Professional Documents
Culture Documents
Spowiedź psa
B ru taln a p ra w d a o p o lsk ie j p o lic ji
FRONDA
Wstęp, czyli o tym, że w tej opowieści wujek Halski po Was
nie przyjedzie...
Aleksander Majewski
- Tak, jestem gotowy. Kiedyś już Panu powiedziałem, że bycie gliną deprawuje. Mimo to
mam nadzieję, że ta rozmowa będzie udana dla nas obu. Choć wolałbym, żeby nosiła ona tytuł
„Jak nie zostałem lemingiem”, a nie „Spowiedź psa” .
Nie. Umawialiśmy się na rozmowę o policji, ale wydaje mi się, że to słowo jest ważne
w historii, którą opowiem. Rozumiem, że teraz słowo „leming” wiąże się z bieżącą polityką
i oznacza osobę ślepo i bezrozumnie wierzącą rządzącym. Kiedyś, choć rzadko używane, było
synonimem kogoś, kto bezwarunkowo podporządkowuje się środowisku, w którym funkcjonuje,
wbrew swojej dotychczasowej postawie czy głoszonym poglądom. Wydaje mi się, że nigdy
takim człowiekiem nie byłem, choć nie miałem większych problemów ze społecznościami,
w których przyszło mi żyć. Podam przykład rozmowy o sytuacji społecznej homoseksualistów.
Wśród policjantów na początku lat dziewięćdziesiątych można było usłyszeć opinie: „Co te
pedały chcą, kiedyś >taki< (z obrzydzeniem) to się bał, że sąsiadka się dowie, a dziś robi karierę,
bo jest gejem” . Odchodząc, słyszałem co innego - że „katole” gnębią „kochających inaczej” .
Kiedyś Adam Michnik był dla nich kryminalistą, a teraz jest autorytetem, bo zwalcza
oszołomów. Tak myślą lemingi - ja do nich nie należę.
To znaczy?
- Gdy woziłem węgiel jeżdżąc samą ciężarówką, byłem jakiś czas finansowo do przodu
i doszedłem do wniosku, że warto kupić przyczepę. Cena węgla zaczęła padać. Dotychczasowy
tonaż okazał się zbyt niski. Przestawało się opłacać wożenie dziewięciu ton węgla. Ciężarówka
poniżej osiemnastu ton nie miała już sensu. Doszła wtedy kolejna „rewolucja technologiczna”:
wyprzedawano duże ilości sprzętu, głównie z „enerdówka” . Okazało się jednak, że nie stać mnie
na taką inwestycj ę.
A kredyt?
- Bałem się pożyczek, nie chciałem wchodzić w coś takiego. Przekonanie, by nie
pożyczać, wyniosłem z domu. Liczyłem, że będę dorabiał się powoli, ciężką, codzienną pracą.
Niestety sam zapał to nie wszystko. Okazało się, że to nie wystarczy. Było to moje pierwsze, ale
nie ostatnie przykre doświadczenie w „nowej ” Polsce. Nie o taką rzeczywistość chodziło
„Solidarności”, do której śmiem się zaliczać.
- Jeszcze w 1990 roku. Kolejne przemyślenia były już tylko bardziej przykre.
- To prawda. Podjąłem próbę wstąpienia do policji, ale cały czas działając, nazwijmy to
umownie, „w biznesie”, a tak naprawdę, pracując na własną rękę. Początkowo pomysł z policją
nie wypalił. Nie przyj ęli mnie. Widocznie nie było jeszcze problemów z naborem ludzi. Ale też
dla mnie nie miało to wtedy większego znaczenia. Ubiegałem się o przyjęcie w Stalowej Woli.
- Ponieważ wstydziłem się być policjantem! To nie był dla mnie żaden powód do chluby.
Uważałem, że do milicji czy policji, jak zwał tak zwał, idą gamonie i ci, którzy mają dwie lewe
ręce. Jak Pan zapyta ojca, bo jest pewnie w moim wieku, to Panu powie to samo.
- No widzi Pan! Właśnie dlatego wybór padł na Stalową Wolę. Z moich stron kursował
tam pociąg, a samo miasto było położone dosyć daleko - jakieś siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt
kilometrów. Pociągi często kursują, daleko od domu - wspaniale! Tyle, że z błahej
i bezsensownej przyczyny nie przyjęli mnie. Dopominali się dodatkowych badań medycznych, na
które nie poszedłem. Próbowałem się tam dostać razem z moim kolegą z Ostrowca
Świętokrzyskiego, Andrzejem. Wspólnie pracowaliśmy, jako technolodzy w Kunowskiej Fabryce
Maszyn Rolniczych.
- A żeby Pan wiedział! Te dodatkowe badania, nie pamiętam już nawet, czego miały
dotyczyć. Chyba chodziło o jakieś wyniki krwi, po które musiałem jeździć ze Stalowej Woli do
Rzeszowa. Było to trochę kłopotliwe, a policję uważałem wtedy tylko za jedną z opcji. „A tam,
nie zależy mi!” - pomyślałem i machnąłem ręką.
Szok cywilizacyjny?
- Tak. Lata 1990 i 1991 były w Polsce czasem łóżek polowych i taboretów wędkarskich.
Wszędzie powstawały punkty handlowe. A w Niemczech za cholerę nie mogliśmy trafić
w miejsce, o które nam chodziło. W końcu, w jakiejś małej miejscowości, drugiego dnia,
znaleźliśmy co trzeba. Ku naszemu zdziwieniu, nie sprzedawano tam żadnej żywności, właściwie
nie było nic z towarów takich jak nasze. Były natomiast dziwne rękodzieła, jakieś piwo. Niemcy
przychodzili z rodzinami - słodyczy od czorta, wypieków, cukrowej waty, ogromnych lizaków,
których wtedy w Polsce nie mieliśmy - wszystkiego mnóstwo...
- Tak. Sytuacja była następująca. Rozstawiamy się z naszym interesem i stado Niemców
rzuca się w naszym kierunku. Wyciągamy z pudeł towary, a Niemcy patrzą, oglądają, coś
szwargocą. Kolega znający płynnie niemiecki mówi, że oni się dziwią. A my się cieszymy.
Kolega powtarza i coś tłumaczy, oni słuchają. Mieliśmy mnóstwo szynek, kiełbas - wszystko
zapakowane. Bogactwo wszelkich produktów! Ruch olbrzymi. Niemcy oglądają, kolega
wyjaśnia, nam się gęby śmieją. Co się okazuje? Że oni za chorobę nie chcą tego kupować,
a z naszego handelku nici. Po prostu podeszli, bo zobaczyli co ś niespotykanego. Patrzyli na nas
jak na wilka z rogami na wystawie dziwadeł.
- Nie miało ze sobą nic wspólnego. Ich zdziwiło, że ktoś może kiełbasę w folii i szynkę
w puszce sprzedawać na takim bazarku (śmiech).
- Znaleźliśmy jakiś sklep i podjęliśmy decyzję, że kupujemy tani chleb w folii, który
potem spróbujemy sprzedać. Był trzy razy tańszy niż taki z piekarni. Ustawialiśmy się z nim pod
sklepami. Ostatecznie tylko jeździliśmy tak z tym chlebem i nic nie zarobiliśmy. Tego było już
dla nas za wiele. Zobaczyliśmy dobitnie, że mamy do czynienia z inną mentalnością, innym
społeczeństwem niż w Polsce. My jesteśmy „cywilizacyjnie bazarowi”, a Niemcy - nie. Tego
chleba kupiliśmy zdecydowanie za dużo.
Na szczęście udało nam się zdobyć pracę. Byliśmy gotowi imać się różnych, dziwnych
zajęć. Byłem młody, bystry i chociaż w szkole raczej „noga” do języków, a szczególnie do
j ęzyka Wielkiego Brata ze wschodu, to trochę liznąłem niemieckiego. Pamiętam, że na początku
kolega wypisał na kartce kilkanaście zdań po niemiecku, ale ze słuchu, z pogwałceniem
wszelkich zasad gramatyki niemieckiej (śmiech). Jedno z pytań brzmiało: „Czy jest praca?” .
Umiałem też liczyć do dziesięciu. Nie było problemu. Problem zrobił się wtedy, kiedy Niemiec
mówił na przykład: „Przyjdź pojutrze, w godzinach południowych” . A ja umiałem tylko nazwy
dni, nie rozumiałem słowa „jutro” . Jedyne, co mi pozostawało, to uczenie się z tej karteczki,
przygotowanej przez kolegę. Na szczęście Niemcy się zorientowali, że z językiem u nas nie jest
najlepiej. Nie było więc wielkich kłopotów ze znalezieniem pracy. Oczywiście w innym fachu
niż handlowanie foliowaną kiełbasą (śmiech). Może trudno było znaleźć dobrą pracę, ale my
mogliśmy podjąć się każdego zajęcia. Cieszyło mnie, że bez zadowalającej znajomości
niemieckiego udało mi się ulokować całą naszą ekipę na posadzie. I tak, z książką „Pan Tadeusz”
pod pachą, rozpocząłem nowy etap - życie na obczyźnie.
Patriotycznie!
Romantykiem?
- Tak... Ale Niemcy nauczyli mnie racjonalizmu i nowoczesnego patriotyzmu. Mam
ogromny szacunek do ich podejścia.
- To było dla mnie coś zupełnie nieznanego. Tym bardziej, że wcześniej miałem okazję
obserwować wyłącznie najgorsze nawyki u naszych rodaków na emigracji, którymi Niemcy się
brzydzą. Proszę Pana, musieliśmy załatwić sobie pracę, a wokół było mnóstwo Polaków, którzy
nie kiwnęli nawet palcem w bucie, żeby nam pomóc, choć znali nasz status! Nikt nie reagował,
gdy widział, że mamy problemy językowe. I chociaż znał zarówno niemiecki, jak i polski,
siedział cicho, ani słowem nie zdradził się, że jest naszym rodakiem. Było zapotrzebowanie na
pracowników, ale my nawzajem sobie nie pomagaliśmy. Podam przykład, wcale nieodosobniony.
Raz podszedłem do grupy ludzi zapytać się, kto mówi po polsku. A tu cisza... Potem okazało się,
że było tam kilku Polaków. Trudno mi nawet znaleźć słowa na określenie takiej postawy... Tyle
że miałem już grubszą skórę, znałem te konflikty, więc takie zachowanie jakoś specjalnie mnie
nie ubodło i nie podcięło skrzydeł.
- Chyba tak. A dodatkowo, Polacy zawsze próbują stanowić dla siebie konkurencję... To
wynik koszmarnego systemu, w którym od przedszkola, poprzez szkołę, wojsko uczy się jakiejś
dziwnej rywalizacji. Dzielą nas na grupy, drużyny, sekcje czy wydziały i zmuszają do
rywalizacji, a na dodatek bez możliwości identyfikowania się z całością. Szczególne skutki ma to
w pracy.
A czy miał Pan poczucie takiego poniżenia, choćby ze względu na fakt, że Niemcy nie
chcieli kupować od Was żywności?
- Wie Pan, jeszcze tego w ogóle - jako grupa - nie rozumieliśmy. Co ciekawe,
wspomniane doświadczenie wpłynęło na nas w całkiem różny sposób. Ja dzięki temu stałem się
jeszcze bardziej konserwatywny, jeszcze bardziej „ciemnogrodzki”, wręcz do bólu, a inni na
odwrót. Odbywaliśmy wtedy długie nocne rozmowy i doszliśmy do wspólnego wniosku, że
przyczyną różnic między Polakami i Niemcami nie jest j ęzyk, ale samo rozumowanie obu
narodów.
Przyjmując nas do pracy, płacili nam cztery czy pięć marek, co w porównaniu do innych
pracowników, ale pochodzących z Niemiec, było małą stawką. Trzeba pamiętać, że mówimy
o okresie zmian w Europie, również w Niemczech. Przecież chodziło wtedy o kwestię
zjednoczenia państwa. Ten proces już trwał, choć jeszcze nie doszło do ostatecznego
administracyjnego przyklepania sprawy. Jeśli człowiek przyjeżdżał z NRD, dostawał większe od
nas pieniądze. Na tym nie koniec. Później dowiedzieliśmy się, że Niemiec, który zatrudniał
swojego rodaka ze Wschodu, dawał mu jeszcze jakiś kwit, żeby poszedł do lokalnych władz po
wyprawkę. Była to forma zasiłku. Zdziwiło mnie to. Człowiek tyle się nasłuchał o europejskiej
równości, a tu wyszła jedna wielka lipa. Wie Pan, czasom przełomu w 1989 i 1990 roku
towarzyszyła atmosfera podobna do tej, gdy wchodziliśmy do Unii Europejskiej. Też musieliśmy
się nasłuchać, jak to w Europie jest niby równo i sprawiedliwie...
Protestowaliście?
- Nie, absolutnie. Po prostu musieliśmy przyjąć to do wiadomości, w końcu nikt nas tam
nie zapraszał. Płacą więcej swoim? Trudno. Ale właśnie to pokazało mi, że Niemcy dbają
o siebie nawzajem. „Niech im będzie!” - pomyślałem. Do podobnego wniosku doszedłem
również w innej sytuacji. Była możliwość kupowania towaru na wagę i wywożenia, ile się chce.
Wyjeżdżałeś z Niemiec, pokazywałeś rachunek, to nie dość, że wypuszczali cię z towarem, to
jeszcze pieczętowali ten rachunek i tłumaczyli, żeby przyjechać z kwitem do nich. Wtedy
zwracali dwadzieścia procent pieniędzy w sklepie, w którym kupiłeś daną rzecz. Proszę Pana,
czy ktoś w naszym kraju przejmuje się takimi sprawami? Czy chciałoby się komukolwiek
udzielać takich informacji? Każdy mundurowy ma swoją pensję, poczucie dumy i nie zależy mu
na gospodarce kraju. A tymczasem mnie jakiś żandarm łamaną polszczyzną wszystko tłumaczył.
Więcej - on mnie sam do tego namawiał, w sposób godny pracownika agencji reklamowej.
Wręcz niewiarygodne zachowanie...
- Wręcz szok kulturowy! Sprawa dotyczyła również jedzenia. Byliśmy dobrze żywieni
przez naszych pracodawców, bardzo uczciwie. Tyle że niemieccy pracownicy dostawali,
dodatkowo jeszcze pakunki na odchodne, a my nie. Po prostu gospodarz, pracodawca bardziej
dbał o swoich niż o obcych. Choć, jak już wspominałem, nie czuliśmy się wcale zaniedbani,
chwaliliśmy sobie tamtejsze warunki.
Poczucie wspólnoty?
- Bardzo silne! Nie mówili nam, że są lepsi od nas, a my gorsi. Nigdy o tym nie
wspominali, ale czuć było ich solidarność. Wiedzieli, że muszą sobie pomagać. Ten Niemiec
wyjaśniał nam też, dlaczego więcej płacą swoim rodakom. Mówił: „Oni byli pod sowiecką
okupacją” . „A ja, kurwa, nie byłem?” - kląłem w duchu. Trochę mnie to oburzało. Owszem byli
mili, uprzejmi, świetnie nas karmili, ale bardziej dbali o swoich. To było dla nich tak oczywiste,
że wyjaśnianie tego nam wyglądało tak, jakby tłumaczyli Eskimosowi, że nie należy jeść szarego
mydła. Te proste sprawy tłumaczyli nam jak małpom.
- Nie odbierałem tego jako niemieckiego szowinizmu, bo byli dla nas uprzejmi. Ale - jak
wspominałem - kiedy kończyliśmy pracę i kolację, reszta dostawała po pakieciku kolacyjnym,
a my po uścisku dłoni (śmiech).
- Niemcy kazali nam każdego dnia zebrać określoną ilość winogron do koszyków. Każdy
z nas miał zrobić ileś tych koszyków, precyzyjnie wskazywali, jak ścinać ogonek winogron. Było
też tak, że codziennie jeden gość wylatywał z pracy i z parkingu brali nowego. W pewnym
momencie okazało się, że robię się jednym z najstarszych pracowników, więc ja podpierdalam.
To znaczy?
- W większości przypadków tak, ale to tam poznałem człowieka, który wpłynął na moje
dalsze losy. Przesympatycznego Piotrka, który mówił, że prowadzi zakład kuśnierski
w Warszawie. Odnaleźliśmy wspólny mianownik i porozumienie. On był z czwórką przyjaciół
polonezem, warunki mieli ciężkie, ale jakoś się trzymali. Oni z Mazowsza, my z Kielecczyzny,
ale podobnie pojmowaliśmy ten świat. W pewnym momencie skończyły nam się polskie
produkty monopolowe, które tak bardzo podnosiły poziom rozmów o ojczyźnie. Stanęliśmy
przed problemem uzupełnienia zapasów. W sklepie było za drogo, ale dookoła same winnice.
Jednak bauerzy dawali się tylko trochę napić do posiłku. N a dodatek z wodą. Dla mojego
prowincjonalnego gardła stanowiło to profanacj ę smaku, o efekcie nie wspominaj ąc. Nikt nam
jednak nic nie chciał sprzedać. Wspólnie z Piotrkiem znaleźliśmy jednego bauera, który różnił się
od innych praktycznie wszystkim: mową, ubraniem. Jego posesja, też wyglądała inaczej. Nasze
wyczucie, a właściwie doświadczenie życiowe wygrało, był najsłabszym ogniwem lokalnej
społeczności. Sprawnie nakłoniliśmy go do pokątnej sprzedaży najtańszego wina. Jakiż to był
smak, do dziś to pamiętam! On był niemieckim repatriantem z Siedmiogrodu. Stąd wyniknęła
łatwość w komunikacji i w rozumieniu potrzeb. Stawiał pewne warunki, mieliśmy wchodzić na
podwórko od strony pola i oczywiście w tajemnicy. Jeszcze tego samego wieczoru cały parking,
na którym się zatrzymaliśmy, był przesycony wonią lokalnego produktu przemieszanego
z nostalgią za rodzinnymi stronami. Już koło północy zaczęły się pierwsze śpiewy. Nasze
odkrycie zintegrowało też innych rodaków i przyczyniło się do wzrostu lokalnego obrotu.
Pasażerowie busa i poloneza dyskutowali o Polsce do białego rana. W końcu zaplanowaliśmy
rozkręcić wspólny biznes. Ten kapitalizm chyba mnie przeklął, bo dążyłem do niego, a on mi
zawsze uciekał.
Dlaczego zatem chciał Pan wrócić, skoro dobrze czuł się Pan w Niemczech?
Z tęsknoty za Polską?
- Nie, ten człowiek nie chciał nas oszukać, ba widział w nas potencjał na uczciwych
wspólników, z którymi rozkręci biznes. Trochę tylko podkoloryzował rzeczywistość.
Rzeczywiście Piotr był kuśnierzem, ale potężny dom miał w Węgrowie, a nie w Warszawie.
Zakład w stolicy istniał dopiero w planach. Mimo zarobku w Niemczech, mieliśmy ciągły głód
pieniędzy, więc postanowiliśmy zostać w Warszawie. Połazić, napić się warszawskiego piwa
i pomyśleć, co robimy dalej. Nie mogliśmy też cały czas pomieszkiwać u naszego znajomego.
Miał żonę, dwie córki, wiadomo... W końcu Piotr powiedział: „Słuchajcie, zapytajcie o robotę na
komendzie. Mam znajomego, który tam jest” . No i poszliśmy.
Gdzie to było?
- Praga Południe. Dokładnie na ulicy Grenadierów. Był grudzień 1991 roku No i się
zaczęło!
[2]
Narodziny gliny
- Tak. Wcześniej, z tym samym kolegą - Andrzejem, odpadliśmy przez badania. Tyle że
teraz zaczęło mówić się o brakach kadrowych.
- Idziemy do kadr, ja, kawał chłopa - sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, Andrzej
ciut niższy, ciut szczuplejszy, a facet, który tam siedział mówi: „Kurwa, panowie, ja was w ciągu
miesiąca obrobię. Jesteście potrzebni, jeszcze hotel wam załatwię” . Okazało się, że dwie
dzielnice wchłaniaj ą ludzi, jak tylko mogą.
- Zapytał mnie jeszcze: „Umiesz bić pałą?” . Odpowiedziałem, że dam radę bić i bez pały.
Mieliśmy zacząć od stycznia. Wcielono nas ostatecznie w lutym, chcieliśmy godnie pożegnać się
z Kielecczyzną, a na to potrzeba było czasu. No i dostaliśmy pokój w hotelu.
Nie miał Pan oporów przed pójściem do policji? Wspomniał Pan, że do policji szły
wtedy same lewusy...
- Oczywiście, miałem. Moja poprzednia próba oznaczała służbę kilkadziesiąt kilometrów
od domu rodzinnego, a tu zapowiadała się praca dwieście kilosów od Kunowa. Z drugiej strony
byłem po rozwodzie z pierwszą żoną i nic mnie nigdzie nie trzymało. Z tego też wzięła się
wcześniejsza emigracja do Niemiec.
A dzieci?
Wciąć oddech?
- Coś w tym rodzaju. Dlatego myślałem - jesteśmy tutaj, to spróbujmy. Nie miałem
marzeń o byciu policjantem, ale nie miałem też stresu w związku z tym, że mógłbym sobie nie
poradzić. Za pierwszym razem byliśmy bardzo niezadowoleni, że każą nam robić jakieś badania
w Rzeszowie, jeździć po takie głupie formalności. A tutaj kadrowiec na sam nasz widok mówił,
że nadajemy się do tej roboty i chce nas mieć. To był taki typowy, nieciekawy peerelowski
milicjant. Wstępne badania medyczne wzrokiem (śmiech) wykonał siedzący obok niego lekarz.
Okazało się, że też jest z Kieleckiego.
- Wtedy przyjmowali po zawodówce i nie było takiego ciągu do policji, jak dzisiaj.
Ludzie zaczęli masowo przyjeżdżać do Warszawy w 1994 czy 1995 roku. Przemysł jeszcze
funkcjonował, a ja po odejściu z SKR-u nie miałem problemów ze znalezieniem pracy. Miałem
problem ze znalezieniem pracy biurowej, urzędniczej. Krach zaczął się dopiero po rządzie
Olszewskiego. Andrzej miał studia, a ja technikum. W tamtym miesiącu nikt taki nie zgłosił się
do nich na komendę. Badania zrobili nam w dwa dni, nie było żadnych problemów z papierami.
Wszystko poszło sprawnie.
Poczuł Pan ulgę, że w końcu się udało?
- O „Solidarność” otarłem się już ładny kawałek czasu wcześniej. W 1988 roku poznałem
dwie wspaniałe postacie: Zbyszka Walczyka - przewodniczącego podziemnej „Solidarności”
w Hucie Ostrowiec, z którym zakładałem później Porozumienie Centrum w moich stronach
i Jurka Jabłońskiego z Kunowa, który był motorem wszelkich działań opozycji przed wyborami
w 1989 roku. To byli dla mnie bohaterowie, którzy naprawdę ryzykowali. Tyle że sytuacja się
zmieniła. Musi Pan wiedzieć, że wstępując do policji na przełomie 1991 i 1992 roku, nie
zdawałem sobie sprawy, że dawni ubecy nadal pracują w policji. Ot, widziałem po prostu
jakiegoś doświadczonego mundurowego. Tylko tyle. Wykonując swoją robotę, pomógł mi. Nie
pytał o światopogląd, choć druki miał milicyjne i była tam rubryka niewierzący/wierzący
niepraktykujący/wierzący. Wspólnie z kolegą podkreśliliśmy to ostatnie. Kadrowiec szybko
zareagował, mówiąc, że teraz to bez znaczenia.
- Nie, w ogóle nie miałem takiej świadomości, ponieważ znałem ten świat tylko
z mediów. Pokazywali wtedy policyjne poczty sztandarowe stojące w kościele podczas
uroczystości. Mówiono, że policja jest „nasza”, było głośno o weryfikacji dawnych
funkcjonariuszy. Myślałem, że jak weryfikuj ą, to ci ludzie z przeszłością są odsyłani na
emeryturę lub ewentualnie dzierżą stołki w Urzędzie Ochrony Państwa. Nie miałem zielonego
pojęcia, jak to wygląda naprawdę. O rzeczywistej sytuacji przekonałem się dopiero po jakichś
dwóch, trzech miesiącach, a może nawet później. W dodatku przy piciu wódki. Proszę sobie
wyobrazić - przychodzi świeży człowiek do pracy, który ma pracować jako zwykły mundurowy
i od samego początku posyłają go do dochodzeniówki. Pierwszego dnia trafiłem do sekcji
przeciwko przestępczości samochodowej, która niedawno powstała. Dopiero po miesiącach
wiedziałem, co się święci. Przecież nikt nie miał na czole napisane: „ubek” . A wiadomo, że
człowiek w nowym miejscu nie wyskakuje od razu z roztrząsaniem spraw ideologicznych czy
wertowaniem biografii poszczególnych policjantów, od których jest służbowo zależny. Prawdę
poznałem dzięki przypływowi szczerości innych gliniarzy. A niebawem, przekonałem się o niej
jeszcze dobitniej.
W jaki sposób?
- Była procesja w Boże Ciało, stałem z kolegą z komendy. Odruchowo klęknąłem przed
księdzem idącym z Hostią. Mój współpracownik nie należał do ubecji, tylko wiele lat służył
w milicji. Mimo to, jego reakcja była bardzo ostra. „No co ty? Klękasz? Przed klechą klękasz?!”
- zapytał oburzony. Dla mnie było to całkowicie naturalne, idzie ksiądz z Hostią, trzeba klęknąć.
Wyniosłem to jeszcze z domu rodzinnego w Kunowie. Ja nie znałem innej reakcji, każde inne
zachowanie byłoby dla mnie niezrozumiałe. Nawet w takim mieście, jak Ostrowiec
Świętokrzyski, który przecież był bardzo dużym miastem, zwłaszcza jak na warunki mojego
regionu, taka reakcja nie mogłaby zdziwić. W „czerwonym” Ostrowcu, jak ksiądz szedł
w procesji na Boże Ciało czy kroczył orszak pogrzebowy, to ludzie - po prostu - zatrzymywali
się. A tutaj, ni z tego, ni z owego taka radykalna odzywka. Wtedy przekonałem się, że to, co
usłyszałem przy kielichu o starych milicjantach w policji, było prawdą.
Ale żeby napić się kielicha z kolegami i usłyszeć to czy tamto, musiał Pan zyskać ich
zaufanie...
- Dopiero po dwóch, trzech miesiącach jakąś wspólną wódeczkę się wypiło. To, że ja
przyszedłem do pracy, wcale nie oznaczało, że byłem już swój. I to nawet nie chodzi o poglądy
polityczne czy społeczne, broń Boże!
- Tak. Byłem chłopcem na posyłki, podobnie jak mój kolega. Traktowanie nas jak
gówniarzy było równe i sprawiedliwe. Mechanizm wyglądał tak: jak jest picie w komendzie, to
pijemy dwie kolejki, żegnamy się grzecznie i wychodzimy. No, ale w którymś momencie
zostaliśmy na takiej ostrej popijawie. Można było wtedy usłyszeć teksty w stylu: „Nie drzyj
mordy, bo kurwa, słyszą! ” (śmiech). Leciały też inne frazy, które otworzyły mi oczy, choćby:
„Ty, kurwa, pierdolony ubolu” . Powiedział to jeden z gliniarzy, o milicjancie, który najbardziej
dokuczał mi w początkowej fazie służby. Byłem dla niego gościem z prowincji, nikim. Patrzył na
mnie z góry.
- Nie pamiętam już początku konfliktu. Właściwie „konflikt” to nawet za duże słowo, bo
nie skończyło się bójką. Po prostu pierwszy raz usłyszałem tego typu pogardliwe teksty. Inny
przykład: „Ty pierdolony ubolu, ty, kurwa, nigdy w życiu nic nie robiłeś! ” albo „Wy to jesteśta
wyleżane, wam to tylko płacili, a my zapierdalamy i cały czas mamy tyle roboty” . Znacznie
częściej i dosadniej o ubekach mówiono za ich plecami. Na początku w ogóle nie wiedziałem
o co chodzi, choć oczywiście rozumiałem słowo „ubol” .
- W tym czasie film wchodził do kin. A układ już żył. I w miarę dostępu do wiedzy
moich znajomych, otwierały mi się klapki na oczach. Na początku nie byłem dopuszczany do
niektórych spraw. Gadali, że młody, że nie nadaje się, a że upierdoli, a to, a tamto. Musiałem
czekać, wszystko przychodziło z czasem, z racji stażu pracy, z niczego innego. Zacząłem słuchać
o tych konfliktach w miarę jak płynął alkohol. Później już rozumiałem, dlaczego one powstają.
W policji zawsze był sensowny system rozliczania pracy pochodzący jeszcze z czasów milicji.
Trzeba było robić te rozliczenia, bo raz na jakiś czas przychodziła kontrola. Wyglądało to tak, że
szef, z którym się było po imieniu i z którym się piło, wyciągał jakieś potężne, posklejane kartki
w kratkę i tam wpisywał rubryki, a następnie pytał się przy wszystkich każdego z nas -
a dlaczego tego tak mało, a to znowu, dlaczego czegoś tak dużo itd... I ci „ubole”, jak się okazało,
zawsze najmniej mieli zrobione, zawsze się burzyli, że szef się czepia, że są rozmowy przy
wszystkich. W ubecji nie prowadzono w ten sposób rozmów. Tam wszystko odbywało się
w cztery oczy, raz z jednym, raz z drugim, żeby żaden nie wiedział, co robi drugi. A tutaj cały
czas mieli ciśnienie. Przyjeżdżał komendant rejonowy, napierdzielał w naczelników, że trzeba
robić więcej. Upominał, bo sprawy leżały czasem pół roku, a trzeba je było robić w trzy
miesiące. W takich sytuacjach niewydolni gliniarze spadali na dół przy premii. Ja, jako młody,
jeszcze ładny kawał czasu musiałem poczekać na pierwszą premię.
- Podczas rozliczeń często dochodziło do ostrej wymiany zdań. Jeden mówił: „Ty za
mało zrobiłeś”, a drugi odpowiadał: „Co to, kurwa, za zwyczaje, że jakiś, kurwa, gówniarz
napierdala” . Trzeba pamiętać, że w policji mogło być tak, że sierżant miał stanowisko kierownika
sekcji, a komisarz pozostawał szeregowym pracownikiem. W ubecji były znacznie większe
rygory. Właśnie z tego powodu padały teksty: „Ty jesteś baran, ty nie umiesz” . Może nie było
mówione wprost, że ubecy są lepiej wykształceni, ale ich aluzje sprowadzały się właśnie do tego,
że są „mądrzejsze” . Był jednak również odwet w rodzaju: „Kurwa, co ty robiłeś przez całe lata?
Kurwa, wy zawsze wszystko mieliśta! ” . Byłych milicjantów irytowało to, że musieli pracować
znacznie więcej i to za znacznie mniejsze pieniądze od funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa.
Jak oglądałem „Psy” Władysława Pasikowskiego i tamte kłótnie między byłymi milicjantami
a byłymi pracownikami SB, miałem wrażenie, że przypatruję się rozmowom na mojej własnej
komendzie.
Czuł się Pan jak Waldemar Morawiec ps. „Młody”, którego grał Cezary Pazura?
- Przypatrywałem się dokładnie temu samemu co „Młody” . Może nie byłem aż tak
młody, miałem już trzydziestkę na karku, ale czułem się jak bohater Pazury. W moim miejscu
pracy była taka sytuacja, że niższy stopniem, np. aspirant, był przełożonym ubeka, który dorobił
się nadkomisarza. Byli funkcjonariusze SB mieli awersję do takich sytuacji. Nasza praca
wyglądała tak, że siedziało się w pokoju we dwóch czy trzech. Był zawsze „znający robotę”,
którego można było się o wszystko zapytać, który decydował o paru rzeczach. Oczywiście nie
było to sformalizowane. A zatem, siedział taki ubek w stopniu komisarza, taki Loranty, no i taki
sierżant, z piętnastoletnim stażem w milicji. Oni byli w zbliżonym wieku. I milicjant rzuca teksty
w stylu: „Kurwa, czy ja miałem jakąkolwiek szansę na szkołę?”. Nie było tam
światopoglądowego konfliktu. Nie było konfliktu na temat religii, ja tego nie słyszałem. Chociaż
wydaje mi się, że milicjanci chrzcili dzieci. Nieraz słyszałem, jak wspominali o chrzcinach,
mówili też o takiej instytucji, jak Jednostka Ochrony Milicjantów, w skrócie - JOM, która
pilnowała, żeby jednak nie chrzcili tych dzieci i nie posyłali ich do Pierwszej Komunii.
Robili to potajemnie?
Dlaczego?
- To była dla nich wstydliwa sprawa. Poza tym, sam nie miałem wtedy jakichś mocnych
fundamentów religijnych. Rozumie Pan, byłem po rozwodzie. To było ogromne tabu na
prowincji, w mocno katolickiej rodzinie. Choć na policji i tak nie przeszkadzało mi uchodzić za
wojującego katolika. Rzeczywiście we wszelkich dyskusjach broniłem Kościoła. Byłem
ciekawym indywiduum. Osobą mocno wierzącą, ale rozpuszczoną hulaszczo-seksulanym trybem
życia, która jeszcze trafiła na policję... Ale miałem swoje jasno określone poglądy. Ja -
„Solidarność”, koledzy - śmiech ze styropianowych głupków. Nie były to jakieś głębokie
dyskusje. Główny podział na komendzie był jednak na milicjantów i ubeków. Niebawem
przeżyłem z tego tytułu kolejny szok. Okazało się, że wszystkie kobiety, które pracują na
komendzie, które widziałem każdego dnia w pracy, którym mówiłem „dzień dobry”, to byłe
pracownice SB! A dlaczego? Bo ubecją były wydziały paszportowe. I one z tych biur
paszportowych wszystkie przeszły do komisariatów, do komend rejonowych itd. Okazało się, że
to całe towarzycho nienawidziło ustroju, w którym ja czułem się trochę bardziej swobodny
i w którym z naiwną radością chodziłem głosować podczas wyborów... I właśnie tu pojawiły się
pierwsze spory między mną a nimi - pochwaliłem się swoim poparciem dla opozycji. Dla nich
wtedy Michnik był be, Kuroń też był be, a tu taki młokos-solidaruch wyskakuje do nich...
Zderzenie z „betonem”?
- Zarówno ubecy, jak i milicjanci, byli na „be” w stosunku do zmian ustrojowych, ale
uważam, że ze sobą pozostawali skonfliktowani znacznie bardziej. Milicjanci doskonale
pamiętali o przeliczniku, jaki funkcjonował w PRL-u, wedle którego musieli wykonywać
znacznie większą pracę za dużo mniejsze pieniądze niż funkcjonariusze SB. A proszę pamiętać,
że w owym czasie Urzędy Bezpieczeństwa nie miały innych budynków, ale działały w ramach
struktur milicji. Był wydział do spraw bezpieczeństwa, który miał lepsze, wyremontowane piętro
i dwuosobowe pokoje, a piętro niżej byli milicjanci, którzy siedzieli po czterech, pięciu w pokoju
i mieli tylko jedną maszynę do pisania. To były inne światy, ale istniejące pod jednym dachem!
Rażące, prawda? Sytuacja wyglądała tak, że jeden porucznik i drugi porucznik, ale pensje
zupełnie inne. Jeden musi być rozliczony z iluś czynności w ciągu miesiąca, a drugi - cholera
wie, bo rozmowy się prowadzi z przełożonym w cztery oczy. Jednemu fundowano wycieczkę do
Bułgarii, a drugi się burzył, bo musiał jakieś piętnaście procent do tej wycieczki dopłacić. I to był
główny przedmiot konfliktu na polskich komendach na początku istnienia III RP. Miałem okazję
słuchać tych odzywek: „Tam, w tej ubecji, to nikt nie był nauczony roboty, my tu musimy
zapierdalać! ” albo „Wy to sufitówki piszeta! ”.
„Sufitówki”?
- Tak, ale do 1997 roku to właśnie prokurator dawał „sanki”, a po 1997 roku trzeba było
prowadzić gościa do sądu. Mówimy jednak o sytuacji z początku lat 90. Byli funkcjonariusze SB
żalili się, że prokurator nie chce przychodzić. „Do czego ten kraj dąży, dlaczego ten kraj upada?!
Prokuratorom nie chce się robić” - powtarzali. Za czasów PRL-u prokurator był tylko elementem
systemu represji politycznej wobec społeczeństwa, w rzeczywistości silnie podporządkowanym
„aparatowi bezpieczeństwa” . A na początku lat 90., prokuratorzy wykazywali już postawę
całkowitej niezależności. Wtedy to my doprowadzaliśmy do prokuratury podejrzanych,
kwalifikowanych na środek zapobiegawczy, na zeznania. Zdarzały się sytuacje
późno-popołudniowe, gdy prokuratur był potrzebny w komendzie. Czasami przychodził, ale
w większości przypadków był z tym problem. Prokuratura nie funkcjonowała non stop, kończyła
urzędowanie, a czas zatrzymania mijał. Wielokrotnie widziałem jak z powodu bezmyślności
systemu i braku zaangażowania ludzi nie stosowano aresztowania tymczasowego. To bardzo
duża dolegliwość dla kryminalisty, po prostu unieruchamia go od ręki. Nie były to jedyne
poważne wady nowego systemu. Przestępczość gwałtownie się rozrastała. Po latach przychodzi
mi do głowy refleksja, że może specjalnie źle ustawiono wajchę, by społeczność bała się
przestępczości i nie zajmowała się tym, co naprawdę było ważne dla kraju.
- Akurat trafiłem na taki moment, gdy ten podział nieco już słabł. Tworzył się wspólny
monolit ludzi z poprzedniego systemu z rozrzewnieniem wspominaj ących czasy, w których byli
ważni, potrzebni i uprzywilejowani. Jak kiedyś jednemu ubekowi tłumaczyłem, że mamy lepsze
czasy, bo można sobie kupić samochód, on mi odpowiedział, że „co to za luksus, skoro każdy
sobie może go kupić” . Dla nich PRL to był raj utracony. W owym czasie widocznie były
właściwie trzy grupy funkcjonariuszy, oprócz ubeków i milicjantów byli jeszcze zomowcy.
Dobrze, ale w sekcji samochodowej przecież liczy się nie tylko wzrost i obwód
bicepsa?
- Oczywiście, ale nie było tu żadnej dyskusji. Są braki kadrowe, potrzeba ludzi, najlepiej
facetów, którzy potrafią dać w gębę. Jest multum zatrzymanych, trzeba ich z dołka
przyprowadzić na górę czy do prokuratora - potrzebni są do tego silni mężczyźni, babki piszą
umorzenia czy dokonują innych podobnych czynności procesowych. Przy selekcji decydowało
pierwsze wrażenie - ja mam sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, kolega - sto
osiemdziesiąt pięć, ja jestem dziesięć kilogramów cięższy od niego, no i bardziej rozmowny.
Natomiast Andrzej bywał trudny w pierwszym kontakcie. Bardzo mądry i inteligentny człowiek,
ale jeśli przyszłoby mu czekać z kimś w poczekalni do lekarza sześć godzin, to on przez sześć
godzin się nie odezwie. Jak pewnie Pan zauważył, jestem inny.
Zauważyłem. (śmiech)
- Już w drugiej minucie rozmowy mam o czym gadać z każdym człowiekiem. I dokładnie
tak było wtedy. Siedzieliśmy przy tym biurku, dali nam coś do picia. Po pięciu kielichach
rozmawiało się zupełnie dobrze. Ja mówiłem po parę zdań przy każdym pytaniu, a Andrzej
odpowiadał jednym słowem. Tamtego dnia zaczęła się moja miłość do pracy w policji. Wtedy też
zrozumiałem, co to znaczy „tamten, po drugiej stronie barykady” . Podział między nami -
policjantami, a przestępcami był i jest wyraźny.
Jak powiedział grany przez Janusza Gajosa „Benek” z „Pitbulla”: „Ty się nie
wpierdalaj, bo nie wiesz, gdzie barykada jest”...
Pracował Pan w sekcji samochodowej, ale bardzo chciał przejść do sekcji przeciwko
życiu i zdrowiu. Dlaczego?
- Oczywiście. To, czego się nauczyłem przez te wszystkie lata mojej pracy w policji, to
fakt, że fizyczność człowieka ma ogromny wpływ na to, jakiego rodzaju przestępstwa popełnia
i jakie podejmuje sposoby działania... Ten, który rąbie samochód, musi być sprytny, szybki
i mały. Żeby ukraść samochód, trzeba się odpowiednio schylić, szybko uwinąć, schować koło
stacyjki. Gdy ma się dwa metry wzrostu, jest to ciężkie zadanie.
[3 ]
Piętnastoletni zabójca, deprawacja, nawrócenie
Został Pan zauważony, przyjęty do sekcji, może Pan już działać na pełnych
obrotach...
Ubeckie również?
Co Pan mówi...
- To fakt, byliśmy w podobnej sytuacji i podobnym wieku - Andrzej był tylko dwa lata
starszy ode mnie. Było nas dwóch, otoczonych przez takie, a nie inne środowisko. Ale, jak już
mówiłem, nie toczyliśmy wtedy żadnych większych dyskusji o charakterze politycznym.
Z czasem pojawiły się i takie, a ich prowodyrem byłem ja sam. Później doszło nawet do takiej
sytuacji, że pod blatem mojego biurka znalazłem zdjęcie Macierewicza, które ktoś mi podrzucił.
Mam je do dnia dzisiejszego. To niby tylko żart, ale również przykład, że byłem inny od reszty
towarzystwa. Andrzej, który mieszkał ze mną „na hotelu”, nie różnił się ode mnie w poglądach
społeczno-politycznych na grosz, ale w pracy też nie prowadził dyskusji na ten temat. Nie
wychodziliśmy przed szereg. Nie byliśmy jakoś specjalnie zacietrzewieni ideowo. Natomiast ja
mam pewne zalety osobowe: mogę wypić, mam zdrowie, lubię tańczyć, nigdzie mi się nie
spieszy, jestem człowiekiem stworzonym do imprez. No i zaczęły się takie imprezy. Nauczyłem
się wtedy złych nawyków, ale też i policyjnej pracy...
Na imprezach?
- Owszem.
A złe nawyki?
- Kiedy już byłem dorosłą osobą, ojciec krzyczał, że nie poszedłem w niedzielę do
kościoła. W domu rodzinnym był zwyczaj, że w czasie sumy nie wolno leżeć. Gdybym był na
miejscu, cały czas czułbym fizyczną presję ojca i matki. W Warszawie tego zabrakło. To
pokazuje tylko, że jeśli człowiek nie ma fizycznych hamulców, a do tego słabą duchowość,
następuje rozprężenie. Bez presji domowej pogubiłem się, ale mój brat, który jest silniejszy
moralnie ode mnie, już nie.
Też policjant?
- Tak, ale braci nie tykam. Moja „spowiedź” mo że niekorzystnie wpłynąć na ich
życiorysy. Powiem tylko, że trzeci brat jest siedemnaście lat młodszy ode mnie.
A jak było z tymi łapówkami? Kiedy pierwszy raz wziął Pan „w łapę”?
- Było to dość niewinne. Wykazywałem się w swojej grupie dużym sprytem, szybkością
myślenia. Wtedy kradzieży i umorzeń tych spraw była cała sterta. Część ludzi miała
ubezpieczone samochody i chcieli jak najszybciej odzyskać pieniądze. A sterta papierów na
moim biurku była rzędu trzydziestu, pięćdziesięciu spraw. Jedna na drugiej. Jak była na górze, to
robiono umorzenie bez wnikania, bez jakiejkolwiek policyjnej roboty, już nie mówiąc o szukaniu
sprawców. Taką teczkę trzeba było z góry na dół ściągnąć. Oczywiście to wszystko leżało tuż
obok mnie, więc wystarczyło przełożyć i napisać. Tyle że ręka jakoś nie chciała wykonać tej
czynności, ale w końcu udało się. Z dumą zakomunikowałem starszym kolegom, że jestem
gościu, bo zdobyłem pierwszą flachę. Z łapówki oczywiście. Z początku było przyjęte to
z radością, ale za drugim razem już mi wytłumaczono, że jestem baran, bo się nie przyjmuje
flaszki. Powiedziano mi, że przyjmuje się pieniądze. Wtedy zrozumiałem, że źle zrobiłem, bo
łapówka to jest coś za coś, a ja przyjąłem flaszkę jako zwykłe podziękowanie. Co ciekawe,
w ostatnim czasie polski sąd przyznał mi racj ę. Można przyjmować dowody wdzięczności.
Szczerze mówiąc, nie wiem, czy wtedy to była łapówka, bo nigdy nie uzależniałem swojej roboty
policyjnej od korzyści. Nie stawiałem żądań.
- Nie. Tutaj nie miałem żadnych wielkich osiągnięć, chyba że uznamy za takowe lanie po
łbach drobnych złodziei. Wtedy jeszcze dobrze nie rozumiałem mechaniki działania organów
ścigania. Dopiero później ogarnąłem, jak funkcjonuje policja, jak funkcjonuje prokuratura. A tak
naprawdę to dopiero teraz widzę, w jaki sposób działa cały ten system. Pierwsza moja sprawa
była troszeczkę przypadkowa, pokazała w pewien sposób moją odwagę, determinacj ę
i umiejętność współpracy z innymi ludźmi. W istotny sposób przyczyniłem się do ujawnienia
zabójstwa, popełnionego przez najmłodszego - w tamtym czasie - zabójcę w Polsce.
- Zabójca, zabijając dziewięciolatka, miał tylko trzynaście lat. Wyszło to na jaw przy
sprawie trzech piętnastolatków, którzy zabili dziewiętnastolatka w piwnicy bloku mieszkalnego.
Jeden z nich swoim zachowaniem zwrócił moją uwagę. Czułem że jest, powiedzmy,
„nieszczery” .
To znaczy?
W jaki sposób?
- Że go zastrzelę.
Tylko groźba?
- Nawet zrobiłem coś w tym kierunku, aby urealnić moje słowa. Pojechałem z nim na
ustronny brzeg Wisły... (śmiech).
- Nie miałem najmniejszych oporów. Człowiek wyzbył się tego po kilkunastu miesiącach
pracy. A wtedy pracowałem już od ponad roku. Poczułem farbę, musiałem go dopaść. To był
morderca.
Ale miał Pan wtedy dużo młodszego brata, miał Pan już syna. Nie miało to żadnego
wpływu?
- Tak, cały czas chciałem tam przejść, bo zobaczyłem, że oni zajmują się prawdziwymi
zbójami.
- Cóż, pobić się z kimś, poszarpać, to jest zupełnie co innego... Chyba lubię wyzwania.
Wróćmy do sprawy. Jest Pan w grupie, która zajmuje się sprawą tego zabójstwa.
I co dalej?
- Jestem tam najmłodszy i na widelcu mam trzech młodych łepków, którzy zabili
dziewiętnastolatka, któremu wisieli pieniądze. Zabili go w piwnicy.
W jaki sposób?
- Zatłukli go okrutnie...
Gołymi rękami?
Dali radę?
- Ten dziewiętnastolatek był może o pół głowy od nich wyższy, a ich było trzech. Ten
zabity znów okradał swoich rodziców i sprzedawał jakieś towary, a oni dalej puszczali to
w obieg. Taki handelek. W grę wchodziły też narkotyki.
Jakie? Marihuana?
- Wtedy marihuana nie była jeszcze tak popularna. Często robili sobie klej, pod wpływem
którego mieli jakieś wizje. Na pewno nie była to trawka. Tak czy inaczej zabili. Jeden z nich dał
do zrozumienia, że chodziło właśnie o narkotyki. Poproszono mnie, żebym się nim zajął przez
pół dnia. I ja się tak szczęśliwie nim zająłem...
Uwierzył?
- A kto by nie uwierzył. Oni byli wtedy w bardzo dużym dołku psychicznym.
Przeprowadzono z nimi eksperyment kryminalistyczny. Pokazywali, każdy oddzielnie, jak zabili
tamtego chłopaka. I z każdym z nich była grupa trzech policjantów - jeden trzymał na
prowadnicy, drugi pytał, trzeci zapisywał. Powinien być jeszcze czwarty, który go pilnuje,
i technik do filmowania i opisywania. Tego swojego, jak mówiłem, wziąłem na męki nad Wisłę,
mo żna powiedzieć, że na wzór kolegów z ubecji. Tam mu strzeliłem między nogi z pistoletu,
i zrobiło się mokro...
- Kazałem mu też kopać dołek. To był szczyt mojej perfidii. Było na ostro. Później
toczyła się na tę okoliczność sprawa przeciwko mnie.
- To mało powiedziane. Nie wiem, czy Pan ma świadomość, ale gdy obok człowieka leci
nabój, to mamy silne odczucie fali uderzeniowej. A przecież chodzi zaledwie o kilka gramów
ołowiu. To niesamowity pęd! Chłopaka wystraszyło to na tyle, że zaraz zgodził się wskazać
miejsce, w którym zabił swojego kolegę. Nie wierzyłem, ale pojechaliśmy. To była jedna
z głównych ulic na Gocławiu. Odgrzebaliśmy zwłoki w stanie totalnego rozkładu. Kręgosłup,
czaszka - wszystko. Były to szczątki zabitego ponad rok wcześniej innego chłopaczka.
- Tak. Zabójcy mieli po piętnaście lat, gdy pozbawili życia tego dziewiętnastolatka,
a teraz przesłuchiwany przeze mnie chłopak przyznał się również do tego, że rok wcześniej zabił
jeszcze jednego chłopca. Chciałem zapytać go zupełnie o coś innego: czy zażywali narkotyki,
gdzie jest diler, od którego kupili dragi, od kogo zabity brał ten towar? Tymczasem on wskazał
miejsce zabicia Adasia Kalinowskiego, bo chyba tak się nazywał ten chłopiec. Mieli taką piwnicę
w falowcu, którego budowa została przerwana. Część piwnic była jednak zrobiona. Pijali tam
wino. Ten dziewięciolatek pił razem z nimi, ale wypił tylko dwa, trzy łyki. W pewnym momencie
nie chciał już pić, bo bał się w domu awantury. Chciał wyjść, ale jeden z chłopaków uderzył go
jakimś przedmiotem w tył głowy. Był pijany. Adaś zmarł po tym ciosie, a młodzi zabójcy
wepchnęli go pod jakąś starą wersalkę. Wszystko przykryli meblami i podpalili. Szałas stanął
w płomieniach, a cała konstrukcja się zawaliła. Pod nią spoczywało martwe ciało Adasia, którego
nikt nie szukał.
A rodzice?
- Rodzice owszem szukali, ale nikomu nie przyszłoby do głowy, że takie coś mogło
przytrafić się ich dziecku. Bardzo bałem się ich powiadomić. Przerosłoby mnie to wtedy. Tę
straszną wiadomość przekazał im chyba mój ówczesny szef - Marian.
- Nie, żaden z tych gości nie pochodził z rodziny patologicznej. Tyle że chłopak, którego
udało mi się złamać, miał za sobą traumatyczne przeżycie. Spotkała go wielka tragedia - na
własne oczy widział śmierć swojego ojca. O ile dobrze pamiętam, wszyscy byli synami oficerów
Wojska Polskiego.
- Myślę, że w jego przypadku - tak. Raptem dwa, trzy lata wcześniej jego ojciec wiercił
ścianę wiertarką, która miała całą metalową obudowę. Rodzinka chciała mieć kablówkę. Był to
wtedy niezły rarytas. No i wwiercił się w pierwszy przewód doprowadzający prąd do mieszkania.
Chłopiec widział, jak jego ojciec umiera w konwulsjach. To musiało zostawić jakiś ślad w jego
psychice. Do tego doszły inne wątki. Chłopcy przyznali mi się, że współżyli ze sobą, choć
mówili też, że można to lepiej robić z dziewczyną...
I co w związku z tym?
- Czy byłem już sierżantem? Nie byłem, ale tak powiedziałem. Był na pewno 1994 rok.
Machnąłem mu legitymacją, a on do mnie: „Kurwów takich jak ty, to ja po kątach rozstawiam,
wypierdalaj mi szczurze” . - „O, ja cię pierdolę, ja ci dam szczura” - wycedziłem przez zęby. Ale
moja dziewczyna pokazuje mi zegarek na swoim ręku i mówi: „Nie pierdziel się, bo o czternastej
zaczynasz dyżur! ” . Była już godzina dziesiąta. Patrzę, samochodowi nic się nie stało, a tamten się
pluje do mnie, wyzywa mnie, widać że jest pijany. To nie był czas komórek, więc co robić?
Cofać się na komisariat? Pomyślałem, że nie warto, zatem ruszam, staram się go minąć, a on mi
tym fiatem zagradza drogę. Więc znów próbuję go jakoś wyminąć, a on znów mi podjeżdża. I to
na tych małych uliczkach! Widzę, że zna tę małą miejscowość, a przecież nigdy go nie
widziałem, choć Kunów opuściłem zaledwie dwa lata wcześniej. Nie było innej opcji, więc
wysiadam z samochodu, żeby go opierdzielić, a on mi raz w michę, drugi raz w michę. I to przy
wszystkich... O kurza twarz! Więc go obaliłem, ale przesadziłem...
To znaczy?
- Wyrwałem mu rękę. Zafundowałem mu otwarte złamanie lewego ramienia.
Grubo...
Co ma Pan na myśli?
- Może to Pana zszokuje, ale jest taka prawidłowość, że człowiek nie popełni
samobójstwa, jeżeli ma na szyi krzyżyk. Nie myślałem nigdy o tym, dopóki nie trafiłem na
oględziny. Przypomniały mi się wtedy słowa mojej babci: «Człowiek popełnia samobójstwo, jak
go Bóg opuści” . Dokonywałem kolejnych oględzin i zawsze widziałem krzyżyk czy medalik
obok samobójcy. Nigdy nie widziałem żadnego powieszonego, który miałby krzyżyk na szyi. Ja
nie wiem, czy to w przypadku wisielców wynika z mechaniki, może to przeszkadza przy
wieszaniu... Takie spostrzeżenie przyszło nie przy pierwszym samobójstwie, ale dopiero po
kilkudziesięciu samobójstwach. Nie chcę mieszać tu zbytnio Opatrzności, bo autorytetem
moralnym nie jestem, ale dziś widzę, że samobójstwa zaczęły oddziaływać na moje życie
duchowe.
- Ten mechanizm się powtarzał, ale szczególnie utkwił mi w pamięci jeden przypadek.
Jestem na miejscu i nagle widzę wielki, błyszczący, srebrny krucyfiks, który leży na ziemi. Jego
widok wprawił mnie, nie wiem czemu, w osłupienie. Krzyż leżał obok samobójcy. Znowu to
samo! Co ciekawe, gdy później go oglądałem, bo był wśród dowodów rzeczowych, okazał się
zwykłym, malutkim, wykonanym z byle jakiego aluminium, matowym, starym krzyżykiem.
A w moich oczach był wielki i błyszczący. Bóg istnieje - nie mam wątpliwości. Przekonałem się
o tym, a to doświadczenie było dla mnie naprawdę porażające. Pamiętam: najpierw poczułem
gorąco, a zaraz potem zimno na plecach. Przecież ja się naprawdę nie bałem nieboszczyków.
Przecież w robocie ciągle miałem z nimi do czynienia, a tu nagle takie przeżycie.
Wróćmy do Pańskich losów. Wyrywa Pan rękę komendantowi, jest Pan bohaterem
mediów po raz pierwszy w życiu, ale co dzieje się później? Jak wygląda Pańska praca po
tym zdarzeniu?
- Umorzono sprawę, choć ten komendant powinien mieć zarzuty w sprawie karnej.
A w Warszawie wszyscy się dziwią, że komendant stołeczny nie będzie o mnie toczył wojen!
Jestem święcie przekonany, że gdyby nie media, to za tę sprawę by mnie upierniczono na amen.
To ja bym odpowiadał! I co z tego, że brat widział, ojciec widział, sąsiadka czy przypadkowa
osoba. Myślę, że znaleźliby się inni świadkowie. A tak, był zgaszony od początku do końca jako
sprawca.
- Tak, tak. Mimo przykrego incydentu, książkę udało mi się kupić i poszedłem z nią do
komendanta. Zapisałem się, a generał zdecydował, że mnie przyjmie. W końcu o sierżancie
Lorantym piszą już w gazetach, choć tak naprawdę nie był wtedy jeszcze sierżantem (śmiech).
Komendant spojrzał na tę książkę i mówi: „Kunów... Byłem tam parę razy, to jest
w Kieleckiem” . A ja mówię: „Właśnie stamtąd pochodzę” . I Pan sobie wyobrazi, okazało się, że
z tym Stańczakiem mamy co najmniej dziesięciu wspólnych znajomych. Po prostu szok! Dla
mnie on był takim „bogiem” . Z generałem policji raz jeden rozmawiałem w tamtym czasie!
- Szukałem pracy i to wszystko. A nóż-widelec mnie przyjmą! Tylko tyle, żadnej wizji.
- Liczyłem, że będę tłukł się z bandziorami. Tak mi się policja kojarzyła - z biciem pałą.
Rozumiałem to jako walkę z przestępczością, a właściwie z bandziorem.
Wróćmy do egzaminu. Jak przebrnął Pan przez szkołę oficerską, skoro jej finał
poszedł Panu marnie?
- Tak, nawet ostro zacząłem. Było nas trzech kolegów z Pragi: jeden taki, ostro pijący
Mirek, drugi młodszy ode mnie, ale o zbliżonym stażu pracy, Sławek, i jeszcze trzeci - „Szczur” .
On się chwalił jakim to jest komandosem, a ja nie chciałem być gorszy. Po południu poszliśmy
na salę gimnastyczną. Tam mieścił się bokserski klub sportowy Gwardia Szczytno. Teraz
wszystko już upadało, ale w 1995 roku jeszcze szczątkowo istniało. Założyliśmy rękawice
bokserskie, żeby się zmierzyć na pięści, co wzbudziło ogromną furorę wśród wszystkich
pozostałych. Ani on, ani ja nie potrafiliśmy się boksować, ale biliśmy się całkiem mocno -
oczywiście tak po przyjacielsku. Trener zrobił nam awanturę, jakim prawem ruszamy rękawice
bez żadnego pozwolenia. Wieczorem postanowiliśmy wspólnie się gdzieś wybrać
i zabalowaliśmy na mieście. W nocy nie chcieli nas wpuścić na uczelnię. Zrobili reżim od
pierwszych dni, a my myśleliśmy, że jesteśmy cennymi studentami. Z pół nocy po obiektach
szkoły ganiała nas drużyna alarmowa. Okrzyki i hałas obudziły chyba wszystkich. Udało się
z tego wyjść bez strat w ludziach. Gdyby wtedy nas złapali, dziś rozmawiałby Pan z sierżantem.
Ledwo ciepli na zajęciach dowiedzieliśmy się, że w nocy na teren szkoły wtargnęła grupa
niepowołanych osób, ale zostali skutecznie zatrzymani. To o nas mówili. Pijar ponad wszystko.
„Szczur” był dużo bardziej doświadczony od nas, wtedy służył w „komendzie gównianej”,
wcześniej w „ate”, czyli antyterrorystach. W międzyczasie był poza służbą, kręcił się w branży
ochroniarskiej, miał już wiele różnych policyjnych przeżyć. N a przykład, będąc komandosem
został postrzelony w oko przez swojego w trakcie zatrzymywania niebezpiecznego przestępcy.
Oczywiście to był przypadek - kolega strzelał w samochód, ale kula rykoszetowała i uderzyła go
z boku. To spowodowało, że oko mu się jakby „rozdwoiło” .
Co to znaczy?
- Odkleiła mu się część oka - rogówka. Oko mu się w pewien sposób „rozleciało”, ale nie
zostało całkowicie zmiażdżone. Lekarzom udało się mu je uratować. Długo to trwało, ale na
szczęście wrócił do pełnej sprawności. Jest fantastycznym człowiekiem, który ma na karku
znaczną ilość przygód życiowych. Również takich, że to tak określę, „komuszych” . Zawsze się
o to kłó ciliśmy, nawet dziś nam się to zdarza. Z sympatii, jak już był na emeryturze, zapisał się
do SLD. Bardzo miło wspominał czasy komuny. Opowiadał nam historię o tym, że chodził
protestować pod ambasadę amerykańską jako przedstawiciel „niezadowolonej młodzieży” . Jako
taki oddolny ruch... Należał do organizacji, która w nazwie miała coś o współpracy z „Młodzieżą
Postępową Trzeciego Świata”, czy „z Krajów Trzeciego Świata” . Dziś nie pamiętam dokładnie.
Najprawdopodobniej była to przykrywka ubecka, w którą wkręcano takich jak on.
Parę razy zdarzyło się, że bawiliśmy się na tej samej imprezie. Byliśmy nawet na jednej
bardzo dużej, wspólnej imprezie, która odbyła się w hotelu „Leśnym” . Istniały wówczas
w naszym środowisku trzy piony, niejako trzy kółka zainteresowań: policjanci, „uopiki”
i pozostali: „borowiki”, straż graniczna. Takie trzy różne grupy, które oczywiście opierały się też
na wzajemnych relacjach i kontaktach towarzyskich. My byliśmy kółkiem kryminalnym
i mieliśmy z tego tytułu poczucie wyższości nad innymi. Na drugim roku postanowiliśmy zrobić
bardzo dużą imprezę, na którą zaprosiliśmy wiele osób. Zajęliśmy wtedy cały hotel. Odbyło się
to z okazji zbliżającego się zakończenia drugiego roku. Zaprosiliśmy naszych ulubionych
nauczycieli. W sumie było nas prawie stu facetów i kilka dziewczyn. Alkohol miał być tylko
w wymiarze symbolicznym, ale wiadomo jak to jest. Po kilku godzinach poszczególne grupki się
ze sobą wymieszały, świetnie się wszyscy bawiliśmy. Impreza trwała do białego rana. Ja byłem
jednym z głównych organizatorów mojej podgrupy. Zawsze się wyróżniałem sprawniejszą głową
od pozostałych, miałem też szerokie grono kontaktów. Byłem swego rodzaju rzecznikiem
i skarbnikiem. Razem z drugim kolegą ogarnęliśmy wszystko. Trzeba było panować nad
sytuacją. Nauczyciele zamawiali dla siebie dania i napoje, a kelnerzy przyjmowali zamówienia.
Pilnowaliśmy, żeby nas później nie oszukali przy opłacaniu rachunku. To samo było w innych
grupach. „Uopiki” najbardziej się kolegowali z częścią BOR-u, a to dlatego, że Wałęsa mieszkał
w pokoju z Jankiem, czyli szefem ochrony swojego ojca. Janek był z kolei bliskim kolegą
mojego kumpla „Szczura” . Na koniec okazało się, że brakuje pieniędzy do rozliczeń. Razem
z moją ekipą i personelem hotelu ustaliliśmy, że doniesiemy brakującą kwotę. Pozostałe grupy
miały podobną sytuację. Trzy dni później tygodnik „NIE” opublikował duży artykuł o hucznej
imprezie w Hotelu Leśnym, po której syn Wałęsy rzekomo zostawił w zastaw legitymacj ę
funkcjonariusza UOP-u. Na drugi dzień Wachowski miał przyjechać i wykupić tę legitymację.
A ja pamiętam dokładnie, jak to było. Cała grupa organizatorów imprezy (około sześciu
chłopaków) ustaliła z obsługą hotelu, że doniesiemy brakujące pieniądze. Nie było przy tych
rozmowach Wałęsiaka. Na pewno sytuacja przedstawiona przez tygodnik „NIE” była bajeczką.
Nasze słowo dla hotelarza było cenniejsze od pieniądza. Właściciele byli nauczeni, że jeśli
brakuje nam kasy, to nie ma potrzeby robienia takich rzeczy, jak zastawianie czegoś, w celu
późniejszego wykupienia. Oni nas doskonale znali, przecież byliśmy tam od wielu miesięcy.
Pieniądze każda grupka donosiła później, my również dopłaciliśmy brakującą kwotę dopiero na
drugi dzień. U wszystkich sytuacja wyglądała podobnie.
- Pod względem imprez było świetnie. „Szczur” w ogóle nie pijał, co czyniło go
unikatem w środowisku. Wielokrotnie w Szczytnie wynajmował mnie towarzysko, żebym
zastępował go przy „butelce” . Organizował podwózkę, stawiał alkohol, a ja za niego
uczestniczyłem we wszystkich imprezach. On wtedy pracował w takim prototypie CBŚ-u przy
Komendzie Głó wnej Policji. Można powiedzieć, że był członkiem grupy bojowej. Stanowiło to
wielką atrakcję dla całego Szczytna. Wpadł nawet na pomysł i postanowił zeswatać mnie z córką
byłego komendanta.
Czyli z niezłą figurą?
- Taki psikus.
Dlaczego?
Atrapa? (śmiech)
- On niby działał, ale nigdy nie był włączany. To były jeszcze takie czasy... A my
w szkole mieliśmy zajęcia z systemów informatycznych i posługiwania się komputerem.
Wiedziałem jednak, że nie mam najmniejszych szans zdania czegokolwiek na tym komputerze.
Miałem po prostu awersję, bałem się tego urządzenia. Więc uzgodniłem ze Sławomirem Opalą,
ps. „Pitbull”, że zrobimy następujący numer.
- Przyznam, że nie miałem jakiejś dogłębnej wiedzy, ale sam fakt, że o Nietzschem
czytałem, że znałem różne powiedzonka myślicieli w stylu: „Jeżeli Boga nie ma, to trzeba go
wymyśleć”, wyróżniało mnie na tle innych policjantów, których podobne dywagacje
doprowadzały do szału. Dlatego poszedłem zdawać za Opalę. Natomiast on, jako „stołeczny
geniusz”, poszedł zdawać za mnie i zdał za dobrze (śmiech).
Ale i tak mogliście łatwo zaliczyć wtopę. Przecież jest Pan dużo potężniejszy od
Opali i nie jesteście podobni z twarzy...
- Tak, ale egzaminował nas facet, który nie miał wcześniej z nami zajęć. Sławek poszedł
za mnie zdawać, a ja stałem pod drzwiami. Nie dość, że zdał, to natychmiast wykazał błędne
działanie systemu, na którym mieliśmy pracować. Tak to zaszokowało asystenta, że zaczął
mówić o geniuszu komputerowym w szkole. Od razu sprawdził, jak dotychczas zaliczałem
ćwiczenia. A tam same dwóje, na które - szczerze mówiąc - nawet nie zasługiwałem (śmiech)!
Egzaminuj ącego niesamowicie zdziwił fakt, że taki geniusz miał etykietkę z nazwiskiem
„Loranty” ...
A zdjęcie na identyfikatorze?
- A kto patrzy na takie małe zdjęcie, w dodatku w czapce i mundurze? Z daleka wszyscy
wyglądają na nich tak samo. Bardziej tego asystenta zdziwiło, że facet, który na egzaminie
przerósł wszystkich, dotychczas wszystkie trzy oceny mia ł niedostateczne. A Sławek, zamiast
przyjąć pokornie tróję, później iść się pokłonić, żeby mi zaliczyli przedmiot, doznał olśnienia
komputerowego i zaczął się mądrzyć i udowadniać. Odkryli geniusza komputerowego, ale zanim
ten geniusz wyszedł z budynku, to już było wiadomo, że to nie ja.
I co się stało?
Tak czy inaczej, zarówno Opala, jak i Pan skończyliście szkołę oficerską.
- Nie tylko była ładna, ale jeszcze była wyjątkowo skromnie ubrana. Nawet w pewnym
momencie poprawiała sobie biustonosz w naszej obecności, i to w sposób niezwykle
prowokacyjny. Później okazało się, że ta pani jest... prostytutką. Pracowała w agencji
towarzyskiej na Gocławiu. Obwieszczono, że ona będzie dla wszystkich miła, kto ma taką
potrzebę. Ale ja jeszcze byłem za głupi, żeby ona była dla mnie miła. Byłem sierściuch,
w dodatku spanikowany (śmiech). Ale tym sposobem, bardzo spodobał mi się ten kolega...
Jakie?
- Strach, po prostu bałem się. Ten alkohol był na przełamanie się, bo już miałem
świadomość, co robię. Nie byłem wtedy takim jeleniem, który agresywnie lał gościa, żeby
wydobyć z niego informacje, czy strzelał do typa, żeby coś z siebie wykrztusił. To już była inna
sytuacja... Dlatego dwa kielichy, a potem w samochód i na burdel!
- Absolutnie!
- Nie.
Determinacja... (śmiech)
- Pani dosyć szybko, że tak określę, zajęła się mną. Powiem krótko: poszło.
To co pan robił?
- Zgodnie z zapisem w decyzji o prowadzeniu działalności, korzystałem z towarzyszenia
osoby tam zatrudnionej.
To znaczy?
- Po jakichś czterech latach mojej pracy, zrobiliśmy sobie w tym burdelu imprezkę.
Pamiętam, że melodia „Takie tango” Budki Suflera powodowała szczególną formę tańca z tymi
paniami. Jednemu koledze brakowało już partnerek, więc sam się kręcił. Nie wiem, co inni robili,
odpowiadali za siebie, ale ja robiłem to, czego się robić nie powinno. I powiem szczerze, że był
to objaw postępuj ącej deprawacji.
Bez przesady, tylko paru najlepszych gliniarzy na dzielnicy. Tyle, że po weekendzie oni
mieli kaca moralnego. U siebie nie zauważyłem takich objawów. Miałem wtedy trzydzieści trzy
lata...
„Grubsza” impreza?
- No, wywaliliśmy tam sporo, pod pozorem czyichś imienin, które miały być lub były
dwa tygodnie wcześniej... Na pewno byłem najmłodszy stażem w gronie dopuszczonych do tej
rozrywki. Takie wyróżnienie mnie spotkało. Ale chłopcy jednak nie chcieli o tym mówić, gdy
zaproponowałem, że należy tę akcję powtórzyć.
To nieźle imprezowaliście.
- Jak się przyjąłem w gronie kolegów, to pierwsze imprezy mieliśmy tylko i wyłącznie na
komendzie. To był dla nas drugi dom, a dla niektórych pierwszy. Czasami nawet harmonia grała
i tańce były, ale we własnym gronie. Bez większych podziałów. Kiedyś jeden kolega nawet
wypadł z okna pierwszego pietra. Nic mu się nie stało, bo na dole był świeżo skopany trotuar.
Zasadniczo jednak większych przygód szukaliśmy na mieście.
- Nawet bardzo nie musiałem. Rozstałem się z drugą żoną, przez parę miesięcy
pomieszkiwałem w komendzie. Kolega Grzegorz, komisarz, użyczył mi swojego mieszkania na
osiedlu wojskowym w Wesołej. Co miesiąc robiliśmy sobie wydziałowe spotkanie
debriefingowe, takie rozprężające, integruj ące. Praktycznie cały wydział. Oczywiście przede
wszystkim ci, którzy mieli talent towarzyski - zazwyczaj do trzydziestu osób. Urządzaliśmy
ognisko na poligonie w Rembertowie, zawsze wcześniej rozbiliśmy zawody strzeleckie, by nie
wyjść z wprawy. Niedobitki imprezy jechały do Weso łej. Za pierwszym razem ekipa dotarła tam
znacznie przede mną. Oczywiście nikt mnie nie pytał, jechali jak do siebie. Grzesiek miał drugie
klucze. W mieszkaniu szukali czegoś do zakąski, trunków nigdy u mnie nie brakło. Pijany
policjant błąkający się za alkoholem to byłoby niewłaściwe. Komisarz Tomek otworzył lodówkę,
a z niej wysypało się ze 20 kg ziemniaków. Dodam, że nic więcej w lodówce nie było. Rodzice
odwiedzili mnie kilka dni wcześniej. Wędlina szybko wyszła, zostały ziemniaki, których nikt nie
sprzątnął. Tańczyliśmy pomiędzy kartoflami do rana.
Czy miał Pan rozterki moralne po tych balangach?
- Nie, wiodłem fajne życie. Może było puste, ale nie miałem wtedy takiej świadomości.
- Przy sprawach samobójców. Jak już Panu wspomniałem, wywarło to na mnie duży
wpływ.
- Też. Nieboszczyk powieszony na drzewie w ogóle nie robił na mnie wrażenia. Mój
pierwszy samobójca wisiał gdzieś w nieużywanej hali niedaleko stadionu Orła. On także nie
zrobił na mnie większego wrażenia. Pierwszego wstrząsu doznałem, gdy zobaczyłem mężczyznę
klęczącego przy drzwiach pokoju. Był powieszony za wąski krawat lub pasek od sukienki.
Przypomniałem wtedy sobie zajęcia z kryminalistyki, gdzie uczono, że człowiek umiera na trzy
sposoby, gdy dochodzi do zapętlenia. Pozycja klęcząca u denata zaprzeczała temu, o czym
uczyłem się w szkole. Żeby się powiesić, trzeba gwałtownie szarpnąć własną masą ciała, aby
zerwać kręgi. Tu tego nie było. Natomiast, jak się człowiek zadusi, przyciskając sobie do gardła
sznur, to ma odruchy, walczy. Natomiast ten sprawiał wrażenie śpiącego. Kłóciło się to z wiedzą
otrzymaną na zajęciach, które dopiero co miałem. Jak to jest możliwe? Tydzień później
zobaczyłem wspomnianą wcześniej osobę leżącą w wannie, powieszoną, a obok ten dziwny
krzyżyk. Różne myśli zaczęły mi chodzić po łbie. Jak to możliwe? Czy Bóg istnieje, czy nie
istnieje? Zawsze zakładałem jego istnienie, ale nie zawsze wierzyłem w Jego ingerencj ę w nasze
życie. Cały czas słyszałem w uszach słowa mojej babci: „Człowiek popełni samobójstwo, jak go
Bóg opuści” . Zawsze powtarzała, że w takich sytuacjach musimy mieć do czynienia z działaniem
diabelskim, z opętaniem. Facet, który powiesił się przy drzwiach, powinien się ruszać, nie miał
prawa mieć rąk równo ułożonych do tyłu. Gdy wisielec zrywa kręgi, to ma np. wykrzywioną
rękę, palce, widać ślady ruchu. Tymczasem ten denat wyglądał, jakby zasnął, kucając... Jakby go
coś opanowało.
A może to nie było samobójstwo? Brał Pan taką możliwość pod uwagę?
- Nie, nie były oderwane. On były zdjęte! Jest to o tyle dziwne, że takie łańcuszki mają
mikroskopijne, okrągłe kółeczka do zaczepiania...
- Absolutnie!
Przecież trudno wymagać od faceta, który chce odebrać sobie życie, takiej precyzji?
- Być mo że strachem, ale nie przed fizycznym zagro żeniem. Nie byłem w stanie
zrozumieć tych samobójstw. Rozpytywałem sąsiadów, zbierałem informacje o statusie
materialnym desperatów, którzy nieraz, z mojego punktu widzenia, nie mieli rzeczywistych
problemów. To wydawało mi się niesamowicie irracjonalne. Bardzo szybko nabrałem
przekonania, że macza w tym palce zły duch.
Może to były depresje? Depresja przecież jest taką chorobą, której zewnętrznych
objawów często nie jesteśmy w stanie dostrzec...
- Dobrze, ale pytam żonę, pytam sąsiada i nic na to nie wskazuje. Normalnie
funkcjonujący czterdziestopięciolatek, rodzina więcej niż normalna. I nagle ten człowiek
z jakiegoś powodu odbiera sobie życie. OK, może i depresja... Natomiast, że nie jesteśmy
przygotowani do pewnych rzeczy, jeśli nie ma w nas stałej wiary. Zły duch może człowieka
wtedy wziąć. Być mo że mój powrót do Kościoła był podyktowany strachem i kalkulacją. Na to
nałożył się jeszcze rozwód z żoną. Wyjątkowo dziwny obrazek: rozwodnik chodzący do
kościoła. I to regularnie.
Zaczął Pan chodzić, ale nie był Pan jeszcze w następnym związku?
- Wtedy nie.
- Tak, nawet była taka sytuacja, że zostałem ojcem chrzestnym. Musiałem spełniać
wszystkie kryteria i zrobiłem to na czas. Moja chrześnica Karolina to córka brata. Wszystko to
spowodowało, że nie mam wątpliwości co do istnienia Istoty nadprzyrodzonej. Ja mogę nie znać
jej imienia i nie wiedzieć jaka i jest jej forma, natomiast nie pozostaje we mnie cień wątpliwości,
że coś istnieje.
Świat duchowy?
- Czasami czytałem o wywoływaniu duchów, ale nigdy nie bawiłem się w to.
Przewartościowanie, które przeżywałem, nie dokonało się też w ciągu jednego dnia. Z nikim nie
gadałem o swoich doświadczeniach, bo uważałem to za objaw słabości. Być może ktoś może
uśmiechnąć się z politowaniem nad moimi nieporadnymi tłumaczeniami, ale opisuję, co wtedy
czułem. Ja jestem prosty glina i mówię, jak to postrzegałem. To wszystko.
- Nie. Wstyd przyznać, ale pierwszego kapelana spotkałem na imprezie w 2001 roku. Nie
szukałem pomocy u księdza. Tylko zacząłem regularnie chodzić do kościoła. Niestety w tym
czasie miałem jeszcze straszny konflikt ze swoją trzecią żoną, ale nie odciągnęło mnie to już od
Kościoła. Chociaż był taki moment, że przekomarzałem się z jednym księdzem na temat
rozwodów. Ba, nawet forsowałem mu argument, że Jezus był zwolennikiem rozwodów!
Dlaczego?
- Bo to były starsze panie. Kobieta po czterdziestce robi się wyjątkowo podatna na słowa.
- Matoliłem je, non stop. Miałem w rozkładzie panią prokurator i różne cudzoziemki, na
czele z sierżantem armii izraelskiej o wyglądzie Koreanki, która była oryginalną Żydówką.
Wszystko do momentu zauważenia tego krzyżyka przy samobójcy. Przekonałem się, że istnieje
siła nadprzyrodzona, a ludzie, którzy maj ą krzyż - rzecz świętą, nie powieszą się, bo On im na to
nie pozwoli. On ma inną siłę. Tak jak w filmach science fiction, pojawia się przedmiot, który
przekazuje energię kosmiczną, tak dla mnie krzyż ma taką niezwykłą siłę. Trudno to opisać.
Myślę, że wpływ na moją przemianę miała również dyskusja z tym księdzem, z którym
rozstrzygaliśmy kwestię rozwodów.
- Nie wiem, jak można funkcjonować, np. być Polakiem, bez Kościoła czy wiary
katolickiej. To niewyobrażalne dla mnie. Jestem rozwodnikiem, więc jestem na bakier
z Kościołem. Ale nie chodzę do tego kościoła dlatego, bo wszyscy z ulicy chodzą... Kurwa, po
prostu, jak nie pójdę do kościoła, to się źle czuję. Po prostu! Ta niedziela byłaby
niepełnowartościowa. Ja miałem wszystko: pracę, jakieś podstawowe pieniądze, a czułem się
niedowartościowany. Była we mnie taka duchowa potrzeba pójścia do kościoła. W najgorszych
momentach zawsze myślami wracałem do swojego parafialnego kościoła w Kunowie pod
wezwaniem św. Władysława, sanktuarium w Licheniu i Ostrej Bramy.
Raz doszło jednak do sytuacji, która mnie bardzo zbulwersowała. Moja koleżanka
z komendy nakłaniała księdza, żeby ochrzcił jej dziecko, choć żyła w konkubinacie i była
niewierząca. Ona bez sakramentów, on bez sakramentów, bo to policyjne rodziny... I miała
wielkie pretensje, że jej ksiądz odmówił. Ich dziecko zaczęło chodzić do szkoły i chciało iść do
Pierwszej Komunii. Sprawa została nawet opisana w gazecie, w klimacie, że oto „podły
proboszcz nie chce ochrzcić dziecka” .
Tłumaczyłem jej, że nie chodzi o to, że proboszcz nie chce ochrzcić dziecka, tylko o to,
że o chrzest dla dziecka musi poprosić osoba wierząca, ochrzczona, a rodzice chrzestni muszą
zadeklarować, że pomogą wychować je w wierze. Proszę sobie wyobrazić, że ta kobieta znalazła
księdza, który ochrzcił jej dziecko bez spełnienia żadnych warunków, ot dla jej kaprysu. Byłem
niesamowicie zirytowany, choć sam nie należałem do zbyt gorliwych katolików.
- Zdarzały się takie przypadki. Oni w ogóle żyli, jakby nie mieli potrzeb duchowych,
choć byli to dosyć sympatyczni ludzie. Sytuacja z odmową ochrzczenia dziecka w ich odczuciu
była gorsza od praktyk ubecji. Cała organizacja kościelna była dla nich czymś gorszym od
dawnego Urzędu Bezpieczeństwa. Wszystkiemu towarzyszyły te same teksty: „Bo księża mają
teczki”, „Bo klecha wie, że my nie przyjmujemy komunii, że rodzice nie przyjmowali” itd.
Podobne dysputy prowadziliśmy w szerszym gronie.
- Może trochę tak, ale nie było w tym głębszej filozofii. Ta koleżanka po prostu
potrzebowała ochrzcić dziecko, bo pojawiła się perspektywa Pierwszej Komunii. Dziecko chciało
mieć sukieneczkę, chciało się bawić z dziećmi, które przyjdą...
Chodziło o przyjęcie?
- Tak, impreza obowiązkowa. Odbierałem to jako pełny ateizm. Z drugiej strony, czasami
zastanawiam się, czy ateiści nie są lepsi od ludzi wierzących, bo nie maj ą świadomości
grzechów. Ta koleżanka i jej mąż w ogóle nie rozumieli spraw wiary. Gdy zacząłem im
tłumaczyć, o co chodzi z chrztem, to moje argumenty w ogóle do nich nie trafiały. To było dla
nich w ogóle nielogiczne, niezrozumiałe, jakbym mówił o jednorożcach w krainie różowych
słoni. Ona twierdziła, że z nimi wszystko jest w porządku, tylko ksiądz jest niedobry. Jak
grochem o ścianę! Niestety, złapany w dosyć nieprzyjemnych okolicznościach ksiądz, zgodził się
na ten chrzest, poza parafią na Gocławiu. Ochrzcili to dziecko gdzieś w okolicy Sulejówka, bez
najmniejszego problemu, mimo że rodzice chrzestni nie byli nawet u Komunii. Niestety oni
wygrali.
- Bardziej poczułem się zbulwersowany postawą księdza niż nimi, bo dla mnie to było
jakieś totalne nieporozumienie. Oni chcieli zrobić imprezę i potrafili powiedzieć tylko tyle: „Jak
to można komuś grzebać w życiorysach?” .
Poczuł się Pan wtedy zagubiony? Zaczął Pan odnajdywać sens życia, uznawać
Kościół za ostoj ę i nagle spotkał się Pan z takim przypadkiem...
- Nie. To akurat w żaden sposób nie zachwiało moją wiarą w Boga czy szacunkiem dla
Kościoła. Proszę jednak pamiętać, że nigdy nie byłem wzorcem. Nigdy też nie stawiałem się
w takiej roli. Natomiast odbierano mnie jako zatwardziałego „katola”, nadano mi nawet ksywę
„konserwa ZChN-u” . ZChN kojarzył się wówczas w środowisku policyjnym z czymś złym, nie
mogło być nic gorszego. Dochodziło wtedy do wielu dyskusji na temat księży, a gdy nadarzała
się odpowiednia okazja, robiono ze mnie worek treningowy.
I zrobił?
Jednak ten przypadek nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia, jak fakt, że ksiądz dał
chrzest dziecku wbrew wszelkim zasadom. Dziesiątki godzin tłumaczyłem znajomym
z komendy, o co w tym wszystkim chodzi, a tu za podwójną stawkę przekreślono wszystkie
moje, godne katechety, wyjaśnienia. A przyznam, że prowadząc ożywione dyskusje na ten temat,
byłem w ich oczach prawdziwym dziwolągiem. Poglądy, których broniłem, kłóciły się z moją
postawą takiego burdellowelasa; gościa, który jest po rozwodzie, a prowadzi batalie na
argumenty w obronie prawa kościelnego.
Podkpiwano z Pana?
- Tak, można było pożyczyć broń. Ten facet akurat skorzystał z tej możliwości w taki
sposób,
Dlaczego nie obejrzał Pan całego nagrania?
- Odsunęli mnie. Padł tekst: „Bo ty tym swoim doniesiesz i dopiero wtedy zrobi się
awantura” .
Czyli jednak pańskie poglądy rzutowały na pracę, jeżeli został Pan wykluczony z tej
sprawy...
- W tym przypadku tak. Ale zazwyczaj ograniczało się tylko do podśmiechujek. Chociaż
zacząłem prowadzić się porządniej, to nadal z nimi piłem. Podobne poglądy miał jeszcze jeden
kolega, ale po jakimś czasie wymiękł. I tak Loranty został jedynym frontmanem (śmiech).
- Nie, koło 1995 roku zaczęli przychodzić nowi ludzie i klimat się zmienił. Już nie był
jeden Loranty - prowincjusz, ale takich prowincjuszy zrobiło się znacznie, znacznie więcej. Było
to spowodowane masowym napływem ludzi do Warszawy. Już wtedy mogłem usłyszeć na
komendzie teksty w stylu: „Zadzwoń, przyjdę po Mszy” . A jeszcze kilka lat wcześniej były
milicjant oburzał się na moje zachowanie na procesji Bożego Ciała: „Jak ty możesz klękać przed
Batmanem?” . I jeszcze raz podkreślam: problemów na tle religijnym nie robili dawni SB-cy, ale
byli ZOMO-wcy i prości milicjanci. Z „esbekami” dyskutowało się dość sensownie i o religii,
1 o Polsce. Ich argumentacja trzymała naprawdę wysoki poziom.
[4]
Policjant udaje włamywacza przed włamywaczami
- Nie, tam nie było poważnych dyskusji, nie było żaru ideowego. Stołeczna ma inny,
rzucający się w oczy, podział na zasiedziałych i nowych, a ja byłem z nowych. Poza tym trafiłem
tam w 1999 roku, czyli czynnik biologiczny wyeliminował już część „esbeków”, a inni
zajmowali bardzo wysokie stołki. To nie były czasy, gdy podział był widoczny, a spoiwo czyli
awersja wobec nowej Polski, kreowała monolit. Walczący antyklerykalizm, objawiaj ący się
choćby poprzez nienawiść do lekcji religii był dosyć powszechny w środowisku, ale nie stanowił
tematu otwartej dyskusji. Chociaż musiałem się liczyć z pytaniami ciekawskich, jak to jest być
rozwodnikiem i bronić Kościoła. „To ty już jesteś popierdolony całkowicie” - usłyszałem
podczas jednej z takich zakrapianych dyskusji (śmiech).
A jak przebiegała Pańska kariera? Czym mógł się Pan pochwalić po sprawie
wykrycia najmłodszego zabójcy?
- Ktoś mu je dał. Żeby było śmieszniej, właściciel garbarni miał ogromne wyrzuty wobec
człowieka, który powierzył mu te norki. Były nieubezpieczone, a na dzisiejsze pieniądze ich
wartość wynosiła jakieś sto tysięcy złotych. Facet był załamany kradzieżą. Ale miał też swoją
mądrość, wiedział, że policję należy mobilizować.
W jaki sposób?
- Przychodził ciągle dowiadywać się o sprawę. Poza tym służył szeregiem informacji
w przedmiocie futrzarskim. Bardzo wiele mi podpowiedział rzeczy z branży.
Ludzie tego nie robią?
- Zazwyczaj nie. Pokrzywdzeni traktują policję tak, jak natrętów - nie chcą odpowiadać,
rozmawiać. A jak maj ą podejrzenia w takich typowych sprawach, to zazwyczaj, wpadaj ą na
jakiegoś rywala zawodowego czy osobistego, np. kochanka żony czy kochankę męża. Miałem
kiedyś taką sytuację, że producentowi okularów uprowadzili żonę. Facet jako pierwszego
podejrzanego wskazywał innego producenta okularów, który był jego największym konkurentem.
Podobnie jest we wszystkich tego typu zdarzeniach, chociaż najczęściej tych podejrzeń w ogóle
nie ma. A jeżeli są, to takie pełne nienawiści do kogoś konkretnego, który prawie na pewno nie
ma nic wspólnego z przestępstwem. Ewentualnie podejrzenia padaj ą pod adresem nieokreślonych
grup: „O, to ci z Halinowa ukradli!” . A co to jest Halinów? „No, Halinów, to złodzieje są proszę
Pana! To wy o tym nie wiecie?! ” .
- Dzisiaj to by się wpisało w Google. (śmiech) Ten facet wskazał mi jeden zakład, który
zajmuje się norkami. Udałem się tam, oczywiście jako policjant, informując, żeby mi dali znać
gdyby coś podejrzanego zauważyli na rynku. Oni oczywiście ze wstrętem podali konkurentów.
„Nie, my to w życiu nie kupimy od złodziei, ale może kupić ten i tamten” . Ponieważ nie miałem
radiowozu, łaziłem po zakładach popołudniami. W jednym z zakładów, właściciel wykazywał
wyjątkową chęć do współpracy. Zadzwonił do mnie i mówi mi, że zjawił się u niego były
pracownik, dawny uczeń w zakładzie jego ojca. Musimy pamiętać, że w Warszawie zawód
kuśnierza przechodzi z ojca na syna. Są całe rodziny kuśnierskie! I tenże dawny uczeń
powiedział, że wie, gdzie są tanie i dobre skórki z norek do kupienia, a także dał telefon, żeby do
niego przedzwonić. Ten kuśnierz miał do niego dryndnąć za dwa, trzy dni. Jak widać sprawa nie
rozwijała się tak z dnia na dzień, gwałtownie. Kuśnierz opisał mi sprawę i zapytał, co on ma
robić. Wówczas podjęliśmy takie nieformalne działanie operacyjne. Tyle że pojawił się jeden
haczyk.
Jaki?
- Najpierw trzeba było tę informację uwiarygodnić. Nie wiedziałem jeszcze, ile jest tych
skórek, tylko, że jest „trochę skórek z norek” do kupienia. Kuśnierz wziął telefon do ręki
i dzwoni: „A ile tych norek?” . I co się okazało? Tamten wskazał dokładnie taką ilość, która
odpowiadała ilości tych skradzionych. Przyjęliśmy taktykę, wedle której kuśnierz powiedział, że
potrzebuje drobnej ilości na wstawki, bo już nie szyje z norek „po całości”, ale że miałby na to
klienta spod Kielc. Tymże klientem miałem być ja. Byłem przecież spod Kielc.
- O ile je posiadam. Starałem się (śmiech). Facet, który złożył ofertę, uściślił, że nie ma
tych skórek, ale wie w czyich są rękach. Zażądał też prowizji dla siebie. „No dobra, ale muszę
jeszcze tego gościa spod Kielc podpytać” - powiedział „mój” kuśnierz. Kazałem mu mówić,
żeby wytłumaczył, że gość spod Kielc ma firmę transportową i wpada do niego tylko dwa razy
w tygodniu. Oferent, był z Radzymina, od razu na to zareagował: „Nie, słuchaj, to jest pilna
sprawa, to trzeba jak najszybciej załatwić, przedzwoń do niego” . Ten mój kuśnierz na to: „A
będę dzwonił i zawracał mu głowę takimi pierdółkami” . W tym momencie facet z Radzymina
zaczął gwałtownie zjeżdżać z ceny.
- Tak. Na wypadek, gdyby klient chciał mnie jakoś zagiąć musiałem znać szczegóły
dotyczące tamtych stron, znać ich specyfikę. Nigdy nie wiadomo, co może się przytrafić i lepiej
być na to przygotowanym. Każdy gliniarz musi się z tym liczyć. Okazało się, że ten paser
również stamtąd pochodzi. Gdybym nie był z okolic Kielc, sytuacja by się skomplikowała. Bo
jaki byłby problem, żeby mnie zapytać o jakiś szczegół dotyczący tych okolic? Jeśli wyszłoby, że
jestem zielony, mógłbym zaliczyć niezłą wtopę. A że przez kawał swojego życia mieszkałem tuż
obok, znając wszystko dookoła, miałem z górki. Powiedziałem, że jestem spod Kielc, prowadzę
firmę transportową, że mam ciężarówkę i jeżdżę, wożę cement z Nowin aż do Warszawy, a mój
teść prowadzi zakład kuśnierski.
- Oczywiście. Nie mogłem pozwolić, żeby w mojej opowieści cokolwiek wydawało się
nieprawdopodobne. W końcu nie wiedziałem kim był ten człowiek, na co było go stać.
W dodatku zażądał ode mnie numeru telefonu komórkowego. To był czas, kiedy komóry nie były
tak powszechne jak dzisiaj, a ówczesne modele wyglądały jak prawdziwe cegły. Nie miałem
swojej, a dla handlarza mogłoby się wydać niewiarygodne, że prowadzę biznes, kursuję między
Kielcami a Warszawą i nie posiadam takiego cacka. Miałem jednak szczęście, że rozmowę
prowadziłem z pracowni kuśnierskiej na Chmielnej. Kuśnierz usłyszał fragment tej rozmowy
i natychmiast pokazał mi swój telefon komórkowy. To było dla mnie znaczne ułatwienie. No
i podałem telefon komórkowy faceta z Chmielnej. Tyle że dla policji pojawił się problem
z podsłuchiwaniem.
I co wtedy?
- Nie byłem podsłuchiwany (śmiech). To ich przerosło. Myślę, że służby nie miałyby
problemu, ale tu chodziło o kwestie decyzyjne na poziomie komendy Praga Południe.
- Co ciekawe, wtedy nie był to problem techniczny, broń Boże! Problem dotyczył
płatności. Pierwsza umowa zawarta z Centertelem nie przewidywała tego, że firma zarządzaj ąca
ma dawać policji podsłuchy i billingi. Za to trzeba było płacić. Miało to wpływ na naszą sprawę.
Prokuratura Rejonowa dla Pragi Południe nie podjęła decyzji, kto ma płacić. Taki problem
występował bardzo, bardzo często do 2000 roku. i był ogromnie kłopotliwy. Policja potrzebuje
bardzo dużo billingów. To było trochę trudne do zrealizowania, bo czasem z niektórych
billingów robiła się dwustustronicowa teczka, a każda strona kosztowała jakieś pieniądze.
Dlatego padła ostateczna decyzja, że nie podsłuchujemy. A tymczasem facet do mnie dzwoni
i pyta, kiedy będę. Wiedział, że przywożę ten cement na różne składy, a ja oczywiście
wymieniłem dwa składy na - jakżeby inaczej - Pradze Południe. Wymieniłem jeden przy Trakcie
Lubelskim i drugi, którego już nie pamiętam, handlarz powiedział, że zadzwoni. I tu pojawił się
pierwszy stres. Co, jeśli gość będzie dzwonił i sprawdzał? Podobne pytania mnożyły się w mojej
głowie. Pamiętam, że umówiłem się z nim piątek wieczorem na sobotę czy niedzielę. Zapytał
mnie też, czy jestem jeszcze w Warszawie, a ja mówię, że jeszcze jestem, ale jadę na Kielce. „Jak
chcesz, to za dwie godziny widzimy się w Radzyminie” - zaproponował. Powiedziałem wtedy,
że nie mam szans, stoję w korku na wysokości Tarczyna, a zanim zawrócę do Radzymina, upłyną
ze trzy godziny. I za te trzy godziny stawiłem się na miejsce i zacząłem oglądać skórki. Jechałem
wtedy mercedesem mojego podopiecznego - kuśnierza. Nie wiem, czy Pan oglądał ten słynny
film komediowy o amerykańskich policjantach...
„Akademia policyjna”?
- Dokładnie! Była tam scena, jak gliniarz idzie do gangu, mając przyklejony mikrofon.
U nas to nie był ten poziom techniki (śmiech). Zamontowali mi na plecach radio, takie potężne
radio z mikrofonem, które wystawało i ja do tego radia miałem głośno mówić, żeby usłyszeli
mnie koledzy zaangażowani w akcj ę. Warunki były dwa: żadna część radia nie mogła wystawać,
ani wydawać dźwięków. Ale, kurwa, to stare radio strasznie hałasowało! Trzeszczało
w obecności wszystkiego, co wytwarza duże fale magnetyczne. Jako ciekawostkę podam, że było
to radio marki, której używał Kojak. Pamięta Pan ten film?
- No, to jest film sprzed kilkudziesięciu lat, a technika u nas wciąż była ta sama (śmiech).
Gdy zbliżyłem do lodówki czy telewizora, radio wywo ływało dziwny dźwięk...
- Przede wszystkim czułem paniczny strach (śmiech). Zanim spotkałem się z tym
handlarzem, spotkałem się z policjantami w mundurach, i dowiedziałem się że oni mogą
dojechać w ciągu półtorej godziny, a ja muszę czymś zająć w tym czasie złodziei. Co ja miałem
robić z tym szemranym towarzystwem przez tyle czasu? O czym z nimi gadać? Przez piętnaście
minut to ja mogłem opowiedzieć o swojej działalności, że jeżdżę tu, że jeżdżę tam, o tym,
o tamtym. Kapnąłem się też, że jestem w samochodzie na warszawskich rejestracjach,
a mówiłem, że jestem spod Kielc. Musiałem sobie szybko przygotować dodatkową historyjkę. Na
szczęście miałem w miarę trzeźwy umysł, który zachował nieco kreatywności. Na poczekaniu
wymyśliłem historyjkę, że mam meldunek warszawski i jakoś to uzasadniłem względami
rodzinnymi.
Czy oprócz tej historyjki, układał Pan dalszy scenariusz? Ćwiczył Pan formułki,
którymi miał się Pan posługiwać?
- Po raz pierwszy w życiu, tak bardzo intensywnie i długo miałem kłamać o rzeczach, na
których się absolutnie nie znam. Przygotowałem się. Przećwiczyłem odegranie udawanej
rozmowy telefonicznej. Po tej rozmowy telefonicznej mia łem przedzwonić pod wskazany numer,
pod którym siedział kuśnierz. I miałem z nim rozmawiać. Dlaczego ten kuśnierz? Dlatego, że on
miał mi niby, jako mój teść, przekazać jakiś szczegół, dotyczący cięcia skór norek. Jeśli źle
podetnie się łapki, to futro traci na wartości. Oczywiście pod pozorem rozmowy z teściem
przekazałem temu kuśnierzowi przez telefon szczegóły dotyczące wyglądu skór. Pełne
uwiarygodnienie jest w takich sytuacjach obowiązkowe. Byłem tam już ponad pół godziny.
Wypiłem z nimi dwie kawy w szklance, gadaliśmy sobie o tym, o tamtym: o prowadzonym
biznesie, o tym, że bywam w Radzyminie w Coca-Coli, że czasem colę stamtąd rozwożę i inne
tego typu historie. Później musiałem tłumaczyć, dlaczego akurat ciężarówki od cementu rozwożą
coca-colę. Osiągnąłem jednak swój cel, czas mijał. W końcu moi rozmówcy przeszli do innego
pokoju (było to małżeństwo). Z przenośnej słuchawki zwykłego telefonu stacjonarnego
zadzwonili po kierowcę, który miał przywieźć skóry norek. Byliśmy obserwowani z odległości
dwustu metrów, z pobliskiego domu. Handlarze potwierdzili, że to nie jest żadna podpucha, że
facet spod Kielc, to rzeczywiście facet spod Kielc, a nie żaden glina. Gościu przyjechał,
przywiózł skórki. W polonezie napchał ogromne ilości tych norek. Było tego mnóstwo! Skórka
z norki jest lekka i delikatna. Nie pamiętam, ile sztuk tego było. Ogromne ilości i ogromna
wartość... Tylko co ja miałem teraz zrobić, żeby już wpadli do nas policjanci? Co robią
policjanci, którzy podsłuchują? Przecież nie do końca słyszą, co jest grane! Myśli krążyły po
mojej głowie z zawrotną prędkością. Tymczasem trzeba było szykować pieniądze. A ja przecież
nie miałem żadnych pieniędzy! Nawet sugeruję, że wyjdę na chwilę po kasę. A oni zaczynają się
dziwić: „To jak, przyjechałeś Pan kupować bez pieniędzy?” . Tymczasem wokół ich domu już
zaczęło się dziać. Dwóch policjantów po cywilnemu kręciło się dookoła, mieli oko na okolicę.
Ale, Boże, jak ten czas wolno płynął... Co ja im mam dalej mówić? Że jeszcze się nie
zdecydowałem? Wydawało mi się, że trwa to godzinę...
Dlaczego?
No i pewnie bardziej będą szanować tego psa, który zalazł za skórę niż konfidenta...
- Konfident jest dla nich najgorszym, co może być. Czy ten jeden, wskazany konfident,
czy całe środowisko, czy w ogóle donoszący jako pewna grupa społeczna - to jest najgorsze
gówno dla bandziora. Ponieważ dobrze się uwiarygodniłem, dlatego na początku byłem dla nich
takim donosicielem. Byli święcie przekonani, że jestem tą przypadkową postacią, tym facetem
spod Kielc, który nie wiedzieć czemu, znalazł się akurat tu. Tyle że ten facet spod Kielc, którego
odgrywałem, postanowił donieść na policję, bo się dowiedział, że skóry są kradzione.
Pełna satysfakcja?
- Co do samych działań - tak. Sprawa zakończyła się wielkim sukcesem, ale nie była
nagłośniona nawet wewnątrz komendy. Przyznam szczerze, że bardzo mnie to zdziwiło, bo
czasem mniej spektakularne akcje, które wymagały ode mnie znacznie mniejszego
zaangażowania, cieszyły się większą popularnością zarówno wśród policjantów, jak i w mediach.
Wcześniejsze sprawy dały mi możliwość nauki w Wyższej Szkole Oficerskiej. Teraz byłem już
chyba na ostatnim, czy przedostatnim roku szkoły... Był to czas tarć i konfliktów w komendzie.
Nie dostałem za nią żadnej nagrody. Choć zazwyczaj policjanta za taką rzecz, docenia się
w sposób widoczny. Za sprawę wykrycia najmłodszego zabójcy doceniono mnie najwyższymi
możliwymi wyróżnieniami, jakie policjant może dostać. Uzyskałem prawo do posiadania własnej
broni, dostałem różne uprawnienia, nie maj ąc trzech lat służby, co naprawdę stanowiło
ewenement. Ba, dostałem nawet od komendanta głównego najwyższą możliwą nagrodę
pieniężną. Zabójstwo tego małolata było moim pierwszym kontaktem z mediami na taką skalę.
Oczywiście nie występowałem w żadnym programie, nie udzielałem celebryckich wywiadów dla
gazet. Tyle że z satysfakcją mogłem oglądać wypowiedzi telewizyjne moich zwierzchników
o mojej w końcu sprawie. To były programy publicystyczne, emitowane w telewizji publicznej,
jak i na antenie stacji prywatnych. Działo się. W przypadku włamywaczy - sprawa piękna,
rozwalona, rozjechana, sukces procesowy. Naprawdę rzadki przypadek, że policja w tak
ewidentny sposób przyskrzynia włamywaczy. Nikt wtedy nie miał wtedy głowy, żeby to
nagłośnić. Przełożeni byli pochłonięci konfliktem i nikt nie miał ochoty nagradzać gliniarza za
naprawdę fajną akcj ę. Była to robota bardzo małej grupy ludzi z Wydziału
dochodzeniowo-śledczego, który zawsze w tych strukturach stanowił konkurencję dla wydziału
kryminalnego, czyli dla pracowników operacyjnych. Do naszej akcji wzięto tylko dwóch
operacyjnych, a naczelnik tamtego wydziału był mocniejszy. Sprawa, która mogła być wzorcowa
dla całej Polski, nie miała echa, choć do dziś uważam, że wymagała sporej intuicji, umiej ętności
improwizacji i jak Pan zauważył, zdolności aktorskich. Jak widać, nie są one w cenie na
komendzie (śmiech). Później pracowałem już jako pracownik operacyjny, i to przy głośnych
sprawach, ale wtedy byłem jeszcze zwykłym dochodzeniowcem. Naprawdę bardzo rzadko się
zdarza, żeby tak rozłożyć na łopatki włamywaczy. To zresztą nie jedyna akcja przeciwko
włamywaczom w której uczestniczyłem
- Z tego co pamiętam to tak. W naszym systemie prawnym policjant kończy swoją robotę
dochodzeniową i kończy się jego rola. Nie bierze już udziału w rozprawach. Ma to wpływ na
nasze zachowanie. Nie interesuje nas już, co będzie działo się dalej z oskarżonymi, przychodzą
następne obowiązki, następne sprawy, które trzeba rozpierdolić. Jedynie przy uprowadzeniach
adwokaci wnosili o przesłuchanie policjanta, bo specyfika takich spraw wymagała uzyskania
zeznań funkcjonariusza przed sądem. Wtedy często byłem przesłuchiwany, często te sprawy
obserwowałem, uczestniczyłem w tych rozprawach.
- Starsi koledzy zawsze powtarzali mniej więcej to samo - im mniej angażujesz się
emocjonalnie, tym praca cię mniej niszczy psychicznie. Ja to zrozumiałem dopiero później.
Dlaczego?
- To nie była żadna kara (śmiech). To efekt zwykłych roszad personalnych. Można
powiedzieć, że stało się to na moje życzenie...
- Niby nie powstał żaden konkretny konflikt, ale byłem osobą pyskatą. Zacząłem się
burzyć, że za dużo pracuję, że za dużo zrzucają na moje bary, no i pewnego dnia usłyszałem:
„Skoro tak, to przeniesiemy cię do innej sekcji” . Zaliczyłem różne sekcje: samochodową, później
do spraw przestępstw przeciw zdrowiu i życiu, pracowałem przy włamaniach, a potem przyszły
większe sprawy, te najgłośniejsze. Często roszady wynikały z czysto organizacyjnych spraw.
Może wydawać się, że dzisiaj mądrzę się na temat spraw strukturalnych policji, ale ja
przeżywałem to wszystko na własnej skórze. Dlatego teraz często wypowiadam się na temat
przemian organizacyjnych w policji. Chociaż nigdy nie zajmowałem się tym zawodowo, potrafię
ocenić, które z obszarów funkcjonowania działają wadliwie.
[5]
Gwałty (?) i znikający alkohol
Fajną?
- Tak, fajną, bo ciekawą z punktu widzenia policjanta zajmuj ącego się sprawą. Natomiast
jako człowiek, oceniam to jako ohydne i odrażające przestępstwo, gorsze od brutalnego pobicia.
To pozostawia nieodwracalne znamię w psychice ofiary. Była to następująca sytuacja: szef zlecił
mi sprawę, którą ściągnięto do prowadzenia z komisariatu. Wykrycie sprawców nie wymagało
szczególnych intelektualnych nakładów, dlatego że zgwałcona złożyła zawiadomienie, po
ucieczce z miejsca przetrzymywania. Można powiedzieć, że sprawa ocierała się o uprowadzenie.
Dziewczyna była przetrzymywana w jakimś bezpańskim budynku co najmniej dwa dni
i gwałcona przez grupę mężczyzn. Gwałcili ją w sposób doustny, a ona wypluwała ich nasienie
w różne miejsca, ponieważ wiedziała, że w ten sposób zdobędzie dowód przestępstwa. Po jej
zgłoszeniu się na komisariat policja od razu zrobiła najazd. Ta miejscowość nazywała się
Halinów, czy jakoś tak... Posesja została namierzona, policja wyhaczyła trzech mężczyzn, którzy
tam jeszcze pili. Przy okazji zabezpieczono kilka skrzynek kolorowej wódki i zabrano ponad pół
beczki spirytusu „Royal” .
Kobieta została lekko pobita. Składa zawiadomienie, trzy razy jest przesłuchiwana,
wskazuje kiedy, co i jak się działo. Opowiada, jak znalazła się w miejscu przestępstwa. Była na
dyskotece, trochę wypiła z kolegą. On zaproponował, że się prześpią w pobliskim
niezamiesznym domu. Poszli tam i przespali się ze sobą. On jej zaproponował, żeby jeszcze coś
wypili, żeby się nie spieszyła. Przyszli też jacyś jego koledzy. Wtedy ów dyskotekowy partner
kazał jej się przespać z następnym mężczyzną. Dziewczyna odmówiła. Ledwo powiedziała: „A
co to ja jestem jakaś dziwka?”, a już ją złapali i zrobili to doustnie. Później ta sytuacja powtarzała
się. Dziewczyna nie miała śladów spętania, nie była związana. Tak też zeznała. Można
powiedzieć, że miała wręcz możliwość ucieczki. Z kolejnym mężczyzną zrobiła to pod wpływem
presji - bez użycia siły fizycznej, ale pod groźbą. W przypadku następnego odmówiła.
Stwierdziła, że z takim starym dziadem nie będzie tego robiła i koniec. Więc przytrzymali j ą
i poszło siłowo. To przymuszanie trwało jeszcze dwadzieścia cztery godziny! Gdy faceci
w końcu zasnęli, ona uciekła. To taka typowo lumpiarska historia...
- Pojawił się jednak jeszcze jeden wątek. Otóż zabezpieczono tam, jak wspomniałem, sto
litrów spirytusu i trzy skrzynki różnokolorowej gorzały, do której nikt się nie przyznawał.
Poprzedni właściciel domu się nie przyznawał. Nowy właściciel, którego namierzyliśmy, kupił
posesję dwa lata wcześniej, w ogóle nie wiedział o co chodzi. Dokonałem analizy podobnych
zdarzeń z użyciem alkoholu w kilku sąsiednich rejonach. Nigdzie nie było żadnego zgłoszenia
w sprawie beczki spirytu. Nie było żadnego włamania, kradzieży. Problem, co z dowodem
rzeczowym, tym płynnym, który nijak nie miał się do kwestii. Sprawa gwałtu zaś zakończyła się
sankcją dla jednego ze sprawców. Pojawił się jednak problem naruszenia godności i wolności tej
dziewczyny.
A co z tym spirytusem?
- Nie wiadomo było, co z nim zrobić. Nie była to też sprawa priorytetowa w tamtym
czasie. Prokuratury w ogóle to nie obchodziło. Prokuratura tylko napierdzielała, że nie wciągnie
tego na wykaz dowodów rzeczowych. A ja miałem to na jakiś głupi protokół wciągnięte, trwały
przeszukania...
- Ten spirytus nie był w miejscu, gdzie siedzieli. On stał gdzieś na zewnątrz, trochę
oddalony, w krzaczorach. Nie było go na miejscu zdarzenia. W protokole oględzin, w którym
opisuje się zdarzenie i jego przebieg, również ten alkohol się nie znalazł. Policja zabrała go
w ramach nadgorliwości, przeszukując posesję, choć bez potrzeby. Potem problem trafił do mnie.
Pomijam to, że na pewno po drodze wyparowało trochę tego spirytusu (śmiech). Nie chcieli tego
przyjąć w komendzie, nigdzie. Fajna sprawa, dobrze się toczy, ja tu nic nie robię, tylko płynie
sama papierkowa robota, ale niestety wnieśli mi część tych skrzynek. Pomyśleliśmy, że sobie
pożyczymy dwie butelki, nic się nie stanie. Innym razem znowu coś się wzięło. I tak to poszło.
Przecież wiedzieliśmy, które butelki i jakiego rodzaju wzięliśmy. Odkupimy i wstawimy, gdy
tylko znajdzie się właściciel tych skradzionych rzeczy. Już w pierwszym tygodniu pierwsza
skrzynka gdzieś zniknęła. Za to wszystkie puste butelki wracały. No co? Policjant nie kradnie!
Odkupi później.
- Sprawa się zakończyła, została zamknięta. Ale okazuje się, że w ogóle nie ma
możliwości wciągnięcia tego alkoholu na wykaz dowodów rzeczowych. Zrobił się problem, bo
także ten spirytus z beczki zaczął po prostu znikać! A beczki nikt nie odkupi. Podkreślam jednak,
że nie był to magazyn depozytów dowodowych, tylko taki zwykły, podręczny. Występuje
w każdej komendzie rejonowej czy komisariacie. Mnie również kusiło, ale trochę strach było pić.
Nikt tego nie mógł wziąć do analizy, nie było podstawy prawnej. W końcu technicy pofatygowali
się, że oni zrobią to trochę na nielegalu. Poeksperymentowali i wyszło, że spirytus zdatny do
picia. Efekt? W ciągu miesiąca zginęło wszystko. Sprawa zamknięta, technicy wzięli dychę za
potwierdzenie, że się tym nie otrujemy. Pierwsze skrzynie, jak sądzę, zakosił magazynier lub
kierowca samochodu cywilnego komendanta. Nikt nie robił problemów, więc ruszyliśmy z tym
koksem! Powoli, systematycznie. Nie szkodziło, nikt się nie zatruł, a problem znikł - dosłownie
i w przenośni. Sprawa rozmyła się, a raczej rozpiła się. Temat zamknięty. No, ale jak to w życiu
zwykle bywa - nie do końca. Parę lat później odchodziłem z jednostki, przygotowywałem się do
zmian. W papierach niby wszystko w porządku, ale nagle przychodzi zapytanie, co stało się
z tym znaleziskiem alkoholowym. Wielu policjantów już zapomniało o sprawie, choć korzystało
z radości, jaką dawały zabezpieczone trunki.
- Trzeba to było jakoś ogarnąć w papierach. Nieustalony płyn został post factum
komisyjnie zniszczony. Komisyjnie, legalnie zostało to zniszczone i koniec. Sprawa upadła.
- W policji, jeżeli coś jest na wykazie dowodów rzeczowych, nie może zniknąć. Podobna
sytuacja jest niemożliwa do powtórzenia, bo zakończyłaby się dyscyplinarką dla policjanta. O ile
oczywiście udowodni mu się, że miał tę rzecz w wykazie i wziął jak swoją. Natomiast ta sytuacja
formalnie nie zaistniała w komendzie rejonowej. Ona istniała w komisariacie, bo to
funkcjonariusze stamtąd dokonali kontroli obiektu. No i co z tym towarem mieliśmy zrobić?
Zużytkowaliśmy go... A zużytkowaliśmy w sposób perfidny i okrutny w dużym gronie. To było
apogeum mojego wesołego życia, o którym już Panu opowiadałem. To był czas, kiedy człowiek
codziennie wychodził z pracy pełen radości i ochoty przyj ścia do niej dnia następnego. Proszę
mieć świadomość, że nie tylko ja tak miałem! (śmiech)
Jak ostatecznie zakończyła się sprawa gwałtu? Tylko jeden dostał sankcję?
- Wobec pozostałych nie zastosowano tego środka. Po pewnym czasie, zwolniono i tego
jednego. Odpowiadał z wolnej stopy. Podejrzewam, że sprawa upadła przed sądem, bo ofiara
mogła zmienić zdanie co do przebiegu zdarzeń, co dość często się trafiało w takich specyficznych
sytuacjach.
- Tak, a później wybuchnie afera, jak z kryptonimem akcji ABW i CBA... Czasami
wszystkich ponosi fantazja, gdy nazwy stosuje się zbyt adekwatnie.
Skoro jesteśmy już przy temacie gwałtu. Czy był to jedyny przypadek, jakim się Pan
zajmował?
- Skądże znowu! Było ich trochę. Opowiem następny z brzegu. Wyglądało to mniej
więcej tak... Zostałem wezwany w środku nocy, do przyjęcia zawiadomienia o przestępstwie.
Ściąga mnie oficer dyżurny, co było standardem. Ludzie byli regularnie ściągani w ten sposób do
pracy, w szczególności ci młodzi. Zresztą, muszę powiedzieć, że pod tym względem atmosfera
była znakomita. Wszyscy, absolutnie wszyscy, dawali się ściągać i dosyć intensywnie pracowali.
Miałem jechać do „firmy”, bo podobno trafiło się jakieś zabójstwo. A jak jest zabójstwo, to
trzeba wykonać dużo oględzin, dużo przesłuchań, ogólnie - przeprowadzić sporo czynności, co
jest naturalne. Mieszkałem bardzo blisko komendy. Gnam swoim szerszeniem, czyli maluchem.
Ruch na komendzie był tej nocy zauważalny. Widzę kolegę, pytam rozgorączkowany co się
stało, a on mówi: „Za chwilę się przekonasz” . Było to dla mnie trochę dziwne... Idę na górę,
a tam koledzy opowiadają o co chodzi. Nie bardzo sam wnikam w temat. „Ty przyjmiesz
zawiadomienie” - mówi do mnie na korytarzu kierownik. Nie kapnąłem się w ogóle, że zostałem
wpuszczony w maliny z tym zabójstwem... A przecież najbliższą rodzinę zawsze przesłuchuje
w takich sytuacjach najlepszy, najbardziej doświadczony pracownik, którym niewątpliwie wtedy
nie byłem. Dopiero po chwili skapowałem się, że coś jest nie w porządku, byłem obserwowany
przez innych dochodzeniowców... To oni, starsi, powinni dokonać przesłuchania. To
najważniejsza czynność z procesowego punktu widzenia. A tymczasem nagle wpychaj ą mi do
pokoju piękną, bardzo elegancko ubraną kobietę w wieku około czterdziestu lat. Szef kazał mi
przyjąć zawiadomienie o przestępstwie, tyle że tym razem usłyszałem szyderstwo w jego głosie.
Pani miała jakiś dziwny i smutny wyraz twarzy. Jeszcze nie rozumiałem o co chodzi, zakładam,
że ta mimika podyktowana była śmiercią kogoś najbliższego. Już mam ją zapytać o wrogów, o to
kto zabił, czy ma na widoku jakichś podejrzanych... Ale uświadamiam sobie, że nic nie wiem
o tym zabitym. Kobieta z taką smutną twarzą - to może być ojciec, mąż... Nic innego nie może
wchodzić w rachubę. Równocześnie zauważyłem grymas niechęci do mnie na jej twarzy.
W przypadku zabójstw, policjanci są raczej oczekiwaną służbą, w której się pokłada nadzieje.
A tu wrogość w głosie, groźne spojrzenia w moim kierunku. Zaczynam - przyjmuję dane,
protokół, zawiadomienie o przestępstwie. Wyskakuję, żeby się cokolwiek dowiedzieć. Mówię do
policjantów, żeby dali mi jakąś notatkę... A szef komendy siedzi nie u siebie w pokoju, tylko
z moim kierownikiem w sekretariacie. „No co, no co?”- zagadują mnie. Włącza mi się czerwone
światełko, no ale przecież jeszcze nic nie wiem. „Kto kogo zabił?” - pytam kompletnie
zdezorientowany. „Sam masz się dowiedzieć, twoje zadanie - jesteś najlepszym pracownikiem,
poradzisz sobie” - usłyszałem. I na siłę wpychają mnie do tego pokoju. Ulegam, nie będę się
szarpał, zwłaszcza że tam siedzi kobieta. Tyle że nadal nie wiem o co biega. Choć słyszałem już,
że czasem robiło się numery młodym policjantom...
Jakie?
Tyle że ta osoba nie wygląda na psychicznie chorą. Zaczynam rozmowę z tą panią, która
na mnie patrzy jak na kosmitę. „Może mi Pani opowiedzieć swój dzień?” . A ona mi na to: „A czy
ja muszę?” . Co za pytanie. Od razu odpowiadam: „Wie Pani, trzeba, żeby policja miała podstawy
ścigania”, a ta mi na to: „Proszę Pana, czy to jest konieczne? Czy wy musicie to robić?” . Powoli
zaczynam się denerwować: „Skoro wydarzyło się nieszczęście...” . „No, może to i nieszczęście,
proszę Pana” - odpowiada elegancka dama. W końcu wypaliłem coś pojednawczo w duchu, że
nagła śmierć często tak wpływa na człowieka, ale trzeba coś powiedzieć. A ona zmierzyła mnie
chłodnym wzrokiem i wysyczała: „Jaka śmierć, o czym Pan gada?” . Kobieta patrzy na mnie jak
na kretyna, jestem speszony. Miałem wtedy trzydzieści trzy lata. „No to co, nikomu się nic nie
stało?” - zagaiłem nieśmiało. „No mnie się stało!”- wykrzykuje kobieta. Totalnie się pogubiłem.
Co jej się mogło stać? Wygląda jak z krzyża zdjęta...
- O właśnie! Ale nie wyczułem gorzały, nie miała zachwiania równowagi, nie bełkotała.
Tyle że jej odpowiedzi były jakieś leniwe. W końcu stawiam sobie pytanie: „Co to mnie, kurwa,
obchodzi?” . Wracam do początku, zaczynamy przesłuchanie, przyjmuję zawiadomienie! „Proszę
mi powiedzieć, co się wydarzyło. Od samego początku” . Kobieta w końcu zaczyna: „Zadzwonił
do mnie kolega męża” . „I co?” . „I ja się z nim spotkałam. Miałam czas, jak dziecko było
w przedszkolu. Pomyślałam, że zanim zrobię mężowi obiad, to pojadę do tego hotelu” . Nadal nie
wiem o co biega, bo ta pani mówi przede wszystkim o jakimś swoim problemie, a nie
o zdarzeniu. Ona kontynuuje opowieść: „Liczyłam, że do szesnastej uda mi się wrócić.
Mieszkam na Żoliborzu. Chciałam odebrać dziecko i miałam nadziej ę, że nikt niczego nie
zauważy! Kolega męża wziął szampana, zaczęliśmy pić, i później, no wie Pan, co on robił... Ja
już Panu mówiłam dwa razy” . Nic nie mówiła, ale pomyślałem sobie, że pewnie chodzi o gwałt.
To jednak nadal był tylko świat moich wyobrażeń. „Pobił Panią?” - pytam. A ona z oburzeniem
odpowiada: „No co Pan? O czym Pan mówi?” . Była zaskoczona, jak nie wiem... „Pobił Panią?” -
pytam ponownie. „Nie”- żachnęła się. „Może wykorzystał Pani zależność od niego?”, „Nie,
przecież mówię, że to kolega mojego męża” - odpowiada. W końcu, chyba ze znudzenia,
nakreśla mi dokładniej sytuację. Okazuje się, że żadnego gwałtu nie było. Pani po prostu chciała
sobie parę godzin pobaraszkować z kumplem męża, i wrócić jakby nic do domu. Wypili trochę
szampana w pokoju hotelowym w Starej Miłosnej. Hotel się nazywał „Bellavista”, czy jakoś tak.
No i dziwnie się zabawiali.
Perwersja, sadomacho czy seks z nieletnimi?
Nie, on po prostu ją całował, a właściwie, jak by to rzec, nie całował, tylko językiem ją
brał.
- Chciała wyjść z pokoju, a on jej nie wypuszczał. Gdy poszedł się wykąpać do łazienki,
zadzwoniła do swoich rodziców, żeby po nią przyjechali. Powiedziała, że obcy facet j ą
przetrzymuje. Podała miejsce, podała numer pokoju, wszystko.
A ów rzekomy „gwałciciel”?
- Żadnej odpowiedzialności. Ani dla pana „języczka-swawolniczka”, ani dla pani, która
zawracała mi tyle czasu dupę. Tyle że byłem tym frajerem, który musiał przyjąć zawiadomienie.
Stary gliniarz to chyba by pękał ze śmiechu. A mnie po prostu wkręcili (śmiech).
Dlaczego? (śmiech)
- Artur jest jednym z najbardziej poczytnych pisarzy kryminalnych, ale jak się podszkolę,
to ja będę tym numerem jeden. On sobie podcina gałąź na której siedzi (śmiech).
- W czasie gdy zajmowałem się tamtą sprawą w ogóle nie było jeszcze takiego
przestępstwa jak stalking. Starałem się dać w tym tekście pewne rozróżnienia. Poza tym po
prostu referowałem sytuacje w przestępstwach pospolitych, podawałem przykłady takich zdarzeń
i mechanizm, według którego powinno się postępować, by je wykryć. Czy był gwałt, czy w ogóle
mieliśmy do czynienia z przestępstwem? itd. Musimy pamiętać, że owszem, jest przestępstwo
„gwałcenia” (bo taka nazwa funkcjonuje w Kodeksie Karnym, a nie „gwałt”), ale są też „inne
czynności seksualne” . Pod tym hasłem rozumiemy szerzej zaspokojenie swojego pożądania
seksualnego. Policjantów nie uczy się czynności technika, ale uczy się, jak dokonać oględzin
miejsca wykonywania innych czynności seksualnych. Co ciekawe, dotyczą one tylko mężczyzny.
To znaczy?
Na przykład?
- No na przykład, czy był wytrysk do środka, czy ona czuła, itd. Wiele kobiet jest tym
bardzo zbulwersowanych. „A co to Pana obchodzi? Jak Pan śmie! ” - można usłyszeć. A przecież
jest to warunek rozgraniczenia gwałtu od innych czynności seksualnych! Należy wykryć
sprawcę, udowodnić, dopierniczyć mu tak, by nie było wątpliwości, że to on jest przestępcą. To
procedura wyjątkowo uwłaczająca dla kobiety, która musi wrócić myślami do najbardziej
traumatycznego doświadczenia w życiu. Niestety to okrucieństwo jest konieczne, by udowodnić
winę zboczeńcowi.
- To prawda. W tej sprawie była jeszcze jedna ciekawostka, polegaj ąca na tym, że na
miejscu policjant przeprowadzający oględziny - znalazł teczkę. To był taki zniszczony stary
neseser, w którym znaleziono pliki pieniędzy. Trudno powiedzieć, ile było tej kasy. Cała teczka
równo poukładanych, używanych pieniędzy... Nikt się nie przyznawał do niej.
Na co mogło to wskazywać?
- Facet prowadził duży zakład mechaniki samochodowej i ściągał auta. Nie robił tego do
końca legalnie, bo sprowadzał te samochody na wujka i brata. I stąd miał pewnie taką dużą ilość
gotówki. Tyle że gościu pierwszy raz miał poważny kontakt z policją. Ot, taki zwykły mężczyzna
przed sześćdziesiątką, który prowadzi jakiś biznes.
- W moim przypadku praska przygoda dobiegała już końca. W dodatku przyszła tak
zwana reforma.
- Bo policja tak naprawdę nigdy nie przeszła prawdziwej reformy. Drobne zmiany,
a właściwie zabiegi kosmetyczne, prowadzano ciągle i zawsze. Polska policja jest wciąż tworem
autorstwa generała Jóźwiaka z 1949 roku. W polskiej policji panuje podobny system jak na
Białorusi, Ukrainie czy w Rosji. Policjant w danej jednostce organizacyjnej dostaje konkretny
etat. Ja zawsze uważałem, że to koszmarna sprawa, która nie służy niczemu dobremu. Gdy jest
reorganizowana jednostka, to policjant musi szukać pracy, najlepiej tam, gdzie jest dla niego taki
sam etat. W większości przypadków takiego etatu nie ma. Wtedy trzeba łapać pracę na niższym
stanowisku, bo etat np. oficerski jest zajęty przez sierżanta czy aspiranta. To jest mój przypadek.
- Proszę się nie śmiać, ale chyba tak jest. Kolejna reorganizacja, czyli zabieg
kosmetyczny, przemieszcza ludzi i dla wielu nie ma pracy na tych samych warunkach co
poprzednio. To świadczy o totalnym chaosie organizacyjnym i braku odpowiedniego
wykorzystania ludzkiego potencjału. Operuję przykładami z mojej pracy, bo odpowiadam za
siebie, ale gwarantuję, że to samo powiedziałby Panu niejeden gliniarz, który również dobrze zna
się na swojej robocie.
Dlaczego zatem etaty zajmowali policjanci, którzy nie znali się na robocie?
- Bo jak był wolny etat, to dawali go komukolwiek, kto spełniał jakieś oczekiwania szefa
i zgłosił się w odpowiednim czasie. Taka prowizorka! W policji mamy etapowy system
stanowisk. Dana funkcja, np. jakiś specjalista, była przeznaczona dla oficerów. Można
powiedzieć, że trzy stopnie oficerskie mogły aspirować do danego stanowiska. Tyle że gdy
jednostka w wyniku reorganizacji traciła liczbę etatów oficerskich specjalistów, bo trzeba było ją
zmniejszać ze względów ekonomicznych, to kogoś przesuwano na inne, „mniej prestiżowe”
miejsce, które łączyło się z zupełnie odmiennymi kompetencjami. Przesuwają cię na słabszą
fuchę nie dlatego, że brakuje ci umiejętności, tracą do ciebie zaufanie czy cokolwiek innego,
tylko dlatego, że jesteś marginalnym przedmiotem reorganizacyjnego zamieszania.
W rzeczywistości powinno to wyglądać zupełnie inaczej.
Czyli jak?
- Pierwszy lepszy przykład to niemiecka policja, gdzie kwalifikuj ą cię, określaj ą twój
status, predyspozycje i to idzie za tobą cały czas. Natomiast tu w Polsce panuje system stołków.
A, jak wiadomo, stanowisko daje dodatkowe pieniądze. Ma to niewyobrażalnie negatywny
wpływ na funkcjonowanie policji i tworzy największą nację emerytów w Europie. Policjanci,
którzy doczekali się wysokich etatów w danej jednostce organizacyjnej, w chwili reorganizacji
mają nagle zajmować się czymś innym w nowym miejscu. W praktyce bardzo często oznacza to,
że nie mają mo żliwości złapania tego samego etatu. To właśnie była przyczyna mojego odejścia
z policji. Jeśli policjant ma przejść na ten słabszy etat, woli z tego wysokiego pułapu przeskoczyć
na emeryturę, niż pracować na niższym stanowisku. To jest po prostu chore i powoduje, że co
roku grupa ludzi w sile wieku, czterdziestokilkuletnich, przechodzi na emeryturę. Często jest tak,
że zasilają rynek pracy, gdzie stanowią niezdrową konkurencj ę, bo maj ąc emerytury, mogą
pracować za niższe pieniądze, przez co często blokują pracę innym. Im samym często na tej
pracy nie zależy zbyt mocno, bo zawsze maj ą utrzymanie. To wszystko powinno być inaczej
zorganizowane! Ja również stanąłem przed takim dylematem już na Pradze. Tyle że jeszcze przed
likwidacją komendy rejonowej szukałem możliwości przejścia gdzie indziej. Chciałem pracować
w Komendzie Stołecznej.
- Tak. Byłem tam od 1992 roku do końca 1998 roku. Od początku 1999 roku pracowałem
już w Stołecznej. Wtedy miałem już sprecyzowane plany. Chciałem pracować przy
uprowadzeniach.
Dlaczego?
- Chodzi też o to, żeby robota była ciekawa. Przynajmniej ja miałem takie podejście.
Chyba jeszcze nie był Pan wtedy w kolejnym związku. Może to parcie na ryzyko
wynikało z Pańskiej sytuacji prywatnej?
- Takiej obawy na komendzie praktycznie nie ma. Tego nie odczuwa się tak bardzo, gdy
siedzi się w fabryce.
A w terenie?
- No wtedy jest inaczej. Zatrzymując niebezpiecznych przestępców, raczej o tym się nie
myśli. Są inne emocje, chęć dopierniczenia. Ale zazwyczaj człowiekowi dodaje odwagi, gdy
pracuje z kimś. Mam na myśli silne poczucie, że się jest z kumplami z roboty. Jeszcze bardziej
odczułem to podczas mojej pracy w Stołecznej. Przeszedłem wówczas specjalne szkolenie, które
pozwoliło mi docenić wartości pracy zespołowej. Miałem silne poczucie, że pozostali policjanci
nie zostawią mnie w niebezpiecznym momencie. N a Grenadierów w ciągu lat mojej pracy tylko
kilkanaście razy byłem w sytuacjach mogących skutkować strzelaniem. I podejrzewam, że moje
umiejętności w strzelaniu były, szczerze mówiąc, bardzo niskie. Natomiast miałem przekonanie,
nie wiem czy prawdziwe, że nawet gdyby coś się ze mną stało, to nikt mnie nie zostawi, że inni
rzucą się za mną jak lwy. W szczególności myślę o okresie pracy w „terrorze” . Poczucie bycia
we wspólnocie. I to czasem, przy jednoczesnym braku przygotowania! To w telewizji policjanci
jeżdżą na strzelnicę. W praktyce tego nie było. Mimo to byłem pewien, że jak bandzior
wyciągnie pistolet, a ja nie zdążę, to ktoś zrobi to za mnie. Raczej nie mam szybkiej rączki do
gnata. Dlatego zabiegałem o robotę przy uprowadzeniach, bo to wymaga przewidywania, a nie
refleksu. Natomiast przy strzelaninach znów przewidywanie nie jest potrzebne. Im mniej zdajesz
sobie sprawę z zagrożenia, tym lepiej dla ciebie. Raz strzeliłem do człowiek i jestem pewien, że
nie nadaję się na kata.
Dlaczego „Buźka”?
- „Buźka” dlatego, że miała bardzo niewyparzoną gębę, a była przy tym nawet ładną
kobietą. „Buźka” przeżywała mocno w tamtym czasie sytuacj ę, w jakiej znalazła się jej rodzona
siostra. Kobitka była bita przez męża, rozwodzili się, sytuacja dosyć gorąca. Taka rodzinna
wojna... A mężem tej siostry był facet prowadzący kantor. Przez te kłótnie i nerwową atmosferę,
również Buźka nabrała dystansu do mężczyzn, a w szczególności do kantorowców. Dosyć
mocnego dystansu. Zrobiła się też bardzo cięta w stosunku do wszystkich chłopaków z „firmy” .
Pod moim adresem również słała różne docinki. A właściwie to grube wyzwiska. Praktycznie bez
powodu. Taka była „Buźka” . „Kurwy” i „chuje” leciały na okrągło...
To z czego?
- Po prostu musiałem zachować z nią dobre stosunki, bo przecież różnie może być.
Podam przykład. Potrzebowałem wyskoczyć gdzieś z pracy na cztery czy sześć godzin, a Buźka
potrafiła stanąć na rękach i usprawiedliwić moj ą nieobecność. W normalnych okolicznościach,
gdy nie miała na głowie problemów, była świetną dziewczyną. Tyle że przez jakiś czas nie
mogłem wchodzić jej w drogę. Gdybym inaczej działał, to po prostu nawsadzałaby mi bez
pardonu. Taki to był typ osobowości, a ja nie jestem i nie byłem damskim bokserem (śmiech).
Jak była praca i trzeba było, żeby mi w czymś po cichu pomogła, to owszem robiła to. Mogłem
się nią wyręczyć, a rzeczywiście miałem taką sytuację, że czasem musiałem wyjść z komendy na
kilka godzin. To było dla mnie bardzo ważne. Proszę sobie wyobrazić, że szef zapowiada, że
nikogo nie będzie w komendzie i trzeba ogarnąć jakieś zdarzenie do obróbki. Zaczynaj ą się
telefony, a ja muszę akurat wyjść. Inicjatywę przejmowała „Buźka” i już tak zamatoliła, tak
nakłamała, tak porozstawiała gości, że na sto procent było pozamiatane, a ja miałem spokój. „A
to głupek, mówiłam mu, chyba do kibla poszedł!” - mniej więcej tego typu teksty potrafiła
wyrzucać na poczekaniu. Była świetną osobą, tylko ta niewyparzona gęba... No i poglądy
wyniesione z wojskowego domu. Tak, mieszanka naprawdę wybuchowa.
- Tak. I niewielu rozumie, że jest także najważniejsza. Nie tylko wkurzająca i straszna,
ale i najważniejsza. Zatem robię przedstawienie całego zdarzenia. Potem wchodzę do pokoju,
w którym Buźka już zaczęła głośno rozmawiać z mężem uprowadzonej. Akurat dopytywała,
kogo podejrzewa o porwanie. Facet w końcu powiedział też, że dochodziło między nimi do
konfliktów. Było to małżeństwo pięćdziesięciolatków, więc w sumie nic szokującego w tej
informacji się nie kryło. Tyle że Buźka nie wytrzymała i nawtykała facetowi w bardzo mocnych
żołnierskich słowach. Zasugerowała, że pewno mu się żona znudziła i postanowił rozwiązać
sprawę. Buźce po prostu chodziło o to, że facet puszczał żonę w trąbę dla dwadzieścia lat
młodszej kobiety i że chciał się rozwieść. Wrzeszczała do niego, że ją uprowadził. Gość był
bardzo przejęty sytuacją. Co więcej, po tej tyradzie słów, miał już Buźki dość. Był mocno
zbulwersowany. Widziałem to - trząsł się. Zresztą Buźka też (śmiech). W końcu mnie szef zlecił
przesłuchanie. Przystąpiłem do działania i powiem szczerze, wpadłem w taki tor rozmowy, że jak
zaczęliśmy o godzinie czternastej, to skończyliśmy koło pierwszej. Co ciekawe, ten człowiek
nalegał na protokół przesłuchania. Chciał, żeby wszystko poszło na jawny dokument.
- Na papier. Przelał mi na ten papier różne rzeczy, które nie do końca były związane
tylko z uprowadzeniem. Również o tej trochę szemranej ich działalności. Rozmawiało nam się
bardzo sympatycznie. Podzielałem jego nieszczęście i co prawda nie miałem wątpliwości, że
podstawową jego wadą jest dupa na boku, to jednak widziałem, że to autentycznie twardy facet.
Tyle że przejęty sytuacją. Opowiedział mi o konfliktach, środowisku, o wszystkim mi mówił.
Zauważyli to również inni policjanci i od tego czasu każdą taką nietypową sprawę już tylko ja
miałem na biurku. W końcu nieczęsto zdarza się wkręcić niezbyt rozmownego gościa
w wielogodzinne szczere wyznania. Teraz do każdej sprawy wymagaj ącej większego
zaangażowania i wejścia w kontakt z osobami, byłem już przyklejony.
W jaki sposób?
- Gadka w stylu: „Zrobimy taki numer, że ja cię pobiłam, uciekłam, a mój mąż wypłaci ci
cztery razy większą kasę, niż tamci mają ci dać” . Facet zgodził się na taką propozycję. I ta pani
uciekła. Mieliśmy obawy, że babka może nie przeżyć, bo chorowała na cukrzycę. Gdy
w śledztwie już wpadli na jakiś trop porywaczy, to goście, których wytypowała znaleźli się na
Ząbkowskiej, ale... martwi. Porywacze na pewno nie byli profesjonalistami, bo pozwolili wejść
tej kobiecie w relacje z facetem, który ją pilnował. Niewątpliwie byli to jednak groźni
kryminaliści.
Jak rozumiem, był Pan coraz bliżej pracy w Komendzie Stołecznej Policji?
W jaki sposób?
- Byłem doświadczonym pracownikiem. Jak się trafiała jakaś imprezka postawiona przez
petenta, to nie wzgardziłem, choć przecież jest to już taki na poły korupcyjny układ. Na szczęście
nie zadawaliśmy się z kryminalistami. Nie pełniłem w tym układzie jakiejś wiodącej roli, ale
specjalnie mi on też nie przeszkadzał. Jeśli ktoś postawił wódkę, to zapraszałem chłopaków
i piliśmy. Ale, jak ktoś dostał coś więcej i robił całą imprezkę, to ja również w niej
uczestniczyłem, mimo że miałem już najbardziej parszywy okres życia za sobą i byłem
człowiekiem ustabilizowanym. Przejście do innej jednostki wiązało się z dużymi zmianami.
Wiadomo, trzeba było dojechać gdzie indziej, poznać cechy swoich nowych przełożonych.
Niebawem dowiedziałem się jednak, że komenda będzie reorganizowana. Pomimo spokoju
miałem też na komendzie konflikcie z zastępcą komendanta ds. kryminalnych, któremu się ze
dwa razy postawiłem.
O co poszło?
- Złożyły się na to różne sprawy. Odnoszę wrażenie, że mnie podejrzewał o jakieś niecne
rzeczy..
Czyli?
- Chyba chodziło o to, że mam układ z tzw. miastem.
Ze zbójami?
- O, właśnie!
- Myślę, że wiązało się to tylko i wyłącznie z tym, że zacząłem budować sobie dom.
Budowa trwała dosyć długo, bardzo ciężko pracowałem. Wszystkie pustaki zrobiłem
własnoręcznie. Dlatego byłem czasem mniej dyspozycyjny i po prostu nie zawsze mi pasowało
zostawać na komendzie. Miałem inne priorytety.
- Dom jeszcze nie był w stanie budowy, ja robiłem wtedy tylko pustaki, kopałem
fundamenty.
- No, cóż... Przechwaliłem się trochę tymi rzeczami. Miałem wylane fundamenty, co roku
robiłem jedną kondygnację w stanie surowym, a przedstawiłem to tak, że koledzy mogli mieć
wrażenie, że budowa jest już w bardzo zaawansowanej fazie zaraz na początku. Większość moich
współpracowników z komendy, gdy miała urlop czy wolny weekend, wyjeżdżała sobie gdzieś na
wypoczynek. Można powiedzieć, że prowadzili dosyć lekkie życie o wysokim standardzie. Ale
oczywiście narzekanie i populizm jest naturalnie przyjętym standardem w policji. No i to ciągłe
poczucie skrzywdzenia... W policji ta atmosfera skrzywdzenia, z okresu lat dziewięćdziesiątych
łatwo przenikała na kolejne pokolenia. Natomiast moje wypady weekendowe polegały na tym, że
jeździliśmy z ówczesną żoną do Kobyłki budować dom. Trzeba przyznać, że ciężko
pracowaliśmy! Inni koledzy w tym czasie wyjeżdżali sobie na wypoczynek i na inne rzeczy nie
starczało im kasy. Mierzyli mnie swoją miarą. Nie rozumieli, skąd ja mam jeszcze pieniądze na
dom. A ja po prostu zaciskałem pasa! Budowę zacząłem chyba w 1998 roku i miałem wtedy
mo że piwnicę zrobioną, bez stropu nawet. Dom w stanie surowym budowałem siedem lat. W tym
czasie ten komendant mnie wypytywał, czy dobrze mi idzie, czy bywam na budowie. A ja na
fundament wydałem mniej więcej jedną pensj ę - takie to były koszty. Tylko dla tych
nienauczonych pracy ludzi, z którymi non stop miałem do czynienia, budowanie polegało na tym,
że się wynajmowało firmę i ją obserwowało przy grillu. Najbardziej przykrą sytuację miałem już
w Stołecznej. Robimy rozpoznanie posesyjne, dom w trakcie budowy, wszyscy dokładnie
oglądają każdy kąt, bo może będą jakieś ślady przetrzymywania człowieka. W końcu się
zwijamy, a dwóch kolegów przynosi mi kawałki cegły, z radością oznajmiając: „Tobie się
przyda” . Wszyscy mieli moc radości. Dla nich to było niezrozumiałe, że jakąś rzecz zrobiłem
sam, oczywiście na miarę swoich możliwości. Prawdą też jest jednak to, że wtedy wywinąłem
pewien numer.
To znaczy?
- Tak, proszę się uczyć na doświadczeniach starszego znajomka (śmiech). Nigdy mi się
nie spieszyło, a nagle zaczęło mi się spieszyć. To budziło podejrzenia. Natomiast ja musiałem
wskoczyć w samochód, szybko podjechać do składu, załadować towar i jeszcze zrobić trzy,
cztery czy nawet pięć kursów danego dnia. Tyle byłem w stanie zadziałać! Ale pracowałem przy
tym w dużym napięciu... Przypominam, że byłem policjantem, a zasuwanie na boku w policji
stanowi problem.
Tylko problem?
- Jest zakazane. Ale dom trzeba skończyć, więc ryzykowałem coraz wyraźniej. Zaczęło
mi się spieszyć w robocie. Jak miałem sytuacj ę, że samochód miał awarię i nie rozwoziłem tego
cementu, to mi się znów spieszyć z komendy przestawało. Żona i tak wracała na osiemnastą. Co
miałem siedzieć w domu? Nie było wtedy internetu, a specjalnym telewidzem też nigdy nie
byłem. Moje zachowanie wydawało się tym bardziej dziwne w oczach przełożonych i kolegów.
Natychmiast pojawiły się pytania: „Co ten facet odpierdala? Jednego dnia zostaje, drugiego -
nie” . Powiem szczerze, że w pewnym momencie miałem nawet silne przekonanie, że jestem
obserwowany operacyjnie.
- Tak, gdy jechałem ciężarówką w dniu wolnym. Skończyłem nocny dyżur o ósmej rano,
byłem wolny i miałem kilkanaście godzin dla siebie. Szedłem po zaparkowaną gdzieś
ciężarówkę, wskoczyłem w nią i jazda! Nagle zauważyłem samochód, który długo jechał za mną.
W końcu w pewnym momencie, będąc na moim pasie skrętu nie skręcił tylko pojechał prosto.
„No cóż, ktoś się pomylił” - pomyślałem. Zasadniczo, gdy policja obserwuje kogoś
samochodami, ma specjalną technikę, którą wtedy już znałem.
- Tak. Ale gdy później pracowałem w wydziale do walki z terrorem kryminalnym, było
inaczej. Przypominam sobie, że miałem np. do czynienia z policją francuską, w ramach szkolenia
nt. uprowadzeń. Tyle że jako jedyny miałem z tym do czynienia. Reszta nie załapała się, nikt o to
nie zadbał. A i ja zostałem wysłany zupełnie przez przypadek...
Wróćmy do sprawy. Jedzie Pan ciężarówką, widzi Pan ten samochód i co dalej?
Co Panu zarzucał?
- Ze szwagrem to w ogóle do dnia dzisiejszego się nie układają (śmiech). Jestem zresztą
też w konflikcie ze swoją byłą już żoną. Tyle że nadal łączy nas niezmiennie negatywny stosunek
do tego człowieka. To zostało po naszym biznesie. Gdy dowiedziałem się, że nowym szefem
komendy zostanie ten zastępca, który sugerował moją współpracę ze zbójami, wiedziałem, że
wyśle mnie w odwecie, za moją hardą postawę, na najdalszy komisariat. Dlatego zacząłem się
interesować wydziałem zabójstw. Tym bardziej, że facet, który miał zostać naczelnikiem tego
wydziału, kojarzył mnie ze sprawami uprowadzeń, które robiliśmy na dzielnicy. Wiedziałem, że
weźmie mnie do siebie. Nawet dobrze, niech będą zabójstwa, pomyślałem. Jak się później
okazało, został ostatecznie naczelnikiem wydziału ds. walki z terrorem kryminalnym, który miał
się zajmować uprowadzeniami. W ten sposób i ja się tam znalazłem.
- To była bardzo silna sugestia, która nie była efektem jakiegoś konkretnego wskazania.
Gdy budowałem ten dom, to zrobiłem się nieuchwytny w weekendy. Zaczęła się już wtedy era
telefonów komórkowych. Miałem też telefon stacjonarny. A tu nagle cisza z mojej strony w dni
wolne. Ba, nawet na pagera, ze względu na robotę, nie reagowałem. To było dla nich coś
absolutnie niepojętego! Stąd wniosek dla przełożonego nasuwał się sam: „Pewnie Loranty kręci
jakieś brudne interesy” . A ja po prostu uczciwie zarabiałem na budowę domu. Nie mogłem tego
powiedzieć wprost. Gliniarz może zarabiać, ale tylko na komendzie... Nigdzie indziej. Sugestia
przełożonego była nieprzyjemna, jednak nic się z nią konkretnego nie wiązało. Mimo to, był to
czytelny sygnał, że nie mam już czego szukać na Pradze.
Był przydupasem?
- Byłem na nią strasznie napalony i dosyć szybko przekonałem się, że policjanci, którzy
przyszli z innych dzielnic Warszawy, tak jak ja, czy z Żoliborza, czy z Pragi, czy z Ochoty, mieli
miażdżącą przewagę doświadczenia nad gliniarzami z Komendy Stołecznej pracującymi w niej
przez lata.
W czym to się przejawiało?
- Bo jak nic nie wychodziło w wykrywaniu, to chociaż wersja musiała coś zawierać.
Oczywiście trochę upraszczam, ale wszystko kręciło się wokół tego. Dla mnie zawsze większym
problemem było nauczenie się pisania tych wersji, niż wykonywanie czynności wykrywczych.
Musiałem nauczyć się nowych umiejętności, np. planu śledztwa czy dochodzenia, którego tak
naprawdę na Pradze Południe nie było potrzeby i czasu robić. Tam plan się ograniczał do pięciu
punktów, a tu - w Stołecznej - miał ich dwadzieścia pięć. Zawierał opis zdarzenia oraz możliwy
przebieg wypadków w licznych wersjach oraz ewentualne sposoby wykrycia. W Pałacu czy
w Komendzie Głównej były również inne, bardziej sensowne terminy, inny poziom współpracy
z prokuraturą, stanowczość. Spraw też było bardzo dużo, przynajmniej dwa zatrzymania
w tygodniu. Od razu po parę osób do dwóch różnych spraw. No i zaczęły się dziać w mojej pracy
ciekawe rzeczy. To był duży plus. Każdy miał dostęp do innych elementów sprawy, w czym
innym uczestniczył. Dopiero tutaj człowiek nabierał prawdziwej wiedzy o pierwszorzędnych
bandziorach, bo do tej pory zajmował się raczej drugą i trzecią ligą. Przypadki starć z ekstraklasą
były tylko okazjonalne. A tu musieliśmy sprawdzać powiązania, prowadzono w sprawach
odprawy, operacyjni robili typowania. Pełen profesjonalizm! Dostawałem np. takie polecenia:
„Weź ściągnij tego klienta pod pozorem przeszukania, może się dowiemy, do kogo będzie
dzwonił. Bo zawsze jak jest wzywany, to główkuje, po co go wezwali. On ma tyle przestępstw na
głowie, że nie kojarzy, w jakiej sprawie go zwijamy” . I faktycznie, gość zaczyna myśleć,
dzwonić, a my sprawdzamy tylko billingi i już wiemy coś o powiązaniach. W Komendzie
Stołecznej zacząłem intensywniej wchodzić w sprawy i nabierać szerszej wiedzy. To było
niezwykle potrzebne, bo wszystko, czego mogłem nauczyć się jako policjant z dzielnicy, już
umiałem. Nie jestem przypadkiem odosobnionym. Praktycznie każdy policjant, który jest
zainteresowany pracą i własnym rozwojem, dociera do ściany. Teraz już miałem w ręku
wszystkie narzędzie do bycia pełnowartościowym gliną.
- Wcześniej nie prowadziłem takich złożonych spraw, to był niższy poziom trudności.
W pałacu miałem do dyspozycji moc i mo żliwości, współpracę z najważniejszymi instytucjami
w kraju. Wszystko od ręki. W terminie na wczoraj. Z poziomu Komendy Rejonowej wydawało
się, że jestem w innej rzeczywistości. Dynamika jak w sensacyjnym filmie.
Tak, ale musiał Pan pokonywać pewne bariery, własny strach, opory...
- Dobrze, że Pan o tym wspomina. Przypomniała mi się jeszcze jedna historia z czasów
mojej pracy na Pradze Południe. Dotyczyła właściwie pierwszych dni pracy tam. Jedzie grupa
dochodzeniowo-śledcza, technik kryminalistyki, żeby obejrzeć nieboszczyka. Ściąga się
sądowego lekarza biegłego. Też jestem na miejscu, na widok trupa się wzdrygam, mam awersję
by podejść bliżej. Zobaczył to technik i kazał mi pocierać palce nieboszczce. Tłumaczył mi, że
inaczej nie można zdjąć odcisków. Miałem wymięknąć? Nie spękałem, przełamałem opory.
Przecież patrzyli na mnie. Wziąłem rękę trupa w dło ń, trę opuszki. Rękawiczki gumowe wtedy
nie były w powszechnym użyciu. Poprzedniego dnia wypiliśmy trochę z kolegami w ramach
zapoznawania się w hotelu policyjnym. Musiałem zmagać się nie tylko z nowym
doświadczeniem, ale również podłym samopoczuciem, zwanym kacem. Reakcja żołądka dała
niewyobrażalny efekt.
- Oj, chlało się, chlało... Vega nie musiał zmyślać. Ale też była to taka praca, że jakby
człowiek nie pił, to by się rozsypał na kawałki. Jedziesz Pan na zdarzenie opisywać
nieboszczyka, a on śmierdzi. Wdychasz to. Trzeba z technikiem go rozebrać, zobaczyć, czy
w brzuchu nie ma dziury, jak on wygląda. Jak przyjeżdżał lekarz sądowy, to pomagało mu się
oglądać ciało, czasem w bardzo nieciekawym stanie. I we trzech go obmacywaliśmy, czy ma
miękkie kości itd. Potem trzeba jakoś tłamsić te emocje.
Wracając do tematu. Oficer dyżurny wysłał mnie do trupa zabitego przez pociąg, na
peronie. To chyba było w Wawrze, na linii otwockiej. Pojechałem mocno narąbany, a dodatkowo
ze świadomością, że jestem dyslektykiem i dysgrafikiem. Potrafię zjadać całe wyrazy, o czym
pewnie już się Pan przekonał. Natomiast tutaj trzeba te oględziny miejsca spisać o czwartej rano.
Całkiem ciepły byłem. Opisując ułożenie ciała nieboszczyka, popłynąłem w treści... Było
wszystko. Współrzędne graficzne, historia dworca, liczba policjantów, tylko trupa nie było.
Natomiast w oględzinach zwłok, nieboszczyk się przemieszczał, raz ręka lewa była pod plecami,
parę wyrazów później ta ręka była w znacznej odległości od peronu.
A był jakiś związek między śmiercią jednego a śmiercią drugiego? Może jakaś
bójka?
- Nie, związku nie było. No chyba, że ten sam efekt ostro zakrapianej imprezki. Jedyne,
co z tego zostało, to protokół pijanego Lorantego, który z dwóch trupów zrobił trzy. Koleżanki,
które to zobaczyły, nie mogły wstrzymać się od śmiechu. Powiedziały, że zachowają to dla
potomnych (śmiech). Do dnia dzisiejszego „Hanki czarna i biała”, koleżanki zajmujące się
nieboszczykami, grożą, że ujawnią kserokopię mojej twórczości (śmiech).
- Czułem taką dziwną atmosferę. To mógłby być dobry tytuł rozdziału książki: „Dziwna
atmosfera” (śmiech). Działało to na zasadzie pewnych niedomówień. Nigdy nic nie padło wprost,
natomiast można było wyczuć z kontekstu, że coś jest „nie-halo” . To było dla nich
niezrozumiałe. Takie są dysproporcje między ludźmi z prowincji a kimś, kto jest nauczony
innego trybu życia. Im się w głowie nie mieściło, że można kończyć robotę, wyjść z komendy i...
zapierdalać fizycznie. A ja byłem zahartowany. Wcześniej pracowałem, jeżdżąc ciężarówkami.
Wysiłek nie był dla mnie żadną nowością.
- Już trochę o tym mówiliśmy. Tego, w czym uczestniczyłem, nie odbierałem jako
korupcji. Ot, zwykła wdzięczność za zaangażowanie, za trudy nieprzespanych nocy. Nie bratałem
się z kryminalistami. Nie widziałem też prawdziwej korupcji wśród najbliższych
współpracowników. Oczywiście nie podejrzewam, by ktoś się tym chwalił. Pod latarnią jest
najciemniej. Zaś korupcja policjantów z patrolówki lub z drogówki była zauważalna. Widziałem
to po ilości zatrzymań. Było kilkadziesiąt takich przypadków w moich czasach.
[8]
Cofając się w przeszłość: pierwszy trup i pierwsze koszmary
- To były pierwsze dni mojej pracy w policji. Pewnego dnia pada komenda: „Trzeba iść
na trupa” . Wcześniej trochę się nudziłem. Robiłem przy starszych kolegach z dochodzeniówki,
która jest jedyną piszącą formacją. To jest bardzo bolesna robota, ręka drętwieje od długopisu. Po
prostu przydzielili mnie do jakichś starych pegowców. Ci zawsze byli uprzywilejowaną firmą. Za
komuny mieli dostęp do mięsa, kartek. Ich głównym celem były przestępstwa gospodarcze.
Później, na początku lat 90., decyzją polityczną nastąpiło bardzo mocne ograniczenie ich
funkcjonowania w obrębie policji. Oczywiście uważam, że miało to podtekst polityczny. Nie
zrobiono głębokiej reformy, natomiast to, co szło sprawnie za komuny, jak choćby gnębienie
prywaciarzy, bardzo mocno ograniczono. Ale ta grupa policjant ów zawsze czuła się taką elitą.
Nie byli ubekami, więc mieli czystsze sumienie. Byli policjantami, a jednak mieli dostęp do
ubeckich dóbr. Czuli się inaczej, bardziej komfortowo. Jeszcze byłem z nimi per „pan” . Było ich
dwóch. Tam właśnie miałem pierwszy kontakt z praktycznym wymiarem pracy w policji.
W hotelu przy Grochowskiej, znaleziono zwłoki kobiety, mającej ślady uderzenia w tył głowy
twardym przedmiotem. Widzę tego trupa, przy mnie rozmawiaj ą doświadczeni policjanci, już
łapią haczyk. A ja uważnie się wsłuchuję, przyglądam. Zaintrygowało mnie to, co widziałem.
- Między innymi. Wydawało mi się, że to jest nuda, urzędnicza praca, która mnie nigdy
nie zainteresuje.
I co z tym trupem?
- Na podstawie śladów, zaczęli mi tłumaczyć, w jaki sposób były niesione zwłoki.
Wykalkulowali, że brały w tym udział trzy osoby. Moi koledzy jak po nitce znajdywali kolejne
tropy. Dosyć sprawnie im to szło. Idziemy po tych śladach dalej. Od początku było podejrzenie,
że samo zdarzenie, śmierć, miało miejsce w pokoju hotelowym. Kobieta leżała bowiem przed
hotelem „Felix”, dziś już nieistniejącym. Dokładnie, między hotelem „Felix” a ulicą
Grochowską, jakieś dwieście metrów od hotelu. Na miejscu był już też technik. Chodzą,
pokazują, gadają jak fachowcy, a ja towarzyszę im, milcząc. W pewnym momencie ślad się
urwał. Chodzą po pokojach, po hotelu, rozpytują. Wreszcie mówią: „No nie, tak nie może być.
Młody, musimy poszukać drugiego wyjścia” . No i zaczynamy szukać wyjścia awaryjnego.
Znajdujemy przy nim ślady krwi. Tyle, że wejście jest zablokowane. Nie było jeszcze telefonów
komórkowych, więc po prostu czekamy na resztę. Przychodzi technik, który robi zdjęcie. Wyszło
mu, że była tu więcej niż jedna osoba. Tymczasem my musimy sprawdzić, czy zamek był
otwierany, zamykany itd. Pada komenda przez radio: „Niech jakiś operacyjny podleci do
konserwatora. Niech zapyta, kto korzystał z kluczyków?” . Kolejny dziwny fakt, krążymy po
okolicy, a co i rusz widzimy ślady krwi. Koledzy tłumaczą mi, że ta krew nie leciała ciurkiem. To
mogło wskazywać na rodzaj obrażeń.
Jest godzina dziewiąta rano, a ciało, lekko przyprószone śniegiem, znaleziono przed
ósmą. W końcu rozmawiamy z konserwatorem. Facet mówi: „Jacyś policjanci pożyczali ode
mnie wczoraj wieczorem, ale ja ich nie znam” . Użył dokładnie tego określenia: „Jacyś policjanci,
ale ja ich nie znam” . I teraz domysły. Policjanci, czyli jacyś muszą tu mieszkać. O ile mnie
pamięć nie myli, nazwał ich nawet pod nosem zomowcami. Okazało się, że w hotelu mieszka
dużo policjantów, którzy pracują w oddziałach prewencji. Dawne ZOMO, tacy, co to biją
najczęściej w 11 listopada. Ale tych policjantów, jak się okazało, mieszkało w hotelu co najmniej
stu! Wszyscy byli rozlokowani po pokojach trzy- i czteroosobowych! Facet wytłumaczył, że
słabo kojarzy tych, co u niego byli, mieszkali jak się zdaje od niedawna. Wiedział tylko, że są
policjantami, bo pokazywali mu odznakę. To był dla nas czytelny sygnał, że musimy szukać
w pokojach. Zresztą mieliśmy jeszcze jeden trop. Facet podał ich rysopis, który wskazywał, że
dwóch było podobnej postury, szczupłe chłopaki, a jeden znacznie tęższy i niższy... Cholera wie,
po co aż we trzech poszli do niego po ten klucz - zupełnie jakby podpisywali się pod zbrodnią.
Chyba rzeczywiście policjanci są najgłupsi.
- Musieliśmy znaleźć jakiś klucz, żeby ich odnaleźć. Najpierw udaliśmy się do
kierowniczki po wykaz gości. I układamy plan. Tyle że nie wygląda to tak jak na filmach, że
gliniarze naradzają się w jakimś sztabie, rysują, omawiają taktykę. Stoi dwóch starszych klientów
z technikiem przy tych drzwiach, ja jestem trzeci. Musimy skontrolować pokoje hotelowe.
Sprawdzanie wszystkich byłoby bezsensem, podobnie jak przepytywanie wszystkich go ści
hurtem. Po wstępnych próbach, zdecydowaliśmy, że sprawdzamy ten pokój, który będzie
posprzątany. No i ju ż. Rozstawiają wszystkich przez radio. Ale mnie nie zabierają. Każą mi iść
do technika, który był przy trupie. Lekarz biegły kończył już oględziny, a teraz technik miał
ustalić jej tożsamość.
- Widzę go z odległości dwóch metrów, znowu mu się przyglądam. Kręci się przy nim
technik. Tylko nie rozumiem, po co mnie znowu tu przysłali.
Nie odczuwał Pan żadnego wstrząsu? W końcu to ciało młodej kobiety. Pański
pierwszy trup...
- Nie był to dla mnie szczególny wstrząs w pierwszej chwili. Na samym początku
zastanawiał mnie tylko jej ubiór. Zwykła kobieta, bardzo chuda, na oko ze trzydzieści pięć lat.
Prawdziwy horror zaczął się później. Gdy musiałem jej dotknąć. Ściśnięta szczęka, zwarte usta -
mógłbym wtedy wypluć na nią wszystko to, co jadłem przez ostatnie trzy dni. Jej ciało wydawało
mi się niewyobrażalnie zimne. Wcześniej w ogóle nie było mi zimno, ale gdy zacząłem jej
dotykać przeniknął mnie chłód. Technik podał mi jej rękę, wziąłem j ą. Była jeszcze trochę
miękka, nie była aż taka sztywna. Chwyciłem j ą przez ubranie, choć była już częściowo
rozebrana przez policję.
Dlaczego?
- Chodziło o to, aby znaleźć ślady urazów na ciele. Nie było to dla mnie szokujące.
Trudniejszy był moment, gdy już trzymałem jej palec. Boże! W tym momencie widzę tylko dłoń,
jej palec i nic dookoła. Dookoła jest ciemno. Czułem się jak koń z klapkami na oczach.
Nie powiedział Pan w końcu: „Nie chłopaki, pierdzielę, ja tego nie robię!”?
- (śmiech) Nie, nie... Wiadomo - jestem kozak, twardziel z Kieleckiego. W ogóle mi nie
przeszło przez myśl, żebym mógł się wycofać z tego.
- „Muszę to zrobić, muszę się przełamać!” - tylko tak myślałem. W ogóle nie widziałem
tego, że dookoła mnie się kręci z dziesięciu policjantów, jacyś reporterzy...
- Tak, oczywiście. Natomiast ja tego absolutnie nie widzę, nic nie widzę. Rozcieram
palec i zauważam tylko nogi technika, który stoi obok mnie. Dokładnie pamiętam tego chłopaka,
bo był taki niziutki w porównaniu do mnie... W międzyczasie technik powiedział do mnie ze dwa
razy: „Mocniej, mocniej” . Niczego nie słyszę. Wtedy to już zaczęły się śmiechy ze mnie.
Dlaczego śmiechy?
- Oczywiście! Ja tymczasem niczego nie widziałem ani nie słyszałem. Wydawało mi się,
że ta chwila trwa całą wieczność, a trwała faktycznie ze dwadzieścia minut. W pewnym
momencie dociera do mnie głos mojego szefa - Mariana, mówiącego do tego technika: „Zlituj się
nad nim, bo on tutaj padnie i więcej go nie wyślę do nieboszczyka” .
- Nie zwymiotowałem, choć bardzo mi się chciało. Pomógł mi w tym mało odstręczający
wygląd trupa.
Młoda kobieta z rozbitą głową, unurzana w śniegu i błocie nie była odstręczająca?
- Czasem zdarzają się takie przypadki, że trup jest bardziej poharatany. Gdyby ta kobieta
była w jakiś sposób rozpruta, to może nie wytrzymałbym. Natomiast w tym przypadku nie było
reakcji. Poza tym, w trakcie czynności ja nic nie widziałem oprócz jej ręki. Po prostu nic.
Ciemność, ręka... i koniec.
I klapki na oczach...
- Nic. Tylko to jedno jedyne mieszkanie było wysprzątane. Ale wysprzątane mieszkanie
nie jest synonimem mieszkania czystego kryminalistycznie. Natychmiast znaleziono krew
w niezabudowanej wannie. Oni wytarli to wszystko, ale wanna ma wewnątrz ramy i tam właśnie
nasi technicy zebrali ślady. Później znaleźli kolejne ślady na podłodzie, w windzie, w holu i już
wiedzieliśmy, którędy ta kobieta była niesiona.
A co z tymi policjantami?
- Wynajęli sobie kurwę na trzech. Kobieta, wychodząc z wanny, upadła na tył głowy,
uderzyła o krawędź wanny dolną częścią potylicy. Właśnie dlatego miała taki dziwny ślad,
wskazujący, że mógł ją równie dobrze uderzyć ktoś niższy od spodu. Tymczasem to zwykły
wypadek. Nie miała żadnych innych śladów, prócz śladów standardowych dla tego typu profesji,
tuż po robocie.
- Tak. Ci policjanci byli chyba z pół roku starsi stażem ode mnie, może trochę więcej.
Wzięli panienkę, użytkowali ją i stało się nieszczęście. Ona się przewróciła, oni się przestraszyli
i postanowili ją wynieść. Pokój swój odpierdzielili na błysk, posprzątali i niby po kłopocie.
- Spanikowali, powinni zachować się inaczej. Nie miałem jednak w tamtym momencie
do nich awersji. Pewnie dlatego, że przez kilka tygodni bardzo przeżywałem sprawę tej
nieboszczki. Cały czas wyobrażałem sobie, że znowu widzę jej trupa.
Jak wyglądało to przeżywanie?
- Budziłem się spocony w środku nocy. Miałem sny, w których ciągle widziałem bladą,
zimną rękę martwej kobiety, umazaną w błocie. To rzutowało na moje myślenie. Nie potrafiłem
uwolnić się od tych wyobrażeń. Ten stan trwał z półtora miesiąca. Ciężko było.
- Tak. Tamta sprawa się zakończyła, ale pozostała w mojej głowie jako takie pierwsze
wielkie doświadczenie w policji, które mnie nauczyło wielu ważnych rzeczy. Następnie, po około
półrocznym stażu pracy, udało nam się wyrwać na kurs podstawowy do Legionowa. Wtedy był
zupełnie inny system szkolenia. Policjanci wcale nie musieli szybko zapisywać się na te kursy
podstawowe. Pracował ze mną Grzegorz, przeniesiono mu stopień z wojska, gdzie był
porucznikiem co jest równoważne randze komisarza w policji. W ogóle nie był na kursie
podstawowym! Ja bardzo chciałem mieć to za sobą i udało mi się na niego dostać. No i zaczęło
się. Ten kurs podstawowy wielu ludzi bardzo źle wspomina.
Dlaczego?
- To był taki czas rygoru, jakby powrót do służby zasadniczej w wojsku. Te kursy są
zresztą zorganizowane na wzór wojskowy. Mówi się na to: „unitarka” . Mnóstwo musztry,
biegania, ćwiczeń - ogólnie bardzo duży wysiłek fizyczny. My mieliśmy ogromne szczęście, bo
trafiliśmy tam na wielu ludzi w naszym wieku, trzydziestolatków. Nie daliśmy się w pełni
podporządkować. To jeden z najlepszych okresów w mojej pracy. Było wesoło i sympatycznie,
alkohol lał się litrami. Ekipa się ładnie zgrała, miło to wszystko wspominam. Trafiliśmy z resztą
też na bardzo sympatycznych przełożonych. Inni wspominaj ą podstawowy kurs policyjny jako
harówkę, w czasie której przełożeni się nad nimi pastwili. My, że tak to określę, bezproblemowo
przez to przeszliśmy. Świetnie nam się to udało przeżyć, dużą grupą. Dochodziło do wielu
fajnych sytuacji. W dziesięć osób wychodziliśmy na spotkania. Nie daliśmy się w tak dużej
grupie wprowadzić w panikę i terror, który zazwyczaj panuje na takim szkoleniu policyjnym.
Uniknęliśmy wojskowego drylu. To było moje pierwsze szkolenie. Przeszedłem jeszcze jedno, to
był jakiś kurs specjalistyczny dochodzeniowo-śledczy. Później już trafiłem do szkoły oficerskiej,
o czym opowiadałem.
- Byłem w wydziale terroru kryminalnego i pierwszą moją sprawą był zamach na dwóch
przestępców - Kurczaka i słynnego Klepaka. Wysadzili im merola na ulicy Jubilerskiej. Co ś
poszło jednak nie tak i zamach się nie udał, choć dziura pod autem robiła wrażenie. Ta sprawa
ciągnęła się przez długi czas. Prowadzona była bardzo dokładnie. Dosyć dużo mieliśmy zdjęć,
sporo zgromadzono też wątków wykrywczych. Kurczak i Klepak byli traktowani jako ofiary
w tej sprawie. Kończąc robotę, miałem wydać jednemu z nich osobiste rzeczy, które zostały
zabezpieczone.
Któremu?
- Klepakowi. Tego dnia został zastrzelony w lokalu „Gama” na Woli. Był marzec 1999
roku.
Słynna strzelanina...
- Po prostu miałem oddać mu te jego rzeczy. Nie ma tu drugiego dna. Sprawa już się
zakończyła i należało to zrobić. On był ofiarą, bo próbowano go zabić, wysadzając samochód
w powietrze, ale wówczas się to nie udało. W takich sytuacjach zabezpiecza się wszystkie ważne
rzeczy, które mogą mieć jakieś znaczenie dla sprawy. Również dlatego, że mogą być w nich
kontakty, adresy, a przede wszystkim - numery telefonów do osób, do których policja nie ma
dostępu. Później, kiedy już się to wszystko spisze i sfotografuje, trzeba zarekwirowane rzeczy
pooddawać, bo nie mają już znaczenia w sprawie. Kiedy okazało się, że on nie żyje, to nie
wiedziałem komu mam to oddać. Nie było żadnego odbiorcy. Na szczęście pojawiła się wówczas
jego konkubina, pokwitowała i sprawa została rozwiązana. Później nie pracowałem już przy tym
wydarzeniu.
- Na początku było bardzo sztywno i z dystansem, ksywy mieli Ci, co przyszli w swojej
grupie. Ja byłem praktycznie sam. Po pewnym czasie dostałem ksywę „Benek”, którą kilka lat
później, w filmie „Pitbull”, nosiła postać grana przez Janusza Gajosa. Otrzymałem ją jakiś
miesiąc po zabójstwie w „Gamie” . Dostałem kolejną sprawę. Wydział prowadził w Warszawie
wszystkie sprawy uprowadzeń, szantaży, wymuszeń oraz, dodatkowo, przestępstw na szkodę
policji - policjantów lub policji jako instytucji, a także prokuratorów. Akurat nie było żadnego
przestępstwa na prokuratora, ani na sędziego. Natomiast były zwykłe czynne napaści na
policjantów, których na co dzień jest bardzo dużo. N a przykład kogoś kontrolują, a on się ostro
stawia. Żeby później nie było żadnych niepożądanych sytuacji, policjanci od razu robią tzw.
bierny opór. Bierny opór, czynny zamach. Rozróżniano konkretne stadia tej sytuacji: był bierny
opór - kiedy ktoś się nie podporządkowywał poleceniom oraz czynna napaść - kiedy fizycznie
atakowano policjanta. I tej takiej zwykłej „sieczki”, tych biernych oporów, było ogromnie dużo.
Dzielnice nie godziły się na ich przekazywanie, bo dla nich to zawsze było przestępstwo
wykryte. Sprawca zatrzymany i policjant, jako ofiara, na miejscu. Zawsze to punkcik
w statystyce.
Była też pewna sytuacja z bliskiej mi dzielnicy, w której wcześniej pracowałem, czyli
Pragi Południe. Strzelano do policjanta na patrolu i on odpowiedział skuteczniejszym ogniem.
Zresztą, jest taka sytuacja, że jak przestępcy strzelają do policjantów z broni przerobionej
z gazowej, z dalszej odległości, to zawsze odpowiedź dwóch policjantów jest z dobrym skutkiem.
Albo uszkodzi się samochód, albo kogoś się postrzeli. Tutaj prawdopodobnie złodzieje coś kradli
i zobaczyli nadjeżdżających policjantów, którzy później wyszli z samochodu. Prawdopodobnie
ktoś dał naszym cynk. Już nie pamiętam, czy był to operator, czy po prostu ktoś przedzwonił do
nich, aby sprawdzili, co się dzieje, bo ktoś kręci się po parkingu. Tamci przestępcy chyba nie
kradli samochodu, tylko działali na zlecenie i chcieli coś konkretnego z tego samochodu wykraść.
Nie udało mi się tego wykryć, wtedy byłem jeszcze za głupi na takie historie, nie miałem
doświadczenia. Ci dwaj zobaczyli, że policjanci się do nich zbliżają. Mieli pistolety, tzn. jeden
miał pistolet, a drugi przeróbkę gazową. Zdążyli oddać dwa strzały. Dwóch policjantów
równocześnie odpowiedziało ogniem. Tamci byli schowani za samochodem, bodaj że za
drzwiami, ale stali tak, że było ich widać przez szybę. Jeden znalazł się w szpitalu z dobrze
przestrzeloną dupą. To jest niezwykle ważny szczegół. Bo odpryski nabojów tak mu wymiotły
tyłek, że drugi się natychmiast poddał. No i sprawa trafiła do mnie.
A gdzie „Benek”?
- Będzie za chwilę. Sprawcy mieli trzy telefony komórkowe. Jeden z nich miał dwa,
a drugi jeden. Od razu było widać, że jeden jest lepiej ubrany. Nie był też notowany za kradzieże
samochodowe. Była to niezwykle dziwna i niespotykana sprawa - taki facet nie kradnie
samochodów. Rzadko się zdarza, żeby osoba kradnąca samochody, była tęga i wysoka, a ten
właśnie taki był. Miał też te dwa telefony, co wtedy nie było wcale takie popularne. Nawet jeśli
ktoś już miał taki sprzęt, to nie brał go ze sobą w takiej ilości „na robotę” . Potem cały czas
nosiłem przy sobie telefony tego sprawcy, który przebywał w szpitalu. Czyli prawdopodobnie oni
chcieli coś konkretnego z samochodu ukraść, ewentualnie coś sprawdzić. Zresztą, nawet nie było
wiadomo, z którego samochodu. Sprawa okazała się dosyć zagadkowa i pracochłonna. Nie
chciałem się nią zajmować. W komendzie zaczęły wtedy tworzyć się podziały na lepszych
i gorszych. Ci gorsi zawsze dostawali więcej roboty. W tej sprawie było wiele wątków,
niedomówień i niejasności. Do przesłuchania było kilkanaście osób, sporo też trzeba było ustalić.
Nie byłem więc szczęśliwy i liczyłem, że się szybko tego pozbędę albo przynajmniej dostanę
kogoś do pomocy. Wydarzyła się wówczas następująca sytuacja: na jeden z zarekwirowanych
telefonów przedzwonił jakiś klient. Odebrałem ten telefon, bo to mogło być niezwykle ważne dla
całej sprawy. Jedyne, co powiedziałem, to: „Eee?” . Nie powiedziałem nawet „halo” . Tamta osoba
poprosiła mnie, żebym pozwolił na dłuższy okres spłaty jakiegoś długu. Ja odmamrotałem:
„Słuchaj, teraz nie mogę gadać, zadzwoń za dwie godziny” . „Dobra, dobra, ale pamiętaj, że
dzwoniłem w tej sprawie” - usłyszałem. Szybko zgłosiłem całą sprawę szefowi, na co on
powiedział: „To już ty noś ten telefon przy tyłku” . Oddano aparat do działu techniki, żeby
wszystko nagrywać i ustalić billingi oraz próbować wejść w rozmowę. Padło polecenie, żebym
pozwolił na dłuższy okres czasu w kwestii oddania długu. Wiem już, że klient zajmuje się
długami. Z uwagi na jego rozmiar, pozycję społeczną w kryminalnym półświatku oraz to, że nie
jest znany starym policjantom operacyjnym, myśleliśmy, że jest dilerem, ewentualnie, że pożycza
czyjeś pieniądze. Chcieliśmy po prostu się dowiedzieć, dla kogo pracuje.
- Owszem. Włamywacze od norek, to jawili mi się jako tacy wsiowi złodzieje. Natomiast
tutaj - pełen profesjonalizm, przynajmniej tak mi się wydawało. Gdy słyszałem, że człowiek
może być dilerem i pracować dla nazwisk, które ja, policjant, znałem jako nazwiska
najgroźniejszych ludzi w Polsce... to czułem ciary na plecach. Chłopaki dyskutowali, dla kogo on
może dilować te pożyczki i czyje pieniądze pożyczać. Nie ukrywam, że się po prostu fizycznie
bałem. Idąc na tę akcję, po raz pierwszy założyłem kamizelkę kuloodporną. Starzy operacyjni mi
tłumaczyli: „Ona ci nie będzie potrzebna. Jak tylko gość do ciebie podejdzie, to my go
zawijamy” . Prosty plan, ściągam na siebie gościa, witam się z nim, a w tym momencie wszyscy
wyskakują i go zawijają. Dla mnie to był zespół wielkich napięć - czy podołam, jak wypadnę?
Sprzedałem więc gościowi następującą historię: jestem Benek z Radomia i jestem prawą ręką
tego gostka, z którym miał się spotkać. Zajmuję się Radomiem, ale obecna sytuacja
spowodowała, że działam tutaj. Tamten przestępca leży postrzelony w szpitalu. Pewne rzeczy się
na mieście rozchodzą błyskawicznie. Przestępcy zawsze wcześniej wiedzą o takich sprawach niż
policja. Musiałem więc być Benkiem z Radomia. Powiedziałem wcześniej, jak wyglądam (tzn.
jak wygląda ów Benek), żeby nie miał żadnych wątpliwości co do mnie (czyli Benka). Był to
ważny element przedsięwzięcia, który później już wielokrotnie powtarzałem przy innych
operacjach. Nie mogłem w żaden sposób się zdekonspirować, bo to oznaczałoby porażkę całej
akcji. Okazuje się, że przyszło ich dwóch, tzn. podszedł jeden, a drugi się zatrzymał jakieś
kilkadziesiąt metrów wcześniej. Później okazało się, że kolejny był w samochodzie. Wtedy nic
o tym nie wiedziałem i chyba dobrze.
A co z „ministrantami”?
- Mieli bardzo delikatny wygląd i nie byli ubrani jak przestępcy. Wszyscy w półbutach,
normalnych kurtkach. Normalny wygląd, żadna koszulka sportowa, dres, nic! Ci z tego
samochodu, to wyglądali wręcz jak rolnicy. W momencie kiedy weszliśmy na Stołeczną, to
zupełnie ich zamurowało. Na początku być może myśleli, że jakiś zwykły komisariat zatrzymał
ich przez pomyłkę. Ale oni nie mieli nic w kieszeniach. Zaczęliśmy pytać ich o te blachy, jednak
w ogóle nam nie odpowiadali, nic nie chcieli mówić. No to wiadomo, że zaraz dostaną wpiernicz.
Dokładne przeszukania wskazują, że jeden ma trzy, a drugi dwie... Ale nie blachy, tylko
metalowe karty bankowe! To była jedna z głośniejszych afer bankowych w Polsce. Był to 1999
rok Bank wysyłał swoim klientom pierwsze karty kredytowe. Były ze zdjęciem posiadacza,
można było ich używać razem z dowodem tożsamości. Nie miały żadnych kodów. Bank wysyłał
je drogą pocztową, listem poleconym lub priorytetem, przez Pocztę Główną. Klient dostawał tę
kartę kredytową, a potem z dowodem osobistym mógł w sklepach dokonywać zakupów lub
pobierać gdzieś pieniądze. Rzecz polegała na tym, że ci chłopcy tamtemu grubemu przekazywali
owe karty. To byli studenci zatrudnieni na Poczcie Głównej przy segregacji listów. Sprawdzali,
które listy są z banku, i wyciągali z kopert te karty. Później wkładali je z powrotem. Właśnie
dlatego upierali się, żeby już na drugi dzień zostały one oddane. Ten gruby miał sieć tanich,
dużych hipermarketów. Sprzedawczyni, kiedy coś sprzedawała w jednym z tych hipermarketów,
to po prostu brała z tej karty i ta karta stawała się ważna z dowodem osobistym. Karta była
magnetyczna, sczytywała bez PIN-u. To był zupełnie inny system niż dziś. Ludzie po pewnym
czasie zaczęli zgłaszać, że zniknęła im jakaś kwota. Zazwyczaj to były jednorazowe, nieduże
odprowadzenia. Chyba trzy i pół, a może cztery tysiące złotych można było w ten sposób
zapłacić. Z czasem wyszła z tego duża afera, bo było wielu poszkodowanych. Jak bardzo
bogatemu przetrzepali skórę na trzy i pół tysiąca, to mógł tego nie zauważyć, ale w pozostałych
przypadkach ludzie natychmiast zauważali, że coś jest nie tak. Przy okazji wyszło kilkanaście
spraw, w których zgłaszano zaginięcie tych kart. Oczywiście sprawy były umarzane w sposób
niekorzystny dla poszkodowanych. Bank tutaj się czuł czysty, nikt nie był w stanie nic
udowodnić. Po naszej akcji bank zachował się bardzo elegancko w stosunku do moich szefów,
podziękował, że przyczyniliśmy się do ujawnienia przestępstwa. I tak zostałem „Benkiem
z Radomia” . Cała historia.
[10]
Szantaż. „Benek” wkracza do gry
- To fakt. Niebawem pojawiła się następna bardzo duża sprawa, która miała wpływ na
moje dalsze losy i przebieg kariery policyjnej. Do zarządu Horteksu napisano list z żądaniem
okupu pod groźbą zatruwania produktów. List był skierowany bezpośrednio do prezesa
Wojciecha Mądalskiego. Pojawiał się wówczas w mediach. To był Amerykanin polskiego
pochodzenia. Przyjechał do kraju i chciał rozruszać Hortex. Były z nim liczne wywiady
i rozmowy. I właś-nie do tegoż Mądalskiego wpłynął list żądający jakiejś horen-dalnej kwoty.
Ile chcieli?
Duża kwota?
- W owym czasie to była ogromna kwota. W dodatku zażądano, żeby prezes Mądalski
osobiście przyjechał i przekazał okup w Toruniu.
attno'
r f g u r1 £ < . ic / e ih n ł
/ fl/i ł Triiso J
- Tak. Prowadził ze mną dość luźną rozmowę, ale niezbyt długą. Chodziło przede
wszystkim o to, żeby przez telefon powtórzył dokładnie to samo, co napisał w liście. Zależało
nam na tym, aby go nagrać, ale też ustalić, skąd dokładnie telefonuje. On jednak w pewnym
momencie gwałtownie przerwał rozmowę, kończąc zapewnieniem, że będzie się kontaktował.
Mieliśmy podejrzenia, że ktoś nadał o sprawie z hotelu. Przez cały czas siedzieliśmy w barku,
było tam może sześć stolików, nie więcej. Przed rozmową zostałem zawołany do recepcji.
Recepcja i hol były jednym pomieszczeniem, ze wspólnym wejściem. Siedziały tam wtedy jakieś
dwie młode nauczycielki, do których puszczaliśmy oczka. Planowaliśmy do nich podejść, ale
padła wówczas decyzja z naszej centrali, że pozostali policjanci nie będą wchodzić do tego
hotelu. Mieliśmy wszystkich wylegitymować i ustalić, czy wśród obecnych jest ktoś miejscowy.
Jeśli tak by było, to trzeba będzie taką osobę przewieźć na najbliższą komendę lub komisariat.
Jest zasada, że jeśli policja prowadzi działania w innym mieście, to oczywiście za każdym razem
uprzedza miejscową komendę o tym fakcie. W hotelu było niewielu gości - tak naprawdę tylko
cztery młode dziewczyny i dwóch facetów. Wszyscy ludzie przed trzydziestką, może ciut starsi.
Trzeba ich było wylegitymować i ewentualnie przygotować się na ich przewiezienie. Wszyscy
siedzieli w barku, a my chcieliśmy załatwić to w taki sposób, żeby obsługa hotelowa niczego nie
zauważyła. Więc umawiamy się w pokoju z tymi dwiema dziewczynami, do których wcześniej
puszczaliśmy z kolegą oczka. Były to kobiety spoza Torunia, nie pamiętam skąd dokładnie.
Bardzo się zdziwiły, że jesteśmy policjantami, zaczęły z ciekawością dopytywać się, co to za
akcję przeprowadzamy w takim hoteliku. Myślały, że normalnie z dwoma facetami się umawiają
w pokoju. One brały udział w specjalistycznym kursie organizowanym przez uczelnię. Okazało
się, że wszyscy w tym hoteliku byli nauczycielami, cała szóstka. Nie udało im się załapać do
tańszego akademika i nocowali tutaj. Spisaliśmy ich dane osobowe, ale nie podjęliśmy żadnych
czynności, bo prawdopodobieństwo ich związku z całą sprawą było minimalne. Działania, które
tam podejmowaliśmy, były oczywiście działaniami operacyjnymi, ale nie kombinacją
operacyjną.
To jak działaliście?
- Nie, broń Boże. Policja kryminalna w mieście Toruniu była wprowadzona w temat,
wiedzieli o akcji. Jeśli policja z innego miasta działa na nieswoim terenie, to zawsze jest dwóch
policjantów miejscowych, którzy są oddelegowani do działania. Wielokrotnie współpracowałem
z „cebosiami” lub z kryminalnymi z innych miast. Raz miałem taką sytuację, że odgrywałem rolę
ojca porwanego chłopaka z Poznania.
Wróćmy do sprawy. Nie było problemów z zameldowaniem, ale co działo się dalej?
Mówi Pan: „jakieś stresy”, „mógł mnie zabić”. Przecież to muszą być bardzo silne
emocje!
- Nie wszystko można kontrolować, a emocje kontroluje się szczególnie trudno. Zawsze
jednak należy przewidywać różne warianty przebiegu sytuacji. „Cygan” miał bardzo potężną
kurtkę, pod którą trzymał pistolet maszynowy. Tego nie było widać, ale kurtka wyraźnie
wyglądała na uszytą ponad miarę, rzucała się w oczy. Dla sprawców, bo zakładaliśmy udział paru
osób, było naturalne, że taka ilość pieniędzy jest pilnowana. Ostatecznie zostałem bezpiecznie
przeprowadzony do hotelu. Dopiero później zacznę pracować z komórką i podam swój numer.
Mój „ochroniarz” załatwił mi alkohol. Wszystko znowu odbywa się „na pewnika” . Jak Pan to
określił, nikogo nic nie dziwi. Usiedliśmy w pokoju hotelowym, obsługa przyniosła koniak. Nie
jestem wielkim miłośnikiem tego trunku, ale wypiłem trochę, żeby poczuć jego działanie. Jednak
nie na tyle dużo, by wpłynął na moje funkcjonowanie. Sprawca dzwoni na numer telefoniczny
mojego pokoju. Łączą nas przez hotel. Żąda, żebym podał numer swojej komórki. Poprzednio
domagał się, bym miał taki numer tylko do kontaktów z nim. Podałem go, potwierdziłem, że
mam pieniądze. Poinformowałem go, że będę się poruszał z ochroniarzem, bo się boję i nie
zamierzam chodzić gdziekolwiek samemu. Nie robi to na nim wrażenia. Nie porusza tego tematu,
więc wnioskuję, że był przygotowany na taką ewentualność. Z kontekstu rozmowy wynika, że
obserwował nas, kiedy szliśmy do hotelu. Później polecił mi, żebyśmy wzięli taksówkę. Podał
numer, pod którym mam ją zamówić, i skończył rozmowę. I tutaj pojawia się kolejna zagwozdka.
Czy on ma kogoś podstawionego w centrali? Wydało mi się to bardzo dziwne. W końcu ruszamy
dupy, bierzemy taksówkę i jedziemy. Wysiadamy we wskazanym miejscu przy
restauracji-cukierni. Mamy być w części restauracyjnej w określonym miejscu około godziny
dwudziestej. Przedzwonił znów i powiedział, żebym usiadł na styku dwóch ścian. To wszystko
jasno dało mi do zrozumienia, że cały czas byłem przez niego obserwowany. Policja też nas
obserwuje. To nie był jednak koniec. Facet kazał nam się przemieszczać z jednego lokalu do
drugiego. Zwiedziliśmy tak ze trzy miejsca. Oczywiście już wtedy czuliśmy przez skórę, że za
chwilę każe mi wsiadać do pociągu.
- Nie miałem stuprocentowej pewności, choć wydawało mi się, że dwa razy widziałem
tego samego gościa. To było zadanie dla „obserwacji”, która przemieszczała się ze mną, za mną
i przede mną.
- Znowu jesteśmy w hotelu, a on, oczywiście, po raz kolejny dzwoni. Sprawca mówi mi,
żebym szybko wskakiwał na pociąg pospieszny relacji Bydgoszcz-Gdańsk. Oczywiście nie udało
nam się na niego zdążyć. Miałem świadomość, że będzie żądał wyrzucenia torby w trakcie jazdy.
Nie mogłem do tego dopuścić, bo komandosi nie byliby w stanie wyskoczyć z takiego pociągu.
Przy większej szybkości człowiek zawsze nadziałby się na słupy. On mnie widzi, jak stoimy we
dwóch w kolejce po bilety. Nasz pociąg odjeżdża. Facet jest strasznie wkurwiony, odbywam
z nim jeszcze kilka rozmów telefonicznych. Wcześniej dzwonił z budek, teraz już dzwoni
z telefonu komórkowego. Widzimy, że coś się szykuje. „Obserwacja” uzyskuje coraz więcej
informacji o sprawcy. Ale za chwilę on podaje mi wiadomość, że za dwadzieścia minut jest
zwykły pociąg do Gdańska, który jedzie bardzo długo. Mamy nim jechać, na peronie masa ludzi.
Udało nam się dostać do środka i ruszyliśmy. W pewnym momencie gość dzwoni po raz kolejny
i każe mi wyrzucić torbę z pieniędzmi. Było około godziny dwudziestej trzeciej. Wskazał mi
konkretne miejsce między dwiema stacjami. Zaczął się robić coraz bardziej natarczywy,
a sytuacja, coraz bardziej napięta. Oczywiście mogłem wyrzucić torbę w żądanym miejscu. Nie
bylibyśmy w stanie wtedy kontrolować podjęcia. Jeżeli tylko można, pieniądze podaje się tam,
gdzie odpowiada to policji. Muszę przedłużyć wyrzucanie, jesteśmy nieomal na stałym łączu. On
krzyczy: „Już, już wypieprzaj za okno” . Ja mu wciskam kit, że nerwy, że ludzie się na mnie
patrzą. Komandosi muszą się przygotować do wyskoczenia. W międzyczasie przybłąkał się do
naszego przedziału aspirant Adam, który ogarniał pracę kryminalnych oraz miał spowodować
zwolnienie szybkości pociągu. Adam, teraz już świętej pamięci, był niezwykle pracowity
i zawsze silnie zaangażowany w to, co robił. Policjanci nie są w stanie wyskoczyć z pociągu przy
prędkości pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, a zwłaszcza, kiedy pociąg przyspiesza. To jest
niezwykle ryzykowne i niebezpieczne. Może się to skończyć tragicznie. Trzeba więc było
maksymalnie spowolnić pociąg, żeby policjanci zdążyli bezpiecznie wyskoczyć.
W torbie oczywiście nie ma pieniędzy, tylko znajduje się tzw. pakiet kryminalistyczny
oraz dwa urządzenia: jedno, które będzie lokalizowało miejsce, oraz drugie - rejestrator dźwięku.
W pociągu jest bardzo dużo osób, robi się coraz bardziej nerwowo. Uruchomienie tych urządzeń
można porównać do wyciągnięcia zawleczki granatu. Włożyłem rękę do torby. Adam chciał mi
pomóc, bo jak zwykle był zaangażowany. Ja włączam urządzenia, on wyłącza. Straciliśmy przez
to dodatkowo jakieś trzydzieści sekund. Wyrzucam torbę przez okno. Maszyna zaczęła powoli
hamować; nie gwałtownie, tylko stopniowo. W przypadku ostrego hamowania sprawca
zobaczyłby idące spod kół iskry. Czyli coś już wydałoby mu się „nie-halo” . Dlatego maszynista
nie robi nic gwałtownie, powoli zwalnia. Dwunastu komandosów wylatuje z pociągu, zajmują
pozycje. Robi się bardzo zimno, nagła zmiana pogody. Oni czekaj ą przykucnięci, mają przy sobie
odbiorniki do urządzeń w pakiecie. Komandosi kładą się w terenie, są ukryci. To ich urządzenie
kieruje się taką antenką, która wyczuwa, gdzie jest dany obiekt. W momencie podniesienia
przedmiotu, aktywuje się specjalny dźwięk. Bardzo prosta sprawa. Zadaniem tej drużyny było
rzucenie się na przestępcę, kiedy on się „zaktywuje”, czyli podniesie torbę. Mieli powoli się
przeczołgać w kierunku, w którym rzuciłem torbę, staraj ąc się przy tym, żeby nikt ich nie
zauważył. Wiedzieliśmy już wtedy, że jedzie za nami mercedes. Prawdopodobnie był już na
dworcu kolejowym. Ale, jak to bywa w policyjnych działaniach, coś nie wypaliło.
Co tym razem?
- Tym razem za wcześnie wzbił się w górę helikopter i krążył nad tym terenem. Facet
zorientował się, że coś jest nie tak, zauważył helikopter. Nie było to szczególnie trudne. Miał
obcykane to miejsce, bywał tam prawdopodobnie wielokrotnie w porach przejazdu różnych
pociągów i nigdy nie słyszał maszyny w powietrzu. Jechał swoim mercedesem drogą wzdłuż
torów kolejowych przez wiele kilometrów. Była to droga polna, dosyć twarda i bez błota.
Obserwowaliśmy go od chwili namierzenia na dworcu. Torbę kazał wyrzucić na przeciwną
stronę niż się poruszał, w kierunku zagajnika. Zatrzymał się zaledwie kilkaset metrów od niej.
Tyle że tam już byli ustawieni policjanci, zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie. Na pewno
ich nie widział, byli świetnie zakamuflowani. Wysiadł z samochodu, chwilę postał. Podszedł do
torów kolejowych, wysikał się. I koniec. Nie podchodził do torby, chociaż musiał ją widzieć!
Prawdopodobnie liczył się z tym, że zostanie zatrzymany. Liczył na jakąś reakcję. Wsiadł
z powrotem do samochodu i wrócił. I co, proszę Pana, policja polska wymyśliła? Następnego
dnia, w mediach, pojawiła się informacja, że rzeczywiście były tam wyrzucone pieniądze.
- Nie byłem blisko tej kwestii, nie wiem dokładnie, jak to było zrobione. Wystarczyło, że
puścili takiego newsa, a inni policjanci potwierdzili. Najlepiej jacyś z innej komendy. I sprawa
gotowa. Już i tak za dużo upuściłem farby, chyba Pan nie chce, żebym był ścigany karnie.
- Miał poważne obawy, że może policja węszy, ale nie miał pewności. Dużo
zainwestował w swój plan, chciał go zrealizować do końca. Przesłał jeszcze jeden list. Podpisał
się jako mieszkaniec ulicy Helikoptera 1. Zapowiedział, że następnym razem na pewno zrobimy
przekazanie pieniędzy, tylko bez udziału „waszego zabezpieczenia” . Wyglądało jakby myślał, że
to nie policja działała, bo nikt go nie zwinął.
- Tak myślę. Miał świadomość, że taka kasa wymaga zabezpieczenia. Ale w momencie
wyjścia z poczty, został zatrzymany. Znaczek z listu, a właściwie jego ślina była koronnym
dowodem. Zresztą tych dowodów była cała masa. Nawet dostał jakiś poważny wyrok. Działał
sam, co świadczyło o jego wysokich umiejętnościach i zdolnościach przestępczych.
- Tak, już wtedy, gdy przemieszczał się po Bydgoszczy. Nie było wątpliwości, że to jest
on. Ustalono numer samochodu. Nie było to trudne. Facet prowadził zakład fotograficzny
w Bydgoszczy.
Zwykły fotograf?
- Tak, miał swój własny zakład. Byłem u niego w tym zakładzie fotograficznym na
przeszukaniu. Robił zdjęcia dzieciom, za zgodą matek, a potem sprzedawał je do różnych reklam.
Facet mieszkał pod Bydgoszczą, a w mieście prowadził zakład. N a oko był przed czterdziestką.
W szczegóły nie wnikałem, bo jak Pan wie, gliniarz odwala swoją działkę i osobiste historie, jak
i sama rozprawa, mało go obchodzą. Tak czy inaczej, sprawa rozwalona brawurowo. Mnie
przeniesiono wtedy z sekcji dochodzeniowej do sekcji operacyjnej, kryminalnej. Nie traktowałem
tego jako awansu, choć inni tak to odbierali. Ja trochę się ucieszyłem, że mi ręka odpocznie od
pisania.
[11]
Gdy walczysz o dziecko, czyli ile z Lorantego jest w Gebelsie z „Pitbulla”
- Wiem do czego Pan pije. Owszem, miałem niewyparzoną gębę i wpadłem w bardzo
ostry i solidny konflikt ze swoim ówczesnym naczelnikiem. Było to dwa lata po Horteksie. Rzecz
polegała na tym, że zostałem posądzony o nielegalną pracę w dyskotece „Park”, a być może
o coś gorszego, czyli „pełną współpracę” z firmą ochroniarską.
- Tak, pracowałem, ale parę lat wcześniej. Grupa policyjnych komandosów z lotniska
zajmowała się ochroną. Mnie też zaproszono i byłem bramkarzem. Później ochronę przejęła
agencja ochroniarska, a my z nimi już nie współpracowaliśmy. Natomiast w czasie, gdy zostałem
posądzony, nie było tam mnie, tylko mój młodszy brat, wtedy student uniwerku białostockiego.
W piątki przyjeżdżał do pracy, zapieprzał do poniedziałku i znowu jechał na uczelnię zdobywać
wiedzę. Warto dodać, że był na studiach dziennych. Najpierw pracował na zmywaku, później
jako kelner. Rodzice nie byli w stanie go utrzymać, więc chłopak dzielnie walczył kilka lat,
samodzielnie się utrzymując i studiując.
Godne podziwu.
- Dlatego z dumą o tym opowiadam. Drugi brat woził go na egzaminy do paru uczelni.
Później obaj ręczyliśmy mu kredyt.
OK, ale dlaczego Pan pracował tam wcześniej? Przecież był Pan już oficerem policji.
- Dla pieniędzy, proza życia. Budowa domu, płacę alimenty na dwóch synów. Zacząłem
układać sobie życie z trzecią żoną. Potrzeby finansowe były ogromne. Uznałem, że jest to dla
mnie moralnie akceptowalne, bo nie brałem w łapę. Parametry fizyczne kwalifikowały mnie na
klasycznego wykidajłę. Kolega „Szczur” wprowadził w środowisko. Chyba się sprawdziłem.
Przestałem pracować, kiedy przyszedłem do Stołecznej. Zbyt to koligowało ze służbą. Na
dzielnicy miałem określony rejon działania, w Stołecznej ten rejon to była już cała Warszawa.
- Nie, do tego się nie posunąłem. Powiem Panu szczerze, że nie spotkałem się z czymś
takim także w opowieściach innych gliniarzy.
To co z tym „Parkiem”? Dlaczego w końcu ktoś się do Pana przyczepił o ten klub?
I co z tym zrobili?
- Nie wszczęto oficjalnego postępowania o nielegalną pracę wobec mnie, ale zbierano
kwity i przygotowywano mi pewną niespodziankę. Z tym szefem, wcześniej bardzo dobrze mi się
współpracowało. Nawet chciał mnie awansować na kierownika sekcji, ale ja nie chciałem.
- Nie chciałem iść w tym kierunku, który mi proponował. Nie czułbym się dobrze
w pracy o takim profilu. Zaczęło mi się bardzo dobrze układać w pracy, na dodatek rodzinnie
wszystko miałem świetnie zorganizowane, a w tej sekcji utonąłbym w papierach.
Jak to się stało, że zwrócono aż taką uwagę na nazwisko Loranty w papierach tej
dyskoteki?
- Nie, nie. Czegoś takiego nie było. On przyszedł potem na moje miejsce. Dobrze sobie
radził, trzymał z właściwymi ludźmi. Może ten system wymaga takich zachowań? Ładną
emeryturkę sobie wywalczył. Ale nie chcę więcej o tym mówić.
- Złość. Gdyby ktokolwiek wtedy się do mnie odezwał, to myślę, że zrobiłbym mu dużą
krzywdę. Kiedyś miałem o nim dobre zdanie. Należał do elitarnego grona w policji. Dokształcał
się, analizował, porównywał zdarzenia. Wydaje mi się, że próbował wprowadzać inne sposoby
pracy policji kryminalnej. Wśród przełożonych jeszcze tylko jednego, no może dwóch
podobnych, spotkałem. Reszta to typowa kosodrzewina, mała intelektualnie i miałka
merytorycznie, nauczona trzymania się stołka i bujania zgodnie z wiatrami.
A co ze sprawą?
- Natychmiast umarła śmiercią naturalną. Miałem już jakąś pozycję w policji, a ten mi
wyjeżdża z jakimiś gównianymi zarzutami. Wydaje mi się, że była to tak lipna sprawa, że tylko
kosodrzewiny mogły ją łyknąć.
Zabolało to Pana?
- Zagotowało mnie to. I boli do dziś. Ta sytuacja była determinantem dla innych moich
zachowań. Do dnia dzisiejszego mam wielki żal wobec tego człowieka. A wiązałem z nim
nadzieje na zmiany w policji. Uważałem, że jest inny. Nie pochodził z milicyjnej rodziny,
wcześniej pracował naukowo, widziałem, że dążył do kluczowych zmian. Czułem w nim bratnią
duszę, pewnie dlatego tak boli.
Po tej akcji trzeba było coś ze mną zrobić. Wcześniej otrzymywałem odznaczenia, jakiś
medal też dostałem, bardzo wysokie premie mi przyznawano. Wymyślili prosty sposób
załatwienia mnie. Dostałem skierowanie do jednostki antyterrorystycznej na Szczęśliwicach.
Miałem być negocjatorem. Odbyło się to za aprobatą ówczesnego szefa tej jednostki. Wszystko
to działo się kilka dni po 11 września 2001 r. Miałem teczki informatorów, prowadziłem jakiegoś
zarejestrowanego agenta i trafiłem do jednostki antyterrorystycznej. Kiedy kancelaria tajna
zobaczyła te dokumenty, to mieli poważny dylemat. W ogóle nie widzieli czegoś podobnego.
Mówi się, że w jednostkach antyterrorystycznych jest olbrzymie zagrożenie fizyczne, że
komandosom ciągle grozi śmierć. To oczywiście jest mit. Zjawisko to nie występuje na taką
skalę. W niebezpieczeństwie są ci, którzy mają rzeczywisty kontakt z przestępcą. W przypadku
jednostki antyterrorystycznej wpada sześciu na jednego i tyle. Taka jest metodyka pracy.
Porównując to do pracy na dzielnicy czy w Stołecznej, było znacznie bezpieczniej. Największym
zagrożeniem dla policjanta są konsekwencje wykonywanych czynno ści służbowych. Sprawa
strzelaniny w Magdalence była absolutnym wyj ątkiem. Z mojego, dotychczasowego, punktu
widzenia to była prosta i lekka praca. Jednak kryje się tam pewien haczyk. Oczywiście bycie
komandosem to wielka sztuka. Jest bowiem zespół cech psychomotorycznych i umiejętności,
które są warunkiem tej pracy. Wiedziałem, że szturmany ze Szczęśliwic niejednokrotnie byli
lepsi od amerykańskich supermenów.
W czym?
Czyli znalazł się Pan na banicji. Ale za co? Przecież to Pański brat pracował wtedy
w „Parku”, a nie Pan.
- Tak, ale jak już się pokapowali w sytuacji, to trzeba było sprawę jakoś załatwić. No
i padło na moją zsyłkę.
[12]
Jako antyterrorysta
Strach?
- Nie opanowałem go, nie chciałem skoczyć. Ludzie płacą ciężkie pieniądze, żeby sobie
skoczyć, a ja za darmo nie skoczyłem... Nie, nie, nie. Nie pociągało mnie, nie skoczyłem.
- Praca była dobra i stabilna. Pracowałem na zmiany. Wracałem z pracy do domu i nic
nie robiłem, po prostu nic. Po raz pierwszy miałem taką sytuację w życiu. Ale jednak ciągnęło
mnie do tej innej pracy. Po pewnym czasie, wytworzył się nowy układ w Stołecznej. Wpadłem
na pomysł, żeby stworzyć zespół negocjatorów Komendy Stołecznej Policji. I około tygodnia po
wydarzeniach w Magdalence, trafiłem z powrotem do dawnego wydziału. Wróciłem po dwóch
latach niezbyt wyczerpuj ącej pracy.
Jak wygląda taka praca? Jest jakoś normowana godzinami? Stanowi to kłopot przy
rozwiązywaniu spraw?
- Nie można.
Nie można?
- Nie ma takiej możliwości. Mówię o pracy kryminalnej. Albo się ma rodzinę, albo się
jest w akcji. To nie jest do połączenia. Nie da się zaplanować sobie imienin u teścia ze swoją
żoną na piątek po południu. Odbieram tuż przed imprezą SMS-a z informacj ą o uprowadzeniu, że
o osiemnastej mam się stawić tu i tu. I koniec imienin u teścia. Tego nie da się połączyć w żaden
sposób, ani towarzysko, ani rodzinnie. Dlatego większość małżeństw jest u nas rozbitych albo, że
tak to określę, nie do końca prawdziwych. Przyszywanych.
- Tak. Są niesamowite emocje, przynosi się robotę do domu. Myśli kłębią się
człowiekowi w głowie. Faceta zaczyna po prostu nosić, nie wytrzymuje presji, łatwo o awantury.
Topi emocje w alkoholu, a gdy nie ma dokąd wracać, bo żona wystawiła manatki, pozostaje
burdel. I zaczyna się taki parszywy kołowrotek... Parę razy w to wpadłem. Stawałem się innym
gatunkiem człowieka.
Ale pracując jako antyterrorysta, również musiał Pan pracować przy trudnych,
wymagających poświęcenia, sprawach. W końcu to nie Straż Miejska...
- To prawda, czasem zdarzały się takie rodzynki. Przypomina mi się pewna historia.
W Sobikowie facet chce otworzyć butlę gazową i się wysadzić. Wychyla się przez okno,
pokazując innym ludziom tę butlę i zapalniczkę. W mieszkaniu trzyma swoją rodzoną siostrę
i dziecko siostry. Ustalamy taktykę, jak tego faceta zgarnąć. Jest dwóch negocjatorów - ja i taki
Pawełek. Paweł jest mały, drobny; ja jestem potężny. Musimy coś zrobić. Jest tam przecież
dwunastoletnia dziewczynka, jest jego siostra, a na dodatek on jest cywilnym pracownikiem
służb prewencji z Piaseczna.
- Jak się nachlał, a siostra mu nie dała pieniędzy, to robił jej „sajgon” . Prawdziwy
degenerat, który, gdy przychodził z roboty w piątek po południu, to dostawał szajby. Natomiast
w poniedziałek już normalnie szedł do pracy i stawał się zwykłym gościem.
- Tak. Trwało to zazwyczaj przez cały weekend. Taki miał styl życia. Prowadził razem
z siostrą gospodarstwo domowe. I ta siostra, widząc, że wszystko przepija, nie dawała mu
pieniędzy. Cała sytuacja miała miejsce w niedzielę, a gościu już w poniedziałek szedł do pracy.
Facet nie nadawał się do samodzielnego życia. Myślę, że bez tej siostry by sobie nie poradził.
- Problem w tym, że on nie chciał ze mną rozmawiać, chyba się bał. Mamy go zagadać
tak, żeby nasi koledzy z „ate” mogli przeprowadzić szturm i go obezwładnić. Ale tu nie ma takiej
możliwości.
- Paweł ma taki luzacki sposób wypowiadania się. Jest nikczemnej postury, sprawia
wrażenie gostka, któremu na niczym nie zależy. Widać, że jest olewatorem. Wielu dawało się na
to nabrać. Miło się z nim rozmawia, mówi wolno jakby wszystko miał w dupie. Wielokrotnie to
wykorzystywał. Przyjmuje postawę, która mówi: „Mnie to nie obchodzi, jestem tu, bo mnie
przysłali” . Tak rozmawiał z samobójcami i szybko łapał więź z tymi ludźmi.
- Dokładnie. Decyzja jest taka. Paweł stoi z jednej strony na odległość wyciągniętej ręki,
gada i podaje gościowi w pewnym momencie papierosa, facet wyciąga rękę. Paweł łapie go za
kciuk i przegina w przeciwną stronę. Ja natomiast stoję na wprost drzwi. Sprawca musi mieć
poczucie bezpieczeństwa. Za mną są schody i jest ciemno. Tam czai się kilku niskich
komandosów, których nasz frustrat nie widzi. Jestem szeroki i mam na sobie dużą kurtkę. Gościu
cały czas mnie widzi stojącego w drzwiach i ustawia w odległości w jakiej chce. Paweł mówi:
„To jest mój kontrolujący, przełożony - on musi ze mną być, jak z tobą rozmawiam” . Tak, żeby
mu wytłumaczyć moją obecność. Mimo to desperat mnie nie toleruje. Paweł jest od tego faceta
w odległości półtora metra, ja, czterech, pięciu metrów. Kolega był w stanie przytrzymać gościa
do siedmiu sekund przy dobrym chwycie. Zaraz nast ąpi moment akcji. Zza moich pleców
wyskoczą szturmany. Oczywiście ja mam się odsunąć na bok. Pierwszy chwyci za odchylone
drzwi, odciągnie je, ile tylko będzie to możliwe, żeby się napięły łańcuchy. Drugi podbiegnie
i przetnie łańcuchy, które są tam umieszczone (miał do tego specjalne nożyce). Trzeci, zastosuje
środek przymusu bezpośredniego w postaci dania frajerowi centralnie w ryja, żeby poleciał do
tyłu. A czwarty - ostatni, jak tylko przetną łańcuchy, skoczy na niego, uniemożliwiając
chwycenie zapalniczki czy czegoś podobnego. Po takim skoku na klatkę jedyne o czym marzy
delikwent to złapanie oddechu. Plan świetny! Damy radę czy nie? To już za chwilę. Paweł
i desperat wyciągają do siebie dłonie i już! Ruszamy! Odsuwam się na prawą stronę. Niestety nie
zdążyłem, zostaję popchnięty i komandosi jak po przejściu dla pieszych wkraczają. Wszystko
przebiega zgodnie z planem, którego ostatnim etapem miało być cucenie frustrata. Jednak to
mnie należało udzielić pomocy. Dynamicznie wdeptali mnie w schody.
- Tak. To się nie tylko ustala, ale też rozpisuje. Jednak zamiast mnie pchnąć na bok, tak
jak było uzgodnione, Marek mnie podciął. Potraktował mnie jak najgorszego wroga. I czterech
chłopów, dobrze, że niewysokich, przeszło po mnie jak po drabinie do tego mieszkania.
M iał Pan pretensje do kolegi?
- Nie, w takich sytuacjach nie ma czegoś takiego. To pierdo ły. Tyle że przez jakiś czas
ktoś mi gębę przyciskał butem i potrzebowałem złapać oddech. Był wtedy lekki mróz, więc
szybko doszedłem do siebie. W „ate” najważniejszą zasadą jest bycie twardym, a nie użalenie się
na cokolwiek. W akcji „Hortex” chłopaki przez kilka godzin leżeli w lesie, było silne
ochłodzenie, a żeby ich zdjąć trzeba było mieć pewność, że nikt nie obserwuje terenu. Jak ich
zwożono, nie byli w stanie trzymać na wodzy swoich latających szczęk. Nie słyszałem jednak
jakichkolwiek utyskiwań. Kryminalny musi być zaangażowany i dyspozycyjny do granic
wytrzymałości, tu nie ma prawa do pokazywania fizycznego bólu. Ot, taki śmieszny wypadek
przy udanej akcji. Miałem w życiu bardzo wielu samobójców, ale to była jedna z ciekawszych
akcji. Wymagała niesamowitej koordynacji i ścisłej współpracy kilku ludzi. A wyszło jak wyszło.
- Chyba jeszcze teraz mam wątpliwości, czy o tym mówić. Odczucie strachu zawsze
przychodzi po akcji, przy analizie. Ten strach czasami towarzyszy wspomnieniu o akcji, mimo że
zakończyła się dobrze. Gdy wcześniej planuje się, omawia co i kto będzie robił, to jest tylko
obawa. Taki stan lekkiego zaniepokojenia. Ale jak już fizyczne się działa w grupie, to jeden
drugiego nakręca i wspiera. Nie ma czegoś takiego, że ktoś zaczyna się bać albo panikować.
Jesteśmy razem, czujemy więź i to daje nam siłę. W moim przypadku ważnym elementem była
świadomość, że nie daję poznać po sobie swoich rozterek czy obaw, choć wewnątrz silnie je
przeżywam.
- Owszem, trzeba nakreślić szeroką wizję. Ale, proszę mi wierzyć, najlepiej nie zakładać
zbyt drobiazgowych planów, bo można się pogubić. Przygotowujemy jakiś schemat, coś nagle
nie idzie według niego i już mo żemy zacząć się plątać. Trzeba umieć dostosować się do chwili,
błyskawiczna reakcja jest najważniejsza.
- Czasem nie da się całkowicie iść na żywioł. Tutaj sytuacja była opanowana.
Oczywiście, odczuwałem taki realny strach, pociłem się, myślałem, co będzie później... Ale
z operacji wyniknęło, że po prostu... za dużo wiedziałem. Czasem lepiej jest nie myśleć, strach
wówczas jest mniejszy.
[13]
Gdy jesteś na celowniku, czyli porwanie Hindusa
- Był taki moment. Chodziło o sprawę uprowadzenia Hindusa. Zaczęła się ona dla mnie
w momencie, kiedy przechodziłem z jednostki antyterrorystycznej, czyli z Biura Operacji
Antyterrorystycznych do wydziału ds. walki z terrorem kryminalnym. Było to tydzień po
zdarzeniu w Magdalence. Od razu zostałem rzucony w wir pracy. Mianowano mnie, pierwszym
w stołecznej policji, koordynatorem ds. negocjacji policyjnych. Stanowisko to powstało z mojego
pomysłu. Formalnie miałem być ekspertem z zakresem obowiązków. Wtedy jeszcze bez zespo łu,
bez żadnych przeszkolonych negocjatorów, mimo że nie było to zgodne z obowiązującymi
przepisami,.
- Tak, później zostałem jego dowódcą. Formalnie nazywało się to Nieetatowy Zespół
Negocjatorów Policyjnych.
Pracuje Pan na tym swoim non stop i w końcu trafia na Pańskie biurko sprawa
zaginionego Hindusa.
- Niedosłownie. Jeszcze nie miałem nawet biurka, raczej to mnie wrzucono do tej
sprawy. Dotyczyła środowiska bogatych Hindusów mieszkających w Polsce.
- Posiadali duży obiekt, który wynajmowali różnym firmom. Dwóch braci i trzecia osoba.
Ponadto zajmowali się innymi rzeczami, każdy z nich prowadził jakąś działalność handlową
polegającą na sprowadzaniu z Indii towarów, które w Polsce cieszą się jakimś uznaniem. Nie
afiszowali się swoim majątkiem.
- Odniosłem wtedy bardzo pozytywne wrażenie. W domu wisiał krzyż, choć sam Hindus
miał swoje pokoje i swój kącik religijny. Przebieg tego uprowadzenia był następujący. Do
jednego z nich przyjechał znajomy. Tych dwóch braci Hindusów, jeden mieszka w blokowisku,
drugi w jakiej ś ładnej willi, utrzymywało ze sobą zażyłe kontakty, nie tylko biznesowe, ale
i rodzinne. Pewnego dnia starszy z braci otrzymuje telefon, który brzmi następująco:
„Uprowadziliśmy twojego brata” . On się rozgląda, obok znajduje się jego brat, który bawi się
z dwójką jego dzieci. O co chodzi? „Porwaliśmy twojego brata, jechał twoim samochodem” . On
oczywiście wyłączył telefon, nie biorąc tego na poważnie, bo brat był obok.
- Tak i to już następnego dnia. On tego też nie bierze na poważnie, ale ci, którzy dzwonią
są zdecydowanie bardziej agresywni. Znacznie bardziej gwałtownie wyrażają się o sytuacji.
Natomiast Hindus odpowiedział im, dosyć mocnym słowem: „Odpieprzcie się, mój brat tu jest” .
Oni na to: „Ty lepiej się zorientuj, gdzie jest twój samochód” . Podają numer rejestracyjny,
informują, że znajduje się tu i tu. To powoduje, że facetowi włącza się czerwone światełko.
Faktycznie, samochód, hondę - to jest bardzo ważne - którą zawsze jeździł, pożyczył trzy dni
wcześniej swojemu koledze. Akurat z żoną przyleciał do Polski, bo próbował tu robić jakieś
interesy. Miał zatrzymać się parę dni, a później leciał do Moskwy. Zamieszkał w hotelu.
Kto im go nastręczył?
- Nie mam pojęcia, ale Rutkowski jest dosyć popularny, to przyznaję, więc może sami na
to wpadli. Sytuacja jest następująca. Jak już zostałem włączony do sprawy, to musiałe się jakoś
„wmontować” w środowisko. Hindusi są bardzo sensowni. Kolega prowadzący, o ksywie
„Misiek”, i ja tłumaczymy temu Hindusowi, że dobrze by było mnie jakoś sensownie
wprowadzić i przekazać ten telefon do użytkowania, ponieważ ja będę wtedy mógł lepiej
pracować. Wymyśliliśmy tak zwaną „legendę”. Porywacze wykonywali wcześniej telefony do
Trakasza, ale głównie słali SMS-y, więc nie było dotad żadnego vis a vis. Piszemy zatem SMS-a,
który był moim wejściem w historię. Zostałem „pracownikiem” Trakasza, który pomaga
rodzinie.
- Wszystko odbywa się za pomocą SMS-ów. Sprawcy również dzwonią, telefon zawsze
odbiera Hindus.
Dlaczego?
- Ponieważ były takie sytuacje, że oni nas wysyłali pod jakiś obiekt handlowy lub duży
blok, z którego najprawdopodobniej obserwowali przebieg zdarzenia. Droga SMS-owa jest dla
nas wygodna. Daje czas. Ja, jako kierowca, mogę coś napisać, natomiast gdy jest wykonywany
telefon, to zakładamy, że oni obserwują i odbiera Hindus. Mówi w swój charakterystyczny
sposób, a przestępcy już ten głos znają. Daje im to pewne poczucie panowania nad sytuacją. To
oni rządzą. Ja rządzę, ja panuję, a ty mnie słuchasz. No i zaczynają się jazdy... Takich jazd było
chyba z pięć.
- Raz w tygodniu wyjazd w ustalonym terminie. To oni decydują. Nie zawsze udaje się
w pełni czasowo dopasować. Hindus prowadził biznes handlowy. Wytłumaczył im, że jeździ po
Polsce i nie zawsze jest dyspozycyjny. Porywacze dają nam pewną swobodę w tej kwestii.
Natomiast jest inny problem. Zażądali po tym pierwszym telefonie ogromnej kwoty. Nie
pamiętam jakiej, mam to jeszcze w notatkach w swoim archiwum... Kwota była przeogromna!
Mniej więcej?
- Facet miał przy sobie jakieś papiery finansowe i zrozumieli, że to księgowy z firmy
Hindusa. Obniżyli zażądaną kwotę z miliona do pół miliona i powiedzieli, żeby się zrzucić wśród
znajomych. Wtedy następuje pierwsze cięcie palca człowieka.
Przesyłają go?
- Tak. W sumie obcięto temu człowiekowi trzy palce. Ja odebrałem dwa, kolega Rysiek
trzeci. Akurat nie mogłem pojechać. Rzecz polegała na tym, że oni wskazuj ą, gdzie jest palec
i mówią, żeby go odebrać. Ten palec jest w białej butelce. Okup zawsze przekazuje się
w miejscu, gdzie jest dużo ludzi, natomiast palce odbiera się w ogromnym odosobnieniu. Tutaj
było akurat standardowo, pojechaliśmy do lasu.
- Przy okupie może dojść do niebezpiecznej sytuacji. Wiadomo, że policja nie jest skora
do wyciągania broni. No chyba, że mamy do czynienia z jakimś idiotą w mundurze. Porywacze
w lesie, w przypadku palców, mają też większe poczucie bezpieczeństwa. Okup, który jest dla
nich cenniejszą rzeczą niż palec, wymaga innego standardu. Zwykle bywa tak, że porywacze
wskazują jakiś znak ogłoszeniowy typu: nazwa miejscowości, drogowskaz. Zwykle jedna ekipa
zaczajała się w lesie i stała tam jakieś cztery godziny, po dwóch godzinach przyjeżdża inna ekipa
i podrzuca pod danym znakiem butelkę z palcem. Przez kolejne dwie godziny oni nas ganiaj ą po
całym mieście w sprawie tego palca, natomiast pierwsza ekipa cały czas obserwuje palec, gdyby
ktoś przypadkowy odnalazł tę butelkę. Z jednej strony, muszą pilnować, żeby nikt nie podniósł,
a z drugiej strony - nie mogą być zauważeni.
Co Pan odczuwa?
Dlaczego?
- Trzeba sobie zdawać sprawę, że jest się obserwowanym. I to nie tylko przez bandytów,
ale również chłopców z komendy. Żeby nie być gołosłownym podam przykład. Wysiedliśmy
w pewnym momencie z samochodu, wraz z kolegą, a potem dostaję SMS-a: „Miałeś wysiąść
sam, a było was dwóch” .
- Dokładnie. Ale trzeba zachować spokój. I tak sobie spokojniutko zawozimy palec do
miejsca zamieszkania Hindusa.
- W celu wymuszenia zapłacenia pieniędzy przez rodzinę. Zazwyczaj też nikt nie jest
zainteresowany nagłaśnianiem sprawy. Ani rodzina, ani policja, ani porywacze.
- Bo boi się nie tylko działań porywaczy, ale również sprawiania wrażenia upadającej.
Upadającej?
- Jeśli ma Pan znajomego, który jest bogatym biznesmenem i nagle zwraca się
o pożyczkę, to zaczyna Pan podejrzewać, że zbankrutował. Po co ma Pan mu pożyczać, skoro
mo że nie oddać tych pieniędzy?
- Lekarz badał palce, łącznie porwanemu ucięto ich trzy. Przy ostatnim palcu
uzyskaliśmy informację, że jest to palec człowieka nieżywego. Tyle że nie przesądza to wcale
o śmierci.
Jak to możliwe?
- Występuje tzw. martwica, co oznacza, że część dłoni już po prostu nie żyje. Dla lekarza
to dowód, że palec mógł zostać wzięty od nieboszczyka, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę, że
mogła nastąpić martwica, zmienia się sytuacja. Człowiek ma małe szanse na przeżycie odcięcia
trzeciego palca.
Dlaczego?
Wkroczyliście do boju.
Niezła jatka...
Dlaczego?
- Bo ci dwaj, którzy schowali się w lesie widzieli z daleka, że ich kolegę ładujemy do
radiowozu (śmiech). Dałem temu chłopakowi, którego odwoziliśmy, telefon, żeby zadzwonił do
swoich kolegów. Chyba dzięki temu ich ściągnęliśmy, chociaż błąkali się po lesie do południa
następnego dnia.
I wszyscy zadowoleni...
- Mieliśmy olbrzymiego stracha, czy nikt nie został uszkodzony przez tych dwóch
idiotów, którzy wyskoczyli z bagażnika. Ten wątek był niesamowity. Poczuliśmy krew,
ruszyliśmy do boju, a po wszystkim przyszła myśl, że przecież cały czas nasze działania są
monitorowane. Tymczasem wdaliśmy się w sytuację, w której ktoś niewinny mógł zostać
postrzelony.
- Serial opierał się tylko na opowieści Sławka Opali, a niestety Sławek tej sytuacji nie
widział. Nie miał na to zresztą szans. Już nie pracował w policji.
Dlaczego?
- Bo byłem najbliżej niego. Pojawiałem się u tych ludzi w domu, bywałem na kolacjach,
ale nie zdobyłem maksymalnego zaufania z ich strony. Mimo że wypiłem z nimi nawet kilka
kieliszków wódki. Jak wiadomo, wspólna wódeczka zbliża ludzi, łatwiej się dogadać. Ja byłem
tym dobrym policjantem, a „Misiek” tym niebezpiecznym, któremu nie wolno było ufać.
- Odgrywamy scenki. Np. biorę na stronę Hindusa i mówię do niego: „Słuchaj, ty nie
mów, kurwa, o wszystkim Miśkowi” . Innym razem „Misiek” zwraca mi przy nich uwagę. Muszą
mieć wrażenie, że „zły glina” jest tutaj ważniejszy.
Chodzi o wzbudzenie wrażenia, że ten „dobry glina” jest bliżej nich, że jadą na tym
samym wózku?
- Dokładnie! Niestety zawsze na tej komitywie wychodzą sprawy, których rodzina nie
chciałaby zdradzać.
- Niestety tak. A przecież nie o to nam chodzi! Naszym celem jest tylko ustalenie tego,
kto wystawił porwanego, czy przestępstwo jest autentycznie i dokonane dla okupu. Jeśli jest to
porwanie rozliczeniowe, to sprawa jest bardzo łatwa do wykrycia. Wystarczy sprawdzić komu
facet wisi pieniądze, pogrzebać po telefonach i wszystko się znajdzie. Przecież sprawca
wcześniej nawiązywał kontakt ze swojego telefonu, który musi figurować w bazie policyjnej,
a później zaprzestał tych kontaktów. Jeżeli telefon się urywa, a wiemy, że facet nie prowadzi
działalności biznesowej z tej samej branży, to musi być właśnie ten. To proste, ale wymaga
sprawdzenia kilku tysięcy pozycji billingowych.
- Strasznie! Nie chciałem tego robić, bo gubiłem się w tym. N a szczęście za moich
czasów wprowadzono już analizy komputerowe. To był prawdziwy postęp.
- Dochodzi do ostatniego przekazania. Mamy formalną zgodę na to, aby zatrzymać tych,
którzy przyjdą po okup. Na szczęście udało się wynegocjować niższą cenę.
W jaki sposób?
- Autentyczny strach. Mogę dostać kulkę w łeb, a na domiar złego mój klient zaczyna
dziwnie się zachowywać. Działamy bardzo ostrożnie, jak zawsze w takich sytuacjach,
a tymczasem bandyci wiedzą dokładnie gdzie jesteśmy. Nasz Hindus jest coraz bardziej
nerwowy, sprawia wrażenie człowieka, który kręci. Gdy dostałem ten SMS, bardzo powoli
musieliśmy zawrócić. Miałem wtedy chyba jeden z najgorszych stresów w moim życiu. Do tego
dochodzi obawa o realizację akcji, przy której pracuje ponad sto osób.
Aż tyle?
Byliście zdezorientowani?
- Czuliśmy wielki zawód. W komendzie non stop pracuje sześć do ośmiu osób, włączają
telewizję, a tu konferencja w naszej sprawie. Żeby było ciekawiej, później zorientowałem się, że
Hindus mnie nagrywał.
Dlaczego?
- Powiedział mu, że chce sprawdzić, czy policja działała w tej sprawie prawidłowo.
Większym zaufaniem obdarzał Rutkowskiego niż policję. Staraliśmy się jednak odseparować
detektywa od tej sprawy...
W jaki sposób?
- Absolutnie nic. Było już na to za późno. Jedyne, czego się doczekaliśmy to interpelacja
hinduskiego MSZ-u, zgodnie, z którą zabrakło z naszej strony odpowiednich działań i to
wszystko.
A co z Hindusem?
- Sprawa nie została wykryta, a Hindus się nie odnalazł. Do dnia dzisiejszego figuruje
jako zaginiony.
- Tak, bardzo silne. Czułem się winny tej sytuacji. Byłem najbliżej rodziny, powinienem
lepiej rozpytać, pogadać. Dla mnie samego, też było zręczniej po tej konferencji już nie
zajmować się sprawą i opuścić pod jakimś pretekstem Warszawę. Nasze dalsze starania musiały
i tak okazać się zbyteczne. Sprawa, trwająca ponad dwa miesiące, czyli kilkanaście wyjazdów,
żmudna papierkowa robota, mnóstwo działań operacyjnych, zaangażowanie całego sztabu ludzi,
spełzła na niczym. Zawsze świetnie udawało mi się wydobywać z ludzi różne informacje,
zjednywać ich sobie i osiągać to, co chciałem. Tym razem Hindus nie zaufał mi do końca. Być
mo że powinienem być bardziej dociekliwy, gdy widziałem, że zaczyna kręcić. Nie zrobiłem tego.
To chyba był błąd. Do tego nie kontrolowaliśmy działań Rutkowskiego i nie wiedzieliśmy, że
zrobi tę konferencję. Byliśmy zaskoczeni. To był gwóźdź do trumny tej sprawy.
- W tej chwili jest tego żenująco mało, jakieś trzy porwania w ciągu roku. Tak było przez
ostatnie dwa lata.
- To nie jest tak do końca. Przełożeni nigdy nie pozwoliliby mi się nudzić, tylko pewnie
powierzyliby mi zupełnie inne zadanie. Miałem to szczęście, że utworzono mi autonomiczne
stanowisko. Poza tym obsługiwałem wszystkich samobójców.
- Ot, takie nic nieznaczące słowo. Przypomina mi się jedna historia. Otóż w Warszawie
odbywało się spotkanie głó w państw europejskich. Nagle zostaję ściągnięty. Informują mnie, że
jest samobójca w okolicy Grójeckiej. Stoi na dachu wieżowca i chce się zabić. Dookoła jest
bardzo duży tłum ludzi. Co ciekawe, później w tej sprawie podkablowano mnie do komendanta
stołecznego za nieprawidłowe działanie i wszczęto postępowanie dyscyplinarne z tytułu
uratowania życia człowieka (śmiech). Oczywiście wersja oficjalna była inna - z powodu
działania niezgodnego z obowiązującymi przepisami. Ale było tak... Fatyguję się natychmiast po
wezwaniu do Komendy Stołecznej. Tam zastaję koordynatora krajowego ds. negocjacji, która
domaga się jakiegoś uczestnictwa w tym zdarzeniu. Tłumaczę mu: „Chłopie to nie do mnie!”
(choć to kobieta była). „Ja tu nie jestem decydentem” . Jakieś takie dyskusje ze mną prowadziła
bez sensu. Sytuacja w policji jest stosunkowo dziwna każdego dnia.
Dziwna?
- Jeszcze się Pan o tym nie przekonał po rozmowach ze mną? (śmiech) Dla mnie już
wtedy była na tyle dziwna, że kolejny taki przypadek niespecjalnie mnie zaskoczył. No nic, była
taka wymiana zdań, ale jadę w końcu na to wydarzenie. Podejmuję rozmowy, ściągają jeszcze
negocjatorów z Komendy Głównej, zajmujących się operacjami antyterrorystycznymi. W pobliżu
widać dziennikarzy, TVN próbuje pokazywać to na żywo z helikoptera. Podejmuję rozmowy,
wspierają mnie, jeden chłopak z Komendy Głównej i koordynator krajowy. Człowiek, którego
mieliśmy uratować znalazł się faktycznie w kryzysie psychologicznym i rzeczywiście chciał się
zabić. Dosyć rzadko zdarzają się sytuacje, że ludzie chcą naprawdę odebrać sobie życie, gdy
pojawiają się w miejscach publicznych. Zazwyczaj tylko wchodzą na jakiś dach, żeby coś
zamanifestować i coś przy okazji powiedzieć. Natomiast w tym przypadku mieliśmy ewidentny
przypadek samobójcy. Facet boi się, wręcz odnoszę wrażenie jakiegoś opętania, ponieważ
maniakalnie domaga się, żebym na niego patrzył.
- „Skacz morderco!” . Ale na górze nie było tego słychać, był za duży wiatr i dźwięk się
roznosił. To był wysoki, pięciopiętrowy budynek przy starej części ulicy Grójeckiej.
Rozmawiałem z nim siedem godzin non stop, prowokowałem do różnych wypowiedzi. Czasami
już ze zmęczenia odwracałem głowę, czy jakoś się poruszyłem - wówczas on miał do mnie
pretensje, bo chciał, żebym patrzył na niego przez cały czas. To patrzenie odbierałem jako formę
wsparcia psychicznego z mojej strony. Potrzebował tego spojrzenia, był zdesperowany, bo
zabił... I tu była pewna szansa dla mnie - on nie miał jeszcze świadomości, że zabił człowieka.
Myślał tylko, że pchnął nożem ukochaną córkę. Wykonaliśmy pewien manewr. Wcale nie
wykazałem się tu jakimś niezwykłym kunsztem, chociaż tak zostało to odebrane. Wyniesiono
z budynku do karetki osobę o figurze podobnej do jego dziecka. Córka już nie żyła, ale
zdobyliśmy taką policyjną, lipną taksówkę, która zastępowała karetkę. Wyniesiono na noszach
policjantkę o podobnej fizjonomii, w kurtce tej dziewczyny. Wystarczyło, żeby facet zobaczył
z dachu, że biegnie dwóch sanitariuszy i niosą dziewczynę. Karetka odjechała na sygnale.
Trzymaj ąc z nim ciągle kontakt wzrokowy, nie byłem w stanie odpowiedać na jego pytanie, czy
dziecko żyje, czy nie żyje. Miałem wyjątkowy dylemat moralny. Widziałem prawdziwą boleść
tego człowieka, jego rozszerzające i zmniejszaj ące się źrenice, jego tiki nerwowe i drgawki,
wynikające ze świadomości, że mógł zabić najbliższą mu osobę. W miarę upływu czasu
i przedstawienia z niby-karetką sam siebie zaczął oszukiwać: „A może ona żyje?” .
Odpowiedziałem mu, że nie mam takiej wiedzy i nie mam możliwości sprawdzenia tego. I tak
siedem godzin non stop. Oczywiście działałem według pewnego klucza. Policjanci i dzielnicowy
ustalili parę szczegółów, które pozwoliły mi dobrze kontynuować rozmowę.
Drugim negocjatorem, który mi sprawnie podpowiadał, był taki chłopak z Biura Operacji
Antyterrorystycznych, negocjator Leszek. Stałem na czubku budynku, na dużym płaskim dachu,
a raczej przy wejściu na tenże dach. Były tam druty wbetonowane w ścianę. Miałem ręce
w takim otworze, dłonie i łokcie równo z barkami.
D A R IU S Z L O R A N T Y , P O L I C Y JN Y N E G O C JA T O R :
Ratowałem
t desperata . -• . u *
Dlaczego nie wszedł Pan dalej? Przecież desperat musiał się tam jakoś dostać?
- Nie pozwalał mi, żebym wszedł dalej, żebym sobie usiadł wygodnie. To było
niekomfortowe do tego stopnia, że jak później schodziłem, to nie mogłem wyprostować ramion...
Stałem w jednej pozycji przez całe siedem godzin. Dostałem poparzenia po łowy twarzy
od słońca. To był piętnasty maja, ciepło, w końcu okres komunijny. Musiałem zastanawiać się,
o czym tu mówić przez siedem godzin, jak prowokować człowieka do rozmowy. W takich
sytuacjach zawsze bardzo ważny jest element
dowartościowania. Trzeba znaleźć coś, co go wzmocni. Jest zdołowany przez żonę, zabił, poza
tym, boi się, że jak zamknie oczy, to zobaczy jakieś zmory, opętanie, które go dotknęło.
Musiałem znaleźć element, który go podniesie na duchu. Trudno jest w takiej sytuacji znaleźć
coś takiego. W końcu w domu powieszonego nie mówimy nigdy o sznurku, o żadnym sznurku,
nawet od snopowiązałki. Dosyć sprawnie ustalono mi, że jego największym sukcesem życiowym
jest zabudowa strychu, na którym mieszkali.
- Nie. Nie miałem możliwości oderwania się. Leszek, podpowiadał mi to, co policjanci
ustalili na miejscu. Ten chłopak pracował już z samobójcami. Nie rozeznawał się
w poważniejszych sprawach kryminalnych, ale w takich sytuacjach był sprawdzony, więc bardzo
sprawnie mi podrzucał różne wątki z życia tego gościa. Między innymi właśnie o tym strychu. To
dawało mi możliwość dowartościowania tego człowieka w rozmowie. Podpowiedział mi
również, że gość miał kontuzję kolana. Po pięciu godzinach ja mu taki tekst mówię: „Chłopie, co
Ty wiesz na temat bólu, ja miałem operację kolana”, co oczywiście było kłamstwem, ale on tego
nie zweryfikował.
- Oczywiście, ale go okłamałem tak, że nie miało to wpływu na jego ocenę moralną tej
sytuacji. Okłamałem go po to, aby mógł zmienić podejście do dalszej rozmowy. Mówię:
„Chłopie, pięć godzin z tobą rozmawiam, stojąc. Miałem operację kolana, ty sobie nie zdajesz
sprawy, jakie to są problemy rekonwalescencyjne” . W tym momencie się rozgadał. Wiedziałem,
że kiedy jechał na rowerze, potrącił go samochód, rozbijaj ąc mu kolano. Taki kolejny haczyk po
remoncie strychu. Tą drogą facet był uspakajany i przywracany do rzeczywistości.
Nie wzbudzało to jego podejrzeń? W końcu mógł zdać sobie sprawę, że ktoś Panu
podsuwa informacje...
W pewnym momencie, kiedy ja już padałem ze zmęczenia, zgodził się zejść. Chciał
ponieść pełną odpowiedzialność. Powiedziałem jeszcze raz, że nie wiem czy jego córka żyje -
podkreśliłem, że mam ogromną nadzieję, że żyje, choć i tak to on musi się z tym zmierzyć.
„Twoja śmierć nic nie da, masz drugą córkę i wiem, że ona cię kocha, mimo tego, co się stało” -
ciągnąłem. Usiadł nad tym włazem, a ja wyszedłem i położyłem się na wprost niego, tłumacząc
się bólem ramion. Wtedy pojawił się Leszek, którego ten mężczyzna nie widział. Mój
współpracownik przejął inicjatywę, a ja skupiłem się ju ż tylko na moim bólu. Oczywiście Leszek
znał cały tok rozmowy, jej metodykę; prawie cały czas stał gdzieś obok niżej i słuchał. Sprawnie
kontynuował negocjacje jeszcze jakieś pół godziny na etapie, gdy facet już schodził.
- Podał taki tekst: „Mamy swoje lata, mamy swoje doświadczenia, lepsze czy gorsze,
wiemy, że na tym świecie nie jest lekko” . I on wszedł jakoś w tę nostalgię. Leszek pięknie to
wykończył i facet się uspokoił.
- Nie. On miał świadomość takiej możliwości. Powiedziałem mu, że jeszcze będzie z nim
ktoś rozmawiał. Gdy już usiadł sobie na tym brzegu i zatrzymywał się, żeby zejść schodkami na
dół, zapytałem, czy może się włączyć do rozmowy Leszek. Powiedziałem, że to też jest stary
gliniarz o normalnych, ludzkich odruchach. Leszek się przysunął, a ja mogłem odpocząć.
- Starałem się odnosić do niego z szacunkiem, zwracając się per „pan” . W pewnym
momencie powiedziałem: „Mam dla Pana propozycję, wyprowadzę Pana do radiowozu
i poproszę jakiegoś starszego chłopaka, żeby Pan nie miał do czynienia z gliniarzami” .
- Czuł się podle. Cały czas powtarzał, że zniszczył młode życie, a sam jest już stary i nic
dobrego jego życie nie przyniesie. Nie był wtedy jeszcze taki stary. Miał czterdzieści cztery lata.
Był młodszy niż ja teraz. W końcu mówi: „Dobrze, no to weźcie mnie, Panowie, wyprowadźcie”
- dokładnie tak to sformułował. I wtedy chyba ja mu tak powiedziałem: „Wie Pan, my Pana
możemy wyprowadzić tylko kawałek. W radiowozie przejmą Pana inni policjanci” . „To mnie
weźcie” - odpowiedział. Wziąłem go pod rękę, sprowadziliśmy go na dół i przekazaliśmy.
Potrzebował tego przytrzymania za ramię, bo bał się kontaktu. On bał się tego, co zrobił.
Kilkakrotnie powtarzał: „Zniszczyłem życie ukochanej istocie, więc nie ma sensu, żeby moje
życie nie uległo zniszczeniu” . Przez cały proces nic więcej nie powiedział.
- Odebrałem to jako poszukiwanie więzi, on autentycznie się bał. Kiedy zamykał oczy, to
dostawał dziwnych drgawek, zmieniał mu się kolor twarzy. Postrzegałem to jako opętanie. Może
nie jako opętanie przez diabła, ale jakąś dziwną niemoc, złość... On próbował z tym walczyć,
widać było nerwowe reakcje, mimikę twarzy, drgaj ącą skórę na czole. Tylko w amerykańskich
filmach jest tak, że negocjator siedzi cicho i pozwala się komuś wygadać. Oczywiście, nie licząc
przypadków tych naszych fikołów, którzy wychodzą na dach i odstawiaj ą numer, żeby coś
osiągnąć. Większość samobójców, targanych prawdziwymi emocjami, nie robi nigdy nic innego,
oprócz myślenia o samounicestwieniu. Fikoły będą się wygłupiały, krzyczały, chodziły,
a człowiek, który chce się zabić, będzie miał znacznie spokojniejsze ruchy. W momencie
zbliżania się do krawędzi, będą mu chodziły inne części ciała, dostanie jakiegoś tiku. Natomiast
fikoł podchodzi i się jeszcze ogląda... Bardzo łatwo rozpoznać takiego pajaca.
Samobój cy-pozerzy?
- Niestety tak... Powiem Panu szczerze, że żadnego przypadku nie przeżyłem tak bardzo,
jak właśnie historii tego faceta. Niezwykle mnie to poruszyło. Nie przeżywałem przy
samobójcach stresu, prawie żadnego, bo większość z nich to rozwydrzeni idioci. Wychodzę
z założenia, że jak chcą, to niech się zabijają. Natomiast w tym przypadku naprawdę miałem
bardzo silne i skrajne emocje. Z jednej strony: zabił, morderca jest mordercą, powinien za to
odpowiedzieć. Natomiast z drugiej strony, myślę o jego przeżyciach, gdy opowiadał o dorastaniu
córek, o robieniu kariery przez żonę, o tym, że on tej córce dupę podcierał, jak się zesrała, bo
żona latała za karierą, że odbierał ją z przedszkola obsraną czy obsikaną. Od kilku lat nie miał
pracy i to on pełnił w tym domu rolę kobiety, matki dzieci. To wszystko bardzo mnie chwytało za
serce, bo sam mam podobne doświadczenie w swoim życiu.
To znaczy?
- Jako ojciec nie zawsze byłem w porządku, bez względu na to, czy miałem racj ę, czy nie
miałem racji w swoich sprawach rozwodowych. Z punktu widzenia dziecka to bez znaczenia.
Ważne są inne rzeczy. Następnego dnia musiałem być w pracy, ale to nic nie pomogło, cały czas
miałem wyrzuty sumienia. Szczerze mówiąc, dopiero postępowanie dyscyplinarne, które mi
wszczęto po tej sprawie, sprowadziło mnie trochę na ziemię.
Z czyjej inicjatywy?
- Jest coś na rzeczy. Krajowy koordynator wkurwił się, że nie robił tego zespół
z Komendy Głównej, tylko Dariusz Loranty. Podjął się tej sprawy samodzielnie i figuruje jako
bohater. Muszę przyznać, że była to bardzo głośna sprawa. Zresztą wycinki prasowe, które Panu
pokazałem coś o tym mówią...
Znowu wóda...
- Dziewięćdziesiąt procent tych zdarzeń obrobiłem solo, a nie w zespole trzy- lub
sześcioosobowym. Po prostu nie miałem do tego ludzi. Dopiero, kiedy już ich miałem, zaczęto
mnie uwzględniać w tej statystyce. W jednej z takich statystyk wpisano tylko cztery negocjacje.
A cztery to ja robiłem... w miesiącu. Zaliczano mi tylko te, które robiłem w zespole. W końcu
ileś tam etatów musi być jakoś uzasadnionych...
Nie chciałbym używać określenia „polskie piekiełko” . Polska jest dla mnie większą
wartością, więc nie używajmy nigdzie słów „polskie piekiełko” . Normalne „piekiełko
administracyjne” .
- Zyskałem doświadczenie.
- Niestety tak.
A czy zdarzyło się, że został Pan bohaterem wbrew woli? Z góry przepraszam za
bezczelność. Taka praca (śmiech).
- Spokojnie, nie obrażę się. Rzeczywiście taka sprawa miała miejsce. Wracałem akurat ze
Szczytna. Prowadziłem tam zajęcia, które bardzo mnie wciągnęły. Było to dosyć uciążliwe, ale
czego nie robi się dla policji...
I pieniędzy.
- Właśnie, że nie. Przynajmniej nie w tym przypadku (śmiech). Wówczas nie wiązało się
to z żadną dodatkową kasą dla mnie. Chodziło o zadanie dla zapaleńców, a ja miałem poczucie
misji.
Dlaczego?
- Jestem w drodze i nagle dzwoni do mnie zastępca naczelnika. Mówi: „Słuchaj, facet jest
na wieżowcu przy Rondzie ONZ. Chce wysadzić ten wieżowiec w powietrze” . Jak to określił:
„Jaja na całą Warszawę” . „Przyjedź, pomóż, bo sobie tam nie radzą” . Dojeżdżam na miejsce
i faktycznie, negocjacje prowadzi już pierwszych dwóch policjantów, którzy byli tam
z interwencją. Później negocjacje prowadził negocjator z Biura Operacji Antyterrorystycznych,
w którym notabene pracowałem przez dwa lata. Robił to bardzo sprawnie i sensownie rozmawiał
z facetem. Był z Bydgoszczy, świeżo wrócił z Ameryki i zainwestował ogromne pieniądze w grę
na giełdzie. Stracił je, bo weszła wtedy jakaś forma opodatkowania takich pieniędzy. Facet
zainwestował u maklera dokładnie w tym banku czy domu maklerskim, w którym próbował się
właśnie wysadzić. W sumie to został oszukany, makler go bezczelnie wykiwał. Miał również na
to dowody. Niestety, znowu zawiodły nasze organy ścigania. Policja go olała. Prokuratura
napisała, że wchodzi tu w grę powództwo cywilne i ona umywa ręce. Bank go olał. Komisja
Nadzoru Giełdowego odpisała mu nawet, że jest to „kolejna próba naruszenia dobrego imienia
giełdy, najbardziej dynamicznie rozwijającej się...” i tym podobna blablanina.
Ogólniki, mowa-trawa...
Wpadły w panikę?
- Właśnie, nie! (śmiech). Po prostu uznały go na idiotę. Ale w końcu z uwagi na to, że
podchodził do każdej kolejnej osoby, niekiedy staj ąc w kolejce, zaczęło im to przeszkadzać.
Jaka?
- Pojawili się inni ochroniarze. Do tej pory mam nagranie, na kt órym to dokładnie widać.
„Na ostro”?
- Ludzie wychodzą, a facet głośno powtarza, że zabije się, jeżeli nie będą spełnione jego
warunki. Warunki są wyjątkowo dziwne - żąda prokuratora i Ryszarda Cebuli.
Tego dziennikarza?
- Tak. Ryszarda Cebuli, znanego z programu „Uwaga” . Facet uważał, że jak Cebula zrobi
program i puści go w telewizji, to coś osiągnie. Zażądał transmisji rozmowy na żywo. I Cebula
się zjawia, bo sprawa wypływa na wierzch. Otaczają budynek, robi się ogromna operacja
policyjnych sił, zabezpieczająca całe rondo. Widać było wyraźnie, że facet był owinięty
materiałami.
I co się okazuje?
- I, kurza twarz, badanie nie wyszło, tak jak by się tego chciało. Nie ma pewności, że
gość nie posiada takich materiałów. Ten człowiek siedział w pomieszczeniu ze starym ksero.
Stare maszyny wydzielają metale ciężkie, czyli jakby to powiedzieć, cytując głośny artykuł
z „Rzeczpospolitej ”, „cząstki aktywne” .
- Dokładnie. Co prawda, tamte ksera wydzielały te metale w stopniu minimalnym, ale nie
można było wykluczać zagrożenia. Poza tym proszę zwrócić uwagę, że ówczesne spektrometry
były to urządzenia starszej generacji niż te obecne. Tak czy inaczej, sprzęt wskazuje śladowe
ilości materiałów potencjalnie wybuchowych, czyli nie można wykluczyć, że facet popełni
samobójstwo. A przy okazji rozpierdoli bank. W końcu przychodzi technik udający kamerzystę,
a nasz desperat od razu chce się zobaczyć na wizji. Chce zobaczyć, że o tym powie Cebula i...
Cebula o tym mówi! Wchodzi też technik policyjny w kamizelce TVN-u i wszystko filmuje.
Gość zobaczył się w telewizji, pogadał z prokuratorem i poddał się.
Notatka służbowa, napisana odręcznie p o zdarzeniu przy
rondzie ONZ. Samobójca groził wysadzeniem się w powietrze w pomieszczeniach bankowych.
„ Super Express ” opisał zdarzenie tytułem „ To on uratował miasto ”. W notatce tłumaczę się, że
nie wypowiadałem się dla tej gazety. W policji wypowiedzi publiczne są możliwe tylko p o
uzgodnieniu z przełożonym.
Tak po prostu?
- Osiągnął, co chciał i tyle. Policja ogłosiła to jako wielki sukces. A w gazecie pojawił się
artykuł z moim zdjęciem i wielkim tytułem: „To on uratował miasto” . Prowadziłem negocjacje,
uratowałem miasto. Tak napisała gazeta, więc tak było (śmiech). Choć w całym, dosyć
obszernym artykule, jest jedno zdanie o mojej osobie. Wydarzenie zaczęło się popołudniem, a ja
przybyłem dopiero o dziewiętnastej. Jak widać, jest trochę różnicy w czasie, a w gazecie czytam:
„Do akcji wkracza nadkomisarz Loranty” . A ja w opisywanej chwili dopiero przyjechałem na
miejsce! (śmiech) Jedyne, co wówczas zrobiłem, to przeprowadziłem rozmowę z zastępcą
komendanta głó wnego i zastępcą komendanta stołecznego, informując ich, że nie można zgodzić
się na warunki tego człowieka. Obstawałem przy tym, że trzeba dynamicznie zadziałać,
obezwładnić go, skoro mamy wyniki wskazuj ące na obecność materiałów wybuchowych.
- Proszę Pana, komunikat wynikający z tej sytuacji był jasny - jak cię skrzywdzi państwo
czy instytucja tego państwa, a ty odstawisz numer na cały kraj, to państwo naprawi swoje błędy.
Oczywiście to poszło na całą Polskę dzięki bezpośrednim transmisjom, według których, facet
został ewidentnie skrzywdzony, co akurat było prawdą. Tymczasem nasz delikwent wyszedł po
czterdziestu ośmiu godzinach na wolność i tyle. Nie poniósł żadnej odpowiedzialności, skoro nie
miał przy sobie materiałów wybuchowych.
- To była tylko atrapa. Nie można było zarzucić mu ciężkiego artykułu z kodeksu
karnego. Był za to bohaterem przez parę najbliższych dni, ponieważ opowiadał o tej swojej
sprawie w mediach. Tłumaczył, co się wydarzyło i jak został skrzywdzony. Prokuratura podjęła
sprawę i generalnie wszystko się potoczyło po jego myśli. Tymczasem polskie media wysłały
komunikat - jeżeli zostałeś kiedyś skrzywdzony, w Warszawie odstawiasz numer życia
i wszystko zostanie naprawione. Tak jak w tym przypadku. W mojej ocenie właś-nie to było
najgorsze: użycie negocjacji policyjnych do tej sprawy. Jestem absolutnym totalistą i uważam, że
facet powinien być odstrzelony.
Aż tak?
- A gdyby on naprawdę miał ten materiał wybuchowy? To co, mamy spełniać jego
żądania?
- Podam tylko przykład, który zdarzył się następnego dnia. Facet wychodzi z zakładu
karnego i żąda mieszkania na Ząbkowskiej. Mieszkał tam dwanaście lat, ale teraz nie ma już tego
domu. A on chce dalej tam mieszkać. Żąda burmistrza, telewizji, prasy. Podobnych sytuacji
następnego dnia jest jeszcze kilka.
- Nie ma sztywnych kryteriów. Zachodnie policje rozwiązały ten problem. Ja nie jestem
twórcą rewolucyjnych pomysłów, broń Boże, ale pomysłów, które przewidują reakcję ludzi.
- Proszę Pana, to jest kolejny problem niedowładu prawnego. Te osoby nie ponoszą
żadnej odpowiedzialności, oprócz zarzutu naruszenia porządku publicznego w ramach
wykroczeń. Nie znam jednak żadnego przypadku, żeby ktoś ponosił realną odpowiedzialność.
Może uszło mojej uwagi, ale przez tyle lat nie spotkałem się z sytuacją ukarania takiej osoby.
Frustraci zyskali na sprawie, ale zyskał również Pan. Niewiele Pan zrobił, ale znowu
trafił na pierwsze strony gazet.
Te „narzędzia” czy też „jaja” to możliwość odwalenia klienta, bez żadnych ceregieli?
- Tak, ale taka decyzja nie może być decyzją podjętą tylko i wyłącznie przez
przedstawiciela aparatu policji. To jest wykluczone.
Ale czy prokurator będzie w stanie tak od razu, ad hoc twierdzić, że jest uzasadniona
konieczność użycia broni i odstrzelenia klienta?
- Według mnie, prokuratura spełnia funkcje kontrolne i świetnie się sprawdza miesiąc po
zdarzeniu, kiedy puszczają emocje. Straszna rzecz się dzieje w takiej sytuacji jak ta. Akurat
mieliśmy prokuratora z jajami, który chciał, nie bał się i to go rajcowało. Poszedł. Był świetnym
ekspertem w swoim fachu, aktywnym prokuratorem, co zdarza się niezwykle rzadko. Niestety już
nie żyje. Większość prokuratorów woli pogrzebać każdą sprawę, żeby nie mieć komplikacji
prawnych.
No właśnie, niewielu jest dziś takich prokuratorów. Nie obawia się Pan, że włączenie
ich w takie sprawy doprowadziłoby do paraliżu działań? Co w sytuacji, gdy prokurator
wejdzie w konflikt z policjantami albo nie będzie działał na czas?
- Uważam, że w sytuacji zagrożenia przez desperatów, którzy chcą zabić inne osoby,
trzeba wybierać dobro większe i mniejsze. Policja powinna dysponować przepisem
wykonawczym, a nie tylko kodeksowymi ogólnikami, które jedynie wspominaj ą o podobnych
sytuacjach. Potrzeba zmian funkcjonowania wewnątrz aparatu, który taką decyzję by
podejmował. Działoby się to oczywiście w określonych warunkach z uwzględnieniem pewnych
kryteriów znamionowych. Bez wątpienia podejmowanie decyzji o czyjejś śmierci jest rzeczą
straszną - nie ma tu żadnych wątpliwości. Tyle że pewne sytuacje związane z bezpieczeństwem
porządku publicznego tego wymagają. W innych krajach to zostało rozwiązane, w Polsce - nie.
Dajmy na to kolejny przykład negocjowania, w którym uczestniczyłem, jeżeli dywagujemy na
taki temat. Osoba chora psychicznie chciała się wysadzić w budynku wielkopłytowym na
Ochocie.
I co się dzieje?
Po prostu staruszek zamknął się w swojej kawalerce. Żeby było śmieszniej, budynek już
miał status zagrożonego i czekał w kolejce do rozbiórki. Stoi do dziś. Zresztą, niedaleko
prokuratury na Ochocie. Sytuacja wygląda tak, że jeśli facet wysadzi się na tym pierwszym
piętrze, to rozpierdoli budynek! Na miejscu pracownicy spółdzielni w panice krzyczą, że według
ekspertyzy maj ą rok czasu na zabezpieczenie dodatkowe tego budynku z uwagi na wadę
konstrukcyjną.
W całym budynku?
- W całym budynku. Z kolegą ruszamy do jednych drzwi, a policjant z „ate” wspina się
z piętra i delikatnie wywala część szybki w oknie, żeby facet się nie zatruł tym gazem, który już
wpuścił.
- Coś tam bełkotał, coś ględził bez ładu i składu. To był mężczyzna ponad
siedemdziesięcioletni, już zmęczony życiem. Zwykły starzec. Nie zdążono jednak ewakuować
mieszkańców. A gość już stawia żądania. Świadomość tych potencjalnych śmiertelnych skutków
dla wielu osób była ogromna. Nieprzewidywalny człowiek, gaz, budynek grożący zawaleniem,
mieszkańcy w środku. Straszne! Gdy strażnicy miejscy i policjanci przystąpili do ewakuacji,
spotykali się z niewybrednymi komentarzami w stylu: „Ewakuacja? Co ty mi tu pierdolisz?!” .
- Już nie pamiętam, to było kompletnie absurdalne... To były żądania całkowicie mętne.
A w dodatku facet zapominał przy końcu zdania, co powiedział na początku. Tyle że wciąż
czuliśmy ten pieprzony zapach gazu, a facet uszczelnił okna i drzwi.
- Prowadziłem je, ale sprawniej dogadywał się z nim mój kolega. Cała sztuka polegała na
tym, żeby tego człowieka przytrzymać rozmową przy drzwiach. Z przeciwnej strony działał nasz
kolega.
Już nie pamiętam, na jaki temat rozmawialiśmy, to była naprawdę trudna i dziwna
rozmowa. Ten człowiek miał ogromne ograniczenia umysłowe. Natomiast teksty typu: „Powtórz,
bo nie zrozumiałem o co ci chodzi” powodowały, że coś próbował z siebie wydukać. I w tym
momencie, gdy głośno gadaliśmy, policjant wybił szybę po cichu z tyłu.
- Ostrożnie. To jednak była starsza osoba! Każdy miał świadomość, z kim mamy do
czynienia. Sytuacja nie wymagała aż tak dynamicznych i drastycznych działań. Część
policjantów to też ludzie, co podkreślam, o delikatnych, ludzkich emocjach. Starca
wyprowadzono i przekazano sanitariuszom, którzy go spętali. Nie był w stanie stawiać
większego oporu. Ale równocześnie ta sprawa miała element chwilowego, realnego zagrożenia.
Gdyby on faktycznie coś wysadził, to na pewno skutki byłyby tragiczne. Totalna katastrofa
i mnóstwo ofiar śmiertelnych.
Świadomość wieku i stanu tego człowieka utrudniała pracę policjantom? Chyba łatwiej
jest działać „na pełnej kurwie”?
- Mogli, ale towarzyszyły im silne emocje. Silniejsze od strachu o robotę. I w końcu one
z nich zeszły. Zwłaszcza że mieli do czynienia z pajacem. Wielu z nas, wielu policjantów dostaje
obsesji przez te emocje.
Pan też?
- Oczywiście.
Na czym to polega?
- Choćby na tym, że nic mi się nie udało zmienić w policji, choć miałem potencjał
w pełni zauważalny i niekiedy doceniany. Można powiedzieć, że dający możliwość
gwiazdorzenia. Nie czuję się do końca spełniony w tej materii.
- (śmiech) Ale to jest teraz, a nie wtedy. Wtedy, proszę pamiętać, cieszyłem się szczerą
i zoologiczną nienawiścią części funkcjonariuszy.
- Tak. Dlatego, że zawsze tak się wypowiadałem, jak się wypowiadałem. Nigdy jednak
nie obrażałem żadnej religii. Nawet w środowisku, co było nielogiczne. Zawsze byłem taką
osobowością z dwiema twarzami. Przypomina mi się tutaj historia z moim kolegą, który we mnie
znalazł partnera do rozmów, bo nie chciał płacić alimentów. Przy dobrej wódeczce, w kulturalnej
sytuacji, cały czas się powoływał na mnie, w dosyć dużym gronie ludzi. Ja też tam byłem. Żona
puściła go w trąbę, wiążąc się z bardzo bogatym mężczyzną. Dlatego uznał, że nie ma żadnych
obowiązków wobec własnego syna. I ze trzy razy powołał się: „Darek, no nie mam racji? No, ty
jesteś rozwodnikiem, ty wiesz, że dobrze robimy” . W końcu nie wytrzymałem i mówię: „Kurwo,
przestań pierdolić! Zrobiłeś dziecko, więc mniej poczucie jakiejkolwiek odpowiedzialności!”
Pewnie jeszcze bolało to, że musiał Pan walczyć o kontakty z synem i dorabiać,
będąc na bakier z przepisami..
- Gdy rozmawialiśmy przy tej wódeczce, już nie dorabiałem. To się skończyło gdzieś
w 1999 roku. No, może jeszcze z kilka razy tak dorobiłem.
Tak, to moja historia, którą Sławek Opala, pierwowzór „Despero”, opowiedział twórcy
filmu. Była żona utrudniała mi kontakty z dzieckiem, musiałem o to walczyć. A ten kolega mi
pierdoli, że pół roku nie mieszka z dzieckiem i już o nim nie pamięta! Dla mnie to było
niezrozumiałe. Tym bardziej, że pomimo ostrego zakurwu w pracy, odbierałem dziecko
z przedszkola i synek siedział ze mną godzinę czy dwie na komendzie. Podobnych przypadków
w policji było więcej i nie tylko mnie dotyczyły.
- Tak. „Jak to? To ty bierzesz dziecko?” - słyszałem głosy zdziwienia. W dodatku synek
jeszcze robił sporo hałasu, kiedy był ze mną. Wiele osób tego nie rozumiało.
Czy zdarzyło się Panu przesłuchiwać zbója w obecności dziecka, np. gdy spało?
Taka scena jest w filmie Patryka Vegi.
- Tego akurat nie było. Wyglądało to w ten sposób, że odbierałem Krzysia z przedszkola,
przy Komendzie Stołecznej na Żoliborzu. Była żona z jakichś przyczyn nie mogła wziąć dziecka.
Nie robiłem wtedy przy nim przesłuchań, natomiast wykonywałem ważne czynności procesowe
przez telefon. Jako przykład podam sytuację, którą widziały dziesiątki osób. Dziecko bawiło się
między moim pokojem a korytarzem, a w tym samym momencie było prowadzone przekazanie
okupu. Siadam przy telefonie, przy tych wszystkich pods łuchach, cały czas mam kontakt, bo
odgrywam rolę chłopaka, który za ojca przekazuje okup. Trwaj ą ważne konsultacje, od nich
zależy moje życie, a mój piecioletni syn przemieszcza mi się między nogami, gdzieś sobie łazi,
bawi się zabawkami...
- Jak najbardziej. Chyba nie narzeka Pan na kontakty ze mną? (śmiech) Mówiąc
poważnie, przypomina mi się teraz sytuacja, która miała miejsce dwa lata po rozpoczęciu przeze
mnie służby. To była początkowa faza mojej pracy w policji, gdy już jednak zauważałem
rysujące się w Polsce różnice polityczne. Nie było jeszcze jednak dzisiejszej zajadłości, chociaż,
jak już wspomniałem, złośliwie podrzucono mi zdjęcie Macierewicza.
- Aktywizując się przy takich różnych historiach, o których wspominałem - jak choćby
przy chrzcie dziecka moich znajomych ateist ów, byłem w ich oczach „katolem” . Później dopiero
weszło określenie „talib” czy „taliban” . To określenie było oczywiście wynikiem nagonki.
Określenie „katol” jest wcześniejsze. Tak czy inaczej dorobiłem się jednego, jak i drugiego
określenia.
Kto zapłacił?
- Nietrudno się domyśleć. Tym bardziej, że znaleźliśmy też parę kserówek z gazety
„NIE” . Był tam artykuł opisuj ący - charakterystycznym dla Urbana - plugawym j ęzykiem tę
manifestację. Jak się okazało, była ona inspirowana przez jego ludzi. Zebrano trochę frajerów,
naiwniaków, którzy wykrzykiwali różne bzdury, tylko po to, żeby Urban mógł napisać, jakie to
oszołomstwo dominuje na prawicy. Artykuł był napisany mniej więcej w takim tonie: „Te chuje
powołują się na katolickie zasady wybaczania, a najchętniej by mnie spalili. Prawdziwi
chrześcijanie” . Byłem wstrząśnięty faktem, że dziennikarze mojej ulubionej gazety dali się
wpuścić w maliny. Dlatego postanowiłem poinformować o tym jednego z nich. Byłem wtedy
jeszcze targany moralnością opozycyjną...
- Teraz, jakakolwiek by nie była władza, jest tak samo perfidna, jak ta poprzednia. Tylko
robią wrażenie, że są inni, a tak naprawdę palcem nie kiwną. Wracaj ąc do sprawy, oczywiście
postanowiłem ruszyć do redakcji gazety. Byłem regularnym czytelnikiem, więc adres znałem na
pamięć i bez problemu trafiłem. Docieram tam i wywołuję różne osoby. Za drugim podejściem
wywołałem niejakiego Tomasza Sakiewicza, którego znałem z jego artykułów. Wyciągam go na
zewnątrz, a on raczej niechętnie zaczyna mnie słuchać. No i opowiadam mu cały przebieg tego
wydarzenia. Oczywiście wziął mnie za rasowego prowokatora. Niestety nie odważyłem się nic
skserować, żeby udokumentować swoją opowieść. A mogłem, choćby te fotografie czy moją
rozmowę z kobietą od Urbana, która wedle plotek była jedną z najlepszych prostytutek
w Warszawie.
Plotek?
- Z prostej przyczyny. Nie miałem wtedy komórki, ani telefonu domowego. Później
wyszły takie przykre sprawy, które ciągle odstawiał pewien prokurator z Pragi Południe, a raczej
były prokurator z Pragi Południe, pracujący w prokuraturze okręgowej. Nieźle utrudniał życie
„Gazecie Polskiej” . Doszło nawet do jakichś przeszukań. To był okres mojego nowicjatu
wiarygodności, mówiąc oględnie. Trwał zresztą chyba ze cztery czy pięć lat. Tomek Sakiewicz
chyba mi w końcu zaufał. Nawet trochę się zakumplowaliśmy. Tyle że później nie miałem już
spraw, które miałyby podobny posmak polityczny.
To znaczy?
- Na początku jeszcze nie była dla nich podejrzana. Pewnego dnia zgłosiła się do nich
grupa ludzi, którzy chcieli zrobić pikietę i ich zaprosić. Ot, taka oddolna inicjatywa spo łeczna.
Spodobała im się, bo przecież takich inicjatyw w owym czasie było naprawdę niedużo. Tyle że
w tym przypadku nie znali nikogo z organizatorów manifestacji. Gdy zdarzały się podobne wiece
w obronie „Gazety Polskiej”, dziennikarze znali wszystkie te osoby.
- „No, jak ja ci mogłem uwierzyć? Przychodzi facet i mi opowiada ciekawe rzeczy, ale
niczego nie opiera na dokumentach. W takiej sytuacji ani napisać artykułu nie można, ani nic
zasugerować przy okazji” - wypowiadał się mniej więcej w tym tonie. Później nasza znajomość
była kontynuowana. Chodziłem regularnie do Sali Kongresowej na otwarte koncerty z okazji 13
grudnia, czyli rocznicy wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Pojawiał się tam również
Tomek Sakiewicz. Z czasem jednak nasza znajomość, za obopólną zgodą, została zawieszona.
I lepiej, żeby tak zostało do końca naszych dni.
Jest Pan melomanem? Z tego, co wiem, to właśnie Pan był pomysłodawcą koncertów
na dziedzińcu pałacu Mostowskich, co zostało również wykorzystane w filmie „Pitbull”.
Nie tylko?
- Nie tylko za popierdoleńca, ale również za jakiegoś lizusa. Niefartownie złożyło się to
z zakazem parkowania na dziedzińcu i tak narodziła się pogłoska, że to przez te moje koncerty.
Co tu dużo mówić, podpadłem u kolegów, bo plotka stała się dla nich oczywistym faktem, choć
zakaz parkowania wynikał oczywiście z czegoś zupełnie innego.
[17]
Gdy twój kolega zostaje skazany za współpracę z mafią...
Chyba Sławkowi Opali, pierwowzorowi postaci Despera, również nie spodobał się
Pański pomysł z koncertem. W końcu w „Pitbullu” idea koncertu została przedstawiona
jako jakiś totalny idiotyzm...
- To musiał autorowi filmu podpowiedzieć ktoś inny, bo Sławek już wtedy nie pracował
w policji.
- Tak, dokładnie. Ten serial o ich życiu i pracy cieszył się ogromną popularnością. Gdzieś
w tle można było mnie zobaczyć ze dwa razy (śmiech).
- Mam ciągle dysonans poznawczy. Wcale nie uważam, że Sławek przeszedł na stronę
zbójów. Być mo że to jest troszeczkę nieuczciwe i niezbyt obiektywne z mojej strony. Mieliśmy
dobre stosunki. Zapamiętałem Sławka jako glinę, który poświęcał się robocie bez reszty, nie
żałował długopisu, pięści, krwi i potu. Myślę, że pewnie przekroczył jakąś granicę, skoro
w końcu za coś został skazany. Tyle że to było takie przekroczenie jedną nogą. Po prostu nie
sądzę, żeby kiedykolwiek wszedł w sojusz z bandziorami i czerpał z tego korzyści, jak to zostało
przedstawione. Nie wierzę w takie historie. Nie wierzę, że brał pieniądze za donoszenie,
przekazywanie informacji, sprawdzanie informacji w policyjnych systemach, za ostrzeganie
o akcjach policyjnych. Być może to wynika z mojej naiwności, być może to wynika z tego, że
mam jakiś utrwalony pogląd, który ciężko mi zmienić. Nie przekonuj ą mnie werdykty dotyczące
Sławka i doniesienia medialne o jego rzekomej współpracy z bandziorami. Gdyby Sławek
donosił bandziorom, znacznie polepszyłaby się jego sytuacja materialna. Tymczasem on
wiecznie nie miał pieniędzy. Te same ciuchy, czasem brak kasy na gorzałę. No chyba, że donosił
za stówkę, ale takie przypadki się nie zdarzaj ą. Myślę, że po prostu mógł coś publicznie obiecać
jakiemuś bandziorowi, prowadzić taką grę. Chlapnął coś czy obiecał przy kim nie trzeba i ju ż
było pozamiatane, bo jest świadek...
- Być może moja służba wydaje się pasmem fantastycznych przygód, ale ja spotkałem
wielu podobnych do mnie ludzi. Ba, jest spora grupa funkcjonariuszy znacznie bardziej oddanych
pracy niż ja. Nie byłem jakimś wyjątkiem. Trafiłem na dziejowe zmiany i siłą rzeczy one musiały
mnie dotknąć. Nie ja jeden przyjeżdżałem za chlebem do Warszawy. Kolejne pokolenia miały
znacznie gorzej. Nie musiałem z Polski wyjeżdżać na stałe. Zaczynając pracę w policji ,byłem
już w znacznym stopniu ukształtowany, choć z drugiej strony całkiem łatwo ulegałem ciemnej
stronie mocy. Mój charakter, jego zalety i wady powodowały, że stałem się świadkiem takich,
a nie innych zdarzeń kryminalnych. Chyba tu też nie jestem ewenementem, bo obok mnie byli
tacy sami ludzie jak ja, a i zapewne znacznie lepsi. Co do emerytury to właściwie nie miałem
wyjścia. Zostałem na nią wysłany.
Co to oznacza?
- Sam fakt mojego odejścia z policji jest standardowy i chyba typowy dla niepokornych.
Po prostu jakiś zomowiec, autentyczny bohater z poprzedniej epoki, w 2007 roku doszedł do
wniosku, że można dać jakąś inną osobę na moje miejsce. Co do mnie, to chcieli żebym
wykonywał jakąś urągaj ącą mi pracę. Nie wypadało, gliniarzowi takiemu jak ja, odwalać tej
roboty.
Aż tak?
A co z tym odejściem?
- Nie udawałem, po prostu ujawniłem pewne schorzenia. Wcześniej zaciskało się zęby
i do przodu. Teraz postanowiłem świadomie, może nawet perfidnie wykorzystać dolegliwości.
Dlaczego?
- Nie o wszystkim mogę mówić, ani też nie wszystko potrafię udokumentować, więc nie
będę opowiadał, żeby nie mieć łatki „mitomana”, ale coś powiem. Miałem zostać naczelnikiem
wydziału w jednym z powiatów podwarszawskich. Ale dupa, nie wyszło. Do starosty przychodzi
miejscowy kacyk policyjny, prawidłowa nazwa etatu „komendant powiatowy” i mówi, że
z Lorantym nie będzie współpracy. Kolejny przykład, na jednym z uniwersytetów robią kierunek,
który jest związany z moją specjalnością. Pomagam, współpracujemy, ba, wychodzi projekt
konferencji z moją osobą w roli głównej. Dzwoni telefon z Komendy Głó wnej Policji,
współpraca zostaje rozwiązana. Mógłbym dorzucić jeszcze inne sytuacje. Macki układu
milicyjnego, ekszomowców, dopadły mnie też poza służbą. Interesy w policji są kontrolowane
także poza nią. Na osłodę mogę dodać, że zaczęło układać mi się w życiu prywatnym.
To znaczy?
A emeryturka?
- Otrzymałem najniższą, jaką mogłem dostać na tym stanowisku. System jest wyjątkowo
patologiczny, nieuczciwy i korupcyjny. Jestem jednak z tej emerytury dumny, bo nie dostałem
podwyżki na finiszu, żeby mieć dodatkową kasę. W służbach, jak jesteś w układzie towarzyskim
lub doznajesz łaski pana (tego który tobą rządzi), to ci podkręcają pensję, choćby na ostatni
miesiąc. Wtedy jest z czego wyliczać emeryturę. Społeczeństwo za to płaci oczywiście, ale czy
na pewno tym, którzy faktycznie nadstawiali łba...
Na jaką skalę?
Splendor?
- Tak, zwłaszcza, gdy po takich występach w telewizji naczytam się komentarzy różnych
trolli, piszących: „Jak ten traktorzysta Loranty mo że uchodzić za eksperta policyjnego?!” lub
„Mądrala z prowincji” (śmiech).
- Nawet na szkoleniach tą „brzydką kartą” chwalili się przed agentami FBI, ku zdumieniu
konserwatywnych jankesów. „Solidarność” była dla gości zza oceanu czymś wspaniałym,
a tymczasem nasi funkcjonariusze chwalili się, że „bili solidaruchów” . I to w wolnej Polsce!
Policja zawsze trzyma się przy władzy, zawsze do usług. Niestety.
Na czym polegała?
„Pitbull” był jednak oparty na opowieści Sławka Opali. Serial Patryka Vegi
„Bernard X ” miał opowiadać Pańską historię. Skąd pomysł na taką produkcję?
- Bingo! Tylko ja odpadłem, a oni zaczęli grać epizody w „Pitbullach” (śmiech). Tak czy
inaczej, schodząc ze sceny, spotkałem się z Patrykiem. Nie przyznałem mu się do klęski
aktorskiej. Pogadaliśmy i wpadliśmy na pomysł, że warto nakręcić coś o negocjatorze. Chciałem
coś wykrzyczeć, coś przekazać - zaznaczyć swoją rolę w policji. Dzięki pracy z Vegą nauczyłem
się bardzo wiele. Zrozumiałem, że trzeba stworzyć jakąś nową jakość w opowiadaniu o policji.
Cieszę się, że idea chwyciła. Niestety dialogi nie były mojego autorstwa, ale z to ja dałem pomysł
oraz ich opisy. Nie chciano jednak uznać mnie za współscenarzystę. Poczułem się urażonym
artystą. Postawiłem na swoim. Wywalczyłem swoje, a TVP zapłaciła mi nawet parę groszy. Tyle
że po tej awanturze projekt padł. Nikt się do niego nie palił. W sumie szkoda. Kręcono już nawet
plany ogólne...
- Jeszcze za komuny, ale już jako dorosły człowiek, byłem technologiem w Kunowskiej
Fabryce Maszyn Rolniczych. W towarzystwie pierwszej żony oglądałem nie raz „07 zgłoś się” .
Wydawało mi się, że bycie gliniarzem kryminalnym w stolicy, w Komendzie Stołecznej jest
nierealne. Dla prowincjusza to bajka. Tak myślałem, gdy patrzyłem z podziwem na scenę
dynamicznego wyjazdu poloneza porucznika Borewicza z bramy Stołecznej. Nigdy nie
przypuszczałem, że będzie mi dane tą samą bramą wyjeżdżać jako aplikant adwokacji, kierowca
taksówki, czy cwaniak „Benek” . Przeżywać w realu jeszcze ciekawsze sytuacje niż Borewicz.
Kapitalizmu nie dogoniłem, ale byłem kryminalnym w Stołecznej. Wychodząc ostatniego dnia,
spojrzałem na bramę i przypomniałem sobie to moje oglądanie filmu sprzed lat.
Boi się Pan tylko tego, że synowie zapieprzaliby w takim feudalnym ustroju?
A deprawacja, o której Pan mówił?
- Gdyby wybrali, to mam nadzieję, że taka deprawacja w ich przypadku nie nastąpi. Mam
nadzieję, bo każdy ojciec ma taką nadzieję. Każdy rodzić chciałby, by jego dziecko osiągnęło
więcej niż on sam. A może dojedzie w polskiej policji do rzeczywistych zmian organizacyjnych?
Ja byłem świadkiem i uczestnikiem zmian mentalnościowych całej struktury, z pełnej wrogości
do „nowej Polski”, poprzez akceptację, do chwili gdy PRL nie był już tematem. Te zmiany były
wymuszone geriatrycznie, może następne będą wynikiem potrzeb społecznych.
A zagrożenie życia?
- Występuje w większym wymiarze niż powszechnie się wydaje. Do policji nie potrzeba
mięczaków, którzy się boją. Trzeba ludzi z rogatą duszą, ale takich, którzy mają zasady. Wydaje
mi się, że moi synkowie spełniają te kryteria. Zasady i przekonanie do nich to fundament
uczciwej policji. Weźmy pod uwagę problem korupcji. Jeśli ktoś żyje według Dekalogu, to nikt
nie wmusi w niego, żeby brał, bo rozróżnia dobro i zło. Wszelkie liberalne mity mówiące, że jak
ktoś będzie super zarabiał, to nie będzie brał ,są perfidnym kłamstwem dla półinteligentów.
Rzeczywistość i statystyka są nieubłagane. W łapę biorą Ci, którzy mogą podejmować arbitralne
decyzje, bez względu na zarobki. Zawsze są to jednak ludzie bez zasad.
Coraz częściej wypowiada się Pan o systemie funkcjonowania policji, czasami odnosi
się wrażeniem, że bardzo chciałby Pan zmian.
- Przyczyn na pewno jest wiele, ponieważ moja osobowość też nie jest jednorodna. Jest
we mnie chęć pokazania, że nie byłem przeciętnym gliniarzem, chociaż nie doczekałem się
szczególnego uznania ze strony policyjnych notabli. M ogę też być przykładem, jak bardzo można
zatracić się w pracy, niszcząc inne ważne sprawy, choćby dom czy rodzinę. Przypominam, że
mam za sobą trzy rozwody i ludzkie nieszczęścia. Moim synom w najważniejszych momentach
ich życia brakowało ojca.