You are on page 1of 167

D ariu sz Loranty

Spowiedź psa
B ru taln a p ra w d a o p o lsk ie j p o lic ji

FRONDA
Wstęp, czyli o tym, że w tej opowieści wujek Halski po Was
nie przyjedzie...

Zazwyczaj słysząc słowo „gliniarz”, mamy przed oczami amerykańskiego superherosa


z FBI, który wykonuje rozmaite „misje niemożliwe” . Taki obraz często jest kopiowany również
w polskim kinie, przez co stereotyp dobrze ustawionego przystojniaka w drogim garniturze,
nadal pokutuje w naszych wyobrażeniach o policji. Trudno zerwać z tym wizerunkiem, nawet po
premierach takich filmów jak „Psy”, „Pitbull” czy „Drogówka”, które pokazują „ciemną stronę”
jej pracy policji.

Rzeczywistość odbiega od wyidealizowanych produkcji. Parafrazując słowa Vincenta


z filmu Grzegorza Lipca „Że życie ma sens” - w opowieści nadkomisarza Dariusza Lorantego
wujek Halski po Was nie przyjedzie.

Najsłynniejszy polski negocjator policyjny, odpowiadając na moje pytania, odsłania


bardziej ponurą prawdę o policji. Nie ma w niej miejsca na brawurowe pościgi samochodowe -
są oględziny zwłok, nie ma pięknych modelek i aktorek - są prostytutki, nie wszystkie historie
kończą się też happy endem. Jedyne, co łą czy historię życia wieloletniego gliniarza z fikcją
filmową, to towarzyszące im zagrożenie. W końcu przeciętny Kowalski nie odczytuje na swojej
komórce SMS-ów o treści: „Zaraz dostaniesz ze snajperki w łeb” ...

„Spowiedź psa” to nie tylko szczera opowieść o brawurowych przygodach gliniarza. To


wiernie oddany pejzaż zmian, jakie nastąpiły w polskiej policji, jak i całej Polsce po 1989 roku.
A mo że to opis tego, że żadne zmiany nie nastąpiły? Odpowiedź na tak postawione pytanie
pozostawiam Czytelnikom, którzy sami mogą przekonać się, że dialogi milicjantów i esbeków
z „Psów” Władysława Pasikowskiego nie były tylko wymysłem reżysera.

Książka, którą stworzyliśmy, to również opowieść o samotności gliniarza, który całe


życie oddaje pracy, który tłamsi rozbudzone emocje alkoholem i wszelkimi „rozrywkami
niegodnymi” . Gdy dowiedziałem się, że wątki z udziałem Gebelsa w filmie „Pitbull” są
zaczerpnięte z życiorysu Dariusza Lorantego, a na dodatek reżyser filmu - Patryk Vega planował
zrealizować serial „Bernard X” na podstawie przygód „Benka”, pomyślałem, że taka historia po
prostu nie może się zmarnować.

Nadkomisarz, początkowo wątpiący w ideę książki, wreszcie zdecydował się na opowieść


o sobie, ale w formie wywiadu. Teraz „pies”, nawet na przedwczesnej emeryturze, może jeszcze
ugryźć.

Aleksander Majewski

Rozmowę, ja ką przeprowadził ze mną A lek Majewski, dedykuję wszystkim osobom, które


uraziłem swoimi wypowiedziami, oraz tym, które poczują się urażone faktem, że je pominąłem.
Moje wspomnienia mają charakter osobistej narracji o tym, co przeżyłem i zapamiętałem,
obarczoną subiektywizmem wynikającym z doświadczeń, wiedzy, wrażliwości i osobowości.
Wobec powyższego lub mimo wszystko: przepraszam, ale pozostaję przy swoim.

Dariusz Loranty („Benek”)


[1]
Zanim narodził się pies...

Zaczynamy spowiedź psa - jest Pan gotowy?

- Tak, jestem gotowy. Kiedyś już Panu powiedziałem, że bycie gliną deprawuje. Mimo to
mam nadzieję, że ta rozmowa będzie udana dla nas obu. Choć wolałbym, żeby nosiła ona tytuł
„Jak nie zostałem lemingiem”, a nie „Spowiedź psa” .

- Chciałby Pan rozmawiać o polityce ?

Nie. Umawialiśmy się na rozmowę o policji, ale wydaje mi się, że to słowo jest ważne
w historii, którą opowiem. Rozumiem, że teraz słowo „leming” wiąże się z bieżącą polityką
i oznacza osobę ślepo i bezrozumnie wierzącą rządzącym. Kiedyś, choć rzadko używane, było
synonimem kogoś, kto bezwarunkowo podporządkowuje się środowisku, w którym funkcjonuje,
wbrew swojej dotychczasowej postawie czy głoszonym poglądom. Wydaje mi się, że nigdy
takim człowiekiem nie byłem, choć nie miałem większych problemów ze społecznościami,
w których przyszło mi żyć. Podam przykład rozmowy o sytuacji społecznej homoseksualistów.
Wśród policjantów na początku lat dziewięćdziesiątych można było usłyszeć opinie: „Co te
pedały chcą, kiedyś >taki< (z obrzydzeniem) to się bał, że sąsiadka się dowie, a dziś robi karierę,
bo jest gejem” . Odchodząc, słyszałem co innego - że „katole” gnębią „kochających inaczej” .
Kiedyś Adam Michnik był dla nich kryminalistą, a teraz jest autorytetem, bo zwalcza
oszołomów. Tak myślą lemingi - ja do nich nie należę.

Jak się narodził pies?

- Rozumiem, że chodzi o moje przyjście do policji?

Tak. Rozpoczął Pan służbę w wieku 30 lat. Dlaczego tak późno?

- Wcześniej próbowałem prowadzić własną działalność gospodarczą - brukarstwo.


Odnotowałem nawet pierwsze sukcesy w tej dziedzinie. Gdzieś położyłem płytę chodnikową,
innym razem krawężnik. Korzystałem wówczas z coraz rzadziej używanych materiałów
budowlanych. Cała działalność opierała się na mnie i najemnych pijaczkach, najczęściej dwóch,
którzy wiedli kiepskie, proste życie. W 1990 roku zaczęła się w tej dziedzinie rewolucja
technologiczna. Okazało się, że ludzie już nie korzystaj ą z płytek chodnikowych, ponieważ na
rynek wchodzą kostki brukowe. Ten, kto produkował, od razu je też kładł. Podobnych do mnie
gości były dziesiątki. W każdej gminie dwóch, trzech takich układaczy chodników
i krawężników znajdowało zajęcie. Potem przyszedł czas upadków. Upadały spółdzielnie, GS-y,
rosły zadłużenia przedsiębiorstw... Byłem szefem w Spółdzielni Kółek Rolniczych w Kunowie,
później kierownikiem w Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej „Postęp” w Nietulisku. Robiliśmy
właśnie te płyty chodnikowe. Był to czas zmian dziejowych, w których czynnie uczestniczyłem.
Walczyłem o kapitalizm, więc ten kapitalizm próbowałem dogonić. Nawet pomimo
niepowodzeń, nadal wierzyłem w jego polską wersję (śmiech). Właśnie dlatego, kiedy skończyło
się układanie płyt kupiłem sobie ciężarówkę i przeszedłem na działalność transportową.
Przewoziłem węgiel. Praca była ciężka, ale i cena węgla dosyć dobra, więc jeździłem...
Dowoziłem węgiel z Rudy Śląskiej do swojej miejscowości, czyli Kunowa pod Ostrowcem
Świętokrzyskim, na Kielecczyźnie.

To musiał być ciężki kawałek chleba...

- Niewyobrażalnie! W nocy wyjeżdżałem swoim starem i o świcie byłem w kopalni,


gdzie stawałem w kolejce. Po paru godzinach już załadowany ruszałem w drogę powrotną!
Zwykle koło północy byłem w domu. Trochę się przespałem i po południu rozwoziłem węgiel do
klientów. Na noc planowałem zwykle kolejny wyjazd. Miałem przy tym przygody, raz zapalił mi
się silnik, innym razem padły hamulce. Szoferskie życie. Musiałem jednak pokonywać takie
trudności, znosiłem to wszystko, no i marzyłem o kapitalizmie, ale nigdy go nie mogłem
dogonić.

To znaczy?

- Gdy woziłem węgiel jeżdżąc samą ciężarówką, byłem jakiś czas finansowo do przodu
i doszedłem do wniosku, że warto kupić przyczepę. Cena węgla zaczęła padać. Dotychczasowy
tonaż okazał się zbyt niski. Przestawało się opłacać wożenie dziewięciu ton węgla. Ciężarówka
poniżej osiemnastu ton nie miała już sensu. Doszła wtedy kolejna „rewolucja technologiczna”:
wyprzedawano duże ilości sprzętu, głównie z „enerdówka” . Okazało się jednak, że nie stać mnie
na taką inwestycj ę.

A kredyt?

- Bałem się pożyczek, nie chciałem wchodzić w coś takiego. Przekonanie, by nie
pożyczać, wyniosłem z domu. Liczyłem, że będę dorabiał się powoli, ciężką, codzienną pracą.
Niestety sam zapał to nie wszystko. Okazało się, że to nie wystarczy. Było to moje pierwsze, ale
nie ostatnie przykre doświadczenie w „nowej ” Polsce. Nie o taką rzeczywistość chodziło
„Solidarności”, do której śmiem się zaliczać.

W którym momencie przyszła taka refleksja?

- Jeszcze w 1990 roku. Kolejne przemyślenia były już tylko bardziej przykre.

Czyli „nowa, odnowiona, demokratyczna III Rzeczpospolita” okazała się rodem


z „Psów”?
- Tak, proszę Pana. I właśnie ta świadomość przyczyniła się do decyzji o wstąpieniu do
policji. Konkurencja na rynku sprowadzała wtedy nowy sprzęt, a mnie nie było na niego stać,
spadały ceny. Zniknęła przestrzeń dla takich jak ja. Czułem się niepotrzebny. Nie miałem
wyjścia, musiałem coś ze sobą zrobić.

Z tego, co wiem jakiś czas przebywał Pan również w Niemczech.

- To prawda. Podjąłem próbę wstąpienia do policji, ale cały czas działając, nazwijmy to
umownie, „w biznesie”, a tak naprawdę, pracując na własną rękę. Początkowo pomysł z policją
nie wypalił. Nie przyj ęli mnie. Widocznie nie było jeszcze problemów z naborem ludzi. Ale też
dla mnie nie miało to wtedy większego znaczenia. Ubiegałem się o przyjęcie w Stalowej Woli.

Dlaczego akurat tam?

- Ponieważ wstydziłem się być policjantem! To nie był dla mnie żaden powód do chluby.
Uważałem, że do milicji czy policji, jak zwał tak zwał, idą gamonie i ci, którzy mają dwie lewe
ręce. Jak Pan zapyta ojca, bo jest pewnie w moim wieku, to Panu powie to samo.

Już pytałem. Mówi to samo (śmiech).

- No widzi Pan! Właśnie dlatego wybór padł na Stalową Wolę. Z moich stron kursował
tam pociąg, a samo miasto było położone dosyć daleko - jakieś siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt
kilometrów. Pociągi często kursują, daleko od domu - wspaniale! Tyle, że z błahej
i bezsensownej przyczyny nie przyjęli mnie. Dopominali się dodatkowych badań medycznych, na
które nie poszedłem. Próbowałem się tam dostać razem z moim kolegą z Ostrowca
Świętokrzyskiego, Andrzejem. Wspólnie pracowaliśmy, jako technolodzy w Kunowskiej Fabryce
Maszyn Rolniczych.

Chodziło tylko o badania?

- A żeby Pan wiedział! Te dodatkowe badania, nie pamiętam już nawet, czego miały
dotyczyć. Chyba chodziło o jakieś wyniki krwi, po które musiałem jeździć ze Stalowej Woli do
Rzeszowa. Było to trochę kłopotliwe, a policję uważałem wtedy tylko za jedną z opcji. „A tam,
nie zależy mi!” - pomyślałem i machnąłem ręką.

Tak łatwo się Pan zniechęcił?

- Na horyzoncie pojawiła się możliwość wyjazdu za granicę. Zebraliśmy się i w grupie


pięciu osób pojechaliśmy do Niemiec. To dosyć ważny moment w moim życiu. Przyszedł czas na
pierwsze otrzeźwienie w spojrzeniu na nową polską telewizj ę.

Który to był rok?


- Połowa 1991. Siedzę, oglądam, a tam podają informację o tym, że Polacy jeżdżą do
Niemiec, głównie do Berlina, i sprzedają nasze towary żywnościowe, takie jak kiełbasa, chleb,
dżemy. Pokazują na tych bazarach uśmiechniętych sprzedawców z Polski, którym pięknie kręci
się interes. To dawało nadzieję, że pojawiły się nowe możliwości, szansa na wolny wjazd do
Niemiec. Oczywiście pojechało tam wtedy całe stado Polaków. My pojechaliśmy w mercedesie,
starym wielkim busie, który teraz miałby pewnie ze czterdzieści lat. Ruszaliśmy w nieznane.
Jechaliśmy obładowani produktami. Wzięliśmy tyle, ile tylko mogliśmy upchać do naszego busa.
Do Berlina jeździło setki Polaków, ale my założyliśmy, że im dalej pojedziemy w kierunku
granicy francuskiej, tym lepiej będzie dla nas, bo opchniemy wszystko za większe pieniądze.
Nasze myślenie było podyktowane doświadczeniem wyjazdów na Ukrainę czy na Węgry, gdzie,
im dalej jeździło się od większych miast i tamtejszych bazarków, to tym lepiej sprzedawało się
pościel i wszystkie przywiezione rzeczy. Tu założyliśmy istnienie tego samego mechanizmu - im
dalej od centrum jedziemy, czyli od Berlina, tym lepiej sprzedamy. Pierwsze rozczarowanie
przyszło dosyć szybko, nie mogliśmy znaleźć odpowiedniego miejsca na handel. Nie mogliśmy
znaleźć takiego bazarku, charakterystycznego dla Polski w 1991 roku. U nas wystarczyło, że
chodnik był szerszy niż półtora metra i już kwitł handel.

Szok cywilizacyjny?

- Tak. Lata 1990 i 1991 były w Polsce czasem łóżek polowych i taboretów wędkarskich.
Wszędzie powstawały punkty handlowe. A w Niemczech za cholerę nie mogliśmy trafić
w miejsce, o które nam chodziło. W końcu, w jakiejś małej miejscowości, drugiego dnia,
znaleźliśmy co trzeba. Ku naszemu zdziwieniu, nie sprzedawano tam żadnej żywności, właściwie
nie było nic z towarów takich jak nasze. Były natomiast dziwne rękodzieła, jakieś piwo. Niemcy
przychodzili z rodzinami - słodyczy od czorta, wypieków, cukrowej waty, ogromnych lizaków,
których wtedy w Polsce nie mieliśmy - wszystkiego mnóstwo...

Pewnie świeciły się Wam oczy?

- Tak. Sytuacja była następująca. Rozstawiamy się z naszym interesem i stado Niemców
rzuca się w naszym kierunku. Wyciągamy z pudeł towary, a Niemcy patrzą, oglądają, coś
szwargocą. Kolega znający płynnie niemiecki mówi, że oni się dziwią. A my się cieszymy.
Kolega powtarza i coś tłumaczy, oni słuchają. Mieliśmy mnóstwo szynek, kiełbas - wszystko
zapakowane. Bogactwo wszelkich produktów! Ruch olbrzymi. Niemcy oglądają, kolega
wyjaśnia, nam się gęby śmieją. Co się okazuje? Że oni za chorobę nie chcą tego kupować,
a z naszego handelku nici. Po prostu podeszli, bo zobaczyli co ś niespotykanego. Patrzyli na nas
jak na wilka z rogami na wystawie dziwadeł.

Co zrobiliście? Przecież nie mogliście pozbyć się tych towarów...

- Niestety, nic nie sprzedaliśmy i faktycznie, musieliśmy szybko zdecydować, co robić.


Wskoczyliśmy do samochodu i szybko ruszyliśmy na zachód. Przemieszcza się z miejscowości
do miejscowości. Próbowaliśmy na tamtejszych parkingach. W końcu dojechaliśmy pod
francuską granicę, w pobliże domu rodzinnego kanclerza Niemiec. Aż wreszcie na jednym
parkingu zobaczyliśmy, że stoją jacyś Polacy. Oni byli od nas mądrzejsi, bywali w Niemczech
wielokrotnie, mieli już doświadczenie w takich sprawach. I to oni właśnie kupili od nas pierwsze
rzeczy. Powiedzieli nam, że Niemiec nie kupi, jeśli nie jest twoim znajomym. A jako
ciekawostkę podpowiedzieli, że jesteśmy dla nich właśnie takimi dziwadłami, którymi się
najzwyczajniej brzydzą. Ale powiem szczerze, że mieliśmy szczęście. W tym miejscu, gdzie się
ostatecznie rozłożyliśmy, mieszkało dużo Turków i jakieś inne nacje. Kupili od nas sporo towaru.

Czyli zainteresowanie Niemców - ku waszemu przerażeniu - nie pokrywało się


z kupowaniem produktów?

- Nie miało ze sobą nic wspólnego. Ich zdziwiło, że ktoś może kiełbasę w folii i szynkę
w puszce sprzedawać na takim bazarku (śmiech).

Co zrobiliście następnego dnia?

- Znaleźliśmy jakiś sklep i podjęliśmy decyzję, że kupujemy tani chleb w folii, który
potem spróbujemy sprzedać. Był trzy razy tańszy niż taki z piekarni. Ustawialiśmy się z nim pod
sklepami. Ostatecznie tylko jeździliśmy tak z tym chlebem i nic nie zarobiliśmy. Tego było już
dla nas za wiele. Zobaczyliśmy dobitnie, że mamy do czynienia z inną mentalnością, innym
społeczeństwem niż w Polsce. My jesteśmy „cywilizacyjnie bazarowi”, a Niemcy - nie. Tego
chleba kupiliśmy zdecydowanie za dużo.

Na szczęście udało nam się zdobyć pracę. Byliśmy gotowi imać się różnych, dziwnych
zajęć. Byłem młody, bystry i chociaż w szkole raczej „noga” do języków, a szczególnie do
j ęzyka Wielkiego Brata ze wschodu, to trochę liznąłem niemieckiego. Pamiętam, że na początku
kolega wypisał na kartce kilkanaście zdań po niemiecku, ale ze słuchu, z pogwałceniem
wszelkich zasad gramatyki niemieckiej (śmiech). Jedno z pytań brzmiało: „Czy jest praca?” .
Umiałem też liczyć do dziesięciu. Nie było problemu. Problem zrobił się wtedy, kiedy Niemiec
mówił na przykład: „Przyjdź pojutrze, w godzinach południowych” . A ja umiałem tylko nazwy
dni, nie rozumiałem słowa „jutro” . Jedyne, co mi pozostawało, to uczenie się z tej karteczki,
przygotowanej przez kolegę. Na szczęście Niemcy się zorientowali, że z językiem u nas nie jest
najlepiej. Nie było więc wielkich kłopotów ze znalezieniem pracy. Oczywiście w innym fachu
niż handlowanie foliowaną kiełbasą (śmiech). Może trudno było znaleźć dobrą pracę, ale my
mogliśmy podjąć się każdego zajęcia. Cieszyło mnie, że bez zadowalającej znajomości
niemieckiego udało mi się ulokować całą naszą ekipę na posadzie. I tak, z książką „Pan Tadeusz”
pod pachą, rozpocząłem nowy etap - życie na obczyźnie.

Patriotycznie!

- O, proszę Pana, zawsze byłem szaleńcem w tej kwestii...

Romantykiem?
- Tak... Ale Niemcy nauczyli mnie racjonalizmu i nowoczesnego patriotyzmu. Mam
ogromny szacunek do ich podejścia.

Na czym polegał ów „nowoczesny patriotyzm”?

- To było dla mnie coś zupełnie nieznanego. Tym bardziej, że wcześniej miałem okazję
obserwować wyłącznie najgorsze nawyki u naszych rodaków na emigracji, którymi Niemcy się
brzydzą. Proszę Pana, musieliśmy załatwić sobie pracę, a wokół było mnóstwo Polaków, którzy
nie kiwnęli nawet palcem w bucie, żeby nam pomóc, choć znali nasz status! Nikt nie reagował,
gdy widział, że mamy problemy językowe. I chociaż znał zarówno niemiecki, jak i polski,
siedział cicho, ani słowem nie zdradził się, że jest naszym rodakiem. Było zapotrzebowanie na
pracowników, ale my nawzajem sobie nie pomagaliśmy. Podam przykład, wcale nieodosobniony.
Raz podszedłem do grupy ludzi zapytać się, kto mówi po polsku. A tu cisza... Potem okazało się,
że było tam kilku Polaków. Trudno mi nawet znaleźć słowa na określenie takiej postawy... Tyle
że miałem już grubszą skórę, znałem te konflikty, więc takie zachowanie jakoś specjalnie mnie
nie ubodło i nie podcięło skrzydeł.

Czy był to kompleks ze względu na polskość?

- Chyba tak. A dodatkowo, Polacy zawsze próbują stanowić dla siebie konkurencję... To
wynik koszmarnego systemu, w którym od przedszkola, poprzez szkołę, wojsko uczy się jakiejś
dziwnej rywalizacji. Dzielą nas na grupy, drużyny, sekcje czy wydziały i zmuszają do
rywalizacji, a na dodatek bez możliwości identyfikowania się z całością. Szczególne skutki ma to
w pracy.

A czy miał Pan poczucie takiego poniżenia, choćby ze względu na fakt, że Niemcy nie
chcieli kupować od Was żywności?

- Wie Pan, jeszcze tego w ogóle - jako grupa - nie rozumieliśmy. Co ciekawe,
wspomniane doświadczenie wpłynęło na nas w całkiem różny sposób. Ja dzięki temu stałem się
jeszcze bardziej konserwatywny, jeszcze bardziej „ciemnogrodzki”, wręcz do bólu, a inni na
odwrót. Odbywaliśmy wtedy długie nocne rozmowy i doszliśmy do wspólnego wniosku, że
przyczyną różnic między Polakami i Niemcami nie jest j ęzyk, ale samo rozumowanie obu
narodów.

Przyjmując nas do pracy, płacili nam cztery czy pięć marek, co w porównaniu do innych
pracowników, ale pochodzących z Niemiec, było małą stawką. Trzeba pamiętać, że mówimy
o okresie zmian w Europie, również w Niemczech. Przecież chodziło wtedy o kwestię
zjednoczenia państwa. Ten proces już trwał, choć jeszcze nie doszło do ostatecznego
administracyjnego przyklepania sprawy. Jeśli człowiek przyjeżdżał z NRD, dostawał większe od
nas pieniądze. Na tym nie koniec. Później dowiedzieliśmy się, że Niemiec, który zatrudniał
swojego rodaka ze Wschodu, dawał mu jeszcze jakiś kwit, żeby poszedł do lokalnych władz po
wyprawkę. Była to forma zasiłku. Zdziwiło mnie to. Człowiek tyle się nasłuchał o europejskiej
równości, a tu wyszła jedna wielka lipa. Wie Pan, czasom przełomu w 1989 i 1990 roku
towarzyszyła atmosfera podobna do tej, gdy wchodziliśmy do Unii Europejskiej. Też musieliśmy
się nasłuchać, jak to w Europie jest niby równo i sprawiedliwie...

Czyli, jak rozumiem, nie poczuliście się członkami „rodziny narodów”?

- Wbrew propagandowym zapewnieniom - nie.

Protestowaliście?

- Nie, absolutnie. Po prostu musieliśmy przyjąć to do wiadomości, w końcu nikt nas tam
nie zapraszał. Płacą więcej swoim? Trudno. Ale właśnie to pokazało mi, że Niemcy dbają
o siebie nawzajem. „Niech im będzie!” - pomyślałem. Do podobnego wniosku doszedłem
również w innej sytuacji. Była możliwość kupowania towaru na wagę i wywożenia, ile się chce.
Wyjeżdżałeś z Niemiec, pokazywałeś rachunek, to nie dość, że wypuszczali cię z towarem, to
jeszcze pieczętowali ten rachunek i tłumaczyli, żeby przyjechać z kwitem do nich. Wtedy
zwracali dwadzieścia procent pieniędzy w sklepie, w którym kupiłeś daną rzecz. Proszę Pana,
czy ktoś w naszym kraju przejmuje się takimi sprawami? Czy chciałoby się komukolwiek
udzielać takich informacji? Każdy mundurowy ma swoją pensję, poczucie dumy i nie zależy mu
na gospodarce kraju. A tymczasem mnie jakiś żandarm łamaną polszczyzną wszystko tłumaczył.
Więcej - on mnie sam do tego namawiał, w sposób godny pracownika agencji reklamowej.
Wręcz niewiarygodne zachowanie...

Czyli kolejne duże zaskoczenie?

- Wręcz szok kulturowy! Sprawa dotyczyła również jedzenia. Byliśmy dobrze żywieni
przez naszych pracodawców, bardzo uczciwie. Tyle że niemieccy pracownicy dostawali,
dodatkowo jeszcze pakunki na odchodne, a my nie. Po prostu gospodarz, pracodawca bardziej
dbał o swoich niż o obcych. Choć, jak już wspominałem, nie czuliśmy się wcale zaniedbani,
chwaliliśmy sobie tamtejsze warunki.

Może to tylko incydentalny przypadek?

- Proszę mi wierzyć, że nie! Troska o państwo, o jego interes była wyczuwalna na


każdym kroku. W każdym niemieckim mieście, a nawet w wioskach, były pomniki, np.
upamiętniające żołnierzy I wojny światowej. Na dowód mogę podać jeszcze jedną anegdotę.
Kolega chciał obciąć włosy i poprosił mnie o nożyczki. Prowadziłem też wtedy taki notatnik,
w którym zapisywałem informacje, gdzie pracowałem, kontakty, adresy, miejsca w których
byłem itd.

Co to ma wspólnego z obcinaniem włosów?


- Kiedy w imieniu kolegi poprosiłem gospodynię o nożyczki, ona pomyślała, że chcę
wyciąć kartkę z mojego zeszytu. I co? Przyniosła mi piękną, kolorową, pachnącą papeterię.
Wówczas kolega zwrócił się do niej z wyjaśnieniem, że nożyczki są mu potrzebne do obcięcia
włosów, a nie wycięcia kartki. Kobieta od razu poszła z tym do swojego męża, który powiedział
nam, że nie możemy strzyc się sami, ale musimy chodzić do lokalnego fryzjera, u którego
wszyscy się strzygą. „On da ci herbatę, da ci kawę, ostrzyże cię. To nasz fryzjer, musimy go
utrzymywać!” - mówili. Tłumaczyli nam, że trzeba dbać o swojego. „On ma tu pracę, potem jego
syn czy zięć też będzie tu pracował. Musi z czegoś żyć, a jest wart swojej ceny” - wyjaśniali.

Poczucie wspólnoty?

- Bardzo silne! Nie mówili nam, że są lepsi od nas, a my gorsi. Nigdy o tym nie
wspominali, ale czuć było ich solidarność. Wiedzieli, że muszą sobie pomagać. Ten Niemiec
wyjaśniał nam też, dlaczego więcej płacą swoim rodakom. Mówił: „Oni byli pod sowiecką
okupacją” . „A ja, kurwa, nie byłem?” - kląłem w duchu. Trochę mnie to oburzało. Owszem byli
mili, uprzejmi, świetnie nas karmili, ale bardziej dbali o swoich. To było dla nich tak oczywiste,
że wyjaśnianie tego nam wyglądało tak, jakby tłumaczyli Eskimosowi, że nie należy jeść szarego
mydła. Te proste sprawy tłumaczyli nam jak małpom.

Nie znał Pan tego, żyjąc w Polsce?

- Być mo że znałem, ale nie wiedziałem, że jest to fundament istnienia wspólnoty!

Nie odbierał Pan tego jako szowinizmu?

- Nie odbierałem tego jako niemieckiego szowinizmu, bo byli dla nas uprzejmi. Ale - jak
wspominałem - kiedy kończyliśmy pracę i kolację, reszta dostawała po pakieciku kolacyjnym,
a my po uścisku dłoni (śmiech).

Jak wyglądała Pana praca?

- Niemcy kazali nam każdego dnia zebrać określoną ilość winogron do koszyków. Każdy
z nas miał zrobić ileś tych koszyków, precyzyjnie wskazywali, jak ścinać ogonek winogron. Było
też tak, że codziennie jeden gość wylatywał z pracy i z parkingu brali nowego. W pewnym
momencie okazało się, że robię się jednym z najstarszych pracowników, więc ja podpierdalam.

To znaczy?

- Awansowałem. Niemcy mówili „jak czarno na białym” : tyle i tyle do podobiadku


miałeś zebrać. Ba, zwracali uwagę za każdym razem, że nie wolno więcej zbierać. Jestem
wysoki, sporej postury, więc zbierałem bardzo wolno. A co robili inni Polacy? Zbierali wszystkie
koszyki, ale niechlujnie, w połowę określonego czasu i urządzali sobie leżankę. A ja cały czas
pracowałem... Okazało się, że synowa gospodarzy - obserwowała nas przez lornetkę. Uznali, że
jestem jednym z najbardziej wartościowych pracowników. Potem w ramach rozliczeń chcieli
nawet dać mi samochód renault 4.

Co jeszcze dziwiło Pana w Niemczech?

- To, że wolą jeździć kilkanaście kilometrów do „swojego” sklepu z żywnością, a nie do


obcokrajowca, który ma sklep tuż obok. Ale również to, że w sobotę kończyło się życie
handlowe, a działały tylko stacje benzynowe. Tymczasem w Polsce sobota i niedziela to dni
najbardziej ruchliwe na bazarach i targowiskach. Zwłaszcza w latach 1990 i 1991. Niemcy
natomiast nie pracowali w niedzielę.

Inaczej niż w katolickiej Polsce...

- Byłem tym bardzo zaskoczony. Doświadczenia niemieckie mnie ukształtowały. Dla


porównania, sześć lat temu byłem świadkiem innej sytuacji. W podwarszawskiej Zielonce widzę
stojącą grupkę Polaków robotników, m.in. z Kresów. Ludzie traktowali ich jak najgorszych
„ruskich” . Do dziś zalewa mnie krew na samo wspomnienie tamtego epizodu. Człowiek, który
tam stał, mówił mi z żalem, że całe życie czuł się Polakiem, posłał wszystkie dzieci do polskiej
szkoły, a teraz jest traktowany w obelżywy sposób. Ci ludzie na Wschodzie z wielkim trudem
trwają przy polskości, a w Polsce okazuje się, że są „ruskimi” .

Niemcy pomagali Niemcom, a Polacy zawsze byli wrodzy wobec siebie?

- W większości przypadków tak, ale to tam poznałem człowieka, który wpłynął na moje
dalsze losy. Przesympatycznego Piotrka, który mówił, że prowadzi zakład kuśnierski
w Warszawie. Odnaleźliśmy wspólny mianownik i porozumienie. On był z czwórką przyjaciół
polonezem, warunki mieli ciężkie, ale jakoś się trzymali. Oni z Mazowsza, my z Kielecczyzny,
ale podobnie pojmowaliśmy ten świat. W pewnym momencie skończyły nam się polskie
produkty monopolowe, które tak bardzo podnosiły poziom rozmów o ojczyźnie. Stanęliśmy
przed problemem uzupełnienia zapasów. W sklepie było za drogo, ale dookoła same winnice.
Jednak bauerzy dawali się tylko trochę napić do posiłku. N a dodatek z wodą. Dla mojego
prowincjonalnego gardła stanowiło to profanacj ę smaku, o efekcie nie wspominaj ąc. Nikt nam
jednak nic nie chciał sprzedać. Wspólnie z Piotrkiem znaleźliśmy jednego bauera, który różnił się
od innych praktycznie wszystkim: mową, ubraniem. Jego posesja, też wyglądała inaczej. Nasze
wyczucie, a właściwie doświadczenie życiowe wygrało, był najsłabszym ogniwem lokalnej
społeczności. Sprawnie nakłoniliśmy go do pokątnej sprzedaży najtańszego wina. Jakiż to był
smak, do dziś to pamiętam! On był niemieckim repatriantem z Siedmiogrodu. Stąd wyniknęła
łatwość w komunikacji i w rozumieniu potrzeb. Stawiał pewne warunki, mieliśmy wchodzić na
podwórko od strony pola i oczywiście w tajemnicy. Jeszcze tego samego wieczoru cały parking,
na którym się zatrzymaliśmy, był przesycony wonią lokalnego produktu przemieszanego
z nostalgią za rodzinnymi stronami. Już koło północy zaczęły się pierwsze śpiewy. Nasze
odkrycie zintegrowało też innych rodaków i przyczyniło się do wzrostu lokalnego obrotu.
Pasażerowie busa i poloneza dyskutowali o Polsce do białego rana. W końcu zaplanowaliśmy
rozkręcić wspólny biznes. Ten kapitalizm chyba mnie przeklął, bo dążyłem do niego, a on mi
zawsze uciekał.

Dlaczego zatem chciał Pan wrócić, skoro dobrze czuł się Pan w Niemczech?
Z tęsknoty za Polską?

- Nie, po prostu skończyła się praca w Niemczech. Planowaliśmy nawet wrócić do


naszych gospodarzy „w sezonie” . Tymczasem jednak była jesień 1991 roku. Należało coś z sobą
robić. Postanowiliśmy przyjechać do Piotra do Warszawy i rozkręcać prowadzony już przez
niego biznes. Okazało się jednak, że nic z tego nie będzie. Owszem, miał on zakład kuśnierski,
ale w kawalerce z jednym pokoikiem (śmiech).

Czuliście się oszukani?

- Nie, ten człowiek nie chciał nas oszukać, ba widział w nas potencjał na uczciwych
wspólników, z którymi rozkręci biznes. Trochę tylko podkoloryzował rzeczywistość.
Rzeczywiście Piotr był kuśnierzem, ale potężny dom miał w Węgrowie, a nie w Warszawie.
Zakład w stolicy istniał dopiero w planach. Mimo zarobku w Niemczech, mieliśmy ciągły głód
pieniędzy, więc postanowiliśmy zostać w Warszawie. Połazić, napić się warszawskiego piwa
i pomyśleć, co robimy dalej. Nie mogliśmy też cały czas pomieszkiwać u naszego znajomego.
Miał żonę, dwie córki, wiadomo... W końcu Piotr powiedział: „Słuchajcie, zapytajcie o robotę na
komendzie. Mam znajomego, który tam jest” . No i poszliśmy.

Gdzie to było?

- Praga Południe. Dokładnie na ulicy Grenadierów. Był grudzień 1991 roku No i się
zaczęło!
[2]
Narodziny gliny

Drugie podejście do pracy w policji?

- Tak. Wcześniej, z tym samym kolegą - Andrzejem, odpadliśmy przez badania. Tyle że
teraz zaczęło mówić się o brakach kadrowych.

Jak wyglądało to podejście?

- Idziemy do kadr, ja, kawał chłopa - sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, Andrzej
ciut niższy, ciut szczuplejszy, a facet, który tam siedział mówi: „Kurwa, panowie, ja was w ciągu
miesiąca obrobię. Jesteście potrzebni, jeszcze hotel wam załatwię” . Okazało się, że dwie
dzielnice wchłaniaj ą ludzi, jak tylko mogą.

Zakwalifikował Was ot, tak?

- Zapytał mnie jeszcze: „Umiesz bić pałą?” . Odpowiedziałem, że dam radę bić i bez pały.
Mieliśmy zacząć od stycznia. Wcielono nas ostatecznie w lutym, chcieliśmy godnie pożegnać się
z Kielecczyzną, a na to potrzeba było czasu. No i dostaliśmy pokój w hotelu.

Czyli wybór bycia „psem” padł z marszu?

- Dokładnie. Wynikało to też z przyczyn praktycznych, a nie jakiej ś potrzeby serca.


Mieliśmy trochę oszczędności i plany na wiosnę, ale potrzebowaliśmy stabilizacji, a nie handlu
skarpetami bez pewnego zysku. Taki epizod też miałem w swoim życiu. Trafiło się, wzięliśmy
i zakładaliśmy, że jak coś, to odejdziemy. Nie myśleliśmy perspektywicznie.

Ostatnie zdjęcie przed wyjazdem do pracy w VIIKRP,


rodzinny dom - Kunów, ul. Ogrodowa, początek 1992 roku „ Wyjazd z małym bagażem, ale bagaż
doświadczeń czeka ”.>

Nie miał Pan oporów przed pójściem do policji? Wspomniał Pan, że do policji szły
wtedy same lewusy...
- Oczywiście, miałem. Moja poprzednia próba oznaczała służbę kilkadziesiąt kilometrów
od domu rodzinnego, a tu zapowiadała się praca dwieście kilosów od Kunowa. Z drugiej strony
byłem po rozwodzie z pierwszą żoną i nic mnie nigdzie nie trzymało. Z tego też wzięła się
wcześniejsza emigracja do Niemiec.

A dzieci?

- Miałem wtedy jednego cudownego syna - Roberta. Rozwód sprawił jednak, że


chciałem oddalić się od dotychczasowego życia, spróbować nowego świata.

Wciąć oddech?

- Coś w tym rodzaju. Dlatego myślałem - jesteśmy tutaj, to spróbujmy. Nie miałem
marzeń o byciu policjantem, ale nie miałem też stresu w związku z tym, że mógłbym sobie nie
poradzić. Za pierwszym razem byliśmy bardzo niezadowoleni, że każą nam robić jakieś badania
w Rzeszowie, jeździć po takie głupie formalności. A tutaj kadrowiec na sam nasz widok mówił,
że nadajemy się do tej roboty i chce nas mieć. To był taki typowy, nieciekawy peerelowski
milicjant. Wstępne badania medyczne wzrokiem (śmiech) wykonał siedzący obok niego lekarz.
Okazało się, że też jest z Kieleckiego.

Pokwitowanie składki (Porozumienie Centrum) - Wspólnie


z szefem podziemnej „ Solidarności ” Huty Ostrowiec, Zbyszkiem Walczykiem, organizowaliśmy
struktury Porozumienia Centrum w Ostrowcu Swiętokrzyskim.

Mówiąc Himilsbachem „Zrobiliście dobre wrażenie”...

- Wtedy przyjmowali po zawodówce i nie było takiego ciągu do policji, jak dzisiaj.
Ludzie zaczęli masowo przyjeżdżać do Warszawy w 1994 czy 1995 roku. Przemysł jeszcze
funkcjonował, a ja po odejściu z SKR-u nie miałem problemów ze znalezieniem pracy. Miałem
problem ze znalezieniem pracy biurowej, urzędniczej. Krach zaczął się dopiero po rządzie
Olszewskiego. Andrzej miał studia, a ja technikum. W tamtym miesiącu nikt taki nie zgłosił się
do nich na komendę. Badania zrobili nam w dwa dni, nie było żadnych problemów z papierami.
Wszystko poszło sprawnie.
Poczuł Pan ulgę, że w końcu się udało?

- Pomyślałem, że po prostu zyskałem kolejną życiową możliwość i poczucie stabilizacji.


Zasadniczo nie brakowało mi nigdy na nic pieniędzy. Zawsze miałem za co kupić coś do
jedzenia. Zachowywałem całkowitą niezależność. Mimo że mieszkałem u rodziców, to o nic nie
prosiłem. Mogłem sobie kupić nawet droższe, lepsze rzeczy. Co prawda samochodu jeszcze nie
miałem, ale nie było źle. A że zostaliśmy przez tego milicjanta dobrze potraktowani, docenieni,
to tylko poprawiło nam humory. We dwóch było też raźniej.

Czuł Pan satysfakcję, że jakiś eksmilicjant spojrzał na Pana przychylnym okiem?


Przecież ocierał się Pan wcześniej o opozycję, nie czuł Pan odrazy? Czy też Pański
światopogląd nie był jeszcze ukształtowany?

- O „Solidarność” otarłem się już ładny kawałek czasu wcześniej. W 1988 roku poznałem
dwie wspaniałe postacie: Zbyszka Walczyka - przewodniczącego podziemnej „Solidarności”
w Hucie Ostrowiec, z którym zakładałem później Porozumienie Centrum w moich stronach
i Jurka Jabłońskiego z Kunowa, który był motorem wszelkich działań opozycji przed wyborami
w 1989 roku. To byli dla mnie bohaterowie, którzy naprawdę ryzykowali. Tyle że sytuacja się
zmieniła. Musi Pan wiedzieć, że wstępując do policji na przełomie 1991 i 1992 roku, nie
zdawałem sobie sprawy, że dawni ubecy nadal pracują w policji. Ot, widziałem po prostu
jakiegoś doświadczonego mundurowego. Tylko tyle. Wykonując swoją robotę, pomógł mi. Nie
pytał o światopogląd, choć druki miał milicyjne i była tam rubryka niewierzący/wierzący
niepraktykujący/wierzący. Wspólnie z kolegą podkreśliliśmy to ostatnie. Kadrowiec szybko
zareagował, mówiąc, że teraz to bez znaczenia.

Nie miał Pan świadomości, w co uwikłane były służby mundurowe?

- Nie, w ogóle nie miałem takiej świadomości, ponieważ znałem ten świat tylko
z mediów. Pokazywali wtedy policyjne poczty sztandarowe stojące w kościele podczas
uroczystości. Mówiono, że policja jest „nasza”, było głośno o weryfikacji dawnych
funkcjonariuszy. Myślałem, że jak weryfikuj ą, to ci ludzie z przeszłością są odsyłani na
emeryturę lub ewentualnie dzierżą stołki w Urzędzie Ochrony Państwa. Nie miałem zielonego
pojęcia, jak to wygląda naprawdę. O rzeczywistej sytuacji przekonałem się dopiero po jakichś
dwóch, trzech miesiącach, a może nawet później. W dodatku przy piciu wódki. Proszę sobie
wyobrazić - przychodzi świeży człowiek do pracy, który ma pracować jako zwykły mundurowy
i od samego początku posyłają go do dochodzeniówki. Pierwszego dnia trafiłem do sekcji
przeciwko przestępczości samochodowej, która niedawno powstała. Dopiero po miesiącach
wiedziałem, co się święci. Przecież nikt nie miał na czole napisane: „ubek” . A wiadomo, że
człowiek w nowym miejscu nie wyskakuje od razu z roztrząsaniem spraw ideologicznych czy
wertowaniem biografii poszczególnych policjantów, od których jest służbowo zależny. Prawdę
poznałem dzięki przypływowi szczerości innych gliniarzy. A niebawem, przekonałem się o niej
jeszcze dobitniej.

W jaki sposób?
- Była procesja w Boże Ciało, stałem z kolegą z komendy. Odruchowo klęknąłem przed
księdzem idącym z Hostią. Mój współpracownik nie należał do ubecji, tylko wiele lat służył
w milicji. Mimo to, jego reakcja była bardzo ostra. „No co ty? Klękasz? Przed klechą klękasz?!”
- zapytał oburzony. Dla mnie było to całkowicie naturalne, idzie ksiądz z Hostią, trzeba klęknąć.
Wyniosłem to jeszcze z domu rodzinnego w Kunowie. Ja nie znałem innej reakcji, każde inne
zachowanie byłoby dla mnie niezrozumiałe. Nawet w takim mieście, jak Ostrowiec
Świętokrzyski, który przecież był bardzo dużym miastem, zwłaszcza jak na warunki mojego
regionu, taka reakcja nie mogłaby zdziwić. W „czerwonym” Ostrowcu, jak ksiądz szedł
w procesji na Boże Ciało czy kroczył orszak pogrzebowy, to ludzie - po prostu - zatrzymywali
się. A tutaj, ni z tego, ni z owego taka radykalna odzywka. Wtedy przekonałem się, że to, co
usłyszałem przy kielichu o starych milicjantach w policji, było prawdą.

Ale żeby napić się kielicha z kolegami i usłyszeć to czy tamto, musiał Pan zyskać ich
zaufanie...

- Dopiero po dwóch, trzech miesiącach jakąś wspólną wódeczkę się wypiło. To, że ja
przyszedłem do pracy, wcale nie oznaczało, że byłem już swój. I to nawet nie chodzi o poglądy
polityczne czy społeczne, broń Boże!

Traktowali Pana jak „świeżaka”?

- Tak. Byłem chłopcem na posyłki, podobnie jak mój kolega. Traktowanie nas jak
gówniarzy było równe i sprawiedliwe. Mechanizm wyglądał tak: jak jest picie w komendzie, to
pijemy dwie kolejki, żegnamy się grzecznie i wychodzimy. No, ale w którymś momencie
zostaliśmy na takiej ostrej popijawie. Można było wtedy usłyszeć teksty w stylu: „Nie drzyj
mordy, bo kurwa, słyszą! ” (śmiech). Leciały też inne frazy, które otworzyły mi oczy, choćby:
„Ty, kurwa, pierdolony ubolu” . Powiedział to jeden z gliniarzy, o milicjancie, który najbardziej
dokuczał mi w początkowej fazie służby. Byłem dla niego gościem z prowincji, nikim. Patrzył na
mnie z góry.

O co poszło w tej pyskówce?

- Nie pamiętam już początku konfliktu. Właściwie „konflikt” to nawet za duże słowo, bo
nie skończyło się bójką. Po prostu pierwszy raz usłyszałem tego typu pogardliwe teksty. Inny
przykład: „Ty pierdolony ubolu, ty, kurwa, nigdy w życiu nic nie robiłeś! ” albo „Wy to jesteśta
wyleżane, wam to tylko płacili, a my zapierdalamy i cały czas mamy tyle roboty” . Znacznie
częściej i dosadniej o ubekach mówiono za ich plecami. Na początku w ogóle nie wiedziałem
o co chodzi, choć oczywiście rozumiałem słowo „ubol” .

Tylko ono w tym miejscu nie pasowało, tak?


- No, nie bardzo... Okazało, że wielu z nas jest po „służbie bożej”, jak ją pieszczotliwie
nazywano.

Jeszcze nie obejrzał Pan wtedy „Psów” Pasikowskiego?

- W tym czasie film wchodził do kin. A układ już żył. I w miarę dostępu do wiedzy
moich znajomych, otwierały mi się klapki na oczach. Na początku nie byłem dopuszczany do
niektórych spraw. Gadali, że młody, że nie nadaje się, a że upierdoli, a to, a tamto. Musiałem
czekać, wszystko przychodziło z czasem, z racji stażu pracy, z niczego innego. Zacząłem słuchać
o tych konfliktach w miarę jak płynął alkohol. Później już rozumiałem, dlaczego one powstają.
W policji zawsze był sensowny system rozliczania pracy pochodzący jeszcze z czasów milicji.
Trzeba było robić te rozliczenia, bo raz na jakiś czas przychodziła kontrola. Wyglądało to tak, że
szef, z którym się było po imieniu i z którym się piło, wyciągał jakieś potężne, posklejane kartki
w kratkę i tam wpisywał rubryki, a następnie pytał się przy wszystkich każdego z nas -
a dlaczego tego tak mało, a to znowu, dlaczego czegoś tak dużo itd... I ci „ubole”, jak się okazało,
zawsze najmniej mieli zrobione, zawsze się burzyli, że szef się czepia, że są rozmowy przy
wszystkich. W ubecji nie prowadzono w ten sposób rozmów. Tam wszystko odbywało się
w cztery oczy, raz z jednym, raz z drugim, żeby żaden nie wiedział, co robi drugi. A tutaj cały
czas mieli ciśnienie. Przyjeżdżał komendant rejonowy, napierdzielał w naczelników, że trzeba
robić więcej. Upominał, bo sprawy leżały czasem pół roku, a trzeba je było robić w trzy
miesiące. W takich sytuacjach niewydolni gliniarze spadali na dół przy premii. Ja, jako młody,
jeszcze ładny kawał czasu musiałem poczekać na pierwszą premię.

Czyli konflikty nie dotyczyły spraw politycznych, tylko finansowych?

- Podczas rozliczeń często dochodziło do ostrej wymiany zdań. Jeden mówił: „Ty za
mało zrobiłeś”, a drugi odpowiadał: „Co to, kurwa, za zwyczaje, że jakiś, kurwa, gówniarz
napierdala” . Trzeba pamiętać, że w policji mogło być tak, że sierżant miał stanowisko kierownika
sekcji, a komisarz pozostawał szeregowym pracownikiem. W ubecji były znacznie większe
rygory. Właśnie z tego powodu padały teksty: „Ty jesteś baran, ty nie umiesz” . Może nie było
mówione wprost, że ubecy są lepiej wykształceni, ale ich aluzje sprowadzały się właśnie do tego,
że są „mądrzejsze” . Był jednak również odwet w rodzaju: „Kurwa, co ty robiłeś przez całe lata?
Kurwa, wy zawsze wszystko mieliśta! ” . Byłych milicjantów irytowało to, że musieli pracować
znacznie więcej i to za znacznie mniejsze pieniądze od funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa.
Jak oglądałem „Psy” Władysława Pasikowskiego i tamte kłótnie między byłymi milicjantami
a byłymi pracownikami SB, miałem wrażenie, że przypatruję się rozmowom na mojej własnej
komendzie.

W szczególności mam na myśli scenę z majorem Bieniem (świetny Aleksander Bednarz),


który na odprawie przed akcją mówi do zweryfikowanych ubeków, że tu, w milicji jest zapierdol.
Nie miałem wątpliwości, że tak jest, widziałem to osobiście.

Czuł się Pan jak Waldemar Morawiec ps. „Młody”, którego grał Cezary Pazura?
- Przypatrywałem się dokładnie temu samemu co „Młody” . Może nie byłem aż tak
młody, miałem już trzydziestkę na karku, ale czułem się jak bohater Pazury. W moim miejscu
pracy była taka sytuacja, że niższy stopniem, np. aspirant, był przełożonym ubeka, który dorobił
się nadkomisarza. Byli funkcjonariusze SB mieli awersję do takich sytuacji. Nasza praca
wyglądała tak, że siedziało się w pokoju we dwóch czy trzech. Był zawsze „znający robotę”,
którego można było się o wszystko zapytać, który decydował o paru rzeczach. Oczywiście nie
było to sformalizowane. A zatem, siedział taki ubek w stopniu komisarza, taki Loranty, no i taki
sierżant, z piętnastoletnim stażem w milicji. Oni byli w zbliżonym wieku. I milicjant rzuca teksty
w stylu: „Kurwa, czy ja miałem jakąkolwiek szansę na szkołę?”. Nie było tam
światopoglądowego konfliktu. Nie było konfliktu na temat religii, ja tego nie słyszałem. Chociaż
wydaje mi się, że milicjanci chrzcili dzieci. Nieraz słyszałem, jak wspominali o chrzcinach,
mówili też o takiej instytucji, jak Jednostka Ochrony Milicjantów, w skrócie - JOM, która
pilnowała, żeby jednak nie chrzcili tych dzieci i nie posyłali ich do Pierwszej Komunii.

Robili to potajemnie?

- Tak. Ale tylko milicjanci. Tyle od nich słyszałem.

Z czego to wynikało? Autentyczna potrzeba duchowa czy potrzeba świętego spokoju,


bo żona robiła raban w domu?

- Nigdy nie rozmawiałem z nimi na ten temat...

Dlaczego?

- To była dla nich wstydliwa sprawa. Poza tym, sam nie miałem wtedy jakichś mocnych
fundamentów religijnych. Rozumie Pan, byłem po rozwodzie. To było ogromne tabu na
prowincji, w mocno katolickiej rodzinie. Choć na policji i tak nie przeszkadzało mi uchodzić za
wojującego katolika. Rzeczywiście we wszelkich dyskusjach broniłem Kościoła. Byłem
ciekawym indywiduum. Osobą mocno wierzącą, ale rozpuszczoną hulaszczo-seksulanym trybem
życia, która jeszcze trafiła na policję... Ale miałem swoje jasno określone poglądy. Ja -
„Solidarność”, koledzy - śmiech ze styropianowych głupków. Nie były to jakieś głębokie
dyskusje. Główny podział na komendzie był jednak na milicjantów i ubeków. Niebawem
przeżyłem z tego tytułu kolejny szok. Okazało się, że wszystkie kobiety, które pracują na
komendzie, które widziałem każdego dnia w pracy, którym mówiłem „dzień dobry”, to byłe
pracownice SB! A dlaczego? Bo ubecją były wydziały paszportowe. I one z tych biur
paszportowych wszystkie przeszły do komisariatów, do komend rejonowych itd. Okazało się, że
to całe towarzycho nienawidziło ustroju, w którym ja czułem się trochę bardziej swobodny
i w którym z naiwną radością chodziłem głosować podczas wyborów... I właśnie tu pojawiły się
pierwsze spory między mną a nimi - pochwaliłem się swoim poparciem dla opozycji. Dla nich
wtedy Michnik był be, Kuroń też był be, a tu taki młokos-solidaruch wyskakuje do nich...

Zderzenie z „betonem”?
- Zarówno ubecy, jak i milicjanci, byli na „be” w stosunku do zmian ustrojowych, ale
uważam, że ze sobą pozostawali skonfliktowani znacznie bardziej. Milicjanci doskonale
pamiętali o przeliczniku, jaki funkcjonował w PRL-u, wedle którego musieli wykonywać
znacznie większą pracę za dużo mniejsze pieniądze niż funkcjonariusze SB. A proszę pamiętać,
że w owym czasie Urzędy Bezpieczeństwa nie miały innych budynków, ale działały w ramach
struktur milicji. Był wydział do spraw bezpieczeństwa, który miał lepsze, wyremontowane piętro
i dwuosobowe pokoje, a piętro niżej byli milicjanci, którzy siedzieli po czterech, pięciu w pokoju
i mieli tylko jedną maszynę do pisania. To były inne światy, ale istniejące pod jednym dachem!
Rażące, prawda? Sytuacja wyglądała tak, że jeden porucznik i drugi porucznik, ale pensje
zupełnie inne. Jeden musi być rozliczony z iluś czynności w ciągu miesiąca, a drugi - cholera
wie, bo rozmowy się prowadzi z przełożonym w cztery oczy. Jednemu fundowano wycieczkę do
Bułgarii, a drugi się burzył, bo musiał jakieś piętnaście procent do tej wycieczki dopłacić. I to był
główny przedmiot konfliktu na polskich komendach na początku istnienia III RP. Miałem okazję
słuchać tych odzywek: „Tam, w tej ubecji, to nikt nie był nauczony roboty, my tu musimy
zapierdalać! ” albo „Wy to sufitówki piszeta! ”.

„Sufitówki”?

- To notatka służbowa wymyślona zza biurka. W rzeczywistości to końcowy element


„esbeckiej” roboty, czyli rozpracowania operacyjnego, polegaj ącego na zajmowaniu się jakimś
zakładem pracy i dokonywaniu oceny nastrojów społecznych. Niekiedy zdarzało się, że
przepisywali do raportów niektóre informacje z gazet. Często były to informacje bez weryfikacji.
Pamiętam jak dziś, że jeden do drugiego mówi ze zgrozą: „Co to ma być?! Teraz jak napiszesz
informacj ę, która jest nieprawdziwa, to od razu cię napierdzielaj ą! ” . Esbecy często się żalili: „No,
co to jest, prokurator nie chce przyjść przesłuchać?” . A trzeba pamiętać, że był to czas, gdy to
jeszcze prokuratorzy dawali „sanki” (sankcje - przyp. AM).

Rewolucja nastąpiła w 1997 roku...

- Tak, ale do 1997 roku to właśnie prokurator dawał „sanki”, a po 1997 roku trzeba było
prowadzić gościa do sądu. Mówimy jednak o sytuacji z początku lat 90. Byli funkcjonariusze SB
żalili się, że prokurator nie chce przychodzić. „Do czego ten kraj dąży, dlaczego ten kraj upada?!
Prokuratorom nie chce się robić” - powtarzali. Za czasów PRL-u prokurator był tylko elementem
systemu represji politycznej wobec społeczeństwa, w rzeczywistości silnie podporządkowanym
„aparatowi bezpieczeństwa” . A na początku lat 90., prokuratorzy wykazywali już postawę
całkowitej niezależności. Wtedy to my doprowadzaliśmy do prokuratury podejrzanych,
kwalifikowanych na środek zapobiegawczy, na zeznania. Zdarzały się sytuacje
późno-popołudniowe, gdy prokuratur był potrzebny w komendzie. Czasami przychodził, ale
w większości przypadków był z tym problem. Prokuratura nie funkcjonowała non stop, kończyła
urzędowanie, a czas zatrzymania mijał. Wielokrotnie widziałem jak z powodu bezmyślności
systemu i braku zaangażowania ludzi nie stosowano aresztowania tymczasowego. To bardzo
duża dolegliwość dla kryminalisty, po prostu unieruchamia go od ręki. Nie były to jedyne
poważne wady nowego systemu. Przestępczość gwałtownie się rozrastała. Po latach przychodzi
mi do głowy refleksja, że może specjalnie źle ustawiono wajchę, by społeczność bała się
przestępczości i nie zajmowała się tym, co naprawdę było ważne dla kraju.

Jakie były dalsze dzieje konfliktu milicjantów z ubekami?

- Akurat trafiłem na taki moment, gdy ten podział nieco już słabł. Tworzył się wspólny
monolit ludzi z poprzedniego systemu z rozrzewnieniem wspominaj ących czasy, w których byli
ważni, potrzebni i uprzywilejowani. Jak kiedyś jednemu ubekowi tłumaczyłem, że mamy lepsze
czasy, bo można sobie kupić samochód, on mi odpowiedział, że „co to za luksus, skoro każdy
sobie może go kupić” . Dla nich PRL to był raj utracony. W owym czasie widocznie były
właściwie trzy grupy funkcjonariuszy, oprócz ubeków i milicjantów byli jeszcze zomowcy.

Czy oni wszyscy byli ze sobą skonfliktowani?

- Konflikt był pomiędzy ubekami a pozostałymi, ale z czasem on wygasał. Ja widziałem


już tylko echo różnic z czasów przełomu. Zomowcy karierę zaczynali w Zmotoryzowanych
Oddziałach Milicji Obywatelskiej. Oni mieli znakomicie uprane mózgi. Żyli w zupełnie innym
świecie. Różnica miedzy UB a ZOMO polegała na doborze genetycznym i sposobie prowadzenie
indoktrynacji. Zomowcy nie byli szczególnie lotni, więc technologia polityczna na nich
stosowana pozostawała na poziomie łopatologicznym. Poza tym byli to ludzie, którzy nie mieliby
szans na jakiekolwiek inne zajęcie - nawet w tamtym systemie. Trzecia grupa to milicjanci,
ludzie którzy wybierali tę służbę dla poprawienia swojej sytuacji materialnej. W MO mieli lepiej
niż w innych profesjach. Przychodzili na służbę już w jakimś stopniu ukształtowani. Różnili się
więc stosunkiem do rzeczywistości od ubeków i zomowców. No i, po 1989 roku, była czwarta
grupa, czyli „nowi” .

Początki w VIIKRP, czyli na Grenadzie. Pokój nr 37,


siermiężne warunki, ale zapiernicz w dobrej atmosferze. Nowy rozmawia z doświadczonym
funkcjonariuszem Tomkiem, który był zwolennikiem laickiej form y spowiedzi charakterystycznej
dla minionej epoki, j a nowy - nie było wyjścia, należało się dostosować. Koledzy złośliwie
komentowali - tak się robi z solidaruchami.

Dlaczego trafił Pan do dochodzeniówki? Ktoś badał Pańskie predyspozycje do takiej


pracy?

- Na drugiej rozmowie kadrowiec, rzucając okiem na moje papiery zawodowe, zapytał,


czy umiem pisać na maszynie. Potwierdziłem. Po czym stwierdził autorytatywnie: „Będziesz
w dochodzeniówce” . Nawet się trochę przed tym broniłem, bo jestem strasznym dyslektykiem
i dysgrafikiem. Pisząc tekst, potrafię zjadać nie tylko litery, ale całe wyrazy, więc do
dochodzeniówki pasowałem jak pięść do nosa. Z drugiej strony, taki przydział dawał poczucie
prestiżu. W pierwszym dniu poszliśmy do Wydziału dochodzeniowo-śledczego. Dobór do
konkretnej sekcji wyglądał tak, że naczelnik, zawołał dwóch kierowników: Irenę, ładną
blondynkę z sekcji zajmującej się kradzieżami samochodów i Sławka, bruneta, kierownika sekcji
ds. przestępstw przeciwko życiu i zdrowiu. Naczelnik pyta kierowników: „Którego kto bierze?” .
Ja byłem większy, potężniejszy, bardziej wygadany, a mój kolega zaś nieco zestresowany,
jednocześnie niewątpliwie inteligentny i ułożony. Wywiązuje się jakaś rozmowa, w końcu jedno
i drugie mówi, że wybierają mnie. No i pojawił się problem. Irena mówi wtedy do Sławka: „Ok,
ja mam już cztery kobiety w sekcji i jednego młodego oficera. A tu trzeba nieraz kogoś
doprowadzić i wtedy mam ciężko” . Ostatecznie doszli do porozumienia. Po prostu jedno z nich
bardziej potrzebowało tego „większego i silniejszego” . Zadecydowały zatem względy czysto
fizyczne. Tak trafiłem do sekcji samochodowej, w której od początku nie chciałem pracować.

Dobrze, ale w sekcji samochodowej przecież liczy się nie tylko wzrost i obwód
bicepsa?

- Oczywiście, ale nie było tu żadnej dyskusji. Są braki kadrowe, potrzeba ludzi, najlepiej
facetów, którzy potrafią dać w gębę. Jest multum zatrzymanych, trzeba ich z dołka
przyprowadzić na górę czy do prokuratora - potrzebni są do tego silni mężczyźni, babki piszą
umorzenia czy dokonują innych podobnych czynności procesowych. Przy selekcji decydowało
pierwsze wrażenie - ja mam sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, kolega - sto
osiemdziesiąt pięć, ja jestem dziesięć kilogramów cięższy od niego, no i bardziej rozmowny.
Natomiast Andrzej bywał trudny w pierwszym kontakcie. Bardzo mądry i inteligentny człowiek,
ale jeśli przyszłoby mu czekać z kimś w poczekalni do lekarza sześć godzin, to on przez sześć
godzin się nie odezwie. Jak pewnie Pan zauważył, jestem inny.

Zauważyłem. (śmiech)

- Już w drugiej minucie rozmowy mam o czym gadać z każdym człowiekiem. I dokładnie
tak było wtedy. Siedzieliśmy przy tym biurku, dali nam coś do picia. Po pięciu kielichach
rozmawiało się zupełnie dobrze. Ja mówiłem po parę zdań przy każdym pytaniu, a Andrzej
odpowiadał jednym słowem. Tamtego dnia zaczęła się moja miłość do pracy w policji. Wtedy też
zrozumiałem, co to znaczy „tamten, po drugiej stronie barykady” . Podział między nami -
policjantami, a przestępcami był i jest wyraźny.

Jak powiedział grany przez Janusza Gajosa „Benek” z „Pitbulla”: „Ty się nie
wpierdalaj, bo nie wiesz, gdzie barykada jest”...

- O, dokładnie! Tu nie ma żadnej dyskusji. Nie raz przychodzą normalni, często


zapłakani ludzie, składają zawiadomienie o kradzieży samochodu, o utracie ciężko zdobytego
dorobku życia. To jest bolesne, zwłaszcza w tym okropnym systemie kredytowym.
Ukształtowało mnie to. Podział jest bardzo prosty i czytelny. Nie miałem w swojej karierze
zawodowej, do momentu pracy przy uprowadzeniach, wątpliwości moralnych. Najmniejszych. Ja
jestem po tej stronie, a ludzie, którzy do mnie przychodzą, są ofiarami. Muszę im pomóc. Są też
bandziory, z którymi muszę zrobić, co trzeba. Później, ten obraz uległ w moich oczach pewnemu
zatarciu. Czasami zdarzało się, że uprowadzony był większą kurwą i kanalią od porywacza.
Wtedy się załamał taki prosty czarno-biały obraz. Wcześniej zdarzało się, że strzeliłem bandziora
na przesłuchaniu w pysk, ponieważ solidaryzowałem się z jego ofiarami. Z czasem - jak się
okazało - przyszło jednak też pewne zobojętnienie. Ale to już zupełnie inna historia...
W pierwszym okresie obraz sytuacji był dla mnie przejrzysty.

Pracował Pan w sekcji samochodowej, ale bardzo chciał przejść do sekcji przeciwko
życiu i zdrowiu. Dlaczego?

- Bo tam trzeba się uganiać za bandytami, rozbójnikami, za takimi wytatuowanymi


oprychami, zwykłymi kanaliami, które są groźne. Paskudna recydywa. Później miałem okazj ę
wydrzeć się na takiego czy przyłożyć. Raz, gdy jednego zajebałem na korytarzu, to się wywinął
z piętra. Tak jest w sekcji przeciwko życiu i zdrowiu, a w samochodowej - niekoniecznie.
Złodziej samochodowy inaczej wygląda, jest szczupły, mikry, dlatego, że musi się sprawnie
włamywać, nikt nie może go zauważyć. Przecież wielki drab nie będzie robił cichaczem takiej
pracy!

Pewnie chodzi o typ drobnego cwaniaka-spryciarza?

- Oczywiście. To, czego się nauczyłem przez te wszystkie lata mojej pracy w policji, to
fakt, że fizyczność człowieka ma ogromny wpływ na to, jakiego rodzaju przestępstwa popełnia
i jakie podejmuje sposoby działania... Ten, który rąbie samochód, musi być sprytny, szybki
i mały. Żeby ukraść samochód, trzeba się odpowiednio schylić, szybko uwinąć, schować koło
stacyjki. Gdy ma się dwa metry wzrostu, jest to ciężkie zadanie.
[3 ]
Piętnastoletni zabójca, deprawacja, nawrócenie

Został Pan zauważony, przyjęty do sekcji, może Pan już działać na pełnych
obrotach...

- Tak, a ponadto, z uwagi na swój charakter, bardzo szybko wpadam w kręgi


towarzyskie.

Ubeckie również?

- Również. Powiedziałbym nawet, że głównie przebywałem wśród ludzi, którzy mieli


taką przeszłość.

Co Pan mówi...

- Autentycznie. Panie Aleksandrze, tu nie chodzi o sprawy ideologiczne. Nie myślałem


wtedy o tym. Człowiek był samotny, nie znał nikogo. Absolutnie żadnych znajomości, żadnego
kolegi nie miałem, a oni byli wobec mnie w porządku, akurat oni służyli pomocą... Na początku
było ciężko. Miałem problemy, choćby z pisaniem na maszynie; wieczorami w hotelu ćwiczyłem
na kartonie, na którym wypisałem litery w takim samym układzie, jak na klawiaturze.

A Andrzej? Przecież razem wstępowaliście do policji, pracowaliście razem...

- To fakt, byliśmy w podobnej sytuacji i podobnym wieku - Andrzej był tylko dwa lata
starszy ode mnie. Było nas dwóch, otoczonych przez takie, a nie inne środowisko. Ale, jak już
mówiłem, nie toczyliśmy wtedy żadnych większych dyskusji o charakterze politycznym.
Z czasem pojawiły się i takie, a ich prowodyrem byłem ja sam. Później doszło nawet do takiej
sytuacji, że pod blatem mojego biurka znalazłem zdjęcie Macierewicza, które ktoś mi podrzucił.
Mam je do dnia dzisiejszego. To niby tylko żart, ale również przykład, że byłem inny od reszty
towarzystwa. Andrzej, który mieszkał ze mną „na hotelu”, nie różnił się ode mnie w poglądach
społeczno-politycznych na grosz, ale w pracy też nie prowadził dyskusji na ten temat. Nie
wychodziliśmy przed szereg. Nie byliśmy jakoś specjalnie zacietrzewieni ideowo. Natomiast ja
mam pewne zalety osobowe: mogę wypić, mam zdrowie, lubię tańczyć, nigdzie mi się nie
spieszy, jestem człowiekiem stworzonym do imprez. No i zaczęły się takie imprezy. Nauczyłem
się wtedy złych nawyków, ale też i policyjnej pracy...

Na imprezach?

- Owszem.
A złe nawyki?

- Nauczyłem się też brać łapówki.

Wziął Pan w łapę?

- Wziąłem. Wpadłem w środowisko, w których pewne zachowania - z dzisiejszego


punktu widzenia - nie były w porządku. Nie szedłem do policji jako człowiek zdeprawowany, ale
jako człowiek, który z niejednego pieca jadł chleb. Nie miałem kontaktu z rodziną, brakowało mi
presji ojca.

Presji ojca? Przecież miał Pan już trzydzieści lat!

- Kiedy już byłem dorosłą osobą, ojciec krzyczał, że nie poszedłem w niedzielę do
kościoła. W domu rodzinnym był zwyczaj, że w czasie sumy nie wolno leżeć. Gdybym był na
miejscu, cały czas czułbym fizyczną presję ojca i matki. W Warszawie tego zabrakło. To
pokazuje tylko, że jeśli człowiek nie ma fizycznych hamulców, a do tego słabą duchowość,
następuje rozprężenie. Bez presji domowej pogubiłem się, ale mój brat, który jest silniejszy
moralnie ode mnie, już nie.

Też policjant?

- Tak, ale braci nie tykam. Moja „spowiedź” mo że niekorzystnie wpłynąć na ich
życiorysy. Powiem tylko, że trzeci brat jest siedemnaście lat młodszy ode mnie.

A jak było z tymi łapówkami? Kiedy pierwszy raz wziął Pan „w łapę”?

- Było to dość niewinne. Wykazywałem się w swojej grupie dużym sprytem, szybkością
myślenia. Wtedy kradzieży i umorzeń tych spraw była cała sterta. Część ludzi miała
ubezpieczone samochody i chcieli jak najszybciej odzyskać pieniądze. A sterta papierów na
moim biurku była rzędu trzydziestu, pięćdziesięciu spraw. Jedna na drugiej. Jak była na górze, to
robiono umorzenie bez wnikania, bez jakiejkolwiek policyjnej roboty, już nie mówiąc o szukaniu
sprawców. Taką teczkę trzeba było z góry na dół ściągnąć. Oczywiście to wszystko leżało tuż
obok mnie, więc wystarczyło przełożyć i napisać. Tyle że ręka jakoś nie chciała wykonać tej
czynności, ale w końcu udało się. Z dumą zakomunikowałem starszym kolegom, że jestem
gościu, bo zdobyłem pierwszą flachę. Z łapówki oczywiście. Z początku było przyjęte to
z radością, ale za drugim razem już mi wytłumaczono, że jestem baran, bo się nie przyjmuje
flaszki. Powiedziano mi, że przyjmuje się pieniądze. Wtedy zrozumiałem, że źle zrobiłem, bo
łapówka to jest coś za coś, a ja przyjąłem flaszkę jako zwykłe podziękowanie. Co ciekawe,
w ostatnim czasie polski sąd przyznał mi racj ę. Można przyjmować dowody wdzięczności.
Szczerze mówiąc, nie wiem, czy wtedy to była łapówka, bo nigdy nie uzależniałem swojej roboty
policyjnej od korzyści. Nie stawiałem żądań.

Czyli sugestia kolegów to taka „czynność dorozumiana”, mówiąc językiem


prawniczym?

- O, właśnie! Czynność dorozumiana - doskonałe określenie! Gdy zaczynaliśmy,


czuliśmy się już ukształtowani. Pracowaliśmy wcześniej w innych miejscach, ja byłem
kierownikiem kółka rolniczego, pracowałem w biurze, byłem technologiem. Miałem pewne
doświadczenie życiowe, kierowałem nawet zespołem ludzi. A koledzy z komendy powiedzieli mi
i tak po sprawie tej łapówki: „Ty baran jesteś”. Okazało się, że dla nich nadal jestem
nowicjuszem. Żyłem sobie do tego momentu luźno, totalnie, na spokojnie, w stanie
samozadowolenia. Dlaczego? Dlatego, że już po półtora roku służby miałem niewyobrażalne, jak
na tak młodego stażem policjanta, sukcesy.

W sprawach kradzieży samochodów?

- Nie. Tutaj nie miałem żadnych wielkich osiągnięć, chyba że uznamy za takowe lanie po
łbach drobnych złodziei. Wtedy jeszcze dobrze nie rozumiałem mechaniki działania organów
ścigania. Dopiero później ogarnąłem, jak funkcjonuje policja, jak funkcjonuje prokuratura. A tak
naprawdę to dopiero teraz widzę, w jaki sposób działa cały ten system. Pierwsza moja sprawa
była troszeczkę przypadkowa, pokazała w pewien sposób moją odwagę, determinacj ę
i umiejętność współpracy z innymi ludźmi. W istotny sposób przyczyniłem się do ujawnienia
zabójstwa, popełnionego przez najmłodszego - w tamtym czasie - zabójcę w Polsce.

Ile miał lat?

- Zabójca, zabijając dziewięciolatka, miał tylko trzynaście lat. Wyszło to na jaw przy
sprawie trzech piętnastolatków, którzy zabili dziewiętnastolatka w piwnicy bloku mieszkalnego.
Jeden z nich swoim zachowaniem zwrócił moją uwagę. Czułem że jest, powiedzmy,
„nieszczery” .

Chyba taka sprawa potrafi przeorać psychikę...

- Tym bardziej, że przyznał się w czasie koszmarnych mąk, które mu zafundowałem...

To znaczy?

- No, bardzo go straszyłem...

W jaki sposób?
- Że go zastrzelę.

Tylko groźba?

- Nawet zrobiłem coś w tym kierunku, aby urealnić moje słowa. Pojechałem z nim na
ustronny brzeg Wisły... (śmiech).

Nie miał Pan żadnych oporów? Przecież to był jeszcze dzieciak...

- Nie miałem najmniejszych oporów. Człowiek wyzbył się tego po kilkunastu miesiącach
pracy. A wtedy pracowałem już od ponad roku. Poczułem farbę, musiałem go dopaść. To był
morderca.

Ale miał Pan wtedy dużo młodszego brata, miał Pan już syna. Nie miało to żadnego
wpływu?

- Jak już wcześniej powiedziałem - to była zdeprawowana jednostka. A ja od początku


miałem bardzo prostą „kreskę” : oni - my. W wirze pracy przestałem zwracać uwagę na podziały
wewnątrz policji. Była tylko główna barykada, a ja byłem po właściwej stronie. Dla mnie każdy
zatrzymany na dołku przez prewencję to już był zbój. Nie znałem „przypadkowych” .
Dokooptowano mnie do grupy policjantów zajmuj ących się zabójstwem małolatów, a ja się
starałem. Nie miałem skojarzeń z młodszym bratem, kryminaliści to inna kategoria ludzi. Nie
mam takich odniesień.

Jak rozumiem, było to już po przeniesieniu z sekcji ds. samochodów do sekcji


przestępstw przeciwko życiu i zdrowiu?

- Tak, cały czas chciałem tam przejść, bo zobaczyłem, że oni zajmują się prawdziwymi
zbójami.

Skąd ciąg do takich spraw?

- Cóż, pobić się z kimś, poszarpać, to jest zupełnie co innego... Chyba lubię wyzwania.

Był Pan zahartowany w bójkach na zabawach w rodzinnym Kunowie?

- E, tam... W Kunowie... Dopiero jak przyjechałem do Warszawy, zrozumiałem, że


jestem ze wsi. Zawsze byłem dumny, ze swojego pochodzenia, z mojego miasteczka, w którym
żyje trzy tysiące ludzi. Jak przyjechałem do Warszawy, to czułem się, jakbym przyjechał gorzej
niż z wiochy. Ostrowiec Świętokrzyski, który był dla mnie w tym czasie metropolią
niewyobrażalną, dla warszawiaków mógł być co najwyżej większą wioską. Im ktoś krócej był
w Warszawie, tym większą miał wrogość, może nie do wieśniactwa, ale do prowincjonalno ści...
A szczerze mówiąc, nie uczestniczyłem w kunowskich imprezowych bójkach.

Wróćmy do sprawy. Jest Pan w grupie, która zajmuje się sprawą tego zabójstwa.
I co dalej?

- Jestem tam najmłodszy i na widelcu mam trzech młodych łepków, którzy zabili
dziewiętnastolatka, któremu wisieli pieniądze. Zabili go w piwnicy.

W jaki sposób?

- Zatłukli go okrutnie...

Gołymi rękami?

- Kopiąc, piąchami, dusząc go. Później wrzucili go do Wisły.

Dali radę?

- Ten dziewiętnastolatek był może o pół głowy od nich wyższy, a ich było trzech. Ten
zabity znów okradał swoich rodziców i sprzedawał jakieś towary, a oni dalej puszczali to
w obieg. Taki handelek. W grę wchodziły też narkotyki.

Jakie? Marihuana?

- Wtedy marihuana nie była jeszcze tak popularna. Często robili sobie klej, pod wpływem
którego mieli jakieś wizje. Na pewno nie była to trawka. Tak czy inaczej zabili. Jeden z nich dał
do zrozumienia, że chodziło właśnie o narkotyki. Poproszono mnie, żebym się nim zajął przez
pół dnia. I ja się tak szczęśliwie nim zająłem...

Dlaczego akurat Pan?

- Przypadek. Po tej sprawie dali mi ksywę „doktor Mengele” (śmiech).

Czy wcześniej Pańscy koledzy wiedzieli, że jest Pan agresywny?

- Nie, nie... Wręcz przeciwnie - ja nigdy nie byłem nerwowy.

To dlaczego chłopaka skierowali akurat do pana?


- Nie jest tak, że osobą podejrzaną zajmuje się tylko najlepszy, najbardziej skuteczny czy
najostrzejszy policjant. Czasami robi to po prostu ten, który jest pod ręką, a jak jest możliwość to
ten, któremu nigdzie się nie spieszy albo taki, dla którego komenda staje się drugim domem. Ta
praca polega również na ogromnym poświęceniu, opisywaniu godzinami oględzin, aż ręka
puchnie, wielogodzinnym siedzeniu na korytarzu z podejrzanym, który czeka na rozmowę
z prokuratorem. Czasem trzeba skierować do takich zadań młodego czy nowego policjanta, bo
jest zaangażowany i będzie dyspozycyjny do oporu. Tak wygląda rzeczywistość. To nie
telewizja! Tym razem takim młodym byłem ja i trochę mocniej przycisnąłem chłopaka. W końcu
zagroziłem, że go odstrzelę.

Uwierzył?

- A kto by nie uwierzył. Oni byli wtedy w bardzo dużym dołku psychicznym.
Przeprowadzono z nimi eksperyment kryminalistyczny. Pokazywali, każdy oddzielnie, jak zabili
tamtego chłopaka. I z każdym z nich była grupa trzech policjantów - jeden trzymał na
prowadnicy, drugi pytał, trzeci zapisywał. Powinien być jeszcze czwarty, który go pilnuje,
i technik do filmowania i opisywania. Tego swojego, jak mówiłem, wziąłem na męki nad Wisłę,
mo żna powiedzieć, że na wzór kolegów z ubecji. Tam mu strzeliłem między nogi z pistoletu,
i zrobiło się mokro...

Przestraszył się samego strzału?

- Kazałem mu też kopać dołek. To był szczyt mojej perfidii. Było na ostro. Później
toczyła się na tę okoliczność sprawa przeciwko mnie.

Jak reagował chłopak? Popłakał się?

- To mało powiedziane. Nie wiem, czy Pan ma świadomość, ale gdy obok człowieka leci
nabój, to mamy silne odczucie fali uderzeniowej. A przecież chodzi zaledwie o kilka gramów
ołowiu. To niesamowity pęd! Chłopaka wystraszyło to na tyle, że zaraz zgodził się wskazać
miejsce, w którym zabił swojego kolegę. Nie wierzyłem, ale pojechaliśmy. To była jedna
z głównych ulic na Gocławiu. Odgrzebaliśmy zwłoki w stanie totalnego rozkładu. Kręgosłup,
czaszka - wszystko. Były to szczątki zabitego ponad rok wcześniej innego chłopaczka.

W ten sposób odkryliście inną ofiarę?

- Tak. Zabójcy mieli po piętnaście lat, gdy pozbawili życia tego dziewiętnastolatka,
a teraz przesłuchiwany przeze mnie chłopak przyznał się również do tego, że rok wcześniej zabił
jeszcze jednego chłopca. Chciałem zapytać go zupełnie o coś innego: czy zażywali narkotyki,
gdzie jest diler, od którego kupili dragi, od kogo zabity brał ten towar? Tymczasem on wskazał
miejsce zabicia Adasia Kalinowskiego, bo chyba tak się nazywał ten chłopiec. Mieli taką piwnicę
w falowcu, którego budowa została przerwana. Część piwnic była jednak zrobiona. Pijali tam
wino. Ten dziewięciolatek pił razem z nimi, ale wypił tylko dwa, trzy łyki. W pewnym momencie
nie chciał już pić, bo bał się w domu awantury. Chciał wyjść, ale jeden z chłopaków uderzył go
jakimś przedmiotem w tył głowy. Był pijany. Adaś zmarł po tym ciosie, a młodzi zabójcy
wepchnęli go pod jakąś starą wersalkę. Wszystko przykryli meblami i podpalili. Szałas stanął
w płomieniach, a cała konstrukcja się zawaliła. Pod nią spoczywało martwe ciało Adasia, którego
nikt nie szukał.

A rodzice?

- Rodzice owszem szukali, ale nikomu nie przyszłoby do głowy, że takie coś mogło
przytrafić się ich dziecku. Bardzo bałem się ich powiadomić. Przerosłoby mnie to wtedy. Tę
straszną wiadomość przekazał im chyba mój ówczesny szef - Marian.

Czy chłopcy pochodzili z rodzin patologicznych?

- Nie, żaden z tych gości nie pochodził z rodziny patologicznej. Tyle że chłopak, którego
udało mi się złamać, miał za sobą traumatyczne przeżycie. Spotkała go wielka tragedia - na
własne oczy widział śmierć swojego ojca. O ile dobrze pamiętam, wszyscy byli synami oficerów
Wojska Polskiego.

To miało na niego taki wpływ?

- Myślę, że w jego przypadku - tak. Raptem dwa, trzy lata wcześniej jego ojciec wiercił
ścianę wiertarką, która miała całą metalową obudowę. Rodzinka chciała mieć kablówkę. Był to
wtedy niezły rarytas. No i wwiercił się w pierwszy przewód doprowadzający prąd do mieszkania.
Chłopiec widział, jak jego ojciec umiera w konwulsjach. To musiało zostawić jakiś ślad w jego
psychice. Do tego doszły inne wątki. Chłopcy przyznali mi się, że współżyli ze sobą, choć
mówili też, że można to lepiej robić z dziewczyną...

Jak zakończyła się ta sprawa?

- Byłem chwalony, że bardzo dobrze zrobiłem, że świetnie rozwiązana sprawa. Dostałem


nawet nagrodę od Komendanta Głównego Policji. Byłem z niej niezwykle dumny. Poza tym
stanowiła wielokrotność mojej marnej pensji.

Nagroda dla Pana za rozwiązanie sprawy, a co z nastoletnimi zabójcami?

- Uściślijmy - to była nagroda za przyczynienie się do rozwiązania sprawy, za


przyczynienie się do złapania najmłodszego zabójcy w Polsce. Zasługa nigdy nie jest
indywidualna. Co do samej sprawy, to nie potoczyła się do końca, jak chciałem. Jak przekazano
ich do „nielatów”, czyli zespołu ds. przestępczości nieletnich - zabójcy nie mieli skończonych
piętnastu lat - chłopak zeznał w sądzie, że strzelano do niego. Tym sposobem wszczęto wobec
mnie sprawę o przekroczenie uprawnień. Nic mi nie udowodniono. O przebiegu wydarzenia nad
Wisłą nie wiedział nikt, nawet biegły psycholog sądowy, pan Andrzej, w obecności którego
przesłuchiwano chłopaka. On zauważył, że chłopak ma skłonności do konfabulacji. Wszystko mu
się myliło. Natomiast fakt zabójstwa malca w ziemiance świetnie udokumentowałem jego
wyjaśnieniami, które pokrywały się z oględzinami miejsca zabójstwa.

Czyli trochę policja pomogła wyjść cało z oskarżeń.

- Wręcz przeciwnie. Przy tej sprawie poznałem niektóre mechanizmy funkcjonowania


policji. Z jednej strony ciśnienie na wynik i presja do bólu. Z drugiej strony duży wysiłek, by
dokopać, zniszczyć tych, którzy coś osiągaj ą. Nie byłem wtedy obecny w pracy, a tam trwały
intensywne działania Biura Spraw Wewnętrznych. Zabrali nam z szafy broń, dając ją do analizy
w celu sprawdzenia, czy z niej strzelano, czy amunicja się zgadza. Wszystko było jednak
w porządku i nic mi nie udowodniono. Zobaczyłem wtedy, jak wiele osób chce mnie dosłownie
zniszczyć z czystej, niczym nieumotywowanej zawiści. Z całą pewnością nie z powodu złego
traktowania „nielata” .

Nie boi się Pan teraz tego mówić?

- Nie. Mieliśmy wykryć zabójstwo i to zrobiliśmy. Sprawcy przyznali się do wszystkiego,


zostało odnalezione ciało kilkuletniego dziecka. Czasem trzeba zrobić coś brzydkiego, żeby
osiągnąć określony rezultat. Zabójca, który zabija z premedytacją, to nie jest osoba, z którą mo że
żyć w społeczeństwie, tych ludzi należy izolować dla dobra pozostałych. Wszystko poszło nam
sprawnie. Opowiadam to jako przestrogę dla młodych gliniarzy, którzy mogą się zatracić w tej
robocie i chcieć złą drogą dotrzeć do dobrego celu. Błąd może ich dużo kosztować, naprawdę nie
warto się w ten sposób poświęcać.

Krok milowy w karierze?

- Z tą karierą to proszę ostrożnie, bo w potocznej mowie słowo to oznacza sukces.


A mnie to chyba nie dotyczy. Wydaje mi się, że wyciągnąłem wtedy jakieś wnioski. Gdybym był
tak nastawiony do wszystkich kryminalistów, jak podczas tej sprawy, z pewnością skończyłbym
w kryminale. A tak po trzech latach przeszedłem na służbę stałą. Do trzech lat można policjanta
zwolnić bez podawania przyczyny. Postanowiłem też kandydować do szkoły oficerskiej.

I pewnie kolejny sukces - dostaje się Pan.

- Tak. Uważam, że zawdzięczam to komendantowi stołecznemu. A trzeba pamiętać, że


na tym poziomie mnie od komendanta stołecznego dzielił cały kosmos. Przypomina mi się pewna
anegdotka. Kiedyś, wchodząc do komendy, komendant Stańczak kapnął się, że jestem
policjantem, choć wychodziłem ubrany po cywilnemu. Podał mi rękę i zapytał się „Co u żony
słychać?” . Od tej chwili, w oczach moich kolegów, byłem jakimś „plecakiem” generała
Stańczaka.
Przecież był Pan wtedy po rozwodzie..

- Ale kto to wiedział, że po rozwodzie... Stołeczny widzi policjanta około trzydziestki, to


pierwsze, co mu się nasuwa na myśl to zapytać: „Co tam u was słychać?” Jeszcze per „wy”
mówił, typowo komunistycznym zwyczajem. Żeby było śmieszniej dodał: „Pozdrowić ode
mnie!” . I poszedł dalej... Wokół mnie natomiast urosła legenda, że jestem znajomym Stańczaka.
A dlaczego mi podał tę rękę? Dlatego, że byłem jedyny na schodach (śmiech). Ale to bez
znaczenia. Nigdy nie poznałem go osobiście. Grając tą legendą, uchodziłem za znajomego
ważnej osoby. Już wcześniej wiedziałem, że jeżeli ma się jakiegoś VIP-a w zanadrzu, można coś
osiągnąć. Postanowiłem zagrać dalej. To już podpowiadał mi własny spryt. Gdy dostałem się do
tej szkoły, zapisałem się do komendanta stołecznego, żeby mu podziękować. Dlaczego to
zrobiłem? Była w tym pewna myśl: może prędzej dostanę etat oficerski, może to, może tamto,
może przypomnę mu się? Postanowiłem więc zaciągnąć języka. Dowiedziałem się, że generał
pracował kiedyś w komendzie wojewódzkiej w Kielcach. W tym czasie mój ojciec powiedział
mi, że wyszła książka o Kunowie - mojej rodzinnej miejscowości.

I co w związku z tym?

- Wykombinowałem sobie, że kupię tę książkę komendantowi, zaniosę i dam mu


w podziękowaniu za całokształt. „Może mnie komendant zapamięta, a jak wrócę ze szkoły, to
dostanę szybciej etat oficerski i awansuję?” . Taki właśnie niecny cel mi przyświecał. Akurat
wracałem z rodzinnej miejscowości nowiutkim polonezem mojej ówczesnej narzeczonej.
Zatrzymałem się przed księgarnią i wyskoczyłem kupić tę książkę. Nagle podjechał fiatem jakiś
facet i zaczął nim cofać tak, że stuknął w tego poloneza. Szybko wyskoczyłem, wyciągnąłem
legitymację, podbiegłem facetowi do okna samochodu i mówię: „Sierżant Loranty” .

Sierżant? Który to był rok?

- Czy byłem już sierżantem? Nie byłem, ale tak powiedziałem. Był na pewno 1994 rok.
Machnąłem mu legitymacją, a on do mnie: „Kurwów takich jak ty, to ja po kątach rozstawiam,
wypierdalaj mi szczurze” . - „O, ja cię pierdolę, ja ci dam szczura” - wycedziłem przez zęby. Ale
moja dziewczyna pokazuje mi zegarek na swoim ręku i mówi: „Nie pierdziel się, bo o czternastej
zaczynasz dyżur! ” . Była już godzina dziesiąta. Patrzę, samochodowi nic się nie stało, a tamten się
pluje do mnie, wyzywa mnie, widać że jest pijany. To nie był czas komórek, więc co robić?
Cofać się na komisariat? Pomyślałem, że nie warto, zatem ruszam, staram się go minąć, a on mi
tym fiatem zagradza drogę. Więc znów próbuję go jakoś wyminąć, a on znów mi podjeżdża. I to
na tych małych uliczkach! Widzę, że zna tę małą miejscowość, a przecież nigdy go nie
widziałem, choć Kunów opuściłem zaledwie dwa lata wcześniej. Nie było innej opcji, więc
wysiadam z samochodu, żeby go opierdzielić, a on mi raz w michę, drugi raz w michę. I to przy
wszystkich... O kurza twarz! Więc go obaliłem, ale przesadziłem...

To znaczy?
- Wyrwałem mu rękę. Zafundowałem mu otwarte złamanie lewego ramienia.

Grubo...

- Oj, bardzo grubo. Obaliłem go na glebę i zrobiłem mu straszną krzywdę, bo


doprowadziłem go do częściowego kalectwa. Mój brat, który również jest policjantem, był na
miejscu i wyjrzał przez balkon. A ten napastnik krzyczy do mojego brata: „Zamknij tę kurwę” .
Znał mojego brata! „Co jest grane?” - pomyślałem. A brat podlatuje i krzyczy: „Słuchaj, to jest
komendant największego komisariatu w tym powiecie” . I w tym momencie patrzę na niego:
spodnie policyjne, buty policyjne i niebieska koszula! Kość rozerwała mu koszulę, ale nie
krwawi. Mało tego, nie reaguje na ból! Szybko wezwano pogotowie, przyjechało, a typ jeszcze
latał z tą łapą, nawet parę razy mnie prawą ręką w twarz uderzył, a druga ręka mu tak paskudnie
wisiała...

Przestraszył się Pan tego widoku?

- Może powiedzieć, że przestraszyłem się to jest za mocno powiedziane, ale ta sytuacja


zbiła mnie z tropu. Przyjechało pogotowie i w momencie, równo z pogotowiem, zjawił się też
komendant powiatowy, ponieważ było to wielkie wydarzenie. Cały incydent trwał jakieś pięć,
sześć minut. Ten facet dostał w końcu takiego bólu, żeśmy go chyba w sześciu trzymali, żeby mu
sanitariusz wbił zastrzyk. Co ciekawe, wcześniej zupełnie nie krwawił - raptem jedna plamka.
Komendant komisariatu okazał się takim typowym szeryfem rządzącym wsią. No kto mu tu miał
podskoczyć? Pogruchotałem facetowi rękę i już nie nadawał się do służby, został skręcony. Tyle,
że był bliskim kuzynem pewnego generała, szefa jakiejś formacji wojska. Po wszystkim mózg
zaczął mi wreszcie trybić i zdałem sobie sprawę, że mam alternatywę: albo dobrze zadziałam,
albo będę ugotowany. Dlatego powiadomiłem o wszystkim telefonicznie swojego szefa drogą
służbową, ale również dałem znać jednemu z moich kolegów, który trzymał z dziennikarzami.
Trzeba pamiętać, że miałem niewielki staż pracy, a uszkodziłem samego komendanta
komisariatu, czyli już znaczącą personę. Ci miejscowi policjanci, którzy mnie znali mówią:
„Darek, on ma zajebiste układy! Słuchaj, no i co z tego, że tak było jak mówisz. Nie masz
mocnych świadków, to cię podpierdzieli, że ty go napadłeś! ” . Zadziałałem więc w sposób
formalny.

Artykuł z „Super Expressu ” zawierający opis mojej walki


z atakującym mnie policjantem. Pierwszy raz trafiłem na łamy prasy ja ko sierżant Dariusz L.
I nieformalny..

- Tak, ale najpierw telefon na komendę w Kielcach, potem do swojego szefa


w Warszawie i dopiero do mojego kolegi, któremu opowiedziałem o sytuacji. Mówię: „Słuchaj,
to trzeba nagłośnić, bo inaczej nie wygram tej walki, on jest za mocny” . Oczywiście miejscowi
policjanci cieszyli się, że kanalię i gnidę udupiłem, a komendant rejonowy z Ostrowca, wtedy
jeszcze rejonowy, bo nie było powiatów, opierdzielił mnie. „Proszę pana, pan wie, że to jest nasz
oficer? Co pan myśli? Że my panu uwierzymy, że on pana zaatakował? Komendant komisariatu,
uważa pan, ludzi atakuje?” . Jeszcze tego samego dnia wiadomość o bójce znalazła się na
szpaltach w dziennikach. Poszedł bardzo duży artykuł w „Super Expressie” pod tytułem: „Hej!
Pobili się dwaj gliniarze” . Opisano w nim w miarę rzetelnie cały przebieg tej sytuacji.
Informowały o tym również inne media. Pamiętam, że teksty o tej sprawie pisali Małgorzata
Janczewska i Paweł Ludwicki.

Jaki był dalszy bieg sprawy?

- Oczywiście przeprowadzono postępowanie wobec mojej osoby. Po raz pierwszy, jako


policjant, przekonałem się na własnej skórze, że można każdej sprawie ukręcić łeb. W Ostrowie
Świętokrzyskim zrobiono wszystko, żeby ten komendant nie poniósł żadnej odpowiedzialno ści.
Mnie to nie przeszkadzało w jakiś szczególny sposób, bo on został zmuszony do
natychmiastowego odejścia na emeryturę. A jednak to on mnie zaatakował i to ja miałem rzeszę
świadków. Poznałem tym samym pewien mechanizm oszustwa, który może fantastycznie
funkcjonować w systemie prawa. Umorzono sprawę, uzasadniaj ąc to w ten sposób, że on co
prawda stuknął tego poloneza, ale ponieważ samochód nie był mój, a ja byłem zawiadamiaj ącym
o przestępstwie, więc nie miałem prawa do tego czy tamtego, a poza tym samochód nie został
zniszczony więc itd... To zaś, że doszło do pobicia funkcjonariusza policji, który okazał
legitymacj ę, co potwierdzili przypadkowi świadkowie oraz policjanci, nikogo już nie
interesowało. A ja przecież byłem funkcjonariuszem policji, którego on zaatakował, rzucając
niewybrednymi pogróżkami w stylu: „Ja cię tu chuju przećwiczę” .

Czy to było najbardziej szokujące doświadczenie w pierwszych latach pracy?

- Nie, zdecydowanie nie... To tylko pojedyncza przygoda. Bardziej od wyrwanej r ęki,


kości na wierzchu, utkwili mi w głowie samobójcy. Nie da się przejść nad tym do porządku
dziennego, zapomnieć. Tym bardziej że wiązało się to z pewną przemianą w moim życiu.

Co ma Pan na myśli?

- Może to Pana zszokuje, ale jest taka prawidłowość, że człowiek nie popełni
samobójstwa, jeżeli ma na szyi krzyżyk. Nie myślałem nigdy o tym, dopóki nie trafiłem na
oględziny. Przypomniały mi się wtedy słowa mojej babci: «Człowiek popełnia samobójstwo, jak
go Bóg opuści” . Dokonywałem kolejnych oględzin i zawsze widziałem krzyżyk czy medalik
obok samobójcy. Nigdy nie widziałem żadnego powieszonego, który miałby krzyżyk na szyi. Ja
nie wiem, czy to w przypadku wisielców wynika z mechaniki, może to przeszkadza przy
wieszaniu... Takie spostrzeżenie przyszło nie przy pierwszym samobójstwie, ale dopiero po
kilkudziesięciu samobójstwach. Nie chcę mieszać tu zbytnio Opatrzności, bo autorytetem
moralnym nie jestem, ale dziś widzę, że samobójstwa zaczęły oddziaływać na moje życie
duchowe.

Był jakiś wyjątkowy samobójca, który pozwolił Panu odkryć tę prawidłowość?

- Ten mechanizm się powtarzał, ale szczególnie utkwił mi w pamięci jeden przypadek.
Jestem na miejscu i nagle widzę wielki, błyszczący, srebrny krucyfiks, który leży na ziemi. Jego
widok wprawił mnie, nie wiem czemu, w osłupienie. Krzyż leżał obok samobójcy. Znowu to
samo! Co ciekawe, gdy później go oglądałem, bo był wśród dowodów rzeczowych, okazał się
zwykłym, malutkim, wykonanym z byle jakiego aluminium, matowym, starym krzyżykiem.
A w moich oczach był wielki i błyszczący. Bóg istnieje - nie mam wątpliwości. Przekonałem się
o tym, a to doświadczenie było dla mnie naprawdę porażające. Pamiętam: najpierw poczułem
gorąco, a zaraz potem zimno na plecach. Przecież ja się naprawdę nie bałem nieboszczyków.
Przecież w robocie ciągle miałem z nimi do czynienia, a tu nagle takie przeżycie.

Wróćmy do Pańskich losów. Wyrywa Pan rękę komendantowi, jest Pan bohaterem
mediów po raz pierwszy w życiu, ale co dzieje się później? Jak wygląda Pańska praca po
tym zdarzeniu?

- Umorzono sprawę, choć ten komendant powinien mieć zarzuty w sprawie karnej.
A w Warszawie wszyscy się dziwią, że komendant stołeczny nie będzie o mnie toczył wojen!
Jestem święcie przekonany, że gdyby nie media, to za tę sprawę by mnie upierniczono na amen.
To ja bym odpowiadał! I co z tego, że brat widział, ojciec widział, sąsiadka czy przypadkowa
osoba. Myślę, że znaleźliby się inni świadkowie. A tak, był zgaszony od początku do końca jako
sprawca.

A książkę o Kunowie w końcu Pan kupił? (śmiech)

- Tak, tak. Mimo przykrego incydentu, książkę udało mi się kupić i poszedłem z nią do
komendanta. Zapisałem się, a generał zdecydował, że mnie przyjmie. W końcu o sierżancie
Lorantym piszą już w gazetach, choć tak naprawdę nie był wtedy jeszcze sierżantem (śmiech).
Komendant spojrzał na tę książkę i mówi: „Kunów... Byłem tam parę razy, to jest
w Kieleckiem” . A ja mówię: „Właśnie stamtąd pochodzę” . I Pan sobie wyobrazi, okazało się, że
z tym Stańczakiem mamy co najmniej dziesięciu wspólnych znajomych. Po prostu szok! Dla
mnie on był takim „bogiem” . Z generałem policji raz jeden rozmawiałem w tamtym czasie!

I to pewnie wtedy, gdy spotkał go Pan przypadkowo na schodach...

- Dokładnie! Gdy przyszedłem do jednostki następnego dnia, to oczywiście pochwaliłem


się, że byłem u komendanta stołecznego, co - jestem na sto procent pewien - zostało
sprawdzone. Wystarczyło przedzwonić do sekretariatu, w którym znajdowała się lista
policjantów niższego stopnia, z którymi on mógł się widzieć. I byłem na tym wykazie.
Uwiarygodniłem się - jestem znajomym generała, może nie bliskim, ale znajomym. Co mi to
dało? Umocniło moją pozycję. Była mocniejsza niż kogokolwiek innego.

Piszą o Panu w gazetach, ma Pan opinię „plecaka” generała. Nieźle...

- No niestety, takiej opinii nie da do końca wyrobić wśród cwanych, doświadczonych


kolegów. Dosyć szybko okazuje się, że tym „plecakiem” jednak nie jestem (śmiech).
Próbowałem jeszcze grać tym przy okazji pójścia do szkoły oficerskiej. Tak czy inaczej, wraz
z kolegami, w piątkę lub szóstkę jedziemy z komendy do szko ły oficerskiej, żeby zdać egzamin
i rozpocząć nowy etap kariery. Jest bardzo sympatycznie, ale tylko do czasu egzaminów, na
których wypadam wyj ątkowo blado.

Dlaczego tak słabo?

- Dlatego, że do tamtego momentu skończyłem tylko kurs podstawowy, nie miałem


żadnej wiedzy. Policjant kończy kurs podstawowy, szkołę podoficerską, aspirancką i trafia do
szkoły oficerskiej. A ja przeszedłem tylko ubogi kurs podstawowy, miałem za słabą wiedzę
teoretyczną.

Z czego się składa taki egzamin?

- Pamiętam te swoje wypowiedzi. Ze spraw dochodzeniowo-śledczych, to chyba


z sensem odpowiadałem. Tyle że oni musieli mnie odpytać z szeregu różnych rzeczy. To było
kilkadziesiąt pytań. O odpowiedziach na większość z nich nie miałem zielonego pojęcia. Na
przykład o działaniach zorganizowanych policji. W ogóle się z tym nie zetknąłem, nie słyszałem.
Nie rozróżniałem też różnych rodzajów pałek policyjnych, dlatego że nigdy nie pracowałem
w mundurze, a także nie przeszedłem pełnego cyklu kształceniowego policji.

Nigdy Pan nie pracował w mundurze?

- Nigdy. Tylko ostatnio, w samej końcówce służby.

Od początku przyszedł Pan z nastawieniem, że nie chce Pan pracować w mundurze?

- Szukałem pracy i to wszystko. A nóż-widelec mnie przyjmą! Tylko tyle, żadnej wizji.

Liczył się Pan z tym, że może trafić do drogówki?

- Liczyłem, że będę tłukł się z bandziorami. Tak mi się policja kojarzyła - z biciem pałą.
Rozumiałem to jako walkę z przestępczością, a właściwie z bandziorem.

Wróćmy do egzaminu. Jak przebrnął Pan przez szkołę oficerską, skoro jej finał
poszedł Panu marnie?

- To bardzo zabawna historia. W trakcie odpytywania siedziało się przed komisją, na


zakończenie się wstawało i oni coś mówili, np. bardzo dobrze, przyjęty lub najczęściej: „chłopie
wracaj do komendy, robota cię czeka” . Ówczesny szef szkolenia stołecznej policji, pan, nagle
zwrócił się przy mojej osobie do komisji: „Czy mogę zadać panu Lorantemu pytanie
dodatkowe?” . Atmosfera jest bardzo oficjalna i podniosła. Któryś z egzaminatorów powiedział:
„No, dosyć marnie, tak jednostronnie jest przygotowany do egzaminu” . Przewodniczący komisji
orzeka: „Proszę mu zadać to pytanie!”, zwraca się do mnie takimi słowami: «Panie Loranty,
proszę wstać!” . No to wstaję, pewien, że usłyszę „rejonówka na ciebie czeka”, a on do komisji
powiedział tylko: „O, i tak powinien wyglądać oficer policji! ” .

Krótko i na temat. (śmiech)

- Krótko i na temat! W taki sposób zostałem przyjęty do szkoły imienia bohatera


Kielecczyzny z książki „Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie”, czyli majora Piwnika.

No i zaczął Pan edukację w fabryce oficerów.

- Tak, nawet ostro zacząłem. Było nas trzech kolegów z Pragi: jeden taki, ostro pijący
Mirek, drugi młodszy ode mnie, ale o zbliżonym stażu pracy, Sławek, i jeszcze trzeci - „Szczur” .
On się chwalił jakim to jest komandosem, a ja nie chciałem być gorszy. Po południu poszliśmy
na salę gimnastyczną. Tam mieścił się bokserski klub sportowy Gwardia Szczytno. Teraz
wszystko już upadało, ale w 1995 roku jeszcze szczątkowo istniało. Założyliśmy rękawice
bokserskie, żeby się zmierzyć na pięści, co wzbudziło ogromną furorę wśród wszystkich
pozostałych. Ani on, ani ja nie potrafiliśmy się boksować, ale biliśmy się całkiem mocno -
oczywiście tak po przyjacielsku. Trener zrobił nam awanturę, jakim prawem ruszamy rękawice
bez żadnego pozwolenia. Wieczorem postanowiliśmy wspólnie się gdzieś wybrać
i zabalowaliśmy na mieście. W nocy nie chcieli nas wpuścić na uczelnię. Zrobili reżim od
pierwszych dni, a my myśleliśmy, że jesteśmy cennymi studentami. Z pół nocy po obiektach
szkoły ganiała nas drużyna alarmowa. Okrzyki i hałas obudziły chyba wszystkich. Udało się
z tego wyjść bez strat w ludziach. Gdyby wtedy nas złapali, dziś rozmawiałby Pan z sierżantem.
Ledwo ciepli na zajęciach dowiedzieliśmy się, że w nocy na teren szkoły wtargnęła grupa
niepowołanych osób, ale zostali skutecznie zatrzymani. To o nas mówili. Pijar ponad wszystko.
„Szczur” był dużo bardziej doświadczony od nas, wtedy służył w „komendzie gównianej”,
wcześniej w „ate”, czyli antyterrorystach. W międzyczasie był poza służbą, kręcił się w branży
ochroniarskiej, miał już wiele różnych policyjnych przeżyć. N a przykład, będąc komandosem
został postrzelony w oko przez swojego w trakcie zatrzymywania niebezpiecznego przestępcy.
Oczywiście to był przypadek - kolega strzelał w samochód, ale kula rykoszetowała i uderzyła go
z boku. To spowodowało, że oko mu się jakby „rozdwoiło” .
Co to znaczy?

- Odkleiła mu się część oka - rogówka. Oko mu się w pewien sposób „rozleciało”, ale nie
zostało całkowicie zmiażdżone. Lekarzom udało się mu je uratować. Długo to trwało, ale na
szczęście wrócił do pełnej sprawności. Jest fantastycznym człowiekiem, który ma na karku
znaczną ilość przygód życiowych. Również takich, że to tak określę, „komuszych” . Zawsze się
o to kłó ciliśmy, nawet dziś nam się to zdarza. Z sympatii, jak już był na emeryturze, zapisał się
do SLD. Bardzo miło wspominał czasy komuny. Opowiadał nam historię o tym, że chodził
protestować pod ambasadę amerykańską jako przedstawiciel „niezadowolonej młodzieży” . Jako
taki oddolny ruch... Należał do organizacji, która w nazwie miała coś o współpracy z „Młodzieżą
Postępową Trzeciego Świata”, czy „z Krajów Trzeciego Świata” . Dziś nie pamiętam dokładnie.
Najprawdopodobniej była to przykrywka ubecka, w którą wkręcano takich jak on.

„Oddolny ruch”, który był tak naprawdę inspirowany?

- Funkcjonariusze milicji również tam przychodzili, dostawali z tego tytułu dodatkowe


pieniądze. On nie był milicjantem. Przede wszystkim protestowali tam studenci, kt órych rodzicie
działali w PZPR. To był taki oryginalny sposób mobilizacji - nie w zakładach pracy, tylko po
rodzinnej linii partyjnej. Protestowali przeciwko konkretnym sprawom. Opowiedział nam kiedyś
o jednym takim proteście. Za czasów rządów Regana Amerykanie najechali Grenadę. I ci
studenci chodzili pod ambasadą amerykańską. Dla niego ten czas był bardzo miły, bardzo dobrze
go wspominał. Jego ojciec był wicenaczelnym w „Trybunie Ludu” . Takie mocno partyjne
środowisko, ale dzieci poszły w różnych kierunkach. Jego brat, historyk, też trochę pracował
w gazecie, ale było to inne, bo solidarnościowe środowisko. „Szczur” zawsze mówił, że jestem
taki jakiś popierdzielony, jak jego brat. Ciągle mnie do niego porównywał, ale podkreślał przy
tym, że brat jest jednak mądrzejszy ode mnie.

Z ciekawymi ludźmi był Pan w szkole.

- Tak, byłem w niezwykłym towarzystwie, trafiłem do fantastycznej grupy. Między


innymi, z młodym Wałęsiakiem, synem Lecha Wałęsy. Ale też z szefem ochrony Wałęsy seniora.
Ponieważ był to największy nabór w historii tej szkoły, w której byli też „borowiki”, straż
graniczna i UOP, można powiedzieć, że mieli wtedy trzy kompanie na jednym roku: kompanię
policyjną warszawską, kompanię mieszaną i kompanię ogólnopolską. Ja byłem w kompanii
warszawskiej. Szkoła była fantastycznym momentem w moim życiu. Nie obyło się też bez
przygód.

Czyli kolejny konflikt?

- Na paru egzaminach byłem z Wałęsiakiem. Ba, nawet jestem świadkiem tego, że


legenda, jakoby on nie chodził na egzaminy, a legitymacj ę w zastaw dawał, jest kłamliwa. To
absolutna nieprawda! Nie zapomnę słów jednego z wykładowców socjologii, który powiedział do
niego: „Pan jest synem Pana Prezydenta?” . On mu odpowiada: „Tak” . A wykładowca na to:
„Chodzi mi o to, żebyśmy sobie nie przeszkadzali do końca waszej edukacji” - zakomunikował
ten profesor. Powiedział to na forum niemal stu osób. Wałę siak nie wyróżniał się w żaden
sposób. Ani nie byliśmy kolegami, ani nie byliśmy wrogami.

Parę razy zdarzyło się, że bawiliśmy się na tej samej imprezie. Byliśmy nawet na jednej
bardzo dużej, wspólnej imprezie, która odbyła się w hotelu „Leśnym” . Istniały wówczas
w naszym środowisku trzy piony, niejako trzy kółka zainteresowań: policjanci, „uopiki”
i pozostali: „borowiki”, straż graniczna. Takie trzy różne grupy, które oczywiście opierały się też
na wzajemnych relacjach i kontaktach towarzyskich. My byliśmy kółkiem kryminalnym
i mieliśmy z tego tytułu poczucie wyższości nad innymi. Na drugim roku postanowiliśmy zrobić
bardzo dużą imprezę, na którą zaprosiliśmy wiele osób. Zajęliśmy wtedy cały hotel. Odbyło się
to z okazji zbliżającego się zakończenia drugiego roku. Zaprosiliśmy naszych ulubionych
nauczycieli. W sumie było nas prawie stu facetów i kilka dziewczyn. Alkohol miał być tylko
w wymiarze symbolicznym, ale wiadomo jak to jest. Po kilku godzinach poszczególne grupki się
ze sobą wymieszały, świetnie się wszyscy bawiliśmy. Impreza trwała do białego rana. Ja byłem
jednym z głównych organizatorów mojej podgrupy. Zawsze się wyróżniałem sprawniejszą głową
od pozostałych, miałem też szerokie grono kontaktów. Byłem swego rodzaju rzecznikiem
i skarbnikiem. Razem z drugim kolegą ogarnęliśmy wszystko. Trzeba było panować nad
sytuacją. Nauczyciele zamawiali dla siebie dania i napoje, a kelnerzy przyjmowali zamówienia.
Pilnowaliśmy, żeby nas później nie oszukali przy opłacaniu rachunku. To samo było w innych
grupach. „Uopiki” najbardziej się kolegowali z częścią BOR-u, a to dlatego, że Wałęsa mieszkał
w pokoju z Jankiem, czyli szefem ochrony swojego ojca. Janek był z kolei bliskim kolegą
mojego kumpla „Szczura” . Na koniec okazało się, że brakuje pieniędzy do rozliczeń. Razem
z moją ekipą i personelem hotelu ustaliliśmy, że doniesiemy brakującą kwotę. Pozostałe grupy
miały podobną sytuację. Trzy dni później tygodnik „NIE” opublikował duży artykuł o hucznej
imprezie w Hotelu Leśnym, po której syn Wałęsy rzekomo zostawił w zastaw legitymacj ę
funkcjonariusza UOP-u. Na drugi dzień Wachowski miał przyjechać i wykupić tę legitymację.
A ja pamiętam dokładnie, jak to było. Cała grupa organizatorów imprezy (około sześciu
chłopaków) ustaliła z obsługą hotelu, że doniesiemy brakujące pieniądze. Nie było przy tych
rozmowach Wałęsiaka. Na pewno sytuacja przedstawiona przez tygodnik „NIE” była bajeczką.
Nasze słowo dla hotelarza było cenniejsze od pieniądza. Właściciele byli nauczeni, że jeśli
brakuje nam kasy, to nie ma potrzeby robienia takich rzeczy, jak zastawianie czegoś, w celu
późniejszego wykupienia. Oni nas doskonale znali, przecież byliśmy tam od wielu miesięcy.
Pieniądze każda grupka donosiła później, my również dopłaciliśmy brakującą kwotę dopiero na
drugi dzień. U wszystkich sytuacja wyglądała podobnie.

Czy zawsze było tak wesoło i sympatycznie?

- Pod względem imprez było świetnie. „Szczur” w ogóle nie pijał, co czyniło go
unikatem w środowisku. Wielokrotnie w Szczytnie wynajmował mnie towarzysko, żebym
zastępował go przy „butelce” . Organizował podwózkę, stawiał alkohol, a ja za niego
uczestniczyłem we wszystkich imprezach. On wtedy pracował w takim prototypie CBŚ-u przy
Komendzie Głó wnej Policji. Można powiedzieć, że był członkiem grupy bojowej. Stanowiło to
wielką atrakcję dla całego Szczytna. Wpadł nawet na pomysł i postanowił zeswatać mnie z córką
byłego komendanta.
Czyli z niezłą figurą?

- Oczywiście. Pamiętam, że miała rosyjskie imię. Oprócz tego, że pracowała w Szczytnie,


była uznaną tłumaczką. Nie domyślałem się, w co ten kolega mnie wkręca. Zapytał się mnie, czy
się z nią umówię. Rozmawialiśmy przez telefon, wszystko odbywało się jak najbardziej na
poważnie, kobieta miała niezwykle sympatyczny głos. Zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie i kiedy
się spotkamy. Dowiedziałem się, że pija jakieś lepsze wina, więc zainwestowałem w takie
i razem z kolegą wybraliśmy się do niej. Dopiero wtedy zrozumiałem, co się dzieje. Ta
dziewczyna była niezwykle inteligentna, ale na temat jej urody nic nie powiem. Jeden złośliwiec
powiedział, że jest córką yeti. A była przy tym naprawdę przemiła. Kolega miał niezły ubaw -
wcześniej przez cały czas nakręcał mnie, wmawiaj ąc mi, że jest z niej niezła sztuka. Pokazał mi
nawet wcześniej zdjęcie - oczywiście na tym zdjęciu to nie była ona.

No to brzydki żart Panu zrobił.

- Taki psikus.

Co jeszcze ciekawego wydarzyło się w Szczytnie?

Byłem jednym z niewielu, którym nie zaliczono pracy oficerskiej.

Dlaczego?

- Wyniknęło to z konfliktu, jaki miałem z moim promotorem. On musiał mnie przyjąć,


a nie darzyliśmy się szczególną sympatią. Nie pojawiła się między nami żadna pozytywna
chemia. Żeby nie zrobił mi żadnej krzywdy i żeby się obronić, postanowiłem u niego pisać pracę.
Większość profesorów broni swoich wychowanków, natomiast ten był zupełnie inny. Mnie
i jeszcze jednego kolegę, chcąc pokazać, że jest niezwykle obiektywny i profesjonalny,
upierniczył. Z pewnością nie zaliczaliśmy się do orłów, ale też nie byliśmy najgorsi.

Panie nadkomisarzu, czy egzaminy też nie szły?

- Z egzaminami wywinąłem najlepszy numer. Byłem na roku ze Sławomirem Opalą,


późniejszym bohaterem „Prawdziwych psów” i pierwowzorem głównego bohatera filmu
„Pitbull” . Byliśmy w sąsiednich plutonach. Dosyć szybko przypadliśmy sobie do gustu. On był
starszy stażem ode mnie jakiś rok, półtora. Bardzo sympatyczny, miły człowiek, do bitki
i wypitki. To była tylko kwestia czasu, kiedy się zakolegujemy i stało się to już na pierwszych
zjazdach. Okazało się, że on jest specjalistą od komputerów, a ja komputer znałem tylko
i wyłącznie z telewizji. Na Grenadierów były dwa - jeden u informatyków, drugi - atrapa -
u komendanta rejonowego...

Atrapa? (śmiech)
- On niby działał, ale nigdy nie był włączany. To były jeszcze takie czasy... A my
w szkole mieliśmy zajęcia z systemów informatycznych i posługiwania się komputerem.
Wiedziałem jednak, że nie mam najmniejszych szans zdania czegokolwiek na tym komputerze.
Miałem po prostu awersję, bałem się tego urządzenia. Więc uzgodniłem ze Sławomirem Opalą,
ps. „Pitbull”, że zrobimy następujący numer.

Jak użyliście swojego sprytu?

- Sławek Opala poszedł za mnie na systemy informatyczne i informatykę, a ja poszedłem


za niego na etykę i historię. Wiedząc, jaki jest tępy z tego zakresu, zaliczyłem to tak, żeby sprawa
nie budziła poważnych wątpliwości. Oczywiście była solidarność i nikt go nie podkablował. To
były chyba dwa moje najlepsze przedmioty, górowałem na nich pod każdym względem.
Przeczytałem w życiu jakieś dwie książki dotyczące filozofii i już tym wzbudziłem szok
u prowadzącego zajęcia.

Jakie to były książki?

- Biografia Nietzschego i ogólny przewodnik po filozofii w formie antologii,


przedstawiającej wiele systemów filozoficznych. Sam fakt, że do dnia dzisiejszego pamiętam
Platońską opowieść o cieniach w jaskini może wzbudzać podziw środowiska policyjnego,
w którym nikt nie tyka się podobnych książek.

A Platon zrobił na Panu wrażenie?

- Przyznam, że nie miałem jakiejś dogłębnej wiedzy, ale sam fakt, że o Nietzschem
czytałem, że znałem różne powiedzonka myślicieli w stylu: „Jeżeli Boga nie ma, to trzeba go
wymyśleć”, wyróżniało mnie na tle innych policjantów, których podobne dywagacje
doprowadzały do szału. Dlatego poszedłem zdawać za Opalę. Natomiast on, jako „stołeczny
geniusz”, poszedł zdawać za mnie i zdał za dobrze (śmiech).

Ale i tak mogliście łatwo zaliczyć wtopę. Przecież jest Pan dużo potężniejszy od
Opali i nie jesteście podobni z twarzy...

- Tak, ale egzaminował nas facet, który nie miał wcześniej z nami zajęć. Sławek poszedł
za mnie zdawać, a ja stałem pod drzwiami. Nie dość, że zdał, to natychmiast wykazał błędne
działanie systemu, na którym mieliśmy pracować. Tak to zaszokowało asystenta, że zaczął
mówić o geniuszu komputerowym w szkole. Od razu sprawdził, jak dotychczas zaliczałem
ćwiczenia. A tam same dwóje, na które - szczerze mówiąc - nawet nie zasługiwałem (śmiech)!
Egzaminuj ącego niesamowicie zdziwił fakt, że taki geniusz miał etykietkę z nazwiskiem
„Loranty” ...
A zdjęcie na identyfikatorze?

- A kto patrzy na takie małe zdjęcie, w dodatku w czapce i mundurze? Z daleka wszyscy
wyglądają na nich tak samo. Bardziej tego asystenta zdziwiło, że facet, który na egzaminie
przerósł wszystkich, dotychczas wszystkie trzy oceny mia ł niedostateczne. A Sławek, zamiast
przyjąć pokornie tróję, później iść się pokłonić, żeby mi zaliczyli przedmiot, doznał olśnienia
komputerowego i zaczął się mądrzyć i udowadniać. Odkryli geniusza komputerowego, ale zanim
ten geniusz wyszedł z budynku, to już było wiadomo, że to nie ja.

I co się stało?

- Ujawnili go. Asystent poszedł do naszego wykładowcy i powiedział, że ma na


egzaminie jakiś nieoszlifowany diament. Sławek w ogóle nie powinien się z nim kłó cić, tylko jak
najszybciej wypierdalać z tego budynku. A tak, jeszcze na korytarzu wykładowca złapał go za
rękę i powiedział: „Ale Pan nie jest Loranty, a ma Pan plakietkę Loranty” . Na szczęście udało
nam się ogarnąć ten temat bez oficjalnego postępowania dyscyplinarnego, które skończyłoby się
wyrzuceniem nas ze Szczytna, a w moim przypadku, dyscyplinarnym wyrzuceniem z policji.
Opali nie, bo miał już trzy lata pracy. No i tak to się skończyło. Niektóre zakresy wiedzy
w Szczytnie wyjątkowo nie wchodziły mi w głowę. Uwielbiałem zajęcia z medycyny sądowej,
z kryminalistyki, z prawa karnego. Natomiast już prawo administracyjne i cywilne, nie wiedzieć
czemu, było mi totalnie obce. Tego prawa bardzo dużo tam nam wykładali.

Powiedział mi Pan kiedyś, że Sławek Opala w późniejszych czasach też miał


problemy z etyką...

- Myślę, że tak. Ja swój wątek romansowo-erotyczny zatrzymałem w pewnym momencie.

Nie mówię o tym. Opala siedzi w więzieniu za przynależność do mafii pruszkowskiej.


Dobrowolnie poddał się karze...

- Pogrążyły go zeznania świadka koronnego, ale zeznania takiego bandziorka mo żna


weryfikować, proszę mi wierzyć...

Przypominam, że przyznał się do części zarzutów.

- No, cóż. Poszedł na ugodę z prokuratorem, bo to mu się bardziej opłacało. Wolał


odbębnić wyrok od razu, a nie czekać do końca sprawy i dalej ryzykować. Poza tym, to do czego
się przyznał stawia pod znakiem zapytania jego ostro żność w pracy jako gliniarza operacyjnego.
Opowiadał o pewnych rzeczach, czasami jeszcze je koloryzuj ąc, przy ludziach, którym w ogóle
nie powinien o niczym wspominać. Potem nie był w stanie udowodnić, że było inaczej niż w tych
jego historyjkach. Myślę, że przyznał się dla świętego spokoju. A może po prostu do mnie nie
wszystko dociera?
Kiedyś powiedział mi Pan, że deprawacja u Sławka postępowała jeszcze bardziej, niż
u Pana...

- To zależy, co nazywamy deprawacją. Trudno mi na to odpowiedzieć. Sławek zatrzymał


się w rozwoju na pewnym etapie. Nie działał ostrożnie i zapłacił za to cenę w postaci wyroku za
udział w grupie przestępczej. Zwycięsko wyszedł tylko świadek koronny, czyli kolejny
„skruszony gangster” ps. „Broda”, którego wiarygodność jest bardzo wątpliwa.

Tak czy inaczej, zarówno Opala, jak i Pan skończyliście szkołę oficerską.

- Ano, skończyliśmy, ale z oporami. Miałem egzamin poprawkowy. Doczepiano mi się,


częściowo niesłusznie, do pracy. Według mnie była bardzo dobra. Później spotkałem się z tym,
że dane, jakie przedstawiłem w mojej pracy o zwalczaniu przestępczości pospolitej na obszarze
Pragi Południe we wskazanym przedziale czasowym, bywały cytowane. Wynikało z niej, że
w zależności od stopnia zabezpieczenia obywatela, złodzieje przesuwali swój obiekt
zainteresowania. Chodziło o to, że bogatsi zaczęli się chronić. Zakładali kraty, ochrony, alarmy.
To wskazywało, że liczba złodziei generalnie nie spada, a ci najlepsi, którzy nabrali umiej ętności
i sposobów, będą działali bardziej profesjonalnie i po prostu zaczną kroić lepsze domy.
Natomiast ci słabsi, którzy się nie uczą i nie podnoszą kwalifikacji, spadają coraz niżej. To była
taka praca z obrzeży kryminalistyki. Obronę zdałem chyba później w miarę porządnie, za drugim
razem. I tak się toczyły moje sprawy...

A Pańska deprawacja? Skończyła się w szkole? (śmiech)

- Postępowała w trakcie... Cały czas aż do zakończenia szkoły oficerskiej. Brak presji


rodzinnej, hulaj dusza, piekła nie ma. Taka jest prawda! Człowiek poza domem nie ma żadnego
ciśnienia. Zaczęło się od tego, że jeden kolega na imprezę do komendy wprowadził bardzo
dziwną, fajną panią, która nam nalewała alkohol w trakcie jego imienin. Wzbudziło to moje
ogromne zainteresowanie, ale jeszcze byłem tępy.

Jak mniemam, to była ładna pani...

- Nie tylko była ładna, ale jeszcze była wyjątkowo skromnie ubrana. Nawet w pewnym
momencie poprawiała sobie biustonosz w naszej obecności, i to w sposób niezwykle
prowokacyjny. Później okazało się, że ta pani jest... prostytutką. Pracowała w agencji
towarzyskiej na Gocławiu. Obwieszczono, że ona będzie dla wszystkich miła, kto ma taką
potrzebę. Ale ja jeszcze byłem za głupi, żeby ona była dla mnie miła. Byłem sierściuch,
w dodatku spanikowany (śmiech). Ale tym sposobem, bardzo spodobał mi się ten kolega...

Kolega się Panu spodobał? (śmiech)


- Jego spryt. No i kiedyś tego kolegę poprosiłem, że jak będzie gdzieś szedł, to ja z nim
pójdę, żeby mu „pomóc” . W domyśle chodziło mi o agencję. Kolega po jakimś czasie, gdy uznał
mnie za godnego zaufania, wziął mnie. Wziął tam też teczkę z czystymi dokumentami.
Odebrałem to jako przeprowadzanie kontroli. Pani burdelmama natychmiast wezwała właściciela
agencji, a kolega zaczął krzyczeć na niego: „A mówiłem, żeby to zrobić!”, „Co to ma być?” itp.
Odniosłem wrażenie, że przeprowadzamy tam rutynową kontrolę. Czego i w jakim celu? Nie
miałem pojęcia. W ogóle nie chciał rozmawiać z tym gościem, brał właściciela agencji na huki,
krzyczał na niego. W lokalu było kilka pokojów, może z pięć pomieszczeń. Nagle ten zaprosił
nas na zaplecze. Znaleźliśmy się w kuchni, a tam wszystko przygotowane, w tym dwa rodzaje
alkoholu. Muszę zaznaczyć, że poszliśmy tam już lekko trzepnięci na komendzie. Towarzyszyło
mi dziwne uczucie.

Jakie?

- Strach, po prostu bałem się. Ten alkohol był na przełamanie się, bo już miałem
świadomość, co robię. Nie byłem wtedy takim jeleniem, który agresywnie lał gościa, żeby
wydobyć z niego informacje, czy strzelał do typa, żeby coś z siebie wykrztusił. To już była inna
sytuacja... Dlatego dwa kielichy, a potem w samochód i na burdel!

Nie baliście się, że was skontrolują?

- Absolutnie!

W ogóle nie istniał taki temat, że jest jakieś zagrożenie?

- Na dzielnicy ktoś podskoczy do policjantów? Nie ma mowy! No i poszliśmy. Ja - ze


skrytym planem skorzystania z tych usług. Wypiliśmy jedną flaszkę, drugą. Mój kolega Mirosław
był niemiły, burdelarz przygaszony. W końcu ten drugi mówi: «Panie Darku, może jakoś
ugłaskamy pana Mirka? No, ja pana zapraszam tu obok” . No i zaprowadził mnie obok do
najmniejszego pokoju, który zajmowała najbrzydsza pani. Akurat była wolna.

Nie przestraszył się Pan?

- Nie.

Determinacja... (śmiech)

- Pani dosyć szybko, że tak określę, zajęła się mną. Powiem krótko: poszło.

To co pan robił?
- Zgodnie z zapisem w decyzji o prowadzeniu działalności, korzystałem z towarzyszenia
osoby tam zatrudnionej.

Potem pewnie poszło już z kopyta. Dalsza deprawacja?

- Tak. Doszło do tego, że kiedyś największe cwaniaki z komendy, do których


niewątpliwie już zacząłem się zaliczać, zmiękły.

To znaczy?

- Po jakichś czterech latach mojej pracy, zrobiliśmy sobie w tym burdelu imprezkę.
Pamiętam, że melodia „Takie tango” Budki Suflera powodowała szczególną formę tańca z tymi
paniami. Jednemu koledze brakowało już partnerek, więc sam się kręcił. Nie wiem, co inni robili,
odpowiadali za siebie, ale ja robiłem to, czego się robić nie powinno. I powiem szczerze, że był
to objaw postępuj ącej deprawacji.

Chyba deprawacji zbiorowej. W końcu, jak pół komendy baluje w burdelu...

Bez przesady, tylko paru najlepszych gliniarzy na dzielnicy. Tyle, że po weekendzie oni
mieli kaca moralnego. U siebie nie zauważyłem takich objawów. Miałem wtedy trzydzieści trzy
lata...

Rozpoczął się chrystusowy wiek...

- Tak, chrystusowy wiek... Niezbyt adekwatne określenie do mojego ówczesnego życia.


Tym bardziej, że przez kolejne dni moi koledzy jakoś tak nie bardzo chcieli wspominać o tej
imprezie. A ja nie! Nie miałem żadnych dylematów.

Skąd u nich takie wyrzuty sumienia?

- Nie mam pojęcia.

„Grubsza” impreza?

- No, wywaliliśmy tam sporo, pod pozorem czyichś imienin, które miały być lub były
dwa tygodnie wcześniej... Na pewno byłem najmłodszy stażem w gronie dopuszczonych do tej
rozrywki. Takie wyróżnienie mnie spotkało. Ale chłopcy jednak nie chcieli o tym mówić, gdy
zaproponowałem, że należy tę akcję powtórzyć.

Jak wyglądała ta impreza?


- Przyszliśmy ze swoją gorzałką, kanapki były zrobione przez dziewczyny. Po raz
pierwszy miałem kontakt z kobietami rosyjskojęzycznymi. Poza tym impreza jak impreza.
Miejsce jak miejsce. Dwa w jednym. Później zdarzało mi się jeszcze odwiedzać takie przybytki,
ale nie będę już mówił, ile razy. Mam nadzieję, że chwilowe zapomnienie nie przysłoni obrazu
zaangażowania policjantów z VII KRP, którzy w pracy spędzali dni, od rana do nocy, bez
opamiętania.

To nieźle imprezowaliście.

- Jak się przyjąłem w gronie kolegów, to pierwsze imprezy mieliśmy tylko i wyłącznie na
komendzie. To był dla nas drugi dom, a dla niektórych pierwszy. Czasami nawet harmonia grała
i tańce były, ale we własnym gronie. Bez większych podziałów. Kiedyś jeden kolega nawet
wypadł z okna pierwszego pietra. Nic mu się nie stało, bo na dole był świeżo skopany trotuar.
Zasadniczo jednak większych przygód szukaliśmy na mieście.

Dziś psycholodzy doradzają zawiłe metody debriefingu,


terapii uwalniającej od stresu. M y organizowaliśmy sobie strzelanie,a później było
odwentylowywanie stresów. Czyli wóda i gadanie. Na zdjęciu trzej starzy gliniarze: Grzegorz,
Waldek, Tomek, którzy mieli największy wpływ na moje formatowanie zawodowe, czwarty to
„ młody ”, przyszedł ju ż p o mnie.

Pan też szukał ?

- Nawet bardzo nie musiałem. Rozstałem się z drugą żoną, przez parę miesięcy
pomieszkiwałem w komendzie. Kolega Grzegorz, komisarz, użyczył mi swojego mieszkania na
osiedlu wojskowym w Wesołej. Co miesiąc robiliśmy sobie wydziałowe spotkanie
debriefingowe, takie rozprężające, integruj ące. Praktycznie cały wydział. Oczywiście przede
wszystkim ci, którzy mieli talent towarzyski - zazwyczaj do trzydziestu osób. Urządzaliśmy
ognisko na poligonie w Rembertowie, zawsze wcześniej rozbiliśmy zawody strzeleckie, by nie
wyjść z wprawy. Niedobitki imprezy jechały do Weso łej. Za pierwszym razem ekipa dotarła tam
znacznie przede mną. Oczywiście nikt mnie nie pytał, jechali jak do siebie. Grzesiek miał drugie
klucze. W mieszkaniu szukali czegoś do zakąski, trunków nigdy u mnie nie brakło. Pijany
policjant błąkający się za alkoholem to byłoby niewłaściwe. Komisarz Tomek otworzył lodówkę,
a z niej wysypało się ze 20 kg ziemniaków. Dodam, że nic więcej w lodówce nie było. Rodzice
odwiedzili mnie kilka dni wcześniej. Wędlina szybko wyszła, zostały ziemniaki, których nikt nie
sprzątnął. Tańczyliśmy pomiędzy kartoflami do rana.
Czy miał Pan rozterki moralne po tych balangach?

- Nie, wiodłem fajne życie. Może było puste, ale nie miałem wtedy takiej świadomości.

A nie zastanawiał się Pan nad losem kobiet pracujących w burdelach?

- To przyszło później. Wtedy inaczej odbierałem uśmiechnięte i wesołe kobiety, które


nam towarzyszyły. Były ładne, a ja byłem samotnym i „głodnym” facetem. Nie traktowałem tego
jako rozrywki niegodnej prawdziwego faceta, tak jak teraz.

Kiedy Pan przystopował z tą rozrywką?

- Przy sprawach samobójców. Jak już Panu wspomniałem, wywarło to na mnie duży
wpływ.

Chodzi o ten krucyfiks leżący obok denata?

- Też. Nieboszczyk powieszony na drzewie w ogóle nie robił na mnie wrażenia. Mój
pierwszy samobójca wisiał gdzieś w nieużywanej hali niedaleko stadionu Orła. On także nie
zrobił na mnie większego wrażenia. Pierwszego wstrząsu doznałem, gdy zobaczyłem mężczyznę
klęczącego przy drzwiach pokoju. Był powieszony za wąski krawat lub pasek od sukienki.
Przypomniałem wtedy sobie zajęcia z kryminalistyki, gdzie uczono, że człowiek umiera na trzy
sposoby, gdy dochodzi do zapętlenia. Pozycja klęcząca u denata zaprzeczała temu, o czym
uczyłem się w szkole. Żeby się powiesić, trzeba gwałtownie szarpnąć własną masą ciała, aby
zerwać kręgi. Tu tego nie było. Natomiast, jak się człowiek zadusi, przyciskając sobie do gardła
sznur, to ma odruchy, walczy. Natomiast ten sprawiał wrażenie śpiącego. Kłóciło się to z wiedzą
otrzymaną na zajęciach, które dopiero co miałem. Jak to jest możliwe? Tydzień później
zobaczyłem wspomnianą wcześniej osobę leżącą w wannie, powieszoną, a obok ten dziwny
krzyżyk. Różne myśli zaczęły mi chodzić po łbie. Jak to możliwe? Czy Bóg istnieje, czy nie
istnieje? Zawsze zakładałem jego istnienie, ale nie zawsze wierzyłem w Jego ingerencj ę w nasze
życie. Cały czas słyszałem w uszach słowa mojej babci: „Człowiek popełni samobójstwo, jak go
Bóg opuści” . Zawsze powtarzała, że w takich sytuacjach musimy mieć do czynienia z działaniem
diabelskim, z opętaniem. Facet, który powiesił się przy drzwiach, powinien się ruszać, nie miał
prawa mieć rąk równo ułożonych do tyłu. Gdy wisielec zrywa kręgi, to ma np. wykrzywioną
rękę, palce, widać ślady ruchu. Tymczasem ten denat wyglądał, jakby zasnął, kucając... Jakby go
coś opanowało.

A może to nie było samobójstwo? Brał Pan taką możliwość pod uwagę?

- Nieboszczyk zawsze powoduje większe zaangażowanie. Takie sprawy na Grenadierów


robiło się rzetelnie. Jedyne, co mi wtedy przychodziło do głowy, to myśli o Opatrzności, o Duchu
Świętym, ale wtedy jeszcze nie o Jezusie! Bardziej takie ogólne rozważania... Co się dzieje, gdy
człowiek się zabija? To mnie strasznie nurtowało. Od tego momentu, gdy byłem na oględzinach
w domu powieszonego, zawsze gdzieś znajdowałem medalik czy krzyżyk. Nie wiem dlaczego?

I zawsze byłe one oderwane i leżały w pobliżu samobójcy?

- Nie, nie były oderwane. On były zdjęte! Jest to o tyle dziwne, że takie łańcuszki mają
mikroskopijne, okrągłe kółeczka do zaczepiania...

Zostały precyzyjnie zdjęte?

Bardzo. To wymaga opanowania.

Kółeczko nie było zerwane?

- Absolutnie!

Przecież trudno wymagać od faceta, który chce odebrać sobie życie, takiej precyzji?

- Właśnie! Dorosły mężczyzna ma problem, bo trzeba pazurkiem go zdjąć. To było


dziwne. W stresowych sytuacjach bardzo trudno jest zrobić coś takiego. Jeżeli ktoś chce się
powiesić, raczej byśmy podejrzewali, że będzie zrywał...

Nie potrafiłem tego zrozumieć i powiem szczerze, że jedyne, co mi przychodziło do


głowy, to słowa moich babć. Jedna była strachliwa i chyba dlatego dużo mówiła o wierze. Druga,
była po prostu mądrzejsza. Powtarzała mi, że jak się nie jest bierzmowanym, to zły duch ma do
człowieka łatwiejszy dostęp. Wszystko składało się w całość, w pewną regułę. Po tych
samobójstwach wróciłem do regularnego uczęszczania do kościoła, i to w każdą niedzielę. Jak
szwajcarski zegarek. Co niedziela - kościół.

To było wywołane strachem?

- Być mo że strachem, ale nie przed fizycznym zagro żeniem. Nie byłem w stanie
zrozumieć tych samobójstw. Rozpytywałem sąsiadów, zbierałem informacje o statusie
materialnym desperatów, którzy nieraz, z mojego punktu widzenia, nie mieli rzeczywistych
problemów. To wydawało mi się niesamowicie irracjonalne. Bardzo szybko nabrałem
przekonania, że macza w tym palce zły duch.

Może to były depresje? Depresja przecież jest taką chorobą, której zewnętrznych
objawów często nie jesteśmy w stanie dostrzec...

- Dobrze, ale pytam żonę, pytam sąsiada i nic na to nie wskazuje. Normalnie
funkcjonujący czterdziestopięciolatek, rodzina więcej niż normalna. I nagle ten człowiek
z jakiegoś powodu odbiera sobie życie. OK, może i depresja... Natomiast, że nie jesteśmy
przygotowani do pewnych rzeczy, jeśli nie ma w nas stałej wiary. Zły duch może człowieka
wtedy wziąć. Być mo że mój powrót do Kościoła był podyktowany strachem i kalkulacją. Na to
nałożył się jeszcze rozwód z żoną. Wyjątkowo dziwny obrazek: rozwodnik chodzący do
kościoła. I to regularnie.

Zaczął Pan chodzić, ale nie był Pan jeszcze w następnym związku?

- Wtedy nie.

Przystępował Pan do sakramentów?

- Tak, nawet była taka sytuacja, że zostałem ojcem chrzestnym. Musiałem spełniać
wszystkie kryteria i zrobiłem to na czas. Moja chrześnica Karolina to córka brata. Wszystko to
spowodowało, że nie mam wątpliwości co do istnienia Istoty nadprzyrodzonej. Ja mogę nie znać
jej imienia i nie wiedzieć jaka i jest jej forma, natomiast nie pozostaje we mnie cień wątpliwości,
że coś istnieje.

Świat duchowy?

- Przez doświadczenia z samobójcami nabrałem awersji do wszelkiej maści podejrzanych


praktyk paraduchowych. W moim przypadku wyrażało się to tym, że z lubością czytałem różne
dziwne rzeczy.

Na temat spirytyzmu i okultyzmu?

- Czasami czytałem o wywoływaniu duchów, ale nigdy nie bawiłem się w to.
Przewartościowanie, które przeżywałem, nie dokonało się też w ciągu jednego dnia. Z nikim nie
gadałem o swoich doświadczeniach, bo uważałem to za objaw słabości. Być może ktoś może
uśmiechnąć się z politowaniem nad moimi nieporadnymi tłumaczeniami, ale opisuję, co wtedy
czułem. Ja jestem prosty glina i mówię, jak to postrzegałem. To wszystko.

Nie rozmawiał Pan o tym z kapelanem w policji?

- Nie. Wstyd przyznać, ale pierwszego kapelana spotkałem na imprezie w 2001 roku. Nie
szukałem pomocy u księdza. Tylko zacząłem regularnie chodzić do kościoła. Niestety w tym
czasie miałem jeszcze straszny konflikt ze swoją trzecią żoną, ale nie odciągnęło mnie to już od
Kościoła. Chociaż był taki moment, że przekomarzałem się z jednym księdzem na temat
rozwodów. Ba, nawet forsowałem mu argument, że Jezus był zwolennikiem rozwodów!

Jest Pan człowiekiem paradoksów...


- Nigdy nie uważałem, że Kościół jest zły, broń Boże. Uważałem, że potrzebne są
w życiu człowieka dwie rzeczy: ból i Duch Święty. A Duch Święty nam się objawia w postaci
strachu. Jeżeli nie mamy strachu, nie mamy bólu - wtedy wyrośnie z nas kanalia. To moje
doświadczenie zawodowe z pracy. Jeżeli nie rozumiemy pewnych zasad, to wszystko zaczyna się
pieprzyć. W miarę rozwoju życiowego, kiedy mój umysł lepiej pracował, coraz lepiej
rozumiałem, że pewne rzeczy są złe i robić ich nie wolno. Gdy brakuje elementu kontroli i nie ma
własnej silnej woli duchowej, to człowiek idzie w złą stronę. Nie ma kary od ojca, nie ma ducha
represji, to nie ma strachu. Natomiast, często ten strach objawia się poczuciem zagrożenia
fizycznego lub wyrzutami sumienia. Ja nie miałem wyrzutów sumienia, bo uważałem, że jestem
dobry, służę społeczeństwu i, tak sobie prorokowałem, nic mi nie grozi. Poza tym, miałem okazj ę
do mamienia różnych pań historiami, wszelakimi legendami, przez co powszechnie miałem
ksywę - oprócz „doktora Mengele” - „Nekrofil” .

Dlaczego?

- Bo to były starsze panie. Kobieta po czterdziestce robi się wyjątkowo podatna na słowa.

I co z tymi paniami podatnymi na słowa?

- Matoliłem je, non stop. Miałem w rozkładzie panią prokurator i różne cudzoziemki, na
czele z sierżantem armii izraelskiej o wyglądzie Koreanki, która była oryginalną Żydówką.
Wszystko do momentu zauważenia tego krzyżyka przy samobójcy. Przekonałem się, że istnieje
siła nadprzyrodzona, a ludzie, którzy maj ą krzyż - rzecz świętą, nie powieszą się, bo On im na to
nie pozwoli. On ma inną siłę. Tak jak w filmach science fiction, pojawia się przedmiot, który
przekazuje energię kosmiczną, tak dla mnie krzyż ma taką niezwykłą siłę. Trudno to opisać.
Myślę, że wpływ na moją przemianę miała również dyskusja z tym księdzem, z którym
rozstrzygaliśmy kwestię rozwodów.

To był jakiś proboszcz?

- Nie, zwykły młody ksiądz, któremu ukradli samochód.

Czyli można powiedzieć, że rozmowa z przypadku?

- Taka przygodna dyskusja.

Ale Kościół zawsze Pan cenił?

- Nie wiem, jak można funkcjonować, np. być Polakiem, bez Kościoła czy wiary
katolickiej. To niewyobrażalne dla mnie. Jestem rozwodnikiem, więc jestem na bakier
z Kościołem. Ale nie chodzę do tego kościoła dlatego, bo wszyscy z ulicy chodzą... Kurwa, po
prostu, jak nie pójdę do kościoła, to się źle czuję. Po prostu! Ta niedziela byłaby
niepełnowartościowa. Ja miałem wszystko: pracę, jakieś podstawowe pieniądze, a czułem się
niedowartościowany. Była we mnie taka duchowa potrzeba pójścia do kościoła. W najgorszych
momentach zawsze myślami wracałem do swojego parafialnego kościoła w Kunowie pod
wezwaniem św. Władysława, sanktuarium w Licheniu i Ostrej Bramy.

Ale tylko u Pana to wystąpiło? Przecież Pańscy koledzy prezentowali zazwyczaj


radykalny antyklerykalizm...

- Nie widziałem podobnego przypadku. Wśród kolegów dominowały delikatne


podśmiechujki ze spraw wiary. Ze mnie też się śmiali, jak się kiedyś pochwaliłem, że byłem
w kościele. Podobnie gdy ktoś mnie widział idącego do świątyni. A było o to łatwo, bo nigdy nie
chodziłem do jednego kościoła. Przyjmowałem też księdza w domu, co było dla mnie naturalne.
Chłopaki naśmiewali się, że „mają lepsze od czarnych kartoteki”, że „donoszę klerowi” itd. Na
co ja odpalałem: „Chcielibyście, żeby wam tak donosili! ” .

Raz doszło jednak do sytuacji, która mnie bardzo zbulwersowała. Moja koleżanka
z komendy nakłaniała księdza, żeby ochrzcił jej dziecko, choć żyła w konkubinacie i była
niewierząca. Ona bez sakramentów, on bez sakramentów, bo to policyjne rodziny... I miała
wielkie pretensje, że jej ksiądz odmówił. Ich dziecko zaczęło chodzić do szkoły i chciało iść do
Pierwszej Komunii. Sprawa została nawet opisana w gazecie, w klimacie, że oto „podły
proboszcz nie chce ochrzcić dziecka” .

Tłumaczyłem jej, że nie chodzi o to, że proboszcz nie chce ochrzcić dziecka, tylko o to,
że o chrzest dla dziecka musi poprosić osoba wierząca, ochrzczona, a rodzice chrzestni muszą
zadeklarować, że pomogą wychować je w wierze. Proszę sobie wyobrazić, że ta kobieta znalazła
księdza, który ochrzcił jej dziecko bez spełnienia żadnych warunków, ot dla jej kaprysu. Byłem
niesamowicie zirytowany, choć sam nie należałem do zbyt gorliwych katolików.

Czy takie „typowo milicyjne rodziny” były zjawiskiem powszechnym?

- Zdarzały się takie przypadki. Oni w ogóle żyli, jakby nie mieli potrzeb duchowych,
choć byli to dosyć sympatyczni ludzie. Sytuacja z odmową ochrzczenia dziecka w ich odczuciu
była gorsza od praktyk ubecji. Cała organizacja kościelna była dla nich czymś gorszym od
dawnego Urzędu Bezpieczeństwa. Wszystkiemu towarzyszyły te same teksty: „Bo księża mają
teczki”, „Bo klecha wie, że my nie przyjmujemy komunii, że rodzice nie przyjmowali” itd.
Podobne dysputy prowadziliśmy w szerszym gronie.

Proszę jednak rozróżnić dwa pojęcia. „Milicyjne rodziny” to ludzie pracujący na


stosunkowo niskich etatach: ojciec milicjant, syn czy córka w milicji, a później w policji.
Natomiast „resortowe rodziny” to zupełnie inny poziom zajmowanych funkcji - elita elit
ubeckich i milicyjnych. Choć zasada dziedziczenia układu podobna. Tyle że resortowi mieli też
układy w cywilnych instytucjach. Ci pierwsi mogli, co najwyżej, przejść z krawężnika do
dochodzeniówki.
Czy Pana zdaniem porównywanie Kościoła do UB miało na celu oczyszczenie
własnego sumienia?

- Może trochę tak, ale nie było w tym głębszej filozofii. Ta koleżanka po prostu
potrzebowała ochrzcić dziecko, bo pojawiła się perspektywa Pierwszej Komunii. Dziecko chciało
mieć sukieneczkę, chciało się bawić z dziećmi, które przyjdą...

Chodziło o przyjęcie?

- Tak, impreza obowiązkowa. Odbierałem to jako pełny ateizm. Z drugiej strony, czasami
zastanawiam się, czy ateiści nie są lepsi od ludzi wierzących, bo nie maj ą świadomości
grzechów. Ta koleżanka i jej mąż w ogóle nie rozumieli spraw wiary. Gdy zacząłem im
tłumaczyć, o co chodzi z chrztem, to moje argumenty w ogóle do nich nie trafiały. To było dla
nich w ogóle nielogiczne, niezrozumiałe, jakbym mówił o jednorożcach w krainie różowych
słoni. Ona twierdziła, że z nimi wszystko jest w porządku, tylko ksiądz jest niedobry. Jak
grochem o ścianę! Niestety, złapany w dosyć nieprzyjemnych okolicznościach ksiądz, zgodził się
na ten chrzest, poza parafią na Gocławiu. Ochrzcili to dziecko gdzieś w okolicy Sulejówka, bez
najmniejszego problemu, mimo że rodzice chrzestni nie byli nawet u Komunii. Niestety oni
wygrali.

A Loranty był przegrany i zbulwersowany...

- Bardziej poczułem się zbulwersowany postawą księdza niż nimi, bo dla mnie to było
jakieś totalne nieporozumienie. Oni chcieli zrobić imprezę i potrafili powiedzieć tylko tyle: „Jak
to można komuś grzebać w życiorysach?” .

Poczuł się Pan wtedy zagubiony? Zaczął Pan odnajdywać sens życia, uznawać
Kościół za ostoj ę i nagle spotkał się Pan z takim przypadkiem...

- Nie. To akurat w żaden sposób nie zachwiało moją wiarą w Boga czy szacunkiem dla
Kościoła. Proszę jednak pamiętać, że nigdy nie byłem wzorcem. Nigdy też nie stawiałem się
w takiej roli. Natomiast odbierano mnie jako zatwardziałego „katola”, nadano mi nawet ksywę
„konserwa ZChN-u” . ZChN kojarzył się wówczas w środowisku policyjnym z czymś złym, nie
mogło być nic gorszego. Dochodziło wtedy do wielu dyskusji na temat księży, a gdy nadarzała
się odpowiednia okazja, robiono ze mnie worek treningowy.

O jakie sprawy chodziło?

- Taki przykład. Otóż jeden ksiądz złożył na drugiego zawiadomienie o przestępstwie.


Chodziło o włamanie się do pokoju proboszcza na plebanii. Księża zaczęli się, jak to bywa, gryźć
o pieniądze. Pewnego dnia staremu księdzu ktoś rzekomo włamał się do pokoju i ukradł jakieś
zdjęcia, więc zadzwonił na policję. Akurat ja miałem dyżur, więc przyjechałem tam z technikiem.
Ślady ewidentnie prowadziły na górę, gdzie mieszkał drugi ksiądz, nowy proboszcz. Myślę, że
ten stary proboszcz złożył zawiadomienie po to, aby wyszło na jaw, że młody, który zajmował
górę, ma dziecko. Liczył, że jak przyjadą milicjanci (dla niego nie było różnicy: policjanci czy
milicjanci), to natychmiast nagłośnią całą sprawę. Tego samego dnia skontaktowałem się ze
znajomym księdzem, wykładowcą, który mógł coś w tej sprawie zrobić.

I zrobił?

- Zrobił. Oczywiście postępowanie przygotowawcze się toczyło, ale wartość


skradzionych zdjęć była trudna do oszacowania. Stary proboszcz pojechał do domu starców,
młodszy trafił na jakieś zadupie i na tym skończyła się sprawa. Było to trochę niesympatyczne,
że jeden ksiądz drugiego księdza oskarża o kradzież. Ale oczywiście biskup zrobił tam porządek
w cztery dni, a u nas sprawa została zamknięta.

Jednak ten przypadek nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia, jak fakt, że ksiądz dał
chrzest dziecku wbrew wszelkim zasadom. Dziesiątki godzin tłumaczyłem znajomym
z komendy, o co w tym wszystkim chodzi, a tu za podwójną stawkę przekreślono wszystkie
moje, godne katechety, wyjaśnienia. A przyznam, że prowadząc ożywione dyskusje na ten temat,
byłem w ich oczach prawdziwym dziwolągiem. Poglądy, których broniłem, kłóciły się z moją
postawą takiego burdellowelasa; gościa, który jest po rozwodzie, a prowadzi batalie na
argumenty w obronie prawa kościelnego.

Podkpiwano z Pana?

- To jest mało powiedziane, ja już byłem odpowiednio zakwalifikowany. Co do moich


poglądów, to już wcześniej pokazałem moim kolegom pewne swoje przebarwienie. Później stało
się ono bardziej widoczne. Chociaż ten podział nie utrudniał mi życia zawodowego, to jednak
doszło kiedyś do sytuacji, że zostałem odsunięty w cie ń przy sprawie pewnego samobójstwa. Ten
człowiek był producentem bardzo popularnego w latach 90. programu „Polskie ZOO” . Czy Pan
pamięta ten tytuł?

Pamiętam, pamiętam. Niezapomniany Kryszak...

- O właśnie! Ten producent popełnił samobójstwo, filmując się. Na swoim ostatnim


nagraniu ostro nadawał na inne osoby ze świata telewizji, swoich znajomych,
współpracowników. Oglądałem tylko taki króciutki fragment z tego samobójstwa. Facet strzelił
sobie na nim w głowę z pistoletu. Pożyczonego zresztą od policji.

Była taka możliwość?

- Tak, można było pożyczyć broń. Ten facet akurat skorzystał z tej możliwości w taki
sposób,
Dlaczego nie obejrzał Pan całego nagrania?

- Odsunęli mnie. Padł tekst: „Bo ty tym swoim doniesiesz i dopiero wtedy zrobi się
awantura” .

Ale o czym niby miałby Pan donieść?

- Było o czym. Co prawda, nie słyszałem najciekawszych fragmentów, ale wiadomo o co


chodziło. Oglądałem pierwsze minuty, gdy facet zajmował miejsce na kanapie, wstawał,
przygotowywał sobie układ kamery, włączał i rozpoczął monolog, który po około dwudziestu
pięciu minutach zakończył się strzałem. Mówił o chorej sytuacji w telewizji publicznej,
0 układach i wszelkich podobnych brudach. W końcu mieliśmy do czynienia z samobójstwem
producenta programu emitowanego w Telewizji Polskiej! To był taki najbardziej jaskrawy
przykład konsekwencji mojego obnoszenia się z poglądami. „Nie możemy pokazać, bo ty
doniesiesz swoim” - w kółko miałem to w uszach. Tyle że jestem na sto procent pewien, że tę
taśmę kopiowano (działo się to jeszcze w erze magnetowidów) i znalazła się u właściwych ludzi.
Chyba najlepszym przykładem była wtedy obecność tam Marka Barańskiego, zastępcy redaktora
naczelnego antyklerykalnego tygodnika „NIE” . On wtedy bardzo często kręcił się przy
komendzie. Czy ktoś wtedy dał mu jakiś cynk? Obiecał jakieś materiały? Nie mam zielonego
pojęcia. Oczywiście taśma była formalnie zabezpieczona, ale - jak Pan wie - różne przypadki
zdarzały się w tym kraju.

Czyli jednak pańskie poglądy rzutowały na pracę, jeżeli został Pan wykluczony z tej
sprawy...

- W tym przypadku tak. Ale zazwyczaj ograniczało się tylko do podśmiechujek. Chociaż
zacząłem prowadzić się porządniej, to nadal z nimi piłem. Podobne poglądy miał jeszcze jeden
kolega, ale po jakimś czasie wymiękł. I tak Loranty został jedynym frontmanem (śmiech).

Taki był klimat do końca Pańskiej służby?

- Nie, koło 1995 roku zaczęli przychodzić nowi ludzie i klimat się zmienił. Już nie był
jeden Loranty - prowincjusz, ale takich prowincjuszy zrobiło się znacznie, znacznie więcej. Było
to spowodowane masowym napływem ludzi do Warszawy. Już wtedy mogłem usłyszeć na
komendzie teksty w stylu: „Zadzwoń, przyjdę po Mszy” . A jeszcze kilka lat wcześniej były
milicjant oburzał się na moje zachowanie na procesji Bożego Ciała: „Jak ty możesz klękać przed
Batmanem?” . I jeszcze raz podkreślam: problemów na tle religijnym nie robili dawni SB-cy, ale
byli ZOMO-wcy i prości milicjanci. Z „esbekami” dyskutowało się dość sensownie i o religii,
1 o Polsce. Ich argumentacja trzymała naprawdę wysoki poziom.
[4]
Policjant udaje włamywacza przed włamywaczami

Czy w Komendzie Stołecznej Policji były dyskusje ideologiczne?

- Nie, tam nie było poważnych dyskusji, nie było żaru ideowego. Stołeczna ma inny,
rzucający się w oczy, podział na zasiedziałych i nowych, a ja byłem z nowych. Poza tym trafiłem
tam w 1999 roku, czyli czynnik biologiczny wyeliminował już część „esbeków”, a inni
zajmowali bardzo wysokie stołki. To nie były czasy, gdy podział był widoczny, a spoiwo czyli
awersja wobec nowej Polski, kreowała monolit. Walczący antyklerykalizm, objawiaj ący się
choćby poprzez nienawiść do lekcji religii był dosyć powszechny w środowisku, ale nie stanowił
tematu otwartej dyskusji. Chociaż musiałem się liczyć z pytaniami ciekawskich, jak to jest być
rozwodnikiem i bronić Kościoła. „To ty już jesteś popierdolony całkowicie” - usłyszałem
podczas jednej z takich zakrapianych dyskusji (śmiech).

A jak przebiegała Pańska kariera? Czym mógł się Pan pochwalić po sprawie
wykrycia najmłodszego zabójcy?

- Chciałbym opowiedzieć o akcji, którą uważam za jedną z najlepszych w pierwszych


latach mojej pracy w policji. Myślę, że wykazałem się wtedy sprytem i umiejętnościami. Trzeba
było mieć do niej intuicję, jakąś chęć działania. Wydaje mi się, że wykazałem się przy tej okazji
również pewną dojrzałością jako policjant. A być może również odwagą. Proszę ocenić
samemu... Sytuacja wyglądała następująco. Zgłoszono zwykłe włamanie, niestety polskie
społeczeństwo nie ma świadomości, jak się prowadzi sprawy włamań w naszym kraju. To jest
chyba najbardziej zaniedbana działka. Techniki stosowane na miejscu zdarzenia stoj ą na bardzo
niskim poziomie. Wykrywalność jest granicach błędu statystycznego. W tej sprawie ukradziono
dużą ilość bardzo dobrych skór norek. Właściciel garbarni, któremu buchnięto te norki, jak się
okazało, też nie był ich właścicielem.

Dlaczego znalazły się w jego garbarni?

- Ktoś mu je dał. Żeby było śmieszniej, właściciel garbarni miał ogromne wyrzuty wobec
człowieka, który powierzył mu te norki. Były nieubezpieczone, a na dzisiejsze pieniądze ich
wartość wynosiła jakieś sto tysięcy złotych. Facet był załamany kradzieżą. Ale miał też swoją
mądrość, wiedział, że policję należy mobilizować.

W jaki sposób?

- Przychodził ciągle dowiadywać się o sprawę. Poza tym służył szeregiem informacji
w przedmiocie futrzarskim. Bardzo wiele mi podpowiedział rzeczy z branży.
Ludzie tego nie robią?

- Zazwyczaj nie. Pokrzywdzeni traktują policję tak, jak natrętów - nie chcą odpowiadać,
rozmawiać. A jak maj ą podejrzenia w takich typowych sprawach, to zazwyczaj, wpadaj ą na
jakiegoś rywala zawodowego czy osobistego, np. kochanka żony czy kochankę męża. Miałem
kiedyś taką sytuację, że producentowi okularów uprowadzili żonę. Facet jako pierwszego
podejrzanego wskazywał innego producenta okularów, który był jego największym konkurentem.
Podobnie jest we wszystkich tego typu zdarzeniach, chociaż najczęściej tych podejrzeń w ogóle
nie ma. A jeżeli są, to takie pełne nienawiści do kogoś konkretnego, który prawie na pewno nie
ma nic wspólnego z przestępstwem. Ewentualnie podejrzenia padaj ą pod adresem nieokreślonych
grup: „O, to ci z Halinowa ukradli!” . A co to jest Halinów? „No, Halinów, to złodzieje są proszę
Pana! To wy o tym nie wiecie?! ” .

W tym przypadku facet od razu szukał informacji o sprawie. Szybko doszedł, że ja ją


prowadzę. Nie dość, że poświęcał temu czas, to jeszcze jakąś flaszkę postawił. Zrobił to od razu
na starcie i u mnie też mobilizacja się pojawiła. On mi nie podpowiedział, jak wykryć tę sprawę,
ale zwrócił uwagę na pewne jej aspekty, które nauczyły mnie później zasad metodyki
prowadzenia czynności wykrywczych. Zaczął mi tłumaczyć wszystko o skórach norek. No bo
gdzie sprzedać norki? Do innego zakładu, każdy kupuje norki na jakiej ś giełdzie. Wytłumaczył
mi również, że skóry z norek można obrobić w siedmiu zakładach w Warszawie. Facet nie
powiedział, gdzie one są, tylko że norka jest rzeczą najtrudniejszą do obróbki ze skór
powszechnie w Polsce używanych. Szynszyle, które są droższe, są dużo łatwiejsze w obróbce. To
były dla mnie cenne wskazówki. Przecież jeżeli obróbka norek jest taka trudna, to nie wszystkie
zakłady kuśnierskie się tym zajmują. Zadałem sobie sporo trudu, żeby ustalić, które zakłady
kuśnierskie specjalizują się w tej dziedzinie. Nie była to jeszcze era Internetu! To był 1997 rok.
Wtedy obsługiwałem komórkę, wcześniej były jeszcze pagery. Tak czy inaczej wziąłem sobie tę
sprawę do serca i ustaliłem, gdzie w Warszawie jest tych siedem zakładów szyjących takie
skórki.

Jak wyglądało rozeznanie? Chodził Pan od zakładu do zakładu i pytał?

- Dzisiaj to by się wpisało w Google. (śmiech) Ten facet wskazał mi jeden zakład, który
zajmuje się norkami. Udałem się tam, oczywiście jako policjant, informując, żeby mi dali znać
gdyby coś podejrzanego zauważyli na rynku. Oni oczywiście ze wstrętem podali konkurentów.
„Nie, my to w życiu nie kupimy od złodziei, ale może kupić ten i tamten” . Ponieważ nie miałem
radiowozu, łaziłem po zakładach popołudniami. W jednym z zakładów, właściciel wykazywał
wyjątkową chęć do współpracy. Zadzwonił do mnie i mówi mi, że zjawił się u niego były
pracownik, dawny uczeń w zakładzie jego ojca. Musimy pamiętać, że w Warszawie zawód
kuśnierza przechodzi z ojca na syna. Są całe rodziny kuśnierskie! I tenże dawny uczeń
powiedział, że wie, gdzie są tanie i dobre skórki z norek do kupienia, a także dał telefon, żeby do
niego przedzwonić. Ten kuśnierz miał do niego dryndnąć za dwa, trzy dni. Jak widać sprawa nie
rozwijała się tak z dnia na dzień, gwałtownie. Kuśnierz opisał mi sprawę i zapytał, co on ma
robić. Wówczas podjęliśmy takie nieformalne działanie operacyjne. Tyle że pojawił się jeden
haczyk.
Jaki?

- Najpierw trzeba było tę informację uwiarygodnić. Nie wiedziałem jeszcze, ile jest tych
skórek, tylko, że jest „trochę skórek z norek” do kupienia. Kuśnierz wziął telefon do ręki
i dzwoni: „A ile tych norek?” . I co się okazało? Tamten wskazał dokładnie taką ilość, która
odpowiadała ilości tych skradzionych. Przyjęliśmy taktykę, wedle której kuśnierz powiedział, że
potrzebuje drobnej ilości na wstawki, bo już nie szyje z norek „po całości”, ale że miałby na to
klienta spod Kielc. Tymże klientem miałem być ja. Byłem przecież spod Kielc.

Notatka służbowa w sprawie kradzieży skór norek. >

Tym razem musiał Pan użyć zdolności aktorskich...

- O ile je posiadam. Starałem się (śmiech). Facet, który złożył ofertę, uściślił, że nie ma
tych skórek, ale wie w czyich są rękach. Zażądał też prowizji dla siebie. „No dobra, ale muszę
jeszcze tego gościa spod Kielc podpytać” - powiedział „mój” kuśnierz. Kazałem mu mówić,
żeby wytłumaczył, że gość spod Kielc ma firmę transportową i wpada do niego tylko dwa razy
w tygodniu. Oferent, był z Radzymina, od razu na to zareagował: „Nie, słuchaj, to jest pilna
sprawa, to trzeba jak najszybciej załatwić, przedzwoń do niego” . Ten mój kuśnierz na to: „A
będę dzwonił i zawracał mu głowę takimi pierdółkami” . W tym momencie facet z Radzymina
zaczął gwałtownie zjeżdżać z ceny.

To był dla Pana ważny trop?

- Tak, to charakterystyczne dla pasera. Świadomość kradzieży zawsze wiąże się


z zaniżaniem ceny sprzedaży. Wcześ-niej było wiadome tylko, że jest okazja by kupić korzystnie
skórki, cena jednak była raczej normalna... Ten moment spowodował, że policja zaczęła
dokładniej przyglądać się sprawie, choć wciąż nikt nie wierzył w wykrycie sprawcy. Kuśnierz
z Chmielnej otrzymał na próbę dziesięć skórek wysokiej jakości, które miały wartość pensji
przeciętnego Kowalskiego. Myślę, że teraz byłyby jeszcze droższe, bo skóry, z powodu różnych
durnych akcji ekologicznych, są dziś cenniejsze. Wtedy musiałem - jak Pan to ujął - użyć moich
zdolności aktorskich. Uściśliliśmy moją przykrywkę: mój teść prowadzi zakład kuśnierski, a ja
jestem szofer spod Kielc.

Dla Pana Kielce to ułatwienie.

- Tak. Na wypadek, gdyby klient chciał mnie jakoś zagiąć musiałem znać szczegóły
dotyczące tamtych stron, znać ich specyfikę. Nigdy nie wiadomo, co może się przytrafić i lepiej
być na to przygotowanym. Każdy gliniarz musi się z tym liczyć. Okazało się, że ten paser
również stamtąd pochodzi. Gdybym nie był z okolic Kielc, sytuacja by się skomplikowała. Bo
jaki byłby problem, żeby mnie zapytać o jakiś szczegół dotyczący tych okolic? Jeśli wyszłoby, że
jestem zielony, mógłbym zaliczyć niezłą wtopę. A że przez kawał swojego życia mieszkałem tuż
obok, znając wszystko dookoła, miałem z górki. Powiedziałem, że jestem spod Kielc, prowadzę
firmę transportową, że mam ciężarówkę i jeżdżę, wożę cement z Nowin aż do Warszawy, a mój
teść prowadzi zakład kuśnierski.

Czyli wykorzystał Pan swoje doświadczenie życiowe?

- Oczywiście. Nie mogłem pozwolić, żeby w mojej opowieści cokolwiek wydawało się
nieprawdopodobne. W końcu nie wiedziałem kim był ten człowiek, na co było go stać.
W dodatku zażądał ode mnie numeru telefonu komórkowego. To był czas, kiedy komóry nie były
tak powszechne jak dzisiaj, a ówczesne modele wyglądały jak prawdziwe cegły. Nie miałem
swojej, a dla handlarza mogłoby się wydać niewiarygodne, że prowadzę biznes, kursuję między
Kielcami a Warszawą i nie posiadam takiego cacka. Miałem jednak szczęście, że rozmowę
prowadziłem z pracowni kuśnierskiej na Chmielnej. Kuśnierz usłyszał fragment tej rozmowy
i natychmiast pokazał mi swój telefon komórkowy. To było dla mnie znaczne ułatwienie. No
i podałem telefon komórkowy faceta z Chmielnej. Tyle że dla policji pojawił się problem
z podsłuchiwaniem.

I co wtedy?

- Nie byłem podsłuchiwany (śmiech). To ich przerosło. Myślę, że służby nie miałyby
problemu, ale tu chodziło o kwestie decyzyjne na poziomie komendy Praga Południe.

Teraz jest chyba problem nadmiaru...

- Co ciekawe, wtedy nie był to problem techniczny, broń Boże! Problem dotyczył
płatności. Pierwsza umowa zawarta z Centertelem nie przewidywała tego, że firma zarządzaj ąca
ma dawać policji podsłuchy i billingi. Za to trzeba było płacić. Miało to wpływ na naszą sprawę.
Prokuratura Rejonowa dla Pragi Południe nie podjęła decyzji, kto ma płacić. Taki problem
występował bardzo, bardzo często do 2000 roku. i był ogromnie kłopotliwy. Policja potrzebuje
bardzo dużo billingów. To było trochę trudne do zrealizowania, bo czasem z niektórych
billingów robiła się dwustustronicowa teczka, a każda strona kosztowała jakieś pieniądze.
Dlatego padła ostateczna decyzja, że nie podsłuchujemy. A tymczasem facet do mnie dzwoni
i pyta, kiedy będę. Wiedział, że przywożę ten cement na różne składy, a ja oczywiście
wymieniłem dwa składy na - jakżeby inaczej - Pradze Południe. Wymieniłem jeden przy Trakcie
Lubelskim i drugi, którego już nie pamiętam, handlarz powiedział, że zadzwoni. I tu pojawił się
pierwszy stres. Co, jeśli gość będzie dzwonił i sprawdzał? Podobne pytania mnożyły się w mojej
głowie. Pamiętam, że umówiłem się z nim piątek wieczorem na sobotę czy niedzielę. Zapytał
mnie też, czy jestem jeszcze w Warszawie, a ja mówię, że jeszcze jestem, ale jadę na Kielce. „Jak
chcesz, to za dwie godziny widzimy się w Radzyminie” - zaproponował. Powiedziałem wtedy,
że nie mam szans, stoję w korku na wysokości Tarczyna, a zanim zawrócę do Radzymina, upłyną
ze trzy godziny. I za te trzy godziny stawiłem się na miejsce i zacząłem oglądać skórki. Jechałem
wtedy mercedesem mojego podopiecznego - kuśnierza. Nie wiem, czy Pan oglądał ten słynny
film komediowy o amerykańskich policjantach...

„Akademia policyjna”?

- Dokładnie! Była tam scena, jak gliniarz idzie do gangu, mając przyklejony mikrofon.
U nas to nie był ten poziom techniki (śmiech). Zamontowali mi na plecach radio, takie potężne
radio z mikrofonem, które wystawało i ja do tego radia miałem głośno mówić, żeby usłyszeli
mnie koledzy zaangażowani w akcj ę. Warunki były dwa: żadna część radia nie mogła wystawać,
ani wydawać dźwięków. Ale, kurwa, to stare radio strasznie hałasowało! Trzeszczało
w obecności wszystkiego, co wytwarza duże fale magnetyczne. Jako ciekawostkę podam, że było
to radio marki, której używał Kojak. Pamięta Pan ten film?

Słabo, ale dobrze zapamiętałem łysinę Savalasa (śmiech).

- No, to jest film sprzed kilkudziesięciu lat, a technika u nas wciąż była ta sama (śmiech).
Gdy zbliżyłem do lodówki czy telewizora, radio wywo ływało dziwny dźwięk...

Czuł się Pan jak Robocop? (śmiech)

- Przede wszystkim czułem paniczny strach (śmiech). Zanim spotkałem się z tym
handlarzem, spotkałem się z policjantami w mundurach, i dowiedziałem się że oni mogą
dojechać w ciągu półtorej godziny, a ja muszę czymś zająć w tym czasie złodziei. Co ja miałem
robić z tym szemranym towarzystwem przez tyle czasu? O czym z nimi gadać? Przez piętnaście
minut to ja mogłem opowiedzieć o swojej działalności, że jeżdżę tu, że jeżdżę tam, o tym,
o tamtym. Kapnąłem się też, że jestem w samochodzie na warszawskich rejestracjach,
a mówiłem, że jestem spod Kielc. Musiałem sobie szybko przygotować dodatkową historyjkę. Na
szczęście miałem w miarę trzeźwy umysł, który zachował nieco kreatywności. Na poczekaniu
wymyśliłem historyjkę, że mam meldunek warszawski i jakoś to uzasadniłem względami
rodzinnymi.

Czy oprócz tej historyjki, układał Pan dalszy scenariusz? Ćwiczył Pan formułki,
którymi miał się Pan posługiwać?
- Po raz pierwszy w życiu, tak bardzo intensywnie i długo miałem kłamać o rzeczach, na
których się absolutnie nie znam. Przygotowałem się. Przećwiczyłem odegranie udawanej
rozmowy telefonicznej. Po tej rozmowy telefonicznej mia łem przedzwonić pod wskazany numer,
pod którym siedział kuśnierz. I miałem z nim rozmawiać. Dlaczego ten kuśnierz? Dlatego, że on
miał mi niby, jako mój teść, przekazać jakiś szczegół, dotyczący cięcia skór norek. Jeśli źle
podetnie się łapki, to futro traci na wartości. Oczywiście pod pozorem rozmowy z teściem
przekazałem temu kuśnierzowi przez telefon szczegóły dotyczące wyglądu skór. Pełne
uwiarygodnienie jest w takich sytuacjach obowiązkowe. Byłem tam już ponad pół godziny.
Wypiłem z nimi dwie kawy w szklance, gadaliśmy sobie o tym, o tamtym: o prowadzonym
biznesie, o tym, że bywam w Radzyminie w Coca-Coli, że czasem colę stamtąd rozwożę i inne
tego typu historie. Później musiałem tłumaczyć, dlaczego akurat ciężarówki od cementu rozwożą
coca-colę. Osiągnąłem jednak swój cel, czas mijał. W końcu moi rozmówcy przeszli do innego
pokoju (było to małżeństwo). Z przenośnej słuchawki zwykłego telefonu stacjonarnego
zadzwonili po kierowcę, który miał przywieźć skóry norek. Byliśmy obserwowani z odległości
dwustu metrów, z pobliskiego domu. Handlarze potwierdzili, że to nie jest żadna podpucha, że
facet spod Kielc, to rzeczywiście facet spod Kielc, a nie żaden glina. Gościu przyjechał,
przywiózł skórki. W polonezie napchał ogromne ilości tych norek. Było tego mnóstwo! Skórka
z norki jest lekka i delikatna. Nie pamiętam, ile sztuk tego było. Ogromne ilości i ogromna
wartość... Tylko co ja miałem teraz zrobić, żeby już wpadli do nas policjanci? Co robią
policjanci, którzy podsłuchują? Przecież nie do końca słyszą, co jest grane! Myśli krążyły po
mojej głowie z zawrotną prędkością. Tymczasem trzeba było szykować pieniądze. A ja przecież
nie miałem żadnych pieniędzy! Nawet sugeruję, że wyjdę na chwilę po kasę. A oni zaczynają się
dziwić: „To jak, przyjechałeś Pan kupować bez pieniędzy?” . Tymczasem wokół ich domu już
zaczęło się dziać. Dwóch policjantów po cywilnemu kręciło się dookoła, mieli oko na okolicę.
Ale, Boże, jak ten czas wolno płynął... Co ja im mam dalej mówić? Że jeszcze się nie
zdecydowałem? Wydawało mi się, że trwa to godzinę...

Czym Pan ich zajął? Chyba nie rozmowami o pogodzie?

- Wpadam w kolejny słowotok, wymyślam. Tyle że już o wszystkim mówiłem.


O Kielcach, o coca-coli, o biznesie. O czym jeszcze tu opowiadać? Już przygotowywałem się,
żeby wyskoczyć stamtąd, uciec. W końcu policja czuwała, funkcjonariusze byli wszędzie
dookoła. Tyle że ja wciąż tam siedziałem, cały mokry. Na domiar złego oni to zauważyli. „Co
jest grane?” - pytają. Tłumaczę się, że mam alergię na koty, a nawet przechodzę do
kontrofensywy i mówię: „Na pewno musieliście mieć koty, ja się tak normalnie nie pocę!” . Na co
oni: „Nie, nie mamy żadnych kotów!” . Głos mi się łamie, po prostu się boję. No i w końcu
wchodzą mundurowi! Boże, jaka ulga! Udało mi się, choć myślałem, że już nie dam rady.
Weszli, zatrzymali ich, koniec tej pieprzonej sprawy. Na koniec dostałem jeszcze solidną wiąchę
od żony tego handlarza-złodzieja: „Sprzedawczyk!”, „Ty jesteś chuj-sprzedawczyk!” . Że jestem
policjantem, uświadomiła sobie dopiero, gdy zobaczyła mnie na komendzie w charakterze
przesłuchującego (śmiech).

I dalej był Pan dla niej „chujem sprzedawczykiem”?


- Zamknęła się i wystraszyła. Bo tak, to byłem zwykłym gnidą, donosicielem. A policjant
czy milicjant to zupełnie coś innego. Takie są zasady i wywodzą się jeszcze z czasów
funkcjonowania milicji. Dostać w pysk od policjanta na komendzie, to nie jest żaden niehonor.
Można dostać nawet solidny wpierdol na mieście i to też nie jest niehonor. Niehonor jest, jak cię
policjant kopnie w dupę.

Dlaczego?

- Nie mam pojęcia, ale to naprawdę powoduje w bandziorach niesamowitą awersję


i nienawistną chęć zemsty. Natomiast to, że policjant mordę wydrze, z liścia zapierdoli czy spuści
ostrzejszy wpierdol nie wzbudza aż takiej wściekłości.

No i pewnie bardziej będą szanować tego psa, który zalazł za skórę niż konfidenta...

- Konfident jest dla nich najgorszym, co może być. Czy ten jeden, wskazany konfident,
czy całe środowisko, czy w ogóle donoszący jako pewna grupa społeczna - to jest najgorsze
gówno dla bandziora. Ponieważ dobrze się uwiarygodniłem, dlatego na początku byłem dla nich
takim donosicielem. Byli święcie przekonani, że jestem tą przypadkową postacią, tym facetem
spod Kielc, który nie wiedzieć czemu, znalazł się akurat tu. Tyle że ten facet spod Kielc, którego
odgrywałem, postanowił donieść na policję, bo się dowiedział, że skóry są kradzione.

Pełna satysfakcja?

- Co do samych działań - tak. Sprawa zakończyła się wielkim sukcesem, ale nie była
nagłośniona nawet wewnątrz komendy. Przyznam szczerze, że bardzo mnie to zdziwiło, bo
czasem mniej spektakularne akcje, które wymagały ode mnie znacznie mniejszego
zaangażowania, cieszyły się większą popularnością zarówno wśród policjantów, jak i w mediach.
Wcześniejsze sprawy dały mi możliwość nauki w Wyższej Szkole Oficerskiej. Teraz byłem już
chyba na ostatnim, czy przedostatnim roku szkoły... Był to czas tarć i konfliktów w komendzie.
Nie dostałem za nią żadnej nagrody. Choć zazwyczaj policjanta za taką rzecz, docenia się
w sposób widoczny. Za sprawę wykrycia najmłodszego zabójcy doceniono mnie najwyższymi
możliwymi wyróżnieniami, jakie policjant może dostać. Uzyskałem prawo do posiadania własnej
broni, dostałem różne uprawnienia, nie maj ąc trzech lat służby, co naprawdę stanowiło
ewenement. Ba, dostałem nawet od komendanta głównego najwyższą możliwą nagrodę
pieniężną. Zabójstwo tego małolata było moim pierwszym kontaktem z mediami na taką skalę.
Oczywiście nie występowałem w żadnym programie, nie udzielałem celebryckich wywiadów dla
gazet. Tyle że z satysfakcją mogłem oglądać wypowiedzi telewizyjne moich zwierzchników
o mojej w końcu sprawie. To były programy publicystyczne, emitowane w telewizji publicznej,
jak i na antenie stacji prywatnych. Działo się. W przypadku włamywaczy - sprawa piękna,
rozwalona, rozjechana, sukces procesowy. Naprawdę rzadki przypadek, że policja w tak
ewidentny sposób przyskrzynia włamywaczy. Nikt wtedy nie miał wtedy głowy, żeby to
nagłośnić. Przełożeni byli pochłonięci konfliktem i nikt nie miał ochoty nagradzać gliniarza za
naprawdę fajną akcj ę. Była to robota bardzo małej grupy ludzi z Wydziału
dochodzeniowo-śledczego, który zawsze w tych strukturach stanowił konkurencję dla wydziału
kryminalnego, czyli dla pracowników operacyjnych. Do naszej akcji wzięto tylko dwóch
operacyjnych, a naczelnik tamtego wydziału był mocniejszy. Sprawa, która mogła być wzorcowa
dla całej Polski, nie miała echa, choć do dziś uważam, że wymagała sporej intuicji, umiej ętności
improwizacji i jak Pan zauważył, zdolności aktorskich. Jak widać, nie są one w cenie na
komendzie (śmiech). Później pracowałem już jako pracownik operacyjny, i to przy głośnych
sprawach, ale wtedy byłem jeszcze zwykłym dochodzeniowcem. Naprawdę bardzo rzadko się
zdarza, żeby tak rozłożyć na łopatki włamywaczy. To zresztą nie jedyna akcja przeciwko
włamywaczom w której uczestniczyłem

A złodzieje zostali skazani?

- Z tego co pamiętam to tak. W naszym systemie prawnym policjant kończy swoją robotę
dochodzeniową i kończy się jego rola. Nie bierze już udziału w rozprawach. Ma to wpływ na
nasze zachowanie. Nie interesuje nas już, co będzie działo się dalej z oskarżonymi, przychodzą
następne obowiązki, następne sprawy, które trzeba rozpierdolić. Jedynie przy uprowadzeniach
adwokaci wnosili o przesłuchanie policjanta, bo specyfika takich spraw wymagała uzyskania
zeznań funkcjonariusza przed sądem. Wtedy często byłem przesłuchiwany, często te sprawy
obserwowałem, uczestniczyłem w tych rozprawach.

A policjantów nie ciekawi, co stanie się z delikwentami, których złapali?

- To nie Ameryka, gdzie policjant uczestniczy we wszystkim do ostatniego dnia, kiedy


jest głównym świadkiem. Nas to nie obchodziło. Był sukces? No i OK, koniec. Tak jest
zorganizowany ten system, przekazuje się wszystko do prokuratury i oni się z tym przed sądem
bujają. Są większe problemy w systemie funkcjonowania policji i też nikt się tym nie przejmuje.

Mówi Pan sobie: „Resztę mam w dupie”, i cześć?

- Nie spotkałem się z żadnym przypadkiem, żeby policjanta specjalnie interesowało co


dalej się dzieje ze złapanym bandytą.

To wynika z natłoku roboty?

- Starsi koledzy zawsze powtarzali mniej więcej to samo - im mniej angażujesz się
emocjonalnie, tym praca cię mniej niszczy psychicznie. Ja to zrozumiałem dopiero później.

Dlaczego?

- Być mo że wpłynęła tak na mnie sprawa z samobójcą i krzyżykiem, być mo że to


wynikało z psychicznego zmęczenia, którego apogeum tuż wcześniej przeżywałem... Po tej
sprawie na jakiś czas cofnięto mnie z Wydziału spraw przeciwko życiu i zdrowiu do wydziału
włamań.
Z jakiego powodu?

- To nie była żadna kara (śmiech). To efekt zwykłych roszad personalnych. Można
powiedzieć, że stało się to na moje życzenie...

To w końcu „na Pańskie życzenie”, czy tylko „można powiedzieć, że na Pańskie


życzenie”?

- Niby nie powstał żaden konkretny konflikt, ale byłem osobą pyskatą. Zacząłem się
burzyć, że za dużo pracuję, że za dużo zrzucają na moje bary, no i pewnego dnia usłyszałem:
„Skoro tak, to przeniesiemy cię do innej sekcji” . Zaliczyłem różne sekcje: samochodową, później
do spraw przestępstw przeciw zdrowiu i życiu, pracowałem przy włamaniach, a potem przyszły
większe sprawy, te najgłośniejsze. Często roszady wynikały z czysto organizacyjnych spraw.
Może wydawać się, że dzisiaj mądrzę się na temat spraw strukturalnych policji, ale ja
przeżywałem to wszystko na własnej skórze. Dlatego teraz często wypowiadam się na temat
przemian organizacyjnych w policji. Chociaż nigdy nie zajmowałem się tym zawodowo, potrafię
ocenić, które z obszarów funkcjonowania działają wadliwie.
[5]
Gwałty (?) i znikający alkohol

Jakie sprawy są jeszcze warte opowiedzenia?

- Fajną sprawą był gwałt.

Fajną?

- Tak, fajną, bo ciekawą z punktu widzenia policjanta zajmuj ącego się sprawą. Natomiast
jako człowiek, oceniam to jako ohydne i odrażające przestępstwo, gorsze od brutalnego pobicia.
To pozostawia nieodwracalne znamię w psychice ofiary. Była to następująca sytuacja: szef zlecił
mi sprawę, którą ściągnięto do prowadzenia z komisariatu. Wykrycie sprawców nie wymagało
szczególnych intelektualnych nakładów, dlatego że zgwałcona złożyła zawiadomienie, po
ucieczce z miejsca przetrzymywania. Można powiedzieć, że sprawa ocierała się o uprowadzenie.
Dziewczyna była przetrzymywana w jakimś bezpańskim budynku co najmniej dwa dni
i gwałcona przez grupę mężczyzn. Gwałcili ją w sposób doustny, a ona wypluwała ich nasienie
w różne miejsca, ponieważ wiedziała, że w ten sposób zdobędzie dowód przestępstwa. Po jej
zgłoszeniu się na komisariat policja od razu zrobiła najazd. Ta miejscowość nazywała się
Halinów, czy jakoś tak... Posesja została namierzona, policja wyhaczyła trzech mężczyzn, którzy
tam jeszcze pili. Przy okazji zabezpieczono kilka skrzynek kolorowej wódki i zabrano ponad pół
beczki spirytusu „Royal” .

Kobieta została lekko pobita. Składa zawiadomienie, trzy razy jest przesłuchiwana,
wskazuje kiedy, co i jak się działo. Opowiada, jak znalazła się w miejscu przestępstwa. Była na
dyskotece, trochę wypiła z kolegą. On zaproponował, że się prześpią w pobliskim
niezamiesznym domu. Poszli tam i przespali się ze sobą. On jej zaproponował, żeby jeszcze coś
wypili, żeby się nie spieszyła. Przyszli też jacyś jego koledzy. Wtedy ów dyskotekowy partner
kazał jej się przespać z następnym mężczyzną. Dziewczyna odmówiła. Ledwo powiedziała: „A
co to ja jestem jakaś dziwka?”, a już ją złapali i zrobili to doustnie. Później ta sytuacja powtarzała
się. Dziewczyna nie miała śladów spętania, nie była związana. Tak też zeznała. Można
powiedzieć, że miała wręcz możliwość ucieczki. Z kolejnym mężczyzną zrobiła to pod wpływem
presji - bez użycia siły fizycznej, ale pod groźbą. W przypadku następnego odmówiła.
Stwierdziła, że z takim starym dziadem nie będzie tego robiła i koniec. Więc przytrzymali j ą
i poszło siłowo. To przymuszanie trwało jeszcze dwadzieścia cztery godziny! Gdy faceci
w końcu zasnęli, ona uciekła. To taka typowo lumpiarska historia...

To wszystko? Sprawcy zostali zatrzymani na miejscu, chyba nie było trudno


zakończyć sprawę?

- Pojawił się jednak jeszcze jeden wątek. Otóż zabezpieczono tam, jak wspomniałem, sto
litrów spirytusu i trzy skrzynki różnokolorowej gorzały, do której nikt się nie przyznawał.
Poprzedni właściciel domu się nie przyznawał. Nowy właściciel, którego namierzyliśmy, kupił
posesję dwa lata wcześniej, w ogóle nie wiedział o co chodzi. Dokonałem analizy podobnych
zdarzeń z użyciem alkoholu w kilku sąsiednich rejonach. Nigdzie nie było żadnego zgłoszenia
w sprawie beczki spirytu. Nie było żadnego włamania, kradzieży. Problem, co z dowodem
rzeczowym, tym płynnym, który nijak nie miał się do kwestii. Sprawa gwałtu zaś zakończyła się
sankcją dla jednego ze sprawców. Pojawił się jednak problem naruszenia godności i wolności tej
dziewczyny.

Który ze sprawców został oskarżony?

- Ten pierwszy, z którym wyszła z dyskoteki i który ją przymuszał. Co ciekawe, nie


zaprzeczał temu. Tyle że używał podobnej argumentacji, co śp. Andrzej Lepper: „Jak można
zgwałcić prostytutkę?” . Facet był autentycznie zdziwiony i oburzony. Pytał, jakim prawem
zawija go policja. Kazał jej się przespać - przespała się. Później nie chciała z tym czy tamtym, to
bach jej do buzi. Mniej więcej tak rozumował. Żeby było barwniej, to z całego tego towarzycha
on był chyba najnormalniejszy.

A co z tym spirytusem?

- Nie wiadomo było, co z nim zrobić. Nie była to też sprawa priorytetowa w tamtym
czasie. Prokuratury w ogóle to nie obchodziło. Prokuratura tylko napierdzielała, że nie wciągnie
tego na wykaz dowodów rzeczowych. A ja miałem to na jakiś głupi protokół wciągnięte, trwały
przeszukania...

A dyskotekowa kompania tego nie zauważyła?

- Ten spirytus nie był w miejscu, gdzie siedzieli. On stał gdzieś na zewnątrz, trochę
oddalony, w krzaczorach. Nie było go na miejscu zdarzenia. W protokole oględzin, w którym
opisuje się zdarzenie i jego przebieg, również ten alkohol się nie znalazł. Policja zabrała go
w ramach nadgorliwości, przeszukując posesję, choć bez potrzeby. Potem problem trafił do mnie.
Pomijam to, że na pewno po drodze wyparowało trochę tego spirytusu (śmiech). Nie chcieli tego
przyjąć w komendzie, nigdzie. Fajna sprawa, dobrze się toczy, ja tu nic nie robię, tylko płynie
sama papierkowa robota, ale niestety wnieśli mi część tych skrzynek. Pomyśleliśmy, że sobie
pożyczymy dwie butelki, nic się nie stanie. Innym razem znowu coś się wzięło. I tak to poszło.
Przecież wiedzieliśmy, które butelki i jakiego rodzaju wzięliśmy. Odkupimy i wstawimy, gdy
tylko znajdzie się właściciel tych skradzionych rzeczy. Już w pierwszym tygodniu pierwsza
skrzynka gdzieś zniknęła. Za to wszystkie puste butelki wracały. No co? Policjant nie kradnie!
Odkupi później.

Tak, zasady muszą być...

- Sprawa się zakończyła, została zamknięta. Ale okazuje się, że w ogóle nie ma
możliwości wciągnięcia tego alkoholu na wykaz dowodów rzeczowych. Zrobił się problem, bo
także ten spirytus z beczki zaczął po prostu znikać! A beczki nikt nie odkupi. Podkreślam jednak,
że nie był to magazyn depozytów dowodowych, tylko taki zwykły, podręczny. Występuje
w każdej komendzie rejonowej czy komisariacie. Mnie również kusiło, ale trochę strach było pić.
Nikt tego nie mógł wziąć do analizy, nie było podstawy prawnej. W końcu technicy pofatygowali
się, że oni zrobią to trochę na nielegalu. Poeksperymentowali i wyszło, że spirytus zdatny do
picia. Efekt? W ciągu miesiąca zginęło wszystko. Sprawa zamknięta, technicy wzięli dychę za
potwierdzenie, że się tym nie otrujemy. Pierwsze skrzynie, jak sądzę, zakosił magazynier lub
kierowca samochodu cywilnego komendanta. Nikt nie robił problemów, więc ruszyliśmy z tym
koksem! Powoli, systematycznie. Nie szkodziło, nikt się nie zatruł, a problem znikł - dosłownie
i w przenośni. Sprawa rozmyła się, a raczej rozpiła się. Temat zamknięty. No, ale jak to w życiu
zwykle bywa - nie do końca. Parę lat później odchodziłem z jednostki, przygotowywałem się do
zmian. W papierach niby wszystko w porządku, ale nagle przychodzi zapytanie, co stało się
z tym znaleziskiem alkoholowym. Wielu policjantów już zapomniało o sprawie, choć korzystało
z radości, jaką dawały zabezpieczone trunki.

Rozwiązaliście ten problem?

- Trzeba to było jakoś ogarnąć w papierach. Nieustalony płyn został post factum
komisyjnie zniszczony. Komisyjnie, legalnie zostało to zniszczone i koniec. Sprawa upadła.

Nie mieliście oporów, żeby korzystać z uciech magazynu?

- W policji, jeżeli coś jest na wykazie dowodów rzeczowych, nie może zniknąć. Podobna
sytuacja jest niemożliwa do powtórzenia, bo zakończyłaby się dyscyplinarką dla policjanta. O ile
oczywiście udowodni mu się, że miał tę rzecz w wykazie i wziął jak swoją. Natomiast ta sytuacja
formalnie nie zaistniała w komendzie rejonowej. Ona istniała w komisariacie, bo to
funkcjonariusze stamtąd dokonali kontroli obiektu. No i co z tym towarem mieliśmy zrobić?
Zużytkowaliśmy go... A zużytkowaliśmy w sposób perfidny i okrutny w dużym gronie. To było
apogeum mojego wesołego życia, o którym już Panu opowiadałem. To był czas, kiedy człowiek
codziennie wychodził z pracy pełen radości i ochoty przyj ścia do niej dnia następnego. Proszę
mieć świadomość, że nie tylko ja tak miałem! (śmiech)

Jak ostatecznie zakończyła się sprawa gwałtu? Tylko jeden dostał sankcję?

- Wobec pozostałych nie zastosowano tego środka. Po pewnym czasie, zwolniono i tego
jednego. Odpowiadał z wolnej stopy. Podejrzewam, że sprawa upadła przed sądem, bo ofiara
mogła zmienić zdanie co do przebiegu zdarzeń, co dość często się trafiało w takich specyficznych
sytuacjach.

Czyli wszystko, łącznie ze spirytusem, się rozmyło...

- Zapomniałem o jeszcze jednym szczególe. Sprawa miała kryptonim „LACHOCIĄG” .


Sam go jej nadałem, ale oczywiście nie do końca formalnie. Tak dla akt podręcznych. Pewnie to
nie nadaje się do napisania.

Fakty ponad wszystko...

- Tak, a później wybuchnie afera, jak z kryptonimem akcji ABW i CBA... Czasami
wszystkich ponosi fantazja, gdy nazwy stosuje się zbyt adekwatnie.

Skoro jesteśmy już przy temacie gwałtu. Czy był to jedyny przypadek, jakim się Pan
zajmował?

- Skądże znowu! Było ich trochę. Opowiem następny z brzegu. Wyglądało to mniej
więcej tak... Zostałem wezwany w środku nocy, do przyjęcia zawiadomienia o przestępstwie.
Ściąga mnie oficer dyżurny, co było standardem. Ludzie byli regularnie ściągani w ten sposób do
pracy, w szczególności ci młodzi. Zresztą, muszę powiedzieć, że pod tym względem atmosfera
była znakomita. Wszyscy, absolutnie wszyscy, dawali się ściągać i dosyć intensywnie pracowali.
Miałem jechać do „firmy”, bo podobno trafiło się jakieś zabójstwo. A jak jest zabójstwo, to
trzeba wykonać dużo oględzin, dużo przesłuchań, ogólnie - przeprowadzić sporo czynności, co
jest naturalne. Mieszkałem bardzo blisko komendy. Gnam swoim szerszeniem, czyli maluchem.
Ruch na komendzie był tej nocy zauważalny. Widzę kolegę, pytam rozgorączkowany co się
stało, a on mówi: „Za chwilę się przekonasz” . Było to dla mnie trochę dziwne... Idę na górę,
a tam koledzy opowiadają o co chodzi. Nie bardzo sam wnikam w temat. „Ty przyjmiesz
zawiadomienie” - mówi do mnie na korytarzu kierownik. Nie kapnąłem się w ogóle, że zostałem
wpuszczony w maliny z tym zabójstwem... A przecież najbliższą rodzinę zawsze przesłuchuje
w takich sytuacjach najlepszy, najbardziej doświadczony pracownik, którym niewątpliwie wtedy
nie byłem. Dopiero po chwili skapowałem się, że coś jest nie w porządku, byłem obserwowany
przez innych dochodzeniowców... To oni, starsi, powinni dokonać przesłuchania. To
najważniejsza czynność z procesowego punktu widzenia. A tymczasem nagle wpychaj ą mi do
pokoju piękną, bardzo elegancko ubraną kobietę w wieku około czterdziestu lat. Szef kazał mi
przyjąć zawiadomienie o przestępstwie, tyle że tym razem usłyszałem szyderstwo w jego głosie.
Pani miała jakiś dziwny i smutny wyraz twarzy. Jeszcze nie rozumiałem o co chodzi, zakładam,
że ta mimika podyktowana była śmiercią kogoś najbliższego. Już mam ją zapytać o wrogów, o to
kto zabił, czy ma na widoku jakichś podejrzanych... Ale uświadamiam sobie, że nic nie wiem
o tym zabitym. Kobieta z taką smutną twarzą - to może być ojciec, mąż... Nic innego nie może
wchodzić w rachubę. Równocześnie zauważyłem grymas niechęci do mnie na jej twarzy.
W przypadku zabójstw, policjanci są raczej oczekiwaną służbą, w której się pokłada nadzieje.
A tu wrogość w głosie, groźne spojrzenia w moim kierunku. Zaczynam - przyjmuję dane,
protokół, zawiadomienie o przestępstwie. Wyskakuję, żeby się cokolwiek dowiedzieć. Mówię do
policjantów, żeby dali mi jakąś notatkę... A szef komendy siedzi nie u siebie w pokoju, tylko
z moim kierownikiem w sekretariacie. „No co, no co?”- zagadują mnie. Włącza mi się czerwone
światełko, no ale przecież jeszcze nic nie wiem. „Kto kogo zabił?” - pytam kompletnie
zdezorientowany. „Sam masz się dowiedzieć, twoje zadanie - jesteś najlepszym pracownikiem,
poradzisz sobie” - usłyszałem. I na siłę wpychają mnie do tego pokoju. Ulegam, nie będę się
szarpał, zwłaszcza że tam siedzi kobieta. Tyle że nadal nie wiem o co biega. Choć słyszałem już,
że czasem robiło się numery młodym policjantom...
Jakie?

- Kawały z przyjmowaniem zawiadomień od psychicznie chorych. Tak dla zabawy


wpuszczano silnie zaburzoną osobę, która najnormalniej składała zawiadomienie, następnie była
przesłuchiwana zupełnie na poważnie. Oczywiście podawała swoje wizje i wynaturzenia,
a świeży adept profesji policyjnej, jak był lekko pogoniony, że ma szybko przyjąć
zawiadomienie, się trudził. Próbował, na poważnie, ustalić w zeznaniach, czy sprawca wszedł
przez kontakt czy dziurkę od klucza i jakie techniki manipulowania umysłem stosował. Ubaw
przy tym był przedni i chyba wszyscy przez to przechodzili. Zawsze przy policji kręcą się
zaburzone osoby i wydaje mi się, że taki numer robi się w każdej komendzie i komisariacie.

Tyle że ta osoba nie wygląda na psychicznie chorą. Zaczynam rozmowę z tą panią, która
na mnie patrzy jak na kosmitę. „Może mi Pani opowiedzieć swój dzień?” . A ona mi na to: „A czy
ja muszę?” . Co za pytanie. Od razu odpowiadam: „Wie Pani, trzeba, żeby policja miała podstawy
ścigania”, a ta mi na to: „Proszę Pana, czy to jest konieczne? Czy wy musicie to robić?” . Powoli
zaczynam się denerwować: „Skoro wydarzyło się nieszczęście...” . „No, może to i nieszczęście,
proszę Pana” - odpowiada elegancka dama. W końcu wypaliłem coś pojednawczo w duchu, że
nagła śmierć często tak wpływa na człowieka, ale trzeba coś powiedzieć. A ona zmierzyła mnie
chłodnym wzrokiem i wysyczała: „Jaka śmierć, o czym Pan gada?” . Kobieta patrzy na mnie jak
na kretyna, jestem speszony. Miałem wtedy trzydzieści trzy lata. „No to co, nikomu się nic nie
stało?” - zagaiłem nieśmiało. „No mnie się stało!”- wykrzykuje kobieta. Totalnie się pogubiłem.
Co jej się mogło stać? Wygląda jak z krzyża zdjęta...

Przygnębiona, podkrążone oczy?

- O właśnie! Ale nie wyczułem gorzały, nie miała zachwiania równowagi, nie bełkotała.
Tyle że jej odpowiedzi były jakieś leniwe. W końcu stawiam sobie pytanie: „Co to mnie, kurwa,
obchodzi?” . Wracam do początku, zaczynamy przesłuchanie, przyjmuję zawiadomienie! „Proszę
mi powiedzieć, co się wydarzyło. Od samego początku” . Kobieta w końcu zaczyna: „Zadzwonił
do mnie kolega męża” . „I co?” . „I ja się z nim spotkałam. Miałam czas, jak dziecko było
w przedszkolu. Pomyślałam, że zanim zrobię mężowi obiad, to pojadę do tego hotelu” . Nadal nie
wiem o co biega, bo ta pani mówi przede wszystkim o jakimś swoim problemie, a nie
o zdarzeniu. Ona kontynuuje opowieść: „Liczyłam, że do szesnastej uda mi się wrócić.
Mieszkam na Żoliborzu. Chciałam odebrać dziecko i miałam nadziej ę, że nikt niczego nie
zauważy! Kolega męża wziął szampana, zaczęliśmy pić, i później, no wie Pan, co on robił... Ja
już Panu mówiłam dwa razy” . Nic nie mówiła, ale pomyślałem sobie, że pewnie chodzi o gwałt.
To jednak nadal był tylko świat moich wyobrażeń. „Pobił Panią?” - pytam. A ona z oburzeniem
odpowiada: „No co Pan? O czym Pan mówi?” . Była zaskoczona, jak nie wiem... „Pobił Panią?” -
pytam ponownie. „Nie”- żachnęła się. „Może wykorzystał Pani zależność od niego?”, „Nie,
przecież mówię, że to kolega mojego męża” - odpowiada. W końcu, chyba ze znudzenia,
nakreśla mi dokładniej sytuację. Okazuje się, że żadnego gwałtu nie było. Pani po prostu chciała
sobie parę godzin pobaraszkować z kumplem męża, i wrócić jakby nic do domu. Wypili trochę
szampana w pokoju hotelowym w Starej Miłosnej. Hotel się nazywał „Bellavista”, czy jakoś tak.
No i dziwnie się zabawiali.
Perwersja, sadomacho czy seks z nieletnimi?

Nie, on po prostu ją całował, a właściwie, jak by to rzec, nie całował, tylko językiem ją
brał.

Skoro poszła z nim dobrowolnie, to skąd to całe zamieszanie?

- Chciała wyjść z pokoju, a on jej nie wypuszczał. Gdy poszedł się wykąpać do łazienki,
zadzwoniła do swoich rodziców, żeby po nią przyjechali. Powiedziała, że obcy facet j ą
przetrzymuje. Podała miejsce, podała numer pokoju, wszystko.

Dlaczego nie zadzwoniła do męża?

- To chyba wiadomo... Rodzice poinformowali policję z przeświadczeniem, że córka


została uprowadzona. Mówiła szeptem, krótko. Podali namiary, policja kryminalna je
zweryfikowała. Rzeczywiście do hotelu wchodziła para, wciąż nie wychodzą, a pokój mieli
wynaj ąć tylko na popołudnie. Podejrzenie potwierdzone. Wypierdolono drzwi hotelowe, bo
faktycznie wyglądało, że doszło do przetrzymywania osoby wbrew jej woli. Wjechali na ostro,
a kobitka oczywiście goła i kochaś jej dogadza. Zadałem jej pytanie, dlaczego od razu nie
zadzwoniła na policję i nie powiedziała o co chodzi? A ona do mnie: „Pan uważa, że jeszcze do
męża miałam przedzwonić?” (śmiech). Zresztą nie musiała, bo mąż już w tym czasie zdążył
przyjechać. Ot, cała historia.

A ów rzekomy „gwałciciel”?

- Odmówił składania wyjaśnień. Na tamtym etapie był podejrzanym, został osadzony na


dołku. Ta sytuacja to dopiero niezły ewenement. Ojciec kobiety, który również został
przesłuchany, powiedział, że córka płakała, choć nie widziałem, żeby była zapłakana. Zmęczona
- owszem, ale nie zapłakana. Babka wyprowadziła mnie z równowagi, więc na koniec zacząłem
wygrywać z nią słownie. Moja puenta była taka: „Myślę, że wiele kobiet walczyłoby o to, co
Pani się nie podobało” . A ona na to: „Panie policjancie, tyle godzin, to on by mnie na śmierć
zalizał!” (śmiech).

Czyli sprawa spełzła na niczym? Żadnych konsekwencji dla nikogo?

- Żadnej odpowiedzialności. Ani dla pana „języczka-swawolniczka”, ani dla pani, która
zawracała mi tyle czasu dupę. Tyle że byłem tym frajerem, który musiał przyjąć zawiadomienie.
Stary gliniarz to chyba by pękał ze śmiechu. A mnie po prostu wkręcili (śmiech).

Nie myślał Pan o pociągnięciu tej kobitki do odpowiedzialności za bezpodstawne


postawienie na nogi gliniarzy i zawiadomienie o przestępstwie, którego - jak się okazało -
nie było?
- Problem w tym, że ona niczego nie stawiała, niczego nie robiła. Przedzwoniła do ojca,
niedokładnie opisując sytuację. Ojciec dopowiedział, że córka jest wbrew woli przetrzymywana,
recepcjonista uwiarygodnił historię, mówiąc, że wynaj ął pokój na popołudnie. Była godzina
dziewiętnasta, czy dwudziesta. Potwierdziło się, że wciąż w środku byli ludzie, więc
wywaliliśmy drzwi, weszliśmy i tyle.

Zdaje się, że ta historia była również opisana w magazynie „Focus Śledczy”.

- Tak, tyle że tam przedstawiono ją dużo bardziej oględnie, bardziej humorystycznie,


a w rzeczywistości było tak jak Panu opowiedziałem. W tej robocie zawsze coś nietypowego się
trafi.

To co, przeistoczył się Pan w literata?

- No, na razie w publicystę (śmiech). Artur Górski, redaktor naczelny „Focusa


Śledczego” wpadł na pomysł, aby zrobić ze mnie felietonistę. Podjął wysiłek nauczenia mnie
trudnej sztuki pisania, co było jego wielkim błędem.

Dlaczego? (śmiech)

- Artur jest jednym z najbardziej poczytnych pisarzy kryminalnych, ale jak się podszkolę,
to ja będę tym numerem jeden. On sobie podcina gałąź na której siedzi (śmiech).

O ile pamiętam, w swoim felietonie nawiązał Pan do problemu stalkingu, właśnie


w kontekście tego przypadku. Dlaczego?

- W czasie gdy zajmowałem się tamtą sprawą w ogóle nie było jeszcze takiego
przestępstwa jak stalking. Starałem się dać w tym tekście pewne rozróżnienia. Poza tym po
prostu referowałem sytuacje w przestępstwach pospolitych, podawałem przykłady takich zdarzeń
i mechanizm, według którego powinno się postępować, by je wykryć. Czy był gwałt, czy w ogóle
mieliśmy do czynienia z przestępstwem? itd. Musimy pamiętać, że owszem, jest przestępstwo
„gwałcenia” (bo taka nazwa funkcjonuje w Kodeksie Karnym, a nie „gwałt”), ale są też „inne
czynności seksualne” . Pod tym hasłem rozumiemy szerzej zaspokojenie swojego pożądania
seksualnego. Policjantów nie uczy się czynności technika, ale uczy się, jak dokonać oględzin
miejsca wykonywania innych czynności seksualnych. Co ciekawe, dotyczą one tylko mężczyzny.

To znaczy?

- Autentyczna sytuacja - mężczyzna ocierał się swoim członkiem o kobiety w rajstopach.


W szkole uczyli nas, że przyjmując takie zawiadomienie, musimy odebrać od kobiety wszystkie
jej rzeczy, które zgodnie z logiką, mogły być dotknięte członkiem. Wykrycie nasienia jest
podstawą do prowadzenia dalszych czynności. Wklepywano nam do głów, co należy
zabezpieczyć. Oczywiście musimy też sporządzić protokół oględzin miejsca zdarzenia. „Jeżeli
macie ślad biologiczny, to trzeba pilnować, żeby go technik zabrał, bo później (jak złapiecie
faceta) będziecie mieli materiał porównawczy” - wykładowcy powtarzali to jak mantrę. Było to
bardzo przydatne w przypadku spraw, w których chodziło o „inne czynności seksualne” .
W przypadku gwałtu pobiera się również wymaz z pochwy. Pobiera go uprawniony lekarz
ginekolog i na podstawie tego stwierdzamy, czy doszło do penetracji. Takie badania są bardzo
nieprzyjemne, kobiety często się na nie żalą. Oburza je, że na przesłuchaniach, policjant zadaje
takie, a nie inne pytania.

Na przykład?

- No na przykład, czy był wytrysk do środka, czy ona czuła, itd. Wiele kobiet jest tym
bardzo zbulwersowanych. „A co to Pana obchodzi? Jak Pan śmie! ” - można usłyszeć. A przecież
jest to warunek rozgraniczenia gwałtu od innych czynności seksualnych! Należy wykryć
sprawcę, udowodnić, dopierniczyć mu tak, by nie było wątpliwości, że to on jest przestępcą. To
procedura wyjątkowo uwłaczająca dla kobiety, która musi wrócić myślami do najbardziej
traumatycznego doświadczenia w życiu. Niestety to okrucieństwo jest konieczne, by udowodnić
winę zboczeńcowi.

Mam wrażenie, że policja podchodzi z rezerwą do zawiadomień o takich


przestępstwach?

- To prawda. W tej sprawie była jeszcze jedna ciekawostka, polegaj ąca na tym, że na
miejscu policjant przeprowadzający oględziny - znalazł teczkę. To był taki zniszczony stary
neseser, w którym znaleziono pliki pieniędzy. Trudno powiedzieć, ile było tej kasy. Cała teczka
równo poukładanych, używanych pieniędzy... Nikt się nie przyznawał do niej.

Na co mogło to wskazywać?

- Zaszło podejrzenie, że znaleziona teczka to ślad jakiegoś przerzutu, kasy za narkotyki


etc. Jednak to były tylko przypuszczenia, z których nic nie wyniknęło. Facet do niczego się nie
przyznał. Były też ślady broni na tej teczce. Pieniądze zostały zdeponowane w Narodowym
Banku Polskim wedle ścisłej procedury. Pieniądze, jeszcze sprzed denominacji, nie miały
wysokich nominałów, ale ich ilość była ogromna. Wszyscy domyślaliśmy się, skąd ta kasa
pochodzi, ale facet zaparł się, że nie ma pojęcia. Przeszukałem teczkę, sprawdzono pokój, do
niczego to jednak nie doprowadziło.

To skąd podejrzenia co do pochodzenia pieniędzy?

- Facet prowadził duży zakład mechaniki samochodowej i ściągał auta. Nie robił tego do
końca legalnie, bo sprowadzał te samochody na wujka i brata. I stąd miał pewnie taką dużą ilość
gotówki. Tyle że gościu pierwszy raz miał poważny kontakt z policją. Ot, taki zwykły mężczyzna
przed sześćdziesiątką, który prowadzi jakiś biznes.

Czy po tej sprawie czuł Pan wypalenie, zwątpienie w ludzi?

- No cóż, ewidentna zdrada męża, w dodatku świetnie zorganizowana przez żonę.


Całkowite odejście od jakichkolwiek zasad. Tyle że sprawa wymknęła jej się spod kontroli. Do
tego klient z dużymi potrzebami seksualnymi i to wszystko. Policjant z takimi sytuacjami musi
stykać się na bieżąco. Co ciekawe, sprawa nie zrobiła jakiegoś szczególnego wrażenia na jej
mężu, a nawet i na niej. Odpowiedź na moje pytanie, dlaczego nie zadzwoniła na policję: „A co,
jeszcze miałam do męża zadzwonić?”, po prostu mnie rozwaliła.
[6]
Pies zawsze szuka adrenalinki”, czyli pierwsze uprowadzenie

Jak widać, również okres pracy na Pradze Południe obfitował w ciekawe


wydarzenia...

- W moim przypadku praska przygoda dobiegała już końca. W dodatku przyszła tak
zwana reforma.

Dlaczego „tak zwana”?

- Bo policja tak naprawdę nigdy nie przeszła prawdziwej reformy. Drobne zmiany,
a właściwie zabiegi kosmetyczne, prowadzano ciągle i zawsze. Polska policja jest wciąż tworem
autorstwa generała Jóźwiaka z 1949 roku. W polskiej policji panuje podobny system jak na
Białorusi, Ukrainie czy w Rosji. Policjant w danej jednostce organizacyjnej dostaje konkretny
etat. Ja zawsze uważałem, że to koszmarna sprawa, która nie służy niczemu dobremu. Gdy jest
reorganizowana jednostka, to policjant musi szukać pracy, najlepiej tam, gdzie jest dla niego taki
sam etat. W większości przypadków takiego etatu nie ma. Wtedy trzeba łapać pracę na niższym
stanowisku, bo etat np. oficerski jest zajęty przez sierżanta czy aspiranta. To jest mój przypadek.

„Nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem”?

- Proszę się nie śmiać, ale chyba tak jest. Kolejna reorganizacja, czyli zabieg
kosmetyczny, przemieszcza ludzi i dla wielu nie ma pracy na tych samych warunkach co
poprzednio. To świadczy o totalnym chaosie organizacyjnym i braku odpowiedniego
wykorzystania ludzkiego potencjału. Operuję przykładami z mojej pracy, bo odpowiadam za
siebie, ale gwarantuję, że to samo powiedziałby Panu niejeden gliniarz, który również dobrze zna
się na swojej robocie.

Komenda Stołeczna, pałac Mostowskich. Korytarze ciągną


się tam setkami metrów.

Dlaczego zatem etaty zajmowali policjanci, którzy nie znali się na robocie?
- Bo jak był wolny etat, to dawali go komukolwiek, kto spełniał jakieś oczekiwania szefa
i zgłosił się w odpowiednim czasie. Taka prowizorka! W policji mamy etapowy system
stanowisk. Dana funkcja, np. jakiś specjalista, była przeznaczona dla oficerów. Można
powiedzieć, że trzy stopnie oficerskie mogły aspirować do danego stanowiska. Tyle że gdy
jednostka w wyniku reorganizacji traciła liczbę etatów oficerskich specjalistów, bo trzeba było ją
zmniejszać ze względów ekonomicznych, to kogoś przesuwano na inne, „mniej prestiżowe”
miejsce, które łączyło się z zupełnie odmiennymi kompetencjami. Przesuwają cię na słabszą
fuchę nie dlatego, że brakuje ci umiejętności, tracą do ciebie zaufanie czy cokolwiek innego,
tylko dlatego, że jesteś marginalnym przedmiotem reorganizacyjnego zamieszania.
W rzeczywistości powinno to wyglądać zupełnie inaczej.

Czyli jak?

- Pierwszy lepszy przykład to niemiecka policja, gdzie kwalifikuj ą cię, określaj ą twój
status, predyspozycje i to idzie za tobą cały czas. Natomiast tu w Polsce panuje system stołków.
A, jak wiadomo, stanowisko daje dodatkowe pieniądze. Ma to niewyobrażalnie negatywny
wpływ na funkcjonowanie policji i tworzy największą nację emerytów w Europie. Policjanci,
którzy doczekali się wysokich etatów w danej jednostce organizacyjnej, w chwili reorganizacji
mają nagle zajmować się czymś innym w nowym miejscu. W praktyce bardzo często oznacza to,
że nie mają mo żliwości złapania tego samego etatu. To właśnie była przyczyna mojego odejścia
z policji. Jeśli policjant ma przejść na ten słabszy etat, woli z tego wysokiego pułapu przeskoczyć
na emeryturę, niż pracować na niższym stanowisku. To jest po prostu chore i powoduje, że co
roku grupa ludzi w sile wieku, czterdziestokilkuletnich, przechodzi na emeryturę. Często jest tak,
że zasilają rynek pracy, gdzie stanowią niezdrową konkurencj ę, bo maj ąc emerytury, mogą
pracować za niższe pieniądze, przez co często blokują pracę innym. Im samym często na tej
pracy nie zależy zbyt mocno, bo zawsze maj ą utrzymanie. To wszystko powinno być inaczej
zorganizowane! Ja również stanąłem przed takim dylematem już na Pradze. Tyle że jeszcze przed
likwidacją komendy rejonowej szukałem możliwości przejścia gdzie indziej. Chciałem pracować
w Komendzie Stołecznej.

Który to był rok?

- Lato 1998 roku.

Czyli sześcioletni pobyt na Pradze Południe dobiegał końca?

- Tak. Byłem tam od 1992 roku do końca 1998 roku. Od początku 1999 roku pracowałem
już w Stołecznej. Wtedy miałem już sprecyzowane plany. Chciałem pracować przy
uprowadzeniach.

Dlaczego?

- Bardzo mi odpowiadały te przestępstwa.


Jak to odpowiadały? Przecież tu nie ma nic przyjemnego..

- Jakie ma znaczenie, że przyjemne czy nieprzyjemne? Z policyjnego punktu widzenia


czasami nie to jest ważne. Czy warto przesłuchiwać kogoś, kto będzie mi truł przez trzy godziny
i opowiadał o tym, jakie rzeczy zginęły i wyliczy mi sto czterdzieści cztery przedmioty, które
miały jakąś wartość, opisze mi je, a ja spędzę na tym osiem godzin, a mo że i dwa dni? Od
trzymania długopisu ręka boli nie raz, a to i tak jest, między nami mówiąc, psu na budę. Nie ma
żadnej systematyki umiejscowienia przedmiotu wed ług opisu. Jak Panu ukradną piękną figurkę
za pięć tysięcy złotych, to jest to jakaś wartość. Tyle że jak ktoś tego nie skojarzy i znajdą takie
cacko w Szczecinie, to nie ma najmniejszej technicznej mo żliwości, żeby je odzyskać. Nie ma
takiej systematyki po prostu. A ręka boli, trzeba się nasłuchać, a i tak przychodzi pytanie: „Po
cholerę to robię?” . Natomiast jak przyjmuję zawiadomienie w sprawie zabójstwa, to jest zawsze
bardziej emocjonujące. Klient kogoś podejrzewa, kogoś nie podejrzewa. Jak nie, to jest krótka
piłka nieraz, a jak podejrzewa wtedy zaczyna się zabawa. No i zaczyna działać adrenalina...

Czyli dobry pies zawsze szuka adrenalinki w robocie?

- Chodzi też o to, żeby robota była ciekawa. Przynajmniej ja miałem takie podejście.

Chyba jeszcze nie był Pan wtedy w kolejnym związku. Może to parcie na ryzyko
wynikało z Pańskiej sytuacji prywatnej?

- Lepsze wyniki w pracy oraz większe w nią zaangażowanie (zauważane przez


przełożonych) miałem zawsze wtedy, kiedy byłem samotny. Nigdzie się nie spieszyłem. A na
komendzie powszechne jest wykorzystywanie policjantów, którym się nie spieszy. Mają
rozregulowany tryb życia. Widziałem to w wielu komendach, nie tylko na Grenadierów. Ludzie,
którzy o szesnastej wychodzili tylko po to, żeby sobie kupić jedzenie i wracali jeszcze na dwie
godziny, by dokończyć czy umorzyć plik spraw. Umarzanie to czynność, którą bezwzględnie
trzeba wykonać. Jest na to ciśnienie, bo są statystyki. Z punktu widzenia obywatela nie maj ą one
najmniejszego znaczenia. Trzeba je robić z własnej, nieprzymuszonej woli, po godzinach.
Natomiast, jak byli jacyś zatrzymani i, wykonywało się czynności wobec nich. Takie sytuacje
dawały nieco adrenaliny. Przez pewien czas mieszkałem w pokoju komendy. Było to
nieformalnie akceptowane, bo wtedy człowiek do roboty był pod ręką. Taki nigdy sie nie burzy,
że ma za dużo do roboty. Inna sprawa, że w ogóle nie było znane zjawisko godzin
nadliczbowych.

A obawy o swoje życie?

- Takiej obawy na komendzie praktycznie nie ma. Tego nie odczuwa się tak bardzo, gdy
siedzi się w fabryce.

A w terenie?
- No wtedy jest inaczej. Zatrzymując niebezpiecznych przestępców, raczej o tym się nie
myśli. Są inne emocje, chęć dopierniczenia. Ale zazwyczaj człowiekowi dodaje odwagi, gdy
pracuje z kimś. Mam na myśli silne poczucie, że się jest z kumplami z roboty. Jeszcze bardziej
odczułem to podczas mojej pracy w Stołecznej. Przeszedłem wówczas specjalne szkolenie, które
pozwoliło mi docenić wartości pracy zespołowej. Miałem silne poczucie, że pozostali policjanci
nie zostawią mnie w niebezpiecznym momencie. N a Grenadierów w ciągu lat mojej pracy tylko
kilkanaście razy byłem w sytuacjach mogących skutkować strzelaniem. I podejrzewam, że moje
umiejętności w strzelaniu były, szczerze mówiąc, bardzo niskie. Natomiast miałem przekonanie,
nie wiem czy prawdziwe, że nawet gdyby coś się ze mną stało, to nikt mnie nie zostawi, że inni
rzucą się za mną jak lwy. W szczególności myślę o okresie pracy w „terrorze” . Poczucie bycia
we wspólnocie. I to czasem, przy jednoczesnym braku przygotowania! To w telewizji policjanci
jeżdżą na strzelnicę. W praktyce tego nie było. Mimo to byłem pewien, że jak bandzior
wyciągnie pistolet, a ja nie zdążę, to ktoś zrobi to za mnie. Raczej nie mam szybkiej rączki do
gnata. Dlatego zabiegałem o robotę przy uprowadzeniach, bo to wymaga przewidywania, a nie
refleksu. Natomiast przy strzelaninach znów przewidywanie nie jest potrzebne. Im mniej zdajesz
sobie sprawę z zagrożenia, tym lepiej dla ciebie. Raz strzeliłem do człowiek i jestem pewien, że
nie nadaję się na kata.

Jak zaczęła się Pańska przygoda z uprowadzeniami?

- Uprowadzenie, o którym chcę opowiedzieć i które pokazało, że mam jakieś


predyspozycje w tej materii, miało miejsce w 1997 roku. To było jeszcze zanim przeniosłem się
do Stołecznej. Zaczęło się tak... Siedzę w pokoju ze swoją koleżanką, dokładnie tą samą, która
wymusiła na księdzu chrzest córki. Sympatycznie się siedzi, rozmawiamy sobie, koleżanka
o imieniu... Pomińmy imię, miała ksywę „Buźka” .

Dlaczego „Buźka”?

- „Buźka” dlatego, że miała bardzo niewyparzoną gębę, a była przy tym nawet ładną
kobietą. „Buźka” przeżywała mocno w tamtym czasie sytuacj ę, w jakiej znalazła się jej rodzona
siostra. Kobitka była bita przez męża, rozwodzili się, sytuacja dosyć gorąca. Taka rodzinna
wojna... A mężem tej siostry był facet prowadzący kantor. Przez te kłótnie i nerwową atmosferę,
również Buźka nabrała dystansu do mężczyzn, a w szczególności do kantorowców. Dosyć
mocnego dystansu. Zrobiła się też bardzo cięta w stosunku do wszystkich chłopaków z „firmy” .
Pod moim adresem również słała różne docinki. A właściwie to grube wyzwiska. Praktycznie bez
powodu. Taka była „Buźka” . „Kurwy” i „chuje” leciały na okrągło...

Czyli „Buźka”, w ramach solidarności z siostrą, ciskała we wszystkich mężczyzn?

- Tak, denerwowała ją strasznie ta rodzinna sytuacja.

To dosyć dziwne, bo przecież nie była samotna. Miała męża, dziecko...


- Ano, miała. Mąż, starszy od niej gościu, też gliniarz z przeszłością. Tyle że nie
przeszkadzało jej to wkurwiać się i wrzeszczeć na wszystkich facetów z komendy. Starałem się
nie wchodzić jej w drogę. No bo co? Miała mi powiedzieć przy świadkach „Stul pysk!”?. Miałem
się z nią bić? Musiałem jej ustępować. Ale, żeby nie było - wcale nie wynikało to z mojej
pokory.

To z czego?

- Po prostu musiałem zachować z nią dobre stosunki, bo przecież różnie może być.
Podam przykład. Potrzebowałem wyskoczyć gdzieś z pracy na cztery czy sześć godzin, a Buźka
potrafiła stanąć na rękach i usprawiedliwić moj ą nieobecność. W normalnych okolicznościach,
gdy nie miała na głowie problemów, była świetną dziewczyną. Tyle że przez jakiś czas nie
mogłem wchodzić jej w drogę. Gdybym inaczej działał, to po prostu nawsadzałaby mi bez
pardonu. Taki to był typ osobowości, a ja nie jestem i nie byłem damskim bokserem (śmiech).
Jak była praca i trzeba było, żeby mi w czymś po cichu pomogła, to owszem robiła to. Mogłem
się nią wyręczyć, a rzeczywiście miałem taką sytuację, że czasem musiałem wyjść z komendy na
kilka godzin. To było dla mnie bardzo ważne. Proszę sobie wyobrazić, że szef zapowiada, że
nikogo nie będzie w komendzie i trzeba ogarnąć jakieś zdarzenie do obróbki. Zaczynaj ą się
telefony, a ja muszę akurat wyjść. Inicjatywę przejmowała „Buźka” i już tak zamatoliła, tak
nakłamała, tak porozstawiała gości, że na sto procent było pozamiatane, a ja miałem spokój. „A
to głupek, mówiłam mu, chyba do kibla poszedł!” - mniej więcej tego typu teksty potrafiła
wyrzucać na poczekaniu. Była świetną osobą, tylko ta niewyparzona gęba... No i poglądy
wyniesione z wojskowego domu. Tak, mieszanka naprawdę wybuchowa.

Niezły klimat... Ale co ze sprawą uprowadzenia?

- W czasie naszej rozmowy zostałem wezwany i wysłany do zrobienia oględzin miejsca


uprowadzenia kobiety w Starej Miłosnej. Kidnaperzy wyrwali ją z roadstera ze zwijanym
dachem. Trzeba było zrobić czynności procesowe i zebrać ślady.

W jakim była wieku?

- Dobrze po czterdziestce. Wracała ze stadniny, lubiła jeździć konno, była na


przejażdżce. Dosłownie wyrwano ją z tego samochodu, były nawet ślady oddania moczu w aucie.
Widocznie, kobieta musiała odczuwać niesamowity stres w takiej sytuacji. Przyjechali technicy
z Komendy Stołecznej, co oznaczało, że sprawa jest trochę trudniejsza. Zeszło się z tym bardzo,
bardzo długo, około trzech czy czterech godzin. Po jakimś czasie, na miejscu zjawił się mąż.
Było to trochę dziwne, bo przecież nie mieliśmy z nim kontaktu. To byli zamożni ludzie,
właściciele potężnego kantoru, można powiedzieć - towarzystwo z wyższych sfer. Typowi
beneficjenci transformacji ustrojowej. Jedno z nich było nawet prezesem stowarzyszenia
skupiającego właścicieli kantorów. Buźka przesłuchiwała męża tej kobiety: kiedy rozmawiał
z żoną, czy były jakieś konflikty między nimi itd. Akurat zdążyłem wrócić na komendę, ale
miałem jeszcze półtorej godziny pisania. Sporo, tyle, że zaczęła boleć ręka.

To chyba najbardziej irytująca robota dla gliniarza?

- Tak. I niewielu rozumie, że jest także najważniejsza. Nie tylko wkurzająca i straszna,
ale i najważniejsza. Zatem robię przedstawienie całego zdarzenia. Potem wchodzę do pokoju,
w którym Buźka już zaczęła głośno rozmawiać z mężem uprowadzonej. Akurat dopytywała,
kogo podejrzewa o porwanie. Facet w końcu powiedział też, że dochodziło między nimi do
konfliktów. Było to małżeństwo pięćdziesięciolatków, więc w sumie nic szokującego w tej
informacji się nie kryło. Tyle że Buźka nie wytrzymała i nawtykała facetowi w bardzo mocnych
żołnierskich słowach. Zasugerowała, że pewno mu się żona znudziła i postanowił rozwiązać
sprawę. Buźce po prostu chodziło o to, że facet puszczał żonę w trąbę dla dwadzieścia lat
młodszej kobiety i że chciał się rozwieść. Wrzeszczała do niego, że ją uprowadził. Gość był
bardzo przejęty sytuacją. Co więcej, po tej tyradzie słów, miał już Buźki dość. Był mocno
zbulwersowany. Widziałem to - trząsł się. Zresztą Buźka też (śmiech). W końcu mnie szef zlecił
przesłuchanie. Przystąpiłem do działania i powiem szczerze, wpadłem w taki tor rozmowy, że jak
zaczęliśmy o godzinie czternastej, to skończyliśmy koło pierwszej. Co ciekawe, ten człowiek
nalegał na protokół przesłuchania. Chciał, żeby wszystko poszło na jawny dokument.

Potocznie „na papier”?

- Na papier. Przelał mi na ten papier różne rzeczy, które nie do końca były związane
tylko z uprowadzeniem. Również o tej trochę szemranej ich działalności. Rozmawiało nam się
bardzo sympatycznie. Podzielałem jego nieszczęście i co prawda nie miałem wątpliwości, że
podstawową jego wadą jest dupa na boku, to jednak widziałem, że to autentycznie twardy facet.
Tyle że przejęty sytuacją. Opowiedział mi o konfliktach, środowisku, o wszystkim mi mówił.
Zauważyli to również inni policjanci i od tego czasu każdą taką nietypową sprawę już tylko ja
miałem na biurku. W końcu nieczęsto zdarza się wkręcić niezbyt rozmownego gościa
w wielogodzinne szczere wyznania. Teraz do każdej sprawy wymagaj ącej większego
zaangażowania i wejścia w kontakt z osobami, byłem już przyklejony.

Czyli przełożeni zauważyli, że jest Pan niesamowicie kontaktowym człowiekiem i że


warto to wykorzystać?

- Ta moja kontaktowość została zauważona już przy sprawie „języczka-swawolniczka”,


gdy w końcu zmusiłem do zwierzeń tę kobietę, która miała niby paść ofiarą gwałtu. Później już
słyszałem tylko: „Loranty, ty przy wszystkich takich sprawach musisz pracować” . Sprawę
przejęła w końcu Komenda Stołeczna, ale dostarczyłem im całe multum materiałów, a bardzo
ważna okazała się właśnie rozmowa z mężem porwanej. Długa i szczera. Mam nadzieję, że
chociaż znaleźli sprawców. Nie znam dalszego przebiegu sprawy. Wiem tylko, że tej pani udało
się uciec.

Jak do tego doszło?


- Zanim odpowiem na pytanie, chciałbym zaznaczyć, że właśnie od tego momentu
zacząłem coraz bardziej interesować się grupami przestępczymi i to w coraz bardziej
profesjonalnym stopniu. Ta sprawa była istnym bodźcem, który mnie poruszył. A jak doszło do
ucieczki? Uprowadziło ją jakichś dwóch mężczyzn. I ci dwaj panowie wzięli jeszcze trzeciego,
który miał ją pilnować. Trzeba przyznać, że wykazała się dużym sprytem, bo udało jej się
namówić tego ciecia, by ją wypuścił.

W jaki sposób?

- Gadka w stylu: „Zrobimy taki numer, że ja cię pobiłam, uciekłam, a mój mąż wypłaci ci
cztery razy większą kasę, niż tamci mają ci dać” . Facet zgodził się na taką propozycję. I ta pani
uciekła. Mieliśmy obawy, że babka może nie przeżyć, bo chorowała na cukrzycę. Gdy
w śledztwie już wpadli na jakiś trop porywaczy, to goście, których wytypowała znaleźli się na
Ząbkowskiej, ale... martwi. Porywacze na pewno nie byli profesjonalistami, bo pozwolili wejść
tej kobiecie w relacje z facetem, który ją pilnował. Niewątpliwie byli to jednak groźni
kryminaliści.

Taki wątek przewija się również w filmach kryminalnych. Porywacze zostawiaj ą


jakiegoś młodziaka i mówią: «Tylko z nią/nim nie gadaj”...

Oczywiście. Wielokrotnie pracowałem przeciwko profesjonalnym grupom porywaczy


i zawsze była wytypowana osoba tylko i wyłącznie do pilnowania. Jej zadanie jest proste: nie
spuszczać oka z porwanego czy porwanej, trzymać gębę na kłódkę i zbytnio nie interesować się
szczegółami sprawy. Taka osoba odgrywa mniejszą rolę, ale jednak jest to fucha nieodzowna. Jak
widać, gdy taki cieć nawali, całe porwanie może trafić szlag.
[7]
Gdy szef podejrzewa cię o współpracę z bandziorami... początki w Stołecznej

Jak rozumiem, był Pan coraz bliżej pracy w Komendzie Stołecznej Policji?

- Tak. Jak wspominałem najwięcej zależy od zmian organizacyjnych. Nie spodziewałem


się reorganizacji, ale już wcześniej próbowałem przenieść się do Komendy Stołecznej. Chciałem
tam przejść, bo szczerze mówiąc, najbardziej odpowiadała mi praca dla wydziału zabójstw.
W tym miałem doświadczenie. Spotkałem swoją kierowniczkę, która w tamtym czasie pracowała
już w tym wydziale. Wcześniej już mi mówiła o możliwości przejścia, ale wtedy jeszcze mnie to
nie ciągnęło.

Dlaczego wcześniej Pana nie ciągnęło?

- Bo miałem fajny układ towarzyski i czasowy (śmiech). Wbrew pozorom, najważniejszą


rzeczą jest mieć spokój organizacyjny w pracy. A ja już ten spokój miałem i ceniłem to. Byłem
poważną osobą, nie zawsze chciało mi się walczyć. Dyskusje polityczne zamierały, skończył się
okres kontestowania Nowej Polski. Prawdą jest, że były tam takie troszeczkę niezdrowe relacje,
w które w jakiś sposób się wpisałem.

W jaki sposób?

- Byłem doświadczonym pracownikiem. Jak się trafiała jakaś imprezka postawiona przez
petenta, to nie wzgardziłem, choć przecież jest to już taki na poły korupcyjny układ. Na szczęście
nie zadawaliśmy się z kryminalistami. Nie pełniłem w tym układzie jakiejś wiodącej roli, ale
specjalnie mi on też nie przeszkadzał. Jeśli ktoś postawił wódkę, to zapraszałem chłopaków
i piliśmy. Ale, jak ktoś dostał coś więcej i robił całą imprezkę, to ja również w niej
uczestniczyłem, mimo że miałem już najbardziej parszywy okres życia za sobą i byłem
człowiekiem ustabilizowanym. Przejście do innej jednostki wiązało się z dużymi zmianami.
Wiadomo, trzeba było dojechać gdzie indziej, poznać cechy swoich nowych przełożonych.
Niebawem dowiedziałem się jednak, że komenda będzie reorganizowana. Pomimo spokoju
miałem też na komendzie konflikcie z zastępcą komendanta ds. kryminalnych, któremu się ze
dwa razy postawiłem.

O co poszło?

- Złożyły się na to różne sprawy. Odnoszę wrażenie, że mnie podejrzewał o jakieś niecne
rzeczy..

Czyli?
- Chyba chodziło o to, że mam układ z tzw. miastem.

Ze zbójami?

- O, właśnie!

Skąd brały się jego podejrzenia?

- Myślę, że wiązało się to tylko i wyłącznie z tym, że zacząłem budować sobie dom.
Budowa trwała dosyć długo, bardzo ciężko pracowałem. Wszystkie pustaki zrobiłem
własnoręcznie. Dlatego byłem czasem mniej dyspozycyjny i po prostu nie zawsze mi pasowało
zostawać na komendzie. Miałem inne priorytety.

Budowa domu z policyjnej pensji?

- Dom jeszcze nie był w stanie budowy, ja robiłem wtedy tylko pustaki, kopałem
fundamenty.

A jak się dowiedział o tym szef?

- Zawsze odnosiłem wrażenie, że w policji każdy sukces ekonomiczny pracownika jest


źle przyjmowany. „Skąd na to masz?” - często powtarzające się pytanie. Ja być może zrobiłem
błąd, chwaląc się tymi rzeczami. Cały dom wyrobiłem z własnego materiału budowlanego.
Niestety lubiłem opowiadać co u mnie i można było odnieść wrażenie, że prace idą bardzo
szybko. To rodziło pytania - skąd ten Loranty ma kasę na tak dynamiczną budowę?

Czyli po prostu za dużo Pan chlapnął i to zaszkodziło?

- No, cóż... Przechwaliłem się trochę tymi rzeczami. Miałem wylane fundamenty, co roku
robiłem jedną kondygnację w stanie surowym, a przedstawiłem to tak, że koledzy mogli mieć
wrażenie, że budowa jest już w bardzo zaawansowanej fazie zaraz na początku. Większość moich
współpracowników z komendy, gdy miała urlop czy wolny weekend, wyjeżdżała sobie gdzieś na
wypoczynek. Można powiedzieć, że prowadzili dosyć lekkie życie o wysokim standardzie. Ale
oczywiście narzekanie i populizm jest naturalnie przyjętym standardem w policji. No i to ciągłe
poczucie skrzywdzenia... W policji ta atmosfera skrzywdzenia, z okresu lat dziewięćdziesiątych
łatwo przenikała na kolejne pokolenia. Natomiast moje wypady weekendowe polegały na tym, że
jeździliśmy z ówczesną żoną do Kobyłki budować dom. Trzeba przyznać, że ciężko
pracowaliśmy! Inni koledzy w tym czasie wyjeżdżali sobie na wypoczynek i na inne rzeczy nie
starczało im kasy. Mierzyli mnie swoją miarą. Nie rozumieli, skąd ja mam jeszcze pieniądze na
dom. A ja po prostu zaciskałem pasa! Budowę zacząłem chyba w 1998 roku i miałem wtedy
mo że piwnicę zrobioną, bez stropu nawet. Dom w stanie surowym budowałem siedem lat. W tym
czasie ten komendant mnie wypytywał, czy dobrze mi idzie, czy bywam na budowie. A ja na
fundament wydałem mniej więcej jedną pensj ę - takie to były koszty. Tylko dla tych
nienauczonych pracy ludzi, z którymi non stop miałem do czynienia, budowanie polegało na tym,
że się wynajmowało firmę i ją obserwowało przy grillu. Najbardziej przykrą sytuację miałem już
w Stołecznej. Robimy rozpoznanie posesyjne, dom w trakcie budowy, wszyscy dokładnie
oglądają każdy kąt, bo może będą jakieś ślady przetrzymywania człowieka. W końcu się
zwijamy, a dwóch kolegów przynosi mi kawałki cegły, z radością oznajmiając: „Tobie się
przyda” . Wszyscy mieli moc radości. Dla nich to było niezrozumiałe, że jakąś rzecz zrobiłem
sam, oczywiście na miarę swoich możliwości. Prawdą też jest jednak to, że wtedy wywinąłem
pewien numer.

To znaczy?

- Moja ówczesna żona pracowała w składzie materiałó w budowlanych. Kupiłem wtedy


starą ciężarówkę. Małżonka sprzedawała i umawiała różnych klientów na rozwóz materiałów
budowlanych, a ja te zlecenia realizowałem. I tak ja, facet któremu do tej pory z pracy nigdy się
nie spieszyło, nawet gdy byłem w związku, zacząłem zabiegać o to, żeby wcześniej wyjść
z roboty. Moje zachowanie było kompletnie niezrozumiałe dla całego otoczenia.

To dlatego przestrzegał mnie Pan przed zbyt długim przesiadywaniem w redakcji?


(śmiech)

- Tak, proszę się uczyć na doświadczeniach starszego znajomka (śmiech). Nigdy mi się
nie spieszyło, a nagle zaczęło mi się spieszyć. To budziło podejrzenia. Natomiast ja musiałem
wskoczyć w samochód, szybko podjechać do składu, załadować towar i jeszcze zrobić trzy,
cztery czy nawet pięć kursów danego dnia. Tyle byłem w stanie zadziałać! Ale pracowałem przy
tym w dużym napięciu... Przypominam, że byłem policjantem, a zasuwanie na boku w policji
stanowi problem.

Tylko problem?

- Jest zakazane. Ale dom trzeba skończyć, więc ryzykowałem coraz wyraźniej. Zaczęło
mi się spieszyć w robocie. Jak miałem sytuacj ę, że samochód miał awarię i nie rozwoziłem tego
cementu, to mi się znów spieszyć z komendy przestawało. Żona i tak wracała na osiemnastą. Co
miałem siedzieć w domu? Nie było wtedy internetu, a specjalnym telewidzem też nigdy nie
byłem. Moje zachowanie wydawało się tym bardziej dziwne w oczach przełożonych i kolegów.
Natychmiast pojawiły się pytania: „Co ten facet odpierdala? Jednego dnia zostaje, drugiego -
nie” . Powiem szczerze, że w pewnym momencie miałem nawet silne przekonanie, że jestem
obserwowany operacyjnie.

Zauważył Pan coś?

- Tak, gdy jechałem ciężarówką w dniu wolnym. Skończyłem nocny dyżur o ósmej rano,
byłem wolny i miałem kilkanaście godzin dla siebie. Szedłem po zaparkowaną gdzieś
ciężarówkę, wskoczyłem w nią i jazda! Nagle zauważyłem samochód, który długo jechał za mną.
W końcu w pewnym momencie, będąc na moim pasie skrętu nie skręcił tylko pojechał prosto.
„No cóż, ktoś się pomylił” - pomyślałem. Zasadniczo, gdy policja obserwuje kogoś
samochodami, ma specjalną technikę, którą wtedy już znałem.

Czy policjanci są szkoleni w zakresie techniki śledzenia?

- Nie, nie... Większość policjantów nie ma z tym nigdy do czynienia. To szkolenie


specjalistyczne. Ja z tym miałem do czynienia, bo pracowałem przy złożonych sprawach.
W tamtym czasie szkolenie policjantów w większości przypadków to była dosyć mocna fikcja. Ja
z właściwym poziomem wiedzy i umiejętnościami przekazu zetknąłem się dopiero w Szczytnie.

Czyli tak naprawdę wszystko zdobywa się z praktyki?

- Tak. Ale gdy później pracowałem w wydziale do walki z terrorem kryminalnym, było
inaczej. Przypominam sobie, że miałem np. do czynienia z policją francuską, w ramach szkolenia
nt. uprowadzeń. Tyle że jako jedyny miałem z tym do czynienia. Reszta nie załapała się, nikt o to
nie zadbał. A i ja zostałem wysłany zupełnie przez przypadek...

Wróćmy do sprawy. Jedzie Pan ciężarówką, widzi Pan ten samochód i co dalej?

- Byłem pewien, że w tym samochodzie zauważyłem dwóch policjantów, których znałem


z twarzy, a pracowali właśnie w wydziale, zajmującym się obserwacją. Chyba nawet im
machnąłem ręką na „cześć” i sobie pojechali. Oczywiście nie mam żadnego twardego dowodu, że
to ja byłem ich „figurantem”, chociaż dziwne, że samochód na rejestracjach warszawskich
przyjechał za mną na ten skład budowlany. Może to jednak było bez związku z moją sprawą?
Trudno teraz jednoznacznie ocenić. Później odbyła się dziwna rozmowa z moim przełożonym.

Co Panu zarzucał?

- Wyraźnie mi powiedział, że on wie, że dorabiam w sposób niegodny... N a szczęście już


wtedy byłem oficerem policji. Powiem szczerze, że nawet nie zajarzyłem o co chodzi. Myślałem,
że może chlapnąłem coś przy wódce, że dorabiam na ciężarówce. Okazało się, że przełożony
sugerował mi, w subtelny sposób, współpracę ze zbójami. A może tylko sprawdzał moją reakcję?
Tak czy inaczej, źle trafił.

A jak szedł interes?

- Ładnie, żona zamawiała klientów, ja jeździłem i pracowałem fizycznie, później nawet


dorobiliśmy się pracownika. Właściciel składu, w którym pracowała żona, dość szybko
zauważył, że ta moja ciężarówka doskonale się utrzymuje i równie doskonale zarabia. No
i pewnego pięknego dnia powiedział żonie, że mogę jeździć wyłącznie na trasach powyżej
piętnastu kilometrów. W terenie, na którym działaliśmy, nie było takich tras. Od tej pory to jego
samochód miał kursować na tych drobnych trasach. Powiedział krótko: „Nie ma”, i tak skończył
się nasz biznes. A tak fajnie się rozwijał, że zdążyliśmy jeszcze z tą żoną kupić żuka... Żeby było
ciekawiej, ten szef to był mój ówczesny szwagier. Zjawisko szczerej zawiści chyba jest
powszechne.

Jak później układały się Wasze relacje?

- Ze szwagrem to w ogóle do dnia dzisiejszego się nie układają (śmiech). Jestem zresztą
też w konflikcie ze swoją byłą już żoną. Tyle że nadal łączy nas niezmiennie negatywny stosunek
do tego człowieka. To zostało po naszym biznesie. Gdy dowiedziałem się, że nowym szefem
komendy zostanie ten zastępca, który sugerował moją współpracę ze zbójami, wiedziałem, że
wyśle mnie w odwecie, za moją hardą postawę, na najdalszy komisariat. Dlatego zacząłem się
interesować wydziałem zabójstw. Tym bardziej, że facet, który miał zostać naczelnikiem tego
wydziału, kojarzył mnie ze sprawami uprowadzeń, które robiliśmy na dzielnicy. Wiedziałem, że
weźmie mnie do siebie. Nawet dobrze, niech będą zabójstwa, pomyślałem. Jak się później
okazało, został ostatecznie naczelnikiem wydziału ds. walki z terrorem kryminalnym, który miał
się zajmować uprowadzeniami. W ten sposób i ja się tam znalazłem.

Ten naczelnik pracował razem z Panem na Pradze Południe?

- Właśnie nie! On był kierownikiem sekcji uprowadzeń w Komendzie Stołecznej i po


prostu widział mnie w akcji. Pracowałem przy grubszych uprowadzeniach, które miały miejsce
na Pradze. Do spraw włączała się Stołeczna i stąd mnie kojarzył. Miałem tam trafić z polecenia
pani Dutkiewicz, mojej pierwszej kierowniczki i pani Dziadek, której mąż został komendantem
największego komisariatu na dzielnicy. To one mnie zaanonsowały. Kobitki były z innej bajki,
nieraz z nimi się spierałem, ale dla nich liczyło się zaangażowanie w pracy. Ten naczelnik mnie
znał, ale wiadomo, że jak jest jakaś osoba wprowadzająca, to swoim autorytetem podnosi wartość
pracownika. A w policji najważniejsza jest opinia wyrażana za twoimi plecami, wyrabiana
głownie przez szefów. Ty o niej niewiele wiesz. Dlatego, żeby nie dać się pomówieniom, dobrze
jest mieć kogoś, kto wstawi się za tobą. Miałem dobrą konstelacj ę gwiazd. W związku
z bałaganem reorganizacji, ci którzy mogli mnie „podsrać”, zajmowali się walką o stołki.

A co do sugestii tamtego zastępcy komendanta, który podejrzewał Pana


o współpracę ze zbójami... Czy dotknęło to Pana? Tyle mówi się o honorze oficera...

- To była bardzo silna sugestia, która nie była efektem jakiegoś konkretnego wskazania.
Gdy budowałem ten dom, to zrobiłem się nieuchwytny w weekendy. Zaczęła się już wtedy era
telefonów komórkowych. Miałem też telefon stacjonarny. A tu nagle cisza z mojej strony w dni
wolne. Ba, nawet na pagera, ze względu na robotę, nie reagowałem. To było dla nich coś
absolutnie niepojętego! Stąd wniosek dla przełożonego nasuwał się sam: „Pewnie Loranty kręci
jakieś brudne interesy” . A ja po prostu uczciwie zarabiałem na budowę domu. Nie mogłem tego
powiedzieć wprost. Gliniarz może zarabiać, ale tylko na komendzie... Nigdzie indziej. Sugestia
przełożonego była nieprzyjemna, jednak nic się z nią konkretnego nie wiązało. Mimo to, był to
czytelny sygnał, że nie mam już czego szukać na Pradze.

Opuszcza Pan Pragę i rozpoczyna pracę w Komendzie Stołecznej Policji. Spodobała


się Panu atmosfera panuj ąca w pałacu Mostowskich?

- Zacząłem pracę w tworzonym od nowa wydziale. Nowi ludzie, większość z nich


przyszła z innych jednostek. Najwięcej było osób z Żoliborza. Żoliborz przed 1999 rokiem był
taką „eksperymentalną jednostką” . Ówczesny Komendant Główny Policji, generał Marek Papała,
chciał tam dać impuls do zmian, korzystając z gliniarzy zajmuj ących się sprawą zabójstwa
maturzysty Tomka Jaworskiego. To było moje pokolenie stażowe w pracy. Z tym że ja byłem od
większości starszy. Wstępowałem do policji w wieku trzydziestu lat, a oni byli jakieś pięć lat ode
mnie młodsi. Panowało przekonanie, że mogą zmienić policję. Oczywiście nic nie zmienili.
Większość tych ludzi przeskoczyła niektóre szczeble doświadczenia i nie do końca się
sprawdzili. Poza tym pojedyncze osoby nie są w stanie zmienić systemu. System musi przejść
gwałtowną restrukturyzację, żeby prawidłowo reagował. W każdym razie dużo mówiło się o tym
Żoliborzu. Efekty były takie, że komendant główny miał za kierowcę jednego z tamtejszych
policjantów. To był ambitny student, który jeździł z nim po komendantach wojewódzkich i przy
sprawach z komendantami powiatowymi oraz wojewódzkimi czynnie zabierał głos, wspominając
swój wspaniały czas chwały... Został kierowcą, zwykłym szoferem komendanta. Taką wspaniałą
fuchę młodemu, zdolnemu gliniarzowi przydzielono.

Był przydupasem?

- Tak. A później któraś z gazet wyciągnęła mu, że sfałszował maturę. Prześwietlili to po


tym, jak ze dwa razy napisano o nim w prasie. Ktoś uważniej przyjrzał się jego życiorysowi
i wyszło szydło z worka.

Ofiara własnego sukcesu?

- Oczywiście. I to nie on jeden. Z tymi ludźmi, w większości bardzo dobrymi, zacnymi


policjantami nowego sortu, trafiłem do pracy na Żoliborzu. Układ był taki, że szefem został
Gołębiowski, facet bardzo zaangażowany emocjonalnie w pracę. Zastępczynią była Biskupska,
która później poniosła jakieś konsekwencje za Magdalenkę, według mnie niezasłużone.
Wymienieni oczywiście mieli setki wad, ale byli bardzo zaangażowani i skłonni do
wprowadzenia nowych rozwiązań.

Odnalazł się Pan w tej pracy?

- Byłem na nią strasznie napalony i dosyć szybko przekonałem się, że policjanci, którzy
przyszli z innych dzielnic Warszawy, tak jak ja, czy z Żoliborza, czy z Pragi, czy z Ochoty, mieli
miażdżącą przewagę doświadczenia nad gliniarzami z Komendy Stołecznej pracującymi w niej
przez lata.
W czym to się przejawiało?

- Przejawiało się w tym, że mieliśmy wcześniej liczne dyżury, doświadczenie


w przyjmowaniu zawiadomień o przestępstwie i kwalifikowaniu wstępnym. Potrafiliśmy być
samodzielni. Gdy dostaliśmy w Komendzie Głównej pierwsze sprawy, już na samym starcie
mieliśmy zupełnie inny poziom wiedzy praktycznej. Z kolei, gdy przyszło polecenie, aby napisać
wersję kryminalistyczną, no to moja wersja kryminalistyczna miała poziom krzyżówki.
A musiało to być dosyć długie pismo. Na Pradze Południe uczyli nas zaledwie pisania
dwustronicowych pisemek.

Dlaczego taka wersja musiała być dłuższa?

- Bo jak nic nie wychodziło w wykrywaniu, to chociaż wersja musiała coś zawierać.
Oczywiście trochę upraszczam, ale wszystko kręciło się wokół tego. Dla mnie zawsze większym
problemem było nauczenie się pisania tych wersji, niż wykonywanie czynności wykrywczych.
Musiałem nauczyć się nowych umiejętności, np. planu śledztwa czy dochodzenia, którego tak
naprawdę na Pradze Południe nie było potrzeby i czasu robić. Tam plan się ograniczał do pięciu
punktów, a tu - w Stołecznej - miał ich dwadzieścia pięć. Zawierał opis zdarzenia oraz możliwy
przebieg wypadków w licznych wersjach oraz ewentualne sposoby wykrycia. W Pałacu czy
w Komendzie Głównej były również inne, bardziej sensowne terminy, inny poziom współpracy
z prokuraturą, stanowczość. Spraw też było bardzo dużo, przynajmniej dwa zatrzymania
w tygodniu. Od razu po parę osób do dwóch różnych spraw. No i zaczęły się dziać w mojej pracy
ciekawe rzeczy. To był duży plus. Każdy miał dostęp do innych elementów sprawy, w czym
innym uczestniczył. Dopiero tutaj człowiek nabierał prawdziwej wiedzy o pierwszorzędnych
bandziorach, bo do tej pory zajmował się raczej drugą i trzecią ligą. Przypadki starć z ekstraklasą
były tylko okazjonalne. A tu musieliśmy sprawdzać powiązania, prowadzono w sprawach
odprawy, operacyjni robili typowania. Pełen profesjonalizm! Dostawałem np. takie polecenia:
„Weź ściągnij tego klienta pod pozorem przeszukania, może się dowiemy, do kogo będzie
dzwonił. Bo zawsze jak jest wzywany, to główkuje, po co go wezwali. On ma tyle przestępstw na
głowie, że nie kojarzy, w jakiej sprawie go zwijamy” . I faktycznie, gość zaczyna myśleć,
dzwonić, a my sprawdzamy tylko billingi i już wiemy coś o powiązaniach. W Komendzie
Stołecznej zacząłem intensywniej wchodzić w sprawy i nabierać szerszej wiedzy. To było
niezwykle potrzebne, bo wszystko, czego mogłem nauczyć się jako policjant z dzielnicy, już
umiałem. Nie jestem przypadkiem odosobnionym. Praktycznie każdy policjant, który jest
zainteresowany pracą i własnym rozwojem, dociera do ściany. Teraz już miałem w ręku
wszystkie narzędzie do bycia pełnowartościowym gliną.

A wcześniej Pan nie był?

- Wcześniej nie prowadziłem takich złożonych spraw, to był niższy poziom trudności.
W pałacu miałem do dyspozycji moc i mo żliwości, współpracę z najważniejszymi instytucjami
w kraju. Wszystko od ręki. W terminie na wczoraj. Z poziomu Komendy Rejonowej wydawało
się, że jestem w innej rzeczywistości. Dynamika jak w sensacyjnym filmie.
Tak, ale musiał Pan pokonywać pewne bariery, własny strach, opory...

- Dobrze, że Pan o tym wspomina. Przypomniała mi się jeszcze jedna historia z czasów
mojej pracy na Pradze Południe. Dotyczyła właściwie pierwszych dni pracy tam. Jedzie grupa
dochodzeniowo-śledcza, technik kryminalistyki, żeby obejrzeć nieboszczyka. Ściąga się
sądowego lekarza biegłego. Też jestem na miejscu, na widok trupa się wzdrygam, mam awersję
by podejść bliżej. Zobaczył to technik i kazał mi pocierać palce nieboszczce. Tłumaczył mi, że
inaczej nie można zdjąć odcisków. Miałem wymięknąć? Nie spękałem, przełamałem opory.
Przecież patrzyli na mnie. Wziąłem rękę trupa w dło ń, trę opuszki. Rękawiczki gumowe wtedy
nie były w powszechnym użyciu. Poprzedniego dnia wypiliśmy trochę z kolegami w ramach
zapoznawania się w hotelu policyjnym. Musiałem zmagać się nie tylko z nowym
doświadczeniem, ale również podłym samopoczuciem, zwanym kacem. Reakcja żołądka dała
niewyobrażalny efekt.

Czyli chlało się wódę? Vega nie zmyślił „Pitbulla”...

- Oj, chlało się, chlało... Vega nie musiał zmyślać. Ale też była to taka praca, że jakby
człowiek nie pił, to by się rozsypał na kawałki. Jedziesz Pan na zdarzenie opisywać
nieboszczyka, a on śmierdzi. Wdychasz to. Trzeba z technikiem go rozebrać, zobaczyć, czy
w brzuchu nie ma dziury, jak on wygląda. Jak przyjeżdżał lekarz sądowy, to pomagało mu się
oglądać ciało, czasem w bardzo nieciekawym stanie. I we trzech go obmacywaliśmy, czy ma
miękkie kości itd. Potem trzeba jakoś tłamsić te emocje.

Wracając do tematu. Oficer dyżurny wysłał mnie do trupa zabitego przez pociąg, na
peronie. To chyba było w Wawrze, na linii otwockiej. Pojechałem mocno narąbany, a dodatkowo
ze świadomością, że jestem dyslektykiem i dysgrafikiem. Potrafię zjadać całe wyrazy, o czym
pewnie już się Pan przekonał. Natomiast tutaj trzeba te oględziny miejsca spisać o czwartej rano.
Całkiem ciepły byłem. Opisując ułożenie ciała nieboszczyka, popłynąłem w treści... Było
wszystko. Współrzędne graficzne, historia dworca, liczba policjantów, tylko trupa nie było.
Natomiast w oględzinach zwłok, nieboszczyk się przemieszczał, raz ręka lewa była pod plecami,
parę wyrazów później ta ręka była w znacznej odległości od peronu.

To w końcu nieboszczyka czy nieboszczyków?

- Wszystko mi się pomyliło, trochę rozmnożyło. A historia wyglądała tak:


prawdopodobnie lump zachwiał się, gdy pociąg wjeżdżał w perony. Był pijany i uderzył głową
o taki betonowy kosz na śmieci. Ale jednocześnie znaleziono drugiego nieboszczyka. Ten jeszcze
był w miarę ciepły, a tamten musiał parę godzin wcześniej zejść. No i trzeba było to opisać.
Opisując, tak popłynąłem, że później wyszło mi trochę więcej niż dwóch nieboszczyków...
(śmiech)

A był jakiś związek między śmiercią jednego a śmiercią drugiego? Może jakaś
bójka?
- Nie, związku nie było. No chyba, że ten sam efekt ostro zakrapianej imprezki. Jedyne,
co z tego zostało, to protokół pijanego Lorantego, który z dwóch trupów zrobił trzy. Koleżanki,
które to zobaczyły, nie mogły wstrzymać się od śmiechu. Powiedziały, że zachowają to dla
potomnych (śmiech). Do dnia dzisiejszego „Hanki czarna i biała”, koleżanki zajmujące się
nieboszczykami, grożą, że ujawnią kserokopię mojej twórczości (śmiech).

Wróćmy do wątku przypuszczeń szefa. Jak odbierał Pan podejrzenia zastępcy


komendanta?

- Czułem taką dziwną atmosferę. To mógłby być dobry tytuł rozdziału książki: „Dziwna
atmosfera” (śmiech). Działało to na zasadzie pewnych niedomówień. Nigdy nic nie padło wprost,
natomiast można było wyczuć z kontekstu, że coś jest „nie-halo” . To było dla nich
niezrozumiałe. Takie są dysproporcje między ludźmi z prowincji a kimś, kto jest nauczony
innego trybu życia. Im się w głowie nie mieściło, że można kończyć robotę, wyjść z komendy i...
zapierdalać fizycznie. A ja byłem zahartowany. Wcześniej pracowałem, jeżdżąc ciężarówkami.
Wysiłek nie był dla mnie żadną nowością.

A wysiłek na komendzie? To przecież też Pana dużo kosztowało...

- Owszem, zwłaszcza przy trupach.

Czy na pańskiej psychice odbiła się negatywnym skutkiem ta sytuacja - podejrzenia,


kontrola?

- Wręcz przeciwnie. Uważałem i uważam, że w policji kontrola pracownika powinna być


standardem. Ba, sądzę, że część policjantów powinna być poddawana prowokacjom. Praktycznie
każdy, kto zajmuje się zbieraniem materiału dowodowego, a także decydenci, powinni być
specyficznie sprawdzani. Jako jeden z niewielu patrzę krytycznym okiem na policję.
A jednocześnie naprawdę nie widziałem w sprawach kryminalnych większych zagrożeń
korupcyjnych. To nie policja decyduje o losach zatrzymanego, jest tylko narzędziem dla
prokuratury. Problemem jest, że w strukturach policyjnych najważniejszy jest „ubecki pijar”,
czyli pomawianie za plecami. W fabryce standardem jest, że plotka szeptana najczęściej
w postaci czarnej legendy idzie za policjantem wszędzie.

Nie widział Pan korupcji?

- Już trochę o tym mówiliśmy. Tego, w czym uczestniczyłem, nie odbierałem jako
korupcji. Ot, zwykła wdzięczność za zaangażowanie, za trudy nieprzespanych nocy. Nie bratałem
się z kryminalistami. Nie widziałem też prawdziwej korupcji wśród najbliższych
współpracowników. Oczywiście nie podejrzewam, by ktoś się tym chwalił. Pod latarnią jest
najciemniej. Zaś korupcja policjantów z patrolówki lub z drogówki była zauważalna. Widziałem
to po ilości zatrzymań. Było kilkadziesiąt takich przypadków w moich czasach.
[8]
Cofając się w przeszłość: pierwszy trup i pierwsze koszmary

Jak wyglądała sprawa z Pańskim premierowym trupem?

- To były pierwsze dni mojej pracy w policji. Pewnego dnia pada komenda: „Trzeba iść
na trupa” . Wcześniej trochę się nudziłem. Robiłem przy starszych kolegach z dochodzeniówki,
która jest jedyną piszącą formacją. To jest bardzo bolesna robota, ręka drętwieje od długopisu. Po
prostu przydzielili mnie do jakichś starych pegowców. Ci zawsze byli uprzywilejowaną firmą. Za
komuny mieli dostęp do mięsa, kartek. Ich głównym celem były przestępstwa gospodarcze.
Później, na początku lat 90., decyzją polityczną nastąpiło bardzo mocne ograniczenie ich
funkcjonowania w obrębie policji. Oczywiście uważam, że miało to podtekst polityczny. Nie
zrobiono głębokiej reformy, natomiast to, co szło sprawnie za komuny, jak choćby gnębienie
prywaciarzy, bardzo mocno ograniczono. Ale ta grupa policjant ów zawsze czuła się taką elitą.
Nie byli ubekami, więc mieli czystsze sumienie. Byli policjantami, a jednak mieli dostęp do
ubeckich dóbr. Czuli się inaczej, bardziej komfortowo. Jeszcze byłem z nimi per „pan” . Było ich
dwóch. Tam właśnie miałem pierwszy kontakt z praktycznym wymiarem pracy w policji.
W hotelu przy Grochowskiej, znaleziono zwłoki kobiety, mającej ślady uderzenia w tył głowy
twardym przedmiotem. Widzę tego trupa, przy mnie rozmawiaj ą doświadczeni policjanci, już
łapią haczyk. A ja uważnie się wsłuchuję, przyglądam. Zaintrygowało mnie to, co widziałem.

Przez to pisanie? (śmiech)

- Między innymi. Wydawało mi się, że to jest nuda, urzędnicza praca, która mnie nigdy
nie zainteresuje.

Pewnie zostawały po niej tylko odciski na palcach i tyłku?

- Nasłuchałem się o niebezpieczeństwie w pracy policjanta, a tymczasem jedynym


niebezpieczeństwem dla mnie było to, że mogłem sobie z nudów wpierniczyć łyżeczkę w oko
przy herbacie. A tu nagle pierwszy trup, coś się zaczyna dziać. Podchodzę, starzy koledzy
oglądają ciało w towarzystwie lekarza. Już nie rozróżniam, kto jest prokuratorem, a kto
policjantem. Wszyscy nachylają się i oglądają. Wychodzi na to, że kobitce głowa podzieliła się
na pół. To uderzenie było jakby od spodu, bliżej karku. Zupełnie tak, jakby ktoś ją uderzył od
dołu. Bardzo chuda, drobna, jest jeszcze dosyć dziwnie ubrana. Skąpo, no i, ważny szczegół,
rajstopy... Później okazało, się, że była prostytutką. No i wołają mnie ci chłopcy do oględzin.
Ustalamy drogę, jak to ciało się znalazło tam, gdzie jest. Pamiętam to dokładnie. Był koniec
lutego - ziąb, deszcz...

I co z tym trupem?
- Na podstawie śladów, zaczęli mi tłumaczyć, w jaki sposób były niesione zwłoki.
Wykalkulowali, że brały w tym udział trzy osoby. Moi koledzy jak po nitce znajdywali kolejne
tropy. Dosyć sprawnie im to szło. Idziemy po tych śladach dalej. Od początku było podejrzenie,
że samo zdarzenie, śmierć, miało miejsce w pokoju hotelowym. Kobieta leżała bowiem przed
hotelem „Felix”, dziś już nieistniejącym. Dokładnie, między hotelem „Felix” a ulicą
Grochowską, jakieś dwieście metrów od hotelu. Na miejscu był już też technik. Chodzą,
pokazują, gadają jak fachowcy, a ja towarzyszę im, milcząc. W pewnym momencie ślad się
urwał. Chodzą po pokojach, po hotelu, rozpytują. Wreszcie mówią: „No nie, tak nie może być.
Młody, musimy poszukać drugiego wyjścia” . No i zaczynamy szukać wyjścia awaryjnego.
Znajdujemy przy nim ślady krwi. Tyle, że wejście jest zablokowane. Nie było jeszcze telefonów
komórkowych, więc po prostu czekamy na resztę. Przychodzi technik, który robi zdjęcie. Wyszło
mu, że była tu więcej niż jedna osoba. Tymczasem my musimy sprawdzić, czy zamek był
otwierany, zamykany itd. Pada komenda przez radio: „Niech jakiś operacyjny podleci do
konserwatora. Niech zapyta, kto korzystał z kluczyków?” . Kolejny dziwny fakt, krążymy po
okolicy, a co i rusz widzimy ślady krwi. Koledzy tłumaczą mi, że ta krew nie leciała ciurkiem. To
mogło wskazywać na rodzaj obrażeń.

Jest godzina dziewiąta rano, a ciało, lekko przyprószone śniegiem, znaleziono przed
ósmą. W końcu rozmawiamy z konserwatorem. Facet mówi: „Jacyś policjanci pożyczali ode
mnie wczoraj wieczorem, ale ja ich nie znam” . Użył dokładnie tego określenia: „Jacyś policjanci,
ale ja ich nie znam” . I teraz domysły. Policjanci, czyli jacyś muszą tu mieszkać. O ile mnie
pamięć nie myli, nazwał ich nawet pod nosem zomowcami. Okazało się, że w hotelu mieszka
dużo policjantów, którzy pracują w oddziałach prewencji. Dawne ZOMO, tacy, co to biją
najczęściej w 11 listopada. Ale tych policjantów, jak się okazało, mieszkało w hotelu co najmniej
stu! Wszyscy byli rozlokowani po pokojach trzy- i czteroosobowych! Facet wytłumaczył, że
słabo kojarzy tych, co u niego byli, mieszkali jak się zdaje od niedawna. Wiedział tylko, że są
policjantami, bo pokazywali mu odznakę. To był dla nas czytelny sygnał, że musimy szukać
w pokojach. Zresztą mieliśmy jeszcze jeden trop. Facet podał ich rysopis, który wskazywał, że
dwóch było podobnej postury, szczupłe chłopaki, a jeden znacznie tęższy i niższy... Cholera wie,
po co aż we trzech poszli do niego po ten klucz - zupełnie jakby podpisywali się pod zbrodnią.
Chyba rzeczywiście policjanci są najgłupsi.

I co potem się działo?

- Musieliśmy znaleźć jakiś klucz, żeby ich odnaleźć. Najpierw udaliśmy się do
kierowniczki po wykaz gości. I układamy plan. Tyle że nie wygląda to tak jak na filmach, że
gliniarze naradzają się w jakimś sztabie, rysują, omawiają taktykę. Stoi dwóch starszych klientów
z technikiem przy tych drzwiach, ja jestem trzeci. Musimy skontrolować pokoje hotelowe.
Sprawdzanie wszystkich byłoby bezsensem, podobnie jak przepytywanie wszystkich go ści
hurtem. Po wstępnych próbach, zdecydowaliśmy, że sprawdzamy ten pokój, który będzie
posprzątany. No i ju ż. Rozstawiają wszystkich przez radio. Ale mnie nie zabierają. Każą mi iść
do technika, który był przy trupie. Lekarz biegły kończył już oględziny, a teraz technik miał
ustalić jej tożsamość.

Dlaczego Pana nie wzięli ze sobą?


- To był taki numer, o którym nie miałem wówczas pojęcia. Byłem osobą często pytającą
o różne rzeczy, a moi starsi koledzy nie chcieli tym razem przy mnie mówić.

Podchodzi Pan do tego trupa i co?

- Widzę go z odległości dwóch metrów, znowu mu się przyglądam. Kręci się przy nim
technik. Tylko nie rozumiem, po co mnie znowu tu przysłali.

Nie odczuwał Pan żadnego wstrząsu? W końcu to ciało młodej kobiety. Pański
pierwszy trup...

- Nie był to dla mnie szczególny wstrząs w pierwszej chwili. Na samym początku
zastanawiał mnie tylko jej ubiór. Zwykła kobieta, bardzo chuda, na oko ze trzydzieści pięć lat.
Prawdziwy horror zaczął się później. Gdy musiałem jej dotknąć. Ściśnięta szczęka, zwarte usta -
mógłbym wtedy wypluć na nią wszystko to, co jadłem przez ostatnie trzy dni. Jej ciało wydawało
mi się niewyobrażalnie zimne. Wcześniej w ogóle nie było mi zimno, ale gdy zacząłem jej
dotykać przeniknął mnie chłód. Technik podał mi jej rękę, wziąłem j ą. Była jeszcze trochę
miękka, nie była aż taka sztywna. Chwyciłem j ą przez ubranie, choć była już częściowo
rozebrana przez policję.

Dlaczego?

- Chodziło o to, aby znaleźć ślady urazów na ciele. Nie było to dla mnie szokujące.
Trudniejszy był moment, gdy już trzymałem jej palec. Boże! W tym momencie widzę tylko dłoń,
jej palec i nic dookoła. Dookoła jest ciemno. Czułem się jak koń z klapkami na oczach.

Nie powiedział Pan w końcu: „Nie chłopaki, pierdzielę, ja tego nie robię!”?

- (śmiech) Nie, nie... Wiadomo - jestem kozak, twardziel z Kieleckiego. W ogóle mi nie
przeszło przez myśl, żebym mógł się wycofać z tego.

Czyli od razu z takim nastawieniem: „Muszę to zrobić, nie ma bata”.

- „Muszę to zrobić, muszę się przełamać!” - tylko tak myślałem. W ogóle nie widziałem
tego, że dookoła mnie się kręci z dziesięciu policjantów, jacyś reporterzy...

Media już były na miejscu?

- Tak, oczywiście. Natomiast ja tego absolutnie nie widzę, nic nie widzę. Rozcieram
palec i zauważam tylko nogi technika, który stoi obok mnie. Dokładnie pamiętam tego chłopaka,
bo był taki niziutki w porównaniu do mnie... W międzyczasie technik powiedział do mnie ze dwa
razy: „Mocniej, mocniej” . Niczego nie słyszę. Wtedy to już zaczęły się śmiechy ze mnie.

Dlaczego śmiechy?

- Inni policjanci obserwowali jak mnie technik „wkręcił” .

Czyli pańska trauma była widoczna?

- Oczywiście! Ja tymczasem niczego nie widziałem ani nie słyszałem. Wydawało mi się,
że ta chwila trwa całą wieczność, a trwała faktycznie ze dwadzieścia minut. W pewnym
momencie dociera do mnie głos mojego szefa - Mariana, mówiącego do tego technika: „Zlituj się
nad nim, bo on tutaj padnie i więcej go nie wyślę do nieboszczyka” .

Czyli nie wyszło Panu granie twardziela?

- To nie tak, że mi nie wyszło... Po prostu nabrałem takich bladozielonych kolorów


twarzy. I dłonie mi się zrobiły błyszczące. Natomiast, gdy koledzy zaczęli się głośniej śmiać, to
nagle wróciłem do rzeczywistości. Podnoszę wzrok i widzę, że wszystkie gęby są rozdziawione
w uśmiechu. Zupełnie jak w komedii. Ja natomiast cały czas, już po tym zdarzeniu, miałem
przejętą twarz. Na koniec szef zaczął mnie uspokajać: „Darek, spokojnie, spokojnie” .

Jak rozumiem, Pański żołądek wytrzymał?

- Nie zwymiotowałem, choć bardzo mi się chciało. Pomógł mi w tym mało odstręczający
wygląd trupa.

Młoda kobieta z rozbitą głową, unurzana w śniegu i błocie nie była odstręczająca?

- Czasem zdarzają się takie przypadki, że trup jest bardziej poharatany. Gdyby ta kobieta
była w jakiś sposób rozpruta, to może nie wytrzymałbym. Natomiast w tym przypadku nie było
reakcji. Poza tym, w trakcie czynności ja nic nie widziałem oprócz jej ręki. Po prostu nic.
Ciemność, ręka... i koniec.

I klapki na oczach...

- Tutaj kończy się sekwencja logicznych wspomnień. Przestaj ę pamiętać tę sytuację


dokładnie. Do tego momentu wszystko idzie punkt po punkcie, a później już tylko czarna dziura.
W momencie gdy usłyszałem śmiech i skończyłem rozcieranie, odpłynęły ode mnie te
najsilniejsze emocje i zostało tylko odrętwienie. Później podchodzą policjanci i mówią: „Musisz
nam flaszkę postawić” . To była moja taka pierwsza naprawdę ważna wóda na komendzie. Szef
oprócz tego, że mnie uspokajał, dodał: „Ale cię Darek wkręciłem, chyba dam ci kielicha” . Choć
robili sobie ze mnie podśmiechujki, usłyszałem też: „No, z ciebie będzie dobry zawodnik. Jesteś
kozak, nie wymiękłeś” . Można powiedzieć, że przeszedłem taką policyjną inicjację. Nareszcie
nadszedł moment odstresowania, bo trzeba pamiętać, że wódka ma też swoje dobre strony. Przy
kielichu wytłumaczyli mi również kilka faktów, których wtedy nie zauważyłem. Pokazali zdjęcie
plamy krwi. Mówią, że ten kształt świadczy o tym i o tym. To byli doświadczeni ludzie
i cierpliwie wszystko mi objaśniali: „Jak tu jest ślad ukształtowany w ten sposób, to znaczy, że
oni nieśli ją z tej strony” . Co do mieszkania, to sprawcy faktycznie sprzątnęli je od razu po tym
zdarzeniu.

Nie było butelek po piwie i puszek po konserwach?

- Nic. Tylko to jedno jedyne mieszkanie było wysprzątane. Ale wysprzątane mieszkanie
nie jest synonimem mieszkania czystego kryminalistycznie. Natychmiast znaleziono krew
w niezabudowanej wannie. Oni wytarli to wszystko, ale wanna ma wewnątrz ramy i tam właśnie
nasi technicy zebrali ślady. Później znaleźli kolejne ślady na podłodzie, w windzie, w holu i już
wiedzieliśmy, którędy ta kobieta była niesiona.

A co z tymi policjantami?

- Wynajęli sobie kurwę na trzech. Kobieta, wychodząc z wanny, upadła na tył głowy,
uderzyła o krawędź wanny dolną częścią potylicy. Właśnie dlatego miała taki dziwny ślad,
wskazujący, że mógł ją równie dobrze uderzyć ktoś niższy od spodu. Tymczasem to zwykły
wypadek. Nie miała żadnych innych śladów, prócz śladów standardowych dla tego typu profesji,
tuż po robocie.

Czyli po prostu zabawa z damą lekkich obyczajów zakończyła się tragedią...

- Tak. Ci policjanci byli chyba z pół roku starsi stażem ode mnie, może trochę więcej.
Wzięli panienkę, użytkowali ją i stało się nieszczęście. Ona się przewróciła, oni się przestraszyli
i postanowili ją wynieść. Pokój swój odpierdzielili na błysk, posprzątali i niby po kłopocie.

Nie zraziło Pana, że gliniarze robią takie numery?

- Przecież to był wypadek..., a gliniarz po pracy okazuje się również zwykłym


człowiekiem.

Przecież próbowali zatuszować sprawę...

- Spanikowali, powinni zachować się inaczej. Nie miałem jednak w tamtym momencie
do nich awersji. Pewnie dlatego, że przez kilka tygodni bardzo przeżywałem sprawę tej
nieboszczki. Cały czas wyobrażałem sobie, że znowu widzę jej trupa.
Jak wyglądało to przeżywanie?

- Budziłem się spocony w środku nocy. Miałem sny, w których ciągle widziałem bladą,
zimną rękę martwej kobiety, umazaną w błocie. To rzutowało na moje myślenie. Nie potrafiłem
uwolnić się od tych wyobrażeń. Ten stan trwał z półtora miesiąca. Ciężko było.

Ile miał Pan takich snów?

- W ciągu miesiąca z dziesięć.


[9]
Strzelanina w „Gamie” i ksywa „Benek”

Sprawa jednak się zakończyła...

- Tak. Tamta sprawa się zakończyła, ale pozostała w mojej głowie jako takie pierwsze
wielkie doświadczenie w policji, które mnie nauczyło wielu ważnych rzeczy. Następnie, po około
półrocznym stażu pracy, udało nam się wyrwać na kurs podstawowy do Legionowa. Wtedy był
zupełnie inny system szkolenia. Policjanci wcale nie musieli szybko zapisywać się na te kursy
podstawowe. Pracował ze mną Grzegorz, przeniesiono mu stopień z wojska, gdzie był
porucznikiem co jest równoważne randze komisarza w policji. W ogóle nie był na kursie
podstawowym! Ja bardzo chciałem mieć to za sobą i udało mi się na niego dostać. No i zaczęło
się. Ten kurs podstawowy wielu ludzi bardzo źle wspomina.

Dlaczego?

- To był taki czas rygoru, jakby powrót do służby zasadniczej w wojsku. Te kursy są
zresztą zorganizowane na wzór wojskowy. Mówi się na to: „unitarka” . Mnóstwo musztry,
biegania, ćwiczeń - ogólnie bardzo duży wysiłek fizyczny. My mieliśmy ogromne szczęście, bo
trafiliśmy tam na wielu ludzi w naszym wieku, trzydziestolatków. Nie daliśmy się w pełni
podporządkować. To jeden z najlepszych okresów w mojej pracy. Było wesoło i sympatycznie,
alkohol lał się litrami. Ekipa się ładnie zgrała, miło to wszystko wspominam. Trafiliśmy z resztą
też na bardzo sympatycznych przełożonych. Inni wspominaj ą podstawowy kurs policyjny jako
harówkę, w czasie której przełożeni się nad nimi pastwili. My, że tak to określę, bezproblemowo
przez to przeszliśmy. Świetnie nam się to udało przeżyć, dużą grupą. Dochodziło do wielu
fajnych sytuacji. W dziesięć osób wychodziliśmy na spotkania. Nie daliśmy się w tak dużej
grupie wprowadzić w panikę i terror, który zazwyczaj panuje na takim szkoleniu policyjnym.
Uniknęliśmy wojskowego drylu. To było moje pierwsze szkolenie. Przeszedłem jeszcze jedno, to
był jakiś kurs specjalistyczny dochodzeniowo-śledczy. Później już trafiłem do szkoły oficerskiej,
o czym opowiadałem.

Wróćmy do Pana pracy w Komendzie Stołecznej.

- Byłem w wydziale terroru kryminalnego i pierwszą moją sprawą był zamach na dwóch
przestępców - Kurczaka i słynnego Klepaka. Wysadzili im merola na ulicy Jubilerskiej. Co ś
poszło jednak nie tak i zamach się nie udał, choć dziura pod autem robiła wrażenie. Ta sprawa
ciągnęła się przez długi czas. Prowadzona była bardzo dokładnie. Dosyć dużo mieliśmy zdjęć,
sporo zgromadzono też wątków wykrywczych. Kurczak i Klepak byli traktowani jako ofiary
w tej sprawie. Kończąc robotę, miałem wydać jednemu z nich osobiste rzeczy, które zostały
zabezpieczone.

Któremu?
- Klepakowi. Tego dnia został zastrzelony w lokalu „Gama” na Woli. Był marzec 1999
roku.

Słynna strzelanina...

- Tak. Sytuacja była nietypowa dlatego, bo dzwoniłem do niego w momencie, kiedy on


już nie żył i robiono oględziny. Nie uczestniczyłem wówczas w tej czynności. Był z tym duży
problem. W lokalu, po strzelaninie, zgromadziło się tyle wody, że straż pożarna musiała ją
wypompowywać. Telefonu nie odebrał żaden z funkcjonariuszy. Natomiast z billingów jasno
wyszło, że ktoś dzwonił do niego z Komendy Stołecznej.

W jakim celu Pan dzwonił?

- Po prostu miałem oddać mu te jego rzeczy. Nie ma tu drugiego dna. Sprawa już się
zakończyła i należało to zrobić. On był ofiarą, bo próbowano go zabić, wysadzając samochód
w powietrze, ale wówczas się to nie udało. W takich sytuacjach zabezpiecza się wszystkie ważne
rzeczy, które mogą mieć jakieś znaczenie dla sprawy. Również dlatego, że mogą być w nich
kontakty, adresy, a przede wszystkim - numery telefonów do osób, do których policja nie ma
dostępu. Później, kiedy już się to wszystko spisze i sfotografuje, trzeba zarekwirowane rzeczy
pooddawać, bo nie mają już znaczenia w sprawie. Kiedy okazało się, że on nie żyje, to nie
wiedziałem komu mam to oddać. Nie było żadnego odbiorcy. Na szczęście pojawiła się wówczas
jego konkubina, pokwitowała i sprawa została rozwiązana. Później nie pracowałem już przy tym
wydarzeniu.

Na Grenadierów miał Pan wiele ksyw, a w Stołecznej?

- Na początku było bardzo sztywno i z dystansem, ksywy mieli Ci, co przyszli w swojej
grupie. Ja byłem praktycznie sam. Po pewnym czasie dostałem ksywę „Benek”, którą kilka lat
później, w filmie „Pitbull”, nosiła postać grana przez Janusza Gajosa. Otrzymałem ją jakiś
miesiąc po zabójstwie w „Gamie” . Dostałem kolejną sprawę. Wydział prowadził w Warszawie
wszystkie sprawy uprowadzeń, szantaży, wymuszeń oraz, dodatkowo, przestępstw na szkodę
policji - policjantów lub policji jako instytucji, a także prokuratorów. Akurat nie było żadnego
przestępstwa na prokuratora, ani na sędziego. Natomiast były zwykłe czynne napaści na
policjantów, których na co dzień jest bardzo dużo. N a przykład kogoś kontrolują, a on się ostro
stawia. Żeby później nie było żadnych niepożądanych sytuacji, policjanci od razu robią tzw.
bierny opór. Bierny opór, czynny zamach. Rozróżniano konkretne stadia tej sytuacji: był bierny
opór - kiedy ktoś się nie podporządkowywał poleceniom oraz czynna napaść - kiedy fizycznie
atakowano policjanta. I tej takiej zwykłej „sieczki”, tych biernych oporów, było ogromnie dużo.
Dzielnice nie godziły się na ich przekazywanie, bo dla nich to zawsze było przestępstwo
wykryte. Sprawca zatrzymany i policjant, jako ofiara, na miejscu. Zawsze to punkcik
w statystyce.
Była też pewna sytuacja z bliskiej mi dzielnicy, w której wcześniej pracowałem, czyli
Pragi Południe. Strzelano do policjanta na patrolu i on odpowiedział skuteczniejszym ogniem.
Zresztą, jest taka sytuacja, że jak przestępcy strzelają do policjantów z broni przerobionej
z gazowej, z dalszej odległości, to zawsze odpowiedź dwóch policjantów jest z dobrym skutkiem.
Albo uszkodzi się samochód, albo kogoś się postrzeli. Tutaj prawdopodobnie złodzieje coś kradli
i zobaczyli nadjeżdżających policjantów, którzy później wyszli z samochodu. Prawdopodobnie
ktoś dał naszym cynk. Już nie pamiętam, czy był to operator, czy po prostu ktoś przedzwonił do
nich, aby sprawdzili, co się dzieje, bo ktoś kręci się po parkingu. Tamci przestępcy chyba nie
kradli samochodu, tylko działali na zlecenie i chcieli coś konkretnego z tego samochodu wykraść.
Nie udało mi się tego wykryć, wtedy byłem jeszcze za głupi na takie historie, nie miałem
doświadczenia. Ci dwaj zobaczyli, że policjanci się do nich zbliżają. Mieli pistolety, tzn. jeden
miał pistolet, a drugi przeróbkę gazową. Zdążyli oddać dwa strzały. Dwóch policjantów
równocześnie odpowiedziało ogniem. Tamci byli schowani za samochodem, bodaj że za
drzwiami, ale stali tak, że było ich widać przez szybę. Jeden znalazł się w szpitalu z dobrze
przestrzeloną dupą. To jest niezwykle ważny szczegół. Bo odpryski nabojów tak mu wymiotły
tyłek, że drugi się natychmiast poddał. No i sprawa trafiła do mnie.

A gdzie „Benek”?

- Będzie za chwilę. Sprawcy mieli trzy telefony komórkowe. Jeden z nich miał dwa,
a drugi jeden. Od razu było widać, że jeden jest lepiej ubrany. Nie był też notowany za kradzieże
samochodowe. Była to niezwykle dziwna i niespotykana sprawa - taki facet nie kradnie
samochodów. Rzadko się zdarza, żeby osoba kradnąca samochody, była tęga i wysoka, a ten
właśnie taki był. Miał też te dwa telefony, co wtedy nie było wcale takie popularne. Nawet jeśli
ktoś już miał taki sprzęt, to nie brał go ze sobą w takiej ilości „na robotę” . Potem cały czas
nosiłem przy sobie telefony tego sprawcy, który przebywał w szpitalu. Czyli prawdopodobnie oni
chcieli coś konkretnego z samochodu ukraść, ewentualnie coś sprawdzić. Zresztą, nawet nie było
wiadomo, z którego samochodu. Sprawa okazała się dosyć zagadkowa i pracochłonna. Nie
chciałem się nią zajmować. W komendzie zaczęły wtedy tworzyć się podziały na lepszych
i gorszych. Ci gorsi zawsze dostawali więcej roboty. W tej sprawie było wiele wątków,
niedomówień i niejasności. Do przesłuchania było kilkanaście osób, sporo też trzeba było ustalić.
Nie byłem więc szczęśliwy i liczyłem, że się szybko tego pozbędę albo przynajmniej dostanę
kogoś do pomocy. Wydarzyła się wówczas następująca sytuacja: na jeden z zarekwirowanych
telefonów przedzwonił jakiś klient. Odebrałem ten telefon, bo to mogło być niezwykle ważne dla
całej sprawy. Jedyne, co powiedziałem, to: „Eee?” . Nie powiedziałem nawet „halo” . Tamta osoba
poprosiła mnie, żebym pozwolił na dłuższy okres spłaty jakiegoś długu. Ja odmamrotałem:
„Słuchaj, teraz nie mogę gadać, zadzwoń za dwie godziny” . „Dobra, dobra, ale pamiętaj, że
dzwoniłem w tej sprawie” - usłyszałem. Szybko zgłosiłem całą sprawę szefowi, na co on
powiedział: „To już ty noś ten telefon przy tyłku” . Oddano aparat do działu techniki, żeby
wszystko nagrywać i ustalić billingi oraz próbować wejść w rozmowę. Padło polecenie, żebym
pozwolił na dłuższy okres czasu w kwestii oddania długu. Wiem już, że klient zajmuje się
długami. Z uwagi na jego rozmiar, pozycję społeczną w kryminalnym półświatku oraz to, że nie
jest znany starym policjantom operacyjnym, myśleliśmy, że jest dilerem, ewentualnie, że pożycza
czyjeś pieniądze. Chcieliśmy po prostu się dowiedzieć, dla kogo pracuje.

Zadzwonił ktoś jeszcze?


- Później przedzwoniła również jakaś dziewczyna i też odbyło się to na tej samej
zasadzie: „ściskam gębę” i wykrztuszam: „Mów szybko, bo nie mogę teraz, jestem w kolejce
w sklepie” . W pewnym momencie przedzwonił bardzo młody człowiek (wnioskując po głosie),
który powiedział, że ma dla mnie jakieś blachy i chce je przywieźć. Ja wtedy nie zdążyłem się
chwycić za nos, a zawsze łapałem się za jedną dziurkę nosa, żeby było wrażenie, że mówię
półszeptem. Tym razem nie zrobiłem tego ruchu i klient tak ze mną rozmawiał, jakbym
rzeczywiście był właścicielem telefonu. Nie rozpoznawał po głosie, skoro kontynuował rozmowę
i myślał, że jestem właściwym adresatem jego słów. Starałem się przy pierwszej rozmowie nie
wnikać w szczegóły, zapewniłem go, że później oddzwonię. Odbyłem z nim serię trzech rozmów.

To była moja pierwsza operacja z prawdziwego zdarzenia w Stołecznej. Facet miał


przynieść blaszki. Wtedy policjanci pod pojęciem „blaszki” rozumieli tabliczki znamionowe
z karoserii samochodowych. Ważną rzeczą było zdobyć nową tabliczkę znamionową, najlepiej
fabryczną, bitą oryginalnie. Odbywał się taki proceder: kradziono samochód i wstawiano
tabliczkę, że jest rok młodszy lub starszy niż w rzeczywistości. Dzięki temu mylono policję.
Później, ten facet zaczął mi tłumaczyć, że te tabliczki może mi dać na dwa dni, a później mam
mu je oddać. Nie bardzo wówczas zrozumiałem, o co tu chodzi. Tabliczki na dwa dni? Nie
miałem wyjścia, trzeba było zorganizować zatrzymanie.

Czyli musiał Pan improwizować...

- W niepewnych momentach natychmiast przerywałem rozmowę. Zawsze


przemieszczałem się przez korytarz, czyli było słuchać szum ludzi - mogłem powiedzieć, że
jestem w sklepie, że jestem na ulicy i nie mogę mówić. Ale byłem też cały czas podsłuchiwany.
Chłopaki mieli podsłuch, ale również nie domyślali się, o co chodzi z tymi blaszkami. Mimo to
umówiliśmy się z nim na spotkanie, czas był bardzo krótki. Chciałem umówić tego chłopaka na
kolejny dzień, ale on twardo powiedział: „Nie. Tylko dzisiaj mogę być. Daję ci te blachy i jutro
muszę mieć je z powrotem” . Więc robimy zasadzkę. Ta sprawa zaskoczyła wszystkich, podobnie
jak łatwość mojego wejścia w nią. Tylko że to nie była łatwość wynikająca z mojego działania.
Ten facet od blaszek, młody chłopiec, po prostu chciał natychmiast mi je dać. Za każdym razem
podkreślał: „Ale jutro mi oddajesz” . Trzeba było się więc z nim umówić. Dał mi całkowicie
wolną rękę. Wybrałem Błękitny Wieżowiec na Placu Bankowym, miejsce, gdzie (na moją logikę)
łatwo było dokonać zatrzymania. Tam jest pomnik Starzyńskiego, charakterystyczne miejsce.
Kryminalni, który uczestniczyli w zatrzymaniach, troszeczkę mi wytłumaczyli więcej, głównie
0 tym, jak się powinienem ustawić. Wszyscy mieli mnie widzieć, zarówno policjanci, jak
1 przestępca. Dlaczego? Żeby policjanci, których miało być więcej niż z jednego wydziału, nie
pomylili się, który z nas dwóch to ja. Musiałem stać w taki sposób, aby być w pełni widzianym
przez wszystkich. Poza tym, przestępca też gdzieś się chowa w tłumie i ma mnie zauważyć jako
pierwszy. Taka sytuacja uspokaja. Z dwoma kolegami - jeden to był komisarz Tomek, a drugi
aspirant Czarek - ustaliliśmy, że kiedy tylko do mnie podejdzie, to obaj go obezwładnią.
Przyjęliśmy, że ja nie będę wchodził z nim w fizyczny kontakt. To na wypadek potrzeby
kontynuowania dalszej operacji ze mną.

Towarzyszył Panu stres podobny do tego, przy pierwszym trupie?


- Nie, to zupełnie inne emocje, z którymi już się poznałem na Grenadierów, choćby przy
sprawie skórek. Muszę Panu powiedzieć, że o tym trupie nigdy nikomu nie opowiadałem.
W naszym wywiadzie to jest pierwszy raz. Wtedy nie wypadało przyznawać się do jakichkolwiek
słabości. Boże, jakby ktoś się dowiedział o moich słabościach, to dopiero miałbym koszmar.
Policja to nie sport dla miękkich dziewczynek.

Ale przecież ta sprawa miała już ewidentnie większy kaliber...

- Owszem. Włamywacze od norek, to jawili mi się jako tacy wsiowi złodzieje. Natomiast
tutaj - pełen profesjonalizm, przynajmniej tak mi się wydawało. Gdy słyszałem, że człowiek
może być dilerem i pracować dla nazwisk, które ja, policjant, znałem jako nazwiska
najgroźniejszych ludzi w Polsce... to czułem ciary na plecach. Chłopaki dyskutowali, dla kogo on
może dilować te pożyczki i czyje pieniądze pożyczać. Nie ukrywam, że się po prostu fizycznie
bałem. Idąc na tę akcję, po raz pierwszy założyłem kamizelkę kuloodporną. Starzy operacyjni mi
tłumaczyli: „Ona ci nie będzie potrzebna. Jak tylko gość do ciebie podejdzie, to my go
zawijamy” . Prosty plan, ściągam na siebie gościa, witam się z nim, a w tym momencie wszyscy
wyskakują i go zawijają. Dla mnie to był zespół wielkich napięć - czy podołam, jak wypadnę?
Sprzedałem więc gościowi następującą historię: jestem Benek z Radomia i jestem prawą ręką
tego gostka, z którym miał się spotkać. Zajmuję się Radomiem, ale obecna sytuacja
spowodowała, że działam tutaj. Tamten przestępca leży postrzelony w szpitalu. Pewne rzeczy się
na mieście rozchodzą błyskawicznie. Przestępcy zawsze wcześniej wiedzą o takich sprawach niż
policja. Musiałem więc być Benkiem z Radomia. Powiedziałem wcześniej, jak wyglądam (tzn.
jak wygląda ów Benek), żeby nie miał żadnych wątpliwości co do mnie (czyli Benka). Był to
ważny element przedsięwzięcia, który później już wielokrotnie powtarzałem przy innych
operacjach. Nie mogłem w żaden sposób się zdekonspirować, bo to oznaczałoby porażkę całej
akcji. Okazuje się, że przyszło ich dwóch, tzn. podszedł jeden, a drugi się zatrzymał jakieś
kilkadziesiąt metrów wcześniej. Później okazało się, że kolejny był w samochodzie. Wtedy nic
o tym nie wiedziałem i chyba dobrze.

Usiadłem na kamiennej donicy przy pomniku prezydenta Starzyńskiego. Kojarzył mnie


po głosie, mimo że telefon zawsze trochę deformuje głos. Jak mnie zobaczy, po prostu pozna, że
to ja. Figurant przyszedł i się ze mną przywitał. Powiedział: „Mam blachy, ale musimy stąd
odejść” . To były wyjątkowo długie chwile. Dużo dłuższe niż przy skórkach. Żaden z tych
chłopaków, którzy się kamuflowali, nie reagował. Dlatego powiedziałem, że mu nie wierzę i go
nie znam. Wtedy on wyciągnął portfel, a następnie dowód osobisty. Dał mi: „Sprawdź, to ja” .
A czas płynie! W akcji uczestniczy około dwudziestu policjantów, a tu nie ma żadnego. W końcu
pojawia się drobny i delikatny aspirant Czarek. Dałem mu dowód figuranta. Po kolejnej chwili
flegmatyczny Tomek, zapytał: „Czy to ten?” i delikatnie wzięli go pod rękę. Figuranci nie
wyglądali na przestępców, mieli raczej taki ministrancki wygląd. Bardzo kulturalni i grzeczni.
Zaczęli mówić: „A co będzie z tymi ludźmi w samochodzie?” . W jakim samochodzie? „No
przyjechaliśmy ze szwagrem samochodem i on tam jest z jeszcze jedną osobą” . I rzeczywiście,
samochód stał niedaleko. Tamtych dwóch też zatrzymano. Rozpoczęło się przeszukanie. Ale oni,
kiedy już weszli na komendę, zupełnie ucichli. Gęby się im zamknęły. Przestraszyli się takiej
«poważniejszej” policji z Komendy Stołecznej. Byłem trochę zawiedziony, na Grenadierów,
gdybym miał taką pewność w sprawie, to goście wyskoczyliby z butów po pierwszym kontakcie
ze mną.

A dlaczego „Benek z Radomia”?

- Dlaczego? Bo często przejeżdżam przez Radom, znam kilka najważniejszych ulic


i radomskich miejsc. Moje przykrywkowe kłamstwa musiały być na czymś oparte. Wymyśliłem
to pod wpływem jednej z rozmów, którą wcześniej przeprowadziłem. Gdy mówiłem
niewyraźnie, nosowo, któryś z petentów zapytał: „Czy to Benek?” i mnie się to spodobało.

A co z „ministrantami”?

- Mieli bardzo delikatny wygląd i nie byli ubrani jak przestępcy. Wszyscy w półbutach,
normalnych kurtkach. Normalny wygląd, żadna koszulka sportowa, dres, nic! Ci z tego
samochodu, to wyglądali wręcz jak rolnicy. W momencie kiedy weszliśmy na Stołeczną, to
zupełnie ich zamurowało. Na początku być może myśleli, że jakiś zwykły komisariat zatrzymał
ich przez pomyłkę. Ale oni nie mieli nic w kieszeniach. Zaczęliśmy pytać ich o te blachy, jednak
w ogóle nam nie odpowiadali, nic nie chcieli mówić. No to wiadomo, że zaraz dostaną wpiernicz.
Dokładne przeszukania wskazują, że jeden ma trzy, a drugi dwie... Ale nie blachy, tylko
metalowe karty bankowe! To była jedna z głośniejszych afer bankowych w Polsce. Był to 1999
rok Bank wysyłał swoim klientom pierwsze karty kredytowe. Były ze zdjęciem posiadacza,
można było ich używać razem z dowodem tożsamości. Nie miały żadnych kodów. Bank wysyłał
je drogą pocztową, listem poleconym lub priorytetem, przez Pocztę Główną. Klient dostawał tę
kartę kredytową, a potem z dowodem osobistym mógł w sklepach dokonywać zakupów lub
pobierać gdzieś pieniądze. Rzecz polegała na tym, że ci chłopcy tamtemu grubemu przekazywali
owe karty. To byli studenci zatrudnieni na Poczcie Głównej przy segregacji listów. Sprawdzali,
które listy są z banku, i wyciągali z kopert te karty. Później wkładali je z powrotem. Właśnie
dlatego upierali się, żeby już na drugi dzień zostały one oddane. Ten gruby miał sieć tanich,
dużych hipermarketów. Sprzedawczyni, kiedy coś sprzedawała w jednym z tych hipermarketów,
to po prostu brała z tej karty i ta karta stawała się ważna z dowodem osobistym. Karta była
magnetyczna, sczytywała bez PIN-u. To był zupełnie inny system niż dziś. Ludzie po pewnym
czasie zaczęli zgłaszać, że zniknęła im jakaś kwota. Zazwyczaj to były jednorazowe, nieduże
odprowadzenia. Chyba trzy i pół, a może cztery tysiące złotych można było w ten sposób
zapłacić. Z czasem wyszła z tego duża afera, bo było wielu poszkodowanych. Jak bardzo
bogatemu przetrzepali skórę na trzy i pół tysiąca, to mógł tego nie zauważyć, ale w pozostałych
przypadkach ludzie natychmiast zauważali, że coś jest nie tak. Przy okazji wyszło kilkanaście
spraw, w których zgłaszano zaginięcie tych kart. Oczywiście sprawy były umarzane w sposób
niekorzystny dla poszkodowanych. Bank tutaj się czuł czysty, nikt nie był w stanie nic
udowodnić. Po naszej akcji bank zachował się bardzo elegancko w stosunku do moich szefów,
podziękował, że przyczyniliśmy się do ujawnienia przestępstwa. I tak zostałem „Benkiem
z Radomia” . Cała historia.
[10]
Szantaż. „Benek” wkracza do gry

To była pierwsza mocna sprawa w Stołecznej. Potem były kolejne...

- To fakt. Niebawem pojawiła się następna bardzo duża sprawa, która miała wpływ na
moje dalsze losy i przebieg kariery policyjnej. Do zarządu Horteksu napisano list z żądaniem
okupu pod groźbą zatruwania produktów. List był skierowany bezpośrednio do prezesa
Wojciecha Mądalskiego. Pojawiał się wówczas w mediach. To był Amerykanin polskiego
pochodzenia. Przyjechał do kraju i chciał rozruszać Hortex. Były z nim liczne wywiady
i rozmowy. I właś-nie do tegoż Mądalskiego wpłynął list żądający jakiejś horen-dalnej kwoty.

Ile chcieli?

- Nie pamiętam już dziś.

Duża kwota?

- W owym czasie to była ogromna kwota. W dodatku zażądano, żeby prezes Mądalski
osobiście przyjechał i przekazał okup w Toruniu.

attno'
r f g u r1 £ < . ic / e ih n ł
/ fl/i ł Triiso J

a l &o P4,aas2 , n L & o U l£ S 2 ^

JowwrfliirujtM» s.if ? n> e/j

Wyjazd na operację przekazania okupu w sprawie Horteksu.


Zdjęcie robione w celu przekazania policjantom z innych jednostek, by nie pomylili mnie ze
zbójem.

Dlaczego akurat w Toruniu?


- Przestępca planuje i realizuje swój zamiar tam, gdzie mu wygodnie. Właściwie, to
pierwsze wskazane miejsce było pod Toruniem, na trasie Bydgoszcz-Warszawa,
Bydgoszcz-Toruń. Prezes miał przyjechać samochodem, a pozostałe informacje czekały na
miejscu. Sprawca potwierdził, że widział w umówionym miejscu przejeżdżający samochód, ale
nie było z nim kontaktu. Coś nie zagrało po prostu i akcja nie została sfinalizowana. Wkrótce
wpłynął następny list, w którym szantażysta stwierdził, że prezes reagował nieprawidłowo
i dlatego kontakt nie był kontynuowany. Dał jednak prezesowi Mądalskiemu kolejną szansę.
Zażądał przyjazdu do Torunia i wskazał, w którym hotelu prezes ma się zameldować. Od tego
momentu to ja miałem wcielić się w rolę prezesa Mądalskiego. Przyjechałem do Torunia razem
z drugim kolegą, także policjantem. Zameldowałem się w tym hotelu. Był wskazany konkretny
dzień i godzina kontaktu. Oczywiście cała operacja policyjna była wcześniej omówiona
i przygotowana. Policjanci obserwowali miejsce. Założyliśmy, że jak przyjadę samochodem
(oczywiście miał mnie przywieźć kierowca), to zostanę zauważony przez sprawcę. Mieliśmy
czekać na telefon od niego. Hotel był bardzo mały. Na pewno dostrzegłby nas bez żadnego trudu.
W późnych godzinach wieczornych udaliśmy się do hotelowego, malutkiego barku. Zamówiłem
jakieś piwko i czekamy. Po pewnym czasie - telefon. To była już era komórek, ale telefon był na
recepcję. Oczywiście cała technika policyjna zagrała, zaczęto ustalenia, skąd dzwoni sprawca.
Szybko wciągnąłem go w telefoniczną dyskusję.

Znowu wykorzystał Pan swój atut - kontaktowość. (śmiech)

- Tak. Prowadził ze mną dość luźną rozmowę, ale niezbyt długą. Chodziło przede
wszystkim o to, żeby przez telefon powtórzył dokładnie to samo, co napisał w liście. Zależało
nam na tym, aby go nagrać, ale też ustalić, skąd dokładnie telefonuje. On jednak w pewnym
momencie gwałtownie przerwał rozmowę, kończąc zapewnieniem, że będzie się kontaktował.
Mieliśmy podejrzenia, że ktoś nadał o sprawie z hotelu. Przez cały czas siedzieliśmy w barku,
było tam może sześć stolików, nie więcej. Przed rozmową zostałem zawołany do recepcji.
Recepcja i hol były jednym pomieszczeniem, ze wspólnym wejściem. Siedziały tam wtedy jakieś
dwie młode nauczycielki, do których puszczaliśmy oczka. Planowaliśmy do nich podejść, ale
padła wówczas decyzja z naszej centrali, że pozostali policjanci nie będą wchodzić do tego
hotelu. Mieliśmy wszystkich wylegitymować i ustalić, czy wśród obecnych jest ktoś miejscowy.
Jeśli tak by było, to trzeba będzie taką osobę przewieźć na najbliższą komendę lub komisariat.
Jest zasada, że jeśli policja prowadzi działania w innym mieście, to oczywiście za każdym razem
uprzedza miejscową komendę o tym fakcie. W hotelu było niewielu gości - tak naprawdę tylko
cztery młode dziewczyny i dwóch facetów. Wszyscy ludzie przed trzydziestką, może ciut starsi.
Trzeba ich było wylegitymować i ewentualnie przygotować się na ich przewiezienie. Wszyscy
siedzieli w barku, a my chcieliśmy załatwić to w taki sposób, żeby obsługa hotelowa niczego nie
zauważyła. Więc umawiamy się w pokoju z tymi dwiema dziewczynami, do których wcześniej
puszczaliśmy z kolegą oczka. Były to kobiety spoza Torunia, nie pamiętam skąd dokładnie.
Bardzo się zdziwiły, że jesteśmy policjantami, zaczęły z ciekawością dopytywać się, co to za
akcję przeprowadzamy w takim hoteliku. Myślały, że normalnie z dwoma facetami się umawiają
w pokoju. One brały udział w specjalistycznym kursie organizowanym przez uczelnię. Okazało
się, że wszyscy w tym hoteliku byli nauczycielami, cała szóstka. Nie udało im się załapać do
tańszego akademika i nocowali tutaj. Spisaliśmy ich dane osobowe, ale nie podjęliśmy żadnych
czynności, bo prawdopodobieństwo ich związku z całą sprawą było minimalne. Działania, które
tam podejmowaliśmy, były oczywiście działaniami operacyjnymi, ale nie kombinacją
operacyjną.

To jak działaliście?

- Zgodnie z obowiązującymi zasadami wynikającymi z metod i form pracy operacyjnej.


A tak na prawdę to na własną rękę, czyli improwizowaliśmy. Nie było wówczas odpowiedniego
przepisu i dlatego przyjechałem tam na swoich dokumentach. Jak się zatem zarejestrować
w hotelu, w którym mam być jako pan Mądalski? W późniejszych latach CBA będzie robić
w takich przypadkach dokumenty na fałszywe nazwisko. Bez żadnego kłopotu. My nie mieliśmy
wtedy takich możliwości. Jednak sprytnie wybrnęliśmy z tego problemu. Zameldowaliśmy się na
nazwisko chłopaka, który mnie przywiózł, bez podawania moich danych osobowych. Położył sto
złotych, mrugnął okiem, podał swoje dane i poprosił o wpisanie w książki nazwiska Mądalski.

A gdyby obsługa powiadomiła wówczas policję? Co byście powiedzieli? „To my


jesteśmy policja”?

- Nie, broń Boże. Policja kryminalna w mieście Toruniu była wprowadzona w temat,
wiedzieli o akcji. Jeśli policja z innego miasta działa na nieswoim terenie, to zawsze jest dwóch
policjantów miejscowych, którzy są oddelegowani do działania. Wielokrotnie współpracowałem
z „cebosiami” lub z kryminalnymi z innych miast. Raz miałem taką sytuację, że odgrywałem rolę
ojca porwanego chłopaka z Poznania.

Wróćmy do sprawy. Nie było problemów z zameldowaniem, ale co działo się dalej?

- Niebawem przychodzi kolejny list, w którym sprawca twardo umawia się na


przekazanie pieniędzy. Gość jest bardzo precyzyjny, do tej pory nie był tak dokładny. Wszystko
wskazuje, że tym razem jest nastawiony na odebranie pieniędzy. Wskazał, którym pociągiem,
skąd i dokąd mam jechać, gdzie wysiąść. Podał mi informacj ę, jaką torbę mam nieść - rodzaj,
kolor. Także, w którym hotelu się zameldować. To był hotel oddalony pół kilometra od dworca
kolejowego. Bardzo wysoki, elegancki i drogi. Miałem czekać na dalsze wskazówki. I tutaj się
zrobił problem. W tym hotelu jest wszystko monitorowane, obawialiśmy się, że recepcja zażąda
ode mnie dowodu osobistego. W tamtym małym hoteliku było raptem trzech pracowników:
recepcjonista, szatniarz i pani za barkiem. Tam położyło się sto złotych i wszystko było pięknie
załatwione. Natomiast tu zanosiło się na problem. Zrobiliśmy taki fortel. Kierowca się
zameldował na swoje nazwisko jako pracownik Horteksu, a ja miałem donieść dowód za jakiś
czas, bo właśnie prowadziłem „bardzo ważną rozmowę telefoniczną” . Kolega zamówił dla mnie,
tzn. dla „pana prezesa”, porządny koniak. To miało być takie uwiarygodnienie, aby nie budzić
żadnych wątpliwości. Jak się powie w recepcji: „Dla pana prezesa poproszę porządną lampkę
koniaku”, to raczej nikt nie będzie podejrzewał, że „pan prezes” jest tak naprawdę
funkcjonariuszem policji.

Czyli grał Pan na pewniaka?


- Oczywiście, to był najlepszy sposób. Z uwagi na to, że sprawca podał tak dokładne
dane dotyczące pociągu, zakładaliśmy, że prawdopodobnie będzie w nim jechał ktoś od niego.
On natomiast, jak już na początku przyjęliśmy, miał świadomość, że będę jechał w otoczeniu
trzech osób. Później zredukowaliśmy tę obstawę do jednej osoby, która pełniła rolę mojego
ochroniarza i nosiła mi teczkę. Był to „ateciak”, ksywa „Cygan”, znaliśmy się ze Szczytna, więc
było między nami pełne zaufanie. Wszystko wyglądało bardzo wiarygodnie. Wie Pan, gdyby to
były prawdziwe pieniądze, to zwykły rozbój mógłby zniweczyć całą sprawę. Trzeba było więc
sprowadzić dwie dziewczyny, komandoski, do naszego przedziału, które zagwarantowałyby
dodatkową ochronę. Oprócz nich jechała z nami jeszcze jedna przypadkowa osoba, ale starałem
się nie wchodzić z nią w żadne dyskusje i skupić się na swoim zadaniu. Dojechaliśmy do
Bydgoszczy. Poza tym była masa gliniarzy rozlokowanych w całym pociągu, oczywiście na
miejscu czekali kolejni. Miałem świadomość, że jestem obserwowany nie tylko przez
pozostałych policjantów, ale i (być może) przez samego sprawcę. Cały czas zakładaliśmy taką
opcję, że on podjedzie samochodem, by przyspieszyć akcję. To mogło się wiązać z dużym
niebezpieczeństwem. Mógł się nagle pojawić i wyrwać torbę. Miała dość typowe kolory, ale ich
ułożenie i połączenie było bardzo charakterystyczne: żółty, czerwony, czarny. Trudno było nam
taką torbę odnaleźć, ale udało się. Była dobrze widoczna. Zakładaliśmy zatem, że może chcieć ją
wyrwać. Jakieś tam stresy temu wszystkiemu towarzyszyły, w końcu mógł mnie zabić.

Mówi Pan: „jakieś stresy”, „mógł mnie zabić”. Przecież to muszą być bardzo silne
emocje!

- Nie wszystko można kontrolować, a emocje kontroluje się szczególnie trudno. Zawsze
jednak należy przewidywać różne warianty przebiegu sytuacji. „Cygan” miał bardzo potężną
kurtkę, pod którą trzymał pistolet maszynowy. Tego nie było widać, ale kurtka wyraźnie
wyglądała na uszytą ponad miarę, rzucała się w oczy. Dla sprawców, bo zakładaliśmy udział paru
osób, było naturalne, że taka ilość pieniędzy jest pilnowana. Ostatecznie zostałem bezpiecznie
przeprowadzony do hotelu. Dopiero później zacznę pracować z komórką i podam swój numer.
Mój „ochroniarz” załatwił mi alkohol. Wszystko znowu odbywa się „na pewnika” . Jak Pan to
określił, nikogo nic nie dziwi. Usiedliśmy w pokoju hotelowym, obsługa przyniosła koniak. Nie
jestem wielkim miłośnikiem tego trunku, ale wypiłem trochę, żeby poczuć jego działanie. Jednak
nie na tyle dużo, by wpłynął na moje funkcjonowanie. Sprawca dzwoni na numer telefoniczny
mojego pokoju. Łączą nas przez hotel. Żąda, żebym podał numer swojej komórki. Poprzednio
domagał się, bym miał taki numer tylko do kontaktów z nim. Podałem go, potwierdziłem, że
mam pieniądze. Poinformowałem go, że będę się poruszał z ochroniarzem, bo się boję i nie
zamierzam chodzić gdziekolwiek samemu. Nie robi to na nim wrażenia. Nie porusza tego tematu,
więc wnioskuję, że był przygotowany na taką ewentualność. Z kontekstu rozmowy wynika, że
obserwował nas, kiedy szliśmy do hotelu. Później polecił mi, żebyśmy wzięli taksówkę. Podał
numer, pod którym mam ją zamówić, i skończył rozmowę. I tutaj pojawia się kolejna zagwozdka.
Czy on ma kogoś podstawionego w centrali? Wydało mi się to bardzo dziwne. W końcu ruszamy
dupy, bierzemy taksówkę i jedziemy. Wysiadamy we wskazanym miejscu przy
restauracji-cukierni. Mamy być w części restauracyjnej w określonym miejscu około godziny
dwudziestej. Przedzwonił znów i powiedział, żebym usiadł na styku dwóch ścian. To wszystko
jasno dało mi do zrozumienia, że cały czas byłem przez niego obserwowany. Policja też nas
obserwuje. To nie był jednak koniec. Facet kazał nam się przemieszczać z jednego lokalu do
drugiego. Zwiedziliśmy tak ze trzy miejsca. Oczywiście już wtedy czuliśmy przez skórę, że za
chwilę każe mi wsiadać do pociągu.

Nie zauważył go Pan na mieście czy w knajpie?

- Nie miałem stuprocentowej pewności, choć wydawało mi się, że dwa razy widziałem
tego samego gościa. To było zadanie dla „obserwacji”, która przemieszczała się ze mną, za mną
i przede mną.

Co dzieje się dalej?

- Znowu jesteśmy w hotelu, a on, oczywiście, po raz kolejny dzwoni. Sprawca mówi mi,
żebym szybko wskakiwał na pociąg pospieszny relacji Bydgoszcz-Gdańsk. Oczywiście nie udało
nam się na niego zdążyć. Miałem świadomość, że będzie żądał wyrzucenia torby w trakcie jazdy.
Nie mogłem do tego dopuścić, bo komandosi nie byliby w stanie wyskoczyć z takiego pociągu.
Przy większej szybkości człowiek zawsze nadziałby się na słupy. On mnie widzi, jak stoimy we
dwóch w kolejce po bilety. Nasz pociąg odjeżdża. Facet jest strasznie wkurwiony, odbywam
z nim jeszcze kilka rozmów telefonicznych. Wcześniej dzwonił z budek, teraz już dzwoni
z telefonu komórkowego. Widzimy, że coś się szykuje. „Obserwacja” uzyskuje coraz więcej
informacji o sprawcy. Ale za chwilę on podaje mi wiadomość, że za dwadzieścia minut jest
zwykły pociąg do Gdańska, który jedzie bardzo długo. Mamy nim jechać, na peronie masa ludzi.
Udało nam się dostać do środka i ruszyliśmy. W pewnym momencie gość dzwoni po raz kolejny
i każe mi wyrzucić torbę z pieniędzmi. Było około godziny dwudziestej trzeciej. Wskazał mi
konkretne miejsce między dwiema stacjami. Zaczął się robić coraz bardziej natarczywy,
a sytuacja, coraz bardziej napięta. Oczywiście mogłem wyrzucić torbę w żądanym miejscu. Nie
bylibyśmy w stanie wtedy kontrolować podjęcia. Jeżeli tylko można, pieniądze podaje się tam,
gdzie odpowiada to policji. Muszę przedłużyć wyrzucanie, jesteśmy nieomal na stałym łączu. On
krzyczy: „Już, już wypieprzaj za okno” . Ja mu wciskam kit, że nerwy, że ludzie się na mnie
patrzą. Komandosi muszą się przygotować do wyskoczenia. W międzyczasie przybłąkał się do
naszego przedziału aspirant Adam, który ogarniał pracę kryminalnych oraz miał spowodować
zwolnienie szybkości pociągu. Adam, teraz już świętej pamięci, był niezwykle pracowity
i zawsze silnie zaangażowany w to, co robił. Policjanci nie są w stanie wyskoczyć z pociągu przy
prędkości pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, a zwłaszcza, kiedy pociąg przyspiesza. To jest
niezwykle ryzykowne i niebezpieczne. Może się to skończyć tragicznie. Trzeba więc było
maksymalnie spowolnić pociąg, żeby policjanci zdążyli bezpiecznie wyskoczyć.

W torbie oczywiście nie ma pieniędzy, tylko znajduje się tzw. pakiet kryminalistyczny
oraz dwa urządzenia: jedno, które będzie lokalizowało miejsce, oraz drugie - rejestrator dźwięku.
W pociągu jest bardzo dużo osób, robi się coraz bardziej nerwowo. Uruchomienie tych urządzeń
można porównać do wyciągnięcia zawleczki granatu. Włożyłem rękę do torby. Adam chciał mi
pomóc, bo jak zwykle był zaangażowany. Ja włączam urządzenia, on wyłącza. Straciliśmy przez
to dodatkowo jakieś trzydzieści sekund. Wyrzucam torbę przez okno. Maszyna zaczęła powoli
hamować; nie gwałtownie, tylko stopniowo. W przypadku ostrego hamowania sprawca
zobaczyłby idące spod kół iskry. Czyli coś już wydałoby mu się „nie-halo” . Dlatego maszynista
nie robi nic gwałtownie, powoli zwalnia. Dwunastu komandosów wylatuje z pociągu, zajmują
pozycje. Robi się bardzo zimno, nagła zmiana pogody. Oni czekaj ą przykucnięci, mają przy sobie
odbiorniki do urządzeń w pakiecie. Komandosi kładą się w terenie, są ukryci. To ich urządzenie
kieruje się taką antenką, która wyczuwa, gdzie jest dany obiekt. W momencie podniesienia
przedmiotu, aktywuje się specjalny dźwięk. Bardzo prosta sprawa. Zadaniem tej drużyny było
rzucenie się na przestępcę, kiedy on się „zaktywuje”, czyli podniesie torbę. Mieli powoli się
przeczołgać w kierunku, w którym rzuciłem torbę, staraj ąc się przy tym, żeby nikt ich nie
zauważył. Wiedzieliśmy już wtedy, że jedzie za nami mercedes. Prawdopodobnie był już na
dworcu kolejowym. Ale, jak to bywa w policyjnych działaniach, coś nie wypaliło.

Raport p o wykonanych czynnościach w związku


z wymuszeniem okupu odfirm y Hortex.

Co tym razem?

- Tym razem za wcześnie wzbił się w górę helikopter i krążył nad tym terenem. Facet
zorientował się, że coś jest nie tak, zauważył helikopter. Nie było to szczególnie trudne. Miał
obcykane to miejsce, bywał tam prawdopodobnie wielokrotnie w porach przejazdu różnych
pociągów i nigdy nie słyszał maszyny w powietrzu. Jechał swoim mercedesem drogą wzdłuż
torów kolejowych przez wiele kilometrów. Była to droga polna, dosyć twarda i bez błota.
Obserwowaliśmy go od chwili namierzenia na dworcu. Torbę kazał wyrzucić na przeciwną
stronę niż się poruszał, w kierunku zagajnika. Zatrzymał się zaledwie kilkaset metrów od niej.
Tyle że tam już byli ustawieni policjanci, zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie. Na pewno
ich nie widział, byli świetnie zakamuflowani. Wysiadł z samochodu, chwilę postał. Podszedł do
torów kolejowych, wysikał się. I koniec. Nie podchodził do torby, chociaż musiał ją widzieć!
Prawdopodobnie liczył się z tym, że zostanie zatrzymany. Liczył na jakąś reakcję. Wsiadł
z powrotem do samochodu i wrócił. I co, proszę Pana, policja polska wymyśliła? Następnego
dnia, w mediach, pojawiła się informacja, że rzeczywiście były tam wyrzucone pieniądze.

Kto puścił fałszywkę do mediów?

- Nie byłem blisko tej kwestii, nie wiem dokładnie, jak to było zrobione. Wystarczyło, że
puścili takiego newsa, a inni policjanci potwierdzili. Najlepiej jacyś z innej komendy. I sprawa
gotowa. Już i tak za dużo upuściłem farby, chyba Pan nie chce, żebym był ścigany karnie.

Bandzior się wycofał?

- Miał poważne obawy, że może policja węszy, ale nie miał pewności. Dużo
zainwestował w swój plan, chciał go zrealizować do końca. Przesłał jeszcze jeden list. Podpisał
się jako mieszkaniec ulicy Helikoptera 1. Zapowiedział, że następnym razem na pewno zrobimy
przekazanie pieniędzy, tylko bez udziału „waszego zabezpieczenia” . Wyglądało jakby myślał, że
to nie policja działała, bo nikt go nie zwinął.

Sądził, że to jakaś firma ochroniarska?

- Tak myślę. Miał świadomość, że taka kasa wymaga zabezpieczenia. Ale w momencie
wyjścia z poczty, został zatrzymany. Znaczek z listu, a właściwie jego ślina była koronnym
dowodem. Zresztą tych dowodów była cała masa. Nawet dostał jakiś poważny wyrok. Działał
sam, co świadczyło o jego wysokich umiejętnościach i zdolnościach przestępczych.

Był już wcześniej wytypowany? W końcu musieliście jakoś na niego natrafić...

- Tak, już wtedy, gdy przemieszczał się po Bydgoszczy. Nie było wątpliwości, że to jest
on. Ustalono numer samochodu. Nie było to trudne. Facet prowadził zakład fotograficzny
w Bydgoszczy.

Zwykły fotograf?

- Tak, miał swój własny zakład. Byłem u niego w tym zakładzie fotograficznym na
przeszukaniu. Robił zdjęcia dzieciom, za zgodą matek, a potem sprzedawał je do różnych reklam.
Facet mieszkał pod Bydgoszczą, a w mieście prowadził zakład. N a oko był przed czterdziestką.
W szczegóły nie wnikałem, bo jak Pan wie, gliniarz odwala swoją działkę i osobiste historie, jak
i sama rozprawa, mało go obchodzą. Tak czy inaczej, sprawa rozwalona brawurowo. Mnie
przeniesiono wtedy z sekcji dochodzeniowej do sekcji operacyjnej, kryminalnej. Nie traktowałem
tego jako awansu, choć inni tak to odbierali. Ja trochę się ucieszyłem, że mi ręka odpocznie od
pisania.
[11]
Gdy walczysz o dziecko, czyli ile z Lorantego jest w Gebelsie z „Pitbulla”

Kolejny sukces? Może teraz jakaś mniej przyjemna historia?

- Wiem do czego Pan pije. Owszem, miałem niewyparzoną gębę i wpadłem w bardzo
ostry i solidny konflikt ze swoim ówczesnym naczelnikiem. Było to dwa lata po Horteksie. Rzecz
polegała na tym, że zostałem posądzony o nielegalną pracę w dyskotece „Park”, a być może
o coś gorszego, czyli „pełną współpracę” z firmą ochroniarską.

Na Pradze Południe zastępca komendanta nie miał racji, niesłusznie oskarżając


Pana o współpracę ze zbójami, ale chyba tym razem racja stała po stronie zwierzchnika?
Kiedyś opowiadał mi Pan, że rzeczywiście pracował Pan w tym klubie.

- Tak, pracowałem, ale parę lat wcześniej. Grupa policyjnych komandosów z lotniska
zajmowała się ochroną. Mnie też zaproszono i byłem bramkarzem. Później ochronę przejęła
agencja ochroniarska, a my z nimi już nie współpracowaliśmy. Natomiast w czasie, gdy zostałem
posądzony, nie było tam mnie, tylko mój młodszy brat, wtedy student uniwerku białostockiego.
W piątki przyjeżdżał do pracy, zapieprzał do poniedziałku i znowu jechał na uczelnię zdobywać
wiedzę. Warto dodać, że był na studiach dziennych. Najpierw pracował na zmywaku, później
jako kelner. Rodzice nie byli w stanie go utrzymać, więc chłopak dzielnie walczył kilka lat,
samodzielnie się utrzymując i studiując.

Godne podziwu.

- Dlatego z dumą o tym opowiadam. Drugi brat woził go na egzaminy do paru uczelni.
Później obaj ręczyliśmy mu kredyt.

OK, ale dlaczego Pan pracował tam wcześniej? Przecież był Pan już oficerem policji.

- Dla pieniędzy, proza życia. Budowa domu, płacę alimenty na dwóch synów. Zacząłem
układać sobie życie z trzecią żoną. Potrzeby finansowe były ogromne. Uznałem, że jest to dla
mnie moralnie akceptowalne, bo nie brałem w łapę. Parametry fizyczne kwalifikowały mnie na
klasycznego wykidajłę. Kolega „Szczur” wprowadził w środowisko. Chyba się sprawdziłem.
Przestałem pracować, kiedy przyszedłem do Stołecznej. Zbyt to koligowało ze służbą. Na
dzielnicy miałem określony rejon działania, w Stołecznej ten rejon to była już cała Warszawa.

Czyli wynikało to z tych problemów, które zostały poruszone w „Pitbullu” odnośnie


„Gebelsa”? Mam na myśli konieczność dorabiania na wszelkie możliwe sposoby, aby
zdobyć pieniądze na alimenty?
- Taka była moja sytuacja. Jeszcze przed bramkami, pilnowałem autokomisu. Taka
zwykła cieciówa bez napinania się. Całą noc w oświetlonej budzie, a rano do roboty. Co do
filmu, to faktycznie kiedyś miałem taką sytuację, że chciałem się spotkać z synem, a żona
odpowiadała, że nie, bo nie. Historia mojej batalii z byłą żoną o kontakty z dzieckiem jest
prawdziwa. Znał ją doskonale Sławek Opala, pierwowzór postaci „Despero” . Kiedyś w Szczytnie
popiliśmy na smutno, nawzajem żaliliśmy się, jakie te baby są kanalie, a my porządni faceci
(gorzki śmiech). On miał córkę, ja już dwóch synów. Później opowiadał o wszystkim Patrykowi
Vedze, reżyserowi i scenarzyście filmu. Parę lat po filmie słyszałem nieomal identyczne historie
innych policjantów. Może Sławek opowiadał historie z kawałków życiorysów wielu
funkcjonariu szy?

Dariusz Loranty, nielegalna praca, bramka w klubie


studenckim „Park”.

Też kładł Pan glazurę u gangstera, jak filmowy „Gebels”?

- Nie, do tego się nie posunąłem. Powiem Panu szczerze, że nie spotkałem się z czymś
takim także w opowieściach innych gliniarzy.

To co z tym „Parkiem”? Dlaczego w końcu ktoś się do Pana przyczepił o ten klub?

- Przeprowadziliśmy tam piękną akcję. Chodziło o wyhaczenie dwóch gości z ochrony


klubu. Dokonali wymuszenia w burdelu na Żoliborzu. Musimy przy tym pamiętać, że każdy
burdel jest elementem jakiejś gangsterskiej siatki. Miałem dobre oko, dobrze ich wytypowałem,
niektórzy byli zdziwieni, że tak sprawnie... Zatrzymujemy, są sukcesy, wszystko gra. Niestety na
miejscu, w lokalu, znajdują się papiery, które wskazują, że w lokalu pracuje... Loranty.
Dodatkowo w tym czasie były podpalenia w lokalu „Blue Cactus” . Właściciel powiedział, że
firma ochroniarska, która pilnuje mu lokalu, ma w tym wydziale swojego człowieka. Ta sama
firma chroniła „Park” . Było to bez znaczenia dla sprawy, wszystkie agencje ochroniarskie chwalą
się przed klientem swoimi układami z policją. Prawdopodobnie powiązano te dwa fakty.

I co z tym zrobili?
- Nie wszczęto oficjalnego postępowania o nielegalną pracę wobec mnie, ale zbierano
kwity i przygotowywano mi pewną niespodziankę. Z tym szefem, wcześniej bardzo dobrze mi się
współpracowało. Nawet chciał mnie awansować na kierownika sekcji, ale ja nie chciałem.

Dlaczego Pan nie chciał?

- Nie chciałem iść w tym kierunku, który mi proponował. Nie czułbym się dobrze
w pracy o takim profilu. Zaczęło mi się bardzo dobrze układać w pracy, na dodatek rodzinnie
wszystko miałem świetnie zorganizowane, a w tej sekcji utonąłbym w papierach.

Jak to się stało, że zwrócono aż taką uwagę na nazwisko Loranty w papierach tej
dyskoteki?

- Pewien kolega przyczynił się do tego. Zrobił to bezinteresownie.

Mieliście jakiś zatarg?

- Nie, nie. Czegoś takiego nie było. On przyszedł potem na moje miejsce. Dobrze sobie
radził, trzymał z właściwymi ludźmi. Może ten system wymaga takich zachowań? Ładną
emeryturkę sobie wywalczył. Ale nie chcę więcej o tym mówić.

OK, wróćmy do sprawy. Zwierzchnik dowiaduje się o tych papierach i...?

- Zaczyna się komedia. Stworzono specjalną czteroosobową komisję złożoną


z naczelników i kierowników sekcji. Mam przed nimi stanąć. Widzę, że mają jakieś kserówki.
„No, mamy wszystko na ciebie, żebyś miał świadomość” . Mnie zrobiło się trochę gorąco.
Przecież w „Parku” nie pracowałem już kilka lat. Teraz nie miałem z tym klubem żadnej
styczności. Poza tym rzucili do mnie taki tekst, że jak się przyznam do wszystkiego, to będzie
fajnie i oni mi pomogą odejść bezproblemowo. Mówił to mój naczelnik. W takim momencie
człowiekowi staje przed oczami wszystko, co zrobił najgorszego w ostatnich latach. Myślałem,
czy może chodzi o moją pracę na ciężarówce, a może o burdele? Ale przecież nie, to niemożliwe,
dawno i nieprawda...

Generalny rachunek sumienia, tak?

- Żeby Pan wiedział... Jak on to mówił, to mi przychodziły najgorsze myśli do głowy.


Skoro mnie straszy więzieniem, to może jednak przyznać się do tego gruzu? Myślę, zastanawiam
się, pocę... Jak mnie wsadzą, to dupa blada... Byłem cały roztrzęsiony. Boże, Boże, kto mnie tak
podkablował, kto o tym wie? I on nagle pokazał mi te papiery. „Mamy nawet dowód, że tam
pracujesz. W „Parku” są na ciebie kwity” . Jak to zobaczyłem, tak z daleka, a wzrok wtedy
miałem lepszy niż teraz, to zaraz spojrzałem się na nich bystro i powiedziałem: „Teraz to wy
mnie możecie w dupę pocałować” . I gwałtownie wyszedłem. No i po komisji. Później zacząłem
kręcić się po korytarzu, w pobliżu gabinetu naczelnika. Nagle ten gościu wychodzi i mówi: „No,
co ty? Podsłuchujesz pod drzwiami?” . A ja do niego na ostro: „Ty kurwo jebana, ty się ciesz, że
ja ci karku tutaj nie skręciłem. Na drugi raz dostaniesz strzał w papę z otwartej ręki. Jak mogłeś
śmieciu coś takiego o mnie powiedzieć?” . Dosłownie taka była rozmowa, bardzo ostra, ale byłem
wkurzony. Jak on w ogóle śmiał takie historie o mnie powiedzieć?! Poprosiłem kolegę, który go
nie lubił, by obserwował sytuację, świadek zawsze się przyda.

Co Pan wtedy czuł?

- Złość. Gdyby ktokolwiek wtedy się do mnie odezwał, to myślę, że zrobiłbym mu dużą
krzywdę. Kiedyś miałem o nim dobre zdanie. Należał do elitarnego grona w policji. Dokształcał
się, analizował, porównywał zdarzenia. Wydaje mi się, że próbował wprowadzać inne sposoby
pracy policji kryminalnej. Wśród przełożonych jeszcze tylko jednego, no może dwóch
podobnych, spotkałem. Reszta to typowa kosodrzewina, mała intelektualnie i miałka
merytorycznie, nauczona trzymania się stołka i bujania zgodnie z wiatrami.

- ' Raport opisujący sytuację z postawieniem mnie przed


komisją i przebiegu konfliktu w sprawie bezsensownych pomówień na mój temat.

A co ze sprawą?

- Natychmiast umarła śmiercią naturalną. Miałem już jakąś pozycję w policji, a ten mi
wyjeżdża z jakimiś gównianymi zarzutami. Wydaje mi się, że była to tak lipna sprawa, że tylko
kosodrzewiny mogły ją łyknąć.

Zabolało to Pana?

- Zagotowało mnie to. I boli do dziś. Ta sytuacja była determinantem dla innych moich
zachowań. Do dnia dzisiejszego mam wielki żal wobec tego człowieka. A wiązałem z nim
nadzieje na zmiany w policji. Uważałem, że jest inny. Nie pochodził z milicyjnej rodziny,
wcześniej pracował naukowo, widziałem, że dążył do kluczowych zmian. Czułem w nim bratnią
duszę, pewnie dlatego tak boli.

Po tej akcji trzeba było coś ze mną zrobić. Wcześniej otrzymywałem odznaczenia, jakiś
medal też dostałem, bardzo wysokie premie mi przyznawano. Wymyślili prosty sposób
załatwienia mnie. Dostałem skierowanie do jednostki antyterrorystycznej na Szczęśliwicach.
Miałem być negocjatorem. Odbyło się to za aprobatą ówczesnego szefa tej jednostki. Wszystko
to działo się kilka dni po 11 września 2001 r. Miałem teczki informatorów, prowadziłem jakiegoś
zarejestrowanego agenta i trafiłem do jednostki antyterrorystycznej. Kiedy kancelaria tajna
zobaczyła te dokumenty, to mieli poważny dylemat. W ogóle nie widzieli czegoś podobnego.
Mówi się, że w jednostkach antyterrorystycznych jest olbrzymie zagrożenie fizyczne, że
komandosom ciągle grozi śmierć. To oczywiście jest mit. Zjawisko to nie występuje na taką
skalę. W niebezpieczeństwie są ci, którzy mają rzeczywisty kontakt z przestępcą. W przypadku
jednostki antyterrorystycznej wpada sześciu na jednego i tyle. Taka jest metodyka pracy.
Porównując to do pracy na dzielnicy czy w Stołecznej, było znacznie bezpieczniej. Największym
zagrożeniem dla policjanta są konsekwencje wykonywanych czynno ści służbowych. Sprawa
strzelaniny w Magdalence była absolutnym wyj ątkiem. Z mojego, dotychczasowego, punktu
widzenia to była prosta i lekka praca. Jednak kryje się tam pewien haczyk. Oczywiście bycie
komandosem to wielka sztuka. Jest bowiem zespół cech psychomotorycznych i umiejętności,
które są warunkiem tej pracy. Wiedziałem, że szturmany ze Szczęśliwic niejednokrotnie byli
lepsi od amerykańskich supermenów.

W czym?

- U nas są bardzo wyśrubowane normy sprawności fizycznej. Nie spełniasz norm


i z automatu zabierają ci dodatek służbowy. Nie ma taryfy ulgowej, szef się nad tobą nie zlituje.
Kontrole sprawności są częste. Istnieją trzy stopnie tej sprawności. Ja pracowałem w grupie na
drugim stopniu. Sporty, ćwiczenia, szły mi na wsiowym poziomie. Ale miałem za to bardzo
odporny organizm. A tu dwa razy w tygodniu trzeba zrobić raz pięć, raz trzy kilometry, do tego
mata i siłownia. Musiałem zaliczyć test, aby ustalić, gdzie się nadaję. Wszyscy zacierali ręce, że
ten grubas Loranty odpadnie, a tu guzik. Minęło sześć miesięcy i zaliczyłem wszystko, czego ode
mnie wymagano. Kosztowało mnie to ogrom wysiłku i systematycznej pracy. Prawdę mówiąc,
komandosem nie byłem, ale większe lamusy ode mnie, które pracowały na obrzeżach sekcji
szturmowych, do dziś tworzą legendy antyterrorystyczne. Tylko brakowało mi trochę policyjnej
roboty, bo tu miałem jedynie jakieś konwojowania niebezpiecznych przestępców i negocjacje
z samobójcami.

Czyli znalazł się Pan na banicji. Ale za co? Przecież to Pański brat pracował wtedy
w „Parku”, a nie Pan.

- Tak, ale jak już się pokapowali w sytuacji, to trzeba było sprawę jakoś załatwić. No
i padło na moją zsyłkę.
[12]
Jako antyterrorysta

Jak się Panu wiodło u antyterrorystów?

- Niestety nie wypełniłem pewnych niepisanych obowiązków. Nie skoczyłem


z wymaganej wysokości do wody. Nie wspominając o skoku ze spadochronem. Szturmany, czyli
policjanci z sekcji szturmowej korzystali z każdej okazji, a ja omijałem szerokim łukiem tę
przyjemność.

Strach?

- Nie opanowałem go, nie chciałem skoczyć. Ludzie płacą ciężkie pieniądze, żeby sobie
skoczyć, a ja za darmo nie skoczyłem... Nie, nie, nie. Nie pociągało mnie, nie skoczyłem.

A sama praca, poza skokiem?

- Praca była dobra i stabilna. Pracowałem na zmiany. Wracałem z pracy do domu i nic
nie robiłem, po prostu nic. Po raz pierwszy miałem taką sytuację w życiu. Ale jednak ciągnęło
mnie do tej innej pracy. Po pewnym czasie, wytworzył się nowy układ w Stołecznej. Wpadłem
na pomysł, żeby stworzyć zespół negocjatorów Komendy Stołecznej Policji. I około tygodnia po
wydarzeniach w Magdalence, trafiłem z powrotem do dawnego wydziału. Wróciłem po dwóch
latach niezbyt wyczerpuj ącej pracy.

Jak wygląda taka praca? Jest jakoś normowana godzinami? Stanowi to kłopot przy
rozwiązywaniu spraw?

- Nie rozwiązywałem żadnych spraw kryminalnych. Było tak, że człowiek pracował


dwanaście godzin i po tych dwunastu godzinach musiał wyjść. Taki jest system i przepisy,
których w kryminalnych pionach po prostu nie ma. W kryminalnych to ja bym warował
trzydzieści sześć godzin, czekając na telefon i w ogóle by nie było dyskusji. A tu dwanaście
i muszę iść. Były dziwne sytuacje, których nie rozumiałem. Kiedyś miałem taką historię, że facet
bał się pojechać i przekazać okup. Więc ja mówię do niego, przy kolegach: „Powiedz im, że
weźmiesz sobie kierowcę, bo jesteś wypity, zestresowany i musisz sobie wziąć kierowcę. Pojadę
z tobą na to przekazanie okupu” . Pistolet za pas, wsiadłem z nim, no i pojechaliśmy. Wtedy nie
doszło do przekazania. Wróciłem i mój szef natychmiast zdjął mnie ze sprawy, ponieważ
opuściłem pozostawiony mi posterunek. Moim posterunkiem było mieszkanie tego faceta.
Gdybym był pracownikiem kryminalnych, to w ogóle nie byłoby czegoś takiego. Mnóstwo
historii tego typu zaliczyłem. A tu? Tragedia. Te uwarunkowania pracy, dla mnie jako
pracownika, były dobre, natomiast z punktu widzenia zwalczania przestępczości okazywały się
nielogiczne. Jak to? Facet się trzęsie, nie może prowadzić własnego mercedesa, to jaki problem,
jeśli ja wsiądę? Biorę od niego tylko oświadczenie, żebym później nie był ścigany za jakieś
otarcie czy stłuczkę. Zawożę go na przekazanie okupu, gdyby ktoś go napadł, to mam większe
predyspozycje do użycia broni. A właśnie za to odsunięto mnie od sprawy.

Jak się Pan z tym czuł?

- Byłem strasznie skrępowany. Jak człowiek poczuł zew, to węszył do upadłego. A tu


dupa. W robocie naprawdę nikomu nigdy nie spieszyło się do domu, jeden przed drugim
zapierniczał, gdy trafiła się jakaś fajna, ciekawa sprawa. Były takie ekscytuj ące sytuacje
powodujące wielogodzinne zaangażowania. Działo się tak niemal przy każdym uprowadzeniu.
Nikt nie chciał wtedy wyjść z pracy o pierwszej czy drugiej, dopóki nie skończyły się działania.
Rodziły się również silne więzi międzyludzkie. To nie były przyjaźnie, żeby nie było
wątpliwości. Zawsze były grupy i podgrupy towarzyskie, ale tu pojawiały się silne emocje, stąd
ta więź. Bardzo fajnie uchwycił to Patryk Vega w „Pitbullu” .

Jak to przekłada się na życie osobiste? Da się połączyć tę robotę z prowadzeniem


życia rodzinnego?

- Nie można.

Nie można?

- Nie ma takiej możliwości. Mówię o pracy kryminalnej. Albo się ma rodzinę, albo się
jest w akcji. To nie jest do połączenia. Nie da się zaplanować sobie imienin u teścia ze swoją
żoną na piątek po południu. Odbieram tuż przed imprezą SMS-a z informacj ą o uprowadzeniu, że
o osiemnastej mam się stawić tu i tu. I koniec imienin u teścia. Tego nie da się połączyć w żaden
sposób, ani towarzysko, ani rodzinnie. Dlatego większość małżeństw jest u nas rozbitych albo, że
tak to określę, nie do końca prawdziwych. Przyszywanych.

Czyli problemy rodzinne wynikają z samej specyfiki pracy?

- Tak. Są niesamowite emocje, przynosi się robotę do domu. Myśli kłębią się
człowiekowi w głowie. Faceta zaczyna po prostu nosić, nie wytrzymuje presji, łatwo o awantury.
Topi emocje w alkoholu, a gdy nie ma dokąd wracać, bo żona wystawiła manatki, pozostaje
burdel. I zaczyna się taki parszywy kołowrotek... Parę razy w to wpadłem. Stawałem się innym
gatunkiem człowieka.

Ale pracując jako antyterrorysta, również musiał Pan pracować przy trudnych,
wymagających poświęcenia, sprawach. W końcu to nie Straż Miejska...

- To prawda, czasem zdarzały się takie rodzynki. Przypomina mi się pewna historia.
W Sobikowie facet chce otworzyć butlę gazową i się wysadzić. Wychyla się przez okno,
pokazując innym ludziom tę butlę i zapalniczkę. W mieszkaniu trzyma swoją rodzoną siostrę
i dziecko siostry. Ustalamy taktykę, jak tego faceta zgarnąć. Jest dwóch negocjatorów - ja i taki
Pawełek. Paweł jest mały, drobny; ja jestem potężny. Musimy coś zrobić. Jest tam przecież
dwunastoletnia dziewczynka, jest jego siostra, a na dodatek on jest cywilnym pracownikiem
służb prewencji z Piaseczna.

Sprawozdanie z negocjacji z samobójcą w Sobikowie, który


usiłował się zabić, wysadzając butlę gazową.

No proszę! A co nim kierowało? Dlaczego chciał to zrobić?

- Jak się nachlał, a siostra mu nie dała pieniędzy, to robił jej „sajgon” . Prawdziwy
degenerat, który, gdy przychodził z roboty w piątek po południu, to dostawał szajby. Natomiast
w poniedziałek już normalnie szedł do pracy i stawał się zwykłym gościem.

Czyli świr, który wyładowywał się na najbliższych?

- Tak. Trwało to zazwyczaj przez cały weekend. Taki miał styl życia. Prowadził razem
z siostrą gospodarstwo domowe. I ta siostra, widząc, że wszystko przepija, nie dawała mu
pieniędzy. Cała sytuacja miała miejsce w niedzielę, a gościu już w poniedziałek szedł do pracy.
Facet nie nadawał się do samodzielnego życia. Myślę, że bez tej siostry by sobie nie poradził.

OK, ale okazało się może rozwalić chałupę. Co robicie?

- Problem w tym, że on nie chciał ze mną rozmawiać, chyba się bał. Mamy go zagadać
tak, żeby nasi koledzy z „ate” mogli przeprowadzić szturm i go obezwładnić. Ale tu nie ma takiej
możliwości.

Jak Pan zaczyna rozmowę z takim człowiekiem? Co Pan mu mówi?


- Przede wszystkim trzeba się dowiedzieć, o co mu chodzi i znaleźć jakiś punkt
zaczepienia, jakiś wspólny problem, który jednoczy. „Ja to samo przeszedłem” - od tego
najlepiej zacząć. To jest standardowy sposób działania. Nie chciałbym jednak pokazywać
wszystkiego od kuchni, trzeba wyczuć odpowiedni klimat, mieć intuicję no i... nie zdradzać
wszystkiego czytelnikom (śmiech).

Jaki „punkt zaczepienia” znaleźli ście w tym przypadku?

- Paweł ma taki luzacki sposób wypowiadania się. Jest nikczemnej postury, sprawia
wrażenie gostka, któremu na niczym nie zależy. Widać, że jest olewatorem. Wielu dawało się na
to nabrać. Miło się z nim rozmawia, mówi wolno jakby wszystko miał w dupie. Wielokrotnie to
wykorzystywał. Przyjmuje postawę, która mówi: „Mnie to nie obchodzi, jestem tu, bo mnie
przysłali” . Tak rozmawiał z samobójcami i szybko łapał więź z tymi ludźmi.

Czyli na zasadzie: „Pierdzielę, możesz się zabijać” , tak?

- Dokładnie. Decyzja jest taka. Paweł stoi z jednej strony na odległość wyciągniętej ręki,
gada i podaje gościowi w pewnym momencie papierosa, facet wyciąga rękę. Paweł łapie go za
kciuk i przegina w przeciwną stronę. Ja natomiast stoję na wprost drzwi. Sprawca musi mieć
poczucie bezpieczeństwa. Za mną są schody i jest ciemno. Tam czai się kilku niskich
komandosów, których nasz frustrat nie widzi. Jestem szeroki i mam na sobie dużą kurtkę. Gościu
cały czas mnie widzi stojącego w drzwiach i ustawia w odległości w jakiej chce. Paweł mówi:
„To jest mój kontrolujący, przełożony - on musi ze mną być, jak z tobą rozmawiam” . Tak, żeby
mu wytłumaczyć moją obecność. Mimo to desperat mnie nie toleruje. Paweł jest od tego faceta
w odległości półtora metra, ja, czterech, pięciu metrów. Kolega był w stanie przytrzymać gościa
do siedmiu sekund przy dobrym chwycie. Zaraz nast ąpi moment akcji. Zza moich pleców
wyskoczą szturmany. Oczywiście ja mam się odsunąć na bok. Pierwszy chwyci za odchylone
drzwi, odciągnie je, ile tylko będzie to możliwe, żeby się napięły łańcuchy. Drugi podbiegnie
i przetnie łańcuchy, które są tam umieszczone (miał do tego specjalne nożyce). Trzeci, zastosuje
środek przymusu bezpośredniego w postaci dania frajerowi centralnie w ryja, żeby poleciał do
tyłu. A czwarty - ostatni, jak tylko przetną łańcuchy, skoczy na niego, uniemożliwiając
chwycenie zapalniczki czy czegoś podobnego. Po takim skoku na klatkę jedyne o czym marzy
delikwent to złapanie oddechu. Plan świetny! Damy radę czy nie? To już za chwilę. Paweł
i desperat wyciągają do siebie dłonie i już! Ruszamy! Odsuwam się na prawą stronę. Niestety nie
zdążyłem, zostaję popchnięty i komandosi jak po przejściu dla pieszych wkraczają. Wszystko
przebiega zgodnie z planem, którego ostatnim etapem miało być cucenie frustrata. Jednak to
mnie należało udzielić pomocy. Dynamicznie wdeptali mnie w schody.

Czyli pełna koordynacja?

- Tak. To się nie tylko ustala, ale też rozpisuje. Jednak zamiast mnie pchnąć na bok, tak
jak było uzgodnione, Marek mnie podciął. Potraktował mnie jak najgorszego wroga. I czterech
chłopów, dobrze, że niewysokich, przeszło po mnie jak po drabinie do tego mieszkania.
M iał Pan pretensje do kolegi?

- Nie, w takich sytuacjach nie ma czegoś takiego. To pierdo ły. Tyle że przez jakiś czas
ktoś mi gębę przyciskał butem i potrzebowałem złapać oddech. Był wtedy lekki mróz, więc
szybko doszedłem do siebie. W „ate” najważniejszą zasadą jest bycie twardym, a nie użalenie się
na cokolwiek. W akcji „Hortex” chłopaki przez kilka godzin leżeli w lesie, było silne
ochłodzenie, a żeby ich zdjąć trzeba było mieć pewność, że nikt nie obserwuje terenu. Jak ich
zwożono, nie byli w stanie trzymać na wodzy swoich latających szczęk. Nie słyszałem jednak
jakichkolwiek utyskiwań. Kryminalny musi być zaangażowany i dyspozycyjny do granic
wytrzymałości, tu nie ma prawa do pokazywania fizycznego bólu. Ot, taki śmieszny wypadek
przy udanej akcji. Miałem w życiu bardzo wielu samobójców, ale to była jedna z ciekawszych
akcji. Wymagała niesamowitej koordynacji i ścisłej współpracy kilku ludzi. A wyszło jak wyszło.

Towarzyszył wtedy Panu strach?

- Chyba jeszcze teraz mam wątpliwości, czy o tym mówić. Odczucie strachu zawsze
przychodzi po akcji, przy analizie. Ten strach czasami towarzyszy wspomnieniu o akcji, mimo że
zakończyła się dobrze. Gdy wcześniej planuje się, omawia co i kto będzie robił, to jest tylko
obawa. Taki stan lekkiego zaniepokojenia. Ale jak już fizyczne się działa w grupie, to jeden
drugiego nakręca i wspiera. Nie ma czegoś takiego, że ktoś zaczyna się bać albo panikować.
Jesteśmy razem, czujemy więź i to daje nam siłę. W moim przypadku ważnym elementem była
świadomość, że nie daję poznać po sobie swoich rozterek czy obaw, choć wewnątrz silnie je
przeżywam.

Ale trzeba przewidzieć każdą możliwość, rozważyć każdy wariant...

- Owszem, trzeba nakreślić szeroką wizję. Ale, proszę mi wierzyć, najlepiej nie zakładać
zbyt drobiazgowych planów, bo można się pogubić. Przygotowujemy jakiś schemat, coś nagle
nie idzie według niego i już mo żemy zacząć się plątać. Trzeba umieć dostosować się do chwili,
błyskawiczna reakcja jest najważniejsza.

Czyli żywioł est ważniejszy?

- Czasem nie da się całkowicie iść na żywioł. Tutaj sytuacja była opanowana.
Oczywiście, odczuwałem taki realny strach, pociłem się, myślałem, co będzie później... Ale
z operacji wyniknęło, że po prostu... za dużo wiedziałem. Czasem lepiej jest nie myśleć, strach
wówczas jest mniejszy.
[13]
Gdy jesteś na celowniku, czyli porwanie Hindusa

Była sytuacja, w której odczuwał Pan prawdziwy strach?

- Był taki moment. Chodziło o sprawę uprowadzenia Hindusa. Zaczęła się ona dla mnie
w momencie, kiedy przechodziłem z jednostki antyterrorystycznej, czyli z Biura Operacji
Antyterrorystycznych do wydziału ds. walki z terrorem kryminalnym. Było to tydzień po
zdarzeniu w Magdalence. Od razu zostałem rzucony w wir pracy. Mianowano mnie, pierwszym
w stołecznej policji, koordynatorem ds. negocjacji policyjnych. Stanowisko to powstało z mojego
pomysłu. Formalnie miałem być ekspertem z zakresem obowiązków. Wtedy jeszcze bez zespo łu,
bez żadnych przeszkolonych negocjatorów, mimo że nie było to zgodne z obowiązującymi
przepisami,.

To były początki zespołu?

- Tak, później zostałem jego dowódcą. Formalnie nazywało się to Nieetatowy Zespół
Negocjatorów Policyjnych.

Jak rozumiem, w nowym-starym miejscu bardziej się Panu podobało?

- W policji kryminalnej obowiązują inne zasady, według mnie znacznie sensowniejsze.


Jest robota to trzeba robić. Przepisy policji prewencyjnej nakazuj ą zmiany, ograniczenia co do
ilości godzin, którą każdy przepracuje. W policji kryminalnej pracuje się non stop. Jest zdarzenie,
zasuwasz do skutku.

Pracuje Pan na tym swoim non stop i w końcu trafia na Pańskie biurko sprawa
zaginionego Hindusa.

- Niedosłownie. Jeszcze nie miałem nawet biurka, raczej to mnie wrzucono do tej
sprawy. Dotyczyła środowiska bogatych Hindusów mieszkających w Polsce.

Czym się zajmowali?

- Posiadali duży obiekt, który wynajmowali różnym firmom. Dwóch braci i trzecia osoba.
Ponadto zajmowali się innymi rzeczami, każdy z nich prowadził jakąś działalność handlową
polegającą na sprowadzaniu z Indii towarów, które w Polsce cieszą się jakimś uznaniem. Nie
afiszowali się swoim majątkiem.

Od jak dawna byli w Polsce?


- Starszy z nich jakieś piętnaście lat, może nawet więcej. Hindusi dosyć sprawnie
wchodzą w polskie środowisko, w kulturę. Oczywiście w tym pozytywnym sensie. Jeżeli Hindus
żeni się z Polką, to przyjmuje po części naszą kulturę, np. dzieci mogą wychowywać się
w obrządku chrześcijańskim.

Czyli pełen szacun...

- Odniosłem wtedy bardzo pozytywne wrażenie. W domu wisiał krzyż, choć sam Hindus
miał swoje pokoje i swój kącik religijny. Przebieg tego uprowadzenia był następujący. Do
jednego z nich przyjechał znajomy. Tych dwóch braci Hindusów, jeden mieszka w blokowisku,
drugi w jakiej ś ładnej willi, utrzymywało ze sobą zażyłe kontakty, nie tylko biznesowe, ale
i rodzinne. Pewnego dnia starszy z braci otrzymuje telefon, który brzmi następująco:
„Uprowadziliśmy twojego brata” . On się rozgląda, obok znajduje się jego brat, który bawi się
z dwójką jego dzieci. O co chodzi? „Porwaliśmy twojego brata, jechał twoim samochodem” . On
oczywiście wyłączył telefon, nie biorąc tego na poważnie, bo brat był obok.

Sytuacja się powtórzyła?

- Tak i to już następnego dnia. On tego też nie bierze na poważnie, ale ci, którzy dzwonią
są zdecydowanie bardziej agresywni. Znacznie bardziej gwałtownie wyrażają się o sytuacji.
Natomiast Hindus odpowiedział im, dosyć mocnym słowem: „Odpieprzcie się, mój brat tu jest” .
Oni na to: „Ty lepiej się zorientuj, gdzie jest twój samochód” . Podają numer rejestracyjny,
informują, że znajduje się tu i tu. To powoduje, że facetowi włącza się czerwone światełko.
Faktycznie, samochód, hondę - to jest bardzo ważne - którą zawsze jeździł, pożyczył trzy dni
wcześniej swojemu koledze. Akurat z żoną przyleciał do Polski, bo próbował tu robić jakieś
interesy. Miał zatrzymać się parę dni, a później leciał do Moskwy. Zamieszkał w hotelu.

Czyli taki nieszczęśliwy zbieg okoliczności?

- Absolutny zbieg okoliczności! Pożyczył mu swój samochód, którym ostatnio najwięcej


jeździł jego młodszy brat. To są ważne szczegóły. Trakasz, starszy, użyczał auta Rabikowi, ale
trzy dni wcześniej dał go temu znajomemu, który nazywał się Hitange. I tenże Hitange drugiego
dnia został porwany jako Rabik. Stąd ten telefon do Trakasza. Hindusi natychmiast powiadamiają
policję, ale ponadto wchodzą we współpracę z detektywem Rutkowskim.

Kto im go nastręczył?

- Nie mam pojęcia, ale Rutkowski jest dosyć popularny, to przyznaję, więc może sami na
to wpadli. Sytuacja jest następująca. Jak już zostałem włączony do sprawy, to musiałe się jakoś
„wmontować” w środowisko. Hindusi są bardzo sensowni. Kolega prowadzący, o ksywie
„Misiek”, i ja tłumaczymy temu Hindusowi, że dobrze by było mnie jakoś sensownie
wprowadzić i przekazać ten telefon do użytkowania, ponieważ ja będę wtedy mógł lepiej
pracować. Wymyśliliśmy tak zwaną „legendę”. Porywacze wykonywali wcześniej telefony do
Trakasza, ale głównie słali SMS-y, więc nie było dotad żadnego vis a vis. Piszemy zatem SMS-a,
który był moim wejściem w historię. Zostałem „pracownikiem” Trakasza, który pomaga
rodzinie.

Dlaczego obrał Pan strategię „na pracownika”?

- To jedyne wytłumaczenie, dlaczego wśród Hindusów przebywa biały człowiek


0 znacznych gabarytach. Jestem potężnym facetem i jak oni by zobaczyli kogoś takiego w ich
otoczeniu, to wiedzieliby, że coś tu jest „nie-halo” . Natomiast, jak się wprowadziło wersję, że
bogaty Hindus ma zawsze w aucie kierowcę, a my już wiemy z tych SMS-ów, że oni nie byli
specjalnie obserwowani, to mamy więcej swobody. W końcu przychodzi dzień pierwszego
wyjazdu z okupem. Oczywiście mam pełną świadomość, że ten wyjazd nie jest tym
„finałowym” . Ale jeździmy tu, tam, przemieszczamy się. Oni po prostu chcą nas sprawdzić
1 robią taką wycieczkę po całej Warszawie. Oczywiście celem tego jest przetestowanie
dyspozycyjności Hindusa. Nie ma żadnych problemów czy histerii. Wiadomo, że pierwszy taki
wypad to będzie niewypał, ale i tak go robimy, jest jakaś mobilizacja, jakaś trasa kontaktu. Nie
ma bata, trzeba to zrobić i przetrzeć szlaki.

W jaki sposób kontaktujecie się z porywaczami? SMS-y?

- Wszystko odbywa się za pomocą SMS-ów. Sprawcy również dzwonią, telefon zawsze
odbiera Hindus.

Dlaczego?

- Ponieważ były takie sytuacje, że oni nas wysyłali pod jakiś obiekt handlowy lub duży
blok, z którego najprawdopodobniej obserwowali przebieg zdarzenia. Droga SMS-owa jest dla
nas wygodna. Daje czas. Ja, jako kierowca, mogę coś napisać, natomiast gdy jest wykonywany
telefon, to zakładamy, że oni obserwują i odbiera Hindus. Mówi w swój charakterystyczny
sposób, a przestępcy już ten głos znają. Daje im to pewne poczucie panowania nad sytuacją. To
oni rządzą. Ja rządzę, ja panuję, a ty mnie słuchasz. No i zaczynają się jazdy... Takich jazd było
chyba z pięć.

Jak często odbywają się wojaże z okupem?

- Raz w tygodniu wyjazd w ustalonym terminie. To oni decydują. Nie zawsze udaje się
w pełni czasowo dopasować. Hindus prowadził biznes handlowy. Wytłumaczył im, że jeździ po
Polsce i nie zawsze jest dyspozycyjny. Porywacze dają nam pewną swobodę w tej kwestii.
Natomiast jest inny problem. Zażądali po tym pierwszym telefonie ogromnej kwoty. Nie
pamiętam jakiej, mam to jeszcze w notatkach w swoim archiwum... Kwota była przeogromna!
Mniej więcej?

- Myślę, że z milion. To było nieadekwatne do możliwości. Hindus nie zrobił zrzutki na


ten okup, bo to nie był jego brat. Gdyby faktycznie uprowadzono mu brata, to Hindus coś by
sprzedał, zapożyczył się. Zdobyłby jakieś większe pieniądze. Zaproponowaliśmy, że dadzą sto
tysięcy. Niestety porywacze zaczynają się denerwować. Podczas jednej z rozmów powiedzieli, że
wszystko wiedzą i mają jego głównego księgowego.

Skąd ich przeświadczenie, że to księgowy?

- Facet miał przy sobie jakieś papiery finansowe i zrozumieli, że to księgowy z firmy
Hindusa. Obniżyli zażądaną kwotę z miliona do pół miliona i powiedzieli, żeby się zrzucić wśród
znajomych. Wtedy następuje pierwsze cięcie palca człowieka.

Przesyłają go?

- Tak. W sumie obcięto temu człowiekowi trzy palce. Ja odebrałem dwa, kolega Rysiek
trzeci. Akurat nie mogłem pojechać. Rzecz polegała na tym, że oni wskazuj ą, gdzie jest palec
i mówią, żeby go odebrać. Ten palec jest w białej butelce. Okup zawsze przekazuje się
w miejscu, gdzie jest dużo ludzi, natomiast palce odbiera się w ogromnym odosobnieniu. Tutaj
było akurat standardowo, pojechaliśmy do lasu.

Skąd taka reguła?

- Przy okupie może dojść do niebezpiecznej sytuacji. Wiadomo, że policja nie jest skora
do wyciągania broni. No chyba, że mamy do czynienia z jakimś idiotą w mundurze. Porywacze
w lesie, w przypadku palców, mają też większe poczucie bezpieczeństwa. Okup, który jest dla
nich cenniejszą rzeczą niż palec, wymaga innego standardu. Zwykle bywa tak, że porywacze
wskazują jakiś znak ogłoszeniowy typu: nazwa miejscowości, drogowskaz. Zwykle jedna ekipa
zaczajała się w lesie i stała tam jakieś cztery godziny, po dwóch godzinach przyjeżdża inna ekipa
i podrzuca pod danym znakiem butelkę z palcem. Przez kolejne dwie godziny oni nas ganiaj ą po
całym mieście w sprawie tego palca, natomiast pierwsza ekipa cały czas obserwuje palec, gdyby
ktoś przypadkowy odnalazł tę butelkę. Z jednej strony, muszą pilnować, żeby nikt nie podniósł,
a z drugiej strony - nie mogą być zauważeni.

Czyli pełna koordynacja również z ich strony?

- Oczywiście, dlatego zawsze powtarzam, że dobre uprowadzenie są w stanie


przeprowadzić tylko i wyłącznie profesjonaliści.

Zostawiają palce, czteroosobowa ekipa wszystko obserwuje i... ?


- Znajduję pierwszego palucha, drugi będzie przy znaku drogowym, w pobliżu.

Co Pan odczuwa?

- Wiadomo, jak to przy pierwszych paluchach, stres. Cz łowiek strasznie to przeżywa.


Z czasem, ten pierwszy szok odchodzi. Wiezie się paluszek w plastikowej butelce odartej
z etykiet i równocześnie pilnuje drogi, pobocza i pozostałych samochodów.

Dlaczego?

- Trzeba sobie zdawać sprawę, że jest się obserwowanym. I to nie tylko przez bandytów,
ale również chłopców z komendy. Żeby nie być gołosłownym podam przykład. Wysiedliśmy
w pewnym momencie z samochodu, wraz z kolegą, a potem dostaję SMS-a: „Miałeś wysiąść
sam, a było was dwóch” .

Jak rozumiem, porywacze muszą mieć pewność, że wszystko kontrolują...

- Dokładnie. Ale trzeba zachować spokój. I tak sobie spokojniutko zawozimy palec do
miejsca zamieszkania Hindusa.

Dlaczego do jego domu? Czyżby przedwczesny pogrzeb?

- Zakładamy, że przestępcy założyli tam kolejny punkt obserwacyjny. Warszawa, część


willowa, między Włochami a Okęciem. Oczywiście później zawieźliśmy ten palec do biegłego
sądowego, ale bandyci już są zmyleni.

Dlaczego obcina się palce?

- W celu wymuszenia zapłacenia pieniędzy przez rodzinę. Zazwyczaj też nikt nie jest
zainteresowany nagłaśnianiem sprawy. Ani rodzina, ani policja, ani porywacze.

Dlaczego rodzina nie chce nagłaśniać sprawy?

- Bo boi się nie tylko działań porywaczy, ale również sprawiania wrażenia upadającej.

Upadającej?

- Owszem. Musimy zdawać sobie sprawę, że zazwyczaj uprowadzenia dotyczą


majętnych ludzi. W przypadku porwania i zażądania wysokiej kwoty, rodzina musi zbierać
pieniądze. Ludzie wstydzą się prosić krewnych, znajomych czy przyjaciół o pożyczkę. Może to
oznaczać, że władowali się w tarapaty finansowe. Często zresztą takie tarapaty oznaczaj ą utratę
znajomych...

Ludzie nie chcą pożyczać pieniędzy w takich sytuacjach?

- Jeśli ma Pan znajomego, który jest bogatym biznesmenem i nagle zwraca się
o pożyczkę, to zaczyna Pan podejrzewać, że zbankrutował. Po co ma Pan mu pożyczać, skoro
mo że nie oddać tych pieniędzy?

Wróćmy do sprawy Hindusa. Co orzekł biegły?

- Lekarz badał palce, łącznie porwanemu ucięto ich trzy. Przy ostatnim palcu
uzyskaliśmy informację, że jest to palec człowieka nieżywego. Tyle że nie przesądza to wcale
o śmierci.

Jak to możliwe?

- Występuje tzw. martwica, co oznacza, że część dłoni już po prostu nie żyje. Dla lekarza
to dowód, że palec mógł zostać wzięty od nieboszczyka, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę, że
mogła nastąpić martwica, zmienia się sytuacja. Człowiek ma małe szanse na przeżycie odcięcia
trzeciego palca.

Dlaczego?

- Do przeżycia odcięcia pierwszego palca wystarczy gaza wyjałowiona, dobrze zrobiony


opatrunek i silny organizm, który sam się będzie bronił przed infekcjami, bakteriami, które są
w powietrzu. Przy drugim palcu, organizm jest tak wymęczony, że już nie ma własnych sił, żeby
się obronić. Przy trzecim palcu, zazwyczaj, nie ma się zbyt wielkich szans. Chyba, że stosuje się
antybiotyki, które nie są w powszechnym obiegu, a które należy zażyć w ciągu czterdziestu
ośmiu godzin.

Jak rozumiem, przestępcy muszą być perfekcyjnie przygotowani...

- Oczywiście. Tych leków nie ma w dystrybucji aptecznej. To środki stosowane przy


poważnych, głębokich ranach. Jako przykład podam przypadek lekarza, który nielegalnie
operował bandytę po strzelaninie w Parolach. Szpitale obiegła informacja, że zniknęły ze stanu
antybiotyki, które powinny być tylko tam.

W „Pitbullu” również został wykorzystany ten wątek. Operowany bandzior


zastrzelił lekarkę...
- Tak było w filmie. W rzeczywistości do zabójstwa nie doszło. Lekarz zrobił to za
pieniądze, a policja namierzyła go w toku przypadkowej kontroli. Tyle że nic mu nie
udowodniono, nie został skazany. Sprzyja temu polski system, który nie przewiduje
szczegółowej ewidencji leków, co utrudnia namierzenie ewentualnych nieprawidłowości.

Jak tłumaczył się lekarz? Zastraszeniem?

- Chyba tak. Odstąpiono od ścigania. Nie miał specjalnie większych problemów.

Wróćmy do sprawy. Macie palce i co dalej?

- Wydarzyła się nieoczekiwana przygoda. Jedziemy samochodem. Ja, jako kierowca,


„Misiek” udający Hindusa i dwóch komandosów w bagażniku. Jedziemy Wolską, myślimy
o kolejnych działaniach, a tu nagle widzimy bójkę. Kurza twarz, coś zupełnie nieoczekiwanego!
Dwóch facetów jest bitych przez trzech młodzieńców. Leżą, są kopani. Obok stoi jeszcze dwójka
ludzi. Przystanek, noc, niedaleko las. Na pierwszy rzut oka, odnoszę wrażenie, że to nastoletni
kibice tłuką jakichś ludzi.

Zagotowała się krew?

- Dokładnie. Wyskakujemy z samochodu, otwieram bagażnik z komandosami i pamiętam


tylko o wyciągnięciu kluczyków, bo inaczej zapierdolą nam samochód. W całym ferworze
zapominam o paluchu w samochodzie, choć to właśnie on powinien być dla nas priorytetem. To,
że zareagowaliśmy w przypadku tej bójki, było z naszej strony złym posunięciem, ponieważ
mieliśmy obowiązek realizowania zadania bez zwracania uwagi na dodatkowe okoliczno ści.
Zrobiliśmy jednak inaczej.

Wkroczyliście do boju.

- „Misiek” „łyka” pierwszego z brzegu, dając mu z bańki, ja muszę obiec samochód


(przypominam, że byłem kierowcą), a klient już zaczyna mi uciekać. Do akcji wkraczaj ą
komandosi, są dobrze uzbrojeni, co widać na pierwszy rzut oka: kaski, kominiarki itd. Co
najzabawniejsze, mój uciekinier przebiega między zdezorientowanymi gliniarzami w przeciwną
stronę, a ja w pogoni za nim przeskakuję przez dwóch leżących facetów. Sytuacja wyglądała
przekomicznie! (śmiech).
Notatka urzędowa napisana p o operacji podjęcia palca
odciętego uprowadzonego. Oczywiście nic tu nie ma o czarującej przygodzie pobicia niewinnych
studentów walczących z rzezimieszkami na przystanku autobusowym.

Jak to się zakończyło?

- Jeszcze śmieszniej. Okazało się, że trójka domniemanych napastników, to studenci


I roku WAT-u, powracający z imprezy, którzy ruszyli na ratunek kobiecie i mężczyźnie -
małżeństwu w wieku około pięćdziesięciu lat. Ludzie ci zostali zaczepieni na przystanku przez
dwóch rzezimieszków, jakichś drobnych złodziejaszków notowanych już przez policję. Tym
drobnym przestępcom chodziło o papierosa, potem o jakieś pieniądze na wódkę. Było to
klasyczne wymuszenie. Trójka przechodzących studentów, bardzo lekko podchmielonych,
postanowiła tym ludziom pomóc.

To naprawdę niecodzienna sytuacja (śmiech). Wszystko się wyjaśniło?

- Zakładaliśmy, że damy napastnikom po gębie i wezwiemy radiowóz. Okazało się, że


sytuacja jest dużo bardziej skomplikowana. Jeden student oberwał, drugi uciekł, a trzeci, który
przebiegł między komandosami, uciekał pod ich ostrzałem! No i zrobił się problem. Nieczęsto
strzela się do uciekających studentów w plecy. Przysłano z osiem radiowozów.

Niezła jatka...

- Na dodatek ta obroniona kobieta zaczęła płakać i krzyczeć: „Zabiliście mojego


dobroczyńcę! ” . Bilans był taki, jeden chłopak dostał z główki od policjanta, dwóch uciekło, do
jednego z nich strzelano, drugi miał naruszoną szczękę. N a dodatek pojawili się dziennikarze
Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego, którzy mieli wówczas tzw. dyżury motocyklowe. Ten
chłopak, którego „Misiek” potraktował głową, poprosił jedynie o to, aby odwieziono go do
akademika.
Spełniliście prośbę?

- Tak, tyle, że i to był błąd.

Dlaczego?

- Bo ci dwaj, którzy schowali się w lesie widzieli z daleka, że ich kolegę ładujemy do
radiowozu (śmiech). Dałem temu chłopakowi, którego odwoziliśmy, telefon, żeby zadzwonił do
swoich kolegów. Chyba dzięki temu ich ściągnęliśmy, chociaż błąkali się po lesie do południa
następnego dnia.

A jak skończyła się sprawa?

- Pani odmówiła zgłoszenia zawiadomienia na tych dwóch złodziei i sprawa zakończyła


się wyłącznie na interwencji.

I wszyscy zadowoleni...

- Mieliśmy olbrzymiego stracha, czy nikt nie został uszkodzony przez tych dwóch
idiotów, którzy wyskoczyli z bagażnika. Ten wątek był niesamowity. Poczuliśmy krew,
ruszyliśmy do boju, a po wszystkim przyszła myśl, że przecież cały czas nasze działania są
monitorowane. Tymczasem wdaliśmy się w sytuację, w której ktoś niewinny mógł zostać
postrzelony.

Aż dziw bierze, że sytuacja nie została wykorzystana w „Pitbullu”.

- Serial opierał się tylko na opowieści Sławka Opali, a niestety Sławek tej sytuacji nie
widział. Nie miał na to zresztą szans. Już nie pracował w policji.

Mógł o tym opowiedzieć niezrealizowany serial o Pańskich przygodach pt. „Bernard


X ”.

- Oczywiście. Teraz nadrabiamy zaległości (śmiech). A warto o tym mówić, bo był to


moment, w którym towarzyszył mi niesamowity stres. Po prostu zajęliśmy się nie swoją sprawą,
co oznaczało odejście od realizacji głównego zadania - ratowania Hindusa. Pojawiła się jedna
z najgorszych zmór, jakie mogły nas spotkać - pokrzywdzony, który chce odzyskać brata nie
współpracuje z policją. To wyniknęło z mojego błędu.

Dlaczego?
- Bo byłem najbliżej niego. Pojawiałem się u tych ludzi w domu, bywałem na kolacjach,
ale nie zdobyłem maksymalnego zaufania z ich strony. Mimo że wypiłem z nimi nawet kilka
kieliszków wódki. Jak wiadomo, wspólna wódeczka zbliża ludzi, łatwiej się dogadać. Ja byłem
tym dobrym policjantem, a „Misiek” tym niebezpiecznym, któremu nie wolno było ufać.

Czy wcześniej ustalacie taką taktykę, czy po prostu wychodzi to w praniu?

- Wychodzi w praniu, ale jest to niezwykle trudne. „Misiek” jest sympatycznym,


prostolinijnym człowiekiem, więc trudno zgrywać mu złego glinę. Natomiast ja odgrywam ich
obrońcę. To mi mogą zaufać.

Na czym polega taka taktyka od kuchni?

- Odgrywamy scenki. Np. biorę na stronę Hindusa i mówię do niego: „Słuchaj, ty nie
mów, kurwa, o wszystkim Miśkowi” . Innym razem „Misiek” zwraca mi przy nich uwagę. Muszą
mieć wrażenie, że „zły glina” jest tutaj ważniejszy.

Chodzi o wzbudzenie wrażenia, że ten „dobry glina” jest bliżej nich, że jadą na tym
samym wózku?

- Dokładnie! Niestety zawsze na tej komitywie wychodzą sprawy, których rodzina nie
chciałaby zdradzać.

Jakieś brudy rodzinne?

- Niestety tak. A przecież nie o to nam chodzi! Naszym celem jest tylko ustalenie tego,
kto wystawił porwanego, czy przestępstwo jest autentycznie i dokonane dla okupu. Jeśli jest to
porwanie rozliczeniowe, to sprawa jest bardzo łatwa do wykrycia. Wystarczy sprawdzić komu
facet wisi pieniądze, pogrzebać po telefonach i wszystko się znajdzie. Przecież sprawca
wcześniej nawiązywał kontakt ze swojego telefonu, który musi figurować w bazie policyjnej,
a później zaprzestał tych kontaktów. Jeżeli telefon się urywa, a wiemy, że facet nie prowadzi
działalności biznesowej z tej samej branży, to musi być właśnie ten. To proste, ale wymaga
sprawdzenia kilku tysięcy pozycji billingowych.

Czyli bardzo żmudna robota...

- Strasznie! Nie chciałem tego robić, bo gubiłem się w tym. N a szczęście za moich
czasów wprowadzono już analizy komputerowe. To był prawdziwy postęp.

A co z sekretami rodzinnymi? Jak było w tym przypadku?


- Hindusi mieli wobec mnie wiele życzliwości. Dzięki sprawie bardzo dobrze poznałem
ich kulturę, tradycję, obyczaje. Wyjaśniali mi ich strukturę społeczną, system kast, czym się
różnią itd. Co ciekawe, również rozmowy między sobą na najdziwniejsze tematy prowadzili po
polsku. Na przykład o tym, że jakaś ich znajoma wyszła za mąż i mieszka z facetem z niższej
kasty. To nic nie wnosiło do sprawy.

Przynajmniej poznał Pan trochę hinduski świat.

- Najbardziej zafascynowało mnie to, że będąc w Europie i szanując obowiązującą tu


kulturę, dopuszczali możliwość spotykania się z ludźmi z niższych kast w restauracji, ale już nie
w domu. Naprawdę, bardzo sympatyczni ludzi!

Ale jakoś nie zdobył Pan maksimum ich zaufania...

- Z pozoru sprawa wydawała się fantastyczna, prowadzę rozmowy, dostaję dziesiątki


SMS-ów, prowokuję ich do kolejnych, osiągam taktyczne cele bez problemów.

Gdzie pojawił się problem?

- Dochodzi do ostatniego przekazania. Mamy formalną zgodę na to, aby zatrzymać tych,
którzy przyjdą po okup. Na szczęście udało się wynegocjować niższą cenę.

W jaki sposób?

- Używa się argumentów logicznych i zasadnych. Proszę pamiętać, że ten, który


uprowadza jest zupełnie innym typem przestępcy. Profesjonalny porywacz jest osobą niezwykle
konkretną. Ma świadomość otaczającego go zagrożenia. Musi uzyskać logiczne, z jego punktu
widzenia, argumenty. Nie ma z nimi problemu, jeśli uzyska się pewien poziom komunikacji,
czyli powtarzalność. Poza tym stosuje się tzw. podgrzewanie kanałów. Zawsze trzeba powtarzać
trzy razy to samo. Jest taka zasada.

Wróćmy do ustalania ceny. Jak Pan wynegocjował obniżkę?

- Po prostu porywacze zwykle mają świadomość mo żliwości płacowych szantażowanych


i nie trzeba im tego specjalnie udowadniać. Historie o zadłużeniach to mity. Owszem, ktoś mo że
nie mieć pieniędzy, ale na ogół porywacze dobrze szacuj ą, ile ktoś jest w stanie wypłacić.
Wszystko wychodzi nam super, jadę moją hondą, komandosi w bagażniku, posługuję się „pętlą”,
czyli urządzeniem, które pozwala słuchać wszystkich rozmów, jakie prowadzi policjant w czasie
operacji. Szczęśliwie mijam wiadukt, który jest doskonałym miejscem do odstrzelenia policjanta.
Sprawcy wskazuj ą, gdzie mam przekazać okup - kilka metrów za charakterystycznym dębem.
W końcu dostaję SMS, wsiadam do samochodu, aby odczytać go komandosom siedzącym
w bagażniku i „Miśkowi” . A co w SMS-ie? „Jesteś policjant. Zaraz zastrzelę cię ze snajperki” .
Co Pan wtedy poczuje?

- Autentyczny strach. Mogę dostać kulkę w łeb, a na domiar złego mój klient zaczyna
dziwnie się zachowywać. Działamy bardzo ostrożnie, jak zawsze w takich sytuacjach,
a tymczasem bandyci wiedzą dokładnie gdzie jesteśmy. Nasz Hindus jest coraz bardziej
nerwowy, sprawia wrażenie człowieka, który kręci. Gdy dostałem ten SMS, bardzo powoli
musieliśmy zawrócić. Miałem wtedy chyba jeden z najgorszych stresów w moim życiu. Do tego
dochodzi obawa o realizację akcji, przy której pracuje ponad sto osób.

Aż tyle?

- Oczywiście. Mamy co najmniej osiem samochodów, z których policjanci obserwują


sytuację. Załoga to dwaj operacyjni i dwaj komandosi. Plus dwa zastępy, czyli kolejne
dwadzieścia osób. Do tego dochodzą technicy operacyjni, sztaby, które podsłuchują. Nie tylko
zresztą mnie, ale również wszystkie osoby, które podejrzewamy o to, że maj ą do czynienia z tą
sprawą.

A co z Hindusem? Jak się zachowuje?

- Gra z nami w dziwny sposób. Pewnego dnia przychodzimy do pracy na godzinę


siedemnastą, a o osiemnastej trzydzieści zaczynają się jakieś jazdy. Otóż w redakcji
nieistniejącego już dziennika, nasz pokrzywdzony wraz z Krzyśkiem Rutkowskim
i przewodniczącym Hindusów w Polsce wystosowali apel do porywaczy z prośbą, aby oddali
mężczyznę. Wszystko poszło w telewizji. Komunikat był jasny, policja w tej sprawie siedzi.

Może rodzina porwanego uznała, że działacie nieskutecznie?

- Myślę, że przede wszystkim Rutkowski powiedział mu o swoich szerokich


możliwościach. Proszę pamiętać, że policja nie może składać obietnic bez pokrycia, nie możemy
w ten sposób traktować ludzi. Nie chodzi tutaj o jakieś chwyty reklamowe czy przyciąganie
klientów. Jak widać, Hindusi „kupili ofertę” i zagrali z nami nie fair. Tyle, że to nasza wina. Nie
powinniśmy pozwolić na to, aby próbowali szukać ratunku „na boku” . A tak, o sprawie
poinformowała telewizja, następnego dnia był artykuł na trzeciej stronie w „Życiu Warszawy”,
wraz ze zdjęciem z konferencji i apelem do przestępców... Przestępcy już wiedzieli, że coś tu
dzieje się „nie-halo” . Później przyszedł do mnie jeszcze jeden SMS z groźbą, że Hindus zostanie
ukarany za współpracę z policją.

Byliście zdezorientowani?

- Czuliśmy wielki zawód. W komendzie non stop pracuje sześć do ośmiu osób, włączają
telewizję, a tu konferencja w naszej sprawie. Żeby było ciekawiej, później zorientowałem się, że
Hindus mnie nagrywał.

Żeby mieć na Pana kwity?

Nie, broń Boże. Po prostu poprosił go o to Rutkowski.

Dlaczego?

- Powiedział mu, że chce sprawdzić, czy policja działała w tej sprawie prawidłowo.
Większym zaufaniem obdarzał Rutkowskiego niż policję. Staraliśmy się jednak odseparować
detektywa od tej sprawy...

W jaki sposób?

- Zawsze, gdy się pojawiał, oświadczaliśmy mu, że będzie przesłuchany na każdą


okoliczność jego spotkań z Hindusem. Takie ciągłe wezwania mogą być sporą przeszkodą
w funkcjonowaniu zawodowym. Rutkowski doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

Jak uzyskał Pan informacje o podsłuchu?

- Z telewizji. Jeden z krakowskich reporterów TVN-u powiedział do mnie: „O, ja Pana


głos znam z nagrań tego gościa, on rejestrował wasze rozmowy” . Nie drążyłem jednak sprawy.
Zresztą Hindus sam zrozumiał, że jakiekolwiek oficjalne działania maj ą negatywne skutki dla
sprawy i musi zdać się na policję.

Co dzieje się później?

- Niestety do akcji wkraczają politycy. Sprawa zostaje poruszona na forum Sejmu,


przyjeżdża delegacja policji, a sprawę przejmuje CBŚ. My natomiast, jako Stołeczna, staraliśmy
się przeszukać kilkaset działek, domków letniskowych w miejscach, gdzie podejrzewaliśmy, że
mo że być porwany. Było to poszukiwanie igły w stogu siana. Jedyne, co dobrego wyniknęło
z tego zamieszania, to ostateczne przekonanie się tego Hindusa, że rzeczywiście byliśmy w stanie
zatrzymać przestępców w czasie przekazywania okupu. Niestety za późno to zrozumiał. Cały
nasz dorobek, a wchodziły w jego skład różne działania, poszedł na marne.

A CBŚ? Nic nie ustaliło?

- Absolutnie nic. Było już na to za późno. Jedyne, czego się doczekaliśmy to interpelacja
hinduskiego MSZ-u, zgodnie, z którą zabrakło z naszej strony odpowiednich działań i to
wszystko.

A co z Hindusem?
- Sprawa nie została wykryta, a Hindus się nie odnalazł. Do dnia dzisiejszego figuruje
jako zaginiony.

Miał Pan poczucie niedosytu?

- Tak, bardzo silne. Czułem się winny tej sytuacji. Byłem najbliżej rodziny, powinienem
lepiej rozpytać, pogadać. Dla mnie samego, też było zręczniej po tej konferencji już nie
zajmować się sprawą i opuścić pod jakimś pretekstem Warszawę. Nasze dalsze starania musiały
i tak okazać się zbyteczne. Sprawa, trwająca ponad dwa miesiące, czyli kilkanaście wyjazdów,
żmudna papierkowa robota, mnóstwo działań operacyjnych, zaangażowanie całego sztabu ludzi,
spełzła na niczym. Zawsze świetnie udawało mi się wydobywać z ludzi różne informacje,
zjednywać ich sobie i osiągać to, co chciałem. Tym razem Hindus nie zaufał mi do końca. Być
mo że powinienem być bardziej dociekliwy, gdy widziałem, że zaczyna kręcić. Nie zrobiłem tego.
To chyba był błąd. Do tego nie kontrolowaliśmy działań Rutkowskiego i nie wiedzieliśmy, że
zrobi tę konferencję. Byliśmy zaskoczeni. To był gwóźdź do trumny tej sprawy.

Po takiej sytuacji chyba nie chce się iść do roboty?

- Nie ciągnęło mnie specjalnie na komendę. Pracowaliśmy z poczuciem winy. Z czasem


przyszły jednak kolejne ciekawe zadania i wszystko wróciło do normy. Tyle że dalej czuliśmy
gorycz. Do tej pory mieliśmy opinię ekipy, której wszystko się udaje. Niektórzy mówili nawet
o nas „galacticos” (śmiech). Teraz też zanosiło się na kolejny sukces, a wyszła klapa. Najgorzej,
że mówiliśmy innym, że niebawem na swoje konto zapiszemy brawurowe zatrzymanie.
[14]
„Przez pomyłkę zabił córkę. Teraz musiałem go uratować”

Ile w tamtym czasie było porwań?

- Wtedy uprowadzeń było tak średnio trzynaście albo czternaście rocznie.

Jak to się przedstawia obecnie?

- W tej chwili jest tego żenująco mało, jakieś trzy porwania w ciągu roku. Tak było przez
ostatnie dwa lata.

Czyli dzisiaj nudziłby się Pan w pracy...

- To nie jest tak do końca. Przełożeni nigdy nie pozwoliliby mi się nudzić, tylko pewnie
powierzyliby mi zupełnie inne zadanie. Miałem to szczęście, że utworzono mi autonomiczne
stanowisko. Poza tym obsługiwałem wszystkich samobójców.

„Obsługiwać”. Ciekawe słowo w kontekście samobójców...

- Ot, takie nic nieznaczące słowo. Przypomina mi się jedna historia. Otóż w Warszawie
odbywało się spotkanie głó w państw europejskich. Nagle zostaję ściągnięty. Informują mnie, że
jest samobójca w okolicy Grójeckiej. Stoi na dachu wieżowca i chce się zabić. Dookoła jest
bardzo duży tłum ludzi. Co ciekawe, później w tej sprawie podkablowano mnie do komendanta
stołecznego za nieprawidłowe działanie i wszczęto postępowanie dyscyplinarne z tytułu
uratowania życia człowieka (śmiech). Oczywiście wersja oficjalna była inna - z powodu
działania niezgodnego z obowiązującymi przepisami. Ale było tak... Fatyguję się natychmiast po
wezwaniu do Komendy Stołecznej. Tam zastaję koordynatora krajowego ds. negocjacji, która
domaga się jakiegoś uczestnictwa w tym zdarzeniu. Tłumaczę mu: „Chłopie to nie do mnie!”
(choć to kobieta była). „Ja tu nie jestem decydentem” . Jakieś takie dyskusje ze mną prowadziła
bez sensu. Sytuacja w policji jest stosunkowo dziwna każdego dnia.

Dziwna?

- Jeszcze się Pan o tym nie przekonał po rozmowach ze mną? (śmiech) Dla mnie już
wtedy była na tyle dziwna, że kolejny taki przypadek niespecjalnie mnie zaskoczył. No nic, była
taka wymiana zdań, ale jadę w końcu na to wydarzenie. Podejmuję rozmowy, ściągają jeszcze
negocjatorów z Komendy Głównej, zajmujących się operacjami antyterrorystycznymi. W pobliżu
widać dziennikarzy, TVN próbuje pokazywać to na żywo z helikoptera. Podejmuję rozmowy,
wspierają mnie, jeden chłopak z Komendy Głównej i koordynator krajowy. Człowiek, którego
mieliśmy uratować znalazł się faktycznie w kryzysie psychologicznym i rzeczywiście chciał się
zabić. Dosyć rzadko zdarzają się sytuacje, że ludzie chcą naprawdę odebrać sobie życie, gdy
pojawiają się w miejscach publicznych. Zazwyczaj tylko wchodzą na jakiś dach, żeby coś
zamanifestować i coś przy okazji powiedzieć. Natomiast w tym przypadku mieliśmy ewidentny
przypadek samobójcy. Facet boi się, wręcz odnoszę wrażenie jakiegoś opętania, ponieważ
maniakalnie domaga się, żebym na niego patrzył.

Dlaczego chciał się zabić?

- To wyjątkowo przykra sprawa. Skomplikowana sytuacja rodzinna. Stracił pracę, był


słaby psychicznie w stosunku do własnej żony, która awansowała w pracy i pełniła funkcję
kierowniczą. W domu doszło do poważnego konfliktu. Wydarzyło się to w sobotę, a w niedzielę
następnego dnia wypadała Komunia jego córeczki. Ten człowiek miał odczytać jakiś fragment
Pisma Świętego w kościele, był zaangażowany religijnie. Żona powiedziała mu, że jeżeli tam
pójdzie, to ona w obecności wszystkich parafian wykrzyczy, że on ma kochankę. Facet nie
wytrzymał nerwowo i doszło do ostrej kłótni. Z późniejszych zeznań wynikało, że córki trzymały
raczej jego stronę. W trakcie tej kłótni mężczyzna machnął zwykłym nożem, chciał postraszyć
żonę. Tyle, że na linii tego machnięcia pojawiła się jego starsza córka. Dostała w okolicę
otrzewnej. Poniosła śmierć na miejscu. Zabił ją. Mieszkali na poddaszu. Facet wykorzystał ten
fakt i wyszedł żeby się zabić. Zebrał się tłum gapiów. Mężczyzna naprawdę był zdeterminowany.
A tłum skandował różne rzeczy.

Różne, to znaczy jakie?

- „Skacz morderco!” . Ale na górze nie było tego słychać, był za duży wiatr i dźwięk się
roznosił. To był wysoki, pięciopiętrowy budynek przy starej części ulicy Grójeckiej.
Rozmawiałem z nim siedem godzin non stop, prowokowałem do różnych wypowiedzi. Czasami
już ze zmęczenia odwracałem głowę, czy jakoś się poruszyłem - wówczas on miał do mnie
pretensje, bo chciał, żebym patrzył na niego przez cały czas. To patrzenie odbierałem jako formę
wsparcia psychicznego z mojej strony. Potrzebował tego spojrzenia, był zdesperowany, bo
zabił... I tu była pewna szansa dla mnie - on nie miał jeszcze świadomości, że zabił człowieka.
Myślał tylko, że pchnął nożem ukochaną córkę. Wykonaliśmy pewien manewr. Wcale nie
wykazałem się tu jakimś niezwykłym kunsztem, chociaż tak zostało to odebrane. Wyniesiono
z budynku do karetki osobę o figurze podobnej do jego dziecka. Córka już nie żyła, ale
zdobyliśmy taką policyjną, lipną taksówkę, która zastępowała karetkę. Wyniesiono na noszach
policjantkę o podobnej fizjonomii, w kurtce tej dziewczyny. Wystarczyło, żeby facet zobaczył
z dachu, że biegnie dwóch sanitariuszy i niosą dziewczynę. Karetka odjechała na sygnale.
Trzymaj ąc z nim ciągle kontakt wzrokowy, nie byłem w stanie odpowiedać na jego pytanie, czy
dziecko żyje, czy nie żyje. Miałem wyjątkowy dylemat moralny. Widziałem prawdziwą boleść
tego człowieka, jego rozszerzające i zmniejszaj ące się źrenice, jego tiki nerwowe i drgawki,
wynikające ze świadomości, że mógł zabić najbliższą mu osobę. W miarę upływu czasu
i przedstawienia z niby-karetką sam siebie zaczął oszukiwać: „A może ona żyje?” .
Odpowiedziałem mu, że nie mam takiej wiedzy i nie mam możliwości sprawdzenia tego. I tak
siedem godzin non stop. Oczywiście działałem według pewnego klucza. Policjanci i dzielnicowy
ustalili parę szczegółów, które pozwoliły mi dobrze kontynuować rozmowę.
Drugim negocjatorem, który mi sprawnie podpowiadał, był taki chłopak z Biura Operacji
Antyterrorystycznych, negocjator Leszek. Stałem na czubku budynku, na dużym płaskim dachu,
a raczej przy wejściu na tenże dach. Były tam druty wbetonowane w ścianę. Miałem ręce
w takim otworze, dłonie i łokcie równo z barkami.
D A R IU S Z L O R A N T Y , P O L I C Y JN Y N E G O C JA T O R :

Ratowałem
t desperata . -• . u *

Najdłuższe negocjacje ze sprawcą próby manifestacyjnego


samobójstwa w miejscu publicznym. Mężczyzna zabił przypadkowo córkę. Rozmawiając z nim,
czułem ja k bardzo potrzebował mojego wsparcia, krzyczał: „Patrzy się na mnie ”. Odnosiłem
wrażenie, że zła moc kieruje jeg o zachowaniem.

Dlaczego nie wszedł Pan dalej? Przecież desperat musiał się tam jakoś dostać?

- Nie pozwalał mi, żebym wszedł dalej, żebym sobie usiadł wygodnie. To było
niekomfortowe do tego stopnia, że jak później schodziłem, to nie mogłem wyprostować ramion...

Jak długo pozostawał Pan w tej pozycji?

Stałem w jednej pozycji przez całe siedem godzin. Dostałem poparzenia po łowy twarzy
od słońca. To był piętnasty maja, ciepło, w końcu okres komunijny. Musiałem zastanawiać się,
o czym tu mówić przez siedem godzin, jak prowokować człowieka do rozmowy. W takich
sytuacjach zawsze bardzo ważny jest element
dowartościowania. Trzeba znaleźć coś, co go wzmocni. Jest zdołowany przez żonę, zabił, poza
tym, boi się, że jak zamknie oczy, to zobaczy jakieś zmory, opętanie, które go dotknęło.
Musiałem znaleźć element, który go podniesie na duchu. Trudno jest w takiej sytuacji znaleźć
coś takiego. W końcu w domu powieszonego nie mówimy nigdy o sznurku, o żadnym sznurku,
nawet od snopowiązałki. Dosyć sprawnie ustalono mi, że jego największym sukcesem życiowym
jest zabudowa strychu, na którym mieszkali.

Pytał Pan kogoś z rodziny, z bliskich, z sąsiadów?

- Nie. Nie miałem możliwości oderwania się. Leszek, podpowiadał mi to, co policjanci
ustalili na miejscu. Ten chłopak pracował już z samobójcami. Nie rozeznawał się
w poważniejszych sprawach kryminalnych, ale w takich sytuacjach był sprawdzony, więc bardzo
sprawnie mi podrzucał różne wątki z życia tego gościa. Między innymi właśnie o tym strychu. To
dawało mi możliwość dowartościowania tego człowieka w rozmowie. Podpowiedział mi
również, że gość miał kontuzję kolana. Po pięciu godzinach ja mu taki tekst mówię: „Chłopie, co
Ty wiesz na temat bólu, ja miałem operację kolana”, co oczywiście było kłamstwem, ale on tego
nie zweryfikował.

Czyli jednak Pan go okłamał?

- Oczywiście, ale go okłamałem tak, że nie miało to wpływu na jego ocenę moralną tej
sytuacji. Okłamałem go po to, aby mógł zmienić podejście do dalszej rozmowy. Mówię:
„Chłopie, pięć godzin z tobą rozmawiam, stojąc. Miałem operację kolana, ty sobie nie zdajesz
sprawy, jakie to są problemy rekonwalescencyjne” . W tym momencie się rozgadał. Wiedziałem,
że kiedy jechał na rowerze, potrącił go samochód, rozbijaj ąc mu kolano. Taki kolejny haczyk po
remoncie strychu. Tą drogą facet był uspakajany i przywracany do rzeczywistości.

Nie wzbudzało to jego podejrzeń? W końcu mógł zdać sobie sprawę, że ktoś Panu
podsuwa informacje...

- Oczywiście nie mówiłem tak bezpośrednio, ale delikatnie. Wspomniałem, niby


mimochodem, że posiadanie mieszkania na strychu to bardzo duża rzadkość i tym sposobem
dałem mu powód do rozwinięcia tematu! Mówię też, że sam próbowałem remontować takie
poddasze, ale byłem za cienki Bolek... On mi zaczyna o tym opowiadać. Ten człowiek nie był
zbyt rozmowny, a jeśli mówił, to bardzo powoli. Był cały roztrzęsiony, wymuszałem na nim
rozmowę, ale jednak rozmawialiśmy właściwie bez przerwy.

W pewnym momencie, kiedy ja już padałem ze zmęczenia, zgodził się zejść. Chciał
ponieść pełną odpowiedzialność. Powiedziałem jeszcze raz, że nie wiem czy jego córka żyje -
podkreśliłem, że mam ogromną nadzieję, że żyje, choć i tak to on musi się z tym zmierzyć.
„Twoja śmierć nic nie da, masz drugą córkę i wiem, że ona cię kocha, mimo tego, co się stało” -
ciągnąłem. Usiadł nad tym włazem, a ja wyszedłem i położyłem się na wprost niego, tłumacząc
się bólem ramion. Wtedy pojawił się Leszek, którego ten mężczyzna nie widział. Mój
współpracownik przejął inicjatywę, a ja skupiłem się ju ż tylko na moim bólu. Oczywiście Leszek
znał cały tok rozmowy, jej metodykę; prawie cały czas stał gdzieś obok niżej i słuchał. Sprawnie
kontynuował negocjacje jeszcze jakieś pół godziny na etapie, gdy facet już schodził.

Co Pan mu jeszcze powiedział?

- Podał taki tekst: „Mamy swoje lata, mamy swoje doświadczenia, lepsze czy gorsze,
wiemy, że na tym świecie nie jest lekko” . I on wszedł jakoś w tę nostalgię. Leszek pięknie to
wykończył i facet się uspokoił.

Nie miał nic przeciwko rozmowie z innym negocjatorem?

- Nie. On miał świadomość takiej możliwości. Powiedziałem mu, że jeszcze będzie z nim
ktoś rozmawiał. Gdy już usiadł sobie na tym brzegu i zatrzymywał się, żeby zejść schodkami na
dół, zapytałem, czy może się włączyć do rozmowy Leszek. Powiedziałem, że to też jest stary
gliniarz o normalnych, ludzkich odruchach. Leszek się przysunął, a ja mogłem odpocząć.

Po tylu godzinach należało się.

- Starałem się odnosić do niego z szacunkiem, zwracając się per „pan” . W pewnym
momencie powiedziałem: „Mam dla Pana propozycję, wyprowadzę Pana do radiowozu
i poproszę jakiegoś starszego chłopaka, żeby Pan nie miał do czynienia z gliniarzami” .

Bał się kontaktu z innymi ludźmi? Ich reakcji?

- Czuł się podle. Cały czas powtarzał, że zniszczył młode życie, a sam jest już stary i nic
dobrego jego życie nie przyniesie. Nie był wtedy jeszcze taki stary. Miał czterdzieści cztery lata.
Był młodszy niż ja teraz. W końcu mówi: „Dobrze, no to weźcie mnie, Panowie, wyprowadźcie”
- dokładnie tak to sformułował. I wtedy chyba ja mu tak powiedziałem: „Wie Pan, my Pana
możemy wyprowadzić tylko kawałek. W radiowozie przejmą Pana inni policjanci” . „To mnie
weźcie” - odpowiedział. Wziąłem go pod rękę, sprowadziliśmy go na dół i przekazaliśmy.
Potrzebował tego przytrzymania za ramię, bo bał się kontaktu. On bał się tego, co zrobił.
Kilkakrotnie powtarzał: „Zniszczyłem życie ukochanej istocie, więc nie ma sensu, żeby moje
życie nie uległo zniszczeniu” . Przez cały proces nic więcej nie powiedział.

Jednak tym razem interesował się Pan dalszym biegiem sprawy...

- Tak. Dostał chyba dwanaście lat. Nie odpowiadał za morderstwo z premedytacją.


Podczas przesłuchań w prokuraturze w ogóle się nie odzywał. Powiem szczerze, że był to jeden
z większych kaców moralnych, które przeżywałem. W przypadku wielu samobójców, których się
przerobiło, większość to byli pajace i oszuści, którzy coś chcieli wykrzyczeć, coś chcieli
powiedzieć. Natomiast ten człowiek naprawdę chciał odebrać sobie życie. Nie miałem cienia
wątpliwości, co do jego prawdziwych emocji, do jego stresu, do jego przeżyć i do jego
autentycznych łez. Nie wątpiłem również, że ten człowiek potrzebował kontaktu wzrokowego.
Nie siedział na wprost mnie, nie wymagał patrzenia w oczy, ale chciał, żebym patrzył na niego.
Jedna z gazet opublikowała nawet zdjęcie ilustruj ące to wydarzenie.

Zrobione z góry, prawda? Jest Pan na nim w niebieskiej kurtce...

- Tak, mam tę kurtkę do dnia dzisiejszego.

Jak traktował Pan te jego prośby czy może raczej żądania?

- Odebrałem to jako poszukiwanie więzi, on autentycznie się bał. Kiedy zamykał oczy, to
dostawał dziwnych drgawek, zmieniał mu się kolor twarzy. Postrzegałem to jako opętanie. Może
nie jako opętanie przez diabła, ale jakąś dziwną niemoc, złość... On próbował z tym walczyć,
widać było nerwowe reakcje, mimikę twarzy, drgaj ącą skórę na czole. Tylko w amerykańskich
filmach jest tak, że negocjator siedzi cicho i pozwala się komuś wygadać. Oczywiście, nie licząc
przypadków tych naszych fikołów, którzy wychodzą na dach i odstawiaj ą numer, żeby coś
osiągnąć. Większość samobójców, targanych prawdziwymi emocjami, nie robi nigdy nic innego,
oprócz myślenia o samounicestwieniu. Fikoły będą się wygłupiały, krzyczały, chodziły,
a człowiek, który chce się zabić, będzie miał znacznie spokojniejsze ruchy. W momencie
zbliżania się do krawędzi, będą mu chodziły inne części ciała, dostanie jakiegoś tiku. Natomiast
fikoł podchodzi i się jeszcze ogląda... Bardzo łatwo rozpoznać takiego pajaca.

Samobój cy-pozerzy?

- Niestety tak... Powiem Panu szczerze, że żadnego przypadku nie przeżyłem tak bardzo,
jak właśnie historii tego faceta. Niezwykle mnie to poruszyło. Nie przeżywałem przy
samobójcach stresu, prawie żadnego, bo większość z nich to rozwydrzeni idioci. Wychodzę
z założenia, że jak chcą, to niech się zabijają. Natomiast w tym przypadku naprawdę miałem
bardzo silne i skrajne emocje. Z jednej strony: zabił, morderca jest mordercą, powinien za to
odpowiedzieć. Natomiast z drugiej strony, myślę o jego przeżyciach, gdy opowiadał o dorastaniu
córek, o robieniu kariery przez żonę, o tym, że on tej córce dupę podcierał, jak się zesrała, bo
żona latała za karierą, że odbierał ją z przedszkola obsraną czy obsikaną. Od kilku lat nie miał
pracy i to on pełnił w tym domu rolę kobiety, matki dzieci. To wszystko bardzo mnie chwytało za
serce, bo sam mam podobne doświadczenie w swoim życiu.

To znaczy?

- Jako ojciec nie zawsze byłem w porządku, bez względu na to, czy miałem racj ę, czy nie
miałem racji w swoich sprawach rozwodowych. Z punktu widzenia dziecka to bez znaczenia.
Ważne są inne rzeczy. Następnego dnia musiałem być w pracy, ale to nic nie pomogło, cały czas
miałem wyrzuty sumienia. Szczerze mówiąc, dopiero postępowanie dyscyplinarne, które mi
wszczęto po tej sprawie, sprowadziło mnie trochę na ziemię.

Z czyjej inicjatywy?

- Koordynatora krajowego do spraw negocjacji. Podkablował mnie, złożył pisemne


zawiadomienie, że pracowałem nieprawidłowo przy tym samobójcy, naruszaj ąc obowiązujące
przepisy...

Chodzi o sprawę wykorzystania karetki?

- Nie, o to, że nie dopuściłem zespołu negocjacyjnego z Komendy Głó wnej do


wykonywania czynności. To było bezsensowne z każdego punktu widzenia, ale przepisy polskie
stanowią tak, że przy negocjacjach pracuje sześć osób. Nielogiczne, bezsensowne, stworzone po
to, by dać paru ludziom etaty.
Pan podjął jednak te działania. Czy już wtedy wiedział Pan, że ryzykuje
odpowiedzialnością dyscyplinarną?

- Oczywiście, wszystko tam robiłem, łamiąc obowiązujące przepisy, które były


absolutnie bezsensowne. Ale że jest przepis, więc zostałem podkablowany. Wszczęto
postępowanie wyjaśniające nieprawidłowość pracy. Summa summarum, pracowałem jednak
w zespole, ten drugi negocjator był członkiem zespołu, byli jeszcze inni negocjatorzy.
W przepisach jest sentencja, z której wynika, że nie do końca jednak naruszyłem zasady, bo
pozostali negocjatorzy gdzieś się kręcili przy akcji.

O co mogło chodzić? Zazdrość?

- Jest coś na rzeczy. Krajowy koordynator wkurwił się, że nie robił tego zespół
z Komendy Głównej, tylko Dariusz Loranty. Podjął się tej sprawy samodzielnie i figuruje jako
bohater. Muszę przyznać, że była to bardzo głośna sprawa. Zresztą wycinki prasowe, które Panu
pokazałem coś o tym mówią...

Jak Pan wrócił do życia po tej sprawie?

- Normalnie. Kłótnia z żoną, wóda w pracy i robota non stop.

Znowu wóda...

- Jest najlepszą receptą. Negocjacje w polskiej policji (w prewencji mundurowej) są


rozwiązywane w strasznie patologiczny sposób. Wiele policji w różnych krajach ulega społecznej
kontroli, choć potrafi też stworzyć sobie wewnętrzne obszary, które jej nie podlegaj ą. Ile jest
przestępstw takich jak włamania ze sprawcą, które zostały wykryte? Mamy tu bardzo rzetelną,
uczciwą statystykę, dlatego, że jest kontrolowana przez inną instytucję, czyli prokuraturę. Mamy
potwierdzenie tych spraw przez trzy źródła. Nie ma możliwości oszukania. Policja ma swoją
książkę wydarzeń, ma swoje postępowanie, które i tak zawsze trzeba przekazać do prokuratury,
a prokuratura zawsze musi to przekazać do sądu. Czyli to samo zdarzenie mamy obrobione
kryminalnie, procesowo i na wokandzie w różnych instytucjach. Natomiast jeżeli w policji
tworzą się obszary, które są poza kontrolą, to oczywiście pojawiaj ą się różne nieprawidłowości.
W statystyce negocjacyjnej miałem bardzo małą liczbę wydarzeń negocjacyjnych,
a w rzeczywistości było ich więcej niż wszystkich innych razem wziętych.

Skąd taka rozbieżność?

- Dziewięćdziesiąt procent tych zdarzeń obrobiłem solo, a nie w zespole trzy- lub
sześcioosobowym. Po prostu nie miałem do tego ludzi. Dopiero, kiedy już ich miałem, zaczęto
mnie uwzględniać w tej statystyce. W jednej z takich statystyk wpisano tylko cztery negocjacje.
A cztery to ja robiłem... w miesiącu. Zaliczano mi tylko te, które robiłem w zespole. W końcu
ileś tam etatów musi być jakoś uzasadnionych...

Czyli tradycyjne polskie piekiełko biurokratyczne...

Nie chciałbym używać określenia „polskie piekiełko” . Polska jest dla mnie większą
wartością, więc nie używajmy nigdzie słów „polskie piekiełko” . Normalne „piekiełko
administracyjne” .

Miał Pan jednak jakąś swobodę w Stołecznej?

- Wróciłem do Komendy Stołecznej, bo dostałem glejt od generała Siewierskiego, słowną


obietnicę, której oczywiście do końca nie dotrzymał, ale to jest już w standardzie... Na wiele mi
pozwalał. Moim celem było zorganizowanie takiego systemu negocjacji w Komendzie
Stołecznej, który posłużyłby za przykład dla całego kraju. Ot, taka koncepcja Dariusza
Lorantego. Zwykle jest tak, że aby zostały przeprowadzone negocjacje, trzeba zwo ływać
sześcioosobowy zespół. Kiedy negocjatorzy są powoływani na czas zdarzenia, to nikt nie
pozwoli na oddelegowanie z jednostki sześciu ludzi do jednego samobójcy, bo to dezorganizuje
służbę. Nie ma takiej możliwości. Natomiast moja koncepcja polegała na tym, żeby pracownicy
kryminalni wypowiedzieli się w tej sprawie, określili role. Opierałem się tu na koncepcji
amerykańskiej i niemieckiej. Przeprowadziłem szereg rozmów i miałem nawet obiecane, że taka
zmiana zostanie wprowadzona. Ale wyszło jak wyszło.
[15]
Jak „Benek” ratował miasto...

Można powiedzieć, że sprawa samobójcy-mordercy była dla Pana przełomowa, ale


nic Pan na niej nie zyskał...

- Zyskałem doświadczenie.

Owszem, ale oberwał Pan w robocie.

- Niestety tak.

A czy zdarzyło się, że został Pan bohaterem wbrew woli? Z góry przepraszam za
bezczelność. Taka praca (śmiech).

- Spokojnie, nie obrażę się. Rzeczywiście taka sprawa miała miejsce. Wracałem akurat ze
Szczytna. Prowadziłem tam zajęcia, które bardzo mnie wciągnęły. Było to dosyć uciążliwe, ale
czego nie robi się dla policji...

I pieniędzy.

- Właśnie, że nie. Przynajmniej nie w tym przypadku (śmiech). Wówczas nie wiązało się
to z żadną dodatkową kasą dla mnie. Chodziło o zadanie dla zapaleńców, a ja miałem poczucie
misji.

Dlaczego?

- Mam przekonanie, że w trosce o bezpieczeństwo ludzi, trzeba zajmować miejsca


i mównice, które w innej sytuacji mogliby zająć jacyś nieroztropni goście. Wielokrotnie
rozmawiałem na temat bezpieczeństwa z różnymi posłami, którzy po konsultacji ze swoimi
doradcami, nieporównywalnie wyższymi stopniem w hierarchii policyjnej czy służb ode mnie,
przyznawali mi rację. Tyle, że przyznawać racj ę to jedno, a realizować, to drugie. Zwłaszcza gdy
ma się w rękach władzę. Natomiast ja mam taką cechę charakteru, a właściwie wadę, że lubię
zmiany. Zawsze taki byłem. Tam, gdzie pracowałem była wyj ątkowa patologia systemu
zarządzania i współpracy. Dlatego chętnie przystałem na propozycję szkolenia ludzi. Miałem
swoje pięć minut. Tym bardziej że moje wykłady robiły wrażenie. Zupełnie jakbym opowiadał
o żelaznym wilku. Nikt nie wierzył, że ktoś robi takie rzeczy. Do momentu aż udało mi się
zorganizować nauczyciela ze Szczytna, który w ramach delegacji służbowej był parę dni u nas
w pracy i obserwował. Z tego tytułu udało się nawet zorganizować wzorową pracę sztabu przy
działaniach operacyjnych. Znalazło to swój ładny opis w książce, zrobiło jakąś furorę. Można
powiedzieć, że w materii porwań dla okupu mam swój wkład dydaktyczny, uwieczniony
w podręcznikach.

Dobrze, ale co z tym powrotem ze Szczytna?

- Jestem w drodze i nagle dzwoni do mnie zastępca naczelnika. Mówi: „Słuchaj, facet jest
na wieżowcu przy Rondzie ONZ. Chce wysadzić ten wieżowiec w powietrze” . Jak to określił:
„Jaja na całą Warszawę” . „Przyjedź, pomóż, bo sobie tam nie radzą” . Dojeżdżam na miejsce
i faktycznie, negocjacje prowadzi już pierwszych dwóch policjantów, którzy byli tam
z interwencją. Później negocjacje prowadził negocjator z Biura Operacji Antyterrorystycznych,
w którym notabene pracowałem przez dwa lata. Robił to bardzo sprawnie i sensownie rozmawiał
z facetem. Był z Bydgoszczy, świeżo wrócił z Ameryki i zainwestował ogromne pieniądze w grę
na giełdzie. Stracił je, bo weszła wtedy jakaś forma opodatkowania takich pieniędzy. Facet
zainwestował u maklera dokładnie w tym banku czy domu maklerskim, w którym próbował się
właśnie wysadzić. W sumie to został oszukany, makler go bezczelnie wykiwał. Miał również na
to dowody. Niestety, znowu zawiodły nasze organy ścigania. Policja go olała. Prokuratura
napisała, że wchodzi tu w grę powództwo cywilne i ona umywa ręce. Bank go olał. Komisja
Nadzoru Giełdowego odpisała mu nawet, że jest to „kolejna próba naruszenia dobrego imienia
giełdy, najbardziej dynamicznie rozwijającej się...” i tym podobna blablanina.

Ogólniki, mowa-trawa...

- Człowiek był ewidentnie oszukany, na co - podkreślam - miał dowody, a oni mu


pierdolą takie teksty żywcem wyjęte z propagandowej gadzinówki. Facet wymyśla sobie numer:
„Odstawię numer życia, nastraszę wysadzeniem się w powietrze” . Z wykształcenia był
technikiem elektronikiem, więc zrobił sobie pas z materiałó w; parę przewodzików, linki itp.
Wcześniej napatrzył się na zamach w teatrze. W internecie podpatrzył co i jak. No i to
rzeczywiście robiło wrażenie.

Wszedł bez problemu?

- Najmniejszego. Facet wchodzi do centrum obsługi klienta. Podchodzi do kolejnych pań,


które tam siedzą. Kasjerki nie są za jakimiś potężnymi szybami. Gościu podchodzi do jednej
z nich i rzuca mniej więcej taki tekst: „Proszę Pani, jest Pani taką młodą kobietą, a ja chcę się
wysadzić w powietrze, na złość temu bankowi, bo zrobił mi krzywdę. Niech Pani stąd idzie, nie
chcę Pani zrobić nic złego” . Zaczepił tak jeszcze kilka innych kobiet.

Wpadły w panikę?

- Właśnie, nie! (śmiech). Po prostu uznały go na idiotę. Ale w końcu z uwagi na to, że
podchodził do każdej kolejnej osoby, niekiedy staj ąc w kolejce, zaczęło im to przeszkadzać.

Podchodził tylko do wybranych kobiet?


- Nie. Podchodził tak kolejno do okienek. Nie wpadł, nie darł się na cały głos. No
i w końcu jakiś ochroniarz podszedł, a gość powiedział mu mniej więcej to samo. Ochroniarz też
go olał. W końcu zaczął krzyczeć coś, wybiegł z tej sali. Dopiero wtedy była pierwsza reakcja.

Jaka?

- Pojawili się inni ochroniarze. Do tej pory mam nagranie, na kt órym to dokładnie widać.

Co ten człowiek zaczął krzyczeć?

- Coś w stylu: „Uciekajcie stąd, wysadzimy” . N a nagraniu, którym dysponuję widać, że


on żywiołowo gestykuluje. Oczywiście nie ma żadnej reakcji, nikt nie ucieka, nie ma popłochu.

Nikt nie pada na glebę?

- A skąd! Facet wychodzi stamtąd i wchodzi do pierwszego pomieszczenia, przed


wejściem, które - jak się później okazało - miał już wcześniej upatrzone.

Już wcześniej zdołał sobie wybrać miejsce?

- Oczywiście. I w tym momencie ludzie w banku zaczynają mu wierzyć. Facet zdejmuje


kurtkę, zaczyna działać na ostro.

„Na ostro”?

- Zapowiedział wysadzenie banku w powietrze. Bardzo dobitnie. Pozwolił jednak na


ewakuację.

Ludzie wychodzą, jest popłoch? Jak to wygląda?

- Ludzie wychodzą, a facet głośno powtarza, że zabije się, jeżeli nie będą spełnione jego
warunki. Warunki są wyjątkowo dziwne - żąda prokuratora i Ryszarda Cebuli.

Tego dziennikarza?

- Tak. Ryszarda Cebuli, znanego z programu „Uwaga” . Facet uważał, że jak Cebula zrobi
program i puści go w telewizji, to coś osiągnie. Zażądał transmisji rozmowy na żywo. I Cebula
się zjawia, bo sprawa wypływa na wierzch. Otaczają budynek, robi się ogromna operacja
policyjnych sił, zabezpieczająca całe rondo. Widać było wyraźnie, że facet był owinięty
materiałami.

Niczym terrorystki z Dubrovki?

- Tak. Prokurator, przypadkowo przebywający towarzysko u komendanta Czesława na


Woli, zjawia się na miejscu. Przygotowuję go do tej rozmowy. Rozmawia. Oczywiście, to
wszystko jest w pełnym uzgodnieniu z nadzorem prokuratorskim. Niestety warunki tego gościa
są spełniane. Oczywiście nie wszystkie, bo Cebuli nie pozwala się podejść. Zamiast tego,
odczytuje komunikat na wizji. Ma w zanadrzu taki mały telewizorek. W pobliżu technik
policyjny i dwóch pirotechników, podchodzą, udaj ąc operatorów. Oczywiście oni maj ą
urządzenia do badania składu chemicznego powietrza, żeby ustalić, czy faktycznie mamy do
czynienia z materiałami wybuchowymi.

I co się okazuje?

- I, kurza twarz, badanie nie wyszło, tak jak by się tego chciało. Nie ma pewności, że
gość nie posiada takich materiałów. Ten człowiek siedział w pomieszczeniu ze starym ksero.
Stare maszyny wydzielają metale ciężkie, czyli jakby to powiedzieć, cytując głośny artykuł
z „Rzeczpospolitej ”, „cząstki aktywne” .

Czyli znowu kłania się kwestia trotylu?

- Dokładnie. Co prawda, tamte ksera wydzielały te metale w stopniu minimalnym, ale nie
można było wykluczać zagrożenia. Poza tym proszę zwrócić uwagę, że ówczesne spektrometry
były to urządzenia starszej generacji niż te obecne. Tak czy inaczej, sprzęt wskazuje śladowe
ilości materiałów potencjalnie wybuchowych, czyli nie można wykluczyć, że facet popełni
samobójstwo. A przy okazji rozpierdoli bank. W końcu przychodzi technik udający kamerzystę,
a nasz desperat od razu chce się zobaczyć na wizji. Chce zobaczyć, że o tym powie Cebula i...
Cebula o tym mówi! Wchodzi też technik policyjny w kamizelce TVN-u i wszystko filmuje.
Gość zobaczył się w telewizji, pogadał z prokuratorem i poddał się.
Notatka służbowa, napisana odręcznie p o zdarzeniu przy
rondzie ONZ. Samobójca groził wysadzeniem się w powietrze w pomieszczeniach bankowych.
„ Super Express ” opisał zdarzenie tytułem „ To on uratował miasto ”. W notatce tłumaczę się, że
nie wypowiadałem się dla tej gazety. W policji wypowiedzi publiczne są możliwe tylko p o
uzgodnieniu z przełożonym.

Tak po prostu?

- Osiągnął, co chciał i tyle. Policja ogłosiła to jako wielki sukces. A w gazecie pojawił się
artykuł z moim zdjęciem i wielkim tytułem: „To on uratował miasto” . Prowadziłem negocjacje,
uratowałem miasto. Tak napisała gazeta, więc tak było (śmiech). Choć w całym, dosyć
obszernym artykule, jest jedno zdanie o mojej osobie. Wydarzenie zaczęło się popołudniem, a ja
przybyłem dopiero o dziewiętnastej. Jak widać, jest trochę różnicy w czasie, a w gazecie czytam:
„Do akcji wkracza nadkomisarz Loranty” . A ja w opisywanej chwili dopiero przyjechałem na
miejsce! (śmiech) Jedyne, co wówczas zrobiłem, to przeprowadziłem rozmowę z zastępcą
komendanta głó wnego i zastępcą komendanta stołecznego, informując ich, że nie można zgodzić
się na warunki tego człowieka. Obstawałem przy tym, że trzeba dynamicznie zadziałać,
obezwładnić go, skoro mamy wyniki wskazuj ące na obecność materiałów wybuchowych.

W jaki sposób Pan argumentował?

- Powiedziałem, że jeśli zaakceptujemy jego żądania, to takich wariatów jutro będziemy


mieli nie dwóch, a dziesiątki. Ale oczywiście policja robi inaczej, spełnia żądania, potem go
zamyka i jest wielki sukces. Nawet mnie wysyłają na konferencję prasową, w końcu to ja
„uratowałem miasto”, jako rzekła gazeta (śmiech).

Naprawdę uważa Pan, że po takiej historii mielibyśmy kolejnych „śmiałków”?

- Proszę Pana, komunikat wynikający z tej sytuacji był jasny - jak cię skrzywdzi państwo
czy instytucja tego państwa, a ty odstawisz numer na cały kraj, to państwo naprawi swoje błędy.
Oczywiście to poszło na całą Polskę dzięki bezpośrednim transmisjom, według których, facet
został ewidentnie skrzywdzony, co akurat było prawdą. Tymczasem nasz delikwent wyszedł po
czterdziestu ośmiu godzinach na wolność i tyle. Nie poniósł żadnej odpowiedzialności, skoro nie
miał przy sobie materiałów wybuchowych.

Atrapa nie wystarczy?

- To była tylko atrapa. Nie można było zarzucić mu ciężkiego artykułu z kodeksu
karnego. Był za to bohaterem przez parę najbliższych dni, ponieważ opowiadał o tej swojej
sprawie w mediach. Tłumaczył, co się wydarzyło i jak został skrzywdzony. Prokuratura podjęła
sprawę i generalnie wszystko się potoczyło po jego myśli. Tymczasem polskie media wysłały
komunikat - jeżeli zostałeś kiedyś skrzywdzony, w Warszawie odstawiasz numer życia
i wszystko zostanie naprawione. Tak jak w tym przypadku. W mojej ocenie właś-nie to było
najgorsze: użycie negocjacji policyjnych do tej sprawy. Jestem absolutnym totalistą i uważam, że
facet powinien być odstrzelony.

Aż tak?

- A gdyby on naprawdę miał ten materiał wybuchowy? To co, mamy spełniać jego
żądania?

Ale nie miał. Odwalamy zwykłego desperata i co wtedy?

- Podam tylko przykład, który zdarzył się następnego dnia. Facet wychodzi z zakładu
karnego i żąda mieszkania na Ząbkowskiej. Mieszkał tam dwanaście lat, ale teraz nie ma już tego
domu. A on chce dalej tam mieszkać. Żąda burmistrza, telewizji, prasy. Podobnych sytuacji
następnego dnia jest jeszcze kilka.

Miał Pan dobre przeczucia.

- Dla mnie to oczywiste. Jeśli 2+x=4, to wiemy co to jest x.

Ale nie dla wszystkich, skoro zdecydowali się go popieścić medialnie.

- O, właśnie! Czyli wszystkie działania wymagają przewidywania, a nie systemu


zarządzania, jaki obowiązuje. Takich zdarzeń przez kilka dni było multum i nie są już
obsługiwane przez media. Żądań tych desperatów się nie spełnia. Więc po kilku dniach wszystko
blednie, a my mamy zapierdol. Myślę, że to jedno zdarzenie wygenerowało liczne podobne
historie działające wedle schematu: „Ja się zabij ę, jak mi nie dacie tego i tego” . Fizycznie nie
było możliwości obsługi negocjacyjnej tych wszystkich przypadków.

Takich desperatów nie spotykaj ą żadne przykre konsekwencje, żadne sankcje?


- Absolutnie nie! Za to szefostwo policji zwalnia swoich podwładnych w sposób
błyskawiczny, gdy zmienia się układ. Najgorszą rzeczą w tym państwie jest to, że każdy może
sobie dobierać współpracowników wedle własnego widzimisię. Marny kierujący ma wtedy
równie marnych podwładnych. W samorządzie wchodzi nowy marszałek, dobiera nowych ludzi,
a w policji wchodzi nowy komendant wojewódzki i wsadza nowych naczelników.

I tak to się kręci...

- Nie ma sztywnych kryteriów. Zachodnie policje rozwiązały ten problem. Ja nie jestem
twórcą rewolucyjnych pomysłów, broń Boże, ale pomysłów, które przewidują reakcję ludzi.

Wróćmy do desperatów. Nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za wszczęte


awantury, groźby zamachów, choć za zwykłe nieokazanie biletu w autobusie czy pociągu
można dostać solidny mandat. Jak to rozumieć?

- Proszę Pana, to jest kolejny problem niedowładu prawnego. Te osoby nie ponoszą
żadnej odpowiedzialności, oprócz zarzutu naruszenia porządku publicznego w ramach
wykroczeń. Nie znam jednak żadnego przypadku, żeby ktoś ponosił realną odpowiedzialność.
Może uszło mojej uwagi, ale przez tyle lat nie spotkałem się z sytuacją ukarania takiej osoby.

Frustraci zyskali na sprawie, ale zyskał również Pan. Niewiele Pan zrobił, ale znowu
trafił na pierwsze strony gazet.

- Jeżeli obecność w mediach jest wynagrodzeniem, to niewątpliwie tak. Zostałem


wyróżniony za coś, z czym nie miałem, tak naprawdę, nic wspólnego. Przez całe życie odżegnuję
się od tej akcji i uznaję, że popełniono tam błędy. Policja powinna być wyposażona w pewne
instrumenty, które pozwalałby jej na bardziej radykalne działania. Nawet napisałem taki felieton,
w którym ostatnie zdanie brzmiało: „Polska policja nie ma jaj!” (śmiech). Na tę okoliczność
obraził się na mnie człowiek, komendant Czesław, który został przeze mnie tam opisany. Ale to
też świadczy o intelekcie policjantów. „Nie ma jaj ” oznaczało, że policja nie ma narzędzi, aby
coś zrobić w tej sytuacji. Co by było, gdyby frustrat naprawdę miał materiał wybuchowy?
W dodatku polski system nie przewiduje zamknięcia takiej osoby. Nie ma też mo żliwości, żeby
go zabić. A jeżeli on naprawdę chce się wysadzić w miejscu, zagrażającym życiu ludzi?
Powinien być wprowadzony tzw. strzał sanitarny. Decyzj ę o nim podejmuje konsylium
z udziałem prokuratora po odpowiednim zaopiniowaniu.

Te „narzędzia” czy też „jaja” to możliwość odwalenia klienta, bez żadnych ceregieli?

- Tak, ale taka decyzja nie może być decyzją podjętą tylko i wyłącznie przez
przedstawiciela aparatu policji. To jest wykluczone.
Ale czy prokurator będzie w stanie tak od razu, ad hoc twierdzić, że jest uzasadniona
konieczność użycia broni i odstrzelenia klienta?

- Według mnie, prokuratura spełnia funkcje kontrolne i świetnie się sprawdza miesiąc po
zdarzeniu, kiedy puszczają emocje. Straszna rzecz się dzieje w takiej sytuacji jak ta. Akurat
mieliśmy prokuratora z jajami, który chciał, nie bał się i to go rajcowało. Poszedł. Był świetnym
ekspertem w swoim fachu, aktywnym prokuratorem, co zdarza się niezwykle rzadko. Niestety już
nie żyje. Większość prokuratorów woli pogrzebać każdą sprawę, żeby nie mieć komplikacji
prawnych.

No właśnie, niewielu jest dziś takich prokuratorów. Nie obawia się Pan, że włączenie
ich w takie sprawy doprowadziłoby do paraliżu działań? Co w sytuacji, gdy prokurator
wejdzie w konflikt z policjantami albo nie będzie działał na czas?

- Uważam, że w sytuacji zagrożenia przez desperatów, którzy chcą zabić inne osoby,
trzeba wybierać dobro większe i mniejsze. Policja powinna dysponować przepisem
wykonawczym, a nie tylko kodeksowymi ogólnikami, które jedynie wspominaj ą o podobnych
sytuacjach. Potrzeba zmian funkcjonowania wewnątrz aparatu, który taką decyzję by
podejmował. Działoby się to oczywiście w określonych warunkach z uwzględnieniem pewnych
kryteriów znamionowych. Bez wątpienia podejmowanie decyzji o czyjejś śmierci jest rzeczą
straszną - nie ma tu żadnych wątpliwości. Tyle że pewne sytuacje związane z bezpieczeństwem
porządku publicznego tego wymagają. W innych krajach to zostało rozwiązane, w Polsce - nie.
Dajmy na to kolejny przykład negocjowania, w którym uczestniczyłem, jeżeli dywagujemy na
taki temat. Osoba chora psychicznie chciała się wysadzić w budynku wielkopłytowym na
Ochocie.

I co się dzieje?

- Są telefony, rozmawiamy. Między nami jest dyskusja, że faceta powinien negocjator


podprowadzić pod okno i wtedy snajper go obezwładni strzałem. Nasz snajper odpowiada
wyraźnie: „Ja go nie obezwładnię. Z tej amunicji, z tej broni, jeżeliby mi się udało celnie strzelić,
to ja mu mogę wyrwać rękę. Poza tym, jak mu wyrwę rękę, to muszę od razu unieruchomić też
tę, w której ma ten zapalnik” .

Po prostu staruszek zamknął się w swojej kawalerce. Żeby było śmieszniej, budynek już
miał status zagrożonego i czekał w kolejce do rozbiórki. Stoi do dziś. Zresztą, niedaleko
prokuratury na Ochocie. Sytuacja wygląda tak, że jeśli facet wysadzi się na tym pierwszym
piętrze, to rozpierdoli budynek! Na miejscu pracownicy spółdzielni w panice krzyczą, że według
ekspertyzy maj ą rok czasu na zabezpieczenie dodatkowe tego budynku z uwagi na wadę
konstrukcyjną.

Czyli dużo większe zagrożenie, niż w przypadku klienta z banku?


- Bez porównania większe zagrożenie! Niedołężny facet barykaduje się w domu,
uszczelnia mieszkanie i puszcza gaz. To akurat zostało, według mnie, rozwiązane absolutnie
prawidłowo. Odcięto całkowicie gaz.

W całym budynku?

- W całym budynku. Z kolegą ruszamy do jednych drzwi, a policjant z „ate” wspina się
z piętra i delikatnie wywala część szybki w oknie, żeby facet się nie zatruł tym gazem, który już
wpuścił.

Jak zachowywał się ten człowiek?

- Coś tam bełkotał, coś ględził bez ładu i składu. To był mężczyzna ponad
siedemdziesięcioletni, już zmęczony życiem. Zwykły starzec. Nie zdążono jednak ewakuować
mieszkańców. A gość już stawia żądania. Świadomość tych potencjalnych śmiertelnych skutków
dla wielu osób była ogromna. Nieprzewidywalny człowiek, gaz, budynek grożący zawaleniem,
mieszkańcy w środku. Straszne! Gdy strażnicy miejscy i policjanci przystąpili do ewakuacji,
spotykali się z niewybrednymi komentarzami w stylu: „Ewakuacja? Co ty mi tu pierdolisz?!” .

Czego żądał ten starzec?

- Już nie pamiętam, to było kompletnie absurdalne... To były żądania całkowicie mętne.
A w dodatku facet zapominał przy końcu zdania, co powiedział na początku. Tyle że wciąż
czuliśmy ten pieprzony zapach gazu, a facet uszczelnił okna i drzwi.

Kto podjął decyzję o odcięciu gazu?

- Jakiś sensowny policjant z dołu. Oczywiście najsensowniejsi policjanci, to ci pracujący


na ulicy. Poszedł na górę i poprosił o wykręcenie gazu. Słyszał teksty w stylu: „Panie, jak ja
płacę za gaz, to jak mam wykręcić?” . Oczywiście nie było sensu oglądać się na te narzekania.

A jak szły Panu rozmowy z desperatem?

- Prowadziłem je, ale sprawniej dogadywał się z nim mój kolega. Cała sztuka polegała na
tym, żeby tego człowieka przytrzymać rozmową przy drzwiach. Z przeciwnej strony działał nasz
kolega.

Na jaki haczyk go złapaliście?

Już nie pamiętam, na jaki temat rozmawialiśmy, to była naprawdę trudna i dziwna
rozmowa. Ten człowiek miał ogromne ograniczenia umysłowe. Natomiast teksty typu: „Powtórz,
bo nie zrozumiałem o co ci chodzi” powodowały, że coś próbował z siebie wydukać. I w tym
momencie, gdy głośno gadaliśmy, policjant wybił szybę po cichu z tyłu.

Zapewne pomógł jeszcze słaby słuch starszego człowieka...

- No właśnie, dlatego to była słuszna koncepcja. Na linie zszedł policjant. Potwierdził, że


przy rozbijaniu szybki poczuł prąd powietrza i odór. Zrobiono kolejny numer. Inny kolega
z sąsiedniego balkonu wywołał starca do rozmowy. „Możesz to mi powtórzyć?” - zagaił
z odległości. Facet jakby w odruchu podszedł do tego balkonu, bo on mu zastukał w szybę.
W tym czasie, kiedy już wiadomo było, że stężenie gazu spada, komandosi zaczęli rozbijać
metalowymi walcami drzwi wej ściowe, rozwalaj ąc po drodze również barykadę z mebli
kuchennych, którą ustawił ten dziadek.

Jak potraktowali go komandosi? Standardowo?

- Ostrożnie. To jednak była starsza osoba! Każdy miał świadomość, z kim mamy do
czynienia. Sytuacja nie wymagała aż tak dynamicznych i drastycznych działań. Część
policjantów to też ludzie, co podkreślam, o delikatnych, ludzkich emocjach. Starca
wyprowadzono i przekazano sanitariuszom, którzy go spętali. Nie był w stanie stawiać
większego oporu. Ale równocześnie ta sprawa miała element chwilowego, realnego zagrożenia.
Gdyby on faktycznie coś wysadził, to na pewno skutki byłyby tragiczne. Totalna katastrofa
i mnóstwo ofiar śmiertelnych.

Świadomość wieku i stanu tego człowieka utrudniała pracę policjantom? Chyba łatwiej
jest działać „na pełnej kurwie”?

- To prawda. W tym przypadku dochodzi aspekt moralny, który na pewno każdego


dotyka, mnie również. Facet był starszy od mojego ojca. Zrobił to z jakichś motywów
rodzinnych, nie precyzował, z jakich dokładnie. Prawdopodobnie chodziło o brak kontaktów
z córką. Rozpaczał, że go nie odwiedza, że go porzuciła. My już nie wnikaliśmy w jego historię,
nie trzeba było tego ustalać. Wyglądało na to, że wcześniej był takim niedzielnym tatusiem.
Z tym człowiekiem nie było normalnej komunikacji, nie było logicznej wymiany zdań. Rzucał
tylko luźno swoje myśli w stylu: „Dziecko mnie porzuciło, nie zna mnie. Po co ja mam tutaj żyć?
To jest bez sensu. A jak się zabiję...” . Mówił bardzo chaotycznie, a przewodnia myśl, wyrażona
dobitnie była taka: „Ja się wypierdolę i wszystkich razem ze sobą, bo co to za życie?” . Jak mówi
to starsza osoba, która ma pretensje do swojego dziecka, to ciary człowieka przechodzą. Panie
Aleksandrze, jesteśmy dorosłymi ludźmi i mamy świadomość, że prędzej czy później, każdego
z nas może dopaść taki stan sklerozy czy choroby umysłowej. Dlatego gliniarze również nie byli
skorzy do przejawiania jakiejś dynamiki na zasadzie: „Dojedźmy go, bo to kurwa bandzior! ” .
Kiedyś Panu powiedziałem, że pies spuszczony z łańcucha musi ugryźć. Tutaj nie było tego
zjawiska.

Czyli ten mechanizm nie zawsze musi zadziałać?


- No nie. Natomiast, gdy widzimy młodego, krewkiego człowieka, który może stwarzać
zagrożenie, to piana z pyska sama zaczyna się toczyć. Chce się zatańczyć z takim gnojem.
Oczywiście po swojemu (śmiech). Przypomina mi się w tym miejscu sytuacja, gdy jeden z takich
desperatów siedział na dźwigu i nie chciał zejść. Był mróz jak cholera. Jak w końcu udało się go
ściągnąć, to jeszcze został przekopany.

Przecież policjanci mogli za to beknąć...

- Mogli, ale towarzyszyły im silne emocje. Silniejsze od strachu o robotę. I w końcu one
z nich zeszły. Zwłaszcza że mieli do czynienia z pajacem. Wielu z nas, wielu policjantów dostaje
obsesji przez te emocje.

Pan też?

- Oczywiście.

Na czym to polega?

- Choćby na tym, że nic mi się nie udało zmienić w policji, choć miałem potencjał
w pełni zauważalny i niekiedy doceniany. Można powiedzieć, że dający możliwość
gwiazdorzenia. Nie czuję się do końca spełniony w tej materii.

Dlaczego? Regularne występy w popularnych programach, jak choćby „Dzień dobry


TVN”. W końcu kelnerów tam nie biorą. Książek też o kelnerach nie piszą. Przynajmniej
ja...

- (śmiech) Ale to jest teraz, a nie wtedy. Wtedy, proszę pamiętać, cieszyłem się szczerą
i zoologiczną nienawiścią części funkcjonariuszy.

Bo jest Pan „katolem”?

- Tak. Dlatego, że zawsze tak się wypowiadałem, jak się wypowiadałem. Nigdy jednak
nie obrażałem żadnej religii. Nawet w środowisku, co było nielogiczne. Zawsze byłem taką
osobowością z dwiema twarzami. Przypomina mi się tutaj historia z moim kolegą, który we mnie
znalazł partnera do rozmów, bo nie chciał płacić alimentów. Przy dobrej wódeczce, w kulturalnej
sytuacji, cały czas się powoływał na mnie, w dosyć dużym gronie ludzi. Ja też tam byłem. Żona
puściła go w trąbę, wiążąc się z bardzo bogatym mężczyzną. Dlatego uznał, że nie ma żadnych
obowiązków wobec własnego syna. I ze trzy razy powołał się: „Darek, no nie mam racji? No, ty
jesteś rozwodnikiem, ty wiesz, że dobrze robimy” . W końcu nie wytrzymałem i mówię: „Kurwo,
przestań pierdolić! Zrobiłeś dziecko, więc mniej poczucie jakiejkolwiek odpowiedzialności!”

Pewnie jeszcze bolało to, że musiał Pan walczyć o kontakty z synem i dorabiać,
będąc na bakier z przepisami..

- Gdy rozmawialiśmy przy tej wódeczce, już nie dorabiałem. To się skończyło gdzieś
w 1999 roku. No, może jeszcze z kilka razy tak dorobiłem.

Żeby zapewnić coś dziecku. W filmie „Pitbull” ta sytuacja została przedstawiona


w scenach z udziałem „Gebelsa”, którego grał Andrzej Grabowski.

Tak, to moja historia, którą Sławek Opala, pierwowzór „Despero”, opowiedział twórcy
filmu. Była żona utrudniała mi kontakty z dzieckiem, musiałem o to walczyć. A ten kolega mi
pierdoli, że pół roku nie mieszka z dzieckiem i już o nim nie pamięta! Dla mnie to było
niezrozumiałe. Tym bardziej, że pomimo ostrego zakurwu w pracy, odbierałem dziecko
z przedszkola i synek siedział ze mną godzinę czy dwie na komendzie. Podobnych przypadków
w policji było więcej i nie tylko mnie dotyczyły.

Czyli ta sytuacja została wiernie oddana w „Pitbullu”?

- Tak. „Jak to? To ty bierzesz dziecko?” - słyszałem głosy zdziwienia. W dodatku synek
jeszcze robił sporo hałasu, kiedy był ze mną. Wiele osób tego nie rozumiało.

Czy zdarzyło się Panu przesłuchiwać zbója w obecności dziecka, np. gdy spało?
Taka scena jest w filmie Patryka Vegi.

- Tego akurat nie było. Wyglądało to w ten sposób, że odbierałem Krzysia z przedszkola,
przy Komendzie Stołecznej na Żoliborzu. Była żona z jakichś przyczyn nie mogła wziąć dziecka.
Nie robiłem wtedy przy nim przesłuchań, natomiast wykonywałem ważne czynności procesowe
przez telefon. Jako przykład podam sytuację, którą widziały dziesiątki osób. Dziecko bawiło się
między moim pokojem a korytarzem, a w tym samym momencie było prowadzone przekazanie
okupu. Siadam przy telefonie, przy tych wszystkich pods łuchach, cały czas mam kontakt, bo
odgrywam rolę chłopaka, który za ojca przekazuje okup. Trwaj ą ważne konsultacje, od nich
zależy moje życie, a mój piecioletni syn przemieszcza mi się między nogami, gdzieś sobie łazi,
bawi się zabawkami...

Ciężko jest łączyć obowiązki ojca i gliniarza?

- Cholernie ciężko. Ale warto.


[16]
Gliniarz informatorem „Gazety Polskiej”. Intryga Jerzego Urbana

W naszej rozmowie często podkreśla Pan rolę mediów. Na początku kariery to


pismaki uratowały Panu skórę (sprawa wyrwania ręki komendantowi). Czy kiedyś
odwdzięczył się Pan dziennikarzom?

- Jak najbardziej. Chyba nie narzeka Pan na kontakty ze mną? (śmiech) Mówiąc
poważnie, przypomina mi się teraz sytuacja, która miała miejsce dwa lata po rozpoczęciu przeze
mnie służby. To była początkowa faza mojej pracy w policji, gdy już jednak zauważałem
rysujące się w Polsce różnice polityczne. Nie było jeszcze jednak dzisiejszej zajadłości, chociaż,
jak już wspomniałem, złośliwie podrzucono mi zdjęcie Macierewicza.

To chyba dobitnie wskazywało, że zapracował Pan sobie w środowisku na łatkę


„katola”...

- Aktywizując się przy takich różnych historiach, o których wspominałem - jak choćby
przy chrzcie dziecka moich znajomych ateist ów, byłem w ich oczach „katolem” . Później dopiero
weszło określenie „talib” czy „taliban” . To określenie było oczywiście wynikiem nagonki.
Określenie „katol” jest wcześniejsze. Tak czy inaczej dorobiłem się jednego, jak i drugiego
określenia.

Wróćmy do tematu. Jak przysłużył się Pan dziennikarzom?

- Sytuacja moja wyglądała następująco: prowadziłem jakieś czynności w sprawie


usiłowania zabójstwa osoby o bardzo znanym nazwisku. Rzecz dotyczyła człowieka z branży
ogrodniczej, z rodziny o ogromnych koneksjach. Dość szybko policja wpadła na trop. Mój udział
w działaniach wykrywczych był dosyć skromny, natomiast uczestniczyłem też w różnych
działaniach procesowych. Czyli jeździłem z kolegami na przeszukania do wytypowanych osób.
Wytypowano dosyć sprawnie sprawcę, którym okazał się Holender. Policja, siłami byłych
funkcjonariuszy SB, dosyć szybko rozkminiła temat tego usiłowania, łapiąc dwóch sprawców,
którzy dokonali napadu, a przy okazji usiłowali zabić. Na początku traktowano to jako
usiłowanie zabójstwa, natomiast w późniejszej fazie już tylko jako rozbój z ciężkim
uszkodzeniem ciała. Moja pozycja była wtedy niestety zbyt słaba, żeby temu zapobiec... Na
jednym z przesłuchań tego Holendra, ku mojemu zdziwieniu, znalazłem multum
zabezpieczonych fotografii. Holender z wyglądu był bardzo charakterystyczną osobą. Na tych
fotografiach zauważyłem też dziennikarkę, którą bardzo lubię i dziennikarzy, których znałem
z gazet i ceniłem. Kiedyś moją ulubioną gazetą był „Nowy Świat”, który niestety padł, potem
zaczytywałem się w „Gazecie Polskiej” . Z tego, co znalazło się przed moimi oczami, wynikało,
że fotografie zrobiono w tłumie. Uwagę zwrócono na trójkę publicystów „Gazety Polskiej” . Tak
wynikało z tych zdjęć. Sprawa była prosta i jasna, facet był w grupie dziennikarzy na jakiejś
manifestacji. Miało to miejsce w pobliżu Domów Towarowych Centrum, na Marszałkowskiej.
Co to była za manifestacja?

- Antykomunistyczna, palili kukły Urbana. Nietrudno było się domyśleć, o co chodzi.


Zresztą później dowiedziałem się, że ten facet był dobrym znajomym Jerzego Urbana. Osoby,
którą pamiętam jako perfidnego rzecznika rządu, jedną z najbardziej kłamliwych postaci w życiu
publicznym tego kraju. Nie było problemu, by zorientować się na podstawie tych dokumentów,
które zostały zatrzymane, że ten pan, a właściwie jego konkubina, zostali wynajęci. Dostali kasę
za zorganizowanie wiecu, który polegał na spaleniu kukły Urbana.

Kto zapłacił?

- Nietrudno się domyśleć. Tym bardziej, że znaleźliśmy też parę kserówek z gazety
„NIE” . Był tam artykuł opisuj ący - charakterystycznym dla Urbana - plugawym j ęzykiem tę
manifestację. Jak się okazało, była ona inspirowana przez jego ludzi. Zebrano trochę frajerów,
naiwniaków, którzy wykrzykiwali różne bzdury, tylko po to, żeby Urban mógł napisać, jakie to
oszołomstwo dominuje na prawicy. Artykuł był napisany mniej więcej w takim tonie: „Te chuje
powołują się na katolickie zasady wybaczania, a najchętniej by mnie spalili. Prawdziwi
chrześcijanie” . Byłem wstrząśnięty faktem, że dziennikarze mojej ulubionej gazety dali się
wpuścić w maliny. Dlatego postanowiłem poinformować o tym jednego z nich. Byłem wtedy
jeszcze targany moralnością opozycyjną...

A teraz już nie jest Pan targany „moralnością opozycyjną”?

- Teraz, jakakolwiek by nie była władza, jest tak samo perfidna, jak ta poprzednia. Tylko
robią wrażenie, że są inni, a tak naprawdę palcem nie kiwną. Wracaj ąc do sprawy, oczywiście
postanowiłem ruszyć do redakcji gazety. Byłem regularnym czytelnikiem, więc adres znałem na
pamięć i bez problemu trafiłem. Docieram tam i wywołuję różne osoby. Za drugim podejściem
wywołałem niejakiego Tomasza Sakiewicza, którego znałem z jego artykułów. Wyciągam go na
zewnątrz, a on raczej niechętnie zaczyna mnie słuchać. No i opowiadam mu cały przebieg tego
wydarzenia. Oczywiście wziął mnie za rasowego prowokatora. Niestety nie odważyłem się nic
skserować, żeby udokumentować swoją opowieść. A mogłem, choćby te fotografie czy moją
rozmowę z kobietą od Urbana, która wedle plotek była jedną z najlepszych prostytutek
w Warszawie.

Plotek?

- Była to kobieta niezwykłej urody, która prawdopodobnie zajmowała się obsługiwaniem


tylko bardzo bogatych klientów. Taka bardzo „luksusowa prostytutka” . Ale czy to jest prawda,
nie mam pojęcia. Natomiast zadałem sobie dodatkowy trud w tej sprawie. Byłem dopuszczony do
jakichś przesłuchań, więc mogłem sprawdzić, dlaczego napastnicy napadli na tego gościa. Dosyć
szybko i sprawnie policja ustaliła, co było przyczyną przestępstwa. Pojawił się też wątek
homoseksualny. Otóż dwaj sprawcy byli homoseksualistami, którzy zbiegiem okoliczności
(podkreślam, że nie było żadnych przesłanek prawnych) przebywali w zakładzie karnym,
w jednej celi z człowiekiem, który - o ile dobrze pamiętam - był zastępcą Urbana w „NIE” . Ale
czy on miał jakikolwiek związek ze zleceniem pobicia, a może nawet zabójstwa? Tego nie wiem.
Fakt faktem, że coś mi śmierdziało w tej sprawie. Po jakimś czasie znowu spotkałem się
z Tomkiem Sakiewiczem i opowiedziałem mu całą historię. Tyle, że nie był skory do wiary
w moje słowa. Nie miałem pod ręką żadnych sztywnych dowodów, a sam Tomek wciąż chyba
uznawał mnie za jakiegoś prowokatora, który układa różne takie historyjki, aby ośmieszyć
redakcję.

Później kontakty Panów się poprawiły...

- To prawda. Później ta nasza znajomość troszeczkę się sprawdziła. Mieliśmy na siebie


namiary. Trzeba pamiętać, że nie była to jeszcze era komórek. Można powiedzieć, że
obowiązywała nas niezła konspiracja. Pamiętam, że gdy Tomek dzwonił do mnie do pracy, to
przedstawiał się inaczej.

Dlaczego dzwonił do pracy?

- Z prostej przyczyny. Nie miałem wtedy komórki, ani telefonu domowego. Później
wyszły takie przykre sprawy, które ciągle odstawiał pewien prokurator z Pragi Południe, a raczej
były prokurator z Pragi Południe, pracujący w prokuraturze okręgowej. Nieźle utrudniał życie
„Gazecie Polskiej” . Doszło nawet do jakichś przeszukań. To był okres mojego nowicjatu
wiarygodności, mówiąc oględnie. Trwał zresztą chyba ze cztery czy pięć lat. Tomek Sakiewicz
chyba mi w końcu zaufał. Nawet trochę się zakumplowaliśmy. Tyle że później nie miałem już
spraw, które miałyby podobny posmak polityczny.

Dlaczego na początku Sakiewicz był wobec Pana nieufny?

- W sumie nie dziwię mu się. Przychodzi nieznajomy typ i ni z tego, ni z owego


wywołuje go z redakcji. Na domiar złego, ja jestem potężne chłopisko, które na pierwszy rzut
oka może wydać się groźne. Czego chce taki nieznajomy? A nie miałem żadnej „podkładki” . Po
prostu bał się wyłożyć na sprawie, a nie mógł uwierzyć mi na słowo. Odpowiadał mi mniej
więcej w takim tonie: „Nie, proszę Pana. To nas nie interesuje”, „Jakie to ma znaczenie?”, „Jak
Pan nie chce, to Pan nie mówi” . Tak się droczył, ale widziałem ogromne zaciekawienie na jego
gębie. Po prostu świeciły mu się oczy, a źrenice rozszerzały, gdy o tym wszystkim opowiadałem.
Dopiero po kilku latach Tomek powiedział, że mieli świadomość, że coś jest „nie-halo” .

To znaczy?

- Z tym wiecem. Dlatego, że zauważyli, że byli fotografowani. Ale ja niestety nie


przyniosłem żadnych zdjęć, nie przyniosłem żadnej umowy. Ja tylko przyniosłem wiedzę.
Dlaczego wierzyć człowiekowi, którego widzi się pierwszy raz w życiu? Próbowałem się w jakiś
sposób uwiarygodnić, tłumacząc, kogo znam z „Solidarności” w Ostrowcu Świętokrzyskim. Tyle
że moje tłumaczenia robiły chyba jeszcze gorsze wrażenie, bo kto zna kogoś tam z odległego
Ostrowca...

Dlaczego więc dziennikarze zgodzili się wziąć udział w podejrzanej pikiecie?

- Na początku jeszcze nie była dla nich podejrzana. Pewnego dnia zgłosiła się do nich
grupa ludzi, którzy chcieli zrobić pikietę i ich zaprosić. Ot, taka oddolna inicjatywa spo łeczna.
Spodobała im się, bo przecież takich inicjatyw w owym czasie było naprawdę niedużo. Tyle że
w tym przypadku nie znali nikogo z organizatorów manifestacji. Gdy zdarzały się podobne wiece
w obronie „Gazety Polskiej”, dziennikarze znali wszystkie te osoby.

Jak potem tłumaczył się redaktor Sakiewicz?

- „No, jak ja ci mogłem uwierzyć? Przychodzi facet i mi opowiada ciekawe rzeczy, ale
niczego nie opiera na dokumentach. W takiej sytuacji ani napisać artykułu nie można, ani nic
zasugerować przy okazji” - wypowiadał się mniej więcej w tym tonie. Później nasza znajomość
była kontynuowana. Chodziłem regularnie do Sali Kongresowej na otwarte koncerty z okazji 13
grudnia, czyli rocznicy wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Pojawiał się tam również
Tomek Sakiewicz. Z czasem jednak nasza znajomość, za obopólną zgodą, została zawieszona.
I lepiej, żeby tak zostało do końca naszych dni.

Jest Pan melomanem? Z tego, co wiem, to właśnie Pan był pomysłodawcą koncertów
na dziedzińcu pałacu Mostowskich, co zostało również wykorzystane w filmie „Pitbull”.

- Po prostu czasami słuchałem muzyki. Co do „Pitbulla”, to prawda. Jest taka scena,


w której Gebels prowadzi zatrzymaną, a na dole trwa koncert, który strasznie go wpienia.
W „realu” to ja go zainicjowałem (śmiech). No, może nie byłem jedynym pomysłodawcą, ale
jakoś się do tego przyczyniłem. Chciałem, żeby jak najwięcej kolegów przyszło, mieli to jednak
w nosie. Próbowałem ich zwołać, ale powiem szczerze, że w ogóle to nie wypaliło. Wzięli mnie
za totalnego idiotę, ale nie tylko...

Nie tylko?

- Nie tylko za popierdoleńca, ale również za jakiegoś lizusa. Niefartownie złożyło się to
z zakazem parkowania na dziedzińcu i tak narodziła się pogłoska, że to przez te moje koncerty.
Co tu dużo mówić, podpadłem u kolegów, bo plotka stała się dla nich oczywistym faktem, choć
zakaz parkowania wynikał oczywiście z czegoś zupełnie innego.
[17]
Gdy twój kolega zostaje skazany za współpracę z mafią...

Chyba Sławkowi Opali, pierwowzorowi postaci Despera, również nie spodobał się
Pański pomysł z koncertem. W końcu w „Pitbullu” idea koncertu została przedstawiona
jako jakiś totalny idiotyzm...

- To musiał autorowi filmu podpowiedzieć ktoś inny, bo Sławek już wtedy nie pracował
w policji.

Dobrze Wam się razem pracowało?

- Pracowaliśmy w sąsiednich pokojach, ja byłem w ówczes-nym wydziale terroru, a on


w wydziale zabójstw. Znaliśmy się ze Szczytna i żyliśmy w takiej dosyć zgodnej komitywie,
polegającej na tym, że jak on coś tam miał do jedzenia czy picia, to zawsze mnie zawołał, czym
ja się mu rewanżowałem. Był fikołem o skłonnościach do przesady, ale ja go znałem z tej
bardziej korzystnej strony. Dla mnie zawsze był charakternym gościem. Czasami na komendzie
dochodziło do niezdrowych, zbędnych rywalizacji. Nieraz przez takie sytuacje ko ńczą się
koleżeństwa w pracy, a akurat między naszymi dwoma pokojami było zawsze niezwykle
sympatycznie. Poza tym, był projekt filmowy pt. „Prawdziwe psy”, który obejmował pokój
Sławka. Ustawiono tam kamerkę, do której chłopaki zdążyli się przyzwyczaić. Natomiast nam
trochę przeszkadzało to w funkcjonowaniu. Bohaterem tego serialu dokumentalnego był Sławek
i jego kolega.

Nazywał się Krzysiek Tkaczyk.

- Tak, dokładnie. Ten serial o ich życiu i pracy cieszył się ogromną popularnością. Gdzieś
w tle można było mnie zobaczyć ze dwa razy (śmiech).

Kiedyś odniosłem wrażenie, że słyszę Pański charakterystyczny głos.

- Bardzo prawdopodobne, że to byłem ja. Moja obecność u Sławka wchodziła w zakres


naturalnego, codziennego funkcjonowania na komendzie. Tam nie było zbędnej sztuczności.
Więc na pewno gdzieś przechodziłem, trochę się odzywałem.

Ktoś ze znajomych Pana rozpoznał?

- Ja na tym filmie mignąłem, po prostu mignąłem. A jak wróciłem do swojej rodzinnej


parafii, to parę osób mi powiedziało, że mnie widziało. To dopiero szok. Pojawiłem się tam może
na cztery sekundy. Byłem niezwykle dumny, że pokazali mnie w telewizji. Szczerze mówiąc, nie
oglądałem zbyt wielu odcinków tego serialu. Wtedy mało mnie to obchodziło.

Czy ten dokument dobrze oddawał zachowania policjantów?

- W postawie Sławka nie było jakiejś niewyobrażalnej sztuczności. Tyle że zacząłem


zauważać ją wśród innych policjantów. Pojawiła się też niesamowita zazdrość o to, że Opala
wystąpił w tym filmie. Nie było jednak tak, że Sławek sam wyskoczył i krzyknął: „Ja chcę być
tutaj nagrany, chcę żeby powstał o mnie film!” . Broń Boże! Z tego, co pamiętam, raczej szukano
kogoś wartego uwagi. Sławek był takim śmiałym fiko łem i zapadła decyzja, że on będzie dobry.
Oczywiście nie wątpię, że stało się to za jego zgodą i z jego chęcią.

Teraz Opala siedzi w więzieniu za udział w mafii pruszkowskiej, przyznał się.


Wielokrotnie o tym rozmawialiśmy. Jak postrzega Pan tę sprawę? Wcześniej poręczył Pan
za niego...

- Mam ciągle dysonans poznawczy. Wcale nie uważam, że Sławek przeszedł na stronę
zbójów. Być mo że to jest troszeczkę nieuczciwe i niezbyt obiektywne z mojej strony. Mieliśmy
dobre stosunki. Zapamiętałem Sławka jako glinę, który poświęcał się robocie bez reszty, nie
żałował długopisu, pięści, krwi i potu. Myślę, że pewnie przekroczył jakąś granicę, skoro
w końcu za coś został skazany. Tyle że to było takie przekroczenie jedną nogą. Po prostu nie
sądzę, żeby kiedykolwiek wszedł w sojusz z bandziorami i czerpał z tego korzyści, jak to zostało
przedstawione. Nie wierzę w takie historie. Nie wierzę, że brał pieniądze za donoszenie,
przekazywanie informacji, sprawdzanie informacji w policyjnych systemach, za ostrzeganie
o akcjach policyjnych. Być może to wynika z mojej naiwności, być może to wynika z tego, że
mam jakiś utrwalony pogląd, który ciężko mi zmienić. Nie przekonuj ą mnie werdykty dotyczące
Sławka i doniesienia medialne o jego rzekomej współpracy z bandziorami. Gdyby Sławek
donosił bandziorom, znacznie polepszyłaby się jego sytuacja materialna. Tymczasem on
wiecznie nie miał pieniędzy. Te same ciuchy, czasem brak kasy na gorzałę. No chyba, że donosił
za stówkę, ale takie przypadki się nie zdarzaj ą. Myślę, że po prostu mógł coś publicznie obiecać
jakiemuś bandziorowi, prowadzić taką grę. Chlapnął coś czy obiecał przy kim nie trzeba i ju ż
było pozamiatane, bo jest świadek...

A czy przekonuje Pana to, że przyznał się do udziału w grupie przestępczej?

- Z tego, co mi mówił jego adwokat - Maciek Morawiec, od początku wynikało to


z taktycznego działania. Maciej i Sławek wiedzieli, że obciążające zeznania świadka koronnego
„Brody” mogą definitywnie przechylić szalę na niekorzyść Opali, jak to często już bywało
w przypadku gliniarzy pomawianych przez „skruszonych gangsterów” . W takich sytuacjach
ciężko się wybronić z zarzutów. Maciek ze Sławkiem zgodnie uznali, że nie było potrzeby dalej
walczyć i brnąć, bo Sławek zaplątałby się jeszcze bardziej. Dlatego wybrali taki układ
z prokuratorem i w efekcie mniejszy wyrok, niż ten, który Sławek mógłby dostać w przypadku
dalszego toku sprawy.

Po prostu bardziej mu się to opłacało?


- Tak, dokładnie. Sławek nie był w stanie udowodnić pewnych rzeczy. Lepiej było dla
niego przyznać się i odbębnić swoje od razu, niż czekać na wieczne nigdy.
[18]
Epilog. Życie poza psiarnią

Przeszedł Pan wiele jako glina. Dlaczego odszedł Pan z policji?

- Być może moja służba wydaje się pasmem fantastycznych przygód, ale ja spotkałem
wielu podobnych do mnie ludzi. Ba, jest spora grupa funkcjonariuszy znacznie bardziej oddanych
pracy niż ja. Nie byłem jakimś wyjątkiem. Trafiłem na dziejowe zmiany i siłą rzeczy one musiały
mnie dotknąć. Nie ja jeden przyjeżdżałem za chlebem do Warszawy. Kolejne pokolenia miały
znacznie gorzej. Nie musiałem z Polski wyjeżdżać na stałe. Zaczynając pracę w policji ,byłem
już w znacznym stopniu ukształtowany, choć z drugiej strony całkiem łatwo ulegałem ciemnej
stronie mocy. Mój charakter, jego zalety i wady powodowały, że stałem się świadkiem takich,
a nie innych zdarzeń kryminalnych. Chyba tu też nie jestem ewenementem, bo obok mnie byli
tacy sami ludzie jak ja, a i zapewne znacznie lepsi. Co do emerytury to właściwie nie miałem
wyjścia. Zostałem na nią wysłany.

Co to oznacza?

- Sam fakt mojego odejścia z policji jest standardowy i chyba typowy dla niepokornych.
Po prostu jakiś zomowiec, autentyczny bohater z poprzedniej epoki, w 2007 roku doszedł do
wniosku, że można dać jakąś inną osobę na moje miejsce. Co do mnie, to chcieli żebym
wykonywał jakąś urągaj ącą mi pracę. Nie wypadało, gliniarzowi takiemu jak ja, odwalać tej
roboty.

Dla mnie wielka część mojego ziemskiego jestestwa.


Wyjazdy do polskich szkól na Wileńszczyźnie w ramach działalności w Warszawskim
Towarzystwie Przyjaciół Wilna i Grodna. Landwarów, pow iat Troki. Krzyż upamiętniający
eksterminowanych Polaków. Jeszcze tam są, ale ju ż w mniejszości.
Urągająca praca”, czyli jaka?

- Klasycznie urzędnicza. W obecnych strukturach jakieś czterdzieści procent policjantów


wykonuje taką pracę. Stosuje się nawet na nich takie określenie - „gaciowi” . Ale nie będę już
o tym mówił, bo znowu się na mnie obrażą koledzy w mundurach (śmiech). Zawsze po
publicznych wystąpieniach dostaję kilka takich e-maili, że we własne gniazdo sram, że trzymam
z cywilami i że skoro wiem jak jest, to nie znaczy, że powinienem mówić jak być powinno.

Aż tak?

- Z drugiej strony spotykam się ze znacznie liczniejszymi słowami uznania kolegów


z policji. Moja skrzynka pocztowa czasami pełni funkcję komórki interwencyjnej.

Wróćmy do sprawy odejścia...

- Przykry temat. Po prostu w pewnym momencie zaproponowano mi zmianę stanowiska


na znacznie gorsze finansowo, a następnie kazano szukać roboty, więc zachorowałem... Powiem
więcej. Przypierdalali się do mnie na każdym kroku m.in. za moją działalność w Warszawskim
Towarzystwie Przyjaciół Wilna i Grodna. A ja nie kryj ę się z tym, że jestem człowiek z zaciągu,
trochę jak Hemar. Pisałem liczne, często żenujące wyjaśnienia na tę okoliczność. W trakcie mojej
działalności na rzecz Kresów udało mi się m.in. zorganizować pobyt i występ chóru dziecięcego
z polskiej szkoły w Grodnie. Fronda napisała nawet o tym reportaż. Uważam się także za ojca
chrzestnego pewnego wydarzenia w Grodnie. Otóż, po raz pierwszy od września 1939 roku
polska orkiestra policyjna zagrała tam pieśni patriotyczne na Festiwalu Kultur Narodowych. To
ja podsunąłem pomysł wyjazdu orkiestry generałowi Siewierskiemu i zapoznałem go z panem
Lesławem Skinderem, prezesem Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Wilna i Grodna. Dalej
wszystko potoczyło się szczęśliwie. Do dziś pamiętam swój pierwszy wyjazd na
Wileńszczyznę...

A co z tym odejściem?

- To był standard. Powszechnym zjawiskiem są słowa przełożonego: „Źle mi się z Panem


współpracuje” . Takie rozmowy przeprowadza się masowo. Jak się ma wypracowane lata, to
najczęściej opłaca się odejść na emeryturę. Tak zorganizowany jest ten system. Polska to
imperium marnotrawstwa. Jeżeli ktoś wątpi w moje słowa, to wystarczy, żeby zobaczył skalę
wymiany komendantów wojewódzkich po każdej zmianie komendanta głó wnego. Ci zaś
wymieniają powiatowych i tak dalej. W Warszawie często przybiera to rozmiary pogromu.

Skoro czuł się Pan zagrożony w pracy, to po co Pan udawał?

- Nie udawałem, po prostu ujawniłem pewne schorzenia. Wcześniej zaciskało się zęby
i do przodu. Teraz postanowiłem świadomie, może nawet perfidnie wykorzystać dolegliwości.
Dlaczego?

- Liczyłem, że przeczekam i wypierniczą zawistników. Liczyłem, że jak się wyleczę, jak


zoperują mi nogi, to wrócę w glorii chwały jako schorowany weteran, który oddaje życie służbie.
A oni to wykorzystali, by zgodnie z obowiązującymi przepisami wysłać mnie na emeryturę. Po
odejściu ze służby dostawałem propozycje od różnych instytucji. Zresztą myślałem, że będę
rozrywany przez wszystkich. A tak naprawdę, w pierwszych dniach, nie wyobrażałem sobie, że
policja może beze mnie funkcjonować. Czekałem na telefon. Nikt nie zadzwonił.

Służby się wtrąciły?

- Nie o wszystkim mogę mówić, ani też nie wszystko potrafię udokumentować, więc nie
będę opowiadał, żeby nie mieć łatki „mitomana”, ale coś powiem. Miałem zostać naczelnikiem
wydziału w jednym z powiatów podwarszawskich. Ale dupa, nie wyszło. Do starosty przychodzi
miejscowy kacyk policyjny, prawidłowa nazwa etatu „komendant powiatowy” i mówi, że
z Lorantym nie będzie współpracy. Kolejny przykład, na jednym z uniwersytetów robią kierunek,
który jest związany z moją specjalnością. Pomagam, współpracujemy, ba, wychodzi projekt
konferencji z moją osobą w roli głównej. Dzwoni telefon z Komendy Głó wnej Policji,
współpraca zostaje rozwiązana. Mógłbym dorzucić jeszcze inne sytuacje. Macki układu
milicyjnego, ekszomowców, dopadły mnie też poza służbą. Interesy w policji są kontrolowane
także poza nią. Na osłodę mogę dodać, że zaczęło układać mi się w życiu prywatnym.

To znaczy?

- Położyłem się w szpitalu w Ostrowcu Świętokrzyskim, byłem wtedy bardzo samotnym


facetem. Wybrałem to miejsce, bo było blisko rodziców. Przeżyłem sytuację, która jednoznacznie
wskazuje, że samotni przegrywają, dosłownie. W miarę jak kończą się siła fizyczna i mniej jest
w organizmie testosteronu, zostają naprawdę sami. Gdy wyszedłem ze szpitala w Wołominie po
operacji nogi, miałem liczne szwy, działała kroplówka znieczulaj ąca. Ostrzegano mnie, że
natychmiast mam wykupić leki i je zażyć. Doszedłem do wniosku, że je kupię później. Za parę
godzin miał przyjechać po mnie syn Robert i zawieźć do rodziców. Znieczulenie przestało
działać, nie mam możliwości się ruszyć, taki ból. Dzwonek do drzwi, ja na drugim końcu domu,
dom naprawdę mały, ale nie daję rady dojść. Nie słyszał moich krzyków z prośbami, by czekał.
Z trudem się doczołgałem. A jakby odjechał? Wracając do wątku sercowego. Leżałem w tym
ostrowieckim szpitalu na serce, miałem przerost lewej komory i inne widoczne dolegliwości.
A moja obecna żona była tam pielęgniarką. Musieliśmy się poznać, nawet nie było innego
wyjścia. Pojawiła się jeszcze trzecia osoba, wspólna znajoma, co podkręciło sytuację. W takich
warunkach zbliżenie nie było skomplikowane, widzieliśmy się codziennie. Byłem chory na serce,
a zamiast się wyleczyć wróciłem ze znacznie poważniejszymi dla niego dolegliwościami
(śmiech).

A emeryturka?
- Otrzymałem najniższą, jaką mogłem dostać na tym stanowisku. System jest wyjątkowo
patologiczny, nieuczciwy i korupcyjny. Jestem jednak z tej emerytury dumny, bo nie dostałem
podwyżki na finiszu, żeby mieć dodatkową kasę. W służbach, jak jesteś w układzie towarzyskim
lub doznajesz łaski pana (tego który tobą rządzi), to ci podkręcają pensję, choćby na ostatni
miesiąc. Wtedy jest z czego wyliczać emeryturę. Społeczeństwo za to płaci oczywiście, ale czy
na pewno tym, którzy faktycznie nadstawiali łba...

Czym Pan się zajmował po odejściu?

- Zacząłem pracę dydaktyczną, a także prowadzenie szkoleń.

Na jaką skalę?

- Kilkadziesiąt szkół. Ciągle się przemieszczałem, nocleg w akademiku, piwko na


mieście, zaczepki studentek, robiło się fajnie. Ale uznałem, że ułożone życie rodzinne jest dla
mnie ważniejsze. Co do samej pracy, to zarabiam tak do dnia dzisiejszego. Nauczam, przekazuję
wiedzę, również policjantom. Od jakiegoś czasu udzielam się w mediach.

Czy rekompensuje to Panu nieprzyjemne po żegnanie z policją?

- A co to jest nieprzyjemne pożegnanie? Sorry, ale to była jakaś zagrywka tępego


komucha, a dla mnie - powód do dumy. Nie byłem im potrzebny i koniec. Nie potrzebowałem
kwiatków, uścisków i fałszywych komplementów. Wystarczy, że mam świadomość, czego
dokonałem. A dlaczego jestem w mediach? Bo mam tę satysfakcję, że widzą mnie znajomi.
Teraz może mniejszą, ponieważ już jestem trochę rozpoznawalny i łatwiej mogę coś powiedzieć
i przekazać to, czego nie udało mi się powiedzieć wcześniej. Zagrało tu również własne ego.
Mogłem pochwalić się rodzicom, chrzestnej, wujowi. Teraz patrzę na to trochę inaczej. Poza tym
misja popularyzacji wiedzy, to niesamowita sprawa dla człowieka, który tyle lat spędził na
komendzie. Czasami też udaje mi się skutecznie przewidzieć przebieg różnych sytuacji
kryminalnych. Ekspertów w mediach jest masa, wielu z nich pracowało w służbach, ale czy
wykonywali kiedykolwiek czynności policyjne, czy tylko znaj ą ten świat z literatury? Mam co do
tego wątpliwości.

Splendor?

- Tak, zwłaszcza, gdy po takich występach w telewizji naczytam się komentarzy różnych
trolli, piszących: „Jak ten traktorzysta Loranty mo że uchodzić za eksperta policyjnego?!” lub
„Mądrala z prowincji” (śmiech).

Albo, że Loranty był milicjantem...


- Taki zarzut słyszę ciągle, chociaż zacząłem służbę w 1992 roku. Wynika to ze
złośliwości, bo ja zawsze podkreślałem, jaki mam życiorys. Czasem zdarzało mi się jakoś
pochwalić kolegów z brzydką przeszłością, jednocześnie zachowując bardzo krytyczną opinię
o minionej epoce. Starałem się i dalej staram być obiektywny. Za to obrywam.

Nie irytuje Pana, że policjanci, którzy zapisali brzydką kartkę za komuny


dochrapali się wysokich stanowisk już w III RP?

- Nawet na szkoleniach tą „brzydką kartą” chwalili się przed agentami FBI, ku zdumieniu
konserwatywnych jankesów. „Solidarność” była dla gości zza oceanu czymś wspaniałym,
a tymczasem nasi funkcjonariusze chwalili się, że „bili solidaruchów” . I to w wolnej Polsce!
Policja zawsze trzyma się przy władzy, zawsze do usług. Niestety.

Nie ruszało to Pana?

- Ruszało i to strasznie. Ba, nawet ostro wkurwiało. Tym bardziej, że największe


kontrowersje na komendzie budziły zarobki, a nie to, że ktoś pacyfikował w kopalni „Wujek” .
Służenie komunistycznemu reżimowi nie wzbudzało żadnych negatywnych reakcji. Czasami
wystarczy spojrzeć na oficjalne życiorysy tych najważniejszych. Zdarzyło mi się nawet usłyszeć,
jak jeden funkcjonariusz chwalił się, że szlify zdobywał pod okiem KGB.

„Pitbull” nie wynagrodził Panu tych frustracji?

- Nie, choć skłamałbym, mówiąc, że nie odczuwam pewnego pozytywnego dreszczyku,


przynajmniej przy niektórych scenach. Na filmie byłem z niewiastą, spodziewałem się co będzie
i trochę chciałem jej zaimponować, ale nie wyszło. Film odebrała bardzo negatywnie.
W środowiskach policyjnych jest zwyczaj podkręcania sytuacji, w których się uczestniczyło,
przypisywania sobie znacznie większej roli niż w rzeczywistości. Mnie również zdarzyło się
pochwalić jakimiś wątkami, które pojawiły się w filmie. Zostało to odebrane jako epatowanie
swoim ego, więc dałem sobie spokój. Tym niemniej nadal jestem czynnym obserwatorem filmów
kryminalnych i dalej marzę o napisaniu scenariusza filmu o polskiej policji. Co do „Piutbulla”, to
świetnie oddawał klimat, nie był kopią amerykańskich filmów o superbohaterach z FBI, jak to
najczęściej w naszym kinie bywa. Zresztą szła za nim pewna legenda...

Na czym polegała?

- Wyszła ze środowiska policyjnego, głównie ze względu na wspominany film


dokumentalny „Prawdziwe psy”, który był kręcony w czasie naszej pracy. Policjantów rajcowało
to, że z dokumentu zrobią film fabularny. Oczywiście było to przesadzone, zmodyfikowano wiele
wątków, wymieszano charaktery pierwowzorów. Taki Sławek Opala posłużył jako pierwowzór
postaci Despero, ale również Metyla. Nie wiem, czy w tym drugim nie było więcej ze Sławka -
taki wiecznie zapijaczony, ale sympatyczny gość. Co ciekawe, ksywa „Despero” została
zaczerpnięta od jeszcze innego policjanta - Desperaka. On też był charakterniak. Kiedyś zdrowo
popijali w pokoju, non stop, dwa dni w robocie. Wpada naczelnik i coś mówi. Nie będę cytował,
co mówi, bo choć nasza rozmowa jest ostra, to jednak te treści się nie kwalifikują. Zapada
grobowa cisza. Co odpowiedział Desperak? „Po to kurwa wstąpiłem do psiarni, żeby się
kulturalnie, jak człowiek na komendzie napić! A nie jak lump w krzakach” (śmiech). Dodam że
świętowano sukces wykrycia sprawcy zabójstwa lumpa w krzakach.

„Pitbull” był jednak oparty na opowieści Sławka Opali. Serial Patryka Vegi
„Bernard X ” miał opowiadać Pańską historię. Skąd pomysł na taką produkcję?

- Z Patrykiem Vegą poznaliśmy się w przekomicznych okolicznościach. Znał moje


nazwisko, ale nie kojarzył godności z gębą. Mój kolega aktor, Marek Frąckowiak grywał u Vegi,
a menedżerka Marka zajmowała się doborem statystów. Powiedziała mi, że właśnie poszukują do
kolejnej mutacji „Pitbulla” paru statystów. Mieli się oni pokazywać jako tło dla głównych
bohaterów. To było coś dla mnie. Spędzałem właśnie pierwsze tygodnie na emeryturze.
Poszedłem z dwoma kolegami, cywilami: Andrzejem z Wołomina i Adamem z Zielonki.
Mieliśmy odegrać kilka scen typowo policyjnych: wejście do pomieszczenia i poruszanie się
w trakcie oględzin. Drugi reżyser oceniał nas. Wie Pan kto odpadł?

Przy tak sformułowanym pytaniu, to przypuszczam, że właśnie Pan.

- Bingo! Tylko ja odpadłem, a oni zaczęli grać epizody w „Pitbullach” (śmiech). Tak czy
inaczej, schodząc ze sceny, spotkałem się z Patrykiem. Nie przyznałem mu się do klęski
aktorskiej. Pogadaliśmy i wpadliśmy na pomysł, że warto nakręcić coś o negocjatorze. Chciałem
coś wykrzyczeć, coś przekazać - zaznaczyć swoją rolę w policji. Dzięki pracy z Vegą nauczyłem
się bardzo wiele. Zrozumiałem, że trzeba stworzyć jakąś nową jakość w opowiadaniu o policji.
Cieszę się, że idea chwyciła. Niestety dialogi nie były mojego autorstwa, ale z to ja dałem pomysł
oraz ich opisy. Nie chciano jednak uznać mnie za współscenarzystę. Poczułem się urażonym
artystą. Postawiłem na swoim. Wywalczyłem swoje, a TVP zapłaciła mi nawet parę groszy. Tyle
że po tej awanturze projekt padł. Nikt się do niego nie palił. W sumie szkoda. Kręcono już nawet
plany ogólne...

W roli głównej komisarz Bernard...

- Tak, kryminał w lekko komediowym sosie. To miał być trzynastoodcinkowy serial


komediowo-kryminalny o najbardziej zdołowanym negocjatorze polskiej policji. Bohater miał
świetnie radzić sobie w pracy zawodowej, ale już nie w życiu prywatnym. Tam same
komplikacje.

Jest w Panu miłość do X muzy, czyli filmu.

- Jeszcze za komuny, ale już jako dorosły człowiek, byłem technologiem w Kunowskiej
Fabryce Maszyn Rolniczych. W towarzystwie pierwszej żony oglądałem nie raz „07 zgłoś się” .
Wydawało mi się, że bycie gliniarzem kryminalnym w stolicy, w Komendzie Stołecznej jest
nierealne. Dla prowincjusza to bajka. Tak myślałem, gdy patrzyłem z podziwem na scenę
dynamicznego wyjazdu poloneza porucznika Borewicza z bramy Stołecznej. Nigdy nie
przypuszczałem, że będzie mi dane tą samą bramą wyjeżdżać jako aplikant adwokacji, kierowca
taksówki, czy cwaniak „Benek” . Przeżywać w realu jeszcze ciekawsze sytuacje niż Borewicz.
Kapitalizmu nie dogoniłem, ale byłem kryminalnym w Stołecznej. Wychodząc ostatniego dnia,
spojrzałem na bramę i przypomniałem sobie to moje oglądanie filmu sprzed lat.

Czy chciałby Pan, żeby Pańscy synowie byli policjantami?

- Zawsze uważałem i nadal uważam, że to najlepszy zawód pod słońcem. Policja


kryminalna jest niesamowicie fascynującym miejscem pracy, wymagającym wiedzy, zwłaszcza
z zakresu kryminalistyki, kryminologii i psychologii. Cały czas trzeba się kształcić. Są emocje
nie do wyobrażenia nigdzie indziej. Wykonywałem szereg zawodów, ale nigdzie nie znalazłem
takiej satysfakcji, jak ta w psiarni. Szczególnie gdy złapiesz zbója po trzydziestu sześciu
godzinach zapierdolu. Jest bez znaczenia, czy to uprowadzenie realizowane w wydziale terroru
kryminalnego, czy kradzież krowy robiona w komisariacie w Pcimiu. Emocje i satysfakcja oraz
zmęczenie są takie same. Pies spuszczony z łańcucha musi ugryźć. Musi. Tego nie ma w innych
zawodach. Tyle że jest to praca w systemie feudalnym. Policja nie przeszła reform. Zazwyczaj
o wszystkim decyduje jakiś kacyk, którego po jakimś czasie zmienia inny kacyk. Ten otacza się
nowymi ludźmi, a ty już jesteś „be” . Decyduje układ, a nie predyspozycje. Czy moi synowie będą
policjantami? Nie wiem, podobnie jak nie wiem, czy będą się na mnie wzorować. Jestem z nich
dumny. Robert wybrał swoją drogę zawodową, Michał jest na ostatnim etapie młodzieńczości,
studiuje. Z racji skłonności do filozofowania, w tej strukturze nie przetrwałby długo. Krzysztof
jest w szkole podstawowej. Są jeszcze dwa „pędraki” - Radek i Krystian.

Boi się Pan tylko tego, że synowie zapieprzaliby w takim feudalnym ustroju?
A deprawacja, o której Pan mówił?

- Gdyby wybrali, to mam nadzieję, że taka deprawacja w ich przypadku nie nastąpi. Mam
nadzieję, bo każdy ojciec ma taką nadzieję. Każdy rodzić chciałby, by jego dziecko osiągnęło
więcej niż on sam. A może dojedzie w polskiej policji do rzeczywistych zmian organizacyjnych?
Ja byłem świadkiem i uczestnikiem zmian mentalnościowych całej struktury, z pełnej wrogości
do „nowej Polski”, poprzez akceptację, do chwili gdy PRL nie był już tematem. Te zmiany były
wymuszone geriatrycznie, może następne będą wynikiem potrzeb społecznych.

A zagrożenie życia?

- Występuje w większym wymiarze niż powszechnie się wydaje. Do policji nie potrzeba
mięczaków, którzy się boją. Trzeba ludzi z rogatą duszą, ale takich, którzy mają zasady. Wydaje
mi się, że moi synkowie spełniają te kryteria. Zasady i przekonanie do nich to fundament
uczciwej policji. Weźmy pod uwagę problem korupcji. Jeśli ktoś żyje według Dekalogu, to nikt
nie wmusi w niego, żeby brał, bo rozróżnia dobro i zło. Wszelkie liberalne mity mówiące, że jak
ktoś będzie super zarabiał, to nie będzie brał ,są perfidnym kłamstwem dla półinteligentów.
Rzeczywistość i statystyka są nieubłagane. W łapę biorą Ci, którzy mogą podejmować arbitralne
decyzje, bez względu na zarobki. Zawsze są to jednak ludzie bez zasad.

Coraz częściej wypowiada się Pan o systemie funkcjonowania policji, czasami odnosi
się wrażeniem, że bardzo chciałby Pan zmian.

- Moje chciejstwo to za mało, decydenci polityczni nie są zainteresowani. Oni co


najwyżej potrzebują paru stołków dla swoich generałów. Choć może uda mi się komuś
podpowiedzieć więcej. Może społeczeństwo wymusi zmiany.

Dlaczego zgodził się Pan na spowiedź?

- Przyczyn na pewno jest wiele, ponieważ moja osobowość też nie jest jednorodna. Jest
we mnie chęć pokazania, że nie byłem przeciętnym gliniarzem, chociaż nie doczekałem się
szczególnego uznania ze strony policyjnych notabli. M ogę też być przykładem, jak bardzo można
zatracić się w pracy, niszcząc inne ważne sprawy, choćby dom czy rodzinę. Przypominam, że
mam za sobą trzy rozwody i ludzkie nieszczęścia. Moim synom w najważniejszych momentach
ich życia brakowało ojca.

Czy liczy Pan na rozgrzeszenie?

- Da mi je czytelnik, który będzie umiał wyciągnąć z tego wnioski. Czytelnik, który


naprawdę zrozumie tę książkę. Nie są to czcze przechwałki, a raczej próba rozliczenia się
z życiem. Mam świadomość zobowiązań, których nie wypełniłem. Nie wytłumaczysz dziecku, że
ratujesz miasto, gdy ono potrzebuje, żebyś to je ratował. Tak czy inaczej....

Loranty szczeka, a radiowóz jedzie dalej.

You might also like