You are on page 1of 127

Jonathan Green

MAGICZNA POŻOGA

Magerstorm
Tłumaczył Grzegorz Bonikowski
Mroczne hordy Chaosu pod wodzą Archaona pustoszą Stary Ś wiat i
wszyscy dobrzy ludzie Imperium muszą odpowiedzieć na wezwanie do
walki z nadciągającym złem. Na ich czele stoi ognisty czarodziej, Gerhart
Brennend - samotnik, któ rego tajemnicza przeszłość skrywa tragedię.
Burza Chaosu zbliża się do imperialnego miasta Wolfenburg. Nadchodzi
desperacka bitwa i rozlew krwi, jakiego jeszcze nie było! Wolfenburg nie
może upaść!
To mroczna era, krwawa.
Czasy demonów i czarnoksięstwa.
To era bitwy i śmierci, a także końca świata. Pośród ognia, płomieni i
szaleństwa jest to także czas wielkich bohaterów, śmiałych czynów i
wielkiej odwagi.
W sercu Starego Świata rozciąga się Imperium, największe i
najpotężniejsze z królestw ludzi. Słynie z inżynierów, czarodziejów,
kupców i żołnierzy. To kraina ogromnych gór, szerokich rzek, ciemnych
lasów i rozległych miast. Ze swojego tronu w Altdorfie włada Imperator
Karl Franz, wyświęcony potomek założyciela tego państwa – Sigmara i
powiernik jego magicznego młota bojowego.
Ale te czasy dalekie są od spokoju.
Wszerz i wzdłuż Starego Świata, od rycerskich pałaców Bretonii do
skutego lodem Kisleva na dalekiej północy, zewsząd słychać doniesienia
o zbliżającej się wojnie. W niebotycznych Górach Krańca Świata plemiona
orków szykują się do kolejnej napaści. Zbóje i odstępcy nękają dzikie
ziemie Księstw Granicznych na południu. Pojawiają się plotki o
podobnych szczurom istotach, skavenach, które wynurzają się z
rynsztoków i bagien we wszystkich krainach.
Na północnych pustkowiach nie ustępuje wieczna groźba Chaosu,
demonów i zwierzoludzi wypaczonych przez nikczemne moce Mrocznych
Bogów.
Gdy pora bitwy zbliża się coraz bardziej, Imperium potrzebuje bohaterów,
jak nigdy wcześniej.
Rozdział 1

Wieża Niebios

„A imię Czwartej Księgi Magii brzmi Wiatr Azyru. Otóż dzięki


magicznym energiom Azyru, Astromanta odkryć może
wydarzenia, jakie nadejść dopiero mają, a to przez
pozieranie na bieg Ciał Niebieskich wskroś Niebios. Takoż
Czwarta Księga Magii jest znana jako Księga Niebios. ”
– wyjątek z Liber Artes Magicae.

Donośny grzmot przetoczył się przez umęczone niebo. Wydawało się, że rozedrze
niebiańskie sklepienie. Jakby młot Sigmara uderzył w firmament, a z chwilą potężnego
uderzenia rozpętała się burza. Deszcz coraz silniejszymi falami lał się na ziemię z
szaroczarnych chmur. Błyskawice iskrzyły wśród przetaczających się frontów, które
okrywały kopułę nieba, od jednej strony horyzontu do drugiej: z północy na południe, ze
wschodu na zachód. Chociaż było zaledwie wczesne popołudnie wiosennego dnia miesiąca
Jahrdrung, powała chmur była tak gęsta, że panowała ciemność jak w środku nocy.
Deszcz siekł w niezbyt gęsto porośnięte wrzosowiska tego dzikiego pustkowia, które
rozciągało się u stóp Gór Środkowych, wraz z osadą Hergig, położoną całe sześć kilometrów
na południe. Zawierucha ciskała tłuste krople deszczu na grubą koronę ciemnego, ponurego
lasu i zrywała liście z gałęzi drzew. Ulewa biła o ziemię, zamieniając podłoże w nasiąknięte
wodą bajoro. Ścieżki, które w tej okolicy uchodziły za przetarte drogi, obróciły się w
grząskie bagno. Z każdego wzniesienia spływały strumyki – nowe potoki zrodzone z
oberwania chmury – które spływały po zboczach. Z kolei wezbrane od deszczu strumienie
zasilały wzburzone dopływy rzeki. Wszystkie zbierały się, by złączyć w szalejącym porywie
białej wody. Rzeka spadała na ostre kamienie i rwała przez gardziel rozwierającą się u stóp
postrzępionego, poszarpanego przez burze wzgórza – najwyżej położonego punktu terenu w
promieniu kilku kilometrów.
Na tle horyzontu rzucał się w oczy widok samotnej wieży stojącej na szczycie skalistego
pagórka. Zdawała się wytykać w niebo, niczym oskarżający palec olbrzyma,
rozwścieczonego, że burza zasłania widok na niebo przed obserwatorium, stojącym na
wierzchołku wzniesienia.
Burza biła w ziemię wokół wieży, która stała się jakby ogniskiem gniewu zawieruchy.
Błyskawica jeszcze raz rozdarła niebo, skąpawszy na chwilę wzgórze w oślepiającym
świetle. Wyładowanie zamigotało, przeskakując przez wszystkie szklane tafle osadzone w
kopule wieży.
Deszcz łomotał o sklepienie obserwatorium i płaski dach stojącej obok wieży. Od kilku
dni lało jak z cebra i nie zanosiło się na to, żeby miało przestać.
Nastąpił kolejny oślepiający rozbłysk. Jednak tym razem pochodził ze szczytu samej
wieży, rozświetlając wnętrze iskrzącej kopuły. Blask zamienił obserwatorium w latarnię
światła promieniującego pośrodku ciemnoszarych pustkowi.
Część kopuły wieży do obserwacji nieba eksplodowała, wypadając z trzaskiem
pękającego szkła, wraz z postacią, która przeleciała przez szklane tafle i ześlizgnęła się po
sklepieniu, aby zatrzymać się na mokrych kamieniach płaskiego dachu wieży. Deszcz był
gęsty jak tropikalna ulewa. Przemoczył do ostatniej nitki przypalone, rudawe szaty
mężczyzny o rozwichrzonych włosach, zanim ten zdołał chwiejnie podnieść się na nogi.
– Przekleństwo! – mruknął mężczyzna. Gerhart Brennend nienawidził deszczu.
Spoglądając w stronę szklanej kopuły, wyraźnie dostrzegał sylwetkę swojego rywala,
ujętą w ramy rozbitych, popękanych paneli. Przed nimi, okruchy szkła rozsypane na dachu
błyszczały jak tysiące roziskrzonych diamentów.
Gerhart szybko ocenił sytuację. Pas nadal spoczywał pewnie na biodrach, a sam miecz
tkwił w pochwie u jego boku. Laska upadła w pobliżu. Podpierając się sękatym dębowym
kosturem, wstał i przygotował się do odparcia potęgi gniewu niebiańskiego czarodzieja.
Astromanta Kozma Himmlisch wynurzył się z odmętów wichury, aby wyjść mu naprzeciw.
Lata doświadczeń zebranych podczas walk na polach bitewnych całego Imperium
pomogły Gerhartowi skupić się, pomimo rozpraszającego deszczu, który bił go po twarzy i
obrażeń, jakie odniósł wcześniej. Burza wyła wokół, ale teraz wyczuwał także inne wiatry,
które owiewały go niezależnie od nawałnicy. Wiele z nich pędziło zgodnie z porywami
burzy, ale niektóre zdążały w przeciwnym kierunku, skręcając się w wirach i mocując z
zawirowaniami sztormu.
Nie bacząc na zbliżającego się przeciwnika, Gerhart zamknął oczy.
Wywołał w swym umyśle obraz czarnej otchłani, a tam, w sercu ciemności, zamigotał
płomyk. Zółto-pomarańczowy język płomienia, biały z gorąca w środku, drgnął i urósł.
Gerhart wyczuwał jego ciepło we wnętrzu swoich dłoni zaciśniętych na kosturze. Ponownie
otworzył oczy i spoglądając na grzbiety dłoni zobaczył, że skóra zaczęła wysychać.
Kozma Himmlisch zatrzymał się. Gerhart stał przygarbiony, gotowy do obrony. Ciężar
ciała opierał na prawej nodze, aby nie obciążać lewego kolana, które rozbił przebijając się
przez kopułę obserwatorium. Niebiański czarodziej stał wyprostowany, a jego postawa
wyrażała aroganckie przekonanie o własnych zdolnościach.
O ile szaty Gerharta były głęboko czerwone, o tyle intensywnie niebieskie odzienie
przeciwnika, zdobione wyhaftowanymi złotem gwiazdami i półksiężycami tkanymi srebrną
nicią, wydawało się migotać i błyszczeć w deszczu. Nadawało to jego właścicielowi jeszcze
bardziej dostojnego i szykownego wyglądu.
Gerhart był obszarpany i w nieładzie, a jego długie, siwiejące, czarne włosy kleiły się do
twarzy. Kozma natomiast zdawał się być ożywiony energią burzy, jakby czerpał z niej siłę.
Jego biała, kręcona broda była pieczołowicie przystrzyżona, a każdy włos dokładnie ułożony.
Prawie białe, proste włosy Gerharta i szpic jego brody obwisły pod ciężarem wody.
Przypominający tiarę kapelusz niebiańskiego czarodzieja, także niebieski i wyszywany
złotem, ozdobiony był z przodu symbolem rozświetlonej komety. Kapelusz spoczywał
pewnie na głowie czarodzieja, pomimo zamieszania, jakie rozpętało się w obserwatorium.
Gerhart miał łysą głowę, nie licząc ostatniego, upartego kosmyka czarnych włosów. Łysina
lśniła w deszczu. Woda spływała po jego gęstych, kręconych brwiach i kapała do oczu maga.
Astromanta ruszył krok naprzód i spojrzał na Gerharta, wzrokiem tak przeszywającym,
jak blask gwiazd na osnowie nocy. Gerhart wytrzymał spojrzenie przeciwnika i uniósł kostur,
zasłaniając się nim.
– Wystarczy tych gier – powiedział niebiański czarodziej. Jego czysty i ostry głos
dobiegał do Gerharta pomimo zawodzenia wiatru i złowieszczego łoskotu grzmotów. – Teraz
będziemy walczyli na śmierć i życie.
– To twój wybór – mruknął Gerhart. Migoczący płomień w jego umyśle rósł i nabierał
mocy.
– Może powinienem dodać, że to ty zginiesz? – kontynuował Kozma, jakby nie usłyszał
przeciwnika.
Gwałtownie jak uderzenie pioruna, Kozma Himmlisch wyciągnął palce w stronę
Gerharta. Z ich końców wyrwały się oślepiające promienie światła, które zygzakami
przedarły się przez ulewę. Kilka promieni uderzyło w dach przed nim, wyrywając w
eksplozji dachówki i odrywając okruchy kamienia z wieży Pozostałe, miniaturowe
błyskawice uderzyły w Gerharta, odrzucając go do tyłu.
Płomień w jego umyśle zamigotał w ciemnościach, ale nie wygasł.
– Twój ruch, jak sądzę – parsknął Kozma przez łomot deszczu.
Para unosiła się z ociekającego ubrania Gerharta, w miejscach, gdzie uderzyło zaklęcie
czarodzieja. Gerhart przetoczył się na bok i jeszcze raz uniósł na nogi. Wszystko go bolało.
Zdobył kilka niewielkich zadrapań, gdy przebił się przez kopułę, a teraz rany piekły na
deszczu. Prawe kolano pulsowało bólem za każdym razem, gdy przenosił na nie ciężar ciała.
Wydawało mu się, że lewe ramię było złamane, a w najlepszym razie mocno stłuczone.
Gerhart czuł się tak, jakby każdy fragment jego ciała został obity kowalskim młotem.
Starał się nie poddawać bólowi. Przeżył gorsze rzeczy podczas lat służby jako mag bitewny
w armiach Imperium, zanim został wygnany z Kolegium Płomienia. Poza tym, innego
rodzaju emocje pomagały mu znieść ból: czuł, że zaczyna tracić panowanie nad sobą. A
Gerhart Brennend bywał naprawdę niebezpieczny, gdy do tego dochodziło.
– Kozma, posuwasz się za daleko! – rzucił niebiańskiemu czarodziejowi przez zaciśnięte
zęby. Zaczął obracać nad głową kosturem. – Ostrzegam cię, nie prowokuj mnie.
Gdy poczerniała, dębowa laska opisywała kręgi w deszczowym powietrzu, Gerhart skupił
się na płomieniu pełgającym w jego umyśle, zasilając go żarem swojej wzbierającej furii. Na
rozpędzonym końcu laski pojawiła się iskra, która zaraz zgasła z sykiem.
Kozma przyglądał się wysiłkom Gerharta z lekkim rozbawieniem na twarzy. Widząc co
się stało, zaśmiał się.
– Cóż to, stary przyjacielu? – parsknął. – Czyżby deszcz tłumił twoją zdolność tkania
zaklęć?
Ledwo powstrzymywany szał wzbierał pod maską ponurego oblicza Gerharta. Spojrzał na
Kozmę i zakręcił kosturem mocniej i szybciej.
Laska stanęła w płomieniach, ze słyszalnym syknięciem. Gerhart nie przestawał nią
obracać. Mimo wiatru i deszczu, usiłujących zgasić płomień, laska zaczęła zostawiać ognisty
ślad w powietrzu. Atmosfera wokół szczytu wieży była przecież przesycona magiczną mocą.
Wystarczyło tylko wyizolować odpowiedni nurt magii i przyciągnąć go do siebie. Naturalne
zdolności maga do manipulowania ogniem zajęły się resztą.
Gerhart czuł wiatr Aqshy, owiewający delikatnie jego twarz, czuł na policzkach ciepło jak
od kominka w domu. To powietrze osuszało kępki włosów na jego skroniach. Musiał
przyznać, że ognisty ślad pozostawiany przez płonący koniec kostura nie był tak silny, jak na
to liczył, ale wywołanie nawet takiego płomienia pośrodku burzy wymagało wielkich
umiejętności.
Ostatnim, wielkim wysiłkiem, Gerhart machnął rozpalonym końcem laski w stronę
niebiańskiego czarodzieja, gwałtownie wyciągając ramię. Strumień pomarańczowego ognia z
rykiem wyrwał się z rozżarzonego końca, pochłaniając tlen w powietrzu między
czarodziejami. Pomarańczowy blask rozjaśnił szczyt wieży. Ognisty pocisk uderzył w
ociekające deszczem szaty niebiańskiego czarodzieja i na chwilę Kozma Himmlisch zniknął
z oczu Gerharta.
Ogień w jego umyśle płonął jasno przez kilka sekund, a potem jeszcze raz przygasł do
płomienia migoczącej świecy. Deszcz z sykiem obmył płonący koniec kostura ognistego
czarodzieja. Pomarańczowe odblaski na zalanym deszczem dachu zniknęły zastąpione
głęboką jak noc ciemnością, którą rozświetlał jedynie blask burzy, podkreślany
wyładowaniami jadowicie białych świateł na horyzoncie. Ciepły wiatr omiatający twarz
Gerharta także ostygł, aż pozostał tylko ziąb wilgotnego powietrza.
Gerhart spojrzał na niebiańskiego czarodzieja, niepewny czego się spodziewać. Ostatnia
nadzieja, że uda mu się pokonać przeciwnika zniknęła, gdy zobaczył jak Kozma Himmlisch
uśmiecha się do niego, najwyraźniej nietknięty. Zaklęcie Gerharta nie wywarło żadnego
efektu – jak mógł być tak głupi, by spodziewać się, że będzie inaczej, przy takiej pogodzie?
Jego moc maga ognia była znacznie osłabiona z powodu deszczu.
Gniew Gerharta na własną naiwność podsycił ogień wściekłości. Ale zanim mag zdążył to
wykorzystać, nastąpiła kolejna oślepiająca eksplozja światła i Gerhart jeszcze raz runął do
tyłu. To było najsilniejsze uderzenie, jakie do tej pory zadał niebiański czarodziej. Gerhart
spazmatycznie rozrzucił ramiona, gdy potężna fala elektrycznej energii przeniknęła jego
ciało. Laska wypadła z jego dłoni.
Gerhart resztką świadomości zrozumiał, że to już koniec. Ataki Kozmy nieprzerwanie
spychały go w stronę krawędzi parapetu wieży. To ostatnie, potężne uderzenie z pewnością
zepchnie go ostatecznie i Gerhart runie na ostry szczyt skały, który czekał sto stóp niżej.
Rozległ się trzask pękającego tynku i Gerhart zatrzymał się, gwałtownie uderzając w coś
zimnego i twardego.
Płomień w oku jego umysłu powoli wygasał.
Osłabiony bezlitosnymi atakami Kozmy, czarodziej ognia tracił przytomność. Jego
kręgosłup przeszył ból, którego nie był w stanie stłumić nawet wściekły temperament maga.
Głowa opadła mu na pierś, gdy legł na krawędzi dachu, boleśnie uderzając o coś plecami.
Gerhart uniósł wzrok odchylając głowę. Mrugał, by strącić deszcz z oczu i usiłował
skupić się na tym, co zatrzymało tak gwałtownie jego fatalny upadek. Zobaczył długi
miedziany pręt, który wystawał z boku wieży, błyszcząc w migotliwych rozbłyskach burzy.
To było zakończenie piorunochronu, ukształtowane jak grot strzały.
Metalowy pręt chybotał się gwałtownie na wietrze. Zderzenie Gerharta z piorunochronem
niemal całkiem wyrwało go z zamocowań. Tuż obok, powyginany kogut z metalu wirował
jak szalony w porywach wichury.
– Przyszedłeś tutaj – Kozma mówił podnosząc głos – do mojej wieży, do mojego domu i
chcesz mnie zabić? Jeśli tak, to jesteś idiotą i zdrajcą! Gdzież lepiej mógłbym się schronić niż
tutaj, otoczony źródłem mej mocy?
Potrząsając głową Gerhart odwrócił się do astromanty. Czarodziej zbliżał się do niego,
krocząc po dachu. Za nim widoczna była roziskrzona kopuła obserwatorium. Czysta,
błękitno-biała energia przeskakiwała pomiędzy końcami jego palców i wydobywała się z
czarnych jak węgiel oczu czarodzieja. Odłamki szkła rozsypane po całym dachu odbijały
błyskawice, niczym miriady maleńkich luster, które oślepiały Gerharta.
Gerhart widział czarodziejskie wiatry, krążące spiralnie wokół niego w tanecznym wirze
mocy, przypominając wstęgi jakiejś wielobarwnej substancji. We wnętrzu wirów dostrzegał
obrazy szarpane prądami wiatru, niczym twarze na chwilę uchwycone w kształcie burzowych
chmur, albo tajemnicze runy mistycznej mocy.
– Teraz zapłacisz za swoją bezczelność! – Kozma splunął. – Czas umierać, stary
przyjacielu.
Gerhart zrozumiał, że było już po nim. Następny atak niebiańskiego czarodzieja z
pewnością oznaczał koniec maga ognia, o ile natychmiast czegoś nie zrobi. Teraz albo nigdy.
Słysząc cichy śpiew Kozmy, Gerhart podniósł się na nogi, wspierając się na metalowym
pręcie piorunochronu. Modlił się rozpaczliwie do wszelkich bóstw, jakie mogły go usłyszeć
pomimo szalejącej wokół burzy, aby niespodziewany piorun nie uderzył w odgromnik, gdy
on był do niego uczepiony. Metalowy pręt chwiał się niepewnie pod ciężarem umęczonego
czarodzieja.
Pomimo gęstego deszczu, Gerhart dostrzegł, że pręt wznoszący się ponad szczyt wieży,
był tylko końcem piorunochronu. Jego powierzchnię pokrywała patyna grynszpanu. Reszta
metalowego pręta była zamocowana do zewnętrznej ściany wieży i prowadziła aż do ziemi,
stanowiąc przewodnik uziemiający wyładowania piorunów. Żelazny pierścień, wbity w
kamienną płytę dachu, łączył obie części. Ostre jak strzała zakończenie piorunochronu także
zostało zacementowane na szczycie blanków.
Na wpół świadomy beznamiętnego śpiewu niebiańskiego czarodzieja, Gerhart ostatkiem
sił objął odgromnik, a potem opadł na niego całym ciałem. Z przeraźliwym zgrzytem metalu
pręt odgiął się u swojej podstawy. Gerhart czuł, jak włosy na jego karku stają dęba, gdy
wokół zaczął gromadzić się potężny ładunek statyczny. Kozma Himmlisch najwyraźniej nie
miał zamiaru zrezygnować z ostatecznego, zabójczego uderzenia.
Gerhart dziko kopał popękany tynk wokół podstawy pręta. Obcas jego skórzanego buta
rozbił stare wapno w pył. Jeszcze raz szarpnął odgromnik. Kolejne ukłucia bólu przeszyły
plecy, ale końcówka piorunochronu tkwiąca w jego rękach oderwała się od blanków.
Gerhart, z nastroszonymi we wszystkie strony włosami, odwrócił się w stronę astromanty.
Kozma był przepełniony mocą niebios i jego włosy także stały dęba. Czarodziej wykrzyknął
ostatnie słowa inkantacji, przekrzykując ryk burzy i cofnął ramiona, gotowy z całą mocą
rzucić swoje zaklęcie.
Trzymając odgromnik zaciśnięty w prawej dłoni, Gerhart zamachnął się, a potem nagłym
ruchem rzucił go naprzód. Dokładnie w tej chwili Kozma uwolnił w kierunku przeciwnika
całą furię burzy. Ból szarpnął ramieniem Gerharta, ale rzut był celny.
Metalowy pręt obracał się w powietrzu, połyskując w świetle energii płynącej z rąk
niebiańskiego czarodzieja. Postrzępiona błyskawica runęła z udręczonego nieba nad nimi.
Ostry grot piorunochronu przeszył pierś czarodzieja nad mostkiem i wyrwał się z jego
pleców. Buchnęła czarna krew. Na twarzy Kozmy na chwilę pojawił się grymas najwyższego
przerażenia, a zaraz potem odgromnik nieuchronnie przyciągnął całą potęgę burzy.
Kozma Himmlisch został zniszczony w blasku oślepiającego białego światła. Rozbłysk
skąpał całą wieżę swoją zimną, płonącą jasnością. Wypalił także na dnie oczu Gerharta obraz
spopielonego niebiańskiego czarodzieja. Gerhart widział tylko to, dopóki rozpalone światło
nie przygasło i oświetlenie nie wróciło do normalnego stanu.
Błyskawice nadal sypały się z kłębiących się chmur i spływały przez piorunochron.
Zaklęcie Kozmy całkowicie wyrwało się spod kontroli. Uderzenie pioruna rozbiło cały bok
wieży. Kamienie ścian runęły z blanków i rozbiły się na przemokniętej ziemi na dole, z
hukiem, którego wibracje Gerhart poczuł pod stopami. Wiatr i deszcz wdarły się do
odsłoniętych komnat wieży, niczym głodne zwierzęta. Szalały wśród półek z książkami i
zwojami w bibliotece astromanty, wściekle wyrzucając kawałki papieru, które łopotały w
szalonej nawałnicy.
Gerhart obserwował dzieło zniszczenia, uczepiony pękającej krawędzi przepaści. Cały się
trząsł. Ból zdawał się rozdzierać jego ciało od wewnątrz i wdzierać się z powrotem. Mag nie
wyszedł bez szwanku z kataklizmu, jak szalał wokół niego. Krew płynęła po jego twarzy i
dłoniach, w miejscach gdzie fragmenty skały wbiły się w odsłoniętą skórę.
Jakby nie dość było uszkodzeń struktury wieży, w obserwatorium wybuchł pożar, którego
przyczyną było raczej uderzenie pioruna niż jedno z zaklęć ognistego czarodzieja. Ogień
szalał, pomimo zajadłości burzy. Deszcz, który teraz siekł przez rozbitą szklaną kopułę, nie
zdołał zdławić rozszalałych płomieni.
Ciało Kozmy leżało kilka stóp obok Gerharta. To było niekształtne truchło strawione
ogniem. Nadal przeszywało je poskręcane i stopione ostrze odgromnika.
Czarodziej ognia z trudem ruszył naprzód, gdy wieża pod nim zachwiała się. Podniósł
swój kostur i pospieszył, szukając względnego schronienia w płonącym obserwatorium.
Usłyszał łomot kamieni, które tłukąc o ścianę wieży posypały się z miejsca, w którym mag
stał przed chwilą.
Języki płomieni oblizywały spękaną, kryształową kopułę siedziby astromanty. Uderzenie
pioruna podpaliło dywany i wysuszone, zakurzone tomiszcza, jakie zawalały półki wsparte o
kamienne ściany komnaty. Gerhart zamierzał właśnie tędy uciec. Niepozorny łuk na środku
ściany prowadził do spiralnych, kamiennych schodów, które opadały przez wszystkie
poziomy wieży, aż do ziemi.
Owionęło go gorące powietrze, unoszące rozpalone, pomarańczowe węgliki prosto w
burzę, która szalała w najlepsze. Płomienisty czarodziej czerpał pokrzepienie z bliskości
ognia, ale nadal czuł się wyczerpany po tak znacznym zużyciu magicznej energii. Jego
ciałem szarpał ból.
Mimo to, będąc człowiekiem wykształconym w słynnych Kolegiach Magii w Altdorfie,
Gerhart odczuwał głęboki żal na widok zniszczenia obserwatorium. Tak cenne i rzadkie
księgi wraz ze zwojami, które Kozma Himmlisch gromadził przez liczne dziesięciolecia,
przepadły pochłonięte przez ogień, nie wspominając o wiedzy, jaką zawierały. To ponownie
rozbudziło zamierający już gniew Gerharta.
Większą część obserwatorium zajmował wielki, zdobiony teleskop. Połączenie soczewek,
zwierciadeł, dźwigni do kalibracji i lśniących, wypolerowanych tub, jakie stanowił teleskop,
dorównywało wielkością legendarnym czołgom parowym z imperialnych szkół
artyleryjskich, a główny obiektyw był bardziej imponujący od luf dział niezwykłych machin
wojennych.
Cały przyrząd został dokładnie wyważony, tak by można było go przesuwać po zębatych
prowadnicach. Tkwiące w sercu pożaru, który pochłaniał kopułę obserwatorium, delikatne
dzieło zdolnych inżynierów i rzemieślników przepadało w ogniu. Delikatne lustra z brązu
topiły się i wypaczały w płomieniach, a doskonale wypolerowane soczewki pękały od
niesamowitego żaru.
Gerhart niewiele mógł zrobić dla uratowania teleskopu. Ale wśród papierów, które
zawalały wielkie biurko w komnacie, czekały na niego inne, jeszcze cenniejsze zdobycze. Z
trudem zbliżywszy się do biurka, Gerhart zaczął grzebać wśród otwartych ksiąg i
rozwiniętych zwojów na biurku, których jeszcze nie dotknęły płomienie. Pomiędzy tomami
opisującymi poruszenia ciał niebieskich i mapami gwiezdnymi, spoczywały kawałki
pergaminu, zapisane pośpiesznymi, rozpaczliwymi gryzmołami. Zawierały osobliwe
diagramy i wizerunki, które zdawały się przedstawiać spadającą gwiazdę o rozdwojonym
ogonie. Były tam także naprędce wyrysowane mapy Starego Świata, na których nakreślone
zostały szerokie strzałki, powiedzione z północy.
Gdy mag przeszukiwał zapiski, wokół niego wirowały iskry rozdymającego się,
żarłocznego pożaru, który lada chwila mógł zająć palne materiały, leżące na biurku. Gerhart
machnął ręką na iskry, opadające w stronę cennych papierów, gasząc je namokniętymi od
deszczu rękawami swojej szaty. Atrament na kartach pergaminu zaczął się rozpływać, ale
czarodziej ognia nie zwracał na to uwagi.
Po szybkim przeszukaniu komnaty na wieży, udało mu się odnaleźć podniszczoną,
skórzaną tubę na zwoje. Gerhart chwytał tyle odręcznych notatek, ile się dało i wpychał je
pośpiesznie do tuby, aż płomienie zaczęły ocierać się o nogi biurka.
Potem, przedzierając się przez płomienie, wśród syku ognia omiatającego przemoknięte
szaty maga, Gerhart uciekł z obserwatorium. Zbiegł po zużytych spiralnych kamiennych
schodach, po czym wypadł na wiatr i deszcz nieustępliwej burzy.
Obserwatorium przypominało latarnię rozświetlającą opustoszałe bagna.

– I powiadasz, że to wszystko spowodował jeden człowiek? – spytał łowca czarownic,


spoglądając spod ronda wysokiego, czarnego kapelusza na domorosłego przywódcę wioski,
imieniem Gustav Rothaarig.
– Mniej więcej – odparł krępy, rudobrody mężczyzna. – Bestia wyrządziła część
zniszczeń, ale to czarnoksiężnik spalił to miejsce.
Mężczyzna splunął wypowiadając słowo „czarnoksiężnik”, jakby to była trucizna.
Łowca czarownic Gottfried Verdammen przyglądał się poczerniałym od ognia ruinom
wioski Keulerdorf. Mrok zasnutego nieba wzmagał jeszcze wrażenie ponurości mieszkańców
wioski. Pożar, który wybuchł w zeszłym tygodniu, uszkodził co najmniej połowę budynków.
W najlepszym razie ściany i strzechy domostw były przypalone i poczerniałe, w najgorszym
– budynki spłonęły do piwnic, podobnie jak kamienna sala zgromadzeń.
Patrząc na to dzieło zniszczenia, łowca czarownic i jego drużyna milczeli. Łowca
czarownic miał na sobie praktyczne, czarne ubranie podróżne i buty. Jego czarny kapelusz
okalała skórzana opaska, spięta lśniącą srebrem klamrą nad rondem. Jedyną nie czarną
częścią stroju, była podbita, skórzana kamizela, w którą pomiędzy warstwy podszewki
wszyto żelazne płytki. Zapewniały noszącemu zaskakująco skuteczną ochronę, niczym lekka
zbroja. Przy biodrach nosił zawieszoną na pasku szablę i posrebrzany pistolet skałkowy w
olstrze. Zaciśnięte w pięści dłonie, osłonięte rękawicami z grubej skóry, opierał na udach.
Pięciu mężczyzn, którzy stanowili jego drużynę, było ubranych w podobnym stylu.
Gustav Rothaarig i pozostali wieśniacy musieli widzieć w nich pobożnych gorliwców. Lud
Keulerdorfu pokładał ufność w Sigmarze, patronie Imperium, ale równie często modlił się do
innych, dawniejszych bogów, takich jak Taal, bóg natury lub Ulryk, dziki, wojowniczy bóg
zimy. Działo się tak dlatego, że zarówno świat przyrody, jak i pory roku wywierały większy
wpływ na wieśniaków z zalesionego i pagórkowatego Ostlandu, niż łaska Młotodzierżcy.
Mężczyźni wyglądali hardo. Byli nieogoleni, mieli włosy w nieładzie, co różniło ich od
odzianego w czerń Verdammena. Byli uzbrojeni jak wolna kompania awanturników. Nosili
pasy pełne sztyletów, mieczy i kusz. Każdy z mężczyzn miał jakiś wotywny symbol Sigmara,
czy to amulet w kształcie złotego młota bojowego zawieszonego na szyi, czy herb
przedstawiający kometę o rozdwojonym ogonie, wyszytą na widocznym miejscu ubrania.
Inne, mniej powszechne talizmany wisiały na opaskach wokół przedramion, a jeden z
mężczyzn miał nawet coś, co wyglądało jak wysuszony pazur na szpili przeciągniętej przez
jego na wpół oderwane ucho.
Śliniący się i prężący mięśnie brytan, o sierści równie czarnej, jak płaszcz jego pana,
uwiązany był do łańcucha trzymanego przez potężnie zbudowanego fanatyka z blizną na
twarzy. Łańcuch łączył się z kolczastą obrożą psa.
Za psem bojowym i jego panem stał kolejny wyznawca, którego nos najwyraźniej
wielokrotnie bywał łamany podczas pełnego przygód życia. Człowiek trzymał lejce
wierzchowców drużyny.
Od razu było jasne, który rumak należał do Verdammena: to był największy z koni,
czarny ogier z białą gwiazdą na czole. Na grzbiecie nosił grubo podbite, obszyte siodło.
Milczenie i niepokojąca obecność łowcy czarownic najwyraźniej były niewygodne, dla
zwykle bardziej rozmownego Gustava.
– Belki stropu spichlerza z dziesięciną jeszcze tliły się kilka dni temu, a minęło ich sporo,
odkąd ten szaleniec stąd odszedł.
– W istocie – odpowiedział chłodno Verdammen, ciągnąc za poły swojego podbijanego,
skórzanego kaftana. Potem zdał sobie sprawę, że tamten człowiek wyraźnie oczekiwał innej
odpowiedzi.
Na wschodzie zalśniła błyskawica nad linią odległych wzgórz na horyzoncie. Za
wzniesieniami na zboczach okrytych śniegiem Gór Środkowych, przed którymi leżał
Keulerdorf, rozpętała się burza – z całą swoją dzikością – jak można było sądzić po
odgłosach echa, które niosło w ich kierunku grzmot, ponad mrocznymi, lesistymi wzgórzami.
Tak dramatyczna i zaskakująca o tej porze pogoda pogorszyła się w ciągu kilku miesięcy,
jakie minęły od początku roku. Faktycznie, Verdammen przypominał sobie, że to zaczęło się,
gdy w wielu krainach Imperium pojawiły się omeny i przepowiednie. Jednak najbardziej
przerażającym i wstrząsającym ze znaków, było nadejście komety o podwójnym ogonie,
która przedzierała się przez niebiosa. Niczym pożar szerzyły się pogłoski, że w ślad za nią
nadchodzą straszne, niewyobrażalne rzeczy.
To właśnie wtedy Gottfried Verdammen został wezwany przez swych tajnych mistrzów
ze Świątyni Sigmara, aby wziąć udział w nader tajnej i niezwykłej misji. Miał stać się
jednym ze świątynnych wysłanników do imperialnych Kolegiów Magii i przyłączyć się do
tajnej komisji, która miała zbadać poruszenie na północy. Jego łącznikiem i odpowiednikiem
wśród społeczności czarodziejów był niebiański czarodziej, którego badania wykryły
nieprawidłowości w czymś, co powszechnie nazywało się Wiatrami Magii. Był to Kozma
Himmlisch.
W tym czasie, ich komisja miała zająć się problemem rosnącej liczby przypadków
objawiania się mrocznych sił Chaosu. Przełożeni Verdammena dali mu znać o licznych
przypadkach mutacji Chaosu, jakie występowały wśród ludności. Towarzyszyło temu
nasilenie ataków dokonywanych przez zwierzoludzi, w dzikszych częściach Imperium. A
zatem, od kilku miesięcy Verdammen i Himmlisch własnymi sposobami sprawdzali, czy
istniał związek między tymi przypadkami. Inne, nieznane drużyny z całego Imperium robiły
to samo.
Verdammen żywił naturalną podejrzliwość w stosunku do wszelkiej magii. W istocie,
ukrywał w sobie wielką nienawiść do niej, wiedział bowiem o rzeczach nieznanych
większości obywateli Imperium. Wiedział o nich od czasu, gdy jego ojciec usadowił swoje
dziecko na kolanie i powiedział mu o wszystkim, co powinien wiedzieć łowca czarownic.
Ścieżka, jaką kroczył Verdammen, została wytyczona w jego wczesnej młodości. Miał iść
śladami swojego ojca i pokoleń, które żyły przed nim. Od urodzenia ustalono, że stanie się
obrońcą wiary walczącym pod sztandarem Sigmara Młotodzierżcy i będzie wywierał boską
zemstę świętego Imperatora na wszystkich, którzy bluźnierczymi praktykami zhańbili Jego
uświęcone imię.
Cała magia pochodziła z Chaosu i ostatecznie prowadziła do niego z powrotem.
Gottfried nie ufał im i nienawidził wszystkich, którzy parali się magią, ale nie był
głupcem. Rozumiał, że magia była potęgą, której, jak każdej innej, można było użyć zarówno
w dobrym, jak i złym celu. Wiedział, że w walce z Chaosem sługa sił prawa musiał korzystać
ze wszelkiej dostępnej broni.
Był zatem przygotowany, by radzić sobie z czarodziejami i im podobnymi. Jego drużyna
znowu ruszyła w drogę, na spotkanie z łącznikiem Verdammena, Himmlischem. Ten
czarodziej badał dziwaczne przypadki porodów, jakie nękały tej wiosny chłopską osadę
Bauerzinnt. Jednak sam łowca czarownic walcząc ze złem zawsze polegał na wierze w
Sigmara i na swoim pistolecie skałkowym.
Verdammen przypuszczał, że Chaos w niemałej części zawdzięczał wzrost swojej potęgi
na świecie praktykom „zbuntowanych” czarodziejów – pozbawionych skrupułów osobników,
pozostających poza kontrolą Kolegiów Magii z Altdorfu, którzy swobodnie wędrowali po
całymImperium. Verdammen, służąc jako rycerz zakonny Sigmara, schwytał niemałą liczbę
zaklinaczy. Wszyscy byli nikczemnymi kultystami Chaosu i rozkopującymi groby
nekromantami, których położył trupem. Byli wrzodem na obliczu świata, który należało
usunąć.
– Jesteś pewien, że to dzieło jednego człowieka? – naciskał Verdammen.
– Widziałem na własne oczy – odpowiedział poirytowany Gustaw.
– Ale pozostają pewne sprawy, co do których nie mam pewności – brnął łowca
czarownic. – Mam jeszcze kilka pytań.
Po trwającym prawie pół godziny przepytywaniu gadatliwy wieśniak zamilkł.
– Schultz – powiedział wreszcie Verdammen wskazując na człowieka zajmującego się
końmi. – Widzieliśmy tu wszystko, co mieliśmy zobaczyć.
Drużyna łowcy czarownic zaczęła wsiadać na koń, gdy Schultz podprowadził ogiera
Verdammena, który nadal niedowierzał, by takie zniszczenia mogły być dziełem jednego,
niesfornego zaklinacza.
– Odjeżdżacie? – spytał Gustav z ledwo stłumioną ulgą.
– Kto uczynił to waszej wiosce? – spytał łowca czarownic, gdy wsunął stopę w strzemię i
wdrapał się na siodło.
– Już wam mówiłem! – obruszył się przywódca wioski. – To był czarodziej. Miał dziesięć
stóp wzrostu i oczy jak płonące węgle. To był diabeł z głębi piekła.
Gustav charknął i splunął obficie flegmą na ziemię, mrucząc pod nosem.
– Brudny mag-włóczęga. Oni wszyscy to pomiot Mrocznych Potęg.
– Ale nie zdradziłeś mi jego imienia. Czy wiesz, kto to był? – pytał Verdammen głosem
człowieka na granicy cierpliwości.
– Nie, nie znam jego imienia – odpowiedział z goryczą przywódca, bojąc się, że
niestrudzone przepytywanie rozpocznie się od nowa. Gustav spojrzał w oczy łowcy
czarownic. – Zresztą, i tak pewnie można je wymówić tylko w pokręconym języku
Mrocznych Potęg.
Łowca czarownic szarpnął lejcami konia, odwracając go na wschód.
– Co teraz zrobisz, panie? Pojedziesz za czarodziejem? – zapytał Gustav zmęczonym i
napiętym głosem.
– W swoim czasie, gdy będę gotowy – odrzekł Verdammen i uderzył obcasami w boki
ogiera, wyprowadzając z wioski drużynę biczowników.
Gottfried Verdammen rzeczywiście miał zamiar znaleźć maga odpowiedzialnego za
spalenie Keulerdorfu, ale najpierw musiał udać się na umówione spotkanie. Bez wątpienia
Kozma Himmlisch będzie czekał na niego, chcąc opowiedzieć mu, co jeszcze wyczytał z
poruszeń gwiazd i Wiatrów Magii, jakie omiatały jego samotną wieżę.
Póki co, mag ognia będzie musiał poczekać.

Rozdział 2

Martwi i pogrzebani

„Ci, którzy oskarżają mnie o nekromancję, nie wiedzą, co


mówią. Prawdą jest, że miejsca śmierci przyciągają Wiatr
Shyish, a jego śladem podąża zagłada, ale ja nie jestem
wielbicielem trupów. A jeśli jakikolwiek człek ponownie
podniesie takie oskarżenie, przekona się, że nie należy
niepokoić czarodzieja magii śmierci. ”
– Todende Sterbefall, Arcymag Kolegium Ametystu, przed
czystką w Grabmalholtz.

Kapłan-wojownik spojrzał na skupisko kamiennych budynków, stłoczonych wokół


starego kamiennego mostu u stóp doliny. Dostrzegał niewiele oznak życia w tym miejscu.
Nikogo nie dało się zauważyć na ulicach. W zagrodach przed niektórymi z domostw nie było
widać domowych zwierząt. Rzadkie smugi dymu unosiły się tylko z kilku kominów. Pod
jednolitą powałą zasnutego, popołudniowego nieba, domy wydawały się mieć kolor
nagrobków.
A zatem, to jest Steinbrucke, pomyślał kapłan. Mała, nieznana wioska w sercu prowincji
Ostland, kilkanaście kilometrów od najbliższego miasta. Osada istniała tu od czasu, gdy
plemię Unberogenów po raz pierwszy zamieszkało na tych ziemiach.
Wioska wyrosła wokół brodu na rzece Wasche. Z czasem wybudowano kamienny most,
który zapewniał bardziej praktyczną przeprawę dla podróżnych i kupieckich wozów, które
przekraczały rzekę na drodze do Wolfenburga. Mieszkańcy Steinbrucke żyli z rzeki Wasche,
a także dzięki handlowi, jaki prowadzili przy przeprawie. Wioska miała tylko jeden młyn, ale
był tam także zajazd, kowal, wozak i kołodziej.
Jednak, nic z tego nie sprawiało, by Steinbrucke stało się czymś niezwykłym. Kapłana
przywiodły do tego miejsca płotki. Niepokojące wieści zwykle niosły się po całej krainie, a
męczennik w poszukiwaniu misji nie mógł ich nie usłyszeć. Przynajmniej niektórzy nazywali
go takim mianem. Lektor Wilhelm Faustus uważał się po prostu za lojalnego sługę Sigmara,
czyniącego święte dzieło swojego pana, najlepiej jak potrafił.
Kiedy usłyszał, że społeczność Steinbrucke utraciła swoją wiarę w Sigmara, a w
rezultacie objawiły się siły ciemności, wiedział, że musi interweniować.
Wilhelm Faustus wyglądał imponująco na tle horyzontu u zwieńczenia doliny, siedząc na
siodle wielkiego, siwego wierzchowca – rumaka wojennego godnego iść w zawody z końmi
wytwornych rycerzy Bretonii. Nosił narzucony na opancerzone ramiona płaszcz z kapturem,
niczym mnich. Od bioder w dół okrywał go kolczy fartuch, ciężkie bryczesy i mocne,
skórzane buty. Rękawice chroniły jego dłonie. W lewej dłoni trzymał młot wojenny o
masywnej głowicy, a w prawej spoczywała poobijana tarcza z wizerunkiem komety Sigmara,
tyle, że z żelazną czaszką pośrodku.
Jednak najbardziej wyróżniającą cechą jego wyglądu była lśniąca łysiną głowa i tom
świętej litanii przepisany z Księgi Sigmara, który tkwił przywiązany na pasku skóry do jego
czoła. Wilhelm wierzył bowiem, że jeśli pierwszą jego myślą pozostanie oddanie swojemu
Panu Sigmarowi, wówczas nie spotka go nic złego. Nosił także kopię kompletnej Księgi
Sigmara, okutą żelazem i inkrustowaną szlachetnymi metalami.
Jego onieśmielające rysy znaczyła także straszna blizna, która biegła od szczytu głowy,
przez lewe oko i policzek, a dalej przecinała wargi zaciśniętych ust.'
Koń był nie mniej imponujący. Na jego uprzęży wisiały różne makabryczne trofea.
Najświeższym z nich była pokryta zakrzepłą krwią, zdeformowana, szczerząca kły głowa
zielonoskórego orka. Pozostałymi były czaszki, z których wygotowano ciało i włosy aż nie
pozostało nic poza lśniącą, białą kością. Największą zdobyczą był, przypominający kozi,
czerep z kręconymi, baranimi rogami. Dwie inne czaszki wyglądały na ludzkie: na skorupie
jednej z nich wyryte było wyraźnym, zdobnym pismem słowo „Heretyk”. Druga była
oznaczona „Potępieniec” i miała wyjątkowo długie siekacze. To były dowody walki
Wilhelma przeciwko wyznawcom zła, a zarazem jego zwycięstw.
Na tym polegał żywot wojowniczego kapłana Sigmara. Musiał być człowiekiem czynu,
choć również niestroniącym od słowa. Był adeptem zabójczej sztuki władania młotem
bojowym i podobnych broni, a mimo to był również oczytany w świętych skryptach i
modlitewnych inwokacjach sigmaryckiego zakonu. Musiał praktykować abstynencję,
utrzymywać silne ciało i czystego ducha do walki przeciwko mocom ciemności. Wyruszył w
świat, aby usunąć z niego złoczyńców, bluźnierców i czcicieli Chaosu, choćby piętrzyły się
przeciwności pozornie niepokonane. Musiał niezachwianie ufać w to, że sama wiara zdolna
jest pokonać zło. To właśnie znaczyło być kapłanem-wojownikiem.
Wilhelm Faustus po raz pierwszy poczuł powołanie do walki dla Sigmara kilka dekad
wcześniej. Ale ponownie usłyszał ten zew ledwie przed kilkoma miesiącami, z nastaniem
nowego roku, zapisanego w imperialnych kronikach jako rok 2521.
Faktycznie, gdyby ludzie potrafili przejrzeć na własne oczy, całe Imperium byłoby
świadkiem tego zewu. Był obecny we wszystkich mrocznych i złowieszczych
przepowiedniach przekazywanych w całym kraju, w wioskach i miastach, od Hochsleben i
Wissenburga, do Salzenmundu i Bechafen. Przesłanie nie mogło być jaśniejsze:
Młotodzierżca wołał, by ci co nadal zachowali swoją wiarę, ponownie ruszyli do walki z
podnoszącym się Chaosem i powstrzymali falę zła, które groziło ziemi zalaniem.
I tak wojowniczy kapłan osiodłał swojego konia Kreuza i wyruszył w długą podróż. Miał
wyprawić się w stronę krain, które leżały okryte cieniem na północy. Lektor Wilhelm Faustus
wierzył, że jego święte przeznaczenie zaprowadzi go do walki ze złem, na same pustkowia
Chaosu.
Oczywiście, podczas podróży ku północy, przez baronie i prowincje Imperium, wszędzie
dostrzegał zepsucie i herezję. Jego religijna żarliwość nie pozwalała mu stać bezczynnie i
ignorować sług Mrocznych Potęg, którzy siali zło w społecznościach dobrych ludzi. W
rezultacie, wielokrotnie przerywał swoją podróż, gdy tylko dostrzegł duchowe i fizyczne
potrzeby ludu Sigmara. Czasami pracował sam, a czasami w jego świętym znoju wspierali go
inni.
Tak zatem wrócił do Steinbrucke i zobaczył przekleństwo, ciążące na wiosce.
Wieśniaków można było niegdyś zaliczać do dobrego ludu Imperium, ale dopuścili, by ich
wiara wygasła. Zamiast posłuchać rozkazu swojego boga i stanąć do broni, mimo wszystkich
wizji i znaków widocznych w całym kraju, wieśniacy Steinbrucke dostrzegali tylko zagładę
resztek cywilizacji, jakie pozostały w tej części świata.
Gdyby pozwolić takiemu brakowi wiary szerzyć się swobodnie, wkrótce niewiara
rozrosłaby się niczym rakowata narośl i zepsuła samo serce Imperium. A to
przypieczętowałoby upadek rządów Imperatora Karla Franza i jego szlachetnych,
czcigodnych książąt-elektorów.
Ale Wilhelm nie zwykł szukać winnych, karząc śmiercią wszystkich, łącznie z
cnotliwymi. Ludzki brak wiary był niczym choroba, którą należało wypędzić.
Ludzie potrzebowali demonstracji potęgi Sigmara, w całej przerażającej chwale boskiego
imperatora. Miał nadzieję, że z czasem takie właśnie podejście zapewni satysfakcjonujące
wyniki dla Imperium i jego lojalnych poddanych.
A jeśli wierzyć plotkom, jakie doprowadziły go do Steinbrucke, nietrudno będzie
zaaranżować tego rodzaju demonstrację. Mówiono bowiem, że na polach, nocami, czaiły się
obmierzłe istoty, a nieziemskie jęki przerywały spokojny sen mieszkańców. W tym miejscu
działy się rzeczy niesamowite.
Po raz pierwszy usłyszał o tej wiosce w sali gospody „Pod Kozim Łbem”, w Hirschalle.
Usłyszał o lęku mieszkańców, ich braku wiary i o mocach zrodzonych z ciemności, które
opanowały tamtejszą ziemię, przyciągając do niej złowieszcze esencje. W Galgenbaum
dowiedział się, że wioska Steinbrucke jest omijana przez wszystkich podróżników, poza
najbardziej odważnymi lub zdesperowanymi. Najwyraźniej od miesięcy nie było tam
kapłana. Nocami ludzie chowali się za mocnymi, kamiennymi murami, gdy martwi, wyrwani
z ziemi przez mroczną moc, kroczyli po ulicach i usiłowali odzyskać domy, które niegdyś do
nich należały.
Z tymi myślami Wilhelm ponaglił Kreuza do marszu naprzód i zaczął zjeżdżać drogą,
prowadzącą do starego kamiennego mostu i skulonej poniżej wioski. Okute żelazem kopyta
konia stukotały na kamienistej ścieżce, a trofea zawieszone na paskach grzechotały.

Zaczął padać lekki deszcz i w powietrzu dało się czuć chłód zupełnie niepasujący do
wiosennej pogody. Wilhelm naciągnął na głowę kaptur, kryjąc w cieniu ponure rysy swojego
oblicza. Wyglądał złowieszczo, niczym prorok Końca Czasów.
Gdy wjechał do wioski, czując deszcz bijący w jego łysą głowę przez tkaninę kaptura,
usłyszał trzask zamykanych drzwi i okiennic. Czy to było powitanie jego osoby, czy można
to było tłumaczyć zbliżającym się zmierzchem, podczas którego podchodziły mroczne
stwory?
Lektor zrozumiał, że zatrzaskiwane drzwi znaczyły, iż nie był tutaj miłe widziany. W
końcu, lud Steinbrucke dawno już porzucił wszelką nadzieję, by kapłani Sigmara mogli im
pomóc. Przybywał do tego miejsca nieproszony i gdyby miał odrobinę rozsądku, pojechałby
dalej i przed zapadnięciem nocy znalazł schronienie gdzie indziej. Jeśli cokolwiek wydarzy
się, gdy postanowi tu zostać, wieśniacy w niczym mu nie pomogą – sam sprowadził na siebie
kłopoty.
Osada, która wyglądała tak, jakby kiedyś radziła sobie całkiem dobrze, najwyraźniej
przeżywała trudne czasy w ciągu ostatnich miesięcy.
Wilhelm widział zaniedbane i zarośnięte chwastami pola za wioską. Wiele z budynków
także zaczęło okazywać znaki zaniedbania. Wilhelm zauważył kilka pośpiesznych napraw na
dachach domów, gdzie brakowało dachówek i zobaczył dziwne zadrapania na wielu z
obecnie zamkniętych okien lub okiennicach. Znaki te podejrzanie przypominały ślady po
pazurach.
Ale najbardziej zaniedbane i podniszczone były domostwa, które dawniej utrzymywały
się dzięki handlowi z podróżnymi. Farba na fasadzie gospody wyblakła i łuszczyła się, a
karczma wydawała się zamknięta na dobre. Zresztą Wilhelm zaczynał wierzyć, że pogłoski o
nienaturalnych istotach, jakie podobno nawiedzały to miejsce, były prawdziwe. A w takim
razie, nikt nie wychodziłby z domu po zmroku, bez względu na pogodę.
Wielkie koło młyna, który stał na skraju wioski, obracając się trzeszczało płaczliwie.
Teraz było bezużyteczne. Chłopi wywozili gdzie indziej swoje cenne plony.
– Jeśli chcecie ocalić swoją wioskę i siebie samych – zawołał Wilhelm w stronę okrytych
cieniem budynków wokół niego, jakby oskarżając ich mieszkańców – tedy módlcie się teraz
do swojego zbawcy, Naszego Pana Sigmara!
Deszcz nadal padał na Steinbrucke. W odciskach kopyt, jakie zostawiał ciężko kroczący
Kreuz, tworzyły się kałuże. Skąpana w mżawce wioska wyglądała na jeszcze bardziej
niegościnną i ponurą. Wilhelm był przekonany, że zobaczył już najbardziej zaniedbane z
domostw i przyległości Steinbrucke, aż do chwili, gdy skierowawszy Kreuza pomiędzy domy
i zabite deskami przybytki, dostrzegł mniejszy, okryty niską kopułą budynek na końcu
wioski.
To była kaplica. Jej kamienne ściany były popękane i kruszały. Bluszcz i porosty
okrywały niemal każdy fragment budynku. Kopułę na dachu wieńczyła statua szlachetnego
wojownika, dzierżącego w swoich silnych rękach kamienny młot bitewny – bez wątpienia
miał to być wizerunek samego Młotodzierżcy.
Chwasty zarosły drzwi do kaplicy i prowadzące do nich kilka niskich schodków.
Rzeźbione twarze świętych ze smutkiem w kamiennych oczach wyglądały samotnie
spomiędzy listowia, które dusiło święte miejsce.
Wilhelm poczuł, jak rozpala się w nim gorący, słuszny gniew. Jak ktokolwiek mógł
dopuścić do czegoś takiego? Przez chwilę miał zamiar pozostawić Steinbrucke własnemu
losowi – wieśniacy sami sprowadzili na siebie nieszczęście.
A potem kapłan wziął głęboki wdech, zamknął oczy i pomodlił się do Sigmara, prosząc o
jego przebaczenie. Przybył tutaj, aby usunąć z wioski, cokolwiek ją nękało oraz by zapobiec
zdobyciu przez ciemność dalszych przyczółków na świętych ziemiach Imperium';
Wilhelm zeskoczył z konia. Przywiązał mocno lejce Kreuza do gałęzi drzewa, która
zwieszała się nad murem cmentarza i spojrzał na opuszczony budynek przed nim, unosząc w
okrytych rękawicami dłoniach swój poświęcony młot bojowy.
Młot Wilhelma miał drewniany, okuty żelazem trzonek. Był długi na pięć piędzi i
kończyła go ciężka, żelazna głowica. Z płaskiej głowicy młota wystawały straszliwe
szpikulce, a na jej boku wyryta została kręta litera „S”, wpisana w wizerunek komety o
dwóch ogonach. Zakończenie trzonka młota bojowego było obite skórą i przechodziło w
pierwszy pierścień łańcucha. Kapłan pokrzepiony wagą broni w swoich dłoniach, ruszył
pewnym krokiem w stronę kaplicy.
Gdy ostatki światła przelały się z nieba nad krawędzią doliny, Wilhelm mógł dostrzec
tylko cienie rozbitych nagrobków na cmentarzysku – pokrzywione, czarne kształty, odrobinę
ciemniejsze od ziemi, z której wyrastały Jego oczy powoli przywykały do pogłębiających się
ciemności. Jedynymi odgłosami był deszcz szumiący wokół niego i osobliwe zawodzenie
lekkiego powiewu, który przedzierał się przez gałęzie cisów porastających granice
cmentarza.
Gdy Wilhelm dotarł na szczyt schodów kaplicy, ostrożnie pchnął drzwi głowicą młota. Za
nimi zobaczył tylko głęboką ciemność.
Wilhelm jeszcze raz zamknął oczy i skupił swój umysł jak do medytacji, a potem
pomodlił się do Sigmara, aby wspomógł go w dziele oczyszczenia Steinbrucke ze zła. Wrócił
do wierzchowca, którego zostawił przy cmentarnym murze i wydobył latarnię z sakwy przy
siodle. Z zapaloną latarnią śmiało wrócił do świątyni. Ciepły, złoty blask przegonił oślizgłe
cienie z wnętrza porzuconej kaplicy.
A potem to usłyszał: szelest poruszonej ziemi i kamieni oraz dziwaczny szum wiatru,
który brzmiał jak zawodzenie. Wilhelm odwrócił się od drzwi kaplicy i unosząc wysoko
lśniącą głowicę młota bojowego zaczął wpatrywać się w cmentarz przed nim.
Na początku nie widział nic między rozbitymi nagrobkami i kilkoma popękanymi od
starości kryptami. Potem kątem oka dostrzegł poruszenie gleby. Natychmiast skupiając
uwagę na tym miejscu, Wilhelm zobaczył, jak coś wydostaje się spod poruszonej ziemi.
Pojawiło się pięć cienkich kawałków kości, po których wychynęła błyszcząca skorupa
czaszki.
Kapłan-wojownik czuł jak serce łomocze w jego piersiach, ale zmuszał się do głębokiego
i powolnego oddechu, kontrolując adrenalinę, która teraz tętniła w jego organizmie. Usiłował
działać spokojnie, nie pozwalając, by strach zmusił go do nierozważnego czynu.
Nie po raz pierwszy był świadkiem, jak zmarli powstają ze swoich grobów. Widział
wszelkiego rodzaju niepokojące i nadnaturalne zjawiska podczas misji niesienia świętego
światła Sigmara do najciemniejszych zakątków Imperium.
Ludzki szkielet, którego kości połączone były pasmami zgniłych mięśni i skórzastych
ścięgien, wygrzebał się z grobu i stanął przygarbiony. Po chwili niepewności, gdy jego
kościana sylwetka chwiała się niezbornie z boku na bok, jakby próbując łapać równowagę,
ożywione ludzkie zwłoki ruszyły prosto w stronę lektora. Poruszały się budzącymi strach,
owadzimi ruchami.
Wilhelm usłyszał szuranie innych ciał, które wychodziły ze splugawionej ziemi.
Obracając wokół siebie lśniącym młotem bojowym, Wilhelm dostrzegł pożółkłe z wiekiem
kości, bladą skórę pokrytą grobową ziemią, szarozielone ciała, kępki matowych włosów
zwisające z pozbawionych krwi skalpów oraz rozpadające się twarze z rozwartymi,
jęczącymi ustami osadzonymi w obluzowanych szczękach. Wszystkie stwory szły w jego
stronę, powłócząc nogami i potykając się.
Nadszedł czas na działanie!

Zaciskając mocno młot bojowy w obu dłoniach, Wilhelm czuł napinające się mięśnie
ramion, a nogi zaczęły go nieść w stronę nadciągających ożywieńców. Zbliżywszy się do
ożywionych trupów, Wilhelm machnął bronią. Głowica młota trafiła w szarą czaszkę
pierwszego szkieletu, rozbijając jego czerep na kawałki. Głowa zniknęła z kręgów szyjnych
kościotrupa jak zdmuchnięta. To, co pozostało ze szkieletu, wykonało kilka niepewnych,
chwiejnych kroków, po czym powrotny cios Wilhelma dosłownie wyrwał nogi spod trupa.
Kości rozsypały się z grzechotem na przewróconym, porośniętym liszajem nagrobku. Zebra
upadły w kępę ostów.
Noc nadeszła ostatecznie. Deszcz nasilił się. Niewzruszeni ożywieńcy nadal wydostawali
się z rozmokłej ziemi i szli w stroję wojowniczego kapłana, sunąc jak pijacy przez błoto.
Adrenalina napełniła Wilhelma religijnym ferworem. Walił wokół siebie, rozbijając
nieumarłych, zanim zdołali dosięgnąć go swoimi brudnymi, zakrzywionymi szponami. Młot
bojowy rozbłyskał jaśniej za każdym razem, gdy uderzał w trupa, rozbijając kości i miażdżąc
częściowo rozłożone ciała.
Ale liczba ożywieńców stale rosła i chociaż nie poruszali się zbyt szybko, nieuchronnie
zbliżali się do Wilhelma, aż otoczyli go, napierając ciałami. Uderzając cuchnącego trupa,
który nieprzerwanie kołatał pokruszonymi pieńkami zębów, kapłan poczuł, jak coś porusza
się wokół jego butów. Kopnął i usłyszał słaby odgłos czegoś mokrego przy ziemi, co pękło
od brutalnego uderzenia jego buta.
Poszczerbione kościste pazury rysowały metal napierśnika Wilhelma i szarpały za paski i
sprzączki utrzymujące go na miejscu. Kapłan kopnął znowu, odrzucając odarte z ciała truchło
na tyle, by mógł rąbnąć je młotem bojowym. Broń rozbiła żebra i kręgosłup, a potem
zmiażdżyła twarz młócącego rękami zielonkawego zombi. Rozkładająca się szara substancja
prysła z powstałych pęknięć w jego czaszce.
Było ich zbyt wielu i zanadto się zbliżali. Wilhelm sądził, że przeciwników musiało być
ponad dwudziestu. Nieumarli byli bezlitośni, nie męczyli się, a gdy jeden z nich padał, trzech
następnych już wygrzebywało się z błotnistej ziemi, żeby zająć jego miejsce. Nie odczuwali
bólu i walczyli dalej, nawet gdy otrzymali rany, które powaliłyby żywe stworzenie.
Faktycznie, ich niestrudzone ataki to było zanadto dla jednego człowieka.
Ale Lektor Wilhelm Faustus nie był zwykłym człowiekiem. Był świątobliwym mężem
oddanym swojemu bogu i dzięki wierze w Sigmara zamierzał pokonać ten pomiot zła.
Doprowadzony do stanu szaleńczej ekstazy, Wilhelm jeszcze raz wezwał swego boga.
Czuł, jak każdy fragment jego ciała napełnia się boską mocą Młotodzierżcy. Każdą jego
cząstkę zalewało ciepłe, złote lśnienie. Wydawało mu się, że otaczała go aura złotego,
połyskującego światła.
Nastąpiła chwila ciszy, a potem rozległ się odgłos przypominający ryk ognia, który
pochłonął wszelkie inne hałasy. Energia wyrwała się z wojowniczego kapłana w eksplozji
niesamowitego, oślepiającego światła, które zalało swoim blaskiem cały cmentarz. Krople
deszczu zasyczały, parując od żaru.
Odgłosy, jakie wiatr wydobywał wśród ciosów, powróciły z jeszcze bardziej
przerażającym zawodzeniem, gdy ciała umarłych rozerwała czysta siła wiary Wilhelma.
Przegniłe ciała stopiły się i eksplodując, odpadły od kości i czaszek. Sucha jak pergamin
skóra zajęła się ogniem. Topniejące kości zagrzechotały o ścianę kaplicy, gdy podmuch
duchowego ognia przedarł się przez hordę nieumarłych.
Echa bezlitosnej eksplozji zamarły i wróciły dźwięki nocy. Cała skóra Wilhelma mrowiła,
a jego mięśnie drżały od mocy, jaka go wypełniła. Spojrzał na rozbite kamienie
cmentarzyska, na których teraz walały się spopielone i kipiące pozostałości ożywieńców.
A potem znowu to usłyszał. Szelest rozsuwanej ziemi, głuchy stukot i drapanie nagiej
kości o granit, trzeszczenie przegniłego drewna trumien. Umarli ze Steinbrucke rzeczywiście
nie spoczywali w pokoju.
Wilhelm był wyczerpany. Przedłużająca się walka i emanacja świętej energii pozbawiła
go sił witalnych. Jednak pomimo zmęczenia, kapłan był gotów walczyć dalej i szybko
wyszeptał kolejną modlitwę do Sigmara.
Poprawił napierśnik i strząsnął pył trumienny z mnisich szat. Potem raz jeszcze mocno
naciągnął kaptur na głowę i unosząc oburącz młot bojowy, ruszył w głąb przeklętego
cmentarzyska.
Nie zamierzał spocząć, dopóki ostatni trup kroczący ku niemu po mokrej ziemi nie zginie
i nie spłonie na zawsze.

Gottfried Verdammen przyglądał się tlącym ruinom wieży, z wyrazem ponurej rezygnacji
w stalowych oczach. Wieża Niebios niegdyś stała na szczycie wzgórza, które wznosiło się
nad strumieniami nienazwanego dopływu rzeki płynącej poniżej. To było największe
wzniesienie w promieniu wielu kilometrów, aż na zachód, gdzie zaczynały się Góry
Środkowe. Wieża miała sto stóp wysokości, była samotna i niedostępna – idealne miejsce, w
którym taki czarodziej, jak Kozma Himmlisch mógł parać się swoją tajemną sztuką. A teraz
nie pozostało nic poza poczerniałymi gruzami.
Pożar spustoszył konstrukcję. Ogień musiał być – wściekły i intensywny. Wnętrze wieży
zostało wypalone, a kamienie fundamentów popękały i stary dom astromanty zawalił się.
W głębi zimnego, wyrachowanego umysłu Verdammena wzbierała prawdziwa furia.
Zdawało się, że rosnąca fala Chaosu miała już ich nękać na każdym kroku. Łowca czarownic
nie wierzył, by szanse odnalezienia żywego niebiańskiego czarodzieja były zbyt wysokie.
Reszta drużyny zaczęła przeszukiwać gruzowisko. Brytan szarpał końcem łańcucha,
węsząc wśród zgliszczy w poszukiwaniu ciał. Verdammen dostrzegł leżący wśród kamieni
skręcony, metalowy korpus ogromnego teleskopu – symbol uczonej sztuki czarodzieja
przepadł na zawsze.
Drużyna podróżowała od pięciu dni po opuszczeniu Keulerdorfu. Jechali pustkowiami
Ostlandu, na przekór bezlitosnemu wiatrowi i deszczowi, przez skaliste wzgórza, między
kolumnami poskręcanych pni ponurych lasów i przez surowe, smagane wiatrem,
szmaragdowo-czarne moczary Wreszcie dotarli do Wieży Niebios.
Przynajmniej deszcz nieco złagodniał. Tego ranka, po raz pierwszy od tygodnia, świt
nadszedł bez rzęsistego deszczu. Mimo to, pogoda nadal nie przypominała wiosennej.
Z zamyślenia wyrwało Verdammena ostre szczeknięcie brytana.
– Herr Verdammen! – zawołał oszpecony blizną na twarzy Gunther, z wysokości
rozbitych szczątków łukowatego okna. – Pies coś znalazł!
Łowca czarownic szybko ruszył w stronę pomocnika. Brytan nadal szarpał się na
łańcuchu, grzebiąc w ziemi i gryząc coś, co było zagrzebane pod poczerniałym drewnem i
popękanymi od ognia kamieniami. Gunther odciągnął śliniące się zwierzę, a Verdammen
odwalił na bok osmaloną belkę.
Pośrodku poczerniałego skrawka ziemi, którą deszcz zmienił w popielne błoto, leżało
sczerniałe ciało, przebite przez skręcony i stopiony grot z metalu.
– To on? – spytał ze zgrozą Gunther. – To jest astromanta?
Spalone ciało było nierozpoznawalne. Na osmalonej czaszce nie pozostał ani jeden włos,
a ubranie spłonęło, albo stopiło się z ciałem. Pozostał jednak jeden element umożliwiający
identyfikację.
Wokół resztek złuszczonej szyi zwłok wisiały stopione pozostałości łańcucha od
medalionu. Ogień był na tyle gorący, że zaczął topić widniejący na nim symbol, ale nie aż
tak, by całkowicie zniszczyć medalion. Dla postronnych znaki na talizmanie nic nie znaczyły,
ale członek komisji Kolegiów Magii potrafił natychmiast je rozpoznać. Sam Verdammen
nosił identyczny medalion.
– W istocie. To jest Kozma Himmlisch – powiedział tylko łowca czarownic.
Zapewnienie jego mistrza wystarczyło fanatykowi, który nie zadawał dalszych pytań.
Dość, że tak powiedział łowca czarownic.
Verdammen z pewną obojętnością myślał o zwłokach niebiańskiego czarodzieja. Chociaż
śmierć astromanty niewątpliwie zakłócała tok jego dochodzenia, Himmlisch nie mógł
spodziewać się niczego innego. Bowiem, jak to wynikało z doświadczenia łowcy czarownic,
gwałtowna śmierć czekała wszystkich, którzy parali się czarodziejstwem. Sztuka, którą
zgłębiali, w końcu obracała się przeciwko nim samym, gdy władanie taką mocą bezpowrotnie
wypaczało ich dusze, lub gdy moc okazywała się zbyt potężna, by mogli nad nią zapanować.
Ostatecznie, wszyscy skazywali sami siebie na zagładę.
Zniszczenie wywołane w tym miejscu przez ogień miało wszystkie cechy katastrofy, jaką
Verdammen oglądał w Keulerdorfie. Budynek został całkowicie zrujnowany przez
płomienie.
Verdammen zastanawiał się, czy było możliwe, że czarodziej, o którym mówili wieśniacy
w Keulerdorfie, przybył tu przed nimi, a drużyna łowcy czarownic przez ostatnie pięć dni
nieświadomie podążała jego tropem? Verdammen potrzebował tylko pewnych dowodów.
Wodząc wzrokiem po wszystkich zakamarkach popękanych i spalonych gruzów,
Verdammen rozpoczął gorączkowe przeszukiwanie ruin. Chciał znaleźć ślad, który miał
dowieść, że czarodziej ognia był zamieszany w śmierć Kozmy Himmlischa i spalenie Wieży
Niebios. Musiał także znaleźć jakieś wskazówki, wskazujące na tożsamość piromana. Nagłe,
jakby było mu to pisane, Verdammen znalazł potrzebny dowód, który spoczywał przed nim,
na wpół zagrzebany w błocie i popiele.
To był klucz. Złoty klucz. Zauważył go dzięki błyskowi żółtego metalu pośród
poczerniałych gruzów.
Podniósł klucz, wytarł go do czysta z błota i pokazał swoim pomocnikom. Po
odnalezieniu ciała czarodzieja, wszyscy fanatycy zgromadzili się wokół niego.
– To klucz – zauważył jeden z nich. Powolnie wypowiadane słowa wskazywały na
niewielką inteligencję mówiącego.
– To nie jest byle jaki klucz – powiedział Verdammen, przyglądając się dokładnie
przedmiotowi. – Założę się, że ten klucz nie otwierał żadnego zamka w tej wieży.
Artefakt nie był niczym więcej, jak stylizowanym wyobrażeniem klucza i z pewnością nie
było na nim widać żadnych zadrapań, jakich należało się spodziewać po normalnie
używanym kluczu. Łowca czarownic widział takie klucze już wcześniej i podejrzewał, że ten
był taki sam – był to złoty klucz oznaczający przynależność do Kolegium Płomienia w
odległym Altdorfie.
To był dowód, jakiego potrzebował podejrzliwy łowca czarownic. Czarodziej z Kolegium
Płomienia przybył do tego miejsca i to on wcześniej siał niepokój na tych odludnych
ziemiach. Piromanta posunął się jednak za daleko i teraz jego straszliwe moce przejęły nad
nim kontrolę. Verdammen wielokrotnie widywał coś podobnego. Ten człowiek, ten pomiot
Mrocznych Mocy, poddał się wypaczającej władzy Chaosu i uległ bluźnierczym potęgom
zła. I nadal pozostawał na wolności. Był niepowstrzymanym zabójcą, któremu nie można
było dłużej powierzać walki o sprawiedliwość, porządek i życie Imperatora Karla Franza.
Czaro-' dziej stał się mordercą, a teraz zadaniem Verdammena było go zatrzymać.
To właśnie miało stać się misją łowcy czarownic. W tamtej chwili Verdammen
postanowił dopaść płomienistego czarodzieja Gerharta Brennenda i położyć kres jego
morderczemu szaleństwu.

Rozdział 3

Trędowaty z Grunhafen
„Gdy niszczący czas i choroba zbierają swoje żniwo, gdy
zaraza pochłania płody ziemi i nadciąga głód, wtedy właśnie
zrozpaczeni ludzie – ludzie pozbawieni nadziei – zanoszą
błagania do swojego Praojca, aby powstrzymał swoją
karzącą dłoń. I od tej chwili pozostają przeklęci. ”
– Traktat o Naturze Upadłych Potęg, pióra brata-skryby
Schreibera.

Minął tydzień od ucieczki Gerharta Brennenda ze zniszczonej wieży-obserwatorium


Kozmy Himmlischa i teraz mag wędrował po wzgórzach Ostlandu, pod powałą bezustannie
zasnutego, ciemnego nieba. Dzień i noc niewiele różniły się od siebie, tak dokładnie chmury
zasłaniały niebieskie przestworza. I ciągle padał deszcz.
Mag był zziębnięty, przemoczony, zmęczony i głodny, jak nigdy wcześniej. Jego włosy i
ubranie były w nieładzie, a brak odpowiedniego pożywienia i schronienia dawał mu się we
znaki.
Od czasu bitwy z astromantą, Gerhart nie zobaczył ani jednej żywej duszy. Rubieże
Ostlandu były dzikim i niezgłębionym miejscem, jakich wiele pozostało w pobliżu rozległych
rubieży Imperium. Stada zwierzoludzi i plemiona goblinów czyhały w niedostępnych
głębiach Lasu Cieni, podobnie jak to działo się w mrocznym, wypaczonym sercu
słynniejszego lasu Drakwald na południu.
Zdradzieckie przełęcze górskie stały się schronieniami dla ludzkich renegatów i
wyznawców zakazanych kultów, a także dla troili, olbrzymów i jeszcze gorszych stworów.
Gerhart przekonał się o tym w Keulerdorfie. Poza tym, krainę nawiedzały najazdy
Norsmenów, band orków, a nawet łupieżcze wyprawy kislevskich bandytów.
Oczywiście, skoro ta kraina leżała tak blisko północno-wschodnich rubieży Imperium,
książęta-elektorzy Ostlandu wraz z hardymi wojownikami z zamarzniętej tundry Kisleva
walczyli we wspólnej sprawie, jaką było powstrzymanie postępów sił Chaosu na południe.
Jednakże, o ile oceny astromanty były słuszne, zdawało się, że wkrótce cały Stary Świat
zmierzy się z inwazją, jakiej nie widziano od pięciuset lat. Wszystkie armie Ostlandu i
Kisleva mogą nie zdołać jej powstrzymać, nie mówiąc o odepchnięciu najeźdźców.
Imperator na swoim tronie w Altdorfie, albo książę-elektor Ostlandu, Valmir von Raukov,
powiernik jednego z legendarnych mieczy, Runicznego Kła, bezpieczny w swoim zamku w
stolicy prowincji, Wolfenburgu – oni mogli twierdzić, że te ziemie były ucywilizowane.
Ale nawet oni, niewątpliwi bohaterowie, walczyli długo i zaciekle w obronie tych
północnych krain.
Cywilizacja istniała na tych ziemiach tylko w formie pewnego założenia. Z pewnością
można było powołać armie spośród licznych księstw i miast poddanych Imperatorowi i
skierować je do walki z najeźdźcami, albo do tłumienia rebelii. Między różnymi regionami
odbywała się regularna wymiana handlowa, w którą wkalkulowane były straty, jakich
należało się spodziewać w tych dzikich i niebezpiecznych czasach. Barki przewoziły ładunki
wzdłuż dróg rzecznych Imperium, aż do wielkiego, wolnego portu Marienburga i dalej, do
rycerskich krain Bretonii oraz miast-państw Tilei, a nawet na wybrzeże piaszczystej Arabii.
Miasta Imperium słynęły jako wielkie ośrodki nauki, gdzie zgłębiane były sekrety alchemii i
magii oraz dokonywały się nowe postępy w metalurgii, technice zbrojnej i napędzie
parowym.
A jednak, pomimo tych wszystkich wielkich osiągnięć, prawda była taka, że większość
terenów wiejskich znajdujących się poza patrolowanymi gościńcami i starymi miastami, była
w istocie niebezpiecznymi ostępami ponurych, nieprzebytych puszcz, skalistych, smaganych
wiatrem wzgórz i niedostępnych bagien, które dzieliły rwące rzeki. Ludzie chowali się w
swoich miastach, osadach i wioskach, chronieni grubymi, kamiennymi murami i wysokimi
palisadami, albo w zamkach. Większość z nich przez całe swoje życie nie wybrała się dalej
niż na odległość kilku kilometrów od swoich domostw.
Ale nadchodziły czasy, gdy nawet takie posady starożytnej potęgi nie będą bezpieczne
przed burzą, jaka wzbierała na północy.
Dopiero teraz, gdy Gerhart zszedł ze wzgórz, które wznosiły się na spotkanie Gór
Środkowych za nim, na zachodzie, ponownie zobaczył faktyczne oznaki ludzkiej obecności.
Prawdę mówiąc, Gerhart widział już podobne podczas swojej wędrówki. Były to dowody
na to, że w tych odległych miejscach niegdyś mieszkali ludzie. Starożytne kurhany i
zniszczone przez klimat kamienne kręgi, nietknięte przez czas symbole Mrocznych Bogów
lub ich wyznawców, pozostałości porzuconych zagród, które natura ponownie wzięła w
swoje posiadanie oraz pokryte torfem kopce, pokazywały miejsca, gdzie niegdyś rozciągały
się osady.
Przynajmniej te porzucone domostwa zapewniały mu schronienie przed nieustającym
deszczem i miejsce do spania. Jedną noc spędził pod osłoną rozpadającego się ze starości
wiatraka, a inną pod dachem pustego szałasu pasterskiego, nasłuchując ulewy, tłuczącej o
gnijącą strzechę nad jego głową.
W pozostałych przypadkach musiał szukać schronienia między dużymi głazami na
szczytach wzgórz lub wpełzając do płytkich jaskiń, sprawdziwszy najpierw, że nikt inny w
nich nie mieszka. A potem, samotny czarodziej, w spokoju skupiał myśli. Widział Wiatry
Magii, których smugi tańczyły ponad skąpaną w deszczu ziemią. Usiłował uchwycić pasma
ognistej mocy, esencji Aqshy. Wystarczyło tego na tyle, by udało mu się rozpalić niewielki
ogień, przy którym mógł się ogrzać, podgrzać nieco prowiant i wysuszyć przemoknięte
ubranie.
W świetle ogniska Gerhart zdołał przejrzeć różne notatki zabrane z obserwatorium
Kozmy. Usiłował zrozumieć pospieszne gryzmoły astromanty. Wiedział, że były to zapiski
majaczeń chorego umysłu, ale wszystkie prowadziły do tego samego wniosku. Gerhart
musiał poświęcić na to trochę czasu, ale dzięki informacjom, jakie zdobył jeszcze przed
spotkaniem z Kozmą Himmlischem, udało mu się wreszcie uchwycić sens obserwacji
astromanty.
Używając tajemniczego teleskopu, niebiański czarodziej spędził miesiące na
obserwacjach przepływów Wiatrów Magii i nieba nad ziemiami, które rozciągały się na
najdalszej północy. Kozma Himmlisch przewidywał wzrost potęgi Chaosu, widząc jak
przeklęty Cień pochłania coraz rozleglejsze przestrzenie, tak jak wysoka fala zagarnia plażę.
Sieć przeplatających się potężnych mocy nie była niczym niezwykłym, podobnie jak
przybieranie i ubywanie księżyców. Ci, którzy znali się na takich rzeczach, rozumieli, że tak
działo się co roku, wraz ze zmianami sezonów. Ale ci sami ludzie, podobnie jak Gerhart,
musieli zdawać sobie sprawę, że obecny wzrost Cienia nie miał sobie równego w najnowszej
historii. W najlepszym razie, Cień powoli przeminie. W najgorszym – pochłonie cały świat.
Dla Gerharta to wszystko wydawało się wymysłem niezbornego umysłu, ale jednego był
pewien. Wzrost potęgi na północy, burzy Chaosu wzbierającej na granicach krain ludzi, mógł
zagrozić całemu Imperium.
I tak podążał samotnie na północ, wędrując po gościńcach i bocznych drogach Ostlandu,
wspierając się na dębowym kosturze. Bowiem, nawet jeśli miał w pojedynkę zmierzyć się z
nieprzeliczonymi hordami północy, musiał uczynić wszystko, co było możliwe, żeby
odpokutować za swoje grzechy.
Przed nim leżało warowne miasto Wolfenburg i zapewne największe wyzwanie, z jakim
zmierzył się podczas czterdziestu pięciu lat życia – jeśli wierzyć rewelacjom Kozmy.
Karty pergaminu, na których Kozma Himmlisch spisał swoje złowieszcze przepowiednie,
tkwiły upchnięte między ubranie Gerharta, wymięte i poplamione od wody, chociaż Gerhart
bardzo starał się uchronić je od wilgoci. W końcu, był to jedyny dowód tego, co widział i w
co obecnie żarliwie wierzył.
Słysząc skrzypienie ziemi pod stopami, Gerhart domyślił się, że przeszedł daleką drogę,
zostawiając za sobą płonącą wieżę. Skóra jego butów była poplamiona i odbarwiona od
ciągłej wilgoci i stąpania w błocie. Mimo że przez niezmiennie szarą zasłonę chmur
przenikało tylko rozproszone światło słoneczne, Gerhart zauważał, że ścieżka, która szedł,
była częściej uczęszczana i opadała w stronę zalesionej doliny.
A potem dostrzegł dym, który wznoszący się wśród mgły i deszczu, kolejne kilka
kilometrów przed nim, na granicy widoczności przy tej nieszczęsnej pogodzie.
Ale zanim Gerhart dotarł do miejsca, skąd wznosił się dym, wszedł do pierwszej z
opuszczonych wiosek.

Bezruch był niepokojący. Jedyne dźwięki, jakie wychwytywał Gerhart ostrożnie idąc w
stronę skrzyżowania dróg, wokół którego skupiało się kilka budynków z kamienia, drewna i
słomy, były odgłosami jego własnych kroków lub szumem bezlitosnego wiatru i deszczu.
Nad wioską wisiało przesycone śmiercią powietrze, niczym grobowy całun. Nie dostrzegał
żadnych oznak życia, ludzkiego, czy innego. Ale nie było w tym nic dziwnego zważywszy na
oczywisty los, jaki spotkał osadę.
Na drzwiach każdego domostwa Gerhart widział krzyż wymalowany gęstą, czerwoną
farbą. To była powszechna praktyka w północnych krainach Imperium, gdy dotykały ich
najgorsze nieszczęścia. Niektóre z tych drzwi, włącznie z oknami i wszelkimi innymi
wejściami do budynków, zostały zabite deskami od zewnątrz.
To był znak, mówiący o długiej i powolnej śmierci. To była śmierć od zarazy.
W każdym miejscu, gdzie namalowano krzyż, znak stawał się pieczęcią tragicznego losu
całych rodzin, zgromadzonych w domach i porzuconych przez sąsiadów. Nawet, gdy
zachorował tylko jeden członek rodziny, wszyscy pozostali domownicy, co do jednego, byli
zamykani z ofiarą zarazy. To skazywało ich na zarażenie i nieuchronną śmierć, od choroby,
głodu lub z własnych rąk, gdy usiłowali uciec przed cierpieniem, jakie ich czekało.
Ludzie, którzy niegdyś uważali się za przyjaciół, teraz zrywali wszelkie kontakty.
Przyjaźń szła w zapomnienie, więzy rodzinne pękały, a życzliwi sąsiedzi stawali się
pozbawionymi skrupułów pragmatykami, którzy skazywali zarażonych na straszny los.
Nie było bowiem miejsca na współczucie, gdy nadchodziła plaga. Należało ją po prostu
stłumić. Mała osada lub wioska, w której wybuchła zaraza, miała niewielkie szanse na
przetrwanie, jeśli na czas nie powstrzymano rozszerzania się choroby. A zatem, wieśniacy
nakładali na siebie dobrowolną kwarantannę i modlili się do wszelkich łaskawych bogów,
jacy mogli ich wysłuchać, prosząc, by ocalili ich w rozpaczliwej godzinie.
Gdyby wieśniacy nie zrobili czegoś takiego, a potem odkryłaby ich jedna z wędrownych
grup sigmaryckich fanatyków, wówczas ich los byłby przesądzony – zaznaliby śmierci od
miecza i ognia, być może poprzedzonej bolesnym i niepotrzebnym dochodzeniem.
Gerhart zastanawiał się, jak to się zaczęło. Skażony zbiornik wody? Klątwa rzucona na to
biedne pospólstwo? Choroba sprowadzona przez szczury, być może nawet na skutek
nikczemnych machinacji szczuroludzi?
I jak to się rozprzestrzeniło? Przez zakażony ładunek sprowadzony do wioski na
kupieckim wozie? Przez wędrownego handlarza? Czy była to przyczyna rozmyślnego
działania osobników o zepsutym umyśle i ciele, którzy rozsiewając zarazę służyli
bluźnierczym mocom, nienawistnym ludzkości?
Jak wiele czasu minęło odkąd ta nienazwana wioska poddała się pladze, a jej nazwa
umarła wraz z ostatnią osobą, która ją znała?
Gerhart nie wyłamywał żadnych drzwi, żeby sprawdzić, co znajdowało się wewnątrz.
Wiedział już co znajdzie, a poza tym, oglądał zapewne gorsze rzeczy walcząc w armiach
Imperium. Nie mógł niczego uczynić dla ludzi, którzy tam mieszkali, poza oczyszczeniem
tego miejsca ogniem.
Koncentrując umysł, Gerhart przyciągnął Wiatry Magii. Koniec kostura zaiskrzył, a
potem stanął w płomieniach. Czarodziej obszedł wioskę podpalając strzechy porzuconych
domów i zmieniając je w ogniste groby. Zauważył, że pomimo nieprzerwanego deszczu,
strzechy były suche pod powałami i tam najłatwiej zajmowały się ogniem.
Gerhart zostawił za sobą wioskę płonących domów. Gęsty szary dym wznosił się kłębami
z ich strzech, a wysokie płomienie oblizywały ściany, pochłaniając wszystko w swoim
nienasyconym głodzie.
W następnej osadzie, położonej nie dalej niż pół kilometra, historia powtórzyła się. Nad
otoczoną przez palisadę wioską unosił się ten sam odór śmierci, te same czerwone krzyże
znaczyły ściany i drzwi, a cisza zastąpiła śpiew ptaków. Nie było żadnych oznak życia.
Jeszcze raz mag nie mógł zrobić nic więcej, niż podłożyć ogień. Potęga Chaosu gromadziła
się na północnych rubieżach Imperium, a on musiał wypalać raka zła, jaki rósł w jego
granicach.
I tak to się potoczyło. Jedna wioska po drugiej, całe osady wymarły, a samotne zagrody
były ciche jak groby Kuźnie, garbarnie, a nawet kaplice, znaczyły te same, skazujące na
potępienie krzyże, wszystkie też poszły z dymem, oczyszczone tym samym ogniem.
Czy wszystkie te osady padły ofiarą plagi? W wielu z nich nie było oczywistych śladów,
by zdarzyło się tam coś złego. Gerhart słyszał opowieści o całych wioskach, które zostały
skazane na śmierć na skutej zwykłej paranoi. Jeśli jeden człowiek dostał krwawej gorączki,
albo ostrych skurczów żołądka, panika kończyła dzieło – znacznie częściej niż w
przypadkach paranoi podsycanej przez religijnych fanatyków i nadgorliwych łowców
czarownic.
Po upływie kilku dni, gdy pozostawił kolejną oczyszczoną w ogniu osadę jej własnemu
losowi, Gerhart odwrócił się i spojrzał na drogę przez las, jaką przemierzył. Czarny dym
wznosił się za nim z osad, pod które podłożył ogień. Dym zawisał jak całun nad
wierzchołkami drzew, sprawiając wrażenie, jakby to kruk śmierci samego Morra opuścił się z
cienistych, nierealnych królestw za zasłoną niebytu, aby zebrać dusze uwolnione wreszcie
dzięki stosom pogrzebowym.
Wkrótce okazało się, że nie tylko Gerhart pragnął oczyścić tę ziemię z zarazy. Dwa dni
później spotkał sigmaryckich proroków zagłady.

Spędziwszy poprzednią noc śpiąc pod osłoną starego buku, kilka zaledwie kilometrów od
chaty leśnika, którą podpalił, Gerhart stanął na drodze, która biegła wokół wzgórza
porośniętego platanami, a potem wpadała w płytką dolinę między czterema niskimi
wzgórzami. Wioska gnieżdżąca się w tej niecce była już częściowo zasłonięta przez brudny,
szary dym, który wznosił się kłębami ze skupisk pochłaniającego wszystko ognia.
Poprzez snujący się między pniami drzew dym, Gerhart widział rzekę, wijącą się
meandrami przez całą otoczoną palisadą osadę. Przepływała przez dwie uplecione z gałęzi
śluzy, a kilka barek tkwiło uwiązanych do pomostu wewnątrz wioski, na północnym brzegu
strumienia.
Czarodziej węszył wyczuwając drażniący, niesiony wiatrem swąd spalenizny, unoszący
się nad doliną i ponad gładkimi sylwetkami wzgórz. Medycy i badacze ludzkiego ciała
twierdzili, że węch był najczulszym ze wszystkich zmysłów. Z pewnością, w tamtej chwili
Gerhart nie miał co do tego wątpliwości. Zapach ognia przyspieszył rytm jego serca i
czarodziej poczuł przepływający przez niego ciepły strumień mistycznego wiatru Aqshy.
Dostrzegał czerwone opary unoszone przez eteryczny wiatr na skraju pola jego widzenia, za
którym wznosiła się smuga dymu wijącego się między drzewami.
Ale z wiatrem docierało do niego coś innego. Coś, co wpływało na czarodzieja niemal tak
silnie jak zapach ognia: krzyki, płacz i modlitwy zrozpaczonych ludzi, które mieszały się z
okrzykami i nawoływaniem ich napastników.
Gerhart przyspieszył kroku, schodząc po zboczu wzgórza.
Kiedy dotarł do brzegu wioski, zobaczył postacie poruszające się w zasłaniającym
wszystko dymie. Były ciemne i niewyraźne, i chociaż nie potrafił dostrzec pojedynczych
osobników, widząc ich rozpaczliwe ruchy, bez trudu domyślił się, co się działo. Wielu łudzi
biegło w panice, inni zaś ścigali ich w bardziej zorganizowany sposób.
Gerhart zrozumiał, że spanikowani wieśniacy byli zapędzani do centrum wioski, gdzie
płonęło jeszcze jedno ognisko, większe od pozostałych.
Dym, który wznoszący się z innych ognisk, początkowo zasłonił ten ogień. Gdy kolejny
kłąb dymu uniósł się nad wioskę, Gerhart zobaczył, że część palisady otaczającej budynki
została wyrwana z ziemi na paliwo dla ognisk. To samo uczyniono z drewnem i słomą
wydobytymi ze zrujnowanej stodoły.
Gerhart domyślał się, że mniejsze ogniska płonące na obrzeżach wioski zostały rozpalone,
żeby oczyścić powietrze z niewidzialnych, złowrogich zarodków plagi. Ale to większe
ognisko płonące w jej sercu miało znacznie bardziej złowieszcze przeznaczenie – tego był
pewien.
Nagle spomiędzy dwóch domostw wybiegła kobieta. Jej włosy i porwane ubranie łopotały
na wietrze. Ścigał ją mężczyzna ubrany w mnisi habit. Wymachiwał nad głową kolczastym
cepem.
Gerhart przeszedł pod drogowskazem, drewnianą tabliczką zawieszoną na łańcuchach,
które skrzypiały poruszane powiewem. Uniósł wzrok i odczytał umieszczony na niej
kanciasty napis, wymalowany teraz wyblakłą i łuszczącą się farbą: Grunhafen.

Ponieważ nikt nie stał na straży południowej bramy prowadzącej do Grunhafen, Gerhart
mógł bez przeszkód wejść do wioski. Słyszał brzęczenie much w powietrzu. Wśród
wirujących kłębów dymu widział biegnące w jego stronę postaci, straszne twarze
wykrzywione od krzyku i ociekające łzami przerażenia lub oblicza kryjące się pod kapturami
i złowieszczymi, skórzanymi maskami. A potem wszyscy znowu zniknęli, połknięci przez
gęsty dym ognisk.
Krępy mężczyzna w habicie natarł na niego z okrzykiem, ale zatrzymał się gwałtownie,
gdy Gerhart machnął laską, wbijając ją mocno w jego brzuch. Gdy fanatyk opadł na kolana,
dysząc ciężko, Gerhart wyraźnie zobaczył kanciastą, zdobną literę „S” na ubraniu napastnika.
Taka sama litera widniała na odzieniu pozostałych ludzi biorących udział w pościgu. To byli
fanatycy, ludzie oddani Sigmarowi.
– Co się tutaj dzieje? – mruknął ognisty mag.
Ignorując zabawę w kotka i myszkę wieśniaków i ich oprawców, Gerhart wszedł między
okrywający wszystko, żrący dym, kierując się w stronę środka wioski. Był pewien, że tam
znajdzie odpowiedzi na swoje pytania.
W półmroku majaczyły ciemniejsze, szare zarysy krawędzi ścian domów, co wzmacniało
dodatkowo klaustrofobiczne wrażenie, jakie wywoływał okrywający to miejsce duszący dym.
A potem cieniste duchy ulic zniknęły i Gerhart stanął pośrodku wioski. Żar z ogniska drażnił
jego twarz.
Nie było tam tak gorąco, jak się tego spodziewał, ponieważ wokół ognia ustawił się
kordon fanatyków. Gerhart obrzucił ich wszystkich pełnym pogardy wzrokiem. Niektórzy z
nich mieli kaptury, a inni nosili ubrania pospólstwa. Kilku ogoliło głowy, podobnie jak
czyniło to wielu wyznawców dołączających do duchowieństwa Sigmara, ale pozostali
zostawili włosy i brody, rosnące w gęstych, zaniedbanych kłakach.
Wszyscy nosili jakiś symbol lub wizerunek Młotodzierżcy. I wszyscy mieli nawiedzony
wzrok zdesperowanych ludzi – ludzi, którzy przeżyli takie cierpienia i tragedie w swoim
życiu, że teraz nie pozostało im nic, poza wiarą i nienawiścią wobec grzesznych.
Wszyscy byli uzbrojeni, a osobnik o zmierzwionych włosach bił sam siebie biczem
pełnym supłów. Smagał co chwilę plecy przez jedno ramię, a potem przez drugie. Jego
niezrozumiałe pomrukiwanie podkreślało ostre sapnięcia, gdy wdychał powietrze lub
impulsywnie stękał w bólu.
– Biczownicy i fanatycy – warknął Gerhart. – Sami szaleńcy.
– Kim jest ten grzesznik? – przez trzask ognia przebiło się pytanie, głośne i wyraźne jak
wystrzał z armaty.
Gerhart odwrócił się i zobaczył rozczochraną, obdartą postać, wskazującą na niego. Skóra
na wyciągniętym ramieniu mężczyzny była szorstka i miała niezdrowy, zielono-szary kolor.
Kiedyś zapewne był ubrany w ten sam sposób, jak pozostali biczownicy, w szatę z haftowaną
złotem kometą Sigmara o dwóch ogonach, ale teraz jego habit był podarty i poplamiony.
Przypominał raczej całun grzebalny.
Człowieka otaczały cztery zwaliste postacie. Chociaż ubrani byli jak święci mężowie,
mieli wygląd i posturę ochroniarzy.
Mimo, że był o głowę niższy od wielkich sigmarytów, mężczyzna emanował autorytetem,
wskazującym, że to on był dowódcą.
Gdy Gerhart znalazł się bliżej tego człowieka, niemal zakrztusił się czując słodkawy odór
zgnilizny. Zastanawiał się, czy znalazł się w sercu kolejnej skazanej na zagładę osady, która
padła ofiarą zarazy, czy też smród pochodził od stojącej przed nim postaci owiniętej w
bandaże.
Czarodziej nie widział twarzy mężczyzny. Pod naciągniętym kapturem habitu przywódca
biczowników nosił wymodelowaną maskę ze skóry, niemal całkiem czarną. Nadawało mu to
demoniczny wygląd. Za popękanym, skórzanym pasem na biodrach tkwił bicz. Na końcach
kilku zasupłanych rzemieni bicza tkwiły paskudnie wyglądające kolce.
Czarodziej nie próbował ukrywać swojej odrazy.
Gdy dowódca biczowników przemówił ponownie, Gerhart nabrał pewności, że
zniewalający odór bił od chorego mężczyzny.
– Pytam raz jeszcze, kimże jest ten grzesznik, który przerywa nasze święte dzieło? Czy
nie został osądzony? Brać go!
– Ja także mógłbym spytać, kim jesteście – odparł Gerhart. – Dlaczego tu jesteście i co
robicie z tymi ludźmi?
Nagle Gerharta otoczyło pół tuzina sigmaryckich biczowników. Niektórzy porzucili
swoje stanowiska przy ogniu, inni wychynęli z dymu, unoszącego kłęby popiołu.
Uniósł przed sobą oburącz kostur, ale fanatycy rzucili się na niego, odbijając dębową
laskę czarodzieja uderzeniami okutych w żelazo pałek. Gerhart poczuł dwa ostre pchnięcia
końcem drzewca włóczni. Od tyłu, w żebra walnęło coś obłego i ciężkiego. Oszołomiony, z
trudem łapiąc powietrze, poczuł jak łapią go twarde dłonie.
Gerhart wyczuwał napełniającą go energię Aqshy, którą przyciągały ogniska. Dla jego
magicznego wzroku jawiły się jako wstęgi szkarłatnej mocy i pulsującego, karmazynowego
światła. Ale to było źródło potęgi, z którego nie mógł zaczerpnąć mając oba ramiona
przyciśnięte do boków. Jeden z nadgorliwych zbirów wyrwał mu laskę z dłoni. Inny
mężczyzna sięgnął po schowany w pochwie miecz Gerharta i wydobył go po chwili
mocowania się.
Pozbawionemu broni i możliwości czarowania Gerhartowi pozostała tylko wściekłość.
– Czyż nie wiecie, kim jestem?
– A powinniśmy? – parsknął przywódca.
– Jestem znanym czarodziejem Kolegium Płomienia w Altdorfie! – oświadczył
wyprostowując się Gerhart.
– Ach, więc jesteś jednym z tych, którzy sprowadzą ruinę na nasz świetny naród, zadając
się z mocami ciemności! – To nie było pytanie. Nieznajomy już wyraził swój osąd.
– Wszyscy, którzy igrają z ogniem, skończą w ogniu – powiedział, lekko odwracając się
w stronę szalejącego ogniska za sobą.
Gerhart nie rozumiał, o czym mówił ten człowiek. Przemawiał i zachowywał się jak
fanatyczny wyznawca Sigmara, ale jego wygląd wystarczył, by każdy rozsądny człowiek
zaczął podejrzewać, że mnich nie był tym, za kogo się podawał.
Jak to możliwe, że ten człowiek nie był świadomy własnego stanu, o ile chorowało tylko
jego ciało, a nie umysł?
– Bądź przeklęty, ty głupcze! – warknął Gerhart. – Naprawdę wierzysz, że dokonujesz tu
dzieła Sigmara?
– Czy nie widziałeś znaków? – zawył przywódca. – Doczekaliśmy Końca Czasów!
Słudzy Chaosu plenią się na świecie, a jeśli światło wiary Sigmara ma rozproszyć ciemności,
musimy rozświetlić mu drogę płonącymi ciałami jego wrogów!
Gerhart przypomniał sobie niepokojące znaki, jakie widywał w całej krainie: dwugłowe
źrebię na odosobnionej farmie w Stosten, martwego noworodka o pajęczych nogach w
Avenhoff, deszcz ryb, który spadł we Vlatch, wykrzywione niczym w śmiechu zielonkawe
oblicze drugiego księżyca przemierzającego niebo, a teraz ta choroba, która dotknęła
wszystkich sigmaryckich fanatyków, mających oczyścić Ostland z zarazy.
Może to rzeczywiście był początek zapowiadanego Końca Czasów!
Dla stojących wokół niego, tylko uniesiona brew mogła wskazywać na zamyślenie
Gerharta. Reszta twarzy maga pozostawała nieprzeniknioną maską.
W powietrzu niewątpliwie unosiły się miazmaty choroby i zepsucia. Fanatyk pchnął
mijającego go, jęczącego wieśniaka. Chociaż Gerhart nie był medykiem, wydawało mu się,
że domniemana ofiara zarazy nie wyglądała wcale niezdrowo. Wojowniczy mag zastanawiał
się, czy to samo dotyczyło pozostałych ludzi, których fanatycy zapędzali i wrzucali w
płomienie rosnącego stosu pogrzebowego.
W odróżnieniu od wieśniaków, ci fanatyczni sigmaryci z pewnością w jakimś momencie
zarazili się plagą – możliwe, że stało się to podczas wykonywania ich świętej powinności.
Tłuste, włochate gzy brzęczały wokół świętoszków, których skórę pokrywały dymienice i
ociekające ropą wrzody. Ich twarze – te, które dało się dojrzeć – były ściągnięte i ponure, a
wielkie czarne kręgi otaczały zapadłe, nabiegłe czerwienią oczy. Wszystkie te oznaki
choroby nie dorównywały tym, jakie dotknęły obdartego mnicha-biczownika.
W obliczu przeważających sił, samotny Gerhart zrozumiał, że musi ocalić własną skórę i
wydostać z tej wioski, zanim on także podda się temu szaleństwu. I musiał tego dokonać jak
najszybciej.
– Stykałeś się z zarażonymi. Czy to możliwe, że ty także uległeś tej ohydnej chorobie? –
zagadnął mnicha Gerhart.
– Nie! – wrzasnął przywódca, wyraźnie nieświadomy stanu własnego ciała. –
Prowadzimy święte dzieło, uświęconą misję, jaką zlecił nam sam Sigmar w chwalebnej wizji.
– A cóż to za misja?
– Czyż tego nie dostrzegasz? – zdumiał się wódz sigmarytów, wskazując na gromadę
przerażonych wieśniaków, których pilnowali jego pozostali, ponurzy wspólnicy. – Te
stworzenia są sługami Nurgla! – Gerhart poczuł skurcz w żołądku słysząc prawdziwe imię
boga zarazy. – Noszą stygmaty wybrańców Pana Zepsucia. Dopóki żyją, aby roznosić brud i
zgniliznę swojego pana, władca padliny pęcznieje od dusz niewinnych, a jego mroczna moc
rośnie na świecie, niczym trup wzdęty trupimi gazami.
Gerhart nie mógł uwierzyć w to, co słyszał. Wszystko, co zobaczył w Grunhafen,
wskazywało na to, że to wieśniacy byli niewinnymi ofiarami, a grupa sigmarytów, ślepa na
prawdę, poddała się woli Pana Zepsucia.
Patrzcie na nich, pomyślał czarodziej. Patrzcie, jak oni wszyscy są chorzy!
Jakby na potwierdzenie tej obserwacji Gerharta, jeden z fanatyków zaniósł się ostrym
kaszlem.
-Jak śmiesz rzucać takie oskarżenia? Dosyć tego! To wy jesteście źli! I to was należy
osądzić!
Mówiąc to, Gerhart nadepnął mocno na stopę jednego z trzymających go fanatyków.
Mężczyzna puścił go z bólu, po czym odskoczył na jednej nodze do tyłu. Gerhart zdzielił
wolnym ramieniem drugiego z trzy mających go ludzi. Pięść uderzyła w mostek mężczyzny,
który zachwiał się tracąc dech. Gerhart wyszarpnął się z osłabionego chwytu i sięgnął po
swój kostur.
W dwóch skokach Gerhart znalazł się przy dowódcy. Nawet myśl o zbliżeniu się do
chorego fanatyka napełniała go odrazą. Ale trzeba było to zrobić. W desperackich chwilach
ludzie dokonywali desperackich czynów.
Gdy mnich uniósł swoje pokryte jątrzącymi się ranami dłonie, by odepchnąć czarodzieja,
Gerhart machnął w górę laską, zręcznie zahaczając jej końcem o skórzaną maskę mężczyzny
i zrywając ją z jego twarzy.
Gdy sigmaryci ponownie ruszyli na Gerharta, by bronić swojego mistrza, mag krzyknął:
– Patrzcie na swojego przywódcę! Spójrzcie, kim jest naprawdę!
Głos czarodzieja był tak władczy, że stojący najbliżej biczownicy zwrócili wzrok w
stronę szczątków twarzy swojego wodza. Policzki i czoło człowieka były pokryte ospowymi
plamami. Nie miał już nosa. Na przedzie twarzy ziała dziura, przez którą widać było gnijące
kości i chrząstki. Jego usta były pozbawione ciała i ściągnięte, a gdy trędowaty krzyknął,
Gerhart zauważył, że dziąsła człowieka krwawiły i odrywały się od brązowych, popękanych
zębów. Na prawej skroni mężczyzny tkwiły trzy wielkie, ropiejące wrzody, zbite w jedno
skupisko, z którego ciekła zielono-żółta ropa, krzepnąca na żylastej skórze.
Gerhart nie usłyszał żadnych głosów pełnych obrzydzenia, ani okrzyków przerażenia,
jakie powinni wydać fanatycy. Z pewnością, taki widok powinien sprawić, by biczownicy
rzucili się zabić swojego pana, albo odmówili mu posłuszeństwa.
– Jesteście szaleni? Patrzcie na swojego mistrza! – ponownie krzyknął czarodziej.
Nadal nikt nie drgnął.
Trędowaty, ciągle wrzeszcząc histerycznie, grzebał po ziemi, usiłując odzyskać swoją
maskę.
Gerhart był zdumiony. Pomimo wszystko, spustoszony umysł trędowatego musiał
zrozumieć, że jego wygląd był odrażający i należało go ukrywać przed światem. Ale jego
oddani współwyznawcy nie dostrzegali zepsucia, oglądanego na własne oczy.
Gerhart nagle uświadomił sobie, że brzęczenie much nasiliło się, jakby coś rozwścieczyło
insekty. A potem owady opadły na niego wielkim, czarnym rojem.
Wyobrażając sobie płomień gorejący w umyśle i obserwując magicznym wzrokiem
strumień mocy wokół płonącego stosu, Gerhart sięgnął w głąb jaźni i wyciągnął z powietrza
wijącą się mackę pomarańczowo-czerwonej energii.
Z wyprostowanych palców jego prawej dłoni wyrwał się stożek ognia, który mag cisnął w
stronę wściekłego roju. Ryk płomieni stłumił brzęczenie much w chwili, gdy zaklęcie
Gerharta pochłonęło ich drobne, czarne korpusy.
A potem opadli na niego zarażeni prorocy zagłady, uzbrojeni we wszelką broń, od wideł i
zużytych mieczy, po włócznie, a nawet bicze, którymi umartwiali swoje ciała.
Dłonie Gerharta zaczęły kreślić znaki przyzwania, jakby rysował je w gorącym, suchym
wietrze Aqshy. Otoczony pożarami Grunhafen i przepełniony mocą czterech pierwotnych
żywiołów, Gerhart z trudnością wstrzymywał energię, jaka wzbierała w nim niczym magma
gotująca się w sercu wulkanu.
To nie przypominało zmagań, jakie toczył na szczycie Wieży Niebios, podczas walki z
astromantą Kozmą Himmlischem. Teraz z łatwością tkał zaklęcia, praktycznie nie musząc
wysilać umysłu. Ponownie wzniósł dłonie i wyrzucił je w stronę zbliżającego się kręgu
fanatyków.
Stanął na krawędzi utraty panowania nad sobą i teraz, gdy wyrwał się rąk oprawców,
mógł uwolnić nagromadzoną furię w erupcji ognia. Zaklęcie ze zwierzęcym rykiem buchnęło
z jego dłoni. Wydawało się, że płomienie były żywe, wściekłe i głodne, jak dzika bestia.
Pół tuzina sigmarytów odskoczyło w tył z wrzaskiem, gdy ich ciężkie odzienie stanęło w
ogniu. Dwóch mężczyzn, którzy zdołali zachować rozsądek, rzuciło się na ziemię. Turlali się,
usiłując zdławić płomienie. Gerhart widział, jak rozczochrany biczownik płonącymi rękami
szarpał swoją palącą się brodę. Jego wysokie wrzaski cięły powietrze, przechodząc w
agonalne wycie.
Gerhart zwrócił wściekłe spojrzenie w stronę człowieka, który nadal trzymał jego miecz.
Przerażonemu sigmarycie wydało się, że oczy czarodzieja płoną. Gerhart nie musiał po raz
drugi demonstrować swojej mocy. Fanatyk rzucił miecz, odwrócił się i uciekł.
Uzbrojony w miecz, kostur i zaklęcia, Gerhart mógł nareszcie skupić się na zarażonych
biczownikach. Ale czarodziej nadal był świadom znacznej liczby fanatyków, z którymi
musiał zmierzyć się w pojedynkę. Nie był w stanie pokonać ich wszystkich, zatem musiał
zdecydować, czy należało zostać, czy raczej spróbować uciec.
A potem, jakby w odpowiedzi na jego niewypowiedzianą modlitwę, usłyszał tętent kopyt
i burkliwe okrzyki po drugiej stronie wioskowego placu. Odepchnąwszy najbliższych
fanatyków kolejnym podmuchem ognistej magii, Gerhart spojrzał przez białe płomienie i
zobaczył sześć odzianych na czarno postaci, wjeżdżających prosto w gęstwę chorych
sigmarytów i ścinających ich okrwawionymi mieczami.
Zapanował chaos i zamieszanie. Trędowaty wykrzykiwał rozkazy do swoich ludzi,
nakazując im zabijać wszystkich, którzy powstrzymują ich w wykonywaniu świętego dzieła.
Wieśniacy z krzykiem uciekali od swoich oprawców, w momencie gdy sigmaryci zaczęli
walczyć z przybyszami. Kilku śmiałków próbowało powalić czarodzieja na ziemię.
Było jasne, kim był przywódca oddziału – wysoki mężczyzna, wyprostowany w siodle,
noszący czarny kapelusz o szerokim rondzie. W ręku trzymał srebrny pistolet strzałkowy.
Gerhart spotykał takich już wcześniej.
Nieznajomy ruszył w jego stronę, celując z pistoletu. Przez chwilę w umyśle Gerharta
pojawiło się zwątpienie i w jego głowie zamigotał ogień. Mag wyraźnie usłyszał wystrzał
pistoletu i dostrzegł kłąb niebieskiego dymu, buchający z lufy. Ułamek sekundy później
usłyszał urwany krzyk za sobą. Odwrócił się i zobaczył sigmarytę z cepem uniesionym nad
głową, który zwalił się do tyłu w ogień. W jego gardle ziała czerwona dziura.
Gerhart pomyślał, że powinien wyrazić podziękowanie, a potem usłyszał głos jeźdźca:
– Złapany na gorącym uczynku.
Zanim zdążył odwrócić się ponownie, coś ciężkiego uderzyło go w tył głowy i ciemność
ogarnęła umysł Gerharta.

Gdy czarodziej upadał, tracąc przytomność od uderzenia kolbą pistoletu, Gottfried


Verdammen złapał go pod ramię i wciągnął na grzbiet dyszącego wierzchowca. Koń ledwo
zwolnił chód.
Kiedy szaleni biczownicy otrząsnęli się z zaskoczenia po ataku, zaczęli ścigać łowcę
czarownic i jego pomocników, atakując konie wraz z jeźdźcami. Ludzie Verdammena
spuścili grad ciosów na chorych mnichów, usiłując trzymać ich z daleka.
– Tutaj już skończyliśmy! – krzyknął Verdammen do drużyny. – Mamy to, po co
przyjechaliśmy. W drogę!
Kopiąc w boki wierzchowca, Verdammen ponaglił ogiera do biegu. Zwierzę stanęło dęba
i zmiażdżyło pod swoimi okutymi żelazem kopytami łysą, owrzodzoną głowę sigmaryckiego
heretyka.
Verdammen wydostał się na wolną i bezpieczną przestrzeń trzymając jeńca zarzuconego
na grzbiet konia, po czym usłyszał straszliwy ryk – odgłos czegoś wielkiego, złego i
głodnego.
Do przerażającego hałasu wkrótce dołączyły paniczne krzyki tych, którzy zostali z tyłu.
Verdammen nie wiedział, co się działo i nie zamierzał tego badać. Jeszcze raz krzyknął na
zachętę do swojego rumaka i wraz z drużyną galopem wyjechał z przeklętej wioski,
zostawiając własnemu losowi mieszkańców Grunhafen i ich szalonych ciemiężców. Miał
gdzie indziej sprawy do załatwienia.

Rozdział 4

Uczta kruków

„Głód to ucieleśnienie ekstazy, której słudzy Księcia Chaosu


poszukują, skoro wszelkie inne wrażenia straciły dla nich
jakiekolwiek znaczenie. Jest obezwładniający, obmierzły,
chory i może go zakończyć jeno śmierć. ”
– Z kazań św. Hildegarda Cnotliwego.
Późną wiosną 2521 roku wieści o nadchodzącej z Północy inwazji szerzyły się już od
pewnego czasu. Początkowo były to zwykłe plotki i przesądy, wywołane przez dziwne
omeny i ponure znaki, jakie nawiedzały kraj – takie jak pojawienie się ognistej komety o
dwóch ogonach na niebie nad Imperium. Reakcje tych, którzy władali i chronili lud
potężnego mocarstwa, były mieszane i pełne sprzeczności.
Wielu lękało się, że same plotki wystarczą, by wywołać zachwianie stabilności
politycznej, społecznej lub gospodarczej i lekceważyło pogłoski, uznając je za brednie o
końcu świata, głoszone przez heretyków pragnących upadku Imperium. Domniemani
podżegacze byli ścigani, sądzeni i skazywani. W samym miasteczku Feuerpfahl, które
utrzymywało się z wyrobu wełny, przed oblicze sądu doprowadzono stu trzynastu proroków
zagłady, których spalono na stosie w serii masowych egzekucji. Powiadano, że powietrze
wokół Feuerpfahl przez kilka następnych tygodni śmierdziało spalonym tłuszczem.
Inni reagowali na wieść o zbliżaniu się Końca Czasów, odcinając się od reszty świata, w
próżnej nadziei, że uda im się uniknąć nadchodzącej katastrofy, albo po prostu pragnęli
doczekać końca w odosobnieniu, wraz ze swoimi najbliższymi.
Inni uznawali, że ich zadaniem jest wzięcie udziału w walce z wrogiem, zanim jeszcze ten
wróg nadejdzie. W całym Imperium powstawały wolne kompanie zbrojnych, od Ostermarku,
aż na południe, do Wissenlandu. Ludzie, którzy kiedyś walczyli w stałych armiach książąt-
elektorów, opuszczali domy, które kupili za swój żołd i ponownie stawiali się na służbę.
Wioski i miasta szykowały się do obrony. Wielkie kawalkady fanatycznie pobożnych ludzi i
ich współwyznawców wędrowały przez całą krainę wykonując to, co uznawali za dzieło
Sigmara.
Katedry, świątynie i kaplice Sigmara nigdy jeszcze nie widziały tak licznych zgromadzeń
wiernych, a tace na datki nie były tak pełne. A jednak, wydawało się, że także nigdy
wcześniej nie istniało tak wiele kultów i heretyków, którzy otwarcie odwracali się od wiary w
Sigmara. Bałwochwalcy posunęli się tak daleko, że splądrowali kaplicę w Turmstadt i spalili
ją do gołej ziemi.
Bandy bredzących heretyków całymi hordami przewalały się po krainie, atakując
wiernych, nawet pogrążonych w modlitwie. Przeprowadzali własne, bluźniercze sądy nad
ważnymi postaciami religijnymi, które oskarżali o zwodzenie pospólstwa, zapełnianie
własnych kieszeni, gdy lud głodował i chowanie się za murami katedr, skazując wiernych na
niełaskę mrocznych istot. Zwierzoludzie, kultyści, a nawet nikczemni szczuroludzie,
wydostawali się z trzewi ziemi, by żerować na obumierającym ciele Imperium.
Lud mówił o pojawieniu się szczuroludzi, o szerzącej się zarazie i o coraz częstszych
przypadkach urodzeń potwornych, zdeformowanych dzieci, przekonany, że były to znaki
nadejścia Końca Czasów. Jasnowidze, czarownicy i wiejskie wiedźmy – wszyscy dostrzegali
znaki w kryształowych kulach, w układzie gwiazd na niebie, a także w mutacjach, jakie
dotykały ludzi. Jakże ktokolwiek mógł w to wątpić?
Niektórzy mówili, że regularne wypady stad zwierzoludzi z puszcz Drakwaldu i Lasu
Cieni stanowiły dowód wzrostu potęgi Chaosu. Inni zapewniali, że najazdy nie były niczym
niezwykłym i po prostu dowodziły, że życie toczyło się normalnie, jak zawsze.
Uczeni, którzy czytali o takich sprawach w tajemnych zapisach historycznych
umieszczonych w imperialnych archiwach, twierdzili, że Imperium znalazło się w tym
samym stanie, w jakim było przed zniszczeniem Mordheim, owego zdeprawowanego miasta
przeklętych, albo przed ostatnią wielką inwazją Chaosu, którą powstrzymał Magnus
Pobożny, ponad trzysta lat wcześniej.
Niektórzy zaczęli potępiać stan narodu, twierdząc, że nie ma już bohaterów takich, jak w
dawnych czasach. Ci odważniejsi, lub głupsi od reszty, posuwali się tak daleko, że oskarżali
samego Imperatora Karla Franza o to, że za mało robił, by zatrzymać postępy Chaosu. Ludzie
zaczęli wypatrywać nowych herosów, jacy mieli ich ocalić, a plotka głosiła, że takiego
właśnie bohatera odkryto w Reiklandzie.
Gdy faktem stały się pierwsze, przeprowadzane przez hordy grabieżców z Północy
najazdy na zamarznięte ziemie Kisleva, nie sposób było dłużej zaprzeczać temu, co wielu
podejrzewało od długiego czasu. Przeświadczenie o zbliżającej się zagładzie i panika, jakie
ogarniały Imperium, były do tej pory całkiem powszechne, ale teraz zrobiło się jeszcze
gorzej.
A jednak, był to także czas wielkiego optymizmu. Spory pomiędzy rywalizującymi
szlachcicami zostały odłożone, niektórzy przywódcy polityczni zapomnieli o powiększaniu
swoich osobistych majątków, a potrzeby ogółu stały się pilniejsze od potrzeb jednostek.
Świątynie opróżniały swoje skarbce, by wesprzeć przygotowania do nadchodzących bitew.
Był to czas sprzeczności – czas Chaosu.
Gdy z Kisleva i z północno-wschodnich rubieży Imperium nie przestawały napływać
niepokojące wieści, ogłoszono powszechną mobilizację i rozpoczęło się powoływanie
żołnierzy. Wszystkie prowincje i niezależne miasta szykowały się do obrony przed atakami
demonicznych armii północy.
Daleko na północy Imperium, w cieniach Gór Środka, rozpoczęło przygotowania także
warowne miasto Wolfenburg, domena księcia-elektora Valmira von Raukova. Gdy stała
armia księcia szykowała się do odparcia fali zła, która, jak donosili zwiadowcy, kierowała się
w ich stronę, do uszu Valmira dotarły słuchy, że pod miasto nadciągają oddziały, które miały
je wesprzeć. Nie miało znaczenia, czy wysłano je z poczucia obowiązku, czy była to próba
rozbicia fali Chaosu pędzącej na południe. Najważniejsze, że pomoc była w drodze.
Miasto Wolfenburg trudno było uznać za bezbronny cel. Jego pradawne mury
powstrzymywały w przeszłości niezliczone oblężenia, a własna armia była dumna i silna.
Często prowadziła ofensywy przeciwko wrogom na niepokornych rubieżach lub na górskich
wyżynach, gdzie gromadzili się renegaci i buntownicy, a także bandyci i inni, nieludzcy
wrogowie. Oddziały miejskie składały się z połączonych sił kilku zakonów rycerzy
zakonnych, uznających za swój święty obowiązek ochronę tego bastionu na granicy
Imperium i stanie na straży bezpieczeństwa reszty kraju, jaki rozciągał się za dzikimi
ostępami Ostlandu.
Książę-elektor z surową miną wyraził ulgę, gdy usłyszał, że z kuźni Schmiedorfu wysłano
tabor armatni, dla wzmocnienia obrony warownego miasta.
Gdy strażnicy stali na warcie, a Wolfenburg wyczekiwał, stale napływały doniesienia o
niepowstrzymanym pochodzie hord Chaosu na ziemie śmiertelników. Prorocy zagłady
szeptali imię, które mroziło krew w żyłach ludzi. Słysząc je, lud kreślił znak młota, dotykał
żelaza lub błogosławił się wzajemnie.
A imię to brzmiało Archaon – Pan Końca Czasów.
Nadchodziła inwazja Chaosu, nieporównywalna z żadną w historii Imperium i
paraliżujący strach zaczął ogarniać lud Sigmara.
Niektórzy rycerze-zakonnicy, ostrząc miecze w zbrojowniach lub doglądając rumaków w
stajniach, słyszeli to imię, pogłoski i przerażenie w głosie tych, którzy je wypowiadali.
Zrozumieli wówczas, że nadszedł czas, by spełnić święte przysięgi, które niegdyś złożyli.

Dwudziestego dnia miesiąca Pflugzeit świt wstał zimny i przejrzysty. Nie licząc
niezwykłego o tej porze roku chłodu, surowa pogoda, nękająca Ostland przez ostatni miesiąc
widocznie przeminęła, bowiem tego ranka słońce, po raz pierwszy od dawna, wzeszło nie
zasnute chmurami.
W godzinę po świcie, rozmyty, żółtobiały dysk słońca przemierzył część swojej drogi po
firmamencie i mgła zaczęła podnosić się z łąk za murami miasta. Wielkie wrota Wolfenburga
zostały rozwarte, by wypuścić zastęp rycerzy, wyjeżdżający spomiędzy wież po obu stronach
bramy.
Rozległ się grzmot końskich kopyt, gdy dwudziestu jeźdźców, jadących dwójkami pod
wodzą kapitana i chorążego, opuściło miasto. Byli to rycerze zakonu Krwi Sigmara.
To był naprawdę niezwykły widok: błyszczące hełmy, lśniące naramienniki i kirysy
odbijające się srebrem w porannym świetle, wysoko uniesione lance i las grotów włóczni
połyskujących w promieniach słońca. Końskie podkowy wybijały o ziemię rytm wezwania
do walki. Proporce i chorągwie z białego sukna haftowanego czerwienią i złotem, łopotały
nad głowami jeźdźców.
Jeden ze sztandarów niesiony na przedzie zbrojnego oddziału był większy i bardziej
imponujący od pozostałych. Jego sukno było stare i wytarte, barwy jedwabiu na herbie
wyblakłe i znoszone. Metalowe mocowania na poczerniałym drzewcu sztandaru okrywała
patyna wieku, a samo drzewce było wykrzywione. W porównaniu z innymi flagami i
proporcami wiezionymi przez oddział, ta była bezbarwna, ciemna i zakurzona. To był relikt z
innej epoki.
Był to sztandar, który oglądał niejedną wojnę. To była chorągiew niesiona do bitwy w
pierwszym szeregu wielu zwycięskich armii. Ten sztandar nigdy nie został przejęty przez
wroga i zawsze powracał do swojego otoczonego czcią miejsca spoczynku w kaplicy
Sigmara na zamku, w siedzibie księcia-elektora Ostlandu. Sama obecność sztandaru
napełniała rycerzy siłą ducha, równie twardą jak stal. Był gwarantem, że idący pod tym
sztandarem wykonają swoje zadanie i pokonają każdego wroga, jakiego spotkają podczas
swojej misji.
Rycerze Krwi Sigmara jechali na spotkanie taboru artyleryjskiego, który podróżował ze
Schmiedorfu do Wolfenburga, wioząc armaty mające chronić miasto przed atakiem. Rycerze
mieli zapewnić ochronę, tak aby nic nie przytrafiło się oddziałom przybywającym na pomoc
warownemu miastu i byli gotowi zrobić wszystko, by ochronić cenne działa.
Kapitan Jurgen Enrich spojrzał przez ramię na zastęp rycerzy. Jego koń dyszał pod
ciężarem opancerzonego jeźdźca, a rycerz czuł, jak pod siodłem prężyły się potężne muskuły
konia. Jego serce napełniła duma na widok oddziału cwałującego w kolumnie. Poruszali się
jak jeden mąż, tak doskonale byli wyćwiczeni. W czasach nieporządku i bezładu widok
dwudziestu godnych i oddanych rycerzy powinien napełnić każdego uczciwego człeka
nadzieją i kazać mu ufać, że można sprostać nadchodzącej burzy Chaosu.
Każdy ze zbrojnych rycerzy stanowił poważną siłę sam w sobie. Wszyscy rycerze Krwi
Sigmara potrafili skutecznie władać lancą, mieczem, toporem lub młotem, a każdy był w
stanie powalić tuzin napastników.
Dosiadając potężnych rumaków bojowych, stawali się jeszcze bardziej zabójczymi
przeciwnikami. Tylko najpotężniejszy wróg zdołałby pokonać któregoś z tych rycerzy w
bitwie. A kapitan Jurgen Enrich nie słyszał, by coś takiego kiedykolwiek się zdarzyło.
Rycerze-paladyni powrócą wraz z taborem armatnim i zostaną powitani triumfalnymi
wiwatami mieszkańców Wolfenburga. Przepędzą ze swojej ziemi rozbite na żałosne bandy
niedobitków hordy wrogów, z powrotem na jałowe Pustkowia Północy. Rycerze zatopią
miecze w ciałach zdegenerowanych wyznawców władcy Końca Czasów i porzucą jego armie
na żer kruków.
Enrich wbił ostrogi w boki rumaka i ponaglił konia do galopu. Reszta zbrojnego zastępu
ruszyła w jego ślady, utrzymując zdyscyplinowany dystans i zachowując szyk. Płaty ziemi
podrywały się spod kopyt koni, gdy jeźdźcy popędzili zboczem wzgórza, oddalając się od
starożytnego miasta.
Rycerze zniknęli za drzewami, gdy skierowali się w stronę pierwszego zagajnika.
Strażnicy stojący przy bramach miasta stracili ich z oczu. Ostatni proporzec przez chwilę
łopotał na wietrze. Jego wierzchołek zalśnił w porannym świetle, a potem także zniknął.

Pierwsze, co zauważył lektor Wilhelm Faustus, gdy wydostał się z kłębów dymu, był
odór zarazy i zepsucia unoszący się w powietrzu. Następny był nienaturalny bezruch.
Jedynymi odgłosami, jakie słyszał, nie licząc wydawanych przez jego niewielką grupę –
dzwonienia uprzęży, szurania butów i zgrzytu wyciąganej broni – było trzaskanie
dogasających zgliszczy i cichy jęk wiatru, który denerwująco ciskał w ich twarze chmury
brudnego popiołu. Po „cudzie”, którego dokonał w Steinbrucke, ruszyło za nim wielu ludzi.
Napis na znaku głosił „Grunhafen”. A zatem, tak nazywało się to miejsce.
Wioska nadał była częściowo otoczona palisadą zaostrzonych pniaków, miejscami
przerwaną. Drużynie wojowniczego kapłana nie zajęło wiele czasu domyślenie się, co było
tego przyczyną. Wokół brzegów osady płonęły skupione w grupach ogniska.
Wydawało się, że Grunhafen padło ofiarą tego samego losu, jaki spotkał inne osady,
przez które przejeżdżali. W pierwszej chwili Wilhelm pomyślał, że ogniska rozpalono, aby
oczyścić powietrze z zarazy, nawiedzającej tę okolicę.
Ale w tej niegdyś bogatej wiosce wydarzyło się coś innego. Nie chodziło tylko o płonące
ogniska. Co się tu stało i gdzie podziali się mieszkańcy Grunhafen?
I wtedy kapłan zobaczył pierwsze ciało.
Był to trup mężczyzny. Leżał twarzą w dół, na drodze którą zbliżali się ostrożnie do serca
wioski. Zobaczyli zwłoki, gdy niespokojne powietrze zdmuchnęło smugę dymu. Mężczyzna
ubrany był w coś, co przypominało mnisi habit z ciężkiego płótna.
Drużyna kapłana-wojownika trzymała się z dala, nie czując się tak pewnie wśród zwłok,
jak sam lektor. Wilhelm zbliżył się do leżącej postaci, na wpół świadomie kreśląc znak młota
na swoim sercu.
Położywszy silną, twardą dłoń na ramieniu mężczyzny, lektor odwrócił trupa. Martwe
oczy obrócone były w górę, a twarz mężczyzny zniekształcona od choroby. Z przodu jego
skrwawionej i brudnej szaty, widniała wyhaftowana kometa o dwóch ogonach. Przeponę
brzuszną człowieka rozerwała potworna rana, z której wylewały się purpurowo-szare węzły
jelit.
Smród był straszliwy i Wilhelm musiał zasłonić dłonią nos i usta. Usłyszał, jak za nim
ktoś z jego drużyny wyrzygał swoje śniadanie.
– W imię Sigmara, co tu się mogło stać? – spytał jeden z ludzi. Jego głos był cichy i
drżący.
– Na wszystko co święte, zamierzam się tego dowiedzieć! -warknął Wilhelm, prostując
się.
– Dalej, tędy! – rzucił rozkaz, spoglądając na podążającą za nim zbieraninę ludzi.
I wraz z tą gromadą wszedł do Grunhafen.
Gdy wojowniczy kapłan przestępował ciała zawalające ulice – także trupy kobiet i dzieci
– usiłował nie rozmyślać nad rzezią. Próbował zamiast tego przypomnieć sobie, w jaki
sposób dołączyła do niego grupa, z którą teraz podróżował.
To było po owej pamiętnej nocy w Steinbrucke, gdy walczył z nieumarłymi. Przewaga
wrogów wydawałaby się miażdżąca w przypadku człowieka, któremu brakowało wiary
Wilhelma, ale dla walczącego kapłana Sigmara zwycięstwo było oczywiste. Z nadejściem
świtu ożywieńcy powrócili do grobów, gdy posłał ich niespokojne ciała na wieczny
spoczynek. Przełamał mroczne zaklęcie nekromancji.
Zanim opuścił wioskę, Wilhelm postanowił ponownie przywrócić zaniedbanej kaplicy
należny wygląd świętego przybytku. Gdy pracował w kaplicy, ustawiając ławy i wymiatając
liście z białych kamieni posadzki, przybyli do niego pierwsi pokutnicy, przepełnieni lękiem i
skruchą. Prosili o przebaczenie.
Lektor wskazał, że na rozgrzeszenie należy zasłużyć aktem pokuty. Chociaż niektórzy
powrócili do swoich bezbożnych domów, inni przysięgli walczyć u boku Wilhelma, w imię
Sigmara, dopóki nie wymażą piętna swoich grzechów.
Wilhelm wyszedł spomiędzy osmalonych belek dwóch spalonych budynków w centrum
wioski.
– Na Młot Sigmara! – zawołał, unosząc w okrytych rękawicami dłoniach wielki młot
wojenny, gotowy do walki.
Niewiele mogło wywołać podobną reakcję u wojowniczego kapłana, ale to, co zobaczył,
wstrząsnęło nim do głębi. Wilhelm odetchnął głęboko i wypowiedział modlitwę głosem
pełnym pokory. Po chwili, powróciło jego żelazne opanowanie, a twarz przybrała maskę
ponurej determinacji.
Przed nim widniały pozostałości wielkiego ogniska, mającego ponad dwanaście stóp
średnicy. Wśród popiołu i płonących szczap wyraźnie dostrzegał częściowo spalone i
poczerniałe kości oraz czaszki ludzkich istot. Wokół wioskowego placu, na brzegu białego
kręgu, leżało więcej ciał wieśniaków i innych postaci odzianych w szaty. Kruki o ostrych
dziobach i inne czarne ptaki szarpały miękkie ciała wyrywając najlepsze kawałki.
Wilhelma najbardziej przeraził widok symboli bractwa sigmaryckiego: komety o
rozdwojonych ogonach, uderzających młotów i kanciastej litery „S” oznaczającej Sigmara.
Widział ten znak na miejscu masakry. Było jasne, że w przerażającym występku wziął udział
jego własny zakon.
Wilhelm poczuł, jak wzbiera w nim gniew – pobożny gniew religijnego gorliwca.
Usłyszał jak jego ludzie pomrukując i pociągając nogami cofnęli się o kilka kroków. Głowica
jego młota bojowego rozjarzyła się nagle promienistym płomieniem.
Wydał z siebie okrzyk i paskudne ptaki oderwały się od padliny, unosząc się w powietrze.
Ich chrypliwe krakanie odbijało się echem wśród pozostałości budynków wokół wioskowego
placu.
Wilhelm zamknął oczy – to zdrowe i to ślepe – po czym odetchnął głęboko i zaintonował
modlitwę o opiekę do świętego Asmodiusa. Otworzył oczy i spojrzał na ruiny wioski swoim
widzącym okiem. Zobaczył dymiące ognie i spopielone ciała, ale teraz na całą tę scenę
nakładało się coś nieuchwytnego normalnym wzrokiem. Było tak, jakby potrafił czuć zapach
kolorów, słyszeć zapachy, smakować dźwięki, dotykać smaków i dostrzegać wibracje.
Kapłan stał się wrażliwy na siły, które przenikały posady ziemi. Jego postrzeganie stało
się skupiskiem boskiej mocy Sigmara, przepełniającej duszę człowieka. Wyczuwał w tych
nurtach... zło – tylko tak potrafił to nazwać. Jakby to miejsce przyciągało mroczne energie,
tak jak wir wciąga wodę w głębiny.
Lektor zaczął maszerować wokół stosu grzebalnego. Jakiej zbrodni dopuścili się ci ludzie,
by zasłużyć na tak straszliwy los? A może były to tylko ofiary zarazy, których nikt nie zdołał
wyleczyć?
Dym unosił się nadal nad tlącymi się zgliszczami. Rozedrgane od żaru powietrze nad
nimi zmieniło się w błyszczącą mgłę. Było jasno jak podczas dnia w środku lata.
Kruki swoim bezustannym krakaniem nękały prowadzoną przez kapłana drużynę.
Spopielone szkielety kruszyły się pod butami Wilhelma. Wiatr jęczał cicho. A potem kapłan
usłyszał inny dźwięk. Zatrzymał się.
To był odgłos wydawany przez coś żywego, ale tak przerażający, że byłby nie do
wytrzymania dla kogoś o słabszym żołądku. To był odgłos ucztowania, rozrywania ciała i
łupania kości.
Straszny dźwięk dochodził z wypalonych resztek spustoszonego przez ogień domu. W
pierwszej chwili Wilhelm nie mógł zrozumieć, co zobaczył pośród poczerniałych belek i na
wpół zwalonych ścian budynku – tak potwornie zdeformowane było groteskowo przerośnięte
ciało istoty. A potem stwór uniósł swoje obrzydliwe cielsko, z głośnym stęknięciem i
podmuchem wydychanego powietrza.
Idący za nim towarzysze kapłana także zobaczyli tę istotę.
– Na kości Sigmara! – krzyknął jeden z nich. Drugi zaczął modlić się z żarliwością
skruszonego grzesznika na łożu śmierci. Wilhelm słyszał także łkanie.
Wynaturzenie także to usłyszało.
Unosząc wielki, bezoki łeb, bestia obróciła się w ich stronę, jakby chciała spojrzeć prosto
na nich. Węzły ludzkich wnętrzności zwisały swobodnie ze szczęk, znajdujących się w
dziwnym miejscu na korpusie stwora.
Wilhelm znowu usłyszał, jak ktoś za nim zwymiotował.
Wynaturzenie miało monstrualne rozmiary. Było długie jak ruiny domu, w którym się
przewalało, a w kłębie dorównywało wzrostowi mężczyźnie. Wielkie, niekształtne cielsko
stwora przypominało ogromnego ślimaka i dzieliło się na segmenty. Wilgotne, szare ciało
ociekało obscenicznie z każdym ruchem potwora.
Z korpusu wystawały, zupełnie nie na miejscu, wrzecionowate kończyny o wielu stawach
zakończone hakowatymi pazurami, albo wijącymi się, gumowatymi mackami.
Pomimo ślimakowatej formy stwora, przez naprężone, szare ciało na grzbiecie widać było
kręgi zdeformowanego kręgosłupa. Grube, kościane płyty grzbietowe zapewniały stworowi
ochronę, a hakowate szpony, wijące się macki i nibynóżki stanowiły jej broń.
Kreatura wydawała się chora. Powierzchnię obrzydliwej skóry pokrywały płaty wielkich,
ropiejących wrzodów, które co chwila pękały i wylewały żółć.
Potwór przyjrzał się przerażonej gromadzie ludzi, po czym wpełzł z powrotem między
ruiny i wrócił do pożerania na nadpalonych, gnijących trupów w zgliszczach domu.
Wilhelm wiedział, co mieli przed sobą. Widział już raz podobnego stwora, gdy walczył
pod krwawym niebem ze zdegenerowanymi wyznawcami Upadłych Potęg. Rozpoznawał go
także z koszmarów, które nachodziły go podczas najciemniejszych godzin nocy.
To była dziwaczna parodia żywej istoty. Bardzo możliwe, że stwór był kiedyś
człowiekiem, ale nic już z niego nie pozostało. To była bezrozumna istota, pomiot Chaosu.
Jego jedynym celem, było żerowanie na gnijących zwłokach i zabijanie. Sądząc po jego
rozmiarach, potwór musiał pożreć wiele ciał.
– Wierni Sigmara! – zawołał Wilhelm, stawiając krok naprzód. – Taka abominacja nie ma
prawa żyć! W imię Młotodzierżcy, do ataku!
Krzycząc jak szalony, wojowniczy kapłan rzucił się w stronę zrujnowanego domostwa i
pomiotu, czającego się wewnątrz. Uniósł lśniący młot bojowy wysoko nad głową.
Przeskoczywszy rozbity fragment muru, Wilhelm wpadł w poczerniałe rumowisko i
wymierzył poświęconą bronią potężny cios w łeb wynaturzenia.
Blada skóra na karku naprężyła się i stwór szarpnął się instynktownie do tyłu. Przeraźliwy
jęk wyrwał się spomiędzy jego szczęk, gdy potwór spróbował cofnąć głowę do wnętrza ciała.
W stronę Wilhelma pomknęła koścista łapa, ale kapłan był szybszy. Napinając mięśnie,
ponownie zatoczył łuk swoim młotem i uderzył wrzecionowatą jak u kraba kończynę.
Rozległ się trzask i głowica młota odskoczyła po uderzeniu. Stwór jęknął po raz kolejny.
Mała wyprawa pod wodzą kapłana przyłączyła się do bitwy, bijąc się z zaciekłością
neofitów. Zasypali wynaturzenie gradem ciosów. Dało się jednak zauważyć, że ci ludzie nie
byli wyszkolonymi żołnierzami. To byli zwykli ludzie pracy, chłopi, młynarze, pasterze i tym
podobni. Do sprawy przyciągnęła ich chwała i siła wiary, jaką Wilhelm okazał podczas
bitwy. Jeden z nich, siwowłosy mężczyzna o imieniu Kuhlbert, walczył jako halabardzista w
armii Ostlandu, dwadzieścia lat wcześniej, ale obecnie do głosu zaczął dochodzić jego
podeszły wiek.
Nie mając wiele doświadczenia w sztuce szermierki, towarzysze Wilhelma nie potrafili
uderzać efektywnie bronią we wrażliwie punkty pomiotu. Ich ciosy odbijały się od
gumowatych macek i pancernych łusek. A zatem, gdy pozostałym udawało się jedynie
irytować pomiot, jego zniszczeniem musiał zająć się sam kapłan-wojownik.
Wilhelm zamachnął się młotem, kreśląc łuk z prawej strony. Głowica z litego żelaza
uderzyła w szczękę potwora, wybijając zęby z paszczy i rozpryskując ohydną posokę.
Potwór wydał z głębi piersi gardłowy, chrapliwy ryk, po czym uniósł się na muskularnym
ogonie. Pasma śluzu wyciekały spod jego elastycznego brzucha, który dotykał podłoża.
Szeroki łeb unosił się dwanaście stóp nad ziemią.
Wilhelm dostrzegł najbardziej przerażający szczegół w wyglądzie potworności. Pośrodku
klatki piersiowej stwora widoczna była koszmarnie rozciągnięta i zniekształcona twarz o
ludzkich rysach. Kapłanowi wydawało się, że usłyszał cichy jęk dobywający się spomiędzy
drżących ust tego oblicza i nie był pewien, czy nie dostrzegł łez płynących wraz ze śluzem ze
szczelin, w których tkwiły oczy. Ale bez względu na to, jak ludzko i żałośnie wyglądało to
oblicze, pomiot nie był niczym więcej, jak bezmyślną bestią.
Stwór rzucił naprzód całym ciałem, usiłując zmiażdżyć napastnika. Wilhelm uskoczył na
bok, ale stojący za nim mniej doświadczony człowiek był zbyt powolny.
Pomiot zwalił się na mężczyznę, zakrywając go całkowicie swoim cielskiem. Potworna
kreatura podciągnęła ogon, zostawiając ścieżkę śluzu wśród gruzów, a potem ponownie
uniosła się, aby powtórzyć manewr. Wilhelm niepewnie wykonał krok w tył, usiłując
zachować równowagę i zatrzymać się, zanim będzie za późno.
Gdy bestia uniosła się, odkryła zmiażdżonego człowieka. Nieszczęśnik poruszał się słabo
i krztusił od lepkiego brudu, zatykającego jego usta. Potwór jeszcze raz opadł, posyłając w
powietrze kłęby popiołu. Atakujący ludzie zanosili się kaszlem.
Będąc tak blisko, Wilhelm czuł bijący od stwora smród zgnilizny. Była to odrażająca
mieszanina odoru ropieli, ścieków i słodkawy zaduch gnijącego mięsa. Pomiot otworzył usta
i Wilhelm całkiem wyraźnie zobaczył rzędy ostrych jak u rekina zębów, chowających się w
głębi czarnego otworu gardzieli.
Dostrzegając ruch kątem oka, instynktownie uniósł młot bojowy, próbując zatrzymać
opadający cios. Stwór uderzył cętkowaną kończyną, która wyciągnęła się elastycznie z boku
jego ohydnego cielska. Na końcu wystającej z brzucha macki znajdowały się następne zębate
usta, wystarczająco szerokie, by mogły połknąć głowę człowieka. Macka uderzyła ponownie,
niczym atakująca kobra.
Wilhelm wbił głowicę młota w potworne usta i obracając się w miejscu, przybił paszczę
do ziemi. Impet uderzenia rozerwał szczękę z jednej strony. Głowicę młota okryły ochłapy
mięsa, a paszcza rozwarła się spazmatycznie. Wilhelm ponownie opuścił młot, rozbijając
potworną głowę na krwawą miazgę.
Waleczny kapłan tłukł potwora cios za ciosem, rozrywając jego obrzydliwe ciało,
rozbijając wypełnione ropą wrzody i miażdżąc kości wewnątrz miękkiego korpusu istoty.
Potwór w odpowiedzi uderzał w jego stronę mackami, kłapał przeraźliwie rozwartymi
szczękami i drapał niezgrabnymi, zakończonymi pazurami kończynami o wielu stawach.
Pazury zazgrzytały na żelazie napierśnika wojownika i przedarły się przez grube sukno jego
szat. Całego pokrywał go brud i śluz wylewający się z pomiotu, a czarna posoka splamiła
płaszcz i kaptur kapłana.
Jego bezlitosne ciosy najwyraźniej nie wywierały wielkiego efektu – groteskowe cielsko
bestii pochłaniało cały impet ciosów. Wilhelm zdołał tylko wzbudzić w potworze
niepowstrzymany, zwierzęcy szał.
Wilhelm czuł, że jego mięśnie zaczęły słabnąć. Musiał spróbować innego podejścia.
Trzeba było czegoś więcej niż zwykłej broni, żeby zniszczyć potwora.
Był pewien, że jeśli uda mu się ponownie rozpalić jedno z ognisk, płomienie okażą się
skuteczną bronią. Ale zanim zdoła tego dokonać, wynaturzenie może skończyć z nim i ze
wszystkimi, którzy walczyli teraz u jego boku. Zwykła ucieczka oznaczałaby porzucenie
obowiązku i stanowiłaby bluźnierstwo przeciwko woli Sigmara.
– Odwróćcie jego uwagę! – rozkazał swoim ludziom i cofnął się o krok.
Jeśli Wilhelm zaczynał odczuwać wyczerpanie, było to niczym w porównaniu z tym, jak
musieli czuć się pozostali. Tym niemniej, sapiąc i dysząc, jego towarzysze podwoili
zaciekłość swoich ataków na pomiot, uderzając na niego ze wszystkich stron.
Wilhelm musiał docenić ich niezłomność w obliczu takiej okropności. Ale ci ludzie
oglądali już dość potworności na ulicach Steinbrucke. Ich ataki wywierały niewielki efekt na
pomiot, ale przynajmniej nie dawały mu chwili wytchnienia, dzięki czemu Wilhelm mógł się
przygotować.
Kapłan zamknął oczy i zaczął się modlić. Pogrążając się w stan przypominający trans, jak
przez mgłę usłyszał okrzyk jednego z ludzi.
Okrzyk przerwało okropne chrupnięcie, po którym nastąpiły przerażone wołania reszty
drużyny. Wojowniczy kapłan ponownie otworzył oczy, które wyglądały teraz jak kule ognia.
Zaczerpnął chwalebnego światła Sigmara i zebrał siły słusznego gniewu na wynaturzenie,
które plugawiło powierzchnię świata. Kapłana otoczył złoty, promienisty blask.
Pomiot Chaosu, jakby zrozumiał, że nie pozostało mu wiele życia, podjął ostatnią,
desperacką próbę rzucenia się na kapłana-wojownika. Wilhelm nie ruszył się z miejsca.
Kreatura znalazła się w odległości trzech stóp od niego, gdy rozbłysło czyste, białe światło i
powietrze nad nim zapłonęło. Wyglądało to tak, jakby wynaturzenie zderzyło się z
niewidzialną tarczą stworzoną przez moc wiary kapłana.
Pomiot odskoczył. Na podbrzuszu jego cielska i na rozciągniętej ludzkiej twarzy pojawiły
się wielkie, czarne plamy i bąble. Zanim potwór zdążył zebrać się w sobie, Wilhelm ruszył
naprzód, kreśląc ósemki ognistą głowicą młota bojowego.
Uderzył raz, drugi, trzeci – na wpół zakrzepła krew i ropa bluzgały z kolejnych ran.
Pomiot zwijał się z bólu. Jego kręgosłup wygiął się do tyłu, a potem załamał się do
wewnątrz.
Wilhelm, z młotem w pogotowiu, czekał na następny, nagły, impulsywny atak.
Czekał dalej.
Atak nie nastąpił.
Usłyszał odrażające syczenie i charkot, gdy ohydne cielsko pomiotu Chaosu zapadło się
w sobie. Blada skóra, podobnej do wielkiego ślimaka istoty, zaczęła pokrywać się bąblami i
marszczyć się, jakby pod jego skórą pełzały robaki. Potwór zmieniał kształt od środka.
Wilhelm zacisnął dłoń na trzonku młota, gdy stwór jeszcze raz poderwał się w powietrze.
Z paszczy potwora wydobył się ryk straszliwego bólu, a pokiereszowana ludzka twarz
wrzasnęła tak przeraźliwie, że zmroziło to krew w żyłach wszystkich, którzy to usłyszeli.
Boki stwora uniosły się i zaczęły wyrzucać strumienie krwi. Przerażeni obserwatorzy
szybko zrozumieli, że kreatura pożerała własne organy, praktycznie wchłaniając sama siebie.
Mięśnie i grube węzły wnętrzności drżały i szarpały się, a lektor widział, jak nowe kościste
kończyny formowały się we wnętrzu masy, przywierając do wijącego się, bulgoczącego
ciała.
Wilhelm wyczuwał omiatające potwora fale energii. Ta energia zasilała jego
metamorfozę.
Pomiot Chaosu szarpnął się spazmatycznie po raz ostatni i z głębi krwawych ochłapów
wydobył się grzechoczący, charkotliwy wrzask, który mógł być tylko śmiertelnym
zawodzeniem.
Konwulsje ustały i stos mięsa zapadł się, a potem rozpuścił. Nie było wątpliwości, że
abominacja nareszcie była martwa.

– Dokąd teraz, wasza świątobliwość? – spytał Kuhlbert, gdy szykowali się do wyjazdu ze
zniszczonej wioski. W walce z pomiotem Chaosu stracili dwóch ludzi.
Lektor wspiął się na siodło Kreuza i zatrzymał się. Zgromadzili się pod zawalonymi
szczątkami północnej bramy Grunhafen. O ile na południu nie widzieli wielu śladów
podróżnych z południa, o tyle w tym miejscu drogę znaczyły ślady przejścia ludzi i koni.
Ktokolwiek był tutaj i oglądał lub brał udział w rzezi, wyjechał właśnie w tym kierunku.
– Na północ – odparł Wilhelm głębokim głosem.
– Jadąc w tamtą stronę dotrzemy do Wolfenburga – zauważył Kuhlbert.
– Po tej ziemi stąpają mroczne istoty – stwierdził ponuro Wilhelm omiatając surowym
spojrzeniem swoich towarzyszy. – I obawiam się, że miasto jest w niebezpieczeństwie.
Czuję, że nadszedł czas wielkiego zła, czas, gdy wszyscy będziemy mieli swoją rolę do
odegrania.
Zwróciwszy Kreuza w stronę północy, Wilhelm kopnął obcasami boki wierzchowca i
wyprowadził drużynę ze zrujnowanej wioski.

Rozdział 5

Próba ognia

„Miecz Sprawiedliwości zawisł nade mną i wokół siebie


widzę jedynie cienistą sieć sekretów i kłamstw. Sekrety i
kłamstwa. ”
– Osrus Tkacz Mgły przed swoją egzekucją za herezję, z
wyroku rady miasta Siedlung.

Gerhart otworzył oczy. W celi nie było światła. Przez niewielki, zakratowany luk okna,
piętnaście stóp powyżej, dostrzegał tylko punkciki gwiazd osadzonych w głęboko niebieskim
sklepieniu. Czuł wilgotny chłód kamiennej ściany, o którą opierał się plecami. Był odrętwiały
i zziębnięty.
Miał wrażenie, że ciemna, wilgotna cela pochłaniała ciepło ze szpiku jego kości i wraz z
nim odbierała mu siły. Siedział w kącie pomieszczenia. Gdy wzrok stopniowo przywykł do
mroku, Gerhart zaczął rozpoznawać obiekty wśród bezkształtnych, czarnych cieni w polu
widzenia.
Przed sobą, po drugiej stronie celi, zauważył kilka płytkich stopni, które prowadziły do
solidnych, okutych żelazem, dębowych drzwi, z ciężkimi zawiasami i niewielką, zakrytą
kratą na wysokości głowy. Stopnie były mokre od śluzu i wytarte przez lata użytkowania.
W jego więzieniu było niewiele więcej poza nagimi, kamiennymi ścianami, stopniami i
drewnianymi drzwiami. Pordzewiałe łańcuchy i kajdany zwisały z sufitu, grubego jak w
krypcie. Ktokolwiek odpowiadał za stan celi, naprawdę przykładał się, by to miejsce
kojarzyło się z karą i cierpieniem.
Gerhart niewiele pamiętał od chwili, gdy stracił zmysły. Były krótkie chwile, gdy
powracał do bolesnej świadomości, tylko po to, by zaraz potem ponownie osunąć się w mgłę
niebytu.
Pamiętał jednak, że został wciągnięty na grzbiet konia i stracił przytomność, gdy zwierzę
pogalopowało, opuszczając szaleństwo rozpętane w wiosce Grunhafen. Zdawał sobie sprawę
z jazdy przez spowijający wszystko mrok lasu i słyszał w oddali szczekanie psów. Był na
wpół świadomy, gdy grupa dojechała do bezimiennej wioski, której więźniem był obecnie.
Przypominał sobie także zgrzyt kluczy w zamku, narzekania opryskliwych, śmierdzących
potem mężczyzn, a potem odrętwiające zimno celi.
Nagle Gerhart pomyślał o czymś jeszcze i sięgnął do pasa po miecz. Przepadł. Podobnie
jak jego laska, chociaż napastnicy zostawili mu liczne pozostałe amulety i talizmany, jakie
miał przy sobie.
Bolała go głowa. Nie wiedział jak długo pozostawał bez świadomości, ale przypuszczał,
że nie upłynął więcej niż jeden dzień, inaczej w ogóle nie odzyskałby przytomności.
Domyślał się, że przebywał częściowo pod ziemią – dlatego było wilgotno i zimno.
Prawdę mówiąc, było lodowato jak w chłodni. Gdy leżał, nieprzytomny i znieruchomiały,
bogowie wiedzą jak długo, zimno odebrało mu znaczną część sił.
Zamknął oczy, a potem otworzył je ponownie, używając magicznego wzroku. Dostrzegał
zimno-niebieskie i lodowo-zielone prądy innych magicznych energii, igrających jak świetliki
na bagniskach. Przenikały ciemności celi. Macki mocy, której poszukiwał nie były
przyciągane przez ciemne, wilgotne i zimne miejsca: w istocie, takie otoczenie odpychało je.
Oko jego umysłu nie dostrzegło żadnego płomienia.
Nagle za kratami w drzwiach celi pojawiło się ciepłe, żółto-pomarańczowe lśnienie.
Gerhart usłyszał szczęk kluczy, któremu towarzyszyły niskie, przyciszone głosy. Nie mógł
zrozumieć, co mówiły, chociaż wydawało mu się, że jeden z nich brzmiał znajomo.

Drzwi celi otworzyły się ze szczękiem zardzewiałych zawiasów i do środka wszedł


mężczyzna. Jego sylwetka odcinała się na tle jasnego światła latarni trzymanej przez
drugiego człowieka.
Płomień rozświetlił ciemności magicznego oka umysłu czarodzieja.
Gerhart zasłonił dłonią oczy, gdy zbliżył się do niego łowca czarownic. Poza odzianym w
czerń sigmarytą i człowiekiem, który trzymał latarnię, Gerhart dostrzegał dwie inne postacie
poruszające się w migoczącym świetle i cieniach. Ci dwaj weszli za łowcą czarownic do
więziennej celi.
– Gdzie jestem? – spytał ponurym głosem Gerhart.
Łowca czarownic zignorował jego pytanie.
– Związać go – rozkazał.
Gerhart spróbował podnieść się na nogi, gdy zbliżyło się do niego dwóch brutali. Ale
osłabiony, szczupły czarodziej nie mógł opierać się silniejszym mężczyznom. Złapali go i
wykręcili mu ramiona za plecy. Związali mu ręce liną okręconą wokół nadgarstków, którą
zaciągnęli tak mocno, że wbiła się w jego ciało. Pomagierzy łowcy czarownic poderwali
Gerharta na nogi.
– Dokąd mnie zabieracie? – domagał się odpowiedzi czarodziej.
Łowca czarownic spojrzał na niego obojętnie, ale nie odpowiedział.
– Odezwij się do mnie! – żądał Gerhart czując, jak wzbiera w nim szał.
– Zabrać go do izby – powiedział tylko łowca czarownic, ponownie zwracając się do
swojej eskorty.
Dwaj pomagierzy stanęli po obu bokach Gerharta i słaniającego się wyciągnęli z celi.
Drzwi do celi ponownie otworzyły się i Gerhart został wepchnięty do środka. Potknął się
w ciemności na śliskich stopniach i upadł na kolana, uderzając o zimną, kamienną podłogę.
Drzwi za nim zatrzasnęły się i znowu zostały zamknięte na klucz. Gerhart przetoczył się na
bok, zwijając się z bólu, gdy przygniótł ciężarem własnego ciała siniaki i otarcia,
pokrywające plecy, ramiona i nogi.
Jego ciało stało się mapą bólu. Sadystyczny łowca czarownic wiedział, co robi. Gdy inni,
mniej doświadczeni oprawcy użyliby gorących węgli, rozgrzanych prętów i nagiego
płomienia, by wydobyć zeznania, łowca czarownic rozkazał katowi, by użył kombinacji
tępych narzędzi i lodowato zimnej wody.
Mag skrzywił się, opierając poobijany policzek o zimne, mokre kamienie podłogi celi.
Jego udręka trwała przez całe godziny, podczas których łowca czarownic spokojnie zadawał
mu wciąż te same pytania. Powtarzał oskarżenia, a Gerhart uparcie odrzucał je wszystkie.
Słowa łowcy czarownic rozbrzmiewały echem w umyśle Gerharta, tak wyraźnie, jak
wyraźny wydawał się ból, zadawany przez opasłego, ubranego w skórę oprawcę.
– Kto jest twoim panem? Której z Upadłej Mocy zaprzedałeś swoją duszę?
– Kiedy zacząłeś oddawać cześć Mrocznym Bogom?
– Jesteś wyznawcą Chaosu, prawda?
– Co sprawiło, że odwróciłeś się od Imperium i Naszego Pana Sigmara?
– Wyznawaj! Jesteś psem na posługi swoich panów z Chaosu. Wyznawaj! Wyznawaj
wszystko!
Oskarżeniom odpowiadały okrzyki sprzeciwu.
Nie był w stanie zrobić czegokolwiek. Został przywiązany do poplamionego krwią stołu
tortur, ze związanymi rękoma, więc w żaden sposób nie mógł użyć swojej magii. Kipiał w
nim gniew, tak gorący, że mógłby stopić metal.
Ale jego determinacja była niezłomna i nie poddał się, aż wreszcie łowca czarownic
zakończył bolesne przesłuchiwanie.
Gerhart wiedział, jaki czeka go los i dopóki zależało to od tego łowcy czarownic o
zimnym sercu, pozostawało tylko czekać. Ale jeśli łowcy czarownic wydawało się, że jego
ofiara podda się w milczeniu, bardzo się mylił, sigmaryta przeklnie dzień, w którym zasłużył
sobie na nienawiść Gerharta Brennenda.
*
Gerhart spał niespokojnie, a gdy się obudził, szare światło zachodzącego słońca cofało się
za maleńkim zakratowanym oknem.
Bolała go każda cząstka ciała. Był głodny i zziębnięty, a lina wiążąca mu ręce zdzierała z
nich skórę. Ledwo powstrzymywał narastający gniew, czekając na okazję, gdy będzie mógł
go uwolnić we wściekłym wybuchu zemsty.
Słysząc zgrzyt klucza w zamku, Gerhart powoli przechylił głowę, żeby ujrzeć po drugiej
stronie drzwi ten sam pomarańczowy blask, jaki widział wcześniej.
Tym razem do celi weszło dwóch mężczyzn, bez swojego pana. Gerhart nie odzywał się i
nie szarpał, gdy brutalnie poderwali go na nogi i ponownie wyciągnęli z lochu.
Zamiast zabrać go do izby tortur, dwóch strażników poprowadziło go innymi przejściami
w górę kamiennego budynku. Czarodziej zauważył, że pochodnie spoczywające w żelaznych
obręczach i kamienne kinkiety w tunelach nie zostały zapalone. Półmrok, który wnikał przez
wąskie wykusze dla łuczników, musiał im wystarczyć za całe oświetlenie.
Zanim zorientował się, co się z nim dzieje, wyszli z wioskowego więzienia i zaczęli iść
cichymi ulicami w stronę młyna. Wielkie, jękliwe koło wodne skrzypiało obracane stałym
prądem strumienia, który je zasilał.
Nabrzeżu stawu, pod młynem, zebrali się mieszkańcy wioski. Wszyscy stali, czekając
niecierpliwie.
*
Gerhart przyjrzał się kręgowi ochronnemu wokół niego. Na ubitej ziemi wyrysowano trzy
koncentryczne kręgi mistycznych pieczęci, runy i znaki barwione kolorowymi proszkami.
Stanowiły piękny widok i ktokolwiek je stworzył, najwyraźniej wiedział co robi. Gerhart
czuł, jak pulsowała w nich magiczna moc, wzbierając oszałamiającymi falami. Swoim
magicznie dostrojonym wzrokiem dostrzegał iskrzące, kolorowe jak tęcza macki i wiedział,
jakie było ich przeznaczenie.
Jeszcze raz musiał z goryczą uznać umiejętności łowcy czarownic. Nie był tylko
zwykłym paranoicznym fanatykiem. O nie, to był wykształcony i inteligentny człowiek,
który wkładał w swoją pracę tyle samo wiedzy i umiejętności, co żarliwości podczas
wymierzania kary.
Te bariery nie tylko izolowały Gerharta od Wiatrów Magii, oprócz tego uniemożliwiały
mu przekroczenie ich zarysów. Ludzie łowcy czarownic umieścili go we wnętrzu barier, ale
czarodziej wiedział, że nie będzie łatwo opuścić ich granice.
Nawet gdyby udało mu się jakoś wyrwać na zewnątrz, związane ręce uniemożliwiały mu
ucieczkę. Ludzie łowcy czarownic dopadną go, zanim przebiegnie pięć metrów. Stali teraz
między wieśniakami i ochronnym kręgiem.
Gerhart musiał zyskać na czasie i czekać, aż pojawi się okazja. W tym czasie, z plecami
zwróconymi w stronę stawu, długimi, zręcznymi palcami zaczął pracować nad węzłami liny,
która pętała jego dłonie.
*
– Widzicie przed sobą sprawcę występków przeciwko dobremu ludowi Ostlandu. Ma on
na swoich rękach krew niewinnych i poczynił wielkie zniszczenia podczas swojej eskapady
przez Imperium – oznajmił łowca czarownic, zwracając się do tłumu. Wskazywał na
Gerharta, jakby istniały jakiekolwiek wątpliwości, o kim mowa.
– Eskapady? – wtrącił się Gerhart, nie mogąc dłużej się powstrzymywać. – Nigdy nie
słyszałem takich bredni!
– U moich stóp widzicie nikczemne narzędzia, których używał, krocząc ścieżką śmierci i
zniszczenia – powiedział łowca czarownic, ignorując Gerharta. – Jego przeklęty miecz i
czarnoksięską laskę.
Ze wstrząśniętego tłumu wyrwały się okrzyki szczerego gniewu. Gerhart widział swój
miecz w pochwie, który leżał u stóp oskarżyciela, obok sękatego, dębowego kostura maga.
Łowca czarownic doszedł do krytycznego punktu „sądu” nad czarodziejem. Pod maską
ponurej determinacji na twarzy czarodzieja wzbierał i kłębił się gniew pełen frustracji. Tłum,
który milczał w chwili jego pojawienia się, teraz nie różnił się wiele od ujadającego stada,
głodnego krwi – jego krwi.
Łowca czarownic pozwolił tłumowi wykrzyczeć odrazę dla wszystkich czarodziejskich
sprawek. Gdy uznał, że było tego już dość, uniósł dłoń i przemówił. Jego słowa zagłuszyły
okrzyki tłumu.
– Dobrzy ludzie z Hochmoor, Nasz Pan Sigmar spojrzy na was łaskawym okiem,
zarówno w tym życiu, jak i w następnym, a to dzięki waszemu udziałowi w sądzie nad tym
heretykiem. Oglądałem straszliwe zniszczenia, jakie wyrządził ten czarnoksiężnik. Tej nocy
możecie spać spokojnie, wiedząc, że ocaliliście wasze domy, które nie podzielą losu, jaki ten
morderczy mag zgotował Keulerdorf i Grunhafen. Przysięgam, że tak się stanie – ja,
Gottfried Verdammen, łowca czarownic!
– To bzdury! – krzyknął Gerhart. – Jestem licencjonowanym czarodziejem, znanym
magiem ognia z Kolegium Płomienia. I nie dotyczą mnie wyroki tego procesu, który jest
kpiną ze sprawiedliwości! Winniście okazać mi szacunek. Nie próbujcie mnie drażnić.
Jestem niebezpiecznym człowiekiem, gdy ktoś mnie zdenerwuje!
– Utopić go! – rozległ się chrypliwy głos, do którego dołączyły inne.
Śmierć przez utopienie. Oczywiście, to właśnie przewidział dla niego łowca czarownic.
Gerhart nie mógł wyobrazić sobie gorszego końca dla ognistego czarodzieja.
– Ten człowiek to wcielone zło! Uprawiał czarnoksięskie sztuki i posunął się za daleko.
Nie ma dla niego odwrotu. Musi zostać powstrzymany. Jeśli pozwoli mu się żyć, sam fakt
jego istnienia wspomoże rozwój Chaosu.
Tłum sapnął z gniewu.
– Udowodnij to! – ryknął Gerhart. – Gdzie są dowody? Twoje słowa są puste.
Wtedy po raz pierwszy, Verdammen – samozwańczy sędzia i przyszły kat – zwrócił się
bezpośrednio do czarodzieja. Odwrócił się do niego jak atakujący wąż. Spojrzenie jego
stalowych oczu było tak zimne, że zmroziło Gerharta do głębi duszy.
– A zatem, powiedz mi, co wydarzyło się w Keulerdorf!
– To był... wypadek – odpowiedział Gerhart nagle ściszonym głosem. Wbił wzrok w
ziemię.
– Wypadek?
– Nie masz pojęcia, co stało się na wzgórzach u stóp Gór Środkowych.
– Zatem, może mi o tym opowiesz?
– Co? Opowiedzieć ci o bestii, która nękała tę wioskę od tak dawna? O tym, jak
uwolniłem ludzi od ich przekleństwa i niemal nie umarłem? Jak po wszystkim, co zrobiłem
dla nich, zostałem wygnany z Keulerdorf przez jego niewdzięcznych mieszkańców? A co to
za różnica? Ty i tak już zdecydowałeś, że jestem winny.
– A jak wyjaśnisz to, co stało się z Kozmą Himmlischem oraz zniszczenie wieży
obserwacyjnej niebiańskiego czarodzieja?
– Chcesz wysłuchać mojej opowieści? Chcesz słuchać, co mam do powiedzenia?
– On nie powie nam nic, co chcielibyśmy usłyszeć! – krzyknął warchoł z tłumu.
– Utopić go! – inni znowu podchwycili okrzyk.
– Jeśli uważasz, że masz cokolwiek do powiedzenia, co może cię rozgrzeszyć, wówczas
powiedz to. To twoja szansa, by oczyścić swe imię – powiedział łowca czarownic, nie
zważając na protesty tłumu.
Gerhart spojrzał groźnie na mężczyznę, który był tak przekonany, że jego więzień jest
sługą Chaosu, że poddał go torturom, by potwierdzić swoje podejrzenia.
– Opowiem moją historię, ale nie po to, byś mógł mnie osądzić, ale po to, by ci dobrzy
ludzie z Hochmoor mogli jej wysłuchać, zanim wydadzą swój wyrok.
Tłum drwił i wołał z odrazą – tak bardzo przekonywująca była przemowa łowcy
czarownic.
Verdammen uspokoił ich machnięciem rąk.
– Dalej, czarowniku – powiedział, mierząc Gerharta stalowym spojrzeniem i uśmiechając
się zimno. – Opowiedz nam swoją historię.
– Do chwili, gdy dopadło go jego niefortunne przeznaczenie, uważałem Kozmę
Himmlischa za przyjaciela.
– Przyjaciela, powiadasz? – przerwał łowca czarownic. – A co powiesz o losie, jaki go
spotkał?
– Słuchaj, a powiem ci wszystko! – warknął gniewnie Gerhart. – Podobnie jak ty, ja także
zauważyłem wzrost potęgi Chaosu na naszej ziemi i zakłócenia w przepływie Wiatrów
Magii. Jak powiedziałem, Kozma był moim starym przyjacielem i uznałem, że będzie w
stanie potwierdzić moje podejrzenia. Chciałem dowiedzieć się, co odkrył w swoim
obserwatorium niebios. Gdy przybyłem do jego wieży, Kozma powitał mnie i zaprowadził do
swojego obserwatorium. Prawie całą, okrytą szklaną kopułą komnatę zajmowała wielka,
skomplikowana instalacja rur z brązu i wypolerowanych, kryształowych soczewek.
Zauważyłem, że teleskop był skierowany na północ. Widziałem także stół, który zakrywały
mapy gwiezdne, otwarte księgi i zwoje, a także fragmenty notatek, jakie sporządził
Himmlisch. Jak się okazało, dotyczyły pojawienia się komety. Były tam także zapisy
poczynionych przez Kozmę obserwacji przepływów prądów magicznej energii, płynącej z
Północy.
– Skąd to wiesz? – spytał czarodzieja Verdammen.
– Ponieważ zabrałem z wieży te notatki i później je przeczytałem.
W stalowych oczach łowcy czarownic pojawił się błysk zadowolenia.
– A zatem, muszę dodać do listy twoich występków także kradzież! – powiedział z
uciechą, odwracając się z uśmiechem do zgromadzonych wieśniaków.
– Nie jestem złodziejem – Gerhart warknął jak niedźwiedź w klatce.
– Przecież zdradziły cię twoje własne słowa!
– Pozwól mi dokończyć, a przekonasz się!
Łowca czarownic spojrzał ponownie na czarodzieja i pozwolił mu kontynuować.
– Jak mówiłem – ciągnął Gerhart – wspaniały teleskop Kozmy był skierowany na Północ.
To było powodem jego niezwykłego zachowania.
– Jakiego „niezwykłego” zachowania? – znowu wtrącił się łowca czarownic.
– Jeśli nie będziesz stale mi przerywał, dojdę to tej części opowieści! – denerwował się
Gerhart, coraz bardziej zirytowany bezustannymi wtrętami łowcy czarownic. – Im więcej
czasu spędzałem w towarzystwie Kozmy, tym bardziej niepokoiło mnie to osobliwe
zachowanie. Wydawał się podekscytowany i stale mówił do siebie, mrucząc coś niewyraźnie
pod nosem. Gdy Kozma bezwiednie przekładał mapy na biurku, udało mi się zerknąć przez
okular lunety. Z przerażeniem zobaczyłem wyszczerzoną twarz księżyca Chaosu, Morrslieba
i natychmiast odwróciłem wzrok.
Gdy mag wspomniał o księżycu Chaosu, w tłumie rozległy się trwożliwe szmery i wielu
ludzi przeżegnało się znakiem młota. Ci prostolinijni wieśniacy nie w pełni rozumieli
szczegóły opowieści maga. Kulili się ze strachu, słysząc niepokojące słowa.
Jednak Verdammen tym razem nie przerwał Gerhartowi. Czarodziej musiał podsycić
zainteresowanie łowcy czarownic, który pozwalał mu kontynuować opowieść.
– Podczas rozmowy, Kozma zaczął mówić o nadejściu czasów wielkiej zmiany w
Imperium, ale unikał pytań, jakie mu stawiałem. Zamiast odpowiedzi bredził tylko, jak jakiś
szalony prorok Końca Czasów!
Tłum jęknął ponownie i zaczął wycofywać się, jakby słuchanie opowieści Gerharta mogło
zesłać na nich klątwę.
Gerhart nareszcie mógł podać własną wersję wydarzeń.
– Dopatrzyłem się związku między niespokojnym zachowaniem Kozmy a nieustającym
deszczem na zewnątrz. Im gorsza była ulewa, tym bardziej wydawał się szalony. Wreszcie
pogoda pogorszyła się tak bardzo, że niebo rozdarła straszliwa burza z piorunami.
Łowca czarownic nie potrafił dłużej utrzymać języka za zębami.
– Oskarżasz członka imperialnej komisji o szaleństwo? – syknął pod nosem.
– Imperialna komisja? To niczego nie zmienia. On zachowywał się jak nawiedzony!
Kolejne sapnięcia zdumienia w tłumie.
– Wówczas mój stary przyjaciel stracił ostatki rozumu i zaczął głośno bredzić o
wzbierającej burzy Chaosu, która pochłonie Stary Świat. A potem mnie zaatakował.
– Zaatakował cię? – parsknął z niedowierzaniem łowca czarownic.
– Tak właśnie rzekłem – odpowiedział ze skargą w głosie Gerhart.
– Zatem jesteś kłamcą, tak jak złodziejem i mordercą! – rzucił wyzywająco Verdammen.
– Co takiego? To niedorzeczne!
– W jaki sposób czarodziej ognia zdołałby pokonać maga z Kolegium Niebios, w samym
środku burzy? Wiem co nieco o sztuce rzucania zaklęć. Burze i sztormy to przekleństwo dla
magów ognia, takich jak ty, lecz są źródłem mocy astromanty.
– Wszystko, co wam mówiłem, jest prawdą! – wybuchnął Gerhart. Pożerał go własny
gniew.
Ludzie stłoczeni na brzegach stawu pod młynem jęknęli i cofnęli się jeszcze dalej. Nawet
pomocnicy Verdammena najwyraźniej odczuli niepokój, widząc taki wybuch wściekłego
gniewu. Jedyną osobą, na której nie wywołało to widocznego wrażenia, był łowca czarownic.
– Tak jak się tego spodziewałem – powiedział spokojnie Verdammen.
– Czego się spodziewałeś? – wściekał się Gerhart.
– Zabrnąłeś za daleko ze swoją magią. Zepsuła cię ta sama moc, którą chciałeś
kontrolować. Chaos zawładnął twoją duszą – mówił dalej Verdammen. – Czyż nie jest tak,
jak mówił pewien tileański mąż stanu, że władza psuje, a władza absolutna psuje absolutnie?
Czyż nie to właśnie dają ci twoje moce, co nie jest dane nam, zwykłym śmiertelnikom?
Władzę absolutną?
– Co takiego? To nonsens!
– Zatem odpowiedz mi na to pytanie: Chaos jest źródłem wszelkiej magii, czyż nie?
Mistyczne wiatry, wiejące z rozbitych bram nieba w sercu skażonych Chaosem Północnych
Pustkowi dają ci moc tworzenia twoich zaklęć.
Po tych słowach wśród tłumu zapadło niespokojne, ciężkie milczenie. Z niecierpliwością
wyczekiwali odpowiedzi czarodzieja.
Gerhart, z twarzą czerwoną od gniewu i żyłami pulsującymi na czole, wziął głęboki
wdech. Przytrzymał przez chwilę powietrze, a potem wypuścił je z sapnięciem.
– Wiatry Magii istotnie wieją z północy, ale to, co stosuję w mojej sztuce, nie jest surową
materią Chaosu – wyjaśnił, usiłując mówić najspokojniejszym głosem, na jaki było go stać.
– Ale zgadzasz się, że źródłem wszelkiej magii jest Chaos, nieprawdaż? – naciskał łowca
czarownic.
– Mistyczne wiatry, które wieją na południe, rozdzielają się na swoje barwy składowe. Te
z kolei są przyciągane do tych elementów fizycznego środowiska, które współdzielą z nimi
swoją naturę – tłumaczył Gerhart, jak zniecierpliwiony nauczyciel w szkole. – Stąd pochodzi
wiatr Aqshy. Źródło mojego czarodziejstwa lgnie najchętniej do najgorętszych miejsc świata:
do ognistych, spowitych dymem gór, do pustyń Arabii, albo spalonego słońcem pola bitwy w
środku suchego lata. Ale człowiek, najwyraźniej wykształcony i doświadczony w sztuce
czarodziejów, jakim jesteś, z pewnością o tym wie?
– Jednak zgadzasz się, że każda moc magiczna może zwieść tych, którzy nazbyt
zagłębiają się w nurtach morza snów?
Gerhart ponownie milczał przez chwilę.
– Tak. Widziałem, jak działy się takie rzeczy – przyznał. Ramiona maga opadły.
– To właśnie przytrafiło się tobie!
– Nie! Innym, ostatnio zbyt często. A jednym z nich był Kozma Himmlisch!
– Potępiasz zmarłego? Człowieka, którego zamordowałeś? – ryczał Verdammen,
wyraźnie rozwścieczony słowami Gerharta.
– Człowieka, którego zabiłem w obronie własnej.
– To ty tak twierdzisz!
Zimny spokój łowcy czarownic powrócił, co jeszcze bardziej zirytowało Gerharta.
– To astromanta uległ zepsuciu przez złowrogi wpływ Morrslieba. Nieprzerwana
obserwacja drogi tego księżyca przez nieboskłon doprowadziła go do szaleństwa.
Gerhart, mówiąc, nie przestawał myśleć o węzłach za plecami. Napiętymi, osłabionymi
po torturach mięśniami szarpał ostry ból. Mag rozpaczliwie usiłował skupić się i wyrzucić z
umysłu cierpienie, próbując znaleźć wyjście z tak trudnej sytuacji.
Przypomniał sobie reakcję łowcy czarownic na oskarżenie dotyczące stanu umysłu
Kozmy. Może mógł to jakoś wykorzystać? Może on i łowca czarownic mieli coś wspólnego.
Wiedział, że z trudnością przychodziło mu powstrzymywanie własnego temperamentu, ale
wnioskując po wcześniejszym wybuchu wściekłości u Verdammena, gniew łowcy czarownic
mógł być także jego słabością.
Musiał tylko sprowokować łowcę czarownic do przełamania kręgu barier ochronnych.
Gerhart zamierzał zająć się resztą.
Dostrzegał czerwono-pomarańczowe iskry energii piętrzącej się za niewidzialną barierą
wokół niego.
A potem przypomniał sobie, co jeszcze powiedział łowca czarownic.
– Nie wiedziałem, że tak dobrze znałeś Kozmę Himmlischa... Pracowałeś razem z nim. A
zatem, współpracowałeś z praktykiem tych samych sztuk, za których uprawianie teraz mnie
potępiasz.
Gerhart zerknął na łowcę czarownic, potem na tłum i z powrotem na sędziego. Chciał
ocenić efekt swojego spostrzeżenia. W narastającym mroku wieczora udało mu się dostrzec
zdumione spojrzenia, jakie niektórzy ludzie z tłumu kierowali w stronę Verdammena.
– Tak, pracowałem z astromantą – odpowiedział łowca czarownic, wyczuwając
zaniepokojenie tłumu. – Należałem do imperialnej komisji złożonej z członków Kolegiów
Magii w Altdorfie i Świątyni Sigmara, powołanej w celu walki ze wspólnym wrogiem.
Wrogiem wszystkich prawomyślnych ludzi – z Chaosem.
Gerhart poczuł, że krępująca go lina poluzowała się odrobinę.
– Ale Kozma, z którym walczyłem, nie był tym samym człowiekiem, co kiedyś – on
oszalał. Kto zapewni, że szaleństwo, które go dotknęło, nie udzieliło się tym, z którymi
współpracował? – zapytał niewinnym głosem Gerhart.
Wśród wieśniaków rozległ się szmer. Ci przesądni prostaczkowie byli zdolni uwierzyć w
cokolwiek, jeśli podano im to w odpowiedni sposób. Lękali się łowców czarownic niemal tak
samo, jak bali się praktykantów magicznych sztuk.
– Zważaj, co mówisz, czarodzieju! – syknął Verdammen, postępując krok naprzód i
wyciągając oskarżycielko palec w stronę Gerharta – Albo utnę ci język!
Czarodziej spojrzał w dół i ocenił, jak bardzo czubek buta łowcy czarownic zbliżył się do
brzegu kręgu ochronnego. Gdyby tylko jego stopa przełamała krąg...
– Pełno tu szaleństwa – syczał dalej Verdammen. – Widziałem jego oznaki wszędzie tam,
gdzie wcześniej ty się znalazłeś.
Końce palców Gerharta szarpnęły zwisające końce liny i węzeł znowu lekko się obsunął.
– Ja także widziałem szaleństwo w całej prowincji, ale nie było większe od szaleństwa tej
parodii procesu!
Właśnie w tym momencie Gerhart doczekał się reakcji, na którą liczył. Ale doszło do tego
znacznie szybciej, niż się tego spodziewał i z zupełnie zaskakującej strony.
Mag ognia nagle zdał sobie sprawę, że w jego stronę biegnie jakiś człowiek.
– Okaż trochę szacunku! – krzyknął pomocnik łowcy, który rzucił się na związanego
czarodzieja i uderzył go w twarz pięścią. Jego stopa szurnęła po piasku, zamazując symbole
ochronne, tak pieczołowicie wyrysowane na ziemi.
Brak opanowania rzeczywiście zapewnił Gerhartowi wolność.
Czarodziej znalazł się w środku wiru mocy. Wiatry Magii wdarły się do niego w chwili,
gdy uwolnił spętane ręce.
Mocniej niż kiedykolwiek wcześniej poczuł wypełniające go gorąco Aqshy. Siły
powróciły do jego kończyn i sponiewieranego ciała. Znalazły zarodek płomienia wrzącego
gniewu Gerharta.
Łowca czarownic wiedział, że miał kłopoty. Sięgając po błyszczący pistolet skałkowy
zawieszony u biodra, miotał wszelkiego rodzaju wyzwiska na swojego pomagiera.
Czarodziej rzucił się na ziemię, gdy zdesperowany łowca czarownic wycelował i wypalił.
Gerhart usłyszał trzask pistoletu, zobaczył kłąb dymu i usłyszał, jak coś świsnęło, mijając
jego czaszkę o szerokość włosa. Strzał Verdammena nie dosięgnął celu.
Przykucnięty na ziemi Gerhart z truciem powstrzymywał wlewającą się w niego energię.
Nie było czasu na odpowiednie skupienie i skanalizowanie mocy. Mógł działać teraz lub
nigdy.
Ognie Aqshy wyrwały się z Gerharta w potężnej eksplozji. To były skłębione, żarłoczne
płomienie ledwo kontrolowanego zaklęcia.
Zasilając się szałem kipiącym w czarodzieju, zaklęcie urosło w przerażającą kulę ognia,
która runęła w tłum, pochłaniając wszystko i wszystkich na swojej drodze.
Pośrodku drogi zaklęcia stał łowca czarownic. Verdammen nie zdążył nawet krzyknąć,
zanim dopadła go fala ognia.
Tłum odwrócił się i zaczął uciekać we wszystkie strony, biegnąc i wrzeszcząc ogarnięty
paniką. Młyn zapalił się od przelatującej obok ognistej kuli.
Płonąca pochodnia, która kilka chwil wcześniej była Gottfriedem Verdammenem,
przewróciła się. Włosy i ubranie łowcy stały w ogniu. Wydał z siebie przeraźliwy krzyk,
który rozbrzmiał wśród wściekłych płomieni. Miotał się jak szalony, szarpiąc każdego
spanikowanego wieśniaka, który znalazł się zbyt blisko niego.
Widząc, co stało się z ich panem, jego pomocnicy odwrócili się i rzucili do ucieczki.
Gerhart nie czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Wiedział, jaka będzie reakcja tłumu. W
oczach mieszkańców Hochmoor wszystko, o czym mówił łowca czarownic, okazało się
prawdą.
Mag ognia podniósł swój miecz i kostur leżące na ziemi za magicznym kręgiem, po czym
uciekł w ciemność nocy. Ognisty stos wioskowego młyna rozświetlił niebo migotliwym,
pomarańczowym i czerwonym światłem, które towarzyszyło zniszczeniu.
To było niemal jak powtórka Wielkiego Pożaru z Wollestadt.

Rozdział 6

Rada wojenna

„Gdy wiosna ustępuje latu, ziemia zmienia się, płyną


podziemne strumienie, kwiaty wydają owoce na drzewach,
a Cykl Życia ponownie objawia się na powierzchni gleby.
Spójrzcie na lasy i łąki, na pluskające strumienie, bowiem
tam spoczywa nasza moc i nasza siła.
Człek, który o tym zapomni i porzuci naturę, sam skazuje
się na śmierć. ”
– fragment Almanachu Wulfhira.

Pod koniec wiosny nie było już żadnych wątpliwości, że zbliża się zawierucha, jakiej
jeszcze nie widział żaden człowiek. Do Wolfenburga dotarły wieści o hordach Chaosu, które
przedzierały się przez Kislev, zostawiając za sobą krwawy szlak, a teraz na północnych
granicach padły pierwsze ofiary od wrogich mieczy. Gdy wiosna ustąpiła miejsca latu,
Valmir von Raukov, elektor Ostlandu i książę Wolfenburga, zwołał radę wojenną.
Wolfenburg rozpościerał się na wzgórzu, ponad korytem rzeki. Było to ponure skupisko
szarych wież i murów, które otaczały setki starych budynków. Miasto od stuleci
wytrzymywało napór czasu i najeźdźczych armii, nie mając zamiaru się poddać. Ponad
pradawnym miastem górował zamek – nieprzenikniona forteca, miejscami tak stara jak samo
Imperium.
W salirady w zamku Wolfenburg panowała poważna atmosfera. Dygnitarze zgromadzeni
wokół okrągłego stołu milczeli, rozmyślając nad wieściami, jakie właśnie usłyszeli. Blady
posłaniec, wyczerpany po szaleńczej jeździe, stał chwiejnie u boku księcia. Najwyraźniej nie
mógł doczekać się, gdy zostanie odesłany i będzie mógł zażyć nieco zasłużonego
odpoczynku.
Nikt nie odezwał się przez długą chwilę. Wreszcie milczenie przełamał szambelan Baldo
Weise.
– Aachden upadło? – spytał zdumiony starzec.
– Na to wygląda – potwierdził Valmir von Raukov, spoglądając przez ramię na posłańca,
który szybko pokiwał głową.
– Najpierw Zhedevka, a teraz Aachden? Zatem nic nie stoi pomiędzy barbarzyńską hordą,
a naszym pięknym miastem Wolfenburg – wyraził opinię kapitan straży pałacowej Volkgang.
– Zgadza się.
Surowa pogoda, jaka dręczyła mieszkańców Ostlandu od tak wielu tygodni, ustąpiła
czystemu niebu i jaśniejszym, cieplejszym dniom. Z końcem wiosny wydawało się, że lato
ponownie zakwitnie i obrodzi złotymi, słodkimi owocami.
A jednak z Północy nadchodziły przerażające wieści o morderstwach i grabieżach, o
zamieszaniu i zniszczeniu, o nadejściu sług zła i powrocie Chaosu.
Valmir von Raukov przyjrzał się zgromadzonym wokół stołu. Wśród jego doradców
znaleźli się ludzie czynu, ale także ludzie umysłu. Pośród nich byli dowódcy wojskowi oraz
wiekowi mędrcy.
Po lewej stronie Valmira zasiadał Baldo Weise, szambelan księcia-elektora, którego rady
od lat okazywały się bezcenne. Jego łyse czoło okalały siwe włosy, a paskudna blizna na
brodzie, w połączeniu z zasępionym spojrzeniem na jastrzębim obliczu nadawały
szambelanowi jeszcze bardziej surowy wygląd.
Dalej był Siegfried Herrlich, wielki mistrz rycerzy Zakonu Srebrnej Góry, który
utrzymywał świątynię w mieście. Siegfried był żołnierzem o wieloletnim doświadczeniu, a
także sprawdzonym taktykiem. W lśniącej zbroi, zasiadając na grzbiecie rumaka i z mieczem
w ręku, był imponującą postacią na polu bitwy. Taki widok inspirował ludzi, którzy walczyli
u jego boku. Bez zbroi wyglądał nie mniej imponująco. Niemal białe włosy na
przerzedzonych skroniach i zmarszczki starości, które przecinały jego ściągnięte, poważne
rysy, wzbudzały szacunek. Był wspaniałym obrazem autorytetu i godności, który nie poddał
się wpływom podeszłego wieku.
Dalej siedział kapitan Franz Fuhrung, dowódca miejskiego garnizonu. Franz zdobył swoją
pozycję wyłącznie dzięki umiejętnościom, awansując po szczeblach hierarchii armii
Wolfenburga, by stać się wreszcie kapitanem, odpowiedzialnym za jednostki stałej armii
Ostlandu, które stacjonowały w mieście. Gdyby Wolfenburg został oblężony, żołnierze z jego
garnizonu staliby się podstawą obrony starożytnego miasta. Jego mundur łączył barwy czerni
i bieli. Były to kolory, jakie nosili jego ludzie podczas bitwy.
Do pozostałych członków rady zaliczał się małomówny zazwyczaj kapitan Volkgang z
gwardii pałacowej, niezłomny Udo Bleischrot, mistrz dział miejskich oraz Konrad Kurtz,
inżynier oblężniczy z Wolfenburga, którego wiedza mogła pomóc obrońcom miasta, gdyby
doszło do oblężenia.
Po prawej stronie Valmira zasiadał doradca Wolfenburga w sprawach magii, mag bitewny
Auswald Strauch z Kolegium Jadeitu. Czarodziej wyróżniał się spośród zgromadzonych
swoim niezwykłym strojem.
W oczach Valmira wyglądał jak jeden z druidów, którzy podobno zamieszkiwali dziką
wyspę Albion, za niebezpiecznymi, szarpanymi sztormami wodami Morza Chaosu. Jego
szata miała kolor mokrego mchu i zdobił ją zawiły wzór splecionych cierni jeżyny. Do
płaszcza przyczepione były liście, które tkwiły także przywiązane szpagatem do solidnego
klonowego kostura, opartego o krzesło, w zasięgu ręki maga. Na końcu laski widniał symbol
Jadeitowego Kolegium, wybity w miedzi na kształt zwiniętej spirali. Na szyi Auswalda na
rzemieniach i złotych łańcuchach wisiały inne amulety.
Czarodziej naciągnął kaptur szaty, by utrzymać pod kontrolą niesforne, gęste, brązowe
włosy. Podobnie jak wielu adeptów magii, Auswald miał gęstą, krzaczastą brodę o barwie
orzecha, którą przetykały siwe pasma.
Ze swojego miejsca Valmir dostrzegał ceremonialny sierp jadeitowego maga zatknięty za
jego pasem. Oprócz tego, że służył do niektórych zaklęć, sierp był także skuteczną bronią.
Valmir wiedział, że Auswald zwykł podróżować boso, twierdząc, że to pomagało mu w
przyciąganiu Wiatrów Magii.
W składzie rady dało się zauważyć brak kapitana Jurgena Enricha, dowódcy oddziału
rycerzy zakonu Krwi Sigmara. Kapitan Enrich wyjechał niemal miesiąc wcześniej. Trudno
było przewidzieć, jak długo potrwa ich podróż, ponieważ jej tempo zależało od postępów
wołów i koni, które ciągnęły wielkie wozy armatnie. Valmir zaczynał zastanawiać się, czy
nie nazbyt pochopnie pozwolił rycerzom Krwi Sigmara wyjechać ze starożytnym sztandarem
wojennym miasta.
Książę-elektor szarpnął swoje długie, opadające wąsy.
– Nadszedł czas, jakiego się spodziewaliśmy. Miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale
skoro Aachden upadło, Wolfenburg może być następnym celem.
– Czy nadal nie ma wieści od kapitana Enricha lub kawalkady jadącej ze Schmiedorfu? –
spytał Udo Bleischrot.
– Nie, na kości Sigmara! – warknął Valmir.
– Ale przecież wieźli ze sobą Sztandar Wolfenburga – powiedział Baldo.
– Wiem o tym – odrzekł ponuro Valmir.
– Legenda twierdzi, że miasto upadnie, jeśli zostanie zaatakowane, gdy zabraknie w nim
sztandaru.
– Wiem! – rzucił ostro Valmir, uderzając w stół zaciśniętą pięścią.
– To tylko bezsensowny przesąd – sprzeciwił się Siegfried Herrlich.
– Czyżby? – parsknął Valmir, oburzając się na słowa wielkiego mistrza. – Sztandar
Wolfenburga jest jednym z najstarszych reliktów naszego miasta i całego Ostlandu.
Pomijając moc ochronną, jaką zapewnia wieżom i jego murom, jest to nasz symbol nadziei w
obliczu wroga.
– A zatem, jeśli przepadnie, morale naszych ludzi także upadnie. Obrońcy bez morale...
Jeśli tak się stanie, Wolfenburg będzie stracony! – powiedział Baldo, myśląc na głos.
– Po moim trupie! – krzyknął Valmir. – Od stuleci Wolfenburg był bastionem obronnym
Imperium. Powstrzymaliśmy falę Chaosu i odparliśmy tych, którzy chcieli spustoszyć
Imperium tak wiele razy, że nie potrafię tego zliczyć. Dlaczego tym razem miałoby być
inaczej? Zmierzymy się z wrogiem i wypędzimy go z naszego kraju!
Valmir nagle zdał sobie sprawę z zamieszania w pobliżu drzwi prowadzących do sali rady
i usłyszał przyciszoną, choć ożywioną wymianę słów.
– Będziemy gotowi na wszystko, cokolwiek może rzucić na nas wróg. Mogę cię o tym
zapewnić, mój panie – powiedział Konrad Kurtz.
Valmir słyszał stukot butów na kamiennych płytach podłogi w sali za nim. Bez wątpienia
wpuszczono kolejnego posłańca.
– Nie powinniśmy się martwić – powiedział uspokajającym tonem jadeitowy czarodziej
Auswald Strauch. – Sztandar wspomoże w obronie kapitana Enricha i jego ludzi. Powrócą
wraz z taborem armatnim. Wtedy nasze miasto zostanie wzmocnione i będzie gotowe
zmierzyć się z wrogiem, po czym go odeprze.
– Czy to właśnie masz zamiar zrobić? Przeczekać oblężenie? – odezwał się głęboki głos
zza pleców księcia-elektora.
Członkowie rady odwrócili się, by zobaczyć, kto wtargnął do ich sali. W stronę stołu
kroczył szczupły mężczyzna o niedbałym wyglądzie. Valmir oceniał, że przybysz był w
średnim wieku. U boku nieznajomego, próbując dotrzymać mu kroku, szedł człowiek,
którego strój wskazywał na rangę kapitana gwardii.
Nieznajomy wyglądem i ubraniem bardzo przypominał Auswalda Straucha. Ale o ile
szaty jadeitowego czarodzieja były zielone, strój przybysza mienił się czerwienią. Gdy laskę
Auswalda wieńczył symbol z brązu, kostur przybyłego nie miał żadnej ozdoby. Wydawał się
przypalony na końcu. Czarodziej Valmira nosił srebrny sierp, natomiast przybysz miał u
boku miecz schowany w pochwie.
Książę-elektor zamierzał zamienić kilka ostrych słów z kapitanem gwardii, który wpuścił
uzbrojonego obcego do sali rady. Ale póki co, musiał to odłożyć na później. Przybycie
nieznajomego zaintrygowało go, a jeśli odziany na czerwono człowiek zamierzał spróbować
czegokolwiek niebezpiecznego, wkrótce tego pożałuje.
Valmir dostrzegał zdumienie, zaskoczenie, gniew i podejrzenie na twarzach jego
doradców. Obserwował ich reakcje z zainteresowaniem.
– Co ma oznaczać to wtargnięcie? – żądał wyjaśnień Siegfried. – To zamknięta rada
wojenna.
Pozostali przy stole przytaknęli.
– Rada czarodzieja podczas wojny może być równie cenna, jak miecz żołnierza –
powiedział nieznajomy.
– Książę-elektor jest już tego świadom – zawołał Auswald. Czarodziej w czerwieni
odwrócił się w stronę jadeitowego maga, ale wyraz jego twarzy nie zmienił się.
– Jak to zresztą widać – powiedział książę-elektor, wskazując na jadeitowego czarodzieja
po swojej prawej stronie.
Valmir zauważył, że Auswald Strauch mierzył zabójczym spojrzeniem bezczelnego
przybysza. Wyczuwał napięcie między tymi dwoma.
– Kim jesteś i jak tu się dostałeś? – spytał Valmir głosem zimnym jak kislevskie stepy
zimą i ostrym jak odłamek lodu.
– Zwę się Gerhart Brennend. Jestem ognistym magiem Kolegium Płomienia,
powiernikiem kluczy Azymutu i dostałem się do sal tej rady, mówiąc strażom u drzwi to, co
teraz zamierzam wam powiedzieć – odrzekł przybysz głosem przywykłym do posłuchu.
Valmir ponownie szarpnął swój długi wąs i po chwili powiedział:
– Mów zatem. Przekaż nam te, jak podejrzewam, złe wieści.
– Przemierzyłem wiele kilometrów i pokonałem wiele przeciwieństw, by ostrzec was
przed straszliwym niebezpieczeństwem, jakie grozi waszemu miastu – rzekł przybysz. –
Sądzę, że na północy wzbiera burza Chaosu, jakiej nie oglądano w Imperium od ponad
trzystu lat. Zmierza w tę stronę, a Wolfenburg leży dokładnie na jej drodze. Wróżby mówią o
zbliżającej się zagładzie Wolfenburga, Ostlandu, a nawet Imperium, jeśli fala Chaosu nie
zostanie powstrzymana na czas. Wiele miast i wiosek już padło ofiarą niecnych machinacji
Mrocznych Potęg. Należy wreszcie sprzeciwić się temu, a ja oferuję wam moją pomoc w
pokonaniu nieprzyjacielskich hord.
– To niedorzeczne! Nie mogę uwierzyć własnym uszom! – wybuchł nagle z wściekłością
jadeitowy czarodziej. – Ten włóczęga, mag ognisty, jest nam zupełnie nie znany – nie mamy
żadnego dowodu, że mówi prawdę o sobie – a on chce nas uczyć, jak mamy bronić naszego
miasta? Nie ma tutaj żadnego majątku, żadnej władzy. Wdarł się na nasze wysoce tajne
zgromadzenie, czyż nie? Na wszystkich bogów, to może być ktokolwiek. Może być nawet
sługą Mrocznych Potęg! Żądam, by został usunięty z tego spotkania, zanim zakłóci je jeszcze
bardziej!
– Broniłem wielu osad przed wrogami ludzkości i sługami mroku – odparł Gerhart
Brennend z rosnącym gniewem. – Jak śmiesz sugerować, że mogę być jednym z tych
nikczemników o czarnych sercach, którzy służą upadłym mocom?
– Mój panie, proszę. Wyrzuć natychmiast tego człowieka! – nalegał Auswald.
– Dość tego! – ryknął Valmir tracąc panowanie nad sobą. – Czy teraz ty ośmielasz się
mówić swojemu księciu-elektorowi, jak ma postępować? – rzucił gniewnie Valmir, unosząc
brew i patrząc na nadwornego czarodzieja.
Auswald zamilkł. Wiedział, że nie należy wzbudzać gniewu obrońcy Ostlandu, bicza na
Barbassonów i zabójcę Twórcy Bestii. Opuścił wzrok. Książę-elektor wyraźnie dał do
zrozumienia, że decyzja należy do niego.
– A ty – powiedział Valmir, zwracając się do ognistego maga – wchodzisz tutaj, żądasz,
byśmy cię wysłuchali i robili, co nam powiesz? Nie powiedziałeś nam niczego, o czym
byśmy już nie wiedzieli. Zapewniam cię, że stoisz tutaj tylko dlatego, że ja na to pozwalam.
Jeśli masz do powiedzenia cokolwiek, czym chcesz jeszcze podzielić się z radą, mów. Ale
pamiętaj, gdzie się znajdujesz, czarodzieju.
Czarodziej Gerhart nie wyglądał na zmieszanego i odpowiedział na spojrzenie księcia-
elektora równie twardym wzrokiem. Żaden z nich nie przerwał kontaktu wzrokowego, gdy
mag ognia odpowiedział na słowa Valmira.
– Nie przekazuję wam tylko tego, czego sam doświadczyłem i odkryłem, ale także to, co
wynika z badań znanego członka Kolegium Niebios, niejakiego Kozmy Himmlischa. Mówię
o zarazie, mutacji, najazdach zwierzoludzi, złowrogim Morrsliebie i zepsuciu dobrych dusz
przez siły ciemności. Mówię o zakłóceniach w Wiatrach Magii, jakich jeszcze nie zaznałem i
które mrożą szpik w moich kościach. Jeśli nie staniemy tutaj murem przeciwko siłom
Chaosu, otworzy się przed nimi droga prosto do środka Imperium, gdzie wyrwą jego serce.
– Myślisz, że jesteśmy nieświadomi tych zakłóceń w przepływie strumieni magii, będąc
tak blisko krain Północy? – parsknął Auswald. – Sam odkryłem już istnienie tych anomalii.
– W takim razie, co z tym zrobiłeś? – spytał Gerhart niebezpiecznie spokojnym głosem.
Valmir nie miał wątpliwości, że celna riposta ognistego maga poruszyła jadeitowego
czarodzieja.
– Co znaczy to pytanie? Co ktokolwiek może zdziałać wobec czegoś takiego?
– Wydawało mi się, że ktoś na twoim stanowisku powinien rozpocząć poszukiwania
środków, jakie mogą to powstrzymać, a przynajmniej wzmocnić skupienie Wiatrów lub w
jakiś sposób zmagazynować ich energię – wyjaśnił Gerhart, niemal zupełnie bez emocji. –
Ale przecież nie będę mówił należącemu do rady czarodziejowi, jak ma pracować.
– Wolfenburg zawsze pozostaje w gotowości – odezwał się nagle Franz Fuhrung. – Moi
ludzie są wyszkoleni i gotowi zmierzyć się ze wszystkim, co rzuci przeciwko nam wróg.
– Głęboko zatroskały nas wieści nadchodzące codziennie z Północy – ponownie rzekł
Valmir władczym głosem. – To jest powód tego spotkania i cel zwołania tej rady wojennej.
– Mój panie, błagam o cierpliwość – powiedział Gerhart. Valmir zauważył, że czarodziej
nie zapomniał przynajmniej o pozorach etykiety, zwracając się do księcia-elektora. – Ale co
do tej pory dała ta rada? Co na przykład, ma do powiedzenia w tej sprawie twój czarodziej i
doradca?
– Czarodziej? – parsknął Siegfried, nie mogąc się powstrzymać. – Dlaczegóżby książę
miał konsultować się z magiem w takiej materii?
– Zakładam, że on, podobnie jak ja, jest magiem bitewnym, nieprawdaż? – nalegał
płomienisty czarodziej. – Przeszedł szkolenie zarówno w zakresie strategii, jak i rzucania
zaklęć. Czyż nie tak, mój panie?
Valmir ponownie odwrócił się z pytającym spojrzeniem w stronę jadeitowego
czarodzieja.
– No cóż, jaka jest twoja rada, Strauch? – zapytał.
– Ja... cóż... – zająknął się Auswald.
– Tak?
– Mój panie, moja rada jest taka, byśmy czekali tutaj na wroga. Wezwiemy ludność z
okolicznych wiosek, by schowała się za bezpiecznymi, mocnymi murami miasta, a potem
wzmocnimy obronę Wolfenburga, czekając na hordę Chaosu.
Valmir spojrzał pytająco na Gerharta. Ten ognisty mag intrygował go. Najwyraźniej był
człowiekiem czynu i coś w jego postawie zdawało się mówić, że jego opowieści nie były
tylko pustymi słowami, ale stanowiły odbicie prawdy.
– A cóż ty zaproponujesz, magu? Wszyscy cię wysłuchają, więc co byś nam doradził?
– Wyszedłbym zbrojnie do wroga – odpowiedział bez chwili wahania płomienisty
czarodziej. – Zebrałbym oddziały w waszym mieście i wyszedł na spotkanie z nadciągającą
hordą, rozbijając ją, zanim zdąży się okopać.
– A skąd czerpiesz swoją wiedzę taktyczną? – spytał spokojnie, lecz rzeczowo Valmir.
– Smakowałem bitew na niezliczonych arenach zbrojnych, chroniąc nasze zacne
Imperium przed jego wrogami. Stawałem z zastępem Eberharda Eislinga podczas obrony
Wrót Gastmaar. Walczyłem u boku Hełmów Averlandu w bitwie na Polach Morrfenn –
odpowiedział dumnie czarodziej, prostując się i wypinając pierś. – Nacierałem obok hrabiego
Verschalla na okrutnych zielonoskórych, w zwycięskiej szarży jego Rycerzy Gwardii
Reiklandu. Mam kontynuować?
– A jednak chcesz, byśmy zachowali się jak niecierpliwi, porywczy głupcy i popędzili na
spotkanie śmierci z rąk hordy Chaosu? – spytał wprost Franz Fuhrung.
– Pomimo twoich wyczynów, wydaje się, że nieco rozmijasz się z prawidłami materii
wojennej, panie. To problemy, których nie można tak łatwo rozwiązać – rzekł Baldo z kpiną
w głosie. – Gdybyż tylko to było takie proste.
– Co jest trudnego w wysłaniu wyszkolonych żołnierzy do walki o ocalenie ich miasta? –
rzucił Gerhart.
– Jesteśmy osłabieni – odpowiedział Franz. – Jeden z naszych rycerskich zakonów
wyruszył już na misję. Ale zmniejszona liczebność nie będzie miała znaczenia, jeśli
przyjmiemy walkę ze szczytu potężnych murów obronnych Wolfenburga.
– Nasze machiny oblężnicze odeprą wroga – powiedział z pewnością siebie Konrad
Kurtz.
– A nasze działa poradzą sobie ze wszelkimi machinami, jakimi może zagrozić nam wróg
– dodał Udo Bleischrot stanowczym głosem.
– Mury Wolfenburga wytrzymają.
– Tak jak powiedziałem – wtrącił się stary wielki mistrz. – Powinniśmy wyjść z walką do
wroga. Moi rycerze są gotowi do wyjazdu, w każdej chwili. Wystarczy, że powiesz słowo,
książę Raukoy.
– Tej sprawy nie rozwiążemy tak szybko – powiedział wreszcie książę-elektor. – Będąc
żołnierzem, czuję, że powinniśmy związać wroga walką, a jednak jako władca i obrońca tego
starożytnego miasta, myślę, że powinniśmy zostać i zmierzyć się z wrogiem z silnej pozycji
obronnej.
– Mój panie... – chciał wtrącić się płomienisty czarodziej, ale Valmir przerwał mu
zdecydowanym gestem.
– Usłyszeliśmy już, co masz do powiedzenia, czarodzieju. I muszę powiedzieć, że twoje
ostrzeżenie mnie intryguje. Skutkiem tego, możesz pozostać w tej radzie, ale nadal pozostaje
wiele spraw do omówienia.
– Z całym szacunkiem, mój panie – kipiał Auswald Strauch. Jego twarz miała teraz taki
sam kolor jak szata piromanty. – Dlaczego pozwalamy całkowicie nieznanej osobie zasiadać
na tym spotkaniu? Powinien zostać wydalony stąd w chwili, gdy wdarł się tutaj podstępem!
– Zważaj na swoje słowa! – zawołał książę-elektor z mrożącą krew w żyłach
gwałtownością. – Lepiej pamiętaj, gdzie jest twoje własne miejsce.
Rozległ się trzask i drzwi sali rady otworzyły się. Wszyscy odwrócili się, by zobaczyć,
kto tym razem zakłócił ich obrady.
– To niebywałe! – zaczął Siegfried Herrlich.
– Moi panowie! – wysapał zdesperowany, spocony posłaniec, który wpadł do sali, a
potem przypomniał sobie, by złożyć ukłon przed zgromadzoną radą.
– W imię Sigmara, cóż takiego, chłopcze? – żądał wyjaśnień Valmir. Jego krzesło
zaszurało na kamiennej posadzce, gdy cofnął je, by powstać.
– Mój panie, powrócił jeden z naszych rycerzy! – wyrzucił z siebie posłaniec.
– Jeden z rycerzy? Rycerzy Krwi Sigmara?
– Tak, mój panie. Proszę, przyjdź szybko.
Bez dalszej zwłoki Valmir wyszedł z sali rady.

Obserwatorzy stojący na murach zamku Wolfenburga i nad miejską bramą, widzieli


galopującą w ich stronę postać, skąpaną w jasnym świetle słonecznym. Koń unoszący
jeźdźca w zbroi pędził na złamanie karku, jak opętany. Spieniona ślina wisiała na jego
ściągniętych, czarnych wargach. Było widać, że jeździec nie panuje nad swoim
wierzchowcem.
Jeździec był rycerzem, to było jasne. Wydawało się, że jechał z rozpostartymi ramionami
i głową odrzuconą do tyłu. Gdy rycerz i jego przerażony wierzchowiec zbliżyli się do murów
Wolfenburga jadąc zakurzoną drogą, obserwatorzy zauważyli, że paladyn stracił hełm, a
płaszcz herbowy okrywający jego pancerz był unurzany w krwi. Plamy były tak szerokie, że
niemal całkiem zakryły zdobny motyw.
Dopiero, gdy koń dotarł prawie do samej bramy, patrzący zobaczyli, że do końskiego
siodła, za plecami rycerza, został umocowany toporny, drewniany krzyż. Zobaczyli gwoździe
przebijające jego dłonie i skrwawione liny wokół nadgarstków i szyi.
Mężczyzna został ukrzyżowany i był martwy.

I tak, w ciągu następnych dni, prastare miasto Wolfenburg zaczęło przygotowywać się do
oblężenia.
Ludzie byli wstrząśnięci powrotem ukrzyżowanego rycerza. Wielu członków rady
wojennej poczuło się usprawiedliwionych po wyrażeniu poparcia dla rady czarodzieja
Auswalda Straucha. W końcu uczynił to także książę-elektor.
Pod kierownictwem Konrada Kurtza leśnicy zaczęli oczyszczać wielkie zadrzewione
połacie, otaczające miasto. Działo się tak ku wielkiemu zmartwieniu czarodzieja. Ale jak
wyjaśniono rozdrażnionemu czarodziejowi – który lękał się, że taki wyrąb uniemożliwi mu
gromadzenie jego magii – drzewa należało ściąć, by usunąć osłonę dla podchodzącej armii.
Ścięte drewno było także potrzebne jako uzupełnienie opału w Wolfenburgu. Kotły z
gotującym się olejem, piece w kuźniach i tym podobne paleniska będą potrzebowały
dodatkowego paliwa. Nic nie mogło się zmarnować.
Wysłano także do okolicznych miast wezwanie do wsparcia obrony warowni. Posłańców
słano nawet do innych prowincji, gdy Valmir von Raukov poprosił swych braci, książąt-
elektorów, by przysłali żołnierzy dla wzmocnienia miejskiego garnizonu.
Podczas gdy rada oczekiwała na wieści o nadciągającej pomocy, Udo Bleischrot
nadzorował przygotowanie dział i wielkich garłaczy na murach miejskich. Z pomocą
Konrada Kurtza przygotowali inne, mniej zaawansowane techniczne, machiny oblężnicze,
takie jak kotły z wrzącym olejem, stosy kamieni do zrzucania z murów oraz katapulty.
W międzyczasie oczyszczono z drzew przedmurze miasta.
Jednak pomimo zapewnień, jakie otrzymał czarodziej, przepadek całych akrów lasu, który
przyciągał wiatry Ghyran, wywoływał u Auswalda głęboki niepokój. Po tygodniu, jadeitowy
mag był już pewien, że jego moc słabnie.

Kapitan Karl Reimann spoglądał na imponujące mury warowni swoim jedynym okiem.
Oddział jego żołnierzy zatrzymał się za nim na kamienistej drodze. Sztandary i proporce
powiewały na murach.
Przejazd do wielkich wrót był zablokowany przez masy chłopstwa szukającego
schronienia. Porzucili swoje domy w okolicznych wioskach, ale nie było wiadomo, czy
zrobili to z lęku, czy słuchając rady posłańców. W każdym razie, można było ich
wykorzystać do walki, gdyby zaszła taka potrzeba.
Drogę za wojownikiem-weteranem zapełniały tłumy wieśniaków i zwierząt. Była też
pewna liczba krytych wozów. Na plandece jednego z nich widniał symbol Świątyni Sigmara.
Wśród podróżnych widać było kilku pojedynczych jeźdźców.
Wśród pierwszych ludzi, którzy odpowiedzieli na prośbę o pomoc miastu, znalazła się
wolna kompania z Reiklandu, Wybrańcy Wallacha. Generał Wallache wybrał jednostkę
dowodzoną przez Karla i wysyłał ją na północ, gdy reszta kompanii ruszyła na wschód, do
Bechafen, by odpierać ataki grasujących zielonoskórych.
Karl przypuszczał, że jego żołnierze należeli do pierwszych posiłków, przybyłych do
Wolfenburga.
Z pewnością ich obecność wśród uciekinierów wywołała spore poruszenie i dyskusje.
Karl wyglądał jak obraz imponującej potęgi Imperium – jego zbroja była wypolerowana
do połysku. Na pancerzu widniała rycząca lwia głowa, pod którą wypisano kunsztownymi
literami imię Sigmara. Krótko przystrzyżone biało-szare włosy, pięknie utrzymane wąsy i
pokryta bliznami twarz dodawały mu powagi. Biała gałka ślepego oka wydawała się
obserwować każdego człowieka, jaki przed nim stanął.
Gdyby Karl Reimann nie był skromnym człowiekiem, mógłby posunąć się do
stwierdzenia, że przybycie jego oddziału napełniło zdesperowanych, zatroskanych ludzi
oczekiwaną nadzieją.
*
Zaledwie pięćdziesiąt metrów za kapitanem Reimannem i jego ludźmi, przez tłum
rozpychających się wieśniaków przedzierała się wysoka postać. Była odziana pomimo
ciepłego dnia, w ciężki, czarny płaszcz. Niezgrabnie stawiane kroki mogły sugerować, że
nieznajomy został w jakiś sposób okaleczony. Człowiek przybył sam i nie próbował
przedstawiać się nikomu.
Gdy zbliżył się wraz z szurającym tłumem do wielkiej bramy i bezpieczeństwa, pomacał
coś ukrytego pod płaszczem i uśmiechnął się do siebie.

Rozdział 7

Oblężenie Wolfenburga

„I poznacie Tego-Który-Zmienia-Drogi, kto wiele ma imion:


Wielki Intrygant,
Tchar, Pan Fortuny, Wielki Konspirator,
Tzeen, Architekt Losu, Chen, Shunch,
Wielki Czarnoksiężnik, Wielki Mutator.
Bowiem zmiany zachodzą wszędzie wokół nas, a Jego
intrygi i spiski są nieprzeliczone, lecz wszystkie sprowadzą
na nas wieczne potępienie. ”
– Liber Maleficium.
Horda Wielkiego Zara zalewała ziemię wezbraną falą śmierci. Naznaczeni bliznami
barbarzyńcy noszący trofea w formie obręczy na ramionach, będące pamiątką po zwycięskich
bitwach, szli lub jechali konno. Uzbrojeni w luki, pałasze i włócznie, rozczochrani ludzie z
dzikich plemion stanowili rdzeń armii. Grabieżców prowadziły olbrzymy odziane w
kolczaste pancerze, dowódcy tej potwornej armii. Wielka armia składała się z wielu
mniejszych band. Każda była posłuszna Wielkiemu Żarowi i Mrocznym Bogom. Rogi
wojenne odzywały się ponad szaleńczymi, zwierzęcymi krzykami barbarzyńców i ujadaniem
dzikich, ledwo oswojonych ogarów. Ich krew była gorąca i płonęło w niej krwiożercze
pragnienie.
Aachden zostało za nimi, wypatroszone jak trup na stole medyka. Granice zniszczonego
miasta znaczyły góry czaszek i dymiące stosy. Armia Reiku, z którą horda Wielkiego Zara
zmierzyła się pod Aachden, nie została po prostu pokonana – została zmieciona z
powierzchni ziemi. Było to znaczne zwycięstwo. Wzięto wielu jeńców, których przekazano
potem władcy niewolników, Skarkeetahowi. Wszystkie bandy wojenne zara wzięły udział w
wielkiej, obscenicznej uczcie zwycięstwa i zebrały swoje łupy wojenne.
Ale horda barbarzyńców nie pławiła się w chwale bitwy, którą zwyciężyli dla Wielkiego
Zara. W ich żyłach wciąż wrzała krew. Po Aachden czuli się silni i niepowstrzymani, a
starożytne miasto Wolfenburg leżało ledwie kilka dni marszu dalej. To dopiero byłaby
zdobycz godnego Wielkiego Zara i przerażającego władcę Archaona! Podbój pradawnej
warowni równałby się wbiciu noża w trzewia Imperium. Jego żałośni władcy i feudałowie
zrozumieliby, jak nietrwała jest ich władza, a potem zaczęliby na kolanach błagać o życie
przed pobłogosławioną przez Tzeena postacią Surthy Lenka.

– A zatem, to jest wielki Wolfenburg – parsknął pogardliwie Surtha Lenk, wpatrując się
w miejsce, gdzie niegdyś rósł las otaczający wielkie, szare mury zamkniętego miasta.
– Tak jest, panie – potwierdził Vendhal Spaczona Czaszka.
– Hmm. Spodziewałem się czegoś większego – powiedział zar nienaturalnie wysokim
głosem. – Nie różni się zbytnio od Aachden.
– Nie, seh – odparł czarnoksiężnik Chaosu, spoglądając na oczyszczone zbocza wzgórza.
Usiłował odwracać wzrok od Wielkiego Zara.
– Nie wygląda na to, by ludzie Imperium zamierzali dzisiaj walczyć. Nieważne, zatańczą
tak, jak my im zagramy, nieprawdaż?
– Oczywiście, seh.
– W tej chwili moi Północni szykują machiny, z którymi rozpoczniemy oblężenie tego
miejsca. Zostało na to jeszcze dość drewna – rzekł Surtha Lenk. Nie powiedział
czarnoksiężnikowi niczego, o czym tamten już nie wiedział. Lubił po prostu słuchać
brzmienia własnego, zniekształconego głosu. – Rozbijemy to miasto w ciągu kilku tygodni.
– Być może – odpowiedział ostrożnie Vendhal.
Słysząc te słowa, zakuty w karmazynowy pancerz olbrzym odwrócił się w stronę
czarnoksiężnika Chaosu. Vendhal był niemal pewien, że dostrzega wypaczoną istotę wijącą
się pod uprzężą na piersi olbrzyma.
– Spójrz na mnie, czarowniku! – powiedział Lenk śmiertelnie poważnym tonem.
Vendhal uniósł wzrok. Nie mógł ukryć się przed przerażającym widokiem swojego pana.
Wielki Zar był naprawdę olbrzymi. Wyglądał jak góra okuta w brąz i żelazo, na której
szczycie spoczywał wielki, rogaty hełm bez wizjera. Na piersi, przywiązana pasami, tkwiła
zdeformowana parodia ludzkiego dziecka, z nadętą twarzą pokrytą ropiejącymi wrzodami.
Istota wymachiwała zanikającymi kończynami.
Nawet dla kogoś tak przywykłego do mutacji, jak Vendhal Spaczona Czaszka, wygląd
Wielkiego Zara był przerażający. To był przykład mutacji, jakiej miał nadzieję uniknąć
dzięki mistrzowskiemu opanowaniu mutagennych mocy Chaosu.
Surtha Lenk spoglądał na niego jak najbardziej ludzkim, brązowym okiem oraz drugim,
które wyglądało jak napęczniała, połyskliwa, mleczno-niebieska kula, obracająca się i
drgająca w swoim umieszczonym w niewłaściwym miejscu, wodnistym oczodole. Olbrzym
przyglądał się czarnoksiężnikowi Chaosu.
Vendhal Spaczona Czaszka był odziany w karmazynowy płaszcz i zbroję z brązu,
podobnie jak Wielki Zar. Kaptur płaszcza cieniem okrywał blade oblicze czarnoksiężnika,
tak, że z trudem można było zauważyć wytatuowaną gwiazdę nad jego prawym okiem. W
jego uszach błyszczały złote ozdoby, a na szyi wisiały wysadzane klejnotami amulety.
Korpus czarnoksiężnika ochraniała zbroja Chaosu. Na niej naciągnięte były pasy z brązu,
z wyrytymi ośmioma grotami runu Chaosu oraz innymi bluźnierczymi symbolami. Wszystkie
miały potężną moc przyciągania do czarnoksiężnika surowej energii zmian. Najeżone
żelaznymi kolcami czaszki wisiały przypięte do płaszcza na napierśniku, a z pasa zwisało
więcej trupich głów i wyszczerzonych pysków demonów ze złota. W pazurzastej dłoni,
Vendhal trzymał laskę mocy, a w drugiej różdżkę, zakończoną orlim szponem
zaciśniętym na kuli z mętnego, niebiesko-białego kryształu.
– O co chodzi czarowniku? – spytał ponownie Wielki Zar, głosem ciężkim od groźby.
– Strumienie magii są tutaj... nieprzewidywalne, panie – odpowiedział Vendhal, bardzo
ostrożnie dobierając słowa.
– Ale czy możemy przegrać? Wolfenburg będzie nasz. Zapewniłeś mnie, że tak się stanie
dzięki twojej sztuce.
Rogaty olbrzym przesunął dłonie oparte na przerażającym mieczu.
– Spoczywa na tobie dotyk Tzeena, czyż nie?
– Takie jest moje błogosławieństwo – odparł Vendhal – ale teraz przebywamy daleko od
Cienia i upał lata odpycha jego wpływ.
– Nasze zastępy rozbiją armie ludzi i Cień okryje chwałą nasze przedsięwzięcie.
Lenk nachylił się. Czarnoksiężnik poczuł na twarzy oddech pokurczonej, dziecięcej
istoty. Vendhal mocniej zacisnął dłonie na lasce.
– Czy nie władasz burzami Chaosu?
– Tak jest.
– Zatem Oko Tzeena nadal będzie łaskawie spoglądało na nasze dzieło. Moi szamani
wojenni przeprowadzą rytuały krwi, które rozbudzą jego potęgę w tym miejscu.
– Oczywiście, seh. Tak się stanie.
– Dobrze, zatem zaczynajmy. Wolfenburg czeka.
Konrad Kurtz stał na parapecie nad bramą miejską Wolfenburga, spoglądając ponad
oczyszczonym terenem dawnego lasu na odległą linię drzew na horyzoncie. Tam byli
wrogowie.
Były ich setki: barbarzyńcy, grabieżcy, Ludzie Północy, Kurganie i inni. To byli
piechurzy armii Chaosu, prymitywne dzikusy, którzy oddawali hołd Mrocznym Bogom,
którzy plądrowali i mordowali w imię swych niepojętych panów. Zimne krainy Kisleva
posmakowały już ich mieczy. Teraz najeźdźcy wycinali sobie drogę przez północne
pustkowia Imperium, brukując ją czaszkami zabitych.
Konrad widział, jak ci półnadzy wojownicy o zwichrzonych włosach gromadzili się pod
niezliczonymi chorągwiami. Mężni żołnierze gotowi bronić starożytnego miasta, stali dumnie
pod własnymi sztandarami bojowymi. Ich oszałamiająco barwne tkaniny ożywały w
oślepiającym słońcu gorącego lata. Wiatr szarpał flagami na drzewcach, sprawiając, że bestie
heraldyczne wydawały się tańczyć na polach sukna, a złote i srebrne nici lśniły i iskrzyły się
jak żywe.
Chorągwie barbarzyńców były równie barbarzyńskie i nikczemne, jak oni sami. Ich
wojenne sztandary łopotały na wietrze niczym podarte szmaty, okrwawione i splugawione
tkaniny ze spleśniałego sukna, zapchlone zwierzęce skóry i pokryte brudem płaty ludzkiej
skóry.
Konrad czuł odrazę na ten widok. Głęboko nienawidził Północnych. Obcy pragnęli złupić
prastarą twierdzę i obalić cywilizację, cofając ją do poziomu swojej prymitywnej kultury.
Konrad zamierzał stanąć naprzeciw wroga i odegrać swoją rolę podczas nadchodzącej bitwy,
nie mógł bowiem dopuścić, by stało się coś podobnego.
W sercu Konrada czaił się niepokój. Band zbrojnych było tak wiele, że inżynier ze
strachem myślał o dowódcy na tyle potężnym i straszliwym, iż udało się zjednoczyć ich
wszystkich pod jednym sztandarem.
Podbój tego legendarnego miasta wymagał niesamowitej potęgi. Wolfenburg był
starożytnym miastem fortecznym. Zajmował szczyt wzniesienia nad zakolem rzeki i był
dobrze umocniony. Wysokie, mocne mury kurtynowe, akcentowane w regularnych odstępach
przez silne wieże, stanowiły pierwszą linię obrony miasta. Za nimi stały następne, wysokie
mury o znacznej grubości. Miasto zamknęło się na wieść o nadciągającej hordzie Chaosu i
tylko najbardziej zdeterminowany i bezlitośnie potężny wróg zdołałby je ponownie otworzyć.
Ten fakt powinien napełnić obrońców nadzieją, ale wspomnienie Aachden było nadal zbyt
świeże.
Szmer przebiegł wzdłuż szeregu łuczników, pikinierów i halabardników, stojących na
murach po lewej i prawej stronie Konrada. Łucznicy i załogi dział byli na swoich miejscach,
gotowi do przyjęcia oblężenia. Ludzie kapitana Fuhrunga, odziani w mundury w czarno-białą
szachownicę, także stali w gotowości. Wyglądali imponująco, a Konrad wiedział, że ich
stroje były niczym w porównaniu z tym, jak potrafili walczyć.
Po nadejściu wieści, że horda Chaosu w ciągu dwóch dni pojawi się w pobliżu miasta,
podwojono liczebność ludzi trzymających wartę na murach zewnętrznych. Dzień czy noc,
wróg nie zdoła wziąć Wolfenburga z zaskoczenia. Ze wzniesienia łatwo było dostrzec
ostrzegawcze sygnały, jakimi stały się dymy wznoszące się z okalających miasto osad, za
zasłoną drzew na horyzoncie.
Pięć dni wcześniej, gdy Konrad i jego inżynierowie dokonywali przeglądu fortyfikacji,
zza odległej linii drzew wyłoniły się pierwsze bandy zbrojne. A jeśli to miały być tylko
oddziały awangardy, jak się tego domyślali, wówczas książę-elektor miał wszelkie prawo
przygotować miasto na długie oblężenie. Bez względu na to, jak potężne były armie
Imperium, horda, która zbliżała się do Wolfenburga, była trzykrotnie liczniejsza od garnizonu
warowni.
– Coś knują – powiedział ponuro Udo Bleischrot silny, uwalany sadzą mężczyzna,
zbliżając się do młodszego, szczuplejszego Konrada. Mistrz miejskich dział wytarł
zabrudzone dłonie w jeszcze brudniejszy kawałek zatłuszczonej szmaty.
– Z pewnością to nie będzie kolejny, nieprzemyślany atak, jak ostatnim razem? – spytał
Konrad, nawiązując do pierwszego ataku, jaki Ludzie Północy przypuścili na Wolfenburg.
To było tego samego dnia, gdy strażnicy na murach zauważyli pierwsze, powiewające
sztandary, które sygnalizowały przybycie hordy Chaosu. O zmierzchu pierwsze bandy żądne
krwi zaatakowały z marszu bramę na południowej ścianie, nad którą stali teraz Konrad i Udo.
Zanim Północni zdążyli choćby przystawić drabiny do murów, zostali odepchnięci,
ponosząc ciężkie straty. Kartaczownice Udo okazały się zabójczo skuteczne, a grad strzał
wystrzelonych przez łuczników na blankach opadł na najeźdźców, niosąc stalową śmierć. Ci
z wyjących barbarzyńców, którym udało się dotrzeć pod wielkie wrota, zabarykadowane od
środka pniem drzewa, zostali zalani strumieniami wrzącego oleju.
Nieliczni ocalali z tego pierwszego ataku, uciekli z powrotem pod osłonę lasu, dając
mieszkańcom Wolfenburga czas na zebranie sił do dalszej obrony.
Teraz Północni czekali. Dymy ich ognisk były widoczne podczas dnia, a płomienie
zdradzały ich położenie w nocy. Ale liczba ognisk codziennie wzrastała, w miarę jak wokół
nich gromadziła się reszta hordy. Szacowano, że zalegająca tam armia była już co najmniej
pięciokrotnie liczniejsza od gromady barbarzyńców otaczających miasto – wśród nich
znajdowali się piechurzy o obnażonych torsach, jeźdźcy w rogatych hełmach, tańczący
szamani i szaleni muzykanci, którzy wzniecali kakofonię pohukiwań rogów i nieprzerwanego
bębnienia.
To była właśnie jedna z tych rzeczy, która szczególnie dawała się we znaki obrońcom.
Bębny dudniły nieprzerwanie, w dzień i w nocy, a monotonne dudnienie zaczynało działać na
nerwy żołnierzom broniącym miasta. Nieustający łomot nie pozwalał im wysypiać się
należycie. Niektórzy z żołnierzy na murach już teraz wyglądali tak, jakby gotowi byli
załamać się w każdej chwili, a przecież nie wzięli jeszcze udziału w prawdziwej walce.
Ponadto na murach Wolfenburga było nieznośnie gorąco, ale ludzie woleli nie zdejmować
elementów zbroi na wypadek ataku. Ponowne zakładanie pancerza byłoby stratą cennego
czasu. Dlatego umorusani ulicznicy bez przerwy nosili wiadrami wodę dla ludzi na warcie.
Każdy mężczyzna, kobieta i dziecko miał swoją rolę do odegrania podczas tego oblężenia.
– Tak, niewątpliwie coś knują, ci chorzy ulubieńcy demonów – odpowiedział zamyślony
Udo spod półprzymkniętych oczu.
– Myślisz więc, że nadejdzie następny atak? – spytał Konrad.
– Coś się zbliża. Czuję to w powietrzu. Oni nie wysiedzą długo w spokoju. To nie leży w
ich naturze. Jeśli chcą Wolfenburga, będą musieli spróbować go zdobyć.

Główne siły hordy Surthy Lenka rozbiły się obozem wokół miasta. Ścięto więcej drzew,
ale tym razem zrobili to Kurganie, aby zasilić swoje ogniska do gotowania strawy i na
budulec dla przenośnych osłon. Następnie pchali te osłony przed strzelcami hordy. W ten
sposób mogli dotrzeć w pobliże murów miasta i spłacić oblężonym łucznikom krwawy dług.
Ludzie Północy zdobyli kolejne uzupełnienie dla swojej armii. Budowali potężne
konstrukcje z drewna, żelaza i osmołowanej juty. Ustawione wzdłuż linii drzew potężne
machiny oblężnicze wyglądały jak potworne bestie z legend. Gdy uwalniały w powietrze
swój śmiercionośny ładunek, wyglądało to tak, jakby smoki i potwory miotały śmiercią w
wysokie mury Wolfenburga.
W mury miasta wycelowano wielkie balisty, katapulty i olbrzymie proce. Bandy
spoconych Ludzi Północy pracowały niestrudzenie, by ciężki ostrzał nie ustawał.
Balisty, które były w zasadzie wielkimi, przeznaczonymi do oblężeń kuszami, miotały
ciężkimi bełtami z twardego drewna, długimi na dwa łokcie i zakończonymi żelaznymi
ostrzami. Te pociski uderzały w mocne mury Wolfenburga. Natomiast katapulty wyrzucały
głazy i płonące pociski z obciążonych słomianych bali i wielkie butle oleju, rozgrzanego od
ognia.
Ale najbardziej przerażające dla obrońców na murach miasta były gnijące ludzkie głowy.
Północne dzikusy musiały zebrać je po upadku Aachden i teraz używali ich, by podkopać
morale oddziałów Imperium. Nic nie było tak przerażające, jak zmasakrowana ludzka głowa
spadająca na blanki pośrodku szeregu łuczników. Czaszka z kawałkami ciała toczyła się
wówczas przez chwilę, aby zatrzymać się u stóp jakiegoś nieszczęśnika, a jej rozkładające
się, martwe oczy spoglądały na niego, jakby chciały powiedzieć: „Wkrótce podzielisz mój
los”.
Teraz oblężenie rozpoczęło się na poważnie. Gdy wojenne machiny hordy miotały
zabójcze pociski na mury Wolfenburga, miejskie działa i wielkie proce odpowiadały
ostrzałem. Zaciekli obrońcy zaczęli nawet wystrzeliwać w stronę wrogów ich własne pociski.
Przez całe dnie słychać było trzeszczenie, zgrzyt i łomot machin oblężniczych, które
wyrzucały swój śmiercionośny ładunek. Chwilę później rozlegał się huk i trzask
uderzających pocisków.
Bębny wroga dudniły dalej bez opamiętania.
Oblężenie trwało dzień po dniu, tydzień po tygodniu tego upalnego lata, tak
przerażającego, że mieszkańcy Wolfenburga jeszcze nigdy czegoś takiego nie przeżywali.

Spodziewane posiłki artyleryjskie i Rycerze Krwi Sigmara, którzy wyjechali im na


spotkanie, nadal nie przybywali.
Kilka tygodni po rozpoczęciu oblężenia, Siegfried Herrlich, wielki mistrz Zakonu
Srebrnej Góry, wyprowadził swój zakon w pełnej sile, przez wielką bramę Wolfenburga, na
bój ze zbrojnymi bandami Chaosu. Towarzyszyli im najlepsi szermierze, wybrani z
garnizonu kapitana Fuhrunga. Obie strony zderzyły się na spalonej ziemi pod murami miasta.
Rycerze i żołnierze wyjechali pod sztandarami Srebrnej Góry, którą obrazował skalisty
szczyt przykryty czapą śniegu.
Bitwa przyniosła straty po obu stronach i jak później, tego samego dnia, powiedział
Siegfried Herrlich po powrocie do schronienia w mieście: „Dobrze jest wyjść z walką do
wroga!”.
Wyprawy były kontynuowane co pewien czas, z wielkimi stratami dla obu stron. Ale
przynajmniej obrońcy miasta robili coś, co podnosiło morale ludzi na murach, patrzących jak
szlachetni rycerze i ludzie z garnizonu wracali poznaczeni bitewnymi bliznami, po czym
snuli heroiczne opowieści o tym, jak je zdobyli.
Odwlekające się rozstrzygnięcie konfliktu frustrowało nie tylko śmiałych obrońców
Imperium. Horda Kurganów także szukała satysfakcji w bitwie, zatem oni również
wyprawiali się na wroga.
Wojownicy wielu band zbrojnych brali udział w pieszych atakach na solidne, oparte na
skale wzgórza mury Wolfenburga. Atakowali o świcie lub o zmierzchu, gdy zdradziecki
półmrok pozwalał im zbliżyć się na tyle do murów, by nikt ich nie zauważył.
Gdy zbliżyli się odpowiednio, łucznicy Kurganów nękali strażników na murach deszczem
syczących, upierzonych na czarno strzał, które bez litości posyłali w ich kierunku. W tym
czasie inni barbarzyńcy nacierali na mury, chronieni ostrzałem łuczników. Znalazłszy się u
podstawy murów, Północni ustawiali drabiny, a potem sprowadzali taran.
Taran był topornie prostą, a jednak potężną bronią. Ustawienie go na pozycji wymagało
wysiłku całego zespołu pracujących z wytężeniem Północnych. Unoszący go wóz na ciężkich
kołach łomotał, krusząc pod sobą kamienie. Gdy znalazł się na swoim miejscu, chroniony
zasłoną z naciągniętej zwierzęcej skóry, Ludzie Północy rozkołysali masywny, drewniany
taran.
Te ataki okazywały się jednak kosztowne dla oblegających. Nierzadko osłona tarana
zapalała się od ognistych strzał lub rozgrzanych głazów zrzucanych z murów, zanim jeszcze
taran zdołał dotrzeć do bramy. Trzeba go było odciągać i dławić płomienie. Zbudowanie
następnej machiny kosztowałoby atakujących zbyt wiele czasu, ludzi i zasobów. Gdyby taran
przepadł, ich atak straciłby impet i Północni mogliby zacząć się wycofywać.
Gdy taran docierał do bramy, i tak nie udawało mu się zostawić więcej niż małego
zadrapania na powierzchni olbrzymich wrót. Na napastników spadał deszcz strzał, kamieni i
smoły. Obrońcy Wolfenburga dziesiątkowali Ludzi Północy, usiłujących wedrzeć się na
mury. Inni ginęli z połamanymi kościami i skręconymi karkami, spadając z odpychanych od
murów drabin.
Takie porażki nie wpływały dobrze na samopoczucie armii oblegającej miasto. Najeźdźcy
wycięli krwawą ścieżkę przez stepy Kisleva, docierając do północnych kresów Imperium.
Palili miasta i wioski, a teraz ich pochód zatrzymała ta pradawna warownia. Odszczepieńcy
zaczęli szukać winnych takiego stanu. Za mało robiono, by zakończyć to oblężenie.
Pośród hordy Surthy Lenka narastało niezadowolenie.
*
Oblężenie przeciągało się. Mijały tygodnie, a potem miesiące. Wreszcie Valmir von
Raukov, książę-elektor Ostlandu, ponownie zwołał radę wojenną. Oczywiście, codziennie
odbywały się regularne spotkania z dowódcami, ale to posiedzenie było szczególne.
Noc zapadła i gdy ponownie podwojono warty na murach i bramach, nikt nie mógł
przeszkodzić w rozmowach. Ściany oświetlało kilka tlących się pochodni. Zapalono świece
w wielkich, wykutych z żelaza świecznikach. Zapach wosku przenikał ciężkie powietrze sali
rady.
Za stołem zasiadało więcej mężczyzn, niż tego wieczora, gdy przybycie Gerharta
Brennenda zakłóciło przebieg poprzedniego spotkania. Czarodziej ognia rozpoznawał wiele
twarzy. Nie był zdziwiony, że nie zaproszono go do stołu – przynajmniej wpuszczono go do
sali rady.
Tego wieczora czarodziej ognia nie był jedynym obserwatorem. Wzdłuż ścian stali ludzie
z różnych grup, które przybyły z posiłkami na wezwanie Wolfenburga. Z tej okazji zostali
zaproszeni także klerycy z domów modlitw miasta: ubrani w czarne szaty kapłani Morra stali
obok odzianych w futra wyznawców Ulryka.
Gdy wszyscy już się zebrali i książę-elektor Valmir powitał zgromadzonych, rozpoczęto
rozmowę nad obecną sytuacją, która zagrażała Wolfenburgowi. Wkrótce rozwinęła się
ożywiona dyskusja i pojedyncze frakcje różnych członków rady zaczęły krytykować
pozostałych.
Wkrótce sam Gerhart Brennend stał się obiektem licznych oskarżeń, wysuwanych przez
radców.
– Jak przebiega obrona na murach? – zapytał swoich kapitanów książę-elektor.
Odpowiedział mu kapitan Volkgang z gwardii pałacowej. Okazało się, że on także miał
coś komuś za złe.
– Mogłoby być lepiej. Machiny oblężnicze mistrza Kurtza i mistrza Bleischrota spisały
się dobrze, ale pewni, tutaj obecni ludzie niechętnie przyłączyli się do bitwy za nasze miasto,
chociaż twierdzili, że przybyli właśnie w tym celu.
Gerhart parsknął głośno. Podczas kilku ostatnich tygodni kilkakrotnie starł się z
Volkgangiem i wiedział, że kapitan miał na myśli właśnie jego. Nie spodziewał się jednak, że
Volkgang zacznie skarżyć się jak uczniak.
– O kim mówisz? – spytał stanowczo Valmir. – To jest rada wojenna. Nie może działać
efektywnie, jeśli będziemy chowali się za anonimami i niedopowiedzeniami.
Jasnowłosy Volkgang spojrzał na Gerharta.
– Mówię o płomienistym czarodzieju, imieniem Gerhart Brennend – odparł.
Rozległy się pomruki potakiwania różnych pozostałych dowódców, którzy zasiadali przy
stole.
– Gerhart Brennend, wystąp – zażądał Valmir.
Czarodziej wykonał polecenie z widoczną niechęcią.
– Ja także byłem przekonany, że przybyłeś do Wolfenburga, aby pomóc nam ocalić nasze
miasto – powiedział elektor. – Czyż tak nie było?
Płomienisty czarodziej miał wiele do powiedzenia na temat obrońców miasta, ale zamiast
tego rzekł:
– Nic takiego, mój panie. Zajmowałem swoje miejsce na murach podczas ataków. Ale,
jak już wyjaśniłem kapitanowi Volkgangowi i jego kolegom dowódcom – Gerhart rzucił
jadowite spojrzenie swojemu oskarżycielowi – strumienie magii nie były dla mnie łaskawe.
– Ale przecież jest środek lata – zauważył Baldo Weise. – Wydawało mi się, że twoja
magia powinna być w tym czasie najsilniejsza.
– Też tak myślałem – zgodził się Gerhart – ale zakłócenia, o których mówiłem w chwili
mojego przybycia,
nasiliły się i jeśli cokolwiek uległo zmianie, to tylko to, że epicentrum ich tłumiących
efektów zbliżyło się do Wolfenburga. To sprawia, że stosowanie magii jest trudne. Istnieje
groźba, że rzucane zaklęcia mogą okazać się nieco... zawodne i wywoływać niepożądane
efekty po naszej stronie.
– Wymówki! – prychnął Franz Fuhrung.
– Nie przypuszczałem, że zwykły żołnierz potrafi zrozumieć sekrety Artes Magicae –
zaperzył się Gerhart, czując jak wzbiera w nim złość.
– Oglądaliśmy niewiele dowodów owej wielkiej mocy, jaką podobno władasz – zaczął
znowu Volkgang – a ty masz czelność krytykować nasz wybór taktyki i potępiać działania,
na które zgodziła się ta rada. Powinieneś walczyć wraz z nami, próbując wprowadzić je w
życie!
– Panowie, dosyć! – rzucił książę-elektor, przerywając, by spotkanie nie zmieniło się w
krzykliwą kłótnię.
Odwrócił się w stronę Baldo Weise, który siedział, tak jak uprzednio, po prawicy swojego
wodza.
– Szambelanie – odezwał się Valmir spokojniejszym tonem – czy pojawiły się nowie
wieści o pozostałych posiłkach, jakich się spodziewamy?
– Obawiam się, że nie, mój panie – odpowiedział Baldo, zachowując jak zwykle surowe
oblicze. – Zdaje się, że Mściciele barona Grubera byli ostatnimi przybyszami z zewnątrz,
zanim wróg odciął od nas wszelką pozostałą pomoc.
– Nadal żadnych wieści z Kisleva?
– Nie, mój panie. Wygląda na to, że muszą zająć się własną obroną.
– Ale co z taborem armatnim ze Schmiedorfu? – nalegał Valmir. – Miałem nadzieję, że
niektórzy z rycerzy Krwi Sigmara przeżyli to, co spotkało ich kompanię. Z załogą
artyleryjską podróżował czarodziej, nieprawdaż?
– Tak, mój panie – potwierdził szambelan, spoglądając na zwój pergaminu na stole przed
nim. – Czarodziej ze Kolegium Złota, metalurg i alchemik imieniem Eisen Zauber.
– Jeśli kawalkada ze Schmiedorfu dotarła aż na tyły wroga, mogą zdołać przebić się,
biorąc barbarzyńców z zaskoczenia i rozpraszając ich tym samym – sugerował Udo
Bleischrot, jakby myśląc na głos. – Taki czyn mógłby nawet rozbić oblężenie.
– Wobec tego, musimy wysłać oddział poszukiwawczy, który ściągnie oczekiwane
posiłki – powiedział Valmir. W jego głosie wyczuwalne było podniecenie. – Myślę o
niewielkiej wyprawie, która prześlizgnęłaby się przez obóz wrogów za bramą i dotarła
niepostrzeżenie do celu.
– Czy mogę mówić otwarcie, mój panie?
– Ależ, oczywiście, kapitanie Fuhrung, proszę mówić. Mów tak szczerze, jak sobie
życzysz.
– Pomysł jest dobry w założeniach, ale nie mogę poświęcić więcej ludzi z garnizonu. Ich
liczba znacznie zmniejszyła się na skutek ataków wroga, a wielu leży w lecznicy, liżąc rany i
walcząc z infekcjami.
– Rozumiem – odparł Valmir opierając łokcie na stole i splatając przed twarzą palce. –
Kapitanie Fuhrung, co z gwardią pałacową?
– To samo, mój panie.
– Moi rycerze są tutaj potrzebni, sir Valmir – wtrącił się Siegfried Herrlich.
– A zatem, zdaje się, że musimy ponownie poprosić o pomoc naszych przyjaciół –
powiedział książę-elektor, zwracając się do mężczyzn stojących pod ścianami sali, którzy
przysłuchiwali się uważnie naradzie.
Z tłumu stojącego pod ścianą sali narad wystąpił mężczyzna wyglądający na
prawdziwego weterana Imperium. Miał siwe włosy, chociaż sądząc po jego wyglądzie, nadal
czekało go wiele lat wojaczki. Ostre rysy jego twarzy poznaczone były bliznami wojennymi.
Gdy mężczyzna wyszedł z cienia, wizerunek ryczącej głowy lwa zamigotał w świetle świec i
pochodni na ścianach wokół sali.
– Wyznaczam swoich łudzi do tego zadania – powiedział pewnym głosem, kłaniając się z
szacunkiem przed księciem-elektorem. To był człowiek, który przywykł do polityki wojennej
i etykiety dworskiej, który wiedział, co i gdzie należy mówić. – Mam dwudziestu dwóch
ludzi i najlepszy regiment halabardników, jakiego nie znajdziesz we wszystkich prowincjach
Imperium, mój panie.
– Dziękuję wam... hmm...
– Reimann, sir. Kapitan Karl Reimann z wolnej kompanii Reiklandu. Wybrańcy
Wallacha.
– Dziękuję, kapitanie Reimann i z radością przyjmuję waszą szlachetną ofertę.
– Moi ludzie nie zawiodą cię, mój panie – powiedział żołnierz, salutując.
Odezwała się kolejna osoba, do tej pory zachowująca niezwykłe milczenie. To był
nadworny czarodziej Valmira, Auswald Strauch.
– Mój panie Valmirze, czy mogę zaproponować uzupełnienie dla oddziału
poszukiwawczego kapitana Reimanna? – spytał jadeitowy czarodziej.
– Proszę – zezwolił książę-elektor.
– Zważywszy, że kapitan Reimann i jego ludzie będą przedzierali się przez tłum wrogich
wojowników, obdarzonych nienaturalną siłą przez ich przeklętych panów – przy tych
słowach liczni kapłani wykonali różne gesty i błogosławieństwa swoich zakonów dla
opędzenia zła – mądrze będzie wysłać kogoś, kto opanował sztuki magiczne, by chronił ich
przed nikczemnymi mocami ulubieńców demonów.
Gerhart poczuł lodowaty dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa i supeł na dnie żołądka.
Wiedział, co dalej nastąpi, jeszcze zanim elektor zapytał, kogo Auswald Strauch miał na
myśli.
– Cóż, myślę o naszym czcigodnym gościu, Gerhartcie Brennendzie, który tak desperacko
pragnie uchronić nasze miasto od zniszczenia z rąk hordy oczekującej pod bramami.
– Doskonała sugestia – stwierdził Valmir, uderzając dłonią w stół. Na jego ustach pojawił
się cień uśmiechu.
– Co na to powiesz, czarodzieju?
– Mój panie, moje miejsce jest w mieście – zaprotestował Gerhart. – To tutaj mogę
przydać się najbardziej.
– Ale wcześniej doradzałeś, by wyprowadzić walkę do wroga – przypomniał mu Valmir.
– To było wtedy, mój panie. Sprawy zmieniły się, od kiedy zapadła decyzja o sposobie
obrony. Naprawdę muszę się sprzeciwić!
– Brennend! – warknął groźnie książę-elektor. – Przypominam ci, co powiedziałem
podczas naszego ostatniego spotkania. Jesteś tu tak długo, jak ja na to pozwolę. Będziesz
towarzyszyć kapitanowi Reimannowi i jego ludziom podczas ich misji, bowiem istotnie
działają tu mroczne siły i potrzebna będzie jakaś czarodziejska ochrona wyprawy.
Przyjmujesz to zadanie, czy mam oskarżyć cię o zdradę i zająć się tym odpowiednio?
Gerhart wiedział, że został pokonany. Gniew wobec jadeitowego czarodzieja wzbierał
pod maską jego spokojnego oblicza. Co ten Strauch wyczyniał? Ludzie o ich umiejętnościach
powinni wspierać się nawzajem. Czy tamten tego nie dostrzegał? Nadworny czarodziej
Valmira najwyraźniej jeszcze nie spotkał kogoś takiego jak Gottfried Verdammen.
– Przyjmuję, mój panie.
– Dobrze. Zatem nie widzę powodu, by dalej zwlekać. Kapitanie Reimann, proszę
przygotować się do natychmiastowego wyjazdu.
– Tylko jedno pytanie, mój panie – powiedział Gerhart, odzywając się ponownie.
– Co takiego?
– Jak wydostaniemy się z miasta niedostrzeżeni przez wroga?
– Nie martw się o to – odpowiedział Konrad Kurtz, specjalista oblężniczy z Wolfenburga
– Zostawcie to mnie.
*
– To tutaj – powiedział Konrad, wskazując na ujście kanału i niezbyt wysoki, zdobiony
łuk kamienny, osadzony w ścianie komory lochu.
Wąski, niski tunel przypominał kanał ściekowy. Płyty na jego ścianach były mokre od
porostów, a środkiem płynął strumyczek wody. W migoczącym świetle pochodni Gerhart nie
widział nic poza ciemnością.
– To jest to? – spytał zdumiony czarodziej.
– To jest to – potwierdził Konrad. – Nie obawiaj się. Gdy tunel zacznie opadać w dół,
sufit podniesie się. Przez większość drogi będziecie mogli iść wyprostowani.
– I to wyprowadzi nas z miasta? – spytał Karl Reimann. Jego ludzie byli gotowi i czekali
za nim w zwartym szeregu.
– Tunel ciągnie się przez prawie dwa kilometry. Wychodzi w naturalnej jaskini u
podstawy zalesionego wzgórza na południu. Nasi obserwatorzy na murach powiadają, że
drzewa w tamtym miejscu pozostały nienaruszone. Najbliższe obozowisko Północnych leży
zapewne jakieś dobre pół kilometra dalej, między Wolfenburgiem a wyjściem z tunelu.
Powinniście bez większych trudności ominąć armię Chaosu.
– Dziękuję ci, mój przyjacielu – powiedział Karl, potrząsając mocno dłonie inżyniera
oblężniczego.
– Proszę, to wam się przyda – powiedział Konrad, wręczając żołnierzowi latarnię z
przysłonami.
Karl wszedł do kanału.
– Powodzenia.
– Na brodę Thyrusa Gormanna, coś mi mówi, że to się faktycznie przyda – powiedział
Gerhart, zagłębiając się w tunelu i znikając w ciemnościach.
Rozdział 8

Cienie puszczy

„W ciemnej lasu głuszy mordercza bestia mieszkała, Żywiąc


się zbłąkanymi krwawe uczty miewała... Nikt się nigdy nie
ośmielał do lasu zapuszczać, 'Wszystkich ludzi przerażała ta
posępna puszcza ”
– wyjątek z bajki opowiadanej w Imperium „Tomcio
Wędrowniczek”.

Na pierwszy rzut oka wydawało się, że wioska Walderand przypominała wszystkie inne,
jakie Wilhelm Faustus i jego ludzie oglądali od chwili przybycia na ziemie otaczające
Wolfenburg. Osada, taka jak ta, leżąca na brzegu lasu, powinna tętnić od głosów zajętych
pracą wieśniaków, porykiwania bydła, pobekiwań owiec i kóz, stuku siekier rąbiących
drzewo, chlupotu wody nabieranej ze strumienia, zgrzytu kamieni młyńskich i dzwonienia
młota kowalskiego na kowadle w wiejskiej kuźni. Ale nie było słychać żadnych dźwięków
cywilizacji.
Można było za to usłyszeć żałosne krakanie czarnoskrzydłych ptaszysk, które zasiadały
na szczytach drzew otaczającego wioskę lasu i szum wioskowego strumienia, który w uszach
Wilhelma brzmiał jak złowieszczy szept. Wydawało się, że niewidzialne duchy przyglądają
się pochodowi jego oddziału i opowiadały o tym, co widzą istotom ukrywającym się w głębi
lasu.
Był środek lata. Powietrze nie poruszało się, nie wiał najsłabszy wiaterek. Ale mimo to
zmysły wojowniczego kapłana wyczuwały piżmowy, zwierzęcy zapach. Wioska była
osadzona między niskimi, zalesionymi wzgórzami na dnie płytkiej doliny. Postrzępiony
brzeg Lasu Cieni widoczny był po drugiej stronie wzniesienia, na wschód od Walderand, za
granicą wyznaczaną przez sterczące, zaostrzone pale.
Lektor Wilhelm Faustus i jego rosnąca grupa towarzyszy dotarli do Wolfenburga, ale
przybyli za późno i wkrótce przekonali się, że podjęli swoją wyprawę na próżno.
Oczekiwany, straszny wróg, zastępy plemion Ludzi Północy, napadły miasto i oblegały je.
Liczebność wrogich sił była oszałamiająca: konni łucznicy, piechota, machiny oblężnicze o
niesamowitych rozmiarach, olbrzymi rycerze odziani w zdobione zbroje płytowe, dyszące
rumaki bojowe i jeszcze gorsze stwory.
Spoglądali na szarą plamę miasta rozciągającego się poniżej, otoczonego starożytnymi
murami. Widzieli dzikich Północnych, którzy plugawili okolicę samą swoją obecnością.
Tam, gdzie barbarzyńcy rozbili obozowiska, soczysto zielone łąki obumierały, stając się
czarne, brązowe i szare. Ciągnące za armią zepsucie zabijało tę ziemię.
Chociaż wyprawa wojowniczego kapłana od chwili, gdy opuścił Steinbrucke, rosła stale,
aż osiągnęła liczebność mniej więcej pięćdziesięciu dobrych dusz, Wilhelm nie uznawał ich
za gotowych, aby zmierzyli się z dzikimi, krwiożerczymi wojownikami z Północy. Ludzie
Wilhelma nie byli wyćwiczonymi żołnierzami, a wielu miało już za sobą najlepsze lata życia,
czy to z powodu słabego zdrowia, czy podeszłego wieku. Ludzki umysł nie był w stanie
znieść zbyt wielu potworności.
Z każdą wioską, gospodarstwem lub domostwem, jakie odwiedzili, z każdym
zwycięstwem, jakie Wilhelm odniósł w imię Sigmara, liczba jego popleczników rosła.
Desperaci, zrozpaczeni, bezdomni, skruszeni i pobożni – wszystkich przyciągała jego misja.
Wreszcie wędrowna grupa świętych sług Sigmara zaczęła być siłą porównywalną z wolną
kompanią najemną. To była mała armia biczowników i fanatyków.
Wilhelm po raz kolejny poczuł ciężką, zwierzęcą woń. Przypuszczał, że mieszkańcy
Walderand uciekli, albo zostali zamordowani we własnych domach, tak jak działo się to w
tuzinie lub więcej innych miejsc, jakie odwiedzili. Cmoknąwszy na konia, kapłan ruszył
ponownie w stronę serca wioski.
Właśnie w tym momencie usłyszał żałosne, rozpaczliwe okrzyki. Wystarczyło podjechać
odrobinę dalej, by odkryć, jaki los spotkał ludzi z Walderand.
Wieśniacy zostali zapędzeni do wnętrza palisady z zaostrzonych pali, wysokich na dwa
chłopa, zupełnie jakby byli bydłem. Ludzie byli obdarci i zaniedbani. Niewątpliwie dostali
solidne cięgi. Nikt z nich nie wyglądał na zdolnego podjąć próbę ucieczki – jak długo musieli
pozostawać w tym zamknięciu?
Okazało się, że istotnie był dobry powód, który sprawiał, że żaden z nich nie usiłował
wyrwać się stamtąd.
Na zewnątrz zagrody stało dwóch paskudnych, nieludzkich osiłków. Każdy był
przynajmniej o głowę wyższy od kapłana-wojownika, uznawanego wśród ludzi za
wysokiego. Ich ciała pokrywało skołtunione futro, uwalane w błocie i nieczystościach. Mieli
szerokie jak beczka piersi, a ich silne ramiona oplatały węzły muskułów. Stali na nogach,
które przypominały kończyny jeleni, a stopy były rozszczepionymi kopytami. Strzępy
łachmanów okrywały krocza stworów, a na porozdzieranych kolczugach i wokół szyi
podzwaniały wisiory z ludzkich kości. Oba stworzenia trzymały paskudnie wyglądającą broń:
jeden niósł topór o szerokim ostrzu, a drugi wielki tasak bojowy. Z ich byczych karków
wyrastały kozie łby o krótkich pyskach, z kręconymi rogami na szczycie czaszki.
Wilhelm Faustus wiedział, że to były dzieci Chaosu. W przeszłości wielokrotnie miał do
czynienia z im podobnymi. To byli zwierzoludzie, a on wiedział, jak sobie z nimi poczynać.
Na widok ohydnych, zdeformowanych potworów paradujących przed nim w bestialskiej
arogancji, pewność siebie ani na chwilę nie opuściła kapłana-lektora.
Zakrzyknął: „W imię Sigmara!” i kopnął Kreuza, ponaglając go do galopu. Zaszarżował
prosto na wroga. W prawej ręce mocno trzymał lejce rumaka, razem z poobijaną tarczą.
Lewa dłoń poprawiła uchwyt trzonka młota bojowego. Mięśnie ramion naprężyły się, ale
kapłan nie był świadom wysiłku. Utrzymywał ciało w doskonałej formie, aby jak najlepiej
służyć Młotodzierżcy.
Słysząc okrzyk Wilhelma, dwaj zwierzoludzie natychmiast zwrócili na niego spojrzenie
paciorkowatych, zwierzęcych oczu. Warknęli i prychnęli do siebie, wydając odgłos świń albo
rogacizny. Unosząc broń, ruszyli w stronę szarżującego. To nie były istoty, które lękały się
konfrontacji.
Zbliżając się do bestii, Wilhelm dostrzegł różnice między oboma. Ten po jego lewej
stronie miał ośmioramienną gwiazdę runiczną, znaczoną bliznami na jego torsie. Teraz było
widać ją wyraźnie, czarną i obrzydliwą. Drugi miał nie dwa jak jego kompan, ale cztery
baranie, kręcone rogi, które wystawały ze zwierzęcego łba.
Bestia naznaczona runą Chaosu ruszyła naprzód, wymachując toporem. Chciała powalić
rumaka bojowego Wilhelma jednym cięciem ciężkiej broni. Kreuz zarżał dziko i wspiął się
na tylne nogi. Kapłan trzymał się zaciskając dłoń na lejcach i ściskając mocno boki konia
udami. W tej samej chwili zatoczył krąg młotem i wybił topór z łapy zwierzoczłeka.
Stwór zawarczał i zatoczył się w bok, wytrącony z równowagi potężnym ciosem kapłana.
Zawył, gdy twarde, okute żelazem kopyta Kreuza spadły na jego plecy. Stwór obrócił się,
usiłując odzyskać równowagę. Poznaczony bliznami Chaosu zwierzoczłek zachwiał się
jeszcze bardziej.
Wilhelm usłyszał zachęcające okrzyki jego drużyny, która także wpadła do wioski, idąc
jego śladem. Zostawiając pierwszego ze zwierzęcych strażników swoim biczownikom,
Wilhelm skierował konia w stronę drugiego dzikusa.
Poczwórnie rogaty być może nie był tak odważny jak ten z bliznami, ale i tak
zuchwałości mu nie brakowało. Kapłan zbliżył się do niego galopem, a zwierzoczłek zręcznie
ustąpił na bok, wyprowadzając oburącz pchnięcie pałaszem, gdy Wilhelm znalazł się
odpowiednio blisko. Kapłan musiał nagle osłonić się tarczą i przygotować na przyjęcie
uderzenia. Ciężki pałasz zadzwonił o poobijany metal tarczy, ale Wilhelm utrzymał się w
siodle.
Zanim stwór o czterech rogach zdążył ponownie unieść broń, Wilhelm obrócił Kreuza.
Zwierzoczłek znalazł się teraz po jego lewej stronie. Kapłan z wielką mocą opuścił młot
bojowy i trafił stwora krawędzią ciężkiej głowicy, rozdzierając mięsień jego uda. Rogacz
szczeknął gardłowo i uskoczył na bok.
Zwierzoczłek uderzył ramieniem w konia kapłana, sprawiając, że Kreuz postąpił kilka
chwiejnych kroków w prawo. Ale rumak także był silny. Kreuz odwzajemnił się uderzając
stwora łbem, chronionym przez naczółek. Było jasne, że zwierzoczłek nie spodziewał się
takiej reakcji. Zatoczył się w tył, znowu wchodząc w zasięg ciosu młota Wilhelma.
Kapłan i jego wierzchowiec stanowili groźny zespół, o czym przekonało się boleśnie
wielu wrogów, na chwilę przed śmiercią.
Lektor uderzył ponownie. Usłyszał trzask pękających kości, gdy młot rąbnął w plecy
zwierzoczłeka. Trysnęła krew, a stwór zawył.
Wilhelm wyprowadził następny cios.
Tym razem stwór opadł na kolano. Cios wojowniczego kapłana strzaskał kości nad jego
stawem kolanowym. Między poszarpaną czerwienią rozerwanego ciała widać było białe
odłamki kości, które przebiły skórę.
Mściwy sigmaryta uderzył jeszcze raz. Płaska głowica młota zderzyła się z zadartym
pyskiem stwora, wbijając okruchy kości czaszkowej w mózg. Zwierzoczłek padł na ziemię i
legł bez ruchu, z twarzą w rosnącej kałuży, ciemnej krwi.
Upewniwszy się, że bestia nie żyje, Wilhelm odwrócił się do grupy swoich ludzi, którzy
opadli stwora z bliznami Chaosu i metodycznie go ćwiartowali, dźgając włóczniami i tnąc
mieczami.
Duma wezbrała w sercu kapłana-wojownika na taki widok. Z pewnością, tego dnia
dokonało się dzieło Sigmara.
W ciągu kilku minut, gdy Wilhelm walczył ze zwierzęcymi strażnikami, pobici wieśniacy
zachowywali ciszę, zbyt wstrząśnięci i oszołomieni, by zrobić cokolwiek innego. Teraz
jednak, gdy bitwa dobiegła końca i gdy ujrzeli małą armię, która podążała za wojowniczym
kapłanem, uwięzieni zaczęli wołać radośnie, a wielu składało modlitwy dziękczynne
Sigmarowi i jego gniewnemu prorokowi.
Pośród tego łoskotu Wilhelm wychwycił także inne słowa wykrzykiwane przez
wieśniaków – słowa, które podejrzanie brzmiały jak „pułapka” i „zasadzka”.
– Uwolnić ich – rozkazał Wilhelm, wskazując na spędzonych ludzi. – Znajdźcie im coś
do jedzenia i picia, a ci, którzy potrafią, niech zajmą się rannymi.
Grupa kapłana zaczęła rozbierać palisadę, z pomocą wieśniaków z Walderand. Wilhelm
zszedł z konia, gdy uwolniono pierwszych więźniów. Przykuśtykał do niego mężczyzna z
drewnianą nogą, okazując wielkie poruszenie.
– Dzięki niech będą Sigmarowi, że znaleźliście nas w porę! – powiedział, chwytając za
okrytą rękawicą dłoń wojowniczego kapłana i potrząsając ją żywiołowo oburącz.
– Ja także dziękuję za to Sigmarowi – powiedział kapłan tubalnym głosem.
Wilhelm spojrzał ponad ramieniem mężczyzny, chcąc sprawdzić jak pozostali wykonują
jego polecenie. A potem gwałtownie odwrócił się ponownie w stronę mężczyzny, nadal
potrząsającego jego dłonią.
– Musicie stąd uciekać! – zawołał uwolniony.
– Jakże to? I co to znaczyło „wporę”?
– Zanim powrócą inni. Weszliście prosto w ich pułapkę!
– Na kości Sigmara! – zaklął kapłan, wskakując na siodło. Nie mógł uwierzyć we własną
głupotę. – Do broni! – zawołał do swoich ludzi, a potem do wieśniaków: – To jeszcze nie
koniec!
A potem usłyszał brzęk metalu, któremu towarzyszyły porykiwania i trzask łamanego
drewna.
Na brzegu lasu pojawiła się horda zwierzoludzi. Stwory uderzały bronią w toporne tarcze
z naciągniętej skóry. Wilhelm i jego oddział, który pospiesznie formował się w szeregi,
wyraźnie widzieli zwierzoludzi stojących na szczycie wzniesienia.
Wilhelm oceniał, że plemię liczyło niemal tyle bestii, ilu miał ludzi w swojej drużynie.
Każdy ze stworów, nawet te bardziej ludzko wyglądające stworzenia, których wyróżniały
tylko niewielkie pieńki rogów wystające nad ich obwisłymi brwiami, mógł śmiało zmierzyć
się z wyćwiczonym żołnierzem Imperatora. Większość członków wyprawy Wilhelma nie
było doświadczonymi żołnierzami. Pozostawało mu tylko modlić się, by ich świątobliwa
zażartość zapewniła im zwycięstwo, jakże bowiem pokręcone parodie zrodzone z Chaosu
mogły pobić armię boskiego wojownika, Sigmara?
– Szykujcie się do boju! – zawołał Wilhelm w stronę zgromadzonej za nim armii. –
Proście Młotodzierżcę o siłę i odwagę, dzięki którym nie zawiedziemy!
Wilhelm zobaczył, jak stojąca w pierwszym szeregu wrogiego stada kreatura o kozim
łbie, uniosła do zdeformowanych ust długi, kręcony róg. Rozległ się wibrujący, ponury
sygnał, który rozbrzmiewał ponad polem bitwy pomiędzy stronami. Horda podniosła ryk i
zwierzoludzie ruszyli zwartą masą.
Teraz Wilhelm zrozumiał, dlaczego wieśniacy w Walderand zostali zamknięci w
zagrodzie, pod strażą dwóch samotnych strażników. Jego pochód był obserwowany.
Wieśniacy stali się przynętą, a ich strażnicy mieli tylko odwrócić uwagę. I Wilhelm dał
się nabrać. Zwierzęcy spryt wygrał z ludzką inteligencją.
Zwierzoludzie ruszyli na Walderand jak karmazynowa fala – skóry stworów były rdzawo-
brązowe, a ich rogi usmarowane krwią i czerwoną gliną. Jedyny wyróżniający się stwór był
olbrzymim potworem o ciemnej sierści. Był półtora razy wyższy od człowieka, a wzrostu
dodawały mu jeszcze pomalowane rogi nad głową. Ten stwór był z pewnością wodzem. Był
to gor-wojownik, naznaczony wielkością przez Mrocznych Bogów, w imię których
mordował i okaleczał. W rękach trzymał coś, co wyglądało jak pęknięta oś powozu, z
długim, zakrzywionym ostrzem przyczepionym do piasty wyłamanego koła.
Wódz wydał z siebie gardłowy ryk, który zagłuszył pokrzykiwania i wrzawę stada.
Wilhelm czuł drżenie tego ryku na dnie żołądka. Zwierzoludzie przeszli w cwał. Pierwsi ze
stada dotarli już do palisady, gdy oddział Wilhelma ruszył naprzód. Kilka z bardziej
przypominających ludzi stworów minęło ostre pale i wpadło między szeregi świętej
wyprawy. Rozpętała się bitwa.
Wilhelm zamachnął się młotem i złamał kark skaczącego na niego stwora o małpim
pysku. Kontynuując zamach i szykując się do następnego ciosu, rąbnął innego mutanta
krawędzią swojej tarczy. Stwór padł do tyłu z głęboką raną między żebrami. Toporna
włócznia, którą stwór rzucił w kapłana, upadła na ziemię, a ungor legł stratowany kopytami
większego góra o dłuższych rogach.
Bestie opadły słabszych ludzi w szale dzikiej żądzy krwi.
Ludzie z oddziału lektora, a także niektórzy z wieśniaków, walczyli z podziwu godnym
poświęceniem, ale było jasne, kto miał przewagę. Zwierzoludzie byli wychowywani do walki
od chwili narodzin. To było najważniejsze w ich egzystencji. Jeśli nie walczyli z ludźmi
Imperium, lub nie przeprowadzali najazdów ze swoich leśnych legowisk, wojowali z innymi
plemionami o najlepsze tereny łowieckie, albo nawet między sobą, dla zachowania
hierarchicznej struktury plemienia. I chociaż uzbrojenie ludzi było znacznie lepszej jakości i
wyrobu niż to, którym władała horda, bestie nie musiały polegać tylko na broni. Używały
swoich rogów, pazurów, kopyt lub zębów.
Gor-wojownik zatopił paskudne kły w ramieniu unoszącego cep fanatyka. Człowiek
wrzasnął i upuścił broń, na chwilę zanim potwór wyrwał ramię mężczyzny ze stawu.
Trysnęła obficie krew, a głowa człowieka opadła bezwładnie.
Inna bestia opuściła łeb i natarła na szermierza, który przyłączył się do krucjaty Wilhelma
nieopodal Haargen. Żołnierz ciął góra mieczem, ale ledwie zadrapał twarde rogi stworzenia.
Chwilę później, te same rogi przebiły jego brzuch. Bestia potrząsnęła silnym karkiem i jama
brzuszna szermierza otworzyła się, wylewając ze strumieniem krwi wijące się wnętrzności.
Okrzyki gniewu i przerażenia nagle rozległy się nad grupą biczowników, na których
wypadł prymitywny, grzechoczący rydwan, pędzący przez plac boju na złamanie karku. Nie
było to nic więcej, jak kilka dużych kawałków drewna związanych i zbitych razem
gwoździami.
Ciągnęły go dwa wielkie stwory, wyglądające jak zmutowane dziki z wielkimi rogami i
kłami.
Góry szablozębne – pod taką bowiem nazwą były znane te pokręcone zwierzęta –
przebijały się przez szeregi sigmaryckiej armii, ciągnąc za sobą roztrzęsiony rydwan.
Miażdżyły wszystkich na swojej drodze ciężkimi kopytami lub okutymi żelazem kołami
ciągniętej platformy.
Jeden z ludzi został nabity na róg góra, a potem wyrzucony wysoko w powietrze, gdy
stwór szarpnął łbem do góry. Nieszczęśnik wylądował wśród gromady oszalałych ungorów,
które rozerwały go na strzępy.
Wilhelm powalił na ziemię kolejnego stwora młotem bojowym, który gorzał teraz żywym
ogniem, a potem ocenił przebieg bitwy. Jego ludzie nadrabiali braki formalnego szkolenia
bitewnego zaciekłością i determinacją.
W pobliżu pojękiwał człowiek, którego połowa twarzy zwisała zdarta przez straszliwy
cios zadany tasakiem. Ludzcy wojownicy padali ścinani przez topory i wielkie noże
rzeźnicze potworów. Krew tętnicza tryskała w powietrze z kikutów kończyn i rozszarpanych
karków. Coś, co mogło być kiedyś wilkiem lub dzikim psem, powaliło okrytego niepełną
zbroją biczownika i oderwało jego głowę kłapnięciem szerokich, silnych szczęk.
Kapłan wiedział, że musi coś zrobić, albo bitwa będzie przegrana. Kopnął i wbił stopę w
psią twarz pomniejszego zwierzoczłeka, odrzucając go na bok. Obrócił Kreuza w stronę
wodza zwierzoludzi, który zbierał krwawe żniwo pośród szeregów jego armii.
Wynaturzenie o potarganej brodzie i kozim łbie nosiło zawieszoną na pasie czaszkę z
zakrzywionymi rogami, która należała kiedyś do innego stwora z jego rodzaju. Niewątpliwie,
był to czerep rywala, którego potwór pokonał w walce, by stać się wodzem. Jednak kozia
czaszka była nie tylko oznaką statusu zwierzoczłeka – mogła być także użyta jako broń.
Gdy Wilhelm ruszył na bestię, stwór rzucił się w stronę niefortunnego halabardnika i
wyrwał jego oko, zdzierając połowę twarzy nieszczęśnika. W tej samej chwili ściął ostrzem
zatkniętym na osi powozu głowę człowieka za nim.
– W walce z dziećmi Chaosu ufajmy światłu Naszego Pana Sigmara! – zakrzyknął
wojowniczy kapłan, a potem, gdy święta moc Młotodzierżcy przeniknęła każdą cząstkę jego
ciała, uderzył potężnie w broń wodza. Po tym ciosie pozostała tylko rozszczepiona na dwie
drzazgi żerdź, która wypadła z dłoni potwora.
Gor-wojownik warknął, ale zanim zdążył zareagować, Wilhelm uderzył ponownie.
Jednocześnie głowica młota zabłysła mocnym światłem, a bestia zawyła za bólu, oślepiona
złotym blaskiem. Wilhelm zasypał ciosami kreaturę, młócącą brudnymi pazurami przed jego
twarzą.
Rżący dziko Kreuz stanął na tylnich nogach i wbił podkowy w szeroką jak beczka pierś
potwora. Gor-wojownik zatoczył się do tyłu i wreszcie przewrócił. Rozległo się obrzydliwe
chrupnięcie, niczym dyni nabijanej na widły i końce zaostrzonych pali przebiły twarz i tors
stwora.
Wilhelm nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo podczas ataku zbliżył się do brzegu wioski.
Oślepiony zwierzoczłek nadział się na palisadę obronną wzniesioną wokół Walderand.
Najbliższy zwierzoczłek podniósł ryk, który wkrótce podjęła reszta stada. Ich wódz padł
zarżnięty jak zwierzę w jatce. To był właśnie przełom, którego potrzebował oddział
Wilhelma.
Stado rozproszyło się w panice, odrywając się od bitwy i pędząc w stronę schronienia
ciemnej puszczy. Na początku tylko ungory uciekały z pola bitwy. Potem zwiali ich więksi
kuzyni, widząc jak zmniejsza się ich liczba, topniejąc pod coraz bardziej zaciekłymi atakami
ludzi. Po kilku chwilach zwierzoludzie przepadli. Tylko ich pohukiwania i ryki odbijały się
echem wśród drzew. Był to miły dźwięk dla uszu zwycięskich sigmarytów.
Uradowany tłum pod wodzą lektora Wilhelma Faustusa nie zamierzał tak tego zostawić.
– Wróg jest w rozsypce! – ktoś krzyknął.
– To się nie skończy, dopóki nie wybijemy ostatniej z tych nikczemnych bestii! – zawołał
biczownik.
– Nie pozostawcie przy życiu żadnego z tych pokręconych pomiotów! – dorzucił inny.
Nie zwracając większej uwagi na umarłych i umierających, którzy leżeli na skrwawionej
polanie, ci, którzy byli jeszcze w stanie walczyć, ruszyli w gęsty las za słabnącymi krzykami
zwierzoludzi, prosto na terytorium potworów.
– Na zęby Sigmara! – przeklął Wilhelm, z trudem łapiąc oddech.
Musiał ocalić to, co pozostało z tej armii gorliwców. Wojowniczy kapłan wiedział, co
należało uczynić, chociaż było to sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Ponownie ponaglając
Kreuza do galopu, Wilhelm zjechał na swoim rumaku ze stoku i zanurzył się w zielony mrok
lasu, w domenę zwierzoludzi.
Pod drzewami było ciemno jak podczas zmroku. Wilhelm, penetrując kręte głębiny
pradawnego lasu, zostawił za sobą Walderand i podążył za swoją nadgorliwą drużyną i
zwierzoludźmi. Słyszał niknące w oddali krzyki ludzi, którzy przysięgli podążać za nim do
bitwy z hordami zła.
Przez krótką chwilę Wilhelm Faustus zastanawiał się, czy nie nazbyt pochopnie wyruszył
za swoimi ludźmi i rozproszonym stadem. Może pozwolił, by zawładnął nim religijny ferwor
i determinacja, by oczyścić tę ziemię z dzieci Chaosu. Ruszył lekkomyślnie w las za swoją
wyprawą, tak jak oni popędzili za uciekającymi zwierzoludźmi. W końcu, to było terytorium
tych bestii.
To był Las Cieni, wielkie połacie pradawnej, nieokiełznanej puszczy. Krążyły legendy o
tym miejscu i o tym, co kryło się w jego nawiedzonych głębiach. Były to opowieści o
zielonoskórych i mitycznych, wypaczonych przez Chaos potwornościach z innej epoki, a
także historie o obozowiskach zwierzoludzi i dawno zapomnianych kurhanach.
Wydawało się, że potwory zniknęły po wejściu pomiędzy poskręcane drzewa i gęste
poszycie. Lektor coraz słabiej słyszał odgłosy uciekającego stada, które przebijało się przez
las pokrzykując i zawodząc.
Wilhelm gwałtownie zatrzymał Kreuza. Usłyszał poruszenie w ciemnych zaroślach nad
sobą. Podniósł wzrok.
Z gałęzi drzewa spadł na niego zwierzoczłek. Uderzył całą swoją masą w kapłana,
zrzucając go z siodła na plątaninę korzeni na ziemi. Przerażony tym nagłym atakiem Kreuz
uciekł między drzewa.
Wilhelm usiłował wstać, gdy zwierzoczłek przetoczył się na bok, jednak po chwili
otoczyło go więcej zdegenerowanych kreatur, ungorów i ich większych, koziogłowych
kuzynów. Kapłan-wojownik sięgnął po swoją świętą broń.
– Na młot Sigmara! – zawołał. Jego głos zahuczał między sękatymi drzewami i wzniósł
się ponad drwiącymi parsknięciami i okrzykami potworów.
Jeszcze raz wydawało się, że spryt bestii zwyciężył nad ludzką odwagą i inteligencją.
Kapłan był otoczony przez przerażająco liczniejszego wroga, na terytorium stada, odcięty od
wszelkiej pomocy.
Wilhelm zaczął układać modlitwę do Sigmara, by boski gniew jego patrona spadł na
wrogów. Uniósł poświęconą broń, by zmiażdżyć najbliższego stwora.
Usłyszał trzask drzewca włóczni, które uderzyło w tył jego głowy, a potem pociemniało
mu w oczach i stracił przytomność.

Rozdział 9

Chaos Ex Machina

„Gdy cię zapytają: Jakie jest imię


najszlachetniejszego z metali ?
Odpowiesz: Złoto. ”
– wyjątek z dzieła „Szkolenie Alchemika”, pióra Balthasara Gelta.

Drużyna podróżowała od kilku dni i oddaliła się od wrogiego kordonu, który otaczał
Wolfenburg. Tak jak zapewnił Konrad Kurtz, tajny tunel z lochów zamku wyprowadził ich
na południe od miasta, do podnóża zalesionego wzgórza. Najbliższy obóz Ludzi Północy
znajdował się niecały kilometr dalej.
Gdy żołnierze wyszli z wąskiego otworu jaskini, wśród mroku letniej nocy ujrzeli
migoczący blask ognisk obozowych i usłyszeli dzikie wrzaski wojowników Chaosu,
szykujących broń do bitwy, albo składających ofiary panteonowi nikczemnych Mrocznych
Bogów. Czarodziej i imperialni żołnierze uznali, że nie dostrzegł ich nikt z wrogiej hordy.
Poruszali się tak szybko i cicho, jak mogli, ukryci za trawiastymi pagórami i sękatymi
drzewami, porastającymi nierówny grunt. Po kilku kilometrach wędrówki bezdrożami,
kapitan Reimann wyprowadził drużynę na drogę i tempo ich wędrówki wzrosło. Tuż przed
świtem zatrzymali się na spoczynek w głębi gęstego zagajnika. Co najmniej dwóch ludzi
stale trzymało wartę nad resztą obozu.
O ile było to w ogóle możliwe, chcieli uniknąć jakichkolwiek spotkań z wrogiem na tak
wczesnym etapie wyprawy. Stanowili w końcu zaledwie regiment, wspierany przez jednego
czarodzieja i nie mieli pojęcia, jak daleko będą musieli zajść, zanim znajdą zaginiony tabor
armatni. Nie mieli także pojęcia, z czym przyjdzie im się zmierzyć, gdy go znajdą – o ile w
ogóle go znajdą.
Kierowali się na południowy zachód, w stronę Schmiedorfu, odległego o siedem
kilometrów od Wolfenburga. Przed grupą podążało dwóch zwiadowców, którzy mieli
ostrzegać o wszystkim, co zbliżało się drogą. Przez cały czas nie zobaczyli żadnego śladu
żołnierzy, ani imperialnych, ani wrogów. Nie dostrzegli także żadnych oznak podróży taboru
armatniego lub rycerzy wysłanych, by eskortować działa do Wolfenburga. Upłynęło zbyt
wiele czasu, by na drodze zachowały się jakiekolwiek ślady.
Wyprawa szła w ciszy. Ludzie Karla Reimanna czasami prowadzili rozmowy
przytłumionymi głosami, ale nigdy nie włączali do nich czarodzieja. Wiedział, że obawiali
się go i niepokoiła ich jego obecność w drużynie. Kapitan odzywał się do niego tylko wtedy,
gdy potrzebował opinii Gerharta w sprawie dalszych działań, albo gdy chciał, by czarodziej
odczytał strumienie Wiatrów Magii, mogące ostrzec ich przez zbliżającym się
niebezpieczeństwem, co nie zdarzało się często.
Podczas wędrówki Gerhart zaczął zastanawiać się, co się stanie w drodze powrotnej do
Wolfenburga. Jeśli uda im się wypełnić misję i dotrą z powrotem do obleganego miasta,
wątpliwe było, by tunel nadal był otwarty. Najprawdopodobniej został zablokowany, na
wypadek, gdyby ich wyjście z miasta zostało dostrzeżone przez oddziały Chaosu.
Poza tym, pomyślał Gerhart, siląc się na optymizm, jeśli uda się ukończyć misję, nie będą
potrzebowali tunelu, by wrócić do miasta. Będą mogli za pomocą odzyskanych dział po
prostu wystrzelać sobie drogę przez szeregi wroga.
– Kapitanie, proszę spojrzeć na to – powiedział jeden z halabardników.
Dowódca żołnierza zbliżył się do miejsca, gdzie stał jego człowiek. Obecnie podążali
drogą do Schmiedorfu, która prowadziła przez skalistą przełęcz. Porośnięte trawą zbocza
wapiennych skał wznosiły się na trzydzieści stóp po obu stronach drogi. Ślady nie
pozostawiały wątpliwości, co się tutaj stało. Czarna ziemia na drodze biegnącej dnem
wąwozu była poznaczona odciskami kopyt i równoległymi koleinami, wyglądającymi jak
ślady kół. Chociaż zapewne padało od czasu, gdy te ślady zostały odciśnięte, nadal
pozostawały bardzo głębokie.
– Cóż, wiemy przynajmniej, co stało się z taborem armatnim – powiedział ponuro Gerhart
stojący za grupą mężczyzn.
– Myślisz, że to byli oni? – spytał Reimann, wskazując na zadeptaną ziemię.
– Myślę, że to bardzo prawdopodobne.
– A zatem, to była zasadzka?
– Tak mi się zdaje. Wcześniej, na drodze, nie było tych śladów. Domyślam się, że
ktokolwiek ich zaatakował, przeprowadził atak ze szczytu tego zwężenia, blokując przejazd
naprzód, a potem atakując od tyłu – powiedział Gerhart, przyglądając się uważnie zboczom
wąwozu wokół nich. – W żaden sposób nie można było przygotować dział i zapewne ich
eskorta, choćby byli rycerzami, musiała ulec przewadze wroga.
– Powiedziałeś, że „ktokolwiek” zaatakował tabor armatni – zauważył Karl, powtarzając
określenie czarodzieja. – Z pewnością, to był wróg.
– Możliwe, ale jeszcze nie możemy być tego pewni – odparł Gerhart.
– Skoro jesteś pewien, że to był tabor armatni, jakże możesz nie być pewnym, że wpadł w
zasadzkę wroga? – nalegał weteran piechurów.
– Powiedziałem, że wydaje mi się prawdopodobne, że to tabor armatni został tutaj
zaatakowany. – Ognisty czarodziej zmierzył kapitana gniewnym spojrzeniem. – Pamiętaj, że
w tych okolicach na podróżnych czyhają także inne niebezpieczeństwa.
– Dobrze zatem – zgodził się Karl. – Ale gdzież są teraz działa ze Schmiedorfu?
– Tego właśnie musimy się dowiedzieć – odpowiedział Gerhart.
– 1 gdzie są ciała? – dodał Karl, jakby dopiero teraz zaświtała mu ta myśl. – Po co
napastnicy mieliby je zabierać?
– Kapitanie, to dopiero jest dobre pytanie! – powiedział zadumany czarodziej.
Jak mógł nie zauważyć tego wcześniej? Na tej drodze panował tak mały ruch, że
wydawało się nieprawdopodobne, by ktoś inny przeniósł ciała, gdyby tu spoczywały. Z
pewnością to nie mogła być sprawka padlinożerców: zwierzęta żerowały na ciałach, tam
gdzie je znajdowały. Pozostałyby fragmenty ciał i ubrań, broń lub pancerze. Nawet gdyby
zostały splądrowane, nadal zostałyby jakieś ślady wskazujące na to, że ktoś tu umarł. A jeśli
ktokolwiek to przeżył, z pewnością ich wyprawa do tej pory natknęłaby się na ocalałych.
Gerhart sądził, że jeśli został zabrany cały konwój z armatami, łącznie z żywymi i
umarłymi, a także z ich końmi, mogła to zrobić zbrojna banda Chaosu. Być może
zielonoskórzy, ale to wszystko wydawało się nazbyt dobrze zorganizowane.
– Tabor armatni został zaatakowany, jego obrońcy pokonani, a potem wszyscy i wszystko
zostało zabrane – powiedział.
– Co zatem teraz zrobimy? – spytał j eden z halabardników.
– Działa być może nadal są nietknięte, a jeśli tak, to można je odzyskać – powiedział
Reimann z pewnością w głosie. – Sam von Raukov złożył na nas odpowiedzialność za tę
misję. Rozkazał nam odnaleźć zaginione posiłki. Być może odkryliśmy ich ślady, ale jak
dotąd nie znaleźliśmy samego taboru armatniego. Nasza misja nie zostanie zakończona,
dopóki nie przekonamy się o jego losie i uczynimy wszystko, by go odzyskać. Zatem,
ruszymy tym śladem i przekonamy się, dokąd nas doprowadzi.

Halabardnicy Karla szli z czarodziejem zamykającym pochód. Podążali śladem


pozostawionym przez przechwycony tabor armatni. Ślad wił się, prowadząc pod górę,
między otaczające ich wzgórza. Idąc, starali trzymać się blisko ziemi i stale wypatrywali
wroga. Te wzgórza stanowiły zaledwie przedmurze Gór Środkowych, których imponujące
szczyty pozostawały okryte czapami śniegu, nawet w środku lata.
To czarodziej pierwszy zauważył dym w oddali. Prawdę mówiąc, wyczuł go przed
wszystkimi. Karl domyślał się, że wyczulone zmysły czarodzieja miały związek z
tajemniczymi mocami, jakimi władał.
Na początku, wznoszący się dym był ledwie widoczną, ciemną linią na tle błękitu
bezchmurnego letniego nieba. Po trwającej pół dnia wędrówce, cały oddział Karla widział to
wyraźnie. Była to kolumna rozpraszającej się w atmosferze szarości, zwarta w
znieruchomiałym powietrzu.
Następnego ranka, gdy pokonali wapienny szczyt między postrzępionymi wzgórzami,
stało się jasne, że kłęby gęstniejącego dymu wznosiły się z niezbyt odległego miejsca. Karl
był pewien, że ich łup znalazł się wreszcie w pobliżu.
Nadal jednak nie dostrzegli śladów kogokolwiek – przyjaciela, czy wroga. Stary weteran
był jednak pewien, że ten stan rzeczy wkrótce ulegnie zmianie.
*
– Jest tam – szepnął kapitan halabardników, gdy drużyna wyjrzała ponad krawędź
przepaści.
Gerhart Brennend, leżący na wznak obok weterana, zerknął nad brzegiem urwiska w głąb
kamieniołomu. Karl Reimann miał rację zgadując, kto zaatakował tabor armatni. Obóz
Chaosu został rozbity w głębi otwartej rozpadliny porzuconego kamieniołomu, w sercu
wzgórz. Oczywiście Gerhart nie potrafił określić, czy kamieniołom został porzucony dopiero
wówczas, gdy przybyła banda i jej więźniowie.
To obozowisko bardzo różniło się od tych, jakie rozbijali Kurganie pod Wolfenburgiem.
Przede wszystkim Gerhart nie wierzył, by ci wyznawcy Mrocznych Bogów byli Ludźmi
Północy. Ta banda różniła się znacznie od plemiennych, barbarzyńskich zgromadzeń. Gerhart
wiedział, że istniały wędrowne bandy wojowników, którzy poświęcili się służbie tym
złowrogich istnieniom pragnącym zniszczyć dzieło stworzenia. Oni nigdy nie wyprawiali się
poza granice Imperium. Gerhart, jako mag bojowy, w swoim czasie walczył z takimi
bandami.
Postacie w kolczastych pancerzach poruszały się między migoczącymi ogniskami,
rzucającymi pomarańczowy blask na ściany kamieniołomu. Wojownicy Chaosu byli odziani
w czarne zbroje wykańczane brązem i polerowanym żelazem. Pancerze płytowe były
ozdobione ośmioma ostrymi strzałami, szczerzącymi się, zębatymi czerepami, kolcami i
ostrzami sztyletów. Hełmy z wąskimi przeziernikami wieńczyły zakrzywione rogi, podobne
do tych, w których lubowali się grabieżcy Północnych. Broń wojowników Chaosu była
znakomitej jakości. Były to wielkie, ciężkie i zabójczo ostre klingi. Wielu posiadało długie
tarcze, na których także widniały symbole bluźnierczych bóstw.
Niektórzy z wojowników Chaosu używali wielkich, zakrzywionych toporów, by rąbać
drewno wozów z armatami i innymi ładunkami, którym później zasilali ogniska rozpalone
wokół obozu.
Z zapadnięciem nocy drużyna czarodzieja zbliżyła się do obozu Chaosu i nagle wszystkie
ich pytania doczekały się odpowiedzi. Pozostałości taboru armatniego leżały w centrum
zrujnowanego kamieniołomu. Gerhart z przerażeniem dostrzegł, że pewna liczba wielkich
dział została zniszczona, rozebrana lub rozerwana, zapewne z użyciem beczek prochu, który
jechał wraz z taborem. Kilka wielkich fragmentów poczerniałego, wypaczonego i stopionego
żelaza spoczywało wokół obozowiska. Wzniesiono tam także prowizoryczną kuźnię, w której
zapewne przerabiano ekwipunek, jaki sprowadziła ze sobą kawalkada ze Schmiedorfu.
Czarodziej był pewien, że gdyby wielkie działo dotarło do Wolfenburga, oblężenie miasta
przez Północnych zostałoby rozbite.
Szaleni wyznawcy demonów nie zniszczyli wszystkich prastarych broni. Jedno
monstrualne działo stało na drewnianej ramie na kołach, pośrodku kamieniołomu.
Miało co najmniej pięć łokci długości i wysokość mężczyzny. To musiało być największe
z dział Schmiedorfu, ale teraz nie przypominało potężnej broni Imperium, jaką niegdyś było.
W podbrzusze i lufę działa wbito wielkie metalowe kolce. Działo opasano obręczami z
rudawego brązu, a na powierzchni metalu wyryto dziwne znaki, być może litery.
Gerhart odwrócił wzrok. Szczypały go oczy i drapało go w gardle.
Runy Chaosu, pomyślał. Ich bluźniercze zarysy wypaczały materię rzeczywistości wokół
i sprawiały, że nie sposób było na nie patrzeć.
Gerhart usłyszał jak niedaleko od miejsca, w którym leżał, jeden z żołnierzy pozbył się
zawartości swojego żołądka. On także musiał zbyt długo spoglądać na piekielne napisy
wytrawione na wielkim dziale.
To nie był koniec tego, co banda Chaosu uczyniła, by przemienić działo. Ostatni z
ocalałych członków oddziału wysłanego ze Schmiedorfu zostali przykuci łańcuchami do
cielska plugawej konstrukcji. Ludzie byli skrwawieni i pobici, ale jeszcze żyli. Płomienisty
czarodziej z przerażeniem domyślał się, że banda zamierzała złożyć tych ludzi w ofierze.
Pośród przykutych do masywnego działa znajdował się człowiek, który wyróżniał się
strojem. Gerhart dostrzegał kłębiące się wokół niego macki mocy. Mężczyzna miał bujne,
jasne włosy i brodę w żółto-złotych lokach. Jego obdarte żółte szaty zostały uszyte z
materiału, który błyszczał i migotał od blasku ognisk.
Symbole i runy wyhaftowane na szacie odbijały światło w stronę Gerharta.
Ten biedny nieszczęśnik mógł być tylko czarodziejem-metalurgiem ze Kolegium Złota,
który miał podróżować z taborem armatnim. To był Essen Zauber.
Wódz bandy obserwował postępy prac. Stwór stał na wystającej skale, spoglądając na
okaleczoną sylwetę wielkiego działa. Był wysoki i szczupły, dorównywał wzrostem zakutym
w zbroje wojownikom. Całe jego ciało okrywała szata z dziwnego, mieniącego się kolorami
materiału, której kaptur całkowicie osłaniał twarz. Gerhart dostrzegał dwa czerwone, jelenie
rogi wystające z otworów w kapturze płaszcza i miał nieprzyjemne przekonanie, że poroże
nie stanowiło tylko części jakiegoś hełmu, czy innego nakrycia głowy.
Postać mocno trzymała w okrytej rękawicą z brązu dłoni kostur z kości słoniowej. Na
jego końcu tkwił czarny klejnot z substancji nieznanej magowi ognia.
Gerhart zauważył coś poruszającego się u stóp postaci. Wyglądało to przerażająco – jak
bezwłosa ludzka głowa przyczepiona do różowego ciała o kształcie glisty.
To był jeden z bluźnierczych magów spaczenia, którzy poświęcali swoje żywota i dusze
nieśmiertelnym bogom nieładu i zniszczenia. To był czarnoksiężnik Chaosu, a u jego stóp
miotał się obłąkańczo chowaniec – istota stworzona z czystej materii magii.
Ognisty mag zadrżał na ten widok. Teraz wszystko stało się jasne.
Banda nie miała własnych dział, więc bez wątpienia czarnoksiężnik Chaosu zamierzał
użyć swoich diabelskich mocy, by zmienić działo w jakiegoś rodzaju potworną, piekielną
armatę. Taka transformacja wymagała po trzykroć przeklętego rytuału.
– Musimy to powstrzymać – syknął Gerhart do kapitana Reimanna.
– Zgadzam się – odpowiedział cicho Karl. – Ale jak według ciebie, mamy tego dokonać?
– Twoi ludzie są liczniejsi od bandy czarnoksiężnika.
– Tak, to prawda i są to ludzie odważni. Ja sam nie zamierzam pozostawić moich
żołnierzy, ale jeden reiklandzki halabardnik z trudem może mierzyć się z opancerzonym i
uzbrojonym wojownikiem – sługą Mrocznych Bogów.
– Ale ten rytuał musi być przerwany! – warknął Gerhart.
Gerhart nagle zdał sobie sprawę z gardłowego śpiewu, dobiegającego z głębi
kamieniołomu. Czarnoksiężnik Chaosu wyrzucał z siebie słowa w języku, który nie był
przeznaczony dla żadnych ludzkich ust.
Gdy czarnoksiężnik intonował demoniczne inkantacje, Gerhart czuł jak powietrze wokół
niego gęstnieje, a w uszach narasta nieprzyjemne ciśnienie. Spojrzał na kamieniołom
magicznym wzrokiem. Zaczęły mu łzawić oczy, gdy zobaczył pulsujące fale czarnej mocy,
które emanowały z czarnoksiężnika Chaosu i nasyconego magią działa.
Czarnoksiężnik kontynuował śpiew, a wojownicy Chaosu zbierali ostrza rozgrzane w
rozpalonych do białości węglach paleniska kuźni i uformowali krąg wokół działa.
Gdy brzmienie nikczemnego śpiewu czarnoksiężnika osiągnęło szczyt, wojownicy
Chaosu ruszyli naprzód i zatopili lśniące ostrza w ciałach przykutych do działa ludzi. Kilku z
nich ocknęło się na chwilę, by rozedrzeć noc krzykiem agonii, a potem krew wylała się z ciał
i obmyła działo.
Para uniosła się z ciał ludzi, gdy ostrza stygły w ich krwi. Mgła zasłoniła wszystko przed
oczami Gerharta.
Potrząsając głową, jakby chciał uwolnić się od przytłaczającego napięcia, podniósł się na
nogi i ruszył w stronę wejścia do kamieniołomu.
– Minął czas na rozmowy! – warknął czarodziej. – Skoro nic nie robicie, to ja muszę coś
zrobić. Sam, jeśli to konieczne. Coś trzeba uczynić!
A potem niebo eksplodowało i podmuch rzucił Gerharta na ziemię.

Mieniący się barwami grot postrzępionej, karmazynowej błyskawicy rozdarł niebo,


przeskakując z nocnego sklepienia i uderzając w ciało alchemika przywiązanego na szczycie
armaty. Ciało złotego czarodzieja skręciło się, gdy wdarła się w nie piekielna energia, która
szarpnęła ciężkimi, żelaznymi łańcuchami, utrzymującymi go na miejscu.
– Coś zostało przywołane – powiedział Gerhart ponurym głosem.
Czarodziej wstał i podszedł do dowódcy.
– Świetlista dusza złotego czarodzieja musiała być smakowitym kąskiem, którym
czarnoksiężnik zamierzał zwabić demona Chaosu do tego bluźnierczego, metalurgicznego
tworu. – Czarodziej nie mógł powstrzymać się, by nie podzielić się swą wiedzą z
halabardnikiem.
Karl nie mógł oderwać oczu od sceny, która rozgrywała się przed nim w kamieniołomie.
Podczas wszystkich swoich lat służby jako żołnierz, nigdy nie był świadkiem tak
przerażającego zdarzenia.
Nawet człowiek o równie silnej woli jak on, musiałby poświęcić chwilę, by zmusić się do
działania. Karl, zbierając siły, zdał sobie sprawę z nasilającego się wiatru nad szczytem
wzgórza i kamieniołomem. Oblane krwią działo i wijące się, przykute do niego ciało
zniknęły zakryte kłębami paskudnego, czarnego dymu i pary. Wiatr był coraz silniejszy.
Szarpał ubrania halabardników, włosy i hełmy ludzi, którzy przypadli do ziemi na brzegu
urwiska.
– Co się dzieje?! – krzyknął Karl przez ryk wirującego wiatru.
– Jak powiedziałem, coś zostało przywołane! – odkrzyknął płomienisty czarodziej.
Wichura smagała jego twarz rozwichrzonymi, siwiejącymi włosami. – Czarnoksiężnik
dokończył swój przeklęty rytuał. Miejmy nadzieję, że nadal zdołamy pokonać demonicznego
ducha, którego sprowadził na ten świat, dopóki jest słaby.
Czarodziej stanął chwiejnie z kosturem w dłoni. Jego rudawe szaty łopotały z furkotem.
Karl wiedział, że czarodziej miał rację.
– Czekaj! – krzyknął Karl za czarodziejem. – Przyda ci się mała dywersja.
Wypełnione czarnym prochem beczki po drugiej stronie kamieniołomu eksplodowały z
apokaliptycznym hukiem. Wóz, który je wiózł, został rozerwany na strzępy, posyłając beczki
w nocne niebo, gdzie zostawiały za sobą ślad iskier, niczym olbrzymie fajerwerki. Gęste
kłęby ognistego dymu przetoczyły się nad obozowiskiem Chaosu.
Rozległy się krzyki wojowników Chaosu, biegnących po broń. Gerhart słyszał wrzaski
czarnoksiężnika Chaosu, który szedł do środka kamieniołomu, otoczony przez zamieszanie i
wrzawę. A potem mag usłyszał jeszcze coś: głośne okrzyki ludzi kapitana Reimanna,
wpadających do obozowiska Chaosu i ścierających się z wrogiem.
Gerhart zobaczył, jak dwóch halabardników powaliło jednego z zakutych w czarną zbroję
wojowników, w chwili, gdy wyznawca Chaosu wyciągał maczugę ze stojaka z bronią. Jeden
z ludzi zbił go z nóg. Zaczepił halabardą za kolana wojownika, w miejscu, gdzie znalazł
przerwę w jego pancernych nagolennikach, a drugi Reiklandczyk pchnął swoją bronią pod
kryzę nad napierśnikiem wojownika i wypatroszył nikczemnika obrotem długiego ostrza.
Dywersja zadziałała. Kilku żołnierzy Imperium wkroczyło niepostrzeżenie do obozu i
zajęło się pozostałymi beczkami prochu.
Czarodziej ognia sam mógłby podpalić beczki, ale zła atmosfera, przenikająca
kamieniołom, utrudniała mu skupienie mocy. Wszyscy mieli swoją rolę do odegrania.
Kapitan Reimann nie pozostawił wątpliwości, że on i jego ludzie zamierzają związać walką
wojowników Chaosu, podczas gdy Gerhart miał spróbować dotrzeć do piekielnej armaty i
użyć magii, by zniszczyć machinę w której uwięziono demona.
Sam dowódca Reiklandczyków rzucił się w wir walki. Gerhart zobaczył, jak stary
żołnierz trafił w szczelinę w hełmie wojownika Chaosu. Rozległ się urywany charkot i
wojownik cofnął się o krok. Reimann zrzucił zaczepiony hełm z głowy przeciwnika.
Przez chwilę Gerhart mógł dostrzec obnażony, psi pysk, ukrywający się pod hełmem.
Potem kapitan strząsnął hełm z ostrza broni i gdy wojownik Chaosu uniósł wielki miecz z
zadziorami na ostrzu, żołnierz ponownie pchnął, rozcinając kark wojownika i przebijając go
na wylot. Trzymając wijącego się mutanta Chaosu na długość drzewca halabardy, Reimann
dobył miecza i krocząc naprzód, wycelował go w bok wojownika, znajdując otwór w jego
pancerzu pod pachą.
Mutant o psiej twarzy padł na kolana i wyzionął ducha. Spieniona krew wylewała się z
dziury w jego gardle.
Spowity w dławiącą zasłonę dymu, Gerhart przyciągnął do siebie macki karmazynowych
energii Aqshy. Płomień w oku jego umysłu stał się wściekłym pożarem. Kłęby iskrzącego
dymu rozstąpiły się i Gerhart znalazł się przed bluźnierczym, piekielnym działem.
Armata, która stała przed nim, niemal wcale nie przypominała imperialnego działa: stała
się przerażającym amalgamatem metalu i żywego ciała. Długą lufę opasywały czarne,
żelazne obręcze. Wzdłuż całej długości armaty wystawały kolce z kości i metalu. Wylot lufy
wielkiego działa przypominał teraz niekształtną paszczę najeżoną kłami i w chwili, gdy
czarodziej przyglądał się jej, z lufy wystrzelił przypominający bicz purpurowy jęzor.
Platforma kołowa pod działem także na skutek rytuału uległa przemianie. Tylna oś i koła
wydawały się niezmienione, poza tym, że teraz miały kolczaste zębiska wzdłuż obręczy.
Przednie koła wozu zniknęły, przemienione w pazurzaste łapy, które trzymały się ziemi
żelaznymi szponami pokrytymi łuską.
Najbardziej przerażające w transformacji było to, co stało się z biednymi duszami,
poświęconymi potęgom Chaosu, aby nastąpiła ta ohydna metamorfoza. Niewiele pozostało z
załogi działa i Eisena Zaubera. Ludzie stopili się z działem i Gerhart dostrzegał ich
wykrzywione cierpieniem i krzykiem twarze pod pulsującym, żylastym metalem podbrzusza
armaty. Spalone ramiona drgały i skręcały się pod powierzchnią piekielnego działa,
spazmatycznie chwytając powietrze.
Gerhart usłyszał głębokie beknięcie dobiegające gdzieś z głębi konstrukcji i zobaczył, jak
wydęły się boki działa. Coś, co mogło być żywym ciałem, stało się pancerzem, a coś, co było
twardym żelazem, zmieniło się w ciało.
Czarodziej ognia wiedział, co trzeba zrobić. Koszmarne urządzenie należało w jakiś
sposób zniszczyć, dopóki demoniczny duch przenikający działo swoją wypaczającą esencją
nadal był wrażliwy. Zanim jednak mógł zbliżyć się do budzącej się demonicznej machiny,
musiał zająć się czarnoksiężnikiem Chaosu.
Gerhart zobaczył, jak czarnoksiężnik obniżył koniec swojej białej laski. Czarny klejnot
zaczął pulsować złowrogo, gdy formowało się występne zaklęcie, ale płomienisty czarodziej
był już gotowy. Gerhart miał przewagę. Czarnoksiężnik Chaosu nie spodziewał się
pojawienia jeszcze jednego czarodzieja w zamieszaniu, jakie rozpętało się w obozie.
Z końca wyciągniętej różdżki Gerharta buchnął stożek ognia. Wściekłe płomienie
otoczyły rogatego czarnoksiężnika i wydawało się, że całkiem go pochłonęły. Moc
emanowała przez kilka długich sekund, zanim czarodziej rozproszył czar, wiedząc, że będzie
potrzebował swojej mocy na później.
Był wyczerpany po wydatku magicznej energii. Magia miała swoją cenę i pobierała ją,
nie bacząc na stan czarodzieja. Teraz policzki maga były ściągnięte, a oczy spoglądały
dzikim, pustym wzrokiem.
Przed nim stał zupełnie nietknięty czarnoksiężnik. Strząsnął ostatnie, zamierające
płomienie ze swojego płaszcza, jakby to była woda.
Rozproszenie magii, pomyślał Gerhart i wydał z siebie gniewne warknięcie.
W miarę jak narastał gniew, podobnie działo się z ognistą potęgą, płonącą w jego
wnętrzu.
Koniec kostura czarodzieja rozjarzył się ze słyszalnym syknięciem. Trzymając niczym
oszczep swoją dębową laskę w prawej dłoni, Gerhart cofnął ramię i pchnął nim z całej siły.
Rozjarzona laska wyleciała z jego dłoni zostawiając za sobą ognisty ogon, aż trafiła w cel.
Czarnoksiężnik wrzasnął, gdy płonący koniec uderzył go z pełną siłą w twarz i tam utknął.
Kaptur czarnoksięskiej szaty buchnął płomieniem i wkrótce całą głowę wroga spowił ogień.
Wrzaski umilkły i czarnoksiężnik zwalił się naprzód, spadając ze skały na ziemię, gdzie
zastygł bez ruchu.
Gerhart podniósł laskę i wycelował płonącym końcem w potworną machinę. Jęzory ognia
wyrywały się z dymiącej dębiny, spowijając działo gorącym, oczyszczającym ogniem. Ale
ogniste zaklęcie Gerharta zdawało się wywierać niewielki efekt na piekielny twór. Działo
zostało wykute w gorętszym ogniu, a dzięki demonowi, który je opanował, ogień nie miał na
nie żadnego wpływu. Ognie piekielne były przecież znacznie gorętsze.
Gerhart nagle usłyszał syk i poczuł, jak coś ociera się o jego nogę. Spojrzał na dół i
zobaczył oślizłe różowe sploty czarnoksięskiego chowańca, który owijał się wokół jego nogi.
Mag uderzył w chwili, gdy bezwłosa, ludzka głowa rozwarła szeroko wężowe szczęki i
zatopiła w jego łydce długie zęby. Odrzucony Chowaniec wylądował na gorących węglach
płonącego ogniska. Tam umarł, kurcząc się i zmieniając w wypaloną skorupę.
Ukąszenie było bolesne, ale wydawało się, że żaden jad nie dostał się do jego żył, za co
Gerhart był naprawdę wdzięczny. Skończywszy z chowańcem, płomienisty czarodziej
ponownie skupił uwagę na piekielnym dziale.
Rozległo się beknięcie z głębi gardzieli i z zębatego wylotu działa wypadła spowita w
ogień kuła armatnia.
Kłęby czarnego, żrącego dymu buchnęły z ociekających olejem otworów z tyłu machiny.
Gerhart nabrał haust obrzydliwych oparów i zaczął gwałtownie kaszleć. Jego oczy znowu
zaczęły łzawić.
Mrugając aby oczyścić oczy z łez, Gerhart dostrzegł ciało Reiklandczyka, leżące obok
szczątków wozu. Jego kości zostały połamane, a ciało rozerwane przez śmiercionośną kulę
armatnią, która wbiła się w ścianę kamieniołomu. Nastąpił kolejny huk i działo wystrzeliło w
drugi kąt zagłębienia, gdzie imperialni żołnierze nadal powstrzymywali wojowników
Chaosu. Maszyna obróciła się sama, by znaleźć nowy cel.
Gerhart nie wiedział, że działo było nabite, a teraz zastanawiał się, czy machina sama nie
tworzyła amunicji w swoim wnętrzu. Trzeba było z tym skończyć!
Pobiegł naprzód, wyciągając miecz. Odrzucił cenną laskę, by móc pewnie trzymać miecz
w obu rękach. Ognisty mag nie był wytrawnym szermierzem. Gerhartowi wydawało się, że
dostrzega pęknięcie w wydętym boku działa. To mogło być czułe miejsce, słaby punkt jego
konstrukcji. Zamachnął się mieczem, kreśląc wielki łuk i uderzył w machinę. Ostrze trafiło w
cel i ku rozpaczy Gerharta, pękło. Odrzuciwszy na bok bezużyteczną rękojeść broni, zamknął
oczy i sięgnął w głąb umysłu.
Tam, w ciemnej pustce, płonął ogień jego czarodziejskiej mocy. Teraz jednak płomienie
zwężały się i okręcały, płonąc, po czym przybrały nową formę – coś przypominającego
miecz.
Gerhart otworzył oczy. W jego dłoniach pojawiło się ogniste ostrze. Mistyczna broń
grzała wnętrze dłoni, ale nie parzyła ognistego maga. Zamierzył się, by uderzyć
przywołanym, płonącym ostrzem w to samo miejsce dyszącego działa.
A potem coś go uderzyło.
To było jak fala zwalających z nóg mdłości, tyle że wzmacniana przez złowrogą moc.
Nagle Gerhart był w stanie myśleć tylko o buchającej z działa krwi i kłębowisku jego
obrzydliwych, metalowo-cielesnych kończyn. Cokolwiek przebywało we wnętrzu spaczonej
broni, nie miało zamiaru łatwo poddać się czarodziejowi.
Gerhart czuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła, gdy stalowe pazury drapały wnętrze
jego czaszki. Był przytłoczony. Te widoki, odgłosy i zapachy szalejącej wokół niego bitwy
jeszcze bardziej utrudniały mu koncentrację. Okrzyki Reiklandczyków padających od mieczy
Chaosu. Obsceniczna potworność piekielnego działa, wypełniającego jego pole widzenia.
Smród dymu i trzaskanie płomieni.
Płomienie.
Ogień.
Wirujący wiatr Aqshy. Sama esencja jego mocy.
Z potężnym wysiłkiem, z rykiem gniewu, bólu i desperackiego strachu, czarodziej
zamachnął się płomiennym ostrzem.
Gdy spowity w płomienie miecz uderzył w jęczące metalowe cielsko demonicznej
machiny, jego sztych przeszył żelazny bok armaty. Z metalowej lufy wysunęły się ludzkie
ręce i próbowały złapać czarodzieja. Wydawało się, że ostrze przebijało się przez gorące,
pulsujące ciało żywej istoty. Cielsko działa nabrzmiało i Gerhart wepchnął ognisty miecz
jeszcze głębiej, obracając go ze wszystkich sił – fizycznych i magicznych.
Z wylotu lufy piekielnego działa dobiegł agonalny skrzek, a ręce wyrastające z jego
boków zamarły z zaciśniętymi szponami. Gerhart domyślał się, co zaraz miało się stać.
Wyciągnął magiczną broń z brzucha demonicznego działa i rzucił się do ucieczki. Płonące
ostrze obróciło się w nicość.
Eksplozja zagłuszyła kakofonię bitwy toczonej w kamieniołomie, a siła uderzenia
powaliła na ziemię halabardników i wojowników Chaosu. Uwięziony w armacie demon
został wyrzucony z powrotem do Domeny Chaosu, która go zrodziła – piekielna,
alchemiczna konstrukcja nie była w stanie dłużej utrzymać kłębiących się, wypaczających
energii. Kawały dymiącego, poskręcanego metalu i ochłapy na wpół ugotowanego mięsa
zasypały całe obozowisko. Czerwony dym omiótł dno kamieniołomu krwawą mgłą.
Gerhart podniósł się na nogi – to samo zrobili ocalali halabardnicy kapitana Reimanna i
niedobitki bandy Chaosu. Magowi dzwoniło w uszach od ogłuszającego ryku apokaliptycznej
zagłady demonicznej machiny.
Teraz, gdy poznali losy załogi armatniej, Gerhartowi i jego drużynie pozostał powrót do
Wolfenburga, z jak największym pośpiechem. Musieli zdać relację z tego, co udało im się
odkryć. Niestety, nadal niepokoiło ich to, że nie wiedzieli, co stało się z rycerzami.
Chociaż czarnoksiężnik zginął, a demoniczna machina została zniszczona, czarodziej
nadal wyczuwał moc Chaosu, która pulsowała pod powierzchnią rzeczywistości.
Nadciągająca burza Chaosu zawitała już niemal do wrót pradawnego Wolfenburga, a mag
ognia nie mógł w żaden sposób tego powstrzymać.
Najpierw trzeba było ukarać niedobitki zbrojnej bandy sług demonów za ich piekielne
grzechy. Odzyskawszy laskę, której koniec znowu płonął, Gerhart rzucił się do walki,
miotając w wojowników Chaosu wszelkie przekleństwa, jakie znał. A gniew czarodzieja z
Kolegium Płomienia był naprawdę straszliwy.

Rozdział 10

Na skinienie Mrocznych Bogów

„Nasze żałosne żywota nie rządzą się niczym więcej, niż


łaską niedbałych pór roku i skinieniem Mrocznych Bogów. ”
– z pism Mandrusa Heretyka

– A zatem, znowu się spotykamy, Vendhalu Spaczona Czaszko – powiedział Wielki Zar.
W jego głosie pobrzmiewała irytacja.
– Tak, seh – odparł czarnoksiężnik Chaosu, odwracając spojrzenie od ohydnego władcy
hordy Kurganów.
O świcie Surtha Lenk wezwał Vendhala do swojego przerażającego namiotu.
Czarnoksiężnik wiedział, z jakiego powodu został wezwany. Wśród szeregów szerzyło się
niezadowolenie. Zarowie i ich zbrojne bandy łaknęli krwi oraz zwycięstw. Po łatwym
podboju Aachden, teraz zaczynali być sfrustrowani. Szukali kogoś, kogo mogli obwinić za
brak postępów, a wielu wskazywało na Surtha Lenka, uznając, że to on odpowiadał za ten
impas.
Czarnoksiężnik zbliżył się do namiotu wzniesionego za szeregami Kurganów. Odczuwał
niepokój. Namiot był tworem równie bluźnierczym i wypaczonym jak sam wódz hordy Ludzi
Północy. Pokrycie namiotu wykonano z garbowanej ludzkiej skóry, splecione ścięgna
stanowiły naciągi, a tyczki zostały zrobione ze zwapnionych kręgosłupów. Gdy Vendhal
przeszedł przez łopoczące na wietrze zasłony wejścia, opłynął go znajomy odór zepsucia i
rozkładu.
We wnętrzu namiotu było ciemno. Drażniący dym kadzidła opadał z brązowych lamp, tak
że czarnoksiężnik nie widział podłogi. Wyłapywał jednak głuchy szmer, jakby po podłodze
namiotu skręcały się i wiły suche, wężowe sploty.
– Znowu się spotykamy, a Wolfenburg nie został zdobyty. Jestem... rozczarowany,
Vendhalu Spaczona Czaszko – burknął Wielki Zar.
Czarnoksiężnik nie odpowiedział. Coś otarło się w ciemności o jego płaszcz. Było
miękkie jak pióra i wydawało z siebie nieludzki świergot.
– Dlaczego do tej pory nie użyłeś swoich cudownych czarnoksięskich mocy, by
zakończyć oblężenie?
Surtha Lenk także szukał kozła ofiarnego i wybrał na swoją ofiarę głównego
czarnoksiężnika.
– Jak już mówiłem, seh, znajdujemy się daleko od Cienia Północy i jego wpływu.
– Zamierzasz mnie pouczać? – warknął Wielki Zar. – Czyż nie jest prawdą, że
gdziekolwiek maszerujemy pod chorągwią Władcy Tzeena, tam wpływ Cienia także się
wzmacnia? Świat zmienia się w ślad za nami.
– To prawda, seh – zgodził się czarnoksiężnik. – Ale gdy słońce jest tak wysoko na niebie
przez cały dzień, Oko Tzeena nie może zdzierżyć jego blasku. Dlatego przez większość czasu
pozostaje zamknięte.
– A zatem, nie wolno pozwalać słońcu, by dłużej oślepiało Władcę Tzeena. Dopilnuj
tego, Vendhalu Spaczona Czaszko, albo twoja dusza zostanie złożona w ofierze dla
największego z czarnoksiężników.
Mag Chaosu wziął głęboki oddech. Nadal nie był w stanie spoglądać wprost na zakutego
w karmazynową zbroję olbrzyma i groteskowe, wijące się dziecko przyczepione z przodu.
– To otoczenie osłabiło moje moce – wyjaśnił gniewnie czarnoksiężnik, postanawiając
wyjaśnić sytuację. – Jeśli mam zebrać potrzebną moc, seh, niezbędny będzie akt
okrucieństwa na wielką skalę...
– Skoro to potrzebne – odpowiedział Surtha Lenk. Zachichotał ponownie na myśl o
jeszcze większej rzeźni w imię Chaosu – Zatem, tak się musi stać.
– Tak, seh – powiedział Vendhal, kłaniając się. Ani razu nie spojrzał na wodza. Wycofał
się i skierował do wyjścia z namiotu Surthy Lenka.
– Ach, jeszcze jedno, czarnoksiężniku – powiedział Lenk swoim wysokim, skrzeczącym
głosem. – Jeśli nadal będziesz mnie... rozczarowywać, osobiście cię wypatroszę i wyrwę
twoją duszę z konającego ciała.
Wielkie natarcie nastąpiło dzień później, gdy zmierzch zaczął zaciągać osnowę mroku na
Ostland. Tej nocy wojownicy ze wszystkich zbrojnych band pod sztandarem Surthy Lenka
zaatakowali mury Wolfenburga, a machiny wojenne Ludzi Północy wznowiły straszliwy
ostrzał, miotając śmiercionośnymi pociskami w pradawne mury warowni.
Początkowo machiny obronne miasta i garnizon powstrzymywały ataki, ale gdy nadeszła
pora na drugą, nocną wartę, zaciekłość ataku wzrosła. Liczba barbarzyńców atakujących
mury była tak wielka, że u ich nasady utworzyła się wysoka góra ciał zabitych Północnych.
Te hałdy zmarłych ułatwiały pozostałym, ogarniętym szałem bitewnym barbarzyńcom
wspinanie się coraz wyżej na wały i atakowanie obrońców miasta.

Imperialni żołnierze mogli tylko dokonać wypadu na atakujących Ludzi Północy. Ponad
połowa stałej armii Wolfenburga, rycerze zakonu Srebrnej Góry i pospiesznie zebrana
gwardia ochotnicza, wyjechali przez otwarte bramy miasta.
Ale najgorsze dla szlachetnych obrońców miasta miało dopiero nadejść.
Gdy tylko śmiali obrońcy opuścili stosunkowo bezpieczne schronienie bastionu, horda
Chaosu oderwała się od murów, bez namysłu zostawiając za sobą poległych, po czym starli
się z gwardzistami Wolfenburga. Ci, którzy pozostali w mieście, nie mieli wyboru – musieli
zamknąć i zabarykadować wrota za otoczonymi żołnierzami.
Nie mogli ryzykować i dopuścić, by Północni wdarli się do Wolfenburga. Żaden ze
śmiałych imperialnych obrońców, nawet spośród tych, którzy zaciągnęli się podczas poboru
w mieście, nie próbował powrócić do miasta. Jednak wobec tak przeważających sił wroga
imperialne oddziały nic nie mogły wskórać.
Tej nocy horda Surthy Lenka pochwyciła najwięcej żywych jeńców, od rozpoczęcia
oblężenia. Obrońcy Wolfenburga patrzyli z wysokości murów, jak ich ludzie zostali
zapędzeni do obozowisk Kurganów. Niepokoiło ich to, że wcześniej Północni praktycznie nie
brali jeńców. Co zamierzali zrobić z biednymi nieszczęśnikami, których teraz zabrali? Do
czego potrzebowali tak wiele żywych dusz?
Strażnicy na murach i ich dowódcy pobłogosławili się znakiem świętego młota, ale nie
mieli śmiałości domyślać się, jaki los czeka ich straconych kompanów. Teraz nie było już dla
nich ratunku. Byli jak martwi za życia – albo jeszcze gorzej.
Pośród Kurganów zapanowało wielkie poruszenie i radość. Wielu grabieżców,
sfrustrowanych tygodniami bezczynności, poczuło, że nareszcie coś przybliżyło podbój
miasta. Ich serca ponownie napełniła nadzieja. Uradowało ich zdobycie tak wielu jeńców.
Nadzieję podsycała także pogłoska głosząca, że jeden z wojowników spośród band
zbrojnych armii Wielkiego Zara został wybrany przez potęgę, znaną tym dzikim ludziom pod
imieniem Tchar albo Tzeen. Wybraniec był dowodem łaski tego przeklętego bóstwa, które
czuwało nad hordą Surthy Lenka.
Nadchodził czas wielkich zmian – czuli to wszyscy, zarówno lojalni słudzy Imperium, jak
i synowie Północy.
*
Poobijany i sponiewierany lektor Wilhelm Faustus został bezceremonialnie ciśnięty na
pokrytą rozrzuconymi liśćmi ziemię, między sękatymi i wypaczonymi dębami. Wokół siebie
słyszał jęki rzucanych obok ocalałych członków swojej wyprawy, którzy także popędzili w
pościg za zbrojnym stadem, prosto w głąb Lasu Cieni.
Zwierzoludzie wzięli ich wszystkich z zaskoczenia, pod osłoną drzew. To było łatwe, gdy
pościg oddalił się za bardzo od otwartej przestrzeni i gdy ludzie rozdzielili się. Wilhelm
został przywiązany do złamanej gałęzi drzewa. Obok niego stało dwóch zwierzoludzi. Inny
stwór niósł na ramieniu jego ciężki młot bojowy.
Grupa szybko szła przez las. Stado, które pochwyciło kapłana, wkrótce dołączyło do
pozostałych. Tamci schwytali jeszcze więcej członków wyprawy Wilhelma. Kapłan nie
wiedział, co stało się z jego wiernym wierzchowcem, Kreuzem.
Nieśli ich uwieszonych na okorowanych gałęziach, przez Las Cieni. Smród zwierzoludzi
wdzierał się w ich nozdrza, a w uszach dzwoniły powarkiwania i gardłowe szczeknięcia.
Język zwierzoludzi był równie niezrozumiały jak ryk bydła albo beczenie owiec.
Kapłan przypuszczał, że szli przez cały dzień, coraz głębiej w ciemny i nieznany las. Tu
drzewa rosły blisko siebie, ale były to mroczne i pokręcone parodie naturalnej roślinności.
Zwierzoludzie bez wahania brnęli przez krzewy, zarośla i pokrzywy – chroniły ich grube,
zwierzęce skóry, sigmaryci jednak nie mieli tyle szczęścia. W porównaniu z bestiami, ich
skóra była delikatna jak u dziewicy z Bretonii. Wilhelm czuł każde zadrapanie i ukłucie od
cierni wbijających się w ciało, a parzące pokrzywy ocierały się o jego twarz i odkrytą skórę
na ramionach.
Zwierzoludzie nie zadali sobie trudu, by zdjąć jego zbroję, chociaż zabrali świętą broń
kapłana. Dodatkowy ciężar nie robił na nich wrażenia. Były to żylaste stwory o twardych
mięśniach, które zdobyły podczas codziennego życia w plemiennej wspólnocie.
I tak, po niezwykle przykrej wędrówce, lektor i jego ludzie znaleźli się w samym sercu
terytorium zwierzoludzi, w ich obozie.
Jeńcy potworów zostali odcięci od tyczek. Oprawcy przecinali więzy lub po prostu
przegryzali węzły ostrymi zębami. Ungory dowodzone przez większych, uzbrojonych w baty
kuzynów, szturchali i popychali ludzi topornymi włóczniami, aż zapędzili ich do
prymitywnej klatki na polanie. Klatka została skonstruowana z gałęzi, związanych naprędce
szpagatem i wysuszonymi zwierzęcymi jelitami. Ale spełniała swoje przeznaczenie. Gdy
wszyscy ludzie zostali zgromadzeni w środku, drzwi zamknięto, zasuwając je ciężkim
pniakiem przeplecionym przez dwie pętle ze sznura. To nie był najbardziej skomplikowany z
zamków, ale sprawdzał się wystarczająco. Gdy całe stado zwierzoludzi zasiadło kilka metrów
dalej, ucieczka stała się nieprawdopodobna, a właściwie niemożliwa.
Ale dla Wilhelma Faustusa, wiernego sługi Sigmara, nie było rzeczy niemożliwych,
dopóki zachowywał wiarę w Młotodzierżcę. A światło Sigmara nigdy nie było bardziej
potrzebne niż teraz, w tym zakazanym lesie opanowanym przez mroczne, upadłe moce.
Cały obóz zwierzoludzi cuchnął jak śmietnisko. Klatka śmierdziała brudem i gnijącym
mięsem – bez wątpienia utrzymywał się zapach jej poprzednich więźniów. Kapłan czuł w
pobliżu odór odchodów, a wszystko przenikał piżmowy zapach stada.
Wilhelm zauważył, że niesamowicie umięśniony zwierzoczłek o czerwonym futrze, który
przewodził całej wyprawie, teraz rozkazywał pozostałym. Czerwona sierść wyróżniała go od
reszty i niewątpliwie oznaczała, że został wybrany przez Mrocznych Bogów, których czciły
potwory. Wśród zwierzoludzi siła oznaczała prawo, a silni dominowali nad słabszymi. Zycie
w stadzie opierało się na zasadzie przetrwania najsilniejszych.
Byli tam także inni zwierzoludzie. Spostrzegawczy kapłan dostrzegł, że byli
zorganizowani w mniejsze bandy, tworzące oddziały większego, zbrojnego stada.
Uwięziony we wnętrzu cuchnącej klatki Wilhelm poświęcił chwilę na przyjrzenie się
układowi obozu. Polana miała niecałe pół kilometra długości i ćwierć szerokości. Otaczał ją
gęsty las. Wilhelm jeszcze tego ranka zdał sobie sprawę, że grunt stale się wznosił, ale teraz,
gdy znalazł się na polanie, stało się jasne, że przebywali na szczycie wzgórza. Skalne,
granitowe zęby wyrastały z podłoża polany, a Wilhelm nie zauważał żadnych wyższych
formacji terenu nad szczytami drzew.
Zwierzoludzie rozbili swój obóz w pobliżu topornie wyciosanego w kamieniu kręgu,
który stał na polanie, niedaleko jej północnego brzegu. Pośrodku kręgu podniszczonych przez
pogodę monolitów stał pojedynczy głaz, o połowę wyższy od pozostałych – wyglądał, jakby
spadł z nieba i wbił się pionowo w ziemię. Wilhelm mógł tylko domyślać się kto, albo raczej
co, ustawiło te granitowe menhiry. Psychicznie wyczulony święty mąż wyczuwał wielkie zło,
jakie zawisło nad obozowiskiem, zupełnie jakby jakieś złowrogie istnienie łaknęło dusz
śmiertelników. Wielki kamień, w cieniu którego spoczywali, wydawał się pulsować własną,
złowróżbną mocą.
Kamień zdobiły ciała kilku opancerzonych rycerzy. Zwisały na unurzanych w krwi
łańcuchach i wielkich hakach rzeźniczych. Były potwornie zeszpecone od zadanych im ran.
Kilku nieszczęśnikom brakowało kończyn, inni wyglądali, jakby zostali częściowo pożarci, a
jeden wypatroszony – trzewia wojownika zwisały na skale obok łańcuchów. Wszystkie
rozprute ciała były usmarowane zaschłą krwią, maskującą rysy ich twarzy. Płaszcze rycerzy
mogły być kiedyś białe. W krwi na monolicie wydrapano różne kanciaste runy i znaki, ale
Wilhelm nie mógł przyglądać się im zbyt długo. Łzawiły go oczy i czuł nasilający się ból
głowy.
U podnóża wielkiego, stojącego głazu, leżały porzucone liczne trofea wojenne stada,
zdobyte w bitwie i podczas najazdów na domy ludzi, którzy mieszkali na skraju Lasu Cieni.
Było tam wszystko: od broni i pancerzy przeciwników pokonanych przez stado, do czaszek,
ludzkich i nie tylko, a także sztandary bitewne. Niektóre z nich wyglądały na bardzo stare i
pozostały z nich tylko podarte, spleśniałe szmaty.
Jeden ze sztandarów, choć wyglądał na niezwykle stary, wydawał się dość dobrze
utrzymywany, zanim zwierzoludzie położyli na nim brudne łapy. Był ubrudzony krwią,
błotem i fekaliami, jak reszta zdobycznych chorągwi. Wilhelm nie mógł jednak pozbyć się
wrażenia, że herb na tym sztandarze coś mu przypominał.
Gdy Wilhelm przyglądał się chorągwi, jeden z gorów zabrał od ungora święty młot
bojowy kapłana i rzucił broń na pryzmę łupów. Uzbrojenie zabrane pozostałym członkom
pochwyconej grupy Wilhelma także zostało dodane do kolekcji.
– Znam ten sztandar – ktoś szepnął do ucha Wilhelma.
Obejrzał się. Obok niego stał łysiejący, siwowłosy szermierz, którzy przyłączył się do
jego wyprawy pod Haracre. Żołnierz patrzył na stos łupów z wyrazem przerażenia
zmieszanego z nerwowym podnieceniem. Wojowniczy kapłan domyślał się, o który sztandar
chodziło.
– Jakże to? – spytał Wilhelm.
– Niegdyś walczyłem pod tymże właśnie sztandarem – odparł mężczyzna. Był jednym z
niewielu gorliwych sigmarytów z drużyny Wilhelma, którzy służyli kiedyś w prawdziwej
armii. – Widziałem go za młodu. Byłem wtedy w armii księcia-elektora Ostlandu, która
wyruszyła oczyścić z zielonoskórych pola uprawne na południe od Kosterun. To chorągiew
bitewna pradawnego miasta warownego na północy. To sztandar Wolfenburga!
– Sztandar Wolfenburga powiadasz? – powtórzył Wilhelm, jakby upewniając się.
– Tak, wasza świątobliwość.
– Zatem, tak jak się tego spodziewaliśmy, to starożytne miasto jest w największej
potrzebie.
Wilhelm znał legendy. Jeśli miasto zostanie napadnięte, gdy zabraknie w nim pradawnego
sztandaru wojennego, wówczas z pewnością upadnie.
– Musimy odzyskać ten sztandar i przywrócić go na jego miejsce – powiedział z
naciskiem.
– Co się z nami stanie? – spytał skulony leśnik. Jego prawe oko było napuchnięte i
podbite przez bestialskich napastników.
– Czyż to nie jest jasne jak słońce? – prychnął obdarty biczownik. – Zostaniemy złożeni
na ofiarę dla nikczemnych bogów tych potworów! Po cóż mieliby ' nas trzymać przy życiu i
sprowadzać aż tutaj? Prawda?
– spytał, zwracając się do Wilhelma.
– Gdy nadejdzie odpowiedni czas – zagrzmiał wojowniczy kapłan.
– Może wtedy, gdy na niebie pokażą się właściwe konstelacje? – zasugerował inny,
znacznie starszy kapłan.
– A co zrobimy, zanim to nastąpi? – naciskał ponuro leśnik.
– Będziemy ufali w Sigmara i oczekiwali – odparł kapłan-wojownik.
To nie była męczeńska śmierć, jakiej pragnął. Lektor Wilhelm Faustus nadal miał wiele
pracy do wykonania. Nie będzie czekał, by stać się ofiarą dla podłych bogów, którzy żyli za
zasłoną rzeczywistości. Teraz miał nowy cel. Nie tylko musiał uciec z więzów tych dzieci
Chaosu, ale on i jego ludzie mieli nowy obowiązek – odzyskać sztandar Wolfenburga i
odnieść go do prastarego miasta.
Wilhelm ponownie zajął się obserwacją zwierzoludzi, wypatrując okazji, gdy wraz ze
swoimi ludźmi będzie mógł wystąpić przeciw oprawcom i nareszcie zemścić się.
*
Okazja, na którą cierpliwie czekał Wilhelm, nadeszła kilka dni później. Stale przyglądał
się zwierzoludziom i obserwował hierarchiczną strukturę stada.
Nic dziwnego, że warunki w zatłoczonej klatce pogarszały się szybko. Teraz uwięziona
drużyna cuchnęła równie odrażająco od własnych nieczystości, jak śmierdzący
zwierzoludzie. Strażnicy żywili ich ochłapami surowego mięsa. Ostatecznie, jeńcy nie mogli
umrzeć, zanim nie zostaną złożeni na ofiarę. Kapłan zjadał ochoczo wszystko, co mu
rzucano. Musiał podtrzymywać swoje siły.
Wstał świt, zimny i wilgotny, mimo że trwało lato. Gdy wojowniczy kapłan obudził się
wśród brudu i odpadów, które zaśmiecały dno klatki, podobnie jak każdego ranka poczuł ból
całego ciała od leżenia na nierównym podłożu. Obozowisko huczało od głosów i wkrótce
stało się jasne, co było tego przyczyną.
Na polanę wkroczyła grupa, której Wilhelm wcześniej nie widział. Na początku kapłan
zastanawiał się, czy to byli członkowie rywalizującej bandy, którzy postanowili przejąć obóz,
ale wkrótce zrozumiał, że należeli do plemienia. Mniejszym oddziałem zwierzoludzi
dowodził potężny stwór, niepodobny do pozostałych. Stwór i trzy pokręcone stworzenia z
jego świty, byli potworami o łbach byków, niemal dwukrotnie wyższymi od człowieka i
znacznie masywniejszymi. Największy jednak był ich wódz.
Minotaur był wielkim, brzuchatym stworzeniem o ramionach z napęczniałymi
muskułami. Jego paskudny, szeroki łeb zakończony byczym pyskiem porastała ciemna,
skudlona sierść. Wilhelm oceniał, że zaostrzone końce rogów były oddalone od siebie o
jakieś dwie piędzi. Minotaur nosił na szyi kolczastą obrożę. Nie miał na sobie wiele
pancerza, nie licząc kolczastych, wygiętych płyt stalowych, które chroniły ramiona.
Ćwiekowana uprzęż krzyżowała się na jego piersi, a pośrodku znajdował się dysk z brązu, na
którym widniała ośmioramienna gwiazda Chaosu. Głowa orka z wystającą szczęką zwisała u
pasa potwora. Nosił on dwa ciężkie topory – każdy w jednej, masywnej, przypominającą
ludzką dłoni. Jeden z toporów mógł być bronią krasnoludów, zanim jej wygrawerowane
ostrze zostało splugawione i pokryte bardziej złowrogimi znakami.
Minotaur był stworem, który budził grozę i przerażenie, zarówno wśród swoich
sojuszników, jak i wśród wrogów. To był byk zagłady, jak często nazywano wodzów ludzi-
byków.
Banda minotaura ciągnęła prymitywne sanie obciążone jeszcze większą ilością łupów,
które jednak nie wyglądały, jakby wyszły spod ludzkiej ręki. Oddział zapewne powrócił z
własnej wyprawy najeźdźczej. Wilhelm, oceniając topornie wykonane przedmioty, domyślał
się, że była to wyprawa na zielonoskórych.
Do tej chwili Wilhelm zakładał, że widzieli całość plemienia bestii. Ale teraz stało się
jasne, że grupa, z jaką zmierzyła się jego wyprawa pod Walderand, była tylko częścią
wojennego stada.
Lektor obserwował reakcję reszty stada na pojawienie się byka zagłady. Zwierzoludzie
umykali z drogi minotaura, góry pochylały głowy, a niektórzy z ungorów nawet robili pod
siebie ze strachu przed przywódcą.
Ale nie całe stado zachowywało się w ten sposób. Gdy byk zagłady zbliżył się do
kamiennego kręgu, Wilhelm zauważył, że czerwonoskóry bestigor i jego poplecznicy nie
wykazywali respektu wobec byczogłowego monstrum.
Na początku wydawało się, że minotaur zupełnie tego nie zauważał, albo w swojej dzikiej
arogancji ignorował ten fakt. Reszta grupy byka zagłady dorzuciła do rdzewiejącego stosu
broni i pancerzy pod wielkim, stojącym głazem to, co zabrali zielonoskórym. Dopiero
wówczas potworny minotaur zwrócił uwagę na niepokornego gora-wojownika.
Unosząc oba topory w powietrze, minotaur parsknął i ryknął na zwierzoczłeka. Jego
bycze oczy płonęły. W odpowiedzi, czerwonoskóry gor-wojownik uniósł oburącz tasak i
odrzucając głowę w tył, zawył wyzywająco w niebo.
Scena, rozgrywająca się przed nimi, przykuła uwagę całego obozu – ludzi i bestii.
Wilhelm wątpił, by ktokolwiek z jego współwięźniów w pełni rozumiał, co się działo. Jednak
kapłan-wojownik studiował zakazane teksty dotyczące wrogów światła Sigmara i ich
praktyk. Domyślał się, o co chodziło. Zbuntowany gor żądał uznania swojej pozycji jako
przywódcy stada. Zdobył wielki łup – dusze na poświęcenie dla zwierzęcych bogów stada.
Uważał się za godnego tytułu Pogromcy.
A potem nie pozostało już nic do powiedzenia.
Minotaur i gor zaczęli okładać się ciosami. Walczyli z zaciekłością wściekłych psów,
warcząc, sapiąc i porykując na siebie. Początkowo wydawało się, że są wyrównanymi
przeciwnikami, pod względem rozmiarów, siły i zwierzęcego sprytu. Gdy krasnoludzki topór
byka zagłady spadł na kark zwierzoczłeka, ten sparował ciosem tasaka. Gdy czerwonoskóry
pretendent pchnął swoim ostrzem, minotaur złapał je hakiem wykutego w kuźniach Chaosu
topora. Obie bestie usiłowały kopać, gryźć i ciąć się nawzajem. Nic nie było zbyt podłe dla
tych zdegenerowanych kreatur.
Wtedy, błyskawicznie uskakując wielkim cielskiem z drogi opadającego ostrza gora-
wojownika, minotaur przebił ramię przeciwnika zaostrzonym końcem jednego ze swoich
rogów. Byk zagłady pokazał, dlaczego był przywódcą plemienia. Napinając wielkie mięśnie
na karku, minotaur oderwał od ziemi drugiego zwierzoczłeka i nadział go na róg.
Gdy gor-wojownik kopnął w krocze minotaura ostrym kopytem, wódz stada z impetem
opuścił oba topory, otwierając dwie wielkie rany w brzuchu góra. Czerwonoskóry
zwierzoczłek wrzasnął, gdy jego wnętrzności wylały się z rozprutego ciała strumieniem
czarnej posoki i flaków. Byk zagłady strząsnął zwierzoczłeka ze swojego rogu i pretendent
padł na ziemię, wyjąc jak nowonarodzone cielę.
Ale byk zagłady nie poprzestał na tym. Opanowała go żądza krwi. Wódz rzucił się na
zdychającego, wypatroszonego śmiałka i wyrwał spory kawałek z jego ciężko dyszącej
piersi. Byk zagłady odrzucił do tyłu głowę, rozpryskując krew kapiącą z pyska, a potem
połknął krwawy ochłap wyrwanego mięsa.
Na widok tak dzikiego okrucieństwa, całe plemię opanowała żądza walki. Ich nozdrza
wyłapywały zapach obcej krwi, a ich własna zawrzała im w żyłach. W tej chwili tylko krew
mogła ich zaspokoić!
Zwierzoludźmi nie wstrząsnęła śmierć góra. Byli podnieceni zapachem rzezi i niczego
bardziej nie pragnęli, jak nasycić swoje zwierzęce żądze w bitwie. Podzielili się na dwa
obozy – tych, którzy chcieli pomścić zabitego gora-wojownika i pozostałych, lojalnych
wobec byka zagłady.
Obie grupy natychmiast starły się pośrodku polany. Zwierzoludzie zapomnieli o
więźniach i walczyli w krwawej orgii. Gdy cześć z ludzi Wilhelma przyglądała się
zamieszaniu bitewnemu, obawiając się przygodnych ciosów toporem lub zbliżenia się
walczących do ich klatki, wojowniczy kapłan i silniejsi żołnierze zaczęli mocować się z
ciężkim pniakiem, zamykającym klatkę. Sięgając przez prymitywne kraty, usiłowali
poluzować utrzymujące go pętle.
Jeden z mężczyzn krzyknął ostrzegawczo, gdy zauważył, jak coś popędziło w stronę
więźniów. Wielki gor rąbnął z hukiem w ścianę klatki i przebił się przez popękane kraty. Gdy
ranny zwierzoczłek próbował się podnieść, Wilhelm złapał wyłamany pręt i zatopił go w
miękkim ciele na karku stwora. Gor umarł, dusząc się od własnej paskudnej posoki.
Na polanie zapanował chaos. Krzyki walczących zwierzoludzi odbijały się echem od
kamiennych kolumn kręgu. Metal dzwonił o metal i o kamień. Ale Wilhelm Faustus i jego
towarzysze krucjaty Sigmara byli wolni.
– Nie mamy czasu do stracenia – powiedział kapłan do swoich ludzi. – Musimy odzyskać
broń i opuścić to miejsce.
Nikt z ludzi kapłana nie zamierzał z tym dyskutować. Byli osłabieni po wielu dniach
niewoli i wiedzieli, że zwierzoludzie przeważają nad nimi liczebnie. Na szczęście, stado
wyrządzało sobie więcej szkody niż zdołałaby mu zadać święta wyprawa Wilhelma.
Lektor wiedział, że to była największa słabość Chaosu. Jego wyznawcy zawsze w końcu
obracali się przeciwko sobie i niszczyli się nawzajem.
Osobnik, któremu udało się zjednoczyć północne hordy, jakie zaatakowały Imperium
wspólnymi siłami, musiał być naprawdę przerażająco potężny. Nieprzyjaciół wspierały
wszystkie cztery upadłe potęgi Chaosu.
Wilhelm przemykał między walczącymi, unikając ciosów toporów wojennych,
miażdżących kopyt i potwornych rogów. Zmierzał w stronę wielkiego, stojącego kamienia
centralnego. Najodważniejsi z jego popleczników ruszyli za im. Obok nich przebiegli
rozwścieczeni bitwą zwierzoludzie, rzucając się na siebie. Wielu ludziom zachowanie
kapłana mogło wydawać się szaleństwem. Ale kapłan-wojownik Sigmara nie miał innego
wyjścia. Jakże mógłby pozostawić swoją poświęconą broń? Lektor Sigmara był nikim bez
świętego młota bojowego, narzędzia, za pomocą którego zaprowadzał sprawiedliwość Boga-
Imperatora.
Pokryty tatuażami zawijasów i spirali zwierzoczłek rzucił się nagle z warkotem na
Wilhelma. Chwilę później przewrócił go inny gor, którego sierść miała taki sam kolor, jak
wcześniejszy przeciwnik minotaura. Gor wbił się w bok napastnika, przebijając kręconymi,
baranimi rogami jego brzuch. Wilhelm pomknął wzdłuż zewnętrznej granicy kamiennego
kręgu i w trzech długich susach dotarł do stosu skarbów. Chwilę później miał już w rękach
swój młot wojenny. Mocno zaciskając w okrytych rękawicami dłoniach jego trzonek, poczuł,
jak jego ciało przenika prawdziwa potęga Sigmara.
Za nim rozległ się trzask i ryk. Kapłan odwrócił się trzymając młot w gotowości. Oszalały
byk zagłady nagle wyrósł tuż przed Wilhelmem. Zwierzęcy oddech zionął w twarz
człowieka. Potwór ociekał śliną i żółcią. Z wielkiej, wyciągniętej ręki minotaura zwisał
uczepiony zębami ungor. Minotaur usiłował go zrzucić, jednocześnie drugą ręką próbując
wyrwać krasnoludzki topór z trupa zwierzoczłeka o łbie dzika. Mimo to, minotaur nadal
starał się ugryźć kapłana tępymi zębiskami. W ślepiach potwora płonął mroczny, złowrogi
ogień.
Gdy okrutna bestia znalazła się blisko, głowica odzyskanego przez Wilhelma młota
bojowego rozbłysła złotym płomieniem. Reagując instynktownie, z łomoczącym sercem,
Wilhelm zatoczył bronią wielki łuk i rąbnął młotem w szczyt odsłoniętego czerepu
minotaura.
Rozległ się trzask, głośny jak grom i wielka, twarda czaszka pękła. Byk zagłady ryknął z
zaskoczenia i bólu, po czym zatoczył się, zrzucając ungora z ramienia i spazmatycznym
szarpnięciem wyrywając krasnoludzki topór. Zanim zdołał się pozbierać, Wilhelm uderzył
ponownie, tym razem trafiając młotem płasko w bok głowy potwora. Pysk byka zagłady
zapadł się i pękł do środka. Odłamki grubych kości przeorały szarą materię pod czaszką i
mózg chlapnął przez pęknięcia w rozbitym czerepie minotaura.
Minotaur runął na ziemię, jak wielki, powalony piorunem dąb. Jego jęzor wypadł z
otwartych ust i pacnął o obutą stopę wojowniczego kapłana. Byk zagłady, niegdyś tak
błogosławiony przez Mrocznych Bogów, najwyraźniej stracił teraz ich łaskę, a wraz z nią
swoje nikczemne życie.
Gdy potworny minotaur został pokonany, reszta drużyny Wilhelma popędziła zbierać
swoją broń ze splugawionego stosu łupów. Wilhelm zabrał starożytny sztandar Wolfenburga
i poprowadził ucieczkę z ohydnego obozowiska.
Sigmaryci znowu się uzbroili. Zwierzoludzie zajęci byli walką toczącą się na polanie,
wywalczenie sobie drogi ucieczki nie trwało długo. Ludzie dobiegli do brzegu lasu i osłony
drzew. Las znowu zamknął się wokół nich, a ryki, pohukiwania i beczenie zwierzoludzi
zamierały w oddali.
Wilhelm i jego grupa odzyskali wolność. Stało się tak dzięki łasce Sigmara, w co pragnął
wierzyć kapłan, a może zdecydowało o tym przeznaczenie. Być może skinienie Mrocznych
Bogów sprawiło, że lektor Wilhelm Faustus i jego ludzie uniknęli losu, jaki zaplanowali dla
nich zwierzoludzie.
Wojowniczy kapłan wierzył, że przez cały czas prowadziła ich wola Sigmara i to dzięki
niemu on i jego ludzie dostali się do obozu zwierzoludzi i odzyskali sztandar Wolfenburga.
Powrót starożytnej chorągwi wojennej mógł być bowiem czynem, który przechyli szalę
zwycięstwa na korzyść obleganej twierdzy – o ile drużynie Wilhelma uda się na czas dotrzeć
do celu.

Rozdział 11

Oko burzy
„W istocie, straszliwe są moce piromantów, którzy uwalniają
je, niepomni, że za nimi podążają zniszczenie i ruina, bez
względu na ich zamiary. ”
– wyjątek z Traktatu o Wiedzy Magicznej Theodorica
Wursteina.

Wolfenburg.
Miasto stało przed zgromadzoną hordą Chaosu jako symbol imperialnej potęgi, którą
musiała pokonać. Gdyby twierdza upadła, cały Ostland stanąłby otworem przez Surtha
Lenkiem, a Archaon zawładnąłby Imperium.
Gdy lato zaczęło przemijać, cień rzucany przez rosnącą Domenę Chaosu szerzył się,
pochłaniając coraz więcej krain człowieka. Zastępy Chaosu czuły moc przenikającą ich ciała,
pulsującą w żyłach, z każdym uderzeniem serca. Teraz, podczas czwartego miesiąca
oblężenia, armia równie wielka jak ta, która zaatakowała w nocy, gdy porwano jeńców,
szykowała się do ostatecznego natarcia na Wolfenburg.
Bębny wybijały rytm śmierci, przerywający nieziemski grzmot rogów bojowych i łomot
broni uderzanych o pancerze i tarcze. Przed Ludźmi Północy stali więźniowie, pochwyceni
spośród śmiałych obrońców niezłomnego miasta. Przywiązano ich do barbarzyńskich
symboli, konstrukcji ze zgniłego drewna, olbrzymich kości i pordzewiałego metalu. Wisieli
w cieniu olbrzymich machin oblężniczych hordy.
Niektórzy z więźniów Ludzi Północy zachowali dumę i godność, nie okazując strachu,
pomimo nieopisanego okrucieństwa jakiego zaznali z rąk barbarzyńców. Inni jednak stali się
ludzkimi wrakami, którzy wołali o zmiłowanie do obojętnych niebios – złamało ich
straszliwe traktowanie i to, czego świadkiem stali się w obozie wyznawców demonów.
Niektórzy przestali być świadomi tego, co się z nimi działo. Byli nieprzytomni, albo opuścił
ich rozum – tak przerażające były ich przeżycia.
Północni wiedzieli, że ludzie wyglądający z murów Wolfenburga zobaczą więźniów i
zrozumieją, jaki czeka ich los.
Na horyzoncie ponad Górami Środkowymi, gromadziły się ciemne chmury, przewalające
się z północy, by okryć mokradła Ostlandu, tak jak stało się to wiosną tego roku. Wiatr także
przybierał na sile.
Za szeregami zbrojnych band Chaosu, Vendhal Spaczona Czaszka siedział ze
skrzyżowanymi nogami wewnątrz zarysu kolejnego bluźnierczego symbolu, który wypalił na
ziemi. Dla kogoś, kto wytrzymałby ten widok, pieczęć wyglądała jak ośmioramienna
gwiazda, szeroka na cztery piędzi. Łączyła się z koślawą, rybią formą, wpisaną w plugawe
koło. W miejscach, gdzie została wyrysowana pieczęć, trawa syczała i dymiła, a z ziemi
unosił się żrący dym – znak niszczycielskiego wpływu Chaosu.
Inne ezoteryczne znaki zostały wyrysowane w kilku pozostałych punktach tego symbolu.
Wokół zewnętrznej krawędzi kręgu wbito w ziemię dziewięć pali, w równych odstępach. Na
szczycie każdego z nich znajdowała się czaszka, zatopiona w smole i podpalona. Pomimo
wiatru, trupiogłowe pochodnie jasno płonęły.
Vendhal Spaczona Czaszka badał wirujące prądy migoczących barw, wijących się wokół,
ponad i wewnątrz jego kręgu mocy. Odetchnął głęboko. Wiatr przyniósł zapach śmierci i
zepsucia, a także woń przyszłych możliwości. Czas już prawie nadszedł. Czarnoksiężnik czuł
siłę Cienia. Dostrzegał, jak Cień pełznął nad krainami Północy w stronę tego miejsca, dążąc
ku chwili, gdy nastąpi koniec wszelkiej przyszłości. Będzie narastał jak złośliwy rak, który
ostatecznie pochłonie cały świat.
– Już czas – powiedział czarnoksiężnik ciężkim głosem, wróżącym zagładę Wolfenburga.
Na te słowa jeden z bitewnych szamanów Wielkiego Zara, noszący na sobie jedynie skórę
i poroże jelenia, pomalowany w barwy wojenne, podskoczył ze swojego miejsca, gdzie
czekał w szeregach zgromadzonych band zbrojnych. Zadrżał nerwowo.
– Już czas.
– Już czas.
– Nadszedł czas.
– Już czas.
Słowa czarnoksiężnika szerzyły się wśród szeregów Północnych jak dziki ogień. Potem,
w jednej niesamowitej chwili, ucichły wszelkie głosy. Przez kilka sekund jedynymi
odgłosami było jęczenie i płacz więźniów. Wśród bezrozumnego bełkotu dało się słyszeć
modlitwy ludzi, którzy polecali swoje dusze Sigmarowi, a inni skarżyli się w agonii, bez
żadnego posłuchu.
Z każdej ze zgromadzonych band wystąpili wojownicy z dobytymi ostrzami. Trzymali
miecze w gotowości. Wielka, garbata kreatura uniosła róg z brązu, przytknęła ustnik do
świńskiego pyska i zadęła, wydobywając pojedynczy, głęboki dźwięk, który rozbrzmiewał
ponuro nad polem między dwiema armiami. Wybrani wojownicy, niemal jak jeden mąż,
unieśli miecze i topory, po czym zamordowali więźniów. Tak wiele krwi obmyło nienawistne
symbole, do których byli przywiązani ludzie, że metaliczny zapach życiodajnego płynu
niesiony wiatrem dotarł do miasta.
Upust krwi wprawił niecierpliwą hordę w szał. Teraz mogło ich zadowolić tylko
całkowite zniszczenie wroga.
Rytualny mord pochwyconych rycerzy i żołnierzy wywarł niszczycielski wpływ na
morale przerażonych obrońców miasta. Podobnie destrukcyjne mogły być efekty zaklęcia,
które miało rozbić mury. Teraz mógł się rozpocząć właściwy rytuał.
Czarnoksiężnik wyczuwał gromadzące się wokół niego siły, przyciągane rozlewem krwi i
symbolami mocy. Wiązały go pradawne zaklęcia i przenikały pierwotne emocje. Czuł się tak,
jakby znalazł się w samym sercu wirującej burzy magicznej energii.
Czarnoksiężnik wyczuwał Chaos, wkradający się do każdej cząstki jego ciała, aż świat
istniejący poza zasłoną rzeczywistości wydał mu się bardziej realny. Rzeczywistość stała się
tylko widmowym odbiciem.
Zgiełk tętentu kopyt, brzęku uprzęży i parskania koni szybko sprowadził go do świata
realnego. Przed granicą magicznych pieczęci stało dwudziestu jeźdźców. Ich przyjazd
zirytował czarnoksiężnika, jednak tamci musieli przybyć, by rytuał Vendhala mógł się
rozpocząć. Mieli sprowadzić gniew Mrocznych Bogów na cegły i kamienie, tworzące
Wolfenburg.
Wszyscy jeźdźcy należeli od osobistej gwardii Wielkiego Zara. Dowodził nimi olbrzym,
którego bycze rogi wystawały obscenicznie ze zdeformowanej czaszki. Wielkolud zeskoczył
z konia i zatrzymał się na brzegu kręgu.
– Masz to? – spytał Vendhal.
– Mam – odpowiedział gwardzista.
– Czy zostało pobłogosławione przez wybrańca z bandy Zara Uldina?
– Tak jest.
– Zatem, daj mi to – rozkazał czarnoksiężnik.
Rogaty olbrzym rzucił do wnętrza kręgu coś zimnego, twardego i okrągłego. Vendhal
złapał zręcznie artefakt i przyjrzał się mu. To była ludzka czaszka, wypolerowana na
opalizujący połysk. Czarnoksiężnik, obracając w dłoni czaszkę, dostrzegł migotanie
tęczowych kolorów na powierzchni gładkiej kości. Rzeczywiście, została pobłogosławiona
przez dotyk Tchara. Tzeen spoglądał łaskawym okiem na ich dzieło.
Vendhal miał wreszcie w rękach ostatni element układanki. Być może to była tylko
ludzka czaszka, ale dla każdego, kto znał pochodzenie tej czaszki i moc, jaką skrywała, było
jasne, że nie istniało potężniejsze narzędzie wojny.
I tak Vendhal Spaczona Czaszka przeprowadził swój mroczny rytuał. Pieczęć Chaosu
zaczęła lśnić, a trawa wokół niej poczerniała.
Miasto padnie pod naporem barbarzyńskich legionów Wielkiego Zara i nastąpi to tego
wieczoru.

Gerhart Brennend spoglądał ponad zakolem rzeki na wzgórze, na którego szczycie


wznosiło się miasto. Owiewał go kąsający wiatr, szarpiący szatami wokół jego szczupłego,
żylastego ciała. Mag stał jednak mocno na ziemi, z kosturem w ręce. Wiedział, że ten
wzbierający wiatr nie był naturalnego pochodzenia. Udręczona pogoda stanowiła odbicie
zakłóceń, które miotały przepływem Wiatrów Magii z północy, w ślad za inwazją Chaosu.

Gerhart dostrzegał to wszędzie wokół siebie. Opalizujące, wielobarwne macki wyrywały


się w górę, albo spadały z zachmurzonego nieba i owijały się wokół niego w mieniących się
kolorami splotach i spiralach energii. Cienie roziskrzonego lazuru, ognistej purpury,
lśniącego złota, błyszczącej, szmaragdowej zieleni, oślepiającej bieli, głębokiego fioletu,
ciężkiej szarości i ziemistej umbry, wiły się i igrały dokoła czarodzieja. Wydawało się, że
burza porwała Wiatry Magii i im większe były zakłócenia w przepływie magicznej energii,
tym silniejszy był efekt widoczny w powietrzu, które gromadziło się nad Wolfenburgiem.
Huragan szarpał pasmami energii wokół Gerharta, który widział także, jak macki zaczęły
ściągać w stronę kłębiących się czarnych chmur nad warownią. Jej wielkie, szare mury
wydawały się czarne, jakby dzień zamienił się w noc. Rozbłyskające pioruny ściągały do
siebie magiczne energie.
To nie była letnia burza. To był niesamowity sztorm, niemal tak silny jak tornado. Lato
umierało. Inwazja Chaosu była tak olbrzymia, a poczynione przez nią zniszczenia tak
znaczne – całe armie zostały zmasakrowane, a miasta spustoszone – że dla świata
naturalnego była to śmiertelna rana.
Regiment Gerharta i kapitana Reimanna stał między drzewami na szczycie wzgórza. Pod
nimi znajdowała się jaskinia, prowadząca do sekretnego tunelu i lochów pod zamkiem w
Wolfenburgu.
Dotarli do miasta w samą porę, by zobaczyć, jak Kurganie opuszczają swoje obozowiska i
szykują się do ostatecznego podboju miasta. Gerhart wiedział, że on i jego ludzie muszą
dostać się z powrotem do miasta. Jeden z żołnierzy Reimanna poszedł przodem na zwiady,
pełznąc ponownie przez błoto i brud tunelu, tylko po to, by przekonać się, że przejście
zostało zablokowane, niecały kilometr dalej. Tak jak przewidział Gerhart, gdy tylko jego
drużyna uciekła z miasta, przejście zostało zawalone – zapewne z błogosławieństwem
Auswalda Straucha.
– Przybyliśmy za późno. Nie ma powrotu do miasta, a atak już się zaczął – powiedział z
rozpaczą jeden z Reiklandczyków.
– Nie jest za późno – odburknął kapitan. – Nadal możemy coś zdziałać.
– Ale zostało nas zaledwie dziesięciu – wskazał kolejny przygnębiony żołnierz.
Halabardnicy drogo zapłacili za zniszczenie demonicznej machiny i bandy rogatego
czarnoksiężnika.
– To bez znaczenia! – zawołał Gerhart, nie wierząc własnym uszom. – Dopóki
oddychamy, możemy walczyć. A skoro zdołamy walczyć, możemy dobrze odpłacić tym,
którzy sprowadzili zagładę na nasze pradawne miasto.
– Jesteśmy zmęczeni i wyczerpani! – gorzko skarżył się ktoś jeszcze.
– Dość! – rzucił stary kapitan. – Odpoczywajcie wszyscy, póki możecie... – rozkazał, a
wielu z halabardników z wdzięcznością usiadło na kamieniach i trawie, porastającej wzgórze.
– Ale bądźcie gotowi wyruszyć na moją komendę. Czarodzieju, czy mogę na słowo?
Gerhart domyślał się, czego chciał Reimann. Obaj oddalili się od reszty drużyny, ale nie
tracili miasta z oczu.
Gdy znaleźli się odpowiednio daleko od znużonych walką żołnierzy, Gerhart zapytał:
– Co takiego?
– Przypuszczam, że w pewnym stopniu znasz się na taktyce bitewnej – powiedział
kapitan, jakby przyznając to niechętnie.
– Istotnie, tak jest – oświadczył Gerhart. – Wydawało mi się, że do tej pory sam mogłeś
się o tym przekonać.
– Zatem, chciałbym usłyszeć, co według ciebie powinniśmy teraz zrobić – odparł
Reimann, przesuwając dłonią po swoich krótko przyciętych włosach. – Wiem, co ja bym
zrobił w takiej sytuacji, ale chcę przekonać się, czy się zgadzamy.
– Czy to nie oczywiste? Musimy doprowadzić to do końca – zadeklarował śmiało
Gerhart. – Pójdziemy na wroga, uderzymy od tyłu i uczynimy wszystko, by go powstrzymać,
albo zginiemy w walce!
– Moi ludzie są zmęczeni. Dotarli do granic swojej wytrzymałości.
Gerhart rozumiał, że Karl Reimann był dobrym człowiekiem i znakomitym kapitanem.
Na sercu leżał mu los jego podkomendnych, ale wobec nich samych nigdy nie okazywał
żadnych oznak słabości.
– Pchnięty w odpowiednią stronę, nawet najgorszy żołnierz odnajdzie drogę do wielkości
– burknął czarodziej.
– Dla żołnierza, jedyną rzeczą bardziej zdradziecką od samej bitwy, jest rozciągające się
przed nim otwarte pole, na którym będzie musiał wałczyć – skontrował Reimann.
Kapitan wyraźnie sam był zmęczony po wysiłku ostatnich dni. Gerhart także czuł
wyczerpanie, tym bardziej teraz, gdy psuła się pogoda, ale nie mogli się poddać. Nie teraz.
Płomienisty czarodziej ponownie spojrzał w stronę miasta. Migotliwe pasma świateł na
północy rozbłysły, rozjaśniając niebo złowieszczą fluorescencją, dziwnie podobną do światła
rzucanego przez przeklęty księżyc Chaosu, Morrslieb. Osobliwa luminescencja rozświetlała
ziemię, nad którą zapadła noc.
Nad wzgórzami i koroną lasu przetoczył się odległy łomot, który nie przypominał
zwykłego grzmotu. Burza odzywała się własnym, huczącym głosem, przepowiadającym
nadejście Końca Czasów, zagładę narodów i wymazanie wszystkich śmiertelnych ras. Poza
tym, było coraz zimniej. Chłód wzmagał się szybko.
Wtedy spadła na nich burza Chaosu.
Vendhal wykrzykiwał słowa inkantacji w mrocznej mowie. Słowa przebijały się przez
wichurę i ryk wiatru, niosąc się daleko.
Czarnoksiężnik nie był do końca świadom własnych słów. Był teraz przesycony mocą i
wydawało mu się, że wyszedł ze swojego śmiertelnego ciała i spoglądał na świat w dole,
zbliżając się do kluczowego punktu rytuału.
Runy na ziemi migotały i wiły się. Czarnoksiężnik stał w sercu tego wszystkiego. Unosił
wysoko nad głową błyszczącą czaszkę. Wiatry Magii wiały wokół niego z niebywałą
gwałtownością. Wbił laskę w ziemię obok siebie. Kamienie wstawione w oczodoły żelaznej
trupiej głowy na końcu laski lśniły złowrogą czerwienią, zupełnie jak oczy czarownika.
Różdżka z kryształową kulą zatknięta za pasem, pulsowała rytmicznie zimnym, niebieskim
światłem. Moc wlewała się w ciało czarnoksiężnika.
Burzowe chmury na niebie iskrzyły od ledwo wstrzymywanych wyładowań. Kłębiły się i
skręcały, jak istoty nienaturalnie ożywione przez wypaczone, magiczne energie, które
nasycały otoczenie. Nawet powietrze wokół czarownika wydawało się gęstnieć z każdą
chwilą.
Przez chwilę czarnoksiężnik obawiał się, że nie utrzyma mocy wzbierającej burzy.
Próbował uwolnić w świat potęgę tak niszczycielską, że nie był w stanie nad nią zapanować
zwykły śmiertelnik.
Ale Vendhal Spaczona Czaszka nie był prostym szamanem z Północy. Wiedział, że nie
był już nawet czarnoksiężnikiem Chaosu. Stał się czymś znacznie większym. Został
wybrany, by zaczerpnąć mocy Mrocznych Bogów Chaosu, którzy mieszkali poza
przestrzenią, czasem i zrozumieniem prymitywnych, śmiertelnych umysłów.
Vendhal odrzucił głowę do tyłu i spojrzał w wir kłębiącej się ponad nim mocy.
Rozkoszował się wzbierającą esencją magicznych sił, jakie się tam zbierały.
– Potęga Chaosu należy do mnie! – krzyknął czarnoksiężnik w udręczone niebo.
Z wyciem setek watah wygłodniałych wilków, zimowa zawierucha zwaliła się na ziemię,
a wypaczająca moc Chaosu rozdarła letnią noc. Ryk burzy zagłuszył podniecone krzyki
Kurganów, gdy potęga Północy otoczyła Wolfenburg kordonem.
Śnieg nie tyle padał, co siekł w ziemię wirującą ścianą bieli. Po kilku chwilach, cały teren
w promieniu kilometra pokrywała gruba skorupa lodu, narastającego z każdą minutą na
połamanych gałęziach i obciążającego drzewa okolicznych lasów.
A potem noc eksplodowała.
Niebo przecinały rozszczepione błyskawice, bijąc w miejskie mury jak kolejne uderzenia
młota w rękach burzowego giganta. Kamienie budulca wylatywały ze ścian w miejscach,
gdzie pioruny trafiały w mur błyskającymi pazurami świetlnej, białej energii.
To była potęga Mrocznych Bogów, w całej swojej przerażającej chwale. Nic nie mogło
zmierzyć się z siłą i dominacją surowego Chaosu.
Starożytne wrota miasta, wytrzymujące ataki przez dwa tysiące lat, zapadły się w lawinie
kamieni i skały, z trzaskiem głośnym niczym okrzyk samej ziemi. Ludzie wrzeszcząc spadali
na złamanie karku, miażdżeni fragmentami muru, który przysięgli bronić.
Powstał wyłom prowadzący do miasta.
Krzycząc i wiwatując, Ludzie Północy ruszyli naprzód bez rozkazu. Wykrzykując okrzyki
wojenne, grabieżcy galopem pobiegli w stronę rozbitych murów. Barbarzyńska horda Surthy
Lenka wdarła się do otwartego Wolfenburga wielką czarną falą i zaczęła mordować
wszystkich w środku. Mścili się na tych, którzy tak długo odmawiali im nagrody i chwały
zwycięstwa w bitwie.
Nadal otoczony przez mieniące się macki magii, Vendhal Spaczona Czaszka wyszedł z
kręgu runicznego i przyłączył się do natarcia. Gdziekolwiek stąpał, ziemia płakała łzami i
krwią, w odpowiedzi na moc Chaosu, przenikającą każdą cząstkę jego istoty.
Podążając za nacierającą hordą Chaosu, czarnoksiężnik wkroczył do nieszczęsnego
miasta. Z okapów budynków zwisały sople lodu, a dachy uginały się pod ciężarem
zalegającego śniegu. Lód trzeszczał, topniejąc z sykiem, gdziekolwiek czarnoksiężnik stawiał
kroki.
Zimowa wichura zaczynała zmieniać się w coś znacznie bardziej przesyconego Chaosem.
Tak działała wypaczająca moc wielkiego mutatora – nic nie pozostawało wolne od efektów
przemiany. Śnieżyca ustała, niemal tak nagle jak się rozpętała, ale sama burza nie słabła.
Macki chaotycznej mocy zaczęły opadać z kłębiących się chmur, uderzając w ziemię jak
błyskawice. Jednak te dziwaczne twory wywierały skutek niepodobny do zwykłych
wyładowań.
Vendhal patrzył z najwyższą rozkoszą, jak kolumna wirujących chmur, pęczniejących
wszelkimi kolorami widzialnego spektrum, spadła z kipiącego nieba. Tam gdzie uderzała,
kamienne mury zmieniały się nie do poznania. W tych miejscach pojawiało się coś
przypominającego ciemne, purpurowe ciało, pokryte bąblami i pęcherzami.
Kolejna macka spadła na bruk ulicy. Po wyładowaniu mocy, w kamieniach zamrugały
nagle wytrzeszczone, błyszczące z przerażenia oczy, a w bruku otwierały się i zamykały
spazmatycznie paszcze pijawek.
Z walących się ruin trafionego piorunem domu wybiegła krzycząc kobieta. Vendhal
zobaczył, jak jej stopa utkwiła w rozwartej paszczy pijawki. Kobieta upadła. Kolejna macka
energii wypadła z burzowego kłębowiska i uderzyła w nieszczęsną. Jej krzyk zmienił się w
ochrypły, zawodzący skowyt, gdy całe ciało uległo przerażającej transformacji.
Nogi kobiety stały się bezkostnymi, gumowatymi mackami. Jedno ramię zrzuciło skórę i
stało się wężowatą naroślą, a dłoń była teraz zębatą paszczęką. Drugą rękę pokryły
opalizujące pióra i ramię stało się łopoczącym skrzydłem. Z czaszki spadały gęste pukle
włosów, a głowa nabrzmiała i ponownie się zapadła, zupełnie jakby coś szamoczącego się we
wnętrzu jej czaszki usiłowało wydrapać sobie drogę na zewnątrz.
Vendhal minął kobietę z podłym uśmiechem na ustach. Sycił się wspaniałymi zmianami,
jakie Tzeentch sprowadził na Wolfenburg. Istota, która pozostała po tej przerażającej
transformacji, umarła po paru chwilach.
Czarnoksiężnik dobrze znał opowieści o tym, co stało się z miastem Praag w Kislevie po
ataku Asavara Kula. Gdy skończy z Wolfenburgiem, Praag będzie wydawało się zaledwie
eksperymentem. Ta warownia stanie się nowym, głośnym arcydziełem Chaosu.
Domy po drugiej stronie ulicy płonęły pośród ostatnich porywów śniegu. Vendhal uniósł
trupiogłową laskę i wyciągnął ją w stronę człowieka, uciekającego przed plądrującymi
najeźdźcami Chaosu. Czarnoksiężnik w drugiej dłoni nadal ściskał opalizującą czaszkę.
Kolejny grot wypaczającej energii spadł z ognistego nieba, zwalając ofiarę z nóg. Mężczyzna
zatoczył się na ścianę budynku, z której mrugały przestraszone oczy.
Nieszczęśnik przypominał teraz ropuchę z rozszczepionym, długim jak bicz językiem,
kogucim grzebieniem i nieporadnymi odnóżami kraba.
Zaprawdę, Vendhal Spaczona Czaszka był wybrańcem Tzeentcha. Rozkoszował się
surową materią Chaosu, wypełniającą jego ciało, wyostrzającą zmysły i podnoszącą umysł na
niewiarygodne wyżyny świadomości. Surtha Lenk w porównaniu z nim był nikim. Wielki
Zar nie był godzien zlizywać brudu z jego butów.
Gdy zagłada Mrocznych Bogów pochłonie miasto Wolfenburg, Vendhal Spaczona
Czaszka pokaże hordzie Kurganów, kto zawładnął wypaczającymi burzami Chaosu.
Przekonają się, jak prawdziwym prorokiem był wielki czarnoksiężnik.

Śnieżyca ustąpiła tak nagle, jak się zaczęła. Pod jej osłoną nędzna resztka regimentu
Karla i ich ponury czarodziej, dotarli w pobliże miasta i teraz szli śladem hordy Chaosu,
usiłując przedostać się do Wolfenburga.
Ostatni z barbarzyńców weszli do miasta przed drużyną Karla, przez wyłom, jaki
otworzyło w murach uderzenie pioruna. Stary żołnierz był pewien, że widzi ostatnich
członków hordy grabieżców – tych, którzy szli za ciągnącymi na południe plemionami, licząc
na swój udział w chwale podboju, choć sami niewiele mieli do zaoferowania. To byli
najsłabsi, najwolniejsi i najstarsi spośród mieszkańców obozowiska.
Światła krain Północy nadal migotały nad płonącymi dachami Wolfenburga, zalewając
całe połacie przykrytego śniegiem terenu upiorną luminescencją.
Karl miał wrażenie, jakby sama pogoda została opętana przez jakąś moc Chaosu, gdy
przypominające trąbę powietrzną spirale chmur spadały z nieba wzburzonymi,
wielobarwnymi masami i biły piorunami.
Po mieście przetoczył się grzmot, ale dla doświadczonego Reiklandczyka brzmiało to jak
warczenie jakiejś dzikiej bestii. Niezrażony tym Karl spojrzał na czarodzieja odzianego w
rudawe szaty.
W oczach maga płonął ogień. Płomienisty czarodziej zatrzymał się pod wyłomem muru,
gdy żrący smród spalenizny omiótł drużynę. Mag wciągnął głęboko powietrze, zamykając
oczy, niemal jak w ekstazie. W lewej dłoni mocno trzymał dębowy kostur. W prawej ściskał
miecz, który dał mu jeden z imperialnych żołnierzy. Należał do jednego z poległych ludzi,
którzy zginęli, walcząc ze strażnikami opętanej przez demona machiny. Rozwichrzone szaro-
czarne włosy czarodzieja rozwiewał nienaturalny wiatr, jaki wiał przez szczelinę w miejskim
murze. Mag wyglądał zupełnie jak niosący zemstę bohater z dawnych czasów. Może jednak
była jeszcze nadzieja na ocalenie.
A potem rozległ się krzyk.
*
Na początku przerażeni mieszkańcy miasta myśleli, że demoniczne wycie pochodziło od
nienaturalnej burzy, szalejącej nad Wolfenburgiem. Ale złowieszcze, nieziemskie wrzaski nie
ustępowały i ludzie zwrócili przerażone oczy ku niebiosom.
Bicze migoczących energii w kolorze indygo, błękitu i żółci spływały z burzowych
chmur, nadając zawierusze wygląd jakiegoś zrodzonego na niebie, pradawnego potwora z
legend. Z kłębiących się chmur wypadały także inne istoty: stwory rodem z koszmarów,
niesione na nietoperzowych skrzydłach jak poszarpane całuny.
Potwory spadły skrzekliwymi stadami na głowy uciekających mieszczan. To były furie.
Ich migoczące cienie omiotły zaśnieżone, płonące ulice.
Ogarnięci paniką obrońcy usiłowali odpędzać ich ataki, ale te atakowały całym stadem.
Latające bestie porywały z ziemi ludzi, chwytając ich w szponiaste łapy. Szarpiące się ofiary
unoszone były wysoko ponad dachy, a potem upuszczane. Wielu z biednych nieszczęśników
nie zdążyło uderzyć w ziemię, gdy wyłapywały ich pozostałe, nurkujące furie i w powietrzu
rozrywały szponami na strzępy.
Ci, którym udało się uniknąć szponów demonów o skórzanych skrzydłach, ujrzeli jak
inne, równie przerażające stwory wychodziły z dymu i ognia. Tam, gdzie uderzały
wypaczające pioruny, rosły wielkie, rzygające ogniem jaszczury. Ich ciała wydłużały się, w
miarę jak potwory absorbowały magiczne energie, przesycające powietrze w mieście. Stwory
o patykowatych kończynach podskakiwały i tańczyły w kłębiącym się morzu osobliwej
energii. Ich postacie o różowej i niebieskiej skórze nie zatrzymywały się nawet na chwilę.
Przenikała je mistyczna, wzburzona energia. To były fizyczne emanacje czystego Chaosu.
Wielu ludzi postradało zmysły na widok przybyszy z piekła rodem.
Wysoka postać przeciskała się przez biegnący tłum. Mężczyzna był odziany w gruby,
czarny płaszcz. Jego twarz ukrywał ciężki kaptur. Widząc szaleństwo wokół, chichotał i
bełkotał do siebie, najwyraźniej nie zważając na piekielne otoczenie. Zamiast tego, co pewien
czas poklepywał coś, co tkwiło schowane pod jego mocno naciągniętym płaszczem.
Nieznajomy był szalony na długo, zanim Domena Chaosu spadła na Wolfenburg i
zmieniła miasto w siedlisko demonów.
*
Halabardnicy, ich dowódca i ognisty mag, przebijali się w głąb szaleństwa, które niegdyś
było Wolfenburgiem, wycinając z każdym krokiem oszalałych z żądzy krwi barbarzyńców i
szaleńców o dzikich oczach.
Napadnięte miasto przypominało ożywiony obraz malarza-heretyka Beronymusa Hoscha.
Budynki płonęły, mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi, ginęli zarzynani, a wrzaski
mordowanych przenikały tłuste powietrze.
Północni wszędzie zabijali ludzi, a demoniczne istoty, które nie miały prawa istnieć w
świecie śmiertelników, ucztowały na ciałach i duszach niewinnych i grzeszników. Sami
żołnierze tylko cudem zachowywali pełnię zmysłów. Ale ich kapitan był weteranem
niezliczonych bitew przeciwko nienaturalnym sługom potęg Chaosu. Dopóki stał twardo w
obliczu wroga, tak samo postępowali jego ludzie.
Kłębiące się tłumy plądrujących miasto barbarzyńców, walczących obrońców i
uciekających mieszczan rozstąpiły się i Gerhart z pozostałymi nagle znaleźli się w
stosunkowo spokojnym miejscu. Stali na placu. Zupełnie jakby dostali się do wnętrza oka
burzy, potężnego sztormu Chaosu.
Nie byli sami. Po drugiej stronie placu stała postać, wyraźnie widoczna na tle płonących
budynków. Postać była odziana w długi płaszcz z kapturem, w kolorze podobnym do barwy
szat ognistego maga. Gerhart natychmiast dostrzegł, że to nie był piromanta z Kolegium
Płomienia. Nieznajomy miał także zbroję z brązu, ozdobioną szczerzącymi się pyskami
gargulców i runami, lśniącymi dziwacznym, wewnętrznym światłem. Nie pozostawiały
wątpliwości, komu był wierny ten człowiek.
Gerhart zobaczył, że nieznajomy był przepełniony surową mocą magii Chaosu.
Wydostawała się z niego pulsującymi falami. Świat wokół niego migotał w rozgrzanej mgle.
Gerhart dostrzegał magię w lśniących, czerwonych ślepiach z klejnotów, w trupiogłowej
lasce czarnoksiężnika, w jego płonącym spojrzeniu i w błyszczących oczodołach
wypolerowanej, ludzkiej czaszki, którą tamten zaciskał w pazurzastej dłoni. Im uważniej
Gerhart się temu przyglądał, tym bardziej był przekonany, że oczy opalizującej czaszki
migotały w zgodnym rytmie z porywami burzy, szarpiącej niebo.
Było coś jeszcze. Dla magicznego wzroku Gerharta wyglądało to tak, jakby
czarnoksiężnik Chaosu czerpał magiczne esencje z Wiatrów Magii.
Gerhart był przekonany, że to był czarnoksiężnik, który odpowiadał za rozpętanie burzy
Chaosu. Wstęgi wirującej energii magicznej łączyły tego człowieka z kłębowiskiem powyżej,
a czaszka była ogniskiem zaklęcia.
Gerhart wiedział, co należało zrobić.
W oku swojego umysłu, w obecności głodnych płomieni i wzbierającej mocy Aqshy,
która ściągała do płonącego miasta, przepadł mistyczny płomień świecy. Jej miejsce zajęła
wściekle płonąca pochodnia. Gerhart czuł ciepło przepływające przez ciało i żar ognia wokół,
które napełniały go mocą, godnością i potęgą.
Widząc, co stało się ze starożytną twierdzą, sfrustrowany na myśl, że rada wojenna nie
postąpiła według jego rady i rozgniewany tym, że został odesłany z dala od Wolfenburga,
gdy miasto potrzebowało go najbardziej, Gerhart rozniecał ogień wściekłości i nienawiści. To
z kolei wzmagało płonące w jego wnętrzu ognie Aqshy.
Furia, jaką piromanta uwolni na czarnoksiężnika Chaosu będzie czymś, czego ten
zadowolony z siebie łajdak jeszcze nie widział, ani nigdy już nie zobaczy.
W międzyczasie, upadły czarnoksiężnik uniósł nad głową błyszczącą czaszkę i zaczął
wypowiadać jakąś nikczemną inkantację w przeklętym języku tych bluźnierczych istot, które
istniały za zasłoną domeny śmiertelników.
Dwaj magowie spoglądali na siebie ponad placem. Dziesięciu nadciągających
halabardników nie zrobiło żadnego wrażenia na czarnoksiężniku Chaosu. Był całkowicie
skupiony na czarodzieju, który stał spięty, z wyciągniętą laską i mieczem w dłoni, gotowy do
pojedynku.
Ale wtedy ludzie Reimanna musieli zacząć walczyć o swoje życie. Wypaczone pomioty,
jakby przyciąganie do serca Chaosu, wypełzły z tuneli ognia, w które zamieniły się płonące
ulice Wolfenburga.
Czarnoksiężnik Chaosu zaśmiał się złowróżbnie na ten widok.

*
Karl odwrócił się, słysząc za sobą chrobot, jakby zbroi płytowej ciągniętej po bruku. W
jego stronę pełzło coś, co zapewne było kiedyś człowiekiem. Od piersi w górę zachowało
ludzką formę, jęczącą i zawodzącą w agonii i strachu. Od pasa w dół biedny nieszczęśnik
uległ przemianie. Dolna część ciała zmieniła się w twardą skorupę, która wyglądała jak
pancerna płyta. Nogi stały się nabrzmiałymi, żylastymi ramionami, a stopy trójpalczastymi
dłońmi z pazurami. Bez względu na to, jak bardzo obłąkana wydawała się ta istota, dolna
część jej ciała słuchała poleceń jakieś odrębnej świadomości, która kazała jej brnąć naprzód.
Pojawiły się także inne stwory, pełznące, sunące i ciągnące w ich kierunku. Istoty z
piórami, pazurami i grzybiastymi ciałami. Stworzenia mające zbyt wiele kościstych kończyn
i zbyt wiele rozdziawionych ust. Było tam coś, co wyglądało na dwóch ludzi, połączonych ze
sobą w taki sposób, że nie sposób było stwierdzić, która kończyna należała do której połowy.
Skóra okrywająca bliźnięta Chaosu wyglądała jak stopiony wosk i usiana była wielkimi,
czerwonymi pręgami, jakby od bicza.
Reiklandczycy odsunęli się od czarodzieja, zajmując pozycje dogodniejsze do obrony.
Mag ognia był teraz zdany na samego siebie i Karl modlił się, by czarodziej dorównał
przeklętemu czarnoksiężnikowi.
Pajęcze wynaturzenie, nadęte i pokryte skołtunionym futrem, ale posiadające pośrodku
ciała zębatą, ludzką twarz o wężowych ślepiach, ześlizgnęło się ze ściany nietkniętego
budynku. Jednym skokiem pokonało kilkanaście metrów dzielących je od piechurów.
Karl zdał sobie sprawę, że to mogła być jego ostatnia bitwa. Postanowił, że stoczy ją z
godnością i chciał drogo sprzedać swoje życie. Podobnie zamierzali uczynić jego ludzie. Do
tego zostali zrodzeni – życie żołnierza było jedynym, jakie znali. Karl nie wyobrażał sobie,
by doczekał końca w jakikolwiek inny sposób.
– Dalej, chłopcy! – zawołał surowym głosem stary kapitan z Reiklandu, przekrzykując
tumult burzy spaczenia. – Nadeszła nasza pora. To nasza ostatnia walka. Dajcie z siebie
wszystko!
Wykrzykując zawołania bojowe armii Reiku, halabardnicy przygotowali się, by sprzedać
swoje dusze za bardzo wysoką cenę.
*
Zaklęcia wyrywały się z rąk i lasek obu czarodziejów, niczym wrzeszczące, trupiogłowe
komety. Przeszywały umęczone powietrze, gdy czarnoksiężnik Chaosu i imperialny
czarodziej usiłowali zniszczyć się nawzajem. Tajemne gesty i poruszenia ich magicznych
totemów osłabiały otrzymywane ciosy.
Wokół nich rozpętało się szalone piekło, iskrzące wirami mocy buchającej z magicznej
burzy i eksplodującej w powietrzu niczym fajerwerki. Płomienie podskoczyły wyżej, jakby w
odpowiedzi na furię magicznego pojedynku, rozgrywającego się na placu. Teraz wszystkie
budynki wokół nich płonęły, jak ognista barykada, która trzymała z daleka pozostałych
uczestników bitwy.
Gdy wałczyli w swoim nierealnym świecie czarodziejstwa, nienaturalne światło
widmowej burzy nad nimi łączyło się z rozbłyskami ich zaklęć, oświetlając obu walczących.
Czarnoksiężnik Chaosu był tak przesycony magiczną mocą, że nic, co rzucał przeciwko
niemu Gerhart, najwyraźniej nawet go nie dotykało. Mieli zamiar walczyć tak długo, aż w
końcu jednemu z nich wyczerpią się siły. Gerhart obawiał się, że on pierwszy ulegnie.
Bowiem dopóki czarnoksiężnik trzymał przerażającą czaszkę, Wiatry Magii wpływały prosto
w niego, zasilając zaklęcia i magiczne zapory czarownika. Powstrzymywany naporem zaklęć,
jakie czarnoksiężnik kierował w jego stronę, Gerhart nie był w stanie zbliżyć się na tyle do
przeciwnika, by rozproszyć jego uwagę.
Gerhart był bliski utraty kontroli nad sobą, ale jakoś udało mu się zachować koncentrację
umysłu. Obawiał się, że jeśli w tej chwili, gdy szalała nad nimi burza Chaosu, straci
panowanie, zużyje zbyt wiele magii i nie będzie w stanie tego powstrzymać. Stałby się
dzikim stworem, jak istota, którą spotkali na wzgórzach nad Keulerdorfem. A gdyby tak się
stało, Chaos zabrałby jego duszę i resztki pozorów człowieczeństwa, jakie by mu pozostały.
Jego osobowość zostałaby pochłonięta przez zabójcze dla duszy szaleństwo. Gerhart
Brennend nie zamierzał do tego dopuścić.
Heroiczny wysiłek, by utrzymać kontrolę nad sobą, drogo go kosztował. Pomimo
przenikającego go wiatru.
Aqshy, nadal czuł jak słabnie z każdym rzuconym zaklęciem. Gerhart nie wiedział, jak
długo jeszcze wytrzyma.
Był tylko na wpół świadom bitwy toczonej przez Reiklandczyków, walczących wokół
nich z pomiotami Chaosu. Mag coraz mocniej odczuwał zmęczenie w kościach. Wiedział, że
jeśli zmęczony opuści gardę, czarnoksiężnik Chaosu ruszy, by go zabić, niewątpliwie
delektując się chwilą zwycięstwa.
Pochodnia płonąca w jego umyśle zaczęła migotać i iskrzyć niepokojąco. Gerhart
wyczuwał, że zdoła upleść jeszcze tylko jedno zaklęcie, zanim jego moc się wyczerpie.
A potem, tak wyraźnie jakby był starym człowiekiem na łożu śmierci, zrozumiał, że nic
już więcej nie może powiedzieć ani zrobić.
Gerhart zachwiał się do tyłu i podparł kosturem. Płomienny ogon ciągnący się za końcem
dębowej laski zamigotał i zgasł. W otwartych, czarnych oczach czarnoksiężnika Chaosu
błysnęła perwersyjna satysfakcja. Czarodziej upadł na kolana, na gorące kamienie rynku.
Jego wróg ruszył w stronę klęczącego maga.
– Zanim cię zabiję, masz prawo poznać imię tego, kto odarł cię z siły, sztuki i życia, by
gdy twoja dusza stanie się igraszką demonów, to imię dręczyło cię przez całą wieczność –
oświadczył z okrucieństwem czarnoksiężnik Chaosu. – Jestem Vendhal Spaczona Czaszka i
władam wypaczającymi burzami Chaosu! – zakrzyknął czarnoksiężnik głosem wznoszącym
się ponad wycie burzy i jej przeklętego potomstwa.
– A ja – warknął czarodziej – jestem Gerhart Brennend, piromanta Kolegium Płomienia i
powiernik kluczy Azymutu. Spłoń w piekle, ty bękarcie!
Z tymi słowami mag ognia uwolnił zaklęcie, które utrzymywał do tej pory. Pojedynczy,
ostatni pocisk magiczny zapłonął gorącem wnętrza wulkanu.
Monstrualna kula ognista, spowita kłębiącymi się płomieniami, jak wrzeszcząca
trupiogłowa kometa, uderzyła w czarnoksiężnika z całą siłą spadającego na ziemię
meteorytu. Zgubiony arogancką ufnością we własne możliwości, dumny czarnoksiężnik dał
się nabrać przesadnej grze Gerharta i otworzył się na atak z bliska.
Vendhal Spaczona Czaszka wyleciał w wirujące powietrze, wyrzucony impetem kuli
ognia i przebił płonące cegły ściany budynku za nim. Płonące belki sklepienia ustąpiły z
żarłocznym rykiem, przywalając czarnoksiężnika w wielkiej chmurze iskier.
Przez chwilę Gerhart był przekonany, że pokonał władcę burzy Chaosu, ale
czarnoksiężnik Chaosu rozrzucił gruzy i wyszedł z ruin, najwyraźniej nietknięty. Otaczała go
aura kipiącej, wielobarwnej energii – stale zmieniające się kolory, wyglądające jak wirujące
obicie światła od oleju na wodzie.
Vendhal Spaczona Czaszka był tak naładowany magią, że ostateczne, najpotężniejsze
zaklęcie Gerharta nie wyrządziło mu najmniejszej krzywdy.
Ale sprawiło, że upuścił błyszczącą czaszkę.
Karl był świadkiem ciosu, jaki imperialny czarodziej zadał czarnoksiężnikowi i zobaczył,
jak sługa Chaosu przelatuje przez ścianę płonącego budynku, a złowieszcza czaszka wypada
z jego dłoni. A potem z przerażaniem patrzył, jak czarnoksiężnik podniósł się ze zgliszczy,
zupełnie nietknięty.
Połyskująca czaszka wylądowała z brzękiem na przypalonym bruku pośród fragmentów
gruzowiska. Karl nie do końca wiedział, dlaczego to robi, ale czuł, że musi pochwycić
czaszkę, zanim zdoła to zrobić czarnoksiężnik Chaosu.
Ostrym pchnięciem okrwawionej halabardy, weteran powalił pół-rybią istotę, która
skoczyła na niego, sycząc jak wąż. Otworzył jej brzuch zręcznym obrotem broni. Z rany
buchnęło coś podobnego do śmierdzącego rosołu. Wydawało się, że wewnątrz nie było
żadnych stałych organów. Karl zmusił zmęczone mięśnie nóg do biegu. Desperacja i
adrenalina dodawały mu sił.
Karl dotarł do miejsca, w którym leżała czaszka i zdążył wykopać ją z macek ociekającej
śluzem istoty. Mocnym pchnięciem pchnął ciężkim drzewcem w szczyt migoczącego
kolorami, kościanego obiektu.
Rozległ się trzask, głośny jak grzmot pioruna, gdy czaszka eksplodowała i Karl padł
powalony na ziemię, kilkanaście metrów dalej. Burza spaczenia ostatecznie wyrwała się spod
kontroli.

W chwili zniszczenia potężnego talizmanu czarnoksiężnika Chaosu, zerwało się jego


połączenie z burzą przemian.
Czarnoksiężnik krzyczał. Przeszywające, wysokie wrzaski brzmiały mimo huku
zawieruchy donośnie, jak uderzenia dzwonu. Jego płaszcz odparował z ciała, a
czarnoksiężnik stał się skupiskiem szału burzy.
Coś jeszcze działo się z czarnoksiężnikiem.
Gerhart wyraźnie dostrzegał to w rysach nadętej, poszarzałej twarzy czarownika. Jego
ciało marszczyło się jak poruszana wiatrem powierzchnia jeziora. Ogień gasł w oczach
czarnoksiężnika, które teraz były wytrzeszczone od potęgi, która szukając ujścia, przelewała
się przez wnętrze jego ciała.
Nie będąc w stanie dłużej utrzymywać surowej energii spaczenia, ciało Vendhala
Spaczonej Czaszki przekroczyło granicę wytrzymałości i przemieniło się. Ramiona i nogi
skręciły się pod nienaturalnymi kątami. Pozostałe kości i stawy wypaczyły się, rozpychając
od środka zdeformowane ciało człowieka. Laska wypadła z jego ręki i potoczyła się dalej.
Wrzeszczący, mutujący czarnoksiężnik Chaosu został uniesiony przez spiralny wir trąby
powietrznej. Wessało go do środka burzy. Jego ciało potwornie skręcało się w agonalnych
torsjach, aż stało się tylko ciemną plamką widoczną na tle kłębiących się i migoczących,
nienaturalnych chmur.
Gerhart stopniowo zaczął ponownie słyszeć krzyki żołnierzy, nadal walczących wokół
niego. Wołał do niego kapitan Reiklandczyków:
– Musimy się stąd wynosić, natychmiast! – krzyczał weteran.
Czarodziej rzucił okien na kipiące nad nim niebo. Chmury burzowe pociemniały i stały
się purpurowe jak nabrzmiewający siniak, a obłoki wirowały niczym mleko wlewane do
wody. Czarnoksiężnik Chaosu przepadł, miasto Wolfenburg zostało zniszczone i nic już
więcej nie mogli zdziałać.
Słysząc rozkaz, ocalali żołnierze z regimentu halabardników – kilku miało rozległe rany
zadane ostrymi pazurami, brutalnymi zębiskami i otarcia od zaciskających się macek –
zebrali się razem. Reimann przygotowywał się, by ponownie wyprowadzić ludzi z miasta.
Wyjący huragan zdławił wiele pożarów, umożliwiając wyszukiwanie drogi między
płonącymi budynkami. Gerhart, niemal nieprzytomny z wyczerpania, oparł się ciężko na
lasce i ruszył za nimi.
Przez zawodzenie wiatru i trzaskanie płomieni do jego uszu dobiegł nowy odgłos.
Czarodziej odwrócił się, słysząc szaleńczy chichot. Za nim, po drugiej stronie placu, między
dwoma płonącymi budynkami stała okryta płaszczem postać.
– Gerhart Brennend! – zawołał obcy. Jego głos wydawał się znajomy. – Znowu się
spotykamy.
Spod Zawojów ciężkiego płaszcza wysunęło się ramię i postać wycelowała w ognistego
czarodzieja z pistoletu skałkowego. Broń została odbezpieczona z trzaskiem zamka.
Piromanta widział już tę broń. Ostatnim razem również była wymierzona w jego stronę.
Nieznajomy w płaszczu odrzucił kaptur, odsłaniając potwornie zniekształconą, spaloną
twarz. Bez względu na przerażające zmiany, jakie zaszły na ciele tego człowieka, Gerhart
rozpoznał w nim swojego dawnego sędziego, oskarżyciela i niedoszłego kata, łowcę
czarownic Gottfrieda Verdammena.
W zachowaniu Verdammena nie pozostało nic z jego dawnej postawy. Dla Gerharta było
jasne, że przeraźliwe oparzenia, za które odpowiedzialny był ognisty czarodziej i wszystko,
czego łowca czarownic był świadkiem w Wolfenburgu, doprowadziły go do szaleństwa.
Gerhart zastanawiał się, jak to było możliwe, że ten człowiek w ogóle przeżył uderzenie kuli
ognia.
Verdammen ponownie zachichotał niepokojącym, dziecinnym głosem.
– Tym razem nie spudłuję – powiedział i wystrzelił z pistoletu.
W żaden sposób nie można było uchylić się przed tym i pocisk trafił w ceł. Siła uderzenia
obróciła Gerharta, który padł na szczątki płonącego domu.
Histeryczny śmiech łowcy czarownic urwał się gwałtownie, gdy mag ognia wstał z
płomieni, niczym legendarny feniks z mitów Arabii, zrodzony na powrót w płomieniach,
które go zniszczyły.
Szaty Gerharta zapłonęły. Jego oczy lśniły, a pięści otaczały kule pulsujących płomieni.
Ogień, trawiący budynek zamigotał i skręcił się, formując ryczący, ognisty wir, w którego
sercu stał piromanta. Czarna krew kapała z przestrzeliny w ramieniu czarodzieja.
W pierwszej chwili potwornie pobliźniona twarz łowcy czarownic zamarła, a potem
powrócił histeryczny śmiech. Verdammen nadał rechotał jak uciekinier z domu wariatów,
gdy dymiący mag ognia rzucił swoje zaklęcie.
Wściekłe płomienie wyrwały się z wymierzonych na wprost palców czarodzieja,
pochłaniając dystans pomiędzy magiem i łowcą czarownic. Gdy zaklęcie dotarło do
Verdammena, było już toczącą się kulą ognia, która zapadła się wokół niego jak bańka
stopionego metalu. Ubranie, włosy i skóra szaleńca poczerniały, zasyczały i popękały.
Gerhart zniszczył wroga w ognistym zaklęciu, które spaliło go do kości.
Przeraźliwy ogień w kilka sekund zmienił łowcę czarownic w poczerniały szkielet i kłąb
wirującego popiołu, który poderwał się w niebo uniesiony gorącym prądem powietrza.
Wściekłe płomienie zaryczały i zamarły wraz z histerycznym śmiechem szaleńca.
A gdy tak się stało, Gerhart stracił tak uporczywie utrzymywaną nad sobą kontrolę. Jego
temperament wyrwał się, jak woda przez rozbitą tamę. Przeszywający ból od postrzału stał
się kroplą, która przepełniła czarę. Nadeszło to, przed czym tam bardzo się powstrzymywał.
Przestał kontrolować magię, tętniącą w jego żyłach jak stopiona magma.
Ogień szalał.
Wolfenburg płonął.
Znowu rozpętało się piekło, gdy oszalały z bólu piromanta jak opętany niszczył wszystko
wokół siebie.

Rozdział 12

Wiatry Przemian

„I ujrzałem przed sobą jałową równinę pod płonącym


niebem, które było skąpane w wirującej, skłębionej energii.
Wiedziałem, że oto jest źródło wszelkiej mocy, z której
czerpią ci, którzy parają się czarodziejskimi sztukami –
miejsce znane jako Domena Chaosu. Moc była zakłócona i
macki energii uderzały wzburzonymi prądami, wyrywając
się i przewalając nad umęczoną ziemią.
Wydawało mi się, że pędzę ponad światem, goniąc wijącą
się smugę mocy, ale teraz w oku mojego umysłu, wyglądało
to jak wiatr utworzony z niemożliwych kolorów, który
wybierał własny kierunek wiejąc nad przykrytymi lodem
górami, niespokojnymi morzami i posępnymi lasami.
Nareszcie zacząłem wraz z magicznym wiatrem opadać do
miejsc, w których leżą martwi, a me serce było ciężkie,
bowiem zrozumiałem, czym jest prawdziwe przeznaczenie
czekające na tych wszystkich, którzy praktykują sztukę
magii. ”
– wyjątek z Liber Hereticus, rozdział LYII, „Wizja
Galdratha”.

Nareszcie nadeszła jesień i wiatry przestały wiać z północy, a zaczęły przynosić ostatnie
ciepło lata z południa. Liście na drzewach zmieniły się ze szmaragdowych w złote.
Minęło kilkanaście dni od splądrowania Wolfenburga przez hordę Chaosu Surthy Lenka.
Ludzie Północy przebiegli ulicami miasta, mordując wszystkich napotkanych, ku chwale
mrocznych panów i podpalając budynki na swej drodze. Większa część starożytnej twierdzy
spłonęła do gołej ziemi z powodu napaści grabieżców, ataku potężnych, złowrogich istot i
pożaru, który nastąpił potem i rozprzestrzenił się szybko, pochłaniając wąskie ulice i po
części drewniane domy.
Następnego ranka zbrojne bandy wzniosły ohydne stosy czaszek pod rozbitymi murami,
na błotnistych błoniach u zakola rzeczki. Ochrzcili je krwią dalszych ludzkich ofiar,
poświęcając ich dusze w drugiej masakrze, niemal równie przerażającej jak ta, która nastąpiła
poprzedniej nocy. Resztę dnia spędzili świętując upadek podbitego miasta, wyśpiewując
bluźniercze hymny dla swoich nikczemnych bóstw i wychwalając przeklęte potęgi.
Ci, którzy przetrwali upadek miasta, uciekli na północny zachód, z dala od łupieżczej
hordy. Ci sami uchodźcy – głównie żołnierze, których oddziały poszły w rozsypkę –
wiedzieli, że nie mogą teraz odeprzeć najeźdźców i pozostało im przegrupować się i
zaplanować dalsze działania. Niektórzy z mieszczan przyłączyli się do ucieczki i zatrzymali
dopiero wtedy, gdy miasto, krzyki i wrzaski band Kurganów stały się ledwie wspomnieniem
rozbrzmiewającym w ich uszach. Gdy dotarli do podnóży wielkich, osnutych mgłą wzgórz
Gór Środkowych, rozbili tam obóz.
Ocalali żołnierze, pod dowództwem weterana Reiklandu Karla Reimanna, na zmianę
przejmowali warty rozstawione na granicach tymczasowego obozu w obrębie ruin owczej
farmy. Trzymali straż na zboczu wzgórza, z którego widać było powałę ponurego lasu. Ponad
nim unosił się dym niegdyś najpotężniejszej z twierdz na północnych rubieżach.
Wyraźnie było widać przewrócone wieże i wypalone, ceglane skorupy budynków, nawet
z odległości niecałego kilometra. Smugi biało-szarego dymu, w kolorze martwego ciała,
opływały osmalone ruiny i wydostawały się przez pęknięcia w rozbitych piorunami murach.
Zamek księcia-elektora Ostlandu był teraz niczym więcej, jak szkieletem dawnej konstrukcji.
We wnętrzu zamku nadal płonął ogień. Nikt z uciekinierów nie wyszedł z siedziby Valmira
von Raukova i nikt nie znał losu księcia-elektora.
Opętana przez Chaos, wściekła burza, pochłonęła samą siebie, gdy zniknął czarnoksiężnik
Chaosu, który ją przywołał. Z pierwszym światłem świtu następnego dnia, zima znowu
została przegnana. Śnieg i lód zmieniły się w breję, stopniałą od zmiany pogody i żaru
płonącego miasta. Do późnego popołudnia, na niebie w dniu Nachgeheim prawie nie było
śladu chmur.
Teraz, po upływie kilku dni, większość pożarów, które spustoszyły miasto, także się
wypaliła. Nic nie można było zrobić, gdy horda Chaosu znajdowała się na ziemiach wokół
Wolfenburga. Pozostawało czekać, aż ogień sam zagaśnie. Niektóre budynki nawet teraz
dymiły się i tliły. Starożytne warowne miasto zostało spalone do gołej ziemi.
Gerhart Brennend węszył w powietrzu. W okolicy wyczuwało się delikatny dotyk jesieni,
szczególnie widoczny na liściach zaścielających dno lasów. Powietrze było coraz zimniejsze
i niosło ze sobą dymny zapach ognisk. Natura zmieniała swoją szatę.
Czarodziej także wypalił się do cna, gdy padł wreszcie między rozbite ogniem ruiny
domu cechowego, wyczerpawszy swoją moc i siły fizyczne. Przynajmniej nie doszło do tego,
czego tak bardzo się obawiał – czarodziejstwo nie przekroczyło punktu, poza którym nie było
już powrotu. Jednak gdy ocknął się i odzyskał zmysły, wraz z nimi wróciły wyrzuty sumienia
i wstyd, że dał się ponieść wściekłości.
Opuścił Wolfenburg w ślad za ludźmi, tłoczącymi się teraz w obozie uchodźców i należał
do ostatniej grupy uciekinierów, jacy dotarli do imperialnego obozowiska. Wspiął się do
kordonu wartowników utworzonego z halabardników kapitana Reimanna. Weteran rozpoznał
go dopiero po chwili. Twarz, włosy i szaty maga były poczerniałe od sadzy. Gerhart
przypominał bardziej szalonego biczownika z kultu Sigmara niż wielkiego maga bojowego z
Kolegium Magii. W ciągu ostatnich dwóch dni nikt już nie dołączył do uchodźców. To byli
wszyscy, którym udało się przeżyć.
Kapitan Reimann podszedł do Gerharta. Ognisty czarodziej ani przez chwilę nie
spodziewał się, by kapitan halabardników ucieszył się na jego widok, ale Reimann
przynajmniej powitał go z szacunku za wszystko, czego razem doświadczyli. Gerhart nadal
jednak czuł, że Reiklandczyk nie ufał mu do końca.
Nawet teraz, w obozie, Gerhart trzymał się z dala od innych uchodźców, którzy siedzieli
razem, milcząc.
Gdy Gerhart spojrzał na odległe, dymiące ruiny, przypominał sobie z ukłuciem wyrzutów
sumienia osadę Wollestadt. To był od pokoleń dom jego rodziny. Starszy brat Gerharta miał
przejąć rodzinną wytwórnię wełny od ich ojca w Averlandzie. Gerhart, drugi syn, został
posłany do Altdorfu na nauki w Kolegium Magii, gdy zaczął wykazywać pewne talenty po
nauki i czarodziejstwa. Nadszedł czas, gdy jego ojciec oddał farmę bratu Gerharta. Gerhart
stopniowo tracił kontakt z rodziną, pnąc się po szczeblach hierarchii Kolegium Płomienia,
awansując od ucznia do szanowanego maga bitewnego.
Jednak gdy Wollestadt zagroził najazd plugawych skavenów, Gerhart stanął na czele
imperialnej armii, którą wysłano, by zajęła się nikczemnymi szczuroludźmi. Kiedy oddziały
Imperium dotarły na miejsce i przekonały się, że miasto zostało już zbezczeszczone przez
skaveny, Gerhart stracił kontrolę nad sobą. W gniewie zesłał ognisty szał Aqshy na dzieci
rogatego szczura. Wiatry Magii tego dnia wiały silnie nad Averlandem i rozdmuchały ognie
rozpalone przez magiczne ataki Gerharta, tak że zajęły się od nich ciasno stłoczone budynki
miasta.
Skaveny nie doczekały się zwycięstwa, ale pożar rósł, aż pochłonął całe miasto.
Katastrofa ta stała się później znana jako Wielki Pożar Wollestadt. Imperialni wysłani na
ratunek i ci mieszkańcy miasta, którym udało się z niego wyrwać, uciekli. Cena była zaiste
wysoka, ale Gerhart uważał, że cel uświęcał środki. Kosztem mniejszego zła dobro
zwyciężyło i skaveny zostały zniszczone.
Dopiero później Gerhart dowiedział się, że w pożarze spłonęła cała jego rodzina,
włącznie z ojcem, bratem i rodziną brata. Ród Brennendów wyginął. Gerhart zniszczył ludzi,
których powinien ocalić.
Mieszkańcy byli wstrząśnięci i przerażeni tym, co uczynił czarodziej ognia. Od tego
czasu żył z poczuciem winy i świadomością, że stał się sprawcą śmierci własnej rodziny, a
także większości ludzi z Wollestadt – nie wspominając o zniszczeniu samego miasta.
Został wyklęty za swój uczynek i wygnany z szeregów magów bitewnych Imperium.
Opuścił Kolegium Płomienia, wybierając żywot wędrownego czarodzieja. Próbował
odpokutować za swój czyn, walcząc z wrogami Imperium, gdzie tylko ich znalazł.
Początkowo poważnie rozważał rezygnację ze swojego powołania i postanowił nigdy więcej
nie używać magii, ale nie zdołał się od tego powstrzymać – magia od wielu lat przenikała
każdą cząstkę jego osobowości. Ale Gerhart zawsze obawiał się, że pewnego dnia znowu
straci kontrolę nad swoją mocą. Jak się okazało, miał rację.

W obozie było gwarno od rozmów i plotek. Ludzie próbowali zrozumieć, co się stało.
Zaczynali zbierać nowe informacje o położeniu wroga. Desperacko oczekiwali wieści o
nadejściu nowych sił Imperium. Nie chcieli uwierzyć, by wieści o losie Wolfenburga nie
dotarły jeszcze do uszu innych imperialnych dowódców, a ci z pewnością wysłaliby na
pomoc własne oddziały.
Niektórzy powiadali, że inne wielkie miasta Imperium także zostały oblężone przez
najeźdźcze armie Chaosu. Mówiono też, że Kislevczycy prowadzili mobilizację, aby
wypełnić stare przysięgi, jakie kiedyś złożyli Ostlandowi. Podobno Wielki Teogonista
Volkmar został zabity, gdy prowadził krucjatę przez jałowe ziemie Krainy Trolli. Krążyły
nawet plotki o tym, że sam Imperator Karl Franz nie żył, zabity w bitwie.
Potem uciekinierzy wysłali własnych zwiadowców, by dowiedzieć się, co się działo.
I tego właśnie ranka, dwóch zwiadowców – ubranych w barwy armii księcia-elektora i
noszących z dumą blizny od ran – powróciło do obozu, gdzie opowiedzieli o tym, co odkryli.
Tłumy ludzi, cywilów i żołnierzy, – zgromadziło się wokół nich, gdy składali raport przed
kapitanem Reimannem.
– Zawracają – powiedział masywniejszy z dwójki zwiadowców, schodząc z konia, na
którym przyjechał. Jego twarz była usiana siniakami i zadrapaniami.
– Odchodzą? – spytał Karl.
– Tak – potwierdził drugi zwiadowca. Był szczuplejszy i niższy od swojego towarzysza. –
Porzucili trupiarnię, w jaką zmienili Wolfenburg i z pewnością wracają na północ, w stronę
Kisleva. Wszystkie zbrojne bandy. Zabierają ze sobą piekielne machiny oblężnicze,
grabieżców, zwierzęta, wszystko.
– Odjeżdżają? – powtórzył pytanie Karl.
– Wszyscy. Na północ.
– Widzieliśmy jedną grupę, która szła na południe od brzegów Lasu Cieni, w stronę
Wolfenburga – przypomniał drugi zwiadowca.
– Co takiego? Co to za jedni?
– Nie wiemy, kapitanie.
– Czy jechali konno? – spytał Karl.
– Jeden z nich tak, sir.
– Czy mogli należeć do głównej hordy Chaosu?
– Mało prawdopodobne. Według mnie wyglądali bardziej na świątobliwych wędrowców.
– Czy to mogli być kultyści Chaosu?
– To możliwe – zgodził się większy zwiadowca.
– Ale kimkolwiek są, zmierzają w tę stronę.
– I kimkolwiek by nie byli, mają sztandar Wolfenburga.

Mury niegdyś wielkiego miasta wznosiły się przed drużyną wojowniczego kapłana jak
poczerniałe i wyłamane zęby olbrzyma. Za rozbitymi fortyfikacjami nadal unosił się dym.
Lektor Wilhelm Faustus zatrzymał się. Jego grupa, licząca zaledwie sześć osób, stanęła za
nim.
Kapłan nie powiedział słowa, przyglądając się ruinom miasta swoim jedynym okiem.
Rysy jego twarzy były ponure jak wyrzeźbiony wizerunek jednego z posągów Młotodzierżcy
w wielkiej świątyni Sigmara w Altdorfie. Sztandar Wolfenburga łopotał szarpany jesiennym
wiatrem.
Lektor miał rację. Zagłada, którą przewidywał, istotnie dosięgła Wolfenburg. Mimo, że
udało im się odzyskać legendarną chorągiew wojenną i wydostać ją z przeklętego stada
bestii, było za późno, by ocalić miasto.
Legenda mówiła prawdę – słynny sztandar Wolfenburga zaginął i miasto upadło.
Po raz pierwszy od długiego czasu, w sercu zmęczonego kapłana wezbrała rozpacz. Mniej
oddany i bogobojny człowiek zacząłby powątpiewać w moc Sigmara. Rzeczywiście
wydawało się, że nadszedł Koniec Czasów. Ale nie wszystko jeszcze się skończyło.
– Wasza świątobliwość – powiedział jeden z fanatyków, ośmielając się przerwać
milczenie. – Miasto upadło. Co powinniśmy teraz uczynić?
– Oto jak musiało wyglądać niesławne miasto przeklętych – powiedział nieobecnym
głosem Wilhelm, jakby nie usłyszał pytania.
– Proszę o wybaczenie, wasza łaskawość?
– Po tym jak Młot Sigmara, kometa, uderzyła w Mordheim.
– Lektorze! – zawołał inny z ludzi kapłana, wyrywając go z zamyślenia. – Jeźdźcy!
Usłyszał dudnienie. Ze zbocza wzgórza na zachód od miasta zjeżdżała galopem grupa
jeźdźców, dorównująca liczebnie wyprawie wojowniczego kapłana. Z tej odległości nie mógł
jeszcze rozpoznać twarzy i ubiorów, ale po tym, gdy sam został okrutnie potraktowany przez
bandę Chaosu, nie przypuszczał, by obcy okazali łaskę jego oddziałowi.
Wilhelm szykował się od ostatecznej obrony. Wątpił, by jego wyczerpani i znużeni walką
wojownicy zdołali teraz zwyciężyć. Walczyli zbyt ciężko i zbyt długo.
Jeźdźcy szybko zmniejszali dystans między nimi, zbliżając się do resztek oddziału
świętego męża i jego pomocników. Wilhelm uniósł młot bojowy i kopnięciem ponaglił
Kreuza do galopu. W drugiej ręce trzymał wysoko sztandar Wolfenburga. Dziękował
Sigmarowi, że jego rumak uniknął schwytania przez zwierzoludzi i kapłan odnalazł zacnego
Kreuza podczas ucieczki z polany.
– Za Sigmara! – zawołał Wilhelm. Jego okrzyk bojowy niósł się ponad zniszczoną łąką w
stronę zbliżających się nieznajomych. – I za Wolfenburg!
Zaspokoi swój gniew rozpalony okrucieństwem, jakie zadano wiernym Sigmara i zmusi
tych jeźdźców do zapłaty krwią i bólem za ich grzechy przeciwko bogowi i człowiekowi.
Ogarnęła go boska furia. Nie zatrzyma się, dopóki wszyscy jeźdźcy nie padną martwi, albo
jego własne, martwe ciało nie zostanie wbite w błoto przez dzikie, demoniczne wierzchowce.
Kopyta Kreuza także biły w podłoże i wyrywały wielkie kawały ziemi, gdy wraz z
rozwścieczonym kapłanem zbliżał się coraz szybciej do nieznanych jeźdźców. Wilhelm
usłyszał niewyraźny okrzyk, który natychmiast zagłuszył wiatr w jego uszach.
– Lektorze Faustusie! – wołał głos. – Ci ludzie to żołnierze Imperium!
*
– Zacząłem wierzyć, że z upadkiem Wolfenburga przepadło wszystko. Najeźdźcy zaleją
Ostland, paląc co im stanie na drodze – mówił stary mędrzec. – I wreszcie załomoczą do
drzwi pałacu Imperatora w Altdorfie.
– Niektórzy mówią, że w Middenheim pojawił się mroczny prorok wyznawców Chaosu –
obwieścił ze smutkiem kusznik.
– Archaon? – parsknął mędrzec. Zgromadzeni wokół ogniska sapnęli i uczynili znak
świętego młota, albo dotykali żelaza, dla ochrony przed złem. – Przerażający Pan Końca
Czasów, to jedynie straszydło, upiór z bajek dla dzieci. Nie ma jednego przywódcy
kierującego inwazją Chaosu. Jest tylko grupa podobnie myślących wodzów, których zgrane
ataki działają na rzecz tymczasowej koalicji. Rzucą się sobie do oczu, zanim ten rok
dobiegnie końca, a wtedy Imperium będzie bezpieczne od ich zakusów przez kolejne sto lat.
– Jak możesz tu stać i mówić coś takiego? – warknął wojowniczy kapłan, występując
krok naprzód i kładąc okrytą żelazną rękawicą dłoń na trzonku młota bojowego, który wisiał
na łańcuchu. – Po tym wszystkim, co widziałeś?
Mędrzec nerwowo cofnął się o krok i głośno przełknął ślinę.
– Mówiłem tylko, że nie jest możliwe, by za tym wszystkim stał jeden śmiertelny człek...
– Umysł, który stoi za tą inwazją, nie należy do zwykłego człowieka – przerwał mu
kapłan. – Tego jestem pewien. Gdybyś widział to, czego byłem świadkiem, myślałbyś
inaczej.
Mędrzec otworzył usta, jakby chciał znowu coś powiedzieć, a potem wycofał się w tłum
wokół ogniska. Schował się przed ognistym spojrzeniem kapłana-lektora i ocalałymi
członkami jego wyprawy.
W obozie panowała atmosfera apatii, niedowierzania i rozpaczy. Wilhelm pomyślał, że
zebrani tu ludzie przeżyli zniszczenie Wolfenburga i nadal nie mogli pogodzić się z faktem,
że żyli, lub nie wiedzieli, co mają teraz zrobić. Zobaczyli piekło i przetrwali, by móc o tym
opowiedzieć.
Zwiadowcy powrócili do obozowiska w zrujnowanej farmie, prowadząc za sobą
sigmarytów. Przybycie kapłana i jego grupy wywołało mieszane reakcje. Dla wielu
mieszkańców obozu był to nikły znak nadziei, że byli także inni wojownicy, oddani misji
oczyszczenia ziemi z Chaosu.
Sigmarytom wydawało się jednak, że ich przybycie do obozu pogorszyło jeszcze nastroje.
Obecność uchodźców przypomniała wojowniczemu kapłanowi o zniszczeniu jednego z
pradawnych bastionów Imperium i o poniesionych dotychczas stratach podczas tej nowej
wojny z Chaosem. Ale przynajmniej wszyscy byli razem i można było omówić dalszą
strategię działań, a potem wprowadzić ją w życie.
– Czy mogę coś powiedzieć? – spytał jeden z Reiklandczyków z oddziału kapitana
Reimanna.
– Mów – powiedział Reimann.
– Jeśli Północni wracają na plugawe ziemie, które ich wypluły, znaczy to, że zniszczenie
przeklętego czarnoksiężnika Chaosu, którego dokonałeś panie wespół z magiem, musiało
rozbić hordę Chaosu. Bez mocy czarownika spaczenia są niczym – powiedział halabardnik.
Jego zmęczone, podkrążone oczy były zapadnięte, ale teraz błyskały podnieceniem.
– To prawda – zgodziła się inna osoba. – Dlaczegóż inaczej zawracaliby teraz na pięcie,
po takim zwycięstwie? Co ich powstrzymuje? Mogą po prostu maszerować naprzód i dotrzeć
do serca Imperium, żeby je wyrwać.
– Powrót sztandaru Wolfenburga oznacza, że nadal jest nadzieja – powiedział szermierz.
– Tak, Wolfenburg ponownie podniesie się z popiołów – zapewnił fanatyk.
– A zatem, już po wszystkim – odezwał się młody człowiek ubrany jak czeladnik kowala.
Łzy ulgi wypłukały ścieżki w brudzie pokrywającym jego oblicze. – Możemy zacząć
odbudowywać nasze życie.
– Nie, to jeszcze nie koniec – powiedział płomienisty czarodziej, wtrącając się wreszcie,
gdy usłyszał słowa młodego kowala. – Nie, to dopiero początek. Nadal wyczuwam zło
obecne w Wiatrach Magii. Zapamiętajcie moje słowa. –
Ludzie zgromadzeni wokół ogniska, niemal jak jeden mąż, odwrócili się, by spojrzeć na
czarodzieja, który siedział na brzegu kręgu. Nikt nie odezwał się słowem, ale ich spojrzenia
wyrażały wszystko: rozpacz, gniew, żal, nienawiść. Zgasił ostatnią iskrę nadziei w ich
sercach i za to nienawidzili go niemal tak bardzo, jak hordę Chaosu, która zabrała im domy,
dobytek i najbliższych. Gdzieś zaczęło płakać dziecko.
Gerhart zrozumiał, że nie był już tam mile widziany. Ludzie nie ufali mu. Nawet Reimann
wydawał się go unikać po tym, co zobaczył na własne oczy – po tym, co zdarzyło się, gdy
mag ognia stracił panowanie nad sobą. A gniew czarodzieja był straszny jak dzika bestia,
której nie sposób było oswoić.
Czarnoksiężnik Chaosu przepadł w znacznej mierze dzięki niemu. Ci ludzie zgadzali się,
że czyny czarodzieja pomogły ich ocalić. Ale teraz, gdy bitwa minęła, stało się jasne, że nikt
nie chciał go tu dłużej widzieć. Nie mówili mu o tym tylko dlatego, że bali się tego, co mógł
zrobić. Ten fakt boleśnie poruszył zbolałe sumienie Gerharta. Był to ból, którego nic nie
mogło uśmierzyć.
Mrucząc do siebie pod nosem, sponiewierany czarodziej, pomagając sobie laską wstał z
pniaka, na którym siedział. Czuł się stary i zmęczony. Jego ciało nie bolało go tak bardzo od
czasu, gdy przeszedł tortury z rąk oprawców łowcy czarownic. Gerhart odwrócił się i odszedł
od zgromadzonych przy ognisku, kierując się na zachód.
Nikt nie zawołał za nim, nikt nie spytał, dokąd zmierza, ani nie poprosił, by został.
Niedługo później czarodziej schodził ze wzgórza w stronę gęstwy drzew ciemnego lasu,
porastającego wzgórza przed Górami Środkowymi i całą krainę, aż po horyzont.
Delikatny wiatr nabierał siły. Targał kosmykami włosów i brody, poruszał rąbkami szat
maga.
Gerhart pomyślał, że wiały wiatry przemian, a on pójdzie tam, dokąd go zaprowadzą.
Gdzieś tam, inni ludzie mogą potrzebować rady czarodzieja.
Któż wiedział, co mogła przynieść przyszłość?
A Gerhart nie wątpił, że gdziekolwiek pójdzie, ostatecznie reakcja ludzi będzie taka sama.
Kłopoty nigdy nie będą się trzymały od niego z daleka.
Tak już musiało być. Tak miało być na zawsze.

KONIEC

You might also like