You are on page 1of 229

Kokaina # 1

Co do kokainy, to zażywa ją ten, kto właśnie siedzi obok ciebie w pociągu i wziął, żeby się obudzić
dziś rano, albo szofer za kierownicą autobusu wiozącego cię do domu, bo chce zrobić nadgodziny,
nie czując kłucia w szyjnym odcinku kręgosłupa. Co do kokainy, to zażywa ją ten, kto jest najbliżej
ciebie. Jeśli nie twój ojciec ani matka, jeśli nie twój brat, w takim razie na pewno twój syn. Jeśli nie
twój syn, to szef firmy. Albo jego sekretarka, która wciąga tylko w soboty dla rozrywki. Jeśli nie
twój szef, to jego żona, która sięga po nią, żeby się zatracić. Jeśli nie jego żona, to jego kochanka,
której on daje kokę w prezencie zamiast kolczyków, bo jest lepsza niż brylanty. Jeśli nie oni, to
kierowca ciężarówki, który dostarcza tony kawy do barów w twoim mieście i nie dałby rady
wytrzymać tyle godzin na autostradzie bez kokainy. Jeśli nie on, to pielęgniarka, która właśnie
zmienia kroplówkę twojemu dziadkowi, kokaina zaś sprawia, że wszystko wydaje się jej lżejsze,
nawet noce. Jeśli nie ona, to malarz, którzy właśnie odnawia pokój twojej dziewczyny i zaczął brać
z ciekawości, a potem wpadł w długi. Zażywa ten, kto jest tutaj z tobą. Policjant, który zamierza cię
zatrzymać, wciąga od lat – wszyscy zdążyli się już zorientować i piszą o tym w anonimach do
zwierzchników w nadziei, że go zawieszą, zanim narobi idiotyzmów. Jeśli nie on, to chirurg, który
właśnie się budzi, żeby zoperować twoją ciotkę, a dzięki kokainie potrafi otworzyć nawet sześć osób
dziennie, albo adwokat, do którego masz iść w sprawie rozwodu. Sędzia, który wyda wyrok w twoim
procesie cywilnym i nie uważa tego za występek, a jedynie za wspomagacz pozwalający cieszyć się
życiem. Kasjerka wręczająca ci los na loterię, z którym łączysz nadzieję, że odmieni twoje życie.
Stolarz robiący dla ciebie mebel, który kosztował cię całą miesięczną pensję. Jeśli nie on, to zażywa
ją monter, który przyszedł do twojego domu, by złożyć ci szafę z Ikei, bo bez niego nie dałbyś sobie
rady. Jeśli nie on, to zarządca twojej wspólnoty mieszkaniowej, który zamierza właśnie zadzwonić
do ciebie przez domofon. Albo elektryk, który właśnie usiłuje przenieść ci gniazdko w sypialni. Albo
bard, którego słuchasz dla relaksu. Co do kokainy, to zażywa ją proboszcz, do którego właśnie
idziesz, by zapytać, czy możesz przystąpić do bierzmowania, bo musisz ochrzcić bratanka i głupio, że
jeszcze nie byłeś bierzmowany. Kelnerzy, którzy będą cię obsługiwać na weselu w przyszłą sobotę –
gdyby nie snifowali, nie mogliby mieć tyle energii w nogach przez tak wiele godzin. Jeśli nie oni, to
radny, który dopiero co uchwalił nowe strefy dla pieszych, a kokainę dają mu gratis w zamian za
przysługi. Zażywa ją parkingowy, który czuje radość już wyłącznie wtedy, kiedy wciąga. I architekt,
który zrobił ci remont domku letniskowego, i listonosz, który doręczył ci list z nową kartą do
bankomatu. Jeśli nie on, to dziewczyna z infolinii, która odpowiada dźwięcznym głosem, pytając,
w czym może ci pomóc. Owa radość, identyczna przy każdej rozmowie telefonicznej, jest skutkiem
białego proszku. Jeśli nie ona, to naukowiec, który właśnie siedzi po prawej stronie profesora
i czeka, żeby cię przeegzaminować. Kokaina sprawiła, że stał się nerwowy. Albo fizjoterapeuta,
który próbuje ci nastawić kolano – w jego przypadku kokaina sprawia, że staje się bardziej
towarzyski. Zażywa ją napastnik, ten sam, który strzelił gola kilka minut przed końcem meczu, przez
co przegrałeś zakład, chociaż wygraną miałeś prawie w kieszeni. Kokainę zażywa prostytutka, do
której wpadasz przed powrotem do domu, kiedy musisz się wyładować, bo już dłużej nie możesz.
Ona bierze kokainę, żeby nie patrzeć na tego, kogo ma przed sobą, za sobą, nad sobą, pod sobą.
Bierze ją także żigolak, którego poderwałaś sobie na pięćdziesiąte urodziny. Bierze ją on i ty.
Kokaina sprawia, że czuje się najbardziej męski ze wszystkich. Kokainę zażywa sparringpartner,
z którym trenujesz na ringu, żeby schudnąć. Jeśli nie on, to instruktor jazdy konnej twojej córki,
psycholożka, do której chodzi twoja żona. Kokainę zażywa najlepszy przyjaciel twojego męża, ten,
który podrywa cię od lat i nigdy ci się nie podobał. Jeśli nie on, to dyrektor twojej szkoły. Kokainę
wciąga woźny, agent nieruchomości, który spóźnia się akurat teraz, kiedy tobie udało się zwolnić
z pracy, by obejrzeć mieszkanie. Zażywa ją ochroniarz, ten, który nadal nosi pożyczkę, chociaż
wszyscy golą sobie włosy. Jeśli nie on, to notariusz, do którego nie chciałbyś pójść już nigdy więcej
– zażywa kokainę, żeby nie myśleć o alimentach dla byłych żon, które porzucił. Jeśli nie on, to
taksówkarz, który przeklina korki, ale potem wraca mu wesołość. Jeśli nie on, to inżynier, którego
jesteś zmuszony zaprosić do domu, bo pewnie pomoże ci w karierze. I strażnik miejski, który wlepia
ci mandat, podczas rozmowy zaś poci się niemiłosiernie, chociaż jest zima. Albo człowiek myjący
szyby, który ma wpadnięte oczy i udaje mu się kupować kokainę, bo pożycza pieniądze, albo tamten
chłopak, który upycha ulotki w pięciu autach równocześnie. I polityk, który obiecał ci pozwolenie na
działalność gospodarczą, ten, który znalazł się w parlamencie dzięki głosom twoim i twojej rodziny
i jest wiecznie nerwowy. I profesor, który oblał cię na egzaminie przy pierwszej chwili wahania.
Albo onkolog, do którego właśnie się wybierasz – powiedziano ci, że jest najlepszy, i masz nadzieję,
że zdoła cię ocalić. Kiedy wciąga, czuje się wszechmocny. Albo ginekolog, który zapomina wyrzucić
papierosa przed wejściem na salę i zbadaniem twojej żony mającej pierwsze bóle porodowe. Albo
twój szwagier, który nigdy nie ma humoru, chłopak twojej córki, który z kolei zawsze jest w humorze.
Jeśli nie on, to sprzedawca ryb, który ładnie układa miecznika, albo pracownik stacji benzynowej,
który rozchlapuje benzynę na samochody. Wciąga, żeby poczuć się młody, ale nie potrafi już
wcelować pistoletem dystrybutora gdzie trzeba. Albo lekarz z ubezpieczalni, którego znasz od lat
i który przyjmuje cię bez kolejki, bo zawsze wiesz, co mu podarować na Boże Narodzenie. Zażywa
ją portier w twojej kamienicy, a jeśli nie on, to zażywa ją nauczycielka, która daje korepetycje twoim
dzieciom, nauczyciel gry na pianinie twojego bratanka, kostiumolog z teatru, do którego wybierasz
się wieczorem, weterynarz, który leczy twojego kota. Burmistrz, u którego byłeś na kolacji.
Budowniczy domu, w którym mieszkasz, pisarz, którego czytujesz przed zaśnięciem, prezenterka
telewizyjna, której będziesz słuchał, oglądając wiadomości. Lecz jeśli dobrze się zastanowisz
i stwierdzisz, że żadna z tych osób nie może wciągać kokainy, to albo nie potrafisz patrzeć, albo
kłamiesz. Albo po prostu osobą, która ją zażywa, jesteś ty.
1

Lekcja

– Wszyscy siedzieli wokół stołu właśnie w Nowym Jorku, niedaleko stąd.


– Gdzie? – zapytałem odruchowo.
Spojrzał na mnie tak, jakby chciał powiedzieć, że nie spodziewał się po mnie aż takich
idiotycznych pytań. Słowa, które miałem zaraz usłyszeć, stanowiły wymianę przysług. Kilka lat
wcześniej policja zatrzymała w Europie pewnego chłopaka. Meksykanina z amerykańskim
paszportem. Odesłano go do Nowego Jorku, dostał wyrok w zawieszeniu, a w zamian za uniknięcie
paki miał się zanurzyć w mętnych wodach miejskiej dilerki. Co jakiś czas dawał cynk, a w zamian go
nie aresztowano. Ściśle rzecz biorąc, nie był kapusiem, raczej kimś, kto nie trzyma języka na wodzy,
przez co nie czuł się zdrajcą, choć nie był również w pełni dyskretnym pewnym jak granit członkiem
organizacji stosującym się do mafijnej zasady omerty. Policjanci pytali go o sprawy ogólne, nie
o szczegóły, tak że mogli go wystawić razem z jego grupą. Chodziło o to, żeby przekazał jakiś
zwiastun, nastrój, pogłoski o zgodzie lub wojnie. Nie dowody, nie wskazówki – pogłoski.
Wskazówek mieli sobie poszukać później. Tylko że teraz to już nie wystarczało – chłopak nagrał na
iPhone’a rozmowę podczas zebrania, w którym brał udział. Policjantów zaś ogarnął niepokój. Część
z nich – ci, z którymi od lat byłem w kontakcie – chciała, żebym o tym napisał. Żebym gdzieś o tym
napisał, narobił hałasu, aby sprawdzić reakcje, aby się przekonać, czy historia, której miałem
wysłuchać, naprawdę potoczyła się tak, jak mówił chłopak, a nie była przedstawieniem, teatrzykiem
wymyślonym przez kogoś, żeby nęcić Meksów i Włochów. Musiałem o tym napisać, by zamieszać
w kręgach, w których słowa te zostały wypowiedziane i usłyszane.
Policjant czekał na mnie w Battery Park na małym molo bez nieprzemakalnej czapki czy okularów
przeciwsłonecznych. Bez żadnego śmiesznego kamuflażu: przyszedł w pstrokatym podkoszulku,
w klapkach i z uśmiechem kogoś, kto nie może się doczekać, by wyjawić tajemnicę. Jego włoski był
pełen dialektalnych naleciałości, lecz zrozumiały. Mężczyzna nie próbował w żaden sposób się
spoufalać, otrzymał rozkaz, by opowiedzieć mi o tym wydarzeniu, i zrobił to bez głębszego namysłu.
Doskonale to pamiętam. Ta opowieść zapadła mi w pamięć. Z czasem nabrałem przekonania, że
zapamiętanych rzeczy nie przechowujemy wyłącznie w głowie, nie wszystkie one znajdują się w tej
samej strefie mózgu: nabrałem przekonania, że inne narządy też mają własną pamięć. Wątroba, jądra,
paznokcie, układ kostny. Kiedy słuchasz końcowych słów, pozostają uczepione właśnie tam.
Zapamiętując zaś, części te wysyłają do mózgu to, co zarejestrowały. Zauważam, że częściej
zapamiętuję żołądkiem, który magazynuje to, co piękne i to, co okropne. Wiem, że pewne
wspomnienia są tutaj, wiem, ponieważ żołądek się porusza. Czasami porusza się także brzuch. To
przepona wytwarza fale: cienka powłoka, zamocowana tutaj błona z korzeniami wewnątrz ciała. To
stamtąd wszystko bierze początek. Przepona wywołuje sapanie, dreszcze, ale także sikanie,
defekację, wymioty. To stamtąd pochodzi skurcz podczas porodu. Jestem wręcz przekonany, że
istnieją miejsca, które gromadzą gorsze rzeczy: przechowują odpadki. Nie wiem, gdzie się znajduje
to miejsce u mnie, ale jest pełne. A teraz nawet przepełnione, tak nabrzmiałe, że nic więcej się tam
nie mieści. Moje miejsce wspomnień – a raczej odpadków – pęka w szwach. Mogłoby się wydawać,
że to dobra wiadomość: nie ma już przestrzeni na ból. Tylko że wcale tak nie jest. Jeśli odpadki nie
mają się gdzie podziać, zaczynają się wciskać także tam, gdzie nie powinny. Wpychają się do miejsc,
które przechowują rozmaite wspomnienia. Opowieść tamtego policjanta ostatecznie zapełniła
całkowicie tę część we mnie, która zapamiętuje najgorsze rzeczy. Rzeczy, które wypływają na
wierzch, kiedy sądzisz, że wszystko idzie ku lepszemu, kiedy masz przed sobą wspaniały poranek,
kiedy wracasz do domu, kiedy myślisz, że w gruncie rzeczy było warto. W takich chwilach niczym
beknięcie, niczym wyziew wyłaniają się skądś mroczne wspomnienia, są jak odpady na wysypisku
przysypane ziemią, pokryte plastikiem, mimo to odnajdują drogę, by wychynąć na powierzchnię
i wszystko zatruć. Otóż pamięć tych słów przechowuję właśnie w tej strefie ciała. Nie ma sensu
szukać dokładnej lokalizacji, bo gdybym nawet odnalazł to miejsce, na nic by się nie zdało okładanie
go pięściami, pchnięcie nożem, duszenie, żeby wycisnąć z niego słowa niczym ropę z wrzodu.
Wszystko jest tam. Wszystko musi tam pozostać. Koniec, kropka.
Policjant opowiadał, że chłopak, ten jego informator, wysłuchał ostatniej lekcji, której warto
wysłuchać, i po kryjomu ją nagrał. Nie po to, by zdradzić, tylko by ponownie jej wysłuchać. Lekcji
na temat tego, jak należy postępować. I odtworzył ją policjantowi w całości: jedna słuchawka w jego
uchu, druga w uchu chłopaka, który z łomoczącym sercem puścił nagranie przemowy.
– Teraz napisz o tym, zobaczymy, czy ktoś się wkurwi... To by znaczyło, że historia jest
prawdziwa i mamy potwierdzenie. Jeżeli o tym napiszesz i nikt nic nie zrobi, to albo to jest wielka
ściema jakiegoś aktora klasy B, a nasz Meks zrobił z nas balona, albo... nikt nie uwierzy w te twoje
brednie, a w takim razie nas wykiwali.
I zaczął się śmiać. Ja przytakiwałem. Nie obiecywałem, próbowałem zrozumieć. Rzekomej lekcji
miał udzielić stary włoski boss zgromadzeniu Meksów, Włochów, Amerykanów włoskiego
pochodzenia, Albańczyków i byłych kaibilów, członków gwatemalskich szwadronów śmierci.
Przynajmniej tak mówił chłopak. Nie było w tej lekcji żadnych informacji, liczb ani szczegółów. Nic
do nauczenia się wbrew własnej woli. Wchodzisz do pokoju w określony sposób i wychodzisz
w inny. Masz to samo ubranie, tę samą fryzurę, masz zarost na brodzie tej samej długości. Nie masz
śladów tresury, rozciętych łuków brwiowych czy złamanego nosa, w głowie nie huczy ci od kazań.
Wchodzisz i na pierwszy rzut oka wychodzisz taki sam, jaki byłeś, kiedy cię wepchnięto do środka.
Ale taki sam jedynie z zewnątrz. Wewnątrz jest zupełnie inaczej. Nie wyjawili ci ostatecznej prawdy,
tylko po prostu ułożyli na właściwym miejscu parę rzeczy. Rzeczy, którymi przed tamtą chwilą nie
umiałeś się posługiwać, których nie miałeś odwagi otworzyć, uporządkować, zaobserwować.
Policjant czytał mi z notesu zapis przemowy. Zebrali się w pokoju niedaleko od miejsca, w którym
teraz jesteśmy. Usiedli byle jak, bez żadnego porządku, nie w podkowę jak w czasie rytualnych
obrzędów inicjacji. Usiedli tak, jak się siada w kółkach zainteresowań na południowowłoskiej
prowincji czy w restauracjach przy Arthur Avenue, żeby obejrzeć mecz piłki nożnej w telewizji.
Tylko że w tym pokoju nie było żadnego meczu piłki nożnej ani przyjacielskiego spotkania, byli
wyłącznie ludzie należący do organizacji przestępczych i mający różne stopnie. Wstał stary Włoch.
Wiedzieli, że to człowiek honoru i że przyjechał do Stanów Zjednoczonych po długim pobycie
w Kanadzie. Zaczął mówić, nie przedstawiwszy się, nie było powodu. Używał niepoprawnego
języka, mieszanki włoskiego z angielskim i hiszpańskim, niekiedy posługiwał się dialektem. Miałem
ochotę poznać jego nazwisko, usiłowałem więc zapytać o to policjanta, udając, że ot, tak mnie to
nagle zainteresowało. Policjant nawet nie próbował odpowiedzieć. Były jedynie słowa bossa.
„U munnu de chiri ca cridanu de putì campà cu ra giustizia, con le leggi uguali pe tutti, cu na
bona fatiga, la dignità, le strade pulite, le fimmine uguali agli uomini (Świat tych, którzy krzyczą,
że mogą żyć sprawiedliwie, według zasad równych dla wszystkich, gdzie jest dobra praca, godność,
czyste ulice, kobiety równe mężczyznom), to tylko świat pedałów, co to myślą, że mogą wykiwać
samych siebie. A także tych, co kręcą się koło nich. Zostawmy idiotom te pierdoły na temat lepszego
świata. Bogatym idiotom, którzy płacą za ten luksus. Luksus wiary w szczęśliwy świat,
w sprawiedliwy świat. Bogaczom z poczuciem winy i z czymś do ukrycia. Who rules just does it,
and that’s it. Kto rządzi, ten rządzi i basta. Albo może powiedzieć, że z kolei rządzi dla dobra, dla
sprawiedliwości, dla wolności. Ale to są babskie sprawy, zostawmy je bogaczom, idiotom. Ten, kto
rządzi, rządzi. Koniec, kropka”.
Usiłowałem się dowiedzieć, jak był ubrany, ile mógł mieć lat. Zadawałem pytania w stylu
gliniarza, reportera, człowieka wścibskiego, ogarniętego obsesją, który myśli, że dzięki takim
szczegółom zdoła poznać mentalność szefa wygłaszającego tego rodzaju przemowy. Mój rozmówca
mnie ignorował i mówił dalej. Ja zaś słuchałem i przesiewałem słowa, jakby to był piasek, by
znaleźć samorodek – imię. Słuchałem tych słów, jednocześnie szukając czegoś innego. Szukając
wskazówek.
– Chciał objaśnić zasady, rozumiesz? – rzekł policjant. – Chciał, żeby dosłownie w niego weszli.
Jestem pewien, że gość nie kłamał. Już ja gwarantuję, że ten Meksykanin nie jest szpanerem. Daję
własną głowę za jego głowę, chociaż nikt mi nie wierzy.
Ponownie zatopił wzrok w notesie i czytał dalej:
„Zasady organizacji to zasady życia. Prawa państwa to zasady jednej części, która chce wydymać
drugą. E nui nun cci facimu futte e nessunu. (A my nie damy się wydymać nikomu). Są tacy, co robią
pieniądze bez ryzyka, i ci panowie zawsze będą się bali tego, kto robi pieniądze, ryzykując wszystko.
If you risk all, you have all, jasne? Jeżeli natomiast uważasz, że musisz ratować skórę albo że
możesz dać sobie radę, unikając więzienia, unikając ucieczek, unikając ukrywania się, to lepiej
wyjaśnić to od razu: nie jesteś człowiekiem. A skoro nie jesteście ludźmi, wyjdźcie natychmiast
z tego pokoju i nawet się nie łudźcie, ca cchiu diventati uamini (że zostaniecie ludźmi), nigdy, ale to
nigdy nie będziecie ludźmi honoru”.
Policjant popatrzył na mnie. Jego oczy były dwiema szparkami, trzymał je zmrużone, jakby
zamierzał podpalić to, co doskonale pamiętał. Przeczytał to zeznanie i wysłuchał go dziesiątki razy.
„Crees en el amor? El amor se acaba. Crees en tu corazón? El corazón se detiene. No? No amor
y no corazón? Entonces crees en el coño? (Wierzysz w miłość? Miłość przemija. Wierzysz w swoje
serce? Serce staje. Nie? Nie wierzysz w miłość ani w serce? Czyli wierzysz w cipkę?) Ale nawet
cipka po jakimś czasie się znudzi. Wierzysz w swoją żonę? Jak tylko skończą się pieniądze, powie
ci, że ją zaniedbujesz. Wierzysz w dzieci? Jak tylko nie dasz im kasy, powiedzą, że ich nie kochasz.
Wierzysz w swoją matkę? Jeśli nie będziesz jej nadskakiwał, powie, że jesteś niewdzięcznym synem.
Escucha lo que digo: tienes que vivir. (Słuchaj, co mówię: musisz żyć). Człowiek musi żyć dla
samego siebie. Powinien umieć być szanowany i szanować właśnie dla samego siebie. Rodzina.
Szanować tego, kto jest przydatny, i gardzić tym, kto nie jest przydatny. Szacunek zdobywa ten, kto
może wam coś dać, traci ten, kto jest niepotrzebny. Może nie szanuje was ten, kto czegoś od was
chce? Ten, kto się was boi? A kiedy nie możecie nic dać? Kiedy już nic nie możecie? Kiedy już nie
jesteście przydatni? Traktuje się was como basura, jak śmiecie. Kiedy nie możecie nic dać, jesteście
niczym”.
– Ja – mówił policjant – wtedy zrozumiałem, że boss, ten Włoch, to facet, który się liczy, który zna
życie. Który naprawdę je zna. Meksykaniec nie mógł nagrać tej przemowy sam. Chodził do szkoły,
dopóki nie skończył szesnastu lat, a w Barcelonie wyłowili go w jakiejś szulerni. A jak byle aktor
albo blagier dałby radę gadać po kalabryjsku tak jak ten gość? Gdyby nie babka mojej żony, nawet ja
bym nie zrozumiał tych słów.
Jeśli chodzi o filozoficzno-moralne wywody mafiosów, słyszałem ich dziesiątki podczas zeznań
skruszonych, podczas podsłuchów. Tylko że ten wywód cechowało coś niezwykłego: sprawiał
wrażenie tresury duszy. Była to krytyka mafijnego praktycznego rozumu.
„Mówię do was i nawet tego czy tamtego z was lubię. Komuś innemu natomiast cci spaccarí
a a faccia, obiłbym mordę. Ale jeśli choćby najsympatyczniejszy z was ma więcej lasek i kasy ode
mnie, chcę go widzieć martwego. Jeśli jeden z was stanie mi się bratem, a ja go wybiorę
w organizacji na równego mnie, los jest przypieczętowany, będzie próbował e me futte, wydymać
mnie. Don’t think a friend will be forever a friend. Zostanę zabity przez kogoś, z kim dzieliłem
żarcie, sen, wszystko. Zostanę zabity przez kogoś, da cu mi ha dato riciettu, da cu me fici ammuciari
(kto mi udzielił schronienia, kto mnie ukrywał). Nie wiem, kto to jest, bo inaczej już bym się go
pozbył. Ale tak się stanie. A jeśli mnie nie zabije, to mnie zdradzi. Zasada to zasada. A zasady to nie
są prawa. Prawa są dla tchórzy. Zasady są dla ludzi. Właśnie dlatego mamy honorowe zasady.
Honorowe zasady nie mówią, że masz być sprawiedliwy, dobry, uczciwy. Honorowe zasady mówią,
jak się rządzi. Co musisz zrobić, żeby zarządzać ludźmi, pieniędzmi, władzą. Honorowe zasady
mówią, co zrobić, jeśli chcesz rozkazywać, jeśli chcesz wydymać tego, kto jest nad tobą, jeśli nie
chcesz zostać wydymany przez tego, kto jest pod tobą. Honorowych zasad nie trzeba objaśniać. Po
prostu są i basta. Narodziły się same z krwi i we krwi każdego człowieka honoru. Jak możesz
wybrać?”
Czy to pytanie było skierowane do mnie? Szukałem najbardziej trafnej odpowiedzi. Ostrożnie
jednak czekałem, zanim przemówiłem, myśląc, że pewnie policjant nadal powtarza słowa bossa.
„Jak możesz wybrać w ciągu kilku sekund, w ciągu kilku minut, w ciągu kilku godzin to, co musisz
zrobić? Jeżeli źle wybierzesz, będziesz płacił latami za pochopny wybór. Zasady istnieją, zawsze
istnieją, ale musisz umieć je rozpoznać i musisz wiedzieć, kiedy się liczą. A do tego prawa boskie.
Prawa boskie są zawarte w zasadach. Prawa boskie, ale te prawdziwe, nie te pe’ fa’ trema’ nu
povaru cristu (stosowane dla zastraszenia byle nieszczęśnika). Ale zapamiętajcie następującą rzecz:
mogą sobie istnieć dowolne honorowe zasady, lecz jest tylko jeden pewnik. Jesteście ludźmi, jeśli
w środku wiecie, jaki was czeka los. U povaru cristu (byle nieszczęśnik) płaszczy się dla wygody.
Ludzie honoru wiedzą, że wszystko umiera, że wszystko przemija, że nic nie zostaje. Dziennikarze
zaczynają z pragnieniem, żeby zmienić świat, i kończą z pragnieniem, żeby zostać dyrektorami.
Łatwiej ich podporządkować, niż skorumpować. Każdy liczy się wyłącznie dla siebie i dla
Czcigodnego Stowarzyszenia. Zaś Czcigodne Stowarzyszenie mówi, że liczysz się tylko wtedy, kiedy
rządzisz. Despues, puedes elegir la forma. Puedes controlar con dureza o puedes comprar el
consentimiento. (Wtedy możesz wybierać formę. Możesz twardo kontrolować albo kupować zgodę).
Możesz rządzić, odbierając krew albo ją oddając. Czcigodne Stowarzyszenie wie, że każdy człowiek
jest słaby, ułomny, próżny. Wie, że człowiek się nie zmienia, oto dlaczego zasada jest wszystkim.
Więzi oparte na przyjaźni bez zasady są niczym. Każdy problem da się rozwiązać, począwszy od
żony, która cię porzuca, skończywszy na grupie, która się rozpada. A rozwiązanie zależy wyłącznie
od tego, jak wiele się zaoferuje. Jeśli źle wam idzie, po prostu zaoferowaliście za mało, nie dość, nie
szukajcie innych uzasadnień”.
Wyglądało to jak seminarium dla kandydatów na bossów. Tylko jak to możliwe?
„Chodzi o to, żeby zrozumieć, kim chcesz być. Jeżeli kradniesz, strzelasz, gwałcisz, handlujesz
nielegalnie, przez jakiś czas będziesz zarabiał, potem cię złapią i rozgniotą. Możesz to robić. Tak,
możesz to robić. Ale nie za długo, bo nie wiesz, co ci się może przytrafić, ludzie będą się ciebie bali
jedynie wtedy, kiedy im wsadzisz lufę do ust. A jak tylko się odwrócisz? Jak tylko skok pójdzie źle?
Natomiast jeżeli jesteś z organizacji, wiesz, że każda rzecz ma swoją zasadę. Jeżeli chcesz zarabiać,
istnieją sposoby, żeby to zrobić, jeżeli chcesz zabijać, istnieją motywy i metody, jeżeli chcesz się
wybić, możesz, ale musisz zasłużyć sobie na szacunek, zaufanie i stać się niezbędny. Istnieją zasady
nawet wtedy, kiedy chcesz zmienić zasady. Cokolwiek zrobisz wbrew zasadom, nie możesz
wiedzieć, jak to się skończy. Natomiast cokolwiek zrobisz zgodnie z honorowymi zasadami,
dokładnie wiesz, dokąd cię to zaprowadzi. I dokładnie wiesz, jakie będą reakcje otoczenia. Jeżeli
chcecie być byle jakimi ludźmi, róbcie tak dalej. Jeżeli chcecie zostać ludźmi honoru, musicie mieć
zasady. A różnica między byle jakim człowiekiem a człowiekiem honoru polega na tym, że człowiek
honoru zawsze wie, co się stanie, a byle jakiego człowieka robi w wała przypadek, pech, kretyństwo.
Przytrafiają mu się różne rzeczy. Natomiast człowiek honoru wie, że te rzeczy się zdarzają,
i przewiduje, kiedy się zdarzą. Dokładnie wiesz, co do ciebie należy, a co nie, będziesz dokładnie
wiedział, jak daleko możesz się posunąć, nawet jeśli zechcesz przekroczyć wszelkie zasady. Wszyscy
chcą trzech rzeczy: władzy, cipek i szmalu. Tak samo sędzia, kiedy skazuje złych, a nawet polityków,
którzy pragną szmalu, cipek i władzy, ale chcą je zdobyć, pokazując, że są niezbędni, że są
obrońcami porządku albo nie wiadomo kim jeszcze. Wszyscy chcą money, mówiąc, że chcą czegoś
innego albo robiąc coś dla innych. Zasady Czcigodnego Stowarzyszenia to zasady, żeby rządzić
wszystkimi. Czcigodne Stowarzyszenie wie, że możesz mieć władzę, cipki i szmal, ale też wie, że
o życiu wszystkich decyduje człowiek, który potrafi się wyrzec wszystkiego. Kokaina. Kokaina to
jest to: all you can see, you can have it. Bez kokainy jesteś nikim. Z kokainą możesz być taki, jak
chcesz. Jeśli wciągasz kokainę, dymasz się własnymi rękami. Jeżeli nie jesteś w organizacji, nic na
świecie nie istnieje. Organizacja daje ci zasady, żebyś się wybił. Daje ci zasady, żebyś zabijał, ale
daje także te, które ci mówią, w jaki sposób zginiesz. Chcesz prowadzić normalne życie? Chcesz
w ogóle się nie liczyć? Proszę bardzo. Wystarczy nie widzieć, nie słyszeć. Ale zapamiętaj jedno:
w Meksyku, gdzie możesz robić, co chcesz, ćpać, pieprzyć małolaty, wsiąść w samochód i pędzić tak
szybko, jak ci się żywnie spodoba, naprawdę rządzi ten, kto ma zasady. Jeżeli robicie kretyństwa, nie
macie honoru, a jeżeli nie macie honoru, nie macie władzy. Jesteście jak wszyscy”.
Po czym policjant rzekł, wskazując wyjątkowo pomiętą kartkę z notesu:
– Spójrz, spójrz tutaj... Ten facet naprawdę chciał wszystko objaśnić. Jak się żyje, a nie jak się
zostaje mafiosem. Jak się żyje.
„Pracujesz, i to dużo. You have some money, algo dinero. Może nawet będziesz miał piękne
kobiety. Tylko że potem le fimmine cię zostawią dla bogatszego gościa, który ma więcej szmalu.
Będziesz mógł wieść przyzwoite życie, mało prawdopodobne. Albo pewnie paskudne życie, jak
wszyscy. Kiedy skończysz w pudle, ci na zewnątrz będą cię obrażać, ci, co to uważają, że mają
czyste ręce, ale przedtem sobie porządzisz. Będą cię nienawidzić, ale przedtem obkupisz się
w dobra, we wszystko, co chciałeś. Będziesz miał po swojej stronie organizację. Może się zdarzyć,
że trochę pocierpisz albo nawet cię zabiją. To oczywiste, że organizacja stoi po stronie
najsilniejszego. Dzięki zasadom mięsa, krwi i szmalu możecie przenosić góry. Jeżeli okażecie się
słabi, jeżeli popełnicie błąd, wydymają was. Jeżeli popełnicie błąd, zawierając układ, wydymają
was, jeżeli popełnicie błąd, prowadząc wojnę, wydymają was, jeżeli nie będziecie umieli utrzymać
władzy, wydymają was. Tylko że te wojny są słuszne, are allowed. To nasze wojny. Możecie
zwyciężyć i możecie przegrać. Ale przegracie zawsze, i to w najbardziej bolesny sposób, w jednym
jedynym wypadku. Jeżeli zdradzicie. Ten, kto próbuje się sprzeciwić organizacji, nie ma co się
łudzić, że przeżyje. Można uciec przed prawem, ale nie przed organizacją. Można nawet uciec przed
Bogiem, ca tantu Dio (ponieważ Bóg i tak) zawsze czeka na u figghiu fujuto (syna marnotrawnego).
Ale nie można uciec przed organizacją. Jeżeli zdradzisz i uciekniesz, jeżeli cię wydymają
i uciekniesz, jeżeli złamiesz zasady i uciekniesz, ktoś zapłaci za ciebie. They will look for you. They
will go to your family, to your allies. Zawsze będziesz na liście. I nic nigdy nie zdoła wymazać
twojego imienia. Nor time, nor money. Będziesz skończony na wieczność ty i twoje potomstwo.
Policjant zamknął notes.
– Chłopak jakby wyszedł z transu – powiedział. Znał na pamięć ostatnie słowa Meksykanina. –
A czy teraz ja dopuszczam się zdrady, czytając ci te słowa? Napisz o tym – dodał policjant. – Mamy
go na oku. Wyślę za nim trzech ludzi, będzie miał ogon przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Jeśli ktoś spróbuje się do niego zbliżyć, będzie jasne, że nie bredził, że ta historia to nie była
błazenada, że ten, który mówił, to był prawdziwy szef.
Opowieść ta wprawiła mnie w zdumienie. W moich stronach zawsze się tak robiło. Dziwnie było
wszakże usłyszeć takie słowa w Nowym Jorku. W moich stronach człowiek nie wstępuje do
organizacji wyłącznie dla pieniędzy, wstępuje przede wszystkim po to, by należeć do jakiejś
struktury, by poruszać się jak na szachownicy. Aby dokładnie wiedzieć, który pionek przesunąć
i kiedy. Aby rozpoznać, kiedy go szachują. Albo kiedy jest gońcem i razem ze swoim koniem
wydymał króla.
– Myślę, że to ryzykowne – oznajmiłem.
– Zrób to – upierał się.
– Raczej nie – odparłem.
Bez końca przewracałem się w łóżku z boku na bok. Nie mogłem zasnąć. Opowieść sama w sobie
nie zrobiła na mnie wrażenia. W zakłopotanie wprawił mnie cały łańcuch zdarzeń. Skontaktowano się
ze mną, żebym napisał opowiadanie o opowiadaniu opowiadania. Instynktownie wyczuwałem, że
źródło – mam na myśli właśnie włoskiego bossa – jest godne zaufania. Trochę dlatego, że kiedy
jesteś daleko od własnego kraju, kogoś, kto mówi w twoim języku, mam na myśli właśnie twój język,
z tymi samymi szyframi, tymi samymi wyrażeniami, tym samym słownictwem, tymi samymi
niedomówieniami, rozpoznajesz od razu jako swojego, jako kogoś, kogo możesz wysłuchać. Poza tym
dlatego, że przemowa miała miejsce w odpowiedniej chwili akurat przed ludźmi, którzy powinni jej
wysłuchać. Jeśli słowa te były prawdziwe, oznaczałyby najgroźniejszy przełom z możliwych. Po raz
pierwszy włoscy bossowie, ostatni ortodoksi Zachodu, ćwiczyliby nowe pokolenia Meksykanów
i innych Latynosów, przestępczą klasę średnią zrodzoną z handlu narkotykami, najbardziej
krwiożerczych i wygłodniałych rekrutów na świecie. Zbieraninę gotową kontrolować rynki,
dyktować prawo w finansach, przejąć inwestycje. Fabrykantów pieniędzy, budowniczych bogactw.
Ogarniał mnie coraz większy lęk, nad którym nie umiałem zapanować. Nie potrafiłem spokojnie
leżeć, łóżko wydawało się twardą deską, pokój – norą. Chciałem chwycić za telefon i zadzwonić do
policjanta, tylko że była druga w nocy, więc uznałby mnie za wariata. Podszedłem do biurka
i zabrałem się do pisania e-maila. Napiszę o tym, ale muszę się dowiedzieć więcej, chciałem sam
posłuchać nagrania. Owe słowa szkolenia stanowiły sposób funkcjonowania w świecie nie tylko
członka mafii, ale każdego, kto postanowi rządzić na tej planecie. Słowa, których nikt nie
wypowiedziałby tak dobitnie, gdyby nie zamierzał nikogo szkolić. Kiedy mówisz publicznie o jakimś
żołnierzu, twierdzisz, że chce pokoju i nienawidzi wojny, kiedy jesteś z nim sam na sam, szkolisz go
w strzelaniu. Celem tych słów było przeniesienie tradycji organizacji włoskich do organizacji
latynoamerykańskich. Ten chłopak wcale nie ściemniał. Dostałem SMS-a. Chłopak, informator,
szybko jechał i roztrzaskał się o drzewo. To nie była żadna wendeta. Miał prześliczny włoski
samochód, którego nie potrafił prowadzić. O drzewo. Szlus.
2

Wielki Wybuch

Don Arturo to bardzo stary pan, który pamięta wszystko. I rozmawia o tym z każdym, kto tylko chce
słuchać. Jego wnuki są za duże, sam już został pradziadkiem, maluchom zaś woli opowiadać inne
historie. Arturo opowiada, że pewnego dnia przyjechał generał, zsiadł z konia, który wszystkim
wydawał się niebotycznie wysoki, lecz był to po prostu zdrowy wierzchowiec przybyły do krainy
chudych koni o artretycznych nogach, i nakazał zwołać wszystkich gomeros, chłopów, którzy
uprawiali mak na opium. Padł kategoryczny rozkaz: wypalić całe pola. Właśnie tak zjawia się
państwo z kategorycznymi rozkazami. Albo się zgodzą, albo pójdą do więzienia. Dziesięć lat.
Wszyscy gomeros natychmiast pomyśleli o pudle. Powrót do upraw zbóż był gorszy od mamra. Tylko
że w ciągu tych dziesięciu lat więzienia ich synowie nie mogliby uprawiać maku, ziemia zostałaby
skonfiskowana, a w najlepszym razie skazana na jałowość. Gomeros w odpowiedzi spuścili wzrok.
Cała ich ziemia i wszystek mak miały zostać wypalone. Przyszli żołnierze, wylali ropę na ziemię, na
kwiaty, na wąskie ścieżki, na drogi prowadzące od gospodarstwa do gospodarstwa. Arturo
opowiadał, jak czerwona od maków ziemia zabarwiła się na czarno, przykryta gęstą ciemną mazią.
Kubły przepełniające powietrze ohydnym smrodem. W tamtych czasach całą pracę wykonywano
ręcznie, nie było jeszcze wielkich pomp z trucizną. Kubły i swąd. Tylko że stary Arturo pamięta
wszystko nie z tego powodu. Pamięta dlatego, że właśnie wtedy się nauczył, jak rozpoznać odwagę
i jak tchórzostwo trąci ludzkim mięsem. Pola powoli zajęły się ogniem. Nie był to nagły wybuch
płomieni, lecz smużka za smużką, płomień, który wywołuje następny płomień. Tysiące kwiatów,
łodyżek, korzeni zajęły się ogniem. Wszyscy chłopi patrzyli, patrzyli także żandarmi i burmistrz,
i dzieci, i kobiety. Bolesne widowisko. Potem nagle ujrzeli, jak z płonących krzaków jeżyn wyłaniają
się ryczące kule. Wyglądało to jak żywe płomienie, które podskakują, następnie charczą. Ale to nie
były płomienie, które znienacka nabrały wigoru i ożyły. Były to zwierzaki, które zdrzemnęły się
schowane wśród makówek, nie usłyszały odgłosu wylewanej wiadrami ropy i nie poczuły jej
smrodu, którego nie znały. Płonące króliki, bezpańskie psy, nawet mały muł. Zajęły się ogniem. Nic
nie dało się zrobić. Żadna woda nie jest w stanie ugasić ropy, która spala mięso, ziemia zaś wokół
płonęła. Zwierzęta wyły i płonęły na oczach wszystkich. Nie była to jedyna tragedia. W ogniu stanęli
także gomeros, którzy rozlewali ropę i w trakcie położyli się pijani. Lali ropę i popijali cerveza,
piwo. Następnie przysnęli wśród roślin. Oni także zajęli się ogniem. Wrzeszczeli sporo ciszej od
zwierząt i poruszali się chwiejnym krokiem, jakby znajdujący się w ich krwi alkohol podsycał
płomienie od wewnątrz. Nikt nie poszedł ich ugasić, nikt nie przybiegł z kocem. Płomienie były zbyt
wysokie.
Właśnie wtedy Arturo zaczął pobierać nauki. Pamięta sukę, sama skóra i kości, biegnącą w stronę
żywego ognia. Wchodziła między te piekielne krzaki i wychodziła, wyciągając dwa, trzy, sześć
szczeniaków, każdego turlała po ziemi, aby go ugasić. Przypalone, lecz żywe, krztusiły się od dymu
i popiołu. Były poranione, ale żywe. Dreptały za nią, ona zaś przedefilowała przed wpatrzonymi
w ogień widzami. Zdawała się spoglądać na wszystkich obecnych. Jej wzrok przyszpilił gomeros,
żołnierzy i każdą istotę ludzką, która stała tam skamieniała i żałosna. Zwierzę potrafi wyczuć
tchórzostwo. Strach natomiast szanuje. Strach to najbardziej żywy instynkt, najbardziej godny
szacunku. Tchórzostwo to wybór, strach to stan. Suka się bała, ale wskoczyła w płomienie, żeby
ocalić szczenięta. Żaden człowiek nie ocalił człowieka. Wszystkim pozwolili się spalić. Tak
opowiadał starzec. Nie istnieje właściwy wiek do rozumienia. Jemu przydarzyło się to znienacka,
gdy miał osiem lat. I aż do dziewięćdziesiątki zachował w sobie tę prawdę: zwierzaki są odważne
i wiedzą, co znaczy bronić życia. Ludzie chełpią się odwagą, ale potrafią jedynie być posłuszni,
czołgać się, jakoś sobie radzić.
Przez dwadzieścia lat w miejscu maków był tylko popiół. Arturo pamięta, że potem przyjechał
generał. Po raz kolejny. W każdym zakątku latyfundiów zawsze zjawia się ktoś w imieniu kogoś
potężnego, ktoś w mundurze, oficerkach i na koniu (albo w terenówce – zależy od epoki, w której się
to dzieje). Generał rozkazał chłopom, żeby na powrót stali się gomeros, przypomina sobie Arturo.
Dosyć zbóż, od nowa mak. Od nowa narkotyk. Stany Zjednoczone właśnie szykowały się do wojny
i bardziej niż dział, bardziej niż pocisków, bardziej niż czołgów, bardziej niż samolotów
i lotniskowców, bardziej niż mundurów i oficerek, bardziej niż wszystkiego potrzebowały morfiny.
Bez morfiny nie prowadzi się wojny. Ten, kto to czyta, a czuł się kiedyś źle, bardzo źle, wie, czym
jest morfina: spokojem od bólu. Bez morfiny nie prowadzi się wojny, ponieważ wojna to ból
połamanych kości i mięsa rozerwanego jeszcze przed duszą, która oburza się na przemoc. Do
oburzania się są traktaty i manifestacje, i świece, i pikiety. Do spalonego ciała jest tylko jedno:
morfina. Ten, kto to czyta, być może należy do tej części świata, która jeszcze żyje w spokoju. Zna
szpitalne wrzaski rodzących i chorych, płaczących dzieciaków, ból wywichniętych kości. Za to nigdy
nie słyszał wrzasków człowieka, którego trafił pocisk, któremu karabin maszynowy pogruchotał kości
albo którego przeszyły odłamki, odrywając mu rękę czy pół twarzy. To są dopiero wrzaski, jedyne,
jakich pamięć nie wypiera. Pamięć dźwięków jest ulotna. Wiąże się z działaniami, z kontekstem. Ale
wojenne wrzaski nie odchodzą. Weterani walk i reporterzy, lekarze i czynni żołnierze budzą się
z tymi wrzaskami. Jeżeli słyszałeś wrzaski człowieka, który umiera lub został ranny na froncie, nie
warto wydawać pieniędzy na psychoanalityków albo szukać pieszczot. Tych wrzasków nigdy nie
zapomnisz. Te wrzaski może powstrzymać, uciszyć, stłumić wyłącznie chemia. Słysząc te wrzaski,
wszyscy kompani rannego kamienieją. Nie ma nic bardziej antymilitarnego niż wrzask rannego na
wojnie. Jedynie morfina jest w stanie zdławić te wrzaski i przekonać pozostałych, że wykręcą się
sianem i wyjdą z tego zwycięsko cali i zdrowi. Dlatego Stany Zjednoczone, które potrzebowały
morfiny do wojny, poprosiły Meksyk o zwiększenie produkcji opium, a nawet o zbudowanie szlaków
kolejowych, żeby ułatwić jego transport. Ile go było trzeba? Mnóstwo. Ile tylko możliwe. Stary
Arturo zdążył dorosnąć. Miał prawie trzydzieści lat i już czwórkę dzieci. Nie podpaliłby znowu
ziemi, na której pracował, jak jego ojciec. Wiedział, że to się stanie, że odeń tego zażądają, że
prędzej czy później każą mu to zrobić. Kiedy zaś generał odjechał, Arturo ruszył wiejską drogą
i dogonił go. Zatrzymał konwój i uzgodnił cenę. Będzie przemycał część swojego opium: większość
pójdzie dla państwa, które następnie sprzeda je armii Stanów Zjednoczonych, reszta zostanie
przeznaczona na przemyt, dla Jankesów, którzy mają ochotę delektować się opium i morfiną. Generał
zgodził się w zamian za pokaźny procent i pod jednym warunkiem:
– Sam będziesz przewoził opium stąd do granicy.
Stary Arturo jest niczym sfinks. Żaden z jego synów nie jest narco. Żaden z jego wnuków nie jest
narco. Żadna z ich żon nie jest narco. Ale narcos go szanują, ponieważ jest najstarszym
przemytnikiem opium w okolicy. Z gomero stał się pośrednikiem. Nie tylko uprawiał, lecz także
pośredniczył między producentami a handlarzami. Radził sobie w ten sposób aż do lat
osiemdziesiątych, a to był dopiero początek, ponieważ w tamtym okresie większością heroiny, która
docierała do Ameryki, rządzili Meksykanie. Arturo stał się potężny i żył w dobrobycie. Coś jednak
przerwało jego działalność jako pośrednika opium. Była to historia z Kikim. Po sprawie z Kikim
Arturo postanowił wrócić do uprawy pszenicy, porzucić opium oraz ludzi od heroiny i morfiny.
Z Kikim to stara historia. Sprzed wielu lat. Historia, której Arturo dotąd nie zapomniał. Kiedy zaś
jego synowie oznajmili, że chcą handlować kokainą, tak jak on handlował kiedyś opium, Arturo
pojął, że nadszedł moment, by opowiedzieć historię Kikiego, historię, którą ten, kto jej nie zna,
powinien poznać. Wywiózł synów za miasto i pokazał im dół, teraz pełen niemal zawsze suchych
kwiatów. Za to głęboki. I opowiedział im. Ja tę historię czytałem, ale nigdy do mnie nie dotarło, jak
bardzo jest ona kluczowa, dopóki nie poznałem stanu Sinaloa, podłużnej połaci ziemi, raju, gdzie się
odbywa kary godne najgorszego piekła.

Historia Kikiego wiąże się z historią Miguela Ángela Félixa Gallarda, którego wszyscy znają jako El
Padrino. Félix Gallardo pracował w federalnej policji kryminalnej w Meksyku. Przez lata
aresztował, ścigał przemytników, badał ich metody, odkrywał ich trasy. Wiedział wszystko. Był ich
łowcą. Pewnego dnia poszedł do szefów kontrabandy i zaproponował, żeby się zorganizowali, ale
pod jednym warunkiem: że na szefa wybiorą jego. Ci, którzy się zgodzili, wstąpili do organizacji, ci,
którzy woleli nadal funkcjonować w pojedynkę, zyskali swobodę działania. I byli stopniowo
zabijani. Arturo także przystał na zwierzchnictwo. Dla Félixa Gallarda skończył się czas munduru,
a zaczął się czas transportu marihuany i opium. Osobiście poznawał wszystkie drogi dostępu do
Stanów Zjednoczonych. Poznawał je piędź po piędzi, wyznaczając, gdzie konie i ciężarówki mają się
wspinać, a gdzie wymykać. W tamtym okresie w Meksyku nie było karteli. Zamiast nich był Félix
Gallardo. Kartele. Teraz wszyscy je tak nazywają, nawet dzieciaki, które nie bardzo wiedzą, co się
kryje za tym słowem. Tymczasem w większości wypadków jest to akurat właściwe słowo. To grupy,
które kontrolują uprawy koki i zyski z kokainy, i ceny kokainy, i dystrybucję kokainy. To właśnie są
kartele. Skądinąd kartel to termin ekonomiczny określający producentów, którzy się umawiają
i razem decydują o cenach, o tym, ile produkować, jak, gdzie i kiedy rozprowadzać. Dotyczy to
legalnej, a więc także nielegalnej ekonomii. O cenach w Meksyku, wśród narkotykowych karteli,
decydowała garstka ludzi. El Padrina uważano za meksykańskiego kokainowego króla. Podlegali mu
Rafael Caro Quintero i Ernesto Fonseca Carrillo, pseudonim Don Neto. Rywalizujące kartele
kolumbijskie z Cali i Medellín toczyły zaciętą walkę o kontrolę nad handlem kokainą i o szlaki.
Rzezie. Tylko że Pablito Escobar, pan Medellín, miał problem także poza Kolumbią: policja
amerykańska, której nie zdołał przekupić, konfiskowała mu zbyt wiele ładunków na wybrzeżach
Florydy i na Karaibach, przez co tracił całe kilogramy kokainy. Samoloty stawały się komorami
celnymi, gdzie trzeba było płacić zbyt wysokie ceny, a on tracił mnóstwo pieniędzy. Escobar
postanowił więc poprosić o pomoc Félixa Gallarda. Escobar „El Mágico” i Félix Gallardo „El
Padrino” z miejsca doszli do porozumienia. I zawarli układ. Meksykanie mieli przewozić kokainę do
Stanów Zjednoczonych: Félix Gallardo znał przejścia graniczne, kanały były dla niego otwarte. Znał
szlaki marihuany: były to dawne szlaki opiumowe i miały się stać szlakami kokainowymi. El Padrino
ufał Escobarowi, wiedział, że nie podsunie mu żadnego rywala, ponieważ kolumbijskiemu bossowi
brakowało siły, by umieścić swojego człowieka w Meksyku. Félix Gallardo nie zagwarantował
Escobarowi wyłączności. Miał przyznawać pierwszeństwo Medellín, ale gdyby Cali czy inne
mniejsze kartele poprosiły go o zarządzanie transportem na ich koszt, z pewnością przystałby i na to.
Zarabiać ze wszystkimi, nie stając się niczyim wrogiem: trudna taktyka, lecz przynajmniej w fazie,
w której wielu potrzebowało tego przejścia, dało się doić kasę ze wszystkich. Coraz więcej kasy.
Kolumbijczycy zwykle płacili za każdy ładunek gotówką. Medellín płacił, Meksykanie zaś
przewozili do Stanów Zjednoczonych w zamian za pesos. Potem za dolary. Jednakże El Padrino
wkrótce wyczuł, że kasa może się zdewaluować i że kokaina ma większą siłę przekonywania:
rozprowadzanie jej bezpośrednio na rynku północnoamerykańskim to byłby potężny numer. Kiedy
kartel kolumbijski zaczął zlecać więcej ładunków, El Padrino zażądał zapłaty w towarze. Escobar
się zgodził, wydało mu się to wręcz korzystne. A nie mógł się nie zgodzić. Jeżeli ładunek dało się
łatwo przewieźć, ukrywając go bez trudu w ciężarówkach czy pociągach, 35% kokainy należało do
Meksykanów. Jeżeli ładunek nastręczał trudności i trzeba było przejeżdżać podziemnymi tunelami,
Meksykanie dostawali 50% ładunku. Owe nieprzebyte szlaki, owa granica, trzy tysiące kilometrów
między Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi stały się dla El Padrina największym źródłem dochodu.
Meksykanie byli odtąd nie tylko przewoźnikami, ale także prawdziwymi dystrybutorami. Teraz to od
nich mieli kupować kokainę bossowie, capizona, czyli koordynatorzy stref, dilerzy, amerykańskie
organizacje. Kolumbijczycy stracili wyłączność. Teraz do zasiadania do rozmów o biznesie mogli
dążyć także Meksykanie. I do czegoś o wiele większego. Nieskończenie większego. To działa tak
samo również w dużych firmach: dystrybutor staje się często głównym konkurentem producenta, zyski
przedsiębiorstwa zależnego przewyższają dochody macierzystego.
Lecz El Padrino jest sprytny i rozumie, że nierzucanie się w oczy to podstawa. Szczególnie
w latach, kiedy spojrzenia całego świata są zwrócone na Escobara „El Mágico” i na Kolumbię. Stara
się więc zachować ostrożność. Wieść normalne życie. Życie szefa, nie cesarza. I uważa na każde
posunięcie, wie, że przy każdym ruchu trzeba posmarować. Że należy zapłacić przed każdą blokadą.
Każdemu urzędnikowi odpowiedzialnemu za określoną strefę. Burmistrzowi każdej mijanej
miejscowości. El Padrino wie, że należy płacić. Ciągle płacić, tak aby twoja fortuna była
postrzegana jako fortuna wszystkich. A przede wszystkim że należy płacić, zanim ktokolwiek zacznie
mówić, zdąży zdradzić, wyśpiewać albo zaoferować więcej. Zanim zdoła sprzedać konkurencyjnej
grupie albo policji. Policja była najważniejsza. Przecież sam był kiedyś policjantem. Dlatego
znaleźli kogoś, kto zapewniał transportom spokój: Kikiego. Gliniarza, który gwarantował bezkarność
od Guerrero po Kalifornię Dolną. Następnie wkroczenie do Stanów Zjednoczonych szło jak z płatka.
Caro Quintero darzył Kikiego prawdziwym szacunkiem, często gościł go w swoim domu. Opowiadał
mu, jak powinien żyć szef, jaki powinien być jego styl życia, co powinien okazywać swoim ludziom.
Bogactwo, dobrobyt, ale bez ostentacji. Musisz dać do zrozumienia, że skoro ty masz się dobrze,
twoi ludzie też będą się mieli dobrze. Osoby pracujące dla ciebie też będą się miały dobrze. Musisz
sprawić, by ludzie mieli nadzieję, że twoja działalność się rozwinie, interesy będą szły lepiej. Jeżeli
natomiast pokażesz, że masz wszystko, że możesz mieć wszystko, zechcą ci coś uszczknąć, ponieważ
pomyślą, że dalej już zajść się nie da, więcej już mieć nie można. To delikatna równowaga, sukces
zaś polega na tym, żeby nigdy nie przekroczyć tej linii, nie ulec pokusie życia w luksusie. Kiki
przepuszczał narkotyki wszędzie z największą łatwością, a klan El Padrina chętnie płacił. Wydawało
się, że Kiki potrafi przekupić każdego, przepuścić gładko wszystko to, co powinno przekroczyć
granicę amerykańską. Właśnie dzięki najwyższemu zaufaniu, jakie sobie z czasem zaskarbił, zaczęto
mówić mu o czymś, o czym nie opowiadano nikomu. Tym czymś było El Búfalo. Po n-tym tirze
z naczepą pękającym w szwach od kolumbijskiej kokainy i meksykańskiej trawki, jaki wjechał do
Stanów Zjednoczonych, Kikiego przywieziono do Chihuahua. Tysiące razy słyszał o El Búfalo, nigdy
nie było jednak wiadomo, co to takiego, zaszyfrowana nazwa, jakaś szczególna operacja, pseudonim.
El Búfalo nie był szefem szefów, nie był czczonym świętym zwierzęciem, mimo że gdy o nim
wspominano, nierzadko robiono to z szacunkiem, wzruszeniem i nabożnością. Nic z tych rzeczy,
a nawet więcej: El Búfalo było jedną z największych plantacji marihuany na świecie. Ponad tysiąc
trzysta akrów ziemi i jakieś dziesięć tysięcy chłopów do pracy. Każdy ruch protestacyjny na świecie
od Nowego Jorku po Ateny, od Rzymu po Los Angeles zawsze charakteryzowało spożycie
marihuany. Imprezy bez trawki? Manifestacje bez trawki? Niemożliwe. Zioło, symbol lekkiego
odlotu, dobrej zabawy w towarzystwie, łagodnego odprężenia i przyjaźni. Całe albo prawie całe
zioło, które palili Amerykanie, całe zioło sprzedawane i zażywane na rzymskich i paryskich
uniwersytetach, całe zioło ze szwedzkich manifestacji, z niemieckich pikiet, całe zioło z ubawów
przez długi czas było płodem El Búfala, pochodziło stamtąd, a następnie było transportowane przez
mafie z połowy świata. Kiki miał przepuszczać kolejne ciężarówki, kolejne pociągi pełne złota
produkowanego przez El Búfalo. I Kiki się zgodził.
Rankiem 6 listopada 1984 roku na El Búfalo najechało czterystu pięćdziesięciu meksykańskich
żołnierzy. Z helikopterów spadli żołnierze, którzy wyrywali rośliny i rekwirowali już zebraną
marihuanę, całe bele gotowe do suszenia i mielenia. Wraz z wieloma tysiącami ton, które
zarekwirowano i spalono, w El Búfalo poszło z dymem osiem miliardów dolarów. El Búfalo
i wszystkie jego uprawy znajdowały się pod kuratelą klanu bossa Rafaela Cara Quintera. Pole
działało pod ochroną wszystkich sił policji i wojska: było ogromne i stanowiło główne źródło
dochodu regionu. Wszyscy na tym zarabiali. Caro Quintero nie potrafił uwierzyć, że pomimo całego
szmalu, jaki zainwestował, aby naoliwić całą machinę, aby przekupić policję i wojsko, mogła mu
umknąć operacja wojskowa na taką skalę. Przecież nawet wojskowe samoloty, które przelatywały
nad tym terytorium, uprzedzały go, prosząc o pozwolenie. Nikt nie był w stanie pojąć, co się stało.
Pewnie Amerykanie przycisnęli Meksykanów. Pewnie DEA, amerykańska policja antynarkotykowa,
wścibiła nos w całą operację.
Cara Quintera i El Padrina ogarnął niepokój. Obu łączyła więź oparta na olbrzymim zaufaniu, to
oni wspólnie założyli organizację, która miała monopol na narkobiznes w Meksyku. Każdemu, kto dla
nich pracował, na wszystkich szczeblach odpowiedzialności polecili prześwietlić cały personel
figurujący na liście płac. Bo ludzie powinni byli wiedzieć wcześniej, co się stanie. Na ogół
uprzedzano ich o mającej nastąpić konfiskacie i sami pozwalali znaleźć trochę narkotyków. Więcej
niż trochę, jeśli policjant, który zamierzał dokonać konfiskaty, dysponował kamerami wiadomości
telewizyjnych albo miał zrobić karierę. Odrobinę mniej, jeśli to nie był ich człowiek. Kiki rozmawiał
ze wszystkimi, rozmawiał z Don Netem, rozmawiał z politykami na usługach El Padrina, pognał do
Guadalajary, gdzie zebrali się wszyscy szefowie. Chciał wysondować nastroje, wybadać, jakie będą
następne posunięcia ścisłego kierownictwa kartelu. Pewnego dnia właśnie miał się spotkać ze swą
żoną Miką: nieczęsto się zdarzało, żeby wspólnie jedli obiad, tylko wtedy, gdy Kiki miał spokój i nie
był zbytnio przeciążony pracą. Widywali się w miejscu odległym od biura, w jednej
z najładniejszych dzielnic Guadalajary.
Kiki opuścił gabinet, zostawiwszy odznakę i pistolet w szufladzie, i wyszedł na ulicę. Kiedy
zbliżył się do swojego pikapa, pięciu ludzi, dwóch z przodu i trzech przy bagażniku, wycelowało
weń pistolety. Kiki podniósł ręce, usiłując rozpoznać twarze grożących mu mężczyzn. Zapewne
próbował zrozumieć, czy to kilerzy, których znał, czy też jakiś szef, któremu w przeszłości narobił
kłopotów albo oddał przysługę. Prawdopodobnie zapakowano go do beżowego volkswagena
atlantica z dłońmi na karku. Żona ciągle na niego czekała, widząc zaś, że nie przychodzi, zadzwoniła
do biura. Kikiego zawieziono na calle Lope de Vega. Dobrze znał ten dom, dwupiętrowy budynek
z kortem tenisowym. Była to jedna z nieruchomości ludzi El Padrina. Nakryli go. Bo Kiki nie był n-
tym meksykańskim policjantem na usługach narcos, nie był skorumpowanym i superinteligentnym
gliną, który został alchemikiem El Padrina. Kiki był człowiekiem DEA – Drug Enforcement
Administration.
Naprawdę nazywał się Enrique Camarena Salazar. Jako obywatel Stanów Zjednoczonych
meksykańskiego pochodzenia, wstąpił do DEA w 1974 roku. Rozpoczął pracę w Kalifornii,
następnie wysłano go do biura w Guadalajarze. Kiki Camarena przez cztery lata tworzył mapę sieci
wielkich miejscowych handlarzy kokainy i marihuany. Zakiełkowała mu myśl, żeby przeniknąć do
środka, ponieważ policyjne operacje skutkowały aresztowaniami campesinos, dilerów, kierowców,
kilerów, podczas gdy problem tkwił gdzie indziej. Chciał przezwyciężyć mechanizm wielkich
aresztowań, spektakularnych ze względu na liczbę zatrzymywanych, lecz w istocie bez znaczenia.
W latach 1974–1976, kiedy to pomiędzy rządem meksykańskim a DEA ustanowiono task force, aby
wykorzenić z gór Sinaloi produkcję opium, dokonano czterech tysięcy aresztowań, zatrzymano jednak
samych chłopów i przewoźników. Jeśli nie aresztuje się narkotykowych bossów, jeśli nie aresztuje
się tych, którzy pociągają za sznurki, organizacja będzie trwała wiecznie, będzie się nieustannie
odradzać. Kiki usiłował przeniknąć coraz głębiej do narkobiznesu Złotego Trójkąta, czyli terytorium
obejmującego stany Sinaloa, Durango i Chihuahua, strefy ogromnej produkcji marihuany i opium.
Matka Kikiego martwiła się i była temu przeciwna, nie zgadzała się na tę pracę, nie chciała, żeby jej
syn w pojedynkę stawiał czoło królom światowego narkobiznesu. Lecz Kiki powiedział po prostu:
– Nawet jako jednostka mogę zrobić różnicę.
Taką miał filozofię. I była to prawda. Zdradzono Kikiego. Bardzo nieliczni wiedzieli o operacji
i ktoś z tych bardzo nielicznych się wygadał. Porywacze zabrali go do pokoju i zaczęli torturować.
Należało zrobić pokazówkę. Nikt nigdy nie może zapomnieć, w jaki sposób Kiki Camarena został
ukarany za zdradę. Oprawcy włączyli magnetofon i nagrali wszystko, ponieważ musieli pokazać El
Padrinowi, że dokonali rzeczy niemożliwych, aby nakłonić Kikiego do wyznania wszystkiego, co
wie. Chcieli w czasie bicia i tortur nagrać każde wypowiedziane przezeń słowo, aby uchwycić każde
ustępstwo, każdą nawet najmniej istotną informację. W tamtej chwili wszystko mogło się przydać.
Chcieli się dowiedzieć, co Kiki już powiedział i kto należał do jego oddziału informatorów. Zaczęli
od ciosów w twarz i w grdykę, żeby stracił oddech. Złamali mu nos i łuki brwiowe, kiedy był
związany i miał na oczach opaskę. Kiki stracił przytomność, a oprawcy wezwali lekarza. Ocucili go
lodowatą wodą, zmyli z niego krew. Kiki płakał z bólu. Nie odpowiedział. Pytali, w jaki sposób
DEA zdobywa informacje, kto im je przekazuje. Chcieli znać pozostałe nazwiska. Tylko że nie było
innych nazwisk. Nie uwierzyli mu. Przystawili mu przewody elektryczne do jąder i zaczęli aplikować
wstrząsy. Na taśmie nagrania słychać wrzaski i głuche uderzenia. Zupełnie jakby prąd wyrzucał jego
ciało w powietrze. Następnie, gdy siedział na krześle z przywiązanymi dłońmi i nogami, jeden
z oprawców przyłożył mu do głowy śrubę i zaczął wkręcać. Śruba wchodziła w czaszkę, przebiła
skórę i kość, powodując rozdzierający ból. Kiki powtarzał tylko:
– Zostawcie moją rodzinę w spokoju. Proszę, nie róbcie krzywdy mojej rodzinie.
Przy każdym ciosie, przy każdym wypadniętym zębie, przy każdym wstrząsie elektrycznym ból
stawał się nie do zniesienia na myśl, że może się przenieść na Mikę, Enriquego, Daniela i Erika. Na
żonę oraz ich trzech synów. W nagraniach to Kiki powtarza najczęściej. Bez względu na rodzaj
stosunków, jakie cię łączą z rodziną, kiedy wiesz, że mogłaby ona zapłacić za twoje czyny, ból staje
się nie do zniesienia i nie do zniesienia jest myśl, że ktoś inny doświadczy go z twojej winy,
z powodu twojego wyboru.
Kiedy ból zawładnie ciałem, wywołuje reakcje niespodziewane, nie do pomyślenia. Nie
wygłaszasz największego kłamstwa w nadziei, że ból się skończy, ponieważ boisz się, że zostaniesz
później przyłapany i ów ból wróci, jeszcze bardziej rozdzierający, o ile to w ogóle możliwe. Ból
każe ci mówić dokładnie to, co oprawca chce wiedzieć. Kiedy jednak czujesz ból, którego nie
potrafisz wytrzymać, najbardziej nieznośna jest całkowita utrata orientacji psychicznej. Leżysz na
ziemi w kałuży własnej krwi, moczu, śliny, z połamanymi kośćmi. I nie masz wyboru, nadal zdajesz
się na nich. Na ich rozum, na ich nieistniejącą litość. Ból tortur sprawia, że tracisz rozeznanie,
i wydobywa na wierzch ostateczne lęki bez negocjacji. Każe ci błagać o litość, przede wszystkim
o litość dla twojej rodziny. Jak można w ogóle pomyśleć, że ktoś, kto jest zdolny przypalić ci jądra
i wkręcić w głowę śrubę, mógłby wysłuchać próśb o oszczędzenie rodziny? Kiki błagał i już, reszty
nie rozważał. Jak można w ogóle pomyśleć, że właśnie jego prośby stały się sposobem na
podsycenie ich żądzy zemsty, ich okrucieństwa?
Połamali mu żebra.
– Proszę, możecie mi je zabandażować? – słychać w pewnym momencie w nagraniu.
Podziurawili mu płuca i czuł się tak, jakby kryształowe ostrza wbijały mu się w ciało. Jeden z nich
naszykował żar, jakby mieli piec befsztyki. Rozgrzali do czerwoności pręt i włożyli Kikiemu
w odbyt. Zgwałcili go rozpalonym prętem. Nagranych wrzasków nie sposób słuchać – nie ma
takiego, kto by w trakcie odsłuchiwania nagrań nie wyłączył magnetofonu. Nie ma takiego, kto by nie
wyszedł z pokoju, w którym słuchano taśmy. Kiedy opowiada się historię Kikiego, zawsze znajdzie
się ktoś, kto pamięta, że sędziowie, którzy wysłuchali nagrania z kaset, nie mogli spać całymi
tygodniami. Mówi się o policjantach, którzy wymiotowali, sporządzając raport z owych dziewięciu
godzin nagrań. Jedni spisywali to, co słyszeli, płacząc, inni zatykali uszy, wrzeszcząc: „Dosyyyyć!”.
Kikiego zamęczono na śmierć, jednocześnie pytając, w jaki sposób potrafił wszystkim zarządzać.
Pytając o nazwiska, adresy, bieżące konta. Tylko że informatorem był wyłącznie on. Sam wszystko
zorganizował za zgodą kilku zwierzchników i dzięki wsparciu pewnej małej meksykańskiej struktury.
Siła jego operacji pod przykrywką polegała właśnie na tym, że działał w pojedynkę. Niestety ci
nieliczni meksykańscy policjanci, którzy wiedzieli o jego operacji, sprawdzeni i wypróbowani przez
lata doświadczenia, się sprzedali. I przekazali informację Carowi Quinterowi.
Od razu wydało się, że policja meksykańska jest zamieszana w to, co się stało. Z zeznań wynikało,
że porwania dokonano przy pomocy skorumpowanych policjantów będących na liście płac kartelu
z Guadalajary. Los Pinos, meksykański pałac prezydencki, nie robił nic, nie prowadził śledztwa, nie
dostarczał odpowiedzi. Rząd dławił wszelkie wysiłki, bagatelizując sprawę i mówiąc: „Po prostu
straciliście jednego człowieka. Mógłby się opalać w Guadalajarze. To nie jest priorytet”. Nie
przyjmowano do wiadomości porwania. Nawet Waszyngton radził DEA odpuścić i pogodzić się
z tym, co się stało, ponieważ stosunki polityczne między Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi są
zbyt ważne, żeby zakłócić je zniknięciem jednego agenta. DEA nie mogła się wszakże pogodzić z taką
porażką, wysłała do Guadalajary dwudziestu pięciu ludzi, by przeprowadzili dochodzenie.
Urządzono wielkie polowanie w poszukiwaniu Kikiego Camareny. El Padrino czuł, że atmosfera się
zagęszcza. Ruszenie Kikiego to był prawdopodobnie fałszywy krok. Tylko że jeśli masz po swojej
stronie całą klasę polityczną, a zwłaszcza jeśli sądzisz, że przewidziałeś wszystko
w najdrobniejszych szczegółach, arogancko wierzysz w swoją siłę. I w siłę pieniędzy. Z Kikim
należało dać przykład. Został obdarzony najwyższym zaufaniem, toteż kara powinna być
niezapomniana. Powinna zapisać się w historii dla przyszłych pokoleń.
Ciało Kikiego znaleziono miesiąc po porwaniu w pobliżu małej wioski La Angostura w stanie
Michoacán, jakieś sto kilometrów na południe od Guadalajary. Porzucone na poboczu wiejskiej
drogi. Kiki był związany, zakneblowany i miał na oczach opaskę. Zwłoki były okaleczone. Rząd
meksykański skłamał, stwierdzając, że ciało owinięte plastikowym workiem znalazł tam jakiś
wieśniak. Analiza śladów ziemi na skórze zrobiona przez FBI wykazała, że zwłoki zostały
pogrzebane gdzie indziej, a dopiero później ułożone w tym miejscu. Don Arturo, stary przemytnik
opium, prowadził swoje dzieci właśnie na grób, w którym pochowano Kikiego, i składał na nim
kwiaty. Kiedy zaś wnuki i dzieci wnuków prosiły o pozwolenie wstąpienia do narkotykowych
karteli, o pozwolenie na pracę dla narcos, Arturo nic nie mówił. On, niegdyś szanowany boss
opiumowy, zrezygnował ze wszystkiego, lecz jego potomni ubolewali nad tym i nie pojmowali,
dlaczego to zrobił. Nie pojmowali, dopóki starzec nie przyprowadził ich nad ów dół. Dopóki nie
opowiedział o Kikim oraz o tamtej suce, którą widział, gdy był małym chłopcem. Dopóki nie
opowiedział całej historii i nie pokazał w ten sposób, z jakiej materii składa się jego zakaz. To była
jego metoda wchodzenia w ogień i wynoszenia szczeniąt. Don Arturo wiedział, że musi mieć odwagę
tamtego zwierzęcia.
Historia Kikiego Camareny nie powinna już boleć, może nawet nie powinno się jej więcej
opowiadać, ponieważ już jest znana. Przejmująca historia. Historia, którą można by uznać za
marginalną, bo wydarzyła się na jakimś nieznanym, niegodnym zapamiętania skrawku ziemi.
Tymczasem to historia o niebywałym znaczeniu. To początek świata, miałbym ochotę powiedzieć.
Trzeba zrozumieć, gdzie rodzą się jęki współczesnej planety Ziemi, jej obroty, przypływy, krew,
okrucieństwo, pierwszy szlak. To, co przeżywamy dzisiaj, gospodarka, która kieruje naszym życiem,
naszymi wyborami, jest zdeterminowana bardziej przez to, co zdecydowali i zrobili w latach
osiemdziesiątych Félix Gallardo „El Padrino” i Pablo Escobar „El Mágico”, niż przez to, co
zdecydowali i zrobili Reagan i Gorbaczow. A przynajmniej ja tak uważam.
Z rozmaitych zeznań świadków wynika, że w roku 1989 El Padrino zwołał do luksusowego hotelu
w Acapulco wszystkich ówczesnych najpotężniejszych meksykańskich narcos. Podczas gdy świat
szykował się na upadek muru berlińskiego, podczas gdy właśnie grzebano przeszłość, której treść
stanowili rozdzieleni bracia, cierpienia, zimna wojna, żelazna kurtyna i nieprzekraczalne granice,
w owej mieścinie w południowo-zachodnim Meksyku planowano po cichu przyszłość naszej planety.
El Padrino postanowił podzielić kontrolowaną przez siebie działalność i przyznać określone
segmenty handlarzom, których DEA nie miała jeszcze na oku. Podzielił terytorium na strefy zwane
plazas, placami, powierzając każdą z nich ludziom, którzy mieli wyłączne prawo do zarządzania
handlem na przyznanych im obszarach. Każdy, kto wkroczy na teren spoza swojego obszaru, będzie
musiał zapłacić określoną kwotę panującemu tam kartelowi. W ten sposób handlarze narkotyków nie
popadną w konflikty z powodu kontroli nad strefami strategicznymi. Félix Gallardo stworzył model
współżycia między kartelami.
Podział terytorium miał przynieść także inne korzyści. Od historii z Kikim upłynęły cztery lata, dla
El Padrina zaś była to nadal otwarta rana. Nie mógł uwierzyć, że można go było aż tak wykantować,
dlatego fundamentalną sprawą było zwarcie szeregów, aby jakieś słabe ogniwo nie rzuciło na kolana
całej organizacji. Która przestała być już jedyna, a zatem nie można jej było zniszczyć jednym ciosem
zadanym przez siły porządkowe ani skompromitować, gdyby politycy zdradzili i cofnęli swoją
ochronę, albo gdyby zmienił się wiatr. Autonomiczny nadzór nad poszczególnymi strefami pozwalał
poza tym każdej grupie na większą przedsiębiorczość, bossowie zaś mogli kontrolować z bliska
własne plazas. Inwestycje, szukanie rynków, konkurencja: wszystko to stwarzało więcej sposobności
i pracy. Krótko mówiąc, El Padrino dokonywał właśnie rewolucji, o której doniosłości wkrótce miał
się przekonać cały świat: prywatyzował rynek narkotykowy w Meksyku i otwierał go dla
konkurencji.
Podobno spotkanie w luksusowym hotelu nie miało hałaśliwego przebiegu; odbyło się bez
awantur, melodramatów czy komedii. Przyjechali, zaparkowali i zajęli miejsca przy stołach.
Niewielu goryli, menu jak na ważne przyjęcie, jak na chrzciny. Chrzciny nowej narkotykowej potęgi.
El Padrino zjawił się, kiedy inni już jedli. Zajął miejsce i wzniósł toast. Toast na wiele kieliszków,
po jednym na każdy teren do przydzielenia. Wstał z kieliszkiem wina w dłoni i poprosił Miguela
Cara Quintera, by zrobił to samo: powierzono mu strefę Sonory. Po oklaskach wypili. Drugi kieliszek
był dla rodziny Carrillów Fuentesów:
– Dla was Ciudad Juárez.
Po czym wzniósł znowu kieliszek i tym razem zwrócił się do Juana Garcíi Ábrego, któremu
przydzielił szlak Matamoros. Nadeszła kolej braci Arellanów Félixów:
– Dla was Tijuana.
Ostatni kieliszek był przeznaczony dla Wybrzeża Pacyfiku. Joaquín Guzmán Loera, pseudonim El
Chapo, i Ismael Zambada García „El Mayo” podnieśli się, jeszcze zanim ich wywołano: domagali
się tych terenów, tam panowali jako wicekrólowie, teraz zaś mieli zostać wybrani na władców.
Niewykluczone, że opowieść ta jest legendą, ja zawsze jednak uważałem, że tylko legenda może
zawierać symboliczną siłę, jaka jest potrzebna, aby zrodzić prawdziwy mit założycielski. Niczym
starożytny cesarz rzymski, który wzywa swych potomków i przydziela każdemu z synów część tego,
co posiada, El Padrino musiał zainaugurować nową erę jakimś władczym gestem albo przynajmniej
sprawić, żeby podobna opowieść się rozprzestrzeniła, jednocześnie zapewniając sobie coś
w rodzaju ubezpieczenia na życie.
W tamtym okresie powstawały kartele narkotykowe dokładnie takie, jakie istnieją dzisiaj, po
ponad dwudziestu latach. Powstawały organizacje przestępcze, które nie miały już nic wspólnego
z przeszłością. Powstawały instytucje obejmujące swym zasięgiem określone terytoria, na które
nakładano taryfy i gdzie określano warunki sprzedaży, sposoby ochrony i pośrednictwa między
producentami i ostatecznymi konsumentami. Kartele narkotykowe mają zdolności i władzę, by
decydować o cenach i wpływach za pomocą układu, siedząc przy stole, ogłaszając nową zasadę bądź
prawo. Albo mogą tego dokonać za pomocą trotylu, przy tysiącach zabitych. Nie ma jednego sposobu
decydowania o cenie i dystrybucji kokainy: to zależy od warunków, od chwili, od uwikłanych w to
osób, od sojuszy, zdrad, ambicji bossów, zmieniającej się sytuacji gospodarczej.
El Padrino miał zachować nadzór nad całością operacji: to on był dawnym gliną, to on miał
kontakty, dlatego to on miał pozostać przywódcą. Nie zdążył jednak zobaczyć, jak ziszcza się jego
plan. Było jasne, że po znalezieniu zwłok Kikiego niemal cztery lata wcześniej jego koledzy z DEA
nie spoczną, dopóki nie wymierzą sprawiedliwości za potworność, jakiej zaznał jeden z nich, ten,
którego wielu uważało za najlepszego. Za potworność, jakiej zaznał Kiki. Stosunki między rządem
amerykańskim a Meksykiem były coraz bardziej napięte. Dzień i noc, z nieznaną dotąd surowością
i zawziętością, pilnowano ponad trzech tysięcy kilometrów między Meksykiem a Stanami
Zjednoczonymi, długiego jęzora lądu, który jak powiadają przemytnicy, liże Amerykę po tyłku, dzięki
zaś temu lizaniu udaje mu się wpuścić do niej wszystko, co chce. Kumpel Rafaela Cara Quintera
wyznał, że najpierw ciało Kikiego zostało zakopane w lesie La Primavera na zachód od Guadalajary,
nie tam, gdzie je znaleziono. Próbki ziemi pasowały do znalezionych na skórze ofiary. Ubranie
Kikiego zniszczono pod pretekstem, że było przegniłe, najwyraźniej jednak usiłowano zniszczyć
dowody. Wówczas to DEA wszczęła dochodzenie w sprawie morderstwa; nigdy dotąd Stany
Zjednoczone nie przeprowadziły śledztwa zakrojonego na tak wielką skalę. Otrzymało ono kryptonim
„Operacja Legenda”. Szukanie zabójców przerodziło się w polowanie. Amerykańscy agenci zbadali
każdy możliwy trop. Aresztowano pięciu policjantów, którzy przyznali się do udziału
w zdemaskowaniu Camareny. Wszyscy jako zleceniodawców wskazali Rafaela Cara Quintera
i Ernesta „Don Neta” Fonsecę Carrilla, których zatrzymano.
Caro Quintero usiłował uciec. Nie potrafił sobie wyobrazić, żeby Meksyk, jego królestwo, wydał
go DEA. Zawsze wszystkich kupował i rzeczywiście zapłacił komendantowi meksykańskiej policji
kryminalnej łapówkę w wysokości sześćdziesięciu milionów pesos. Udało mu się dotrzeć do
Kostaryki. Tylko że kiedy człowiek ucieka, nigdy nie wolno mu myśleć, że może zabrać ze sobą
dawne życie. Człowiek ucieka i basta. To znaczy w pewnym sensie umiera. Tymczasem Caro
Quintero zabrał ze sobą pewną osobę, narzeczoną, Sarę Cristinę Cosío Vidaurri Martínez. Sara nie
była bossem. Nie potrafiła żyć w ukryciu. Życie w oddaleniu, stworzenie nowej tożsamości wydaje
się łatwe, w gruncie rzeczy myślisz, że wystarczy niewiele, że wystarczą pieniądze. Życie w ukryciu
i ciągłe udawanie to męka wywołująca napięcie psychiczne, które mało kto jest w stanie znieść. Po
kilku miesiącach Sara nie mogła dłużej wytrzymać i zadzwoniła do matki do Meksyku. Policja
wiedziała, że prędzej czy później to zrobi, toteż miała telefon na podsłuchu. Był to błąd, który
pozwolił DEA zlokalizować bossa, jego dom, jego nowe życie. Pojechali po niego. Caro Quintero
i Don Neto odmówili współpracy z policją i zrzucili odpowiedzialność za zabójstwo Kikiego na
szefa, El Padrina, który w Meksyku cieszył się poparciem politycznym urzędników wysokiego
szczebla. Lecz w organizacjach uczą, że istnieje tylko jedna zasada: kto da więcej. W ciągu zaś
owych czterech lat po śmierci Kikiego policja amerykańska zaczęła się zbliżać i obalać wszelkie
wsparcie dla Félixa Gallarda. Aby dotrzeć do El Padrina, należało odizolować całą chroniącą go
sieć. W kręgach polityków, wśród sędziów, wśród policji, wśród dziennikarzy. Wiele osób
opłacanych przez przedstawicieli klanu z Guadalajary za ochranianie El Padrina i jego ludzi
aresztowano bądź wyrzucono z pracy. Wśród oskarżonych był nawet szef meksykańskiego biura
Interpolu, Miguel Aldana Ibarra, który miał wiele informacji na temat śledztw i handlu kokainą. On
także znajdował się na liście płac El Padrina: najpierw przekazywał informacje narcos, a potem
swoim zwierzchnikom. El Padrina aresztowano 8 kwietnia 1989 roku. Po kilku latach przeniesiono
go do więzienia o zaostrzonym rygorze w El Altiplano, gdzie nadal odbywa karę czterdziestu lat
pozbawienia wolności.
Wszyscy za kratkami. El Padrino, Rafael Caro Quintero, Ernesto Fonseca Carrillo. Tylko że
przeznaczeniem tych historii jest nigdy się nie skończyć, jak uczy Caro Quintero, który w nocy 9
sierpnia 2013 roku znów odetchnął świeżym powietrzem na wolności. Otóż trybunał federalny
Guadalajary dopatrzył się uchybień „formalnych” w procesie Cara Quintera oskarżonego o porwanie,
torturowanie i zabójstwo Kikiego Camareny: sąd federalny, który osądził Cara Quintera, nie był do
tego uprawniony, ponieważ agent DEA nie był agentem dyplomatycznym ani konsularnym, toteż
rozprawa powinna była się odbyć w sądzie stanowym. Kruczki prawne pozwalające, by jeden
z najpotężniejszych bossów meksykańskich wymknął się wymiarowi sprawiedliwości. W Stanach
Zjednoczonych ciążą na nim jednak zarzuty rozmaitych przestępstw federalnych, dlatego amerykański
Departament Stanu wyznaczył nagrodę w wysokości 5 milionów dolarów dla każdego, kto dostarczy
informacji, które mogą doprowadzić do ujęcia Quintera. Amerykanie znów chcą go widzieć za
kratkami, tym razem własnymi.

Zabójstwo Camareny i wydarzenia, które nastąpiły potem, stanowią punkt zwrotny walki
z meksykańskim narkobiznesem. Wyraźnie wyszedł na wierzch stopień bezkarności, jakim cieszyły
się kartele: porwanie agenta w biały dzień, dosłownie sprzed amerykańskiego konsulatu, żeby go
potem torturować i zabić, przewyższyło wszystko, na co poważono się do tej pory. Camarena miał
ogromną intuicję: zrozumiał wcześniej niż inni, że struktura się zmieniła, że to już coś o wiele więcej
niż tylko grupa gangsterów i przemytników. Zrozumiał, że walczy przeciwko prawdziwym
narkotykowym menedżerom. Zrozumiał, że punktem wyjścia powinno być zerwanie związków między
instytucjami państwa a handlarzami. Zrozumiał, że w gruncie rzeczy masowe aresztowania zwykłych
pionków nie zdadzą się na nic, jeśli nie ukróci się mechanizmów, które pozwalają na zalewanie
rynków pieniędzmi i na umacnianie pozycji bossów. Kiki bacznie się przyglądał narodzinom owej
niepowstrzymanej przestępczej klasy średniej. Bardziej interesował go przepływ pieniędzy niż
kilerzy czy nielegalni handlarze, których należało powstrzymać. Zrozumiał coś, co Stany Zjednoczone
nawet dzisiaj z trudem pojmują: trzeba zadać cios w głowę, trzeba uderzyć w bossów, w wielkich
capi, kończyny bowiem to tylko wykonawcy. Zrozumiał również, że świat producentów słabnie
w stosunku do dystrybutorów. To prawo ekonomii, a więc i prawo narokobiznesu, który stanowi
samą esencję handlu i reguł rządzących rynkiem. Kolumbijskich producentów zaczął dotykać kryzys,
kryzys zaczął dotykać kartele z Medellín i z Cali, podobnie jak partyzanckie oddziały FARC-u,
Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii.
Śmierć Kikiego ukazała amerykańskiej opinii publicznej problem narkotyków jak jeszcze nigdy
dotąd. Po odnalezieniu jego ciała wielu Amerykanów, począwszy od Calexico w Kalifornii,
rodzinnego miasta Kikiego, zaczęło nosić czerwone wstążki, symbol bólu, profanacji ciała.
I wzywali ludzi, żeby przestali się odurzać w imię poświęcenia Camareny w walce z narkotykami.
W Kalifornii, a później w całych Stanach Zjednoczonych zorganizowano Red Ribbon Week,
„Tydzień czerwonej wstążki”, który nadal obchodzi się co roku w październiku w ramach kampanii
prewencyjnej przeciwko narkotykom. Historia Kikiego zaś trafiła do telewizji i do kin.
Przed aresztowaniem El Padrino zdołał przekonać bossów, żeby zrezygnowali z opium, a skupili
się na kokainie pochodzącej z Ameryki Południowej i przeznaczonej dla Stanów Zjednoczonych. Co
nie znaczy, że uprawy marihuany i maku na opium zniknęły z Meksyku. Pozostały, podobnie jak
handel i eksport. Straciły jednak na znaczeniu, wyparły je bowiem kokaina i stopniowo hielo, lód,
czyli metamfetamina. Dzięki decyzjom, jakie zapadły na spotkaniu w Acapulco kilka miesięcy przed
aresztowaniem El Padrina, organizacje urosły w siłę, lecz bez przewodnictwa i uznanego autorytetu
szefa rozpoczęła się niezwykle zaciekła walka o terytoria pomiędzy tymi, którzy pozostali wolni.
Kartele wypowiedziały sobie wzajemnie wojnę już na początku lat dziewięćdziesiątych. Wojnę,
która wybuchła bez medialnego rozgłosu, bardzo nieliczni wierzyli bowiem w istnienie
narkotykowych karteli. W miarę jednak jak konflikt stawał się coraz bardziej krwawy, nazwiska jego
uczestników zdobywały sławę i popularność. Rekiny. Rekiny, które aby zdobyć rynek narkotyków,
jedynie w Meksyku wart dzisiaj dwadzieścia pięć do pięćdziesięciu miliardów dolarów rocznie,
podgryzają Amerykę Łacińską od fundamentów. Kryzys gospodarczy, finanse zżerane przez
instrumenty pochodne i toksyczny kapitał, szaleństwo na giełdach: to niemal wszędzie niszczy
demokrację, niszczy pracę i nadzieję, zaufanie i życie. Jest wszakże coś, czego kryzys nie tylko nie
niszczy, ale co wręcz umacnia: gospodarki oparte na przestępstwie. Współczesny świat wziął swój
początek od nowoczesnego Wielkiego Wybuchu, źródła natychmiastowych wahań finansowych.
Zderzenie ideologii i cywilizacji, konflikty religijne i kulturowe: to tylko wycinki świata. Jeśli
jednak spojrzeć poprzez uszczerbek zadany przestępczym kapitałom, wszelkie czynniki i ruchy stają
się czymś innym. Jeśli pominąć kryminalną potęgę karteli, wszelkie komentarze i interpretacje
kryzysu zdają się bazować na nieporozumieniu. Żeby zrozumieć tę potęgę, należy się jej przyjrzeć,
popatrzeć jej prosto w twarz, w oczy. Stworzyła nowoczesny świat, spłodziła nowy kosmos. Wielki
Wybuch miał początek właśnie tutaj.
Kokaina # 2

Nie heroina robi z ciebie zombie. Nie trawka wyluzowuje i sprawia, że masz przekrwione oczy.
Kokaina to narkotyk performatywny, aktywnie oddziałujący na rzeczywistość. Dzięki kokainie
możesz zrobić wszystko. Zanim rozsadzi ci serce, zanim rozmiękczy ci mózg na papkę, zanim sprawi,
że fiut ci sflaczeje na zawsze, a z żołądka zostanie ropiejąca rana, będziesz więcej pracował, więcej
się bawił, więcej bzykał. Kokaina to wyczerpująca odpowiedź na najbardziej naglącą potrzebę
dzisiejszej epoki: brak ograniczeń. Z kokainą przeżyjesz więcej. Będziesz się więcej komunikował –
pierwsze przykazanie nowoczesnego życia. Im więcej się komunikujesz, tym jesteś szczęśliwszy, im
więcej się komunikujesz, tym większą przeżywasz rozkosz, im więcej się komunikujesz, tym więcej
negocjujesz w uczuciach, więcej sprzedajesz – czegokolwiek. Więcej. Ciągle więcej. Tylko że nasze
ciało nie funkcjonuje z „więcej”. W pewnym momencie pobudzenie musi opaść, a organizm odzyskać
spokój. I właśnie tutaj wkracza kokaina. To precyzyjna robota, ponieważ musi ona przeniknąć między
pojedyncze komórki, trafiając dokładnie w punkt, który je oddziela – w szczelinę synaptyczną –
i zablokować podstawowy mechanizm. To tak jakbyś grał w tenisa i załatwił przeciwnika
uderzeniem w linię nie do odebrania: w tym momencie czas zastyga i wszystko jest idealne, spokój
i siła współistnieją w tobie w całkowitej równowadze. To uczucie błogostanu zapoczątkowane
zostało przez mikroskopijną kroplę pewnej substancji, neuroprzekaźnika, która upadła dokładnie na
szczelinę synaptyczną. Komórka została pobudzona i zaraziła tę obok, i tak dalej, aż miliony komórek
zostaną wciągnięte w niemal błyskawiczne kłębowisko. Wówczas rozpala się życie. Teraz wracasz
na linię końcową i to samo robi twój przeciwnik, jesteście gotowi walczyć o kolejny punkt, wrażenie
sprzed chwili to odległe odbicie. Neuroprzekaźnik został wchłonięty, impulsy pomiędzy komórkami
zablokowane. I właśnie tutaj wkracza kokaina. Spowalnia wchłanianie neuroprzekaźników, a twoje
komórki są wiecznie włączone, tak jakby przez cały rok było Boże Narodzenie z olśniewającymi
iluminacjami przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni na trzysta sześćdziesiąt pięć. Neuroprzekaźniki,
które kokaina kocha do szaleństwa i których zawsze chciałaby mieć pod dostatkiem, to dopamina
i noradrenalina. Pierwsza pozwala ci być wodzirejem, ponieważ z nią wszystko jest łatwiejsze.
Łatwiej się rozmawia, łatwiej się flirtuje, łatwiej jest być spontanicznym, łatwiej czuć się
docenianym. Druga, noradrenalina, ma bardziej podstępne działanie. Wszystko wokół ciebie ulega
wzmocnieniu. Spada szklanka? Słyszysz to wcześniej niż inni. Trzaska okno? Pierwszy to zauważasz.
Wołają cię? Oglądasz się, zanim zdążą wypowiedzieć w całości twoje imię. Tak właśnie działa
noradrenalina. Wzmacnia stan czujności i pogotowia, z nią całe otoczenie staje się wrogie, najeżone
niebezpieczeństwami i groźbami, bez przerwy spodziewasz się, że ktoś cię skrzywdzi lub zaatakuje.
Odpowiedzi strach–alarm stają się przyspieszone, reakcje natychmiastowe, bez filtra. To paranoja,
jej drzwi otwarte są na oścież. Kokaina to paliwo dla ciała. To życie podniesione do sześcianu.
Zanim cię pożre, zanim cię zniszczy. Za życie na wyższych obrotach, które rzekomo ci podarowała,
zapłacisz z lichwiarskim procentem. Może, później. Tylko że „później” w ogóle się nie liczy.
Wszystko jest tu i teraz.
3

Wojna o białą ropę

Meksyk jest źródłem wszystkiego. Świat, w którym teraz oddychamy, to Chiny, Indie, ale także
Meksyk. Kto nie zna Meksyku, nie może zrozumieć, jak funkcjonuje dzisiaj bogactwo na tej planecie.
Kto nie wie nic o Meksyku, nigdy nie zrozumie losu demokracji, których oblicze odmieniły
strumienie narkobiznesu. Kto nie wie nic o Meksyku, nie znajdzie drogi, którą wytycza zapach
pieniędzy, nie ma pojęcia, jak dominujący może się stać zapach pieniędzy pochodzących
z przestępstwa i że ma on niewiele wspólnego ze stęchłym odorem śmierci, nędzy, okrucieństwa,
korupcji.
Żeby zrozumieć kokainę, musisz zrozumieć Meksyk. Zwolennicy rewolucji, uciekłszy do Ameryki
Łacińskiej czy też zestarzawszy się w Europie, spoglądają na tę ziemię jak ktoś, kto spotyka dawną
kochankę, która związała się z bogatym mężczyzną, i widzi, że jest nieszczęśliwa, pamięta jednak, że
gdy była biedna i młoda, oddawała mu się z pasją, jakiej ten, kto ją kupił, biorąc za żonę, nigdy nie
dostanie. Reszta obserwatorów dostrzega po prostu to, co widać: miejsce potwornej przemocy,
bezustanną i tajemniczą wojnę domową, ziemię, która nigdy nie przestaje krwawić, a wszystko
podniesione do potęgi n-tej. Tylko że Meksyk powiela również powszechnie znaną historię, historię
rozpleniającej się wojny, albowiem baronowie są tu silni, zaś władza, która powinna trzymać ich
w ryzach, jest zgniła albo słaba. Jak w epoce feudalizmu, jak w Japonii samurajów i szogunów, jak
w tragediach Williama Shakespeare’a. A przecież Meksyk nie jest jakimś odległym lądem skupionym
na sobie. To nie jest nowe średniowiecze. Meksyku nie da się określić. To tylko Meksyk. To Meksyk
i basta. To tu i teraz. Tu, gdzie wojna szaleje już bez granic. Tu, gdzie baronowie wojny są
właścicielami najbardziej pożądanego towaru na świecie. To wojna o biały proszek, który przynosi
tyle szmalu, że jest bardziej niebezpieczny niż szyby naftowe.
Szyby białej ropy naftowej znajdują się w stanie Sinaloa. Sinaloa leży nad morzem. Sama Sinaloa
ze swymi rzekami biegnącymi od Sierra Madre do Pacyfiku jest tak cenna, że człowiek sobie nawet
nie wyobraża, by mogło tam być coś więcej poza oślepiającym światłem i stopami w piasku.
Właśnie tak miałby ochotę odpowiedzieć uczeń zapytany przez nauczycielkę geografii o tamtejsze
bogactwa naturalne. Tymczasem powinien rzec: mak i konopie, droga pani profesor. W takich
ilościach, że te ściany nadal stoją dlatego, że jego dziadkowie produkowali marihuanę i opium,
dzisiaj zaś ich dzieci mają wyższe wykształcenie i pracę dzięki kokainie. Gdyby jednak tak
odpowiedział, zarobiłby w twarz i uwagę do dziennika, jak mawiano za moich czasów. Lepiej, żeby
odpowiedział tak, jak napisano w podręcznikach do geografii: że tamtejsze bogactwa naturalne to
ryby, bydło rzeźne i rolnictwo ekologiczne. A przecież kupcy chińscy przywieźli opium do Sinaloi
już w XIX wieku. Nazywali je czarną trucizną. Sinaloa była pełna opium. Mak na opium można
uprawiać właściwie wszędzie. Tam, gdzie rośnie zboże, może wyrosnąć i mak. Jedyny warunek to
klimat: ani zbyt suchy, ani zbyt wilgotny, bez mrozów, bez gradu. W Sinaloi jest dobry klimat, morze
niedaleko, a grad prawie się nie zdarza.
Dzisiaj rządzi kartel z Sinaloi, który jak się wydaje, rozgromił całą konkurencję. Przynajmniej do
następnych przemian. Sinaloa to hegemon. Na jej terenie narkotyki zapewniają pełne zatrudnienie.
Całe pokolenia zaspokajały głód dzięki narkotykom. Od chłopów po polityków, od młodych po
starców, od policjantów po obiboków. Istnieje potrzeba produkowania, magazynowania, transportu,
ochrony. W Sinaloi każdy się nadaje i każdy zostaje zwerbowany. Kartel działa w Złotym Trójkącie
i mając pod kontrolą 650 tysięcy kilometrów kwadratowych, jest największym kartelem
meksykańskim. Pod jego rządami odbywa się istotna część handlu oraz dystrybucji kokainy w Stanach
Zjednoczonych. Narcos z Sinaloi są obecni w ponad osiemdziesięciu amerykańskich miastach, swoje
komórki mają przede wszystkim w Arizonie, Kalifornii, Teksasie, Chicago i Nowym Jorku.
Rozprowadzają na amerykańskim rynku kokainę pochodzącą z Kolumbii. Jak podaje prokuratura
generalna Stanów Zjednoczonych, w latach 1990–2008 kartel z Sinaloi był odpowiedzialny za import
i dystrybucję w USA co najmniej dwustu ton kokainy i potężnych ilości heroiny.
Stan Sinaloa to królestwo El Chapa, człowieka, który w Stanach liczy się bardziej niż minister.
Kokaina, marihuana, amfetamina: większość substancji, które Amerykanie palą, wciągają i połykają,
przeszła przez ręce jego ludzi. Od roku 1995 to on jest wielkim szefem frakcji, która w 1989
powstała z popiołów kartelu z Guadalajary. El Chapo, czyli Konus. Bo wzrost okazał się jego
szczęściem. Sto sześćdziesiąt siedem centymetrów stanowczości. Nikomu nie wolno patrzeć na niego
z góry. Za to charakteryzuje się sprytem i urokiem, umiejętnością uwodzenia i zdolnościami
przywódczymi. El Chapo nie wyróżnia się spośród swoich ludzi, nie góruje nad nimi, nie przewyższa
ich fizycznie. W zamian zdobywa zaufanie po wsze czasy. Jego prawdziwe nazwisko brzmi Joaquín
Archivaldo Guzmán Loera, prawdopodobnie urodził się 4 kwietnia 1957 roku w La Tuna de
Badiraguato, maleńkiej mieścinie liczącej ledwie paruset mieszkańców w górach stanu Sinaloa.
Podobnie jak każdy mężczyzna w La Tuna, ojciec Joaquína uprawiał ziemię, był chłopem, który
zapewnił swemu synowi wychowanie polegające na laniu i pracy w polu. To lata maku.
W działalność tę wciągnięta jest cała rodzina El Chapa: mała armia od świtu do zmierzchu
poświęcająca się z oddaniem uprawie maku na opium. El Chapo dźwiga menażki, zanim bowiem
będzie mógł podążać za mężczyznami po nieprzebytych drogach wiodących na pola, musi się trzymać
matki i nosić obiad starszym braciom. Kilogram opium w postaci przypominającej gumę dawał
rodzinie osiem tysięcy pesos, dzisiaj równowartość siedmiuset dolarów – ojciec musiał dostarczać
narkotyk do kolejnego punktu łańcucha. Punkt odpowiadał określonemu miastu, może nawet samej
stolicy Sinaloi, Culiacánowi. To niełatwa operacja, jeśli jesteś tylko prostym chłopem; jeśli
natomiast rzeczony chłop, ojciec El Chapa, jest spokrewniony z Pedrem Avilésem Pérezem – grubą
rybą w narkobiznesie – operacja staje się prostsza. W tych okolicznościach po ukończeniu
dwudziestu lat młody El Chapo zdołał dojrzeć przed sobą drogę wyjścia z nędzy, która odcisnęła
piętno na życiu jego przodków. W tamtych czasach w Sinaloi rządził El Padrino, Miguel Ángel Félix
Gallardo: wraz ze swymi kumplami, Ernestem „Don Netem” Fonsecą Carrillem i Rafaelem Carem
Quinterem, sprawował kontrolę nad wielkimi ładunkami narkotyków, które przyjeżdżały do Meksyku
i wyjeżdżały stamtąd. Dla młodego El Chapa wstąpienie do organizacji było krokiem naturalnym,
równie naturalne było też podjęcie się bez mrugnięcia okiem pierwszego prawdziwego wyzwania:
zajęcia się przewozem narkotyków ze wsi aż do granicy. El Chapo wywiązuje się z zadania
z powodzeniem, lecz dla niego to nie jest zwycięstwo, tylko kolejny szczebel w drodze na szczyt, ku
władzy. Żeby tam dotrzeć, nie możesz okazywać litości tym, którzy popełniają błędy, nie możesz się
cofać, słysząc wymówki tych, którzy nie dotrzymali terminów. Jeśli jest jakiś problem, El Chapo
stawia mu czoło i załatwia go. Jeśli jakiś chłop ulegnie pokusie kogoś z grubszym portfelem, El
Chapo się go pozbywa. Jeśli kierowca ciężarówki pełnej narkotyków upije się i nie dostarczy na
czas partii towaru, El Chapo się z nim żegna. Proste i skuteczne.
Wkrótce El Chapo udowodnił, że jest osobą godną zaufania, i w ciągu paru lat został jednym
z najbliższych ludzi El Padrina. Młody Joaquín wiele się od niego nauczył, z czego rzeczy
najważniejszej: jak przetrwać w narkobiznesie. El Chapo, tak samo jak Félix Gallardo, prowadził
spokojne życie, bez ostentacji, bez fanaberii. Żenił się czterokrotnie, miał dziewięcioro dzieci, nigdy
jednak nie otaczał się chmarami kobiet.
Gdy El Padrino zostaje aresztowany i rozpoczyna się gwałtowny wyścig po spadek, El Chapo
postanawia pozostać wierny swojemu mentorowi. Działa metodycznie, bez popisywania się władzą.
Chce mieć przy sobie krewnych, chce, aby jego wsparcie stanowiły więzy krwi. Wszyscy inni
wyznają jedną zasadę: kto popełnia błąd, płaci życiem. El Chapo przenosi się do Guadalajary, z dala
od Sinaloi, do metropolii, która była ostatnią siedzibą El Padrina, chociaż jego organizacja ma bazę
w Aqua Prieta, miasteczku w Sonorze dogodnie położonym, ponieważ leży przy granicy z USA. To
wybór zrozumiały sam przez się: w ten sposób El Chapo pozostaje w cieniu i z cienia rządzi
imperium, które rozrasta się ponad miarę. Podróżuje zawsze incognito. Ludzie zaczynają opowiadać,
że go rozpoznali, ale bywa to zgodne z prawdą zaledwie raz na sto. El Chapo i jego ludzie
wykorzystują wszelkie dostępne środki, by przewozić narkotyki do Stanów Zjednoczonych: samoloty,
ciężarówki, ciągniki, cysterny, samochody, podziemne tunele. W roku 1993 zostaje odkryty
niedokończony tunel długości prawie czterystu pięćdziesięciu metrów, wydrążony na głębokości
dwudziestu metrów, który miał połączyć Tijuanę z San Diego.
Są to lata zamachów i porachunków, ucieczek i morderstw. W dniu 24 maja 1993 roku
konkurencyjny kartel z Tijuany wynajmuje paru zaufanych płatnych morderców, aby zadać kartelowi
z Sinaloi cios w samo serce. Tego dnia na lotnisku w Guadalajarze zostają zaatakowani dwaj
wyjątkowi pasażerowie: El Chapo Guzmán i kardynał Juan Jesús Posadas Ocampo, który jako
arcybiskup stanowczo się sprzeciwiał potędze narcos. Kilerzy wiedzą, że El Chapo podróżuje
białym mercurym grand marquisem, obowiązkowym autem narkotykowych baronów. Prałat także
jeździ białym mercurym grand marquisem. Płatni mordercy z Tijuany zaczynają strzelać do jednego
z samochodów, myśląc, że należy on do bossa z Sinaloi. Część ludzi – zapewne ochroniarze El
Chapa – odpowiada ogniem. Parking pod lotniskiem błyskawicznie zamienia się w piekło. W wyniku
strzelaniny ginie siedem osób, w tym kardynał Posadas Ocampo, tymczasem El Chapo, cały i zdrowy,
uchodzi z życiem, uciekając z parkingu. Przez lata wielu zadawało sobie pytanie, czy tamtego poranka
los naprawdę zakpił sobie z kapłana, czy zabójcy w rzeczywistości chcieli zlikwidować
niewygodnego arcybiskupa Guadalajary. Dopiero niedawno FBI oświadczyło, że rozgryzło
tajemnicę: nastąpiła tragiczna pomyłka co do osoby.
El Chapo zostaje aresztowany 9 czerwca 1993 roku. Najlepiej strzeżone więzienie w Puente
Grande, do którego trafia w 1995 roku, powoli przekształca się w jego nową bazę i z niej nadal
kieruje swymi interesami. Jednakże osiem lat później nie może już sobie pozwolić na dalszy pobyt za
kratkami: otóż Sąd Najwyższy zatwierdził ustawę bardzo ułatwiającą ekstradycję do USA
Meksykanów skazanych za granicą. Przeniesienie do amerykańskiego zakładu karnego oznaczałoby
koniec wszystkiego. Wobec tego El Chapo wybiera wieczór 19 stycznia 2001 roku. W programie
przewidziano wizytę delegacji urzędników meksykańskich wysokiego szczebla, mającą na celu
położenie kresu degradacji więzienia. El Chapo nie przejmuje się tym: od jakiegoś czasu szykuje
ucieczkę za pieniądze, którymi przekupi strażników. Jeden z nich – Francisco Camberos Rivera,
pseudonim El Chito – otwiera celę i pozwala mu się schować na wózku z brudną bielizną. Mijają
niestrzeżone korytarze i otwarte na oścież drzwi sterowane elektronicznie. Docierają do
wewnętrznego parkingu, gdzie znajduje się tylko jeden strażnik. El Chapo wyskakuje z wózka
i wślizguje się do bagażnika chevroleta monte carlo. El Chito zapala silnik i wywozi go ku wolności.
Teraz El Chapo staje się dla wszystkich bohaterem, legendą. Z tym że on nie robi nic innego, tylko
zarządza kartelem przy pomocy swoich najbliższych współpracowników: Ismaela Zambady Garcíi,
pseudonim El Mayo, Ignacia Coronela Villarreala, pseudonim Nacho, zabitego 29 lipca 2010 roku
w czasie nalotu meksykańskiego wojska, oraz doradcy Juana Joségo Esparragozy Morena, zwanego
El Azul, czyli Niebieski, z powodu bardzo ciemnej karnacji. Począwszy od narodzin kartelu z Sinaloi
w 1989 roku, przez jakieś dziesięć lat właśnie oni byli niekwestionowanymi baronami
meksykańskiego narkobiznesu.
Przez kilka lat El Chapo zacieśnia więzy także z rodziną Beltránów Leyvów składającą się
z pięciu braci, którzy są mistrzami we wręczaniu łapówek i w zastraszaniu, a przede wszystkim
w przenikaniu do systemu politycznego, do wymiaru sprawiedliwości i do meksykańskich sił
policyjnych. Mają nawet wtyczki w biurach Interpolu przy ambasadzie amerykańskiej i na lotnisku
miasta Meksyk. Właśnie dlatego kartel z Sinaloi postanawia ich zwerbować. Bracia Beltrán Leyva to
mała rodzinna armia, zwariowana komórka, która pod koniec lat dziewięćdziesiątych stała się na
powrót wygodna dla wielkich karteli. El Chapo obdarza ich zaufaniem. Zawsze stali u jego boku,
nawet gdy jego autorytet był zagrożony. Jak choćby dwa lata po ucieczce, kiedy w stanie Tamaulipas,
a zwłaszcza w strefie Nuevo Laredo, która staje się teatrem zażartej wojny o kontrolę nad korytarzem
prowadzącym do Teksasu, powstaje próżnia władzy. Strategicznie to najważniejszy korytarz,
ponieważ wiedzie prosto do słynnej Interstate 35, drogi, którą przejeżdża 40% narkotyków
pochodzących z Meksyku. Tylko że dla narcos próżnia władzy nie istnieje. A jeśli istnieje, to jej
życie jest krótkie. Zajęcie terytorium to pierwsza zasada, kiedy zaś szef wypada, natychmiast
pojawiają się pretendenci do spuścizny po nim. Misję przejęcia kontroli nad północno-wschodnim
obszarem Meksyku, zanim zrobią to inni, El Chapo powierza jednemu z pięciu braci Beltrán Leyva,
Arturowi, który tworzy zbrojne ramię Los Negros i znajduje właściwego człowieka na stanowisko
dowódcy.
Edgar Valdez Villarreal ma pseudonim Barbie – takie przezwisko nadano jasnowłosemu
niebieskookiemu chłopakowi z drużyny piłki nożnej w jednym z liceów w Laredo.
– Wyglądasz zupełnie jak Ken – oświadczył trener – ale dla mnie będziesz Barbie.
Tylko że amerykański sen Barbie to nie college i dom wygodniejszy od tego, który kupił ojciec
imigrant. Jego sen to kupa szmalu, ona zaś znajduje się po drugiej stronie granicy, w Nuevo Laredo.
Czar Barbie wzmógł się pod wpływem amerykańskiego paszportu. Podobają mu się kobiety i on
podoba się kobietom. Żywi słabość do ubrań od Versacego i do luksusowych samochodów. Nie ma
chyba człowieka bardziej odmiennego od El Chapa, tylko że El Chapo nie poprzestaje na pierwszym
wrażeniu. Czuje zapach krwi przepełniający plaza Nuevo Laredo i żądzę sukcesu nowego przybysza.
Los Negros będą musieli pokonać Los Zetas, krwawe ramię zbrojne kartelu z Zatoki ze skłonnością
do makabrycznych widowisk. Barbie zgadza się z entuzjazmem i postanawia posłużyć się tą samą
bronią co przeciwnicy: wrzuconym na YouTube krótkim filmikiem, na którym widać klęczących
mężczyzn, jeden z nich ma obnażony tors, wszyscy noszą widoczne ślady po uderzeniach. To Los
Zetas. Skazani na śmierć. Skoro Los Zetas wykorzystują Internet, żeby szerzyć przemoc, Los Negros
zrobią to samo, eskalując potworności, które przeniósłszy się z ulic na strony internetowe, tylko się
same napędzają i powtarzają bez końca.
Strach i szacunek idą w parze, to dwie strony medalu władzy. Medal władzy ma jedną stronę lśniącą
i promienną, a drugą podrapaną i ciemną. Krwawa sława wzbudza w rywalach strach, ale nie
szacunek, błyszcząca patyna pozwala otworzyć każde drzwi bez potrzeby wyważania ich. Wszystko
jest kwestią postawy: żeby być pierwszy, musisz umieć rozgłosić, że jesteś pierwszy. To gra w trzy
karty, a ty jesteś bankiem, który zawsze wygrywa. Właśnie dlatego El Chapo nigdy nie spoczywa na
laurach, nie poprzestaje na pozycji, którą raz zdobył. Właśnie dlatego po porwaniu się na podbój
Nuevo Laredo stwierdza, że chce także plaza Ciudad Juárez, kolejnej forpoczty o decydującym
znaczeniu, położonej na granicy ze Stanami Zjednoczonymi i tradycyjnie kontrolowanej przez
Carrillów Fuentesów.
I znów do akcji wkraczają Los Negros. Jest 11 września 2004 roku. Rodolfo Carrillo Fuentes,
który wraz z bratem Vicentem decyduje o losach kartelu z Juárez, zostaje zabity na parkingu przed
multikinem w Culiacánie, sercu królestwa Sinaloi. Towarzyszy mu żona, lecz pilnujący ich
ochroniarz jest bezsilny wobec płatnych morderców El Chapa, którzy strzelają gdzie popadnie,
zasypując ciała małżonków gradem pocisków. To zniewaga, która niesie za sobą nader jasne
przesłanie: Sinaloa darzyła szacunkiem bossa kartelu z Juárez, Amada Carrilla Fuentesa –
pierworodnego z braci Fuentesów – ale nie szanuje już jego rodziny. Do otwartej wojny pozostał już
tylko krok i rzeczywiście kartel z Juárez nie każe czekać na swoją wendetę. Vicente wydaje wyrok
śmierci na jednego z braci El Chapa, Artura zwanego El Pollo, który zostaje zamordowany 31
grudnia w najbardziej strzeżonym więzieniu w Almoloya de Juárez. To bolesny cios dla El Chapa,
który mimo wszystko nie rezygnuje ze swych dążeń. Vicente nie ma takich talentów ani kontaktów jak
brat, nie cieszy się także takim szacunkiem, jakim inni narcos darzyli Amada: ktoś taki jak on nie
może zagwarantować rządów tak ważnej plaza jak Ciudad Juárez. Na całe lata to przygraniczne
miasto staje się teatrem wojny, w której wszystkie chwyty są dozwolone, między ludźmi El Chapa
i Carrilla Fuentesa. W końcu jednak zwycięży El Chapo, zagrażając historycznym wrogom Juárez
u podstaw.
To Amado Carrillo Fuentes wiele lat wcześniej przekształcił kartel z Juárez ze zgrai bandytów
w klan dżentelmenów, którzy noszą włoskie ubrania od Brioniego czy Versacego. Wygląd przede
wszystkim, nawet jeśli masz na rękach kajdanki i pozwalasz się uwiecznić tłoczącym się pod twoją
willą przedstawicielom mediów w śnieżnobiałym kombinezonie Abercrombie i wyhaftowanymi na
piersiach literami „NY”, jak uczynił w roku 2009 syn Amada, Vicente Carrillo Leyva. Amado dorósł
i zacieśnił kontakty z kartelami. Jego wujem był Ernesto Fonseca Carrillo, pseudonim Don Neto, boss
kartelu z Guadalajary i wspólnik El Padrina. Przemoc stanowiła dlań chleb powszedni. Jednakże ten,
kto dorasta z przemocą na co dzień, wie, że jest ona zasobem i należy ją sączyć powoli, jak każdy
zasób, bo inaczej może się zdewaluować. Niekiedy bardziej skuteczne mogą się okazać pieniądze,
zaś szacunek, na jaki Amado zdołał sobie z czasem zapracować, był owocem także sutych napiwków
rozdzielanych własnym ludziom, sportowych samochodów dla wpływowych osób, hojnych darowizn
na budowę kościołów, jak choćby tego, który postawił podobno w swoim rodzinnym miasteczku
Guamuchilito.
Amado odziedziczył kartel założony w latach sześćdziesiątych przez Rafaela Aguilara Guajarda,
któremu od tamtej pory udało się z brutalnym bestialstwem narzucić swoją wolę w walce o kontrolę
nad handlem narkotykami między Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi. Odwieczny rywal Tijuany
i Zatoki, kartel zdołał wykorzystać swoją pozycję strategiczną na granicy z terytorium USA
i amerykańskim miastem El Paso. To silna tradycja, której należało uważnie strzec. Amado był
właściwym człowiekiem. Ostrożny, cierpliwy, przebiegły, stąpał, nie brudząc sobie rąk. Jego
ulubioną broń stanowiły inwestycje. Posmarować gdzie trzeba, żeby zapewnić sobie miażdżącą
przewagę, jak na przykład całą flotę boeingów 727, której używał do przewożenia kokainy
z Kolumbii do Meksyku. Tylko do pokonania ostatniego odcinka – z Meksyku do Stanów
Zjednoczonych – boeingi rzecz jasna się nie nadawały, potrzebne więc były zwinniejsze i mniejsze
środki transportu, takie jak cessny należące do przedsiębiorstwa taksówek powietrznych Taxceno
(Taxi Aéreo del Centro Norte), którego Amado został głównym udziałowcem. Od tej pory zaczęto go
nazywać El Señor de los Cielos, Panem Przestworzy.
Kokainową wojnę wygrywało się za pomocą pozycji w bilansie. Najbardziej znaczny wydatek –
pięć milionów dolarów miesięcznie – przeznaczano na sute łapówki dla policjantów, funkcjonariuszy
i wojskowych z całego Meksyku, na pensje, na prezenty. Kolejną istotną pozycję w bilansie
stanowiły koszty reprezentacyjne, jak choćby tak zwany Pałac Tysiąca i Jednej Nocy kupiony przez
Amada w Hermosillo w stanie Sonora. Pałac Tysiąca i Jednej Nocy, położony prowokacyjnie
kilkaset metrów od rezydencji gubernatora, to krzykliwa willa, której cebulaste kopuły przywodzą na
myśl rosyjskie cerkwie i kremle, zaś biel, dzisiaj zasłonięta tysiącami graffiti pokrywających ściany,
przypomina pałace maharadżów. Złota kryjówka niedostępna nawet dla najbliższych
współpracowników, którzy przed posłuchaniem u bossa musieli przejść przez szpony Flaca,
„dyrektora administracyjnego” Amada, odpowiedzialnego także za public relations kartelu z Juárez
z instytucjami politycznymi i wojskowymi. Powiadają, że kiedy Pan Przestworzy był mniej znany,
lubił chodzić do Ochoa Bali Hai, jednej z najsłynniejszych restauracji miasta Meksyk, siadać
w pobliżu toalet i zamawiać dla sterczących na zewnątrz ochroniarzy trzy porcje owoców morza
i wszystko, czego sobie zażyczą. Po czym wstawał, płacił w dolarach i wręczywszy szefowi kuchni
oraz kelnerom sute napiwki, wychodził, tak jak wszedł, jak zwyczajny klient. Nawet gdy skończył
w więzieniu za nielegalne posiadanie broni i kradzież samochodów, nie zrezygnował z luksusów:
drogich win, ślicznych dziewczyn i pełnego dostępu do swoich kontaktów.
Nikt nie znał ruchów Amada, nieustannie bowiem krążył między rozsianymi po całym kraju
rezydencjami, których miał bez liku. Ekscentryczność i ostentacja, rekompensowane przez rozważne
decyzje finansowe, oraz obsesja na punkcie bezpieczeństwa czyniły zeń idealnego handlarza
narkotyków. Przystojny i drapieżny, inteligentny i zuchwały, odważny i o miękkim sercu. Coś
w rodzaju współczesnego bohatera. Zacieśnił więzy z niektórymi bossami z Guadalajary, przejął
kontrolę nad lotniskami i tajnymi korytarzami, przekupił Joségo de Jesús Gutierreza Rebolla, szefa
Narodowego Instytutu do Walki z Narkotykami, który wraz ze swymi ludźmi został jego zbrojnym
ramieniem, wykorzystując własną gęstą sieć informatorów, aby oczyścić pole z wrogów
i konkurencji w zamian za milionowe łapówki. Planował nawet zawrzeć układ z rządem federalnym:
dla Meksyku 50% majątku, współpraca w celu stłumienia przemocy między kartelami, zapewnienie,
że narkotyki nie zaleją kraju, tylko Stany Zjednoczone i Europę; dla Amada spokój i swoboda
w prowadzeniu interesów.
Tylko że nie zdążył.
Dnia 2 listopada 1997 roku przy Autostradzie Słońca, która prowadzi od Meksyku do Acapulco,
policja dokonała makabrycznego odkrycia. Trzy trupy znalezione w pojemnikach z cementem
zidentyfikowano jako trzech renomowanych chirurgów plastycznych, którzy zniknęli kilka tygodni
wcześniej. Po wydobyciu z cementu okazało się, że na ciałach widnieją ślady tortur, którym lekarze
zostali poddani, zanim ich wykończono: wydłubane oczy i połamane kości. Pobito ich tak mocno, że
potem musiano obwiązać zwłoki jednego z nich, aby utrzymać wszystkie mięśnie razem. Dwaj zmarli
z powodu uduszenia liną, trzeci dostał kulkę w potylicę. Czym zawinili? Tym, że odważyli się
zoperować Amada Carrilla Fuentesa, który podobnie jak wielu narcos chciał poprawić wygląd.
Cztery miesiące wcześniej, 4 lipca 1997 roku, Pan Przestworzy zmarł w sali 407 szpitala Santa
Monica w mieście Meksyk po operacji plastycznej i liposukcji, którym poddał się pod fałszywym
nazwiskiem. Zbyt duża dawka dormicum, silnego środka uspokajającego stosowanego w fazie
pooperacyjnej, okazała się dla niego fatalna w skutkach. Jego serce, już osłabione przez zażywanie
kokainy, nie wytrzymało. Nigdy nie odkryto, czy było to zabójstwo, zaniedbanie czy przyczyny
naturalne. Niewytłumaczalny koniec władcy dostarcza legend, ale także pomówień, których nie
sposób powstrzymać. Jedni twierdzą, że Amada zabiła własna próżność, bardziej prawdopodobne
jest wszakże to, że chciał zmienić wygląd, aby uciec przed wymiarem sprawiedliwości i przed
wrogami. Los zakpił z szefa z Juárez: przez całe życie się ukrywał i stracił je akurat w chwili, gdy
usiłował nie dać się złapać.
Śmierć Amada wywołała ogromną pustkę. Władzę nad kartelem przejął jego brat Vicente,
jednakże stosunki między Carrillami Fuentesami a konkurencyjnymi ugrupowaniami stawały się coraz
bardziej niepewne. W roku 2001, po tym jak El Chapo uciekł z więzienia, wielu członków kartelu
z Juárez postanowiło pójść za nim i przystąpić do kartelu z Sinaloi. Dnia 9 kwietnia 2010 roku
Associated Press podała wiadomość, że kartel z Sinaloi w końcu wygrał bitwę z ludźmi z Juárez.
Tylko że medialne epitafium wcale nie przeszkodziło kartelowi z Juárez w prowadzeniu wojny dalej.
Wojny, która uczyniła Ciudad Juárez miastem najbardziej niebezpiecznym i pełnym przemocy na
świecie, z liczbą zabójstw sięgającą niemal dwóch tysięcy rocznie.
W lipcu 2010 roku na jednej z ulic w śródmieściu bomba, zawierająca dziesięć kilogramów
materiału wybuchowego i uruchomiona za pomocą telefonu komórkowego, zabiła agenta policji
federalnej, lekarza i muzyka, którzy mieszkali w okolicy. Dwaj ostatni wyszli na ulicę, usłyszawszy
strzały, aby pomóc leżącemu na ziemi rannemu człowiekowi w mundurze policyjnym, będącemu
w rzeczywistości, jak wyjawili później aresztowani narcos, jedynie przynętą, która miała
przyciągnąć uwagę federalnych. W pobliżu miejsca zamachu znaleziono wiadomość napisaną na
murze czarnym sprayem: „To, co się wydarzyło na calle 16 września, spotka wszelkie władze, które
nadal wspierają El Chapa. Serdeczne pozdrowienia od kartelu z Juárez. Mamy inne samochody
pułapki”.
„Carne asada! Carne asada!”[1], można usłyszeć codziennie, kiedy człowiek spaceruje po
zatłoczonych ulicach Ciudad Juárez. Gdyby nie wzburzenie i dająca się słyszeć w głosach adrenalina,
wyglądałoby to jak rozmowa dwóch Meksykanów, którzy umawiają się na niedzielnego grilla.
Tymczasem jest to używany przez narcos szyfr oznaczający zabitych. Albowiem jatka trwa bez
przeszkód. Okaleczone i pozbawione głów ciała. Ciała wystawiane na widok publiczny wyłącznie po
to, by podtrzymać strach. Ciała takie jak zwłoki adwokata Fernanda Reyesa, uduszonego plastikową
torbą, uderzonego wielokrotnie w głowę łopatą, a następnie wrzuconego do dołu, gdzie zalano je
najpierw niegaszonym wapnem, a potem zasypano ziemią.
„Carne asada! Carne asada!”

El Chapo nie daje po sobie poznać, że jest wściekły. To niepotrzebne. Potrzebne jest natomiast
ukaranie śmiercią tego, kto na to zasłużył. Lecz nawet gdy wydaje ów ostateczny wyrok, nie toleruje
okazywania żadnych emocji. El Chapo to człowiek żądny krwi kierujący się rozumem. Jego
przeciwieństwo stanowi El Mochomo – tak nazywa się w Sinaloi pustynne czerwone mrówki, które
jedzą wszystko i są odporne na wszystko. Działający instynktownie agresywny sangwinik. Kocha
piękne życie i towarzystwo kobiet. W jego domach panuje ciągły ruch. El Mochomo to Alfredo
Beltrán Leyva, ten, któremu bracia powierzyli najbardziej widoczną rolę. Ale El Chapo wie, że
Alfredo stanowi zagrożenie. Za bardzo się puszy, przez co staje się łatwym celem, cechę tę zaś
trudno pogodzić z pozostawaniem w cieniu. Po czym poczucie zagrożenia gwałtownie wzrasta: El
Chapo dowiaduje się, że bracia Beltrán Leyva właśnie pertraktują z Los Zetas. Rozłam jest
nieunikniony. Ale rozstaniom między meksykańskimi narcos, nawet tym za obopólną zgodą, zawsze
towarzyszy rzeka krwi.
Alfredo Beltrán Leyva zostaje aresztowany w Culiacánie w styczniu 2008 roku wraz z trzema
członkami ochrony. Okazuje się, że jest w posiadaniu prawie miliona dolarów, luksusowych
zegarków i małego arsenału, w tym także rozmaitych granatów odłamkowych. To poważny cios dla
Sinaloi, ponieważ Alfredo nadzoruje handel narkotykami na szeroką skalę, zajmuje się praniem
pieniędzy wewnątrz organizacji i przekupuje policyjnych agentów. To minister spraw zagranicznych
kartelu. Mimo to według jego braci – którzy zaczęli się mścić, zabijając na początek oficera policji
federalnej odpowiedzialnego za aresztowanie – za zatrzymaniem Alfreda może stać tylko sam El
Chapo próbujący się pozbyć dawnych przyjaciół. Należy odpowiedzieć w tym samym tonie i łatwo
się domyślić, gdzie nastąpi uderzenie.
Édgar Guzmán López ma zaledwie dwadzieścia dwa lata, lecz otwiera się przed nim błyskotliwa
kariera. To syn El Chapa. Wraz z paroma przyjaciółmi wybrał się do centrum handlowego
w Culiacánie. Jeden rzut oka na wystawy, drugi na chicas, dziewczyny. Spokojny dzień. Właśnie
podchodzą do samochodu pozostawionego na parkingu, gdy zbliża się ku nim piętnastu mężczyzn,
którzy mają na sobie mundury i błękitne kamizelki kuloodporne. Poruszają się niczym wojsko, toteż
chłopcy stają jak wryci, jak skamieniali. Zanim mężczyźni otworzą ogień, chłopcy zdążą przeczytać
napis, który każdy z nich ma wydrukowany na kamizelce kuloodpornej: FEDA, czyli Fuerzas
Especiales de Arturo. Są pod rozkazami Artura Beltrána Leyvy, pseudonim El Barbas, który kilka lat
wcześniej wykorzystał swoje wojskowe zdolności, żeby utworzyć Los Negros. Przygotował
zerwanie z kartelem z Sinaloi, tworząc oddział o identycznej strukturze i dyscyplinie jak w wojsku
i siłach specjalnych policji, używający broni maszynowej, podobnej do tej będącej w wyposażeniu
NATO (jak karabin maszynowy P90), i zajmujący się ochroną szefów oraz eliminowaniem płatnych
morderców z konkurencyjnych karteli. Jest rok 2008. Mając na rękach krew syna El Chapa, Arturo
Beltrán Leyva tworzy wraz z czterema braćmi kartel noszący jego nazwisko. Zajmują się kokainą,
marihuaną i heroiną również dzięki całkowitej kontroli nad głównymi lotniskami stanów Meksyk,
Guerrero, Quintana Roo i Nuevo León. Do ich działalności zalicza się także handel ludźmi, czerpanie
korzyści z prostytucji, pranie brudnych pieniędzy za pośrednictwem hoteli, restauracji i luksusowych
pensjonatów, wymuszenia, porwania i handel bronią. Zarządzają korytarzami, którymi wędrują tony
narkotyków, od południa po północ kontynentu amerykańskiego. Są nowym kartelem, małym, lecz
zdeterminowanym uszczknąć spory kawałek tortu. Jednakże władze meksykańskie chcą zdusić
interesy rodziny w zarodku i nie tracą sposobności, jaką podsuwa przyjęcie zorganizowane przez
Artura zimą 2009 roku.
Dla El Barbasa przyjęcie bożonarodzeniowe nie jest prawdziwym przyjęciem, jeśli brakuje na nim
rozrywki. Przy tej okazji nie liczył się z kosztami, toteż do swego domu w jednej z najbardziej
luksusowych dzielnic Cuernavaki w stanie Morelos ściągnął takich artystów, jak Los Cadetes de
Linares i Ramóna Ayalę, zdobywcę dwóch nagród Grammy i dwóch Latin Grammy oraz autora ponad
dwustu albumów. Do tego dochodzi ze dwudziestu ochroniarzy. Siły specjalne meksykańskiej
marynarki wojennej otaczają budynek. Strzelanina pozostawia po sobie sporo ofiar. Nie ma wśród
nich Artura, któremu udaje się uciec. Komandosi podążają jego tropem i niecały tydzień później
dopadają go w innej dzielnicy willowej. Tym razem Arturo nie może się wymknąć, marynarka
postanawia więc działać z rozmachem: dwustu marines, dwa helikoptery i dwa małe czołgi
wojskowe. To trwająca blisko dwie godziny bitwa, w której giną Arturo i czterej jego ludzie.
W Internecie krąży zdjęcie trupa El Barbasa: spodnie spuszczone, żeby pokazać majtki, i podwinięta
koszulka, by odsłonić nagi tors pokryty amuletami oraz dolarami i pesos w banknotach. To ostateczne
poniżenie wroga. Wprawdzie żołnierze będą zaprzeczać, jakoby dotykali ciała, ale istnieje bardzo
poważne podejrzenie, że techniki poniżania, jakże drogie nowym kartelom, takim jak Los Zetas czy
samym Beltránom Leyvom, skaziły również ludzi, którym płaci się, by położyli im kres. Wojsko
i narcos coraz bardziej się upodabniają do siebie.
Wendeta nadchodzi tuż po śmierci Artura Beltrána Leyvy: czworo krewnych jednego z marines,
który stracił życie w operacji, zostaje zabitych. Tymczasem przed grobem El Barbasa, pochowanego
na cmentarzu Jardines del Humaya w Culiacánie, ktoś kładzie odciętą głowę. Jakieś dziesięć dni
później meksykańska policja federalna aresztuje w Culiacánie brata Artura, Carlosa Beltrána Leyvę:
przy zatrzymaniu pokazał fałszywe prawo jazdy. Krążą słuchy, że to znów sprawka El Chapa, który
podsunął policjantom informacje, aby go schwytali. Po śmierci Artura w kartelu wybuchają walki
wewnętrzne o przywództwo: po jednej stronie namiestnicy Edgar Valdez Villarreal „Barbie”
i Geraldo Alvarez-Vazquez zwany El Indio; po drugiej frakcja złożona z Héctora Beltrána Leyvy, El
H, i jego zaufanego człowieka Sergia Villarreala Barragána, byłego agenta meksykańskiej policji
federalnej, z powodu ponad dwóch metrów wzrostu zwanego El Grande albo King Kong. Zostaną
aresztowani wszyscy oprócz Héctora, który dzierży dzisiaj ster rządów nad tym, co pozostało
z karteli, i za którego głowę Stany Zjednoczone wyznaczyły pięć milionów dolarów nagrody, rząd
meksykański zaś trzydzieści milionów pesos. To ktoś w rodzaju finansowego geniusza, który po
latach anonimowości zdołał przejąć kontrolę nad grupą dzięki talentowi do interesów i utrzymać
dobre stosunki z nowymi sprzymierzeńcami, Los Zetas.
Wojna między Beltránami Leyvami i starymi kumplami z Sinaloi nie spustoszyła ogniem i mieczem
wyłącznie Culiacánu i Sinaloi, lecz dotarła wręcz do Stanów Zjednoczonych, do Chicago, gdzie
działają bliźniacy Margarito i Pedro Flores, dwaj Amerykanie meksykańskiego pochodzenia. Ich
flota ciężarówek łączy Los Angeles z miastami Środkowego Zachodu przez dwadzieścia cztery
godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. To poważni i skuteczni dystrybutorzy. Zapewniają swoim
zleceniodawcom dostawy dwóch ton kokainy i heroiny miesięcznie od granicy aż do brzegów jeziora
Michigan. Ich problemem jest jednak zachłanność i faktycznie pracują razem z kartelem z Sinaloi, ale
nie gardzą związkami z Beltránami Leyvami. Dowiedziawszy się o tym, El Chapo wysyła do Chicago
paru ludzi, którzy mają nie dopuścić do tego, by konkurencyjne kartele zagroziły jego monopolowi na
dystrybucję. Podczas gdy bracia Flores dostają pogróżki z Sinaloi, DEA nie spuszcza z oka
bliźniaków, a w roku 2009 ich aresztuje. Amerykanom udaje się dołożyć kilka elementów do
skomplikowanej układanki posunięć El Chapa i Beltránów Leyvów, również dzięki zeznaniom
Margarita i Pedra, którzy zostali informatorami.
Kilka miesięcy wcześniej rząd amerykański zadał kolejny cios baronowi Sinaloi, aresztując
siedmiuset pięćdziesięciu członków kartelu. Prawdziwa armia: amerykańscy prezydenci niewiele
mówią na ten temat, ale mają w swych granicach całe legiony takich ludzi. W ciągu dwudziestu jeden
miesięcy operacji skonfiskowano ponad pięćdziesiąt dziewięć milionów dolarów w gotówce, ponad
dwanaście tysięcy kilogramów kokainy, ponad siedem tysięcy kilogramów marihuany, ponad pięćset
kilogramów metamfetaminy, około miliona trzystu tysięcy tabletek ecstasy, ponad osiem kilogramów
heroiny, sto sześćdziesiąt dziewięć sztuk broni, sto czterdzieści dziewięć pojazdów, trzy samoloty
i trzy łodzie w różnych stanach USA, od Zachodniego Wybrzeża po Wschodnie. Wielki sukces,
okazało się wszakże, że to pyrrusowe zwycięstwo. Władzom amerykańskim udało się zajrzeć w głąb
kartelu z Sinaloi – i zobaczyły międzynarodowe przedsiębiorstwo z powiązaniami i rozgałęzieniami
na całym świecie; siedzą w nim supermenedżerowie, którzy utrzymują relacje z każdym zakątkiem
ziemi. Opłacani przez kartel z Sinaloi przywódcy narcos pełnią funkcję kontaktów w wielu krajach
Ameryki Południowej. Przy milczeniu mediów El Chapo podbija właśnie Afrykę Zachodnią i jak
wynika z niektórych dochodzeń, wkracza do Hiszpanii.
Narkotyki stanowią dla El Chapa narzędzie, niepodzielne panowanie nad sześciuset ośmioma
kilometrami granicy między Meksykiem i Arizoną jest kołem zamachowym dla jego osobistej
gospodarki. Jeśli zaś trzeba się porwać na nowe przedsięwzięcia, nie ma sprawy, nawet gdy wymaga
to zajęcia się hielo, lodem, czyli metamfetaminą. Działanie metamfetaminy trwa sześć, dwanaście,
a nawet więcej godzin. Ten narkotyk kosztuje mniej od kokainy, niszczy cię szybciej, kiedy zaś
przesadzisz, następuje efekt pasożyta: czujesz, jakbyś miał pod skórą poruszające się robaki, drapiesz
się do krwi, jakbyś chciał otworzyć ciało, żeby przepędzić nieproszonych gości. Jest to jednak skutek
uboczny narkotyku, który skądinąd daje takie same następstwa jak kokaina, tylko bardziej rozległe
i gorsze. Popyt ciągle rośnie, lecz brakuje szefa, kogoś, kto potrafiłby zamienić okazję w strumień
kasy. El Chapo dostrzega interes: kartel z Sinaloi jest gotowy. Ma odpowiedniego człowieka, który
może pokierować nowym biznesem: to Ignacio Coronel Villarreal, który zostaje „królem kryształu”.
Do produkcji metamfetaminy wystarczą właściwe substancje chemiczne i tajne laboratoria. Jeżeli ma
się dobre kontakty na wybrzeżu Pacyfiku, nietrudno sprowadzić prekursory narkotykowe z Chin,
Tajlandii i Wietnamu. Interes jest bardzo dochodowy: inwestujesz dolara w surowiec, a na rogach
ulic wyciągasz z tego dziesięć.
To technika kartelu z Sinaloi: smykałka do interesów, umiejętność szybkiego zwietrzenia każdego
nowego biznesu. Sinaloa kolonizuje. Sinaloa ciągle idzie do przodu. Sinaloa chce rządzić. Tylko on.
Tylko oni.

Na ziemi, gdzie narkobiznes jest największą siłą ekonomiczną ze względu na przychody, potentat
w tej branży liczy się bardziej niż minister. El Chapo ma jasną wizję własnej epoki: świat zachodni
nie może sobie dać rady, prawo pozostaje w sprzeczności z rynkiem, pojmuje więc, że państwa
zachodnie potrzebują „obszarów” bez ustaw, bez praw. Meksyk ma kokainę, USA konsumentów;
Meksyk ma tanią siłę roboczą, której potrzebują USA; Meksyk ma żołnierzy, USA mają wojsko.
Świat jest pełen nieszczęść? Zjawia się odpowiedź: kokaina. El Chapo to zrozumiał. I w ten sposób
został królem. W świecie międzynarodowego narkobiznesu posiada iście papieską mistyczną władzę
zdobytą za sprawą kampanii przyzwolenia społecznego, dzięki czemu ma taki autorytet jak Obama,
odznacza się także geniuszem w dostrzeganiu nowych przestrzeni rynkowych, co czyni z niego Steve’
a Jobsa kokainy.
Z tego powodu 22 lutego 2014 roku zostanie zapamiętany jako jedna z tych dat, które zapisały się
w historii Meksyku i całego świata. Tego dnia Joaquín Guzmán Loera, pseudonim El Chapo,
najbardziej poszukiwany narco na świecie, zostaje schwytany wraz ze swym współpracownikiem –
o 6.40 czasu lokalnego w apartamentowcu Miramar, w centrum Mazatlánu w stanie Sinaloa,
w wyniku megaoperacji przeprowadzonej przez meksykańską piechotę morską we współpracy
z amerykańską DEA. Użyto wtedy dwóch helikopterów i sześciu naziemnych jednostek artylerii,
a mimo to nie padł ani jeden wystrzał. Najbardziej niebezpieczny meksykański przestępca
ukrywający się przed wymiarem sprawiedliwości, człowiek, za którego wyznaczono nagrodę
w wysokości 5 milionów dolarów, chował się w Sinaloi. Być może przez 13 lat ukrywania się nigdy
nie ruszał się stamtąd, z owej ziemi, która przyniosła mu wielkość i zapewniła ochronę.
Operacja wojskowa mająca na celu ujęcie go rozpoczęła się już jakieś dziesięć lat wcześniej:
siłom porządkowym udało się namierzyć różne mieszkania w Culiacánie, fortecy El Chapa, gdzie
zwykł przebywać. On, który zawsze był mistrzem w budowaniu tuneli do przewożenia narkotyków do
USA, zdołał wykorzystać tę sztukę również do ukrywania się: niektóre z tych domów rzeczywiście
łączyły podziemne chodniki. Żołnierze wielokrotnie byli bliscy złapania bossa, tylko że jemu zawsze
udawało się uciec. W ciągu ostatnich miesięcy aresztowano wielu członków kartelu z Sinaloi: w ten
sposób pierścień zamykał się coraz bardziej wokół El Chapa. Na początku tygodnia policja zrobiła
nalot także na dom jego byłej żony, Griseldy López: znaleziono tam broń i tunel, który kończył się
w kanałach ściekowych. Aby przenosić się z jednego punktu miasta do drugiego, z tunelu do tunelu,
z kryjówki do kryjówki, El Chapo korzystał właśnie z sieci kanalizacyjnej. Najbardziej
zdumiewające było to, że został przyłapany w rezydencji w Mazatlánie, czyli w miejscowości
turystycznej: wbrew temu, co sądziło wielu, nie ukrywał się w górach. W mieście jednak El Chapo
również nie przesadzał: zwyczajny dom z dość skromnym holem i prosty pokój – tak żył zawsze. Jego
pojmanie śledzono w Meksyku z równie dużą uwagą jak finał mundialu i z większą niż prezydencką
kampanię wyborczą. Przez lata krążyły pogłoski o fałszywych aresztowaniach czy o możliwym
zabójstwie. Dlatego 22 lutego nikt nie mógł uwierzyć, że to się naprawdę stało. Tysiące postów na
Twitterze: „Czyżby to był naprawdę on? Gdzie więc są dowody?”, „Dopóki nie zobaczę zdjęć El
Chapa w kajdankach, nie uwierzę”, „El Chapo nadal pozostaje El Chapem, nie dorwali go!”.
W wielu z nich nie ukrywano zawodu i bliskości z liderem z Sinaloi, poza tym sporo owych postów
było w języku angielskim. Utworzono nawet hasztag #FreeChapo, wolny Chapo. Posty te opisują stan
dzisiejszego świata o wiele lepiej niż liczne artykuły i wiece polityczne.
Potwierdzenie schwytania El Chapa wywołało niemal takie samo poruszenie jak samo ujęcie go.
Z początku były jedynie niepotwierdzone przecieki: o 9.54 wiadomość podaje Associated Press,
otrzymawszy cynk o aresztowaniu od amerykańskiego funkcjonariusza, który pozostaje anonimowy.
Lecz przez wiele godzin brak potwierdzenia ze stron władz meksykańskich. Tymczasem na stronach
internetowych całego świata zaczynają krążyć pogłoski o aresztowaniu El Chapa. Władze
meksykańskie zapowiadają konferencję prasową na 11.30, odwołaną następnie przez Sekretariat
Stanu, co pozwala przypuszczać, że aresztowanym nie jest naprawdę El Chapo. Pojawia się za to
zdjęcie półnagiego wąsatego mężczyzny prowadzonego do aresztu przez żołnierza w moro. Wydaje
się, że to właśnie on, ale od ostatnich oficjalnych zdjęć minęło 13 lat, równie dobrze więc może to
być ktoś do niego podobny. Wszyscy czekają na potwierdzenie jego tożsamości z zapartym tchem.
O 12.08 sekretarz spraw wewnętrznych Miguel Ángel Osorio Chong zapowiada kolejną konferencję
prasową na 13.00. Zdementują czy potwierdzą? Wątpliwości słabną, gdy o 12.33 władze
meksykańskie potwierdzają dla CNN schwytanie El Chapa. Na razie nie ma jednak oficjalnego
komunikatu. Fani El Chapa nadal mogą mieć nadzieję, że zaszła straszna pomyłka. O 13.20 jego
zdjęcie znika z listy osób najbardziej poszukiwanych przez DEA. Jest to potwierdzenie strony
amerykańskiej. Wyprzedza ono o kilka minut komunikat strony meksykańskiej wygłoszony przez
prezydenta Enriquego Peñę Nieta, który na Twitterze wyraża wdzięczność dla pracy sił
porządkowych. W rzeczywistości oznacza to świętowanie najważniejszej akcji od początku pełnienia
przez niego mandatu. O 14.04 przed dziennikarzami zebranymi w hangarze piechoty morskiej ląduje
helikopter policji federalnej. Na konferencji prasowej władze potwierdzają to, co już wszyscy
wiedzą: El Chapo został schwytany. Wyjaśniają, gdzie i jak doszło do zatrzymania. Prokurator
generalny wymienia aresztowanych i zarekwirowane dobra: 13 osób, 97 sztuk broni długolufowej, 36
sztuk broni krótkiej, 2 wyrzutnie granatów, 43 pojazdy, 16 domów oraz 4 farmy. Brakuje tylko
jednego szczegółu: głównego bohatera. Lecz oto wkracza na scenę o 14.11 – fotografowie
uwieczniają go w drodze do helikoptera policji federalnej. Czarne dżinsy, biała koszula, starannie
przystrzyżone włosy i wąsy. Kiedy żołnierze piechoty morskiej w moro trzymają go pod ręce
i pochylają mu głowę, sprawia wrażenie trochę zmęczonego i wcale nie zuchwałego. Ńie ma żadnej
prezentacji w mediach, wyłącznie tych parę migawek na potwierdzenie aresztowania. O 15.00
rozchodzi się wiadomość, że El Chapo trafił do więzienia Altiplano, zakładu karnego położonego
w Almoloya de Juárez w stanie Meksyk.
Od kilku lat El Chapa łączą ze Stanami Zjednoczonymi nowe więzy. W sierpniu 2011 roku jego
młoda żona Emma, obywatelka amerykańska, wydała na świat bliźniaczki, które urodziły się
w całkowitym spokoju w pewnej klinice w Lancaster (niedaleko Los Angeles). Śledząca ją policja
antynarkotykowa nie mogła nic zrobić, ponieważ dwudziestodwuletnia wówczas dziewczyna nie była
karana. Do kliniki przywieźli ją ludzie El Chapa. Jedyny środek ostrożności: kobieta nie podała
nazwiska ojca na świadectwie urodzenia dziewczynek. Wszyscy i tak wiedzą, czyje to córki.
Po potwierdzeniu aresztowania El Chapa obok wyrazów radości władz meksykańskich
i amerykańskich na portalach społecznościowych pojawiły się także posty zwykłych ludzi, którzy
widzą w nim bohatera, dobroczyńcę, meksykańskiego boga. Najbardziej rozpowszechnioną reakcją
jest niedowierzanie: „El Chapo jest zbyt sprytny, żeby dać się przyskrzynić”, „El Chapo jest zbyt
inteligentny, żeby dać się zamknąć”, „To niemożliwe, żeby go złapali dwa kroki od jego fortecy”.
Zupełnie jakby również i o tym sam zdecydował, zupełnie jakby zdecydował, że nadszedł czas, by
dać się schwytać. Istnieje wiele hipotez: może El Chapo, kiedy stał się „zbyt ważny politycznie”,
wyczuł, że pozwolenie na schwytanie to jedyny sposób, by jego kartel mógł dalej prowadzić interesy.
Albo pojął, że wkrótce wybuchnie wojna i jeśli się usunie, uniknie zamordowania przez nowe
pokolenie z Sinaloi, już gotowe zająć jego miejsce. Ktoś szeptem twierdzi wręcz, że jego najbardziej
zaufany człowiek, El Mayo, który także ukrywa się przed wymiarem sprawiedliwości, bojąc się, że
zostanie zabity albo aresztowany, sprzedał głowę wielkiego bossa. W rzeczywistości od wielu dni
prasa oczekiwała schwytania El Maya, tymczasem niespodziewanie nastąpiło zatrzymanie El Chapa.
Pewny jest jedynie brak pewności. Tak czy inaczej trudno, by owo aresztowanie było wyłącznie
owocem działań policji, gdyż jak wszyscy wiedzą, w Sinaloi nic nie dzieje się bez woli El Chapa.
Król umarł, niech żyje król.

[1] Carne asada – pieczone mięso (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).


4

Zabójca Przyjaciół

Matamoros w stanie Tamaulipas w północnym Meksyku wznosi się na południowym brzegu Rio
Bravo, z teksańskim miastem zaś łączą je cztery mosty. Owe cztery mosty są niczym cztery rurociągi,
którymi pompuje się do Stanów Zjednoczonych białą ropę. Tutaj rządzi kartel z Zatoki, jeden
z najokrutniejszych. W roku 1999 ilość kokainy, jaką udało się kartelowi wprowadzać każdego
miesiąca do USA, sięgała pięćdziesięciu ton, jego strefa wpływów rozciągnęła się od Zatoki
Meksykańskiej po wybrzeże Oceanu Spokojnego; podbił te obszary, uciekając się do przemocy,
korupcji i układów z pozostałymi grupami przemytników narkotyków. Kartel z Zatoki był numerem
jeden. Jego numerem jeden zaś był Osiel Cárdenas Guillén.
El Padrino przybywa ostatni i zajmuje miejsce, po czym przepija serią toastów do nowych szefów
terytoriów. Osiel słyszał tę historię milion razy. Rzecz jasna, wersje opowieści zmieniały się,
przechodząc z ust do ust, niestałe niczym kwietniowe przejaśnienia, lecz ich kwintesencja zawsze
była następująca: nowy świat został stworzony. Osiel urodził się wściekły. Rozrabiaka od małego,
łobuziak w okresie dojrzewania, agresywny w młodości. Ślepą wściekłość bez powodu nosił
w sobie i nieustannie podsycał, a błyskotliwa inteligencja czyniła ją sadystyczną i demoniczną.
– Skoro możesz mieć cały świat, dlaczego miałbyś się zadowolić kawałkiem? – odpowiedział
podobno jakiemuś nierozważnemu rozmówcy, który zanudzał go po raz n-ty historią El Padrina
i podziału na strefy. Czy tak samo nie odpowiedziałby każdy, kto został spłodzony przez parę, która
nie zważając na biedę, niewzruszenie wydawała na świat kolejne dzieci, po czym puszczała je
samopas razem z wychudzonymi kurami? Osiel wymyślił sobie własny świat, który miał być jak
najdalszy od otaczającego go chaosu. Już w wieku czternastu lat rankiem pracował u mechanika, po
południu zaś w maquiladorze, spółce podwykonawczej, gdzie wraz z dwustu innymi osobami składał
z części odkurzacze, których jankeskie gospodynie domowe miały używać parę kilometrów dalej na
północ.
Kiedy wściekłość spotyka się z żądzą rywalizacji, istnieją dwa możliwe wyjścia: frustracja albo
nadmiernie wygórowana ambicja. Osiel wybrał to drugie. W maquiladorze poznał dziewczynę,
szczwaną laskę, która miała oczy jak dwa jeziora, wstydził się jednak zaproponować jej randkę, nie
mógł sobie bowiem pozwolić na podwiezienie jej samochodem ani na spędzenie wieczoru w choćby
najskromniejszej restauracji. Zaczął rozprowadzać towar. Zajęcie szybkie, lukratywne
i wystarczająco niebezpieczne, aby zapewnić przypływ adrenaliny, której tak bardzo potrzebował.
Jeśli chodzi o początkujących handlarzy, to wyżej zajdzie ten, kto ma mniej skrupułów. Okrucieństwo
to podstawa, by zachować władzę. Jeśli nie jesteś okrutny, przeciwnicy mogą cię uznać za słabego
i wykorzystać to. Jak wśród psów: ten, który najgłośniej warczy, zostaje przewodnikiem stada.
Tymczasem jego stosunki z siłami porządkowymi zaczęły się zacieśniać. W roku 1989, mając
dwadzieścia lat, został aresztowany po raz pierwszy i oskarżony o zabójstwo, tylko że na drugi dzień
zdołał wyjść za kaucją. Rok później znów trafił do więzienia pod zarzutem spowodowania
uszkodzenia ciała i stosowania gróźb karalnych, ale również w tym przypadku nie posiedział, szybko
bowiem uciekł. Gdy ukończył dwadzieścia pięć lat, aresztowano go w Teksasie, w Brownsville,
i oskarżono o handel narkotykami, ponieważ w chwili zatrzymania miał przy sobie wystarczającą
ilość do postawienia takiego zarzutu: dwa kilo kokainy. Skazany na pięć lat odsiadki, po raz kolejny
się wywinął dzięki wymianie więźniów pomiędzy Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi. Gdy tylko
wróci do ojczyzny, wszystko stanie się łatwiejsze – i rzeczywiście, po dwunastu miesiącach, w roku
1995, Osiel wyszedł na wolność.
Wszyscy wielcy przywódcy grup przestępczych mają jedną cechę wspólną: pragnienie stworzenia
wokół siebie aury uroku. Pragnienie rzucania czaru, uwodzenia. Nieważne, czy celem jest kobieta,
którą chce się zaciągnąć do łóżka, czy handlarz z konkurencji, którego należy wykończyć, przekonując
kumpli, że ten łajdak na to zasługuje. Gdy tylko uda ci się wpłynąć na ludzi, których masz przed sobą,
gra skończona. Osiel wiedział, że mógłby obcinać ręce, zastraszać członków rodziny czy podpalać
magazyny, ale wiedział też, że poruszanie właściwych strun to szybszy sposób na osiągnięcie tego,
czego chce. W kim nie wzbudzał strachu, ten go uwielbiał, a kto go nie uwielbiał, ten brał nogi za
pas, ledwie usłyszał jego imię. Osiel zdołał przeniknąć do federalnej policji kryminalnej niby jako
madrina, informator, i stopniowo zapewnił sobie ochronę, która umożliwiała mu swobodne
działanie. Teraz mógł sprawować kontrolę nad obydwoma frontami i jednocześnie zawierać
znajomości z ludźmi z kartelu z Zatoki. Poznał Salvadora Gómeza Herrerę, pseudonim El Chava,
który został szefem po schwytaniu Juana Garcíi Ábrega. On także opowiedział mu historię El
Padrina, który wznosił kielich w toaście za przydzielenie kanału w Matamoros.
W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych wewnątrz kartelu z Zatoki toczyły się walki o schedę.
Wielu uznało, że organizacja jest skończona, choć jeszcze kilka lat wcześniej – po aresztowaniu El
Padrina i po złotym wieku Garcíi Ábrega u steru – kartel należał do najpotężniejszych. Teraz jednak
miał na karku policję, FBI i konkurencję. Wydawało się, że policzone są godziny kartelu założonego
w latach siedemdziesiątych przez osobnika o górnolotnym imieniu, niejakiego Juana Nepomucena
Guerrę, który w okresie prohibicji przemycał alkohol do USA. Upada Garcí a Ábrego aresztowany
przez władze meksykańskie, a następnie przekazany Stanom Zjednoczonym, gdzie odbywa jedenaście
kar dożywocia. Jego bratu Humbertowi, który jest zbyt słaby, powija się noga. Wpada Sergio „El
Checo” Gómez zdradzony przez spisek, który zawiązała jego ochrona i kumple. Zaraz wpada Óscar
Malherbe de León. Wpada Hugo Baldomero Medina Garza, „pan ciężarówek”: stop tonom kokainy,
które przewoził co miesiąc do Stanów Zjednoczonych ukryte w skrzyniach z zieleniną i w paczkach
owoców morza. Policja świętuje upadek bogów, a tymczasem El Chava i Osiel zostają przyjaciółmi
i wspólnikami. Sprawiają wrażenie nierozłącznych, zabierają się do roboty i zgarniają władzę
i pieniądze. Tylko że to nie wystarczy, przynajmniej Osielowi. Nie da się zdobyć władzy we dwójkę,
on zaś każdemu, kto z uporem wyciąga historię El Padrina, powtarza:
– Skoro możesz mieć cały świat, dlaczego miałbyś się zadowolić kawałkiem?
I oto po wspólnym aresztowaniu, przekupieniu strażników i ucieczce Osiel zabija El Chavę.
Tamtego dnia 1998 roku osiąga dwa rezultaty: absolutną kontrolę nad kartelem z Zatoki i przydomek
El Mata Amigos, Zabójca Przyjaciół.
Jesteś gościem, który zabija przyjaciół. Może nawet jesteś zdolny zabić własnych rodziców,
własnych braci, własne dzieci. Czego miałbyś się obawiać? Jeżeli nic cię z nikim nie wiąże, jeżeli
nie masz nic do stracenia, jesteś niepokonany. A jeżeli masz bystry umysł, czeka cię świetlana
przyszłość. El Mata Amigos przebudowuje organizację i wprowadza ją w dwudziesty pierwszy
wiek. Ochronę zapewnia jej przez korupcję. Na jego usługach był nawet 21. Pułk Zmotoryzowany
z Nuevo Laredo. Chronił skutecznie. Na przykład otrzymał sygnał, że w magazynach opuszczonej
fabryki na skraju pustyni upchnięto partię koki. Na miejsce pędzi cała masa ludzi, za nimi chmara
zadowolonych dziennikarzy, szybkie bezkrwawe wtargnięcie, a tam nikogo, tylko parę kilo białego
proszku. Oczywiście nikogo nie aresztowano. Zdjęcia, uściski rąk i uśmiechy. Piękna i czysta robota.
Tymczasem granica między Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi naruszana była dzień po dniu,
godzina po godzinie. „Niejaki Osiel coś tam”... Takie właśnie słowa krążą wśród meksykańskich sił
antynarkotykowych. Zabójca Przyjaciół to zjawa. Tylko że inne organizacje, które wypowiadają
wojnę kartelowi z Zatoki, też chcą wijącego się jęzora Tamaulipas liżącego tyłek Ameryce. Chcą
tego bracia Valencia razem z kartelem z Tijuany, chce kartel z Juárez pod przewodnictwem Vicentego
Carrilla Fuentesa, a nawet Los Negros, szwadron śmierci na usługach Sinaloi. Wszyscy się palą do
walki z kartelem z Zatoki. To prawdziwa wojna. Miasta takie jak Nuevo Laredo, Reynosa
i Matamoros zamieniają się w pola bitwy. Nie ma dziennej ani nocnej pory, w której nie byłoby
egzekucji czy porwań, na ulicach można się bez trudu natknąć na poćwiartowane trupy powrzucane
do plastikowych worków. Eskalacja przemocy i rosnąca liczba zabitych wzmagają nacisk narodowej
i międzynarodowej opinii publicznej, aby jak najprędzej aresztować Osiela Cárdenasa Guilléna.
W końcu Osiel zostaje aresztowany, a cztery lata później następuje jego ekstradycja do Stanów
Zjednoczonych. Kartel przekształca się w zdecentralizowaną strukturę z dwoma baronami
narkotykowymi, którzy dzielą między siebie kontrolę: jeden to brat Osiela, Antonio Ezequiel
Cárdenas Guillén, pseudonim Tony Tormenta (który zostaje zabity 5 listopada 2010 roku przez
wojsko meksykańskie w Matamoros), drugi to Jorge Eduardo Costilla Sánchez, pseudonim El Coss
(aresztowany przez meksykańską piechotę morską w Tampico 12 września 2012 roku). Dwaj liderzy,
którzy nie potrafią jednak położyć kresu wendetom trawiącym kartel. Kiedy zaś przemija ich
panowanie, nadchodzi kolej Maria Armanda Ramíreza Treviña, pseudonim El Pelón, Łysy, albo
X20, który 17 sierpnia 2013 roku trafia do aresztu w Reynosie. Kto będzie po nim? DEA typuje, że
albo Luis Alberto Trinidad Cerón, pseudonim El Guicho, albo Juan Francisco Carrizales, pseudonim
El 98, albo Alberto de la Cruz Álvarez, pseudonim El Juanillo. Ciągle wszakże pozostaje miejsce dla
drugiego brata Osiela, Homera Cárdenasa Guilléna, pseudonim El Majadero, Głupek.
Dzisiaj kartel z Zatoki nadal wykorzystuje swe położenie blisko granicy amerykańskiej. To
skuteczna maszyna do robienia pieniędzy, którą Departament Stanu usiłował powstrzymać,
ustanawiając w roku 2009 nagrodę w wysokości pięćdziesięciu milionów dolarów dla każdego, kto
dostarczy informacje niezbędne do schwytania obydwu liderów i pozostałych piętnastu członków
kartelu. Do przewozu całych ton kokainy wykorzystuje się każdą metodę, łącznie z podziemnymi
tunelami, których używa się także do handlu ludźmi. Nowi kurierzy w zamian za miraż nowego życia
po drugiej stronie granicy wożą przy sobie narkotyki warte nawet pół miliona dolarów. Albo
korzystają z autobusów docierających aż do Interstate 35, autostrady międzystanowej, która prowadzi
z granicznego miasta Laredo w Teksasie do Minnesoty, albo Interstate 25, na którą się wjeżdża
czterdzieści kilometrów od El Paso, również w Teksasie, i która prowadzi na północ, aż do
Wyoming. Autobusy to dla narcos znakomity środek transportu, ponieważ rzadko są prześwietlane
promieniami rentgenowskimi. Kartel z Zatoki nie gardzi jednak bardziej pomysłowymi
rozwiązaniami, takimi jak kolej czy okręty podwodne: szybkimi, pewnymi, zdolnymi przewozić
kosmiczne ilości kokainy.

„W sercu każdego człowieka tkwi rozpaczliwe pragnienie odbycia walki, przeżycia przygody
i ocalenia piękna”. Te słowa pisarza i chrześcijańskiego aktywisty Johna Eldredge’ a zawsze
podobały się Nazariowi Morenowi Gonzálezowi, jednemu z najpotężniejszych szefów kartelu La
Familia Michoacana, Rodzina Michoacańska. I postanowił wprowadzić je w czyn. Moreno González
głosił boskie prawo do pozbywania się wrogów i nigdy nie rozstawał się ze zbiorem własnych nauk.
„Lepiej umrzeć, wypinając pierś, niż przeżyć całe życie na kolanach i w poniżeniu”, pisał, biorąc za
punkt wyjścia słowa meksykańskiego rewolucjonisty Emiliana Zapaty. Albo: „Lepiej być żywym
psem niż martwym lwem”. Dla jednych był El Chayo, dla innych El Mas Loco, Najbardziej Szalony.
Wszyscy jednak zapamiętają go jako meksykańskiego bossa, który umarł dwa razy. Otóż w grudniu
2010 roku władze meksykańskie podały, że boss Rodziny zginął z rąk policji federalnej
w Apatzingánie. Aby wyjaśnić, jak potoczyły się sprawy, pofatygował się wręcz ówczesny prezydent
Felipe Calderón, który obwieścił, że Nazario Moreno González został zaskoczony przez siły
porządkowe podczas przyjęcia zorganizowanego przez kilku członków Rodziny i padł w wyniku
strzelaniny. Mimo że nie odnaleziono jego ciała, ponieważ według oficjalnego raportu zabrali je
członkowie Rodziny, nikt nie wątpił w tę wersję wydarzeń. Przynajmniej jeszcze przez rok, do
października 2011, kiedy to aresztowano Maria Buenrostra Quiroza, szefa Los Aboytes, grupy
porywaczy związanej z Rodziną Michoacańską. W czasie przesłuchania Buenrostro wyjawił, że El
Chayo żyje i został bossem Rycerzy Templariuszy, opozycyjnego odłamu, który oddzielił się od
Rodziny. Od tej chwili jęły krążyć coraz liczniejsze pogłoski na temat El Chaya; znalazły one
potwierdzenie 9 marca 2014 roku, kiedy to w starciu zbrojnym w Tumbiscatío w stanie Michoacán
oddziały specjalne wojska i marynarki zabiły mężczyznę, który uciekł z aresztu. Tym razem odciski
palców i badanie DNA okazały się jednoznaczne: był to Nazario Moreno González, który oficjalnie
nie żył od ponad trzech lat. Przez wszystkie te lata nadal bez przeszkód dowodził kartelem ze swej
fortecy w Michoacánie, nie musząc się nawet martwić, że go złapią. Nikt przecież nie poluje na
nieboszczyka.
Michoacán leży na wybrzeżu Pacyfiku. Gomeros z Sinaloi przenieśli tu swój mak na opium
i poinstruowali campesinos, jak mają go uprawiać. Michoacán–Sinaloa–Stany Zjednoczone: tak
wyglądał szlak przez całe lata. Lata przemocy i porwań, które doprowadziły do utworzenia
organizacji prywatnych vigilantes, ochroniarzy, zwanej La Familia Michoacana.
La Familia Michoacana powstała po to, by ochraniać, odpierać ataki, bronić słabszych. Na kilka
lat kartel z Zatoki, który prowadził ekspansję na tych obszarach, powierzył jej rolę paramilitarnego
wsparcia. Dzisiaj jednak Rodzina to niezależny kartel specjalizujący się w handlu metamfetaminą,
największy jej dostawca dla Stanów Zjednoczonych. Terytorium, które przez dziesiątki lat
przyciągało handlarzy za sprawą wzgórz zapewniających im naturalne schronienie i dostępu do
Pacyfiku ułatwiającego transport, ale przede wszystkim ze względu na rozległe żyzne tereny tak
zwanej Tierra Caliente doskonałej do upraw marihuany, dzisiaj jest usiane laboratoriami
metamfetaminy. Zdaniem Michaela Brauna, byłego szefa operacyjnego DEA, La Familia posiada
w Meksyku wyspecjalizowane laboratoria zdolne wyprodukować w ciągu ośmiu godzin do
pięćdziesięciu kilogramów metamfetaminy. La Familia ma także bardzo surowe zasady dotyczące
sprzedaży narkotyków: nigdy własnym członkom i nigdy Meksykanom. Jest to moralność na opak,
widoczna na banerach, które kartel rozwiesza na podległych mu obszarach. „Sprzeciwiamy się
zażywaniu środków odurzających i mówimy «nie» wykorzystywaniu kobiet i dzieci”.
Dla uczczenia wejścia w świat narkobiznesu jako niezależny kartel La Familia wybiera debiut
w wielkim stylu: w nocy 6 września 2006 roku do dyskoteki Sol y Sombra w Uruapanie, sto
kilometrów od Morelii, stolicy Michoacánu, wpada dwudziestu mężczyzn ubranych na czarno
i w kominiarkach. Są uzbrojeni po zęby, strzelają w powietrze i wrzeszczą do klientów i dziewczyn
tańczących na scenie, żeby padli na podłogę. Wzbudzając powszechne przerażenie, czym prędzej
wbiegają na piętro, otwierają przyniesione czarne worki na śmiecie i wysypują pięć odciętych głów,
które turlają się po parkiecie tanecznym. Przed odejściem płatni mordercy zostawiają list na ziemi
obok odrąbanych głów: „La Familia nie zabija dla pieniędzy, nie zabija kobiet, nie zabija niewinnych
ludzi. Umiera tylko ten, kto zasłużył na śmierć. Niech wszyscy wiedzą: to sprawiedliwość boska”.
Z taką właśnie wizytówką pojawia się w Meksyku La Familia Michoacana.
Dla członków organizacji jej terytorium to rzecz święta i nie zniosą, by zostało zbrukane przez
narkotyki czy choroby. Wizja ta upodabnia ich w znacznym stopniu do organizacji włoskich, które
zatrzymują i karzą tego, kto diluje na ich terenie. La Familia Michoacana uprawia swoistą pomoc
społeczną. Walczy z narkotykowym uzależnieniem w sposób szczególny, w dodatku zbrojnie: jej
ludzie chodzą do klinik odwykowych i zachęcają uzależnionych do detoksykacji wszelkimi metodami,
również za pomocą modlitwy. Następnie zmuszają ich, by świadczyli usługi na rzecz kartelu. Jeśli
tamci odmawiają, zabijają ich. Spotkania modlitewne odgrywają w organizacji istotną rolę,
ponieważ kariera jej członków zależy właśnie od nich oraz od stosownego prowadzenia się. Kartel
nie szczędzi pieniędzy chłopom, a także na różne przedsięwzięcia, szkoły i kościoły, robiąc
propagandę w miejscowych gazetach, aby uzyskać poparcie społeczne. Właśnie w dodatku do
lokalnego dziennika, „La Voz de Michoacán”, w listopadzie 2006 roku La Familia obwieściła:
„Niektóre nasze strategie bywają ostre, ale to jedyny sposób, żeby zaprowadzić porządek w stanie.
Być może niektórzy na razie tego nie rozumieją, wiemy jednak, że w okolicach najbardziej
doświadczonych pojmą nasze działania, ponieważ można walczyć z przestępcami, którzy przybyli tu
z innych stanów i których nie wpuścimy więcej do Michoacánu, żeby popełniali kolejne zbrodnie”.
La Familia jest w Michoacánie państwem w państwie. Finansuje projekty na rzecz gminy, kontroluje
drobną przestępczość, łagodzi lokalne spory. I pobiera haracz za działalność handlową: sto pesos
miesięcznie za miejsce na targu dzielnicowym, trzydzieści tysięcy dla salonu samochodowego.
Często firmy nie dają rady i właściciele powierzają interes organizacji, która wykorzystuje go potem
do prania brudnych pieniędzy.
Chociaż La Familia wzoruje się na wartościach religijnych, słynie ze swych nad wyraz okrutnych
metod: jej członkowie torturują i zabijają rywali. „Chcemy, aby prezydent Felipe Calderón wiedział,
że nie jesteśmy jego wrogami, że go szanujemy. Jesteśmy otwarci na dialog. Nie chcemy, żeby Los
Zetas weszli do Michoacánu. Chcemy pokoju i ciszy. Wiemy, że jesteśmy złem koniecznym... Chcemy
doprowadzić do zgody, chcemy doprowadzić do narodowego paktu”. Tak właśnie powiedział
Servando Gómez Martínez zwany La Tuta, gdy zadzwonił do programu Voz y Solución
prowadzonego przez dziennikarza Marcosa Knappa w miejscowym kanale Michoacán CB
Televisión. Gómez to w kartelu człowiek wysoko postawiony, jeden z kumpli Morena Gonzáleza,
który zaproponował prezydentowi Calderónowi przymierze w celu pozbycia się najgroźniejszych
rywali. Rząd odmówił jednak negocjacji. Mimo to La Familia jest jednym z karteli, które rozwinęły
się najszybciej w latach wojny narkotykowej w Meksyku. Z Michoacánu jej potęga rozciągnęła się na
przyległe stany Guerrero, Querétaro i Meksyk. W październiku 2009 roku władze federalne ogłosiły
wyniki trwającego cztery lata dochodzenia w sprawie działalności Rodziny w Stanach
Zjednoczonych, zwanego „Project Coronado”. Dało ono początek jednej z największych operacji
przeciwko meksykańskim kartelom narkotykowym działającym na terenie USA. Uczestniczyło w niej
ponad trzy tysiące agentów w jednej trwającej dwa dni akcji, która objęła władze lokalne, stanowe
i federalne. Trzystu trzech ludzi aresztowano w dziewiętnastu stanach USA. Skonfiskowano
sześćdziesiąt dwa kilogramy kokainy, trzysta trzydzieści kilogramów metamfetaminy, czterysta
czterdzieści kilogramów marihuany, sto czterdzieści cztery sztuki broni, sto dziewięć pojazdów oraz
trzy miliony czterysta tysięcy dolarów w gotówce i zamknięto dwa tajne laboratoria produkujące
narkotyki. W listopadzie 2010 roku La Familia proponuje kolejny układ: jest gotowa zlikwidować
własny kartel, pod warunkiem że państwo, rząd federalny i policja federalna zobowiążą się do
zapewnienia bezpieczeństwa stanowi Michoacán. Propozycja pojawiła się w postaci komunikatu na
ulotkach, wsuniętych pod drzwi domów i sklepów, do budek telefonicznych, na banerach
zawieszonych nad ulicami i w listach rozesłanych do blogerów, stacji radiowych, gazet oraz do
agencji krajowych i zagranicznych. W przesłaniu jest mowa, że La Familia powstała po to, by
przeciwdziałać klęsce poniesionej przez rząd w kwestii bezpieczeństwa swoich obywateli, i że
składa się ona z mężczyzn i kobiet z Michoacánu gotowych oddać życie w obronie państwa. Lecz
także tym razem rząd Felipe Calderóna, który urodził się właśnie w Michoacánie, odmówił zawarcia
układu z kartelami i rozpoczęcia pertraktacji.
Walka między Rodziną i Los Zetas zamieniła Michoacán w pole bitwy. W stolicy stanu, Morelii,
15 września 2008 roku, w wigilię meksykańskiego Dnia Niepodległości, miało miejsce coś, co
określano mianem pierwszego ataku narkoterroryzmu w historii Meksyku. Wkrótce po tym, jak
gubernator Leonel Godoy uderzył w dzwon Niepodległości i zawołał trzykrotnie: „Niech żyje
Meksyk!”, na placu pełnym ludzi, którzy przybyli na uroczystości, wybuchają dwa granaty
odłamkowe, czego skutkiem jest ośmioro zabitych i ponad setka rannych. Ofiarami wojny narcos
padają także niewinni. Władze pokazują palcem Rodzinę, ona z kolei wywiesza banery, w których
obwinia Los Zetas: „«Tchórze» to określenie na tych, którzy zagrażają pokojowi i ładowi regionu.
Meksyk i Michoacán nie są same. Dziękujemy, Zetas, za wasze niecne uczynki”.
Zamach w Morelii stanowi zwrot między starym i nowym kursem. Między metodami El Chapa
a metodami Los Zetas i Rodziny. Dawniej istniały zasady. Jeżeli zdradziłeś El Chapa, spotkała cię
kara, koniec, kropka. Bez żadnego makabrycznego i mrożącego krew w żyłach szumu. Dzisiaj
okrucieństwo bywa coraz częściej na porządku dziennym. Do przemocy w najgorszej postaci
dochodzi publiczne poniżenie. El Chapo jednak pojął to w lot. Nazajutrz po zamachu czym prędzej
rozsyła e-maile z dementi podpisanym również przez El Mayo. „My z Sinaloi zawsze broniliśmy
ludu, zawsze szanowaliśmy rodziny szefów i drobnych kurierów, zawsze szanowaliśmy rząd, kobiety
i dzieci. Kiedy kartel z Sinaloi rządził w całej Republice, nie było egzekucji, a wiecie dlaczego?
Dlatego, że umiemy pracować i mamy uczucia. Wkrótce ujrzycie więcej Sinaloańczyków
w Michoacánie (odzyskamy wszystkie tereny, które nam wydarto, i zabijemy każdego, kto obraził
rodzinę z Sinaloi) i ani rząd, ani kartele nas nie powstrzymają”.
Los Zetas i La Familia posuwają się do okrucieństwa, przekazując wiadomości za jego
pośrednictwem; Sinaloa stosuje okrucieństwo tylko wtedy, kiedy to konieczne. To pojedynek między
nową i starą nowoczesnością. Między wrzaskiem i ciszą. Zmieniły się zasady gry. Mnożą się aktorzy.
Rodzą się błyskawicznie, pożerając terytoria i całe regiony. To szaleństwo nowych karteli. Bardziej
elastyczne struktury, szybkość realizacji, obeznanie z techniką, ostentacja w masakrach, tajemnicze
filozofie pseudoreligijne. I furia, od której bledną wszyscy poprzednicy.
Dzielnica willowa w Cancúnie. Stojąca od kilku dni w jednym miejscu furgonetka zaczyna
przykuwać uwagę mieszkańców, którzy wzywają policję.
– Ta furgonetka śmierdzi zepsutym mięsem – mówią.
Otworzywszy drzwi, agenci znajdują trzy trupy z kajdankami na rękach i w plastikowych workach
na głowach. Obok liścik: „Jesteśmy nową grupą Mata Zetas. Sprzeciwiamy się porwaniom
i wymuszeniom i będziemy je zwalczać we wszystkich stanach, żeby Meksyk stał się czyściejszy”.
Podpisano: „Kartel Jalisco Nowe Pokolenie (Los Mata Zetas)”. Dopiero później się okaże, że przed
śmiercią ci trzej mężczyźni zostali sfilmowani podczas przesłuchania przez paru ludzi
w kominiarkach i z karabinami, następnie filmik umieszczono na YouTube. W taki oto sposób
przedstawia się kartel Jalisco Nowe Pokolenie albo Los Mata Zetas, Zabójcy Zetas. Najmłodszy
kartel.
W dniu 29 lipca 2010 roku umiera Ignacio Coronel Villarreal, w stanie Jalisco lider kartelu
z Sinaloi, wspólnik El Chapa i wuj Emmy Coronel, aktualnej żony El Chapa. Ginie w strzelaninie
z wojskiem meksykańskim w Zapopanie w stanie Jalisco. Jego zastępcy podejrzewają, że zdradził go
własny kartel, postanawiają więc się od niego odciąć i założyć nowy. Wśród założycieli Jalisco
Nowe Pokolenie znajdują się Nemesio Oseguera Ramos, pseudonim El Mencho, Erick Valencia, El
85, i Martín Arzola, El 53: wszyscy to byli członkowie kartelu Milenio, wówczas gałęzi kartelu
z Sinaloi. Rozpoczyna się walc sojuszy i zerwań. Na początku 2011 roku kartel Jalisco Nowe
Pokolenie postanawia przejąć stolicę stanu Jalisco, Guadalajarę. Wszyscy przeciw wszystkim. Lecz
po kilku miesiącach kartel powraca do przymierza z Sinaloą. Teraz walczą razem z Los Zetas
o kontrolę nad Guadalajarą i Veracruz, działają jednak także w stanach Colima, Guanajuato, Nayarit
i Michoacán. El Chapo wysługuje się ludźmi z Jalisco Nowe Pokolenie do zwalczania komórek Los
Zetas na swoich terytoriach, oni zaś uważają się za „sprawiedliwą grupę”, sprzeciwiającą się złu,
które Los Zetas ucieleśniają.
To wojna, w której Los Zetas i Jalisco toczą bój z odkrytą przyłbicą. W biały dzień 20 września
2011 roku w centrum Veracruz zostaje znalezionych w dwóch ciężarówkach trzydzieści pięć trupów
– dwudziestu trzech mężczyzn i dwanaście kobiet. Ciała ofiar noszą ślady tortur i mają związane
ręce, a niektóre worki na głowach. Wszyscy to członkowie Los Zetas. Na filmie rozpowszechnianym
w Internecie po masakrze, widać pięciu mężczyzn w kominiarkach siedzących przy stole nakrytym
obrusem. Stoją przed nimi butelki z wodą, zupełnie jak na konferencji prasowej. Bo to jest
konferencja prasowa w celu przyznania się do zbrodni:
– Chcemy, żeby siły zbrojne wierzyły nam, kiedy mówimy, że naszym jedynym celem jest
likwidacja Los Zetas. Jesteśmy bezimiennymi wojownikami bez twarzy, za to dumnymi
Meksykanami...
Kilka dni później w rozmaitych domach w Boca del Río, również w stanie Veracruz, zostają
znalezione zwłoki trzydziestu sześciu osób. Parę dni przed inauguracją Międzynarodowych Targów
Książki w Guadalajarze, 24 listopada, policja natrafia na ukryte w trzech furgonetkach ciała
dwudziestu sześciu osób zmarłych z powodu uduszenia i ciosów w głowę. Wczesnym rankiem 22
grudnia handlarze narkotyków napadają na autostradzie numer 105 w Veracruz na trzy autobusy
publiczne. Bilans: sześcioro zabitych, wśród nich trzej obywatele amerykańscy mieszkający
w Teksasie, przybyli do Meksyku na ferie bożonarodzeniowe. Nazajutrz w Tampico Alto w stanie
Veracruz zostaje znalezionych dziesięć ciał: torturowanych, w kajdankach, prawie każde bez głowy.
Masakry nie ustają nawet w Boże Narodzenie: w pobliżu Tampico, w Tamaulipas przy granicy ze
stanem Veracruz, kilku żołnierzy podczas zwykłej rutynowej kontroli natrafia na trzynaście ciał
w ciężarówce z przyczepą. Na miejscu zdarzenia znajdują się także banery wskazujące na walkę
pomiędzy rywalizującymi grupami. Można by jeszcze długo wymieniać potworności, równałoby się
to jednak gloryfikacji członków kartelu z Jalisco.

Dzień 1 lipca 2012 roku. Meksyk dopiero co wybrał nowego prezydenta, którym został Enrique
Peña Nieto. Wśród swych priorytetów umieścił on walkę z narkobiznesem, który w ciągu ostatnich
pięciu lat pociągnął za sobą ponad pięćdziesiąt tysięcy ofiar śmiertelnych. Dwadzieścia cztery
godziny po wyborach o dziesiątej rano w Zacazonapanie, w środkowym Meksyku, grupa około
czterdziestu kilerów zatrzymuje czterech chłopców w wieku od piętnastu do szesnastu lat, którzy
rozprowadzają narkotyki dla Rodziny Michoacańskiej. Na miejscu zjawiają się kolejni członkowie
Rodziny. Dochodzi do starcia. W ciągu godziny wśród mieszkańców narasta zamęt i przerażenie.
W szkołach zostają przerwane lekcje w oczekiwaniu na przybycie wojska i policji, które potwierdzą
zgon co najmniej ośmiu osób, tymczasem z życiem uchodzi El Tuzo uważany za zbrojne ramię Pabla
Jaimesa Castrejóna, pseudonim La Marrana, Flejtuch, przypuszczalny lider Rodziny w południowej
strefie stanu Meksyk, jeden z narcos najbardziej poszukiwanych za porwania, wymuszenia,
zabójstwa i handel narkotykami. Wśród czterdziestu kilerów również zanotowano straty, tylko że dla
nich są to ofiary konieczne, złożone w imię celu wyższego.
Czterdziestka kilerów należy do kartelu założonego niewiele ponad rok wcześniej, najnowszej
odmiany bezkresnego zabójczego szaleństwa, w które narkobiznes wciągnął dzisiejszy Meksyk. To
kartel Rycerzy Templariuszy, Los Caballeros Templarios. Wystąpiwszy z Rodziny Michoacańskiej,
która ich zdaniem zatraciła wartości, górę wzięły bowiem oszustwa, porwania, wymuszenia, Rycerze
Templariusze bardzo sztywno przestrzegają kodeksu honorowego. Członkowie zakonu muszą walczyć
z materializmem, niesprawiedliwością i tyranią. Toczą wojnę ideologiczną w obronie wartości
społecznych opartych na etyce. Przysięgają bronić uciśnionych, wdów, sierot. Wykorzystywanie
kobiet lub nieletnich czy nadużywanie władzy w celu oszukania ich jest zabronione. Praktyka porwań
w celu zdobycia pieniędzy jest surowo zakazana. Aby zabić, trzeba mieć pozwolenie, nikt bowiem
nie może odbierać życia dla czystej przyjemności ani dla pieniędzy: najpierw należy sprawdzić, czy
powody są wystarczające, i dopiero wtedy można działać. Rycerz Templariusz nie może paść ofiarą
fanatyzmu ani nikczemnego sposobu myślenia. Powinien szerzyć patriotyzm i głosić dumę z własnej
ziemi. Powinien być pokorny i godzien szacunku. Wszyscy członkowie zakonu mają zakaz zażywania
narkotyków. Templariusz musi być dla wszystkich wzorem rycerskości. I zawsze powinien szukać
prawdy, jako że Bóg jest Prawdą. Kto zdradzi bądź złamie regułę milczenia, zostanie skazany na
śmierć, jego rodzinę spotka ten sam los, majątek zaś ulegnie konfiskacie.
Jak widać, to obłędna parodia, która obejmuje jednak grupę bardzo młodych agresywnych ludzi
toczących walkę z pierwotnym kartelem, teraz osłabionym, aby przywłaszczyć sobie jego strefy
wpływów, nie gardząc przyległymi stanami. Członkowie Rycerzy czują się wszechmocni do tego
stopnia, że wypowiadają wojnę Los Zetas. Podobnie jak średniowieczny zakon rycerski założony
w Jerozolimie dla ochrony pielgrzymów do Ziemi Świętej po pierwszej krucjacie, owi nowi
templariusze także uważają, że powierzono im boską misję. Kogo rada złożona z braci
o największym doświadczeniu raz przyjmie do grupy, ten po złożeniu ślubów, których będzie musiał
dotrzymać kosztem własnego życia, nie będzie mógł już porzucić „sprawy”. Członkowie mają
obowiązek uczestniczyć w określonych ceremoniach, a wówczas przywdziewają takie stroje jak
historyczni templariusze, do których się odwołują: hełmy i białe tuniki z czerwonym krzyżem na
piersiach. Kartel rozdaje po wsiach podręczniki, w których zawarte są jego zasady zgodne
z nadrzędną regułą „Obrony mieszkańców wolnego, suwerennego i świeckiego stanu Michoacán”. To
kartel, który głosi zamiar oczyszczenia, jednocześnie organizując wojsko, żeby opanować biznes
amfetaminy. Jego ludzie są dobrze wyposażeni i nie boją się otwarcie stawiać czoła władzom.
Krew żąda krwi. To nie są puste słowa. Osocze krwi to sama krew. Historia meksykańskich karteli
dowodzi, że próby zwalczenia przemocy kolejną przemocą doprowadziły jedynie do wzrostu liczby
zabitych. W latach 2000–2006, podczas prezydentury Vicentego Foxa, rząd meksykański przyjął
całkowicie bierną postawę wobec narkobiznesu. Oddziały wysyłane na granicę ze Stanami
Zjednoczonymi w celu udaremnienia działań karteli były nie dość skuteczne i słabo wyposażone.
Wszystko zmieniło się 11 grudnia 2006 roku, kiedy to świeżo upieczony prezydent Felipe Calderón
wysłał do stanu Michoacán sześć i pół tysiąca żołnierzy federalnych, aby położyć kres przemocy
spowodowanej przez narkobiznes. Zaczęła się wojna dwóch wrogich państw. Z jednej strony był
Meksyk, z drugiej Narkopaństwo. Dwa państwa, które zajmują to samo terytorium, z tym że to drugie
wchłania wszystko, co napotka. Narkopaństwo ma nieograniczony apetyt i Calderón o tym wie:
właśnie dlatego wywołuje narkotykową wojnę. Nie może dopuścić, żeby państwo pasożyt narzuciło
swoje prawa. W wojnie z narkobiznesem bierze udział ponad czterdzieści pięć tysięcy żołnierzy,
którzy przyłączają się do zwykłych sił porządkowych, lokalnych i federalnych. Lecz krew żąda krwi
– zagrożone kartele odpowiedziały na zadane ciosy wzmożoną brutalnością. Jak wynika z liczb,
Calderón nie zdołał wygrać wojny: ostatni komunikat na temat wojny narkotykowej, opublikowany
przez rząd meksykański, pochodzi z 11 stycznia 2012 roku i mówi o 47 515 zabitych między grudniem
2006 a 30 września 2011 roku w wyniku przemocy związanej z przestępczością zorganizowaną.
Najgorsze jest to, że wydatnie wzrosła liczba ofiar śmiertelnych: w roku 2007 było 2826 zgonów
związanych z narkobiznesem, w roku 2008 już 6838, w 2009 naliczono ich 9614, w 2010 aż 15 273,
w 2011 do września było ich już 12 903, a do końca roku brakowało jeszcze trzech miesięcy. Nowy
minister rządu Peñi Nieta, Miguel Ángel Osorio Chong, w połowie lutego 2013 roku oświadczył, że
w czasie sześcioletniej kadencji Felipe Calderóna meksykańska wojna narkotykowa kosztowała
życie około siedemdziesięciu tysięcy ludzi, dodając, że podanie dokładnej liczby jest niemożliwe,
ponieważ „pod koniec poprzednich rządów zaprzestano prowadzenia oficjalnych statystyk” jej ofiar,
podobnie jak brakuje rejestru osób zaginionych i niezidentyfikowanych ciał w kostnicy. Zdaniem
niektórych jednak ofiar tej brudnej wojny jest dużo więcej. Buchalteria śmierci to niedokładna
dyscyplina, zawsze umyka jej parę wymazanych istnień. Ile ofiar znajduje się w narkodołach? Ile ciał
rozpuściło się w kwasie? Ile trupów spalono? Często celem stają się politycy ze wszystkich szczebli
władzy: lokalnej, regionalnej i centralnej. W ciągu ostatnich sześciu lat wojny narkotykowej zabito
trzydziestu jeden burmistrzów meksykańskich, z czego trzynastu tylko w 2010 roku. Uczciwi ludzie
już boją się kandydować, wiedzą bowiem, że prędzej czy później zgłoszą się kartele i spróbują ich
zastąpić przychylniejszymi dla siebie. Dane liczbowe na temat ofiar są ciągle uaktualniane. W samym
roku 2012, między 1 stycznia a 31 października, naliczono ich 10 485. Są to jednak dane tylko
szacunkowe, zaś stowarzyszenia w rodzaju Ruchu na rzecz Pokoju, Sprawiedliwości i Godności,
założonego przez poetę i działacza Javiera Sicilię po tym, jak jego syn zginął z rąk narcos, przyznają,
że bilans ofiar wojny narkotykowej jest w rzeczywistości o wiele bardziej przygnębiający.
Liczby i cyfry. Ja widzę jedynie krew i pieniądze.
Kokaina # 3

Weź gumę i zacznij ją rozciągać. Z początku prawie nie stawia oporu. Wydłużasz ją bez trudu. Aż
dojdziesz do punktu maksymalnego rozciągnięcia, po którego przekroczeniu guma pęka. Dzisiejsza
gospodarka funkcjonuje tak jak twoja guma. Ta guma to postępowanie zgodne z zasadami lokalnej
konkurencji i z prawem. Z początku wszystko było łatwe, zasoby dostępne, rynek gotów do zalania
wszelkim nowym towarem zdolnym sprawić, że twoje życie stanie się piękniejsze i wygodniejsze.
Kupując, czułeś, że zrobiłeś skok w kierunku lepszej przyszłości. Produkując, postrzegałeś się w tym
samym wymiarze. Radia. Samochody. Lodówki. Pralki. Odkurzacze. Buty eleganckie i buty sportowe.
Elektryczne golarki. Futra. Telewizory. Wycieczki. Markowe ubrania. Komputery przenośne.
Komórki. Nie powinieneś był tak bardzo naciągać gumy zasad. Dzisiaj jesteśmy bliscy punktu
pęknięcia. Każda nisza została zdobyta, każda potrzeba zaspokojona. Ręce trzymające gumę
wyciągają się coraz dalej, nie chcąc się pogodzić z tym, że to koniec, napinając ją jeszcze o milimetr
w nadziei, że ten wysiłek tak naprawdę nie będzie ostatni. W końcu tak się urządzasz, że przenosisz
się na Wschód albo próbujesz pracować na czarno, by uniknąć płacenia podatków. Starasz się
naciągnąć gumę tak mocno, jak się da. To twarde życie przedsiębiorcy. Mark Zuckerberg rodzi się
raz na sto lat. Bardzo nieliczni są w stanie stworzyć bogactwo tylko z jednego pomysłu, a chociaż
pomysł ten jest produktywny, nie tworzy solidnego zaplecza. Reszta jest zmuszona prowadzić wojnę
pozycyjną, żeby zapewnić zbyt na dobra i usługi, które trwają może tyle co trzepot skrzydeł.
Wszystkie dobra muszą się podporządkować zasadzie gumy. Wszystkie poza jednym: kokainą. Na
świecie nie istnieje rynek, który przynosiłby większe zyski niż kokaina. Nie istnieje inwestycja
finansowa bardziej korzystna niż inwestowanie w kokainę. Nawet rekordowych zwyżek akcji nie da
się porównać z „interesami”, jakie zapewnia kokaina. W roku 2012, kiedy na rynek weszły iPhone 5
i iPad mini, Apple stał się firmą o najwyższej wartości giełdowej, jaką kiedykolwiek zanotowano.
W ciągu tylko jednego roku wartość akcji Apple wzrosła na giełdzie o 67%. To znaczny wzrost jak
na rynki finansowe. Gdybym zainwestował tysiąc euro w akcje Apple na początku 2012 roku, teraz
miałbym tysiąc sześćset siedemdziesiąt. Nieźle. Lecz gdybym zainwestował tysiąc euro w kokainę na
początku 2012 roku, teraz miałbym sto osiemdziesiąt dwa tysiące: sto razy więcej, niż inwestując
w najlepsze papiery wartościowe w roku!
Kokaina to dobro stanowiące lokatę kapitału. Kokaina to dobro nie podlegające efektom
cyklicznym. Kokaina to prawdziwe dobro, które nie obawia się ani wyczerpania zasobów, ani
inflacji na rynkach. Jest mnóstwo miejsc na świecie, gdzie ludzie żyją bez szpitali, bez Internetu, bez
bieżącej wody. Ale nie bez kokainy. ONZ podaje, że w roku 2009 skonsumowano w Afryce
dwadzieścia jeden ton tego narkotyku, w Azji czternaście, w Oceanii dwie. W całej Ameryce
Łacińskiej i na Karaibach ponad sto jeden ton. Wszyscy jej chcą, wszyscy ją zażywają, wszyscy ci,
którzy zaczną brać, potrzebują jej potem. Nakłady są minimalne, zbyt natychmiastowy, margines
zysku niesamowicie szeroki. Kokaina sprzedaje się łatwiej niż złoto, zyski z niej zaś mogą
przewyższać zyski z ropy naftowej. Złoto potrzebuje pośredników i czasu na targowanie się; ropa
naftowa potrzebuje szybów, rafinerii, rurociągów. Kokaina to ostatnie dobro, które pozwala na
akumulację pierwotną kapitału. Mógłbyś odkryć we własnym ogrodzie złoża ropy naftowej albo
odziedziczyć kopalnię koltanu, którym byś zaspokoił produkcję wszystkich telefonów świata, ale i tak
nie doszedłbyś z niczego do willi na Szmaragdowym Wybrzeżu równie szybko jak za pośrednictwem
koki. Z ulicy na szczyt z fabryczką śrubek? Z nędzy do bogactwa poprzez samochody? Sto lat temu.
Dzisiaj nawet wielkim międzynarodowym koncernom produkującym dobra pierwszej potrzeby czy
największym samochodowym gigantom nie pozostaje nic innego, jak się nie dać. Ciąć koszty.
Zlustrować każdy zakątek ziemi, żeby zwiększyć eksport, który we wszystkich sektorach spada.
Przede wszystkim zaś mieć nadzieję, że dodatni bilans wpłynie korzystnie na akcje i obligacje
przedsiębiorstwa, ponieważ właśnie tutaj przesuwa się coraz bardziej znacząca część zysku.
Nie istnieją akcje notowane na giełdzie, które mogą przynieść zysk z kokainy. Najbardziej śmiałe
inwestycje, najbardziej przewidujące spekulacje, błyskawiczne przepływy pieniądza, które potrafią
obniżyć warunki życia całych kontynentów, nie osiągną choćby zbliżonego pomnożenia wartości.
Ten, kto stawia na kokainę, w ciągu paru lat zdobywa bogactwa, do których wielkie holdingi
dochodziły na ogół po dziesięcioleciach inwestycji i spekulacji finansowych. Jeżeli jakiejś grupie
przedsiębiorców udaje się położyć łapę na kokainie, zyskuje władzę, której nie da się zdobyć
w żaden inny sposób. Od zera do tysiąca. Takiego przyspieszenia nie może zapewnić żaden inny
motor gospodarczy. Dlatego też wszędzie tam, gdzie gospodarka opiera się na kokainie, nie ma nic
innego poza zażartą i okrutną walką. Przy kokainie nie ma stanów pośrednich. Albo wszystko, albo
nic. A wszystko trwa krótko. Nie możesz handlować kokainą, robiąc sprawozdania i plany, z pomocą
państwa i stosując normy, które da się zakwestionować w sądzie. Zwyciężasz, jeśli jesteś
najsilniejszy, najsprytniejszy, najlepiej zorganizowany, najlepiej uzbrojony. Zasada, że im mocniej
naciągasz gumę, tym mocniejszą masz pozycję na rynku, odnosi się do każdego przedsiębiorstwa.
A jeśli zdołasz rozciągnąć tę gumę jeszcze bardziej za pomocą kokainy, wtedy dasz radę zwyciężyć
w każdym innym sektorze. Tylko prawo jest w stanie zerwać gumę. Ale nawet gdy prawo podąża
śladem przestępczych korzeni i stara się je wyrywać, niewielkie jest prawdopodobieństwo, że zdoła
wytropić wszystkie legalne przedsiębiorstwa, nieruchomości i konta bankowe, które zostały zdobyte
poprzez nadzwyczajne naciągnięcie gumy w sektorze białego proszku.
Kokaina to dobro złożone. Za jej śnieżną bielą kryje się praca milionów osób. Żadna z nich nie
bogaci się tak bardzo jak ci, którzy potrafią się znaleźć we właściwym miejscu łańcucha
produkcyjnego. Kokainowi rockefellerowie wiedzą, jak rodzi się ich produkt, znają dokładnie każdą
fazę. Wiedzą, że w czerwcu się sieje, a w sierpniu są żniwa. Wiedzą, że należy siać nasiona
pochodzące z co najmniej trzyletnich roślin i że kokę zbiera się trzy razy w roku. Wiedzą, że zerwane
liście trzeba wysuszyć w ciągu dwudziestu czterech godzin od obcięcia, bo inaczej się zepsują i już
się ich nie sprzeda. Wiedzą, że kolejnym krokiem jest wykopanie w ziemi dwóch dołów.
W pierwszym do suchych liści musisz dodać węglan potasu i naftę. Wiedzą, że następnie należy
dokładnie utłuc tę mieszankę, aż otrzyma się zielonkawą breję, węglan kokainowy, który po
przefiltrowaniu należy przenieść do drugiego dołu. Wiedzą, że kolejnym składnikiem jest
skoncentrowany kwas siarkowy. Wiedzą, że otrzymana w ten sposób substancja to siarczan zasadowy
kokainy, pasta zasadowa, którą trzeba wysuszyć. Wiedzą, że na ostatnie etapy składają się aceton,
kwas solny, czysty spirytus. Wiedzą, że należy to wielokrotnie przefiltrować. A potem znów
wysuszyć. Wiedzą, że otrzymuje się chlorowodorek kokainy, zwany powszechnie kokainą.
Kokainowi rockefellerowie wiedzą, że aby uzyskać mniej więcej pół kilograma czyściutkiej koki,
potrzeba trzech kwintali liści i drużyny robotników na pełny etat. Kokainowi przedsiębiorcy wiedzą
to wszystko, podobnie jak każdy szef firmy. Wiedzą też jednak, że owa masa chłopów, handlarzy
i kurierów, mających nieco bardziej intratną pracę od tej, której mogliby się spodziewać gdzie
indziej, nadal i tak siedzi po uszy w biedzie. To robotnicy niewykwalifikowani, morze tubylców,
których łatwo zastąpić w ciągłości systemu wyzysku i bogacenia się korzystnego dla nielicznych. Na
szczycie zaś owych nielicznych stoją ci, którzy byli dostatecznie dalekowzroczni, by zrozumieć, że
w długiej drodze pokonywanej przez kokainę od kolumbijskich liści do nozdrzy przypadkowego
konsumenta, prawdziwe pieniądze robi się na sprzedaży, na handlu i kontrolowaniu cen. Bo jeśli to
prawda, że kilogram kokainy w Kolumbii sprzedaje się za tysiąc pięćset dolarów, w Meksyku za
dwanaście do szesnastu tysięcy, w Stanach Zjednoczonych za dwadzieścia siedem tysięcy,
w Hiszpanii za czterdzieści sześć tysięcy, w Holandii za czterdzieści siedem tysięcy, we Włoszech
za pięćdziesiąt siedem tysięcy, a w Zjednoczonym Królestwie za siedemdziesiąt siedem tysięcy; jeśli
to prawda, że ceny za gram wahają się od sześćdziesięciu jeden dolarów w Portugalii do
osiemdziesięciu we Francji, osiemdziesięciu siedmiu w Niemczech, dziewięćdziesięciu sześciu
w Szwajcarii i dziewięćdziesięciu siedmiu w Irlandii, dochodząc do stu sześćdziesięciu sześciu
w Luksemburgu; jeśli to prawda, że z kilograma czystej kokainy dzięki zanieczyszczeniu otrzymuje
się średnio trzy kilogramy narkotyku sprzedawanego później w porcjach jednogramowych; jeśli to
wszystko prawda, prawdą jest także to, że ten, kto rządzi całym łańcuchem, jest jednym
z najbogatszych ludzi na świecie.
Nowa mafijna klasa średnia kontroluje dzisiaj handel narkotykami. Poprzez dystrybucję zdobywa
terytoria, na których odbywa się handel. To jak gra w Ryzyko w realu i na skalę światową. Z jednej
strony są tereny produkcyjne, które stają się ogromnymi majątkami ziemskimi; nie rośnie tam nic poza
nędzą i przemocą, to tereny, nad którymi grupy mafijne sprawują kontrolę, szafując dobroczynnością
i jałmużną, wmawiając wszystkim, że takie są ich prawa. Tam nie ma być rozwoju. Jedynie łatwy
zysk. Jeśli ktoś chce się wyzwolić, nie powinien domagać się praw, ale bogactwa. Bogactwa, które
powinien umieć zdobyć. W ten sposób utrwala się jedyny model uznania, dla którego przemoc to
tylko nośnik i narzędzie. Narzucana jest władza, wytworzona i wywalczona w czystości, jak sama
kokaina. Z drugiej strony są kraje i zamieszkujące je narody – na tych obszarach należy umieścić
pośrodku mapy własne chorągiewki. Włochy: obecni. Anglia: obecni. Rosja: obecni. Chiny: obecni.
Wszędzie. Dla najsilniejszych rodzin kokaina funkcjonuje z łatwością bankomatu. Jest do kupienia
centrum handlowe? Importujesz kokainę, a po miesiącu są pieniądze, żeby dokonać transakcji. Musisz
wpłynąć na kampanię wyborczą? Importujesz kokainę i w ciągu paru tygodni jesteś gotów. Kokaina
to uniwersalna odpowiedź na potrzebę płynności finansowej. Kokainowa gospodarka rośnie bez
umiaru i dociera wszędzie.
5

Okrucieństwa trzeba się nauczyć

Od lat się zastanawiam, czemu służy zajmowanie się zabitymi i strzelaninami. Czy warto robić to
wszystko? Z jakiego powodu? Może cię wezwą na jakąś konsultację? Może poprowadzisz
sześciotygodniowy kurs na jakimś, najlepiej prestiżowym, uniwersytecie? Może porwiesz się na
walkę ze złem, uważając się za dobrego? Może wręczą ci berło bohatera na parę miesięcy? Może
zarobisz, jak ktoś przeczyta twoje słowa? Może znienawidzą cię ci, którzy wypowiedzieli je przed
tobą, chociaż nikt o tym nie wiedział? Może znienawidzą cię ci, którzy nie wypowiedzieli tych słów
albo zrobili to nie tak, jak trzeba? Czasami myślę, że to obsesja. Czasami się przekonuję, że te
historie odmierzają prawdę. Być może na tym polega tajemnica. Tajemnica nie dla kogoś. Tajemnica
dla mnie. Ukryta przede mną. Trzymana na uboczu w słowach wypowiedzianych publicznie.
Podążanie szlakami narkobiznesu i prania brudnych pieniędzy daje ci poczucie, że jesteś w stanie
zmierzyć prawdę. Zrozumieć losy wyborów politycznych, upadku jakiegoś rządu. Słuchanie
oficjalnych słów przestaje wystarczać. Kiedy świat maszeruje w dokładnie określonym kierunku,
wszystko zdaje się skupiać wokół czegoś innego, choćby i banalnego, powierzchownego. Deklaracji
jakiegoś ministra, drobniutkiego wydarzenia, plotki. Tylko że o każdej sprawie decyduje co innego.
Ów instynkt tkwi u podstaw wszelkich romantycznych wyborów. Dziennikarz, narrator, reżyser
chcieliby opowiedzieć, jaki jest świat, jaki jest naprawdę. Chcieliby powiedzieć swoim czytelnikom,
widzom: nie jest tak, jak myślałem, jest właśnie tak. Nie jest tak, jak sądziłem, teraz sam otworzę ci
ranę, przez którą możesz podejrzeć ostateczną prawdę. Tylko że nigdy nikomu się to w pełni nie
udaje. Niebezpieczeństwo polega na przeświadczeniu, że ta prawdziwa, pulsująca, decydująca
rzeczywistość jest całkowicie ukryta. Jeśli się potkniesz i wpadniesz w nią, zaczynasz wierzyć, że
wszystko to konspiracja, tajne zgromadzenia, loże i szpiedzy. Że nic nigdy się nie wydarzyło w taki
sposób, jak się wydaje. To jest głupota typowa dla tego, kto opowiada. To początek
krótkowzroczności spojrzenia, które uważa się za nieskażone: wtłoczyć świat we własne wizje.
Tylko że to nie jest takie proste. Złożoność polega właśnie na tym, by nie wierzyć, że wszystko jest
ukryte albo że decyzje zapadają w tajnych pokojach. Świat jest bardziej interesujący od konspiracji
między tajnymi służbami i sektami. Przestępcza władza to mieszanina zasad, podejrzeń, władzy
publicznej, komunikacji, okrucieństwa, dyplomacji. Badanie jej to jak interpretowanie tekstów, jak
zostanie entomologiem.
A jednak mimo wszystkich wysiłków nie jest dla mnie jasne, dlaczego człowiek decyduje się
zajmować tymi sprawami. Z powodu pieniędzy? Sławy? Zaszczytów? Kariery? Wszystko to nie ma
żadnego porównania z ceną, jaką trzeba zapłacić, z ryzykiem i nieznośnym szeptem, który będzie
towarzyszył twoim krokom, gdziekolwiek pójdziesz. Kiedy uda ci się opowiedzieć, kiedy
zrozumiesz, jak sprawić, by opowieść była wciągająca, kiedy nauczysz się dokładnie dawkować styl
i prawdę, kiedy słowa wydostaną się z twojej krtani, z twoich ust i uzyskają brzmienie, ty pierwszy
poczujesz niechęć z ich powodu. Ty pierwszy się znienawidzisz całym sobą. I nie będziesz jedyny.
Znienawidzi cię również ten, kto będzie cię słuchał, to znaczy ten, kto zechce to uczynić bez żadnego
przymusu, ponieważ pokażesz mu tę ohydę. Ponieważ zawsze będzie się czuł, jakby stał przed
lustrem – dlaczego ja tego nie zrobiłem? Dlaczego tego nie powiedziałem? Dlaczego tego nie
pojąłem? Ból przybiera na sile, ranne zwierzę zaś często atakuje: to ono kłamie, robi to, by zmylić
trop, z powodu przekupstwa, dla sławy, dla pieniędzy. Opowiadanie o przestępczej władzy pozwala
ci na oglądanie pałaców, parlamentów, osób, jakbyś kartkował książki. Bierzesz betonowy pałac
i wyobrażasz sobie, że składa się z tysięcy kartek, w miarę zaś przerzucania kartek możesz wyczytać,
ile kilogramów kokainy, ile łapówek, ile pracy na czarno jest w tej budowli. Wyobraź sobie, że
możesz tak zrobić ze wszystkim, co widzisz. Wyobraź sobie, że możesz przekartkować wszystko, co
cię otacza. Wtedy zdołasz wiele zrozumieć, lecz nadejdzie chwila, kiedy będziesz chciał pozamykać
wszystkie książki. Kiedy będziesz miał dość kartkowania czegokolwiek.
Może ci się wydać, że zajmowanie się tym wszystkim to sposób, by zbawić świat. Przywrócić
sprawiedliwość. I nawet częściowo tak jest. Może jednak, zwłaszcza w tym przypadku, musisz także
zaakceptować ciężar bycia małym superbohaterem, który nie ma nawet strzępka władzy. Bycia
w gruncie rzeczy patetyczną istotą ludzką, która przeceniła własne siły, ponieważ nigdy nie doszła do
ich granic. Słowo daje ci o wiele większą siłę niż ta, która może tkwić w twoim ciele i życiu. Ale
prawda, rzecz jasna moja prawda, jest taka, że tylko z jednego powodu postanawiasz pozostać
w środku owych historii mętów społecznych i handlarzy, działalności przestępczej i rzezi. Unikać
pocieszenia. Głosić absolutny brak balsamu na życie. Mieć świadomość, że to, czego się dowiesz,
nie poprawi ci samopoczucia, jednak bezustannie starasz się tego dowiedzieć. Kiedy zaś się
dowiesz, zaczyna w tobie narastać pogarda dla tych rzeczy. Przez „rzeczy” rozumiem właśnie rzeczy,
towar. Dowiadujesz się dokładnie, jak się robi te rzeczy, jakie jest ich pochodzenie, jaki będzie ich
koniec.
Lecz nawet jeśli źle się czujesz, nabierasz przekonania, że możesz zrozumieć ten świat wyłącznie
wtedy, gdy zdecydujesz się zagłębić w te rzeczy. Możesz być popularyzatorem, reporterem,
prokuratorem, policjantem, sędzią, księdzem, opiekunem społecznym, nauczycielem, bojownikiem
antymafijnym, pisarzem. Możesz dobrze wykonywać swój zawód, ale to niekoniecznie oznacza, że
z powołania, w swoim życiu, chcesz tkwić w środku tych wydarzeń. „W środku” oznacza, że
wydarzenia cię zżerają, ożywiają, niszczą całą twoją codzienność. „W środku” oznacza, że masz
w głowie plany miast wraz z laboratoriami, punktami rozprowadzania, miejscami, w których zawarto
układy i w których doszło do morderstw doskonałych. Nie tkwisz w środku, ponieważ stoisz na ulicy
albo przenikasz na sześć lat do klanu jak Joe Pistone. Tkwisz w środku, ponieważ te rzeczy są
sensem twojego istnienia na tym świecie. Wiele lat temu postanowiłem, że będę tkwił w środku. Nie
tylko dlatego, że dorastałem na terenie, gdzie o wszystkim decydowały klany, nie tylko dlatego, że
widziałem, jak giną ci, którzy sprzeciwiali się ich władzy, nie tylko dlatego, że oszczerstwo
pozbawia ludzi wszelkiego pragnienia, by postawić się przestępczej władzy. Tkwienie w środku
handlu proszkiem to jedyna perspektywa, która pozwoliła mi dogłębnie zrozumieć te rzeczy. Ludzką
słabość, fizjologię władzy, kruchość stosunków, niestałość więzów, ogromną siłę pieniądza
i okrucieństwa. Absolutną bezsilność wszelkich nauk o pięknie i sprawiedliwości, którymi się
karmiłem. Zdałem sobie sprawę, że kokaina to oś, wokół której wszystko się kręci. Rana miała tylko
jedną nazwę: kokaina. Mapę świata wyznacza ropa, ta czarna, o której przyzwyczailiśmy się mówić,
ale także ropa biała, jak nazywają ją nigeryjscy bossowie. Mapę świata buduje się na paliwie – tym
dla silników i tym dla ciał. Paliwem dla silników jest ropa naftowa, paliwem dla ciał – kokaina.

– Serbowie. Dokładni, bezlitośni, skrupulatni w torturach.


– Bzdura. Czeczeni. Mają tak ostre noże, że nawet nie zauważysz, jak będziesz leżał na ziemi
i wykrwawiał się.
– W porównaniu z tymi z Liberii to dyletanci. W Liberii wyrywają ci serce żywcem, a potem
zjadają.
To gra stara jak świat. Klasyfikacja bestialstwa, lista dziesięciu najbardziej okrutnych narodów.
– A Albańczycy? Nie poprzestają na wykończeniu cię. Nie, oni dbają też o następne pokolenia.
Wymazują wszystko. I na zawsze.
– Rumuni wsadzają ci worek na głowę, przywiązują ręce do szyi i pozwalają, żeby czas zrobił
swoje.
– Chorwaci wbijają ci w stopy gwoździe, a ty możesz się tylko modlić, żeby śmierć nadeszła jak
najprędzej.
Eskalacja krwi, strachu i sadyzmu trwa dość długo, aż dochodzi nieuchronnie do listy sił
specjalnych: francuskich legionistów, hiszpańskiego El Tercio, brazylijskiego Bope.
Siedzę przy stole. Wokół mężczyźni kolejno przekazują sobie pałeczkę, opowiadając o własnych
doświadczeniach i łamiąc sobie głowy nad specyficznością kulturową narodów, które znają lepiej,
jako że działali na ich terenach podczas misji pokojowych. Owa sadystyczna, nieco rasistowska gra
to rytuał, lecz jak wszystkie rytuały, jest potrzebna. To jedyny sposób, by sobie wmówić, że
najgorsze mają już za sobą, że im się udało, że od tej pory zaczyna się prawdziwe życie. Lepsze
życie.
Milczę. Jak antropolog muszę się jak najmniej wtrącać, aby rytuał przebiegał bez zakłóceń.
Zaproszeni mają poważne miny, kiedy zaś któryś zabiera głos, nie patrzy w oczy temu, kto siedzi
naprzeciwko albo kto przemawiał przed nim. Każdy opowiada swoją historię, jakby mówił do
siebie, znajdując się w pustym pokoju, i usiłuje przekonać samego siebie, że to, co widział, jest złem
absolutnym.
W ciągu tych wszystkich lat słyszałem dziesiątki takich klasyfikacji w czasie spotkań, kongresów,
kolacji, nad talerzem makaronu albo w sądzie. Często było to jedynie wyliczanie coraz bardziej
nieludzkich aktów bestialstwa, lecz w miarę jak owe epizody gromadziły się i rozrastały w mojej
głowie, nasuwał się pewien wspólny mianownik, pewna cecha kulturowa, która powracała
z zaciekłością i uporem. Otóż w genetycznej spuściźnie narodów okrucieństwu przyznaje się
honorowe miejsce. Popełnianie błędu polegającego na łączeniu aktów okrucieństwa czy wojny
z całym narodem, sporządzanie tego typu klasyfikacji staje się równoważne z pokazywaniem
wyrzeźbionych mięśni po niekończących się godzinach na siłowni. Tyle że za mięśniami
pokazywanymi po to, by zrobić wrażenie na przeciwnikach, kryje się surowe i ujęte w kodeks
przygotowanie. Nie ma tu miejsca na improwizację, wszystko musi być dokładnie zaplanowane.
Wyuczone. Właśnie wykształcenie czyni z nas prawdziwych ludzi. Właśnie to, czego się uczymy,
stanowi różnicę.
Okrucieństwa trzeba się nauczyć. Nie rodzisz się z nim. Choćby człowiek dorastał z pewnymi
skłonnościami, choćby miał rodzinę, która pozostawiła mu w spadku urazę i gwałtowność,
okrucieństwo trzeba w sobie wykształcić, okrucieństwa trzeba się nauczyć. Okrucieństwo to coś, co
przechodzi z nauczyciela na ucznia. Impuls nie wystarczy, impuls trzeba ukierunkować i wyćwiczyć.
Trzeba wytrenować ciało w pozbywaniu się duszy, nawet jeśli w duszę nie wierzysz, nawet jeśli
twoim zdaniem to religijna brednia, fantastyczne tchnienie, nawet jeśli dla ciebie wszystko to
wyłącznie włókna i nerwy, i żyły, i kwas mlekowy. A jednak coś jest. Bo jak inaczej nazwiesz ten
hamulec, który w ostatniej chwili nie pozwala ci pójść na całość? Sumieniem. Duszą. Ma wiele
określeń, ale jakkolwiek zechcemy go nazwać, możesz go unieszkodliwić, przemóc. Przekonanie, że
okrucieństwo jest właściwe istocie ludzkiej, jest wygodne i na rękę temu, kto chce oczyścić
sumienie, nie robiąc przedtem jego rachunku.
Kiedy jeden żołnierz kończy opowieść, ten obok nie czeka, aż słowa dotrą do wszystkich, lecz
zaczyna mówić. Rytuał trwa i również tym razem wszyscy zdają się po cichu zgadzać, że pewne
narody mają ten impuls właśnie we krwi, nic nie da się poradzić, zło rodzi się wraz z nami. Żołnierz
po mojej prawej najwyraźniej jest szczególnie zaniepokojony, że wkrótce nadejdzie jego kolej.
Wierci się na plastikowym krześle, wywołując ciche skrzypienie, które zdaje się, słyszę tylko ja,
ponieważ żaden z jego kolegów nigdy nie podnosi ku nam głowy. To oczywiste, że nie mamy do
czynienia z niezdyscyplinowanym nowicjuszem: nosi długą brodę typową dla kogoś, kto może sobie
na to pozwolić, dystynkcje zaś wskazują, że zdążył już poznać mnóstwo niebezpiecznych scenariuszy.
Następna anomalia: potrząsa głową. Wydaje mi się wręcz, że dostrzegam szyderczy uśmieszek.
Element ten zakłóca rytuał i teraz ja także nie mogę się doczekać, aż nadejdzie jego kolej. Nie muszę
długo czekać, albowiem w połowie barwnego opisu wyrywania paznokci przez jakieś wschodnie
służby mężczyzna po mojej prawej ucisza dyskusję.
– Nie zrozumieliście ni cholery. Nie macie o niczym pojęcia. Czytacie wyłącznie opowieści
w plotkarskich gazetach, słuchacie wyłącznie dziennika o ósmej. Nic nie wiecie.
Po czym szpera gorączkowo w kieszeni wojskowych spodni, wyciąga smartfona, przebiera
nerwowo palcami po ekranie dotykowym, aż pojawia się mapa. Powiększa ją, przesuwa, znów
powiększa, w końcu pokazuje pozostałym cząstkę świata.
– Proszę, najgorsi są tutaj. – Jego palec jest wycelowany w strefę Ameryki Środkowej. Rytuał
został przerwany. Gwatemala. Wszyscy są zdumieni.
– Gwatemala?
Weteran wojenny odpowiada jednym słowem, nieznanym większości:
– Kaibile.
Słyszałem tę nazwę w zeznaniach z lat siedemdziesiątych, teraz już jednak nikt jej nie pamięta.
– Osiem tygodni – ciągnie brodaty żołnierz – osiem tygodni wystarczy i znika wszystko co ludzkie
w ludzkiej istocie. Kaibile znaleźli sposób na wymazanie sumienia. W ciągu dwóch miesięcy można
usunąć z ciała wszystko to, co odróżnia je od zwierzęcia. To, co pozwala mu odróżniać zło, dobro,
umiar. Możesz wziąć świętego Franciszka i w osiem tygodni zrobić z niego kilera, który potrafi
rozszarpywać zwierzęta, przetrwać, pijąc tylko siki, i wybić dziesiątki istot ludzkich, nie przejmując
się nawet wiekiem swoich ofiar. Wystarczy osiem tygodni, żeby nauczyć walki w każdym typie
terenu i w każdych warunkach pogodowych, szybkiego poruszania się w razie nieprzyjacielskiego
ataku.
Milczenie. Właśnie byłem świadkiem herezji. Po raz pierwszy paradygmat wrodzonego
okrucieństwa został obalony. Muszę się spotkać z jakimś kaibilem. Zabieram się do czytania.
I odkrywam, że kaibile to elitarna jednostka antyrewolucyjna armii gwatemalskiej. Powstają w 1974
roku, kiedy zostaje utworzona szkoła wojskowa, która stanie się później Ośrodkiem do spraw
Szkoleń i Operacji Specjalnych Kaibilów. Są to lata gwatemalskiej wojny domowej, kiedy siły
rządowe i paramilitarne, wspierane przez Stany Zjednoczone, muszą najpierw stawić czoło
zdezorganizowanym partyzantom, a następnie powstańczej grupie Unidad Revolucionaria Nacional
Guatemalteca, Gwatemalska Jedność Narodowo-Rewolucyjna. To walka na śmierć i życie. Kaibile
chwytają w swe sieci studentów, robotników, zawodowych sportowców, polityków opozycji.
Każdego. Wioski Majów zostają zrównane z ziemią, chłopi wymordowani, a ich ciała gniją
w bezlitosnym słońcu. W roku 1996, po trzydziestu sześciu latach i ponad dwustu tysiącach zabitych,
trzydziestu sześciu tysiącach desaparecidos, zaginionych, i sześciuset dwudziestu sześciu
udokumentowanych masakrach, wojna domowa w Gwatemali wreszcie się kończy podpisaniem
traktatu pokojowego. Pierwszy powojenny prezydent, Álvaro Arzú, na żądanie Stanów
Zjednoczonych postanawia przekształcić antypartyzancką armię, uważaną za najlepsze siły
antyrewolucyjne Ameryki Łacińskiej, w skuteczne narzędzie przeciw narkobiznesowi. Oficjalne
utworzenie antyterrorystycznego plutonu Batalionu Sił Specjalnych Kaibilów następuje 1
października 2003 roku.
Według ich własnej definicji kaibile to „maszyny do zabijania” wyszkolone podczas mrożących
krew w żyłach treningów, jako że męstwa należy dowodzić bezustannie, dzień po dniu, potworność
po potworności. Picie krwi zwierzęcia, które dopiero co się zabiło, a potem zjada się je na surowo,
wzmacnia kaibila, daje mu siłę. Jakiś czas temu gwatemalska Komisja Prawdy zaczęła się
interesować tymi praktykami i sporządziła dokument zatytułowany „Pamięć ciszy”. W dokumencie
tym przypomina się, że sprawcami 93% udokumentowanych zbrodni, popełnionych w Gwatemali
w ciągu trzydziestu sześciu lat wojny, były siły porządkowe i oddziały paramilitarne, szczególnie
Patrullas de Autodefensa Civil (Oddziały Samoobrony Obywatelskiej) i kaibile. Z raportu wynika, że
w czasie wewnętrznego konfliktu zbrojnego formacja kaibilów dopuściła się ataków ludobójstwa.
Wśród najbardziej bestialskich rzezi przypomina się o tej w Las Dos Erres, wiosce
w departamencie Petén, którą w dniach 6–8 grudnia 1982 roku zrównano z ziemią, mieszkańców zaś
wymordowano. W dniu 6 grudnia do wioski wkroczyło czterdziestu kaibilów, którzy wrócili po
dziewiętnaście karabinów utraconych w zasadzce przez partyzantów, i nie oszczędzili nikogo: zabili
mężczyzn, kobiety i dzieci, zgwałcili małe dziewczynki, wywołali poronienia u ciężarnych,
strzelając, waląc je kolbami i skacząc im po brzuchach, powrzucali żywe maluchy do studni albo
pozabijali ciosami pałek, część z nich nawet pogrzebali żywcem. Najmniejsze wybili, roztrzaskując
je o ścianę lub drzewo. Trupy cisnęli do studni albo pozostawili na polach. Mówi się o ponad
dwustu pięćdziesięciu zabitych, mimo że udokumentowano dwieście jeden ofiar śmiertelnych,
z czego siedemdziesiąt miało mniej niż siedem lat. Opuszczając wioskę, żołnierze zabrali ze sobą
dwie dziewczynki w wieku czternastu i siedemnastu lat, które oszczędzili, i ubrali je w mundury:
przez trzy dni bezustannie je gwałcili. Kiedy się zmęczyli, udusili je.

Nietrudno się natknąć na kaibilów: są zbyt dumni. Jak tylko usłyszałem słowa tamtego żołnierza,
niezwłocznie zacząłem prosić. Prosić o spotkanie z kaibilem. Wskazują mi służącego, który pracuje
w domu pewnych mediolańskich przedsiębiorców. Jest uprzejmy i wyznacza mi spotkanie, do
którego dochodzi na ulicy.
Opowiada, że jest byłym dziennikarzem, w portfolio przechowuje fotokopie niektórych swoich
artykułów. Co jakiś czas czyta je pewnie od nowa, a może trzyma je tam jako świadectwo
poprzedniego życia. Zna jednego kaibila. Nie chce rozmawiać o niczym innym.
– Znam go. Kaibil rzadko jest były, ale ten robił złe rzeczy.
Nie chce wyjaśnić, co znaczy „złe rzeczy”.
– Nie uwierzysz w ani jedno jego słowo, ja też nie wierzę, bo gdyby to, co mówił, było prawdą,
nie mógłbym spać... – Po czym puszcza do mnie oko. – Wiem, że to prawda, ale mam nadzieję, że nie
aż tak.
Podaje mi numer telefonu. Pożegnawszy się ze służącym-dziennikarzem, wybieram numer. Głos
w słuchawce jest lodowaty, rozmówca jednak twierdzi, że pochlebia mu moje zainteresowanie. On
także wyznacza mi spotkanie w miejscu publicznym. Pojawia się Ángel Miguel. Malutki, indiańskie
oczy, elegancko ubrany, jakby miała go filmować telewizja. Mam tylko notes i to mu się nie podoba.
Postanawia jednak nie odchodzić. Głos w słuchawce był lodowaty, ale dało się w nim wyczuć
afektację. W czasie naszej pogawędki mężczyzna ani razu nie spuszcza wzroku i nie wykonuje
żadnego gestu, który nie byłby absolutnie konieczny.
– Cieszę się, że jesteś maricón – mówi.
– Nie jestem maricón.
– Niemożliwe, mam dowód. Jesteś maricón, ale nie wstydź się.
– Gdybym był gejem, nie wstydziłbym się tego, możesz być pewien. Ale o czym rozmawiamy?
– Jesteś maricón, nie zorientowałeś się w tym... wszystkim...
Odwraca szyję w lewo o kilka stopni, nie odrywając wzroku od moich oczu, i w tej samej chwili
jakaś dziewczyna, zupełnie jakby odpowiadała na zew przodków, robi krok do przodu. W istocie nie
spostrzegłem jej. Całą uwagę skupiłem na kaibilu.
– Skoro jej nie zauważasz, jesteś maricón.
Jaśniutkie blond włosy, obcisła, idealnie przylegająca sukienka, zawrotnie wysokie obcasy. I ani
śladu makijażu – pewnie uznała, że wystarczą jasne oczy ozdobione złotymi cętkami, które
podkreślają jej twarz. To jego narzeczona. Przedstawia się, Włoszka, zadowolona, że jest tutaj,
towarzysząc komuś, kogo wzięła być może za bohatera wojennego.
– Musisz zostać cuas. Jeśli nie zostaniesz cuas, nie wiesz, co znaczy braterstwo w walce.
Dochodzę do wniosku, że Ángel Miguel nie lubi tracić czasu. Stwierdził stanowczo, że jestem
homoseksualistą, i przedstawił mi swoją narzeczoną. To mu wystarczy, teraz może rozpocząć swą
opowieść. Przeczytałem gdzieś, że w języku kekczi cuas znaczy „brat”. Dopiero teraz jednak dociera
do mnie, że znaczenie to nie odnosi się do relacji biologicznej. Cuas to nie jest brat, jakiego
zyskujesz przy narodzinach, cuas to brat, który zostaje dla ciebie wybrany.
– Pewnego razu na ćwiczeniach poprosiłem kaibilów, żeby zostawili mi trochę jedzenia. Mój cuas
zbladł jak nieboszczyk. Kaibile rzucili na ziemię swoje jedzenie i zaczęli je deptać. Potem związali
nas i powiedzieli: „Dziobać, kury”. Jeśli za bardzo wystawialiśmy języki, były kopniaki i wrzaski:
„Nie skubać, dziobać, kurczaki!”. Jeżeli podczas ćwiczeń jeden z cuas popełni błąd, obaj zostają
ukarani, jeżeli jeden się spisze, obaj dostają obfity posiłek i łóżko. Cuas są niemal jak narzeczeni.
Raz ja i mój cuas byliśmy w namiocie i mój nocny hermano[2] zaczął dotykać mojego kutasa.
Z początku mnie to zezłościło, potem zrozumiałem, że musimy robić wszystko... dzielić samotność,
rozkosz... ale nie wsadziliśmy sobie... dotykaliśmy się tylko...
Wyrzuca z siebie słowa, mówi na jednym oddechu, jakby miał wygłosić w jak najkrótszym czasie
przygotowaną mowę. Narzeczona z dumą przytakuje. Złote cętki w oczach teraz lśnią jeszcze
bardziej. Miałbym ochotę mu przerwać i zwrócić uwagę, że ledwie parę minut wcześniej nazwał
mnie pedałem, uznaję jednak, że nie wypada mi przerywać jego strumienia świadomości.
– Tam uczysz się, kto to jest brat wojownik. Dzielisz z nim posiłek, trzymasz się blisko, kiedy jest
zimno, dajesz się pobić aż do krwi, żeby umieć panować nad nerwami.
Przestać być człowiekiem, wyzbyć się cukierkowych zalet i niedoskonałych wad. Stać się jednym
z kaibilów. Chodzić po świecie, nienawidząc.
– Nad wejściem do ośrodka szkoleniowego kaibilów w Poptúnie w departamencie Petén jest
napis: „Witajcie w piekle”, ale moim zdaniem rzadko kto czyta drugi napis: „Jeśli pójdę naprzód,
podążaj za mną. Jeśli się zatrzymam, popchnij mnie. Jeśli się cofnę, zabij mnie”.
Z pewnością moje źródło nie wygląda jak Rambo, mimo to jednak wylicza z przekonaniem
cudzoziemskich nauczycieli, którzy od lat osiemdziesiątych pomagali szkolić młodych kaibilów:
zielone berety, komandosi weterani z Wietnamu, komandosi peruwiańscy i chilijscy. W czasie wojny
domowej w Gwatemali powiadano, że przy rzeziach obcięte głowy to był ich znak rozpoznawczy,
chociaż niektórzy uważają, że to tylko legenda, podobnie jak ich wojenna pieśń: „Kaibil, Kaibil,
Kaibil! Mata, mata, mata! Qué mata Kaibil? Guerrillero subversivo! Qué come Kaibil?
Guerrillero subversivo!”[3].
– Pierwsza faza szkolenia trwa dwadzieścia jeden dni – ciągnie Ángel Miguel – po niej następuje
druga, dwudziestoośmiodniowa. W dżungli. Rzeki, bagna, pola minowe. To są domy kaibilów. I jak
ty kochasz swój dom, tak kaibil kocha swój. I wreszcie ostatni tydzień. Ostatni etap, żeby stać się
prawdziwym kaibilem. Uczysz się żywić tym, co jest, tym, co znajdziesz. Karaluchami, wężami.
Uczysz się zdobywać teren wroga, unicestwiać go, brać w posiadanie. Żeby dokończyć kurs, trzeba
spędzić dwa dni w rzece, w wodzie sięgającej do szyi, nie śpiąc. Mnie i mojemu cuas powierzyli
szczeniaka, kundelka o wodnistych oczach. Powiedzieli, żebyśmy się nim zaopiekowali, że będzie
należał do bractwa. Musieliśmy wszędzie go ze sobą zabierać i karmić. Daliśmy mu imię
i zaczęliśmy się do niego przywiązywać, kiedy dowódca powiedział, że będziemy musieli go zabić.
Cios nożem w głowę, w brzuch. Doszliśmy już prawie do końca szkolenia i nie zadawaliśmy zbyt
wielu pytań. Dowódca powiedział, że teraz będziemy musieli go zjeść i wypić jego krew. W ten
sposób dowiedziemy odwagi. Wykonaliśmy także ten rozkaz, wszystko było tak bardzo naturalne.
Kaibil wie, że aby przetrwać, nie trzeba pić, nie trzeba jeść, nie trzeba spać. Potrzeba amunicji
i skutecznego karabinu. Byliśmy żołnierzami, byliśmy doskonali. Nie walczyliśmy na rozkaz, to by
nie wystarczyło. Mieliśmy poczucie przynależności, a to jest silniejsze od wszelkiego nakazu. Tylko
jedna trzecia z nas doszła do samego końca. Reszta uciekła albo została wyrzucona. Jeszcze inni się
pochorowali albo zmarli.
Świat kaibilów jest przede wszystkim symboliczny. Jest w nim strach, przerażenie, braterstwo,
solidarność pomiędzy cuas. Wszystko może i musi być pokazane za pośrednictwem wymyślnej gry
odsyłaczy i znaczeń, za pośrednictwem akrostychów. Począwszy od samego słowa cuas: C –
compañerismo (koleżeństwo), U – unión (jedność), A – apoyo (wsparcie), S – seguridad
(bezpieczeństwo). Albo za pośrednictwem zdania, które wyraża filozofię kaibilów: „Kaibil to
maszyna do zabijania, kiedy obce siły lub doktryny nastają na ojczyznę bądź na wojsko”. Poza tym
kaibilom nie wolno pod żadnym pozorem rozstawać się z purpurowym beretem, na którym jest
umieszczone ich godło: karabinek alpinistyczny (symbol jedności i siły), a w nim sztylet (symbol
honoru), na rękojeści sztyletu pięć nacięć obrazujących pięć zmysłów i napis „Kaibil” dużymi
żółtymi literami. W języku Indian Mam „kaibil” znaczy „ten, kto ma siłę i przebiegłość dwóch
tygrysów”. Słowo to pochodzi od imienia wielkiego Kaibila Balama, króla Mam, który w XVI wieku
dzielnie stawił czoło konkwistadorom hiszpańskim pod wodzą Gonzala de Alvarado. I właśnie
oddziały, które z dumą nosiły to imię – symbol hardego oporu Majów wobec konkwistadorów – stały
się narzędziem eksterminacji ich własnego narodu. Wypaczywszy legendę, nazwa ta kojarzy się
dzisiaj z terrorem.
– Po ośmiu tygodniach jest uczta. Olbrzymie dymiące grille, ogień bezustannie się podsyca, a na
płytę rzuca się przez całą noc kawałki mięsa z aligatora, iguany i jelenia. Istnieje także zwyczaj, żeby
pojmać siłą ministra obrony Gwatemali i wrzucić go do stawu pełnego krokodyli (choćby wiele
kilometrów dalej: ci z rządu srają w gacie ze strachu!). Po uczcie możesz nosić godło kaibilów.
Sztylet wyraźnie się odcina na błękitnym tle. Błękit to dzień: kaibil działa na morzu albo na niebie.
Czerń to cisza nocnych operacji. Po przekątnej jest lina: misje naziemne. I wreszcie płomień, który
wiecznie się pali. Wolność.
Bezruch Ángela Miguela zakłóca błyskawiczny gest. Mężczyzna podniósł dłoń i rozczapierzył
palce.
– Węch. Słuch. Dotyk. Wzrok. Smak.
Pięć zmysłów, które idealny kaibil musi wyćwiczyć i zawsze trzymać w gotowości, żeby
przetrwać. I żeby zabijać.
– Jedność i siła.
Patrzę na Ángela Miguela. Nie jest już kaibilem, lecz nadal w oczach ma pustkę. Ten, kto spotyka
kaibila, nie spotyka jedynie maszyny wojennej, ten, kto styka się z kaibilem, styka się
z nieobecnością. Właśnie to przeraża najbardziej. Chociaż Ángel Miguel ma ledwie metr
sześćdziesiąt pięć wzrostu, mierzy mnie z góry na dół. Mowa o szkoleniu i braterstwie podsyciła
jego dumę, toteż wyróżnia się teraz, górując nade mną i nad swoją narzeczoną. Mam pytanie i być
może nadszedł odpowiedni moment, żeby je zadać, właśnie teraz, gdy mój rozmówca czuje się taki
niezwyciężony.
– Co możesz mi powiedzieć o powiązaniach kaibilów z narkobiznesem?
Amnesty International zaczęła sygnalizować to zjawisko w 2003 roku w raporcie, który oprócz
nielegalnej działalności wojskowych i policjantów, takiej jak kradzieże samochodów, porwania
dzieci do nielegalnych adopcji czy operacje „czystek społecznych”, demaskował dziesiątki
przypadków ich udziału w sieci narkobiznesu. W tym samym roku Waszyngton wpisał Gwatemalę na
listę państw, które nie czynią wysiłków, by walczyć z narkotykami, jako że w latach 2000–2002 rząd
gwatemalski skonfiskował tylko jedną piątą ilości kokainy w porównaniu z okresem obejmującym
poprzednie trzy lata.
Nawet jeśli to dla niego cios, Ángel Miguel z pewnością nie daje tego po sobie poznać. Próbuję
więc się dopatrzyć jakiejś reakcji u narzeczonej, ona jednak także pozostaje niewzruszona,
pominąwszy nieznaczne przeniesienie ciężaru ciała z jednej nogi na drugą. Nabieram przekonania, że
zanim stali się parą, również musiała przejść przez szkolenie. Po czym Ángel Miguel wreszcie się
odzywa:
– Jedność i siła – powtarza i milknie.
Wystarczy mu mantra kaibilów; zastanawiam się, czy odwołanie do tych dwóch słów nie oznacza,
że moje pytanie zrobiło wyłom. Próbuję się tego dowiedzieć.
– Czy to prawda, że niektórzy byli bojownicy zrobili karierę w meksykańskich kartelach?
Od kilku lat władze meksykańskie wspominają o rosnącej liczbie byłych kaibilów i byłych
gwatemalskich wojskowych werbowanych do lokalnych organizacji przestępczych. Dla tych ostatnich
posługiwanie się byłymi wojskowymi jest bardzo korzystne, ponieważ umożliwia przyjmowanie już
wyszkolonych młodych ludzi z doświadczeniem, co pozwala zaoszczędzić czas i pieniądze. Były
kaibil może się okazać przydatny dla karteli ze względu na zręczność w posługiwaniu się bronią oraz
na obeznanie z górami i lasami. Były kaibil potrafi przetrwać w bardzo trudnych warunkach i umie
się poruszać zarówno po Peténie w północnej Gwatemali, jak i po południowym Meksyku, dwóch
regionach o podobnym klimacie. Sytuacja stała się jeszcze bardziej niepokojąca po demobilizacji
wojsk gwatemalskich, która miała miejsce w ostatnich latach, kiedy to liczba żołnierzy zmniejszyła
się z trzydziestu do piętnastu tysięcy. Wielu wojskowych opuściło armię, otrzymawszy odprawę,
i znalazło się bez pracy. Niektórzy zatrudnili się w prywatnych agencjach ochrony i zostali wysłani
za granicę jako najemnicy, nawet do Iraku. Inni zaś skończyli w organizacjach przestępczych.
Coś drgnęło. Ángel Miguel pociera kciukiem o palec wskazujący, jakby zwijał niewidzialnego
papierosa, w kącikach oczu zaś pojawiły mu się delikatne zmarszczki, których wcześniej nie
zauważyłem. Narzeczona także nie sprawia już wrażenia posągu. Rozgląda się dookoła i nerwowo
zaciska wargi.
Moje pytania odwróciły władczość, z jaką każdy kaibil musi się odnosić do podwładnych. Bo dla
Ángela Miguela ja jestem właśnie podwładnym, który powinien słuchać w uniesieniu słów
zwierzchnika. Zanim Ángel Miguel przez telefon wyznaczył mi spotkanie i pożegnał się, przedstawił
mi listę zasad, które z początku uznałem za czystą propagandę, lecz teraz, kiedy milczący nadal trwa
w ostentacyjnym dostojeństwie, dociera do mnie, że ich nie uszanowałem. Kaibil powinien
„wzbudzić zaufanie podwładnych, ukierunkować ich wysiłki, objaśnić cele, zapewnić im poczucie
bezpieczeństwa, stworzyć jedność wśród oddziałów, być przykładem umiarkowania w każdej chwili,
podsycając nadzieję, poświęcić się dla zwycięstwa”. Za pomocą dwóch pytań o przeszłość
i teraźniejszość kaibilów skłoniłem go, żeby zindoktrynował również mnie.
Okrucieństwa trzeba się nauczyć. Teraz wiem to na pewno. Ángel Miguel przestał zwijać
wyimaginowanego papierosa, zmarszczki w kącikach oczu także zniknęły, została gładka bursztynowa
skóra. Wyszkolenie do czynienia zła wygładziło szorstkość moich pytań i przywróciło silną
przynależność do braterstwa krwi i śmierci.

[2] Hiszp. brat.


[3] Kaibil, kaibil, kaibil! Zabij, zabij, zabij! Kogo kaibil zabija? Partyzanta wywrotowca. Co kaibil
zjada? Partyzanta wywrotowca.
6

Ángel Miguel pozostawił we mnie niezaspokojone pragnienie. Opowiedział mi o okrucieństwie,


odmalował terminowanie w przemocy, posługując się wstrząsającymi anegdotami. Ograniczył się
wszakże do odegrania jednej roli, roli emerytowanego bojownika, który odgrzebuje złote czasy
swojego szkolenia. Tylko że to nie wystarczy. Chcę zanurzyć ręce w okrucieństwie, gmerać tam,
gdzie boli najbardziej, a potem zobaczyć, co mi się przyklei do palców. Bo jeśli okrucieństwa
naprawdę można się nauczyć i przyswoić je sobie, muszę zobaczyć, jak to się robi. Zrozumieć, jak
ono działa i do jakiego stopnia może być skuteczne. Chcę wrócić tam, gdzie okrucieństwo się
zakorzeniło i rozwinęło, gdzie znalazło kombinację zmiennych, które przekształciły je w narzędzie
władzy. Chcę wrócić do Meksyku. Do Osiela Cárdenasa Guilléna, bossa kartelu z Zatoki.
Osiel jest sławny, ponieważ nie popełnia błędów i nie wybacza tym, którzy się mylą. Tylko że
w końcu błąd popełnia nawet on, i to wobec nieodpowiednich osób. Jest listopad 1999 roku. Agent
DEA Joe DuBois i agent FBI Daniel Fuentes jadą fordem bronco z tablicami rejestracyjnymi korpusu
dyplomatycznego, na tylnym siedzeniu śpi informator kartelu z Zatoki z czołem przyklejonym do
szyby. Informator właśnie zabrał obu agentów na przejażdżkę po domach i lokalach bossów kartelu
z Zatoki w Matamoros. Oglądali okolicę. Nie budzi się nawet wtedy, gdy ford gwałtownie hamuje,
z zewnątrz zaś dobiegają aż nazbyt znajome głosy.
– Ten gość to nasz człowiek, gringos!
Samochód agentów okrąża kilka pojazdów, z których wyłania się jakiś tuzin członków kartelu
z wycelowanymi kałasznikowami. Następnie z jeepa cherokee wysiada uzbrojony Osiel, podchodzi
do okna jednego z agentów i przystawia mu do twarzy pistolet. Wówczas Amerykanie wyjawiają
swoją tożsamość i wyjmują legitymacje. Tylko że Osiel ma gdzieś to, kim są. Naraża się w ten
sposób po raz pierwszy, zdaje sobie sprawę, że to wielkie ryzyko, ale nie ma wyboru – informator
nie może mówić. Czas staje w miejscu, aktorzy na scenie rzucają sobie nawzajem wyzwanie,
niespecjalnie naprężając mięśnie, jeden fałszywy ruch, a coś, co wygląda jak negocjacje, może się
zamienić w jatkę. Po czym agent FBI próbuje:
– Jeżeli nie pozwolisz nam odjechać, rząd Stanów Zjednoczonych będzie cię ścigał aż po grób.
Osiel ustępuje, wrzeszczy na gringos, że to jego teren i że nie mogą go kontrolować, i żeby nie
pokazywali się więcej w tym rejonie, potem nakazuje swoim się wycofać. Obaj agenci oddychają
z ulgą.
To początek końca. Władze amerykańskie wyznaczają dwa miliony dolarów nagrody za głowę
Osiela, który popada w paranoję. Wszędzie widzi wrogów, nawet jego najbardziej zaufani
współpracownicy mogą być madrinas, czyli wtyczkami, informatorami. Musi zwiększyć siłę ognia,
toteż postanawia kupić sobie wojsko. Nie chcąc być nieostrożny, wybiera skorumpowanych żołnierzy
i dezerterów z elitarnej jednostki armii meksykańskiej GAFE, Grupo Aeromóvil de Fuerzas
Especiales. Ironia losu: zadaniem GAFE było tropienie właśnie takich przestępców jak on. Ludzie
z GAFE to twardzi goście: zostali ukształtowani na wzór amerykańskich sił specjalnych i wyszkoleni
przez specjalistów od taktyk wywrotowych z Izraela i z Francji. Wśród owych meksykańskich Rambo
jest porucznik Arturo Guzmán Decena. Łączą go z Osielem pewne cechy: obaj są cyniczni, ambitni,
bezlitośni. Arturo wpisuje się na listę płac Osiela wraz z trzydziestką innych dezerterów. Oddział,
opłacany za zwalczanie handlarzy narkotyków, przysięga wierność komuś, kto jeszcze niedawno był
wrogiem, którego mieli zabić. Zabójca Przyjaciół płaci więcej niż rząd meksykański. W ten oto
sposób rodzi się prywatna armia Osiela, która otrzymuje nazwę Los Zetas, ponieważ Z było kodem,
którym posługiwali się żołnierze GAFE do porozumiewania się między sobą przez radio. Porucznik
Arturo Guzmán Decena zostaje Z1.
Przemoc to twór, który sam się pożera, celowo się rozpada, żeby się odrodzić. Na udręczonej
ziemi Meksyku Los Zetas są niczym komórka, która się unicestwia, aby powstać na nowo, jeszcze
silniejsza, potężniejsza, bardziej niszczycielska. Eskalacja ataków bestialstwa wzmaga narodowe
i międzynarodowe napięcie, wkrótce bowiem dochodzi do aresztowania Osiela Cárdenasa.
Aresztowania dokonuje 14 marca 2003 roku wojsko meksykańskie w następstwie strzelaniny
w Matamoros. Osiel trafia do więzienia La Palma. Tylko że za kratkami więzienia o zaostrzonym
rygorze jego zwierzchnictwo nie doznaje choćby najmniejszego uszczerbku, i to do tego stopnia, że
właśnie w tym zakładzie karnym rodzi się przymierze między kartelami z Zatoki i z Tijuany.
Wprawdzie Osiel może wydawać rozkazy z celi, nie może jednak kontrolować swoich ludzi,
a zwłaszcza Los Zetas, którzy zaczynają przejawiać coraz wyraźniejsze dążenia do emancypacji. Los
Zetas kuszą najbardziej bezlitosne strony organizacji przestępczych: wzięli to co najgorsze
z jednostek paramilitarnych, to co najgorsze z mafii, to co najgorsze z narkobiznesu.
Pod względem militarnym trudno współzawodniczyć z Los Zetas: używają kamizelek
kuloodpornych, niektórzy noszą kevlarowe hełmy, na ich arsenał zaś składają się karabiny AR-15
i tysiące cuernos de chivo (kozich rogów, jak nazywają kałasznikowy), pistolety maszynowe MP5,
wyrzutnie granatów, granaty odłamkowe, takie jak stosowane w wojnie w Wietnamie, rakiety
ziemia–powietrze, maski gazowe, noktowizory, dynamit i helikoptery. W lutym 2008 roku, w wyniku
ataku wojska na posiadłość El Mezquito u bram Miguel Alemán, około stu kilometrów na zachód od
Reynosy, odkryto osiemdziesiąt dziewięć karabinów, 83 355 sztuk nabojów i materiały wybuchowe
zdolne wysadzić całe budynki. Profesjonalizm członków Los Zetas jest na najwyższym poziomie;
posługują się nowoczesnym systemem podsłuchu. Wysokie umiejętności technologiczne sprawiają, że
są nieuchwytni, ponieważ używają zakodowanych sygnałów radiowych i Skype’a zamiast zwykłych
telefonów.
Wewnątrz panuje bardzo ścisła hierarchia. Każdy plac narkotykowy ma swojego koordynatora
i księgowego, który zarządza finansami danej komórki, czerpiącej korzyści nie tylko z narkotyków,
ale także z rozmaitych innych gałęzi działalności przestępczej: z oszustw, wymuszeń, porwań.
Według źródeł meksykańskich i amerykańskich u Los Zetas istnieje dokładny podział ról, a każda ma
własną nazwę:
– okna, las ventanas, chłopcy, których zadaniem jest wszczynanie alarmu na widok policjantów
węszących w strefach nielegalnego handlu;
– sokoły, los halcones, zajmujący się sferami dystrybucji;
– lamparty, los leopardos, prostytutki ćwiczone do wyciągania cennych informacji od klientów;
– spryciarze, los mañosos, odpowiedzialni za uzbrojenie;
– dowództwo, la dirección, mózg grupy.
To sprawna organizacja w kształcie piramidy, która nie ma czego zazdrościć wiodącym modelom
włoskiej mafii.
Być może Ángel Miguel nie znał historii Osiela, z pewnością nie mógł jednak nie wiedzieć, że Los
Zetas i kaibilów łączyły bardzo ścisłe relacje. Gwatemalczycy wyszkolili żołnierzy GAFE, którzy
zostali później Los Zetas. Następnie, gdy tylko Los Zetas uzyskali niezależność, zaczęli werbować
kaibilów, czyli swych niegdysiejszych mistrzów. Kwalifikacje Gwatemalczyków są niezwykle cenne,
lecz jednego Los Zetas uczą się sami: puszczać oko do kamery telewizyjnej. Wystarczy wpisać na
YouTube „Los Zetas Execution Video”, a pokaże się lista filmów zamieszczonych własnoręcznie
przez członków grupy. Okrucieństwo działa, jeśli roznosi się niczym choroba zakaźna z ust do ust,
z człowieka na człowieka. Dekapitacje, uduszenia, obdzieranie ze skóry to ich dział marketingowy.
Filmy pokazujące ich bestialstwo – dział prasowy. Los Zetas upodobali sobie szczególnie piły
elektryczne: wymachiwanie odciętymi głowami to ich wizytówka. Chcą, żeby ich ofiary wrzeszczały,
i doskonale wiedzą, jak je do tego zmusić. Ich krzyki powinny dotrzeć wszędzie, powinny być
ambasadorami Los Zetas w Meksyku i na świecie. Los Zetas mają ponadto pewną cechę, która
odróżnia ich od pozostałych karteli: nie posiadają własnego terytorium, fizycznie nie są
przyporządkowani do żadnego miejsca, nie mają geograficznych korzeni. To ponowoczesne wojsko,
które przede wszystkim odczuwa potrzebę kreowania wizerunku tworzącego straż przednią. W kraju
musi zapanować terror. Mudżahedini zrozumieli przed nimi, że dekapitacje mogą być znakiem
firmowym fabryk bestialstwa, Los Zetas zaś wkrótce zastosowali tę samą technikę.
Sieć to ulubione źródło propagandy, Los Zetas nie gardzą jednak starymi metodami, takimi jak
transparenty, które wieszają w meksykańskich wioskach i miastach. „Grupa operacyjna Los Zetas
chce ciebie, żołnierzu i były żołnierzu. Oferujemy ci dobrą pensję, jedzenie i ochronę dla twojej
rodziny. Nie pozwól się dłużej wykorzystywać i nie zaznawaj więcej głodu”. Tak zwane
narkotransparenty obiecują korzyści i pieniądze żołnierzom, którzy zdecydują się zaciągnąć w szeregi
Los Zetas, przekazują wiadomości skierowane bezpośrednio do ludności, są używane w celu
zastraszenia wrogów i rządu. „Nie zdołają nas powstrzymać nawet przy wsparciu rządu USA, bo
tutaj rządzą Los Zetas. Rząd Calderóna musi z nami pertraktować, a jeśli tego nie zrobi, będziemy
musieli go obalić i siłą przejąć władzę”.
Transparenty spełniają swoje zadanie i są wykorzystywane także przez kartele wrogie Los Zetas,
jak choćby La Familia Michoacána, która w lutym 2010 roku, właśnie za pośrednictwem
transparentu, obwieszcza utworzenie frontu oporu przeciwko Los Zetas i zachęca obywateli do
przyłączenia się: „Uprzejme zaproszenie dla całego społeczeństwa meksykańskiego, aby zjednoczyło
się we wspólnym froncie, który ma na celu położyć kres Los Zetas. My już przeciwdziałamy Los
Zetas. Zjednoczmy się przeciw bestiom zła”.

Resortito i El Bigotito wiedzą, że w autobusach linii Cárdenas–Comalcalco–Villahermosa dzieci


czekają wyłącznie na nich. Resortito i El Bigotito to dwaj klauni. Żarty, psikanie wodą,
przedrzeźnianie, sztuczki. Dzieci śmieją się do rozpuku i wracają do domów coraz później, bo ci
dwaj są naprawdę dobrzy. Resortito i El Bigotito dostają czasem trochę drobnych, nic wielkiego, ale
zawsze to lepsze niż jałmużna. A poza tym perlisty śmiech sprawia, że czują się usatysfakcjonowani,
spełnieni.
Nieporozumienie, okrutny żart, który wymknął się spod kontroli, albo dokładnie wymierzony
i wystudiowany atak. Przyczyna pozostaje niezbadana, faktem jest jednak, że zaczynają krążyć plotki.
Być może fałszywe. „Pod perukami klaunów kryją się informatorzy wojskowi”. Resortito i El
Bigotito nadal wcześnie wstają i udają się na dworzec autobusowy. Od kiedy tam są, dzieci chętniej
jeżdżą do szkoły. Po czym 2 stycznia 2011 roku martwe ciała obu klaunów zostają znalezione na
poboczu wiejskiej drogi. Torturowano ich, a następnie rozstrzelano. Obok zwłok na świstku papieru
krótka wiadomość z przyznaniem się: „Spotkało mnie to dlatego, że byłem szpiegiem i myślałem, że
SEDENA mnie obroni”. SEDENA to meksykański sekretariat obrony. Pod zdaniem skrót
pozwalający zidentyfikować winowajców. FEZ, Fuerzas Especiales Zetas, Siły Specjalne Zetas.
Brutalność Los Zetas nie zna granic: na oczach dzieci w biały dzień dyndają wiszące na mostach
trupy, zwłoki z obciętymi głowami i poćwiartowane znajduje się przy kontenerach na śmiecie bądź
przy ulicach, często z opuszczonymi spodniami w ostatnim akcie poniżenia, na wsiach odkrywa się
doły z dziesiątkami trupów zwalonych jedne na drugie. Miasta stały się teatrem wojny, w całym zaś
Meksyku ludzie mają tylko jeden kodeks postępowania: przemoc.
Właśnie, przemoc. Zawsze się do niej wraca. W tym słowie pobrzmiewa instynkt, pierwotność;
Los Zetas – podobnie jak kaibile – potrafili jej nauczać. Ich uczniem był Rosalí o Reta. Urodzony
w Teksasie i marzący o zostaniu Supermanem, w wieku trzynastu lat Rosalío trafia do wojskowego
obozu szkoleniowego Los Zetas na ranczu w stanie Tamaulipas. Z początku to zabawa.
– Twoją superbronią będzie laser.
– Ale Superman nie używa lasera...
– Nieważne. Celujesz laserem, naciskasz i wszyscy przed tobą znikają.
Właśnie tak Rosalío otrzymuje pierwszy pistolet i po sześciu miesiącach treningu jest gotów do
próby wierności: w jednym z bezpiecznych domów kartelu czeka na niego mężczyzna przywiązany do
krzesła. Rosalío nie wie o nim nic, mężczyzna został skazany z nieznanego powodu. Rosalío nie
zadaje pytań, dostaje pistolet kalibru 38, taki sam jak ten, którym strzelał przez pół roku do
kartonowych sylwetek. Ma tylko nacisnąć spust. Wyrzut adrenaliny przeszywa go niczym prąd.
Rosalío czuje się niepokonany jak Superman. Może latać, może zatrzymywać pociski, może widzieć
przez ściany. Może zabijać.
– Myślałem, że jestem Supermanem – wyzna po aresztowaniu przed sędziami z Laredo
w Teksasie. – Spodobało mi się to, zabicie tego człowieka. Potem próbowali mi odebrać pistolet,
ale to było jak zabrać dziecku cukierek.
Mija parę lat i Rosalío wraz z dwoma rówieśnikami – Gabrielem i Jessiem – przybywają do raju
stworzonego przez Los Zetas: do pięknego domu wynajętego dla nich przez kartel w Laredo, gdzie są
wszelkiego rodzaju prochy i konsola podłączona do telewizora plazmowego. Na początku celem jest
zabijanie ciekłokrystalicznych ludzików. Całymi dniami z joypadem w dłoni każdy z nich udaje, że
siedzi za kierownicą samochodu, który śmiga po fikcyjnych amerykańskich ulicach. W tej
rzeczywistości możesz robić, co chcesz. Możesz zabić bez konsekwencji i bez wyrzutów sumienia.
W najgorszym razie masz czerwone oczy. Dla Rosalía i jego dwóch przyjaciół rzeczywistość gry
nakłada się na prawdziwe życie, wszystko staje się możliwe, a strach znika. Los Niños Zetas są
gotowi. Umowa jest jasna: pięćset dolarów tygodniowo za śledzenie i drobne robótki, ale
prawdziwe pieniądze zarabia się za specjalną robotę. Pewnych ludzi trzeba usunąć, ale nie wystarczy
ich zabić, należy ich zaszlachtować. W tym wypadku wynagrodzenie rośnie, wynosi pięćdziesiąt
tysięcy. Kiedy Rosalío zostaje aresztowany cztery lata i dwadzieścia zabójstw później, nigdy nie
okazuje ani strachu, ani skruchy przed przesłuchującymi go agentami. Przez twarz teraz już
siedemnastolatka przemyka jedynie cień, a zdarza się to wtedy, gdy mówi o misji w San Nicolás de
los Garza. Spudłował i dokonał rzezi, w wyniku której śmierć poniosły cztery osoby, a dwadzieścia
zostało rannych, przy czym żadna z nich nie miała związku z przestępczością zorganizowaną.
– Pomyliłem się – mówi Rosalío – a teraz oni każą mi za to zapłacić.
„Oni” to jego dawni instruktorzy, Los Zetas.

W 2002 roku w jednej z restauracji w Matamoros zostaje zabity Arturo Guzmán Decena. Na jego
grobie ktoś kładzie wieniec z napisem: „Zawsze będziesz w naszych sercach. Twoja rodzina: Los
Zetas”. Jego miejsce zajmuje Heriberto Lazcano Lazcano, pseudonim El Lazca: urodzony w Boże
Narodzenie 1974 roku, także pochodzi z wojskowych jednostek specjalnych i jest poszukiwany przez
władze federalne Meksyku oraz Stanów Zjednoczonych za wielokrotne morderstwo i handel
narkotykami. W Meksyku dla tego, kto dostarczy informacji, które mogą doprowadzić do jego
aresztowania, przewidziano nagrodę w wysokości trzydziestu milionów pesos (około dwóch i pół
miliona dolarów amerykańskich). Amerykański Departament Stanu podbija stawkę do pięciu
milionów dolarów.
El Lazca słynie z powodu ulubionej techniki zabijania: zamyka ofiarę w celi i patrzy, jak umiera
z głodu. Śmierć jest cierpliwa, tak samo jak El Lazca, który idąc w ślady Guzmána Deceny, umacnia
i poszerza grupę. Zostają utworzone obozy szkoleniowe dla rekrutów w wieku od piętnastu do
osiemnastu lat, dla byłych agentów policji miejscowej, stanowej i federalnej, werbowani są kaibile.
Pod dowództwem El Lazki z czasem Los Zetas przechodzą od roli zwykłego ramienia zbrojnego
do bardziej decyzyjnych ról w kartelu z Zatoki. Teraz czują się silni: chcą niezależności. W lutym
2010 roku, po starciach zbrojnych i zabójstwach, proces dobiega końca. Los Zetas, teraz kartel sam
w sobie, występują przeciwko swym dawnym „szefom”, kartelowi z Zatoki, i sprzymierzają się
z braćmi Beltrán Leyvami oraz z kartelami z Tijuany i Juárez. Niezależność, władza, terror.
Najwyraźniej to właśnie składa się na Los Zetas, którym niesłusznie by odmawiać bystrości czy
twórczej głębi. Samo FBI uważa ów kartel za jeden z najnowocześniejszych pod względem
technologicznym; w ciągu dwóch lat za pośrednictwem kont w Bank of America potrafił wyprać
około miliona dolarów miesięcznie.
El Lazca to młody boss, za to już uchodzący za mit, legendę. Poszukiwany i budzący strach,
dokonuje czegoś nadludzkiego, niemal boskiego: umiera i zmartwychwstaje. W październiku 2012
roku meksykańska marynarka wojenna otrzymuje anonimowy donos. Właśnie w tej chwili El Lazca
ogląda mecz bejsbolowy na stadionie w Progreso w stanie Coahuila. Nieoczekiwany prezent. El
Lazca ginie podczas ataku sił porządkowych. Prawdziwe zwycięstwo. Po El Chapie to najbardziej
poszukiwany handlarz narkotyków. Niewiarygodny cios.
Kilka dni później komando Los Zetas wykrada z kostnicy ciało swego szefa. Laboratorium nie
zdążyło jeszcze wykonać wszystkich badań zwłok. Odciski palców wprawiły władze w euforię,
należało wszakże przeprowadzić kolejną serię badań, łącznie z tym, które postawiłoby kropkę nad
„i”: analizą DNA. Tylko że ciało właśnie zniknęło i być może Los Zetas nadal mają szefa. Albo
przynajmniej kolejną niewiarygodną legendę do opowiadania. Kolejną niewiarygodną legendę, która
podsyci ich sławę. Przywódcą Los Zetas zostaje Miguel Ángel Treviño Morales, pseudonim El Z40.
Ma doskonały życiorys. El Z40 wspinał się po szczeblach drabiny od powstania grupy i jest znany
dzięki technice „duszonego mięsa”: pozbywa się przeciwnika, wpychając go do beczki z benzyną,
którą następnie podpala. Dowództwo Miguela Ángela Treviña Moralesa trwa jednak krótko, jako że
15 lipca zostaje on aresztowany w Nuevo Laredo przez meksykańskich marines. Rozpoczyna się
polowanie na kolejnego bossa.
Ośrodek władzy ekonomicznej Los Zetas znajduje się w przygranicznym mieście Nuevo Laredo
w stanie Tamaulipas. Zdążyli się już jednak rozprzestrzenić po całym kraju: na wybrzeżu Pacyfiku,
w stanach Oaxaca, Guerrero i Michoacán, w mieście Meksyk, wzdłuż Zatoki, w stanach Chiapas,
Yucatan, Quintana Roo i Tabasco. Nad Nuevo Laredo sprawują całkowitą kontrolę, ze strażnikami
i punktami kontrolnymi na lotniskach, dworcach autobusowych i głównych drogach.
To przestępcza dyktatura, której prawami są wymuszenia, wyrokami porwania i tortury,
konstytucja zaś składa się z dekapitacji i ćwiartowania. Często obiektem kartelowych kilerów stają
się politycy i policjanci, co ma na celu zastraszenie rządu i odwiedzenie obywateli od pełnienia
funkcji urzędowych.
Jest druga po południu 8 czerwca 2005 roku, szefem policji miejskiej w Nuevo Laredo zostaje
pięćdziesięciosześcioletni były drukarz Alejandro Domínguez Coello.
– Nie mam żadnych powiązań – oświadcza – jedyne zobowiązanie mam wobec obywateli.
Sześć godzin później, kiedy wsiada do swojego pikapa, komando Los Zetas zasypuje go serią
pocisków dużego kalibru. Zwłok nie da się od razu zidentyfikować, ponieważ po strzałach z broni
palnej twarz Domíngueza Coella była jedną miazgą.
O piątej rano 29 lipca 2009 roku przed domem zastępcy komendanta policji w Veracruz-Boca del
Río, Jesúsa Antonia Romera Vázqueza, zatrzymują się dwa samochody: do willi wpada dziesięciu
mężczyzn z Los Zetas uzbrojonych w karabiny z wyrzutnikami granatów kalibru 40 mm. Zabicie
Romera Vázqueza, jego żony (także funkcjonariuszki policji) oraz ich siedmioletniego syna zajmuje
im niecałe pięć minut. Następnie podpalają dom, zabijając jeszcze trzy córki. Najstarsza miała
piętnaście lat.
Rodolfo Torre Cantú, kandydat na gubernatora stanu Tamaulipas z ramienia Partido
Revolucionario Institucional, został zamordowany 28 czerwca 2010 roku, na sześć dni przed
wyborami. Uzbrojeni w kałasznikowy kilerzy zaatakowali samochód, którym jechał na lotnisko
w Ciudad Victoria, stolicy Tamaulipas, skąd miał się udać do Matamoros, aby zakończyć kampanię
wyborczą. Zginęły także cztery towarzyszące mu osoby, cztery inne zaś zostały ranne. Według zeznań
niektórych świadków pojazd kilerów – z napędem na cztery koła – miał namalowaną na szybach
charakterystyczną literę „Z”. Jednakże po ukazaniu się w gazetach owego zeznania z rozmaitymi
lokalnymi dziennikami skontaktował się człowiek podający się za „rzecznika prasowego Los Zetas”,
aby zdementować tę wiadomość, czyli oznajmić, że Los Zetas nie są odpowiedzialni za zabójstwo
Torre Cantú. Śledztwo jest w toku, lecz Los Zetas pozostają w kręgu głównych podejrzanych.
Idąc na akcję, wkładają ciemne ubrania, malują twarze na czarno, jadą kradzionymi SUV-ami,
często przywdziewają mundury policji federalnej albo AFI, Federalnej Agencji Śledczej. Na
początku 2007 roku w Acapulco przebrani za wojskowych zabijają pięciu funkcjonariuszy policji
i dwóch asystentów administracyjnych. W Reynosie 16 kwietnia 2007 roku sześciu mężczyzn
w uniformach policjantów federalnych z Tamaulipas – być może Los Zetas w przebraniu, być może
policjanci przekupieni przez kartel – jadących pięcioma SUV-ami i uzbrojonych w R-15, karabiny
używane wyłącznie przez siły zbrojne, zatrzymuje czterech agentów AFI. Zarzut, jaki postawiono
owym agentom federalnym, dotyczył przyłączenia się do „konkurencyjnej bandy”. Istotnie, kilka dni
wcześniej agenci wtargnęli do dyskoteki El Cincuenta y Siete w Reynosie tuż przed początkiem
występu piosenkarki Glorii Trevi i wyprowadzili w kajdankach siedmiu płatnych zabójców, którzy
wszyscy byli na usługach Los Zetas. Dwa dni później funkcjonariusze AFI zostali zatrzymani przez
fałszywych agentów federalnych, zapakowani do SUV-a, a następnie pobici. Wiozą ich do Chiny,
małej osady w stanie Nuevo León, znanej jako jedna z fortec Los Zetas, żeby ich zabić, ale nie
spostrzegają, że jeden z nich, Luis Solís, ma w kieszeni komórkę: w chwili nieuwagi porywaczy
Solís wyciąga telefon i wybiera numer komendanta Pumy w bazie AFI. „Zostaliśmy porwani przez
Los Zetas, wiozą nas do Chiny i zabiją”. Wiadomość dociera gdzie trzeba i zostaje wysłuchana.
Tymczasem cała czwórka zostaje przewieziona do casa de seguridad, jednego z miejsc używanych
przez Los Zetas do torturowania ofiar przed wykończeniem ich. Tam agenci zostają skopani i pobici,
również przez słynnego El Hummera, szefa Los Zetas w strefie Reynosy. Porywacze żywią
przekonanie, że policjanci to siły zbrojne wrogiego kartelu, i chcą ich zmusić do zeznań. Nie
osiągnąwszy celu, odurzają swe ofiary narkotykami, a następnie przewożą do innej casa de
securidad. Nadeszła chwila, by zastosować prąd. Dowiedziawszy się, że federalni wszędzie ich
szukają, postanawiają się pozbyć porwanych i jakimś cudem ich uwalniają.
– Uciekliśmy z bożą pomocą – stwierdzili podobno agenci po uwolnieniu.
Zabijając wrogów, Los Zetas są sadystami, wendety to pokazówki: palą ciała, zamykają
w beczkach pełnych ropy, ćwiartują je. W styczniu 2008 roku w San Luis Potosí w czasie obławy,
która doprowadza do aresztowania Héctora Izara Castra, pseudonim El Teto, uważanego za
przywódcę kokainowej komórki Los Zetas, zostaje znaleziona wszelkiego typu broń, sześćdziesiąt
pięć paczek kokainy, kilka obrazków przedstawiających Jesúsa Malverde uznawanego za patrona
handlarzy narkotyków, i trzy pagaje z wyrzeźbioną literą „Z” używane do bicia ofiar i do
pozostawiania na skórze piętna napastników. To nie wszystko: aby jeszcze bardziej zastraszyć
konkurencję, często ofiarom obcina się genitalia i wkłada do ust, pozbawione głów trupy wiesza się
na mostach. W pierwszych dniach stycznia 2010 roku w stanie Sonora zostaje porwany
trzydziestosześcioletni Hugo Hernández, przewieziony do Los Mochis niedaleko Sinaloi, zabity
i porąbany na siedem kawałków przez ludzi z konkurencyjnego kartelu. Oprawcy skórę zdjętą z jego
twarzy naciągają na piłkę i porzucają w plastikowej torbie obok urzędu gminy wraz z liścikiem:
„Szczęśliwego Nowego Roku, bo to będzie już twój ostatni”. Inne części ciała znaleziono w dwóch
plastikowych bańkach: w jednej kadłub, w drugiej ręce, nogi i głowę bez twarzy. Ćwiartowanie
zwłok staje się znakiem firmowym Los Zetas. Ukrywają ciała w już zajętych grobach albo pozbywają
się trupów, grzebiąc je na tajnych cmentarzach wybudowanych w swoich twierdzach, albo wrzucają
je do mogił zbiorowych. Często grzebią ofiary żywcem. Albo rozpuszczają w kwasie.
Los Zetas to krwawi zabójcy, a przecież z każdym chłopcem mieszkającym nawet tysiące
kilometrów od nich mają coś wspólnego: pasję o nazwie telewizja, niebezpieczną nauczycielkę.
Filmy pełne przemocy i reality show to ich kulturowe drogowskazy, a reality show znalazły
przerażające zastosowanie w czasie drugiej masakry w San Fernando, miasteczku leżącym sto
czterdzieści kilometrów od granicy meksykańsko-amerykańskiej: Los Zetas zatrzymywali autobusy
jadące autostradą 101, kazali wysiąść pasażerom i walczyć między sobą niczym gladiatorzy
uzbrojeni w kije i noże. Zapowiedziano im, że kto zwycięży, ten ma zagwarantowane miejsce w Los
Zetas. Kto przegra, zostanie pogrzebany w zbiorowej mogile. Takiej jak odkryta w San Fernando
wiosną 2011 roku, zawierająca dziewięćdziesiąt trzy ciała, które nosiły ślady potężnych uderzeń
w głowę.
Ta sadystyczna jatka miała miejsce parę miesięcy po czymś, co zyskało miano pierwszej masakry
w San Fernando. Kolejne niewinne ofiary, kolejne mogiły. Jest 24 sierpnia 2010 roku.
Siedemdziesięcioro dwoje nielegalnych imigrantów z Ameryki Południowej i Środkowej próbuje
przekroczyć granicę ze Stanami Zjednoczonymi w Tamaulipas. Historia ta dotarła do nas dzięki
siedemdziesiątemu trzeciemu nielegalnemu imigrantowi pochodzącemu z Ekwadoru. Opowiadał, że
na wysokości San Fernando do niego i jego towarzyszy dołączyła grupa Meksykanów, którzy
przedstawili się jako Los Zetas. Zgromadzili imigrantów w jakimś gospodarstwie i zaczęli ich
zabijać. Jednego po drugim. Przybysze nie zapłacili bowiem „myta”, żeby przekroczyć granicę na ich
terenie, albo – co o wiele bardziej prawdopodobne – nie ulegli żądaniom Los Zetas: pracy dla nich.
A Los Zetas nie przyjmują odmowy. Zaczynają strzelać imigrantom w głowy, bez litości.
Ekwadorczyk otrzymuje strzał w szyję i udaje martwego, potem jednak udaje mu się uciec i cudem
dotrzeć do posterunku wojska meksykańskiego. Podążając według jego wskazówek, żołnierze
przyjeżdżają do gospodarstwa, gdzie następuje wymiana ognia z Los Zetas, na koniec zaś znajdują
owe siedemdziesiąt dwa trupy: pięćdziesięciu ośmiu mężczyzn i czternaście kobiet. Leżących jedno
na drugim.
Los Zetas to mistrzowie, ale na własnych błędach uczą się, że uczniowie mogą ich prześcignąć.
Jeśli do brutalności dodać upokorzenie, wówczas okrucieństwo ewoluuje, albowiem zło zostaje
odciśnięte na ciele, z ciała zaś przenosi się niczym pożar, stając się nieśmiertelne. Dotyczy to kilku
rywalizujących z Los Zetas karteli: po ucięciu głowy wrogowi zastąpiono ją świńskim łbem, a potem
wrzucono film do Internetu.
Okrucieństwa trzeba się nauczyć. Okrucieństwo funkcjonuje. Okrucieństwo ma swoje zasady.
Okrucieństwo maszeruje niczym armia okupanta. Los Zetas i Ángel Miguel to dwie strony medalu.
Teraz wiem także to.
Kokaina # 4

Jak coś świętego o nazwie, której nie sposób wymówić,


jak tajemna kochanka, o której bezustannie myślisz,
jak pusta powierzchnia, na której da się napisać każde słowo,
taka jest ta, którą tropisz przyzywasz przywołujesz
na tysiąc sposobów.
Każda jej nazwa to pragnienie, popęd,
metafora, ironiczna aluzja.
Ona jest zabawą i rozpaczą, ona jest czymś, czego chcesz
w każdej chwili, w każdym miejscu, o każdej porze.
Dlatego w Ameryce możesz ją nazywać 24/7
tak jak drogerię pod domem,
nazywasz ją aspiryną, bo jest jak tamta musująca
i dobrze ci robi, a we Włoszech witaminą C,
bo to twój sposób na leczenie przeziębienia.
„C” to jej litera
wymieniasz ją także tylko pierwszą literą nazwy,
albo skandujesz jako Charlie,
posługując się alfabetem pilotów i radioamatorów.
Albo zamów trzecią literę, number 3,
pragnienia na wynos,
wstukaj C-game, C-dust, nazwij ją Caine,
druga sylaba taka sama jak w imieniu Kain.
Weź jakąkolwiek „C” w rodzaju żeńskim:
Corinne Connie Cora Cory albo najbardziej ze wszystkich Carrie,
dziewczyna, która cię zabiera.
Ona to cadillac, viaje (podróż),
ścieżka, która po turecku brzmi otoban, autostrada,
szybka, prędka, ускоритель, akcelerator,
энергия, czysta energia, i Dinamite.
Ona to botta bomba bamba.
To bonza, bubbazza, binge, barella.
Lubi wybuchowe i zmysłowe „B”.
Blast, bump, boost, bomb, bouncing powder,
proszek, po którym wzlatujesz aż do nieba,
aby w świecie hiszpańskim bailar aż do świtu.
A kiedy masz zbyt dużą paranoję, żeby mówić,
wciśnij 256, które na klawiaturze komórki
równa się BLO, bo po angielsku blow znaczy „wciągać”.
Ona wprawia cię w świetny nastrój,
ona to big bloke, big C, big flake, big rush.
Ona sprawia, że czujesz się jak bóg,
a w Ameryce Łacińskiej mówisz nawet na nią dios,
ale także diablo lub diablito.
Diabelski łupież, devil’s dandruff, to koka w proszku,
devil’s drug to crack, a ty go palisz
razem z devil’s dick, diabelskim kutasem.
Normalna koka może się stać nonster,
kocimi szczynami, wycieczką po pałacu strachów,
ale ta, którą chętnie przywołujesz,
ta, której szukasz, to jej dokładne przeciwieństwo:
paradise, alas de angel, gwiezdny pył,
polvo feliz, polvo de oro, star spangled powder,
heaven dust lub haven dust, oaza spokoju do wdychania.
Happy powder, happy dust, happy trail,
kreska, która cię uszczęśliwia.
Ona to dream i beam, promień światła.
To aire, ponieważ sprawia, że jesteś lekki jak powietrze,
to podmuch, po hiszpańsku soplo
albo po prostu sobre, ponieważ pozwala ci się ciągle unosić.
Nazywasz ją angie niczym najbardziej anielską przyjaciółkę
albo aunt nora niczym ciotkę od tortów domowej roboty.
W Brazylii to gulosa,
skądinąd przypomina tak wiele słodyczy, za którymi szaleją
dzieciaki:
icing, obfity lukier na twym urodzinowym torcie,
jelly i jam, sekretne słoiczki marmolady,
candy i candy C, cukierki, bubble gum, double bubble,
podwójny balon, który wychodzi tylko z najlepszej gumy do żucia.
Granita, mandarlata, cubaita, dolcetto.
California cornflakes, bernie’s cornflakes lub cereal.
Płatki zbożowe pochodzą od flakes,
płatków śniegu, ponieważ koka to zawsze śnieg.
Snow Snö

Schnee Cнeг Sne


Neige
Neive

Koka to śnieg w każdym miejscu, gdzie śnieg pada,


ale możesz ją nazywać także Florida snow,
ponieważ jest cudowna jak śnieżyca w Miami.
To cвежuŭ, świeży,
I może się zamienić w ice, lód, który wędruje ci po żyłach.
Ona to snow white i królewna Śnieżka,
najpiękniejsza w całym królestwie –
nie zazdrościsz jej, ponieważ usypujesz ją
na lusterku własnych żądz.
Tymczasem to nic innego jak biała,
blanca,
blanche,
branca i branquinha w Brazylii
beyaz ten, biała skóra w Turcji.
W Rosji белая лошадь, biały koń,
white girl, white tornado, white lady,
white dragon, white ghost, white boy, white powder,
biały proszek, polvo blanco, poudre, pudra po turecku
albo wszystko to, co ją przypomina jak cukier,
sugar, azúcar, toz şeker, drobny cukier, który pokrywa rachatłukum.
Ale przypomina także mąkę,
мука w Rosji albo 白粉 – bai fen w Chinach.
To wszystko, co przywołuje ją jako dźwięk,
jak cocco, coconut, po francusku coco, кoкoc
albo кекс rosyjski, plumcake, ale przede wszystkim қoқc,
który po niemiecku i szwedzku również brzmi koks,
dawne słowo pozostałe bez kołdry,
ponieważ nadal istnieje, żeby cię ogrzać,
lecz nie ma już starych pieców węglowych,
a kiedy mówisz coke (po francusku też tak ją nazywasz),
nie masz już na myśli paliwa dla biedaków.
Tak oto stała się coke,
ponieważ coca-cola przywodzi na myśl kokę.
Na słynny napój mówi się w każdy typowy sposób:
po duńsku cola, po szwedzku i turecku kola,
w Serbii i w Rosji кoкa.
Czasami nie wiem, dlaczego zamienia cię w zwierzę.
Możesz na nią mówić królik, może dlatego, że jest zaczarowana
jak królik wyskakujący z cylindra, albo krava, po chorwacku krowa;
po hiszpańsku perico albo perica, papuga,
może dlatego, że stajesz się po niej bardziej rozmowny,
czasami gato, kot, który mruczy.
Mówisz na nią farlopa, to jej najpowszedniejsza nazwa w żargonie,
albo calcetin, skarpeta, albo cama, łóżko,
na którym śnisz, tierra, ziemia, którą masz pod stopami.
Jeśli weźmiesz tę tańszą,
staje się twoim starym przyjacielem paco, u nas fefè,
podobnie jak po rosyjsku możesz na nią mówić кoля,
w Stanach Zjednoczonych to bernie, ale też cecil,
bardziej wyniosłe słowo, możesz ją przywołać razem z Henrym VIII,
wielkim królem angielskim, możesz ją pieścić,
nazywając baby albo po hiszpańsku bebé,
chociaż ona bardziej niż jakikolwiek inny narkotyk
jest love affair wraz z prześliczną panią,
fast white lady, lady, lady C,
lady caine, lady snow, peruvian lady,
ona to dama blanca albo mujer,
przez antonomazję kobieta,
ona to girl i girlfriend, twoja dziewczyna,
albo novia, twoja narzeczona.
Taka jak ona jest tylko jedna,
możesz więc na nią mówić nawet mama coca;
albo powiedz po prostu she lub her,
ona nie jest niczym innym jak sobą i kropka.
Ona pożera swe imiona, podobnie jak pożera swych kochanków,
dlatego ta lista to nic innego jak próba,
ale możesz ją nazywać, jak ci się podoba,
ona zawsze odpowie na twoje wezwanie.
7

Diler

– Na języku jest gorzki smak i poczujesz się tak, jakby ci wstrzyknęli miejscowy środek
znieczulający.
To najbardziej rozpowszechniony sposób konsumpcji w kulturze andyjskiej. Odrywa się główne
nerwy liści, potem wkłada się trochę do ust i powoli żuje tak długo, aż powstanie coś w rodzaju
piłeczki. Gdy porządnie nasiąknie śliną, dodaje się szczyptę popiołu, lekko zasadowego
i otrzymanego ze spalania roślin; na coś takiego rozmaicie mówią: najczęściej tocra albo llipta.
– Jak zrobisz sobie basuco, wtedy masz przechlapane, bo to jest odpad z wyciągu z kokainy, bo do
jej produkcji używa się substancji chemicznych szkodliwych dla człowieka.
To narkotyk osadzonych, ponieważ kosztuje bardzo niewiele. Często basuco wysyła się do
więzienia na skrzydłach gołębia pocztowego. Ktoś na zewnątrz umieszcza mu pod skrzydłami
paczuszkę, przypina spinaczem i tresuje gołębia, żeby leciał do więziennego okna, gdzie jakiś
osadzony bardzo się ucieszy – będzie miał towar dla siebie albo na handel. Czasami obładowują
gołębie tak mocno, że z powodu ciężaru ptaki roztrzaskują się o mury więzienia. Basuco wytwarza
się z substancji najgorszej jakości: ze sproszkowanych cegieł, acetonu, środka owadobójczego,
ołowiu, amfetaminy, benzyny ołowiowej. To produkt pośredni. Po pocięciu liści wyciąga się z nich
pastę. To rezultat drugiej fazy produkcji, produkt nieoczyszczony, lecz niektórzy nie bardzo się tym
przejmują.
– Jak robisz śnieg, to znaczy, że pastę potraktowałeś acetonem albo etanolem i dodałeś kwasu
solnego.
Jest to chlorowodorek kokainy. W tej postaci przypomina białawe łuski o gorzkawym smaku, które
starto na biały proszek. Wciąga się go nosem albo w ekstremalnych przypadkach wstrzykuje,
zazwyczaj w ilości dwudziestu, trzydziestu, pięćdziesięciu miligramów; zaprawieni dochodzą do
dawki stu miligramów.
– Jak robisz crack, to znaczy, że do śniegu dodałeś roztwór wodny amoniaku, wodorotlenek sodu
albo wodorowęglan sodu, krótko mówiąc, substancje zasadowe, a potem całość przefiltrowałeś.
Crack pali się w specjalnych fajkach, zazwyczaj szklanych, rozgrzewa się go, a następnie wdycha
jego opary. Częściej pali się go razem z innymi substancjami, takimi jak marihuana, tytoń, fencyklina,
najpierw jednak trzeba go całkiem rozdrobnić. Działa natychmiast, w ciągu paru sekund, i silnie
uzależnia. Mówi się, że crack to marzenie handlarza i koszmar narkomana.
– Jeżeli tę pierwszą mieszankę rozpuścisz za pomocą eteru albo lotnych rozpuszczalników, to
znaczy, że robisz freebase, ale zanim jej użyjesz, musisz zaczekać, aż rozpuszczalnik się ulotni.
Podobnie jak przy cracku do wdychania jej służą specjalne fajki – fajki wodne, czyli narguile.
Efekt działania freebase, zwanej także rock, jest natychmiastowy: ledwie dotrze do mózgu, wprawia
w stan euforii, ale wkrótce potem stajesz się drażliwy. Również dlatego, że skutki działania trwają
tylko kilka minut i pozostaje ochota na więcej.
– Erythroxylaceae. To nazwa surowca. Jak zdołasz ją wypowiedzieć i nie poplącze ci się język,
dam ci pięćdziesiąt euro.
Niedająca się wymówić łacińska nazwa tej rodziny roślin to wspólny mianownik wszystkich
postaci konsumpcji. Rodzina ta liczy ponad dwieście tysięcy gatunków, mnie zaś interesują
szczególnie dwie rośliny: Erythroxylum coca i Erythroxylumnovogranatense. Liście tych roślin
zawierają od 0,3 do 1,4 procent alkaloidów: najważniejszy to ten, który oddziałując na mózg,
wywołuje takie efekty jak koka. Zanim przystąpi się do pierwszego zbioru liści, trzeba odczekać
półtora roku. Istnieją dwa gatunki Erythroxylaceae, z których otrzymuje się kokainę: pierwszy
pochodzi z peruwiańskich Andów, teraz jednak udaje się także w strefach tropikalnych wschodnich
rejonów Peru, Ekwadoru i Boliwii. Jego główna i najbardziej rozpowszechniona odmiana to koka
boliwijska, zwana huánuco, która jest zarazem najbardziej ceniona: ma duże mocne ciemnozielone
liście z żółtymi plamkami. Drugi gatunek Erythroxylaceae pochodzi natomiast z górskich obszarów
Kolumbii, z Karaibów i z północy Peru, ze stref bardziej jałowych i suchych; istnieją dwie jej
główne odmiany, koka kolumbijska i koka peruwiańska zwana truxillo, która w porównaniu
z huánuco ma bardziej delikatne i cieńsze jasnozielone liście z niemal szarymi plamkami. Pomiędzy
gatunkami nie występują szczególne różnice. Aby je rozpoznać, wcale nie potrzeba dokładnych badań
laboratoryjnych. Wystarczy włożyć odrobinę do ust i pożuć: jeśli pojawi się lekki efekt
znieczulający, znaczy, że to właściwe liście, te zawierające alkaloid. Właśnie huánuco i truxillo są
głównymi bohaterkami światowego handlu.
Tyle nazw, aby dojść do jednej wspólnej.
Tyle nazw, aby dojść do jednej wspólnej: kokainy. Kokainy, która podróżuje od producenta do
konsumenta. Od liści do białego proszku, który sprzedaje się przez szybkie muśnięcie dłoni. Od
chemii do życia na ulicy. Od andyjskiego chłopa do dilera, który przedstawiwszy mi swoje produkty,
opowiada o ekonomii. Po spotkaniu z nim czuję się zaznajomiony z fundamentalnym wycinkiem życia.
– Target. Krążysz po Mediolanie, Rzymie, Nowym Jorku, Sidney i musisz robić slalom między
facetami wbitymi w garnitury wskazane przez fashion managera, jak nazywają go ci, co się na tym
znają. Taki fashion manager wybiera drogi materiał, decyduje, ile ma być zaszewek, w jakiej
odległości, a potem każe wyszyć monogram na koszulach Moda-business. Jedna ręka w kieszeni,
druga zaciśnięta na iPhonie, oczy wpatrzone dwa metry przed stopami po to, żeby się nie potknąć
albo nie wejść w psie gówno. Jeżeli sam takiego gościa nie ominiesz, wlezie na ciebie, nie może cię
jednak przeprosić ani wykonać żadnego uprzejmego gestu, ponieważ straciłby flow i wszystko by
diabli wzięli. Z czasem uczysz się z nimi mijać, robisz to jak w tych starych grach wideo, gdzie
musisz unikać lecących na ciebie asteroid i lekkim ruchem joysticka sprawiasz, że twój statek
kosmiczny zbacza, na ulicy skręcasz tułów, ramiona podążają za ruchem i ustawiają się w poprzek,
w ten sposób przechodzisz między takimi facetami, ledwie muskając kaszmirowe marynarki, twoje
spojrzenie opada na rękawy, brakuje guzika, oni zaś wiedzą, że to zauważyłeś, i sądzą, że ty myślisz,
że o tym zapomnieli i że może to nie są prawdziwi panowie, a ja wiem, że rozpięty guzik to jedna
z typowych cech ubrań szytych na miarę, symbol przynależności do elity. Mijam ich i przyspieszam
kroku, oni suną naprzód, rozmawiając, pozwalają się wymykać słowom, tymczasem do moich uszu
wpada natarczywe słowo „target”. Należy namierzyć, wyselekcjonować, uderzyć, zbombardować,
wyłonić „target”.
Tak właśnie opowiada. Dużo pracował przy sprzedaży. Nie na ulicy. Diler prawie nigdy nie jest
taki, jak sobie wyobrażamy. Zawsze to powtarzam, mówiąc lub pisząc komuś o tych sprawach: nie
jest taki, jak sobie wyobrażamy. Dilerzy to sejsmografy upodobań. Wiedzą, jak i gdzie sprzedać. Im
diler będzie sobie lepiej radził, tym łatwiej będzie wchodził i schodził po drabinie społecznej. Nie
istnieje jeden diler dla wszystkich. Są tacy, co sprzedają na ulicy, dostają miesięczną pensję
i przydzieloną strefę, handlują z nieznajomymi. Są dilerzy, którzy dostarczają towar do domu,
wystarczy SMS. Są dilerzy dzieci. Nigeryjczycy, Słowianie, Maghrebczycy, Latynosi. Podobnie jak
dama z arystokracji nigdy by nie przekroczyła progu samotnego dyskontu na peryferiach, istnieją
dilerzy odpowiedni dla każdego typu klienta, dilerzy dla panów i dilerzy dla desperatów, dla
bogatych studentów i dla zatrudnionych na czas określony, dla nieśmiałych i dla ekstrawertyków, dla
roztargnionych i dla bojaźliwych.
Niektórzy dilerzy dostają towar z „bazy” złożonej na ogół z czterech lub pięciu osób. To
niezależne komórki mające silne powiązania z organizacjami przestępczymi, od nich bowiem właśnie
otrzymują narkotyki do rozprowadzenia. Bazy są pośrednikami pomiędzy ulicznymi dilerami
a organizacjami; w istocie właśnie one dostarczają zanieczyszczony już towar dla handlu
detalicznego i to one zapewniają organizacjom coś w rodzaju gwarancji – jeżeli baza wpadnie albo
jej członkowie zostaną aresztowani, ci z wyższego poziomu nawet tego nie odczują, ponieważ ci na
dole nie znają szczegółowych informacji na temat tych na górze. Natomiast diler z wyższej półki ma
bezpośrednią łączność z członkiem organizacji, z tym że nie dostaje wypłaty. Pełni rolę jakby komisu.
Im więcej sprzedaje, tym więcej zarabia. I rzadko się zdarza, by miał jakieś zwroty. Potęga dilera
z wyższej półki polega na tym, że z czasem dorabia się własnych najemników. Nadaje klientom
fałszywe imiona, a jeśli jest już znany, szuka doborowej klienteli. W miarę możliwości woli
zatrudniać „okrężnych” handlarzy. Krąg składa się z osób, które wykonują inny zawód: diler je
zaopatruje, one zaś wykorzystują własne kontakty, aby zdobyć wierną klientelę, zazwyczaj złożoną
z przyjaciół, narzeczonych, kochanków. Podwładni dilera z wyższej półki nigdy nie dają kokainy
nowym osobom. Tworzy się organizację warstwową, w której diler zna wyłącznie najbliższe osoby
i nigdy nie ogarnia całego łańcucha. W ten sposób jeśli ktoś zaczyna sypać, tylko jedna osoba ponosi
koszty. Zawsze tak jest w świecie kokainy. Chodzi o to, żeby wiedzieć jak najmniej.
U podstaw dystrybucji znajduje się detalista stojący na dworcu albo na rogu ulicy. To jak
dystrybutor benzyny. Często trzyma w ustach kulki kokainy owinięte w folię plastikową lub
aluminiową. Jeśli zjawiają się policjanci, połyka je. Inni się boją, że w razie przedziurawienia folii
żołądek zamieni się im w żywą ranę, i trzymają kulki w kieszeni. Detaliści mają swój czas żniw pod
koniec tygodnia, w walentynki, kiedy miejscowa drużyna wygra mecz. Im więcej jest powodów do
świętowania, tym więcej sprzedają. Podobnie jak winiarnie i puby.
Diler, który mnie właśnie uczy, jak się ustala target, przywykł uważać się raczej za farmaceutę niż
za handlarza kokainą.
– Każdemu biznesowi odpowiada konkretny target, recepta na sukces polega na tym, by znaleźć ten
właściwy, a kiedy się go już raz namierzy, trzeba otworzyć ogień z maksymalną siłą, zrzucić napalm
i wyssać potrzeby i pragnienia, to cel nowoczesnego człowieka, który ubiera się zgodnie z kanonami
fashion managera. Męczące jest obsługiwanie rynku rozczłonkowanego, gdzie nisze mnożą się,
rodzą i umierają w ciągu tygodnia, po czym ich miejsce zajmują kolejne, które trwają jeszcze krócej,
ty zaś musisz wszystko przewidzieć i zorganizować broń na czas, bo jeśli nie, to ryzykujesz, że
wystrzelisz swój cenny napalm w próżnię. Co do mnie, to przyciągam target. Więcej, przyciągam
targety, bo chociaż proponuję tylko jeden produkt, mogę zaspokoić wiele różnych potrzeb. Dziś rano
przyszła do mnie laska, która parę lat temu była śliczna, teraz skóra i kości, ma niezdrowy wygląd,
nie bzyknąłbym jej, nawet gdyby mi zapłaciła, jedyną oznaką życia w niej są nabrzmiałe żyły na
rękach, nogach, szyi, poza tym wszystko jest sflaczałe, zupełnie jak skóra kurczaka. Za pierwszym
razem powiedziała, że ma na imię Laura, oczywiście imię jest fałszywe, miała okrągłe policzki
i piękne wysokie kości policzkowe, które rozświetlały jej twarz, podobają mi się wysokie kości
policzkowe z pełnymi policzkami, to strażnicy twarzy, wpuszczają i oddalają w zależności od
przypadku. W przypadku Laury skłaniały do poufałości i rzeczywiście powiedziała mi, że na siłowni
usłyszała, że na schudnięcie jest jedna szybka, przyjemna i w sumie mało ryzykowna metoda. To
prawda, odpowiedziałem, kto ci każe kupować te kosmiczne wynalazki na mięśnie brzucha albo
biegać wieczorami, a potem jeść wyłącznie białko, bo jakiś francuski mądrala wymyślił, że tak
powinno być? Policzki się rozluźniły i Laura uśmiechnęła się do mnie. Od tamtej pory widuję ją co
tydzień i za każdym razem piękne policzki wyglądają, jakby ktoś przejechał po nich papierem
ściernym, teraz słodcy strażnicy jej twarzy to groźne halabardy. Właśnie Laura przedstawiła mi
Konesera, jednego z tych snobów, co to się niedbale ubierają w ciuchy od Monclera pełne rozdarć
i wypalonych dziur, a kiedy się z tobą witają, nawet jeśli cię widzą po raz pierwszy, przyciągają cię
do siebie, przyciskają prawe ramię do twojego lewego, to jak plemienne powitanie oznaczające
przynależność, i dają ci kuksańca w plecy, wszystko bardzo cool. Koneser nigdy nie chciał mi
zdradzić swojego imienia, nawet fałszywego, mów mi: przyjacielu, powtarzał, zupełnie jakbyśmy
byli w jakimś zaułku w Bronksie, o mało nie śmieję się mu w twarz, ale się powstrzymuję i muszę się
wysilić jeszcze mocniej, kiedy oznajmia, że chce perłę. Ma na myśli najdroższy produkt,
dziewięćdziesięciopięcioprocentowy, a nawet czystszy: w dotyku perła jest gładziusieńka, niemal
aksamitna, i tak bielusieńka, że zdaje się błyszczeć właśnie jak perła. W życiu jej nie widziałem,
niektórzy twierdzą, że nie istnieje, inni, że jest niezwykle rzadka, bo produkowana metodą
chałupniczą przez garstkę campesinos, którzy posługują się dwoma narzędziami: czasem
i cierpliwością. Czasem, bo pozwalają dojrzeć liściom, i cierpliwością, bo czekają na właściwy
moment w roku, aby je zebrać. Tylko że to wcale nie koniec, ponieważ trzeba wszystko wyciskać
ręcznie, moczyć w oleju z pierwszego tłoczenia, bez zanieczyszczeń i nieszkodliwym, potraktować
acetonem, eterem i etanolem, nigdy kwasem solnym ani amoniakiem, jeśli nie chce się ryzykować
zniszczenia czynnika aktywnego. Jeżeli postępuje się właściwie (dziesięć dni mordęgi, potu
i przekleństw), otrzymuje się tak poszukiwany perłowy odcień. Pewnie, że mam perłę, mówię do
Konesera, nawet nie próbuję podsuwać mu czegoś bardziej dostępnego, jak rybia łuska, nie jest tak
czysta jak perła, ale przynajmniej wpadła mi w ręce i mogę powiedzieć, że jej blask naprawdę
przywodzi na myśl łuski świeżo złowionej ryby, i nawet mi się nie śni, żeby popchnąć go ku gorszym
rodzajom, takim jak migdałowa czy stone, chociaż jest osiemdziesięcioprocentowa, rezygnuję
z wzięcia pod uwagę odmian typu kocie szczyny czy mariposa. Gość taki jak Koneser ma niezłomną
wolę i na szczęście wiedzę równą zeru, bo inaczej nie pokazałby się więcej po tym, jak mu
wcisnąłem byle jaki towar podrobiony za pomocą szklanego pyłu. Błyszczała, powtarza za każdym
razem, a ja przytakuję porozumiewawczo, teraz nie muszę już nawet udawać, to takie naturalne.
Oczywiście nie zawsze mówię: tak, nie mogę sobie pozwolić, żeby rozeszły się pogłoski, że u mnie
można znaleźć wszystko, ryzykuję gwałtowny przypływ klienteli, ryzykuję, że stracę kontrolę nad
swoimi targetami, że jakiś gość dostanie zawału.
Kokainę można fałszować – w żargonie: rozwalić – za pomocą różnych substancji, które dodaje
się do narkotyku w fazie produkcji albo na niższych poziomach miesza się z posiadanym proszkiem.
Istnieją trzy odmienne typy produktów służących do fałszowania: substancje psychoaktywne
wywołujące takie same efekty jak kokaina – w tym wypadku mówi się o domieszkach aktywnych;
substancje wzmacniające pewne skutki uboczne kokainy – to domieszki kosmetyczne; i wreszcie
produkty zwiększające jej objętość, lecz niedające szkodliwych efektów – domieszki bierne. Ktoś
może pomyśleć, że snifuje porządnej jakości towar, a tymczasem zapycha sobie nozdrza cementem.
W przypadku domieszek aktywnych z kokainą miesza się amfetaminę lub substancje pobudzające, jak
kofeina, które wzmacniają i wydłużają efekt działania środka odurzającego, jak w przypadku tzw.
gessaty, kokainy niskiej jakości, którą ulepsza się i „faszeruje” amfetaminami. W domieszkach
kosmetycznych stosuje się leki i miejscowe środki znieczulające, jak lidokaina i efedryna, które
odtwarzają pewne skutki uboczne kokainy. Kiedy natomiast chce się jedynie zwiększyć ilość
narkotyku, aby uzyskać więcej porcji, a więc i więcej zarobić, używa się nieszkodliwych substancji,
takich jak mąka czy laktoza. Z domieszek biernych najczęściej stosuje się mannitol, środek
przeczyszczający tak łagodny, że nadaje się dla dzieci i ludzi starszych, a z kokainą nie ma nic
wspólnego oprócz wyglądu.
– Jeden z moich najwierniejszych klientów dopiero co wrócił ze Stanów. Mówi, że tam towar
zawiera trzydzieści procent składnika.
– Składnika?
– Tak, aktywnego składnika trzydzieści procent. Ale moim zdaniem to ściema. Wiem, że w Paryżu
są place, gdzie aktywny składnik dochodzi ledwie do pięciu procent. We Włoszech niektórzy dilerzy
sprzedają kulki kokainy prawie bez składnika aktywnego. Ale to oszuści.
W ostatnich latach w świecie dystrybucji widziałem już wszystko. Średnia zawartość kokainy
w proszku w Europie waha się od 25 do 43%, najniższe miejsca zajmują Dania z 18%, Anglia
i Walia z 20%. Liczby te mogą się wszakże zmienić w każdej chwili.
Prawdziwe pieniądze robi się na fałszowaniu, bo właśnie fałszowanie sprawia, że kreska kokainy
staje się cenna, fałszowanie też niszczy nozdrza. W Londynie niektórzy dilerzy z wyższej półki
w garażach ukrywają kokainę dobrej jakości, a kiedy z powodu konfiskat brakuje towaru i wszyscy
go rozcieńczają, obniżając jakość, rzucają ją na rynek. Wtedy naprawdę dobrą kokainę możesz
sprzedać po czterokrotnie wyższej cenie. W gospodarce, gdzie popyt i podaż zmieniają się tak
niespodziewanie, fałszowanie staje się czynnikiem dyskryminującym. Dystrybutor może fałszować za
przyzwoleniem rodziny mafijnej. Baza w ekstremalnych wypadkach może fałszować, ale tylko wtedy,
gdy zgodzi się na to dystrybutor. Diler, który fałszuje, to martwy diler.
– Robiłem kursy, nadziałem się na jedną z tych poradni, gdzie tego, kto chce przestać, straszą
informacjami w rodzaju, że przyczyną dwudziestu pięciu procent zawałów serca wśród osób
w wieku od osiemnastu do czterdziestu pięciu lat jest właśnie mój produkt. Moim zdaniem na tych
kursach opowiadają kupę bredni. Ale czegoś się nauczyłem: towar działa na neurony, zakłóca
równowagę układu nerwowego, jednocześnie go uszkadzając. Jednym słowem rozpieprza mózg. Nie
tylko: jest groźny także dla serca. Wystarczy jedna maleńka dawka więcej, żeby odlecieć, a jak
podlejesz ją koktajlem Long Island albo porządnym negroni, albo Jackiem Daniel’sem, albo
połączysz z niebieskimi pigułkami, no cóż, to tak jakbyś wdusił gaz na zakręcie. Poza tym musisz
wziąć pod uwagę to, że kokaina powoduje wazokonstrykcję, czyli skurcz naczyń krwionośnych,
znieczula cię. Wszystkie te efekty występują niemal natychmiast, szybkość zależy od tego, jak ją
zażyjesz: jeśli wstrzykniesz, działa, zanim zdążysz się zorientować, jeśli palisz crack albo freebase,
jest trochę wolniejsza, ale i tak działa szybko, jeśli snifujesz, kop następuje po chwili.
Pytam go, jakie są piękne chwile.
– Piękne chwile? Zaraz po zażyciu cię pobudza, zwiększa uwagę i energię, zmniejsza zmęczenie,
nie czujesz nawet potrzeby snu, jedzenia i picia. Ale nie tylko. Wyostrza postrzeganie samego siebie,
czujesz radość, chęć do działania, euforię, a jeśli nawet cię coś boli, to przestaje. Tracisz wszelkie
hamulce, czyli masz większą ochotę na seks i jesteś bardziej przedsiębiorczy. Ponadto koka nie daje
efektu odurzenia. Heroinista nie ma nic wspólnego z kokainistą. Kto wciąga kokę, robi to
z przyzwyczajenia, nie jest uzależniony. Zaspokaja potrzebę i idzie dalej.
Mój rozmówca zaraz przechodzi jednak do złych stron.
– Kto często bierze, dostaje częstoskurczu, napadów lęku, łatwo wpada w depresję, byle co go
drażni, czasem nawet zachowuje się jak paranoik. Ponieważ mało śpi i mało je, ma skłonności do
chudnięcia. Jeśli wciągasz dużo całymi latami, możesz sobie rozpieprzyć błony śluzowe nosa, znam
ludzi, którzy musieli sobie zrobić nowe przegrody nosowe z powodu koki. I znam też ludzi, którzy nie
przeżyli: jedna dawka za dużo i dostali zawału. W sumie wszyscy to wiedzą, nie odkryłem Ameryki,
ale kiedy usłyszałem, że po moim towarze facetom już nie staje, zatkało mnie, znaczy nie żebym sam
miał takie problemy, ale spora część klientów przychodzi do mnie właśnie z tego powodu i wszyscy
chętnie wracają, mają power, opowiadają, że bzykają się całymi godzinami, że mają orgazmy, które
trzepią aż po czubek głowy, że robią rzeczy, które widzieli tylko w pornosach i o których im się
nawet nie śniło, krótko mówiąc, banda napaleńców, którzy zanim mnie spotkali, dochodzili już po
dwóch minutach, a teraz się zabawiają. Musiałem zrozumieć, ale nie mogłem ich zapytać wprost,
faceci nie lubią mówić o pewnych rzeczach, zapytałem więc przyjaciółkę, niezłą laskę, która od
czasu do czasu przychodzi do mnie po trochę koksu, ale dlatego, że właśnie zdaje ostatnie egzaminy
na medycynie i musi się uczyć w nocy, bo w dzień pracuje jako kasjerka, żeby opłacić czesne.
Nazywam ją Butterfly, bo ma na pośladku wytatuowanego motyla, poprosiłem, żeby mi go pokazała,
ale nigdy nie chciała. W każdym razie umawiamy się zawsze w tym samym miejscu, a ona jak zwykle
w biegu, bo ma tysiąc rzeczy do zrobienia, ale ja ją zatrzymuję, pytam, jak jej idzie z chłopakiem,
i puszczam do niej oko, czuję się jak kretyn, ale nie wiem, jak poruszyć ten temat, na szczęście ona
rozumie i pyta, skąd to nagłe zainteresowanie, co mnie to obchodzi. Mówię, że to tylko tak
z ciekawości, że mi zależy na niej, na jej rozkoszy, i przy słowie „rozkosz” znów puszczam oko, ale
tym razem nie czuję się już tak kretyńsko, widzę, że wzbudziłem jej zainteresowanie. Wyrażaj się
jaśniej, ona na to, a wtedy tłumaczę, w czym rzecz, że słyszałem, że towar nie za dobrze działa na te
sprawy, i że robię coś w rodzaju badania rynku, nic więcej. Wtedy ona robi coś dziwnego, bierze
mnie za rękę i zaciąga do baru, zamawia dwa piwa i zapala papierosa, na ten widok barman próbuje
jej zwrócić uwagę, że tu nie wolno palić, a ona mu na to, żeby nie zawracał dupy, więc on się
wycofuje za kontuar, żeby podać kawę i cappuccino. Ona mi opowiada o narzeczonym, na początku
był wspaniały, miała orgazmy nie z tej ziemi, a on rekordowe wzwody, w efekcie mieli osiągi,
których mógłby im pozazdrościć Rocco Siffredi, a potem krach. Jego ptaszek, mówi, miękki jak
rozgotowana parówka, zanim mu stanie, mija wiele godzin, a jak ona próbuje go pieścić, on
praktycznie nic nie czuje, zupełnie jakby ciepło zniknęło, a naczynia krwionośne pompowały
lodowatą wodę. Gościu przez to wpadł w paskudną depresję, w kółko tylko przeprasza, nawet jak
jest sam, nie potrafi się masturbować, wobec czego zaczął brać viagrę, najpierw w umiarkowanych
dawkach, ledwie dwadzieścia pięć miligramów, potem doszedł do stu miligramów, ale nic się nie
dało zrobić, staje mu do połowy i nie dochodzi. Nie ma bata, żeby doszedł, więc cała ta energia,
która nie daje rady eksplodować, sprawia ból, boli jak diabli, a wielogodzinne bzykanie
w oczekiwaniu, aż wreszcie będzie miał wytrysk, wcale nie jest zabawne. Teraz on się leczy
u androloga, przyznał się, że brał mój towar, a lekarzowi nawet nie drgnęła powieka, powiedział, że
przychodzi do niego mnóstwo takich jak on i że jedyne, co może zrobić, to przestać brać towar, tylko
że to nie takie łatwe. Butterfly mówi swobodnie, a ja dopasowuję do siebie kawałki układanki,
dociera do mnie, że właśnie hoduję armię seksualnych frustratów, którzy tylko zwiększają działki
w odległej nadziei, że im stwardnieje. Do chuja jasnego, miałbym ochotę krzyknąć, gdyby w tej
chwili to nie było tak nie na miejscu. W dodatku Butterfly mówi, że kobiety też to biorą, znaczy
towar, właśnie z tego powodu, bo kiedy bierzesz, jesteś podniecona, jesteś wulkanem energii, ale
z seksualnego punktu widzenia to katastrofa, ponieważ skutkiem ubocznym towaru jest między innymi
to, że działa znieczulająco, jak posmarujesz odrobinę wyrzynający się ząb mądrości, to jedno, ale jak
przestajesz mieć orgazm, który normalnie i tak już trudno osiągnąć, to całkiem co innego. Nie mówiąc
o rzeczach, ciągnie Butterfly, które robisz i których potem żałujesz, jak wtedy, kiedy jej chłopak
przyznał się, że pewnego wieczoru miał trochę za duży odlot i w końcu wpadł w trans, że co do
wyobraźni, to zawsze ją miał, ale nigdy nie zdobył się na odwagę. Odwagę, powtarzam, a Butterfly
przytakuje, potem po chwili milczenia pytam, czy tym razem pokaże mi tatuaż, a ona się uśmiecha,
idzie między stoliki, rozpina spodnie i zsuwa majtki, faktycznie, nie ściemniała. Nigdy nie przestałem
się rozpychać wśród ludzi ubranych według najnowszej mody biznesowej i nigdy nie przestałem
przyciągać moich targetów, ale też nigdy nie przestałem szukać tego, co się kryje za towarem, widzę
nowe twarze, te stare zaś zacierają się i znikają nie wiadomo gdzie. To gówniana robota.
Gówniana robota, którą potrafi wykonywać. Mówi o niej tak, jakby rozważył w głowie wszystkie
za i przeciw tej profesji i wnioski postanowił zatrzymać dla siebie. Jak choćby mania
prześladowcza. Są dilerzy, którzy co tydzień zmieniają komórki i karty SIM. Wystarczy chwila
roztargnienia klienta i jesteś załatwiony. Są dilerzy, którzy żyją jak siostry klauzurowe: kontakt ze
światem zewnętrznym tylko w razie konieczności i drastyczne ograniczenie życia prywatnego.
Narzeczone są superniebezpieczne, bez trudu wyczuwają twoją codzienność i mogą się bez trudu
zemścić, wyjawiając ją lub wspominając o niej komuś. Są jeszcze bardziej lękliwi, tacy, którzy
spędzają czas na zacieraniu śladów: żadnych dowodów tożsamości ani bieżących kont, bankomat
zakazany i biada temu, kto podpisze jakikolwiek kawałek papieru. Strach i paranoja. Są tacy dilerzy,
co to żeby je uciszyć, biorą ten sam koks, którym handlują, i w końcu tylko je podsycają. Są dilerzy,
jak choćby ten, którego mam przed sobą, co gadają jak maklerzy giełdowi: „Sprzedaję ferrari, nie
samochody użytkowe. Prawda jest taka, że w użytkowym prędzej się rozbijesz, w ferrari pociągniesz
trochę dłużej”.
Są uliczni dilerzy, którzy potrafią zarobić cztery tysiące euro miesięcznie plus premię od wykonu,
jeśli dobrze handlowali. Ale dilerzy z wyższej półki potrafią zarobić nawet i dwadzieścia,
trzydzieści tysięcy euro miesięcznie.
– Problem tkwi nie w ilości szmalu, jaki zarabiasz, tylko w tym, że każdy inny rodzaj pracy wydaje
ci się niemożliwy, ponieważ uznasz to za stratę czasu. Przekazując z rączki do rączki, zarabiasz
więcej niż przez długie miesiące pracy, jakakolwiek by ona była. I nie wystarczy ci świadomość, że
aresztują cię za to, że wybrałeś inny zawód. Nawet gdyby zaoferowali mi pracę, która pozwoliłaby
mi zarobić tyle samo, ile zarabiam dzisiaj, nie przypuszczam, żebym ją wziął, bo z pewnością
zajęłaby mi większość czasu. Dotyczy to także tych biedaków, którzy sprzedają na ulicy. Żeby
wyciągnąć takie same zarobki, zużyliby jednak więcej czasu.
Patrzę na niego: pytam, czy może potwierdzić to, co zauważyłem, słuchając jego opowieści, czyli
że gardzi swoimi klientami.
– Tak. Z początku mi się podobali, ponieważ dawali mi to, czego potrzebowałem. Z czasem
patrzysz na nich i rozumiesz. Rozumiesz, że mógłbyś być na ich miejscu. Patrzysz na siebie z zewnątrz
i czujesz obrzydzenie. Nie podobają mi się moi klienci, bo są bardzo podobni do mnie albo do kogoś,
kim bym się stał, gdybym postanowił inaczej ułożyć sobie życie. A to budzi nie tylko obrzydzenie, ale
i strach.
8

Piękna i Małpa

Próżnia to paliwo ewolucji. Trajektoria, która nagle się urywa, nie wyczerpuje własnej energii,
domaga się kolejnej, innej, żeby wypełnić pustą przestrzeń. Tak jak w fizyce, wszystko się
przekształca, nic nie ulega zniszczeniu. Historia kolumbijskiego narkobiznesu to historia luk, to
historia transformacji, historia kapitalizmu.
Dzisiaj owa próżnia jawi się niczym pierwszy lepszy spłachetek trawnika pod lupą entomologa.
Setki mikrokarteli. Uzbrojone grupy, które przybierają nazwy lokalnej drużyny sportowej.
Komunistyczni partyzanci spychani coraz bardziej do paradoksalnej roli latyfundystów kierujących
uprawami i pierwszymi fazami obróbki. Każdy wykrawa sobie swój kawałek, swoją specjalność:
produkuje, dystrybuuje, wysyła do następnego etapu. Każdy broni własnego habitatu: dżungli, gór,
strefy nadbrzeżnej czy przygranicznej. Wszystko jest rozdzielone, rozparcelowane, rozdrobnione.
Kawałki terytorium, umacnianie władzy i sojusze, dla których nadal leje się dzisiaj krew, wydają się
nieskończenie małe w porównaniu z czasami wielkich karteli.
Lecz chociaż narkobiznesowa Kolumbia jest niczym ziemia Liliputów dla Guliwera, problem
pozostaje nawet w oczach obserwatora. Albo raczej w jego umyśle, w jego pamięci. Oczy widzą to,
co spodziewają się zobaczyć, albo wychwytują zmianę. Widzą to, co znajduje się u podstaw czegoś,
czego już nie ma. A skoro nie ma już wielkich pojedynków ani wielkich masakr, skoro nie ma już
zamachów na kandydatów na prezydentów ani prezydentów wybranych dzięki wsparciu finansowemu
karteli, skoro Kolumbia przestała być narkopaństwem, a wszyscy jej wielcy protagoniści nie żyją
albo odsiadują karę dożywocia w amerykańskim więzieniu, można sądzić, że wojna została wygrana.
Może jeszcze nie całkiem wygrana, ale wszystko jest na dobrej drodze, żeby ją zakończyć.
Albo też spojrzenie może utknąć w przeszłości: zważywszy na to, że „kokaina” i „Kolumbia”
pozostają nadal synonimami uznawanymi za zrozumiałe same przez się, tak jak szkocka whisky czy
rosyjski kawior, wyobraźnia wciąż postrzega kolumbijskich narcos jako najpotężniejszych,
najbogatszych i najgroźniejszych na świecie. Żaden zwyczajny człowiek nie zna jednak nazwisk
największych handlarzy ani najważniejszych organizacji, które działają dzisiaj w Kolumbii. Ale po
trwających dziesiątki lat wysiłkach, by wykorzenić kolumbijskich narcos, udział w rynku utracony
przez ten kraj jest znacznie niższy, niż można by oczekiwać w epoce globalizacji handlu. To jest
właśnie pozorny paradoks, który sprawia, że niezwykle trudno dostrzec wyraźnie obraz
teraźniejszości w jego rzeczywistych wymiarach.
Domniemani Lilipuci to nie są już absolutni królowie kokainy, szacuje się jednak, że Kolumbia
nadal produkuje około 60% spożywanej kokainy. Koka zaś nadal wschodzi na każdym kolumbijskim
polu uprawnym.
Jak to możliwe? Co to oznacza?
Pierwszą odpowiedź stanowi fundamentalna reguła kapitalizmu. Jeśli ciągle jest popyt, więcej,
jeśli popyt ciągle rośnie, usunięcie czy choćby drastyczne zmniejszenie podaży byłoby absurdem.
Druga odpowiedź jest taka, że wraz z upadkiem karteli kolumbijskich nastąpił rozwój
meksykańskich i wszystkich nowych silnych podmiotów przestępczej gospodarki. Dzisiaj kartel
z Sinaloi zajmuje się produkcją koki, pasty i kokainy w Kolumbii, podobnie jak spółki
międzynarodowe zajmują się uprawą i przetwórstwem owoców.
Wszystko to nie wyjaśnia jednak szczegółowo, co się wydarzyło w Kolumbii. Zrozumienie tego
jest istotne, albowiem Kolumbia reprezentuje matrycę przestępczej ekonomii, jej przekształcenia zaś
pokazują całą zdolność przystosowawczą systemu, w którym nie zmienia się jedyna wartość: biały
towar. Odchodzą ludzie, rozpadają się wojska, lecz kokaina zostaje. To jest synteza kolumbijskiej
historii.

Na początku był Pablo. Przed nim był rozwijający się handel i kraj, który nadawał się idealnie do
produkcji, magazynowania i transportu kokainy. Tylko że znajdował się w rękach „kokainowych
kowbojów”: zbyt słabych, by narzucić własne reguły, zbyt rozproszonych, aby narzucić prawo
silniejszego. Jest próżnia i Pablo natychmiast ją zapełnia. Pierwszy krok w ewolucji narkobiznesu
w Kolumbii nastąpił właśnie tutaj: zrobił go ambitny młodzieniec zdeterminowany zarobić tyle kasy,
żeby znaczyć więcej niż prezydent kraju. Pablo zaczyna od zera, gromadzi pieniądze, zdobywa
szacunek, obmyśla pierwszą sieć dystrybucji kokainy przy użyciu małych łodzi i samolotów
jednosilnikowych. Aby zapewnić sobie ochronę i bezpieczeństwo, wzoruje się na starym
kolumbijskim powiedzeniu: „Plata o plomo”, pieniądze albo ołów, jeśli jesteś policjantem lub
politykiem, albo dajesz się przekupić, albo jesteś martwy. Dla ojca chrzestnego z Medellín
kokainowy biznes jest prosty: wystarczy zrobić rundkę po ubogich dzielnicach, aby zwerbować
potrzebną ilość chłopców gotowych na wszystko, albo przekupić tego czy tamtego, opłacić bankiera,
który zgodzi się pomóc ci w odzyskaniu wypranych pieniędzy. Pablo często powtarza: „Każdy ma
swoją cenę. Ważne jest, by dowiedzieć się jaką”. Próżnia prędko się zapełnia, kolumbijski system
staje się monopolem, którego sieć dystrybucji dociera do najważniejszych miejsc na kontynencie
amerykańskim. Wszystko odbywa się w wielkim stylu: międzykontynentalne loty naszpikowane
kokainą, przymykający oko celnicy, którzy przepuszczają tysiące kontenerów z kwiatami pełnych
białego proszku, okręty podwodne przeznaczone do przewozu dużych ładunków, nawet
supernowoczesny tunel, który kończy się w El Paso w Teksasie, a zaczyna w Ciudad Juárez –
prywatna własność pewnego miliardera mieszkającego ponad cztery tysiące kilometrów dalej.
Rządzi Kolumbia, rządzi Pablo Escobar. Tylko że ojciec chrzestny z Medellín wchodzi w układy
z ojcem chrzestnym z Guadalajary. Meksyk obserwuje, uczy się, zgarnia swój procent i czeka na
swoją kolej.
Na początku lat osiemdziesiątych Pablo zarabia już pół miliona dolarów dziennie, ma dziesięciu
księgowych. Kartel z Medellín wydaje dwa i pół tysiąca dolarów miesięcznie na gumki do owijania
plików banknotów. To kapitalizm w pierwotnej postaci. Wielkie skupiska bogatych
przedsiębiorców, którzy dyktują prawo, przenikając do każdej komórki społeczeństwa. To kapitalizm
tradycjonalistyczny, gdzie szefowie przedsiębiorstw prześcigają się w manifestowaniu władzy
i zysków, nie szczędząc datków dla ludności. Pablo każe zbudować czterysta tanich domów,
ofiarowuje ludowi w prezencie wspaniałe zoo na terenie swej posiadłości Hacienda Nápoles.
Kapitaliści w stylu Robin Hooda, pozbawieni skrupułów, krwiożerczy i bezlitośni, nienasyceni
bogacze o dziurawych rękach. Tyle że kapitaliści w powijakach, na szczytach struktur o ścisłej
budowie piramidy. Ludzie, którzy czują się jak olbrzymy, postrzegają siebie jako ucieleśnienie
władzy najwyższej, zdobytej za pomocą ołowiu i pieniędzy, jedynej legalnej władzy. Pablo
zaofiaruje się wręcz, że spłaci cały dług publiczny Kolumbii, albowiem kraj już należy do niego,
albowiem rząd Medellín jest silniejszy i bogatszy od tego w Bogocie. Kiedy więc państwo tym
ludziom przeszkadza, czują się wyzwani na frontalną wojnę: bomby w samochodach, rzezie, zamachy
na polityków i wrogich sędziów. Ginie kandydat na prezydenta, faworyt wyborów. Podobnie jak
włoska mafia w tym samym okresie, również Escobar i jego poplecznicy nie rozumieją, że to, co
uważają za demonstrację własnej siły, w rzeczywistości stanowi ich słaby punkt. Po odrąbaniu
głowy ciało się rozkłada. Po upadku Pabla jego organizacja umiera i powstaje próżnia.
Jeśli kapitalizm czegoś dowiódł, to że rewolucje i tragedie nigdy nie były w stanie go obalić.
Drasnęły go, lecz jego duch nigdy nie osłabł. Próżnia po Pablu zapowiada drugi krok w ewolucji
kolumbijskiego narkobiznesu. Istnieje potrzeba przystosowania się do zmian, wprowadzenia
przekształceń społecznych i ekonomicznych, uwolnienia się od tradycji i przekroczenia progu
nowoczesności. Nowy gatunek już jest gotowy, już zdążył się rozmnożyć, kolonizując coraz
rozleglejsze tereny, już wykorzystał to, że nie musiał się za bardzo wykrwawiać w walce o rządy
i miał potężnych sprzymierzeńców naturalnych. Teraz musi tylko wziąć wszystko. Nawet najmniej
istotne odchylenia mają wpływ na przyszłość. Pablo był macho, symbolem rzucającej się w oczy
nieposkromionej seksualności. Dzięki jednemu z bossów kartelu z Cali, który dopiero co uzyskał
hegemonię, Hélmerowi „Pacho” Herrerze, przełamuje nawet panujący stereotyp. Zdeklarowany
homoseksualista Pacho pod wodzą Pabla nie zdołałaby zrobić ani kroku. Ale dla braci Rodríguez
Orejuela, którzy utworzyli kartel, interesy to interesy, a skoro homoseksualista jest w stanie otworzyć
Meksykowi drogę i zorganizować kilka komórek dystrybucji bezpośrednio w Nowym Jorku,
nieważna jest jego orientacja seksualna. Przyjmuje się nawet kobiety. Kobiety potrafią i mogą robić
wszystko, od prania brudnych pieniędzy po prowadzenie najważniejszych negocjacji, zaś słowo
„ambicja” przestało być zabronione. Znikają nawet stare porzekadła z Medellín, a kobiet już się nie
przedstawia jako zdolnych wyłącznie do wydawania pieniędzy i psucia interesów.
Kolejna różnica: niektórzy kompani Pabla byli prawie analfabetami, nie wiedzieli nawet, kto to
jest Gabriel García Márquez, największy wówczas żyjący pisarz kolumbijski, laureat literackiej
Nagrody Nobla. Chlubili się, że są władzą zrodzoną z ludu, który musiał się z nimi identyfikować.
Szefowie z Cali recytują wiersze kolumbijskich poetów XX wieku i potrafią docenić dyplom MBA.
Nowi narcos to kapitaliści, podobnie jak starzy narcos Pabla, tylko że nabrali ogłady. Rozpoznają
się w elicie Nowego Świata, lubią się upodobniać do Kennedych, którzy dali początek wspinaczce
rodziny na szczyt, gdy zaczęli importować whisky do spragnionego kraju w epoce prohibicji. Pozują
na uczciwych biznesmenów, elegancko się ubierają, potrafią się poruszać w wyższych sferach
i swobodnie krążą po miastach. Nie ma już bunkrów i superluksusowych domów schowanych nie
wiadomo gdzie. Nowi narcos kochają światło dnia, bo właśnie tam robi się interesy.
Zmienia się także świat handlu, który musi zapewnić bezpieczeństwo wysyłki poprzez fałszywe
przedsiębiorstwa i wykorzystanie legalnych kanałów, gdzie łatwo jest wprowadzić towar nielegalny.
No i banki. Najpierw Banco de los Trabajadores, potem First Interamericas Bank w Panamie,
prestiżowe i szanowane instytucje kredytowe, którymi nowi narcos posługują się do wprowadzania
do obrotu pieniędzy pochodzących ze Stanów Zjednoczonych. Im więcej przestrzeni zdobytej
w legalnej gospodarce, tym więcej możliwości manewru, żeby rozwijać biznesy bazujące na
kokainie. Przedsiębiorstwa budowlane, przemysł, spółki inwestycyjne, radiostacje, drużyny
piłkarskie, autoryzowane salony samochodowe, centra handlowe. Symbolem nowej mentalności jest
nowoczesna sieć drogerii w stylu amerykańskim, apteka i perfumeria w jednym, która nosi nazwę
programową Drogas la Rebaja, Tanie Farmaceutyki.
Oparta na piramidzie struktura Pabla jest przestarzała, to kulawa namiastka, wymarły dinozaur.
Teraz narkotykowe przedsiębiorstwa ustalają „cele produkcji”, wieloletnie plany z prawdziwego
zdarzenia. W kartelu z Cali każdy ma własne zadanie i jeden prosty cel: zarabiać pieniądze.
Podobnie jak w międzynarodowym koncernie, monolitycznym na zewnątrz i elastycznym wewnątrz,
kartel z Cali dzieli się na pięć stref, ponieważ istnieje właśnie pięć stref strategicznych: polityka,
bezpieczeństwo, finanse, obsługa prawna i oczywiście narkobiznes.
Nie zaniechano przemocy i terroru, nadal obowiązuje hasło plata o plomo, tyle że pierwsze może
płynąć nieograniczonym strumieniem, drugie należy lepiej dozować, stosować z większym
profesjonalizmem i rozsądkiem. Początkowo oddziały płatnych zabójców składały się z młodych
ludzi wyrwanych z nędzy, teraz są to byli i obecni, lecz skorumpowani najemnicy. Polityka staje się
jednym z wielu sektorów społeczeństwa, które trzeba sfinansować, tak aby pieniądze wstrzyknięte
w jej aparat działały jak środek znieczulający, Kongres zaś pozostał sparaliżowany i niezdolny do
spowodowania zagrożenia i jednocześnie do operatywnego podporządkowania. Zerwała się ostatnia
wątła nić łącząca handlarzy narkotyków z ich ziemiami. Do robienia interesów potrzebny jest spokój,
fikcyjny pokój na papierze, który od czasu do czasu potrzebuje wstrząsu, ostrzeżenia, aby dać
Kolumbijczykom do zrozumienia, że ten, kto rządzi, jest zawsze obecny, nawet jeśli go nie widać.
Mistrzem jest w tym Henry Loaiza Ceballos, pseudonim Skorpion. Otóż pewnego kwietniowego dnia
1990 roku wydaje on rozkaz pocięcia piłami mechanicznymi setek campesinos, którzy pod
przewodnictwem proboszcza Trujillo, ojca Tiberia de Jesús Fernándeza Mafli, urządzili marsz
protestacyjny przeciwko konfliktowi zbrojnemu i dla poprawy warunków życia na wsi.
Poćwiartowane zwłoki ojca Tiberia znaleziono w małym zakolu rzeki Cauca. Nim nadeszła śmierć,
zmuszono go, by patrzył na gwałt i morderstwo dokonane na jego krewniaczce. Następnie Skorpion
kazał poobcinać mu palce u rąk i zmusił go, żeby je zjadł; zmuszono go też do zjedzenia palców
u stóp, a na koniec genitaliów. Na jego grobie w Parku Pamięci Ofiar z Trujillo znajduje się napis
zawierający prorocze zdanie, które kapłan wypowiedział w czasie swej ostatniej Wielkanocy:
„Jeżeli moja krew może się przyczynić do tego, żeby w Trujillo narodził się i rozkwitł pokój, którego
wszystkim nam tak bardzo potrzeba, chętnie ją przeleję”.

W Nowym Świecie nadal do przesady stosuje się przemoc, co do reszty jednak z nowymi
dostawcami świetnie się dogadują włoscy partnerzy, którzy potrafili zacieśnić z Kolumbią biznesowe
więzy na uprzywilejowanych zasadach. Chociaż Kalabryjczycy są przywiązani do swej ziemi tak
samo jak ludzie z Medellín, najistotniejsza cecha awansu upodabnia ich do ludzi z Cali, zupełnie
jakby od jakiegoś czasu byli towarzyszami podróży: rządzić i rozwijać się bez zbytniego hałasu. Nie
rzucać wyzwania oficjalnej władzy, lecz ją wykorzystać, osłabić, zmanipulować.
Narkopaństwo się rozszerza i pompuje mięśnie, nie zabija nielubianego prezydenta, ale woli kupić
głosy, żeby wybrano kogoś mile widzianego, zakaża każdy zakamarek kraju i niczym komórka rakowa
zmienia go na swoje podobieństwo w procesie przerzutów, na które nikt nie zna lekarstwa. Ewolucja
domaga się jednak ofiar. Cali za bardzo napęczniało, teraz wszyscy już to zauważyli, Stany
Zjednoczone i marnie opłacana prokuratura. Lecz jego upadek jest niemal zgodny z prawem
fizycznym: kiedy nie można już bardziej urosnąć, niewiele brakuje do eksplozji lub implozji;
tymczasem Meksyk, kuzyn z północy, zdobywa przestrzeń do działania. Rządzone przez kartel
narkopaństwo zaczyna się chwiać i walić. It’s evolution, baby. Kolejna luka, trzeci etap
narkokapitalistycznego marszu.
Koniec kartelu z Cali to ostatnia prawdziwa rewolucja kapitalizmu kolumbijskich narcos. Wraz
z nią wali się system kolosalnej struktury i jej rozrostu – być może oprócz endemicznej przemocy
jedyny element, który łączył złoty wiek Cali z epoką Pabla. To niczym smuga oślepiającego światła,
które po raz pierwszy omiata ciemne zakamarki, karaluchy rozbiegają się we wszystkich kierunkach,
uciekają rozpaczliwie, dawni przyjaciele stają się wrogami i ratuj się kto może. Część dezerterów
z kartelu z Cali przyłącza się do kartelu z Norte del Valle, od samego początku stanowiącego bladą
kopię swego poprzednika. Brutalni, lecz pozbawieni charyzmy, chciwi, lecz nieodznaczający się
szczególną biegłością czy przedsiębiorczą inwencją, niezdolni zapanować nad wewnętrzną
rywalizacją, tak bardzo boją się ekstradycji i zdrady szpicli, że popadają w paranoję. Tylko że to już
nie te czasy. Czasy się zmieniły, ponieważ zmienił się kapitalizm i pierwsi dostrzegają to właśnie
Kolumbijczycy.
Reszta świata to optymiści, niekiedy pełni euforii. Ruszają na spotkanie nowego tysiąclecia
w przekonaniu, że przeznaczeniem pokoju, demokracji i wolności jest zwycięstwo nad całym
światem. W listopadzie 1996 roku Clinton zostaje ponownie wybrany na prezydenta, kilka miesięcy
później w Zjednoczonym Królestwie funkcję premiera obejmuje Tony Blair, lider Partii Pracy,
przekonany, że aby dotrzymać kroku nowoczesności, należy pogodzić socjaldemokratyczne żądania
z większą przestrzenią dla wolnego rynku. Aż do początków 1997 roku wskaźnik Dow Jones na Wall
Street nieustannie rośnie do nieznanego dotąd poziomu, a NASDAQ, pierwszy całkowicie
elektroniczny system obrotu papierami wartościowymi, handlujący pierwotnie tylko akcjami takimi,
jak Microsoftu, Yahoo!, Apple’a i Google’a, rozwija się jeszcze bardziej. Steve Jobs właśnie znów
stanął na czele Apple, pewien, że potrafi wydobyć firmę z kryzysu, i jak wiemy, doskonale mu się to
uda.
Chcąc iść z duchem czasu, pogrążony w euforii Zachód domaga się coraz więcej kokainy. Kokaina
to biała plama na optymizmie, kokaina jest utożsamiana z Kolumbią. To, że w erze zmian bez granic
i najbardziej kreatywnego kapitalizmu istnieje jeszcze naród tak bogaty w zasoby, lecz podległy
przestępczej monokulturze, jest nie do przyjęcia. Kartel z Cali został obalony, narkopaństwo rozbito.
Marksistowscy partyzanci, zabarykadowani w dżungli bądź w górach wraz ze swymi zakładnikami,
wydają się anachronizmem, który nie ma już żadnej racji bytu. Ten, kto pokonał światowy blok
komunistyczny, uważa, że aby Kolumbia mogła wrócić do wspólnoty wolnego świata, wystarczy już
tylko skoncentrować wysiłek.
Stany Zjednoczone nie przywiązują dostatecznej wagi do tego, czym Meksyk stał się pod ich
nosem; a raczej spostrzegają to sporadycznie na podstawie pojedynczych raportów dziennych, które
trafiają na czyjeś biurko, na podstawie niespójnych ostrzeżeń dla stabilności i bezpieczeństwa
publicznego. Tylko że zaślepione optymizmem nie potrafią lub nie chcą zrozumieć, że to, co się
właśnie rodzi, to nic innego jak ciemna strona tego samego kapitalizmu globalnego, przed którym
z dumą USA otworzyły każde drzwi i usunęły wszelkie ograniczenia. Same mają wzrok utkwiony
w przeszłość. Opierając się na już poznanych faktach, pragną doprowadzić historię Kolumbii do
szczęśliwego zakończenia. Tyle że wydarzenia, jakie mają i będą miały miejsce, są zupełnie inne.

Latynoamerykańskie historie są złożone. Nie są takie jak opowieści hollywoodzkie, gdzie dobrzy to
dobrzy, a źli to źli. Gdzie jeśli odnosisz sukces, znaczy, że na niego zasłużyłeś talentem i odwagą,
które w gruncie rzeczy nie mogą być niczym innym jak owocem twoich cnót moralnych. Dlatego też
łatwiej zrozumieć kolumbijską przemianę, śledząc dwie historie sukcesu.
Pierwsza to historia pewnej kobiety. Najśliczniejszej i najsłynniejszej dziewczyny w kraju. Takiej,
co to każdy mężczyzna marzy, by ją posiąść, a wszystkie dziewczyny chcą być do niej podobne. Była
wyłączną modelką pewnej marki bielizny i reklamowała najpopularniejsze piwo w Kolumbii. Jej
imieniem nazwano linię kosmetyków znanych w całej Ameryce Łacińskiej. Natalia Paris. Słodka
twarzyczka, złote włosy, lśniąca skóra koloru miodu. Drobna jak dziewczynka, za to
z olśniewającymi piersiami i pośladkami. Kobieca doskonałość w miniaturze. To ona stworzyła
nowy model urody, identyczną mieszaninę radosnej niewinności i superseksownego wdzięku, który
Shakira – niska jasnowłosa Kolumbijka jak ona – potrafiła narzucić całemu światu dzięki silnemu
głosowi i rozszalałemu kołysaniu biodrami. Jednakże gwiazda Natalii pojawiła się pierwsza.
I towarzyszyła kolumbijskim losom w ciągu ostatnich dwudziestu lat.
Bohaterem drugiej historii jest mężczyzna, któremu niesłusznie nadano przezwisko El Mono,
Małpa. Jego twarz nie kojarzy się z groteskowymi rysami wyjca ani czepiaka, gatunków najbardziej
rozpowszechnionych w Kolumbii; no może w dość głęboko osadzonych oczach ma coś, co
przypomina spojrzenie goryla, coś nieruchomego, co może budzić strach. To syn Kolumbijki
i Włocha, który wyjechał z Sapri do Nowego Świata, by stworzyć sobie lepsze życie. Nazywa się tak
jak jego ojciec, Salvatore Mancuso. Spełnił sen o integracji i sukcesie, który imigranci przekazują
swym dzieciom, amerykański sen. Tylko że zrobił to na swój sposób.
Piękna i Małpa rodzą się w mieście na północy kraju, w jego najbardziej zaludnionej i rozwiniętej
części, w rodzinach, które miały zapewnić sobie dobrobyt odpowiedni dla klasy średniej. Ojciec
Natalii, pilot, umiera, kiedy dziewczynka ma zaledwie osiem miesięcy, jej matkę cechują jednak hart
ducha i niezłomne zasady, a przede wszystkim wykonuje ona zawód, który pozwala jej zachować
niezależność materialną (jest adwokatem). Ojciec Salvatorego, drugi z sześciu synów, ciężko pracuje
jako elektryk, po latach znoju zaś udaje mu się założyć warsztat naprawy sprzętu AGD, a potem
samochodów.
Rodzice oszczędzają, by posłać dzieci do dobrych szkół, co jest także sposobem na utrzymanie ich
jak najdłużej z dala od złego towarzystwa, od przemocy na ulicach. Natalia chodzi do gimnazjum
prowadzonego przez siostry zakonne, wyjeżdża na naukę do Bostonu, zapisuje się do Instytutu Sztuki,
żeby pracować w reklamie. Jednocześnie rozpoczyna karierę modelki. Nie wiadomo dokładnie,
kiedy nastąpił jej początek, ponieważ już jako dziecko pozowała dla pewnej marki pieluszek.
Następnie, w wieku dojrzewania, nadchodzi pierwszy ważny kontrakt na promienny uśmiech, który
reklamuje pastę do zębów made in USA. Wreszcie zostaje twarzą piwa Cristal Oro, słoneczną
postacią w minibikini, która mruga porozumiewawczo ze ścian domów, w czasopismach
podawanych z rąk do rąk u fryzjera, na wielkich bilbordach wzdłuż dróg krajowych. Jest wszędzie,
podziwiana i znana tak bardzo, jak jeszcze nigdy nie przytrafiło się to żadnej modelce w Kolumbii.
Najpowszechniejszym marzeniem każdej czarującej dziewczyny kolumbijskiej było i jest zostać
królową piękności. Przed wyborami Miss Colombia rozpętuje się szaleństwo, które znacznie
wyprzedza finał. Na plaży Cartagena de Indias ląduje cyrk magazynów ilustrowanych, zaś dzieciom
w wieku szkolnym w Cartagenie przyznaje się wręcz dwa tygodnie wakacji. Korona, którą wkłada
się na głowę zwyciężczyni, jest powleczona dwudziestoczterokaratowym złotem, pośrodku ma
szmaragd, narodowy kamień, natomiast w ciągu roku, kiedy dziewczyna nosi tytuł, Miss Colombia
zostaje nawet przyjęta przez prezydenta.
Istnieją jednak setki pomniejszych konkursów. W każdym miejscu, gdzie się one odbywają,
przybycie pretendentek do tronu jest wydarzeniem bardzo wyczekiwanym przez mieszkańców.
Ludność Kolumbii gorąco pragnie nasycić oczy, zrekompensować sobie twardą codzienność,
zapomnieć o przemocy, niesprawiedliwości, skandalach politycznych, które zdają się nie mieć końca.
Kolumbijczycy to ludzie weseli, mają w sobie ten rodzaj żywotnej radości, która rodzi się jako
antidotum na niefart.
Ale nie tylko to tłumaczy rozwój tego zjawiska. W Ameryce Łacińskiej, a szczególnie w krajach
narkobiznesu, konkursy piękności są jak aukcje koni rasowych, na których pokazuje się egzemplarze
należące do konkretnych stajni. Często zawody są ustawione od początku: zwycięża kandydatka
należąca do najpotężniejszego właściciela. Największym prezentem, jaki można podarować
kobiecie, jest kupienie jej korony królowej piękności; dar ten wzmaga prestiż tego, kto ją wybrał.
Tak właśnie było z Yovanną Guzmán, która została wybrana Chica Med 2001, kiedy była związana
z Wílberem Varelą pseudonim El Jabón, Mydło, jednym z szefów kartelu z Norte del Valle. Lecz
nawet jeśli wszystko odbywa się w taki sposób, dziewczyny mające mniej szczęścia mogą żywić
nadzieję, że zostaną wybrane przez innych narcos, którzy przybiegli tu, aby wyszukać sobie
chwilową kochankę, albo przynajmniej spróbować szansy w następnym konkursie.
Natalia, która znienacka budzi większą zazdrość niż Miss Colombia, nie zdobyła jednak swej
pozycji w taki sposób. Matka nigdy by jej nie pozwoliła się pokazać w sytuacji, gdzie wszelkie
uprzejme zainteresowanie jest jednoznaczne z ryzykiem. Natomiast łatwo mieć na oku ludzi, którzy
krążą wokół planu filmowego. Towarzyszy Natalii na każdym spotkaniu, pełniąc funkcję menedżera
i strażniczki. A kiedy na osiemnaste urodziny ofiarowuje córce biust większy o dwa rozmiary, nawet
nie przypuszcza, że ta dodatkowa inwestycja w już zwycięski jej wizerunek sprawi, że Natalia
zapoczątkuje epidemię, która rozszaleje się w następnych latach. Nawet dziewczynki
z najbiedniejszych wsi i z najbardziej zapuszczonych dzielnic w miastach zaczną się prostytuować,
aby zgromadzić pieniądze na sztuczne piersi, które staną się niezbędnym minimum, żeby wkraść się
w łaski jakiegoś bossa – to jedyna perspektywa ucieczki będąca w zasięgu ręki. To właśnie historia
opowiedziana przez Sin tetas no hay paraíso (Bez cycków nie ma raju), kolumbijski serial
telewizyjny, oglądany i przerobiony na łagodniejsze wersje przez pół świata, jej źródło stanowi
wszakże reportaż nakręcony przez Gustava Bolívara Morena w południowym departamencie
Putumayo, tradycyjnej strefie uprawy koki.
Lucía Gaviria, matka Natalii, jest zawsze czujna. Sposobność, jaką fortuna podarowała jej córce,
zostanie wykorzystana do samego końca, ale Lucía wie, że poważnym błędem byłoby zdać się
jedynie na los szczęścia. Ona również w młodości defilowała po wybiegu i pozowała do paru zdjęć,
ale nie wiadomo, jak dałaby sobie radę bez dyplomu prawnika, kiedy owdowiała. Trzeba mieć
głowę na karku i mocno stąpać po ziemi, dążyć do pewnych i trwałych celów. Już matka Natalii wie
najlepiej, że uroda to ulotne dobro, że umiejętność kierowania własnym życiem kobieta kolumbijska
musi zdobyć i zachować za pomocą innych środków, sama bowiem jest tego przykładem. Teraz ma
nowego towarzysza i drugie dziecko: normalną rodzinę. I dumna jest z owej normalności w czasach
i w miejscu dotkniętych niepohamowanym szaleństwem.

Kolumbia to kraj o tysiącu twarzy. Człowieka oślepiają promienie słoneczne odbijające się
w wapiennych murach, sekundę później zalewają kolory zachodzącego słońca, które wznieca pożar
w krajobrazie. O ile Kolumbia mami, o tyle Montería ożywa w sprzecznościach. To miasto nad rzeką
Sinú, stolica departamentu Córdoba. Wśród tropikalnych drzew wyrastają znienacka skromne domki
i drapacze chmur, pękające w szwach od dziesiątków narodowości, pochłonięte często niemożliwym
współistnieniem.
Właśnie tutaj przychodzi na świat i dorasta Salvatore Mancuso, w domu, który ojciec zbudował
własnymi rękami. Synowie już od małego podążają za nim na polowania, zafascynowani jego
skarbem: małym arsenałem, do którego nie wolno się zbliżać. Don Salvador – jak zapisano
w rejestrze mieszkańców z powodu pomyłki urzędu imigracyjnego – wychowuje dzieci surowo.
Względnego spokoju materialnego i społecznego trzeba bronić także zasadami edukacji, którym nigdy
nie należy się sprzeciwiać.
W końcu jednak ojcowska surowość zostaje nagrodzona. W przypadku Małpy lekkomyślność też
ogranicza się do dzieciństwa, kiedy Salvatore awansował na przywódcę dzielnicy, a pozostałe
dzieciaki, w hołdzie dla owłosienia, które wyrosło mu na ciele wcześniej niż kolegom, obdarzyły go
owym przezwiskiem wyrażającym coś pomiędzy podziwem a zazdrością. Albo do sezonu
motocrossowego w latach osiemdziesiątych, kiedy to zdobył pierwsze miejsce w mistrzostwach kraju
i dzięki niemu bracia Bianchi, jego włoscy krajanie, przedstawiciele handlowi Yamahy z Monteríi,
zostali liderami sprzedaży.
Podobnie jak matka Natalii, również Don Salvador zdaje sobie sprawę, że trzeba nagradzać
chłopca za chwile chwały, pod warunkiem że nie zboczy z drogi, którą mu przeznaczono. Salvatore
jest dobrym synem. Zdaje maturę, wyjeżdża na studia do Stanów Zjednoczonych; nie udaje mu się
zrobić dyplomu na uniwersytecie w Pittsburghu, lecz nie dlatego, że brakuje mu zapału do nauki,
tylko dlatego, że zbyt mocno tęskni za domem. Szczególnie za Marthą, z którą się ożenił, nie
skończywszy nawet osiemnastu lat, i za małym Gianluigim, który ma zaledwie kilka miesięcy. Don
Salvador nalega, tak bardzo by chciał, żeby jego uparty syn zamieszkał na stałe w USA, wobec
argumentów młodego ojca rodziny musi jednak dać sobie spokój. Salvatore wraca do Kolumbii, po
czym przenosi się wraz z Marthą do Bogoty, aby tam ukończyć studia.
Następnie syn znów ma inne plany niż ojciec, który tym razem także nie potrafi go powstrzymać:
Salvatore nie chce zostać inżynierem, tylko rolnikiem i hodowcą, prawdziwym Kolumbijczykiem
w starym stylu. Najwyraźniej zamierza także wziąć odwet za ojca, który po trzydziestu latach
wyrzeczeń kupił sobie gospodarstwo, ale zbuntował się przeciw wymuszeniom partyzantów
i sprzedał ukochaną finkę. Jak sprzeciwisz się synowi, który upiera się, żeby doprowadzić do końca
to, co tobie się nie udało? Powiesz, że to zbyt niebezpieczne, zbyt trudne? Mancusowie to ludzie
dumni, toteż w końcu Salvatore, uzyskawszy dyplom na wydziale rolniczym, powraca do
Monteríi i osiada w majątku Campamento, który Martha właśnie odziedziczyła po swoim ojcu.
Ziemia jest urodzajna, dom to klejnot, którego zalety należy wykorzystać. Aby zamienić
gospodarstwo w dochodowe i nieskazitelne cacko, Salvatore musi zaciągnąć pożyczkę z poręczeniem
Don Salvadora. Musi wstawać o świcie, harować tyle samo albo i więcej niż zwykli chłopi.
Udowodnienie, co znaczy wprowadzić ojcowską filozofię w życie, to ciężka praca. Po dwóch latach
przykład hacjendy Campamento budzi nie tylko podziw innych rolników; partyzanci też mają na nią
chrapkę i coraz bardziej ostrzą sobie zęby.
Kraj, gdzie Salvatore zaczyna sobie wyrabiać nazwisko, wchodzi w lata dziewięćdziesiąte jako
Daleki Zachód, który toczy gangrena. To okres, kiedy w departamencie Córdoba już nikt nie liczy
aktów przemocy ze strony partyzantów: wymuszeń, rozstrzeliwań i kradzieży bydła, porwań
niewinnych osób, również kobiet i dzieci. Partyzanci wykorzystują to, że władza państwowa nie
prowadzi żadnej polityki i jest niezdolna im się przeciwstawić. Dziesięć lat wcześniej w Medellín
zebrali się po raz pierwszy rolnicy z departamentu Antioquia, aby wspólnie znaleźć rozwiązanie tego
problemu. Narodziło się wtedy Wiejskie Stowarzyszenie Środkowego Biegu Rzeki Magdalena. Nie
miało żadnych rewolucyjnych zapędów, dążyło raczej do realizacji dekretu z 1965 roku, który
pozwalał mieszkańcom wsi z pomocą władz chwycić za broń i stawić opór. Wojsko i rolnicy ramię
w ramię w totalnej wojnie, gdzie nie liczy się monopol siły charakteryzujący każde nowoczesne
państwo, tylko rozpoznanie wspólnego wroga, którego należy zniszczyć. Mimo to sytuacja chłopów
w Antioqui i Córdobie nadal budziła niepokój. Wartość ziemi i bydła spadła o jedną piątą.
Salvatore Mancuso wie to wszystko aż nadto dobrze, podobnie jak zna dokładnie każdy skrót,
wszystkich pracowników, jest świadom obecności buntowników. Przez lata wysłuchiwał opowieści
o nadużyciach, gromadził wszystkie przykłady na temat możliwości stawienia czoła pasożytniczym
bandytom, którzy spełniają swoje wywrotowe sny, żerując na owocach wysiłku uczciwych ludzi. Jest
gotów. Skoro nie ugiął się imigrant elektryk doświadczony przez lata ciężkiej pracy, jego syn, będący
w pełni sił i gotów oddać życie za swoją ziemię i ludzi, też nie ustąpi. Niech no tu przyjdą, jeśli mają
odwagę.
Słońce dopiero co wstało, ukośne promienie zrzucają rudy pył na ziemię przed Salvatorem.
Zbliżają się trzy cienie, wyłaniają się pod światło, przypominają sylwetki partyzantów. Salvatore
chwyta karabin i wymierza w nie bez chwili namysłu. Partyzanci oświadczają, że ich szef na niego
czeka, Salvatore jednak nie chce pójść z nimi.
W gospodarstwie Mancusa pracuje Parrita, bystry chłopiec, który ma ledwie dwanaście lat.
Niczego się nie boi, toteż mężczyźni robią sobie z niego żarty, mówią, że jak dorośnie, pozna, co to
strach, że Kolumbia uczy człowieka szacunku dla silniejszego. Lecz Parrita na te słowa tylko wzrusza
ramionami. Jest zuchwały, co podoba się Salvatoremu, który posyła po niego, wręcza mu
krótkofalówkę, każe śledzić trójkę partyzantów, znaleźć ich obóz i czuwać aż do następnych
rozkazów. Tymczasem Salvatore się organizuje, przekonuje pułkownika z batalionu Junín z Monteríi,
aby mu pożyczył ludzi, po czym podążając za wskazówkami Parrity, odnajduje trzech partyzantów
i zabija.
Salvatore Mancuso wziął los we własne ręce. Nie sposób już zawrócić, chyba że pogodziłby się
z utratą wszystkiego, co zbudował. Od gospodarstwa do gospodarstwa krąży plotka o młodym
gospodarzu, który rzucił wyzwanie terrorystycznym mętom, na co jeszcze nikt nigdy się przed nim nie
odważył. Nawet Pablo Escobar, kiedy zareagował na porwanie córki Don Fabia Ochoy Restrepa –
wielkiego hodowcy koni i protoplasty rodziny przestępczej, która wzniosła się na wysokie szczeble
kartelu Medellín – i utworzył grupę zwaną MAS, Muerte a Secuestradores, Śmierć Porywaczom,
zgodnie ze swym plebejskim gustem. Najpotężniejszy człowiek w Kolumbii wywrzaskiwał groźby,
zasypując mścicieli bronią i pieniędzmi. Syn imigranta nie wysłał innych, sam wyruszył po cichu po
sprawiedliwość. Odtąd już nie gospodarstwo stanowi przykład do naśladowania, lecz jego
właściciel. Wojskowi z Monterí i wydali mu pozwolenie na przekształcenie hacjendy w małą
fortecę, przydzielili mu eskortę. Zelektryzowani żołnierze zaczynają nań mówić cacique, albowiem
teraz jest kacykiem, wodzem uznanym przez wspólnotę. Jest wśród nich pewien człowiek, który
przywiązuje się do Salvatorego jak do brata: major Fratini, zastępca dowódcy batalionu, który
przybył mu z pomocą w czasie pierwszego odwetu przeciwko partyzantom. Łączą ich włoskie
korzenie oraz zainteresowanie karabinami i dobrym winem.
Wspólnie opracowują plan. Dzielą mapę regionu na poszczególne strefy, przyporządkowując
każdej z nich straż i patrole. Rolnicy utrzymują kontakt przez radio, sygnalizując każdą podejrzaną
obecność i poruszając się zawsze pod eskortą żołnierzy. Eksperymentalna samoobrona rozwija się
pomyślnie, prestiż Mancusa ciągle rośnie.
Salvatore nigdy jednak nie traci z oczu celu tego wszystkiego. Co wieczór przynosi na własnych
plecach pracę do domu. I właśnie pewnego wieczoru otrzymuje złą wiadomość: major Fratini, który
z helikoptera bronił grupy przeciwników partyzantki przed atakiem, został strącony i porwany przez
EPL; ten jeden z wielu skrótów oznacza oddziały kolumbijskiej partyzantki operujące pod szyldem
Armii Wyzwolenia Ludowego. Major zostaje znaleziony dzień później: zamęczony na śmierć. Tych
obrazów nie da się wymazać z pamięci. Te obrazy pogłębiają przepaść, do której wskoczył Salvatore
Mancuso.

Jaśniusieńkowłosa dziewczyna, która widnieje teraz również na opakowaniach mydełek i na


okładkach zeszytów szkolnych używanych w całej Kolumbii, w rodzinnym mieście stała się bardziej
niż kiedykolwiek przyjaznym duchem wnoszącym wdzięk i osłodę. Dla reszty świata Medellín stracił
jedyną osobowość zapewniającą mu sławę, Pabla Escobara, lecz dla jego mieszkańców stała
gwiazda Natalii jest gwarancją ciągłości tego co piękne i dobre, uśmierzając niepokój, który
wywołał koniec kolumbijskiego ojca chrzestnego. Owszem, tylko chociaż z jednej strony jest
poczucie ulgi, z drugiej mimo wszystko jest lęk. Strach przed próżnią. Nie przed próżnią samą
w sobie, lecz przed tymi wszystkimi, którzy się rzucą, żeby ją wypełnić. Pablo Escobar został zabity
w tym samym roku co major Fratini, serdeczny przyjaciel Małpy. Teraz, kiedy król umarł, wszyscy
jego wrogowie mogą się rozpychać. Nadchodzą partyzanci, rośnie Cali, wypina pierś organizacja
paramilitarna, którą utrzymywał konkurencyjny kartel, aby usunąć Escobara z drogi, i która siała
postrach, zwłaszcza w jego posiadłości Los Pepes – to skrót od Perseguidos por Pablo Escobar,
Prześladowani przez Pabla Escobara, nazwy sprawiającej wrażenie sarkastycznej riposty na grupę
zwaną Śmierć Porywaczom. Co teraz zrobią ludzie wyszkoleni i wyekwipowani do masakry? Pójdą
sobie? Zechcą rządzić kawałkiem terytorium? Jedno jest pewne: nie ma nadziei, iż rozpłyną się we
mgle. Nieregularne wojska nie rozwiązują się same.
Zmartwienie to podziela także rząd. Nie ma już największego przeciwnika państwa, za to
przybywa ognisk konfliktu, a to niedobrze. Naturalnie niedobrze dla Kolumbijczyków, ale również
dla przywództwa, które chciałoby wykorzystać koniec najsławniejszego bohatera negatywnego.
Tymczasem mogłaby wybuchnąć na nowo wojna domowa, i to najgorszego rodzaju. Następujący po
sobie prezydenci są świadomi ograniczeń swojej władzy. Mogą tylko próbować zachować
równowagę sił, które wymykają im się spod kontroli. Potrzebują wsparcia przeciwników rewolucji
jako przeciwwagi dla sukcesów partyzantki, równocześnie oddziały paramilitarne zostają
ujarzmione. Władze upatrują wreszcie właściwego kierunku w modelu, który zapoczątkował
Salvatore Mancuso i który naśladuje teraz coraz większa liczba ziemian. Należy zrobić kolejny krok
w sprawie legalizacji samoobrony, tak aby nawet formacje powstałe jako zbrojne ramię karteli, te
najbardziej okrutne i najlepiej wyposażone, mogły mieć interes w tym, żeby się przyłączyć do walki
z partyzantką. W roku 1994 zostaje więc ogłoszony dekret regulujący powoływanie prywatnej straży
i ochrony oraz ich współpracę z armią, zezwalając im na używanie broni dotąd będącej wyłącznie
w wyposażeniu wojskowym, a także grupom, które obecnie noszą nazwę Convivir, Współistnieć,
pochodzącą od Cooperativas de Vigilancia y Seguridad Privada, Prywatne Spółdzielnie Nadzoru
i Ochrony. Mancuso stoi na czele Convivir Horizonte – na początek dysponuje dziesięcioma ludźmi
uzbrojonymi w pistolety, karabiny i karabiny maszynowe.
Teraz, gdy ma do tego pełne prawo, chce pokazać własną wartość i pomścić przyjaciela, który
wtajemniczył go w wojenne rzemiosło. Wraz z batalionem wojska idzie przez trzydzieści dni przez
dżunglę, żywiąc się konserwami, aby unikać rozpalania ognisk, które mogłyby zaalarmować wroga.
Na odcinku Kordylierów oddzielających Córdobę od północnego języka Antioqui natykają się na
górę. Strome ściany budzą strach, toteż wielu zawraca. Zachęceni przez El Mona, docierają jednak na
szczyt w wystarczającym składzie, by wtargnąć niespodziewanie do obozu FARC-u w tej strefie.
Wybucha strzelanina, Salvatore i jego ludzie uchodzą z życiem.

Na tym samym obszarze co Mancuso działa prywatne wojsko, które wraz z ustawą o Convivir
przybrało nową nazwę: Autodefensas Campesinas de Córdoba y Urabà, Samoobrona Rolnicza
Córdoby i Uraby, aby móc legalnie zapewniać zbrojną ochronę rolnikom i hodowcom. Należy ono do
braci Castañów, którzy mają za sobą długą historię zawziętej nienawiści do partyzantów. Są bogaci
od urodzenia, lecz właśnie to odcisnęło ślad na życiu każdego z nich. To trzej synowie Don Jesúsa,
hodowcy szanowanego jako polityk i przekonanego o prawie właścicieli ziemskich do rządzenia tak
bardzo, że stał się jednym z pierwszych, którego FARC porwał z posiadłości, aby dać mu nauczkę.
Chociaż od tamtego dnia i od czekania bez końca aż do chwili, gdy dowiedzieli się, że pomimo okupu
ich ojciec nigdy nie wróci do domu, minęło tylko trzynaście lat, im się wydaje, że to całe wieki.
Czarna dziura w ich życiu. Właśnie od tamtej pory są w stanie wojny, wojny, w której z zasady nie
bierze się jeńców. Walczyli sami, opłacając setkę ludzi gotowych na wszystko. Wysłali ich do strefy,
gdzie przetrzymywano Don Jesúsa, i kazali zamordować, wbić na pal, rozszarpać każdą ludzką istotę,
którą znajdą w okolicy, tak aby poplecznicy morderców dostali nauczkę. Zacieśnili znakomite
stosunki z Escobarem, pozwalając, by Carlos, najmłodszy z braci Castañów, przystąpił do Muerte
a Secuestradores – ta organizacja ukształtowała go jako mężczyznę, któremu żadna metoda brudnej
wojny nie jest obca.
Potem jednak zerwali z Don Pablem, który w swej megalomańskiej paranoi kazał wymordować
ich przyjaciół. Pojąwszy, że zamierza zabić także ich, przyjęli zaproszenie od braci Rodriguezów
Orjuelów z Cali i założyli Los Pepes. Dostarczyli sforę psów na obławę na byłego sprzymierzeńca,
dokonali rzezi jego kompanów i krewnych. Teraz zaś wrócili niemal do punktu wyjścia: mieli
większą i wyposażoną lepiej niż inne formację antypartyzancką.
W ciągu ostatniego dziesięciolecia bracia Castaño wzbogacili się jeszcze bardziej. Królowie koki
słono im zapłacili. Ponadto królowie koki lubią nagradzać swoich vigilantes, strażników,
pozwalając im na udział w interesach. Utrzymywanie ciągłej wojny sporo kosztuje. Już dawno
roznieśliby w pył, rozgnietliby na miazgę FARC i wszystkich innych komunistycznych łajdaków,
gdyby partyzanci nie finansowali swojej antykapitalistycznej wojenki pieniędzmi za kokainę.
Wywrotowcy stali się jednak bardziej bezczelni, silniejsi niż dawniej. Na wojnie obowiązuje
zasada, że do walki z przeciwnikiem należy stawać z taką samą jak on bronią. W tym wypadku kto
handluje, ten rządzi.
Kiedy bracia Castaño proponują Salvatoremu zjednoczenie sił, ten zwleka z odpowiedzią.
Wolałby radzić sobie jak do tej pory, być może również dlatego, że zna dawne powiązania Castañów
z narkobiznesem. Lecz pewnego dnia na drodze między Monteríą a swoją posiadłością, kiedy
Mancuso wraca do domu z żoną, Gianluigim i drugim synem, który ma ledwie dwa lata, natyka się na
blokadę: zasadzkę urządzoną przez FARC-owców. To próba porwania. Salvatore ukrywa
zdenerwowanie, by nie wystraszyć dzieci jeszcze bardziej, ale po kilku dniach mówi do Marthy, że
dłużej nie da sobie rady w pojedynkę. Zgadza się połączyć własną grupę z organizacją braci
Castañów. A kiedy później wystawiony zostaje pierwszy nakaz aresztowania go za zabójstwo,
opuszcza na zawsze Campamento. Od tamtego dnia 1996 roku nie jest już Salvatorem Mancuso. Teraz
to El Mono, Małpa, El Cacique, Santander Lozada, Potrójne Zero i wiele innych przydomków
wojennych, które przybiera. Nie jest już rolnikiem, nie uprawia ryżu ani nie hoduje koni – teraz to
zakonspirowany król wojny.
Kiedy mający około trzydziestki El Mono dokonuje trzeciego decydującego wyboru w swoim
życiu, śliczna Natalia ma niewiele ponad dwadzieścia lat. Widząc ją w łóżku z pluszakami,
w trykotowej piżamie, budząc, aby wyprawić ją do szkoły albo towarzyszyć jej w drodze na poranne
spotkanie, a następnie patrząc, jak wlecze się naburmuszona ze zmęczenia do łazienki, jej matka
ciągle powtarza, że nadal sprawia wrażenie dziecka. Bo zawsze będzie jej dzieckiem, jak dla każdej
matki. Ale również dlatego, że natura okazała się dla Natalii łaskawa, przekazując jej geny matki,
ofiarowując jej ciało, które nie poddaje się czasowi. Beztroskie dziecko. Niewinne i wesołe. A to
dlatego, że ona, Lucía Gaviria, umiała ustrzec przed zębem czasu drugą naturę córki, tę, którą skrywa
w środku. Zarobione pieniądze przyniosły jeszcze więcej beztroski, i słusznie, ale wcale nie jest
powiedziane, że tak musi być. Do stada pluszaków doszła szafa pękająca w szwach od butów i ubrań.
Kremy. Perfumy. Trochę biżuterii. Nic więcej.
Natalia Paris zdążyła już przywyknąć do tego, że jest gwiazdą, ledwie wyjdzie za próg domu.
Zdążyła przywyknąć do tego, że widzi krążące po ulicach Kolumbii dziewczyny, które wyglądają jak
armia jej klonów. Zdążyła przywyknąć do fleszy paparazzich zza rogu, zdążyła przywyknąć do
odrzucania propozycji równie łagodnym co stanowczym „nie”. Przez żadnego z chłopców, z którymi
się zaręczyła, nigdy nie zaniedbywała swoich obowiązków, a tym bardziej nigdy nie straciła dla
nikogo głowy.
Obawy Lucíi Gavirii zaczynają powoli słabnąć. Teraz w Medellín oddycha się nieco spokojniej
niż kilka lat wcześniej. Już się nie zdarza, by musiała iść na pogrzeb, ponieważ córkę jej najlepszej
przyjaciółki rozszarpała bomba, i aby przez jakiś czas potem nie miała odwagi do niej zadzwonić
tylko z tego powodu, że jej córka jeszcze żyje. Albo by Natalia pytała, czy może pójść z kolegami
z gimnazjum na dyskotekę, a następnie opowiadała, że kiedy tańczyli, na parkiecie wybuchła
strzelanina. Boi się, pewnie, ale już nie tak bardzo jak kiedyś. Dorastając w określonym miejscu,
w końcu jakoś przystosowujesz się do otaczającej cię rzeczywistości. Doña Lucía zdaje sobie
sprawę, że szklane klosze są żałośnie kruche.
Minął także pierwszy okres, kiedy to niespodziewany sukces groził zakłóceniem niepewnej
równowagi dorastającej dziewczyny. W gruncie rzeczy właśnie sława przyszła jej z pomocą.
Gwiazda cieszy się mniejszą swobodą ruchów niż zwykły człowiek. Żeby wieść znośne życie,
zaczyna odwiedzać ciągle te same miejsca, gdzie otoczenie – przynajmniej w znacznej części – uczy
się udawać, że jej nie zauważa, albo traktuje ją normalnie.
Lecz oto w czujność Lucíi Gavirii zakrada się ciemny punkt. Klub fitness. Utrzymanie doskonałej
formy to dla Natalii jeden z wymogów zawodowych, poza tym aktywność fizyczna sprawia jej
niesamowitą przyjemność. Dziewczyna uczęszcza ponadto na kobiece zajęcia z aerobiku i tańca
latynoamerykańskiego, zastępujące jej wieczory w dyskotece, które stały się zbyt wyczerpujące
i zbytnio ją narażały. Teraz chciałaby się nauczyć nurkowania. A klub oferuje tygodniowy kurs
w Santa Marta, słynnej miejscowości turystycznej nad Morzem Karaibskim. Ryby tropikalne ani
aparat tlenowy i butle nie przerażają Doñi Lucíi. Morskie rekiny zaś są o wiele mniej niebezpieczne
niż lądowe.
Oglądanie, jak Natalia zdejmuje maskę i płetwy, po czym zdecydowanym szarpnięciem ściąga
kombinezon płetwonurka, musi być doświadczeniem niemal mistycznym. A przecież ona nawet nie
zauważa, jak wszyscy na nią patrzą. W grupie jest mężczyzna, który już od pierwszego wyjścia
w morze wywiera na niej wrażenie. Pozbył się sprzętu, odłożył go na miejsce i skoczył do wody
z pontonu. Chciałaby skoczyć za nim, lecz nie ma odwagi. Czeka, aż on zrobi pierwszy krok, dając jej
najlżejszy znak: klepiąc w ramię, prosząc o pomoc... Jest już doświadczonym płetwonurkiem, co
więcej, ma patent instruktora. Zrobił go w Kalifornii, dokąd wyjechał do pracy. Kurs zorganizowany
przez klub fitness był tylko okazją, żeby potrenować ulubiony sport.
Opowiada jej o tym kilka tygodni później, zabrawszy ją na kolację do romantycznego lokalu.
Medellín nie jest takie jak Los Angeles, gdzie jeśli chcesz się doładować, możesz rzucić wyzwanie
falom na desce surfingowej, pobiegać po plaży, dopłynąć aż do horyzontu i wrócić.
– Jestem przywiązany do swojego miasta i do rodziny, ale tego mi brakuje: oceanu, życia na
wolnym powietrzu.
Natalia już jest mocno zakochana. Teraz jednak nabiera przekonania, że Julio to najcudowniejszy
mężczyzna na świecie. Bez żadnego problemu przytula się do niego w łódce, całuje go i obejmuje
w wodzie. Miłość to triumf życia, z którym człowiek powinien się obnosić.
Z początku Lucía sądzi, że wakacje po prostu zrobiły dobrze córce. Wkrótce jednak się domyśla,
że owa niepohamowana szczęśliwość nie może być wyłącznie dobroczynnym skutkiem karaibskiego
słońca. Promienność to jedno, ale córka musiała się w kimś naprawdę zakochać, bo o dziwo,
w ogóle o tym nie mówi. Lucía czuje ukłucie niepokoju, lecz czym prędzej je tłumi. Natalia zawsze
była impulsywna, skłonna do uniesień. Urodziła się pod znakiem Lwa, któremu przypisuje się
namiętność, tylko że ogień prędzej czy później gaśnie. Lepiej zaczekać, zaufać jej. Lucía uważa, że
zna córkę dostatecznie dobrze, by wiedzieć, iż to ona pierwsza poruszy ten temat.
Rzeczywiście, nie mija wiele czasu, a Natalia nie potrafi już dłużej wytrzymać. Kiedy opowiada
o Juliu, o tym, jaki jest przystojny, wysportowany, troskliwy i elegancki, rozpromienia się tak bardzo,
że matka musi głęboko odetchnąć, zanim zacznie zadawać pytania. Doprawdy przykro jej, że musi
córkę sprowadzić z obłoków na ziemię.
– Ile ma lat?
– Nie wiem. Trzydzieści, trzydzieści pięć.
– Jesteś pewna, że nie ma żony?
– Ależ co ty mówisz, mamo! Był w Los Angeles i chyba wrócił, żeby pomóc rodzinie.
– A co dokładnie robił w Los Angeles?
– Nie pytałam.
– Więc nie masz pojęcia, czym dokładnie się zajmuje ten twój Julio?
– No, robi jakieś biznesy. A poza tym jest bogaty, bogaty z domu. Ma przepiękny dom, a także inne
nieruchomości, może hotel, posiadłość wiejską.
– Może. Ale nie wiesz, w jaki sposób się wzbogacił. Albo w jaki sposób wzbogaciła się jego
rodzina.
– Nie, mamo, i nie interesuje mnie to! Nie możesz ciągle rozumować w ten sposób, kalkulować na
zimno, tylko głową. To się w ogóle nie liczy, kiedy kogoś kochasz!
Teraz wybucha płaczem, biegnie do swego pokoju i zamyka drzwi. Lucía Gaviria przygnębiona
zostaje na krześle w kuchni. Ma paskudne przeczucie, brak jej tchu. Nalewa sobie szklankę wody,
która pomaga jej się uspokoić, po czym zabiera się do głupich prac domowych, które ma jeszcze do
zrobienia.
Jedyne pytanie, które odważa się zadać nazajutrz, dotyczy nazwiska wybranka. Stara się je
postawić od niechcenia, zdaje sobie jednak sprawę, że Natalia nie da się na to złapać. Otrzymawszy
informację, wyrusza jak co rano do sądu. Idzie na spotkanie dramatu.
Julio César Correa. Handlarz narkotyków.
Wspiął się na szczyt u boku Pabla Escobara jako płatny zabójca. Jego rola przebija z przydomka,
który zastąpił oryginalne nazwisko: Fierro, Julio Fierro. W całej Ameryce Łacińskiej „fierro”
oznacza broń palną. W nowych czasach Julio potrafił wywalczyć sobie niezależność kilera
zawodowca i włączył się bezpośrednio do kokainowego biznesu, zostając traqueto, handlarzem. Kto
wie, może wyjechał do Stanów z powodu śmierci Don Pabla, żeby zmienić otoczenie? zastanawia się
Doña Lucía. A teraz wrócił. Wrócił w samą porę, żeby zawrócić w głowie Natalii, która nie chce
słuchać głosu rozsądku. Wyznała, że Julio chodzi po mieście z pistoletem, lecz zaraz potem ryknęła:
– Co w tym złego? Wszyscy tak robią!
Ostatnio zwraca się do niej, wyłącznie wrzeszcząc.
Matka narzuciła jej surowe reguły, ścisłe godziny powrotu, dużo bardziej kategoryczne, niż kiedy
była nieletnia. Czekając jednak na nią w samotności, Lucía Gaviria zaczyna rozpamiętywać,
obwiniać się. Jak mogło jej przyjść do głowy, że morskie rekiny są o wiele mniej niebezpieczne niż
lądowe? Jak mogła jej pozwolić wyjechać na ten przeklęty kurs nurkowania?
Mijają lata. Matka Natalii jest wyczerpana wojną, którą toczy na próżno. Coraz częściej dostaje
napadów płaczu, które tylko w drobnej części stanowią sposób, by szantażować emocjonalnie córkę.
Julio wykorzystał każdą okazję, by ją udobruchać, udowodnić, jak bardzo jest zakochany, przysiąc, że
zawsze będzie darzył Natalię i jej bliskich najgłębszym szacunkiem. Owszem, sprawia wrażenie
człowieka szczerego i dobrze wychowanego, całkiem innego od tych odrażających wulgarnych
handlarzy, z którymi Lucí a miewa do czynienia w sądzie. Niemniej zawsze okazuje mu lodowatą
uprzejmość. Musi wytrzymać, musi przetrwać ten związek.
Córka jednak nadal za nim szaleje, jak pierwszego dnia. Wszystko zaś, co robi matka, płacz,
groźby, wściekłe awantury, tylko ją od niej oddala. Jeszcze bardziej zbliża do Julia.
Pewnego poranka Natalia staje przed matką z przerażająco poważną miną, z podpuchniętymi
zaczerwienionymi oczami. Ostatnio jest jeszcze bardziej nerwowa i źle sypia. Nie otwiera ust,
dopóki do kuchni nie wejdzie także ojczym, przyjaciel Doñi Lucíi, który od najmłodszych lat był dla
Natalii ojcem.
– Natalia chce ci coś powiedzieć.
– Jestem w ciąży, mamo. W czwartym miesiącu.
To katastrofa, Lucía Gaviria zaś dowiaduje się o tym ostatnia z całej rodziny. Nie odzywa się do
córki przez tydzień.
Tylko że nie może jej odrzucić. Uświadamia sobie wyraźnie, że po raz pierwszy w ciągu tych
wszystkich lat Natalia też jest przerażona. Królestwo z bajki się skończyło. W Medellín nie ma bajek,
a ona nie może jej teraz zostawić samej. Toteż pewnego dnia kupuje parę tenisówek, które w ciągu
najbliższych miesięcy zapewnią Natalii wygodę, kiedy dziecko w brzuchu zacznie się robić coraz
cięższe. Zostawia karton na łóżku wraz z liścikiem: „Niech Cię Bóg błogosławi”. Tego wieczoru
płaczą obydwie. Natalia w swoim pokoju, matka w salonie. Lecz drzwi są zbyt cienkie, żeby się
wzajemnie nie słyszały.
Natalia podpisała wcześniej nowy kontrakt na kampanię reklamową dla Cristal Oro, zdjęcia zaś
wyznaczono na okres, kiedy będzie w siódmym miesiącu. Czy Lucía Gaviria będzie musiała je
odwołać? Pod jakim pretekstem?
Na Julia jest wściekła jak nigdy dotąd, chociaż on robi wszystko, czego się można spodziewać po
kolumbijskim mężczyźnie. Mówi, że chce się ożenić z Natalią, że oczekiwanie na ich wspólne
dziecko to najpiękniejsza rzecz, jaka mu się w życiu przytrafiła, i że w końcu wszystko dobrze się
ułoży. Jej córka stoi za nim murem. Od pewnego jednak momentu szczęście Natalii nie sprawia już
wrażenia odwrotnej strony strachu. Dziewczyna znów lepiej sypia, stopniowo nabiera coraz
promienniejszego wyglądu. Doña Lucí a przypisuje to zmianom hormonalnym wywołanym ciążą,
dopóki córka znów nie przychodzi do niej na rozmowę.
– Wszystko załatwione, mamo. Niedługo wyjeżdżamy do Stanów, żeby rozpocząć nowe życie!
Nowe życie? W Stanach?
Stany to zmora każdego handlarza narkotyków, do tego stopnia, że motto kolumbijskich narcos
w latach osiemdziesiątych brzmiało: „Lepszy grób w Kolumbii niż pierdel w Stanach”. W dodatku
państwo kolumbijskie, przyciśnięte do muru właśnie przez Stany Zjednoczone, w 1997 roku zmieniło
konstytucję, wpisując do niej ekstradycję. Czasami jej córka jest taka naiwna, że aż głupia.
Jednakże wszystko, co córka powiedziała, okazuje się prawdą.
Nie mija miesiąc, jak Natalia wyjeżdża na Florydę. Musiała tylko spakować walizki. O całą resztę
zadbał Julio: o wizy, o pozostałe formalności, które należy załatwić, jeśli chce się zamieszkać
w USA na stałe. A właściwie w większości zadbali o to jego nowi jankescy koledzy, którzy nie są
importerami białego proszku. Tylko jego przeciwnikami w pełnym tego słowa znaczeniu: agenci
DEA w Miami.
Julio César Correa jest jednym z pierwszych kolumbijskich narcos, którzy zawarli układ oficjalnie
nigdy nie istniejący. Właśnie dlatego, że miał być zachęcającym przykładem, będzie też jednym
z największych szczęściarzy: ani dnia paki, ominą go procesy za zalanie północnoamerykańskich ulic
kokainą. W zamian za parę milionów narkodolarów, które musi wpłacić do kasy Stanów
Zjednoczonych, a zwłaszcza za cenne informacje.
Przedsięwzięcie, w jakie wdała się DEA z Miami, sprawia wrażenie szalonej błyskawicznej
akcji. Koszmaru zrodzonego w umyśle jakiegoś spiskowca, który wszędzie widzi działające siły zła
i korupcji. Planu, któremu nikt o zdrowych zmysłach nie dałby wiary. „Żandarm świata” nie może
wymazać win ani zawrotnie obniżać kar komuś, kto ma na sumieniu najpoważniejsze zbrodnie.
Najistotniejszym problemem agentów z Miami jest właśnie to. Przyszpilenie narco
i przedstawienie mu propozycji niesie za sobą absurdalne ryzyko. Agenci pierwsi od razu by
pomyśleli, że to jakiś kant. Puszczony w ruch kontakt nigdy już nie mógłby wrócić do domu. Biuro
DEA potrzebuje bardziej wyrafinowanego pośrednika.

Baruch Vega to kolumbijski fotografik mody mieszkający w Miami. Pracował dla Armaniego,
Gucciego, Valentina, Chanel, Hermèsa, dla wszystkich najbardziej liczących się domów mody
i marek kosmetyków. Jest drugim z jedenaściorga dzieci trębacza z Bogoty, który przeniósł się
później na płaskowyż pośrodku gór północno-wschodniej Kolumbii, do Bucaramangi. W wieku
piętnastu lat Vega wygrał konkurs Kodaka. Uwiecznił ptaka, który wyłonił się z jeziora, trzymając
w dziobie całą rybę. Rodzice jednak narzucają mu studia inżynierskie. Na uniwersytecie w Santander
zostaje zwerbowany do CIA i wysłany do Chile: rząd Salvadora Allende musi upaść.
Baruch Vega nie cierpi tej pracy. Chcąc uciec, odkurza swój talent fotograficzny. W latach
siedemdziesiątych przyjeżdża do Nowego Jorku, aby fotografować najlepsze z najlepszych
topmodelek, takie jak Huton czy Cristie Brinkley. Udaje mu się zdobyć to, co liczy się w jego
ojczyźnie najbardziej: sukces, pieniądze, kobiety. To, że zarobił je w Stanach Zjednoczonych, tylko
wzmaga jego prestiż. Za każdym razem gdy wraca do Kolumbii, zjawia się w eskorcie dziewczyn
z okładek czasopism. To jego wizytówka. I właśnie dzięki temu w czasie swojej podwójnej kariery
poznał osobiście wielu potężnych bossów kolumbijskich karteli i odwiedzał domy narcos rangi braci
Ochoa, kumpli Escobara z kartelu z Medellín.
Pierwsze spotkanie z Juliem Fierrem ma miejsce w jakimś hotelu w Cartagenie, nieprzypadkowo
w czasie wyborów Miss Colombia. Vega wywiązuje się z zadania. Mówi, że zna agentów DEA,
z którymi można wejść w układy. Wystarczy zapłacić. Za przychylność jankeskich gliniarzy gringos
plus procent za jego usługi.
Dla narco nic nie jest wiarygodne, jeśli się za to nie płaci. Im wyższa cena, tym większe budzi
zaufanie. Baruch Vega stanowi najpewniejszą gwarancję w negocjacjach. Czego chce człowiek, który
zarabia duże pieniądze, wykonując pracę godną pozazdroszczenia? Więcej pieniędzy. Człowiek,
który ryzykuje życie, by zdobyć więcej szmalu, zasługuje na szacunek. Na szacunek i zaufanie. Chcąc
dowieść, że można mu ufać, Vega organizuje wyjazdy do Miami swoim „prywatnym samolotem”, za
który jak się później okaże, płaci DEA. Obecność na pokładzie agenta do zwalczania narkotyków
gwarantuje, że na lotnisku będą inni zaprzyjaźnieni gliniarze gotowi przeprowadzić narcos –
z których sporo znajduje się na czele listy osób poszukiwanych – przez kontrolę bezwizową. To taka
wycieczka, żeby mogli zabrać swoje kobiety do najmodniejszych restauracji, obsypać je prezentami
i wrócić do domu. W ten sposób następnym razem pożegnanie z Kolumbią i narkobiznesem powinno
być definitywne.
Mąż Natalii okazał się bardzo przydatny i pomógł Vedze i jego kompanom z DEA zrobić wielki
skok naprzód. Organizują w Panamie pierwsze z licznych wielkich spotkań między narcos a agentami
do walki z narkotykami. Coś w rodzaju spotkania na szczycie albo konwencji. W istocie właśnie tak
je nazywają. Julio Fierro przybywa z Florydy wraz z Baruchem Vegą i ludźmi z DEA. Fotografik
zadbał o wszystkie szczegóły. Zapełnił samolot tymi samymi pięknościami co zwykle, zarezerwował
apartamenty w hotelu Intercontinental, zatroszczył się nawet o to, by trudny dzień mógł się zakończyć
rozrywką w odpowiednim lokalu, gdzie agenci i narcos będą opróżniać butelki szampana
w towarzystwie chętnych kobiet.
Lecz popisowy numer trzyma w zanadrzu Julio. Wyciąga kolumbijski paszport i puszcza w obieg
między dawnych rywali i sprzymierzeńców. Gringos zapewnili mu nową tożsamość i legalną wizę.
Teraz dzięki Stanom Zjednoczonym Julio Fierro jest człowiekiem, który nie musi już liczyć na grób
w ojczyźnie. Reakcja łańcuchowa, jaką wywołał ów gest, stanowi cząstkę najnowszej historii
Kolumbii. Z kolei w historii Natalii najistotniejszym wydarzeniem jest ktoś inny: Mariana urodzona
w Miami, obywatelka amerykańska.

Barwne dzieje negocjacji między DEA a narcos w rzeczywistości są mniej nieprawdopodobne, niż
się wydaje na pierwszy rzut oka. Sytuacja w Kolumbii jest niesamowicie skomplikowana. Rząd
okazuje się bezsilny jak nigdy dotąd, niezdolny do decydowania o kraju i reprezentowania go na
zewnątrz. Pod pewnymi względami Stany Zjednoczone mogą wykorzystać tę słabość. W ostatnim
roku rządów prezydenta Ernesta Sampera Pizana, któremu wytoczono proces za wsparcie kampanii
wyborczej przez kartel z Cali, następuje zmiana artykułu 35. konstytucji i przywrócenie tak długo
oczekiwanej – albo budzącej strach – ekstradycji. Kolumbijski prezydent zdaje sobie sprawę, że nie
ma nic do stracenia.
Chwilowo Stany Zjednoczone nie mogą uzyskać już nic więcej drogą oficjalną. Potajemne
spotkania, inicjowane przez DEA z Miami, mają sens tylko wtedy, gdy spojrzeć na nie poza
kontekstem: to znaczy zgodnie z nową sytuacją prawną. Nagle konkretna groźba ekstradycji bez
żadnej taryfy ulgowej sprawia, że możliwość niemal całkowitej bezkarności w zamian za współpracę
i zwrot sporych sum nielegalnie zdobytych pieniędzy wydaje się kusząca. Zniszczenie organizacji
narkobiznesowych od środka, przygotowanie decydujących ciosów dzięki uzyskanym informacjom,
stworzenie atmosfery podejrzeń, które wywołują wyczerpujące wewnętrzne wendety: taki właśnie
jest cel. Giovanni Falcone we Włoszech dążył do tego, żeby skruszeni stanowili najgroźniejszą broń
w rękach wymiaru sprawiedliwości, który miał rzucić mafię na kolana. Tylko że we Włoszech, mimo
znacznego oporu, udało się opracować surowe przepisy odnoszące się do współpracy z prokuraturą.
Przed Stanami Zjednoczonymi mnożą się problemy: tradycyjna kultura law & order, międzynarodowa
hegemonia, której nie można otwarcie podważyć, sam fakt pertraktowania z obywatelami
nieamerykańskimi. I wreszcie pilna potrzeba, żeby jakoś przeciwdziałać światowi kokainy, który
pomimo rozczłonkowania kolumbijskich narkobiznesowych dinozaurów tylko nieustannie się
rozrasta. Wśród celów DEA znajdują się wszyscy przedstawiciele prawdziwej władzy: nadal silni
bossowie starych karteli, członkowie wysokiego szczebla tych rozwijających się, narcos, którzy
potrafią się znaleźć w każdej sytuacji, jak Julio Fierro. Ale także ludzie z Autodefensas Castañów
i Mancusa, którzy stanowią zagrożenie budzące coraz większy strach.
Po upadku kartelu z Cali paramilitarni nasilili żądania, aby powierzyć im ochronę nowo
powstałych grup, takich jak kartel z Norte del Valle. Ich zangażowanie w narkobiznes doprowadza
jednak systematycznie do uzyskania autonomii, która pociąga za sobą opanowanie terytorium. Grupy
paramilitarne kontrolują już każdy odcinek łańcucha: od upraw przez drogi transportu aż po
targowanie się z nabywcami. Cocaleros z departamentu Córdoba w połowie podlegają im,
a w połowie partyzantom z lewicy. Teraz są tak zorganizowani, że mogą im się przeciwstawić z siłą
wojska walczącego z drugim wojskiem. W roku 1997 grupy samoobrony połączyły się, tworząc
AUC, Autodefensas Unidas de Colombia, Zjednoczone Kolumbijskie Siły Samoobrony, pod
dowództwem Carlosa Castaña. Ich współzałożycielem jest El Mono, który stanie na czele
największej jednostki militarnej AUC-u, Bloque Catatumbo, skupiającej cztery i pół tysiąca ludzi.
Konflikt w coraz mniejszym stopniu jest starciem ideologicznym, upodabnia się zaś do totalnej
konkwisty. Jeśli odrzucimy otoczkę skrajnie prawicowego nacjonalizmu i rewolucyjnego marksizmu,
to, co właśnie dzieje się w Kolumbii, zapowiada obecne ponowoczesne barbarzyństwo
meksykańskie. AUC to „szlachetni ojcowie” Rodziny Michoacańskiej i Rycerzy Templariuszy. Coraz
częściej napadają na wioski położone w strefach kontrolowanych przez partyzantów i wybijają ich
mieszkańców. Posługują się prymitywnymi narzędziami, takimi jak maczety i piły elektryczne, aby
obcinać głowy i ćwiartować zwłoki, lecz planują operacje z zimną wojskową kalkulacją, z jaką
przemierzają setki kilometrów – ledwie skończą jedną rzeź, gotowi są rozpocząć kolejną.
Nie można dłużej tolerować tego wszystkiego. Opinia publiczna przestaje się godzić
z usprawiedliwianiem rzezi, z powtarzającą się śpiewką o poparciu dla partyzantów. Strategia
równowagi między przeciwstawnymi siłami okazała się katastrofą: ledwie sześć miesięcy po
utworzeniu AUC-u kolumbijski Trybunał Konstytucyjny stwierdza, że część dekretu dotycząca
prywatnych spółdzielni ochrony jest niezgodna z prawem. Oddziały paramilitarne muszą zwrócić
powierzoną im broń wojskową i przestrzegać praw człowieka.
Tylko że już jest za późno. Ocenia się, że Carlos Castaño ma pod swym dowództwem ponad
trzydzieści tysięcy pracowników etatowych, zaś dochody uzyskane z handlu kokainą wystarczą aż
nadto, by zapewnić mu środki do prowadzenia wojny. Uznanie ich za wyjętych spod prawa jedynie
wzmaga ich okrucieństwo. W starych hollywodzkich westernach nigdy się nie zdarza, żeby obrońca
z pistoletem przerodził się w najbardziej bezlitosnego wyjętego spod prawa zabójcę. W ojczyźnie
koki zdarzyły się natomiast o wiele gorsze rzeczy. El Mono zmienił się w jednego z głównych
strategów potworności.
El Aro to maleńkie miasteczko, liczące sześćdziesiąt domostw przypominających raczej szałasy
niż domy, z dachami z blachy cynkowej i ze zbutwiałymi drzwiami. W porównaniu do
współmieszkańców Marco Aurelio Areiza, posiadający aż dwa sklepy spożywcze, jest człowiekiem
bogatym. Ponieważ jednak miasteczko znajduje się na terytorium kontrolowanym przez FARC, jest
również człowiekiem, który codziennie ryzykuje życie. Marco Aurelio nigdy nie zaprzeczał, że
sprzedaje żywność partyzantom. Gdyby twierdził, że jest inaczej, uznano by go za wariata: nikomu by
się nie śniło sprzeciwić uzbrojonym mężczyznom, którzy wyszli z lasu! Na udręczonych ziemiach
Kolumbii panuje niepisana zasada, żeby współpracować z każdym, kto trzyma broń, niezależnie od
munduru. I rzeczywiście, Marco Aurelio współpracuje także z wojskiem Salvatorego Mancusa, które
oskarża go o wspieranie partyzantów. Przesłuchanie to farsa, albowiem miasteczko i jego
mieszkańców skazano na śmierć już wiele dni wcześniej. El Aro to przyczółek, który należy zdobyć,
aby przedostać się do stref pozostających pod kontrolą FARC-u. Jego los musi też być nauczką dla
wszystkich innych wiosek.
Stu pięćdziesięciu ludzi z Bloque Catatumbo Mancusa torturuje i zabija siedemnaście osób, pali
czterdzieści trzy domy, kradnie tysiąc dwieście sztuk bydła, zmusza siedmiuset dwóch mieszkańców
do opuszczenia domostw. Marco Aurelio zostaje zamęczony, a jego ciało rozszarpane.
Przyjechawszy na miejsce, policja znajduje Rosę Maríę Posadę, żonę Marca Aurelia, która czuwa
przy mężu. I nie chce, by dzieci ujrzały jego okaleczone ciało.
Wszyscy są przekonani, że Kolumbii potrzeba drastycznych zmian. Rozpoczyna się kampania
wyborcza, która na nowo budzi nadzieje w kraju, a także w Białym Domu. Jeden z kandydatów
w swoim curriculum vitae przechwala się zarówno przegraną w poprzednich wyborach za sprawą
garstki głosów kupionych przez kartel z Cali, jak i tym, że cudem uszedł z życiem z porwania pod
koniec lat osiemdziesiątych, kiedy to wysunął swą kandydaturę na burmistrza Bogoty, po uwolnieniu
zaś rzeczywiście objął tę funkcję. Znienawidzony przez narkotykowych baronów polityk wydaje się
odpowiednim człowiekiem do kierowania państwem.
Andrés Pastrana obiecuje pacyfikacje i ścisłą współpracę ze Stanami Zjednoczonymi. Zwycięża,
otwierając drzwi przed Wielkim Przymierzem na rzecz Zmian i zapraszając do współudziału
parlamentarzystów ze wszystkich partii politycznych. Wreszcie także dla Kolumbii nadeszła chwila
optymizmu i wielkich pertraktacji.
Zgodnie z obietnicą nowy prezydent negocjuje równocześnie z FARC-iem i ze Stanami
Zjednoczonymi. Brak natychmiastowego sprzeciwu ze strony Waszyngtonu można zawdzięczać nie
tyle demokratycznym rządom Clintona, ile raczej klimatowi panującemu na świecie, który pokłada
największe nadzieje w rezultatach negocjacji. Pertraktuje ten, kto czuje się silny, przeznaczony do
zwycięstwa w walce o państwa prawa. Na wykrwawionych terenach Bośni i Hercegowiny
wprowadza się w życie porozumienia podpisane w 1995 roku w Dayton. W myśl porozumień
zawartych w Oslo powoli rozpoczyna się na nowo proces pokojowy między Izraelem a Palestyną.
Jednakże chyba najbardziej zachęcający przykład pochodzi ze Zjednoczonego Królestwa: rządy
z przeciwnych ugrupowań negocjują z powodzeniem w sprawie stałego rozejmu i rozbrojenia IRA.
W Irlandii Północnej koniec niezwykle długotrwałego i wyniszczającego konfliktu jest już bliski.
„Pokój” stał się słowem, które łatwo pojawia się na ustach.
Tymczasem w Kolumbii wszystkie wprowadzane w życie ambitne plany poniosą w połowie
fiasko. Tutaj bowiem niezgodnie z prawem nie rządzą tylko ludzie z opozycji politycznej. Ludzi
można usunąć z drogi na tak wiele sposobów. Dopóki jednak istnieje popyt na kokainę, niepodobna
się jej pozbyć. Eksperyment Pastrany, polegający na ustanowieniu „strefy zdemilitaryzowanej” tak
dużej jak Lombardia i Wenecja Euganejska razem wzięte, od samego początku okazuje się
nieprzemyślany i obarczony ogromnym ryzykiem. FARC-owcy robią na tym terenie, co chcą, lecz
w zamian ani im się śni stanąć do poważnych negocjacji: nie zgadzają się na żaden rozejm, co
więcej, nadal się zbroją. Porwania dla okupu albo na tle politycznym, zamachy w miastach, kontrola
handlu kokainą: wszystko zostaje jak dawniej. Rozczarowanie osłabia popularność prezydenta.
Kiedy w roku 2002 partyzanci uprowadzają samolot z senatorem na pokładzie, do Pastrany dociera,
że nadeszła chwila zerwania pertraktacji pokojowych. Następuje powrót do wojny: „strefa
zdemilitaryzowana” zostaje czym prędzej odbita. Trzy dni później FARC-owcy porywają Ingrid
Betancourt. Kandydatka w zbliżających się wyborach prezydenckich z ramienia partii Oxígeno Verde
pragnęła zaadresować swój program do Kolumbijczyków z tej strefy, ponieważ żywiła przekonanie,
że żaden konflikt zbrojny nie powinien ich pozbawiać podstawowych praw obywatelskich. Jej
uwięzienie potrwa 2321 dni – dopiero 2 lipca 2008 roku siły kolumbijskie zdołają ją uwolnić.
Linia wyznaczona przez nowego prezydenta, Álvara Uribego, opiera się na twardej pięści.
Państwo musi naprężyć muskuły i zaprowadzić pokój. Zresztą świat nie jest już taki jak kiedyś.
W ciągu jednego dnia wraz z wieżami World Trade Center runął także optymizm. Obecnie jedyną
możliwą odpowiedzią wydaje się wojna. W Kolumbii „wojna z terrorem” zbiega się z wojną
przeciw narkotykom. Nie istnieje zwycięstwo, które nie byłoby zarazem zwycięstwem nad
narkobiznesem.
Dlatego pomimo braku ciągłości następca Pastrany będzie kontynuował główny nurt jego
działalności: wielkie porozumienie zawarte ze Stanami Zjednoczonymi w celu wykorzeniania
produkcji i handlu kokainą. To Plan Colombia. Wkrótce po elekcji w 1998 roku Pastrana obwieścił
z emfazą, że negocjuje ze Stanami Zjednoczonymi w sprawie „planu Marshalla dla Kolumbii”.
Podobnie jak tuż po wojnie w Europie, miały popłynąć miliardy dolarów na unowocześnienie kraju,
pomoc Kolumbijczykom w uwolnieniu go od koki, wsparcie dla campesinos, którzy mieliby się
zgodzić na przestawienie na uprawy legalne, lecz o wiele mniej dochodowe. Tylko że rzeczywisty
plan, podpisany przez Clintona w 2000 roku, a następnie zatwierdzony przez George’a W. Busha
i obowiązujący aż do końca jego kadencji, zmierza w innym kierunku. Powolna i niezwykle
kosztowna transformacja społeczna i ekonomiczna od razu okazuje się utopią. Brakuje pieniędzy,
zaufania, przyzwolenia. Brakuje czasu. Aby uzyskać zgodę na kolejne wydatki, trzeba pokazać prędko
rezultaty. Toteż stawia się niemal całkowicie na najszybszą opcję: opcję siły.
Przede wszystkim użycie siły polega na wojnie z kokainą. O zwycięstwie będzie można mówić
dopiero wtedy, gdy w Kolumbii nie wyrośnie już ani jeden liść koki. Uprawy zostają wyplenione,
przeprowadza się opryski z powietrza nalotami dywanowymi, wyjaławia się grunty za pomocą
silnych środków chwastobójczych. Z punktu widzenia ochrony środowiska cena jest niezwykle
wysoka. Zostaje naruszony ekosystem dziewiczych lasów, gleba i warstwy wodonośne zatrute,
kolumbijska ziemia jest wypalona albo zanieczyszczona, niezdolna urodzić w najbliższym czasie
żadnego gatunku wartościowego płodu. Ze społecznego punktu widzenia konsekwencje są równie
poważne. Nie mając innego wyjścia, rolnicy masowo opuszczają zniszczone strefy i zabierają się do
uprawiania koki na coraz bardziej niedostępnych obszarach. Rozdrobnienie upraw i słabość
campesinos, którzy zmienili miejsce zamieszkania, ułatwiają narkotykowym baronom kontrolę.
Ponadto narcos inwestują we wszelkie metody zwiększające urodzajność pól, dzięki czemu udaje im
się wręcz podwoić roczne zbiory.
W rezultacie polityki dosłownie spalonej ziemi kolumbijska kokaina nadal stanowi połowę
kokainy spożywanej na całym świecie.
Kolejna część siły przewidzianej w Planie Kolumbia skierowana zostaje przeciwko ludziom.
Polega ona na militarnym wsparciu działań kolumbijskiego wojska skierowanych przeciw
narkotykowym baronom i narkobiznesowi. Logistyka, broń i sprzęt, wysyłanie sił specjalnych,
wywiad, szkolenia. W przeddzień zamachu na wieże World Trade Center Biały Dom wpisał AUC na
czarną listę organizacji terrorystycznych, co nie wystarczyło do zerwania starych dobrych stosunków
z aparatem wojskowym, a tym bardziej do zniszczenia choćby części ekonomicznego i politycznego
establishmentu. Prezydent Uribe, cieszący się szacunkiem wśród grup paramilitarnych, będzie
negocjował w sprawie demobilizacji Autodefensas, sukces okaże się jednak tylko pozorny. Wielu
z tych, którzy nie chcą porzucić broni, a tym bardziej zrezygnować z kokainy, będzie nadal miało
swoje królestwo biznesu i terroru pod nowym szyldem.
Nawet niezwykle twarda wojna z partyzantką, której następstwem była wprawdzie potężna
demobilizacja i zlikwidowanie głównych przywódców FARC-u jednego po drugim, nie potrafiła
dotrzeć do sedna problemu. FARC liczy dzisiaj nadal 9 tysięcy członków, ELN – 3 tysiące, ale
przede wszystkim grupy te kontrolują jeszcze pokaźną część produkcji kokainy, rywalizując w coraz
większym stopniu także o jej uprawę. O ile prawdą jest, że poprzez mobilizację wojska Plan
Kolumbia przyczynił się do ich osłabienia, to paradoksalnie właśnie dzięki rozczłonkowaniu
i przeniesieniu upraw koki oddziały FARC-u stały się na powrót jednymi z głównych aktorów
kolumbijskiego narkobiznesu.
I wreszcie jeśli Kolumbia obecnie nie jest już tak niesamowicie niebezpiecznym krajem jak
dziesięć czy dwadzieścia lat temu, możemy to przypisać międzynarodowej polityce antynarkotykowej
w Ameryce Południowej jedynie w takim stopniu, w jakim jesteśmy skłonni przyznać, że również za
jej pośrednictwem konflikt przeniósł się bardziej na północ, do Meksyku, gdzie przemoc
i okrucieństwo nasilają się bez umiaru.
Aby jednak zrozumieć, co poszło nie tak, trzeba się cofnąć do mglistej epoki przemian, epoki
rozdartej między nadzieję i niepewność, epoki, w której losy Małpy i Pięknej wreszcie się krzyżują.

Natalia żyje sobie szczęśliwie w Miami, opiekując się nowo narodzoną córeczką, jedyną
niedogodność zaś stanowi fakt, że matka nieustannie próbuje ją przekonać do porzucenia męża. Ją
niewiele obchodzi, co robi Julio i dlaczego od czasu do czasu musi nagle wyjechać. Teraz on także
ma za zadanie zajmować się grubymi rybami narkobiznesu, które ujawniają się, aby negocjować
oddanie się w ręce Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza od kiedy operacja, przeprowadzona wspólnie
przez DEA i kolumbijską policję, przerodziła się w największą obławę od czasów narkopaństwa. Jej
plonem było ze trzydziestu aresztowanych, a wśród nich Fabio Ochoa, historycznie jeden z baronów
kartelu z Medellín, który teraz handlował kokainą z nowymi kumplami. Już sama nazwa – Operation
Millennium – wiele mówi o wyjątkowym znaczeniu, jakie jej nadano, głównie dlatego, że przypada
na ostatnie miesiące kończącego się właśnie tysiąclecia. Stany Zjednoczone już spoglądają
w przyszłość, ku ratyfikacji Planu Kolumbia. Dzięki umowie o ekstradycji i współpracy z nowym
rządem kolumbijskim USA wysłały sygnał i chcą, by wszyscy wyraźnie go usłyszeli, nawet
meksykańscy narcos, w których DEA zaczyna upatrywać rosnące zagrożenie. W istocie do operacji
wciągnięte zostają także władze meksykańskie. Właśnie one wystawiają nakaz aresztowania
Armanda Valencii pseudonim Maradona, który wraz z Alejandrem Bernalem, Kolumbijczykiem
z Medellín, w przeszłości połączonym niemal braterską więzią z Panem Przestworzy Amadem
Carillem Fuentesem, zawierał właśnie nowe ważne przymierze dla importu koki.
Zło trzeba wyplenić u źródła, czyli w Kolumbii. To fundamentalny błąd tkwiący u podstaw
wysiłków Amerykanów. Możesz wyrwać roślinę, ale nie pragnienie błogości, które prowadzi do
uzależnienia, a tym bardziej nie ludzką chciwość. Kokaina nie jest wytworem ziemi, lecz ludzi.
Tymczasem Stany Zjednoczone, przekonane, że wojna z kokainą jest równoznaczna z wojną
z kolumbijskimi kartelami, obwieszczają pierwsze zwycięstwo. Fabio Ochoa to wielkie trofeum
pokazywane na pierwszych stronach gazet, ale na celowniku podczas obławy znajdowali się także
inni bossowie. Uniknęli zasadzki o włos. Jak to możliwe? Biuro DEA, które koordynowało
Operation Millennium, nie jest w kontakcie z grupą z Miami. Mimo to Baruch Vega ma za zadanie
sprawdzić, czy dla narkotykowych baronów pracują jakieś wtyczki. Wszędobylski fotografik
organizuje spotkanie na neutralnym gruncie, w jednym z krajów Ameryki Środkowej, ze swymi
nowymi informatorami: pierwszy to Julio Fierro, drugi – członek AUC-u, który dilował dla Carlosa
Castaña.
Oficjalna polityka kija uzupełnia się znakomicie z nieoficjalną polityką marchewki. Są
zainteresowani, którzy pragną zrozumieć, jak funkcjonuje coś, co agenci DEA z Miami
z biurokratyczną ironią nazwali Programem na rzecz rehabilitacji handlarzy narkotyków.
Jednocześnie to, że zdrajcy dużego kalibru czują się coraz pewniej, sieje niezgodę w szeregach
narcos, szczególnie w kartelu z Norte del Valle i w szeregach Autodefensas.
Akurat pod koniec tego gorączkowego podziemnego poruszenia Natalia Paris otrzymuje
fantastyczne zaproszenie. Zaproponowano jej patronat nad Colombiamoda, najważniejszym pokazem
mody w kraju. Paraduje w białej sukience, która mogłaby być suknią ślubną, gdyby nie przypięte
z tyłu ogromne jedwabne skrzydła, na rozpuszczonych włosach nosi wianek z kwiatów. Ma
dwadzieścia osiem lat i córeczkę, która jeszcze nie umie chodzić, mimo to nadal wygląda jak
nastolatka. Jej wzrok błądzi po widowni, jakby chciał objąć kolumbijską publiczność, która
serdecznie ją przyjęła, lecz orzechowe oczy szukają jednej osoby w szczególności. Julio obiecał, że
do niej dołączy, aby nie zostawiać jej na pastwę pożądliwych spojrzeń innych mężczyzn. Zamierzali
również wykorzystać potajemny przyjazd do kraju, aby ochrzcić Marianę. Tylko że Julio Correa,
pseudonim Fierro, znika jak kamfora.
Natalia spędza całe miesiące w prokuraturze, na przesłuchaniach i próbach identyfikacji męża na
zdjęciach odnalezionych zwłok, niekiedy stert okaleczonych ludzkich szczątków, które podsuwają jej
pod nos. Na próżno. Za każdym razem gdy to nie on, następuje chwila ulgi, absurdalnej
i rozdzierającej nadziei. Teraz jest już pewne, że go porwali, ale jeszcze może żyć. Trzeba nadal
wierzyć, modlić się, przytulać małą, odsuwać każdą myśl na temat tego, co przecierpiał jej ojciec.
Majątek Julia Césara Correi w Kolumbii w końcu ulega konfiskacie. Amerykańska wiza Natalii
Paris zostaje cofnięta. Kontrakty reklamowe unieważnione. To koniec, szydercza powtórka losu.
Matka, która doskonale wie, co znaczy zostać samej z ośmiomiesięcznym dzieckiem, uprzedzała ją.
Doña Lucía miała rację.
Właśnie wtedy Natalia odkrywa w sobie matczyny hart ducha. Musi działać, nie wolno jej się
poddać. Tuż przedtem, nim jej świat się zawalił, wylansowała samoopalacz noszący jej imię. Jeździ
po całym kraju, aby go promować, rozdając autografy, podpisując umowy, żeby trafił na półki
supermarketów. Ten pierwszy krok pozwala jej ruszyć do przodu. Stopniowo udaje jej się być znów
tym, czym pozostała aż do dzisiaj: ikoną Kolumbii i jednym z symboli seksu Ameryki Łacińskiej. Od
tej pory jednak potrafi już o siebie zadbać. Potrafi o siebie zadbać i kontrolować upływający czas.
Wścieka się, kiedy wypominają jej wiek, im więcej zaś przybywa jej lat, tym więcej ich sobie
odejmuje. Ciało to jej przedsiębiorstwo, nie może więc sobie pozwolić na starzenie się.

Ciała Julia Fierra nigdy nie odnaleziono.


Tajemnicze zniknięcie zrodziło mnóstwo domysłów na temat tego, kto mógł go zlikwidować.
Podejrzenia padły przede wszystkim na kartel z Norte del Valle, ponieważ cieszył się najgorszą
sławą i stanowił jeden z głównych celów Stanów Zjednoczonych, z którymi Fierro współpracował.
Prawda o śmierci Julia Fierra wychynęła na światło dzienne dopiero całkiem niedawno.
Przerażająca prawda, jako że odsłania o wiele gorszą potworność.
Carlos Castaño, El Mono i boss nazwiskiem Daniel Mejía, pseudonim Danielito, do których
dochodzą rewelacje rozmaitych współpracowników z AUC-u, spotkali się na wieść, że Fierro
przebywa w Kolumbii. Pod koniec narady Castaño rozkazał porwać zdrajcę w miejscowości
niedaleko Medellín, w której się ukrywał, i przewieźć helikopterem gdzieś do departamentu
Córdoba. Tam torturowano go w różnych celach, między innymi po to, żeby oddał kilka swoich
posiadłości porywaczom. Gdy go wreszcie zabito (zdaniem niektórych piłą elektryczną)
i przetransportowano do Medellín, trupem miał się zająć Danielito. Nie był to przypadkowy wybór.
Daniel Mejía należał do militarnego bloku ugrupowania, przede wszystkim jednak powierzono mu
realizację nowej idei Autodefensas, aby skutecznie zataić liczbę przypisywanych im zabójstw.
Pomimo niezmordowanej kontynuacji rzezi AUC-owi nadal zależało na reputacji prawdziwych
kolumbijskich patriotów, a nie zwykłych przestępców pozbawionych wszelkich skrupułów.
Honorowym rzecznikiem Autodefensas był komendant Carlos Castaño. Ilekroć jego ludziom
przyklejano łatkę narcos, dostawał wściekłej furii i odpowiadał pełnym oburzenia dementi.
Oczywiście zaprzeczał także całej reszcie. „Nigdy nie zabijaliśmy niewinnych osób. Walczymy
wyłącznie z partyzantką, nie z tymi, którzy mają odmienne poglądy od naszych. Nie używamy pił
elektrycznych”.
Nie była to jedynie cyniczna hipokryzja. Jak to się często zdarza władczym indywidualnościom,
Carlos Castañ o żył w świecie oderwanym od rzeczywistości, zafałszowanym w celu poprawy
samopoczucia, i starał się nie dopuszczać do siebie żadnych informacji, które by temu przeczyły.
Najbardziej bolał go zarzut o współudział w narkobiznesie. Może to się wydać dziwne, ponieważ
jego bracia praktycznie od zawsze dorabiali sobie na kokainie. Lecz właśnie to położyło podwaliny
pod jego piramidę kłamstw: kokaina nie jest celem samym w sobie, tylko narzędziem – takie samo
usprawiedliwienie podawali partyzanci, miało ono wszakże, przynajmniej częściowo, bardziej
wiarygodne podstawy.
Tymczasem rosnąca nieustannie potęga organizacji Castaña burzyła tę nierealną budowlę niczym
szalejący wicher. W niektórych rejonach rozróżnienie narcos od paramilitarnych stawało się
niemożliwe. Należał do nich obszar Medellín. Daniel Mejía był obecnie prawą ręką krwawego
bossa Don Berny, który zagarnąwszy pozostałości po imperium Escobara, przyłączył się do AUC-
u dla jawnych korzyści. Danielito miał przejąć po nim schedę jako szef nowego kartelu Oficina de
Envigado. Mordowali wspólnie jak w każdej wojnie narkotykowej: aby podporządkować sobie
innych za pomocą terroru i aby załatwić konkurencję.
Z konieczności, by nie stało się to zbyt oczywiste, światło dzienne ujrzał nowy plan. Danielito
zabrał się do budowy pieców krematoryjnych. Spalano w nich do dwudziestu trupów tygodniowo.
Według niektórych byłych żołnierzy AUC-u skremowano w jednym z tych pieców także Julia Fierra.
Wreszcie ironicznym zrządzeniem losu skończył w nim również sam Daniel Mejía, zabity przez
innego byłego członka organizacji paramilitarnej, z którym razem dowodził Oficina de Envigado.
W każdym razie Carlos Castaño przestaje sobie radzić z własnymi kłopotami dokładnie w okresie,
gdy porwano i zabito męża Natalii Paris. Nie biorąc nigdy udziału w cyrkach organizowanych przez
Barucha Vegę, skontaktował się z adwokatem z Miami zajmującym się pertraktacjami z DEA, tym
samym, który później będzie bronił El Mona. Teraz on też miał młodą żonę i córeczkę, która urodziła
się z niezwykle rzadką wadą genetyczną. Tylko w Stanach Zjednoczonych zdołaliby ją wyleczyć.
Jednakże Carlos Castaño czuje się jeszcze za bardzo wodzem, by zdecydować się na ocalenie
rodziny bez wahania. Dnia 10 września 2001 roku okrył się hańbą, gdy kraj, na który zawsze
spoglądał z wielkim podziwem, napiętnował go jako szefa organizacji terrorystycznej. Terrorysta
i handlarz narkotyków. Musi zmyć tę nieznośną plamę: z siebie i ze swych Autodefensas. Na początku
2002 roku zwołuje więc setkę komendantów z każdego rejonu kraju. Dobrze przygotował swoją
mowę, liczy na własny prestiż, władzę i charyzmę. Po tym, co się stało w Nowym Jorku
i w Waszyngtonie, Jankesi zapolują na nas jak na szczury. Nie możemy już sobie pozwolić na
dokonywanie rzezi. Nie możemy być już łączeni z handlem kokainą. Tylko tak zdołamy przetrwać
i ocalić honor naszego bractwa.
Po jego słowach zapada cisza. Jedynie nieliczni klaszczą w osłupieniu. Do naczelnego wodza
dociera, że wielu z nich nie ma najmniejszego zamiaru pójść w jego ślady. Fiasko tej próby pali go
tak mocno, że Carlos Castaño decyduje się porzucić AUC. Teraz jest niczym ranny jaguar
w kolumbijskiej dżungli. Zadaje ciosy na prawo i lewo, posługuje się Internetem, aby wskazać
imiona i nazwiska części byłych podwładnych, stwierdzając, że „nieodpowiedzialnie wdali się
w działalność narkobiznesową”, i dodając, że „przenikanie narkobiznesu do niektórych oddziałów
samoobrony jest nie do zniesienia, a amerykańskie i kolumbijskie agencje wywiadowcze o tym
wiedzą”.
To bomba z opóźnionym zapłonem, śmiertelne niebezpieczeństwo.
Carlos utrzymuje, że od tej chwili chce się zająć rodziną, lecz kłamie. A raczej mówi tylko część
prawdy, jako że wielki Carlos Castaño nie zniża się już do kłamstw. Adwokat z Miami odwiedza go
coraz częściej. Carlos negocjuje poddanie się, zdradę.
W kwietniu 2004 roku Castaño znika. Krążą legendy, jakoby schronił się za granicą, aby rozpocząć
nowe życie, i domysły na temat tych, którzy mieliby interes w pozbyciu się go. Jego szczątki zostają
odnalezione w najbanalniejszym miejscu dopiero dwa i pół roku później. Pochowano go na terenie
posiadłości Las Tangas, gdzie wraz ze swym bratem Fidelem stworzyli pierwszy kontrrewolucyjny
oddział paramilitarny. Właśnie w tej posiadłości wszystko się zaczęło i tam też się skończyło dla
Carlosa Castaña. Wyrok śmierci wydał nań jego brat Vicente.
Zejście ze sceny Carlosa Castaña ułatwia późniejszy awans El Mona. Nie jest on wyłącznie
zastępcą komendanta Autodefensas. Jest także najbystrzejszy, najzdolniejszy. Wcale nie wydaje się
wystraszony żądaniem ekstradycji, które teraz wisi mu nad głową. Nie ulega jadowitej złości, z jaką
wielu innych bossów opluwało Carlosa Castaña już po jego rezygnacji z dowództwa. Należy
rozumować na zimno, myśleć o organizacji jako całości, o jej ludziach. A to oznacza nie zamiatanie
problemów pod dywan, tylko rozwiązywanie ich w inny sposób.
Właśnie El Mono rozpocznie negocjacje z rządem Uribego. Dla nawiązania kontaktów wysyła
biskupa Monteríi, swego duchowego doradcę, który zna go od dzieciństwa. W lipcu 2003 roku
zostaje podpisana pierwsza ugoda. AUC zobowiązuje się dokonać całkowitej demobilizacji,
zaprzestać wszelkiej wrogości i współpracować przy dochodzeniach. Państwo kolumbijskie oferuje
w zamian ogromne złagodzenie kar. Wiele wyroków już wydanych ulega zawieszeniu, spora część
śledztwa w sprawie zdemobilizowanych zostaje umorzona, podczas gdy kary za takie przestępstwa,
jak handel narkotykami i łamanie praw człowieka, za które grozi spędzenie w więzieniu nawet reszty
życia, zostają zmniejszone do kilku lat.
El Mono to także znakomite biuro prasowe. Kilka dni po zawarciu ugody udziela wywiadu dla
najważniejszego tygodnika kolumbijskiego „Semana”, tłumacząc, dlaczego dopiero teraz AUC
zgodził się na negocjacje: „Po raz pierwszy jakikolwiek rząd stara się umocnić demokrację oraz
instytucje państwowe. Zawsze domagaliśmy się obecności państwa, jego odpowiedzialności.
Chwyciliśmy za broń, ponieważ państwo zawiodło. Przyszło nam je zastąpić, wyręczyć w różnych
regionach, gdzie uzyskaliśmy kontrolę i działaliśmy jak faktyczna władza”.
Sprytnie przemyca także temat narkobiznesu. Nie próbuje zaprzeczać, lecz odpowiada, że jego
ludzie tylko pobierają haracz za kokainę, podobnie jak wszyscy inni. W rzeczywistości również w tej
dziedzinie okazuje się o wiele zręczniejszym i ambitniejszym przywódcą. Włoskie pochodzenie, na
które z początku spoglądano krzywym okiem, okazało się dla Mancusa przydatne. To on pertraktuje
z Kalabryjczykami, największymi i najbardziej godnymi zaufania kupcami na rynku kolumbijskim od
czasów Don Pabla Escobara.
Chwilowo wszystko wygląda zatem tak jak dawniej. Nawet lepiej niż dawniej. Po latach życia
w ukryciu Salvatore może wrócić do Marthy i dzieci, z których najmłodsze już go nie poznają. A on
z trudem poznaje Gianluigiego: stał się mężczyzną i wkrótce uczyni go dziadkiem. Zostaje nawet
przyjęty w parlamencie, gdzie w ciemnym garniturze i w czerwonym krawacie w ukośne białe prążki
– typowa włoska elegancja – broni historycznej sprawy Autodefensas.
Na oddanie w ręce wymiaru sprawiedliwości siebie oraz ludzi pozostających pod jego
bezpośrednimi rozkazami El Mono wybiera miejsce leżące na jego terytorium przy granicy
z Wenezuelą. Wszyscy składają broń. To chwila podniosłego wzruszenia, która przygotowuje klimat
do przemocy. „Z duszą przepełnioną pokorą proszę o wybaczenie naród kolumbijski, proszę
o wybaczenie narody świata, w tym Stanów Zjednoczonych Ameryki, jeśli obraziłem je swoim
postępowaniem bądź zaniechaniem. Proszę o wybaczenie każdą matkę i wszystkich tych, którym
sprawiliśmy ból. Przyjmuję na siebie odpowiedzialność za rolę przywódcy, za to, co mogłem zrobić
lepiej, za to, co mogłem zrobić, a czego nie zrobiłem, za błędy spowodowane z pewnością przez
moje ludzkie ograniczenia i przez brak powołania do wojny”.
Wreszcie po blisko dwóch latach wyrusza wraz z eskortą do komisariatu w Monteríi, aby oddać
się w ręce wymiaru sprawiedliwości. Jednocześnie Trybunał Konstytucyjny uznał niektóre legalne
korzyści będące owocem negocjacji z rządem za niezgodne z konstytucją, ale El Mono nie boi się
kolumbijskiego prawa ani jego więzień. W zakładzie karnym o najostrzejszym rygorze potrafi
dowodzić swymi oddziałami i kierować interesami, podobnie jak Escobar przez lata odosobnienia.
Oficjalnie rozwiązany AUC zachowuje się jak plama oleju na powierzchni wody, na którą wylano
pół szklanki sody oczyszczonej. Część rzeczywiście się rozpuszcza, reszta zbija się w plamki.
Niektórzy bossowie oddają się w ręce wymiaru sprawiedliwości, licząc na uzgodnione profity – nie
brak wśród nich czystych handlarzy narkotyków podających się za dowódców wojskowych. I chociaż
nadal wydają rozkazy z więzienia, wśród ludzi na wolności trwa nieustanna kotłowanina
niedobitków w zmiennych proporcjach: tych z grup paramilitarnych i narcos osieroconych przez
wielkie kartele. Noszą nazwę Aguilas Negras, jak oddział pod dowództwem bratobójcy Vicentego
Castaña, Oficina de Envigado, Ejército Revolucionario Popular Antiterrorista Colombiano
(ERPAC), Rastrojos, Urabeños, Paisas. Jednoczą się i rozdzielają, znając tylko jedno spoiwo:
kokainę. Właśnie rodzi się nowa Kolumbia, okrutna ziemia Liliputów. Czasy El Mona dobiegają
końca.

Oskarżony Salvatore Mancuso Gómez pokazuje się dokładnie ogolony i w garniturze jak na ślub albo
spotkanie biznesowe. Jest 15 stycznia 2007 roku. Siedząc obok prokuratora i mając przed sobą
mikrofon wraz z magnetofonem, wyjmuje laptop, kładzie go na stole i włącza. Zaczyna czytać. W sali
rozbrzmiewają nazwiska wymieniane jedno po drugim z zawodową obojętnością. Pada co najmniej
trzysta nazwisk wyczytanych w ścisłym porządku chronologicznym. To lista zabójstw, za które
Mancuso osobiście bierze odpowiedzialność jako wykonawca lub zleceniodawca. Zdaniem
niektórych kolumbijskie prawo już go uniewinniło.
Na sali panuje konsternacja. Dlaczego to zrobił?
Dlaczego dobrnąwszy do końca, przechodzi do rzezi, które zaplanował albo pomógł zaplanować?
La Granja, lipiec 1996.
Pichilín, grudzień 1996.
Mapiripán, lipiec 1997.
El Aro, październik 1997.
La Gabarra, trzy ataki, maj–sierpień 1999.
El Salado, luty 2000.
Tibú, kwiecień 2000.
– W żadnej z tych akcji – oświadcza oskarżony Mancuso Gómez – nie braliśmy udziału sami. Byli
też wysokiej rangi wojskowi, którzy udzielali nam wsparcia logistycznego i oddawali całe oddziały
żołnierzy. Byli przedstawiciele świata polityki, jak senator Mario Uribe Escobar, którzy nigdy nie
odmówili pomocy.
Dlaczego to robi? Akurat on, człowiek o takiej inteligencji, o takich zdolnościach przywódczych?
zadaje sobie pytanie wielu z tych, których wymienił. Potem następuje ekstradycja do Stanów
Zjednoczonych, posunięcie, które ucisza echo jego słów w Kolumbii, lecz nie jest w stanie zamknąć
mu ust.
Od tej chwili nikt nie zdoła się uratować.
Kolumbijskie wyższe sfery robiły interesy z przedstawicielami grup paramilitarnych. Prokuratorzy,
politycy, policjanci, generałowie... Jedni po to, by uszczknąć kawałek zysku z rynku kokainy, drudzy
po to, by zapewnić sobie głosy i poparcie. Ale to nie wszystko. Według zeznań Mancusa
przedsiębiorstwa naftowe, fabryki napojów, tartaki, firmy przewozowe i międzynarodowe spółki
produkujące banany miały powiązania z Autodefensas. Wszystkie bez wyjątku płaciły pokaźne sumy
grupom paramilitarnym w zamian za ochronę i za to, by móc nadal pracować na tych terenach. AUC
był obecny w każdym punkcie łańcucha od wielu lat.
Mancuso przemawia w telewizji, w programie 60 minut nadawanym przez stację CBS. Po czym
gasną reflektory, osadzony Mancuso zaś zostaje odprowadzony z powrotem do celi w zakładzie
karnym o zaostrzonym rygorze w Warsaw w Wirginii. Poza amerykańskim wymiarem
sprawiedliwości czeka go jeszcze kolumbijski. Bardzo prawdopodobne, że resztę życia spędzi
w więzieniu.
El Mono umarł. Kokaina żyje.
9

Drzewo to świat

Drzewo to świat. Drzewo to społeczeństwo. Drzewo to genealogia rodzin, które łączą więzy
dynastyczne lub krwi. Drzewo to struktura, do której dążą koncerny notowane na giełdzie
i posiadające rozmaite odgałęzienia. Drzewo to wiedza.
Drzewo to także prawdziwe drzewo. W micie przekazanym przez kodeksy występuje dąb na
wyspie Favignana, lecz drzewo, na które ja się natknąłem, to zielony żywy kasztanowiec, mimo że
jego olbrzymi poszarzały i popękany pień jest pusty niczym jaskinia. Aż do Święta Trzech Króli owa
naturalna jaskinia gości często szopkę wraz z Magami, którzy przybyli ze Wschodu, i Archaniołem
Gabrielem, który czuwa z góry, siedząc na ukwieconej gałęzi niczym na belce. W ciągu wieków
drzewo dawało schronienie owcom, kiedy nad górami szalały burze, psom i osłom, które mogły tam
przynajmniej wsadzić przednie łapy i łby. Albo ludziom: pasterzom, myśliwym i rozbójnikom. Tak
właśnie sobie myślałem, kuląc się w jego wnętrzu, wdychając zapach mchu i ziemi, żywicy i stojącej
wody. Drzewo zawsze było tam, w tamtym wąwozie niemal na grzbiecie Aspromonte. Ludzie
przyszli później i przybrali jego znaczenia oraz postać. Wydaje się to proste, ale wcale takie nie jest.
Drzewo ’ndranghety przykrywa prawie cały świat. Słowa te nie powinny już wywołać oburzenia,
marszczenia nosów, grymasów niedowierzania czy obojętności. Nie powinny już budzić podejrzenia,
że ten, kto bije na alarm, maluje wilka zbyt dużej wielkości i w zbyt jaskrawych kolorach, zwłaszcza
że często jest to wilk krajan tego, kto na niego poluje, wilk z kalabryjskich gór. Teraz. Dzisiaj. Tylko
że owo dzisiaj zaczęło się parę lat temu wyznaczonych przez zaledwie trzy daty. Rok 2007: rzeź
w długi sierpniowy weekend w restauracji Da Bruno w Duisburgu – dodatek do wendety, jaka
wybuchła między rodzinami z San Luca podczas obchodów karnawału w 1991 roku. Rok 2008:
wpisanie ’Ndrangheta Organization na ogłoszoną przez Biały Dom listę narcotics kingpin
organizations, organizacji narkobiznesowych, które stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa Stanów
Zjednoczonych i których majątek należy czym prędzej zablokować. Rok 2010: operacja Crimine-
Infinito przeprowadzona wspólnie przez DDA[4] z Mediolanu i Reggio Calabria. Ponad trzysta
aresztowań. Rozpowszechnienie nagrania wideo ze spotkania w Paderno Dugnano w prowincji
Mediolan, w Circolo Giovanni Falcone e Paolo Borsellino, dokumentującego kalabryjskie
panowanie nad północnymi Włochami, oraz filmu zrobionego w sanktuarium w Polsi, odsłaniającego
w pełni zhierarchizowaną strukturę całej organizacji.
Nawet to wszakże nie wystarczyło. Pewnego dnia, kartkując gazety, nie mogłem się powstrzymać
od pustego złośliwego śmiechu, jak ktoś, kto stwierdza, że jest przedmiotem prostackiego żartu, który
wcale go nie zaskakuje. „Ty też podpisz apel przeciwko Saviano, który wymyśla północy od
mafiosów”. Była połowa listopada 2010 roku, tydzień wcześniej mówiłem o ’ndranghecie
zakorzenionej w regionach południowych, pokazując i komentując materiał upubliczniony już od
czterech miesięcy. Pomyślałem, że nie ma bardziej głuchego niż ten, kto nie chce słyszeć.
Wyobraziłem sobie, że przysłowie to mogli wyciągnąć na wierzch także kalabryjscy bossowie, aby
się upewnić, że wszystko jest tak jak zawsze, że nie ma żadnego problemu.
’Ndrangheta zawdzięcza to, czym się stała, zarówno cudzym przewinieniom, jak i własnym
zasługom. Do głównych zasług należała dbałość o utrzymywanie w dyskrecji własnego rozwoju, tak
że można się było w tym zorientować tylko czasami w jakimś przebłysku. Nigdy nie odsłaniano
wszystkiego, nigdy nie prezentowano korony w całej okazałości, a tym bardziej rozległości systemu
korzeniowego. A drzewo dzięki rozmiarom zbyt wielkim, by ogarnąć je wzrokiem, samo siebie
ocieniało. Przez dobre dziesięć lat było niewidoczne dla ludzkich oczu nawet we Włoszech.
Wydawało się, że państwo zwyciężyło na wszystkich frontach: pokonało terroryzm, po okresie
podkładania bomb rzuciło mafię sycylijską na kolana, zajęło manu militari nie tylko Sycylię, ale
także Kampanię, Apulię i Kalabrię winne zabójstwa Antonina Scopellitiego, sędziego biorącego
udział w megaprocesie przeciwko cosa nostrze. Owa zbrodnia, skądinąd doskonała, wzmocniła
groźne nieporozumienie: uznano ją za późniejszy dowód niższości Kalabryjczyków w stosunku do
Sycylijczyków. Ponadto w świadomości zbiorowej ’ndrangheta nadal nie miała twarzy, a jeśli nawet
miała, łatwo było ją pomylić z twarzą Anonima Sarda[5]. Z bandami pasterzy, którzy wlekli
zakładników po Aspromonte albo Gennargentu, traktując ich gorzej niż zwierzęta, i wysyłali odcięte
uszy, by wymusić okup. Sami niczym zwierzęta, w regionie, który w latach siedemdziesiątych XX
wieku aż zbyt mocno spłynął krwią i uległ destabilizacji, zdolni byli wzbudzić dodatkowy strach, ale
tylko dzięki geograficznej kontroli nad całkowicie opóźnionymi obszarami. Właśnie taka myśl
zakiełkowała w umysłach, myśl, której żadna nowa wiedza nie zdołała już potem zmienić.
To również było na rękę ’ndranghecie. Nowa ustawa o zamrożeniu majątków pokonała
Sardyńczyków i sądzono, że tak samo będzie z Kalabryjczykami. Mafiosi przestali się nawzajem
zabijać nawet w Reggio Calabria, toteż wydawało się, że wszędzie zapanował sprawiedliwy
i definitywny pokój. Tymczasem w Kalabrii istniała pax mafiosa. Zmiana strategii, taktyczny odwrót.
’Ndrangheta postanowiła zrezygnować z porwań, nie dać się więcej złapać na lep cosa nostry
i katastrofalnych strategii przeciwko państwu, zabezpieczyć się przed wykrwawieniem z powodu
bratobójczych wojen. Drzewo rosnące już od jakiegoś czasu musiało kwitnąć po cichu: korzenie
nadal drążyły kalabryjską ziemię za pośrednictwem robót publicznych, jak na przykład dla Salerno-
Reggio Calabria, korona nadal się rozrastała w światowym handlu narkotykami, teraz przede
wszystkim kokainą.
Drzewo, które od jeszcze dawniejszych czasów było symbolem zarówno pojedynczej ’ndriny,
komórki, jak i całej Onorata Società, zawierało również odpowiedź na rosnące żądanie spójności
i jedności. Od jakichś stu lat członkowie przekazywali sobie jego symboliczne znaczenie z ojca na
syna, ze starego szefa na rekruta. „Pień przedstawia szefa organizacji; konar wyrastający z jego
dolnej części – księgowego i mastro di giornata; gałęzie to camorristi di sangue i camorristi di
sgarro; gałązki to picciotti lub puntaioli; kwiaty przedstawiają młodych ludzi honoru; liście
przedstawiają ścierwa i zdrajców ’ndranghety, którzy kończą, gnijąc u stóp drzewa wiedzy”[6],
napisano w kodeksie odkrytym w roku 1927 w Gioiosa Jonica. Przekaz ustny przyczynił się do
powstania licznych wariantów, sedno pozostaje wszakże zawsze takie samo. Szefowie stanowią
podstawę pnia albo sam pień, z niego zaś rozchodzą się gałęzie, które robią się coraz cieńsze, aż do
gałęzi rosnących bardziej na zewnątrz i delikatniejszych.
Bossom najbardziej wpływowych rodzin wystarczyło tylko zastosować istniejący wcześniej
model. ’Ndrangheta staje się całkowicie zhierarchizowana. Jednakże nie na wzór cosa nostry, bo bez
„kopuły”, czyli naczelnego szefostwa, chociaż tak będzie się błędnie twierdzić, kiedy w roku 2010
zostanie udowodnione istnienie capo, czyli szefa wybranego w sanktuarium w Polsi. O ile strukturę
sycylijską da się wyrazić za pomocą piramidy, o tyle z kalabryjskiego drzewa po geometrycznym
uproszczeniu otrzymuje się trójkąt odwrócony wierzchołkiem do dołu, czyli „V”, którego linie mogą
się wydłużać i wydłużać w nieskończoność.
Tak to zrobiono. I trwało dziesięć tłustych lat. We Włoszech Partia Socjalistyczna i Chrześcijańska
Demokracja poszły w rozsypkę, nastąpiło po sobie dziewięć rządów prawicowych i lewicowych,
szerokich porozumień i narodowej odpowiedzialności, Berlusconiego i Drzewa Oliwnego, rośliny
o wiele bardziej wrażliwej niż ’ndranghetyjska. Jednocześnie w Kolumbii zabito Pabla Escobara,
Kalabryjczycy zaś skierowali swych pośredników do Cali. Potem kartel z Cali też poszedł
w rozsypkę, toteż interesy należało robić z tymi, którzy zjawili się po nich, albo ze wszystkimi, którzy
zaczęli zajmować ich miejsce, ze świadomością, że nic nie jest tak wieczne jak ich organizacja ludzi
honoru, nic nie jest tak płodne jak ich mityczne królewskie drzewo. Kiedy w roku 2005
zamordowano w Locri wiceprezesa Rady Regionalnej Francesca Fortugna, a miejscowi chłopcy po
raz pierwszy wydali zbiorowy okrzyk: „Zabijcie nas wszystkich”, tylko Włochy przypomniały sobie
o ’ndranghecie. Szok nie trwał jednak długo, jak to zawsze bywa z historiami z południa uznawanymi
za przejaw lokalnych problemów, które są wpisane w obszary beznadziejne – to w ogóle nie
dotyczyło bezpośrednio reszty kraju.
Drzewo tymczasem stało się ogromne. Nietrudno było to przewidzieć. Wystarczyło regularnie
śledzić bieżące wiadomości. Wystarczyło także skupić się nad pojedynczą historią opisaną
w gazetach na stronach poświęconych sprawom kraju. Nad opowieścią, w której drzewo objawia się
w całej okazałości. Spadł mu jeden liść. Liść ten, jeszcze zanim zdążył dotknąć ziemi, złapali
śledczy. Był to ewenement, jako że spadły liść sam w sobie nie stanowiłby żadnego zagrożenia.
W chwili obecnej na współpracę z wymiarem sprawiedliwości zgodziła się nawet nie setka
’ndranghetystów, bossów można by policzyć na palcach obu rąk. Niezwykle trudno odwrócić się
plecami do organizacji, która ma powiązania z twoją własną rodziną albo z którą jesteś związany
poprzez małżeństwo lub chrzest, albo do której przynajmniej należą niemal wszystkie osoby znane ci
od dzieciństwa. Oderwanie się od drzewa, kiedy stałeś się jego gałęzią, jest prawie niemożliwe.
Tylko że tutaj nie chodziło o gałąź czy nawet o małą gałązkę. Jedynie o liść, który nigdy nie był
niczym innym: to znaczy należał do grona tych, których w bardziej dopracowanych wersjach mitu
obdarza się mianem contrasti onorati, osoby wspierające organizację, same natomiast nienależące
do niej. A i tym stał się dopiero po długiej męce.

Liść, który spadając, naraził całe drzewo, nazywa się Bruno Fuduli.
Gdy przyszło mu przejąć spuściznę i wziąć na siebie odpowiedzialność za krewnych, Bruno był
chłopcem. Taki już los pierworodnych. W ’ndrinach dynastyczna sukcesja zgodna z prawem
starszeństwa to jedno z żelaznych praw, które pozwalają unikać wojen o władzę, gdy capobastone
umiera albo kończy w więzieniu. W przypadku rodzinnego przedsiębiorstwa to powszechnie
stosowane rozwiązanie nie tylko w Kalabrii czy na południu Włoch. Pierwszy do firmy
wprowadzony zostaje najstarszy syn: żeby pomóc i nauczyć się, a często także po to, by wprowadzić
nowe pomysły, na które młode pokolenie zawsze łatwiej wpada.
Bruno miał niewiele ponad dwadzieścia lat, gdy umarł jego ojciec, pozostawiwszy mu Filiberto
Fuduli w Nicoterze, starej miejscowości, która spogląda w dół, ku Morzu Tyrreńskiemu i ku długiej
sławnej białej plaży zapełniającej się latem turystami. Bruno odziedziczył również dziurę budżetową
w wysokości pół miliarda lirów, był jednak przekonany, że da sobie radę, stawiając wszystko na
konkurencyjność i modernizację.
Marmur, granit i wszelkie kamienie, które jego ojciec ręcznie obrabiał, w tamtych latach znów
stały się modne. Istniał na nie popyt, brano je i do dużych powierzchni, i do prywatnych domów, poza
tym odwiecznie stosowane są na cmentarzach. Bruno zabiera się do pracy: poszerza ofertę
materiałów, zmienia nazwę firmy, a potem do spółki ze szwagrem otwiera jeszcze dwie następne. Ta
działalność napotyka wszakże przeszkodę. Otóż poza długami Bruno otrzymał w spadku także inny
aspekt ojcowskiej działalności: dowody, że padł ofiarą oszustw, bandytyzmu, kradzieży. Lecz
właśnie tam, na tej ziemi, gdzie można by się spodziewać większej elastyczności, ów ambitny
chłopak pozostaje nieodrodnym synem upartego starego Filiberta. Zamiast udać się do właściwych
osób, żeby się dogadać, idzie do karabinierów z donosem.
Dla rodziny rządzącej całą prowincją Vibo Valentia jest niczym uprzykrzona mucha, która zakłóca
poobiednią drzemkę w upalny dzień w środku lata. Mancusowie są tutaj od zawsze. Mogą pokazać
wyrok z 1903 roku, kiedy to ich pradziad Vincenzo został skazany za przynależność do grupy
przestępczej. Obecnie są zaangażowani we wszelki nielegalny handel i cieszą się znakomitymi
stosunkami sąsiedzkimi z rodzinami z niziny Gioia Tauro. Piromallowie kontrolują obszar związany
bezpośrednio z budową portu i hutniczego miasteczka, Mancusowie kamieniołomy w Limbadi
i okolicach, z których wydobywa się wszelkie kruszywa. Mogliby olać te drobniaki, których młody
Fuduli nie chce wysupłać. Tylko że jego arogancja daje w końcu zły przykład. Ponowienie żądania
haraczu, czyli akcje zastraszające, to coś, co się robi rutynowo i dla zasady w oczekiwaniu, aż
chłopak się nauczy uginać ten swój sztywny kark. Kwestia czasu. Czas nie tylko jest najlepszym
lekarzem, ale także najlepszym poborcą.
Długi. Przez wiele lat Brunonowi udaje się nad nimi panować, nawet mimo wydatków
i nadprogramowych kosztów nakładanych przemocą na tych, którzy nie chcą się ugiąć. Pracuje jak
szalony, męczy się, żeby spłacić odsetki, lecz nad jego firmami ciągle wisi miecz Damoklesa.
Niewiele trzeba, by naruszyć ową niepewną równowagę. Wystarczy jakaś dodatkowa trudność, jeden
klient więcej, który wysyła czeki bez pokrycia albo wcale nie płaci. Właśnie tak się dzieje pod
koniec lat osiemdziesiątych, kiedy to gospodarka całego kraju zaczyna zwalniać, zmierzając
stopniowo w stronę kryzysu, który wybuchnie w roku 1992. Będzie się to we Włoszech powtarzać
z coraz większym nasileniem. I oto pewnego dnia Fuduli otrzymuje wiadomość z banku, że z braku
zabezpieczeń zamknięto mu linię kredytową. Bruno nie ma innego wyjścia: albo ogłosi bankructwo,
albo coś wykombinuje.
Osoby, z którymi się kontaktuje, bez problemu mogą pożyczyć pieniądze, tyle że żądają 200
procent odsetek, a nawet więcej. Fuduli ma nóż na gardle. Poborcy haraczu od Mancusa nasilają
groźby. Nagle jednak wyciąga doń rękę człowiek, który dysponuje nieograniczonymi zasobami:
Natale Scali, boss z Marina di Gioiosa Jonica, narkobiznesmen z długoletnim stażem. Potrzebuje
właśnie Brunona: młodego przedsiębiorcy, zahartowanego przez lata, w czasie których uciekał się do
wszelkich sposobów, by ocalić swe firmy. Fuduli jest inteligentny, dynamiczny, zdeterminowany.
Potrafi ładnie się ruszać, mówi dobrze po hiszpańsku. Ma dziewiczą kartotekę, nawet wręcz
upiększoną donosami z powodu pogróżek i wymuszeń. Scali mówi mu to otwarcie. Bez pośpiechu,
schlebiając mu na swój sposób, przy każdym spotkaniu powtarza, że potrzebuje kogoś takiego jak on,
osoby czystej. Za kwotę, jakiej nie przyznałby mu żaden bank – miliard siedemset tysięcy lirów –
Scali prosi o przysługę, która przybiera postać biletu lotniczego. On z powodu nakazu aresztowania
musi się ukrywać, ale dawniej, gdy latał do Bogoty, żeby osobiście doglądać interesów i gościć
u brata gubernatora, żył jak nabab. Bruno ma tylko odnowić stare kontakty, może to nawet uznać za
wakacje.
Natale Scali porusza się z wyczuciem doświadczonego przewidującego biznesmena. Rodzina
Aquinów-Scalich-Ursinów, podobnie jak wszystkie inne rodziny z wybrzeża jońskiego,
wyspecjalizowała się w imporcie kolumbijskiej kokainy tak bardzo, że uzyskała stałego
przedstawiciela in loco: Santo Scipione, pseudonim Papi, bezpośredniego wysłannika z San Luca –
z la mamma. Z la mamma, od której wszystko bierze początek. To ona dyktuje reguły, to ona daje ci
po buzi, to ona rozdaje kary, pieszczoty, nagrody; to z nią należy rozmawiać o każdym problemie.
Jeśli w jakimkolwiek zakątku świata są nieporozumienia między synami ’ndranghety, rozwiązuje je
la mamma z San Luca. Santo Scipione pozostaje w stałym kontakcie z Natale Scalim, zaczął się
jednak skupiać na uprzywilejowanym kanale, który nie zaspokaja całego zapotrzebowania.
Zamieszkał w Monteríi, mieście oferującym gościnność dużej włoskiej wspólnoty, przede wszystkim
zaś nadal jest miastem człowieka, który ma coraz więcej do powiedzenia w sprawie włosko-
kolumbijskiej wymiany, mimo że oficjalnie potajemnym dowódcą jest Salvatore Mancuso. Lecz dla
każdego, kto się ukrywa, dom to dom: miejsce, gdzie jest twoja rodzina, twoi ludzie i wreszcie
ziemia, do której należysz i która należy do ciebie. Kalabryjczycy pracują z AUC od jej powstania.
Umieszczenie w samym środku siedliska Autodefensas własnego przedstawiciela handlowego to gest
wyrażający dbałość i usprawiedliwiający pertraktacje – gest, którego nie można nie przyjąć
życzliwie. El Mono ukrywa się w okolicy. Świat jest wszędzie taki sam.
Po powrocie z Bogoty Bruno odkrywa, że Scali doliczył mu jeszcze sześć milionów odsetek do
zapłacenia następną podróżą, a potem jeszcze jedną. Teraz mają to być nie tylko wizyty
reprezentacyjne – Bruno musi się także skontaktować z nowymi dostawcami. Pertraktacje, które
pomaga przeprowadzić, przekładają się na wysyłanie ton kokainy do Kalabrii. Natale Scali dobrze to
zaplanował. Kiedy jednak proponuje rozwiązać sytuację finansową poprzez przejęcie
przedsiębiorstwa Fudulego, a w odpowiedzi słyszy „nie, dziękuję”, spokojnie się rozstają. To nie
jest problem Scalego, tylko Brunona. Do szeregu krwiopijców z otoczenia Mancusa teraz dołączył
jeszcze boss z Locride we własnej osobie.
Kalabryjskie miasteczka są małe, ’ndrangheta zaś składa się z sąsiadujących ze sobą gałęzi. Trzeba
przywołać do porządku gałązkę wielkiego drzewa. Vincenzo Barbieri, narco rodziny Mancusów,
dopiero co wyszedł z więzienia, resztę kary musi odsiedzieć w areszcie domowym. Rozwiązanie jest
tak proste i tak w zasięgu ręki, że Diego Mancuso, jeden z szefów ’ndriny z Vibo Valentia, włącza się
osobiście, prosząc o przysługę: żeby Barbieri został przyjęty do firmy Fudulego, Lavormarmi, i w ten
sposób się zrehabilitował. Reszta idzie gładko: Bruno jest sterowany, a jego coraz bardziej
zadłużone przedsiębiorstwa wpadają w ręce tego, kto do nich trafił. Fuduli zapewne się łudzi, że
może prowadzić grę z Barbierim i nieposzlakowanym wspólnikiem, który za nim stoi, tym bardziej że
obaj utrzymują, jakoby woleli nie mieć do czynienia z rodziną Mancusów.
Vincenzo Barbieri i Francesco Ventrici tworzą dziwną parę, coś więcej i coś innego niż dwaj
bracia krwi wierni organizacji ludzi honoru. Młodszy z nich, Ventrici, być może nawet nie przeszedł
obrzędu przyjęcia do organizacji, tylko trzyma się blisko: również dlatego, że od zawsze jest blisko,
bliziutko Barbieriego. Sprawiają wrażenie jednej z tych nierozłącznych par, które tworzą się
w małych miasteczkach południa. W miasteczkach takich jak San Calogero, zatopionych w nudzie
barów, gdzie spotykają się wszyscy mężczyźni i gdzie pozwolenie na uczęszczanie do nich stanowi
już pewien rodzaj rytuału inicjacyjnego. Gdzie mali chłopcy przyklejają się do najbardziej
podziwianego osobnika, kiedy zaś dorosną, ich niestrudzone poważanie i chęć dorównania mu
przeradzają się w więź silną niczym cement. Ventrici poślubia kuzynkę Barbieriego, po czym zostają
prawdziwymi kumami, ojcami chrzestnymi swoich dzieci. Tak przedstawiają się wspólnicy,
o których Fuduli wcale się nie prosił, kiedy trafiają do San Calogero. Barbieri jest legalnym
właścicielem firmy produkującej meble do salonów; zadbanemu mieszczańskiemu wyglądowi
zawdzięcza przezwisko U Ragioniere. Ventrici to facet o świdrujących oczkach i podwójnym
podbródku – narzucające się od razu przezwisko El Gordo, Tłuścioch, musiał mu nadać któryś z jego
kolumbijskich przyjaciół. Interesy, jakie robią za pośrednictwem firm Fudulego i usług ich
właściciela, stają się sposobem na czerpanie zysków przez organizację.
Paradoksalnie jednak sednem pozostaje Bruno. Bruno, który służy teraz dwóm panom i jest
wykorzystywany przez tylu innych. Bruno, który nadal lata za ocean, negocjuje lub pośredniczy
w imieniu Scalego i tych z Vibo Valentia, rozważa nowe kontrakty, nowe trasy, nowe metody
transportu, zdobywając coraz większe zaufanie latynoamerykańskich rozmówców. Spotyka się z nimi
na Kubie, w Panamie, Wenezueli, Ekwadorze, ale także we Włoszech i w Hiszpanii. Staje się coraz
bardziej pewny siebie i swobodny, dokładny i zorganizowany. To partner, z którym pracuje się
z przyjemnością i w przyjaźni. A jeśli kontrahenci omawiają z nim przez telefon imprezy i liczbę
gości, aby określić ładunki i partie koki, wcale to nie oznacza, że naprawdę nie zapraszają go na
imprezy.
Podróże w interesach są jednak wyczerpujące. Jeśli działasz w określonej dziedzinie, Kolumbia to
zabójcza dżungla, nawet gdy zatrzymujesz się w najlepszych hotelach w stolicy albo w najbardziej
luksusowych willach. Po upadku karteli z Cali i z Medellín ci, którzy oferują najlepszą cenę, są
najbardziej niebezpieczni. Czyli AUC, FARC. Zacięci wrogowie, zjednoczeni produkcją i sprzedażą
hurtową koki, ale także tym, że mogą cię uprowadzić i zlikwidować, kiedy zechcą. W tej sytuacji nie
pozostaje nic innego, jak modlić się do Maronna ’ra Muntagna, czyli do Matki Boskiej z Polsi,
błagając, aby twoi kalabryjscy partnerzy przysłali na czas opóźnioną zapłatę. Kolumbia to także
Aspromonte bez granic. Mógłby to Brunonowi wytłumaczyć Papi z San Luca, gdyby Scali ich ze sobą
skontaktował, tyle że starannie tego unikał. Fuduli nauczył się wszakże sam, że jego krajanów
rozpiera duma, iż są jedynymi klientami, od których Kolumbijczycy nie żądają nawet zaliczki. To
ludzie honoru, ludzie słowa. Słowa, a jakże: mimo to potrzebny jest zadatek z krwi i kości
przytrzymywany aż do wpłaty ostatniego narkodolara. Może następnym razem zapłatą będzie on.
Bruno prowadzi takie życie już od wielu lat. Zawiera umowy, nadzoruje proces, w którym bloki
marmuru, piedra muñeca, zostają przekształcone w coś, co przypominałoby ser szwajcarski, gdyby
nie było kwadratowe: mają wydrążone okrągłe otwory, które faszeruje się plastikowymi rurkami
wypełnionymi kokainą i zalepia zaprawą z odpadów. Następnie dogaduje się z kolumbijskimi
firmami spedycyjnymi, przykrywką handlarzy narkotyków, w sprawie wysyłki towaru
przeznaczonego dla jednego ze swoich przedsiębiorstw. I wreszcie po powrocie do Kalabrii
przejmuje ładunek odprawiony w Gioia Tauro i załatwia przewiezienie go do kamieniołomu
w pobliżu San Calogero. Być może to jest właśnie moment krytyczny. Moment, gdy Bruno staje przed
dwudziestotonowymi blokami marmuru, które gdyby nie zostały podziurawione, po pocięciu
i wypolerowaniu odsłoniłyby całe swoje piękno: złocistą barwę mieniącą się żyłkowaniem,
przypominającą trawertyn. Tymczasem on, były właściciel firmy Lavormarmi i fikcyjny posiadacz
Marmo Imeffe, do którego owe dostawy są adresowane, teraz musi uczyć zaufanych robotników, jak
wyciągać rurki, aby nie zostały nawet draśnięte. Byle narkotyk nie doznał uszczerbku. Jemu zaś
zostają odpady po skarbach ziemi, które tworzyły się przez całe ery, a teraz są warte tyle co pusty
pojemniczek. W gruncie rzeczy woli, jak towar trafia wśród kwiaty, między cuchnące skóry, do
puszek z tuńczykiem. Wtedy jednak kokaina nie przyjeżdża do Włoch, a on nie musi jej oglądać.
Kiedy Barbieri i Ventrici mówią, że może iść do domu, bo wszystko to, co dzieje się potem, jego
nie dotyczy, podczas zwykłej jazdy samochodem Bruno wpada w otchłań. W rozjarzoną otchłań. Nie
takiego życia chciał. Nie dla takiego życia jest gotów skończyć w mamrze albo dać się zabić. Czuje
się stary. Dobiega czterdziestki i przypomina te podziurawione bloki: nieudane małżeństwo, jedno
przedsiębiorstwo, które już utracił, i pozostałe, których nie jest w stanie oddłużyć. Czuje się
zgrzybiały, kiedy pomyśli, że zdołał stawić czoło szefom z Limbadi, którzy właśnie w Nicoterze
urządzili legendarne spotkanie na szczycie z cosa nostrą – Kalabryjczycy jednogłośnie odrzucili
wtedy propozycję Totò Riiny, by wypowiedzieć wojnę państwu. Był ledwie chłopcem z małą firmą,
dla Mancusów śmiesznym biznesikiem. Mimo to opierał się przez całe lata. Potem rozgnietli go bez
żadnej potrzeby, ot, żeby spróbować go wycisnąć jak cytrynę zerwaną na równinie w Rosarno. Teraz
zaś pozwala się wyciskać aż do ostatniej kropli.
Nie jest taki. On nie jest taki. Skoro nie bał się, będąc chłopcem, nie powinien się też bać teraz,
kiedy zdążył się nauczyć, że każdy, czy to w Kalabrii, czy w Kolumbii, ma nad głową rękę, która
może go rozgnieść w każdej chwili – za karę, z powodu błędu albo widzimisię. Kto wie, jak długo
nosił w sobie takie lub podobne myśli, roztrząsając je aż do mdłości. Tak czy inaczej pewnego dnia
Bruno podejmuje decyzję. Ponownie udaje się do karabinierów, lecz tym razem nie po to, by zgłosić
zastraszanie, tylko aby donieść na siebie, przyznać się do odegranej roli, do podróży, do ładunków
nafaszerowanego marmuru. Z początku jest niedowierzanie. Potrzeba sprawdzenia, oceny przez
czynniki wyższe. Na podstawie danych z już prowadzonego dochodzenia karabinierzy z ROS,
Specjalnej Jednostki Operacyjnej, uświadamiają sobie jednak, że zeznania Fudulego są dokładne
i prawdziwe. Przez dwa lata Bruno pozostaje „zaufanym źródłem”. Następnie wykonuje kolejny krok:
zostaje informatorem wymiaru sprawiedliwości. Tajnym informatorem. Postacią, która na rodzinnej
ziemi ’ndranghety wydaje się czymś niepojętym. Staje się wtyczką.

Śledztwo, do którego przyczynił się Fuduli, nazwano Operazione Decollo i do dzisiaj uważa się je za
początek wielkich dochodzeń w sprawie międzynarodowego narkobiznesu rodzin kalabryjskich. Liść
opadł, drzewo jest widoczne. Tylko że „widoczne” nie znaczy „podcięte”. Praca, która połączyła
śledczych i policję z Włoch, Holandii, Hiszpanii, Niemiec, Francji, Wenezueli i Australii oraz
amerykańska DEA i kolumbijski wymiar sprawiedliwości, i doprowadziła do aresztowań
w Lombardii, Piemoncie, Ligurii, Emilii-Romanii, Toskanii i Kampanii oraz do konfiskaty pięciu
i pół tony kokainy, z ekonomicznego i operacyjnego punktu widzenia była zaledwie drobnym
draśnięciem na korze. Najważniejszą wartością tego śledztwa była wartość poznawcza. Nawet
konfiskatę należy postrzegać przede wszystkim jako dowód, że przesyłki dotarły do takiego a takiego
kraju, że wyjechały z innego, czasami z zawijaniem do różnych portów i z przeładunkiem po drodze.
Stanowią wiarygodny pomiar drzewa, a przynajmniej wielu jego głównych gałęzi.
Z początkiem roku 2000 z portu Gioia Tauro wyjeżdżają trzy kontenery, które przypłynęły statkami
duńskiego armatora Maersk Sealand z Baranquilli w Kolumbii. Wszystkie przeznaczone dla firm
Fudulego, wszystkie wypełnione marmurem zawierającym odpowiednio 220, 434 i 870 kilogramów
kokainy. Kolejny kontener z ładunkiem czterystu trzydziestu czterech kilogramów kokainy, jak zwykle
ukrytej w blokach marmuru, zostaje wysłany z Baranquilli w marcu 2000 roku i trafia do portu
w Adelajdzie w Australii w sierpniu. Przeznaczony jest dla Nicoli Cicontego, człowieka
o kalabryjskich korzeniach, urodzonego wszakże w Wonthaggi, rolniczej krainie na południowy
wschód od Melbourne. Po pewnym czasie policja australijska odnajduje około dwóch trzecich
ładunku, które Kalabryjczyk zdążył już umieścić w magazynie. Po czym rozpoczyna się uderzenie we
Włoszech, lecz z zachowaniem strategicznej ostrożności. Liczy się nie ilość skonfiskowanych
narkotyków, lecz to, że odkryto inny sposób transportu, przede wszystkim zaś to, że odkrycie
doprowadziło prosto do kolejnego odgałęzienia drzewa, lombardzkiego. W dniach 23 stycznia i 17
marca 2001 roku na lotnisku Malpensa skonfiskowano 12,10 oraz 18,5 kilograma kokainy, która
przyleciała z Caracas w Wenezueli. Pracownik Sea, przedsiębiorstwa kierującego lotniskiem, ma za
zadanie zdjąć z taśmociągu walizki, w których ukryto towar – to człowiek z San Calogero. Filie
Mancusów i Pesce di Rosarnów zorganizowały szybkie dostawy na rynek mediolański, gdzie istnieje
nieskończony popyt na kokę. Kolejny transport statkiem odbywa się dopiero blisko rok później,
10 stycznia 2002 roku: w porcie Vigo w Galicji zostaje skontrolowany kontenerowiec z Ekwadoru
zawierający 1698 kilogramów kokainy zamkniętej w puszkach z tuńczykiem w oleju, przeznaczonych
dla Conserva Nueva z Madrytu. Bruno Fuduli, który pośredniczył między Kolumbijczykami, ludźmi
z Vibo Valentia i z Hiszpanami, poinformował śledczych o transporcie.
Dzień 3 kwietnia 2002 roku to ważna data. Data pierwszej wielkiej akcji we Włoszech.
Ostatecznym miejscem przeznaczenia towaru miała być Gioia Tauro, lecz ładunek trafia przez
pomyłkę do portu w Salerno, gdzie zostaje skonfiskowany. Tym razem kontenerowiec wyruszył z La
Guajiry w Wenezueli, 541 kilogramów kokainy wsunięto między palety granitowych płytek
adresowanych do firmy Marmo Imeffe.
Kolejny rok czekania i pozornego spokoju. Po czym pada najważniejszy cios, zadany przed główną
bramą, przez którą kokaina przedostaje się do Europy. W nocy z 3 na 4 czerwca 2003 roku władze
hiszpańskie przechwytują na wodach terytorialnych Wysp Kanaryjskich kuter rybacki Alexandra
z 2591 kilogramami kokainy na pokładzie. Towar załadowano prawdopodobnie na wodach Afryki
Zachodniej, być może w Togo albo Beninie, gdzie ’ndriny dysponują infrastrukturą do
magazynowania i przeładunku.
Nie koniec na tym. Następna akcja obejmuje cały Atlantyk aż do miejsca, w którym przechodzi on
w Morze Północne. Dnia 29 października w porcie w Hamburgu zostaje zatrzymany ładunek wysłany
z portu Manaus w Brazylii, przez port w Rijece w Chorwacji, zawierający 255 kilogramów kokainy
schowanej w plastikowych podsufitkach. Przeładunek w wielu portach zwiększa bezpieczeństwo
narkobiznesu, jako że za każdym razem kontener otrzymuje nowy numer. Towar przybyły do
Hamburga miał być dostarczony do firmy Ventrans w San Lazzaro di Savena, przedsiębiorstwa
Francesca Ventriciego, które pewien portal z sektora transportu samochodowego wybrał na „firmę
miesiąca” za „solidność, wiarygodność i dokładność”. W miejscowości pod Bolonią, gdzie Ventrici
zbudował swą rezydencję, człowieka Mancusów przedstawiano jako wzorowego przedsiębiorcę.
Dopiero 28 stycznia 2004 roku, po trzech latach, udaje się zadać cios portowi Gioia Tauro.
Dochodzi do konfiskaty 242 kilogramów kokainy, która przypłynęła z Cartageny ukryta w blokach
piedra muñeca przeznaczonych dla Marmo Imeffe. To ostatni akt, chwila, w której śledczy zdejmują
maski. W tej samej chwili mają też nastąpić aresztowania. Operazione Decollo dobiegła końca.
Kolumbia, Wenezuela, Brazylia, Hiszpania, Niemcy, Chorwacja, Włochy, Afryka, Australia.
Pierwsze pewne punkty do zaznaczenia na mapie. Nie są to jednak i nie mogą być wszystkie punkty.
Kiedy śledczy powtarzają, że udaje im się przechwycić tylko 10% kokainy przeznaczonej na rynek
europejski – ilość odpowiadającą ryzyku przedsięwzięcia mniejszemu niż wartość towarów
skradzionych w supermarketach albo czeków bez pokrycia wystawionych przez małą czy średnią
firmę – wyrażają część gorzkiej prawdy, którą mogą ujawnić publicznie. Rzecz jasna niezwykle
trudno znaleźć kapsułki przewożone w ciele, partie towaru ukryte za pomocą coraz bardziej
wymyślnych metod, trudno przechwycić statki płynące po morzach czy przystające w nocy przy
jakimś punkcie wybrzeża. Niezwykle trudno zrobić to nawet wtedy, gdy uzyska się już szczegółowe
informacje. Często handlarzom narkotyków udaje się mimo to wykiwać tych, którzy ich śledzą. Jest
wszakże inny, bardziej złożony aspekt tej sprawy. Państwo dysponujące ramieniem wykonawczym
i sądowniczym powinno zarówno usunąć narkotyki z ulic, jak i w miarę możliwości unieszkodliwić
organizacje, które je rozprowadzają. Tylko że te dwa cele są ze sobą sprzeczne. Jeśli będzie się
robić obławę stale na ten sam port, handlarze nabiorą pewności, że są na muszce. Zmienią trasy,
sposoby ukrywania towaru, będą przybijać do nieprzewidzianych miejsc, do słabiej strzeżonych
portów. W przypadku Operazione Decollo śledczy mieli nadzwyczajnego asa w rękawie: wtyczkę,
która była w stanie informować ich w czasie rzeczywistym o nowych przesyłkach i nowych
miejscach przeznaczenia. Normalnie jednak tak się nie dzieje. Zdarza się, że na użytek śledztwa
organizuje się podsłuchy na szeroką skalę, lecz z drugiej strony wymogi ostrożności sprawiają, że
rozpoznanie tras i punktów wyładunku staje się niezwykle trudne. Istnieje ryzyko, że ślad się urwie,
a wraz z nim całe śledztwo, które musi być oparte na dowodach, pójdzie na marne.
Nawet gdy jak w tym przypadku wiadomo niemal wszystko, każde działanie trzeba porządnie
rozważyć. I udawać. Udawać, że był to czysty przypadek. Nie da się wykluczyć, że przeciwna strona
zwęszy podstęp. Najważniejsze jednak w całym tym potajemnym pokerze między policjantami
a złodziejami to po prostu nie podnosić zbyt głośno alarmu. I nie robić tego zbyt długo. Śledczy
zawsze mogą być pewni przynajmniej jednego: handlarze narkotyków mogą przepuścić rozdanie, ale
nigdy nie odejdą od gry. Raz się wygrywa, raz się przegrywa. Wziąwszy pod uwagę wymogi rynku,
rachunek ryzyka staje się względny.

Kto wie, jak długo Bruno Fuduli rozważał wybór, którego miał dokonać w dniu, kiedy postanowił
przekroczyć próg prowincjonalnej komendy w Vibo Valentia. Tego nigdy za wiele. Liczył, że uwolni
się od lichwy, która w końcu by go stłamsiła, i od coraz większego prawdopodobieństwa, że trafi do
więzienia na wiele lat. Następnie, gdy został informatorem, a nawet pomocnikiem policji kryminalnej
o kryptonimie Sandro, zdawał sobie sprawę, że aby rozpocząć nowe życie z dala od miejsca, gdzie
uważano go za zdrajcę, za liść, który może tylko zgnić u stóp drzewa, będzie potrzebował wsparcia
i ochrony. Co do tego miał niezbitą pewność. Jak mnie nakryją, zabiją. Jak się dowiedzą, kto ich
zdradził, nie przestaną mnie szukać. To jasne. Jednakże zbyt ogólnikowe, abstrakcyjne. Wcześniej nie
potrafił sobie wyobrazić lęku, w jakim przyjdzie mu żyć dzień po dniu, gdy stanie się jak liść
w rękach kogoś, kto miesza się w krążenie soków. Wybór zawsze wykracza poza kalkulację, wyciąga
siłę i nieuchronność ze strefy cienia. Nigdy nie wiesz, ile przyjdzie ci zapłacić. Nie wiesz, jak
będziesz w stanie to wytrzymać dzień po dniu. Nie uświadamiasz sobie w pełni tego, co robisz, tego,
co już zrobiłeś. To pewność, która przez sześć i pół roku dojrzewała także we mnie. Często budzę
się, a ona mnie przygniata jak cios pięścią w żołądek. Po czym wstaję, próbuję odzyskać oddech
i mówię sobie: w gruncie rzeczy to jest słuszne.
W rzeczywistości Bruno zaczyna zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństw i udręk, na jakie się
naraża, już nazajutrz po pierwszej przesyłce: jedynej, która poszła gładko, chociaż przy wzajemnej
wymianie zakładników między Kalabrią i Kolumbią. Lecz Natale Scali dowiaduje się, że Barbieri
zmusił Fudulego do wyjawienia swoich „dróg”. Wzywa U Ragioniere i odgraża się, że weźmie
ostatnie dwadzieścia kilogramów koki, ale za niecałą połowę ceny zakupu. Wtedy Barbieri powtarza,
że chce śmierci Scalego. Druga partia to szwindel, towar już zanieczyszczony, którego w Kalabrii
nikt nie kupuje. Australijski ładunek miał przynieść największy dochód, ponieważ ceny na tamtejszym
rynku są dość wysokie, tyle że większa część tej partii uległa konfiskacie. Z początku narcos myślą,
że ich wykołowano. Po czym natknąwszy się na artykuł w Internecie, stwierdzają, że powinni
przyjmować wyłącznie towar odprawiany w porcie. Nadbiega Bruno, wyjaśnia, negocjuje zniżki.
Tyle że teraz, chociaż trudno w to uwierzyć, długi zaczynają obciążać także import marmuru
i kokainy. Zważywszy jednak, że Fuduli zdążył się już narazić z powodu lichwy, Barbieri i Ventrici
wysyłają go, by zaciągnął kolejne pożyczki, w dodatku u osób coraz bliżej współpracujących
z Mancusami albo z podległymi im rodzinami. Baronowie prowincji, trzymani z dala od
przedsięwzięcia, teraz dają o sobie znać.
Aby wszystko było załatwione, wystarczyłoby, żeby owe 870 kilogramów, odebrane w Gioia
Tauro w okresie od maja do czerwca 2000 roku i sprzedane w całości nabywcy tak potężnemu jak
Pasquale Marando, boss z Platì, nie nastręczało więcej problemów. Tymczasem właśnie z powodu
tego ładunku wybucha szaleństwo. Szaleństwo, które rodzi się w kolumbijskim minikartelu i zaraża
kartel zapoczątkowany przez dwóch kumów z Vibo Valentia. Dostawcy kokainy to rodzinne
przedsiębiorstwo składające się z trzech, czterech braci. Tylko że dwaj z nich się nienawidzą.
Felipe, zajmujący się sprzedażą i transportem, chowa głęboką urazę do Daniela, który kieruje
produkcją i którego można uznać za szefa firmy. „W Kolumbii więcej ludzi umiera z zawiści niż na
raka, taki jest ich sposób bycia”, wyjaśni później prokuratorom Bruno, komentując tamtą historię,
która wprawia ich w osłupienie. Zawiść dręczy i zżera, zyski łączą jednak braci niczym najbardziej
jadowity klej. Felipe zostaje odsunięty i otrzymuje zadania, w których może dać upust swojej
gwałtownej naturze i manii zadzierania nosa, robiąc z nich nawet użytek. Lecz zawiść tylko czyha na
dogodny moment, aby wychynąć z zakamarków, w których się skrywa. Ucieleśniają ją ci z Vibo
Valentia wraz ze swoim brakiem doświadczenia i nieokiełznaną żądzą, by posiąść miliardy, które ma
już w kieszeni Marando. Felipe domaga się drobnej zapłaty dla siebie, twierdząc, że zamierza
zrujnować brata, i obiecując, że sam stawi mu czoło. Ventrici, który w przeciwieństwie do
Barbieriego może jeździć na spotkania, ustąpi pierwszy.
– Zapłacimy te sześć milionów, a potem oni niech się bujają – mówi do swojego wspólnika.
Danielowi rachunki się nie zgadzają, domaga się swojej części, nic go nie obchodzą pieniądze
dane bratu. On chce pieniędzy dla siebie.
Daniel znajduje sposób, by go usłyszano, jednocześnie pozostając w „kuchniach”, czyli małych
laboratoriach produkujących kokainę ukrytych w ojczyźnie. Wysyła do Ventriciego uzbrojonych ludzi
z ultimatum, przede wszystkim zaś z Kolumbii nadaje doń faks ze zdjęciem jego domu, a po nim
następny z informacją, że jest gotów zapłacić dwa miliony dolarów przyjaciołom z ETA, aby
wysadzili go razem z właścicielem. Tłuścioch Ventrici, który do tej pory miał wszystko gdzieś, teraz
jest przerażony. Każe Brunonowi spotkać się na Kubie z pewnym narco, któremu mocno ufa,
Ramirem, tamten zaś potwierdza, że Daniel sprzedaje towar baskijskim terrorystom, wyklucza
natomiast możliwość, by ETA zawracała sobie głowę odzyskiwaniem czyichś długów.
Powraca spokój. Bruno być może dziwnie się z tym czuje. Widział, jak człowiek, który odebrał mu
firmę, robi w gacie z powodu aż nazbyt dobrze znanych mu metod i przyczyn. Zyskał wręcz kolejne
potwierdzenie, że wśród narcos cieszy się szacunkiem większym niż jego dwaj pajacowaci
konkurenci. Teraz nawet do nich dotarło, że w porównaniu z Kolumbią Kalabria wydaje się placem
zabaw. Łatwo uważać się za mężczyzn, kiedy ma się za plecami organizację. Łatwo, kiedy trzymasz
się drzewa niczym maminej spódnicy i jako małolat tylko na chwilę próbujesz się wyrwać. Na końcu
jest zawsze drzewo, które sprawuje kontrolę nad każdym poruszającym się liściem. Bruno
postanowił, że nie pozwoli się więcej kontrolować: postąpił słusznie.
W rzeczywistości wrogość ustała tylko dzięki pośrednictwu dużych gałęzi. Natale Scali i Pasquale
Marando założyli ze swej kieszeni kolumbijskim braciom. W ten sposób kolumbijski dług spółki
Ventrici–Barbieri przeszedł w ich ręce. To, że bossowie trzymają ich za jaja z powodu raptem
sześciu milionów długu, pozwala uniknąć masy kłopotów, których wcale nie potrzebują. Mają na
głowie mnóstwo pilniejszych spraw. W Kolumbii na przykład zwykłe pomyłki w płatnościach
dotykają Papiego Scipionego. Pomimo doświadczenia i zdobytego autorytetu nie zdołał nic poradzić
na to, że paramilitarni, którzy już miesiąc wcześniej zabrali mu zaufanego narco, chcą się
porachować także z nim. Interesy z AUC zapewniają ogromne korzyści materialne, wystarczy jednak
niespodziewana przeszkoda, by dla zwykłych handlarzy stał się przedmiotem spokojnej dyskusji
i mógł na poważnie skończyć w dole. Santo Scipione czeka, aż po niego przyjdą.
– Bo ja nie mam dokąd uciec, nigdzie – mówi z westchnieniem niepokoju do Scalego, którego
telefon już jest na podsłuchu.
Boss z Gioiosa Jonica chce ocalić Santa Scipionego.
– Życie Kalabryjczyka jest warte więcej niż dług wobec tych, którzy nie potrafią dotrzymać słowa.
Najpierw żądają dwóch, potem domagają się czterech.
Nawet paramilitarni polegają na jego słowie i rzetelnym płaceniu. Zakładnicy wracają do domu.
Lecz tym razem weteran kalabryjskich narcos zobaczył, gdzie raki zimują.

Niekiedy odwołanie się do doświadczenia może spłatać brzydkiego figla. Człowiek za bardzo polega
na tym, co już z powodzeniem wypróbował, i grzeszy krótkowzrocznością przy rozpatrywaniu
elementów, których nie da się porównać. Być może jest to jedna z przyczyn, dla których o dziwo
właśnie rodzinom z Marina di Gioiosa Jonica, Aquinom-Colucciom, przypisuje się najpoważniejszy
błąd popełniony przez ’ndranghetę po rzezi w Duisburgu: wejście w spółkę z kartelem z Zatoki.
Dokładniej z Los Zetas, początkowo zbrojnym ramieniem Osiela Cárdenasa „Zabójcy Przyjaciół”.
W dodatku robią to w Nowym Jorku, kiedy meksykańscy narcos są wrogiem numer dwa Stanów
Zjednoczonych, a bezpośredni import talibańskiej heroiny do Europy wręcz mógłby przejść bardziej
gładko niż drobny handel z serca Ameryki Północnej. Nie można powiedzieć, że Kalabryjczycy nie
starali się zachować maksymalnej ostrożności. Wysyłali wyłącznie mikroskopijne partie, czasami tak
małe, że można by je nadać pocztą jako priorytet, przy kontraktowaniu zaś nigdy nie wyszli poza
Wielkie Jabłko. I tak jednak mają w końcu na karku DEA. W roku 2008 następuje szereg aresztowań
i zostaje podana do publicznej wiadomości istota projektu śledczego „Reckoning” (który po stronie
włoskiej koordynuje DDA z Reggio Calabria i który nosi nazwę Operazione Solare). ’Ndrangheta
zostaje natychmiast ukarana, trafiając na czarną listę amerykańskiego rządu. To potężny cios. Z punktu
widzenia kalabryjskiej organizacji nieproporcjonalnie mocny. W rzeczywistości Kalabryjczycy
zachowywali ostrożność nie tylko ze względu na DEA, ale także na nowych wspólników. Nie był to
żaden wielki początek handlu, raczej faza testowa, bo nadarzyła się okazja, aby ją przeprowadzić. To
nic innego jak próba sprawdzenia dodatkowego kanału zaopatrzenia – z jednej strony pewnego
i prostego, z drugiej pełnego pułapek.
Kolumbijczycy nigdy nie mieli możliwości ani interesu w osobistym kontrolowaniu europejskich
rynków narkotykowych, dlatego Kalabryjczycy zdecydowanie wolą tradycyjnie pozostać
bezpośrednimi importerami. Tymczasem problemem między Kalabryjczykami a Meksykanami jest
konkurencja. Siła i jednych, i drugich bierze się z zarządzania całą siecią dystrybucji narkotyków,
przede wszystkim kokainy. Poza tym i jedni, i drudzy potrafili wykorzystać osłabienie Kolumbii,
producenta narkotyku. Tylko że teraz rozdrobnienie karteli kolumbijskich oraz ich coraz większe
podporządkowanie kartelom meksykańskim sprawiają, że interesy ’ndranghety komplikują się i stają
niepewne. Narzuca to konieczność wypróbowania metody, która pozwoli się przystosować do nowej
sytuacji gospodarczej bez zbyt dużego ryzyka. Kalabryjczycy obawiają się najbardziej tego, że
Meksykanie mogą się pojawić w Europie i zalać ich rynki. Lęk ten zdaje się odzwierciedlać pozorna
absurdalność importu przez Stany Zjednoczone. Prawdziwym koszmarem ’ndranghety jest nie
militarna, lecz handlowa agresywność karteli meksykańskich. Drugi aspekt wcale nie jest obojętny
kalabryjskiej organizacji – czy to dlatego, że czuje się wyrazicielem zdrowszego i bardziej
cywilizowanego Starego Świata, czy też dlatego, że jeśli ma się do czynienia z ludźmi zdolnymi do
niezmierzonego okrucieństwa, rośnie drugorzędne ryzyko związane z biznesem. ’Ndrangheta
wypróbowała już jednak spółkę z Kolumbijczykami, którzy łączyli kontrolę nad terytorium
z systematycznymi rzeziami i przez lata wyciągali z tego maksymalne korzyści. Nie można zatem
wykluczyć, że w nowojorskim eksperymencie na poręczenie ze strony kierownictwa w Marina di
Gioiosa Jonica pewien wpływ miała konfrontacja między AUC i Los Zetas, zwłaszcza że ci ostatni
nie byli jeszcze niezależnym i supersilnym kartelem.
Szukam zdjęć drzewa przy sanktuarium w Polsi. Przykro mi, że nie przyjrzałem mu się lepiej, nie
dostrzegłem, jakie jest wysokie, jak daleko sięgają jego gałęzie. Miałem eskortę, kalabryjski
karabinier był moim przewodnikiem. Powiedział:
– Specjalna wycieczka po miejscach ’ndranghety.
Mogłem pstryknąć parę zdjęć komórką, wejść do środka drzewa i pozostać jeszcze trochę dłużej,
potem jednak trzeba było ruszać do następnego etapu. Byłem ukierunkowanym turystą mającym za
przewodnika kogoś, kto przyjeżdżał w te strony, aby dokonywać aresztowań, przeszukań albo znaleźć
jakąś podziemną kryjówkę. Nie mogłem się zaczaić dalej, aby podziwiać drzewo niczym nawiedzony
poeta szukający natchnienia. Prawdę mówiąc, nawet mi to nie przyszło do głowy. Po latach, kiedy
każdy dzień spędzam pod eskortą, już wcale nie zauważam, że cokolwiek robię, dostosowuję się do
kodeksu grupy. Ale to normalne. Każdy nosi w swym wnętrzu własny kodeks, nie tylko żołnierze czy
ludzie ’ndranghety.
Kiedy mam przed sobą zdjęcie, na którym widzę siebie w środku drzewa, przychodzi mi na myśl
Santo Scipione, który wyjechał z Aspromonte, żeby zostać agentem ’ndrin w Kolumbii. Teraz siedzi
w więzieniu, lecz w Ameryce Łacińskiej, w Afryce Zachodniej i kto wie w ilu jeszcze częściach
świata, nie naniesionych dotąd na mapę nielegalnego handlu, jest wielu takich jak on.
W niechlubnych, niebezpiecznych miejscach, dokąd ludzie udają się wyłącznie w interesach. Myślę,
że Papi Scipione mógłby mi powiedzieć, iż nie ma żadnej różnicy między tym, co on robił dla
Onorata Società, Organizacji Ludzi Honoru, a tym, co robili dyrektorzy międzynarodowych
koncernów, płacąc AUC-owi za uzyskanie optymalnych warunków pracy, co potwierdził z więzienia
w Warsaw jego hurtownik Salvatore Mancuso. Żadnego ryzyka nie da się zminimalizować
z wyjątkiem ryzyka przedsiębiorstwa. Osobiste ryzyko zwraca ci się w postaci pieniędzy. Jeśli masz
pecha i źle ci idzie, na przykład znajdowałeś się akurat na terenie szybów naftowych zaatakowanych
przez islamskich terrorystów i trafiasz do grupy zabitych, koncern zawsze znajdzie kogoś, kto za
pieniądze pojedzie cię zastąpić. „Ależ ci biedacy nie mogli chwycić za telefon i porozmawiać
z szefem”, zastrzegłby Papi, jak sądzę. ’Ndrangheta to nie tylko organizacja z centralą i wieloma
porozrzucanymi przedsiębiorstwami. To drzewo, którego zewnętrzne gałęzie łączą się z gościnnym
pustym w środku pniem.

Bruno Fuduli stawał się coraz bardziej niezbędny dla drzewa, którego częścią nigdy nie był i nie
chciał być. Na tym polega szaleństwo jego historii. Natale Scali również werbuje go ponownie do
swojej służby: czy to dla zasady z Ventricim i Barbierim, czy też dlatego, że zrozumiał, iż Bruno jest
naprawdę dobry. A ponieważ przejmuje się obydwoma kumami, uważa, że ich marionetka to ostatni
człowiek, którego należy się obawiać. Toteż podczas dochodzenia życie Brunona nie tylko wydaje
się podwójne – stało się potrójne. W Kalabrii powinien uchodzić jedynie za trybik w mechanizmie.
Natomiast w Kolumbii w oczach liczących się ludzi zyskuje coraz większe poważanie. Nie
pertraktuje już wyłącznie z narcos, ale bezpośrednio z wierchuszką AUC-u. Teraz wypada mu
docenić kolumbijskie porzekadło, że człowiek umiera częściej z zawiści niż z powodu raka.
Rozumie, że musi bardziej uważać na to, co opowiada o swoich wyjazdach służbowych, niż na
ukrywanie swej tajemnicy. Jedynie karabinierom i prokuratorom może i powinien wyjawić wszystko,
w najdrobniejszych szczegółach. Fuduli odkrywa właśnie kolejne szczegóły nowego świata. Jako
pierwszy, być może nie tylko we Włoszech, ukazuje oblicze nowej rzeczywistości narkobiznesu.
Opowiada o pewnym partyzancie z FARC-u, który żyje w dżungli na granicy z Ekwadorem
i przyjeżdża do Bogoty tylko po to, żeby handlować kokainą i zdobywać surowce do produkcji
materiałów wybuchowych. Opisuje gościa z oddziałów paramilitarnych, który handluje kokainą dla
AUC-u i każe się nazywać „Rambo”. Mówi o narcos już nie jak o kolumbijskich baronach, ale jak
o drobnych przedsiębiorcach płacących haracz i wysysanych w poddańczych relacjach o wiele
gorszych niż te, którym sam podlega. Wspomina historie, które opowiedział mu jego przyjaciel
Ramiro: od ucieczki z Cali wraz z całą rodziną, kiedy skończyła się hegemonia kartelu i drobny datek
już nie wystarczył na zaspokojenie żądzy podboju nowo przybyłych, aż do ostatniego razu, gdy musiał
czmychać jak zając, ponieważ nie „dogadali się z AUC” w sprawie zarządzania „kuchniami”.
Cocinas, cocinero, negocio. Kuchnie, kucharz, interes. Bruno zapożycza od Hiszpana
nieprzetłumaczalny język, wyrazy przesiąknięte mozołem i rywalizacją niemal jak
w średniowiecznych gildiach.
Włoscy śledczy kroczą po dziewiczej ziemi. Z trudem przedzierają się za Brunonem przez
rzeczywistość, której nie znają: kartel z Medellín, kartel z Cali. Teraz to, czy jesteś z Medellín czy
z Cali, już nic nie znaczy; dla systemu władzy obracającego się wokół kokainy liczy się przede
wszystkim to, czy jesteś paramilitarnym czy partyzantem. Fuduli odwiedza Kolumbię od 1996 roku.
Poufne relacje zaczynają się na rok przedtem, nim Stany Zjednoczone uznały AUC za organizację
terrorystyczną, której powiązania z narkobiznesem nadal pozostają w sferze domysłów, choć
graniczących z pewnością. FARC, chociaż od dawna masowo świadczą usługi zbrojne, długo jeszcze
uchodzą za rewolucyjne wojsko, które zdobywa fundusze poprzez rozboje i porwania.
Nie dziwi więc, że w zeznaniach, które Fuduli złożył w prokuraturze, pierwsza wzmianka na temat
Castañ a i Mancusa zbiega się z momentem totalnego chaosu. W rezultacie nie sposób ustalić, czy
został wezwany wraz z Ramirem i jego bratem przez naczelnego szefa organizacji i jego zastępcę, czy
też narcos pertraktowali na temat pozwolenia wysyłki (zatrzymanej później w Salerno)
z namiestnikiem o wojennym pseudonimie Boyaco. Oczywiście protokół z zeznań kładzie nacisk na
wyobcowanie Fudulego, który plącze się w wyjaśnieniach na temat paramilitarnych w ogóle
i Carlosa Castaña, który „właściwie... ostatnio sam się oskarżył i dosłownie go skazali”. Spisany
z nagrania tekst zdaje się jednak zostawiać ślad owych niedomówień pojawiających się, kiedy Bruno
daje do zrozumienia coś, czego nie oczekiwano. Może spodziewał się więcej pytań niż tylko „Który
Mancuso?”, na co odpowiada lakonicznie: „Kolumbijski Mancuso”? Mnie z pewnością ciekawiłoby
dokładniejsze śledzenie opowieści i wzroku świadka tak bardzo odbiegającego od normy,
wysłuchałbym nawet tego, co nie dawało żadnej konkretnej korzyści dochodzeniu. Faktem jest, że
Operazione Decollo potwierdziła związek między AUC a ’ndranghetą i że było to pierwsze śledztwo,
które tego dokonało. Z tym że słowa Fudulego mają inny posmak niż rozmowy telefoniczne Santa
Scipionego z Natalem Scalim. Dziwny posmak, dawny posmak. Nie posmak opowieści kogoś, kto
podróżował w poszukiwaniu skarbów albo przemierzał nieznane lądy, żeby je badać, ale kogoś, kto
tam trafił z woli innych. Często przywodziły mi na myśl relacje pierwszych misjonarzy wysłanych na
kontynent amerykański.
Szczególnie przy jednym punkcie śledczy się zatrzymują, wracają do niego, chociaż Fuduli nie
potrafi udzielić podstawowych informacji. Opowiada, że pod koniec 2000 roku Felipe zaproponował
mu rzekomo spotkanie z handlarzem narkotyków, który posiadał kilka statków mogących dostarczyć
towar prosto na wybrzeże jońskie. Dostawy miały być olbrzymie i pochodzić zarówno od
partyzantów, jak i od paramilitarnych. Propozycja nęci także Scalego. Wysyła swojego człowieka
wraz z Brunonem i kuzynem nazywającym się tak samo jak Francesco Ventrici, z zawodu
cukiernikiem, a teraz szykującym się do roli zakładnika. Punktem docelowym nie jest Kolumbia ani
kraje sąsiedzkie, jak Wenezuela, Ekwador, Brazylia czy Panama. Kalabryjczycy lecą turystycznym
czarterem do Cancúnu, stamtąd do miasta Meksyk i wreszcie do Guadalajary. Z lotniska odbierają
ich samochodem i wiozą do wiejskiej posiadłości. Czekają na przybycie osobnika, którego Felipe
przedstawia po prostu jako swojego „ojca chrzestnego”.
Fuduli nie może podać jego imienia ani pseudonimu. Nie wie, czy „ojciec chrzestny” jest
Meksykaninem czy Kolumbijczykiem. Powiedzieli mu, że ukrywa się przed wymiarem
sprawiedliwości, ale Bruno nie wie, w jakim kraju jest poszukiwany. Felipe to typ nie budzący
zaufania i z manią wielkości, która wyjdzie na wierzch później. Skoro więc podaje swojego „ojca
chrzestnego” za „jednego z największych w Meksyku”, wcale nie należy w to wierzyć. Za to o wiele
bardziej wiarygodny Ramiro potwierdza przy Brunonie, że co dwa tygodnie załatwia ładunek i pas
startowy, żeby Felipe mógł dostarczyć czterysta kilo kokainy na prywatne lotnisko w Meksyku. Mówi
poza tym, że te loty na niskim pułapie są takie rzadkie po prostu dlatego, że kolumbijskie kartele
rodzinne razem wzięte nie dają rady zapełnić samolotu co tydzień.
Historia ta ma jeszcze jeden interesujący aspekt. Płotki z Vibo Valentia w końcu zostają
wyślizgane z interesu. Narcos używają wymówki, jakoby cukiernik Ventrici, od którego zażądali
nawet paszportu, wezwał policję i zgłosił porwanie, wobec czego policja rzekomo wtargnęła do ich
mieszkania. Według Fudulego interesy prowadzili podobno dalej przedstawiciele z Locride. Interesy,
które miały się zacząć od tysiąca pięciuset kilogramów ładunku i dojść aż do sześciu ton. W dodatku
człowiek, który pertraktuje w imieniu Scalego, przybył do Meksyku z Niemiec. To nie jest zwyczajny
wysłannik. Sebastiano Signati pochodzi z San Luca, jest członkiem klanu Pelle-Vottarich, który
zasłynął jako cel masakry w Duisburgu. Ale już w epoce rozmów w Guadalajarze boss Antonio
Pelle, pseudonim ’Ntoni Gambazza, odgrywał rolę capo crimine – to najwyższa funkcja w całym
drzewie.
Prokuratorzy z Catanzaro nie znaleźli pewnie wystarczających dowodów na interesy z „ojcem
chrzestnym zamieszkałym w Meksyku”, mimo że wśród skazanych pierwszego stopnia w procesie
figuruje jakiś obywatel meksykański. Nie wydaje się także nieprawdopodobne, że ’ndrangheta
postanowiła zrobić niewiele albo nic z pierwszymi umowami Signatiego, traktowanymi jako test
meksykańskich interesów. Lecz w świetle kolejnych dziesięciu lat, które upłynęły od zapisu zeznań,
w świetle ustaleń w ramach operacji Reckoning i Solare opowieść Fudulego jawi się dosłownie jako
kronika pierwszego lądowania Kalabryjczyków w Meksyku.
Myśląc o Brunonie, wspominając jego słowa, zastanawiam się, co znaczy wkroczyć przez pomyłkę
na drogę przeznaczenia. Nie przez przypadek, jako że różnica między fatum a przypadkiem zależy
wyłącznie od punktu widzenia: od tego, jak rozumiemy swoje życie, co w nim możemy przyjąć, a co
odrzucić. Bruno dokonał więc wyboru przez błąd. Przez to, że przyjął propozycję, którą mu złożył
Natale Scali. Przez błąd, który postanowił naprawić, współpracując z prokuraturą. Tylko że Bruno
Fuduli niemal przez dziesięć lat żył w tym błędzie. Nie był niezależnym pośrednikiem ani członkiem
klanu. Wsiadał w samolot, żeby się zapuszczać na przygraniczne ziemie, ziemie niczyje pełne min,
strachu i nędzy. I trafił akurat na dwa tygodnie do najgorszej nory w jakimś szałasie na płaskowyżu
Bogoty, na wysokości trzech i pół tysiąca metrów, pilnowany dzień i noc przez paramilitarnych
uzbrojonych po zęby. Tym razem problemem jest partia towaru dla ludzi z Vibo Valentia.
Skonfiskowana w Hamburgu, warta trzy miliony dolarów. Kolumbijczycy chcą zapłaty, chcą
zainkasować należność za to, co wyekspediowali. Kalabryjczycy się nie zgadzają – chcą zapłacić
tylko za to, co dostali. Natale Scali nie może już interweniować. Aresztowali go w Marina di
Gioiosa Jonica. Ani Pasquale Marando, którego w końcu zamordowano, chociaż po trupie nie ma
śladu. Podwójna gra, najpierw niewinna, zmienia się w rosyjską ruletkę z więcej niż jednym
pociskiem w lufie. Bruno traci dziesięć kilo, dają mu tylko wodę. Potem mdleje. Przewożą go do
mieszkania w stolicy, bojąc się o życie zakładnika. Stamtąd Fuduli zamiast zadzwonić do
odpowiednich ludzi w Kalabrii, podstępem powiadamia karabinierów. ROS, Specjalna Jednostka
Operacyjna, porozumiewają się z kolumbijską policją, której 12 stycznia 2004 roku udaje się
wykorzystać odpowiedni moment, żeby odbić Brunona bez jednego wystrzału. Zbrojni z AUC przyjdą
po Ramira, wsadzą go do tej samej nory, aż wreszcie ludzie z Vibo Valentia spłacą dług. Podwójne
życie wtyczki dobiega końca.

Nawet dochodzenia sądowe czerpią z metaforycznego słownictwa drzewa i rozciągają się wzdłuż
gałęzi. Po Operazione Decollo będą Decollo bis, Decollo ter i Decollo Money, które z kolei splotą
się z jeszcze innymi śledztwami. Łączy je jeden wspólny mianownik: kokainowe szlaki nie znikają
i często odgrywają determinującą rolę w umocnieniu zarzutów. Dochodzi jednak do tego dokładna
bardzo złożona echografia rozległych przepływów zasilających drzewo ’ndranghety. Dla śledczych
zaproszenie do podążania za pieniędzmi – follow the money – nadal pozostaje najtrudniejsze do
wykonania. To wina nieodpowiednich ustaw i narzędzi, rozbudowanego współudziału, zbyt małej
wrażliwości, a co za tym idzie – braku nacisku opinii publicznej na tę sprawę. To owoc logiki
informacji medialnej, według której konfiskata narkotyków zasługuje na co najmniej dziesięć
wierszy, konfiskata nieruchomości lub firmy ledwie na wzmiankę na stronach lokalnych, aczkolwiek
zainteresowanie ekonomiczną stroną działalności mafijnej we Włoszech znacznie wzrosło.
Wiadomości docierają, ale ich nie widać. Jeszcze mniej widać pieniądze.
Pieniądze to nie tylko ów abstrakcyjny, niemal mistyczny w swej ulotności byt, który można
przerzucać w nieograniczonych kwotach z jednego końca ziemi na drugi za pomocą zwykłego
kliknięcia, inwestować w najbardziej tajemnicze fundusze, w najbardziej ryzykowne papiery
wartościowe. Aczkolwiek nie są takie dla ’ndranghety i dla mafii w ogóle. Pieniądze to pieniądze.
Gotówka, pliki, wypchane walizki, ukryte depozyty. Pieniądze składają się z materii, posiadają
ciężar, liczbę dającą się policzyć w palcach, śmierdzą pleśnią. Nadal zachowują ten zapach nawet
wtedy, gdy trafiają na najbardziej niedostępne konta. Są owocem pracy, owocami drzewa. Nie należy
gardzić żadnym sposobem, żeby je wyprać, ponownie zainwestować, tak aby z kolei one dały owoce.
Wielkie systemy prania brudnych pieniędzy za pośrednictwem instytucji finansowych ułożonych jak
rosyjskie matrioszki współistnieją obok zwykłego przejmowania byle dwupokojowego mieszkania
albo zakupu działek rolnych.
W wypadku Operazione Decollo pierwszy ślad pieniędzy jest równie niewiarygodny ze względu
na rozmiary, jak na prostotę metody prania. Ludzie z Vibo Valentia nabyli kupon Superenalotto.
W maju 2003 roku zostaje wylosowany kupon 5+1, który jak się okazało, kupiono w pokerowym
barze w Locri. Sklep należy do teścia pewnego chłopaka nazwiskiem Nicola Lucà, który zajmuje się
praniem pieniędzy dla Mancusów. Nicola kontaktuje się natychmiast ze zwycięzcą, oferując
dodatkowe osiem milionów euro w zamian za kupon. Następnie otwiera nowe konta w banku
Unicredit w Mediolanie i Soverato, żeby przelano na nie pieniądze z Sisalu[7], czyli od państwa
włoskiego. Dla Nicoli łatwa wygrana w Superenalotto oznacza moment najwyższego rozgłosu
medialnego, podczas gdy jego wspinanie się po szczeblach hierarchii ’ndranghety pozostaje
niezauważone. Przeniesiony na północ, staje się księgowym locale – komórki ’ndranghety –
w Cormano, która wybiera go, aby ją reprezentował na szczycie organizacji w Lombardii:
w październiku 2009 roku Lucà wznosił toasty wraz z innymi szefami lombardzkich locale w Circolo
Giovanni Falcone e Paolo Borsellino w Paderno Dugnano na zjeździe, którego nagranie wideo jest
najczęściej klikanym w sieci dowodem w dochodzeniu Crimine-Infinito.
’Ndrangheta ukrywa się także poprzez zagęszczenie członków: w Kalabrii to około 30%
mieszkańców, w sercu Aspromonte ponad dwa razy tyle, rozproszeni są także poza rodzinnymi
stronami. Jest ich po prostu za dużo, by każdy, kto zajmuje się nimi zawodowo, zdołał zapamiętać,
kim są, gdzie są i co robią. Strukturę drzewa przysłaniają wybujałe liście obrastające poskręcane
splątane gałęzie.
Szesnaście tysięcy kilometrów od centrali odnajdujemy Nicolę Cicontego, obywatela
australijskiego. Włochy domagają się jego ekstradycji od 2004 roku. Najnowsze żądanie pochodzi
z 2012 roku, po ostatnim wyroku zapadłym w Catanzaro, skazującym go na dwadzieścia pięć lat
więzienia. Ciconte krąży sobie teraz swobodnie po barach Gold Coast, światowego raju dla
surferów, gdzie zamieszkał, opuściwszy Melbourne. Od wysyłki marmurów załatwionej przez
Fudulego do portu w Adelajdzie Ciconte w swoim kraju odsiedział karę za oszustwo, okradł byłą
narzeczoną, doprowadził do bankructwa agencję nieruchomości. Drobnostki w porównaniu z tym, co
wyrządził ziemi, do której pozostaje przywiązany. Tylko że w historii kontynentu na antypodach to
nie jest nic niezwykłego.
Australia jest do tego stopnia kolonią ’ndranghety, że – podobnie jak Kanada – sama tworzy
crimine podzielony na sześć obwodów, których działania koordynuje się bezpośrednio z Polsi
i uczestniczy w jego decyzjach. W Australii odnaleziono nawet opisy rytuału przyjmowania do
organizacji i przechodzenia do wyższych doti, czyli stopni. ’Ndrangheta przenosi własne zasady
w każdy zakątek świata. Zmienia się nielegalna działalność, której kiedyś się oddawała, podczas gdy
zasady wszędzie pozostają jednakowe. Jej siła, dzięki której organizacja maksymalnie wykorzystuje
globalizację, opiera się na podwójnym związku: z jednej strony wynikającym z więzów krwi
i ojczystej ziemi, z drugiej uregulowanym przez niematerialne więzy rytuałów i praw.
Kalabryjskie ’ndriny przybyły do Australii wraz z uczciwymi imigrantami już na początku XX
wieku, potem głównie po drugiej wojnie światowej. Zabrały się do inwestowania w legalną
działalność brudnych pieniędzy przysyłanych z Włoch i rozwinęły uprawę konopi, dla której było
nieskończenie dużo miejsca, żyzna ziemia i sprzyjające warunki klimatyczne. Następnie przybyła
kokaina i wszystkie rodziny przystąpiły do interesu: od tych pochodzących z Platì po te z Sinopoli
i Siderno powiązane z potężną filią kanadyjską.
Nicola Ciconte nadal utrzymywał ścisłe kontakty z Vincenzem Barbierim, który jak wynika ze
śledztwa, wysłał mu kolejne 500 kilo kokainy, tym razem z Włoch. Przede wszystkim jednak wyprał
pieniądze. Przez większą część życia oficjalnie pracował jako broker: broker finansowy. Barbieri
zwracał się zatem do niego, aby posyłać na tamtą półkulę nie tylko kokainę, ale także – albo przede
wszystkim – pieniądze. Ciconte był kolejnym kontaktem, na którego zawodność często skarżył się
Księgowy. Ale w końcu przekazał pieniądze przez Hongkong i inne kanały zamorskie, po czym
wyprane zdeponował je w bankach australijskich, a nawet nowozelandzkich. W tym obwodzie
kalabryjskiego drzewa brakuje tylko mniejszych wysp na Pacyfiku. Może dlatego, że jest tam mało
banków.

Vincenzo Barbieri został zamordowany w marcu 2011 roku w klasycznej mafijnej zasadzce. Późnym
popołudniem, kiedy ledwie zdążył wyjść ze sklepu z wyrobami tytoniowymi albo akurat tam się
z kimś umówił, podjeżdża do niego szare audi A3. Wysiada dwóch zamaskowanych kilerów, którzy
strzelają z broni kalibru 7,65 i lupary. Lupara nie służy do zabijania, tylko do szpikowania śrutem
zwłok ofiary na znak pogardy. Zabójcy strzelają Barbieriemu w głowę i wsiadają z powrotem do
samochodu, który czeka z zapalonym silnikiem. Ludzie w panice czym prędzej opuszczają żaluzje,
przechodnie uciekają do barów, chcąc umknąć zarówno przed pociskami, jak i przed
niebezpieczeństwem, że za dużo widzieli. To dobrze naoliwiony mechanizm, atawistyczna
umiejętność, chociaż w San Calogero od dawna nie zdarzały się egzekucje. Barbieri nie mieszkał tam
od lat, mimo to zamordowano go w samym środku jego miasta, wśród ciasnych krętych uliczek, nie
przejmując się ludźmi na ulicach ani kamerami monitoringu. Auto zostaje odnalezione cztery dni
później, spalone, kilka kilometrów dalej. Wszystko przebiegło jak w scenariuszu, modelowo.
Kto chciał śmierci Barbieriego? A raczej kto jej chciał bardziej niż inni? Dlaczego akurat w tej
chwili? Jakie przewinienie przeważyło szalę w stronę ostatecznego wyroku? W mniemaniu
’ndranghety błędów Księgowy popełnił mnóstwo. Numer z importem za pośrednictwem firm i osoby
Fudulego miał liczne niedociągnięcia i nastręczył wielu kłopotów. Tylko że wszędzie, gdzie się da,
„ludzie honoru” wolą rozwiązywać konflikty pieniędzmi, dużo cichszymi i bardziej przydatnymi, niż
ołowiem. Barbieri myślał, że wysługuje się kukłą, która okazała się najgorszym kapusiem. A przecież
mocno się starał. Wraz ze swym kumplem Franceskiem Ventricim, Tłuściochem, wyruszył nawet na
podbój czerwonego tłustego regionu Emilia.
Można tam swobodniej robić interesy, styl życia też jest o wiele luźniejszy i swobodny. Nikt ci nic
nie powie, jak zbudujesz ogromne wiejskie domiszcze, żeby umieścić w nim rodzinę, zwołujesz
wyjątkowe zebrania w tawernie, cieszysz się krzykliwym luksusem salonu, nad którym czuwa
i któremu błogosławi wielki portret olejny twojego ojca. Potem wieczorem idziesz na półgodzinny
spacerek od nowego ratusza prowincji do starego, żeby uciec przed aresztem domowym. Tak robi
Ventrici, który nie wyrzeka się swoich wiejskich prowincjonalnych upodobań.
Nawet nie patrzą na ciebie krzywo, jak zapiszesz na kogoś swój park samochodowy składający się
z porsche, mercedesów i maseratich albo jak wolisz mieszkać w samym centrum,
w reprezentacyjnym penthousie przy via Saffi w Bolonii. Tak robi Barbieri, u którego w czerwcu
2009 roku odbywa się rewizja: funkcjonariusze znajdują 118 295 euro w gotówce i aresztują go za
nielegalne transakcje finansowe. To pierwszy od lat sygnał trudności. Bolońskim prokuratorom
przywodzi to na myśl jego pierwsze aresztowanie w Emilii, po nakazie po Operazione Decollo. Na
wiele miesięcy Barbieri zamieszkał wówczas w pokoju numer 115 w Grand Hotel Baglioni, jedynym
superluksusowym hotelu w stolicy prowincji. Dlatego też nowe dochodzenie nazwano Golden Jail
w hołdzie dla pięciogwiazdkowego komfortowego hotelu, w którym ich obiekt mieszkał już wtedy,
gdy pozostawał pod dozorem sądowym.
Tylko że nie wie o tym U Ragioniere i El Gordo, nie wiedzą o tym nawet bolończycy, którzy się
z nimi spotykają lub robią interesy. Barbieri jedzie na zaufaniu, które wzbudza, udając wielkiego
bogatego pana z południa, Ventrici zaś bazuje na swoim wizerunku nowobogackiego, który w głębi
duszy pozostał prostym ciężko pracującym człowiekiem. Żaden z tych obrazów nie pasuje do
stereotypu mafiosa. Poza tym nawet w Emilii niczym szczególnym nie jest, że mnóstwo pieniędzy
mają ludzie, którzy na to nie wyglądają. I tak oto ci dwaj ciągle kupują, kupują, kupują, snując coraz
bardziej ambitne plany ekspansji. Ventrici kontroluje Futur Programm, agencję nieruchomości z San
Lazzaro di Savena stanowiącą filię agencji Gabetti. Barbieri, nawet nie dyskutując o cenie,
zainwestował w King Rose Hotel w Granarolo, trzygwiazdkowy hotel z pięćdziesięcioma pięcioma
pokojami, usytuowany dogodnie naprzeciwko Fiera di Bologna. Następnie w udziały w firmie
odzieżowej Cherri Fashion, w bar Montecarlo przy via Ugo Bassi, w tereny budowlane, a właściwie
już w trakcie budowy.
Chociaż mają się o wiele lepiej z dala od kalabryjskich reguł, zwłaszcza od tej niepisanej,
mówiącej, że – podobnie jak w Kolumbii – należy tam się wystrzegać raczej zawiści niż raka,
zawsze utrzymują więź z rodzinnymi stronami. Nie jest to kwestia uczucia, tylko biznesu. Zgodności,
współdziałania, logistyki. Francesco Ventrici kieruje przedsiębiorstwem budowlanym M5, które
może działać także w Emilii, Union Frigo Transport Logistic i VM Trans – która zastąpiła Ventrans –
zajętą w końcu dzięki Operazione Decollo ter. Wszystkie firmy są zarejestrowane w Kalabrii,
a przedsiębiorstwo transportowe ma filię w Castel San Pietro w prowincji Bolonia. Wraz ze swymi
ciężarówkami nadal pozostaje potęgą. Już wcześniej, zanim wymiar sprawiedliwości zajął Ventrans,
flota tej firmy w Kalabrii pracowała dla Lidla na wyłączność. Chwilowe perturbacje nie
przeszkodziły w zawarciu kontraktu nowemu przedsiębiorstwu, dopóki również ono nie zostało
zajęte w wyniku Operazione Decollo ter. Jest 26 stycznia 2011 roku, minęło niecałe dziesięć lat od
początku sprawy. Wcześniej, w roku 2009, wybucha kontrowersja. Otóż międzynarodowa spółka
dyskontowa ze względu na koszty decyduje się na współpracę również z innymi przewoźnikami.
Ventrici krzyczy: „Albo my, albo tamci” i wstrzymuje odbiory i dostawy. Zaczynają się sypać
oskarżenia, nękanie kierowców, groźby słowne, a wreszcie rękoczyny zaczynające się od połamania
nóg, a kończące na śmierci.
– Nie wolno ci rozładować pojazdu, do rozładunku ma tu przyjść twój zwierzchnik, a wtedy
spalimy go żywcem... Reszta twoich kolegów już dostała ostrzeżenie...
Pierwsze przedsiębiorstwo odmawia współpracy. Lidl próbuje z umbryjską firmą, której opłaca
uzbrojonych ochroniarzy, żeby towarzyszyli kierowcom do Kalabrii. Tylko że przemoc nie ustaje. Na
koniec, jak podaje raport ze śledztwa Decollo ter, kierownictwo Lidla spotyka się z szefem VM
Trans w Massa Lombardia w Ravennate. Ventrici wchodzi w rolę wielkiego bossa, wypowiada
zdanie:
– Wy chcecie wojny, ale wojny w Kalabrii nie jest w stanie wygrać nawet papież.
W razie gdyby słowa nie wystarczyły, jeszcze tego samego dnia na kierowców ciężarówek
zaopatrujących punkt sprzedaży w Taurianova zostają nasłani dwaj ludzie uzbrojeni w pistolety – ale
uciekają na widok eskorty. Lidl Italia ma jednak tego dość. Za dużo komplikacji, za dużo strat.
Wznawia więc wyłączną współpracę z Ventricim, dopóki również tego przedsiębiorstwa nie zamknie
wymiar sprawiedliwości. Przestępczy biznesmen zdołał ujarzmić Lidla, jak piszą prokuratorzy, „siłą
i z powodu wyżej wspomnianego postępowania pełnego przemocy i gróźb, zmuszając firmę do
przeanalizowania strategii organizacyjnych, do rezygnacji z zagwarantowanych zysków, także
w ramach konkurencyjnych cen, i z korzystania z większej liczby przewoźników w Kalabrii”.
Upodobanie do efektownych wypowiedzi Tłuścioch przejawia także w bardziej istotnych
pertraktacjach. Przecież pracuje z Rodziną, nie jest byle kim, a w ciągu dwudziestu lat, kiedy to
siedzi w handlu kokainą, nigdy nie płacił trzydziestu tysięcy euro za kilogram. To jest właśnie
kwintesencja odpowiedzi, jakiej udziela Kolumbijczykom, którzy przyjechali się z nim spotkać
w wiejskim domu w regionie Emilia-Romania, żeby przedyskutować różnice poglądów blokujące
w Ekwadorze ładunek półtorej tony kokainy. Niemiecki pilot Michael Kramer, który zdążył już
zainkasować pięć tysięcy euro zaliczki, w ostatniej chwili odmawia dowiezienia koki do Lublany
w Słowenii. Ventrici znowu robi w gacie ze strachu, że ten raptowny zwrot może oznaczać, iż
zatrudnił wtyczkę DEA. Potem zabijają Barbieriego, a on postanawia zamrozić pierwsze wielkie
przedsięwzięcie narkobiznesowe obmyślone bez Księgowego. Reszty dokonuje prokuratura, która od
stycznia do sierpnia 2011 roku zasypuje go nakazami aresztowania i nakazami zajęcia mienia od
Catanzaro po Bolonię.
Vincenzo Barbieri, równy ojcu chrzestnemu albo byłemu ojcu chrzestnemu, zorganizował sieć
importu wraz z bliskimi i zaufanymi krewnymi, których osobiście zwerbował. Chciał działać
z rozmachem, zatrudnił nawet w Kolumbii agenta, chłopaka, który założył tam rodzinę i otworzył
restaurację La Calabrisella. Słowo to, przywodzące na myśl nie tylko ludową piosenkę, ale także
uprawianą w Kalabrii marihuanę, nabiera cierpkiego smaku ironii w departamencie Meta, gdzie
przeniesiono wiele pól i „kuchni” kokainy. Tym razem jednak interesy nie idą gładko. We wrześniu
2011 roku jeszcze w Kolumbii zostaje skonfiskowany ładunek 400 kilogramów, w listopadzie cała
tona dowieziona do Gioia Tauro w podwoziach ciągników rolniczych. Barbieri, który zmieniał
sposoby przemytu wypróbowane wraz z Fudulim, wysyła z Brazylii kolejne 1200 kilo czyściutkiego
towaru zamkniętego w puszkach z miąższem palmy. 8 kwietnia 2011 roku, kiedy nabywca już nie
żyje, kontener zostaje skonfiskowany w porcie w Livorno.
Martwemu U Ragioniere udaje się jeszcze wywołać skandal na niesłychaną skalę. Jego imię
pojawia się we wszystkich mediach i nie znika po niedługim czasie w powtarzającej się masie
wiadomości mafijnych. DDA z Catanzaro otworzyła nowy nurt dochodzenia, Decollo Money. Opinia
publiczna dowiaduje się o tym 29 lipca 2011 roku. Otóż w grudniu 2010 roku Vincenzo Barbieri miał
podobno wezwać do King Rose Hotel w Granarolo dyrektora banku w San Marino, aby przekazać
mu dwie walizki wypełnione banknotami. Milion trzysta tysięcy euro trafiło na konto otwarte na jego
nazwisko w banku Credito Sammarinese, po czym na konto jego krewnego wpłynęła taka sama kwota
przesłana za pośrednictwem pewnych notabli z Nicotery. Ale to nie wszystko. Bank ów,
przeżywający poważne problemy z płynnością finansową z powodu kryzysu, jest wystawiony na
sprzedaż za kwotę ustaloną na 15 milionów euro. Credito Sammarinese prowadzi już negocjacje
z pewnym bankiem brazylijskim, tylko że U Ragioniere przyrzekł zapłacić identyczną kwotę,
sugerując tym samym plany ’ndranghety skupowania jak największej ilości akcji. Prokuratura,
wspomagana w dochodzeniu przez sąd z San Marino, zażądała postawienia w stan oskarżenia byłego
dyrektora Valtera Vendeminiego, prezesa i założyciela banku Lucia Amatiego, następnie
kalabryjskich pośredników i posiadaczy kont pozostających nadal przy życiu. W końcu Credito
Sammarinese zostaje zmuszony do wszczęcia postępowania upadłościowego.
Złożono zawiadomienie o podejrzeniu prania pieniędzy. Tylko że za późno, 31 stycznia 2011 roku,
pięć dni po tym, jak prokuratorzy z Catanzaro ponownie aresztowali Barbieriego w ramach śledztwa
Decollo ter. Vendemini, jak przyznaje w jednym z wywiadów, przyjął wiadomość, przestraszył się
i próbował sięgnąć po środki zaradcze. W tym momencie zapewne zajrzał w końcu do Internetu,
skoro w telewizji twierdzi w formie usprawiedliwienia, że „co do rodziny Barbierich, to zarządzali
już finansami na poziomie międzynarodowym w Nowej Zelandii”.
Zasadzka na Barbieriego ma miejsce krótko przed jego planowanym powrotem do Bolonii.
Przypuszcza się, że przesadził, chcąc działać po swojemu albo narażając całe drzewo: szczególnie
Mancusów, oskarżanych przez wszystkie dzienniki i wiadomości telewizyjne przy każdej dotyczącej
go nowej informacji. Albo obydwa powody odegrały tu rolę. Głośna konfiskata w Gioia Tauro
z listopada 2010 roku, która nie mogła nie stanowić początku, ogromnie naruszyła spokój interesów
całej organizacji. Skądinąd nie jest wykluczone, że w Kalabrii wiedziano o spisku w San Marino i za
kardynalny błąd uznano otwarcie konta na własne nazwisko w raju podatkowym, nieco ponad sto
kilometrów od domu.
Prasa opisywała Vincenza Barbieriego i Francesca Ventriciego, używając przymiotników
w stopniu najwyższym: najpotężniejsi bossowie, najwięksi brokerzy narkobiznesu, najgroźniejsi
przestępcy. Owszem, sprowadzili do Włoch tony narkotyków. Ale jak im się przyjrzeć z bliska,
sprawiają wrażenie zwykłych ludzi. Średnio inteligentnych roztrzepanych chciwców. Oszukanych
przez tego, który miał być wybraną przez nich ofiarą. O ich sile stanowi stosowanie przemocy i –
o wiele, ale to o wiele mocniej – kokaina. Pieniądze z kokainy. Za które są gotowi kupować banki
dotknięte kryzysem. Pieniądze z kokainy zamienione na 44 ciężarówki gotowe zaopatrywać punkty
sprzedaży międzynarodowej spółki i przynosić dalsze milionowe zyski. Piorąc, zarabia się i zarabia
bez końca. I tyle.

Największą przykrość sprawia mi jednak świadomość, że ich nędzne losy zajęły więcej miejsca,
zapełniły więcej stron niż historie innych ludzi. Na przykład Brunona Fudulego. Kiedy Operazione
Decollo zostaje upubliczniona w krajowych dziennikach, przedstawiany jest jako anonimowa
wtyczka. Potem, po latach, napomyka się o nim w kilku zdaniach, gdy El Mono ujawnia swoje
rewelacje z amerykańskiego więzienia. I tyle. Fuduli pozostał niewidzialny. Niewidzialny jak niemal
każdy, kto za słowa ofiarowane wymiarowi sprawiedliwości płaci milczeniem, które otacza jego
osobę. Kto płaci całkowitym odrzuceniem za obrazę, jaką przyniósł drzewu podlewanemu strachem
i odżywianemu interesami. Właśnie tacy ludzie są niewidzialni, a nie tacy jak Ventrici i Barbieri,
którzy wchodzą do więzienia i wychodzą z niego niczym w przeniesionych do rzeczywistości
zasadach gry planszowej. Większość zasądzonych kar odbywają potem we własnym domu,
w miejscu, które wybrali do zamieszkania, otoczeni miłością, włączeni do społeczeństwa. Prowadzą
legalne i nielegalne interesy, mają forsy jak lodu, mogą ją inwestować i wydawać na wszelkie
kaprysy czy potrzeby. Jedynie kilerzy i bossowie skazani na specjalny reżim albo zmuszeni
jednocześnie się ukrywać i kierować organizacją, z pewnością mają gorsze życie niż ten, kto na nich
doniósł.
Za to mają szacunek.
Szacunek: słowo zbrukane przez mafie całego świata, które nim szastają. Małpowane przez
bardziej pokrzywdzone dzikie bandy małolatów. Respecto. Tak pokrzykują środkowoamerykańskie
gangi, maras, bijąc do krwi nowego członka. Respect. Skandują je tłuści gangstaraperzy obwieszeni
złotymi łańcuchami i otoczeni dziewczynami, które kołyszą biodrami. Szacun, ziomal. A przecież to
sprofanowane i ośmieszone słowo nadal oznacza coś istotnego. Pewność posiadania, prawa, miejsce
na świecie i wśród innych, gdziekolwiek człowiek się znajduje. Nawet w byle dziurze pod ziemią
czy w pustce odosobnionej celi.
Tymczasem ten, kto opowiada się po stronie wymiaru sprawiedliwości, bardzo często traci
również tę pewność. Co mu pozostaje? Czy wolność wyboru może się przekształcić w totalną
samotność? Czy za akt sprawiedliwości można zapłacić cierpieniem? Tacy ludzie są niewidzialni.
Niczym duchy. Niczym cienie piekieł. Często o tym myślę, kiedy w głębi duszy usiłuję się rozprawić
z tymi, którzy mnie oskarżają, że za bardzo przyciągam uwagę opinii publicznej. Nic nie zastąpi
utraconych przyjaciół, porzuconych miast, kolorów, smaków, głosów, posługiwania się ciałem, które
może się swobodnie poruszać, chodzić, przysiadać na murku, żeby popatrzeć na morze, czuć wiatr
wślizgujący się pod ubranie. Uwaga opinii publicznej może ciążyć niczym rodzaj więzienia. Jest
jednak bliska szacunku. Uwaga uświadamia ci, że twoje życie jest ważne dla innych. Mówi ci, że
istniejesz.
Bruno Fuduli zeznaje na procesie. Stawia czoło swoim lichwiarzom i narzuconym wspólnikom, ale
także kolumbijskim narcos, z którymi się zaprzyjaźnił. Po czym z powrotem usuwa się w cień. Ktoś
zaprasza go do programu na temat tego, co się wydarzyło w porcie Gioia Tauro. Spotkanie odbywa
się w miejscowości kąpieliskowej Salerno; wybór jest przypadkowy, ponieważ nie można wyjawić
miejsca zamieszkania Fudulego ani pokazać jego twarzy. Przystają na bulwarze, by przeprowadzić
wywiad. Bruno ma na sobie spodnie i białą koszulę z surowego płótna; jego masywna sylwetka
sprawia, że w porównaniu z dziennikarzem i towarzyszącą mu dziewczyną w tenisówkach wygląda
jak olbrzym. Nawet jego głos jest bardzo głęboki, baryton, i przez cały czas brzmi spokojnie.
Opowiadając o dziesięciu mężczyznach uzbrojonych w pistolety i karabiny maszynowe, którzy
pilnowali go, kiedy był zakładnikiem w Kolumbii, Bruno nie zdradza żadnych emocji. W końcu
mówi, że pewnego dnia coś mu się stanie, jakby stwierdzał nieunikniony fakt. Będą go szukać,
prawdopodobnie już go szukają, prędzej czy później go zabiją. ’Ndrangheta nigdy nie zapomina,
może działać nawet po piętnastu, dwudziestu latach. Wystarcza kilka minut, żeby podsumować życie.
W kadrze ciało bez twarzy. A potem znowu jest o nim cicho. Aż przez dwa lata.
Na początku grudnia 2010 roku DDA z Catanzaro zarządza Operację Overloading. Miała oznaczać
koniec śledztwa w sprawie narkobiznesu, jakich wiele, gdyby nie wykazało powiązań z nietypowymi
osobami: pułkownikiem karabinierów służącym w Bolzano oraz młodym bardzo bogatym agentem
nieruchomości z Rzymu, w podsłuchanych rozmowach zwanym Pupone, Kukiełka, tak jak Totti.
Pierwszy jest oskarżony o odbiór paru walizek na lotnisku Fiumicino, a następnie dostarczenie ich
adresatom ze stolicy. Drugi o udział w sfinansowaniu partii kokainy dzięki przyjaźni z Antoniem
Pellem, bliskim krewnym niedawno zmarłego ’Ntoniego Gambazzy. Kilka miesięcy później wyjdzie
na jaw, że chłopak zdał dwadzieścia dwa egzaminy na wydziale architektury na uniwersytecie
w Reggio Calabria dzięki pomocy paru docentów.
Pierwszymi zleceniodawcami tej sieci importu są dwie ’ndriny z wybrzeża tyrreńskiego
w prowincji Cosenza, powiązane ze sobą, ale chociaż budzące strach, drugorzędne. Ich wstępny cel
stanowi zaopatrywanie podległych im stref, aby zaoszczędzić nadwyżkę towaru, którą można by
upłynnić na północy kraju. Tylko że rodziny Mutów z Cerraro i Chirillów z Paterno Calabro chcą
robić wszystko jak należy. Zatrudniają więc Brunona Pizzatę, najwyższego narco z San Luca,
połączonego więzami krwi z rodziną Strangiów, ale mającego także bardzo ścsłe powiązania
z rodziną Pelle. Występują tutaj obydwie rodziny za pośrednictwem latorośli Pelle pozostającej
w kontakcie z Erem Puponem i z Franceskiem Strangiem, szwagrem Pizzaty oraz imiennikiem bossa
„Ciccio Boutique”. Profesjonalista ustala, że chwilowo przesyłki drogą morską są zbyt powolne,
skomplikowane i nieekonomiczne. Decyduje się zatem na dostawy drogą powietrzną z Wenezueli
i z Brazylii do Amsterdamu, Rzymu lub Hiszpanii, z wykorzystaniem „mułów”, które połykają
kapsułki albo przewożą walizki z podwójnym dnem. Pizzata podróżuje nieustannie między Ameryką
Południową, Hiszpanią, Holandią i Niemcami. Spędził tam sporą część życia i tam też ponownie się
chroni po ucieczce przed aresztowaniem podczas Operacji Overloading; i tam przebywa aż do lutego
2011 roku, kiedy to zostaje złapany przy kolacji w pizzerii La Cucina w Oberhausen, mieście
leżącym tuż obok Duisburga, w środku strefy rodzin z San Luca.
Pizzata prowadzi zbyt ruchliwy i nieuporządkowany tryb życia, aby się wszystkim zająć. Toteż
przekazuje Francescowi Strangiowi koordynowanie większości biznesu we Włoszech, zachowując
dla siebie kontrolę nad pewnymi aspektami strategicznymi, jak choćby stosunki z Puponem,
chłopakiem wprowadzonym w rzymskie kręgi rządowe, co może się okazać bardzo użyteczne. Po
czym dowiaduje się, że rodzina Bellocców z Rosarno zamierza się spotkać we Włoszech
z kolumbijskim agentem, który może dostarczyć olbrzymie ilości „materiału”, jak określa przez
telefon kokainę. I oto pod koniec 2008 roku obie grupy postanawiają wejść w spółkę handlową.
Człowiek, który zapewnił rodzinom z San Luca i Rosarno ów cenny kontrakt, nazywa się Bruno
Fuduli.
Bruno zostaje aresztowany za handel narkotykami i skazany na osiemnaście lat pozbawienia
wolności 16 maja 2012 roku. Jak to możliwe? Jak to możliwe, że liść, którego przeznaczeniem było
zgnić w ziemi, ponownie wśliznął się pomiędzy gałęzie drzewa? Jak to możliwe, że w programie
nadanym pod koniec października 2008 roku padła deklaracja, że na pewno odnajdą go i zabiją,
a wkrótce potem znów nawiązał kontakt ze starymi kolumbijskimi znajomymi, kontrahentami
’ndranghety? Uważając się za przedstawicieli zdradzonego wymiaru sprawiedliwości i oszukanego
państwa, prokuratorzy wcale mu nie złagodzili kary, mimo że wykazał chęć współpracy.
Przejrzałem akta sądowe, próbując to zrozumieć. Akta odtwarzają fakty, wskazują daty i dowody,
ukazują ciąg wydarzeń w każdym szczególe, nie mogą jednak odsłonić duszy człowieka, tym bardziej
człowieka potrafiącego tak doskonale ukrywać własne zamiary, mimo że wcale nie mówi nieprawdy.
Z akt wynika, że Brunonowi udało się ponownie zakpić z państwa. Spotkał się z pośrednikiem
narcos, gościł go wręcz w swoim rodzinnym domu w Kalabrii, towarzyszył mu podczas spotkań
z Pizzatą czy Franceskiem Strangiem ustalanych niemal zawsze w pobliżu Dworca Głównego
w Mediolanie. Wysłali go pod ochroną do Fiorenzuola d’Arda w prowincji Piacenza, niedaleko.
Tylko że ludzie z San Luca i Rosarno nigdy więcej go nie zobaczą. Zostaje reżyserem i tajemnym
organizatorem dostaw. Oblicza koszty i wytycza kursy, obmyśla systemy transportu, załatwia,
uspokaja. Potrzebuje tylko jednej osoby, która pośredniczyłaby między nabywcami. Również w tym
przypadku prawdopodobnie starego znajomego: Josepha Bruzzesego, który z zawodu jest szlifierzem
marmuru, ma jednak kryminalny życiorys zapewniający mu uznanie rodzin kalabryjskich. To on
zaproponował prawej ręce rodziny Bellocców nową „drogę”. Tak oto obmyślony przez Fudulego
mechanizm został wprawiony w ruch.
Poza kilkoma dziennikarzami kalabryjskimi nikt nie zauważa zmiany w historii Brunona Fudulego.
Piszą o „powrocie do starej miłości, do zbrodni”, „do jego pierwotnej pasji: kokainy”. Szafują
cudzysłowami dla takich słów, jak „wtyczka”, „śpiewający ptaszek”, „głębokie gardło”, „zdrajca”.
Przez ich wypróbowany, pełen dwuznacznej ironii język przebija zadowolenie, ponieważ
„superskruszony jest ciągle w więzieniu. W odosobnieniu”. Przybierają nawet pozę oburzenia
z powodu nielojalności człowieka, który oddał się w ręce państwa, aby osłodzić prawdziwą
przyczynę skandalu: wtyczka zdołała się wkręcić w interesy ’ndranghety, która się najbardziej liczy.
Z tym że te same dzienniki mocno podkreślały inny epizod, jedyny epizod z życia Fudulego między
końcem procesu a początkiem powrotu do narkobiznesu, jaki udało się udokumentować.
Rankiem 21 maja 2007 roku przez centrum Vibo Valentia sunie manifestacja antymafijna. Datę tę
wybrano dlatego, że przypada akurat w dzień otwarcia nowego salonu optycznego Nella Ruella, który
po dziesięciu latach wymuszeń i lichwy postanowił wydać swoich prześladowców i zostać
świadkiem koronnym. Na podium, oprócz innych władz, znajdują się burmistrz i naczelnik policji,
podsekretarz w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, przewodniczący Parlamentarnej Komisji
Antymafijnej Francesco Forgione oraz założyciel Libery don Luigi Ciotti. W dole setka studentów,
działaczy związkowych i stowarzyszeń antymafijnych, niewielu obywateli Vibo Valentia i jeszcze
mniej handlowców. To typowa manifestacja na ziemiach rządzonych przez mafię. Jednakże pod
koniec zgromadzenia ma miejsce drobny incydent. Na składane barierki okalające piazza Municipio
wspina się jakiś mężczyzna i zaczyna krzyczeć:
– Gdzie są moje pieniądze, gdzie jest moje pięć ton kokainy?
Sfotografowały go miejscowe gazety. Publikują zdjęcie Brunona, który wrzeszczy, podnosząc lewą
rękę w wyzywającym geście podczas zatrzymania przez funkcjonariuszy policji. Znów ma na sobie
garnitur z jasnego lnu, tym razem z marynarką, oczy zasłaniają mu okulary przeciwsłoneczne. Później
udzieli wywiadu.
Fuduli twierdzi, że procedurę uzyskania dostępu do funduszy dla ofiar wymuszeń i lichwy na
uruchomienie nowej działalności rozpoczął już dwa lata temu, ale nie zobaczył jeszcze ani grosza.
Mówi, że przyjechał do Vibo tylko z matką i bratem, ponieważ zdecydował się zrezygnować
z programu ochrony świadków. Szczególnie jeden wywiad razi już samym tytułem: „Nie
współpracujcie z wymiarem sprawiedliwości – okantują was”. Następnie wprowadzenie słowami
Fudulego: „Posłałem do pudła sto czterdzieści osób, ujawniłem pięć ton kokainy i handel między
Kalabrią a Kolumbią, ale teraz kazałem im się odpiep...”.
Reszta wypowiedzi również nie pozostawia wątpliwości. Państwo zrujnowało mu życie, mówi
Fuduli, dając mu nędzne grosze, mniej niż tysiąc euro. Dostał nakaz eksmisji, ma siostrę ciężko chorą
z powodu stresu, starą matkę. Jest tak zdesperowany, że postanowił się pokazać w samym centrum
Vibo Valentia. Na pytanie, czy kiedykolwiek myślał o przejściu na drugą stronę, odpowiada:
„Myślałem o tym i żałowałem, że tego nie zrobiłem, biorąc pod uwagę to, do czego doprowadziła
mnie współpraca z wymiarem sprawiedliwości”. W ciągu dziesięciu dni zostaje mu przyznana
zarówno pomoc finansowa, o którą prosił, jak i kredyt na nową działalność gospodarczą. Być może
jednak jest już za późno. Swym zdecydowanym gestem, który miał sprawić, by ludzie go zobaczyli
i usłyszeli, Bruno nie tylko dał upust rozpaczy i złości. Wypowiedział także słowa, które na tych
ziemiach nie pozostawiają wątpliwości. Wystarczyłaby bardziej łagodna i konwencjonalna
rezygnacja, zwykła skarga, że państwo zostawiło go własnemu losowi. Tymczasem były podwójny
agent obwieścił swoje zamiary zdrady dobitnie i wyraźnie. Brunonowi Fudulemu nigdy nie
brakowało determinacji ani odwagi. Słusznie powinien zapłacić za swój wybór.
W czasie dochodzenia przeprowadzonego przez mediolańską DDA podsłuchano rozmowę,
w której Pizzata wspomina epizod ze swych podróży do Kolumbii. Opowiada, że pewien narco
zwany Lo Zio, Wujek, obciął ręce komuś, kto ukradł towar.
– Mamma mia – odpowiada mu szwagier Francesco Strangio – my jesteśmy elastyczni w tych
sprawach. Czy kiedyś wydarzyło się coś w tym rodzaju w naszych stronach? Nigdy. Prędzej
rozstrzelanie. Ale nie takie tortury.
Być może Bruno Fuduli postawił także na promyk możliwości, jakie mogły się otwierać pomiędzy
ową upragnioną elastycznością a już dopisanym do rachunku rozstrzelaniem. Może celem jego gry nie
były wyłącznie narkodolary, ale mierzył wyżej: chciał na dłuższą metę pokazać, że jest tak zdolny
i godny zaufania w wielkim biznesie, jak już raz dowiódł. W takiej sytuacji mógłby nawet
zaryzykować i odsłonić się. Być może Fuduli próbował wykupić swoje życie kokainą, lecz nigdy się
nie dowiemy, czy mu się to udało.

[4] Direzione Distrettuale Antimafia – Okręgowa Dyrekcja Antymafijna.


[5] Anonima Sarda – przestępcza organizacja sardyńska specjalizująca się w porwaniach dla
okupu.
[6] Mastro di giornata – prawa ręka szefa; camorristi di sangue icamorristi di sgarro–
kamorryści wyższego i najwyższego stopnia; picciottilub puntaioli– żołnierze.
[7] Sisal – Sport Italia Società a Responsabile Limitata, włoskie przedsiębiorstwo zajmujące się
grami liczbowymi.
Kokaina # 5

To najbardziej złożony problem matematyczny, jaki może ci się trafić do rozwiązania. Jest
trudniejszy niż hipoteza liczb pierwszych bliźniaczych albo zagadnienie Landaua. Jest bardziej
tajemniczy niż kręgi w zbożu. Ma więcej zmiennych niż równanie różniczkowe o pochodnych
cząstkowych. W gruncie rzeczy prosi się ciebie o zwykły raport: kokaina zarekwirowana – kokaina
wyprodukowana. To ułamek. Materiał z podstawówki. Zbierzmy dane, mógłbyś powiedzieć.
W porządku. Od czego zaczniemy? Od danych World Drug Report z 2012 roku? OK, przeczytaj
tabelę. Różnica między ilością zarekwirowanej kokainy w 2010 i w 2009 roku wynosi 38: 694 –
732. Góra koki w zasadzie bez znaczenia w oceanie światowych narkotyków. Możesz więc
wyciągnąć wniosek, że konfiskaty w ostatnich latach nie zrobiły znacznej różnicy. Cofnij się jeszcze
bardziej. Idź do lat 2001–2005. Widzisz, że konfiskaty się wznoszą, dopóki nie osiągną szczytu
w 2005 roku? Interesująca informacja, prawda? Mogłoby to oznaczać, że po roku 2005 coś się
wydarzyło. Może handlarze stali się sprytniejsi, może wypracowali nowe metody, żeby eksportować
kokainę tuż pod twoim nosem. Może. Ale niewykluczone, że nie wziąłeś pod uwagę innej zmiennej.
W ostatnich latach zmalała czystość narkotyku. Z World Drug Report wynika również, że w ciągu
czterech lat – między 2006 a 2010 rokiem – czystość kokainy zarekwirowanej w Stanach
Zjednoczonych zmniejszyła się z 85 do 73 procent. Ludzie wciągają tony paskudztw. To stwierdzenie
jednak nie podważa twoich obliczeń. Wyprodukowany narkotyk to stuprocentowa kokaina, ta, która
ląduje na ulicach pod twoim domem, zawiera znacznie mniej czystej kokainy. W takim razie co
zrobić, żeby porównać obie wielkości? Co zrobić, żeby w liczniku umieścić wartość odnoszącą się
do jednej rzeczy, a w mianowniku wartość odnoszącą się do innej? Nie masz wrażenia, że słyszysz
tamto stare zdanie, które bezustannie powtarzała twoja nauczycielka? „Nie dodaje się gruszek do
jabłek!”, czyli: „Nie porównuje się czyściutkiej kokainy z zanieczyszczoną!”. A poza tym jaka jest
waga wyprodukowanej kokainy? Czytaj dalej raport. Zakres waha się od 788 do 1060 ton. Trochę
dużo, nie sądzisz? Biorąc następnie pod uwagę, że różnica odpowiada całkowitej produkcji danego
kraju, nie wydaje ci się, że stąpasz po grząskim gruncie? O ile nie chcesz znaleźć najmniejszego
mianownika czystości, masz niezły kłopot. Mógłbym ci też powiedzieć, że wcale nie jest pewne, że
po konfiskacie określa się stopień czystości, i mógłbym zaszczepić w tobie wątpliwość, że niektóre
z tych danych mogą się dublować, mogą być nawet owocem konfiskat dokonanych przez większą
liczbę policji działających w tej samej kampanii i zaksięgowanych jako pojedyncze. Jeśli czujesz się
na siłach, żeby pominąć te ostatnie zmienne, jeśli pójdziesz dalej i dokonasz obliczenia, to
umieszczając w liczniku 694 tony skonfiskowanej kokainy (o której czystości nic nie wiadomo),
a w mianowniku wartość wahającą się między 788 a 1060 ton (której czystość podlega dyskusji),
otrzymasz 65–88%. Różnica 23 punktów jest trochę za duża, żeby to był wiarygodny wynik? Zgadzam
się. Nie żeby przed tobą nikt nie próbował przeprowadzić tego obliczenia. Ten sam World Drug
Report – tym razem jednak z 2011 – dokonał próby. Rezultat? Wyszło 46–60%. „Tylko” czternaście
punktów niepewności! Ale jeszcze dwa lata wcześniej odsetek trzymał się mocno na nogach –
mieliśmy 41,5%. Zapytasz, jak to obliczono? Wymyślając wskaźnik średniej czystości kokainy na
ulicy, wynoszący 58%. Można temu ufać? Pewnie tak. Albo i nie, jak utrzymuje wielu, w tym Libera,
która bierze pod uwagę jeden rok – 2004 – i dokonuje paru obliczeń nie różniących się od tych, które
sam w tej chwili przeprowadzasz. Okazuje się, że ilość kokainy wyprodukowanej na świecie wynosi
937 ton, od czego należy odjąć tę skonfiskowaną (490 ton) i tę skonsumowaną (450 ton) w obu
Amerykach. Od wyniku należy odjąć 99 ton odpowiadających przejęciom w pozostałej części świata.
Rezultat? Liczba ujemna: –102 tony. Ale to nie koniec, bo kokę snifują – i to jak! – także
Europejczycy, to wielkość rzędu około 300 ton. Jednym słowem, odświeżając trochę arytmetykę,
wychodzi na to, że według danych za rok 2004 brakuje nieco ponad 400 ton. Zniknęły bez śladu. To
jedna z wielu tajemnic ludzkości razem z potworem z Loch Ness. Wielka czarna dziura, która zgodnie
z wziętymi pod uwagę tabelami może sięgać 700 ton, jeśli wierzyć informacjom podanym na
przykład przez DEA.
Teraz już wiesz to, co należy wiedzieć. Teraz sam musisz się uzbroić w świętą cierpliwość
i w kalkulator. Jestem pewien, że uda ci się znaleźć rozwiązanie.
Co?
Kręci ci się w głowie?
Mnie też.
10

Ciężar pieniędzy

Istnieją dwa rodzaje bogactwa. To, które liczy pieniądze, i to, które je waży. Jeśli nie posiadasz
bogactwa drugiego rodzaju, nie wiesz, czym naprawdę jest władza. Tego nauczyłem się od handlarzy
narkotyków. Nauczyłem się też, że obywatelstwo handlarzy narkotyków zanika w świecie, lecz co do
gestów, ruchów, myśli, ci sami ludzie wyrażają się wszędzie, gdzie się znajdują, w taki sposób,
jakby nigdy nie opuścili swego kraju. Mieszkaj, gdzie chcesz, choćby i przy Wall Street, ale nie
porzucaj zasad panujących w twoim kraju. Starych zasad, które pomagają żyć w nowoczesnym
świecie i nie pogubić się. Ta właśnie zasada pozwala włoskim organizacjom pertraktować
z południowoamerykańskimi narcos i z meksykańskimi kartelami z pozycji siły i kupować tony
narkotyków na gębę.
Białe kołnierzyki narkobiznesu porzuciły szaty pasterzy z Aspromonte, a dzięki nieograniczonemu
dostępowi do pieniędzy właśnie kolonizują rynek narkotyków. Lecz zasady panujące w Aspromonte,
zasady krwi i ziemi, nadal są dla nich moralnymi drogowskazami, przewodnikami w działaniu. Teraz
jednak ci ludzie znają już także zasady ekonomii i potrafią się poruszać w świecie, co jest konieczne
dla zapewnienia rocznych obrotów w wysokości miliardów euro. Dlatego trudno opisać tych, którzy
rządzą światowym narkobiznesem. Jeśli odda się tę materię w ręce scenarzystów, otrzyma się postaci
przechodzące od sztywnego i doskonale poprawnego języka do dialektu, od marmurowych pałaców
do ulicznego smrodu, postaci pełne uroku dwuznaczności i niepokoju, jaki budzą tkwiące w nich
sprzeczności. Tylko że to fikcja: w rzeczywistości narkobiznesowa klasa średnia jest na ogół
mocniejsza i spokojniejsza niż przeciętna rodzin w branży przemysłowej. Rodziny mafijne są
przyzwyczajone do sprzymierzania się, do znoszenia ciosów i reagowania na nie, a nieobecność
i oddalenie to dla nich norma. Ukrywanie i zatajanie tego, czego nie należy wyjawiać, to nie
skrupulatne przestrzeganie kruchych norm towarzyskich, ale pierwsza potrzeba. Te rodziny zawsze są
gotowe na ból, stratę, zdradę: właśnie stąd bierze się ich siła. Nie ukrywają przed sobą okrucieństwa
życia na tym świecie. I chęci zwyciężania. To wszystko.
Kiedy się zastanawiam, kto mógłby być archetypem kokainowego menedżera, pojawiają się dwa
nazwiska, które są jak dwa przeciwne bieguny tego samego pola magnetycznego. Północ i południe.
Człowiek z północy to prototyp przedsiębiorcy, który do wszystkiego doszedł sam, polegając
wyłącznie na własnych siłach i własnym zmyśle do interesów. Człowiek z południa to przedstawiciel
klasy średniej ze stolicy, który posmakował możliwości wykroczenia poza bezpieczne życie
urzędnika dużej agencji państwowej i chwycił się jej. Obaj są otwarci na wszelką myśl polityczną
czy moralną. Jeżeli trzeba być demokratą i wywrotowcem, potrafią to. Jeżeli bardziej przydatne jest
bycie konserwatystą, taka rola też im odpowiada. Biznesmeni zdolni skusić osoby o silnej moralności
wykorzystują mikroskopijne szczeliny, nieuchwytne słabości. Przekupują, nigdy nie budzą
w przekupionym poczucia winy, potrafiąc przedstawić przekupstwo jako szybką procedurę bez
znaczenia, coś, co w gruncie rzeczy robią wszyscy.
Człowiek z północy przede wszystkim daje wyraz solidności i determinacji, człowiek z południa
ma bardziej eleganckie i światowe maniery, obaj jednak pokazują się jako panowie w średnim wieku
i średnio zamożni. Tak samo też postanowili się nazwać: banalnie, wręcz nieco śmiesznie. Imionami,
które nie budzą podejrzeń. Bebè i Mario.
Młodszy urodził się sześćdziesiąt jeden lat temu w małym lombardzkim miasteczku Almenno San
Bartolomeo. Niedaleko leży Bergamo, ale jeszcze mniej czasu potrzeba, by minąć Brembo i zacząć
się wspinać w górę doliny, która dla samych Lombardczyków stanowi kwintesencję zacofania
prowincji, Val Brembana. Na chrzcie nadają mu imię Pasquale, prawdopodobnie na cześć dziadka
z Brindisi, a na drugie Claudio, żeby dziecko miało też bardziej nowoczesne imię. Nazywa się
Locatelli, jak mnie więcej wszyscy w tamtych stronach. Później zostaje Mariem, znów tak jak
wszyscy.
Kiedy Pasquale Locatelli zaczyna nabierać doświadczenia w napadach w bogatej Lombardii,
między Mediolanem a Weroną, kradnąc samochody o dużej mocy, jest dwudziestoletnim chłopakiem.
Pracuje z ludźmi z Mediolanu, z ludźmi, którzy dorastali w ligèra, dawnym świecie przestępczym,
nadal opiewanym w niezwykle popularnych piosenkach w dialekcie, lecz bar w Giambellino i Palo
della Banda dell’ Ortica należą już do budzącej nostalgię przeszłości. Miasto stało się strefą wojny,
przewroty polityczne i powszechna przestępczość mieszają się i niekiedy splatają ze sobą, liczba
napadów z bronią w ręku i porwań rośnie z zawrotną szybkością, jest średnio sto pięćdziesiąt
zabójstw rocznie. Ten, kto nie wybija się na króla zbrodni jak Renato Vallanzasca, Francis Turatello
„Anielska Twarz” czy jego były zastępca Angelo Epaminonda, kto nie dostaje kary dożywocia za
zabójstwo i inne ciężkie przestępstwa, może spokojnie dalej iść swoją drogą.
Locatelli to rozumie, rozumie, że zbrodnia, która popłaca, to nie zbrodnia zapaleńców z lat
siedemdziesiątych. Zaczyna się skupiać na wszelkich „usługach”, jakich potrzebują ci, co sprzedają
kradzione samochody, tworzy sieć kontaktów od Austrii po Francję, uczy się języków obcych,
z których w końcu opanuje cztery. Rozumuje już jak przedsiębiorca rzucony na scenę
międzynarodową. Nielegalne interesy to interesy jak każde inne, liczy się niezawodność i zdolność
przewidywania. Nad Mediolanem zapada właśnie zwodniczy pokój, jednocześnie musujący
i kremowy, jak najmodniejsze potrawy i napoje. Człowiek, który będzie się podawał za Maria, ale
którego będą też zwać „Diabolik”, pojmuje, że tam, gdzie jest coraz więcej pieniędzy i przemożne
pragnienie rozrywki, otwiera się właśnie nowy rynek. Jest moda i design, jest prywatna telewizja, są
rozwijający się przedsiębiorcy i jest mnóstwo bogatych dzieciaków szastających kasą.
W najbogatszym mieście i regionie Włoch kokaina to nałóg, na który może sobie pozwolić więcej
osób niż gdzie indziej. Locatelli rzuca się na towar, który raz nabyty budzi ochotę na jeszcze,
wyprzedzając czasy. Za dawny nielegalny handel odbył karę, którą zamieniono mu na wolność pod
nadzorem, do ukrywania się zaś skłaniają go ograniczenia przestrzeni, po jakiej wolno mu się
poruszać. Próbuje pomnożyć majątek tam, gdzie wie, że może bez trudu znaleźć przyszłych klientów –
na Lazurowym Wybrzeżu. Osiedla się w willi w Saint-Raphaël, w bardziej ekskluzywnej
i spokojniejszej miejscowości niż pobliskie Saint-Tropez. Znają go tam pod nazwiskiem Italo
Salomone i pilnują własnego nosa, jak to mają w zwyczaju ludzie bardzo zamożni. Nie wiedzą, że
francuska policja ma go na oku, odkąd przejął na lotnisku w Nicei walizkę pełną ukrytej
w podwójnym dnie kokainy, która przyleciała z Kolumbii. Pasquale Locatelli został już wręcz
skazany przez dwa miejscowe sądy na dwadzieścia i dziesięć lat za handel kokainą, tylko że wyroki
ogłoszono zaocznie. Italo Salomone pozostaje jednym z wielu Włochów, którzy cieszą się klimatem
i beztroskim życiem. Dopóki trzy lata później gliny nie aresztują go w jego willi, gdzie znajdują także
czterdziestokilowy zapas kolumbijskiej kokainy.
Jest rok 1989.
W tym samym okresie Bebè urządza na nowo stary wiejski dom w Valsecca u stóp Alp
Bergamskich, pół godziny drogi od Brembate di Sopra, ostatniego miejsca zamieszkania Locatellego
we Włoszech. Do takiego wyboru nie skłoniło go pragnienie spokoju ani świeżego górskiego
powietrza. Do takiego wyboru skłoniło go pragnienie, aby przekształcić dom w rafinerię białej
heroiny, najcenniejszej i najbardziej rzadkiej, która nadal ma swój niszowy rynek w Stanach
Zjednoczonych, i żeby następnie używać jej jako towaru wymiennego z narcos. Zdaniem skruszonego
Saveria Morabita, byłego ważnego bossa mediolańskiej ’ndranghety, pod koniec lat osiemdziesiątych
tamci oferowali dwadzieścia pięć kilogramów czyściutkiej kolumbijskiej kokainy za kilogram białej
heroiny z Bergamo.
Bebè urodził się jako Roberto Pannunzi, rzymianin z matki Kalabryjki, dzisiaj
ponadsześćdziesięcioletni, były pracownik Alitalii, który wyemigrował za młodu do Kanady,
podobnie jak wielu południowców w tamtych latach. Kalabryjczycy ciężko tam pracowali:
w budownictwie, transporcie, przy wywozie śmieci, w gastronomii. Tylko że masowy napływ
imigrantów wykorzystali również potężni baronowie z Siderno. „U Zi” Antonio Macrì w krótkim
czasie zdołał opanować handel narkotykami w Kanadzie, nawiązując znakomite stosunki także
z amerykańską cosa nostrą. Po jego zabójstwie w Kalabrii w 1975 roku wybucha pierwsza wojna
’ndranghety, ale przemysłowe imperium zbudowane za oceanem pozostaje nietknięte. Macrì tworzył
i kupował wszelkiego rodzaju działalność handlową, zwłaszcza importowo-eksportową, co pomogło
mu w nawiązaniu świetnych kontaktów w najważniejszych portach. W latach osiemdziesiątych
kanadyjska policja uważa organizację, która pozostawiła swym spadkobiercom ’ndranghetyjską
spuściznę, za najsilniejszą w całej Kanadzie. Roberto Pannunzi właśnie dzięki Antoniowi Macrì
odkrywa w Toronto na nowo swe korzenie po kądzieli. Zi’ ’Ntoni lubi tego chłopaka o gęstej czarnej
czuprynie, okrągłej twarzy i dumnym spojrzeniu. Roberto budzi szacunek, a przede wszystkim jest
lojalny. Trzyma się blisko niego i uczy się. Ambitny, jest posłuszny nie jak niewolnik, lecz jak ktoś,
kto ufa, że będąc posłusznym, może zdobyć wiedzę. Siedzi cicho i spuszcza głowę, bo chce dorosnąć,
żeby samemu rządzić. W czasie tego samego pobytu w Toronto poznaje Salvatorego Micelego,
Sycylijczyka, kontakt cosa nostry do spraw handlu środkami odurzającymi. Zostają przyjaciółmi,
później „ojcami chrzestnymi”.
Za pośrednictwem Micelego Pannunziego otrzymuje od cosa nostry oczyszczoną w Palermo
heroinę, przewozi ją do Siderno, skąd ładunek wypływa statkiem w kierunku Toronto ukryty
pomiędzy kafelkami glazury. Tam czekają nań bracia Vincenzo i Salvatore Macrì, bliscy krewni Zi’
’Ntoniego.
Pannunzi staje się sprytny. Nie zadowala się towarem, który zapewniają mu pierwsze kontakty.
Chce najlepszego stosunku jakości do ceny i udaje mu się go uzyskać – i dlatego ten chłopak budzi
sympatię. Wykorzystuje przyjaźnie Antonia Macrì, żeby poznać najważniejszych dostawców, dla
których to nazwisko oznacza niezawodność i pewność. W pojedynkę nigdy nie zdołałby się zbliżyć
do heroiny z najwyższej półki, uczy się jednak wykorzystywać kontakty Macrìego w portach połowy
globu. Jeśli jakiejś grupie nie udaje się znaleźć punktu zaczepienia, zapewnia go jej Roberto. Jest
dyspozycyjny dla wszystkich, organizuje wysyłki, dostarcza ładunki do takich obszarów świata, gdzie
heroina nie docierała. Kiedy zaś grupy domagają się substancji lepszej jakości za niższą cenę,
nawiązuje kontakt ze specjalistami, którzy są w stanie rozwiązać ten problem. To on doprowadza do
spotkania sycylijskiego klanu Albertich z klanem Marsigliesich, którzy wysyłają do Palermo swojego
chemika, aby urządził rafinerię heroiny.
A kiedy Pasquale Marando, boss z Platì zajmujący się handlem narkotykami w północnych
Włoszech, będzie musiał zejść do podziemia, również Pannunzi zaofiaruje się pośredniczyć między
rodzinami z Marina di Gioiosa Jonica i z Platì, serca ’ndranghety z Aspromonte. On łączy, nie dzieli.
Taki jest właśnie cel Pannunziego.
Aby jeszcze bardziej zacieśnić kontakty ze swoimi partnerami, tuż po przybyciu do Włoch Bebè
żeni się z Adrianą Diano, która należy do jednej z najwyżej postawionych rodzin z Siderno.
Wprawdzie wkrótce się rozejdą, ale ślub, powinowactwo to coś, co zawsze cementuje bardziej niż
zwykła umowa. W Rzymie Bebè prowadzi oficjalnie sklep z ubraniami. Ma poczucie humoru: swój
sklep nazywa Il Papavero, Mak, na cześć współpracy z najważniejszymi tureckimi handlarzami
heroiny. W rzeczywistości jest do dyspozycji klanów kalabryjskich. Wykorzystawszy kontakty
Antonia Macrìego, Bebè się uniezależnia, rozwija. Pieniądze, które ’ndrangheta zgromadziła,
przeprowadzając porwania, teraz należy pomnożyć poprzez narkobiznes. Roberto jest gotowy.
Zrozumiał, gdzie trzeba inwestować.
Człowiek z południa i człowiek z północy podróżują w równoległym czasie i przestrzeni, lecz
nigdy się nie spotykają. Albo może i tak, chociaż nie ma dowodu na to, że się zetknęli. Locatelli ma
lekką przewagę, niekoniecznie dlatego, że rozpoczął karierę w punkcie bliższym Mediolanu, który aż
do dzisiaj stanowi najlepszy rynek do upłynniania kokainy. Prosta geografia ma niewielkie znaczenie,
jak człowiek się porusza po globalnej szachownicy. Nie, najlepsze wyczucie chwili człowieka
z Bergamo polega raczej na tym, że sam jest właścicielem przedsiębiorstwa, ma swobodę
dokonywania każdej nowej inwestycji, sam odpowiada za ryzyko, jakie na siebie bierze. Z kolei
Pannunzi bardziej przypomina dyrektora naczelnego zatrudnionego przez wielki holding. Nowy rynek
należy podbijać ostrożnie: nie tracąc udziałów w rynku wyjściowym, nie narażając na
niebezpieczeństwo choćby setnej części gigantycznego obrotu. Projekt, by zwiększyć sprzedaż
kokainy i zyski z niej przy maksymalnym wykorzystaniu kalabryjskiej wiedzy na temat heroiny, to
typowy pomysł, jakim typowy dyrektor potrafi przekonać swoich ludzi. Następnie Pannunzi
przechodzi do czynów: żeby znaleźć wiejski dom, kontaktuje się z Morabitem, a zwłaszcza z pewną
mocno zakorzenioną w Lombardii ’ndriną, rodziną Sergich z Platì; i wreszcie sprowadza z Francji
najlepszych chemików, potem od marsylczyków ściąga kolejnych dwóch ludzi, którzy już pracowali
dla cosa nostry i potrafią zagwarantować doskonałą jakość.
Podczas gdy Pannunzi kładzie podwaliny pod kokainową spółkę joint venture, Locatellemu
właśnie wytaczają proces o międzynarodowy narkobiznes, po którym trafia do więzienia w Grasse
na dziesięć lat. Za kratami widzi ledwie skrawek ślicznego krajobrazu, jaki rozciąga się u stóp
starego miasteczka zwanego „światową stolicą perfum”, a morza przed Cannes może się tylko
domyślać. Ale to mu nie jest potrzebne: Diabolik to człowiek myśli i szybkiego czynu. Łamie sobie
rękę. Trzeba go wyleczyć, ale Francuzi nie w ciemię bici, podejrzewają, że ten incydent może nie
być przypadkowy. Przezornie nie wysyłają go do Nicei, lecz do Lyonu, daleko od wybrzeża, które
poznał jak własną kieszeń, prawie pięćset kilometrów dalej. Osadzony wysiada z furgonu i rusza
w stronę szpitala. Po kilku krokach pojawia się trzech uzbrojonych zamaskowanych mężczyzn, którzy
rozbrajają strażników i znikają w okamgnieniu wraz z więźniem. Nastąpił koniec pewnej epoki.
Locatelli zaciera za sobą ślady i przekracza granicę z Hiszpanią. Zostaje Mariem, Mariem z Madrytu:
kontaktem kolumbijskich narcos w Europie, właścicielem floty morskiej do międzynarodowego
handlu kokainą.
Przedsiębiorca i menedżer zmierzają do wspólnego celu. Są pionierami, ludźmi, którzy tworzą
z niczego postać, jakiej nie było w narkobiznesie: brokera. Łączą ze sobą końce świata. Stambuł,
Ateny, Malagę, Madryt, Amsterdam, Zagrzeb, Cypr, Stany Zjednoczone, Kanadę, Kolumbię,
Wenezuelę, Boliwię, Australię, Afrykę, Mediolan, Rzym, Sycylię, Apulię, Kalabrię. Tworzą
perpetuum mobile i tkają splątaną gęściutką sieć, bezładną gmatwaninę, która odsłania nieuchwytną
ruchliwość ich towaru jedynie przed bardziej uważnym spojrzeniem. Stają się superbogaci.
I pomagają się również wzbogacić tym, którzy się do nich zwracają. Są ciągle w ruchu, muszą
nieustannie szukać nowych kanałów. Ich życie przypomina coraz bardziej łamigłówkę, w której
należy połączyć kropki – taką, jaką w dzieciństwie udawało nam się rozwiązać czasami, kiedy to
rodzice odkładali na bok krzyżówki i pozwalali nam wziąć długopis: rysunek można było podziwiać
dopiero na końcu, po połączeniu wszystkich kropek. Z Pasqualem Locatellim i Robertem Pannunzim
jest tak samo. Ich handel wychodzi na jaw, dopiero gdy powiąże się ze sobą kropki, które oni
rozmieścili. Bo ten, kto z miejsca na miejsce przerzuca narkotyki, rysuje nową mapę świata.
Mapa świata zostaje narysowana na nowo, począwszy od różnicy, której nikt nie ustalił przy
stoliku, od innowacji, która gdyby ją zaproponowano w oderwaniu od rzeczywistości, spotkałaby się
z odmową. Żadna organizacja przestępcza nie byłaby gotowa podzielić się pokaźną częścią zysków
z kimś, kto do niej nie należy, i przyznać mu niepodrzędną i niemarginalną rolę. Drogę przebywa się
stopniowo, skok jakościowy dokonuje się po prostu dlatego, że się zdarza. Więcej – w pewnym
momencie już się zdarzył.
Mario z Madrytu zaskarbił sobie zaufanie Kolumbijczyków, kiedy byli jeszcze najsilniejsi.
Podróżuje z własnym ochroniarzem i osobistą sekretarką, od Pabla Escobara nauczył się nie spędzać
więcej niż dwie noce w tym samym miejscu, zmienia komórki równie często, jak normalni ludzie
zmieniają skarpetki. Nie jest jednak człowiekiem kartelu z Medellín ani kartelu z Cali. To zaś
okazuje się korzystne nie tylko dla niego, ale również dla kokainowych monopolistów
wypowiadających sobie w Kolumbii bezlitosną wojnę, która spowoduje ich powolny upadek.
Bebè Pannunzi związał się z rodzinami z Siderno i z Platì, czyniąc to nawet poprzez
spowinowacenie i potomstwo, lecz nigdy nie zostaje członkiem klanu. Nie jest ’ndranghetystą, nie
jest kamorrystą, nie jest mafiosem. Miesza różne organizacje w jednej spółce inwestycyjnej.
Kalabryjczyków, Sycylijczyków, grupy wywodzące się z Salento i jeszcze inne. Zakłada
narkotykowe joint venture zdolne zintensyfikować kontakty i siłę przetargową w stosunku do tego, co
zdołałby osiągnąć pojedynczy klan. Buduje klasową organizację o solidnych więzach zespołowych
i o wyraźnym podziale na szefów i podwładnych. To zręczny broker, który potrafi dokonywać
z łatwością operacji finansowych na ogromną skalę i przerzucać ilości narkotyków, jakich jeden klan
nie byłby w stanie przewieźć. Bez tej nowej postaci zakup kokainy odbywałby się nadal starym
sposobem: rodzina mafijna wysyła zaufanego człowieka do Ameryki Południowej, płaci z góry za
część dostawy, oddaje swojego człowieka w ręce narcos jako zastaw, ryzykując, że go zabiją, jeśli
coś pójdzie źle i uniemożliwi zapłatę. Następnie kontaktuje się z pośrednikiem, żeby zajął się
transportem.
Pannunzi całkowicie zmienia rozdanie. Przenosi się do Kolumbii. Pozostając w ścisłym kontakcie
z ’ndrinami, nauczył się wszystkiego, co było do nauczenia, wie, że nadeszła pora samemu dać
przykład i nauczać. Wprowadza w tajniki zawodu swojego syna Alessandra, który poślubia córkę
jednego z bossów z Medellín. Przez telefon nazywa go Miguelem i rozmawia z nim po hiszpańsku,
aby zmylić ewentualnych niepożądanych słuchaczy. Córka Simona zaręcza się z Franceskiem
Mumbacą, na którym teść będzie mógł polegać. Co do Francesca, to nadadzą mu przezwisko Joe
Pesci albo Pedzio. Na początku lat dziewięćdziesiątych Pannunzi wykorzystuje potęgę kolumbijskich
karteli, które przekształciły ojczystą dżunglę w terytorium naszpikowane prywatnymi lotniskami.
’Ndranghecie przydałby się samolot transportowy do lotów międzykontynentalnych, toteż Bebè go
kombinuje.
On może sobie pozwolić na powietrzną flotę do przerzucania białego towaru. Od rozmaitych
organizacji zbiera całe miliony euro. Osobiście jest gwarantem dla karteli, zapewniając sobie w ten
sposób olbrzymie upusty. Ręczy za transport i przybycie ładunków do portów. Wie nawet, kto
zajmuje się kokainą, gdy tylko dotrze na miejsce. Im więcej udziałowców, tym tańszy jest kilogram
towaru. Straty spowodowane konfiskatą Bebè rozkłada proporcjonalnie. Może sobie nawet pozwolić
na monitorowanie jakości. Podróżuje, nawiązuje kontakty, spotyka się z klientami. Wszędzie. Szuka
udziałowców, kapitałów: potem to on będzie decydował, gdzie i jak kupować za każdym razem.
Szuka zmyślnych przewoźników, pewnych nabrzeży, miast magazynów.
Locatelli postępuje jak jego lustrzane odbicie. Będąc bliżej dostawców, zachowuje bazę
w Europie, aby zapewnić większą sprawność w kontaktach z klientami. Negocjuje ze wszystkimi:
z rodzinami z Bagherii i Geli, z ’ndrinami z San Luca i Platì, z najpotężniejszymi klanami z północnej
strefy Neapolu. I negocjuje wszystko, wierny swemu instynktowi przedsiębiorcy: serce biznesu
stanowi koka i coraz częściej także pranie pieniędzy, byłby jednak głupcem, nie wykorzystując
w pełni bliskości Afryki Północnej i nie przewożąc haszyszu poza Cieśniną Gibraltarską, jedną z baz
swojej morskiej potęgi. Ponadto czerpie ze starych relacji i doświadczenia, aby zorganizować
międzynarodową sieć handlu kradzionymi samochodami. Późniejszego skoku pozwalają jednak
dokonać Mariowi z Madrytu wydarzenia w kraju położonym daleko od Półwyspu Iberyjskiego. Jako
jeden z pierwszych dostrzega on ogromne możliwości, jakie niosą ze sobą napięcia, a następnie
wojna w byłej Jugosławii. Narkotyki, broń, pieniądze: na tych trzech elementach może zbudować
sieć interesów, pozwolić im się rozprzestrzenić od Hiszpanii po Amerykę, od Ameryki po Bałkany,
z przerzutami do Włoch, przeładunkami w Afryce i tak dalej.
Człowiek z Bergamo też nadaje swojemu biznesowi strukturę rodzinnej firmy, przedsiębiorstwa
poszerzonego o paru superzaufanych współpracowników. Najbliższa rodzina i ludzie na liście płac,
których należy trzymać pod nieustanną presją i kontrolą, sztywna hierarchią, omertà.
Przedsiębiorstwo z Bergamo, chociaż u jego podstaw nie legły żadne historyczne nawiązania,
przypomina coraz bardziej organizację mafijną, przez co zyskuje przewagę jako twór
nieprzenikniony. Tylko że model funkcjonowania mafii nie jest niczym innym jak szczególną odmianą
przeważającego we Włoszech modelu przedsiębiorstwa. Jednakże podobnie jak u mafiosów
w pełnym tego słowa znaczeniu przeplatanie się uczuć i interesów może się stać piętą achillesową.
W roku 1991 karabinierzy odkrywają, że przebywając we Włoszech, Locatelli mieszka u swej
przyjaciółki Loredany Ferraro w Nigoline di Corte Franca, miasteczku w prowincji Brescia. Są
gotowi zastawić pułapkę, ale Diabolik dopada do samochodu i odjeżdża – winnice Franciacorta
przemieniają się w iście hollywoodzką scenerię, gdy ucieka przed obławą. Loredana pozostaje jego
towarzyszką życia i podobnie jak obaj synowie, dzieli z nim interesy i los: dziesięć lat później ona
także zostanie aresztowana w Hiszpanii, jako ostatnia z siatki Maria trafi w ręce wymiaru
sprawiedliwości.
Ludzie tacy jak Bebè i Mario, ale także sami bossowie, którzy z mlekiem matki wyssali rządzące
rodziną zasady przodków, często okazywali się słabi właśnie z powodu związków rodzinnych.
Szkodzą im nie kobiety, które mogą sobie kupić na jedną noc, towar jak każdy inny, który są w stanie
zdobyć w najlepszej jakości. Szkodzą im te, z którymi się związują, z którymi łączy ich więź
zaufania. Pionek, który jak się wydaje, w pewnym momencie może doprowadzić do Pannunziego, ma
na imię Caterina. To nie jest zwyczajna dziewczyna ulegająca urokowi i władzy dojrzałego
biznesmena, a i Bebè nigdy nie byłby skłonny dzielić z nią rzeczywistej materii swojego życia, gdyby
partnerka nie przedstawiła wszelkich gwarancji, aby zostać prawdziwą wspólniczką. Caterina
Palermo ma budzący pewność rodowód: jest siostrą mafiosa z klanu samych Micelich. Śledczy
odkrywają, że zarezerwowała lot z Madrytu do Caracas i zaczynają ją śledzić. Po wylądowaniu
w stolicy Wenezueli udaje się do pewnej miejscowości na granicy z Kolumbią, gdzie jej partner
urządził się w tamtym okresie. Miłosna schadzka została zaplanowana właśnie tam, tylko że
Pannunzi, ostrzeżony przez nie wiadomo jakich informatorów, nie zjawia się. Kobieta wraz
z policjantami wracają do Włoch, tym razem dzieląc to samo uczucie: rozczarowanie.

Broker z północy i broker z południa to Kopernik i Galileusz handlu kokainą. Dzięki nim zmienia się
model obiegu w interesach. Najpierw kokaina krążyła wokół pieniędzy. Teraz pieniądze weszły na
orbitę kokainy, wessane przez jej pole grawitacyjne. Kiedy podążam ich tropem, mam wrażenie, że
kartkuję podręcznik, w którym zbiegają się wektory działania dwóch pojedynczych osób. Mario
i Bebè skupiają w sobie wszystkie cechy zwycięskiego brokera. Na pierwszym miejscu możliwość
dysponowania nieograniczoną ilością pieniędzy wymaganych do tego, by móc dyktować warunki
w określonym biznesie. Poza tym wspaniałe zdolności organizacyjne. Szerokie spojrzenie połączone
z precyzją postrzegania każdego szczegółu. Brylują w negocjacjach i nauczyli się rozwiązywać
problemy. Gwarantują dostawy każdemu, kto może zapłacić, i potrafią się wkupić w ich łaski.
Wiedzą, że lepiej trzymać się z daleka od politycznych wyborów, wyroków śmierci, przemocy. Chcą
jedynie puszczać w ruch białą substancję, a żeby tego dokonać, potrzebują tylko pieniędzy i dobrych
układów. Grupy przestępcze, nawet te z konkurencji, pozwalają im na swobodę działania, ponieważ
oni pozwalają im zarabiać.
I wreszcie mają intuicję, cechę, której nie kupisz ani się nie nauczysz, i właśnie dlatego jest tak
cenna. Rodzisz się z nią, oni zaś urodzili się z porcją intuicji znacznie przewyższającą średnią.
Intuicja to przede wszystkim empatia, umiejętność postawienia się w sytuacji rozmówcy,
wywąchania jego zwyczajów, słabych punktów, oporów. Dla Bebè i Maria klient jest otwartą księgą.
Wiedzą, gdzie uderzyć, wiedzą, jak go przekonać. Wiedzą, że jeśli się waha, nadeszła chwila, by
ruszyć do ataku; jeśli okazuje zbytnią pewność siebie, wówczas trzeba dać mu do zrozumienia, kto tu
trzyma kasę. Swobodnie przechodzą z jednego języka na drugi, z jednej kultury do drugiej, potrafią
być jak gąbka, zmieniać się, czuć się obywatelami tej części świata, w której akurat się znajdują.
Potrafią się zachowywać jak pokorni pośrednicy albo okazywać autorytatywność, czar, sympatię. To
jest właśnie intuicja: znajomość ludzkiej natury i umiejętność manipulowania nią.
Ale intuicja to także zdolność przewidywania. Gdyby brokerzy finansowi uczyli się od brokerów
kokainowych, prawdopodobnie nie zderzyliby się z betonowym murem kryzysu. Pannunzi i Locatelli
wyczuli, że heroina jako masowy rynek się kończy. Pojęli to, kiedy świat zużywał jeszcze całe tony
heroiny, zaś włoskie mafie nadal inwestowały wszystko w heroinę. Kokaina opanuje świat i będzie
się bardziej rozprzestrzeniać, będzie trudniejsza do powstrzymania: i oni w nią weszli, weszli w nią
przed innymi.
Przy kilku okazjach policji udaje się ich złapać, lecz obaj zawsze znajdują sposób, by rozwiązać
także ten problem. Nie zlecają zabójstw. Mają mnóstwo pieniędzy, potrafią się bronić, wiedzą, jak
nie zostawiać śladów. Nie przyciągają uwagi mediów, zna ich niewielu dziennikarzy, jedynie ścisła
grupa pracowników wie, kim są i ile naprawdę znaczą. A jeśli zostają zwolnieni z więzienia, opinia
publiczna się nie oburza.
Rok 1994 mógłby być ich annus horribilis, tymczasem cyklonowi, który na nich spada, brakuje
siły, żeby ich wyplenić. W styczniu Pannunzi zostaje aresztowany w Medellín, gdzie mieszka od
czterech lat. I nie wystarczy milion dolarów, które Bebè oferuje policjantom, żeby puścili go wolno.
Skandal – oni na to nie idą. Bebè czeka w kolumbijskim więzieniu na ekstradycję do Włoch, gdzie
przewożą go w grudniu.

Tymczasem dojrzewa ostatnia faza międzynarodowej megaoperacji policyjnej, do której włączyły się
amerykańska DEA i FBI i która nosi jednoznaczne imię Operation Dinero. Według dokumentów
DEA, trwająca dwa lata operacja doprowadziła do aresztowania stu szesnastu osób we Włoszech,
Hiszpanii, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Z obliczeń wynika, że na obu kontynentach
skonfiskowano około dziewięćdziesięciu milionów dolarów w gotówce i niewiarygodną ilość
kokainy: dziewięć ton. Dnia 6 września 1994 roku Locatelli je kolację w renomowanej restauracji
Adriano w stolicy Hiszpanii w otoczeniu najbliższych: szwajcarskiej sekretarki Heidi, która
podobnie jak on posługuje się fałszywymi dokumentami, oraz swojej prawej ręki we Włoszech,
adwokata z Apulii Pasqualego Cioli. Przy stole siedzi także zastępca prokuratora Brindisi Domenico
Catenacci. Nieco wcześniej zamierzał się ubiegać o stanowisko polityczne, w ostatniej chwili jednak
rezygnuje i przenosi się do Como. W położonej nad jeziorem Como stolicy regionu wydarza się coś,
czego nigdy nie widziano: dwaj prokuratorzy wezwani do wypełnienia misji na koniec jeden po
drugim słyszą zarzut przynależności do grupy przestępczej. Catenacci zostaje zawieszony w pełnieniu
funkcji, ale na procesie będzie w stanie dowieść, że nie miał pojęcia, kim jest Pasquale Locatelli,
i zostanie uniewinniony. Maria doprowadzają do aresztu i zawożą do madryckiego więzienia. Oprócz
wolności traci także cztery statki ze swojej floty, już gotowe, by ruszyć do wybrzeży Chorwacji
z ładunkiem narkotyków i broni, oraz wiele innych cennych części imperium.
Operation Dinero to spektakularny sukces, którym na konferencji prasowej chwalą się
równocześnie po jednej stronie oceanu szef DEA, a po drugiej włoski minister spraw wewnętrznych.
Dwa lata ściśle tajnych dochodzeń i operacji. Wtyczki na obu kontynentach, jako główny wabik zaś
bank otwarty naprędce w raju podatkowym – na Anguilli, karaibskiej wyspie, żeby prać narkodolary.
Prawdziwy bank, zarejestrowany jak należy, z elegancką siedzibą, wykwalifikowanym personelem,
który potrafi obsłużyć klientów w wielu językach i ze wzorową fachowością. Tylko że w pełni
kontrolowany przez DEA. RHM Trust Bank oferuje bajeczne stopy procentowe, zwłaszcza
najbardziej majętnym klientom. Kolumbijczycy dają się skusić. Dzięki listom uwierzytelniającym
wystawionym przez RHM Trust Bank doradcy finansowemu z DEA udaje się skontaktować
z Carlosem Albertem Mejíą pseudonim Pipe, handlarzem narkotyków związanym z kartelem z Cali,
który organizuje dostawy do Stanów Zjednoczonych i Europy. Bank leży w brytyjskim raju
podatkowym gwarantującym powagę, jest łatwo dostępny i przedstawia sobą liczne korzyści. Narcos
przywykli do życia w luksusie i do pieniędzy, które przychodzą i odchodzą niczym tropikalne
deszcze. Mejía w szczególności lubi je wydawać na starą rodzimą pasję: konie. Paso fino to
autochtoniczna rasa kolumbijska sięgająca czasów, kiedy Hiszpanie dosiadali gigantycznych
nieznanych zwierząt, dzięki którym oczom wstrząśniętych Indian jawili się jako bogowie. W epoce
rządów kokainowych baronów najpiękniejszy i najsłynniejszy koń nazywa się Terremoto de
Manizales – to bułanek brata Pabla Escobara. Tylko że akurat w czasie, gdy wtyczka DEA miała się
zbliżyć do Carlosa Alberta Mejíi, wroga grupa porywa Terremota i zabija jego dżokeja. Kilka dni
później na jednej z uliczek Medellín zwierzę zostaje porzucone – wykastrowane na znak wendety.
Oprawcy wiedzieli, że okaleczenie sprawi Escobarom większy ból niż śmierć wielu ludzi i bardzo
zaszkodzi ich wizerunkowi. Lecz to nie dość. Jak głosi krążąca po Kolumbii legenda, po szesnastu
latach od kastracji Terremoto miał posłużyć do spłodzenia identycznego konia, sklonowanego przez
wyspecjalizowaną firmę amerykańską.
Mejía również posiada stajnię cenionych koni paso fino, a do tego kolekcję dzieł sztuki, do której
jednak najwyraźniej jest mniej przywiązany. Postanawia powierzyć trzy malowidła pośrednikom
bankowym: jedno Picassa, jedno Rubensa i jeden obraz osiemnastowiecznego malarza angielskiego
Joshuy Reynoldsa. Eksperci, którzy będą mogli je podziwiać po konfiskacie, oszacują ich wartość na
piętnaście milionów dolarów. Prawdziwy interes polega jednak na praniu pieniędzy. Na początek do
zainwestowania byłoby prawie dwa i pół miliona dolarów z narkobiznesu we Włoszech, pieniądze te
mają pochodzić od zaufanego człowieka włoskiego wspólnika Mejíi, który działa w Hiszpanii i we
Włoszech.
Tak oto agenci DEA znienacka wpadają na ślad Pasqualego Locatellego, chociaż wcale na to nie
liczyli. Ich celem było uderzenie w organizację zajmującą się narkobiznensem, w tamtej chwili
najpotężniejszą na świecie: w kartel z Cali. Mario z Madrytu wyskakuje niemal jak diabeł z pudełka.
Okazuje się jednak, że niewiarygodnie trudno zastawić pułapkę na niego i jego organizację. Ani
jednego telefonu, który można by namierzyć. Schematy prania pieniędzy tak szybkie, że nie sposób
wytropić ich wędrówki. Dochodzenie utyka w martwym punkcie właśnie z powodu „włoskiego
wspólnika”. Śledczy postanawiają więc wsadzić mu na kark tajniaka, dość szczególnego agenta. To
inspektor Centralnych Służb Operacyjnych policji włoskiej. Posiada wykształcenie bankowe
udoskonalone przez lata śledztw, tylko że nigdy nie prowadził misji pod przykrywką. Jest młody, ma
niespełna dwadzieścia siedem lat, za to nienaganną prezencję. Mówi płynnie wieloma językami. Zna
najbardziej przemyślne metody prania pieniędzy. I jest kobietą.
Dużo bardziej niż ucieczka alejkami Franciacorty przed depczącymi po piętach karabinierami
wygląda to jak pomysł z hollywoodzkiego filmu akcji. W rzeczywistym świecie rzadko trafiają się
piękne młode dziewczyny, w dodatku zdolne przybrać nową tożsamość bez żadnej wpadki.
Z początku tak właśnie myślą amerykańscy koledzy, zresztą Włosi także mają pewne wątpliwości, ale
w końcu wszyscy przekonują się co do korzyści, jakie może przynieść wtyczka. Toteż po
przyspieszonym indywidualnym szkoleniu przeprowadzonym przez DEA rodzi się Maria Monti,
ekspert od finansów międzynarodowych z ogromnym pragnieniem przebicia się w świecie
bezlitosnej męskiej konkurencji. Maria Monti emanuje kobiecą żywotnością oraz ambicją równie
wygłodniałą co niemal niewinną. Jak wiele dzisiejszych dziewcząt dobrze sobie radzi, lepiej od
mężczyzn, i pała chęcią sprawdzenia się. Wszystkim tym, którzy mają z nią styczność, praca u jej
boku sprawia przyjemność w każdym znaczeniu tego słowa.
W stwarzaniu fikcji doskonałej albo jak najbliższej ideału istnieje jedna fundamentalna zasada:
trzeba się odwołać do cech rzeczywiście posiadanych przez osobę, która musi się przemienić
w kogoś innego. Maria Monti przypomina policjantkę, która zaskarbiła sobie zaufanie i szacunek
kolegów, niemal jakby ta natura była jej drugą, ciemną stroną. Podstawowe cechy i zdolności danej
osoby pozostają takie same bez względu na to, jaki zechce z nich zrobić użytek. Potem następuje
wybór. Prawie nigdy nie dokonuje się go w świadomie dokładnie określonej chwili. Mimo to
nadchodzi. Wybór wpływa na wszystko: pompuje słodycz pragnienia, odżywia krew, staje się
metabolizmem. Tutaj wszystko to jest jedynie na niby. W sercu ukrytym pod dopasowanymi żakietami
markowych kostiumów ciągle mieszka najbardziej niebezpieczny rodzaj odwagi: odwagi napędzanej
ciekawością, nieujarzmionym pragnieniem poznania, które nie lęka się tego, co niespodziewane albo
nieznane.
Maria zostaje wrzucona w wir lotów w klasie biznesowej, podróży taksówkami lub luksusowymi
samochodami, hoteli i restauracji dla nielicznych wybrańców. Rozmiar nierzeczywistości ucisza jej
niepokój. Istnieje niebezpieczeństwo, że da się zbyt mocno porwać, że straci czujność rozproszona
nadmiarem nowości i luksusu, które powinna traktować z obojętnością kogoś, dla kogo są chlebem
powszednim. Wtyczka nie zapomina ani na sekundę, że jest tylko przednią strażą drużyny, która śledzi
sygnał nadawany przez ukryty w regulaminowym neseserze GPS, gotowa w każdej chwili przyjść jej
z pomocą, jeśli zajdzie potrzeba. A ryzyko, na jakie Maria się naraża, ciągle pozostaje raczej realne.
W pierwszej kolejności musi zastawić pułapkę na narcos, ludzi przywykłych do bezkarnego
stosowania przemocy. Mimo to oddalenie od własnego życia i powiązań, a nawet konieczność
posługiwania się angielskim i hiszpańskim częściowo ułatwiają jej wejście w rolę.
Miami ma olbrzymi port, który zwą „światową stolicą rejsów”. W cieniu siedmiopokładowych
statków należących do Royal Caribbean i Carnival cumują także jachty, którym właściwe proporcje
jest w stanie nadać jedynie tonaż utrzymujących się na wodzie potworów. Maria powinna ubić
interes w bardziej zatłoczonym miejscu, lecz jej południowoamerykańscy klienci się nie pojawiają.
Ktoś natomiast zawozi ją do portu, wpuszcza na pokład jachtu i podnosi kotwicę. I oto znajduje się
na środku oceanu w towarzystwie mężczyzn, którzy usiłują zrobić na niej wrażenie swym prywatnym
transatlantykiem, agent, który czeka na nabrzeżu, nie jest w stanie jej już pomóc – dziewczyna może
liczyć wyłącznie na siebie. Wszystko jest fantastyczne, przyznaje, tylko że ja przyjechałam tutaj for
business, not for fun, wybaczcie, jeśli humor nie dopisuje.
Locatelli jest z zupełnie innej gliny. Także Mario z Madrytu gości Marię po raz pierwszy na
jachcie na wodach Costa del Sol, w pobliżu Marbelli, gdzie zamieszkał wraz z Loredaną, lecz jego
pragmatyczna natura stawia w równym stopniu na czar i onieśmielającą moc popisywania się co na
absolutną prywatność, na jaką pozwala mu jego jednostka pływająca. Doświadczony broker chce się
spokojnie przyjrzeć tej dziewczynie, która ma się rozumieć, wkradła się w łaski jego kolumbijskich
wspólników. Maria zdaje sobie z tego sprawę, przez chwilę czuje się obnażona, po czym wyciąga na
wierzch cały profesjonalizm i nonszalancję, do jakich jest zdolna. Mówi o stopach procentowych,
akcjach, funduszach inwestycyjnych. Rozprawia o możliwościach i niebezpieczeństwach postawienia
na new economy, proponuje parę transakcji, żeby zarobić na wymianach walutowych. Klamka
zapadła. Szef przekonał się, że to wartościowy partner do rozmowy; przekazywanie pieniędzy do
ponownego zainwestowania za pośrednictwem banku na Antylach może się odbywać nadal
w dziarskim tempie.
Jednakże chwile grozy wcale się nie skończyły. W dniu, kiedy Maria otrzymuje walizkę z dwoma
milionami dolarów, zauważa, że ktoś za nią idzie. Nie może ryzykować, że ktoś ją porwie albo co
gorsza nakryje podczas wsiadania do samochodu kolegi, jak zostało uzgodnione. Nie wie, czy
człowiek za jej plecami to ktoś niczego nieświadomy, kto ma złe zamiary, czy cień wysłany, żeby ją
śledził. Zatrzymuje więc taksówkę i krąży, krąży całymi godzinami, przemierzając miasto wzdłuż
i wszerz.
Co dziwne, najbardziej boi się we Włoszech. W Rzymie spotkania są wyznaczane w bardzo
uczęszczanych miejscach: w hotelu Jolly, w barze Palombini w EUR. A jeśli na nieszczęście ktoś ją
rozpozna, pomacha do niej, wypowie jej prawdziwe imię? Przygotowano ją także na tę
ewentualność: należy się tak zachowywać, jakby nastąpiła pomyłka. Stanowcze szybkie spojrzenie,
chwila wahania i koniec. Maria nie jest jednak pewna, że zdoła zachować wystarczająco zimną
krew. Czasem drzemie w niej także bardziej podstępny niepokój: nie można zupełnie wykluczyć, że
przez jej kontakty nie przeniknie jakaś informacja na jej temat. „Wysłannik” zwany Polifemo to
mediolańczyk o skromnym wyglądzie, który w spisie mieszkańców figuruje jako Mario Di Giacomo.
Tylko że ona musi pertraktować z zaufanym człowiekiem organizacji Locatellego na rynku rzymskim,
z Robertem Severem, liczącym się członkiem „bandy z Magliany”[8], człowiekiem, któremu Locatelli
powierzył znaczne reinwestycje w sieć supermarketów i w parę interesów w stolicy. To on zalewa
Marię kasą, którą trzeba jak najprędzej wyprać na Karaibach: 671 800 000 lirów plus 50 000
dolarów, następnie jeszcze dwie transze po 398 350 000 i 369 450 000 lirów, wszystko w ciągu
półtora miesiąca.
Jednakże prawdziwą podporę dla inwestorów Locatellego we Włoszech stanowi osobnik
o budzącym zaufanie wyglądzie adwokata z prowincji, Pasquale Ciola. Podobnie jak Bebè Pannunzi,
Mario z Madrytu także odkrył nie wiadomo kiedy własne korzenie po kądzieli i własne zalety. Dzięki
Cioli, który zasiada w radzie nadzorczej Cassa rurale e artigiana w Ostuni, udaje mu się posłużyć
całym tym bankiem. Zważywszy zaś na jego rozwijające się interesy na Bałkanach, nadal za
pośrednictwem prawnika z Brindisi dopracowuje także zakup banku ACP w Zagrzebiu. Apulia to
część Włoch leżąca najbliżej drugiego brzegu Adriatyku. Pasquale Ciola nauczył się robić wszystko
z największą ostrożnością. Aby spotkać się z Locatellim w Hiszpanii, przekształca podróż
w niewinne rodzinne wakacje. Pakuje do mercedesa syna i byłą żonę, po drodze zatrzymuje się
w najlepszych hotelach, przemierza Półwysep Iberyjski, zaliczając kolejne etapy na turystycznym
szlaku: Malagę, Costa del Sol, Alicante. Dopiero po czterech dniach wjeżdża na autostradę do
Madrytu i przybywa na czas na kolację w restauracji Adriano.
Tutaj kończy się misja Marii i jej kolegów, którzy deptali adwokatowi po piętach aż do jakże
długo oczekiwanej chwili. Sam Locatelli zjawia się z torbą, w której znajduje się sto trzydzieści
milionów lirów w gotówce. Kiedy jednak minął dzień, w którym Marię et consortes czczono jak
bohaterów we wszystkich wiadomościach, kiedy opada poziom adrenaliny i pojawia się zmęczenie,
kiedy wszystko powraca do normalności i przestaje się o tym pamiętać, włoscy policjanci
zastanawiają się, jak bardzo decydujący cios zdołali zadać Locatellemu. Wiedzą, że nadal jest
w posiadaniu co najmniej pięciu dużych statków w Chorwacji, Gibraltarze i na Cyprze – dóbr, które
okazały się nie do ruszenia. Ciągle nie sposób oszacować jego majątku. Siedząc w madryckim
więzieniu, nadal telefonuje na prawo i lewo, spokojnie prowadząc interesy i potwierdzając ciętą
uwagę bossa kamorry Maurizia Prestieriego, który o innym hiszpańskim więzieniu powiedział, że
„wyglądało jak kurort Valturu”[9]. Zapewne jedyne, co byłoby w stanie zburzyć jego imperium, to taki
zakład karny, który odciąłby go od świata na dobre.

Ponownie losy Locatellego i Pannunziego zdają się powtarzać niczym w gabinecie luster albo
w chińskim teatrzyku cieni. Ironia losu – obydwu uda się wykręcić od najcięższego więzienia dla
mafiosów i handlarzy narkotyków, jakie istnieje w Europie: włoskiego. Po przeniesieniu do Europy
Bebè zostaje zwolniony: przedawnienie. W 1999 roku zostaje aresztowany ponownie za
przynależność do mafii, w okresie aresztu domowego uzyskanego ze względów zdrowotnych robi to,
co Diabolik dziesięć lat wcześniej: ucieka z rzymskiej kliniki, tylko że wcale nie potrzebuje
uzbrojonego oddziału. Aby się ukryć, podobnie jak Mario wybiera Hiszpanię, w której akurat trwa na
całego boom na nieruchomości, idealne miejsce, gdzie handlarze narkotyków z całego świata mogą
się spotkać i kupować, kupować bez końca cegłę i tony kokainy.
We Włoszech utrzymuje gęstą sieć, która w stolicy orbituje wokół Stefana De Pasqualego,
człowieka związanego w przeszłości z „bandą z Magliany” jako rzymska podpora Locatellego. Za
każdym razem gdy przemierzam via Nazionale, pojawia mi się w głowie pytanie, dlaczego akurat
tutaj, w agencji Top Rate Change, poplecznik organizacji wymieniał na dolary i inne waluty setki
milionów lirów, jakimi De Pasquale zarządzał dla Pannunziego. De Pasquale był doradcą
Pannunziego, nie poprzestawał na wykonywaniu jego rozkazów, lecz podsuwał mu także własne
opinie i sugestie, ponadto prowadził księgowość oraz koordynował relacje z klientami i dostawcami.
Człowiek, którego znałem przede wszystkim pod pseudonimem Spaghetto, był longa manus Bebè
w Rzymie; klany kalabryjskie w interesach z Pannunzim mogły się do niego zwrócić w każdej
sprawie.
W roku 2001 Bebè, ścigany międzynarodowym listem gończym, wraca do Kalabrii, gdzie kupuje
willę wyposażoną we wszelkie wygody. Typowy wybór: to nie jest wyłącznie afiszowanie się
bogactwem, ale pokazywanie, że weszło się do towarzystwa ludzi, którzy mogą sobie pozwolić na
najbardziej prestiżowe i wyrafinowane dobra. Nawiązuje kontakt z handlarzami narkotyków
i zapuszcza się do wsi, gdzie uprawia się kokę, dociera do miejsc, gdzie się ją oczyszcza. Mimo
perpetuum mobile, które kręci się bez przeszkód, nie traci czujności, nawet w Kolumbii dobiera
sobie współpracowników z maksymalną przezornością. Z doświadczenia wie, że teraz już świat jest
jeden i że nigdzie nie wolno sobie pozwolić na najdrobniejszą nieostrożność.
Siła Pannunziego polega na tym, że żadną miarą nie można przeniknąć do jego systemu. Cała jego
przestępcza siatka działa w oparciu o szyfry i przemyślne zabezpieczenia, których śledczy nijak nie
mogą sforsować. Jak można wyczytać z akt śledztwa Igres, przeprowadzonego przez DDA z Reggio
Calabria, Bebè nigdy „nie popełnia błędu, nigdy nie robi fałszywego kroku, nigdy nie wymienia
prawdziwego imienia, adresu, podczas bardzo licznych rozmów nigdy nie podaje wyraźnie miejsca
spotkania; to wieczna gra słów, przenośnie, podobieństwa, zaszyfrowane imiona, żeby wskazać
przyjaciół, godziny i spotkania. Najwyższa ostrożność i uwaga, szczególnie przy wzajemnym
podawaniu sobie numerów telefonicznych niezbędnych do utrzymywania kontaktów: najprawdziwsze
tajne szyfry z kluczem wymyślone w tym celu przez śledzonych, ani jednego numeru komórki
podyktowanego wyraźnie, zawsze z pozoru niezrozumiałe cyfry”.
Aby poznać Roberta Pannunziego, trzeba się zanurzyć w splątaną gmatwaninę jego języka. Imiona
jego ludzi to zawsze jedynie pseudonimy: il Giovanottino (Młodzik), il Biondo (Blondyn), il
Ragioniere (Księgowy), il Nipote, Lupin, il Lungo (Długi), l’Orologiaio (Zegarmistrz), il Vecchietto
(Staruszek), il Cagnolino Cagnolone, il Tintore (Malarz), Coppolettone, il Topino (Myszka), lo Zio
(Wujek), il Parente dello Zio (Krewniak Wujka), il Fratello del Parente (Brat Krewniaka), la Zia
(Ciotka), lo Scemo (Głupek), il Compare (Chrzestny), Sangue (Krew), Alberto Sordi, la Ragazza
(Dziewczyna), i fratelli Rotoloni (bracia Rotoloni), il Ragazzo (Chłopak), Miguel, l’Amico
(Przyjaciel), il Gozzo, il Signore (Pan), il Piccoletto (Malutki), il Geometra. Lusterka, w których
odbija się zniekształcona rzeczywistość. Wiedząc, że jest na podsłuchu, podaje adresy, imiona
i numery telefonu w iście zagadkowy sposób.

„21.14 – 8.22.81.33 – 73.7.15. To inicjały, trzy inicjały, zrozumiałeś?”


„Potem na początku kreska: 18.11.33 – K 8.22.22.16 – 7.22.42.81.22. K.11.9.14.22.23. –:
18.81.33.9.22.8.23.25.14.11.11.25. – (+6) (+6) to jest numer”.
„Potem jeszcze 11.21.23.25.22.14.9.11.21.11. To jest miasto”.
„Potem na początku numer biura: +1, –2 (nie wiem, czy musi być zero, czy nie) –3, –7, =, –
7, +6, –3, +5, +3, +4”.

Najwyższa ostrożność utrudnia czasem zrozumienie przekazów samym wspólnikom. Jest to jednak
konieczne zabezpieczenie. Do sieci tej należy aż sześciu ukrywających się przed wymiarem
sprawiedliwości: Roberto Pannunzi, jego syn Alessandro, Pasquale Marando, Stefano De Pasquale
pseudonim Spaghetto, Tonino Montalto i wreszcie Salvatore Miceli, ojciec chrzestny z Trapani.
Numery telefonów podawane są przy użyciu ustalonych sekwencji alfabetycznych, rozmowy
przeprowadzane z budek telefonicznych albo z ciągle zmienianych kart SIM. Nigdy nie przyjeżdżają
na spotkanie samochodem zarejestrowanym na własne nazwisko. Kokainę określa się jako
„dokumenty bankowe”, „czeki”, „faktury”, „pożyczki”, „szafki”, „lew w klatce”. A żeby się
dowiedzieć, ile kilogramów zamówiono? Wystarczy wspomnieć o „godzinach pracy”. Sekretny
i tajemniczy świat Pannunziego nie zna granic. To wir, który łatwo może człowieka wessać. Nie ma
żadnych nierówności, a jeśli nawet jakaś się pojawi, zostaje czym prędzej wygładzona i zastąpiona
następną, jeszcze bardziej zagadkową. Tylko jakieś anormalne zakłócenie może nadać kształt temu,
co bezkształtne, jakiś błąd, który pozwoli rozrzedzić tę mgłę akurat w stopniu wystarczającym, żeby
dostrzec konkretne ujęcie. Jak tylko się je odkryje, należy się go uczepić i nie puszczać.
Zakłócenie pojawia się wraz z imieniem Il Piccoletto – to w rzeczywistości Paolo Sergi,
przedstawiciel wysokiego szczebla ’ndrin z Platì. Il Piccoletto popełnia drobną lekkomyślność:
korzysta z własnej komórki, która jest na podsłuchu. Fatalne w skutkach przeoczenie, ponieważ
właśnie tędy ludziom z Grupy Operacyjnej do Walki z Narkotykami straży celno-podatkowej
z Catanzaro udaje się wejść do siatki. Paolo Sergi staje się wytrychem i od niego śledztwo
prowadzone przez Antymafijną Dyrekcję Śledczą weźmie nazwę „Igres”, która nie jest niczym innym
jak „Sergi” czytanym wspak.
Dzięki lekkomyślności, jaką popełnił Il Piccoletto, mgła się przerzedza. Otwierająca się
perspektywa odsłania logiczny system, a ślepe zaułki i zasłony dymne, na które natrafili śledczy,
okazują się tym, czym są naprawdę: dymem w oczy. Zniekształcone fragmenty rzeczywistości
zaczynają się układać w sensowne obrazy. To, co się pojawia, to gigantyczna potęga ekonomiczna.
Dzięki podsłuchowi śledczym udaje się naszkicować całościowy obraz: kompleksową organizację
podzieloną na dwa główne pnie, jeden kalabryjski i drugi sycylijski, w których każdy z członków ma
dokładnie określone i odmienne zadania. Pannunzi, opisany przez śledczych jako „charyzmatyczny
i nieznoszący sprzeciwu”, zajmuje się wszystkim, od zakupu po dystrybucję, i zapewnia dostawy
olbrzymich ilości kokainy do wprowadzenia na rynek włoski. Jego głównym dostawcą w Kolumbii
jest handlarz narkotykami znany jako Barba, Broda, który potrafi mu zapewnić ogromne partie
kokainy. Barbę i Pannunziego łączy umowa dżentelmeńska. Jest w tym coś niewiarygodnego,
wziąwszy pod uwagę fakt, że procedura przewiduje oprócz gwarancji pieniężnych także gwarancje
z krwi i kości. W Bogocie jednak Pannunziego darzą poważaniem i szacunkiem, zaś ’ndrina, dla
której pracuje, ręczy za niego. Gotówka, jaką dysponują Marando-Trimboli, jest tak olbrzymia, że
czasami w podsłuchanych rozmowach sam Pannunzi dziwi się kwotom, jakie bossom z Locride udaje
się nieustannie wyciągać z kieszeni na finansowanie swoich interesów.
Z Kolumbii Roberto przekazuje zalecenia swemu synowi Alessandrowi. Salvatore Miceli i ludzie
z klanu Mariana Agatego szykują transfer z Ameryki Południowej na Sycylię i przeładunek na
wodach egadzkich, gdzie kilka łodzi z Mazara del Vallo, mających tę zaletę, że mogą się łatwo
wtopić między pozostałe kutry rybackie, jest gotowych przejąć ładunek. Obecność Sycylijczyków
zapewnia poręczenie miejscowej mafii dla wyładunku narkotyków na należących do niej terenach, na
wybrzeżu Trapani. Sam Miceli przyznaje, że Pannunzi ojciec i syn w narkobiznesie odznaczają się
brawurą, i to do tego stopnia, że w czasie rozmowy z sycylijskimi kumami mówi:
– Nie obrażając nikogo z obecnych, możemy się od nich wiele nauczyć o tym zawodzie...
Rosario Marando i Rocco Trimboli zajmują się natomiast dystrybucją na placach narkotykowych
Rzymu i Mediolanu. Kontaktują się przez telefon z nabywcami i ustalają warunki kupna–sprzedaży za
pośrednictwem języka obfitującego w metafory piłkarskie. Obydwaj bossowie z Platì pytają przez
telefon swych rozmówców, czy chcą „zarezerwować boisko na mecz piłki nożnej”. Czasami nabywca
odpowiada, że chce „zagrać”, ale że „wszyscy pozostali gracze są spoza Rzymu”: co znaczy, że
wszyscy ci, którzy zwykle kupują narkotyki razem z nim, właśnie są poza miastem. Wobec tego pyta,
czy można przełożyć „mecz piłki nożnej” na następny poniedziałek, czyli czy dostawę da się
przesunąć na ten dzień.
Co dziesięć dni Rocco Trimboli organizuje podróż samochodem do miejsca sprzedaży – to coś
w rodzaju „dostawy do domu”. Kokaina, zazwyczaj jakieś dziesięć kilogramów, zostaje podzielona
na kostki i ukryta w podwójnym dnie auta. Francesco i Giuseppe Piromalli, zwani „bracia Rotoloni”,
którzy działają jako „przedstawiciele” w Rzymie, są tak potężni, że mogą sobie pozwolić na zwrot
towaru, w razie gdyby się okazało, że nie spełnia oczekiwań. Pewnego razu Francesco Piromalli
skarży się przed Rosariem Marandem, że „makaron miał za dużo sosu”, „w marynacie było za dużo
oliwy”: to przenośnie na powiedzenie, że kokaina zawierała zbyt dużo zanieczyszczeń. Piromalli
zwraca towar, nie powstrzymując się od pogardliwego komentarza. Gdyby chciał koks neapolitański,
mówi, poszedłby go kupić dwa kroki dalej, nie w Kalabrii. „Koks neapolitański” to ten, który
znajduje się w Scampii, kokaina, którą kamorryjskie kartele importują na największy plac
narkotykowy w Europie. Tylko że jest to kokaina gorszej jakości w porównaniu do tej, którą handlują
Kalabryjczycy. W Scampii fałszują ją tak bardzo, żeby móc sprzedawać hurtowo: to jedyne miejsce,
gdzie taka rzecz się zdarza bez potrzeby pośrednika. Jedziesz, zamawiasz i możesz zabrać nawet kilo
koki niezgorszej jakości za dobrą cenę. Wolna dystrybucja. Wszędzie indziej aby kupić więcej niż
pojedyncze działki czy większą ich liczbę, potrzebny jest kontakt na wierzchołkach struktury
nielegalnego handlu, a czasem nawet z samym kierownictwem.
Poza tymi drobnymi niedogodnościami organizacja zakupu, transportu, rozdziału i końcowej
dystrybucji kokainy to doskonale naoliwiony mechanizm, posiadający ścisłą hierarchię, ale
niezwykle elastyczny, jeśli chodzi o przystosowywanie się do nieprzewidzianych sytuacji.
Tak jak to miało miejsce w brawurowej historii z Mirage II. Potrzebny jest statek, żeby przepłynąć
przez ocean z ładunkiem kolumbijskiej kokainy na pokładzie. Potrzebny armator. Znajdują jednego,
który jest również kapitanem żeglugi wielkiej, niejakiego Antoniosa Gofasa. Nadają mu pseudonim
Dżentelmen, pseudonim, który niesie ze sobą gwarancję. Jego życiorys także stanowi gwarancję,
zważywszy, że w latach osiemdziesiątych przewoził na Sycylię heroinę do oczyszczenia. Teraz
Dżentelmen też przeszedł na kokainę. Posiada frachtowiec o nazwie Muzak, ale dla Sycylijczyków
jest za drogi. Natomiast Kalabryjczycy wyciągają bez namysłu dwa i pół miliarda lirów. Teraz
organizacja ma statek, jakiego szuka. Tylko że zmieniają mu nazwę: z Muzaka na Mirage II, brzmi
bowiem bardziej melodyjnie dla włoskich uszu. Gofas jest dobry i ma załogę godną zaufania.
Mirage II musi zawinąć do portu w Kolumbii i załadować kokainę, opłynąć kontynent
południowoamerykański, aby uniknąć surowych inspekcji w Kanale Panamskim, a następnie
skierować się w stronę Sycylii, gdzie ładunek miałby zostać powierzony kilku kutrom rybackim na
wodach w okolicach Trapani. Olbrzymi statek prujący oceany, porty czekające na kontenery:
o wszystkim zdecydowano 2 marca 2001 roku w Fiumicino pod Rzymem, w hotelu Roma. Tam ustala
się każdy szczegół: trasę do przebycia z Kolumbii, dokładny rejon morza, gdzie towar miałby zostać
odebrany, sposób przeładunku ze statku matki na kutry z Mazary, szyfr i używaną częstotliwość
radiową. Po około półtora roku negocjacji i przygotowań Mirage II może wreszcie wypłynąć na
szerokie wody.
Zanim jednak statek przybije do portu w Kolumbii, doznaje awarii i tonie na peruwiańskich
wodach w okolicach Paity. Kapitan opowiada o tragedii, rozdziera szaty z powodu uszkodzenia
silnika, nie wie, co robić. Pannunzi, który z daleka śledzi całą operację, od razu wyczuwa, że coś tu
śmierdzi: to Grek spowodował zatonięcie. Nie wierzy w jego wersję, wietrzy oszustwo. Nie wierzy
w fatum ani w tragedię. Według niego jeśli jest zobowiązanie i kasa, przypadek nie ma nic do rzeczy.
Przypadkowi stawia się czoło.
Kłopot w tym, że Gofas, Dżentelmen, pozornie pozostając wierny swojemu przydomkowi, wysłał
dostawcom własnego człowieka jako gwarancję. To zakładnik narcos. W dodatku statek zatonął,
zanim cenny ładunek zdołał wypełnić jego ładownię. Lecz takie elementy, które świadczyłyby o tym,
że był to niezawiniony pech, jedynie nasilają wątpliwości Pannunziego. Podejrzewa on, że sprytny
kapitan cynicznie skalkulował ryzyko, na jakie się naraża, oszukując swych groźnych
zleceniodawców, byle tylko zgarnąć ubezpieczenie za Mirage II. Czy Greka w Kolumbii można by
poświęcić w zamian za zarobek, jaki by uzyskał? Gdyby tak było, Pannunzi jest pewien, że uda mu
się to odkryć. Co dla armatora działającego w sektorze kokainy oznaczałoby koniec kariery, pewne
aresztowanie, prawdopodobną śmierć.
Na razie jednak trzeba robić dobrą minę do złej gry, żeby złożyć w kasie udziałowców
zabezpieczenie i jednocześnie czym prędzej zorganizować kolejny rejs. Sycylijczycy, reprezentowani
przez Micelego, zatrudniają urodzonego w Turcji Paula Edwarda Waridela zwanego Turek, który
w czasach Pizza Connection zajmował się przywozem heroiny z Turcji na Sycylię. Waridel ma dobre
kontakty także w Grecji, zna kogoś, kto może zapewnić transport morski każdego typu towaru. Teraz,
jak mówią przestępcy, „towar jest podzielony na trzy”: na trzy kontenerowce wysłane z Barranquilli
z przeładunkiem w Wenezueli i portem docelowym w Atenach. Około dziewięciuset kilogramów
ukrytych w innym towarze, w workach ryżu: ilość wystarczająca, żeby wyrównać stratę Mirage II
i zapewnić sobie pokaźny zysk. Właśnie tak postępują handlarze narkotyków, jeśli z jakimś
ładunkiem pójdzie źle: wetują stratę następnym, bardziej okazałym.
Tylko że w Pireusie policja grecka przechwytuje jeden z kontenerowców, ledwie dobija do
brzegu, i konfiskuje 220 kilogramów czyściutkiej koki schowanej w ryżu. Dwóch pozostałych jakimś
cudem nie zauważa, toteż czekają na oclenie w greckim porcie. Tymczasem dostawcy kolumbijscy
nadal nie dostają ani grosza, ponieważ normalnie zapłatę za narkotyk powinni otrzymać w chwili
dostarczenia go Kalabryjczykom. Nie wystarczy mieć jako zakładnika zaufanego człowieka Gofasa;
dociera do nich, że pewnie jego życie nie jest nic warte. Wobec tego porywają Salvatorego
Micelego, przedstawiciela cosa nostry odpowiedzialnego za transport i końcową dostawę dla ’ndrin.
Barba, Kolumbijczyk, który pertraktował z Pannunzim, wypłaca zaliczkę w wysokości kilku
milionów dolarów. Salvatore Miceli zaczyna się obawiać najgorszego. Prosi syna Maria, aby
sprzedał trochę ziemi i rodzinnych ruchomości, ale przede wszystkim aby natychmiast porozmawiał
z Epifaniem Agatem, synem bossa Mariana Agatego, który przebywa w więzieniu w L’Aquili, żeby
tamten wpłynął na Waridela.
Cosa nostra jest w trudnym położeniu. Organizacja przestępcza, którą się najbardziej obserwuje,
o której się najwięcej opowiada, najwyraźniej nie potrafi opanować sytuacji. Ci z Trapani nie mają
pieniędzy. Turecki kombinator dał im znać, że aby ocalić dwa kontenery i przetransportować towar
do Włoch, potrzeba czterystu tysięcy dolarów. Wtedy wkracza Pannunzi. Działa błyskawicznie, aby
ocalić kuma i odblokować partię towaru. Wysyła do Lugano dwóch przedstawicieli swojej grupy, by
oddali pieniądze w ręce Waridela, który z kolei powinien je zawieźć do Aten. Tylko że Turek,
podobnie jak przed nim grecki armator, wycina brzydki numer. Może chce sobie przywłaszczyć także
kokainę, a może jedynie zatrzymać pieniądze przeznaczone na ocalenie kontenerowca.
Zainkasowawszy je, mówi, że reszta ładunku zniknęła z Pireusu i znajduje się podobno w jakiejś
bliżej nieokreślonej miejscowości na terytorium Afryki, dobrze strzeżona przez jego ziomka,
zaufanego człowieka. Przez telefon, kiedy chce powiedzieć „Afryka”, niechcący wychodzi mu
wyrażenie poetyckie: „po przeciwnej stronie niż byki”, to znaczy naprzeciwko Hiszpanii.
Kalabryjczycy i Sycylijczycy uświadamiają sobie, że Waridel ich oszukuje. Wendeta musi jednak
zaczekać, ważniejszy jest biznes. Organizują n-ty rejs, tym razem z Namibii na Sycylię. Pod koniec
września 2002 roku statek przewożący narkotyki wpływa na wody egadzkie, gdzie za to ani śladu
sycylijskich kutrów, które powinny odebrać ładunek. Mija pierwszy dzień, a dowódca nie dostaje
żadnego sygnału. Mija kolejna noc i nadal cisza. Dowódca czeka do trzeciej nocy. Próbuje nawiązać
kontakt, postępując zgodnie z ustaloną procedurą, ale nic z tego. Wreszcie wychodzi na jaw coś
niewiarygodnego: ludzie z Trapani korzystali z innego kanału radiowego. Źle zrozumieli. Pannunzi
nie jest w stanie sprawdzić każdego kroku, każdego człowieka po kolei. Nie jest szefem mafii, tylko
brokerem: jako broker popełnia błąd wyłącznie dlatego, że ktoś inny popełnił błąd operacyjny.
Salvatore Miceli się boi. Kolumbijczycy przestali im ufać. Wymówki Włochów teraz są już warte
mniej niż zero. Kiedy Pannunzi osobiście ręczy za transakcję, Miceli w końcu odzyskuje wolność.
Bebè jest jednak rozczarowany przyjacielem, który naraził na szwank również jego reputację.
Bossowie ’ndranghety są jeszcze bardziej wściekli. Uważają, że Sycylijczyk jest
współodpowiedzialny za cały ten pasztet, przez który ogromna operacja może pójść w diabły
i z którego na dodatek musieli go wydobyć za miliony dolarów. W tym momencie Sycylijczycy
zostają wykluczeni. Precz z cosa nostrą. Teraz wszystko bierze w swoje ręce sam Pannunzi, który
postanawia, że ładunek trafi do Hiszpanii. To nie jest problem: tam też ma swoje znajomości i ma
Massimiliana Avesaniego zwanego Książę. Książę to bogaty rzymianin powiązany z Pannunzim
i kalabryjskimi ’ndrinami. Od wielu lat jest szanowanym właścicielem stoczni w Maladze. Pannunzi
zrozumiał, że policji połowy świata udało się namierzyć przesyłkę i teraz stara się śledzić jej drogę.
Tylko że tym razem Kalabryjczycy oraz ich wspólnicy nie popełniają błędów, używają mocno
tajemniczego języka i często zmieniają numery telefonów. Śledczy gubią wszelki trop. Dnia 15
października 2002 roku statek dociera do Hiszpanii i po mozolnej podróży kokaina trafia wreszcie
w pewne ręce Avesaniego.
Tymczasem straż celno-podatkowa z Catanzaro odkryła kolejny występ. Gdy w rozmowach
telefonicznych we Włoszech i w Kolumbii zachowywano maniakalne środki ostrożności, udało się
namierzyć sporo połączeń z tym samym numerem stacjonarnym. Tyle że w Holandii. Okazuje się, że
należy on do kancelarii Leona Van Kleefa, adwokata z Amsterdamu. On i jego wspólnicy cieszą się
tak wielką sławą, że zasłużyli sobie na portret na papierze kredowym w popularnym tygodniku
„Nieuwe Revu”. Zazwyczaj kontaktem jest Pannunzi, który zdobywa zaufanie poprzez wspólnych
przyjaciół, zwłaszcza że umie postępować jak światowy biznesmen. Toteż w gabinetach
wytapetowanych sztuką współczesną, położonych w prestiżowej dzielnicy Amsterdamu, zbierają się
mafiosi, ’ndranghetyści i kolumbijscy narcos, aby spokojnie porozmawiać o interesach. W śledztwie
mówi się o partii około 600 kilogramów kokainy takiej jakości, że według słów Pannunziego to
„rzecz, jakiej nigdy nie widziano, o jakiej się nikomu nie śniło”. Przedsięwzięcie zostaje ochrzczone
Kwiatowym Interesem na cześć najbardziej znanego holenderskiego produktu eksportowego. Gdyby
to jednak Bebè wpadł na tę zaszyfrowaną nazwę, mógłby ją wybrać dlatego, że dodatkowo upodobał
sobie aluzję do tulipanowej gorączki, jaka wybuchła w siedemnastowiecznej Holandii, pierwszej
bańki spekulacyjnej w historii. Kokaina stała się owym mnożnikiem wykładniczym pieniędzy, jakim
wtedy były bulwy tulipanów, toteż wydaje się logiczne, że negocjacje na jej temat odbędą się na tym
samym placu narkotykowym. Paolo Sergi i Sycylijczyk Francesco Palermo krążą między Włochami
i Amsterdamem, aby prowadzić coraz trudniejsze negocjacje. Partia zostaje zmniejszona do 200
kilogramów, lecz Alessandro Pannunzi w rozmowie telefonicznej z ojcem martwi się, że nie zdołają
pokryć całego zakupu funduszami, jakimi dysponują, i że muszą jeszcze bardziej ją okroić. W końcu
Kwiatowy Interes nie dochodzi do skutku z banalnego powodu: rodzina Marandów, mimo że
dysponuje potrzebną kwotą, nie zdąża wymienić jej na dolary. „Holendrzy” nie przyjmują innych
walut, a ponieważ zainteresowanych tak wyjątkowo cennym towarem nie brakuje, odstępują go
komuś innemu.
Włoska Antymafijna Dyrekcja Śledcza na próżno przesłuchiwała Leona Van Kleefa, który bronił
się, twierdząc, że w miejscu odwiedzanym przez międzynarodową klientelę prawnik nie ma
obowiązku wiedzieć, o czym rozmawiają osoby zgromadzone w poczekalni. Ma przecież dobre imię,
którego musi bronić, dwudziestoletnią reputację kancelarii karnisty, określonej przez holenderski
magazyn jako „ulubiona kancelaria wielu przestępców z pierwszego planu”. Sami adwokaci
przedstawiają się na swej eleganckiej stronie internetowej, dobitnie dając do zrozumienia, że
zajmują się w szczególności zabójstwami, nieumyślnymi zabójstwami, wymuszeniami, praniem
pieniędzy i nie zamierzają reprezentować świadków koronnych ani informatorów. Specjalizujący się
w hiszpańskojęzycznej klienteli adwokat Van Kleef postanowił stać po stronie oskarżonego aż do
końca. Tylko że holenderski wymiar sprawiedliwości nie przewiduje takich przestępstw jak
zewnętrzne wsparcie dla organizacji przestępczej. W końcu DDA z Reggio Calabria także
zdecydowała nie wytaczać mu sprawy, być może uspokajając tych, którzy w Holandii uznali jego
historię za „kafkowską”.

Natomiast koleje losu pewnego mniej ambitnego i i nie tak sławnego adwokata wydają się parodią
powieści Franza Kafki. Pasquale Ciola po pechowej kolacji w madryckiej restauracji Adriano przez
siedemnaście lat prowadził spokojny żywot w swoim domu w Ostuni, zaskarżając jeden wyrok po
drugim i pokładając nadzieję w powolności włoskiej machiny sprawiedliwości. Dopiero w lutym
2011 roku zapada ostateczny wyrok sądu kasacyjnego, który skazuje go na siedem lat i dwa miesiące
odsiadki. Adwokat, teraz już blisko osiemdziesięciolatek, pakuje walizkę i pozwala się odwieźć do
zakładu karnego w stolicy regionu.
Tymczasem Mario z Madrytu wytrzymuje lata więzienia niczym szef mafii starej daty. Z Hiszpanii
przenoszą go do zakładu w Grasse, tego samego, z którego udało mu się uciec niemal dziesięć lat
wcześniej. Tym razem Francuzi są niezwykle czujni, tylko że w roku 2004 muszą dokonać jego
ekstradycji do Neapolu na jeden z licznych procesów, jakie się przeciwko niemu toczą. Właśnie we
Włoszech wyrokiem sądu kasacyjnego Locatelli zostaje zwolniony z więzienia. Nie traci ani minuty
i ponownie znika na „ziemi byków”. Tam zostaje aresztowany w roku 2006, mając przy sobie
paszport i karty kredytowe wystawione na nazwisko obywatela Słowenii oraz siedemdziesiąt siedem
tysięcy euro w gotówce. Sędziowie hiszpańscy postanawiają go jednak wypuścić z powodu uchybień
formalnych, ale ma pozostać pod nadzorem policyjnym: scenariusz ten powtarza się ledwie dwa
miesiące później, z tą tylko różnicą, że nadaremnie aresztowany podaje się za obywatela Bułgarii.
Locatelli ciągle znajduje nowe sposoby, aby dojść do siebie po większych i mniejszych
przejściowych trudnościach, wytyczać nowe szlaki, nadal rozwijać swój biznes. Jego dwaj synowie
mieszkający we Włoszech to już dojrzali mężczyźni, zdolni prowadzić interesy tak wielkiego
i dynamicznego przedsiębiorstwa. Najlepszym sposobem wykazania swej coraz większej
przydatności jest udział w robieniu brudnych pieniędzy, chociaż oficjalnie robią czyste pieniądze,
w miarę możliwości całe mnóstwo. Rodzina Locatellich jest właścicielem Lopav Spa, które
produkuje bruk w Ponte San Pietro, kilka kilometrów od Brembate di Sopra. Firma cieszy się jak
najlepszą opinią, bardzo się rozwinęła dzięki konkurencyjności i fachowości, wzorowo pomnaża
bogactwo regionu. To nie wina synów, którzy zakasawszy rękawy, dali uczciwą pracę wielu osobom,
że ojciec, który zniknął, kiedy byli dziećmi, jest nicponiem. Tak właśnie rozumują ludzie z tamtych
stron: zarówno prości, jak i ci, którzy się liczą. Nie zastanawiają się, skąd wzięły się fundusze, żeby
w niespełna dziesięć lat zapewnić firmie dominującą pozycję na krajowym poziomie. Bracia są
przedsiębiorczy, dobrzy i tyle. Wszyscy utwierdzają się w tym przekonaniu, kiedy Lopav zgodnie
z zasadami zdobywa kontrakt wart pięćset tysięcy euro na wykonanie fundamentów i dziedzińców
domów odpornych na wstrząsy sejsmiczne w L’Aquili, a także na wykonanie posadzek w nowym
centrum handlowym w Mapello. W Brembate i w Ponte San Pietro mają wręcz powód do dumy,
kiedy na oficjalnej stronie internetowej przedsiębiorstwa można przeczytać, że „poszkodowani
w wyniku trzęsienia ziemi w L’Aquili będą chodzić po «ziemi z Bergamo»”.
Jednakże niemal równocześnie z rozpoczęciem robót w Abruzji neapolitańska DDA wystawia
międzynarodowy nakaz aresztowania Pasqualego Locatellego, ponownie oskarżonego o udział
w międzynarodowym narkobiznesie. Tym razem kontakt stanowią jego klienci z Kampanii, klan
Mazzarellów, który za jego pośrednictwem zaopatrywał się w kokainę i haszysz. Dzięki operacji
koordynowanej przez neapolitańską straż celno-podatkową, we współpracy z Interpolem i policją
hiszpańską, w maju 2010 roku udaje się go aresztować na lotnisku w Madrycie dzięki deptaniu po
piętach synowi, który miał do niego dołączyć w Hiszpanii. Jeszcze większe zamieszanie wybucha
pięć miesięcy później, gdy również Patrizio i Massimiliano trafiają do więzienia pod zarzutem –
opartym na wielu podsłuchanych rozmowach telefonicznych – bardzo aktywnego udziału w praniu
pieniędzy, a także wręczania astronomicznych kwot handlarzom narkotyków.
Locatelli stworzył mechanizm, który jest w stanie działać idealnie. Nawet jeżeli on się ukrywa.
Nawet jeżeli siedzi w więzieniu. Pasquale Locatelli ma świadomość, że kokaina przechodzi od
człowieka do człowieka i wypełnia próżnie, toteż choćby nie wiadomo jak próbowano go
powstrzymać, on jest kokainowym Galileuszem. Choćby go skazano, może powiedzieć o kokainie:
„A jednak – koka – się kręci”.

Chociaż wydaje się to niemożliwe, 5 kwietnia 2004 roku policja włoska natrafia na ślad Roberta
Pannunziego, jego syna Alessandra i zięcia Francesca Bumbaki w eleganckiej dzielnicy Madrytu.
Roberto ponownie zostaje zamknięty we włoskim więzieniu. Tutaj zaś udają mu się jego typowe
czary. Ze względu na stan zdrowia 2 lutego 2009 roku odbywa podróż do centrum klinicznego
zakładu karnego w Parmie pod specjalnym nadzorem. Po czym uzyskuje na rok areszt domowy
z powodu „kardiopatii niedokrwiennej pozawałowej”. Jako odpowiednie miejsce leczenia
osadzonego sąd wskazuje poliklinikę w Tor Vergata. Tymczasem Pannunzi, spędziwszy kilka
miesięcy w klinice w Nemi w prowincji Rzym, wybiera prywatną klinikę w stolicy, Villa Sandra.
Media nie mają go na oku, opinia publiczna go nie zna, nie traktuje więc jak zagrożenie. Polityka
włoska jest zajęta zupełnie czym innym. Tak więc parę miesięcy przed końcem aresztu domowego
Pannunziemu udaje się po raz drugi uciec z kliniki i zatrzeć za sobą ślady. Jeszcze bardziej
nieprawdopodobne jest jednak to, że jego ucieczkę wykryto tylko przez przypadek. Otóż 15 marca
2010 roku karabinierzy przeprowadzają okresową kontrolę: Pannunziego nie ma. Jego pokój nie był
strzeżony, nikt nie wie na pewno, kiedy uciekł: miał odsiedzieć karę szesnastu i pół roku, przez sąd
pierwszej instancji został już skazany na kolejnych osiemnaście lat. Człowieka skazano na
wieloletnie więzienie, ale nawet go nie strzeżono, spokojnie uciekł, udało mu się kupić milczenie
i loty międzykontynentalne. Państwo włoskie nie powinno zezwalać na hospitalizację w prywatnych
klinikach ludziom o nieograniczonych zasobach finansowych, takim jak Pannunzi. Zachodzi
podejrzenie, że zaraz po ucieczce poleciał za granicę. Jak powiada Nicola Gratteri, prokurator, który
śledzi go od lat, Roberto Pannunzi „należy do zastępu osób, które nie liczą swoich pieniędzy, tylko je
ważą”. Jeżeli liczysz pieniądze, to znaczy, że ich nie masz albo masz za mało. Jedynie gdy jesteś
w stanie je zważyć, możesz być z kolei pewien własnego ciężaru. Handlarze narkotyków o tym
wiedzą.
Wolność Bebè prędko dobiega końca: 5 lipca 2013 roku zostaje aresztowany w centrum
handlowym w Bogocie. Ma w kieszeni fałszywy wenezuelski dowód tożsamości na nazwisko
Silvano Martino, pokazując zaś ów dokument policjantom, zaprzecza, jakoby był poszukiwanym
włoskim narco. Tylko że fotografie dostarczone przez władze włoskie nie pozostawiają żadnych
wątpliwości – to on. Tamtego wieczoru jego twarz pojawia się w kolumbijskich wiadomościach za
plecami dziennikarzy obwieszczających schwytanie „jednego z najbardziej poszukiwanych
w Europie narkotykowych bossów”. Wydano na niego cztery nakazy aresztowania za handel
narkotykami i przynależność do organizacji mafijnej, Interpol zaś uznał go za „czerwony alarm”. Po
zwyczajowych fotografiach, na których kolumbijscy agenci pokazują go niczym trofeum, Pannunzi
wyrusza samolotem do Fiumicino przez Madryt. Nie jest jedynym VIP-em na pokładzie: tym samym
lotem podróżuje też Raffaella Carrà, najsłynniejsza gwiazda włoskiej telewizji, która podobnie jak
reszta pasażerów, nie zdaje sobie sprawy z obecności bossa. Materiał z lądowania w Fiumicino
ukazuje go w tym samym białym polo z długimi rękawami, które miał na filmie z zatrzymania
w Kolumbii, w ostatniej koszulce, którą nosił jako wolny człowiek. Teraz Pannunzi musi odsiedzieć
dwanaście lat, pięć miesięcy i dwadzieścia sześć dni. W trakcie przestępczej kariery rozmaicie go
nazywano: „narkotykowy książę”, „najbardziej poszukiwany broker w Europie”, „włoski Pablo
Escobar”, „król ucieczek”, ja jednak wolę go nazywać Kokainowym Kopernikiem, pojął bowiem
coś, czego nikt wcześniej nie zrozumiał: nie świat kokainy musi się kręcić wokół rynków, tylko rynki
wokół kokainy.
Do jego aresztowania potrzeba było współpracy włoskich sił porządkowych z amerykańską DEA
i policją kolumbijską, a także trwających dwa lata dochodzeń kierowanych przez prokuraturę
z Reggio Calabria. Zapewne to nie przypadek, że zaledwie dwa dni przed aresztowaniem
Pannunziego „książę” Massimiliano Avesani, jego kontakt w Hiszpanii, został zatrzymany w Rzymie.
On również miał w kieszeni fałszywe dokumenty, prawo jazdy na nazwisko Giovanniego Battista,
niekaranego, zabrany wszakże na komendę, musiał wyjawić prawdziwą tożsamość. Avesani,
uważany za łącznika między klanami kalabryjskimi a rzymskimi organizacjami przestępczymi, został
aresztowany w Monte Carlo w roku 2011, lecz ukrył się, aby uniknąć wyroku piętnastu lat za przemyt
narkotyków. Ale nie był daleko: okazało się, że jego kryjówką był elegancki apartament w dzielnicy
Torrino w północnym Rzymie, gdzie policja znalazła inne dokumenty tożsamości in blanco, które
miały mu pomóc w dalszym ukrywaniu się. Podobno pogratulował policjantom, mówiąc: „Bingo!”.
W rzeczywistości do bingo brakowało jeszcze jednej liczby, która miała nadejść dwa dni później
wraz z aresztowaniem Bebè Pannunziego na drugim krańcu świata. Kto wie, być może zwycięską
liczbę wylosowała ręka samego Avesaniego: po wpadce Avesaniego Pannunzi mógłby stracić
ochronę.
Chciałbym spotkać pewnego dnia Roberta Pannunziego. Spojrzeć mu w oczy, o nic go nie pytać,
bo nic by mi nie powiedział, co najważniejsze, byłaby to czcza gadanina, żeby pouczyć dziennikarza
od historyjek pozbawionych treści. Przede wszystkim chciałbym zrozumieć jedną rzecz: w jaki
sposób zapewnia sobie wewnętrzny spokój. Widać, że nie sprawia wrażenia, jakby coś go dręczyło.
Nie zabija. Nie niszczy cudzego życia. Jako dobry broker od narkobiznesu zajmował się tylko
przepływem kapitału i kokainy, nawet jej nie dotykając. Tak jak inni robią z plastikiem albo z ropą
naftową. Czy oni także nie powodują wypadków samochodowych, nieodwracalnego globalnego
zatrucia środowiska, a nawet wojen, które ciągną się przez dziesiątki lat? Czy nafciarze nie mogą
spać? Nie mogą spać producenci plastiku? Nie mogą spać zarządcy oddelegowani przez wielkie
międzynarodowe spółki informatyczne, wiedząc, w jaki sposób montuje się ich produkty i że
pozyskiwanie koltanu leży u podstaw rzezi, jakie trwają bezustannie w Kongu? Otóż to: Pannunzi
rozumuje w ten sposób, jestem tego pewien. Ale ja chciałbym usłyszeć po kolei wszystkie
usprawiedliwienia, jakie by przedstawił. Chciałbym usłyszeć, co się opowiada, aby móc
powiedzieć: „Jestem tylko brokerem. Daj mi pieniądze, a ja dam ci towar. Jak wszyscy”. Tylko tyle.
Ani gorzej, ani lepiej niż jemu podobni.

[8] Banda z Magliany – najgroźniejsza organizacja przestępcza w Rzymie.


[9] Valtur – znane włoskie biuro podróży.
11

Operacja pranie pieniędzy

Co czujesz, gdy aby się dostać do banku, którego jesteś klientem, musisz przejść przez pancerne
drzwi przepuszczające tylko jedną osobę naraz? Jakie myśli przebiegają ci przez głowę, gdy stoisz
w kolejce do okienka, żeby zrobić przelew, dokonać wpłaty, rozmienić na drobne pieniądze, które
posłużą do wydawania reszty komuś, kto odwiedza twój stragan albo robi zakupy w twoim sklepie?
Gdy chcesz dostać kredyt na dom i jako poręczenie musisz dać pensję swojego ojca, bo zarówno ty,
jak i twoja żona macie umowę o pracę na czas określony? Z czym nauczyłeś się kojarzyć takie słowa,
jak spread i rating, brak płynności i deficyt? Które z następujących słów znasz: hedge fund,
subprime, credit crunch, swap, blind trust i których znaczenie umiałbyś wyjaśnić? Czy wiedząc, że
należysz do 99% tych, którzy posiadają tyle samo bogactwa co pozostałe 1%, jesteś przekonany, że
za twoje coraz większe wysiłki, by związać koniec z końcem, główną winę ponosi kapitalizm
finansowy? Czy ty też wierzysz, że banki, które są zdolne wyciągać miliardy od państwa, czyli de
facto od ciebie, ale nie odnawiają ci kredytu, to olbrzymi moloch zdominowany przez niewidzialną
i nietykalną klikę spekulantów i wysoko postawionych dyrektorów, opłacanych lepiej niż najlepsze
gwiazdy kina lub piłki nożnej? Po części jesteś w błędzie. Nie istnieje żadna tajna władza, która cię
przydusza, żadne Widmo, które zdobyło dyplomy najlepszych uczelni, nie ma w zwyczaju afiszować
się bogactwem – ono charakteryzuje się powściągliwym i opanowanym stylem życia.
Opowiedziałem już parę historii, które starają się tego dowieść. Jak choćby dzieje pewnego
średniej wielkości mafiosa, który chciał być może przejąć bank za nędzne piętnaście milionów euro,
za miliony złożone z banknotów przesiąkniętych smrodem pleśni, do oddania na przemiał zaraz po
wyjęciu z walizki i dokładnym przeliczeniu. Nadmieniłem o pewnych narcos, którzy mieli to
nieszczęście, że zwrócili się do niewłaściwej instytucji finansowej nie tylko po to, by pomnożyć
dochód z handlu, ale także po to, by sprzedawać dzieła sztuki: Reynoldsa, Rubensa i Picassa. Ich
przypadek jest podobny do przypadku wszystkich innych handlarzy, którzy nie popełniają błędu,
wybierając bank w raju podatkowym albo położony w centrum największych skupisk instytucji
finansowych.
Banki oraz ich władza istnieją za sprawą ludzi, podobnie jak cała reszta. Jeśli ta władza okazała
się tak bardzo niszczycielska, winę ponosi nie tylko snifujący i chciwy broker czy zwykły urzędnik
dający się przekupić, ale wszyscy: od maklera z licencją na operacje wysokiego ryzyka i zespołu
specjalistów kupującego na globalnym rynku papiery, które zleją się w fundusze oferowane przez
samą instytucję, poprzez urzędnika, który proponuje ci jeden z nich, żeby zabezpieczyć twoje
oszczędności, aż do pracownika na samym dole, w okienku. Wszyscy oni razem wykonują zalecenia
banków i niemal zawsze są to osoby uczciwe. Uczciwe nie tylko jako ktoś, kto nie popełnia czynów
niedozwolonych, ale jako ktoś, kto wierzy, że postępuje dla dobra banku, nie działając jednocześnie
na szkodę klienta. Niekiedy odrobinę mniej uczciwe, lecz nie dlatego, że same tak postanawiają dla
własnej korzyści, a dlatego, że postępują tak, jak się zawsze postępowało, wykonując niepisane
zalecenia, zawsze w interesie banku. To również ma miejsce zarówno na górze, jak i na dole, to
również należy do systemu. Tak oto dochodzi się do owego światowego mechanizmu, który może ci
się wydać rodzajem spisku, a który tymczasem funkcjonuje raczej według schematów określanych
jako „banalność zła”.
Skoro jednak mechanizm składa się z tak wielu posłusznych banalnych ludzi, ten sam mechanizm
może się także zacząć zacinać z powodu paru ziarenek. Takim ziarenkiem jest na przykład mężczyzna,
który gdyby nie 11 września, nadal siedziałby w wilgotnym pokoju londyńskiego komisariatu. Wieże
World Trade Center właśnie się zawaliły, Stany Zjednoczone dochodzą do siebie. George W. Bush
ogłosił Patriot Act, który między innymi ma na celu zapobieganie międzynarodowemu praniu
pieniędzy i finansowaniu terroryzmu, rozpoznawanie ich oraz ściganie. Dzięki tej ustawie
wprowadza się serię specjalnych środków, które banki w Stanach Zjednoczonych muszą stosować
wobec wymiaru sprawiedliwości, instytucji finansowych lub kont bankowych podejrzanych o udział
w praniu brudnych pieniędzy. Patriot Act wprowadza większą transparentność działalności
finansowej oraz jej rozliczania, ograniczenie operacji międzybankowych i zaostrzenie kar
wymierzanych osobom łamiącym prawo. Amerykańska polityka antyterrorystyczna obejmuje także te
dziedziny.
Cztery lata później progi jednego z kolosów amerykańskiego systemu bankowego, Wachovia Bank,
przekracza pewien Anglik z niesfornym kosmykiem blond włosów. Nazywa się Martin Woods
i właśnie został przyjęty jako starszy agent do walki z praniem pieniędzy w londyńskich biurach. Jest
to facet dociekliwy i dokładny, niemal maniak w swej pasji do porządku. Dla banku, który chce się
ściśle stosować do procedur zwalczających pranie pieniędzy, to odpowiednia osoba. Tylko że
Martin nie jest jedynie gorliwym funkcjonariuszem potrafiącym liczyć i wielbicielem podwójnej gry.
Martin jest byłym agentem brytyjskiego oddziału do walki z przestępczością zorganizowaną. Daje mu
to ogromną przewagę nad jego kolegami w bankach całego świata: Martin zna ludzi. Umie z nimi
rozmawiać, umie odczytywać sygnały, umie oceniać wahania nastroju. Jego osobisty system oceny
człowieka składa się z odcieni, wśród których pieniądze stanowią zaledwie jedną z wielu zmiennych
w grze. Liczy się kolor prawdy i fałszu, następnie kolor dolarów. Martin jest doskonały.
I niebezpieczny.
Na scenę tej historii weszło już trzech aktorów. Zraniony kraj, który reaguje; ustawa, która chce
zdusić zagrożenia, zwalczając je na polu finansowym; człowiek, który chce wykonywać swoją pracę.
Brakuje czwartego aktora, którego nie można pominąć: DC-9. Samolot ląduje w Ciudad del Carmen
w stanie Campeche, czekają na niego meksykańscy żołnierze, którzy znajdują na pokładzie sto
dwadzieścia osiem czarnych walizek z kokainą, co daje 5,5 tony o wartości około stu milionów
dolarów. Konfiskata na kosmiczną skalę, cios zadany narkobiznesowi prosto w twarz. Śledczych
naprawdę jednak zatyka, kiedy odkrywają, że ów DC-9, własność kartelu z Sinaloi, został kupiony za
pieniądze wyprane w jednym z największych banków amerykańskich: właśnie w Wachovii.
Podczas gdy detektywi grzebią w przeszłości DC-9, który wylądował w Meksyku, Martin już
wertuje dokumenty klientów Wachovii. Właśnie to powinien robić detektyw, a także urzędnik do
zadań, do których go zatrudniono. Wściubiać nos w papiery i faszerować się liczbami oraz datami,
następnie zebrać wszystko do kupy i sprawdzić, czy nie ma jakichś rozbieżności. Martin odkrywa, że
z wieloma czekami podróżnymi używanymi w Meksyku jest coś nie tak. Zwykły turysta z pewnością
nie może potrzebować aż tylu pieniędzy. Po czym jego wzrok pada na dziwnie powtarzające się
numery serii. A podpisy – dlaczego są tak bardzo do siebie podobne? Powiadamia przełożonych
o podejrzanych przypadkach; wiele z nich dotyczy casas de cambio, meksykańskich kantorów. Martin
siedzi na telefonie, wysyła e-maile, prosi o spotkania i zebrania, aby przedyskutować raporty, które
wysyła z zaciętą determinacją. Czuje swąd spalenizny, zaś wieści napływające z Meksyku i Stanów
Zjednoczonych tylko utwierdzają go w przekonaniach. Nieustanne kontrole władz amerykańskich
popychają Wachovię do zerwania stosunków z częścią casas de combio, zaś te, którym udaje się
przetrwać te cięcia, postanawiają zrobić krok do tyłu. Pod ogniem z zewnątrz bankowy kolos się
chwieje i reaguje czystką. W środku jednak panuje absolutna cisza. Cisza i marginalizacja to
najstraszniejsze formy mobbingu. Martin ze swej strony pisze nowe suspicious activity reports,
raporty na temat podejrzanej działalności. A tym, którzy zwracają mu uwagę, że nigdy nie otrzyma
odpowiedzi i że jeśli nadal będzie tak robił, w końcu napyta sobie biedy, odpowiada w swoim stylu:
spuszczając wzrok i uśmiechając się. Po n-tym raporcie bez odzewu dostaje wiadomość: ostatni
raport jest niezgodny z przepisami, ponieważ zakres działania Martina nie obejmuje Stanów
Zjednoczonych i Meksyku. To początek końca jego pracy: mnożą się kłody rzucane mu pod nogi,
życie w biurze staje się nie do zniesienia, Martin nie ma już dostępu do ważnych plików. Wachovia
przeszła do kontrataku, milczenie przestało być skuteczne i należy coś zrobić, żeby uciszyć tego
niepoprawnego gościa, który wsadza nos w nie swoje sprawy.
Detektywi, którzy prowadzą śledztwo w sprawie DC-9 za Atlantykiem, odkrywają, że od roku
2004 z „kas” kartelu z Sinaloi na konta bankowe w Wachovii przeszły miliardy dolarów. Okazuje
się, że bank przez trzy lata nie przestrzegał procedury przeciwdziałania praniu pieniędzy przy
transferze 378,4 miliarda dolarów. Z tego co najmniej 110 milionów pochodziło z narkobiznesu
i weszło w ten sposób do międzynarodowego obiegu bankowego. Tak właśnie było. Pieniądze
pochodziły z casas de cambio. Najbogatszy kartel świata wysyłał pieniądze niczym jakaś armia
mamacitas wysupłujących z pończochy oszczędności albo dziadków sprzedających spłachetek ziemi,
by utrzymać dzieci w Stanach Zjednoczonych. Następnie te same agencje otwierały konta, którymi
zarządzała filia Wachovii w Miami. W ten sposób w Meksyku deponowano miliony dolarów
w gotówce, które potem przelewano internetowo na konta Wachovii w Stanach Zjednoczonych, żeby
kupować papiery wartościowe albo dobra. W wielu wypadkach pieniądze w casas de cambio
deponowały same kartele narkotykowe. Zdeponowano na przykład 13 milionów dolarów i przelano
na konta bankowe w Wachovii, aby kupić samoloty wykorzystywane do handlu narkotykami.
W samolotach tych zarekwirowano ponad 20 ton kokainy.
W języku angielskim istnieje piękny zwrot, który znaczy „zadenuncjować”: blow the whistle,
dosłownie „dmuchać w gwizdek”. Martin wydmuchnął w swój gwizdek całe powietrze, jakie miał
w płucach, i w pewnym momencie do Wachovii dotarło, że aby uciszyć grajka, należy go udusić.
Mobbing w firmie trzyma go w śmiertelnym uścisku, Martin przeżywa załamanie nerwowe i zostaje
skierowany na leczenie psychiatryczne. Wypadł z gry, jednak wykorzystując resztki sił, jakie mu
pozostały, dokonuje ostatniej próby. Dowiedział się, że w Scotland Yardzie odbędzie się spotkanie,
na które jak ma nadzieję, przyjadą koledzy o wystarczająco otwartych umysłach, aby go wysłuchać.
Przy jego stole zasiada przedstawiciel amerykańskiej DEA, jowialny typ o ciekawym spojrzeniu. Nie
namyślając się dwa razy, Martin przypuszcza atak swoją opowieścią. Zawierza całkowicie
nieznajomemu, strąca ze skarpy kamień w nadziei, że spowoduje on lawinę. Kamień zaś się toczy.
Toczy się aż do 16 marca 2010 roku, kiedy to wiceprezes Wachovii składa podpis na dokumencie,
w którym bank przyznaje się do dostarczania usług bankowych dwudziestu dwom meksykańskim
casas de cambio, od których przyjmował pieniądze za pośrednictwem przelewów i czeków
podróżnych.
To praktycznie przyznanie się do tego, o czym na własną zgubę Martin Woods doniósł cztery lata
wcześniej. Podczas najtrudniejszych lat Martin oskarżył Wachovię o mobbing: najważniejsze, co
zdołał osiągnąć, to odszkodowanie za zwolnienie z pracy w zamian za zobowiązanie, że nie będzie
rozgłaszał warunków ugody. Smutny epilog, przynajmniej do marca 2010 roku. Kilka dni po
podpisaniu przez Wachovię przyznania się do winy Martin wreszcie bierze odwet. Otrzymuje list od
Johna Dugana z amerykańskiego OCC, Office of the Comptroller of the Currency, Biura Nadzoru
Walutowego, które nadzoruje banki z ramienia Departamentu Skarbu. „Dostarczone nam przez Pana
informacje – pisze Dugan – ogromnie pomogły nam w śledztwie, a Pan, ujawniając je, wykazał się
wielką odwagą i uczciwością. Gdyby nie wysiłki osób takich jak Pan, działania takie jak
przedsięwzięte wobec Wachovii nie byłyby możliwe”.
Władze stosują wobec Wachovii deferred prosecution, czyli oskarżenie zostaje odłożone na
koniec okresu, w którym bank jest poddany próbie: jeżeli przez rok będzie przestrzegać prawa
i dotrzyma wszystkich zobowiązań ugody, zarzuty zostaną oddalone. Prawdopodobnie we własnym
mniemaniu decydenci postępują odpowiedzialnie. W tym delikatnym okresie w kraju, który z trudem
dźwiga się z najpoważniejszego kryzysu finansowego po 1929 roku, nie można ryzykować, że
upadnie ponownie wielki bank i katastrofa zacznie się od początku. Okres „próby” kończy się
w marcu 2011 roku: od tej chwili Wachovia znów jest czysta, w porządku. Musiała przekazać
państwu 110 milionów dolarów, w ramach konfiskaty, za to, że łamiąc zasady przeciwdziałania
praniu pieniędzy, zgodziła się na transakcje związane z handlem narkotykami, ponadto grzywnę
w wysokości 50 milionów dolarów. Kwota niby ogromna, lecz śmieszna, jeśli porównać ją
z zyskami takiej Wachovii, które w roku 2009 wyniosły 12,3 miliarda dolarów. Opłaca się prać
pieniądze. Ani jeden urzędnik czy kierownik nie musiał oglądać więzienia od środka choćby przez
jeden dzień. Nie było ani jednego winnego, ani jednego odpowiedzialnego. Tylko skandal, który
prędko poszedł w zapomnienie.
Trzeba jednak czytać między wierszami i powrócić do historii Martina, który dzięki odwadze
i uporowi zdołał osiągnąć o wiele więcej niż to, co jest zawarte w wyroku. Przemilczenia władz
dowiodły, że pomiędzy bankami a siedemdziesięcioma tysiącami zabitych w meksykańskiej wojnie
narkotykowej istnieje bardzo ścisły związek. Ale jest coś więcej. Martin poruszył mętne wody,
pobrudził sobie ręce liczbami, aby reaktywować zabezpieczenia amerykańskiego systemu
bankowego. Była to tylko błyskawica na pogodnym niebie. Lecz w tle szaleją grzmoty i pioruny. Po
11 września kontrole stały się bardzo surowe, ale wraz z wielkim kryzysem finansowym, który
wybucha akurat w czasie dochodzenia prowadzonego przez Martina, klimat się zmienił. Skutkiem
tego będzie werdykt skazujący megaoszusta Bernarda Madoffa na sto pięćdziesiąt lat pozbawienia
wolności czy też werdykt w sprawie francuskiego inwestora Jérôme’a Kerviela, który poza karą
pięciu lat odsiadki ma zwrócić bankowi Société Générale kwotę prawie 5 miliardów euro, czyli
pokryć stratę, którą wygenerował. Tacy jak oni często twierdzą, że są kozłami ofiarnymi systemu,
tymczasem narazili na olbrzymie straty osoby fizyczne, spółki i społeczeństwo w ogóle. Napływające
do kas narkodolary przynajmniej pozornie nie wywołują szkód, więcej: wpuściły ożywczy tlen, który
zowie się płynnością. I to do tego stopnia, że w grudniu 2009 roku ówczesny szef Biura Narodów
Zjednoczonych do spraw Narkotyków i Przestępczości, Antonio Maria Costa, złożył szokujące
oświadczenie. Jak powiedział, zdołał się upewnić, że zyski organizacji przestępczych stanowiły
jedyny płynny kapitał inwestycyjny, jaki miały do dyspozycji niektóre banki, aby uniknąć bankructwa.
Dane Międzynarodowego Funduszu Walutowego są bezlitosne: między styczniem 2007 a wrześniem
2009 roku ogólna kwota toksycznych papierów wartościowych i nieściągalnych pożyczek bankowych
amerykańskich i europejskich sięgnęła biliona dolarów. Obok tych strat notuje się także bankructwa
i ustawianie zarządów komisarycznych instytucji finansowych. W drugiej połowie 2008 roku
płynność stała się głównym problemem systemu bankowego. Jak podkreślił Antonio Maria Costa,
„był to okres, w którym system wydawał się całkowicie sparaliżowany z powodu niechęci banków
do udzielania pożyczek”. Najwyraźniej jedynie organizacje przestępcze miały ogromne ilości
gotówki do zainwestowania, do wyprania.
Już czuję, że w tym momencie niektórzy zaczną myśleć, iż jestem maniakiem. Powiedzą, że
problemem są nie tyle pieniądze mafii, ile system finansowy. Pieniądze zwiększają objętość jak
substancja gazowa. Wystarczy, że bańka pęknie, a natychmiast opadnie mgławica wielkości tak
kosmicznej, że wpływające właśnie narkodolary zbledną. Tak jak 15 września 2008 roku wraz
z lawiną uruchomioną przez bankructwo Lehman Brothers, lawiną, którą zdołały powstrzymać
jedynie miliardy pieniędzy publicznych. Tylko że krętactwem, o którym właśnie mówię, wcale nie
jest tamto wydarzenie wśród drapaczy chmur na Wall Street, a zatem z pozoru niezwykle odległe od
nagich wiosek Kalabrii, od kolumbijskiej dżungli, a nawet od upadających i nieustannie broczących
krwią miast przy granicy meksykańskiej. Jak wiadomo, Lehman Brothers zainwestował gigantyczne
sumy w kredyty subprime, będące po prostu pomysłem na odsprzedanie jako dochodowych obligacji
kredytów mieszkaniowych, których bardzo wielu sygnatariuszy nie było w stanie spłacić. Zysk
osiągnięto zatem na długu. Kiedy miarka się przebrała, mnóstwo osób, które pokupowały sobie w ten
sposób domy, wyrzucono na bruk. Przede wszystkim zaś tym razem zdecydowano, że nawet bank
napompowany bezwartościowymi produktami może upaść. A ledwie się rozszaleją katastroficzne
następstwa tej decyzji, trzeba ratować wszystkie inne banki i towarzystwa ubezpieczeniowe, które na
mniejszą lub większą skalę działały tak jak Lehman Brothers. Jednakże nawet wsparcie państwa to
tylko środek doraźny dla systemu, który opiera się na tej dynamice. Sęk w tym, że aby wytworzyć
olbrzymie bogactwo, napełniając sobie brzuch, banki musiałyby połknąć odpowiednią ilość
solidnego jedzenia, od którego mogłyby się uwolnić w chwili, gdyby ktoś poprosił je o pieniądze
w jakiejkolwiek postaci. To jest problem płynności. Alchemia współczesnych finansów opiera się na
transsubstancjacji pieniędzy ze stanu stałego w stan ciekły i lotny. Tylko że tego stało-płynnego
ciągle jest za mało. Na rozwiniętym Zachodzie pozamykano fabryki, konsumpcję zaś podsycano
formami zapożyczania się takimi, jak karty kredytowe, leasing, raty i finansowanie. Kto natomiast
wyciąga największe zyski z towaru, za który trzeba zapłacić w całości i natychmiast? Handlarze
narkotyków. Oczywiście nie tylko oni. Ale prawdziwe pieniądze mafii mogą robić różnicę, żeby
system finansowy nadal trzymał się na nogach. Na tym polega niebezpieczeństwo.
Niedawne badania, przeprowadzone przez dwóch ekonomistów z uniwersytetu w Bogocie,
Alejandra Gavirię i Daniela Mejíę, wykazały, że 97,4% wpływów z narkobiznesu w Kolumbii jest
precyzyjnie pranych w obrocie bankowym Stanów Zjednoczonych i Europy za pośrednictwem
rozmaitych operacji finansowych. To setki miliardów dolarów. Pranie odbywa się za pośrednictwem
systemu pakietów akcji, mechanizmu rosyjskich matrioszek, przez które gotówka zostaje zamieniona
w elektroniczne papiery wartościowe i przekazana z jednego kraju do drugiego. Kiedy dociera na
inny kontynent, jest już niemal wyprana, a przede wszystkim nie do wyśledzenia. W ten sposób
pożyczki międzybankowe były finansowane systematycznie z pieniędzy pochodzących z handlu
narkotykami oraz z innej nielegalnej działalności. Niektóre banki uratowały się dzięki tym
pieniądzom. Większość szacowanych 352 miliardów narkodolarów została wchłonięta przez legalny
system ekonomiczny, idealnie wyprana.
Zyski z narkobiznesu – 352 miliardy dolarów – to więcej niż jedna trzecia strat systemu
bankowego ogłoszona w 2009 roku przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy, a jest to zaledwie
widoczny albo przewidywalny wierzchołek góry lodowej, ku której właśnie zmierzamy. Banki, które
stały się panami życia bardzo wielu ludzi, które są w stanie dyktować warunki rządom nawet
najbogatszych i najbardziej demokratycznych państw, teraz same padły ofiarą szantażu. I znowu
problem nie tkwi daleko, w nieszczęsnych krajach typu Meksyk czy Kolumbia, nie tkwi gdzieś na
południu Włoch będącym wspólnikiem i ofiarą własnego rozkładu, hen, na Sycylii, w Kampanii
i Kalabrii. Chciałbym głośno to wykrzyczeć, aby o tym wiedziano, aby próbowano zapobiec
następstwom.
Jak zrobił Martin, wtyczka w Wachovii, któremu pochwały amerykańskich władz nie ułatwiły
życia pod względem finansowym. Musiał pracować na swoim, otworzył dwie firmy konsultingowe
zajmujące się zwalczaniem prania pieniędzy: Woods M5 Associates, a następnie Hermes Forensic
Solutions. On jednak chciał znów pracować dla poważnej instytucji finansowej. Nawiązał więc
kontakt z Royal Bank of Scotland, który był jednym z dziesięciu największych banków na świecie
i drugim w Zjednoczonym Królestwie: po kryzysie finansowym 2008 roku, kiedy to stał się jednym
z kolosów, jakie trzeba ratować za wszelką cenę. Rząd brytyjski przejął czasowo blisko 70% jego
akcji, szkocki bank musiał zatem robić wszystko, żeby odzyskać zaufanie inwestorów. Można by
wręcz pomyśleć, wziąwszy pod uwagę zatrudnienie człowieka pokroju Martina Woodsa, że zamierza
on ściśle przestrzegać wszelkich norm poprawności. Tylko że w lipcu 2012 roku Royal Bank of
Scotland znienacka wycofuje się z już zawartej umowy. Dopiero co jakby odkrył doniesienia Martina
przeciwko Wachovii. Już kilka dni później wybucha skandal z Liborem, który pokazuje, jak to część
największych banków, w tym Royal Bank of Scotland, przez całe lata manipulowała London
Interbank Offered Rate, europejską stopą depozytową dla pożyczek międzybankowych.
Martin po raz kolejny się nie poddaje i wytacza proces. Znów wychodzi z tego pokonany. Brytyjski
sędzia postanowił oddalić sprawę z powodu kruczka prawnego: otóż zgodnie z twierdzeniem banku
stosunek pracy nigdy nie istniał, toteż Woods nie miał prawa zwrócić się do sądu pracy, aby
dochodzić swych praw. Tymczasem Martin zaczął udzielać porad w zakresie przestępczości
finansowej przy informacyjnym kolosie Thomson Reuters. Żaden jednak bank jak dotąd nie
zdecydował się go zatrudnić.
Największe pralnie brudnych pieniędzy na świecie to dzisiaj Nowy Jork i Londyn. Już nie raje
podatkowe, takie jak Kajmany czy wyspa Man, ale londyńskie City i Wall Street. Jak powiedziała
szefowa sekcji do spraw prania pieniędzy w Departamencie Sprawiedliwości Stanów
Zjednoczonych, Jennifer Shasky Calvery, na posiedzeniu amerykańskiego Kongresu w lutym 2012
roku, „Banki w Stanach Zjednoczonych są wykorzystywane do przyjmowania ogromnych ilości
nielegalnego kapitału ukrytego w miliardach dolarów przekazywanych codziennie z banku do banku”.
Centra władzy finansowej na świecie dzięki pieniądzom z kokainy spadły na cztery łapy.

Lucy Edwards to błyskotliwa kobieta robiąca karierę. Jest wiceprezesem Bank of New York
w Londynie i żoną Petera Berlina, dyrektora brytyjskiej spółki Benex Worldwide. Lucy otrzymała
zaproszenie na dwudniową konferencję na temat usług finansowych dla klientów skandynawskich,
z Europy Wschodniej i rosyjskich. Znakomicie się nadaje, ponieważ podobnie jak jej mąż, urodziła
się w byłym Związku Radzieckim, a teraz jest obywatelką Wielkiej Brytanii, gdzie mieszka na stałe.
Nie ma wątpliwości co do treści własnego sprawozdania, które nosi tytuł Pranie pieniędzy: rozwój
w ostatnim czasie i uregulowania. Podczas gdy Lucy przemawia przed coraz bardziej urzeczoną
widownią, władze angielskie, które od lat prowadzą śledztwo w sprawie rosyjskich organizacji
przestępczych, informują władze amerykańskie, że Benex wykorzystuje konto bankowe w Bank of
New York jako kanał do przesyłania gigantycznych sum pieniędzy. To nie wszystko. Benex ma
powiązania z YBM Magnex, fikcyjną spółką będącą własnością jednego z najpotężniejszych bossów
rosyjskiej mafii: Siemiona Mogilewicza.
FBI odkrywa, że Mogilewicz pierze miliardy dolarów za pośrednictwem Bank of New York.
Nieustanny superszybki strumień przychodzących i wychodzących pieniędzy wcale nie zaniepokoił
banku, który ograniczył się do sporządzenia „raportu z podejrzanej działalności”. Ta rzeka pieniędzy
przydała się także do opłacenia kampanii wyborczych pewnych rosyjskich polityków. Nowojorscy
prokuratorzy dochodzą do wniosku, że pranie pieniędzy obejmowało nielegalne transfery
w wysokości siedmiu miliardów dolarów, które z Rosji przechodziły przez amerykańskie konta,
a następnie były umieszczane na innych kontach na całym świecie za pośrednictwem serii spółek-
przykrywek.
W przypadku Bank of New York jedyną osobą, która trafiła do więzienia na dwa tygodnie, jest
Swietłana Kudriawczewa, urzędniczka bankowa, okłamała bowiem agenta FBI w kwestii
rekompensaty, wynoszącej 500 dolarów miesięcznie, wypłacanej jej przez Petera Berlina i jego
żonę. Bank wychodzi z tego cało, wpłacając trzydzieści osiem milionów dolarów grzywny
i zobowiązując się, że w przyszłości będzie przestrzegał reguł przeciwdziałania praniu pieniędzy.
Technikę Mogilewicza i jego kompanów da się łatwo powielić w rozmaitych sytuacjach, na
przykład we Włoszech. Jest rok 1999. Prokuratura w Rimini ma pod kontrolą bieżące konta dwóch
Ukraińców i Rosjanina: jak można wyczytać z akt dochodzenia, obaj stali na czele „organizacji
przestępczej, która działa w celu podporządkowania sobie terytorium Emilii-Romanii i Marche”.
Benex International, Bank of New York, Banca di Roma i Banca di Credito Cooperativo
w Ospedaletto w prowincji Emilia-Romania. Przez konta te przeszedł ponad milion dolarów. Milion
szeleszczących dolarów gotowych do wykorzystania przez rosyjską mafię we Włoszech.
Lucy Edwards potrafi ubarwić nawet tak nudny temat jak zagadnienie uregulowań dotyczących
przeciwdziałania praniu pieniędzy. To znakomita mówczyni, która umie dawkować tajemnicę
i powagę. Przy niejednej okazji udaje jej się wywołać nawet wybuchy śmiechu. Lucy dopiero co
skończyła mówić. Po oklaskach wiele osób czeka na nią pod lożą, z której zabawiała licznych
przedstawicieli spośród najważniejszych klientów Bank of New York. Chcą uścisnąć jej dłoń
i pogratulować. Była naprawdę dobra.
Lucy Edwards zostaje dwa miesiące, potem bank będzie musiał ją zwolnić. Wraz z mężem Peterem
Berlinem ułatwia wypranie ton pieniędzy. Jej także się upiecze: po przyznaniu się do prania
pieniędzy, oszustwa i innych poważnych przestępstw federalnych dostanie zwykłą grzywnę
w wysokości dwudziestu tysięcy dolarów i pół roku aresztu domowego. Kobieta, która objeżdżała
świat, opowiadając, jak walczyć z praniem pieniędzy, w tajemnicy sama prała. Często
zastanawiałem się, jak się czuła pod koniec każdej przemowy i czy kiedy już ją nakryto, próbowała
się usprawiedliwiać, znaleźć jakiś sens w swej podwójnej grze.
Ciekawe, czy nadal wygłasza wykłady na temat przeciwdziałania praniu pieniędzy, bo miałaby co
opowiadać. Systemy kontroli przeciekają ze wszystkich stron. Podczas pełnych roztargnienia
miesięcy lata 2012 roku, kiedy Royal Bank of Scotland zamknął Martinowi drzwi przed nosem,
w Stanach Zjednoczonych na celownik trafiło kilka największych banków amerykańskich
i europejskich, z czego jeden w szczególności, Bank of America, który zdaniem FBI ludzie z Los
Zetas wykorzystywali do prania narkodolarów. Dnia 12 czerwca 2012 roku agenci federalni
aresztują siedem osób, wśród których jest gruba ryba. José Treviño Morales to brat Miguela,
w tamtym okresie członek wierchuszki najokrutniejszego kartelu w Meksyku, w Stanach
Zjednoczonych figuruje jednak jako przedsiębiorca oddany działalności bardzo cenionej na południu:
hoduje konie wyścigowe, które biorą udział w najważniejszych wyścigach i często zwyciężają.
W taki właśnie sposób ukrywa i ponownie inwestuje brudne pieniądze. Tylko że aby dojść do tak
dochodowej i zyskownej formy prania pieniędzy, oszacowanej na około miliona dolarów
miesięcznie, trzeba było przelać pieniądze na jakieś amerykańskie konto. Bank of America okazuje
gotowość współpracy ze śledczymi i nie zostaje oskarżony o żadne przestępstwo. Jak dotąd nic mu
się nie stało.
Ujawnienie przypadku prania pieniędzy, a także ustalenie jego rozmiaru i stopnia formalnych
zaniedbań jest niezwykle trudne. To niemal zawsze jakby chciało się ścisnąć w dłoni garść piasku:
ziarenka i tak uciekną. Kiedy zaś w ręce zostaje chociaż jedno, dzieje się tak raczej przez przypadek
niż z naszej woli. Tak też było z nieostrożnym oszustem o nazwisku Barton Adams, oficjalnie
lekarzem specjalistą leczenia bólu w Wirginii Zachodniej. Zostaje nakryty na przelewaniu setek
tysięcy dolarów, owocu oszustw na systemie zdrowotnym i uchylania się od płacenia podatków,
pomiędzy kontami banku HSBC w Stanach Zjednoczonych i jego filii w Kanadzie, Hongkongu i na
Filipinach. HSBC to gigant: piąty bank na świecie pod względem wartości rynkowej, z okienkami
otwartymi w każdej mieścinie Zjednoczonego Królestwa i oddziałami w 85 krajach. Podobnie jak
Martin w przypadku Wachovii, Barton też potrąca kamień. Tyle że niechcący. Dnia 16 lipca 2012
roku komisja stała amerykańskiego Senatu potwierdza plotki krążące już od miesięcy: HSBC i jego
amerykańska odnoga HBUS naraziły amerykański system finansowy na długą serię niebezpieczeństw
przez pranie pieniędzy, finansowanie narkobiznesu i terroryzmu. Według raportu komisji HSBC miał
się posłużyć HBUS-em, aby połączyć ze Stanami Zjednoczonymi rozsiane po świecie filie, oferując
ich klientom usługi w dolarach, przepływ kapitału, wymianę walut oraz inne usługi, nie
przestrzegając w pełni amerykańskiego prawa bankowego. Z powodu niewystarczającej kontroli
HBUS wpuścił na terytorium USA pieniądze z meksykańskiego narkobiznesu i terroryzmu. Biorąc
pod uwagę, że HBUS dostarcza 1200 kont innym bankom, z czego ponad 80 filiom HSBC, nietrudno
zrozumieć, że bez odpowiedniej polityki przeciwdziałania praniu pieniędzy usługi te mogą się stać
szeroką autostradą wprowadzającą do Stanów Zjednoczonych nielegalny kapitał.
Badania komisji senackiej ujawniły, że HBUS oferował usługi bankowe (correspondent banking
services) HSBC Mexico, traktując go jak klienta niskiego ryzyka mimo jego powiązań z krajem
mającym poważne problemy z praniem pieniędzy i handlem narkotykami. W latach 2007–2008
meksykańska filia przekazała HBUS-owi 7 miliardów dolarów w gotówce, przewyższając wszystkie
inne banki meksykańskie i wywołując liczne podejrzenia, że część tych dolarów pochodzi ze
sprzedaży narkotyków w Stanach Zjednoczonych. Pod koniec 2012 roku, wyraziwszy ogromne
ubolewanie z powodu tego, co się stało, bank zgodził się zapłacić karę blisko 2 miliardów dolarów:
to nadal mniej niż jedna trzecia pieniędzy pochodzących tylko od meksykańskich karteli.
Uprzywilejowane stosunki z narkotykowymi baronami utrzymują nie tylko banki z siedzibą na Wall
Street czy w londyńskim City. Banki piorące pieniądze są rozsiane po całym świecie, a niekiedy mają
siedziby w dość niepokojących miejscach. Tak jest na przykład z Libanem, przez który, zdaniem
prokuratorów z Catanzaro, pieniądze od ludzi z Vibo Valentia miałby transferować także
Australijczyk Nicola Ciconte. Jednym z głównych banków jest Lebanese Canadian Bank w Bejrucie:
filie rozsiane po całym Libanie, biuro przedstawicielskie w Montrealu w Kanadzie i ponad
sześciuset pracowników. Oferuje szeroką gamę usług finansowych i kont korespondujących
w bankach całego świata. Dnia 17 lutego 2011 roku amerykański Departament Skarbu oświadczył, że
istnieją uzasadnione podstawy, aby uznać, iż Lebanese Canadian Bank jest zamieszany w pranie
pieniędzy dla szyickiej grupy Hezbollahu, a zatem należy zastosować wobec niego środki
restrykcyjne przewidziane przez Patriot Act. Według Departamentu Skarbu bank libański, poprzez
brak kontroli i zmowę kartelową, miałby ułatwiać pranie pieniędzy przestępczej sieci, która
handlowała narkotykami od Ameryki Południowej po Europę i Bliski Wschód oraz Afrykę Zachodnią
i prała 200 milionów dolarów miesięcznie, przepuszczając je przez konta w Lebanese Canadian
Bank. Wskazano wielu menedżerów, którzy byli współwinni i przeprowadzali operacje. Zdaniem
prokuratorów z Manhattanu i DEA Lebanese Canadian Bank należał do schematu, zgodnie z którym
od stycznia 2007 do początku 2011 roku do USA przelano co najmniej 248 milionów dolarów.
Pieniądze pochodziły z narkobiznesu i z innych rodzajów przestępczej działalności grupy
narkotykowego barona Aymana Joumaa w Libanie i służyły do zakupu używanych samochodów
w Ameryce. Samochody te sprzedawano następnie w Afryce Zachodniej, deklarując mocno zawyżone
dochody, aby ukryć brudne pieniądze kolumbijskich i meksykańskich karteli, które dołączyły do
zysków z aut. Cała ta kasa była kierowana do pewnych kantorów w Bejrucie, a stamtąd na konta
w LCB, a także częściowo na konta Hezbollahu, organizacji, którą Stany Zjednoczone uznają za
terrorystyczną i coraz bardziej zamieszaną w narkobiznes.

Wyprane pieniądze z narkotyków nie tylko przypieczętowały coraz ściślejsze powiązania między
organizacjami terrorystycznymi i przestępczymi, ale stanowią połączenie jeszcze bardziej złożone,
zataczające coraz szersze kręgi i być może nawet jeszcze bardziej niebezpieczne: związek z korupcją,
która istnieje na każdym szczeblu i właśnie dlatego okazuje się najtrudniejsza do wykrycia.
Szczególnie jeden przypadek odsłania w sposób spektakularny trudności, jakie pojawiają się w tej
dziedzinie; fakt, że ciągnął się dobrze ponad dziesięć lat, tylko sprawia, że wydaje się jeszcze
bardziej oczywisty. Otóż 15 listopada 1995 roku pewna elegancka Meksykanka, Paulina Castañon,
chce się dostać do swej skrytki w jednym z najstarszych prywatnych banków w Genewie, Pictet Cie.
Niestety jest awaria systemu bezpieczeństwa podziemi, mówią nienaganni urzędnicy. To sposób, aby
zyskać na czasie i sprowadzić szwajcarskich agentów, którzy otrzymali sygnał od DEA i przywożą ze
sobą nakaz aresztowania. Klientka jest w rzeczywistości żoną Raúla Salinasa de Gortariego, brata
byłego prezydenta Republiki Meksyku, którego fałszywy paszport znajduje się w skrytce. W Meksyku
uparcie krążą słuchy, jakoby Raúl utrzymywał kontakty z całą elitą meksykańskiego i kolumbijskiego
narkobiznesu. Śladem tym podąża najpierw DEA, a potem także szwajcarski prokurator generalny
Carla Del Ponte; kobieta ta w przeszłości o mało nie została zamordowana w Palermo razem
z Giovannim Falconem, z którym współpracowała przy dochodzeniu Pizza Connection. Raúlowi
Salinasowi zarzuca się inkasowanie bardzo słonych opłat za transport koki od wszystkich po trochu:
od kartelu z Medellín po kartel z Cali, a nawet od karteli meksykańskich, które pojawiły się po
podziale terytorialnym dokonanym przez El Padrina, i być może w szczególności od kartelu z Zatoki.
Całą liczbę szacuje się na jakieś 300 milionów dolarów, które w latach 1992–1994 trafiły na
zagraniczne konta, z czego około 90–100 milionów w Szwajcarii. A dokładniej fundusze zostały
przelane za pośrednictwem Citibank Mexico na konta private banking w filiach w Londynie
i Zurychu oraz w najbardziej prestiżowych bankach szwajcarskich, takich jak SBC, UBS, Banque
Privée Edmond de Rothschild, Crédit Suisse, Julius Baer. Amerykański gigant miał pomagać
Salinasowi w transakcjach, zacierając ślady pieniędzy. W jaki sposób? Przede wszystkim aktywując
konto w filii w Nowym Jorku na nazwisko Salinasa. Za pośrednictwem Cititrust, swojego
przedstawiciela na Kajmanach, Citibank powołał do życia spółkę inwestycyjną Trocca, z siedzibą
również w raju podatkowym, która miała zarządzać majątkiem Salinasa. Aby jeszcze głębiej ukryć
nazwisko Salinasa, Citibank stworzył kolejną spółkę o nazwie Tyler, która okazała się głównym
udziałowcem firmy Trocca i w jej imieniu otworzyła dwa konta inwestycyjne w Citibank London
i Citibank Switzerland. Ponadto miała nie tylko zrezygnować z informacji bankowych o kliencie
i z utworzenia profilu know your customer, ale wręcz pozwolić, aby Raúl Salinas posługiwał się
innym nazwiskiem dla dokonywania transferów. W żadnym dokumencie amerykańskim nie figurował
jako właściciel lub beneficjent Trocca, żaden też nie łączył Salinasa z pieniędzmi Trocca
przelewanymi z Meksyku do Nowego Jorku, a następnie do Londynu i do Szwajcarii.
Okresowo transferów z Meksyku dokonywała Paulina, którą wiceprezes meksykańskiego oddziału
Citibanku przedstawił swoim kolegom pod fałszywym nazwiskiem Patricia Ríos. Posługując się tą
tożsamością, pani Salinas wpłacała na konto Citibank Mexico kwoty wycofane z co najmniej pięciu
meksykańskich banków, aby wymienić je na dolary amerykańskie i przelać do Nowego Jorku. Tam
pieniądze trafiały na tak zwane concentration account, czyli konto depozytowe, na które wpływa
kapitał od rozmaitych klientów i filii banku, a następnie zostaje przekierowany do ostatecznych
miejsc przeznaczenia.
Fakt, że cios zadał kraj najbardziej znany ze starej tradycji tajemnicy bankowej, Szwajcaria, gdzie
postępowanie przeciwko Salinasowi trwało wiele lat, zakrawa raczej na ironię. Postępowanie
trwało również po tym, jak Carla Del Ponte została prokuratorem Międzynarodowego Trybunału
Karnego dla byłej Jugosławii w Hadze i zajęła się zbrodniami Slobodana Miloševicia, zakończyło
zaś procesem, w którym szwajcarski sędzia obwieścił, że meksykańskie struktury państwowe
chroniły narkobiznes i że pieniądze nie mogły pochodzić z legalnego źródła. Pieniądze zostały
zamrożone w bankach szwajcarskich w oczekiwaniu, aż meksykański wymiar sprawiedliwości
zajmie stanowisko w sprawie powiązań Salinasa z kartelami. W tym kluczowym punkcie jednak
dowody okazują się niewystarczające i sprawa zostaje zamknięta. I w roku 2008 Konfederacja
Szwajcarska postanawia zwrócić państwu meksykańskiemu 74 miliony dolarów, które zdążyły
tymczasem urosnąć do kwoty 130 milionów, oraz oddać kolejne odsetki osobom trzecim, które
powierzyły pieniądze Raúlowi Salinasowi. I nie koniec na tym, ponieważ 19 lipca 2013 roku
meksykański sędzia federalny uniewinnia Salinasa – nie ma wystarczających dowodów, że zdobył
majątek na nielegalnej działalności.
Problemem, który wyłania się z tej niekończącej się historii, jest brak zarówno narzędzi, jak
i często zainteresowania przechwyceniem brudnych pieniędzy, również wtedy, gdy ten, komu stawia
się w końcu zarzuty, nie jest bezspornym członkiem organizacji przestępczej, ale przedstawicielem
elity i aparatu państwowego, który ułatwia funkcjonowanie mechanizmu czerpania zysków z białego
proszku. Za pieniądze z kokainy kupuje się polityków i urzędników. Potem ochronę banków.
12

Carowie podbijają świat

– Wybrzeże Amalfitańskie, Sardynia, Costa del Sol, Toskania, Malta, Ibiza. Tu jest cała Rosja!
Ten, kto to mówi, dobrze zna różnicę między przenikliwym moskiewskim ziąbem
a pokrzepiającym ciepłem włoskiego wybrzeża. Rosjanin, jakich wielu, jeden z tych, którzy
najeżdżają nasz kraj, kiedy lato domaga się kostiumu kąpielowego i kremów po opalaniu. Rosjanie są
wszędzie; kiedy na nich patrzysz, pojawia się niemal automatyczny odruch: Rosjanie, rosyjscy
mafiosi... Tak jakby każdy bogaty Rosjanin był przestępcą. Tylko że rosyjska mafia – mafija – to
obecność w różnym stopniu tyleż silna co złożona, trudna do zrozumienia i do poznania. Znamy ją ze
stereotypów, z opowiadań niedobitków z mamra pokrytych barbarzyńskimi tatuażami, byłych
bokserów o złamanych nosach, byłych brutalnych członków Specnazu, nielegalnie handlujących
bandziorów o oczach nabiegłych krwią od wódki i przeterminowanego towaru. Mafija to zupełnie
coś innego. Aby się w tym zorientować, trzeba się przyjrzeć potężnym rodzinom, przyjrzeć się ich
sile. Są to rodziny, które łączą nie więzy krwi, ale wspólny interes organizacyjny. I podobnie jak
każda rodzina, mają albumy fotograficzne. W środku jest wszystko: kolor przeszłości, twarze
dalekich krewnych, ważne chwile uchwycone na zdjęciach, miejsca bliskie sercu.
Rosyjską mafię też da się przekartkować, ja zaś często próbowałem kartkować życie The Brainy
Dona, Łebskiego Dona. To właśnie pokazuje najlepiej, że dzisiaj jest nie do pomyślenia rządzić bez
strzelania, lecz równie niepojęte jest strzelanie bez umiejętności inwestowania. Właśnie jego próbuję
zrozumieć w najdrobniejszych szczegółach, aby dowieść przede wszystkim sobie, jak bardzo wielki
biznes jest powiązany z wielką przestępczością i jak bardzo każda inna droga wydaje się dzisiaj
zgubna, niepotrzebna, niemal niemożliwa. W halucynacjach wynikających z obsesji, by podążać po
śladach, nieskończenie wiele razy miałem wrażenie, że widzę go w barach na nadmorskiej
promenadzie albo pijanego przy stole, wśród innych członków mafii. Halucynacje. Tylko że czasami
halucynacjom coś pomaga, a wtedy zanurzam się w historię. Mam przy sobie zbiór zdjęć głównych
bohaterów, rodzaj albumu, który zgromadziłem w ciągu tych wszystkich lat; muszę wyjść od czegoś,
czego można dotknąć. Łebski Don. Nie wygląda na mafiosa, wygląda na Rosjanina, to na pewno, ale
mógłby uchodzić także za Amerykanina, Niemca, Hiszpana, Węgra. Na pierwszy rzut oka sprawia
wrażenie posuniętego w latach tęgiego pana, tyle że to już maska, idealna przykrywka wykonana
z tłuszczu. Mamy skłonność sądzić, że osoby o tak mało zwinnych ciałach są równie mało zwinne
umysłowo. Niegroźne. Nieszkodliwe. Wcale tak nie jest, trzeba się lepiej przyjrzeć. Na swoim
najsłynniejszym zdjęciu trzyma w dłoni papieros, który pieści pulchnymi palcami. Nie patrzy
w obiektyw, lecz w punkt ponad głową fotografa. Koszula i doskonale uszyta kamizelka z trudem
mieszczą jego sto trzydzieści kilo, które wypychają materiał, tworząc fałdy i bruzdy. Za nim widać
kominek okolony rzędem marmurowych płyt, przed nim przenośny komputer i eleganckie okulary do
czytania w cieniusieńkich oprawkach. Obrazu dopełniają biurowy fotel i przezroczysta popielniczka,
po której można poznać, że papieros, który Łebski Don ściska w ręce, nie jest pierwszym papierosem
w tym dniu. To biznesmen, człowiek potężny i bogaty, stojący na czele licznych firm, które działają
w najróżniejszych branżach. To człowiek pewny siebie, władczy i oddany pracy. Ma tysiące
pracowników, którym wydaje polecenia, bilanse do podpisania i sprawdzenia, ważne decyzje do
podjęcia. Łebski Don nazywa się Siemion Judkowicz Mogilewicz. Magazyn „Time” 20 stycznia
2011 roku umieścił go na szczycie pierwszej dziesiątki mafijnych bossów wszech czasów, przed
Alem Capone, Luckym Luciano, Pablem Escobarem i Totò Riiną. Amerykańskie i europejskie
agencje bezpieczeństwa uważają go za jednego z najważniejszych szefów mafii, podporę rosyjskiej
ośmiornicy na świecie, przedstawiciela samej wierchuszki przestępczości zorganizowanej.
Zrekonstruowanie jego profilu pozwala zrozumieć, jak przestępstwa oparte na największej
przemocy – wymuszenia, zabójstwa, handel bronią i narkotykami, prostytucja – idealnie harmonizują
ze zbrodniami przedsiębiorców, polityków, finansistów. Ale jest coś jeszcze: śledzenie
niepohamowanej wspinaczki Don Siemiona albo Don Sewy, jak go również nazywają, pozwala
sfotografować świat, w którym wszystkie granice zostały obalone, a cała energia przestępcza
ostatecznie splata się i prowadzi do jedynego końca – do maksymalizacji zysku.
Mogilewicz rodzi się w Kijowie 30 czerwca 1946 roku w rodzinie ukraińskich Żydów,
przypuszczalnie dość typowej dla okresu sowieckiego: niereligijnej, mieszczańskiej w szerokim
znaczeniu tego słowa. Robi dyplom na wydziale ekonomii Uniwersytetu Lwowskiego, jednego
z najstarszych w Europie Wschodniej, następnie z Ukrainy przenosi się do Moskwy. Tam organizuje
pochówki. Pogrzeby to pewne przedsięwzięcie. Ludzie nigdy nie przestaną umierać, zaś mafie całego
świata kładą łapy na pogrzebach. To doskonałe narzędzie do prania pieniędzy i znakomity kamień
węgielny pod budowę fortun. Mafie nigdy nie rezygnują z tego, co konkretne. Z tego, co materialne.
Ziemia woda cement szpitale śmierć. W latach siedemdziesiątych Mogilewicz wstępuje do grupy
przestępczej, która zajmuje się fałszerstwami, drobnymi oszustwami i kradzieżami o niewielkiej
wartości. Błahostkami w porównaniu z tym, czym stanie się później, ale mechanizmy uliczne to
podstawowy trening, by nauczyć się rządzić, by przetrwać, zbudować zaufanie. Mogilewicz spędza
czas na lotniskach i dworcach, wymieniając ruble na dolary, sprzedając perfumy i torebki kobietom
chcącym naśladować styl europejski oraz „lewą” wódkę mężom wiernym rosyjskiej tradycji.
Wkrótce zostaje aresztowany za najpospolitsze przestępstwo: nielegalny handel walutą. Trafia do
więzienia w sumie na siedem lat. To jego szczęście. W więzieniu nawiązuje stosunki z kilkoma
potężnymi przestępcami rosyjskimi, przyjaźnie, które będą mu towarzyszyć przez całe życie. W jego
przestępczej karierze następuje zwrot, kiedy rząd ZSRR pozwala ponad 150 tysiącom sowieckich
Żydów wyemigrować do Izraela. Dla żydowskich rodzin to wyścig z czasem. Mogą wyjechać, ale
muszą to zrobić natychmiast: cenne cymelia, kolie i kolczyki przekazywane z pokolenia na pokolenie
muszą pozostać na miejscu. Mogilewicz pojmuje, że taka okazja nie zdarza się dwa razy. Zajmuje się
sprzedażą własności emigrujących Żydów, zobowiązując się przesłać należność w gotówce na nowy
adres. Wielu mu ufa i powierza swoje dobra. Tylko że pieniądze nigdy nie dotrą do prawowitych
adresatów: zgromadzona fortuna stanie się podstawą finansową dla jego przestępczej kariery.
Druga strona albumu, kolejna słynna fotografia. Portret trzy czwarte mężczyzny, który patrzy
wyzywająco w obiektyw. Jest nagi do pasa i ma zdziwioną minę: lekko otwarte usta, niemal
niewidoczne uniesione brwi i oczy jak dwa spłaszczone migdały. Jego rysy są nieznacznie azjatyckie,
głębokie zmarszczki żłobią czoło od skroni do skroni. Najbardziej jednak uderzają dwa identyczne
tatuaże widoczne na wysokości obojczyków. Przedstawiają dwie ośmioramienne gwiazdy z okiem
pośrodku. Są symbolem władzy, potęgi. To zdjęcie Wiaczesława Kiryłłowicza Iwankowa zwanego
Japończyk. Przychodzi na świat w 1940 roku w Gruzji, ale jego rosyjscy rodzice wkrótce
postanawiają przenieść się do Moskwy. W roku 1982 zostaje aresztowany za nielegalne posiadanie
broni palnej, rozbój oraz handel narkotykami i skazany na czternaście lat więzienia na Syberii.
W ciągu tych lat wybija się na wora akurat w chwili, gdy reżim, który widział narodziny worów,
chyli się ku upadkowi. Wor, a właściwie wor w zakonie, znaczy dosłownie „honorowy złodziej”,
czyli przestępca, który postępowaniem zgodnie z zasadami kodeksu przestępczego zasłużył na
zaszczyt dowodzenia. Japończyk powinien pozostać w więzieniu aż do roku 1995, lecz macki mafii
są wszędzie i w każdej branży, od polityki po sport, od władz po rozrywkę. W 1990 roku dwie
popularne osobistości, piosenkarz uważany za rosyjskiego Franka Sinatrę i mający równie
niebezpieczne znajomości oraz były rosyjski mistrz zapasów, który wykorzystuje stowarzyszenie
emerytowanych atletów jako przykrywkę dla interesów mafijnych, rozpoczynają kampanię wspieraną
przez wiele postaci ze świata polityki, kultury i sportu: Iwankow już dość odpokutował za swoje
winy, pora go wypuścić. Przybywa także ciężka przyjacielska dłoń Siemiona Mogilewicza i obsypuje
pieniędzmi sędziego, który zajmuje się jego przypadkiem, wciąga w to także innego funkcjonariusza
sowieckiego. Japończyk wychodzi z więzienia w roku 1991.
Żelazna kurtyna opadła, Związek Radziecki się wali, zmienia się Rosja, zmienia się jej stolica.
Wybuchają wendety: Rosjanie przeciwko Czeczenom. Krew nie przestaje płynąć, leje się jednak
bardziej z powodu interesów niż z nienawiści etnicznej. Iwankow to wor w starym stylu, ktoś, kto nie
wysyła innych, a kiedy można sobie pobrudzić ręce, nie cofa się. Zaczyna więc wykańczać
Czeczenów oraz ich przyjaciół w interesach jednego po drugim. Ale w tym światku istnieje
podstawowa zasada: im więcej zabijesz, tym bardziej rośnie prawdopodobieństwo, że prędzej czy
później ktoś zdoła ci odpłacić pięknym za nadobne. Z naddatkiem. Cała ta śmierć i zamieszanie z nią
związane zaczynają drażnić „kopułę” mafii, która postanowiła wysłać Iwankowa do Stanów
Zjednoczonych. Dwie pieczenie przy jednym ogniu: względny spokój w domu i biznes do założenia
w Ameryce. Przy otwartych już teraz granicach to łatwe. Wystarczy poprosić ambasadę amerykańską
w Moskwie o wizę na dwa tygodnie. Wiaczesław Iwankow wyrusza jako konsultant filmowy spółki
należącej do rosyjskiego magnata, od lat mieszkającego w Nowym Jorku, z prawdziwym paszportem,
nieco ponad rok po zwolnieniu z więzienia w ojczyźnie, która niedawno znów stała się oficjalnie
częścią wolnego świata. Związek Radziecki rozpadł się ledwie dwa i pół miesiąca wcześniej.
W Nowym Jorku, dokąd przybywa Iwankow, wszystko jest przygotowane. Począwszy od
pieniędzy, które Japończyk inwestuje natychmiast, aby zbudować sobie nowe życie. Za jedyne 15
tysięcy dolarów Iwankow kupuje fikcyjny ślub z rosyjską śpiewaczką zamieszkałą w Stanach
Zjednoczonych. Osiedla się w dzielnicy Brighton Beach w Brooklynie, dokąd począwszy od lat
siedemdziesiątych zaczęło przybywać mnóstwo Żydów ze Związku Radzieckiego, dzięki czemu
nazywana jest „Małą Odessą”. Jest tam morze i są plaże, ale ten, komu przychodzi na myśl tygiel
ożywiany dźwiękiem skrzypiec i bałałajek, jest w błędzie. Najbardziej typowa rzecz, jaką imigranci
ze sobą przywieźli do brudnych, ohydnych ceglanych bloków mieszkalnych, to mafia, mafija.
Trzecią fotografią w rodzinnym albumie jest fotografia innej dzielnicy. Ten, kto ją zrobił, był
bardzo dobry; udało mu się złagodzić brzydotę poprzez grę barwnych odbić między niebem
rozognionym przez zachodzące słońce a zamarzniętym jeziorkiem obmywającym osiedle. Lecz nawet
najzdolniejszy artysta nic nie poradzi na zuchwałą gwałtowność szpetnych blokowisk, które
wdzierają się przemocą na linię horyzontu. Wystrzelają znienacka na zachodnich przedmieściach
Moskwy, pośrodku ogromnego parku zniewolonego przez czteropasmową ulicę, która przecina go na
wylot. Z daleka wyglądają jak klatki dla gigantycznych królików, anonimowe w swojej fałszywej
śnieżnej bieli splamionej przez smog i żałosne w swych usiłowaniach, aby sprawiać wrażenie
dzielnicy centralnych urzędów. To Sołncewo, dzielnica robotnicza, którą władze sowieckie
postanowiły zbudować w roku 1938. Miały poczucie humoru ówczesne władze. Солнце po rosyjsku
znaczy „słońce”, tylko że w Sołncewie światło zderza się z blokami i króluje tam niepodzielnie cień.
Właśnie tu narodziła się Солнцевская братва, Sołncewska Brać.
Pot i obijające się o siebie ciała. Oto limfa Sołncewskiej Braci i oto imię jej założyciela: Siergiej
Michajłow zwany Michas, urodzony w dzielnicy. Z przeszłością, która upłynęła mu na drobnych
pracach i małych oszustwach, przez co otarł się o więzienie, w latach osiemdziesiątych Michas
wykorzystuje swe upodobanie do walki i zwołuje wszystkich, którzy dzielą z nim tę pasję. Czy to
początek organizacji sportowej? Czy zarodek przyszłej armii?
Tymczasem Michas dwukrotnie trafia do aresztu: raz za wymuszenie i raz za zabójstwo
właściciela kasyna. Z powodu braku dowodów nigdy jednak nie zostaje skazany. Jednocześnie
rozrasta się Sołncewska Brać, jak ochrzczono oddział wiernych Michasowi. Pot i walka. Przemoc
i siła. Organizacja przyciąga sobie podobnych. Zapaśników, bandziorów, ludzi gotowych na
wszystko. Trzeba się zjednoczyć, jeśli przyjdzie się bronić przed innymi gangami, trzeba ćwiczyć
mięśnie, jeśli chce się przetrwać. Następują fuzje z innymi organizacjami – jak na przykład
z Oriechowską – tak że w ciągu paru lat Sołncewskaja Bratwa staje się potęgą zdolną rozszerzyć
swoje wpływy poza granice dzielnicy. Udaje się jej położyć łapę na finansach i przedsiębiorstwach.
Serce biznesu stanowi „ochrona”, która w latach dziewięćdziesiątych osiąga rozmiary nie mające
nic wspólnego z rodzimym haraczem. Według FBI austriacka sieć Julius Meinl musi płacić
pięćdziesiąt tysięcy dolarów miesięcznie, aby móc prowadzić swoje supermarkety w Rosji. Coca-
Cola odpowiada, że ustępowanie szantażom nie należy do jej polityki, a nazajutrz ma u bram nowej
fabryki pod Moskwą karabiny maszynowe i wyrzutnie granatów – w wyniku napadu zostają ciężko
ranni dwaj pracownicy ochrony. Firma złożyła doniesienie do władz rosyjskich, lecz sprawy nie
rozwiązano. Według Interpolu inne spółki międzynarodowe na celowniku to IBM, Philip Morris,
a także, o dziwo, Cadbury, Mars i Hershey’s, tak jakby zysk z wymuszeń wobec fabryk czekolady
miał szczególnie słodki smak.
Mafia rosyjska wypłynęła dzięki ludziom, którzy umieli wykorzystać w sposób inteligentny
i okrutny nowe możliwości, ale także dlatego, że ma za sobą historię na bazie struktur i zasad, według
jakich należy zapanować nad Wielkim Bałaganem. Przez lata przedzierania się przez przestępcze
bagna świata zdążyłem zauważyć, że tym, co pozwala się rozrastać mafiom, jest zawsze jedno:
próżnia władzy, słabość, zgnilizna państwa w konfrontacji z organizacją, która oferuje i reprezentuje
porządek. Podobieństwa między najodleglejszymi mafiami zawsze zdumiewają. Organizacje
rosyjskie zahartowały się w stalinowskich represjach, które wpędziły do gułagów tysiące
przestępców i dysydentów politycznych. Właśnie tam narodził się tytuł „wor w zakonie” – ludziom,
którzy się go dochrapali, udało się opanować gułagi w całym ZSRR. Nie mają zatem nic wspólnego
z organizacjami włoskimi, chociaż główna cecha charakterystyczna, która pozwoliła im przetrwać
i prosperować, jest taka sama: zasada. Zasada ma tak wiele odmian, przejawia się w rytuałach
i mitologiach, urzeczywistnia się w postaci reguł, których należy przestrzegać dosłownie, aby zostać
uznanym za godnego członka organizacji, i określa, w jaki sposób można do niej przystąpić.
Wszystko jest skodyfikowane i wszystko żyje w ramach zasady. Honor i wierność są wspólne dla
kamorrysty i wora, podobnie jak sakralność pewnych gestów i wymierzanie sprawiedliwości
wewnętrznej. Także rytuały są podobne i nie ma znaczenia, że pojawiają się w różnych momentach
dla każdej z tych organizacji. To, co leży u podstaw rytuału, czyli przejście z jednego stanu do
drugiego, jest wspólne, ponieważ wspólna jest chęć stworzenia odmiennej rzeczywistości, o innych,
lecz równie spójnych kodeksach. Kamorrysta i wor przechodzą chrzest, podlegają karom, jeśli
pobłądzą, i otrzymują nagrodę, jeśli osiągną wynik. Są to równoległe losy, które często się na siebie
nakładają. Podobna jest również ewolucja w zachowaniu i otwarcie na nowoczesność. O ile kiedyś
wor był ascetą, który rezygnował z wszelkich ziemskich uciech i wszelkich nakazów, i to do tego
stopnia, że kazał sobie robić na kolanach tatuaże na znak, że nigdy nie uklęknie przed władzą, o tyle
dzisiaj luksus i ostentacja są dozwolone. Mieszkanie na Lazurowym Wybrzeżu już nie jest grzechem.
Rosyjscy bossowie mają markowe rzeczy od slipów po walizki, cieszą się ochroną polityczną,
sprawują kontrolę nad nominacjami i funkcjami publicznymi, urządzają megagalaktyczne zabawy,
a policja i tak nie interweniuje. Grupy są coraz bardziej zorganizowane: każdy klan ma swój
obszczak, wspólną kasę, do której wpłacany jest procent od zysków z przestępstw takich, jak
wymuszenia i porwania, wykorzystywany następnie do wypłacania renty worom trafiającym do
więzienia albo na łapówki dla polityków i skorumpowanych policjantów. Mają na swych usługach
żołnierzy, armie adwokatów i superzręcznych brokerów.
W epoce komunizmu wory pracowali ramię w ramię z elitą Związku Radzieckiego, wywierając
wpływ na cały aparat państwowy. W epoce Breżniewa wykorzystali głęboką stagnację
komunistycznej gospodarki i stworzyli imponujący czarny rynek. Mafija potrafiła zaspokoić wszelkie
pragnienia tego, kto mógł sobie na nie pozwolić. Kierownicy restauracji i sklepów, dyrektorzy
państwowych przedsiębiorstw, funkcjonariusze publiczni i politycy: wszyscy handlowali. Od
jedzenia po lekarstwa, każdym towarem obracano na czarnym rynku. Wory znajdowali to, co było
zakazane dla narodu w imię socjalizmu, i przynosili do domów przywódców partii artykuły „zgniłego
kapitalizmu”. W ten sposób nomenklatura sprzymierzyła się ze światem przestępczym, co będzie
miało niesamowicie poważne skutki.
Upadek komunizmu pozostawił ogromną przepaść gospodarczą, moralną i społeczną, którą mafija
była gotowa zapełnić. Pokolenie ludzi bez pracy, bez pieniędzy, głodnych często dosłownie:
rosyjskie organizacje mogły werbować całe legiony robotników niewykwalifikowanych. Policjanci,
wojskowi, weterani wojny w Afganistanie zgłaszali się bez oporów. Byli członkowie KGB
i sowieccy funkcjonariusze publiczni oddawali swoje konta bankowe i kontakty na usługi
działalności przestępczości zorganizowanej, w tym handlu narkotykami i bronią. Przejściu na
kapitalizm nie towarzyszyły odpowiednie ustawy ani infrastruktura. Tymczasem organizacje miały
pieniądze, drapieżną przebiegłość, umiejętność zastraszania: kto mógł się im sprzeciwić? Tak zwani
„nowi Rosjanie”, ci, którzy dzięki otwarciu rynków potrafili się wzbogacić w zawrotnym tempie,
uważali za właściwe płacenie „podatku”, który zapewniał ich przedsięwzięciom ochronę przed
innymi grupami, a także w razie potrzeby jakąś pomoc w rozwiązywaniu problemów z dłużnikami
i konkurencją. Płotki mogły jedynie schylić głowy: wśród wymuszających krążyli osobnicy
z nożycami i obciętym palcem: „Jeżeli nie zapłacisz, tobie też to zrobię”.
Na Zachód docierały dalekie echa nadmiernej przemocy, zresztą był on zajęty czym innym i miał
złudzenia. Nawet dary Stanów Zjednoczonych i krajów europejskich dla wzmocnienia
postsowieckiego społeczeństwa obywatelskiego przyczyniły się pośrednio do wzbogacenia mafii.
Przekazywano je chętniej organizacjom pozarządowym z obawy, że inaczej trafią do kieszeni byłych
komunistów, umacniając pozycję starego reżimu i starych biurokratów. Tylko że w ten sposób sporą
część pomocy przechwyciły grupy przestępcze i nigdy nie dotarła ona na miejsce przeznaczenia.
Wraz z wprowadzeniem nowego prawa w sektorze bankowym jak grzyby po deszczu wyrosły też
nowe banki. Mafiosi nie musieli już przekupywać dyrektorów dawnych instytucji. Dzięki pieniądzom,
których nie brakowało, i paru figurantom mogli otworzyć bank, umieszczając w nim przyjaciół
i krewnych, łącznie z ludźmi niedawno zwolnionymi z więzienia. Wreszcie nadszedł wielki plan
prywatyzacji, który miał zapewnić wszystkim obywatelom udziały w sowieckich przedsiębiorstwach,
od energetycznych gigantów po moskiewskie hotele. Wartość rozdanych akcji była mała dla tych,
którzy pieniądze i władzę już mieli, umocniła elitę byłych sowieckich i mafijnych menedżerów
i biurokratów. Między mafią i rządem istniał związek symbiotyczny, który długo trwał
i funkcjonował: koperty były wygodne dla wszystkich, ponieważ wszyscy potrzebowali pieniędzy,
żeby przeżyć. Mafija była wszędzie. Mafija stała się państwem.
W 1993 roku w samej Moskwie było 1400 zabójstw związanych z przestępczością zorganizowaną,
ponadto imponująco wzrosła liczba porwań i wybuchów. Moskwę porównywano do Chicago z lat
dwudziestych XX wieku. Przedsiębiorcy, reporterzy, rodziny przedstawicieli świata przestępczego –
nikt nie był bezpieczny. Walczono o kontrolę nad fabrykami, nad kopalniami, nad ziemią. Firmy
musiały zawierać porozumienia ze światem przestępczym, bo inaczej je wykańczano. Zdaniem byłego
agenta FBI Roberta Levinsona, który w swej karierze miał do czynienia z mafią italoamerykańską,
sycylijską, kolumbijską i rosyjską, ta ostatnia stosuje najwięcej przemocy. Istnieje wszakże pewna
nowość: Rosjanie są często po studiach wyższych, znają języki, przedstawiają się jako inżynierowie,
ekonomiści, naukowcy – to „białe kołnierzyki”. Są wykształceni i żądni krwi, kiedy zaś zagranica
zaczyna to rozumieć, już jest za późno. Mafija nie tylko wypełniła próżnię władzy w Rosji. Jej
najgroźniejsi ludzie są już gdzie indziej i urzeczywistniają ideę nowego świata na swój sposób.

– Śmierć idzie za tobą wszędzie – lubi powtarzać Siergiej, jeden z najbliższych kompanów
Mogilewicza. Siergiej to człowiek o niepozornym wyglądzie, ubrany jak menel i dzięki temu
nadzwyczaj zręczny w stawaniu się niewidzialnym. Don Siemion nim gardzi, ale Siergiej jest mu
potrzebny, ponieważ aby być nietykalnym, nie wolno pozwolić, żeby ktoś nam zagroził. A Siergiej
nie pozwala. Wszyscy w mieście wiedzą, że pałęta się z walizeczką. Niewielu zna jej zawartość.
Sam Mogilewicz o tym nie mówi, nawet z żoną. Pewnego razu Siergiej został porwany przez
konkurenta Mogilewicza, przedsiębiorcę, który stanął do współzawodnictwa, żeby uzyskać kontrakty
publiczne dla gminy Moskwa. Siergiej nie stawia oporu i pozwala się zaciągnąć do ciemnej sutereny
w anonimowej kamienicy na przedmieściach Moskwy. Ani jednego błagania, ani jednej prośby, żeby
go puścili, ani jednej aluzji do zemsty ze strony potężnego ojca chrzestnego. Wystarczy, że otworzy
walizeczkę, a nazajutrz – jak zwykle w wyświechtanym ubraniu, ze zdziwioną i obojętną miną – puka
do drzwi Mogilewicza.
– Jak to zrobiłeś? – pyta szef, który na tę okazję wyjątkowo odrywa oczy i ręce od komórki.
Siergiej podchodzi do biurka, na którym kładzie walizeczkę. Klik, klak, po czym przesuwa ją o sto
osiemdziesiąt stopni szybkim ruchem nadgarstka. Mogilewicz nawet nie mruga okiem na widok
siebie i Siergieja w czasie jednych z rzadkich wakacji nad Morzem Czarnym. Nie pamięta, że
Siergiej zrobił tę nadmorską fotografię o nieszkodliwym wyglądzie, gwarantującą autorowi, że włos
mu z głowy nie spadnie. Siergiej uśmiecha się, zamyka walizeczkę i obraca ją z powrotem o sto
osiemdziesiąt stopni.
Być może to porwanie Siergieja albo niebezpieczeństwa czyhające w Moskwie udręczonej przez
wojnę gangów podsunęły Mogilewiczowi myśl, że lepiej opuścić miasto. Nie brak mu pieniędzy,
zgromadził wiele milionów dolarów i w dużej części zarobił je dzięki swej najgroźniejszej broni:
bystrości w sprawach finansowych. Ledwie pierestrojka otworzyła drzwi przed prywatnym
biznesem, rzucił się do zakładania rozmaitych spółek, oficjalnie importujących i eksportujących
paliwa, zarejestrowanych bardzo daleko od iglic Kremla: na jednej z Wysp Normandzkich będącej
rajem podatkowym. Jedna nazywa się Arigon Ltd, druga Arbat International: nad tą drugą kontrolę
sprawuje w połowie Mogilewicz, pierwsza jest podzielona między Japończyka i szefów Sołncewa,
Michajłowa i Awerina. Przy doskonałych przyjacielskich relacjach na piśmie Mogilewiczowi nie
pozostaje nic innego jak pakować walizki. W roku 1990 postanawia przenieść się do Izraela wraz ze
swymi najbardziej zaufanymi ludźmi. Stanowią forpocztę drugiej fali emigracji żydowskiej ze
Związku Radzieckiego: po tej z lat siedemdziesiątych, na której potrafił skorzystać sam Mogilewicz,
jest to także druga fala importu mafiosów. Wówczas wyjeżdżali nie tylko niewinni prześladowani,
ale również tysiące przestępców, których KGB nader chętnie się pozbyło. Wielu z nich zakotwiczyło
się w Stanach Zjednoczonych, kolonizując „Małą Odessę”, gdzie w 1992 roku przybędzie Iwankow,
albo trafili do całkiem innych części świata. Utrzymywali jednak między sobą dobre stosunki, jak
w wielkiej globalnej sieci, do której Don Siemion i Japończyk mieli tylko przeniknąć, nie tracąc
kontaktu z rosyjskimi bractwami.
Mogilewicz zostaje obywatelem państwa Izrael i nawiązuje relacje z pojawiającymi się grupami
rosyjskimi oraz izraelskimi, które wyczuwają jego talent w kierowaniu złożonymi
międzynarodowymi mechanizmami finansowymi. Jego imperium rozrasta się dzięki zyskom
z nielegalnej działalności – narkotyków, broni, prostytucji. Rozwija się jednak także dzięki
reinwestowaniu brudnych pieniędzy w legalną działalność, taką jak dyskoteki, galerie sztuki, fabryki
i różnego rodzaju firmy, w tym usługowe w dziedzinie międzynarodowego cateringu koszernego.
Według pewnego dokumentu FBI Mogilewicz ma bank izraelski z filiami w Tel Awiwie, Moskwie
i na Cyprze, piorący pieniądze dla kolumbijskich i rosyjskich grup przestępczych.
Lecz ziemia obiecana kurczy się dla Don Siemiona: już rok później żeni się z pewną dziewczyną
z Węgier, Katalin Papp, i do paszportów ukraińskiego, rosyjskiego oraz izraelskiego dołącza
węgierski, po czym przeprowadza się do Budapesztu. Oficjalnie pracuje jako handlowiec w branży
zbożowej, w rzeczywistości jednak zakłada organizację przestępczą noszącą jego imię, liczącą około
250 członków, w tym wielu jego krewnych, i posiadającą hierarchiczną strukturę zbudowaną na wzór
włoskich mafii. Budapeszt okazuje się pewną kryjówką, dzięki zaś ochronie polityków
i skorumpowanych policjantów biznes może prosperować bez większych przeszkód. Mogilewicz
wie, że spokój zawsze ma swoją cenę, cenę, która czasami wcale nie wyraża się w pieniądzach.
W roku 1995 na Węgrzech odwiedzają go pod przykrywką dwaj pułkownicy z biura ochrony
rosyjskiego prezydenta. Przez ostrożność jedynie izraelski wspólnik Mogilewicza dostarcza im tego,
po co przybyli: informacji przeznaczonych do wykorzystania w kampanii wyborczej. Słowa FBI
mówią więcej niż jakikolwiek obrazek: „Mogilewicz potrafi zyskać przychylność policji,
dostarczając informacji na temat działalności pozostałych rosyjskich grup przestępczych, tym samym
udając, że jest dobrym obywatelem skłonnym do współpracy”.
Sposób działania Don Siemiona jest oparty także na innych podstępach, które trzymają go z dala od
kłopotów. Don nigdy nie bierze udziału w codziennych operacjach swojej grupy, nigdy nie brudzi
sobie rąk, niezwykle utrudniając w ten sposób pracę służbom porządkowym i wymiarowi
sprawiedliwości, które próbują go przygwoździć. Poza tym opłaca byłych policjantów węgierskich,
aby informowali go o prowadzonych przeciwko niemu dochodzeniach policji. Dzięki swym
zdolnościom menedżerskim, dzięki wiedzy w dziedzinie finansów, dzięki nadzwyczaj utalentowanym
wspólnikom wyćwiczonym w stosowaniu nowoczesnej technologii, Mogilewicz staje się jednym
z najpotężniejszych bossów świata. Udaje mu się wręcz stworzyć prywatne wojsko, składające się
przeważnie z weteranów Specnazu i byłych bojowników z Afganistanu, słynących z brutalności. Dla
prostytucyjnego biznesu używa jako przykrywki sieci nocnych klubów, Black and White Clubs, którą
zarządza we współpracy z Sołncewską i Uralmaszewską, kolejną z wielkich rosyjskich grup
przestępczych. W 1992 roku Mogilewicz organizuje w Atrium Hotel w Budapeszcie zebranie
strategiczne głównych bossów rosyjskich od prostytucji i składa im propozycję: cztery miliony
dolarów zarobionych na prostytucyjnym biznesie zainwestować, otwierając kolejne lokale Black and
White w Europie Wschodniej. Don Siemion werbuje dziewczyny z byłego Związku Radzieckiego,
zapewnia im fikcyjną pracę i zatrudnia je w klubach. Dba również o ich ochronę, zapewniając
oddział bodyguardów. Interes się kręci: dziewczyny są śliczne i przynoszą morze pieniędzy. W tym
samym okresie Mogilewicz nawiązuje kontakt z organizacjami południowoamerykańskimi: jego
dziewczyny są idealne do handlu. To one przytulają bogatych mężczyzn ze Wschodu i z Zachodu, to
one ich rozbierają i dają im rozkosz. Zaś Don Siemion, którego zwą także Papa, naprawdę czuje się
jak ojciec. Kiedy on każe im się sprzedawać, to jakby roztaczał nad nimi swego rodzaju opiekę:
przynajmniej dziewczyny nie wpadną w łapy pijanych mężczyzn, a nawet uda im się coś odłożyć na
przyszłość.
Niekiedy jednak Papa wpada w złość. Jest inny Rosjanin, Nikołaj Szyrokow, który konkuruje z nim
na rynku prostytucji w Budapeszcie i krąży po mieście pod ochroną swoich zbirów. Tylko że ma
pewną słabość. Kobiety to dla niego nie jest wyłącznie interes, nigdy nie ma ich dość. Trzeba znaleźć
dziewczynę z klasą o nieodpartym uroku, podsunąć mu ją pod nos niczym klejnot, który jest zbyt
cenny, aby od razu oddać go klientom, i zaczekać, aż wskaże cel. Mogilewicz uderza pod koniec
1993 roku. Szyrokow zostaje wyeliminowany w Budapeszcie razem z dwójką osobistych
ochroniarzy. To koniec konkurencji w naddunajskiej stolicy.
Mogilewicz nie lubi się jednak posuwać do tak brutalnych metod, chętnie odstępuje zatem to
zadanie kilku grupom, z którymi się związał. Łebski Don woli spekulować. Rzuca się w wir
spekulacji już przy pierwszych oznakach upadku muru berlińskiego, wymieniając ruble na silną
walutę, markę niemiecką.
W 1994 roku Mogilewiczowi udaje się przeniknąć do Inkombanku, rosyjskiego giganta bankowego
z siecią kont w największych bankach świata (Bank of New York, Bank of China, UBS i Deutsche
Bank), i przejąć nad nim kontrolę: umożliwia mu to bezpośredni dostęp do światowego systemu
finansowego i pranie bez wysiłku zysków ze swej nielegalnej działalności. W 1998 roku Inkombank
upadnie właśnie z powodu niewłaściwego postępowania swoich dyrektorów, z powodu złamania
prawa bankowego i nierespektowania zobowiązań wobec wierzycieli. Interesy kwitną, Mogilewicz
zaś zaczyna być przedmiotem rozmaitych dochodzeń na całym świecie, od Rosji po Kanadę. Tylko że
wor pierze własną tożsamość, podobnie jak pieniądze. Seva Moguilevich, Semon Yudkovich
Palagnyuk, Semen Yukowich Telesh, Simeon Mogilevitch, Semjon Mogilevecs, Shimon Makelwitsh,
Shimon Makhelwitsch, Sergei Yurevich Schnaider albo po prostu Don Sewa. To zjawa z darem
wszechobecności i poczuciem ironii.
Jak w przypadku podrabiania jaj Fabergégo.
Na początku 1995 roku, nadal w spółce z Sołncewem, kupuje sklepy jubilerskie w Moskwie
i w Budapeszcie jako przykrywkę dla handlu precjozami, antykami i dziełami sztuki skradzionymi
z rosyjskich kościołów i muzeów, z petersburskim Ermitażem włącznie. Lecz projekt jest o wiele
bardziej ambitny i wymyślny, do tego stopnia, że zostaje przy tym wykorzystany najbardziej
utytułowany dom aukcyjny na świecie: Sotheby’s. Mogilewicz i jego wspólnicy kupują jakiś barak
u bram Budapesztu, wyposażają go w supernowoczesny park maszynowy do restaurowania starej
biżuterii i oprawiania kamieni szlachetnych. Mogilewicz przypatruje się przygotowaniom, stojąc
przed barakiem z dłońmi splecionymi na wydatnym brzuchu. Teraz należy znaleźć artystów zdolnych
wykorzystać swój talent do kopiowania najsłynniejszych złotych jaj wszech czasów: jaj Fabergégo.
Don Siemion uruchamia swoją sieć kontaktów i w ciągu tygodnia zatrudnia dwóch rosyjskich
rzeźbiarzy o międzynarodowej sławie. Obiecuje im mnóstwo pieniędzy i pewną pracę. Oczywiście
przez najbliższe miesiące będą musieli siedzieć w jakimś baraku pod Budapesztem, ale to zawsze
lepsze niż to, co mają w ojczyźnie. Oryginalne jaja oddane do konserwacji przez kolekcjonerów lub
muzea z całego obszaru byłego Związku Radzieckiego docierają do budapeszteńskiej fabryki, a obaj
rzeźbiarze wykonują ich idealne kopie, które zostają odesłane do Rosji. Tymczasem prawdziwe jaja
odpowiednimi kanałami trafiają do Londynu, a następnie są sprzedawane za pośrednictwem
Sotheby’s. I nikomu przez myśl nie przejdzie, że to ostatnie ogniwo wykonawcze równie
przestępczego co szyderczego planu.
Mogilewicz od zawsze ma talent do oszustw i dopuścił się kilku na gigantyczną skalę, jak choćby
wtedy, gdy ukradł miliardy dolarów z publicznej kasy trzech państw Europy Środkowej – Republiki
Czeskiej, Węgier i Słowacji – sprzedając benzynę jako olej opałowy, a tym samym unikając płacenia
wyjątkowo słonego podatku od paliw do samochodów, jaki nakładały owe państwa. Tak oto
pieniądze, zamiast zasilić kasy tych krajów, trafiły do kieszeni Don Sewy i jego organizacji. Kiedy
pewien przedstawiciel węgierskiego świata przestępczego zamieszany w tę aferę zaczyna
współpracować ze śledczymi i wymienia imię „Don Sewa”, zaraz pada nieuchronna odpowiedź.
W samym centrum Budapesztu wybucha samochód pułapka, który zabija jego, adwokata i dwóch
przechodniów, rani jakieś dwadzieścia osób, zamieniając uczęszczaną przez turystów ulicę
w scenerię wojennego zniszczenia. Zamach to niesłychany ze względu na niekontrolowaną przemoc,
to wzorowe ostrzeżenie, które wstrząsa opinią publiczną. Mówi się, że dokonali go Rosjanie, a nie
opanowany biznesmen ważący ponad sto kilo.
Mogilewicz postanawia zostać w Budapeszcie nawet po śmierci żony w 1994 roku. Podobnie jak
dla całej rosyjskiej mafii, dla niego również jednym z filarów fortuny stał się handel bronią. Teraz
jednak dokonuje sensacyjnego skoku. Otrzymuje pozwolenie, aby kupować ją i sprzedawać legalnie,
a dzięki kontroli nad węgierską fabryką broni Army Co-Op nabywa dwie kolejne fabryki: Magnex
2000, który produkuje magnesy, i Digep General Machine Works, sprywatyzowaną państwową firmę,
która wytwarza pociski, moździerze i broń palną. Faktycznie sprawuje kontrolę nad węgierskim
przemysłem zbrojeniowym. Sprzedaje broń do Afganistanu, Iraku, Pakistanu. Za wiele milionów
dolarów dostarcza Iranowi sprzęt wykradziony z magazynów we wschodnich Niemczech.
Mogilewicz jest panem wojny.

Kolejna fotografia z rosyjskiego albumu. Iwankow, Japończyk, najwyraźniej się postarzał. Wyłysiał,
posiwiała mu broda, lekko się przygarbił. Przytył parę kilo i wygląda na zmęczonego. Lecz oczy,
dwie szparki, którym zawdzięcza przezwisko, pozostały takie same. Okulary powleczone warstwą
antyrefleksową nie są w stanie przesłonić bijącej z nich wściekłości. Mogilewicz robi interesy, on
także nie traci czasu. Ze swoimi znajomościami, reputacją i doświadczeniem dokonał
międzynarodowych operacji w handlu bronią, grach hazardowych, stosując bardziej wyszukane
i nowoczesne metody w stosunku do tych, do których byli przyzwyczajeni Rosjanie z Nowego Jorku.
Nawiązał relacje z włoską mafią i kolumbijskimi kartelami narkotykowymi. Żeby zaś zapewnić sobie
ochronę, siłę ognia i zdolność do zastraszania, zbudował armię liczącą blisko trzystu ludzi, z których
większość ma za sobą wojnę w Afganistanie. W krótkim czasie przejął kontrolę nad rosyjską mafią
żydowską w Nowym Jorku, przekształcając ją z drobnej grupy dzielnicowych wymuszaczy
w wielomiliardowe przedsięwzięcie kryminalne. A gangsterzy ze starej gwardii, przerażeni nim
i jego sławą, muszą go zaakceptować. Zdaniem władz amerykańskich to najpotężniejszy rosyjski
mafioso w Stanach Zjednoczonych. To on rozwija mafijny biznes w Miami, gdzie dostarcza heroinę
i usługi w zakresie prania pieniędzy kartelowi z Cali w zamian za kokainę, którą wysyła następnie do
Rosji. Były Związek Radziecki zaczyna odczuwać głód białego proszku i Japończyk chce posiąść ten
rynek. A żeby to osiągnąć, nie waha się użyć wszelkiego typu broni. Aż do tej pory kokaina w Rosji
była interesem dwóch przestępców z byłego Związku Radzieckiego: gruzińskiego wora Walerego
„Globusa” Długacza (albo Gługecza) i Siergieja „Sylwestra” Timofiejewa. Pierwszy jest pionierem
importu narkotyków do Moskwy; drugi, po krótkiej przerwie w Sołncewie, już współpracuje
z Iwankowem. Japończyk chce przejąć ich kawałki rynku i nie zamierza się cofnąć przed niczym. Nie
waha się dać Globusowi i Sylwestrowi do zrozumienia, że wkrótce handel kokainą znajdzie się
w jego, Japończyka, rękach. Ale na koniec będzie zmuszony zabić ich obu: Globus zamarznie
w pobliżu jednego ze swoich lokali w Moskwie, natomiast Sylwester po odpaleniu silnika
samochodu rozpadnie się na tysiąc kawałków.
Koniec konkurencji, Iwankow wygrał. Jego działalność szybko przyciąga uwagę FBI, do tej pory
przywykłego zajmować się głównie mafią italoamerykańską i na razie słabo wyposażonego do
rozpracowywania Rosjan. W roku 1995 Iwankow ma na swoim koncie wymuszenie, a raczej
„odzyskanie kredytu” w wysokości 3,5 miliona dolarów. Dwaj rosyjscy biznesmeni o niezbyt jasnej
przeszłości, pracujący na Wall Street, Aleksandr Wołkow i Władimir Wołoszyn, założyli w Nowym
Jorku spółkę inwestycyjną, Summit International, w którą zainwestował także 3,5 miliona dolarów
moskiewski bank Chara. Tylko że spółka inwestycyjna Wołkowa i Wołoszyna to nic innego jak
gigantyczny schemat Ponziego: obaj proponują wierzycielom, przeważnie rosyjskim emigrantom,
odsetki w wysokości 120% rocznie, w rzeczywistości jednak niczego nie inwestują, lecz wydają
pieniądze na kobiety, podróże i kasyna. Kiedy prezes banku Chara żąda zwrotu zainwestowanych
pieniędzy, obaj odmawiają. Wówczas moskiewski bank prosi o pomoc Iwankowa, który podejmuje
się zadania. W czerwcu on i jego dwa zbiry porywają obu maklerów w barze hotelu Hilton
w Nowym Jorku i zawożą ich do rosyjskiej restauracji Trojka w New Jersey. Tam grożą im, mówiąc,
że jeśli nie podpiszą dokumentów, w których zobowiążą się zwrócić 3,5 miliona dolarów, nie wyjdą
z tej restauracji żywi. Maklerzy zgadzają się, nie mogąc zrobić nic innego, i ratują skórę. Japończyk
znów wygrał, albo tak mu się wydaje, bo jeszcze nie wie, że zaraz po uwolnieniu porwani
zawiadomili FBI. Iwankow zostaje aresztowany kilka dni później w Brighton Beach, o świcie 8
czerwca 1995 roku, podczas gdy śpi z kochanką. Tego samego dnia zostaje zatrzymanych wielu ludzi
z organizacji, w tym jego prawa ręka. Nawet w kajdankach, nawet otoczony agentami FBI Japończyk
popisuje się arogancją i pewnością siebie. Wrzeszczy, złorzeczy, kopie. Rzuca groźby i efektowne
zdania w rodzaju: „Zjadam moich wrogów na kolację”.
Za wymuszenia dostaje wyrok dziewięciu i pół roku pozbawienia wolności w więzieniu
federalnym w Lewisburgu (Pensylwania). Mijają cztery lata i okazuje się oczywiste, że ten zakład
karny to za mało dla kogoś takiego jak Japończyk, który nie ma problemów ze sprowadzeniem sobie
narkotyków i jak podaje FBI, również z wydawaniem rozkazów zbirom pozostającym na zewnątrz.
Na Iwankowa czekają kraty zakładu karnego o najwyższym rygorze w Allenwood.

Mniej więcej w tym samym okresie, kiedy Iwankow trafia do aresztu w Stanach Zjednoczonych, siły
porządkowe na starym kontynencie także zaczynają się uwijać, by powstrzymać ekspansywność
rosyjskich emigrantów. Wieczorem 31 maja 1995 roku niekończący się szereg stałych klientów
przekracza próg restauracji U Holubu w Pradze, gromadząc się na wieczór specjalny. Nikt nie
zauważa, że na zewnątrz lokalu stoją zaparkowane dwie duże ciężarówki chłodnie. Są całkiem białe
i bez napisów, przyjrzawszy się zaś dokładniej, każdy by się zorientował, że na oponach wcale nie
widać śladów zużycia. Pewnie goście spieszą się, by wejść do środka. Zaproszono ich na kolację na
cześć przyjaciela, a rosyjski kabareciarz jest podobno naprawdę zabawny. Kilka godzin wcześniej,
w centrum operacyjnym Brygady Specjalnej do walki z Przestępczością Zorganizowaną Republiki
Czeskiej, pewien dociekliwy funkcjonariusz przedstawił nieco ekstrawagancki pomysł:
– Przydałyby mi się dwie ciężarówki chłodnie. I to szybko.
– Można wiedzieć, po co?
– Do sprzątania. Bardzo dyskretnego.
Chociaż brygada pływała po niespokojnych wodach, propozycję przyjęto. Funkcjonariusz zabiera
się więc do roboty i dzwoni do kuzyna, właściciela salonu ciężarówek. W lokalu rozpoczyna się
przedstawienie. Dwieście osób rechocze z dowcipu kabareciarza, który opuszcza scenę wśród
oklasków. Nadchodzi kolej rosyjskiej piosenkarki. Publiczność w oczekiwaniu rozmawia wesoło
i trąca się kieliszkami podnoszonymi nieustannie w toaście. Światła na sali gasną i zapada cisza.
Reflektory oświetlają spuszczone z góry liny, ktoś zaciera ręce, smakując mające zaraz nastąpić
akrobacje. Pierwszy pojawia się na estradzie muskularny agent brygady specjalnej. Trzyma
wycelowany karabin maszynowy, kiedy zaś znajduje chwilę, aby omieść wzrokiem widownię,
i spostrzega, że na sali jest pełno mafijnych grubych ryb, rozdziawia usta ze zdziwienia. Ledwie
dochodzi do siebie i przyłączają się do niego koledzy, wrzeszczy na całe gardło, żeby nikt się nie
ruszał, chociaż już się spodziewa, że za moment restauracja zamieni się w rzeźnię. Tymczasem
publiczność nie strzela, wstrzymuje oddech, nawet nie mrugnie okiem. Aresztowani opuszczają lokal
jeden za drugim, opanowani i w ciszy. Są wśród nich także dziewczyny z nocnego klubu Black and
White. Dopiero wtedy ktoś zauważa dwie duże ciężarówki chłodnie, których śnieżna biel jeszcze
mocniej lśni przy pełni księżyca. W środku agenci Brygady Specjalnej do walki z Przestępczością
Zorganizowaną oddychają z ulgą. Znajdują się tu szefowie Sołncewa, którzy zostaną wypuszczeni
nazajutrz, jako że nie mieli przy sobie broni, ale brakuje Mogilewicza.
– Mój samolot się spóźnił – opowiada z obojętnością morsa przesłuchującemu go agentowi.
Tamten nie daje się zbić z tropu i pyta, czy dziewczyny z jego klubów chodziły do łóżka
z klientami.
Mogilewicz patrzy na niego jak na nierozgarnięte dziecko.
– Nie było łóżek. Tylko stoły. To był jeden z tych lokali, w których się stoi.

Łebski Don działa już zupełnie bez przeszkód na Ukrainie, w Zjednoczonym Królestwie, Izraelu,
Rosji, Europie i Stanach Zjednoczonych, utrzymując kontakty również z organizacjami w Nowej
Zelandii, Japonii, Ameryce Południowej i w Pakistanie. Sprawuje całkowitą kontrolę nad
międzynarodowym lotniskiem Szeremietiewo w Moskwie. Jego interesy nie znają granic: z raportu
FBI wynika wręcz, że jeden z jego „namiestników” przebywający w Los Angeles spotkał się
z dwoma Rosjanami z Nowego Jorku, związanymi z rodziną Genovese, aby urzeczywistnić plan
wywozu amerykańskich toksycznych odpadów medycznych na Ukrainę, do strefy Czarnobyla,
prawdopodobnie za łapówki płacone lokalnym władzom w zamian za odkażanie. Fantazja Dona nie
zna granic. Jest rok 1997. Mogilewicz ma w rękach wiele ton wzbogaconego uranu – to
najprawdopodobniej jeden z licznych prezentów po upadku muru berlińskiego. Magazyny są pełne
broni, wystarczy tylko znaleźć sposób, żeby położyć na niej łapy jako pierwszy. Łebski Don
organizuje spotkanie w uzdrowisku termalnym Karlowe Wary, uwielbia to miejsce. Po drugiej
stronie stołu zasiadają nabywcy, dystyngowani panowie z Europy Środkowo-Wschodniej. Wydaje
się, że wszystko idzie gładko, lecz władze czeskie udaremniają cały interes.
Raport FBI z 1998 roku jako głównego sprawcę prania pieniędzy w Stanach Zjednoczonych
wskazuje Don Siemiona i ujawnia interesy jego oraz Sołncewa w YBM Magnex International, spółce
z siedzibą w Pensylwanii, działającej także na Węgrzech i w Wielkiej Brytanii, oficjalnie
produkującej magnesy przemysłowe. Do największych udziałowców notowanej na giełdzie
w Toronto spółki, której wartość szacowano na jakiś miliard dolarów, zaliczały się dwie kobiety
o imieniu Ludmiła: żona Siergieja Michajłowa i żona Wiktora Awerina, dwóch szefów
moskiewskiego bractwa. Mogilewicz i jego kompani odkryli, że kanadyjska giełda ma luźne przepisy
regulaminowe: notowana w Toronto spółka byłaby więc świetną przykrywką dla wprowadzenia
i ukrywania nielegalnego kapitału rosyjskiej mafii na rynkach południowoamerykańskich. W ciągu
zaledwie dwóch lat wartość akcji YBM Magnex wzrosła z kilku centów do ponad dwudziestu
dolarów. Na piśmie inwestorzy zarabiali krocie, a spółkę wpisano nawet na listę trzystu
najważniejszych papierów wartościowych wymienianych na giełdzie w Toronto. Tylko że w maju
1998 roku biura YBM w Newton w Pensylwanii odwiedza FBI i kontroluje wszystko: twarde dyski,
faksy, faktury, pokwitowania odbioru. Cena akcji spada w parę godzin, Mogilewicz zostaje
oskarżony o oszustwo i działanie na szkodę inwestorów amerykańskich oraz kanadyjskich.
W praktyce firma robiła interesy z fikcyjną spółką, działającą na zasadzie rosyjskich matrioszek, firm
słupów potrzebnych wyłącznie do obracania pieniędzmi. Podejrzenia sił porządkowych potwierdził
sam YBM z Newton: przedsiębiorstwo deklarujące obroty w wysokości 20 milionów dolarów
i ponad stu pięćdziesięciu pracowników nie mogło mieć siedziby w małym skrzydle dawnego
budynku szkolnego. Gigantyczne oszustwo kosztowało inwestorów przeszło sto pięćdziesiąt
milionów dolarów.
YBM Magnex otrzymała wiele milionów dolarów od Arigon Ltd, której bogata działalność
obejmowała także sprzedaż paliw ukraińskiej państwowej spółce kolejowej. Mogilewicz jest
w doskonałych stosunkach z ukraińskim ministrem energetyki i ze spółkami energetycznymi ze swojej
ojczyzny. Między innymi to Arigon był współwłaścicielem nocnych klubów Black and White
Mogilewicza w Pradze. Podczas operacji Sword, prowadzonej przez brytyjski National Criminal
Intelligence, wychodzi na jaw, że Arigon Ltd to w rzeczywistości spółka offshore zarejestrowana na
jednej z Wysp Normandzkich, a ponadto podpora operacji finansowych Mogilewicza. Zdaniem
śledczych mechanizm jest następujący: brudne pieniądze, zarobione przez niego i innych rosyjskich
bossów na nielegalnej działalności w Europie Wschodniej, napływają do spółek takich jak Arbat
International (własność Japończyka, Sołncewa i Mogilewicza), a stamtąd zostają przelane do
Arigonu, niekiedy przechodząc przez spółki Mogilewicza w Budapeszcie. Z kolei Arigon posługuje
się pewną liczbą kont bieżących w Sztokholmie, Londynie, Nowym Jorku i Genewie, z których
wychodzą przelewy bankowe do właścicieli fikcyjnych spółek na całym świecie, również w Los
Angeles i San Diego, zarejestrowanych na wspólników Mogilewicza. Pieniądze zostają więc
wyprane za pośrednictwem Arigonu i dostają się na legalny rynek, zasilając następne projekty.
Dzięki Operacji Sword wiemy, że spośród ponad 30 milionów dolarów, jakie zalały londyńskie
banki, dwa zostały zdeponowane w Royal Bank of Scotland. Były one przeznaczone dla Arigonu,
mgliście wskazując na rosyjskie pochodzenie. Mimo to Operacja Sword kończy się niczym,
ponieważ policja rosyjska nie zdołała albo nie chciała dostarczyć Scotland Yardowi dowodu, że
pieniądze te były owocem działalności przestępczej. Tak więc zarzuty prania pieniędzy upadły, ale
nastąpiła ostra reakcja. Mogę sobie tylko wyobrazić zaskoczenie Mogilewicza, gdy wkrótce po tych
wydarzeniach otworzył kopertę z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i przeczytał, że jego obecność
w Zjednoczonym Królestwie nie jest już mile widziana.
W miarę jednak jak interesy Mogilewicza się rozrastały, na całym świecie pootwierały się nowe
odnogi i filie Arigonu. W Pradze, Budapeszcie, USA, Kanadzie: to supersprawne pralnie brudnych
pieniędzy.
– Dlaczego założył pan spółki na Wyspach Normandzkich? – zapytano Mogilewicza podczas
wywiadu.
– Problem polega na tym, że nie znam innych wysp. Tamtego dnia, kiedy uczyliśmy się o tym na
geografii, byłem chory.

Historia Rosji to historia ludzi, którzy potrafili skorzystać na okresie przejściowym po upadku
komunizmu. Ludzi, którzy żyli z dnia na dzień w latach dziewięćdziesiątych. Ludzi takich jak Tarzan.
Długie włosy, dumne spojrzenie, masywny. Na zdjęciu, które mam przed sobą, tryska energią ze
wszystkich porów i udowadnia, jak bardzo trafne jest jego przezwisko. Kiedy był mały, żeby zwrócić
na siebie uwagę, rzucił się z czwartego piętra kamienicy, gdzie mieszkał wraz z rodziną, która
przeniosła się z Ukrainy do Izraela w latach siedemdziesiątych. Przeżył, lecz tamtego dnia Ludwig
Fainberg został Tarzanem.
W Izraelu odbywa służbę wojskową w marynarce, ale sto osiemdziesiąt sześć centymetrów
wzrostu i napompowane mięśnie nie wystarczą, żeby zdać egzamin oficerski, co było jego wielkim
marzeniem.
W 1980 roku przeprowadza się do Berlina Wschodniego. Zna kogoś, kto może mu załatwić dyplom
absolwenta medycyny, na który każdy da się nabrać. Ostatecznie Tarzan zadowala się dyplomem
technika dentystycznego, tylko że aby robić protezy i aparaty korekcyjne, nie wystarczy świstek
papieru, toteż wyrzucają go z siedmiu przychodni z rzędu. W tym momencie Tarzanowi nie pozostaje
nic innego, jak przyłączyć się do ziomków mafiosów, wybiera więc gałąź oszustwa i fałszerstwa.
Następnie przenosi się do Brooklynu, gdzie otwiera wypożyczalnię kaset wideo w Brighton Beach.
Tam żeni się z dziewczyną „czystej krwi mafijnej”, jak mawiają w Rosji: jej dziadek w Rosji był
mafiosem i był nim także jej pierwszy mąż. W Stanach Tarzan pomaga swojemu przyjacielowi
z dzieciństwa, Griszy Roizisowi zwanemu Kanibal, bossowi rosyjskiej grupy w Brooklynie,
w zarządzaniu kilkoma sklepami meblowymi, w rzeczywistości stanowiącymi przykrywkę dla
międzynarodowego handlu heroiną, w który zamieszane są też italoamerykańskie rodziny Gambinów
i Genovese. Zaprzyjaźnia się z paroma grubymi rybami z rodziny Colombów. Kiedy jednak sytuacja
w Brighton Beach staje się zbyt niepewna i wielu jego przyjaciół ginie, Tarzan postanawia wyjechać.
W roku 1990 przenosi się do Miami, drugiego miasta pod względem liczby rosyjskich mafiosów
w Ameryce. Tutaj już od lat siedemdziesiątych rosyjscy taksówkarze są zamieszani w wymuszenia,
narkotyki, hazard, prostytucję, handel biżuterią i oszustwa bankowe. Na Florydzie Tarzan otwiera
różne typy działalności, między innymi Porky’s, klub ze striptizem, którego slogan brzmi: Get lost in
the land of love, zatrać się w krainie miłości. W rzeczywistości miłości po lokalu krąży bardzo
niewiele: podczas gdy FBI obserwuje go z dachu budynku po przeciwnej stronie ulicy, zostaje
uwieczniony na kilku filmach wideo, jak bije tancerki przed klubem. Jedną dosłownie rzuca na
ziemię i każe jej jeść żwir.
Tancerki nie mają stałej pensji, żyją z napiwków i stopniowo zmniejszanej prowizji za drinki.
Tarzan przechwala się wręcz, że wystarczy, by wskazał palcem jakąś dziewczynę z pierwszego
lepszego pisma dla dorosłych, a jej agent do niej zadzwoni, przywiezie ją do klubu i wtedy on
„będzie ją pieprzył, aż się zmęczy”.
Pomiędzy kolejką wódki a striptizem w Porky’s odbywają się spotkania Rosjan z kolumbijskimi
narcos albo z ich przedstawicielami. W istocie wśród licznych przyjaciół Tarzana są takie
osobistości jak Fernando Birbragher, Kolumbijczyk mający doskonałe układy z kartelem z Cali, dla
którego na początku lat osiemdziesiątych Tarzan wyprał ponad pięćdziesiąt milionów dolarów,
i z Pablem Escobarem, dla którego kupował jachty i sportowe auta. Albo Juan Almeida, jeden
z największych handlarzy kolumbijską kokainą na Florydzie, który utrzymuje kontakty z kartelami
kolumbijskimi za pośrednictwem wypożyczalni luksusowych samochodów w Miami oraz innych
rodzajów fikcyjnej działalności. Almeida i Tarzan wspólnie cieszą się życiem na pokładzie swoich
jachtów, a czasami przy obiedzie ni z gruszki, ni z pietruszki postanawiają polecieć do Cancún
w Meksyku, żeby zjeść pyszne danie z mariscos.
Kobiety, sukces, pieniądze. Tarzan ma wszystko, ale wzywa go morze, morze, które od
dzieciństwa w Odessie to dla niego bezkresna przestrzeń, nieskończone możliwości. Nadal czuje
ukłucie żalu na myśl, że nie przyjęli go na oficera marynarki, skoro więc morze go nie chce, w takim
razie sam je podbije. Plan jest prosty: załatwić dla kolumbijskich narcos rosyjski okręt podwodny
klasy Tango. Tarzan uwielbia stare okręty podwodne. Śledził z daleka ich budowę i wie, że
wprowadzone do nich ulepszenia są naprawdę oszałamiające: większa siła rażenia, zdolność
działania na otwartym morzu. Oczywiście z czasem nawet te najnowocześniejsze okręty podwodne
zostały prześcignięte. Ale Tarzan jest w nich zakochany, a przecież serce nie sługa. Problem w tym,
że Tarzan to zadufany w sobie gaduła. Pewnego dnia przyjaciel Grisza Roizis przedstawia mu
w Babuszce, kolejnej należącej doń restauracji w Miami, Aleksandra Jasewicza, handlarza bronią
i heroiną, który w rzeczywistości nie jest nikim innym jak agentem DEA pod przykrywką. Tarzan nie
wie, że jego przyjaciel też współpracuje z DEA. Po kilku daniach i paru wódkach zdążył już
opowiedzieć o swoich powiązaniach z Kolumbijczykami i o tym, jakie to interesy ubija właśnie
z narcos, z okrętem podwodnym włącznie.
Jakiś czas potem Roizis zwany Kanibal miał zostać kontaktem dla włoskich młodych spłukanych
małżeństw. W pobliżu Neapolu, dokąd przeniesie się po współpracy z DEA, otworzy sklep
meblowy, którego atutem staną się wyjątkowo niskie ceny. Gotowe kuchnie i meblościanki na każdą
kieszeń. Ludzie będą stać w kolejce pod sklepem: gotowi na wielki krok narzeczeni, którzy dla
urządzenia przyszłego miłosnego gniazdka poprzez swoje zakupy przyczynią się nieświadomie do
prania brudnych pieniędzy Kanibala, on zaś z jednej strony będzie zawierał układy z włoską mafią,
a z drugiej nadal współpracował z DEA. Kanibal zawsze lubił zapach trocin, do tego stopnia, że
umieścił własne biuro parę metrów od punktu przyjmowania towaru, gdzie Rosjanie, których ze sobą
przywiózł, wyładowują w dzień i w nocy meble i sprzęt AGD. Kazał sobie nawet zrobić biurko
z kilku zwykłych desek ze sklejki. Tego, kto ma z nim do czynienia, fascynuje jego tik: pożądliwe
pocieranie dłonią o powierzchnię drewna i przykładanie palców do nosa. Najbardziej zaufanym
mówi, że ten odurzający zapach przypomina mu dzieciństwo. Inna rzecz przyprawiająca go o rozkosz
to nabieranie uczciwych rodaków, którzy działają na terenie Włoch. Wielu rosyjskich
przedsiębiorców będzie narażonych na wymuszenia z jego strony, dopóki policji włoskiej nie uda się
namierzyć jego ruchów i złapać go w Bolonii, oskarżając o współpracę z mafią.
Wróćmy jednak do sprawy okrętu podwodnego. Otóż adwokat Tarzana utrzymuje, że jego klient to
tylko blagier, który lubił się przechwalać czymś, czego w rzeczywistości nie był w stanie zrobić ani
zaofiarować. Natomiast dla śledczych przypadek ten stanowi n-ty dowód na zawarty już układ
pomiędzy przestępczością zorganizowaną z byłego Związku Radzieckiego a kolumbijskimi narcos,
w którego ramach narcos dostarczali Rosjanom kokainę, a Rosjanie w zamian zapewniali
Kolumbijczykom broń i prali dla nich narkodolary, szczególnie między Miami, Nowym Jorkiem
i Portorykiem. Dzięki swej działalności Tarzan przyczynił się w znacznej mierze do utworzenia
powiązań między rosyjską mafią a Kolumbijczykami. Mimo że interes z okrętem podwodnym nigdy
nie został ubity, inne powiodły się w ciągu tych lat. Afery takie, jak kwintal kokainy ukrytej
w skrzynkach z liofilizowanymi homarami pochodzącymi z Ekwadoru i wysyłanymi do Sankt
Petersburga albo jak partia helikopterów M18 z sowieckiej armii, tak upragnionych przez Juana
Almeidę: Tarzan pomógł mu je kupić za skromną kwotę miliona dolarów za jeden.
– Będą na nich latać ludzie Escobara – opowiadał podobno wszystkim. – Musieliśmy nawet je
wybebeszyć, wyjąć siedzenia i znaleźć tysiąc sposobów, żeby upchać tam jak najwięcej kokainy.
Jego przestępcza działalność na Florydzie nie kończyła się zresztą na Porky’s. Posiadał na
Everglades olbrzymie pola konopi, pośród nich znajdował się nawet pas startowy, na którym mogły
lądować transporty jamajskiej marihuany.
Tarzanowi postawiono ponad trzydzieści różnych zarzutów, w tym zarzut przynależności do grupy
przestępczej, handlu bronią i oszustw informatycznych. Istniało ryzyko, że spędzi życie w więzieniu,
lecz postanowił współpracować z amerykańskim wymiarem sprawiedliwości. W zamian za zeznania
przeciwko Almeidzie oraz za informacje na temat paru grubych ryb z rosyjskiej mafii oddalono
wszystkie oskarżenia oprócz tego o wymuszenia. W końcu skazano go zaledwie na trzydzieści trzy
miesiące, po odbyciu kary zaś nastąpiła ekstradycja do Izraela. Miał tylko paręset dolarów, nikłe
wspomnienie po fortunie, którą zgromadził w ciągu blisko dwudziestu lat życia w Ameryce.
W wywiadzie, którego udzielił po wyjściu na wolność dla History Channel, do reportażu
o rosyjskiej mafii, oświadczył:
– My szukamy interesów, szukamy bogactwa: zarabianie pieniędzy mamy we krwi i czasem nie
przejmujemy się tym, w jaki sposób je zarabiamy.

Historia Tarzana to czubek góry lodowej, który ujawnia rosnące zainteresowanie rosyjskiej mafii
handlem narkotykami. Przed okresem przejściowym Związek Radziecki odgrywał bardzo marginalną
rolę w łańcuchu dystrybucji i konsumpcji narkotyków. Lecz w latach po okresie przejściowym popyt
na narkotyki w Rosji nieustannie wzrastał. Zdumiewająca jest wręcz szybkość potęgowania się tego
zjawiska, zwłaszcza wśród młodzieży. Z powodu względnie przystępnych cen w Europie Zachodniej
spożycie heroiny zawsze było związane z marginesem. Z kolei w Rosji zaczęła ją zażywać młodzież
ze wszystkich warstw społecznych, niekoniecznie upośledzonych czy biednych. Była to
niepohamowana fala, która rozszerzyła granice rynku o najodleglejsze części kraju. Zwiększyła się
też różnorodność narkotyków: żeby odlecieć albo zapomnieć o kłopotach, Rosjanie mieli dostęp do
każdej substancji, podobnie jak przeciętny młody człowiek z Ameryki czy Europy.
W epoce sowieckiej większość narkotyków obecnych w Rosji składała się z pochodnych konopi
i opium miejscowej produkcji, z wyrobów podprowadzonych z fabryk farmaceutycznych na
nielegalnym rynku środków odurzających. W niektórych częściach kraju można się było wręcz
oszołomić, jedynie wdychając substancje toksyczne, takie jak klej, aceton i benzyna. Albo stosowało
się silne środki znieczulające o działaniu halucynogennym. Wraz z upadkiem reżimu zaczęły się
mnożyć narkotyki z importu, ceny zaś spadały, aż wreszcie na rynek wkroczyły także ecstasy
i kokaina, narkotyki z Zachodu. Ta ostatnia, przynajmniej na początku, pozostała dostępna wyłącznie
dla kogoś, kto mógł sobie pozwolić na zapłacenie równowartości trzech miesięcznych pensji
rosyjskich. Nastąpił zalew rozmaitych substancji, które znalazły żyzny grunt również dzięki
rozpadowi państw sąsiednich. Wojny, otwarte granice i armia nielegalnych imigrantów, którzy nie
potrafili jednak znaleźć pracy w legalnej gospodarce. Dla wielu – podobnie jak dla całego świata –
dilowanie stało się jedynym sposobem zarabiania na życie. Lecz decydującym krokiem okazało się
otwarcie na kraje półkuli zachodniej, najpierw na Stany Zjednoczone i Kanadę, potem na Amerykę
Łacińską i Karaiby. W tej strefie świata istniał duży popyt na broń, Rosja zaś dysponowała bogatą
ofertą sowieckiego oprzyrządowania wojennego. Z kolei ta strefa świata dysponowała solidną ofertą
narkotyków i biegłością w praniu pieniędzy, a w Rosji istniał stały popyt na substancje odurzające
i na ujście dla brudnego kapitału. Problem został rozwiązany. Z początku była to tylko zbieżność
interesów, symetryczna wymiana między dwoma brzegami oceanu: sowieckie arsenały umacniały
coraz bardziej bogactwo i potęgę przestępczości zorganizowanej w byłym imperium sowieckim,
a biały proszek karteli środkowo- i południowoamerykańskich. Ale kontakty biznesowe z narcos
i znaczny wzrost zysków wraz z obopólną potrzebą reinwestycji i prania pieniędzy ugruntowały
więzy. W Ameryce Łacińskiej i w szczególności na Karaibach Rosjanie zastali te same warunki
w słabym państwie sprzyjające rozrostowi mafii: korupcję, rozprzestrzeniające się bezprawie,
dziurawy system bankowy, przychylnych sędziów. Do tego dochodzi łatwość, z jaką rosyjscy
bossowie mogli zdobyć obywatelstwo dzięki niektórym usłużnym państwom.
Organizacje rosyjskie okazały się przydatne dla narcos w znalezieniu mniej ryzykownych sieci
i sposobów prania pieniędzy; za tę usługę liczyły sobie aż 30% zysków. Prostytucja, wymuszenia,
lichwa, porwania, wszelkiego rodzaju oszustwa, fałszerstwa, pornografia dziecięca i kradzieże
samochodów stały się kolejnymi uprzywilejowanymi polami działalności rosyjskich mafiosów
w Ameryce Łacińskiej. Grupy sołncewska, izmajłowska, podolska, tambowska i mazukińska
zadomowiły się w Meksyku, podobnie jak komórki mafijne w krajach, które należały do bloku
sowieckiego: na Litwie, w Polsce, Rumunii, Albanii, Armenii, Gruzji, Chorwacji, Serbii, Czeczenii.
Multimiliarder Mogilewicz stał się persona non grata na Węgrzech, w Zjednoczonym Królestwie,
w Republice Czeskiej oraz innych krajach zachodnich. Tylko że tą decyzją państwa zachodnie nie są
w stanie zniszczyć tego, co on i jego kompani zdołali stworzyć w ciągu kilku decydujących lat
wolności bez przeszkód. Niewiele zmienia fakt, że wrócił do Rosji, podobnie jak Japończyk, którego
po wypuszczeniu z amerykańskiego więzienia odesłano tam na proces w sprawie zabójstwa dwóch
Turków popełnionego w przeddzień jego wyjazdu do Ameryki. Lecz po procesie, który go uniewinnił
z braku dowodów, Iwankow znów mógł wyjść na ulice Moskwy: wszyscy świadkowie zeznali, że
nigdy nie widzieli jego skośnych oczu. Żył tak, nie dając o sobie znać, aż do lipca 2009 roku, kiedy to
jakiś kiler zabił go na miejscu przed tajską restauracją. Wybuchła kolejna wendeta, w której
Japończyk wziął udział i tym razem się nie wywinął. Na cmentarzu, obstawionym z zewnątrz przez
siły porządkowe z obawy przed odwetem ze strony konkurencyjnej grupy, przy pieśniach
i modlitwach prawosławnych zebrało się tysiąc osób. Złożono wieńce od bractw pochodzących
z całego byłego Związku Radzieckiego, od Gruzji po Kazachstan, wory z całego kraju przybyli na
ostatnie pożegnanie jednego ze swoich, jednego z ostatnich szefów z grona starej gwardii. Brakowało
Mogilewicza, który po niedawnym zwolnieniu z więzienia zapewne wolał się trzymać z dala od
starych przyjaciół.
Dlaczego po latach życia w takim wielkim spokoju, że mógł nawet udzielić wywiadu BBC,
Mogilewicz w roku 2008 trafił do aresztu pod zarzutem uchylania się od płacenia podatków, którego
dopuścił się w sieci drogerii, pozostaje tajemnicą. Może nawet nieumyślnym żartem, żartem, który
odzwierciedla rosyjskie poczucie humoru lubujące się w grotesce i absurdzie: jak w dziele Mikołaja
Gogola, gdzie radca Czyczykow obmyśla makabryczne oszustwo, skupując „martwe dusze”, czyli
pańszczyźnianych chłopów, którzy odszedłszy do lepszego świata, nie zostali jeszcze wykreśleni
z rejestrów. Prawdopodobnie w dniu, kiedy w szkole wezwano go do odpowiedzi na temat tego
kanonicznego tekstu literatury rosyjskiej, mały Siemion był doskonale przygotowany. Tym razem jest
to kpina z „żandarma świata”, czyli Amerykanów, którym jak wiadomo, udało się aresztować Ala
Capone właśnie za kłopoty z fiskusem. W 2009 roku FBI umieszcza Mogilewicza na liście dziesięciu
najbardziej poszukiwanych przestępców, razem z kilerami z meksykańskich karteli, pedofilami,
mordercami rodzin. Wysuwa się o wiele poważniejsze oskarżenia, jak przynależność do grupy
przestępczej, największą wagę przykłada się jednak do oszustwa z YBM Magnex. Nieważne, czym
się go przyszpili, wystarczy mieć główny punkt oskarżenia, który da się udowodnić. To
wypróbowana od czasów Chicago technika, która zawsze przynosiła owoce, ponieważ bezlitosny
reżim amerykańskich więzień budzi niekiedy większy strach niż śmierć: kartele kolumbijskie zaczęły
się rozpadać, odkąd wprowadzono ekstradycję narcos do USA. Teraz Mogilewicz jest już osadzony
w Moskwie, ale Stany Zjednoczone nie mają umowy o ekstradycję z Rosją. W końcu zostaje
zwolniony za kaucją, czyli po zapłaceniu chociaż raz w świetle dnia i prawa. Rzecznik Ministerstwa
Spraw Wewnętrznych oświadcza poza tym, że w gruncie rzeczy zarzut nie jest aż tak ciężki, aby
istniała konieczność przedłużenia aresztu. Jakieś dwa lata później sędziowie postanawiają wręcz
oddalić wszystkie zarzuty. Dlaczego więc Siemion Mogilewicz był przetrzymywany w moskiewskim
więzieniu przez półtora roku? Krąży mnóstwo domysłów. Najdelikatniejszy dotyczy sporu Rosji
i Ukrainy o dostawy gazu – obok Gazpromu i Naftohazu, gigantów kontrolowanych przez każde z tych
państw, na tym rynku działa trzecia firma zarejestrowana w Szwajcarii: RosUkrEnergo, której 50%
pozostaje w rękach Gazpromu, druga połowa zaś należy do ukraińskiego oligarchy Dmitra Firtasza.
RosUkrEnergo to zatem dżoker pozwalający położyć kres wrogości, która w 2006 roku
spowodowała krótkotrwałe zakręcenie kurków Ukrainie przez Rosję, co wywołało olbrzymie straty
dla reszty Europy, jako że dostawy energii przechodzą przez rurociągi ukraińskie. RosUkrEnergo
płaci cenę, jakiej żąda Gazprom, i odsprzedaje gaz za jedną trzecią Ukrainie, udaje mu się jednak to
zbilansować, ponieważ zaopatruje się również w tańszy gaz turkmeński, ale przede wszystkim
dlatego, że posiada licencję na sprzedaż bez ograniczeń cenowych na rynku światowym. W roku 2008
Julia Tymoszenko, która otrzymała stanowisko premiera w wyniku Pomarańczowej Rewolucji,
rozpoczyna próbę sił z Władimirem Putinem. Jednym z celów, do których Tymoszenko dąży i nie
chce ustąpić, jest wykluczenie RosUkrEnergo, albowiem pośrednik między Gazpromem
a Naftohazem jest niepotrzebny. Kryzys nie osiągnął jeszcze szczytu. W pierwszych dniach stycznia
2009 roku z powodu długów ukraińskiej spółki energetycznej wobec Gazpromu i RosUkrEnergo
Rosja ponownie wstrzymuje dostawy gazu na Ukrainę i drastycznie je ogranicza dla reszty Europy,
grożąc, że powali na kolana całą gospodarkę kontynentu, a zwykli ludzie będą marzli przez całą zimę.
Na Słowacji ogłasza się stan wyjątkowy. Kryzys trwa ponad dwa tygodnie i zaczyna być niepokojący
także dla krajów, którym udaje się załatać dziurę poprzez inne kanały zaopatrzenia. Dnia 17 stycznia
2010 roku, po coraz bardziej gorączkowych pertraktacjach w Moskwie, do których włączyły się
najwyższe władze Unii Europejskiej, w końcu premierzy Rosji i Ukrainy podpisują dziesięcioletnie
porozumienie obejmujące także wykluczenie RosUkrEnergo. Lecz właśnie z powodu tego
porozumienia, wyrwanego z taką determinacją, Julia Tymoszenko zostanie osądzona w roku 2011
i skazana na siedem lat pozbawienia wolności za nadużycie władzy – w lutym 2014 roku parlament
Ukrainy uzna ten czyn za niekaralny. Były prezydent Janukowycz, który pokonał Tymoszenko
w wyborach w 2010 roku, obalony później w wyniku rewolucji nazwanej Euromajdanem, czym
prędzej wypłacił zasądzone miliardowe odszkodowanie na rzecz RosUkrEnergo za straty
spowodowane przez tamte ustalenia.
Niemal cały okres, kiedy rosyjsko-ukraińska wojna o gaz przechodzi przez najbardziej
dramatyczne fazy, Don Siemion spędza w więzieniu. Tylko co on ma do tego? Już w roku 2006 Julia
Tymoszenko oświadczyła w wywiadzie dla BBC: „Nie mamy żadnych wątpliwości, że za całą
operacją RosUkrEnergo stoi człowiek o nazwisku Mogilewicz”. Wśród tak wielu oskarżeń od lat
trafiających w próżnię jej głos jest jednym z najbardziej słyszalnych, dopóki nie wychodzi na światło
dzienne pewien dokument ujawniony zachodniej opinii publicznej. To jeden z tajnych plików
opublikowanych przez WikiLeaks, tekst wysłany z Kijowa z datą 10 grudnia 2008 roku przez
amerykańskiego ambasadora Williama Taylora. Mowa w nim o spotkaniu z Dmitrem Firtaszem,
ukraińskim oligarchą z RosUkrEnergo, podczas którego Firtasz uprzedził go, że Tymoszenko zamierza
wykończyć jego firmę z powodu logiki osobistych interesów i wewnętrznej walki politycznej; w tym
celu byłaby skłonna iść na ustępstwa wobec Putina, umacniając jego wpływ na Europę. Następnie
jednak, jakby chciał zawczasu wytrącić przeciwnikowi wszelką kompromitującą broń, gazowy
magnat dodaje coś jeszcze. „Przyznała się do powiązań z osobistością z rosyjskiej przestępczości
zorganizowanej, Siemionem Mogilewiczem, twierdząc, że potrzebowała pomocy Mogilewicza, żeby
wejść do interesu. Oświadczyła kategorycznie, że nie popełniła żadnej zbrodni, budując własne
imperium ekonomiczne, i utrzymywała, że zagraniczni obserwatorzy nie są jeszcze w stanie pojąć
okresu anarchii, jaka panowała na Ukrainie po upadku Związku Radzieckiego”. Istnieje jeszcze jeden
zapis podsłuchu poprzedzający spotkanie, mówiący o powiązaniach między Firtaszem
i Mogilewiczem, na co wskazuje udział obydwu w spółkach offshore oraz zadanie powierzone
adwokatowi. Podobne powiązania dostrzeżono już w poprzedniej firmie pośredniczącej, Eural Trans
Gas. Ale właśnie ten prawnik wytacza sprawę „Guardianowi”, kiedy gazeta publikuje dokumenty
ujawnione przez Juliana Assange’a, dołączając je do artykułu zatytułowanego WikiLeaks łączy bossa
rosyjskiej mafii z dostawami gazu do UE. W sprostowaniu, jakie londyński dziennik był zmuszony
opublikować 9 grudnia 2010 roku, „aby wyjaśnić wszelkie nieporozumienia lub błędy w tłumaczeniu,
do jakich doszło podczas spotkania z ambasadorem”, Firtasz zaprzecza wszelkim innym niż zwykła
znajomość powiązaniom z Mogilewiczem.
Afera gazowa dotyczy żywotnych interesów całego kontynentu. Dochody RosUkrEnergo tylko z lat
2005–2006 sięgają prawie miliarda sześciuset tysięcy dolarów, z czego niecała połowa trafiła do
kieszeni Firtasza i każdego, kto miał udział w zyskach. Co wspólnego ma naturalny gaz z kokainą? Na
pierwszy rzut oka nic. Oprócz podstawowego czynnika: uzależnienia. Kokaina powoduje
uzależnienie, gaz, który służy do ogrzewania naszych mieszkań, nawet nie musi tego robić. Biznes, na
który stawia ten, kto zarabia prawdziwe pieniądze, pieniądze dające się zważyć, przekartkować,
powąchać, u swego źródła zawsze jest związany z niezbywalnymi potrzebami. Łebski Don, człowiek
od oszustw i finansowych rosyjskich matrioszek, również doskonale to wie.
Peter Kowenhoven to agent specjalny FBI, którego wybrano, aby odpowiedział w telewizji na
pytanie, dlaczego umieściłby Mogilewicza wśród dziesięciu najgroźniejszych przestępców, skoro nie
jest zabójcą ani psychopatycznym seryjnym mordercą.
– Ma tak wielką władzę – oznajmia krótko – że jednym telefonem, jednym rozkazem może wpłynąć
na globalną gospodarkę.
Kokaina # 6

Londyńska Mila Kwadratowa to płuco, które się nadyma i wypuszcza powietrze. Niczym miech
wypompowuje na zewnątrz ludzi za dnia, od poniedziałku do piątku, kiedy biura i giełda są otwarte.
Mrowie istnień ubranych w idealnie skrojone superdrogie garnitury albo kostiumy od Armaniego. Po
czym nadchodzi wieczór i mrówki, które za dnia okupowały centrum Londynu, przenoszą się na
zewnątrz płuca. Pozostawiają je ścierpnięte i opróżnione niczym dziurawa piłka futbolowa.
To gospodarka wdycha i wydycha. Gospodarka oddycha, i to wielkimi haustami. Przez długie
godziny tkwi w bezdechu, potem uruchamia oddech, a kiedy wybija godzina obiadu, mróweczki, parę
godzin wcześniej bezpieczne w biurach, wylegają na ulice w poszukiwaniu jedzenia.
W najmodniejszych restauracjach, anonimowych boksach umeblowanych krzesłami i stolikami
z przezroczystego plastiku. Albo w wysprzątanych na błysk barach sushi czy pubach, w których
rozchodzi się ostry zapach dębu. Wszystkie lokale są oblegane. Gospodarka potrzebuje
węglowodanów i paliwa; tak wiele mówi się o depersonalizacji, lecz turbokapitalizm nadal jest
zarządzany przez mężczyzn i kobiety z krwi i kości. Przez mężczyzn i kobiety, którzy muszą się
odżywiać. Bierzesz sałatkę, jeśli wiesz, że po południu też musisz pracować, bo inaczej nie
przynosisz zysku. Makaron albo zupę, bo wiesz, że aby zarządzać pieniędzmi świata, trzeba
zmagazynować mnóstwo, mnóstwo energii. Albo idziesz na pizzę, bo dzień jest długi i masz czas na
porządny posiłek. Stanowisz część armii, która między godziną 13 a 14 okupuje Leadenhall Market,
jakże mało przypominający ten z filmów, dla których bywa tłem. Armii, która porusza się szybko
i precyzyjnie. Wchodzisz do baru, razem z kolegami wypatrujesz miejsca, gdzie by tu usiąść,
i chwytasz jedno z menu ze stołu. Przeglądasz po kolei listę, którą już znasz na pamięć, zatrzymujesz
się przy potrawach, których próbowałeś tysiąc razy, po czym od razu przeskakujesz do karty win. Są
na niej te superdrogie, z importu, jest sporo włoskich. Przytykasz palec do pierwszego na liście
i szybko zjeżdżasz w dół; robisz to ze znawstwem, jakbyś szukał czegoś szczególnego, następnie
jedziesz palcem z powrotem do góry, zatrzymujesz się przy sauvignon, wahasz się i w końcu składasz
kartę zdecydowanym gestem. Wybrałeś. Wołasz kelnera i wymieniasz nazwę wina. Którego nie ma
na liście. Którego nigdy nie było na liście. Lecz kelner kiwa głową i oddala się w milczeniu. To nie
jest ani pomyłka, ani przywidzenie. To szyfr. Wino, które nie figuruje na liście, to gram kokainy. Jeśli
pracujesz w świecie finansów, musisz się odżywiać, musisz być szybki i skuteczny, musisz umieć
błyskawicznie podejmować właściwe decyzje. Tak to się odbywa dzień po dniu, od poniedziałku do
piątku między godziną 13 a 14, w miejscu, gdzie handel i spożycie kokainy stały się endemiczne.
City. Serce światowych finansów, gdzie żyje się i umiera kursami walutowymi, wskaźnikami,
notowaniami. Między bułką z mozzarellą a pizzą quattro stagioni gram kokainy przechodzący bez
przeszkód w kilogramy, kilogramy białego proszku, który możesz sobie strzelić później, w biurowej
łazience, albo od razu, w toalecie baru, gdzie jadłeś obiad. Popołudnie jest długie. Wieczór jest
długi. Odkąd wybuchł kryzys, spożycie także wzrosło. To było do przewidzenia. Każdego dnia
przychodzące wiadomości to zawsze złe wiadomości. Co robisz, żeby wytrzymać? Obiad dobiega
końca. Naładowany energią, gotów stawić czoło drugiej części dnia z odświeżonym umysłem
i optymizmem sięgającym gwiazd, prosisz o rachunek. Wszystko jest przepisowo zafakturowane.
Sałatka nicejska, ryż po kantońsku, pizza orkiszowa i wino, którego nie ma w menu. Dlaczego nie
miałbyś tego robić? Przecież to służbowy obiad. Powinno się wliczać wydatki w koszty.
13

Szlaki

Brakuje mi morza. Plaż, na których spędzałem każde lato, zbyt zatłoczonych i brudnych,
rozbrzmiewających okrzykami wędrownych handlarzy sprzedających kokosy, taralli, czyli rodzaj
precli, mozzarellę, napoje, sycylijskie granity. Brakuje mi rozwrzeszczanych matek przywołujących
dzieci, przenośnych radyjek nadających mecz i piosenki neomelodici, piłek, które lądują na ręczniku,
obsypując go piaskiem, albo trafiają w głowę najbardziej nieodpowiednią osobę. Pływania w mętnej
wodzie, która zrobiła się ciepła jak woda w wannie, moczenia się w nieskończoność. Brak mi nawet
poparzonej skóry, dotyku pościeli, niezwracania uwagi na dreszcze, niemożności zmrużenia oka aż do
późna. Tęsknota robi takie psikusy, każe ci opłakiwać coś, czego z osobna nie chciałbyś przeżywać
nigdy więcej.
Jeszcze bardziej brak mi morza, które później prułem na małych łodziach. Lubiłem zarobić trochę
pieniędzy w ten sposób, oddech zmieniał się za każdym razem, gdy brzeg się oddalał i nie było już
nic poza błękitnym bezkresem, słonym zapachem, smrodem sieci i paliwa. Kiedy morze wzbierało,
zaczynało mi się robić niedobrze, często wymiotowałem. Lecz teraz nawet to wspomnienie jest
bardzo cenne – to dowód, że naprawdę pływałem po morzu, dowód, który nadal noszę w żołądku.
Wychowałem się na książkach o morzu. Fascynował mnie wykaz okrętów z Iliady, Odyseję już od
dziecka postrzegałem instynktownie jako odkrywanie zakresu ludzkiej wiedzy. Sprytny odważny
człowiek ogarnął ją za wszystkich na samym początku. Odkryłem i pokochałem na zawsze tajfuny
i cisze morskie, które wystawiają na próbę kapitanów Josepha Conrada, zagubiłem się w obsesyjnym
polowaniu na Moby Dicka, demona ludzkiej duszy zamkniętego w ciele wieloryba olbrzyma. Wtedy
kibicowałem wielkiemu wielorybowi, czując się jak Izmael, jedyny, który przeżył katastrofę Pequoda
po to, aby o tym opowiedzieć. Teraz wiem, że mam taką samą obsesję jak kapitan Ahab. Mój Biały
Wieloryb to kokaina. Ona też jest nieuchwytna i także pruje fale wszystkich oceanów.
Sześćdziesiąt procent kokainy skonfiskowanej w ciągu ostatnich dziesięciu lat przechwycono na
morzu bądź w porcie. Mówi o tym raport ONZ o suchym, lecz wymownym tytule: „Transatlantycki
rynek kokainy” – 60% to dużo, bardzo dużo. Ponieważ wszystkie inne drogi transportu są zawsze
zatłoczone. Granica między Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi, największym konsumentem białej
substancji na świecie, to sito. Nie ma ani chwili, żeby ktoś jej nie przekroczył z kokainą
w niemowlęcych pieluszkach albo w torcie od babci dla wnucząt. Co roku przechodzi przez nią
około 20 milionów ludzi, więcej niż przez jakąkolwiek inną granicę na ziemi. Amerykanom udaje się
kontrolować najwyżej jedną trzecią z ponad trzech tysięcy kilometrów, mimo że na pięciuset
kilometrach jest siatka, helikoptery, systemy na podczerwień. Wszystko to wcale nie powstrzymuje
przepływu tych, którzy przekraczają ją nielegalnie, ryzykując śmierć na pustyni i nabijając kabzę
coyotes, kontrolowanych przez meksykańskie kartele przemytników istot ludzkich. Granica stworzyła
wręcz podwójne źródło zarobku: jeśli nie masz 1500–2000 dolarów, żeby opłacić coyote, możesz
oddać dług, wkładając do bagażu kokainę.
Nie sposób sprawdzić wszystkich ludzi, wszystkich samochodów, motorów, ciężarówek,
autokarów wycieczkowych czekających w kolejce na czterdziestu pięciu oficjalnych przejściach
granicznych. Przejeżdżają auta przygotowane na najbardziej wymyślne sposoby i zwykłe puszki
z kawą czy zapasy ostrej papryczki zdolne zmylić psy swoim silnym zapachem. Narcos przyczepiają
kokainę na magnesy pod samochodami, które zdobyły pozwolenie na przekroczenie granicy pasem
szybkiego ruchu, przekonani, że najlepszym kurierem jest ten, kto nie wie, że nim jest. Po
przekroczeniu granicy znajdują sposób, by ją odzyskać. Katapultują ją z pustyni w Sonorze na
pustynie w Arizonie, przeskakując przez ogrodzenie dzięki zinterpretowanym na nowo machinom
Leonarda da Vinci. Przewożą ją nocą na lotniach pomalowanych na czarno niczym nietoperze ze
złego snu albo na batsamolotach: dwa tysiące dla pilota i ryzyko śmierci, jeżeli ładunek do zrzucenia
po drugiej stronie granicy odłączy się nie tak jak trzeba i szybowiec straci równowagę. Znaleziono
człowieka, który roztrzaskał się na polu sałaty w pobliżu Yumy w Arizonie. Połowa przewożonej
przezeń kokainy, która tkwiła przyczepiona w metalowej klatce do jednego ze skrzydeł, ujawniła, że
nie był to wypadek przy uprawianiu sportu ekstremalnego.
To samo dotyczy transportu powietrznego. Na całym świecie w każdej chwili kilku mułów wsiada
do samolotu rejsowego. W tym samym momencie w brzuchu samolotu transportowego upycha się
tuziny, tuziny kontenerów oznakowanych jako zawierające zupełnie inny towar.
Jednak całe to perpetuum mobile, to wszechobecne proszkowe szaleństwo nie jest w stanie
choćby się zbliżyć do ilości kokainy przewożonej drogą morską. Dla Europy odsetek ten jeszcze
wzrasta: 77% od 2008 do 2010 roku. A europejski rynek kokainy jest niemal równy rynkowi
amerykańskiemu. Morze to morze. Oceany stanowią ponad połowę powierzchni ziemi, drugi świat.
Jeżeli chcesz pracować na morzu, musisz się podporządkować jego prawom i prawom ludzi morza.
„Na morzu nie ma tawern”, mawia się w moich stronach. Ani komórek, które mają zasięg,
posterunków policji, oddziałów pierwszej pomocy. Ani zazdrosnych żon, niespokojnych rodziców,
narzeczonych, których oczekiwań nie chciałbyś nigdy zawieść. Nie ma nikogo. Jeśli chcesz uniknąć
współudziału, naucz się patrzeć w drugą stronę.
Wiedzą o tym doskonale ci, którzy organizują transport narkotyków drogą morską. Wiedzą też, że
wśród marynarzy są dobrze wynagradzani, którzy chcą zarobić więcej, ale także ciągle rosnąca
liczba osób, które pracują na czarno, źle opłacanych. Nie to jednak jest głównym powodem, dla
którego kokaina nadal podróżuje przeważnie przez Atlantyk. Aby przewozić ją w olbrzymich
ilościach, sięgających jakichś dziesięciu ton lub więcej naraz, potrzeba koniecznie dużego statku.
Zakup staje się przez to korzystniejszy, a koszty transportu maleją jak w każdym innym sektorze
branży importowo-eksportowej, chociaż zwiększa się także ryzyko przedsięwzięcia. Przewóz za
ocean ładunku w najbezpieczniejszy sposób: to jedyna zasada narkobiznesu wykorzystującego drogę
morską. Aksjomat równie prosty w teorii jak w praktyce rodzi nieustanne poszukiwania nowych
środków, nowych szlaków, nowych metod wyładunku partii towaru, nowych przykrywek, żeby go
zakamuflować.
Wszystko się zmienia, wszystko musi się prędko dopasowywać. Świat jest jak jedno ciało, które
trzeba bezustannie nawadniać strumieniem kokainy. Jeśli któraś arteria zostanie zatkana z powodu
większych kontroli, należy natychmiast znaleźć inną. Toteż o ile dawniej kokaina wyruszała przede
wszystkim z Kolumbii, o tyle w ostatnich latach przeszło połowa statków podążających do Europy
wypływa z Wenezueli; następnie z Karaibów lub z Afryki Zachodniej i z Brazylii. Kraj, który miał
narkomonopol, obecnie spadł na piątą pozycję w klasyfikacji.
Hiszpania pozostaje portem docelowym par excellence; właśnie tam zmierzała niemal połowa
kokainy skonfiskowanej w 2009 roku. Holandię prześcignęła nieznacznie Francja. Dane statystyczne
wydają się jednak dziwaczne, jeśli je porównać z mapką. Bazują w istocie na konfiskatach, które
miały miejsce w dużej części na morzu, na wodach Antyli Francuskich albo podczas przeładunku
przed wybrzeżem afrykańskim. W każdym razie odkąd szlaki do tradycyjnej twierdzy
północnoeuropejskiej zaczęto lepiej monitorować, na reakcje handlarzy narkotyków nie trzeba było
długo czekać. Z portu w Rotterdamie ładunki zboczyły do portu w Antwerpii, doprowadzając do
podwojenia belgijskich konfiskat. We Włoszech z portu w Gioia Tauro, teraz objętego większą
kontrolą, wycofano się do portów w Vado Ligure, Genui i Livorno albo przeniesiono się z Neapolu
do Salerno. Transport kokainy przypomina domino. Jeżeli musisz przestawić kostkę, inne też trzeba
ułożyć na nowo. Wszystko się zmienia, ale zgodnie z żelazną logiką, według idealnie racjonalnego
rysunku.
Historię podróży kokainy pisze się do końca. Szczegóły i fabułę określa miejsce przeznaczenia.
Wiele zmienia, jeśli zacumowanie na kontynencie może się odbywać po przeładunku ze statku matki
na mniejsze i zwinniejsze łodzie, które potrafią wszędzie przybić do brzegu, albo jeśli statek musi się
pozbyć swojego tajnego owocu w jakimś porcie po kontroli celnej. W tym drugim przypadku trzeba
idealnie ukryć towar w innym towarze, w pierwszym można wybrać mniej wymyślny ładunek
przykrywkę albo nawet z niego zrezygnować. Statek matka: narkobiznes przywraca metaforyczną siłę
słownictwa marynistycznego. Tak samo jest też z tripulantes, słowem oznaczającym „załogę”, lecz
pochodzącym od czasownika tripular, który pierwotnie znaczy „prowadzić”, „kierować”.
Tripulantes kokainy to ci, którzy muszą zadbać o bezpieczną podróż. Czasem są to przekupieni
marynarze albo inni członkowie załogi, czasem ludzie z karteli, którzy wsiadają na pokład nie
budzącego podejrzeń statku, żeby strzec ukrytego ładunku.
Handlarze narkotyków mogą kupić statek matkę, jak w przypadku Mirage II, albo wynająć go,
płacąc za wspólnictwo tripulantes. Może to jednak być także frachtowiec liniowy, jak te z Maersk
Sealand wykorzystane przez Fudulego, albo statek wycieczkowy, przy czym spółki morskie i firmy,
które eksportują legalnie – często duże spółki międzynarodowe – są całkowicie nieświadome
obecności pasożyta w kontenerach upchniętych na pokładzie. W tym przypadku mówi się o „ślepym
ładunku”.
Przeładunek na morzu zapewnia rozmaite korzyści: większą elastyczność, mniej złożone i często
mniej kosztowne, czyli szybsze do zorganizowania planowanie. Im szybciej kokaina pójdzie do
handlu, tym szybciej inwestycja zamieni się w zysk. Wygląda na to, że ta metoda sprowadzania
kokainy do Europy jest najbardziej rozpowszechniona, jeśli wziąć pod uwagę konfiskaty ładunków
zmierzających do Hiszpanii albo wzdłuż wybrzeży Afryki Zachodniej. Trzeba jednak uwzględnić, że
na ogół są to tranzyty trochę mniej zakamuflowane, a więc łatwiejsze do przechwycenia.
Kartele meksykańskie stworzyły wariant przeładunku, który odzwierciedla ich barokowe
upodobanie do destrukcyjnego marnotrawstwa, lecz stanowi zarazem sprytną i funkcjonalną taktykę.
Już samo narkowodowanie to szybki sposób umieszczania kokainy na pokładzie bez wpływania do
kontrolowanych portów. Narcos biorą pojazd, napełniają go kokainą, wypuszczają w ostatnią podróż
na wierzchołek skały, otwierają okna, spychają auto z urwiska. Może to być pikap albo wielki jeep,
jeden z ulubionych modeli samych narcos, w rodzaju grand marquisa czy cherokee. Obydwa
utrzymują się na wodzie akurat tyle czasu, ile potrzeba, żeby wydobyć ładunek z wnętrza samochodu.
Większość paczek owiniętych folią można zebrać swobodniej, kiedy wyłaniają się na powierzchnię.
Następnie ludzie, którzy podpłynęli pontonem lub motorówką, wyładowują kokainę bezpośrednio na
miejsce przeznaczenia albo przenoszą na mniejszy statek. W razie jakichś zakłóceń narcos uciekają
się do jednej ze swoich technik blokady, aby zamknąć dostęp do strefy, w której odbywa się
narkowodowanie. Narkoblokada to widowiskowy akt przemocy, któremu na ogół towarzyszą zemsta,
zasadzka, ogólnie – operacja zbrojna. W różnych punktach tej samej ulicy albo wręcz na całej sieci
ulic rozstawia się oddziały, które rekwirują tiry albo autobusy, zmusiwszy pasażerów, aby wysiedli.
Następnie narcos ustawiają pojazdy w poprzek jezdni, przebijają opony, polewają benzyną
z kanistrów i podpalają. Osiągają dwie korzyści: uzyskują dostęp do celu bez zakłóceń ze strony sił
porządkowych albo konkurencyjnej grupy i sieją strach.
Dla wydostania zwodowanego ładunku często wystarczy o wiele mniej. Na przykład ruchoma
blokada z użyciem auta, które wypuszcza się pod prąd, powodując wypadki, lub w inny sposób
tamuje się ruch na drogach w pobliżu miejsca przeładunku; tę samą taktykę narcos stosują, żeby
ułatwić ucieczkę bossa. W obydwu przypadkach narkoblokada służy również do odwrócenia uwagi,
ponieważ policja będzie musiała dotrzeć jak najszybciej tam, gdzie jest zator: w tym czasie ostatnie
paczki kokainy wypłyną spokojnie na powierzchnię i zostaną wciągnięte na pokład.

Meksykańskie i kolumbijskie kartele demonstrują własną nieograniczoną potęgę za pośrednictwem


rodzaju statku matki, który jedynie one wykorzystują systematycznie: okrętu podwodnego. Owe
równie fantasmagoryczne co skuteczne statki podsumowują i symbolizują każdy aspekt ich potęgi:
ekonomicznej, militarnej, nawet kontroli geopolitycznej. Dzisiaj po wodach Oceanu Spokojnego,
między Kolumbią a Meksykiem, a teraz także na bardziej uczęszczanych szlakach od Morza
Karaibskiego aż po wody Florydy, krąży trudna do wyobrażenia liczba statków zanurzalnych
i półzanurzalnych nafaszerowanych tonami kokainy. Te ostatnie wystają nad powierzchnię na jakieś
siedemdziesiąt centymetrów, odsłaniając tylko metr kwadratowy kadłuba, a powietrze do zasilania
silnika Diesla czerpią z dyszy. Mogą przepłynąć do pięciu tysięcy kilometrów. Okręty podwodne
z prawdziwego zdarzenia całą drogę przebywają na głębokości do trzydziestu metrów, wynurzając
się jedynie w nocy, aby naładować akumulatory silnika. Do prowadzenia zanurzalnego lub
półzanurzalnego statku wystarczy załoga składająca się z minimalnie dwóch i maksymalnie dwunastu
ludzi, ale do tego nie wystarczy nawet specjalne szkolenie. Marynarze nazywają je trumnami.
W środku są tak niskie i ciasne, że trzeba nimi manewrować na leżąco, znosząc upał, który
podpowiadałby raczej określenie typu „łóżko samoopalające bez wyłącznika”. Przede wszystkim nie
można wykluczyć, że zamienią się w trumny, i to wcale nie w przenośni. Nikt nie wie, ile z nich
pogrążyło się w otchłani wraz z ładunkiem i garstką ludzi opłakiwanych zaledwie przez parę kobiet
południowoamerykańskich marynarzy, którzy są warci mniej niż zero. W zamian ilość kokainy, jaką
da się w nich upchnąć, może sięgać dziesięciu ton. Właśnie dlatego niepokój władz amerykańskich
coraz bardziej wzrasta. Okręty podwodne prawie nie zostawiają śladów, jedynie smugę na ekranach
radarów; zjawiska tego nigdy nie da się jednoznacznie powiązać ze statkiem, który pływa pod wodą.
Poza tym tradycyjne środki transportu narcos – motorówki, kutry, szybkie statki – posiadają zaledwie
jedną dziesiątą pojemności okrętów podwodnych.
Służby antynarkotykowe i wywiadowcze obawiają się, że dojdzie do czegoś podobnego jak wtedy,
gdy linie lotnicze przeszły na airbusy, odstawiwszy boeingi, kiedyś supernowoczesne samoloty,
których koszt był nie do udźwignięcia przez normalny handel. Okręty podwodne stają się
ekonomicznie dostępne dla karteli, toteż zaczynają tworzyć flotę. W latach 2005–2007 u wybrzeży
Pacyfiku kolumbijska marynarka zarekwirowała ich osiemnaście, zidentyfikowała blisko trzydzieści,
szacując ich liczbę na jakieś sto. Ich rozpowszechnienia nie należy jednak sprowadzać do prostej
kwestii kosztów. Najbardziej interesujący aspekt to ten, że w przypadku narkostatków zanurzalnych
powtarza się scenariusz postępu technicznego. Pionierem mógł być wyłącznie Pablo Escobar we
własnej osobie. Szczycił się posiadaniem w swojej olbrzymiej flocie dwóch okrętów podwodnych.
W końcu innowację przyspiesza irracjonalne pragnienie rywalizacji z legendarnym wzorcem, chęć
udowodnienia, że staje się na wysokości zadania, bo jest się zdolnym dorównać jego potędze
i bogactwu albo je przewyższyć. Bardziej konkretne okazje nadarzyły się jednak, kiedy rosyjscy
mafiosi zaczęli się osiedlać w Miami i oferować Kolumbijczykom zapasy z sowieckich arsenałów.
Przez niemal dziesięć lat należące do narcos statki zanurzalne dla wszystkich sił amerykańskich
zaangażowanych w narkotykową wojnę pozostawały czymś w rodzaju Latającego Holendra: były
niczym zjawy, za których znikającymi smugami gonisz, nie mogąc ich schwytać. I to do tego stopnia,
że podejrzewasz, iż nie są niczym innym niż właśnie legendą, nowym przesądem marynarzy, mitem
morskim. Lecz w roku 2004 kartel z Norte del Valle, organizacja, która w Kolumbii zdobyła
przewagę po schyłku karteli z Medellín i z Cali, otrzymuje decydujący cios. Około stu jego członków
trafia do aresztu, z czego do Stanów Zjednoczonych ekstraduje się grube ryby, począwszy od ojca
chrzestnego Diega Montoi zwanego Kolarz. Siły porządkowe rekwirują miliony w gotówce, sztabki
złota, luksusowe dobra i posiadłości warte sto milionów dolarów. I wreszcie przechwytują okręt
podwodny: statek zanurzalny z włókna szklanego zbudowany przez samych narcos, jeden z tych,
którym dawało się dopłynąć aż do wybrzeży Kalifornii. Nie jest do końca jasne, czy ludziom
z kartelu udało się złamać szyfry amerykańskiej marynarki, czy też aby zmylić podsłuch, dostawali
cynk od pozostającego na ich usługach kolumbijskiego admirała, co jest bardziej prawdopodobne.
Jeszcze dzisiaj narkostatki zanurzalne produkuje się w stoczniach ukrytych
w południowoamerykańskiej dżungli. Nikt nie wie, ile okrętów podwodnych skonstruowali narcos,
kto je składa i poddaje próbom technicznym ani którymi dopływami Amazonki lub dopływami
dopływów się poruszają, aby dotrzeć do morza, ani ile z nich zatonęło w oceanie wraz z załogami.
Nikt nie wie, ile z nich zatopiono, żeby uniknąć konfiskaty, a ile ukończyło rejs. Istnieje jednak inny
niewiarygodny aspekt. Cały ten ogrom sił, środków i pieniędzy trwoni się na konstrukcję czegoś, co
często pełni funkcję dającego się sterować przedmiotu jednorazowego użytku. Choć może lepiej by
było powiedzieć, że najskromniejsze narkostatki zanurzalne przypominają gatunki zwierząt
o niewielkiej liczbie cyklów reprodukcyjnych w trakcie życia. Po kilkakrotnym rozładowaniu towaru
pozwala się im po prostu zatonąć. Załoga wraca do kraju samolotem. Całe miliony dolarów
dosłownie wyrzuca się do morza.
Statek półzanurzalny, jaki marynarka meksykańska odkryła latem 2008 roku na wodach Pacyfiku,
na wysokości Salina Cruz w stanie Oaxaca, był wart blisko dwa miliony dolarów. Okazało się, że
dostrzeżona dziwna zielona plamka to jednostka pływająca długości dziesięciu metrów, wypełniona
po brzegi sześcioma tonami kokainy. Kolumbijski był towar, kolumbijscy czterej marynarze, którzy
zeszli na ląd, poddając się bez oporu. Ale adresat towaru był Meksykaninem. To Alberto Sánchez
Hinojosa, pseudonim El Tony, jeden z bossów kartelu z Zatoki po schwytaniu Osiela Cárdenasa
Guilléna. Został aresztowany jakieś dwa miesiące później w południowym stanie Tabasco.
Najnowsze i najbardziej wymyślne modele natomiast to okręty podwodne w pełnym tego słowa
znaczeniu, o nieco większych wymiarach i zdolne pokonać bez problemów odległość z Ameryki
Środkowej do Kalifornii. Dotąd zatrzymano ich tylko trzy, za to te trzy przechwycone w krótkim
czasie pozwalają przypuszczać, że wykorzystano ich o wiele więcej.
Jedyna znana do tej pory próba transportu towaru w ten sposób przez Morze Śródziemne miała
tragikomiczne skutki. Otóż dwaj hiszpańscy kombinatorzy wykładają pieniądze, pewien „inżynier”
konstruuje w szopie statek półzanurzalny bez zbytniego zadęcia, długi na dziewięć metrów,
wymagający do obsługi tylko jednej osoby. Przygotowania do najsłynniejszego przybicia do brzegu
w dziejach przeładunków kokainy w Europie mają miejsce w roku 2006 w Galicji. Całej trójce udaje
się skontaktować z właściwymi ludźmi, przed którymi czują nabożny strach: z Kolumbijczykami.
Odstępują im swój wytwór za skromną sumę stu tysięcy euro. Narcos chętnie by się nim posłużyli do
wyładunku statku matki, toteż „inżynier” musi dostarczyć swoje cacko w ramach próbnego rejsu
z Atlantyku na Morze Śródziemne. Tylko że jego statek zaczyna się biesić i początkujący magik
wpada w panikę. Równie mocno boi się zatonięcia na Atlantyku jak swych klientów, którym sprzedał
szmelc. Myśli więc sobie, że jedynym sposobem ocalenia skóry jest wziąć nogi za pas i czym prędzej
oddać statek w ręce wroga, tak aby mógł opowiedzieć narcos, że przechwyciła go policja. Tyle że
policja wcale go nie chce przyskrzynić. Śledczy czekają, aż „inżynier” i jego wspólnicy zorganizują
przewóz partii haszyszu, aby spłacić długi u Kolumbijczyków, i dopiero wtedy ich aresztują.
Naśladowanie mistrzów okazało się wcale nie takie proste, zaś trzej Hiszpanie, którzy tego
spróbowali, musieli uznać własną niższość w stosunku do mieszkańców byłych kolonii.
Albowiem tak jest: świat i jego równowaga władzy zmieniły się także za sprawą handlu kokainą.
Zbyt łatwo jest ulec pokusie, aby potraktować cały epizod jako zwykłą ciekawostkę, równie błędne
jest uznanie go za na pół poważny dowód, że w starej Europie okrutne panowanie
południowoamerykańskich karteli jest nie do pomyślenia. To nieprawda. Już dzisiaj Europa wydała
na świat nowy gatunek ludzi morza, którzy przestali przypominać pilotów motorówek pełnych
papierosów z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, zwyczajnych pracowników opłacanych
przez Sacra Corona Unita[10] albo kamorrę. Najbardziej popularnym typem jednostki pływającej, na
jakiej znajdowano ładunki kokainy w ostatnich latach, nie jest ani stary frachtowiec, ani
kontenerowiec, kuter czy motorówka, lecz żaglowiec. Duże katamarany, drewniane jachty, łodzie
żaglowe zdolne konkurować z łodzią Giovanniego Soldiniego. Łodzie ze snów cumujące na
Karaibach, gotowe zabrać cię na wycieczkę od wyspy do wyspy, od jednej białej plaży do drugiej,
nadające się jednak bardziej dla prawdziwych miłośników morza, którzy chcą spróbować przygody
rejsu przez ocean. Tylko że ludzie, którzy sowicie płacą, aby ten czy tamten szyper podążył za
powołaniem, dowiódł znajomości prądów morskich i pomyślnych wiatrów, nie są zainteresowani
wsiadaniem na pokład. To narkobiznesowi brokerzy i wysłannicy organizacji przestępczych. Ale nie
tylko: to także sezonowi kochankowie, uprzywilejowana klasa średnia, która pragnie się sprawdzić
poprzez przejście od łatwej konsumpcji do łatwego zarobku, wyciskając kasę, kokę i adrenalinę
z jedynego podniecającego przedsięwzięcia.
Blaus VII to dzisiaj statek szkoleniowy portugalskiej marynarki wojennej. Wspaniały żaglowiec,
dwumasztowiec o długości dwudziestu trzech metrów, pomalowany na zewnątrz na głęboki niebieski
kolor. Przechwycono go w lutym 2007 roku sto mil na północny zachód od archipelagu Madery, który
należy do Portugalii, ale położony jest bliżej wybrzeży Afryki Północnej. Portugalczycy – ludzie
z marynarki i policji kryminalnej – znaleźli na pokładzie dwie tony kokainy, która przypłynęła
z Wenezueli i którą już przeładowano na żaglowiec cumujący w Europie. Zatrzymali tripulantes,
którzy tym razem stanowili całą załogę: byli to sami Grecy poza szyprem Mattią Voltanem z Padwy.
Mattia jeszcze nie skończył dwudziestu ośmiu lat, lecz Blaus VII, wart około ośmiuset pięćdziesięciu
tysięcy euro, był zarejestrowany na jego nazwisko. Jego rówieśnik Andrea zawiózł go samochodem
do Wenecji, aby złapał lot do Barcelony, a stamtąd dotarł na statek i dołączył do załogi czekającej
nań w Portugalii. Zanim wyruszyli, ojciec innego chłopaka udzielił im mnóstwa przestróg.
– Miejcie oczy dookoła głowy – radził przez telefon z Dubrownika, gdzie przebywał z młodszym
synem Alessandrem, zajmując się dwiema spółkami otwartymi w Chorwacji.
To włoski przedsiębiorca, który wyemigrował na wschód jak wielu innych. Ponadto chce
wiedzieć, czy Mattia dobrze się prezentuje, zaś Andrea, z beztroską typową wobec zbyt bojaźliwych
rodziców, uspokaja go:
– Ogolił się i ściąłem mu włosy. Osobiście pojechałem do domu po raszplę.
Niepokój ojca Andrei, Antonia Melata, a w stosunku do młodziutkiego szypra, którego zatrudnił,
jest zrozumiały, ale to nie wina Mattii, że Blaus VII zostaje zatrzymany. Po uwolnieniu chłopak wraca
do Padwy, próbując znów żyć beztrosko. Andrea mówi ojcu, że widział ich przyjaciela Mattię, który
jest głupcem.
– Chyba żartujesz! – wybucha ojciec. I ucina: – Ta osoba nie jest dla nas odpowiednia.
Lecz niepotrzebnie tak się unosi na tamtego: przecież telefon na podsłuchu należy do niego.
Melato to tylko jeden z elementów prowadzonego przez ROS i koordynowanego przez
mediolańską DDA śledztwa, które obejmuje pół Europy, Karaiby i Gruzję. W czerwcu 2012 roku
zostaje aresztowany wraz z synami oraz innymi elementami siatki rozsianymi pomiędzy Bułgarią,
Hiszpanią a Włochami, tam zaś między Wenecją Euganejską, Piemontem i Lombardią. Siedem lat
pracy i około trzydziestu osób tymczasowo aresztowanych, sześć ton zarekwirowanej kokainy.
Nazwa operacji, Magna Charta, zawiera sporą dawkę ironii. Archaiczna pisownia dokumentu
podpisanego przez króla Jana bez Ziemi stanowi dzisiaj aluzję do floty łodzi czarterowanych na
usługi narkobiznesu.
Wszystko jednak bardzo się oddaliło od morza ze względu na pospolite kwestie walki z mafią.
W roku 2005 karabinierzy z Turynu odkryli, że ’ndrina Bellocców oraz inne rodziny z Rosarno
zaopatrują Piemont za pośrednictwem niezwykłego kanału bułgarskiego. Bułgarzy, którym przewodził
Ewelin Banew, dla przyjaciół Brendo, czterdziestoletni wschodzący biznesmen, który dorobił się
milionów na spekulacjach finansowych, zostali brokerami. Zadanie znalezienia szyprów i statków
z podwójnym dnem, aby przewozić kokainę z Karaibów albo przejmować ją pomiędzy Afryką
i Hiszpanią, powierzyli jednak Włochom: Antoniowi Melatowi i jego synom oraz – jeszcze bliżej
centrum kraju – Fabiowi i Luciowi Cattelanom, również pochodzącym z Padwy, lecz zamieszkałym
w Turynie i Mediolanie. Właśnie oni zatrudnili załogę Oct Challengera, frachtowca skonfiskowanego
tego samego dnia co Blaus VII przez hiszpańskich celników z kolejnymi trzema tonami kokainy na
pokładzie. Bracia Cattelanowie skontaktowali się też z dwoma doświadczonymi szyprami, Guidem
Massolinem i Antoniem d’Ercole; wyruszyli oni z Turynu do chorwackiego portu, gdzie czekała na
nich żaglówka, która miała wrócić z ładunkiem kokainy. Obaj mieli postoje na tej samej trasie, którą
przebył Mattia: pierwszy na Balearach, potem na Maderze. Stamtąd mieli dołączyć do statku matki.
Tylko że statek matka na próżno czekał na pełnym morzu. Zniknęli. Prawdopodobnie zmieceni przez
sztorm, zmiażdżeni przez fale razem ze zbyt kruchą łodzią. Być może zrezygnowali z nadania sygnału
SOS, żeby nie dać się nakryć w jakimś nieprawdopodobnym miejscu na Atlantyku, albo mając
nadzieję, że wyjdą z tego cało, czekali tak długo, aż było za późno.
Obaj turyńczycy, którzy przepadli bez śladu, byli po sześćdziesiątce. Na ogół szyprowie od
kokainy to nie nowicjusze. Dla brokerów doświadczenie stanowi najwyższą gwarancję, a nawet
ludzie, którzy wybrali życie na morzu, najwyraźniej z wiekiem stają się coraz bardziej przystępni.
Kieruje nimi potrzeba odłożenia pieniędzy, żeby móc się wycofać w pięknym stylu w dowolnej
chwili, pragnienie, by rywalizować ze stylem życia osób, z którymi się spotykają, oraz upodobanie
do przygody – dlatego zostają przewoźnikami towaru, który już spożywają jak wszyscy. W gruncie
rzeczy co w tym złego?
Szyprowie łodzi żaglowych i motorowych są rosnącą siłą na usługach narkobiznesu, zaś ten, kto
ich zatrudnia, potrafi dobrze liczyć. Garstka ludzi do prowadzenia łodzi niebudzących podejrzeń,
zdolnych wcisnąć się na każdą przystań turystyczną, to dobro nie do pogardzenia, nawet jeśli
wynagrodzenie jest niebotycznie wysokie, a szyprowie mogą się okazać łatwiejszym celem niż
tripulantes mający skromniejsze wymagania i obyczaje.
Mariposa, Linnet i Kololo II przewoziły w sumie ponad tonę koki, dwie ostatnie przechwycono na
wodach Sardynii, a następnie odstawiono do portu w Alghero. Szyper i właściciel Kololo II,
czterdziestoletni rzymianin, który postawił żagle na francuskich Antylach, aby popłynąć prosto do
portów w pobliżu Rzymu, załamuje się pod ciężarem prawie trzystu kilogramów znalezionych na jego
łodzi. Aby uzyskać złagodzenie wyroku, zaczyna współpracować. Na podstawie zarzutów i tego, co
zeznał, w lipcu 2012 roku rzymska DDA występuje o nakazy aresztowania dla pięciu pozostałych
wspólników, wszystkich zamieszkałych w okolicach stolicy. Niektórzy byli wcześniej karani, żaden
nie należy do mafii.
Pojawiają się w każdym zakątku kontynentu, ale przede wszystkim w strefach, gdzie nie występują
miejscowe organizacje przestępcze; jak wynika ze śledztw, wszyscy to nader przydatne przykrywki
i w razie potrzeby kozły ofiarne. To Włosi tacy jak dwaj bolończycy i livornijczyk aresztowani
w 1995 roku, ponieważ na Sirio, Mas que nada i na łodzi żaglowej o ironicznie brzmiącej nazwie
Overdose importowali kokainę z Brazylii przez Gwadelupę i Kanary dla młodzieży z bolońskiej
śmietanki towarzyskiej; albo jak apulijski pilot Sheldana, dwudziestotrzymetrowego luksusowego
jachtu model Falcon, przechwyconego we wrześniu 2012 roku między Varazze a Imperią z trzema
i pół tony haszyszu; to Chorwaci, jak szyper zamieszkały w Civitanova Marche, zatrzymany w maju
2012 roku na wodach Martyniki przez DEA, policję francuską, chorwacką i włoską z dwustoma
kilogramami koki na pokładzie innej łodzi żaglowej; to bretoński szyper Stéphane Colas,
wypuszczony na wolność w 2011 roku po dwóch latach więzienia w Hiszpanii, jako że na jego łodzi
zbiorniki wody pitnej na rejs z Wenezueli zawierały czterysta litrów płynnej kokainy. Nie liczy się
narodowość, ale lepiej, żeby życiorys, przynależność klasowa, pochodzenie geograficzne
przemawiały na korzyść pasjonatów żeglugi, przekonując ewentualnych sędziów, że zostali kurierami
narkotyków przez przypadek. Często materiał dowodowy jest zbyt słaby i niewystarczający jak na
system prawny pozbawiony specyficznych przepisów, toteż opinia publiczna krajów pochodzenia –
jak w przypadku bretońskiego szypra – opowiada się za uznaniem oskarżonego za niewinnego.
Sekretny spis tripulantes pęcznieje bardziej niż ich żagle, kiedy w nie dmuchną atlantyckie wiatry.

Kiedy jednak myślę o kokainie, pierwszą rzeczą, jaką widzę przed sobą, nie są zwinne łodzie
dryfujące po oceanach. To coś bardziej zwartego, wszechobecnego, elementarnego. To towar, towar
w pełnym tego słowa znaczeniu, który przyciąga każdy inny towar niczym magnes. Owoc innych
owoców, jedyny pasożyt zwielokrotniający tysiąc razy wartość mięsa, w którym się otorbił,
wielopostaciowy wektor zysku z każdego handlu. Mam przed oczami długaśne kontenerowce
w porcie w Neapolu, żółty kolor MCS, szary kolor Casco, błękitne logo Maersk, zielony kolor
Evergreen, czerwień „K” Line i wszystkie inne ogromne klocki Lego, montowane i rozmontowywane
szczypcami operatorów dźwigowych w ruchomej architekturze. Czysta geometria, podstawowy
chromatyzm, skrywający i zamykający wszystko to, co można sprzedać, kupić, skonsumować.
I wszystko albo prawie wszystko może pełnić funkcję nieświadomego gospodarza lub wspólnika
białej substancji.
Chociaż wydaje się to paradoksalne, nawet najbardziej ukryty towar nie może się obejść bez
własnego logo. Branding zapoczątkowało piętnowanie bydła rozżarzonym żelazem, aby odróżnić
stada. Tak samo znaczy się kostki kokainy, aby potwierdzić ich pochodzenie, ale także po to, by
oddzielić części każdej partii przeznaczone dla konkretnych odbiorców, kiedy wielcy brokerzy
organizują megatransporty dla różnych kupców. Logo dla kokainy to przede wszystkim symbol
jakości. Nie mamy tu do czynienia z pustym sloganem reklamowym, lecz z funkcją podstawową:
piętno chroni czystość każdej kostki z osobna i za jego pomocą narcos ręczą, że eksportują wyłącznie
substancję bez domieszek. Dobre imię kartelu to priorytet. Wydaje się o wiele istotniejsze niż ryzyko,
że można zostać łatwo namierzonym, gdyby ładunek trafił w niepowołane ręce – ot, ryzyko
przedsięwzięcia jak każde inne. Poza tym przemytnicy nieprzypadkowo wybierają symbole
najbardziej pożądanych i popularnych marek. Ich anonimowy towar to produkt w najwyższym stopniu
zbytkowny i jest wart tyle, ile wszystkie marki, które ludzie na całym świecie kupują bądź marzą
o ich kupowaniu.
Na kostkach, które w sierpniu 2011 roku straż celno-podatkowa z La Spezii wydobyła
z podwójnego dna dziesięciu samochodów w miasteczku Aulla w prowincji Massa Carrara,
wytłoczony był skorpion lub dama. To największa konfiskata, tak duża jeszcze nigdy nie zdarzyła się
we Włoszech, czwarta co do wielkości w całej Europie. Strażnicy zaczynają nabierać podejrzeń
w czasie kontroli kontenerów, które przypłynęły do La Spezii z San Domingo. Tylko w jednym
natrafiają na ściankę ukrywającą siedemset pięćdziesiąt kostek, mimo to postanawiają go zamknąć
i przepuścić. Symbole sugerują, że to zaledwie mała porcja o wiele większego ładunku: skorpion
wskazuje partię przeznaczoną dla Europy Północnej, dama – dla Europy Środkowej. Symbole nie są
podpisem nadawcy, ale jakby kodem pocztowym adresata, i skorpion należy do oznaczeń najczęściej
znajdowanych dzisiaj na kostkach kokainy. Sprawa jest nie tylko ogromna, ale także pozwala
przypuszczać, że to owoc spółki między najstarszymi i najlepiej sprawdzonymi kontrahentami:
kolumbijskim kartelem z Norte del Valle i rodziną z Gioia Tauro. Kalabryjczycy nie rezygnują
z równie ważnej dostawy i namierzają miejsce, gdzie ładunek jest strzeżony. Ktoś powiadamia o tym
strażników. Kokaina nie może zostać dłużej tam, gdzie ją umieszczono. Pod eskortą piętnastu patroli
z Korpusu Straży Skarbowej i antyterrorystów z La Spezii zostaje odwieziona do prowincji Pisa, do
Ospedaletto, gdzie znajduje się najbliższa spalarnia śmieci. Piec jest pilnowany dzień i noc, dopóki
ostatni skorpion i ostatnia dama nie znikną w płomieniach.
Logotypy zaczynają wchodzić do użytku w latach siedemdziesiątych z inicjatywy potężnego
peruwiańskiego handlarza narkotyków, po czym dzięki kolumbijskim i meksykańskim kartelom stają
się popularne w następnej dekadzie. I przybywa ich ciągle, mnożą się bez końca wraz z konsumpcją
białego proszku. Według najnowszych obliczeń, zleconych w roku 2005 przez Unię Europejską, jest
ich dwa tysiące dwieście. Jedni zadowalają się prostymi literami firmowymi, drudzy składają hołd
własnej drużynie piłki nożnej, inni wolą zwierzęta albo kwiaty, jeszcze inni lubią symbole
ezoteryczne albo geometryczne, niektórzy jako znaku używają marek luksusowych samochodów czy
wręcz bawią się postaciami z kreskówek. Nie sposób wymienić wszystkie. Warto jednak sporządzić
skromny wykaz podzielony według typów i tematów.

Tatuaże: na kostkach znajduje się skorpiona, damę, delfina, kotwicę, jednorożca, węża,
konia, różę, jeźdźca na koniu i inne motywy przypominające te z najbardziej
rozpowszechnionych tradycyjnych tatuaży, odciśnięte poprzez przyłożenie metalowego
odlewu; obok podstawowych figur geometrycznych stanowią one najpopularniejszy znak.
Mogą wskazywać zarówno nadawcę, jak i adresata towaru.

Flagi: trójkolorowa francuska, brytyjski Union Jack, nawet nazistowska swastyka. Nie są
już odciśnięte w kostce, tylko drukowane w kolorze na kawałkach papieru wsuwanych pod
folię, którą owija się każdą z nich. Flagi francuska i brytyjska to prawdopodobnie
wskazówki dotyczące odbiorcy; swastyka – znaleziona na kokainowej paście wysłanej do
oczyszczenia do boliwijskiej strefy granicznej z Brazylią – może świadczyć o sympatiach
ideologicznych uczestników przedsięwzięcia.

Superbohaterowie (i im podobni): „S” jak Superman, wizerunek Kapitana Ameryki,


specjalny zegarek Jamesa Bonda wydrukowane lub odbite na bilecikach. Narcos
przywłaszczają sobie ikony hollywoodzkiej fantazji, żeby prowokować, albo dla zabawy.

Kreskówki: co oglądają w telewizji handlarze narkotyków? Zaskakuje znalezienie Homera


Simpsona na wierzchu każdej kostki koki albo klasycznych postaci Walta Disneya. Ale
niewiarygodne wprost wydają się Teletubisie czy Hello Kitty, japońska kotka uwielbiana
przez dziewczynki na całym świecie.

Ideogramy: 6 lipca 2012 roku w Hongkongu, w kontenerowcu przybyłym z Ekwadoru


z towarami przeznaczonymi na wschodzący rynek Azji Południowo-Wschodniej albo Chin
kontynentalnych, zostaje skonfiskowanych ponad 600 kilogramów kokainy. Wszystkie
kostki były ozdobione chińskim ideogramem 平, czyli „ping”, który razem z innym tworzy
słowo „pokój”, ale może także znaczyć „równy”, „płaski” albo „gładki”. Dobrze wróżący
hołd dla nabywców.

Marka: króliczek Playboya, skrzydła Nike, skaczący kot Pumy, krokodyl Lacoste’a, napis
Porsche, symbol Formuły 1 albo Ducatiego. Wraz z tradycyjnymi motywami „tatuażu” to
najbardziej rozpowszechnione znaki.
W gruncie rzeczy jednak niemal wszystkie ulubione symbole handlarzy, od orientalnych
ideogramów po kreskówki, dzisiaj są wyryte w ludzkiej skórze. Narcos starają się
porozumiewać za pośrednictwem uniwersalnego języka współczesnej popkultury, ich
towar zaś, podobnie jak znaki, które sobie przywłaszczają, są jej częścią. Unikają
natomiast posługiwania się najbardziej typowymi dla siebie symbolami, jak na przykład
czaszki, krzyże czy wizerunki Santa Muerte, które członkowie karteli meksykańskich,
a jeszcze chętniej maras, gangów środkowoamerykańskich, często sobie tatuują. Kult to
sprawa wewnętrzna, marka to co innego. Te same kartele wykorzystują także na użytek
wewnętrzny słynne loga, znakując nimi samochody swoich członków, koszulki, kapelusze,
etui na klucze. Dzisiaj znakiem rozpoznawczym Los Zetas jest koń Ferrari, znakiem kartelu
z Zatoki jeleń Johna Deere’a, największego na świecie producenta traktorów. Są to
naklejki lub gadżety, które wszędzie można spotkać, nie rzucają się w oczy. Supersławne
znaki zamieniają się tym sposobem w tajne dystynkcje wojskowe.

Niekończący się gąszcz symboli, w które się przystroił handel kokainą, odsyła do zmiennej
gmatwaniny szlaków, wymian, odgałęzień, jakie należało ustalić przed wysłaniem każdego ładunku.
Bierze swój początek od nieustannych poszukiwań dużych i małych jednostek pływających oraz ich
załóg, od kontenerów, które należało rozróżnić wśród setek jednakowych stłoczonych na tym samym
statku matce, od zastępów ludzi w spółkach morskich bądź spedycyjnych, na granicach celnych
i w portach, w siłach porządkowych i ogólnie militarnych, wśród lokalnych lub krajowych
polityków, ludzi, których należało przekupić. Wszystkie uprawy rozsiane po Kolumbii, Peru czy
Boliwii, całe setki tysięcy chłopów, którzy zbierają kokę w puszczach andyjskich, wszyscy robotnicy
i chemicy zaangażowani w procesy obróbki liści aż do kostek czy płynnej kokainy to zaledwie
marginalna część całego biznesu. Reszta to transport.
Dzięki transportowi kartele meksykańskie stały się potężniejsze od kolumbijskich. Możliwość
dysponowania portem Gioia Tauro legła u podstaw siły i ponadnarodowego prestiżu ’ndranghety,
a zwłaszcza rodziny Piromallich wraz z jej wspólnikami; według DIA stała się ona największym
klanem w całej Europie Zachodniej. A jako że większość inwestycji i zysków z narkobiznesu
ryzykuje się w transporcie drogą morską, stało się to tak złożonym problemem, że doprowadziło do
narodzin nowego zawodu specjalisty wynagradzanego na wagę złota: menedżera do spraw logistyki –
niektórzy mówią nań systemowiec, inni Doctor Travel. Może być ważniejszy i zarabiać więcej niż
broker, szczególnie jeśli broker nie ma potencjału ekonomicznego czy organizacyjnego jak taki
Pannunzi albo Locatelli, lecz jest jednym z wielu pomniejszych pośredników, którzy przede
wszystkim pertraktują warunki dostawy, a potem śledzą jej przebieg podczas najważniejszych faz
załadunku, w głównych portach przeładunkowych i podczas przybycia na miejsce.
Menedżer do spraw logistyki, systemowiec, musi myśleć o całej reszcie. Na każdym etapie
następuje dodatkowy przeładunek przy ściśle określonych warunkach transportu, odprawach celnych,
ładunkach przykrywkach. Systemowiec musi także rozwinąć strategie rozwiązywania bądź
eliminowania problemów oraz filozofię pomniejszania strat, jeżeli coś pójdzie nie tak. Musi
zaplanować każdy szczegół, mieć w głowie każdy etap, przejść z wyprzedzeniem wszystkie kanały,
na które dzieli się po drodze podróż kokainy. Musi sprawić, by tranzyty stały się nie tylko płynnym
przepływem, lecz projektem równie zróżnicowanym jak stabilnym: aby były systemem.
Stworzenie systemu transportu dla dużego ładunku kokainy wymaga miesięcy pracy. A gdy tylko
zostanie on opracowany, przetestowany i wykorzystany parę razy, nadchodzi pora, by go zmienić
albo wymyślić nowy. Systemowcy pracują w przestrzeni całego globu, ale odbywają wyścig
z czasem. Nieustannie współzawodniczą ze zdolnościami śledczych do wyczuwania dróg przepływu
koki. Z tego powodu ich usługi są bardzo kosztowne, dostępne jedynie dla największych organizacji
zajmujących się narokobiznesem albo dla największych brokerów. Najbogatsze i najsilniejsze kartele
mogą sobie nawet pozwolić na testowanie nowych szlaków, wysyłając najpierw „czyste” ładunki,
wolne od narkotyków, dla wypróbowania każdego systemu.
Tak właśnie zrobił kartel z Sinaloi, nie wiedząc, że bostońskie FBI i hiszpańska policja mają go na
oku, połączywszy siły w Operacji Dark Waters, kluczowym dochodzeniu w historii narkobiznesu,
ponieważ odsłoniło ono zainteresowanie karteli meksykańskich dostarczaniem kokainy bezpośrednio
na rynek europejski, do tej pory zdominowany przez Kolumbijczyków. Dnia 10 sierpnia 2012 roku
w centrum Madrytu funkcjonariusze policji hiszpańskiej aresztują czterech członków meksykańskiej
organizacji, między innymi kuzyna Joaquína Guzmána Loery, najbardziej poszukiwanego
i najpotężniejszego bossa na świecie, legendarnego El Chapa. Manolo Gutiérrez Guzmán przeniósł
się tam wraz z radcą prawnym oraz dwoma zaufanymi ludźmi, żeby zbudować podwaliny nowych
projektów zakładających zwyczajne wejście ładunków przez hiszpańską bramę.
Wszystko zaczyna się wiele lat wcześniej, kiedy to FBI natrafia na coś cenniejszego niż okręt
podwodny napełniony tonami kokainy: na źródło, które ma dostęp do najwyższych szczebli hierarchii
kartelu z Sinaloi. Postanawia zatem zgłębić informacje otrzymane w wyniku wielkiej tajnej operacji.
Począwszy od pierwszych miesięcy 2010 roku informatorzy zbliżają się do kuzyna El Chapa oraz do
innych wpływowych ludzi, udając członków włoskiej organizacji, która ma już wielu klientów
w Stanach Zjednoczonych i w Europie. Właśnie szukają nowych dostawców i szczycą się
znakomitymi kontaktami w andaluzyjskim porcie Algeciras. Meksykanie przyjmują propozycję
z entuzjazmem i rozpoczynają negocjacje: plan jest taki, żeby dostarczać tonę kokainy miesięcznie,
wysyłając ją z Ameryki Południowej na kontenerowcach. „Włoscy wspólnicy” mieliby dostawać
20% każdego ładunku w ramach rekompensaty za przeprowadzenie koki przez port w Algeciras,
resztę zaś Meksykanie rozprowadzaliby po całej Europie za pośrednictwem nowej sieci komórek.
W sierpniu 2011 roku wszystko jest gotowe. Ale przed narażeniem na ryzyko tak pokaźnych ilości
kokainy kartel z Sinaloi postanawia przeprowadzić parę testów sprawdzających bezpieczeństwo
szlaku: kilka kontrolowanych przez niego spółek ekwadorskich wysyła cztery razy z rzędu
kontenerowce wypełnione wyłącznie owocami. Po przetestowaniu systemu narcos dają znać, że są
gotowi do wysyłki pierwszego ładunku, całkowicie ukrytego w kontenerowcu, który wypływa z portu
w Santos w Brazylii: 303 kilogramy z przeznaczeniem dla rozmaitych punktów na rynku europejskim.
Raczej skromna partia, która miała posłużyć do ostrożnego przełamania lodów – dobra reguła
w interesach również dla największego holdingu. W tym przypadku jednak nie dość dobra. Dnia 28
lipca władze przechwytują ładunek w porcie Algeciras i niemal równocześnie zatrzymują
Meksykanów, którzy stawiają się na spotkanie ze swymi fałszywymi wspólnikami, aby omówić nowe
dostawy. Największa strata dla kartelu z Sinaloi wynika właśnie z tego, że ujawnił on i chwilowo
naraził na szwank swe dążenia do ekspansji w Europie. Reszta – konfiskata towaru, nawet
aresztowanie kilku ważnych osobistości, takich jak kuzyn samego bossa – stanowi nieuchronne straty,
które tak silna organizacja o tak ugruntowanej pozycji wlicza w koszty.
Natomiast daremny trud, nawet w okolicznościach mniej dramatycznych dla handlarzy narkotyków,
ponoszą specjaliści, którym powierza się planowanie całego przedsięwzięcia. Doctor Travel,
systemowcy, zarabiają zgodnie z modelem obowiązującym w wielu wolnych zawodach. Zaliczka na
pokrycie wydatków na opracowanie i realizację systemu, efektywne wynagrodzenie, kiedy ładunek
dotrze na miejsce. Wypłata może też stanowić procent od przewożonego towaru, który waha się od
20 do 50% całości kosztów transportu netto. Wszystko ustala się w zależności od miejsca
przeznaczenia, nawet koszty transportu i samo wynagrodzenie systemowca. Im bardziej ryzykowne
miejsce przeznaczenia, tym bardziej dopracowany musi być system. Przybicie do Półwyspu
Iberyjskiego jest mniej kosztowne niż do Włoch, które stanowią jeden z najtrudniejszych, a zatem
najbardziej niedostępnych celów w Europie.
Istnieje jedna siedziba, która ustala każdą kwotę na rynku kokainy, łącznie z opłatami za transport.
Jak kiedyś w Antwerpii była giełda diamentów później przeniesiona do Nowego Jorku, tak światowa
giełda kokainy odbywa się na największym placu importowym: dawniej w Amsterdamie, teraz
w Madrycie. Kiedyś średnie koszty i ceny ustalano w Holandii, odkąd jednak Półwysep Iberyjski stał
się uprzywilejowanym punktem docelowym wyładunku i miejscem, gdzie napływają najwięksi
nabywcy – przede wszystkim mafie włoskie – negocjacje przeniosły się do Hiszpanii.
Roli systemowca ani pokaźnej części zysku, jaki handlarze narkotyków są gotowi mu oddać, nie da
się jednak dokładnie wyjaśnić, jeśli nie przyjrzy się bliżej dwom kluczowym zagadnieniom, którymi
taka postać się zajmuje: portom i ładunkom przykrywkom. Wielkie porty, bardziej zagrożone –
podobnie jak wielkie lotniska – zostały wyposażone w aparaturę na promieniowanie gamma albo
termoczułą, będącą w stanie wykryć w kontenerach niepożądane substancje, takie jak narkotyki czy
materiały wybuchowe. Kontener przechodzi więc pod olbrzymim „wykrywaczem metali”,
praktycznie zostaje przeskanowany. Różne materiały w środku ukazują się na ekranie w odmiennych
kolorach. Kokaina jest żółta. Ale na lotnisku w Amsterdamie stuprocentowej kontroli podlegają
wyłącznie samoloty przylatujące z określonych krajów, jak Antyle Holenderskie, Surinam czy
Wenezuela, podobnie w wielkich portach europejskich nie sposób sprawdzać w całości wszystkich
przychodzących ładunków. Na przykład port w Rotterdamie nie tylko jest największy w Europie, ale
należy również do najlepiej wyposażonych w sprzęt do kontroli. Ale przy pojemności magazynowej
wynoszącej jedenaście milionów kontenerów nie da się zrobić nic innego, jak przeciągać do
maksimum procedury kontroli celowanej lub wyrywkowej. Ponadto kontrola wymaga czasu. Wie
o tym każdy, kto na lotnisku w dniu wielkiego ruchu musiał czekać w wijących się bez końca
kolejkach do kontroli bezpieczeństwa, ryzykując nawet, że spóźni się na samolot. Nikt nie płaci
odszkodowania pechowemu pasażerowi, natomiast dla towarów czas to pieniądz, pieniądz, który
firma może otrzymać od władz celnych w ramach rekompensaty. Jeśli łatwo psujący się towar
zostanie przetrzymany zbyt długo, a po sprawdzeniu okaże się, że składa się on wyłącznie z owoców,
kwiatów albo mrożonych ryb, firma, do której jest adresowany – na przykład wielka sieć
supermarketów – może zażądać pokrycia poniesionych strat. Oznacza to, że albo uda się je sprawdzić
natychmiast, albo łatwiej je będzie oclić bez skanowania.
Doctor Travel właśnie to robi: analizuje systemy kontroli oraz występujące w nich luki, żeby
wyciągnąć z tego korzyści. Wykrywacz najnowszej generacji? Wystarczy się zaopatrzyć w kalkę
maszynową. Jeśli umieścić ją przed ładunkiem, zniknie on z monitora.
W swej pracy systemowiec musi wziąć pod uwagę niesamowicie wysoką liczbę złożonych
zmiennych. Uznajmy za sprawdzoną korzyść z przewożenia kokainy ukrytej w łatwo psującym się
towarze. Dodajmy podstawową zasadę, według której ładunek przykrywka musi być zgodny
z typowym produktem eksportowym obszaru pochodzenia: w takim razie dlaczego nie wkładać
niemal zawsze kostek wyruszających z Ameryki Południowej do skrzynek z bananami? Banany to
rzeczywiście towar przykrywka używany z wyżej wymienionych powodów, do których należy dodać
posiadanie niezwykle szerokiego całorocznego rynku. Ale właśnie dlatego ładunki bananów mogą
przyciągać najwyższą uwagę. Poza tym – co jeszcze bardziej skomplikowane – w porcie
przeznaczenia mógł nastąpić spadek liczby wpływających do niego statków, niekoniecznie
z bananami, lecz z produktami innego typu: właśnie tak się dzieje podczas kryzysu. Jeżeli więc przy
odprawie celnej jest mniejszy tłok, założenie, że banany przejdą szybciej, staje się bardziej
ryzykowne. Trzeba zatem zmienić program, stawiając już nie na szybkość tranzytu, ale na
oryginalność i benedyktyńską precyzję kamuflażu. W praktyce systemowiec powinien na bieżąco
monitorować sytuację we wszystkich portach i funkcjonowanie wszystkich rynków poszczególnych
towarów używanych jako przykrywka. Jego zadanie przyprawia o zawrót głowy, tak jakby musiał
pracować jednocześnie dla wszystkich spółek importowo-eksportowych na całym kontynencie,
a właściwie na dwóch, zważywszy, że do spedycji z Ameryki Południowej dołączyły spedycje
z Afryki Zachodniej. Katalog towarów przykrywek, podobnie jak katalog symboli odciskanych na
kostkach staje się więc imponująco różnorodny. Nie da się nanieść na mapę wszystkich towarów
przykrywek stosowanych w transporcie. A tym bardziej nie da się dowiedzieć czegoś o tych,
w których koki nigdy nie wykryto.

Paluszek: bohater wielkości największego palca u dłoni musi dawać sobie radę bez pomocników ani
magicznych zdolności, mając do dyspozycji wyłącznie własny czujny umysł. To on jest
najodpowiedniejszą postacią symbolizującą nierówny układ sił z tym, kto toczy walkę ze światowym
handlem kokainą. Już od lat czuję się podobnie, podążając stale za jego przykładem. Próbuję zbierać
wszelkie okruchy rozsiane w gąszczu lasu, gromadzić każde źdźbło wiedzy, które mogłoby mi pomóc
się przezeń przedostać. Jednak im bardziej staram się przyjrzeć narkobiznesowi z bliska, bliski
znużenia obsesją, tym wyraźniej dostrzegam coś, co mi umyka, a raczej coś, co ciągle przerasta moją
wyobraźnię. Nie wystarczy wiedzieć, znać. Trzeba uchwycić głębszy wymiar, odcisnąć w nim każdy
narząd, poddać metabolizmowi masę pojęć, dopóki nie staną się naturalną percepcją, drugim
wzrokiem. Bo jak inaczej można zrozumieć, że wysyła się osiem ton kokainy w jednym kontenerze
z bananami i jednocześnie konfekcjonuje się walizki ze szklanego włókna, żywicy i kokainy,
z których w wyniku procesów odzyskiwania otrzymuje się zaledwie piętnaście kilogramów
narkotyku? Pierwsza odpowiedź jest taka, że kto stracił ten kosmiczny ładunek, następnym razem
doprowadzi tę samą operację do szczęśliwego końca. Nie jest powiedziane, że nie będą to ci sami
ludzie, którzy stworzyli nowe modele walizek w stylu Samsonite do szybkich dostaw samolotami
i jako inwestycję w badania na przyszłość. Za wszystkim tym kryje się bowiem logika, jedna jedyna:
sprzedawać sprzedawać sprzedawać. Sprzedawać w każdy możliwy sposób, przy jakimkolwiek
systemie, lepiej dużo niż mało. Ale nawet jeśli jest mniej, dużo mniej, nie można zrezygnować. Każdy
biznes to zawsze biznes, którego nie wolno stracić. Żadne przedsiębiorstwo nie jest równie
dynamiczne, równie nieustannie innowacyjne, równie oddane czystemu duchowi rynku jak światowe
przedsiębiorstwo kokainowe.
Właśnie dlatego kokaina stała się towarem w całym tego słowa znaczeniu w chwili, gdy rynki
zaczęły zalewać papiery wartościowe napęczniałe od pustych liczb albo walory, także przecież
niematerialne, takie jak wypuszczane przez new economy – które sprzedawały komunikację
i mrzonki. Tymczasem kokaina pozostaje materią. Kokaina wykorzystuje wyobraźnię, nagina ją,
atakuje, napełnia sobą. Wszelkie granice, które wydawały się nieprzekraczalne, wkrótce upadną. Zaś
nowa mutacja już przybyła i nosi nazwę płynnej kokainy. Płynna kokaina może wniknąć w każdy
wklęsły przedmiot albo napełnić jakikolwiek wchłaniający materiał, może się rozpuścić w każdym
napoju i w każdym produkcie o kremowej czy płynnej konsystencji, nie powoduje zmian w ciężarze,
które by ją zdradziły. W litrze wody można rozpuścić pół kilograma kokainy. Znajdowano ją
w szamponie i balsamie do ciała, w opakowaniach pianki do golenia, w sprayu do mycia szyb i do
prasowania, w buteleczkach z pestycydami, w płynie do soczewek kontaktowych, w syropie od
kaszlu. Podróżowała razem z ananasami w puszce, w puszeczkach mleka kokosowego, w prawie
pięciu tonach baryłek ropy i w dwóch tonach zamrożonej pulpy owocowej, wchłonięta przez ubrania,
tkaniny dekoracyjne, partie dżinsów, płótna na obrazy, dyplomy szkoły nurkowania. Wysyłano ją
pocztą jako zestaw do kąpieli i jako smoczki dla niemowląt. Przekraczała granice w butelkach
z winem, piwem i rozmaitymi napojami, z meksykańską tequilą do koktajlu Margarita, z brazylijską
cachaçą do caipirinhy, przede wszystkim zaś w nienaruszonych butelkach z rumem, jak kolumbijski
skonfiskowany niecały miesiąc temu zarówno w Bolonii, jak i w Mediolanie: postarzony o trzy lata,
marka Medellín. A jeżeli rum z koką, który zawiera o wiele więcej koki niż rumu, nie wystarczy,
znaleziono ją nawet w butelkach z coca-colą. Bo kokaina może się stać wszystkim. Ale zawsze
pozostaje taka sama.

[10]Sacra Corona Unita – Święta Zjednoczona Korona, współczesna organizacja przestępcza typu
mafijnego działająca w rejonie Apulii; jej macki sięgają do Europy Wschodniej.
14

Afryka jest biała

Wyspa Curaçao na Antylach Holenderskich, teraz terytorium zależne Holandii, jest idealna do
turystyki. Nie tylko oferuje nieskażone plaże i typowe dla Karaibów szmaragdowe morze, lecz także
gwarantuje sporo miesięcy łagodnej pogody w roku, ponieważ leży z dala od szlaków cyklonów.
Jednym słowem raj. Nawet Donald Duck Snackbar na przedmieściu Fuik, w południowej części
wyspy, to raj. Tyle że dla handlarzy narkotyków. Między kanapką a caipirinhą rozmawia się
o interesach. Ostatnio rozmowy toczą się najczęściej na temat sposobów transportu koki. Kontrole się
nasiliły, toteż wyobraźnia musi stworzyć nowe sposoby. Tak to jest, kiedy przez całe lata podążasz
tropem handlarzy narkotyków, śledząc ich ruchy: w końcu widzisz we wszystkim nie to, czym jest,
ale to, co mogliby z tego zrobić oni. Nie potrafię już patrzeć na mapę świata, nie dostrzegając
szlaków transportu, strategii dystrybucji. Nie widzę już urody miejskiego placu, lecz zastanawiam
się, czy może on być dobrą bazą do dilerki. Nie widzę już złotej plaży pełnej miałkiego piasku, lecz
zastanawiam się, czy można tu przybić do brzegu, żeby zabrać duży ładunek. Ja już nie podróżuję
samolotem, tylko rozglądam się dookoła i liczę, ile mułów może być na pokładzie z żołądkami
napełnionymi kapsułkami z koką. W ten sposób rozumują bossowie narkobiznesu i w końcu ja też się
zaraziłem, starając się ich zrozumieć.
Zdarza się tak również z pieluszkami. Czy jest coś bardziej niewinnego niż pieluszka niemowlęca?
Mnie jednak przywodzi na myśl pewną kobietę z Antyli, którą w 2009 roku zatrzymano na
amsterdamskim lotnisku Schiphol, po tym jak policja znalazła ponad kilogram narkotyków ukrytych
w pieluszce jej dwuletniej córeczki. Istnieją świetnie zorganizowane gangi, które wykorzystują
własne dzieci do handlu kokainą, umieszczając baloniki z płynną kokainą wewnątrz pieluszek. Łatwe
do przewożenia i do schowania, ponieważ trudniejsze do wykrycia promieniami rentgenowskimi.
Mają też jednak wady: skoro to prawda, że kokaina łatwo się rozpuszcza, prawdą jest też, że proces
krystalizacji, aby nadawała się do sprzedaży, stanowi dodatkowy koszt, którego nie należy
lekceważyć. Osoby niepełnosprawne także są mile widziane. Komu przyszłoby w ogóle do głowy
przeszukiwać mężczyznę bez nóg na wózku? Nikomu, chyba że pies do wykrywania narkotyków
ujawni obecność kokainy w konstrukcji wózka, jak to się przytrafiło pewnemu młodemu
Dominikańczykowi we wrześniu 2011 roku. Przykłady tego typu można mnożyć bez końca. Kokaina
w futerale od gitary. Kokaina pod sutanną fałszywego księdza. Kokaina w żołądkach dwóch
labradorów. Kokaina w partii dwustu pudełek różowych róż. Kokaina ukryta wewnątrz wolnych od
podejrzeń cygar. Cukierki i herbatniki pełne kokainy. Kokaina rozpuszczona w torebkach
zawierających produkty spożywcze. Płynna kokaina w prezerwatywach zawiązanych domowym
sposobem.
Na Curaçao istnieje szkoła. Kandydaci na muły przybywają z całego świata. Handlarze
narkotyków uczą, jak pakować i bezboleśnie połykać kapsułki; wykorzystują ich żołądki jako
magazyn na czas przelotów samolotem. W pierwszej fazie treningu muły połykają wielkie jagody
winogron, kawałki marchwi lub bananów, następnie prezerwatywy pełne cukru pudru. Na dwa
tygodnie przed wylotem muł musi rozpocząć dietę regulującą procesy trawienne. Jadłospis powinien
być lekki. Zresztą żeby utrzymać kapsułki wielkości pudełeczek z kinderniespodzianek, trzeba się
ograniczyć do owoców i warzyw. Połknięcie i umieszczenie kapsułek na dnie żołądka zajmuje
mułowi dwie godziny. Boli, bardzo boli. Wobec tego muł spaceruje, głaszcze się po brzuchu, żeby
kapsułki zeszły niżej, pomaga sobie odrobiną wazeliny, w ostateczności jogurtu. Żołądek to
pojemnik, który należy w pełni wykorzystać, a nawet pół szklanki wody zabiera miejsce. Nowicjusz
potrafi połknąć od trzydziestu do czterdziestu kapsułek, stary wyga dochodzi do stu dwudziestu, ale
zdaje się, że rekord należy do mężczyzny zatrzymanego w Amsterdamie na Schiphol w 2009 roku –
miał 2,2 kilograma kokainy schowanej w dwustu osiemnastu kapsułkach.
Każda kapsułka zawiera od pięciu do dziesięciu gramów koki. Jeśli choć jedna z nich pęknie
podczas lotu, muł umrze z przedawkowania w potwornych bólach. Jeżeli jednak dotrze na miejsce,
kokaina, za którą na Antylach płaci się jakieś 3000 euro za kilogram, zostanie sprzedana po cenie 40–
60 tysięcy euro za kilogram, w zależności od kraju europejskiego. Po drodze dojdzie nawet do 130
euro za gram. Dlatego kurierzy muszą przestrzegać sztywnych zasad: przed połknięciem kapsułek
zażywają leki przeciwwymiotne, antycholinergiczne, przeciwbiegunkowe; w czasie lotu również
obowiązuje ścisła dieta: mleko, sok, ryż. Od chwili połknięcia do wydalenia muł będzie miał
najwyżej 36 godzin – jak mawiają Kolumbijczycy, do coronación, czyli koronowania, pozytywnego
zakończenia podróży. To termin używany w warcabach, a dokładnie w fazie gry, w której pionek
dociera do początkowej linii przeciwnika i zostaje „koronowany”, stając się „damką”. Europa
potrzebuje kokainy, mnóstwo kokainy. Nigdy nie ma dość. Stary Kontynent stał się nową granicą
narcos. Do nas trafia 20–30% światowej produkcji czystej kokainy. Nagle kokaina przyciągnęła
nową klientelę. O ile w roku 2000 jej spożycie ograniczało się niemal wyłącznie do
uprzywilejowanych warstw ludności, o tyle teraz się zdemokratyzowała. Wystarczy, że narcos po
prostu zróżnicują ofertę i zaleją rynek europejski kokainą, obniżając jej cenę. Dzisiaj gram kokainy
na ulicach Paryża kosztuje około 60 euro, podczas gdy jakieś piętnaście lat temu kosztował sto.
Według Europejskiego Obserwatorium Narkotyków i Uzależnień kokainę snifowało co najmniej raz
w życiu mniej więcej 13 milionów Europejczyków, a 7,5 miliona z nich jest w wieku 15–34 lat.
W Zjednoczonym Królestwie liczba konsumentów kokainy w ciągu dziesięciu lat czterokrotnie
wzrosła. Centralne Biuro do Zwalczania Nielegalnego Handlu Środkami Odurzającymi we Francji
szacuje, że w latach 2002–2006 liczba konsumentów się podwoiła. Rynek zdążył się już
ustabilizować, ma swoich konsumentów i swoje przyzwyczajenia. Dźwignią handlu nie jest reklama,
tylko przyzwyczajenie. To kreowanie potrzeb zakorzenionych w świadomości do tego stopnia, że
przestają być postrzegane jako potrzeby. Wraz z przyzwyczajeniem do kokainy w Europie narodziła
się milcząca armia, obojętna i zrezygnowana, krocząca w zwartych szeregach z uzależnieniem, które
zamieniło się w zwyczaj, niemal w tradycję. Europa chce kokainy, narcos zaś znajdą każdą drogę,
aby ją dostarczyć.

Siedzę naprzeciwko Mamadu, afrykańskiego chłopca o miłej, lecz zaciętej twarzy. Mamadu
opowiada, że w rzeczywistości miał dostać imię Hope, Nadzieja, ale potem jego rodzice odkryli, że
w innych stronach świata nadaje się je dziewczynkom. Urodził się, gdy jego kraj, Gwinea Bissau,
eksperymentował po raz pierwszy z wielopartyjnymi wyborami. Przyszłość rysująca się na
horyzoncie była niepewna, lecz po ranach wojny domowej i ciągłych zamachach stanu pełna
oczekiwań. Jego rodzina, pochodząca z Bissorã, przeniosła się do stolicy, do Bissau. Historia się
powtarza, postęp wymaga poświęcenia własnych korzeni, miasto staje się edenem, o którym wszyscy
marzą. Lecz nadzieja, z jaką rodzice Mamadu chcieli pobłogosławić przyszłość syna, zostaje
zawiedziona po raz kolejny: wojna domowa, przewroty polityczne, zamachy i endemiczna nędza
pogrążają kraj w śmiertelnym bezruchu. Mamadu uczy się sztuki radzenia sobie, która od zarania
dziejów stanowi profesję największej liczby ludzi, i zaczyna rozwijać w sobie cechę przypisywaną
jego krajanom przez wielu międzynarodowych biurokratów: pogodzenie z losem.
Od pewnego jednak czasu coś się zmieniło. Jego kontynent stał się biały. Stał się ważnym portem
dla handlarzy narkotyków.
– Dzisiaj twój kraj jest w centrum świata – mówię.
Mamadu śmieje się i powoli kręci głową.
– Ależ tak – upieram się. – Twój kraj handluje jednym z najbardziej pożądanych towarów.
– Dlaczego sobie ze mnie żartujesz, przyjacielu? – odpowiada Mamadu, tym razem poważnie. –
Jakim towarem? Może orzechami nerkowca albo szarańczą?
W rzeczywistości Gwinea Bissau, na równi z graniczącymi z nią krajami, jest tym, czego szukają
handlarze narkotyków. Afryka jest słaba. Afryka to brak zasad. Narcos wciskają się w te olbrzymie
luki, wykorzystując chwiejne instytucje i nieskuteczne kontrole na przejściach granicznych. Łatwo
stworzyć równoległą gospodarkę i przekształcić biedny kraj w ogromny magazyn. Magazyn dla
Europy coraz bardziej uzależnionej od białego proszku. Jeśli dodać do tego fakt, że ze względu na
kolonialną przeszłość Gwinei Bissau jej obywatelom wolno wkraczać na terytorium Portugalii bez
wizy, okazuje się, że kraj Mamadu naprawdę leży w centrum świata.
Mamadu opowiada o tamtym dniu w 2009 roku, kiedy to przechodził przypadkiem obok rezydencji
prezydenta republiki, Joâo Bernarda Vieiry. Z początku uznał strzały za petardy, których bał się od
zawsze, odwrócił się więc w kierunku, skąd dobiegał hałas, żeby spojrzeć w twarz małym
piromanom. Lecz kłębił się tam tylko tłum ludzi rozbiegających się bezładnie na boki, a między
przerażonymi przechodniami dwa samochody z piskiem opon przejeżdżały slalomem. Na ziemi leżało
podziurawione jak sito ciało nieznanego mężczyzny. Dopiero nazajutrz, zerkając na tytuły gazet,
Mamadu odkrył, że był to prezydent republiki. Wielu upatrywało w egzekucji prezydenta zemsty z rąk
wojskowych za zabicie dzień wcześniej szefa sztabu sił zbrojnych Batisty Tagme Na Wai. Inni
odczytywali zamach jako odwet kolumbijskich handlarzy narkotyków, zakorzenionych w kraju, za
zdjęcie ze stanowiska kontradmirała Bubo Na Tchuto, dowódcy marynarki, podejrzanego
o współdziałanie z kartelami narkotykowymi. Dla Mamadu była to po prostu kolejna rana.
W roku 2007 tygodnik „Time” określił Gwineę Bissau mianem obrotnicy kolejowej – obraz ten
pasuje do niej jak ulał. Państwo niepaństwo, które przyjmuje handlarzy narkotyków i rozprowadza
ich towar. To łatwe, jeśli masz na morzu archipelag złożony z osiemdziesięciu ośmiu wysp, na
których mogą lądować małe samoloty pełne narkotyków. I jeśli masz strefę wolnocłową na użytek
karteli. Praktycznie niezamieszkany raj na ziemi pokryty wybujałą roślinnością, okolony
bielusieńkimi plażami i poorany prowizorycznymi pasami startowymi. Właśnie na jednym z takich
pasów ląduje cessna, która odmienia życie Mamadu. Cessny są idealne do tego zadania: są zwinne
i latają na wysokości najwyżej dwóch tysięcy metrów, unikając w ten sposób namierzenia przez
radary. Na pokładzie narkotyki są poupychane w skrzynkach z owocami ustawionych jedna na drugiej
i w szparach między blachami samolotu. Narcos nie boją się kontroli, bo prawie ich nie ma. Jako
dobrzy przedsiębiorcy dążą raczej do optymalnego wykorzystania miejsca dla każdego ładunku.
Towar zostaje wyładowany i przewieziony na ląd, skąd wyrusza do Europy trzema wielkimi
szlakami: drogą lądową, która prowadzi od wybrzeża Atlantyku do Mauretanii i Maroka albo przez
saharyjskie ścieżki, po czym wiedzie przez Turcję i dociera do Bałkanów; klasyczną i najbardziej
uczęszczaną drogą morską, za pośrednictwem handlowych flot prywatnych kontenerowców, którymi
wysyła się duże ilości kokainy; i wreszcie drogą powietrzną, szczególnie za pośrednictwem kurierów
lub mułów, którzy połykają kapsułki z narkotykami.
– Muł? – zapytał Johnny’ego Mamadu.
– Muł, Mamadu. Wyskakujesz sobie do Lizbony, a potem wracasz. Nie cieszysz się?
Jak przypomina sobie Mamadu, ten, z którym rozmawia, to wytrenowany na siłowni Nigeryjczyk,
od dwudziestu pięciu lat latający tam i z powrotem między Abudżą (Nigeria) i Bissau. Każe się
nazywać Johnnym i jest starym przyjacielem jego ojca, mówi, że może mu pomóc. Rodzice Mamadu
wrócili do wioski: skoro trzeba zdechnąć z głodu, lepiej zrobić to u boku rodziny, w miejscu, gdzie
człowiek się urodził. Johnny stoi w podróbce garnituru od Alexandra McQueena, mówiąc zaś, ciągle
dotyka Mamadu: pleców, ramion, klatki piersiowej. To sprzedawca i wie, że aby sprzedać towar, nie
wystarczy być przekonującym, należy nawiązać kontakt. Mamadu jest zahipnotyzowany.
– Do Lizbony?
– Do Lizbony, Mamadu. Kilkugodzinny lot, potem robisz sobie spacerek po starówce, zaczepiasz
paru turystów i wracasz.
Przywiezienie narkotyków do Europy jest prostsze, niż się wydaje. Wystarczy lot rejsowy, pasażer
i nieokreślona ilość kokainy zabezpieczonej specjalną osłonką na dnie żołądka. Pewnie, zdarzyło się,
że w czasie lotu osłonki pękały, a muł całymi godzinami umierał w rozdzierającej agonii, po czym
lądował w Lizbonie jako trup. Lecz większość transportów dobrze się kończy, również dlatego, że
nowoczesne kapsułki są odporne na soki trawienne, i to do tego stopnia, że aby je otworzyć po
wydaleniu, trzeba je rozciąć nożem. Dawniej używało się prezerwatyw, ale to prehistoria.
– Muszę latać?
– A jak dotrzesz do Europy, Mamadu? Wpław?
Dla handlarzy narkotyków rozwiązywanie problemów transportu stanowi najpilniejsze biznesowe
wyzwanie. Żeby dostarczyć kokainę na zachodnie wybrzeże Afryki, zainwestowali wiele milionów
dolarów w budowę autostrady z prawdziwego zdarzenia, A10, nazwanej tak, ponieważ szlak morski
prowadzi dokładnie przez 10. równoleżnik. Na A10 zawsze jest duży ruch, który nigdy nie zamiera.
Najbardziej spektakularne konfiskaty odsłaniają tylko czubek góry lodowej. Jak choćby South Sea,
frachtowiec przechwycony przez marynarkę hiszpańską z 7,5 tony kokainy na pokładzie. Albo Master
Endeavour, wielki statek handlowy przechwycony przez marynarkę francuską z 1,8 tony kokainy:
handlarze osuszyli studzienkę przeznaczoną na zapas wody pitnej, umieszczoną w rufowej części
statku, aby ukryć cenny towar. Czasami frachtowce i kutry rybackie cumują na wodach u wybrzeży
afrykańskich, czekając, aż mniejsze jednostki, takie jak żaglówki, pirogi czy kabotażowce, przewiozą
kokainę na brzeg. Uczęszczane dzień i noc szlaki handlowe dopadł kryzys z powodu wzmocnienia
straży morskiej i wzrostu liczby rekordowych konfiskat, co zmusiło handlarzy narkotyków do
mierzenia wyżej i zdecydowania się na zwinne samoloty. Najgłośniejszy jest przypadek boeinga 727-
200, który wylądował na prowizorycznym pasie startowym w samym środku malijskiej pustyni
i został spalony na miejscu, żeby nie zostawić śladów. Dochodzenie wszczęte po znalezieniu wraku
samolotu doprowadziło do hipotezy, że handlarze narkotyków przewozili kokainę i broń, zaś
radykalni islamscy bojownicy udostępnili im swoje tajne pasy startowe, aby dostali się do Algierii,
Maroka i Egiptu, a przy okazji dostarczyli im także terenówki i ciężarówki. Stamtąd narkotyki miały
wyruszyć do Grecji i na Bałkany, a następnie dotrzeć do serca Europy. Odkrycia dokonane kilka
miesięcy później potwierdziły te hipotezy: boeing 727-200 był zarejestrowany w Gwinei Bissau,
przyleciał z międzynarodowego lotniska Tocumen w Panamie z międzylądowaniem w Mali, aby
uzupełnić paliwo, nie miał pozwolenia na lot, a jego załoga posiadała fałszywe dokumenty, być może
saudyjskie. Na widok spalonego wraku wszyscy śledczy pomyśleli to samo: skoro narcos mogą
sobie pozwolić na pozbycie się maszyny, której wartość szacuje się na pięćset tysięcy do miliona
dolarów, to ile kokainy zdołali tam upchnąć? Wystarczy sobie uzmysłowić, że samolot tej wielkości
może pomieścić do 10 ton kokainy.
Zostanie mułem wymaga przygotowania i hartu ducha. Należy przestrzegać określonych zasad
i narzucić własnemu organizmowi surowy trening. Mamadu poznaje tajniki zawodu w pewne duszne
popołudnie w opuszczonej szopie na peryferiach Bissau. Johnny powiedział, że ma przyjść z pustą
walizką. „Dlaczego z pustą?”, zapytał Mamadu, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Pośrodku magazynu
jest długi niski stół, na którym poukładano w rzędzie pojemniczki niewiele większe od
najzwyklejszych aspiryn. Johnny, stojący za stołem niczym szef kuchni, który przedstawia własne
wyroby, kiwa na Mamadu, by podszedł bliżej, każe mu usiąść wygodnie na znajdującym się przed
nim plastikowym krześle i położyć walizkę na kolanach.
– Otwórz ją. I powiedz mi, co jest w środku.
Mamadu wybałusza oczy i waha się.
– Nie bój się. Otwórz ją i powiedz, co jest w środku – zachęca Johnny.
– Jest pusta, proszę pana.
Johnny kręci głową.
– Nie – mówi – jest pełna. Ty jesteś turystą i masz przy sobie ubrania na zmianę, garnitury. Jeśli
ktoś taki jak ja chce wiedzieć, co jest w twojej walizce, musisz odpowiedzieć właśnie tak. To
pierwsza lekcja, najważniejsza.
Zasady. Ten, kto pracuje jako muł, musi być przede wszystkim aktorem. Turysta idealnie się
nadaje. Ale lepiej nie mieć nadwagi. Zbyt wiele kapsułek z narkotykami wypycha brzuch, a celnikom
wyostrzył się wzrok: pierwsi do zatrzymania są grubi mężczyźni podróżujący samotnie i z bagażem
podręcznym. Potem przychodzi kolej na zapłatę. Tylko i wyłącznie po dostawie. W przeszłości zbyt
wielu mułów decydowało się na beztroskie życie w Europie przez kilka dni za pieniądze narcos
i z kapsułkami narkotyków. I wreszcie jest trening fizyczny.
– Lubię cię, Mamadu. Jak dla ciebie wyłącznie produkty pierwszej jakości. Zależy nam na zdrowiu
podwładnych – mówi Johnny do Mamadu.
Mamadu jest prostym chłopakiem, ale nie głupcem. Zorientowawszy się, że musi rozchylić jedynie
usta, a nie inny otwór ciała, oddycha z ulgą.
– Lubię cię, Mamadu – powtarza Johnny – tym razem użyjemy tylko głównego wejścia.
Trening jest bardzo prosty: zacząć trzeba od jednego pojemniczka i walczyć z odruchem
wymiotnym. Wymaga to pewnej liczby powtórzeń, dopóki muł nie jest w stanie połknąć
kilkudziesięciu pojemniczków i chodzić jak afrykański turysta oczarowany starą Europą. Mamadu
jest gotów.
Afryka jest dla Meksyku niczym olbrzymi supermarket dla hurtownika artykułów spożywczych.
Kokaina zaś jest jak jedna z epidemii, które rozlały się po całym kontynencie afrykańskim
z przerażającą szybkością.
Afryka jest biała. Czarny kontynent został pogrzebany pod całunem bielusieńkiego śniegu.
Biały jest Senegal i Port Lotniczy Léopolda Sédara Senghora w Dakarze. Strategicznie ma idealne
położenie: niedaleko od Europy, niedaleko od świata, połączenia ze stolicami na całym globie.
Kokaina musi się prędko przemieszczać, zaś tutaj, w białym Senegalu, znajduje energię, żeby to
zrobić. Hiszpanie, Portugalczycy, mieszkańcy RPA. To jedynie trzy narodowości, do których należały
ostatnie muły aresztowane na pokładzie samolotów odlatujących bądź przylatujących na lotnisko
Senghora. Technika jest zawsze taka sama, to znaczy ukrycie towaru w najbardziej niewyobrażalnych
miejscach, jak podwójne dno w walizce. Kiedy zaś ładunek jest bardziej konkretny, wtedy potrzeba
jednostek pływających, takich jak Opnor, który w swym żelaznym brzuchu mieścił prawie 4 tysiące
kilogramów kokainy przeznaczonej na rynki europejskie, przechwyconej przez władze u wybrzeży
Senegalu w roku 2007. Ponieważ Senegal to także obrotnica kolejowa zdolna przyjąć tony koki, która
następnie zostanie poddana obróbce, zmagazynowana i wysłana dalej.
Biała jest Liberia. Ubrudziły się też na biało ręce Fumby Sirleafa, syna liberyjskiej prezydent. To
on pracował dla amerykańskiej DEA i to on przyczynia się do upadku organizacji, której szeregi
zasilają afrykańscy bossowie i kolumbijscy narcos.
Biała jest Republika Zielonego Przylądka, obrotnica kolejowa par excellence. Składające się na
archipelag dziesięć wysp wyciąga rękę do Ameryki Łacińskiej, trzymając się mocno wybrzeży
senegalskich. To raj dla handlarzy narkotyków.
Białe jest Mali. Białe są plany Mohameda Oulda Awainatta, aresztowanego w 2011 roku
przedsiębiorcy stojącego na czele organizacji, która potrafiła wykorzystać pustynię jako autostradę
na północ. Jeep i kokaina.
Biała jest Gwinea. Białe są interesy Ousmane’ a Contégo, syna prezydenta, który rządził Gwineą
przez dwadzieścia cztery lata, aresztowanego w 2009 roku za międzynarodowy handel narkotykami.
W wywiadzie dla krajowej telewizji Conté przyznaje między wierszami, że jest zamieszany
w przemyt narkotyków, zaprzeczył jednak, jakoby był szefem gwinejskiego narkobiznesu. Do aresztu
trafia także jego brat Moussa, dwa lata później zaś rozpoczyna się wielki proces, w który zamieszane
są również dziesiątki innych szych. Lecz niemal wszyscy oskarżeni, a wśród nich Ousmane Conté,
zostaną uniewinnieni. Korupcja i chwiejne instytucje. Właśnie w te szczeliny wciskają się narcos.
Biała jest Sierra Leone. Słaba, biedna, kaleczona przez wojnę domową aż do nastania demokracji
w 2002 roku. Biała jest cessna, która w roku 2008 miała przewieźć pomoc medyczną, tymczasem
kryła w sobie ponad pół kwintala kokainy.
Biała jest Republika Południowej Afryki, białe są jej wybrzeża i białe porty, do których przybijają
statki z Ameryki Łacińskiej. Białe są zwyczaje tego kraju, gdzie wraz ze wzrostem bogactwa szybuje
też w górę wewnętrzna korupcja.
Biała jest Mauretania. Białe są jej zakurzone pasy startowe, na których lądują samoloty pękające
w szwach od kokainy. To przegub między Oceanem Atlantyckim a Maghrebem.
Biała jest Angola, bo biały jest jej związek z Brazylią. Te kraje to dawne kolonie portugalskie
zbratane poprzez transoceaniczne wysyłki kokainy. Tutaj, podobnie jak na południu Afryki, sporą
częścią rynku kokainy zarządzają Nigeryjczycy, którzy mogą się poszczycić bogatą przeszłością
kryminalną i jedną z najbardziej zorganizowanych struktur na świecie.
Afryka jest biała.

Patrzę na Mamadu i myślę o tym, jak historie poszczególnych ludzi mogą odzwierciedlać los całego
kontynentu. Mamadu mówi, że najtrudniej było nauczyć się panować nad stresem. Stworzyć innego
siebie, możliwie jak najbardziej podobnego do nielicznych turystów, których widział w swoim
krótkim życiu. Świadomość trzeba skrystalizować w przyzwyczajenie, rutyna gestów musi wypierać
automatyczną odpowiedź instynktu na zagrożenie. Johnny wyznacza mu spotkanie przed posterunkiem
w Bissau. Nie każe mu przynieść walizeczki – tym razem to Johnny zjawia się z elegancką
dyplomatką. Gdy od Mamadu dzieli go parę kroków, wręcza mu ją, mówiąc, że w środku jest 5
tysięcy amerykańskich dolarów.
– Jesteś przeciętnym człowiekiem. Młodym mężczyzną z lśniącą dyplomatką pełną pieniędzy.
Wejdź na posterunek policji, zamień dwa słowa z policjantami, a potem wyjdź jakby nigdy nic.
– Byłem pewien, że żartuje – mówi mi Mamadu – gdyby policjanci mnie zgarnęli z walizeczką
pełną pieniędzy, jak bym to wyjaśnił?
Tylko że Johnny wcale nie żartuje. Jest dziwnie poważny, na zaciśniętych ustach nie widać nawet
dobrodusznego uśmiechu, z którym zwykle chodzi.
– Zebrałem się na odwagę – opowiada Mamadu. – Modliłem się, żeby to była ostatnia próba przed
rozpoczęciem nowej pracy. Przekroczyłem próg posterunku policji.
Johnny jest idealnym przedstawicielem najbardziej skutecznej i godnej zaufania organizacji
przestępczej na kontynencie afrykańskim: mafii nigeryjskiej.
Mafia nigeryjska to międzynarodowa siła, która wykorzystuje zakorzenienie w terenie, aby
rozwijać się na całym świecie. O ile z jednej strony są to małe bądź średnie grupy, często rodzinne
lub etniczne, o tyle z drugiej ich interesy obejmują najważniejsze place narkotykowe. Idealna
mieszanka tradycji i nowoczesności umożliwiła Nigeryjczykom zainstalowanie się we wszystkich
stolicach afrykańskich od północy po południe i na ekspansję poza kontynent, również dzięki
doświadczeniu zdobytemu w handlu heroiną w latach osiemdziesiątych. Loty międzynarodowe
zabierały wtedy licznych mułów, a kiedy oni nie wystarczali, nigeryjscy handlarze opłacali
bezpośrednio personel samolotu. Następnie pojawiła się kokaina i Nigeryjczycy zabrali się ochoczo
do nowego biznesu. Europę trzeba zaopatrzyć, Afrykańczycy są więc gotowi. Do tego stopnia, że
zaczynają brać kokainę bezpośrednio od krajów, które ją produkują. Dzisiaj jest ich w Europie cała
masa, a dla kolumbijskich oraz meksykańskich narcos i włoskich mafii są na wagę złota. Jeden
z protoplastów to Peter Christopher Onwumere. Zanim go aresztowano w 1997 roku, Onwumere
udowodnił, że jest międzynarodowym narco z prawdziwego zdarzenia. Układał się o cenę, kupował,
organizował transport, przede wszystkim zaś inkasował. Nigeryjczycy są fenomenalnymi
podwykonawcami i wiedzą, gdzie znaleźć mięso armatnie takie jak Mamadu.
– Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego startu – opowiada Mamadu. – Żołądek, który się zapada,
oddech, który ustaje. Siedzący obok mnie pasażer uśmiecha się po ojcowsku, widząc, że składam
ręce do modlitwy; nie wie, że ja tylko zaklinam Boga, żeby nie pozwolił pęknąć któremuś
z sześćdziesięciu pojemniczków, które w sobie noszę. To jest lot linii Royal Air Maroc
z międzylądowaniem w Casablance, a stamtąd do Lizbony. Powtarzam sobie, że za parę godzin
będzie po wszystkim. Nie potrafię nie myśleć o tym, jakie straszne będzie wydalenie pojemniczków,
ani o tym, jak przeżyć cały dzień w nieznanej stolicy europejskiej. Gdybym miał na szyi tabliczkę
z napisem: „Jestem narkotykowym kurierem”, myślę, że chyba mniej rzucałbym się w oczy wśród
tych mężczyzn i kobiet w szortach i japonkach, uśmiechniętych i beztroskich, z aparatami
fotograficznymi na szyjach. Potem jak błyskawica niespodziewana myśl odpędza strach. Czy to
właśnie są konsumenci tego koksu, który mam w środku? Czy właśnie oni są moimi klientami?
Zaczynam więc inaczej patrzeć na nieznajomego w środkowym rzędzie, grubego faceta, który
wykorzystuje brzuch, żeby położyć na nim splecione dłonie. Kobieta obok niego, też przy kości,
zasypuje go słowami, które zapewne są ważne, ale on udaje, że nic sobie z tego nie robi, albo usnął.
Przychodzą mi do głowy słowa Johnny’ego na temat skutków działania kokainy i wyobrażam sobie,
że to właśnie muszą być dwie główne fazy: euforia i apatia.
Uderza mnie świadomość tego chłopaka, jego umiejętność patrzenia.
– Odbyłem dziewiętnaście podróży z Bissau do Lizbony, Madrytu, Amsterdamu. Można
powiedzieć, że mam pracę na czas nieokreślony, przynajmniej dopóty, dopóki mnie nie zgarną albo
najsłabszy pojemniczek w środku nie pęknie. Teraz do mnie dotarło, że jestem zasobem, który można
poświęcić. To dlatego bossowie polegają na ludziach takich jak ja, mimo że jestem w stanie
przewieźć niedużą ilość towaru. Jak mnie aresztują, na drugi dzień znajdzie się następny chętny.
Pierwsze pieniądze Mamadu zobaczył po trzech tygodniach. Za każdym razem Johnny się ociągał,
mówił, że nie ma przy sobie gotówki i że jeśli Mamadu nadal będzie taki skuteczny, wkrótce te
drobniaki staną się tylko bladym wspomnieniem. W nagrodę od czasu do czasu Johnny daje mu
kreskę: jeden snif, bo mówi, że powinno się znać produkt, którym się handluje. Odrobina białego
proszku daje ci kopa, żeby znieść odprawę celną i stawić czoło ewentualnym spojrzeniom kobiet
europejskich. Nie żeby Mamadu potrzebował kokainy, doprowadził swój mimetyzm do perfekcji:
teraz jest Afrykańczykiem do Casablanki, a przez resztę drogi turystą. Turysta nie ma narodowości, to
sposób bycia, a w tym momencie kolor skóry, zaczerwienione oczy, wymięte ubranie mają niewielkie
znaczenie. Strach przed pierwszą podróżą zmienił się w rutynę. Wcale go nie wzruszają wieści
o zaostrzeniu kontroli ani o rosnącej fali konfiskat. Przecież kraje europejskie od lat prężą muskuły,
żeby powstrzymać nieustanny handel kokainą. Rządy postanowiły uderzyć przemyt w samo serce,
lista zatrzymań i przejęć rośnie z każdym dniem. Ale dla Mamadu to tylko fakty i nazwiska, które go
nie obchodzą, podobnie jak nie obchodzi go nowa metoda wymyślona przez niektóre muły:
nasączanie ubrań płynną kokainą. Teraz połyka pudełeczka jak herbatniki. A poza tym nie może
przestać akurat teraz. Johnny mu powiedział, że najbliższy lot obsługuje stewardesa, która należy do
organizacji, ułatwia pracę mułom.
– To śliczna laska – zapewnił Johnny – i zdaje się, że dopiero co rozstała się z chłopakiem.
Mógłbyś ją zaprosić na randkę.
– Dokonałem obliczeń – mówi Mamadu. – Po trzydziestej dostawie powinienem mieć dość
odłożonych pieniędzy, żeby zaprosić ją na kolację w eleganckiej restauracji w Lizbonie.
Kokaina # 7

Obrazy andyjskiego rękodzieła

21 stycznia 2005 roku, lotnisko Fiumicino. Zatrzymany obywatel Gwatemali. W jego bagażu
znaleziono pięć obrazów z motywami prekolumbijskimi. W każdym torebka zwierająca kilogram
czystej, 92-procentowej kokainy wartości miliona dolarów.

Wyprawione i częściowo wyprawione skóry cielęce

14 września 2005 roku, port w Livorno. Przechwycony statek Cala Palma, który przypłynął
z wenezuelskiego portu w La Guairze. Wśród wysuszonych, wyprawionych i częściowo
wyprawionych skór, które przewoził, znaleziono 691 kilogramów kolumbijskiej 98-procentowej
kokainy.

Figury Matki Boskiej

30 marca 2006 roku, Brooklyn, Nowy Jork. DEA aresztuje jedenaście osób za przemyt kokainy.
Ukryły one cenny towar – 190 kilogramów – w posągach Matki Boskiej przeznaczonych dla
kościołów i cmentarzy.

Drewniane drzwi

24 lutego 2007 roku, Guildford, Surrey, Wielka Brytania. Paul Sneath, angielski chłopak z dobrego
domu, skazany na osiemnaście lat za wwiezienie do kraju 17 kilogramów kokainy. Kupił ręcznie
robione drzwi z wyrzeźbionymi egzotycznymi papugami i obił je arkuszami sklejki nasączonymi
płynną kokainą. Narkotyk przyniósłby na rynku około 3 milionów funtów.

Figura Jezusa Chrystusa

30 maja 2008 roku, Nuevo Laredo na granicy z Teksasem. Podczas kontroli celnej zatrzymano
Meksykankę. W dużej figurze Jezusa Chrystusa ukrytej w bagażu agenci znajdują 3 kilogramy
kokainy.

Fałszywe ananasy

22 sierpnia 2008 roku, Neapol. ROS we współpracy z neapolitańską DEA przechwytują w pewnym
domu w Poggiomarino 100 kilogramów czyściutkiej kokainy ukrytej w woskowych odlewach
ananasa. Wartość: 40 milionów euro.

Kalmary
Styczeń 2009 roku, port w Neapolu. W czasie rutynowej kontroli straż celno-podatkowa znajduje
w 1600 puszkach kalmarów, przywiezionych statkiem z Peru, piętnaście kilogramów kokainy.

Książki dla dzieci

9 kwietnia 2009 roku, lotnisko Krzysztofa Kolumba w Genui. Dwudziestojednoletnia Włoszka


zostaje aresztowana za przywiezienie z Ameryki Łacińskiej paczki zawierającej książeczki dla
dzieci. W środku jest trzydzieści deka kokainy.

Ceiba speciosa

30 kwietnia 2009 roku, port w Vado Ligure, Savona. Neapolitańska straż celno-podatkowa
przechwytuje ładunek drzew tropikalnych z gatunku Ceiba speciosa, w Ameryce Łacińskiej znanych
pod nazwą palo borracho, pijane drzewo. Słynące z pokręconych i nabrzmiałych pni drzewa
skrywały 250 kilogramów kokainy.

Walizki

2 czerwca 2009 roku, lotnisko w Santiago de Chile. Dwudziestosześcioletnia Argentynka, Sandra


Figueroa, przykuwa uwagę celników. Ciągnięte przez nią walizki są za ciężkie. Po poddaniu ich
analizie chemicznej okazuje się, że bagaż został wykonany z włókna szklanego, żywicy i kokainy, co
daje w sumie 15 kilogramów substancji odurzających.

Mrożone rekiny

17 czerwca 2009 roku, port w Progreso, stan Jukatan, Meksyk. Marynarka meksykańska konfiskuje
800 kostek kokainy. Były ukryte w szkieletach około dwudziestu rekinów.

Kontenerowce

21 czerwca 2009 roku, Padwa. Padewscy karabinierzy, przy pomocy psów do wykrywania
narkotyków, w kontenerze z bananami i ananasami przewożonym na ciągniku z naczepą, znajdują
około 400 kilogramów kokainy.

Klocki szlachetnego drewna

22 lipca 2009 roku, Kalabria. Zdemaskowana siatka braci Maesano. Za pośrednictwem swej spółki
importowo-eksportowej raz w miesiącu wysyłali do Bolonii kontener ze sprzętem do wycinki lasów,
po czym sprowadzali go z powrotem z ładunkiem klocków szlachetnego drewna nafaszerowanych
kostkami kokainy – co najmniej 100 kilogramów w każdym.

Wózki widłowe

15 listopada 2010 roku, port w Gioia Tauro. W ramach operacji Meta 2010 zostaje sprawdzony
kontener bez dokumentów, który przypłynął z Brazylii i zawierał wózki widłowe do zastosowania
w rolnictwie. Przy użyciu wymyślnej aparatury kontrolnej wychodzą na jaw nieprawidłowości
w pakowaniu metalowych rur, z których składają się podwozia. Po otwarciu każdej rury palnikiem
wodorowo-tlenowym zostaje wyjęte tysiąc kostek. Całkowity ładunek: tona.

Kokpit samolotu

1 lutego 2011 roku, lotnisko Fiumicino. Dwaj podejrzani technicy, przyciśnięci przez strażników
celno-podatkowych zaniepokojonych ich zachowaniem, przyznają się, że zamierzali ukraść cenne
przedmioty z luku bagażowego samolotu, który właśnie przyleciał z Caracas. Śledczy, których
czujność wzbudziło podniecenie psów do wykrywania narkotyków, znajdują w samolocie 30 kostek
kokainy – 35 kilogramów proszku – wsuniętych za płyty pulpitu sterowniczego.

Mrożone ryby

19 marca 2011 roku, port w Gioia Tauro. Przechwycony kontener przewożony przez frachtowiec,
który przypłynął z Ekwadoru. W mrożonych rybach ukryte było 140 kilogramów czyściutkiej kokainy.

Serca palmy

8 kwietnia 2011 roku, port w Livorno. Rzymscy karabinierzy konfiskują kontener przewożony przez
statek, który przypłynął z Chile. W puszkach z sercami palm znaleziono tysiąc dwieście kilogramów
kokainy.

Zbiór przepisów kulinarnych

Październik 2011 roku, lotnisko w Turynie. Przechwycona zostaje paczka wysłana z Peru przez
Frankfurt. W środku znajduje się zbiór przepisów kulinarnych, których kartki nasączono kokainą.
Waży 500 gramów. Adresat paczki, Włoch, trafia do aresztu: w jego mieszkaniu oprócz kokainy
zostają odkryte przyrządy do konfekcjonowania dawek, kilka wag i prasa do pakowania kostek.
Dochodzenie zdemaskowało siatkę przestępczą, która przemycała kokainę z Peru do Włoch przez
Niemcy.

Kawa

27 października 2011 roku, port w Barcelonie. Guardia Civil ogłasza największą konfiskatę
narkotyków, jakiej dokonano kiedykolwiek w barcelońskim porcie: 625 kilogramów kokainy ukrytej
w kontenerze przewożącym kawę.

Szparagi w puszkach

10 grudnia 2011 roku, Lima, Peru. W domu na przedmieściach Limy skonfiskowano 500 litrów
płynnej kokainy o wartości 20 milionów dolarów. Substancja znajdowała się w solance do
szparagów w puszkach.

Sztuczne piersi i pośladki

21 grudnia 2011 roku, lotnisko Fiumicino. Hiszpańska modelka przybyła z São Paulo w Brazylii
zostaje zatrzymana. Podczas przeszukania znaleziono 2,5 kilograma czystej kokainy w kryształkach
ukrytej w sztucznych piersiach i pośladkach.

Kwiaty na walentynki

Luty 2012 roku, port w Hull, Wielka Brytania. W skrzynkach z kwiatami zakupionych od pewnego
kwiaciarza na dzień świętego Walentego znaleziono i skonfiskowano 84 kilogramy kokainy.
Mężczyzna osobiście pojechał po świeży towar do Holandii, przywiózł go statkiem z Rotterdamu
i właśnie ładował na ciężarówkę. Brytyjskie siły porządkowe zauważyły, że trzy skrzynki ważyły
ponadpięciokrotnie więcej niż pozostałe.

Genitalia

Kwiecień 2012 roku, Folcroft, Pensylwania. Ray Woods, dwudziestotrzylatek z Filadelfii, zostaje
zatrzymany przez policję w strefie słynącej z nielegalnego handlu. Przeszukanie ujawnia pod slipami
48 dawek kokainy ukrytych w woreczkach przywiązanych bezpośrednio do penisa.

Warzywa, aluminium, produkty spożywcze

7 czerwca 2012 roku, port w Gioia Tauro. Straż celno-podatkowa konfiskuje na pokładzie
frachtowca MSC Poh Lin przybyłego z Ameryki Południowej 300 kilogramów czyściutkiej kokainy.
Znajdowała się w załadowanych do trzech kontenerów dziewięciu czarnych workach pomiędzy
produktami spożywczymi, warzywami i odpadami aluminium przeznaczonymi w północnych
Włoszech dla firm, które zazwyczaj nie importują takich produktów.

Orzeszki ziemne

8 czerwca 2012 roku, port w Gioia Tauro. W kontenerze przywiezionym z Brazylii znaleziono 630
kilogramów kokainy. Narkotyki były podzielone na 580 kostek i zapakowane w 16 worków ukrytych
w ładunku orzeszków ziemnych.

Pomoc medyczna dla obszarów dotkniętych trzęsieniem ziemi

8 czerwca 2012 roku, port w Genui. Wśród sprzętu medycznego przeznaczonego dla firmy z Emilii
poważnie poszkodowanej przez trzęsienie ziemi karabinierzy znajdują ukryty ładunek kokainy
o wartości ponad miliona euro. Przybyły z Republiki Dominikany kontenerowiec od razu wzbudził
podejrzenia śledczych, ponieważ sprzęt medyczny zwykle przypływa z Chin.

Cukier

15 czerwca 2012 roku, port w Londynie. U bram stolicy, w jednym z terminali na Tamizie, zostaje
przechwycona partia 30 kilogramów kokainy ukrytej w ładunku cukru, który przypłynął frachtowcem
z Brazylii.

Wyprawione skóry
22 lipca 2012 roku, Portugalia. Policja portugalska aresztuje przedsiębiorcę z Vicenzy zajmującego
się garbarstwem. W kontenerze, który sprowadził z Brazylii, śledczy znajdują 120 kilogramów
kokainy ukrytej w skórach.

Kakao

23 sierpnia 2012 roku, port w Antwerpii. Na pokładzie kontenerowca, który przypłynął z Ekwadoru,
władze belgijskie natrafiają na ponad dwie tony kokainy ukrytej w jutowych workach zawierających
ziarna kakaowca. Przeznaczona dla hurtowni w Amsterdamie kokaina miałaby wartość rynkową 100
milionów euro.

Parkiet

23 sierpnia 2012 roku, port w Cacupemí, Paragwaj. Konfiskata 330 kilogramów koki ukrytej wśród
surowych desek parkietowych przewożonych kontenerowcem, który miał przybić do prywatnego
portu w Cacupenú na rzece Paragwaj. Aresztowano przekupionego celnika.

Pieczony kurczak

3 września 2012 roku, lotnisko w Lagos, Nigeria. Nigeryjski inżynier, który właśnie wrócił z Sã
o Paulo w Brazylii, gdzie pracował przez ostatnie pięć lat, zostaje zatrzymany na odprawie celnej.
Policja znajduje 2,5 kilograma kokainy ukrytej w resztkach pieczonego kurczaka, którego zabrał ze
sobą w podróż.

Włosy

26 września 2012 roku, lotnisko Johna F. Kennedy’ego, Nowy Jork. Kiana Howell i Makeeba
Graham, dwie kolorowe dziewczyny przybyłe z Gujany, dawnej kolonii brytyjskiej między
Wenezuelą i Brazylią, wzbudzają podejrzenia celników. Podczas rewizji agenci znajdują ukryte pod
fryzurami dwie kostki kokainy ważące około kilograma każda.

Ciecierzyca

12 października 2012 roku, port w Gioia Tauro. Skonfiskowano kwintal kokainy przywiezionej
z Meksyku statkiem Bellavia, ukrytej w workach z ciecierzycą, która oficjalnie miała zakończyć
podróż w Turcji.

Baloniki

14 października 2012 roku, port w El Limón, Kostaryka. W czasie rutynowej kontroli na frachtowcu
zacumowanym w porcie w El Limón na wybrzeżu Morza Karaibskiego agenci do walki
z narkotykami natrafiają na 119 kilogramów kokainy ukrytej wśród kolorowych baloników
używanych zwykle na dziecięcych przyjęciach urodzinowych.

Homary i banany
18 października 2012 roku, Mediolan. Mediolańska DDA aresztuje około 50 osób należących do
dużej siatki sprowadzającej kokainę przeznaczoną dla Włoch, Belgii, Holandii, Austrii i Niemiec.
Ładunki, ukryte w mrożonych homarach lub w kartonach z bananami, przybywały z Kolumbii
i Ekwadoru zarówno statkami, jak i samolotami, po czym wyładowywano je w portach w Hamburgu
i Antwerpii, a także na lotnisku w Wiedniu. Przemytem zarządzały lombardzkie odgałęzienia
najpotężniejszych rodzin kalabryjskich – Pelle z San Luca, Marabitów z Africo, Molè z Gioia Tauro.

Słodkie ziemniaki

19 października 2012 roku, lotnisko w Paramaribo, Surinam. Celnicy, których podejrzenia wzbudził
nadmierny ciężar sześciu worków ze słodkimi ziemniakami przywiezionymi z lotniska Johana Adolfa
Pengela, głównego portu lotniczego dawnej kolonii holenderskiej w Ameryce Południowej,
natrafiają na 60 kilogramów kokainy ukrytej w bulwach.

Dywany
27 listopada 2012 roku, Mediolan. Karabinierzy z komendy prowincjonalnej aresztują 53 osoby,
obywateli włoskich i kolumbijskich oskarżonych o handel narkotykami, nielegalne posiadanie broni,
paserstwo i pranie pieniędzy. Siatka, mająca siedzibę w Cesano Boscone, nasączała płynną kokainą
importowane wełniane dywany: po dotarciu do Mediolanu dywany prano w specjalnych produktach,
po czym z włókien wydostawała się substancja, którą filtrowano i suszono.
15

Czterdzieści osiem

Śnisz. O swoim najbardziej bezkształtnym życiu, swoim w całej pełni. O kasie albo seksie. O swoich
dzieciach albo zmarłych, którzy we śnie powracają żywi. Śnisz, że spadasz w otchłań. Śnisz, że cię
duszą. Śnisz o kimś, kto jest za drzwiami i chce wejść albo już wszedł. Śnisz, że jesteś zamknięty,
nikt cię nie uwalnia, ty nie dajesz rady. Śnisz, że chcą cię aresztować, chociaż nic nie zrobiłeś.
W snach i koszmarach nie ma nic naprawdę twojego. Są tak bardzo identyczne jak sny i koszmary
wszystkich istot ludzkich, że w Neapolu mógłbyś ich używać do obstawiania numerów Lotto. ’E
Guardie, policja, 24. ’E ccancelle, więzienie, 44. ’O mariuolo, złodziej, 79. ’A fune nganno,
stryczek na szyję, 39. ’A caduta, upadek, 56. ’O muorto, umarły, 47. ’O muorto che parla, umarły,
który mówi, 48. ’Afigliolanza, potomstwo, 9. ’E denare, pieniądze, 46. Przy seksie masz kłopot
z wyborem. Na przykład: Chella caguarda ’nterra, 6, cipa. ’O pate d’ ’e criature, 29, kutas.
’O totaro dint’ ’a chitarra, 67, kiedy mężczyzna i kobieta są spleceni.[11]
Ja też miewam takie sny. Gdy się dobrze zaczynają, zamieniają się w koszmary. Gdy od początku
są koszmarami, mają w sobie bardzo mało oniryzmu. Dni zabierają mi także noce, jakieś 2310 dni,
odkąd żyję pod ochroną. Nauczyłem się zapominać sny. Kiedy mnie budzą, najwyżej wstaję, żeby
wypić szklankę wody. Potem mam trudności z zaśnięciem, ale koszmary zepchnąłem na dół paroma
łykami. Wszystkie poza jednym.
Krzyczę, ciągle krzyczę, krzyczę coraz głośniej. Wygląda na to, że nikt mnie nie słyszy. To wariant
koszmaru, w którym chciałbyś wrzeszczeć, ale nic ci nie wychodzi. Tutaj nie brakuje głosu, tylko że
dla innych jest on niesłyszalny. Znasz ten sen? Jeśli chcesz na niego postawić, sam nie wiem, jaką
liczbę ci doradzić. Jest płacz – 65, jęk – 60, strach, który wynosi – 90. Lecz w kabale miasta, gdzie
ludzie się ciągle drą, nie przewidziano wrzasków. Spróbuj przynajmniej postawić na usta, liczba 80.
Ja nic nie obstawiam, ponieważ to, co właśnie wyznałem, stanowi raczej natychmiastową
kontynuację rzeczywistości na obszarze wyjętym spod świadomości.
Piszę o Neapolu, opowiadam o Neapolu. A Neapol zatyka uszy. Kim jestem ja, który zajmuję
przestrzeń i scenę, żeby opisywać to, czego nie przeżywam? Nie mogę zrozumieć, nie mam prawa
mówić. Nie jestem już częścią ciała miasta matki, które przyjmuje do swego miękkiego
promieniejącego ciepła. Neapol trzeba przeżyć i koniec. Albo tu jesteś, albo nie. A jeśli jesteś na
zewnątrz, już nie jesteś z Neapolu. Podobnie jak niektóre miasta afrykańskie czy
południowoamerykańskie, Neapol natychmiast daje ci obywatelstwo. Obywatelstwo, które jednak
tracisz, odchodząc i tworząc dystans między własną skórą a osądem. Nie możesz już o nim mówić.
To zakazane. Musisz być w środku, bo inaczej zawsze otrzymasz tylko jedną odpowiedź: „Co ty
o tym wiesz?”.
Wiem, że w Neapolu najpewniejszą liczbą do obstawienia jest 62, ’o muort’, zabity. Wiem, że
samo miasto traktuje zamordowanych prawie jak 48, umarły, który mówi, którym czuję, że stałem się
dla Neapolu ja. Miasto tnie ich na kawałki, wydala. To ludzie, którzy są na zewnątrz, w Scampii,
Secondigliano, w innych gminach na północy objętych wendetą, która rozpętała się po trwającej całe
lata czarnej serii zabójstw. Jak Andrea Nollino powalony serią wystrzeloną z motocykla, kiedy
otwierał swój bar w Casorii 26 czerwca 2012 roku o godzinie 7.30. Albo jak Lino Romano, który 15
października 2012 roku wychodzi na dworzec po narzeczoną; dziewczyna wróciła właśnie z wesela
kuzynki w Modenie, on zaś marzył, że wkrótce sam będzie mógł jej zapewnić taką uroczystość.
Odprowadza ją do domu, wchodzi do środka, aby przywitać się z rodzicami Rosanny. Ledwie się
oddala, rozlega się nagle łoskot wystrzałów, bliziutko, dosłownie obok na ulicy. Lino zginął,
włączając silnik auta, aby pojechać na spotkanie z przyjaciółmi od piłki. Była godzina 21.30. Deszcz,
wieczorny mrok, jego czarne clio, jakich wiele. Może ty też takim jeździsz, tylko że ty nie jesteś
narzeczonym dziewczyny z Marianelli, skupiska bloków na linii ognia między Secondigliano
a Scampią.
Masz wrażenie, że to film, który już widziałeś, opowieść, którą już słyszałeś. Czytałeś historię
chłopaka o niemal identycznym imieniu, Attilio Romanò, zamordowanego w sklepie z telefonami,
w którym pracował. Widziałeś, jak dilują koką w samym środku osiedla Vele, jak zabijają w sposób
całkowicie pozbawiony dramatycznej siły tego gestu, jak zdradzają jeden drugiego. Uderzyła cię
scena, w której dzieci są ćwiczone do przyjmowania pocisków. Teraz nie mają już dziesięciu,
dwunastu lat. Teraz to one strzelają i giną.
Tylko że ty już dałeś, ja już dałem. Przeczytałeś moją książkę, obejrzałeś film, który nakręcili na
jej podstawie. To moja wina, że teraz nadal krzyczę i mam wrażenie, że już nikt nie chce mnie
słuchać. Moja wina, że artykuły, które nadal poświęcam krwi rozlewanej na kokainowych placach,
zjeżdżają na dół strony gazety. Moja wina, że na moim koncie na Facebooku od dawna status
najczęściej klikanych i lubianych mają tematy inne niż gorące wydarzenia rozgrywające się u bram
Neapolu. Nie da się przykuwać uwagi ciągle tym samym scenariuszem, są inne kwestie, które wydają
się ważniejsze albo po prostu nowe. Moja wina, że odmawiają zgody na nakręcenie na miejscu
serialu telewizyjnego na podstawie Gomorry, protestując transparentem „SCAMPIAmoci da
Saviano”[12] i porozwieszanymi wszędzie plakatami krzyczącymi: „Kto spekuluje na temat Neapolu,
ponosi całą winę!”. Zalałem neapolitańską krwią uszy połowy świata, ale w Scampii nic się nie
zmieniło. A więc jestem winny, winny wszystkiego. Winny nowych kilerów, którzy noszą w sobie
całe okrucieństwo najwcześniejszej młodości wzmocnione przez kokainę i gotowi są zabić n-tego
krewnego członka konkurencyjnej grupy. Winny milionowych zysków, dla których wszystkie te
istnienia są nadal wymazywane. Winny nawet ofiar takich jak Lino i Andrea.
Wokół nich skupiła się cała dzielnica, a także inne części miasta. Tysiące ludzi wykrzykiwały ich
niewinność, nie zostawiły ich samych, towarzyszyły im w ostatniej podróży stanowiącej następstwo
najwyższej niesprawiedliwości. To nieprawda, że mafijne wojny rodzą wyłącznie strach, cynizm,
omertę, obojętność. Rodzą także pewną szczególną, pierwotną empatię: ponieważ jesteś zmuszony
rozpoznać siebie w Linie, w Andrei, w Rosannie, w ich rodzicach, braciach, przyjaciołach
i kolegach. Albo dlatego, że ty też masz jakiegoś kuzyna, a on jest z kolei kuzynem jednego
z „secesjonistów”, albo z Giratich, jak nazywają jedno z ugrupowań, które oderwało się od kartelu
zwycięzcy w wojnie z Di Laurem. Następnym razem może paść na ciebie. Tamtego dnia, 5 grudnia
2012 roku, kiedy Luigi Lucenti zwany ’O Cinese usiłował wydostać się z pułapki, zaszywając się na
dziedzińcu przedszkola imienia Eugenia Montalego w Scampii, podczas gdy dzieci odbywały
właśnie próbę przed bożonarodzeniowym przedstawieniem, to mógł być twój syn albo córka. Miał na
nowo uruchomić plac narkotykowy „Cianfa di Cavallo” przy ulicy Ghisleri i zamordowali go. Gdyby
stało się to nieco później, kiedy przedszkolaki, które nie zostają na obiedzie, są odbierane przez
mamy i babcie, śmierć któregoś z dzieci byłaby bardzo prawdopodobna. Mogłeś stracić syna, żonę,
matkę. Upiekło ci się zatem, musisz jedynie zająć się koszmarami malca, być może tym, że gdy
przestał nosić pieluszkę, zaczyna siusiać do łóżka. Nadal sobie powtarzasz, że dzięki Bogu nic się nie
stało, ale to nie wystarczy. Wobec tego gdy nadarza się okazja, udaje ci się znaleźć siłę, by
zareagować, by się przegrupować, by razem z innymi krzyczeć, że polała się krew kogoś, kto
zasługiwał na życie, nie na śmierć.
To krzyki Neapolu, dla Neapolu. To jego ciało zrasta się wokół rany. Mimo wszystko czuję ulgę,
że dzieje się to również w ten sposób, za sprawą strumieni energii życiowej pompowanej przez
wybuch wściekłości i strachu, a nie tylko za sprawą spastycznego skurczu, dzięki któremu stojący
w poprzek intruz zostaje wykrztuszony. Lecz logika, przez którą ja opowiedziawszy, nie rozwiązując,
miałbym ponosić winę nie tylko za coś konkretnego, ale za wszystko, nie jest częścią horyzontu tak
odmiennego od tego, który popycha ludzi na ulicę, aby się buntowali. To logika kogoś, kto jest
w środku i równocześnie na zewnątrz. O owym „w środku” i „na zewnątrz” nie decyduje wyłącznie
zaświadczenie o zameldowaniu. Określa je także to, co się dzieje, to, co w tych miejscach od zawsze
nieustannie się dzieje. Określa je doświadczenie zemsty. Jedynie ten, kto ją przeżył, może zrozumieć,
jedynie ten, kto jej zaznaje, może zostać włączony. Logika wojny umie się bronić, wznosząc mury
obronne nie do draśnięcia.
Starałem się znaleźć sposób, aby żyć ze świadomością, że z jednej strony moje słowa na temat
Neapolu brzmią coraz słabiej, choćbym nie wiem jak krzyczał, z drugiej zaś, tej bardziej bolesnej,
która pochodzi z samego miasta, są odrzucane jako bezprawne. Spędziłem całe lata na badaniu
i śledzeniu wszystkiego, co poznałem w Scampii i Casal di Principe, żeby poszerzyć kąt widzenia,
żeby nadać swojej obsesji wszelką przestrzeń na tej planecie, być może próbując jedynej możliwej
dla mnie drogi ucieczki – ucieczki do przodu.
Czym są zabici w Scampii i okolicach wobec tych z Ciudad Juárez? Ile jest wart jedyny
narkotykowy supermarket w Europie pod gołym niebem w porównaniu z handlem kontrolowanym
przez rodziny z Locride? Pewnie ’ndranghetysta nawet nie zadałby sobie trudu, żeby odpowiedzieć.
Kalabryjczycy, jak wynika z licznych podsłuchów, pogardzają neapolitańczykami. Ludźmi, którzy
podrzynają sobie gardła zbyt często ze zbyt błahych powodów, są zbyt hałaśliwi, zbyt
nieuporządkowani. Bossami, którzy obnoszą się ze swymi samochodami i kobietami, zawsze
wystrojonymi w markowe ciuchy, od butów po podkoszulki. Klanami, które w niecałe osiem lat
wykończyły co najmniej dwa pokolenia ludzi u władzy.
Najstarszego szefa z tego nowego okresu nazywają F4, co oznacza figlio quattro, czwarty syn.
Marco Di Lauro jest następcą Cosima, Vincenza i Cira – wszyscy siedzą w więzieniu. Kiedyś się
ukrywał, teraz okazuje się spadkobiercą godnym swojego ojca Paola; nie ma na swoim koncie ani
jednego błędu, nie rzuca się w oczy, trzyma się z dala od narkotyków, pielęgnuje tylko namiętność do
podrasowanych samochodów i do higieny osobistej. A przecież i tak czeka go już dożywocie jako
tego, który zlecił zabójstwo Attilia Romanò, które miało miejsce 24 stycznia 2005 roku, ledwie trzy
dni po aresztowaniu jego brata Cosima. F4 miał dwadzieścia cztery lata, gdy splamił ręce krwią
niewinnego.
Następnie są Rosario Guarino, dwadzieścia dziewięć lat, i Antonio Mennetta, dwadzieścia osiem
lat, szefowie Giratich, grupy, która nie odwołuje się nawet do żadnego nazwiska rodowego, nosi
tylko nazwę pochodzącą od nazwy miejsca, skąd jej członkowie wyruszyli na podbój: z via Vanella
Grassi, ślepej uliczki w historycznym centrum Secondigliano.
Pierwszy nosi przezwisko Joe Banana, ponieważ pewien przyjaciel podobno mu powiedział: „Łe,
robisz się za bardzo rozlazły. Jesz za dużo bananów, jak Bud Spencer w filmie”.
Drugi jest znany jako Er Nino (w rzymskiej wersji) albo El Niño (w bardziej egzotycznej wersji
hiszpańskiej) i zgodnie z tym, co mówią skruszeni, podobno należał do paranzy, grupy, Di Laura
podczas pierwszej wojny, a następnie przyłączył się do secesjonistów. Jeżeli to prawda, zaczął
strzelać tuż po osiągnięciu wieku wymaganego do pozwolenia na broń. Zresztą za zabójstwo innego
bossa z tej samej grupy, dwudziestosiedmioletniego, aresztowano chłopaka w wieku zaledwie
siedemnastu lat, Alessandra, który aż do tej chwili także należał do grupy z Vanella Grassi. Kto wie,
ile mu dali, żeby zabił, zdradził, poszedł do więzienia z pewnością, że na zewnątrz będzie czekał
ktoś, aby go zamordować?
Po aresztowaniu Joego Banany i Er Nina jeszcze nie jest pewne, kto przejął dowództwo w okresie
między końcem 2012 a początkiem 2013 roku. Możliwe, że jeszcze młodsi chłopcy, tacy jak Mario
Riccio, dwadzieścia jeden lat, syn handlarza z Mugnano, który zrobił karierę, żeniąc się z córką
Cesarego Pagana, szefa klanu o tak samo brzmiącej nazwie: klan ten wraz z rodziną Amatów stanowił
zaczątek secesjonistów. Podobno to żądny krwi fanatyk; możliwe, że pod jego przywództwem klan
stracił ludzi i terytorium również za sprawą jego złej sławy. Albo nowym przywódcą został jego
rówieśnik Mariano Abete, syn bossa Arcangela Abetego, który podczas aresztu domowego
postanowił odzyskać place należące do Amatów-Paganów, przyczyniając się w ten sposób do
wzrostu napięcia wewnątrz grupy. Odwiedziwszy ojca znów siedzącego za kratkami, Mariano
opłakiwał Cira Abrunza zamordowanego w dzielnicy Barra przez dwóch kilerów na skuterach,
prawdopodobnie należących do Giratich, albowiem chęć zagarnięcia wszystkiego sprawiła, że
secesjoniści zwarli szeregi. Arcangelo przyrzeka ojcu:
– Pomścimy go.
Abrunzo sprzymierzył się z secesjonistami, chociaż nie był wcześniej karany. Następnie zabijają
Raffaele Abetego, wuja Mariana, toteż chłopak musi zorganizować wendetę. Będzie się wymykał,
dopóki karabinierzy nie znajdą fałszywej ściany, a jego matka nie wyzna z rezygnacją:
– Mariano jest z tyłu. Nie ma broni, nie róbcie mu krzywdy.
Mieszkanie, gdzie go aresztowano, znajdowało się dokładnie nad jednym z placów
narkotykowych, które wspólnicy jego ojca wydarli klanowi Amatów-Paganów, teraz zaś próbują ich
bronić przed atakami klanu z ulicy Vanella Grassi.
Słyszę śmiech, który rodzi się w Aspromonte, po czym niesiony wiatrem ku Morzu Tyrreńskiemu
dobiega aż do Wezuwiusza i stamtąd schodzi w dół. „Tylko popatrzcie na siebie, wy, którzy się
rozpadacie i łączycie z powrotem w Cianfa di Cavallo, Vela Celeste, Case Celesti, Case dei Puffi,
Rione Terzo Mondo. To wy jesteście Trzecim Światem, jesteście Kolumbią i Meksykiem okrojonymi
do rozmiarów smerfa”.
I sprawia mi to ból. Sprawia mi ból, podobnie jak pewność, że muszę wyjechać z Neapolu i nie
mogę zrobić nic innego, jak powracać tam myślą i słowami, nawet jeśli neapolitańczycy gardzą mną
bardziej, niż Kalabryjczycy pogardzają nimi. Nigdy nie ruszyłem się z Neapolu. Nie tylko w myślach,
ale także znosząc spadającą na mnie nieustannie nienawiść, przyjmując uściski tych, którzy chcą mi
dodać odwagi. Jestem ciągle tam. Opowiadanie o Neapolu to trochę zdradzanie go, jednakże
w zdradzie tej odnajduję swoje miejsce. Jak na razie jedyne, jakie było mi dane.
Dla mnie ból krwi zalewającej place, ból imion zapełniających listy to ból, który nie mija,
choćbym dmuchał ile sił w płucach. To ból, którego nie da się uleczyć nawet merkurochromem,
nawet jeśli zeszyjesz ranę. Obchodzi mnie, tak jak obchodzą nas sprawy, które sprawiają najgłębszy
ból: nasze ciało, dzieci, najbardziej nietykalna część nas. Jak śmierć, która dotyczy wyłącznie ciebie.
Dopóki ktoś albo coś mnie nie zabije, będę mógł jedynie stawiać na swoją liczbę.

[11] Przykłady z La smorfia napoletana (Sennika neapolitańskiego), który łączy sny z liczbami,
nadając liczbom symboliczne znaczenie. Każdej z 90 liczb totolotka smorfiaprzypisuje konkretne
znaczenie.
[12] Gra słów: Scampiamoci da Saviano – „Uciekajmy przed Savianem”, „Unikajmy Saviana”.

Scampia – dzielnica Neapolu uważana za jeden z największych w Europie bastionów handlu


narkotykami.
16

Psy

Przeznaczenie zapisane jest w DNA. Tak właśnie myślał pewien neapolitański lekarz, który w końcu
uległ namowom synka: podaruje mu psa. Psa małych rozmiarów, o sympatycznym wyglądzie
i o niewyczerpanych pokładach towarzyskości. Któregoś dnia zawołał synka na balkon, mówiąc, że
czeka tam na niego niespodzianka, w myślach powtórzył sobie przygotowaną wcześniej przemowę.
Pies to delikatne stworzenie, które należy szanować i wychowywać, trzeba być cierpliwym, ale
surowym, przede wszystkim zaś dać mu do zrozumienia, że to człowiek jest przewodnikiem stada.
Wolność, owszem, ale według sztywnych zasad. To konieczny wstęp, zwłaszcza jeśli ma się do
czynienia z jack russell terrierem, rasą używaną do dzisiaj przez myśliwych do wykurzania lisów.
Jego pełen odwagi i niespożytej energii temperament nakładałby na synka poważne obowiązki,
zmuszając go do stawiania czoła jednemu z kluczowych wyzwań dla ludzkiego szczenięcia: wyjść
poza pozory. Za przymilnymi oczkami zabawnego psiaka oraz domaganiem się pieszczot i uwagi krył
się nieokiełznany charakter, który należało utemperować.
– Zrozumieliśmy się?
– Pewnie, tato.
Wszystko poszło dobrze. Chłopiec sprzątał tam, gdzie pies nabrudził, wyprowadzał go na dwór,
bawił się z nim, wpajał mu pierwsze nauki. „Zostań!”, „Siad!”, „Stój!”. Ojciec pękał z dumy, mimo
że synek często kichał i miał wiecznie zaczerwienione oczy. Jako lekarz wiedział, że objawy te są
jednoznaczne: alergia na psią sierść. Decyzja wydawała się nieunikniona. Psa należało oddać,
chociaż stał się już pełnoprawnym członkiem rodziny. Chłopcu jednak rozstanie sprawiłoby
rozdzierający ból, który mógł zniweczyć wszystko to, co wspólnie osiągnęli: wychowanie dziecka
poprzez wychowanie zwierzęcia rówieśnika. Od tej pory będzie mógł wypełnić pustkę, czepiając się
rozpaczy i wspomnienia o rozbitym szczęściu. Albo też zdoła przezwyciężyć rozdarcie, wytrzymując
najtrudniejszą próbę dla ludzkiego szczenięcia: pogodzenie się ze stratą.
Dzisiaj pies ten służy w neapolitańskiej policji; właśnie tam pracuje przyjaciel rodziny, któremu
go powierzono. Wabi się Pocho, tak samo jak Lavezzi, i jest postrachem dilerów ze Scampii
i Secondigliano, najsilniejszym ogniwem jednostki używającej psów do walki z kamorrą.
W porównaniu z kolegami mały Pocho umie się wcisnąć w najciaśniejszą szparę i wbić w najwęższą
dziurę. Wrodzony talent i budowa ciała okazały się niezwykle cenną pomocą, zanim jednak wstąpił
na służbę do policji, musiał się poddać cierpliwej tresurze. Była zabawa, mnóstwo zabawy. Bo dla
psów wytresowanych do wykrywania narkotyków torebka kokainy wciśnięta w szczelinę w murze
oznacza zabawę. Nawet bardzo wesołą zabawę. Tresura zaczyna się od piłeczki tenisowej albo
zwiniętego ręcznika. Od zabawy w przeciąganie liny. Jest to faza „przywiązywania”, podczas której
psy przywiązują się do przedmiotów i własnego przewodnika. Faza, podczas której tworzy się więź
człowiek–pies, zgrana nierozłączna para. W drugiej fazie przedmiot zabawkę nasącza się minimalną
ilością narkotyków albo substancji stworzonych w laboratorium, aby uzyskać identyczny zapach.
Właśnie tu rodzi się skojarzenie zabawki z narkotykiem oraz z nagrodą i pochwałą. Od tej pory
zabawa może się już przeobrazić w pracę. Pracę niezbędną i dlatego obfitującą w nagrody. Ale także
w niebezpieczeństwa.
Gdyby nie Mike, pies przez osiem lat pozostający w służbie karabinierów z Volpiano w prowincji
Turyn, nie wykryto by kilograma kokainy zakopanej pod słupem elektrycznym. Gdyby nie Labin,
wspaniała suka owczarka niemieckiego ze straży celno-podatkowej we Florencji, która obwąchując
siedzenie samochodu, nie przeoczyła podwójnego dna wysmarowanego smołą, kolejnych 12
kilogramów narkotyku przewieziono by spokojnie przez granicę. Ragal, również owczarek niemiecki
i jej kolega po fachu w porcie Civitavecchia, zaczął wściekle szczekać na auto, które zjechało na ląd
po przypłynięciu z Barcelony, rozwiewając pewność siebie neapolitańskiego kierowcy
przekonanego, że psy do wykrywania narkotyków nie zdołają wyniuchać 11 kilogramów czyściutkiej
kokainy w kostkach, zamaskowanej przed zmysłem powonienia przez gorczycę, kawę i olej
napędowy. Kiedy Ciro ruszył prosto do tira, który przyjechał z Costa del Sol, kierowca z Castel
Volturno zaczął kląć przez zęby. Ufa, patrolująca lotnisko Fiumicino, wskoczyła na jadący
taśmociągiem wieszak, w którym znajdowało się 2,5 kilograma kokainy. Blisko 800 aresztowanych
nie wzięło w rachubę Eoli, weteranki nagrodzonej za dwanaście lat służby i ponad sto kilogramów
skonfiskowanej kokainy.
Z kolei Agata miała o wiele cięższy żywot. Od małego pracowała na lotnisku w Leticii
w amazońskiej dżungli na terenie Kolumbii, gdzie odbywał się przeładunek towarów, w ważnym
węźle dla przewozów kokainy między Brazylią a Peru przeznaczonej dla Stanów Zjednoczonych.
Narcos, którym znudziło się zatrzymywanie samolotów z dostawami przez tego samego labradora
o łagodnym wyglądzie i złotej sierści, wyznaczyli 10 tysięcy dolarów nagrody za głowę Agaty. Od
tamtej pory aż do emerytury żyła pod ochroną przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, miała zakaz
przyjmowania choćby najmniejszego smakowitego kąska od nieznajomego. Boss, brązowy labrador
z Rio de Janeiro, dopiero co podzielił jej los. Pilnuje go na zmianę dziewięciu policjantów, od kiedy
zapadł wyrok, żeby wykończyć „czekoladkę”, która nie daje się nabrać na fałszywe ściany
i rynsztokowe zapaszki w fawelach. Psy kopią z zapałem, szczekają, skrobią, drapią: to sygnał, że
narkotyki są właśnie tutaj. Sygnał, że po raz kolejny zwyciężyły w zabawie, gotowe rozpocząć od
nowa. Dla innych psów nie istnieje żadna zabawa. Istnieje tylko poniżenie i pełnienie roli zwierzęcia
doświadczalnego. Tak miał Pay De Limón, który razem z dziesiątkami innych doznał okaleczeń
i ćwiartowania ze strony meksykańskich narcos. Warto poćwiczyć na psach, zanim obetnie się palec
ofierze wymuszeń.
Labradory, owczarki niemieckie, owczarki belgijskie, ale często także porzucone kundle, jak na
przykład Kristal, którego o mało nie spotkał smutny los bezpańskiego psa, ale udało mu się zostać
jednym z najwspanialszych szpicli antynarkotykowych w Grosseto. Dzieje psów o czułym węchu
sięgają sporo dalej niż ich specjalizacja w polowaniu na biały proszek. We Włoszech mają one za
sobą niemal sto lat sukcesów, na przykład ten z 6 sierpnia 1924 roku, kiedy to uwagę psa, należącego
do brygadiera karabinierów Ovidia Caratellego, przykuł smród zgnilizny w Macchia della
Quartarella: były to zwłoki Giacoma Matteottiego porwanego dwa miesiące wcześniej przez
faszystowskie bojówki Mussoliniego.
Jednakże psi węch oraz instynkt okazują się przydatne również dla kogoś, kto podobnie jak
kamorra, stoi po przeciwnej stonie. Na osiedlowym podwórzu w Case Celesti klany ze Scampii
trzymały do stróżowania trzy owczarki niemieckie i jednego rottweilera. Przyuczone do brutalności
w zardzewiałych klatkach, wśród potłuczonych butelek i resztek jedzenia, czuwały, by ostrzegać
swych panów dilerów o nadejściu gliniarzy. Psy służące organizacjom przestępczym nie odgrywają
wyłącznie roli wiernych strażników, ale są wykorzystywane także jako wolne od podejrzeń muły
zdolne przewozić gigantyczne ilości narkotyków z kontynentu na kontynent. Doskonałe do tego są
suki: trudno powiedzieć, czy napęczniały brzuch to wynik ciąży czy kapsułek. Frispa i Rex, labradory
czarny i biszkoptowy, w roku 2003 wysiadły w Amsterdamie z samolotu transportowego, który
przyleciał z Kolumbii. Jeden pies był bardzo pobudzony i agresywny, drugi sprawiał wrażenie
słabego i apatycznego. Nabrawszy podejrzeń, władze przeprowadziły kontrolę. Na psich brzuchach
znaleziono blizny, prześwietlenie zaś potwierdziło podejrzenia. W brzuchu Rexa odkryto jedenaście
podłużnych paczuszek kokainy w kształcie kiełbasek, w brzuchu Frispy dziesięć. Czarnego psa trzeba
było uśpić, ponieważ kilka opakowań pękło, natomiast Rexa poddano kolejnej operacji i po długiej
rekonwalescencji uratowano. Jednego na tak wielu „przyjaciół człowieka”, których poświęcono.
Latem 2012 roku pewien mężczyzna wychodzi na spacer w pięknej wiejskiej okolicy pod Livorno.
Nagle czuje bardzo silny smród zgnilizny, który doprowadza go do makabrycznego odkrycia:
pośrodku pola leży poćwiartowany i wybebeszony labrador. Mężczyzna myśli, że to dzieło jakiegoś
sadysty, może nawet skutek satanistycznego obrzędu, toteż zawiadamia policję. Nie mija jednak
tydzień, a on znów czuje ów zapach świeżej śmierci; tym razem pies, skrzyżowanie doga z Bordeaux
i pitbulla, ma pysk oklejony taśmą samoprzylepną, z rozprutego brzucha wystaje mu plastikowa
torebka. To nie jest przypadek ani czarna magia – taki właśnie kres czeka czworonożnych kurierów,
którzy się nie prosili o przewożenie białego proszku. Nakłanianie ich do wydalenia paczuszek byłoby
zbyt trudne, lepiej więc poćwiartować zwierzaki i odzyskać towar. Psy to ofiary i żołnierze
globalnego szaleństwa, które dla nich pozostaje tym, czym zawsze było: dowodem wierności
dawanym w zabawie.
17

Kto opowiada, ten umiera

Jak wiele ryzykuje się, czytając? Bardzo dużo. Otwarcie książki, kartkowanie jej jest niebezpieczne.
Raz spojrzawszy na karty powieści Émile’a Zoli czy Warłama Szałamowa, nie można się już cofnąć.
Głęboko w to wierzę. Tylko że często sam czytelnik nie zdaje sobie sprawy z ryzyka, jakie niesie
poznanie tych historii. Nie uświadamia go sobie. Gdybym naprawdę mógł oszacować szkody, jakich
doznają władze od oczu, które wiedzą, od osób, które chcą wiedzieć, spróbowałbym stworzyć
wykres. Aresztowania, więzienia i sądy są warte połowę połowy w stosunku do zagrożenia, jakie
może wywołać znajomość mechanizmów, faktów, wysłuchanie tych opowieści jako własnych,
bliskich historii.
Jeśli postanawiasz opowiedzieć o władzy przestępczej, jeśli postanawiasz wejrzeć wprost w jej
tajemnice, jeśli postanawiasz utkwić wzrok w ulicy i w finansach, istnieją dwa sposoby, by to
zrobić. Jeden z nich jest błędny. Christian Poveda dobrze znał obydwa. Znał różnice między nimi,
a przede wszystkim konsekwencje każdego. Wiedział, że jeśli decydujesz się być przedłużeniem
swojej pracy, piórem, komputerem, obiektywem, to nigdy nie poniesiesz ryzyka: zakończysz swoją
misję i wrócisz do domu z łupem. Christian wiedział jednak również coś innego: jeśli zdecydujesz,
że przedłużenie twojej pracy, pióro, komputer, obiektyw, jest celem, a nie kresem, wtedy wszystko
się zmienia. Niespodziewanie to, czego szukasz – i co znajdujesz – nie jest już ciemną uliczką bez
wyjścia, tylko drzwiami, które prowadzą do innych pokoi i innych drzwi.
„Sam się o to prosił”. „Czego się spodziewał?” „To wcześniej o tym nie wiedział?” Bezlitosne,
złośliwe pytania, a przecież słuszne, usprawiedliwione, niebudzące wątpliwości. Być może cyniczne,
lecz wszystko razem wziąwszy, poprawne. Tyle że nie ma na nie odpowiedzi. Jest jedynie poczucie
winy, ponieważ decydując się na wplątanie w tę sytuację, wiedziałeś, że konsekwencje będą straszne
i dla ciebie, i dla twoich bliskich. Wiedziałeś o tym, ale i tak to zrobiłeś. Dlaczego? Na to też nie ma
odpowiedzi. Patrzysz na jakąś rzecz, a za nią widzisz sto innych. Nie możesz się zatrzymać
i uwiecznić tej pierwszej, musisz iść dalej i drążyć. Być może wiesz, co cię czeka, doskonale o tym
wiesz, lecz nie jesteś nieprzytomny, nie jesteś szalony. Uśmiechasz się do przyjaciół, do kolegów
z pracy też, może nawet zwierzasz się z jakiegoś zmartwienia, ale zewnętrzny obraz nie przystaje
w najmniejszym stopniu do wewnętrznego rozdarcia. To tak jakby dwie przeciwstawne siły ciągnęły
cię w dwóch przeciwnych kierunkach. To wojna pozycyjna, która toczy się w żołądku, bo właśnie
tam czujesz ssanie i ucisk, nieustanne drążenie, które splątuje ci kiszki.
Christian Poveda dobrze znał także to uczucie. Obieżyświat od dziecka, urodził się w Algierii,
jego rodzicami są hiszpańscy republikanie, którzy przenieśli się tam w czasie dyktatury Franco;
w wieku sześciu lat przeprowadza się z rodziną do Paryża. Christian to fryga o ciekawskich bystrych
oczkach poruszających się w zawrotnym tempie, schowanych za okularami, tak jakby chciał odkryć
drugie dno, ponieważ w głębi wszystko jest powiązane, wystarczy więc dostrzec więzy, które łączą
wszystko, aby otrzymać odpowiedź. Poszukiwanie więzów skłania go do wyboru zawodu jego życia:
dziennikarza. Wraz ze swymi przedłużeniami – piórem, komputerem, obiektywem – podróżuje po
Algierii, Karaibach, Argentynie, Chile. Pracuje jako korespondent wojenny w Iranie, Iraku, Libanie.
Jego reportaże różnią się od korespondencji, które się dostarcza do wiadomości telewizyjnych. To
inny produkt, tak jakby nie miał zadania do wykonania, roboty, którą trzeba wziąć do domu. Za
każdym zdjęciem albo między wierszami artykułu czai się zawsze jakaś historia, która chce wyjść na
światło dzienne. Za obrazami przywożonymi przez Christiana z podróży do jakiegoś zagubionego
zakątka świata kryją się inne światy, które domagają się ujawnienia. Portrety to zwierzęta w klatce,
dzikie, lecz nieszkodliwe za kratami. Ryczą wniebogłosy, ale wystarczy odwrócić głowę, aby nie
słyszeć ich wycia.
Christian postanawia porzucić swój zawód i zabiera się do realizacji filmów dokumentalnych. To
nowe przedłużenie ciekawości, przedłużenie, które łączy wszystkie poprzednie – pióro, komputer,
kamerę wideo – i pozwala mu wreszcie oglądać zwierzę na swobodzie. Pierwszy film dokumentalny
kręci w 1986 roku; Chile: wojownicy cienia opowiada o rebelianckiej grupie MAPU-Lautaro
zwalczającej faszystowski reżim Pinocheta. Lecz dopiero gdy ujrzał Salwador, wydaje mu się, że
dotarł do ziemi, której szukał. Do miejsca, gdzie był naprawdę potrzebny, gdzie zbiegało się
wszystko to, czego pragnął i dla czego sam siebie ćwiczył. El Salvador. Kraj udręczony niezwykle
długą wojną domową, którą samemu Christianowi udało się udokumentować w roku 1980 wraz
z dziennikarzem Jeanem-Michelem Caradec’hem. Był pierwszym fotoreporterem, który przeniknął do
partyzantki. „Sam się o to prosił”. „To jego wina”. „Kto igra z ogniem, ten się sparzy”. I znów te
komentarze, znów poprawne, znów właściwe.
Mijają lata, gromadzą się doświadczenia, powstaje pancerz ochronny, ale splątane w supeł kiszki
ciągle są tam, gdzie zawsze. Opowiadane historie uwiecznione na taśmie teraz Christian czuje
w środku. Gryzą go, drapią od wewnątrz zębami i pazurami. Kiedy zaś jakaś historia poruszy się
wewnątrz, następują cierpienia duszy, nieprzespane noce – historia nie daje mu ani chwili spokoju,
dopóki nie ujrzy światła dziennego.
Pierwszy film dokumentalny o Salwadorze powstaje w 1991 roku. Nazwisko Povedy obiega kraj.
Po czym wojna domowa się kończy, zostaje podpisany traktat pokojowy. Są to lata odzyskanej
nadziei i lata powrotu do kraju wielu Salwadorczyków, którzy schronili się za granicą. W czasie
wojny z Salwadoru do Stanów Zjednoczonych uciekły tysiące pozbawionych rodzin dzieciaków,
których rodziców wymordowano albo których matki wolały, by znalazły się daleko, lecz były
bezpieczne, niż wśród zagrożeń i nędzy na ziemi wyniszczonej przez wojnę domową. Uciekali także
dezerterzy i byli partyzanci. Właśnie tak rodzą się maras, salwadorskie gangi, dla których wzór
stanowią wszystkie inne gangi Los Angeles: afroamerykańskie, azjatyckie i meksykańskie. To one są
nowymi rodzinami chłopców z Salwadoru, którzy wychowują się i dorastają na kalifornijskich
ulicach. Z początku były to bandy działające w samoobronie, aby odeprzeć ataki innych gangów,
które wzięły na cel nowych imigrantów. Wielu z tych, którzy tworzą bandy, przyjmując dzieciaki
i nastolatków, to ludzie wywodzący się z partyzantki albo z oddziałów paramilitarnych: nie dziwi
więc, że struktura i sposób działania tych band przypominają metody wojskowe. Wkrótce gangi
meksykańskie przegrywają, niedługo potem zaś w gangach salwadorskich następuje rozłam na dwie
wielkie rodziny mareros różniące się numerem zajmowanej przez siebie ulicy: Marę 13, lepiej znaną
jako Mara Salvatrucha, i Marę 18 zrodzoną ze zbuntowanej gałęzi. Potem wojna domowa
w Salwadorze dobiega końca. Kraj jest na kolanach, wszędzie szerzy się nędza, dla gangów zaś
pojawia się okazja: wrócić do ojczyzny. Dla wielu jest to wybór, za innych natomiast o powrocie
decyduje rząd amerykański, uwalniając się w ten sposób od chuliganów, którzy odsiedzieli kary
w tamtejszych więzieniach.
Dzisiaj maras mają swe komórki w Stanach Zjednoczonych, Meksyku, całej Ameryce Środkowej,
w Europie i na Filipinach. W Salwadorze liczą one około 15 tysięcy członków, w Gwatemali 14
tysięcy, w Hondurasie 35 tysięcy, w Meksyku 5 tysięcy. Stany Zjednoczone są krajem, w którym
występuje ich największe skupisko, bo aż 70 tysięcy członków. W Los Angeles Marę 18 uważa się za
największy gang przestępczy. Jako pierwsza zgodziła się ona przyjąć w swe szeregi przedstawicieli
innych narodowości i pochodzących z innych krajów. W większości są to chłopcy w wieku 13–17
lat. Ta dziecięca armia przede wszystkim handluje kokainą i marihuaną na ulicy. Chłopcy nie
kontrolują dużych dostaw, nie są bogaci, nie przekupują instytucji. Za to na ulicy gwarantują
natychmiastowe pieniądze i władzę. To kartel handlu detalicznego, zamieszany także w inną
działalność, taką jak wymuszenia, kradzieże samochodów, zabójstwa. Według FBI maras to
najgroźniejsza organizacja ulicznych gangów na świecie.
Wewnątrz maras wszystko opiera się na określonym kodzie. Są znaki dawane rękami, tatuaże na
twarzach, jest hierarchia. Wszystko podlega zasadom, które budują i tworzą tożsamość. W rezultacie
powstała spójna organizacja, która potrafi się szybko poruszać. Słowo mara znaczy „grupa”, „tłum”.
Kojarzy się z czymś nieuporządkowanym, w rzeczywistości jednak grupy te – dzięki zasadom i karom
wymierzanym po wykroczeniach – umiały zdobyć pozycję wiarygodnych partnerów dla światowych
organizacji przestępczych. Źródłosłów nazwy Mara Salvatrucha nie jest do końca jasny. Salvatrucho
to „młody wojownik salwadorski”, ale jest to także słowo złożone z salva – hołd dla kraju
pochodzenia, El Salvador – i trucho, co znaczy „sprytny”. Aby wstąpić do gangu, trzeba przejść
przez wyjątkowo ciężkie próby: chłopców poddaje się przez trzydzieści sekund bez przerwy
potężnemu biciu, padają ciosy pięściami, kopniaki, uderzenia w twarz i kopniaki kolanem, które
nierzadko pozbawiają adepta przytomności. Dziewczyny muszą znieść nawet gwałt zbiorowy.
Rekruci są coraz młodsi i wyznają tylko jedną życiową zasadę: albo gang, albo śmierć.
Christian Poveda chciał zrealizować film długometrażowy o maras. Chciał zrozumieć. Żyć wśród
nich. Odkryć, dlaczego dwunastoletni chłopcy zamieniają się w morderców gotowych umrzeć przed
dwudziestką. A oni go przyjęli. Tak jakby wreszcie znaleźli tego, kto może opowiedzieć o maras.
„Nie mógł siedzieć w domu?” „Co z tego miał?” „Nie myśli o tych, którzy są blisko niego?”
W pewnym momencie pytania te przestają działać, irytują tak samo jak ugryzienie komara. Trochę
poswędzi, a potem zniknie na zawsze.
Zdjęcia do Vida loca trwają szesnaście miesięcy. Przez prawie półtora roku Christian podąża za
przestępczymi bandami, szukając odpowiedzi na swoje pytania. Uczestniczy w obrzędach
inicjacyjnych, bada tatuaże na twarzach, jest z członkami gangów, gdy ćpają crack i kokę, gdy planują
zabójstwo, gdy biorą udział w pogrzebie przyjaciela. Każda mara ma inne sposoby działania
w zależności od kraju, w którym operuje.
– Sprzedawanie narkotyków – mówi Christian – na głównym rynku w San Salvadorze
i sprzedawanie ich na Sunset Boulevard w Los Angeles to nie to samo.
Życie mareros to strzelaniny, zabójstwa, odwety, policyjne kontrole, pogrzeby, więzienie. Życie,
które Christian opisuje bez zaciekłości. Opowiada o Little One, dziewiętnastoletniej matce
z ogromną „18” wytatuowaną od brwi do brody. Opowiada o Morenie, dwudziestopięciolatku, który
chce zmienić swój los i podjął pracę w piekarni uruchomionej przez Homies Unidos, organizację
pożytku publicznego; tylko że piekarnia zostaje zamknięta, kiedy jej właściciela aresztują i skazują na
szesnaście lat więzienia za zabójstwo. Opowiada o dziewczynie zwanej La Maga, również młodej
matce należącej do gangu, która straciła oko w walce. Christian jest z nią w czasie wizyt u lekarza
i operacji wymiany uszkodzonego oka na szklane. Zresztą niepotrzebnej, bo La Maga ginie od
pocisków z broni palnej jeszcze przed końcem zdjęć – jest jedną z wielu członków Mary 18 zabitych
w czasie realizacji dokumentu.
„Wariat!” „Nieodpowiedzialny!” „Podlec!” Słowa rzucane na wiatr, które Christian Poveda
zwalcza innymi słowami:
– Większość członków maras to ofiary społeczeństwa, naszego społeczeństwa.
Bo właśnie społeczeństwo, państwo uważa, że łatwiej wytykać palcem tę jakże rozpoznawalną
przemoc, niż zaoferować możliwości. Członkowie maras wyglądają jak szumowiny, śmiecie, budzą
wstręt. Łatwo uznać ich za wrogów publicznych numer jeden. Łatwo lekceważyć. I takie postawy
Poveda obnaża w swojej pracy jedną po drugiej.
Oto ostateczny sens jego pracy. Za bramą demonstracyjnej przemocy gangów on dostrzegał
nieprzebytą ścieżkę wiodącą wprost do źródła problemu. Aby zobaczyć własne nazwisko w gazetach
albo w czołówce filmu dokumentalnego, wystarczyłoby mu utrwalić zło na taśmie, trochę
pospekulować. Tylko że Christian postanawia pójść aż do końca. Chce zrozumieć naprawdę.
Szuka. Aż do 2 września 2009 roku, kiedy jego ciało zostaje znalezione obok samochodu między
Soyapango a Tonacatepeque, w strefie wiejskiej na północ od stolicy Salwadoru; zginął na miejscu
od czterech strzałów w głowę. Cenny sprzęt, którego używał niedawno do nakręcenia paru ujęć, leży
obok niego nietknięty. „A nie mówiłem?” „Dostał to, na co zasłużył”. „Mimo wszystko przesadził”.
Tak mówią nad jego zwłokami te same głosy co zawsze.
W 2011 roku za zabójstwo Christiana Povedy aresztowano i skazano jedenaście osób – wszystkie
należały do Mary 18. Luis Roberto Vásquez Romero i José Alejandro Melara dostali po 30 lat za
zaplanowanie zabójstwa, inny członek gangu 20 lat za dokonanie go. Pozostali mareros muszą
odsiedzieć po cztery lata za ukrywanie zbrodni.
Christian był pewien, że nic mu nie grozi. Wniknął w tkankę łączną maras, w ich życie. Wiedział,
że znalazł pewne wejście, uważał, że jest przedstawicielem wielu z nich. Tylko że mieć pewność,
gdy opowiada się o organizacjach przestępczych, to oksymoron, błąd. W tym świecie każda pewność
jest zmienna, w każdej chwili może się przekształcić w swoje przeciwieństwo.
W tej historii pech także dokłada swoje. Otóż podobno były policjant Juan Napoleón Espinoza,
będąc pod wpływem alkoholu, spotkał jednego z członków Mary 18 i powiedział mu, że Poveda jest
informatorem i przekazał nakręcone taśmy wideo policji w Soyapango. Wówczas gang się zbiera i po
trzech długich wiecach na farmie El Arbejal w Tonacatepeque zapada wyrok śmierci na Povedę.
Na wiecach rozlega się mnóstwo głosów, są orkiestry donosów, symfonie denuncjacji. Jedni
bronią Christiana, mówiąc, że zachował się uczciwie, że dobrze zrobił, opowiadając o maras
z punktu widzenia maras. Inni są zazdrośni: wzbogaci się, pokazując się jako ten dobry przeciwko
nam, złym. Kobiety bardzo go bronią. A przynajmniej tak się wydaje. Bardziej wpływowi
członkowie gangu, ci, którzy zgodzili się na filmowanie, są przerażeni sukcesem dokumentu. Zbyt
wiele osób o tym mówi. Ukazał się w Internecie. Więc może gliniarz Espinoza nie kłamał,
a Christian sprzedał kasety policji? Panuje jednak odczucie, że trzeba ukarać tego, kto za dużo mówił
o maras. I kto w jakimś sensie je wykorzystał.
W dniu 30 sierpnia 2009 roku grupa podejmuje decyzję, żeby zabić Christiana. W ostatnich dniach
pełni on właśnie funkcję „pośrednika” w sprawie wywiadu, który francuski dziennikarz z pisma
„Elle” chciałby przeprowadzić z dziewczynami z bandy. Po raz pierwszy jego kontakty domagają się
zapłaty w wysokości 10 tysięcy dolarów. Chociaż mu się to nie podoba, Christian mimo wszystko się
zgadza. Pismo ma pieniądze i może sobie pozwolić na to, żeby zapłacić. Christian spotyka się
z Vásquezem Romerem w El Rosario. Zaraz po południu Vásquez Romero siada za kierownicą
szarego nissana pathfindera 4x4 i wywozi dziennikarza na most na rzece Las Cañas. I tam go zabijają.
Nie potrafię sobie wyobrazić ostatnich sekund. Próbowałem. Czy choć na chwilę do Christiana
dotarło, że to pułapka? Czy usiłował się bronić, wytłumaczyć, że zabijanie go jest niesprawiedliwe?
Czy strzelili mu w potylicę jak tchórze? To była jedna chwila. Pewnie udali, że wysiadają z auta
i w momencie gdy pociągali za dźwignię otwierającą drzwi, strzelili. Nie wiem i nigdy się nie
dowiem. Ale nie potrafię nie zadawać sobie takich pytań.
Czy gdyby tamtego dnia były policjant nie pił i nie naopowiadał steku bzdur, Christian nadal by
żył? Może. A może nie. Może i tak by go sprzątnęli, bo niektórym członkom gangu nie spodobało się
to, jak Christian przedstawił ich w filmie. Chociaż zapewniał, że dokument nie ukaże się
w Salwadorze, kilka kopii krążyło w pirackiej wersji. Może i tak by go wykończyli, bo część
przywódców Mary 18 należała do jeszcze bardziej agresywnego i okrutnego pokolenia niż
poprzednie, do pokolenia, które czuło, że istnieje, wyłącznie zabijając. Nieważne kogo. Zdaniem
Carole Solive, francuskiej producentki, błąd Christiana polegał na tym, że pozostał w Salwadorze po
skończeniu filmu. Może zrozumiał mechanizmy mediacji między obiema rywalizującymi ze sobą
bandami, Salvatruchą i Marą 18, które próbowały pertraktować. I być może znajomość tych
mechanizmów skazała go na śmierć. Mimo całego zaufania, jakim darzył te dzieciaki, Christian nigdy
nie zapomniał o zachowaniu podstawowych środków ostrożności. Nosił na przykład telefon
komórkowy, którego używał wyłącznie do kontaktowania się z członkami maras. Lecz to nie
wystarczyło.
Christian Poveda wierzył, że siła obrazu może mieć wpływ na wydarzenia. Właśnie dlatego
pracował jako fotoreporter i dokumentalista. Poświęcił całą swoją pracę niezwykłym sytuacjom
politycznym i społecznym, zrealizował szesnaście filmów dokumentalnych, które zdobywały nagrody
na najbardziej prestiżowych festiwalach na świecie. Kiedy idę do księgarni albo jestem u kogoś
w domu i spoglądam na stosy płyt DVD piętrzących się obok telewizorów, często szukam La vida
loca. Prawie nigdy jej nie znajduję. Za co zginąłeś, Christianie? Nasuwa mi się to pytanie niczym
jakaś melodramatyczna jednostajna śpiewka. Za co zginąłeś? Czy twoje życie miałoby więcej sensu,
gdyby ten film znajdował się w każdym domu? Nie wydaje mi się. Nie ma dzieła, które mogłoby
nadać sens życiu i usprawiedliwić koniec z głową nafaszerowaną ołowiem. Twoje ostatnie słowa są
bardziej wymowne niż jakiekolwiek epitafium: „Rząd nie ma pojęcia, jaki potwór przed nim stoi.
W tej chwili Mara 18 jest pełna szaleńców. Bardzo mnie to martwi... i smuci”.
Smuci, tak.
18

Addicted

Pisanie o kokainie jest jak zażywanie jej. Chcesz coraz więcej wiadomości, coraz więcej informacji,
zaś te, które znajdujesz, są soczyste, nie możesz się już bez nich obejść. Jesteś addicted, uzależniony.
Nawet jeśli historie te da się sprowadzić do ogólnego schematu, który już pojąłeś, zawsze fascynują
szczegółami. I tkwią ci w głowie, dopóki kolejna – nieprawdopodobna, lecz prawdziwa – nie zajmie
miejsca poprzedniej. Widzisz przed sobą poprzeczkę uzależnienia, która nieustannie się podnosi,
i modlisz się, żeby nigdy nie być na głodzie. Właśnie dlatego ciągle je zbieram, aż robi mi się
niedobrze, zbieram ich więcej, niż trzeba, nie potrafiąc przestać. Akurat kiedy mam skończyć tę
książkę, dostaję wieczorem telefon z Gwatemali: podobno El Chapo został zabity w starciu
zbrojnym. Jedne źródła uznają ten fakt za pewnik, inne uważają, że to tylko pogłoska. Nie wiem, czy
mam w to wierzyć, nie po raz pierwszy rozchodzą się fałszywe wieści na temat jakiejś postaci
narkobizesu. Dla mnie te wieści to płomienie, które buchają, oślepiając. Ogłuszające ciosy pięścią
w żołądek. Tylko dlaczego ten hałas słyszę wyłącznie ja? Im bardziej się zapuszczam w ubielone
koką kręgi, tym większą mam pewność, że ludzie nie wiedzą. Jest pewna rzeka, która płynie pod
wielkimi miastami, rzeka, która bierze początek w Ameryce Południowej i wszędzie się rozlewa.
Mężczyźni i kobiety przechadzają się po via del Corso albo po paryskich bulwarach, spotykają się na
Times Square i maszerują ze spuszczonymi głowami po londyńskich zaułkach. Niczego nie słyszą?
Jak mogą znieść cały ten hałas?

Na przykład stara historia Griseldy, najbardziej bezlitosnej kobiety narco w kolumbijskim handlu
narkotykami. Już jako mała dziewczynka nauczyła się, że wszyscy mężczyźni to narzędzia,
instrumenty, którymi należy manipulować, aby osiągać coraz bardziej ambitne cele. Nie może być
inaczej, jeśli się dorasta przy matce zapłodnionej przez właściciela spelunki, półkrwi Indianina
Guajiro, El Señor Blanco, a następnie wyrzuconej na bruk tuż po wydaniu na świat córeczki. Matka
Griseldy, zgwałcona, zrozpaczona i żyjąca w nędzy alkoholiczka, ciągnęła małą po zgniłych ulicach
Medellín i zmuszała do żebrania. Były parą nędznych, błagających o jałmużnę istot ludzkich,
rozdzielających się jedynie wtedy, gdy matka zachodziła w ciążę z n-tym wytrzaśniętym nie wiadomo
skąd mężczyzną, a następnie łącząca się z powrotem z dodatkiem przyrodniego brata lub siostry,
których przeznaczeniem było powiększenie rodziny. W Kolumbii ten okres nazywa się La Violencia.
Okrucieństwa są na porządku dziennym, żeby więc przeżyć, trzeba być równie okrutnym. Armia
dzieciaków na ulicach zapewnia jakieś dochody, ale po ukończeniu trzynastu lat Griselda zaczyna się
prostytuować. Mężczyźni, z którymi idzie do łóżka, to tylko kawałki mięsa spuszczające się na jej
ciało, a kiedy jest po wszystkim, płacą ile trzeba, żeby dotrwała do następnego dnia. Na
bursztynowej skórze nosi kolekcję siniaków i podrapań, ugryzień i blizn, lecz one nie bolą, nie pieką,
to jedynie draśnięcia na grubym pancerzu. Mężczyźni to narzędzia. Nic więcej. Griselda nabiera
kształtów, ucząc się sztuki kradzieży kieszonkowej. Ma szybkie ręce, ale nakazała sobie, że nie
będzie okradała klientów, bo nie chce ryzykować, że ich straci. Miłość kojarzy jej się ze
śmierdzącym rozkładanym łóżkiem, na którym się kładzie, czekając, aż spocona istota nad nią zrobi
co do niej należy. Lecz pewnego dnia poznaje Carlosa. Kolejnego mężczyznę, jednego z wielu.
Griselda traktuje go jak wszystkich: obojętnie. Carlos to drobny rzezimieszek z Medellín zaprawiony
w kradzieżach i dużych, i kieszonkowych, a także intensywnie współpracujący z Albertem Bravem,
narco. Pomiędzy obojgiem rozpoczynają się długie zaloty. On przynosi jej codziennie inny kwiat,
który ona przyjmuje z fałszywą uprzejmością, po czym wyrzuca. Ona nigdy nie patrzy mu w oczy, on
zaś, niewzruszony, objeżdża wszystkich kwiaciarzy w Medellín, żeby zdobywać coraz to nowe
odmiany. On uczy ją paru sztuczek, jak związać koniec z końcem, ona udaje, że go nie słucha, ale
jednocześnie wszystko notuje w pamięci. Umizgi trwają tak długo, aż niezłomny upór Carlosa robi
wyłom i Griselda kapituluje. Po raz pierwszy w życiu mężczyzna udowodnił jej, że związek wcale
nie musi mieć terminu ważności, że istnieje słowo, którego nigdy nikt przy niej nie wymówił:
zaufanie. Biorą ślub, kochają się i robią wielkie plany. On przedstawia jej Alberta Bravem i daje do
zrozumienia, że prawdziwe pieniądze zarabia się w narkobiznesie. Ona jest młoda, za to bystra, toteż
nie zastanawia się dwa razy, zanim zgodzi się wejść do tego świata. A poza tym ma przecież swojego
Carlosa, który na pytanie, czy zostaną ze sobą do końca życia, zawsze odpowiada „tak”. Przenoszą
się do Nowego Jorku, do Queens, gdzie Kolumbijczycy zaczynają zapuszczać korzenie i gdzie rynek
narkotyków nieźle się rozwija. To nowe życie. Miasto, które nigdy nie śpi, przyjmuje Griseldę
i Carlosa niczym parę królewską. Działalność idzie pełną parą, a na pytanie Griseldy: „Zostaniemy
razem do końca życia?” Carlos nadal odpowiada, że tak. Tak. Tak. Tak. Po czym los postanawia
powiedzieć „nie” – Carlos zapada na marskość wątroby i umiera w szpitalu. Griselda trwa u jego
boku, kiedy zaś jej mąż kona, ona nie czuje nic, podobnie jak nie czuła nic, gdy wracała do domu po
długiej pracowitej nocy i liczyła przed lustrem nowe ślady po ugryzieniach i nowe siniaki. Carlos nie
dotrzymał umowy, że będą razem do końca życia; Carlos jest taki jak wszyscy mężczyźni; mężczyźni
to narzędzia. Sylogizm w głowie Griseldy nabiera mocy i od tej pory nikt jej już nie powstrzyma.
Poślubia Alberta Brava, a kiedy tamten wyjeżdża w podróż służbową do Kolumbii i przez jakiś
czas się nie odzywa, rozwścieczona Griselda wyrusza za nim i zabija go z broni palnej. W roku 1971
Griselda ma w Stanach Zjednoczonych własną siatkę narkotykową. Linia łącząca Nowy Jork, Miami
i Kolumbię to przyszłość, a ona to zrozumiała. Ma w Medellín sklep bieliźniarski, gdzie sprzedaje
zaprojektowaną przez siebie bieliznę, którą następnie każe wkładać swoim mulicom. Właśnie one
ukrywają pod ubraniem po dwa kilogramy koki, podróżując z Kolumbii do Stanów Zjednoczonych.
W aktach DEA jej imię pojawia się po raz pierwszy w roku 1973. Zostaje opisana jako „nowe
zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych”. Interes kręci się coraz lepiej, teraz Griselda jest jedną
z największych handlarek kolumbijskich. Chociaż jest kobietą, co stanowi niemałej wagi
„przeszkodę” w społeczeństwie, w którym termin „handlarz narkotyków” ma wyłącznie rodzaj męski,
Griselda udowadnia kolumbijskim kolegom, że jest w stanie wykonywać tę pracę i potrafi to robić
z taką agresją, aż budzi w ludziach strach. Sława kobiety złej i pozbawionej skrupułów wszędzie ją
wyprzedza.
W 1975 roku w ramach dużego procesu w Nowym Jorku zostaje oskarżona o handel narkotykami,
lecz udaje jej się uciec do Kolumbii. Zdążyła już zgromadzić fortunę w wysokości pięciuset
milionów dolarów. Gdy wszystko cichnie, po kilku latach powraca do Stanów Zjednoczonych, tym
razem jednak na Florydę. Zakłada Pistoleros, własną armię płatnych zabójców. Jest wśród nich Paco
Sepúlveda, który podrzyna swym ofiarom gardła, po czym wiesza je głową w dół. „W ten sposób
ciała stają się lżejsze i łatwiej je przenieść”.
Historie na jej temat mnożą się bez opamiętania: hipochondryczka, narkomanka, biseksualistka,
wielbicielka orgii, paranoiczka, kolekcjonerka luksusowych przedmiotów. Wraz z pogłoskami, które
tylko podsycają jej mit, Griselda zaczyna gromadzić przezwiska: Mamuśka, Królowa Kokainy
z Miami, Czarna Wdowa. Podobno poderżnęła gardło kilku mężczyznom, z którymi się przespała.
Cztery razy wychodzi za mąż i zawsze za handlarzy narkotyków. Małżeństwo to dźwignia, aby
wspinać się po szczeblach władzy, a kiedy jeden z mężów rzuca jej kłody pod nogi, każe go
sprzątnąć. Jak Daria Sepúlvedę, który po separacji odmawia jej praw do syna noszącego filmowe
imię Michael Corleone, zostaje więc zamordowany przez jej zbirów. Mężczyźni to narzędzia. Zaś
narzędzia, które przestały być przydatne, należy zastąpić nowymi. Dzięki narkotykowemu imperium
w Miami Griselda inkasuje osiem milionów dolarów miesięcznie. W tak zwanej wojnie kokainowej
na Florydzie, określanej także mianem „wojny kokainowych kowbojów”, odgrywa główną rolę.
Miami tonie w pieniądzach, które szacuje się na jakieś 10 miliardów dolarów rocznie.
W roku 1979 Griselda rozpętuje masakrę w Dadeland, centrum handlowym w Dade County,
w którym w sklepie monopolowym zostają zabite dwie osoby: jedna to Germán Panesso, kolumbijski
handlarz robiący interesy z organizacją Griseldy i cel strzelaniny, druga zaś to ochroniarz. W latach
siedemdziesiątych zabójstwa były sprawą prywatną. Owszem, zdarzały się tortury, uduszenia,
okaleczenia, obcinanie głów. Lecz były to porachunki. Natomiast masakra w Dadeland stanowi
początek długiej serii starć w Miami, bitew odbywających się w miejscach publicznych, w świetle
dnia. Tak zwane straty uboczne przestały mieć znaczenie. Teraz strzela się do ludzi na ulicy,
w centrach handlowych, w sklepach, w restauracjach, w lokalach pękających w szwach w godzinach
szczytu. Griselda zaś odpowiada za większość morderstw popełnionych w tamtym okresie
w południowej części Florydy.
Bezlitosność Griseldy to już materiał na powieść. Istnieje mnóstwo historii na jej temat. Krążą
z ust do ust jak legenda.
Griselda wchodzi do lokalu tylko dla mężczyzn. Na podestach poruszają się prowokująco tancerki.
Wszystkie głowy odwracają się w jej stronę. Kobieta w takim miejscu? Niesłychane. W dodatku
kobieta o takim wyglądzie: nawalona, zaniedbana, o nieprzytomnych oczach. Siada, zamawia drinka,
obserwuje wyginające się ciała. Niemalże dotyka tych ich długich nóg. Po czym znienacka wstaje
i strzela. Dziewczyny padają na ziemię jedna po drugiej.
– Kurwy! – krzyczy. – Kurwy! Umiecie tylko kręcić tyłkiem przed facetami!
Według Griseldy te kobiety nie zasługiwały na to, by żyć, te kobiety to jej obsesja. Podobnie jak
obsesją jest chodzenie na podryw do lokali. Bo ona wybierała sobie mężczyzn, a który nie miał
ochoty, ginął. Pewnego razu jej uwagę przykuwa młodszy od niej chłopak siedzący parę stolików
dalej. Griselda chce jego i wbija weń wzrok. On jej unika, ale Griselda nalega. Wtedy chłopak rusza
do toalety, ona podąża za nim i wchodzi do damskiej.
– Na pomoc! – zaczyna krzyczeć. – Na pomoc!
Chłopak nadbiega – może ta trochę dziwna kobieta źle się poczuła? Griselda czeka nań naga od
pasa w dół.
– Poliż mi – rozkazuje, a chłopak cofa się, dotyka palcami drzwi. Griselda wyciąga pistolet
i powtarza: – Poliż mi.
Spełnia zatem polecenie z lufą pistoletu przystawioną do głowy.
Griselda, która zdążyła się już uzależnić od narkotyków, zaszywa się w sypialni ze swym
owczarkiem niemieckim, Hitlerem, u boku. Narkotyki i policja to zaledwie dwaj z jej wrogów.
Konkurencyjne organizacje usiłują ją zabić przy wielu okazjach. Jej zaś zawsze udaje się ujść cało,
a raz nawet próbuje oszukać kilerów, inscenizując własną śmierć: wysyła pustą trumnę ze Stanów do
Kolumbii. Aby uniknąć ciągłych ataków, przenosi swoją bazę do Kalifornii, do Irvine, gdzie
zamieszkuje z najmłodszym synem, Michaelem Corleonem. Lecz właśnie w Irvine w roku 1985
zostaje aresztowana przez agentów DEA pod zarzutem handlu narkotykami. Otrzymuje karę dziesięciu
lat więzienia, ale nadal prowadzi interesy nawet zza krat. Mamuśka kupuje sobie luksusową
odsiadkę. W celi może obmyślać nowe plany, jak choćby plan porwania Johna Fitzgeralda
Kennedy’ego juniora udaremniony dzięki podsłuchom. W więzieniu przyjmuje mężczyzn, biżuterię,
perfumy.
Prokuratura w hrabstwie Miami-Dade, naciskając na jednego z jej zaufanych ludzi, Jorge
„Riviego” Ayalę, który w roku 1993 decyduje się na współpracę, zdobywa wystarczające dowody,
aby oskarżyć ją o wielokrotne zabójstwo. To niewiarygodne, jak los zdaje się zawsze sprzyjać
Griseldzie. Jest rok 1998 i prokuratura w Miami-Dade właśnie ma ją przyprzeć do muru, lecz sprawa
schodzi na dalszy plan z powodu skandalu. Człowiek, który wyśpiewał wszystko na temat Griseldy,
jest objęty programem ochrony świadków. Już dłużej nie może. Życie w luksusie i narkotyki, do
których przywykł, to tylko odległe wspomnienie, teraz zaś cała ta dyscyplina go wykańcza. Znajduje
więc sposób, żeby dać porządnie zarobić sekretarkom z prokuratury. Nie chce od nich informacji ani
koki, ani planu ucieczki. Te pieniądze są za seks. Rzecz jasna przez telefon, ale dla niego to przecież
nadal seks. Sapanie i jęki trochę trwają, ale w końcu dochodzenie demaskuje gorącą linię,
a prokuratura traci wiarygodność. Skandal ratuje Griseldę, która unika w ten sposób krzesła
elektrycznego. Zostanie wypuszczona 6 czerwca 2004 roku, po prawie dwudziestu latach więzienia,
i odesłana do Kolumbii.
Jest 3 września 2012 roku. Griselda, teraz już sześćdziesięcioletnia, właśnie wychodzi ze sklepu
mięsnego w Medellín razem z przyjaciółką. Nadjeżdżają dwaj mężczyźni na skuterze i oddają dwa
strzały w jej głowę. Po kilku godzinach Mamuśka umiera w szpitalu zamordowana tą samą techniką,
którą – jak powiadają – sama przywiozła do Miami: zabójstwa na skuterze.

Albo historia innej kobiety, tym razem Meksykanki: Sandry Ávili Beltrán, królowej koki. I jedno
zdanie, które nie mogło mi wyjść z głowy: „Świat jest obrzydliwy”. Ona, Sandra, nie znosiła tego
zdania. A jeśli w dodatku wypowiadał je człowiek jej wuja, ni mniej, ni więcej tylko „El Padrina”
Miguela Ángela Félixa Gallarda, wówczas Sandra czuła, jak krew uderza jej do głowy i bębni
w skroniach. Urodzona w rodzinie narcos, dorastająca w bliskości z największym z nich, zanurzona
w kulturze macho od najmłodszych lat: jak mogła pozwolić, by ci sami mężczyźni, którzy przy jej
wuju przechwalali się kobiecymi podbojami i barbarzyńskimi zabójstwami wrogów, potem między
sobą wypowiadali to zdanie: „Świat jest obrzydliwy”? Fanfaroni przy bossie, tchórze, gdy odwrócił
się plecami. A jeśli nawet tych słów słuchała mała Sandra, cóż, nieważne, przecież była dziewczyną.
Wychowanie to często kropla, która drąży skałę. Zdanie wygłaszane przez fagasów El Padrina
żłobi cierpliwie i uparcie ślad w świadomości Sandry. Kiedy dociera na samo dno, pozostawiając za
sobą pustkę, Sandra nie może go już usunąć zwyczajną złością. Musi poszukać innych odpowiedzi.
Musi znaleźć styl życia, który zada kłam owej kategorycznej sentencji. Sandra dzieli świat na dwie
kategorie. Po jednej stronie są osoby takie jak ludzie jej wuja. Po drugiej ci, którzy chcą zmienić
świat i zwyciężyć. Ona może się pochwalić urodzeniem, genetycznym curriculum, o jakim marzy
przytłaczająca większość handlarzy narkotyków. Ale jest kobietą, nosi niezmywalną plamę
niezdolności do rządzenia. Cycki, szerokie biodra, tyłek w kształcie mandoliny. Nie da się ich
wymazać, nie da się udawać, że to coś innego. Wobec tego cycki, szerokie biodra i tyłek w kształcie
mandoliny stają się bronią, którą należy udoskonalić i której należy zawierzyć. Paznokcie, buty,
włosy, perfumy, ubrania. Sandrze przydaje się wszystko, co może podkreślić jej kobiecość,
zmysłowość, władzę. Bo im bardziej będzie kobietą, tym bardziej będą jej słuchać. Złamie wszelką
logikę stosowaną wobec niej, aby ją ujarzmić, i będzie uczyć wszystkie kobiety, że istnieje inny
sposób życia na tym świecie.
Mężczyźni to pionki, które dzielą się według stopnia przydatności. Sandra związuje się uczuciowo
z dwoma komendantami federalnej policji kryminalnej, będącej od zawsze kuźnią narcos. Następnie
przechodzi do uwodzenia ważnych bossów kartelu z Sinaloi, jak choćby „El Maya” Zambady czy
Ignacia „Nacha” Coronela. Na koniec wycina duży numer: zaręcza się z Juanem Diegiem Espinozą
Ramírezem, pseudonim El Tigre. Diego to kolumbijski narco z kartelu z Norte del Valle, bliski
krewny słynnego handlarza narkotyków Diega Montoi, Don Diega. Sandra jest księżniczką, która co
rusz wybiera, z kim się związać, aby wysysać władzę i zdobyć pozycję społeczną. Dzięki El Tigre
dokonuje skoku w górę, który umożliwia jej bezpośrednie negocjacje z dostawcami kolumbijskimi.
To ona, bratanica El Padrina, zostaje „La Reiną”, Królową. Królowa Pacyfiku wykorzystuje
wyświechtane frazesy. Kobieta jest słaba, nie warto więc jej grozić: dla królowej to oznacza
swobodę ruchów. Kobieta nie potrafi negocjować z mężczyznami: królowa wykorzystuje
zakłopotanie wysłanników karteli na widok pięknej wydekoltowanej kobiety.
Teraz wszyscy muszą przed nią klękać, oddawać jej cześć. Z luksusowego centrum dowodzenia
w Guadalajarze zarządza ładunkami przybyłymi z Kolumbii i pierze zarobione pieniądze, których
przybywa z roku na rok. Wszystkie te pieniądze służą realizacji jej najbardziej ambitnego planu: dać
kobietom władzę. Zdaniem La Reiny kobiety muszą zaskarbić sobie uznanie i szacunek, zaś
najszybszym i najpewniejszym sposobem, żeby to osiągnąć, jest uroda. Inwestuje zyski z koki
w kliniki medycyny estetycznej, luksusowe i nieluksusowe, bo każda kobieta ma prawo zatrzymać
przy sobie kochanka i męża, mieć miejsce pracy i odpowiednią pozycję społeczną. La Reina
inwestuje w konkrety. W ciało i nieruchomości. W cycki i domy. W tyłki i wille. W gładką skórę
i apartamenty. To imperium, które musi się rozrastać i stopniowo zdobywać przestrzeń życiową.
Siedząca na tronie Królowa rozkazuje armii mężczyzn, którzy mogą się wspinać po szczeblach
hierarchii tylko do pewnego stopnia, bo na samej górze rządzi niepodzielnie ona, milcząca
władczyni, która nigdy się nie naraża, nigdy nie brudzi sobie rąk, nie pozwala, by jej imię pojawiło
się w gazetach, a tym bardziej w policyjnych kartotekach.
Po czym pewnego dnia wszystko się zmienia. Do portu w Manzanilli, w stanie Colima nad
Pacyfikiem, przypłynął właśnie bardzo ważny ładunek. Dziesięć ton kokainy o wartości ponad 80
milionów dolarów. Władze zatrzymują go i konfiskują narkotyki. Imię La Reiny po raz pierwszy
pojawia się w mediach. Teraz jest już osobą publiczną i być może to wcale nie przypadek, że nieco
wcześniej jej jedyny siedemnastoletni syn, José Luis Fuentes Ávila, mieszkający w luksusowej
dzielnicy Puerta de Hierro w Guadalajarze, został uprowadzony, a porywacze zażądali pięciu
milionów dolarów okupu za uwolnienie go. La Reina wpadła w panikę. Jedyny prawdziwy
mężczyzna jej życia był w rękach bezlitosnych morderców, którzy grozili, że obedrą go żywcem ze
skóry. Zwróciła się do władz i to był poważny błąd, ponieważ od tej chwili policja kontrolowała jej
rozmowy telefoniczne i ruchy. W ten właśnie sposób wychodzi na jaw, że okup zapłacił
bezpośrednio „El Mayo” Zambada, bo po konfiskacie ładunku w porcie w Manzanilli królowej
brakuje gotówki.
Podczas gdy La Reina przytula syna po siedemnastu dniach niewoli, jeden z dyrektorów AFI,
Federalnego Biura Śledczego, Juan Carlos Ventura Moussong oświadcza, że posiada dowody na to,
iż porwanie miało na celu osłabienie potęgi królowej. Czy to możliwe, żeby dało się ot, tak porwać
syna jednego z najpotężniejszych bossów? Zdaniem Moussonga winnych należy szukać wśród samych
ludzi La Reiny, którzy pragną stworzyć niezależny mikrokartel, a przede wszystkim uwolnić się od tej
kobiety. Dyrektor AFI miał uzasadnione podejrzenia, wkrótce jednak zginął na miejscu od strzałów
z bliska, na ulicy, gdy wracał z zebrania komendantów w dystrykcie federalnym.
Władzy wyrytej na ciele nie sposób pokonać, nawet jeśli jest wtłoczona w mury zakładu karnego
dla kobiet w Santa Martha Acatitla, na obrzeżach miasta Meksyk. Właśnie tam trafia Królowa
Pacyfiku po tym, jak policja zgarnęła ją w luksusowej tajskiej restauracji, podczas gdy jadła obiad ze
swym przyjacielem El Tigre. Od lat krąży incognito i pod fałszywym nazwiskiem. Po porwaniu syna
sprawy dla niej się skomplikowały, ale nie odmawia sobie z tego powodu przysmaków ani
najmodniejszych kreacji od Chanel. „Jestem gospodynią domową, która zarabia na życie, sprzedając
ubrania i domy”.
W więzieniu nadal robi to, co zawsze robiła: walczy o emancypację kobiet. Koleżanki z celi uczy,
że nawet tutaj nie wolno zaniedbywać ciała i tracić stylu.
– Stracone ciało, stracona dusza. Stracona dusza, stracona władza. Stracona władza, stracone
wszystko – powtarza nowym wyznawczyniom, starając się dać dobry przykład.
Wygląda na to, że poza koleżankami zaraziła też naczelniczkę więzienia. Pewnego dnia przyłapano
lekarzy, którzy przemycali do więzienia kilka dawek botoksu. Strażnicy od razu myślą, że to dla
osadzonej z obsesją na punkcie urody, dla La Reiny i jej nowych przyjaciółek. Nic podobnego:
botoks jest dla naczelniczki więzienia. La Reina przekonała również ją, że najważniejsza jest
zmysłowość. Paraduje po korytarzach w wielkich ciemnych okularach gwiazdy filmowej i nigdy się
nie skarży: ani jednego załamania nerwowego, ani jednego niekontrolowanego wybuchu płaczu, ani
jednego protestu, chyba że przeciwko pomyjom, które strażnicy więzienni podają jako jedzenie. La
Reina uśmiecha się do własnego nieszczęścia, zaś wściekłe spojrzenia zachowuje wyłącznie dla
kobiet, które ośmielają się przy niej uskarżać na niesprawiedliwość losu. „Skoro świat tak bardzo
cię brzydzi, zmień go”.
W dniu 10 sierpnia 2012 roku Sandra Ávila Beltrán zostaje ekstradowana do Stanów
Zjednoczonych, gdzie oskarża się ją o handel narkotykami.
I jest jeszcze sprawa nader szczególnego przepisu.
– El Teo przywoził mi trupy. Ja miałam już wszystko przygotowane: beczki, wodę, z pięćdziesiąt
kilo sody kaustycznej. Do tego lateksowe rękawiczki i maskę przeciwgazową. Do każdej beczki
wlewałam dwieście litrów wody, wsypywałam dwa worki sody kaustycznej i stawiałam na ogniu.
Kiedy mieszanka zaczynała wrzeć, rozbierałam trupy i wrzucałam je do środka, czas gotowania
wynosi około czternastu, piętnastu godzin. Zdarza się, że pod koniec procesu zostają tylko zęby, ale
ich łatwo się pozbyć.
Autorem tego przepisu jest Santiago Meza López, nieprzypadkowo zwany El Pozolero: od pozole,
typowej meksykańskiej potrawy z duszonego mięsa. El Pozolero od dawna figurował na liście
dwudziestu najbardziej poszukiwanych przez FBI osób i został aresztowany w styczniu 2009 roku.
Przyznał się do rozpuszczenia trzystu zwłok członków konkurencyjnego gangu. Kartel z Tijuany płacił
mu sześćset dolarów tygodniowo. Od dostarczania trupów i płacenia był Teodoro García Simental,
El Teo, szef krwawej bandy powiązanej z kartelem z Tijuany.
– Ale nigdy kobiety, samych mężczyzn – uściślił El Pozolero pod koniec przesłuchania.

Historie, historie, historie, od których nie potrafię się uwolnić. Historie dziennikarzy, którzy
chcieliby je opowiedzieć i czasami giną na miejscu. Jak Bladimir Antuna García, który stał się
dosłownie zjawą: blady, przedwcześnie posiwiały na skroniach i brodzie, która rosła mu w pół dnia.
Tracił i przybierał na wadze, fizycznie zupełnie podupadł: dwa patyki zamiast nóg i wystający
brzuch. Co do reszty, był prototypem narkomana. To konsekwencja jego pracy, ponieważ Bladimir
umiał opowiadać i umiał przeprowadzać dochodzenia – trudne zajęcie w miejscu takim jak Durango.
Włóczył się po najgorszych kanałach, w których zbierają się ścieki, historie rynsztoka i władzy.
Zdarza się jednak, że historie zaczynają cię zżerać od środka, zderzasz się z obrzydzeniem, kiedy zaś
nie potrafisz odpowiedzieć na to obrzydzenie, potykasz się i szukasz sensu gdzie indziej.
Rozwiązaniem wydawały się whisky i koka. Lecz Bladimir postanowił zostawić za sobą wszystko,
chciał, aby znów uważano go za jednego z najlepszych dziennikarzy w Durango. Doprowadził się do
porządku, znalazł sobie skromne zajęcie pomocnika kelnera w jakiejś knajpie w śródmieściu. Robił
wszystko. To upokarzająca praca, ale nie dla Bladimira, który dzięki swoim historiom odkrył, jak
nietrwałe są granice godności. Jednocześnie starał się wrócić do dziennikarskiego świata. Tylko że
wydawcy nie chcieli nawet o nim słyszeć, bo jest zbyt nieprzewidywalny, zbyt znany z błędnych
motywów. Oczywiście kiedyś był utalentowanym dziennikarzem, ale jeśli znów go nakryją z głową
na stole i nosem wbitym w kreskę koki? Dla kogoś, kto widział cię w takim stanie chociaż raz,
zawsze będziesz narkomanem i pijakiem. W Durango był jednak nowy dziennik „El Tiempo”,
własność wydawcy Víctora Garzy Ayali. W tamtym okresie gazeta miała kłopoty i liczono, że może
historie kryminalne, tak lubiane przez czytelników, zmienią tę sytuację. Garza postanawia więc
zatrudnić Bladimira, aby zajął się przestępczością, ale na wszelki wypadek umieszcza rubrykę na
ostatniej stronie, praktycznie na samym końcu, aby nie zbrukać szacownej pierwszej strony, tej od
polityki, na której tak bardzo mu zależy. Tak to działa na całym świecie. Jeśli umiera sędzia albo
wybucha samochód pułapka, wtedy przestępczość zajmuje najważniejsze strony. W innych
wypadkach jest na szarym końcu. Bladimira to nie interesowało, dla niego ważny był powrót do
pisania, i to pisania o kartelach i o Los Zetas. Unikając – przynajmniej na początku – zbytniego
zamieszania. Lecz w pewnym momencie kioskarze zaczęli sprzedawać gazetę, eksponując ją
odwrotnie, z ostatnią stroną na widoku. A sprzedaż skoczyła do góry jak szalona.
Bladimir był niezmordowany, tworzył dziesiątki historii z kroniki kryminalnej, z czego część to
były historie na wyłączność, uzyskane dzięki najlepszym źródłom, jakie miał w wojsku i w policji.
Aby móc opłacić studia uniwersyteckie najstarszemu synowi, znalazł drugie zajęcie w innym
dzienniku, „La Voz de Durango”.
Pierwszy telefon z pogróżkami dociera na jego numer kroniki w środku nocy. Piwniczny, lecz
wyraźny głos cedzi jedno proste słowo:
– Przestań.
Żona udaje, że śpi, ale wszystko słyszała i w milczeniu przygryza poduszkę. W ciągu kolejnych
miesięcy telefony się nasilają, zawsze na komórkę i zawsze po nocy; słychać jedno wymowne słowo:
– Przestań.
Czasami rozmówcy przedstawiają się jako członkowie Los Zetas. Do redakcji zaczynają napływać
pocztówki z widokami tropikalnych plaż i pięknych kobiet, na odwrocie figuruje ten sam rozkaz co
zawsze, skreślony dziecięcym charakterem pisma: „Przestań”.
– To tylko słowa.
Tak Bladimir kwitował eskalację zastraszania. Dla niego to naprawdę były tylko słowa. Zaczął
pracować jeszcze ciężej, atakując swymi artykułami skorumpowanych policjantów ze stanu Durango,
głośno mówiąc o groźbach wobec mediów i prokuratury generalnej stanu. Odsłonięcie tajemnic
organizacji przestępczych Meksyku i ujawnienie nazwisk wspólników słynnych handlarzy
narkotyków stało się jego credo. W lipcu 2009 roku zdobył się na to, że opowiedział o telefonach
w serii wywiadów dla meksykańskiego czasopisma „Buzos”. Opowiedział także o nieudanym
zamachu na siebie 28 kwietnia 2009 roku, kiedy to uzbrojony mężczyzna strzelił do niego w biały
dzień na środku ulicy, ale chybił. Tylko że jeśli się mówi o groźbach, społeczność wokół ciebie jest
zawsze gotowa powiedzieć, że jesteś paranoikiem, że przesadzasz. Bladimir powiadomił władze, że
jest zastraszany, one jednak nie kiwnęły palcem. Wraz z Eliseem Barrónem Hernándezem
rozpracowywał właśnie kilku policjantów opłacanych przez kartele. Z Eliseem narcos zrobili tak jak
zawsze: zaczekali, aż wyjdzie z domu razem z rodziną, upokorzyli go najpierw kopniakami, potem
okładając pięściami na oczach córek i żony, po czym zabrali. Zabili go strzałem z pistoletu w głowę.
Jego błąd polegał na tym, że wsadził nos w sprawę skorumpowanych policjantów. „Jesteśmy tutaj,
dziennikarze. Zapytajcie Elisea Barróna. El Chapo i kartel nie wybaczają. Bądźcie ostrożni, żołnierze
i dziennikarze”. Takie właśnie słowa El Chapo Guzmána pojawiły się na narkotransparentach
porozwieszanych na ulicach Turreónu w dniu pogrzebu Elisea. Regularne przyznanie się, tak jak
robią terroryści. Jasny przekaz. Kolejna wiadomość nadeszła do redakcji Bladimira kilka godzin
później: „Ten skurwysyn będzie następny”.
Bladimir rzadko wychodził z domu. Prawie nigdy. Pisał w zaciszu. Niestety koledzy mówią, że
pogodził się z myślą, iż zostanie zabity: od rządu nie otrzymał żadnej pomocy, nie przeprowadzono
żadnego dochodzenia w sprawie pogróżek, nie przydzielono mu żadnej ochrony. Najbardziej bał się
nie tego, że go zamordują. Tak jest ze wszystkimi. Ale to nie szaleństwo ani ukryty instynkt
samobójczy. Nie szukasz śmierci, bo byłbyś idiotą, ale wiesz, że ona tu jest.
Wszystko rozegrało się szybko 2 listopada 2009 roku. Porwany. Torturowany. Zamordowany.
Na nic zdały się wysiłki kolegów oburzonych bezczynnością sił porządkowych, które
w odpowiedzi odmalowały Bladimira jako paranoika. To zwykła technika zniesławienia. Nie było
dochodzenia, żadnego śledztwa w sprawie tego, co odkrył Bladimir. Dzisiaj dziennikarstwo śledcze
w Durango przestało istnieć, umarło wraz z Bladimirem Antunem Garcíą.
19

000

Zajrzałem w otchłań i stałem się potworem. Nie mogło być inaczej. Jedną ręką muskasz źródło
przemocy, drugą pieścisz korzenie okrucieństwa. Jednym okiem obserwujesz fundamenty pałaców,
jednym uchem słuchasz rytmu przepływu pieniędzy. Z początku to tajemniczy galimatias, nic nie
widzisz, zaledwie rojowisko pod powierzchnią, niczym kłębowisko robaków, które napiera, by
przebić skorupę. Potem kształty zaczynają się rysować, lecz nadal wszystko jest pomieszane,
w zarodku, nachodzi jedno na drugie. Pchasz się do przodu, robisz wysiłek, żeby przywołać talenty
własnych zmysłów, wychylasz się nad otchłań. Chronologia władz nabiera sensu, krew, która
wcześniej rozdzielała się na tysiąc strumyczków, teraz toczy się rzeką, pieniądze przestają płynąć,
lecz kładą się na ziemi i możesz je policzyć. Wychylasz się jeszcze trochę bardziej. Wbijasz stopę
w krawędź; teraz niemal wisisz nad otchłanią. A potem ciemność. Jak na początku, ale tym razem nie
ma rojowiska, tylko gładka lśniąca tablica, tafla smoły. I wtedy dociera do ciebie, że przeszedłeś na
drugą stronę – teraz to otchłań chce zajrzeć w głąb ciebie. Chce myszkować. Rozszarpywać cię.
Strącić. Otchłań narkobiznesu, która zagląda ci do środka, w gruncie rzeczy nie jest uspokajającym
rytuałem oburzenia. To nie jest strach przed tym, że nic nie ma sensu. To by było zbyt proste. To by
było zbyt łatwe: namierzyłeś cel, teraz twoja kolej uderzyć, twoja kolej naprawić sytuację. Otchłań
narkobiznesu otwiera się na świat, który funkcjonuje, jest sprawny, ma własne zasady. Na świat
obdarzony sensem. I wtedy nie ufasz już nikomu. Mediom, rodzinie, przyjaciołom. Wszyscy
opowiadają ci rzeczywistość, która dla ciebie jest fałszywa. Powoli wszystko staje ci się obce, twój
świat zaś zaludnia się nowymi postaciami. Pojawiają się w nim bossowie, rzezie, procesy. Masakry,
tortury, kartele. Dywidendy, akcje, banki. Zdrady, podejrzenia, donosy. Kokaina. Znasz tylko ich,
a oni znają ciebie, ale to nie znaczy, że to, co kiedyś było twoim światem, znika. Nie. Nadal
w połowie w nim żyjesz. Nadal robisz to, co robiłeś dawniej, tylko że teraz pytania, jakie sobie
zadajesz, pochodzą z otchłani. Przedsiębiorca, profesor, kierownik. Student, mleczarz, policjant.
Przyjaciel, krewny, narzeczona. Czy oni też przybywają z otchłani? A jeśli nawet są uczciwi, jak
bardzo przypominają otchłań? Nie podejrzewasz, że wszyscy zostali przekupieni albo że są
mafiosami, to coś gorszego. Widziałeś z bliska, czym jest człowiek, i w każdym dostrzegasz
podobieństwa do ohydy, którą znasz. Dostrzegasz cień każdego.
Stałem się potworem.
Kiedy wszystko to, co cię otacza, zaczyna się odnosić do tego typu refleksji. Kiedy wkładasz
wszystko do świata znaczenia, który zbudowałeś, obserwując władze narkobiznesu. Kiedy wszystko
zdaje się mieć sens tylko z jednej strony, w otchłani. Kiedy dzieje się to wszystko, wtedy stałeś się
potworem. Wywrzaskujesz, szepczesz, wykrzykujesz swoje prawdy, bo się boisz, że inaczej znikną.
I że wszystko to, co zawsze postrzegałeś jako szczęście, spacerowanie, kochanie się, czekanie
w kolejce po bilet na koncert, pływanie, stanie się zbyteczne. Drugorzędne. Mniej ważne. Błahe.
Każda godzina wydaje ci się niestała i pusta, jeśli nie poświęcasz energii na odkrywanie, na
wyciąganie na światło dzienne, na opowiadanie. Poświęciłeś wszystko nie tylko po to, żeby
zrozumieć, ale żeby unaocznić, wskazać, opisać otchłań. Warto było? Nie. Nigdy nie warto
rezygnować z jakiejś drogi, która prowadzi do szczęścia. Nawet małego. Nigdy nie warto, nawet
jeśli wierzysz, że historia, etyka, spojrzenia pełne aprobaty wynagradzają twój wysiłek. To tylko
chwila. Jedyne możliwe poświęcenie to takie, które nie oczekuje nagrody. Ja nie chciałem
poświęcenia, nie chciałem nagrody. Chciałem zrozumieć, napisać, opowiedzieć. Wszystkim. Chodzić
od drzwi do drzwi, od domu do domu, w nocy i o poranku dzieląc się tymi historiami, pokazując te
rany. Dumny, że dobrałem właściwe tony i słowa. Tego chciałem. Tylko że rana po tych historiach
mnie pochłonęła.
Dla mnie już jest za późno. Powinienem był zachować dystans, którego nie zdołałem wytyczyć.
Właśnie tak mawiają często anglosascy dziennikarze: nie dać się wciągnąć, zachować jasność
spojrzenia i dystans pomiędzy sobą o obiektem. Nigdy go nie miałem. U mnie jest na odwrót.
Dokładnie na odwrót. Pierwotne skażone spojrzenie jest wewnątrz. Muszę być kronikarzem nie
wydarzeń, lecz własnej duszy. I w duszy, niczym w plastelinie, niczym w modelinie odciskać
widziane przedmioty i rzeczy, żeby pozostał głęboki odlew. Ale taki odlew, który można usunąć,
zgniatając z powrotem tę masę. Zlepiając na nowo. Na koniec z własnej duszy pozostaje struktura,
która mogła przybrać tysiąc kształtów, lecz nie przybrała ani jednego.
Podążając za historiami o narkobiznesie, uczysz się rozpoznawać ludzkie twarze. A raczej
nabierasz takiego przekonania. Uczysz się rozumieć, czy ktoś był kochany jako dziecko, czy naprawdę
darzyli go miłością, czy otaczano go opieką, czy dorastał z kimś u boku, czy też musiał wiecznie
uciekać z podkulonym ogonem. Od razu rozumiesz, jakie miał życie. Czy go odepchnięto, bito,
wyrzucono na ulicę. Albo też rozpieszczano tak bardzo, aż zgnił w dobrobycie. Uczysz się. I w ten
sposób uczysz się oceniać sytuację. Lecz nie uczysz się odróżniać złych od dobrych. Nie wiesz, kto
cię oszukuje ani kto kradnie ci duszę, kto cię okłamuje, żeby mieć wywiad, ani kto opowiada ci to, co
jego zdaniem chcesz usłyszeć, żeby ci się przypodobać i zostać uwiecznionym przez twoje słowa. Co
do pewności, to noszę ją w sobie bez zbytnich smutków pełnych zadowolenia: każdy, kto się do
ciebie zbliża, robi to wyłącznie po to, żeby coś zyskać. Uśmiech to sposób, żebyś opuścił gardę,
związek ma na celu wyciągnąć od ciebie pieniądze albo historię do opowiedzenia przy kolacji, albo
fotografie do pokazania komuś jak skalp. W końcu rozumujesz jak mafioso, paranoja staje się twoją
linią postępowania i dziękujesz ludowi z otchłani, że nauczył cię podejrzliwości. Lojalność
i zaufanie zamieniają się w dwa obce podejrzane słowa. Wokół masz wrogów lub tych, którzy chcą
cię wykorzystać. Właśnie tak wygląda dzisiaj moje życie. Sam sobie gratuluję.
Wiara w to, w co ja wierzyłem na początku tej drogi, jest zbyt łatwa. Wiara w to, co powiedział
Thoreau: „Nie miłość, nie pieniądze, nie sławę, dajcie mi prawdę”. Sądziłem, że podążanie tymi
drogami, tymi rzekami, myszkowanie po kontynentach, zanurzanie nóg w błocie może posłużyć do
poznania prawdy: trzeba zrezygnować ze wszystkiego dla prawdy. To tak nie działa, Thoreau. Nie
znajdzie się prawdy. Im jesteś bliżej myśli, że pojąłeś, jak funkcjonują rynki, tym jesteś bliżej
motywów tego, kto korumpuje tego, kto jest obok ciebie, tego, kto każe otwierać restauracje
i zamykać banki, tego, kto jest gotów umrzeć dla kasy, im bardziej pojmujesz mechanizmy, tym
bardziej dociera do ciebie, że należało pójść zupełnie inną drogą. Z tego powodu nie żywię
większego szacunku do siebie, bo idę naprzód, wypatrując, robiąc notatki, zapełniając terminarze,
przechowując smaki. Nie żywię większego szacunku do siebie, kiedy pod koniec drogi nie jestem
w stanie sobie zaufać ani odwzajemnić zaufania. I może nawet wcale nie jestem tego świadom. Wiem
tylko, że nie mogłem postąpić inaczej.
A gdybym postąpił inaczej? Gdybym wybrał rzetelną linię sztuki? Życie pisarza, którego ktoś
określiłby na przykład jako czystego, z jego napadami złego humoru, psychozami, normalnością?
Opowiadaj natchnione historie. Łam sobie głowę nad stylem i narracją. Nie potrafiłem tego. Trafiło
mi się życie uciekiniera, biegacza historii, powielacza opowieści. Życie będącego pod ochroną,
świętego heretyka, winnego, jeśli je, fałszywego, jeśli pości, hipokryty, jeśli się powstrzymuje.
Jestem potworem, tak jak jest potworem każdy, kto poświęcił się czemuś, co uważał za ważne. Ale
nadal zachowuję szacunek. Szacunek dla tego, kto czyta. Kto wyrywa swemu życiu ważny czas, aby
zbudować nowe. Nie ma nic potężniejszego od lektury, nikt nie jest większym kłamcą niż ten, kto
twierdzi, że czytanie książki to czynność bierna. Czytanie, czucie, studiowanie, rozumienie to jedyny
sposób, by zbudować życie poza życiem, życie obok życia. Czytanie to czynność niebezpieczna,
ponieważ nadaje kształt i wielkość słowom, ucieleśnia je i rozprasza we wszystkich kierunkach.
Przewraca wszystko do góry nogami, wysypuje z kieszeni świata monety i banknoty, i kurz. Poznanie
narkobiznesu, poznanie więzów między racjonalnością zła i pieniędzy, rozerwanie zasłony, która
przytępia przypuszczalną świadomość świata – to początek zmiany. Temu, kto tych historii nie
wyrzuca, nie pomija, temu, kto odczuwa je jako własne, należy się mój szacunek. Temu, kto czuje na
plecach słowa, kto ryje je sobie w skórze, tworzy sobie nowy słownik, zmienia bieg świata, bo
zrozumiał, jak na nim żyć. To tak jakby zerwać łańcuchy. Słowa są działaniem, są tkanką łączną.
Tylko ten, kto zna te historie, może się przed nimi bronić. Tylko ten, kto opowiada je synowi,
przyjacielowi, mężowi, tylko ten, kto nosi je w miejscach publicznych, w salonach, w auli, wygłasza
możliwość oporu. Kto stoi sam nad otchłanią, jakby siedział w klatce, ale jeśli wielu postanowi
stawić czoło otchłani, wtedy kraty celi się rozpuszczą. A cela bez krat przestaje być celą.
W Apokalipsie świętego Jana jest powiedziane: „I wziąłem książeczkę z ręki anioła, i połknąłem
ją, a w ustach moich stała się słodka jak miód, gdy zaś ją spożyłem, goryczą napełniły się moje
wnętrzności”[13]. Myślę, że czytelnicy tak właśnie powinni zrobić ze słowami. Wziąć je do ust,
przeżuć, rozdrobnić i na koniec połknąć, aby chemia, z której są złożone, podziałała na nas od środka
i rozświetliła nieznośne mroki nocy, nakreślając linię oddzielającą szczęście od bólu.
Masz coś w rodzaju poczucia pustki, kiedy groźba, którą przyciągają twoje słowa, zdaje się
nadawać im wartość, jakby wszystkiego, co mówisz, nagle słuchano wyłącznie dlatego, że może
ściągnąć na ciebie śmierć. Zdarza się rzecz następująca: zdarza się, że milczenie o tych sprawach nie
istnieje. Istnieje szmer: wiadomość agencyjna, procesy, aresztowany narco. Wszystko staje się
fizjologiczne. A kiedy wszystko staje się fizjologiczne, nikt tego nie zauważa. I tak ktoś pisze: pisząc,
umiera, pisząc, otrzymuje groźby, pisząc, potyka się. Kiedy nadchodzi groźba, wydaje się, że na jakiś
krótki czas część świata zauważyła to, co zostało napisane. Po czym zapomina. Prawda jest taka, że
nie ma alternatywy. Koka to paliwo. Koka to niszczycielska, straszna, śmiertelna energia.
Najwyraźniej aresztowania to zawsze za mało. Polityka kontrastu najwyraźniej zawsze chybia celu.
Chociaż może się to wydać przerażające, jedyną odpowiedzią mogłaby się stać całkowita legalizacja
narkotyków. Być może odpowiedzią okropną, potworną, budzącą lęk. Lecz jedyną możliwą, aby
położyć wszystkiemu kres. Aby zatrzymać rosnące faktury. Aby zatrzymać wojnę. A przynajmniej to
jedyna odpowiedź, jaka się nasuwa, kiedy na koniec wszystkiego człowiek zadaje sobie pytanie: i co
teraz zrobimy?
Od lat codziennie pozwalam się porywać głosom rozbrzmiewającym w mojej głowie. Głosom
wrzeszczącym na całe gardło, że alkohol to substancja, która kosi więcej ofiar. To przeszywające
bębniące głosy, od czasu do czasu uciszane przez inne głosy, które podnoszą się śmiało, twierdząc, że
owszem, pewnie, alkohol szkodzi, ale tylko wtedy, gdy go nadużywasz, gdy kufel piwa w sobotni
wieczór zamienia się w nawyk, i że jest ogromna różnica w porównaniu z koką. Potem odzywa się
chór tych, którzy uważają, że legalizacja to mniejsze zło; w gruncie rzeczy, podpowiadają głosy,
legalna koka pozostawałaby także pod kontrolą lekarską. – W takim razie zalegalizujmy zabójstwa! –
odpowiada czyjś fenomenalny głos, baryton, który na chwilę ucisza wszystkich. Cisza jednak trwa
krótko, bo niczym ciosy sztyletu nadlatują ponownie skrzeczące reakcje tych, co to utrzymują, że ten,
kto się narkotyzuje, w gruncie rzeczy wyrządza krzywdę wyłącznie sobie, że jeśli się zakaże kokainy,
to trzeba będzie zakazać też używania tytoniu, że skoro się mówi „tak”, to państwo jest dilerem,
państwem kryminalnym. A co z bronią? Nie jest jeszcze gorsza? Na co kolejny głos – ten opanowany,
odrobinę przemądrzały, zacinający się na spółgłoskach – twierdzi, że broń służy do obrony, tytoniu
można używać z umiarem i... Ale w gruncie rzeczy to problem etyczny, a kim my jesteśmy, żeby
ograniczać osobisty wybór poprzez zasady i dekrety?
W tym momencie głosy nakładają się na siebie i wszystko staje się niezrozumiałe. Z plątaniną
głosów zawsze się tak kończy. Ciszą. I muszę zaczynać od początku. Lecz jestem przekonany, że
legalizacja naprawdę mogłaby rozwiązać kwestię. Bo uderzyłaby tam, gdzie kokaina znajduje
urodzajny grunt: w ekonomiczne prawo popytu i podaży. Gdyby wymazać zapotrzebowanie, wszystko
to, co jest na górze, zwiędłoby jak kwiat bez wody. Czy to ryzyko? Czy to fantazja? Szaleństwo
potwora? Może. A może nie. Może to inny fragment otchłani, któremu niewielu ma odwagę stawić
czoło.
Dla mnie słowo „narkokapitalizm” stało się przeżutą kulą, która nic, tylko rośnie. Nie potrafię jej
połknąć, każdy wysiłek idzie w przeciwnym kierunku i istnieje niebezpieczeństwo, że zadławię się
na śmierć. Wszystkie słowa, które przeżuwam, przyklejają się do kuli, a masa pęcznieje niczym guz.
Chciałbym ją połknąć i pozwolić, żeby zaatakowały ją soki trawienne. Chciałbym rozpuścić to słowo
i uchwycić jego jądro. Tylko że to niemożliwe. A także niepotrzebne, bo już wiem, że znalazłbym
ziarenko białego proszku. Ziarenko kokainy. Bez względu na to, czy będzie istnieć policja
i konfiskaty, zapotrzebowanie na kokainę zawsze pozostanie ogromne: im świat staje się szybszy, tym
więcej jest kokainy, im mniej jest czasu na stałe związki, na rzeczywistą wymianę, tym więcej jest
koki.
Uspokajam się, muszę się uspokoić. Kładę się, spoglądam w sufit. W ciągu tych lat nazbierałem
dużo sufitów. Od tych prawie nad samym nosem, co to ich dotykasz, ledwie podniesiesz głowę, po te
bardzo dalekie, co to mrużysz oczy, by dojrzeć, czy to, co na nich widać, to freski czy plamy wilgoci.
Patrzę na sufit i wyobrażam sobie całą kulę ziemską. Świat to okrągłe ciasto, które rośnie. Rośnie
dzięki ropie naftowej. Rośnie dzięki koltanowi. Rośnie dzięki gazowi. Rośnie dzięki Internetowi.
Jeżeli odjąć wszystkie te składniki, świat może opaść, zmniejszyć objętość. Istnieje jednak składnik,
który jest szybszy od wszystkich i którego wszyscy pragną. A jest nim koka. Roślina, która idealnie
łączy Amerykę Południową z Włochami. Która przemierza Atlantyk niczym guma. Guma, którą można
rozciągać bez końca, a ona nigdy się nie zerwie. Korzenie tu, liście tam. Koka jest tym składnikiem,
bez którego żadne ciasto nie mogłoby istnieć. Tak samo jak mąka, którą we Włoszech i w Ameryce
Południowej określa się za pomocą tym większej liczby zer, im wyższy jest stopień jej czystości. Zer,
przez które można oglądać świat jak przez rany. Zer niczym otchłanie, w których można się pogrążyć.
Zero niczym soczewka lunety, przez którą można oglądać miraż białego złota, najlepszej koki: 000.

[13]Apokalipsa św. Jana10, 10, Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Warszawa; Poznań,
Przegląd Reader’s Digest; Pallottinum 2000.
Podziękowania

Moje podziękowania niechaj przyjmie Federica Compana, która towarzyszyła poszukiwaniom ze


spojrzeniem analityka i rozpaloną obywatelską pasją. Również Helena Janeczek, która zechciała mi
udzielić rad co do podstaw literackich; Carlo Buga, który pomógł mi rozszyfrować setki stron
i zagłębić się na oślep w tę poplątaną masę historii; Gianluca Foglia, żelazny wydawca i nauczyciel.
Dziękuję wydawcy, Sonii Dradze, za to, że zdecydowała się wydać w Polsce Zero Zero Zero.
Dziękuję Katarzynie Procner-Chlebowskiej i Sławomirowi Aplowi z Wydawnictwa Sonia Draga za
zaufanie do mojej pracy. Dziękuję Bożenie Sęk za pracę z pasją nad moim tekstem, a także dziękuję
tłumaczce Joannie Kluzie, która przełożyła dla Was moje słowa.
Dziękuję Korpusowi Karabinierów, policji, straży celno-podatkowej, ROS, GICO, SCO, DIA
i DDA z Rzymu, Neapolu, Mediolanu, Reggio Calabria, Catanzaro i wszystkim instytucjom, o których
tu zapomniałem, że pozwoliły mi przestudiować, przeczytać i w niektórych przypadkach przeżyć
swoje dochodzenia i operacje: Alga, Box, Cancedo, Crimine-Infinito, Decollo, Decollo Bis, Decollo
ter, Decollo Money, Dinero, Dionisio, Due Torri Connection, Flowers 2, Galloway-Tiburon, Golden
Jail, Green Park, Igres, Magna Charta, Maleta 2006, Meta 2010, Notte bianca, Overloading,
Pollicino, Pret à porter, Puma 2007, Revolution, Solare, Tamanaco, Tiro grosso, White 2007, White
City.
Podziękowania niech przyjmą: DEA, FBI, Interpol, Guardia Civil, Mossos d’Esquadra, Scotland
Yard, francuska Gendarmerie Nationale, brazylijska policja, niektórzy członkowie meksykańskiej
policji federalnej, Policía Nacional de Colombia, niektórzy członkowie rosyjskiej policji
towarzyszący mi w swoich dochodzeniach i operacjach: Cabana, Cornerstone, Dark Waters, Delfín
Blanco, Leyenda, Limpieza, Millennium, Omni Presence, Padrino, Pier Prussure, Processo 8000,
Project Colisée, Project Coronado, Russiagate, Reckoning, Relentless, SharQC 2009, Sword,
Xcellerator.
Dziękuję wszystkim funkcjonariuszom policji municypalnej, DIA i nie tylko, z którymi
prowadziłem badania i dyskutowałem w ciągu tych lat. Gdyby nie Ilda Boccassini, Alessandra Dolci,
Antonello Ardituro, Federico Cafiero De Raho, Raffaele Cantone, Baltasar Garzón, Nicola Gratteri,
Luis Moreno Ocampo, Giuseppe Pignatone, Michele Prestipino, Franco Roberti, Paolo Storari, nie
zdołałbym dokonać wielu odkryć.
Niechaj moje podziękowania przyjmą najwyższe władze Korpusu Karabinierów, komendant
główny Gallitelli, szef policji państwowej Antonio Manganelli i komendant główny straży celno-
podatkowej Capolupo. Szczególne podziękowania niechaj przyjmie generał karabinierów Geatano
Maruccia, komendant ROS Mario Parente, generał straży celno-podatkowej Giuseppe Bottillo –
którzy śledzili powstawanie tej książki.
Dziękuję przyjaciółkom Lydii Cacho i Anabel Hernández, które uczyniły mnie przez te lata
„Meksykaninem”. Dziękuję Glendzie Martínez, Malcolmowi Beithowi, Christophe’owi Champinowi,
Yoaniemu Sánchezowi za konfrontację i zaangażowanie. Dziękuję oku Roberta Friedmana,
inteligencji Mishy Glenny i talentowi analitycznemu Ricarda Ravela. Dziękuję Peppemu
D’Avanzowi, z którym zacząłem dyskutować o tych stronicach, lecz przeklęty los nie pozwoli mi tego
powtórzyć.
W Korpusie Karabinierów dziękuję tym, którzy kierują moim życiem: pułkownikowi Gabrielemu
Degrandiemu, kapitanowi Giuseppemu Picozziemu, kapitanowi Alessandrowi Faustiniemu.
Dziękuję Carlowi Feltrinellemu, który zakochał się w tym projekcie i wspierał go od samego
początku. Dziękuję Inge Feltrinelli, odwiecznej energii.
Dziękuję za matematycznie dokładne rady Massimowi Turchetcie.
Dziękuję Gianowi Arturowi Ferrariemu za to, że był od pierwszego dnia.
Dziękuję Eziowi Maurowi, Gregoriowi Botcie i całej redakcji „La Repubblica”, ponieważ przez
te lata zawsze śledzili moją pracę na temat narkobiznesu i mafii. I sprawiali, że czułem się chroniony.
Dziękuję Brunonowi Manfellottowi i redakcji „L’Espresso”, którzy nie cofają się przed tymi
tematami.
Dziękuję Danieli Hamaui, uważnej czytelniczce.
Dziękuję Fabiowi Faziowi, mojemu przyjacielowi. Gotowemu wyciągnąć mnie w chwilach
ciemności i przypomnieć, że żyję i że życie zasługuje na tlen i uśmiechy.
Dziękuję nowojorskiemu agentowi ADN. On wie za co.
Dziękuję Markowi Brayowi, Valerii Castelli i chłopcom z Occupy Wall Street, którzy bardzo
wiele mnie nauczyli.
Dziękuję, że Bono Vox wysłuchał tych historii, kiedy byłem w nich jeszcze pogrążony, i że
nieustannie zapraszał mnie na koncerty U2.
Dziękuję Salmanowi Rushdiemu, który nauczył mnie być wolnym, nawet kiedy jestem opancerzony
przez siedmiu uzbrojonych ludzi.
Dziękuję Nourielowi Rubiniemu, który przez cały niekończący się wieczór słuchał cierpliwie
południowoamerykańskich opowieści i z którym dyskutowaliśmy aż nazbyt długo o finansach
i zbrodni.
Dziękuję Valentinie Maran za opiekę nad moją stroną internetową. Dziękuję Gommie za wszystkie
cyfrowe rady. Dziękuję tym, którzy śledzą mnie na Facebooku i Twitterze, za tysiące codziennych
odwiedzin, które odegnały poczucie osamotnienia i pozwoliły mi się poczuć obecnym wśród ludzi,
mimo że wśród nich nie jestem.
Dziękuję Claudii Carusi, która pomogła mi przeanalizować dochodzenia.
Dziękuję Darii Bignardi, która prosi, bym pisał, pisał. Dziękuję Adrianowi Sofriemu, który teraz
okrąża świat, wcześniej zaś, kiedy się nie ruszał, wysłuchał tych opowieści.
Dziękuję Sashy Polakowowi Suransky’emu i „New York Timesowi”, którzy pozwolili mi
opowiedzieć, w jaki sposób narkobiznes wpływa na kryzys, kiedy wszędzie ten temat wydawał się
zbędny.
Dziękuję Davidowi Dannonowi, który przez pół roku pozwolił mi być inną osobą, wolną i prawie
szczęśliwą.
Dziękuję Vincenzowi Consolowi: niestety nie zdążyłem dać mu tej książki do przeczytania.
Dziękuję Francescowi Giudiciemu, który mnie ćwiczył, zapewniając mi na siłowni trening
i możliwość wyładowania się stosowną do mojego życia.
Dziękuję Manueli De Caro, zawsze przy mnie, w każdej chwili i za wszelką cenę.
Dziękuję rodzinie, która płaci wysoką cenę za moje przewinienie, za to zaś nie można uzyskać
przebaczenia nawet za pomocą tych paru linijek podziękowań. Wiem o tym.
Dziękuję Wam, czytelnicy polscy, którzy czytając moją książkę, sprawiacie, że moja opowieść
staje się dla niektórych niebezpieczna – mafie nie obawiają się pisarzy, boją się czytelników.

You might also like