You are on page 1of 189

Tłumaczył Robert Lipski

To mroczny czas, czas krwi, demonów i magii.


To czas bitew, śmierci i końca świata.
A pośród tej pożogi i gniewu, również czas wielkich bohaterów,
zuchwałych czynów i ogromnej odwagi.
W samym sercu Starego Świata rozpościera się Imperium, największa i
najpotężniejsza z ludzkich krain. Znana jest ze swych wizjonerów,
magów, handlarzy i wojowników; to kraj olbrzymich gór, wielkich rzek,
mrocznych puszcz i rozległych miast. Ze swego tronu w Altdorfie
władzę nad nim sprawuje Imperator Karl-Franz, uświęcony potomek
założyciela tych ziem, Sigmara i powiernik jego magicznego młota
bojowego.
Czasy są jednak niespokojne, jak Stary Świat długi i szeroki, od
zachodnich pałaców Bretanii, po skuty lodem Kisleu na dalekiej
północy nadciągają plotki o zbliżającej się wojnie.
W masywnych Górach Końca Świata plemiona orków szykują się do
kolejnej kampanii. Grasanci i renegaci nękają dzikie ostępy
południowych ziem książąt Pogranicza.
Krążą pogłoski o szczurostworach-skavenach wyłaniających się z
kanałów i bagien w całym kraju.
A rubieże północy jak zawsze muszą stawić czoła wiecznemu
zagrożeniu ze strony Chaosu, demonów i zwierzoludzi skażonych
plugawą mocą Mrocznych Bogów. Gdy czas ostatecznej bitwy zbliża
się nieuchronnie, Imperium bardziej niż kiedykolwiek dotąd, potrzebuje
bohaterów.
OD AUTORA

Wydarzenia opisane w tej książce mają miejsce w okresie wielkiego ucisku i rozruchów na
ziemiach znanych pod nazwą Imperium. Po śmierci cesarza Mandreda z rąk nieludzkich
zabójców państwa Imperium nie byty w stanie obrać nowego władcy i pomiędzy kilkoma
Prowincjami Imperialnymi rozpętała się wojna. Stan ten trwał przez kilkaset lat, a w okresie, w
którym rozgrywają się niniejsze wypadki, znany był jako Czas Trzech Cesarzy, wówczas
bowiem trzej hrabiowie, elektorzy prowincji, ogłosili się równocześnie prawowitymi
Imperatorami – Stirlandu, Talabeclandu i miasta-państwa Middenheimu. Atakowane z
zewnątrz i rozdarte od środka Imperium było w gruzach. Zjednoczone niegdyś krainy działają
teraz jak odrębne państwa. Na dworach Imperium królują podejrzenia i politykierstwo,
podczas gdy na gruzach dawnego wielkiego państwa ludzie wciąż próbują jakoś żyć. Szerzy się
anarchia, w lasach grasują zbójcy, na leśnych traktach dochodzi do ataków plugawych
zwierzoludzi, niegdyś kosmopolityczni mieszkańcy Imperium stają się samolubni i
zaściankowi. Podczas gdy przywódcy elektorskich prowincji walczą między sobą, okoliczne
miasteczka i sioła zmuszone są bronić się same i w efekcie tzw. czystki, czyli w istocie rzezie
orków, mutantów, skavenów i innych plugawych stworzeń powoli, lecz nieubłaganie
rozprzestrzeniają się na cały kraj.
Na setki lat przed założeniem kolegium magii, wszelka magia zostaje prawnie zakazana.
Jednakże granica pomiędzy magią a boską interwencją jest cienka i w wielu przypadkach
zależy od kwestii interpretacji, lud natomiast lęka się zagadkowych, potężnych sil władających
jego światem, mocy, których nie jest w stanie pojąć.
Wszystkie daty podawane są według kalendarza imperialnego, którego początek wyznacza
koronacja Sigmara na pierwszego Cesarza Imperatora.
KSIĘGA PIERWSZA

Rozdział 1

Zmęczenie
Faenngbold, wybrzeże Norski,
Początek zimy 1711

Ruprecht starał się zagłuszyć krzyki, zamiast skupić swą uwagę na trzasku płomieni. Gęste
kłęby czarnego dymu biły z płonących, trzcinowych dachów i drewnianych chat wioski, opary
mieszały się z fetorem, który znał aż za dobrze, smrodem spalonego mięsa. Pracując przez lata
z Mariusem von Dieslem, łowcą czarownic, przywykł do tej woni smrodu rozpalonego żelaza
przypalającego ciało i czarowników oraz wiedźm płonących na stosie.
Siedemnaście kolejnych siół padło ofiarą gniewu wojsk imperialnych w następnych
tygodniach, gdy ogniem i mieczem torowali sobie drogę wzdłuż wybrzeża Norski. To stało się
dla nich swego rodzaju rutyną. Najpierw okręty ostrzeliwały brzegi, później zaś, gdy
norskańczycy najedli się odpowiednio strachu, następował desant wojsk, które wyrzynały w
pień wszystkich, z pomocą włóczni i kusz. Następnie podpalano chaty i zabierano zwierzęta
gospodarskie na okręty w charakterze prowiantu. To była wojskowa skuteczność i wydajność
w najlepszym wydaniu.
Dziś po raz pierwszy Ruprechta zaczęło to mierzić. Ursula nie przeoczyła wyrazu
obrzydzenia malującego się na brodatym obliczu olbrzyma.
– To zwierzęta – stwierdziła – Wybijamy je jak chorą trzodę. Nie traktuj tego inaczej. Nie
myśl o nich inaczej niż jak 0 wściekłych wilkach albo cierpiącym bydle. My jedynie skracamy
ich męki.
Ruprecht nie odpowiedział, odwrócił się tylko i spojrzał na młodą kobietę siedzącą na
zwalonym pniu i rozgrzebującą śnieg obcasem skórzanego buta. Zimny, północny wiatr
rozwiewał jej płowe włosy, co przywiodło mu na myśl płomienie szalejące nieopodal.
– Mogli uciec – zauważyła, spoglądając poza swego masywnego kompana – Ostrzegliśmy
ich kilkakrotnie.
– Zostali, by bronić swych domostw i gospodarstw – rzucił Ruprecht, przysiadając obok
niej, aż kłoda przechyliła się pod jego ciężarem.
– Nie możesz ich za to winić.
– Nie – przyznała Ursula, a jej oblicze sposępniało jeszcze bardziej. – A czy ludzie, którzy
zostali, by bronić swych domostw, gdy ujrzeli nadpływające długie łodzie, mężczyźni, którzy
walczyli, by ich żony i córki nie zostały zgwałcone i zamordowane, mogli liczyć na litość
najeźdźców?
– Nie możesz walczyć złem przeciwko złu – westchnął Ruprecht.
– Co z tobą, stary byku? – spytała Ursula, waląc go lekko pięścią w ramię. – Od trzech dni
jesteś chmurny i opryskliwy.
– Czuje się zmęczony – odrzekł półgłosem – krążymy w tę
1 z powrotem wzdłuż wybrzeża od trzech miesięcy, przeprowadzając kolejne rajdy. Cztery
miesiące ognia i krwi. Mam tego dość. Zmęczyło mnie to wszystko.
Ursula objęła go ramieniem i wtuliła policzek w futrzany kołnierz jego płaszcza.
Rozumiała jego znużenie i wahanie. Rok temu czuła dokładnie to samo, wiodąc pustelniczy
żywot na bagnach pod Marienburgiem. Czuła się zdradzona i przybita, jej ukochany odwrócił
się od niej i przyjął wiarę Mrocznych Bogów. Jej życie wydawało się puste, bezsensowne,
potrzebowała znaku od bogów, aby otrząsnąć się z marazmu i otchłani przygnębienia.
Ruprecht był przy niej w tych trudnych chwilach i teraz też jej nie opuści.
– Chodź ponury wielkoludzie. Znajdziemy Leerdamme’a – rzekła wstając.
Ruprecht podniósł się powoli, gdy rozprostowywał nogi, usłyszał trzaski w kolanach.
Ursula mimowolnie uśmiechnęła się, a wielki wojownik spojrzał na nią z udawanym
oburzeniem.
– Nie jestem aż tak stary – zaprotestował, lecz Ursula zauważyła, że skrzywił się z bólu.
Ruprecht potarł dłonią lewe ramię i odwrócił się lekko, aby Ursula tego nie zobaczyła.
– To cię gnębi? – spytała podchodząc i chwytając go za rękę. Była wykonana z metalu,
prawdziwy mechaniczny majstersztyk, dzieło krasnoludów, napędzane runiczną magią.
Ruprecht rozprostował palce, które zaskrzypiały cicho.
– Przydałoby się naoliwić – wtrąciła Ursula.
– Całą oliwę, jaką mamy, wykorzystujemy do lamp – rzekł Ruprecht, delikatnie odsuwając
rękę. – A poza tym to chłód daje mi się we znaki, a nie sztywnienie sztucznej ręki. Mam
wrażenie jakby w moich żyłach nie płynęła krew, lecz lód.
Ruprecht spojrzał w stronę wioski, gdzie dach kolejnej chaty zajął się ogniem i przez
chwilę zastanawiał się, jak to jest możliwe, aby było mu tak zimno, skoro dokoła niemal
wszystko stało w płomieniach. Tyle tylko, że chłód, który mu doskwierał, przepełniał jego
duszę.
– Słyszałeś to? – spytał Edouard Leerdamme, kierując swe zmęczone oblicze ku wzgórzom
na północy, wznoszącym się nad dymiącymi ruinami norskańskiej wioski leżącej pomiędzy
stromymi wzgórzami u ujścia fiordu. Cztery miesiące nieustannych walk i żeglugi sprawiły, że
wychudł, na jego policzkach i brodzie pojawił się siwiejący zarost. Stał na brzegu patrząc, jak
łodzie przewożą złupione zapasy w kierunku siedmiu okrętów zakotwiczonych w zatoce.
– Nic nie słyszę – odparł Ruprecht, siedzący na skrzyni obok kapitana okrętu, ze wzrokiem
utkwionym w mechaniczną dłoń przymocowaną do lewego przedramienia. – Myślisz, że
będzie jeszcze zimniej?
Tym razem Ruprecht też to usłyszał, odległe dudnienie jak brzmienie bębnów. Obok niego
stanęła Ursula, także spoglądając ku północy i mimowolnie dotykając dłonią rękojeści
długiego miecza, który miała przywieszony u pasa. Wokół nich zaczęli gromadzić się
żołnierze, rycerze i marynarze, popatrując jeden na drugiego lub wymieniając zatroskane
spojrzenia.
Dudnienie przybierało na sile.
– Johannesie – zawołała Ursula, zwracając się do jednego z rycerzy, który ją minął, zbroja
przystojnego młodzieńca była pokryta sadzą z płonących chat, stojących wzdłuż postrzępionej
linii brzegowej. Na dźwięk jej głosu odwrócił się z wyczekiwaniem.
–m Tak?
– Weź Boerdena i pojedźcie na wzgórze, aby sprawdzić, co się dzieje – rzuciła do niego
Ursula. Johannes skinął głową, odwrócił się i odszedł, nawołując wspomnianego rycerza i jego
giermka.
– Jak sądzisz, co to może być? – spytał Leerdamme – kolejni wojownicy z Północy?
– Od ostatniej wielkiej walki minęły trzy tygodnie – odparł Ruprecht, podnosząc się z
głuchym stęknięciem. – Jako że te przeklęte długie łodzie stale nas śledzą, zapewne wszystkie
wioski wzdłuż całego wybrzeża muszą już chyba wiedzieć, gdzie jesteśmy. To tylko kwestia
czasu, zanim ruszą przeciw nam, zjednoczeni i zebrani w jedną wielką armię.
– Nawet jeśli tak się stanie, zmusimy ich do odwrotu jak pozostałych – rzekła Ursula
odgarniając pasemka rudych włosów za skórzaną opaskę. – Ale przynajmniej dzięki temu
zaoszczędzilibyśmy sobie kłopotu i dalszego ich ścigania.
Ruprecht i Leerdamme wymienili spojrzenia, które nie uszły uwadze Ursuli.
– O co chodzi? – spytała, marszcząc brwi.
– Nowi... – zaczął Leerdamme i nagle zamilkł, spoglądając na Ruprechta i unikając wzroku
Ursuli.
– Nasze zapasy są na wyczerpaniu – rzekł postawny wojownik.
– Zdobędziemy nowe – zapewniła Ursula i odwróciła się, ale Ruprecht zatrzymał ją,
chwytając ją zdrową ręką za ramię.
– Nie chodzi tylko o powrót, ale w ogóle o wszystko – powiedział.
– Statki mają ledwie tyle amunicji, by wystarczyło im na jedną pełną salwę burtową dla
każdego z nich – wyjaśnił Leerdamme, drapiąc się w zamyśleniu po brodzie. – Zostało nam
tysiąc bełtów do kuszy i sto sztuk ołowianych kul do muszkietów. Rycerze skarżą się, że ich
konie nie były od miesiąca podkuwane. Coraz trudniej jest łatać uszkodzenie pancerzy,
kolczug, a także kadłubów naszych okrętów.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała Ursula lekko mrużąc powieki. – Ze mamy się
poddać? Ze powinniśmy o wszystkim zapomnieć i pozwolić tym barbarzyńcom, tym
łupieżcom wrócić do dawnego życia? Niech dalej łupią i puszczają z dymem nasze miasta i
mordują albo biorą w niewolę naszych ziomków? Mamy pozwolić, by wierni poddani
Imperium byli składani w ofierze ku czci ich odrażających bogów?
– Jeżeli stoczymy dziś walkę, będzie ona naszą ostatnią – rzucił Ruprecht.
– Nie zawrócimy dopóki sama nie podejmę takiej decyzji – rzuciła Ursula splatając
ramiona na piersiach i wsuwając dłonie pod grube futro, które Johannes znalazł dla niej w
ruinach innej wioski kilka dni wcześniej.
Leerdamme otworzył usta, ale zaraz znowu je zamknął. Zmarszczył brwi, pokręcił głową,
po czym oddalił się wzywając Verhoena pierwszego oficera na Grafie Suidamie.
Ursula odprowadziła go lodowatym wzrokiem, gdy przeciskał się poprzez tłum żołnierzy
formujących szyk przy wtórze gromkich rozkazów wywrzaskiwanych przez sierżantów i
rycerzy.
– Jutro, najdalej pojutrze będziemy musieli ruszyć w drogę powrotną – rzekł półgłosem
Ruprecht rozmasowując okaleczone ramię druga ręką. – Wkrótce nadejdzie zima, a tu na
północy może ona oznaczać śmierć nas wszystkich.
– Znajdziemy jedną z ich osad, na tyle dużą abyśmy mogli w niej przezimować i
wykorzystamy ten czas, by zgromadzić niezbędne zapasy – powiedziała Ursula. Nie możemy
pozwolić, by ludy Północy znów urosły w siłę.
-Jest zima na Ulryka! – uciął Ruprecht, ale zaraz pożałował tego, a w jej oczach pojawiły
się łzy. – Jest zima – ciągnął nieco łagodniejszym tonem. – Ludy Północy poniosły wiele strat,
nie ma co do tego wątpliwości. Wrócimy i przygotujemy się do nowej wyprawy, na którą
wyruszymy już wiosną. Jeżeli uprzesz się, aby tu pozostać, stracisz poparcie rycerzy i już tu
nigdy nie wrócą. Zabierz ich do domu w chwale zwycięstw i z mnóstwem łupów, a staną za
tobą w przyszłym roku. Ludy Północy nie wyprawiają się zimą na rajdy. Nic nie stracimy,
jeżeli teraz stąd odejdziemy, ale jeśli tu zostaniemy, ryzykujemy wszystko.
– Wiem! – rzuciła Ursula, krzywiąc się, a jej smutek przerodził się w gniew. Zniżyła głos,
jakby dopiero teraz zwróciła uwagę na marynarzy wracających na swoje statki, nieopodal. – A
co, jeżeli rycerze, którzy poznali smak sławy i dali swym rumakom rozprostować nogi, nie
będą chcieli wracać?
– Kuj żelazo póki gorące – powiadają – odparł Ruprecht, odstępując od niej i obejmując ją
ramieniem. Wiedział, że Ursulę martwiło coś jeszcze, choć nigdy nie zwierzała mu się ze
swych obaw. Kiedy opuścili Marienburg zabrała ze sobą magiczny miecz Ulfshard,
odmawiając oddania go hrabiemu Luitenowi. Po ich powrocie Luiten zamierzał wykorzystać
oręż, by zgodnie z dawnym prawem rościć sobie prawo do tronu władców Marienburga.
– Żelazo już prawie ostygło – ciągnął – Musimy wrócić do Marienburga albo utracimy całe
posiadane jeszcze poparcie. Ludy Północy obawiają się nas, a my powrócimy tu, by
wspomnienie tego, co tu się stało pozostało na długo w ich pamięci. Wilki wiedzą, że owcom
wyrosły kły i zaczęły się odgryzać.
– A co z Kurtem? – spytała Ursula spoglądając na oblicze osiłka. Policzki miał zapadnięte z
głodu i zimna, na rzęsach lśniły drobinki lodu. – Co z nim?
– Pewno nie żyje – odparł gwałtownym tonem Ruprecht. – Jeżeli ktokolwiek zasłużył sobie
na śmierć, to właśnie on. Zapomnijmy o Kurcie, to już historia.
Dudnienie było teraz słychać bardzo wyraźnie, cichy rytm podwójnych dźwięków
odbijający się echem od ośnieżonych wzgórz. Ursula ujrzała Johannesa i Boerdena
wjeżdżających konno na szczyt pobliskiego wzgórza.
– Masz rację – przyznała. – Nawet jeżeli żyje, nie stanowi teraz dla mnie zagrożenia. To po
prostu jeszcze jeden barbarzyński śmieć jak cała ta hołota.
Ursula, Ruprecht, Leerdamme i kilku rycerzy stali przy dymiących zgliszczach wielkiej
chaty wodza, ogrzewając się od chłodu, podczas gdy Johannes i Boerden stępa wracali na
swych rumakach do wioski. Gdy się pojawili, zaczęli schodzić się kolejni rycerze, formując
wokół nich krąg, podczas gdy dwaj zwiadowcy zsiedli z koni, rzucając wodze giermkom,
którzy wybiegli z tłumu.
– To Norskańczycy, bez dwóch zdań – rzekł Boerden, a na jego pooranej zmarszczkami
twarzy widocznej pod uniesioną przyłbicą zdobionego pióropuszem hełmu pojawił się
uśmiech. – Siła ich.
– Mają tez bestię bojową – dodał zdyszany Johannes, podchodząc do Ursuli. – Włochate
monstrum z drewnianą wieżą na grzbiecie i osłoniętą przez spiżowe tarcze. Ich wódz dosiada
czarnego jak noc rumaka o ognistych oczach.
Kilku rycerzy zachichotało, rozległy się ciche szepty i komentarze.
– Zamilczcie – uciął Boerden, odwracając się do rycerzy. – To prawda! – Tamtych jest z
pięciuset, mają też jazdę i rydwany bojowe. To nie starcy i dzieci, z którymi mierzyliśmy się w
ostatnich tygodniach. Maszerują w tempie i będą tu przed końcem warty.
– Musieli zebrać wszystkich wojowników i wyprzedzili nas, poświęcając swe domy i
rodziny, aby wciągnąć nas w pułapkę – rzucił Johannes, wciąż nie mogąc odzyskać tchu.
– Są tam wszyscy wojownicy z tuzina wiosek. Szykujcie się do bitwy, do wielkiej bitwy!
Zapadła cisza. Gdy rycerze czekali na dalsze wieści, Ursula podeszła do nich, dobywając
miecz z pochwy. To był Ulfshard, pradawny miecz elfów wykuty przed tysiącami lat,
spuścizna po wodzu Marbadzie, który walczył u boku Sigmara na Przełęczy Czarnego Ognia.
Tkwiący w rękojeści niebieski klejnot płonął silnym blaskiem, a wokół klingi wiły się wąskie
języki ognia. Na widok miecza, rycerze uspokoili się, ponownie koncentrując swą uwagę na
Ursuli.
– Znów czeka nas wojna – rzekła do nich. – Dajcie mi zwycięstwo w tej ostatniej z bitwę i
na tym wasze obowiązki dobiegną końca. Raz jeszcze dajcie z siebie wszystko i wybijcie tych
barbarzyńców do nogi, a nasza kampanię uznam za zakończoną. Opuścimy te ziemie
niepokonani i będziecie mogli powrócić do swych domów i rodzin, by zebrać siły na nowy rok,
kiedy czekać nas będzie nowa chwała! Dla Sigmara!
Przy wtórze gromkich okrzyków bojowych rycerze dobyli mieczy i unieśli je w górę, ostra
stal zalśniła w chłodnych promieniach zimowego słońca. Rozproszyli się, nawołując, by
przyprowadzono ich wierzchowce, a sierżanci i dowódcy zaczęli wydawać pierwsze rozkazy.
Leerdamme skinął głową do Ursuli i ruszył w stronę swego okrętu. Boerden i Johannes
pozostali z Ursulą i Ruprechtem.
– Bestia bojowa jest większa niż dom – rzekł Johannes. – Ma wielkie kły, które mogą
wypruć wnętrzności całemu pułkowi równocześnie i nogi, którymi może zmiażdżyć tuzin
zbrojnych naraz. Nigdy dotąd nie walczyliśmy z takim potworem.
– Czy pocisk z działa mógłby go zabić? – spytała Ursula.
– Może kilka – odparł Boerden, zdejmując hełm i wycierając pot z przerzedzonych,
siwiejących włosów.
– Wobec tego nie mamy się czego obawiać – rzekła Ursula, wskazując ręką w stronę okrętu
wojennego i trzech wilczych statków we fiordzie. Jedna salwa ich małej flotylli wystarczyła
jak dotąd, by poradzić sobie z każdą próbą obrony, niszcząc chaty i rozbijając w pył długie
łodzie. Dziś nie będzie inaczej, nawet jeżeli mieli mało amunicji.
– Tak, dział mamy dość – powiedział z uśmiechem Boerden, spoglądając na łodzie, na
których powoli wybierano kotwice i jednostki zaczęły zbliżać się do brzegu. Na jego twarzy
pojawił się wyraz konsternacji, gdy echo wystrzału z muszkietów odbiło się od strony klifów
otaczających zatokę. To był strzał ostrzegawczy. U szczytu grotmasztu Wspaniałego, okrętu
stojącego najdalej w zatoce, aby można było wypatrzeć zeń wroga na morzu, pojawił się
czerwony proporzec – zbliżały się długie łodzie. Gdyby chodziło tylko o jedną, dwie łodzie,
wilczy okręt powinien bez trudu sobie z nim poradzić, podczas gdy inne jednostki prowadziły
tymczasem ostrzał nieprzyjaciela na brzegu. Proporzec opadł i znów się podniósł, to oznaczało
dwa statki. Po chwili to się powtórzyło. Trzy statki. I jeszcze raz. Cztery. Ursula poczuła
niepokój i nieprzyjemny związany z tym ucisk w żołądku, gdy proporzec opadł i został
podniesiony siedem razy. W sumie zbliżało się osiem długich łodzi, więcej niż potrzeba, by
związać walką wilcze statki i jednostki transportowe. W walkę będzie musiał włączyć się Graf
Suiden, ale to oznaczało pozostawienie wojsk, by same uporały się z hordą oddaloną zaledwie
o kilka mil.
– Co zrobi Leerdamme? – spytała Ursula, popatrując na rycerzy i Ruprechta.
– Będzie bronił floty, to jedyne co może uczynić – odparł Ruprecht.
-Jeżeli stracimy nasze statki, utkniemy tutaj i to, czy zginiemy w walce, czy z zimna i z
głodu, nie będzie miało większego znaczenia. Możesz być pewna, że ci Norskaóczycy zabrali
ze swych domów wszystkie zapasy. Nie znajdziemy nic do jedzenia, żadnego prowiantu,
nawet gdybyśmy zdecydowali się wyruszyć w drogę powrotną wzdłuż wybrzeża.
– Wciąż jeszcze możemy się wycofać – powiedział Boerden, wkładając hełm.
– Wycofać się? – warknęła Ursula. – Wycofać się? Wciąż mamy ponad ośmiuset rycerzy i
żołnierzy. Mamy nad nimi przewagę liczebną, a nasze okręty z działami mają większą
sprawność bojową niż ich łodzie. Po co zarządzać odwrót, skoro wciąż możemy odnieść
zwycięstwo i okryć się chwałą?
– Ursula ma rację – rzekł Johannes, łypiąc spode łba na Boerdena.
– Hę, nawet nasi rycerze mogliby sami poradzić sobie z tą hałastrą.
– Wobec tego chyba już czas abyśmy dołączyli do pozostałych, czyż nie? – wtrącił
Boerden, odwracając się i odchodząc.
Ramiona Johannesa obwisły, gdy odwrócił się do Ursuli; ona jednak szła już z Ruprechtem
w dół ulicy, w stronę brzegu. Z głośnym westchnieniem dał znak giermkowi, by przyprowadził
mu wierzchowca. Wkładając stopę w strzemię raz jeszcze obejrzał się przez ramię, ale Ursula
znikła już wśród ruin i zgliszczy spalonej wioski.
Armia uformowała szyk bojowy w niewielkiej odległości na północ od zniszczonej wioski,
dwustu kuszników, trzystu włóczników i trzystu zbrojnych czekało na nadchodzących
wojowników z Północy. Ursula patrzyła na swoje wojska z gorejącym Ulfshardem w dłoniach.
– Znów musimy stawić czoła wojownikom Mrocznych Bogów! – zawołała do swych
żołnierzy. – Raz jeszcze musimy walczyć, by bronić to, co dla nas najcenniejsze. Jeżeli dziś
zawiedziemy, jutro ci barbarzyńcy popłyną swymi łodziami do naszej ojczyzny, aby posłać z
dymem nasze domy i wymordować nasze rodziny. Tylko my stoimy między naszymi bliskimi
a tymi grabieżcami i musimy dziś pokazać, na co nas stać.
Uniosła Ulfsharda nad głową, a tamci wiedzieli już, co się teraz stanie. Cała armia uklękła
jak jeden mąż i pochyliła głowy w modlitwie, zbrojni także zsiedli z koni, by złożyć hołd
Sigmarowi.
– Wszechmocny Sigmarze – zaczęła Ursula – wysłuchaj naszych modłów, które zanosimy
do ciebie z wdzięcznością, wsłuchaj się w ich słowa. Dodaj nam sił w walce. Daj nam odwagę,
byśmy mogli dokończyć to, co zaczęliśmy w twoim imieniu. Miej na nas baczenie w boju i
otocz nas swą bożą opieką. Pozwól, byśmy pamiętali, że obserwujesz nasze uczynki, abyśmy
mogli dumnie stawić się przed twym obliczem i zostać sprawiedliwie osądzeni. Daj nam w
swej roztropności siły, abyśmy odnieśli dziś kolejne zwycięstwo. Dla Sigmara!
Grzmiące dźwięki norskańskiego bębna bojowego rozbrzmiewały coraz donośniejszym
echem, przetaczając się ponad zgromadzonymi wojskami, które powstawały z klęczek, a
rycerze ponownie dosiedli swych rumaków. Oczy wszystkich były skierowane ku wzgórzom
przed nimi, ku północy i nagiemu horyzontowi. Od czasu do czasu niektórzy wymieniali
niespokojne spojrzenia i oglądali się przez ramię w stronę fiordu i okrętów walczących z
wiatrem, by ruszyć na spotkanie długich łodzi nadciągających od Morza Szponów.
Na grzbiecie wzgórza pojawiła się samotna postać widoczna na tle bladych gór, z tyłu za
nią. Siedziała na grzbiecie narowistego wierzchowca czarnej maści, dwakroć większego od
mężczyzny, z grzywą i ogonem płonącym jak ogień. Sam wojownik też był olbrzymem,
odzianym w zbroję, z białą skórą norskańskiego niedźwiedzia zarzuconą na ramiona; złocony
czerep obsadzono na hełmie, który zakrywał całą jego twarz, za wyjątkiem ust i podbródka. W
lewym ręku dzierżył długi topór o pojedynczym ostrzu, w prawym dużą żelazną tarczę
nabijaną szpikulcami z oprawionych w spiż kości. Uniósł topór nad głowę i jego armia ruszyła
naprzód.
Nad grzbietem wzgórza pojawiły się kolejne sztandary, postrzępione, trzepoczące szmaty,
na których topornie prymitywnymi barwnikami namalowano niewyraźne, zniekształcone
twarze i niezrozumiałe symbole runiczne. Pozostałe tworzyły połączenie czaszek, kości i oręża
zawieszonego na tyczkach z pomocą masywnych łańcuchów. Chorążowie zajęli pozycje, a
wojownicy zaczęli uderzać mieczami i młotami w okrągłe, drewniane tarcze, wymachiwać
bronią nad głową i wyć jak zwierzęta. Wśród tego hałasu wciąż słychać było regularne
dudnienie bębna. W formacji pojawiła się luka, a przy drugim końcu wzgórza pojawiła się
drewniana konstrukcja przypominająca norskański fort, kanciasta palisada zbita z
zaostrzonych pali, z wyciętymi pomiędzy nimi szczelinami, dzięki czemu ci, którzy znajdowali
się wewnątrz, mogli ciskać włócznie i kamienie na tych, co byli na dole. Przed wieżą wznosił
się wielki bęben, szerokości rosłego mężczyzny, a na drewnianych platformach, po obu
stronach, dwaj krępi, muskularni wojownicy z Północy raz po raz zamachujący się młotami o
rękojeściach z kości uderzali w bęben, nieprzerwanie wybijając niekończący się rytm.
Dopiero teraz oczom wszystkich ukazała się bestia bojowa, monstrualny mamut z
odległych norskańskich gór. Wyższy niż drewniana wieża na jego grzbiecie, rzucał głęboki
cień na oddziały norskańczyków. Długie, zmierzwione futro zwierzęcia ozdobiono czaszkami i
poprzeplatano łańcuchami; cztery masywne kły wystające z paszczy najeżono na końcach
metalowymi szpikulcami i obwieszono kolejnymi trofeami. Boki zwierzęcia chronione były
przez wiszące na pasach spiżowe tarcze, na nogach zaś zapięto najeżone ćwiekami obręcze ze
srebrnego metalu. Dwie trąby kołysały się, niezależnie jedna od drugiej, pomiędzy ciosami,
węsząc bez przerwy i skubiąc coś przy ziemi. Oczy stwora były niewidoczne, ukryte za
zaopatrzonymi w prześwity półkulami zwieszającymi się ze spiżowej mycki przyśrubowanej
do czaszki zwierzęcia. Każda z metalowych płytek ozdobiona była krwawymi runami
Mrocznych Bogów.
Wokół Ursuli rozlegały się niespokojne szepty; konie zaczęły rżeć i ze strachu
przestępować z nogi na nogę. Od zachodu wzdłuż wybrzeża widać było barbarzyńską jazdę,
próbującą objechać wioskę i zaatakować obrońców z flanki. Tymczasem w szyku wojowników
Północy pojawiły się kolejne luki, które zostały wkrótce zapełnione przez masywne rydwany z
drewna i żelaza; ich załogi, półnadzy mężczyźni mieli na nagich piersiach namalowane
kanciaste symbole magiczne, a włosy i brody zaplecione w warkocze i ozdobione spiżowymi
oraz złotymi kulami. Każdy z nich miał czarny proporzec z widniejącym na nim złotym
znakiem runicznym zwieszającym się z wysokich tyczek nosidła. Bestie, które zaprzężono do
rydwanów były zmutowanymi okropieństwami, upiorną krzyżówką koni i wielkich wilków.
Każdy z nich miał długą, ciemną grzywę i kopyta, a do tego wilczy łeb i kły długie jak sztylety.
Kolejne dwie postacie pojawiły się obok siebie. Jedna, przyodziana w łachmany szarpane
wiatrem, przesłoniła twarz kapturem z jednym tylko ziejącym otworem, w miejscu gdzie u
człowieka nie ma oczu. Była przygarbiona, zgięta niemal w pół, ale szła naprzód z
nadzwyczajną zwinnością przy wtórze dźwięków dzwoneczków zwieszających się u brzegów
jego podartej szaty.
Druga postać miała na sobie zbroję wysadzaną złotem i klejnotami, twarz ozdobioną
ćwiekami i kolczykami, włosy zaś wygolone tak, że pozostał jedynie spleciony w warkocz,
sięgający do połowy pleców, harcap. W dłoniach dzierżył mocno wygiętą szablę z pewnością
nie wykutą w żadnej z prymitywnych norskańskich kuźni. Obaj spojrzeli na wodza siedzącego
na grzbiecie demonicznego wierzchowca i do obu watażka lekko skinął głową.
Horda ucichła. Nawet mamut znieruchomiał, opuszczając trąby ku ziemi. Mężczyzna w
łachmanach uniósł ręce ku niebu i zaczął śpiewną inkantację, podczas gdy ten w zbroi podbiegł
do najbliższego rydwanu i wskoczył do niego, dając woźnicom znak, że mogą ruszać. Kiedy
rydwan dowódcy potoczył się naprzód, inne pomknęły w ślad za nim w dół zbocza. Z tyłu, za
nimi piechota także postąpiła naprzód prowadzona przez chorążych ze sztandarami, wódz i
mamut pozostali w samym środku formacji.
Wojska imperialne były rozstawione w następujący sposób: rycerze na prawej flance,
podczas gdy pułki kuszników i włóczników zajmowały miejsca naprzemiennie, długie szeregi
żołnierzy uzbrojonych we włócznie i kusze przywodziły na myśl blanki warownej twierdzy.
– Kusznicy naprzód! – ryknął Boerden, najstarszy rangą z rycerzy i podczas bitew
dowodzący niewielką armią Ursuli. Weteran pół tuzina kampanii miał mocny głos, który z
łatwością zagłuszył hałas czyniony przez nadciągających wojowników z Północy.
Dwustu kuszników postąpiło naprzód, wysuwając się o siedemdziesiąt jardów przed linię
włóczników. Na kolejny rozkaz Boerdena zatrzymali się i unieśli kusze do strzału. Boerden
stanął w strzemionach z mieczem uniesionym ku górze i po krótkiej chwili energicznym
ruchem opuścił rękę. Rozkaz został przekazany aż po kres formacji i kusznicy oddali pierwszą
salwę; każdy z liczących po dwudziestu mężczyzn regimentów oddal strzał, w kilka chwil,
jeden po drugim, od prawej flanki do lewej; fala czarnych pocisków szerokim łukiem
skierowała się ku zboczu. Najeżona żelaznymi grotami chmura spadła na nadciągających
wojowników z Północy. Bełty o czerwonych drzewcach dosięgały bestii ciągnących rydwany,
przebijały zbroje i rogate hełmy atakujących. Niemal połowa z nich okazała się celna i
wojownicy z Północy, by kontynuować starcie, musieli przedzierać się przez zabitych.
Machnięciem miecza Boerden rozkazał kusznikom, by wrócili na pozycje, ustępując pola
zbliżającym się rydwanom, z których trzy stanęły, ciągnące je bestie padły, a krew załogi
sączyła się spomiędzy, podziurawionych przez bełty, zbitych z desek prymitywnych burt.
Pośrodku formacji włócznicy i szermierze szykowali już swą broń, dobywając mieczy i
opierając drzewca włóczni o ziemię. Głuchy huk rozlegający się za nimi, w oddali obwieścił
rozpoczęcie bitwy na wodach fiordu, na które wpłynęły właśnie długie łodzie. Kilku żołnierzy
odwróciło się, by zobaczyć, co się dzieje, lecz sierżanci i rycerze natychmiast udzielili im za to
srogiej reprymendy. Kolejny pojedynczy wystrzał odbił się echem w dolinie, Leerdamme i
dowódcy innych jednostek wiedzieli, że mają mało amunicji i starali się ją oszczędzać.
Pomiędzy armatnimi wystrzałami raz po raz słychać było huk z muszkietów, gdy strzelcy na
forkasztelach i przy burtach rozpoczęli ostrzał zbliżających się norskańskich łodzi.
Ursula nie zaprzątała sobie głowy bitwą morską. Skupiła się wyłącznie na nadciągających
barbarzyńcach oddalonych już zaledwie o sto jardów. Biegli truchtem, ale przez cały czas
przyspieszali. Czuła, jak trzęsie się ziemia, kiedy mamut także zerwał się do ciężkiego biegu.
Szermierz po lewej zakasłał nagle gwałtownie, miecz wypadł mu z ręki, a on sam osunął się na
kolana. Mężczyzna stojący tuż przy nim odwrócił się tylko po to, by upuścić miecz oraz tarczę
i schwyciwszy się za gardło on również zwymiotował na ziemię. Jak zboże pod ciosami sierpa
w czasie żniw, szereg kilkudziesięciu żołnierzy spotkała ta sama, nagła przypadłość, jedni
rzucali się naprzód, ciężko dysząc, inni osuwali się na swych kompanów, którzy cofali się i
zaczęli przepychać między sobą, by nie zetknąć się z zarażonymi osobliwą, nagłą
przypadłością.
– Magia! – warknął Ruprecht, wskazując stojącą na wzgórzu postać w łachmanach. –
Klątwa Pana Rozkładu.
– Chroń nas, Shallyo – wyszeptała Ursula, gdy kolejni rycerze padali ofiara
rozprzestrzeniającej się błyskawicznie plagi lub uciekali przed zarażonymi towarzyszami.
Ruszyła naprzód, unosząc w dłoni Ulfshard.
– Nie traćcie wiary! – zawołała, chwytając mężczyzn i zmuszając, by ponownie ustawili się
w szyku. – Stawcie czoła ich plugawym zaklęciom!
Widząc, że Powiernica Sigmara dołączyła do nich, wielu szermierzy odzyskało rezon, choć
niemal jedna trzecia spośród nich leżała martwa lub wiła się z bólu u ich stóp. Do czasu, gdy
formacja została przywrócona, podobnie jak spokój i porządek, wojownicy z Północy
zmniejszyli dystans do pięćdziesięciu stóp. W ich dłoniach pojawił się istny las krótkich
włóczni, które już po chwili pofrunęły ku obrońcom. Kilku najwolniejszych zostało trafionych,
ciężkie drzewca przebiły ich torsy, ramiona i trzewia, wielu jednak zdołało unieść tarcze na
czas. Właśnie wtedy jasny stał się prawdziwy cel ataku, kiedy szermierze zaczęli wyrywać
włócznie z tarcz, zbyt ciężkich teraz, by utrzymać je jedną ręką. Wielu porzuciło bezużyteczne
tarcze i ujęło miecze oburącz, by stawić czoła nadciągającym oponentom.
Przy wtórze zuchwałych i gniewnych okrzyków dwa szeregi zwarły się. Topory
wojowników północy wgryzły się w kolczugi, a marienburska stal zaczęła rozcinać skórzane
kaftany i grube futra. Ursula nie widziała, co się dzieje, ale nagle tuż przy niej pojawił się
Ruprecht, co ją trochę uspokoiło, olbrzym dzierżył w uniesionej dłoni ciężki młot bojowy..
– To nie miejsce dla przywódczyni – powiedział, chwytając ją za ramię i odciągając w tył.
Ursula nie próbowała stawiać oporu, lecz pozwoliła, by wyprowadził ją poza zasięg walk,
które rozgorzały wzdłuż całej długości formacji wojsk Imperium.
– Uwaga na bestie! – zakrzyknął Boerden, gdy mamut poczłapał naprzód, oddalony
zaledwie o dziesięć kroków od przerażonych włóczników – kusznicy!
Rozkaz został wykonany dopiero po krótkiej chwili salwa była niepewna i nerwowa, wiele
bełtów chybiło celu lub odbiło się od pancernych płyt, nie czyniąc zwierzęciu szkody. Sporo
jednak trafiło w ogromny obiekt i ranne zwierzę zawyło z bólu i wściekłości, unosząc obie
trąby w górę. Uderzając trąbami i kłami, zwierzę utorowało sobie drogę wśród szeregu
włóczników, depcząc i gruchocząc drzewce masywnymi nogami. Wojownicy na wieży ciskali
oszczepami w obrońców, podczas gdy wielkie zwierzę zakołysało się z boku na bok, z łba i nóg
stwora sterczały czarne drzewca. Włócznicy nie oddawali pola, choć ich oręż nie czyni!
większej szkody gruboskórnemu stworowi.
Zwierzę wdarło się w szeregi włóczników, pozostawiając za sobą dziesiątki stratowanych,
rannych i konających mężczyzn. Kolejna salwa z kusz dosięgła celu, zagłębiając się w
pancernych płytach lub w nieco bardziej miękkim ciele stworzenia. Mamut ponownie zaryczal
i nagle zatrzymał się, tylne nogi ugięły się pod nim. Wojownicy na wieży zaczęli wypadać
jeden po drugim z chyboczącej się, prymitywnej konstrukcji, by roztrzaskać się o ziemię wiele
jardów niżej.
Gigantyczna bestia, wyrwawszy się spod kontroli raz jeszcze rzuciła się naprzód,
rozrywając włóczników ciosami we wszystkie strony, chwytając obrońców trąbami i
wyrzucając ich w powietrze lub miażdżąc ich masywnymi jak pnie drzew nogami. Stwór
kontynuował swą szarżę zaledwie dziesięć jardów na prawo od Ursuli, przebił się przez
imperialne szeregi i wpadł do wioski, roznosząc w drobiazgi ruiny i zgliszcza chat.
Przez szczelinę, jaka się w ten sposób utworzyła, Boerden poprowadził konnicę, rycerze
ruszyli galopem, z opuszczonymi lancami. Jak stalowy miot uderzyli na norskańczyków,
wierzchowce gryzły i tratowały, lance przebijały torsy i gardła gruchocząc kości i dziurawiąc
co istotniejsze organy. Odgłos ataku, liczącej trzystu zbrojnych jazdy, brzmiał niczym grom, a
wojownicy północy zostali niemal fizycznie odrzuceni w tył impetem natarcia.
Rydwany, które wcześniej zostały z tyłu za piechotą, teraz ruszyły do kontrataku, ciągnące
je bestie kłapały długimi zębiskami, koła zaopatrzone w ostrza okaleczały rumaki i
powalonych mężczyzn, obsady rydwanów dobijały rannych pchnięciami długich włóczni.
Wojownik w zbroi stał na platformie rydwanu, tnąc na prawo i lewo, aż lanca jednego z
rycerzy trafiła go w bark, zrzucając pod koła jego własnego rydwanu. Sponiewierany i ranny
podniósł się jednak z błota, lecz w chwilę później grot innej lancy przebił mu bok, zwalając go
z nóg i wyrzucając zbrojnego z siodła. Wierzgający rumak kopytem trafił czempiona w bok
głowy, a Ursula zobaczyła krew bryzgającą z potwornej rany; w chwilę potem wojownik runął
ciężko na ziemię i już się nie podniósł.
Wytraciwszy impet, rycerze wrócili i wycofali się, przygotowując kolejny atak. Jednak
widząc norskańskich konnych, którzy do tego czasu objechali osadę i zbliżali się do
imperialnych wojsk z tyłu, natychmiast ruszyli na spotkanie tego nowego zagrożenia.
Ursula poczuła nagły niepokój i skupiła uwagę na walce między norskańczykami a
szermierzami. W samym sercu tej potyczki znajdował się wódz wojowników z Północy,
dosiadający demonicznego wierzchowca i siekący na prawo i lewo swym długim toporem
bojowym, każde cięcie było celne i pozbawiało kolejnego wojownika głowy lub kończyny.
Klingi mieczy odbijały się od jego pancerza, nie czyniąc mu szkody, a bestia, na której jechał,
także wydawała się odporna na ciosy, co więcej, tratowała pod kopytami walczących
desperacko szermierzy lub rozpruwała ich długimi rogami bądź zębiskami. Ursula bez
namysłu rzuciła się naprzód, przedzierając się przez szeregi cofających się obrońców. Żołnierz
tuż przed nią został odrzucony w tył, z czaszką rozszczepioną przez topór norskańczyka. Gdy
wrogi wojownik nachylił się, by uwolnić swoją oręż, Ursula cięła z góry na dół, lśniąca klinga
Ulfsharda rozpłatała wojownika Północy od barku po żebra. Gdy norskańczyk osunął się na
bok, Ursula przecisnęła się przez powstały w ten sposób wyłom, mieczem elfów rozrąbując
okap hełmu innego wojownika i ukrytą pod nim czaszkę.
Ulfshard w jej dłoni zdawał się być lekki jak piórko, z łatwością sparowała cios maczugi
barbarzyńcy, który ją zaatakował, a potem zręcznym ruchem nadgarstka cięła tamtego w nogę,
odrąbując ją nieco powyżej kolana. Cięcie na odlew zdekapitowało kolejnego norskańczyka i
nagle Ursula znalazła się na wolnej przestrzeni, naprzeciw wodza wrogich wojsk. Jego bestia
stanęła dęba i zasyczała, a wódz ściągnął łańcuchy cugli, aby ją okiełznać. Orząc grunt
hebanowymi kopytami, stwór ponownie stanął dęba wyjąc z bólu, a Ursula uderzyła
Ulfshardem tak, jakby to miecz kierował nią, a nie na odwrót.
Wystarczyło lekkie draśnięcie, lecz demoniczna istota ryknęła z bólu, wyrzucając jeźdźca z
siodła. Rana rozszczepiła się, jej brzegi rozchyliły, odsłaniając ukryty pod skórą i tkankami
miazmat wrzącej energii. Demoniczna siła życiowa istoty wypłynęła z niej jak krew, tworząc
ciemną chmurę wezbranej energii cuchnącej rozkładem i zwęglonym mięsem. Jakby
pochłaniana przez ogień istota roztopiła się, spadające na zmarznięty grunt fragmenty
rozpuszczających się tkanek skwierczały jak palący się tłuszcz.
Ursula usłyszała za sobą wołanie i ujrzała Ruprechta usiłującego przebić się przez ciżbę
wojowników Imperium i Północy i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że była odcięta od
swoich wojsk i zdana tylko na siebie. Głośny chichot przywrócił ją do rzeczywistości, gdy
wódz oponentów podźwignął się na nogi, podpierając się toporem. Był dwa razy wyższy od
Ursuli, a w zbroi trzykroć od niej szerszy. Topór był niemal tak samo duży jak ona i dopiero
teraz z bliska mogła zobaczyć wytrawione w ostrzu czarne runy tętniące własnym życiem.
– Suka – wycedził czempion w reikspielu, prostując się – Sutenvulf zdziwi się, gdy usłyszy,
że padłaś pod toporem Jolnira ze Skaerlingów.
To imię trąciło czułą nutę w umyśle Ursuli i zdekoncentrowała się na moment, tracąc
czujność.
– Sutenvulf? – powtórzyła – Wilk Południa? Kurt? On żyje?
– Dam mu w prezencie twoje kości – rzekł Jolnir, ukazując w uśmiechu długie kły i
poczerniałe dziąsła. – Może zatknie je na włóczni i będzie z nimi paradował, kiedy będziemy
pustoszyć wasze ziemie.
– Zamilcz, ucięła Ursula, a to słowo podziałało na tamtego jak siarczysty policzek. Ursula
usłyszała rozlegające się za nią wołanie ogarniętego paniką Ruprechta.
– Nawet jeśli mnie zabijesz, po mnie przyjdą inni – rozległ się gardłowy głos czempiona –
Nie zatrzymasz fali. Ale i tak nie licz na to, że zdołasz mnie pokonać. Z głośnym rykiem
skoczył naprzód; jak na swój wzrost i gabaryty był zdumiewająco szybki. Jego topór śmignął w
dół, mierząc w głowę Ursuli. Ulfshard wyprysnął w górę na spotkanie bluźnierczego ostrza i
roztrzaskał głownię topora, którego odłamki eksplodowały wojownikowi z Północy prosto w
twarz. Kiedy się cofnął, Ursula wsadziła sztych miecza elfów w szczelinę między hełmem a
napierśnikiem, po czym pchnęła z całej siły; klinga przeszyła gardło Jolnira i wyszła przez
potylicę. Czempion runął na bok, powodując, że Ursula opuściła rękę, w której trzymała miecz.
W chwilę potem pojawił się przy niej Ruprecht z młotem w dłoni. Ursula spojrzała na niego, a
potem poza nim, na pierzchających w popłochu wojowników Północy. Ich siły teraz, kiedy
stracili wodza, poszły w rozsypkę. Ursula spojrzała Ruprechtowi prosto w oczy.
– Martwi cię to? – spytała wyszarpując Ulfsharda z gardła czempiona i unosząc w stronę
postawnego Talabheimarczyka.
Czemu niby miałbym się martwić? – spytał, krzywiąc się. Przeniósł wzrok w stronę fiordu,
a Ursula natychmiast podążyła za jego spojrzeniem. Dwie długie łodzie zbliżały się do brzegu,
a Graf Suiden kierował się w ich stronę. – Dość już tego, przecież walka jeszcze się nie
skończyła.

Rozdział 2

Nowa chwała
Faeringhold, wybrzeże Norski,
początek zimy 1711

Blask wschodzącego słońca migotał na falach Morza Szponów, statki najeźdźców z


Imperium wyglądały teraz jak małe ciemne plamki w oddali. Kurt Sutenvulf, zdetronizowany
władca Fjaergardu, patrzył na nie w półmroku z ponurą miną. Choć był prawie nagi, ubrany
tylko w przepaskę biodrową, ciężkie buty i gruby płaszcz ze skóry przenikliwy wiatr nie był w
stanie urazić jego nadludzkiego ciała. Tego samego nie można by powiedzieć o Jakobie, który
stał rozdygotany obok swego pana, szczelnie otulony grubym płaszczem i szczękał zębami. Na
jego rzadkiej brodzie pojawił się szron i mężczyzna klął z cicha pod nosem, że zmuszono go,
by wyszedł na mróz, zanim na niebie pojawiło się słońce. Choć norskański szaman dorastał w
tych niegościnnych warunkach, nigdy nie przywykł do zimowych chłodów.
Byli z nim Gird i Undar, zamykający najbliższy krąg zaufanych towarzyszy Wybrańca.
Gird drzemał, opierając się na drzewcu sztandaru, który niósł dla Kurta, na belce u wierzchołka
zwieszały się kości brata Girda. Undar miał na sobie długą kolczugę, silny wiatr szargał jego
czarny płaszcz, kruczoczarne włosy związane były z tyłu srebrną spinką w kształcie smoka. U
jego pasa, obok licznych sztyletów i toporków, zwieszała się wielka maczuga.
Kurt zwrócił swą uwagę na puste już ruiny tego, co zostało z Faeringholdu. Z kilku
zawalonych budynków unosił się dym, ze szczytu klifu zaś widzieli wyraźnie sterty ciał, które
ułożono na brzegu. Obok nich walały się wraki długich łodzi, a Kurt wciąż pamiętał
niesamowity widok, gdy imperialny okręt wojenny przemknął pomiędzy nimi, ryzykując
wyrzucenie na skały i otworzył ogień, oddając równocześnie dwie salwy burtowe. Mniejsze
norskańskie łodzie zatonęły, wystarczyła do tego jedna jedyna salwa, tych, co ocaleli, strzelcy
wyborowi uśmiercili, zanim tamci zdążyli dopłynąć do brzegu albo już na plaży zostali
zasieczeni przez żądnych zemsty żołnierzy.
– Jolnir był idiotą – wycedził Kurt odwracając się do pozostałych; skrzywił się, a symbole
widniejące na jego twarzy zafalowały.
– Może udałoby mu się, gdybyś nie pozwolił mu popłynąć samemu – rzekł Undar. Gird i
Jakob w jednej chwili cofnęli się od Kurta, spodziewając się wybuchu wściekłości w
odpowiedzi na słowa Undara. Jedynie Undar, kolejny wybraniec równy Kurtowi pod
względem sprawności w walce, ośmielał się kwestionować słowa ich wodza.
– Nie w tym rzecz – odparł Kurt. – Zabicie Ursuli i innych nic by nie dało. A teraz
straciliśmy osiem statków i pięciuset ludzi, że nie wspomnę o mamucie. Szkoda.
Szli w milczeniu wzdłuż szczytu klifu, a na sygnał Kurta, Gird trzykrotnie zamachał
sztandarem, dając znak wojskom czekającym nieopodal, że wszystko w porządku. Armia
złożona z tych, którzy przyłączyli się nie do Jolnira, lecz do Kurta, liczyła niecałe tysiąc
mężczyzn. Przez dwa dni ukrywali się w lasach o wiele mil od Faerinholdu, wysyłając
zwiadowców, by obserwowali, kiedy odejdą wojska Ursuli.
– Mogliśmy zwyciężyć – zaoponował Undar, niewiele mniej popędliwy od Jolnira. – Nasi
wojownicy pod Jolnirem i Fengrisem mogli ich zmiażdżyć.
– I co dalej? – spytał Jakob idąc obok Kurta, aby masywne ciało Wybrańca osłoniło go od
wiatru. – Statki by odpłynęły, a Faeringhold nadal byłby w zgliszczach. A co z nami? Z naszej
armii pozostałyby zaledwie niedobitki. Utracilibyśmy sprawność bojową.
Undar schwycił szamana za płaszcz, dźwigając go w górę. – Ty mały wszarzu – wycedził
czempion, przyciągając Jakoba ku sobie. – Szukasz byle wymówki, aby tylko uniknąć walki.
Grasz na zwłokę w nadziei, że nasza misja spełznie na niczym,
– Nieprawda – zaoponował Jakob wijąc się w uścisku Undara, przekrzywiając głowę, by
spojrzeć błagalnie na Kurta, swego prawdziwego pana. Sutenvulf spiorunował go wzrokiem.
– To wszarz, ale ma rację – wycedził Kurt. Kładąc dłoń na ramieniu Undara. Drugi
Wybraniec patrzył przez chwilę na Kurta, po czym puścił szamana, który omal się nie
przewrócił.
– Aby zaatakować Imperium, potrzebna jest armia, jakiej świat nie widział, jakiej nie było
za twoich czasów ani za twego ojca.
Stali teraz w miejscu, gdzie wojska Jolnira zatrzymały się przed atakiem, spoglądając na
zrujnowaną osadę. Nikt nie przeżył, nawet Gorl zwany Zarazą poznał śmierć podczas ucieczki,
kiedy padł Jolnir i rycerze powrócili, by ruszyć w pościg za rozbitymi Norskańczykami.
– Przeszukajcie ruiny i ciała, zabierzcie co się da – rzekł do pozostałych, dając znak
Girdowi i Undarowi, by przekazali to reszcie. Gdy tamci oddalili się, Kurt i Jakob przystanęli
na chwilę.
– Trzeba się nad tym zastanowić – rzekł Wybraniec, opierając dłoń na rękojeści swego
starego miecza, jedynej pamiątki z przeszłości, kiedy był jeszcze rycerzem Osterknachtu. –
Teraz chodzi o coś więcej niż o Ursulę. Ci rycerze podążali za nią, byli opłacani. Ktoś w
Imperium postanowił sięgnąć do sakiewki, by opłacić tę wyprawę. Nie dbam o to, kto to był.
Owce nie atakują wilków, to wbrew naturze. Trzeba dać im nauczkę i chętnie się tym zajmę.
– Co teraz zrobisz? – spytał Jakob – Jak zbierzesz tak wielką armię?
– Po co mam ciebie – odrzekł Kurt, ruszając w dół zbocza – Ty mi powiedz, jak mam
zgromadzić taką potęgę. Jakob zamyślił się przez chwilę i nagle przystanął, wlepiając wzrok w
trupa norskańskiego wojownika leżącego w zamarzniętym błocie na stoku.
– O co chodzi? – spytał Kurt, spoglądając na ciało. Właśnie wtedy zauważył, że
nieboszczykowi odrąbano ręce. Była to poważna obelga dla większości plemion z Północy, jak
bowiem wojownik miał władać mieczem i tarczą w zaświatach, skoro nie miał rąk?
– Wygląda na to, że Sygmarycka suka nie puściła w niepamięć wszystkich nauk, jakich
udzieliłem jej w przeszłości – rzekł Jakob.
– Wie dostatecznie dużo, by uderzyć nas tam, gdzie zaboli najmocniej.
– W Imperium mamy stare powiedzenie – ciągnął Kurt, unosząc wzrok – Poznaj wroga
swego. Ona wie sporo o norskańczykach, ale ja wiem więcej o Imperium. Jest słabe,
podzielone. Najsłabszy jest wschód, atakowany od południa przez orków. Wiosną, kiedy
wylewają rzeki, trudno jest im przetransportować wojska w górę rzeki, a trakty przez puszczę
są długie i kręte. Zgromadzimy potężną armię i uderzymy przez Kislev. A stamtąd na
Ostermark. Ostland ich nie wesprze z obawy przed inwazją Reiklandu i Middenlandu na ich
ziemie, gdy będą zajęci gdzie indziej. Skoro wielki, tępy ork może przejąć Runefang
Wissenlandu, to czemu były rycerz Ostermarku nie miałby przywłaszczyć sobie miecza
hrabiego Ostermarku?
Minęły trzy dni od zniszczenia Faeringholdu i utraty Jorlnira z jego sojusznikami. Wśród
ruin wioski płonęły wielkie ogniska, każde z plemion zebranych pod sztandarami Kurta
trzymało się z osobna. Nie było śpiewów, picia ani ucztowania.
Wszystkich ogarnął ponury nastrój, najposępniejszy zaś był Kurt.
Nie tylko Undar był wściekły, burzyli się też inni wodzowie, którzy w przeciwieństwie do
Kurta nie zostali obdarowani przez bogów. Z łatwością mógłby pozabijać ich w pojedynkach i
przejąć ich wojowników pod swoje skrzydła, ale musiał istnieć inny sposób, by tego dokonać.
Byli tacy, co szemrali, że Sutenmjar, szczenię południa, to zły omen i że nie został zesłany
przez bogów, a chodziło mu jedynie o władzę. Nawet niezwykła wyprawa do odległej
Nehekhary i walka z Królami Grobowca przestała być dla nich inspiracją. Fakt, że Kurt
osobiście zatopił wszelkie zdobyte skarby, także nie przysporzył mu chwały i zdawał sobie z
tego sprawę. Musiał pokazać im, że jego droga była tą jedyną, właściwą i że bogowie pragnęli,
by ich poprowadził. Potrzebował znaku.
Jakob milczał, gdy Kurt dzielił się z nim swoimi troskami; szaman i wybraniec siedzieli,
zajadając cienki gulasz, przy niewielkim ognisku, w którym płonęły szczątki wielkiej chaty
wodza Faeringholdu. Kiedy Kurt skończył, Jakob siedział przez chwilę w zamyśleniu, skrobiąc
grubą drewnianą łyżką, kawałki gotowanej koniny przylepiły mu się do brody.
– To jak? – rzucił Kurt z narastającym zniecierpliwieniem, opróżniając miskę jednym
haustem – odpraw jaki rytuał, porozmawiaj z bogami, przywołaj dla mnie posłańca.
– Nie mogę tego uczynić – odparł powoli Jakob – Wiesz, że nie dysponuję taką mocą.
Bogowie nie są po to, by odpowiadać na wezwania ludzi. Obdarowują tych, których sobie
upodobali i nękają tych, którzy nie przypadli im do gustu.
– Z całą pewnością zniszczenie Imperium spodobałoby się bogom? – wtrącił Kurt,
odrzucając miskę precz i wstając. Jął krążyć w tę i z powrotem, kierując wzrok ku
zachmurzonemu niebu. – Nie mogę wygrać. Bez ich pomocy nie zgromadzę armii, a bez armii
bogowie mi nie pomogą.
– Jest jeszcze inny sposób, w jaki mógłbyś się sprawdzić – rzekł cicho, jakby z wahaniem
Jakob.
– Inny sposób? – powtórzył Kurt, przystając i spoglądając na szamana. – Taki, jak rytuał w
Tungarsku?
– Nie – zachichotał Jakob – Bynajmniej. To była zaledwie inicjacja, aby bogowie choć
przez chwilę zwrócili na ciebie uwagę. Spisałeś się świetnie i upodobali cię sobie, ale twoje
dokonania zaczęły ich nużyć i być może jak twoi poplecznicy stracili wiarę w twe możliwości.
– Co zatem muszę zrobić? – spytał niemal błagalnie Kurt – Jak mam znów zwrócić ich
uwagę?
– Musisz stanąć przed nimi i sam rzucić im wyzwanie – odparł Jakob, wpatrując się w dno
miski.
Kurt zaśmiał się w głos, ale nagle stracił dobry humor i kopnął głownię w ognisko,
rozrzucając na boki zwęglone, popękane kłody.
-Jak mógłbym to uczynić? – powiedział, pochylając się nad Jakobem i rzucając na niego
cień. – Mam przyprawić sobie skrzydła i pofrunąć do nich?
– Jest pewien sposób, ścieżka, którą wielu kroczyło, ale z której niewielu powróciło –
odparł Jakob, ignorując zachowanie Kurta.
– Na północy, dalekiej północy, jak powiadają, można odnaleźć bogów.
– Tak powiadają? – powtórzył Kurt – Kto tak mówi? Stare baby?
Jakob nie odpowiedział i wstał. Kurt schwycił go za rękę i odwrócił ku sobie, zanim tamten
zdążył odejść.
– Mówisz serio? – spytał Wybraniec. – To miejsce naprawdę istnieje?
– Na północy takie pytania tracą sens, o czym będziesz miał okazję się przekonać – rzekł
Jakob. – Kraina bogów to miejsce snów. I koszmarów.
– A jeżeli odważę się rzucić wyzwanie bogom? – rzekł Kurt, puszczając szamana – Czy
zechcą znów zwrócić na mnie uwagę? Co dzięki temu zyskam?
Szaman uśmiechnął się, ukazując poczerniałe pieńki zębów.
– Nieśmiertelność – odrzekł półgłosem Jakob.
Gird obudził się nagle, wyczuwając w pobliżu jakieś poruszenie. Zacisnął palce na
rękojeści miecza pod tobołkiem, którego używał jako poduszki i otworzył oczy. W świetle
bliźniaczych księżyców spostrzegł zbliżający się ku niemu ogromny kształt. Rozluźnił się,
kiedy usłyszał głos Kurta.
– Wstrzymaj dłoń – rzekł do niego Wybraniec, kucając obok Girda. – Zabierz swoje rzeczy,
idziemy.
– Idziemy? – zapytał i nagle zauważył, że Kurt ma na plecach nieduże zawiniątko – Ale
dokąd?
– Na północ – odrzekł Kurt, prostując się. Gird spostrzegł Undara, Jakoba i kilku innych
stojących przed szczątkami chaty, gdzie się schronili, dogasające ogniska utworzyły za nimi
krwawą łunę. Oni także byli już gotowi do drogi.
– Co to północ? – zapytał, siadając i wsuwając miecz do pochwy. – Czemu tak cicho?
Usłyszał głęboki chichot Undara.
– Bogowie – odparł Kurt, wyciągając rękę, aby pomóc Girdowi wstać.
– Ruszamy na bój z bogami.
Gird rozluźnił uścisk i wylądował na tyłku, a Undar zarechotał jeszcze głośniej.
– Na bój z... – powtórzył Gird i przeniósł wzrok na pozostałych. Wstał, a na jego twarzy
malowało się rozdrażnienie. – Nie jestem w nastroju do żartów. Idź i daj mi pospać.
– To nie żart – zapewnił Kurt, podchodząc do zniszczonej ściany chaty, przy której o
spaloną krokiew oparte było drzewce upiornego sztandaru. Schwycił je i energicznym ruchem
podał Girdowi; kości zagrzechotały o drzewce, kołysząc się na zardzewiałych metalowych
obręczach. – Mamy prowiant dla ciebie, ale zabierz buty na zmianę i sprzęt do polowań.
Gird bez namysłu przyjął odrażający totem, na jego czole pojawiły się zmarszczki.
– W dalszym ciągu nie rozumiem – mruknął, ponownie spoglądając na pozostałych. –
Niech któryś z was powie mi o co chodzi.
– Tak jak powiedział Sutenvulf – odezwał się Bayor. Był niegdyś wodzem Fjorlingów, lecz
jego ludzie zbuntowali się i przyłączyli do armii Jolnira. Teraz był w pełni zdany na łaskę i
niełaskę Kurta, nikt nie interesował się jego zdaniem, toteż Kurt odwrócił się do Bjordrina,
który także dołączył do grupy. Bjordrin znał Kurta od czasu bitwy w Tungarsku i podróżował z
nim do Nehekhary, a wśród łudzi Północy miał opinię tęgiej głowy.
– Co to za szalony pomysł?
– Przestań zadawać pytania – rzekł do niego Kurt i uderzając otwartą dłonią między
łopatki, pchnął Girda naprzód. – Albo idziesz z nami, albo cię tu zostawię.
– Skąd pewność, że chcę z tobą iść? – zapytał Gird, wycofując się na bezpieczną odległość.
– Kto mógłby zaprzepaścić szansę na zdobycie nieśmiertelności? – zapytał Wybraniec i
uśmiechnął się dostrzegając przebłyski zrozumienia w oczach Girda. Jego oblicze znów
sposępniało. – Poza tym nie powiedziałem, że pozostawię cię tu żywego.
– Czy to prawda? – spytał Gird, wręczając sztandar Bjordri– nowi i zaczął zbierać swoje
rzeczy, wkładając je pospiesznie do tobołka. – Naprawdę ruszamy do Bramy Bogów?
– Czyż warto iść na Północ po coś innego? – spytał Kurt, stając w słabym świetle. Runy na
jego skórze zaczęły lśnić wewnętrznym blaskiem, oczy rozbłysły w ciemnościach.
Gird nigdy dotąd nie czuł tchnienia bogów, niewidzialnego wichru energii, który miał
poznać świat, ale poczuł teraz wyraźnie aurę, jaka emanowała od Kurta.
– Czemu wyruszamy potajemnie? – zapytał Gird, zarzucając sobie tobołek na ramię i
przestępując popioły oraz kawałki zwęglonego drewna walające się po zmarzniętej ziemi.
– To zbyt wielki kłopot, abyśmy mieli zabierać ze sobą całą armię – wyjaśnił Kurt, kiedy
ich szóstka ruszyła po cichu w stronę obrzeży wioski, kierując się w głąb lądu.
– A poza tym, kto chciałby się dzielić? – dodał Undar, zerkając przez ramię na Girda. – Im
nas mniej, tym większa chwała dla każdego.
– I większa moc – dodał Jakob, ruszając za nimi w mrok, lecz powiedział to tak cicho, że
nie mogli go usłyszeć.
***
Przez siedem dni kierowali się na północ, pnąc się coraz wyżej w góry w poszukiwaniu
przełęczy. Zwolnili, gdy groźny wiatr przybrał na sile i zaczął sypać śnieg, aż w końcu
siódmego dnia znaleźli się na górskim grzbiecie, wśród rozrzedzonego powietrza i gęsto
padającego śniegu.
Kurt przystanął po kolana w śniegu tak nagle, że Bjordrin wpadł na niego oślepiony przez
zawieję. Bjordrin już miał zapytać, co się stało, lecz Kurt uciszył go ruchem ręki. Wybraniec
nasłuchiwał z uwagą, koncentrując się na zawodzeniu wiatru. Instynkt go nie zawiódł; słychać
było coś więcej niż wiatr, przeciągłe zawodzenie zdające się dochodzić z góry. Dobywając
miecza, Kurt cofnął się i uniósł wzrok, inni także z orężem w dłoni spojrzeli w górę. Ponad
nimi unosiła się niknąca hen w górze ściana oblodzonego klifu. Nie sposób stwierdzić, jak
daleko sięgała. Przez ostatnie pięć dni wspinali się na masyw, wykorzystując prowiant, który
zabrali ze sobą i polując u podnóża wzgórz.
– Nie ma sensu, abyśmy stali tu i marzli – rzekł Bjordrin, chowając miecz do pochwy.
Kurt zawahał się przez chwilę, po czym skinął głową i ruszył dalej, nadnaturalny skowyt
już ucichł. Chłód jemu i Undarowi niezbyt dawał się we znaki, wiedział jednak, że inni marzli,
mimo iż otulali się szczelnie niewyprawionymi skórami zwierząt, jeleni i górskich wilków,
które zabili w drodze na przełęcz. Nie wiedzieli nawet, dokąd doprowadzi ich ścieżka, którą
podążali, ani czy w ogóle gdzieś prowadziła.
Tego właśnie najbardziej lękał się Kurt.
Mógł zabić każde stworzenie lub wojownika jakich napotkają i z całą pewnością jego
towarzysze też byli zaprawieni w bojach, nie mógł jednak walczyć z żywiołami czy
ukształtowaniem terenu. Całkiem możliwe, że po prostu brnęli krętym szlakiem na szczyt
jednej i tej samej góry, nie mogli tego potwierdzić, gdyż od trzech dni nie widzieli słońca,
którego promienie skrywały się za gęstą powłoką chmur. W oddali widać było szeroką
rozpadlinę, która sprawi, że albo będą musieli zawrócić, albo znaleźć drogę, aby ją sforsować.
Nie, o zawróceniu nie było mowy, mogli jedynie iść naprzód i mieć nadzieję, że gdy
następnym razem poczują pod stopami spadzisty stok, miną górski grzbiet i zejdą w znajdującą
się za nim dolinę, gdzie znajdą się poza zasięgiem wiatru i śniegu. A potem zmierzą się z
kolejną górą i jeszcze jedną i następną i tak na długości co najmniej stu mil. Poza górami
Norski leżały pustkowia, a pośrodku nich kraina bogów. Kurtowi serce zamarło na chwilę w
piersi i odwrócił się do Bjordrina, szukając u niego choć odrobiny otuchy.
– Co mówią legendy Fjaergardu na temat Bramy Bogów? – spytał Kurt, zwalniając, by
zrównać się z Bjordrinem. Wojownik Północy szedł przygarbiony, jego broda i rzęsy
przyprószył śnieg, kaptur naciągnął głęboko na głowę, by ochronić twarz przed mroźnym
wiatrem. Kurt pamiętał, jak kilka miesięcy temu, gdy ich długa łódź znalazła się w obszarze
flauty u wybrzeży Arabii, a z nieba nieustannie lał się morderczy żar. Ten człowiek stał mu się
bliski niczym brat, a może nawet bardziej, gdyż jego rodzony brat Hrolfgar zginął, broniąc
Fjaergardholdu przed pierwszym atakiem Ursuli. Minęło trochę czasu, zanim Bjordrin
odpowiedział, a Kurt zaczął już podejrzewać, że tamten go nie usłyszał, w końcu jednak
Bjordrin odezwał się donośnym tonem, by przekrzyczeć zawodzenie wichru.
– Mamy kilka historii na temat krainy bogów – odparł. – To co wiemy, usłyszeliśmy od
innych, żyjących jeszcze dalej na północ niż my. Pustkowia są niebezpieczne, to miejsce
bitwy, gdzie czempioni bogów rzucają sobie wzajemne wyzwania, by udowodnić, ile są warci.
My, na południu wyszukujemy jednego wojownika, wybrańca, aby nas chronił, lecz
powiadają, że na północy są całe plemiona obdarowanych przez bogów. Bjordrin przerwał, by
zaczerpnąć tchu i urękawiczoną dłonią otarł drobinki lodu z twarzy. – W miarę jak zbliżamy
się do domeny bogów, ich moc nad tą ziemią rośnie – wyjaśnił. – Dostrzec można na niej ich
wpływ, podobnie widoczny jest on u żyjących tu zwierząt. To dzikie, żądne krwi stworzenia,
co się tyczy samej domeny bogów, niewiele
0 niej wiadomo, bo wszyscy, co stamtąd powrócili, zostali odmienieni. Legendy głoszą, że
do Bramy Bogów można dotrzeć zaledwie po dniu marszu, inni mówią, że można wędrować
przez sto lat, nie starzejąc się i jej nie znaleźć. Niektórzy nie mogli poradzić sobie z darami,
jakie otrzymali lub zostali przeklęci przez bogów za swą zuchwałość. Ogarnęło ich szaleństwo
lub ich ciała zostały rozszarpane na strzępy przez moc bogów, która się w nich znalazła.
Wielcy czempioni, którzy stamtąd wrócili, mieli rzekomo zyskać cząstkę boskiej mocy, stali
się niepodatni na działanie broni śmiertelników, mówi się też, że potrafią pławić się na
tchnieniu bogów
1 dysponują magią większą niż najlepsi nasi szamani.
– Ale co robią z ta mocą? – spytał Kurt.
– Walczą, rzecz jasna! – odrzekł Bjordrin i zaśmiał się.
– Kiedy bogowie zwrócą na ciebie uwagę, to tak już pozostaje. Jeżeli dotrzemy do nowego
celu, nie będzie on końcem, a jedynie początkiem. Zostaniemy obdarowani i powinniśmy
wykorzystać te dary dla większej chwały bogów, od których je otrzymamy. A oni nie czynią
tego ani często, ani chętnie.
– Zwycięstwo będzie nasze – powiedział Kurt, potykając się w głębokim śniegu.
– Czy to ważne? – zapytał Bjordrin, pomagając Kurtowi wstać.
– Możemy jedynie próbować. Bogowie rzucą nam wyzwanie, podobnie jak innym i jeśli się
nam uda, to oni zadecydują, czy jesteśmy godni ich uwagi.
– Czemu więc idziesz z nami? -spytał Kurt, rękoma rozgarniając śnieg przed sobą. – Czemu
ryzykujesz starcie z takimi koszmarami? Znasz powody, dlaczego to robię.
– Co innego można uczynić? – spytał Bjordrin z rozgoryczeniem w głosie. – Mój dom
został zniszczony, rodzinę wyrżnięto w pień. Nie mam nic, prócz tego co dźwigam na
grzbiecie. Czy mężczyzna potrzebuje lepszego powodu, by zobaczyć swych bogów i być może
udowodnić, że nie da się złamać przeszkodom, jakie stawiają na jego drodze?
Kurt nie odpowiedział, lecz uparcie brnął przez śnieg. Od czasu do czasu wydawało mu się,
że słyszy dochodzący z oddali skowyt. Gdy zapadł zmierzch, znaleźli sobie schronienie wśród
śniegu, wygrzebując kilka małych lodowych jaskiń, aby ochronić się przed wiatrem. Żywiąc
się surowym mięsem i pijąc roztopiony śnieg, Kurt umościł się wygodnie w swoim małym
gniazdku, ale nie mógł zasnąć. Czuł ze coś jest w pobliżu i niebawem usłyszał dochodzące z
zewnątrz, głębokie sapanie. Podnosząc się bezszelestnie, podkradł się do otworu swego
lodowego schronienia i wyjrzał na zewnątrz. Zerkając w lewo, przekonał się, że Undar także
nie śpi, podobnie jak Gird. Coś grasowało w nocnym mroku i dwaj mężczyźni wyszli
niepewnie na zewnątrz.
Jakiś hałas po prawej sprawił, że Kurt gwałtownie odwrócił głowę, lecz nie dostrzegł nic
wśród sypiącego śniegu i ciemności. Stąpając ostrożnie naprzód, by nie potknąć się na
zdradliwym podłożu, powoli, krok po kroku przemierzał zdradliwą skalną półkę, na której
obozowali.
Na krzyk Undara Kurt odwrócił się i pędem pobiegł z powrotem do obozu. Po chwili
zobaczył innych, Gird leżał na ziemi, trzymając się za bok, podczas gdy Undar stał odwrócony
do Kurta plecami. Z tyłu za nim stało na tylnych łapach stworzenie wielkości niedźwiedzia.
Ciało miało porośnięte długą sierścią, miejscami jednak futro było zastąpione łuskami.
Wężowy ogon chłostał powietrze w przód i w tył, wzbijając w powietrze tumany śnieżnego
pyłu. Gdy opadło na cztery łapy, Kurt zauważył, że przednie łapy istoty wyglądały jak ludzkie
ręce, porośnięte rzadkim futrem, spod którego przezierała błoniasta skóra. Rozdziawiając
najeżoną kłami paszczę, stwór zawył, to był błagalny, smętny dźwięk.
Undar rzucił się naprzód z uniesioną maczugą, istota odpowiedziała na atak, uderzając na
wpół ludzką łapą na odlew, w tors wojownika, zbijając go z nóg. Kiedy Undar podniósł się
powoli, stwór cofnął się i przygotował do kolejnego skoku. Kurt podszedł bliżej i ujrzał
wyraźniej oblicze stwora. Miało pysk niedźwiedzia, ale dziwne ludzkie oczy. Bestia patrzyła
na nań wzrokiem przepełnionym szczątkową inteligencją, a Kurt dostrzegł w nim także coś
jakby desperację. Stwór ponownie rozdziawił paszczę, wywalając język, warcząc i
pomrukując.
Undar znów postąpił naprzód, ale Kurt zatrzymał go, kładąc dłoń na jego ramieniu.
– Zaczekaj – rzucił do wojownika Kurt. – Zobacz co z Girdem. Undar odwrócił głowę i
przez chwilę patrzył na Kurta, po czym cofnął się przez cały czas obserwując istotę. Podszedł
do nieruchomego Girda z maczugą uniesioną do ciosu. Kurt stał w bezruchu, on i stworzenie
patrzyli na siebie nawzajem. Ruch i hałas sprawiły, że istota drgnęła, a Kurt wolno odwrócił
głowę, by ujrzeć Jakoba wyczołgującego się z dziury w śniegu. Na widok stwora szaman
zatrzymał się gwałtownie.
– Przynieś kawałek mięsa – rzucił Kurt, ale Jakob nie zareagował. Stanowczym tonem
powtórzył – Jakobie przynieś mięso. Jakob wyrwał się z odrętwienia i spojrzał na Kurta. Gdy
doszedł już trochę do siebie, wczołgał się na powrót do lodowej jaskini i po chwili wrócił,
trzymając w ręku kilka pasków jeleniego mięsa.
Stwór znów parsknął, koncentrując wzrok na Jakobie i postąpił krok naprzód, jego dziwna
ręka-łapa zapadła się bardzo płytko w śnieg. Jakob ostrożnie przesunął się w stronę Kurta i
podał kawałki mięsa Wybrańcowi. Stwór podążał wzrokiem za Kurtem, który oddalił się na
kilka kroków od Jakoba i ujął w dłonie solidne kawałki mięsiwa. Rzucił je w stronę stwora,
który natychmiast skoczył, pochwycił je z ziemi i włożył do paszczy. Żując łapczywie, wciąż
posuwał się naprzód, węsząc na wszystkie strony. Kurt rzucił mu kolejny kawałek mięsa, istota
pochwyciła je równie szybko i zwinnie jak poprzedni.
Istota była bardzo blisko Kurta. Przysiadła na tylnych łapach i wyciągnęła przednią w jego
stronę; w spojrzeniu stwora skierowanym na Kurta nie wyczuwało się wrogości. Kurt pokiwał
głową i położył ostatni kawałek mięsa na odwróconej dłoni stwora. Istota z wdzięcznością
pożarła mięso, krwawa ślina skapnęła na śnieg i ciemne futro. Kurt stał i patrzył, aż nagle
usłyszał za sobą jęk, gdy Gird odzyskał przytomność.
Kiedy istota skończyła jeść, jęknęła przeciągle, a Kurt dostrzegł w jej oczach przebłyski
prawdziwych emocji, być może nawet frustracji. Stworzenie zaskomliło i zaczęło orać łapami
śnieg, spoglądając na Kurta.
– O Bogowie – usłyszał szept Jakoba, oglądając się przez ramię, ujrzał szamana
wpatrującego się z uwaga w ślady na śniegu. Dopiero wtedy Kurt zorientował się, że ślady na
śniegu przypominają dwa norskańskie znaki runiczne.
– Co one oznaczają? – zwrócił się do szamana, gdyż poznał ten język tylko w mowie. Jakob
znał go również w piśmie, dzięki długim nocom, jakie spędził, obserwując szamana ze swego
plemienia.
– Kruka burzy – odparł Jakob, a stwór pokiwał głową, jakby potakiwał. – Te symbole
oznaczają kruka burzy, jedno z plemion zamieszkujących na wschód stąd.
Istota ni to zaskomliła, ni to parsknęła. Powtórzyła to kilka razy, a Jakob wychylił się do
przodu, nasłuchując z uwagą.
– Hursk? – powiedział, a stwór pokręcił głową i powtórzył parsknięcie – Lort? Gord? Orst?
Na ostatnią sugestię wielki stwór podźwignął się na tylne łapy i jął uderzać się w pierś
zaciśniętymi w pięści łapami.
– Rozumiesz nas? – zapytał Kurt, ponownie przenosząc wzrok na istotę, a ta pokiwała
głową, opadła na cztery łapy i zawarczała gardłowo – Jestem Sutenvulf, a to mój szaman
Jakob. Idziemy na północ na poszukiwanie Bramy Bogów.
Na wspomnienie mitycznego miejsca Orst zaskomlał i jął drapać się pazurami po pysku, a
w końcu energicznie pokręcił głową z boku na bok. Przez chwilę nerwowo krążył w tę i z
powrotem.
– Widziałeś ją? – zapytał Kurt, postępując naprzód, gdy Orst próbował się cofać. – Byłeś
tam? Mógłbyś nas tam zaprowadzić?
Zdeformowany koczownik jęknął przeciągle, przygarbił się i zwiesił głowę.
Przekrzywiając głowę w bok, Orst spojrzał na Kurta chłodnym, surowym wzrokiem. Po chwili
wyprostował się i skinął głową.
Kurt podszedł do niego i mocno, otwartą dłonią uderzył w szeroki bark stwora.
– Świetnie! – rzucił z uśmiechem Kurt. Odwrócił się i spojrzał na pozostałych stojących za
Jakobem. – Teraz, gdy zyskaliśmy przewodnika, śmiem twierdzić, że bogowie dali Orstowi z
Kruków Burzy drugą szansę na zdobycie wielkiej chwały.
Orst spojrzał w niebo i zaryczał przeciągle.

Rozdział 3

Niechciany powrót
Manenburg,
zima 1711

Szare, zimowe promienie słońca rozjaśniały mętnawe wody ujścia Reiku, gdy Leerdamme
zarządził wybranie żagli i Graf Suiden wypłynął z Zatoki Marienburskiej tylko pod żaglem
gniezdnym. Galary krążyły w tę i z powrotem pomiędzy statkami kotwiczącymi w zatoce,
podczas gdy mniejsze jednostki handlowe cumowały przy nabrzeżach; krzątali się wśród nich
sztauerzy i robotnicy portowi, dokonując załadunków bądź rozładunku towarów. Statki z
górnego brzegu Reiku kursowały pomiędzy Marienburgiem i Altdorfem, inne zaś żeglowały
na południe do portów w Bretonii, Tilei i Estalii. Niektóre przypływały z jeszcze dalszych
stron, na wpół mitycznych miejsc takich jak Kathay i Ind, przywożąc jedwab, przyprawy
korzenne i kość słoniową. Większość statków, które wyruszyły do tych odległych krain nigdy
nie powróciła.
Miasto rozlokowało się nad zatoką, bezładne skupisko dachów i wieżyczek nieodparcie
przywodziło na myśl żagle flotylli okrętów, ich pokryte śniegiem spadziste powierzchnie
wznosiły się pod osobliwymi kątami jeden wobec drugiego. Ponad resztą budynków górowały
trzy wysokie maszty, flagi na ich wierzchołkach trzepotały lekko na słabym wietrze.
Wznosiły się nad dachem starej biblioteki zbudowanej z kadłubów trzech dawnych
statków.
– To nie wróży nic dobrego – mruknął Ruprecht, gdy on i Ursula stanęli na pokładzie
dziobowym, obserwując miasto.
Od sterburty, niecałe trzysta jardów dalej płynął inny wielki statek. Na pokładzie byli
żołnierze, porty działowe otwarto, widać było również oficerów, kilku z nich patrzyło na Grafa
Suidena, wskazując nań rękami. Z grotmasztu zwieszała się bandera marynarki marienburskiej
utworzonej niedawno przez hrabiego Luitena. Leerdamme także zwrócił na to uwagę i
dołączył do pary na dziobie.
– Szykują się kłopoty – powiedział, krzyżując ramiona. – Okręt wojenny nas eskortuje, a na
nabrzeżu czeka wojsko.
Rzeczywiście tak było. Na przystani stał na baczność oddział żołnierzy w
niebiesko-żółtych mundurach. Zebrał się tam też tłum miejscowych, może zaciekawiła ich
obecność żołnierzy, a może po prostu chcieli zobaczyć Grafa Suidena i jego słynnego kapitana.
Za nimi marienburski okręt wojenny zajął pozycję pomiędzy Suidenem a resztą niewielkiej
towarzyszącej im flotylli. Porty działowe wciąż były otwarte, lecz armat jeszcze nie wytoczono
na zewnątrz.
– To bez wątpienia Luiten – rzekła Ursula. – Na pewno nie jest to komitet powitalny.
Przypuszczam, że chcą przejąć Ulfsharda.
– Przyznaję, że to nie byłoby dobrze – rzekł Leerdamme. – Ale póki co, nic nie możemy
zrobić. Musimy działać ostrożnie i z wyczuciem. Odwrócili się na dźwięk podkutych butów,
rozlegający się z tyłu za nimi, by ujrzeć Bordena, Johannesa i dwóch innych rycerzy. Reynusa
i Karla-Hutha, którzy wspinali się po schodach, by do nich dołączyć.
– W co nas teraz pakujecie? – spytał Boerden z ponurą miną.
– Nie możemy pozwolić, aby Luiten zabrał Ulfsharda – rzekł Johannes, widząc wzrok,
jakim Ursula rozglądała się dokoła.
– Musimy wywieźć Ursulę z miasta.
– Wiem, że sprzeciwiłem się hrabiemu, kiedy poparłem was i waszą wyprawę do Norski,
ale nie dobędę miecza przeciwko jego żołnierzom – oznajmił Boerden. – Zalecam ostrożność.
Hrabia Luiten to człek rozsądny. Jestem pewien, że można się z nim dogadać. Będziemy mieć
całą zimę, aby zadecydować, co zrobić.
– Nie – Ursula skrzywiła się gniewnie. – Nie zaryzykuję i nie pozwolę, aby Ulfshard trafił
w ręce nadętego kupca. Czy mi pomożecie czy nie, miecza Marbada nie oddam, póki żyję.
– Ursula ma rację, przelewaliśmy krew, aby Ulfshard powrócił do Imperium – rzekł
Johannes – wątpię, aby Luiten użył miecza do czegoś więcej niż umocnienia swojej pozycji.
Ten oręż znaczy o wiele więcej. Musimy zabrać go dalej na wschód, może do Talabheimu.
– Zgadzam się z tobą – przyznał Ruprecht, rozluźniając palce sztucznej ręki. – Marienburg,
Milddenheim i Altdorf nie są dość bezpieczne dla czegoś tak ważnego jak Ulfshard.
– Nie chcę wam wchodzić w drogę, ale nie zamierzam brać w tym udziału – mruknął
Karl-Hoth, oddalając się.
Boerden dołączył do niego po chwili. Reynus spojrzał na nich ponuro. – To zdrada stanu –
rzekł rycerz. – Jeżeli spróbujesz uciec, ale ci się nie uda, Luiten będzie miał podstawę, aby
wtrącić cię do lochu i zabrać miecz. Usłuchaj rady Boerdena. Nie rób nic pochopnie.
Cała czwórka wymieniła spojrzenia, po czym Reynus oddalił się. Dał się słyszeć głos
Verhoena, dowódcy statku, nakazującego zrefowanie ostatnich żagli i opuszczenie kotwicy.
Gdy statek zwolnił, Leerdamme gniewnie uderzył otwartą dłonią o reling i przeniósł wzrok ku
przystani.
– Cóż nic tu po nas, spuśćmy więc szalupę i popłyńmy do brzegu – powiedział kapitan,
odwracając się do pozostałych. – Gdy dotrzemy na miejsce, będziemy mogli zadecydować, co
robić dalej.
Regularne ruchy zmian wioślarzy koiły nerwy Ruprechta, gdy szalupa płynęła przez
wzburzone wody ku jednej z licznych przystani Marienburga. Dwudziestu wioślarzy
pracowało w równym rytmie wyznaczanym przez groźnego bosmana Kietera von der Stree.
Leerdamme siedział na rufie obok Ursuli, Boerden, Johannes i Ruprecht zajmowali miejsca
przed nimi Gdy zbliżyli się do przystani, Ruprecht naliczył blisko dwudziestu żołnierzy
uzbrojonych w długie halabardy; wypolerowane jak na paradę napierśniki lśniły w słońcu.
Opodal stał Kanclerz Gorstend, niski, chudy człowieczek w butach z cholewami i bryczesach,
otulony niebieskim płaszczem dla ochrony przed padającą od niedawna mżawką.
Dwaj marynarze zeskoczyli na deski przystani, gdy przybiła do niej szalupa, sprawnie i
szybko zacumowali łódź. Następnie na przystań zszedł Leerdamme, wyciągając rękę, by
pomóc Ursuli wysiąść z łodzi. Tuż po nich na brzeg zszedł Johannes, Ruprecht i Boerden,
zajęli miejsca za Ursulą, podczas gdy marynarze ustawili się po obu ich stronach.
Gorstend ruszył naprzód, jego oblicze pozostawało nieodgadnione. Zatrzymał się tuż przed
Ursulą i spojrzał na jej dłoń, spoczywającą na niebieskim kamieniu wprawionym w rękojeść
Ulfsharda. Następnie spojrzał jej w oczy, wzrok miał lodowaty, bezwzględny.
– Fraulein Schenk... – zaczął, ale Ursulą nie pozwoliła mu skończyć.
– Nie – rzekła, kręcąc stanowczo głową. – Nie oddam mu go.
– Miecz zgodnie z prawem należy do hrabiego Luitena – oznajmił Gorstend bez odrobiny
zdumienia czy rozdrażnienia. Gdyby wierzył, że Ursulą z własnej woli odda mu miecz, nie
sprowadziłby tu wojska. – To elektor Marienburga, spadkobierca korony Marbada, a co za tym
idzie, miecz Marbada prawnie należy do niego.
– To mnie zawdzięcza koronę! – warknęła Ursulą, a Gorstend po raz pierwszy drgnął i
cofnął się o krok. – Rozkaż swoim żołnierzom niech podchodzą. Niech odbiorą mi miecz.
– Zastanów się jeszcze, proszę – rzekł Gorstend, odzyskując pewność siebie. Nie ma
potrzeby uciekać się do przemocy.
Hrabia Luiten był jak dotąd hojny i wyrozumiały, nie zmuszaj go, by posunął się do
rozwiązań siłowych.
– Nawet gdyby sam się tu zjawił, nie postąpiłabym inaczej – rzekła Ursulą i zaciśniętą
pięścią trzasnęła Gorstenda w szczękę, przewracając go na ziemię.
Żołnierze rzucili się naprzód, a Ruprecht wyszedł im naprzeciw. Rozległ się brzęk metalu o
metal, kiedy metalową ręką rąbnął w hełm najbliższego z Marienburczyków. Johannes znalazł
się tuż przy nim i w zgoła nie – rycerski sposób kopnął innego żołnierza w krocze, a Ursulą
uchyliła się, gdy dwaj następni upuścili halabardy i skoczyli, by ją pochwycić. Gorstand zwinął
się w kłębek na ziemi, żołnierze natychmiast zebrali się wkoło niego.
– Dobra, chłopcy, pokażcie tym dzieciom, co znaczy prawdziwa walka! – ryknął
Leerdamme, dając susa w stronę Marienburczyków i wymierzając ciosy na lewo i prawo.
Marynarze ruszyli w ślad za nim, ochoczo wykorzystując możliwość do porachowania kości
swym lądowym odpowiednikom, rywalizacja pomiędzy nimi była stara jak świat.
W samym sercu tego zamętu Ursulą schwyciła dłoń sięgającą po Ulfshard, zatopiła w niej
zęby, a żołnierz, który podstępem próbował odebrać jej miecz, zawył z bólu. Ruprecht używał
styliska młota, aby zbytnio nie poturbować żołnierzy, którzy bądź co bądź wypełniali tylko
swoje obowiązki. Poczuł nagły przypływ współczucia, gdy wbił grube, drewniane stylisko w
podbródek jednego z mężczyzn, odrzucając jego głowę do tyłu i ciskając go pod nogi jednego
z jego kompanów.
Choć Johannes był rycerzem Talabeclandu przez cztery lata sprzedawał swe usługi temu,
kto płacił najwięcej i spędzał sporo czasu w towarzystwie innych najemników, ucząc się od
nich najbrudniejszych sztuczek stosowanych w walkach ulicznych Starego Świata. Uderzając i
kopiąc w genitalia, wbijając palce w oczy i dźgając łokciami w gardła udało mu się utrzymać
swych przeciwników na dystans. Większość z ich ciosów ześlizgiwało się po jego zbroi i
niejeden Marienburczyk usiadł na tyłku na ziemi, tuląc do piersi pogruchotaną dłoń.
Ursula poczuła, że ktoś obejmuje ją w pasie i uderzyła łokciem do tyłu, by trafić w
nieogoloną żuchwę.
– To ja, wariatko – usłyszała głos Ruprechta, gdy postawny Talabheimarczyk odciągnął ją
do tyłu. Rozluźniając uścisk, prawą ręką powalił kolejnego żołnierza i powiększył tak powstały
wyłom, by się przezeń przecisnąć. Oglądając się przez ramię, Johannes ujrzał, że Ruprecht i
Ursula uciekają, po czym odwrócił się, by pobiec za nimi. Czyjaś dłoń schwyciła go za kostkę,
potknął się, odwinął i kopnął z całej siły. Zobaczył ponad sobą żołnierza, kierującego ostrze
halabardy w jego pierś. Wtem obok żołnierza pojawił się Boerden i pięścią trzasnął
halabardzistę w szczękę, jednym ciosem pozbawiając go przytomności.
– Zmieniłeś zdanie? – spytał Johannes, podnosząc się z ziemi i próbując złapać oddech.
– Nie – odparł z uśmiechem Boerden. – Widziałeś, żebym dobył miecza? A teraz zmykaj
stąd!
Mając w uszach śmiech starego rycerza, Johannes kopnięciem w przyrodzenie innego
żołnierza utorował sobie drogę ucieczki i już po chwili biegł wzdłuż brukowanej ulicy,
podążając za masywną sylwetką Ruprechta, przeciskającego się przez tłum gapiów
spieszących ku przystani, gdzie działo się coś, co zwróciło ich uwagę.
Ruprecht zawsze sądził, że ludzie są wciągani w ciemną uliczkę tylko w najmarniejszych,
tandetnych sztukach, ale zdał sobie sprawę ze swego błędu, gdy schwycił Johannesa za rękę i
pociągnął go w głąb wąskiego, ciemnego przesmyku między dwoma magazynami.
– Schyl się! – usłyszał olbrzym, krzywiąc się na samą myśl o udziale w tym żałosnym
przedstawieniu.
– Co się stało? – spytał Johannes, dostrzegając kwaśną minę tamtego.
– Kolejna iluzja prysła – odparł olbrzym i zignorował pytające spojrzenie Johannesa. –
Nieważne.
– Gdzie Ursula? – spytał Johannes, rozglądając się na lewo i prawo.
– Poi wróżki – odparł Ruprecht, stając przed rycerzem.
– Poi? – powtórzył Johannes i nagle jego oczy rozszerzyły się.
– Ach...
– Wiesz, gdzie jesteśmy? – spytał Ruprecht, pospiesznie zmieniając temat. – Wydaje mi
się, że biegliśmy od przystani na zachód.
– Nie mam pewności, ale to raczej mało gościnna okolica – rzekł Johannes, wskazując ręką
martwe szczury i liście kapusty walające się w uliczce.
– O, jesteś wreszcie Johannesie – powiedziała Ursula, ponownie podchodząc do nich i
zawiązując troki legginsów. – Co cię zatrzymało?
– Wścibski strażnik – odrzekł Johannes, unikając jej spojrzenia. – I na tym może
zakończmy.
– Wiesz może, gdzie jesteśmy? – spytała, zerkając obok ramienia Ruprechta na szeroką
ulicę opodal.
– Już go o to pytałem – wtrącił Ruprecht – Chyba się zgubiliśmy.
– Dobrze – szepnęła Ursula – skoro my nie wiemy, gdzie jesteśmy, to ludzie Luitena tym
bardziej nas nie znajdą.
– To bez sensu – mruknął Ruprecht. – Tuż za rogiem może być posterunek straży.
– Właściwie jest w tym pewna logika – zaoponował Johannes, unosząc brew. – Jeżeli
sądzą, że udajemy się w jakieś konkretne miejsce, na pewno ustawią blokady na traktach.
– Tak czy owak to bez znaczenia – rzekł Ruprecht, drapiąc się po brodzie. – Myślę, że jest
niemal pewne, iż nie wydostaniemy się z miasta. Bramy na pewno będą silnie strzeżone.
– Potrzebujemy pomocy kogoś, kto dobrze zna miasto – wtrącił Johannes. Przerwał,
spojrzał na swoją stopę i skrzywił się z niesmakiem. – Mam nadzieję, że zostawił to pies.
– Czy mógłbyś skupić się choć na chwilę? – ucięła Ursula, uderzając otwartą dłonią w
napierśnik Johannesa. – Chyba wiem, dokąd możemy się udać.
– Naprawdę? – spytał zaskoczony Ruprecht. – To znaczy?
– Byliśmy tam już – rzekła Ursula, mrugając porozumiewawczo. – Wystarczy że
znajdziemy Wychudzonego Lisa.
– Kogo? – burknął Johannes – kim jest ten Wychudzony Lis? Brzmi jak ksywka jakiegoś
oprycha.
– To nie człowiek, ale miejsce – wyjaśnił Ruprecht. – Choć poniekąd masz rację. To
tawerna, ale także azyl dla wyznawców Ranalda.
– Ach, gniazdo złodziei – Johannes pokiwał głową. – Jak się tam dostaniemy?
– Nie wiem, ale dotarcie tam to pestka – rzekła Ursula, skinieniem głowy dając im znak, że
pora ruszać w drogę. – Najtrudniej będzie przekonać ich, aby nam pomogli.
Cała trójka patrzyła, stojąc w ciemnej bramie przy siedzibie gildii, jak strażnik przechodzi
przez ulicę i przy pomocy długiej tyczki zapala latarnię na przeciwległym rogu placu. Gdy knot
zajął się ogniem, kolejny fragment szerokiej, rozległej przestrzeni skąpany został w łagodnym,
żółtym blasku, który rozszerzał swój zasięg coraz dalej, w głąb miasta, w miarę jak nastał
wieczór i straż nocna zaczęła swój obchód. W świetle latarni Ruprecht mógł wyraźniej
zobaczyć budynek na przeciwległym końcu placu. Nad podwójnymi drzwiami budowli
widniała płaskorzeźba w kształcie młota bojowego ciągnącego za sobą bliźniacze ogony
komety.
– Nie przyszłaś tu chyba po poradę duchową, prawda? – rzucił oskarżycielskim tonem,
zerkając na Ursulę.
– Nawet krótka modlitwa odmówiona w chwili potrzeby nigdy nie zawadzi – odparła z
powagą, ale wyraźnie się rozpromieniła. – Poza tym mamy sprzymierzyć się z wyznawcami
Ranalda i poczułabym się lepiej, gdybym mogła spędzić wpierw kilka chwil z Sigmarem.
No wiesz, aby wyjaśnić, co się dzieje. Ale stąd znam już drogę pod Wychudzonego Lisa, więc
nie kłamałam.
Ruprecht zmarszczył brwi, zaniepokojony jej beztroskim tonem. Ursula była w
nietypowym, jak dla niej, dobrym nastroju i pozostawała w nim, odkąd uciekli żołnierzom
Luitena. Może po prostu wyraża w ten sposób ulgę, skonstatował.
Strażnik oddalił się, ale dla pewności odczekali jeszcze przez chwilę. Plac był pusty,
brukowany, pośrodku na postumencie stał posąg jakiegoś władcy z zamierzchłej przeszłości.
Hrabia siedział na grzbiecie rumaka bojowego trzymając w uniesionej dłoni Runefang, miecz
będący symbolem każdego z władców elekcyjnych. Ten symbol utracił swe znaczenie przez
lata sporów i waśni pomiędzy poszczególnymi prowincjami Imperium. To właśnie było
powodem, dlaczego Luiten tak bardzo chciał zdobyć Ulfsharda; mógłby go wykorzystać jako
potężny symbol przychylności bogów. Ten fortel mógł się powieść, ale Ruprecht wątpił, aby to
wystarczyło do ponownego zjednoczenia wojujących państw. Nawet Ursula podejrzewała, że
to wykraczało poza możliwości Ulfsharda i zadowoliłaby się wykorzystaniem miecza do
zgromadzenia armii, by ruszyć na wojnę z Kurtem.
– Chodźmy – wyszeptała Ursula, wyrywając Ruprechta z zamyślenia, po czym
wyprostowała się i ostrożnie wyszła na plac.
Całą trójka przemykając się pomiędzy spłachetkami cieni przeszła przez plac, omijając
kręgi światła rzucanego przez latarnie uliczne. Dotarłszy do drzwi świątyni Sigmara, Ruprecht
raz jeszcze się obejrzał, podczas gdy Ursula nacisnęła klamkę. Z głośnym skrzypnięciem drzwi
otwarły się i weszli do środka, a Johannes zamknął je za nimi, najciszej jak tylko potrafił.
– To dziwna pora na odwiedziny w domu naszego pana Sigmara, czyż nie? – rozległ się
grzmiący głos z drugiego końca świątyni.
Korpulentny kapłan klęczał z kubłem i szczotką do szorowania podłogi obok siebie,
pomiędzy dwoma rzędami ław ciągnących się aż do posągu samego Sigmara. Figurę
wyrzeźbiono z czarnego marmuru, identycznie jak te, które wielokrotnie Ursula widywała już
wcześniej – Sigmar stał dumnie; w prawej wyciągniętej do przodu ręce dzierżył swój młot,
Ghal-maraza, Miażdżyciela czerepów. Sam młot wykonano ze szczerego złota, a przynajmniej
był mocno pozłacany, lśnił w blasku świec wiszących w żelaznych obsadach na ścianach.
Posadzkę wykonano z barwnej mozaiki i gdy szli naprzód, widzieli ukazane na niej sceny z
życia założyciela Imperium.
Najpierw minęli scenę przedstawiająca jego narodziny w prostej drewnianej chacie; był
przy nim ojciec w koronie znamionującej wodza pradawnego plemienia Unberogenów. Potem
zobaczyli, jak nastoletni Sigmar walczy z gigantycznym wodzem orków uzbrojonym w topór
wielkości człowieka. Tuż za młodzieńcem stał król Kurgan. Kolejna mozaika przedstawiała
wdzięcznego króla obdarowującego Sigmara Ghal-marazem, który także ukazano jako
wykonany ze złota.
Szli dalej, a kapłan sapiąc i dysząc dźwignął się mozolnie z podłogi i spojrzał na nich
podejrzliwym wzrokiem. Ruprecht przestąpił mozaiki przedstawiające inne bitwy i
zwycięstwa Sigmara aż w końcu przystanął na olbrzymim wizerunku zajmującym całą
szerokość wielkiej świątyni. Zjednoczone plemiona ludzi i armia króla Kurgana toczyła bój z
niezliczonymi wojskami orków, a bliźniacze góry po obu stronach symbolizowały Przełęcz
Czarnego Ognia.
– Pytam raz jeszcze, co was tu sprowadza o tak późnej porze? – powtórzył kapłan.
– Czyż może być inny powód, dla którego pobożna osoba zjawia się w świątyni? – odrzekła
lodowatym tonem Ursula. – To oczywiste, że przyszliśmy tu, aby się pomodlić.
– Nabożeństwa odbywają się między ósmą a dziewiątą przed południem i między czwartą a
szóstą po południu – rzekł oschle kapłan.
– Jak cię zwą? – spytała Ursula, stając przed kapłanem i patrząc mu prosto w oczy.
– Jestem brat Elbrecht – odparł, cofając się.
– Modliłeś się kiedyś do Sigmara poza tą świątynią? – spytała Ursula, podążając za nim. –
Dajmy na to na polu bitwy?
Kapłan przystanął i wyprostował się, wypinając pierś.
– Choć moja korpulentna sylwetka może sugerować coś innego, byłem niegdyś Rycerzem
Krwi Sigmara – odrzekł z dumą Elbrecht.
– Władałem lancą i młotem bojowym, gromiąc wrogów wiary!
– Wobec tego zrozumiesz, dlaczego po wielu bitwach i wędrówkach chciałabym
podziękować Sigmarowi, że nade mną czuwał – powiedziała Ursula. – Przeszłość powinna
świadczyć na twoją korzyść bracie Elbrechcie.
Zaskoczony szczerym i otwartym tonem Ursuli, kapłan zamilkł na chwilę. Wtem jego
wzrok padł na gałkę miecza wiszącego przy pasie Ursuli. Oczy kapłana rozszerzyły się na
widok lśniącego kamienia. – To Ulfshard! – wykrzyknął, unosząc dłoń, by zatkać usta w
wyrazie bezbożnego zdumienia. – Całe miasto aż huczy od plotek, że został skradziony!
Wszyscy o tym wiedzą. Za odnalezienie i zwrot miecza wyznaczono nagrodę w wysokości
tysiąca koron.
Ruprecht szybko postąpił naprzód i zacisnął dłoń na ramieniu kapłana. – Chodźmy w jakieś
zaciszne miejsce podyskutujemy o teologii – co ty na to? – spytał Ruprecht, odciągając
mężczyznę w bok. – Dajmy mojej przyjaciółce trochę czasu dla siebie, a my przedyskutujemy
co ciekawsze tezy na temat boskości Sigmara.
Ruprecht powlókł kapłana po mozaikowej posadzce, kierując się ku łukowato sklepionemu
wejściu za posągiem Sigmara. Kiedy wepchnął Elbrechta do sąsiedniego pomieszczenia,
obejrzał się przez ramię, by ujrzeć, jak Ursula klęka na jedno kolano, kładąc Ulfsharda na
posadzce przed sobą.
Ursula czuła żar bijący z ognia gorejącego w niebieskim kamieniu w rękojeści miecza
Marbada i zamknęła oczy. Skupiła się na leżącym przed nią orężu, wyobrażając go sobie w
myślach. Słyszała powolne rytmiczne bicie swego serca.
Nie odezwała się. Nie musiała. Jej modlitwy do Sigmara nie zawierały się już w słowach.
Po prostu kontemplowała miecz znajdujący się w jej posiadaniu, a jej duszę przepełniała
wdzięczność.
Otwierając oczy, spojrzała na górujący nad nią posąg. Błyszczący młot lśnił jak słońce, gdy
skupiła na nim uwagę. Blask przybierał na sile, osłoniła oczy przed poświatą. Młot był teraz
gorejącym mieczem otoczonym czarnymi płomieniami. Sigmara już tam nie było, jego broń
natomiast dzierżył ogromny cień z wielkimi nietoperzowymi skrzydłami, które rozpościerały
się wokół niej, zdając się otaczać ją osnową ciemności. Para ognistych, czerwonych ślepi
patrzyła na nią złowrogo. Ursula nie czuła lęku, gdy ciepło Ulfsharda ogrzewało jej dłonie.
– Dobrze się czujesz? – głos Johannesa wyrwał ją z transu i przez chwilę zakręciło się jej w
głowie. Powracając do rzeczywistości ujrzała stojącego obok niej wyraźnie zatroskanego
rycerza. Uświadomiła sobie, że trzyma Ulfsharda za klingę, krew spływała z jej dłoni i po
mieczu skapywała na płytki. Spuszczając wzrok zobaczyła, że klęczy na podobiźnie samego
Sigmara, jej krew spryskała jego srogie, brodate oblicze.
– Tak, nic mi nie jest – odparła – Gdzie Ruprecht? Powinniśmy już iść.
– Myślę, że jego teologiczna dysputa trochę za bardzo się ożywiła – odrzekł Johannes.
Słychać było hałas i trzask łamanych mebli. Po chwili z sąsiedniego pomieszczenia wyłonił się
Ruprecht, pocierając dłonią szczękę.
– Nie kłamie, mimo że gruby, to naprawdę twardy gagatek – powiedział, krzywiąc się. – Na
szczęście postanowił strzaskać krzesło na mojej głowie niż innej, delikatniejszej części mego
ciała.
– Co mu zrobiłeś? – spytała groźnym tonem Ursula.
– Uspokój się. Zakneblowałem go tylko i związałem – zapewnił Ruprecht. – Jego asystenci
znajdą go nad ranem i będzie mógł opowiadać wszystkim, jak o mały włos nie złapał złodziei
Ulfsharda.
Ursula pokiwała głową z uznaniem. Zdała sobie sprawę, że wciąż trzymała Ulfsharda i
ostrożnie zmieniła uchwyt, ujmując miecz za rękojeść. Dostrzegając nakryty haftowanym
obrusem stół z leżącymi na nim srebrnymi i złotymi talerzami, wykorzystała obrus, aby zetrzeć
krew z klingi. To uczyniwszy, wsunęła miecz elfów do pochwy.
– Jak twoje ręce? – spytał Johannes, postępując naprzód i ujmując dłonie Ursuli, odwrócił
je wnętrzami do góry. Były nietknięte. Puścił ręce Ursuli i cofnął się o dwa kroki wstrząśnięty.
-Jak to możliwe? – zapytał, spoglądając na posadzkę, gdzie na wizerunku Sigmara wciąż
widniały ślady rozpryśniętej krwi.
– Wyjaśnimy to później – mruknął Ruprecht, uspokajającym gestem obejmując Johannesa
ramieniem. – Ursula i Sigmar mają, jakby to powiedzieć, szczególny układ. Znowu ostatnie
słowa wypowiedział półgłosem, a Ursula odnalazła pełne podziwu spojrzenie Ruprechta; jej
oczy były jeszcze przez chwilę mętne i bez wyrazu, ale dziewczyna zaraz wzruszyła
ramionami, ożywiła się i pokiwała głową. Ich uwagę zwróciły stłumione krzyki szamoczącego
się, związanego i zakneblowanego Elbrechta i Ursula ruchem głowy wskazała na drzwi, dając
znak, że już czas, by opuścili świątynię.
Tawerna pod Wychudzonym Lisem wyglądała tak samo jak rok wcześniej, tyle że
wypchane zwierzę wiszące nad wejściem wydawało się – o ile to możliwe – jeszcze bardziej
sponiewierane. Pijany marynarz wytoczył się z knajpy i ruszył zakosami wzdłuż uliczki, aż w
końcu osunął się po ścianie przy niewielkim sklepiku opodal. Ruprecht wszedł do tawerny
pierwszy, sprawdzając uprzednio, czy na framudze wciąż widnieje wyryty tajemny symbol
Ranalda. Niewielki krąg przecięty pionową linią wciąż był widoczny. Ruprecht mrugnął do
Ursuli i weszli do środka. Powiesili płaszcze i tobołki na hakach wiszących w sieni, a Ruprecht
spojrzał na Johannesa i pokiwał głową.
– Co prawda mogą się tu dziać dziwne rzeczy, ale przynajmniej w tym przybytku nie
musisz się martwić, że cię okradną – zapewnił Ruprecht. – Tylko trzymaj język za zębami.
Johannes chciał coś powiedzieć, ale Ruprecht posłał mu ostrzegawcze spojrzenie.
– Klnę się na honor – rzekł Johannes, kładąc dłoń na wysokości serca.
Ruprecht stęknął, otworzył drzwi do izby kominkowej i wszyscy weszli do środka. W izbie
było kilku gości, przy kominku siedziało paru śniadolicych Tileańczyków, a grupka pijanych w
sztok marynarzy kiwała się przy oknach
0 grubych, niedużych szybkach. Z zaplecza wyłonił się właściciel, wysoki, barczysty
mężczyzna ze złota łatką na oku
1 czarnymi włosami czesanymi do tyłu i przepasanymi ozdobioną perłami opaską.
– Widzę, że ci się nieźle powodzi, Ruud – rzekła Ursula, podchodząc, by uściskać
zdumionego mężczyznę.
Uwalniając się z jej uścisku, mężczyzna spojrzał na nią, potem na Johannesa, aż w końcu
przeniósł wzrok na Ruprechta. Oblicze Ruuda rozjaśnił szeroki uśmiech.
– Ach, piękna podróżniczka powróciła wraz ze swym niedźwiedzim towarzyszem –
powiedział, postępując naprzód i energicznie uścisnął dłoń Ruprechta. Odwrócił się do
Johannesa i podał mu rękę.
– A kim jest twój nowy towarzysz?
– To Johannes – odparła Ursula, a rycerz lekko uścisnął wyciągniętą ku niemu dłoń. – To
dobry człowiek i nasz przyjaciel.
– Dobry człowiek? – zaśmiał się Ruud Goeyen. – Wobec tego chyba jedyny w całym
Marienburgu! Chodźcie przyjaciele, w kuchni czeka jadło. Za mną.
Ruszyli za nim na zaplecze. Po wyjściu z izby kominkowej skręcili w lewo i zeszli po
schodach na dół. Kiedy weszli do pustej piwniczki, zamknął za nimi drzwi. Następnie wyjął z
kieszeni klucz, włożył go do zamka i przekręcił. Kiedy odwrócił się do nich, na twarzy Ruuda
malowała się wściekłość.
– Co wam strzeliło do głowy, aby tu przychodzić? – warknął – Straże szukają was w całym
mieście!
– Doprawdy? szepnęła z konsternacją Ursula. – Co im powiedziałeś?
– Prawdę – odparł Ruud, jego oblicze nieco złagodniało. – Ze was nie widziałem i mam
nadzieję, że już się nie spotkamy. Musicie iść. Już.
– Nie mamy dokąd pójść – rzuciła Ursula, ujmując dłoń Ruuda w swoje. – Musisz nam
pomóc.
– Posłuchaj, nadobna z ciebie dziewka i płacisz swoje rachunki, ale nie, znaczy nie – rzucił
zdecydowanie Ruud, cofając rękę. – Nie mogę ryzykować. Mogę stracić interes, jeżeli
zorientują się, że tu byliście, a co dopiero gdybym miał pomóc wam wydostać się z miasta.
Jesteście dla mnie zbyt niebezpieczni, nie chcę mieć z wami nic do czynienia, gdyby przyłapali
mnie w waszym towarzystwie, byłoby po mnie. Hrabia na prawo i lewo rzuca oskarżenia o
zdradę stanu.
– Kto choć słowem wspomniał o wydostaniu się nas z miasta? – spytał Ruprecht
– Niby po co mielibyście tu przychodzić? – odparował Ruud z rozdrażnieniem w głosie. A
może sądzicie, że uda wam się, tak po prostu, opuścić miasto z mieczem hrabiego.
– Ten miecz nie należy do hrabiego! – zaoponowała Ursula.
– Nie obchodzi mnie, do kogo należy – To nic dobrego i nie chcę mieć z tym do czynienia –
uciął Ruud, skrzyżowawszy ramiona na piersi.
– Przepraszam – rzekł Johannes, unosząc palec wskazujący.
– Co takiego? – spytali równocześnie Ruud i Ruprecht.
– Rzadko można dostrzec kruka, który lata nocą – rzekł Johannes.
– Co takiego? -powtórzył Ruprecht.
– Czemu wcześniej nie powiedziałeś? – Ruud uśmiechnął się – podczas gdy gołąb latający
za dnia często zostaje schwytany.
– O czym wy mówicie? – spytała Ursula, Ale Johannes i Ruud nie zwracali na nią uwagi.
– Dziewki zarabiają grosze, żebrząc – rzekł Ruud przekrzywiając głowę w bok.
– Królowie nie są szczęśliwi, gdy składają ich do grobu – odparował Johannes z poważną
miną.
– O czym oni mówią? – powtórzyła Ursula, a Ruprecht wziął ją za rękę i odprowadził na
bok.
– To jakiś sekretny złodziejski żargon – wyszeptał – lepiej się nie mieszać, myślę, że
Johannes prowadzi w ten sposób negocjacje. Nasz młody rycerz kryje w sobie wiele
niespodzianek. Znam kilka zwrotów, ale on jest w tym prawdziwym ekspertem. Muszę
pamiętać, aby później go o to zapytać.
– Tak, z pewnością powinieneś – przyznała Ursula, zerkając podejrzliwie na Johannesa.
– Dojenie krów to domena mleczarek – rzucił gniewnie Ruud.
– A robienie mieczem to żołnierski fach.
– Dobrze, już dobrze – Johannes uśmiechnął się i uniósł obie dłonie w ironicznym geście
poddania. Rąbnął pięścią w napierśnik. – Kat nie zamierza się toporem na karki prawych ludzi.
Ruud pokiwał głową, po czym obaj splunęli w lewą dłoń i uścisnęli sobie ręce. Johannes zaczął
rozpinać paski pancerza, zdejmując nagolenniki i nałokietniki.
– Mógłbyś mi pomóc, do takich rzeczy zwykle potrzeba giermka – powiedział, spoglądając
na Ruprechta.
Olbrzym westchnął i podszedł, by stanąć za rycerzem, odpinając paski pancernego fartucha
chroniącego dolną część jego pleców.
– Oddałeś zbroję w zamian za pomoc w ucieczce? – spytała Ursula. – To zbyt wiele. Nie
mogłabym cię o to poprosić. Bo czymże jest rycerz bez zbroi?
– Zwyczajnym giermkiem, który ukradł zbroję swego pana i wziął nogi za pas, bo nie mógł
dłużej znieść bicia i poniżania, jakich od niego doświadczał? – odrzekł Johannes.
Och... – szepnęła Ursula, ale słowo to zagłuszył głośny szczęk i okrzyk bólu, gdy
zaskoczony Ruprecht upuścił sobie na stopę zdjęty fragment pancerza Johannesa.

Rozdział 4

Bitwa
Pustkowia Chaosu

Niebo było posępne, mroczne, zachmurzone jak o zmierzchu, choć Kurtowi wydawało się,
że niedawno minęło południe. Czas ostatnio stracił swe znaczenie, jako że każdy dzień zlewał
się w jedno z kolejnym w niekończącym się cyklu snu i harówki. Ośnieżone ziemie, gładka jak
stół równina rozciągała się aż po ciemny horyzont, stanowiąc surowy kontrast dla złowrogich
chmur powyżej. Tu i ówdzie z płaskiej, skutej lodem równiny wystawał niewielki głaz, ale nic
poza tym. Od wielu dni Kurt i jego poplecznicy przemierzali te pustkowia, nie dostrzegając
żadnych oznak życia, zarówno inteligentnego, ale i nie tylko.
Ich wędrówka przez góry była żmudna i uciążliwa, ale pod przewodnictwem Orsta,
utrzymywali niezłe tempo. Zniekształcony zwierzęcy wojownik prowadził ich z dala od
nielicznych osad, które znajdowały się wśród tych niegościnnych szczytów, ale tak czy inaczej
natknęli się na dwa oddziały wojowników Północy, oba także kierujące się na Północ. Kurt i
jego ludzie zabili wielu spośród tamtych, włącznie z ich przywódcami, a ci co ocaleli, w
zamian za darowanie życia musieli przysiąc Kurtowi lojalność i posłuszeństwo. Tym samym
jego oddział liczył teraz dwudziestu ludzi i Kurt uważał, że wszelki potencjalny przeciwnik czy
to człowiek, czy zwierz dwakroć się zastanowi, nim zdecyduje się ich zaatakować. To nie
ułatwiło im jednak zadania, przed którym stanęli, gdy znaleźli się na płaskowyżu czarnej,
nagiej skały wznoszącym się ponad pustkowiem. Kurt wiedział, że nawet na tak dalekiej
północy żyły plemiona, nie pojmował tylko, jak mogły one przetrwać w tak niesprzyjających
warunkach. Nie było tu żyznych ziem, które można by uprawiać, gdzie można by łowić ryby,
lasów, aby w nich polować, ale pocieszał się, że ludy północy musiały coś jeść i pić.
Orst parsknął ze zniecierpliwieniem i przeczłapał wzdłuż krawędzi klifu po prawej.
Widząc, że inni podążyli za nim, przyspieszył, by sprowadzić ich z płaskowyżu na równiny
poniżej. Kurt szedł obok Undara i Jakoba, inni w pewnej odległości za nimi.
– Czujecie, jak silne jest tu tchnienie bogów? – spytał Jakob, podpierając się na sękatej
gałęzi, jak na lasce. – Mam wrażenie, że krew płonie w moich żyłach.
– Ja też to czuję – przyznał Undar, nabierając głęboko powietrza jakby chciał napełnić
płuca magiczną energią napływającą z Północy. – Czuję to w kościach i we krwi. Powinniśmy
uważać na wszystkich, których tu spotkamy, bo jak urodzili się i dorastali otoczeni tą energią,
nie sposób stwierdzić, jak bardzo mogą być potężni.
– Nie lękam się – powiedział Kurt, odwracając głowę, by spojrzeć na Undara. Zaprawdę
jesteśmy teraz na ziemiach bogów. Jeżeli nie będziemy walczyć tu, gdzie skierowany jest ich
wzrok, nigdzie indziej nie zwrócą uwagi na nasze dokonania. Czuję ich moc, a ona jest tu dla
wszystkich, czy urodzili się na tych północnych ziemiach, czy też nie. To oni zadecydują, kto
zatryumfuje, a kto poniesie porażkę.
– Podziwiam twoją pewność siebie – odrzekł z uśmiechem Undar. – Jeżeli to bogowie
sprawili, że nasze ścieżki się skrzyżowały, to jestem im za to wdzięczny.
Jakob tylko stęknął i zwolnił kroku, czekając aż miną go pozostali. Kiedy reszta
wojowników znacznie go wyprzedziła, zatrzymał się i wyjął zza pazuchy sakiewkę.
Znajdujące się wewnątrz kamienie runiczne głośno zagrzechotały. Rozsupłał sakiewkę i wyjął
jeden z nich. Niegdyś kamień był wielkości paznokcia kciuka i mógł zmieścić je wszystkie w
jednej dłoni. Teraz kamyk był duży jak gałka oczna i zdawał się pulsować nagromadzoną
energią. Trzymając kamień na dłoni widział krwistoczerwone żyłki przecinające jego
powierzchnię oraz złote i srebrne pasemka, których wcześniej nie zauważył.
Upewniwszy się, że inni na niego nie patrzą, usiadł w kucki i rozłożył kamienie runiczne na
litej skale przed nim, zamykając oczy uniósł dłonie tuż nad kamieniami i wziął głęboki wdech,
by uspokoić umysł. Skupiając się wewnętrznie zaczął mamrotać pod nosem inkantację, którą
po raz pierwszy usłyszał wiele lat temu, gdy leżał w ukryciu za namiotem starego szamana, w
milczeniu powtarzając zasłyszane słowa. Teraz ten czar wydawał się prosty i tylko kilka minut
zajęło mu wchłonięcie energii kamienia; czuł jej palącą moc krążącą wewnątrz jego ciała tak
silną, że aż sprawiała mu ból.
Otwierając oczy stwierdził, że rozmiary kamienia zmniejszyły się o połowę. Z uśmiechem
włożył kamień na powrót do sakiewki i wyłuskał następny. Tak, tchnienie bogów było tu
naprawdę potężne, a Jakob wiedział, jak można je wykorzystać.
Orst doprowadził ich do krętego żlebu i gdy schodził wąskim przesmykiem w dół, Kurt
zauważył, że człowiek bestia węszy podejrzliwie. Wydawał się ożywiony i często przystawał,
przechylając głowę w bok i nasłuchując. Napięcie Orsta zaczęło wsączać się do myśli innych i
ciche rozmowy odbijające się echem od ścian wąskiego wąwozu umilkły. Kurt usłyszał zgrzyt
miecza poluzowanego w pochwie, nerwowe kaszlnięcie Bjordrina i atonalne pogwizdywanie
Girda jak zawsze, gdy coś go niepokoiło.
Na samym dole parów rozszerzał się, pośrodku zaś wznosił się olbrzymi monolit,
trzykrotnie większy od rosłego mężczyzny i szerszy niż rozpostarte ramiona Kurta. Stał
niczym strażnik strzegący wejścia na rozciągającą się dalej równinę. Od podstawy aż po
toporny szczyt pokryty był runami, z których przez łata działania surowych warunków
pogodowych zostały jedynie na wpół zatarte pozostałości. Z dużego żelaznego pierścienia
wbitego w kamień na wysokości głowy zwieszał się rogaty czerep pomalowany na czerwono,
lecz barwnik złaził z niej płatami. Czaszka miała troje oczu, a otwór na wysokości skroni
musiał zapewne powstać wskutek jakiegoś uderzenia.
– Ostrzeżenie? – spytał Kurt, odwracając się do Bjordrina, który szedł tuż za nim –
Oznaczenie terytorium?
– Grób – rzucił Jakob, mijając go i podchodząc, by spojrzeć na monument. Wyciągnął
szyję, by spojrzeć na wierzchołek monolitu. – Runy są słabo widoczne i dziwnie nakreślone,
ale rozpoznałem niektóre z nich. Oto tutaj odnaleziono czaszkę... nie wiem, co znaczy następne
słowo, chyba ma coś wspólnego z krwią albo może z sercem. Tak, oto jest krwiopijca, Vandal
Krwiopijca. Tu padł z toporem w dłoni i imieniem Kharnatha na ustach. Niechaj dusza jego
zazna niekończącej się walki, gdyż walczył on pospołu z armiami bogów. Błogosławiony ten
czerep i niech klątwa władcy czerepów padnie na tych, co zechcieliby go splugawić. Jest tu
jeszcze coś więcej, o tym z kim walczył, kogo zabił i jakich łask doznał ze strony Kharnatha za
czaszki złożone w ofierze swemu bogu. Takie tam rzeczy...
– Wzniósłbyś taki pomnik na moim grobie? – spytał Kurt, spoglądając na Bjordrina.
– Jeszcze nie, Sutenvulfie – odparł Bjordrin wzruszając ramionami .
– Może, jak już coś osiągniesz, okażesz się tego wart.
– Zawiodłem was do krainy pradawnych królów i z powrotem i nie jestem godny takiego
pomnika? – rzekł z niedowierzaniem Kurt.
– Nie, gdy teraz obiecałeś doprowadzić nas do Bramy Bogów – powiedział Undar, patrząc
na imponujący monolit. – Może kiedy się do nich zbliżymy, zasłużysz sobie na taki pomnik.
– Nie podoba mi się tu – wtrącił Gird. – To miejsce ma złą aurę.
– Twoim zdaniem wszystko roztacza złą aurę – odparł Bjordrin. – Nic dziwnego, że
skamlesz przez sen.
– Wcale nie! – zaoponował Gird, dygocząc tak, że zatrząsł się szkielet wiszący na
dźwiganym przez niego drzewcu sztandaru. Zamilkli, kiedy usłyszeli jakiś hałas odbijający się
echem od ścian wzgórza, gdzieś przed nimi – wyraźny brzęk metalu
0 metal. Kurt wyciągnął miecz z pochwy i skierował się w lewo, omijając monolit,
pozostali zajęli miejsca po jego prawej
1 lewej stronie, także dobywając broni.
U wylotu parowu, ledwo widoczna na tle czarnego nieba stała grupa wojowników
uzbrojonych w miecze, topory i maczugi. Każdy z nich był w pełnej zbroi, pomalowany na
czerwono i ozdobiony czarnymi runami; przywódca trzymał na łańcuchu wielkiego ogara o
sierści barwy spiżu. W prawym ręku dzierżył topór o pojedynczym ostrzu, ostrze i stylisko
było ozdobione czaszką rozszczepioną od czoła aż do podbródka.
Uniósł topór, a wojownicy postąpili naprzód; było ich w sumie ze dwa tuziny. Wódz
opuścił topór, wskazując nim na Kurta, nie ulegało wątpliwości, że oznaczało to wyzwanie.
Kurt, podchodząc bliżej, uniósł miecz i odwzajemnił ten gest, przyjmując wyzwanie w rytuale
znanym na tych terenach, odkąd pierwszy człowiek tutaj poczuł i rozpoznał moc bogów.
Z głośnym okrzykiem wrogi czempion puścił łańcuch a ogar pognał w stronę Kurta,
rozdziawiając oślinione szczęki pełne długich na palec kłów. Węźlaste mięśnie prężyły się pod
cienką skórą, gdy zwierzę biegło co sił w nogach. Z zawodzącym skowytem Orst stojący po
prawicy Kurta skoczył naprzód, a ogar, zwietrzywszy zwierzęcego wojownika, skoczył w jego
stronę. Pies i wojownik zwarli się w dzikiej, bezlitosnej walce, rozszarpując ciała i wyrywając
pęki sierści.
Kurt nie miał czasu, by podziwiać ten popis zawziętej, dzikiej waleczności, gdyż wrogi
czempion i jego poplecznicy ruszyli naprzód z nieartykułowanym rykiem dobywającym się z
wnętrza ich hełmów. Kurt zatrzymał się i stanął na szeroko rozstawionych nogach, ujmując
miecz oburącz, jak go nauczono przez lata ćwiczeń w Osterknechcie. Jeden z wrogich
wojowników z twarzą ukrytą pod hełmem i ciężkimi łańcuchami obijającymi się o napierśnik
rzucił się na Kurta z mieczami w dłoniach. Kurt z łatwością sparował pierwsze cięcie i zatoczył
się do tyłu, sztych drugiego miecza przeciął powietrze o kilka cali przed jego twarzą. Już miał
wykonać ripostę, lecz zaskoczyła go szybkość i gwałtowność ataku wroga, wojownik był pełen
szaleńczej energii i wykonał ponowne pchnięcie. Kolejne ciosy odbijały się od klingi Kurta i
po chwili musiał zacząć się cofać, krok po kroku. Wokół niego rozlegały się odgłosy walki, ale
nie mógł się rozejrzeć, by sprawdzić, jak radzą sobie jego towarzysze, gdyż błyskawiczny atak
wrogiego czempiona pochłaniał całą jego uwagę.
Kolejny wojownik w czerwonej zbroi pojawił się na prawo od Kurta i ten uchylił się
zwinnie przed tnącym powietrze ostrzem topora, a równocześnie wykonał szybki wypad,
sztychem miecza żłobiąc głęboką bruzdę w napierśniku napastnika. Żaden z nich nie spowolnił
ataku, moc krwawego Boga przydawała im sił. Zdając sobie sprawę, że nie ma szans bronić się
w nieskończoność przed tak szaleńczą nawałą ciosów, Kurt skoncentrował się, wchłaniając
energię, która przepływała wkoło i przez niego.
Jego miecz buchnął płomieniem, gdy uwolnił magię bogów, klinga rozpłatała ostrze topora
jednego z przeciwników, zbryzgując jego i Kurta kroplami roztopionego żelaza. Nie zważając
na parzący metal rozbryźnięty na jego torsie, Kurt skoczył naprzód i wbił klingę swego
płonącego miecza w pierś wojownika ze zniszczonym toporem. Ostrze drugiego przeciwnika
zagłębiło się w ramię Kurta, który krzyknął bardziej wściekły niż z bólu. Wyszarpując miecz w
strudze tętniczej krwi, Kurt zamachnął się swym orężem nad głową i opuścił go na hełm
drugiego z przeciwników. Dwa miecze uniesione, by zablokować atak, pękły pod ciosem
magicznej klingi, a Kurt ciął z całej siły w dół. Głowa wojownika została rozpłatana na dwoje,
podobnie jak jego tors. W chwilę później martwy wojownik osunął się ciężko u stóp Kurta,
gęsta ciemna, bulgocząca krew zalała ośnieżony grunt. Zerkając w prawo Kurt przekonał się,
że Orst zdołał uśmiercić ogara, a teraz warcząc i kłapiąc zębiskami atakował dwóch
przeciwników z włóczniami, którzy dźgali go raz po raz bezlitośnie; ciało Orsta krwawiło
obficie z tuzinów większych i mniejszych ran.
Ostrzegawczy okrzyk z lewej sprawił, że Kurt obrócił się gwałtownie, by ujrzeć czempiona
Kharnathów przeskakującego nad bezgłowym ciałem jednego z ludzi Kurta i gnającego
właśnie w jego stronę. Kurt nie zdążył przyjąć postawy defensywnej, tak szybko biegł wrogi
czempion i obaj zderzyli się z impetem; Kurt na moment stracił dech, gdy odziany w czerwoną
zbroję wojownik wbił bark w jego tors. Dwaj wojownicy potoczyli się po ziemi, Kurt rąbnął
czołem w chronioną hełmem twarz tamtego; podczas gdy jego przeciwnik uderzył Kurta w
głowę styliskiem topora. Kurt wierzgnął i poderwał się na nogi, uwalniając się z uścisku
przeciwnika. Drugi czempion z toporem w ręku zerwał się z ziemi, lecz do tego czasu Kurt był
już gotowy, uchylił się przed atakiem; zrobił krok w bok i ciął mieczem w plecy czempiona,
kiedy ten już go minął. Ostrze wgryzło się w zbroję czempiona, powalając go na oblodzony
grunt. Wojownik podniósł się z ziemi, podniósł topór, który na chwilę upuścił i znów
zaatakował.
Tym razem Kurt odpowiedział atakiem na atak, wykonując zwinny unik i energiczne,
szybkie pchnięcie, wkładając w to całą swoją siłę. Atakując z impetem czempion nadział się na
miecz, ostrze przebiło jego hełm i nos, przeszyło na wylot czaszkę i wyszło z tyłu pośród strugi
posoki. Mężczyzna runął, zawisając za głowę przebitą klingą Kurta. Kurt nonszalancko
wyszarpnął miecz z czaszki zabitego, gęsta, bulgocząca posoka syczała, parując na
nadnaturalnie rozpalonym ostrzu.
Kurt odwrócił się, by przyjrzeć się, jak przebiega walka reszty jego oddziału. Wtem
usłyszał metaliczny śmiech rozlegający się za jego plecami. Odwrócił się gwałtownie.
Czempion wstał ze zniszczonym hełmem na głowie i toporem w ręku. Przez rozdarty metal
Kurt ujrzał wyraźnie twarz tamtego, okrwawioną i zmasakrowaną, wokół postrzępionej rany
zwieszały się strzępy tłuszczu, mięśni i tkanek.
– Matko bogów – wyszeptał do siebie Kurt, gdy czempion przyjął postawę bojową i
wykonał drwiący salut toporem.
Rozbłysk światła po prawej stronie Kurta zwrócił uwagę obu wojowników. Stał tam Jakob
oparty plecami o monolit. Kilka jardów od niego na ziemi leżały trzy dymiące zbroje, a z
koniuszków palców szamana wciąż jeszcze wypływały snopy iskier, pozostałość po
błyskawicach energii, które przed chwilą unicestwiły trzech wrogich wojowników. Na twarzy
Jakoba malowała się zgroza, gdy z jego dłoni sączyły się smugi energii; zwęglone ciała
podrygiwały i dygotały konwulsyjnie. Z drżącym westchnieniem Jakob osunął się na klęczki,
gdy energia całkiem się rozproszyła.
Kurt zareagował błyskawicznie, zataczając mieczem szeroki łuk, czubek ostrza trafił
wrogiego czempiona w krocze. Uniesiony w górę impetem cięcia czempion znów runął na
wznak, jedna z jego nóg odrąbana pofrunęła w lewo. Kurt postąpił naprzód z mieczem
gotowym do ciosu, ale tym razem czempion już się nie poruszył. Stając nad ciałem Kurt
jeszcze dla pewności wbił sztych w okrytą pancerzem pierś tamtego.
Undar wymachiwał na lewo i prawo swą wielką maczugą, trzymając na dystans dwóch
wojowników, obok walały się zmasakrowane zwłoki trzech innych. Bjordrin przestąpił nad
ciałem kolejnego, krwawiąc z długiego rozcięcia na lewym ramieniu, po czym wbił miecz w
plecy jednego z wojowników atakujących Undara. Gdy drugi odwrócił się w stronę nowego
zagrożenia, maczuga Undara trafiła go w pierś, miażdżąc pancerz i rozbryzgując na wszystkie
strony krew, odłamki kości i kawałki pogruchotanego metalu.
W boju padło około dziesięciu ludzi Kurta, większość zapewne zginęła na miejscu od
straszliwych ran, paru z nich odrąbano głowy, kilku zaś straciło kończyny lub miało wyprute
wnętrzności. Dwóch kolejnych czcicieli Khorne’a stało plecy w plecy osaczonych przez Girda
i pozostałych. Jeden ze zbrojnych skoczył naprzód, a Gird zamachnął się drzewcem sztandaru
jak kijem trafiając tamtego w bok głowy i powalając go na ziemię. Drugi, uświadomiwszy
sobie, że jego plecy nie były już chronione, popatrywał z boku na bok na zbliżający się doń
krąg wrogów, po czym z głośnym rykiem uchwycił oburącz stylisko topora i ruszył naprzód,
wypruwając flaki jednemu z ludzi Kurta, inni zaś w porę wycofali się poza zasięg jego
morderczego oręża.
Podczas gdy patowa sytuacja przedłużała się, Kurt podszedł i rzucił okiem na Jakoba, który
stał opierając się o monument, przyciskając dłoń do twarzy i próbując zatamować krwotok z
nosa. Gird odstąpił w bok, kiedy Kurt zbliżył się do niego, a wrogi wojownik wykorzystał
powstałą lukę, by rzucić się na Kurta. Dwa kroki w lewo i cięcie na odlew wystarczyły, by
głowa wojownika pofrunęła w powietrzu, ciągnąc za sobą strugę krwi jak ogon komety.
– Sprawdźcie, kto zginął, a kto nadal może chodzić – rozkazał Kurt, przestępując nad
bezgłowym ciałem i spoglądając na Girda oraz pozostałych. – Tych, co nie są w stanie dalej
iść, odeślijcie z godnością do ich bogów.
Gird pokiwał głową i oddalił się, podczas gdy Kurt stanął obok pozostałego przy życiu
wroga, który kręcił głową z boku na bok, oszołomiony i usiadł, szukając wzrokiem swego
miecza wytrąconego z ręki uderzeniem drzewca sztandaru Girda.
– Wstawaj – rozkazał Kurt, opierając dłonie na gałce przy rękojeści gorejącego miecza,
sztych klingi roztapiał śnieg u stóp Kurta.
Wojownik podniósł się i z głośnym rykiem zamachnął się na Kurta; ten z łatwością zbił
cios prawym przedramieniem. Tym samym ruchem Kurt wychylił się do przodu i schwycił
przeciwnika za gardło pomiędzy hełmem a górną krawędzią napierśnika. Podźwignąwszy
tamtego na kilka cali w górę, Kurt spojrzał w przepełnione wściekłością oczy, które patrzyły
nań przez szczelinę w przyłbicy hełmu.
– Jak cię zwą?
– Vlamdir, ulubieniec Khargi – odparł tamten. – Nie poddam się. Za okazanie takiej
słabości Kharga pożarłby mą duszę i splugawił honor.
-Jak długo czekaliście tu w zasadzce? – spytał Kurt, oglądając się przez ramię na
monument. – Czemu akurat tutaj?
Vlamdir milczał przez chwilę, aż Kurt znowu uniósł dłoń i zacisnął ją w pięść.
– Każdej wiosny przybywamy do wielkiego klifu pod kamień Vandela – odparł wojownik.
– Tu walczymy dla Khargi, aż pożre słońce i odeśle nas na powrót do naszych ognisk i żon.
– Zaledwie kilka dni – odparł Vlamdir unosząc dłoń, by wskazać na różnobarwne, ciemne
niebo. – Nawet teraz rozwiera paszczę szeroko. Poczuł głód wcześniej niż zwykle. W tym roku
nie nasycił się ofiarami bitew. Krew nie spływała dostatecznie długo do jego pucharu.
Zaledwie kilka czaszek trafiło do jego żołądka.
– Jeżeli się nie poddasz, będę musiał cię zabić – rzekł Kurt opuszczając mężczyznę na
ziemię, lecz nie rozluźniając uścisku. – Zajadły z ciebie wojownik i Kharga wyraźnie cię sobie
upodobał. Czy nie byłoby lepiej, gdybyś złożył mi przysięgę wierności, a wówczas mógłbyś
nadal gromadzić dla niego czaszki?
Mężczyzna nie odpowiedział, Kurt widział wpatrzone w siebie oczy tamtego, wojownik raz
po raz spoglądał też ponad ramionami Kurta na monolit. Po dłuższym namyśle Vlamdir
pokiwał głową. Rozluźniając uchwyt Kurt wyprostował się, był znacznie wyższy od tamtego,
choć rzecz jasna wojownik nie został, tak jak on, pobłogosławiony przez bogów. Sięgał
Kurtowi zaledwie do piersi.
– Będziesz oddawał cześć Khardze, tak jak ja? – spytał niski wojownik zdejmując hełm,
ukazując młode oblicze poorane bliznami biegnącymi przez czoło, oba policzki i podbródek,
na podobieństwo znaku runicznego przywodzącego na myśl trupią czaszkę. Oczy miał duże,
jasnoniebieskie, silnie kontrastujące z gęstą czupryną czarnych włosów związanych w koński
ogon kawałkiem rzemienia.
– Nigdy dotąd nie słyszałem o Khardze, ale będę oddawał mu cześć na równi z innymi
bogami – powiedział Kurt, wyciągając ku niemu rękę. Vlamdir uścisnął ją i uśmiechnął się,
błyskając zdumiewająco białymi zębami, stanowiącymi ostry kontrast w porównaniu z jego
ciemną, oliwkową cerą.
– Zaprawdę dziwne są wyroki Khargi – rzekł Vlamdir. – Dziś rano obudziłem się z
dziwnego snu. Snu o krwi. Ujrzałem nagle własne ciało poprzebijane setkami włóczni,
unoszące się na powierzchni szkarłatnego jeziora. Obawiałem się, że ten dzień będzie mym
ostatnim, gdy ujrzałem wojowników zebranych przy kamieniu Vandela. Może Kharga
oszczędził mnie, bo zgotował dla mnie całkiem inny los.
– To możliwe – przyznał Kurt, kiwając głową, wyszarpując miecz z ziemi i przykucając, by
wytrzeć okrwawioną klingę w śniegu.
– Staram nie przejmować się zbytnio zamiarami bogów i nie zaprzątam tym sobie głowy.
Doświadczenie nauczyło mnie, że ich oczy widzą więcej niż oczy śmiertelników, że złe chwile
mogą zwiastować początek czegoś dobrego, dobre zaś zazwyczaj zapowiadają nadejście dni
smutku i łez.
– Coś o tym wiem – usłyszał za sobą głos Jakoba i odwrócił się, by ujrzeć szamana
opierającego się ciężko na swojej lasce jak stuletni starzec. Usta i podbródek miał
zakrwawione, oczy zapadnięte i mroczne. Uniósł wzrok ku niebu, ucałował zaciśniętą pięść i
uniósł ją przed twarzą w uspokajającym geście. Nie nam dociekać, jak funkcjonują umysły
bogów, są one bowiem nieodgadnione, bo jak inaczej wytłumaczyć, że mogą obdarowywać tak
wielką potęgą tych, co nie są jej w stanie kontrolować? Jestem pewien, że moja głupota
rozbawia ich do łez.
– Może potrzeba ci tylko odrobiny treningu – podsunął Kurt, na co Vlamdir zaśmiał się w
głos.
– Za prawdę głupotą jest wykorzystywać moce Akhencha na ziemiach oddanych we
władanie Khargi – rzekł odziany w czerwoną zbroję wojownik. – Przecież wszyscy to wiedzą.
– Tak, jasne, że wszyscy muszą o tym wiedzieć – zawtórował Kurt, uśmiechając się
drwiąco, podczas gdy Jakob zamknął oczy i pokręcił głową ponuro.
*
**
Gird i reszta oddziału pozbierała trupy wojowników Kurta i ich wrogów, po czym ułożyła
je wraz z ich bronią w olbrzymią stertę wokół monolitu Vandela. Tym, co byli ciężko ranni do
tego stopnia, że nie mogli iść dalej, lecz wciąż mogli dzierżyć w dłoniach miecz lub topór,
Jakob osobiście poderżnął gardła, mamrocząc pod nosem inkantację do bogów. Ich ciała
dorzucono na stos. Tych, co porzucili broń, pozostawiono na żer ścierwojadom, podczas gdy
ciała wojowników, którzy zginęli z honorem spłonęły w ogniu; płomienie liżące kamienny
monument strzelały tak wysoko, że zdawały się sięgać nieba.
Spełniwszy swój obowiązek, pozostawili grób Vandela, Vlamdir powiedział Kurtowi, że w
okolicy nie ma innych oddziałów, dawny wódz musiał sam w końcu przyznać, że czas walki
przedwcześnie dobiegł końca. Vlamdir wyprowadził Kurta i pozostałych z wąwozu i skierował
się na wschód, ku niezbyt odległej jaskini, gdzie jego dawna grupa obozowała w ostatnich
miesiącach. Tu, jak wyjaśnił znajdowały się konie i prowiant dla wszystkich. Zaśmiał się
gromko, gdy Kurt wyjaśnił mu, że zamierza dotrzeć do Bramy Bogów.
– Chcecie dotrzeć tam pieszo? – spytał z niedowierzaniem koczownik, idąc pomiędzy
Kurtem i Undarem, którzy przewyższali go o głowę. – Jesteś odważny, głupi albo jedno i
drugie. A co zamierzacie jeść?
– Będziemy polować tak, jak robiliśmy to wszędzie indziej – powiedział Undar, krzywiąc
się – Czy wyglądamy na chłopów uprawiających rolę?
– Wobec tego będziecie cierpieć głód – mruknął Vlamdir.
– Och, a czym wy się żywicie? – spytał Undar.
-Jedliśmy wielkie łosie, które żyją na tych ziemiach – wyjaśnił Vlamdir. – Jednak od
terenów łowieckich dzieli was wiele mil. Kiedy Kharga otwiera paszczę, aby połknąć słońce,
kierują się na wschód, a my idziemy ich tropem. Polujemy w ciemnościach, walczymy w
świetle dnia, takie są zasady Kurganów.
– Należycie do plemienia Kurganów? – spytał Kurt. – Gdzie żyją Kurganowie?
– Ty jesteś Norskańczykiem, tak? – mruknął Vlamdir – z południa?
– Cóż... – Kurt nie bardzo wiedział, co ma odpowiedzieć. – Pochodzę z południa, a
Norskańczycy to teraz mój lud.
– Ale nie należysz do ich plemienia, prawda? Nie z niego się wywodzisz? – ciągnął
Vlamdir. Włożył hełm pod pachę, a Kurt dopiero teraz, po raz pierwszy zauważył cienkie
pasemka spiżowego drutu wplecione w jego włosy. Podobne, jak stwierdził, niewielkie
kawałki spiżu wystawały z blizn na jego ciele.
– Nie, moim plemieniem są, a raczej byli, Fjaergardczycy – odparł Kurt.
– Moimi byli Haktarowie – wyjaśnił Vlamdir. – Kiedy rozpływa się mrok paszczy Khargi,
opuszczamy nasze ziemie i walczymy z innymi plemionami. Kiedy światło słońca znów
zostaje pochłonięte, powracamy do naszego plemienia, na łowy. Daleko stąd na wschód, za
lodowym morzem żyją Kurganowie. To kraina koni. Ludzie nie chodzą tu pieszo.
– Nie ma nic złego w chodzeniu piechotą – mruknął Undar, klepiąc się po udzie. – Dzięki
temu nogi są zdrowe i silne.
– Od jazdy konnej też stają się krzepkie – przyznał Kurt, który jako rycerz Ostermarku
spędził sporo czasu w siodle.
– Wygląda na to, że będziesz musiał nauczyć się jeździć konno Undarze, podobnie jak
wszyscy inni, którzy nigdy nie siedzieli w siodle.
– Nie spotkałem jeszcze zwierzęcia, nad którym nie zdołałbym zapanować – oznajmił z
duma Undar. Kurt i Vlamdir wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a Kurgan udał, że
kaszle, by stłumić uśmieszek cisnący mu się na usta. Undar spojrzał na nich podejrzliwie.
– To tylko jazda konna. Czy to może być trudne? – rzucił Undar.
Na pewno dasz sobie radę – powiedział Kurt, spoglądając na północ, gdzie nad horyzontem
gromadziły się ciemne chmury. Gdzieś tam, pośród gęstniejącego mroku znajdowała się
Brama Bogów. Gdzieś tam, wiele mil stąd czekało na Kurta przeznaczenie. Gdy pomyślał, że
już wkrótce rozpocznie się jego długa wędrówka, zrobiło mu się lżej na sercu i nabrał pewności
siebie. Z całą pewnością jego spotkanie z wrogim oddziałem i odniesione zwycięstwo
przypieczętowane w dodatku zdobyciem wierzchowców oraz prowiantu było znakiem, że
bogowie wciąż patrzyli na niego i jego misję przychylnym okiem?

Rozdział 5

Cel
Talabec, na południe od Wyjących Wzgórz
Koniec zimy 1712

Przemoczeni od wody z kanałów dotarli w końcu na moczary wokół Marienburga, gdzie


spotkali się z jednym ze wspólników Ruuda, który doprowadził ich do łodzi cumującej nad
Reikiem kilka mil od miasta. Stamtąd łodzią popłynęli w górę rzeki, z mozołem pokonując za
dnia kolejne mile, noce zaś spędzając na strzeżonych przystaniach na rzece.
Podróż rzeką była bezpieczniejsza niż traktem wiodącym przez ostępy puszczy, ale i tak nie
obyło się bez dramatycznych wypadków. Zwierzoludzie często grasowali wzdłuż brzegów w
miejscach, dokąd rzadko zapuszczały się zbrojne patrole. Rzeczni piraci także prowadzili na
Reiku swój grabieżczy proceder, niektórzy z nich dysponowali okrętami tak wielkimi, że
mogły pływać po morzach i przewozić złupione w Imperium skarby, by sprzedać je na
bazarach Copheru i Bordeleaux.
Po dziesięciu dniach podróży ujrzeli wreszcie Altdorf, niegdyś perłę zachodu, stolicę
książąt Reiklandu. Masywne mury miasta wznosiły się ponad polami i łąkami powstałymi po
wy– karczowaniu sporych połaci lasu, na szczycie środkowego wzgórza zaś widać było dumne
wieżyce hrabiowskiej twierdzy. Ursula nie zamierzała długo zabawić w Altdorfie, obawiając
się, że gdyby została rozpoznana i gdyby dowiedziano się, iż ma przy sobie magiczny miecz,
ucieczka z Marienburga poszłaby na marne.
Spędzili jedną noc na nabrzeżu Altdorfu, rankiem zaś ruszyli w dalszą drogę na wschód
wzdłuż Talabecu. Nie mieli żadnego konkretnego planu, chcieli jedynie najszybciej jak to
możliwe znaleźć się poza zasięgiem morderczych rąk hrabiego Luitena, a to oznaczało, że
powinni kierować się na południe i wschód. Łódź, na pokładzie której się znaleźli, kupiecka
jednostka należała do kuzyna Ruuda i płynęła do Talabheimu, a Ruprecht i Johannes nie mogli
już doczekać się, kiedy znów ujrzą miasto, w którym przyszli na świat.
Johannesa obudził rozdzierający krzyk. Odrzucając koc poderwał się z koi, uderzając
głową w deski pryczy powyżej. Klnąc w głos wyszarpnął miecz z pochwy wiszącej na haku
obok łóżka. Spojrzał na swoje buty, zmitygował się jednak i pół-nagi wypadł na schody.
Pokonując po dwa stopnie na raz, wybiegł na pokład wielkiej barki. Gdy znalazł się na
zewnątrz, chłodne powietrze przeniknęło go na wskroś. Niebo było zachmurzone i ciemne,
księżyce zaszły wiele godzin temu. Jedyny żagiel skrzypiał głośno na wietrze, płótno
trzepotało tłukąc się o maszt; ten dźwięk zaskoczył Johannesa. Tupot z tyłu za nim obwieścił
pojawienie się Ruprechta, który wbiegł po schodach naciągając równocześnie lewy but; młot
bojowy trzymał niezdarnie pod pachą.
– Zawsze wzuwaj buty – upomniał go olbrzym, zerkając na bose stopy Johannesa. – Nigdy
nie wiesz, gdzie możesz ostatecznie trafić.
Krzyk powtórzył się od strony dziobu, ruszyli w te stronę, pokonując wąski prześwit
między burtą łodzi a stertami pudeł, skrzyń i worków znajdujących się na środku pokładu i
stanowiących zasadniczy ładunek barki.
Dotarli do niewielkiej nadbudówki na dziobie, gdzie znajdowała się sterówka i kajuty; w
jednej z nich spała Ursula. Drzwi otwarły się i na zewnątrz wypadł jeden z członków załogi,
unosząc obie dłonie do twarzy. W blasku latarni dziobowej dostrzegli krew na jego koszuli i
szkarłatną strugę buchającą spomiędzy jego palców. Mężczyzna osunął się na klęczki i znów
zawył, ten sam krzyk słyszeli już wcześniej dwukrotnie.
– Co się stało? – spytał Johannes, przystając obok rannego.
– Zostaw go – uciął Ruprecht, ściskając młot bojowy w prawej dłoni i podchodząc do
kajuty; wewnątrz było ciemno.
Z pomieszczenia po prawej biła słaba, niebieskawa poświata. To była kajuta Ursuli.
Johannes minął Ruprechta, gdy ten przystanął w drzwiach i uchylił się instynktownie, gdy w
ciemnościach coś się poruszyło.
– Ursula? – wykrztusił, zanim Ruprecht nie schwycił go za ramię i nie odciągnął do tyłu.
Ursula stała pośrodku kajuty w Ulfshardem w dłoniach, jej kasztanowe włosy spływały
kręconymi lokami na ramiona. Ursula była naga. Oczy miała szeroko otwarte i wpatrywała się
w coś na suficie. Uskoczyła miękko w tył na palcach, jakby została zaatakowana i smagnęła
mieczem Marbada, klinga przecięła powietrze, pozostawiając za sobą smugę błękitnego ognia.
– Ursula? – powtórzył Johannes.
– Zamilcz chłopcze! – syknął Ruprecht, przykucając i wychylając się do przodu, by zerknąć
na dach kajuty. Nic tam nie było.
– Co ona mówi? – spytał Johannes, zauważywszy, że usta Ursuli przez cały czas się
poruszały, jakby szeptała do siebie.
Z głośnym okrzykiem Ursula została ciśnięta na ścianę kajuty z tyłu za nią, Ulfshard
wypadł jej z ręki. Klinga lśniła jeszcze przez moment, po czym przygasła. Ruprecht postąpił
naprzód, ale Johannes go uprzedził, mijając go jednym susem i klękając obok oszołomionej
kobiety na wpół leżącej pod ścianą z podkurczonymi nogami. Ruprecht pojawił się obok niego
z kocem i przykrył nagie ciało Ursuli.
– Nic jej nie jest? – spytał z przejęciem Johannes patrząc na półprzytomną dziewczynę.
Wciąż coś szeptała, lecz tak cicho, że Johannes, mimo iż stał tuż obok, nie mógł jej usłyszeć.
Z głośnym westchnieniem Ursula odchyliła głowę do tyłu, uderzając potylicą o ścianę, a jej
oczy odzyskały dawną przejrzystość. Johannes uśmiechnął się z ulgą, lecz jego uśmiech
przygasł, gdy stwierdził, że wzrok Ursuli spoczął na Ruprechcie. Wstała, koc zsunął się z niej
na podłogę, a Johannes czerwieniąc się, dyskretnie odwrócił wzrok. Wiedział, że na zewnątrz
gromadzi się coraz więcej ludzi, słychać było tupot bosych stóp i skwierczenie pochodni. Gdy
się odwrócił, ujrzał Meistena Kemptera, właściciela i kapitana łodzi. W ręku trzymał gotowy
do strzału pistolet z zapalonym lontem. Obok stał jego młodszy brat Honda z drewnianą knagą
w dłoni.
– Co się dzieje? – spytał kapitan, unosząc pistolet w drżącej dłoni.
– Wilki i ogary – za plecami Johannesa rozległ się głos Ursuli. Z jednej strony chciał się
odwrócić, z drugiej pragnął mieć wciąż na oku zagniewanych marynarzy. W końcu stanął przy
drzwiach bokiem z ręką, którą władał mieczem, skierowaną w stronę marynarzy.
– Chwileczkę – rzekł, unosząc drugą rękę w kierunku Kempterów – zaczekajcie.
– Co powiedziałaś? – rzekł Ruprecht cichym, kojącym głosem.
– Coś o wilkach i ogarach?
Ursula podeszła i podniosła Ulfsharda, klejnot w gałce miecza wciąż lśnił delikatnym
blaskiem. Wróciła na swoją koję, schowała magiczny miecz i z kufra pod koją wyjęła długą
koszulę. Zakładając ją przez głowę, odwróciła się i odgarnęła włosy z twarzy.
– Miałam sen – rzekła; strużka potu ściekała jej w dół nosa aż do samego czubka, skąd
skapywała kropla po kropli. – Widziałam sforę ogarów, diabelskich ogarów, które mnie
osaczały.
– Jest zaczarowana – wycedził Hunda, upuszczając pałkę i splatając kciuki na wysokości
piersi wykonał znak mający chronić go przed złymi mocami.
– Jeżeli naciśniesz spust, poczujesz, jak to jest, gdy trzy stopy stali wbijają ci się w trzewia
– wysyczał Johannes, łypiąc spode łba na kapitana. – Przysięgam, że tak będzie, choćby miała
to być ostatnia rzecz jaką uczynię.
Dłoń kapitana zadrżała jeszcze mocniej, po czym opadła do boku. Dwóch kolejnych
marynarzy pojawiło się obok Hundy, jeden z pałką nabijaną ćwiekami, a drugi z mieczem w
ręku.
– To nie jest normalne – rzekł Meisten – Rzucono na nią czar. Jeden z moich ludzi stracił
nos, a do tego te dziwne światła, krzyki i sny o ogarach. To ani chybi czary.
– Opowiedz mi o tym śnie – rzekł Ruprecht, kładąc ręce na ramionach Ursuli – co z tymi
ogarami?
– To były diabelskie ogary, z gorejącymi ślepiami i kłami ze spiżu – rzekła Ursula. –
Przybyły z krainy śniegu, z Północy. To była wielka sfora, zalały ziemię jedną wielką falą zła.
– Co robiły te ogary? – naciskał Ruprecht – co się wydarzyło?
– Był wśród nich jeden przywódca, ogar większy niż człowiek, z jęzorem z płomieni –
ciągnęła Ursula, aż wzdrygając się na to wspomnienie. Przypomniała sobie strach, jaki
poczuła, gdy bestia pojawiła się i pochyliła nad nią, rozwierając szeroko paszczę i omiatając jej
twarz gorącym oddechem. – Byłam sama, całkiem sama i wzywałam pomocy. Próbowałam z
nim walczyć, ale był taki silny. Przewrócił mnie. I wtedy nadeszły wilki. Pomogły mi.
– Jakie wilki? – spytał Ruprecht – skąd one się wzięły?
– Ani chybi, majaczy biedaczka – wtrącił Meisten i już miał coś dodać, kiedy Johannes
uciszył go lekkim ruchem miecza.
– Z tyłu, za mną pojawiła się cała ich wataha – wyjaśniła Ursula, nie odrywając wzroku od
twarzy Ruprechta – wielkie wilki o czarno-białej sierści i pazurach ze stali. Wilki zaatakowały
ogary. To była zaciekła walka. Przybyły z miasta wilków, by pomóc mi w walce z
demonicznymi ogarami.
– Z Miasta białego wilka, Middenheimu? – spytał Johannes.
– Czy to znak? – Mamy udać się w jakimś celu do Middenheimu?
– Co z tymi znakami? – wtrącił Meisten. – Jesteśmy na Reiku, płyniemy do Talabheimu.
Do Middenheimu nie wiedzie żadna rzeka, a gdyby nawet, nie popłynęlibyśmy tam. A co się
was tyczy, dalej już z nami nie popłyniecie. Macie wynosić się z mojej łodzi i to zaraz.
– Chwileczkę... – zaczął Johannes
– W porządku – szepnęła Ursula, uwalniając się z uścisku rąk Ruprechta i postępując
naprzód. Marynarze stłoczeni w drzwiach zaczęli się przepychać łokciami, pragnąc się
wycofać na bezpieczną odległość.
– Cofnij się wiedźmo! – wycedził Hunda, ponownie sięgając po knagę – Cofnij się albo cię
spalimy.
– Spalić mnie – warknęła Ursula z twarzą wykrzywioną wściekłością. – Spalić mnie? Już
raz próbowali, czyż nie? Ale wtedy pojawił się on. Uwiózł mnie w dal, na swym bojowym
rumaku jak szlachetny rycerz, za którego się uważał. Może powinnam była spłonąć, lecz tak
się nie stało i wam też się to nie uda!
– Uspokój się Ursulo – rzekł Ruprecht, a Ursula rozluźniła się na dźwięk jego słowa.
Ogorzały, krępy talabheimarczyk stanął przy niej. Oparła głowę o jego tors. – Uspokój się –
powtórzył.
– Ona nie jest czarownicą – rzekł Johannes, niemal dławiąc się, nim wypowiedział te
słowa. – Nie ma w niej ani krzty zła.
– To bogowie zsyłają na nią te sny. Ona rozmawia z Sigma– rem, to on pokazuje jej różne
rzeczy i ostrzega przed niebezpieczeństwem.
– O tak, to bogowie, ma się rozumieć – burknął Hunda.
– Milcz, Hunda – rzekł Meisten, wyrywając lont z pistoletu i upuszczając na podłogę.
Zdusił lont pod butem i spojrzał na brata – Wierzę im.
– Naprawdę? – burknął Hunda, kręcąc głową z niedowierzaniem.
– Nie znałeś ciotki Gildy – powiedział Meisten ze smutkiem w głosie. – Umarła dwa lata
przed twoim narodzeniem. Mówili, że słyszała głosy demonów, ale ona zawsze twierdziła, że
to głosy bogów. Spalili ją, zburzyli jej dom, zamordowali jej dziecko. To był mały chłopiec.
Miał zaledwie pięć lat. Powiedzieli, że jest pomiotem szatana, bo Gilda była niezamężna i w
ogóle.
– I co z tego? – spytał Hunda.
– Siadałem jej na kolanach, przy kominku, odkąd byłem na tyle duży, że potrafiłem
zrozumieć pewne rzeczy – wyjaśnił Meisten głosem łamiącym się z nadmiaru emocji. –
Sądziłem, że to tylko zwykłe opowiastki, ot, takie tam bajdy, dopóki matka mi ich później nie
wyjaśniła, kiedy już przyszli i zabrali Gildę. Miała dar widzenia, przewidywała przyszłość.
Opowiadała mi swoje sny. Niektóre z nich mnie przerażały, potem bałem się przez wiele
kolejnych nocy. Inne natomiast były naprawdę piękne i cudowne.
– To nie wyklucza, że ta dziewka jest wiedźmą – Hunda machnął w stronę Ursuli pałką
nabijaną ćwiekami.
Johannes aż się zjeżył, słysząc gniewny ton Hundy, ale zanim się odezwał, kapitan znowu
przemówił.
– Wiesz co powiedziała matka, kiedy zabrali Gildę? – zapytał Meisten z oczyma
wilgotnymi od łez – kiedy kapłani wywlekli ją z domu, a ona nie odezwała się słowem, nie
próbowała stawiać oporu ani walczyć? Matka spojrzała na mnie, a miałem wtedy dziesięć lat;
wiesz, co mi powiedziała? Powiedziała, że popełniają błąd, zabierając ciotkę Gildę. Ze nie
powinni tego robić. Spojrzał na Johannesa i uśmiechnął się smutno. Matka powiedziała, że
ciotka Gilda nie miała w sobie ani krzty zła. Użyła dokładnie tych samych słów. Stwierdziła, że
na świecie nie ma wielu takich osób i że miałem szczęście, mogąc znać jedną z nich.
Hunda otworzył usta i zaraz znowu je zamknął Zmarszczył brwi w zamyśleniu i ciężko
opuścił dłoń do boku.
– Matka tak powiedziała? – spytał Hunda. Meisten skinął głową i koniuszkiem palca otarł
łzy z oczu.
Ursula odwróciła się do nich, jej oblicze było spokojne, opanowane. Spojrzała na Meistena.
– Musisz pomóc nam dotrzeć do Middenheimu – rzekła półgłosem. – Błagam.
– Nie sądzę – powiedział Meisten.
– Musisz im pomóc, po tym, co powiedziała matka – zaprotestował Hunda, lecz Meisten
uciszył go gestem dłoni.
– Zamilcz Hunda – rzucił kapitan, po czym odwrócił się do Ursuli. – Widzisz, ty wcale nie
chcesz dotrzeć do Middenheimu, tylko do Wolfenburga.
– Co takiego? – rzucił Johannes. – Ale przecież Middenheim jest wilczym miastem.
– Jest miastem białego wilka, bez wątpienia – przyznał Meisten, uśmiechając się krzywo.
Ale te wilki, które widziałaś, były czarno-białe, zgadza się? W snach kolory są bardzo ważne,
ciotka mnie tego nauczyła.
– Tak, były białe z czarnymi pasami na kłębie i zadzie – rzuciła Ursula, kiwając głową.
– Barwy Ostlandu – powiedział Ruprecht, spoglądając na Meistena ze zdumieniem i
podziwem. – Wolfenburg jest stolicą Ostlandu, a barwy miasta to biel i czerń. To miasto
czarnobiałego wilka.
– Oczywiście – rzekł uśmiechając się Meisten – Oczywiście.
Podróżowali na południowy wschód po Talabeku, świętej rzece samego Taala. Pozostawili
za sobą niepokojące wspomnienia wspaniałego niegdyś, a obecnie na wpół zrujnowanego
Altdorfu, miasto po dziś dzień nie zaleczyło blizn pozostałych po długim oblężeniu przez
watażkę orków Gorbada Żelaznego Szpona, który uszkodził wiele spośród wież i murów
obronnych miasta. Rzeka poniosła ich wzdłuż Wyjących Wzgórz, posępnej krainy nagich skał
i zdradzieckich moczarów, a potem dalej poprzez ostępy mrocznych lasów porastających spore
połacie Imperium.
W miarę trwania ich podróży Ursula stopniowo pogrążyła się w cichej melancholii. Siadała
zazwyczaj samotnie na dziobie barki, gdzie marynarze nie musieli omijać jej szerokim lukiem
i patrzyła na północny wschód. Tam właśnie rozciągała się puszcza Hochlandu, w oddali zaś
widać było ośnieżone turnie Gór Środkowych. Za nimi leżał Kislev, przysypana śniegiem
kraina, dokąd ona i Kurt uciekli przed łowcą czarownic Mariusem van Dieslem. Jeszcze dalej
na północ na granicy Kisleva i wrogich ziem krainy Trolli znajdowały się wypalone ruiny
Tungasku, gdzie Kurt w końcu odwrócił się od światłości. Tam go utraciła. Dalej jeszcze na
północ leżała Norska, jego nowy dom, gdzie, jak wiedziała, gromadził obecnie swoją armię.
Sen był dla niej jasny i oczywisty. Ogary z Północy to wojownicy z Norski i okolic. Wielka
bestia, która ich prowadziła, to Kurt. To Ursula nieświadomie uwolniła tkwiące w nim zło, a
teraz Sigmar wzywał ją, by naprawiła swój błąd.
Johannes, gdy tylko mógł, starał się poprawić jej nastrój, choć ona nigdy nie dzieliła się z
nim swymi troskami. Ruprecht coraz częściej pogrążał się w posępnej zadumie, zaś atmosfera
na barce stała się ciężka i nieprzyjemna. Załoga niezbyt im ufała i gdyby nie lojalność wobec
kapitana, już dawno wyrzuciliby ich za burtę albo nawet gorzej. Pomimo wiary brata, Hunda
wciąż zachowywał się wobec Ursuli nieufnie i często opuszczał pokład, gdy tylko wychodziła
z kajuty.
Przygnębienie Ursuli wprawiało Johannesa w głęboki smutek i Ruprecht nieraz widział go,
jak spoglądał tęsknym wzrokiem w kierunku dziobu, gdzie siedziała pogrążona w zamyśleniu.
Zapytany, na co tak patrzy, młodzieniec podnosił się i odchodził w pośpiechu bez słowa. Dla
Ruprechta sprawa była jasna. Johannes był zakochany. Ruprecht nie miał serca i był na tyle
taktowny, że nie uświadomił Johannesowi, iż jego atencje pozostaną nieodwzajemnione; w
głębi duszy zaś Ruprecht miał nadzieję, że może Ursula dostrzeże umizgi Johannesa i
przynajmniej przestanie pogrążać się w tym cichym, niepokojącym milczeniu.
Nawet wobec Ruprechta, mężczyzny, któremu szczerze ufała, Ursula zachowywała się
oschle i z dystansem. Choć nie zdawała sobie z tego sprawy, jej masywny przyjaciel w chłodne
noce często siedział pod drzwiami jej kajuty, wsłuchując się w mamrotanie śpiącej i zawsze
pojawiał się pierwszy, kiedy budziła się z przerażających koszmarów o wielkim ogrze
ścigającym ją pośród nocy.
Po wielu dalszych dniach rejsu, Johannes znów się ożywił, a Ruprecht w pełni podzielał
jego entuzjazm, bo choć od północy Góry Środkowe wydawały się znacznie bliższe, coraz
bardziej zbliżali się też do Talabheimu, miasta, gdzie są urodzili. Napotykali tu więcej łodzi,
przewożących towary pomiędzy Talabeclandem a miastami rozlokowanymi wzdłuż brzegu
rzeki.
Cumowali przy większych i mniejszych osadach, gdzie wszyscy bez wyjątku kowale mieli
pełne ręce roboty. Barki pełne broni, mieczy, pęków drewna na łuki i strzały oraz cięciw
płynęły ciężko w górę rzeki, by zaopatrzyć armie Ottili. Minęły prawie cztery stulecia, odkąd
ówczesna Ottilia ogłosiła się cesarzową, zadając tym samym kłam pretensjom do tronu księciu
Altdorfu, imperatorowi obranemu na drodze elekcyjnej. Czterysta lat ciągłych zmagań
najpierw między Talabeclandem i Stirlandem, a następnie Middenlandem, Reiklandem i
ponownie Stirlandem. Przez lata zawierano kolejne pakty i łamano je, armie wyruszały na
wojnę z tymi, których kiedyś uważano za sąsiadów i sojuszników, farmy i sioła zaś napadane
były przez istoty żyjące w lasach oraz rabusiów żerujących na tych, którzy nie potrafili obronić
się sami. Czterysta lat podziałów odcisnęło na tym kraju spore piętno i dowodem tego były
ruiny opuszczonych miast, zniszczonych przez mieszkańców puszczy, na wpół widoczne
pośród wszechobecnej zieleni.
Gdy Ursula patrzyła na ruiny młyna stojącego nad odnogą Talabecu, z przekąsem
wspominała swe własne ambicje zaledwie sprzed roku. To wydawało się takie proste – oddać
Ulfsharda hrabiemu Marienburga, by wesprzeć tym samym jego pretensje do tronu. Nawet
gdy hrabia Luiten okazał się być równie samolubny i chciwy jak inni władcy, Ursula starała się
nie tracić nadziei. Sądziła, że może jej wojna z ludami Północy, zuchwała kampania przeciw
barbarzyńcom łupiącym wybrzeża Imperium obudzi w nim wyższe i szczytniejsze aspiracje.
Teraz zdała sobie sprawę, że ta wiara była bezpodstawna, gdyż wielu wierzyło jedynie w złoto
i stal. Nadzieja Ursuli, że jeszcze za jej życia Imperium się zjednoczy okazały się płonne i teraz
pragnęła jedynie, by to, co pozostało z wielkiego niegdyś narodu, przetrwało po kres jej dni.
Może w Wolfenburgu znajdzie sojusznika, może zdoła skrzesać iskrę, która roznieci
płomień gniewu Imperium. Tym razem była realistką. Nie była przywódczynią wojsk ani
generałem. Umiała nieźle walczyć i posługując się Ulfshardem mogła pokonać większość
wrogów, ale wojny to nie tylko bitwy toczone przez dzielnych mężczyzn i kobiety. Wojny to
także prowiant, zaopatrzenie i broń oraz tysiące ludzi opłacanych przez swoich panów. Nie
dysponowała tym wszystkim, ale może, jeżeli Sigmar pozwoli, odnajdzie to wszystko w
Wolfenburgu. Skupiała się teraz wyłącznie na tym, co zrobi, kiedy już tam dotrze. Ryzykowała
życiem, gdyby ogłosiła, że słyszy głos Sigmara tak jak w Badenhofie, gdy urządzono jej proces
o czary. Nie bała się śmierci, ale przerażała ją perspektywa porażki. Ścigający ją ogar nie
dawał jej spokoju nawet na jawie. Słyszała tuż za sobą jego ziajanie, czuła na karku jego
gorący oddech. Chciała przed nim uciec, ukryć się gdzieś, ale wiedziała, że to niemożliwe.
Musiała stawić czoła bestii, a czy uczyni to sama, czy na czele armii, okaże się, gdy dotrze do
Wolfenburga i co tam zastanie.
Pięćdziesiątego dnia, odkąd opuścili cuchnące kanały Marienburga i znaleźli się na łasce i
niełasce Meistena Kemptera, ujrzeli w oddali Talabheim. Od ster-burty, poza granicą puszczy
pojawił się zarys masywnych wzgórz. Gdy znaleźli się nieco bliżej, Ursula spostrzegła mury na
szczytach niemal równych stoków, ogromne wieże rozstawione w odległości kilkuset kroków
jedna od drugiej.
– To mury obronne Talabheimu – rzekł z duma Johannes, stając obok Ursuli i spoglądając
na miasto, gdzie się urodził.
– Miasto leży w niecce poza nimi, dotarcie od murów u wejścia do miasta, do tych po jego
przeciwnej stronie zajmuje pól dnia drogi. Pełna obsada murów liczy w sumie pięć tysięcy
ludzi.
– Muszę przyznać, że cieszę się, mogąc znowu je ujrzeć – przyznał Ruprecht, podchodząc i
opierając się o ścianę nadbudówki, za plecami Ursuli i Johannesa. – Urodziłem się tu, lecz to
miasto nie przestaje mnie fascynować.
– Zwą je Okiem Puszczy – rzekł Johannes do Ursuli, uśmiechając się. – To azyl,
schronienie przed tym, co kryje się w mrokach puszczy i bestiami zamieszkującymi okoliczne
ziemie.
– Talabheim musi być ogromny – rzekła Ursula, osłaniając oczy od słońca. – Teraz już
rozumiem, czemu Ottila czuje się bezpiecznie, przywłaszczając sobie tron i tytuł Imperatora.
– W rzeczy samej, armia która próbowałaby oblegać Talabheim, musiałaby postradać
rozum, choć w przeszłości zdarzały się takie przypadki – wyjaśnił Johannes. –
Middenheimczycy mogą twierdzić, że żyją w najbardziej niedostępnej fortecy w Imperium, ja
sądzę jednak, że znaleźliby się tacy, co woleliby wspiąć się na mierzącą milę wysokości skałę,
niż szturmować talabheimerski wielki mur.
– Samo miasto nie jest takie duże – rzekł Ruprecht, prostując się. – Za murem rozciągają się
głównie pola uprawne, a Talabheim umiejscowiony jest pośrodku nich.
– Ach – jęknęła Ursula. – A więc miasto nie jest aż tak duże?
– No ... jest duże – powiedział Johannes nieco oburzony faktem, że ktoś pozwolił sobie
zakpić z jego rodzinnego miasta. – Może Marienburg i Altdorf są od niego większe, ale raczej
niewiele.
Przepłynęli jeszcze kilka mil, podczas gdy słońce osiągnęło zenit, aż dotarli do wyłomu w
ścianie niecki. Wzdłuż brzegów Talabeku stały wysokie, wąskie budynki, nad wodą wznosiły
się długie przystanie, ulice zaś ciągnęły się jedna przy drugiej na całej długości nabrzeża aż do
miejskich murów. Barki i łodzie rybackie spoczywały na brzegu lub cumowały przy nabrzeżu,
nad osadą zaś unosiły się gęste kłęby dymu.
– Tu się wychowałem – rzekł do nich Ruprecht, podczas gdy załoga krzątała się po
pokładzie, refując żagiel. – Talagaad, brama do Oka Puszczy! Cały handel pomiędzy
Talabheimem, Altdorfem i Kislevem przechodzi właśnie tędy, w jedną albo w drugą stronę.
– Wygląda, że mają tu ... mnóstwo pracy – zauważyła Ursula.
– Ja urodziłem się w samym Talabheimie – wtrącił Johannes, stawiając stopę na parapecie
barki. – Byłem giermkiem jednego z rycerzy na dworze Ottili.
– Tak, aż w końcu zwędziłeś mu zbroję i uciekłeś – dodał Ruprecht, na co Johannes spojrzał
na niego spode łba.
– Zadbałem po prostu o siebie, ot i wszystko, w przeciwieństwie do tępawych młodzieńców
okładających się drewnianymi mieczami ku uciesze rycerzy – dodał Johannes, marszcząc
czoło. – Ciebie udało mi się oszukać, stary byku.
– Bez wątpienia, rolę młodego, zapalczywego rycerza odegrałeś wyśmienicie – przyznała
Ursula, nie odwracając się.
– Doprawdy? – spytał Johannes, zapominając o gniewie. Wypiął pierś i spojrzał z
łobuzerskim uśmiechem na Ruprechta. – Przypuszczam, że nieźle się prezentowałem w mojej
zbroi, galopując po polu bitwy.
– Wyglądałeś jeszcze lepiej, gdy wylądowałeś na tyłku – mruknął Ruprecht, lecz Johannes
zdawał się go nie słyszeć. Niedoszły rycerz podszedł i stanął obok Ursuli.
– Jeżeli zostaniemy tu przez kilka dni, pokażę ci kilka najlepszych oberży w Talabeclandzie
– zaproponował. – Rzecz jasna wszystkie gościnne i czyste.
– Nie – zaoponowała Ursula, prawie go nie słuchając; na powrót pogrążyła się w myślach.
– Musimy dotrzeć do Wolfenburga.
– Cóż, jesteśmy w dwóch trzecich drogi do celu, z pewnością kilka dni... Johannes urwał,
dostrzegając nieobecny wyraz w oczach Ursuli. – Cóż, może jeszcze się nad tym zastanowisz.
Johannes z obwisłymi ramionami odwrócił się, unikając spojrzenia Ruprechta i poczłapał w
stronę głównego pokładu.
Ruprecht odprowadził go wzrokiem, z ciężkim sercem. Ten chłopak był uparty, ale może
powinien raczej zostać tutaj i znaleźć sobie jakąś młodą dziewkę, niż podążać jak potulny psiak
w ślad za Ursulą ku, bogowie wiedzą, jakim tarapatom. Był młody, z czasem przeboleje to
rozstanie. Chciał podsunąć to rozwiązanie Ursuli, ale już jej tam nie było. Wróciła na swoje
miejsce na dziobie i znów w milczeniu, zamyślona patrzyła na północ.
Rozładunek towaru zajął cały dzień, Hunda przez cały czas klął i pokrzykiwał na
sztauerów, podczas gdy Meisten udał się do Talagaadu po świeże produkty, które mógłby
zabrać do Wolfenburga. Skoro i tak się tam wybierał, czemu przy tej okazji nie miał na tym
skorzystać? Wrócił późnym wieczorem, ściskając w ręku plik papierów, zezwoleń na dalszą
podróż. Ostatnio stosunki między Ostlandem a Taabeclandem poprawiły się, handel kwitł w
najlepsze, pojawiła się natomiast groźba wojny ze Stirlandem, toteż nakazem Ottili zaczęto
gromadzić broń i amunicję na wypadek rozpoczęcia działań wojennych. Meisten wykorzystał
okazję, by podpisać umowę na podróż do Wolfenburga po ładunek garbowanych skór na siodła
i pasy, trzydziestodniowy w sumie rejs w obie strony, o ile wiatr będzie sprzyjający, który
powinien przynieść mu spory i łatwy, ogólnie rzecz biorąc, zysk.
Gdy zapadła noc, łodzie rybackie zepchnięto na wodę i po chwili, już w pełnej obsadzie,
niemal bezgłośnie, jedna po drugiej odpłynęły w mrok. Na obu brzegach rzeki zapalono
latarnie, oświetlając przystanie promowe, na których wciąż czekały na przeprawę tłumy
pasażerów. Nie chcąc uiszczać opłaty za nocne cumowanie w porcie, Meisten nakazał załodze,
aby po– wiosłowała nieco dalej w górę rzeki i tam dopiero zakotwiczyła barkę; nocny wiatr
przyniósł ku nim odgłosy Talagaadu: gromkich śpiewów dochodzących z nadbrzeżnych
tawern, dźwięku dzwonu wybijającego kolejne godziny, szczekania psów i hałaśliwej
sprzeczki pomiędzy skłóconymi sąsiadami.
Mając w uszach te znajome dźwięki Ruprecht pogrążył się tej nocy w głębokim,
krzepiącym śnie, pierwszym tak spokojnym od wielu lat. Śnił o dzieciństwie; a jego
pochrapywanie nie pozwoliło zmrużyć oka przewracającemu się z boku na bok w sąsiedniej
kajucie Johannesowi, który coraz bardziej martwił się o Ursulę i niepokoił się jej coraz bardziej
oschłym i zimnym zachowaniem.
Następnego ranka Johannes wydawał się zmęczony i wycieńczony. Kiedy załoga postawiła
żagiel, wszedł do swej kajuty i po chwili wrócił na pokład z bukłakiem na wino, który
przyniósł z Talagaadu ubiegłej nocy. Zarzekał się, że uczciwie za niego zapłacił, choć
Ruprecht nie do końca dawał wiarę jego słowom. Gdy słońce pojawiło się ponad murami
Talabheimu, Johannes wychylił się przez burtę łodzi, wyjął korek z bukłaka i wylał zawartość
do rzeki.
– Co robisz? – spytała Ursula. – Czyżby skwaśniało?
– Bynajmniej – odparł z uśmiechem Johannes. – To dar dla Taala, najlepsze wino, na jakie
było mnie stać. Nie zaszkodzi choć odrobinę uszczęśliwić bogów.
Wychylił się za burtę, niebezpiecznie balansując na parapecie, po czym zanurzył pusty
bukłak w wodzie, napełniając go po brzegi. Zakorkowawszy bukłak, machnął nim w stronę
Ursuli.
– A po co? – spytała.
– To Talabec, święta rzeka wielkiego Taala – rzekł Johannes, podchodząc do niej.
Potrząsnął bukłakiem – woda święcona! Nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać.
Przez większość czasu wiał nieprzychylny wiatr i załoga musiała wiosłować pod prąd. Na
niebie zaczęły gromadzić się chmury i lunął wiosenny ciepły deszcz wzburzając toń rzeki.
Ósmego dnia skręcili w jedną z odnóg Talabeku prowadzącą aż do podnóża Gór Środkowych.
Na tym odcinku płynęli jeszcze wolniej, gdyż załoga musiała przezwyciężyć silny prąd
wezbranej rzeki. Siedemnastego dnia ujrzeli Hoarsonburg, port oddalony zaledwie o
trzydzieści mil od Wolfenburga.
Meisten życzył im powodzenia i uparł się nawet, by zapłacić im za pomoc, choć nie robili
nic, prócz wchodzenia w drogę regularnej załodze. Miał łzy w oczach, gdy żegnał się z Ursulą,
czule ją obejmując, ta jednak tylko skinęła do niego i odwróciła się bez słowa. Ruprecht był
jednak bardziej wylewny jeżeli chodzi o podziękowania, wiedział bowiem, że gdyby nie wiara
kapitana i zaufanie, jakim obdarzył Ursulę, tkwiliby teraz gdzieś w puszczy o pięćset mil stąd.
Ich obecne położenie było znacznie korzystniejsze. W najgorszym razie mogli w dwa dni
pieszo dotrzeć do Wolfenburga, w najlepszym zabiorą się w drogę z kupcami, którzy często
podróżowali okolicznym traktem.
Ursula nie wiązała żadnych nadziei, ani nie lękała się tego, co ich czekało, gdy wędrowali
pod górę wąskimi uliczkami Hoarsenburga w stronę centrum miasta. Cokolwiek się teraz
wydarzy zarówno dobrego, jak i złego leżało w gestii bogów. Teraz liczyło się tylko jedno, a
mianowicie to, że Ursula wiedziała już, jak ma pozyskać armię.

Rozdział 6

Moc
Kraina Chaosu

Czas nie tylko przestał mieć znaczenie, lecz w ogóle przestał płynąć. Słońce nie wschodziło
ani nie zachodziło. Niebo było niezmiennym miazmatem falujących barw, bez rytmu,
schematu czy jakiegokolwiek wzorca. Wiatry wiejące z północy były dla Kurta niczym
huragan. Powietrze nagrzane jak z pieca pełne było wszechobecnej energii, która przenikała go
na wskroś. Kierunek przestał mieć znaczenie, bo nie było słońca ani gwiazd, wedle których
można by go określać. Mimo to Kurt czuł otaczającą go moc, narastającą praktycznie z
każdym jego krokiem. Była jedynie Północ, droga ku Bramie Bogów i jego przeznaczeniu.
Dopóki zmierzał na północ, kierowała nim ścieżka, którą obrał.
Kiedy z Ursulą uciekli z Badenhofu, ruszyli na północ. Kiedy w Tungasku Ursula go
zdradziła, skierował się do Norski. Tylko wyruszając na feralną wyprawę do Arabii, zapuścił
się na południe, i jak na ironię, to właśnie wtedy, pod jego nieobecność, zginęły jego żona i
dziecko. Teraz znowu zmierzał na północ, pragnąc rzucić wyzwanie bogom i skłonić ich, aby
obdarzyli go na tyle wielką mocą, by mógł pomścić swą wymordowaną rodzinę.
Teraz Kurt znalazł się w królestwie pół-światów, widmowej domenie nieustannie
zmieniających się rzeczywistości. Odległość zmieniała się, zakrzywiała. Od czasu do czasu
dostrzegał w oddali jakąś budowlę, jednak do żadnej nie zdołał się przybliżyć. Kształty
zauważane kątem oka sprawiały, że odwracał głowę, lecz tam nic już nie było. Sam grunt pod
jego stopami także się zmieniał, w jednej chwili była to ośnieżona tundra, w następnej grząskie
bagno albo sypki piasek. Na niebie pojawiały się kształty przypominające wiszące w powietrzu
zamczyska, uśmiechnięte twarze i czaszki, z których oczodołów lała się krew. Nigdy nie były
w pełni wyraźne, a gdy próbował skupić wzrok ma którymś z nich, ten zaraz znikał, a obok
pojawiały się nowe. Widział jakieś postacie w oddali, lecz nie napotkał ani żywej duszy.
Natknęli się na wielką twierdzę z kości i lodu i usłyszeli dochodzący ze środka dźwięk
dzwonu. Nie było tu bram, okien ani żadnej żywej istoty, którą mogliby ujrzeć. Gdy tylko ją
minęli i obejrzeli się wstecz, zniknęła.
Magiczne wiatry przynosiły ze sobą głosy obcych istot i dziwne dźwięki. Kurt często miał
wrażenie, że to jego serce łomocze się w piersi, lecz w istocie dźwięk ten był odległym
dudnieniem bębnów. Gdy szli, wokół nich rozbrzmiewało echo widmowych kroków i sylwetki
upiornych legionów maszerujących tuż obok. Zniekształcone postacie mijały ich, dźwigając
sztandary obwieszone czaszkami. Szły przy wtórze dźwięków spiżowych rogów, lecz gdy ktoś
próbował ich dotknąć, okazywały się niematerialne i rozpływały się w nicość.
Rechotliwy śmiech od dłuższego czasu nie dawał Kurtowi spokoju, podobnie jak
niecichnące ani na chwilę szepty, na wpół słyszalne słowa, w większości bez znaczenia, choć
od czasu do czasu wychwytywał swoje własne imię. Gdzieś w górze rozlegał się trzepot
błoniastych skrzydeł, a wówczas przystawali, dobywając mieczy i przepatrywali posępne
niebo w poszukiwaniu nieznanej, groźnej bestii.
Powoli, lecz nieubłaganie tchnienie bogów zaczęło wywierać na nich wpływ. Skóra
Bjordrina popękała i odpadała płatami, ukazując znajdujące się pod nią srebrne łuski. Gird z
ledwością niósł sztandar Kurta, jego palce u obu dłoni połączyły się w pokryte ciemną skórą
toporne szpony, barki obwisły, na plecach pojawił się garb, a kręgosłup wydłużył się,
przeradzając się w giętki ogon. Każde nowe odkrycie było uważane za dar od bogów; jawny
dowód, że Potęgi Północy zwróciły na nich uwagę.
Kiedy pancerz Undara pękł, rozsadzony przez wężolaste mięśnie, przystanęli i
podziękowali bogom za ich moc. Modlitwie przewodził szaman, mamroczący coś w języku,
którego nikt prócz niego nie rozumiał. Orst, który był już wcześniej na tych terenach,
potwornie cierpiał. Blask w jego oczach przygasł, a zachowanie nie zdradzało jakiejkolwiek
inteligencji. Z jego porośniętego sierścią ciała wyłoniły się długie, ostre wyrostki kostne, szyja
wydłużyła się, na czole zaś pojawiła się kolejna para oczu, jasnoniebieskich, dziwacznych,
pozbawionych źrenic.
Kurt zawzięcie opierał się tchnieniu przemian, choć czuł na sobie jego wpływ,
rozszarpujący i rozdzierający, a następnie łączący i przekształcający zarówno ciało i kości.
Stwierdził, że jeżeli mocno się skupi, wykorzystując siłę woli przeciwko mocom
zniekształcającym jego ciało, może kontrolować przebieg mutacji, a nawet nim sterować. Nie
nauczył się tej sztuczki, zanim z jego czaszki nie wyrósł długi zakrzywiony róg, wyglądający
jak z marmuru. Wypadły mu wszystkie włosy, a na czaszce pojawiły się niewielkie wyrostki
przypominające kłykcie. Pod skórą na plecach coś stale wiło się i przesuwało, a jego ciało
zdawało się falować, bombardowane nieustannie strumieniami magicznej energii.
Jakob cierpiał chyba najbardziej; jedna jego dłoń przyrosła do kostura, który niósł, palce
wtopiły się w drewno, a z ramienia i barku szamana wyrosły liściaste, gruzłowate konary.
Stracił jedno oko, które pokryło się bliznowatą masą pulsującego ciała, bijącego jak drugie
serce. Drugie zmieniło się w gałkę z czystego złota, choć twierdził, że z jego pomocą widzi
doskonale. Zęby wysunęły się z krwawiących dziąseł, orząc głębokie bruzdy w ciele. Nie
sposób stwierdzić, kiedy to nastąpiło, ale w którymś momencie kamienie runiczne, które nosił
przy pasku zespoliły się z jego ciałem, siedem połyskujących kamieni wielkości pięści. W ich
wnętrzu wirowały gwiazdy, a gdy Kurt w nie wejrzał, wydawało mu się, że widzi odległe
krainy, miasta Imperium, lśniące kopuły Arabii, mroczne dżungle krain Południa.
W miarę jak zmierzali coraz dalej na Północ, Kraina Chaosu wywierała coraz silniejszy
wpływ na ich ciała i umysły. Bogowie wiedzą, jak długo wędrowali, napotykając i walcząc z
innymi plemionami, jedni wojownicy ginęli, inni dołączali do ich grupy, lecz Kurt nie znał ich
ani o nich nie dbał. Egzystencja, gdyż nie było tu mowy o prawdziwym życiu, nie czuło się
głodu, pragnienia ani nie sypiało, stała się jedną, nie mającą końca, bitwą. Byłą to walka z
wyzwaniami bogów, którzy swą mocą próbowali zawrócić go z drogi. To była walka z innymi
czempionami, na wpół zapomnianymi mężczyznami w futrzanych pancerzach, o zwierzęcych
pyskach i z wijącymi się mackami, którzy jeden po drugim padali pod ciosami ognistego
miecza Kurta. Teraz za każdym razem, gdy używał swej mocy, z klingi buchał ogień, a ziemia
pod jego stopami zmieniała się w wypalony grunt.
Wciąż słychać było głosy naigrywające się i drażniące go, ponaglające do dalszego marszu,
szepczące w jego głowie, zasypujące go groźbami i obietnicami i w końcu nie wiedział już czy
to jego myśli czy głosy należące do innych. Niekiedy mówiły mu cudowne rzeczy, wywołując
obrazy srebrzystych strumieni płynących przez ostępy gęstej, zielonej puszczy. Kiedy indziej
opowiadały o koszmarnych miejscach, gdzie za murami ze spalonych ciał więziono mężczyzn
w dołach pełnych węży o dwóch ogonach.
Sny na jawie pojawiały się nieprzerwanie, Kurt zaś często maszerował teraz z zamkniętymi
oczami, próbując zagłuszyć głosy i nie patrząc na to, co go otaczało. Kiedy je otwierał,
okazywało się, że przechodził właśnie przez miasto, schodził po kamienistym zboczu albo
brnął przez potoki spływające krwią. Z okolicznych skał wyłaniały się wykrzywione
cierpieniem, jęczące twarze, a obok niego pojawiały się kłapiące szczękami, najeżone ostrymi
kłami drapieżne pyski.
Niekiedy znów był dzieckiem, w wilgotnej czerwieni łona, słuchając bicia serca matki albo
kilkuletnim brzdącem baraszkującym w ogrodach rezydencji ojca. Wielokrotnie wydawało mu
się, że śpi i budził się z bijącym ciężko sercem, nękany wizjami ojca, matki i siostry palonych
żywcem na stosie. Te wspomnienia ożywiały w nim pasję. Kurt maszerował dalej i choć stale
balansował na granicy szaleństwa, wciąż jej nie przekraczał. Niebawem widział już tylko jedno
– van Diesla i trzy płonące postacie, które krzyczały do niego widmowymi głosami, błagając,
by ich pomścił. Gniew narastał wraz ze wspomnieniami, a potem przerodził się on w lodowatą
nienawiść. Ogień i śmierć pochłoną Imperium, tak jak Imperium za sprawą ognia i śmierci
pochłonęło życie Kurta. Ogień pochłonął jego biologiczną rodzinę, a potem także żonę i
dziecko. Teraz to on sprowadzi ogień bogów na południe i obróci Imperium w popioły, a jego
przywódcy udławią się dymem.
Ta obietnica uradowała bogów i czuł na sobie ich aprobatę w formie fal złocistej energii
przydającej mu siły, wzmacniającej i utwardzającej ciało, budującej go i wspomagającej. Ta
energia wskazywała mu drogę do tego stopnia, że miał ochotę zerwać się do biegu i jak
najszybciej dotrzeć do celu, choć w tej krainie odległość i czas nie były pojęciami łatwymi do
zidentyfikowania.
Prawie ze sobą nie rozmawiali, każdy z mężczyzn podążał swoją własną ścieżką i stawiał
czoła własnym wyzwaniom. Bayor dawno temu zniknął bez śladu, choć Kurt podejrzewał, że
jego zmasakrowane, zniekształcone ciało żyło gdzieś tam, w tyle za nimi wraz z innymi
nieszczęśnikami, którzy poddali się tchnieniu bogów. I właśnie wtedy z pewnym zdumieniem
Kurt usłyszał głoś, który nie rozlegał się w jego głowie. Pierwszy
ludzki głos, jaki usłyszał przez cały dzień albo nawet od stu dni, nie miał co do tego
pewności. Rozglądając się dokoła, jak przez mgłę spostrzegł Vlamdira. Pancerz niskiego
wojownika wtopił się w jego skórę, tworząc zmieniającą się metalową warstwę mięśni i
ścięgien poprzetykanych nitami i obwieszoną łańcuchami, które zawsze nosił. Jego twarz była
prawie nie do poznania, skóra zeszła z niej wielkimi płatami i zwieszała się wokół szyi,
odsłaniając ścięgna, tłuszcz i cienkie, niebieskawe żyłki przecinające jego tkanki niczym
labirynt, gałki oczne niemal wychodziły mu z orbit.
– Mówiłeś coś? – spytał Kurt, zaskoczony dźwiękiem własnego głosu. Przez chwilę musiał
się zastanowić, czy faktycznie się odezwał, czy może tylko mu się wydawało?
– Jesteśmy ścigani – rzekł Vlamdir, wskazując na prawo i lewo. Obok gromady
wojowników widać było pędzące zwierzęce kształty, mroczne cienie przypominające psy,
które to pojawiały się, to znikały wśród cieni. Przesłaniały je poskręcane, gruzłowate drzewa i
głazy, których tam w ogóle nie było. Przez chwilę im towarzyszyły, to zbliżając się, to
oddalając od grupy. Czasem w oddali widać było szybkie, drobne, czerwonawe kształty. Kiedy
indziej ogary szły za ich grupą, a Kurt raz po raz oglądał się przez ramię, przekonany że słyszy
głośne ziajanie albo odległy skowyt. Bywało, że przewodziły całej grupie, a Kurt natykał się na
płytkie ślady łap większych niż ludzka ręka, które znikały, kiedy pochylał się, by się im
przyjrzeć. W powietrzu unosiła się ciężka woń krwi.
– Co to takiego? – Kurt zwrócił się do Vlamdira, być może zaraz po tym, jak odezwał się do
niego Kurgan, choć Kurt miał wrażenie, że minęło kilka dni, odkąd po raz pierwszy spostrzegli
swych prześladowców.
– To krwawe ogary łowcy Khargi – odrzekł Vlamdir.
– Kiedy raz zwietrzą trop swej ofiar, odnajdą ją wszędzie, nie ukryje się przed nimi za
morzami, za górami, nawet na krańcu świata.
– Czemu nie atakują? – zapytał Kurt, zerkając w lewo i w prawo, gdy kątem oka dostrzegł
jakieś poruszenie.
– Nie wiem – przyznał Vlamdir. – Może szukają tylko jednego z nas i czekają aż zacznie
odstawać od grupy, dajmy na to, kiedy zostanie choć trochę w tyle.
Szli dalej w milczeniu, gdy nagle padł na nich wielki cień. Przed nimi na niebie wisiała
ogromna skała w kształcie czaszki, na jej szczycie, niczym szponiasta korona pod
niemożliwym kątem, wznosiła się strzelista wieża. Stada skrzydlastych istot, z tej odległości
przypominających maleńkie punkciki, wypłynęły od strony bram i blanek, krążąc w górze jak
sępy. Kurt zamrugał i obraz zniknął, pozostał po nim przez chwilę tylko rozmyty powidok.
Zwierzęcy skowyt rozdarł powietrze i wszyscy się zatrzymali, rozglądając się we wszystkie
strony. Skowyt powtórzył się, dochodząc zewsząd i znikąd równocześnie, a w chwilę później
otoczyło ich osiem ogarów krążących niespokojnie na przemian ujadających i węszących tuż
przy ziemi. Każdy z psów był wielkości wierzchowca, pozbawiony sierści, jeżeli nie licząc
gęstej, czarnej grzywy. Ich skóra była błoniasta i karmazynowa, tuż pod nią falowały silne
mięśnie. Łby miały długie, szczęki pełne długich jak sztylety, trójkątnych kłów. Ich białe
ślepia płonęły wewnętrznym ogniem, na szyjach zaś ogary miały grube mosiężne obroże
nabijane kolcami. Ogony, jak u węża, ze świstem przecinały powietrze. Ogary warczały i
kłapały zębiskami, podczas gdy wojownicy zwarli szyk i dobyli broni.
Ogary zaczęły zbliżać się do nich, odciski ich łap przez moment płonęły na ziemi,
pozostawiając trop stopionego śniegu i wypalonej trawy. Powietrze wokoło nich skrzyło się,
pozwalając wejrzeć do demonicznego świata, skąd przybyły – było tam mnóstwo wirujących
barw i cieni, łączących się ze sobą i tworzących ledwie rozpoznawalne kształty, twarzy
formujących się z magicznej mgły i obrazów ludzi rozpaczliwie walczących o życie.
Bestie krążyły ostrożnie, zbliżając się do nich coraz bardziej. Kurt poprawił uchwyt na
rękojeści miecza i zdał sobie sprawę, jak bardzo miał spocone dłonie. Bjordrin po lewej splunął
i wymamrotał coś pod nosem. Usłyszał przyspieszony oddech Orsta znajdującego się na prawo
od niego.
Jeden z ogarów zatrzymał się dokładnie na wprost Kurta. Inne dołączyły do niego, krążąc w
odległości zaledwie kilku stóp, ich puste oczy wpatrywały się w gromadę wojowników. Kiedy
wszystkie osiem ustawiły się w jednej linii, uniosły łby i zawyły; ten ogłuszający dźwięk
rozległ się tak w ich uszach, jak i wewnątrz czaszek. Upiorny dźwięk rozbrzmiewał echem,
przy wtórze odgłosów przywodzących na myśl przedśmiertelne rzężenie, okrzyki strachu i
cierpienia, zgrzyt kling ostrzonych na kamieniach, szczęk metalu o metal i trzask płomieni. To
był skowyt walki i śmierci.
Ogary ucichły jeden po drugim i przywarowały patrząc na Kurta. Zapadła cisza
przeszywana jedynie ciężkim ziajaniem ogarów i dziwne szepty mężczyzn znajdujących się za
Kurtem. Był świadomy bicia własnego serca i dziwnego podwójnego odgłosu czegoś, co
obijało się o jego żebra z nienaturalną szybkością i siłą.
Kurt postąpił naprzód z gorejącym mieczem w dłoni, a psy po prostu czekały. Powoli, krok
po kroku Kurt zbliżył się do nich, wsunął miecz do pochwy i wyciągnął rękę. Słyszał, jak ogary
węszą, ich nozdrza rozszerzały się w regularnym rytmie. W końcu zatrzymały się przed nim
tak blisko, że mógłby dotknąć pyska tego, który znajdował się najbliżej. Usłyszał pełen ulgi
śmiech wojownika, ale prawie nie zwrócił na to uwagi. W ślepiach ogarów dostrzegł swoje
odbicie w monochromatycznej, krwistej czerwieni.
Odwracając się na północ, Kurt znowu zaczął iść, tym razem z obu stron towarzyszyły mu
ogary cztery po lewej, cztery po prawej stronie. Teraz był już pewien, że bogowie życzyli mu
powodzenia. Wędrowali coraz dalej na Północ, stale pod wiatr, chłostani bezlitośnie przez
energię mocy wypływającą z Bramy Bogów. Im bardziej się do niej zbliżali, tym dziwniejsze
stawały się te tereny. Zniekształcone, poskręcane istoty to pojawiały się wkoło nich, to znikały,
drażniąc się z nimi ironicznym chichotem i nawołując, aby zawrócili. Pojawiały się przed nimi
posępne zjawy, błagając, by zostali i kusząc ich wszelkimi możliwymi uciechami ciała i ducha.
Po długim marszu wspięli się na górski szczyt, by spojrzeć na rozciągającą się za nimi krainę i
ujrzeli istne morze falujących mgieł, wijących się wkoło ich stóp i ukazujących przez mgnienie
oka widoki odległych czasów i miejsc.
Kurt zobaczył swoją matkę jako młodą kobietę, adorowaną przez jego ojca w gaju, przy ich
rodzinnej rezydencji. Był świadkiem narodzin swojej siostry i widział, jak ojciec nerwowo
krąży po korytarzach domu. Widział obcych w długich szatach i z płonącymi wokół nich
trociczkami, w tle zaś słychać było dźwięk gongu.
Kiedy tak przemierzali strumień nierzeczywistości, nad nimi zebrały się chmury, skłębiona
masa barw, które stapiały się ze sobą, a wokół nich na srebrzysto-złotych skrzydłach unosiły
się widmowe kształty. Grunt drżał pod ich stopami, co sprawiało, że wciąż się przewracali,
jakby pod ziemią przesuwały się jakieś gigantyczne istoty; wokół nich pojawiały się wieże z
metalu i kości wznoszące się ku niebu i rozpływające się w nicość. Niebiosa rozdzierane były
przez potężne wylądowania energii, na ziemię zaś spływały zeń strugi krwi i nieczystości,
pokrywając wędrowców patyną posoki.
Maszerowali przez tę domenę obłędu i koszmaru, Kurt wciąż podążał na czele, w
towarzystwie swych wiernych ogarów. Poddawali się przemianie jeden po drugim, jedni
rozpływali się we mgle przyciągani migoczącymi światłami, inni padali na ziemię, a ich ciała
zmieniały się w bezkształtną masę, przenikaną przez niekontrolowane energie, deformowaną i
kształtowaną na nowo w osobliwe formy, niemożliwe do rozpoznania układy trzepoczących
kończyn, otwartych rozpaczliwie ust i otworów, z których buchała para.
Kurt słyszał dziecięce wierszyki nucone przez drwiące złe głosy. Prosiły go, by przyszedł i
pobawił się z nimi, na wpół widoczne cienie płożyły się u jego stóp. Demoniczne ogary
warczały i kłapały zębami, atakując te stworzenia, przeganiały je, po czym wracały do swego
pana. Przebili się przez puszczę, gdzie szponiaste konary próbowały ich chwytać, gdzie
korzenie oplątywały ich nogi i usiłowały wciągać w pułapkę lotnych piasków. Czteroskrzydłe
ptaki spływały z wierzchołków drzew, gdzie przesiadywały w gniazdach ze złotych gałęzi, by
atakować twarze i ręce wędrowców, rozpaczliwie wymachujących mieczami, by odpędzić
stada napastników.
Burzę rozpoczął grzmot, którego echem był głęboki śmiech, przy wtórze zielonych i
fioletowych błyskawic, które pozostawiały po sobie białe powidoki. Omiótł ich gorący wicher,
cyklon mocy atakujący ich ciała i rozrywający zmutowaną skórę. Mężczyźni upadali,
przewracani przez demony podróżujące na tych powietrznych prądach, ich szponiaste łapy
chwytały oręż i tarcze, a długie ogony chłostały nogi i ramiona wojowników.
Jakob dostrzegł na wprost nich, nieopodal ośrodek wiru, a Kurt ruszył w tę stronę z rękami
opuszczonymi wzdłuż boków. Huragan mocy otoczył wybrańca i bestie, które mu
towarzyszyły i po chwili przesłonił go zupełnie.
Szaman poczuł, że coś jest nie tak i to bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Złotym okiem
spostrzegł wielką ziejącą wyrwę w niebie i ziemi, szczelinę w materii wszechrzeczy, a Kurt
wszedł w nią bez wahania. Z głośnym okrzykiem Jakob rzucił się naprzód. Ale było już za
późno. Gdy wiatr ucichł, mistyczne tornado ustało i szczelina w materii rzeczywistości
zamknęła się. Ogary wciąż tam stały, w kompletnym bezruchu, wpatrując się w miejsce, gdzie
przed chwilą znajdował się Kurt. Zaczęły powarkiwać jeden na drugiego, po czym odwróciły
się i pognały w dal. Jakob przystanął wstrząśnięty do głębi.
Kurt zniknął.
Kurt nie widział, nie słyszał ani nie czuł, jego ciało zalewała moc i doznania, które
przepełniały jego zmysły. Umysł Kurta wypełniały niewysłowione cierpienia, teraz słyszał
głosy o wiele wyraźniej, zadawały mu pytania, powątpiewały.
NADAL JĄ KOCHASZ.
– Nie – warknął przez zęby Kurt. – Ona wymordowała moją rodzinę.
NIE JESTEŚ DOŚĆ SILNY.
– Udowodnię, że się mylisz. Jestem dostatecznie silny!
CZEMU WCIĄŻ CI NA NIEJ ZALEŻY?
– Nie zależy mi na niej. Zabiję ją i spustoszę kraj, który ona tak kocha.
ZABIŁEŚ SWEGO OJCA.
– To łowca czarownic zabił mego ojca, a on już nie żyje. Zburzę świątynię jego boga i spalę
fałszywych proroków, którzy go wysłali.
OPUŚCIŁEŚ SWEGO SYNA
– Mój syn został zamordowany!
JESTEŚ ŚMIERTELNY I SŁABY.
– Stanę się nieśmiertelny, a z woli bogów przyniosę zagładę tym, którzy spróbują stawić im
czoła.
BOGOWIE NIE DBAJĄ O CIEBIE.
– To dla nich typowe.
POŻREMY TWOJĄ DUSZĘ.
– Moja dusza nie należy do was, poprzysiągłem ją bogom poprzez ogień i krew. Bogowie
nie zrezygnują z takiej nagrody.
TWOI WROGOWIE SĄ POTĘŻNI, POKONAJĄ CIĘ.
– Chwała nie leży w zwycięstwie, lecz w walce. Będę walczył dla bogów i jeżeli dadzą mi
zwycięstwo, będę prawdziwie błogosławiony.
NIE JESTEŚ WILKIEM, LECZ SZCZENIĘCIEM Z POŁUDNIA, NIE MA TU MIEJSCA
DLA CIEBIE.
– Wszyscy należymy do bogów, niezależnie gdzie przyszliśmy na świat. Bogowie
poprowadzili mnie, a ja odpłacę im za to moim życiem.
ŚMIESZ KWESTIONOWAĆ WOLĘ BOGÓW
– Sprawię, że mnie ujrzą! Stanę przed nimi i opowiem się przed nimi.
JESTEŚ SAM.
– Kurt nie odpowiedział; nagle uświadomił sobie, że głosy ucichły. Nie było przy nim
ogarów i nagła cisza go zaskoczyła. Gdy się odwrócił, stwierdził, że faktycznie jest sam, jego
oddział gdzieś zniknął. Burza minęła i stał teraz na zielonej trawie. Wokół niego mgła
zawirowała i rozpłynęła się, ukazując wielki dom w stylu wschodniego Imperium z
kwadratowymi wieżyczkami zdobiącymi wielospadziste dachy i dwoma masywnymi
kominami na przeciwległych krańcach rezydencji. Obraz zamigotał przez moment, po czym
nabrał wyrazistości.
Gdy Kurt tak patrzył, ubrana w żółtą suknię kobieta o bladej cerze otworzyła szerokie
odrzwia wiodące do sali balowej. To była jego matka śpiewająca przecudnym głosem, którego
nie słyszał już od tylu lat. Wrócił do rezydencji ojca, która została spalona do fundamentów
przed wieloma laty. W innym życiu. Kurt omal nie zemdlał, uświadomiwszy sobie, gdzie się
znalazł.
Wrócił do domu.

Rozdział 7

Nieoczekiwane powitanie
Wolfenburg,
wczesna wiosna 1712
Szczyty Gór Środkowych ukryte były wśród nisko wiszących czarnych chmur
zwiastujących wiosenną burzę. Magnus Simeon patrzył na nie z niesmakiem oscylującym na
pograniczu nienawiści. Nie cierpiał deszczu, a pochmurnej pogody jeszcze bardziej. Może to
dlatego, że długie lata spędził na ciasnym stryszku w domu swego starego mistrza, gdzie
nocami było wilgotno i zimno. Za dnia czuło się woń pleśni i trudno było skupić się na
prastarych tekstach. Chmury przesłaniały gwiazdy, a dla kogoś, kto zarabiał na życie jako
astrolog, chmury stanowiły niepożądaną przeszkodą. Pamiętał doskonale słowa starego
mistrza wypowiedziane, gdy Magnus siedział nad jedną z otwartych ksiąg, wpatrując się w
osobliwe figury i tajemnicze symbole.
– Masz talent, którego inni będą się obawiać – rzekł siwowłosy nauczyciel. – Dostrzegłem
to w tobie, ale musisz dopilnować, by nikt inny nie zdołał cię przejrzeć.
– A to czemu, mistrzu? – zapytał młody Magnus.
– Ludzie lękają się tego, czego nie rozumieją i czego sami nie widzą – wyjaśnił mistrz. –
Będą nazywać cię czarownikiem, czarnoksiężnikiem i spróbują cię zabić. Musisz maskować
swoje talenty, ukryć je za astrolabium i kompasem. Tuszuj swe umiejętności używając
moździerza, tłuczka, alembiku i soczewek. Ludzie wierzą w astrologię. Wierzą w alchemię.
Ale boją się magii.
I teraz, w dwadzieścia lat później, Magnus pracował jako astrolog hrabiego Vapolda z
Ostermarku zamieszkując w wieży pełnej ksiąg, teleskopów i map. Oczywiście prawdziwe
teksty ukryte były w sekretnych szufladach, pod kobiercami i za fałszywymi referencjami
mówiącymi o jego umiejętnościach. Rozległo się pukanie do drzwi, wyrywając go z
zamyślenia, zerwał się wiatr i ulewa zbliżała się nieuchronnie. Rozejrzał się po pokoju,
instynktownie wypatrując wszystkiego, co mogło tu nie pasować lub zdradzać jego prawdziwą
naturę. Jak zawsze nie dostrzegł niczego podejrzanego.
– Wejdź, panie – rzekł Magnes, odwracając się do okna.
Mężczyzna, który wszedł do komnaty, był wysoki i szczupły,
ciemne włosy i orli nos przydawały mu groźnego, złowieszczego wyglądu. Miał wysokie
czoło, łukowate brwi i oblicze podkreślone przez długie włosy odgarnięte do tyłu i
przytrzymywane srebrnymi spinkami.
– Posłałeś po mnie – rzekł hrabia Vapold, zamykając za sobą drzwi.
– Ona zjawi się już niebawem, panie – powiedział Magnus, odwracając się i splatając
ramiona na piersiach. – Najdalej w ciągu godziny.
– Ha! – rzekł Vapold, machając ręką jakby od niechcenia.
– Twoje mapy i odczyty nie są na tyle dokładne, by określić konkretną godzinę przybycia.
– Masz rację, panie – przyznał Magnus. Odwrócił się bokiem do okna i wskazał ręką –
Jakkolwiek umyślny mknie teraz od zachodu ulicami miasta i jeżeli się nie mylę, przynosi
wieści, że widziano ją zbliżającą się do miasta.
– A więc to dlatego nalegałeś, by zamieszkać w najwyższej części mego zamku, czyż nie? –
mruknął z krzywym uśmieszkiem Vapold.
– Aby móc szpiegować, kto przybywa, a kto opuszcza miasto?
– Oczywiście, panie – przyznał z uśmiechem Magnus – Człek może przez całe życie
spoglądać w niebo i nie dowiedzieć się niczego, a niekiedy godzina obserwacji tego, co dzieje
się na ulicach, daje wiedzę bezcenną.
– Czy zawsze musisz być taki pompatyczny, Magnusie? – spytał Vapold, jakby od
niechcenia, sięgając po jedną z zakorkowanych butelek stojących na biurku i potrząsając nią.
Ze zdumieniem unosząc brwi patrzył, jak płyn wewnątrz naczynia zmienia kolor z zielonego
na niebieski.
– To zawodowa konieczność, panie – zaśmiał się Magnus. Szczerze lubił hrabiego, który w
ciągu pięciu lat, odkąd dla niego pracował, wykazywał się w jednakowym stopniu bystrością
umysłu i ostrożnością zarazem. – Każdy głupiec wszak umie wypowiadać się wprost,
natomiast nadanie słowom odpowiedniego wyrazu i głębi, to prawdziwa sztuka. Vapold
zaśmiał się, odstawił butelkę na biurko i schylił się, by pozbierać porozrzucane pergaminowe
stronice. Podniósł jedną z nich, aby lepiej się jej przyjrzeć.
– Zwlekasz, mój panie – rzekł Magnus i podszedł, wyciągając rękę po pergamin – To
cecha, którą zauważam zwykle u tych, co nie lubią dotrzymywać terminu spotkań i lubią, by
ich goście czekali. Czemu jesteś zdenerwowany?
– Dziewczyna, Magnusie! Dziewczyna! – odparł hrabia, podając mu kartkę. – Odkąd
powiedziałeś mi o niej trzy miesiące temu, nie mogę się uspokoić. Czy naprawdę jest taka, jak
0 niej mówisz ty i wszyscy moi agenci?
– Wkrótce się okaże, panie – odparł po namyśle Magnus. W głębi serca sam nie miał co do
tego pewności. Wyjrzał przez okno, gdy dobiegł go okrzyk od strony zamkowej bramy.
– Uspokój nerwy panie, wiedz, że będę przy tobie, podobnie jak Ojciec Lasu i kontyngent
twej straży. Powinieneś iść
1 przygotować się, posłaniec wkrótce się zjawi.
– Tak, oczywiście – przyznał Vapold, a mimo to zawahał się jeszcze przez chwilę.
Wreszcie skinąwszy głową, odwrócił się i ruszył ku drzwiom. Dotknął mosiężnej klamki i
znów znieruchomiał. – Zwą ją wizjonerką.
– To ze wszech miar słuszne dla niej miano – rzekł Magnus. – Spotkamy się niebawem w
komnacie audiencyjnej.
Vapold bez słowa otworzył drzwi, wyszedł i delikatnie zamknął je za sobą. Magnus
odczekał jeszcze chwilę, by upewnić się, że hrabia nie wróci. Następnie zgarnął spory plik
papierów z jednego z biurek i przełożył je na drugie. Przesuwając dłonią po drewnianych
słojach, odnalazł szczelinę, której szukał i wsunął do środka paznokieć. Przy wtórze cichego
trzasku sekretny zamek został odblokowany i tajna szuflada, ukryta wewnątrz biurka,
wysunęła się bezgłośnie na dobrze naoliwionych prowadnicach. Wewnątrz znajdował się
wizerunek dziewczyny sporządzony przez samego Magnusa, kiedy był pogrążony w głębokim
transie. Hrabia pytał, czy ta dziewka była taka, jak o niej mówiono. Potwierdzono już
informacje, że nosiła pradawny miecz Marbada, a rozliczne raporty z ostatnich lat potwierdziły
jej dziwne zachowania i niezłomną wiarę w Sigmara. Co istotniejsze, Magnus w trakcie swej
podróży poza ciałem sam widział ją wędrującą wśród odległych śniegów. Owszem, może i
została naznaczona przez bogów, ale Magnusa interesowało bardziej, co mogła powiedzieć mu
na temat magii, jaką parali się najeźdźcy z Północy.
Wolfenburg wznosił się na rozległym wzgórzu, przyćmiewanym jednak przez majaczące w
oddali strzeliste Góry Środkowe. Pod murami miasta znajdowało się spore skupisko prostych
chat. Jak dziecko wspinające się po maminej spódnicy tandetne chałupy piętrzyły się jedna
przy drugiej, ku górującym nad nimi blankom.
Co sto jardów na murach znajdowały się kanciaste wieżyczki z głęboko wyciętymi
otworami strzelniczymi, z których jak nierówne zęby wystawały lufy armat. Blanki były
chronione przez specjalne płyty pokryte dachówkami, a ceglane występy wsparte na
masywnych krokwiach osłaniały budynki poniżej, w podłogach widniały otwory, przez które
obrońcy mogli wylewać wrzący olej, wapno lub zasypywać atakujących strzałami.
Dalej widać było bastion, twierdzę samego hrabiego. Usytuowany na samym szczycie
wzgórza, z murami pomalowanymi na czarno bastion rzucał cień na całą okolicę. Białe flagi z
czarnymi orłami, każda wielkości domu, trzepotały na ośmiu masywnych słupach, nad
wszystkim zaś górował wznoszący się ponad wieżą centralną sztandar z osobistym herbem
hrabiego.
Zachodnia brama była po obu stronach chroniona ogromnymi barbakanami, dwakroć
wyższymi od samych murów. Masywnej dębowej bramy broniła kompania żołnierzy, stu ludzi
zbrojnych we włócznie i tarcze, rozstawionych wzdłuż drogi prowadzącej do okazałej
wartowni.
Ursula czuła na sobie ich spojrzenia, gdy ona, Ruprecht i Johannes weszli do środka,
mijając zaprzęgi, powozy i kuce objuczone belami sukna. Żadne z nich się nie odezwało, gdy
znaleźli się w cieniu wartowni. Ursula nie mówiła, co zamierza uczynić, kiedy dotrą na
miejsce, a Johannes i Ruprecht nie pytali, bo w tym przypadku niewiedza była swego rodzaju
wybawieniem. Przeszli przez wartownię, minęli cztery pary ciężkich, żelaznych opuszczanych
krat i znaleźli się na głównej ulicy, która wiła się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Kiedy
przebili się przez poranny tłum, nie zważając na wołania handlarzy i żebraków, Ruprecht
zwrócił uwagę na nader wyrazisty układ miasta. Żadna z ulic nie przechodziła z jednego kręgu
spirali do następnego, co oznaczało, że potencjalni napastnicy musieliby przebijać się przez
budynki albo pokonywać całą trasę wzdłuż ulicy. Droga była brukowana, z ceglanymi
rynsztokami po obu stronach, budynki jedno lub dwupiętrowe, ceglane u dołu i z drewnianymi
piętrami, o wielospadzistych dachach pokrytych czarnymi i białymi gontami. Kramy przy
ulicy oferowały najróżniejsze towary, od zwykłych koszy po zwierzęta.
Ruprecht z uwagą obserwował Ursulę. Patrzyła przed siebie, nie zwracając uwagi na
nawoływania kramarzy. Ruprecht miał świadomość, jak patrzyli na nich inni ludzie znajdujący
się na ulicy. Słyszał szepty rozmów i zauważył, że parę osób dziwnie gapiło się na jego
sztuczną rękę. Zapomniał już, jak osobliwie wyglądali – kobieta w stroju wojownika i brodaty
olbrzym z żelazną ręką i młotem bojowym. W ostatnich latach spędzali tak mało czasu w
miastach Imperium, że nie zwracał uwagi na ich niezwykły wygląd. Ignorował ciekawskie
spojrzenia tłumu, ale zaniepokoił się, gdy odwróciwszy się do Johannesa, spostrzegł niewielki
oddział żołnierzy zmierzający w ich stronę. Skupił się na nich, a Johannes odwrócił się przez
ramię i uniósł brwi w pytającym geście.
– Może to nic takiego – rzekł Johannes. – Może to straż cytadeli.
– Ostrożności nigdy za wiele – odparł Ruprecht. – Jesteśmy daleko od Marienburga, ale nie
aż tak daleko od Badenhofu. Kto wie, jakie opowieści krążą w tych stronach?
Przyspieszyli kroku, by zrównać się z Ursulą; tłum znacznie się przerzedził, a w połowie
długości ulicy nie było już klientów, a jedynie zwykłe domy mieszkalne i siedziby gildii.
– Żołnierze idą za nami – rzekł Johannes, kładąc rękę na ramieniu Ursuli.
– Wiem – odrzekła. – Ruszyli za nami, kiedy tylko przekroczyliśmy bramę. Sądziłam, że
zauważyliście już wcześniej.
– Może powinniśmy ukryć się gdzieś – zaproponował Ruprecht.
– A po co? – spytała Ursula, przenosząc na niego wzrok. Czyżbyśmy mieli się czego bać?
– Ostrożności nigdy nie za wiele – rzucił Ruprecht, wzruszając ramionami. – Nie wiem, co
zamierzasz, ale jestem pewien, że aresztowanie nie jest częścią twojego planu.
– Gdyby mieli nas aresztować, zrobiliby to już przy głównej bramie – odparła Ursula, a
Ruprecht musiał przyznać jej rację.
– Chyba zmierzamy tam, dokąd sobie tego życzą. Jestem pewna, że bacznie się nam
przyglądali, kiedy ich mijaliśmy.
– A dokąd właściwie idziemy? – spytał Johannes, oglądając się nerwowo przez ramię.
Żołnierze wciąż szli za nimi, zachowując tak zwaną bezpieczną odległość.
– Do twierdzy, rzecz jasna – odrzekła Ursula. – Gdzieżby indziej ?
***
Ani Johannes, ani Ursula nie usłyszeli, jak Ruprecht zmełł w ustach przekleństwo.
Magnus wygładził fałdy szaty i westchnął w duchu, że była w tak krzykliwych barwach.
Hrabia Vapold uparł się, że skoro ma mieć astrologa, musi on być odpowiednio przyodziany.
Magnus myślał o czymś prostym, surowym. Miast tego, ubrano go w coś w rodzaju
bezkształtnego worka ozdobionego symbolami gwiazd i księżyców, w żółto-niebieskich
kolorach. Wyglądam raczej jak dworski trefniś, skonstatował.
Vapold siedział na tronie skubiąc brzeg swego czarnego dubletu. Wyglądał wspaniale,
czarno-białe, cięte rękawy pasowały do jego ciemnych włosów i bladej cery, białe pończochy
przeszywane złotą nicią przydawały mu dostojnego wyglądu. Magnus postanowił dowiedzieć
się, kto szył stroje dla władcy i zwrócić się do niego z prośbą, aby raczył zadbać także o jego
ubiór.
Magnus stał po lewicy hrabiego, po prawicy zaś Ojciec Lasu Talbrin. Nawet on wyglądał
władczo i dostojnie, pomimo stroju, który nosił z uwagi na sprawowana funkcję. Jego zielona
szata misternie przetykana złotą nicią kończyła się nieco powyżej kolan i była ozdobiona
leśnymi wzorami. Były tu liście różnych rozmiarów i kształtów, jelenie i niedźwiedzie, na
ramionach zaś dostrzec można było wartkie, pełne ryb, potoki. Po kapłanie Taala widać było
wiek; biała, starannie przycięta, sięgająca do pasa broda nie ukrywała głębokich bruzd i
zmarszczek na jego twarzy. Magnus nigdy wcześniej o tym nie myślał, kiedy jednak teraz
patrzył na Ojca Lasu, ten skojarzył mu się z pniem drzewa, a jego pobrużdżone oblicze z korą
na pniach prastarych dębów. Kosmyki jego mocno przerzedzonych siwych włosów wymykały
się spod wieńca dębowych liści okalających jego głowę, a oczy przesłonięte kataraktą były
niemal całkiem białe.
W komnacie znalazło się także kilka innych osób. Hemden Keffel najwyższy rangą kapłan
Sigmara stał blisko drzwi rozmawiając z podskarbim, posępnym mężczyzną o kościstej
twarzy, nazwiskiem Engrim Stor. Kapitan Felsturm, dowódca straży stał z tyłu za tronem w
otoczeniu dwunastu swoich podkomendnych, których wypolerowane napierśniki lśniły w
promieniach słońca wpadających przez wysokie okna do komnaty audiencyjnej.
Magnus oparł się pokusie, by zabijać czas stukaniem nogą o podłogę albo nucąc pod nosem
jakąś melodyjkę. Upłynęło już kilka minut, odkąd zszedł ze szczytu wieży w ślad za
podekscytowanym paziem, który przyniósł mu wiadomość, że hrabia życzy sobie obecności
doradcy podczas audiencji. Odetchnął z ulgą, gdy rozległo się głośne pukanie do drzwi, a
Vapold posłał mu ostrzegawcze spojrzenie.
Drzwi otwarły się, a herold wszedł i pokłonił się nisko, nieomal muskając piórami przy
swojej czapce kamienne płyty posadzki. Po nim do sali weszła dziewczyna i Magnus skupił na
niej wzrok. Miała na sobie skórzane spodnie z nogawkami wetkniętymi za cholewki butów, a
także zasznurowany z przodu kaftan z owczej skóry. Włosy koloru roztopionego spiżu miała
zaczesane do tyłu i splecione w prosty warkocz. Gdy weszła, inne zmysły Magnusa
natychmiast się ożywiły – te, nad których wyostrzeniem pracował jego stary mistrz.
Przy pasie miała przytroczony miecz, Ulfshard – dzieło elfów. Nawet z końca sali Magnus
czuł energię jego mocy. Może przy sprzyjających okolicznościach miałby trochę czasu na
zbadanie tego miecza i odkrycie sekretów związanych z jego wykuciem. Dziewczyna szła
pewnym krokiem, patrząc na hrabiego. Nie tylko jej postawa zdradzała siłę. Magnus wyczuwał
otaczającą ją aurę mocy. Po części brała się ona z miecza, ale nie tylko, nadnaturalne zdolności
Magnusa podpowiadały mu, że chodzi o coś więcej.
Mistrz nauczył go, że magiczna energia przepływa w różnych kierunkach i że dzięki
uporczywym studiom, praktyk Sztuk Odwiecznych, jak nazywał magię, mógł rozróżniać jej
odmiany. Tę Magnus znał doskonale, czuł jej smak za każdym razem, kiedy Talbrin znajdował
się w tym samym pomieszczeniu co on. Nigdy jednak nie spotkał nikogo, kto emanowałby tak
silną aurą i gdy dziewczyna podeszła bliżej, musiał skoncentrować się, by skupić na niej
uwagę. Nawet w świątyni w świąteczny dzień nie doświadczał równie silnych doznań.
Ta dziewczyna roztaczała wokół siebie aurę czystej wiary. W ślad za nią do sali weszli inni,
lecz Magnus nie zwrócił na nich uwagi, dziewczyna pochłonęła go bez reszty. Nie słyszał słów
Vapolda, który oficjalnie powitał swoich gości. Dla kogoś takiego jak Magnus ta dziewczyna
była pociągająca nie tylko z uwagi na swe fizyczne przymioty i urodę. Kiedy przyklękła przed
hrabią na jedno kolano, zamiast złożyć mu dworski ukłon, Magnus podświadomie wychwycił
falę energii, która wypłynęła z dziewczyny. Ta moc niemal owładnęła Magnusem, który z
trudem stłumił drżenie całego swego ciała. Tak, pomyślał, ta dziewczyna jest dokładnie taka,
jak o niej mówią. Ale ma w sobie także wiele innych ukrytych atutów.
– Panie, staję przed tobą, gdyż mam do ciebie pewną prośbę – rzekła Ursula, podnosząc się
z klęczek i odruchowo dotykając dłonią połyskującego kamienia w gałce przy rękojeści
Ulfsharda.
– Z chęcią jej wysłucham – powiedział Vapold, wychylając się lekko do przodu, opierając
łokcie o kolano i podpierając podbródek na dłoni.
– Proszę, byś zebrał armię do wymarszu na północ, aby tam wydać wojnę barbarzyńcom –
oznajmiła Ursula.
Vapold nie odezwał się słowem, choć jego uśmiech wydawał się nieco bardziej sztuczny
niż przed chwilą. Ursula nie przejęła się tym, oczekiwała czegoś znacznie gorszego.
Najbardziej lękała się śmiechu i szyderstwa, na drugim miejscu zaś niedowierzania. Z szokiem
umiała sobie radzić. Harbia zamrugał i powoli się wyprostował.
– Armię, powiadasz? – rzekł zerkając na swego astrologa.
– Tak, panie – potwierdziła Ursula – Wierzę, że Imperium grozi wielkie niebezpieczeństwo
i błagam byś położył mu kres, organizując zbrojną wyprawę.
– Na północ? – spytał Magnus. – A niby czemu hrabia miałby zgodzić się na tak
nieroztropny krok? O jakim zagrożeniu mowa?
Ursula wzięła głęboki oddech i rozejrzała się po sali.
– Może zechcesz panie przynieść twym poddanym coś na przepłukanie gardeł i jakiś,
choćby nawet skromny posiłek – rzekła. – To trochę potrwa.
– To był twój plan? – spytał Ruprecht, krążąc w tę i z powrotem po anteszambrze, dokąd
ich zaprowadzono, podczas gdy hrabia odbywał naradę ze swymi doradcami. – Opowiedzieć
im wszystko?
– To ciekawa opowieść – rzekł Johannes, siadając na długiej, obitej aksamitem kanapie z
pucharem wina w dłoni.
Na zewnątrz dźwięki dzwonu oznajmiły późną godzinę. Ursula mówiła prawie przez cały
dzień, niemal bez przerwy i bez żadnych pytań. Opowiedziała o tym, jak poznała i pokochała
Kurta, nie pominęła też historii Kurta i Mariusa van Diesla. Opowiedziała o swoich wizjach i
marionetkowym procesie, któremu przewodził van Diesl. Słuchali ze zdumieniem, jak
opowiadała im o ataku szczuropodobnych mutantów i o pojawieniu się Kurta, który przybył w
ostatniej chwili. Bez wahania, bez cienia emocji zrelacjonowała ich ucieczkę na północ i
pierwsze oznaki spaczenia, jakie pojawiły się w Kurcie za sprawa pół-norskańczyka Jakoba.
Z takim spokojem jakby mówiła o pogodzie, Ursula przedstawiła rzeź Tungasku,
podpalanie domów i śmierć rycerzy Osterknechtu. Tylko gdy wspominała o Kurcie, jej głos
zaczynał lekko drżeć. Tak było, gdy opisywała jego przemianę w nadludzką istotę, sługę
mrocznych bogów. Zignorowała impulsywną reakcję hrabiego, gdy opowiadała o poważnych
ranach, które odnosił Kurt i które nie uczyniły mu żadnej szkody, a także o ostatnim spotkaniu
pomiędzy nim a łowcą czarownic, kiedy jego miecz buchnął płomieniem i ogień pochłonął van
Diesla, tak jak wcześniej całą zepsutą do cna rodzinę Kurta. Ruprecht zaczął kręcić się
nerwowo pod wpływem spojrzeń wielmożów, gdy Ursula mówiła, jak pomógł jej uciec przed
Kurtem i jak potem wspólnie wybrali się na południe do Marienburga.
Zamilkła na chwilę, po czym podjęła swą opowieść o arabskiej czarodziejce, Jaśminie el
Al, podającej się za lady Halste, która powiodła ich na feralną wyprawę do krasnoludzkiej
warowni Karak Norn, by odzyskać Ulfsharda. Jej głos znów się ożywił, kiedy relacjonowała
prawdziwy plan czarodziejki pragnącej zawładnąć demoniczną mocą i posiąść ją tylko dla
siebie oraz wydarzenia, jakie rozegrały się na dworze hrabiego Luitena, które sprawiły, że
Ulfshard znalazł się w jej posiadaniu. Bez jakichkolwiek emocji opisywała ataki na
norskańskie wioski, egzekucje i pogromy. Gdy skończyła, opowiedziawszy o ostatniej bitwie i
słowach norskańskiego przywódcy na temat Kurta Sutenvulfa, spojrzała na hrabiego i raz
jeszcze poprosiła o armię, która mogłaby stawić czoła temu wodzowi wojsk Północy.
Minęła godzina, a może nawet więcej, odkąd hrabia polecił im, by opuścili salę i dali mu
czas na zastanowienie się. Ursula usiadła na prostym krześle przy drzwiach z Ulfshardem na
podołku i od tamtej pory nie odezwała się ani słowem. Na pytanie Ruprechta odwróciła głowę
i uśmiechnęła się.
– Co innego mogłabym im powiedzieć? – spytała. Jeżeli prawda nie zapewni mi tego, o co
proszę, to nie osiągnę mego celu w żaden inny sposób.
– Pokładasz w niego mnóstwo wiary – ostrzegł Ruprecht. – Czy spotkanie z Luitenem nie
nauczyło cię, jak rozumują wielmoża? A jak spróbuje odebrać ci Ulfsharda i zagarnąć go dla
siebie? Co wtedy?
– Nie zrobi tego – odrzekła Ursula.
– Skąd ta pewność? – spytał Ruprecht, siadając obok Johannesa.
– Są ulepieni z tej samej gliny.
– Miasto czarnobiałego wilka – wyjaśniła Ursula, a jej wzrok znowu stał się dziwnie
nieobecny. – Sigmar przywiódł mnie tu po pomoc.
Ursula drzemała, kiedy otworzyły się drzwi, ale natychmiast się obudziła. Od miejsca,
gdzie na podłodze leżał Ruprecht z postawionym na piersi niedopitym pucharem wina i
podłożoną pod głowę haftowaną poduszką dochodziło głośne chrapanie. Johannes także usnął,
opierając głowę o podłokietnik kanapy. Do komnaty wszedł astrolog i uśmiechnął się do
Ursuli. Zawahał się przez moment, ale zaraz zebrał się w sobie. Spojrzał na Ruprechta i
Johannesa, po czym pokręcił głową. Gestem dał Ursuli znak, aby wyszła z komnaty i
zamknąwszy cicho za nimi drzwi, oboje wrócili do komnaty audiencyjnej.
Vapold siedział na tronie pogrążony w rozmowie z barczystym mężczyzną w zbroi. Rycerz
miał też na sobie długi, fioletowy płaszcz z żółtą lamówką, pod pachą zaś trzymał hełm z
fioletowymi i żółtymi piórami. Ursula znała te barwy, ale nie mogła ich skojarzyć. Gdy
podeszła, rycerz odwrócił się, a na jego pobrużdżonej przez wiek twarzy malowała się
podejrzliwość.
– Jest tu ktoś, kto bardzo chciałby z tobą mówić – rzekł Vapold, skinąwszy ręką w stronę
rycerza. – Pozwól, że przedstawię ci lorda Bayarda, nowego dowódcę Osterknachtu.

Rozdział 8

Rozstanie
Kraina Chaosu

Silne rozbłyski energii przecinały groźne niebo wyładowaniami fioletowych i


pomarańczowych błyskawic. Same chmury tworzyły coś na kształt twarzy zdających się
krzyczeć do bezradnych śmiertelników poniżej. Złowrogie oczy przepełnione posępną
inteligencją lśniły pośród mrocznej mgiełki.
Ziemia zdawała się wibrować mocą magicznej burzy, jej kształt był płynny, to rozszerzał
się, to zwężał, tworząc coraz to nowe formy. Wielkie, przypominające żebra wieże wyłaniały
się spod udręczonej ziemi, połyskując nieziemskimi ruinami. Kałuże bulgoczącej, gorejącej
ropy wypływały na powierzchnię raz po raz wyrzucając z siebie chmury gazów cuchnących jak
gnijące mięso.
Kiedy ziemia się otworzyła, ukazały się spoczywające w niej sterty ciał, jedne świeże, z
innych zaś pozostały już tylko nagie kości. Trupy zdawały się wić, za sprawą jakiś nieludzkich
mocy, kiedy ziemia drżała i przesuwała się, a ciała zdawały się tańczyć obsceniczny danse
macabre. Zwłoki i szkielety przemieszały się ze sobą, czerepy kołysały się, podrygując w
szaleńczym, niesłyszalnym rytmie, podczas gdy kończyny poruszały się spazmatycznie,
chwytając z dawna zbutwiałą broń i tarcze. Od strony chmur powyżej dał się słyszeć straszliwy
jęk, przeraźliwy lament, od którego zatrzęsły się ziemia i niebo. Do głębokich basów dołączyło
także wysokie, zawodzące skomlenie, niecichnąca ani na chwilę, rozdzierająca uszy kakofonia
demonicznych głosów.
Jakob był miotany z boku na bok przez nadnaturalne moce uwolnione przez Krainę
Chaosu. Tchnienie bogów unosiło go w powietrze na niewidzialnych skrzydłach, brutalnie
okręcając go i szarpiąc, postrzępione łachmany spiralnie spadały z jego ciała, gdy ponownie
został ciśnięty na ziemię, która otworzyła się pod nim jak olbrzymia paszcza, pochłaniając jego
ciało. Orst zawył i zaskomlał, kołysząc się szaleńczo w przód i w tył, zgrzytając zębiskami i
orząc pazurami ziemię. Kiedy grunt zafalował jak powierzchnia wezbranej wiatrem kałuży,
bestia-czempion uniósł się na tylne łapy, bijąc się pięściami w piersi; jego ślepia pałały
ogniem. Szponami wyrywał spore płaty porośniętej sierścią grubej skóry, jego futro pokryło
się gęstą posoką z zadanych własnoręcznie ran.
Vlamdir zwinął się w kłębek, uderzając głową o kamienisty grunt. Zbroja, która miał na
sobie, dymiła, wtapiając się w jego ciało, w powietrzu rozeszła się gryząca woń palonego
ludzkiego tłuszczu. Obok wyznawców Khargi stał Bjordrin, jego srebrzysta skóra odbijała
kataklizm rozdzierający niebo i ziemię, broda zespoliła się w wijące pęki sztywnych jak druty
pasemek, które falowały i jakby żyły własnym życiem, same zawiązywały się w supły.
Wokoło szalały niepokojące moce Chaosu, które znalazły tu ujście. Pośród oślepiających
rozbłysków energii, przez mgnienie oka widać było inny świat. Wielkie armie demonicznych
stworzeń maszerowały na siebie nawzajem, ponad morzem czarnych postaci wznosiły się ich
czarne, żywe sztandary. Gigantyczne istoty o twarzach bestii i skrzydłach z ogni i cieni unosiły
się w powietrzu w tę i z powrotem, atakując jedna drugą gorejącymi, wyjącymi mieczami. W
oddali słychać było drażniący dźwięk rogów, odgłosom tym towarzyszyły gwałtowne,
opętańcze werble, które nie zachowywały żadnego rytmu.
Wrzaski nieśmiertelnych stworzeń i ogłuszające wycie bożych sług zlały się w jedno,
tworząc bezsensowny dysonans.
Wyślizgując się z oślizłej jamy, do której wpadł, Jakob jął rozglądać się dokoła, poszukując
Kurta, rozpaczliwie wypatrując znaku, że jego pan był blisko, może przesłonięty czymś lub
nieco zmieniony, ale mimo wszystko znajdował się gdzieś niedaleko. Wśród wiru
czarodziejskich energii nie było nic, co mogłoby o tym świadczyć, żadnych widocznych oznak
jego obecności.
Kiedy magiczna burza ustała, wciąż nigdzie nie było śladu Kurta. Niebo ponad nimi
uspokoiło się, stając się na powrót czyste i przejrzyste. Jakob nie wyczuwał obecności
Wybrańca nic, do czego zdążył już przywyknąć. Właśnie wtedy uświadomił sobie, jak bardzo
przyzwyczaił się do podążania za Kurtem, a teraz jego obecność, która przynosiła mu ukojenie
i była pierwszym ucieleśnieniem woli bogów, zniknęła. Pustka, jaka powstała w sercu Jakoba,
zdawała się pochłaniać jego duszę.
Z chwilą kiedy burza ustała, pojawiło się nowe zagrożenie. W oddali zaczęły gromadzić się
mroczne cieniste istoty, których nie było widać, gdy patrzyło się na nie wprost.
– Trzymajcie się razem – rzekł Undar z ciężkimi toporami bojowymi w dłoniach.
– Gdzie Kurt? – spytał Bjordrin, rozglądając się dokoła – Potrzebujemy go!
– Odszedł – odparł Jakob, kręcąc głową niepocieszony.
– Odszedł? – powtórzył Gird, wciąż trzymając dygoczące drzewce sztandaru ozdobionego
kośćmi jego brata.
– Dokąd?
– Po prostu odszedł – powiedział Jakob, nadal nie wierząc własnym oczom albo raczej
temu, co wydawało mu się, że zobaczył.
– Burza go zabrała – odrzekł Vlamdir, uciszając pozostałych.
Demoniczne stado ciemną falą zbliżało się w ich stronę, powietrze i ziemia wypaczyły się i
falowały wokół nich. Przez szczelinę spowodowaną przez potworną burzę przedarło się
siedem istot. Ociekały ropą i śluzem. Te gnijące istoty tworzył wedle swego widzimisię
Nurgle, bóg rozkładu, patron chorych i konających.
Szły, powłócząc chudymi jak patyki nogami, ich kończyny były wymizerowane i cienkie,
stawy nabrzmiałe od rakowatych płynów. Wszystkie miały pękate brzuchy, przypominały
nabrzmiałe od gazów trupy, z ich ciał wylewały się wnętrzności i gęsta posoka. Ich
wychudzone oblicza jak u cyklopa wyróżniało jedno, pożółkłe oko. Stworzenia uniosły głowy
na atonalny dźwięk uszkodzonego, pękniętego rogu. W dłoniach dzierżyły noże o
ząbkowatych ostrzach i tasaki, przez co wyglądały jak odrażający rzeźnicy. Gdy podeszły
bliżej, Jakob zauważył, że ich usta poruszały się nieprzerwanie, a niebo wypełniało się
wiecznym mamrotaniem i niepokojącymi szeptami. To było jak wyliczanka nosicieli zarazy,
wymieniających wszystkie plagi i choroby świata.
Powietrze wokół nich zgęstniało od chmury czarnych, tłustych much. Ich czerwono-czarne
ciała obijały się o siebie nawzajem i o szaro-zielone skóry demonów; brzęczenie to cichło, to
przybierało na sile w rytm głosów nosicieli plagi.
– Ich dotyk oznacza śmierć – ostrzegł Vlamdir, ściskając mocniej stylisko topora. Na
chwilę aż wstrzymał oddech, gdy patrzył na zbliżające się w ich strony zabójcze upiory.
– Nie możemy z nimi walczyć!
– Możemy! – ryknął Undar, unosząc topory nad głową.
– Popieram Vlamdira – wtrącił Gird, cofając się przed nadchodzącymi potwornościami.
– A co z Kurtem? – spytał Bjordrin, dobywając miecza. Woń demonów Nurgle’a dławiła w
gardle, zatykała nozdrza. – Nie możemy go zostawić.
Orst warknął potakująco.
Jakob doszedł już do siebie i patrzył na nosicieli plag swoim złotym okiem. Widział
miazmat mocy w sercu każdego z nich, osnowę magicznej energii, która pozwalała im
przebywać w świecie śmiertelników. Tu, na północy ta moc słabła powoli i niełatwo ją było
unicestwić.
– Nie możemy z nimi walczyć – zawołał do pozostałych Jakob – Nasza broń jest w starciu
z nimi bezużyteczna.
– Wolę umrzeć niż miałbym się wycofać – odparł Undar.
Nosiciele plagi byli już blisko, węszyli nerwowo, uśmiechając się do siebie nawzajem,
szczerząc zęby jak trupie czaszki.
– Więc umrzesz – uciął Jakob.
– Możesz ich przepędzić! – rzekł Vlamdir, podchodząc, by stanąć obok szamana. – Rozkaż
im, by wrócili do krainy bogów!
– Jakob zaczął cofać się przed plugawymi istotami.
– Nie ja je przywołałem – odparł szaman. – Więc nie mogę ich odwołać.
– Wobec tego użyj swojej magii, aby je zniszczyć! – rzucił Bjordrin.
– To zbyt niebezpieczne, odparł błagalnie Jakob. – Moc bogów jest za silna!
– Zaryzykuj! – warknął Bjordrin, wskazując mieczem na szamana, – W przeciwnym razie
sam cię zabiję. Jeżeli nasza broń jest bezużyteczna, twoja magia to jedyny sposób obrony, jaki
nam pozostaje.
Jakob zauważył, że inni patrzą na niego z wyczekiwaniem, rzut oka na nosicieli plagi
wystarczył, by stwierdzić, że znajdowali się o kilkanaście kroków od nich. Z niepokojem
Jakob otworzył się na wirujące wkoło energie. Kiedy magia wpłynęła do wnętrza Jakoba, jego
kamienie runiczne rozbłysły silniejszym blaskiem i z wilgotnym plaśnięciem oddzieliły się od
ciała i zaczęły krążyć wokół niego, falując to w górę, to w dół. Niewielkie wyładowania energii
krążyły pomiędzy nimi, gdy Jakob zbierał potrzebną mu moc i rozpoczął inkantację
przywołując Tzeentcha, mistrza magii.
Z okrzykiem bólu Jakob uwolnił tkwiącą w nim energię. Kamienie runiczne zostały
wessane na powrót do jego ciała z taką siłą, że aż się przewrócił, gdy zygzakowata struga mocy
wystrzeliła z jego laski w stronę nosicieli plag. Wokół demonów rozbłysły magiczne
promienie zmieniające się z żółtych w pomarańczowe i czerwone i skapujące je w miazmacie
rdzawego światła. Nosiciele plag zaczęli wić się w agonii, ich kościste kończyny pękały z
trzaskiem , skóra odłaziła płatami, ukazując tkwiące pod nią magiczne serce, każde było małą
galaktyką rozkładu i brudu, wirującego wokół połyskującego ośrodka. Jak ropa z przebitego
strupa, istoty Nurgle’a zaczęły się roztapiać, na ich bezcielesnych ciałach pojawiły się wielkie
pęcherze i wrzody ociekające cuchnącym płynem i śluzem. W kilka uderzeń serca później
pozostało po nich kilka dymiących kałuż posoki, bulgoczących jak gorąca polewka warząca się
na ogniu.
Jakobowi zakręciło się w głowie, żołądek podszedł mu do gardła i zaczął wymiotować.
Zaklęcie pozbawiło go resztek sił i upadł na wznak, jego kręgosłup wygiął się w łuk, gdy
magiczne wichry wypełniły pustkę w jego duszy. Czarny pot zaperlił się na jego bladym ciele,
gdy nerwowo otworzył i zamknął zdrowe oko. Jego oddech stał się urywany gorączkowy i
umysł pogrążył się w ciemnych zakamarkach jaźni.
Szaman ocknął się z dala od udręczonego ciała, pławiąc się wysoko na niebie. Był wolny
od śmiertelnych ograniczeń i przez chwilę zastanawiał się, czy umarł. Stwierdził, że jednak nie
i rozejrzał się wokoło. Ziemia poniżej były ciemna, lecz pokryta tysiącami punkcików światła,
jakby gwiazdy odbijały się w tafli wielkiego, nieruchomego jeziora. Stwierdził, że może się
przemieszczać, potrzebował do tego tylko impulsu myśli i z wahaniem opuścił się ku ziemi,
powoli, delikatnie. W miarę, jak narastała jego pewność siebie, coraz bardziej przyspieszał.
Nie odczuł spadania, ale światła w dole zaczęły się przybliżać. Nie było zawodzenia wiatru ani
pędu powietrza omiatającego jego bezcielesne ciało.
Jakob zaśmiał się.
Czuł się całkowicie wolny.
Gdy zbliżał się do ziemi, spowolnił opadanie i stwierdził, że punkciki światła to w
rzeczywistości pochodnie, dziesiątki tysięcy falujących ogni. Przelatując nad żagwiami,
stwierdził, że była to olbrzymia armia maszerująca pośród nocy na południe. Wojownicy mieli
na sobie różne stroje, rozpoznawał skóry Norskańczyków i skórzane pancerze Kurganów.
Armia ciągnęła się jak okiem sięgnąć, olbrzymia fala wojowników z Północy zmierzająca
w jednym kierunku: na południe, ku Imperium, ziemiom tych, którzy uparcie przeciwstawiali
się woli bogów. Nagle z niepokojem stwierdził, że to wcale nie była noc, lecz jakiś
monstrualny cień przesłonił słońce i jego blask. Ciemność naprawdę spowiła świat. Dla Jako–
ba było rzeczą oczywistą, co musi zrobić.
Jakob obudził się z głośnym jękiem. Przez kilka chwil nie zdawał sobie jednak z tego
sprawy, gdyż Pustkowia Chaosu, falujące niebo i drżący grunt wydawały się mniej rzeczywiste
niż jego spotkanie z armią. Twarz miał mokrą od potu, otarł ją brzegiem futra i usiadł. Inni stali
opodal spierając się o coś zawzięcie. Jakob podźwignął się na nogi, dysząc ciężko i przez
chwilę słuchał, o czym rozmawiano.
– To oczywiste, że nie możemy tu czekać w nieskończoność – mówił Bjordrin – Bogowie
wzięli go do siebie i kto wie, czy kiedykolwiek wróci.
Orst warknął i zaczął orać pazurami grunt.
– To kolejny powód, abyśmy ruszyli w drogę – wtrącił zniekształcony Undar, z barkami,
ramionami i torsem pokrytymi nieludzkimi mięśniami, które pulsowały, gdy mówił.
-Ja poprowadzę nas do Wrót Bogów! – Także jestem godzien!
– A co z ogarami? – spytał Vlamdir. – Przybyły nie do ciebie, lecz do Sutenvulfa. Myślę, że
bogowie dokonali wyboru.
– A demony? – rzucił Gird. – W tych krainach roi się od magicznych stworzeń, nie możemy
walczyć z nimi w nieskończoność.
– Kurt był tylko jednym człowiekiem! – rzekł Undar – Ja jestem równie godny, aby zostać
przywódcą!
– Co zatem proponujesz? – spytał Gird, tuląc do siebie drzewce sztandaru jak niemowlę,
nie mógł go dłużej utrzymać szponiastymi dłońmi.
– Jakobie! Co ty na to?
Szaman nie odpowiedział, patrzył tylko w niebo.
– Hej! Jakob! – zawołał Undar i szaman w końcu odwrócił się do nich. Pokuśtykał w ich
stronę, łypiąc na nich złotym okiem.
– Bjordrin ma rację, Kurt jest teraz wśród bogów – rzekł bełkotliwym głosem Jakob. –
Jeżeli wróci to z pewnością nie tutaj.
– Mamy więc zawrócić? – spytał Undar. – Zawrócić i ruszyć na południe?
– Tak – odrzekł Jakob, podchodząc do gigantycznego wojownika i patrząc nań złotym
okiem. – Powrócimy na nasze ziemie i będziemy czekać na znak.
– Na jaki znak? – spytał Gird – A jeżeli nigdy go nie oddadzą?
– Z woli bogów został przez nich zabrany. Nie nam to rozsądzać – odparł Jakob – Wracamy
i rozpoczniemy przygotowania.
– Przygotowania? Do czego? – spytał Bjordrin.
– Do zbliżającej się wojny. – Kurt mówił o krwi i śmierci. Powróci we krwi, pośród
śmierci. Kiedy wróci, będzie potrzebował armii. Musimy zająć się wszystkimi
przygotowaniami.
– Jaki to będzie znak? – spytał Undar. – Skąd będziemy wiedzieć, czy powrócił?
Jakob zaśmiał się, ten dźwięk był tak nieprzyjemny, że nawet Undar skulił się ze strachu.
– Będziemy wiedzieć – odparł z przekonaniem Jakob. – Cały świat będzie o tym wiedział!

Rozdział 9

Wolfenburg,
początek 1712

W pierwszej chwili Ursula chciała uciec, powstrzymała się jednak w zamian posłała tylko
jadowite spojrzenie hrabiemu Vapoldowi. Uniósł obie ręce w górę, jakby chciał odwrócić od
siebie oskarżenie. Poczuła obok siebie obecność Magnusa.
– To zwykły zbieg okoliczności – rzekł hrabia. Zawahał się i mówił dalej – lord Bayard
zjawił się tu w całkiem innej sprawie. Jakkolwiek może zdoła zweryfikować pewne szczegóły
twoich ... dokonań.
Rycerz patrzył na nią po części z niedowierzaniem, po części z respektem, a może nawet z
niepokojem. Ursula dopiero teraz zauważyła, że jego płaszcz był poplamiony, a buty ubłocone.
– Naprawdę jesteście Fraulein Schenk? – spytał Bayard. – Towarzyszka i wspólniczka
Kurta Leitziga?
– To ona – powiedział Magnus, postępując naprzód. – Mamy w tej kwestii szczegółowe
informacje.
– Może więc zechcesz podzielić się nimi ze mną – rzekł rycerz.
– Późno już i oboje jesteście zdrożeni – powiedział Vapold, podnosząc się z tronu i
podchodząc, by stanąć pomiędzy nimi.
– Sugeruję, abyście wypoczęli, a może jutro, z nowymi siłami odpowiecie wzajemnie na
nękające was pytania.
– Zanim udasz się na spoczynek, muszę sprawdzić, co z chłopcem – rzekł Bayard.
– Oczywiście – rzucił Magnus, odstępując od Ursuli i kierując się ku drzwiom. – On i twoi
ludzie zostali zakwaterowani w północnej wieży. Chodź ze mną, zaprowadzę cię do nich.
Bayard skinął głową, po czym obaj ruszyli w stronę wyjścia z sali audiencyjnej; Ursula i
Vapold obserwowali ich w milczeniu. Gdy wyszli, Magnus zamknął za nimi drzwi, rzucając
ostatnie spojrzenie w stronę Ursuli, ta zaś odwróciła się do hrabiego.
– Chłopiec? spytała – Jaki chłopiec?
-Jutro Ursulo. Jutro – odparł Vapold – Obudź swoich przyjaciół, ja poślę po kogoś, by
wskazał wam komnaty, jakie dla was przeznaczyłem.
– Skąd wiedziałeś, że przybędę? – spytała Ursula.
– Jutro – powtórzył Vapold. – Jutro przyjdzie czas na odpowiedzi, dziś jest czas na sen.
Magnus nie mógł zasnąć. Czuł silne wibracje wywołane mocą, jaką emanowała
dziewczyna. Leżał na łóżku z zamkniętymi oczami i czuł jej obecność, falę energii, która go
zalewała. Wiele energii zwyczajnie się marnowało, raz rozpraszając się w przestrzeni, ale jej
osnowa, surowa wiara, gorejąca w jej duszy, była potężna. Naprawdę potężna. Ostatni raz
Magnus czuł cos podobnego, kiedy starszy mistrz zaprowadził go po raz pierwszy do karczmy
i kazał wypić tyle wina, że Magnus ledwie mógł utrzymać się na nogach. Pokój zawirował, a w
żołądku pojawił się silny ucisk. Stary mistrz nigdy go nie przygotował na coś takiego. Tamto
picie było dla starego mistrza bardzo ważne, jako lekcja człowieczeństwa i panowania nad
sobą. Pijany w sztok Magnus otrzymał polecenie rzucania zaklęcia, drobnego w sumie czaru,
którego nauczył się na samym początku swego terminowania u mistrza. A jednak nie udało mu
się to, zaklęcie zabrzmiało jak bełkot i w efekcie niechcący podpalił fotel w pracowni mistrza.
Następnego dnia Magnus, potwornie schorowany i żałosny jak zbity pies, przyznał, że ten, kto
praktykuje sztuki, musi przez cały czas być w pełni skupiony i kontrolować swoje
umiejętności. Od tej pory nigdy się już nie upił.
Czy tak właśnie czują się ci, co przebywają na Północy u źródła tej potęgi? Jak żyjący tam
barbarzyńscy czarownicy mogli kontrolować tak ogromne zasoby energii? Magnus nie umiał
sobie wyobrazić, aby ktoś mógł opanować tak wielką potęgę.
A jednak ta dziewczyna jakoś sobie radziła, mimo iż nie miała odpowiedniego
przeszkolenia. Została w jakiś sposób naznaczona swoimi doświadczeniami, lecz wyszła z
tego cało. Przeżyła. Dziewczyna, pomyślał Magnus, w dalszym ciągu nie mogąc zasnąć, może
ona podsunie mu do tego wskazówkę.
Po śniadaniu, które Ruprecht, Ursula i Johannes zjedli sami, obsługiwani przez młodego
kuchcika, pojawił się paź i stwierdził, że Ursula jest proszona ponownie do sali audiencyjnej.
uparła się, aby towarzyszyli jej Ruprecht i Johannes. Ogromna komnata była nieomal pusta,
znajdowali się w niej jedynie Vapold, Magnus i Bayard siedzący przy końcu długiego stołu
usytuowanego na wprost tronu. Pomiędzy nimi stały misy z owocami, półmiski z zimnym
mięsiwem, kruchym białym serem i chlebem oraz dzbany z winem; Vapold, opierając nogi o
brzeg stołu, odkrawał nożem kawałki jabłka.
– Wzywałem tylko ciebie – rzekł hrabia, wstając i odsuwając krzesło dla Ursuli. Nie zajęła
miejsca przy stole.
– Albo oni zostają, albo ja wychodzę – odparła krzyżując ramiona.
Vapold przerwał i łypnął na Magnusa i Bayarda, którzy nie wyrazili sprzeciwu. Odstępując
o krok, wskazał miejsce całej trójce, po czym wrócił na swój fotel stojący u szczytu stołu.
– Od czego zaczynamy? – spytał hrabia, rozglądając się dokoła.
– Wygląda na to, że wypadki potoczyły się szybciej niż się spodziewaliśmy, choć nie mamy
pewności, czy są one powiązane z tym, co robimy.
– O jakich wypadkach mowa? – spytał Johannes.
– Chcę wiedzieć, co się stało z Leitzigiem – powiedział Bayard, opierając się łokciami o
stół i ujmując na wpół pełny puchar obiema dłońmi. Nie miał na sobie zbroi, lecz prosty,
czarny dublet i fioletowe bryczesy.
– Nasze ostatnie feralne przypadki nie powinny interesować tych ludzi.
– Nie zgadzam się – rzucił pospiesznie Vapold – Ursula pragnie bym zebrał armię do walki
z narastającym zagrożeniem z Północy, ale wieści które przynosisz, mogą wpłynąć na moją
ostateczną decyzję.
– Jakie wieści? – spytała Ursula rozdrażniona ich skrytością – mówcie, co się dzieje.
Bayard i Vapold wymienili spojrzenie, w końcu Bayard skinął głową i odwrócił wzrok.
– Hrabia Emmereind z Ostermarku nie żyje – rzekł z westchnieniem Vapold.
– Zamordowany – dodał pospiesznie Bayard. – Baron Steinhardt zajął pałac hrabiego i śle
teraz petycje do innych władców, by uznali jego prawo do tronu.
– Co więc sprowadza cię tutaj? – spytał Johannes. – Twoje miejsce jest w Bechafen, na
pierwszej linii walki ze Steinhardtem, nieprawdaż?
– Walczyliśmy, lecz Osterknacht nie jest już tą siłą co kiedyś – odparł Bayard, posyłając
Ursuli ponure spojrzenie. – To wina Leitziga. Prawie pół zakonu ścigało was do Kisleva i wielu
nie powróciło. Wiedząc o tym, Steinhardt przez ostatnie lata zbierał siły, gromadził wsparcie i
wynajmował wojska zaciężne na południu. Zaoferował nawet azyl żołnierzom z Sollandu i
Wissenlandu tym, co uszli z życiem z walk z Żelaznym Szponem.
Oblicze Bayarda przepełnił zbolały grymas, bruzdy i zmarszczki pogłębiły się; upił łyk
wina. – Próbowaliśmy utrzymać pałac, lecz na próżno – ciągnął rycerz. – Ci z nas, co przeżyli,
postanowili się wycofać, ja zaś miałem plan, by uciec z hrabią i jego młodszym bratem,
Henselem. Udało nam się dotrzeć do Hensela, lecz hrabiego Emmereinda Steinhardt dopadł
przed nami. Sądziliśmy, że weźmie go za zakładnika, licząc na okup, lecz on zwyczajnie go
zabił. Przyznaję, że wpadłem wtedy w panikę i uciekliśmy, zabierając Hensela. On jest
prawdziwym dziedzicem ostermarskiego Runefanga i trzeba mu było zapewnić
bezpieczeństwo.
– Przyznaję, to niepokojące wieści – rzekła Ursula, patrząc na Vapolda. – Ale czemu akurat
ty się tym przejmujesz?
– Z dwóch powodów – odparł hrabia, ciskając ogryzek jabłka na stół. – Emmereind był
moim kuzynem, dalekim, bo po stryjecznej babce, ale rodzina to rodzina. Moim obowiązkiem
jest chronić Hensela. Z pewnością to rozumiesz.
– A drugi powód? – wtrącił Ruprecht, sięgając po dzban z winem.
– Jako hrabia Ostlandu niepokoję się wszelkimi zmianami w kręgach władzy – odparł
Vapold zdejmując nogi ze stołu i siadając prosto. – Zwłaszcza kiedy chodzi o mego sąsiada,
praktycznie zza miedzy. Zamęt w Ostermarku nie wróży nic dobrego Ostlandowi. Kto wie, jak
daleko sięgają ambicje Steinhardta? Może to tylko pierwszy krok na drodze do sięgnięcia po
tron Imperatora.
– Jeżeli Steinhardt przejmie władzę w Bechafen, jak na to zareagują władcy podlegli
Wolfenburgowi? – spytał Magnus, patrząc na Ursulę. Astrolog wydawał się przygnębiony. –
Szczerze żałuję, że doradziłem hrabiemu, aby odrzucił twoją prośbę o powołanie armii pod
broń i wyruszenie na wojnę. Musimy zadbać o obronę Wolfenburga, zabezpieczyć go zarówno
przed wrogiem wewnętrznym, jak i przed Steinhardtem, zwłaszcza teraz, kiedy jest tu Hensel.
– Potwierdzam – przyznał Bayard. – Osterknacht znów wyruszy do Ostermarku, choć
hrabia udzielił nam tu schronienia. Spróbujemy wzniecić bunt przeciw Steinhardtowi i osadzić
Hensela na tronie Bechafen. Wyruszymy za dzień, dwa i jeżeli zbierzemy siły, poproszę
hrabiego, by wsparł nas częścią swych wojsk.
– To szaleństwo! – rzuciła Ursula, wstając i zamaszystym ruchem ręki strącając ze stołu
misy i puchary. – Jeżeli Kurt wróci z armią Północy, kogo będzie obchodziło, kto zasiada na
tronie Bechafen czy Wolfenburga? Podczas gdy my toczymy wojny między sobą, on gromadzi
wojska. Rośnie w siłę. I przybędzie, a my nie będziemy na to gotowi. Musimy uderzyć już
teraz, póki nie osiągnął jeszcze pełni swej potęgi.
– Ursula ma rację – wtrącił Johannes – Choć śmierć twego kuzyna przepełnia mnie
smutkiem, Kurt stanowi chyba o wiele poważniejsze zagrożenie niż polityczne ambicje
Steinhardta?
– A ty dokąd byś się udała? – spytał półgłosem Bayard.
– Byliśmy już na wyprawie na północ, a teraz jesteśmy w rozsypce. Nie da się walczyć z
ludem północy na ich ziemiach. Obrona przed Steinhardtem powinna okazać się skuteczna
przed każdym atakiem. Dopóki Ostermark jest podzielony, Ostland jest narażony na najazd
wrogów. Jeżeli zdołamy przywrócić Hensela na tron, dwa państwa wspólnie podejmą decyzję,
jak zaradzić temu zagrożeniu. Jedno nie wyklucza drugiego.
Ursula otworzyła usta, by znów odezwać się, ale Vapold uciszył ją uniesieniem ręki.
– Decyzja zapadła – rzekł hrabia. – Przynajmniej na razie. Lord Bayard i jego ludzie
niedługo wrócą i albo wesprzemy jego sprawę, albo zmienimy podjętą decyzję. Nie zamierzam
podejmować pochopnych sądów.
***

Ursula patrzyła ze smutkiem jak rycerze Osterknachtu opuszczają zamek Vapolda, siedząc
w siodłach rumaków bojowych, ze sztandarami trzepoczącymi na wietrze. Dźwięk kopyt
odbijał się osobliwym echem wśród mrocznych uliczek, tuż przed świtem. Niebo zasnuły gęste
chmury, a w mieście zapanowała posępna atmosfera. Ruprecht i Johannes stali obok niej na
murach w pewnej odległości od hrabiego i jego doradców. Minęły trzy dni, odkąd Vapold
obwieścił swoją decyzję i od tamtego czasu odmawiał Ursuli audiencji. Ona z kolei prawie nie
rozmawiała ze swoimi towarzyszami i większość czasu spędzała w świątyni Sigmara.
– Może niedługo wrócą – rzekł Johannes, otulając się szczelnie płaszczem i stając bliżej
Ursuli.
– Albo nie wrócą wcale – mruknął ponuro Ruprecht.
Ursula milczała, podczas gdy na kamienie wokoło i jej włosy spadły pierwsze krople
deszczu. Patrzyła z uwagą na rycerzy oddalających się wzdłuż krętej ulicy i znikających za
jedną z większych budowli.
Astrolog Magnus podszedł wzdłuż blanek w ich stronę, przed deszczem chronił go gruby
płaszcz z kapturem. Przystanął w pewnym oddaleniu od grupy, wlepiając wzrok w niebo i
krzywiąc się z niesmakiem.
– Co zdołałeś zaobserwować? – spytał Johannes, zwracając się do Magnusa. – Czy znaki są
pomyślne?
Magnus milczał przez chwilę, przenosząc wzrok na Ursulę.
– W chwili obecnej moje wrażenia w tej materii są niejasne – odrzekł, spoglądając na
Johannesa. – Możliwości jest wiele, nie wiadomo jeszcze, którą ze ścieżek obierzemy.
Przyszłość pozostaje ... niejasna.
– To dobrze czy źle? – spytał Johannes. – Chodzi mi o to, że przecież nie znaleźliśmy się tu
przypadkiem.
– W grę wchodzi wola bogów, a śmiertelnicy, jak my, nie są w stanie jej zgłębić – odparł
Magnus, nasuwając kaptur na głowę, aby zasłonić twarz. – Ja także wierzę, że nie przypadkiem
wszyscy zostaliśmy sprowadzeni w to konkretne miejsce. Za wcześnie jednak, by wyrokować,
czy to dobry, czy zły znak.
– Wobec tego zaczekamy – rzekła Ursula i wszyscy natychmiast odwrócili się, by na nią
spojrzeć.
– Zaczekamy? Na co? – rzucił Ruprecht.
– Na kolejny znak – odparła Ursula, kierując wzrok ku miastu.
– Wygląda na to, że w tej kwestii nie pozostawiono nam wyboru. Magnus zakasłał
nerwowo, a Ursula obrzuciła go lodowatym spojrzeniem.
– Tak, słyszałam edykt hrabiego – rzekła.
– Edykt? – wtrącił Johannes. – Jaki edykt?
– Mamy pozostać na dworze hrabiego, jako jego goście, na czas nieokreślony – wyjaśniła
Ursula.
– Dla waszego dobra – dodał Magnus, lecz bez większego przekonania.
– Możemy poruszać się po mieście, lecz nie wolno nam opuścić Wolfenburga – wycedziła
Ursula, przenosząc wzrok na Johannesa i Ruprechta. – Podejrzewam, że hrabiemu chodzi o coś
innego niż o nasze bezpieczeństwo.
Rozległ się dziwny bulgot, a Ruprecht z wyraźnym zażenowaniem spojrzał na swój brzuch.
– Myślę, że powinniśmy skorzystać z gościnności hrabiego Vapolda i zjeść śniadanie –
powiedział ze smutkiem, zadowolony jednak, że mógł zmienić temat.
– Przysłowiowa złota klatka – powiedział Johannes z zadumą, drapiąc się po brodzie. –
Przypuszczam, że mogło nas spotkać coś gorszego.
Ursula odwróciła się bez słowa, po czym ruszyła szybkim krokiem wzdłuż blanek.
Faktycznie, mogło być gorzej, skonstatowała. I w myślach odmawiała modlitwę do Sigmara,
aby to co najgorsze, mimo wszystko nie nastąpiło.
Dni mijały, tydzień, potem drugi. Ursula stała się coraz bardziej niespokojna i jeśli nie
modliła się w świątyni Sigmara, stała na murach dzień i noc spoglądając na północ. Nocami jej
sny nawiedzane były przez ogary z północy, plugawiące ziemię i rozdzierające ją na strzępy
kłami i pazurami. Budziła się zlana potem i widziała rozjaśniającą mrok niebieską poświatę
gałki w rękojeści Ulfsharda. Wychodziła wtedy w noc i patrzyła na północ; czekała.
Ruprecht i Johannes włóczyli się po mieście, poznając jego układ i mieszkańców.
Johannes, sobie tylko znanym sposobem, nawiązał kontakt z wyznawcami Ranalda na
wypadek, gdyby tak jak w Marienburgu, musieli cichcem opuścić miasto. Ruprecht dowiedział
się, ile tylko mógł o hrabim Vapoldzie i to dodało mu nadziei. Stało się oczywiste, że dbał nie
tylko o własne interesy, lecz także o swój kraj i swych poddanych.
W czasach gdy władcy wałczyli i spiskowali między sobą, a pospólstwo płaciło wysokie
podatki, cierpiało głód, choroby i ginęło w wojnach, Vapold zdawał się podczas swych rządów
zaprowadzić w Wolfenburgu okres względnej stabilizacji. Wciąż pozostawał kawalerem, a nie
spełniona obietnica małżeństwa z kimś z królewskiej rodziny z Ostlandu, zapewniała mu
lojalność możnowładców zarówno wewnątrz prowincji, jak i poza jej granicami.
Jego armia była dobrze utrzymana, wyszkolona i zdyscyplinowana, lecz w przeciwieństwie
do innych, działała wyłącznie w granicach domeny Vapolda, nie zapuszczając się na
terytorium sąsiadów, w przeciwieństwie do wojsk podległych innym kandydatom do
cesarskiego tronu.
Spokój Ursuli coraz bardziej niepokoił Ruprechta. Z pozoru wydawała się tylko czekać, ale
on wiedział, że w jej wnętrzu aż wrzało. Nie znosiła bezczynności. Gdy kilka razy odezwał się
do niej sprawiała wrażenie nieobecnej. Wiedział, że była bardzo zmęczona, sypiała krótko i
niespokojnie, ale chodziło o coś więcej niż tylko znużenie. Błądziła gdzieś myślami i często w
trakcie rozmowy lub posiłku przerywała nagle, milknąc, a jej wzrok stawał się mętny i
nieobecny.
Astrolog także go niepokoił. Spędzał zdecydowanie zbyt wiele czasu w towarzystwie
Ursuli, niekiedy wypytując o jej przeszłość, głównie o Ulfsharda i jej przeżycia na północy, ale
tak czy owak, nie odstępował jej na krok. Niekiedy Ruprechtowi wydawało się, że dostrzega w
oczach Magnusa dziwną tęsknotę i nieokreślone pragnienie. Zaczął zwracać baczniejszą
uwagę na badacza gwiazd.
Johannes także zwracał uwagę na zainteresowanie, jakim darzył Ursulę astrolog i bardziej
niż kiedykolwiek irytował się, próbując zwrócić na siebie jej uwagę. Ruprecht niejednokrotnie
zauważył, że młodzieniec, łypiąc na Magnusa, bawił się rękojeścią miecza. Dostrzegając
spojrzenie Ruprechta, Johannes czym prędzej się oddalał, rozdrażniony i zażenowany
zarazem.
Przez cztery tygodnie nie było żadnych wieści ze wschodu ani dobrych, ani złych.
Ruprechtowi zaczęła udzielać się frustracja Ursuli. Rutyna zmieniła się w nudę i on sam z
błahych powodów jął popadać w złość: drażniło go chrapanie Johannesa, jawna obojętność
Ursuli, straż pałacowa towarzysząca mu na ulicach i podejrzane zainteresowanie Magnusa
Ursulą. Sprawy osiągnęły apogeum, kiedy któregoś dnia wieczorem zasiadł z Johannesem i
Ursulą do posiłku.
– Niech zaraza zeżre hrabiego! – warknął nagle Ruprecht, ciskając nóż na swój talerz. – Nie
ma prawa nas tu trzymać!
– Lepsze to niż loch – uciął Johannes, odrywając z bochenka kawałek chleba. Machnął nim
w powietrzu. – Ciepło tu, mamy gdzie spać, na głowę nie kapie i nie jest wilgotno. A w sumie
co mielibyśmy robić innego? Dokąd mielibyśmy się udać? Co robić?
– Nie wiem – przyznał Ruprecht, pochylając głowę – Tyle tylko, że źle się czuję, kiedy tak
tu gnijemy, a Kurt kombinuje, bogowie wiedzą co. Powinniśmy się przygotowywać , snuć
plany i w ogóle.
– Masz za dużo wolnego czasu – rzucił Johannes, odgryzając kęs chleba. – Może
powinieneś znaleźć sobie jakieś zajęcie, łączące się z twoimi zamiłowaniami, podjąć jakąś
pracę w mieście. Jedna z dam dworu, lady Hauen, uczy mnie tańczyć.
– Tylko tego by brakowało, abym marnował czas na pląsy z jakąś rozpustną dworką –
burknął Ruprecht.
– To tylko lekcje tańca – rzekł Johannes, popatrując na Ursulę, która bawiła się mięsem na
talerzu, ale nic nie jadła. Ani nie zwracała na nich uwagi. – To znaczy ... wiem, że mogły dojść
do ciebie pewne plotki, ale naprawdę chodzi tylko o taniec.
– Jestem pewien, że na razie taki układ jej odpowiada – mruknął Ruprecht. – Zważ jednak,
że prędzej czy później zażąda czegoś w zamian, a gdy w grę wchodzi młodzieniec taki jak ty...,
rozwiązanie nasuwa się samo przez się, czyż nie?
Johannes podniósł się gwałtownie, przewracając krzesło.
– Ona ma męża! – rzucił poczerwieniały na twarzy – za kogo mnie uważasz?
– Zamilknijcie obaj – wycedziła Ursulą. W jej głosie nie było cienia złośliwości ani emocji.
– Muszę porozmawiać z Magnusem. Wczorajszej nocy miałam kolejny sen.
– Może najpierw nam go opowiedz – zaproponował Ruprecht.
– Moglibyśmy ci pomóc – dodał Johannes, stawiając krzesło i ponownie na nim siadając;
gniew zupełnie zeń wyparował.
– Wielki ogar pożarł słońce – oznajmiła – świat był skąpany we krwi spływającej z
czarnego nieba, a ze ślepi ogarów buchał ogień. Patrzył na mnie, wiedział, kim jestem i co
robię.
– Hmm, to ciekawe – przyznał Ruprecht, sięgając po nóż i odkrawając sera z gomółki,
leżącej na srebrnym półmisku przed Ursulą. – Wygląda mi to na typowy omen. Krwawy
deszcz, mrok, płomień.
– Zgadzam się z Ruprechtem – powiedział Johannes. – Nie widzę powodu, abyś miała iść z
tym do Magnusa. To astrolog, co może wiedzieć o snach?
– On przewiduje przyszłość, widzi we mgle to, co ma się wydarzyć – odparła Ursulą. – Nie
tylko tworzy wykresy układów gwiezdnych i horoskopy. Widziałam, jak wróżył z wnętrzności
kozy; korzystał też z wieszczych kamieni.
Ruprecht poczuł dziwny dreszcz na plecach, ale zachował niewzruszone oblicze. W ciągu
lat spędzonych z Mariusem van Dieslem, ścigając tych, którzy praktykowali okultyzm i
zakazane sztuki, wielokrotnie słyszał o podobnych, z pozoru dozwolonych, działaniach, które
jednak tuszowały inne, o wiele mroczniejsze poczynania. Póki co, postanowił zachować te
podejrzenia dla siebie, nie było potrzeby wzbudzać zbędnych niepokojów. Aczkolwiek nie
zaszkodzi przyjrzeć się temu dokładniej, rzecz jasna dyskretnie i po cichu.
– Może jednak powinnaś skontaktować się z Magnusem – rzekł Ruprecht. – Pójdę z tobą.
– Ja też – dodał pospiesznie Johannes.
Dokończyli posiłku w milczeniu. Ruprecht starał się nie myśleć zbyt intensywnie, Ursula
znów nic nie mówiła, a jej nastrój udzielił się też Johannesowi. Po posiłku Ursula
przemaszerowała przez zamek, mijając galerie, gdzie wisiały portrety poprzednich władców
Ostlandu i po kamiennych stopniach dotarła do najwyższej części twierdzy. Ani Ruprecht, ani
Johannes nie byli wcześniej w tej części zamku. Doprowadziła ich do niewielkich drewnianych
drzwi u szczytu rozchwianych schodów i głośno zastukała. Wewnątrz rozległo się szuranie,
gwałtowne poruszenie, szelest jakiś papierów i skrzypnięcie przesuwanego krzesła.
– Wejść – zawołał przez drzwi Magnus, a Ursula otworzyła drzwi i weszła do środka. Dwaj
mężczyźni przestąpili próg w chwilę po niej.
Magnus stał przy oknie odwrócony do nich plecami, z ramionami skrzyżowanymi na
piersiach. Miał na sobie prostą, szarą szatę jego strój urzędowy wisiał przerzucony przez
oparcie kanapy, pod przeciwległą ścianą. Ruprecht spojrzał na regał pełen starych ksiąg i
zwojów oraz rozmaite parafernalia rozrzucone na stołach i biurkach. W kącie stało niewielkie
łóżko, przy nim zaś szafka nocna, na której stała pojedyncza świeca, jedyne źródło światła w
tym pokoju. Było zimno, brakowało kominka, który zapewniałby choć odrobinę ciepła, a w
dodatku przez szczeliny między szybkami popękanego okna wdzierał się wiatr.
– Czym mogę służyć? – spytał Magnus, odwracając się i uśmiechając tajemniczo.
– Sen się zmienił – rzekła Ursula. Magnus gestem zaprosił ich, by usiedli na krzesłach,
których w pokoju nie brakowało i sam oparł się o framugę okna.
– Doprawdy? – spytał astrolog podejrzliwym tonem. Podszedł do jednego ze stołów i usiadł
przy nim, sięgając po pióro i pergamin. Z małego słoiczka nalał trochę wody do kałamarza i
zanurzył w nim pióro. Czekał.
– Opisz mi ten sen.
Ursula zamyśliła się przez chwilę, marszcząc brwi i próbując przypomnieć sobie szczegóły
snu.
– Zaczyna się w ciemnościach – rzekła. – Nie ma światła, księżyca ani gwiazd, niczego.
Stoję na smaganym wiatrem pustkowiu, wicher hula wokół mnie. Jestem naga i zziębnięta.
Czuję na sobie czyjś wzrok i odwracam się. Słońce wisi na niebie, ale nie emanuje światła i
wygląda jak wielkie oko. Słyszę ujadanie psów, czuję w pobliżu ich obecność, ale ich nie
widzę. Wtedy pojawia się wielkim ogar, jest olbrzymi. Zjawia się na horyzoncie. Otwiera
paszczę i zaczyna przeraźliwie ujadać. Potem daje susa, wzbija się ku niebu i zaciska szczęki
wokół słońca. Robi się ciemno, tak jak wcześniej, a ślepia ogara buchają ogniem.
Magnus uniósł prawą rękę, by jej przerwać i kontynuował sporządzanie pospiesznych
notatek, od czasu do czasu zanurzając koniuszek pióra w kałamarzu.
Jakiego koloru był ten ogień? – spytał, nie unosząc wzroku.
– Czerwony, żółty i pomarańczowy jak zwyczajny płomień – odparła Ursula, a Magnus
pokiwał głową, jakby to miało dlań jakieś znaczenie. Dokończył pisanie i unosząc wzrok,
ruchem głowy dał Ursuli znak, że może mówić dalej.
– Jest ciemno, choć oko wykol, choć wiem, że na niebie nie ma chmur – rzekła Ursula,
siedząc w bezruchu na krześle i wspominając sen z błyszczącymi oczami. – Czuję, że coś kapie
mi na głowę i wyciągam rękę. To krew, krople krwi spadają z nieba. Spływając całą kaskadą,
zalewają mnie od stóp do głów. Ogar wystawia jęzor i patrząc na mnie chłepcze krew.
Skończyła i w izbie słychać było tylko skrzypienie pióra Magnusa.
– To wszystko? – spytał, siadając prosto i zerkając na notatki. – Niczego nie przeoczyłaś?
– Tyle zdołałam zapamiętać – odrzekła.
Magnus pokiwał głową, podrapał się po brodzie i znów zajrzał do notatek. Bez słowa wstał
i podszedł do jednego z regałów.
Przesunął palcem po grzbietach starych woluminów aż w końcu znalazł ten , o który mu
chodziło. Wyjął go i podszedł do stołu. Usiadł i otworzył księgę, wertując ją w zamyśleniu. To
„Księga Wizji i Omamów” Gerimiaha Ondaechta – mruknął gwoli wyjaśnienia, dostrzegając,
z jakim zaciekawieniem wpatrywali się w księgę. – Niektóre z tych wyjaśnień są dość
przestarzałe i pracuję nad ich uaktualnieniem, ale póki co, wystarczy. O, jest.
Przez chwilę czytał w milczeniu. Ursula czekała cierpliwie, podczas gdy Ruprecht błądził
wzrokiem po pokoju, poszukując oznak zakazanej działalności. Johannes bawił się astrolabium
stojącym przed nim na biurku, bezmyślnie obracając małymi planetkami po ich orbitach.
– Tak, jak podejrzewałem – powiedział nagle Magnus, zamykając energicznie księgę. – To
znak. Ostrzegawcze proroctwo. – Bałaś się?
Ursula pokręciła głową.
– Hmm, to dość niezwykłe – przyznał Magnus – Ale nie niespotykane.
– Przed czym ostrzega ten sen? – spytał Johannes.
Magnus spojrzał na niego, jakby dopiero teraz go zauważył.
I z irytacją zmarszczył brwi.
– Oto jest pytanie młody człowieku – rzekł astrolog. – Tego właśnie musimy się
dowiedzieć, czyż nie? Podejrzewam, że to coś więcej niż omen ostrzegający ogólnie przed
niebezpieczeństwem. Bądź co bądź miewasz je już od jakiegoś czasu. Nie, to musi być coś
konkretnego, na co w ten sposób pragnie zwrócić twoją uwagę.
– Może nie powinniśmy zostawać tu dłużej – wtrącił Ruprecht z nadzieją w głosie. – Może
powinniśmy coś zrobić.
– Nie sądzę – odparł Magnus, zerkając na Ursulę, przez co nie zauważył, jak Ruprecht nie
pocieszony osunął się niżej na krześle.
– Nie czułaś lęku, niepokoju, jakiegoś ponaglenia?
– Nie – zapewniała. – Byłam całkiem spokojna.
– Czy to pewne, że tym ogarem jest Kurt? – wtrącił Johannes.
Magnus spiorunował go wzrokiem, a Ruprecht westchnął ciężko. – Cóż, to tylko
przypuszczenie, ale może ogar jest kimś lub czymś innym.
– To Kurt – odezwała się Ursula – Nie wiem, skąd to wiem, ale jestem tego pewna.
– Tak tylko zapytałem – bąknął Johannes, wzruszając ramionami.
– Chyba nie powiesz, że mamy tu dalej siedzieć i czekać bezczynnie – warknął Ruprecht. –
Wiem, że to głupie, próbować przejrzeć wolę bogów, ale przecież musi być coś, co
moglibyśmy zrobić.
– Możemy się przygotować – rzekła Ursula z posępną miną. – Porozmawiamy z kapitanem
Felsturmem, nauczymy go wszystkiego, co wiemy o wojownikach z Północy, o tym, jak
prowadzą walkę, jak można ich pokonać, jeżeli wolą Sigmara jest, abyśmy czekali aż przyjdą
do nas ogary, to tak się stanie, lecz będziemy na to gotowi.
– Ja też mam wiele pytań – powiedział Magnus, a Ruprecht lekko przymrużył oczy, czego
astrolog nie zauważył. – Ja także chciałbym poznać sposoby działania ludów Północy, aby móc
lepiej wychwytywać znaki zwiastujące ich nadejście.
– Zbliża się wojna – wycedziła Ursula. – Czy hrabia tego chce, czy nie, wojny tej nie można
zignorować. Przyszłość moja i Kurta stanowi jedność, nie mam co do tego wątpliwości. Jeżeli
hrabia nie chce, bym odeszła, musi być gotowy, że wojna dotrze na te ziemie.
– Będziemy gotowi – zapewnił Johannes, waląc pięścią w stół.
-Jeżeli tu przyjdą, nauczymy te psy z Północy, co znaczy bać się Służebnicy Sigmara.
Ursula uśmiechnęła się, choć oczy miała zimne i beznamiętne. Patrząc na nią, Ruprecht poczuł
niewyjaśniony lęk. Po raz pierwszy odkąd ją poznał, zaczął się jej bać. Bał się tego, co mogła
przynieść przyszłość i tego, jaką ona miała w niej rolę do odegrania. Lękał się o nią, lecz
zarazem także obawiał się jej.
Minęło dziesięć dni, podczas których Ursula, Ruprecht i Johannes spędzili wiele czasu z
kapitanem Felsturmem i jego oficerami, opowiadając im o swoich doświadczeniach w walce z
wojownikami Północy. Opowiedzieli im o norskańskiej ścianie z tarcz, która chroniła
podchodzących do wroga wojowników. Mówili o tym, że barbarzyńcy często miotali krótkimi
włóczniami, zwykle siedząc w siodle; włócznie te były na tyle ciężkie, że wskutek trafienia w
tarczę powodowały ich opuszczenie, przez co posługujący się nią żołnierz był narażony na atak
toporem lub mieczem używanym przez Norskańczyków. Ostrzegali przed zagrożeniem ze
strony szamanów i plugawymi czarami, jakimi się oni posługiwali. Przy tych rozmowach był
również obecny Magnus i większość kapłanów z całego miasta. Ursula nauczała modlitw
zdolnych odeprzeć złe czary, a Magnus nie mógł nadziwić się jej aurze, która w tych
momentach rozpalała się jaśniej niż zwykle. Kiedy czyniła znak Sigmara, symbol komety o
dwóch ogonach, zwiastującej jego narodziny, jej uniesiona dłoń wyglądała w oczach
obdarzonego zdolnością paranormalnego widzenia Magnusa kulą pulsującej energii.
Tymczasem szeregi armii Ostlandu rosły w siłę, gdy ogłoszono nabór do wojska
wszystkich mężczyzn pragnących bronić swych domów, choć w apelu nie sprecyzowano, czy
chodziło o wojnę z Ostermarkiem, czy innym bardziej złowrogim przeciwnikiem. Pospólstwo
wiedziało, że sytuacja jest napięta, że wojna wisi na włosku i jeśli nie stanie do walki, zarówno
mężczyźni, jak i ich rodziny ucierpią. Wielu zgłaszało się do zamku raz na tydzień na
przeszkolenie w walce z bronią, za co każdorazowo otrzymywało z hrabiowskiego skarbca
szylinga. Dziedziniec rozbrzmiewał echem surowych, gardłowych rozkazów, trzaskiem
drewnianych ćwiczebnych mieczy oraz halabard i hukiem wystrzałów z muszkietów. Ruprecht
dołączył do tych ćwiczeń i choć przez sztuczną rękę miał trudności z naładowaniem arkebuza,
wkrótce zdołał się z nimi uporać.
Johannes spędzał czas z rycerzami z Wolfenburga, w prezencie od hrabiego otrzymał konia
z rzędem oraz zbroję, choć hrabia nie wiedział jeszcze o swej szczodrości. Młody
samozwańczy rycerz był widywany od świtu aż do południa na placu ćwiczeń, gdzie trenował
z lancą. Od czasu do czasu pojawiała się tam także Ursula, w przerwach pomiędzy długimi
dysputami z kapłanami a Johannes próbował wówczas popisywać się przed nią swymi
jeździeckimi umiejętnościami. Ursula klaskała w dłonie, gdy Johannes mijał ją w pędzie albo
pociągając za lejce, zmuszał swego wierzchowca, aby stanął dęba, lecz w jej zachowaniu
brakowało entuzjazmu, jakby traktowała to wszystko całkiem obojętnie.
Ruprecht przez cały czas uważnie obserwował Magnusa, słuchał pytań, jakie astrolog
zadawał Ursuli, wypytując o szczegóły widzianych przez nią symboli i runów, o język, którego
częściowo nauczyła się od Jakoba i czary, których barbarzyńcy z północy użyli przeciw niej.
Przez cały czas pochylając się nad pergaminem, uczony pracowicie sporządzał notatki, kreśląc
wzory, symbole i znaki, kopiując też fragmenty tekstu z innych ksiąg dla, jak się wyraził, ich
późniejszego porównania. Ruprecht postanowił, że przyjrzy się baczniej poczynaniom
uczonego, choć podejrzewał, że Magnus był za sprytny, aby pozostawić obciążające go
dowody w miejscu, gdzie ktoś mógłby je znaleźć. Ruprecht często upominał sam siebie,
zrzucając tę podejrzliwość na karb narastającej w nim paranoi, jako że kapłani i doradcy
hrabiego byli zadowoleni ze współpracy z Magnusem.
Mimo to wciąż nie mógł wyzbyć się dręczących go podejrzeń. Długie lata z Mariusem
nauczyły Ruprechta ostrożności, natomiast niedawne przeżycia związane z czarodziejką
Jasminą el Al uświadomiły mu, że często najgroźniejszym wrogiem był wróg wewnętrzny,
dobrze zakamuflowany i ukryty pod maską poczciwej z pozoru osoby. Ta sytuacja trwała od
dziewięciu dni, w zamku pojawiało się coraz więcej ludzi i rzeczy niezbędnych do
wykorzystania podczas nadchodzącej bitwy.
Magazyny zapełniały się drewnem do sporządzenia zeń łuków oraz strzał, a kowale od rana
do wieczora wykuwali klingi mieczy, szabel, wyrabiali zbroje i wytapiali kule do broni palnej.
Z gildii alchemików, mieszczącej się w pobliżu miejskich murów, wozami zaczęto sprowadzać
do zamku beczki czarnego prochu, każdego z wozów strzegło dwudziestu zbrojnych. Słychać
było zgrzyt kamieni do ostrzenia, stukot, młotów kowalskich, a czeladnicy uwijali się jak w
ukropie. Nietrudno było zatracić się w tych działaniach i Ruprecht często upominał sam siebie,
że nie obserwował przygotowań do walki z Kurtem i jego bliżej nieokreśloną armią, lecz raczej
do bratobójczej wojny z innym państwem Imperium.
Ursula najwyraźniej o tym w ogóle nie myślała, a gdy Ruprecht podjął ten temat, odparła,
że choć teraz wydaje się inaczej, ta armia stanie ostatecznie przeciwko hordom najeźdźców z
Północy. Z dnia na dzień jej przekonanie w tej kwestii miast tracić, tylko przybierało na sile.
O zmierzchu dziewiątego dnia, odkąd nawiedził ją ostrzegawczy sen, Ursula znowu
znalazła się na blankach wolfenburskiej twierdzy, spoglądając na Północ. Od wschodniej
bramy dał się słyszeć gromki okrzyk i dźwięk dzwonu. Gdy ruszyła wzdłuż murów, by
zobaczyć, co oznaczało to poruszenie, ujrzała hrabiego Vapolda wychodzącego na dziedziniec
poniżej w otoczeniu kapitana Felsturma i dwóch zbrojnych. Hrabia szybkim krokiem wspiął
się po schodach i stanął na murach obok niej. Z tej wysokości widać było wyraźnie całą
panoramę miasta oraz kręty trakt wiodący od bramy i miejskich murów i niknący wśród
ostępów ostlandzkiej puszczy. Po trakcie tym ciągnął się długi na pół mili łańcuch migocących
świateł; korowód pochodni i latarni. Falujące płomienie odbijały się od złoconych pancerzy i
rozświetlały postrzępione chorągwie w barwach fioletu i bieli oraz fioletu i żółci.
Rycerze Osterknachtu powrócili.

Rozdział 10

Prawdziwy początek
Kraina Chaosu

Chwila, kiedy Kurt stał i patrzył na dom oraz kobietę, która wydawała się jego matką,
mogła trwać tylko uderzenie serca albo całe życie. Jak urzeczony obserwował ją przechodzącą
przez ogród. To wydawało się niemal rzeczywiste, lecz kątem oka dostrzegł też inne
krajobrazy: mroczne i jałowe pustkowia, górskie kotliny i potężne rzeki ognia, które jednak
znikały, kiedy tylko odwrócił głowę.
Woń była wyraźna, mieszanka jaśminu i róż, której zawsze używała jego matka, odkąd był
jeszcze chłopcem. A teraz pochyliła się i wprawnym ruchem zerwała z krzaka więdnącą różę.
Matka odwróciła się i spojrzała przed siebie, w jego kierunku, ale chyba go nie widziała. Kurt
chciał coś powiedzieć, zawołać, ale nie mógł. Nie wiedział, co mógłby powiedzieć. Odwróciła
się i ruszyła w stronę domu. Otrząsnąwszy się z chwilowego otępienia, Kurt postąpił naprzód i
zrazu powoli, a potem coraz szybciej podążył za nią. W pewnej chwili potknął się i runął jak
długi. Uniósł wzrok i stwierdził, że dom zniknął, ogród również. Znajdował się na wysokim
płaskowyżu wychodzącym na pustynię poprzecinaną mrocznymi parowami i pęknięciami,
obraz przed jego oczyma zaczął się rozmazywać; przez cały czas słyszał brzęczenie w uszach.
JESTEŚ SAM.
Kurt rozejrzał się wokoło, ale głos zdawał się dochodzić znikąd.
ZNÓW MÓGŁBYŚ Z NIMI BYĆ. MÓGŁBYŚ ICH OCALIĆ.
– Jak? – spytał Kurt, popatrując na prawo i lewo z wściekłością.
WIESZ SAM.
– Oni nie żyją, umarli nie powracają – warknął Kurt – oferujesz fałszywe obietnice.
ONI NIE MUSZĄ UMRZEĆ. WIESZ, CO MUSISZ ZROBIĆ.
– To było piętnaście lat temu – odrzekł Kurt. – Nie mogę ich ocalić.
MÓGŁBYŚ ZNÓW BYĆ Z NIMI. MÓGŁBYŚ ICH URATOWAĆ.
– Nie wiem jak – rzekł Kurt, czując coraz większe zmęczenie. Osunął się na ziemię,
ukrywając twarz w dłoniach.
NIE JESTEŚ CZEMPIONEM.
Kurt spojrzał w niebo na falującą, wzburzoną masę czerni, poprzetykaną granatowymi i
fioletowymi smugami.
– Jestem wybrańcem – powiedział, z coraz większą desperacją. – Wybraliście mnie.
BOGOWIE ŹLE WYBRALI. NIE JESTEŚ CZEMPIONEM.
– Jestem nim, udowodnię to! – rzucił Kurt z narastającym gniewem. Nie po to przebyłem
tak długą drogę, aby teraz zawieść. Wstał, gotowy stawić czoła wszelkim wyzwaniom, przed
jakimi teraz postawią go bogowie.
WIESZ, CO MUSISZ ZROBIĆ?
– Jak mogę ich ocalić? – spytał. – Minęło piętnaście lat, odkąd ich zamordowano.
WIESZ, CO MUSISZ ZROBIĆ?
– Zabić Mariusa? – rzucił Kurt, obracając w słowa myśl, która już od jakiegoś czasu
kołatała mu się w głowie – Marius już nie żyje.
WIESZ, CO MUSISZ ZROBIĆ?
-Jak mam zabić Mariusa? – spytał. – Przecież to już się stało. Nie mogę cofnąć się w czasie.
W TYM MIEJSCU CZAS NIE ISTNIEJE. NIE MA PRZESZŁOŚCI ANI
PRZYSZŁOŚCI. JEST TYLKO TERAZ.
– Ale jak mogę tam wrócić? – spytał coraz bardziej zdesperowany Kurt. Kręciło mu się w
głowie, płuca wypełniało kwaśne powietrze. – Z północy droga zajmie wiele miesięcy.
W TYM MIEJSCU TAM JEST TUTAJ, WSZYSTKIE MIEJSCA SĄ JEDNYM.
WSZĘDZIE JEST TYLKO O KROK.
Kurt próbował przewalczyć zmęczenie, skupić się na tym, co mówił na głos. I nagle coś mu
przyszło do głowy i zaśmiał się z rozgoryczeniem.
– Znam cię, wiem, co próbujesz zdziałać – rzucił. – To sztuczki. Jeżeli zabiję Mariusa,
wówczas on nigdy nie zamorduje mojej rodziny. Cale moje życie ulegnie zmianie. Możliwe że
nie udam się na północ i nie zostanę wybrańcem. To sprawdzian mojej wiary!
ZAWSZE BYŁEŚ WYBRAŃCEM. ZAWSZE BYŁEŚ JEDNYM Z NAS. ZAWSZE NIM
BĘDZIESZ.
– Nie, to tylko sztuczka – zawołał Kurt, śmiejąc się jak szalony. – To nieprawda. Nie mogę
ich ocalić, a jeżeli spróbuję, będzie to dowód, że nie jestem wobec was lojalny. Teraz to
rozumiem!
WIESZ, CO MUSISZ ZROBIĆ.
– Przestań to powtarzać! – rzekł Kurt. Jak małe dziecko zatkał sobie uszy dłońmi, próbując
zignorować głoś, ale ten brzmiał wewnątrz jego głowy.
WIESZ, CO MUSISZ ZROBIĆ.
Kurt zaczął krążyć w koło, podśpiewując pod nosem z zatkanymi uszami i zamkniętymi
oczami. Wokół niego z kamiennego podłoża wzbijały się tumany kurzu.
– Nie słucham was! – ryknął. – To kłamstwo. Chcesz mnie oszukać.
WIDZIAŁEŚ JĄ, WIESZ, ŻE MOŻESZ JĄ OCALIĆ. MASZ MOC.
Kurt zatrzymał się, przekrzywiając głowę w bok.
– Mam moc? – spytał i znów się zaśmiał. – Mam moc! Mam moc!
WIESZ, CO MUSISZ ZROBIĆ.
Śmiech Kurta przeszedł w chichot.
– Mam moc – wyszeptał. – W tym miejscu, gdzie czas nie istnieje i gdzie wszystkie miejsca
są w jednym. Uniósł wzrok ku rozszalałym niebiosom i uśmiechnął się.
– Rozumiem! – krzyknął. – Teraz już wiem, na czym to polega! Moc bogów znajduje się
tutaj. Moc bogów należy teraz do mnie.
Znów zakręciło mu się w głowie. Zachwiał się i osunął na kolana. Ból pulsował pod jego
czaszką i w klatce piersiowej. Zagryzając zęby, tłumiąc w sobie mdłości, zmusił się, by
ponownie wstać. Czuł wokół siebie tchnienie bogów. Zupełnie jakby niewidzialne młoty
uderzały w jego żebra i usiłowały rozszczepić czaszkę.
– Zabierzcie mnie do Mariusa – oznajmił, dramatycznym gestem unosząc ramiona ku
niebu.
Nic się nie wydarzyło.
Kurt odczekał chwilę, zastanawiając się. Moc była do jego dyspozycji, czuł ją, osaczała go,
jakby chciała zmiażdżyć. Może znajdował się w samym przejściu, ale tego nie wiedział. Przez
chwilę zastanawiał się, jak sobie radzili Jakob i inni.
– Głosie? – rzekł, uświadomiwszy sobie, że nie słychać go już od pewnego czasu. Znów
odpłynął myślami i zacisnął dłonie w pięści, aby lepiej się skupić. – Głosie? Jak mam użyć tej
mocy?
WIESZ, CO MUSISZ ZROBIĆ.
Oczywiście, że wiedział! Zupełnie jakby jego umysł był człowiekiem brnącym przez
grząskie błocko, nagle powróciły do niego wspomnienia i fizyczne doznania. Zdał sobie
sprawę, że leży na kamienistym podłożu. Być może zemdlał.
– Muszę się skupić! – zawołał, niepewny czemu wypowiedział te słowa na głos.
Zamykając oczy, próbował oczyścić umysł ze zbłąkanych myśli, rozpalone do białości
tchnienie bogów zdawało się wypalać jego duszę. Uspokoił się, oddychał głęboko, wsłuchując
się w dudnienie własnego serca i odliczając uderzenia. Powoli, lecz stopniowo coraz szybciej
zaczął wypierać umysł ze swego ciała, wykorzystując magiczną burzę, która go otaczała.
Wiedział, jak ma tego dokonać. Przyjąć do swego ciała energię, ukształtować ją i przejąć nad
nią kontrolę.
Moc implodowała wewnątrz Kurta z potężną siłą. Jak rzeka niszcząca uszkodzoną tamę,
wlała się do jego wnętrza, wypełniając ciało i umysł. Świat wokół niego zawirował, podczas
gdy krew i kości wewnątrz ciała zaczęły wrzeć i topić się. Czuł potęgi, które wypaczają i
zniekształcają jego ciało. Jego kręgosłup zaczął pękać, twarz zapłonęła żywym ogniem i
przestała istnieć, unicestwiona w obłokach gęstego, gryzącego dymu. Drugie oblicze
próbowało ukształtować się na jego torsie, skamlące niczym nowo narodzone szczenię i
łypiące na niego pojedynczym białym okiem. Nie tak miało być, stwierdził Kurt. Moc była
zbyt silna. I było jej za wiele. Nie mógł nad nią zapanować. Podczas gdy w jego umyśle
pojawiły się wątpliwości; na jego plecach wykwitł grzebień długich, ostrych kolców, które
wyłoniły się z otworów w kręgosłupie. Muszę nad tym jakoś zapanować, pomyślał Kurt.
Wyobraził sobie swoje ciało. Wysokie, szczupłe, smukłe o ciemnych włosach, w sumie
całkiem przystojne. Skoncentrował się na tym obrazie i jego ciało znów zaczęło się zmieniać,
przydatki na jego torsie i brzuchu zniknęły, podobnie jak gałki oczne, które pojawiły się po
wewnętrznych stronach obu dłoni. Z głośnym krzykiem, wyrywającym się z gardła, Kurt
wykorzystał całą swą siłę woli, by zapanować nad mocą bogów i wykorzystać ją dla swoich
celów.
A potem osunął się na ziemię bez czucia.
Gdy się ocknął poczuł, że leży na gęstej trawie. Był nagi. Usiadł, by ujrzeć rozciągającą się
wokół niego wielką zielona łąkę, a powyżej bezchmurne, błękitne niebo. Nieopodal rosły
znajome drzewa takie jak w Imperium. Kurt zachichotał pod nosem. Rozglądając się dokoła,
zauważył otoczony murem kanciasty dom, stojący o kilkaset jardów dalej, wśród drzew.
Ruszył w tę stronę. Tak jak wcześniej krajobraz nie był całkiem rzeczywisty i Kurt zastanawiał
się, czy nie majaczy w gorączce. Może leżał gdzieś na surowej, zimnej północy, balansując na
granicy śmierci i to wszystko w ogóle się nie działo. Kątem oka wciąż widział głębokie kotliny
wypełnione ogniem i drogi brukowane ludzkimi czaszkami.
Nie ma tu historii ani przyszłości. To wszystkie miejsca zebrane w jedno. Kurt zaśmiał się
rozbawiony własnymi wątpliwościami. Gdy podszedł bliżej, spostrzegł przed budowlą grupkę
około dwudziestu osób. Śmiali się i klaskali odwróceni do niego plecami. Kobiety nosiły
długie suknie i miały kwiaty we włosach. Mężczyźni mieli na sobie dublety i pończochy.
Stanął za drzewem, obserwując zebranych. Gdy się rozstąpili, dostrzegł mężczyznę i kobietę
stojących pośrodku grupy.
Kobieta była ładna, choć trudno ją nazwać pięknością. Na szyi miała wieniec z kwiatów i
nosiła luźną, białą szatę, która ukazywała jej wydatny brzuch. Uśmiechała się do stojącego
obok niej mężczyzny, obejmując go jedną ręką w pasie, a drugą przytrzymując kosmyki
długich, jasnych włosów. Zaśmiała się i wychyliła do przodu, by pocałować mężczyznę.
To był Marius.
Aczkolwiek dużo młodszy niż kiedy Kurt widział go po raz ostatni, ale bez wątpienia był to
łowca czarownic. Chudy jak tyka, kruczowłosy, o przenikliwym wzroku i krzywym
uśmieszku. Przytulał do siebie oblubienicę. Kurt stał i patrzył przez długą chwilę ani na
moment nie spuszczając z oka van Diesla.
Goście weselni zaczęli się rozchodzić, aż w końcu zostali tylko Marius, jego żona i kapłan.
Skinąwszy głowę, kapłan odwrócił się i zniknął wewnątrz świątyni. Szczęśliwa para stała tam
jeszcze przez chwilę, patrząc na siebie nawzajem. Kobieta zaś śmiała się i ruchem głowy
wskazała w stronę lasu. Marius wzruszył ramionami i zaśmiał się; w chwilę później para,
trzymając się za ręce, wyszła za bramę i skręciła do lasu. Kurt poszedł za nimi, zachowując
pewien dystans; widział ich sylwetki przemykające między drzewami. Co za sielanka,
pomyślał. Doskonały dzień. Na tę myśl w jego głowie zapłonął gniew jak krew cieknąca ze
starej rany.
To powinien być jego wielki dzień. Z Ursulą albo kimś innym. Marius go tego pozbawił.
Wymordował jego rodzinę i uczynił go zbiegiem, małym chłopcem walczącym o życie w
ostępach Imperium. Nawet gdy już sądził, że jest bezpieczny, Kurt wciąż był prześladowany
przez Mariusa van Diesla. Kiedy spotkał Ursulę sprzątającą świątynię Sigmara, podobną do
tej, którą właśnie opuścili, sądził, że właśnie w jego życiu nareszcie nastąpił zwrot i gruntowna
zmiana na lepsze.
Ale i to zostało zniweczone przez łowcę czarownic. Dotarł śladem Kurta do Ostermarku, do
miasteczka, gdzie się zatrzymał. Odebrał mu Ursulę. Gdy teraz patrzył, jak tamtych dwoje
pokłada się na gołej ziemi między drzewami i zaczyna się wzajemnie czule dotykać, w sercu
Kurta pojawiła się niepohamowana nienawiść.
To mógł być on i Ursula, delikatnie rozbierający się wzajemnie, by skonsumować ich
związek. Wychowaliby dzieci, silnych, zwinnych chłopców i dziewczynki i wiedliby spokojne
dostatnie życie.
Ale Marius odebrał mu to wszystko. Przeklęty łowca czarownic przez całe życie
niezmordowanie ścigał Kurta. Nie wystarczyło mu, że Kurt i Ursula stali się zbiegami, musiał
jeszcze zwrócić ukochaną przeciw niemu, zmieniła się w żmiję, którą wyhodował na własnym
łonie. Pokrętnymi słowy uczynił z Ursuli swą marionetkę i skłonił, by zdradziła Kurta. Ten
czyn sprawił, że całe życie Kurta runęło w gruzy.
Kurt zacisnął dłonie w pięści, gniew płonął w jego piersi jak niezmącony ogień, oddech
miał przyspieszony i płytki, kiedy patrzył na niezdarne karesy tamtych dwojga. Nawet na
Północy, gdy Marius nie żył już, uśmiercony ciosem miecza Kurta, klątwa łowcy czarownic
nie odstępowała go na krok, skłaniając Ursulę do wyruszenia na krucjatę nienawiści, która
doprowadziła do śmierci żony i syna Kurta.
Ale to się skończy tu i teraz – Kurt weźmie odwet na tym potworze, na tym najplugawszym
z ludzi, który bez litości pozbawił Kurta wszelkich nadziei na choćby odrobinę szczęścia.
Marius musiał coś zobaczyć lub usłyszeć, bo usiadł, rozglądając się niespokojnie. Kurt
wyszedł zza drzewa, a oczy łowcy czarownic rozszerzyły się. Jego żona, której imienia Kurt
nigdy nie poznał, modliła się i zasłoniła obnażone piersi fragmentem opuszczonej sukni.
Kiedy Kurt podszedł bliżej, na przemian to zaciskając, to rozwierając dłonie, Marius wstał,
jego usta otwierały się i zamykały bezgłośnie. Kobieta poderwała się i stanęła przy mężu,
chwytając go za ramię.
– Moja będzie zemsta – warknął Kurt, stąpając wolno w ich stronę.
Marius stał w bezruchu, gdy Kurt zbliżał się ku niemu. Kiedy Kurt znajdował się zaledwie
o kilka kroków od nich, kobieta krzyknęła i rzuciła się naprzód, podnosząc leżącą na ziemi
ułamaną gałąź. Kurt uniósł rękę, gdy się na niego zamachnęła, drewno pękło w zetknięciu z
jego przedramieniem. Drugą ręką Kurt schwycił pannę młodą za gardło. Trzymając ją
unieruchomioną w mocnym uścisku, spojrzał na van Diesla.
Tamten uciekał, lawirując między drzewami. Kurt stał jeszcze przez chwilę, zaskoczony,
niepewny, co powinien teraz zrobić. Kobieta próbowała się szamotać w jego uścisku, dopóki
nie zacisnął palców mocniej i nie zaczęła się dusić. Dźwignąwszy ją w górę bez trudu, dzięki
swej nadludzkiej sile, Kurt ruszył za uciekającym Mariusem. Z każdym krokiem poruszał się
coraz szybciej, panna młoda zwieszała się z jego ręki jak lalka, gdy płynnie i bez wahania
przemierzał ciut nierealny krajobraz. Podczas gdy Marius dyszał poczerwieniały na twarzy,
Kurt jednym krokiem pokonywał odległości kilku jardów, wykorzystując moc, która falowała
w jego wnętrzu, aby popływać bez wysiłku na pograniczu rzeczywistości. Stwierdził, że mógł
dopaść Mariusa w każdej chwili. Wystarczyło odrobinę się skupić, a znalazłby się obok
uciekającego mężczyzny. A mimo to pościg sam w sobie sprawiał mu ogromną frajdę. Czuł
strach, który jak gęsta chmura unosił się za Mariusem.
Wypadli spomiędzy drzew, a Kurt przystanął, jakby rąbnął w niewidzialną ścianę.
Próbował zrobić kolejny krok, lecz bez powodzenia – coś go powstrzymywało. Spuszczając
wzrok, ujrzał przed swoimi stopami niski murek świątyni. Marius stał po drugiej stronie muru
oparty plecami o ścianę świątyni i ciężko oddychając, patrzył z przerażeniem na Kurta.
– Wracaj tu, tchórzu – rzekł Kurt, unosząc nieprzytomną kobietę przed sobą. – Mam twoją
kobietę. Jeżeli chcesz, aby żyła, podejdź tu.
– Nie możesz wejść na świętą ziemię, prawda? – odkrzyknął Marius – Pomiocie piekielny,
dopilnuję, że spłoniesz za to na stosie.
– Jeżeli stamtąd nie wyjdziesz, zabiję ją – ostrzegł Kurt.
Marius nie poruszył się i w umyśle Kurta pojawił się cień wątpliwości. Może tamten
poświęci żonę, aby ocalić życie. Gdy ta myśl zaświtała mu w głowie, Kurt poczuł lekkie
falowanie otaczającej go mocy i przez mgnienie oka las i świątynia zniknęły.
– Zabijesz nas oboje – rzekł Marius. – Nie jestem głupcem!
– Przysięgam, że daruję jej życie – zapewnił Kurt, opuszczając kobietę tak, że jej stopy
dotknęły ziemi – Chcę tylko ciebie.
– Myślisz, że ci zaufam? – spytał Marius. – Sprzymierzyłeś się z siłami zła, twoje słowo
znaczy tyle co nic!
– Jeżeli nie wyjdziesz stamtąd, ona umrze – rzekł Kurt. – Mógłbyś stać bezczynnie i
patrzeć, jak ona płonie?
Kurt wykorzystał cząstkę swej mocy, która stała się dlań drugą naturą. Magiczne znaki
wyryte na jego ciele zalśniły silnym blaskiem, a skóra stanęła w ogniu. Kobieta ocknęła się,
gdy jej ciało zaczęło dymić i próbowała krzyczeć, ale uścisk Kurta był zbyt silny.
– Jeszcze nie jest za późno – rzekł Kurt. -1 tak umrzesz Van Diesel, ale ją możesz nadal
ocalić. Chce tylko ciebie! Płomienie na ciele Kurta przybrały na sile, kobieta szamotała się
coraz gwałtowniej, rozpaczliwie próbując się uwolnić, jej włosy zajęły się ogniem, skóra
pokryła pęcherzami i zaczęła pękać. Kurt patrzył na Mariusa i widział łzy spływające po jego
policzkach.
– Oszczędź sobie smutku – wycedził Kurt. – Czy uroniłeś choć jedną łzę za moją rodzinę?
Kobieta nie szamotała się już tak gwałtownie, w powietrzu rozszedł się swąd palonego
ciała... jej ciała. W tej samej chwili ze świątyni wyszedł kapłan i trwożliwie rozejrzał się
dokoła.
Aż rozdziawił usta ze zdziwienia.
– B-baronie Leizig – rzucił kapłan. Kurt dopiero teraz go rozpoznał, przywołując jego
oblicze z otchłani pamięci. To był brat Fauchleden, kapłan świątyni znajdującej się niedaleko
ziem należących do jego ojca. Przeraźliwa myśl zaczęła kształtować się w umyśle Kurta i
równocześnie obraz, który miał przed sobą, jął wypaczać się i zniekształcać, jakby już nad nim
nie panował aż na mgnienie oka zastąpił go widok kamienistego płaskowyżu.
– Nie – rzekł Kurt, kręcąc głową.
– Baron Leitzig? – powtórzył Marius, a jego wilgotne od łez oblicze wykrzywił grymas
nienawiści. Przez chwilę nie było go widać, a Kurtowi zakręciło się w głowie. Nogi ugięły się
pod nim.
– Teraz znam nazwisko człowieka, którego będę ścigał po kres moich dni!
– Nie, to nie tak... – zaczął Kurt, ale już było za późno. Obraz zamigotał i zgasł, a Kurt
osunął się na kolana. Poczuł pył i kamienie wgryzające się w jego skórę, niebo nad jego głową
zawirowało – Nie tak miało być...
Miażdżący napór otaczającej go magicznej energii wyciskał z Kurta życie; ostatkiem sił
próbował się jeszcze podnieść, ale w końcu przewrócił się na bok i ponownie stracił
przytomność.
Kiedy się ocknął, był zlany zimnym potem, ale ciało miał lodowate. Wciąż miał żywo w
myślach gorączkowe obrazy z szaleńczej konfrontacji z Mariusem. Cuchnący smród wdarł się
do jego nozdrzy i Kurt z jękiem odwrócił głowę. Obok niego leżały szczątki żony van Diesla,
twarz był nietknięta, reszta ciała natomiast zwęglona.
Kurt usiadł i zwalczył mdłości podchodzące mu do gardła. Wyciągnął rękę, zwęglone ciało
wydawało się tuż poza jego zasięgiem. Może to tylko sen na jawie, pomyślał, a mimo to smród
był tak wyraźny, tak rzeczywisty. Wychylając się, wyciągnął rękę, by dotknąć zwłok, chcąc
upewnić się, że były prawdziwe, ale te pozostawały poza jego zasięgiem.
ZROBIŁEŚ, CO BYŁO TRZEBA. ZAWSZE BYŁEŚ NASZ.
– Nie tak miało być – rzekł Kurt, wstając. Wrócę i zabiję Mariusa.
CZEKAJĄ NA CIEBIE BRAMY NIEBIOS. JEŻELI TERAZ ODEJDZIESZ, JUŻ NIE
WRÓCISZ.
– Bramy? – spytał Kurt, kołysząc się na nogach ze zmęczenia – Nie widzę żadnych bram.
Właśnie wtedy Kurt spostrzegł, że ziemia znów zafalowała i wypaczyła się. Znajdował się na
płaskiej równinie, która zdawała się nie mieć końca. Nie było horyzontu, jedynie jałowa,
pylista i kamienista ziemia. Niebo znikło. Nie było czerni, żadnych barw, niczego. Jedynie
pustka, która sprawiała, że pejzaż zdawał się zapętlać. Na sam widok Kurtowi zebrało się na
mdłości.
Wyczuł coś za sobą i odwrócił się powoli. Na wyciągnięcie ręki od niego, a zarazem
niewiarygodnie daleko znajdowała się brama. Była ogromna, zdobiona kolumnadą, górowała
nad nim, równocześnie nachylona pod dziwnym kątem, który zmieniał się za każdym razem,
kiedy Kurt na nią patrzył. Na jej powierzchni większej niż mogłoby się zdawać, widział
cyzelowane, skomplikowane wzory i symbole geograficzne. Jedne wyglądały jak wizerunki
twarzy ukształtowane z niemożliwie dobranych wielokątów, inne przypominały Kurtowi
mapy, a konkretnie mapy morskie.
Była połamana i pogięta w wielu miejscach, jej większe i mniejsze fragmenty leżały
porozrzucane dokoła. Kiedy spojrzał w jej stronę tchnienie bogów, zmieniło się w istny
huragan i Kurt poczuł, jak szarpie jego ciało. To tam mieszkali bogowie, stamtąd pochodziła
ich moc. Może był tu od zawsze. A może nie było go tu nawet teraz. Nie sposób było to
stwierdzić.
Na dobre zapomniał o Mariusie. Miał przed sobą bramę. Oto cel, którego zawsze
poszukiwał, szukał tego przez całą wieczność. Miał przed sobą nieśmiertelność. I wieczna
moc. Tu mógł je odnaleźć. Zostanie nagrodzony za swoje cierpienia, zyska możliwość wzięcia
odwetu na tych, co próbowali go zabić i zniszczyli mu życie.
Marsz naprzód był istną torturą. Każdy krok pod prąd huraganu mocy przepełniał jego ciało
i umysł niewysłowionym, rozdzierającym cierpieniem. Każda cząstka jego jaźni, każdy, nawet
najmniejszy fragment jego ciała, był przesycony cierpieniem. Kurt wlepił wzrok w bramę i nie
odwrócił głowy, mimo iż jego oczy zdawały się rozpływać, a ciało topić jak wosk, każdy
powolny, żmudny krok nieuchronnie przybliżał Kurta do bramy.
Nie był ich w stanie zliczyć i niekiedy wydawało miał wrażenie, że się cofa. Nie czuł już
swego ciała. Był wiszącą chmurą, drobiną omiataną przez szalejące magiczne wiatry. Nie był
w stanie stawić oporu mistycznemu prądowi, który wylewał się stąd, by ogarnąć cały świat.
Spojrzał w sam środek zniekształconej, okrągłej budowli, na unoszący się w powietrzu
punkt pustki. A może to po prostu wszystko inne wirowało wkoło tego punktu. Stąd się brało to
wszystko. To właśnie tam mieszkali bogowie, w tym niemożliwie ogromnym punkciku
znamionującym całkiem inny świat.
Kurt zdał sobie sprawę, że znalazł się w bramie, bezcielesny, pozbawiony duszy. Nie było
niczego więcej poza nim. Wyciągnął rękę, której już nie posiadał, jakby chciał zamknąć w
palcach całą domenę bogów.
I kiedy jej dotknął, Kurt Leizig przestał istnieć.
KsiĘga Druga

Rozdział 1

Wojna
Ostland,
lato 1712

Niebo było bezchmurne, słońce zbliżało się do zenitu, ale wciąż było dość chłodno, gdy
Ursula zatrzymała swego wierzchowca na szczycie wzgórza, sprowadzając zwierzę z traktu.
Próbując nie rzucać się zbytnio w oczy, pięciu Osterknechtów także zjechało ze szlaku, nieco
dalej za nią, nie spuszczając jej z oka. Ruprecht zrównał się z Ursulą, łypiąc spode łba na
rycerzy, zanim podążył za jej wzrokiem ku zachodowi. Armia Ostlandu maszerowała na
długości wielu mil, krętą rzeką ludzkich ciał przemierzających trakt biegnący przez gęstą
puszczę. Za Vapoldem podążało dziesięć tysięcy zbrojnych przybyłych z różnych stron. Tylko
kilkuset ludzi pozostało, by strzec Wolfenburga, gdy hrabia opuścił miasto, zaledwie garstka w
porównaniu z maszerującą armią, ale dość, by móc bronić grodu na wypadek ataku.
Szli na wschód, w kierunku Talabeku. Vapold, za radą lorda Bayarda, liczył na spotkanie z
armią Steinhardta, gdy ta przekroczy rzekę. Brodów na rzece było niewiele, mostów zresztą
również i gdy tylko Osterknechci powrócili z nowiną, że Steinhardt został uznany za hrabiego
przez tchórzliwą szlachtę Ostermarku, Vapold wysłał konne patrole, by wypatrywały
nieprzyjaciół na granicach. Agenci zza rzeki słali wyrywkowe raporty. Steinhardt przenosił
stolicę do Mordheimu na południu, skąd pochodziła jego rodzina i nawet teraz wzmacniał
systemy obronne miasta. Tymczasem jego armia złożona z najemników i południowców
pozostała w Bechafen, na północy, niecałe dwa tygodnie marszu od Wolfenburga. Emisariusze
nowego hrabiego przybyli do Wolfenburga z prostą wiadomością – miał wydać fałszywego
dziedzica Hensela i zdrajców z Osterknachtu, jak ich nazywano w liście. W liście nie było
sprecyzowanych gróźb, ale towarzyszyło mu pisemne zobowiązanie Ottyli z Talabeclandu, że
pozwoli wojskom Steinhardta przemaszerować przez jego tereny graniczne. Nie ulegało przeto
wątpliwości, że Ostermark zawarł przynajmniej tymczasowy sojusz z Talabeclandem. Gdy
tylko posłańcy wrócili do swego pana, wciąż mając w uszach przekleństwa Vapolda, pojawiły
się pierwsze wieści o gromadzeniu się wojsk Ostermarku.
Ruprecht, tylko dlatego, że hrabia go nie odprawił, uczestniczył w jednej z narad
wojennych między lordem Bayardem i kapitanem Felsturmem. Plan był prosty, choć
efektywny. Nie dopuszczą, by wojska Steinhardta przekroczyły rzekę, a gdyby to okazało się
niemożliwe, albo gdyby Ostermarczycy przeszli przez rzekę, zanim Vapold dotrze na
upatrzone wcześniej pozycje, wycofają się do Wolfenburga i będą bronić stolicy. Ruprecht
miał nadzieję, że Steinhardt blefował, albo raczej popisywał się swoją potęgą, by nikomu nie
przyszło do głowy obalić go, zanim obejmie pełną władzę w państwie. Chłopiec i Osterknechci
nie zagrażali jego pozycji, choć Ruprecht wiedział, że wojny toczono ze znacznie bardziej
błahych powodów.
– Nie wydajesz się przejęta – rzekł Ruprecht patrząc na Ursulę. Mijał ich właśnie pułk
szermierzy, z czarno-białymi tarczami przytroczonymi na plecach; na ich sztandarze widniał
srebrny orzeł.
– Czemu miałabym się martwić? – rzekła Ursula. Jeżeli Kurt zgromadzi naprawdę wielką
armię, zdobędzie Wolfenburg praktycznie bez walki – odparł Ruprecht.
– Kurt i ja spotkamy się, choć niekoniecznie pod Wolfenburgiem – odparła, nie odwracając
wzroku. – Jeżeli mnie tam nie ma, to może Wolfenburg jest bezpieczny.
– Sporo tych domniemywań z twojej strony – wtrącił Ruprecht.
– Nawet jak cię tam nie ma, Wolfenburg to idealny cel dla każdego najeźdźcy. Kurt jest ze
wschodu, zna te ziemie.
– I nie ma powodu przypuszczać, że nie będzie broniony pełnymi siłami – rzekła Ursula
odwracając się do Ruprechta. Jej oczy były zimne jak okruchy lodu. – Poza tym hrabia dokonał
wyboru, a ja nie mam obowiązku strzec jego ludzi.
– Doprawdy? – rzucił Ruprecht zaniepokojony szaleńczym błyskiem w oczach Ursuli. – A
co należy do twoich obowiązków?
– Znaleźć Kurta i zabić go – odrzekła Ursula z tym samym ponurym uśmiechem, który już
wcześniej tak przeraził Ruprechta.
– Sigmar chce, abym powstrzymała jego i tylko jego. Nic więcej. Jego inni słudzy muszą
sami o siebie zadbać.
– Wcześniej miałaś na uwadze dobro całego Imperium – wtrącił Ruprecht, dźgając piętami
boki wierzchowca, aby wrócił na trakt. – Chciałaś je ocalić.
– Jeżeli Imperium warte jest ocalenia, to nie zginie – zawołała w ślad za nim Ursula.
Ruprecht obejrzał się przez ramię, by zobaczyć, że Ursula przygląda się przemarszowi
wojsk z wyraźnym zadowoleniem. Zdał sobie sprawę, że miała całą armię. Tyle tylko, że armia
nie wiedziała jeszcze, iż należy do niej. Pokręciwszy głową ze smutkiem, Ruprecht powoli
odjechał.
Pozostawiwszy Wolfenburg dziesięć mil za nimi, wojska zatrzymały się, by rozbić obóz na
noc, co wcale nie było prosta sprawą. Trzeba było wystawić straże, drwale musieli zrąbać kilka
drzew na ogniska i oczyścić teren pod namioty, później zaś trzeba było rozbić owe namioty,
rozpalić ogień i przygotować posiłki. Wszystko to zajmowało kilka godzin i do tego czasu
zapadła już noc, a na niebie pojawił się biały księżyc Mannslieb.
Johannes siedział z innymi rycerzami pod tropikiem namiotu. To byli ludzie Vapolda i
musiał poznać niektórych z nich, kiedy ćwiczył w Wolfenburgu, odzyskując umiejętności,
które nabył udając wolnego Strzelca. Noc nie była zbyt chłodna; zdjął przeto zbroję i siedział
tylko w prostym wełnianym kaftanie. To było powodem rozbawienia jego nowych towarzyszy
noszących haftowane dublety i jedwabne pończochy, ale tyle tylko Johannes zdążył przed
odjazdem wydębić od hrabiego.
Siedział przepatrując wzrokiem obóz, patrząc w stronę, gdzie zatrzymał się Vapold z jego
świtą. Z Ursulą. Chciał pójść i porozmawiać z nią, ona jednak go ignorowała. Wytłumaczył
sobie, że nie robiła tego rozmyślnie, po prostu miała zbyt wiele spraw na głowie. Po długim
dniu jazdy, nie zniósłby ponownego odrzucenia. Może pomówi z nią jutro.
– A więc znasz ją od dłuższego czasu? – spytał Gastren, rycerz w średnim wieku, z mocno
przerzedzonymi włosami przylepionymi do czubka głowy i namaszczonymi wonnymi
olejkami, w nadziei, że ta „pożyczka” przesłoni coraz większą łysinkę.
– Hmm, to znaczy kogo? – spytał Johannes, odwracając się do nowego towarzysza.
– Ursulę, służebnicę Sigmara – wyjaśnił Gastren. Johannes stłumił uśmiech cisnący mu się
na usta, usłyszawszy ten tytuł wypowiedziany przez kogoś innego. Kiedy go wymyślił i po raz
pierwszy użył, zrobił to na wpół żartem, ale teraz pasował jak ulał.
– Znam ją od prawie dwóch lat – odrzekł Johannes.
– Wydaje mi się być miłą dziewką – wtrącił Gastren, drapiąc się pod pachą. – Dziwne ma
włosy, przyznaję, ale buzię milutką.
– Była taka w rzeczy samej – przyznał Johannes, starając się ukryć tęskny ton głosu. –
Wydaje się mieć teraz ważniejszy cel w życiu. I chyba nie w głowie jej już uciechy.
– Wiem, o co ci chodzi – dodał Fakje-Stohl, chudy rycerz o długich wąsach, których końce
zwieszały się poniżej podbródka, choć na dworze obowiązującą modą była wciąż gęsta broda.
– Choć gdy tak paraduje z tym mieczem, widać, że wciąż ma niezłą figurę.
– Paraduje? – mruknął Johannes, kryjąc w sobie gniew.
– No wiesz. Domyślam się, że umie nim też wymachiwać, zwłaszcza gdy wygłasza mowy i
w ogóle – wyjaśnił Gastren.
– Żołnierze podążali już za gorszymi przywódcami. Nie są zbyt bystrzy, a nadobna dziewka
jak ta, zapewniająca, że mają po swojej stronie Sigmara, może im dodać otuchy o wiary w
zwycięstwo.
– Wymachiwać? – Johannes przez chwilę nie był w stanie wydobyć z siebie słowa.
– Chyba nie powiesz mi, że ona naprawdę próbuje walczyć?
– zaśmiał się Fakje-Stohl.
– To znaczy słyszałem różne wydumane opowieści o zabijaniu wojowników z Północy i
takich tam, ale przecież wszyscy je znamy, prawda?
Johannes powrócił myślami do bitew na norskańskim wybrzeżu. Wyraźnie widział obraz
Ursuli z Ulfshardem w dłoniach, precyzyjnymi, zamaszystymi cięciami odrąbującej głowy i
wypruwającej wnętrzności norsmenów. Zwierzyła mu się, kiedy jeszcze to robiła, że to w
dużej mierze zasługa miecza, ale Johannes i tak był pod ogromnym wrażeniem.
-Jeżeli szczęście nam dopisze, będziemy zdani wyłącznie na te opowieści – rzucił
Johannes.
– Kiedy ona dobywa miecza, dodajmy miecza Marbada, będziecie wiedzieć, że szykuje się
naprawdę poważna bitwa.
Dwaj rycerze wymienili spojrzenia pełne rozbawienia, ale Johannes nie powiedział nic
więcej. Jeżeli Ursula miała rację, a Johannes obawiał się, że tak, może wszyscy oni zaczną
spoglądać na służebnicę Sigmara w poszukiwaniu czegoś więcej niż tylko inspiracji.
Głosy z zewnątrz zaniepokoiły Magnusa zajętego lekturą i uniósł wzrok znad niewielkiej
księgi. Rozpoznał bas wielkiego talabheimerczyka Ruprechta, rozmawiającego ze strażnikiem
przy jego namiocie. Włożył grimoire pod koc na posłaniu i położył się, zamykając oczy.
Magnus nie wiedział zbyt wiele na temat ogorzałego mężczyzny, ale to co usłyszał, bardzo go
zaniepokoiło. Służył u łowcy czarownic, jednego z Templariuszy Wielkiego Teogonisty
Sigmara. Magnus czuł, że Ruprecht ostatnio trochę za bardzo się nim interesuje.
– Wpuścić go! – Warknął Magnus, gdy wychwycił temat coraz bardziej ożywionej
dyskusji. Kiedy Ruprecht wśliznął się do namiotu, Magnus otworzył oczy i usiadł, jakby
przebudził się z długiego snu. Ruprecht stał niepewnie, aż Magnus wskazał mu jedno z krzeseł
stojących na dywanach rozłożonych na gołej ziemi, a postawny mężczyzna przycupnął
nieśmiało na samym brzegu.
– Proszę wybaczyć to najście – zaczął Ruprecht głaszcząc nerwowo sztuczną rękę.
– Nic nie szkodzi – mruknął Magnus, zaskoczony niezwykłym zachowaniem Ruprechta. –
Przychodzisz po radę?
Ruprecht skinął głową i odwrócił wzrok na kilka uderzeń serca, po czym już niewzruszenie
spojrzał Magnusowi prosto w oczy.
– Bardzo się martwię o Ursulę – powiedział.
– Jest bardzo uzdolniona, wiesz o tym – odparł Magnus, zwieszając nogi z łóżka i
wychylając się do przodu. Sięgnął po dzbanek z wodą stojący na niskim stoliku i napełnił
puchar.
– Co, cię konkretnie trapi i jak twoim zdaniem mógłbym pomóc?
– Nie potrafię powiedzieć nic konkretnego – odrzekł Ruprecht rozglądając się dokoła. –
Coś jest nie tak, coś, co wiąże się z wizjami i snami ma na nią zły wpływ.
– W jaki sposób? – spytał Magnus, wypijając łyk wody .Osoba posiadająca dar często
charakteryzuje się odmiennym postrzeganiem świata niż inni.
– No właśnie – Ruprecht podniósł głowę. – Ale wydaje się, że dla niej nie istnieje już nic
więcej. Zupełnie jakby odcinała się od nas wszystkich. Przez cały czas błądzi gdzieś myślami.
Staje się zimna, pozbawiona uczuć i emocji, prawie nieludzka. To nie może jej wyjść na dobre.
– Przyznaję, że poniekąd masz rację – rzekł Magnus, odstawiając puchar na stolik. – Jej
wiara nie ma sobie równej, bierze się ona z jej wizji. Czyż nie jest zatem zrozumiałe, że jest
bardzo skupiona i zamknięta w sobie? Prawdą jest, że kierują nią bogowie, a niekiedy jest to
wyjątkowo ciężkie brzemię. Może dla jej dobra odcina się od pozostałych. Może robi to, bo
wie, że to czego musi dokonać, jaki posiada dar, czyni ją inną od nas wszystkich.
– Ale ona zapomniała, dlaczego – rzucił Ruprecht zaciskając i rozwierając palce żelaznej
dłoni. – Zapomina o celach i myśli wyłącznie o środkach. To stało się jej obsesją.
– Co chciałbyś, abym uczynił? – spytał Magnus, tłumiąc westchnienie.
– Niewiele – rzucił Ruprecht. – Po prostu z nią porozmawiaj, albo przynajmniej spróbuj. W
twoim towarzystwie czuje się swobodnie. Może przy tobie otworzy się bardziej niż przy mnie.
– Zobaczę, co da się zrobić – mruknął Magnus z lekkim uśmieszkiem.
– Ale nie przekreślaj jej jeszcze, to wyjątkowa młoda dama.
– Och, wiem o tym doskonale – odrzekł z uśmiechem Ruprecht, wstając. – Dziękuję.
Ruprecht pochylił się, by wyjść i nagle wyprostował się i odwrócił, jakby o czymś sobie
przypomniał.
– To musi być dla ciebie trudne – powiedział. – Mam na myśli to, że hrabia ciągnie cię na tę
wyprawę. Jestem pewien, że usługi astrologa już wkrótce nie będą hrabiemu potrzebne. A więc
o to chodzi, pomyślał Magnus. To było to pytanie. Ursula stanowiła jedynie pretekst, chodziło
mu w rzeczywistości o prawdziwy powód obecności wśród nich Magnusa.
– Choć jestem nadwornym astrologiem, mam też inne talenty – odrzekł Magnus z
udawanym westchnieniem rezygnacji. – Jestem człowiekiem uczonym w wielu dziedzinach i
hrabia pyta mnie o radę w różnych sprawach.
– Nie wątpię, że twoje rady będą mu nad wyraz przydatne – rzucił Ruprecht, raz jeszcze
lustrując wzrokiem wnętrze namiotu.
– Dobrej nocy.
Magnus siedział tam jeszcze przez dłuższą chwilę, już po wyjściu Ruprechta, zastanawiając
się, co się właściwie wydarzyło. Talabheimarczyk z całą pewnością miał wobec Magnusa
jakieś podejrzenia, choć nie mógł oskarżyć go o nic konkretnego. Chciał odetchnąć świeżym
powietrzem i już miał wyjść, gdy usłyszał bębnienie kropel deszczu o płótno namiotu.
Westchnął z rozgoryczeniem, ponownie usiadł na łóżku i wyciągnął księgę spod koca.
Obozowali przez dwa kolejne dni, oczekując powrotu zwiadowców. Choć Steinhardt miał
pozwolenie na przemarsz przez Talabecland, Vapold był pewien, że atak nastąpi od północy,
czyli granicy. Po pierwsze, było stamtąd bliżej do Bechafen, gdzie zgromadziły się największe
siły nowego hrabiego. Po drugie, pomimo współpracy z talabheimarskim władcą, Steinhardt
nie chciał zanadto zbliżać się z armią do stolicy, by nie sprowokować swego obecnego
sojusznika do akcji odwetowej. Mimo to, chcąc nie chcąc, musiał wystawić straże na mniej
więcej stu milowym odcinku Talabeku.
Ursula nalegała, aby żołnierze każdego ranka odmawiali modlitwę i krążyła wśród nich,
nakłaniając zbrojnych, by zawierzali się opiece Sigmara nie tylko na czas nadchodzącej bitwy.
Gdy się pojawiała, morale wojsk rosło, jej obecność napełniała ich nadzieją.
Magnus obserwował ją z fascynacją, jak krążyła wśród żołnierzy i rycerzy. Kiedy
odchodziła, wydawało się, że pozostawiała po sobie jakąś światłość, niemal wyczuwalną aurę
mocy. Tam, gdzie kroczyła, wzrastało morale i duch bojowy. Żołnierze odzyskiwali odwagę.
Nigdy dotąd nie spotkał się z czymś takim i przez pewien czas chodził za nią, zachowując rzecz
jasna pewien dystans, by patrzeć, jak stąpa niezmordowanie, odwiedzając kolejne pułki i przez
cały czas trzymając dłoń na rękojeści Ulfsharda. Choć niemożliwością było, aby spotkała się
ze wszystkimi żołnierzami, efekt jej pojawienia się przywodził na myśl kręgi rozchodzące się
na wodzie. Inni kapłani Sigmara działali jak przewodniki, sami wytwarzali pewną ilość
energii, ale co istotniejsze pełnili rolę przewodników, dzięki którym energia Ursuli rozchodziła
się po całej armii.
Choć nie dysponował jak Magnus „drugim wzrokiem”, hrabia Vapold także wychwycił u
swoich ludzi pewne zmiany. W połowie drugiego dnia, podążając za Ursulą natknął się na
Magnusa, w pewnej odległości od centrum obozu. Czarownik prawie nie zauważył hrabiego,
który jechał na swym wielkim rumaku bojowym. Gdy padł na niego cień, uniósł wzrok, by
ujrzeć Vapolda, w pełnej zbroi, czarnym płaszczu zwisającym z ramion i z narzuconym na
napierśnik białym kaftanem ozdobionym herbem w kształcie stylizowanego niebieskiego
gryfa w otoczeniu dwóch szermierzy. U jego pasa zwieszał się Runefang Ostlandu, spuścizna
władców tej krainy pochodząca z czasów Sigmara, pierwszego Cesarza i Imperatora. Przy
jukach miał kołczan i niewielki, podwójnie łamany łuk myśliwski, który wykonano dla jego
dziadka. Magnus czuł aurę mocy otaczającej tę broń i widział, jak potężny potrafi być Smoczy
łuk, choć podczas prezentacji celem była tylko drewniana tarcza. Strzały z grotami
wykonanymi rzekomo ze smoczego rogu, dzięki magii łuku z łatwością przebijały na wylot
gruby, dębowy cel.
– Zdumiewająca, czyż nie? – rzekł hrabia – patrząc na Ursulę czekającą w tłumie
łuczników, którzy jęli przepychać się jeden przez drugiego, aby znaleźć się jak najbliżej niej.
– W rzeczy samej, mój panie – przyznał Magnus. – Nie ulega wątpliwości, że to niezwykła
dziewczyna.
-Absolutnie! – zasmucił się Vapold. Jego oblicze spoważniało i nachylił się lekko, zniżając
głos do szeptu. – Mimo to nie możemy dopuścić, aby ludzi ogarnął zbyt duży ferwor. Bądź co
bądź to moja armia. Cała ta awantura o rycerza renegata i armię wojsk Północy może wzbudzić
niepotrzebne niepokoje wśród żołnierzy.
– Ludzie są ci oddani, panie – zapewnił Magnus, choć rozumiał powód zatroskania
hrabiego. – Jakkolwiek uważam, że jest dla nas bardziej użyteczna jako sojusznik niż jako
wróg.
– Oczywiście – rzucił Vapold. – Oczywiście. Nie miałem na myśli żadnych drastycznych
rozwiązań. Miejmy tylko ludzi na oku, ot i wszystko. Kiedy cała ta sprawa ze Steinhardtem
dobiegnie końca, musimy dopilnować, aby nie miała zbytniego kontaktu z żołnierzami. Jest
użyteczna, to fakt, ale trzymajmy rękę na pulsie.
– Tak panie – rzekł Magnus, kłaniając się uniżenie.
Vapold znów się uśmiechnął.
– Cóż, jeżeli na widok tych wojsk Steinhardtowi nie przejaśni się w głowie, to chyba bez
walki się nie obejdzie – rzekł hrabia.
– Mam szczerą nadzieję, że walki da się uniknąć, powiedział z przekonaniem w głosie
Magnus.
– Oby Magnusie, oby – mruknął Vapold z przekąsem. Mimo to wojsku dobrze zrobią takie
manewry – czyż nie? Trzeba od czasu do czasu trochę rozruszać żołnierzy. Przypomnieć im, co
do nich należy. I za co im płacę.
Nie wątpię, że nie ustąpią pola przeciwko armii najemników i odszczepieńców, panie –
wtrącił Magnus, nie podzielając entuzjazmu swego pana co do całego zbrojnego konfliktu.
Szlachetnie urodzeni mieli w sobie coś, co pozwalało im zapomnieć, że wojna to okropna
rzecz. Może winę za to ponosiły niezliczone gobeliny i malowidła przedstawiające pełne
chwały kampanie i bronione resztkami sił bastiony, których pełno było w rezydencjach i
zamkach możnowładców, konstatował Magnus. Przed zmierzchem, drugiego dnia wróciła
jedna z grup zwiadowców. Wieści, jakie przynosili, nie rokowały najlepiej. Znów przez
wszystkich zlekceważony Ruprecht stał cicho w namiocie hrabiego, podczas gdy zwiadowca
opowiadał władcy to, co zobaczył. Hrabia Bayard i Felsturm siedzieli na płóciennych
krzesełkach przy stole, na którym rozłożono materiałową mapę Ostlandu i Gór Środkowych.
Inni, w większości oficerowie, ale także nadworny astrolog, zebrali się nieco w głębi namiotu,
w pewnym oddaleniu od rady wojennej. Ruprecht widział wśród nich Ursulę, także słuchała z
uwagą. Pomachał do niej, lecz nie zwróciła na niego uwagi.
– Powiadasz, że są już blisko? – rzekł lord Bayard. – To niedobrze.
– Tak, panie – odrzekł zwiadowca, w randze sierżanta. Miał na sobie brudno brązowy
kaftan, nogawice i czarno-białą szarfę, symbol rangi wojskowej, teraz ubłoconą i brudną,
przecinającą na ukos jego pierś.
– Są na południe od nas o jakiś dzień marszu, pod Ludenkortem. Naliczyliśmy około sześć
tysięcy ludzi, z czego połowa to piechota, a druga połowa to konnica. Chyba w drodze jest ich
o wiele więcej. Rozbili obóz o kilka mil od rzeki.
– Wobec tego uderzymy tak szybko, jak to będzie możliwe – rzucił kapitan Felsturm. –
Musimy zaatakować dopóki znamy liczebność naszych wrogów.
– Naszym zadaniem było nie dopuścić , by przeszli przez rzekę – przypomniał kapitanowi
Vapold. – Jeżeli to niemożliwe, musimy skoncentrować się na obronie Wolfenburga.
– To prawda – przyznał Bayard, gładząc się po brodzie. Wychylił się do przodu i spojrzał
na mapę. – Ludenkort to gęsto zalesione tereny, jest tam kilka farm, ale niewiele więcej. Za
mało miejsca, by do akcji mogła wejść konnica.
– To znaczy? – spytał Vapold.
– To znaczy, że może nie powinniśmy wydawać im bitwy na tym terenie – wyjaśnił
Bayard.
– Powiedzcie jak na rycerza przystało – mruknął z rozgoryczeniem Felsturm. – Połowę
wojsk hrabiego Steinhardta stanowi konnica.
– Głównie piechota, ale podróżująca w siodle – wyjaśnił zwiadowca.
– Przede wszystkim kanonierzy i artylerzyści.
– Nie wiemy, jak licznych posiłków oczekują – rzucił Bayard.
– Jeżeli w grę wchodzą tysiące żołnierzy i dotrą na miejsce przed nami lub co gorsze, w
trakcie bitwy, możemy znaleźć się w kłopotach.
– Równie dobrze może ich być tylko kilkuset – odparował Felsturm.
Vapold siedział w zamyśleniu, wpatrując się w mapę i zerkając na swoich dwóch
doradców. Poruszenie wśród tłumu przykuło jego uwagę i gdy uniósł wzrok, zobaczył Ursulę
przeciskającą się w jego stronę.
– Tak? – spytał hrabia.
– Zgadzam się z kapitanem Felsturmem – rzekła Ursula. Vapold uniósł brew.
– Nie pytałem cię o zdanie – mruknął hrabia, wlepiając wzrok w mapę.
– Jeżeli się teraz wycofamy, oddasz inicjatywę – dodała Ursula.
Vapold wyprostował się i oparł dłonie na podołku w pozie wystudiowanej cierpliwości.
– Wolałbym, aby dzielił mnie od wroga solidny mur, albo nawet dwa – rzekł hrabia. –
Steinhart byłby głupcem, gdyby zdecydował się zaatakować Wolfenburg.
– Wróci z większą armią – ucięła Ursula. – Musisz dać pokaz siły, pokazać, że nie dasz się
zastraszyć. Wydaj mu bitwę na otwartym polu. Sigmar przyda sił tym, którzy są prawi i
szczerego serca i zapewni nam zwycięstwo.
– Vapold dostrzegł w oczach Ursuli niezłomną pewność siebie i wiarę w prawdziwość
swoich słów. Felsturm pokiwał głową z przejęciem, a Bayard z zamyśleniem podrapał się po
brodzie. Czyż nie nadeszła pora, by hrabia Vapold z Ostlandu dowodzący jedną z
najwspanialszych armii w Imperium pokazał, na co go stać ? – spytała Ursula. – Twoi ludzie
poszukują u ciebie siły i odwagi. Okaż ją i wykorzystaj. Tak uczyniłby Sigmar. On nie siedział
i nie czekał aż przyjdą do niego orkowie. Sam wydał im bitwę. Przepędził ich ze swoich ziem.
Czy pozwoliłbyś tej armii, aby wróg złupił twe wioski i farmy i by uzurpator przywłaszczył
sobie dobra twego ludu?
Słowa Ursuli ubodły Vapolda do żywego; nadszarpnięta została jego duma. Poczuł, że
wzbiera w nim wściekłość.
– Masz rację! – oznajmił wstając i uderzył pięścią w leżącą na stole mapę – Steinhardt
posunął się za daleko. Najpierw przelał krew mojej rodziny, a teraz śmie grozić mi na mojej
własnej ziemi! Niech wojsko przygotuje się do wymarszu, ruszamy o świcie. Odeślemy tego
nikczemnika razem z jego żałosną zbieraniną, którą nazywa armią na drugi brzeg Talabeku.
Będą pierzchać jak zbite kundle z podkulonymi ogonami!
Żołnierze przysłuchujący się jego słowom wybuchnęli śmiechem. Ruprecht patrzył, jak
Ursula odwraca się i wychodzi bez słowa. Na jej ustach znów widniał ten niepokojący,
zagadkowy uśmiech. Cokolwiek zamierzała, wyglądało na to, że przynajmniej na razie sprawy
układały się po jej myśli.
Johannes wyruszył o brzasku z resztą konnicy, wyprzedzając główne siły wojsk, by
sprawdzić, czy Steinhardt wciąż był w Ludenkort. Rozdzielili się na mniejsze grupki, jedni
strzegli traktu, wypatrując wrogich zwiadowców, inni błotnistą drogą ruszyli w stronę
niewielkiej osady. Johannes jechał z Fakje-Stohlem, Gastrenem i niskim, żylastym rycerzem,
Fredericksem. Byli w dobrych nastrojach, choć gdy wjechali do puszczy, ich radość nieco
osłabła i stali się bardziej czujni.
Niebo było zachmurzone, ale letni upał przesączał się między koronami drzew wraz z
promieniami słońca, które od czasu do czasu wyłaniało się zza chmur. Na trakcie wciąż
zalegały gnijące, zeszłoroczne liście, wyciszając odgłos kopyt; ciszę zakłócał tylko od czasu do
czasu dochodzący z oddali śpiew jakiegoś ptaka. Przed nimi w zaroślach zniknął potężny jeleń,
a Fakje-Stohl westchnął.
– Chciałbym być teraz na polowaniu – rzekł rycerz, zdejmując rękawicę i poprawiając
wąsy – a nie w drodze na bitwę.
– Wiesz, że Steinhardtowi należy dać nauczkę – rzucił Gastren.
– Byłem tam zeszłej nocy, kiedy hrabia wygłaszał mowę. Powiedział, że trzeba dać
odpowiednią lekcję temu bezczelnemu uzurpatorowi.
– W teorii wszystko wygląda pięknie, ale sprawy przybierają inny obrót, kiedy kule, bełty i
strzały przelatują ci ze świstem obok głowy – mruknął Fredericks.
– Tak, ciężko być dziś rycerzem – zaśmiał się Gastren. Można by pomyśleć, że ci przeklęci
kusznicy i muszkieterzy nie lubią być nadziewani na lance.
– Phi! – pisnął Fredericks. – Ten czarny proch to nie błahostka. To wina krasnoludów. I ufaj
tu krasnoludowi, kto by pomyślał, że te niziołki, co to wolą raczej pocałować orka niż jeździć
konno, wymyślą proch? Co się stało z dobrą, uczciwą szarżą ze stalą i piką w dłoni?
– To przez te ich krótkie nogi – rzucił Johannes, który spędził kilka tygodni w Karak Nom
podczas feralnej wyprawy w celu odzyskania Ulfsharda i w kwestii krasnoludów uważał się
nieomal za eksperta. – Mają co prawda kucyki, ale wolą jeździć na wozach albo wędrować
pieszo.
– O czym ty mówisz? – wtrącił Fakje-Stohl.
– Wyjaśniam, dlaczego krasnoludy nie mają konnicy – odparł Johannes. – Mają za krótkie
nogi, aby móc swobodnie jeździć konno. Ale wytwarzają cholernie silne działa.
– Nie tylko krasnoludy są specami od armat – rzekł Fredericks, spluwając. – Słyszałem od
jednego kupca, że w Reiku, a konkretnie w Nuln odlali kolubrynę tak wielką, że można z niej
strzelać kulami wielkości męskiej głowy.
Cóż, przeciwko Żelaznemu Szponowi jakoś im to nie pomogło – mruknął Gastren – Ale o
księcia Alfdorfu będziemy martwić się kiedy indziej. Czeka nas sporo walki tu, na miejscu, nie
musimy szukać z nikim zwady.
W milczeniu przejechali kolejną milę, uważnie obserwując trakt widoczny po lewej i
przepatrując drzewa wokoło w poszukiwaniu wrogów. Johannesa rozbolały plecy. Upłynęło
wiele miesięcy, odkąd spędził cały dzień w siodle, ostatni raz miał po temu okazję w drodze
powrotnej z Karak Norn. Zignorował tępy ból w krzyżu i skupił uwagę na czystym trakcie
wijącym się wśród drzew. Wśród krzewów dostrzec można było ślady małych zwierząt i tropy
czegoś większego, może wilków lub niedźwiedzi. Ta myśl uświadomiła mu, że w puszczy
powinni obawiać się nie tylko wrogich wojsk. Tu, w mrokach puszczy, czaiły się plugawe
zwierzoludy, gotowe wyjść ze swych kryjówek, by łupić i mordować, grabić tabory i
plądrować niewielkie wioski.
W tych lasach schronienie znaleźli także inni mutanci i spaczone istoty, żerujące na
samotnych wędrowcach lub niewielkich grupach podróżnych. Były tu także gobliny, choć nikt
nie potrafiłby stwierdzić, ile ich jest. Johannes słyszał plotki, że są ich tysiące, rozproszone po
całym Imperium, od Ostlandu po Averland. Na północ od miejsc, gdzie się znajdowali, o dwa
dni wyczerpującej jazdy stąd, rozpoczynał się las Cieni. Opisywany w mrocznych podaniach,
prawie tak niesławny jak Drakwald otaczający Middenheim, las Cieni był siedzibą zwierzo–
ludów i goblinów, niezliczonych grasantów i czcicieli Mrocznych Bogów. Z sekretnych
kryjówek w puszczy wypuszczali się oni na łupieżcze wyprawy, niekiedy była ich garstka,
kiedy indziej zaś pod przywództwem wielkiego wojownika ich liczba urastała w setki. Jeżeli
Kurt ruszył na południe z całą armią, te plugawe istoty mogłyby poczuć się na tyle pewnie, że
dołączą do jego wojsk, czy to z oddania okrutnym bogom, które wspólnie wyznawali, czy w
nadziei na obfite łupy.
Jakieś poruszenie po prawej zwróciło uwagę Johannesa. Ledwie zawrócił wierzchowca, by
to sprawdzić, gdy usłyszał głośny świst i krzyk Gastrena. Oglądając się przez ramie, spostrzegł
tkwiącą w ramieniu starszego rycerza długą strzałę.
– Uwaga! – ryknął Fredericks, skręcając konia w lewo – Zasadzka!
Kolejna strzała ze świstem przeleciała obok Johannesa, który spiął wodze swego rumaka i
dźgnął go piętami w boki, przepatrując gąszcz w poszukiwaniu ukrytych tam nieprzyjaciół. W
powietrzu zaroiło się od strzał, jedna zrykoszetowała od hełmu Johannesa, na moment go
ogłuszając.
– Tędy! – krzyknął Fredericks, dobywając miecza i wskazując w lewo. Fredericks ponaglił
wierzchowca do galopu i trzej pozostali podążyli za nim z mieczami w dłoniach. Przed nimi, w
zaroślach Johannes dostrzegł dwóch mężczyzn kryjących się wśród liści. Na widok
zmierzających w ich stronę rycerzy odwrócili się i zaczęli uciekać.
– Dopadnę was, łajdaki! – zawołał Gastren, wysforowując się przed Fredericksa; nisko
zwieszające się gałęzie chłostały go po twarzy i ramiona – Chodźcie tu!
– Zaczekaj! – ostrzegł Johannes z narastającym niepokojem, zatrzymując swego
wierzchowca, podczas gdy Gastren popędził za uciekającymi łucznikami. Oddalili się obaj na
pięćdziesiąt jardów, zapuszczając się w płytką, otoczona krzewami kotlinę.
– O co chodzi? spytał Fakje-Stohl, zatrzymując swego rumaka obok Johannesa.
Johannes nie zdążył odpowiedzieć, gdy stało się jasne, że obaj rycerze wjechali w zasadzkę
łuczników. Ze wszystkich stron posypał się na nich grad strzał – jedne odbijały się od
pancerzy, nie czyniąc im szkody, inne jednak przebijały płyty zbroi i znajdujące się pod nimi
ciała. Fredericks padł pierwszy, zsuwając się z siodła zwalniającego coraz bardziej
wierzchowca, w jego plecach tkwiły trzy strzały. Gastren próbował zawrócić, ale zbytnio się
rozpędził i jego wierzchowiec pośliznął się na wilgotnej ziemi, pokrytej butwiejącymi liśćmi,
orząc w niej kopytami głębokie bruzdy. Utraciwszy równowagę rycerz zakołysał się niepewnie
i w tej samej chwili dwie strzały trafiły go prosto w pierś, niemal równocześnie, zrzucając go z
siodła do tyłu; jedna stopa rycerza uwięzła w strzemieniu.
Johannes patrzył ze zgrozą, jak nieprzyjacielscy łucznicy zasypują leżącego rycerza
gradem strzał, pół tuzina pocisków trafiło go w głowę i tors i już martwy osunął się na rozmytą
błotnistą ziemię. Rozglądając się na lewo i prawo, wypatrując kolejnych wrogów, Fakje-Stohl
zawrócił wierzchowca i ruszył w stronę traktu. Obejrzawszy się po raz ostatni na mężczyzn
wyłaniających się z gęstwiny krzewów i ostrożnie usiłujących pochwycić wodze rumaków
zabitych rycerzy. Johannes zawrócił i pośpieszył za nim. Gdyby postąpił inaczej, ten sam los
mógłby spotkać również jego.
Tej nocy wszyscy żołnierze rozbili obóz z ciężkim sercem, na horyzoncie widać było łuny
ognisk armii Steinhardta. Przez cały dzień zwiadowcy Ostermarku zwodzili i wciągali w
zasadzki szpicę wojsk Vapolda dopóki hrabia nie skierował drużyn łuczników i muszkieterów,
by utorowali drogę, co jednak spowolniło marsz i dało wrogom czas na ściągnięcie posiłków.
Ich straty nie były jednak aż tak znaczące, w krótkich potyczkach zginęło nieco ponad stu
ludzi, ale morale armii zostało nadszarpnięte. Utracili pewność siebie, stali się niespokojni,
nerwowi. Brat Hordicant, najstarszy z trzech kapłanów Morra, towarzyszący wojsku,
lamentował, że trzydziestu ciał nie udało się odzyskać, a tym samym nie poświęcono ich jego
bogu. To nie wróży nic dobrego, ostrzegał.
W oddali widać było światła Ludenkortu, osady ulokowanej na szczycie wzgórza, podczas
gdy ogniska rozpalone na polach i w lasach wokół miasta płonęły niczym gwiazdy na
firmamencie. Armia Steinhardta urosła w siłę o co najmniej tysiąc, a może nawet więcej
zbrojnych. Wojska Vapolda wciąż miały nad nimi przewagę liczebną, ale oddziały
nieprzyjaciela wybrały dla siebie lepsze pozycje na wzgórzu, z zalesionym terenem za nimi,
który mógł osłaniać ich odwrót. Hrabia liczył, że zdoła rozbić nieprzyjaciela jednym
miażdżącym uderzeniem. Za namową Bayarda, który nadal wierzył, że sam Steinhardt może
paść w boju albo zostać zatrzymany, a Hensel odzyska hrabiowski tron i zostanie uznany za
prawdziwego władcę, Vapold zamierzał wydać nieprzyjacielowi bitwę w polu i rozbiwszy
wrogą armię, zapędzić niedobitki aż pod Talabec, dziesięć mil na południowy wschód stąd.
Jednym zdecydowanym ciosem zagrożenie ze strony Ostermarku mogło zostać zdławione.
Kapitan Felsturm także nie tracił pewności siebie, podtrzymując opinię, że armia złożona z
najemników i wysiedleńców nie będzie mieć serca do walki i prędzej czy później zrejteruje.
Rozkazał drwalom i cieślom, by zaczęli łamać drzewa i budować szubienice, które miały
przypomnieć wrogom, jaki los czeka tych, co biorą udział w walkach przeciwko swoim
ziomkom. Stukot młotków i zgrzyt pił rozbrzmiewał echem wśród nocy, gdy mężczyźni
pracowali przy świetle lamp i pochodni.
Johannes nie mógł zasnąć, napięcie wywołane zbliżającą się bitwą i nie wykorzystana
energia wydarzeń minionego dnia sprawiły, że krążył w tę i z powrotem po obozie, podczas
gdy księżyce wzeszły i zaszły na niebie.
Ciała Fredericksa i Gastrena należały do tych, których nie odnaleziono i zastanawiał się,
czy on mógłby je jakoś odzyskać. Odszukał Ruprechta, który siedział drzemiąc przy
skwierczącym ognisku, obok jednego z wielkich baraków namiotowych i podzielił się z nim
swymi obawami.
– Wygląda na to, że postąpiłeś właściwie – zapewnił go ogorzały wojownik, matowo żółte
światło ogniska odbijało się od jego lewej ręki. – Lepsze dwa ciała stracone niż trzy
odnalezione.
– Próbowałem ich ocalić – rzekł Johannes, wpatrując się w ogień. – Chyba mnie nie
usłyszeli.
– Albo nie chcieli usłyszeć – mruknął Ruprecht. – Wiesz jacy są rycerze, wystarczy byle
pretekst, by rwali się do walki. Mam nadzieję, że jutro wykażą nieco więcej opanowania.
– Naprawdę sądzisz, że Steinhardt będzie walczył? – spytał Johannes.
– Nawet, choć rozlokował się na wzgórzu, musi wiedzieć, że mamy nad nim olbrzymią
przewagę liczebną. Nie spodziewałbym się szczególnych zachowań po Kurcie. Kto zabija
gołowąsa, by zagarnąć koronę – odparł Ruprecht. – Poza tym, jako że krew została już
przelana, wątpliwe, aby Vapold puścił mu to płazem, prawda?
– Chyba tak – odrzekł Johannes, wstając. – Nie będę ci dłużej zawracał głowy; prześpię się.
Ruprecht patrzył, jak młodzieniec znika w mroku. Noc rozbrzmiewała pochrapywaniem i
wiatrami puszczanymi przez żołnierzy oraz odgłosami zbijanych pośpiesznie szubienic. Z
mroku nocy wyłoniła się kolejna postać w długiej szacie. Gdy podeszła bliżej, Ruprecht
rozpoznał Magnusa. Astrolog wyglądał jakby zamierzał go minąć i nagle przystanął, by
odwrócić się do Ruprechta.
– Widziałeś Ursulę? – spytał Magnus.
– Od zmierzchu, nie – odparł Ruprecht, kręcąc głową – czemu pytasz?
– Bez konkretnego powodu – rzucił Magnus, choć to nie przekonało Ruprechta. – Nikt jej
nie widział, odkąd rozbiliśmy obóz.
– Nikt? – mruknął Ruprecht – To dziwne.
– Tak, służebnica Sigmara raczej rzuca się w oczy – powiedział Magnus, spoglądając w
niebo. Wskazał ręką, a kiedy Ruprecht uniósł wzrok, zobaczył, że na czystym firmamencie nad
obozowiskiem widać było gwiazdy.
– Widzisz ten krąg pięciu gwiazd z trzema ułożonymi w linię, po prawej? – spytał Magnus,
a Ruprecht pokiwał głową. Dwie gwiazdy z ułożonych w linii otaczała czerwona poświata. –
To wojownik, jego tarcza i miecz. Są inne, odzwierciedlające jego głowę i nogi, ale jest za
jasno, aby dało się je zobaczyć. Tak czy owak, zauważyłeś, że jego miecz ocieka krwią? To
dobry znak.
– Dla nas, czy dla Steinhardta? – zapytał Ruprecht. – Nie może wróżyć dobrze dla obu na
raz.
Miecz wskazuje na północ – rzucił Magnus, krzyżując ramiona.– Może jednak to nie jest
dobry omen dla nas.
Ruprecht nie odpowiedział, siedział tylko wpatrując się w krwistoczerwone gwiazdy, gdy
Magnus oddalił się. Przy wtórze trzaskających płomieni ogniska i popiołu unoszącego się w
nocne niebo, głowa opadła Ruprechtowi na piersi i wojownik pogrążył się w głębokim,
krzepiącym śnie.
Ludenkort wzniesiono na jednym z dwóch wzgórz zwanych przez miejscowych, choć nie
wiadomo już dziś czemu, Bliźniaczymi Kozami. To wysunięte bardziej na północ zwano Małą
kozą, drugie zaś, na szczycie którego unosiły się ruiny starej strażnicy elfów, oddalona o pół
mili na południe, nosiło nazwę Dużej kozy. Wschodnie zbocza Dużej kozy aż do Talebeku
porastał gęsty las, podczas gdy od południowego zachodu na dystansie kilku mil rozciągały się
szczere pola; tu i ówdzie można było dostrzec pojedynczą stodołę lub chałupę.
Przed południem dwie armie zakończyły przygotowania do bitwy. Armie Ostlandu i
Ostermarku zaczęły formować szyk przy wtórze werbli i trąb. Steinhardt utrzymał pozycje na
wzgórzu, a pod samym Ludenkortem ustawił dwa działa bronione przez drużyny
muszkieterów. Jego konnicę rozbito na dwa hufce, po jednym na każdej z flanek, ale póki co
czekały w rezerwie, ledwie widoczne za bliźniaczymi wzgórzami. Pikinierzy, łucznicy i
szermierze stali ramię w ramię zbici w zwartą masę na zboczach Dużej kozy, za nimi widać
było kolejne działo.
Armia Vapolda rozciągała szyk w linii prostej, trzystu ocalałych rycerzy Osterknachtu
zajęło pozycje po lewej, na południe od linii obrony Steinardta. Na czele formacji
muszkieterzy przygotowali się do oddania pierwszej salwy, a łucznicy nakładali cięciwy na
łuki. Stękając i klnąc, kusznicy napinali cięciwy swoich kusz, nakładali bełty i unosili broń do
ramion. Vapold miał w sumie około dwóch tysięcy ludzi z bronią miotającą różnego rodzaju
pociski; jego zamiarem było zdziesiątkować wojska Steinhardta przed rozpoczęciem szarży
konnicy i atakiem piechoty. Niestety, nie dysponował własnymi działami. Musiał działać
szybko i równie szybko się przemieszczać, ciężkie lawety z działami i wozami z amunicją do
armat tylko by go spowalniały. Jako że nie dysponował możliwością kontr– uderzenia, jego
armia musiała wejść w zasięg rażenia armat przeciwnika, zanim sama znajdzie się w odległości
dogodnej do rozpoczęcia ostrzału.
Oddalone o mniej więcej pół mili dwie armie stanęły naprzeciw siebie, poszczególne pułki
przegrupowywały swe formacje, dokonywano ostatnich pospiesznych zmian. Na coraz
silniejszym wietrze łopotały sztandary w czarno-białych barwach Ostlandu i fioletowo-żółtych
Ostermarku. Widać było także kilka szaro-czerwonych Wissenlandu, zielonych Stirlandu i
nieskazitelnie białych Sollandu, ziem obecnie jałowych, rozdartych przez toczące się tam teraz
wojny. Proporce i chorągwie kompanii najemników wznosiły się ponad nierówno
uformowanymi liniami zbrojnych. Steinhardt widać nie za bardzo ufał najemnikom, bo
rozstawił ich oddziały przemieszane z oddziałami swojej regularnej armii. Gdyby najemni
żołnierze próbowali poddać tyły, wojsko nie powinno mieć większych trudności z
zatrzymaniem ich.
Bitwa zaczęła się, gdy od strony dwóch wzgórz wykwitły obłoczki dymu i po chwili nad
błotnistymi polami przetoczyło się echo armatnich wystrzałów. Pociski z dział przy wtórze
głośnego ryku przemknęły w powietrzu jak czarne rozmyte smugi i wryły się w ziemię przed
formacjami ostlandczyków. Żołnierze odpowiedzieli gromkimi, radosnymi okrzykami i
drwiąco pomachali trzymanym w dłoni orężem w stronę nieprzyjaciół.
Podczas gdy obsługa dział ponownie ładowała armaty, rozległy się dźwięki trąb armii
Ostlandu i łucznicy, muszkieterzy i kusznicy ruszyli naprzód, opuszczając dotychczasowe
stanowiska. Kiedy oddalili się na pięćdziesiąt jardów od reszty wojsk, zwarli szeregi,
gromadząc się przy wzgórzu, na szczycie którego trzepotał sztandar Steinhardta. Pikinierzy i
szermierze szli tuż za nimi z tarczami w gotowości; ich broń lśniła w promieniach słońca.
Konnica pozostała na miejscu, czekając niecierpliwie.
Od strony Ludenkortu znów zagrzmiało, to muszkieterzy Steinhardta otworzyli ogień, huk
ich muszkietów był ledwo słyszalny wśród tupotu maszerujących stóp i dźwięku werbli
ostlandczyków. Muszkieterzy nie byli zbyt dobrze wyszkoleni, oddali strzały zbyt wcześnie,
by ich kule mogły dosięgnąć wroga i większość chybiła celu. Padło co prawda kilku
kuszników, ale zginęła ich zaledwie garstka.
Vapold podjechał naprzód wraz z kapitanem Felsturmem i dwoma pułkami halabardników.
Siedząc w siodle, zatrzymał się za drużyną łuczników, wyjął tkwiący przy jukach Smoczy luk
i rozwinąwszy ze złotogłowiu oddał je kapitanowi. Wyciągając strzałę z kołczanu, nałożył ją
na cięciwę i wycelował. Zaostrzony, polerowany grot strzały ze smoczego rogu zalśnił w
słońcu. Płynnym ruchem Vapold napiął, a potem zwolnił cięciwę, wypuszczając strzałę.
Wypuszczony pocisk szerokim lukiem pomknął w stronę wrogiej armii, by odnaleźć swój cel
wśród grupy oficerów stojących na szczycie wzgórza, zebranych wokół sztandaru Steinhardta.
Chorągiew upadła, gdy runął trzymający ją mężczyzna ranny w pierś i przeszyty strzałą na
wylot. Zrobiło się zamieszanie, gdy ci, co stali obok, próbowali pochwycić upadający sztandar,
nie chcieli jednak, jako chorążowie, zostać następnym celem. Wśród Ostlandczyków znów
rozległy się śmiech i drwiny, gdy Vapold uniósł Smoczy łuk nad głową i ściągnąwszy wodze,
zmusił swego rumaka, aby stanął dęba. Felsturm pokręcił głową na ten ewidentny popis
hrabiego.
– Następna będzie dla tego łajdaka, Steinhardta – wycedził ze złowieszczym uśmiechem
hrabia, gdy przednie kopyta jego wierzchowca dotknęły na ziemi.
Znów zagrzmiały armaty Ostermarku, lecz armia Vapolda nie zatrzymała się i tym razem
pociski poczyniły spore spustoszenie wśród łuczników i muszkieterów znajdujących się po
prawej stronie formacji, impet kul wyrzucił w powietrze ciała i oderwane kończyny oraz strugi
błota zmieszane z krwią. Strzały i bełty przesłoniły niebo i po każdej z salw na ziemi
spoczywało coraz więcej ciał zabitych, rannych i konających. Okrzyki sierżantów i kapitanów
nie pozwalały Ostlandczykom zaprzestać marszu naprzód, dzięki czemu zmniejszali odległość
od wroga i zyskiwali możność przeprowadzenia własnego ataku. Aby jednak strzelać pod górę,
musieli podejść jeszcze dalej po zboczu i skrócić dystans dzielący ich od nieprzyjaciół. Gdy
zbliżyli się na trzysta jardów, a w ich szeregach pojawiły się luki, dzieło zniszczenia dokonane
przez pociski z dział, Ostlandczycy zatrzymali się i zaczęli przygotowanie do pierwszej salwy,
oczekując na rozkazy.
Po lewej rozległy się gromkie, radosne okrzyki przybierające na sile i rozchodzące się
coraz dalej. Odwracając głowę, by sprawdzić, co się dzieje, Vapold spostrzegł samotnego
jeźdźca, który opuścił formacje na lewej flance i mknął na ukos przez pustą przestrzeń
pomiędzy dwoma armiami. Ujrzawszy długie rude włosy jeźdźca, zaplecione w warkocz,
zorientował się, że to Ursula.
– Co ona robi, do kroćset – zaklął Felsturm. Vapold tylko pokręcił głową i patrzył w
osłupieniu.
Gdy nad jej głową przemknęła salwa kul i strzał ostermarczyków, Ursula przegalopowała
wzdłuż całej długości formacji Ostlandczyków, kierując wzrok na wzgórze, na którym stał
Steinhardt. Dotarłszy do końca szeregu strzelców, zawróciła i podjechała tak, by zatrzymać się
dokładnie pośrodku naprzeciw Vapolda.
– Chodź ze mną – zawołała i zawróciła wierzchowca w kierunku oddziałów wroga.
– Co takiego? – Vapold zaśmiał się z niedowierzaniem.
– Za mną! – rzuciła Ursula – Zaufaj mi. Zaufaj Sigmarowi!
Vapold siedział przez chwilę w kompletnym bezruchu, po czym przeniósł wzrok na
Felsturma. Kapitan tylko wzruszył ramionami, powstrzymując się od komentarza.
– Dokąd się wybierasz? – zawołał do Ursuli Vapold, gdy w powietrzu wkoło niej ponownie
zaroiło się od kul i strzał.
– Tam! – odkrzyknęła, wskazując wzgórze zajęte przez siły Ostermarku. Yapold bez słowa
oddał Smoczy łuk Felsturmowi i ponaglił rumaka do stępa. Łucznicy rozstąpili się, by go
przepuścić, a Ursula czekała cierpliwie. Salwy nieprzyjacielskich sił nie były już tak częste, a
w końcu ustały zupełnie, gdy oboje wyjechali na otwartą przestrzeń pomiędzy dwiema
armiami. Na polu bitwy zapadła cisza, gdy żołnierze obu obozów obserwowali to niezwykłe
wydarzenie, Nie niepokojeni przez wroga dotarli do wzgórz i zaczęli piąć się po stoku. Ursula
zatrzymała się o jakieś pięćdziesiąt jardów od flanki nieprzyjaciela, Vapold na swym rumaku
zrównał się z nią w chwilę później. Widział wyraz zaciekawienia i niedowierzania na twarzach
żołnierzy, których miał przed sobą i niepokój gorączkowo rozprawiających opodal oficerów
dowodzących wojskami.
– Zaczekaj tu – rzuciła do hrabiego Ursula, dźgając boki swego wierzchowca piętami i
przejeżdżając przed formacją nieprzyjacielskich wojsk.
Jej rumak stąpał powoli, z rozmysłem, a Ursula siedząc w siodle patrzyła wrogim
żołnierzom prosto w oczy. Wielu z nich nie było w stanie tego znieść i zwyczajnie odwracało
wzrok. Nienaturalna cisza trwała jeszcze przez kilka minut, podczas gdy Ursula dotarła do
drugiego końca formacji i zawróciła. Zatrzymała się na wysokości środka formacji i odwróciła
się. Czekała w milczeniu, a serce w piersi Vapolda biło coraz szybszym rytmem. Jeden
fałszywy ruch i w niecałe pół minuty oboje będą martwi.
– Chcesz pertraktować? – rozległ się donośny okrzyk jednego z oficerów stojących na
szczycie wzgórza.
– Pertraktować? – odkrzyknęła Ursula – Na pewno nie z wami!
– Opuściła dłoń i schwyciła rękojeść Ulfsharda. Dobywając miecza uniosła go nad głową;
klinga rozbłysła błękitnym ogniem. Rozległy się okrzyki i westchnienia.
Ludu Imperium! – zawołała. – Słyszeliście o mnie. Zwą mnie Służebnicą Sigmara.
Przybywam do was nie po to, by walczyć, lecz by z wami pomówić. Wysłuchajcie uważnie
moich słów! Ludu Imperium, potomkowie potężnego Sigmara, wejrzyjcie w głąb waszych
serc. Czy moglibyście podnieść na mnie broń? Czy moglibyście zabijać waszych ziomków,
podczas gdy plugawe istoty i nieludzkie monstra gromadzą się na naszych ziemiach?
Ursula wskazała mieczem na gromadę postaci na szczycie wzgórza. – Wasi przywódcy
sprowadzili was tu, byście wydali wojnę waszym braciom – ciągnęła – To wasza krew zostanie
przelana, wasze domy pójdą z dymem, by oni mogli ziścić swe chore ambicje. Dzielni
mężowie, to wasza krew ma zostać przelana, to wy będziecie ginąć, gdy żądni zysków
możnowładcy podatkami odbierają ostatnie grosze waszym rodzinom, a chciwi kupcy
opróżniają wasze kabzy.
Znów zamilkła, nie odwracając wzroku od hrabiego Steinhardta, który stał w kręgu swych
wiernych wielmożów i patrzył na nią.
– Przywódcy Imperium! – zawołała – Waszym zadaniem jest bronić tych ziem. Nie macie
prawa przynosić śmierci i głodu tym, co tu mieszkają. Waszym świętym obowiązkiem jest
przestrzegać praw ustanowionych przez samego Sigmara. On patrzy teraz z góry i roni łzy,
widząc, jakimi staliśmy się ludźmi. Na północy gromadzi się liczny i straszny wróg, lecz wy go
nie dostrzegacie, bo chciwym wzrokiem patrzycie na ziemie waszych sąsiadów. Gromadzicie
armie i dobywacie oręża nie po to, by bronić waszych ziem, lecz by zdobywać je i niszczyć
ogniem i mieczem! Usłuchajcie słów Sigmara. Nie przelewajcie krwi waszych poddanych w
tej niepotrzebnej wojnie.
– Wzywam was, ludu Imperium, dzielni wojownicy Sigmara, byście stawili czoła naszemu
prawdziwemu wrogowi. Umaczajcie klingi mieczy we krwi wojowników z Północy. Unieście
tarcze przeciwko sługom Mrocznych Bogów, wiarą i stalą możemy jeszcze zapobiec
nadciągającej katastrofie. Nadchodzi wielka burza, a podzieleni, zostaniemy rozbici i
zmienieni w proch i pył. Zjednoczeni, walcząc jak jeden mąż pod czujnym okiem samego
Sigmara, zwyciężymy. Wejrzyjcie w głąb waszych serc i dobywając oręża uczyńcie to, co
słuszne i właściwe!
Ursula zawróciła wierzchowca i przejechała obok Vapolda, spoglądając na niego.
– Teraz wszystko zależy także od ciebie – rzuciła z twarzą pełną powagi i błyszczącymi,
zimnymi jak lód oczami. – Zrób to, co słuszne.
W miarę jak trwały pertraktacje, a wojska zajęły strategiczne pozycje po przeciwległych
stronach pola bitwy, Ruprecht znów zobaczył Ursulę. Po swoim wystąpieniu na kilka godzin
zniknęła w puszczy, ale teraz znów jechała na swym rumaku w stronę ariergardy wojsk,
spoglądając z przejęciem na wysoki namiot, wewnątrz którego miały się toczyć rozmowy
przywódców. Podszedł i zatrzymał się obok niej.
– A więc jednak ci zależy – rzucił Ruprecht, a ona odwróciła się i spojrzała z góry na niego.
Usta Ursuli wykrzywił zagadkowy, chłodny uśmieszek.
Teraz mam już dwie armie – oznajmiła.

Rozdział 2

Zgromadzenie
Północne Stepy,
lato 1712

Bulion był gęsty i gorący. Jakob pochłaniał go łapczywie, trzymając miskę na podołku, a
łyżkę w zdrowej ręce. Siedzący obok niego Vlamdir jadł nieco spokojniej, odsłonięte mięśnie
jego twarzy zaciskały się i rozluźniały, gdy przeżuwał. Siedzieli na grubych, wełnianych
kobiercach w namiocie Asdubara Hunna, wodza Mendnirów; stary wojownik przyglądał się im
z mieszaniną lęku i odrazy. Ściany namiotu, zrobione z pozszywanych skór łosi, falowały, gdy
nad rozległymi połaciami stepów hulał zawodzący, północny wiatr.
Dokończywszy zupę, Jakob odstawił miskę na bok i spojrzał na Asdubara, jego złote oko
lśniło w świetle małego ogniska płonącego pośrodku namiotu. Asdubar ze spokojem
wytrzymał jego spojrzenie. Już sam ich wygląd zdradzał, że tych dwóch zostało naznaczonych
przez bogów i dlatego też wódz odpowiednio przyjął ich w imieniu całego plemienia. Jego
gościnność była bez zarzutu, przeczuwał jednak, że tym dwóm chodziło o coś więcej niż tylko
jadło i dach nad głową.
Posłańcy przynieśli mu wieści o ich przybyciu od Vangirów i nie po raz pierwszy usłyszał
ich imiona. Od miesięcy, od początku lata wędrowali po stepie, odwiedzając kolejne plemiona.
Niektórzy powiadali, że przynosili ze sobą błogosławieństwa od bogów. Inni twierdzili, że
formowali armię. Krążyły nawet plotki, że byli posłańcami z Północy. Asdubar odrzucał te
teorie, teraz jednak, gdy spojrzał na swoich gości, na dłoń szamana zespoloną z jego laską i
roziskrzoną, metaliczną skórę jego towarzysza, wódz zrozumiał, że ci dwaj zostali wyjątkowo
mocno dotknięci przez bogów.
– Zbliża się wojna – rzucił Jakob, jego głos brzmiał jak ochrypły szept – wielka wojna,
wojna dla bogów! Przybywamy do ciebie, aby Mendnirowie także mogli do nas dołączyć.
– Wojna, a z kim? – spytał Asdubar, wskazując na krępego Gengrisa, członka jego rady,
aby przyniósł dzbany sfermentowanego mleka stojące w kącie namiotu. Kiedy dzban zatoczył
pełen krąg wśród dwunastu mężów i każdy z nich wypił pokaźny łyk mocnego napitku, Jakob
spojrzał zdrowym okiem na wodza.
– Czy to ważne? – zapytał. – Bogowie wzywają, ludzie odpowiadają. To jedyna prawda,
jaką powinniście znać.
– Lecz mimo to zapytam, z kim ta wojna? – powtórzył Asdubar. – Słyszałem o was.
Słyszałem, że wysyłaliście ludzi na zachód, na Przełęcz Królów, hen, wysoko w górach. To dla
nas daleka wyprawa, a lato już się kończy. Powinniśmy przygotowywać się do nadchodzącej
zimy, a nie do wojny.
– Na południu zimy nie są tak surowe – odparł Jakob, przyjmując dzban trunku od
Vlamdira, który siedział obok niego, wpatrując się w pozostałych, obecnych w namiocie. – Są
zbiory, które można zagarnąć, trzoda, którą można ukraść, owce, które można wziąć pod nóż.
Pójdziecie z nami, a nie będziecie musieli martwić się nadciągającą zimą.
– A kto poprowadzi tę armię? – spytał Asdubar, zerkając na swych kamratów.
– Sutenvulf – odrzekł Vlamdir, odzywając się po raz pierwszy, odkąd usiedli. – Największy
wojownik naszych czasów, wybraniec bogów.
Gdzież on jest teraz? – spytał Sudai, bratanek wodza, siedzący naprzeciw Vlamdira.
Pogładził dłonią długie, natłuszczone, czarne włosy i skrzywił się. – Słyszeliśmy wasze
wydumane opowieści, jakoby miał zasiadać pośród bogów.
– To szczera prawda – rzekł półgłosem Jakob. – Ale wróci, a jego poplecznicy zbierać będą
obfity plon jego przyjaźni.
– A ci, co odmówią? – spytał Asdubar. – Czy staniemy się jego wrogami?
Jakob pokręcił głową i na chwilę wlepił wzrok w ziemię. – Nie przychodzimy z groźbami,
lecz z obietnicami – rzekł, nie unosząc wzroku. – Oczy bogów będą skierowane na was, tak jak
są skierowane na nas. Ich hojne dary czekają na tych, którzy sprzymierzą się z Sutenvulfem.
Dołączycie do nas, dołączycie do niego, a pieśni o waszej chwale będą śpiewać wnuki waszych
wnuków.
– Weźcie udział w wojnie w imieniu bogów, a być może, tak jak nasz pan, zostaniecie
obdarzeni nieśmiertelnością – powiedział Vlamdir.
– A jak odmówimy? – rzucił Sudai – Co wtedy?
– Odejdziemy i udamy się na spotkanie wielkiego wodza – odparł Vlamdir.
Jakob niósł wzrok, a jego złote oko rozbłysło mocą.
– Oczy bogów są skierowane na ciebie Asdubarze Hunnie – wychrypiał szaman. – Masz
czas do jutra rana, by dokonać wyboru. Wybierz mądrze, albowiem przychylność bogów
oznacza władzę i bogactwa, ale ich niezadowolenie przyniesie cierpienie i niedolę; twoje
plemię pójdzie w rozsypkę, a twoje dzieci będą szlochać nad kośćmi swych rodziców.
Jakob wstał używając ręki – laski, aby się podeprzeć. Inni także się podnieśli, przez
szacunek dla szamana. Asdubar po– dźwignął się jako ostatni.
– Nie pozwól, by mylne pojęcia wpłynęły na twój osąd – ostrzegł Jakob. – Bliski jest już
dzień naszego wybawienia. Widziałem omeny na niebie i słyszałem głosy szepczące wśród
wiatru. Czy kiedy bogowie do was przemawiają, jesteście im posłuszni?
– Przemyślę to – rzekł Asdubar, odstępując na bok i gestem dłoni wskazując gościom
wyjście z namiotu. – Do rana poznacie moją odpowiedź.
Jakob uśmiechnął się i pokiwał głową, po czym pokuśtykał niezdarnie po rozłożonych na
ziemi dywanach; jego zgarbione, poskręcane ciało poruszało się wolno i niezdarnie.
Gdy wyszli na zewnątrz i owionął ich chłodny, wieczorny wiatr, Jakob odetchnął głęboko.
Było tu jeszcze około trzydziestu namiotów, w każdym znajdował się co najmniej jeden,
niekiedy dwóch wojowników. Mendhirów nie było wielu, ale każdy wojownik walczący po
stronie ich armii był ważny. On i Vlamdir od wielu miesięcy wędrowali po stepie, najpierw na
wschód, teraz zaś na zachód, w stronę Kisleva i Starego Świata. Czasami na wezwanie
odpowiadały całe plemiona. Kiedy indziej przyłączał się tylko jeden wojownik, a zdarzało się,
że nikt z całego szczepu nie dawał wiary proroctwom Jakoba o powrocie Sutenvulfa i
nadciągającej wielkiej inwazji.
Undar i Bjordrin wrócili do Norski, by skaptować tamtejsze plemiona. Wielu wodzów
słyszało o Kurcie i jego dokonaniach. Niektórzy pragnęli wziąć odwet na południowcu, który
najechał ich sioła i atakował ich ziomków. Inni zapewne będą tylko szydzić, pamiętając jak
Kurt zrejterował pod nawałą sił imperialnych, wycofując swych popleczników.
Jakob nie dbał o to. Kiedy tak stał, nasłuchując szumu wiatru, czując otaczające go
tchnienie bogów, uśmiechnął się do siebie. Wiedział teraz, czym była prawdziwa moc. Mógł
uwolnić swojego ducha, aby poniósł się, oderwany od brzemienia ciała, ponad ziemią,
wypatrując plemion rozproszonych po całym tym pustkowiu. Parę słów wystarczyło, by mógł
dysponować wedle swego życzenia sekretem ognia. Nie musiał nawet korzystać z mocy
kamieni runicznych; korzystał z tego wyłącznie przy najtrudniejszych rytuałach.
Znał cenę, jaką przyjdzie mu zapłacić za tę moc. Choć bogowie obdarzyli go tymi
zdolnościami, Jakob zdawał sobie sprawę, że uczynili to dla swoich, a nie jego celów. Kurt
został wybrany, a co za tym idzie, także Jakob. Bogowie nie dawali niczego za darmo, a Jakob
nie był głupcem. Zaprzepaścić powierzoną mu misję, było równoznaczne z obrazą bogów, a
ich gniewu raczej nie zdołałby przeżyć. Miał wszystko o czym marzył. Przed laty, kiedy po raz
pierwszy ujrzał młodego rycerza Kurta Leitziga, zobaczył aurę młodzieńca, zrozumiał, że był
on naznaczony przez bogów. Wsparł go więc, chronił i kierował nim. Ryzykował życiem, aby
pomóc mu w ucieczce przed wrogami, przywołał też przerażające istoty i niebezpieczne moce,
by Kurt mógł pokonać przeciwników. Teraz takie rzeczy nie były dla niego niczym
nadzwyczajnym, robił to z łatwością; inni doskonale o tym wiedzieli. Niegdysiejszy wyrzutek,
czarna owca, bękart, pół-Kislevita, na którego nikt nie chciałby nawet splunąć, stał się dziś
wielkim szamanem i wszyscy, bez wyjątku, lękali się go.
Droga była długa i bolesna. To nie był jeszcze kres, ale Jakob nie ukrywał swego
zadowolenia. Wystarczyła mu świadomość, że mógł wędrować po tych stepach i nikt nie
ośmieliłby się podnieść na niego ręki. Z szacunku dla jego męstwa i z obawy przed jego
gniewem. O takiej mocy zawsze marzył.
Noc odpływała spiralnie od Jakoba leżącego pod grubym kocem, na posłaniu, chronionego
przez niewielki namiot, który dzielił z Vlamdirem. Już nie spał, tak jak zwykli ludzie, a
odpoczynek znajdował kładąc się na ziemi i pozwalając swej duszy, aby uwolniła się ze
śmiertelnej powłoki. Podczas gdy jego zmęczone, poskręcane ciało odzyskiwało siły, jego
duch tańczył wśród chmur i płynął z wiatrem.
Tej nocy powietrze było ciężkie, duszne, dławiące, a przynajmniej tak się wydawało
Jakobowi. Na duchowych wiatrach niosły się inne głosy, inne obecności, które tańczyły i
unosiły się obok niego. Oczyma duszy widział niebo rozpalone łuną płomieni i morze krwi
zalewające świat. Potężny skowyt rozdarł powietrze, a na kamienistych stepach poniżej, Jakob
ujrzał wielkie stado psów gończych, było ich prawie tysiąc. Siedziały na tylnych łapach i wyły
w noc, ich ślepia płonęły jak ogień, kły wyglądały jak błyszczące stalowe sztylety.
Jakob wiedział, na co czekały, choć nigdy ich wcześniej nie widział. Kiedy na gorącym
niebie pojawiło się czarne słońce, wycie jeszcze bardziej przybrało na sile. Intensywność tych
dźwięków dźwignęła Jakoba w górę, unosząc go coraz wyżej w powietrze, przepełniła go
niespożyta energia. Tchnienie bogów było silniejsze niż dotychczas, potężny powiew potęgi z
Północy i Kurt pozwolił się unieść tym magicznym wpływom. Daleko na Północy, zaraz za
horyzontem leżały Wrota Bogów. Jakob wiedział, że właśnie tam czekał Sutenvulf, urastając w
siłę i czekając na czas, kiedy jego armia będzie gotowa, kiedy na jego cześć uniesie się w
powietrze niezliczone mrowie mieczy i toporów, powróci, a wówczas ruszą na południe.
Myśli o nadchodzącej wojnie ukoiły Jakoba. Uspokoiły jego wzburzonego ducha swym
ciepłem i łagodnie spłynęły w dół, ku ziemi, szybując nad wyjącymi ogarami.
Już niedługo skontaktował Jakob. Już wkrótce On wróci. Musiał być gotowy na jego
powrót, pomyślał szaman. On i Vlamdir powędrują na zachód najszybciej, jak tylko będą
mogli, by spotkać się z innymi. Kiedy wszystko będzie gotowe, Sutenvulf powróci, tak jak
zapowiedział, a wówczas ogary bogów zostaną spuszczone ze smyczy.
Poranek był ponury i zimny, niebo zasnuła gruba warstwa ciemnych, burzowych chmur.
Gdy żółte światło świtu zaczęło przesączać się przez chmury. Jakob wstał z posłania i wyszedł
z namiotu. Smużki dymu unosiły się leniwie z otworów kominowych u szczytów namiotów,
niosąc ze sobą woń drewna i smażonego mięsa. Młody chłopiec nadbiegł od strony namiotu
Asdubara i gestem dał Jakobowi znak, aby podążył za nim; miał niepokój w oczach.
Jakob pokuśtykał za chłopcem, każde uderzenie laski przeszywało kości jego ręki, od dłoni
aż po bark silną wibracją. Zignorował ból mięśni i stawów i spojrzał przed siebie, gdzie pod
namiotem wodza zebrała się gromada Mendnirów; był wśród nich Asdubar. Oblicze wodza
pozostało beznamiętne, gdy Jakob podszedł i skinął głową na powitanie.
– – Podjąłeś decyzję? – spytał Jakob, porzucając zbędne formalności. Wizje minionej nocy
ponaglały go i nie chciał marnować czasu, nawet na zbędne dyskusje z wodzem Mendnirów.
Mam jedno pytanie, zanim dokonam ostatecznego wyboru – rzucił Asdubar spoglądając na
swych doradców.
– Pytaj – syknął Jakob, opierając się na swojej lasce.
– Domagam się dowodu, że to, o czym mówisz, jest prawdą – rzekł Asdubar spoglądając na
niego niewzruszonym wzrokiem. – Czy to dla chwały bogów, czy dla twojej własnej
zamierzasz rozpętać te wojnę?
– Dowodu? – wycedził Jakob. Zatrzymał się i odwrócił, gdy usłyszał kogoś za sobą. To był
Vlamdir; ziewał i przeciągał się.
– Jaki dowód mógłby cię przekonać?
– Pokaż nam moc, którą rzekomo obdarzyli się bogowie – rzucił Sudai, na co jego stryj
łypnął raz spode łba. – Przywołaj herolda, abyśmy uwierzyli, że ten Sutenvulf faktycznie
zasiada teraz pośród bogów.
– Przywołać herolda? – powiedział Jakob, kierując spojrzenie nieludzkiego oka na
młodzieńca. – Takich rzeczy nie robi się z byle powodu. Konieczne są negocjacje, targowanie
się, trzeba wypowiedzieć pewne zaklęcia. Czy jesteście gotowi na takie poświęcenia?
– Ja tak – odparł Asdubar, Jakob spojrzał na wodza.
– Pytałem chłopaka – uciął szaman. – To on się do mnie zwrócił, więc niech teraz odpowie.
– Jestem gotowy – odrzekł Sudai, zuchwale krzyżując ramiona na piersi.
– Przygotujmy się zatem na ceremonię przywołania – rzekł Jakob. Sięgnął zdrową ręką za
pazuchę i wyłuskał ze swego ciała kamień runiczny wielkości pięści. Podał go Sudaiowi, wciąż
jeszcze wilgotny od krwi szamana, chłopak ujął go delikatnie, jakby dano mu do potrzymania
jadowitego węża.
Schwycił chłopaka za ramię i poprowadził ku okrągłemu placowi pośrodku wioski
namiotów; inni podążyli za nimi. Koczownicy i kobiety wychodzili z namiotów, zaciekawieni
tym, co mogło się tu wkrótce wydarzyć. Wieści jakoby miało tu dojść do potężnych
magicznych rytuałów rozeszły się po całej wiosce lotem błyskawicy. Na placu przygotowano
wielkie palenisko, dół był
pełen popiołu. Jakob ustawił chłopca obok jamy, po czym pochylił się i potarł palcem
zwęgloną belkę. Sadzą nakreślił na czole chłopaka symbol w kształcie spirali przeciętej
falującą linią.
Jakob splunął na dłoń i położył ją na kamieniu runicznym trzymanym przez Sudaia. Zaczął
inkantację; słowa brzmiały oschle i nieharmonicznie; poczuł, jak wzbiera moc kamienia
runicznego, chłonąc tchnienie bogów z powietrza wokoło. Zamykając oczy, Jakob czuł magię
przesączającą się z ziemi, przechodzącą przez niego do kamienia i do młodzieńca. Jego śpiew
przybierał na sile i stał się bardziej złożony. Kiedy po raz pierwszy próbował takiego zaklęcia,
omal go nie zniszczyło. Teraz słowa przychodziły mu z łatwością, moc gładko przepłynęła z
niego do chłopaka.
Tkwiąca w oczodole złota gałka na swój spaczony sposób ukazała Jakobowi, że zaklęcie
działa. Niewidzialny dla ludzkiego oka kształt zafalował wokół postaci chłopaka, pulsujące
okno do innego wymiaru. Światło gwiazd przesączało się przez chłopaka, gdy otoczył go
lśniący portal. Kończąc inkantację, Jakob wychrypiał ostatnie słowa. W tej samej chwili portal
otworzył się, pozwalając istocie, która czekała po drugiej stronie, przejść przez próg.
Dały się słychać głośne westchnienia i okrzyki Mendhirów; Jakob otworzył oczy. Sudai
dygotał jak oszalały, z kamienia runicznego, który trzymał w dłoniach buchała para. Jakob
cofnął się o krok, wciąż dotykając kamienia i patrzył, jak posłaniec przedostaje się i objawia w
świecie śmiertelników.
Z oczu Sudaia płynęła krew, usta miał otwarte w bezgłośnym krzyku. Jego ciało zaczęło
wić się i bulgotać za sprawą obecnego w nim demona. Strugi szkarłatu puściły mu się ustami,
zęby zmieniły się w kły, głowa sflaczała jak pusty skórzany worek na wino. Owalne, fioletowe
oczy pojawiły się na twarzy chłopaka, a z jego pleców, przebijając i rozrywając odzienie,
wysunęły się długie wyrostki kostne.
Jego nogi wykrzywiły się i powyginały, gdy pojawiły się na nich nowe stawy, całe jego
ciało obniżyło się na zupełnie inaczej ukształtowanych odnóżach. Ręce stały się chudsze,
wydłużone, łokcie zmieniły się w masywne kostne bryły, mięśnie zanikły. Wewnątrz jego ciała
pojawiło się światło, pulsująca wizualizacja rytmu serca, która zmieniała barwy z różowej na
czerwoną i zieloną jak w kalejdoskopie.
Istota, która pozostała nie miała w sobie nic z człowieka, jej ciało ukształtowała nieopisana
magia. Na torsie pojawiły się usta, z których płynął bezgłośny krzyk, ale zaraz znikły, gdyż
cała postać nieustannie się zmieniała. Ogon chłostał w przód i w tył, zakończony chwytnymi
palcami, które orały ziemię i wyrzucały w powietrze drobny żwir oraz kamyki.
Z głośnym skrzeczeniem stwór próbował uciec Jakobowi, lecz bez powodzenia. Jego
dłonie były złączone z kamieniem runicznym związane z nim siłą woli Jakoba. Stwór szalał,
prychał i podskakiwał jak opętany, jego ciało zmieniało się bez przerwy, gdy usiłował się
wyrwać, ale Jakob trzymał go mocno i nieubłaganie, mimo iż przeraźliwie się miotał. Ręce
zmieniły się w nogi, gdy stwór wciąż próbował się uwolnić, na końcu ogona wyrosła druga
głowa i choć kłapała groźnie szczękami o długich, ostrych kłach, Jakob nie zwracał na nią
uwagi. Szaman wypowiedział kolejne słowo, sylaby zlały się w oschły, surowy szept, a istota
przestała się wyrywać, jakby wymierzono jej silny cios.
– O co chciałbyś, abym zapytał? – rzekł Jakob nie odwracając wzroku od posłańca, który
patrzył na niego zmieniającymi się bez przerwy, pełnymi nienawiści, fioletowymi ślepiami.
Odpowiedzi nie było, więc Jakob powtórzył pytanie.
– Chciałbym wiedzieć – rzekł z wahaniem Asdubar – co stało się z Sutenvulfem.
Oblicze demona odwróciło się w bok, by spojrzeć na wodza i spiorunowało go wzrokiem.
W miejscu, gdzie powinno być czoło, otwarły się usta i wypłynęły z nich głośne, chrapliwe
słowa.
– Odszedł – warknęła istota. – Wstąpił do otchłani. Jest poza wszystkim. Był i jest, ale teraz
go nie ma. Jest wszędzie i nigdzie zarazem.
Ponownie przeniósł wzrok na Jakoba.
– Odpowiedziałem – zaryczał stwór. – Uwolnij mnie! Przestań więzić! Pragnę tańczyć na
wichrach przemian!
– Najpierw jeszcze jedno pytanie – rzucił Jakob.
Stwór zasyczał i splunął iskrami błękitnej energii.
– Jeszcze jedno pytanie – zaskrzeczał stwór.
– Sutenvulf za życia został pobłogosławiony przez bogów – powiedział szaman. – Czy
teraz także mu sprzyjają?
– Bogowie nie rozdają swych łask na lewo i prawo – za– skomlał stwór nieludzkim głosem;
jego oczy przesuwały się z boku na bok, a twarz stale się zmieniała. – To, co dali, mogą równie
szybko odebrać. A teraz uwolnij mnie!
Jakob wypowiedział kolejną inwokację i stworzenie zawyło z bólu, jego ciało zafalowało
wściekle, gdy próbowało oprzeć się odwołującemu zaklęcia szamana. W powietrzu rozeszła
się dziwna, nieprzyjemna woń, kiedy w końcu zniknęła. Wróciło tam, skąd je przywołano.
Okrwawione, zniekształcone ciało Sudaia osunęło się na ziemię. Kończyny niemal wyrwane
ze stawów zwisały bezwładnie, na skórze widać było liczne ziejące rany i rozdarcia. Jakob stał
nad nim, wciąż trzymając w ręku kamień runiczny.
– Czy chłopak przeżyje? – spytał nerwowo Asdubar, postępując naprzód. Zatrzymał się,
gdy Vlamdir także zrobił krok naprzód, jego palce odnalazły stylisko topora, który miał za
pasem.
– Nie – odparł Jakob, odwracając głowę, by spojrzeć na wodza, w jego nieludzkim oku
tańczyły drobiny energii. – Mogę zakończyć jego cierpienia, jeżeli chcesz.
Asdubar skinął głową, a Jakob odwrócił się i przykucnął obok chłopaka. Zamaszystym
ruchem opuścił kamień runiczny na czaszkę chłopaka, miażdżąc ją o twardą ziemię. Z rany
pociekła krew, spływając na kamień runiczny, który wchłonął ją jak gąbka wodę.
Jakob podniósł się, prostując się na tyle, na ile mógł, po czym odwrócił się do Asdubara i
pozostałych.
Przełęcz Królów – oznajmił szaman. – Tam poznasz prawdę.

Rozdział 3

Znaki
Wolfenburg,
koniec lata 1712

Komnata audiencyjna w Wolfenburgu tonęła w ciszy, w przeciwieństwie do ożywionych


sporów, jakie toczyły się tu przez ostatnie cztery dni.
Hrabia Steinhardt groźnie łypnął przez całą długość stołu na Vapolda, który odpowiedział
równie jadowitym spojrzeniem. Pomiędzy nimi ich doradcy i zausznicy siedzieli w
kompletnym milczeniu, osłupiali, unikając wzajemnie swoich spojrzeń i bawiąc się leżącymi
na stole przed nimi kawałkami pergaminów i piórami.
Steinhardt podniósł się powoli i oparł kłykciami o poorany blat długiego stołu. Zwilżył
wargi językiem, nie odrywając wzroku od mężczyzny siedzącego przy drugim końcu stołu.
– Powtórz to – wycedził cichym, groźnym tonem Steinhardt.
Vapold popatrzył na niego, przeczesał ręką włosy i wzruszył obojętnie ramionami.
– Kto raz zdradził, zawsze pozostanie zdrajcą – powtórzył. Krew mego rodu plami twoje
ręce i żadne zapewnienia z twojej strony nie zdołają jej zmyć. Nie mogę jednoczyć sił z
uzurpatorem. Zdrajca? – powtórzył Steinhardt ze spokojem, ale jego oczy zdradzały gorejącą
w nim wściekłość – Uzurpator? I to mówi człowiek, który zasięgał porad buntowników?
Wskazał na lorda Bayarda, siedzącego po prawicy Vapolda, a rycerz podniósł się
natychmiast i odpowiedział oskarżeniem na oskarżenie.
– Twój ojciec – złożył przysięgę Osterknachtów – zawołał Bayard.
– Jego syn zwrócił się przeciwko nam, zdradził swoją rodzinę i swych kompanów.
– Mój przodek założył Osterknacht – odparł Steinhardt – kiedy był hrabią Ostermarku. A
może już o tym zapomniałeś? – Nie jestem uzurpatorem, wykorzystuję jedynie mój status
należny mi z urodzenia.
– Od stu lat, kiedy twój dziadek zrzekł się tytułu, nikt nie zwrócił się do nas z podobnym
żądaniem – powiedział Vapold. Westchnął ciężko i machnięciem ręki dał obu mężczyznom
znak, aby usiedli.
– Wygląda na to, że nie dojdziemy do porozumienia, Spieramy się już od czterech dni, bez
żadnych rezultatów.
– Masz świadomość, że jeżeli się nie dogadamy, między naszymi prowincjami dojdzie do
wojny? – rzucił Steinhardt, wciąż stojąc.
– Chcesz tego?
– Byłbyś głupcem, gdybyś chciał wszczynać wojnę znajdując się o sto mil od swojej stolicy
– zauważył Bayard. – Twoje groźby są bezpodstawne.
Steinhardt uniósł obie ręce w geście rozpaczy i pokręcił głową.
– Nie chciałem wszczynać wojny – rzucił, siadając zgarnął ze stołu kielich, po czym
opróżnił go, zalewając winem cały podbródek. Następnie z trzaskiem odstawił pusty kielich na
stół.
– Pragnę tylko pisemnego zapewnienia, że ten chłopiec, albo jego dziedzic, nie będą więcej
rościć praw do tronu Ostermarku. Potem możesz zrobić z nim, co zechcesz. I sądzisz, że kiedy
stanie się mężczyzną, będzie honorować tę obietnicę? – spytał Vapold. – Morderca brata
zasiadł na jego tronie w Mordheimie, dzierżąc Runefang, który powinien należeć do niego.
Nikt nie podpisze zrzeczenia się jego praw do tronu.
– Nie zabiłem tego chłopca – wycedził Steinhardt przez zaciśnięte zęby. – Przysięgam na
Sigmara, że próbował mnie zaatakować.
– Uważaj, na co się klniesz mój panie – w sali rozległ się głos Ursuli, siedzącej przy drugim
końcu sali pod ścianą.
Wszyscy odwrócili się w jej stronę; w zaciekłej dyskusji niemal zapomnieli o jej obecności.
Wstała i podeszła do stołu, spoglądając lodowatym wzrokiem na Steinhardta.
– Czy naprawdę klniesz się na Sigmara, że śmierć chłopca była nie do uniknięcia? –
spytała.
– Oczywiście, że tak! – odparł Steinhardt. – Wyrwał miecz jednemu z mych ludzi i rzucił
się na mnie. To był impuls, nic więcej. Rozprułby mi brzuch, gdybym go nie powstrzymał.
– Chyba mu nie uwierzysz – mruknął Bayard. – Jego słowo nie jest nic warte.
Ursula spojrzała Steinhardtowi głęboko w oczy, próbując go rozszyfrować, osądzając go.
– Ja mu wierzę – rzuciła w końcu.
– Kto jak kto, ale ty musisz zrozumieć, dlaczego uczyniłem to, com uczynił – rzucił niemal
błagalnym tonem Steinhardt, patrząc na Ursulę. – Nie ukrywam moich ambicji, ale tu nie
chodzi tylko o mnie.
Jeżeli prawda jest to, co mówisz, jeżeli armia wojowników z północy faktycznie jednoczy
siły, by ...
– To JEST prawda – zapewniła Ursula, nie pozwalając mu dokończyć.
– Dobrze więc – ciągnął po krótkiej przerwie Steinhardt – a zatem przyznajesz, że
Ostermark musi być silny. Hrabia Ennereind był chłopcem jeszcze, a ponad połowa szlachty i
rycerzy nie pokładała wiary w niego czy jego regenta. Ostermark był podzieloną prowincją na
wiele lat po tym, jak zadałem sobie trud, by ponownie uczynić ją potęgą. Wspólnie z
Ostlandem i Talebeclandem graniczymy z ziemiami Północy. Inwazja Żelaznego Szpona od
południa pokazała, co może się stać, jeżeli nie będziemy mieć się na baczności i jeśli utracimy
czujność. Ostermark zaniedbywał swoje obowiązki. Silny Ostermark to silne Imperium.
– Oszczędź nam tych przemówień – rzucił Vapold. – Od dwóch stuleci nie było imperialnej
elekcji. Przez cały ten czas Ostland i Ostermark rywalizowały między sobą.
– Był jednak czas, kiedy tego nie czyniły – rzuciła Ursula, odwracając się do Vapolda. –
Był taki czas, jak obecnie, kiedy pojawiło się wielkie zagrożenie nadciągające z północy. Twój
przodek, hrabia Urdin był tu, siedział w tej samej komnacie, kiedy z Ostermarku nadeszły
wieści, że Krwawy Terror przekroczył Urskoy. Być może tu, gdzie teraz siedzisz, napisał list
do hrabiego Vandela z informacją, że wysyła swą armię na odsiecz Bechafen. Odwróciła się do
Steinhardta.
– Znasz tę opowieść – rzuciła, a hrabia posępnie pokiwał głową. – O posłańcu, który
odważył się przedostać przez oblężenie, by zanieść dobrą nowinę Vandelowi, twemu
przodkowi i ten przez miesiąc odpierał zaciekłe ataki wojowników z Północy, podczas gdy
Urdin ze swoimi wojskami spieszył mu z odsieczą. Czy gdyby nie wiedział, że ma na kogo
liczyć, walczyłby tak zajadle? Czy gdyby sądził, że jest zdany tylko na siebie, krążyłby dzień i
noc po murach z Runefangiem w dłoni, nawołując do swoich ludzi i zagrzewając ich do walki?
Czy gdyby nie dano mu cienia nadziei, znalazłby w sobie dość odwagi, by odpierać ataki hord
barbarzyńców?
Powiodła wzrokiem po twarzach mężczyzn zebranych przy stole, a jej dłoń dotknęła
rękojeści Ulfsharda. Na jej twarzy malowała się determinacja i zaciętość.
Zadajcie sobie następujące pytanie – rzuciła stąpając wzdłuż stołu – czy siedzielibyśmy tu,
teraz, czy ten zamek zostałby wybudowany, czy w ogóle istniałoby to miasto, gdyby Sigmar i
król Kurgan pozwolili, aby ich rozdzielono? Czy nasz Wielki Pan poradziłby sobie sam, stając
do boju na Przełęczy Czarnego Ognia?
Hrabiowie i ich doradcy pokręcili głowami i podrapali się po podbródkach, spoglądając na
Ursulę, która podeszła i stanęła obok Vapolda. Skrzyżowała ramiona i łypnęła na nich
gniewnie.
– Ludzie często drwią z legend – rzuciła. – Dni chwały przeminęły – mawiają. Lekceważą
te historie, uznając je za mity, a jak nawet traktują je jako fakty, nie spodziewają się, by zwykli
śmiertelnicy, tacy jak my, mogli powtórzyć podobne wyczyny. Każdy mężczyzna ma w sobie
materiał na legendę. Na przykład ty – wskazała na jednego ze skrybów, pomarszczonego
uczonego o posiwiałych włosach i z lewą ręką poskręcaną artretyzmem – czy chciałbyś
odegrać rolę w stworzeniu nowej legendy?
– Ręka, którą władam mieczem, nie jest już tak silna jak kiedyś – zachichotał – i nigdy nie
byłem wielkim rębajłą, ale jeśli mnie poprosisz, przywiążę się do siodła na końskim grzbiecie i
dam z siebie wszystko.
– A zatem, choć nie jesteś już tak krzepki jak kiedyś, masz do odegrania ważną rolę –
rzuciła, stając za nim i wyłuskując mu z ręki pióro. – Z pomocą tego, możesz spisywać historię.
Pociągnięciami tego pióra możesz nakreślić sojusz, który na powrót zjednoczy Ostermark i
Ostland. Będziesz znany przez pokolenia, a historycy poznają twe nazwisko jako tego, który
był tu, kiedy wielcy i prawi wykuwali swą przyszłość w ogniu wielkiej wojny. Będziesz tym,
który spisał ich sagi, aby za kolejne sto pięćdziesiąt lat, w godzinie próby, kiedy nastaną trudne
czasy, inny wielki człowiek, inny hrabia władający Imperium mógł czerpać inspirację z
czynów, jakich dokonacie, przypieczętowawszy ten pakt.
Ursula zamilkła na chwilę, słuchający byli urzeczeni jej szczerą, żarliwą pasją. Oddała
starcowi pióro. Następnie wróciła do stołu i gestem dała Steinhardtowi znak, aby wstał.
– Dobądź Runefanga – rozkazała, a hrabia Ostermarku uczynił to bez wahania, kładąc
lśniące, zdobione runami ostrze na blacie stołu; końcami palców dotykał lekko gałki miecza.
Ursula odwróciła się do Vapolda i wskazała na niego, on zaś zrobił to samo, choć z nieco
większym wahaniem. W chwilę później dobyła Ulfsharda, skąpując twarze zebranych w
błękitnej poświacie klingi wykutej przez elfy.
– Jest starszy niż wasze miecze. – Ryzykowałam życiem, by odzyskać miecz Marbada –
oznajmiła. – Musiałam w tym celu dotrzeć do mrocznych, niebezpiecznych miejsc, a mimo to
wierzę, że dokonane przeze mnie czyny mówią same za siebie i dzięki nim godna jestem go
nosić. Nie wywodzę się ze szlachetnego rodu. Nie jestem baronessą ani hrabiną. Nie
dowodziłam mężczyznami, prócz tych, którzy poszli za mną z własnej woli. Nie mam bogactw
ani funduszy, by wynająć armię. Nie posiadam żadnej władzy. Mam tylko ten miecz i moją
wiarę w naszego Pana, Sigmara.
Przerwała, wiodąc wzrokiem po twarzach hrabich, aby upewnić się, że zrozumieli, co
pragnęła im przekazać. Była uzależniona od decyzji ich obu.
Każdy z was dzierży Runefang, który jest symbolem waszej władzy – ciągnęła. – Nie
zasłużyłam na nie, zostały wam nadane z urodzenia. Zostały wykute siedemnaście stuleci
temu, podarował je waszym przodkom król Kurgan, podobnie jak podarował wszechmocnemu
Sigmarowi Ghalmaraza. Na te miecze przysięgali, obiecując przestrzegać ideałów pierwszego
cesarza i bronić Imperium, które stworzył. Zostały wykute, by symbolizować potęgę nowo
powstałego Imperium. Silni przywódcy, dzielni wojownicy, zjednoczeni wspólną sprawą.
Kiedy jeden Runefang zostanie wzniesiony przeciw drugiemu, nasi wrogowie radują się, gdyż
podziały między nami są synonimem naszych słabości. Nie unoście oręża przeciw sobie
nawzajem, lecz stańcie ramię przy ramieniu, z mieczami w dłoniach, a wasi wrogowie poznają,
co to strach. Złóżcie tę samą przysięgę, którą siedemnaście setek lat temu składali wasi
przodkowie. Zawierzcie się raz jeszcze Sigmarowi i Imperium. Zróbcie to nie dla ceremonii, z
nakazu prawa, czy przez wzgląd na tradycję. Zróbcie to z własnej woli, ponieważ tego chcecie.
Uczyńcie to z przekonaniem. Dlatego że wierzycie w Sigmara i tego, co nam pozostawił.
Vapold i Steinhardt spojrzeli jeden na drugiego, po czym przenieśli wzrok na Ursulę. Stała,
czekając cierpliwie jak surowa szkolna matrona, gdyby niemigocący miecz elfów tkwiący w
jej dłoni. Znów wymienili spojrzenia i w końcu powoli, ostrożnie unieśli miecze w górę.
– Na ten miecz przysięgam – rzuciła zdecydowanym tonem Ursula – znacie słowa.
Rzeczywiście tak było, wypowiadali je wszak podczas zaprzysiężenia na imperialnych
elektorów, choć funkcja ta została ostatecznie zniesiona. Słowa zmieniły się od czasu
pierwszych plemiennych przywódców, którzy założyli Imperium, lecz ich znaczenie pozostało
jasne i wyraziste.
– Na ten miecz przysięgam i ślubuję Sigmarowi oraz jego Imperium – zaczął Steinhardt, a
Vapold dołączył do niego, nieco cichszym głosem.
– Przysięgam bronić honoru Imperium i mego hrabiowskiego tytułu. Tak, jak prawem mym
jest rządzić, tak mym obowiązkiem jest chronić. Będę dzierżyć ten miecz i z prawym gniewem,
odwagą i zaciętością stanę przeciw tym, którzy niszczą nasze ziemie. Przez naszego Pana i
Cesarza, Sigmara Unberogena przysięgam niniejszym służyć mu po wsze czasy. Biorąc bogów
na świadków, niechaj ta przysięga wiąże mnie po kres mych dni, na tym świecie i poza nim.
W komnacie znów zapanował cisza, gdy dwaj hrabiowie stali naprzeciw siebie, z
Runefangami w dłoniach. Steinhardt spojrzał na Ursulę, a Vapold uśmiechnął się krzywo.
– Mości panowie – rzuciła, wskazując na podarte pakty i petycje walające się na stole. –
Dziękuję, że zechcieliście mi zaufać. Teraz musicie zaufać sobie nawzajem. Na piśmie, jeżeli
uważacie, że to konieczne.
Cynowy kubek zadrżał w dłoni Magnusa, zachlapując przód jego szaty wodą. Dopił resztę
i ponownie napełnił kubek, opróżniając go duszkiem. Kubek wysunął mu się z dłoni z
brzękiem i spadł na podłogę. Nie próbował go podnieść i chwiejnym krokiem podszedł do
okna. Otwierając je na oścież, odetchnął głęboko chłodnym, nocnym powietrzem. Krople
deszczu skapnęły mu na twarz, jednak nawet nie zwrócił na to uwagi. Był zbyt pochłonięty
emocjami, które przepełniły jego ciało. To zaczęło się jeszcze w komnacie audiencyjnej, gdzie
hrabiowie wciąż spierali się między sobą. Żarliwa mowa Ursuli sprawiła, że w Magnusie coś
się ożywiło, a kiedy wysłuchiwała przysięgi składanej przez hrabiów jej aura rozpłomieniała
się jeszcze bardziej, sycąc się obudzonymi na nowo nadziejami i wiarą wszystkich obecnych w
sali. Nawet Magnus, którego nauczono manipulować takimi energiami i stawiać im opór w
razie konieczności, poczuł na sobie jej działanie.
Lecz nie tylko o to chodziło. Wrażenie przeszywającej mocy to był zaledwie początek,
teraz jednak pojawiło się coś jeszcze, co krążyło w jego wnętrzu na skrzydłach magicznych
wiatrów. Dla tego sekretnego zmysłu było to jak nieprzyjemny smak, kwaśna woń. Coś
plugawego zawisło w powietrzu, przesączając się przez ściany i sufit. Spoglądając w stronę
świateł Wolfenburga wyczuwał to nawet teraz, choć wrażenie było słabsze niż wewnątrz
zamku. Widział to oczyma duszy, „drugim wzrokiem”, w formie czarnej chmury napływającej
z magicznym wiatrem z Północy i zatruwającej wszystko, na co padł jej cień.
Skóra mu ścierpła, kiedy poczuł jej energię i zebrało mu się na mdłości. Zdołał się jednak
powstrzymać i przytrzymując się biurka poszedł po dzbanek z wodą. Napił się prosto z
dzbanka, mimo iż wylewająca się zeń woda, zachlapała mu tors.
Wciąż nie potrafił uwolnić się od tego smaku i nieprzyjemnej woni czegoś zjełczałego,
gryzącego. Przez chwilę krążył po pokoju, nie wiedząc, co ma dalej zrobić. Wszystko zalewała
fala zepsucia i zgnilizny pokrywającej meble i przenikając dywany, po których stąpał. Nie
mógł się skoncentrować, skupić się na tyle, by ujrzeć kształty wirujących wokół niego złych
mocy. Poczłapał w stronę jednego z biurek, jego sztywne palce niezdarnie odblokowały zamek
sekretnej szuflady. W końcu zdołał ją otworzyć i wyjął znajdującą się w niej księgę.
Chwiejnym krokiem podszedł do łóżka, osunął się na nie i położył na boku, nabrał powietrza i
nagle zdał sobie sprawę, że od pewnego czasu wstrzymywał oddech. Zupełnie jakby to mogło
mu pomóc, upomniał się w duchu.
Otworzywszy księgę wlepił wzrok w małe, starannie nakreślone słowa, widoczne w świetle
pojedynczej świecy stojącej przy jego łożu. Pospiesznie przekręcał strony, tak gwałtownie, że
jedna z kartek została mu w dłoni. Znalazłszy stronę, której szukał, przez chwilę przepatrywał
słowa, po czym zaczął czytać na głos.
Kiedy słowa popłynęły z jego ust, Magnus poczuł przepełniającą go moc, poddającą się i
kształtowaną przez jego wolę. Jak bąbel powietrza w wodzie, energia otoczyła go, usuwając
precz mistyczną aurę, która próbowała nim owładnąć. Kiedy dokończył zaklęcie, magia
utworzyła wokół niego trwałą barierę ochronną, odcinając dostęp do niego złej, spaczonej
potędze. Wyczerpany i chory Magnus położył się na wznak, księga wysunęła mu się z dłoni i
spadła na podłogę. Bezpieczny, przynajmniej na razie, pozwolił, by pochłonęła go czerń
nieświadomości.
Johannes gawędził radośnie, gdy szli ulicą. Był w wyśmienitym nastroju i pomimo
krótkich, zdawkowych odpowiedzi Ursuli i milczenia Ruprechta, udawało mu się skutecznie
kontynuować tę jednostronną rozmowę. Ruprecht starał się nie słuchać rozważań młodzieńca o
pogodzie, stanie hrabiowskich stajni czy innych równie banalnych sprawach. Miast tego
słuchał otaczających ich ludzi. Jego oczy wychwytywały wszystko, gdy szli krętą drogą
biegnącą wokół Wolfenburga. To była technika, której nauczył się, gdy był agentem Mariusa.
Często musiał dotrzeć w jakoś miejsce przed łowcą czarownic, nierozpoznany i nierzucający
się w oczy, po czym pospacerować po mieście lub wiosce i wykorzystać wzrok i słuch, by
wychwycić wszystko, co mogło okazać się ważne.
Powracając myślami do Mariusa, Ruprecht mimo wszystko poczuł nagły przypływ żalu.
Od lat byli kompanami, może nawet przyjaciółmi. Choć na sam koniec poddał się
narastającemu szaleństwu i śmierć żony wstrząsnęła nim do tego stopnia, że za wszelką cenę
starał się dopaść sprawcę jej zabójcy, nie zawsze był zaślepiony obsesją. Był dobrym
człowiekiem i ocalił wielu ludzi przed nieczystymi siłami, które wciąż zagrażały Imperium.
Marius nauczył także Ruprechta sporo o zagrożeniach ze strony nienazwanych adwersarzy
i możliwościach, w jaki sposób można ich wyplenić lub zniszczyć. To właśnie te instynkty nie
dawały teraz Ruprechtowi spokoju, kiedy szedł obok Ursuli, puszczając mimo uszu monologi
Johannesa i miast tego obserwując miasto.
W powietrzu wyczuwało się napięcie. Słyszał odgłosy kłótni dochodzące z ulicy i przez
otwarte okna. Idąc, słyszał strzępy rozmów dochodzące z bazaru, codzienne tematy i inne,
bardziej osobliwe. Usłyszał, jak pewien mężczyzna pracujący na farmie opowiadał, że znalazł
wszystkie swoje krowy martwe na pastwisku, a ich wymiona były wypełnione zgęstniałą
krwią. Od kupca rozmawiającego z kramarzem w jednej z bocznych ulic dowiedział się, że w
piwnicy jednej z miejskich gospód znaleziono węża z dwiema głowami.
Te i inne informacje zaprzątały myśli Ruprechta. Dziwne wydarzenia, przypadkowe
zjawiska, osobliwe fenomeny. Wiedział, co zapowiadały te omeny mroczniejszych zagrożeń.
To były czary, przyciągały te tajemnicze zdarzenia jak magnes przyciąga żelazo. W
Wolfenburgu był czarownik albo wiedźma i Ruprecht domyślał się o kogo mogło chodzić.
– Nagle uświadomił sobie, że Ursula i Johannes przystanęli kilka kroków od celu, a on się
nie zatrzymał. Spojrzeli na niego pytająco, kiedy odwrócił się i uśmiechnął. Bujałem w
obłokach, wybaczcie – rzucił, maskując swe zatroskanie. Znajdowali się pod warsztatem
kowalskim, na ścianie na łańcuchu zawieszono młot i niewielkie kowadło. Budynek był od
frontu otwarty, szerokie podwójne okno rozwarto na oścież, gorące powietrze bijące z kuźni
sprawiło, że na skórze Ruprechta zaperlił się pot. Nie miał pojęcia, czemu się tu znaleźli, to był
pomysł Johannesa. Wspomniał coś o niespodziance dla Ursuli. Uśmiechając się jak dziecko
Johannes wprowadził ich do ciasnego, zagraconego wnętrza.
Kowal, mocno zbudowany, młody mężczyzna stał przy piecu wrzucając do środka sągi
drewna. Na wołanie Johannesa odwrócił się i pomachał ręką. Wrzuciwszy ostatnie kawałki
drewna, otarł dłonie w fartuch i podszedł do nich.
– Skończyłeś? – spytał Johannes.
– Wczoraj w nocy – odrzekł z uśmiechem kowal. – Potem było już z górki. Chodźcie za
mną.
Kowal odwrócił się i poprowadził ich w stronę drewnianych drzwi, nieopodal. Otworzył je
i zaprosił ich gestem dłoni, by weszli do środka.
– Daj mi znać, gdyby konieczne były jakieś poprawki – powiedział cofając się o krok, ale
pozostawiając otwarte drzwi.
W izbie było chłodniej niż w warsztacie, na ścianach wisiały półki z mieczami, tarczami,
grotami do strzał oraz włóczni. Na kołkach po obu stronach drzwi wisiały napierśniki, a
pośrodku izby stał manekin z misternie wykonaną zbroją. Jej polerowany pancerz płytowy
lśnił w świetle płynącym z kuźni, podkreślając wzory wykonane przy pomocy złotego drutu.
Była niewielka i w pierwszej chwili Ruprecht pomyślał, że zrobiono ją dla nastolatka, dopóki
nie spostrzegł szczególnie krągłego napierśnika. Wykonano go na pewno z myślą o kobiecie,
skonkludował Ruprecht. Ursula doszła do tego samego wniosku i postąpiła naprzód,
przesuwając dłonią po zbroi, nie mogąc nadziwić się kunsztowi tego dzieła i muskając palcami
złote wykończenia pancerza.
– Jest piękna – rzuciła, odwracając się i spoglądając na Johannesa. W jej oczach lśnił ten
sam blask, jaki bił ze zbroi.
– Jak to?
Johannes uśmiechnął się i mrugnął do niej.
– To podarek od hrabiego – rzekł. Przeniósł wzrok na Ruprechta, który łypnął na niego z
dezaprobatą. – Ależ, to prawda, sama go zapytaj, jeśli chcesz. Ta zbroja należała do niego w
młodości, a teraz przekazuje ją tobie. Konieczne były pewne przeróbki, ale miejmy nadzieję,
że będzie pasować. Za poprawki także zapłacił, gdybyś chciała wiedzieć.
– Jest cudowna – powiedziała z uśmiechem Ursula. Po raz pierwszy był to ciepły, szczery
uśmiech i Ursula przebiegłą przez całą izbę, by pocałować Johannesa w policzek. Gdyby
uśmiechnął się szerzej, głowa Johannesa rozpadłaby się na dwoje.
– Powinnaś ją przymierzyć – rzekł Ruprecht. – Na wypadek gdyby trzeba było przy niej
trochę pomajstrować, jeżeli rozumiesz, o co mi chodzi.
Ursula skinęła głową i gestem poprosiła Johannesa, aby jej pomógł. Gdy zaczęli rozpinać
sprzączki i paski, Ruprecht usłyszał dochodzące z kuźni wołanie. Zajrzał przez drzwi i
zobaczył kowala stojącego przy piecu z dłońmi wspartymi na biodrach.
– Wszystko w porządku? – zapytał Ruprecht przestępując próg.
– Cóż, widzieliście kiedy coś takiego? – rzucił kowal. Ruprecht zauważył, że płomienie w
piecu miały żółto-niebieską barwę.
– Może coś z drewnem – mruknął Ruprecht, by ukryć swój nagły dyskomfort.
Stali przez chwilę obserwując płomienie, które niebawem odzyskały dawny,
żółto-pomarańczowy kolor.
– Może – przyznał kowal i nagle jego oczy rozszerzyły się, kiedy przeniósł wzrok poza
Ruprechta.
Ten, zaniepokojony odwrócił się na pięcie gotów stawić czoła nowemu zagrożeniu, które
zaniepokoiły kowala. Rozluźnił się, gdy stwierdził, że przyczyną zdumienia tamtego była
Ursula. Miała na sobie zbroję. Ulfshard zwieszał się w pochwie u jej boku. Z rudymi włosami i
w złotej zbroi wyglądała olśniewająco. Ruprecht zdał sobie nagle sprawę, że aż rozdziawił usta
w osłupieniu. Zamknął je czym prędzej i gwałtownie przełknął ślinę.
– Pasuje jak ulał! – wykrztusił przez ściśnięte gardło.
Kiedy wrócili do zamku, Ruprecht odnalazł Magnusa, aby się z nim rozmówić.
Wypytawszy sługę, dowiedział się, że hrabiowie wciąż jeszcze negocjowali ugodę. Johannes
nakłonił Ursulę, aby poszła z Ruprechtem, a tym samym zaprezentowała Vapoldowi rezultat
jego hojności. Gdy cała trójka maszerowała krętymi korytarzami, Ruprecht chcąc nie chcąc
zwrócił uwagę na panujący tam chłód.
Kiedy już otworzył przed nimi drzwi, Ruprecht rozejrzał się po komnacie, lecz nigdzie nie
zauważył Magnusa. Spostrzegł służących wieszających latarnie na ścianach uniósł wzrok, by
stwierdzić, że za oknami na zewnątrz było już ciemno. Złożył ten fakt na karb nadciągającej od
gór burzy i przeniósł wzrok na zgromadzonych opodal mężczyzn. Wyraz twarzy dworzan i
szlachty na widok wchodzącej do komnaty Ursuli wart był fortunę. Jeden ze skrybów, którego
Ursula wyróżniła podczas swej przemowy, dzień wcześniej, uniósł dłoń do ust, a inny głośnym
brzękiem upuścił na podłogę kielich. Vapold zamrugał nerwowo, podczas gdy Steinhardt
zaśmiał się i uderzył dłonią w stół.
– Cóż, wygląda na to, że służebnica Sigmara wreszcie zasługuje na swoje miano – oznajmił
hrabia Ostermarku.
– Cieszę się, że nie kazałem przetopić tej zbroi – rzekł Vapold, wstając.
-Jestem pewien, że nigdy ...
– Zamilkł, bo zza drzwi komnaty doleciały nagle jakieś krzyki. Marszcząc brwi hrabia
przeszedł przez salę, a Ruprecht odwrócił się na dźwięk biegnących stóp. Magnus biegł
korytarzem, trzymając w dłoniach brzeg podkasanej, długiej szaty, aby się o nią nie potknąć.
Mości panowie – wyszeptał astrolog – chodźcie szybko.
– O co chodzi? – spytał oschle Steinhardt, lecz Magnus już odwrócił się na pięcie i ruszył
spiesznie w stronę, skąd przybiegł.
Mamrocząc pod nosem, Vapold potruchtał za astrologiem; inni pospieszyli za nim.
Ruprecht usłyszał odgłosy zamieszania dochodzące przez ściany zamczyska – krzyki, dźwięk
dzwonów i tupot podkutych butów na kamieniach, gdy żołnierze rozbiegali się na swoje
stanowiska. Wypadli na dziedziniec, który szybko się zapełnił; wszyscy spoglądali w niebo,
niektórzy sprawiali wrażenie zbolałych, inni wskazywali na coś rękami albo osłaniali dłońmi
oczy. Ruprecht odwrócił się, by spojrzeć ponad murami w tej samej chwili co pozostali.
– Myślę, że to znak – powiedział Magnus, łapczywie chwytając powietrze.
– Ogar pożre słońce – rzekła lodowatym tonem Ursula, opierając dłoń na gałce Ulfsharda.
O, cholera – mruknął Ruprecht, gdy chłodny cień w jednej chwili spowił cały świat.

Rozdział 4

Powrót
Wysoka przełęcz,
późne lato 1712

Lodowate wichry wiejące na przełęczy przestały wywierać jakikolwiek efekt na


zniekształcone ciało Jakoba. Stał na kamiennej półce rozciągającej się nad doliną poniżej,
uśmiechając się do siebie. W dole widać było ciemne kształty wojowników, którzy
odpowiedzieli na wyzwanie, dym z ich ognisk wypełniał przełęcz.
Nawet tu, wysoko ponad zgromadzoną armią słyszał ryki zwierząt bojowych, okrzyki
czempionów nawołujących jeden do drugiego i trzask płomieni. Undar świetnie się spisał,
lepiej nawet niż Jakob i Vlamdir. Sprowadził ze sobą prawie dziesięć tysięcy wojowników
głównie zajadłych Noskańczyków, w tym także Kurganów, których napotkali w drodze na
południe i kilkuset bestioludzi, zmutowanych wojowników z puszcz porastających
norskańskie góry. Na południe sprowadzono także inne istoty, zwabione wonią wojny i coraz
silniejszym tchnieniem bogów. Ze wschodu Jakob przysłał siedem tysięcy wprawnych
jeźdźców ze stepów.
Niedługo ruszą na południe, powiedział do siebie Jakob. Tchnienie bogów zdawało się z
każdym dniem przybierać na sile, stawało się coraz intensywniejsze, zbliżające się do
kulminacji, którą stanie się powrót Kurta.
Mamrocząc słowa mocy, Jakob wypuścił z siebie cieniste, nietoperze skrzydła i zstąpił z
półki, spływając w dół klifu na magicznych prądach. Wylądował na śniegu, niedaleko terenu
zajętego przez Undara i innych, ich niskie namioty zostały rozbite w cieniu wielkiego głazu.
Inne gromady wojowników rozłożyły się w półokręgach od tego miejsca, każde z plemion
trzymało się osobno.
Undar spostrzegł i przywołał Jakoba. Siedział na zwalonej kłodzie przed namiotem i z
pomocą noża zdejmował skórę i tkanki z ludzkiej czaszki; jego grube, węźlaste mięśnie
naprężały się, gdy mozolnie zdrapywał ścięgna i tłuszcz.
– Jeszcze jeden? – spytał Jakob, podchodząc do potężnego wojownika. Undar odwrócił się
i wskazał na polerowana czaszkę leżącą na brzegu kłody.
– Dziś dwóch – mruknął – Pozwoliłem Bjordrinowi wziąć drugą.
Jakob zachichotał, a Undar spojrzał na niego, marszcząc brwi. – Nie uważam, aby to było
zabawne – uciął Undar – Wodzowie robią się niespokojni i nerwowi. Gdy kolejny z nich
zaczyna narzekać na dłużące się oczekiwanie, u kilku następnych pojawiają się oznaki
zwątpienia. Nie mogę zabić ich wszystkich.
– Jak dotąd radzisz sobie całkiem sprawnie – zauważył z uśmiechem Jakob.
– Co cię tak śmieszy? – spytał Undar, strącając pasemka tkanek z czubka długiego noża.
– Wspomniałem Kurta przed naszą wyprawą do Arabii – wyjaśnił Jakob. Usiadł na kłodzie
i podniósł czaszkę przyglądając się misternemu, srebrnemu drutowi, który łączył żuchwę z
czerepem. – Bjordrin też na pewno to pamięta. Dwanaście głów musiał zebrać Kurt w walkach
o przywództwo, zanim uświadomił sobie, że wyzwaniom nigdy nie będzie końca. Właśnie
wtedy postanowił wyruszyć na łupieżczą wyprawę do Arabii, aby udowodnić, że jest
większym wojownikiem niż inni Wybrańcy. I spójrz, do czego to doprowadziło – rzekł Undar.
– Wciąż nie rozumiem co w tym takiego śmiesznego.
– Och, śmieszy mnie głupota ludzka – wyjaśnił Jakob. – Moja własna również. Znów
dobrzy ludzie tracą głowy czekając aż Kurt pokaże na co go stać. Miałem własne wątpliwości i
własne ambicje. Teraz wszystko wydaje mi się proste i bardziej wyraziste. Jestem zadowolony.
– Pamiętam, kiedy ujrzałem go po raz pierwszy – wspomniał Undar, także się uśmiechając.
– gdyby musiał, stoczyłby walkę ze wszystkimi czempionami w całej armii.
– I wygrałby – wyszeptał Jakob, a Undar skinął głową.
– Wierzę, że tak – odparł groteskowo potężny wojownik. Upuścił czaszkę na śnieg u
swoich stóp i odwrócił się do Jako– ba, opierając grube przedramię na udach. – Tak czy owak,
musisz porozmawiać z czempionami. Musisz przekonać ich, by przestali walczyć między sobą
o prawo do przewodzenia armii. Kurdar i jego Reaslingowie odeszli dziś rano, by rozpocząć
własną kampanię, a Vindrigan i Leshen Dru rozmawiają o zjednoczeniu sił i wyruszeniu na
Praag.
– Kislevici odnajdą ich i wybiją – rzucił Jakob. – To bez znaczenia, przecież to tylko
kilkuset wojowników.
– Skąd przypuszczasz, że Kislevici nie powstrzymają nas wszystkich? – spytał Undar. –
Niewielki oddział może uniknąć wykrycia i przedostać się do imperium. Przy armii tak licznej
jak nasza nie ma wątpliwości, że będziemy musieli przebić się na południe.
Jakob wychylił się do przodu i nabrał garść śniegu.
– Może nie – rzekł szaman przesypując śnieg między gruzowatymi palcami. – Mam
przeczucie, że zima przyjdzie w tym roku dużo wcześniej.
– Ty podstępny łajdaku – mruknął z uśmiechem Undar, podnosząc czaszkę z ziemi. –
Zawsze wiedziałem, że chytry z ciebie wąż.
– Na tyle chytry by opóźnić wymarsz tych głupców – odrzekł Jakob, ruchem głowy
wskazując na sporą grupę mężczyzn, którzy powoli, niespiesznie nadchodzili od strony
obozowisk w dolinie, były wśród nich ze dwa tuziny albo nawet więcej przywódców
plemiennych. Delegacja zgodziła się zaczekać jeszcze dwa dni, nie dłużej. Jeżeli do tej pory
znak zapowiedziany przez Jakoba nie pojawi się, ustalono, że to Andar Kul zostanie
przywódcą i poprowadzi całą armię na południe.
Jakob ani trochę się nie przejmował. Wiedział, że bogowie dopilnują, by Kurt powrócił do
nich zanim armia wyruszy na kampanię. Jeżeli w ciągu dwóch następnych dni znak się nie
pojawi, Jakob sam coś wymyśli. A może wywoła wczesną śnieżycę, która uwięzi armię na
przełęczy. Tak czy owak, wielka orda nie wyruszy, dopóki on nie będzie na to gotowy.
Powiedział im, by przekazali wiadomość wszystkim czempionom – mieli spotkać się
wszyscy razem na zgromadzeniu przy ognisku rankiem, trzeciego dnia. Wtedy wszyscy
zebrani podejmą ostateczną decyzję i zarządzą, czy chcą się jej podporządkować, czy może
odejść. W ten sposób Jakob miał dwa dni, by poczynić niezbędne przygotowania.
Ognisko, przy którym miało się odbyć zgromadzenie, strzelało wysokimi płomieniami,
usytuowane w najwyższym punkcie przełęczy. Usadowieni na kobiercach i zwalonych
kłodach, zebrani czempioni i wodzowie – w sumie ponad pięćdziesięciu mężczyzn, zjawiło się,
by przedyskutować, co czynić dalej. W większej wersji norskańskiego freigattur, Wolnego
Zgromadzenia, gdzie żaden z mężów nie mógł podczas obrad podnieść ręki na drugiego,
czempioni spierali się i wykłócali o to, kto powinien przejąć przywództwo. Choć dwa dni temu
wielu poparło Andara Kula, niektórzy dziś, gdy sytuacja kształtowała się na bieżąco,
postanowili jednak zmienić zdanie.
Hors Skalding miał silne poparcie. Był przywódcą prawie pięciuset mężczyzn,
największego w całej tej armii oddziału bojowego. Wojownik z Północy krążył wokół ogniska,
przedstawiając swą kandydaturę tłumowi, który buczał lub pokrzykiwał radośnie, w zależności
od wcześniejszych preferencji czy po przemyśleniu zaprezentowanych przez niego
argumentów.
Był wysokim, szczupłym mężczyzną, o siwych, sięgających do pasa włosach spiętych
ciężkimi, złotymi spinkami w kształcie czaszek. Nosił misternie wykonaną kolczugę łuskową,
której żelazne ogniwa sięgały mu do kolan i zdawały się falować płynnie w rytm jego kroków.
Miał na sobie gruby futrzany płaszcz ozdobiony na brzegach kłami niedźwiedzi jaskiniowych,
a jego nagie ramiona pokrywały ciemne tatuaże. Jakob stojący o lasce za siedzącymi
wojownikami uznał, że tamten wygląda całkiem imponująco.
– Trzy lata temu poprowadziłem mych wojowników do zwycięstwa przeciwko
południowcom z gór, tam, dokąd zmierzamy – rzekł do nich Horn. – Wdarłem się na wiele mil
w głąb lądu, pozostawiając moje łodzie na brzegu. Złupiłem dwadzieścia siół i trzy miasteczka.
Wysłali przeciwko nam żołnierzy, lecz wycięliśmy ich w pień i zabraliśmy ich oręż.
Sięgnął pod płaszcz i wyciągnął ciężki pistolet. Odciągnął kurek w kształcie orła i uniósł
rękę do góry. Błysnęło, huknęło, gdy pistolet wypalił, a mężczyzna uśmiechnął się szeroko.
Kilku czempionów zaklaskało, inni zaś zaczęli syczeć z niezadowoleniem, okazując typową
dla nich pogardę dla walki w większym dystansie.
– Z jednego z ich statków zabraliśmy dwadzieścia baryłek prochu strzelniczego – ciągnął
Horn, wtykając pistolet z powrotem za pas. – Z tą bronią możemy rywalizować na równych
prawach z każdym z was, którzy tu siedzicie. Dwa lata temu wybrałem się na wyprawę
łupieżczą na południe, do krainy jeźdźców. Z tej także przywieźliśmy mnóstwo łupów. Znów
sięgnął za pazuchę i szarmanckim gestem wyjął wysoką, zieloną butelkę. Cisnął ją w tłum,
który jął przyglądać się, by lepiej przyjrzeć się podarunkowi. Weteran, o ciele pooranym
bliznami, zdołał w końcu nożem odbić szyjkę butelki i uniósł flaszkę do ust. Odwrócił się do
pozostałych i napił się, czerwony trunek spłynął mu po siwiejącej brodzie. Mężczyzna
triumfalnie uniósł butelkę nad głowę. Gorzałka! – zakrzyknął donośnie Horn, radosne okrzyki
zebranych zagłuszyły słowa starego wodza. – Kiedy dam wam zwycięstwo, będziemy mieć
dość gorzałki, by starczyło dla wszystkich tu zebranych i pięciu najodważniejszych waszych
wojowników.
– A co było w ubiegłym roku? – zawołał ktoś.
– W ubiegłym roku? – powtórzył Horn; jego uśmiech przygasł.
– W zeszłym roku dopadła mnie galopująca gorączka.
Tłum jął drwić z niego i szydzić; wzniesione głosy nie ucichły, kiedy uniósł rękę.
– Więc posłałem na wyprawę mego syna! – zawołał Horn, aby przekrzyczeć hałasującą
tłuszczę. W końcu zamilkli. – Ponownie najechał wybrzeże Imperium i do niego również, jak i
do mnie uśmiechnęli się bogowie, gdy działał w ich imieniu.
Po raz trzeci Horn sięgnął pod swój niespożyty, futrzany płaszcz. Tym razem wyjął stamtąd
niewielki mieszek, rozmiarów męskiej pięści. Sięgnął do środka i zacisnął na czymś palce.
Tłum obserwował go z przejęciem, zastanawiając się, co im pokaże tym razem. Podszedł bliżej
i zniżył głos. Ci co stali z tyłu, podeszli bliżej, aby go usłyszeć.
– Popłynęli na południe, do Marbrig – wyszeptał Hors, tak że ledwo było go słychać pośród
trzasku płomieni. – Do ujścia wielkiej rzeki, gdzie czają się i wyczekują okręty wojenne. Pod
osłoną nocy weszli do cieśniny i wspięli się na pokład statku, cumującego przy brzegu rzeki.
Poradzili sobie z załogą bez walki, a teraz te psy czyszczą moje chlewiki. A jak się wam
wydaje, co znaleźli w ładowni tego galeonu?
– Złoto! – zawołał ktoś.
– Drogie kamienie! – posunął inny.
– Piękne kobiety! – rozległ się trzeci głos, by wywołać istną burzę śmiechu wśród
zebranych, bo Horn na te słowa spojrzał z powątpiewaniem na słuchaczy. Pierwszy z mężów,
który złoży mi tu i teraz przysięgę na wierność, otrzyma zawartość tej sakiewki – obiecał z
uśmiechem Horn.
Zrobiło się nagłe zamieszanie, gdy tuzin mężczyzn poderwało się równocześnie na nogi,
przekrzykując się jeden przez drugiego.
Horn wskazał jednego z nich, młodzieńca w czarnym, skórzanym kaftanie nabijanym
żelaznymi ćwiekami.
– Łap! – zawołał Horn, rzucając czempionowi zawartość sakiewki. Mężczyzna przecisnął
się pomiędzy swymi rywalami, wyciągając obie ręce do przodu. Jego palce zacisnęły się na
brązowym przedmiocie, a coś mokrego rozpłynęło się po jego twarzy.
– Rzepa – wyjaśnił Horn, kręcąc głową. – Przeklęta rzepa. Młody czempion warknął i
cisnął resztkami gnijących warzyw w Horsa, podsycając tym jeszcze bardziej burzę okrzyków
i rechotliwego śmiechu, jaka rozpętała się wokół niego.
– Mój syn musi się jeszcze wiele nauczyć – rzucił do nich Horn, rozkładając szeroko ręce w
przepraszającym geście. Nagle jego oblicze spoważniało. – Bogowie są mi przychylni, nie
mam co do tego wątpliwości. W ciągu dwunastu lat, odkąd jestem wodzem, podwoiliśmy
liczbę posiadanych niewolników. Nasze domy są zbudowane z najlepszego drewna, z
najwspanialszych drzew w lesie i ozdobione złotem oraz srebrem. Nasyciliśmy się w najlepsze
tymi owieczkami z południa. Nie wiem nic o Sutenvulfie i nie dbam o niego. Jestem
prawdziwym wilkiem Północy. Pójdziecie ze mną, a poznacie smak chwały!
Wielu z obecnych odpowiedziało gromkim aplauzem i tupaniem w ziemię, kilku stało z
dobytą bronią, wymachując nią w powietrzu. Byli jednak też tacy, głównie śniadoskórzy
Kurganowie, którzy woleli Kuła i ich reakcja była zupełnie inna. Kręcili głowami i
wykonywali rękami zbywające gesty.
Jakob westchnął, gdy Kul podniósł się i zbliżył do ogniska. Zdał sobie sprawę, że to mogło
potrwać nawet cały dzień.
***
Jakob oddalił się od zgromadzenia pogrążony w zamyśleniu. Dręczyły go wątpliwości. Nie
dbał o to, który wygra spór Kul czy Horn. Żaden z nich nie był prawdziwym wodzem armii. A
jednak znaku wciąż nie było. Donośna przemowa Jakoba pośród zawodzącego wichru na
pustkowiach Północy wydawała się przedwczesna. Bogowie świadomi, że robił, co w jego
mocy, ale teraz był w kropce.
Czy Kurt naprawdę przeżył? Jakob przypomniał sobie zagadkowe słowa demona,
przywołanego przez Asdubara Hun– na. Może to oznaczało, że Kurt nie żyje. Gdzie mogło
znajdować się miejsce, nie będące miejscem, jeśli nie w krainie, do której zdążały dusze
zabitych?
Te i inne myśli nie dawały Jakobowi spokoju, gdy szedł pomiędzy skupiskami namiotów i
ognisk, puszczając mimo uszu fragmenty rozmów znajdujących się tam maruderów. Czuł ich
nieufność, gdy na niego patrzyli, czuł ich odrazę. Zawędrowali daleko, ryzykując życiem, bo
zawierzyli jego słowom, jak wszystko na to wskazywało, niesłusznie.
Ale nie było aż tak źle, skonstatował. Zgromadził armię. Może się pomylił, może ktoś inny
miał powieść w bój zastępy bogów. Kurt mógł zostać odrzucony, a może zawiódł w jakich inny
sposób?
Mimo to Jakob wierzył w prostą prawdę. Uwierzył w chwili iluminacji, którą obdarowali
go bogowie, kiedy zesłana przez nich burza, pochłonęła Kurta i uniosła w dal. Czyż to nie
Kharga przysłał swoje ogary, by poprowadziły Kurta?
A z drugiej strony może ogary odeszły bez niego. Co się właściwie stało? Czy Kurt wciąż
wędrował po pustkowiach, szukając bramy, zagubiony i samotny? Wątpliwości nie opuszczały
Jakoba.
Czy oni wszyscy mieli prawo odwrócić się od niego, pozostawić Kurta jego losowi? Był
wtedy taki pewny, święcie przekonany, że Kurt został od nich zabrany z woli bogów. A może
to tylko jego egoistyczna opinia? Zyskał moc, której pragnął i być może jakaś jego część
chciała powrócić, nie ryzykować dłużej na tych przerażających ziemiach. Czy on sam już
zdradził bogów?
Za jedną posępną myślą szła następna, gdy brnął chwiejnie przez śnieg, laska stopiona z
jego ręką pozostawiała na ziemi głęboką bruzdę. Co się z nim stanie, gdy tamci wybiorą
nowego przywódcę? Czy Hunna lub Kul zechcą go nadal wspierać? Nie łączyły ich z Jakobem
więzy lojalności, a każdy z nich miał własnych szamanów. Czy uznają go za zagrożenie?
Ta myśl przeraziła Jakoba bardziej niż jakkolwiek inna. Od tylu miesięcy przyświecał mu
konkretny cel, konkretna sprawa. Dzięki temu długie lata wędrówki i niedole wydawały mu się
odległym wspomnieniem, czego jednak powinien się spodziewać, on pół-Norskańczyk, bękart
próbujący zyskać boską moc i władzę dzięki dokonaniom Kurta? Czy znów stanie się
pośmiewiskiem, utraci respekt i szacunek, który zdążył zyskać, a ci, co go otaczali, będą
szydzić z jego niespełnionych obietnic?
Jakob próbował się spieszyć, lecz jego kalekie ciało nie mogło poruszać się szybciej.
Pragnął odnaleźć Undara, Orsta i innych. Ochroniliby go, gdyby sprawy przybrały
niekorzystny obrót. A w najgorszym razie pozwoliliby mu uciec z rąk wrogów, którzy nawet
teraz próbowali go sobie podporządkować. Mieli sporo do stracenia, to oni mieli głosić nowinę
o triumfalnym powrocie Kurta i nadchodzących dniach wielkich podbojów. Jakob zatrzymał
się przepełniony nowymi obawami.
Szli za nim. Undar, Bjordin i inni, robili, co im kazał Jakob, wiedzeni tą samą obietnicą. A
jeżeli oni także poczuli się zdradzeni faktem, że nie potrafił sprowadzić Kurta z powrotem?
Czy zaoferowaliby mu wsparcie, czy rzuciliby go na pożarcie wilkom albo jeszcze gorzej?
Powinienem wziąć nogi za pas, pomyślał Jakob. Muszę opuścić to miejsce zanim po mnie
przyjdą.
Zamieszanie w głębi doliny wyrwało go z paranoicznej zadumy. Dały się słyszeć pełne
niepokoju i zdumienia krzyki rozbrzmiewające echem wzdłuż ścian przełęczy. Koncentrując
się Jakob dostrzegł mężczyzn biegających w tę i z powrotem i nawołujących między sobą.
Uwolniony od dręczących go wątpliwości, Jakob dostrzegł coś jeszcze, zmianę w powietrzu,
inny prąd zmieszany z tchnieniem bogów. Poczuł woń krwi, gorącej krwi. Spoglądając w
niebo nie potrafił zlokalizować źródła tego fetoru, lecz narastał on z każdą sekundą. Wrażenie
przybrało na sile, podobnie jak okrzyki zaniepokojenia. Spoglądając w głąb doliny
nadnaturalnym wzrokiem, Jakob wychwycił coś nowego, coś przedziwnego i przerażającego.
Ujrzał czerwone kształty przemykające po śniegu, rozpraszające norskańczyków i kurganów
na wszystkie strony; wojownicy z przerażeniem uciekali przed zjawami. Było ich osiem,
nadciągały wzdłuż przełęczy. Jakob poczuł przypływ nowej nadziei i zawołał na cały głos,
unosząc obie ręce w górę.
– Ogary! – krzyknął – Ogary tu są!
Otaczający go wojownicy spojrzeli na niego z rozbawieniem, ale także na ich twarzach
pojawiła się trwoga i przerażenie, gdy zobaczyli okrwawione istoty gnające w ich stronę przez
przełęcz. Jakob odwrócił się i zaczął kuśtykać w stronę zgromadzenia wodzów i czempionów,
żałując, że nie może poruszać się szybciej.
Był w połowie drogi, kiedy minęły go ogary; warcząc i śliniąc się, mknęły na nienaturalnie
rączych kończynach, ich białe ślepia połyskiwały wewnętrzną mocą. W oddali Jakob ujrzał
tłum przywódców wojennych podrywających się z miejsc i wskazujących rękoma w jego
stronę. Jakob śmiejąc się poczłapał dalej, a gdy zbliżył się do ogniska po raz pierwszy poczuł
lodowaty chłód.
Ogary siedziały w kręgu, patrząc w stronę ogniska. Koczownicy ze stepów i Norskańczycy
cofnęli się o rzut kamieniem, niepewnie przypatrując się demonicznym bestiom. Spojrzeli na
Jakoba, który sapiąc i dysząc wszedł chwiejnym krokiem do kręgu. Rozległy się kolejne
zduszone westchnienia i okrzyki pełne ekscytacji. Zauważywszy, że tamci patrzą w niebo,
Jakob odwrócił się i spojrzał w górę. To, co zobaczył, było dlań tak wielkim wstrząsem, że
nogi ugięły się pod nim i upadł na wznak odrętwiały.
Nad głowami unosił się wielki cień przesłaniający światło słońca.
To był błędny księżyc, znany w Imperium jako Morrslieb, wśród Norskańczyków jako
Tcharlit, na wschodzie jako Fung-Tzeng, a prócz tego miał jeszcze ze sto innych nazw. Zielony
Księżyc o nieregularnym kształcie i poruszający się po nierównej orbicie, był przez wielu
postrzegany jako zły omen i tylko na Północy uważano go za dar bogów.
Wznosił się teraz na niebie, pełniejszy niż kiedykolwiek, a przynajmniej Jakob nigdy go
takim nie widział. Tchnienie bogów, otaczające go ze wszystkich stron, stało się jeszcze
potężniejsze, zdawało się niemal fizycznie atakować zdeformowanego szamana. Cień wolno
przesuwał się coraz dalej i dalej w głąb przełęczy, pogrążając obozującą tam armię w
ciemnościach. Dzikie istoty zebrane w dolinie zaczęły wyć, a Norskańczycy i Kurganowie
odpowiadali na ten zew okrzykami radości i konsternacji.
Księżyc powoli pochłania! życiodajną energię słońca, spowijając wszystko w półmroku,
temperatura zaczęła błyskawicznie spadać. Dzień zmienił się w noc, a na przełęczy pojawiły
się kruczoczarne cenie. Z tyłu za Jakobem, ogary uniosły łby i zaczęły wyć, ich przeraźliwy
skowyt był tak silny, że od tego dźwięku zaczęła drżeć ziemia. Płomienie ogniska zafalowały i
zmniejszyły się, a w końcu zgasły zupełnie. Armie pogrążyły się w całkowitej ciemności, do
tego stopnia, że Jakob nie widział nawet własnej dłoni uniesionej na wysokość twarzy. Widział
jedynie osiem gorejących par ślepi ogarów Khorne’a. A potem zaczął się koszmar. Konie
zarżały w ciemnościach, dały się też słyszeć okrzyki śmiertelnego przerażenia. Jakob poczuł
zgrozę przepełniającą jego duszę na wskroś i przeraźliwy lęk, nieopisany, nieoznaczony i
odwieczny. Zrobiło mu się niedobrze i przetoczywszy się na brzuch, ukrył twarz w dłoniach,
kwiląc jak niemowlę.
– Wróciłem, zgodnie z obietnicą.
Jakob odsunął ręce od twarzy, kiedy lęk minął i odwrócił się na dźwięk głosu. Brzmiał
dziwnie znajomo, jak z na wpół zapomnianego snu. Uniósł wzrok, ale wciąż widział jedynie
ciemność. A także kolejną parę błyszczących oczu, wśród ślepi ogarów, oczu, w których płonął
czarny ogień.
Promień słońca wyrwał się spoza przesłaniającego je księżyca i kiedy spływał coraz niżej,
zdawał się wolno, lecz nieubłaganie rozpraszać mrok. Spłachetek cienia trwał jeszcze przez
kilka chwil, ale w końcu on również rozproszył się, ukazując bardziej dostrzegalny kształt. Był
trzykroć wyższy od rosłego mężczyzny, a z jego pleców wyrastały wielkie nietoperze skrzydła.
Skórę miał karmazynową, roziskrzoną magiczną energią, z nienaturalnych porów sączyła się
krew. Twarz miał wąską, grubokościstą, a kiedy otworzył usta, spomiędzy ostrych jak sztylety
kłów, wysunął się długi, rozdwojony jak u węża język. Oblicze tej bestii okalała grzywa
czarnych włosów sięgających aż do błoniastych skrzydeł. Istota wyciągnęła do Jakoba
szponiastą łapę.
Jakob poczuł przepełniającą go, nieopisaną radość, schwycił podaną mu szponiastą dłoń i
pozwolił, by stwór pomógł mu wstać.
– Kurt?– wyszeptał Jakob, wpatrując się w masywne, nieludzkie oblicze. Wargi Księcia
Demonów wykrzywiły się w uśmiechu.
Kurta już nie ma. Teraz ja jestem twoim panem. Zwę się Sutenvulf Daemonkin.

Rozdział 5

W bój na Północ
Wolfenburg,
późne lato 1712

Johannes czuł narastający niepokój, patrząc, jak światło słońca gaśnie, pogrążając
zamczysko w ciemnościach. Słyszał krzyki dochodzące z zewnątrz, z miasta i pełne ekscytacji
głosy rozlegające się wokół niego. Nie zwracał na nie uwagi, wpatrując się w ciemny punkt na
niebie i osłaniając oczy przed ostatnimi promieniami słońca. Za kilka chwil zrobi się całkiem
ciemno.
Okrzyki przybliżały się, przybierały na sile. Johannes usłyszał wołanie dochodzące od
strony zamkowych murów. Żołnierze biegali po blankach w tę i z powrotem, wskazując na coś
gorączkowo. Johannes wspiął się po najbliższych schodach wiodących na blanki, przeskakując
po dwa stopnie na raz. Pobiegł do skraju murów i wyjrzał na zewnątrz. Ze wszystkich stron na
plac pod twierdzą zbiegali się ludzie, przepełnieni zgrozą mieszkańcy Wolfenburga, w
powietrzu unosiły się okrzyki przerażenia. Kilku strażników strzegących wstępu do twierdzy
pierzchło przed nimi w popłochu, a ciężka brama zamknęła się z trzaskiem, gdy tłum ruszył
naprzód.
Niebawem na zewnątrz zebrały się setki osób, a kiedy słońce znów zaczęło się pokazywać,
rozmyte światło spłynęło kaskadami na wzburzony tłum. Johannes rozejrzał się dokoła,
poszukując wzrokiem hrabiego Vapolda. Dostrzegł go na dziedzińcu; szlachcic stał jak
skamieniały, ze wzrokiem utkwionym w niebo.
Strach tłumu przeszedł w gniew, krzyki stały się niezrozumiałe, a kiedy na plac weszli inni
i zepchnęli tych, co stali tam wcześniej pod same mury. Schodziło się coraz więcej ludzi.
Johannes zauważył, że niektórzy z nich byli uzbrojeni. Ci, co stali przy bramie, byli bici
pięściami i kamieniami, Tłuszcza żądała widzenia się z hrabią. Inni rozpaczliwie odpychali
ludzką falę, aby nie stratowano ich o bezlitosny bruk.
Johannes patrzył ze zgrozą jak jedna z kobiet wpadła w to ludzkie bagno i została zadeptana
przez tłum napierających ciał. Rozpętały się walki, kiedy jakiś mężczyzna próbował
wyciągnąć do niej rękę, ale nie zdążył jej dosięgnąć. Posypał się grad ciosów, gdy mężczyzna
starał się za wszelką cenę ratować swą towarzyszkę, a do bójki włączyli się inni. Skłębiona
ludzka masa przelewała się to w jedną to w drugą stronę i niebawem gniew został zastąpiony
przez okrzyki przerażenia.
Kamienie i kije ze stukotem jęły uderzać o mury, kiedy rozgniewany tłum zaczął ciskać
tym, co miał pod ręką w stojących na blankach strażników, patrzących ze zgrozą na koszmar
rozgrywający się poniżej.
Johannes podbiegł do wewnętrznej krawędzi murów i zawołał, by zwrócić na siebie uwagę.
– Panie! – krzyknął – lordzie Vapold!
Władca Wolfenburga zdawał się go nie słyszeć i to jeszcze spotęgowało desperację
Johannesa. Ktoś musiał zwrócić się do ludu. Johannes znów spojrzał z murów w dół, nie
wiedząc, co dalej robić.
– Odstąpcie! – ryknął wznosząc obie dłonie do ust.
Kamień pękł, uderzając o parapet muru tuż pod nim; Johannes drgnął mimowolnie.
Krzyknął raz jeszcze, ale morze ludzi poniżej nie zwracało na niego uwagi. Nagle tłum ucichł,
wszyscy się uspokoili, uświadamiając sobie, że coś się dzieje. Bójki ustały, zapanowała
kompletna cisza. Johannes zdał sobie sprawę, że wszyscy patrzą na wieże przy bramie i
odwrócił się, by zobaczyć, co przykuło ich uwagę. Johannesowi oddech ugrzązł w gardle.
Na blankach stała Ursula, jej polerowana zbroja lśniła w coraz silniejszym świetle.
Ulfshard, który trzymała w dłoni płonął własnym ogniem. Od bramy poniżej popłynęła fala
spokoju, zalewając ogarnięty desperacją tłum, zapatrzony w olśniewająca postać, która im się
ukazała. Ciszę przerywał tylko jęk rannych, tych, co zostali stratowani lub poturbowani w
licznych bójkach. Ursula nie odzywała się słowem, po prostu stała z Ulfshardem elfów
uniesionym nad głową. Powoli opuściła płonący miecz.
– Uspokójcie się! – zawołała silnym, czystym głosem – lojalny ludu Wolfenburga,
wysłuchaj mnie! Wiem, że boicie się. Wiem, że to czego jesteście świadkami, was przeraża!
Rozumiem wasze lęki, wasze wątpliwości i pytania. Jednak zachowajcie spokój. W ten sposób
nie uzyskacie żadnych odpowiedzi. Spójrzcie na siebie i odnajdźcie w sobie siłę. Nie
poddawajcie się słabości strachu i zwątpienia. Znajdźcie w sobie odwagę, by stawić czoła tym
straszliwym znakom.
– Nie zamierzam was okłamywać! To zwiastun przerażających wydarzeń, które wkrótce
nastąpią! Wiecie o tym i dlatego tu jesteście. Mimo to błagam was, byście nie poddali się
grozie. Jestem tu, by zapewnić was, że Sigmar czuwa nad wami. Porzućcie desperację, a on
będzie sprawował pieczę nad wami. Będzie was chronił, tak jak chroni mnie.
– Znacie mnie, jestem Służebnicą Sigmara. Nie traćcie wiary, a wspólnie pokonamy zło,
które na nas czyha. Odnajdźcie w sobie siłę, by przetrwać mroczny czas, jaki nadchodzi i
zawierzcie się naszemu panu Sigmarowi, by dodał wam sił w godzinie próby. W ostatnich
miesiącach słyszeliście wiele rzeczy, w waszych umysłach pojawiły się zwątpienie i
niepewność. Dość tego! Niniejszym tu, przed wami wszystkimi, pragnę złożyć uroczystą
przysięgę.
– Klnę się na moje życie i duszę, że póki Sigmar nie zechce przywołać mnie do siebie, nie
pozwolę, by spotkało was coś złego.
Tłum zaczął zrazu nieśmiało, a potem coraz głośniej skandować z entuzjazmem. Nadzieja
zastępowała lęk, a mieszkańcy Wolfenburga dawali głośno upust swym emocjom. Górująca
nad tłumem Ursula wsunęła miecz do pochwy i uniosła obie ręce w górę. Powoli, z wahaniem,
hałas ucichł.
– Wróćcie teraz do domów – zwróciła się do zebranych – Porozmawiajcie z tymi, których
kochacie, z waszymi rodzinami. Przekażcie tę nowinę, niechaj rozniesie się po całym mieście,
po całym Ostlandzie. Wkrótce czeka nas wojna, lecz Sigmar przyniesie nam zwycięstwo!
Przygotujcie się na czekającą nas walkę. Uzbrójcie wasze dusze na bój z ciemnością i
przyjmijcie światło wiary. Dopóki stać będziemy z odwagą w sercu i mieczem w ręku, nasz
adwersarz pozna gorzki smak porażki. Odwróciła się i zeszła z blanek, podczas gdy radosne
okrzyki i owacje poniżej znów przybrały na sile, unosząc się po całym zamku.
Odzyskawszy wewnętrzny spokój, hrabia Vapold czekał u podnóża schodów i gdy Ursula
zeszła na dół, zaklaskał entuzjastycznie. Postąpił naprzód, by z nią pomówić, lecz ona nie
zwalniając kroku, minęła go, nawet na niego nie spojrzawszy. Vapold gniewnie zmarszczył
brwi, gdy Ursula przeszła przez dziedziniec i zniknęła w głównej sali.
Jakiś żołnierz, mijając Johannesa, klepnął go po ramieniu i uśmiechnął się szeroko.
– Mając obok siebie tę dziewkę, nie możemy przegrać – powiedział z oczyma
przepełnionymi ekscytacją.
– To fakt – przyznał Johannes i uśmiechnął się, zerkając kątem oka na Vapolda, który stał
na dziedzińcu, wołając kapitana Felsturma – Nie możemy przegrać.
Komnata audiencyjna wolfenburskiego zamku znów rozbrzmiewała gwarem. Oficerowie
Vapolda i adiutanci hrabiego Steinhardta krążyli w tę i z powrotem , dźwigając sterty papierów
i naręcza rejestrów. Od czasu zaćmienia przywódcy dwóch prowincji wzięli się ostro za
przygotowania do nadciągającej wojny. Steinhardt posłał już umyślnych do swojej armii w
Bechefen, by była gotowa na kolejny długi marsz. Jego wojska dołączą do Vapolda w
północnym Ostlandzie i wspólnie stawią czoła hordom, które dokonają najazdu na Imperium.
Umyślnych wysłano także na północ, do Kislewa, by ostrzec przed nadciągającym
zagrożeniem. Posłańcy mieli ze sobą pisma do Cara z prośbą, by zechciał udzielić wszelkiej
możliwej pomocy. W pismach zawarto także prośbę o zezwolenie na przemarsz przez
kislevskie ziemie, gdyby to okazało się konieczne, aby stawić czoła przeciwnikowi w możliwie
najdogodniejszym miejscu, Umyślni mieli dotrzeć do celu możliwie jak najszybciej i równie
szybko powrócić z odpowiedzią Cara.
Jeżeli do walki ze Steinhardtem szykowano się w sposób konkretny i przemyślany, wysiłki,
jakie włożono w przygotowania do nowej wojny, nieomal graniczyły z cudem. Wciąż mając
żywo w pamięci obraz ciemniejącego nieba i opowieści o zwierzoludach i innych istotach
gromadzących się coraz liczniej po lasach, mieszkańcy Wolfenburga i otaczającego twierdzę
miasta gorączkowo jęli trenować i zbroić największą armię, jaką tylko udało im się sformować.
Z całej prowincji ściągano prowiant, wszystkie młyny pracowały dzień i noc, by zemleć
zebrane wcześniej niż zwykle zboże. Dymy z kominów piekarni zasnuły niebo, gdy bochenki
twardego, wojskowego chleba, podstawa każdej żołnierskiej diety, ładowano tysiącami na
tabory wozów, które na przemian to wjeżdżały, to wyjeżdżały z Wolfenburga. Bydło
zarzynano całymi stadami, by mieć dość mięsiwa na wykarmienie rozrastającej się armii,
magazyny opustoszały, wykorzystano też zapasy soli, aby zakonserwować całe tony mięsa.
Heroldowie hrabiego udali się na Północ, by ostrzec burmistrzów i merów; musieli
przygotować się na nadejście armii, zapełnić magazyny prowiantem i powołać pod broń
wszystkich zdolnych do walki mężczyzn. Rekrutanci wędrowali po całej prowincji w
towarzystwie zbrojnej straży, która strzegła kufrów srebra, jakie mieli ze sobą na wypłatę
pierwszego żołdu dla wszystkich, co zechcą zaciągnąć się na służbę dla hrabiego.
Ostland zużywał wszystkie swoje dobra, ryzykując nędzę i głód nadchodzącej zimy. Nie
było innych alternatyw, gdyż nawet powolna śmierć głodowa wydawała się lepsza niż to,
czego ludzie mogli doświadczyć z rąk barbarzyńców z Północy.
W miarę jak wojna zbliżała się szybkimi krokami, bajarze i minstrele zabrali się do dzieła i
by zarobić na chleb, snuli stare opowieści o bitwach z przeszłości. Wzbudzali u słuchaczy
zgrozę historiami o podbojach krwawego Terrora i podbudowywali bojowego ducha
opowieścią o bohaterskiej obronie oblężonego Bechafen.
Wspominali dawne czasy, kiedy sam Sigmar wędrował po tych ziemiach ze swymi
sojusznikami, tocząc wojnę przeciwko Norsii i wypierając ich daleko na surową, srogą Północ.
Pod miastem utworzono olbrzymi obóz treningowy, wycięto sporą połać lasu, by zrobić
miejsce na obozowiska, drewno zaś posłużyło na opał dla ognisk i pieców płonących bez
przerwy w mieście. Spośród setek nowo przybyłych, którzy dotarli do miasta, zaledwie kilku
odważyło się stawić czoła niebezpieczeństwom czającym się w puszczy. Inni przybywali
dużymi grupami, mężczyźni z całych siół i osad, którzy pozostawiali ukochanych bliskich,
powierzając ich bezpieczeństwo bogom.
Za dnia na placu ćwiczeń roiło się od rekrutów. W miarę jak przybywali, otrzymywali
mundury uszyte pospiesznie i ufarbowane na czarno przez wolfenburskich krawców.
Następnie rekrutów przydzielano do kolejnych formacji. Plac rozbrzmiewał brzękiem mieczy i
okrzykami mężczyzn ćwiczących z halabardami i włóczniami. Pod czujnym okiem sierżantów,
nowo przybyli, w większości piętnasto- i szesnastolatkowie, uczyli się posługiwać kuszami
oraz bronią palną. Myśliwi z puszcz tworzyli formacje łuczników, a ich zadaniem podczas
marszu będzie zdobywanie zapasów dla wojska, kiedy wyruszą w drogę.
W okolicy Hoasonburgu pojawiły się okręty i statki, gdy agenci hrabiego podróżowali na
południe i z powrotem, by prowadzić negocjacje handlowe z kupcami z Talabeclandu, którzy
wyczuwając, że nietypowa sytuacja to okazja łatwego i szybkiego zarobku, natychmiast
podnosili ceny wszystkich towarów. Posłańcy, mający prosić o wsparcie hrabiego
Talabeclandu, wracali z kwitkiem; milczenie władcy stało się dla Vapolda powodem do
zatroskania, z czego zwierzył się któregoś dnia swoim doradcom.
Obawiał się, że Talabecland uznając, że Ostland jest słaby i łatwy do podbicia, może
zaatakować go od południa. Nie chciał skierować więcej ludzi niż było konieczne, by strzegli
rzeki i południowo-wschodniej granicy, świadom, że będzie potrzebował każdego sprawnego
zbrojnego w miecz ramienia, do obrony przed zagrożeniem z Północy.
Steinhardt wrócił do Ostermarku, by przegrupować własne oddziały i przemówić do
szlachty; umówił się z Vapoldem, że spotka się z nim i jego wojskiem w puszczy na północy
Ostlandu. Kapitan Felsturm został wysłany przodem, z awangardą dwóch tysięcy pieszych i
tysiącem zbrojnej konnicy. Otrzymał za zadanie bronić traktu przed każdym zagrożeniem, z
jakim przyjdzie mu się zetknąć. Jeżeli przewidywania Ursuli były słuszne i barbarzyńcy z
Północy zjednoczyli się nieprzebraną hordę, o której śniła, jego oddział mógłby co najwyżej
nieznacznie opóźnić ich marsz. Tak czy owak Vapold nie zamierzał wyruszać ze swoją armią,
dopóki wszystko nie było odpowiednio przygotowane. Na tydzień przed wymarszem armii na
północ, do Hoasonburga zawinęły trzy olbrzymie barki pod banderą Nuln. Rozbawieni
obserwatorzy dowiedzieli się, co przywiozły, gdy z ładowni wydobyto i ustawiono na
pokładzie pierwsze działo. Następnie wydobyto lawetę do niego i skrzynie z kulami. Kolejno,
na wozy ciągnięte przez tuzin koni, przetransportowano sześć armat, a tabor przewożący ponad
trzysta kul miał prawie milę długości. Towarzyszyło im dziesięciu kapitanów – kanonierów z
Nuln, za usługi których zapłacono z niemal pustego już hrabiowskiego skarbca.
Reiklanderów powitano jak bohaterów, gdy przybyli do miasta. Mieszkańcy Wolfenburga
wyszli za bramy, by ich powitać, kiedy wozy z armatami zatrzymały się pod murami miasta.
Nie mogli nadziwić się wspaniałym działom, większym nawet niż armaty na zamkowych
murach; malowane na czarno lufy wyrzeźbiono na kształt pysków drapieżnych wilków,
gryfów i smoków.
Ruprecht krążył wśród armat powoli podnoszonych z wozów, wstęga śmiercionośnego
metalu mogła wzbudzać zgrozę u każdego przeciwnika, który stanie naprzeciw nich. Pojawił
się Hrabia Vapold z niewielką świtą, wyjeżdżając za bramę zsiadł z konia, by przeprowadzić
inspekcję nowej broni. Jeden z kapitanów, w szerokoskrzydłym kapeluszu z długim,
czerwonym piórkiem i czarnym dublecie ozdobionym herbem Nuln, wyszywanym srebrną
nicią, wspiął się na jedno z dział i zwrócił się do wdzięcznego tłumu.
– Panie – zaczął i umilkł, gdy zebrani zgotowali mu gromką owację. – Panie i szlachetny
ludu Wolfenburga, to dla mnie wielki zaszczyt, że mogę zaprezentować wam te cuda techniki.
Przykład wspaniałej rzemieślniczej roboty, najlepsze arcydzieło sztuki odlewniczej z Nuln.
Wskazał kolejno każde z dział, za każdym razem nagradzany burzą oklasków.
– Na początek WARWOLF, który jako pierwszy zaintonował pieśń śmierci podczas
oblężenia Altdorfu – zwrócił się do tłumu. – Pierwszy wystrzał z tego działa uśmiercił wielu
wrogów. Potem dwaj weterani bitew pod Grunderbrucke i Staghold, czcigodny GROM
SIGMARA i bliźniacza BURZA SPRAWIEDLIWOŚCI. Zwróćcie uwagę na znajdujący się
po prawej, jedyny w swoim rodzaju MŁOT ZWYCIĘSTWA, istne arcydzieło, a także na
urzekający w swej wspaniałości SĄD SIGMARA.
Przerwał, po czym przeniósł wzrok na hrabiego.
– Wasz pan nie szczędził wydatków, by sprowadzić tu tych pięć armat– rzucił kapitan.
Przykucnął i poklepał lufę działa, na którym stał. – To tutaj, dopiero co wyjechało z odlewni,
powstało niespełna dwa miesiące temu i jest prezentem dla was wszystkich od Barona Vorsta,
mecenasa Nuln.
-Jaką nosi nazwę? – zapytał hrabia.
– To zależy od was – odparł z uśmiechem kapitan. – Możecie nadać jej taką nazwę, jaką
tylko chcecie. Ale wybierzcie mądrze, bo jeśli oddacie jej należny szacunek, będzie dzielnie
walczyć w waszym imieniu, źle dobrana nazwa natomiast może ją rozzłościć.
Hrabia zamyślił się, pogładził po brodzie i spojrzał na tłum, który podsuwał mu bardziej lub
mniej przemyślane propozycje. Hrabia podszedł do armaty, poklepał po lufie i odwrócił się do
zebranych.
– Mam nazwę – zakrzyknął do nich i natychmiast się uciszyli, oczekując, by im ją
obwieścił. – Będzie się nazywać SŁUŻEBNICA SIGMARA na cześć największego daru, jaki
otrzymaliśmy w tych mrocznych czasach.
Ryk tłumu był spontaniczny i ogłuszający, a Vapold zdumiał się, gdy zebrani zaczęli
skandować także jego imię. Skinąwszy głową do reiklandzkiego kapitana, wrócił do swego
wierzchowca, zanim jednak zdążył odjechać, tłum ruszył naprzód, otaczając go. Ci, co byli z
przodu, próbowali dotknąć jego rumaka, a pośród zamętu dały się słyszeć błogosławieństwa i
podziękowania. Wyciągnął rękę, dotykając sięgających ku niemu dłoni i ciesząc się przez
chwilę bliskością swych poddanych. Kiedy okrzyki radości ucichły, tłum cofnął się, a Vapold
uniósł rękę i stanął w strzemionach. Z błyszczącymi oczami powiódł wzrokiem po zebranych.
– Nie ma lepszych ludzi niż mieszkańcy Ostlandu – rzekł, a słowa te spotkały się z
gromkim aplauzem. – Napawacie mnie dumą. Jestem dumny jako człowiek i jako wasz pan. Za
pięć dni pomaszerujemy na północ, by zetrzeć się z nieznanym jeszcze wrogiem. Nie wiemy
nic o jego liczebności czy możliwościach.
Z pomocą waszą i waszych modlitw nic nie będzie w stanie stawić nam czoła. Nie możemy
zawieść, mając wsparcie w postaci waszej siły i wiary. Pomaszerujemy po zwycięstwo!
Ruprecht poczuł, że i jemu udzielił się nastrój tłumu i dołączył do skandujących, gdy hrabia
triumfalnym gestem uniósł rękę w górę. W następnych dniach Ruprecht często będzie wracał
myślami do tej chwili. W najmroczniejszych chwilach, kiedy utraci resztki nadziei, będzie
przywoływał w pamięci właśnie ten obraz – Vapolda z uniesioną w górę pięścią, pośród morza
przepełnionych wdzięcznością twarzy. Ze wszystkich rzeczy, jakich był świadkiem, a widywał
rzeczy niezwykłe, właśnie to jedno wspomnienie, owa ulotna chwila szczerej nadziei, oddania
i odwagi przyda Ruprechtowi sił, których będzie potrzebował w nadchodzących mrocznych
dniach.
Armia została zebrana zgodnie z planem i podczas gdy formowali szyk za wschodnim
murem miasta, ci, co pozostali, zebrali się, by obserwować wymarsz wojsk. Zony i matki
płakały, widząc odchodzących mężów i synów; nie miały pewności, czy jeszcze kiedyś do nich
powrócą. Ci, co byli za młodzi, za starzy lub zbyt słabego zdrowia, by mogli ruszyć z
dzielnymi mężami Ostlandu, stali i patrzyli, niektórzy skandowali radośnie, inni modlili się,
większość jednak po prostu stała z powagą i w nabożnym milczeniu.
Kolejne formacje, pułk za pułkiem , w sumie dziesięć tysięcy żołnierzy, maszerując w
grupach po dwustu, trzystu ludzi, opuszczały Wolfburg. Słońce świeciło coraz słabiej i
pierwsze podmuchy chłodnego wiatru zatrzepotały istnym lasem czarno-białych chorągwi. W
oddali, na trakcie czekała już konnica, rumaki przestępowały z nogi na nogę, nieomal tryskając
energią. Tętent kopyt rozbrzmiewający echem na wartowni ogłosił przybycie Osterknechtów,
którzy ostatnie miesiące spędzali w Wolfenburgu. Jadąc trójkami, galopem wypadli za bramę,
w zbrojach wypolerowanych na błysk, długie lance z proporcami unosiły się ponad nimi. Na
ich czele ze srogą miną podążał lord Bayard z mieczem uniesionym na wysokości twarzy,
salutując maszerującym po drodze żołnierzom.
Za nimi pojawił się hrabia Vapold i jego dwudziestu przybocznych na czarnych rumakach
w malowanych na biało zbrojach. U jego boku jechała Ursula, jej złota zbroja odznaczała się
od lakierowanej czarno stali otaczających ją rycerzy. Vapold wyglądał na rozluźnionego jakby
jechał na polowanie, a nie na wojnę, w której sam mógł zginąć, a jego kraj zostać
spustoszonym do szczętu. Ursula była w pogodnym nastroju, mijając, lustrowała wzrokiem
kolumny wojsk Ostermarku.
Dźwięk trąb i rogów dał sygnał do wymarszu i przy wtórze echa ciężkiego rytmu werbli i
bębnów rozbrzmiewającego wśród murów miasta, czekające pułki wyruszyły na trakt w ślad
za zbrojnymi. Tupot obutych stóp zlał się w jedno z rytmem bębnów i aż ziemia zadrżała, kiedy
kolejne formacje dołączyły do tworzącej się kolumny. W sumie maszerująca traktem piechota
utworzyła kolumnę długości prawie dwóch mil.
Osie skrzypiały przeraźliwie na pooranym głębokimi bruzdami trakcie, nowe sześć armat
hrabiego utworzyły zaczątek ariergardy, konie pociągowe mozoliły się, by uciągnąć ciężki
ładunek. Z tyłu za nimi na trakt wyjechała lekka jazda, szybki i sprawny oddział, który w razie
potrzeby mógł błyskawicznie wysforować się naprzód.
Na tyłach utworzyła się następna kolumna długości mili, złożona z wozów otwartych i
krytych, załadowanych prowiantem dla wojska. Na wozach jechali także kowale, weterynarze,
cieśle i drwale, kucharze i piwowarzy oraz wielu innych, między innymi skrybowie i umyślni,
równie istotni dla sprawnego funkcjonowania tej niezmiernie złożonej machiny wojskowej.
Jako że na północ od Gór Środkowych nie było rzeki, którą można by przetransportować
prowiant, wojska zmuszone były przewozić wszystko co niezbędne krętym, leśnym traktem.
To właśnie, prócz tworzenia formacji wojskowych, było najbardziej żmudnym,
czasochłonnym i uciążliwym zajęciem, lecz wykonano je z największą starannością. Kolumna
transportowa była niemal równie liczna jak sama armia, zasilały je żony i rodziny żołnierzy,
które miały dość szczęścia, by załapać się do taboru, były tu również przedstawicielki innej
mniej szanowanej profesji, które mimo wszystko wiedziały, czego może potrzebować
mężczyzna podczas długiego marszu, przebywający z dala od ukochanych bliskich.
Przez cały ranek ci, co pozostali, oglądali wymarsz wojsk, po południu zaś ostatnie wozy i
dwukółki znalazły się hen, poza polami i farmami, w mrocznej kniei rozciągającej się w oddali
puszczy. Być może właśnie teraz zaczynał się najtrudniejszy czas dla wszystkich, którzy
zmuszeni byli rozstać się z przyjaciółmi i rodzinami. Zaczęło się oczekiwanie, długie tygodnie
bez żadnych wieści, niekończące się dni poświęcone obawom przed najgorszym i modlitwom
o szczęśliwy powrót. Nikt nie wiedział, ilu spośród tysięcy mężów, którzy wyruszyli na
wyprawę, wróci do domów i czy w ogóle ktoś wróci z tej kampanii cało.
*
*
Przez pięć dni armia maszerowała na północny wschód, wzdłuż krętego zniszczonego
traktu wiodącego do Kislevskie– go portu – Erengradu. Po drodze mijali ruiny farm i osad,
dzieła zniszczenia dokonane przez hordy dzikich bestii gromadzące się w leśnych ostępach.
Wyczuwając nadchodzący czas rzezi, rozzuchwalone przez lodowate północne wiatry,
zwiastujące nadciągającą wojenną zawieruchę, atakowały ze swych kryjówek i obozowisk,
uderzając bez ostrzeżenia, po czym bezkarnie znikając w kniei.
Armię zasiliło kolejnych kilkuset mężczyzn, członków milicji i wolnych kompanii z miast i
siół na wschodzie, którzy nie dotarli na czas do stolicy. Przynieśli ze sobą opowieści o
mrocznych cieniu puszczy, o zwierzoludach i mutantach czających się w pobliżu. Wielu bało
się, martwiło, że pozostawiają rodzinne domy bez obrony, a gdy ryzyko poczynań hrabiego
stało się dla wszystkich oczywiste, pojawili się pierwsi, którym zabrakło odwagi. Pojedynczo
lub małymi grupkami dezerterzy wymykali się z obozów, omijając straże i pierzchając w noc,
ryzykując spotkanie z nocnymi drapieżnikami, aby tylko wrócić do swych domów.
Szóstego dnia, pod wieczór wyszli na rozległą, smaganą wiatrem kislevską równinę. Przed
armią rozpostarła się mroczna połać tundry, kamienistej ziemi porośniętej tu i ówdzie
niewielkimi, leśnymi zagajnikami. Opuścili granice Imperium; wielu spośród żołnierzy nigdy
dotąd nie znalazło się tak daleko od domu.
Niechronione dłużej przed coraz silniejszym, jesiennym wiatrem obozowisko było tej nocy
zimne i ciche. Dobry humor opuścił całą kompanię, gdy ciemne chmury zasłoniły niebo,
przesłaniając księżyc i gwiazdy. Tuż przed świtem spadł deszcz, a żołnierze sarkali i klęli w
żywy kamień, formując szyki pośród porannych mgieł; setki ognisk wyglądały jak wątłe
ogniki migocące wśród bezmiaru szarego morza.
W ociekających deszczem zbrojach i przemoczonych ubraniach ruszyli dalej na północ.
Gdy w końcu wzeszło słońce, wypalając poranną mgłę, do oddziałów powrócili zwiadowcy.
Towarzyszyli im jeźdźcy na potężnych, bojowych rumakach z pękami piór przytroczonymi do
siodeł. To kislevska husaria, lansjerzy w liczbie pięciuset przysłani przez cara, by wspomóc
sojuszników. Towarzyszyło im dwa razy tylu konnych łuczników pochodzących z
koczowniczych plemion żyjących w tundrze pomiędzy Urskoy a Lynsk.
Łucznicy i lansjerzy byli weteranami niekończących się batalii z najeźdźcami z Północy.
Przynieśli wieści, że na północ wysłano jeszcze jeden oddział, by odnalazł ich przeciwników.
Jeźdźcy z okolic Wysokiej Przełęczy, którzy wcześniej tego roku zapuścili się na południe,
opowiadali o wielkiej ordzie Norskańczyków i Kurganów gromadzących się w górach.
Towarzyszyły im bestie z lasów, zdeformowane, monstrualne istoty z krainy Trolli, a nawet
potężniejsze smocze ogry przywabione z najwyższych górskich szczytów zapowiedziami
nadchodzącej wojny.
Choć się tego obawiał, wieści te wprawiły Vapolda w przygnębienie. Koczownicy donosili,
że armia obozowała na przełęczy przez wiele tygodni i z każdym dniem rosła w siłę. W dzień
Czarnego Słońca, jak kislevici nazywali zaćmienie, orda opuściła przełęcz i musieli się szybko
wycofać, tak była liczna. Od kilku dni nie było żadnych wieści z północy.
Przynieśli ze sobą również dobre wieści. Na wschodzie, o dwa dni jazdy pod Getzholm,
czekał Steinhardt z ośmioma tysiącami zbrojnych. Choć nie podzielił się z nikim swoimi
obawami, Vapold zastanawiał się, czy nowy hrabia Ostermarku zechce dotrzymać
postanowień podpisanego przez nich paktu. Wyglądało na to, że wbrew podejrzeniom, jakie
żywił Vapold względem Steinhardta, był on człowiekiem honoru i dotrzyma danego słowa.
Podczas gdy kisleviccy zwiadowcy prowadzili ich dalej na północ, armia maszerowała
przez cały następny dzień i przed zmierzchem oczom wszystkich ukazały się roziskrzone w
blasku zachodzącego słońca wody Lynsku. Tu właśnie będą walczyć i jeżeli trzeba, zginą. Tu,
na tej surowej, mroźnej ziemi, o sto mil od ich rodzinnych domów dzielni mężczyźni z
Ostlandu i Ostermarku oddadzą życie w obronie swych rodzin.

Rozdział 6

Burza
Kraina Trolli,
wczesna jesień 1712

Armia Sutenvulfa Daemonkina rozproszyła się po całej tundrze niczym rój owadów,
nieprzebrane morze ludzi i bestii, rozciągające się na szerokości mili i z każdym dniem
zapuszczające się coraz dalej na południe i zachód. Wypuściwszy się na kilka mil przed resztę
wojsk, Kurganowie polowali na zwierzęta zamieszkujące krainę Trolli i łupili niewielkie osady
leżące na północ od Lynsku.
Obecnie plemiona działały i sprawnie zjednoczone pod wodzą księcia Demonów i ich
bogów. Wojownicy Raeslingów maszerowali obok swych odwiecznych wrogów, Skeldów.
Ozdobione czarnymi piórami sztandary krwawych kruków wznosiły się obok złotych dysków
Złotych Jastrzębi. Koczownicy Kulów na stepowych kucykach jechali łeb w łeb z wysokimi,
chudymi Saxinami. Na obrzeżach wojsk można było dostrzec koźlogłowe bestie i
byczogłowych minotaurów, kłócących się i walczących między sobą. Ich zuchwałe wyzwania
rzucane jeden drugiemu niosły się echem ponad skutymi lodem równinami. Zniekształcone,
powłóczące nogami istoty jak Orst, dawni czempioni, którzy nie byli w stanie oprzeć się darom
od bogów, człapali lub pełzali spętani wśród czeredy wojów, a ich pohukiwania i okrzyki
potęgowały tylko ogólną kakofonię. Nadciągali z północy i ze wschodu, by rozpętać wojnę z
południem.
Sam Sutenvulf maszerował na czele swych wojsk, jego mroczna, olbrzymia sylwetka była
wyraźnie widoczna, obok niego biegły wierne ogary. Jakob jechał konno tuż przy nim,
zadowolony, że nie musiał pokonywać każdego dnia wielu mil pieszo. Szedł z nimi także
Undar, zbyt ciężki i masywny, by mógł go udźwignąć jakikolwiek rumak oraz Hors ze
Skaldingów, który padł na kolana, składając przysięgę wierności, kiedy tylko Sutenvulf ukazał
się im, podobnie jak wszyscy inni czempioni obecni na przełęczy. Bjordrin i Gird również
towarzyszyli Księciu Demonów, jego towarzysze, którzy wzięli wraz z nim udział w wyprawie
na daleką północ i byli z nim aż do chwili, gdy bogowie zabrali go do siebie. Ich lojalność i
oddanie nie poszło w zapomnienie i każdemu z nich przydzielono dowództwo nad tuzinem
oddziałów bojowych w imieniu ich demonicznego generała.
O świcie, czwartego dnia, odkąd opuścili Przełęcz Królów, Jakob wezwał do siebie
pozostałych szamanów. Znajdowali się o dwa dni drogi na północ od Lynsku, a kurgańscy
zwiadowcy donosili, że wypatrzyli w okolicy więcej Kislevitów niż przed dwoma dniami.
Sutenvulf nie chciał, by cokolwiek opóźniło lub powstrzymało jego marsz; Jakob
zrozumiał, że tamten wolał nie wdawać się teraz w czasochłonne potyczki z Kislevitami. Jego
celem było Imperium i nic nie mogło stanąć mu na drodze.
Siedmiu szamanów zebrało się w kręgu. Jakob stanął pośrodku w mniejszym kręgu
ułożonym z kamieni runicznych. Z postrzępionych otworów w jego ciele, skąd je wyjął, na
futra, które nosił, ściekała gęsta krew. Inni maruderzy trzymali się od nich z daleka, świadomi
mocy, jaką dysponowali czarownicy. Sutenvulf stał nieopodal, obserwując z uwagą, kiedy
światło słońca zaczęło przeświecać przez chmury wiszące nad Górami Krańca Świata na
wschodzie, Jakob zamknął oczy o uniósł obie ręce w górę.
Zaczął wyśpiewywać słowa w Mrocznym Języku, języku samego Chaosu, magię zaklętą w
dźwięki. Jakob czuł bliskość księcia demonów, potężną falę magicznej energii, odsączającą z
mocy niebo i ziemię. Sięgnął mentalnie dalej, przywołując myśli poza Sutenvulfa i chłonąc
tchnienie bogów. Zrazu szło mu dość wolno, kiedy jednak Jakob zaczął urastać w siłę, energie
wirujące wokół Sutenvulfa, także jęły kierować się ku niemu. Pozostali szamani przyłączyli się
do inkantacji, ich głosy tworzyły dysonans wobec śpiewu Jakoba. Ich energia wypełniła ich,
moc wypłynęła do niego, gdy sięgał coraz wyżej w górę, przedzierając się w duchowej postaci
przez wiszące nad nim chmury.
Czuł, jak w dole magiczny wir urasta w siłę, mistyczne wiatry powiały mocniej, powietrze
zaczęło falować i poddawać się jego rozkazom. Wiatr stawał się coraz silniejszy, coraz
bardziej porywisty, aż cała armia zdała się otoczona podmuchami wichury. Chorążowie z
trudem utrzymywali sztandary w pionie, konie rżały i parskały nerwowo, ich właściciele
kurczowo trzymali je za uprząż, aby się nie spłoszyły.
Wiatry wirowały coraz szybciej i szybciej, chmury na niebie zaczęły unosić się spiralnie, a
samo niebo nad głowami szamanów gwałtownie pociemniało. Burzowe chmury zaczęły
zbliżać się i gęstnieć, stając się czarne i niebezpieczne. Ponad tundrą przetoczył się huk gromu,
gdy Jakob wytężając siłę woli wypróbował swoją władzę nad żywiołami. Błyskawica przecięła
niebo, najpierw jedna, potem kolejne, coraz silniejsze, aż w końcu całe niebo zapłonęło
potężnymi wyładowaniami, a od grzmotów aż zatrzęsła się ziemia.
Zaczęło padać i już po chwili wojownicy Vangirów, Asterów, Bearsonlingów i innych
plemion, przemoczeni do suchej nitki, stali na równinie, wpatrując się w czarodziejską burzę.
Wiatr stał się chłodny i niebawem powietrze wypływające z ust wojowników jęło zmieniać się
w obłoki białej pary.
Padał śnieg z deszczem, wojownicy unieśli tarcze, by ochronić się przed lodowatą ulewą. Z
nieba popłynęły pierwsze płatki śniegu, roztapiające się w kilka chwil po tym, jak spadły na
ziemię. Już wkrótce jednak śnieg sypał coraz silniej i pokrył ludzi oraz ziemię wokół nich
warstewką białego puchu. Śnieg padał i padał, niesiony silnym wiatrem, a mężczyźni na
równinach zaczęli osłaniać twarze, zabijać ramionami i tupać nogami z zimna.
Jakob westchnął przeciągle, stęknął i osunął się na ziemię, wyczerpany wyjątkowo silnym
zaklęciem. Odkaszlnął krwią i splunął na śnieg pokrywający ziemię. Wokół niego lód syczał i
dymił w miejscach, gdzie położył kamienie runiczne; z kamieni biła silna, gorejąca poświata.
Sutenvulf postąpił naprzód i pochylił się, by podnieść nieruchome ciało szamana. Z jego
nienaturalnego ciała buchała para, śnieg topił się z głośnym sykiem. Dźwigając
nieprzytomnego Jakoba jedną ręką, książę demonów wskazał na południe.
– Naprzód. Niech nic was nie zatrzyma. Niech tak, jak mnie, wiedzie was pragnienie
zemsty. Tam, za horyzontem rozciąga się Imperium, tam czeka was wojna i chwała. Niech
bogowie dodadzą wam zachęty, abyśmy jak najszybciej stawili czoła wrogom. Jesteśmy
wilkami Północy, a naszego głodu nic nie zdoła zaspokoić. Ruszajmy, a chyżo, po śmierć i
chwałę.
Otoczona przez śnieżycę armia kontynuowała marsz na południe. Maruderzy urodzeni i
wychowani w surowym, północnym klimacie przywykli do zimna i ciężkich warunków, toteż
burza ich nie spowalniała. Mając wiatr w plecy uparcie szli i jechali naprzód, pokonując milę
za milą. Po południu z rekonesansu wrócili zwiadowcy, odnaleźli spustoszone niewielkie
miasto kilka mil na zachód oraz most przerzucony nad lodowatymi wodami rzeki. Armia
ruszyła w tę stronę i o zmroku dotarła do rzeki, gdzie napotkała Kurganów, którzy nie
zdecydowali się przejść na drugi brzeg. Koczownicy nie chcieli się odłączyć od reszty ordy.
Sutenvulf poprowadził ich na zachód i z zapadnięciem nocy weszli do miasta. Rozkazał im,
by odpoczęli i poszukali sobie schronienia na tyle, na ile to możliwe. Większość domów
okazała się być wypalonymi ruinami, przysypanymi śniegiem, ale około dwunastu budynków
wciąż stało nietkniętych wokół niewielkiego placu. W oddziałach doszło do bójki o to, kto ma
zająć domy dające osłonę przed śniegiem i wiatrem, o jeden zaś nie walczył nikt, gdyż z
oczywistych względów zajął go sam Sutenvulf. Podczas gdy jego podwładni zaczęli
poszukiwać prowiantu, garstka wybrańców skryła się w bezpiecznych murach. Byli wśród
nich Undar, Hors i Gird. W słabym świetle kamieni runicznych zespolonych z Jakobem cała
grupka odkryła, że znajdowali się w karczmie; izba kominkowa wypełniona była długimi
stołami i ławami, kontuar biegnący wzdłuż jednej ze ścian pokrył kurz. Bjordrin i Jakob
wymienili spojrzenia, a szaman wybuchnął śmiechem. Zdjęli swe tobołki i położyli pod
stołami. I odwrócili się równocześnie, usłyszawszy dochodzący z zewnątrz hałas.
Drewno i kamienie pękły, gdy Sutenvulf schylił się u wejścia, nieomal zginając się wpół.
Ze skrzydłami gładko zwiniętymi wzdłuż ciała, przecisnął się przez niewielki otwór,
wyrywając barkami framugę. Rozrzucając dookoła połamane drewno, wciąż pochylony
postąpił naprzód. Potem wyprostował się, wzniósł jedną rękę nad głową i przebił sufit
powyżej, drzazgi i fragmenty desek podłogi posypały się wokół niego. Demolując piętro,
usunął dostatecznie duży fragment sklepienia, aby móc stanąć wyprostowany, spoglądając
przez postrzępiony otwór na swych towarzyszy. Odwrócił głowę i popatrzył na Jakoba.
– Czy wiecie, gdzie jesteśmy?
Szaman pokiwał głową, cmokając głośno.
– W Tungasku – rzekł Bjordrin, krążąc po izbie. Powiódł wzrokiem po stołach i ławach, po
czym usiadł na jedną z nich. Zarechotał i wskazał przeciwległą ławę. – Ja siedziałem tu, a ty
tam, kiedy nazwałeś mego brata tchórzem, byłeś wtedy Sutenmjarem.
– Tak, szczenięciem z Południa. Od dawna sądziłem, że to tu zaczęła się moja podróż, ale
myliłem się. Rozpoczęła się piętnaście lat wcześniej, kiedy łowca czarownic zamordował moją
rodzinę. Wcześniej jeszcze, od dnia mych narodzin, szedłem tą ścieżką, choć nie zdawałem
sobie z tego sprawy.
– Twoja saga stała się bardzo długa od tamtego dnia – rzekł Jakob, sadowiąc się obok
Bjordrina.
Na twarzy Sutenvulfa pojawił się smutek, kiedy znów się odezwał; ognie w jego oczach
przygasły.
– Moja żona i syn byliby dumni.
Uniósł wzrok i iskierki w jego oczach rozpaliły się na nowo.
– Dzień mojej zemsty jest bliski. Cztery dni na południe stąd leży Lynsk, szeroka rzeka,
którą można przekroczyć jedynie mostem albo przez bród. Nasi wrogowie są na południe
stamtąd. Będą na was czekać, toteż musicie być dzielni, ale i sprytni zarazem.
Książe demonów przeniósł gorejące spojrzenie na Horsa, który rozpalił niewielki ogień w
kominku, na drugim końcu izby. Wojownik z Północy sięgnął po krzesło i strzaskał je o
kamienną posadzkę. Wrzucił drewno do kominka i przykucnął, ogrzewając dłonie. Zwracając
uwagę na ciszę, jaka zapadła w izbie, odwrócił się, by ujrzeć patrzące na niego, ogniste ślepia
Sutenvulfa. Hors uśmiechnął się słabo.
– Słyszałem – powiedział – Mówiłeś, że musimy być sprytni.
– Musicie odnaleźć wroga tam, gdzie zechce wydać wam walkę. Czy stanie się to nad
rzeką, czy na równinach? Czy wróg będzie podzielony, czy zwarty? Zliczcie jego wojowników
i obmyślcie plan. Moi i wojownicy są waleczni i złaknieni sławy, lecz ja żądam więcej. Żądam
zwycięstwa, a to wymaga cierpliwości i strategicznego myślenia.
– Mówisz, jakby miało cię tam nie być – wtrącił Undar.
– Opuszczę was na krótko, ale wrócę. Na wschód stąd leży miasto Praag. Mijaliśmy go od
zachodu, kiedy jednak Kislevici zdadzą sobie sprawę, że im się wymknęliśmy, pójdą naszym
śladem. Musicie mieć się na baczności, aby nie zaatakowali was od tyłu.
– Dokąd się wybierasz? – zapytał Jakob – kiedy wrócisz?
– Wypatrujcie mnie, kiedy słońce unurza się we krwi; tam właśnie będę. Jest jedna rzecz,
którą tylko ja mogę zrobić, zadanie, które muszę wykonać.
Sutenvuolf wychylił się do przodu i nagle jakby urósł. Zgroza wypełniła izbę, kiedy użył
swej mentalnej mocy.
– Dziewczyna nie może zginąć. Jest moja i tylko ja mogę się z nią rozprawić. Kiedy już
zmiażdżymy jej armię, sam ją zabiję, a potem ruszymy dalej na południe. Ziemie Imperium
staną przed nami otworem. Będziemy mogli grabić, łupić do woli. Zgotujemy tym
nieszczęsnym głupcom wojnę, jakiej nie było od czasów waszych przodków.
Nikt się nie odezwał, wszyscy milczeli strwożeni aurą emanującą z ich nieludzkiego
przywódcy, kiedy Sutenvulf dotarł do drzwi, wstali i podążyli za nim. Przecisnąwszy się na
zewnątrz, książę demonów rozpostarł skrzydła i wzbił się w białą od śniegu noc. Zatrzepotał
skrzydłami i po chwili już go nie było. W ciemnościach przemknęły wilcze kształty i prawie
bezgłośnie ogary Sutenvulfa rozpłynęły się pośród nocy, podążając za swym panem.
Ponownie usiedli na ławach i przez chwilę wszyscy milczeli, pogrążeni w zamyśleniu.
Hors wyjął swój tobołek i grzebał w nim przez moment, wyrzucając zawartość na stół: złotą
bransoletę w kształcie węża pożerającego własny ogon, nóż z rękojeścią w kształcie kobiety,
małą szkatułkę pokrytą obłażącymi dziś płatkami złota. W końcu wydobył stamtąd owinięty w
płótno kształt i rozłożył rogi płótna, odsłaniając połeć solonego mięsiwa. Odgryzł kawałek i
poczęstował pozostałych, którzy jednak podziękowali bez słowa. Hors wzruszył ramionami i
spokojnie kontynuował posiłek.
– To będzie trudne – rzekł w końcu Gird.
– Ale co? – spytał Bjordrin.
– Dowodzić tą armią, to jak zagonić w wybrane miejsce stado fok – wyjaśnił Gird. –
Sutenvulf może kontrolować jej poczynania myślami, ale nas wojsko nie będzie słuchać, a jeśli
nawet wojownicy zapomną o wszystkim, kiedy tylko ujrzą przed sobą wroga.
– Dobra taktyka wojowników z Północy – mruknął Undar.
– Musimy rozdzielić wojska – wychrypiał Jakob – Undar może dowodzić częścią
oddziałów, a drugą Hors. Kulów oddamy pod komendę Kurganom. Co się tyczy bestii, nic z
nimi nie poradzimy.
– I co to nam da? – spytał Gird. – Nie wiemy dokąd zmierzamy, czemu więc mamy
rozdzielać nasze siły i ryzykować spotkanie z wrogiem, nie mając do dyspozycji wszystkich
oddziałów?
– Jak powiedział nasz pan, odnajdziemy wrogów – rzekł z głośnym westchnieniem Jakob.
– Ja ich odnajdę. Zwabimy ich w pułapkę, wykorzystując na przynętę część naszych sił, a
potem okrążymy ich i wyrżniemy w pień.
– Odnajdziesz ich? – spytał Undar. Jakob spojrzał złotym okiem na zniekształconego
wojownika. – Ach tak, z pomocą magii. Oczywiście.
Kiedy inni pochrapywali przez sen na ławach, Jakob wspiął się po drewnianych schodach
na piętro. Omijając ziejący otwór będący dziełem Sutenvulfa, szaman zaczął krążyć pomiędzy
izbami. Otworzywszy drzwi, wszedł do jednej z nich, tej samej, gdzie leżał kiedyś, nie mogąc
zmrużyć oka i czekając z niepokojem na atak łowcy czarownic.
Teraz wszystko się zmieniło. Zniknął strach, wątpliwości, tchórzostwo. To, co czuł, że
przeminie. Wtedy, przed trzema laty nie mógł nawet marzyć o potędze, którą obecnie władał.
Bał się przywołać krwawników Khorne’a, lękał się potężnych konsekwencji. Teraz mógł
zrobić to bez większych obaw, choć nadal nie było to łatwe. Ułożył się niezdarnie na wznak na
łóżku i przymknął zdrowe oko. Drugim obserwował przepływające nad nim magiczne prądy,
radując się ich ulotnym, niepowtarzalnym pięknem. Prawie niewyczuwalnym impulsem mocy
wszedł w stan bliski śpiączki, w którym jego duch mógł opuścić ciało.
Tej nocy wybrał się dalej niż kiedykolwiek dotąd zdarzało mu się w ten sposób
podróżować. Poczuł dreszcz podniecenia, gdy płatki padającego śniegi przenikały na wskroś
jego bezcielesną postać. Spływając w dół, ku ziemi, Jakob przemykał od budynku do budynku,
przyglądając się ukrytym przed srogim wiatrem, skulonym jeden przy drugim wojownikom.
Oddalił się od kłębów czarnej, wzburzonej energii, zdradzających obecność innych szamanów
i pozwolił się unieść magicznym prądom, kierując się w stronę mostu.
Na jednej z ulic zatrzymał się przez chwilę i rozpoznał to miejsce. Tak, to tutaj unurzał
kamienie runiczne we krwi i wezwał Khorne’a, aby przysłał mu na pomoc swych zajadłych
wojowników. Wciąż czuło się ich obecność, przywołującą nawet teraz, po tylu latach obrazy
wściekłości i porażki. Skierował się dalej, mijając miejsca, gdzie Kurt zemścił się wreszcie na
Mariusie van Dieslu. To tu wybraniec poznał wreszcie prawdę o swym potencjale mocy, którą
mógł zawrzeć w sobie i kierować się wedle swojej woli.
Duch Jakoba przyspieszył, wzbierając się w sobie i skręcając na południe. Niesiony na
skrzydłach snu, mknął pod czarnymi chmurami. Niebawem wyrwał się poza zasięg wału
burzowych chmur i znalazł się na czystym, rozgwieżdżonym niebie. Zwalniając, Jakob upajał
się przez chwilę tym doznaniem, pławiąc się bez wysiłku w powietrzu. Miał wrażenie, że
gdyby zechciał, mógłby dosięgnąć gwiazd.
Upomniawszy się za tę chwilę zapomnienia, skupił się na czekającym go zadaniu. Poniżej,
mieniąca się jak srebrna wstęga Urskoy toczyła swe wody ku wybrzeżu Kisleva. W oddali,
wiele mil na zachód, widział światła Erengradu, portu u ujścia rzeki. Powinni, o ile to możliwe,
trzymać się z dala od miasta, skręcił więc na wschód, podążając z nurtem rzeki. Po obu
stronach dostrzegł punkciki światła i zszedł trochę niżej, by się im przyjrzeć. To były ogniska,
zebrane w niewielkie skupiska, oddalone o kilka mil. Zwiadowcy wojsk południa, wysłani tu,
by wypatrywać wojsk Sutenvulfa. Tu i ówdzie światła były silniejsze, a Jakob stwierdził, że
przy każdym z wielkich ognisk stacjonowały zbrojne drużyny strzegące mostu lub brodu, w
miejscach, gdzie szeroka na ogół rzeka zwężała się i była na tyle płytka, że można ją było
sforsować. Udał się dalej na wschód i równocześnie w jego umyśle zaczął kształtować się plan.
Zawrócił i znów skierował się na południe, poszukując głównych wojsk. Już wkrótce
spostrzegł poświatę rozjaśniającą ziemię. Liczebność tej armii wprawiła go w niemałą
konsternację. Ujrzał stojące jeden przy drugim rzędy namiotów, ciągnące się na przestrzeni
wielu mil.
Schodząc coraz niżej, Jakob poszukiwał jeszcze jednej, niezbędnej dla niego informacji.
Pośrodku utworzonego z namiotów czworokąta widział rozległy plac, skierował się w tę
stronę. Zawisł w powietrzu nad tą otwartą przestrzenią. Stało tam sześć wielkich dział, wozy
pełne baryłek i kul armatnich. Były większe niż działa, które Jakob miał okazję widzieć
podczas swego pobytu w Imperium i zorientował się, że mogły one miotać pociski na
naprawdę dużą odległość. Kul było dostatecznie dużo, by armaty mogły prowadzić ciągły
ostrzał przez dłuższy czas. Zanotowując to w pamięci, Jakob wzbił się na magicznych prądach
w górę. Obóz w dole stawał się coraz mniejszy i mniejszy aż w końcu cała okolica zaczęła
wyglądać jak mapa. Uwagę Jakoba przykuła nagle jasna aż do bólu poświata widoczna po
prawej stronie. Zbliżył się do niej na tyle, na ile mógł, czyli nie za bardzo, dopóki palący ból w
złotym oku stał się prawie nie do zniesienia. To ta sigmarycka zdzira, Ursula, skonstatował.
Wyglądało na to, że Kurt nie był jedynym, który władał mocą bogów, choć jej patron był
słabeuszem w porównaniu z potężnymi bogami północy.
Wycofując się przed wonią czystej wiary, Jakob ponownie skierował się na północ; misja
zakończona. Z tej wysokości widział pierwsze promienie słońca przezierające nad
wierzchołkami gór na wschodzie i wiedział, że już wkrótce musi powrócić do swego ciała. Już
miał przyspieszyć i ruszyć w drogę powrotną, gdy nagle jego uwagę przykuło coś innego.
Pośród wirujących wzorców magii, tchnienie bogów wnikało do snów i koszmarów
śmiertelników, poniżej. Było tu co najmniej jedno miejsce, gdzie falujące prądy stawały się
liniami prostymi. Nigdy dotąd nie widział czegoś podobnego. Jakoba to zaintrygowało.
Podpłynął bliżej, podążając za liniami mocy i gdy wniknął w nie, zauważył, że zmienne
energie rozszczepiały się na eteryczne wstęgi w różnych odcieniach.
Zwrócił uwagę, że sztuczne linie emanowały z jednego punktu centralnego jak szprychy w
piaście koła. Łączyły się w jedną zwartą masę wewnątrz któregoś z namiotów i Jakob
podpłynął tam, aby sprawdzić.
Namiot z pozoru nie różnił się niczym od innych. Może to jakiś magiczny artefakt
pomyślał, pozwalając, by jego duch przeniknął przez materię namiotu. Wewnątrz na dywaniku
siedział w kucki jakiś mężczyzna. Na podołku trzymał otwartą księgę i mamrotał do siebie pod
nosem. Jakob spłynął niżej, zawisając nad ramieniem mężczyzny i spojrzał na stronice otwartej
księgi. Pismo było nieczytelne dla szamana – analfabety, ale rysunki kręgów i kątów
wyglądały znajomo jak stylizowana wersja północnych runów. Mężczyzna przerwał nagle
inkantację. Rozejrzał się dokoła i zmarszczył brwi, wyraźnie zakłopotany, kiedy uniósł wzrok
w stronę Jakoba, aż wybałuszył oczy ze zdumienia. Jakob zdał sobie sprawę, że tamten go
dostrzegł; najwyraźniej posiadał dar drugiego wzroku.
Szamana ogarnęła panika i w chwili silnego wstrząsu utracił kontrolę nad magicznymi
mocami utrzymującymi jego duszę z dala od ciała. W oka mgnieniu zaklęcie prysło i na powrót
znalazł się w kokonie śmiertelnej powłoki. Wrócił do swego ciała, wyjąc z bólu i zgrozy. Krew
sączyła się z obrzeży wokół kamieni runicznych, jego ciało dymiło i płonęło w zetknięciu z
nimi.
Rozległy się ciężkie kroki na schodach, gdy Jakob stoczył się z łóżka, przycisnął zdrową
rękę do piersi i stęknął, wyrzucając z siebie ból, który przeniknął go na wskroś. Bjordrin wpadł
do izby i zastał Jakoba na kolanach. Szaman uniósł wzrok i spojrzał na niego, na powierzchni
jego magicznego oka, złotej kuli, tańczyły czarodziejskie iskierki.
– Wyjdź stąd! – warknął Jakob, a z jego ust wypłynęły drobiny czarnej energii. Bjordrin nie
potrzebował dalszej zachęty i obróciwszy się na pięcie, wybiegł z izby.
Zanim Jakob doszedł do siebie po wyczerpujących przeżyciach, słońce zaczęło chylić się
już za horyzont. Za dnia na przemian to przechodził do świata duchów, to powracał, jego dusza
zdawał się być rozdarta pomiędzy ciałem a magicznymi prądami, potężną pajęczyną mocy.
Bjordrin i inni siedzieli w izbie kominkowej karczmy, wzdrygając się i wymieniając
zaniepokojone spojrzenia za każdym razem, gdy z izby powyżej dochodziły jego ochrypłe
wrzaski i gorączkowe majaczenia. Po południu Gird wszedł na górę, ale już w progu izby
stanął jak wryty i nie zrobił ani kroku dalej. Jakob leżał na podłodze, a jego kamienie runiczne
pulsowały upojnym światłem. W izbie było też coś jeszcze, na wpół widoczne, na poły
słyszalne cienie, które przemykały chyłkiem dookoła okaleczonego szamana. Jedna z tych istot
musnęła Girda i od tego lekkiego dotyku całkiem zdrętwiała mu ręka. Czym prędzej wrócił na
dół i usiadł w milczeniu przy ogniu, nie chcąc zdradzić nikomu, co zobaczył; ostrzegł jedynie
pozostałych, by nie powtarzali jego błędu.
Na krótko przed zmierzchem Jakob ucichł. Tym razem to Undar wspiął się na piętro,
podszedł do drzwi izby i zajrzał do środka. Jakob wciąż leżał na podłodze, ale był spokojny,
jego pierś unosiła się i opadała powoli. Gdy Undar odwrócił się, by odejść, jedna z desek pod
jego stopą skrzypnęła głośniej, a szaman otworzył oko.
– Zaczekaj! – wychrypiał Jakob. Undar spojrzał na niego. – Pomóż mi wstać .Z wahaniem
wielki wojownik przecisnął się przez drzwi i stanął obok Jakoba. Zaczekał chwilę, ale kiedy
szaman wyciągnął do niego wychudzoną, wymizerowaną rękę, schwycił ją instynktownie i
pomógł Jakobowi podnieść się z podłogi. Jego dłoń była zimna jak lód.
– Powinieneś odpocząć – rzekł Undar, kiedy Jakob kuśtykając minął go i podszedł do
drzwi.
– Nie , nie mam czasu – odrzekł szaman, kręcąc głową. – Chodź ze mną, musimy się
przygotować.
Undar wyszedł za Jakobem na podest i zszedł po schodach. Hors podniósł się z ławy i
wyciągnął rękę do szamana, aby ten wsparł się na jego ramieniu, ale Jakob zbył go z irytacją.
– Zrób coś użytecznego – warknął, a wojownik z Północy aż się skulił i cofnął o krok. – Idź
po Andara Kula, trzeba mu powiedzieć, co ma robić.
Hors zawahał się, dopóki szaman nie ryknął na niego, obnażając kły. Zadowolony, że nie
musi dłużej przebywać w towarzystwie Jakoba, wyszedł szybkim krokiem z karczmy. Jakob
odprowadził go wzrokiem, po czym odwrócił się do Girda.
– Przynieś mi wody – rzekł szaman, siadając na skraju ławy przy kominku.
Gdy Gird oddalił się, Bjordrin usiadł naprzeciw Jakoba. Poświata z kamieni runicznych
odbijała się od metalowej skóry Bjordrina skąpując ją żółto-zielonymi cętkami.
– Co zobaczyłeś – zapytał Bjordrin.
– Zaczekajmy na Kula – odrzekł szaman. – Nie chce tego wyjaśniać dwukrotnie.
Wrócił Gird z bukłakiem na wodę w szopniastych łapach i podał go Jakobowi.
Odkorkowawszy bukłak zębami, szaman opróżnił go, polewając wodą twarz i całe ciało.
Chłodne strużki spłynęły po jego gruzłowatym ciele i brudnych skórach. Z głośnym
parsknięciem Jakob wydmuchał nos i rzucił pusty bukłak na stół, po czym otarł twarz dłonią.
– Teraz już lepiej – rzekł i pochylił się lekko, opierając ramiona o blat stołu; to, co
pozostało z jego dłoni połączonej w jedno z laską, położył przed sobą. – Przez dłuższą chwilę
nie byłem pewny, czy w ogóle uda mi się wrócić.
– Coś poszło nie tak? – spytał Gird, sadowiąc się niezdarnie na drugim końcu ławy, z dala
od Jakoba.
– Zostałem zaskoczony – przyznał Jakob, kręcąc głową.
– Nie popełnię więcej tego błędu.
– Zaskoczony? Przez co? – naciskał Bjordrin, domagając się pełniejszej odpowiedzi..
– Jest wśród nich jeden obdarzony innym widzeniem – wyjaśnił Jakob, zerkając
niecierpliwie w stronę drzwi karczmy. – Moc ma niewielką, ale czuje tchnienie bogów. Nie
umie jednak z niego korzystać. Nie stanowi dla nas zagrożenia.
– Cóż, wygląda na to, że mimo wszystko nieźle cię wystraszył – rzekł Gird, którego
uśmiech przygasł, kiedy szaman spojrzał na niego zjadliwie.
Drzwi otwarły się z trzaskiem i do karczmy wszedł Kul, krępy wódz człapał na
kabłąkowatych nogach, które zawdzięczał życiu spędzonym w siodle.
– Chciałeś mnie widzieć? – spytał łypiąc na Jakoba wąskimi szparkami oczu.
Posłałem po ciebie – odparł Jakob, ruchem głowy dając wojownikowi kurganów znak, aby
usiadł. – Słuchajcie uważnie, mam instrukcje dla was wszystkich.

Rozdział 7

Pułapka
– To z pewnością nie jest naturalne zjawisko, mój panie – rzekł Magnus, stając obok
Vapolda i obserwując burzowe chmury napływające z północy nad obozowisko.
– Doprawdy? – mruknął sarkastycznie hrabia.
– Wykorzystują pogodę, by zamaskować swe posunięcia przed naszymi zwiadowcami,
panie – wtrącił astrolog.
Sądziłem, że płacę ci za mówienie mi tego, o czym nie wiem – rzekł hrabia, kręcąc głową.
Był w paskudnym nastroju, odkąd w nocy do obozu przybyli jeźdźcy przynosząc wieści o
śnieżycy szalejącej nad Urskoy. Stracili z oczu sporą gromadę maruderów kierujących się na
wschód, zapewne w stronę brodu na Eskiwai, dziesięć mil dalej, w dół rzeki. Co gorsza
plemiona Ungolów, konnych łuczników Cara, doniosły o rosnącej liczbie wrogich jeźdźców,
kierujących się na zachód, ku Erengradowi. Pomiędzy wojskami Vapolda a obwarowanym
portem, mostami w Mursku i brodem pod Gobri Danesk były jeszcze dwa nadające się do
przejścia. Trzy miejsca na przestrzeni czterdziestu mil, które mógł wykorzystać nieprzyjaciel.
Vapold wiedział, że nie jest ich w stanie obronić, chyba że rozdzieli swoje siły, a oznaczało to
spore ryzyko, w razie gdyby któryś z jego uszczuplonych oddziałów napotkał liczebniejszego
wroga. Przeklęta burza śnieżna przywołana przez wojowników z Północy tylko pogorszyła
całą sprawę i o odnalezieniu jakiegoś nieprzyjaciela nie było mowy, o ile zwiadowca
dosłownie nie zetknął się z nim twarzą w twarz.
Był z nimi kapitan Felsturm, z plikiem papierów w dłoni. Spojrzał ponuro na ciemne
chmury.
– Cóż z jednego możemy się cieszyć – rzekł kapitan. – Nasi kisleviccy przyjaciele zrobili
świetną robotę, zatrzymując tych przeklętych kurgańskich jeźdźców na drugim brzegu rzeki.
Teraz są również ślepi jak my i nie mogą rozeznać się w naszych pozycjach.
Słowa Felsturma przepełniły Magnusa dreszczem niepokoju, gdy przypomniał sobie zjawę,
z którą zetknął się dwie noce temu. Wciąż pamiętał to okropne oblicze, paszczę wypełnioną
kłami i oddalone o wyciągnięcie ręki gorejące złote oko. Wzdrygnął się na samą myśl.
Tylko Magnus wiedział, że Felsturm się myli. Wróg dokładnie znał ich pozycje, a stało się
tak za sprawą magii. Mimo to nie potrafił ostrzec hrabiego. Nie mógł ot – tak po prostu,
powiedzieć mu, że widział zjawę i że umiał dostrzec zjawiska paranormalne – prawda? Dobrze
wpoił sobie lekcję swego starego mistrza i nie zamierzał zdradzić swych sekretów ignorantom.
A jednak ta świadomość nie dawała Magnusowi spokoju. Wróg próbował wodzić ich za nos, a
on nic nie mógł na to poradzić. Czy mógł pozwolić, aby hrabia poprowadził swoje wojska w
pułapkę, gdzie wyrżną ich do nogi? Gdyby tylko znał prawdziwe intencje nieprzyjaciela,
mógłby służyć hrabiemu „radą”, by powstrzymać go przed popełnieniem fatalnego w skutkach
błędu.
– Słyszałeś, Magnusie? – głos Vapolda wyrwał go z zamyślenia.
– Wybacz panie, zadumałem się – przyznał Magnus – Co mówiłeś?
– Pytałem, czy zechciałbyś łaskawie ogłosić, że za godzinę w moim namiocie odbędzie się
zebranie rady – rzucił ze zniecierpliwieniem hrabia. – Musimy zdecydować, jakie
przedsięwziąć kroki.
– Oczywiście, panie – powiedział Magnus, skinąwszy głową – Zajmę się tym niezwłocznie.
Brnąc przez gęste błoto w stronę namiotów wielmożów, Magnus usilnie rozważał swój
dylemat. Czy powinien zaryzykować wszystko i powiedzieć, co wie? Czy naprawdę był aż tak
lojalny wobec hrabiego? A może mógł zwierzyć się komu innemu, kto zachowa to dla siebie?
Ursula? Odegnał od siebie tę myśl, ledwie tylko zagościła w jego głowie. Religijni fanatycy są
najgorsi, skonstatował. Czyż to nie sam Wielki Teogonista wysłał w głąb kraju swych
templariuszy, by ścigali i posyłali na stos ludzi obdarzonych takimi samymi, jak on Magnus,
zdolnościami?
Jedno po drugiej skreślał w myślach kolejne nazwiska ze swojej listy, jako osoby zbyt
ograniczone czy uprzedzone, aby mógł powierzyć im tak wielki sekret. Magnus był tak
pogrążony w myślach, że prawie wpadł na kompanię muszkieterów maszerujących między
namiotami. Odstępując pospiesznie na bok, potknął się o porzucone wieko od beczki, leżące
opodal i wylądował twarzą w błocie. Usłyszał śmiech żołnierzy, gdy powoli dźwiga! się na
kolana, ale zaraz uciszył je stanowczy, surowy rozkaz dowódcy strzelców. Ktoś pochylił się
nad nim i przykucnął, wyciągając w jego stronę urękawiczoną dłoń i to, co w pierwszej chwili
wziął za rękawicę, nie było nią. Unosząc wzrok, zobaczył Ruprechta.
– Czy mogę ci jakoś pomóc? – zapytał Magnus podźwignął się z klęczek i przez chwilę, bez
powodzenia próbował zetrzeć błoto ze swojej szaty.
– Nie, dziękuję – odparł Magnus, odwracając się. I nagle znieruchomiał. Znów się
odwrócił. – A wiesz, że chyba jednak możesz.
Ruprecht udał się z astrologiem do jego namiotu i wszedł do środka. Magnus nie odezwał
się ani słowem, odkąd zapytał, czy ma chwilę czasu i gestem zaprosił Ruprechta, aby usiadł.
Patrzył, jak doradca hrabiego gmera wśród zwojów i ksiąg leżących przy łóżku. Magnus
odwrócił się i nie patrząc Ruprechtowi w oczy, rzucił na podołek ciężki wolumin. Ruprecht
wziął go do ręki i obejrzał. Okładka z wierzchu nie była zaopatrzona w żaden tytuł. Otworzył
na pierwszej stronie i zaczął czytać.
Księga była pisana ręcznie, drobnymi, starannymi literami, a na marginesach widniały
mistyczne i alchemiczne symbole. Nie do końca wierząc własnym oczom, ponownie zabrał się
do lektury.
– Księga zaklęć? – wykrztusił w końcu, spoglądając ze zdziwieniem na Magnusa.
– Mój grimoire – poprawił go Magnus. – Napisany własnoręcznie przeze mnie, po latach
żmudnych nauk.
Ruprecht milczał, zdumiony tym, co przed chwilą usłyszał. Wiedział, że nie powinien się
dziwić, bo już od kilku miesięcy miał co do niego pewne podejrzenia. Jednak jego przyznanie
się do winy kompletnie zaskoczyło Ruprechta.
– Musisz mi pomóc – powiedział Magnus, a Ruprecht zdał sobie sprawę, że to jeszcze nie
koniec niespodzianek.
– Potrzebujesz mojej pomocy? – spytał powoli, mrużąc powieki.
– Musisz znać moją przeszłość, a mimo to prosisz mnie o pomoc?
– Zwracam się do ciebie, bo akurat do tego przywykłeś – rzekł szczerze Magnus,
postępując naprzód. Ruprecht wstał i cofnął się. – Jesteś jedynym człowiekiem spośród tylu
tysięcy, który może zrozumieć to, co ci zaraz powiem.
– Jesteś czarnoksiężnikiem – rzucił beznamiętnie Ruprecht, jakby jego słowa mogły
cokolwiek zmienić. Ale nie zmieniły.
– Wolę określenie „wróż” – wtrącił Magnus. – Czarnoksiężnik to pejoratywne określenie,
jak czarownik albo mag.
– Znałem kiedyś wróża – rzucił Ruprecht, kręcąc głową – Co miesiąc odwiedzali go
kapłani, którzy modlili się za niego, a on nosił święte wizerunki, by uchronić się od wpływów
zła.
To mu nic nie pomogło i został w końcu opętany przez demona, Próbował nas zaatakować.
Ty nie jesteś wróżem.
– Nazwa nie zmienia tego, kim jestem – odparł Magnus. – I to nie zmieni tego, co wiem.
Wysłuchaj tego, co mam do powiedzenia. Potem zaufam twemu miłosierdziu i umiejętności
dokonywania słusznych osądów.
– Miłosierdzia ostatnio nie mam w nadmiarze – ostrzegł Ruprecht. W słowach Magnusa
kryła się jakaś szczerość i jego wyznanie obudziło ciekawość Ruprechta. Pokiwał głową. – Ale
niczego nie obiecuję.
– A ja na nic nie liczę – odparł Magnus. – Nie mamy wiele czasu, za godzinę hrabia zacznie
opracowywać kolejny etap swej kompanii i musimy się spieszyć. Potrzebuje twojej pomocy,
aby rzucić zaklęcie.
Ruprecht aż się zachłysnął i wybuchnął śmiechem. – Już myślałem, że dziwniej być nie
może – mruknął.
– Bez ciebie nie dam rady – rzekł Magnus, ignorując reakcję Ruprechta.
– A jeżeli tego nie zrobię, los całej armii może być przesądzony.
Ruprecht przestał się śmiać i spojrzał na czarnoksiężnika. Spoważniał. Margus mówił
dalej.
– Widziałeś, jaką magię mają na swych usługach wojownicy z Północy – powiedział. – Ale
dysponują tez innymi umiejętnościami. Dwie noce temu byłem świadkiem czegoś
przerażającego; do tego namiotu zawitało osobliwe widmo.
Ruprecht rozejrzał się niepewnie dokoła.
– Widmo? – powtórzył.
– To był duch jednego z szamanów – odrzekł Magnus. – Nie w cielesnej postaci, lecz w
formie energii, utworzonej za sprawą magii. Ten plugawy szaman zakradł się tu, by
szpiegować i poznać nasze plany, obserwować każdy nasz ruch. Nasi wrogowie wiedzą
doskonale, gdzie jesteśmy i co robimy. Wojownicy z północy wprawnie przywiedli nas w
pułapkę, która zastawili.
– Skąd ta pewność?– spytał Ruprecht. – Ci, co parają się czarną magią, często są nękani
przez nadnaturalne zjawiska. Czemu akurat to miałoby być czymś nadzwyczajnym?
– Ubiegłej nocy znów go zobaczyłem – rzekł Magnus, podchodząc do łóżka, a potem
zwracając zamyślony z nisko pochyloną głową. – Choć był bardzo daleko, wyczułem jego
obecność. Nigdy nie zapomnę niepokojącego uczucia, jakiego doznałem za pierwszym razem.
– Dysponując tą wiedzą, mogą domyślać się, co zamierzamy – mruknął Ruprecht, opierając
łokieć o kolano i podpierając podbródek na zaciśniętej pięści.. – Załóżmy, że ci uwierzę i nie
wydam, czego ode mnie oczekujesz? Dlaczego miałbym ryzykować duszę, parając się wraz z
tobą czarną magią?
– Bo jeżeli nam się uda, może uda nam się pokonać tego wroga w jednej wielkiej bitwie –
odparł Magnus z błyszczącymi oczami. – Nie jestem złym człowiekiem. Ruprechcie, musisz
mi uwierzyć. Po co miałbym przyjść do ciebie, jeżeli nie po to, by zapobiec katastrofie, ku
której niechybnie zmierzamy?
– Nie pojmuję, po co do mnie przyszedłeś – wtrącił Ruprecht, prostując się na krześle.
Upuścił grimoire na kobierzec i wstał. – Nie znam się na czarach.
– Twoje doświadczenia z łowcą czarownic czynią cię niezwykłym Ruprechcie – rzekł
Magnus. – Z pewnością nauczył cię ochronnych modlitw, litanii mogących zapewnić ci
bezpieczeństwo. Templariusze nazywają je błogosławieństwami danymi od bogów, ale
modlitwy i magia wcale się tak od siebie nie różnią. Uwierz mi, ostatnio wielokrotnie byłem
tego świadkiem. Poznałeś niektóre sekretne symbole mojej sztuki i z łatwością je rozpoznasz,
czyż nie?
Ruprecht nie odpowiedział, obawiając się przyznać czarnoksiężnikowi racji.
– Jeszcze jedno – w sumie chyba najważniejsze – ciągnął Magnus. – Twoje doświadczenia
zahartowały cię, dzięki czemu stałeś się odporny na pokusy sztuki, omamy i zwodnicze
sztuczki, którymi może próbować cię omotać. Przez lata ćwiczyłem z moim mistrzem, by
opanować moce, z którymi się urodziłem, ale wszyscy ludzie są w stanie kształtować energie
przepływające po świecie; muszą jedynie wiedzieć, jak to uczynić i oddać się bez reszty nauce
tej sztuki. Potrzeba jednak do tego charakteru i siły woli, a tobie ich nie brakuje.
Niebezpieczeństwo co prawda istnieje, lecz powinieneś uporać się z nim dzięki odrazie, jaką
czujesz wobec wszelkiej magii, to ochroni cię przed zagrożeniami z jej strony.
– A gdy skończymy, oddasz się w moje ręce? – spytał Ruprecht – Zdasz się na moją łaskę?
– Tak odrzekł Magnus, pochylając się, by podnieść grimoire z ziemi. – Po radzie wojennej
hrabiego znów się spotkamy.
– A to zaklęcie sprawi, że wróg nie będzie mógł już obserwować naszych poczynań? –
spytał Ruprecht, pragnący odrobiny pocieszenia, zdziwiony, że tak długo słuchał słów starego
czarnoksiężnika.
– Więcej nawet – odparł z chytrym uśmieszkiem Magnus – Dużo więcej...
Magnus siedział przy stole w namiocie hrabiego, mając po obu stronach skrybów ze
stertami pergaminów, gotowych zapisywać rozkazy, które później zostaną przekazane wojsku.
Hrabia Vapold siedział przy końcu stołu, po lewej wpatrując się w płócienną mapę, a lord
Bayard po jego prawicy nachylił się i palcem wskazywał jakieś punkty na mapie. Po lewicy
hrabiego zasiadła Ursula z pochylona głową, być może się modliła. Przy drugim końcu stołu
zajął miejsce kapitan Iversson w długim, ubłoconym płaszczu przerzuconym przez oparcie
krzesła, który zjawił się niedawno z wieściami od hrabiego Steinhardta czekającego ze swoją
armią o jakieś piętnaście mil na wschód stąd. Kapitan Felsturm usiadł obok Ostermarczyka,
przeglądając raporty i listy, które przywiózł ze sobą emisariusz. Przy stole znalazło się tez
miejsca dla wolnych rycerzy i oficerów, między innymi Felixa Lothara, syna poprzednika
Bayarda, który zginął w bitwie pod Bechafen, kiedy Steinhardt siłą przejął władzę nad
Ostermarkiem.
Czasu było niewiele, ale po spotkaniu z Ruprechtem, Magnus uwijał się jak w ukropie, śląc
umyślnych, by zebrać wszystkich, których obecność była niezbędna na naradzie wojennej. Jak
dotąd nie przybył tylko Bojar Streltzyn, dowódca hufca husarii.
– Nie możemy dłużej czekać – rzeki Vapold; w jednej chwili wszystkie rozmowy wokół
stołu ucichły – Zaczniemy bez Streltzyna, a jak się pojawi, będzie musiał sam jakoś to
nadrobić.
Vapold wstał i powiódł wzrokiem wzdłuż stołu. Ściany namiotu falowały na coraz
silniejszym wietrze, gdy śnieżyca rozpętana przez wojownika z Północy zbliżała się coraz
bardziej. Vapold nachylił się nad stołem.
– Wróg jest blisko – zaczął. – Jego oddziały widziano o niecałe trzydzieści mil od Urskoy,
spodziewam się, że jutro lub pojutrze czeka nas bitwa. Nieprzyjaciel wykazuje się jak dotąd
niezwykłą koordynacją i kooperacją i raczej nie należy łudzić się, że powróci do dawnych,
barbarzyńskich nawyków. Ich przywódca nie myśli jak oni; był kiedyś jednym z nas.
Vapold spojrzał na Bayarda, na twarzy rycerza malowała się posępna srogość.
– Nie możemy spodziewać się, że ta orda po prostu rzuci się na nasze oddziały, wchodząc
pod lufy – podjął Bayard.. – Ten, kto nimi dowodzi, walczył w naszych oddziałach, to jeden z
rycerzy Imperium. Wie, jak toczymy wojny i możemy spodziewać się, że poświęci dużo czasu,
aby obmyślić sposób, jak nas przechytrzyć. Właśnie dlatego musimy wy– koncypować coś
nieoczekiwanego, coś nietypowego. Nadchodząca bitwa lub bitwy mogą być inne niż te, w
których uczestniczyliśmy do tej pory.
Bayard przerwał i bez słowa powiódł wzrokiem po twarzach zebranych. – Nie możemy
sobie pozwolić na schematyczność – ostrzegł. Plan, który tu opracujemy, musi zaskoczyć
naszego wroga, obnażyć jego słabość tak, byśmy mogli je wykorzystać i co więcej, byśmy
mogli to uczynić z bezwzględną surowością i precyzją. Nie możemy pozwolić sobie na błędy,
gdyż nasz wróg to największe plugastwo tego świata, barbarzyńska horda, która – jeżeli
zawiedziemy – przyniesie śmierć i zniszczenie krainom, których przysięgaliśmy bronić. Wasi
ludzie muszą o tym wiedzieć. Musicie zapewnić ich, że z czymkolwiek się zetkną, jakąkolwiek
grozę przyjdzie im ujrzeć, muszą za wszelka cenę stawić czoła wrogowi. Nie może być litości
ani miłosierdzia, gdyż ze strony tych dzikusów tez jej nie otrzymamy.
Vapold odczekał chwilę aż wszyscy przyjmą do siebie, słowa lorda, choć wiedział, że
zarówno obecni na naradzie, jak żołnierze w obozie, zdawali sobie sprawę o jak wysoką
stawkę toczy się ta gra. Odchrząknął i wypił łyk wina, by pozbierać myśli.
– Nie czas teraz, by kwestionować roztropność naszej strategii – rzekł hrabia. – Należy
odrzucić precz wszelkie wątpliwości. Podobnie jak dylematy, czy powinniśmy zostać i bronić
naszych domów, czy wyruszyć i stawić czoła nieprzyjacielowi na polu bitwy. Mamy teraz
jedyną w swoim rodzaju szansę, by zmiażdżyć znienawidzonego wroga, zanim zagrożone będą
nasze domy i ci, których kochamy.
– Rozumiemy – rzekł kapitan Iversson. – Może zastanowimy się, jak mamy osiągnąć to
miażdżące zwycięstwo? Mój hrabia czeka na wasze rekomendacje.
– Zacznijmy więc – powiedział Vapold, siadając – kapitanie Felsturm?
Ostlandzki oficer ułożył trzymane w ręku papiery w zgrabny stosik i przygładził wąsy
palcami, aby zebrać myśli. Skinął na jednego ze swych podwładnych, który wstał i rozdał
topornie wykonaną mapę każdemu z członków rady. Magnus spojrzał na swoją, by stwierdzić,
że przedstawiono na niej podstawowe elementy ukształtowania terenu na obszarze kilku mil,
po obu stronach Urskoy.
– Wiemy, że wróg rozdzielił swoje siły – oznajmił. – Widziano spory oddział konny
kierujący się na zachód, zapewne w stronę brodu pod Gobri Donesk albo mający przekroczyć
Urskoy pod Murskiem. Gobri Donesk leży zbyt daleko od naszych obecnych pozycji, ale o
dwadzieścia mil od Erengadu. Nie jest wykluczone, że nasi kisleviccy towarzysze zdołają
obronić przejście przed atakiem, toteż możemy wykluczyć je z naszych planów.
Felsturm przerwał i sięgnął po jedną z kartek, po czym mówił dalej.
– Mamy jeszcze jedną potwierdzoną obserwację ordy, na wschód od nas, lecz kierującej się
na zachód, ku naszym pozycjom – oznajmił, a co za tym idzie wzięliby nasze siły w kleszcze, z
prawej i z lewej.
Gdybyśmy zaatakowali równocześnie, próbując przechwycić oba te oddziały,
ryzykowalibyśmy, że któryś z nich zdoła się nam wymknąć albo zajdzie nas z flanki – rzucił
Iversson, sięgając po kolejną kartkę i kładąc ją na pierwszej. – Aczkolwiek nie mamy powodu
wierzyć, że nieprzyjaciel wie o siłach hrabiego Steinhardta pod Getzholmem.
– A zatem jedni z nas mogą utrzymać Mursk, a drudzy Eskivaję – podsunął Iversson. –
Dzieli je niecałe dwadzieścia mil, to zaledwie pół dnia forsownego marszu. Nasze wojska bez
trudu powinny zatrzymać tych łotrów pod Eskivają, dopóki nie zjawicie się, by wybić ich do
nogi.
– A jeżeli nie zdecyduje się przekroczyć rzeki pod Eskivają, tylko ruszą dalej na Mursk? –
spytał Bayard. – To dziesięć mil dalej na zachód, dwadzieścia pięć mil od Eskivai. Aby obronić
miasto, musielibyśmy rozdzielić wojska, pozostawiając ich część w odwodzie, by wzmocnić
obsadę któregokolwiek z przejść, w zależności, gdzie wróg przypuści atak.
– Jeżeli nadchodzą ze wschodu, będą musieli nas minąć – rzucił Iversson. – Moglibyśmy
przejść przez rzekę i podążyć za nimi.
Vapold parsknął i wstał. Przeszedł wzdłuż stołu i podszedł do wyjścia z namiotu. Rozsupłał
rzemienie i uchylił skraj płachty; podmuch zimnego wiatru wdarł się do środka, rozrzucając
papiery lezące na stole. Felsturm gniewnie pokiwał głową i spróbował pochwycić uniesione
wiatrem notatki. Na zewnątrz zaczęła tworzyć się cienka jeszcze pokrywa śniegu, z nieba
sypały się białe płatki. Vapold opuścił płachtę przy wejściu do namiotu, a Felsturm skinieniem
głowy dał znak jednemu z rycerzy siedzących obok Bayarda, aby wstał i na powrót zawiązał
rzemienie u wejścia.
– Jak sądzicie, dlaczego zaatakowała nas ta przeklęta śnieżyca? – rzucił Vapold, wracając
na swoje miejsce. – Ta burza osłoni ich wojska do tego stopnia, że mogłyby minąć was o
wyciągnięcie ręki, a wy nawet byście ich nie zauważyli.
Mężczyzna przy wyjściu krzyknął ze zdumienia, gdy na zewnątrz pojawiła się jakaś postać
i wdarła się do środka, odtrącając go na bok. Wraz z nim do środka wpadł kolejny podmuch
wiatru, rozwiewający raz jeszcze notatki Felsturma. Kapitan błędnym wzrokiem spojrzał w
górę.
Bojar Streltzyn był niskim, żylastym mężczyzną, jak większość kislevitów, ale jego cechą
charakterystyczną była zygzakowata blizna biegnąca z góry na dół po prawej stronie twarzy.
Jego prawe oko było mleczno-białe, uszkodzone i niewidzące, choć nie próbował przesłaniać
go łatką, lecz miast tego obnosił się z tą blizną jak z medalem.
– Wybaczcie moje spóźnienie – rzekł do hrabiego bojar z lekkim skinieniem głowy. Zdjął
hełm ozdobiony końskim włosiem i podszedł do wolnego krzesła, na którym jeszcze przed
chwilą siedział oficer. Położył hełm na stole i usiadł opierając ubłocone buty o krawędź stołu i
odchylając się do tyłu na krześle.
– Mam ważne wieści – oznajmił, krzyżując ramiona. – Spóźniłem się, bo rozmawiałem z
tym, kto je przyniósł.
Czekali aż wódz husarii będzie mówił dalej, lecz on nagle nabrał wody w usta. Wychylił się
do przodu i sięgnął po na wpół pełny puchar z winem stojący przed lordem Bayardem.
– Czy zechcesz podzielić się z nami tą nowiną? – spytał Bayard, marszcząc brwi.
Streltzyn wypił spory łyk wina i odstawił puchar, uśmiechając się szeroko i prezentując
przy tym nierówne, pożółkłe zęby.
– Chwalebna husaria i konni łucznicy Cara Kisleva starli się z wrogiem – oznajmił, śmiejąc
się. – I odnieśliśmy zwycięstwo! Nawet teraz nasza dzielna konnica ściga kurgańskie ścierwo
na północ, wypierając wroga z okolic Erengradu!
Bayard siedział w milczeniu, podczas gdy Vapold uderzył dłonią o blat stołu i też się
zaśmiał.
– Zachód jest zabezpieczony? – spytał Felsturm, a bojar zdjął nogi ze stołu i opadł z
krzesłem do przodu. Opierając się o stół, Streltzyn skinął głową; wciąż się uśmiechał. Felsturm
wziął dwie kartki ze swoich notatek i przedarłszy je na pół, upuścił je na podłogę.
– Może powinniśmy opracować nowy plan – rzekł kapitan.
Tu, w Kislevie letnie dni nie były długie i burzowe chmury przesłoniły zachodzące słońce.
Śnieżyca straciła nieco na sile, choć śnieg wciąż sypał, wiatr zelżał i nie wzbijał już tak
wielkich tumanów białego puchu i lodu. Ogniska skwierczały i buchały parą, walcząc ze
śniegiem. Magnus lawirował wśród labiryntu lin zabezpieczających, przy blasku falujących
płomienie, mając szczerą nadzieję, że zdająca się nie mieć końca narada wojenna nie opóźniła
go za bardzo. Gdy tylko Vapold pozwolił mu odejść, Magnus wysłał jednego ze służących
hrabiego do Ruprechta z prośbą, aby przybył natychmiast do jego namiotu. Idąc, Magnus
próbował wyobrazić sobie zaklęcie, którego musiał użyć. To było coś, czego nigdy dotąd nie
próbował, ot – wariacje na temat jego wyćwiczonych przez lata umiejętności, ale wierzył w
powodzenie swego planu. Ruprecht też będzie musiał dać z siebie wszystko, aczkolwiek tylko
przez krótki czas. Wchodząc do swego namiotu, Magnus gmerał w ciemnościach w
poszukiwaniu krzesiwa i hubki, które trzymał zawsze blisko wejścia i po kilku nieudanych
próbach zdołał skrzesać iskrę, by zapalić lampę naftową. Zakrywając palący się knot
szklanym, pękatym kloszem, podniósł lampę i postawił na stole przy łóżku.
Spod poduszki wyciągnął niewielki grimoire i stronicę pergaminu, na której napisał
wcześniej inkantację dla Ruprechta. Wyjął spod łóżka niedużą szkatułkę i otworzywszy ją,
wyłuskał ze środka małą fiolkę wypełnioną płynem ze złotymi drobinkami. Nazywano je
smoczymi łzami, choć wiedział, że nie było to nic równie mistycznego, a jedynie alchemiczny
roztwór, który każdy uczony dysponujący odpowiednią wiedzą i należytą dozą cierpliwości,
mógł stworzyć nad ogniem w alembiku.
Magnus zrzucił wilgotną od śniegu szatę i przemoczone buty, po czym położył się na łóżku
nagi, jeżeli nie liczyć bielizny. Wyjął korek z fiolki, ukazując wąski pazur wbity w dno korka.
Pochylając lekko naczynie, zanurzył pazur w łzach smoka i szybkimi, wprawnymi ruchami
nakreślił na swoim torsie kilka trójkątów oraz pięcioramiennych gwiazd. Nie skończył, gdy
usłyszał kroki kogoś, kto zbliżał się do namiotu. Odwracając głowę, zauważył unoszącego
płachtę i wślizgującego się do środka Ruprechta. Mężczyzna znieruchomiał, przyglądając się
Magnusowi podejrzliwie.
– Wejdź i zaciągnij rzemienie, bo robi się tu zimno – rzucił Magnus.
Ruprecht zawahał się przez chwilę, ale wykonał polecenie, zaciągając ciasno rzemienie
przy płachcie u wejścia do namiotu.
Magnus ruchem głowy wskazał pergamin leżący na stole, tuż obok – Przeczytaj to i
powiedz gdybyś nie mógł czegoś rozszyfrować – rzekł do Ruprechta Magnus.
– Niczego nie zamierzam czytać, dopóki nie powiesz mi, co to takiego – usłyszał w
odpowiedzi.
– To zaklęcie ochronne – odrzekł Magnus, kończąc kreślenie symboli przy pomocy
smoczych łez i zakorkowując fiolkę. – Nie ma w nim zbędnych religijnych bzdur, więc jest
nieco potężniejsze, ale zapewniam, że nie jest to nic, z czym nie miałbyś wcześniej do
czynienia.
Ruprecht z wyraźnym powątpiewaniem podszedł, wziął do ręki pergamin i rzucił okiem na
kilka linijek.
– To bez sensu – powiedział. – To tylko przypadkowo połączone sylaby.
– Wcale nie przypadkowo – uciął Magnus. – To sztuka w formie pisanej. Przeczytaj to dla
mnie, chcę usłyszeć, jaką masz wymowę.
Ruprecht wyglądał jakby borykał się z własnym sumieniem albo jak chłopiec, który wie, że
zaraz zrobi coś zakazanego, ale nie jest już się w stanie wycofać.
– Ak’sha, falara, tei she – zaintonował powoli Ruprecht.
– Anial, phantos, ak’sha, falara, tei she, adon.
– Powinno być amila – rzekł Magnus, marszcząc brwi.
Ruprecht znów wbił wzrok w pergamin.
– Mój błąd – przyznał. – Masz bardzo drobne pismo. Rzeczywiście jest amila.
– Tak, amila – powtórzył Magnus, pożałowawszy swego wybuchu gniewu. To nie było
zbyt rozsądne.
– A po co ci właściwie zaklęcie ochronne? – spytał Ruprecht, siadając na krześle obok
łóżka.
– Szaman wróci tej nocy – odparł Magnus. – Muszę stawić mu czoła, by móc rzucić własne
zaklęcie. Twój czar ochroni mnie przed jego mocą, abym zdążył tego dokonać.
– I co jeszcze miałby zrobić? – spytał Ruprecht, nieco bardziej spokojny.
– Powtarzaj inkantację trochę szybciej niż dotychczas, ale nie za szybko – wyjaśnił
Magnus.
– Może być tak? – rzucił Ruprecht, ponownie sięgając po pergamin – Ak’sha, falara, tei she
amila, phantos Ak’sha, falara, tei she, adon.
– Prawie dobrze – odparł Magnus, opierając dłonie na pękatym brzuchu.
– Taki sam rytm jak przy zaklęciu ochronnym – mruknął Ruprecht. – Tak jak mówiłeś.
– Zaczynaj – rzekł Magnus.
– Kiedy mam skończyć? – zapytał Ruprecht.
– Przypuszczam, że sam się zorientujesz – odrzekł Magnus, zamykając oczy. – Zaczynaj.
Magnus pozwolił, by głęboki głos Ruprechta ukoił go, zasłuchał się w rytmie inkantacji.
Gdy poczuł się odprężony, zaczął szeptać własne zaklęcie; jego usta poruszały się prawie
niedostrzegalnie. Czarnoksiężnik poczuł to samo doznanie, jakiego doświadczył, kiedy jego
dusza oddzielała się od ciała podczas widmowego spaceru, uniósł się w górę spoglądając
wstecz, zanim jeszcze opuścił namiot. Ruprecht wciąż powtarzał inkantację, wpatrując się z
przejęciem w nieruchome ciało Magnusa.
Magnus wzbił się jeszcze wyżej. Wirując łagodnie, wpatrywał się w niebo, wypatrując
swego przeciwnika. Uśmiechnął się pod nosem, gdy wychwycił udręczony, splątany węzeł
nie– ujarzmionej mocy, zdradzający miejsce ukrycia jego adwersarza. Popłynął w tę stronę,
zwolna nabierając prędkości.
Szaman odwrócił się ku niemu, otoczony czarną chmurą magii, jego złote oko lśniło silnym
blaskiem. Czarownik Chaosu pozwolił Magnusowi zbliżyć się i ujrzał krzywy uśmiech
zmieniający się na twarzy drugiego maga. Magnus zatrzymał się niedaleko szaman i uniósł się
w powietrzu, ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma.
– A więc znasz parę sztuczek – rzekł szaman, nie posługując się jednak słowami, a czystą
myślą.
– Parę – przyznał Magnus.
– I co zamierzasz uczynić? – parsknął drwiąco szaman. – Jesteś żałośnie słaby, mógłbym
zmiażdżyć cię bez wysiłku.
– Może tak – przyznał Magnus – A może nie.
– Wątpisz, że mam moc? – rzucił gniewnie szaman. – Może nie jesteś tak sprytny, jak
sądziłem.
– Nie zawsze chodzi tylko o moc – rzekł Magnus z uśmiechem.
– Zawsze chodzi o moc – odparował szaman, obnażając kły. Potężna fala energii pomknęła
w stronę czarnoksiężnika, przybierająca na sile mistyczna moc.
Magnus na to właśnie liczył. Powoli łączył ze sobą fakty, ale wysłuchanie opowieści o
wojownikach Północy miotających kule niszczycielskiej energii, relacji Ursuli o pladze
roznoszonej przez wiatr i historii Ruprechta o katastroficznych trzęsieniach ziemi
wywoływanych przez przerażających czcicieli Chaosu, pomogło mu zrozumieć, co stanowiło
źródło ich mocy.
Nie liczył na to, że zdoła zniwelować pełną moc nieokiełznanej energii, którą mogli
skierować przeciwko niemu. Jednak szamani byli prymitywni i mało skuteczni w porównaniu
z delikatną sztuką wpojoną Magnusowi przez starego mistrza. Brakowało im subtelności i to
właśnie zamierzał teraz wykorzystać.
Uwalniając całą swą wściekłość, szaman uderzył eteryczną ręką, chcąc dosięgnąć Magnusa
ze szponiastych palców popłynęły strugi mrocznej energii, kiedy magiczna energia trafiła
Magnusa napotkała barierę ochronną wytworzoną przez inkantację Ruprechta i obu magów
spowiła fala jasnego błękitnego światła.
Zaklęcie ochronne wytrzymało tylko przez kilka uderzeń serca, lecz zapewniło Magnusowi
tyle czasu, ile potrzebował. W chwili połączenia, gdy dusza Magnusa złączyła się przez czarną
błyskawicę z szamanem, uwolnił przygotowywane przez siebie zaklęcie. Było drobne,
niedostrzegalne wśród rozjuszonej furii ataku szamana i po najprostszej ścieżce magii dosięgło
oponenta Magnusa. To było prawie nic, ot – myśl, obraz, który Magnus przygotowywał w
umyśle przez cały ten czas, kiedy siedział i słuchał debaty rozgrywającej się podczas narady
wojennej. Ochronna tarcza prysła niemal natychmiast i czarne płomienie energii szamana
otoczyły Magnusa. Z duszą rozdartą bluźnierczym bólem Magnus jak błyskawica runął w dół,
powracając do swego ciała.
Ruprecht przerwał inkantację, gdy ujrzał smużki dymu unoszące się z ciała Magnusa.
Zaklęcie nie działało, skonstatował. Ogarnięty paniką zaczął raz jeszcze, ale już było za późno:
skóra czarnoksiężnika zaczęła pękać i pokrywać się pęcherzami. W nozdrza uderzyła
Ruprechta woń spalonego ciała, zaczął się krztusić i dławić.
Magnus otworzył oczy, jego powieki zatrzepotały i krzyknął ochryple. Ruprecht nachylił
się nad nim, a Magnus objął go dymiącym ramieniem. Łzy bólu spłynęły po spalonych
policzkach czarnoksiężnika. Jego popękane usta wykrzywił uśmiech.
– Udało się? – spytał Ruprecht, a Magnus skinął głową, krzywiąc się z wysiłku.
Przyciągnął Ruprechta do siebie.
– Ból jest okropny, ale przeżyję – wyszeptał.
– Wiem – mruknął Ruprecht.
– Teraz zdaję się na twoją łaskę – wychrypiał Magnus. – Wypełniłeś swoją część umowy.
– Owszem – przyznał Ruprecht. – Nie powiem nikomu o tym, co tu się dziś stało.
Magnus zaśmiał się, to był dźwięk pełen udręki i cierpienia. – Wiedziałem, że mogę ci
zaufać – stwierdził. – Ale tak czy owak nie miałeś wyboru. Twój udział w tym przedsięwzięciu
pogrąża także ciebie. Z własnej woli wziąłeś udział w magicznym obrzędzie i nie ma na to
żadnej wymówki. Podpisałbyś na siebie wyrok śmierci.
– Twoja tajemnica umrze wraz ze mną – rzekł z uśmiechem Ruprecht.
Zdjął z ramienia dłoń Magnusa i usiadł prosto. A potem powoli, niemal delikatnie Ruprecht
położył wielką rękę na osmalonej twarzy czarownika. Magnus próbował stawić opór, lecz
osłabiony nie mógł być odpowiednim rywalem dla postawnego wojownika. Ruprecht jeszcze
przez kilka minut po tym, jak czarnoksiężnik przestał się szamotać, zatykał mu dłonią nos i
usta. Następnie wstał, złożył nieboszczykowi dłonie na piersiach i wytarł brudną od krwi i
sadzy rękę w koc. Odstępując od łóżka, podniósł lampę naftową, strącając szklany abażur na
ziemię. Wolną ręką rozsupłał węzeł przy płachcie u wyjścia do namiotu, który sam wcześniej
zaciągnął i wyjrzał na zewnątrz w mrok. W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby go zobaczyć.
Wyślizgnąwszy się z namiotu, Ruprecht rzucił lampę na dywan, rozbryzgując dokoła
gorący olej. Kiedy potężny wojownik rozpłynął się w ciemnościach nocy, płomienie zaczęły
się rozprzestrzeniać i po chwili cały namiot Magnusa stanął w ogniu.
– A moja tajemnica umrze wraz z tobą – wyszeptał pod nosem Ruprecht, gdy w obozie
zaczęły rozlegać się głośne okrzyki wartowników wszczynających alarm.

Rozdział 8

Bitwa
Mursk,
wczesna jesień 1712

Jakob był z siebie zadowolony. Wszystko szło zgodnie z planem, a wraz z powrotem
Sutenvulfa południowcy znajdą się w pułapce. Burza cichła, ale to już nie miało znaczenia,
gdyż spełniła swoje zadanie. Błąkał się nad obozowiskiem wojsk Imperium aż do świtu, aby
mieć pewność, że nabiorą się na jego fortel. Gdy uznał, że tak, ruszyli w kierunku brodu,
przekonani, że ich kisleviccy sojusznicy zabezpieczyli tereny od zachodu, a maruderzy
Sutenvulfa spróbują przejść przez rzekę u brodu.
Wojska Sutenvulfa zbliżały się, by zmiażdżyć armię Imperium pod Eskivaya, a Mursk nie
utrzyma się długo walcząc z dziewięcioma tysiącami żądnych krwi wojowników pod
dowództwem Horsa Skaldinga. Połączywszy się z nadchodzącą od zachodu konnicą kulów
przejdą przez Urskoy i zaatakują odwody południa trzema tysiącami ludzi i bestii pod wodzą
Undara. Tak, dzisiejszy dzień zapowiadał się naprawdę wspaniale.
Kiris Kul pożegnał się z ojcem i zawrócił wierzchowca. Śnieg prawie przestał sypać, a on
chciał dotrzeć na północ najdalej jak to możliwe, zanim ci głupi kislevici zrozumieją swoją
pomyłkę. Kiedy jego ojciec poprowadził trzy tysiące konnych na wschód, by później
skierować się na południe, Kiris dołączył do dwustu konnych, których oddano pod jego
komendę. Z głośnym okrzykiem zażądał, by ruszyli na północ. Jadąc stępa wojownicy
Kurganów mijali jeden drugiego i objeżdżali, przedzierając się przez zwały śniegu, dzięki
czemu, choć ich trop był wyraźny, nikt nie zdołałby określić liczebności oddziału.
Tę taktykę Kul często stosował wędrując po stepie, na terytorium rywali, zwykle jednak
chodziło o ukrycie liczebności oddziału, a nie zatuszowanie faktu, że drużyna nie była zbyt
liczna. Zatrzymywali się co pewien czas, jeździli w kółko, aż w oddali znów pojawiły się na
wpół przesłonięte sypkim śniegiem sylwetki ścigających ich kislevitów. Kiris czekał aż tamci
ich spostrzegą, dając wrogom nadzieję, że zdołają dopaść nieuchwytną dotąd ofiarę. A potem
znów dawał rozkaz do wymarszu tak szybko, by wrogowie nie zdążyli zorientować się z iloma
przeciwnikami mają do czynienia.
To nie było tak chwalebne jak bitwa, na którą zmierzał jego ojciec, ale Kiris czuł się
zaszczycony, że ojciec powierzył mu tak ważne zadanie. Sypiący coraz rzadszy śnieg nie
utrudniał zbytnio dalszej jazdy, a Kiris radował się tą grą w kotka i myszkę ze ścigającymi go
lansjerami. Założył się z Entajem, swoim kuzynem, że zdoła zwodzić kislevitów przez całe
dwa dni.
Dźwięk bębnów poniósł się w powietrzu, gdy wojownicy Horsa Skaldinga ruszyli na
Mursk. Trzymając w górze sztandary z kości i czerepów, z proporcami ozdobionymi runami i
symbolami Mrocznych Bogów łopoczącymi na wietrze, wojownicy z Północy jak
niepohamowana fala ruszyli przez ośnieżone równiny. Pośród nich poruszały się większe
kształty, garbate, udręczone sylwetki Obdarzonych, lecz nawet oni nie mogli równać się z
trzema gigantycznymi bestiami, idącymi na czele wojsk. Dolne części ich czworonożnych ciał
były pokryte łuską jak u gadów, górne zaś szerokie, muskularne i humanoidalne. To były
smocze ogry, które zeszły z gór, by sprawdzić, kto zakłócił ich sen i postanowiły dołączyć do
wielkiej armii.
Wśród koczowników przemykały też rogate i porośnięte sierścią stworzenia. Zwierzoludy
nadciągały z gór oraz puszcz, czując w powietrzu coraz silniejsze tchnienie bogów i
odpowiadając na zew swych boskich panów, warczały i pomrukiwały nieustannie, między
sobą wdając się w bójki częściej nawet niż maruderzy.
W samym sercu tej armii maszerowali najtwardsi z wojowników, ciężko zbrojni czempioni
bogów, którzy poznali zasady sztuki wojennej, walcząc przeciwko sobie nawzajem na
Północnych Pustkowiach. Jakob siedząc w siodle na małym, rączym koniku, jechał obok
Horsa. Watażka z Północy był w dobrym nastroju, żartował ze swymi kompanami i chełpił się,
jakie łupy zagarną w kislevickim mieście.
W oddali widać było Mursk rozciągnięty nad roziskrzonymi wodami Urskoy. Otaczał go
wysoki mur z drewnianych bali, dalej zaś widać było dachy domów, tu i ówdzie zaś lśniły złote
kopuły świątyń.
– Spójrz, jeszcze więcej złota dla Skaldingów – rzekł ze śmiechem Hors, wskazując
minarety błyszczące w blasku słońca, którego promienie przesączały się między chmurami.
– Jak zamierzasz złupić kopułę świątyni? – spytał Jakob, podzielając entuzjazm wojownika
z Północy. – Będziesz ją dźwigać na plecach?
– Jeżeli będę musiał – odparł Hors – Wymyślę sposób. Jak zawsze.
– Myślisz, że się poddadzą? – spytał inny z wojowników, wysoki, jasnowłosy, z brodą
zaplecioną w warkocze.
– Mam nadzieję – odrzekł Hors klaszcząc i zacierając dłonie.
– Moje żony skarżą się, że ich niewolnicy są ospali i potrzeba mi nowych.
– Niewolników czy żon? – spytał Jakob.
– Jednych i drugich! – odparł mrugając porozumiewawczo Hors.
– Kislevici się nie poddają – zauważył inny z wojowników. – To uparte bydlęta, zwykle
musieliśmy wyrżnąć ich co do jednego.
– Nie poddają się, ale nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że już ruszyli na południe –
rzekł Hors – Spójrz na tę niepokonaną armię!
Do bębnów dołączył teraz atonalny dźwięk rogów, gdy oddziały oznajmiły swe przybycie
wrogom zamkniętym za murami miasta, odległymi o niespełna pół mili od nich. Na murach
widać było gromadzące się postaci, patrzące na nadciągającą ordę. Dały się słyszeć okrzyki
bojowe, szczęk oręża i modlitewne śpiewy. Niektórzy z wojowników jęli uderzać orężem o
tarcze, aby rytmicznymi dźwiękami obudzić trwogę w sercach nieprzyjaciół. Z oddali dobiegł
dźwięk dzwonu, rozbrzmiewający nad murami Murska i ostrzegający przed nadciągającym
wrogiem W uszach Horsa brzmiał on niczym najsłodsza muzyka, dźwięczna deklaracja lęków
przepełniających obrońców. Przez lata wielokrotnie słyszał podobne alarmy, gdy jego długa
łódź pojawiała się u wybrzeży Imperium. W jego uszach ten dźwięk brzmiał jak zapowiedź
zwycięstwa.
Vlamdir maszerował na czele armii obok Orsta, który warczał i parskał ze
zniecierpliwienia. Podniecenie Vlamdira także narastało, w miarę jak zbliżali się do miasta.
Czuł na sobie wzrok żądnych krwi bogów nakłaniających do rzezi. Odpiął od pasa zaszyty
pęcherz i ostrym zębem przebił w nim dziurę. Końska krew klaczy, którą Vlamdir złożył w
ofierze minionej nocy, zalała jego twarz. Spłynęła w dół po jego podbródku 1 torsie, zbierając
się w szczelinach skórozbroi i wsączając się szkarłatnymi strużkami do jego ciała. Woń posoki
wdarła się do nozdrzy Vlamdira, budząc w nim bitewny szał.
Znajdowali się teraz o niecałe ćwierć mili od obwarowanego miasta, a Vlamdir aż
zadygotał z ekscytacji. Wyciągnął miecz z pochwy i zamachnął się nim nad głową,
rozpryskując krople krwi na śnieg i blade futro Orsta.
– Niech zacznie się żniwo czerepów! – wrzasnął, zrywając się do biegu, Orst ryknął i rzucił
się naprzód, by dotrzymać kroku młodemu kurganowi. Wokoło inni wojownicy także poddali
się bitewnemu szałowi i gnali naprzód z głośnym krzykiem, za nimi zaś galopowały niezdarne
warczące zwierzoludy, wymachując topornym, zdobycznym orężem.
Vlamdir spostrzegł pierwszy chmurę strzał sypiących się zza obwarowań muru. Strzały
uniosły się wysoko w powietrze, a potem opadły w dół, zagłębiając się w ziemi i ciałach
wojowników, kilku opętanych beserkerów padło, inni, choć poranieni, nie zważali na
obrażenia, lecz kontynuowali bieg w stronę wałów. Serce tłukło się w piersi Vlamdira, gdy
pędził naprzód, energia pulsowała w jego ciele, przydając mu sił. Zrobiło mu się ciemno przed
oczami, gdy krew spłynęła mu do oczu i poczuł ją też na języku. Oblizawszy usta, zakrzyknął
ponownie:
– Czerepy dla władcy czerepów!
Prawie nic już nie widział, lecz nie miało to znaczenia, mur był oddalony zaledwie o sto
jardów. Czuł drżenie gruntu pod stopami, gdy z tyłu za nim gnała olbrzymia armia, ochrypłe
wrzaski i dźwięki rogów przybrały na sile. Vlamdir jak przez mgłę widział czarne sylwetki na
murach powyżej, obok niego ze świstem przelatywały strzały. Wielki Karneath uchroni go
przed ich tchórzliwą bronią. Wydawało mu się, że jest dość silny, by jednym susem wskoczyć
na mury. Śmiał się biegnąc.
Przed nim coś nagle huknęło i w chwilę potem niewielki, kulisty, metaliczny przedmiot
wbił się w pierś Vlamdira, przebijając jego zespolony pancerz i wyszedł przez plecy,
wyrywając w nich strzępiastą dziurę i gruchocąc kręgosłup. Nogi ugięły się pod nim i upadł
twarzą do dołu na ośnieżony grunt. Gdy z jego ciała wypłynęła życiodajna krew, prawie nie
czul kopyt; pazurów i obutych stóp wojowników, którzy tratując go, przebiegli po nim,
kierując się w stronę murów.
Jakob usiadł gwałtownie, gdy na murach pojawili się ubrani na czarno-biało żołnierze z
bronią palną gotową do strzału. Oddali jedną, nerwową salwę i wzdłuż murów wyrósł kłąb
dymu przetykanego jęzorami ognia. Z tak bliskiej odległości salwa była zabójcza, powalając
wielu spośród biegnących wojowników. Maruderzy i zwierzoludy za nimi zaczęli zwalniać.
– Hors klął, wpatrując się gniewnym wzrokiem w szamana. – Mówiłeś, że miasto prawie
nie będzie bronione! – warknął Jakob nie mógł tego pojąć. Rankiem widział armię maszerującą
na wschód, najwyraźniej kierującą się do Eskivai. A teraz Ostlandczycy byli tu, pod Murskiem.
Pokręcił głową w zakłopotaniu.
– Nie powinno ich tu być... mruknął, ale Hors go nie słuchał. Ruszył naprzód, pokrzykując
na wojowników, by atakowali miejskie mury.
Kolejne błyski przykuły uwagę Jakoba, tym razem od wzgórza po prawej, na drugim
brzegu rzeki, pół mili od miasta. Naliczył sześć błysków ognia i zrozumiał, co one oznaczały.
Kule armatnie z rykiem wbiły się w zwartą masę ciał wojowników, który przypuścili atak na
mury. Wirujące kule gorącego żelaza rozrzucały rozerwane na strzępy ciała we wszystkie
strony, rozbryzgując krew i śnieg.
Hors i jego czempioni ruszyli naprzód, zachęcając idących przed nimi koczowników do
ataku. Z murów sypał się nieprzerwanie grad strzał, uśmiercając kolejnych otaczających
Jakoba mężczyzn.
Z narastającym niepokojem szaman powrócił myślami do minionej nocy i spotkania z
czarownikiem – słabeuszem. Jakob sklął siebie za własną arogancję, a potem tamtego za iluzję,
którą mag umiał zaszczepić w jego umyśle. Jakob z łatwością odegnał od siebie niepokojące
myśli. To nieważne, że miasto było bronione. Co za tym idzie, Undar i jego ludzie mogli bez
przeszkód przekroczyć rzekę u brodu pod Eskivają. W połączeniu z Kułem i Kurganami
nadciągającymi z zachodu, te dwie potęgi mogły z łatwością zmiażdżyć armię Imperium,
zamykając ją w kleszcze.
Kolejna salwa z muszkietów przerzedziła szeregi atakujących. Choć wiedział, że
zwycięstwo jest pewne, liczba ofiar rosła w zastraszającym tempie. Sutenvulf nie podziękuje
Jakobowi za doprowadzenie do wyrżnięcia połowy jego armii. Jakob niezdarnie zsiadł z konia
i klepnął go w zad, by odegnać zwierzę. Zignorował wojowników mijających go w drodze ku
murom i skupił się. Tak, jak to już robił wielokrotnie, pozwolił, by tchnienie bogów wpłynęło
do jego wnętrza, tworząc rezerwę mocy.
Utrzymał energię dłużej niż kiedykolwiek dotąd, magiczna moc strzeliła snopami z
kamieni runicznych w jego ciele jak potężne fioletowe błyskawice. Ciśnienie było nie do
zniesienia. Jakob z trudem kontrolował magię krążącą w jego ciele. Wściekły, że tak się dał
oszukać, zyskał nowe siły i przejął kontrolę nad magicznymi prądami, łącząc je ze sobą i
stapiając w gęstą, zwartą masę niepohamowanego Chaosu. Otaczała go widoczna aura energii,
wirująca sfera barwnych płomieni, które trzeszczały i skwierczały. Z głośnym krzykiem Jakob
uwolnił magię, ciskając ją przed siebie, mocą swego umysłu.
Gigantyczna kula magicznego ognia pomknęła z rykiem ku miejskim murom,
przedzierając się przez ciżbę mężczyzn znajdujących się przed Jakobem, podpalając włosy i
rozrzucając zwęglone zwłoki we wszystkie strony. Energia uderzyła w ścianę z taką siłą, że
strzaskane bale i płonące ciała wyrzuciło na sto stóp w powietrze, a powstały wyłom miał
dziesięć jardów szerokości.
Gdy gorejące szczątki spadły na ziemie, oddziały Sutenvulfa znów ruszyły na
oszołomionych obrońców ich okrzyki bojowe były donośniejsze niż kiedykolwiek. Na czele
wojsk podążał Hors z garstką wybrańców.
Wyłom został zawalony masą ciał i płonącego drewna, przez dym Hors widział ponownie
gromadzących się obrońców. Ze zwałowiska wystawały poskręcane kończyny, z trzaskiem
płomieni mieszały się jęki tych, co przeżyli skutki zaklęcia Jakoba.
– No, chodźcie psy! – syknął Hors, chwytając topór oburącz i rzucając się naprzód.
Grzmiący ryk armatnich wystrzałów obwieszczał kolejną artyleryjska salwę. Kiedy Hors
przeskoczył nad ciałami walającymi się na stopionym śniegu, trzech biegnących za nim
wojowników zostało zmiecionych gradem sypiących się na nich, żelaznych pocisków.
Strzały i kule obrońców, którzy wciąż pozostawali na murach ze świstem przemknęły obok
Horsa; kiedy biegł dalej, usłyszał stęknięcia i wrzaski tych, co byli za nim, gdy pociski
dosięgły celu. Nieprzerwanie jednak biegł dalej. Kiedy wspiął się na stertę gruzów i ciał, ujrzał
naprzeciw siebie mur z grotów włóczni. Smagnął toporem, rozbijając drzewca długiej broni. Z
obu stron dołączyli do niego wybrańcy, atakując wrogów. Wielu zginęło przebitych
włóczniami żołnierzy Imperium, żelazne groty przeszywały czerepy i torsy, inni jednak parli
naprzód, ostrza ześlizgiwały się po ich grubych pancerzach.
Hors sparował cios w brzuch i skoczył naprzód, zatapiając ostrze topora w barku
przerażonego młodzieńca, uzbrojonego we włócznię, wyszarpując broń, Hors zamachnął się w
prawo, rozłupując zbroję innego z obrońców. Otoczył go brzęk stali i trzask drewna, gdy
nieprzerwanie parł naprzód, siekąc na lewo i prawo; w walce na krótki dystans długa broń
imperialnych była nieprzydatna. W jego uszach rozbrzmiewały ich krzyki i wrzaski.
– Gińcie, psie syny! – wycedził przez zęby, dekapitując jednym cięciem siwowłosego
weterana – Niech robaki nacieszą się twoim truchłem!
Włócznicy odparli atak, gdy ich opór zaczął słabnąć, okrzyki sierżantów zmusiły ich do
utrzymania pozycji. W miarę jak coraz więcej wojowników wdzierało się z obu stron do
wyłomu, wszystko opierało się na brutalnej sile.
Nie mając miejsca na wymachiwanie toporem, Hors wypuścił go, zatopiony w plecach
ostatniego z obrońców, którego zdołał dosięgnąć. Potem wielkimi pięściami jął uderzać w
twarze obrońców, gruchotać nosy i szczęki. Schwycił jednego z żołnierzy za gardło i mocno
ścisnął, miażdżąc mu tchawicę. Gdy puścił ciało utrzymywane w pionie przez otaczający je
tłum, czołem rąbnął w nos mężczyzny usiłującego schwycić go za szyję. Hors poczuł, że ktoś
chwyta go z tyłu za twarz, złapał tamtego za rękę i mocno skręcił. Rozległ się krzyk, Hors
szarpnął jeszcze silniej i kończyna została oderwana od ciała, w strugach krwi. Nie zważając
na grad ciosów spadających na jego plecy i ramiona, odwrócił się, by spojrzeć na atakującego.
Tamten bełkotał coś jak oszalały, gapiąc się na okrwawiony kikut ręki.
– To chyba twoje – warknął Hors, uderzając go wyrwana ręką na odlew i gruchocząc mu
kark. Wojownik z Północy wbił łokieć w gardło innego żołnierza, po czym rąbnął pięścią w
pierś, wgniatając ciężki napierśnik. Dławiąc się, mężczyzna zachwiał się do tyłu, dając
Horsowi dość czasu, by wyciągnął zza pasa nóż. Wbił ostrze w oko żołnierza. Dźgając i tnąc na
odlew, Hors wdarł się jeszcze dalej pomiędzy włóczników, pozostawiając za sobą ciała
rannych i zabitych. Brutalny, nieustanny atak wojowników Chaosu okazał się w końcu zbyt
silny i włócznicy jeden po drugim zaczęli podawać tyły. Hors schwycił porzuconą włócznię i
wbił ją w plecy jednego z próbujących uciec żołnierzy. Z nieludzką siłą dźwignął mężczyznę w
górę, a potem cisnął nim w ślad za jego kompanami. Z włócznią w jednej i nożem w drugiej
ręce, Hors wprowadził swych ludzi do miasta.
Budynki były w większości drewniane, wsparte na kamiennych fundamentach. Miały
wysokie, spiczaste dachy kryte ciemnymi gontami i wąskie okna, a gdy Hors podszedł bliżej, w
strategicznych punktach pojawili się kolejni łucznicy i muszkieterzy, prowadząc ostrzał ulic
poniżej.
Kula wbiła się w ścianę obok Horsa, obsypując jego twarz gradem drzazg. Gdy krew
ściekła mu po policzkach, wódz splunął i odwrócił się do swoich wojowników.
– Przynieście żagwie! – rozkazał – Wykurzymy ich ogniem.
Setki wojowników jak fale przypływu wdarły się do wąskich ulic miasta. Pochodnie,
płonące kawałki drewna z ruin muru posłużyły do podpalania domów i składów i niebawem
nad Murskiem zawisła ciemna chmura dymu, przesłaniając słońce.
Dławiąc się dymem, obrońcy ukryci w budynkach musieli opuścić swe schronienia i
przenieść się na dachy. Patrzyli ze zgrozą na płomienie i dym pnące się po ścianach w ich
kierunku.
0 ile było to możliwe, obrońcy wycofywali się po dachach, przeskakując wąskie przesmyki
pomiędzy budynkami.
A wojownicy Chaosu przez cały czas parli naprzód, napotykając na swej drodze grad strzał,
bełtów z kusz oraz kul. Ciała zabitych zasłały ulice, znacząc drogi ich ataków. Hors zatrzymał
się pół mili od muru i zaczekał aż wyjący wojownicy zrównają się z nim. Był cały pokryty
sadzą i krwią, twarz miał pokaleczoną, włosy zmierzwione. Sięgając za pazuchę wyjął małe
srebrne lusterko i otworzył je. Zaciskając nóż w zębach, zaczął ocierać twarz z brudu i
wyczesywać palcami z włosów kawałki drewnianych drzazg i krew. Po dłuższej chwili,
przyjrzawszy się sobie, mruknął z zadowoleniem, zamknął lusterko i schował do sakiewki.
Szczerze wierzył, że żaden bóg nie spojrzy przychylnie na mężczyznę, który nie chlubi się
swym wyglądem. Zadowolony, że prezentował się niezgorzej, wyjął sztylet z ust i ruszył dalej.
Gdy dołączył do setek wojowników walczących na ulicy o każdy kolejny dom, uświadomił
sobie, że znajdowali się blisko rzeki, w oddali widać było długi łuk kamiennego mostu.
Zdając sobie sprawę, że właśnie tam mają największe szanse zatrzymać atakujących,
żołnierze Imperium w sile około tysiąca zajęli pozycje na obu brzegach rzeki. Byli wśród nich
najbardziej zahartowani w bojach weterani, w tym także pułki wolfenburskich ciężkich
włóczni, patrol zwiadowców z Lasu Cieni i szermierze van Bronckhursta.
Weterani stanęli ramię przy ramieniu z ponurymi minami, gdy wojownicy mrocznych
bogów ruszyli w ich stronę. Weterani w rytmie rozkazów wykrzykiwanych przez sierżantów i
kapitanów unieśli broń i tarcze. Ich sztandary ozdobione herbami gryfów i smoków trzepotały
w kłębach dymu.
Pośrodku, broniąc samego mostu, czekała złota kompania w zbrojach płytowych
ogorzałych od ognia i z dwuręcznymi mieczami, w klingach w których odbijały się płomienie
gorejących budynków. Rozległo się brzmienie trąb i wojownicy unieśli miecze do pozycji
obronnej. Dwaj weterani stojący pośrodku formacji odstąpili na bok, by kogoś przepuścić.
Hors niemal wybuchnął śmiechem, gdy ujrzał drobną postać w srebrno-złotej zbroi
postępującą naprzód i zajmującą pozycję w szyku. Śmiech uwiązł mu w gardle, gdy podszedł
bliżej i ujrzał długie, rude splecione w warkocz włosy opadające jej na piersi. Kobieta dobyła
miecza, a Hors ujrzał błękitne płomienie migocące wzdłuż całej długości klingi.
Hors zwolnił i kazał stanąć swoim ludziom. Uczynili to z najwyższym wzburzeniem,
popatrując na niego pytająco. Wódz wojowników z Północy potrzebował czasu do namysłu.
Jak na wszystkich bogów miał zdobyć to miasto, nie wyrządzając krzywdy kobiecie
Sutenvulfa?
Burza minęła i chłodny wiatr omiótł twarz Andara Kula jadącego na wschód wzdłuż
południowego brzegu Urskoy. Przejścia pod Gobri Danesk broniło tylko kilka setek
Kislevitów, ariergarda wojsk, które ścigały jego ludzi przez tundrę. Jego trzy tysiące
wojowników z łatwością zepchnęły obrońców, choć ci walecznie próbowali powstrzymać
atakujących, którzy natarli na nich o wschodzie słońca, z ustaniem burzy. To byli szlachetni
przeciwnicy i na znak swego szacunku wobec nich Kul odrąbał głowę ich przywódcy, która
teraz wisiała przytroczona przy jego siodle, aby inni mogli ją zobaczyć i podziwiać oblicze
walecznego wojownika. Jego jeźdźcy poruszali się szybko, lecz nie na tyle, by zmęczyć swoje
wierzchowce. dzięki temu pokonywali kolejne mile, gdy słońce wznosiło się coraz wyżej na
niebie, a kilkaset jardów po lewej mieli stale lodowate wody rzeki.
Przed południem Kul spostrzegł w oddali słup dymu, czarną chmurę wznoszącej się
wysoko w niebo. Wiedział, że to mógł być tylko Mursk, ale Hors powinien zdobyć most, a
potem skierować się na wschód, gdzie czekała go prawdziwa bitwa. Wódz Kurganów uznał, że
tępy wojownik z Północy zatrzymał się, by splądrować miasto i trochę się zabawić. Co; jeżeli
Hors nie zdąży na bitwę pod Eskivają, Sutenvulf każe go za to zabić. Koczownik uśmiechnął
się na tę myśl i jął wyobrażać sobie, jakim torturom poddałby swego rywala, gdyby mistrz
pozwolił jemu uczynić ten honor.
Kiedy zbliżyli się do mostu, Kul wyczuł, że coś jest nie tak. Na wzgórzu nieopodal
widniały ciemne sylwetki, a cień, kładący się na ziemi od północy, zaczął się przybliżać.
Płomienie strzeliły w górę nad palisadą otaczającą Mursk, słychać też było odgłosy bitwy.
Chyba wojownik z Północy nie miał trudności ze zdobyciem słabo bronionego kislevickiego
miasta? Od strony wzgórza rozbłysły jasne światła, widoczne nawet na tle jaśniejącego nieba.
Kul nie był pewien, co to oznacza, dopóki nie usłyszał rozdzierającego huku i nie ujrzał
czarnych smug mknących w jego kierunku. Wokół niego rozległy się krzyki i Kul ponaglił
swego konika do galopu. Wystrzały armatnie uczyniły równie wielkie spustoszenie wśród
kurgańskiej konnicy, jak wcześniej wśród piechoty. W zwartej grupie jeźdźców pojawiły się
wielkie wyrwy wypełnione szczątkami ludzi i koni.
Kurganowie, idąc w ślady Andara Kula, pospieszyli za swoim wodzem w stronę wzgórza.
Kul, jadący na czele swoich wojsk, dobył szabli i uniósł ją nad głową. Opuszczając szablę
szybkim zdecydowanym ruchem, dał sygnał do ataku i wbił pięty w bok swego konika. Ziemia
zadrżała, gdy potoczyły się po niej tysiące końskich kopyt i kurganowie natarli na imperialne
działa. Las włóczni i szabel wyrósł ponad głowami koczowników, gdy mknęli w górę zbocza
w kierunku pozycji wojsk imperium; śnieg i błoto wypryskiwało spod końskich kopyt, a
splecione w warkocze ogony i grzywy wierzchowców falowały na wietrze.
Kul wydał z siebie przeciągły okrzyk bojowy, który był słyszalny pomimo grzmotu kopyt i
zawodzenia wiatru, przerażający zew mrożący krew w żyłach. Zawtórowały mu okrzyki
innych koczowników, a także nawoływania i gwizdy innych jeźdźców, aż cały oddział zwarł
się w jedną rozpędzoną, wyjącą masę.
Byli już blisko dział, Kul widział brudne od dymu twarze kanonierów patrzących na niego.
Przy każdej z sześciu armat stał mężczyzna z płonącym stoczkiem w dłoni. Znajdujący się
zaledwie pięćdziesiąt jardów od nich, zbliżający się coraz bardziej Kul wymierzył szablę w
tchórzliwych południowców.
Na komendę kapitana kanonierzy wypalili z dział. Całe wzgórze eksplodowało ogniem
oraz dymem. Jedna z armat okazała się wadliwa, jej lufa pękła i odłamki rozpalonego do
czerwoności pocisku położyły pokotem całą obsługę, inne jednak posłały swój zabójczy
ładunek z bliskiej odległości wprost w nadciągających Kurganów. Burza ołowianych śrucin
wypełniła powietrze, dziurawiąc ciała jeźdźców, zrzucając ich z koni, uśmiercając
wierzchowce, gruchocząc kości i urywając głowy. Zniszczenia były potworne, cały stok pokrył
się setkami ciał i fragmentów kończyn, ale to nie wystarczyło, by powstrzymać natarcie.
Cudem nietknięty, jeżeli nie liczyć niewielkiego draśnięcia na ramieniu, Kul dotarł jako
pierwszy do obsługi dział. Nie zwalniając, ciął zamaszyście szablą, tnąc jednego z mężczyzn
na ukos przez twarz. Następnie, zawracając swego konika, najechał na innego kanoniera,
tratując go kopytami wierzchowca.
W kilka chwil było po wszystkim, Kurganowie na swych stepowych konikach jak burza
wpadli na wzgórze, siekąc ostatnich kanonierów ciosami szabel i przebijając ich grotami
włóczni. Mogło się wydawać, że żołnierzy Imperium dosięgnął gniew bogów. Ze zbocza
wzgórza Kul przyjrzał się panoramie miasta i przez chwilę napawał wzrok widokiem
płonących budynków. Zastanawiał się, co robić dalej, gdy jego uwagę zwrócił napływający od
południa dźwięk rogów.

Rozdział 9

Odwrót
Mursk,
początek jesieni 1712

Lord Bayard wycofał swoich rycerzy z miasta, wiedząc, że walka w ciasnych uliczkach
mogłaby okazać się zgubna dla jego ludzi. Miast tego, obiecał hrabiemu Vapoldowi, że
Osterknechci pozostaną w odwodzie, gotowi ruszyć i osłaniać odwrót na pozycje na wzgórzu.
Kiedy po raz pierwszy spostrzegł cień na horyzoncie od zachodu, uznał, że to zwycięscy
Kislevici idą im z pomocą. Kiedy orda stała się lepiej widoczna, ze zgrozą stwierdził, że nie
byli to Kislevici, lecz ci, których tamci mieli pokonać, barbarzyńscy Kurganowie.
Był przeciwny pozostawieniu przez nikogo niechronionych dział na wzgórzu, jednak
hrabia uparł się, że wszyscy żołnierze są potrzebni do utrzymania mostu. Vapold uważał, że
usadowione na przeciwległym brzegu, z dala od miejsca walk, działa były w pełni bezpieczne,
gdyby artylerii miało grozić jakieś niebezpieczeństwo, oznaczałoby to, że bitwa jest już
przegrana.
I oto nowy wróg pojawił się w miejscu, gdzie nikt się go nie spodziewał, a Bayard nic nie
mógł na to poradzić. Patrzył z podziwem, jak obsługa dział ustawia armaty w kierunku nowego
zagrożenia i mimo przerażających sił wroga, nie decyduje się na odwrót. Spokojnie załadowali
działa i oddali salwę, nabili armaty siekańcami i czekali na ostatni, miażdżący atak.
Zginęli z honorem, jak na prawdziwych mężczyzn przystało, do ostatka obsługując swe
armaty. Podczas gdy uwaga Kurganów była skupiona na działach, Bayard wydał rozkaz, by
uformować szyk i ruszyć naprzód. Trzystu zbrojnych w szeregach po dziesięciu
pomaszerowało na północ w stronę wzgórza. Bayard znajdował się w odległości pół mili na
czele kolumny, kiedy nadeszła ostatnia szarża, przy wtórze huku i ognia ostatnich armatnich
wystrzałów.
Kurganowie byli zdezorganizowani, z taką łatwością pokonali przeciwników, że udało im
się przejść jeszcze kawałek drogi wzdłuż zbocza wzgórza. Zgromadzili się wokół jego szczytu,
czekając aż dowódcy odzyskają kontrolę.
Bayard dał znak sygnałowemu Lotharowi, a młodzieniec uniósł róg do ust i zadął weń,
rozległ się czysty, przeciągły dźwięk. Kiedy ucichł, Bayard ponaglił rumaka do galopu, a
towarzyszący mu zbrojni podążyli za nim.
Od południa wzgórze nie było tak strome, Kurganowie spiesznie zwrócili się przeciwko
nowym wrogom. Bayard spiął konia ostrogami. Gnając jak wiatr Osterknechci mknęli po stoku
pod górę, w kierunku Kurganów. Choć brakowało im szybkości ich wrogów, impet szarży z
pewnością budził respekt. Jadąc szybko, choć nie galopem, utworzyli zwartą formację. Z
opuszczonymi lancami Osterknechci uderzyli na ordę stepowych koczowników.
Bayard wybrał cel i wymierzył lancę w dzikiego wojownika z łysą czaszką i harcapem z
włosów na potylicy. Grot trafił jeźdźca w lewy bark, rozrywając mu ramię. Bayard wyszarpnął
lancę, gdy jego bojowy rumak minął rannego. Wokoło zaroiło się od dzikich wojowników ze
stepów, bojowy rumak dzielnie przebił się przez ich ciżbę, spychając na boki mniejsze, lżejsze
koniki Kurganów. Cięcia ich szabel i pchnięcia włóczni odbijały się od płytowej zbroi
Bayarda, nie czyniąc mu szkody i choć na czarno lakierowanej stali pojawiły się rysy, nie
zdołało jej przebić żadne z ostrzy. Kolejne pchnięcie lancą i ostrze przebiło brzuch półnagiego
Kurgana z twarzą pomalowaną na ciemnoczerwono, w barwach wojennych. Mężczyzna
wierzgnął i szamotał się przez chwilę, gdy został zwleczony z konia i wyszarpnął lancę z dłoni
Bayarda.
Ten dobył miecza i jął siec otaczających go wrogów, zamachując się szeroko i tnąc na
odlew w twarze i szyje. Impet ataku ani trochę nie osłabł i choć przewaga liczebna wyniosła
prawie dziesięciu do jednego, Osterknechci wbili się w kurgańską ordę jak klinga miecza w
gołe ciało.
Nieomal zaskoczeni niespodziewanym atakiem, nie wiedząc w całym tym chaosie z iloma
przeciwnikami mieli do czynienia, ci z Kurganów, którzy jeszcze mogli, dźgnęli piętami boki
swych koników i rozpoczęli odwrót w dół zbocza.
Impet natarcia Osterknechtów sprawił, że przebili się przez zwartą ciżbę jeźdźców,
rozpraszając hordę wrogów we wszystkie strony. Bayard wskazał w lewo, a Lothar dwukrotnie
krótko zadął w róg. Osterknechci, zupełnie jakby znajdowali się na paradzie, a nie na zasłanym
ciałami stoku, zawrócili za pierzchającymi maruderami, spychając ich na równinę.
Choć na krótkim dystansie nie były tak szybkie, koniki Kurganów unosiły jeźdźców z dala
od ścigających ich zbrojnych, a Bayard dał swym podkomendnym znak, aby się zatrzymali.
Przegrupowawszy się, Osterknechci patrzyli, jak Kurganowie uciekają ku zachodowi.
Umknąwszy przed prześladowcami, koczownicy zatrzymali się pół mili dalej i stamtąd
uważnie obserwowali oddział zbrojnych.
Bayard uniósł się w strzemionach i przyjrzał się swoim ludziom. W ich szeregach zauważył
nie więcej niż tuzin ludzi. Tymczasem na okrwawionym wzgórzu, wśród śniegu i lepkiego
błocka walało się prawie pięć setek ciał zabitych i rannych Kurganów.
***
– Na co czekają? – zapytał półgłosem Gunther Feltzen zwracając się do włócznika po
lewej.
– To ta kobieta – szepnął Paulus Greid, wpatrując się w zwarty mur wojowników w
uliczkach przed nimi.
Horda Północy wypełniła przestrzenie między budynkami masą ciemnych pancerzy, futer i
tatuowanych ciał. Wysoki wojownik z długimi, jasnymi włosami zaplecionymi w warkocze
stał na ich czele, chłodnym wzrokiem przypatrując się szeregom wojsk imperialnych.
Odległość niespełna pięćdziesięciu jardów dzieliła dwie armie, a jednak na szerokiej ulicy
biegnącej wzdłuż rzeki panowała głucha cisza.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał Gunther.
– To Służebnica Sigmara, czyż nie? – odrzekł Paulus. – Jej świętość jest dla nich jak
trucizna.
– Nie wiedziałem – przyznał Gunther.
Z prawej strony dobiegły ich warknięcia i skowyty, tuzin bestiogłowych mutantów, łamiąc
szyki, ruszyło na żołnierzy Imperium.
– Stójcie – rozległ się głęboki głos sierżanta Tilvena.
Dały się słyszeć krzyki i szczęk oręża; Gunther z trudem hamował się, by nie postąpić
naprzód i nie zobaczyć, co się dzieje. Miast tego, Gunther skierował wzrok na jasnowłosego
watażkę. Włócznik patrzył, a wysoki wojownik wzruszył ramionami i wydał przeciągły okrzyk
bojowy i pobiegł, unosząc włócznię nad głową. Z tyłu, za nim, mroczna horda z przeraźliwym
rykiem ruszyła naprzód.
– Niech to szlag – mruknął Paulus – Nadchodzą.
– Trucizna, tak? – uciął Gunther.
– Zewrzeć szyki! – ryknął sierżant Tilven i jak jeden mąż Trzecia Kompania Pikinierów z
Wolfenburga uformowała szyk.
Gunther wystawił lewą stopę do przodu, wychylając się równocześnie w tył; włócznię
trzymał prawą ręką w połowie długości drzewca, lewą nieco dalej, koniec drzewca oparł o
prawą stopę. Szeroka tarcza na lewym ramieniu osłaniała jego pierś. Z bijącym mocno sercem
patrzył na nadciągającą watahę dzikich wojowników. Widział nienawiść w ich oczach, gdy
nacierali czuł woń ich niemytych ciał.
– Uderzać! – zawołał sierżant, kiedy pierwsi wojownicy zbliżyli się do szeregu
włóczników. Ponad ramieniem Gunthera Leburg pchnął piką, przebijając żelaznym, specjalnie
utwardzonym grotem hełm wojownika Chaosu, który znalazł się naprzeciw niego. Delikatnym
ruchem Gunther skierował czubek swej włóczni w stronę piersi przyodzianego w skóry
dzikusa, który wyjąc rzucił się na Paulusa. Impet skoku wojownika z Północy sprawił, że
nadział się on na ostry grot i złamał drzewce, po czym osunął się na ziemię z rozdartą klatką
piersiową.
Gunther sięgnął po krótki miecz, ale nie zdążył wydobyć go z pochwy, gdy szczerzący zęby
barbarzyńca rzucił się na niego i z całej siły zadał cios trzymanym oburącz mieczem, trafiając
go w hełm. Guntherowi zadźwięczało w uszach i zatoczył się. Następne uderzenie
Norskańczyka dosięgło szczęki Gunthera i wbiło ją do mózgu włócznika. Mężczyzna osunął
się na ziemię bez słowa.
To była rzeź i hrabia Steinhardt właśnie tak lubił toczyć wojny. Siedząc w siodle patrzył,
jak ciała wrogów spływają lodowatym nurtem rzeki, wezbranej po niedawnych, obfitych
opadach śniegu, u brodu jego łucznicy i kusznicy zasypywali wojowników Północy gradem
pocisków o stalowych grotach.
– Jak sądzisz, ilu do tej pory? – zapytał, odwracając się do Iverssona.
– Co najmniej tysiąc – odparł dowódca. – Może nawet więcej.
Hrabia patrzył beznamiętnie, jak ilość ciał w wodzie powiększa się, niesione wodą trupy
tarasowały drogę żywym płynącym z tyłu. Zwłoki unosiły się całymi zwałami środkiem rzeki i
wirowały powoli pod wpływem prądów rzecznych, najeżone bełtami i strzałami.
Mimo to maruderzy wciąż nadchodzili, nie zważając na śmiertelne zagrożenie, ponaglani
okrzykami przesadnie umięśnionego wojownika na przeciwległym brzegu. Tylko dlatego, że
było ich wielu, wojownicy z Północy zdołali przedrzeć się przez rzekę, kilku wypełzło na
brzeg, w przemoczonych futrach i leżało tam, usiłując złapać oddech.
Choć bardzo się starali, łucznicy i kusznicy nie byli po prostu w stanie prowadzić na tyle
szybkiego ostrzału, by powalić każdego wroga. Steinhardt martwił się też o amunicję. Ostrzał
trwał nieprzerwanie już od kilku minut. Tuziny wrogich wojowników dotarły na drugi brzeg
rzeki i znajdowały się zaledwie o kilka jardów od nich. Kolejny potworny mężczyzna
przechodził właśnie przez bród z toporami w obu rękach. Steinhardt patrzył, jak bełt z kuszy
zagłębia się w odsłoniętym torsie watażki. Nawet nie zwrócił na to uwagi. Zanim dotarł na
drugi brzeg w jego spaczone ciało wbiło się kilka innych bełtów i strzał.
– Konnica, panie? – zapytał Iversson. Steinhardt skinął głową, nie odwracając wzroku od
monstrualnego wojownika Północy brnącego w jego stronę przez śnieg.
Trębacz dał łucznikom i kusznikom sygnał do odwrotu i zrejterowali zgodnie z przyjętą
procedurą, rozpraszając się na lewo i prawo, aby dać przejazd czekającej za ich formacją
konnicy.
Zniekształcony wojownik Północy uniósł topory nad głową w zuchwałym geście i zaryczał
coś w prymitywnym języku, zapewne była to jakaś niewybredna obelga.
– Teraz, panie? – spytał Iversson.
– Nie, niech dołączy do niego kilku innych – odrzekł hrabia. – Tylko marnowalibyśmy czas
na ściganie niedobitków.
Po kilku minutach na brzegu po ich stronie zebrało się kilkuset wojowników. Z dowódcą na
czele zaczęli się zbliżać do wojsk Imperium.
– Chyba teraz – rzekł Steinhardt do Inverssona. W kilka sekund potem na sygnał trębacza
konnica zaatakowała.
Wzmocniona przez dwa tysiące zbrojnych podesłanych mu dziś rano przez Vapolda
konnica Steinhardta ruszyła naprzód, opuszczając lance. I zgodnie z oczekiwaniami hrabiego,
konnica wdarła się w szeregi wrogów z brutalną skutecznością.
Wszędzie, tylko nie w pobliżu zniekształconego, spaczonego giganta. Z zachwycającą, jak
na jego gabaryty szybkością, olbrzym jął rąbać ludzi i konie swymi dwoma toporami,
błyszczące ostrza zataczały w powietrzu wokół niego niesamowite kręgi. Uskoczył w bok
przed pchnięciem włóczni i uderzając na odlew trzymanym w lewym ręku toporem, odrąbał
łeb rumakowi bojowemu, a w chwilę potem zatopił ostrze drugiego topora w piersi zbrojnego.
Odrąbując głowy i kończyny wojownik z Północy maszerował brzegiem rzeki w stronę
Steinhardta. Jak fale rozbijające się o skalisty brzeg, rycerze padali wokół niego pokotem,
zdekapitowani i rozczłonkowani, gdy odważyli się podejść zbyt blisko.
Znajdował się już tylko o trzydzieści jardów od niego i nie wykazywał najmniejszych
oznak zmęczenia. Z tyłu, za nim rycerze zeszli do brodu, przedzierając się przez rzekę i
atakując z siodeł Norskańczyków walczących z naporem silnego prądu. Na drugim brzegu
jednak wódz wojowników z Północy nie zamierzał spowolnić swego zaciekłego ataku. Krok
po kroku pozostawiając za sobą pokos martwych i okaleczonych ciał, zbliżał się wolno i
nieubłaganie. Na szczęście na jego drodze znaleźli się rycerze zjeżdżający do brodu, w
przeciwnym razie zdołałby dotrzeć już do Steinhardta.
-Jest dość blisko – zauważył Iversson, wiercąc się nerwowo w siodle.
– Może powinniśmy trochę się cofnąć?
– To absurd – uciął Steinhardt – Między nim a nami jest co najmniej pięćdziesięciu
zbrojnych.
Z pięćdziesięciu zrobiło się czterdziestu, potem trzydziestu, wreszcie dwudziestu. Przy
piętnastu Steinhardt wyciągnął z olster pistolety i odciągnął kurki. Gdy zostało już tylko
dziesięciu zbrojnych, a walka toczyła się o pięć jardów od niego, hrabia mógł lepiej przyjrzeć
się swemu adwersarzowi.
Jego skroń była skąpana we krwi z tuzinów większych i mniejszych niejednokrotnie
całkiem głębokich ran. Jeden z jego palców zwisał na wąskim pasku skóry, a ze zmiażdżonego
nosa lała się krew. Jego mięśnie pulsowały i nabrzmiewały jakby żyły własnym życiem,
niezależnie od ruchów całego ciała. W klatce piersiowej był szeroki niczym rumak bojowy w
kłębie, a bary miał szerokości rosłego mężczyzny. Żyły na jego skroniach nabrzmiały niczym
postronki, powyżej łokcia ramiona były grubsze niż dwa uda normalnego mężczyzny razem
wzięte.
Steinhardt wycelował, mierząc w twarz marudera. Gdy padł ostatni ze zbrojnych dzielący
wodza i hrabiego, watażka uniósł wzrok.
– Zadałeś sobie wiele trudu – rzekł Steinhardt, pociągając za oba spusty. Dwie kule
roztrzaskały czaszkę tamtego, rozbryzgując odłamki kości i strugi krwi na wszystkie strony.
Bezgłowy trup runął na wznak w błoto i śnieg. Poza zdekapitowanym ciałem, konnica wycięła
w pień niedobitki armii Północy.
– Ruszajmy – rzekł Steinhardt, oglądając się przez ramię na Iverssona, który siedział w
siodle sztywno, jakby kij połknął.
– Vapold nie będzie czekał na nas cały dzień.
Walki w Mursku były zaciekłe i krwawe, bitwa rozpadła się na szereg potyczek
rozgrywających się na krętych uliczkach. Wojska imperialne utrzymały szyk w starciu z
pierwszą falą Sił Chaosu, lecz w walce bezpośredniej, bez użycia broni palnej, żołnierze
Ostlandu radzili sobie marnie. Choć walczyli dzielnie i zdyscyplinowanie, nie mogli sprostać
sile i zaciętości swych przeciwników.
Ruprecht toczył bój w pobliżu mostu, głownia jego młota była śliska od krwi, gdy
roztrzaskiwał nią kolejny hełm przyodzianego w pancerz wojownika, miażdżąc jego czerep.
Bitewny zgiełk rozbrzmiewał echem od ścian domów stojących wzdłuż Urskoy, trzaski
płomieni płynące ze stojącego w ogniu miasta utonęły wśród ochrypłych wrzasków i jęków
konających, szczęku metalu o metal i zawodzenia gigantycznych bestii.
Pomimo wysiłków otaczających go żołnierzy, Ruprecht czuł, że armia Imperium jest
spychana w kierunku lodowatych wód, za nimi. Choć oczywistym wydawała się obrona mostu
za wszelką cenę, nie ulegało wątpliwości, że już wkrótce rzeka stanie się dla nich wszystkich
grobem. Po prawej raz po raz rozlegały się okrzyki przerażenia, a Ruprecht dostrzegał
masywne sylwetki smoczych ogrów górujących nad włócznikami,
którzy toczyli bój na brzegu rzeki, opodal. Olbrzymie ostrza bestii Chaosu wycinały
krwawe bruzdy w szeregach włóczników, powalając tuzin zbrojnych, a tych, co ocaleli,
zmusiły do odwrotu. Kilku zostało zepchniętych do rzeki, inni – próbując przedostać się do
mostu, wpadali na swoich kompanów.
Blokując młotem cios topora, Ruprecht wbił pięść w twarz maudera z ogoloną głową i
obliczem ozdobionym czerwonym tatuażem w kształcie jęzorów ognia. Fala spieczonych
wojowników zdawała się nie mieć końca. Wśród bitewnej wrzawy rozległ się głos rogu. Trzy
krótkie dźwięki. Sygnał do odwrotu.
Ruprecht przebił się z powrotem do mostu, nieomal potykając się o przyobleczone w
pancerze ciała członków Złotej Kompanii, walające się na rozmytej, błotnistej ulicy. Garstka
uzbrojonych w dwuręczne miecze weteranów powstrzymywała ataki zwierzoludzi, długie
ostrza gładko przecinały sierść i ciała. U ich boku w złocistej zbroi zbryzganej czarną, plugawą
posoką walczyła Ursula.
Odwrót został przeprowadzony z niezwykłą starannością i precyzją, pułki wycofywały się
jeden za drugim, zgodnie z ustalonym planem, a kompani rejterujących zwierali szyki. Kilka
minut zajęło tysiącom żołnierzy wycofanie się do mostu, oficerowi i sierżanci wykrzykiwali
rozkazy wykorzystując swe szarże i autorytet, by zapobiec przerodzeniu się sprawnej operacji
w paniczną ucieczkę.
Ruprecht stał z niedobitkami Złotej Kompanii blisko Ursuli. Podczas krótkich przerw w
walce Ruprecht nerwowo spoglądał w jej stronę. Wydawała się nie tknięta i jak sobie
uświadomił chwilowo chroniona przez dwóch szermierzy, którzy stali przed nim, walcząc z
wielkim byczogłowym mutantem, żaden z ataków wroga nie był bezpośrednio skierowany
przeciwko niej. Ulfshard ciągnący za sobą strugę błękitnych promieni powalał jednego wroga
po drugim, dzierżony wprawną ręką Ursuli, lecz wojownicy Chaosu cofali się przed nią lub
atakowali tych, co stali tuż przy niej. Złota Kompania i Wolfenburskie Ciężkie Włócznie miały
pełnić funkcję ariergardy i dziarsko utrzymywali pozycje, pomimo zaciekłych ataków bestii i
norskańczyków. Przed bitwą wszyscy otrzymali błogosławieństwo kapłanów Morra, ich dusze
zostały już konsekrowane dla boga śmierci. Wiedzieli, że umrą na brzegach Urskoy i walczyli,
by drogo sprzedać swoje życie.
Ruprecht miał inne plany, przedarł się przez szereg szermierzy i zawołał do Ursuli, ona
jednak nie usłyszała go lub może zignorowała. Wetknąwszy młot za pas, rzucił się w wir walki
i pochwyciwszy kobietę, objął ją w pasie odciągając od toczącej się potyczki. Próbowała się
wyrywać i rąbnęła go łokciem w twarz.
– Spokojnie! – zawołał, stawiając Ursulę na ziemi.
– Co robisz? – warknęła – Moje miejsce jest tu, wśród walczących! Jestem tu potrzebna!
Odwróciła się i postąpiła krok w stronę, skąd dobiegał szczęk oręża i krzyki umierających, lecz
Ruprecht wskazał jej widoczne po drugiej stronie mostu pułki ponownie maszerujące przez
most.
– Twoje miejsce jest wśród nich – oznajmił, ciągnąc ją w stronę mostu.
– Oni cię potrzebują! Bitwa dopiero się zaczyna. To jeszcze nie koniec!
– Muszę walczyć! – wycedziła, uwalniając rękę z jego uścisku.
– Jeżeli umrzesz, armia pójdzie w rozsypkę! – zawołał Ruprecht i na te słowa przystanęła.
Ursula spojrzała na niego, po czym przeniosła wzrok na walczących. Dostrzegł w jej oczach
ból. Powoli, z wahaniem zaczęła przechodzić przez most, patrząc, jak ostatnich kilka tuzinów
zbrojnych broni przejścia, by dać wojskom czas na przegrupowanie się w punkcie zbiórki.
Hrabia Vapold podejrzewał, że most padnie i opracował plany odwrotu na wzgórze, gdzie
ustawiono działa. W duchu podziękował bogom i Osterknechtom, że pozycje obronne wciąż
znajdowały się w rękach Imperium. Rycerze znów ruszyli naprzód, gdy wojska Chaosu jęły
wylewać się przez bramy miasta, zbrojni mieli osłaniać odwrót ostatnich pułków, które wciąż
maszerowały na wzgórze.
Obie armie zostały w znaczny sposób uszczuplone od chwili, gdy rozpoczęły się walki,
trupy zaścielały ulice i zaułki Murska. Teraz, kiedy bojownicy z północy i ich zwierzęcy
sojusznicy zbliżali się do wzgórza, Vapold tęsknym wzrokiem spoglądał ku wschodowi.
Modlił się, aby Steinhardt zwyciężył i zjawił się na czas, w przeciwnym razie to wzgórze stanie
się jego grobem.
Jakob beznamiętnie obserwował bitwę. Żołnierze Imperium walczyli dzielnie, lecz ich
opór był daremny. Niebawem zjawi się Undar ze swymi wojownikami, a gdy już nadejdą te z
dawna oczekiwane posiłki, wynik bitwy będzie przesądzony. O ile zjawią się przed powrotem
Sutenvulfa, pomyślał Jakob. Gdyby Undar przybył później, mógłby w ogóle nie zdążyć wziąć
udziału w Bitwie.
Ziemia zadrżała i dał się słyszeć głośny tętent kopyt; Jakob powiódł wzrokiem wzdłuż
szeregu walczących wojowników. Rycerze Imperium wdarli się klinem w formację
maruderów Horsa i próbowali zajść armię Chaosu od tyłu. Gdyby ich nie zatrzymano, mogliby
zaatakować tyły wojsk Sutenvulfa.
Jakob znów zaczął przywoływać bogów, przygotowując się, by skierować przeciwko
zbrojnym burzę niszczycielskiej potęgi. Rycerze zawracali po stoku, zmierzając w jego stronę,
gdy wokół niego zawirowało tchnienie bogów, Jakob ujrzał na czele rycerzy postać w złotej
zbroi. Wyrzucając z siebie słowa mocy, Jakob skierował potęgę bogów przeciwko
nadjeżdżającym zbrojnym. Nic się nie wydarzyło, magiczna moc rozwiała się, nie czyniąc
nikomu szkody. Rycerze kierowali się w stronę Jakoba. Lodowaty lęk ścisnął go za serce.
Odwrócił się i kuśtykając próbował się oddalić, ale galopująca konnica błyskawicznie go
dopadła. Poczuł silne uderzenie czymś twardym w plecy i runął na twarz uderzając głową o
kamień. Uderzenie go zamroczyło.
Przewracając się niezdarnie na plecy, ujrzał zsiadającą z konia postać w złotej zbroi,
podczas gdy rycerze pomknęli dalej ku formacji bojowej Horsa. Szaman poczuł strużkę krwi
spływająca po jego gruzłowatym czole. Uniósł wzrok, by spojrzeć na imperialnego wojownika
i stwierdził, że to Ursula. Zmieniła się, nie fizycznie, lecz pod względem zachowania.
Spiorunowała szamana wzrokiem, gdy ten uśmiechnął się okrutnie.
– Kopę lat – rzekł Jakob w Reikspilu z charakterystycznym, silnym akcentem.
– Gdzie Kurt? – zapytała bezceremonialnie, dobywając gorejącego miecza i przykładając
sztych do gardła Jakoba. Blask bijący z klingi poraził oczy szamana.
– Gdzie on jest? – powtórzyła, chwytając Jakoba za futrzany kubrak i pociągając go ku
sobie; sztych miecza znajdował się o kilka cali od jego szyi.
Dobre pytanie pomyślał Jakob. Gdzie był Sutenvulf? Jego uwagę przykuło odbicie w
srebrno-złotej zbroi Ursuli. To było jego magiczne oko, złoty dysk wyglądający na tle błękitnej
stali zbroi niczym roziskrzone słońce. W odbiciu spływała po niej strużka krwi i Jakob
mimowolnie się zaśmiał.
-Już niebawem tu przybędzie – rzucił drwiąco – Już wkrótce się zjawi.
Ursula silnym pchnięciem znów powaliła go na ziemię i wbiła klingę magicznego miecza
w jego pierś. Palący ból przeszył ciało Jakoba, gdy dosięgło go czarodziejskie ostrze, ale
szaman nie dbał o to. Krew wypłynęła bulgocząc z jego ciała, a on patrzył, jak Ursula wsiada
na swego wierzchowca i odjeżdża, by ponownie włączyć się do walki.. Wizja tego, co ujrzał w
odbiciu zagościła na chwilę w myślach Jakoba, zanim resztki sił życiowych wysączyły się z
jego zdeformowanego ciała i przypomniał sobie słowa Sutenvulfa.
– Wypatruj mnie, kiedy słońce unurza się we krwi. Tam właśnie będę.

Rozdział 10

Ostland
Ursula galopowała pod górę po stoku z Ulfshardem w dłoni. Jechała po zasłanym ciałami
zboczu, za Osterknechtami, którzy porzuciwszy lance, przedzierali się przez ciżbę sług Chaosu
z pomocą mieczy, morgensternów, toporów i młotów bojowych. Ursula dołączyła do ataku,
jednym cięciem Ulfsharda odrąbując głowę dzikiemu maruderowi. Z grzbietu swego
wierzchowca Ursula ujrzała grupę blisko dwóch tuzinów halabardników. Zostali odcięci od
głównej linii walk i otoczeni przez zwarty krąg jeźdźców z Kul, ich harcapy falowały, gdy
szykowali się, by wyciąć przeciwników w pień. Za chorążym halabardników Ursula
spostrzegła błysk bieli i zauważyła brata Helgurda, jednego z mnichów-wojowników, który
dołączył do armii. Halabardnicy zdawali się nie mieć szans przeciwko przeważającym siłom
wroga, którzy siedząc w siodłach, zbliżali się coraz bardziej, ciskając włóczniami w zbitą
grupkę osaczonych. Z głośnym okrzykiem Ursula wbiła pięty w boki swego wierzchowca i jęła
wymachiwać Ulfshardem na prawo i lewo.
Kilkanaście ciosów wystarczyło, aby przebiła się przez tłum walczących i skierowała się w
stronę kapłana i jego gwardzistów. Kiedy podjechała bliżej, Kulowie dobyli mieczy i natarli na
oddział halabardników. Nie zauważywszy zbliżającej się ku nim kobiety, pierwszy konny bez
jednego słowa osunął się z siodła rozpłatany magicznym orężem Ursuli od barku aż po żebra.
Widząc jak jeden z ich ziomków pada martwy, kolejny jeździec odwrócił się i w tej samej
chwili otrzymał cios prosto w twarz. Runął z siodła z krzykiem i został stratowany pod
kopytami wierzchowca Ursuli, która pomknęła dalej, wywijając mieczem nad głową.
Przedarła się w chwili, gdy brat Helgurd padł z ramieniem przebitym włócznią Kurgana.
Halabardnicy zacieśnili krąg wokół rannego mnicha chroniąc go przed kolejnym atakiem. Po
chwili rozstąpili się, by wpuścić Ursulę do środka utworzonej pospiesznie formacji.
– Z nami już koniec, ale jego stąd wywieź! – zawołał do niej sierżant, pomagając kapłanowi
– wojownikowi położyć się na brzuchu na grzbiecie wierzchowca za Ursulą. Wsuwając miecz
do pochwy, Ursula przytrzymała mnicha prawą ręką, lewą zaś schwyciła wodze. Halabardnicy
z głośnym okrzykiem rzucili się naprzód, pozostawiając dla Ursuli wąski prześwit, aby mogła
tamtędy przejechać. Gdy rozpoczęła szaleńczą ucieczkę przed wojownikami Kulów, jeden z
nich zawrócił wierzchowca i pogalopował za nią. Jej koń niosący dwoje jeźdźców nie był w
stanie prześcignąć rączego wierzchowca wojownika ze stepów. Kul wyprzedził Ursulę i
zagrodził jej drogę, Ursula zaś odchyliła się do tyłu, gdy klinga kurgańskiej szabli przecięła
powietrze o kilka cali przed jej twarzą.
– Masz – wychrypiał przez zaciśnięte zęby Helgurd, podając Ursuli młot. Rozluźniając
uścisk na szacie mnicha, wyjęła od niego broń i zamachnęła się mierząc w głowę jeźdźca.
Kurgan był wprawniejszym jeźdźcem niż Ursula i wycofał swego wierzchowca równocześnie
tnąc szeroko, aby podciąć ścięgna przy pęcinach konia Ursuli. Z przerażonym rżeniem jej koń
runął na bok, jego zraniona noga podrygiwała konwulsyjnie; stało się to tak nagle, że Ursula i
Helgurd zostali zrzuceni z siodła na ośnieżoną ziemię. Helgurd powoli, z trudem podźwignął
się na nogi i w chwilę później runął na wznak, gdy koczownik cięciem na odlew rozpłatał mu
gardło. Krew Helgurda zbryzgała jej twarz; Ursula krzyknęła i rzuciła się na Kurgana, zadając
młotem cios w jego udo, gruchocząc kość.
Odrzucony impetem ataku w bok wojownik ze stepów rozpaczliwie usiłował zachować
równowagę, lecz Ursula schwyciła go za brzeg postrzępionego płaszcza i zwlokła z konia na
ziemię. Kopnęła go w twarz, gdy próbował się podnieść i opuściła młot na jego ogolony
czerep, miażdżąc czaszkę i wbijając potylicę koczownika w rozmiękłą ziemię.
Wierzchowiec martwego Kurgana stał tuż obok, Ursula podeszła i wspięła się na jego
okryty kraciastą derką grzbiet. Kiedy odwróciła łeb konia w stronę wojsk imperialnych,
zwierzę głośno zarżało i próbowało rzucić się do ucieczki.
W chwilę potem Ursula poczuła wyraźne drżenie gruntu. Niebo pociemniało, powietrze
zgęstniało, zrobiło się dziwnie i duszno. Chmury zaczęły wirować, opadając spiralnie ku ziemi
w strugach trzaskającej energii. Pośród zawodzącego wiatru rozległy się złowieszcze głosy, a
w wyładowaniach mrocznej energii ukazały się czarne kształty, jakie widuje się jedynie w
koszmarach.
Przy wtórze rozdzierającego huku otworzył się portal, ziejąca paszcza energii wdzierającej
się do świata śmiertelników z Krainy Chaosu. Fale demonicznych wojowników i nieludzkich
stworzeń oraz strugi magicznej, złej energii zalała armię Ostlandu. Wewnątrz wiru ścierały się
tytaniczne energie, zbrojni zaczęli poddawać tyły, krzycząc z przerażenia i mrucząc pod nosem
modlitwy do wszystkich znanych im bogów. Ursula ponagliła wierzchowca do galopu i
zachodząc od flanki przyłączyła się do bitwy.
– Nie uciekajcie! – zawołała, a pędzący w popłochu zbrojni, których były już setki, a ich
liczba rosła z każdą chwilą, zwolnili na chwilę i odwrócili się do niej. – Jeżeli teraz uciekniecie,
będziecie musieli robić to po kres waszych dni! Może dziś przeżyjecie, ale zagrożenia Chaosu
nie uda się pokonać,
uciekając z pola bitwy! Odwrót nie jest rozwiązaniem! Jedynie pozostając tu i walcząc
możecie pokonać wroga. To nadnaturalne, magiczne istoty, lecz nie są one nieśmiertelne.
Można je zwyciężyć. Można je zabić.
– Wiarą i stalą, dzielni wojownicy! Wiarą i stalą odwrócimy szalę zwycięstwa na naszą
chwałę. Mroczni Bogowie będą po wsze czasy przeklinać dzień, kiedy zdecydowali się stanąć
przeciwko dzielnym mężom Ostlandu!
Podbudowani duchowo wojownicy zaczęli wracać do swoich oddziałów, a Ursula
odwróciła się, by ujrzeć niepohamowaną falę skowyczących, wyjących, zawodzących
przeraźliwie upiornych istot zbliżającą się nieuchronnie w kierunku wojsk imperialnych. Z
portalu wyłonił się skrzydlaty cień, większy nawet od smoczego ogra. Przemknął po niebie i
zakołował nad polem bitwy, by ostatecznie wylądować nad demonicznym legionem.
Ursula poczuła, że zgroza wysącza z niej wszystkie siły, gdy spojrzała na księcia Demonów
i przypomniała sobie przed– śmiertelne słowa Jakoba. Już po chwili rozpacz i zwątpienie
zastąpiły w jej sercu niepohamowany gniew. Zsiadła z konia i weszła pomiędzy przerażonych
żołnierzy.
– Mężowie Imperium! Zawołała, unosząc głową młot zabitego mnicha – wojownika. –
Niechaj wasza śmierć nie pójdzie na marne! Uderzcie na te plugastwa z radością w sercu, a
jeżeli nawet padniecie w boju, cieszcie się, możecie być bowiem pewni, że bogowie ujrzą
poniesioną przez was ofiarę! I będą zadowoleni z waszych dokonań! Zniszczcie te
okropieństwa! Zniszczcie je wszystkie! Za Imperium! Za Sigmara!
Ciała zabitych zasłały ośnieżoną ziemię. Po trwającej pół dnia zaciekłej walce dwadzieścia
tysięcy zległo martwych lub rannych, a końca bitwy wciąż nie było widać. Sutenvulf
Daemonkin przyglądał się rzezi z uśmiechem wykrzywiającym jego nieludzkie usta. Książę
Demonów rozłożył błoniaste skrzydła i wzbił się w powietrze; trzepocząc nimi powoli i
majestatycznie, powoli opadał w dół zbocza. Wokół niego rozbrzmiewał bitewny zgiełk,
cudowna melodia zlewających się ze sobą wojennych okrzyków i wrzasków, brzęku metalu o
metal; jego nadnaturalne uszy rozkoszowały się chrzęstem, z jakim ostrze topora wgryzało się
w ciała, a miecz przerąbywał kości. Bitwa trwała już ponad siedem godzin i teraz, gdy zimne
słońce północy skryło się za górami na wschodzie, demoniczny generał uznał, że już
najwyższa pora, aby położyć kres tym wojowniczym parweniuszom z południowego
Imperium,
Spojrzał z dumą na zebraną przez siebie armię. Oddziały boskich czempionów walczyły
ramię w ramię z legionem demonów, które sprowadził dzięki swej potężnej magii, wraz z
dzikimi, niezdyscyplinowanymi zwierzoludami, byczogłowymi minotaurami, pokrytymi łuską
smoczymi ogrami i innymi monstrami z Pustkowi Chaosu. To była niezwyciężona armia i
kiedy tylko upora się z tą garstką głupich śmiertelników, ruszy dalej na południe, łupiąc i
wyrzynając w pień, składając tysiące ofiar dla Mrocznych Bogów, którzy obdarowali go tak
wielką mocą oraz nieśmiertelnością.
Spoglądając demonicznym wzrokiem Sutenvulf był w stanie widzieć emocje szalejące na
połaci zbryzganego krwią lodowca: gniew czempionów Khrona, strach imperialnych rycerzy,
kiedy się do nich zbliżył; odrazę słabego sigmaryckiego kapłana, który krył się za
przyodzianymi w zbroje konnymi; dziką, instynktowną żądzę krwi zwierzoludzi, którzy szaleli
i rąbali, atakując szeregi halabardników chroniących imperialnego wodza. Książę Demonów
sycił się tym wszystkim z głośnym rykiem lądując przed rycerzami. Otwierając swą
nienaturalna formę na magiczne wichry, płynące z północy, Sutenvulf wchłonął w siebie
surową moc Chaosu, dzięki czemu poczuł przypływ nowych sił i energii. Dobył miecza
przewyższającego długością rosłego mężczyznę o klindze pokrytej runami w Mrocznym
Języku, które wiły się i falowały, gdy padał na nie wzrok śmiertelnika, po czym uniósł oręż nad
głową. Używając część energii, która krążyła w jego nadnaturalnym ciele, skierował ją na
zewnątrz, co sprawiło, że klinga jego demonicznej broni buchnęła silnym płomieniem.
Wydawało się to dość prostacką sztuczką, wymagającą zaledwie odrobiny jego mocy, ale
strach bijący od zbrojnych i uniesienie ze strony jego popleczników wydawały się
dostatecznym usprawiedliwieniem dla tej, skądinąd, salonowej sztuczki.
Rycerze spięli konie ostrogami i ruszyli naprzód, opuszczając lance, ich rumaki rżały
trwożliwie, ale pogalopowały do ataku, ponaglane bezlitośnie przez swoich jeźdźców.
Sutenvulf warknął, obracając się nieznacznie na prawej stopie, by przyjąć pozycję do walki jak
przystało na wprawnego szermierza, którym był kiedyś. Równocześnie złożył skrzydła, aby
mu nie przeszkadzały. Uniósł miecz do pozycji obronnej, w drwiącym salucie wobec
galopujących w jego stronę rycerzy, po czym dał potężnego susa naprzód, jego szponiaste
stopy zorały ziemię i czerwony od krwi śnieg. Lance popękały uderzając o skórę pokrytą
czarnymi łuskami, groty nie zdołały przebić jego niezniszczalnego ciała, a Książę Demonów
skontrował z oszałamiającą prędkością, przy wtórze pełnego satysfakcji warkotu
dobywającego się z jego gardła.
Ogniste ostrze odrąbało głowę pierwszego z rycerzy, którego koń potknął się i padł,
przeszło przez uniesione ramię i klatkę piersiową następnego, magiczne płomienie
błyskawicznie kauteryzowały rany; słodki aromat zwęglonego ciała wypełnił nozdrza Księcia
Demonów. Cięcie na odlew rozpłatało rumaka na pół przez grzbiet, łeb i przednie nogi
wyprysły w powietrze, cięcie przebiło też na dwoje udo jeźdźca – zbroja nie okazała się
odpowiednim zabezpieczeniem przed demonicznym mieczem Sutenvulfa. Cięcia mieczy i
uderzenia morgensternów odbijały się od ramion i torsu demona, nie czyniąc mu żadnej
szkody; na chronionym magia ciele nie pojawiło się najmniejsze choćby zadrapanie. Kolejne
dwa tuziny rycerzy padło pod ciosami jego nadnaturalnego miecza, odrąbane części ciał
pofrunęły w górę, by spaść niczym deszcz między ich kompanów, wzbudzając panikę wśród
rycerzy i płosząc rumaki bojowe. Czując, jak narasta w nich panika, Sutenvulf ponownie użył
mentalnych mocy, emanując falą czystego zła i nienawiści, która przetoczyła się przez szeregi
wojsk imperialnych, osłabiając ich morale i wywołując w ich sercach niepohamowany strach.
Jeden ze zbrojnych zeskoczył z konia, z przeraźliwym krzykiem próbując rozorać palcami
twarz ukrytą za opuszczoną przyłbicą. Inny został zmiażdżony, gdy jego rumak stanął dęba i
runął do tyłu, podczas gdy kolejny, tuż obok, zsunął się z siodła i jął mamrotać pod nosem
modlitwę do boga – parweniusza Sigmara.
Zbrojni rejterowali masowo, podając tyły przed Księciem Demonów, którego gardłowy
śmiech odbijający się gromkim echem towarzyszył im w ucieczce. Demon skierował swe
płomienne spojrzenie na halabardników i znajdującego się wśród nich kapłana w białej szacie.
Wskazał na mnicha mieczem i wypowiedział rozkaz w Mrocznym Języku. Znajdujące się po
obu jego stronach zwierzoludy ponowiły ataki, rzucając się naprzód w szaleńczym wirze
ciosów zadawanych toporami, opadających morgensternów, orzących ciała rogów i
kąsających kłów.
Wtem na granicy pola widzenia Sutenvulfa pojawiło się coś jeszcze, co odwróciło jego
uwagę od bezradnego mnicha i jego przybocznych. W powietrzu rozeszła się woń nieczystej
wiary, on zaś jął rozglądać się po polu bitwy w poszukiwaniu jej źródła. W mgnieniu oka
spostrzegł białą poświatę, skąd biła ta woń. To właśnie tam znajdował się ich czempion,
sigmarycki pies łańcuchowy, który śmiał stawiać opór woli Bogów Północy. Gołymi rękami
ukręci łeb temu pachołkowi i zmiażdży jego czaszkę szponiastymi palcami obdarzonymi siłą
przez bóstwo Chaosu. Nauczy tych żałosnych południowców jacy bogowie władali tymi
ziemiami i jacy wojownicy toczyli o nie bój.
Z nastającą mroczną radością w sercu Sutenvulf raz jeszcze wzbił się w powietrze na
czarnych, błoniastych skrzydłach i popłynął niesiony falami strachu i nienawiści ponad
stertami ciał zabitych i konających wojowników. Wojownicy Imperium i ich tchórzliwi
kisleviccy sprzymierzeńcy pierzchali przed jego gniewem, lecz świetlista postać
sigmaryckiego czempiona pozostała na swoim miejscu. Zuchwałość tego śmiertelnika
sprawiła, że Sutenvulfa ogarnął niepohamowany gniew i poszybował w dół, unosząc miecz do
zadania morderczego ciosu. Wzbijając w górę fontanny ziemi, lodu i krwi Książę Demonów
wylądował przed imperialnym przywódcą i zaklął w języku Chaosu; słowa te chłostały duszę
niczym ciosy niewidzialnego pejcza. Mimo to świetlista postać, która stanęła naprzeciw niego
dzierżąc w dłoniach dwuręczny młot bojowy, ani trochę nie ucierpiała; głos demona nie zrobił
na niej najmniejszego wrażenia. Książę Demonów górował nad tym przeciwnikiem, był od
niego dokładnie trzy razy wyższy; rozpostarł skrzydła przy wtórze dźwięku przypominającego
grzmot. Raz jeszcze wykorzystał mentalne zdolności, by wyemanować magiczną falę zgrozy i
paniki, lecz postać nawet nie drgnęła. Sutenvulf był tym zaintrygowany, chciał dowiedzieć się
czegoś więcej o tym dzielnym śmiertelniku, który pulsował bluźnierczym blaskiem
Odrzucając dar demonicznego wzroku, Sutenvulf spojrzał na swego przeciwnika ludzkimi
oczyma. A gdy tak patrzył na blade, przepełnione determinacją oblicze i oczy, które
przyglądały mu się chłodno i ze spokojem, powoli zaczął sobie przypominać.
– Ursula!
Służebnica Sigmara rzuciła się na Księcia Demonów, zamachując się trzymanym w rękach
młotem i mierząc w jego pierś. Sutenvulf pogardliwie opuścił płonący miecz, przecinając młot
na dwoje; krople stopionego metalu rozprysnęły się wokoło. Ursula cisnęła szczątkami
zniszczonej broni w twarz Księcia Demonów i dobyła miecza.
– To Ulfshard – warknęła, gdy Sutenvulf drgnął, porażony jego świętym blaskiem. –
Stworzono go, by unicestwiał takich jak ty.
– Nie utraciłaś nic ze swego uroku.
Z wyrazem nienawiści na twarzy Ursula rzuciła się naprzód, unosząc Ulfsharda, by
przeszyć nim Księcia Demonów. Sutenvulf wzbił się w powietrze i trzepocząc skrzydłami,
zawisł nad Ursulą.
– Tchórzu! – krzyknęła, a Książę Demonów zaśmiał się.
– Opór, jaki próbujesz stawić, jest tyleż urzekający, co daremny. Nie możesz wygrać.
– Zejdź niżej, a udowodnię, że się mylisz – wycedziła Ursula.
– Nie chodzi o to, czy możesz mnie pokonać. Miałem na myśli bezsensowny opór wobec
moich panów. Nie możesz ich pokonać, ani unicestwić. Są wieczni jak wszechświat. Czemu
walczysz z czymś, z czym walczyć nie sposób?
– Każde zło można pokonać – rzekła Ursula.
Sutenvulf wylądował o kilka jardów dalej.
– Chaos nie jest złem, ma moc żywiołów i jest wszystkim. Równie dobrze mogłabyś
wypowiedzieć wojnę wiatrowi albo oceanowi. Kiedy umrzesz, a wiele lat później, gdy po
twoich kościach nie zostanie już nawet pył, Chaos nadal będzie rządził światem.
– Nie wierzę ci – odrzekła Ursula – Wiara jest wieczna.
– Mylisz się. Widziałem przyszłość i jest nią Chaos. Ulotne żywoty śmiertelników są jak
migocące płomyki gwiazd na nocnym niebie. To, czy staniesz do walki, czy nie, jest dla moich
bogów obojętne. Moja śmierć także nic nie znaczy.
– Dla mnie ta walka ma znaczenie – powiedziała Ursula, gdy zaczęli krążyć w koło. – Mam
wybór, walczyć lub poddać się. Ty się poddałeś. Brak ci siły i odwagi, to dzięki słabeuszom,
takim jak ty, Chaos wciąż jeszcze istnieje.
– Czy słabością jest zaakceptować przymierze bogów? Jestem silny, obdarzony czcią,
nieśmiertelny. Kto przegrał? Ja się nie poddałem, a jedynie przyjąłem swe prawdziwe
przeznaczenie. Walczysz z czymś, co mogłoby uczynić cię prawdziwie wielką.
– Jestem silna i cieszę się szacunkiem – odrzekła. – Nie potrzeba mi nieśmiertelności, gdyż
moje czyny przejdą do legendy.
– Kiedy cię zabiję, pamięć o tobie pójdzie w zapomnienie, a twoje czyny znaczyć będą tyle
co nic.
Od strony bram Murska rozległy się dźwięki trąb i wyjechała stamtąd długa kolumna
konnych. Trzepoczące nad ich głowami sztandary miały barwy Ostlandu i Ostermarku. Zjawił
się Steinhardt. Pięć tysięcy konnych ruszyło jak burza na to, co pozostało z armii Sutenvulfa i
hordy demonów, lancami i mieczami wycinając szeroki na pół mili pokos w ich szeregach.
– Twoja armia została pokonana – rzekła Ursula – Przegrałeś.
– Zawsze są jeszcze inne bitwy, inne armie. Ludzie szybko giną, lecz jeszcze szybciej się
mnożą. Widziałem koniec świata, nadejście Królestwa Chaosu, Kres Dziejów. Kruche miasta
ludzi, krasnoludów i elfów nie są w stanie stawić oporu mocom Chaosu. Nie możesz mnie
zabić. Dziesięć, sto, tysiąc żywotów po tobie, ja nadal będę istniał. Jeżeli mnie pokonasz,
powrócę.
– A ja dopilnuję, aby zawsze był ktoś jak ja, by odesłał cię do twoich panów – warknęła
Ursula, rzucając się naprzód.
Sutenvulf złożył skrzydła i śmiejąc się uskoczył w bok przed zadanym przez Ursulę
cięciem z góry.
– Zapominasz, że to ja nauczyłem cię walczyć. Powinnaś podziękować mi, że przez tyle lat
utrzymywałem cię przy życiu.
– Precz od niej! – rozległ się czyjś głos.
Ursula spostrzegła galopującego w ich stronę Johannesa. Zbroję miał w wielu miejscach
powgniataną i okrwawioną, nogę mocno obandażowaną, a jego rumak cały ociekał potem.
– Czuje, jak bardzo on cię kocha. To silne uczucie. Może powinnaś była odwzajemnić to
uczucie, kiedy miałaś po temu okazję.
– Milcz! – krzyknęła Ursula, gdy Sutenvulf odwrócił się i rozpostarłszy skrzydła
poszybował gładko ponad zasłaną ciałami, ośnieżoną połacią stoku, w stronę Johannesa.
Niedoszły rycerz sięgnął po coś, co miał przy pasie i cisnął tym w Księcia Demonów, który
instynktownie machnął na odlew opazurzoną ręką. Kiedy postrzępione resztki bukłaka na
wodę poszybowały w powietrzu, przezroczysty płyn spryskał ramię i skrzydło Sutenvulfa,
paląc niczym kwas. Krzyknął przeraźliwie, a jego skrzydło złożyło się instynktownie i w
chwilę potem runął na ośnieżoną, czerwoną od krwi ziemię.
– Woda Taala, ty łajdaku! – zawołał Johannes triumfalnie, podczas gdy Sutenvulf spadł na
walające się na ziemi ciała, orząc w śniegu i skale głęboką, postrzępiona bruzdę.
Johannes opuścił lancę i zaatakował, lecz Książę Demonów zareagował błyskawicznie i
jego ognisty miecz zatoczył szeroki łuk. Gorejące szczątki Johannesa i jego rumaka osunęły
się, dymiąc, w szkarłatny śnieg, w powietrze uniosły się wąskie smużki pary.
Podźwignąwszy się na nogi, Sutenvulf stłumił w sobie palący ból przeszywający go na
wskroś.
Ursula zbiegła po zboczu w stronę Sutenvulfa; z tyłu za nią ciągnął się bijący z Ulfsharda
błękitny płomień. Chwytając miecz obiema dłońmi zamachnęła się, mierząc w na wpół
okaleczonego Księcia Demonów, który ciął mieczem w dół, by zablokować atak. W miejscu,
gdzie zetknęły się dwie klingi buchnął snop iskier i magicznego ognia.
– Czemu nie potrafisz pogodzić się z faktem, że nie możesz zwyciężyć? Dlaczego nie
chcesz poddać się mocy, którą, jak wiem, ty również mogłabyś posiąść?
– Bo wolałabym raczej umrzeć wolna – odparła Ursula wykonując poziome pchnięcie w
przód. Sutenvulf znów sparował cios, powalając Ursulę na kolano. Książę Demonów górował
nad nią z uniesionym mieczem. – Jesteś tylko zwykłym niewolnikiem ciemności.
– Jestem dobrowolnym sługą; to ty jesteś niewolnicą.
– Istniejesz tylko po to, by walczyć za swoich Mrocznych Bogów, by toczyć boje ku ich
uciesze – ciągnęła Ursula, wstając.
Demon uśmiechnął się okrutnie i smagnął mieczem w dół. Ursula zareagowała na czas,
desperacko rzucając się w bok.
Równocześnie z całej siły cięła Ulfshardem na odlew, wkładając w to, poprzez miecz, całą
swą wiarę, zaangażowanie i nienawiść.
Ulfshard rozpłatał nadludzkie ciało Sutenvulfa, rozrąbując jego tors jak przejrzały owoc.
Energia wypłynęła z cielesnej powłoki jak krew z rany w ciele śmiertelnika. Nie krzyknął, ani
nie zawył z bólu. Jego oczy wydawał się przepełniać dziwny spokój, gdy przykląkł na jedno
kolano, a płonący miecz wysunął się z jego szponiastej ręki. Przez chwilę patrzył Ursuli prosto
w oczy, gdy ich twarze znalazły się na tym samym poziomie.
– A jednak przez ostatnie trzy lata, to ty sprawiałaś im największą uciechę.
EPILOG
Osterreim,
wiosna 1713

Armia była niewielka i prezentowała się fatalnie, postrzępione, czarno-białe sztandary


wisiały smętnie w strugach deszczu, które zmieniły pole bitwy w rozmyte, lepkie błocko.
Siedząc na grzbiecie swego bojowego rumaka, hrabia Vapold z Ostlandu obserwował posępną
scenę i ogarnęły go złe przeczucia.
Zima była sroga, składy Ostlandu opróżniono na wymarsz na północ. Radość zwycięstwa
nie trwała długo, gdy jego ludzie zaczęli zliczać straty. Armia została niemal całkiem rozbita,
zaledwie co trzeci spośród tych, co pomaszerowali na Kislev, wracała do domu. Głód i choroby
zebrały srogie żniwo, a takim wrogom nie mogła sprostać nawet cala potęga Wolfenburga.
Bitwa pod Murskiem nie zakończyła wojny, a przy granicy z Kislevem pozostawiono
ciężkozbrojne patrole, w miarę jak niedobitki hord Chaosu, gdzie tylko mogły, próbowały
przedostać się na południe i mścić się za pogromy, których ofiarami padli ich ziomkowie.
Z nadejściem wiosny Vapold miał nadzieję, że nowy rok przyniesie ze sobą nową nadzieję,
lecz tak się nie stało. Zgodnie z jego obawami Ottila z Talabeclandu ruszył na Ostland,
wysyłając zbrojne gromady harcowników, by siały śmierć i zamieszanie na ziemiach Vapolda.
Wyczuwając słabość Ostlandu, Talabecland ruszył nań wszystkimi siłami, zajmując kilka
wiosek i zamków niedaleko rzeki dzielącej dwa państwa. Vapold raz jeszcze został zmuszony,
by ogłosić pobór do armii i wyruszyć na wojnę i właśnie tu pod Osterreim dwie potęgi wreszcie
się spotkały. Wysłał umyślnych do Mordheimu, domagając się wsparcia Steinhardta i zadał
sobie wiele trudu, by wyjaśnić hrabiemu Ostermarku zagrożenie, jakiemu musiałby stawić
czoła, gdyby Talabecland przejął kontrolę nad Ostlandem, z całą bowiem pewnością Ottila,
nim minie rok, skierowałby swoją uwagę jeszcze dalej na wschód. Na razie nie doczekał się
jednak odzewu, toteż Ostland musiał dzielnie radzić sobie sam.
Vapold nie zamierzał dopuścić, aby Talabecland dotarł do Wolfenburga, taki odwrót
bowiem podsyciłby jedynie ambicje Ottili. Zmusi swego rywala do odwrotu nad Talabec,
choćby miał przypłacić to życiem. Liczył na to, że hrabia Hochland, zawsze chwiejny, bo
otoczony z trzech stron przez potęgi Ostlandu, Talabeclandu i Middenlandu zechce przyjść mu
z pomocą, nawet gdyby miał przez ten gest stracić status władcy neutralnego.
Bitwa była bezwładna, chaotyczna, wręcz powikłana, gdy żołnierze toczyli walkę w
gęstym, kleistym błocku, powietrze przesycone było wonią czarnego prochu, broń palna
zawodziła raz za razem, a pułki dwóch wrogich armii zostały sprowadzone do roli
prymitywnych wojowników walczących na rozmiękłym, niepewnym gruncie.
Felsturm podjechał ku niemu, jego ciężki, mokry płaszcz opadał na boki wierzchowca,
kapitan zrównał się z hrabią. Wskazał na południowy wschód, gdzie wśród mrocznych kniei
wił się kręty trakt z Ostermarku. Drogą maszerowali zbrojni, wyszykowani jak do bitwy.
Ponad nimi unosiły się fioletowo-żółte sztandary, barwy Ostermarku.
– Chwała Steinhardtowi! – rzekł Vapold ucieszony po raz pierwszy od wielu miesięcy.
Patrzyli, jak armia rozprasza się po polach, gramoli się przez mury i przechodzi przez
bramy, by uformować szyk bojowy. Kiedy tak maszerowały, oddziały Steinhardta skierowały
się na północny-zachód, ku Vapoldowi i jego wojskom.
– Wygląda na to, że zamierzają połączyć siły z Talabeclandczykami – rzekł powoli Vapold,
nie mogąc uwierzyć własnym oczom.
– Chyba już po nas, panie – powiedział Felsturm, a Vapold zauważył, że po policzkach
kapitana nie płynęły strużki deszczu, lecz łzy. – Zostaliśmy zdradzeni.

PÓŁNOCNE STEPY,
LATO

Słońce świeciło jasno, wielkie, żółte oko wiszące na bezchmurnym niebie. Z północy wiał
chłodny wiatr, ale zimno tylko dodawało Asdubarowi Hunowi animuszu. Mijał falujące na
stepie trawy, mknął niczym wiatr, a z tyłu za nim rozlegały się okrzyki jego wojowników.
Ostatnie półtora roku to był dobry czas dla niego i jego Hunów. Po ucieczce przed masakrą
pod Murskiem, udali się na północ, łupiąc kilka wiosek w drodze powrotnej do Przełęczy
Królów. Jego synowie, teraz już dorośli, zaczęli nazywać południową kampanię Złotym
Szlakiem Asdubara. Polowania ostatniego lata były wyjątkowo udane, zarówno jak chodzi o
zwierzynę, jak i niewolników. Z południa wróciło zaledwie kilka plemion z zachodu i
Hunowie nie musieli obawiać się o konkurencję przy polowaniach na łosie. Te plemiona, które
powróciły, zostały wyjątkowo srogo doświadczone, najpierw podczas bitwy, później zaś ze
strony żądnych zemsty skłóconych Kislevitów.
Łatwiej było na nich polować niż na łosie i liczba niewolników pochwyconych przez
Asdubara znacznie przewyższała ilość wojów, którymi dowodził. Skarlali ogniomistrze
posępnych ziem na południu byli z tego stanu rzeczy zadowoleni i wymieniali za niewolników
najlepsze miecze, rapiery i zbroje. Teraz pojawił się kolejny rywal. Nadchodzili parweniusze
ze wschodu, skośnoocy Hungowie gdy tylko, dowiedzieli się, że zachód jest do wzięcia.
W oddali khanińscy jeźdźcy zebrali się wokół ich totemów, olbrzymiej sieci ze złotego
drutu rozpiętej na drzewcu sztandaru, obwieszonego czerepami zabitych przez nich watażków.
Przez wiele dni sunęli na zachód, a wszyscy, którzy nie chcieli ugiąć kolan pod ich nowym
wodzem Hagrinem, zapłacili za to głową. Popełnili jednak fatalny błąd, zapuszczając się na
ziemi Hunów, pomyślał Asdubar. Uchwycił włócznię nad głowa i wbił pięty w boki
wierzchowca, ponaglając go do galopu. W lewym ręku trzymał tarczę z wizerunkiem orła,
cenne trofeum należało do jednego z imperialnych jeźdźców, którego zabił w bitwie pod
Murskiem. To była dobra tarcza i nie raz już ocaliła mu życie.
– Pokażmy tym khanińskim psom, jacy mężowie podążają za Asdubarem! – zawołał.
– Asdubar! – ryknęło w odpowiedzi jego stu wojowników.
– Ci tchórze nie znają mężnych czynów Hunów! – zakrzyknął z uśmiechem.
– Hunowie! – ryknęli tamci w odpowiedzi, przekrzykując grzmot końskich kopyt.
– Ze stepów, miejsca naszych urodzin, po wieże hospodarskich szumowin, rozkoszować
się będziemy smakiem zwycięstwa! – krzyknął Asdubar.
– Zwycięstwo!

MARIENBURG,
wczesna wiosna 1715

Grzmot armatniej kanonady rozbrzmiał wzdłuż całego kadłuba, sprawiając, że deski


pokładu zadrżały, gdy okręt bojowy oddał pełną salwę burtową. Arabski statek korsarski od
sterburty przestał istnieć, gdy spadł na niego grad żelaznych pocisków. Grotmaszt z
żaglowaniem łacińskim runął z pluskiem w fale. Przez ziejące otwory tuż nad linią wodną
wlewała się woda i statek szybko zaczął tonąć.
– Zabezpieczyć działa! – zawołał mistrz Verhoen, stwierdzając, że kolejna salwa byłaby
niepotrzebną stratą prochu i kul.
– Doskonale, do stu beczek, doskonale! – zawołał Leerdamme stając obok Verhoena na
forkasztelu. – To nauczy tych skośnookich bydlaków!
Wykazywał tylko lekkie oznaki zmęczenia i wyczerpania, które charakteryzowały go,
odkąd został zwolniony z hrabiowskiego lochu przed dwoma miesiącami. Przez dwa lata
opierał się żądaniom Luitena, nie zważając na głód, choroby i utratę wolności, by chronić
swych kamratów. W końcu poddał się, on człowiek o duszy włóczęgi, gdy uwięziony w
niewielkiej, ciasnej celi powoli zaczął tracić zmysły. Chciał znów poczuć słony wiatr
omiatający mu twarz i kołysanie pokładu pod stopami.
Alternatywą była powolna śmierć w lochu, która nikomu nie przyniosłaby pożytku. A to
wszystko za pomoc Ursuli w ucieczce z Ulfshardem. Wtedy wydawało mu się to całkiem
rozsądnym rozwiązaniem, ale w miarę jak dni przeciągały się w tygodnie, tygodnie w
miesiące, a miesiące w rok, Leerdamme zaczął mieć pewne wątpliwości, czy podjął słuszną
decyzję.
Jego wolę ostatecznie złamał szczur. To było nieduże stworzenie, chude w porównaniu z
tymi, które spotykało się w ładowni statku. Przychodził każdego ranka do jego celi, A
Leerdamme uznał, że może go oswoić za sprawą okruchów czerstwego chleba. Najwyraźniej
jednak szczur miał coś innego do roboty, bo po kilku tygodniach przestał go odwiedzać.
Z jakiegoś powodu to okazało się dla Edouarda Leerdamme’a wyjątkowo silnym ciosem i
w końcu się załamał. Wpisał swe nazwisko na listę marienburskiej marynarki i to właśnie
bandera w jej barwach powiewała u szczytu grotmasztu. Być może najbardziej upokarzającym,
dotąd niespotykanym precedensem, była zmiana nazwy statku. Leerdamme nie chciał się na to
zgodzić, ale w końcu hrabia zdołał dopiąć swego.
Statek to statek, powtarzał sobie w duchu. Lepiej unosić się na falach, ścigając te zamorskie
diabły, niż gnić w ciasnym, zatęchłym lochu, gdzie niemal trudno się było porządnie
przeciągnąć. W jak najlepszym nastroju przeszedł na zawietrzną i stanął patrząc, jak arabski
okręt piracki pogrąża się w falach, począwszy od rufy. W wodzie widać było barwne punkciki,
ciała członków załogi, którzy zdążyli wyskoczyć za burtę. Verhoen nakazywał właśnie spuścić
na wodę szalupy, aby wyłowić ocalałych. Lepiej pójść z krypą na dno, pomyślał Leerdamme,
niż zawisnąć na stryczku.
Tak, każdy pirat będzie przeklinał dzień, kiedy spotkał na swojej drodze Hrabiego
Luitena...

TALAGAAD,
zima 1715

– Pięćdziesiąt? – rzucił Ruprecht, zdumiony zuchwałością tamtego – Jest warta co najmniej


pięćset albo nawet więcej!
– Dla mnie jest warta pięćdziesiąt – odparł lichwiarz. – Jeżeli chcesz dostać więcej, idź do
kogoś innego. Ja więcej nie dam.
Ruprecht westchnął.
– Dwieście pięćdziesiąt? – spytał. Lichwiarz wybuchnął śmiechem.
– Misja Shallyi jest dwie ulice stąd, jeżeli szukasz instytucji dobroczynnej – mruknął,
krzywiąc się lichwiarz. – Dobra, dam ci sześćdziesiąt pięć. To moje ostatnie słowo.
– Spójrz na nią! – rzekł Ruprecht – To dzieło sztuki krasno– ludzkiej. Prawdziwa perełka.
A krasnoludy są mistrzami w swoim fachu, sam o tym wiesz doskonale. Nie ma lepszych
rzemieślników. To nie jakaś marienburska podróba, tylko prawdziwa błękitna stal z Karak
Norn. W dodatku ozdobiona runami.
– Jest zardzewiała i skrzypi – rzekł lichwiarz unosząc metaliczną rękę w dłoni. Poruszył
jednym z palców, a umieszczone wewnątrz delikatne trybiki obróciły się sztywno. – Nie dbałeś
o nią.
– Spróbuj pracować jako przewoźnik, nie bacząc na pogodę i równocześnie dbać o
metalową rękę – odparł Ruprecht.
– Przewoźnik, ty? – mruknął lichwiarz, a jego rysy nagle złagodniały. – To prawdziwy
pech, ten sztorm, prawdziwy pech.
Słyszałem, że połowa łodzi zatonęła, po zniszczonych krypach można by przejść z jednego
brzegu rzeki na drugi.
– Wśród tych łodzi była też moja – przyznał się Ruprecht. – I rzeczywiście nastał dla mnie
kiepski czas, choć, jak sądzę, moja strata to twój zysk.
– Siedemdziesiąt pięć albo idź gdzie indziej – rzekł lichwiarz, kładąc rękę na kontuarze i
krzyżując ramiona.
– Sto pięćdziesiąt – powiedział Ruprecht. – Daj spokój, człowieku, mówimy tu o środkach
na moje utrzymanie. Potrzebuję nowej łodzi, a tu przecież można je kupić, czyż nie?
– Ja też muszę z czegoś żyć – odparł lichwiarz. – wiesz, serce mi się kraje, gdy słyszę
opowieści o odwadze i ubóstwie, więc wyświadczę ci przysługę i skończmy się targować. Dam
ci za nią sto dziesięć, zgoda?
– Sto dziesięć koron? – spytał z uśmiechem Ruprecht.
– To dobra oferta, bierz albo wynocha – rzekł lichwiarz wysuwając szufladę. Uniósł
mechaniczną rękę i pomachał nią Ruprechtowi przed nosem. – Na pewno nie będziesz jej już
potrzebował? Nie szkoda ci rozstawać się z tak cennym dziedzictwem?
– Ona nic dla mnie nie znaczy – odparł Ruprecht, mimowolnie pocierając kikut lewej ręki.
– Hak będzie również użyteczny.
Lichwiarz przeliczył monety, w sumie sto dziesięć, a Ruprecht zgarnął je do sakiewki.
– Miło robić z tobą interesy – powiedział – teraz muszę już tylko znaleźć nową łódź.

SKALDINGHOLD,
zima 1721

Sypiący śnieg nie był w stanie stłumić podniecenia zgromadzonych członków plemion.
Mieli na sobie najlepszy przyodziewek, ich kolczugi aż lśniły wypolerowane, a brody i włosy
zaplecione były w ozdobne warkocze. Mieli na sobie nogawkę w jasne wzory i grube, ciężkie
futra obszyte lamówką ze złoconymi zwierzęcymi kłami i pazurami.
Wojownicy ustawili się naprzeciw siebie w dwóch szeregach unosząc w dłoniach topory i
włócznie, by uformować łukowaty szpaler, pod którym synowie i wnukowie Horsa Skaldinga
mieli przenieść jego ciało na marach z plecionych skór. Pośród szumu wiatru ponad fiordem
niósł się dźwięk rogu, odbijając się echem od stromych górskich stoków wznoszących się nad
falami.
Orszak pogrzebowy przeszedł pod wzniesionym orężem wojów Horsa i dotarł do jego
długiej łodzi. Była wypełniona sągami drewna nasączonego oliwą i tłuszczem. Tragarze
szybko wnieśli ciało po trapie i ułożyli je u stóp masztu.
Właśnie zaczęło wschodzić słońce, poranny odpływ unosił fale z dala od brzegu. Orszak
pogrzebowy wsunąwszy oręż do pochew albo za pas, zbliżył się do Długiej Łodzi. Na okrzyk
Jurda, najstarszego syna Horsa, mocarni wojownicy zaczęli napierać jak jeden mąż, spychając
długą łódź na wodę, kil wyrył płytką bruzdę w nadbrzeżnym piasku. Kiedy długa łódź zaczęła
odpływać, Jurd cisnął na pokład płonąca żagiew; ogień szybko jął się rozprzestrzeniać
ogarniając żagiel i maszt. Po chwili Jurd wrócił na brzeg za innymi. Mokrzy od wody
rozpryskiwanej wiatrem ustawili się w szeregu, zwróceni twarzami do płonącej łodzi. Jurd
Skalding, nowy wódz plemienia wydobył miecz z pochwy i uniósł go nad głową. Wojownicy
odpowiedzieli na ten gest gromkimi okrzykami, klaskaniem i tupaniem. Jurd, przekrzykując
ten hałas, zawołał:
– Strzeżcie się! – ryknął – Niechaj strzegą się ci, co żyją poza brzegiem morza, w krainach,
gdzie rodzi się słońce. Przybędzie do was Hors Skalding, największy z mężów Północy. W
trzydziestej drugiej wiośnie życia oddał swą duszę, by osądzili ją bogowie. Niechaj osądzą go
sprawiedliwie. Przyniósł swemu plemieniu wielkie bogactwa. Silną, zbrojną w miecz ręką i
wilczym sprytem siał zgrozę i spustoszenie wśród swoich wrogów. Kufry i skrzynie ludów
południa stały przed nim otworem, by mógł je splądrować, a on czerpał z nich hojnie całymi
garściami.
– Strzeżcie się, dusze unoszące się na ognistych falach, w krainach bogów, bo Hors
Skalding zabił wielu wrogów.
Wybrany na czempiona wielkiego Sutenvulfa poprowadził armię bogów do Bitwy Tysiąca
Zim. Choć bogowie obdarzyli nas zwycięstwem, dwie dziesiątki wrogów padło od jego
miecza, gdy umknął przed ich gniewem.
– Strzeżcie się, dzielni wojownicy, którzy padliście w zaciekłych bojach, albowiem Hors
Skalding długo rządził na morzu, a jego chyża łódź budziła zgrozę w wielu krainach znanego
świata. Usłyszcie przeto nasze głosy, które do was zanosimy i powitajcie go w krainie bogów,
gdzie będzie pływał po wsze czasy, o najważniejsi spośród naszego ludu i najżyczliwsi spośród
naszych bogów.
Słabe światło słoneczne pojawiło się ponad fiordem, zdając się rozpalać swymi refleksami
morskie fale. Na koniec tej krótkiej ceremonii pogrzebowej wojownicy Skaldingów nacięli
sobie nożami wnętrza dłoni, upuszczając nieco krwi do morza w darze dla bogów, którzy mieli
powitać Horsa Skaldinga w ich wiecznej domenie.

MORDHEIM,
początek zimy 1771

– Nowicjuszki i siostry ćwiczą w samej świątyni – rzekła Magda Hauptstrecht, przeorysza


Sióstr Sigmara. Towarzyszyła jej młoda, niespełna dziesięcioletnia dziewczynka. Znajdowały
się w Opoce Sigmara, niedostępnym, przypominającym fortecę klasztorze wzniesionym na
wyspie na rzece Stir. Ujęła najmłodszą akolitkę za rękę i poprowadziła po kamiennej posadzce
świątyni w stronę posągu Sigmara pod przeciwległą ścianę.
Na rozległej, otwartej przestrzeni świątyni zakonnice śpiewały hymny, modliły się i
trenowały sztuki walki z użyciem bicza, młota i miecza. Teraz świątynia była pusta, mniszki
rozeszły się po całym Mordheimie wykonując swoje obowiązki, do których należało
opiekowanie się biednymi, chorymi i ułomnymi.
Z łukowato sklepionego przejścia po prawej wyłoniła się delikatna postać, przyodziana w
biało-czerwoną szatą wieszczki. Była stara, wręcz wiekowa, ale szła wyprostowana, z wysoko
uniesioną głową, choć skóra jej była mocno już pomarszczona , głowa niemal całkiem łysa, a
oczy utraciły dawny blask.
Magda przystanęła, nie chcąc zakłócać spokoju czcigodnej zakonnicy.
– Kim ona jest? – zapytała szeptem dziewczynka. Magda przykucnęła obok niej.
– Nie wiem, maleńka – odparła Magda. – Była już stara, kiedy byłam w twoim wieku, a
przeorysza, która wzięła mnie pod swoje skrzydła, też nic o niej nie wiedziała. Jest tutaj od
bardzo dawna, może nawet od założenia Opoki Sigmara. Nigdy nic nie mówi i wydaje mi się,
że przepełnia ją wielki smutek. Patrzyły w milczeniu, jak stara wieszczka uklękła przed
posągiem Sigmara i pochyliła głowę, pogrążając się w żarliwej modlitwie. W kilka minut
później wstała, podeszła do figury i przewiesiła coś przez głownię młota skierowanego w
stronę środka świątyni.
Gdy mniszka oddaliła się bez słowa, przeorysza i mała akolitka zobaczyły, że był to
niewielki, prosty wianek z kwiatów z klasztornego ogrodu.

KONIEC

You might also like