
żonę duchownego Marię i ich dwie niepełnoletnie córeczki Annę i Aleksandrę.
Kazał im położyć się na ziemi, po czym markując egzekucję, strzelił w stronę
drugiego brzegu i pobiegł za oddziałem. W ten sposób kobiety ocalały.

Żołnierz ten bez wątpienia był bohaterem. Nie tylko bowiem nie wykonał
niemoralnego rozkazu, ale jeszcze zdusił w sobie gniew wywołany bestialskimi
mordami UPA.
Wypadków takich było więcej. Olgierd Kowalski w swoich wspomnieniach
przedstawił następującą scenę: patrol AK wkracza do wsi. Na jego widok
mieszkańcy rzucają się do panicznej ucieczki przez pola. Polacy zaś wbiegają do
porzuconych domów.

W pierwszej opuszczonej chacie „Błyskawica” znalazł zapomnianą czy też


pozostawioną w pośpiechu szeroką, ciężką kozacką szablę. Wymachując nią
groźnie, pognał za oddalającą się grupą. Ci widząc, że nie ujdą pogoni,
przystanęli, czekając pokornie na to, co los im zgotuje. Władzio („Błyskawica”)
porozmawiał z uciekinierami i po chwili dołączył do nas. Nie mogłem oprzeć się
pokusie i nie zapytać, kto to był i czy nie korciło go wykonanie rozkazu.
Spojrzał na mnie niechętnym wzrokiem i odpowiedział cicho:
– To biedni ludzie.
Nie zauważyłem, by ktokolwiek miał „Błyskawicy” za złe jego bierność.
Wniosek nasuwał się sam: nie każdy rozkaz musi być bezkrytyczne wykonany.

Nie ma wątpliwości, że Armia Krajowa już w pierwszej połowie 1943 roku


powinna była na Wołyniu wystąpić z całą mocą i energią. Powinna była podjąć
zdecydowane, radykalne działania, by ratować Polaków i spacyfikować Wołyń.
Ale działania te należało wymierzyć w banderowców, a nie w ukraińskich
cywilów. Należało stosować zasadę odpowiedzialności indywidualnej, a nie
zbiorowej.
Oddziały UPA jeden po drugim powinny zostać wytropione, wzięte
w okrążenie i starte z powierzchni ziemi. A każdy ukraiński rezun biorący udział
w mordowaniu kobiet i dzieci – powieszony na suchej gałęzi. Tak aby cały
Wołyń ogarnęła groza, a pozostali przy życiu ukraińscy szowiniści nie ośmielili
się nawet pisnąć. Nie mówiąc już o podniesieniu ręki na polską kobietę lub
dziecko.
Taka reakcja byłaby nie tylko słuszna moralnie, ale również podziałałaby
znacznie bardziej odstraszająco na upowców niż palenie całych wiosek. Trudno
się bowiem spodziewać, żeby fanatyczni rewolucjoniści, jakimi byli
banderowcy, przejęli się śmiercią ukraińskich kobiet i dzieci. Przeciwnie,
uznaliby zapewne, że jest to korzystne dla „sprawy”, bo jeszcze bardziej
pogłębia ukraińsko-polski antagonizm i nienawiść do Lachów. Co innego, gdyby
banderowcy sami poczuli się zagrożeni. Wówczas rzeczywiście dwa razy by się
zastanowili, nim zdecydowaliby się na kolejną rzeź polskich cywilów.
Prestiż i powaga Rzeczypospolitej zostałyby więc przywrócone, gdyby
Wojsko Polskie surowo ukarało rebeliantów odpowiedzialnych za zbrodnie
wojenne. A nie gdyby utopiło Wołyń we krwi niewinnych. Wyrażając żal, że AK
na początku 1943 roku nie zdobyła się na akcję, która mogłaby zdusić
banderowskie ludobójstwo w zarodku, należy się cieszyć, że pacyfikacje
ukraińskich wiosek zdarzały się tak rzadko.
Według Józefa Turowskiego na Wołyniu z polskich rąk zginęło około 2
tysięcy ukraińskich cywilów. Z szacunkiem tym zgadza się profesor Grzegorz
Motyka, historyk znany z obiektywizmu i umiarkowania. Ukraińscy historycy
uważają je z kolei za zaniżone. Na przykład Jarosław Caruk, który przez
trzydzieści lat jeździł po całym powiecie włodzimierskim i zbierał relacje
świadków, twierdzi, że tylko na tym terenie Polacy zgładzili 1454 ukraińskich
cywilów, z czego 1244 ustalił z nazwiska.
Problemem jest to, że – jak już wspominałem – ukraińscy badacze do jednego
worka wrzucają akcje odwetowe polskiej samoobrony i AK oraz zbrodnie
służących pod niemiecką komendą polskich policjantów.

Podczas okupacji niemieckiej wiejska ludność cywilna Wołynia żyła w warunkach


ustawicznego strachu przed możliwymi napadami różnego typu formacji
zbrojnych – pisał Roman Striłka. – Wydarzenia 1943 roku na Wołyniu układały
się w straszny schemat. W dzień płonęły wsie ukraińskie palone przez Niemców
wspólnie z Polakami, własowcami, Uzbekami. A nocą polskie, podpalane przez
banderowców, po czym znów ukraińskie palone przez Polaków i partyzantów
radzieckich.
Takie postawienie sprawy z polskiej perspektywy jest trudne do
zaakceptowania. Za zbrodnie niemieckie – nawet jeżeli brali w nich udział
polscy policjanci i żandarmi – ponoszą winę Niemcy. Stronę polską można zaś
obarczyć odpowiedzialnością jedynie za akcje odwetowe samoobron i oddziałów
partyzanckich Armii Krajowej.
Wielu ukraińskich historyków przechodzi jednak nad tym do porządku
dziennego. Sztandarowym przykładem jest stanowisko szefa kijowskiego IPN
Wołodymyra Wiatrowycza. A więc człowieka kształtującego politykę
historyczną współczesnej Ukrainy. Badacz ten tak tłumaczył tytuł swojej książki
Druga wojna polsko-ukraińska 1942–1947:

Czy ten krwawy konflikt można nazywać wojną? W polskiej historiografii utarło
się określanie go jako „likwidacji”, „eksterminacji”, „czystki etnicznej” czy nawet
„ludobójstwa”. Tak więc strona polska przedstawiana jest w konflikcie wyłącznie
jako ofiara, a cierpienia przypisywane są wyłącznie Polakom. Aktywne działania
żołnierzy polskiego podziemia mające na celu likwidację ludności ukraińskiej
pokazuje się tylko jako wymuszone akcje w odpowiedzi na agresję ukraińską.
Tymczasem, jak świadczą dokumenty, Polacy przedstawiali nie mniejszą
inicjatywę w konfrontacji z Ukraińcami.

O samym Wołyniu Wołodymyr Wiatrowycz pisał zaś:

W polskiej historiografii prace na temat „rzezi wołyńskiej” często przedstawiają


stronę polską jako zupełnie bezbronną. Tymczasem, jak świadczą dokumenty
ukraińskiego podziemia, nie była to rzeź, lecz wojna, w której ludność polska nie
tylko stawiała zacięty opór, ale nawet prowadziła zaczepne akcje wyprzedzające.

Stawianie zarzutu ofiarom brutalnych ataków, że broniły się przed swoimi


oprawcami, wydaje mi się wysoce niestosowne. Podstawowy problem polega
jednak na tym, że próba wskazywania symetrii między polskimi a ukraińskimi
przewinami jest niezgodna z prawdą historyczną.
Wystarczy zajrzeć do zeznań złożonych przez Polaków z Wołynia przed
Główną Komisją Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Podczas
niedawnej promocji książki Anny Herbich Dziewczyny z Wołynia obecna na sali
Ewa Siemaszko ujawniła, że każdemu z 570 przesłuchanych świadków zadano
pytanie o polskie akcje odwetowe. Tylko dwaj z nich odpowiedzieli, że się
z nimi zetknęli.
Oczywiście są to źródła bardzo subiektywne. O takich niechlubnych sprawach
Polacy po wojnie opowiadali bardzo niechętnie, traktując je jako temat nader
niewygodny. Jako „kalanie własnego gniazda” i dostarczanie argumentów
banderowcom. Z drugiej strony trudno jednak uznać, aby blisko sześćset,
nieznających się przecież, osób brało udział w zmowie milczenia.
Były polskie akcje odwetowe, to fakt. Wbrew temu, co twierdzi Wołodymyr
Wiatrowycz, poza skrajnymi nacjonalistami nikt w Polsce tego nie neguje. Ale –
powtarzam to po raz kolejny jak mantrę – nie można stawiać ich w jednym
szeregu z metodycznym banderowskim ludobójstwem.

– Te akcje miały pokazać Ukraińcom, że nie mogą bezkarnie podnosić ręki na


Polaków – mówił w wywiadzie dla Wirtualnej Polski profesor Rafał Wnuk. –
Natomiast celem z pewnością nie była deukrainizacja Wołynia. Chodziło po
prostu o to, by odstraszyć UPA od dalszego zabijania Polaków.

– Z czasem te odwety stawały się coraz bardziej brutalne… – podkreślał


dziennikarz portalu Robert Jurszo.

– W przypadku tego rodzaju konfliktu brutalizacja nie jest niczym zaskakującym.


Byłbym zdziwiony, gdyby jej nie było. Pamiętajmy, że przemoc nakręca przemoc.
Puszka Pandory, którą swoimi mordami otworzyli Ukraińcy, z czasem przynosiła
coraz potworniejsze skutki.

– Czy brutalność odwetów AK dorównywała brutalności UPA?

– Jeśli chodzi o liczbę ofiar i ich skalę – z pewnością nie. Natomiast jeśli pyta pan
mnie o to, czy wśród żołnierzy AK znaleźli się tacy, których wojna zdegenerowała
moralnie… No cóż, tak. Dragan Sotirović ps. „Draża” – prawosławny Serb, który
uciekł z niemieckiej niewoli i został jednym z dowódców odtwarzanego przez AK
14. Pułku Ułanów Jazłowieckich – miał powiedzieć, że po wojnie wielu jego
żołnierzy powinno otrzymać Virtuti Militari, a chwilę później kulę w łeb. Uważał
ich za świetnych wojaków, ale miał też świadomość, że po tym, co przeszli, część
z nich nie nadaje się już do normalnego życia. Chcę jednak podkreślić, iż
mówimy o kondycji moralnej jednostek, w żadnym wypadku o całej wołyńskiej
czy lwowskiej AK.

Trudno o lepsze podsumowanie całej dyskusji. Z kolei pani Ewa Siemaszko


na wspomnianym już spotkaniu autorskim podkreślała chaos, jaki panował
podczas nocnych ataków na ukraińskie wsie.

Często trudno było rozróżnić, kto jest cywilem, a kto jest upowcem – mówiła. –
Oni w ogóle nie mieli mundurów. A jeśli mieli, to była to mieszanina fragmentów
umundurowania różnych armii, łącznie z polską. W rzeziach uczestniczyli też
chłopi bez jakiegokolwiek umundurowania. Nawet kobiety. Gdy polski oddział
wkraczał do wsi, po pierwsze likwidował wszystkich mężczyzn, którzy posiadali
broń. Przy okazji mogły jednak zdarzać się ofiary cywilne, tym bardziej że w tych
oddziałach partyzanckich byli ludzie, którym wymordowano wszystkich
członków rodziny. Moja mama, która była sanitariuszką w 27. Wołyńskiej
Dywizji AK, opowiadała mi, jak jej się chłopcy zwierzali z tego, co ich spotkało.
Oni byli w bardzo złym stanie psychicznym. Więc takie akty zemsty przy akcjach
bojowych mogły się zdarzać.

Nie ma wątpliwości, że to właśnie z chęci odwetu za doznane krzywdy część


żołnierzy AK łamała rozkazy pułkownika „Lubonia” zabraniające mszczenia się
na cywilach. Nienawiść wywołana ludobójczymi mordami UPA była tak silna,
że nie sposób jej było okiełznać rozkazami i wojskową dyscypliną.
Spróbujmy zresztą sobie wyobrazić, co musiało się dziać w duszach tych
młodych ludzi. Spróbujmy zadać sobie pytanie, jak my byśmy się zachowywali,
gdyby na naszych oczach ktoś porąbał siekierami naszą rodzinę. Rodziców,
żonę, dzieci, rodzeństwo… Czy my również nie szukalibyśmy odwetu? Warto
mieć to na uwadze, gdy dziś – po kilkudziesięciu latach – ferujemy wyroki.
Taką właśnie sytuację – do której doszło podczas palenia ukraińskiej wsi –
opisał Leon Karłowicz z oddziału „Jastrzębia”. Do jednej z chałup wszedł
żołnierz AK. Zastał w niej dwoje staruszków, którzy nie zdecydowali się na
ucieczkę przed Polakami.
– My nyczoho ne zrobyły, my ne winowaty! – powiedziała kobieta.
Autor postanowił zostawić ją w spokoju.

Wpadł nagle do chaty jeden z kolegów – wspominał Karłowicz – i nie namyślając


się ani chwili, podniósł karabin skierowany lufą do siedzących pod oknem.
Odtrąciłem lufę w bok i przytrzymałem ręką. Ukraińcy zasłonili się ugiętymi
w łokciach rękami i aż unieśli się nieco z ławy.
– Wariacie – krzyknąłem – co robisz?!
– Kogo chcesz bronić?! – wrzasnął tamten w odpowiedzi i szarpnął się z całej
siły. – A wiesz, co oni robili z moimi rodzicami? Żeby tylko rozstrzelali! Męczyli
przedtem, znęcali się, gady! Nie daruję! I ty mi od wariatów nie wykrzykuj!
– Wynoś się! – nie ustępowałem. – Słyszałeś rozkaz?
Krótka szarpanina i chłopak z gniewem opuścił chatę. Wyszedłem za nim.
– Nie ciskaj się! – powiedziałem pojednawczo.
– Odwal się i daj mi spokój! – żachnął się tamten. – Co ty możesz wiedzieć, co
ja naprawdę czuję?!
Akurat ta historia dzięki zdecydowanej postawie i opanowaniu Leona
Karłowicza zakończyła się szczęśliwie. Dobrze oddaje ona jednak emocje, jakie
targały wieloma żołnierzami 27. Wołyńskiej Dywizji.

Rutkowski w czasie rozmowy – wspominał Wincenty Romanowski – kilkukrotnie


wykazywał swoje desperackie usposobienie. Banderowcy wybili mu całą
siedmioosobową rodzinę. Pozostał sam i mścił śmierć najbliższych. O swoim
krwawym odwecie mówił jako o czymś oczywistym i koniecznym. Narzucono mu
tę rolę wbrew jego łagodnemu usposobieniu. Zabijanie uważał odtąd za swoje
prawo i obowiązek. Każdą własnoręcznie zadaną śmierć rejestrował kreską
wyrytą na kolbie karabinu.

Romanowski w swojej książce zwracał uwagę na jeszcze jeden aspekt sprawy.


Otóż część żołnierzy 27. Dywizji AK wcześniej służyła w niemieckiej policji.
I pod komendą niemiecką brała udział w pacyfikacjach ukraińskich wiosek.
W efekcie, gdy ci ludzie przyszli do lasu, byli już zdemoralizowani. Mieli
doświadczenie w strzelaniu do ludności cywilnej.

Mimo zakazu władz AK i Delegatury – pisał Romanowski – ocalała młodzież


garnęła się do milicji, chcąc pomścić krzywdy i chronić ocalałych Polaków. Po
kilku miesiącach szkolenia i tępienia banderowców młodzież ta powracała
w niemieckich mundurach i z bronią pod konspiracyjne rozkazy dowódców AK.

Występował więc ten sam mechanizm co wiosną 1943 roku, gdy do lasu
zbiegli zdeprawowani ukraińscy policjanci. Różnica polegała na tym, że
dowództwo UPA nie hamowało drzemiących w nich krwawych instynktów.
Przeciwnie – podsycało je i zachęcało policjantów, żeby z polską ludnością
cywilną „szli na całość”. Dowództwo AK natomiast stanowczo zakazywało
mordowania kobiet i dzieci.
Raz jeszcze więc powtórzmy cztery zasadnicze argumenty:
1. Polskie zbrodnie na Wołyniu były odwetem za zbrodnie ukraińskie.
2. Skala win obu stron jest nieporównywalna. Żołnierze AK i członkowie
samoobron zamordowali na Wołyniu około 2 tysięcy ukraińskich cywilów,
banderowcy zaś – od 50 do 60 tysięcy polskich cywilów. A więc co
najmniej dwadzieścia pięć razy więcej!
3. Polskie zbrodnie wojenne dokonywane na kobietach i dzieciach wynikały
najczęściej z niesubordynacji lokalnych dowódców albo pojedynczych
żołnierzy, którzy łamali rozkazy przełożonych. Ukraińskie zbrodnie
wojenne były elementem zaplanowanej przez wołyńskie kierownictwo
UPA kampanii eksterminacyjnej.
4. Instrukcji dopuszczającej zabijanie ukraińskich mężczyzn nie można
zrównywać z rozkazem mordowania wszystkich polskich cywilów. A więc
również kobiet i dzieci. AK nigdy nie miała planu wyrżnięcia wszystkich
Ukraińców zamieszkujących Wołyń.
Śmierć każdego niewinnego ukraińskiego cywila, który zginął z ręki Polaka
na Wołyniu, była wielką tragedią, która nigdy nie powinna się była wydarzyć.
Wszelkie takie zbrodnie wojenne należy stanowczo potępić. Bez krętactwa,
wyszukiwania rozmaitych „okoliczności łagodzących” i usprawiedliwień. Takich
rzeczy usprawiedliwić się bowiem nie da.
Zarazem jednak trzeba odrzucić tezę części ukraińskich historyków, jakoby na
Wołyniu doszło do pasma obopólnych rzezi. Że obie strony konfliktu są równie
winne i równie zbrukane krwią. Bo tak nie jest.
Część IV

Opcja sowiecka
1

Sowiecka brzytwa

Przy drodze, oparty o drzewo, siedział człowiek o kolorze dojrzałej śliwki,


z czerwonymi oczami.
– Co to za murzyn? – zapytałem dowódcę „zastawy”.
– To nie murzyn, to Ukrainiec, nasz informator z Chinoczy. Andrij.
– Co, on jest ranny? – zapytałem.
– Nie, tylko mówić nie może, bo był duszony postronkiem przez bulbowców
i wszystko nam pisze na papierze.

W Chinoczach, mieszanej wsi położonej w pobliżu Włodzimierca, miejscowi


banderowcy wymordowali polskich sąsiadów. Porąbali ich siekierami,
poodcinali ludziom głowy. Nie oszczędzili małych dzieci. Andrija próbowali
zadusić, aby nikomu nie opowiedział, co się stało.
Partyzanci, dowiedziawszy się o tragedii, pogalopowali prosto do Chinoczy.
Tam spędzili całą miejscową ludność w jedno miejsce. Potem przyniesiono
kilkanaście ciał zmasakrowanych Polaków. Dowódca leśnej grupy nakazał
wystąpić mordercom. Gdy nikt się nie ruszył, winnych mordu wskazał Andrij.

Mordercom kazałem usiąść na zagajce – wspominał dalej dowódca – i zapytałem


ich:
– O co prosicie, o śmierć czy o życie?
– Życie, panocku, życie.
Wtem usłyszałem spazmatyczny żeński głos i gdy spojrzałem w tamtą stronę,
zobaczyłem, jak z tłumu matki i żony bandytów popychają naprzód swoje dzieci
z krzykiem:
– Całujcie pana ręce i nogi, żeby nie zabijał naszego tatka.
I same też rzuciły się do mych nóg. Żony i dzieci kazałem usunąć na
poprzednie miejsce w tłum, a sam doniosłym głosem oświadczyłem, że my,
partyzanci, nie chcemy zabierać życia ludzkiego, którego myśmy im nie dali. Nie
chcemy zabierać mężów od żon, ojców od dzieci. Jednego tylko chcemy –
żądamy, żeby ci mordercy żyli długie lata, ale już nie mordowali więcej
niewinnych ludzi. Trzeba ich więc unieszkodliwić raz na zawsze. Rozkazuję
każdemu bandycie z bliskiej odległości przestrzelić z pistoletu kolana u nóg
i łokcie u rąk. Tak, żeby oni nie mogli władać rękami ani też nogami. Rozkaz
wykonano.

Autorem tej relacji był Mikołaj Kunicki „Mucha”, dowódca jednego z wielu
bolszewickich oddziałów partyzanckich, które na początku 1943 roku powstały
na Wołyniu.
Ktoś może zapytać, czego szukali Sowieci na terenie byłego województwa II
Rzeczypospolitej. Czy mało mieli własnych terenów, na których mogli strzelać
do Niemców? Otóż z perspektywy Moskwy Wołyń wcale nie był terytorium
okupowanej Polski. Z perspektywy Moskwy Wołyń był okupowanym terytorium
Związku Sowieckiego.
Po agresji z 17 września 1939 roku południowo-wschodnie ziemie II
Rzeczypospolitej bolszewicy przemianowali na „Ukrainę Zachodnią”. 22
października 1939 roku na terytoriach tych czerwony okupant zorganizował
wyborczą farsę. W wyniku głosowania – które odbyło się pod lufami
czekistowskich naganów – ludność wyłoniła Zgromadzenie Narodowe. To zaś
(cóż za niespodzianka!) wystąpiło do Rady Najwyższej Związku Sowieckiego
o przyłączenie „Ukrainy Zachodniej” do „raju robotników i chłopów”. Rada
Najwyższa łaskawie przychyliła się do prośby mas pracujących.
Przez całą wojnę Moskwa konsekwentnie stała na stanowisku, że wybory
z 1939 roku są ważne i wschodnia połowa Polski jest integralną częścią jej
terytorium państwowego. Obecność sowieckich partyzantów miała być tego
widomym dowodem. Rzadko zaludniony, olbrzymi Wołyń, na którym rozciągały
się duże kompleksy leśne, był idealny do działań partyzanckich. I kluczowy ze
względów strategicznych – przez teren województwa przebiegała zaopatrująca
front wschodni linia kolejowa Sarny–Kowel.
Pierwsze bolszewickie oddziałki na Wołyniu powstały na przełomie 1942
i 1943 roku. Po klęsce stalingradzkiej akcja ta przybrała na sile. Kolejne oddziały
i oddziałki zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Warto wymienić chociażby
grupy dowodzone przez Wasilija Begmę, Dmitrija Miedwiediewa, Michaiła
Naumowa czy Iwana Szytowa.
Wkrótce całe połacie województwa zamieniły się w czerwone partyzanckie
republiki. Nocami nad Wołyń nadlatywały sowieckie samoloty, z których skakali
spadochroniarze z „wielkiej ziemi”, czyli terytorium Związku Sowieckiego
nieznajdującego się pod okupacją niemiecką. Oprócz żołnierzy zrzucano broń,
amunicję i radiostacje. A także enkawudzistów i politruków, którzy mieli
utrzymywać w szeregach partyjną dyscyplinę.
Bolszewiccy partyzanci – tak jak na innych częściach polskich ziem
wschodnich – realizowali dwa zasadnicze zadania: doraźne i długofalowe.
Pierwsze polegało na dokonywaniu aktów dywersji i sabotażu wymierzonych
w Niemców. Drugie na przygotowaniu gruntu pod przyszłą sowietyzację
Wołynia.
Sowietyzacja ta była oczywiście niemożliwa bez zniszczenia wszelkich
niesowieckich organizacji podziemnych. Czyli zarówno UPA, jak i AK.
Bolszewiccy partyzanci, jako ludzie praktyczni, nie zamierzali się jednak
wdawać w samobójczą wojnę na dwa fronty. Postanowili rozprawić się
z Ukraińcami i Polakami po kolei. Nie mieli zresztą innego wyboru. Partyzantka
na dłuższą metę nie może się utrzymać bez wsparcia ludności cywilnej.

Część zdolnych do walki chłopów ukraińskich była już w szeregach miejscowych


oddziałów UPA – pisał ukraiński historyk Ihor Iljuszyn – a wsie ukraińskie
zamieniły się w bazy materialne UPA. Sowieckim oddziałom partyzanckim nie
pozostawało nic innego, jak tylko szukać oparcia przede wszystkim w koloniach
i osadach polskich.

Polacy mieszkający w tych częściach Wołynia, na których pojawiły się


oddziały sowieckie, chętnie nawiązywali z nimi współpracę. Nie wynikało to
oczywiście z miłości do bolszewizmu i Stalina, bo pamięć o sowieckich
zbrodniach z lat 1939–1941 nadal była zbyt świeża. Sowieccy partyzanci
stanowili jednak siłę, która mogła obronić polską ludność cywilną przed UPA.
Wiosną 1943 roku polskich oddziałów partyzanckich nie było, niemiecka
żandarmeria bała się zapuszczać na tereny wiejskie. Czerwony partyzant stał się
więc jedynym potencjalnym obrońcą. W efekcie polskie wsie wysyłały delegacje
do sowieckich dowódców, aby objęli ich ochroną przed banderowcami.
W zamian za to oferowały wyżywienie, noclegi, furaż, przewodników i inną
niezbędną pomoc.
Bolszewicy oczywiście nie odmawiali i w efekcie szereg polskich
miejscowości zamieniło się w bazy sowieckiej partyzantki. Zdecydowane,
bolszewickie metody czerwonych leśnych – przykładem może być zacytowana
relacja Kunickiego – nie mogły się nie podobać wyczerpanej, pozbawionej
wszelkiej pomocy i ratunku polskiej ludności. Zaspokajały poczucie
sprawiedliwości i chęć zemsty.

Utrzymywaliśmy również bezpośrednie kontakty z oddziałami sowieckimi


krążącymi w okolicy Przebraża – wspominał Tadeusz Wolak. – Współdziałaliśmy
z nimi nie dlatego, że ich kochaliśmy, ale ze względów taktycznych. Mieliśmy
wspólnego wroga, jakim byli ukraińscy nacjonaliści. Zarówno sowieccy
partyzanci, jak i my wiedzieliśmy, że nie jesteśmy oddanymi przyjaciółmi, ale
byliśmy sobie nawzajem potrzebni.
Zachowane sowiecki dokumenty potwierdzają, że na Wołyniu tylko polskie
wsie udzielały schronienia i oparcia czerwonym partyzantom.
„Stosunek Polaków do władzy sowieckiej, do Armii Czerwonej, czerwonych
partyzantów, wyłącznie dobry” – raportował Sidor Kowpak, słynny dowódca
partyzancki, który w 1943 roku przeciągał przez Wołyń. Z kolei Aleksandr
Saburow już w grudniu 1942 roku informował Moskwę, że polska ludność
okazuje czerwonym partyzantom „wielką pomoc”. Wsie polskie stały się
głównym zapleczem zaopatrzeniowym Sowietów.

Polska ludność w rejonie naszej dyslokacji odnosi się do Związku Sowieckiego


bardzo dobrze – relacjonował z kolei Szytow – pomaga sowieckim partyzantom
i jeżeli zachodzi potrzeba, może partyzanta ukryć, nakarmić i przeprowadzić
zwiad. W rozmowach jednak pytają:
– Powiedzcie, kiedy przyjdzie sowiecka władza – kołchozy będą?

Sowieci rzecz jasna traktowali ten egzotyczny dla nich „sojusz” doraźnie
i cynicznie. Nie zamierzali oczywiście rezygnować z oderwania Wołynia od
Polski i przyłączenia go do Związku Sowieckiego. Na razie jednak – póki Armia
Czerwona była jeszcze daleko – korzystali z udzielanej im przez Polaków
pomocy. Sami też na ogół wywiązywali się z zobowiązań, odpierając pomniejsze
upowskie ataki na polskie wsie.
Począwszy od wiosny 1943 roku, gdy banderowcy przystąpili do masowych
pogromów, polska młodzież zaczęła się tłumnie garnąć do sowieckich oddziałów
partyzanckich. Ruch ten był tak silny, że – na osobiste polecenie towarzysza
Nikity Chruszczowa – urzędujący w Moskwie Ukraiński Sztab Partyzancki
nakazał tworzenie na Wołyniu odrębnych „polskich” formacji leśnych.
Podobnie jak PPR i GL w Generalnym Gubernatorstwie, oddziały te również
przyjęły „patriotyczny kamuflaż”. Chodziło oczywiście o przyciągnięcie
rekrutów i zmylenie polskiej społeczności. Przejęcie jak największej liczby
polskich mężczyzn, a co za tym idzie – osłabienie „reakcyjnego” podziemia.
Czyli Armii Krajowej.
Pierwszą z „polskich” formacji partyzanckich utworzonych przez
bolszewików na Wołyniu był oddział imienia Tadeusza Kościuszki, który
z czasem przerodził się w zgrupowanie „Jeszcze Polska Nie Zginęła”. Jego
dowódcą był Robert Satanowski, miejscowy czerwony nauczyciel, który 3 maja
1943 roku został zawieziony na leśne lotnisko i samolotem przetransportowany
do Moskwy. Tam odebrano od niego deklarację lojalności, wyznaczono zadania
i przydzielono zastępcę – politruka.
Podczas pobytu w Moskwie Satanowski podobno spotkał się z samym
Chruszczowem, który polecił mu „tak prowadzić politykę, żeby była sowiecka,
ale przykryta polskim narodowym ugrupowaniem”. Jako miejsce działania
Satanowski wybrał najdalej wysunięty na wschód powiat Sarny, gdzie struktury
AK były najsłabsze.
Na czele kolejnych grup partyzanckich stanęli Józef Sobiesiak „Maks”
i cytowany wyżej Mikołaj Kunicki „Mucha”. Polsko-bolszewickie formacje –
w przeciwieństwie do placówek AK i samoobrony – były znakomicie uzbrojone.
Mogły liczyć na stałe dostawy broni i amunicji ze Związku Sowieckiego. Nie
przekładało się to jednak na sprawność bojową. W szeregach czerwonych
partyzantów często dochodziło do maruderstwa i rozprężenia dyscypliny.
Skuteczni w odpieraniu ataków pomniejszych oddziałów UPA w konfrontacji
z silniejszymi jednostkami banderowców ustępowali pola.
Modelowym przykładem może być aktywność oddziału Józefa Sobiesiaka
„Maksa”, późniejszego herszta osławionej brygady partyzanckiej „Grunwald”.
Otóż oddział Sobiesiaka latem 1943 roku przybył do Huty Stepańskiej
w powiecie kostopolskim. Bolszewikom udało się odnieść dwa zwycięstwa nad
upowcami, co wprawiło mieszkańców Huty w euforię i wzbudziło nadzieję, że
wreszcie zyskali potężnych obrońców.
Gdy jednak w połowie sierpnia wokół polskiej miejscowości zaczęły się
koncentrować poważniejsze siły UPA, Sobiesiak stchórzył i wziął nogi za pas.
W przeddzień generalnego szturmu banderowców wyprowadził swoich ludzi
w bezpieczne miejsce, pozostawiając przerażonych Polaków na pastwę rezunów.
Tylko pod opieką miejscowych struktur samoobrony i nielicznych akowców.
Jak więc widać, sowieckie oddziały były elementem niepewnym. Udzielanie
im pomocy wiązało się również z olbrzymim ryzykiem, narażało bowiem na
bestialski niemiecki odwet. Niemcy, gdy dowiadywali się o współpracy jakiejś
polskiej wsi z sowieckim oddziałem leśnym, wysyłali na miejsce oddział karno-
pacyfikacyjny. Do kilku takich sytuacji doszło pod koniec 1942 roku na
Zasłuczu, gdzie pojawił się oddział Miedwiediewa.
Warto również wspomnieć o obliczu ideowym tych oddziałów. Mimo że
znalazło się w nich wielu przypadkowych Polaków, nigdy nie przestały być
oddziałami sowieckimi – reprezentantami zbrodniczego systemu i nieludzkiej
ideologii. Ich szeregi nafaszerowane były enkawudzistami, a ich dowódcy
dopuszczali się zbrodni.
Józef Sobiesiak „Maks” pisał o tym po wojnie bez żadnego wstydu
i skrępowania. W książce Brygada „Grunwald” opisał rozmowę, którą odbył ze
swoim przełożonym, sowieckim pułkownikiem bezpieczeństwa, już po wzięciu
Wołynia pod ponowną bolszewicką okupację. Do komendantury Armii
Czerwonej napłynął wówczas szereg skarg ukraińskiej ludności cywilnej na
wybryki Sobiesiaka i jego grupy.

– Powiedzcie mi, towarzyszu majorze – usłyszałem beznamiętny głos pułkownika


– ilu ludzi rozstrzelaliście do wyzwolenia Wołynia.
Ciarki niepokoju przebiegły mi po krzyżu. Po takim wstępie nie mogłem
spodziewać się niczego dobrego.
– Osobiście – zacząłem powoli – ani jednego. Ale moi ludzie… na mój
rozkaz… – z trudem przełamywałem w sobie narastającą niechęć do tego tematu.
– Ale z mojego rozkazu – zebrałem się wreszcie do kupy – zginęło sporo. Ilu,
niestety powiedzieć wam nie mogę, ewidencji takich spraw nie prowadziłem.
– Szkoda – powiedział pułkownik. Zaciągnął się papierosem i podwójną strugą
wypuścił dym nosem. – Szkoda – powtórzył. – A jacy to ludzie ginęli na wasz
rozkaz?
– Wiadomo! – odrzekłem, podnosząc nieco głos. – Wrogowie! Zdrajcy,
szpiedzy i inna temu podobna swołocz. Ci, którzy mordowali spokojną ludność,
i ci, którzy wysługiwali się okupantowi, doprowadzali do jej mordowania przez
faszystów i upowców.
Kiedy mówiłem, pułkownik kiwał głową.
– A powiedzcie mi, proszę – usłyszałem – czy wśród rozstrzelanych byli winni
zarzucanych im czynów, czy też wśród nich znaleźli się ludzie niewinni?
– Towarzyszu pułkowniku – odpowiedziałem – teren, na którym działaliśmy,
był terenem niesłychanie trudnym. Wróg wewnętrzny, zdrajcy i szpiedzy,
kolaboranci i zwykli bandyci, taki wróg, towarzyszu pułkowniku, występował
w najrozmaitszych kostiumach i maskach. Był czasem groźniejszy od Niemców.
Musieliśmy go tępić z całą bezwzględnością. Czy przy tym nie popełniliśmy kilku
błędów, tego wam niestety, zagwarantować nie mogę.

No cóż, jak mówi stara czekistowska maksyma – gdzie drwa rąbią, tam wióry
lecą.
Wszystko to nie odstraszało Polaków od wstępowania do bolszewickich
formacji. I trudno się temu dziwić. Człowiek, który ucieka przed szalejącym
pożarem i czuje, że płonie na nim koszula, nie zawaha się przed skokiem do
bagna. Badacze oceniają, że w sumie w szeregach sowieckich formacji
partyzanckich na Wołyniu służyć mogło nawet 5 tysięcy Polaków. Zjawisko to
nasiliło się po „krwawej niedzieli”.

Ludność polska – pisał Iljuszyn – przerażona napadami oddziałów UPA,


pozbawiona nadziei na obronę ze strony Niemców, ale i ze strony własnego
podziemia, o którego istnieniu wielu miejscowych Polaków nawet nie miało
pojęcia, zaczęła szukać ratunku u partyzantów sowieckich. Zgodnie z licznymi
informacjami Polacy tłumnie wstępowali do sowiecko-polskich oddziałów
partyzanckich nie tyle po to, by walczyć z Niemcami, ile dlatego, że zmuszały ich
do tego działania nacjonalistów ukraińskich, których uważali za swojego
głównego wroga.

Według ukraińskiego badacza zjawisko to było jedną z przyczyn wydania


przez pułkownika Bąbińskiego rozkazu o formowaniu na Wołyniu oddziałów
partyzanckich AK.
Młodzi ludzie ze spalonych polskich miejscowości rwali się do walki
z banderowcami, którym chcieli odpłacić za śmierć bliskich. Chcieli z bronią
w ręku stanąć oko w oko z oprawcami swoich matek, żon, braci i dzieci. Niestety
AK, która odkładała mobilizację do czasu powstania przeciw Niemcom, nie
miała im nic do zaoferowania. Przystawali więc do bolszewików, jedynej realnej
siły w terenie, która walczyła z UPA.
Dla „Lubonia” i innych oficerów Okręgu Wołyń była to bez wątpienia groźna
sytuacja. Polska społeczność na Wołyniu – przetrzebiona przez sowieckie
wywózki i ukraińskie mordy – była bowiem bardzo nieliczna. A co za tym idzie,
odpływ młodych Polaków do sowieckiej partyzantki poważnie osłabiał przyszłe
zdolności mobilizacyjne AK. Pułkownik Bąbiński miał prawo się obawiać, że
gdy przyjdzie do wykonywania operacji „Burza”, może mu zabraknąć żołnierzy.
Jak wynika z dokumentów polskiego podziemia, zarówno AK, jak
i Delegatura Rządu na Kraj widziały w działalności sowieckich oddziałów
poważne zagrożenie dla swoich wpływów. W kwietniu 1943 roku pułkownik
Bąbiński w rozkazie do podległych mu wołyńskich struktur AK pisał:

Sowiecki partyzant, który działa na ziemiach Rzeczypospolitej, ma ułatwione


podejście dla chwycenia przewodnictwa w swoje ręce. Zakazuję nawiązywania
współpracy z sowieckimi oddziałami partyzanckimi. Nie odejmujemy im prawa
pobytu na naszej ziemi, gdy trwa wojna [! – P.Z.]. Dowódcy wszystkich szczebli
mają obowiązek uczynić wysiłek, aby Polacy znajdujący się w partyzantce
sowieckiej znaleźli się w oddziałach polskich. Przestrzegam przy tym przed
wnikaniem w tej akcji prowokatorów i komunistów do szeregów polskich.

Podobne stanowisko zajmował Kazimierz Banach.

Sowieci przychodzą do polskich wsi, proponują pomoc w samoobronie


i w zamian zabierają polską młodzież do swoich oddziałów partyzanckich – pisał
delegat rządu na kraj w odzewie do Wołyniaków z 28 lipca 1943 roku. –
Współdziałanie z bolszewikiem jest takim samym przestępstwem jak
współdziałanie z Niemcem. Wstąpienie do oddziałów partyzanckich sowieckich
jest zbrodnią. Żaden Polak nie może się tam znaleźć.

Takie apele nie wywierały jednak na Polakach większego wrażenia. Po prostu


przechodzili nad nimi do porządku dziennego. Trudno jednak, żeby było inaczej.
Polskie Państwo Podziemne, wzywając do nieprzyjmowania pomocy od wroga,
samo żadnej pomocy wyrzynanym Polakom nie udzielało. W obliczu
banderowskiego ludobójstwa ludzie przyjmowali więc ratunek od tego, kto go
udzielał.
W niektórych częściach Wołynia Polacy chwytali się brzytwy niemieckiej,
w innych – brzytwy sowieckiej. Odpowiedzialność za to spada na kierownictwo
polskiej konspiracji.
2

Krwawe ostrzeżenie

Wołyńskie kierownictwo Polskiego Państwa Podziemnego miało krytyczny


stosunek do Polaków, którzy wstępowali do sowieckich formacji partyzanckich.
W formacjach tych widzieli jednak nie wroga, lecz konkurenta. Nie było bowiem
mowy o tym, żeby nasza konspiracja wojskowa odważyła się czynnie wystąpić
przeciwko panoszącym się na terytorium Rzeczypospolitej sowieckim bandom.
Przeciwnie, zgodnie z hasłem, że bolszewicy są „sojusznikiem naszych
sojuszników”, na Wołyniu starano się nawiązywać z Sowietami współpracę.
Polscy konspiratorzy przechodzili przy tym do porządku dziennego nad tym, że
Związek Sowiecki otwarcie zapowiadał aneksję połowy ich ojczyzny! Na czele
z Wołyniem, o którego polskość mieli przecież walczyć miejscowi akowcy.
W efekcie wytworzyła się zdumiewająca sytuacja. Na ziemiach północno-
wschodnich, na Wileńszczyźnie i Nowogródczyźnie, oddziały leśne Armii
Krajowej toczyły krwawą wojnę z sowiecką partyzantką. A jednocześnie na
Wołyniu oddziały leśne Armii Krajowej blisko współpracowały z sowiecką
partyzantką. Nie ma wątpliwości, że wypływało to z obecności siły trzeciej –
banderowców. Polaków i Sowietów działających na Wołyniu zbliżał do siebie
wspólny wróg.
Współpraca taka miała miejsce na terenie Przebraża, największej bazy
polskiej samoobrony na Wołyniu. Jej dowództwo prowadziło grę na trzy fronty.
Nieformalnie było podporządkowane AK, broń i amunicję brało od Niemców,
a nocami potajemnie współdziałało w akcjach dywersyjnych organizowanych
przez bolszewików. A konkretnie przez działający w powiecie łuckim wyjątkowo
groźny oddział NKWD „Myśliwi” pułkownika Nikołaja Prokopiuka. Co
ciekawe, oficerem politycznym była w nim zjawiskowo piękna Sowietka
o imieniu Zoja.
Ów lokalny układ między Polakami a bolszewikami został zawarty
w czerwcu 1943 roku.

W odległości dziesięciu kilometrów od Przebraża, w byłych lasach


radziwiłłowskich, czekała na nas grupa partyzantów radzieckich – wspominał
komendant Przebraża Henryk Cybulski „Harry”. – Po przywitaniu zasiedliśmy
w cieniu wysokich sosen. Zadymiły potężne skręty, posypały się rozmowy na
temat uzbrojenia, leśnego życia, dotychczasowych walk. Zapanował znakomity
nastrój.

Przebrażanie dawali Sowietom zaopatrzenie, ale również przewodników,


którzy pomagali im organizować akcje sabotażowe na kolei. Pomagali także
w ucieczkach czerwonoarmistów przetrzymywanych w pobliskim obozie
jenieckim. Ludzi tych kierowali następnie do oddziału Prokopiuka. On zaś
odwdzięczał się polskiej „twierdzy”, pomagając w odpieraniu upowskich
ataków. Według Cybulskiego 30 sierpnia 1943 roku niespodziewany atak
bolszewików na banderowskie tyły nawet ocalił całe Przebraże.

Serdecznie dziękowaliśmy pułkownikowi Prokopiukowi za okazaną pomoc.


Walka ta jeszcze bardziej zacieśniła naszą współpracę, braterstwo i przyjaźń.
Patrząc za oddalającym się oddziałem radzieckim, przypomniałem sobie pierwsze
tygodnie wzajemnej nieufności, niedowierzania. Przełamywaliśmy je krok za
krokiem, uzgadniając wspólne cele i stanowiska, pomagając sobie, służąc radą
i pomocą.

Nietrudno zauważyć, że wydana w PRL książka Cybulskiego napisana została


w specyficznej stylistyce. A co za tym idzie, owo „polsko-radzieckie braterstwo
broni” zostało w niej odpowiednio, zgodnie z bieżącym zapotrzebowaniem
politycznym, rozdęte. Mówił o tym po latach jeden z przebrażan, Włodzimierz
Trusiewicz.

Zapytałem pana Trusiewicza – relacjonował Jan Peczkis – o pomoc Sowietów,


podejrzewając wyolbrzymianie roli sowieckich partyzantów w pomocy dla
Polaków (dla propagandowych celów prorosyjskich podczas komunizmu).
Potwierdził, że to była tylko mała grupa sowieckich partyzantów, która pomogła
Przebrażowi pobić napastników z UPA, i że Przebraże by wytrwało bez pomocy
Rosjan.

Być może rzeczywiście tak było i Przebraże poradziłoby sobie samo. Bez
wątpienia jednak współdziałało z bolszewikami. Nie zmieniło się to, gdy
w drugiej połowie 1943 roku przybył tam porucznik Jan Rerutko „Drzazga”.
Oficer ten miał za zadanie sformować na miejscu oddział partyzancki. Siłą
rzeczy musiał jednak dostosować się do zastanej sytuacji. Czyli również
nawiązać współpracę z czerwonymi.
Początkowo układała się ona poprawnie. Polski oddział „Łuna” walczył ramię
w ramię z sowieckimi partyzantami. Zarówno przeciwko UPA, jak i Niemcom.
Pułkownik Prokopiuk na dłuższą metę nie zamierzał jednak tolerować na swoim
terenie polskiego oddziału o nastawieniu niepodległościowym. Należącego do
formacji uznającej zwierzchność „reakcyjnego” rządu polskiego, którego
siedziba znajdowała się w kapitalistycznym Londynie.
Gdy do Wołynia zaczął się zbliżać front i „Drzazga” stał się niepotrzebny –
Sowieci zakończyli grę. Na przełomie października i listopada 1943 roku
porucznik Rerutko został zaproszony przez pułkownika Prokopiuka na „naradę
wojenną” połączoną z uroczystymi obchodami rocznicy rewolucji
październikowej. Na huczną, zakrapianą bimbrem imprezę ściągnięci zostali
również komendanci miejscowych polskich samoobron.

Pułkownik – wspominał Apolinary Oliwa – odczekał, aż wszystkim napełniono


„stakany”, i wzniósł pierwszy toast:
– Za riewoluciju, za rodinu, za drużbu z Polakami!
Odpowiedziało mu gromkie trzykrotne „ura”.
Z każdą chwilą stawało się coraz bardziej gwarnie: pogawędki, rozmowy,
wspomnienia, dyskusje… ktoś zaczął nucić stare, niezwykle melodyjne rosyjskie
pieśni. Spojrzałem na nucącego młodego oficera. Jego półprzymknięte oczy
patrzyły gdzieś w dal. Starałem się czytać w tych oczach…

W trakcie tej fraternizacji i spoglądania sobie w oczy z bolszewikami


porucznik „Drzazga” dostał od gospodarzy propozycję nie do odrzucenia.
Zażądano od niego, aby natychmiast podporządkował swój oddział Sowietom.
„Drzazga” zachował się z godnością i stanowczo odrzucił możliwość
wypowiedzenia posłuszeństwa prawowitemu rządowi Rzeczypospolitej.
Bolszewicy przyjęli jego decyzję do wiadomości.
Nazajutrz – 6 albo 7 listopada 1943 roku – „Drzazga” otrzymał kolejne
zaproszenie od „Myśliwych” z NKWD. Tym razem w celu odbycia ważnej
narady wojennej. Polski oficer wykazał się wręcz rozbrajającą naiwnością i do
obozu sowieckiego pojechał. Kilka minut po opuszczeniu schronu
bolszewickiego dowództwa, 400 metrów za obozowiskiem, wpadł jednak
w zasadzkę.
Furmanka, którą jechał porucznik Rerutko i dwaj jego towarzysze – Sławomir
Steciuk „Piąty” i Jan Linek „Słoń” – została ostrzelana przez czerwonych z broni
maszynowej. Jak pisał Aleksander Gogun, autor książki Partyzanci Stalina na
Ukrainie, Polacy otrzymali serie prosto w plecy. Zwłoki miały również rany
postrzałowe w potylicy, co świadczy o tym, że żołnierze AK zostali
najprawdopodobniej dobici z broni krótkiej. „Towarzysz Zubko – zapisał
w dzienniku jeden z sowieckich oficerów, Grigorij Balicki – zorganizował
zabójstwo polskich nacjonalistów, zajadłych wrogów naszej sowieckiej
Ojczyzny”.
Gdy upłynęły dwa dni, a dowódca nie wracał, żołnierze „Łuny” ruszyli na
poszukiwania. Rozesłali patrole i przeczesywali gęstymi tyralierami cały
okoliczny teren. Wreszcie, w lesie pod Hermanówką, znaleźli zmasakrowane
ciało „Drzazgi” i dwóch jego nieszczęsnych towarzyszy. Wywołało to szok
w polskim oddziale.

Po przybyciu razem z „Olgierdem” do miejsca postoju oddziału – wspominał


cichociemny Wacław Kopisto „Kra” – zastaliśmy w nim rozprężenie na skutek
straty dowódcy. Większość była przekonana, że porucznik „Drzazga” zginął
zamordowany skrytobójczo przez partyzantów sowieckich. Dlatego wśród
bardziej zapalczywych wyczuwało się chęć odwetu. Niektórzy natomiast
zdezorientowani i zawiedzeni rzekomym współdziałaniem z partyzantką sowiecką
skłaniali się do buntu i dezercji.
Natychmiast więc trzeba było podjąć radykalne środki, ażeby przywrócić
dyscyplinę i podporządkować oddział podporucznikowi „Olgierdowi”, jako
nowemu dowódcy. Udało się to tylko częściowo, ponieważ wielu partyzantów
rozpierzchło się, zabierając broń. Przeważnie wracali do ośrodków samoobrony.
W rezultacie pozostała tylko połowa dawnego oddziału.

Część ludzi „Drzazgi” uznała mord na swym dowódcy za otwarte


wypowiedzenie wojny przez oddział Prokopiuka. I chciała uderzyć na
bolszewików, by pomścić porucznika. Dowództwo AK ich jednak przed tym
powstrzymało. Dlaczego? Oczywiście dlatego, żeby nie drażnić „sojusznika
naszych sojuszników”. Trudno nie uznać tej postawy za hańbiącą.
Sowieci skrytobójczo zamordowali polskiego oficera i dwóch towarzyszących
mu żołnierzy, a Polskie Państwo Podziemne chowało głowę w piasek. Nic
dziwnego, że żołnierze „Drzazgi” machnęli ręką na takie „wojsko” i rozeszli się
do domów. W ośrodkach samoobrony byli bez wątpienia bardziej potrzebni.

Kilku partyzantów – relacjonował Kopisto – samowolnie porwało z Przebraża


sowieckiego lejtnanta Smolenkę, który ożeniwszy się z przebrażanką, stale tam
mieszkał i był łącznikiem z partyzantami sowieckimi. Na nim porywacze chcieli
pomścić śmierć swego dowódcy i kolegów. Równocześnie zastałem
w dowództwie, u „Olgierda”, delegację z Przebraża. Starali się oni przekonać
partyzantów, że taki nierozważny krok mógłby pociągnąć za sobą zemstę ze
strony Sowietów na Przebrażu. Przecież w sąsiedztwie znajdowały się
zgrupowania partyzantów sowieckich. Uznałem ich obawy za słuszne i po
konsultacji z „Olgierdem”, tłumacząc ten incydent nieporozumieniem,
zwolniliśmy Smolenkę.

Może rzeczywiście wybór akurat lejtnanta Smolenki nie był najbardziej


fortunny. Bez wątpienia odwetu należało jednak dokonać. Najlepiej eliminując
pułkownika Prokopiuka i jego oficerów. Tylko tak można było pokazać, że AK
nie daje sobie w kaszę dmuchać i nie pozwoli się upokarzać na własnym terenie.
Że Wołyń jest częścią Polski i Sowieci nie mogą się na nim panoszyć.
Bardzo podobna sytuacja wytworzyła się na Zasłuczu, w bazie polskiej
samoobrony, której centrum stanowiła Huta Stara. Na terenie tym bolszewickie
oddziały operowały już od końca 1942 roku. Ich przybycie miejscowi Polacy
powitali z radością. Sowieci, dowodzeni przez Iwana Szytowa, z miejsca zabrali
się bowiem do wojowania z UPA.
W efekcie czerwona partyzantka i polska samoobrona Huty Starej nawiązały
bliską współpracę. Bolszewicy szybko jednak się zorientowali, że na czele
samoobrony stoi groźny „białopolski” oficer. Był to porucznik Leon Osiecki,
żołnierz przedwojennego Korpusu Ochrony Pogranicza i jednocześnie oficer
„dwójki”, czyli polskiego wywiadu i kontrwywiadu wojskowego. Dla Sowietów
był to niebezpieczny „wróg ludu”, którego obecności nie zamierzali tolerować.

Wasz Osiecki jest nam znany z okresu 1930–1935, kiedy był oficjalnym
pracownikiem defensywy w Sarnach – napisano w tajnej notatce sowieckiej
„razwiedki” z 19 czerwca 1943 roku, którą w książce Mord na Wołyniu zacytował
Marek A. Koprowski. – W tym czasie zostały podjęte próby werbunku
Osieckiego. Naszego werbownika on wydał Polakom. Podejmijcie przygotowania
do jego likwidacji pod marką Niemców.

Tak też się stało. Porucznik Osiecki 7 lipca został uprowadzony do lasu
i zamordowany przez bolszewików. Wraz z nim zginął jego zastępca i woźnica.
Po likwidacji dowódcy samoobrony Sowieci podporządkowali ją sobie
i przemianowali na oddział partyzancki imienia Feliksa Dzierżyńskiego.
Zgładzonego polskiego oficera zastąpił nowy dowódca – lejtnant Grigorij
Sitajło. Oczywiście bolszewik.
W sierpniu 1943 roku na Zasłucze przybył oddział Władysława Kochańskiego
„Bomby”, którego przygody opisałem w poprzedniej części tej książki. Oficer
ten – jak „Drzazga” po przybyciu do Przebraża – zaakceptował panujące na
nowym terenie warunki. On również zawarł lokalny pakt z sowieckimi
partyzantami. Obie strony wspólnie zwalczały banderowców, dochodziło też do
rozmaitych spotkań towarzyskich, które dzisiaj wywołują głęboki niesmak.
Generał Kowpak – wspominał Władysław Kobylański – przybył ze swymi
bojcami do naszego obozu. Cały jego oddział został poczęstowany grochówką,
a generał Kowpak był gościem naszego sztabu. Po obiedzie szef „Opór” wysłał
kompanię honorową. Staliśmy w dwuszeregu. Nadszedł generał Kowpak
w towarzystwie kapitana „Bomby”. Padła komenda:
– Baczność! Na ramię broń! Na prawo patrz!
Generał Kowpak wolnym krokiem przeszedł wzdłuż kompanii honorowej
i przywitał nas po rosyjsku:
– Zdrastwujtie, rebiata!
Odpowiedzieliśmy:
– Czołem, panie generale!
Generał uroczyście przeszedł przed naszym frontem, a jego zimny stalowy
wzrok nie pominął niczego. Wydawało mi się, jak gdyby sam do siebie powtarzał
kilkakrotnie słowa:
– Ładno! Ładno! Ładno!
Był to człowiek w podeszłym wieku, wyglądał dziarsko. Ubrany był w długi
skórzany płaszcz, czapkę futrzaną, buty z cholewami. Trzymał w ręku laskę
sięgającą ramienia. Przy pasie miał dwa nagany.

A tak wizytę generała Kowpaka zapamiętał Czesław Piotrowski:

Siedzący przy ognisku, już po sutym obiedzie, generał Kowpak był bardzo
wesoły, bez przerwy o czymś rozmawiał i dowcipkował, bo siedzący wokół niego
nasi dowódcy i starszyzna sowiecka coraz to wybuchali głośnym śmiechem. Ja
z kolegami obserwowałem zza krzaków naszych gości z wielkim
zainteresowaniem. Generał Kowpak palił jeden po drugim grube papierosy, które
sam robił z machorki zawijanej w papier. Po krótkiej przerwie i odpoczynku
przespacerował się w towarzystwie „Wujka” [drugi pseudonim Władysława
Kochańskiego „Bomby”] po terenie naszego obozu, spotkał się z naszymi
dziewczętami, z którymi śpiewał ukraińskie dumki i posłuchał polskich piosenek.
„Wujek” podarował Kowpakowi swoją bryczkę wraz z końmi. Kowpak
podarował „Wujkowi” nową pepeszę i niemiecki pistolet wielostrzałowy
w drewnianej kaburze, po czym odjechał.

Z kolei ojciec Serafin Kaszuba, który w 1943 roku objął parafię w Hucie
Starej, wspominał uroczyste obchody polskiego Święta Niepodległości.
„Bomba” zaprosił na nie bolszewików. A więc przedstawicieli tej siły, która na
polską niepodległość dybała. Polscy partyzanci przemaszerowali przed
Sowietami, a później odbyła się – jakżeby inaczej – suto zakrapiana biesiada.
Byli zaproszeni goście z sowieckiej partyzantki. Panował nastrój braterskiej
przyjaźni. Śpiewano razem Wołgę i polski hymn narodowy. Przy końcu brzęk
tłuczonych szkieł zmieszał się z ogólną wrzawą. Poważny stary pułkownik ze
złożonymi rękoma prosił o błogosławieństwo:
– Ja ruski czełowiek, no pobłogosław mienia.

„Bomba” często składał swoim sojusznikom rewizyty i chętnie zaglądał do


sowieckich obozów partyzanckich. Formalnie czerwoni zapraszali na „czaj-
pitie”, ale pod tym określeniem krył się zwykły bimber. W efekcie dochodziło do
kolejnych polsko-bolszewickich pijatyk.
Proszę mnie dobrze zrozumieć. Władysław Kochański był bardzo dzielnym
oficerem, a zasługi, jakie położył w obronie Polaków w Hucie Stepańskiej i na
Zasłuczu, są nie do przecenienia. Jego współpraca z bolszewikami bez wątpienia
opierała się na chłodnej kalkulacji. Sowieci byli cennym sojusznikiem
w rozpaczliwej walce o życie polskich cywilów na Zasłuczu. Czy jednak
rzeczywiście ta współpraca musiała się odbywać przy akompaniamencie
sowieckich pieśni rewolucyjnych i w oparach samogonu?
Zapraszanie bolszewików do polskiego obozu i prezentowanie im żołnierzy
było zresztą skrajnie nieodpowiedzialne i krótkowzroczne. Aleksander Gogun
w swojej książce Partyzanci Stalina na Ukrainie zwrócił uwagę, że przyniosło to
Armii Krajowej opłakane skutki. Znacznie bowiem ułatwiło NKWD
rozpracowanie i rozbicie polskiego podziemia, gdy Wołyń ponownie dostał się
pod okupację bolszewicką.
Ta fraternizacja „Bomby” z bolszewikami miała również dość nieoczekiwane,
smutne skutki. Otóż Władysław Kochański najwyraźniej przesiąkł duchem
swoich sojuszników i zaczął brać z nich przykład. W szeregach swojego
oddziału z czasem wprowadził rządy dyktatorskie, przeprowadził również
wewnętrzną czystkę. Jej ofiarą padli żołnierze, którym nie podobały się bliskie,
przyjazne kontakty Kochańskiego z czerwonymi.
Sprawa ta jest mętna i wciąż nie do końca rozwikłana. Najbardziej
przekonujące jej wyjaśnienie przedstawił w swoich wspomnieniach Czesław
Piotrowski. Otóż w oddziale „Bomby” służyło trzech braci Kopijów – Zygmunt,
Stefan i Franciszek. To oni zorganizowali pierwszy lotny oddział samoobrony
w Hucie Stepańskiej, który potem przejął „Bomba”. Między Kopijami
a Kochańskim dochodziło do napięć, zadrażnień i nieporozumień.
Hardzi chłopcy, którzy stracili całą rodzinę w banderowskich rzeziach,
w rozmowach z kolegami otwarcie krytykowali swego dowódcę. W efekcie
„Bomba” postanowił się z nimi rozprawić. Wysłał w teren trzy kilkuosobowe
patrole, w każdym z nich umieszczając jednego Kopija. Pozostałym żołnierzom
– zaufanym dowódcy – powiedziano, że Kopijowie dopuścili się zdrady i należy
ich zlikwidować.
Gdy patrole znalazły się głęboko w lesie, dwaj z braci zostali podstępnie
zamordowani. Ich ciała zagrzebano w niewiadomych miejscach. Najmłodszy
z Kopijów, Franek, został ranny w rękę i uciekł. Przerażony przybiegł do obozu.
Tam zatrzymali go żandarmi, byli polscy policjanci w niemieckiej służbie.

„Zieloni” nie byli nigdy darzeni przez nas sympatią – pisał Czesław Piotrowski. –
Chyba ze względu na swój wygląd zewnętrzny (niemieckie mundury), odmienny
sposób bycia i przejawianie często bezwzględności. Z nich to właśnie „Wujek”
utworzył pluton żandarmerii, który z biało-czerwonymi opaskami na swoich
zielonych mundurach i orzełkami na niemieckich furażerkach był dobrze znany
w naszym obozie i okolicy. Oni urządzili areszt polowy w zagrodzie z żerdzi
w głębi lasu, gdzie przetrzymywano ukaranych aresztem naszych chłopaków oraz
inne osoby podejrzane. Oni również wykonywali wyroki śmierci na kilku
złapanych w terenie osobach nam wrogich.

Właśnie ci żandarmi aresztowali rannego Franka Kopija – wesołego,


powszechnie lubianego chłopca. Został on odprowadzony na bok i niemal na
oczach partyzantów zastrzelony z pistoletów. W efekcie plan „Bomby”, aby całą
sprawę załatwić po cichu, spalił na panewce. Chcąc wyjaśnić sytuację
zdezorientowanym żołnierzom, dowódca zarządził zbiórkę całego oddziału.

Ustawiono nas w dwuszeregu w podkowę – wspominał Piotrowski. – Za chwilę


zjawił się „Wujek”. Był blady i zdenerwowany. Zauważyliśmy, że wokół nas
ustawił się pluton żandarmerii z bronią. Poczuliśmy wiszące nad nami jakieś
niebezpieczeństwo.
Najpierw odczytano z przygotowanej listy nazwiska kilkunastu chłopaków,
którym kazano wystąpić z szyku i ustawić się w dwuszeregu. Natychmiast wokół
nich zjawiła się grupa uzbrojonych „zielonych”, a „Wujek” podniesionym głosem
oświadczył:
– Jesteście aresztowani za współudział w przygotowywanym spisku przeciwko
naszemu oddziałowi, przeciwko mnie…
Byliśmy zszokowani.

Żołnierze zatrzymani na placu apelowym zostali wtrąceni do wspomnianego


polowego więzienia. Przez dwa tygodnie wyprowadzano ich do ciężkiej pracy,
którą wykonywali pod lufami żandarmów. Po tym czasie wypuszczono ich na
wolność. Było to zasługą młodego podchorążego „Kazika”, który zaprotestował
przeciwko metodom „Bomby”. Między oficerami doszło do awantury, która
zakończyła się próbą samobójczą „Kazika”. Chłopak strzelił sobie z pistoletu
w podbródek. Wstrząsnęło to „Bombą”, który w efekcie kazał zwolnić
aresztowanych.
Czy bracia Kopijowie rzeczywiście szykowali „pucz”? Według Czesława
Piotrowskiego był to wymysł Władysława Kochańskiego, pretekst, który
pozwolił mu się pozbyć nielubianych żołnierzy i konkurentów do władzy. Nie
można jednak wykluczyć, że ambitni bracia planowali zabrać swoich ludzi,
odłączyć się od oddziału i wyjechać do Przebraża. O spisku na życie „Bomby”
nie może być jednak mowy.

Trudno jednak nie tylko mnie, ale również wielu świadkom tych wydarzeń,
z którymi niejednokrotnie się kontaktowałem, uwierzyć w ten zamach – pisał
Piotrowski. – Był on już wówczas zbyt wielkim autorytetem i otoczył się zbyt
liczną ochroną osobistą spośród oddanych sobie ludzi, aby to mogło się udać.

Według weterana AK sporo winy za tragedię ponoszą „usłużni”, którzy


donosili „Bombie” o tym, że bracia Kopijowie krytykują dowódcę. Jednym
z żołnierzy, którzy przekazali Kochańskiemu takie informacje, był Władysław
Kobylański. Zygmunt Kopij powiedział mu podobno: „Co ty myślisz o tym
całym «Bombie»? Ja nie mam do niego zaufania. To jego kumanie się
z bolszewikami wcale mi się nie podoba”. Takie słowa rzeczywiście mogły paść.
Natomiast twierdzenie Kobylańskiego, że Kopij kazał mu Kochańskiego
„sprzątnąć”, wydaje się jednak konfabulacją.
Całą sprawę „Bomba” załatwił po bolszewicku.
Dość jednak tej dygresji. Wróćmy do sprawy współpracy z czerwoną
partyzantką. Jeżeli „Bomba” liczył na to, że wspólnie przelana krew i wspólne
biesiady uratują go przed losem „Drzazgi”, grubo się przeliczył. Sytuacja
potoczyła się bowiem dokładnie tak jak w Przebrażu. Najpierw bolszewicy
chętnie współpracowali z oddziałem AK, ale gdy do Wołynia zaczął zbliżać się
front, przystąpili do likwidacji polskich niepodległościowców. Tu nie mogło być
żadnych sentymentów.

Politycznie to ludzie dosyć ciemni – raportował na temat oficerów AK jeden


z sowieckich oficerów, Petro Werszyhora. – Chociaż dobrze przyuczeni do
parlamentarnych i burżuazyjno-partyjnych wykrętasów. Temu narodowi ciągle
jeszcze śni się Polska z balami i ułanami, Polska wytworna jak Francja.
Bolszewicy zamierzali takie fanaberie wybić polskim „paniczykom” z głowy.
Ratunkiem dla „Bomby” było przedarcie się na koncentrację powstającej
w pobliżu Kowla i Włodzimierza dywizji AK. Gdy sztuka ta mu się nie udała
i musiał powrócić na Zasłucze – czekali już na niego bolszewicy. Sowieci nie
zamierzali tolerować na bezpośrednim zapleczu frontu jakichkolwiek oddziałów,
nad którymi nie mieli kontroli. A tym bardziej kierowanych przez skoczka
spadochronowego z Anglii!
„Bomba” 21 grudnia 1943 roku dostał zaproszenie od bolszewików na naradę
we wsi Bronisławka. Z polskim oficerem miał konferować sam generał Michaił
Naumow. „Bomba” oczywiście… pojechał. Warto przy tym odnotować, że
kapitan Kochański był bardziej zapobiegliwy niż „Drzazga”, wziął bowiem ze
sobą kilkunastu uzbrojonych ludzi. Na niewiele się to jednak zdało. Jego eskorta
została na zewnątrz miejsca spotkania, a do środka wszedł tylko w towarzystwie
swojego sztabu. „Weszliśmy do mieszkania, w którym generała nie było –
wspominał uczestnik niefortunnej wyprawy. – Były natomiast wymierzone w nas
lufy pistoletów. O oporze nie było mowy. Przyłożono nam pistolety do głów
i powiązano nas”.
Jednocześnie egzekutorzy NKWD otoczyli czekającą na zewnątrz ochronę.
Jeden z Polaków – Henryk Sawicki – nie chciał się poddać i został na miejscu
zastrzelony. Sowieccy oficerowie mieli pistolety z tłumikami, dlatego „Bomba”
i jego sztab nie słyszeli wystrzałów.
Z dalszej relacji cytowanego wyżej oficera – którą zamieścił w swojej książce
Władysław Kobylański – wynika, że po pewnym czasie grupa aresztowanych
oficerów została zawieziona na leśne lotnisko i wpakowana do samolotu.
Maszyna poleciała do Moskwy, gdzie oficerowie AK trafili natychmiast na
Łubiankę. Tam poddano ich intensywnemu śledztwu.
Nieco inną wersję wydarzeń przedstawił członek ochrony „Bomby”,
plutonowy Lucjan Paczewski „Staszek”. Według niego po zakończeniu rozmów
jeden z oficerów sowieckich o pseudonimie „Bohun” zaprosił „Bombę” do
sąsiedniej wsi Zawołocze „na kolację, inaczej mówiąc na popicie”. Tam
w osobnym pomieszczeniu bawił się sztab kapitana Kochańskiego, a w osobnym
jego ochrona.

Na stole stały zakąski i gąsiory z wódką – wspominał „Staszek”. – Zaczęła się


popijocha. Sowieccy partyzanci zaczęli tańczyć jakiś pełen grozy taniec gruziński,
a myśmy stali wokoło i klaskali w dłonie. W pewnym momencie wpadli do
naszego pokoju sowieccy oficerowie z „Bohunem” na czele. Komisarz „Bohun”
wystrzelił w Kopija [nazwisko często występujące w oddziale – P.Z.], zabijając go
na miejscu. A nas, nie rozumiejących, co się dzieje, złapało po kilku na jednego,
wykręcając ręce do tyłu, wiążąc i rozbierając. Po chwili leżeliśmy skrępowani jak
barany, a nad nami stali nasi przyjaciele z automatami gotowymi do strzału.
Kopija wyciągnięto zaraz za nogi i wytarto podłogę.

Na miejscu bolszewicy zamordowali kilku polskich żołnierzy – resztę


zapakowali na sanie i ruszyli w drogę. Według wersji „Kazika” konwój
przekroczył front i dopiero z Kijowa „Bomba” i jego towarzysze niedoli zostali
przetransportowani samolotem na Łubiankę. Po drodze, przy leśnym
obozowisku, oficerowie NKWD rozstrzelali kolejnych Polaków. Do Moskwy
z osiemnastu akowców dotarło zaledwie siedmiu.
Oddział „Bomby” po aresztowaniu dowódcy uległ dezintegracji. Część
żołnierzy się rozeszła, jeszcze inni przystąpili do bolszewików. Tylko część –
pod komendą nowego dowódcy – podjęła drugą próbę przebicia się na
koncentrację formującej się dywizji AK. Spora grupa żołnierzy po prostu
pozostała na Zasłuczu, uznawszy, zresztą słusznie, że ich obowiązkiem jest
obrona żon i dzieci, a nie zabawa w antyniemiecką partyzantkę.
Sam „Bomba” po przewiezieniu do Moskwy otrzymał propozycję przejścia
na stronę Sowietów i objęcia funkcji oficerskiej w armii Berlinga. Odmówił
i wkrótce znalazł się w łagrze. Wyrok: dwadzieścia pięć lat pozbawienia
wolności. Dzielny polski oficer musiał wydobywać miedź w kopalni na skutej
lodem Kamczatce. Z bolszewickiej katorgi wycieńczony i schorowany powrócił
dopiero w 1956 roku.
Podstępne zamordowanie porucznika Jana Rerutki „Drzazgi” oraz
uprowadzenie kapitana Władysława Kochańskiego „Bomby” były jasnymi
sygnałami dla wołyńskiego dowództwa AK. Oczywistym probierzem
sowieckich intencji. Agresywne zachowanie Sowietów nie pozostawiało żadnych
wątpliwości, jaki jest ich stosunek do Armii Krajowej i polskiej niepodległości.
Trzeba było być ślepcem, aby tego nie dostrzec. Niestety naszym podziemiem
podczas II wojny światowej rządzili właśnie ślepcy.
3

Operacja „Harakiri”

17 września 1939 roku Związek Sowiecki dokonał inwazji na Polskę.


Na początku listopada 1939 roku Związek Sowiecki zaanektował połowę
terytorium Rzeczypospolitej.
W latach 1939–1941 Związek Sowiecki deportował kilkaset tysięcy Polaków
do straszliwych łagrów i kołchozów Syberii i Kazachstanu.
W kwietniu 1940 roku Związek Sowiecki strzałem w tył czaszki zgładził
ponad 20 tysięcy polskich oficerów i przedstawicieli elit.
W czerwcu 1941 roku Związek Sowiecki na polskich ziemiach wschodnich
wymordował kilkadziesiąt tysięcy więźniów politycznych.
Przez całą wojnę Związek Sowiecki stał na stanowisku, że Wilno, Lwów
i inne polskie miasta po wojnie mają się znaleźć w jego granicach.
W kwietniu 1943 roku, po tym jak w Katyniu odnaleziono ciała
pomordowanych polskich oficerów, Związek Sowiecki zerwał stosunki
z polskim rządem.
W latach 1942–1943 grasujący na polskich ziemiach wschodnich sowieccy
partyzanci podstępnie mordowali dowódców AK i rozbijali polskie oddziały.
Wszystkie te fakty były doskonale znane zarówno polskiemu rządowi na
emigracji, jak i kierownictwu Polskiego Państwa Podziemnego. I wszystkie te
fakty jasno wskazywały, że Związek Sowiecki jest śmiertelnym wrogiem
Rzeczypospolitej. Tu nie mogło być żadnych złudzeń. Dla każdego trzeźwo
myślącego człowieka było oczywiste, że zajęcie polskiego terytorium przez
Armię Czerwoną nie będzie żadnym wyzwoleniem, lecz nową okrutną okupacją.
Jednego wroga miał zastąpić drugi wróg.
W tej sytuacji logika wskazywałaby, że Polskie Państwo Podziemne miało
dwie możliwości: mogło się zachować romantycznie lub realistycznie.
Scenariusz romantyczny to oczywiście rzucenie Armii Krajowej do
straceńczego boju z wkraczającą Armią Czerwoną. Polskie wojsko podziemne
zostałoby przez bolszewików starte na proch, ale przynajmniej świat by się
dowiedział, że Polacy nie zamierzają bez walki oddać połowy swojego
terytorium Stalinowi i jego zbirom.
Scenariusz realistyczny to oczywiście rozwiązanie AK i zejście do głębszego
podziemia. Tym razem antysowieckiego. Uznanie, że pod niemiecką okupacją
naród polski przelał tak wiele krwi, że teraz – w obliczu wojennej klęski i nowej
okupacji sowieckiej – należy zapobiec dalszym ofiarom. Zadbać o substancję
biologiczną narodu.
Na początku 1944 roku doszło jednak do sytuacji zdumiewającej, która nie
ma odpowiednika w ponadtysiącletnich dziejach państwa i narodu polskiego.
Polskie Państwo Podziemne nie zrealizowało ani scenariusza romantycznego, ani
realistycznego. Polskie Państwo Podziemne wybrało drogę obłędu. Tylko
szaleństwem można bowiem wytłumaczyć rozkazy, które wydano Armii
Krajowej.
Generał Tadeusz Bór-Komorowski, jego oficerowie i wspierający ich
z Londynu premier Stanisław Mikołajczyk nakazali oficerom i żołnierzom AK…
podjąć współpracę z sowieckim okupantem! Współpracę w podboju własnej
ojczyzny. Ogłosili bowiem, że Związek Sowiecki, „sojusznik naszych
sojuszników”, wcale nie jest naszym wrogiem…
W ramach akcji „Burza” – jak nazwano ten obłęd – zarówno polska
konspiracja wojskowa, jak i struktury administracji cywilnej miały się
całkowicie ujawnić przed oddziałami Armii Czerwonej. Powitać morderców
z katyńskiego lasu chlebem i solą na polskiej ziemi. A następnie okazać im pełną
pomoc w wypieraniu Niemców z polskiego terytorium.

Wszystkie nasze przygotowania wojenne zmierzają do działań zbrojnych przeciw


Niemcom – pisał generał Tadeusz Bór-Komorowski w rozkazie z 20 listopada
1943 roku. – W żadnym wypadku nie może dojść do działań zbrojnych przeciw
Rosjanom wkraczającym na ziemie nasze w ślad za ustępującymi pod ich
naporem Niemcami, poza koniecznymi aktami samoobrony, co jest naturalnym
prawem każdego człowieka.

W dalszej części tego kuriozalnego rozkazu dowódca AK informował swoich


podwładnych, jak w poszczególnych okręgach ma przebiegać „Burza”:

Wobec wkraczającej na ziemie nasze regularnej armii rosyjskiej wystąpić w roli


gospodarza. Należy dążyć do tego, aby naprzeciw wkraczającym oddziałom
sowieckim wyszedł polski dowódca mający za sobą bój z Niemcami i wskutek
tego najlepsze prawo gospodarza. Miejscowy dowódca polski winien się zgłosić
wraz z mającym się ujawnić przedstawicielem cywilnej władzy administracyjnej
u dowódcy oddziałów sowieckich i stosować się do jego życzeń.
Czytając to dziś, trudno nie złapać się za głowę. Jak można było wymyślić
coś równie idiotycznego?! Jak można było narażać własnych ludzi na tak
straszliwe niebezpieczeństwo?!
Otóż przywódcy Polskiego Państwa Podziemnego uważali, że „Burza”…
udowodni dobrą wolę Polaków wobec Związku Sowieckiego. Krew przelana
wspólnie przez żołnierzy AK i Armii Czerwonej w boju z cofającymi się
oddziałami Wehrmachtu miała otworzyć drogę do kompromisu i porozumienia
między Polską a Związkiem Sowieckim. Stalin miał się tak wzruszyć polskim
heroizmem i chęcią do współpracy, że zrezygnowałby z planów ujarzmienia
Rzeczypospolitej.
W rzeczywistości operacja „Burza” mogła przynieść tylko jeden skutek:
całkowite zniszczenie Armii Krajowej i Polskiego Państwa Podziemnego.
Fizyczną zagładę olbrzymiej części ich żołnierzy i urzędników oraz likwidację
większości struktur konspiracyjnych.
Zarówno przez Niemców, przeciwko którym AK miała wystąpić zbrojnie, jak
i przez Sowietów, przed którymi AK miała się ujawnić.
Szalony plan „Burzy” – co przyznawał sam generał Komorowski w depeszy
z 1 stycznia 1944 roku – był jaskrawym złamaniem instrukcji naczelnego wodza.
Generał Kazimierz Sosnkowski, jak wielu innych rozsądnych Polaków, uważał
bowiem pomysł ujawnienia się przed bolszewikami za absurd. A walkę
z konającą III Rzeszą – za niepotrzebne marnowanie sił.

Generał słuchał uważnie – wspominał Jan Nowak-Jeziorański. – Potakiwał od


czasu do czasu głową, nie przerywając, dopóki nie doszedłem do punktu,
w którym była mowa o zamiarach wzmożenia dywersji na tyłach cofających się
wojsk niemieckich, w razie gdyby doszło do uporządkowanego odwrotu Niemców
przez ziemie polskie przed napierającymi wojskami sowieckimi.
– Tego nie rozumiem – przerwał generał. – Jeżeli Rosjanie wtargną do Polski
jako nowy zaborca i okupant, a wszystko wskazuje na to, że tak będzie, jaki sens
może mieć wzmożenie walki z Niemcami? Ściągniecie tylko na ludność i wojsko
jeszcze większe represje i ofiary. Miałoby to swoje uzasadnienie w wypadku,
gdyby Rosjanie przestali kwestionować nasze granice, nawiązali z powrotem
stosunki z naszym rządem i zaniechali ataków propagandowych. Z uwagi na to, co
nas czeka, nakazem chwili staje się unikanie ofiar i ograniczenie walki
z Niemcami do aktów koniecznej samoobrony. Jeśli Rosjanie wkroczą do Polski,
Armia Krajowa powinna pozostać w konspiracji albo należałoby wycofać
oddziały na zachód lub południe Polski.

Na początku 1944 roku było już jasne, że III Rzesza z kretesem przegra
wojnę. A co za tym idzie – że nie stanowi już żadnego zagrożenia dla
niepodległości Polski. Jest okupantem tymczasowym, którego wycofanie się
z terytorium Rzeczypospolitej było tylko kwestią miesięcy. Jednak Niemcy
wciąż byli na tyle silni, żeby pobić słabe oddziały AK, które próbowały ich
kąsać.
Czy po to rzesze młodych polskich patriotów przeżyły wojnę, żeby teraz
rzucać ich do straceńczej, krwawej walki z pokonanymi Niemcami? Jaki to
miało sens? W imię czego miała być składana ta ofiara?
„Skierowanie energii narodowej i jej siły materialnej przeciw Niemcom celem
ich dobijania wobec zbliżania się nowego, potężnego przeciwnika byłoby akcją
nieodpowiedzialnych głupców albo rosyjskich agentów” – ostrzegał pułkownik
Wacław Lipiński. „Nie ten wróg jest groźny, który odchodzi, lecz ten, który
przychodzi” – wtórował mu Władysław Studnicki.
Narażenie oddziałów AK na straszliwe straty w walce z Niemcami było tylko
jednym z zagrożeń wypływających z operacji „Burza”. Drugie – nie mniej
poważne – polegało na samym rozkazie ujawnienia się wojska i aparatu
administracyjnego przed Armią Czerwoną. Oznaczało to bowiem całkowitą
dekonspirację Polskiego Państwa Podziemnego przed sowieckimi organami
bezpieczeństwa – NKWD i Smierszem.
Sprawiało to, że akcja „Burza” była bez wątpienia najlepszym prezentem, jaki
mógł sobie wymarzyć Stalin. Wkraczając na teren Polski, bolszewicy
spodziewali się bowiem, że sowietyzacja i ujarzmienie Rzeczypospolitej nie
będą łatwe. Wiedzieli przecież, że Polacy dysponują potężną niepodległościową
organizacją konspiracyjną.
Wyglądało na to, że sowiecki aparat bezpieczeństwa czeka na terenie Polski
kolosalne zadanie: wytropienie, rozbicie struktur i aresztowanie tysięcznych
rzesz polskich konspiratorów walczących o niepodległość swojej ojczyzny.
Zbrodniarzy z NKWD czekała jednak miła niespodzianka. Ku zdumieniu
bolszewików wszyscy ci konspiratorzy sami się do nich grzecznie zgłosili.

Z całą pewnością można powiedzieć – ostrzegał pułkownik Ignacy Matuszewski


– że wcześniej czy później wszyscy przywódcy oddziałów armii podziemnej,
którzy ujawniają się władzom sowieckim, będą postawieni przed alternatywą:
albo przyłączyć się do Berlinga, albo iść na kaźń. Jeśli ktokolwiek z członków
gabinetu polskiego myśli, że może stać się inaczej, to jest może poczciwy, lecz na
pewno jest naiwny w stopniu niedopuszczalnym dla mężów stanu. Doświadczeń
z „dobrą wolą” Sowietów mieliśmy zbyt wiele, by wolno było o nich
lekkomyślnie zapomnieć.
Stało się dokładnie tak, jak przewidywali mądrzy Polacy. Oddziały AK, które
przystąpiły do wykonania „Burzy”, najpierw zostały zmasakrowane przez
Niemców, a następnie ich resztki powędrowały prosto do sowieckich łagrów,
więzień, bezpieczniackich katowni i na szubienice.
Operacja „Burza” stała się największym aktem autodenuncjacji w dziejach
świata. Tysiące najlepszych, najbardziej patriotycznych Polaków wydało
w łapska sowieckich oprawców ich własne dowództwo. Generał Bór-
Komorowski, podpisując rozkaz nakazujący wykonanie „Burzy”, podpisał
wyrok śmierci na tysiące swoich żołnierzy.
Dzieje polskie obfitują niestety w akty niepospolitej głupoty. Operacja
„Burza” bez wątpienia była spośród nich aktem najgłupszym. A pierwszy miał ją
wykonać… Wołyń. To bowiem na terytorium tego województwa postawił stopę
pierwszy żołnierz nacierającej Armii Czerwonej. Nastąpiło to nocą z 3 na 4
stycznia 1944 roku w rejonie Rokitna w powiecie sarneńskim.
Kilka dni później – 11 stycznia – Związek Sowiecki wydał oficjalny
komunikat, w którym kolejny raz poinformował, że połowę Rzeczypospolitej
uważa za swoje terytorium: „Konstytucja sowiecka ustanowiła granicę
sowiecko-polską odpowiadającą pragnieniom wyrażonym przez ludność
Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi w plebiscycie przeprowadzonym
w szerokich ramach demokratycznych w roku 1939”.
Mimo to pułkownik Kazimierz Bąbiński przystąpił do realizacji „Burzy”.
Wołyńska Armia Krajowa przystąpiła do spektakularnego samobójstwa.

W okresie przybliżania się frontu – planowali wołyńscy „sztabowcy” –


przeprowadzić organizację sił zbrojnych konspiracji do otwartych działań
bojowych przeciw cofającym się oddziałom niemieckim, a po nawiązaniu
łączności z oddziałami sowieckimi współpracować z nimi w dalszej walce.

7 stycznia 1944 roku pułkownik Kazimierz Bąbiński wydał rozkaz o wyjściu


z podziemia natychmiast po wkroczeniu Armii Czerwonej. Rozkaz ten dotyczył
nie tylko wszystkich oficerów i żołnierzy AK, ale również urzędników
administracji cywilnej wszystkich szczebli.

Należy ujawnić się wobec czołowych oddziałów sowieckich – pisał dowódca AK.
– We wszystkich miejscowościach, w których znajduje się ludność polska,
ujawnia się miejscowy komendant garnizonu z oddziałkiem garnizonowym. Dla
uzyskania pełnego obrazu istnienia władz polskich jest potrzebne, by razem
z komendantem garnizonu ujawnili się przedstawiciele administracji (sołtysi,
wójtowie, starostowie).
„Luboń” podkreślał, że cały plan uda się tylko wtedy, jeżeli ujawnienie będzie
natychmiastowe i na całym terenie. Wówczas – przewidywał polski oficer –
Sowieci nie będą mieli innego wyboru, niż korzystać z pomocy polskiej
administracji i wojska. A co za tym idzie – uznają ich istnienie. Sytuacja bardziej
prawdopodobna, czyli że Sowieci polskich urzędników aresztują, urzędy
rozpędzą i stworzą na Wołyniu własną administrację, jakoś „Luboniowi” do
głowy nie przyszła.
Uruchomiona została procedura samozagłady, która miała wyjątkowo
drastyczny i tragiczny przebieg.
4

Wieloryb zamiast piranii

15 stycznia 1944 roku pułkownik Kazimierz Bąbiński wydał rozkaz mobilizacji


podległych sobie konspiracyjnych struktur wojskowych. I stał się cud. Nagle
znaleźli się ludzie, znalazł się sprzęt i znalazła się broń. Karabiny maszynowe,
działka, radiostacje. Na miejsca koncentracji wyznaczono okolice Kowla
(zgrupowanie „Gromada”) i Włodzimierza Wołyńskiego (zgrupowanie
„Osnowa”). W sumie stawiło się tam około 6 tysięcy polskich żołnierzy.
To najlepszy dowód na to, jakie priorytety miała Armia Krajowa. Przez cały
rok 1943, gdy banderowcy metodycznie wyrzynali polskie wsie, rozkaz do
koncentracji nie został wydany. Mimo błagań Wołyniaków o ratunek AK nie
zdecydowała się wówczas na wystąpienie z pełną siłą.
Zrobiła to dopiero w styczniu 1944 roku. Jedenaście miesięcy po rozpoczęciu
banderowskiego ludobójstwa, a pół roku po jego apogeum, czyli krwawej
wołyńskiej niedzieli. Dopiero wtedy zmobilizowano wszystkich konspiratorów
i wydano całą broń z podziemnych magazynów.
Tak, niestety to prawda. Dla oficerów Armii Krajowej ważniejsze było
pomaganie bolszewikom niż ratowanie rodaków przed banderowskimi
siekierami. To operacja „Burza” była tą „wielką walką”, na którą oficerowie AK
szykowali się przez całą wojnę, na którą oszczędzali siły.

Ogłoszono powstanie 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK – wspominała pani


Monika Śladewska. – Do Kupiczowa ściągali członkowie konspiracji z całej
okolicy. Oprócz piechoty pojawiły się też oddziały konne. Niektórzy kawalerzyści
mieli przedwojenne mundury, a przy boku szable. Przeciągnięto linie telefoniczne.
Uruchomiono piekarnie, młyny, rzeźnię i masarnię. W Kupiczowie dosłownie
zawirowało. Odnosiłam wrażenie, że Wojsko Polskie nagle wyszło spod ziemi.

Wszystko pięknie – tylko dlaczego dopiero teraz? Dlaczego Wojsko Polskie


nie „wyszło nagle spod ziemi” w lipcu 1943 roku, gdy było naprawdę potrzebne?
Ci sami wojskowi, którzy pół roku wcześniej nie kwapili się do udzielania
pomocy cywilom z płonących polskich wsi, teraz z olbrzymią energią i ochotą
rzucili się do współdziałania z Armią Czerwoną.
Dlaczego Komenda Główna AK nie nakazała pułkownikowi Bąbińskiemu
ogłosić mobilizacji w roku 1943? Gdyby na Wołyniu działała wówczas licząca 6
tysięcy żołnierzy polska siła zbrojna, prawdopodobnie do ludobójstwa w ogóle
by nie doszło. A już na pewno nie przybrałoby ono tak apokaliptycznych
rozmiarów.
Eksterminacja Polaków była bowiem tak totalna i drastyczna dlatego, że UPA
przez pierwsze pół roku nie napotykała żadnego poważnego oporu ze strony
polskiego podziemia. Ta bezkarność rozbestwiła banderowców i zachęciła ich do
kolejnych mordów i pogromów.
Gdyby pułkownik Bąbiński zmobilizował swoje oddziały wcześniej,
banderowcy by na taki twardy opór natrafili. Dobrze zorganizowane
i wyszkolone polskie oddziały miały znaczną przewagę nad liczniejszymi, ale źle
zorganizowanymi, uzbrojonymi i dowodzonymi grupami leśnymi UPA.
Niestety jednak – powtórzmy to jeszcze raz – priorytetem dla pułkownika
Bąbińskiego była walka z Niemcami w sojuszu z bolszewikami. Walka
bezsensowna i straceńcza. Walka, która nie przyniosła i nie mogła przynieść
Polsce oraz Polakom żadnych korzyści. Przyniosła tylko straszliwe straty –
dalszy bezsensowny przelew krwi, nieopisane cierpienia i wielki zawód.
O ile ratowanie Wołyniaków przed banderowcami leżało w interesie narodu
polskiego, o tyle operacja „Burza” była z interesem narodu polskiego sprzeczna.
Pierwsze działanie było bowiem obliczone na ratowanie polskiej substancji
biologicznej, a drugie doprowadziło do kolejnego jej uszczuplenia.
Wołyńskie wojsko – i tu docieramy do najbardziej tragicznego wymiaru tej
historii – zostało bowiem zmarnowane. Żołnierze, którzy tak bardzo przydaliby
się w 1943 roku, gdy mogli skutecznie bronić polskich wsi i miasteczek, w 1944
roku zostali poprowadzeni przez swoich przywódców na rzeź. Nie ma
wątpliwości, że olbrzymi patriotyzm, wolę walki i poświęcenie tych ludzi
należało wykorzystać zupełnie inaczej.

Już sama koncepcja „Burzy” była niedorzeczna. Rozkazy, które wydał


pułkownik Bąbiński, były jednak jeszcze bardziej niedorzeczne. Generał Bór-
Komorowski w instrukcji z 20 listopada rozkazywał co prawda, by Okręg Wołyń
do walki wystąpił „całością uzbrojonych sił i posiadanych środków”, zakładał
jednak, że operacja „Burza” będzie „wzmożoną akcją dywersyjną”.
Zgodnie z tą koncepcją zmobilizowane siły okręgu miały zostać podzielone
na wiele małych oddziałów partyzanckich, które miały nękać tyły wycofujących
się armii niemieckich. Przeprowadzać akcję zaczepną, a następnie błyskawicznie
odskakiwać w odstępy leśne, aby umknąć pogoni i uniknąć osaczenia. Akcja
taka miała zostać przeprowadzona na terenie całego Wołynia – od wschodnich
rubieży aż po Bug. Miało to udowodnić, że polska konspiracja działa wszędzie
i po wojnie cały Wołyń powinien znaleźć się w granicach Polski. Koncepcję tę
nazwijmy „koncepcją piranii”.
Niestety pułkownik Bąbiński miał inny pomysł. On zrealizował „koncepcję
wieloryba”: skoncentrował wszystkie zmobilizowane siły w zachodniej części
województwa, w okolicach Kowla i Włodzimierza Wołyńskiego. A następnie
połączył je w jedną olbrzymią jednostkę – 27. Wołyńską Dywizję Piechoty
Armii Krajowej. Mozolny proces jej formowania trwał dwa i pół miesiąca,
a efekt był niezadowalający. Zupełnie nie przystawał do warunków walki, jaką
mieli stoczyć polscy żołnierze.
Wydaje się, że fatalny wpływ na pułkownika Bąbińskiego miały kiepskie rady
majora Tadeusza Klimowskiego „Ostoi”.

Wobec dużej przewagi wszystkich trzech wrogich nam czynników: niemieckiego,


ukraińskiego i sowieckiego – pisał ten oficer na początku 1944 roku – działania
rozproszone po całym Wołyniu oddziałów własnych nie dadzą pozytywnych
rezultatów. Oddziały wykonują swoje fragmenty działań, lecz zostaną starte jak
rozsypane ziarno, o którym nikt nic nie będzie wiedział. Realnym w naszym
warunkach zdaje się jest rozwiązanie następujące:
a) Wybrać rejon operacyjny całości sił zbrojnych Wołynia
b) przeprowadzić koncentrację wszystkich oddziałów partyzanckich
c) wykonać zadanie całością sił.

Bąbiński chętnie przychylił się do tych argumentów, odpowiadały bowiem


jego wybujałym ambicjom. Pułkownik – tak jak jego koledzy walczący na
Zachodzie – chciał bowiem dowodzić wielką jednostką. Chciał toczyć
prawdziwe walki frontowe, a nie chować się po lasach. Problem polegał na tym,
że nie miał do tego środków.
Hurrapatriotyczni publicyści często z dumą piszą, że 27. Dywizja była
„największą partyzancką jednostką w dziejach okupowanej Europy”. To, że
Armia Krajowa zdołała stworzyć taką dywizję, ma według nich być dowodem na
potęgę naszej konspiracji, jej sprawność organizacyjną i – oczywiście – geniusz
jej dowódców. Musimy być z tego dumni. W rzeczywistości jest na odwrót.
Stworzenie takiej jednostki o fachowym przygotowaniu dowódców wołyńskiej
AK świadczy jak najgorzej.
27. Dywizja AK była bowiem zbyt duża. Jej wielkość nie była wcale jej
zaletą, lecz główną wadą. Odbierała polskim partyzantom wszystkie ich atuty –
szybkość ataku i odwrotu, mobilność, możliwość „zgubienia” się w lasach
i puszczach Wołynia. 27. Wołyńska Dywizja AK była niezdarnym, powolnym
wielorybem, który wpłynął do dmuchanego dziecięcego basenu. A nad tym
basenem stanął wielorybnik z harpunem.
A to jeszcze nie wszystko! Otóż pułkownik Bąbiński pierwotnie wcale nie
planował, że sformuje dywizję, ale… trzybrygadowy korpus! Wielki związek
taktyczny, w skład którego miało wejść 28–30 tysięcy żołnierzy. Była to
oczywiście czysta fantazja, mrzonka. Nie przeszkodziło to jednak „Luboniowi”
głośno sarkać, gdy na koncentrację w okolice Kowla i Włodzimierza przybyło
„zaledwie” 6 tysięcy ludzi.
Jak wyżywić taką masę wojska? Jak ją zaopatrzyć w amunicję? Jak ukryć
przed nieprzyjacielem? Pytań tych „Luboń” najwyraźniej sobie nie zadawał.
Absurdalność pomysłów Bąbińskiego rozumiał nawet – niegrzeszący
zmysłem operacyjnym – generał Tadeusz Bór-Komorowski. Zganił on
pułkownika Bąbińskiego za samowolną zmianę koncepcji i sprzeciwił się
pomysłowi utworzenia 27. Dywizji. W rozkazie z 10 lutego 1944 roku domagał
się, aby „Burza” została przeprowadzona zgodnie z pierwotnym planem
i w całym okręgu. Tak, aby pokazać światu, że „na terenie całego Wołynia
istnieje żołnierz polski broniący ofiarnie swych praw do tej dzielnicy”.
Według profesora Andrzeja Leona Sowy to właśnie ta niesubordynacja stała
się powodem zdymisjonowania pułkownika Bąbińskiego przez Komendę
Główną AK. „Luboń” opuścił Wołyń, a jego miejsce zajął major Jan Kiwerski
„Oliwa”. Stanowisko dowódcy 27. Wołyńskiej Dywizji objął on w połowie
lutego 1944 roku.
Był to znakomity oficer, który niestety musiał teraz pić piwo nawarzone przez
poprzednika. O rozformowaniu 27. Dywizji – z przyczyn oczywistych – nie
mogło być już mowy. Sprawy zaszły za daleko. „Oliwa” – za co mu chwała –
próbował naprawiać błędy „Lubonia” i rozpuścić do domów choćby część
żołnierzy, którzy przybyli na koncentrację. Niestety groziło im to poważnym
niebezpieczeństwem. „Praktycznie rzecz biorąc – meldował major Kiwerski 17
lutego 1944 roku – wszystkie nasze oddziały są już ujawnione. Tylko niedużą
część żołnierzy uda mi się zdemobilizować, gdyż gros nie wykona rozkazu
powrotu do domów”.
Mimo to na początku marca nowy dowódca 27. Dywizji AK podjął taką
próbę i wydał wyjątkowo mądry i rozsądny rozkaz 583-3:

Polecam zwolnić z oddziałów partyzanckich tych wszystkich żołnierzy, którzy


wyrażą chęć powrotu do domu. Broń, którą żołnierz przyniósł ze sobą, należy mu
zwrócić. Wyjaśniam, że żołnierz zwolniony z oddziałów partyzanckich dalej pełni
swą służbę, lecz z innym zadaniem. Chodzi o to, by rodziny polskie miały
bezpośrednią obronę przed Ukraińcami.
Swoim oficerom – niezadowolonym z perspektywy uszczuplenia szeregów –
major Kiwerski wyjaśniał:

Rozkaz numer 583-3 ma na celu zatrzymanie w oddziałach partyzanckich tylko


elementu doborowego. Ponadto nie chcę ogałacać terenu Wołynia z ludności
polskiej. Wołyń jest i będzie nasz, a więc muszą tu zostać Polacy. A dla ich
obrony i pewna część żołnierzy.

Choć niewątpliwie próba naprawienia zła wyrządzonego przez pułkownika


„Lubonia” godna jest najwyższej pochwały, było już na to zbyt późno. Wokół 27.
Dywizji wkrótce zaczęły się bowiem zaciskać kleszcze okrążenia. O powrocie
do domów nie mogło już być mowy…
5

Cywile na pastwę UPA

Dramat mobilizacji ogłoszonej przez pułkownika Bąbińskiego polegał na tym, że


oficer ten zupełnie się nie liczył z bezpieczeństwem polskich cywilów.
Apodyktycznie zażądał, aby na punkty koncentracji stawili się wszyscy
uzbrojeni Polacy. A więc również żołnierze oddziałów partyzanckich AK, które
chroniły polskie wsie przed UPA, a nawet członkowie samoobron. Doprowadził
do tego, że ostatnie skupiska Polaków na Wołyniu pozostały bez żadnej obrony.
Nad tymi nielicznymi Polakami, którzy przeżyli banderowskie ludobójstwo,
ponownie zawisła groźba eksterminacji. UPA szykowała się bowiem do
„dorzynek”, ostatniego aktu depolonizacji Wołynia, który miał nastąpić, gdy
opuszczą go Niemcy. Jak można było w takiej sytuacji usuwać z polskich
miejscowości samoobronę? Niestety, dla „Lubonia” najważniejsze było to, aby
jak najwięcej uzbrojonych mężczyzn zameldowało się pod jego komendą.
Trudno zatem się dziwić, że polska ludność Wołynia mobilizację Armii
Krajowej przyjęła z olbrzymią niechęcią. Przykładem może być największy
polski bastion na Wołyniu – Przebraże. Dowództwo AK zażądało, żeby wystawił
on… batalion piechoty. Czyli kilkuset ludzi – cały skład tamtejszej samoobrony,
która tak dzielnie przez wiele miesięcy broniła Polaków przed zagładą. Rozkazu
tego trudno nie uznać za sabotaż. Łatwo się domyślić, co by się stało, gdyby
z Przebraża wymaszerowali jego obrońcy.
Całe szczęście dowództwo samoobrony zachowało się przytomnie
i wykonania rozkazu „Lubonia” odmówiło. Mało tego, zamknęło wojskowego
komendanta Przebraża Henryka Cybulskiego w areszcie domowym!

Drzwi mojej kancelarii otworzyły się na całą szerokość – wspominał Cybulski –


i ukazała się w nich wyniosła sylwetka Ludwika Malinowskiego. Za nim tłoczyła
się gromada ludzi. Na twarzy Malinowskiego malowała się powaga. Kiedy
wszyscy znaleźli się już w środku, wystąpił do przodu i oznajmił uroczyście:
– Obywatelu komendancie, w imieniu ludności Przebraża aresztuję was!
– Dlaczego? – wykrzyknąłem, ochłonąwszy ze zdumienia.
– Dlaczego? – powtórzył z ledwie hamowaną pasją. – To niby nie wiecie
dlaczego? A kto wydał rozkaz do wymarszu? Chcecie uciekać jak tchórze?
Opuszczenie Przebraża w tej sytuacji jest po prostu zdradą.
Cybulski chcąc nie chcąc musiał pozostać w swojej kancelarii, ale strony
ustaliły, że gdy UPA zaatakuje, zostanie natychmiast przywrócony na stanowisko
dowódcy i będzie kierował obroną. W swoich wspomnieniach Cybulski
zapewniał, że zastosowane wobec niego środki zapobiegawcze były
niepotrzebne.
Choć rzeczywiście kazał poczynić przygotowania do wymarszu, to od
początku obawiał się, że po wyjściu oddziału „może się stać coś złego”. A na
naradzie dowódców Przebraża postanowiono, że ich „obowiązkiem jest trwać aż
do końca na straży obozu”.
Ostatecznie do tworzącej się 27. Dywizji AK poszło z Przebraża zaledwie
czternastu ochotników. Czyli o czternastu za dużo. Ci chłopcy mieli na miejscu
ważniejsze zadania do wykonania. Ich obowiązkiem było bronić swoich rodzin
przed banderowcami, a nie dać się zastrzelić Niemcom w jakiejś leśnej potyczce
lub zamknąć bolszewikom za drutami.
Taką samą decyzję co przebrażanie podjęła również część innych lokalnych
dowódców AK i samoobrony ze środkowego i wschodniego Wołynia, a więc
terenów, które pułkownik Bąbiński chciał całkowicie ogołocić z polskich
jednostek. Z terenów, które chciał rozbroić. Ludzie ci uważali, że ich obowiązki
wobec rodaków są ważniejsze niż obowiązki wobec – coraz bardziej odklejającej
się od rzeczywistości – podziemnej organizacji.
W efekcie z terenów tych na wyznaczone w zachodniej części Wołynia
miejsca koncentracji przybyły znikome siły. Szef Inspektoratu Łuck Leopold
Świkla „Adam” wprost zameldował „Luboniowi”, że nie jest w stanie
zmobilizować swoich struktur. Członkowie samoobrony nie chcieli opuścić
swoich baz, a sowiecka ofensywa postępowała błyskawicznie. Na zajętych przez
bolszewików terenach szalało NKWD, wyłapując polskich konspiratorów.
„Luboń” – jak pisał Dariusz Faszcza – nie przyjął meldunku Świkli do
wiadomości i kazał mu natychmiast wracać do Łucka w celu przeprowadzenia
mobilizacji. „Adam” zebrał ledwie kilkunastu ochotników, a przy próbie
przedarcia się do 27. Dywizji został aresztowany przez sowiecką bezpiekę. Jako
niebezpieczny „reakcjonista” i „wróg ludu” stanął przed sądem w Kijowie.
Otrzymał karę śmierci, zamienioną na dwanaście lat łagrów. Trafił do kopalni
miedzi na upiornej Kołymie. Z czerwonej niewoli został uwolniony dopiero
w roku 1955.
Wróćmy jednak do mobilizacji ogłoszonej przez „Lubonia”. Wołyniacy nie
mogli pojąć, o co w tym rozkazie chodzi. Dotąd byli przekonani, że
najważniejszym zadaniem wojska jest obrona ludności cywilnej, co między
innymi służy zabezpieczeniu polskich wpływów na Wołyniu. Teraz jednak
okazywało się, że bardzo się mylili.
Wymarsz oddziałów na koncentrację wywoływał szok, niedowierzanie
i gniew. Dało się nawet słyszeć złorzeczenia na „panów oficerów”, którzy
lekkomyślnie narażają na niebezpieczeństwo Polaków. Ojciec Serafin Kaszuba
tak w swoich wspomnieniach przedstawił rozdzierające sceny, do których
doszło, gdy oddział „Bomby” opuszczał bazę na Zasłuczu:

Był to cios nie do wytrzymania, bo możemy być znowu wydani pod noże
Bandery. Byłem w tej sprawie na kwaterze komendanta. „Wujek” był niezwykle
rozstrojony. Nie pomogły zaklęcia i lamenty. W fatalnym dniu cała ludność
wyszła na drogę, którędy mieli przechodzić. Kobiety z dziećmi rzucały się pod
kopyta końskie. Nic nie pomogło. Odeszli. A nam została pustka i bezgraniczny
smutek. Jakby wraz z nimi odeszła umiłowana Polska. Mrok spadł na dusze.
Straciliśmy orientację. Wioska opustoszała. Ludzie uciekali w las, jakby już ich
kto gonił.

A tak zapamiętał ten tragiczny dzień Henryk Słowiński, jeden z żołnierzy


„Bomby”, z którym po latach przeprowadził wywiad Marek A. Koprowski:

Mieszkańcy Zasłucza obawiali się, że po naszym odejściu zostanie ono bez osłony
i gdy zaatakuje je UPA, zostaną wyrżnięci. Po dziś dzień niektórzy najstarsi
Polacy, którzy mieszkali na Zasłuczu, z którymi się spotykam, mają o to pretensje.
Wymarsz, jak pamiętam, rozpoczął się wieczorem w przykrej atmosferze. Ludzie
wyszli przed domy i nie kryli swojego niezadowolenia. Wielu miejscowych
partyzantów, zostawiając swoje rodziny, też nie było zadowolonych. Przed
wymarszem wielu prosiło „Bombę”, żeby zgodził się na przyłączenie do oddziału
kolumny wozów cywilnych, ale on nie zgodził się na to.

I jeszcze fragment relacji podchorążego Mieczysława Sobotki:

W Nowej Dąbrowie przebywałem do 10 stycznia. Już kilka dni przedtem coraz


częściej przebąkiwano o koncentracji oddziałów całej 27. Dywizji. Wśród
mieszkańców powiało strachem i smutkiem. Obawiano się, że po odejściu
oddziałów bandy się uaktywnią i znowu zaczną napadać. Ciężkie to były dni.
Rodziny, żony i matki w trosce o los najbliższych i własny płakały, przeczuwając
najgorsze.

Do takich scen dochodziło w wielu innych wsiach i miasteczkach Wołynia.


Spełniły się najgorsze przewidywania Kazimierza Banacha. Oddziały AK
okazały się niepewne. Po przybyciu do ośrodków i baz polskiej samoobrony
oficerowie wcielili do oddziałów partyzanckich wszystkich uzbrojonych
mężczyzn. A teraz tych uzbrojonych mężczyzn z baz samoobrony wyprowadzali!
O opuszczeniu oddziału partyzanckiego AK i pozostaniu na miejscu na ogół
nie było mowy, traktowane to bowiem było jako dezercja. A za dezercję może
być tylko jedna kara – kula w łeb. Chcąc nie chcąc, członkowie samoobrony
musieli teraz opuścić rodziny i maszerować Bóg wie gdzie i Bóg wie po co.
Wielu nigdy nie wróciło.
Nikt też nigdy nie policzył, ilu cywilów z opuszczonych przez oddziały AK
polskich miejscowości Wołynia zapłaciło za to najwyższą cenę. Ilu
pozostawionych bez opieki Polaków wyrżnęli banderowcy.
„Odejście na koncentrację oddziału AK, a z nim dużej części naszych
partyzantów z pełnym uzbrojeniem – wspominał Antoni Cybulski «Oliwa»,
dowódca samoobrony w Pańskiej Dolinie – w dużej mierze osłabiło siły bojowe
naszej placówki”.
Dotyczyło to zresztą nie tylko polskich umocnionych placówek rozrzuconych
po wołyńskiej prowincji. Podobnie działo się w miastach.

Sytuacja Polaków we Włodzimierzu Wołyńskim znacznie się pogorszyła po


zejściu placówek samoobrony i późniejszych naszych walkach z Niemcami
prawie że na przedmieściach miasta – wspominał Jerzy Krasowski „Lech”. –
Reakcja Niemców była taka, że na nowo powołano policję ukraińską, która
ochoczo zaczęła znów prześladować ludność polską.

Tak, decyzja o mobilizacji wszystkich uzbrojonych Polaków nie tylko


narażała polską ludność cywilną na atak Ukraińców. Sprowadzała na nią również
groźbę ataku niemieckiego. Dobrym przykładem mogą być Zasmyki, gdzie pod
ochroną polskiej samoobrony skupiły się setki Polaków. Dopóki Polacy
zachowywali neutralność, Niemcy ich nie ruszali. Mało tego, pomagali im
w walce z UPA.
Gdy jednak w Zasmykach pojawili się nastawieni antyniemiecko partyzanci
– miejscowość była jednym z miejsc koncentracji 27. Dywizji – sytuacja
zmieniła się o 180 stopni. Do wsi przybyła niemiecka ekspedycja karna i połowa
Zasmyków poszła z dymem.
Z kolei w Kowlu miejscowe struktury Delegatury Rządu na Kraj stworzyły
silną samoobronę opartą na posterunkach Państwowego Korpusu
Bezpieczeństwa. Miastu bowiem groziło, że po ewakuacji Niemców wedrą się
do niego sotnie UPA i wyrżną do nogi polskich mieszkańców, zanim do Kowla
zdążą wkroczyć bolszewicy.
Pod naciskiem Armii Krajowej przedstawiciele Delegatury Rządu ustąpili
i przekazali kowelskie posterunki PKB – w sumie 148 żołnierzy – pod komendę
wojska. Wydali również Armii Krajowej całą posiadaną broń palną. Zawarto
jednak układ. Delegatura zgodziła się na podporządkowanie swoich ludzi wojsku
tylko pod warunkiem, że siły te nie zostaną wyprowadzone z miasta. Dowódca
AK zgodził się na to i 14 stycznia 1944 roku oba piony polskiej konspiracji
opracowały szczegółowy plan obrony Kowla na wypadek banderowskiego
szturmu.

Tymczasem 16 stycznia komenda AK wydaje zarządzenie mobilizacyjne dla


kilkunastu roczników i wszystkim swym oddziałom wraz z oddziałami PKB
i komendantem miasta rozkazuje wymaszerować do lasu – pisał Kazimierz
Banach w meldunku, który dotarł do Warszawy 19 lutego 1944 roku. – W Kowlu
zostaje kilkanaście tysięcy ludzi, w tym dziewięć tysięcy Polaków, bez żadnej
organizacji samoobrony. PKB organizuje samoobronę na nowo. Nie ma żadnej
łączności z AK, bo z władz AK nikt w mieście nie został – wszyscy schronili się
do lasu. Postępowanie AK, to znaczy wyprowadzenie oddziałów wojskowych
z miast w pole, jest słuszne i zrozumiałe, ale trzeba było uznać nasze stanowisko,
że oddziały i posterunki PKB i Straży Obywatelskiej są oddziałami terytorialnymi
i pozostają na miejscu dotąd, dokąd na miejscu pozostaje ludność danej
miejscowości.

Zmontowanie na nowo samoobrony w Kowlu było oczywiście


niemożliwością. Skąd bowiem wziąć broń? Skąd wziąć ludzi? Przecież
wszystkie karabiny i wszyscy żołnierze znaleźli się w 27. Dywizji. Całe
szczęście do ataku UPA na miasto nie doszło – Niemcy odwołali jego ewakuację.
Gdyby stało się inaczej, jego polscy mieszkańcy, pozbawieni jakiejkolwiek
obrony, zostaliby wymordowani. A bilans ofiar ludobójstwa na Wołyniu byłyby
jeszcze bardziej tragiczny.
Warto dodać, że urzędnicy Delegatury Rządu z Kowla również się nie
popisali. Najpierw wydali szereg apeli do mieszkańców miasta, aby nie ulegali
panice i pozostali na miejscu. Potem zaś wzięli nogi za pas i sami uciekli do
Generalnego Gubernatorstwa. Po krótkim pobycie w Kowlu postąpił tak nawet
sam Kazimierz Banach, co wywołało w polskim społeczeństwie fatalne
wrażenie.
Ech, nie ma co – „udali się” nam nasi konspiracyjni przywódcy.
W polskich książkach historycznych często można znaleźć twierdzenie, że
mobilizacja 27. Dywizji AK poprawiła bezpieczeństwo polskiej ludności
cywilnej. Zgoda, ale tylko na niewielkim skrawku Wołynia – w okolicach Kowla
i Włodzimierza. W pozostałej części okupowanego województwa stan
bezpieczeństwa Polaków na skutek akowskiej mobilizacji gwałtownie się
załamał.
6

Jeden nabój w magazynku

– W imieniu Wojska Polskiego witam panów na polskiej ziemi… – zaczął


uroczyście pułkownik Jan Kiwerski „Oliwa”.
Stojący przed nim sowiecki generał w długim szynelu przerwał mu brutalnie:
– Wołyń to jest sowiecka ziemia. Polska będzie się zaczynała dopiero za
Bugiem.
Tak rozpoczęło się pierwsze oficjalne spotkanie między dowódcą 27.
Wołyńskiej Dywizji AK a generałem Siergiejewem, dowódcą jednostek Armii
Czerwonej, które wkroczyły na Wołyń. Spotkanie to miało wyjątkowo
dramatyczny przebieg.

Na pożegnanie – relacjonował żołnierz 27. Dywizji Zygmunt Maguza – generał


wręczył „Oliwie” w prezencie sowiecki pistolet TT, podając go lufą do przodu.
„Oliwa” obejrzał go z zainteresowaniem i jak zajrzał do magazynka,
skonstatował, że jest w nim tylko jeden nabój. Gdy zwrócił na to uwagę
ofiarodawcy, ten oświadczył mu krótko:
– Wam chwatit! (Dla was wystarczy)
Wyglądało to tak, jakby dawał pistolet „Oliwie”, by ten strzelił sobie w łeb.

Był to moment, w którym musiały się rozwiać wszelkie nadzieje. Już po


pierwszym spotkaniu z Sowietami stało się oczywiste, że nadrzędny cel operacji
„Burza” na Wołyniu jest nie do zrealizowania. Jest nieosiągalny.
Jak ostrzegali mądrzy Polacy, wiara, że jeśli Armia Krajowa będzie pomagała
bolszewikom, to oni z wdzięczności zrezygnują ze swoich dążeń aneksyjnych,
była dziecinną naiwnością. Całkowitą mrzonką. Bolszewicy oczywiście swoich
planów zmieniać nie mieli zamiaru. A działania 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty
nie miały dla nich żadnego znaczenia.
W zestawieniu z milionowymi, wyposażonymi w czołgi, artylerię i lotnictwo
armiami Związku Sowieckiego i III Rzeszy polska jednostka partyzancka była
niczym. Pchełką, która – przekonana o ważności swojej roli – skakała po
karkach dwóch zwartych w śmiertelnej walce brytanów. Nie trzeba chyba pisać,
że ukąszenia takiej pchełki nie mają wpływu na ostateczny wynik walki.
Podczas spotkania z „Oliwą” sowieccy komandirzy nie pozostawili żadnych
wątpliwości. Dywizja albo się im podporządkuje – albo zostanie z miejsca
rozbrojona. Tak oto 6 tysięcy polskich żołnierzy znalazło się w pułapce, do
której wprowadziło ją lekkomyślne dowództwo. Sam major Kiwerski – jak pisał
profesor Ihor Iljuszyn – stał się „zakładnikiem sytuacji politycznej”.

Dnia 26 marca – raportował „Oliwa” – rozmawiałem z dowódcą armii sowieckiej


działającej na kierunku Kowel generałem Sergiejewem i pułkownikiem
Charytonowem. Dowództwo sowieckie po porozumieniu się z władzami
centralnymi chce współpracy z naszą dywizją i stawia następujące warunki:
1) Całkowite podporządkowanie się bojowe dowództwu sowieckiemu tu i za
Bugiem.
2) Uznają, że jesteśmy dywizją polską, która ma swoje władze w Warszawie
i Londynie.

Sowieci sprawę postawili jasno: nie ma mowy, żeby jakiekolwiek polskie


oddziały partyzanckie niepodporządkowane Moskwie mogły zostać na zapleczu
frontu. Z perspektywy bolszewików byłoby najlepiej, gdyby 27. Dywizja
w całości dołączyła do armii Berlinga. Aby skłonić „Oliwę” do przejścia na
stronę Sowietów, generał obiecał jej pełne wyposażenie: broń ręczną, działa,
amunicję i sprzęt motorowy, a także zaopatrzenie.
„Oliwa” oczywiście nie mógł podjąć takiej decyzji samodzielnie. Poprosił
bolszewików o cztery dni na skontaktowanie się z Warszawą. To „góra” musiała
zdecydować. Tyle że „góra” była podzielona. Ugodowo nastawiony do
Sowietów premier Mikołajczyk gotów był się zgodzić na podporządkowanie im
27. Dywizji, lecz generał Kazimierz Sosnkowski uważał taki pomysł za
hańbiący.
W depeszy nadanej do generała Tadeusza Bora-Komorowskiego 7 lutego
1944 roku naczelny wódz ostrzegał, że podporządkowanie polskich oddziałów
dowódcom Armii Czerwonej „bez uprzedniego porozumienia politycznego
między rządem naszym a sowieckim sprowadziłoby oddziały Armii Krajowej na
poziom oddziałów Berlinga”.
Niestety „Oliwa” na skutek skrajnego braku odpowiedzialności
pomysłodawców akcji „Burza” znalazł się w tragicznym położeniu. Miał się bić
o wolność i niepodległość ojczyzny, a groziło mu, że realizując wytyczne
przełożonych, zostanie sowieckim kolaborantem. Dla tego dzielnego,
patriotycznie nastawionego oficera musiała to być tragedia.
Od samego początku koncentracji – czyli od połowy stycznia 1944 roku – nikt
nie wiedział, co właściwie ma robić 27. Wołyńska Dywizja Piechoty. Nie
występowały bowiem jeszcze warunki niezbędne do przeprowadzenia operacji
„Burza”. O rzuceniu się na tyły wycofujących się niemieckich wojsk nie było
mowy, bo niemieckie wojska wcale się z Wołynia nie wycofywały.
Przeciwnie, szykowały się do obrony strategicznego węzła kolejowego
w Kowlu. 8 marca miasto zostało ogłoszone twierdzą i sprowadzono do niego
potężną 5. Dywizję Pancerną SS „Wiking”. Na Wołyń napłynęły również inne
doborowe jednostki. Teren nasycono artylerią i sprzętem pancernym. Z kolei
bolszewicy nie kwapili się do natarcia, wstrzymali ofensywę. Obie strony
szykowały się do walnej bitwy.
W efekcie 27. Dywizja nie miała nic do roboty. Aby żołnierze nie zgnuśnieli
zamknięci w chłopskich chatach (na Wołyniu panowały wówczas siarczyste
mrozy), jej dowództwo prowadziło intensywne prace organizacyjne. Szkolono
ludzi, gromadzono zapasy, organizowano kwatermistrzostwo i zakłady
rzemieślnicze działające na rzecz wojska.
Część oddziałów została rzucona do boju o „poszerzenie bazy operacyjnej”.
Czyli przystąpiła do tępienia działających w okolicach Kowla i Włodzimierza
Wołyńskiego oddziałów UPA. Z perspektywy czasu widać, że były to jedyne
sensowne i korzystne dla polskiej racji stanu działania podjęte przez 27.
Wołyńską Dywizję Piechoty AK.
Przynajmniej na tym skrawku Wołynia, który znalazł się pod kontrolą
polskich partyzantów, udało się pobić banderowców. A co za tym idzie,
zapewnić bezpieczeństwo mieszkającym tam polskim cywilom. Pierwsze
tygodnie 1944 roku to jedyny czas, gdy polskie oddziały partyzanckie
przystąpiły do większych działań zaczepnych wymierzonych w banderowców.
Wcześniej Polacy na ogół byli w defensywie.
Od stycznia do marca oddziały 27. Dywizji stoczyły kilkanaście bitew
i kilkadziesiąt potyczek z UPA. W zdecydowanej większości Polacy wychodzili
z tych konfrontacji zwycięsko. Ich uzbrojenie okazało się wystarczające do walki
z ukraińską partyzantką. Polacy górowali również nad Ukraińcami organizacją
i dowodzeniem. AK była po prostu lepsza niż UPA.
W walkach z UPA żołnierz polski mógł więc zaznać smaku zwycięstwa.
Straty własne były niewielkie, a przeciwnika duże.

To straszni tchórze i hołota – wspominał Roman Domański. – Mordując


bezbronnych, byli bohaterami. Gdy napotykali opór, uciekali gdzie pieprz rośnie,
machając rękami. Mówiliśmy wtedy, że „rąbią wiatrak”. Owszem zdarzali się
wśród nich także mołojcy, ale stanowili rzadkość. Członkowie UPA nie
reprezentowali żadnej siły bojowej.

W stwierdzeniu tym jest nieco przesady. Rzeczywiście jednak polscy


żołnierze górowali nad ukraińskimi. Niestety w wypadku regularnych oddziałów
Wehrmachtu już tak różowo to nie wyglądało…
Warto dodać, że polscy Wołyniacy przeciwko UPA bili się chętnie,
z zacięciem i poświęceniem. Mieli bowiem przed sobą morderców członków
swoich rodzin, sąsiadów, znajomych – znienawidzonych ludobójców. Niemcy
zaś, wbrew powojennym patriotycznie poprawnym deklaracjom, początkowo nie
wywoływali u żołnierzy 27. Dywizji tak negatywnych uczuć.

Żołnierz był młody i niedoświadczony – wspominał szef sztabu Tadeusz


Sztumberk-Rychter „Żegota”. – Wziął broń do ręki w pierwszej chwili z pobudek
czysto osobistej obrony. Obrony siebie i swoich najbliższych, dopiero później
dopracował się motywacji patriotycznej swej działalności. Nic więc dziwnego, że
za istotnego i głównego wroga, którego działania namacalnie odczuwał, uważał
Ukraińców. Wyrobił sobie mniemanie, że bicie Niemców jest zadaniem innych,
celem zaś oddziałów polskich powinno być wyłącznie zwalczanie UPA. Ten stan
rzeczy zmusił kadrę dowódców do przeprowadzenia olbrzymiej pracy
uświadamiającej.

No cóż, jak widać, ci „młodzi i niedoświadczeni” żołnierze z Wołynia


znacznie lepiej wiedzieli, gdzie leży interes Polski i Polaków niż przybyła
z Generalnego Gubernatorstwa „uświadomiona kadra dowódcza”. Gdyby to
Wołyniacy mogli dowodzić jednostką, bez wątpienia zaoszczędziliby jej wiele
klęsk. Wbrew andronom, które wypisywał „Żegota”, wydaje mi się, że to walka
w obronie swoich rodzin przeciwko UPA była prawdziwym patriotyzmem. Nie
wiem natomiast, co wspólnego z patriotyzmem miało pomaganie bolszewikom.
Niemcy początkowo tolerowali koncentrację AK. Nie wiedzieli, jakie zamiary
mają Polacy, ale racjonalnie myślącym oficerom Wehrmachtu po prostu nie
mieściło się w głowie, że mogliby podjąć współpracę z wkraczającymi na teren
Rzeczypospolitej Sowietami. Należało się raczej spodziewać, że Polacy – jak
w roku 1920 – będą swojej ojczyzny przed czerwonym najeźdźcą bronić.
Dlatego Niemcy w początkowym okresie nie podejmowali poważniejszych
działań wymierzonych w 27. Dywizję. Ograniczali się do wysyłania patroli
rozpoznawczych i obserwacji lotniczej. Mało tego, próbowali nawiązać
z wołyńską AK antysowiecką współpracę. Samoloty zrzucały nad terenami
polskiej koncentracji ulotki, w których Niemcy zapraszali, by „żołnierz polski
zasiadł wspólnie przy ognisku żołnierza niemieckiego jako towarzysz broni do
walki z komuną”.

Niemcy przedsięwzięli próbę porozumienia się z naszą partyzantką dla


współpracy przeciw bolszewikom – napisano w raporcie wołyńskiego Biura
Informacji i Propagandy AK z 11 kwietnia 1944 roku. – Rzeczywiście doszło do
porozumienia z Węgrami na odcinku Kowel–Włodzimierz, natomiast propozycji
generała SS złożonej za pośrednictwem Wołyńskiej Delegatury Rządu w tym
czasie nie podjęto.

Nadzieje niemieckie wydawały się o tyle uzasadnione, że początkowo 27.


Dywizja nie szukała zaczepki z Wehrmachtem. Polacy uchylali się od walki
z penetrującymi teren niemieckim patrolami rozpoznawczymi, nie chcąc
dekonspirować swoich sił przed ostateczną koncentracją. Gdy przypadkowo
żołnierze AK wzięli do niewoli siedemdziesięciu dwóch Niemców, doszło nawet
do polsko-niemieckich rozmów.
Negocjacje te – prowadzone za pośrednictwem dzielnego księdza Stanisława
Kobyłeckiego – doprowadziły do satysfakcjonującego obie strony rozwiązania.
24 marca 1944 roku Polscy partyzanci wypuścili jeńców całych i zdrowych,
a Niemcy zwolnili z więzienia we Włodzimierzu Wołyńskim polskich
zakładników. Przy okazji miejscowy niemiecki komendant zwrócił się do
Polnische Kommandeur o utworzenie „wspólnego frontu wobec wspólnego
niebezpieczeństwa”.
Wszystkie te zabiegi zostały przez dowództwo 27. Dywizji – trzymające się
kurczowo prosowieckiej linii wytyczonej przez warszawskich fantastów –
odrzucone.
Choć regularne oddziały Armii Czerwonej aż do marca 1944 roku nie
pojawiły się w rejonie polskiej koncentracji, na miejsce zaczęły przybywać
sowieckie czujki, partole oraz oddziały dywersyjne. Nawiązywały one kontakt
i doraźną współpracę z Polakami. Od razu było widać, że nastawienie
bolszewików wobec polskich formacji niepodległościowych jest podejrzliwe
i wrogie. Niczego dobrego to nie wróżyło.

Współpraca z wojskami sowieckimi nawiązana – meldował 17 lutego 1944 roku


major Kiwerski. – Dowódcy garnizonów postępują w myśl instrukcji Komendy
Głównej. Z wynurzeń sowieckich widać, że mają zamiar rozbroić nasze oddziały
wtedy, gdy będą one już im niepotrzebne, lub wcielić do oddziałów sowieckich.
W wypadku rozbrojenia lub wcielenia do oddziałów sowieckich zarządziłem
walkę i przebijanie się za Bug.
Podobne wrażenia odnieśli liniowi żołnierze 27. Dywizji, którzy stykali się
z Sowietami.

Szeregowi czerwonoarmiści nie chcieli z nami rozmawiać – wspominał


Władysław Siemaszko. – Odwracali się na pięcie i mówili: „Nielzia” (Nie wolno).
Mieli zakaz rozmów. Większość z nich była jednak łasa na machorkę. Odżywiali
się kiepsko, jedząc gotowaną pszenicę. Byli ubrani podobnie jak we wrześniu
1939 roku, czyli bardzo licho. Krążyli po naszym terytorium w niewielkich,
kilkunastoosobowych grupach. Można by powiedzieć, że najzwyczajniej pętali
się. Pojawiali się i znikali.

Sojusz z bolszewikami wzbudzał zresztą opór wśród wielu żołnierzy.


W przeciwieństwie do oficerów przybyłych z Generalnego Gubernatorstwa,
Wołyniacy dobrze znali Sowietów i wiedzieli, czego można się po nich
spodziewać. Oto jaka dyskusja wywiązała się przy jednym z partyzanckich
ognisk:

– Powiedzcie nam, drodzy, po jaką cholerę ta przyjaźń z bolszewikami, czy nie


możemy robić takich wypadów jak legendarny Kmicic? Przecież sowieccy
i hitlerowscy żołnierze zabrali nam ojczyznę. I my dziś mamy z nimi iść razem?
– Słuchaj, Władziu – odpowiedział „Piotr”. – Zrozum tylko jedną rzecz.
Rozkaz traktujemy jak świętość.

Ze wspomnień wynika obraz dość jednoznaczny. Pochodzący z Wołynia


szeregowcy byli wrogo nastawieni do bolszewików. Wiedzieli, że mają do
czynienia z nieprzyjacielem, pamiętali o straszliwych sowieckich represjach z lat
1939–1941. Dlatego też w kontaktach z Sowietami byli ostrożni. Jaskrawo
kontrastowało to z nastawieniem oficerów przysłanych z Generalnego
Gubernatorstwa, a więc nieznających bolszewików. Ci współdziałaniem
z Sowietami byli zachwyceni. Widzieli się w roli ich partnerów i przyjaciół.

Sowieci od razu zaczęli nasze tabory najzwyczajniej szabrować – wspominała


w rozmowie z Markiem A. Koprowskim weteranka AK Halina Górka-
Grabowska. – „Zając” [por. Zygmunt Górka-Grabowski, dowódca 1. batalionu 23.
pułku piechoty, mąż pani Haliny – red.] tego nie widział, bo został zaproszony
przez dowódcę 54. Pułku Gwardyjskiego na rozmowę i obiad. Gdy wrócił, był
zachwycony. Mówił, że sowieccy oficerowie zrobili na nim dobre wrażenie, że
chcą nas dozbroić i traktować jak sojuszników. Natychmiast wyprowadziłam go
z błędu, mówiąc, że zostaliśmy obrabowani i bojcy zabrali nawet jego konia. On
zdumiał się, a ja mu mówię:
– Panie poruczniku, dziś w nocy zostaniemy rozbrojeni i powinniśmy stąd
uciekać, bo nie wiadomo, co się z nami stanie.
„Zając” początkowo patrzył na mnie jak na wariatkę.
– Co pani mówi?
– Panie poruczniku, nie mamy prawa tu zostać i narażać tych chłopaków na
niewiadomą.
Wreszcie do tego człowieka dotarło, że coś jest nie tak.

Według majora „Ostoi” już podczas drugiego spotkania żołnierzy 27. Dywizji
z Sowietami w marcu 1943 roku doszło do wielce niepokojącego incydentu.
Spory oddział sowiecki – w sile około 2 tysięcy ludzi – idący w ariergardzie
Armii Czerwonej ku swojemu zaskoczeniu napotkał oddział Michała Fijałki
„Sokoła”. Polacy oczywiście zaoferowali chęć współdziałania, ale bolszewicy
nie chcieli nawet o tym słyszeć.
Myśląc, że mają do czynienia z samodzielnym oddziałkiem AK,
czerwonoarmiści z miejsca próbowali go rozbroić. Cofnęli się, dopiero gdy się
zorientowali, że przed nimi stoją znacznie większe polskie siły.
Znany jest również wypadek ostrzelania całej polskiej kolumny przez
„sojusznika naszych sojuszników” – byli zabici i ranni. Z kolei podchorąży
Mieczysław Sobotko opisał napaść morderców z NKWD na polskich
wartowników. Jeden z nich został zastrzelony z pistoletu z tłumikiem – kula
trafiła prosto w czoło – a drugi uprowadzony. Najprawdopodobniej w celu
przesłuchania i zebrania informacji na temat 27. Dywizji.
To, że po takich incydentach nie odwołano rozkazów o prowadzeniu operacji
„Burza”, nie mieści się w głowie. Po co było to ciągnąć? Mało tego, mimo
wrogiego nastawienia Sowietów wołyńska AK udzielała im wszechstronnej
pomocy. Między innymi przerzuciła szereg bolszewickich grup dywersyjnych
i wywiadowczych za Bug, na teren Generalnego Gubernatorstwa. Było to
działanie kuriozalne. Po prostu zdumiewające.
Jaką korzyść miała odnieść Polska z faszerowania jej bolszewicką agenturą?
Żeby ułatwiać przerzut grup operacyjnych NKWD i Smiersz na własne
terytorium? Działania te można porównać z sytuacją człowieka, który z pełną
świadomością wstrzykuje sobie do krwiobiegu śmiertelną truciznę. Ale cóż było
robić. Zgodnie z instrukcjami premiera Mikołajczyka Polacy mieli okazać
nowemu okupantowi „dobrą wolę”…
Rozkazy nakazujące AK kolaborację z Armią Czerwoną obowiązywały cały
czas, mimo że każdy dzień przynosił kolejne dowody na wrogie nastawienie
bolszewików do Polski i jej niepodległości. Do oficerów 27. Dywizji wkrótce
zaczęły docierać mrożące krew w żyłach informacje zza frontu. Ze wschodnich
terenów Wołynia, które już się dostały pod sowiecką okupację.
W ślad za frontowymi jednostkami Armii Czerwonej postępowały formacje
bezpieczeństwa. Zadaniem oddziałów NKWD i Smierszu była pacyfikacja
zajętych terenów i oczyszczenie ich z „wrogów ludu”. A więc przede wszystkim
polskich patriotów. Polskich mężczyzn siłą wcielano do Armii Czerwonej i armii
Berlinga. A polskich konspiratorów zatrzymywano i mordowano. „Jeszcze
w początkach lutego mieliśmy meldunki z terenów zajętych przez Sowiety –
raportował zaraz po wojnie szef sztabu 27. Dywizji major Klimowski «Ostoja»
– że ujawniające się konspiracyjne władze cywilne i wojskowe są aresztowane”.
Te niepokojące informacje oficerowie dywizji przekazywali dalej – do
Warszawy i Londynu.

Wołyń melduje – czytamy w depeszy z 15 marca 1944 roku:


1) Bolszewicy rozbroili naszą placówkę w Przebrażu, część ludzi aresztowali,
dowódców rozstrzelali.
2) W dniu 9 marca w Rożyszczach komendanta i trzech ludzi rozstrzelali, około
dwudziestu aresztowali i wywieźli do Łucka. Kilku powiesili.
3) Młodzież wcielają do swoich oddziałów.
Oddziały frontowe awizują, że NKWD, które przyjdzie [po nich], rozbroi
wszystkich i wcieli do regularnego wojska sowieckiego. Patrole wojska
regularnego i partyzanci mówią, że do Bugu będzie Ukraina włączona do ZSSR,
a na zachód Polska związana z ZSSR na zasadach nowej konstytucji.

Szybko się również okazało, że sowieckie służby bardzo dokładnie


spenetrowały szeregi polskiej jednostki partyzanckiej.

Sowieci wiedzieli o dywizji praktycznie wszystko – mówił po latach Markowi A.


Koprowskiemu Zygmunt Maguza. – Znali jej szczegóły organizacyjne, nazwiska
dowódców, wiedzieli, w co jest uzbrojona, jaki jest jej stan osobowy, co może
świadczyć, że mieli w niej swoich szpiegów.

Maguza miał rację. Z sowieckich dokumentów wynika, że jeden z oficerów


dywizji – dowódca 50. kompanii w zgrupowaniu kowelskim – był agentem
grupy operacyjnej „Woronowa”. Dzięki zdrajcom takim jak on NKWD miało
pełny wgląd do tajemnic 27. Dywizji i jej planów.
Tymczasem „Oliwa”, nie mogąc się doczekać werdyktu Warszawy i Londynu,
musiał decydować. Mógł iść za druty albo się bić u boku bolszewików. Wybrał
to drugie.
Do pierwszego spotkania między Polakami a zwiadowcami regularnej armii
sowieckiej doszło 4 marca. Dwa tygodnie później, 17 marca, major Jan
Szatowski „Kowal” spotkał się z sowieckim generałem Siergiejewem.
Jak pisał Władysław Filar, polski oficer zaoferował bolszewikowi „gotowość
współdziałania z armią sowiecką”. Przy okazji zdekonspirował przed Sowietami
całą 27. Dywizję, informując o jej stanach i miejscach rozlokowania
poszczególnych oddziałów. Do pierwszego boju u boku Armii Czerwonej doszło
20 marca. Oddziały AK wzięły udział w zakończonym powodzeniem natarciu na
Turzysk i Turopin.
Z Warszawy i Londynu wciąż nie było odpowiedzi – przyszła dopiero
w połowie kwietnia – toteż pod koniec miesiąca „Oliwa” podjął samodzielną
decyzję. Podporządkował się operacyjnie dowództwu Armii Czerwonej
i otrzymał od niego pierwsze poważne zadanie bojowe. 27. Wołyńska Dywizja
Piechoty miała wziąć udział w sowieckim natarciu na Kowel, zamykając
pierścień okrążenia wokół miasta.
Gdy oddziały AK zaczęły się przemieszczać na wyznaczone im przez
bolszewików pozycje, sytuacja się wyklarowała. Dla Niemców stało się jasne, że
Polacy będą się jednak bili przeciwko nim, a nie przeciwko Sowietom.
Rozpoczął się koszmar.
7

Kocioł pod Kowlem

Pozycje polskich partyzantów zostały dosłownie zalane morzem ognia i ołowiu.


Spadły na nie pociski artyleryjskie i moździerzowe oraz grad pocisków z ciężkiej
broni maszynowej. Jak opowiadali później polscy weterani, w jednej chwili
eksplodował cały świat.
Żołnierze AK nie zdążyli jeszcze ochłonąć po pierwszym szoku, gdy usłyszeli
ryk czołgowych silników, a nad ich głowami – na spowitym kłębami gęstego
dymu niebie – pojawiły się pikujące samoloty szturmowe. Kolejne potężne
detonacje wybiły wysoko w powietrze fontanny ziemi.
Nagle rozległy się ostre komendy:
– Vorwärts! Vorwärts!
Na horyzoncie – zaraz za nacierającymi czołgami – pojawiły się tyraliery
żołnierzy w białych strojach maskujących. Każdy uzbrojony w broń maszynową
i granaty. Tyraliera co chwila zalegała, aby zasypać całe przedpole pociskami. Po
ich ruchach znać było doświadczonych, frontowych żołnierzy. Szli do przodu jak
walec, niszcząc wszystko, co napotykali na drodze.
Był początek kwietnia 1944 roku. Niemcy przystąpili do operacji mającej na
celu przerwanie pierścienia okrążenia wokół Kowla. A sowieccy dowódcy – cóż
za zbieg okoliczności! – postawili na ich drodze akurat 27. Wołyńską Dywizję
Piechoty AK. Polacy, którzy do tej pory cieszyli się względnym spokojem, nagle
znaleźli się w samym środku piekła.
Atmosferę walk, które 27. Dywizja stoczyła na przełomie marca i kwietnia
1944 roku, doskonale oddaje ten fragment wspomnień Józefa Czerwińskiego
Z wołyńskich lasów na berliński trakt:

Kilku naszych padło już po pierwszych strzałach. Tyraliera zaległa, lecz na śniegu
bieli stanowiliśmy doskonale widoczne cele. Miałem na sobie granatowy płaszcz
gimnazjalny, inni też byli ubrani w ciemne okrycia. Niemców zupełnie nie
widzieliśmy. W białych kombinezonach leżeli na skraju lasu za osłonami ze
śniegu i ostrzeliwali nas gęsto.
Kilka postaci leżało za pagórkiem nieruchomo. Rysiek Palczykowski, ranny,
poruszał się i strasznie jęczał. Niemcy bili do niego z erkaemu, widać było
wyraźnie uderzające w śnieg pociski. Krzyczeliśmy do niego:
– Nie ruszaj się! Leż spokojnie!
Ktoś skoczył ku niemu, lecz zanim dobiegł, padł. Po chwili poderwał się mój
przyjaciel i opiekun, Lolek Kotwica „Kot”. Ale i on nie dobiegł do Ryśka, kula
przeszyła mu pierś.
Upłynęło jeszcze kilka minut i na naszym zapleczu zaczęły rozrywać się
pociski z niemieckich moździerzy. Ostrzał z broni ręcznej przygniótł nas do ziemi
tak, że nie mogliśmy się nawet ruszyć. Tkwiliśmy bezradnie w śniegu. Mróz
zaczął przenikać do szpiku kości. Buty miałem oblodzone i nogi zmarzły mi
bardzo. Przywarłem do ziemi, jakbym chciał się w nią wcisnąć.

Z kolei lekarz AK Grzegorz Fedorowski podczas jednego z niemieckich


natarć był w kwaterze szefa sztabu 27. Dywizji, Tadeusza Sztumberk-Rychtera
„Żegoty”. I mógł się przysłuchiwać dramatycznym meldunkom, które napływały
z terenu od dowódców próbujących rozpaczliwie powstrzymać niemiecką
nawałę.

– Tu „Żegota”, słucham?
– Tu „Gzyms”. Nacierają na mnie czołgi. Za nimi tyraliera piechoty. Dużo
w tyle, jakieś czterysta metrów, siedem czołgów w polu widzenia… Nie. Jeszcze
dwa… Biją z działek zapalającymi.
– Dobra. Trzymaj się, nie puść piechoty.

Po chwili telefon polowy znowu zadzwonił:

– Tu major „Żegota”, łączcie…


– Mówi „Sokół”…
– Czego chcecie?
– Z kierunku Czmykosa naciera broń pancerna z piechotą. Siły trudno określić,
czołgów kilka.
– Trzymajcie się. Pod naciskiem odchodzić na Zamłynie.

Wieś Pustynkę szturmowały niemieckie czołgi w asyście piechoty uzbrojonej


w moździerze. Prowadzącego do wsi mostku nie udało się Polakom skutecznie
zaminować i niemieckie pojazdy pancerne wdarły się do wsi, plując ogniem
i siejąc spustoszenie. Wieś stanęła w płomieniach. Doszło do zażartej walki
wręcz.
Na stanowisku dowódcy szyby dzwoniły w oknach, a ściany trzęsły się od
kanonady. I co chwila docierały kolejne meldunki z zaatakowanych odcinków.

– „Gzyms”, to ty? Trzymasz się?


– Tak jest. Trzymam się.
– A utrzymasz się?
– Będę się starał.
– Trzymaj się za wszelką cenę.
– Zepchnięto mnie do połowy wsi. Łączność się rwie. Drugiego konia pode
mną zabiło. Może bym dostał jakieś wsparcie?

Pierwszych kilka ataków na Pustynkę udało się Polakom nadludzkim


wysiłkiem odeprzeć. Bijąc na wprost z działka, zdołali nawet unieruchomić
jeden z czołgów. W końcu pod naporem nieprzyjaciela, który cały czas rzucał do
walki nowe oddziały, partyzanci 27. Dywizji musieli oddać pozycję.
Tak samo sytuacja potoczyła się na innych odcinkach. Polskie oddziały
stawiały heroiczny, zacięty opór. W wielu miejscach udało im się cudem
powstrzymać niemieckie natarcia. Na dłuższą metę byli jednak bez szans.
Metodycznie spychani przez Niemców musieli przejść do odwrotu.
5 kwietnia Niemcom udało się rozerwać pierścień okrążenia i odblokować
Kowel, a cztery dni później przypuścili generalny szturm na polskie pozycje.
Atak nastąpił z kilku stron jednocześnie. W tej sytuacji polskie dowództwo
wystąpiło o zgodę do bolszewików na natychmiastowe wycofanie się na
bezpieczny teren. Odpowiedź była stanowcza i odmowna: „Niet!”. Polacy mieli
utrzymać swoje pozycje „za wszelką cenę”.
Akowcy zostali więc na miejscu i w kolejnych dniach 27. Dywizja służyła
Niemcom za worek treningowy, w który nieprzyjaciel walił jak w bęben.
Bombardowana, ostrzeliwana i nękana przez Niemców została zepchnięta do
lasów mosurskich.

Dzień 13 kwietnia rozpoczął okres całkowitego przejęcia inicjatywy przez


Niemców – relacjonował major „Ostoja”. – Następuje stopniowe spychanie
i ścieśnianie oddziałów naszych. Siły niemieckie stale rosną.

Dwa dni później, 15 kwietnia, doszło do katastrofy. Niemieckie kleszcze się


zatrzasnęły i polskie oddziały, które miały brać udział w okrążeniu Niemców,
same znalazły się w niemieckim kotle.
Niestety okazało się, że polscy partyzanci, którzy świetnie sobie radzili
z upowcami, nie mogą sprostać fachowcom od żołnierskiego rzemiosła.
Szczególnie dotyczyło to najmłodszych roczników.

Batalion składał się z młodzieży, czyli, jak ja mówię, „dzieci” nie mających
wcześniej żadnego wojskowego przygotowania – relacjonował Antoni Mariański.
– Ja sam, gdy dostałem do niego przydział, nie miałem jeszcze siedemnastu lat.
Takich jak ja było w batalionie całe multum. Batalion od razu dostał się w wir
najcięższych walk z Niemcami, którzy nie tylko byli dobrze wyszkoleni
i uzbrojeni, ale mieli jeszcze wsparcie artylerii, czołgów i lotnictwa, którym nie
miał on co przeciwstawić. Dlatego też opinie, które pojawiły się po wojnie,
sugerujące, że nasz batalion był najgorszy w Dywizji, a „Siwy” najsłabszym
dowódcą, uważam za nieporozumienie. Co nawet najlepszy dowódca może zrobić
z takim „wojskiem”?

Inny młody żołnierz 27. Dywizji, Leon Laskowski, wspominał:

Naszym oddziałom brakowało jeszcze doświadczenia. Dobrze radzili sobie ci,


którzy przed wojną, tak jak ja, należeli do „Strzelca”. Młodzi gubili się na polu
walki, sporo ich ginęło.

I poruszający fragment wspomnień Olgierda Kowalskiego:

Zbyszek, podobnie jak mój brat, do oddziału poszedł z podręcznikami. Obaj


złościli się, ku uciesze wielu, gdy im wyrywano z książek kartki do skręcania
papierosów. Moje złe przeczucia, niestety, sprawdziły się. Nie zobaczyłem się już
ze Zbyszkiem. W Chełmie znajduje się grób z tabliczką: śp. Zbigniew Ślizowski.

Bohaterstwo, wola walki i gotowość do poświęceń, jakie bez wątpienia


cechowały żołnierzy Armii Krajowej, nie mogły zastąpić znakomitego
wyszkolenia i – przede wszystkim – nie mogły wyrównać kolosalnej przepaści
technicznej dzielącej obie armie. „Niecałe dwa kilometry przed Stawkami –
wspominał jedną z potyczek Mieczysław Sobotko – widać było całą walkę. Od
strony wroga przeważała broń ciężka i artyleria. Z naszej – ręczna
i maszynowa”.
27. Wołyńska Dywizja AK była formacją partyzancką. Jej przeznaczeniem
było prowadzenie leśnych potyczek, dokonywanie aktów dywersji i sabotażu.
Nagle zaś znalazła się w zupełnie innej sytuacji. Musiała toczyć regularne,
frontowe działania jako jednostka liniowa. Nie miała zaś ku temu ani
odpowiedniego przygotowania, ani broni. Brakowało jej karabinów
maszynowych, moździerzy, nie mówiąc już o artylerii i czołgach. Polacy
w zestawieniu z Niemcami byli po prostu bezbronni.
Takie były właśnie skutki fatalnych decyzji pułkownika Bąbińskiego, który
realizując osobiste ambicje, złamał rozkazy dowództwa i oddziały partyzanckie
AK lekkomyślnie połączył w dywizję. Gdy 8 kwietnia do Polaków dotarł jedyny
zrzut broni z Zachodu, żołnierze, którzy otworzyli zasobniki, nie kryli
rozczarowania. Zamiast karabinów maszynowych i broni przeciwpancernej
znaleźli w nich… pistolety i sprzęt przeznaczony do dywersji. Nie powinni mieć
jednak o to pretensji do Londynu, takie były bowiem pierwotne plany!
Szef sztabu 27. Dywizji, major Tadeusz Sztumberk-Rychter „Żegota”,
w swoich wydanych w PRL wspomnieniach pisał nieco lekceważąco o młodych
Wołyniakach, którymi przyszło mu dowodzić: „Mało doświadczony żołnierz źle
wytrzymywał ogień artylerii, a zwłaszcza peszyły go czołgi”.
No cóż… Osiemnastoletni chłopak, którego całe doświadczenie bojowe
sprowadzało się do obrony własnego obejścia za pomocą starej dubeltówki, gdy
nagle stanął oko w oko z pięćdziesięciosześciotonowym czołgiem „Tygrys”, miał
pełne prawo być speszony. Szczególnie że dowództwo poprowadziło go do walki
przeciw czołgom niewyposażonego w broń przeciwpancerną. Obawiam się, że
w takiej sytuacji głowę straciliby nie tylko młodzi chłopcy z wołyńskiej
samoobrony. Straciłby ją również sam John Rambo.

Niemcy, którzy nas atakowali, nie wykazywali brawury czy odwagi – mówił
Markowi A. Koprowskiemu Andrzej Żupański. – Nie chcieli ryzykować, po
prostu się bali. Gdy wypierali nas z Pustynki, to przed nacierającą piechotą
położyli wał ogniowy, który zmusił nas do wycofania. Nie mieliśmy czym im
odpowiedzieć. Nasza kompania oczywiście walczyła, ale miała przywieziony ze
sobą tylko jeden karabin maszynowy, bardzo przestarzały, który szybko się zaciął
i odmówił posłuszeństwa. Niemcy nas otoczyli, spychając stopniowo do
defensywy. Nie działali zbyt pospiesznie. Starali się nas pokonać logistyką, i to im
się niestety udawało. Pierścień niemiecki z dnia na dzień zaciskał się coraz
bardziej. Byliśmy codziennie bombardowani przez niemieckie samoloty. Na swoje
pierwsze linie Niemcy wszędzie ściągali czołgi, a także samochody pancerne,
którymi poruszali się grenadierzy pancerni. Miały odkrytą skrzynię bagażową,
w której siedziała drużyna strzelecka z ciężkim karabinem maszynowym.
W rękach niemieckich była to groźna broń. Niemcy podjeżdżali blisko naszych
stanowisk i strzelali, a my nie mieliśmy im czym odpowiedzieć. W końcu
zostaliśmy całkowicie otoczeni.

Walki polskim żołnierzom nie ułatwiali też ich czerwoni „sojusznicy”. Choć
przekazali AK nieco amunicji, w decydujących momentach boju sowieckie
jednostki wycofywały się, odsłaniając skrzydła Polaków. Rwała się łączność,
a o współdziałaniu niech świadczy to, że sowiecka artyleria często zamiast
wspierać ogniem 27. Dywizję, biła po jej pozycjach, powodując nie mniejsze
straty niż Niemcy.
„Uderzenie nasze idzie – przekonywali Polaków bolszewicy. – Trzymać się
do ostatniego naboju!” Żadne uderzenie oczywiście nie nadeszło. A Sowietom
rzeczywiście chodziło, aby 27. Dywizja trzymała się do ostatniego… Ale nie do
ostatniego naboju, lecz do ostatniego Polaka. Hipoteza części historyków, że
bolszewicy starali się jak najbardziej wykrwawić 27. Dywizję, wydaje się
słuszna.
Najpierw rękami Niemców chcieli wykończyć jak najwięcej polskich
patriotów, a potem sami dokończyć „mokrą robotę”. Była to stara sowiecka
taktyka, którą kilka miesięcy później Józef Stalin zastosował podczas Powstania
Warszawskiego. Najpierw bolszewicy robili wszystko, by sprowokować
Polaków do tego szaleńczego, samobójczego zrywu, a potem z satysfakcją
przyglądali się z drugiego brzegu Wisły agonii Warszawy.
Wróćmy jednak na Wołyń. Odcięte od frontu, otoczone ze wszystkich stron
przez nieprzyjaciela oddziały 27. Dywizji były dziesiątkowane przez Niemców.
Żołnierzom szczególnie dawały się we znaki zmasowane naloty Luftwaffe, które
przeorywały coraz ciaśniejszy obszar, na którym się znajdowali. Naloty te nie
tylko powodowały dotkliwe straty, ale i fatalnie wpływały na morale.
Zima roku 1944 zaczynała bowiem dopiero odpuszczać. Przemarznięci do
szpiku kości, głodni i śmiertelnie zmęczeni polscy partyzanci brnęli po kolana
w topniejącym śniegu i błocie. Ostrzeliwani ze wszystkich stron przez
nieprzyjaciela, który cały czas następował im na pięty. A jeszcze na domiar złego
sypały im się na głowy bomby. Żołnierz był w pochodzie i w walce dwadzieścia
cztery godziny na dobę.

Najtrudniejsze chwile nasz batalion przeżył, gdy nasza Dywizja została


przesunięta w lasy mosurskie – wspominał Antoni Mariański. – Niemcy za
wszelką cenę chcieli nasze zgrupowanie otoczyć i zniszczyć. Atakowali Dywizję
przy pomocy całego swego potencjału, spychając kolejnymi natarciami do kotła.
Nad zajmowanym przez Dywizję terenem krążyły samoloty zwiadowcze, w ślad
za którymi przelatywały bombowce i atakowały nasze kwatery, by nie dać nam
chwili wytchnienia. Jeżeli ich załogi zobaczyły żołnierzy batalionu, następował
ostrzał. Każdy krył się, gdzie mógł. Ja chowałem się w jednej z chałup za piecem,
licząc, że kule z karabinu maszynowego go nie przebiją.

A oto fragment relacji Czesława Piotrowskiego:

Najbardziej ciężki był dla nas dzień 16 kwietnia. Atak przeciwnika prowadzony
przy wsparciu czołgów i ognia artylerii oraz moździerzy wywołał duże
zamieszanie wśród naszych jednostek. Ciężko ranny w obie nogi został sierżant
„Miś”, Wincenty Paszkowski. Zdesperowany „Miś”, który ostatnio przechodził
okres psychicznego załamania i przeczuwał swoją śmierć, nie chcąc być ciężarem
w trudnej sytuacji dla kolegów, odebrał sobie życie, strzelając w głowę z pistoletu.
Sierżant „Miś” był bardzo popularny i lubiany przez kolegów. Dlatego ta śmierć
stała się dla nas wstrząsającym przeżyciem.

Wieloryba, jakim była 27. Dywizja, Niemcy potrafili wytropić z łatwością.


Teraz – w lasach mosurskich – dały o sobie znać wszystkie słabości niezdarnego,
powolnego i bezbronnego kolosa. „Kwatermistrzostwo i szpital polowy – pisał
«Żegota» – choć niezbędne z punktu widzenia ich użyteczności, stwarzały z nas
ciężką i mało ruchliwą jednostkę”. Szybko pojawił się również zasadniczy
problem: jak nakarmić tak wielką liczbę ludzi?

Coraz bardziej dawało się odczuć zmęczenie i głód – wspominał Józef


Czerwiński. – Kwatermistrzostwo zaopatrywało kompanię coraz gorzej.
Brakowało przede wszystkim chleba, tylko słoniny mieliśmy pod dostatkiem, ale
sama słonina z trudem przechodziła mi przez gardło. Zaczęły mi też dokuczać
nogi – odmrożone stopy spuchły i każdy krok sprawiał ostry ból. Za posłanie
służyły mech, gałęzie świerku i wrzosy. Kładliśmy się jeden obok drugiego,
nakrywali płaszczami i tulili do siebie, żeby było cieplej.

Fatalne nastroje panowały nie tylko wśród szeregowych żołnierzy, ale i wśród
oficerów, którzy lepiej niż ich podkomendni zdawali sobie sprawę
z rozpaczliwego położenia dywizji. I coraz bardziej wątpili w sens walki u boku
bolszewików. Formalnie oficerowie starali się robić dobrą minę do złej gry, ale
ich dezorientacja nie mogła ujść uwagi wojska.

Słyszeliśmy rozmowy i dyskusje naszych oficerów – wspominał Władysław


Kobylański. – Mówili, nie kryjąc nic przed nami, o pancernej dywizji „Wiking”,
o dywizji węgierskiej! Niemcy nacierali. No, cóż poradzisz, żołnierzyku AK,
leśny partyzancie, masz przecież rozkaz bić się do ostatniego naboju. A potem?
Bóg, Honor, Ojczyzna! Czuliśmy w powietrzu, że coś się święci. Za dużo kręciło
się Sowietów pomiędzy naszymi ugrupowaniami. Oficerowie ciągle debatowali
między sobą. Patrzyli w mapy. Czasem widzieliśmy, jak przemawiali do manierki.
Jedni mówili „na zdrowie”, drudzy „za pomyślność”! Żołnierz z Huty Stepańskiej
patrzył na to i myślał: „Czekaj na pomyślność, panie poruczniku. Nie znasz
bolszewików i kacapów. Poznasz ich niedługo”.

Tymczasem wydarzenia toczyły się zatrważająco szybko. 18 kwietnia doszło


do tragedii, która jeszcze bardziej podłamała morale polskich partyzantów.
Oddajmy znów głos Władysławowi Kobylańskiemu. Służył on w ochronie
sztabu 27. Dywizji, a co za tym idzie, feralnego dnia znalazł się w centrum
wydarzeń.
Wszystko działo się w tak błyskawicznym tempie, że po prostu trudno mi jest to
opisać – pisał w książce W szponach trzech wrogów. – Ni stąd, ni zowąd padł
jeden strzał. Chatę ogarnął płomień. Widzieliśmy wychodzących z tego domku
oficerów. Padł strzał i trzy–cztery krótkie serie z automatu. Nagle jak spod ziemi
pojawił się sowiecki żołnierz na koniu i bardzo głośno krzyknął:
– Wasz komandir ubit!
W biegu minęliśmy rannego porucznika „Wichurę”. Momentalnie wywiązała
się dzika walka wręcz. Kogo napotkaliśmy, został zabity. To była furia.
Przed pogorzeliskiem, około dziesięciu metrów od progu, leżał pułkownik
„Oliwa”. Już nie żył. A obok przy stodółce zabici byli dwaj żołnierze AK, którzy
towarzyszyli pułkownikowi. Zwłoki pułkownika owinięto w plandekę, złożono na
wozie i przewieziono pod eskortą honorową w kierunku gajówki Huta. Wypadek
ten trwał nie dłużej jak około dziesięciu minut.

Z kolei szef sztabu major „Żegota” tak zapamiętał to wydarzenie:

Między drzewami zamajaczyła sylwetka biegnącego bez czapki żołnierza.


Przebiegł jeszcze kilka kroków, upadł. Podbiegli do niego chłopcy, podnieśli, na
ustach wystąpiła mu różowa piana. Biegł z przestrzeloną piersią. Za chwilę
nadbiegł „Wichura” z twarzą ociekającą krwią.
– Pułkownik zabity!
„Wichura”, ocierając krwawiące czoło, opowiada:
– Dojechaliśmy do chałup, weszliśmy do tej z brzegu. A tu nagle serie. Niemcy
zobaczyli konie i ognia. Zapalili stodołę. Pułkownik wyskoczył z chałupy, ja za
nim. Tuż za węgłem dostał serię. Upadł. Odciągnąć chciałem za róg, ale ogień był
silny. Trochę oberwałem.

Kto zabił podpułkownika Jana Kiwerskiego „Oliwę”? Według świadków


tragedii na pewno nie byli to Niemcy. W terenie, na którym zginął dowódca 27.
Dywizji, nie było żadnych oddziałów nieprzyjaciela. A ciała zabójców
pułkownika – którzy zginęli w walce z polskimi partyzantami – wyglądały
bardzo podejrzanie.

Przyjrzeliśmy się pięciu trupom leżącym tuż przed dopalającą się chatą – pisał
Władysław Kobylański. – Ciekawy i zaskakujący był ich ubiór. Jeden z zabitych
miał mundur oficera gestapo i buty sowieckie, tak zwane harmoszki. Dwóch
żołnierzy było ubranych w mundury Wehrmachtu. Spodnie i buty cywilne, hełmy
na głowach. Następny, w mundurze żandarma niemieckiego, miał buty
w strzępach. Ostatni zabity był ubrany jak schutzman niemiecki. Przeszło trzy
i pół roku przyglądałem się Niemcom, ale w takich mundurach żołnierzy
niemieckich nie widziałem. Twarze tych pięciu żołnierzy pożółkłe, kałmuckie.
Stwierdzam zdecydowanie, że twarze te nie były niemieckie.

Czyżby więc „Oliwa” padł ofiarą grupy przebierańców? Egzekutorów


z kontrwywiadu wojskowego Smiersz, którzy podszyli się pod Niemców?
Według zwolenników tej wersji wydarzeń chodziło o obcięcie „głowy”, a co za
tym idzie – dezorganizację 27. Wołyńskiej Dywizji AK. Scenariusz taki jest
o tyle prawdopodobny, że była to taktyka często stosowana przez bolszewickie
służby bezpieczeństwa.
Wystarczy wspomnieć o likwidacji „Drzazgi” i porwaniu „Bomby”, które
doprowadziły do chaosu i rozbicia polskich oddziałów partyzanckich. Czy chwyt
ten Sowieci powtórzyli 18 kwietnia 1944 roku w lasach mosurskich? Dopóki
Władimir Putin nie otworzy archiwów NKWD – nie dowiemy się tego. Jest to
jednak bardzo prawdopodobne.
Po śmierci pułkownika sytuacja okrążonych Polaków stała się krytyczna.
Pozostanie w lasach mosurskich groziło całkowitą zagładą jednostki. Nowy
dowódca 27. Dywizji podjął więc dramatyczną decyzję: Przebijamy się!
8

Jatka na torach

Gdy zbliżyliśmy się do torów, rozpętało się piekło – opowiadał Markowi A.


Koprowskiemu weteran 27. Dywizji Eugeniusz Mariański. – Załogi bunkrów
pilnujących torów wiedziały, że się zbliżamy, i przywitały nas huraganowym
ogniem. Ściągnęły też pociąg pancerny, który zaczął do nas bić z dział. Nastąpiło
straszne zamieszanie.
Dowódcy krzyczeli: „Naprzód!”, ale żołnierze nie byli w stanie tego rozkazu
wykonać. Przedpole torów oświetlały nie tylko rakiety wystrzeliwane co chwila
przez Niemców, ale także reflektory. Za nami zaczęły płonąć budynki, było jasno
jak w dzień. Przed nami znajdowało się stanowisko niemieckiego działa, którego
pociski rozrywały się coraz bliżej.
W pewnym momencie wybuch dosięgnął kolegę z prawej i urwał mu ramię.
Zaraz i ja dostałem w głowę. Myślałem, że odłamkiem, ale okazało się, że tylko
zamkiem od karabinu, który trzymałem przed sobą. Czapka uratowała mi głowę
przed rozwaleniem. Uznałem, że dłużej nie ma co tu leżeć, ryzykując, zerwałem
się i skokami rzuciłem się w tył. Miałem szczęście i mnie nie trafili.
Inni niestety padli, wykrwawiając się w strasznych jękach.

Ta mrożąca krew w żyłach scena rozegrała się w nocy z 20 na 21 kwietnia


1943 roku pod miejscowością Jagodzin. Oddziały 27. Wołyńskiej Dywizji AK
przebiły się, ponosząc olbrzymie straty, przez obsadzoną przez Niemców linię
kolejową Chełm–Luboml. Była to akcja śmiała i brawurowa, ale rozpaczliwa.
Szalona i straceńcza.
Niemcy, usłyszawszy zbliżającą się do ich pozycji masę wojska, wystrzelili
race, ukazując nieprzyjacielowi skryte dotąd w ciemności polskie szeregi.
Zamknięci w punktach umocnionych żołnierze Wehrmachtu otworzyli
miażdżący ogień z broni maszynowej. Na tory wtoczył się wspomniany przez
Eugeniusza Mariańskiego najeżony lufami dział pociąg pancerny. Doszło do
masakry.
Już sam nocny marsz w kierunku torów wielu weteranów 27. Dywizji
zapamiętało jako koszmar.
Wokół wszędzie byli Niemcy – wspominał Józef Turowski. – Tempo marszu było
bardzo powolne, kolumny rwały się, gubiły częściami w ciemnościach. Żołnierze
szli jak ślepcy, trzymając się jeden drugiego za pasy, za poły płaszczy.
Niewidzialne gałęzie pchały się im do oczu, biły po twarzach, chwytały za szyję
i ramiona. Zaczepiały się o broń. Nogi ich raz po raz zaczepiały się o coś lub
trafiały nagle w próżnię, powodując upadki lub nagły napór na poprzedników.
Przekleństwa na noc, wojnę i na podłe życie mieszały się z szeptami dowódców
nawołujących do trzymania łączności i spokoju. Męcząca noc ciągnęła się bez
końca. Żołnierze z zadowoleniem witali każdą polanę w lasach, kiedy można było
widzieć niebo. Oddychali jak po wyjściu z dusznego tunelu.

Wreszcie zmęczone wojsko dotarło pod Jagodzin. Zamiast wytchnienia


żołnierzy czekała tam jednak dramatyczna przeprawa. Mimo że oficerowie
nakazali absolutną ciszę – między innymi sienkiewiczowskim sposobem końskie
kopyta owinięto szmatami – podejście pod tory takiej masy ludzi nie mogło ujść
uwagi czujnych Niemców. Wehrmacht przywitał nadchodzących gradem kul.

Nie ma tu niecelnych strzałów. Wszędzie, gdzie padają niemieckie pociski, padają


i nasi. Mrowie – relacjonował Olgierd Kowalski. – Ogień się wzmaga. Z lasu
wynurza się pociąg pancerny, ziejąc w naszą stronę ogniem. Widać serie
świetlnych pocisków wypluwanych przez szybkostrzelne działka przeciwlotnicze.
Zdaję sobie sprawę z beznadziejności położenia. Wielu żołnierzy już nie wstaje.
Przez pobojowisko pędzą na spłoszonych koniach pojedynczy jeźdźcy.
– Patrz – mówi Stefan. – Z jaką furią biją pociski!
Spoglądam jeszcze raz. Rzeczywiście, widok jest fascynujący! Przecinając
szarość poranka, świetlne pociski pędzą, mijając nas z ogromną szybkością, by
rąbnąć w ziemię. Robi to wrażenie jakiejś pięknej, lecz piekielnej iluminacji.
– Spływamy do lasu!

Bój pod Jagodzinem – oczywiście jeśli można tę jatkę nazwać bojem –


obfitował w dramatyczne epizody. Na przykład Tadeusz Socha „Dąb”, biegnąc
w stronę zbawczego lasu, natknął się na kolegę z oderwanymi obydwoma
nogami. Konający w straszliwych męczarniach polski żołnierz błagał „Dęba”,
żeby powiadomił o jego śmierci żonę i dzieci. Niestety wszystko działo się zbyt
szybko. Socha nie zdołał zapamiętać nazwiska umierającego partyzanta. Żona
i dzieci nigdy nie dowiedziały się o jego losie.

Mój brat przeszedł, ja nie – wspominał Kazimierz Danilewicz w rozmowie


z Markiem A. Koprowskim. – Brat później zaginął i dopiero wiele lat po wojnie
dowiedziałem się, że poległ na przejściu przez tory i spoczął w zbiorowym grobie.
Nasza grupa, która nie zdołała przedostać się przez tory, strasznie się wymieszała.
Noc spędziliśmy w lesie, nie wiedząc, co będzie dalej. Obok mnie siedział kolega
ciężko ranny w pierś. Odłamek trafił go w mostek. Wyrwałem ten odłamek
i założyłem opatrunek, bo strasznie krwawił. Kolega ten spytał się, czy może na
mnie położyć głowę, bo będzie mu łatwiej oddychać. Zgodziłem się, było mi to
zresztą obojętne. Padałem z nóg i niemal natychmiast zasnąłem. Nad ranem, gdy
się obudziłem, ten kolega już nie żył. Umarł na mnie.

Szeregi dywizji podczas przebijania się przez tory całkowicie się


zdezorganizowały. Rozrywające się z hukiem pociski, rozdzierające krzyki
rannych, kłębiący się w ciemnościach tłum przerażonych, masakrowanych
pociskami żołnierzy – prawdziwe inferno! Pędzący przed siebie na oślep Polacy
potykali się o zwały trupów zmasakrowanych kolegów. Trudno się dziwić, że
w tej sytuacji nerwy młodych żołnierzy nie wytrzymywały.

Wszyscy zaczynają się wycofywać – wspominał Mieczysław Sobotko. – Jest to,


niestety, ucieczka. Jest to paniczna ucieczka. Zastanawiam się, jak do tego doszło.
Kto ponosi winę za taki stan rzeczy? Przecież wiadomo było, że Niemcy obsadzili
tory. Czy nie należało zapaść gdzieś w lasy i poczekać do następnej nocy? Obok
nas biegną zdyszani partyzanci radzieccy. Uciekamy dalej. Słyszę głuche
pacnięcie. Jakby ktoś rzucił piłką tenisową o stół. Widzę radzieckiego oficera, jak
wali się twarzą do ziemi. Odwracam się. Robi mi się słabo. Zamiast głowy sterczy
jakiś kikut, z którego jak z fontanny tryska krew. Na trakcie i łące coraz gęściej
wykwitają gejzery. Ogień jeszcze bardziej potęguje się od strony torów. Przed
nami zalana wodą łąka. Biegniemy ile sił w nogach. Szybkim galopem mijają nas
kawalerzyści. Wysoko z piekielnym chichotem lecą pociski. Naraz widzę, jak
przede mną zad koński rozdwaja się prawie na dwie równe połowy. Koń wali się
do wody. Mijam drgającego wierzchowca. Wokoło woda zabarwia się na
czerwono. Zwalniam kroku. Brak w piersiach tchu i serce łomocze jak oszalałe.
W wodzie porzucone chlebaki i broń. A więc panika, jakiej nigdy nie widziałem.

A tak przebijanie się przez tory zapamiętał Grzegorz Fedorowski:

Kolumna się przerwała, powstało ogromne zamieszanie. Panowała kompletna


ciemność. Gońcy gubili się w terenie. Utrzymanie łączności stało się prawie
niemożliwe. Pozostała na trakcie reszta kolumny kotłowała się bezładnie.
Oddziały się rozproszyły, zamieszanie przeszło w panikę, potem w ucieczkę.
W tym galimatiasie i egipskich ciemnościach poszczególni dowódcy utracili
panowanie nad swoimi ludźmi, a Niemcy bez przerwy siekli z cekaemów.
Fedorowskiemu – razem z majorem Tadeuszem Sztumberk-Rychterem
„Żegotą” i innymi oficerami – udało się cało przekroczyć tory. Śmiertelnie
znużeni, słaniając się na nogach, dociągnęli do gajówki na skraju lasu. Żołnierze
zaczęli walić się pokotem na ziemię. I w tym momencie na gajówkę uderzył
niemiecki oddział pościgowy! Posypały się serie z broni automatycznej, rozległ
się ryk czołgowego silnika. Polacy zerwali się na równe nogi.

W pierwszej chwili wybuchła panika – pisał Fedorowski. – Żołnierze są strasznie


przemęczeni, dlatego mało odporni. Uciekają w głąb lasu. Oficerowie biegną
pomiędzy żołnierzy, nawołując do opamiętania się. „Gzyms” ściągnął zza pleców
pepeszę i mierząc do własnych ludzi, drze się wniebogłosy:
– Stać, sukinsyny!!!

Widząc jatkę na torach, część oficerów miała tyle oleju w głowie, że


wstrzymała swoje oddziały i zrezygnowała z próby przebicia. Oczywiście
osłabiło to dywizję, ale uratowało życie wielu młodym Polakom. Inni, odbiwszy
się od niemieckich linii jak gumowa piłka od betonowego muru, wycofali się
w bezpieczne miejsce.

Grupy żołnierzy – pisał Józef Turowski – będące bliżej torów zostały


przytłoczone, przyparte do błotnistej łąki. Wszyscy cofali się bez rozkazu, nikt ich
nie zatrzymywał. Cofanie się jednak nie było łatwe ze względu na bliskość i siłę
ognia niemieckiego, grząski teren, liczne bajora wiosenne, a przede wszystkim
ogromne zmęczenie ludzi. Ranni wzywali pomocy. Niesienie ich stawało się
wprost niemożliwe. Byli wleczeni do tyłu za ręce, rzucani w wodę lub w błoto
przy każdym upadku pod seriami broni maszynowej. Nie było czasu na zakładanie
rannym opatrunku, krwawili obficie, krztusili się błotem i wodą przy każdym
upadku. Widząc nieludzkie wysiłki swoich kolegów chcących ich ratować, ranni
prosili o dobicie, czego nikt jednak nie zrobił. Cofnęły się wszystkie oddziały.
Żołnierze ociekający błotem, padający ze zmęczenia, stopniowo oddalali się od
torów. W licznych kępach drzew i zaroślach ukrywali się, byle zejść z otwartego
terenu, ukryć się przed spodziewanym pościgiem Niemców, już teraz, rano,
myśląc, jak doczekać następnej nocy.

Ranni stali się dla próbującej się wyrwać z okrążenia dywizji kolosalnym
problemem. Polscy partyzanci, przeskakując przez tory, nie mogli zabrać ze sobą
żadnego zbędnego balastu. O przeprowadzeniu na tamtą stronę wozów
z rannymi nie mogło być mowy. Dowództwo podjęło więc dramatyczną decyzję
– porzucamy szpital polowy.
Zapowiada się ciężka walka – wspominał lekarz Grzegorz Fedorowski – i nie ma
wielkich szans na to, by się dało przeciągnąć przez tor konie.
– „Gzyms”, a co robić z rannymi? – zapytałem swego dowódcę batalionu.
– Dobijać! – odrzekł bez namysłu. A po chwili dodał: – „Gryf”, upoważniam
cię, byś mnie pierwszemu strzelił w łeb, jeżeli zostanę ranny.
Dobijać rannych? To się tak łatwo mówi. Ale jak to wykonać? Miałbym
dobijać własnych towarzyszy broni?! Za nic…

Ostatecznie szpital został po prostu porzucony. Pozostawiono go przed torami


w zagajniku. Problem polegał jednak na tym, że podczas szalonego przebijania
się przez tory nagle przybyło mnóstwo nowych rannych. Do biegnących po
otwartej przestrzeni partyzantów Niemcy strzelali jak do kaczek. Ich pociski
poczyniły w polskich szeregach straszliwe spustoszenie.

Zobaczyłam, jak dwóch chłopaków niosło na desce ciężko ranną sanitariuszkę –


wspominała Aniela Dębska. – Uświadomiłam sobie, że to przecież ja mogłam
leżeć na tej desce. W naszym oddziale było też sporo rannych. Koledzy znosili ich
na polanę. Niektórzy byli bardzo zmasakrowani. Miałam z innymi sanitariuszkami
pełne ręce roboty.

Jednym z partyzantów, którzy weszli na polanę, gdzie udzielano pomocy


medycznej, był Czesław Piotrowski. Żołnierze na płaszczach znosili
pokiereszowanych pociskami, jęczących kolegów do opuszczonej gajówki.
Nastroje były fatalne. Partyzanci, przerażeni rozmiarem katastrofy, złorzeczyli
oficerom.

Wszyscy żołnierze w naszej grupie byli rozżaleni i mieli pretensje do nowego


dowództwa Dywizji, twierdząc, że gdyby żył „Oliwa”, to do takiego bałaganu nie
doszłoby – wspominał Piotrowski. – Nie wdawałem się w tę dyskusję, aby nie
narazić się kolegom. Ujrzałem wśród leżących Kazika Burzyńskiego „Burzę”.
Seria kul przeszyła mu ramiona i szyję. Jego stan był ciężki, stracił wiele krwi.
Leżał z obandażowanymi piersiami i szyją. Patrzył na mnie, ale chyba mnie nie
poznał. Było mi go bardzo żal. Wszyscy dookoła byli bezsilni, nie było tu
żadnego lekarza. Dziewczęta sanitariuszki robiły, co mogły. Opuściłem budynek
gajówki jeszcze bardziej przygnębiony. Zjawił się czołg, który wystrzelił ze swej
armaty kilka pocisków wprost w budynki leśniczówki. Zabudowania leśniczówki
płonęły. Patrzyłem przez chwilę z oddali zrozpaczony, że tam przecież są ranni,
jest Kazik. A ja mu nie mogę w niczym pomóc.
Część rannych żołnierzy dywizji miała szczęście, bo szpital polowy AK
dostał się w ręce honwedów. Węgierscy oficerowie dopilnowali, aby Polakom
nie stała się krzywda. Trafili oni – wraz z innymi jeńcami – do obozu jeńców
Wehrmachtu w Chełmie. Pracował tam służący w niemieckiej armii Holender
Jan van den Brook, przyzwoity człowiek, który z wielką ofiarnością opiekował
się polskimi partyzantami. Wsparcia jeńcom udział też miejscowy Polski
Czerwony Krzyż.

Przebijanie się z okrążenia w lasach mosurskich – wspominał Józef Czerwiński –


należało chyba do najbardziej krwawych i brzemiennych w skutki wydarzeń
w dziejach 27. Dywizji. Na torze padło wielu partyzantów, wielu zostało rannych.
Wraz z kolegami odczuwałem gorycz porażki.

Tylko na torach pod Jagodzinem polska jednostka zostawiła za sobą


dziewięćdziesiąt ciał towarzyszy broni. W kolejnych dniach pozbierali je
mieszkańcy okolicznych wiosek i pochowali w masowych bezimiennych
grobach.
Bilans trzytygodniowych morderczych walk 27. Dywizji z Niemcami był
tragiczny. Po desperackim przekroczeniu torów kolejowych w Jagodzinie polska
jednostka liczyła… 3,6 tysiąca ludzi. Straciła niemal połowę stanu wyjściowego!
Jak podaje Władysław Filar, około 500 żołnierzy zostało zabitych i rannych, 170
dostało się do niewoli, a 1,6 tysiąca po prostu się rozpierzchło po Wołyniu.
Polscy partyzanci stracili całą ciężką broń, którą musieli zatopić w bagnach.
Stracili tabory, które musieli spalić. Stracili zapasowe radiostacje, konie i szpital
polowy. Nie trzeba być specjalistą od wojskowości, aby wiedzieć, co oznacza
taki bilans. Kwiecień 1943 roku był dla 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK
miesiącem katastrofy. A miał to być dopiero pierwszy akt tragedii. Dopiero
pierwsza stacja Drogi Krzyżowej.
Co ciekawe, do jatki pod Jagodzinem wcale nie musiało dojść, dywizja mogła
się bowiem wycofać bez strat na zachód, forsując słabo obsadzony przez
Niemców Bug. Mogła się schronić na Lubelszczyźnie. Dowództwo 27. Dywizji
kilkakrotnie prosiło Warszawę o pozwolenie na taki manewr. Rozkazy Komendy
Głównej AK były jednak jasne i stanowcze: Nie ma mowy! Dywizja musi trwać
na Wołyniu, aby… demonstrować polskość tego województwa.
Po co? Dlaczego? Na co komu była potrzebna ta krwawa „demonstracja
polskości”? Nie sposób tego pojąć. Przecież w kwietniu 1943 roku było już
jasne, że obłędna operacja „Burza” zakończyła się fiaskiem. Że niezależnie od
strasznych ofiar ponoszonych przez Polaków Wołyń po wojnie zostanie
włączony do Związku Sowieckiego. Żadne rozpaczliwe samobójcze gesty nic tu
nie mogły pomóc.
Pozostanie 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty na ziemiach wschodnich nie
mogło przynieść żadnych korzyści – ani politycznych, ani wojskowych.
Przysparzały tylko cierpień jej żołnierzom, dosłownie szlachtowanym przez
Niemców. Niestety nie był to pierwszy raz, gdy rozkazy Komendy Głównej AK
powiększały tragedię Wołynia.
9

W matni

Oddziały 27. Dywizji, które przebiły się przez tory pod Jagodzinem, wyglądały
jak obraz nędzy i rozpaczy. Żołnierze byli pokrwawieni, poszarpani przez
pociski, przestraszeni i zrezygnowani. Mundury wisiały na nich w strzępach,
buty rozpadały im się na nogach. Przypominali upiorną armię widm, a nie
bojową, zwartą jednostkę partyzancką.
Stan wyposażenia i uzbrojenia dramatycznie się pogorszył. Porzucono nie
tylko ciężką broń, ale również wiele broni osobistej. Pogubionej, poniszczonej
przez spanikowanych, ratujących życie żołnierzy. Dywizja nie miała zapasów
żywności ani żadnego zaplecza. Wszystko przepadło.

Przebiliśmy się między Lubomlem a Rymaczami – raportował 21 kwietnia 1944


major „Żegota”. – Jesteśmy dalej w marszu, aby się oderwać. Tabor
prawdopodobnie stracony bezpowrotnie. Straty w ludziach i broni jeszcze nie
ustalone. Ludzie jeszcze dociągają.

Trzy dni później „Żegota” wysłał kolejny rozpaczliwy meldunek: „Najgoręcej


proszę o przygotowanie zrzutów. Stan mundurów i butów po ostatnich walkach
i przeprawach w bród – beznadziejny”.
Niemcy nie zamierzali jednak odpuszczać. Postanowili dobić Polaków. Ogary
podjęły krwawy trop. Znowu zaczęły się bombardowania, znowu pojawiły się
czołgi i tyraliery żołnierzy Wehrmachtu oskrzydlające Polaków.
Około 3,6 tysiąca polskich partyzantów schroniło się na niewielkiej
przestrzeni lasów szackich na Polesiu. 27. Wołyńska Dywizja została więc
wypchnięta z Wołynia. Niewiele to jednak pomogło. Niemcy bezlitośnie
zaciskali wokół Polaków pierścień okrążenia. Na nic straszliwe ofiary, na nic
kolosalne straty poniesione na torach pod Jagodzinem. Polska dywizja po raz
drugi dostała się w kocioł.
Jeżeli żołnierzom Armii Krajowej wydawało się, że nic gorszego niż
okrążenie w lasach mosurskich nie może się przydarzyć, to bardzo się mylili.
Prawdziwa mordęga zaczęła się dopiero na Polesiu.
Partyzantom szybko w oczy zajrzał głód. Straszliwy, obezwładniający,
świdrujący trzewia. Pogłębiający się z dnia na dzień. Odbierający siły, chęć do
życia, doprowadzający do szaleństwa. Głód niepozwalający maszerować, spać,
walczyć… To już nie był bogaty Wołyń, tylko bagniste Polesie, rzadko
zaludnione przez biednych jak mysz kościelna Poleszuków. O aprowizacji kilku
tysięcy partyzantów nie mogło być mowy.
Szczególnie że na terenie lasów szackich Polacy mieli konkurenta. Na tym
niewielkim terenie bowiem znalazły się również odcięte od linii frontu jednostki
sowieckie. Zdążyły one uprzedzić Polaków i bezwzględnie ogołocić poleskie
wsie z całej żywności. Bolszewicy wyjedli wszystko, co było do zjedzenia. Dla
Polaków nie pozostało nic.
Dochodziło do tego, że polskie dowództwo kupowało od bolszewików marną
żywność za dolary z alianckich zrzutów!

O byle okruszynę pożywienia – wspominał Władysław Kobylański – trzeba było


się zwracać do sowieckiego bojca, na swojej ojczystej ziemi. Taka była ówczesna
przyjaźń polsko-sowiecka. Tak wyglądało braterstwo broni. Gdyby dowództwo
naszej dywizji nie miało pieniędzy, to w każdej chwili mogła zgrzytnąć broń, bo
głód zmusiłby nas do wszystkiego. Polałaby się krew.

Tak zaś sytuację panującą w lasach szackich zapamiętał Andrzej Żupański:

Problemem dywizji od razu stał się głód. Nasiliła się też wszawica. Bardzo
dokuczliwa stała się plaga poleskich komarów, które atakowały nas w dzień
i w nocy. Brakowało nam środków opatrunkowych, co dodatkowo obniżało
morale żołnierzy. Tym bardziej że nie mieliśmy szpitala polowego i każda cięższa
rana oznaczała dla żołnierza śmierć.

I jeszcze fragment raportu majora „Ostoi”: „Ogromnie ciężka sytuacja


sanitarna i żywnościowa. Ranni gniją. Lekarze bez środków leczą «psychicznie».
Głód”.
Specjalne patrole aprowizacyjne, które dowództwo wypuszczało na wszystkie
strony, na ogół, ku rozpaczy żołnierzy, wracały z niczym.
Nowy dowódca dywizji, major Tadeusz Sztumberk-Rychter „Żegota”, był
bezradny. Tu już nie mogło być mowy o dowodzeniu. Nie mogło być mowy
o planowej walce z Niemcami, o strategii ani o celach operacyjnych. Jedynym
celem polskich partyzantów stało się przetrwanie.
Oczywiście, gdy dochodziło do leśnych potyczek z Niemcami, Polacy bili się
jak lwy. Z powodu rozpaczliwego braku amunicji i katastrofalnego położenia
dywizji boje te nie mogły być jednak zwycięskie. Polacy znaleźli się
w kleszczach, o rozerwaniu których nie mogło być mowy. „Niemcy zablokowali
nas w kompleksie leśnym – raportował 19 maja 1944 «Żegota». – Chcą nas
wygłodzić. Ruszać się stąd nie ma gdzie”.
Major „Żegota”, tak jak jego oficerowie, skupiał się na tym, żeby ocalić
swoich ludzi przed zagładą i samemu przeżyć. Trudno zresztą o jakiekolwiek
planowanie, skoro nowy szef sztabu Tadeusz Klimowski „Ostoja” zamiast
studiować mapy, ranny w nogę jechał na oklep na… krowie ciągniętej za uszy
przez kilku żołnierzy.

Był to jedyny „kawalerzysta” w całej Dywizji – wspominał Grzegorz Fedorowski.


– Coraz to ktoś pokpiwał z szefa sztabu wędrującego na tak niezwykłym
wierzchowcu. „Ostoja” uśmiechem odpowiadał na zaczepki, choć noga dokuczała
mu dotkliwie. Po paru godzinach marszu krowa kategorycznie sprzeciwiła się
dalszemu wykorzystywaniu. Stanęła na szeroko rozkraczonych nogach i przez
parę minut za nic nie chciała ruszyć z miejsca. Dwóch chłopców co sił musiało ją
ciągnąć za postronek zarzucony na szyję, a trzeci ułamaną gałęzią okładał po
zadzie. Krowa ruszyła powoli, ale po przejściu paru kroków najspokojniej na
świecie położyła się w bajorku. Przy tym przygniotła sobą nogę „Ostoi”, na
szczęście tę zdrową. Upłynęło parę minut, zanim udało się krowę podnieść
i ponownie usadowić na niej utytłanego błotem niefortunnego jeźdźca.

Aby oddziały nie zostały wybite do nogi przez nieprzyjaciela, dywizja


nieustannie była w marszu. A wiosną warunki do przemieszczania się po Polesiu
były po prostu koszmarne. Padały ulewne deszcze, wojsko brnęło w gęstej,
błotnistej mazi. Straszliwie dawały się we znaki tłuste muchy i – wspomniane
przez Andrzeja Żupańskiego – żarłoczne poleskie komary, które niemiłosiernie
siekły w karki, dłonie i twarze.
Podczas przemarszów ciążyły na plecach broń i amunicja. Przepocone
mundury lepiły się do ciała. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Ludzie zasypiali
w marszu i padali w błoto. Oddziały gubiły się i kluczyły w leśnych ostępach, co
było przyczyną niezliczonych zadrażnień, konfliktów i sporów.

W lasach szackich szczególnie w kość dały mi nocne przemarsze – wspominała


Aniela Dębska. – Trzeba było podczas nich bardzo uważać, żeby nie zabłądzić
i nie stracić z oczu pleców partnera. Sytuację utrudniały padające deszcze
i ciemne noce. Jak padało, to podczas marszu najpierw czuło się mokre łokcie,
później ramiona i całą resztę. Przez cały czas brnęliśmy przez błota. Suche
miejsca do spania znajdowały się tylko wokół olch. Były one jednak tak małe, że
jak człowiek się rozciągał, to nogi miał już w wodzie. Jak się maszerowało, to
trzeba było skakać z kępy na kępę.
Władysław Kobylański w swoich wspomnieniach kolumny maszerujące przez
lasy szackie nazwał „morderczymi karawanami, którym towarzyszyła rozpacz”.

Chmura się urwała. Lał niesamowity deszcz – wspominał. – Madziary atakowali.


Prażyli silnym ogniem z moździerzy. Byli ranni i zabici. Tragiczna sytuacja.
Ciarki przebiegają po całym ciele, kiedy to wspominam. Samoloty dzień i noc
latały nad nami, rzucając wiązki granatów, albo częstowały nas długimi seriami
z karabinów maszynowych. W kilku miejscach zapalił się wrzos. Całe szczęście,
że był mokry, gdyż bylibyśmy upieczeni jak kurczaki na rożnie. Szykowaliśmy się
do podróży. Ale jakiej? Ale dokąd? Poczułem, że ktoś mną porusza.
– Władek, wstawaj, ostrożnie.
O Boże. Zobaczyłem wokół siebie i wokół moich kolegów setki skręconych
w kółko żmij.

Niebywale plastyczny i przerażający zapis nocnych marszy 27. Dywizji


zostawił w swojej książce Leśne ognie Grzegorz Fedorowski: „Było ciemno do
tego stopnia, że nie widziało się chustki do nosa trzymanej w wyciągniętej ręce.
Aby się nie pogubić, maszerowaliśmy w ten sposób, że każdy trzymał swego
poprzednika za pas”.
Niestety żołnierze potykali się o zwalone drzewa i korzenie, przewracali się
i kolumna się rwała. Można sobie tylko wyobrazić dantejskie sceny, które się
wówczas rozgrywały. Partyzanci biegli na oślep, próbując dogonić kolegów,
zderzali się z drzewami, wpadali na siebie nawzajem. Sytuacja stała się
rozpaczliwa, gdy wojsko wkroczyło na trzęsawiska.

W pewnej chwili tak jakoś niefortunnie stąpnąłem – relacjonował Fedorowski – że


lewa noga zapadła mi się prawie po kolano. Zacząłem powoli wyciągać ją
z trzęsawiska. Ale druga noga zapadła się również. Oparłem się oburącz o mokre
bajoro, i próbowałem się wygramolić. A maszerujący gęsiego żołnierze coraz
bardziej oddalali się od miejsca, gdzie borykałem się z wciągającym mnie
trzęsawiskiem. Byłem w nim zanurzony już po pachwiny. Jeszcze chwila…
i tkwiłem w błocie po pas. Zacząłem rozpaczliwie wołać o pomoc. Przeszedł
jeden, drugi, dziesiąty… Wołam, wołam. Są coraz dalej. Wreszcie jeden zatrzymał
się. Zatrzymał jeszcze dwóch czy trzech. Jeden z moich zbawców wyciągnął się
jak długi na brzuchu. Po jego nogach i plecach przeczołgał się „Mucha”. Rzucił
mi spięte ze sobą cztery pasy.

Nad ranem okazało się, że części żołnierzy z oddziału Fedorowskiego


brakuje. Nikt nie miał wątpliwości – nieszczęśnicy utonęli w trzęsawiskach.
Podczas innego przemarszu z jednego obozowiska na drugie polska kolumna
weszła na sowieckie pole minowe. Na minach wyleciały w powietrze dwie
furmanki z rannymi. Sytuacja była jednak tak katastrofalna – nie było bandaży
i lekarstw – że doktor Fedorowski przeszedł obok rozbitych wozów, nawet się
nie zatrzymując! Porzucił rannych, skazując ich na długie konanie
w męczarniach.

Ciche pojękiwanie świadczy, że jeszcze ktoś tam żyje – wspominał. – Jestem


zupełnie bezradny. Nie mam żadnej możliwości przyjścia z pomocą temu
nieszczęśliwcowi, a może tym nieszczęśliwcom. Z opuszczoną głową mijam wóz,
jest mi wstyd. Boję się, by ktoś mi nie zwrócił uwagi, że przecież zostają ranni…
Jestem zupełnie załamany. Jednakże nie zatrzymuję się ani na chwilę.

Nawet gdy żołnierzom dywizji udawało się rozbić gdzieś na noc obozowisko,
nie mogli odpocząć. Nocami gwałtownie spadała temperatura, panowały
przymrozki, a żołnierzom nie zawsze pozwalano palić ogniska, by Niemcy nie
zauważyli płomieni. Przemoczeni, trzęsący się z zimna próbowali jakoś dotrwać
do rana.
Noce w koszmar zamieniały również ataki tego, co żołnierze nazywali
„pierwszą plagą szacką”. Czyli wszy. Wyłuskiwanie pasożytów na nic się nie
zdawało – we włosach i bieliźnie gnieździły się nieprzebrane ilości gnid. Z kolei
picie brudnej, mętnej wody z bajor spowodowało, że utrapieniem żołnierzy stała
się krwawa biegunka. Akowcy byli obsypani paskudnymi czyrakami,
w najgorszym stanie znajdowały się ich nogi. Opuchnięte, poobcierane, czarne
od krwi i brudu.
Wszystko to – jak wspominał Józef Czerwiński – doprowadziło do
rozluźnienia dyscypliny. Dochodziło do coraz liczniejszych wypadków
maruderstwa, grabieży, dezercji. Zmusiło to dowództwo dywizji do
nadzwyczajnych działań. Rabusiów karano „stójką”, czyli staniem bez ruchu
z karabinem przez dwie godziny, a dezerterów – karą śmierci. Zawieszano przy
tym wyrok i dawano możliwość rehabilitacji na polu bitwy.
Aby poprawić fatalne morale, „Żegota” 12 maja 1944 roku zarządził
ponowną uroczystą przysięgę na wierność Rzeczypospolitej. Urządzano również
podniosłe leśne Msze Święte. Wytrzymałość ludzka ma jednak granice.
Żołnierze czuli, że znaleźli się w matni, i wielu z nich pogrążało się w czarnej
rozpaczy.
Tragiczna była również sytuacja tych, którzy nie zdołali się przebić pod
Jagodzinem i oddzielili się od głównych sił. Teraz oddziałami, pododdziałami,
grupkami i pojedynczo błąkali się po lasach i szukali żywności w opuszczonych,
popalonych wsiach. Tropieni przez Niemców i banderowców przypominali
wygłodzone wilki z wystającymi żebrami uchodzące przed pogonią myśliwych.
„Puchliśmy z głodu – wspominał Tadeusz Stachurski. – Tylko raz mieliśmy
prawdziwą ucztę, gdy pozwolono nam zjeść wierzchowca «Jastrzębia»”.
Z kolei Eugeniusz Mariański po wielu latach tak opisał w rozmowie
z Markiem A. Koprowskim swoje dramatyczne przeżycia:

Kopaliśmy na polach ziemniaki, których jesienią gospodarze nie zdążyli wykopać.


Czasami któryś z patroli znajdował ziarno pszenicy lub trochę mąki.
Poszukiwaliśmy też starych obozowisk, gdzie z reguły znajdowaliśmy jakieś kości
końskie i bydlęce. Po ich rozłupaniu wydobywaliśmy z nich szpik, którym
omaszczaliśmy „potrawy”. Natrafialiśmy na ślady Dywizji – obozowiska,
a przede wszystkim groby żołnierzy. Najczęściej to były samotne mogiły
partyzanckie – z białym brzozowym krzyżem przewiązanym biało-czerwoną
opaską.

A oto historia partyzanckiego „obiadu” opowiedziana po latach przez Romana


Kucharskiego z oddziału „Krwawa Łuna”. On również z grupką kolegów
„zgubił” dywizję i błąkał się bez celu po wołyńskich odludziach.

Krążąc wokół po lesie – wspomina partyzant – natknęliśmy się na „pyszną”


wołowinę w postaci ćwierci krowy (a może konia) zawieszonej na suchym
konarze niewielkiej sosenki. Dopadając do niego, spłoszyliśmy całą chmarę
dużych, granatowych much. Każdy odkroił sobie spory kawał i z wilczym
apetytem zabrał się do spożywania „wołowiny” na surowo. Że niby robaki?
Można je było bez trudu usunąć czubkiem bagnetu. Że niby śmierdzi? Kto by tam
ją wąchał. Trudności były jedynie z przełknięciem pierwszego kęsa. Potem szło
już zupełnie gładko. Zwłaszcza jak się to popiło żółtawą wodą bagienną
z pobliskiego bajorka.

Do straszliwego głodu dochodziło nieustające poczucie zagrożenia. Lasy były


bowiem systematycznie przeczesywane przez niemieckie oddziały pościgowe,
które niszczyły większe grupki i wyłapywały pojedynczych partyzantów. Nad
głowami Polaków krążyły „ramy”, samoloty obserwacyjne Luftwaffe. Przez
radio informowały dowództwo o pojawieniu się maruderów. Natychmiast
w rejon ten kierowano niemiecką piechotę.

To było strasznie ciężkie przeżycie – wspominał Leon Laskowski. – Musieliśmy


wymykać się licznym obławom i kluczyć po bagnach po kolana w błocie. Często
w nocy przez kilka godzin zalegaliśmy w absolutnej ciszy, bo niemieckie pozycje,
na które się nagle natknęliśmy, były o 50 metrów. Wystarczył jeden nieostrożny
ruch, by Niemcy wystrzelali nas jak kaczki. Ludzi ubywało. Niektórzy wracali do
domu lub na własną rękę chcieli dostać się do Dywizji. Wszystkim dokuczał głód.
Nie mieliśmy co jeść. Klucząc wśród bagien, co rusz słyszeliśmy odgłosy obław
organizowanych przez Niemców. Ci, jak wchodzili do lasu, to szli szeroką ławą,
bez przerwy strzelając.

W jednej z grup wytropionych przez Niemców znalazł się Roman Kucharski.


Nieprzyjacielowi udało się niepostrzeżenie zakraść pod samo obozowisko
polskich rozbitków i znienacka zasypać je gradem pocisków. Kucharski z kolegą
Tadziem rzucili się do rozpaczliwej ucieczki. Było już jednak za późno.

Nagle czuję silne uderzenie w lewą łopatkę – wspominał. – Zarzuciło mnie


bokiem do przodu, ustami i nosem buchnęła krew. Siłą rozpędu dopadłem
olbrzymiej brzozy i osunąłem się na ziemię. Spojrzenie w dół, na dziurę
w mundurze, wprawia mnie w zdumienie, że jeszcze żyję. Dziura jest w tym
miejscu, gdzie człowiek ma serce. Ale moje jeszcze się kołacze. Świadczy o tym
fontanna wypychanej na zewnątrz krwi. Ale co to? Krwawa piana dookoła rany,
aż się „gotuje”. Rozumiem, lewe płuco mam przestrzelone – to koniec.
Najbardziej żal mi rodziców. Wyobrażam sobie ich bezgraniczną rozpacz na wieść
o śmierci ukochanego jedynaka.

W jednej z grup, które nie zdołały się przedrzeć przez tory przy Jagodzinie,
doszło do tragedii. Otóż w oddziałku tym znajdował się lekarz dywizyjny,
dzielny doktor Włodzimierz Zagórski „Osiemnastka”. W szpitalu polowym
pomagała mu żona. Była też z nimi dziewięcioletnia córeczka.
Polscy uciekinierzy niestety natknęli się na niemiecki oddział. Nieprzyjaciel
otworzył ogień.

Jedna z kul trafiła córeczkę „Osiemnastki” i ta zaczęła płakać – opowiadał po


latach Markowi A. Koprowskiemu świadek tragedii Waldemar Skoczek. – Żonę
doktora Niemiec zaczął ciągnąć za włosy, żeby wstała i podniosła ręce do góry.
Ona zaś nie mogła tego zrobić, gdyż trzymała dziecko na rękach. „Osiemnastka”
podniósł ręce do góry i zaczął coś krzyczeć po niemiecku. Jeden z esesmanów
strzelił w powietrze, ale ten jego strzał nie tylko nie opanował sytuacji, ale wprost
przeciwnie. Lament i krzyki stały się jeszcze większe. „Osiemnastka” i jego żona
zaczęli płakać. Z ich córeczki rannej w brzuch uchodziło życie. Oczy dziewczynki
zachodziły mgłą. Doktor zaczął krzyczeć, że dziecko umarło. Rzucił się na
niemieckiego oficera i chciał mu wyrwać z kabury pistolet. Prosił tego Niemca, by
dał mu broń, to on zastrzeli siebie i żonę. Niemiec zbladł i odepchnął doktora.
Grupka Polaków dostała się do niewoli i Niemcy kazali im natychmiast
ruszać. Nie było czasu na pochowanie dziecka. Rodzice musieli złożyć ciało
dziewczynki w przydrożnym rowie i opuścić je na zawsze.
Wielu żołnierzy odciętych od dywizji zrezygnowało z dalszej walki. Uznało,
że wojna dla nich już się skończyła. Zdobytą z takim trudem broń rzucili
w bagna lub zakopali ją na leśnych polanach. Pozdejmowali orzełki z czapek i po
prostu się rozeszli. Na rozmaite sposoby starali się przedrzeć do domów.
Było to w pełni zrozumiałe. Nikt nie może mieć za to do młodych
Wołyniaków pretensji. 27. Dywizja była pobita. Wyraźnie było widać, że jej
dowództwo jest zagubione i nie ma pojęcia, co robić. Próba przebicia się do niej
niosła śmiertelne ryzyko. Tak zresztą jak dalsza służba w jej szeregach. Powrót
do domu był więc znacznie sensowniejszy.
Niestety zdarzało się również, że dezerterowali oficerowie, porzucając
zdezorientowanych podwładnych w leśnej matni. W tym wypadku nie może być
żadnego usprawiedliwienia. Było to haniebne postępowanie.

Dowódca nasz, podporucznik „Olgierd”, zarządza zbiórkę – wspominał Olgierd


Kowalski. – Stajemy w karnym dwuszeregu. Niedługi ten dwuszereg… „Olgierd”
oznajmia nam, że zrezygnowano z przebijania się z okrążenia. Każdy musi radzić
sobie sam. Stoimy bez ruchu, patrząc, jak podchodzi do niego młoda kobieta,
zabierają jakiś bagaż i nikną nam z oczu.
– Szuja – mówi ktoś półgłosem.
Zaczynamy sejmikować.

Dla „Olgierda” i jego partnerki kampania się skończyła. Niestety dla


żołnierzy otoczonych w lasach szackich koszmar trwał nadal.
10

Fatalna decyzja

W okrążeniu w lasach szackich 27. Wołyńska Dywizja AK znalazła się razem


z jednostkami sowieckimi: Brygadą imienia Bujnowa i oddziałem konnym
dowodzonym przez majora o nazwisku Iwanow. Dowództwo, podobnie jak
w lasach mosurskich, udawało, że nie widzi wrogiego nastawienia bolszewików.
Przeszło również do porządku dziennego nad tym, że Związek Sowiecki ogłosił
zabór Wołynia, a więc województwa Rzeczypospolitej, którego 27. Wołyńska
Dywizja miała bronić.
Polscy oficerowie wciąż jak gdyby nigdy nic odgrywali farsę przyjaźni
z „sojusznikiem naszych sojuszników”. I w najlepsze fraternizowali się
z Sowietami. Odwiedzali bolszewickie obozowiska, gdzie brali udział
w zakrapianych buraczanym bimbrem „kolacjach”.

Stosunki od pierwszej chwili ułożyły się nad wyraz przyjaźnie – wspominał


Grzegorz Fedorowski „Gryf”. – „Żegota” został zaproszony na uroczystości
pierwszomajowe. Poszedł z „Ostoją” i „Zołzą” [ppor. Edwardem Krasickim –
red.]. Sklecono trybunę, przybrano ją zielenią i czerwonymi wstęgami. Był tam
i duży, powiewający na wietrze czerwony sztandar, i portret Stalina. Do żołnierzy
przemawiali dowódca brygady i komisarz. Wznoszono okrzyki, odśpiewano
Międzynarodówkę. Na zakończenie odbyła się defilada. W szkole czekał „bankiet”
– posiłek wprawdzie dość skromny, ale za to obficie zakropiony samogonem.

Dwa dni później „Żegota” zaprosił „przyjaciół” na rewizytę – obchody święta


Konstytucji 3 Maja. Znowu bawiono się przednio… Szczegóły tych żenujących
polsko-sowieckich spotkań opisuje w swych wspomnieniach ówczesny dowódca
27. Dywizji major Tadeusz Sztumberk-Rychter „Żegota”. Oficer, który –
nawiasem mówiąc – w PRL był członkiem Zarządu Głównego komunistycznego
Związku Bojowników o Wolność i Demokrację.
Polacy udzielali czerwonemu wrogowi wszelkiej pomocy, także
w dziedzinach tak wrażliwych jak wywiad i kontrwywiad. Jeżeli dywizja brała
jeńców – co naturalnie zdarzało się rzadko – przekazywała ich swoim
„sojusznikom”. W wypadku Niemców można by to jeszcze od biedy zrozumieć.
Gorzej, że w łapy bolszewickich katów akowcy wydawali także patriotów
walczących o wolność Rosji w antykomunistycznej armii generała Andrieja
Własowa.
Historię tę po latach w rozmowie z Markiem A. Koprowskim opisał
Władysław Tołysz. W jednej z potyczek wziął on wraz z kolegami do niewoli
kilku żołnierzy nieprzyjaciela. Jak się okazało, byli to właśnie rosyjscy
bojownicy antykomunizmu. Wycofujący się Polacy natknęli się na skraju lasu na
bolszewików. Najprawdopodobniej byli to żołnierze kontrwywiadu Smiersz,
jednej z najbardziej zbrodniczych formacji zbrodniczego Związku Sowieckiego.

Lejtnant zainteresował się jeńcami – wspominał Tołysz.


– No szto, wziali Giermańców w plien?
A ja mu odpowiadam:
– Słuszaj, lejtnant. Mundur giermański, no dusza ruskaja.
Ten zeskoczył z konia i od razu sięgnął po nagan. Pierwszemu z brzegu kazał
opowiadać życiorys. Okazało się, że [wcześniej] był lejtnantem Armii Czerwonej.
Dowódca patrolu zastrzelił go od razu. Po chwili zaczął rozmowę z kolejnym i też
wpakował mu kulę w łeb. To samo zrobił z trzecim i czwartym. Niektórzy koledzy
mieli później długo do mnie pretensje, że zdradziłem tożsamość jeńców. Zawsze
im jednak odpowiadałem:
– A co, chcieliście ich ze sobą brać? Po co? Niech sami Ruscy załatwiają swoje
sprawy.

Czyn ten należy uznać po prostu za obrzydliwy.


Na wielki plus należy z kolei zapisać żołnierzom 27. Dywizji to, że
prowadzili działania zbrojne zgodnie z konwencjami międzynarodowymi
i niemieckich jeńców nie zabijali. Mimo że Niemcy, szczególnie na początku
zmagań, często bezwzględnie mordowali wziętych do niewoli żołnierzy z 27.
Dywizji. Uznawali ich bowiem za cywilów z bronią – czyli bandytów, a nie
żołnierzy.

W Pustynce Niemcy spalili na ognisku naszego rannego żołnierza – raportował 15


kwietnia 1943 roku podpułkownik „Oliwa”. – W rejonie Owłoczymia rozstrzelali
naszych czterech jeńców. Proszę o podanie przez radio, że na Wołyniu walczy
polska jednostka armii regularnej.

Z czasem nastawienie Niemców – a przynajmniej części z nich –


rzeczywiście się poprawiło. Uznawali oni już żołnierzy 27. Dywizji za
kombatantów i brali ich do niewoli. Część Polaków trafiła do Chełma, inni do
obozów jenieckich na terenie Rzeszy. Między innymi do Stalagu VI-F w Bocholt
w Nadrenii Północnej-Westfalii.
Jeżeli chodzi o stronę polską, to – poza jednym przypadkiem wspomnianym
przez Wincentego Romanowskiego – nic nie wiadomo o tym, aby dopuszczała
się zbrodni wojennych na jeńcach. Mało tego, wiemy, że dowództwo 27. Dywizji
zachowywało się w tej sprawie bardzo przyzwoicie. Znowu odwołam się do
wspomnień jednego z weteranów AK, z którym rozmawiał niezastąpiony Marek
A. Koprowski.
Mowa o młodym żołnierzu Wacławie Gąsiorowskim. Jeden z oficerów
rozkazał mu odprowadzić na bok i rozstrzelać jedenastu schwytanych Niemców.
Byli to podtatusiali panowie zmobilizowani do Wehrmachtu pod sam koniec
wojny. Gąsiorowski nie chciał popełniać zbrodni wojennej, toteż puścił
Niemcom serię nad głową i kazał brać nogi za pas.
Niestety o jego szlachetnej niesubordynacji doniósł pewien wredny kapral.
W efekcie Gąsiorowski został wezwany do samego majora Jana Szatowskiego
„Kowala”.

– Wykonałeś rozkaz?
– Nie!
– Czy wiesz, co ja teraz każę z tobą zrobić?
– Wiem. Dostanę kulę w łeb.
Dodałem jednak, że szkoda mi się zrobiło tych Niemców:
– Jak jeden zaczął prosić o litość, przypomniałem sobie moją zamordowaną
przez Ukraińców mamusię.
„Kowal” popatrzył na mnie, poklepał po ramieniu i powiedział:
– Będą z ciebie ludzie. Wypierdalaj do oddziału!

Trudno, czytając tą relację, nie czuć dumy z postawy majora Szatowskiego


i Wacława Gąsiorowskiego.
Wróćmy jednak do położenia, w jakim znalazła się 27. Dywizja w lasach
szackich. Było ono rozpaczliwe. Polska jednostka wykrwawiała się w okrążeniu
kąsana ze wszystkich stron przez Niemców. Dowództwo zdawało sobie sprawę,
że każdy dzień walk w lasach szackich przynosi straszliwe straty. I że dywizji
grozi wybicie do nogi.

Front stoi – relacjonował major „Ostoja”. – Walka w klasycznym kotle. Przebicie


niemożliwe. Walka bardzo ostra. Sucho – las się pali. Odprawa w atmosferze
bardzo ciężkiej. Dowódcy pułków stoją na stanowisku: „bić się do końca”. Koniec
– to kwestia trzech–czterech dni.

Przed oficerami AK stały trzy możliwości:


1. złamanie rozkazu Komendy Głównej AK i przejście za Bug,
2. kapitulacja przed Niemcami,
3. oddanie się na łaskę Sowietów, czyli pójście na wschód i przekroczenie
linii frontu niemiecko-sowieckiego.
Pierwszy pomysł był świetny, drugi nie najgorszy, a trzeci fatalny. Na który
zdecydowało się dowództwo 27. Wołyńskiej Dywizji AK? Oczywiście na trzeci.
Ufni w sojusz i przyjaźń z „sympatycznymi” bolszewikami oficerowie AK
postanowili przebijać się przez front na teren opanowany przez Armię
Czerwoną.
Należy przy tym podkreślić coś, co rzadko podnoszą nasi historycy. Otóż
decyzja ta była równoznaczna z rozbrojeniem i likwidacją 27. Dywizji Piechoty,
o czym jej oficerowie dobrze wiedzieli. Już podczas pierwszego spotkania
z Janem Kiwerskim „Oliwą” sowiecki generał Siergiejew postawił sprawę jasno:
Armia Czerwona nie będzie tolerowała na swoich tyłach żadnych polskich
jednostek niepodporządkowanych Moskwie.
Późniejsze opowieści o „zaskoczeniu”, jakim ponoć było „perfidne”
rozbrojenie polskich oddziałów przez „zdradliwego sojusznika”, należy więc
uznać za typowe dla naszych hurrapatriotów żałosne biadolenie. Wyruszając
z 27. Dywizją na wschód, major „Żegota” i jego koledzy ze sztabu mieli pełną
świadomość, że prowadzą swoich ludzi za druty sowieckich obozów lub
w szeregi armii Berlinga.
Zresztą zdawali sobie z tego sprawę również zwykli żołnierze. Gdy 21 maja
1944 roku została ogłoszona decyzja o marszu w stronę pozycji Armii
Czerwonej, wywołała wśród nich niedowierzanie, a potem gwałtowny sprzeciw.

Któryś z żołnierzy szepnął, że wycofujemy się za front – wspominał Władysław


Kobylański. – Przeżywaliśmy to bardzo, szczególnie wszyscy Wołyniacy, bo
znaliśmy dobrze czerwoną władzę. Pamiętaliśmy sowieckich rządców z września
1939 roku.

W efekcie doszło do licznych dezercji. Całe oddziały odmówiły marszu.


W lasy uciekła nawet część niezwykle karnych, wiernych swojemu dowódcy
partyzantów podporucznika Władysława Cieślińskiego „Piotrusia”. Oficer ten
bardzo przeżywał tę „nielojalność”. Nie rozumiał, biedaczysko, że ci dezerterzy
– jak napisał jeden ze świadków – nie byli wcale złymi żołnierzami. Po prostu
bali się Sowietów. I to oczywiście oni, a nie dowództwo dywizji, mieli rację.
Sam „Piotruś” lepiej by zaś zrobił, gdyby zdezerterował razem ze swoimi
ludźmi, zamiast pchać się ku Prypeci… Pchać się w objęcia śmierci.
11

Czerwone wody Prypeci

Major „Żegota” podzielił 27. Dywizję na trzy kolumny, które w nocy z 21 na 22


maja ruszyły w stronę frontu ciągnącego się wzdłuż Prypeci. Długie kolumny
ruszyły. Całe szczęście w ostatniej chwili do dywizji dotarł drogą radiową rozkaz
z Komendy Głównej: Zawracać! Warszawa wreszcie zmądrzała i pozwoliła
wołyńskim partyzantom przejść za Bug. Dywizja zawróciła więc na zbawczy
zachód. I wkrótce bezpiecznie przeszła na Lubelszczyznę.
Niestety ten zbawienny rozkaz przyszedł z opóźnieniem!

Gorycz powiększa to – relacjonował major Tadeusz Klimowski „Ostoja” – że


znowu się powtarza (po raz trzeci), że depesza o podstawowym znaczeniu
operacyjnym przychodzi z 5–6-dniowym opóźnieniem w stosunku do daty, którą
zawiera. Depesze techniczne otrzymujemy często w tym samym dniu, zaś te, od
których zależy właściwie wszystko, grubo się spóźniają. Kto winien?

Nie wiadomo, kto w Komendzie Głównej AK był winien tego karygodnego


zaniedbania. Wiadomo tylko, że konto tej osoby obciąża tragiczna śmierć wielu
polskich żołnierzy. Gońcy wysłani w ślad za pierwszą kolumną marszową
prowadzoną przez kapitana Kazimierza Rzaniaka „Gardę” nie zdążyli już jej
dogonić i przekazać nowego rozkazu.
Około 600 polskich partyzantów spotkało oddział sowieckich dywersantów.
Ci zaproponowali, że podprowadzą ich do Prypeci inną – „znakomitą
i bezpieczną” – drogą. Polacy chętnie przystali na taką pomoc i zboczyli
z ustalonej trasy. W efekcie gońcy wysłani za „Gardą” trafili w próżnię.
Polacy podeszli pod Prypeć 27 maja 1944 roku. Na miejscu okazało się, że
Sowieci, zamiast podprowadzić ich do mostu lub choćby promu, skierowali ich
na nagi brzeg rwącej rzeki. Do najbliższej przeprawy był kilometr, a polski
oddział nie miał żadnego sprzętu przeprawowego. Mało tego, bolszewicy
wyprowadzili Polaków prosto na niemieckie pozycje!
Kapitan również popełnił wręcz katastrofalny błąd – nie uprzedził
bolszewików o zamiarze przejścia na ich stronę Prypeci. Wysłał co prawda
patrol, który miał się przeprawić przez rzekę i poinformować Armię Czerwoną
o zbliżającym się oddziale Armii Krajowej, patrol ten nie zdołał się jednak
przebić i zawrócił.
Według części relacji Polacy przekazali Sowietom wiadomość, że nadchodzą,
z pomocą napotkanej przypadkowo w lesie obsługi sowieckiej radiostacji.
Zgodnie z tą wersją bolszewicy dobrze wiedzieli, kto o świcie pojawił się na ich
przedpolu. Czy tak było w rzeczywistości? Zapewne na zawsze pozostanie to
zagadką.
Tymczasem nieświadomi niebezpieczeństwa akowcy ruszyli w stronę rzeki
oraz majaczących na przeciwległym brzegu sowieckich okopów i stanowisk
strzeleckich. I nagle całe niebo eksplodowało. Polacy znaleźli się między młotem
a kowadłem. W plecy zaczęli im strzelać Niemcy, a w twarz – bolszewicy. I to
z grubej rury. To był przecież front! Na głowy partyzantów posypały się więc
pociski artyleryjskie.
Niedawno pewien znajomy powiedział mi, że dopiero teraz obejrzał słynny
film Stevena Spielberga Szeregowiec Ryan. Piorunujące wrażenie zrobiła na nim
pierwsza scena przedstawiająca lądowanie w Normandii. Steven Spielberg
niezwykle naturalistycznie pokazał, jak amerykańscy żołnierze zostali
zdziesiątkowani ogniem niemieckich karabinów maszynowych.
Lądowanie Amerykanów na plaży „Omaha” – powiedziałem zaskoczonemu
znajomemu – było niedzielnym spacerkiem w porównaniu z forsowaniem
Prypeci przez zgrupowanie kapitana „Gardy”.
Żołnierze AK znaleźli się na szerokiej płaskiej łące zbiegającej ku rzece –
widoczni jak na dłoni zarówno dla Sowietów, jak i Niemców. W poprzek drogi
ich marszu rozciągały się gęste zasieki i zwoje drutu kolczastego. Polscy
partyzanci musieli je pokonywać pod morderczym ogniem karabinów
maszynowych.

Natychmiast ruszyliśmy do przodu, trafiając niestety na zasieki z drutu


kolczastego – wspominał Zygmunt Maguza w rozmowie z Markiem A.
Koprowskim. – Miałem nogi poobwiązywane szmatami i od razu o nie
zaczepiłem, kalecząc się dotkliwie. Zacząłem się wyplątywać z drutów
i wyprzedził mnie Józef Halama „Bączek”. Był w butach i nie zahaczył o druty.
Niemcy nagle zaczęli strzelać z prawej strony i widzę, jak seria tnie mu płaszcz.
Upadł, a my poszliśmy dalej. Biegłem z erkaemem do przodu i nagle widzę obok
siebie kapitana „Gardę”, dowódcę całego zgrupowania. Był w mundurze, z pasem,
w rogatywce, ze skórzaną raportówką.

Wśród zasieków życia o mało nie stracił Grzegorz Fedorowski.


Pod huraganowym ogniem – wspominał w książce Leśne ognie – wszystko pędzi
na łeb na szyję do Prypeci, byle jak najszybciej. Bodaj do tych szuwarków.
Przynajmniej człowieka nie będzie widać. Dobiegam do zasieki. Wdrapuję się na
druty. Chociaż mam pokłute ręce, chociaż czuję kolce poprzez płaszcz i spodnie,
staram się przeleźć na drugą stronę. Obok mnie jeszcze jakieś postacie. Poła
długiego, żandarmskiego płaszcza zaplątała się w druty. Chwytam ją oburącz,
usiłuję wyrwać. Tak się szamocę, siedząc na szczycie zasieki. A serie z cekaemu
nie ustają ani na chwilę, zdawało się, że walą tylko we mnie.

Żołnierze rzucali na drut kolczasty płaszcze, szarpali go w amoku


wywołanym zwierzęcym strachem przed śmiercią. Starali się uwolnić od
kłującego metalu gołymi, krwawiącymi dłońmi. Gdy udało im się wreszcie
przedrzeć przez zasieki, stanęli przed kolejnym wyzwaniem: lodowatą, rwącą
i głęboką rzeką. Cóż było jednak robić, ostrzał był straszliwy, pozostanie na
odsłoniętym brzegu równało się samobójstwu. Żołnierze kupą rzucili się więc do
wody. Nawet ci, którzy pływali bardzo słabo.

Rzeka jest bardzo szeroka – wspominał Józef Czerwiński – a ludzie wycieńczeni


i słabi, toteż wkrótce rozlegają się wołania o pomoc. Nikt jednak nie jest w stanie
jej udzielić, nikt nie ma tyle siły, aby móc ratować tonących.
Wchodzę do wody, nie czuję chłodu. Powoli zaczynam płynąć, obok płyną
inni. Przeciwległy brzeg stopniowo przybliża się, siły jednak słabną. Koło mnie
ktoś zaczyna wzywać pomocy. Po chwili głos urywa się, głowa niknie w nurtach.
Płynąc, widzę, jak od lustra wody odbijają się rykoszetem pociski świetlne,
którymi ostrzeliwują nas Niemcy.
Gdzieś w połowie rzeki czuję, że namoknięte grube spodnie niesamowicie
ciągną mnie w dół. Z trudem utrzymuję się na powierzchni. Wiem, że muszę
koniecznie uwolnić się od ich ciężaru, bo inaczej – utonę. Wykonując ruchy jedną
ręką, drugą stopniowo pozbywam się niebezpiecznego balastu. Napiłem się przy
tym trochę wody, ale jakoś udało się. Wreszcie upragniony brzeg! Mokry,
bagnisty, niski. Wychodzę nań i dostrzegam na łące kilkanaście martwych ciał.
W górze wyją pociski artyleryjskie.

Takiego szczęścia jak Czerwiński nie miało wielu innych żołnierzy, którzy
zdecydowali się przeprawić wpław przez rzekę. Części dosięgły w wodzie
nieprzyjacielskie pociski, część po prostu utonęła. Los ten spotkał między
innymi legendarnego partyzanckiego dowódcę, podporucznika Władysława
Cieślińskiego „Piotrusia”. Na swoją zgubę wszedł on do wody w pełnym
umundurowaniu, z pistoletem i lornetką. Nie miał najmniejszych szans.
Na dno poszli również ci żołnierze, a było ich niemało, którzy w toń rzucili
się w kożuchach lub z automatami na plecach. Nasiąkające wodą kożuchy i broń
ciągnęły ludzi w dół. Próbując się ich pozbyć w rwącej wodzie, żołnierze
zaplątywali się, dusili rzemieniami. W wodzie rozgrywał się prawdziwy horror.
Widząc, co się dzieje, kapitan „Garda” desperacko próbował stworzyć
prowizoryczną przeprawę. Kazał żołnierzom pozdejmować pasy, związać je
razem i umocować do drzew na obu brzegach Prypeci.

Gdy lina została zamocowana – wspominał Maguza – kapitan wydał komendę:


– Pojedynczo, trzymając się pasów, przepływać.
Chłopaki chcieli jednak jak najszybciej dostać się na drugi brzeg i nie słuchając
dowódcy, kupą rzucili się do wody. Zerwali linę. Ci, co nie umieli pływać, zaczęli
się topić. Jednocześnie Sowieci wzmogli ogień na rzekę i rozpętało się piekło.
Niemcy z drugiej strony także strzelali i od razu pomyślałem, że to już koniec.
Wokół nas rozrywały się armatnie pociski, a w wodzie ginęli moi koledzy. Woda
była bardzo zimna, chłopaków łapał kurcz. Ci, co chcieli wyleźć ponownie na
brzeg, ginęli od kul i odłamków. Wybuchom towarzyszyły okrzyki rozpaczy:
– O matko! Jezu! Ratunku!
Tworzyły jeden wielki skowyt.

Maguzie udało się dobiec do oddalonego o kilometr niewielkiego mostku


i przedostać pod nim na drugą stronę. Gdy myślał, że ma już za sobą koszmar
przeprawy, ku swemu przerażeniu zobaczył coś strasznego. Na sowieckim
brzegu było pole minowe! Ci żołnierze dywizji, którym jakimś cudem udało się
przepłynąć rzekę wpław, teraz wylatywali w powietrze na bolszewickich minach.

To był straszny widok – ciągnął swoją wstrząsającą opowieść Zygmunt Maguza.


– Wincenty Gąsiorowski miał obie urwane nogi. Zaczął prosić mnie:
– Zygmuś, dobij mnie, niech się nie męczę.
Gdy spojrzałem na niego, nie wiedziałem nawet, co powiedzieć. Z żył
wystających z kikutów jego kończyn wyciekała krew. Od razu zorientowałem się,
że kona i nic mu nie pomogę. Obok niego leżało małżeństwo Barańskich. Pytam
się:
– Jak mam pomóc?
On nie odpowiada, tylko jęczy:
– Noga, noga!
Ona zalana krwią przeciera ręką twarz, żeby zobaczyć, kto chce im pomóc.
Spojrzała na mnie błędnym wzrokiem i mówi:
– Zimno mi, zimno mi.
Po chwili już przytomniej prosi, żeby ją nakryć kocem, i wskazuje zabitego
żołnierza, który miał koc. Ruszyłem, chcąc pomóc koleżance.

Dopiero gdy dotarł do sowieckich linii, Maguza zorientował się, że jest ranny.
Odłamki pokiereszowały mu głowę, prawą rękę i oba podudzia. W nie lepszym
stanie byli inni ocalali. Według Haliny Górki-Grabowskiej przejście przez rzekę
„przypominało rzeź”. Tego straszliwego dnia wody Prypeci czerwone były od
polskiej krwi.
Pani Górka-Grabowska również zdecydowała się pobiec w stronę zbawczej
kładki.

Po drodze widziałam wielu rannych leżących nad brzegiem – wspominała. – Mieli


porozwalane głowy, krwawiące, pokaleczone o druty kolczaste nogi i ręce.
Jęczeli, prosili, a raczej błagali o pomoc.
Sytuacja wyzwalała w ludziach najdziksze instynkty. Widziałam strasznie
pokaleczonego chłopaka, obok którego przebiegał ojciec, nie zważając na jego
błagalne krzyki:
– Tata, pomóż!
On jak oszalały pędził w stronę kładki, nie zwracając na nic uwagi. Byłam
wobec tego całkowicie bezradna.

Oszołomieni, mokrzy od wody i krwi, ranni żołnierze 27. Dywizji spływali


powoli między sowieckie pozycje. Bolszewicy wyrazili zdumienie, że oddział
AK nie powiadomił ich, że będzie próbował przekroczyć rzekę. Czy
rzeczywiście nie widzieli, do kogo strzelali? Zdania w tej sprawie były i są
podzielone. Pewne jest natomiast to, że polskim żołnierzom kazali natychmiast
złożyć broń.

Idę wydeptaną ścieżką – wspominał Fedorowski. – Tuż za kładką siedzi


czternastoletni chłopak. Najmłodszy żołnierz w batalionie „Zająca”. Jest ranny
w brzuch. Moi towarzysze biorą chłopaka pod ręce. Doganiamy „Ćwika”. Kuleje.
Dostał kulę w udo. Ma pokrwawioną ocalałą rękę. Teraz u obydwu rąk ma już
tylko cztery sprawne palce. Parę kroków dalej spotykamy sanitariuszkę. Dostała
odłamkiem w lewy bark.
Mijamy sowieckiego lejtnanta, który wskazuje kierunek. I za nami, i przed
nami posuwają się ludzie w mniejszych lub większych grupkach. Na skraju lasu
stanowiska piechoty sowieckiej. Między pierwszymi drzewami stoi paru
podoficerów i kapitan. Przed nimi kupa broni. Grzecznie, ale stanowczo
proponuje nam złożenie broni.
Jak to? Dlaczego? Nie ma rady. Rzucam na stos stena, wyjmuję z kabury
pistolet. Także poleciał na kupę żelastwa. Było mi bardzo ciężko.

Rozbrojeni żołnierze AK, którzy grupkami przycupnęli na ziemi, przy


sowieckich ziemiankach i okopach, szybko zauważyli, że nie ma wśród nich
dowódcy. Gdzie jest kapitan „Garda”? Widziano go przecież na obsadzonym
przez Sowietów brzegu, bezpieczny dotarł do ich pozycji.
Pytani o to bolszewicy bezradnie rozkładali ręce.
– Pewnie zginął podczas przeprawy.
– W takim razie gdzie jest jego ciało?
– Pewnie zatonęło.
Sprawa ta wywołała olbrzymie poruszenie wśród żołnierzy, którzy domyślali
się, że „Garda” został uprowadzony lub zamordowany przez bolszewików. Tak
jak wcześniej „Drzazga”, „Bomba” i „Oliwa”.

Byłam zdania, że Sowieci mają tak wszystko rozpoznane i infiltrowane, że ukryć


przed nimi się nie da – wspominała Halina Górka-Grabowska. – Kapitan Rzaniak
był oficerem wywiadu i za Prypeć nie powinien iść. Z chwilą, gdy przekroczył
rzekę, wszelki ślad po nim zaginął. Sowieci go najprawdopodobniej aresztowali.

Władysław Filar w książce Burza na Wołyniu zamieścił przerażający bilans


przeprawy przez Prypeć. Zgrupowanie „Gardy” straciło w nim 40 procent składu
osobowego. Od sowieckich i niemieckich kul, a także wskutek utonięcia zginęło
120 polskich żołnierzy. 114 zostało rannych. Bilans był więc jeszcze bardziej
tragiczny niż bilans straszliwej, nocnej jatki na torach pod Jagodzinem.
Reszta żołnierzy „Gardy” została przez Sowietów rozbrojona i wcielona do
armii czerwonego renegata – generała Zygmunta Berlinga.
12

Koniec gry

Oddziały 27. Wołyńskiej Dywizji AK, do których dotarł rozkaz generała Bora-
Komorowskiego, bez większych kłopotów przekroczyły Bug i znalazły się na
terenie Generalnego Gubernatorstwa. Krwawy okres walk na Wołyniu dobiegł
końca. Z silnej dywizji, która wyruszała do boju dwa miesiące wcześniej,
pozostały resztki.

Żołnierz Dywizji przyszedł w stanie bardzo ciężkim – wspominał major „Ostoja”.


– Uzbrojenie wprawdzie stosunkowo dobre, zły natomiast stan zdrowotny.
Zawszenie ogromne, no i co piąty żołnierz bez butów. Zupełnie boso. Bez
munduru – w podartej koszuli.

Co oddziały wołyńskie robiły na Lubelszczyźnie? Niestety to samo co


wcześniej – brały udział w „Burzy”. Operacja ta – mimo fiaska, jakie poniosła na
Wołyniu – była bowiem kontynuowana w pozostałych częściach Polski.
Oddziały AK wszędzie ujawniały się wkraczającym bolszewikom i wszędzie
były przez nich rozbrajane. Kolejne setki i tysiące żołnierzy AK szły za druty
sowieckich obozów, do katowni NKWD, ku bezimiennym grobom. Nikt nie
przerywał tego szaleństwa…
Przychodzą mi na myśl tylko dwa wyjaśnienia, dlaczego tak się stało: albo
w Komendzie Głównej Armii Krajowej doszli do głosu sowieccy agenci, którzy
z premedytacją wydali żołnierzy AK w ręce NKWD, albo też zdominowali ją
ludzie wręcz dziecinnie naiwni. Obie te możliwości nie napawają otuchą.
Pozostałe na Lubelszczyźnie niedobitki 27. Dywizji prowadziły bezsensowne
walki z Niemcami i podejmowały jeszcze mniej sensowne współdziałanie
z Sowietami. Kiedy bolszewicy uznali, że polscy patrioci już wystarczająco się
wykrwawili, zrobili to, co od samego początku było oczywiste – rozbroili 27.
Dywizję.
Nie mogło to być zaskoczeniem dla nikogo, kto obserwował dotychczasowe
wydarzenia. Odkąd Sowieci przekroczyli przedwojenną polską granicę, rozbijali
wszystkie oddziały i oddziałki AK, na które się natknęli. 27 maja 1944 roku
rozbroili resztki zgrupowania „Gardy”, a 16 lipca oddziały Armii Krajowej,
które pomagały im zdobyć Wilno. Ta sama historia powtórzyła się później we
Lwowie.
Tak jak napisałem, rozbrojenie wołyńskiej jednostki przez bolszewików nie
mogło być dla nikogo zaskoczeniem. Ale jednak było. Zaskoczeni byli – a jakże
– jej oficerowie!
Feralnego dnia, 25 lipca, sowiecki generał Fokanow zaprosił kadrę dowódczą
27. Dywizji na… naradę. Trudno to sobie wyobrazić, ale panowie oficerowie…
pojechali. Jak ćmy lecące do ognia! Mało tego, kazali przygotować wszystkie
oddziały dywizji do defilady, której zażyczyli sobie sowieccy generałowie!
Rano 25 lipca wydano dyspozycję, aby żołnierze AK porządnie wyczyścili
broń i mundury, wyglancowali pasy, sprzączki i buty.
W efekcie wprowadzeni w błąd przez własnych dowódców wołyńscy
partyzanci wyruszyli w stronę Lubartowa, gdzie miała się odbyć rzekoma
parada, w „radosnych nastrojach”. Wśród żołnierzy szerzyły się plotki, że
powodem koncentracji jest zamiar porządnego uzbrojenia i umundurowania
polskiej dywizji przez „sojuszniczą” Armię Czerwoną.
Polacy mieli dostać od Sowietów nowe mundury, buty, karabiny, a nawet
czołgi i artylerię. Wielu szeregowców przyjęło te pogłoski z entuzjazmem.

Ktoś przyniósł wiadomość – wspominał Leon Karłowicz – że od jutra stajemy się


regularnym wojskiem dołączonym na specjalnych warunkach do Armii Polskiej,
która przyszła ze wschodu. Oznaczałoby to zakończenie działalności
partyzanckiej. Koniec ze stodołami, bagnami, lasami i wojną podjazdową. Mogą
zajść jakieś zmiany, bo nasi oficerowie na pewno awansują. Otrzymają wyższe
funkcje, bo dobrze sobie na to zasłużyli. Chłopcy dowcipkowali, śmiali się
beztrosko. Cała szosa rozbrzmiewała bez przerwy gwarem, wybuchami śmiechu,
wesołymi przyśpiewkami.

Pierwsze niepokojące sygnały pojawiły się, gdy maszerujący polscy żołnierze


z zaskoczeniem zobaczyli okopujących się po obu stronach drogi bolszewików.
Oddziałów Armii Czerwonej było sporo. Widać było karabiny maszynowe,
a także kiepsko zamaskowane działa. Sowieckie linie tworzyły długą literę „U”,
w sam środek której oficerowie Armii Krajowej wprowadzili swoich
podkomendnych.
Wreszcie pod miejscowością Skrobów kolumny polskie stanęły i żołnierzom
dano krótki, ale dosadny rozkaz: „Na dupy siad!”. Oficerowie udali się do
pobliskich budynków na „naradę wojenną” z bolszewikami, a żołnierze AK
rozsiedli się po obu stronach traktu w małych grupkach. Część położyła się
z bronią pod głową. Zaczęły się nerwowe rozmowy. Wszyscy czuli na sobie
świdrujący wzrok bolszewików.
– Przecież, do jasnej cholery, nie zrobią tu z nami Katynia – powiedział jeden
z partyzantów.
Sowieci zastosowali zaś starą zasadę kija i marchewki: z jednej strony pokaz
siły, z drugiej – kuszenie.

Sowieci ustawili cekaemy i różnego kalibru broń maszynową – wspominał


Władysław Kobylański. – Było to w odległości dwustu–dwustu pięćdziesięciu
metrów od nas. Stały tam trzy ciężkie czołgi. Naliczyliśmy dziewięć ustawionych
tankietek. Cała broń wycelowana w jednym kierunku. Pomiędzy nami zjawili się
sowieccy oficerowie, którzy wypowiadali takie słowa:
– Wot niczewo, za nami idzie generał Kościuszko, który wiedzie polską armię,
i wy pójdziecie do niej.
Posypały się niecenzuralne słowa pod ich adresem:
– Odczepcie się od nas, wy sk…
Zniknęli jak kamfora.

Jeden z żołnierzy 27. Dywizji, Władysław Tołysz, spostrzegł baterię


sowieckich dział rozlokowaną w pobliżu miejsca, w którym położył się na ziemi
z kolegami. Postanowił udać się do bolszewików, aby się czegoś dowiedzieć.
Zwykli żołnierze, zastraszeni przez komisarzy, bali się rozmawiać z Polakiem
i odesłali go do stojącego opodal gruzińskiego oficera. On również nie był
zbytnio rozmowny.

Gdy po raz kolejny zapytałem, na kogo są przygotowane jego armaty –


wspominał Tołysz – zaczął nerwowo chodzić, niemalże biegać. Po chwili zadał mi
pytanie:
– Ty nie znajesz, na kawo?
– Nie znaju – odpowiedziałem.
On znów zaczął chodzić. W pewnym momencie przerwał i oświadczył twardo:
– A na was.
Zacząłem się bacznie rozglądać i oprócz tej baterii zauważyłem jeszcze
gniazda karabinów maszynowych. Wtedy uzmysłowiłem sobie, że jesteśmy
otoczeni, a dowództwo Dywizji negocjuje z Sowietami z pistoletami
przystawionymi do głów.

Był już późny wieczór, a żołnierze wciąż czekali. Negocjacje trwały wiele
godzin. W szeregach panowały coraz gorsze nastroje, partyzanci zorientowali
się, że dzieje się coś naprawdę niedobrego. Wreszcie z budynku wyszli dowódcy.
Ich widok zmroził krew w żyłach żołnierzy. Część oficerów płakała, inni
miotali się z wściekłości, większość całkowicie załamana – z głowami
opuszczonymi na piersi – wlokła się jak na ścięcie w stronę swoich oddziałów.

Zarządzono zbiórkę i z zapartym tchem usłyszeliśmy słowa dowódcy –


wspominał Kobylański. – Był to rozkaz!
– Upór byłby szaleństwem. Mamy odgórny rozkaz złożenia broni.
Powstał chaos. Żołnierze ostro mówili:
– My broni nie złożymy, my broni nie złożymy!
Trudno mi opisać tę tragedię, ten pogrzeb wolnej dywizji. Słyszeliśmy
przekleństwa i widzieliśmy płaczących żołnierzy. Jedni stali jak skamieniali,
drudzy rozkręcali karabiny maszynowe i zakopywali części w ziemię.
Brak było aparatu filmowego, który uwieczniłby to wszystko, co tam się
działo. Była już północ, a może i później, kiedy już spokojnie, bez nerwów, pluton
za plutonem podchodził do dużego stosu z bronią.
Rozstawaliśmy się ze swoją bronią z bólem i ze łzami w oczach. Całowaliśmy
zimny metal i ostrożnie kładliśmy ją na rosnący stos, aby jej nie uszkodzić.
Przecież ta broń to było nasze życie.

Tak zaś zapamiętał ten dzień Leon Karłowicz, jeden z żołnierzy słynnego
zagończyka porucznika Władysława Czermińskiego:

Pojawił się „Jastrząb”. Już z daleka widać było w jego wyrazie twarzy jakąś
głęboką zmianę. Odczekał, aż zrobi się cisza, i rzekł łamiącym się głosem:
– Stała się dziś rzecz tragiczna. Składamy broń. Od dziś przestajemy być
wojskiem.
Słuchaliśmy w osłupieniu. Nie wierzyliśmy własnym uszom. Zapadła długa
chwila milczenia, tylko spojrzenia krzyżowały się i biegały we wszystkich
kierunkach.
– Dlaczego, poruczniku, co się stało? – posypały się najpierw pojedyncze,
późnej już bezładne, gorączkowe pytania.
– Taki otrzymaliśmy rozkaz. Nie więcej powiedzieć nie umiem. „Przyjaciele”
nasi to sprawili.
Potem wyjął z kieszeni paczkę banknotów i wręczył każdemu po
pięciodolarowym papierku.
– To na drogę albo, jak kto chce, na pamiątkę.
Zakończywszy rozdawanie pieniędzy, odszedł.
– Wiejemy! – odezwały się z różnych stron przytłumione głosy.
Rzeczywiście część „jastrzębiaków”, korzystając z ciemności, próbowała się
wyrwać z sowieckiego okrążenia. Wkrótce jednak rozległo się kilka serii.
Pociski poszły nad głowami uciekających, którzy wrócili jak niepyszni.
Sowieckie kleszcze były szczelne. Nikt nie miał prawa się wydostać.
Dziś już wiadomo, że spotkanie między polskimi a sowieckimi oficerami
miało wyjątkowo dramatyczny przebieg. Już na wstępie doszło do
zdumiewającego incydentu. Sowiecki generał Fokanow zauważył, że brakuje
majora Jana Szatowskiego „Kowala”. Powiedziano mu, że szykuje oddziały AK
do defilady.
Generał zażądał jednak, aby go bezzwłocznie sprowadzić. Po „Kowala”
natychmiast wysłano sowiecki samochód. Gdy major dołączył do kolegów, cała
kadra dowódcza 27. Dywizji znalazła się w pułapce. A żołnierze zostali bez ani
jednego wyższego stopniem oficera.
Generał Fokanow, ku rozczarowaniu Polaków, nie miał zamiaru prowadzić
z nimi żadnej narady wojennej. Nie miał też zamiaru dawać 27. Dywizji żadnych
karabinów, mundurów ani armat. Oczekiwania takie były oczywiście śmieszne.
Sowieci nie mieli bowiem najmniejszego zamiaru wojować razem
z nastawionymi niepodległościowo Polakami.
Po cóż im była jakaś akowska dywizja, skoro mieli całą, uzależnioną od nich
czerwoną polską armię? Jeżeli ktoś poważnie myślał, że Stalin – pan absolutny
sytuacji w okupowanej Polsce – będzie chciał współpracować z Armią Krajową,
to był nieuleczalnym… optymistą.
Generał Fokanow odczytał Polakom żądanie natychmiastowego złożenia
broni. Ta sama historia powtórzyła się więc po raz enty. Według tego samego,
doskonale znanego schematu. O żadnym oporze polskich oficerów oczywiście
nie mogło być mowy. W razie odmowy cały sztab 27. Dywizji zostałby
natychmiast aresztowany lub wymordowany przez NKWD. A osierocone,
pozbawione dowództwa oddziały – rozbite w puch.
„Nikt z nas, dowódców, nie mógł i nie chciał wziąć odpowiedzialności za
ewentualne rozpętanie konfliktu – wspominał po latach major «Żegota». –
Historia nas za to osądzi”.
Oczywiście „Żegota” miał rację. W sytuacji, w której znalazła się 27.
Dywizja, otoczona ze wszystkich stron przez uzbrojonych po zęby Sowietów,
wyboru nie było. Trzeba było złożyć broń i oddać się na łaskę i niełaskę
bolszewików. Warto jednak wskazać na oczywisty fakt, że to dowództwo dywizji
ze zdumiewającą naiwnością wpakowało swych – ślepo mu ufających –
żołnierzy w pułapkę. Na „naradę” z bolszewikami polscy oficerowie pojechali
chętnie i dobrowolnie. Sami kazali też przygotować oddziały do defilady.
W polskiej historiografii przyjęło się, że opisując tragedię w Skrobowie,
wypada zamieścić rytualne utyskiwania nad sowiecką „zdradą” i „perfidią”. Ja,
przez szacunek dla inteligencji czytelników, nie zamierzam wypisywać takich
głupstw. Bo czy ktoś, kto dobrowolnie wsadził rękę w paszczę głodnego
krokodyla, ma prawo się na niego oburzać, że mu tę rękę odgryzł?
Czyżby oficerowie 27. Dywizji nie słyszeli o 17 września? O deportacjach na
Syberię? O Katyniu? O straszliwym losie „Bomby” i „Drzazgi”? Czyżby nie
słyszeli, że bolszewicy stworzyli armię Berlinga i marionetkowy rząd przyszłej
czerwonej Polski? Jeżeli mimo to pojechali sobie konferować z Sowietami, nie
powinni się dziwić, że skończyło się to tak, jak się skończyło.
Znacznie bardziej żal mi żołnierzy. Tych dzielnych wołyńskich partyzantów,
z których jestem tak dumny. Ci ludzie przeszli przez piekło. Mimo miażdżącej
przewagi wrogów dzielnie walczyli. Zamknięci w niemieckich kotłach znosili
niewyobrażalne cierpienia i ponosili ogromne ofiary. Wierzyli jednak, że ich
walka i udręka mają sens i nie pójdą na marne. Że biją się za wolną, niepodległą
Polskę. Wszystko to okazało się mrzonką. To, co spotkało w Skrobowie
dzielnych żołnierzy 27. Dywizji, było wielką tragedią. „Było to dla nas straszne
przeżycie. Kto sam nie składał broni, którą walczył, ten tego nie zrozumie” –
wspominał Tadeusz Wolak.

Ja osobiście bardzo ciężko przeżyłem rozbrojenie – wtórował mu Władysław


Filar. – Całą noc nie spałem. W przydrożnym lesie, gdzie nas zatrzymano,
rozmyślałem z innymi kolegami, co się stało i co z nami będzie. Jako żołnierze
przywykli do wykonywania rozkazów zdawaliśmy się na dowódców. Ci jednak
dali wszystkim wolną rękę.

Żołnierzom z łączności udało się tuż przed oddaniem radiostacji nadać


ostatni, dramatyczny meldunek do Londynu. Nie było oczywiście czasu go
szyfrować. Meldunek wysłany został otwartym tekstem. A składał się z kilku
słów:

Sowieci nas rozbrajają. 27 d. p.

Podobnie jak dwa miesiące wcześniej nad Prypecią, sporą część żołnierzy
rozbrojonych w Skrobowie wcielono do armii Berlinga. A większość oficerów
została prędzej czy później wyłapana przez sowiecką bezpiekę i wpakowana do
łagrów, więzień i katowni. Część z nich ze Związku Sowieckiego wróciła
dopiero po latach. Wielu innych zamordowano na Zamku w Lublinie i innych
miejscach komunistycznych zbrodni.
Tak właśnie skończyła się nakazana przez Komendę Główną AK współpraca
z „sojusznikiem naszych sojuszników”. I tak skończyła się krwawa, tragiczna
epopeja 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej.
13

Tragiczne iluzje

O co bili się żołnierze 27. Dywizji Piechoty Armii Krajowej? Historycy,


odpowiadając na to pytanie, wskazują na dwa zasadnicze cele:
Po pierwsze, o wolność swojej małej ojczyzny – Wołynia.
Po drugie, o wolność swojej dużej ojczyzny – Polski.
Niestety to tylko piękna teoria. Oba te cele, zanim jeszcze 27. Dywizja weszła
do walki, były już bowiem nieosiągalne.
Na konferencji „wielkiej trójki” w Teheranie w listopadzie 1943 roku
Franklin Delano Roosevelt i Winston Churchill sprzedali naszą ojczyznę
Józefowi Stalinowi. To tam zadecydowano, że przyszła wschodnia granica
Polski będzie przebiegała wzdłuż linii Curzona, a reszta okrojonej
Rzeczypospolitej znajdzie się w sowieckiej strefie wpływów. Czyli straci
niepodległość.
Jak wynika z zachowanych relacji i dokumentów, rząd polski dzięki
rozmaitym przeciekom dowiedział się o ustaleniach konferencji teherańskiej
niemal natychmiast. Ustalenia te Winston Churchill zresztą potwierdził
publicznie 22 lutego 1944 roku podczas słynnego przemówienia w Izbie Gmin.
Zapowiedział wówczas, że polskie ziemie wschodnie – a więc również Wołyń –
po wojnie znajdą się w Związku Sowieckim.

Wyzwolić Polskę mogą obecnie armie rosyjskie – mówił brytyjski premier – które
utraciły miliony ludzi, niszcząc niemiecką machinę wojenną. Nie wydaje mi się,
aby rosyjski postulat zabezpieczenia zachodnich granic Rosji wykraczał poza to,
co jest rozsądne lub słuszne.

Mowa ta wywołała powszechne oburzenie wśród Polaków zarówno w kraju,


jak i na emigracji. Przez wiele tygodni rozpisywała się o nim oficjalna prasa
wydawana dla Polaków w Generalnym Gubernatorstwie. Ludzie, którzy w 1944
roku podejmowali fatalne dla Polski i Polaków decyzje, nie mogli więc zasłaniać
się niewiedzą.
Na początku 1944 roku nie mogło być już żadnych wątpliwości, że Polska
została zdradzona przez swoich sojuszników. A co za tym idzie, II wojnę
światową przegrała. A co za tym idzie…
1. żołnierze 27. Dywizji nie mogli wywalczyć wolności dla swojej małej
ojczyzny – bo Wołyń po wojnie miał być sowiecki,
2. żołnierze 27. Dywizji nie mogli wywalczyć wolności dla swojej dużej
ojczyzny – bo Polska po wojnie miała być komunistyczna.
Wszystko to jednak dowództwo ukrywało przed żołnierzami. Jak wspominał
Zygmunt Maguza, major Jan Kiwerski „Oliwa” nakazał utrzymać
w najściślejszej tajemnicy szczegóły spotkania z generałem Siergiejewem.
A szczególnie to, że sowiecki oficer zapowiedział, iż Polska po wojnie będzie
zaczynała się za Bugiem.
Chodziło o to – jak wspominał Zygmunt Maguza – by nie obniżać morale
żołnierzy dywizji, którzy „wciąż łudzili się, że walczą o przynależność Wołynia
do Polski”.
Powstaje więc zasadnicze pytanie: Po co w ogóle rzucano 27. Dywizję do
walki z Niemcami? Po co jej dzielni żołnierze przechodzili przez piekło lasów
mosurskich i szackich? Po co ginęli rozszarpywani na strzępy ogniem karabinów
maszynowych na torach Jagodzina i tonęli w czerwonych odmętach Prypeci?
Czyżby to była walka dla samej walki? Przelewanie krwi dla samego
przelewania krwi? Nie potrafię tego zrozumieć ani wytłumaczyć.
Jak wielu ówczesnych Polaków jestem zdania, że gdy tylko stało się jasne, że
Polska przegrała wojnę, należało wstrzymać wszelkie działania zbrojne
wymierzone w Niemców. Należało od tej pory skupić się na oszczędzaniu
polskiej krwi, ratowaniu substancji biologicznej narodu. Skoro nie można było
uratować Polski, należało chociaż ratować Polaków. Skoro nie można było
uratować Wołynia, należało chociaż ratować Wołyniaków.

Z powstaniem czy bez powstania – pisał już w listopadzie 1943 roku znany
publicysta Adam Doboszyński – całość naszych ziem odzyskamy dopiero w razie
wielkiego osłabienia Rosji w zapasach z Niemcami, względnie po pobiciu Rosji
przez świat zachodni. Żadne krwawe gesty przedsiębrane przedwcześnie nic nam
tu nie pomogą. Wręcz przeciwnie, powstanie, likwidujące ostatecznie element
przywódczy Narodu, może uniemożliwić późniejsze wykorzystanie pomyślnego
dla nas obrotu wypadków.

Słynny kurier z Polski, Jan Karski, na przełomie 1943 i 1944 roku mówił zaś:

Polska w sensie politycznym wojnę przegrała. Gdyby nasi politycy, zamiast żyć
pobożnymi życzeniami, mieli odwagę spojrzeć prawdzie w oczy, usiedliby razem
i zastanowili się, JAK mamy tę wojnę przegrać. Powinniśmy zacząć myśleć
o tym, jak oszczędzić krajowi strat i ofiar, jak go uzbroić i przygotować najlepiej
do tego, co go czeka.

Niestety oficerowie Komendy Głównej AK – i podjudzający ich do


desperackich kroków premier Stanisław Mikołajczyk – nie mieli odwagi
spojrzeć prawdzie w oczy. I kierując się mrzonkami, pchnęli Armię Krajową do
zbiorowego samobójstwa. Pchnęli ją do krwawych, desperackich czynów, które
w żaden sposób nie mogły zmienić fatalnej dla Polski sytuacji międzynarodowej.
Na czym bowiem polegała „koncepcja” Mikołajczyka? Na założeniu, że
bezwzględny dyktator Związku Sowieckiego Józef Stalin jest sympatycznym
sentymentalnym dziadkiem o gołębim sercu. Polski premier uważał, że jeżeli
oddziały Armii Krajowej ujawnią się przed Sowietami i będą im gorliwie
pomagały w podbijaniu własnej ojczyzny, Stalin się wzruszy. Zachwyci się
ofiarnością Polaków i zmieni zdanie. W dowód wdzięczności za wysiłki AK
pozwoli na odrodzenie niepodległej, suwerennej Polski.
Było to oczywiście myślenie małego dziecka, a nie wytrawnego polityka.
Wielka polityka nie zna bowiem wdzięczności, w wielkiej polityce nie ma
miejsca na sentymenty. Są tylko cele, które realizuje się z żelazną konsekwencją.
Za skrajną naiwność naszego premiera życiem zapłaciły tysiące najlepszych
synów Rzeczypospolitej, w tym setki bohaterskich żołnierzy 27. Wołyńskiej
Dywizji Piechoty, których ofiara – piszę to z bólem serca – poszła na marne.
Tak, niestety, prawda jest szokująca. Cała krew przelana przez wołyńskich
partyzantów z Niemcami poszła w piach. Jest to szokujące i bolesne, ale dorosły
człowiek musi się zebrać na odwagę i spojrzeć w oczy faktom. Nawet
najbardziej przykrym.
W momencie, gdy premier Mikołajczyk i generał Tadeusz Bór-Komorowski
nakazali 27. Wołyńskiej Dywizji AK podjęcie współdziałania z bolszewikami,
Polska nie miała ze Związkiem Sowieckim żadnego układu politycznego ani
porozumienia. Ba, oba rządy nie utrzymywały nawet stosunków
dyplomatycznych, które Moskwa z hukiem zerwała po odkryciu mogił
katyńskich.
Na co więc liczył polski premier? Na to, że… zwykłym żołnierzom na polu
bitwy uda się osiągnąć to, czego nie udało się osiągnąć jemu w dyplomatycznych
gabinetach. Jak napisał w jednej z depesz do kraju, 27. Wołyńska Dywizja AK
miała „przełamać czynem martwą sytuację polityczną”. Był to po prostu dziki
absurd. „Rozkaz ten – oceniał historyk Władysław Pobóg-Malinowski –
obarczający niedoświadczonych politycznie dowódców lokalnych zadaniem
niezwykle trudnym, będąc przy tym wyrazem mgły w rachubach i pojęciach, dał
skutki tragiczne”.
Odpowiedzialny, mądry polityk postąpiłby oczywiście na odwrót. Najpierw
osiągnąłby porozumienie polityczne ze Związkiem Sowieckim, a dopiero potem
nakazałby swoim żołnierzom podjęcie z nim współpracy. A jeżeli takie
porozumienie okazałoby się nieosiągalne, współpracy z bolszewikami by
zakazał. Stanisław Mikołajczyk nie był jednak politykiem ani odpowiedzialnym,
ani mądrym. A do życia polskich żołnierzy podchodził ze zdumiewającą
dezynwolturą.
W fatalną iluzję, że zwykli żołnierze mogą zmusić Stalina do ugody
i kompromisu z Polską, wierzył również generał Tadeusz Bór-Komorowski.
W depeszy wysłanej 12 kwietnia 1944 roku do dowódcy 27. Dywizji komendant
główny AK aprobował post factum jego decyzję o podporządkowania się
generałom Armii Czerwonej:

Dowództwu sowieckiemu wyjaśnijcie, że wasza grupa jest pierwsza, na którą


natrafili na terenie Rzplitej – pisał Komorowski. – W miarę ich wkraczania w głąb
terenu natrafią na dalsze jednostki polskie walczące z Niemcami.
W tej perspektywie zachodzi potrzeba zasadniczego ułożenia stosunków
między rządem sowieckim a rządem polskim w Londynie, co da możność
zgodnego prowadzenia wojny z Niemcami na naszym terenie przez Związek
Sowiecki i Polskę. Liczę, że trudną misję, do której was okoliczności powołują,
wypełnicie zgodnie z honorem żołnierza Niepodległej Polski.

Jest to depesza kuriozum. Sprawą żołnierzy jest walczyć z wrogiem, a nie


prowadzić politykę na rzecz „zasadniczego ułożenia stosunków” między rządem
polskim a sowieckim. Niby jak majorowie i pułkownicy mieli dokonać czegoś
takiego? Trudno też zrozumieć, dlaczego generał Komorowski uważał, że
podjęcie współpracy z mordercami z Katynia jest „zgodne z honorem żołnierza
Niepodległej Polski”. Wydaje się, że obie te sprawy były ze sobą sprzeczne.
Złudne okazały się również śmieszne nadzieje Mikołajczyka, że gorliwa
współpraca wołyńskich oddziałów AK zmiękczy serca i skłoni do zmiany
decyzji Amerykanów i Brytyjczyków. Kiedy Mikołajczyk na początku kwietnia
1944 roku dowiedział się, że 27. Dywizja podporządkowała się Sowietom i u ich
boku walczy z Niemcami, wpadł w entuzjazm. Polska propaganda w Londynie
na polecenie premiera zaczęła trąbić o wspólnych polsko-sowieckich bojach
przeciwko „faszystom”. Mikołajczyk 9 kwietnia spotkał się zaś w tej sprawie
z Churchillem.

Obszernie przedstawiłem sytuację w Polsce – relacjonował przebieg spotkania


w liście do delegata rządu na kraj – na tle ostatnich przemian polityki sowieckiej
oraz obalenia przez Polskę zarzutu o braku walki z Niemcami i niechęci
współpracy z wojskami sowieckimi. Stwarza to grunt dla nowej inicjatywy anglo-
amerykańskiej w sporze polsko-sowieckim i dla wysłania misji alianckiej do
Polski. Odniosłem wrażenie znacznie korzystniejszego ustosunkowania się do
sprawy polskiej i decyzję jej silniejszego bronienia. Jest to zasługą Waszych
rozsądnych poczynań wraz z Armią Krajową oraz skutkiem naszej stałej,
konsekwentnej, jakkolwiek nie jaskrawej w wystąpieniach, polityki zagranicznej.

Wszystko to oczywiście były majaki. Aliantów zachodnich nic nie obchodziła


ofiara składana przez 27. Wołyńską Dywizję AK. Nic ich nie obchodziło to, czy
Polacy współdziałali, czy nie współdziałali z Sowietami. Nie zamierzali też
występować z żadnymi inicjatywami ani wysyłać do Polski żadnych misji.
Churchill w rozmowie z Mikołajczykiem powiedział to zresztą jasno. Taki krok,
według niego, mógłby tylko rozdrażnić Sowietów. Tego zaś Londyn chciał
oczywiście uniknąć za wszelką cenę.
W polityce międzynarodowej – czego nie potrafił pojąć Mikołajczyk – nie
liczą się bowiem żadne patetyczne gesty, liczy się tylko i wyłącznie brutalna siła.
Siła była zaś po stronie Sowietów, a nie po stronie Polski. Dlatego nadzieja na to,
że gehenna polskich partyzantów w jakichś odległych, egzotycznych lasach
szackich poruszy sumieniem świata, nie mogła się ziścić. Świat nie ma sumienia.
Polacy z Wołynia – jak to zwykle bywa w naszych nieszczęsnych dziejach –
konali w samotności. Ich cierpienie świat skwitował tylko obojętnym
wzruszeniem ramion.
Niestety, Komenda Główna AK i premier Stanisław Mikołajczyk zmarnowali
wspaniałe wojsko, jakim była 27. Wołyńska Dywizja Piechoty Armii Krajowej.
Stwierdzeniem tym nie chcę obrazić jej żołnierzy, których uważam za jednych
z największych herosów naszych dziejów. Warunki, w jakich przyszło im
walczyć, były ekstremalne, a oni wspięli się na wyżyny heroizmu. Wykazali się
przy tym żelaznym hartem ducha i wytrzymałością. Najtwardsi współcześni
atleci, uczestnicy maratonów i triatlonu, w zestawieniu z wołyńskimi
partyzantami jawią się jako mięczaki.
Żołnierze 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK byli bohaterami. I możemy
być z nich dumni. My i pokolenia Polaków, które przyjdą po nas.
Ostrze mojej krytyki wymierzone jest w premiera Mikołajczyka i wyższych
rangą oficerów AK, którzy rzucili to znakomite wojsko do pozbawionej celu
krwawej walki z Niemcami. Ostrze krytyki wymierzone jest w dowódców,
którzy skrwawili dywizję i zamiast upragnionego zwycięstwa przysporzyli jej
żołnierzom tylko niewyobrażalnych cierpień – krwi, łez i śmierci.
Nie ma wątpliwości, że żołnierzy AK z Wołynia można było wykorzystać
znacznie lepiej. Nie ma wątpliwości, że można było zaoszczędzić im
kolosalnych strat. Zamiast porywać się z motyką na słońce i próbować
realizować nierealne cele operacji „Burza”, AK na Wołyniu powinna była skupić
się na obronie ludności cywilnej przed UPA. Powinna podjąć próbę zapobieżenia
banderowskiemu ludobójstwu. To było zadanie osiągalne.

Późnym popołudniem 27. Dywizja zgrupowała się na biegnącym przez las trakcie
w okolicy Zamłynia – wspominał Józef Czerwiński. – Wtedy ze zdumieniem
zobaczyłem, jak wielką stanowiliśmy siłę. Dotychczas często spotykałem różne
oddziały dywizji, zwykle poszczególne bataliony. Teraz na szerokim trakcie
ujrzałem długie kolumny partyzantów ustawione po obu stronach. Jak okiem
sięgnąć, do przodu i do tyłu, wszędzie stały kompanie i bataliony, a za nami nie
kończące się rzędy jeźdźców i objuczonych koni. Dywizja liczyła wówczas ponad
6 tysięcy ludzi. Składała się z dziewięciu batalionów piechoty, dwóch
szwadronów kawalerii, kompanii łączności, kwatermistrzostwa, pododdziałów
obsługi sztabu i szpitala polowego. W kawalerii i taborach znajdowało się ponad
tysiąc koni. Mieliśmy nawet trzy działa przeciwpancerne. Całość była dobrze
uzbrojona. Widok był wręcz imponujący i zrobił na mnie duże wrażenie.

Rzeczywiście była to „wielka siła”. Ale przecież nie wobec milionowych


armii niemieckich, w zestawieniu z którymi 27. Dywizja była nic nieznaczącą
blotką. Była to natomiast „wielka siła” w zestawieniu z Ukraińską Powstańczą
Armią.
Jak już nie raz pisałem, dowództwo AK powinno było dokonać mobilizacji
wołyńskich oddziałów AK znacznie wcześniej. Nie w styczniu 1944 roku, ale
najpóźniej w połowie roku 1943. Tak, aby polskie oddziały partyzanckie mogły
stawić opór banderowcom. Pokonać ich i ocalić rodaków przed straszliwą
śmiercią, przed bestialskim ludobójstwem.
Przyjęcie takiej strategii byłoby w interesie państwa polskiego i Polaków.
Ratowałoby bowiem naszych rodaków przed śmiercią, a nie – jak w wypadku
operacji „Burza” – na śmierć ich narażało.
Przenieśmy się jeszcze na chwilę do Skrobowa.

Oddziały kroczyły wolno, poważnie, jak w kondukcie pogrzebowym – wspominał


Leon Karłowicz – żołnierze nieśli ciężko i krwawo zdobytą, a tak drogą sercu
każdego broń. Teraz droższą niż kiedykolwiek. Z zaciśniętymi szczękami
i bezsilną wściekłością ciskali chłopcy swe karabiny na wybetonowaną
nawierzchnię placu. Trzaskały głośno talerze erkaemów, wypełnione amunicją,
suchy łoskot wydawały kolby lśniących czystością mauzerów. Gdy przyszła kolej
na mnie, stos broni urósł do wysokości człowieka i liczył kilka metrów średnicy.
A przecież za mną szły jeszcze liczne oddziały.
Cała ta broń, oddana bolszewikom potulnie, bez jednego wystrzału – powinna
była zostać użyta przeciwko banderowcom. Wówczas nie zostałaby
zmarnowana. Każdy wystrzelony z niej pocisk ratowałby życie Polaków. Tak się
niestety nie stało.
Część polskich badaczy piszących „ku pokrzepieniu serc” po latach zaczęła
owijać katastrofę 27. Wołyńskiej Dywizji AK w celofan pięknych legend i bajek.
Zgodnie z nimi tragiczna epopeja wołyńskich partyzantów tak naprawdę…
zakończyła się sukcesem! Jest to syndrom wypierania rzeczywistości
charakterystyczny dla naszych niepoprawnych romantyków. I to nie tylko, jak
mogłoby się wydawać, nastoletnich harcerzy, ale również dorosłych ludzi.

O wadze działalności 27 Dywizji świadczą komunikaty Dowództwa Armii


Krajowej – pisał historyk Henryk Piskunowicz – zamieszczane w prasie
konspiracyjnej, gdzie na bieżąco informowano opinię publiczną w kraju i za
granicą o jej walkach. Depesze i raporty z Wołynia, pilnie analizowane w kraju
i w Londynie, dawały ogromne atuty rządowi polskiemu do podjęcia działań
dyplomatycznych u sojuszników zachodnich w sprawie granicy wschodniej
i stosunków z Sowietami.
Swą działalnością bojową na Wołyniu 27. Dywizja przekreślała zarzuty
propagandy sowieckiej i komunistycznej, jakoby AK nie angażowała się do walki
z okupantem. Oczywiście jej działania nie były w stanie wywrzeć zasadniczego
wpływu na zmianę stanowiska aliantów zachodnich w sprawie ziem wschodnich.
Niemniej jednak świat dowiedział się, że Polska nie zamierza dobrowolnie
pogodzić się z utratą swych suwerennych praw i przypomniała ten bolesny
problem na przykładzie „Burzy” na Wołyniu.

Nawet jak na wyśrubowane polskie standardy jest to wręcz niebywałe


zestawienie pustych frazesów i patriotycznych sloganów. Po przeczytaniu tego
passusu na usta cisną się pytania:
Jakie realne zyski przyniosły nam wymienione przez Henryka Piskunowicza
sprawy?
Jaki realny zysk przyniosło to, że o działaniach 27. Dywizji pisano w jakichś
komunikatach?
Jaki realny zysk przyniosło to, że walki wołyńskich oddziałów dały atuty
premierowi Mikołajczykowi w działaniach na rzecz utrzymania przy Polsce ziem
wschodnich?
Jaki realny zysk przyniosło to, że Polacy zaprzeczyli sowieckim oskarżeniom
o staniu z bronią u nogi?
Jaki realny zysk dało wreszcie to, że świat dowiedział się, że Polska nie
zamierza się dobrowolnie pogodzić z utratą swoich praw?
Odpowiedź na te wszystkie pytania jest oczywista. Wszystko to nie
przyniosło żadnego realnego zysku. Polska swoje ziemie wschodnie straciła
i wojnę przegrała. Polityka Mikołajczyka skończyła się kompromitującym
fiaskiem, a świat miał polskie ofiary i demonstracje w… głębokim poważaniu.
Jedyny realny efekt, jaki przyniosły działania 27. Dywizji, to śmierć
i cierpienia jej żołnierzy. Trudno to jednak uznać za zysk dla sprawy polskiej.
Męczeństwo młodych chłopskich synów, którzy wypełnili szeregi 27.
Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, było ostatnim aktem straszliwej tragedii, która
dotknęła polską społeczność Wołynia podczas II wojny światowej.
Dzieło depolonizacji się dopełniło.
14

Czerwona zarazo – ratuj!

Jest jeszcze jedna, niezwykle delikatna kwestia związana z klęską, którą Polskie
Państwo Podziemne poniosło na Wołyniu. To, że polski obóz niepodległościowy
był tak bezradny wobec banderowskiego ludobójstwa, spowodowało, że wielu
Polaków z Wołynia od tego obozu się odwróciło. I zwróciło się ku obozowi
komunistycznemu.
Zjawisko to zaczęło się już podczas wojny. Gdy w lipcu 1943 roku na
Wołyniu banderowcy bezkarnie wyrzynali polskie wsie, bierność Armii
Krajowej była dla wielu Polaków szokiem. Czuli się zawiedzeni, porzuceni przez
własne państwo. Z goryczą zrozumieli, że z tej strony nie mają co liczyć na
ratunek.
Najpierw Polska wysłała ich na wysuniętą wołyńską placówkę – spora część
Wołyniaków wywodziła się przecież z rodzin osadniczych – a potem pozostawiła
ich tam na pastwę losu.
W tej sytuacji jedyną szansę na powstrzymanie banderowskich pogromów
i okiełznanie UPA Polacy ci upatrywali w rychłym wkroczeniu Armii
Czerwonej. Wydaje się, że doszło wówczas do pewnego przełamania w psychice
wielu – choć na szczęście nie wszystkich – Wołyniaków. Do tej pory nastawieni
zdecydowanie antysowiecko nagle zaczęli nadejścia Sowietów wypatrywać.
Wobec przerażających banderowskich mordów – rąbania siekierami,
nadziewania na widły i palenia żywcem niemowląt – pamięć o zbrodniach
z czasów pierwszej okupacji sowieckiej zblakła. Bolszewików uznano za
mniejsze zło. Do nastrojów, które zapanowały wśród części Polaków, dobrze
pasuje ta parafraza słynnego wiersza Józefa Szczepańskiego:

Czekamy ciebie, czerwona zarazo,


byś wybawiła nas od czerwono-czarnej śmierci,
byś nam kraj przedtem rozdarłszy na ćwierci,
była zbawieniem witanym z odrazą.

Wołyniacy rozumieli, że banderowców nie powstrzymają piękne deklaracje


przywódców Polskiego Państwa Podziemnego ani propozycje ustępstw
i federacji. Nie powstrzymają ich żadne odezwy i apele, żadne odwołania do
braterstwa narodów i idei jagiellońskiej. Banderowców powstrzymać mogła
tylko siła. A ta nadciągała ze Wschodu.

Nadzieja na pomoc Zachodu całkiem już wygasła – pisał gorzko Wincenty


Romanowski. – Oczekiwaliśmy nadejścia wojsk sowieckich. Nacjonalistyczny
ruch banderowski z natury rzeczy musiał wówczas zakończyć swój haniebny
żywot, ustąpić przed potęgą wojska i administracji. Usprawiedliwione lęki
i perspektywa ponownych zsyłek na Sybir nie przesłaniały korzyści, jakie ludność
polska na Wołyniu mogła osiągnąć ze zwycięstwa Związku Sowieckiego nad
Niemcami. Wytępienie dzikiego nacjonalizmu i szowinizmu miało być
dobrodziejstwem nowej sytuacji.

A oto fragment wspomnień Zenobiusza Janickiego z Przebraża, który tak


zapamiętał ponowne wkroczenie Armii Czerwonej:

Przez całą noc kolumny piechoty sowieckiej maszerowały na Kiwerce i Łuck.


Traktowaliśmy Sowietów jak wyzwolicieli od bulbowców, ale nie mogliśmy ich
traktować jak przyjaciół po tym, co zrobili Polakom na Wołyniu po 17 września.
Odczuwało się jednak jakąś doraźną ulgę. Nie trzeba było wystawiać wart od
bulbowców, można było spokojnie spać.

Jak się miało okazać, nadzieje te rzeczywiście zostały spełnione. Po zalaniu


Wołynia przez bolszewickie armie sowieckie organy bezpieczeństwa ostro
zabrały się do banderowców i dość szybko powstrzymały na Wołyniu falę
antypolskich pogromów.

Jak spod ziemi zjawiła się grupa ludzi uzbrojonych w pepesze, na głowach
papachy z gwiazdami, w kufajkach – wspominał Antoni Cybulski, komendant
samoobrony w Pańskiej Dolinie. – Dowódca, śmiejąc się, oznajmił, że
z banderowcami w trzy mgnienia się rozprawią. Po tej rozmowie po zachowaniu
się nabraliśmy przekonania, że jest to prawdziwy oddział sowiecki, więc
zaprosiliśmy żołnierzy na wspólny obiad. Ta uroczystość zapoznania, na cześć
sojuszników, nie mogła się odbyć bez dobrej samogonki, którą goście chętnie się
raczyli.

Sowieci poinformowali Cybulskiego, że wiedzą o tragicznej sytuacji polskiej


ludności prześladowanej przez UPA, która jest również wrogiem Armii
Czerwonej. Sielanka nie trwała długo. Bolszewicy bezceremonialnie rozbroili
i rozwiązali polską samoobronę. Dokonali również w Pańskiej Dolinie grabieży.
Rozwiązane zostały też wszystkie inne samoobrony, które dotrwały do końca
niemieckiej okupacji. Nastroje ludności polskiej były więc mieszane. Z jednej
strony nadszedł upragniony ratunek od banderowców, a z drugiej nie mogło być
wątpliwości – Sowieci na Wołyniu zaprowadzają swoje porządki.
Prokomunistyczny zwrot części Polaków ułatwiało to, że wraz z Armią
Czerwoną nadciągnęły oddziały armii Berlinga. Berlingowcy przechodzili przez
Wołyń z rozwiniętymi biało-czerwonymi sztandarami i polską pieśnią na ustach.
A co najważniejsze, mieli to, czego nie mieli akowcy: czołgi, armaty i samoloty.
Mieli siłę.
Jak pisał jeden z Wołyniaków, widok tego wojska napawał dumą Polaków.
Z kolei Ukraińcy patrzyli na berlingowców z mieszaniną nienawiści i strachu.
Nie trzeba dodawać, że żołnierze komunistycznej armii byli wobec swoich
rodaków nastawieni życzliwie, a Ukraińców z miejsca wzięli za kark. Miejscowe
struktury OUN i UPA w pierwszym okresie okupacji sowieckiej podkuliły ogon
i znacznie ograniczyły swoją aktywność.
Mając wreszcie obronę przed banderowcami, wzruszeni widokiem rogatywek
i polskich barw narodowych Wołyniacy witali berlingowców jak swoich.
Niemal od razu po wkroczeniu na Wołyń sowiecka administracja
zmobilizowała młodych Polaków w szeregi ludowego Wojska Polskiego.
W sołdaty wzięci zostali wszyscy żołnierze polskich samoobron – na czele
z załogą legendarnego Przebraża – którzy nie poszli na koncentrację 27. Dywizji
Piechoty.
Oczywiście najpierw nastąpiła filtracja dokonana przez organy
bezpieczeństwa. Polacy uznani za wrogów ludu „zniknęli”. W pierwszej
kolejności aresztowano wyższych rangą akowców. Resztę rekrutów wywieziono
do ośrodka w Sumach na wschodzie Ukrainy. Tam ogolono im głowy na
sowiecką modłę i poddano intensywnym szkoleniom oraz indoktrynacji.
A potem skierowano na front.
To mało znany fakt, ale wielu Wołyniaków, którzy w 1943 roku tak dzielnie
bronili swoich wsi przed banderowcami, w 1945 roku zdobywało Berlin u boku
bolszewików. Do armii Berlinga wcieleni zostali między innymi członkowie
samoobrony z Pańskiej Doliny i Rafałówki. Akcję ich werbunku prowadził stary
czekista i sowiecki zbrodniarz przebrany teraz dla niepoznaki w polski mundur
– generał Karol Świerczewski „Walter”.

Wkroczył do wsi konny oddział Armii Czerwonej – wspominał Apolinary Oliwa,


dowódca samoobrony w Rafałówce. – Chyba nie trzeba opisywać, jak gorące było
nasze przywitanie. Wyległa cała wieś, wiwatując na cześć naszych wybawicieli.
14 marca 1944 roku żegnaliśmy się z rodzinami, odchodząc do Sum. Cały arsenał
naszej broni i amunicji zdaliśmy dowództwu NKWD w Kiwercach. Szkolenie
trwało sześć tygodni. Uroczyście zakładaliśmy oficerskie dystynkcje. Właśnie
było majowe święto. Na trybunie generalicja polskich i sowieckich wojsk, przed
trybuną – tysiące żołnierzy. Przemówił generał Świerczewski. Ładny timbre jego
głosu niósł daleko, a słowa porywały i wzruszały. Mnie przypadło zaszczytne
miejsce obok niego, obok wielkiego wodza, wsławionego już w walce o wolność
ludu hiszpańskiego. Generał Świerczewski wziął mnie pod rękę. Byłem dumny.

A tak przyjazd pociągiem do Sum zapamiętał Zenobiusz Janicki, żołnierz


samoobrony z Przebraża:

Na stację przybyła orkiestra wojskowa. Po powitaniu hymnem państwowym


kolumna samoobrony z Przebraża przy dźwiękach muzyki maszerowała do
koszar. Na placu koszarowym plutonowy z biało-czerwoną opaską na rękawie
powitał nas komendą „baczność”, jak polska tradycja każe.
– Czapki z głów! Do Roty.
Niejednemu popłynęły łzy z oczu, a może nawet wszystkim.

Autor tych wspomnień trafił do 6. samodzielnego zmotoryzowanego


batalionu pontonowo-mostowego. Jednostka ta składała się w 90 procentach
z członków samoobrony w Przebrażu. Oczywiście wiele rzeczy w tej „polskiej”
armii Wołyniakom nie odpowiadało. W oczy rzucała się duża liczba sowieckich
oficerów w polskich mundurach, którzy mówili łamaną polszczyzną lub wręcz
po rosyjsku.
Polskich rekrutów drażnili politrucy i komisarze – w dużej części Żydzi –
którzy na indoktrynacyjnych pogadankach i szkoleniach wylewali kubły pomyj
na „reakcyjny” rząd w Londynie i przedwojenną „pańską” Polskę. Wołyniacy
musieli się przyzwyczaić do paskudnych, przypominających kurę orzełków bez
korony. A także do panującego w komunistycznym wojsku typowo
bolszewickiego bajzlu, nędzy i głodu.
Patriotyczny kostium, w jakim wystąpili w 1943 roku komuniści, był jednak
z jednej strony mylący, a z drugiej niezwykle atrakcyjny i pociągający.
Szczególnie dla młodych, patriotycznie nastawionych Wołyniaków przez sześć
lat odciętych od centrum Polski, żyjących pod ustawiczną groźbą
banderowskiego ataku. Spragnionych widoku polskich flag i mundurów. Każdy
chłopak z Wołynia marzył przecież, żeby kiedyś wziąć do ręki karabin i służyć
w polskim wojsku. Komuniści te marzenia pozwalali zrealizować.

Gdy przybyliśmy do Sum i zameldowaliśmy się w polskim obozie – wspominał


Adam Kownacki – przeżyliśmy szok. Zobaczyliśmy polskie mundury, a przede
wszystkim usłyszeliśmy hymn polski. Dla nas, wynędzniałych po rocznym
przebywaniu w Przebrażu, w atmosferze stałego zagrożenia ze strony Ukraińców,
było to wielkie przeżycie. Byliśmy po prostu głodni polskości.

Te roczniki młodych Polaków, które nie załapały się na mobilizację w szeregi


armii Berlinga, zostały zagospodarowane przez bolszewików na miejscu.
Utworzono z nich tak zwane istriebitielnyje batalony. Były to formacje
paramilitarne podporządkowane NKWD. Dowódcami byli w nich Sowieci,
a żołnierzami Polacy. Ich zadaniem było zabezpieczenie porządku na tyłach
Armii Czerwonej i wsparcie nowej, bolszewickiej administracji.
W obliczu powszechnej wrogości ukraińskiej ludności cywilnej wobec
bolszewizmu Sowieci mogli się oprzeć na Wołyniu tylko na społeczności
polskiej. Młodzi Polacy zresztą chętnie służyli w istriebitielnych batalonach.
Otrzymywali bowiem do ręki broń, dzięki której mogli bronić siebie, swoich
rodzin i wsi przed niedobitkami UPA.
W szeregach armii Berlinga znalazło się również wielu żołnierzy 27.
Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. I nie wszyscy traktowali tę służbę jako dopust
boży. Co najmniej kilkudziesięciu akowców wstąpiło dobrowolnie do słynnej
komunistycznej partyzanckiej Brygady „Grunwald” Józefa Sobiesiaka „Maksa”,
która jeszcze w połowie 1944 roku została przerzucona w celach dywersyjnych
do Generalnego Gubernatorstwa. Część z tych żołnierzy zasiliła później szeregi
milicji i UB.
Do armii Berlinga na ochotnika zgłosiło się również wielu żołnierzy
zgrupowania „Gardy” zmasakrowanego podczas feralnej przeprawy przez rzekę.
W podjęciu decyzji „pomogli” im politrucy, którzy natychmiast rzucili się na
młodych żołnierzy i przystąpili do typowo komunistycznej „obróbki” –
ordynarnego prania mózgów.

Byliśmy już pod opieką Armii Polskiej – pisał Józef Czerwiński – i właśnie teraz
nastąpił dla nas czas przemyśleń, przewartościowań i wyboru. Zapoznano nas
z programem Związku Patriotów Polskich i Krajowej Rady Narodowej, poddano
analizie przyczyny klęski wrześniowej. Mówiono o przyszłej Polsce z granicami
na Odrze, Nysie i Bałtyku. O celach i zadaniach Armii Polskiej, która świetnie
uzbrojona, najkrótszą drogą dotrze do kraju. Szczególnie wiele uwagi poświęcono
problemowi stosunku do ZSRR i braterstwu broni z żołnierzami Armii
Radzieckiej. Opowiadano o bitwie po Lenino i wspólnie przelanej tam krwi.
Rozumieliśmy, że nasze miejsce powinno być wśród tych, którzy jako pierwsi
przyniosą wolność ojczyźnie. Stopniowo zaczęliśmy odczuwać i rozumieć to, że
krytyczny, a nawet wrogi stosunek do rządu emigracyjnego i kierownictwa AK
nie rozciąga się na nas, szeregowych partyzantów i żołnierzy. Nie mieliśmy
zastrzeżeń do programu społecznego polskiej lewicy. Postulaty reformy rolnej
i nacjonalizacji przemysłu popieraliśmy w pełni. Powoli lody topniały.
Przyczyniały się do tego, obok prowadzonych pogadanek i rozmów oraz
serdecznej troski ze strony przełożonych, również kolportowane materiały…
propagandowe.

Dla wielu żołnierzy AK służba u bolszewików stanowiła oczywiście poważny


problem. Przysięgali przecież na wierność prawowitemu rządowi niepodległej
Rzeczypospolitej, a teraz mieli nagle złamać dane słowo i przysiąc na wierność
czerwonym. Z czasem jednak lody pękały i spora część żołnierzy wołyńskiej
dywizji poszła do czerwonego wojska. Nie miała zresztą specjalnego wyboru.
29 czerwca 1944 roku odbyła się uroczysta przysięga byłych żołnierzy 27.
Dywizji AK, a teraz świeżo upieczonych berlingowców. Połączono ją z defiladą,
mszą polową i przemówieniami rozmaitych bolszewickich aparatczyków
i komisarzy. Potem odbył się uroczysty obiad pod gołym niebem z udziałem
samego generała Berlinga.

Do posiłku dostaliśmy trochę wódki – wspominał Józef Czerwiński. – Gdy


bractwo podjadło sobie i z czupryn zaczęło się już kurzyć, generał Berling
zaproponował, żebyśmy zaśpiewali jakąś partyzancką pieśń. Tu nastąpiło coś,
czego nikt nie przewidział. Któryś z chłopców krzyknął:
– Kresy!
Popłynęła popularna melodia piosenki Morze, nasze morze, tyle że ze
zmienionymi nieco słowami. Generałowie Berling i Zawadzki spojrzeli po sobie.

Werbowanie byłych akowców do ludowego Wojska Polskiego ułatwiało to, że


wielu z tych młodych chłopców z Wołynia po prostu nie miało co ze sobą zrobić.
Wojaczka była jedyną rzeczą, jaką umieli, a o powrocie do spalonych przez UPA
wiosek nie było mowy. Wielu z nich było sierotami, wskutek banderowskiego
ludobójstwa stracili wszystko: rodzinę, domy i całą własność. Życie musieli więc
zaczynać od zera. Na obcym terenie, w obcym kraju.
Wojsko – nawet komunistyczne – dawało zaś opiekę, jedzenie, dach nad
głową i jakieś zajęcie. Ułatwiało start w nowej rzeczywistości. Była to pokusa,
której trudno było się oprzeć. Jeszcze inną motywację miała część podoficerów
27. Dywizji, o czym wspominał weteran AK i znakomity historyk Władysław
Siemaszko.

Szeregowi żołnierze – pisał – oczekiwali nadejścia Armii Czerwonej z nadzieją,


że zrobi ona porządek z UPA i skończy się wreszcie tragedia ludności polskiej.
Z mojej pracy kontrwywiadowczej wynikało, że niektórzy żołnierze zgrupowania
„Osnowa” byli zwolennikami współpracy z Armią Czerwoną i wypowiadali się
o niej pozytywnie. Niektórzy podoficerowie byli też chwiejni. Sądzili, że jeżeli
wstąpią do Wojska Polskiego Zygmunta Berlinga, to szybko awansują na
oficerów, których w nim brakowało. Dla zawodowych podoficerów, którzy nie
mieli żadnego innego zawodu, taka perspektywa mogła być ponętna.

Po zakończeniu wojny część byłych żołnierzy 27. Dywizji służących


w ludowym Wojsku Polskim trafiła w Bieszczady, gdzie walczyli z tamtejszymi
oddziałami UPA. Jak wieść niesie, był to celowy zabieg władz komunistycznych,
które wiedziały, że Wołyniacy są „cięci na Ukraińców”. Dawało to więc
gwarancję, że postawione im zadania będą wykonywać chętnie
i z zaangażowaniem.
Jeszcze inni – jak cytowany często w tej książce Józef Czerwiński – brali
udział w walce z Żołnierzami Wyklętymi. Członkami WiN, NZW i innych
formacji niepodległościowych. Było to wyjątkowo tragiczne, bo Wołyniacy
w komunistycznych mundurach strzelali przecież do swoich kolegów z Armii
Krajowej…
Losy byłych żołnierzy 27. Wołyńskiej Dywizji AK, którzy trafili do ludowego
Wojska Polskiego, potoczyły się różnie. Część z nich została z czasem
wyłuskana przez siepaczy z Informacji Wojskowej i Urzędu Bezpieczeństwa.
Zostali oskarżeni o szpiegostwo i działalność kontrrewolucyjną. Aresztowano
ich i poddano bestialskiemu śledztwu. Wielu zostało usuniętych z wojska
i wpakowanych na wiele lat do więzień i obozów. Przeszłość w 27. Dywizji
nagle stała się piętnem.
Z kolei inni zrobili zawrotne kariery. Przykładem może być wielokrotnie
cytowany w tej książce Czesław Piotrowski, który w PRL został generałem
dywizji, szefem wojsk inżynieryjnych. W latach osiemdziesiątych pełnił
w komunistycznym rządzie funkcję ministerialną, a w czasie stanu wojennego
wchodził w skład Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Upadek komuny
zastał go w Jugosławii, gdzie był ambasadorem PRL.
Wiele znanych wspomnieniowych książek na temat Wołynia napisali byli
wysocy oficerowie peerelowskiego wojska. Na przykład profesor Władysław
Filar, weteran 27. Dywizji i znakomity historyk tego związku taktycznego
w jednej osobie, po wojnie służył w 4. samodzielnym batalionie żandarmerii –
ochronie Sztabu Głównego.

Któregoś dnia na ulicy zaczepił mnie kapitan Wojska Polskiego – wspominał


Filar. – Zaproponował mi, abym do niego przyszedł na rozmowę. Zgodziłem się,
nie mając nic do stracenia. Okazał się życzliwym człowiekiem. Wiedział dużo
o Wołyniu, a także o bojach 27. Dywizji. Długo rozmawialiśmy. [Po pewnym
czasie] przyszedł do nas i powiedział:
– Chłopaki, po co wy się tak męczycie? Chodźcie do mnie.
Okazało się, że montował batalion ochrony Sztabu Głównego.

Ta złożona z byłych partyzantów elitarna jednostka stacjonowała


w Warszawie w pobliżu Belwederu i jej zadaniem było dbać o bezpieczeństwo
komunistycznych VIP-ów na czele z generałem Michałem Rolą-Żymierskim
i prezydentem Bolesławem Bierutem. Według Filara około jednej trzeciej jej
składu stanowili byli żołnierze 27. Dywizji AK. Co ciekawe, służąc w niej,
Władysław Filar utrzymywał jednocześnie kontakty z poakowską konspiracją.
W 1947 roku wielu Wołyniaków udzieliło władzom PRL zdecydowanego
poparcia w czasie operacji „Wisła”. Komuniści pod pretekstem walki z UPA
brutalnie deportowali wówczas cywilną ludność ukraińską i łemkowską
zamieszkującą południowo-wschodnie tereny nowej, kadłubowej Polski.
W oczach Wołyniaków komunistyczny rząd występował jako mściciel ich
krzywd. Część tak zwanych środowisk kresowych zajmuje zresztą takie
stanowisko do dziś.
Wszystko, co napisałem powyżej, nie ma na celu stawiania komukolwiek
jakichś zarzutów. Nie chodzi o to, żeby wyciągać ludziom ich przeszłość, której
– nawiasem mówiąc – nigdy się nie wypierali. Chodzi tylko o pokazanie, jakie
konsekwencje miały zaniechania i błędy polskiego obozu niepodległościowego
na Wołyniu. Bo to właśnie te błędy pchnęły wielu dobrych, patriotycznie
nastawionych Polaków w objęcia komuny.
Choć jestem zdeklarowanym antykomunistą, nie potrafię mieć pretensji do
młodych mieszkańców Wołynia, którzy zdecydowali się iść do armii Berlinga,
zamiast pozostać w lesie. Wynikało to bowiem z zawiedzionych nadziei, a także
z braku wyboru. Tak po prostu ułożyły się ich tragiczne losy.
Oczywiście Wołyniacy, którzy przystąpili do komunistów, musieli się
pogodzić z tym, że ich rodzinny Wołyń znalazł się pod sowieckim butem. Bez
wątpienia było to dla nich niezwykle trudne. Wielu z nich po horrorze
banderowskiego ludobójstwa uznało jednak, że na tej ziemi dla Polaków miejsca
już nie ma. I nigdy nie będzie. Ten tragiczny rozdział swojego życia uznali za
zamknięty.
Oczywiście w ich sercach pozostała nostalgia za krainą dzieciństwa. Za
wołyńskimi krajobrazami, kwitnącymi wiśniowymi sadami i niosącymi się nad
polami tęsknymi słowami ukraińskich dumek. Ale o powrocie i ponownym
zamieszkaniu na Wołyniu, obok ukraińskich sąsiadów, nie mogło być już mowy.
Przelane przez banderowców morze krwi na stałe podzieliło oba narody. Tam nie
było już powrotu.
Zakończenie
1

Naród, który nie uczy się na błędach

Wokół nas zaczęli rozstawiać karabiny maszynowe. Mama trzymała mnie na


plecach w chuście. Rozległ się huk wystrzałów. Ludzie stojący bezpośrednio
przed nami zaczęli padać na ziemię, huk wystrzałów stał się ogłuszający… Kule
zaczęły świstać obok nas…
Nagle niebo zawirowało mi nad głową i poczułam potężne uderzenie.
Zorientowałam się, że leżę na ziemi, przygnieciona ciałem mamy. Mama miała
ręce szeroko rozrzucone na boki. Nie ruszała się. Obok usłyszałam straszne
jęczenie. To jęczał mój tata.
Wyjrzałam spod futra mamy i zaczęłam błagać go szeptem:
– Tato, tatusiu, cicho… cicho…
Prosiłam go, zaklinałam, ale on coraz bardziej jęczał. Był ciężko ranny. Wtedy
usłyszeli go Ukraińcy. Jeden z nich stanął nad ojcem. Wycelował z karabinu
i dobił go na moich oczach. Kula trafiła w głowę. Uchem i ustami buchnęła gęsta
krew, zalewając mu całą twarz. Schowałam się głębiej pod futro mamusi.
Leżałam nieruchomo, udając trupa. Spod ciała mamy wystawała mi jedna
noga. W końcu banderowcy sobie poszli, pozostawiając za sobą łąkę usłaną
ciałami rozstrzelanych ludzi. Stanęłam na nogi i zaczęłam szarpać mamę za rękę.
– Mamusiu, wstawaj! Musimy iść, uciekać! Wstawaj.
Do mojej świadomości nie dochodziło to, że mama nie żyje.

To fragment wstrząsającej relacji Józefy Bryg opublikowanej w książce


Dziewczyny z Wołynia Anny Herbich. Pani Bryg, jako mała dziewczynka,
przeżyła masakrę polskiej ludności cywilnej, do której doszło w Podkamieniu
i Palikrowach.
12 marca 1944 roku oddział UPA – wspomagany przez ukraiński 4. pułk
policji SS – wdarł się do podkamieńskiego klasztoru i bestialsko wymordował
ukrywających się tam Polaków. Ludność cywilną z sąsiedniej miejscowości
Palikrowy banderowcy zgromadzili na łące i wysiekli z ciężkich karabinów
maszynowych. W straszliwej jatce życie straciło blisko 400 Polaków.
Podkamień i Palikrowy nie znajdują się na Wołyniu. To miejscowości
położone w województwie tarnopolskim na terenie Galicji Wschodniej. Na
początku 1944 roku wezbrana fala banderowskiego ludobójstwa przelała się
przez granicę i zalała to okupowane przez Niemców terytorium. Historycy
szacują, że ukraińscy szowiniści zamordowali w Galicji od kilkunastu do 25
tysięcy polskich cywilów. Kobiet, mężczyzn i dzieci. Wołyń się powtórzył.

Ostrzeżenia i priorytety
W dokumentach Polskiego Państwa Podziemnego zachowała się olbrzymia
liczba alarmujących raportów z Galicji. Ich autorzy od połowy 1943 roku
ostrzegali, że banderowcy w każdej chwili mogą przystąpić do wyrzynania
tamtejszych Polaków. Że nad polską ludnością cywilną zawisło śmiertelne
niebezpieczeństwo.

Sytuacja jest groźna, choć przypadki mordów i napadów na Polaków są na razie


sporadyczne – czytamy w meldunku z 27 lipca 1943 roku. – Mnożą się groźby
i objawy przygotowań ukraińskich do szeroko zakrojonej akcji przeciwko
Polakom, ujawnia się coraz częściej głucha nienawiść wobec nas.

Autorzy raportów z Galicji apelowali do Warszawy o przedsięwzięcie


niezbędnych działań, które pozwoliłyby uniknąć scenariusza wołyńskiego. Czyli
uzbrojenie po zęby galicyjskich struktur Armii Krajowej, aby mogły one stawić
twardy opór banderowcom i obronić rodaków przed straszliwą śmiercią z ich
rąk. A przede wszystkim o wsparcie baz samoobrony dających schronienie
Polakom.

Społeczeństwo polskie w Małopolsce Wschodniej – napisano w raporcie


z września 1943 roku – zdaje sobie jasno sprawę z niebezpieczeństwa, jakie grozi
mu na wypadek wybuchu anarchii ukraińskiej. Polacy przygotowani są na to, że
przyjdzie im tej ziemi bronić orężnie, żądają jednak pomocy z centrum państwa,
a przede wszystkim broni. Zbrojnym wystąpieniom ukraińskim i ich ekscesom
zapobiec może tylko silna postawa i uzbrojenie elementu polskiego.

A oto fragment raportu Sekcji Wschodniej Delegatury Rządu na Kraj z 29


kwietnia 1944 roku:

Przebieg wydarzeń nie pozostawia wątpliwości. Ukraińcy wydali nam bezlitosną


wojnę i toczą ją z użyciem wszelkich środków i metod, na nic się nie oglądając.
Istnieje olbrzymie niebezpieczeństwo, że poniesiemy straty nie do odrobienia.
Wszystkie relacje z prowincji, wszelkie rozmowy z ludźmi kończą się pełnymi
troski pytaniami: Czy Polska cała jest o wszystkim poinformowana? Czy zdaje
sobie sprawę z powagi niebezpieczeństwa? I czy będą zastosowane na czas
odpowiednie środki z naszej strony?

Niestety historia się powtórzyła. Odpowiednie środki nie zostały


zastosowane. Dla Armii Krajowej w Galicji Wschodniej, podobnie jak dla Armii
Krajowej na Wołyniu, priorytetem była nonsensowna operacja „Burza”, a nie
walka z UPA i pomoc zarzynanym rodakom. Samoobrony polskie w Galicji
otrzymały tylko symboliczną pomoc. A do walki z UPA nie skierowano
poważniejszych sił partyzanckich.
Według profesora Grzegorza Motyki kierownictwo polskiego podziemia na
terenie Galicji stanęło w 1944 roku przed następującym dylematem: Bić się, ale
z kim? Z Niemcami czy ukraińskimi nacjonalistami? Niestety wybrano pierwsze
rozwiązanie. Dla miejscowych Polaków miało to tragiczne skutki.

Dowództwo AK zdecydowane było realizować akcję „Burza” – pisał historyk –


nawet wtedy, gdy faktycznie osłabiało to możliwości samoobrony polskich wsi
przed UPA. Większość sił AK starano się zachować na walkę z Hitlerem, która
miała się rozpocząć w momencie nadejścia Armii Czerwonej. Narażano życie
Polaków, przyjmując, że z punktu widzenia interesu państwa polskiego może to
być korzystne. Zdawano sobie przy tym sprawę, że realizacja akcji „Burza”
spotęguje represje niemieckie. Niemcy bowiem zaraz po utworzeniu 27.
Wołyńskiej Dywizji AK przystąpili do rozbrajania polskich baz samoobrony
w Galicji, widząc w nich potencjalne zagrożenie.

Część lokalnych dowódców AK oczywiście próbowała walczyć w obronie


Polaków. Niektórzy – na przykład komendanci z Brzeżan i Stanisławowa –
uważali, że rozkazy „góry” są chybione i to walka z UPA powinna być
priorytetem. Akcja wymierzona w banderowców była jednak spóźniona,
a przede wszystkim nieskuteczna. Brakowało bowiem ludzi i broni, które
komenda Obszaru Lwowskiego Armii Krajowej chomikowała do przyszłej
operacji „Burza”. „AK zupełnie nie panuje nad sytuacją – czytamy w raporcie
galicyjskiej Delegatury Rządu na Kraj z 5 maja 1944 roku. – Przeciw akcji
ukraińskiej musi nastąpić totalna organizacja Polaków z całej naszej dzielnicy
i musi przyjść totalna pomoc z reszty Polski”.
Było to oczywiście wołaniem na puszczy. Polskie Państwo Podziemne
szykowało się do totalnej organizacji i mobilizacji, ale nie przeciwko ukraińskim
szowinistom.

Wojsko nie wywiązuje się z zadania samoobrony – mówił przedstawiciel


Stronnictwa Pracy na zebraniu Reprezentacji Politycznej we Lwowie 27 kwietnia
1944 roku. – Ludność polska jest nieprzygotowana i nie może się przeciwstawiać
rosnącej fali morderstw. Natomiast wojsko nie działa należycie, uważając, że
wrogiem nr 1 są Niemcy, podczas gdy zagadnienie ukraińskie jest zagadnieniem
politycznym, sprawą wewnętrzną. Mimo powiększającej się stale powagi sytuacji
Komendant Okręgowy zamiast przygotowywać samoobronę prowadził
z Ukraińcami rozmowy. Rezultat tych pertraktacji jest żaden, natomiast mordy
ustawicznie rosną. Dzisiaj ofiary idą już w dziesiątki tysięcy.

Efekt tego mógł być tylko jeden. Tak jak Polacy na Wołyniu, tak ich rodacy
z Galicji Wschodniej zaczęli się modlić o jak najszybsze nadejście bolszewików.
Woleli związać się ze Związkiem Sowieckim niż z Polską, która – jak pisał
historyk Damian Markowski – nie była zdolna zapewnić własnej ludności
skutecznej obrony.

W okolicach żyjących pod ustawiczną grozą terroru ukraińskiego – czytamy


w sprawozdaniu z Ziem Wschodnich z marca 1944 roku – umęczona ludność
polska widzi w przyjściu wojsk sowieckich jedyną realną możliwość ratunku.
Z rozmów z tymi ludźmi widać, że nie mają oni złudzeń co do bolszewików, ale
chcą nareszcie odetchnąć i chcą, aby mocna i bezwzględna władza położyła kres
hajdamackiej anarchii i zbrodni.

O chaosie i skali zaniechań, do jakich doszło we lwowskich strukturach AK,


świadczą wewnętrzne dokumenty konspiracji, które przechowywane są
w warszawskim Archiwum Akt Nowych. Poszczególni oficerowie mieli do
siebie olbrzymie pretensje i przerzucali się odpowiedzialnością za brak pomocy
dla mordowanych rodaków. Głównym tematem tej książki jest Wołyń, a nie
Galicja Wschodnia, nie miejsce tu więc, by opisywać sprawę ze szczegółami.
Ograniczę się zatem do zacytowania jednego z wewnętrznych raportów.

Spotkał mnie zarzut z ust kolegi Z. – pisał jego autor – że „wy nic nie robicie,
tylko umiecie bujać”. Pomijam formę i nietakt zarzutu, ale człowiek, który
zaprzepaścił całą robotę Okręgu, nie ma prawa robić mi temu podobnych
zarzutów. Poza tym nie ja, lecz kolega Z., jeżeli mogę się tak wyrazić, „bujał” tak
Pana, jak i Komendę Główną, przedstawiając zmyślone stany ludzi
zorganizowanych [w strukturach AK].
Poza tym nie widzę tych nadzwyczajnych sukcesów akcji antyukraińskiej,
gdyż zlikwidowanie kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu milicjantów ukraińskich
tylko na terenie Lwowa nie może być nazywane akcją zabezpieczającą ludność
polską w naszym Okręgu. Brakiem ludzi chętnych do tej akcji nie może się kolega
Z. zasłaniać, gdyż [zakodowany pseudonim] przywoził ciągle z terenu meldunki
o gotowości ludności polskiej podjęcia akcji przeciwukraińskiej. Tylko wszędzie
proszono o broń i kierownictwo.
Jeżeli kolega Z. podjął się zmontowania [obrony przed UPA], to pytam – co
zrobił? Gdzie jest broń? Gdzie są pieniądze, które po prostu leżały na ulicy i tylko
trzeba było je wziąć, gdyż tak sprzyjających warunków do podobnych akcji jak
we Lwowie to w całej Polsce nie było i nie będzie. A co zrobił? Stworzył [słowo
zakodowane] z ludzi niewyselekcjonowanych, z elementu niekarnego, bez
właściwej obsady oficerskiej i bez kontrwywiadu. Czego najlepszym dowodem
jest ostatnia wsypa spowodowana pijaństwem członków [słowa zakodowane],
która miała miejsce w czasie jakichś imienin, na których podchmieleni uczestnicy
zaczęli strzelać w mieszkaniu, co spowodowało smutne skutki.

Niemcy na ratunek
W obliczu całkowitej bezradności AK i wynikającego stąd poczucia porzucenia
i osamotnienia dziesiątki tysięcy Polaków decydowały się na ucieczkę z Galicji
do centralnej Polski. Dla wielu z nich było to jedyną szansą na ocalenie życia
swojego i swoich bliskich. Trudno w to uwierzyć, ale AK robiła wszystko, aby
storpedować i zatrzymać tę migrację. W szeregu łzawych, pełnych frazesów
odezw kierownictwo podziemia nawoływało do „trwania na kresowym
posterunku”. Wyszydzało „tchórzy”, którzy decydowali się na ucieczkę.
Trudno nazwać takie działania inaczej niż skrajnie nieodpowiedzialnymi.
Oczywiście AK mogłaby wzywać Polaków do „trwania na posterunku”, ale
tylko i wyłącznie wtedy, gdyby zapewniła im bezpieczeństwo. Tego jednak
panowie oficerowie – skupieni na przygotowaniach do podjęcia współpracy
z Sowietami – robić nie zamierzali. Efekt takich odezw był więc tragiczny. Część
Polaków, która posłuchała „czynników podziemnych” i pozostała w domu,
została wymordowana przez banderowców.
Nieodpowiedzialne poczynania Armii Krajowej wywoływały zgrozę wśród
części urzędników galicyjskiej Delegatury Rządu na Kraj oraz politycznych
i społecznych działaczy podziemia. Szczególnie tych, którzy związani byli ze
Stronnictwem Narodowym.

Naszym pierwszym obowiązkiem jest ratowanie ludności polskiej przed


całkowitym zniszczeniem – pisał jeden z nich 2 czerwca 1944 roku – wszelkie
dalsze względy i cele muszą być w tej chwili odsunięte na bok. Nie stać nas na
walkę i z Ukraińcami, i z Niemcami. Ukraińcy wyrzynający okrutnie naszą
ludność są w tej chwili naszym wrogiem numer 1. Nie wolno nam robić niczego,
co by Niemców pchało do ściślejszego wiązania się z Ukraińcami, niszczenia nas
ukraińskimi rękoma.
Galicyjskie Stronnictwo Narodowe domagało się porzucenia samobójczego
planu „Burzy” i natychmiastowego skierowania wszystkich sił na pomoc
mordowanym Polakom. Jak wspominałem, jestem bardzo sceptycznie
nastawiony do endecji. Należy jednak przyznać, że w tej sprawie endecy mieli
rację.

AK nie spełniła pokładanych w niej nadziei – napisano w jednym z dokumentów


narodowców. – Nie ujęła w skuteczniejsze ramy samoobrony ludności polskiej.
Nie pozwalała na stosowanie odwetu. Nie przeprowadzono stosownego
dozbrojenia ludności polskiej.

W archiwach zachował się wstrząsający dokument: raport związanego ze


Stronnictwem Narodowym Komitetu Ziem Wschodnich z 20 kwietnia 1944
roku. Jego autor na wstępie przedstawił bestialskie zbrodnie banderowców na
polskich cywilach. A następnie zadał dramatyczne pytanie:

Co temu wszystkiemu przeciwstawia się ze strony polskiej? Co robi Naród? Co


robi Rząd Polski? Kończy się wszystko na oburzeniu, współczuciu, słowach
otuchy z dołożeniem nakazu wytrwania na stanowisku i wezwania do
samoobrony. Niczego nie przygotowano, niczego nie zorganizowano, brak broni,
wszystkiego. A po drugiej stronie wszystko przygotowane, doskonale
zorganizowane, wyposażone w broń i ekwipunek. Gdzie jest nasza Armia
Krajowa, o której wyczynach trąbi się na cały świat? Jesteśmy na drodze, która
prowadzi do zupełnego wytępienia na tych ziemiach elementu polskiego.

Należy przy tym wspomnieć, że w Dystrykcie Galicja okupacja niemiecka


pod koniec wojny miała dość łagodne oblicze. Terror okupanta na tym –
wchodzącym jeszcze niedawno w skład Austro-Węgier – terytorium
w porównaniu z resztą Generalnego Gubernatorstwa był znikomy. Tamtejsze
podziemie, za co mu chwała, długo nie przejawiało specjalnej aktywności
bojowej. A co za tym idzie, Niemcy nie dokonywali akcji odwetowych.
Mało tego, w obliczu zbliżającej się Armii Czerwonej niemieckie władze
okupacyjne starały się pozyskać Polaków. Składały lokalnym dowódcom AK
oferty wspólnej walki z bolszewizmem lub starały się ich przynajmniej nakłonić
do zachowania neutralności. W wielu miejscach Galicji Wschodniej jednostki
Wehrmachtu chroniły Polaków przed zakusami banderowców. Przeprowadzały
też akcje karne wymierzone w UPA.
Niemcy czynili wobec Polaków rozmaite przyjazne gesty. Na przykład
„drużyna lwowska – jak czytamy w meldunku Delegatury Rządu – rozegrała
mecz piłki nożnej z drużyną niemiecką. Ta ostatnia ofiarowała graczom polskim
wiązankę biało-czerwonych kwiatów”. Trudno się więc dziwić, że w obliczu
bierności Armii Krajowej działacze Rady Głównej Opiekuńczej (RGO) z prośbą
o ratowanie rodaków zwrócili się do Niemców. W wielu memoriałach i podczas
spotkań z przedstawicielami władz okupacyjnych prosili o przekazanie broni
polskim cywilom.
Z gubernatorem Dystryktu Galicja Ottonem Wächterem negocjacje na ten
temat prowadzili między innymi wybitny polski germanofil Władysław
Studnicki i szef galicyjskiej RGO Leopold Tesznar. Niemcy do tych propozycji
ustosunkowali się życzliwie. Pojawiła się szansa na ratunek tysięcy Polaków.
W szeregu zagrożonych miejscowości zaczęły powstawać uzbrojone
w niemiecką broń polskie „straże obywatelskie”.
Niestety wówczas do „akcji” wkroczyła AK. Wojsko robiło wszystko, by
storpedować te niezwykle pożyteczne projekty. Dlaczego? Jak zwykle chodziło
o obawy, co pomyśli sobie świat, gdy wyjdzie na jaw, że Polacy biorą broń od
Niemców. Przecież nasi ukochani sojusznicy gotowi się na nas obrazić!
Postawa taka spotykała się ze sprzeciwem części urzędników Delegatury
Rządu na Kraj. Szef konspiracyjnej administracji z Tarnopola zapowiadał nawet,
że „pójdzie na wszelkie ustępstwa w stosunku do Niemców, by tylko zdobyć
broń dla ludności polskiej, czy wojsko zgodzi się czy nie”.
Wojsko oczywiście się nie godziło i posuwało się do gróźb.

Na żadną samoobronę pod komendą niemiecką nie zgodzę się – pisał w marcu
1944 roku dowódca AK w byłym województwie tarnopolskim – a ludzi, którzy na
moim terenie i bez mojej wiedzy wprowadzać będą dezorganizację i pracują na
niekorzyść ludności polskiej i wojska, każę bez sądu rozstrzeliwać.

Jak widać, doszło do tego, że Polak, który chciałby z bronią w ręku bronić
swej rodziny i swego domu przed banderowcami, narażony był nie tylko na
śmierć od upowskiej siekiery, ale również na kulę w łeb od akowców.
Z perspektywy panów z konspiracji wojskowej byłoby lepiej, gdyby Polacy dali
się potulnie wyrżnąć, niż „zhańbili się” przyjęciem pomocy od Niemców.
Działaczy RGO, którzy próbowali ratować Polaków, dowódcy AK nazywali
„kolaboracjonistami”. Oczywiście było odwrotnie: to działacze RGO byli
patriotami, a wspomniani oficerowie AK – kolaborantami. Tyle że nie
kolaborowali z Niemcami, lecz z bolszewikami. Jak pisał historyk Ernest
Komoński, sprzeciw AK wobec prób ratowania polskiej ludności był dla
działaczy RGO szokiem.
Najbardziej zdumiona była jednak udręczona polska ludność, która
informacje, że Niemcy będą wydawać Polakom broń, przyjęła z ulgą. Jak
napisano w raporcie Delegatury Rządu z 7 lipca 1944 galicyjscy Polacy nie kryli
zadowolenia, „widząc w tym możność legalnego przeciwstawienia się
napaściom band”. Niestety AK patrzyła na te sprawy zupełnie inaczej.

Zmiana sojuszy
Do diametralnej zmiany nastawienia Niemców wobec Polaków doszło wiosną
1944 roku, gdy na teren Galicji Wschodniej wdarła się Armia Czerwona. Polskie
podziemie zrealizowało wówczas swe nieobliczalne groźby i rzeczywiście
przystąpiło do otwartej współpracy z bolszewikami. Niemcy uznali wówczas
Polaków za sowieckich sojuszników i postanowili zwrócić się do nastawionej
antykomunistycznie UPA.
Okupacyjne władze bezpieczeństwa nawiązały szereg lokalnych porozumień
z dowódcami oddziałów banderowskich. Przekazały im broń i zaczęły
przymykać oko na ich rozprawę z Polakami. Takie właśnie było tło masakry
w Podkamieniu. Na krótko przed ukraińskim atakiem niemiecki garnizon opuścił
tę miejscowość.

Nawet ci Niemcy – czytamy w meldunku tygodniowym Komitetu Ziem


Wschodnich z 15 kwietnia 1944 roku – którzy ze stanowiska ludzkiego stawali
w obronie zmęczonej ludności polskiej, zmienili swe nastawienie wobec Polaków,
gdy ci najoficjalniej wypowiedzieli się za Sowietami, a przeciwko Niemcom. Ci
spośród Niemców, którzy potrafią zdobyć się na bezstronną ocenę sytuacji,
wyrażają ujemną opinię o naszej polityce, której skutki wyrażają się w wydaniu
bezbronnej ludności polskiej na łup tłuszczy ukraińskiej. Politykę tę nazywają
samobójczą i pozbawioną wszelkiego realizmu.

Autor meldunku podawał konkretny przykład. We wsi Adamy w powiecie


Kamionka Strumiłowa działała polska samoobrona uzbrojona przez Niemców.
Polacy dostali czterdzieści karabinów i pistoletów maszynowych oraz dużą ilość
amunicji i granatów. Dzięki temu wieś zamieniła się w twierdzę, na której
połamały sobie zęby miejscowe oddziały banderowców.
Gdy jednak AK przystąpiła do operacji „Burza”, Niemcy stracili zaufanie do
Polaków. Obawiali się, że wydana im broń może zostać użyta do pomocy
Sowietom. W efekcie karabiny i amunicja zostały samoobronie z Adamów
skonfiskowane. Na to tylko czekali miejscowi banderowcy. Kolejnej nocy po
rozbrojeniu samoobrony przez Niemców UPA puściła wieś z dymem. Takich
tragedii było więcej.

Ostatnie wydarzenia i pociągnięcia tam, u góry, zmieniły zasadniczo nastroje


władz niemieckich w stosunku do ludności polskiej, nie wyłączając nawet
Wehrmachtu – pisał 12 kwietnia 1944 roku Leopold Tesznar. – Niewątpliwie
wpłynęło to bardzo niekorzystnie na jakiekolwiek możliwości obrony. Na
oficjalnych konferencjach z Niemcami otrzymałem ustne oświadczenie, że
stanowisko nasze na górze i ostatnie posunięcia nasze muszą mieć wpływ na
stanowisko władz niemieckich.

Jednocześnie Niemcy – często rękami ukraińskich policjantów – zaczęli


pacyfikować te polskie wioski, które realizując absurdalne plany Komendy
Głównej AK, udzielały pomocy bolszewickim partyzantom. Do największej
takiej zbrodni doszło w Hucie Pieniackiej 28 lutego 1944 roku. Zginęło wówczas
850 Polaków.

Najistotniejszym problemem dla Państwa Polskiego na Ziemiach Wschodnich jest


biologiczne przetrwanie elementu polskiego – czytamy w raporcie Delegatury
Rządu na Kraj z czerwca 1944 roku. – W związku z tym należy stosować
w Małopolsce Wschodniej inną taktykę niż w centrum państwa. Konieczne jest
zorganizowanie jak najszerszej polskiej samoobrony, a unikanie działalności,
która mogłaby spowodować dalsze wyniszczenie fizyczne Polaków. [Poważne
czynniki] wypowiadają się więc przeciwko wystąpieniom antyniemieckim,
ponieważ ci i tak wojnę nieuchronnie przegrali. Wskazują nawet na możliwość
uzyskania od Niemców broni dla polskiej samoobrony, jak to miało miejsce
w niektórych punktach Wołynia.

Niestety podobne apele i przestrogi oficerowie AK puszczali mimo uszu.


Operacja „Burza” wraz ze zbliżaniem się Armii Czerwonej do Lwowa nabierała
tempa. Kielich goryczy miał zostać wypity do ostatniej kropli. Galicyjskim
Polakom nic nie zostało oszczędzone.
Znakomite podsumowanie ówczesnych działań naszej konspiracji znajdujemy
we wstępie do tomu dokumentów zawierających raporty Biura Wschodniego
Delegatury Rządu, napisanym przez trzech historyków: Mieczysława
Adamczyka, Janusza Gmitruka i Adama Koseskiego:

Ocena decyzji politycznych i działań władz Polskiego Państwa Podziemnego to


problem bardzo złożony. Rozwój wydarzeń przerósł wówczas możliwości
polityków. Popełniono wiele błędów. Polityka polskich władz była
niezdecydowana, zwlekano z ujawnieniem rozmiarów zbrodni, nie podjęto w porę
skutecznego przeciwdziałania, nie wydano decyzji o uzbrojeniu ofiar napadów,
nieudolnie podjęto próby porozumienia ze sprawcami ludobójstwa.
Manifestowanie w podziemnych publikacjach poparcia dla Rosjan i jednoznaczna
antyniemieckość spowodowały, że Niemcy zaniechali udzielania pomocy czy
ochrony ludności polskich wsi napadanych przez banderowców. Ich strukturom
samoobronnym zabrano broń i przekazano ją Ukraińcom, którzy walczyli
z Rosjanami. Dla tysięcy polskich mieszkańców Kresów wschodnich było to
równoznaczne z wyrokiem śmierci.

Wyspa czy ocean?


Ostatnim, najbardziej spektakularnym aktem samobójczej koncepcji
realizowanej przez Armię Krajową w Galicji Wschodniej była operacja „Burza”
we Lwowie. W lipcu 1944 roku miejscowe oddziały armii podziemnej pomagały
Armii Czerwonej w walce o miasto. Tak, to nie żart. Sowieci rościli sobie
pretensje do Lwowa, a lwowska Armia Krajowa, zamiast go przed nimi bronić…
pomagała im je zdobyć.
Wszystko odbyło się oczywiście według znanego scenariusza. Wspólna walka
przeciwko Niemcom, a potem zaproszenie na naradę i aresztowanie polskich
oficerów przez NKWD. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale do tych wydarzeń
naprawdę doszło.
Oficerowie AK dobrze wiedzieli, jak skończyła się operacja „Harakiri” – jak
należałoby nazywać „Burzę” – na Wołyniu. Wiedzieli, jak skończyła się
w Wilnie. Wiedzieli, że Sowieci zawsze stosują ten sam stary, zgrany numer.
A mimo to bolszewickie zaproszenie przyjęli i sami oddali się w ręce NKWD.
Doprawdy, niekiedy mi się wydaje, że badaniem przebiegu operacji „Burza”
powinni się zajmować psychiatrzy, a nie historycy.
Specyfika „Burzy” we Lwowie polegała na tragikomicznej roli, jaką odegrał
w niej miejscowy komendant AK, pułkownik Władysław Filipkowski „Janka”.
Otóż 25 lipca oficer ten udał się na spotkanie z generałem Gruszką do kwatery
NKWD. Atmosfera była fatalna.

Wspominając swój wjazd do Lwowa, generał Gruszko powiedział, że ze


wszystkich okien powiewały flagi biało-czerwone, co niektórzy ocenili jako
prowokację – wspominał podpułkownik Henryk Pohowski, który towarzyszył
komendantowi AK na spotkaniu. – Filipkowski zauważył, że Lwów jest polskim
miastem. Gruszko zapytał:
– Co ważniejsze: wyspa czy ocean?
Pułkownik na to:
– Ocean.
– No widzi pan – zakończył Gruszko. – Polska wyspa na ukraińskim oceanie.

Każdy przytomny człowiek w tym momencie natychmiast zerwałby


współpracę z Sowietami, wycofał oddziały AK z miasta i ponownie zszedł do
podziemia. Starałby się ratować siebie i – przede wszystkim – swoich żołnierzy.
Filipkowski zaś, jakby nigdy nic, dalej prowadził walkę u boku bolszewików.
A gdy 28 lipca 1944 roku Lwów został zdobyty, „Janka” na żądanie sowieckiego
generała potulnie kazał swoim żołnierzom złożyć broń.
Flagi biało-czerwone zostały bezceremonialnie zerwane z lwowskich okien,
a żołnierze AK rozbrojeni. Mimo to Filipkowski podjął z Sowietami negocjacje
na temat… wcielenia lwowskiej AK do armii Berlinga. Bolszewicy kusili go
przy tym obietnicami, że pozwolą mu tam dowodzić całą dywizją.
W efekcie pułkownik 31 lipca wraz ze swoją świtą grzecznie wsiadł do
sowieckiego samolotu i poleciał do Żytomierza na negocjacje ze służącym
bolszewikom przedwojennym generałem aferzystą Michałem Żymierskim.
Pułkownik AK był ponoć bardzo rozczarowany i zaskoczony, gdy czekający na
niego w Żytomierzu enkawudziści zatrzasnęli na jego rękach kajdanki.
Tymczasem farsa we Lwowie trwała. Tego samego dnia Sowieci zaprosili
pozostałych oficerów AK na „odprawę”. Akowcy enkawudzistów nie zawiedli.
Jak ocenia Damian Markowski, wieczorem na miejsce odprawy stawiło się około
dwudziestu pięciu–trzydziestu polskich oficerów. Podstawionymi przez
bolszewików samochodami – wsiedli do nich wręcz ochoczo! – zawieziono ich
do budynku sądu. Tam rzuciły się na nich zbiry z NKWD. Polakom wykręcono
ręce i aresztowano ich. Czyli – bez zaskoczenia.
Jak napisał Markowski w książce Płonące Kresy, reakcją polskiego rządu na
te wydarzenia były „noty błagające sojuszników o wpłynięcie na Związek
Sowiecki”. Oczywiście sojusznicy żadnego wpływu na Związek Sowiecki
wywierać nie mieli zamiaru. Zresztą to sam premier Stanisław Mikołajczyk
i jego prosowiecko nastawieni poplecznicy wpakowali polskich żołnierzy do
bolszewickich aresztów i obozów. Rząd bowiem „całym sercem” wspierał
operację „Burza” i zachęcał AK do podjęcia współpracy z Sowietami.

Kryzys zaufania
Nietrudno się domyślić, jaki te „wyczyny” Armii Krajowej miały wpływ na
znękane banderowskimi mordami polskie społeczeństwo Galicji Wschodniej.
Oddajmy głos autorowi cytowanego już raportu Komitetu Ziem Wschodnich.
Nie pozostawił on suchej nitki na planie „Burzy”.
Znowu tysiące polskich ofiar, znowu morze łez, cierpień i krwi, znowu ginie
polski dobytek – pisał. – Kurczy się gwałtownie nasz stan posiadania,
a perspektywy na przyszłość jak najgorsze. Wschodnie Kresy ogołocone zostaną
zupełnie z elementu polskiego. Czy dla kilku pociągów lub kilkudziesięciu
zabitych Niemców warto ponieść tak olbrzymie ofiary? I to cui bono? Gdzie ich
sens, jaki cel, jaki pożytek? Tutejsze społeczeństwo wypróbowane lojalnie
w stosunku do Rządu Polskiego, karne i bezgranicznie ofiarne, świadome swego
posłannictwa, tracić zaczyna zaufanie do poczynań Rządu, oceniając je jako
błędne i niewłaściwe. Stan ten określamy jako kryzys zaufania.

Potwierdzenie tych słów znaleźć można w dziesiątkach zachowanych


w archiwach dokumentów. Oto garść z nich:

anonimowy list ze Lwowa:


Piszę, bo już nie mogę wytrzymać. Nie wiem, czy macie wiadomości o tym, co się
tu dzieje. Wykrzyczcie na wszystkie strony, bo nasze głosy nie znajdują nigdzie
echa. Radzi się, paktuje, zwleka, by „nie zadrażniać sytuacji”. A tymczasem już
nie rodziny, ale całe osady polskie idą z dymem, a ludzi strzela się
i systematycznie wycina. Obrona z polskiej strony trudna, bo nie ma broni.
Mówcie o tych sprawach wszystkim, przy każdej okazji. Przebaczcie mi, żem
wam zakrwawił serca, my tu już nie płaczemy, bo łez nie staje. Będzie nam lżej,
gdy się dowiemy, że ktoś ze środkowej Polski zainteresował się naszą niedolą.

raport zbiorczy polskiego podziemia z marca 1944 roku:


Wszystkie relacje z terenu zgodnie stwierdzają wielkie rozgoryczenie, z jakim
społeczeństwo polskie w Małopolsce Wschodniej mówi o tym, że zostało
pozostawione na pastwę hajdamackich elementów ukraińskich bez organizacji,
broni, pomocy i opieki.

raport ze Lwowa:
Dotychczasowa akcja naszych czynników kierowniczych, mająca na celu
powstrzymanie odpływu elementu polskiego, spotyka się już bardzo często
z ironią i stałym pytaniem: „Dlaczego nie robią czegoś, abyśmy się czuli na tych
ziemiach bezpieczniejsi?”.

raport ze Stanisławowa:
Masowe mordy przy braku reakcji ze strony polskiej, mimo wiadomości
o istnieniu podziemnej organizacji, wywołują poczucie bezbronności i paniki.

list Leopolda Tesznara z 12 kwietnia 1944 roku:


Ludność polska nabiera tej gorzkiej świadomości, że jest pozostawiona bez żadnej
pomocy.

relacja przedstawiciela Stronnictwa Narodowego ze Stanisławowa:


Ogólnie ludność tutejsza jest po prostu przerażona i kompletnie przybita
wydarzeniami. Powszechna jest świadomość własnej bezsilności i bezradności
wobec tych mordów. Stawiane są pytania: co właściwie robią organizacje polskie,
dlaczego nie działają i nie przychodzą z pomocą?

raport Delegatury Rządu na Kraj z 23 czerwca 1944 roku:


Społeczeństwo polskie z heroizmem znosi wszelkie katusze, lecz ma żal –
powszechnie wyrażany – do Rządu Polskiego, że o jego męce ani słówkiem
w Londynie nie piśnie, i traci wiarę, czy krwiożerczy i bandycki naród ukraiński
zapłaci za te mordy, rabunki i podpalenia, za całą wielką krzywdę wyrządzoną
Polakom na tych ziemiach.

list pani Dobrzańskiej ze Lwowa:


Nie pozostawiajcie nas na pastwę losu!

raport ze Lwowa z marca 1944 roku:


We Lwowie krążą uporczywe pogłoski, że nastąpi wielka rzeź Polaków na terenie
Lwowa. W związku z tym nastroje są okropne, coraz częściej mówi się o tym, że
naczelne dowództwo polskich organizacji podziemnych jest na żołdzie OUN lub
też jest tak zniedołężniałe, że nie nadaje się na kierownicze stanowiska.
Powszechne oburzenie zaczyna się po prostu zamieniać w szał do tego stopnia, że
ludzie pracujący w mojej komórce zaczynają się pytać, jaki cel ma ich praca,
skoro nie ma żadnych rezultatów. Coraz częściej słychać o popełnianiu
samobójstw przez Polaków nie chcących patrzeć na męczeńską śmierć swoich
braci, którzy znikąd nie mogą liczyć na najmniejszą pomoc.

raport z Galicji z 25 lutego 1944:


W ostatnich dniach dał się zauważyć wśród społeczeństwa polskiego ogromny
wzrost pesymizmu. Ciągle się słyszy, że po Żydach przyszła kolej na Polaków, że
nikt nie usiłuje przeszkodzić bestialskim mordom. W związku z tym dał się
zauważyć duży spadek autorytetu polskich organizacji podziemnych wśród
społeczeństwa polskiego. Coraz częściej słyszy się głosy krytyki głośno
omawiające bezczynność czy bezsilność polskich organizacji, wszyscy głośno
domagają się odwetu w stosunku do Ukraińców, mówiąc, że organizacje wtedy
zaczną działać, gdy nie będzie już Polaków.
Czy trzeba pisać coś więcej? Polacy zdecydowanie nie są narodem, który by
się uczył nawet na własnych błędach. Po Wołyniu była Galicja. A po wołyńskiej
klęsce Armii Krajowej – klęska galicyjska.
2

Wołyń zdradzony

Gehenna Polaków na Wołyniu wymyka się ludzkiemu pojmowaniu. Nasi rodacy


byli rąbani siekierami, paleni żywcem i topieni w studniach, nabijani na pal,
rozrywani końmi i mordowani na sto innych sposobów przez ukraińskich
nacjonalistów. Taki los spotkał starców, kobiety, dzieci i niemowlęta. Wszyscy ci
ludzie zginęli tylko dlatego, że byli Polakami. To była ich jedyna „zbrodnia”.
Mimo ogromnej skali i niespotykanego okrucieństwa oprawców ludobójstwo
to przez wiele dziesięcioleci znajdowało się na marginesie pamięci historycznej
Polaków, a nasi rodacy zgładzeni przez ukraińskich nacjonalistów byli
traktowani jak ofiary drugiej kategorii. Upamiętnianie ich cierpień uznawano za
coś w złym tonie. A samo używanie słowa „ludobójstwo” – za niestosowne.
Wynika to z dwóch zasadniczych powodów.
Po pierwsze, duża część naszych elit uznała, że „rozdrapywanie
historycznych ran” może zaszkodzić dialogowi polsko-ukraińskiemu
i stosunkom między współczesnym państwem polskim a Ukrainą. Obawiano się,
że jeżeli będziemy zbyt często przypominali o ofiarach Wołynia, nasi
„partnerzy” z Kijowa się na nas pogniewają.
Drugi powód był bardziej prozaiczny. Wołynia nie traktowano nawet jak
Polski B. Traktowano go jak Polskę C: odległy, zapóźniony cywilizacyjnie,
nikomu niepotrzebny kawałek Rzeczypospolitej.
Przytłaczającą większość ofiar ludobójstwa na Wołyniu stanowili chłopi.
Miejscowi ziemianie uciekli lub zostali zamordowani przez bolszewików po 17
września 1939 roku. Urzędników Sowieci wywieźli do Kazachstanu, a niedobitki
inteligencji schroniły się w miastach pod ochronnym parasolem niemieckich
garnizonów. Ludobójstwo na Wołyniu rozegrało się więc na prowincji.
Ofiarą banderowców padli włościanie – społeczność najbardziej bezradna,
zupełnie nieprzygotowana na katastrofę, która miała na nią spaść. Jej dramat
nieszczególnie interesował przedstawicieli elit. Co innego Katyń, gdzie ginęli
oficerowie rezerwy – lekarze, pisarze, naukowcy, adwokaci, dziennikarze. Co
innego Palmiry, gdzie mordowano polityków, działaczy społecznych, żołnierzy
konspiracji.
A Wołyń? O Wołyniu milczano. Kto by sobie nim zawracał głowę?
Smutne, a zarazem niebezpieczne dla narodu polskiego – czytamy
w sprawozdaniu terenowym z Przemyślan datowanym na 18 kwietnia 1944 roku –
jest to, że pogrążeni w depresji nasi bracia ze wsi są świadomi ich opuszczenia
i zaniedbania przez samozwańczą elitę mającą kierować ich losami. Dobrze by
było, gdyby wreszcie ta elita zrozumiała, że wartość narodowa tych wszystkich
ludzi (wzięta razem z tymi, którzy zostaną jeszcze zamordowani) jest większa,
aniżeli oni sobie przypisują. Jeśli więc nie chcą dać broni ludziom li tylko z tego
powodu, iż im mniej zostanie – to wtedy to nazwać można wstrętnym egoizmem,
który my kiedyś jak najostrzej osądzimy.

Wiem, że to, co piszę, jest bardzo gorzkie, drażniące polską wrażliwość, ale
tak było. Pomordowani Wołyniacy w panteonie polskiej martyrologii stali
w drugim rzędzie. Ta pożałowania godna sytuacja zaczęła się zmieniać dopiero
w ostatnich latach. Między innymi dzięki tytanicznym wysiłkom historyków –
takich jak Ewa i Władysław Siemaszkowie – którzy zamiast iść za modą,
niezmordowanie badali gehennę wołyńskich Polaków. A także za sprawą
Wojciecha Smarzowskiego i jego porażającego filmu Wołyń.
Według stereotypowej opinii problem wołyńskiej amnezji historycznej
dotyczy tylko czasów PRL i III RP. Nieprawda! Jak starałem się ukazać w tej
książce – to się zaczęło już podczas II wojny światowej. Już wtedy Wołyń nie
interesował naszych elit. Nie interesował Komendy Głównej AK ani
przywódców Polskiego Państwa Podziemnego. Tak zwane czynniki kierownicze
niespecjalnie również obchodził tragiczny los jego mieszkańców.
Już wtedy dialog z Ukraińcami przedkładano ponad bezpieczeństwo rodaków.
Komenda Główna AK wobec wołyńskiego koszmaru zachowała się biernie.
Mimo dramatycznych apeli mordowanych Wołyniaków nie przysłała im
odsieczy, a wołyńskie struktury podziemnej armii zostały zmobilizowane
dopiero w styczniu 1944 roku. A więc pół roku po apogeum mordów!
Zmobilizowano je zresztą nie po to, żeby broniły Polaków przed ukraińskimi
nacjonalistami, ale po to, by w ramach operacji „Burza” podjęły współpracę
z wkraczającymi do Polski bolszewikami. Wołyniacy otrzymali więc pomoc zbyt
późno, a ich cierpienia już wtedy okrywano zmową milczenia. Przypomnę
jeszcze raz fragment poruszającego meldunku lwowskiego podziemia, którego
fragment wykorzystałem jako motto tej książki:

Ludność czuje się opuszczona przez polskie czynniki rządowe – czytamy w nim.
– Pominięcie sprawy wołyńskiej lub zbywanie jej krótkimi wzmiankami przez
oficjalną prasę podziemną sprawia wrażenie, że polskie władze tylko wtedy
interesują się mordowaniem Polaków, jeśli mordercami są Niemcy. Gdy chodzi
o Ukraińców, uważa się wiadomości o mordach najpierw za niesprawdzone,
a wreszcie zrzuca się winę na wszystkich z wyjątkiem oczywiście głównych
sprawców: nacjonalistów ukraińskich z OUN na czele. Tak patrzy na to tutejsze
społeczeństwo.

Serce się kraje. Trudno sobie wyobrazić bezmiar rozpaczy i rozczarowania


Wołyniaków, gdy zdali sobie sprawę, że zostali porzuceni przez państwo polskie.
Że ojczyzna, którą tak kochali, zostawiła ich na pastwę oprawców.

Dzisiaj ludność kresowa – pisał w połowie 1944 roku Zbigniew Nowosad


z Komitetu Ziem Wschodnich – jest zdziesiątkowana przez bolszewików,
niszczona przez Niemców, mordowana przez Ukraińców, ale zniosłaby jeszcze
wiele, gdyby nie jej okropne poczucie opuszczenia przez cały naród, zwłaszcza
przez jego czynniki kierownicze. Doszło do tego, że dziś zadaje sobie ona
rozpaczliwe pytanie: „Czy my w ogóle jesteśmy Polsce potrzebni? Czy nie
jesteśmy dla niej tylko przykrym kłopotem, przyczyną konfliktu z ukochanymi
słowiańskimi braćmi – Ukraińcami oraz z Rosją?”.

I jeszcze jedna analiza Komitetu Ziem Wschodnich:

Czynniki wojskowe z zupełną obojętnością odniosły się do likwidacji polskości na


Kresach dokonywanej przez Ukraińców. Powodem było prawdopodobnie
fałszywe przekonanie, że zadaniem AK jest walka jedynie z Niemcami.
A z upartego doktrynerstwa wyrósł utopijny pogląd, że z Ukraińcami dojdzie się
do jakiegoś porozumienia. Nie przeprowadziły też czynniki wojskowe biernej
obrony polskości przed eksterminacją.

Przepraszam, jeśli tymi gorzkimi cytatami psuję państwu nastrój. Jeśli


naruszam sacrum naszej tożsamości historycznej, którym jest dogmat
o nieomylności, potędze i bohaterstwie Polskiego Państwa Podziemnego. Bez
wątpienia Polskie Państwo Podziemne ma ogromne zasługi, których nie sposób
przecenić. Ale szacunek do tej instytucji nie może nam przysłonić tragicznej
prawdy, że na Wołyniu polskie podziemie całkowicie zawiodło. Sprawia to, że
zdaniem części badaczy jest współodpowiedzialne za kolosalne rozmiary, jakie
przybrało banderowskie ludobójstwo.

Tragedią ludności polskiej – pisał historyk Damian Markowski, autor książki


Anatomia strachu – była błędna formuła polityczna przyjęta przez rząd RP
w Londynie oraz Polskie Państwo Podziemne. Opierała się ona na teorii, że
główne siły AK w okręgach wschodnich miały zostać użyte dopiero w ramach
akcji „Burza”. Ich zasadniczy trzon uderzeniowy miał zatem pozostać
nienaruszony do zakończenia okupacji niemieckiej. Decyzja ta pozbawiała
dowódców lokalnych możliwości użycia wielu żołnierzy polskiego podziemia do
akcji samoobrony – a co za tym idzie doprowadziła do śmierci tysięcy osób
zamordowanych przez UPA.

Ten brak elastyczności, uporczywe trzymanie się ustalonych planów musi


zdumiewać. Oczywiście w 1939 roku nikt nie mógł przewidzieć, że ukraińscy
nacjonaliści przeprowadzą na Wołyniu tak olbrzymią i bezwzględną operację
eksterminacyjną. Gdy jednak w lutym i marcu 1943 roku zaczęli się dopuszczać
pierwszych masowych zbrodni na Polakach, wszystko stało się jasne.
Dlaczego AK wówczas nie zareagowała? Dlaczego nie rzucono wszystkich
sił na ratunek mordowanym? Dlaczego nie przysłano odsieczy? Tak aby latem
1943 roku UPA nie mogła bezkarnie wymordować tysięcy Polaków. Są to bez
wątpienia pytania kluczowe. A odpowiedź na nie – tragiczna.

Mimo że rzezie się nasilały – wspominał po latach ocalały Henryk Słowiński –


administracja Polskiego Państwa Podziemnego na Wołyniu była bezradna i nie
tworzyła oddziałów partyzanckich, które stanęłyby w obronie mordowanych
polskich wsi. Za to, że tylu Polaków zginęło, ponosi ona bez wątpienia część
odpowiedzialności. Jak można było liczyć na porozumienie z Ukraińcami, skoro
u nas na wschodzie Wołynia rzezie trwały już na potęgę i zaczęły dochodzić
w okolice Łucka? UPA z dnia na dzień rosła w siłę, a naszych oddziałów nie było.
W efekcie latem 1943 roku UPA nie atakowała polskich skupisk w nocy, tylko
czyniła to w biały dzień, działając w sposób masowy i bezkarny.

Bierność Armii Krajowej spowodowała, że zdesperowani, doprowadzeni do


ostateczności Wołyniacy, najbardziej patriotyczni spośród polskich patriotów,
musieli szukać oparcia i pomocy u wrogów. Niemców oraz – o zgrozo! –
bolszewików.
W książce tej znalazło się wiele niezwykle szokujących, drastycznych opisów
zbrodni popełnionych przez banderowców na Polakach. Moją intencją nie było
jednak wywoływanie w czytelniku niechęci do Ukraińców. Ostrze książki jest
wymierzone w ukraińskich nacjonalistów i ich totalitarną, ekstremistyczną
ideologię, która doprowadziła do ludobójstwa.
Za tragedię polskich mieszkańców Wołynia nie odpowiadają wszyscy
Ukraińcy, nie odpowiada za nią cały ukraiński naród. To nie była żadna masowa
chłopska rewolta. To była operacja eksterminacyjna zaplanowana na zimno przez
czołowych działaczy Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. I zrealizowana
przez Ukraińską Powstańczą Armię. To OUN i UPA należy winić za to, co się
stało.
Większość ukraińskich mieszkańców Wołynia nie brała udziału w „rzezaniu
Lachów”. Wielu z nich – mimo banderowskiego terroru – udzielało nawet
Polakom pomocy, ukrywało ich przed siepaczami. Jeżeli informacje o tym
docierały do UPA, ci wspaniali ludzie, dobrzy sąsiedzi byli bezwzględnie
mordowani.
Nigdy nie zapomnę słów, jakie usłyszałem przed laty od Sulimira Stanisława
Żuka, niezwykle mądrego Polaka, który jako chłopiec ocalał z banderowskiej
rzezi na Podolu. „Nie ma złych narodów – powiedział mi – są tylko źli ludzie
i złe ideologie”.
Jestem przyjacielem narodu ukraińskiego. Patriotą szerokiej wielonarodowej
Rzeczypospolitej, ojczyzny wszystkich narodów, którym przyszło żyć
w przestrzeni między Niemcami a Rosją. Litwinów, Polaków, Ukraińców
i Białorusinów. Za jeden z największych dziejowych błędów państwa polskiego
uważam fiasko projektu przekształcenia Rzeczypospolitej Obojga Narodów
w Rzeczpospolitą Trojga Narodów. Symbolizujący Ruś archanioł Michał
powinien był znaleźć się na tarczy herbowej u boku polskiego Orła i litewskiej
Pogoni.
Opowiadam się jednak za przyjaźnią i dialogiem z Ukraińcami, a nie
z ukraińskimi szowinistami z OUN i UPA. Uważam, że cały polski program
wobec tej formacji podczas II wojny światowej powinien był się ograniczyć do
tych kilku słów: bić, bić i jeszcze raz bić. Nadzieje przywódców podziemia na to,
że z banderowcami uda się wynegocjować kompromis, okazały się fatalną
naiwnością.

Do dziś dnia nie mogę dostatecznie pojąć – pisał weteran polskiej samoobrony
Stanisław Jastrzębski – kompletnej bierności Polaków wobec akcji banderowców,
dążących w sposób jawny do całkowitego ich zlikwidowania. Niektórzy
kresowiacy uzasadniają obecnie ten stan przede wszystkim brakiem właściwego,
mającego autorytet dowódcy z prawdziwego zdarzenia, który mógłby
zorganizować obronę i zdecydowanie przeciwstawić się tej hordzie. Uważam –
niech wybaczą mi krajanie i ci, których zaboli to, co powiem – że szkoda, iż nie
zadziałał mechanizm samoobrony i zdrowego rozsądku. Gdyby Polacy z naszej
wsi sprzeciwili się i rozpoczęli walkę z bandytami zgodnie z zasadą „krew za
krew, oko za oko”, zapewne nie byłoby tylu ofiar. Z tymi zbrodniarzami należało
rozmawiać tylko z karabinem lub granatem w dłoni. Stawka była zbyt wielka, by
pozwalać sobie na bierne oczekiwanie rozwoju wypadków.
Zgadzam się ze Stanisławem Jastrzębskim. Taka jest główna myśl mojej
książki, która zapewne nie spodoba się brązownikom historii. Ludziom, którzy
uważają, że błędy i porażki naszych przodków należy dyskretnie zamiatać pod
dywan. A celem nauczania historii jest podtrzymywanie na duchu poprzez
pudrowanie i szminkowanie przeszłości.
Ja mam diametralnie inny pogląd. Po pierwsze, najważniejsza jest prawda. Po
drugie, historia powinna nam służyć jako nauczycielka życia. Błędy przeszłości
należy opisywać i analizować. Tak, aby ich uniknąć w przyszłości. Prawdziwa
historia – jak nauczał nas wielki Jerzy Łojek – „rozlicza polityków i dowódców
tylko ze skutków, a nie z intencji działania”.
Miałem kiedyś zaszczyt poznać jednego z żołnierzy warszawskiej kompanii,
która w marcu 1944 roku przybyła na Wołyń – pana Andrzeja Żupańskiego
„Andrzeja”, przewodniczącego środowiska żołnierzy 27. Dywizji. W jego
mieszkaniu w centrum Warszawy przez wiele godzin rozmawialiśmy na temat
braku pomocy dla Wołynia ze strony AK. Była to rozmowa pełna goryczy i żalu.
– Mój Boże – mówił pan Andrzej – dlaczego tak późno? Dlaczego nie
wysłano nas na Wołyń wcześniej, kiedy można było jeszcze coś zrobić?
W 2015 roku pan Andrzej Żupański napisał przedmowę do książki Lucyny
Kulińskiej i Czesława Partacza Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich na Polakach
w latach 1939–1945. W przedmowie tej znalazły się te dwa zdania:

Komenda Główna Armii Krajowej nie udzieliła żadnej pomocy zbrojnej ginącej
ludności polskiej Wołynia i Małopolski Wschodniej. Ta decyzja powinna być
poddana badaniom naukowym.

Ta skromna książka publicystyczna, którą trzymają państwo w rękach, jest


próbą odpowiedzi na ten apel nieżyjącego polskiego bohatera.
Bibliografia

1. Dokumenty archiwalne
Archiwum Akt Nowych
Armia Krajowa
Delegatura Rządu RP na Kraj
Rada Główna Opiekuńcza

Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej


Akta Franciszka Konstantego Pukackiego
Akta Michała Fijałki
Akta śledztw w sprawie służby w Schutzmannschaft Bataillon 202
Akta Tadeusza Sztumberk-Rychtera

Gabinet Rękopisów Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego


Materiały BIP KG AK dotyczące Okręgu Wołyń

Studium Polski Podziemnej w Londynie


Raport majora Tadeusza Klimowskiego „Ostoi”
(dzięki uprzejmości dr. Mariusza Zajączkowskiego)

2. Dokumenty wydane drukiem


Archiwum Adama Bienia. Akta narodowościowe (1942–1944), oprac. Jan Brzeski, Adam
Roliński, Kraków 2001
Armia Krajowa w dokumentach 1939–1945, t. 1–5, Wrocław–Warszawa–Kraków 1990
Kulińska Lucyna, Roliński Adam, Antypolska akcja nacjonalistów ukraińskich w Małopolsce
Wschodniej w świetle dokumentów Rady Głównej Opiekuńczej 1943–1944, Kraków 2003
Kulińska Lucyna, Roliński Adam, Kwestia ukraińska i eksterminacja ludności polskiej
w Małopolsce Wschodniej w świetle dokumentów Polskiego Państwa Podziemnego 1942–
1944, Kraków 2004
Polska i Ukraina w latach trzydziestych–czterdziestych XX wieku. Nieznane dokumenty
z archiwów służb specjalnych, t. 4: Polacy i Ukraińcy między dwoma systemami
totalitarnymi 1942–1945, cz. 1–2, oprac. Grzegorz Motyka i Jurij Szapował, Warszawa–
Kijów 2005
Ziemie Wschodnie. Meldunki tygodniowe Sekcji Wschodniej Departamentu Informacji i Prasy
Delegatury Rządu RP na Kraj, kwiecień–lipiec 1944, oprac. Mieczysław Adamczyk, Janusz
Gmitruk, Adam Koseski, Warszawa–Pułtusk–Kielce 2006
Ziemie Wschodnie. Raporty Biura Wschodniego Delegatury Rządu na Kraj 1943–1944, oprac.
Mieczysław Adamczyk, Janusz Gmitruk, Adam Koseski, Warszawa 2005

3. Wspomnienia, pamiętniki
Banach Kazimierz, Z dziejów BCh, Warszawa 1968
Cybulski Antoni „Oliwa”, Wspomnienia konspiracyjnego starosty z Wołynia, Warszawa 2009
Cybulski Henryk, Krwawy Wołyń ’43, Wspomnienia komendanta Przebraża, Warszawa 2014
Czerwiński Józef, Z wołyńskich lasów na berliński trakt, Warszawa 1972
Fedorowski Grzegorz, Leśne ognie, Warszawa 1963
Filar Władysław, Wołyń–Lublin–Warszawa 1939–1989. Wspomnienia żołnierza 27 Wołyńskiej
Dywizji Piechoty Armii Krajowej, Warszawa 2013
Grabowski Henryk, Polesie Wołyńskie pod okupacją niemiecką, Warszawa 2003
Grabowski Henryk, Szlaki bez drogowskazów, Pruszków 2001
Grzesiakowa Zofia, Między Horyniem a Słuczą, Warszawa 1992
Hermaszewski Władysław, Masakra w Lipnikach, Warszawa 2015
Janicki Zenobiusz, W obronie Przebraża i w drodze do Berlina, Lublin 1997
Jastrzębski Stanisław, Oko w oko z banderowcami: wspomnienia małoletniego żołnierza Armii
Krajowej, Katowice 2011
Jaworski Józef, Krwawe łuny nad Słuczą, Brzezia Łąka 2016
Józewski Henryk, Zamiast pamiętnika, „Zeszyty Historyczne” nr 59–60, Paryż 1982
Karłowicz Leon, Jastrzębiacy. Historia oddziału i batalionu por. „Jastrzębia” z 27. Wołyńskiej
Dywizji Piechoty AK, Warszawa 2013
Karłowicz Leon, Od Zasmyk do Skrobowa, Warszawa 2013
Kaszuba Serafin, Strzępy. Wspomnienia i zapiski, Kraków 1994
Kirschner Henryk, Notatki wołyńskie, Kraków 2010
Kobylański Władysław, W szponach trzech wrogów, Warszawa 2013
Kopisto Wacław, Droga cichociemnego do łagrów Kołymy, Warszawa 1990
Koprowski Marek, Mord na Wołyniu. Zbrodnie ukraińskie w świetle relacji i dokumentów, t. 1
i 2, Zakrzewo 2017–2018
Koprowski Marek, Wołyń. 27 Wołyńska Dywizja Piechoty Armii Krajowej, Zakrzewo 2013
Koprowski Marek, Wołyń. Epopeja polskich losów 1939–2013, t. 1–3, Zakrzewo 2013
Koprowski Marek, Wołyń. Mówią świadkowie ludobójstwa, Zakrzewo 2016
Kowalski Olgierd, Z Wołynia przez Polesie do Berlina. Wspomnienia żołnierza 27. Wołyńskiej
Dywizji Piechoty AK, Bydgoszcz 2005
Kranc Remigiusz, Z Ostroga na Kołymę, Biały Dunajec 1998
Krasowski Jerzy „Lech”, Wspomnienia Wołyniaka [b.m. i d.w.]
Kucharski Roman, Krwawa Łuna, Warszawa 1997
Kuczyński Józef, Między parafią a łagrem, Warszawa 2017
Kulińska Lucyna, Dzieci Kresów, t. 1–4, Warszawa–Kraków, 2003–2013
Kunicki Mikołaj, Pamiętnik „Muchy”, Warszawa 1971
Leszczyński Stanisław, Uwikłanie. Wspomnienia z Podola 1939–1945, Rzeszów 2016
Maguza Zygmunt, Żołnierskie losy Wołyniaka, Warszawa–Rzeszów 2018
Oliwa Apolinary, Gdy poświęcano noże. Tragedia Wołynia, Opole 2013
Piotrowski Czesław, Krwawe żniwa. Zbrodnie ukraińskie na Wołyniu, Warszawa 2016
Piotrowski Czesław, Przez Wołyń i Polesie na Podlasie, Warszawa 1998
Przez uroczyska Polesia i Wołynia: Wspomnienia Polaków uczestników radzieckiego ruchu
partyzanckiego, Warszawa 1962
Romanowski Wincenty, Kainowe dni, Warszawa 1990
Ronikier Adam, Pamiętniki 1939–1945, Kraków 2001
Rzepecki Jan, Wspomnienia i przyczynki historyczne, Warszawa 1983
Saboń Bogusław, Wołyński życiorys, Warszawa 1999
Sobiesiak Józef, Brygada „Grunwald”, Warszawa 1966
Sobiesiak Józef, Jegorow Ryszard, Ziemia płonie, Warszawa 1961
Sobiesiak Józef, Przebraże, Warszawa 1971
Sobotko Mieczysław, Między Turią a Bugiem, Olsztyn–Białystok 1980
Sztumberk-Rychter Tadeusz, Artylerzysta piechurem, Warszawa 1966
Wołyń bez komentarza, Warszawa 2016
Żuk Sulimir Stanisław, Skrawek piekła na Podolu, Warszawa–Kraków 2015

4. Literatura przedmiotu
Antypolska akcja OUN-UPA 1943–1944. Fakty i interpretacje, red. Grzegorz Motyka i Dariusz
Libionka, Warszawa 2002
Armia Krajowa na Wołyniu, Warszawa 1994
Armia Krajowa. Rozwój organizacyjny, red. Krzysztof Komorowski, Warszawa 1996
Bakuniak Edmund Henryk, „Osnowa”. Zgrupowanie pułkowe 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty
AK, Warszawa 2006
Białowąs Jan, Krwawa podolska wigilia w Ihrowicy w 1944 roku, Lublin 2003
Bocheński Adolf, Imperializm państwowy, Kraków 2013
Bonusiak Włodzimierz, Małopolska Wschodnia pod rządami Trzeciej Rzeszy, Rzeszów 1990
Chlebowski Cezary, Wachlarz, Warszawa 1990
Chojnowski Andrzej, Koncepcje polityki narodowościowej rządów polskich 1921 – 1939,
Wrocław–Warszawa–Kraków–Gdańsk 1979
Dębowska Maria, Kościół katolicki na Wołyniu w warunkach okupacji 1939–1945, Rzeszów
2008
Dębski Krzesimir, Nic nie jest w porządku, Warszawa 2016
Europa nieprowincjonalna. Przemiany na ziemiach wschodnich dawnej Rzeczypospolitej.
Białoruś, Litwa, Łotwa, Ukraina, wschodnie pogranicze III Rzeczypospolitej Polskiej
w latach 1772–1999, red. Krzysztof Jasiewicz, Warszawa 1999
Faszcza Dariusz, „Luboń”, „Wiktor” pułkownik Kazimierz Bąbiński 1895–1970, Warszawa
2010
Faszcza Dariusz, Komenda Okręgu AK „Wołyń” wobec eksterminacji ludności polskiej w 1943
r., „Niepodległość i Pamięć” 20/3–4 (43–44), 2013
Faszcza Dariusz, Skazany na zapomnienie. Płk Kazimierz Bąbiński „Luboń-Wiktor”, Pułtusk
2008
Fijałka Michał, 27. Wołyńska Dywizja Piechoty AK, Warszawa 1986
Filar Władysław, „Burza” na Wołyniu. Z dziejów 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii
Krajowej. Studium historyczno-wojskowe, Warszawa 1997
Filar Władysław, Polskie podziemie niepodległościowe AK w obronie ludności polskiej na
Wołyniu, „Biuletyn Informacyjny Żołnierzy Środowiska 27 Dywizji Wołyńskiej AK” nr 3
1998
Filar Władysław, Przebraże – bastion polskiej samoobrony na Wołyniu. Bitwy i akcje,
Warszawa 2007
Filar Władysław, Wołyń 1939–1944. Eksterminacja, czy walki polsko-ukraińskie, Toruń 2003
Filar Władysław, Wydarzenia wołyńskie 1939–1944. W poszukiwaniu odpowiedzi na trudne
pytania, Toruń 2008
Giedroyc a Ukraina. Ukraińska perspektywa Jerzego Giedroycia i środowiska paryskiej
Kultury, red. Magdalena Semczyszyn i Mariusz Zajączkowski, Warszawa–Lublin–Szczecin
2014
Gogun Aleksander, Partyzanci Stalina na Ukrainie, Warszawa 2015
Górski Grzegorz, Rada Narodowościowa przy Delegacie Rządu RP na Kraj (październik 1943–
lipiec 1944), „Roczniki Nauk Prawnych”, tom VII, 1997
Hrycak Jarosław, Historia Ukrainy 1772–1999. Narodziny nowoczesnego narodu, Lublin 2000
Hryciuk Grzegorz, Przemiany narodowościowe i ludnościowe w Galicji Wschodniej i na
Wołyniu w latach 1931–1948, Toruń 2005
Hud Bohdan, Ukraińcy i Polacy na Naddnieprzu, Wołyniu i w Galicji Wschodniej w XIX
i w pierwszej połowie XX wieku, Lwów–Warszawa 2013
Iliuszyn Ihor, ZSRR wobec ukraińsko-polskiego konfliktu narodowościowego na Ukrainie
Zachodniej w latach 1939–1947, Warszawa 2017
Iljuszyn Ihor, UPA i AK. Konflikt w Zachodniej Ukrainie (1939–1945), Warszawa 2009
Jastrzębski Stanisław, Samoobrona Polaków na Kresach Południowo-Wschodnich II
Rzeczypospolitej w latach 1939–1946, Wrocław 2008
Juchniewicz Mieczysław, Na wschód od Bugu. Polacy w walce antyhitlerowskiej na ziemiach
ZSRR 1941–1945, Warszawa 1985
Karłowicz Leon, Ludobójcy i ludzie. Sąsiedzi. Wołyń 1943, Warszawa 2013
Kęsik Jan, Zaufany komendanta. Biografia polityczna Jana Henryka Józewskiego 1892–1981,
Wrocław 1995
Kołtun Krzysztof, Bestialstwa UPA pod Lubomlem na Wołyniu, Lublin 2016
Komański Henryk, Siekierka Szczepan, Bulzacki Krzysztof, Ludobójstwo dokonane przez
nacjonalistów ukraińskich na Polakach w województwie lwowskim w latach 1939–1947,
Wrocław 2006
Komański Henryk, Siekierka Szczepan, Bulzacki Krzysztof, Ludobójstwo dokonane przez
nacjonalistów ukraińskich na Polakach w województwie stanisławowskim w latach 1939–
1946, Wrocław 2007
Komański Henryk, Siekierka Szczepan, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów
ukraińskich na Polakach w województwie tarnopolskim, 1939–1946, Wrocław 2004
Komoński Ernest, W obronie przed Ukraińcami, Toruń 2013
Kozłowski Maciej, Między Sanem a Zbruczem. Walki o Lwów i Galicję Wschodnią 1918–1919,
Kraków 1990
Kresowa księga sprawiedliwych 1939–1945. O Ukraińcach ratujących Polaków poddanych
eksterminacji przez OUN i UPA, oprac. Romuald, Warszawa 2007
Kroll Bogdan, Rada Główna Opiekuńcza, Warszawa 1985
Kulińska Lucyna, Działalność terrorystyczna i sabotażowa nacjonalistycznych organizacji
ukraińskich w Polsce w latach 1922–1939, Kraków 2009
Kulińska Lucyna, Dzieje Komitetu Ziem Wschodnich na tle losów ludności polskich Kresów
w latach 1943–1947, t. 1 i 2, Kraków 2002–2003
Kulińska Lucyna, Partacz Czesław, Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich na Polakach w latach
1939–1945. Ludobójstwo niepotępione, Warszawa 2015
Madajczyk Czesław, Faszyzm i okupacje 1938–1945, t. 1–2, Poznań 1983
Majewski Marcin Łukasz, Wołyń. Komunizm, nacjonalizm, terroryzm. Wojewoda wołyński
wobec ukraińskich organizacji terrorystycznych na Wołyniu 1928–1938, Warszawa 2014
Markowski Damian, Anatomia strachu. Sowietyzacja obwodu lwowskiego 1944–1953. Studium
zmian polityczno-gospodarczych, Warszawa 2018
Markowski Damian, Płonące Kresy. Operacja „Burza” na Kresach Wschodnich II
Rzeczypospolitej, Warszawa 2011
Marszał Maciej, Polska myśl konserwatywna wobec „kwestii ukraińskiej” w okresie
międzywojennym, „Studia Prawno-Ekonomiczne”, t. XCI/1, 2014
Materiały i studia z dziejów stosunków polsko-ukraińskich, red. Bogumił Grott, Kraków 2008
Mazur Grzegorz, Biuro Informacji i Propagandy SZP, ZWZ, AK 1939–1945, Warszawa 1987
Mazur Grzegorz, Pokucie w latach drugiej wojny światowej. Położenie ludności, polityka
okupantów, działalność podziemia, Kraków 1994
Mazur Grzegorz, Wytyczne BIP-u w sprawie ukraińskiej płk. dypl. Jana Rzepeckiego, „Zeszyty
Historyczne” nr 106, Paryż 1993
Mędrzecki Włodzimierz, Województwo wołyńskie 1921–1939. Elementy przemian
cywilizacyjnych, społecznych i politycznych, Wrocław 1988
Mich Włodzimierz, Problem mniejszości narodowych w myśli politycznej polskiego ruchu
konserwatywnego (1918–1939), Lublin 1992
Miłosz Czesław, Wyprawa w Dwudziestolecie, Kraków 2000
Miszewski Dariusz, Rada Narodowościowa wobec mniejszości narodowych i narodów
wschodnich w czasie II wojny światowej, „Przegląd Narodowościowy” nr 3/2014
Motyka Grzegorz, Cień Kłyma Sawura. Polsko-ukraiński konflikt pamięci, Gdańsk 2013
Motyka Grzegorz, Na Białych Polaków obława. Wojska NKWD w walce z polskim podziemiem
1944–1953, Kraków 2014
Motyka Grzegorz, Od rzezi wołyńskiej do akcji Wisła, Kraków 2011
Motyka Grzegorz, Polski policjant na Wołyniu, „Karta” nr 24, Warszawa 1998
Motyka Grzegorz, Ukraińska partyzantka 1942–1960, Warszawa 2006
Motyka Grzegorz, Wołyń ’43, Kraków 2016
Musiał Bogdan, Rozstrzelać elementy kontrrewolucyjne! Brutalizacja wojny niemiecko-
sowieckiej latem 1941 roku, Warszawa 2001
Musiał Bogdan, Sowieccy partyzanci 1941–1944. Mity i rzeczywistość, Poznań 2014
Ney-Krwawicz Marek, Komenda Główna Armii Krajowej 1939–1945, Warszawa 1990
Ney-Krwawicz Marek, Powstanie powszechne w koncepcjach i pracach Sztabu Naczelnego
Wodza i Komendy Głównej AK, Warszawa 1999
Operacja „Burza” i Powstanie Warszawskie 1944, red. Krzysztof Komorowski, Warszawa
2002
Orzełek Ariel, Idea asymilacji państwowej Ukraińców w Małopolsce Wschodniej
w międzywojennej refleksji politycznej Aleksandra Bocheńskiego, „Rocznik Lubelski” 42,
2016
OUN, UPA i zagłada Żydów, red. Andrzej A. Zięba, Kraków 2016
Partacz Czesław, Kwestia ukraińska w polityce polskiego rządu na uchodźstwie i jego
ekspozytur w kraju (1939–1945), Koszalin 2001
Partacz Czesław, Łada Krzysztof, Polska wobec ukraińskich dążeń niepodległościowych
w czasie II wojny światowej, Toruń 2004
Peretiatkowicz Adam, Polska samoobrona w okolicach Łucka, Katowice 1995
Peretiatkowicz Adam, Wołyńska samoobrona w dorzeczu Horynia, Katowice 1997
Podhajecki Adam, OUN i UPA pod skrzydłami III Rzeszy, Warszawa 2013
Podskarbi-Łojas Władysława, Wołyńskie lata, które pamiętam…, Toruń 2011
Polacy i Ukraińcy podczas II wojny światowej, red. Włodzimierz Bonusiak, Rzeszów 2000
Polityczne, religijne i kulturalne aspekty sprawy polskiej na Kresach Wschodnich, red.
Bogumił Grott, Kraków 2009
Polska–Ukraina. Dziedzictwo i współczesność, red. Roman Drozd, Tadeusz Sucharski, Słupsk
2012
Polska–Ukraina. Trudne pytania, t. 1–11, oprac. Romuald Niedzielko, Warszawa 1998–2009
Popek Leon, Ostrówki. Wołyńskie ludobójstwo, Warszawa 2011
Pro memoria (1941–1944). Raporty Departamentu Informacji Delegatury Rządu RP na Kraj
o zbrodniach na narodzie polskim, oprac. Janusz Gmitruk, Arkadiusz Indraszczyk, Adam
Koseski, Warszawa–Pułtusk 2004/2005
Przybysz Kazimierz, Wojtas Andrzej, Bataliony Chłopskie, t. 1–3, Warszawa 1985
Razyhrayev Oleh, Policja Państwowa w województwie wołyńskim w okresie międzywojennym,
Warszawa 2019
Romanowski Wincenty, ZWZ-AK na Wołyniu 1939–1944, Lublin 1993
Rossoliński-Liebe Grzegorz, Bandera. Faszyzm, ludobójstwo, kult, Warszawa 2018
Sawicki Mikołaj, Dzieje konfliktów polsko-ukraińskich, t. 1–3, Warszawa 1992
Siemaszko Ewa, Siemaszko Władysław, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów
ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939–1945, t. 1–2, Warszawa 2000
Snyder Timothy, Rekonstrukcja narodów. Polska, Ukraina, Litwa, Białoruś 1569–1999, Sejny
2006
Snyder Timothy, Skrwawione ziemie. Europa między Hitlerem a Stalinem, Warszawa 2011
Snyder Timothy, Tajna wojna. Henryk Józewski i polsko-sowiecka rozgrywka o Ukrainę,
Kraków 2008
Sołonin Mark, Nic dobrego na wojnie, Poznań 2011
Sowa Andrzej Leon, Kto wydał wyrok na miasto?, Kraków 2016
Sowa Andrzej Leon, Stosunki polsko-ukraińskie 1939–1947, Kraków 1998
Stosunki polsko-ukraińskie w latach 1939–2004, red. Bogumił Grott, Warszawa 2004
Stosunki polsko-ukraińskie. „Głos Kresowian”, oprac. Jan Niewiński, Warszawa 2005
Szabłowski Witold, Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia, Kraków 2016
Torzecki Ryszard, Kwestia ukraińska w polityce III Rzeszy (1933–1945), Warszawa 1972
Torzecki Ryszard, Kwestia ukraińska w Polsce w latach 1923–1929, Kraków 1989
Torzecki Ryszard, Polacy i Ukraińcy. Sprawa ukraińska w czasie II wojny światowej na terenie
II Rzeczypospolitej, Warszawa 1993
Torzecki Ryszard, Polska myśl polityczna wobec kwestii ukraińskiej w czasie II wojny
światowej (kraj i emigracja), [w:] Polska – Polacy – mniejszości narodowe, red. W.
Wrzesiński, Wrocław–Warszawa–Kraków 1992
Tucholski Jędrzej, Cichociemni, Warszawa 1984
Turowski Józef, Pożoga: Walki 27 Wołyńskiej Dywizji AK, Warszawa 1990
Turowski Józef, Siemaszko Władysław, Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich dokonane na
ludności polskiej na Wołyniu 1939–1945, Warszawa 1990
Ważniewski Włodzimierz, Stracone nadzieje. Polityka władz okupacyjnych w Małopolsce
Wschodniej 1939–1944, Warszawa 2009
Wenklar Michał, Batalion 202. [w:] Od września do Norymbergi, Kraków 2012
Wenklar Michał, Polacy w niemieckiej policji pomocniczej Schutzmannschaftsbataillon 202,
„Studia nad Autorytaryzmem i Totalitaryzmem” 34, nr 4, Wrocław 2012
Węgierski Jerzy, Armia Krajowa na południowych i wschodnich przedpolach Lwowa, Kraków
1994
Węgierski Jerzy, Armia Krajowa w okręgach Stanisławów i Tarnopol, Kraków 1996
Węgierski Jerzy, Armia Krajowa w Zagłębiu Naftowym i na Samborszczyźnie, Kraków 1993
Węgierski Jerzy, Lwowska konspiracja narodowa i katolicka 1939–1946, Kraków 1994
Węgierski Jerzy, Mazur Grzegorz, Konspiracja lwowska 1939–1944. Słownik biograficzny,
Katowice 1997
Węgierski Jerzy, W lwowskiej Armii Krajowej, Warszawa 1989
Wiatrowycz Wołodymyr, Druga wojna polsko-ukraińska 1942–1947, Warszawa 2013
Wnuk Rafał, Za pierwszego Sowieta. Polska konspiracja na Kresach Wschodnich II
Rzeczypospolitej (wrzesień 1939–czerwiec 1941), Warszawa 2007
Wysocki Roman, Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów w Polsce w latach 1929–1939,
Lublin 2003
Zajączkowski Mariusz, Ukraińskie podziemie na Lubelszczyźnie w okresie okupacji niemieckiej
1939–1944, Lublin–Warszawa 2015
Zychowicz Piotr, Obłęd ’44, Poznań 2013
Zychowicz Piotr, Opcja niemiecka, Poznań 2014
Zychowicz Piotr, Pakt Piłsudski–Lenin, Poznań 2015
Żeleński Władysław, Zabójstwo ministra Pierackiego, Warszawa 1995
Żupański Andrzej, Droga do prawdy o wydarzeniach na Wołyniu, Toruń 2012
Głosy ocalałych

Nawet najgrubsze monografie historyczne – pełne faktów, analiz, nazw


geograficznych i statystyk – nie powiedzą nam tyle o epoce, co jedne dobrze
napisane wspomnienia. To dzięki relacjom świadków historii poznajemy klimat,
zapach i smak minionych wieków. Możemy się dowiedzieć, jaki wpływ na losy
jednostek miały wielkie wydarzenia historyczne. Ponieważ człowiek w historii
jest najciekawszy i najważniejszy.
Kierując się tą zasadą, w Wołyniu zdradzonym starałem się jak najobszerniej
cytować Wołyniaków – tak, aby czytelnik mógł spojrzeć na straszliwe
ludobójstwo z 1943 roku oczami ocalałych. Korzystałem przy tym z licznych
wydanych drukiem wspomnień i relacji. Moje szczególne podziękowanie należy
się jednak państwu Ewie i Władysławowi Siemaszkom oraz panu Markowi A.
Koprowskiemu.
W książce tej wykorzystałem bowiem fragmenty wstrząsających relacji
z Wołynia zamieszonych w monumentalnym dziele państwa Siemaszków
Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej
Wołynia 1939–1945. Bez znajomości tych unikatowych dokumentów żaden
historyk nie może i nie będzie mógł w przyszłości kompetentnie pisać
o Wołyniu. Nie zdoła zrozumieć bezmiaru tragedii, która się tam wydarzyła.
W Wołyniu zdradzonym wykorzystałem również fragmenty rozmów, które
z licznymi Wołyniakami przeprowadził Marek A. Koprowski. Rozmowy te
zamieścił w swoich świetnych, poczytnych książkach na czele z trzytomową
Epopeją polskich losów. Szczególnie cenne okazały się dla mnie zebrane przez
pana Koprowskiego relacje byłych żołnierzy samoobrony i 27. Wołyńskiej
Dywizji Piechoty AK.
Jeszcze raz dziękuję państwu Siemaszkom i Markowi A. Koprowskiemu za
ich tytaniczną pracę, dzięki której głosy ocalałych nigdy nie zostaną zapomniane.
A państwu polecam lekturę dzieł znakomitych autorów.
PZP = AK

W oryginalnych dokumentach polskiego podziemia z okresu II wojny światowej


Armię Krajową określano kryptonimem „Polski Związek Powstańczy” (PZP).
Aby ułatwić czytelnikom lekturę i uniknąć konfuzji, w cytowanych w książce
dokumentach zdecydowałem się rozszyfrować skrót PZP i zastąpić go znanym
i rozpoznawalnym skrótem AK.
Polacy zamordowani przez ukraińskich nacjonalistów we wsi Lipniki w nocy z 26 na 27
marca 1943 roku.
Fot. Marek Skorupski/Forum
W tej straszliwej masakrze zginęło blisko 200 cywilów, w tym wiele kobiet i dzieci.
Fot. Marek Skorupski/Forum
Zamordowana przez UPA rodzina Rudnickich z Chobułtowa, wsi położonej w pobliżu
Włodzimierza Wołyńskiego.
Fot. Wojtek Łaski/East News
Ten sam straszliwy los spotkał rodzinę Szurowskich z Sielca.
Fot. Wojtek Łaski/East News
Fot. Wojtek Łaski/East News
Kolejni członkowie zgładzonej rodziny Szurowskich. Banderowscy oprawcy do
mordowania Polaków używali narzędzi rolniczych.
Fot. Wojtek Łaski/East News
Prace ekshumacyjne w Ostrówkach na Wołyniu. Ukraińscy szowiniści 30 sierpnia 1943
roku zamordowali około 500 mieszkańców tej polskiej miejscowości.
Fot. Wikimedia Commons Leon Popek [CC BY-SA 3.0] Wikimedia Commons
Czaszka jednej z ofiar wydobyta z bezimiennej masowej mogiły w lipcu 2011 roku.
Fot. PAP/Darek Delmanowicz
Ostrówki – wołyński Katyń.
Fot. Marek Skorupski/Forum
Dwaj antagoniści: pułkownik Kazimierz Bąbiński „Luboń” i…
Fot. IPN
…delegat Kazimierz Banach „Jan Linowski”. Panowie się kłócili, a Wołyń konał.
Fot. PAP/CAF
Żołnierze dzielnego kapitana Władysława Kochańskiego „Bomby” w okolicach Huty
Stepańskiej. Bohaterowie Wołynia, którzy próbowali ratować rodaków przed
banderowskimi siekierami.
Fot. NN, Studium Polski Podziemnej w Londynie
Fot. NN, Studium Polski Podziemnej w Londynie
Przywódca Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów Stepan Bandera.
Fot. Image State/East News
Dmytro Klaczkiwśkyj „Kłym Sawur”, dowódca UPA na Wołyniu. To na jego rozkaz
ukraińscy szowiniści przystąpili do masowego wyrzynania Polaków.
Fot. Domena publiczna/Wikimedia Commons
Fot. Bundesarchiv, B 162 Bild-04374
Trzon wołyńskich oddziałów UPA stanowili byli ukraińscy policjanci na służbie
niemieckiej. Mieli oni wprawę w mordowaniu cywilów, u boku Niemców wzięli bowiem
udział w Holokauście. Na zdjęciach: egzekucja wołyńskich Żydów w Zdołbunowie.
Fot. Bundesarchiv, B 162 Bild-04372
Funkcjonariusz ukraińskiej jednostki Schutzmannschaftu – utworzonej przez Niemców
policji pomocniczej.
Fot. Bundesarchiv, Bild 121-1503
Schutzmanni zostali uzbrojeni i przeszkoleni przez Niemców.
Fot. Bundesarchiv, Bild 121-1632
Wykorzystywano ich między innymi do obrony rolników przed partyzantami. Wielu
Ukraińców służących w niemieckich mundurach zdezerterowało i dołączyło do UPA.
Fot. Bundesarchiv, Bild 121-1643
Najbezpieczniejszym miejscem dla Polaków z Wołynia były miasta, w nich bowiem
stacjonowały niemieckie garnizony. Na zdjęciu Włodzimierz Wołyński.
Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Banderowcy starali się unikać starć z dobrze uzbrojonymi i wyszkolonymi oddziałami
Wehrmachtu. Woleli mordować bezbronnych.
Bundesarchiv, Bild 101I-090-3949-19A
Część Polaków z Wołynia, aby ratować życie, dobrowolnie wyjeżdżała na roboty do
Rzeszy. Innych Niemcy wywozili siłą.
Bundesarchiv, Bild 183-R70662
W niektórych częściach Wołynia zdesperowani Polacy zwrócili się o ratunek do
partyzantów sowieckich.
© SVF2/Getty Images Poland
Bolszewicy mieli broń i zwalczali banderowców. Wydawali się więc idealnym
sojusznikiem w walce z UPA.
© Sovfoto/Getty Images Poland
Sowiecka pomoc miała jednak swoją cenę. Towarzyszący partyzantom politrucy agitowali
ludność cywilną.
© Sovfoto/Getty Images Poland
Część Polaków zdecydowała się wstąpić do bolszewickiej partyzantki. Na zdjęciu
komunistyczny oddziałek imienia Romualda Traugutta.
© TASS/Getty Images Poland
Ludzie, którzy podejmowali współpracę z Sowietami, narażali się na niemiecki odwet.
Fot. Bundesarchiv, Bild 101I-031-2436-05A
Niemcy bezwzględnie pacyfikowali wsie podejrzane o pomaganie czerwonym.
© Popperfoto/Getty Images Poland
Delegacja Wołyniaków przekazuje oficerom 27. Dywizji Piechoty AK sztandar uszyty
przez miejscowe Polki.
Fot. Studium Polski Podziemnej/Ośrodek KARTA
Przysięga żołnierzy AK. Zwracają uwagę niemieckie płaszcze wojskowe. Żołnierze
najprawdopodobniej zdezerterowali z Schutzmannschaftu.
Fot. Studium Polski Podziemnej/Ośrodek KARTA
Styczeń 1944. Wołyniacy wreszcie pod bronią. Dlaczego tak późno wydano rozkaz
mobilizacji?
Fot. Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie/Ośrodek KARTA
Oficerowie 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK.
Fot. IPN
Warunki pogodowe podczas koncentracji polskich oddziałów były ekstremalne.
Fot. IPN
W szeregach partyzanckiej dywizji znalazły się szwadrony kawalerii. Podczas przeprawy
przez tory pod Jagodzinem wierzchowce trzeba było porzucić.
Fot. IPN
Batalion por. Michała Fijałki „Sokoła” w marszu. Dowódca pierwszy od lewej.
Fot. Studium Polski Podziemnej/Ośrodek KARTA
Żołnierze 1. batalionu kpt. Kazimierza Filipowicza „Korda” z 43. pułku piechoty 27.
Dywizji. Od lewej stoją: NN, NN, Antoni Mordacz „Śmiały”, Jan Weremko „Kalina”,
Stanisław Rudzki „Ryś”, NN, Jerzy Zbigniew Hurkało „Wiktor”. Leżą od lewej: NN, NN,
NN, Władysław Rudzki „Bomba”, Jakub Tołysz „Mewa”.
Fot. IPN
Inne zdjęcie żołnierzy tego oddziału. Od lewej stoją Antoni Mordacz „Śmiały” i Józef
Rudzki „Błyskawica”.
Fot. IPN
Spotkanie oddziału 27. Wołyńskiej Dywizji AK z bolszewikami w lasach szackich.
Fot. Studium Polski Podziemnej/Ośrodek KARTA
„Sojusznicy naszych sojuszników”.
Fot. Studium Polski Podziemnej/Ośrodek KARTA
„Współpraca” oddziałów AK z Sowietami obejmowała też fraternizację. Na zdjęciu
wspólny posiłek.
Fot. Studium Polski Podziemnej/Ośrodek KARTA
Zima 1944. Liniowe jednostki Armii Czerwonej nacierają na Kowel.
© RIA Novosti/Sputnik/East News
Oddziały 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty musiały maszerować pod niemieckim
ostrzałem, w niezwykle trudnych warunkach.
Fot. IPN
Polski pogrzeb partyzancki.
Fot. Studium Polski Podziemnej/Ośrodek KARTA
Kuchnia polowa 27. Dywizji w lasach szackich.
Fot. Studium Polski Podziemnej/Ośrodek KARTA
Żołnierze AK podczas odpoczynku.
Fot. Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie/Ośrodek KARTA
Stanowisko niemieckiego karabinu maszynowego podczas walk o Kowel.
© Ullstein Bild Dtl./Getty Images Poland
Partyzanci AK musieli walczyć z uzbrojonymi po zęby, znakomicie wyszkolonymi
żołnierzami Wehrmachtu.
Fot. Bundesarchiv, Bild 101I-090-3914-25
Niemcy dysponowali miażdżącą przewagą techniczną. Na zdjęciu Panzerkampfwagen IV.
Fot. Bundesarchiv, Bild 101I-090-3914-29A
Niemcy kontratakują pod Kowlem, spychając polskie i sowieckie oddziały do defensywy.
Fot. Bundesarchiv, Bild 101I-090-3914-06
Oddział 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK po przejściu na Lubelszczyznę.
Fot. IPN
Oficerowie AK, Kozłówka, lipiec 1944. Na razie humory dopisują, ale Polacy zostaną
wkrótce rozbrojeni przez Sowietów. Od lewej rtm. Józef Ostoja-Gajewski „Tomek”, mjr
Tadeusz Sztumberk- Rychter „Żegota”, por. Roman Romaszkan „Maria”, ppor. Ryszard
Pietrasz „Padysz”.
Fot. IPN
Lubelszczyzna, lato 1944. Defilada oddziałów 27. Dywizji.
Fot. IPN
Sztab 27. Dywizji. P.o. dowódcy dywizji mjr Tadeusz Sztumberk-Rychter „Żegota” i szef
jej sztabu kpt. Tadeusz Klimowski „Ostoja”.
Fot. Studium Polski Podziemnej/Ośrodek KARTA
Stary cmentarz w Krzemieńcu. Tylko tyle zostało po Polakach z Wołynia…
Fot. Waldek Sosnowski/Forum
Ruiny kościoła w Kisielinie, który został zaatakowany przez UPA w czasie Mszy Świętej
w niedzielę 11 lipca 1943 roku.
Klatka z filmu dokumentalnego Niedokończone wołyńskie msze Tadeusza Arciucha i Macieja
Wojciechowskiego
Tego autora polecamy również

PAKT PIŁSUDSKI-LENIN
PAKT RIBBENTROP-BECK
SKAZY NA PANCERZACH
OBŁĘD ‘44
OPCJA NIEMIECKA
ŻYDZI
ŻYDZI 2
SOWIECI
NIEMCY
Spis treści

Strona tytułowa
***
Wołyńskie pytanie
Dlaczego napisałem tę książkę
Część I. Ludobójstwo
1. Geneza
2. Niewysłuchane ostrzeżenia
3. Najważniejsze jest powstanie
4. Dzwonek alarmowy
5. Przegrany wyścig
6. Dwa samce alfa
7. Krwawa niedziela
8. Solidarność ’43
9. Za późno!
10. Czyja wina?
11. Katastrofa w Różynie
12. Chwała zagończykom
13. Odsiecz, która nie nadeszła
14. Co sobie pomyśli świat?
15. Czerwone lobby w Komendzie Głównej AK
16. Polska nas zawiodła
Część II. Opcja niemiecka
1. Żyjemy! Heil Hitler!
2. Wróg mojego wroga…
3. Strefy bezpieczeństwa
4. Wehrmacht przybywa na odsiecz
5. Karabiny na furmankach
6. Polacy z III Rzeszy
7. 202. batalion
8. Opcja węgierska
9. „Zieloni”
10. Schutzmanni w AK
11. Oko za oko
12. Wnioski niepoprawne patriotycznie
Część III. Odwet
1. Akty rozpaczy
2. Honor polskiego żołnierza
3. Kobiety i dzieci pod ochroną
4. Obopólne rzezie?
Część IV. Opcja sowiecka
1. Sowiecka brzytwa
2. Krwawe ostrzeżenie
3. Operacja „Harakiri”
4. Wieloryb zamiast piranii
5. Cywile na pastwę UPA
6. Jeden nabój w magazynku
7. Kocioł pod Kowlem
8. Jatka na torach
9. W matni
10. Fatalna decyzja
11. Czerwone wody Prypeci
12. Koniec gry
13. Tragiczne iluzje
14. Czerwona zarazo – ratuj!
Zakończenie
1. Naród, który nie uczy się na błędach
2. Wołyń zdradzony
Bibliografia
Głosy ocalałych
PZP = AK
Fotografie
Polecamy
Strona redakcyjna
Copyright © by Piotr Zychowicz 2019
All rights reserved

Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2019

Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem,
zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony.
Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

Redaktor: Grzegorz Dziamski

Projekt i opracowanie graficzne okładki: Zbigniew Mielnik

Fotografia na okładce © Alamy/BE&W

Wydawca podjął wszelkie starania w celu ustalenia właścicieli praw autorskich reprodukcji
zamieszczonych w książce. W wypadku jakichkolwiek uwag czy niedopatrzeń prosimy o kontakt
z wydawnictwem.

Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Wołyń zdradzony, wyd. I,


Poznań 2019)

ISBN 978-83-8062-677-5

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.


ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08
fax: 61 867 37 74
e-mail: rebis@rebis.com.pl
www.rebis.com.pl

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

You might also like