You are on page 1of 241

Jak okradałem Małgorzatę Szejnert

1.

Małgorzata Szejnert ma to do siebie, że niektóre wypowiadane przez nią zdania kamienieją.


Wiele takich kamyków stało się częścią pewnego fundamentu. Niewzruszonego do dziś. Otóż
przez ponad dwadzieścia lat stworzyły one fundament moich poglądów na reportaż. Niektóre z jej
zdań tak bezczelnie sobie przywłaszczyłem, że od lat prezentuję je jako swoje, bez podawania źródła.
Uważam, że czas się z Małgorzatą rozliczyć i oddać co cesarskie cesarzowej.

2.

Istnieją ludzie (nie jest ich niestety wielu, a ci nieliczni zostają na przykład księdzem
Tischnerem) o właściwościach kropli uspokajających. W chwili zamętu potrafią powiedzieć coś
takiego, co sprawia, że niepewność nagle czuje się pewnością, a zagubiony odnajduje siebie.
Właściwość takich kropli posiada Małgorzata. Weźmy jej pewien pogląd, który powtarzam jak
mantrę na spotkaniach autorskich od Oleśnicy po Paryż: „Ludzie zawsze będą chcieli czytać o innych
ludziach”.
Ukradłem jej to zdanie jeszcze w latach dziewięćdziesiątych i powtarzam je z upodobaniem,
ustnie oraz pisemnie. Szczególnie powtarzam ostatnio, kiedy mówi się, że reportaż w polskiej prasie
upada.
Niedawno wypowiedziałem je na spotkaniu autorskim, kiedy prowadząca narzekała, że internet
niszczy prasę, prasa dobija ambitne dziennikarstwo, e-czytniki zabijają książki, aplikacje w ifonach
wypierają tradycyjne przeglądarki i tak dalej. – Jakie szanse na przeżycie ma w tym zamęcie reportaż,
a zwłaszcza polski reportaż literacki? – spytała.
– Nic mu nie zagraża – odparłem. – Owszem, gazety mają coraz mniej pieniędzy na pogłębiony, a
więc kosztowny reportaż. Ale dzięki temu reporterzy prasowi piszą coraz więcej książek. Każda
niesprzyjająca okoliczność może być szansą na coś nowego. Jeśli trzeba, nauczymy się pisać reportaże
na ifony, bo medium w ogóle nie jest ważne. Reportaż zawsze się obroni i nie zagrażają mu żadne
rewolucje technologiczne.
– A skąd pan to wie? – spytała prowadząca.
Powinienem powiedzieć, że od Małgorzaty Szejnert, ale ponieważ już jej zdanie od dawna
miałem ukryte w kieszeni płaszcza, powiedziałem: – Bo ludzie zawsze będą chcieli czytać o innych
ludziach. Ta potrzeba nie zaginie, dopóki jesteśmy istotami społecznymi.
Prowadząca się uspokoiła, publiczność pokiwała ze zrozumieniem głowami.
Następne zdanie z Małgorzaty, które mam ukryte w tylnej kieszeni spodni, dotyczy sytuacji
reportażu w komunizmie: „Skoro nie można było pisać o ogóle, pisano o szczególe”.
Nie można było pisać o samym systemie, więc pisano o jego cząstkach. Reporterzy musieli
nauczyć się pisać tak, żeby przechytrzyć cenzora, być uczciwym wobec czytelnika i móc sobie samym
spojrzeć w oczy (w lustrze oczywiście). Ponieważ wtedy w Polsce wszystko czytało się między
wierszami, polski reportaż był o tym, o czym był, ale i o czymś jeszcze. Czytelnik szukał w nim
drugiego dna, czasem znajdował siódme.
Reporterzy mówili czytelnikom to, czego nie mówiła literatura. Byli mistrzami w tym, co pisali,
ale jednocześnie w tym, czego nie napisali.
Dobrze się stało, że po książkach Łapa w łapę Barbary N. Łopieńskiej i Spokojne niedzielne
popołudnie Hanny Krall (współczesnych kompilacjach najlepszych ich „tekstów z siódmym dnem” z
lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych) dostajemy teraz „the best of Małgorzata Szejnert” w postaci
tej książki. Składa się ona z wybranych przez autorkę i wydawnictwo tekstów z dwu zbiorów: Ulica z
latarnią (1977), I niespokojnie, tu i tam (1980), oraz najlepszych tekstów, jakie autorka pisała dla
legendarnego już dziś wydawnictwa „Ekspres Reporterów”.

3.

Chciałbym, żeby przeczytali Państwo teraz uważnie fragment wstępu samej Małgorzaty Szejnert
do pierwszego wydania Ulicy z latarnią. Pisze w nim, do czego potrzebny był w tamtych czasach
reporter. Jeśli dobrze wczytamy się w zdania sprzed trzydziestu pięciu lat, poczujemy, ile jest tam
rzeczy niedopowiedzianych.
„Zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństw owego małego realizmu, a jednak w nim tkwię. Piszę od
lat o powszedniości, zajmuję się sprawami powtarzalnymi, bez dramaturgii i fabuły. Sensacja
interesowałaby mnie o tyle, o ile dałoby się ją popsuć, rozmienić na elementy drobne, oswoić,
poszarzyć.
Skąd to zamiłowanie do ustawiania się w kolejce za strawą powszednią, a raczej nie tyle
zamiłowanie, ile przeświadczenie, że jest to właściwa platforma widokowa nie na zawsze, ale na
dzisiaj i chyba jeszcze na trochę? Nieraz się zastanawiałam, skąd to się bierze, dlaczego ta kolejka
reporterów za faktem raczej razowym niż pszennym tak się wydłuża. Widocznie nas tutaj potrzeba.
Zajmujemy miejsce w tym samym ogonku co większość ludzi, dla których piszemy”.

4.

Czytanie tekstów z tego tomu i odszyfrowywanie, czego reporterka „nie napisała, pisząc”, może
być ciekawą ucztą. To zapis życia w społeczeństwie, które zmusza człowieka do kompromisu ze
wszystkim. To zapis życia w państwie, gdzie im więcej konformizmu, tym więcej komfortu.
Oto pan Stolarek – podczas eksperymentu polegającego na tym, że grupa dzieci z domu dziecka
wybiera z grupy dorosłych przyszłych rodziców, okazuje się człowiekiem konfliktowym.
„Konfliktowy? – pyta reporterka. – Więc lepszy jest ojciec, który ze wszystkimi w zgodzie?” I słyszy
w odpowiedzi: „Pan Stolarek wymaga od ludzi, żeby postępowali sprawiedliwie w sposób
bezwzględny, a życie jest, niestety, bardziej skomplikowane. Dzieci mogą ponosić koszty takiej
postawy”.
Oto pani Zosia – sprzedawczyni z warszawskiego Supersamu, która pracuje „na tradycji”,
bowiem Supersam miał być całościowo samoobsługowy, ale niestety pewnych wędlin i mięsa ludzie
nie mogli brać sami do ręki, bo kończyło się to dramatami, w związku z czym wprowadzono, wbrew
postulowanej nowoczesności, tradycyjną ladę. I na nią mówi się tradycja. Pani Zosia z tradycji jest
więc u szczytu zmęczenia i zwierza się, że najgorsze jest czekanie. „Kiedy ludzie nie biorą tego, co
jest, ale stoją za lepszą dostawą. Tego nie mogę wytrzymać, nie mogę. Jadąc rano do pracy, aż mam
kurcze brzucha”.
Oto ogrodnik prywaciarz spod Łodzi – o nazwisku Dziomdziora, budzący emocje bogacz, który
ponoć lata prywatnym samolotem i lokuje w obrazach Picassa – oznajmia, że wchodzi w strelicje, zaś
z palmy będzie się wycofywał. „Myśmy rozpoczęli po wojnie polskie palmiarstwo. I zapotrzebowanie
na palmy ciągle trwa. W nowym budownictwie zaraz za telewizorem idzie fikus i ja nawet chciałem
pójść ludziom na rękę, wyhodować minifikus, taki w sam raz – co i prestiż daje, i mieści się jakoś.
Specjalizacja jest jednak konieczna dzisiaj i ja idę na cięte”.
„Palma, która mieści się jakoś i prestiż daje…” – te reportaże to także zapis PRL-u z jego
małymi tęsknotami. Jak zauważył w 1978 roku jeden z recenzentów, przedmiotem penetracji
reporterki Szejnert nie jest żadne zdarzenie szczególne.
I dlatego – dodam – te teksty mogą być dla nas dzisiaj fascynujące.

5.

Dzięki czasom „realnego socjalizmu”, a w reportażu „małego realizmu” wagi nabrał szczegół – i
tak już zostało. O nim Małgorzata wypowiedziała się (2001) tak zajmująco, że natychmiast ukryłem tę
wypowiedź w wewnętrznej kieszeni marynarki: „Od lat zajmuję się reportażem i wiem, że nie ma
reportażu bez szczegółu. Bez szczegółu nie da się opisać ani bohatera, ani wydarzenia. Bywa, że
reportaż dawno już wyrzucono na makulaturę razem z gazetą, a jednak ciągle jeszcze coś z tego tekstu
za nami chodzi – to szczegół. Tak samo z literaturą i sztuką. Pamiętamy fotografię płuc pani
Chauchat, przewrócony wózek na schodach odeskich, ręce z listem, perłę na wadze. Szczegół służy
nam po to, byśmy lepiej rozumieli świat i siebie samych. Jest na miarę człowieka, ma kształt, można
go zobaczyć, jeśli nie w rzeczywistości, to w wyobraźni. Można za jego pośrednictwem nawiązać
kontakt z kimś, kto także go widzi. Szczegół wspomaga naszą pamięć, stanowi dla niej rodzaj
rusztowania, umieszcza nas w przestrzeni i w czasie. Josif Brodski w szkicu W półtora pokoju
poświęconym pamięci swoich rodziców pisze z żalem, że pamięć jest zdrajczynią, bo zawiera tylko
szczegóły, a nie cały obraz – »rzec by można – jedynie najwspanialsze fragmenty spektaklu«”.
Ile razy powtarzałem studentom to ukradzione zdanie: „Szczegół jest rusztowaniem dla
pamięci”…

6.

Dziś, dzięki tej książce, czytam reportaż Małgorzaty z 1969 roku o ukrytej twarzy stołówki
przyzakładowej. Gdzie w ciasnocie i bez podstawowych norm bhp przygotowuje się posiłki dla
czternastu tysięcy robotników. Gdzie „nasza kierowniczka na przykład jest osobą dużą, postawną, a
urzęduje w kantorku półtora metra na trzy, razem z dwiema pracownicami. Z początku było jej
duszno, a teraz dobrze”.
Niby pamiętam cały ten fascynujący zapis wyznań kucharek, bo przeczytałem go przed chwilą,
ale już wiem, że za jakiś czas mi się zamaże. Jednak dopóki się da, dokładnie będę pamiętał z niego
jedno zdanie i powtórzę je przy różnych okazjach.
To zdanie, które chyba mówi o tym, dlaczego komuna nie zredukowała jednak życia Polaków do
komfortu i konformizmu. A może tłumaczy też zupełnie inne rzeczy? Prawdopodobnie w żadnej
błyskotliwej rozmowie nie będzie możliwości, żeby wyjaśniać towarzystwu, że to z reportażu
Szejnert… o zakładowej stołówce… na czternaście tysięcy… pod tytułem Zjadacze chleba, nie
anioły… Przyjdzie mi pewnie to zdanie ukraść jak zwykle, bo nie będzie innego wyjścia. Otóż:
„Towarzysz Ogonowski słusznie powiada, że mentalność ludzka jest bez granic!”.
Przyznają Państwo, że pyszne?
I to jest też najlepsze podsumowanie reporterskich historii Małgorzaty z tej książki. A dlatego, że
mentalność ludzka jest bez granic, my, spadkobiercy Szejnert oraz jej pokolenia reporterów, wciąż
mamy o czym pisać.

7.

W zapomnianej dziś, a dla mnie, jako nastolatka, kultowej książce Marka Millera Reporterów
s p o s ó b na życie (1983), którą poświęcił dziesięciu najbardziej znanym reporterom lat
siedemdziesiątych, jest rozdział o Małgorzacie. Wyznała tam między innymi: „Mówiąc cynicznie,
trzyma nas przy tym zawodzie to, że już nic innego robić nie umiemy”.
Minęło trzydzieści lat. Czytając i jej ostatnie bestsellery, i pierwsze znaczące teksty
zamieszczone w tej książce, możemy stwierdzić jedno: Małgorzata Szejnert właściwie zawsze
świetnie nie umiała nic innego robić.
Mariusz Szczygieł
Część 1
Restituta nasza powszednia
1974

W sobotę, 1 września 1951 roku, ukazał się pierwszy numer „Gazety Białostockiej”.
Czterdzieści osiem razy powtórzono w nim słowo „walka”. Tkacze z Zakładów Przemysłu
Wełnianego im. Sierżana zamiast 85,65 procent tkanin pierwszego gatunku wyprodukowanych w roku
1949, w roku 1950, dzięki takim pracownikom jak przewijarka Maria Sokólska, uzyskali 96,91 procent
tkanin pierwszej jakości i walkę prowadzą nadal.
Trzydzieści sześć razy przywołano przymiotnik „nowy”. Przed Jagódką stoi otworem nowe,
lepsze życie.
Siedemnaście razy skorzystano ze słowa „współzawodnictwo”. Od dłuższego czasu pracownicy
GS w Boćkach zwracają się do kierownika spółdzielni o wprowadzenie współzawodnictwa pracy w ich
placówce handlowej. Niestety, kierownik spółdzielni, ob. Wacław Łukomski, nie chce poprzeć
inicjatywy pracowników. Stanowisko ob. Łukomskiego pracownicy uważają za biurokratyczny wybryk.
Korespondentka z Bociek, Wiera Kuźmicka.
Jedenaście razy występuje w numerze słowo „radość”. W słonecznym dniu 7 rocznicy Manifestu
PKWN podczas defilady na placu Dzierżyńskiego spotkałem po raz pierwszy Leszka Lisowskiego.
Siedział na ramionach ojca – kolejarza. Kipiał wprost radością… Szczęśliwy rówieśnik Manifestu.
Dziewięć razy użyto słowo „bojownik”. O wrażeniach z berlińskiego Zlotu Młodych Bojowników
o Pokój mówią delegaci województwa białostockiego: Tadeusz Dorożko, student Akademii Medycznej
w Białymstoku, Piotr Karpiuk, wiceprzewodniczący Komitetu Wojewódzkiego ZMP w Białymstoku, i
Mikołaj Onacik, przewodniczący Komitetu Powiatowego ZMP w Bielsku.
Dwa razy posłużono się słowem „bohater”. Bohaterami naszych czasów stają się tacy ludzie, jak
Konrad Cybik, grupowy w spółdzielni produkcyjnej w Deniskach w powiecie bielskim, przodownik
pracy mający za sobą już w tym roku 267 dniówek obrachunkowych, Maria Jabłońska ze spółdzielni
produkcyjnej w Dobromilu, posiadająca już 302 dniówki obrachunkowe, Wacław Jarguc, traktorzysta
z PGR Dojlidy wyrabiający przeciętnie 150 procent normy, Edward Sierko, rolnik ze wsi Barszczewo
powiatu białostockiego, osiągający z jednego ha 23,3 q pszenicy, Leon Jarosiuk, murarz Zjednoczenia
Budownictwa Miejskiego…
Pierwszy numer „Gazety Białostockiej” zawierał około sześciu i pół tysiąca wierszy druku.
Cztery tysiące wierszy, a więc ponad dwie trzecie zawartości dziennika, poświęcono wiadomościom z
województwa i jego stolicy. Cieszono się, że wszystkie szkoły w okręgu wyremontowano w terminie i
że procent szkół o jednym nauczycielu zmalał z 43 do 30. Martwiono się, że GS w Filipowie źle
zaopatruje rolników w nawozy sztuczne, że zapomniano o elektryfikacji wsi Nowoberezowo, że
wyjeżdżając z Hajnówki w kierunku osady Dolne, można się zabić na mostku, że na dworcu w Łomży
pracuje tylko jedna kasa, pod którą straszny tłok w dni targowe. Zawiadamiano o capstrzyku na
stadionie w Zwierzyńcu, informowano, że w kinie Ton idzie film Uczennica I a, podawano telefon
redakcji: 614, drukowano pierwszy odcinek powieści Michała Maklarskiego Przyczajony wróg:
Naprzeciw Nikonowa w głębokim fotelu siedział starszy lejtnant Kisielew, wysoki blondyn o postawie
sportowca…
– Proszę, niech pani siądzie, a może do pani mówić towarzyszko? Bo my, Sokólscy, po większej
części jesteśmy fabryczne i partyjne. Z załogi Sierżana w partii jest co piąty.
Pani patrzy na te święte figury i myśli, jak ona może być partyjna z tym świętym kącikiem. W tej
alkówce moja matka leżała chora przez osiem lat i te figury są dla mnie świętością. Nie wyrzucę ich
nigdy i towarzysze, jak byli z komitetu, żeby mnie zabrać do dekoracji, powiedzieli – a niech one
sobie stoją.
A jak pani do mnie trafiła? Pewnie w fabryce pokazali przez okno – o, w tym białym domku, nad
jeziorem, koło budki z piwem, tam Sokólska mieszka. U mnie gość o każdej porze mile widziany,
zawsze mam podłogę zaciągniętą, w kuchni pozmywane.
Za tym mieszkaniem wprost przepadam. Siedem nas tu z rodziny żyło w tym pokoiku, tylko ja
zostałam. Ja panienka jestem.
Te lauferki, te makatki, firaneczki, wszystko mój haft albo szydełko, a w szafie pod każdą
półeczką mam falbankę w holenderskie wiatraczki. Widzę, że pani na te sukienki się przygląda. Stara
niby jestem, ale do starych mód nie przekonam się. Ja uznaję biały kołnierzyk, modny krój i żeby
sukienka za długa nie była.
Na chwileczkę panią przepraszam, tylko ten list z fabryki otworzę.
Piszą, że będzie wycieczka rencistów do Łomży. Ale po co mnie jechać do Łomży? Poczekam na
wycieczkę do Warszawy, to sobie miniaturkę kupię.
Przecież ja pani do tej pory nie pokazałam. Chociaż szafę otwierałam. O, tutaj leży między
poszewkami. Wszystkie krochmalone, farbkowane. O, tutaj powinien być. Nie ma? Pewnie między
prześcieradła wcisłam. Jest. Tych różnych pudełeczków to ja mam.
Piękny, prawda? Tylko na jednym ramionku porcelanka odłupała się troszkę. Dobry krzyżyk,
chlebowy.
Jak mnie mieli jego dawać, to pomylili się i zaprosili personalną od Sierżana. Już ceremonia się
odprawia, dopiero widzą, że nie ta osoba przyszła. Lecą po mnie, towarzyszko, mówią, ubierajcie się
ładnie, tylko szybko, szybko, jak potraficie. Dobrze, że umalowana już byłam, bardzo nie lubię, jak
ludzie rano zaniechane są. Zajechaliśmy, a tu na schodach witają, patrzcie, mówią, kto idzie, no –
myślę – jednak mnie całe miasto pamięta!
Z tą kadrową tak wyszło, bo ona też jest Sokólska, ale nie krewna.
Z rodziny naszej pracował u Sierżana mój brat Władek. Pierwszego dnia po wojnie poszedł do
fabryki i odgrzebywał z gruzu spalone folusze. On mnie zwerbował do roboty, wtedy ludzi do pracy
zbierało się po domach i na Rynku Siennym. Został dyrektorem zakładów i dostał Polonię Restitutę
jeszcze przede mną.
Z dzieci Władka córka jest nauczycielką, ona też u Sierżana pracowała kiedyś. Jeden syn jest
pułkownikiem w Sopocie, ten to harmonię orderów ma. A drugi syn też pracował u Sierżana, ale
przeszedł na rentę chorobową.
Nasza siostra Marysia też do emerytury pracowała u Sierżana jako prządka. Jej syn jest
doktorem, pracuje na Akademii Medycznej jako uczony.
Rodzina, żeby mi pomagać, nie pomaga, bo nie potrzebuję. Ja im jeszcze pomogę. Pranie zrobię.
W naszym domu wodociągu nie ma, składali my podanie, ale komisja powiedziała, że domy idą pod
rozwalenie. Biorę bieliznę do walizki i jadę do rodziny do bloków. Im wypiorę i sobie. Firanki
rozepnę, bo oni ramy do rozpinania mają. Resztę wykręcę, do worka plastykowego zawinę i z
powrotem samochodem zabiorę. Miejskim samochodem, pasażerskim.
Bardzo lubię pracować, bardzo lubię. Zawsze lubiałam. Wszędzie mnie wołali. Ach, jak mnie nie
ciężko pracowało się. Dla nas pieniądz ważny nie był. Pierwsza wypłata po wojnie była sto złotych:
dwadzieścia na związek, dwadzieścia na żołnierzy, sześćdziesiąt na życie, a i to niepotrzebne było, bo
co trzeba – na kartki dawali. Ja z pracy przyjdę, mamusia przy furtce czeka, obiad zjem i znowu lecę.
Ludzi gromadzę i idziem na pole sadzić ziemniaki, kapustę, dla zakładowej stołówki. I zabawy
robilimy. Czułam się dyrektorem po prostu, chociaż nieupoważniona byłam. Dzisiaj ludziom ciężej
pracować, o zarobku więcej myślą.
I przeżywalimy razem. Wtedy, jak podziemni zamordowali dyrektora Sierżana. To był luty
czterdziestego szóstego roku. Mróz, gruda. Ale przemówień na cmentarzu już nie pamiętam. I
Sierżana słabo pamiętam. Ani młody, ani stary. Średni. Ani wysoki, ani niski…
Mówiła mi jedna pani z dyrekcji, że ta nazwa – Białostockie Zakłady Przemysłu Wełnianego
imienia dyrektora Józefa Sierżana – dzisiaj nieporęczna jest. Przyjezdni pytają, co to był za sierżant. I
na papierach reklamowych dużo miejsca zajmuje…
Przez całe życie mieszkam tu, koło fabryki. Idę do rzeźnika, patrzę na jesionki w kolejce, ta
kratka, ta pepita z naszych krosien zeszła. Stare krosna mamy jeszcze od Sokoła i Zylberfeniga, a
może od Szapiry albo Szpiro Jagłoma, albo od Borynbauma. A teraz pójdą na złom, będą nowe, lekkie,
francuskie. Mój domek pójdzie pod rozwalenie, a fabrykę przeniosą w inne miejsce. Zbudują całkiem
nową przy augustowskiej szosie.
Ale my wszystko jedno, pozbieramy się. My się nie rozwiążem, bo my, renciści fabryczne,
bardzo mocno trzymamy się, my fabrykę dogonimy, gdzie by nie poszła.
– Dzień dobry. Czy pani Jagódka?
– Tak.
– Przed Jagódką stoi otworem…
– … nowe, lepsze życie. Kto pani jest?
– Jestem dziennikarką. A pani? Dentystką?
– Nauczycielką.
– Odnalazłam panią przez biuro ewidencji ludności. Znałam z „Gazety Białostockiej” pani rok
urodzenia – 1944, pani imię – Maria, nazwisko panieńskie Filipczuk, imię ojca – Kazimierz.
– Ja ten artykulik z gazety umiem prawie na pamięć. Zaraz go wyciągnę. Ależ w tej bieliźniarce
bałagan. Magda, Agnieszka, taka koperta tu była. Tu były mamusi pamiątki.
– Widzi pani, takie czorty dwa mam. I w szkole jeszcze sto dwadzieścia. Mam trzy klasy szóste i
jedną siódmą. Uczę matematyki. Jak zrobię klasówkę, trudno zeszyty do domu zadźwigać.
Właściwie dlaczego ja się pani pokazuję taka potargana? Przepraszam na momencik. W peruce
lepiej człowiek wygląda, nie?
Zaraz zrobię herbaty, a mąż, jak skoczy po piasek do akwarium, bo obiecał dziewczynkom, to
nam przyniesie ciasteczek. My tu mamy jeden sklep na tym wielkim osiedlu.
Mąż pracuje w drogownictwie. Tak sobie średnio zarobi. Ja mam tylko studium nauczycielskie i
pensji dwa i pół. Przez parę lat musieliśmy trzymać gosposię do dzieci, strasznie to nas zjadło. Jak
wpłacę na książeczkę mieszkaniową dla Agnisi i książeczkę systematycznego oszczędzania dla obu, to
już dla nas nie odłożę nic.
Na urlop jeździmy do rodziny w Lubelskie. Za granicę to sobie pozwolimy za cztery, pięć lat. I to
też nie z Orbisem. Wczoraj idę koło ratusza i widzę plakat: Sylwester w Alpach – osiemnaście tysięcy,
święta w Hiszpanii – dwadzieścia cztery!
Ciągle myślę o studiach. Ale jak studiować? Nie mam tych sił co tata. Tata był przed wojną
bezrobotny, po wojnie został prostym robotnikiem, potem awansował na tkacza, pracował na dwóch
krosnach, przodował. Objął pracę nauczyciela zawodu w technikum włókienniczym, ale chociaż go
bardzo szanowali, koniecznie chciał mieć dyplom. No i dwa lata temu zrobił eksternistycznie studium
nauczycielskie. Bardzo był dumny, że się zrównał z dziećmi, bo siostra też uczy.
Ja jestem strasznie zaorana. Teraz jeszcze uniwersytet dla rodziców będę prowadzić, no, ale za to
czterysta złotych wleci.
Jeszcze kiedyś nauczyciel mógł skorzystać z przychodni poza kolejką. A teraz? Ludzie
rozszarpią.
Na święto nauczyciela to nam po jednym bilecie dają na akademię. Mam iść bez męża? I tak
dobrze, bo dawniej tośmy te bilety losowali.
Jednak zawodu nie zmieniłabym nigdy. Wtedy powiedziałam dziennikarzowi z „Gazety”, że chcę
zostać dentystką. No, ale miałam siedem lat, odmieniło mi się.
Później też o mnie pisali w gazecie. Byłam u Bieruta na choince noworocznej. Kiedyś prezydent
zapraszał prymusów. Miałam same piątki, więc mnie wybrali. Człowiek w tym wieku jedzie do
Warszawy, nocuje w hotelu „Polonia”, a potem go witają w Belwederze. Tego się nie zapomina.
Pracuję tu, w Białymstoku, w szkolnictwie już dziesięć lat i nie zetknęłam się z tym, żeby
naszym dzieciom robiono takie zaszczyty, a proszę mi wierzyć, dzieciom są zaszczyty potrzebne.
– Moje nazwisko Lasecki. Ale ja od niedawna piastuję stanowisko prezesa boćkowskiej
spółdzielni. Kolega Paweł Olszewski, obecny kierownik sekcji handlowej, prowadził GS w Boćkach
przez dwadzieścia lat. Zaraz go spytamy, czy pamięta tego Łukomskiego.
– Przecież, że pamiętam. A toż on, Łukomski, dopiero co na pogrzebie brata tu był. Jego matka
boćkowska. Aj, to był gość ostry, gorący. Wykształcony. Zaraz po wojnie, a on gimnazjum miał.
Krótko prezesował. Coś do niego przyczepili się. Klucze cisnął i przedsiębiorstwo własne założył.
Wozów ogumiania. A teraz w Szczecinie mieszka. Powodzi mu się całkiem, chociaż nie pracuje. On
mnie do pracy przyjmował, kiedy my tylko parę sklepy mieli i to pożydowskich. Po towar jeździli
rowerami do Bielska. Zboże trzymali w przedszkolu albo w areszcie.
Areszt tu był niczegowaty, bo tu straszne walki były z bandami. Jednego dnia dziewięciu
milicjantów zamordowali na boćkowskim posterunku. Nawet tego, co żonę w ciąży osłaniał, zabili.
Teraz mamy wudet, sklepów szesnaście, magazyny, mechaniczną piekarnię trzytonową,
nowoczesną gospodynię i wypożyczalnię sprzętu domowego. Kosmetyki nie ma, chociaż jest wielkie
zainteresowanie, ale ślusarstwo mamy.
To, że prezes musi jeździć do Milejczyc po cegłę dziurawkę i po belki, bo prezes domek sobie
stawia, to fakt. Zaopatrzenie budowlane jest słabe.
Członków GS ma dzisiaj mniej, ale dawniej chciałeś kupić liter nafty, musiałeś się zapisać. Teraz
kandydat raczej musi się u nas prosić na członka.
Łukomski GS rozkręcał. Nasza księgowa, Kuźmicka, też jest weteranka. Pani Wiero, tu o
Łukomskim mowa.
– O Łukomskim? Pamiętam, jak go obsmarowałam w gazecie. Ach, jak on mnie koty pogonił!
Powiedziałam sobie: – Trudno, korespondentką nie będę więcej. Przepraszam państwa, ale bardzo się
śpieszę. Nie, do sądu już nie chodzę, ławnictwa się zrzekłam. Jak oskarżony płakał, to i ja, a dla
ławnika płakać nie wypada. Zostałam tylko przy kuratorstwie. Pilnuję Władka Tymoszewicza, żeby
mi wpłatę alimentów przynosił do wglądu. I opiekuństwo społeczne prowadzę. Mamy podopiecznych
dwanaście, sprzątamy im w ramach niewidzialnej ręki, chociaż w zasadzie to ona jest widzialna.
Co się dzieje z Leszkiem, tak jak Maria Jagódka rówieśnikiem Manifestu Lipcowego?
Biuro ewidencji ludności nic o nim nie wie. Znaleziono Lisowskiego szewca, ale Leona i
urodzonego w roku 1933. Znaleziono jeszcze paru innych Lisowskich i jednego w kartotece „zgony”,
ale żaden nie pasował.
Tadeusza Dorożki też nie było w spisach. Nic dziwnego, „Gazeta Białostocka” popełniła omyłkę,
bo nazwisko pisze się: Doroszko. A poza tym dawny Tadeusz Mieczysław używa dziś przede
wszystkim drugiego imienia, przed którym stawia: doc. dr.
Mając dwadzieścia osiem lat, został dyrektorem Wojewódzkiego Szpitala Ginekologiczno-
Położniczego w Białymstoku. Mając trzydzieści trzy lata – szefem wojewódzkiego wydziału zdrowia.
Mając czterdzieści jeden lat, wrócił na uczelnię, na której studiował, objąć Katedrę Organizacji
Ochrony Zdrowia.
Docent szuka w biurku papierosów. Szuflada brzęczy metalicznie, jakby kto potrząsał skarbonką.
– Co pan tam chowa?
– Mieliśmy właśnie inaugurację roku akademickiego. Nasz nowy rektor, a zarazem kolega –
zaczął tu studiować trzy lata po mnie – prosił nas, byśmy przyszli przy odznaczeniach. Oczywiście nie
na tej kusej marynarce je wieszałem, lecz na todze.
– A ta marynarka jest taka, jakby pan przedkładał kondycję studencką nad profesorską.
– Ja studentom zazdroszczę. Wszystkiego im zazdroszczę. Niech pani tu przyjdzie wieczorem,
zobaczy, jak ten pałac wynurza się z mroku. Myśmy jeszcze studiowali w gruzach. Mieszkało się w
salach po czterdzieści osób. Dzieliło się podręcznik na czworo. Ramiona pisaków aparatury kontrolnej
robiło się ze ździebeł słomy podniesionej na Siennym Rynku. Na wycieczki się jeździło do Suwałk. A
dziś oni sami za psi pieniądz z Almaturem do Włoch jadą. Pepegi się nosiło przez cztery sezony. Ale
przede wszystkim myśmy wprzęgnięci byli w program studiów jak w kierat. A oni już mogą wybierać,
iść tam, gdzie ich zainteresowania pociągną.
– Ale oni też panu zazdroszczą.
– Czego, na miły Bóg? Stabilizacji?
– Że rektor Kielanowski zapraszał was, studentów, do gospody ludowej na obiady i zamieniał te
obiady w dyskusję o życiu. Że profesor Sławiński wyznaczał wam egzaminy w parku o piątej rano, bo
lubił w towarzystwie słuchać śpiewu ptaków.
– Oni o tym wiedzą? Tyle lat minęło.
– Wiedzą.
O Piotra Karpiuka nie musiałam pytać. Nazwisko znane jest w kraju. Były delegat na berliński
zjazd młodzieży jest pierwszym sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego Partii w Lublinie.

Mikołaj Onacik kieruje Państwowymi Zakładami Zbożowymi w Bielsku.


– Już tu jedenaście lat wołkiem zbożowym siedzę. Czy mam swoje funkcje społeczne wyliczać?
Członkiem komisji rolnej przy Komitecie Powiatowym PZPR jestem bez przerwy, prezesem rady
nadzorczej PZGS, w klubie oficerów rezerwy udzielam się sporo.
Przepraszam, bo rolnik z Sierakowizny przywiózł próbki pszenicy i jęczmienia, chce wiedzieć,
ile dostanie, żeby potem, jak mówią, dzioba nie rozdziawić. – Pokaż, bracie, te buteleczki. Za pszenicę
dobra cena będzie, jęczmień trochę czystszy mógłby być.
Jak tu przyszedłem, skupowaliśmy zboża niecałych dwadzieścia ton. Teraz przekraczamy
siedemdziesiąt. To wydajność tak wzrosła. Zaraz po wojnie była rozpaczliwa – siedem kwintali
czterech zbóż z hektara. Dziś – dwadzieścia dwa z górą.
Zmechanizowaliśmy zakłady. Mamy transportery, suszarnie, rampy. Wagi dziesiętne i wózki
japonki poszły w kąt. Ale z magazynami tragedia. Skup przekracza pięciokrotnie ich pojemność.
Musimy mieć elewator. Szybko! A minister się jeszcze nie wypowiedział.
Kółka rolnicze dały nam w tym roku trzy i pół tysiąca ton czterech zbóż, a miały dać tylko dwa
tysiące dwieście ton. Bo przeszli na system zbiorów czterobrygadowy. Idą całym sprzętem, brygada
remontowa za nimi, kierownictwo czuwa, ani popić nie idzie, ani ukraść.
Ta zdezelowana syrenka, którą widać przez okno, to moja. Dojeżdżam nią z domu. Mieszkam we
wsi Augustowo. Mam tam rodzinną chałupkę, moją rówieśniczkę. Mieszkam tam z żoną i młodszą
córką, bo starsza na politechnice w Warszawie, i z babunią osiemdziesięciotrzyletnią. Jedyną dużą
izbę przedzieliliśmy na dwie, mamy gaz z butli i lodóweczkę, pralkę i telewizor.
A co ja bym w mieście robił? W papuciach siedział? Albo może pod budkę z piwem szedł?
Wracam z Bielska, wdziewam gumiaki i idę w pole. W tym roku zdałem zboża trzy tony,
trzydzieści kwintali z hektara. Żyto miałem złote, dankowskie. Zakontraktowałem u siebie w
zakładach i wywiązałem się. Jeszcze z nadwyżką zdałem i za każdy dodatkowy kwintal wziąłem
pięćdziesiąt złotych dopłaty.
Nawozy kupiłem oczywiście, bo mnie przecież nie wykupić nie uchodzi. Zresztą inwentarza nie
mam. Konika trzymać – to by na takiej małej gospodarce darmozjad był.
Chodźmy po zakładach, powącha pani, jak świeże zboże pachnie.
Od szosy Białystok – Bielsko odgałęzia się droga do wsi Deniski. Na początku twarda i wyboista,
z każdym metrem bardziej się rozlewa, mięknie i mlaska. Jej kolor szary, martwy, żwirowy
przechodzi w ciepły brąz gliny i gnoju. Od tej drogi, jak od pnia jodły, odgałęziają się zielone ramiona
– ukośne pasy podwórek porośniętych lśniącą, wyszczypaną trawą. W załomie każdej gałęzi i
brązowego pnia tkwi szare gniazdo – drewniany dom licowany drobnymi deseczkami. Schludny,
skromny, ale i ozdobny; nad oknami bielą się wycięte laubzegą drewniane koronki – cacki.
Pod każdym szarym gniazdem leżą złote jaja – dynie. Każde gniazdo otulone jest złotym woalem
– jesiennymi koronami brzóz.
Dom Konrada Cybika zamknięty. U krańca podwórka – otwarte wrota stodoły. W głębokim
wąwozie piętrzącej się słomy radzą nad czymś, oglądając słomiane powrósło, kobieta i chłop.
– Czy tu mieszka Konrad Cybik? To pan?
Mężczyzna milczy. Kobieta jest smagła, pełna, z delikatnym meszkiem nad wargami.
– Mąż umarł. W sześćdziesiątym szóstym szpień mu w nogę wlazł. Szpień do krów wiązania. Daj
szmatki, mówi, przewiążę, tak dała. On zaraz do koni poszedł, boso, jak był. My koni własnych mieli,
już byli na własnym, bo spółdzielnia dawno rozwiązała się. Mija czas, chyba z miesiąc będzie, jemu w
gardle dusi. Mówi do mnie, zwij lekarza, bo ja do miasta nie dojadę już. Przychodzi doktor, pyta, czy
było przebicie. Mówim, że nie było. A on, że było musowo. Tak my przypomnieli sobie.
Jak on umarł i ze szpitala jego wydali, ja jego nogę oglądała. Nic znać nie było, tylko strupek
maciuńki, maciuńki. Na tężec nie ma ratunku, chyba krew przetaczać, ale on stary był, sześćdziesiąt
lat, czy staremu przetoczą? I przez głupstwo takie przepadł chłop.
– Zawsze śmierć przyczyny szuka – odzywa się mężczyzna.
Spółdzielnia produkcyjna w Dobromilu przetrwała. Widać już z daleka ogromną nową oborę.
Wchodzę bocznym wejściem przez boks, w którym bielą się i niebieszczą czechosłowackie centryfugi.
Suchy, nosaty chłop czyści korytko wodopoju.
– Przewodniczący? – Ło dzie ło! Wskazuje długim ramieniem, że znajdę przewodniczącego w
świetlicy, gdzie i biuro się mieści. A świetlica stoi nad drogą – ło dzie ło!
Przewodniczący wyjechał do Siemiatycz, praktykantka nic nie wie, ale sąsiadka, która przybiegła
na plotki, wie wszystko o Marii Jabłońskiej. Że robotna była, że krzyż dostała, że jej synowa to by tyle
dniówek nie wyrobiła co stara, o nie, ale stara już teraz niewładna, bo ją baran przetrącił, żeby to
własny, a to cudzy. I na rencie w domu siedzi, i nogą chroma. I taka przezroczysta jak papierek. A
domek, w którym mieszka – niezdrowy. Bo jak spółdzielnia, dawno temu, dawała swoim materiały z
rozbiórki na budowę, to Jabłońskim się dostało drewno z obory, nieobsuszone. A syn Jabłońskiej jest
w spółdzielni traktorzystą i motor Jawę ma. Teraz spółdzielnia będzie blok mieszkalny budować, to on
mógłby się zapisać. Ale stara Jabłońska mówi, że się prędzej do Bielska przeniesie, na cmentarz, bo
tam najbliżej z pochówkiem.
Rzeczywiście jawa stoi w sieni. A Maria Jabłońska siedzi w kuchni przy oknie. Wielki piec
kuchenny jeszcze zimny. Leży pod nim szufla napełniona popiołem, a na płycie czernieją puste
sagany.
Kuchnia pełna jest dzieci, które przysiadły na ławie, bo już się zwiedziały, że ktoś idzie do babci.
Tupie w podłogę dwanaście nóżek w gumiakach, lśnią sopelki pod sześcioma ciekawymi nosami.
Pytam Marię Jabłońską o zdrowie i czy dostała dobrą emeryturę.
Na pierwsze pytanie ręką tylko macha. A emerytura nie najgorsza, wystarczy.
– Czy spółdzielnia ma dużo emerytów?
– Tylko ja jedna. Był drugi, to umarł.
– A przewodniczący czasem do pani zajrzy? Zapyta, co słychać?
– Przewodniczący? – Babcia podnosi oczy bezgranicznie zdumione. – A toż ja dla niego cudza.
My nie krewne ani powinowate.
– Czy oni nie mogliby pani samochodem do lekarza wozić? Pewnie pani stała opieka potrzebna.
– Syn mnie jawą zawiezie – mówi Maria Jabłońska. – Ja za jego wezmę się i tak powoli wlazę.
Z krawędzi ławy, spod pieca, rozlega się ryk, jak tylko sześciolatek ryczeć potrafi.
– Rysiu, Rysiu, a cóż ty tak rozdarł się?
Teraz już cała dziecięca galeria zawodzi. A najstarsza dziewczynka wyjaśnia:
– Jak Rysio ma nie płakać, kiedy babcia płacze?
Wielkie porządne gospodarstwo. Betonowe podwórze. Przecina je urzędnik z teczką pod pachą.
– Czy to jest pegeer w Dojlidach?
– Tu już pegeeru nie ma. Od dawna jest zamiast niego Państwowe Przedsiębiorstwo Ogrodnicze.
– Czy pan słyszał takie nazwisko: Jarguc Wacław, traktorzysta?
– Nie… Ale zaraz zapytamy dziadka Sienkiewicza. O tej porze budka przy browarze jeszcze
zamknięta, dziadzio trzeźwy umysł ma, wszystko nam powie. On kiedyś dyrektorem był tego pegeeru,
a teraz stróżuje.
Dziadek wyciąga papierosy z kieszeni fufajki. – Ja o żadnym Jargucu nie słyszał…
Zapala. – Oj, jaka ta pogoda w tym roku szkodliwa. Dawniej nie takie pogody bywały.
O Jargucu nie słyszał. Ale Jurguć Wacław, taki był. Nie żyje. Nieszczęśliwie po ciemku szedł,
pokaleczył się, i tak po chłopie. Tęgi chłop był, chowany… A wdowa jego tam mieszka.
Domek długi, czworaczny, z ogródkiem. W kuchni biały kredens i kwiaty z plastyku. Nad
drzwiami ikonostasik rodzinnych fotografii. Przy stole senna dziewczyna troskliwie wklepuje krem w
ładne policzki.
– Mamusia zaraz przyjdzie. Tylko że zaraz w pole goni, ziemniaki kopać u księdza. Pani o ojca
chodzi? Do gazety? Niech pani poczeka, uprzedzę mamę, przecież ona zaraz płakać będzie, że to
jeszcze pamiętają ludzie. Aż z Warszawy pamiętają…
Matka szuka chustki, zapomniała, że już nie ma na sobie fartucha, ale spodnie brezentowe do
roboty.
– Pani wybaczy, że bałagan taki, ale my imieniny mieli, całą noc wojowali i czasu jeszcze nie
było pozmywać. Kawy pani zrobim, zaraz, Jadziu, tortu daj, tego kremowego, a może lepszy z
czekolady, szklaneczkę wyciąg, przecież my jeszcze mamy wina butelkę, bardzo dobre wino, córka w
gastronomii pracuje, to wszyscy o to wino pytają, calabres.
Nieładnie gościa w kuchni przyjmować, ale w pokoju młodsza córka odpoczywa, ona od paru lat
słabuje na zdrowiu, tak się strasznie ojcem przejęła, bo przy niej umarł.
Czy to pani pisała ten artykuł Marzenie Jurgucia? Nie? Jedna korespondentka spotkała go na
polu i porozmawiała z nim tak, niby nic, a potem my w gazecie artykuł znaleźli. To marzenie było o
motocyklu.
Zabili nam jego. Z wypłatą do domu szedł, napadli, potłukli, pieniądze zabrali. Nawet dokumenty
od jego zasługi przepadli. Już nie wyzdrowiał.
Jadziu, gdzie ta jego zasługa leży? Trzeba pani pokazać. Tylko pudełeczko się popsuło, bo
człowiek często zagląda, ludziom pokazuje, zużyło się.
Proszę pić, wino nie zaszkodzi, co innego wódka. Pokażę pani fotografie. O, to moja córeczka do
ślubu. Suknia cała koronkowa na atłasowym spodzie. A tu jej mieszkanie, domek mają własny. Na
wersalce z misiem Basia siedzi, moja wnusia.
Drzwi otwiera Sierkowa, wysoka, godna, w chustce ciasno zawiązanej na głowie.
– Mąż na gumno poszedł.
– W takim małym domku mieszkacie? Myślałam, że was w pięknej willi zastanę.
– My by dawno willę mieli, biedy nie mamy. Zbóż plon jest przyzwoity i ziemniaki w tym roku
zebrali przed wszystkimi, suchych mamy, ślicznych. Koń nasz silny jak traktor. Gumno nowe
postawili i stodołę postawili, ale już ciasna. Rozprzestrzenienia nie mamy, bo nam ustanowili wspólne
władanie z męża siostrą, co nam się tu wpakowała po wojnie. Teraz sprawa w sądzie. Jak wspólne
władanie obalą, gospodarka inaczej pójdzie.
Dom nowy postawim, drewno już mamy na wiązanie dachowe. Syn nam pomoże. Wrócił z
wojska i z nami zostanie. W wojsku przeszedł przeszkolenie rolnicze. Chce gospodarzyć.
Chodźmy na gumno. Co mąż powie, że ja z panią sama gadam.
Tylko kran dokręcę. Ciut kapi. Wodociąg my założyli pierwsi na całą wieś. I mamy już prąd
trójfazowy.
Gospodarki nam nie zazdroszczą, teraz wielu lepszą ma. Syna nam zazdroszczą.
Leona Jarosiuka nie udało mi się odnaleźć.
W roku 1974 trzydziestu procent szkół w województwie nie wyremontowano w terminie, mimo
że kuratorium ma dziś na te remonty sto milionów złotych, a wtedy – w roku 1951 – nie miało i
trzech. Szkół o jednym nauczycielu jest w tym roku ponad pięćdziesiąt procent i kuratorium jest z
tego zadowolone; małe szkoły blisko małego dziecka stanowią właściwe uzupełnienie szkół
zbiorczych. GS w Filipowie martwi się, jak pozbyć się zapasów superfosfatu pylistego i jak sprostać
zamówieniom na superfosfat granulowany 46-procentowy. Wieś Nowoberezowo najeżona jest
antenami telewizyjnymi z drabinką na drugi program; zainstalowano w niej sto czterdzieści liczników
jednofazowych i trzydzieści trzy trójfazowe. Na dworcu w Łomży pracuje tylko jedno okienko, ale
kasjerka Zdzisława Kalista utrzymuje, że nawet w dni targowe nie ma przed nim kolejek, bo do
Łomży wygodniej autobusem. Mostek przy wyjeździe z Hajnówki w kierunku wsi Dolne trzyma się
mocno, leżą na nim pryzmy piachu do kolejnego remontu. Od kiedy zbudowano stadion dożynkowy,
stary stadion w Zwierzyńcu jest mniej używany. A jeśli odbywają się na nim imprezy, mieszkańcy
sąsiednich bloków, zamiast oglądać widowisko z ciągle tej samej, przedwojennej drewnianej trybuny,
patrzą sobie z okien. W kinie Ton, wyremontowanym wspaniale przez prywatną firmę Konstantego
Woźniewskiego, idzie film francuski Zawieszeni na drzewie. Telefon „Gazety Białostockiej” zmienił
się na 20935; w roku 1951 miasto miało niewiele ponad tysiąc telefonów, dziś ma ich z górą dziesięć
tysięcy. Powieść w odcinkach, zamieszczana w „Gazecie” nosi tytuł Karawan w pasy, autor Ross
Macdonald: Niech pan zatelefonuje do biura szeryfa w Redwood City – przerwałem mu krótko…
Dzisiejszy numer „Gazety Białostockiej”, z 2 października 1974 roku, liczy osiem stron, tak jak
pierwszy jej numer sprzed dwudziestu trzech lat. Ponieważ format dziennika się zwiększył, więc na
tych ośmiu kolumnach mieści się ponad dziesięć tysięcy wierszy druku.
Trzy tysiące dwieście wierszy, a więc niespełna jedną trzecią zawartości, poświęcono
województwu i jego stolicy.
Słowo „walka” użyte zostało w numerze tylko jeden raz, w notatce o manifestacji mas
pracujących Lizbony.
Słowo „nowy” wykorzystano sześć razy.
Słów „współzawodnictwo”, „radość” i „bojownik” nie ma wcale. Są za to słowa „rywalizacja”,
„dyskoteka” i „rekordzista”.
Dwa razy posłużono się słowem „bohaterski” – w informacji przypominającej epizod drugiej
wojny światowej.
Najczęściej używanym słowem, występującym w „Gazecie” sześćdziesiąt siedem razy, jest
„praca”.
Na samie i na tradycji
1977

DYREKTOR wolałby się nie wypowiadać na temat poezji współczesnej, z klasyki natomiast…
Na ścianie za jego plecami – kilkadziesiąt dyplomów uznania dla kierowanej placówki. Przed
nim – biblioteczka pełna dzieł naukowych o zawiłych tytułach. Organizacja handlu, menedżeryzm,
modele konsumpcji.
Z klasyki przemawia do niego Mickiewicz.
Ktoś dzwoni. Dyrektor podnosi słuchawkę. Prosi, żeby teraz nie łączyć.
Siada wygodnie w fotelu:
Takiej kawy jak w Polszcze nie ma w żadnym kraju:
W Polszcze, w domu porządnym, z dawnego zwyczaju,
Jest do robienia kawy osobna niewiasta…
Ktoś puka. Uchyla drzwi. W szparce biały fartuch i ondulacja. – Panie dyrektorze, podaję nowy
termin egzekutywy.
… Nazywa się kawiarka; ta sprowadza z miasta
Lub z wicin bierze ziarna w najlepszym gatunku,
I zna tajne sposoby gotowania trunku,
Który ma czarność węgla, przejrzystość bursztynu,
Zapach moki…
i tak dalej, wszyscy przecież to znamy.
Czterdzieści lat temu obecny dyrektor rozpoczął praktykę w sklepie kolonialnym Meinla.
Sprzedawca musiał tam wszystko wiedzieć o towarze. – Ci wiedeńczycy kazali nam się uczyć o kawie
z Pana Tadeusza.
Znajomi przywieźli dyrektorowi wiadomość, że ta firma jeszcze handluje w Wiedniu i nawet
przechowuje stare polskie dokumenty. Więc dyrektor chyba się będzie musiał upomnieć o
zaświadczenie do emerytury. – Przecież zaczynałem u Meinla od piętnaście lat chłopaka.
To znaczy, że ma lat pięćdziesiąt pięć, ale nie wygląda na tyle, jest wysoki, przystojny i zdaniem
personelu żeńskiego nie nosi się tak bardzo po dyrektorsku; po inżyniersku raczej.
Od dwunastu lat kieruje największym w Warszawie handlowym domem spożywczym.
– Przejmując dom priorytetowy, bałem się okropnie. Cała dyrekcja poprzednia była aresztowana
za różne afery. Przez pierwsze miesiące ciągle mnie ktoś łapał w korytarzu – jeden gadał na tego,
drugi na owego i zgadnij, człowieku, kto kłamie. Musiałem powoli szufladkować sobie.
Kiedy otwierano Supersam, przewidywano sto milionów rocznego obrotu. Doszło do pięciuset i
więcej. Przy tej samej powierzchni sklepu i zaplecza, przy prawie takim samym zatrudnieniu i przy
mało zmienianych cenach; o wysokości obrotu decydują podstawowe produkty.
Pięćset milionów rocznie to dwa miliony na jeden dzień handlu. Na tę sumę składa się między
innymi: wartość dziesięciu ton pieczywa (pięć dostaw dziennie), dziesięciu ton mięsa i dwóch do
trzech ton wędlin dziennie, trzech ton warzyw, dwóch ton owoców, dwóch tysięcy litrów mleka i
czterdziestu tysięcy sztuk jaj (wszystko po dwie dostawy dziennie).
Dwa powszednie miliony pochodzą z kieszeni dwudziestu, trzydziestu tysięcy klientów. – Jeszcze
przed rokiem – wspomina dyrektor – Supersam sprzedawał trzy do czterech ton mięsa i dwie do trzech
ton wędlin dziennie. Wtedy można było wytrzymać. A teraz Supersam jest w mięsnej niewoli. Te
szynki, te balerony, te schaby, nawet ta podgardlana i ta kaszana warszawska to zmora. Te pęta
gatunkowych kiełbas to pętla dla Supersamu.
Gdzieś w stolicy muszą być sklepy, w których mięso i wędliny są stale. Wytypowano więc sklepy
ciągłego zaopatrzenia – Sezam, Halę Mirowską, Koszyki, Merkurego i Supersam. Dyrektor nie bierze
odpowiedzialności za to, co się dzieje w tych czterech pierwszych domach handlowych. On odpowiada
za Supersam. I chociaż rzadko ma komplet asortymentu, to jednak zawsze jest się czym cieszyć.
Dlatego do Supersamu zjeżdżają się ludzie z całej Warszawy.
Jak przyjadą i wystoją to mięso sprzedawane przy ladzie, czyli „na tradycji”, jak mówi tutejszy
personel, idą dalej, do samu, po towar najzupełniej banalny, który mogliby kupić przy swojej ulicy. – I
nasze biedne kasjerki młócą nieraz miesięcznie po jednym milionie. Nie mogą opuścić kasy nawet na
sekundę, a przecież są ludźmi, zresztą czasem muszą wyjść jako kobiety. A sprzedawca tylko dźwiga
ten towar i przerzuca, przerzuca, pod stałym pręgierzem klienta.
– Bo wszystko jakoś wypaczyło się. Poza tym, mówiąc między nami, ja nie lubię samoobsługi. Ja
ją rozumiem, ale dla mnie handel to jest lada. I rozmowa. Ciekawe, może kiedyś świat wróci do tego?
U Meinla było tak: przychodziła klientka, mówiła „dzień dobry”, bo klient, owszem, musiał być
witany, ale sam o „dzień dobry” nie zapominał. Opierała się o ladę i pytała: – Proszę pana, mam dziś
przyjęcie dla tuzina gości, jaką pan radzi kawę, jaką herbatę, a jakie likiery? Ta kawa idzie z
mleczkiem czy ze śmietanką? A tę herbatę jak parzyć, żeby miała kolor?
Dyrektor miał wtedy dziewiętnaście lat, słuchał, doradzał i był bardzo z siebie zadowolony.
Zaczynał właśnie kierować sklepem Meinla przy Nowym Świecie, tym koło kina Majestic.
– Nieraz mówię do naszej młodzieży: – Kochani, sprzedawca to jest zawód naprawdę piękny.
Taki zawód, który zbliża do ludzi. – Tak im mówię, no niech pani powie!
Pensje w Supersamie należą do najwyższych w handlu spożywczym; średnia płaca – trzy tysiące
czterysta. Personel nie odpowiada tu materialnie i straty doskonale mieszczą się w limitach. Kto tylko
chce, może dostać wczasy. Sprzątaczki pracują faktycznie na pół etatu, a płace dostają za pełny.
Każdego, kto przepracuje w Supersamie dziesięć lat, dyrektor zaprasza na herbatę i na rozmowę.
Przed reorganizacją były nawet fundusze, żeby dać załącznik – trzysta, pięćset lub tysiąc, zależnie od
zasług. Teraz zamiast załącznika są kwiatki. Raz do roku urządza się spotkanie dla emerytów. Jest ich
sześćdziesięciu ośmiu. Przed reorganizacją robiło im się zawsze paczuszki. Takie kilogramowe
szyneczki odkładało się dla nich zawczasu, a teraz nie wiadomo, jak będzie.
– Jaką herbatę się pije na tych spotkaniach? Hmmm. – Po hitlerowskim obozie dyrektor nie ma
już takiego smaku i węchu, jak kiedyś. Wyszedł z tego obozu jako muzułmanin. Ważył 46 kilo. Jak
tylko przybrał, zgłosił się do WSS Południe na Mokotowie. I tutaj chciałby doczekać
pięćdziesięciolecia swej pracy.
Wracając jednak do tych starań o personel – nie dają one efektu. Dziesięć procent etatów czeka
na ludzi. – Wziąłbym już każdą, nawet po szkole powszechnej, byle zdrowe ręce, nogi, nawet z
niewyparzonym językiem bierzemy.
– Handel spożywczy daje taką władzę. Te zakupy stały się ostatnio, niestety, wszystkim dla ludzi,
a zwłaszcza dla kobiet. Czy to nie władza sprzedawać temu, kto się przymili? Widocznie jednak ta
praca ma tyle minusów, że odechciewa się nawet i władzy.
Ja sam nie mam władzy ani odrobinę. Ja nawet nie handluję. Ja tylko rozdzielam, żeby było w
miarę po równo.
PANI HALINA przychodzi do pracy jedna z pierwszych, o godzinie szóstej piętnaście.
O tej porze Supersam wygląda jak tajemnicze akwarium pełne złotych rybek z neonu i
nieruchomych rozgwiazd wentylatorów, które się unoszą nad sztucznymi skałami towaru.
Gdyby pani Halinie, która jest osobą realną, opowiedzieć taką bajeczkę, spojrzałaby z góry:
– Może ktoś widzi skały, a ja widzę sztable.
– Magazyny Supersamu są takie ciasne, że trzeba trzymać zapasy na hali sprzedaży. Więc sześć
ton tej słynnej kaszanki w puszkach ustawia się w sztable czy – jak mówią w dyrekcji – w bryły
estetyczne. Towar jest wtedy pod ręką, tylko że przecisnąć się trudno.
Pani Halina jest wysoka, masywna, wyprostowana, chodzi energicznie i mówi donośnie. Piastuje
stanowisko głównej szefowej sali i ma sześć zastępczyń zmianowych. Wyobraźmy sobie, że hala
sprzedaży, licząca dwanaście arów, jest kartką papieru. To pole działania kierowniczki. Teraz
składamy kartkę na pół; nad każdą połówką czuwa zastępczyni. Teraz na ćwierć; na każdej ćwiartce
rządzi rewirowa. Ta nazwa niektórych razi. Szukano jakiejś nowej i nie znaleziono. – Dobrze – mówi
pani Zosia z tradycji – że sprzedawca nie nazywa się jeszcze stójkowy.
Kierowniczki dbają o to, żeby nie zabrakło towaru i żeby miał go kto sprzedać. Pracują przede
wszystkim na zapleczu, a właściwie w korytarzu, wąskim, zagraconym i lodowatym. Od ramp i wrót
wielkich chłodni wieje tu nieustannie piwniczny ziąb, przejmujący do kości.
Pani Halina nosi spodnie, nie watowane jednak, lecz z beżowego bistoru.
– Póki co jestem zdrowa jak koń.
O szóstej piętnaście pod świetlistym akwarium Supersamu ciągnie się już ciasno spleciony
ogonek. Jak czarny płaz wyrzucony z wody, który usiłuje przewiercić łbem szybę.
Ktoś liczy – siedemdziesiąt sześć osób. – Pani się nie boi, koleżanko? – mruczy pani Halina. – Do
siódmej będzie czterysta.
Czterdzieści pięć minut między szóstą piętnaście a otwarciem drzwi sklepu to czas największej
przepychanki po obu stronach szklanej granicy.
Pani Halina omija wagę, która powinna być dawno oddelegowana do jakiegoś geesu, ślizga się na
serze wysypanym przez siłę fizyczną – niedoszłego studenta filozofii, wpada na konwojenta z
wiadrem pełnym tłustego chlupotu.
– A to co?
– Flaki.
– Jakie flaki?
– Flaki.
– Ludzie, czy ktoś u was zwariował? Czy do nas klient przychodzi z garnkami? Czy my mu
będziemy warząchwią do kieszeni nalewać?
Teraz pani Halina usiłuje przesunąć karetę pełną kiełbasy żywieckiej w plastikowych
woreczkach. Ten towar pójdzie do samu. Nie jest szczególnie atrakcyjny, więc nie musi być
sprzedawany na tradycji.
Koleżanka z nabiału pomaga pchać pojazd.
– Pani kierowniczko, co będzie z tymi jajami?
– A co, nie schodzą?
– Świeżych schodzi każda ilość, a chłodnicze leżą.
– Trudno, jest zarządzenie, na sto jaj – czterdzieści chłodniczych.
– Nas ten nabiał zadusi.
– Dziś nie weźmiemy więcej. To, co jest, wystarczy, świat i ludzie.
Karety znikły. Na korytarz wjeżdża pieczywo, a z nim smuga ciepłego zapachu.
– Pani kierowniczko, z wczoraj została tych chlebów tona chyba.
– A co to dziwnego? Mogliśmy przewidzieć, że wczoraj handlu nie będzie, pierwsza środa
bezmięsna. Ale myśleliśmy, ludzie przywykli, że dzień bezmięsny w poniedziałek, a środa normalna, i
przyjdą jeszcze po staremu. Gdzie tam, prędko przyswoili sobie. Ten nasz naród.
– To co, tego ciepłego nie dawać?
– Nie dawać, aż tamto wykupią. Damy świeże, to tamto nie zejdzie nigdy.
Teraz szefowa zerka na awiza. Co dzisiaj oferują Supersamowi zakłady mięsne?
Zaopatrzeniowiec wylicza:
– Tego garmażu będziemy dzisiaj mieli, że ojej. Tych boków faszerowanych za dużo jest. Żeber
jest, pasztetu jest, kaszanej jest, podgardlanej że aż, pani kierownik.
– Dawać na stoisko. Smalec tymczasem wstrzymać.
– Ale ludzie pytają ciągle…
– Damy smalec, to garmażer nie zejdzie. Możemy zamiast smalcu rzucić słoninę. Jakby był
paczkowany, to byśmy dali. Ale jest w blokach. Na garmażu nie rozważysz, bo trzeba te boki
faszerowane prędko przepuścić. Na mięsie nie rozważysz, bo ręce brudne z osocza. Niech poczeka.
Pani Halina kroczy na salę, do stoisk warzywnych.
– Pani Stasiu, dziecko, pani zostawi warzywa i pójdzie na wędliny, bo tam jedna jest na chorobie.
Kotek, niech pani pamięta, sprzedawać każdemu do trzech kilo ogółem, więcej nie, szynki do pół,
polędwicy, jakby przyszła, też pół. Inwalidzi, jak się ustawią, pani pamięta, nie dawać im bez przerwy,
tylko raz z jednej kolejki, raz z drugiej, jeden zdrowy, jeden chory.
– A nie dwóch zdrowych, jeden chory?
– Nie, raz na prawo, raz na lewo.
– A jakby przyszła ciężarna?
– Niech się ustawia z chorymi.
– Nawet taka z brzuchem?
– Pani Stasiu, idź, dziecko, bo już będziemy wpuszczać.
PANI RENIA kuli się na rampie. Pod białym fartuchem ma sweter owczy, na fartuchu serdak
supersamowski przepasany rzemykiem. Kiedyś przydzielano pracownikom kożuszki, ale przez tyle lat
poznikały jakoś ze stanu.
Pani Renia będzie dziś stała na wietrze co najmniej cztery godziny, bo przyszła niespodziewana
dostawa, tranzyt grupy aż z Ełku; trzy i pół tony.
Czwarta grupa to wędliny najwyższej klasy. Szynki są nieduże, foremne, ciasno skrępowane
żyłką, która wciska się w skórę łuskowatym wzorkiem. Kiedy lecą do kosza, ktoś mówi z uznaniem –
rany boskie, to nie szynki, to ananasy.
Pani Renia musi teraz przeważyć to wszystko. Jedną ręką przesuwa odważnik, w drugiej,
zgrabiałej, trzyma faktury, by nie porwał ich wiatr.
Pracuje w Supersamie dłużej niż dyrektor, bo od samego otwarcia. Piętnasty rok. Robiła już
wszystko. Była sprzedawczynią rewirową, a potem główną szefową sali. Od dwóch dni już nią nie jest.
Ustąpiła stanowiska pani Halinie.
Pani Renia zawsze się cieszyła wzorową opinią. W zeszłym roku dostała Srebrny Krzyż Zasługi.
Dyrektor nadal ją ceni. Ale – mówi – zadania rosną, trzeba było wzmocnić obsadę.
A co mówi się w korytarzu? – Że pani Renia to był człowiek za dobry, za delikatny, za ludzki.
Czy dzisiaj można być ludzkim?
Weźmy tę sprawę z kasjerką Danusią. Danusia potrzebowała porcyjki parówek. Akurat wczoraj,
w tę pierwszą środę bezmięsną. Wystarczyło otworzyć chłodnię i sprzedać Danusi tych parę sztuk.
Pani Renia zrobiłaby to na pewno. A pani Halina powiedziała, że nie. Przepis to przepis; sprzedawca
nie może być lepszy niż klient.
I co się stało? Pani Danusia zażyła natychmiast pięć neospazmin, zbladła, zrobiła się dziwna w
oczach, musiała zamknąć kasę i pobiec na górę do ambulatorium. A kasa stała pusta przez pół
godziny.
Dyrektor mówi jeszcze, że pani Renia prosiła ciągle – zdejmcie mnie już, zdejmcie.
Teraz, na rampie, ociera oczy rękawem, bo łzawią od wiatru. Do tego ma takie zmartwienie. Ten
młodszy syn rozchorował się właśnie.
PANI IRENKA jest niewysoka, okrągła i bardzo swojska. Łatwo do niej zagadać i łatwo odpowie.
Należy do grupy zastępczyń. Przed chwilą sprawdzała zawartość chłodni minusowej. Szczypie się w
pulchny policzek: – Przemroziłam twarz przez te lata. Jak napiję się herbaty, jestem fioletowa i
wstydzę się ludzi. Wyglądam wtedy jak pijaczka, a przecież nie piję. Mam chorobę wieńcową.
Pyta, czy przyszłam oglądać otwarcie. – Oj, po co na to patrzeć, jeśli ktoś nie musi.
Właśnie wybija siódma. Sprzedawcy zajmują swe miejsca na samie i na tradycji. Półki uginają
się pod ciężarem bułek, warzyw, serów, mięsiwa. Na dworze jest już jasno i widać, że za ogromną
szklaną ścianą nie ma już żadnej kolejki, lecz tłum.
Teraz okazuje się, że w Supersamie pracują także mężczyźni. Wychodzą gdzieś z zaplecza i idą
tyralierą przez halę.
To kontrolerzy i inspektorzy. Są różnego wieku i różnej postawy, ale białe fartuchy, plakietki z
nazwiskiem na piersi i krok marszowy, pełen determinacji, sprawiają, że wydają się jednakowi.
Podchodzę jednocześnie do szklanego tryptyku drzwi. Żaden z nich nie patrzy przez szybę. Jakby
ta szyba była zachlapana wapnem.
Za to tłum z drugiej strony obserwuje bacznie ich każdy ruch i napiera na ścianę. Drzwi
zaczynają trzeszczeć i pierwsi z tłumu, ci, którzy opierają dłonie o szkło, wyraźnie się boją.
Nie wiedzą, że szkło jest hartowane i tłucze się w proch. A może i wiedzą, bo szyby, jak mówi
dyrektor, lecą co trzy, cztery dni, a w tłumie są stali bywalcy.
Inspektorzy boją się także. Nie boi się tylko pani Halina, która pierwsza sięga do górnego zacisku
środkowych drzwi. I właśnie ten zacisk nie puszcza.
Boczne skrzydła tryptyku są już otwarte. Dwa nurty tłumu wpadają do sklepu i pędzą ku ladzie
tradycji. Pierwszy biegnie mężczyzna w ciemnej kurcie i w kaszkiecie, w sznurowanych butach,
wielki, ciężki, siwy. Za nim jeszcze paru mężczyzn i te silne baby, duże, szerokie. Dalej młodzież,
która w tłumie przed sklepem zdołała się prześwidrować do przodu. Ale w tym biegu daje się
przegonić. W tłumie przepychała się chyłkiem, anonimowo, szarówką, a teraz znalazła się w świetle,
na oczach mężczyzn w białych fartuchach, sprzedawczyń za ladą, kasjerek z dłońmi na klawiszach
swych maszyn. Więc młodzież, zwłaszcza męska, więdnie jakby, patrzy pod nogi, udaje, że się tu
znalazła przypadkiem, i traci pozycję w wyścigu. Wyprzedzają ją nawet tabory, te chłopaki
podwarszawskie z pustymi koszami, te starowinki o kijkach.
Drzwi środkowe są ciągle zamknięte i ciągle tkwi jeszcze za nimi klin zrozpaczonych klientów,
którzy tak byli bliscy pierwszeństwa za ladą.
Rozglądam się za panią Irenką. Stoi sobie z boku. O godzinie siódmej trzeba uważać, gdzie się tu
stoi. Nie wolno się znaleźć na linii, która łączy drzwi z tradycją. Nieostrożność może się skończyć
szpitalem i sądem. I nikt nie chce płacić odszkodowań – ani Supersam, ani PZU. One naprawdę nie
czują się winne.
Więc pani Irenka stoi na boku. Rzeczywiście, ma na twarzy fioletowe plamki. Patrzy gdzieś
przed siebie, na domy po drugiej stronie, i kręci głową. Pyta: – No, czy pani kiedykolwiek zapomni o
tym?…
PANI LONIA ma bardzo staranny makijaż i czarne pieprzyki. „R” wymawia z francuska. Nosi
haftowaną kamizelkę z Cepelii. Pisze na maszynie w pokoiku biurowym tuż przy hali sprzedaży. Nad
jej głową wisi sarenka wykonana artystycznie z czarnego drutu.
Pani Lonia jest bardzo zadowolona, bo kupiła na bazarze kocią skórkę i nie będzie tak ciągle
chorowała. Na ischias jest tylko jedna rada – właśnie ten kotek. Żadnych rozcierań, żadnych okładów
gorących. Ta docent, która panią Lonię leczy od lat, powiedziała: – Kto to widział przykładać ogień na
ogień? – Pani Lonia powtarza to wszystkim. Kto w Supersamie nie ma jeszcze ischiasu, to go będzie
miał.
Pani Lonia ma także kłopoty. Jest taka uroczystość wśród bliskich i trzeba im dać jakiś prezent.
Co by im sprawić? Pani Lonia wpada na pomysł – samowar!
Tymczasem jednak jest zajęta pisemkiem w sprawie tych flaków porannych: – W związku z
konsystencją płynną wymienionego towaru zmuszeni jesteśmy wyrazić odmowę…
PANI MARYLA znana jest w Supersamie jako patrzałka. Siedzi na antresoli wsparta o barierkę i
patrzy w dół, na halę sprzedaży. Obejmuje spojrzeniem i sam, i oddzieloną od niego przepierzeniem
tradycję.
Tradycję wprowadzono na wiosnę. Klienci sami się tego dopominali.
Kiedy wprowadzono tradycję, pani Maryla odetchnęła z ulgą, bo przedtem w tym kłębowisku nie
można było wypatrzyć żadnego złodzieja. Podczas gdy suma strat świadczyła wyraźnie o tym, że
kradzieże wzrosły.
Poza tym wynikały dziwne sytuacje. Pani Maryla widzi wyraźnie, że jakiś klient, chudzina z
pustym koszykiem, krąży po cichutku za innym, który już się dopchał do karety i ma cały koszyk
wędlin. Krąży, krąży i chaps, łapie jedną paczuszkę i chowa do teczki. Pani Maryla prowadzi go
wzrokiem do kasy, zbiega szybko po schodach i czeka. Widzi tymczasem, że ten chudy przed kasą
zaczyna się wiercić, delikatnie przekłada zdobycz z teczki do koszyka i płaci za wszystko jak trzeba.
Więc była kradzież czy nie? Z punktu widzenia pani Maryli kradzieży nie było.
Od kiedy zrobiono tradycję, pani Maryli pracuje się łatwiej. W ubiegłym roku wykryto w
Supersamie tylko 273 kradzieże, a w tym, do listopada, już 360. Mimo że w tym na pewno kradziono
mniej. Bo to wszystko, co ludzie najbardziej lubili zwędzić, jest już sprzedawane tylko zza lady.
Najbardziej wynoszono lepsze wędliny i one są już, jak wiadomo, tylko na tradycji. Potem
czekoladę i wódki. I one też są już tylko za ladą. Bo kiedy zaczęły się te hece z cukrem, to cukru też
już nie można było dawać do samu, z tych samych powodów co mięsa. I tak jak dla mięsa, utworzono
tradycję dla cukru. Ulokowano ten dział na antresoli, gdzie były przedtem wyroby przemysłowe, o
które nikt tutaj nie pytał. Razem z tym cukrem sprzedawane są teraz różne słodycze, wódki, wina,
kawa, herbata.
Pani Maryla wypatruje złodziei od piętnastu lat. Żadnych kamer, monitorów, fotokomórek w
Supersamie nie ma. Kiedyś „Express” pisał, że są, ale to była tylko propaganda, żeby klienta
nastraszyć. Bo człowiek ten jeden raz w życiu musi ukraść. Nawet ta zakonnica, co potem u dyrektora
krzyżem padła. – Pożałowaliśmy jej i schowaliśmy protokół do szuflady. Do szkół też zawiadomień
nie wysyłamy, bo szkoła dzieciaka zniszczy.
– Jak tu przyszłam, byłam jeszcze panną, a teraz, Boże, mam trzydzieści trzy lata.
– Jeszcze dwa, trzy lata temu, jak tam na przystanek tramwaj przyjeżdżał, to widziałam stąd
numer. A teraz już nic! Tylko to migotanie mam przed oczyma. Głowa mnie boli, a brzuch mam
twardy jak kamień. Wątroba zesztywniała mi całkiem, bo się wcale nie ruszam. A co ja zjem? Nie
mam kiedy. Supersam prowadzi gastronomię otwartą, dla klientów, ale dla pracowników to już nie ma
stołówki.
– Tyle mojego ruchu, co rano przebiegnę z domu na stację. Mieszkam w Józefowie, wody nie
mam, gazu nie mam, ubikacja na dworze, a węgiel mi przydzielili dopiero na luty. Okropnie się boję,
kiedy złapię klienta z tej linii otwockiej. Żebym kiedy nie oberwała wieczorem.
– Dziecko mam takie nieusłuchane. Taki urwis straszny. Nie usiedzi ani chwili, tylko pędzi przed
siebie. Ja już uwierzyłam, że mnie złodzieje przeklęli. Proszę pani, żebym ja w ciąży tych złodziei
łapała, chodziła na kolegia, świadczyła w sądzie? Oni mnie przeklęli – jak ty nas gonisz, tak ty goń
swojego dzieciaka!
PANI BASIA jest kierowniczką tej drugiej tradycji – winno-cukierniczej, i wiceprzewodniczącą
rady zakładowej wspólnej dla pięciu największych domów towarowych w Warszawie. Do niedawna
pełniła etatowo swą funkcję, ale…
– Ja lubię ten ruch. Powiedziałam na zebraniu: – Dosyć, wracam do operatywu. Moim zdaniem
praca społeczna powinna być po godzinach, wtedy jest jakoś przyjemniej, uczciwiej do ludzi.
– Proszę pani, ja przepadam za handlem. Uwielbiam rozmawiać z klientem. Nigdy nie miałam
wpisu do książki zażaleń, mimo że dzisiaj na piętnaście osób personelu siedem jest nieobecnych i tak
bywa często. Zawsze mówię klientowi: – Przepraszam, ale ta dyskusja o sytuacji gospodarczej
naprawdę nie jest potrzebna.
– Czy to przypadek, że każde dziecko bawi się w sklep? Dzieci zawsze się bawią w ważne rzeczy.
W tatusia i mamusię na przykład i w wojnę niestety.
Wskutek wojny nie pojechałam do Moskwy na studia. Skończyłam szkołę pedagogiczną i właśnie
był ten nabór, a mama mówi: Za nic na świecie, tylu bliskich straciłam w tę wojnę, a ty mnie na cztery
lata zostawisz samą?
Więc poszłam uczyć fizyki i geografii, a potem, jak zaszłam w ciążę – do Ministerstwa Oświaty.
Bardzo mi się nudziło. Jak tylko przeczytałam w gazecie, że szukają sprzedawców do delikatesów,
tych przy Świerczewskiego, to dałam tam nogę.
Wtedy ludzie jeszcze wstydzili się, że pracują w handlu. I chociaż mnie się ta praca podobała
bardzo, to jak mój naczelnik z ministerstwa przyszedł kupić cukierków, wlazłam pod ladę. Zobaczył
mnie, wyciągnął i zrugał.
Uważam, że teraz stosunek do handlu jest zupełnie inny.
Dzisiaj załatwiałam sprawy w rachubie na Hali Mirowskiej i po drodze, na Nowolipkach, widzę
ten salceson, prześliczny! Wzięłam ćwierć kilo, nie samym baleronem człowiek żyje.
PANI GERTRUDA prowadzi dział zamówień, po drugiej stronie ulicy. Przyjmuje zamówienia
zwyczajne i z dostawą do domu, osobiste i przez telefon. Telefon jest jeden, dzwoni bez przerwy i
żeby się dodzwonić, trzeba mieć szczęście. Żeby zaś osobiście złożyć zamówienie, trzeba się ustawić
w kolejce w barze Frykas, w gmachu Supersamu. A raczej przed barem.
– Przyjmujemy od szóstej, żeby świat pracy mógł także skorzystać. Portier mówił, że dzisiaj o
trzeciej już przyszli. Bo ci ludzie niektórzy, wygląda na to, że nie mogą spać. Ci starsi zwłaszcza. Tak
ten swój czas gonią.
Narzut na zamawiane towary wynosił kiedyś trzy procent w stosunku do mięsa i wędlin i jeden
procent za resztę. Teraz odpowiednio pięć procent i trzy. Dostawa do domu kosztowała kiedyś pięć
złotych, a teraz trzydzieści pięć. Ale zapotrzebowanie na usługi działu zamówień jest takie ogromne,
że nie da się w ogóle określić. – Jak nie damy tej szynki, to wrzucimy do paczki baleron, nie ma
baleronu, to pieczeń, klient wie, że nie odeślemy go tak.
– Kiedyś ludzie zamawiali same luksusy, a teraz coraz częściej zamawiają na przykład smalec.
Kiedyś klientela była ekskluzywna, a teraz nie, bo teraz już rządzi konieczność.
Największym zmartwieniem pani Gertrudy jest straszliwa ciasnota, z jaką się zmaga ten dział.
Rozmawiamy w kąciczku; ja na gościnnie podsuniętym krześle, panie na stojąco, a wokół nas krąży
nieśmiało pracownica, tęga i niemłoda.
Krąży, krąży, wreszcie przeprasza. Chce iść do szatni.
Nie widzę, byśmy zagradzały jakiekolwiek przejście.
Pani Gertruda prosi jednak, bym wstała, i odsuwa krzesełko. Pod krzesełkiem jest klapa, a pod
klapą piwnica, w której urządzono szatnię i WC, a także ustawiono regały na koniaki francuskie.
Schodzi się do tej piwnicy po żelaznych schodkach. A ponieważ druga część klapy, przywalona
towarem, nie da się otworzyć, trzeba cztery stopnie pokonywać na czterech kończynach.
Pani Gertruda pokazuje mi wielki dyplom oprawny w ramę. Dział zamówień szczyci się
handlowym znakiem jakości. Wśród wielu zasług wyliczonych w dyplomie jest „prawidłowe
wykorzystanie mebli i urządzeń”.
PAN ANDRZEJ sprzedaje pieczywo. Jest jedynym ekspedientem w całym Supersamie.
Mężczyźni pracują tu tylko w biurze, w kontroli, w transporcie, w pracowni cukierniczej i
gastronomii. Stanowią piętnaście procent personelu, który liczy 440 osób.
Ta sytuacja wcale nie peszy naszego rodzynka (nikt go tutaj nie nazywa inaczej). Nawet mu się
podoba. Wszystkie koleżanki o niego tak dbają. Jeżeli na przykład weźmie inną zmianę, to te panie,
opuszczone przez jeden dzień pracy, tak się obrażają, że człowiekowi jest bardzo miło.
Poza tym ta robota wcale nie jest babska. Sprzedawać w sklepie spożywczym to zajęcie dla
chłopa. Na przykład ta dłoń…
Wygląda, jakby ją ktoś przeciął, a potem skleił twardym żółtawym tworzywem. To odcisk od
krojenia pieczywa. Kiedyś schodził podczas, urlopu, a teraz już nie.
Pan Andrzej przerzuca codziennie na półki cztery tony towaru. Robi to już sześć lat i na razie nie
myśli uciekać. Kiedyś wprawdzie praca była przyjemniejsza. Przychodziły takie wspaniałe bułeczki,
obwarzanki, bajgiełki, aż się chciało pogłaskać. Jeszcze dwa lata temu sprzedawano w Supersamie
czterdzieści dwa gatunki pieczywa, a teraz może dwadzieścia. Zresztą asortyment się zmniejszył we
wszystkich działach o dwadzieścia procent co najmniej.
Duża radość tutaj, na pieczywie, to odwiedziny wróbelków, które zagnieździły się pod stropem i
przylatują wydziobywać okruszki. Różne klientki składały protesty, ale na szczęście tych wróbli nie
przegonisz żadnym sposobem.
Pan Andrzej w ogóle czuje się w Supersamie jak w domu. Ożenił się z dziewczyną, która też tu
pracuje. Należą do Spółdzielni Mieszkaniowej „Mokotów”, ale takie zmartwienie – powiedziano im,
że po roku 1980 spółdzielnia zawiesza działalność. Czy ta nowa, która ich przejmie, zaliczy uczciwie
staż członkowski?
Na razie żona robi wieczorem ogólniak, a on jej pomaga. Wie, co to znaczy, bo sam się uczył
zaocznie. Oboje myślą o studiach na SGPiS. On tam już nawet startował, ale się pośliznął na
matematyce. Gdyby te studia skończył, chciałby nadal pracować w Supersamie, już na innym
stanowisku, ale tak, by wykorzystywać to, co już wie.
Wygląda jak student. Nosi grube okulary, jest szczupły, a jego włosy mają kolor rodzynka. Jeśli
ktoś ten kolor pamięta, bo rodzynków nie widziano w Supersamie już bardzo dawno. Cukiernicy
tutejsi skarżą się nawet, że z tego powodu potracili premie. Bo jak babka polska jest z rodzynkami i ze
skórką pomarańczową, to robią plan, a jak ze skórką tylko, to go nie mogą wykonać. Produkcja po
prostu wychodzi za tania. A w robociźnie przecież nie ma żadnej różnicy.
PANI ELA ma tutaj najlepiej. Nikt, nawet sam dyrektor, nie korzysta z podobnych luksusów.
Pokój pani Eli jest widny, ciepły, przestronny, czyściutki. W kąciku szumi czajnik z wodą na herbatę,
a na półce białej szafeczki leży piękna porcja sernika.
Pani Ela jest ze swego ambulatorium bardzo zadowolona. Pielęgniarską pracę w Supersamie
uważa za bardzo ciekawą. Bo człowiek musi tutaj decydować sam, chociaż skóra cierpnie nieraz na
grzbiecie.
No i te dziewczęta z mięsa ciągle przybiegają po środki uspokajające i proszki na bóle głowy.
Kasjerki podobnie. Pracownicy fizyczni przygniatają sobie ręce pojemnikami. A Sylwek, taki miły
chłopaczek, pracownik fizyczny, strasznie oberwał od kota. Poorał go dosłownie ten kocur. Ale na
szczęście nie był wściekły, tylko nasz etatowy; my mamy koty do łapania myszy.
– Najciekawsze jest to, że te panie ze sklepu wcale nie żądają zwolnień. Nieraz z wysoką
temperaturą przychodzą. Tak lubią swoją robotę.
Pani Ela zastanawia się.
– Ale jakby nie przyszły, toby nie zrobiły zakupów…
Pielęgniarka ma okrągłą buzię, pęk bransoletek na ręku, porusza się z godnym spokojem i
starannie dobiera słowa.
Uczy się na studium kultury i oświaty dorosłych przy Ministerstwie Kultury i Sztuki. Właśnie
musi złożyć egzamin z polityki kulturalnej PRL, która jej wcale nie idzie do głowy. Ze studium chce
się przerzucić na pedagogikę. Bardzo kocha swój obecny zawód, ale on jest trochę źle płatny.
– Nauczyciele – mówię – też nie mają kokosów.
– No, tak… – Więc szczerze mówiąc, pani Eli nie chodzi o pieniądze. Ona pewnie przy
pielęgniarstwie zostanie. Tylko żeby po prostu studiować. Ma córkę szesnastoletnią. Córeczka chodzi
do tej samej szkoły, do której i ona chodziła, bo całe życie mieszkają na Targówku, w domeczku po
dziadku. Byłoby cudownie, gdyby obie skończyły studia.
Pani Ela ma jeszcze dwa marzenia. Żeby je wywłaszczono nareszcie, bo wtedy dostaną
mieszkanie z kaloryferami i wodą bieżącą, i żeby mieć w domu coś Wyspiańskiego. Choćby jakiś
rysunek maleńki.
Przecież jeżeli człowiek ciężko pracuje, a ona bierze tyle nocnych dyżurów, i to na neurologii, to
powinien móc sobie pozwolić…
Ile mógłby kosztować taki rysunek? Trzydzieści tysięcy? Pani Ela bierze ołówek. Nie, jednak…
Gdyby odłożyła na to miesięcznie nawet dwieście złotych, toby musiała czekać trzynaście lat. A
przecież te rzeczy drożeją.
PANI ZOSIA, sprzedawczyni z tradycji, jest u szczytu zmęczenia. Tymczasem dopiero dwunasta
i trzeba wytrzymać za ladą jeszcze dwie godziny. Z jednej strony znosić ten piwniczny ziąb z
korytarza, który liże po nogach i plecach, z drugiej – oddech i napięte spojrzenie tłumu.
Wystarczy wejść na galerię i stanąć koło pani Maryli, żeby przeliczyć, że na ladę, za którą leżą
mięso i wędliny, napiera czterysta siedemdziesiąt osób. Lada jest ogromna, a jednak tłum przesuwa ją
czasem. Nie świadomą siłą, lecz po prostu ciężarem.
Pani Zosia mówi, że do tego tłumu można się przyzwyczaić. – Ludzie jak to ludzie. Ja jestem
nerwowa, czasem aż jadowita jestem, ale ich współczuwam. Tyle czasu wystoją i co, dostaną, co jest.
A ja sobie to mięso wybiorę ładne. Mięso to straszna rzecz! Czy u nas w sklepie ktoś powie
szyneczka? U nas mówi się szynka, bok, łopata. Mięso to nie zabawka.
– Najgorsze jest czekanie. Kiedy ludzie nie biorą tego, co jest, ale stoją za lepszą dostawą. Tego
nie mogę wytrzymać, nie mogę. Jadąc rano do pracy, aż mam kurcze brzucha. Boże, Boże, żeby tylko
wszystko było. Ja się mogę zamachać na śmierć, podając towar, i wcale mi to nie szkodzi na zdrowie,
a od tego czekania choruję nerwowo.
– Do zimna nie idzie się przyzwyczaić w żadnym wypadku, ale do tłumu można. Nawet do tych
rencistów i inwalidów.
– Te biedaki, to my już znamy ich. Oni mają tutaj własną kolejkę i jeden z drugim po trzy, cztery
razy w niej sobie obrócą. Wyniesie taki dwanaście kilo towaru. On z tym na bazar nie idzie; na
postojowym zarabia. Niejedna kamienica takiego emeryta ma swojego, co go wysyła postać. Niech on
ma dziesięć złotych od kilograma, no to już pożyje sobie lepiej trochę.
– Dla spekulantów to za ciężki kawałek chleba. Oni wolą lżejszy.
– Dla spryciarzy znowu lepszy jest handel w przemysłowej branży. Wychodzić jakieś meble albo
pralkę automatyczną; za to od razu lepszy pieniądz leci jednorazowo.
– Tym ludziom za ladą trzeba współczuć, bo oni nas też współczuwają. Czy ja mogę chociaż nogi
wymoczyć, jak wrócę do domu? Mnie to nawet ze zmęczenia do głowy nie przyjdzie. Zresztą muszę
lecieć do przedszkola odebrać wnuczkę. Córka, niestety, nie ma jednej nerki, ja się opiekuję tą wnusią.
– Najgorsze jest to, że ja nikogo nie mogę już znać. Z przyjaciółkami zerwałam. Każda się do
mnie przymila o ten kawałek. A ja mam trzy córki, każda już założyła rodzinę, ledwie mi dla nich
wystarczy.
– Pani się dziwi, że ja tak ciężko pracuję i nie uciekam stąd. A dokąd? Nie nosiło się teczki, to się
nosi woreczki.
– Zresztą, tyle lat… Supersam to moja rodzina. Dostaję tu trzy i pół tysiąca miesięcznie. Na ten
wysiłek za mało, ale jak dla kobiety… To mięso trzyma mnie też. Jasne!
– Wie pani, trzeba brać życie, jakim jest.
Gasi papierosa i biegnie na swe stanowisko. Jest maleńka, szczuplutka, ale nosi na głowie koronę
wspaniale uczesanych, bujnych ciemnych włosów i chroni ją troskliwie niewidoczną siatką.
Zjadacze chleba, nie anioły
1969

Poniedziałek: barszcz ukraiński, leniwe, kompot

Znowu winda nawaliła, już trzeci raz w tym miesiącu. Konwojenci musieli dźwigać wory z
towarem na plecach. Strasznie klęli. Kuchnia jest u nas na drugim piętrze, a jadalnia na pierwszym.
Kiedy winda nie działa, znosimy pełne kotły po kręconych schodkach żelaznych, wąskich i stromych.
Żeby nadążyć z wydawaniem obiadów, trzeba znosić gary i pięćdziesięciokilogramowe. Zupa jest
gorąca, strach pomyśleć, co by było, gdyby się która z nas potknęła na stopniu. W zeszłym roku
miałyśmy wypadek w zmywalni. Nie ma tam studzienki odpływowej, woda ciągle stoi na posadzce.
Koleżanka się pośliznęła i złamała rękę. Przedtem różne komisje oglądały tę podłogę i mówiły, że nie
da się zrobić odpływu, bo poniżej jest hala fabryczna. Dopiero komisja powypadkowa orzekła, że nic
prostszego, jak zrobić taki ściek. Ale dotąd go nie ma.
Barszcz ukraiński wszystkim smakował, był gęsty, jak tu lubią. Bo też na taki barszcz idą kości,
fasola, buraki, marchew, pietruszka, seler, pomidory, cebula, ziemniaki, listek bobkowy, ziele
angielskie, śmietana… Warzywa teraz wyjątkowo drogie. Co będzie na przednówku, skoro tej wiosny
nie mogłyśmy zdobyć nawet kiszonek, a przecież w zeszłym roku nie było żadnej klęski, którą by
można było porównywać z ostatnią suszą.

Wtorek: jarzynowa z ziemniakami, klopsik z kaszą gryczaną, surówka z pomidorów i ogórków, kompot

Konwojenci nie lubią przyjeżdżać do naszej stołówki nie tylko z powodu tych wind, ale i dlatego,
że my już kute na cztery łapy i nie dajemy się oszukiwać. Dzisiaj jeden z nich chciał nam wpakować
wątróbkę z wodą. Wlał jej z dziesięć kilo na 130 kilogramów wątróbki. Od razu żeśmy się
zorientowały i magazynierka wszystko po kawałku przełożyła do naszej wanny, a woda została
cwaniakowi. Wmawiał jej, oczywiście, że dostał taki towar. A my na to: – Już pan zapomniał, jakeśmy
znalazły karkówkę w schabie środkowym? A ta kiełbasa wodą szprycowana, co ją przywiózł pański
koleżka? A ten pusty worek wypchany gazetą, co w nim miały być ziemniaki? Zawsze sobie
wybierzecie taką porę, kiedy u nas największa praca, wydawanie obiadów, przesuwanie garów,
załatwianie interesantów, żeby nie było czasu wszystkiego sprawdzić.
Miałyśmy znowu pretensje z powodu kaszy. Do kierowniczki przyszło trzech delegatów i
powiedzieli, że nasi ludzie już z wojska wyszli i nie muszą kaszy jeść. Żądają, żeby były ziemniaki.
Kierowniczka tłumaczyła, że kasza gryczana jest droższa niż ziemniaki i pożywna, że jedzenie trzeba
czasem odmienić. Nie zgodzili się z tym. Powiedzieli, że zamiast klusek też by woleli ziemniaki.
Kierownik komisji socjalno-bytowej, towarzysz Ogonowski, powiada, że ludzie są u nas
antykluseczkowe, i ma rację.
Delegaci narzekali poza tym na surówkę z marchwi, która moim zdaniem jest teraz pyszna, póki
marchew piwnicą nie przeszła. Powiedzieli, że chłop musi mieć ostre jedzenie, marchew, owszem,
może być, ale z chrzanem. A skąd my chrzan weźmiemy? Co dzień zamawiamy, to nam odpowiadają,
że świeży jeszcze nie ukopany, a w słoikach brak. Koperku też nie ma od paru tygodni. Z mięsem
także kłopoty, na przykład z wieprzowiny dostajemy tylko schab i łopatkę. Na półtora miesiąca raz
były żeberka i raz karkówka. A z łopatki tyle tłuszczu schodzi. Ryby też byśmy chętnie wzięli tańsze,
na przykład zamiast filetów z dorsza – zwykłego dorsza do czyszczenia. Można by w ten sposób
zaoszczędzić i dodać do innego obiadu. Przecież my musimy się zmieścić w ośmiu złotych na osobę.
To jest coraz trudniejsze. A od przyszłego roku stołówka przechodzi na własny rozrachunek.
Nie chcemy uzupełniać zaopatrzenia zakupami w sklepach, bo to zwiększa koszty o różnicę cen
między hurtem a detalem, a poza tym kto do sklepu będzie chodził? Stąd daleko, a u nas nie ma za
dużo rąk do pracy. Jeszcze oprócz normalnych obiadów urządzamy zlecone, kiedy są jakieś
konferencje, delegacje, odznaczenia. W wielkiej fabryce, jak nasza, takie okazje są częste. Właśnie
dzisiaj wydajemy obiad zlecony na 120 osób w świetlicy szkoły przyzakładowej.

Środa: żurek, wątróbka, surówka z kapusty, ziemniaki, kisiel z jabłkiem

Wczorajszy obiad zlecony wszystkim smakował; i naszym, i gościom. Podawałam go i


nasłuchałam się pochwał. Za to, jak zwykle, nie doliczyłyśmy się noży. Zginęło dziesięć. Przecież
przy takim obiedzie nie możemy brać zastawów, bo wstyd. Codzienni bywalcy stołówkowi już się
przyzwyczaili do zasady, że chcąc jeść nożem, musisz dać przepustkę, jak mięso miękkie, nikt się o
nóż nie upomina, jak twarde, zgłosi się kilkadziesiąt osób, ale nigdy nie więcej niż jakie dziesięć
procent konsumentów. Reszta rwie łyżką, widelcem albo radzi sobie scyzorykiem. Już cztery lata jest
taki zwyczaj. Przedtem, kiedy noże leżały luzem, ginęło i pięćdziesiąt dziennie. Każdy sobie brał
nożyk na oddział, ostrzył na szlifierce i niósł do domu albo chował. Cena noża 12 złotych, to znaczy,
że i 600 złotych dziennie wyciekało ze stołówki. Kiedy kupiliśmy lepsze kubeczki, też się wyniosły.
Teraz są grube, powygryzane.
Od niektórych osób, inteligentnych, nieprzyjemnie jest brać przepustkę za nóż. Kiedyś przyszedł
towarzysz Ogonowski. Pytam go: – I od was też mam brać zastaw? – On na to, że obowiązkowo. Zjadł
obiad, nóż oddał, a przepustkę zapomniał odebrać i musiał wracać, bo go na bramie zatrzymali.

Czwartek: rosół z makaronem, sztuka mięsa, sos musztardowy, fasolka szparagowa, ziemniaki, kompot

Dzisiaj żegnałyśmy jedną z koleżanek, która wymówiła. Trudno się jej dziwić, praca u nas jest
ciężka, a zarobek marny. Uzupełnić go trudno, bo na bramie jest kontrola. Wychodząc, trzeba
otworzyć torbę, a nigdy nie wiadomo, czy kontrolerka nie zrobi rewizji w kabinie. Więc tyle, że się
człowiek sam naje, ale już domu nie zaopatrzy. Ja tu pracuję dlatego, że polubiłam koleżanki i
konsumentów. Nie są wybredni, nie kapryszą, jak czego chcą, mówią od razu, można się z nimi
porozumieć.
Praca u nas jest ciężka, bo przepustowość stołówki wynosi około 800 osób, a my wydajemy
nieraz o 500 obiadów więcej. Ale to też za mało. Załoga liczy około 14 tysięcy ludzi. Powinniśmy
karmić 5 tysięcy osób, wtedy potrzeby byłyby mniej więcej zaspokojone. Kiedyś fabryka miała trzy
stołówki, ale dwie zostały zamienione na hale fabryczne. Inna rzecz, że to były hale, bo kiedy parę lat
po wojnie budowano fabrykę, to w niej nie przewidziano miejsca na żywienie. Nasza stołówka –
jedyna, która pozostała – też się zupełnie na stołówkę nie nadaje. Podobno w przyszłym roku
rozpocznie się budowę prawdziwej stołówki, właściwie baru szybkiej obsługi, po drugiej stronie ulicy,
za bramą. Ale na pewno nie można na to liczyć, bo już od lat się o tym mówi.

Piątek: zarzutka z kiszonej kapusty, zraz wołowy, surówka z marchwi, ziemniaki, kompot

Dzisiaj kierowniczka znowu miała kłopot z liczeniem bloczków i porcji. Są tacy, którzy trzymają
miesiącami niewykorzystane kartki, aż podbiorą kolor i datę. Wtedy zjadają podwójny obiad albo
zapraszają kolegę.
Przyszedł mechanik obejrzeć sterylizator, powiedział, że do tego trzeba elektryka, ale najlepiej
kopnąć całe urządzenie. Wszystkie sterylizatory, jakie w życiu widziałam, były nic niewarte.
Powinniśmy dezynfekować talerze w wyparzaczach, to znaczy zanurzać je w kotłach z wrzącą wodą,
ale kto z tym nadąży.
Konwojenci z tuczarni nie odebrali w porę odpadków. Lekarz zakładowy, który ma w sąsiedztwie
gabinet, przyszedł się skarżyć na przykre zapachy i na muchy. A przecież wie, że nic nie możemy
poradzić, skoro nie mamy magazynu na resztki.
Przy dzisiejszym upale znowu nam konsumenci nakradli kompotu. Kto mógł, ściągał drugą
szklankę. Musiałyśmy dolać do kotła wiadro wody, żeby dla wszystkich starczyło. Oni strasznie
kompot lubią, oprócz, ma się rozumieć, ziemniaków i chleba. Nawet do zupy owocowej potrafi pójść
sto kilo chleba. Któregoś roku w Wielką Sobotę po południu mieliśmy włamanie do stołówki, przez
okno, po dachu. Zrobił to hydraulik, stary robotnik. Okazało się, że szukał kompotu, suszyło chłopa.

Sobota: koperkowa z kluskami, pieczeń wołowa lub wieprzowina, buraczki, ziemniaki, kompot

Przyszedł dziś do kantorku nowy konsument, młody inżynier, po studiach. Był oburzony, że w
stołówce nie ma obrusów, stoły brudne, talerze obtłuczone, podłoga zaniesiona błotem. My do niego:
– Racja, nie mamy na stanie ani jednego obrusa, a widział pan, z jakimi rękami ludzie siadają do
obiadu? Niejeden przychodzi tak okopcony, że po zupie widać w tej czarnej twarzy tylko biały krążek
wokół ust. My dla takich gości nie będziemy obrusów kłaść. Zresztą w ogóle obrusów u nas nie ma ani
na obiady zlecone, ani w tym bufecie w biurowcu, gdzie jada dyrekcja. – On na to pyta, dlaczego
dyrekcja jada osobno. – Bo ma budynek za bramą, daleko, to my im podsyłamy obiady w termosach,
oczywiście te droższe, marżowane. – A czy z biurowca – on znowu pyta – jest dalej do stołówki niż z
tamtych hal fabrycznych? – Może i bliżej, ale dyrekcja jest ciągle zajęta, trudno im się wyrwać, mają
konferencje, narady. – A ten inżynier ciekaw jest znowu, czemu robotnicy tacy brudni przychodzą,
przecież mają prysznice. – Pod prysznic to oni idą po pracy – wyjaśniam – żeby wyjść elegancko na
ulicę. – Ale przecież do stołówki też powinni iść po pracy, jeśli to pierwsza zmiana, albo przed pracą,
jeśli druga zmiana. – To niech pan im to powie. Wszyscy z pierwszej zmiany urywają się do stołówki
od maszyny. Otwieramy jadalnię o pierwszej, ale już za pięć pierwsza tłum stoi pod drzwiami i się
dobija. Sztabę trzeba było założyć, a teraz musimy drzwi wymienić, bo całe pokopane. – A żetonów
jakichś nie można wprowadzić, innych dla pierwszej, innych dla drugiej zmiany? – A niech pan
spróbuje. Bo myśmy próbowali i żetonów, i kontroli, i fartuchów, nic nie pomogło, jeszcze ludzie
mówią, że się robotnika gnębi. Towarzysz Ogonowski słusznie powiada, że mentalność ludzka jest bez
granic!
– A obrusów – pyta jeszcze ten inżynier – nigdyście nie spróbowali położyć, chociaż na jeden
dzień? Nie próbowaliście wcale – mówi dziwnie – swoich zjadaczy chleba w aniołów przerobić? –
Nie, już panu przecież tłumaczyłam, że w ogóle nie mamy obrusów na stanie.
Chłopak jest młody i wygląda na poetę, ale i on się na pewno przyzwyczai, tak jak my. Nasza
kierowniczka na przykład jest osobą dużą, postawną, a urzęduje w kantorku półtora metra na trzy,
razem z dwiema pracownicami. Z początku było jej duszno, a teraz dobrze.
Od jutra wszyscy sobie odpoczniemy, bo zaczyna się remont. Pierwszy raz od dziesięciu lat
zamykamy stołówkę na dwa tygodnie. W międzyczasie malowano ją parę razy, ale nigdy nie
przerywała pracy, bo robotnicy nie pozwalali, niech się farba do zupy leje, byle zupa była. Teraz się
nareszcie zgodzili. Będziemy im w tym czasie wydawać wzmocnioną zupę z wkładką mięsną. Fabryka
ma 14 punktów rozdawania zup, które do tego wykorzystamy. Przerwa czy nie przerwa, robotnik musi
jeść, zwłaszcza robotnik takiej wielkiej i ważnej fabryki jak FSO w Warszawie.
Codziennie
1973

O godzinie 3.50 wstaje Sławomir Fiutkowski.


O 5.00 wstaje Krystyna Jarota.
O 5.00 wstaje Jerzy Mikulski.
O 5.20 wstaje Bolesław Przybylski.
O 5.50 wstaje Wojciech Stachura.
Sławomir Fiutkowski uchyla okno. Przypomina sobie, że trzeba by założyć dubelty. Uspokaja się
jednak, że nie ma już po co, bo idzie wiosna. Pogoda jest rowerowa, więc Fiutkowski ma czas na
golenie. O 4.15 wsiada na rower przed drewnianym domem w Nieborowie, w którym mieszka. Po
piętnastu minutach jest na stacji w Bednarach. Zostawia rower u kobiety, która bierze za przysługę 20
zł miesięcznie. Łapie pociąg o 4.31 i po godzinie i dziesięciu minutach wysiada w Ursusie.
Krystyna Jarota wstaje dopiero wtedy, kiedy Sławomir Fiutkowski jedzie już kolejką prawie pół
godziny i kiedy śpi na nowo skulony. Jarota nie zapala światła, bo nie chce obudzić bliźniaków i męża
idącego do pracy na drugą zmianę. Sięga więc po omacku po przygotowane wieczorem ubranie.
Potem, również po omacku, dorzuca węgla do żaru pod płytą, bo w tej szopce doszczętnie wywiało
przez noc. W tym czasie rozwidnia się na tyle, że Krystyna Jarota może przygotować sobie kanapki do
pracy. O 5.30 wychodzi z domu w Piastowie, w dziesięć minut później wsiada do pociągu i wysiada na
następnym przystanku, w Ursusie.
Jerzy Mikulski po przebudzeniu się stawia na gaz mleko dla dziecka. Po chwili budzi żonę.
Podczas gdy mąż goli się i ubiera, żona budzi i karmi dziecko. O 5.30 Mikulski wychodzi z domu przy
osiedlu Niedźwiadek w Ursusie i ulicą Sienkiewicza idzie do fabryki.
Bolesław Przybylski wstaje cicho, żeby nie budzić żony, goli się dokładnie w łazience i w
dwadzieścia minut później opuszcza dom w osiedlu ZOR w Ursusie. Idzie spacerem. Lubi go
zwłaszcza od czasu, gdy drogę, przez całe lata błotnistą i dziurawą, nareszcie uporządkowano.
Wojciech Stachura z przyjemnością myje się w łazience; dopiero od niedawna ma nowe
mieszkanie. Wypija herbatę i o godzinie 6.25 wychodzi z bloku-tasiemca przy ulicy Kijowskiej w
Warszawie na Dworzec Wschodni. Wsiada do pociągu, który zatrzymuje się na przystanku Ursus
Północny.
Wszyscy z wyjątkiem Stachury, bo on zaczyna pracę o siódmej, wtapiają się przed szóstą w tłum
płynący do fabryki główną portiernią. Mijają strażników i gabloty ze zdjęciami ludzi dobrej roboty z
drugiej odlewni żeliwa. Teraz zakręcają w fabryczną ulicę Centralną. Po lewej stronie mają duży
trawnik z dwiema piaskownicami, a za nim basen przeciwpożarowy z wodotryskiem. Nad basenem
stare topole z wronimi gniazdami. Tłum wcieka w odnogi ulicy Centralnej i bramy hal, nad którymi
rdzawią się napisy: Przestrzegając przepisy BHP wrócisz zdrowy do domu.
Tuż przed szóstą Fiutkowski, Jarota, Mikulski i Przybylski zdejmują w szatni okrycia i nakładają
robocze fartuchy. Schodzą do wielkiej hali warsztatu i odbijają karty zegarowe. O szóstej stają przy
swych stanowiskach pracy w narzędziowni Zakładów Mechanicznych Ursus.
Dwudziestodziewięcioletni Sławomir Fiutkowski, frezer, 11 lat pracy w Ursusie, staje przy
maszynie w gnieździe zataczarek.
Dwudziestoczteroletnia Krystyna Jarota, brakarka, 7 lat pracy w Ursusie, siada przy stole w
wypożyczalni narzędzi.
Dwudziestosiedmioletni Jerzy Mikulski, wytaczacz, 12 lat pracy w Ursusie, staje przy maszynie
w gnieździe wiertarek wieloczynnościowych.
Sześćdziesięciosiedmioletni Bolesław Przybylski, 40 lat pracy w Ursusie, staje przy wysokim
pulpicie mistrza w tym samym gnieździe.
Gniazdo to zespół ludzi, maszyn i urządzeń, nad którym czuwa mistrz. Od paru lat zakłady Ursus
czynią, co mogą, by mistrz był naprawdę szefem, ojcem i matką. Dzisiaj bez mistrza nie można tu
przyjąć robotnika do pracy, bez mistrza nie wolno go zwolnić, awansować, nagrodzić i karać. Dobry
mistrz dostaje dodatek mistrzowski. Zakłady Mechaniczne Ursus zwracają się do mistrza: Bądź
kierownikiem, nie poganiaczem. Kierownik wszystko chętnie objaśnia, a poganiacz wszystko utrzymuje
w tajemnicy. Kierownik stara się, aby każda praca dała pracownikowi satysfakcję moralną, a
poganiacz nawet ciekawą pracę potrafi przekształcić w nudne i tępe zajęcie. W narzędziowni Ursusa
pracuje dziewiętnastu mistrzów. Między najstarszym a najmłodszym jest ponad trzydzieści lat
różnicy. Weryfikacja mistrzów w narzędziowni trwała dziesięć dni, dłużej niż w innych wydziałach
fabryki. Majstrowie z narzędziowni należą do najlepszych w Ursusie.
Mistrz zna dobrze swoich robotników, których ma w gnieździe od dwudziestu do trzydziestu, a
szef narzędziowni, inż. Roman Hasslinger, zna świetnie wszystkich mistrzów.
Sławomir Fiutkowski zaczyna dzień pracy od czyszczenia maszyny.
Krystyna Jarota przyjmuje narzędzia przyniesione z ostrzalni. Skrzynki z wiertłami są tak
ciężkie, że Krystyna Jarota prosi kolegów, by pomogli je stawiać na stole obok przyrządu kontrolnego.
Jerzy Mikulski stwierdza, że jego maszyna, radziecka koordynatka, ma nadmierny wyciek oleju
na wrzeciono i że trzeba wezwać mechanika.
Majster Bolesław Przybylski sprawdza listę obecności, sporządza raport dotyczący stanu załogi
(jeden nieobecny usprawiedliwiony), przyjmuje od Mikulskiego meldunek o awarii maszyny i
wypisuje zlecenie dla mechanika.
Podczas gdy Fiutkowski wyciera z pyłu maszynę, jego żona, która pracuje w Warszawie jako
księgowa, idzie na stację w Bednarach. Jest w ósmym miesiącu ciąży i nie może korzystać z roweru.
Musi więc wychodzić z domu o dwadzieścia minut wcześniej, aby zdążyć na ósmą do biura.
Kiedy Krystyna Jarota zaczyna sprawdzać dokładność wierteł i rozwiertaków, jej dzieci i mąż
jeszcze śpią.
Gdy Mikulski, czekając na przyjście mechanika, słucha wiadomości sportowych, które przebijają
się przez spokojny szmer wiertarek, jego żona i dziecko są jeszcze w drodze do przedszkola. Mieści
się ono o dwadzieścia minut drogi od osiedla Niedźwiadek, po drugiej stronie torów. W osiedlu, w
którym mieszka parę tysięcy pracowników Ursusa, nie ma przedszkola.
Kiedy Przybylski wypełnia karty reklamacyjne na zbyt małe czasy, jego żona ubiera się w
ulubioną sukienkę, uszytą przez męża, z której jest dumna, bo koleżanki oceniły wysoko solidność i
gustowność roboty. Po herbacie wychodzi na stację. Pracuje w Centralnym Zarządzie Dróg i Mostów
w Warszawie jako zastępczyni głównej księgowej.
Podczas gdy Stachura stoi w korytarzu pociągu do Ursusa, jego niepracująca żona ekspediuje
córkę do szkoły.
O 7.00 trzydziestosześcioletni Stachura, 19 lat pracy w Ursusie, staje przy pulpicie mistrza w
gnieździe tokarek. Narzędziownia pełna jest już szczęku i zgrzytu, a na podłodze rosną sterty
spiralnych wiórów. Ogromna hala, w której pracuje kilkuset robotników (na obu zmianach 612 osób),
wydaje się pustawa. Ludzie są mało widoczni zza maszyn, przy których się krzątają.
Robotnicy narzędziowni to arystokracja Ursusa. Tutaj mówi się na robotnika rzemieślnik.
Narzędziownia zazdrości akordowi zarobków, ale akord zazdrości narzędziowni konieczności
myślenia przy robocie. W narzędziowni pracuje 44 techników, 20 osób o niepełnym średnim
wykształceniu, 350 osób po zasadniczej szkole zawodowej i 27 osób z nieukończoną szkołą
podstawową, ale to ostatnie dotyczy albo bardzo starych pracowników, albo służb pomocniczych,
między innymi sprzątaczek. 30 osób z narzędziowni uczy się w technikach dla pracujących.
Fiutkowski jest dziś zadowolony, ponieważ dostał do obróbki duży element i nie musi się zwijać
przy maszynie, a jedynie spokojnie doglądać jej czynności. Jarota sprawdza narzędzia. Mikulski
pomaga w naprawianiu koordynatorki, ponieważ najlepszy mechanik może nie wiedzieć o maszynie
tego, co wie człowiek, który od lat przy niej pracuje. Przybylski naradza się z robotnikami, w jaki
sposób przygotować się do wizyty urzędników Najwyższej Izby Kontroli. To jest pierwsza tego
rodzaju kontrola w narzędziowni i Przybylski jest nią bardzo przejęty. Mimo że jesteśmy zupełnie w
porządku, mamy jeden kłopot, mamy za dużo narządzi, a to jest jak superata w sklepie. Mogą
powiedzieć, że to jest zrobione do wyniesienia, bo rzadko kiedy kontroler na kontrolowanego patrzy
jak Polak na Polaka. Narzędzi jest więcej, niżby to wynikało ze stanu książeczek, które ma każdy
robotnik, bo jak się zdarzy skomplikowana robota, do której nie ma typowych narzędzi, trzeba je sobie
zrobić samemu. Niektóre z nich są prawdziwymi majstersztykami i nikt, kto szanuje swoją pracę, nie
wyrzuci ich po jednorazowym użyciu, chociaż mogą być niepotrzebne przez parę lat. Leżą więc w
drewnianych pudełkach, w zamkniętych na klucze szafkach. Przez lata po wojnie uzbierało się ich
wiele i trzeba coś z nimi zrobić. Przybylski nie bardzo wie co. Najchętniej by to wszystko pokazał
kontrolerom, żeby się pochwalić, jakie gniazdo jest gospodarne, a przecież nie można.
Tymczasem Stachura sprawdza, czy wszyscy mają odpowiednią ilość pracy na cały dzień, żeby
nie powtórzyła się sytuacja sprzed miesiąca, kiedy to rozdzielnia przygotowała za mało roboty i
siedem osób dostało po kieszeni, bo się nie wyrobiło. Inna rzecz, że ta siódemka też się specjalnie o
robotę nie biła, bo to wszystko byli chłopcy do wojska i już im nie zależało. Kto idzie z narzędziowni
do wojska, ten do niej nie wraca, bo pogadał w woju z kolegami, którzy mu opowiedzieli o życiu, i chce
mieć lepiej niż za te tysiąc dwieście złotych miesięcznie, które się tu dostaje zaraz po szkole.
O godzinie 9.00 przerwa śniadaniowa. Sławomir Fiutkowski, Jerzy Mikulski i Bolesław
Przybylski jedzą pierwszy posiłek tego dnia, gęsty kapuśniak, w którym pływa pięć deko mięsa. Zupa
kosztuje 4,50 zł, ale w tej sumie mieści się przyniesienie i umycie talerzy, o czym jednak nie należy
pisać, bo to już prywatna sprawa. Także nie należy pisać, że jeśli ktoś lubi wyglądać, daje fartuch do
prania prywatnie. Dostaje wtedy wyprasowany, a zwłaszcza na wiertarkach wieloczynnościowych
ludzie są wybredni.
Krystyna Jarota i Wojciech Stachura jedzą kanapki przyniesione z domu i popijają kawą. Od
niedawna zorganizowano dostarczanie gorącej kawy. Zwiększono też liczbę umywalek, doprowadzono
do kranów ciepłą wodę, urządzono nową szatnię i kąty śniadaniowe ze stołami o laminowanych
blatach. Ta poprawa wyglądu narzędziowni wyzwoliła także indywidualne pomysły. Poszczególne
gniazda ozdobiono plakatami przedstawiającymi na ogół ponętne dziewczyny, w gnieździe zaś mistrza
Przybylskiego zawisły trzy wielkie plansze, jedna ze zbiorem starych papierowych pieniędzy, dwie z
nalepkami zapałczanymi.
O 9.15 kończy się przerwa śniadaniowa. W tym momencie na główny trakt hali wkracza szef
narzędziowni inż. Hasslinger w szarym ubraniu i białej koszuli. Prowadzi grupę specjalistów
angielskich. To oprowadzanie sprawia mu satysfakcję, bo w narzędziowni nie ma się czego wstydzić,
jeśli pominiemy fakt, że dach przecieka, jednocześnie zaś jest dla niego kłopotliwe, bo ma za sobą
dopiero dwa lata solidnej nauki języka. Gdyby jednak znał angielski dobrze, nie miałby trudności z
odpowiedzią na żadne pytanie, bo zna warsztat od podszewki. Kiedy tylko tu przyszedł pracować,
prosił Przybylskiego, by go nauczył skomplikowanych prac na maszynach. To, że według oceny
fabrycznych socjologów atmosfera pracy w narzędziowni jest bardzo dobra, wiąże się z tym, że inż.
Hasslinger, inż. Feliks Olechowski i ich sztab znają warsztat, szanują robotników i lubią narzędzia.
Dobre narzędzia to więcej niż połowa roboty. W dobrym narzędziu ważne jest wszystko – kształt,
twardość, gładkość, ciężar. Każdy lubi wykonać dobrze swoją robotę. Jeśli to się uda, satysfakcja
łączy się z wdzięcznością dla narzędzia. Dobre narzędzie podnosi nasze mniemanie o sobie. Człowiek,
tworząc narzędzie, tworzy jak gdyby siebie na nowo – obcęgi zastępują palce, dźwignie zastępują
ramię, młot zastępuje pięść. Wprawdzie dzisiejsze narzędzia produkowane w Ursusie są już tak
skomplikowane, że przestały naśladować człowieka, ale może tkwi w nas jednak podświadome
poczucie mocy tworzenia?
Inż. Hasslinger, chociaż ma dopiero 40 lat, należy do ludzi, którzy często się zastanawiają i
odpowiadają po namyśle. Parę lat temu poszedł na doktoranckie studia psychologiczne, ale nie dał
sobie rady z nawałem pracy. Ma żonę nauczycielkę i troje dzieci. Nie ma telewizora, ale ma letni
domek w Brwinowie. Jest członkiem Stronnictwa Demokratycznego. Czyta „Życie Warszawy”,
„Politykę”, „Perspektywy” i „Tygodnik Powszechny”.
Sławomir Fiutkowski dogląda maszyny i myśli o tym, jak zorganizować sobie życie w przyszłym
tygodniu. Dotychczas pracował na pierwszej zmianie, teraz przyjęto mu partnerkę do maszyny, więc
będzie pracował także po południu. Trzeba wyjeżdżać z Bednar o 11.15, przyjeżdżać o 13.10 i czekać
pięćdziesiąt minut na rozpoczęcie zmiany. Kończy się ona o 22.00. Pociąg powrotny wychodzi z
Ursusa o 22.27. To byłoby dobrze, tylko że przed tym pociągiem lecą dwa pośpieszne, które są często
spóźnione, co narusza rozkład pociągów podmiejskich. Zdarza się więc, że człowiek przyjeżdża do
domu, wstyd powiedzieć, o drugiej nad ranem. Więc jak się pracuje na drugą zmianę, to już
praktycznie nie ma życia, tylko do pracy i z powrotem, przespać się i tak w koło. Przez to dojeżdżanie
dzień roboczy Sławomira Fiutkowskiego wydłuża się z ośmiu godzin do dwunastu, ale mu nawet nie
wypada za bardzo narzekać, bo nie on jeden się męczy. Połowa załogi narzędziowni dojeżdża do
pracy, i to z 46 różnych stacji. W ogóle zaś do zakładów Ursus dojeżdża 8582 pracowników. Przy
czym tak już jest, że dojechać jest dosyć łatwo, żeby człowiek trafił do fabryki, o to się dba, za to
wrócić do domu jest trudniej. Robotnik wychodzi z takich wydziałów, jak hartownia, kuźnia, odlewnia,
ledwie żywy ze zmęczenia, teraz stój na peronie, a potem jedź jak śledź w beczce. I łachy cierpią na
tym, i kultura cierpi. Nigdzie tyle słów nie krąży, ile na peronie. Kiedy Ursus zatrudniał sześć tysięcy
ludzi, miał lepsze rozkłady niż teraz, kiedy zatrudnia piętnaście tysięcy. Dlaczego o 14.05 słyszymy,
jak skacze po torach pusty pociąg do Skierniewic? Gdyby go puścili o 14.15, zdążyłby zabrać paruset
ludzi. A potem ci, którzy wychodzą z fabryki o 15.00, słyszą pociąg jadący do Skierniewic o 15.05, na
który też już nie zdążą. A dlaczego Ursus nie ma połączenia autobusowego z Warszawą? A dlaczego
przy bramie fabrycznej nie ma automatów z biletami kolejowymi ulgowymi, jakie można w lecie
kupować na zielone linie? A czyż w końcu taki Ursus nie mógłby mieć dla swych robotników choć
dwóch pociągów specjalnych, po pierwszej zmianie, na linii skierniewickiej, przy której mieszka
najwięcej pracowników?
Krystyna Jarota krąży tymczasem myślami wokół jutrzejszych imienin, na które zaprosiła
rodziców męża, mających drobną gospodarkę pod Babskiem koło Rawy Mazowieckiej, i swoich
rodziców, co dłubią w ziemi pod Mszczonowem. Od kiedy są w domu bliźniaki, trudno gdzieś wyjść.
Żeby całkiem nie zdziczeć, trzeba coś w domu urządzić, chociaż to wielki kłopot. Pokój, w którym jest
sypialnia, kuchnia, łazienka i w ogóle wszystko, ma dwanaście metrów powierzchni. Trzeba będzie
gości posadzić na wersalce, do wersalki przysunąć stół, bliźniaki zapakować do łóżeczka.
Jerzy Mikulski przejmuje od mechanika zreperowaną maszynę. Bierze przewodnik warsztatowy,
cienki tekturowy zeszycik, na którym poprzednie ręce pozostawiły oleiste plamy, i czyta, co ma do
wykonania. Metalowy element, nad którym będzie pracował, przeszedł już czternaście operacji na
siedemnaście wyznaczonych. Do Mikulskiego należy piętnasta: roztoczyć otwory dla tulejek poz. 6,22
oraz wiercić pogł. otwory dla kołków poz. 35 i 37. Jeśli to się nie uda, zmarnowana zostanie praca
czternastu poprzedników, wśród nich Mikulskiego, który wykonał już siódmą operację i poświęcił na
nią sześć godzin. Mikulski sprawdza więc dokładnie rysunek techniczny, który towarzyszy
przewodnikowi, zdarza się bowiem, że w takich rysunkach trzeba dokonywać korekty. Konstruktorzy
mówią, że omyłki są nie do uniknięcia, prowadzi to jednak do pytania, kto tu jest fizyczny, a kto
umysłowy.
Mistrz Bolesław Przybylski nadal jest zajęty przygotowywaniem gniazda do kontroli. Wiadomo
już, jak wybrnąć z kłopotu. Trzeba odłożyć wszystkie własne narzędzia i sporządzić na nie protokół.
Przybylski ogląda stare noże i wiertła i przypomina sobie dawne dzieje, jak to w narzędziowni robiono
pierwszy silnik do polskiego traktora C-325. Cała narzędziownia była przejęta tym polskim
nowoczesnym traktorem, robotnicy biegali do prototypowni, potem na montaż, czekali, jak ten ciągnik
pojedzie. Dobrze pojechał. Zresztą dlaczego miał źle pojechać, skoro już 51 lat temu zbudowano w
firmie Ursus pierwszy polski ciągnik rolniczy, co się jeszcze wtedy nazywał ciągówka . Mistrz
Przybylski twierdzi, że dawno powinniśmy mieć polską rodzinę ciągników i wiadomość o licencji,
którą targujemy z Zachodem, bardzo go boli. Wielu robotników to boli, osiemdziesiąt procent załogi
Ursusa to są ludzie inteligentni i wszystkich ta sprawa obchodzi, no, może zamiataczy nie obchodzi i
kobiet. Ale skoro licencja ma pomóc, to musimy swoje zdanie schować do kieszeni, musimy się
podporządkować. Teraz robimy traktorów 50 tysięcy, a trzeba ich 75 tysięcy rocznie, czyli dwieście
dziennie. Zakład już tego nie wytrzyma. Czy to znaczy, że mamy drugi taki Ursus budować? Teraz
świat nie idzie na kolosy, ale na dobrą technologię i sprawną organizację. Więc skoro nie możemy
sami, musimy w drugą stronę ciągnąć, musimy kupić licencję. I narzędzia trzeba będzie robić inne,
bardziej uniwersalne, trzeba będzie dogonić te zagraniczne prototypy, które nam dadzą. Ale ja już
będę na emeryturze.
Mistrz Wojciech Stachura jest sekretarzem oddziałowej organizacji partyjnej. W związku z tym
mniej siedzi przy swoim pulpicie, a częściej uczestniczy w zebraniach albo choćby w rozmowach z
ludźmi, którzy mają różne kłopoty. Stachura przyznaje, że nie jest takim mistrzem, jakim był kiedyś, i
nawet dziwi go fakt, że w ostatnią sobotę już po raz trzeci otrzymał najwięcej głosów w plebiscycie
Mistrz wychowawca młodzieży. Może już mu dają te głosy z przyzwyczajenia? Więc właśnie Stachura
ma teraz przykrą rozmowę z pracownikiem kontroli Wacławem Zakrzewskim, który został pominięty
w ostatnich przeszeregowaniach. Jest to rozmowa na trzy podejścia. Za pierwszym Zakrzewski
przychodzi taki spieniony, że nic nie może powiedzieć, tylko pięścią w stół rąbie, za drugim podejściem
już pięścią nie wali, ale się nie może wysłowić. Dopiero przy trzecim podejściu dochodzi do rozmowy .
Rozmowa jest krótka i kończy się dobrze, bo kiedy Stachura zaczyna opowiadać, jak była
rozpatrywana sprawa Zakrzewskiego, ten się natychmiast uspokaja. Najwięcej go bowiem bolał nie
fakt, że został z tą samą grupą uposażenia, lecz myśl, że o nim w ogóle zapomniano, że o nim nie
mówiono. Stachura myśli strapiony, że z pieniędzmi jest zawsze tyle kłopotu, trzeba nad każdą
złotówką medytować, wszystko każdemu wyjaśniać. I kto powinien lepiej zarabiać, czy młody, który
więcej potrzebuje, czy stary, który powinien mieć autorytet, a autorytet jest lepszy, kiedy i buty lepsze.
Od dwóch i pół roku narzędziownia zarabia lepiej. O ile w roku 1970 przeszeregowano tylko 30
osób, i to prawie samych stażystów, o tyle w roku 1971 przeszeregowano 380 pracowników
fizycznych i 124 umysłowych, a w ubiegłym roku – 318 fizycznych i 150 umysłowych. Na początku
1971 roku trzeba było koniecznie poprawić warunki płacy w warsztacie, jeśli fabryka miała pracować.
Bo mimo że robotnicy narzędziowni lubią swoją robotę, uciekają jednak do lepszych zarobków.
Uciekają zwłaszcza podczas pierwszych dwóch lat pracy w zakładzie. Drugi próg to pięć lat. Jeśli je
przetrwają, zostają jak w małżeństwie, wtedy już na dobre i na złe. Ale to odchodzenie młodej załogi
może się odbić któregoś dnia nawet w gnieździe wiertarek wieloczynnościowych mistrza
Przybylskiego, gdzie pracują wybrani z wybranych. Trwa więc podciąganie płac narzędziowni do
poziomu zarobków w akordzie. W 1971 roku średnia płaca brutto pracowników fizycznych wynosiła
2825 zł, w 1972 roku – 3093 zł, w tym roku podniesie się znowu. Więc o ile dwa lata temu odeszło z
narzędziowni 268 robotników, to rok temu tylko 191. Nie wiadomo jednak, na jak długo
przyhamowane zostały te ucieczki. W innych fabrykach też warunki się poprawiają, dobry fachowiec
ma większe możliwości wyboru. Z drugiej strony wszystkie te rozważania są jałowe, bo wszystko
może się zmienić, gdy Ursus zakupi licencję.
Sławomir Fiutkowski też ma myśli zajęte licencją. Chociaż nikt jeszcze nie wie, skąd ona
przyjdzie, mówi się szeroko, że wraz z nią kupimy fabrykę domów, która rozwiąże kłopoty
mieszkaniowe załogi. Wtedy Fiutkowski będzie mógł wyprowadzić się z Brwinowa, oddać dziecko do
żłobka, jego żona powróci do pracy, a on od czasu do czasu zagra mecz piłki nożnej, w której kiedyś
był dobry. Może nawet przysporzy chwały drużynie fabrycznej, no i wtedy łatwiej wleci człowiekowi
premia pieniężna.
Z osobistego punktu widzenia licencja nie jest także obojętna Krystynie Jarocie, dla której nie ma
ważniejszej sprawy nad mieszkanie. Ale chociaż ma takie okropne warunki, nie może się doczekać
przydziału. Pracuje w fabryce dopiero siedem lat, mąż jeszcze krócej, a inni na liście mają już staż
dwudziestoletni i dłuższy. W 1970 roku ubiegało się o mieszkania 69 osób z narzędziowni, dostało 13,
czyli co piąta. W 1971 roku czekały 73 osoby, dostało 10, czyli co siódma. W 1972 roku czekało 78
osób, dostały 3, czyli co dwudziesta szósta. W tym roku będzie zapewne tak samo jak w ubiegłym. Dla
tych zrozpaczonych ZMS zorganizował patronat – mogą po południu pracować przy budowie bloków
Robotniczej Spółdzielni Mieszkaniowej. Co zarobią, idzie na ich wkład mieszkaniowy i czekają wtedy
na przydział krócej, około dwóch lat. Ale Krystyna Jarota nie pójdzie na budowę i jej mąż też nie
może pójść. Jerzego Mikulskiego ta sprawa już nie dotyczy, on ma mieszkanie, a jeśli chodzi o
licencję, wolałby, jak Przybylski, żebyśmy robili polskie traktory. Z tym że obcej myśli technicznej
się nie boi, dokształca się w technikum. A sam Przybylski już się oderwał od myśli o licencji. Idzie
właśnie na piętro do biura technologów, którzy go proszą o opinię w sprawie planów na najbliższy
okres.
Stachura zaś otwiera zebranie grupy związkowej gniazda tokarek. Pierwsza sprawa to hotele
robotnicze. W narzędziowni jest co najmniej 23 chętnych, ale z miejscami w hotelach sprawa
beznadziejna. Może jednak się uda, że zakład pomoże finansowo tym, którzy płacą za stancję po
czterysta złotych miesięcznie. Druga sprawa – idzie wiosna, chcielibyśmy jeździć na wycieczki, a
fabryka podstawia za mało autokarów, jak na jesieni były grzybobrania, to się mało kto dopchał, inna
rzecz, czemu ciągle jeździć do Puszczy Kozienickiej, tam grzybów jest mało, czemu nie pojechać w
powiat szczytnieński. Ale do rzeczy, ludzie, to dopiero wiosna.
Krystyna Jarota opuszcza swoje stanowisko brakarki o godzinie 12.00. Pracuje na trzy czwarte
etatu i dlatego też zarabia tylko 1350 zł miesięcznie. Przechodzi tunelem na drugą stronę torów,
szybko robi zakupy i wsiada w pociąg do Piastowa. Kiedy otwiera drzwi domu, mąż stoi w nich już
ubrany. Żeby zdążyć na drugą zmianę, nie może wyjść później niż o 13.15. Mijają się jak zawodnicy w
sztafecie.
Sławomir Fiutkowski, Jerzy Mikulski i Bolesław Przybylski idą do szatni o godzinie 14.00 i w
parę minut później wychodzą tą samą bramą fabryczną. Wojciech Stachura nadal prowadzi zebranie
grupy związkowej. Omawiana jest trzecia sprawa – niech zakład interweniuje w DOKP, przecież tym
pociągom nie tylko śnieg szkodzi, im słońce przeszkadza na punktualność, jak zaświeci.
Sławomir Fiutkowski idzie od razu na peron.
Jerzy Mikulski przechodzi tunelem na drugą stronę miasta. Odbiera dziecko z przedszkola i
wraca na stronę fabryczną Ursusa. Na wiadukcie spotyka się z żoną, która właśnie skończyła pracę w
biurze obrachunkowym Ursusa. Robią wspólnie zakupy, prowadząc dziecko za rączkę. Na osiedlu jest
jeden sklep, człowiek z nerwów nie może ustać w kolejce, już jest uczulony.
Bolesław Przybylski idzie tymczasem do Ośrodka Zdrowia odebrać prześwietlenie zęba, a potem
do ADM, by mu poświadczono blankiet na przydział węgla. Wprawdzie ma centralne ogrzewanie, ale
dostanie za węgiel wyrównanie – 670 zł za pół roku. Następnie idzie do sklepu po masło, ser i
margarynę. Czeka w kolejce piętnaście minut, bo te panie w sklepie są bardzo uprzejme, każdy tam
chce kupować i one swą grzecznością tylko sobie źle robią.
Wojciech Stachura nadal prowadzi zebranie związkowe. Omawiana jest czwarta sprawa – czy
ktoś nie wziąłby udziału w spartakiadzie zakładowej? Okazuje się, że chętnych nie ma. Dawniej
mieliśmy ciężarowca Duszczyka, taki filigranowy, ale poszedł szukać lżejszej pracy, chciał się uczyć
zaocznie.
Sławomir Fiutkowski o godzinie 15.27 wysiada z pociągu, odbiera rower i jedzie po zakupy.
Krystyna Jarota szykuje dzieciom coś do zjedzenia. Podczas gdy się krząta po kuchni, Darek wdrapuje
się na parapet, popycha okno i wypada na podwórko, ale kończy się tylko płaczem. Kasia siedzi pod
stołem i łyżeczką od herbaty wydłubuje piach ze szpar podłogi, która położona jest prosto na ziemi.
Jarota karmi dzieci i kładzie je spać. Kiedy usną, biegnie z wiadrem do podwórzowego kranu, potem
do komórki po węgiel i ziemniaki. Gotuje dla siebie obiad i stara się go zjeść, nim się dzieci obudzą,
bo takie są żywe, że trzeba ciągle mieć na nie oczy postawione. Wczoraj odwróciłam się na chwilę, a
ta mała pogrzebaczem zamierzyła się na telewizor.
Jerzy Mikulski pomaga żonie w gotowaniu, bo ona sama nie wyrobiłaby się. Jedzą zupkę
pomidorową, kotleciki schabowe, ziemniaczki i do tego ogóreczek kiszony . Po obiedzie jest czas na
odpoczynek. Mikulski rozkłada „Trybunę Ludu” i „Przegląd Sportowy”, który kupił już rano, a żona –
„Kobietę i Życie”.
Bolesław Przybylski nalewa sobie herbatę. W czajniku jest wrzątek, to zasługa teściowej, która
zawsze ma gotową herbatą, jakby ciągle gości czekała. Teściowa ma złote serce, ale rachunki za gaz
wynoszą ze trzysta złotych miesięcznie. Przybylski robi sobie chleb z masłem i z serem, obiadów nie
jada, bo rok temu, jak rzucił palenie, to zaczął przybierać na wadze, a to niedobrze, kiedy nogi chore,
obolałe.
Wojciech Stachura zamknął zebranie grupy związkowej i przy pomocy mężów zaufania drugiej
zmiany dzieli eksportówkę dla pracowników fizycznych. Wszystko trzeba robić kolektywnie,
szczególnie lubieją ludzie, jak się z nimi dyskutuje.
Sławomir Fiutkowski czeka na przyjazd żony, która wraca pociągiem o 17.15. Słucha skarg babci
mieszkającej w sąsiednim pokoiku. Babcia jest ciągle żwawa, ale zachodzi na oczy. Martwią się
wspólnie, że jak dziecko przyjdzie na świat, to babcia nie pomoże w odchowaniu, bo na dziecko oczy
trzeba mieć czujne.
Krystyna Jarota puka do sąsiada, który pozwolił jej postawić u siebie przez ścianę szafę z
ubraniem. Wyjmuje sukienkę, którą chce odprasować na imieninowe przyjęcie.
Jerzy Mikulski i jego żona biorą się do książek, bo ona także uczy się w technikum zaocznym,
ekonomicznym. Będą pracować do godziny siódmej. Dziecko w tym czasie bawi się samo w swoim
pokoju, zostało do tego przyuczone.
Bolesław Przybylski składa koszule non-iron, które sobie uprał poprzedniego dnia, i czeka na
żonę, która powinna wrócić z Warszawy, a która, chociaż ma już sześćdziesiąt lat, nie wygląda na to,
jest szczupła, nieduża, a do tego dobry przyjaciel, prawdziwy kumpel.
Wojciech Stachura idzie nareszcie do szatni, ale w drzwiach spotyka Tadeusza Kopytowskiego,
starego pracownika, który go zagaduje o rentę partyjną dla tych, co działali jeszcze podczas
referendum. Wychodzi z bramy fabrycznej dopiero po piątej, zastanawiając się, co powie żona, która
chciała po południu wybrać się do kina. Okazuje się, że żona kupiła bilety, ale dopiero na ósmą.
Wobec tego po zjedzeniu obiadu i wysłuchaniu relacji domowych ( córka uczy się dobrze, ale okres
jest nerwowy, bo to ostatnia klasa podstawówki) Stachura zabiera się do likwidacji zacieku na suficie.
Wiadomo od dawna, że nie jest to wina sąsiadów z góry, lecz budowlanych, którzy w wyżłobieniach
prefabrykatów pozostawili wodę. Stachura wybija więc delikatnie dziurę w samym środku zacieku.
Woda chluszcze mu w twarz jak z cebra. Po odprowadzeniu dwóch wiader widać, że daleko do końca,
więc Stachura zatyka otwór korkiem od wina, przebiera się i wychodzą do kina Praga.
Podczas gdy Fiutkowski drzemie, bo potem chce obejrzeć Dziennik telewizyjny i film, a przecież
trzeba kiedyś pospać, jego żona zmywa po obiedzie. Jarota znowu karmi dzieci i kładzie je spać, po
czym może się zabrać za przepierkę. Prawdziwe pranie zrobi jednak dopiero w niedzielę, bo buczenie
pralki obudziłoby bliźniaki. Mikulscy przerywają naukę i jedzą kolację. Gdy ona karmi dziecko, on
ściele łóżeczko. Potem włączają pogram na dobranoc, kładą dziecko spać, wracają do telewizora, by
wysłuchać Dziennika, i znowu siadają do książek. Przybylski z żoną, odświętnie ubrani, są w tym
czasie w drodze do syna, programisty maszyn matematycznych, i synowej, sekretarki na politechnice,
którzy mieszkają w osiedlu Niedźwiadek. Synowa obchodzi dzisiaj imieniny. Chociaż Przybylski ma
syrenkę, wolą iść piechotą.
Kiedy po godzinie dziesiątej Stachura z żoną wracają z kina – Fiutkowscy oglądają film w
telewizji, Jarota szykuje kolację mężowi, który przed jedenastą wróci z drugiej zmiany, Mikulscy
zamykają podręczniki, Przybylscy jedzą tort imieninowy.
Nikt nie zasypia przed jedenastą. Stachura śpi najgorzej, bo woda skapuje przez całą noc z
odszpuntowanego sufitu.
Część 2
Ulica z latarnią
1975

Którejś niedzieli po audycji W Jezioranach odczytano list od niewidomej słuchaczki. Pisała, że


urodziła i wychowuje troje dzieci i że cieszy się życiem.
Zwróciłam się do radia z prośbą o nazwisko i adres nadawczyni. Podano: Emilia Święcicka,
Łódź, ulica Komfortowa. Pani, która odnalazła te dane, uprzedziła mnie:
– Dostajemy tysiące listów, często nie wiemy, co naprawdę powodowało autorem, piszą ludzie
chorzy, nigdy nie mamy pewności, czy podany adres jest prawdziwy. Nieszczęśliwi wymyślają
krzepiące opowieści, żeby pomóc innym, jeszcze bardziej dotkniętym przez los. Przeczytaliśmy ten
list, bo jest taki optymistyczny. Komfortowa, to brzmi podejrzanie, ciekawe, czy jest w Łodzi taka
ulica.
Jest.
Siadamy na wersalce. Po lewej mamy pianino, po prawej etażerkę z kryształami, naprzeciw
telewizor i okno.
– Pani pewnie się napije herbaty. Pójdę do kuchni, a pani sobie zdjęcia obejrzy. O, te, z biwaku.
Jezioro, ponton, w środku pani Emilia z twarzą skierowaną poważnie ku obiektywowi, dookoła
dzieci i bryzgi wody.
– Herbaty, żeby nalać w sam raz, trzeba się pochylić nad szklanką i słuchać, słuchać. Dziobek od
czajnika nie może być za szeroki, bo jak wielka masa wody leci, to się nie uda. Dlatego czajnik z
gwizdkiem mnie nie urządza.
– Jak się pani nasza Łódź podoba? Dla nas nie może być chyba lepszego miasta. Cała Łódź jest
szachownicą, wszędzie łatwo trafić. Do szkoły chodziłam we Wrocławiu, to jest dla niewidomych
miasto niewdzięczne. Najgorszy jest układ gwiaździsty, chociaż mówią, że gwiaździste miasta są takie
piękne.
Moja rodzina pochodzi spod Równego. W czterdziestym piątym roku przyjechaliśmy do
Szczepanowa koło Środy Śląskiej. Dostaliśmy tam gospodarkę. Było nas na tej ziemi osiem osób –
mamusia wdowa i siedmioro dzieci. Ja, druga z rzędu, dwunastoletnia, i pięcioro młodszych.
Z tamtych czasów pamiętam pole, niebo, las.
Zaraz po osiedleniu zachorowałam na zapalenie opon mózgowych. Leżałam trzy miesiące we
Wrocławiu i wróciłam ze szpitala niewidoma. Straciłam wzrok całkowicie. Nie mam w ogóle
poczucia światła.
Niewidomy na wsi to jakby nie człowiek, a on przecież łaknie wszystkiego, czego człowiek
łaknie. Od tych sąsiadek, które się litowały, uciekałam przez drugie drzwi.
Dwa lata przesiedziałam w domu, osiwiałam, trochę mi się polepszyło, kiedy się nauczyłam po
omacku robić na drutach.
Po dwóch latach przyszło zawiadomienie, że we Wrocławiu powstaje szkoła dla niewidomych.
Mamusia bała się mnie posłać. Sąsiadki radziły – nie posyłaj, ją w domu starców zamkną.
Namówiłam siostrę i uciekłyśmy z domu. Siostra mnie zawiozła do szkoły. Siedziałam w kancelarii
przerażona, bo chciałam żyć inaczej, chciałam tej szkoły, a żałowałam domu i rodziny.
Nasza matka, staruszka, jej nazwisko Chorążewska Leontyna, ciągle mieszka w Szczepanowie.
Zdała ziemię za rentę, zostawiła sobie ogródek. Na wiosnę mamusia się żali: – Nie ma mojej Mili, nie
ma; nie ma komu się cieszyć, że kwiatki już kwitną. – Ja bym każdej wiosny jechała do naszego
ogródka. Tam widzę najlepiej, tam biegam, tam mnie nigdy gałąź nie uderzy, tam mi wraca cała
pamięć widzenia.
Trudno, w Łodzi też drzewa są. Wiosną dotykam pąków codziennie.
To, że kiedyś widziałam, bardzo mi pomaga. Jestem śmiała w ruchach i więcej potrafię sobie
wyobrazić. Ale ciągle muszę pracować nad swoją pamięcią. Rano, kiedy wszyscy wyjdą z domu,
siadam w łazience, w swoim kąciku szczotkarskim. Naciągam zmiotki i słucham powieści nagranych
na taśmę. Jak poczytam Orzeszkową, Żeromskiego, ich opisy przyrody, moja pamięć jakby się
obmywa. Jakby ją kto z kurzu starł.
Ale tylu rzeczy nigdy nie widziałam. Raz mąż przychodzi i pyta: – Wiesz, Milu, jak wygląda
latarnia uliczna? Wiesz, jaka ona wysoka, skąd się światło wydobywa? – Mąż też jest inwalidą,
jeszcze z partyzantki. Niewypał obezwładnił mu rękę i poranił twarz, ale jedno oko jest zdrowe. – Tu –
mówi – na chodniku leży latarnia, dopiero ją będą montowali, pójdziemy, to sobie zobaczysz. –
Poszliśmy wieczorem, ja lubię wszystko obejrzeć dyskretnie. Dotknęłam tej latarni na całej długości,
jaka ona ogromna! Teraz, jak wyobrażam sobie ulicę, to już z latarniami.
Wszystkich potrafię sobie wyobrazić z wyjątkiem siebie. Jak mąż wygląda, wiem doskonale.
Obraz dzieci też mam wyraźny i jestem pewna, że prawdziwy. Jak pani wygląda – już wiem; nie widzę
żadnych szczegółów, koloru włosów czy oczu, ale mam wyobrażenie ogólne. Mnie wystarczy nieraz
jedno słowo i czuję – ten, kto je powiedział, jest brzydki. Albo znowu – ładny. Albo taki sobie,
zwyczajny.
Ale jaka ja jestem, nie wiem. Nie wyobrażam sobie ani swojej twarzy, chociaż jej stale dotykam,
ani figury. Owszem, ważę siedemdziesiąt kilogramów, ale to mi jeszcze nic nie mówi o mojej
sylwetce. Czy jestem zgrabna, czy nie.
We śnie widzę nieraz bardzo dokładnie. Śni mi się mój mąż w szarym garniturze. Nawet papieros
w ustach widzę. Wysilam się, żeby zajrzeć mu w twarz, czy jest taka, jak myślę? Ale ta twarz
niewyraźna: im bardziej się staram, tym bardziej się rozpływa. To samo ze mną. Siedzę przed lustrem
i czeszę włosy. Włosy widzę wyraźnie, czarne, ładne i grzebień widzę, i toaletkę, ale twarz we mgle,
rozmazana, coraz bledsza, wreszcie się budzę.
Często mam sny kolorowe. Oczy zawsze śnią mi się niebieskie, takie, jakie lubię. A sama mam
czarne.
Ludzie tak bardzo się dziwią – ślepa z trojgiem dzieci! Ja mam słuch wyczulony, nasłuchałam się
na ulicy: – Popatrz, ślepa w ciąży chodzi! – Po trzecim porodzie lekarz mnie pyta: – Co, pani dalej
rodzić zamierza? – A ja mu na to: – Jak będzie, to będę, a dlaczego nie?
W tym, że odchowałam troje dzieci, nie widzę nic takiego, żeby się nad tym rozwodzić.
Przed pierwszym porodem płakałam – przecież ja je rozdepczę jak żabę. Albo zagniotę. Ale jak
tylko wróciłam ze szpitala, wykąpałam Bogusia bez niczyjej pomocy.
Człowiek się uczy różnych takich sposobów.
Przede wszystkim trzeba dziecka słuchać. Ja wiem – ono teraz na dywanie, teraz na podłodze, a
teraz się na krzesło wdrapuje. Raz wchodzę do kuchni i widzę: Boguś na parapecie, przewieszony
przez okno, skrobie się tymi nóżkami. Wtedy krzyczeć nie wolno, tylko zajść po cichutku i zdjąć. A
potem w skórę.
Żadne z moich dzieci nie było nigdy oparzone. Nigdy ich drzwiami nie przytrzasnęłam.
Wszystkie były białe, ładne, żadnych żółtaczek nie przechodziły, a za dobrą opiekę dostałam nawet
nagrodę z prezydium zdrowia.
To się nazywało – za dobrą opiekę w trudnych warunkach. Kiedy Boguś miał dwa lata, urodziła
się córeczka. Mąż wtedy w dzień pracował, a po całych nocach się uczył. Normalny bez szkoły nic
dzisiaj nie znaczy, co dopiero inwalida. Rozstałam się z pracą między ludźmi, w spółdzielni, strasznie
żałowałam, bo iść między ludzi taka rozrywka. Wzięłam te szczotki do domu. Mieszkaliśmy w pokoju
z kuchnią. Kładłam dzieci spać i siadałam do chałupnictwa, i tak nad tym zasypiałam w fartuchu. A
mąż z kolegami uczył się w pokoju, grupowo im było łatwiej. Skończył siódmą klasę i technikum,
pracuje jako samodzielny inspektor bhp, ma pieczątkę własną z nazwiskiem. Dzieciaki się cieszą, w
szkole ten ma ojca lekarza, tamten magistra, skoro nasz tata – mówią – ma pieczątkę, to swoje znaczy.
Naprawdę całkiem dobrze sobie radziłam.
Przede wszystkim bardzo długo karmiłam piersią, to już uniknęło się mieszania w tych
buteleczkach.
Soczkiem poiłam z kieliszeczka. Brałam dziecko za bródkę, wtedy wiedziałam, jak do buzi trafić.
Z gotowaniem mleka było trochę kłopotu, ale nauczyłam się. Trzeba leciutko łyżką dotykać
powierzchni i wyczuć, jak drgnie. Takiego krążka, żeby mleko nie kipało, szukałam, szukałam, ale nie
dostałam.
Wózek z dzieckiem trzeba zawsze ciągnąć za sobą. Przed sobą nie można go pchać.
Przecież ja miałam pięcioro rodzeństwa. Ja ich wyniańczyłam, mogę żłobek prowadzić.
Wcale tak bardzo nie siedzę w tych garnkach. Dom mój kochamy, ale on mi nie wystarcza.
Zawsze chcę mieć coś dla siebie, osobiście. Przed urodzeniem Bogusia recytowałam w naszym
związku. Teraz Basiunia już spora, mam więcej czasu. Wróciłam do deklamacji. Przychodzę, a
inspektor zdejmuje ze ściany zdjęcia grupowe i mówi: – Pani Milu, jak to dobrze, że pani przyszła,
mam tu panią na fotografii sprzed piętnastu lat. – Teraz się nauczyłam wiersza Kasprowicza
Umiłowanie ty moje… Taki obrazowy, tak mi łatwo przyszedł. Lubię teatr, lubię kino. Najlepiej, kiedy
film jest polski albo dubbingowany, ale raz byłam na obcej wersji z napisami i nie powiem, żebym
wyszła bez żadnej korzyści. W Warszawie poszłam na wystawę malarstwa. Ciekawa byłam, jak teraz
malują, tyle o tym się słyszy. Szłyśmy od obrazu do obrazu, Beatka dokładnie mi opisywała, a ja
dotykałam. Teraz tak grubo farbę kładą, można wiele zobaczyć. Tylko na operetce rozpłakałam się, że
nie widzę baletu. Nie widzę, nie widzę, nie mogę odczuć!
Przeproszę panią, bo przyjechali ze spółdzielni po towar.
Zabrali dziesięć zmiotek i czterdzieści zamiataczy. Już piętnasty, a ja jeszcze nie zarobiłam
tysiąca. Jak tak dalej pójdzie, to z nami niedobrze. Za zmiotkę dostaję dwa złote dwadzieścia, za
zamiatacz siedem. Dawniej wyciągnęłam do czterech tysięcy, takie dostawałam szczoteczki
techniczne, my je nazywamy kółeczka. Pracochłonne, ale lepiej płacone. A teraz tych szczoteczek
chałupnikom nie dają.
Tyle jest na świecie nowych robót precyzyjnych, delikatnych, ciekawych. Nie moglibyśmy dostać
pracy czystszej, takiej, żeby rąk nie zdzierać – przecież my nimi patrzymy – i nie takiej
objętościowej? Przyuczyłabym się.
Teraz mamy mieszkanie większe, trzypokojowe. Już w tej ciasnocie nie dało się żyć, napisałam
do Warszawy i zaraz nam dali, tu czekać sprawa była beznadziejna. Ale i to mieszkanie nie jest takie
wielkie. Basiuni kącik cały zajęłam pod szczotki i łazienkę zajęłam. A tak mi się marzy pralka
automatyczna, żebym nie musiała nad tym praniem stać. O robocie kuchennym też marzę. Podobno
nam spółdzielnia pomoże z dotacją, trzeba będzie czym prędzej dokonać przedpłaty, bo na taką
maszynę trzeba czekać co najmniej kwartał.
Opowiadałam, jak lubię się z domu wyrwać. Przepadam za zwiedzaniem. Uwielbiam dawność!
W bibliotece zamkowej w Warszawie taka miła pani była, pozwalała mi dotknąć tych kobiet,
które dźwigają świeczniki, jakież one wspaniałe!
W starych kościołach jest taki zapach niezwykły. W katedrze oliwskiej słuchałam organów.
W Łazienkach usiadłam z Basiunią naprzeciwko Szopena. Basiunia, sześcioletnia, też wszystko
chciałaby wiedzieć.
– Mamusiu, czy Szopen był żonaty, a gdzie on brał ślub? Mamusiu, ja się nauczę angielskiego,
pojadę do Anglii i wyjdę za mąż za króla.
Na Powązkach dotknęłam krzyży brzozowych. Obejrzałam, jak Nałkowska wyglądała.
Widziałam też morze. Niestety dopiero jak już byłam niewidoma. Zrobiliśmy wycieczkę całą
rodziną. Basia miała wtedy dwa latka, Beatka dziewięć, a Boguś dwanaście. Pojechaliśmy do Gdańska,
a potem na Westerplatte. Przedtem dużo czytałam, film widziałam, już swój obraz wytworzyłam. Ale
trzeba być na miejscu, tym powietrzem odetchnąć. Z Basiunią na rękach weszłam pod pomnik po
osiemdziesięciu stopniach. Obeszłam go dookoła, jak drzewa w parku obchodzę. Już miałam
wyobrażenie o tej potędze. Mąż opisał mi kształt pomnika i rzeźby. Potem usiedliśmy na brzegu, od
strony portu. Było mało ludzi, słońce. Właśnie statek przybijał. Mąż z dziećmi opowiedzieli mi
wszystko – ile ma pięter, jakie kominy, jak się do nas zbliża, jaki jest biały. Słyszałam motor, okrzyki,
wodę, jak uderza. Mam obraz taki wyraźny, jak z widzących czasów.
Za wizytami też przepadam, za imieninami, za świętami. Na wigilię obowiązkowo dziesięć dań
robię, cały dom pomaga, robię takie potrawy wschodnie, których nikt już nie zna, pierożki z
gruszkami na przykład.
Na wesela jestem chętnie zapraszana. Sąsiadka, jak przyszła z zaproszeniem, to mówi: – Pani
Święcicka, panią pierwszą mieliśmy na uwadze. – A dla innych wcale nie jestem Święcicka, tylko ta
ślepa.
Brat męża ma dwie córki i syna. Wszystkich w tym roku pożenił w Pabianicach. Wytańczyliśmy
się za wszystkie czasy.
W mojej rodzinie też nowe dzieci, żony, mężów muszę obowiązkowo poznać. Ze wszystkich
sióstr mnie chyba najlepiej się ułożyło. Jedna swego Edzia miała, jakie piękne brwi, jakie piękne oczy,
i tylko nieszczęście z tego wyszło.
Tutaj w bloku jedno małżeństwo mieszka, on jest artystą, młodzi, zdrowi, bogaci, jak oni sobie
dokuczyć potrafią. Nieraz idę i tą białą laską ich roztrącam: – Ludzie, opamiętajcie się. – A on mówi:
– Pani Milu, ja bym chciał z taką kobietą żyć jak pani. – To ja jemu: – Ja bym za pana nie wyszła
nawet na minutę.
Czy moje dzieci tracą coś na tym, że ja nie widzę?
Nic takiego, co by w życiu było ważne.
Przez to, że mi ciągle opowiadają, ciągle tłumaczą, że się mną opiekują, więcej rozumieją niż
inne. Więcej widzą. Więcej się we wszystkim doszukują.
Są uzdolnione. Wrażliwe na kolory, na muzykę. Beatka maluje w ognisku plastycznym i gra na
pianinie. Boguś na akordeonie. Teraz on dorasta i swój kierunek życiowy musi określić. Ma trzy
główne zainteresowania: matematyka – wybił się w olimpiadzie, harmonia – do orkiestry należy,
hokej – wokół meczu cała mowa jego. Jest w zawodniczej drużynie, wszędzie z nią jeździ. Czasem
wraca z hali taki zmęczony, że aż drży cały – mamusiu, zdejmij mi buty, daj mi herbaty. Ja uklęknę,
zdejmuję, przecież wiem, dziecko moje dobre, zawsze mi pomaga, to i ja mu usłużę, kiedy potrzebuje.
Wyjdziemy razem, pani na przystanek, a ja sobie zrobię zakupy.
Ładna nasza dzielnica, za domem jest pole i ogrody działkowe. Chodniczek prowadzi i rabata –
wystarczy ręką potrącić gałązkę. I powietrze prowadzi. Czasem się zamyślę, minę blok, wyjdę dróżką
na pole i całym ciałem czuję tę przestrzeń otwartą. Widzę, że przeszłam i trzeba zawrócić.
Widzący myślą, że my liczymy kroki. A ja nigdy, nigdy tego nie robię. Cóż to byłby za świat,
taki policzony.
Do tego sklepu nie pójdę, bo tam zawsze kolejka, a ja w kolejce stać nie będę, sto razy mnie
wszyscy wyminą. Idę bez kolejki i wtedy słyszę: – O, znowu przyszła! – Niektórzy ludzie są tacy
dobrzy, tacy mądrzy, taka Benia Marchowicka, taka Hania Zaborowska, obie widzące, przyjaciółki
moje i moich dzieci. One mówią: – Milu, nawet jak nic nie będziesz potrzebować, i tak cię
odwiedzimy. – A inni nie mogą wybaczyć niewidomemu, że żyje. Takiemu, który żebrze, to jeszcze
wybaczą. Kiedyś wchodzę przednim pomostem, a konduktor pyta, jakim prawem. – Niewidoma
jestem. – A on: – Wstydziłaby się, w futrze, w kapeluszu, niewidoma!
Kiedyś mi tak dokuczyli w spożywczym, że się rozpłakałam. Kierownik bardzo się przejął, sam
mi zrobił zakupy. – Czemu pani płacze, nie trzeba. – Ja mu na to mówię: – Wcale nie dlatego płaczę,
że nie widzę. Mnie żal, że oni są ciemni.
Z tego miejsca będzie pani miała autobus. Jeżeli pani ma jeszcze trochę czasu, niech pani po
drodze wysiądzie i zajdzie do parku. Mamy jeden z najpiękniejszych, na styl francuski.
Próba Galatei
1977

Bohdan Głuszczak tupie, a Jerzy Obłamski, też reżyser, który mu ostatnio pomaga, wali jeszcze
w podłogę drewnianym klinem. Dopóty, dopóki wszyscy zgromadzeni w sali baletowej
Wojewódzkiego Domu Kultury w Olsztynie nie spojrzą na usta i ręce tych dwóch. A raczej trzech, bo
jest jeszcze tłumacz.
Głuszczak: – Uwaga! Wyobraźcie sobie wielkie miasto, wielkie, kamienne. Domy wysokie. Na
dole tłum, ludzie jednakowi, jak mrowisko. Macie tak chodzić jak automaty, jak marionetki. Pokazuję
krok.
Ktoś woła, wymachując rękami: – Zupełnie jak w stare kino!
Głuszczak do Mirosława Ostaszkiewicza, tłumacza: – Powiedz mu, że tak, ale w starym kinie to
wygląda śmiesznie, a tutaj ma być poważne, smutne.
Środek sali jest rzekomym skrzyżowaniem ulic metropolii. Przez to skrzyżowanie suną automaty.
Głuszczak: – Źle idziecie, źle. Przecież już wiecie, że można iść i jednocześnie stać w miejscu!
Dużo, dużo kroków – mało, mało naprzód!
Automaty znudziły się trochę. Ktoś rozpina gestem parasol, ktoś uchyla gestem kapelusz.
Głuszczak tupie tak długo, aż drganie podłogi zatrzyma ich wszystkich.
– Teraz nie gracie jeszcze! Teraz tylko krok. Jak mrówki. Ja chcę zobaczyć miasto jakby z
helikoptera. Takie miasto jak Nowy Jork, jak Chicago. Byliście w Nowym Jorku, byliście w Chicago.
Byli. W tym roku pojadą pewnie do Nowej Zelandii.
To jest jedna z pierwszych prób do Galatei – Eurydyki. Nie wszyscy będą w niej grać, ale
wszyscy ćwiczą – jak zawsze. Po pierwsze muszą być sprawni, po drugie uczą się pojęć, po trzecie –
co by robili wieczorami?
Przychodzą więc nawet weterani, którzy zakładali zespół dwadzieścia lat temu. Siadają na
krzesełkach przyniesionych z foyer i patrzą na tych w baletkach po ojcowsku i melancholijnie.
Każdy w tej sali ma swój znak. Wiesław Jankowski przyszedł do zespołu zaraz po szkole.
Nazwano go „młody” – palec wskazujący przyłożony do brody w tym miejscu, gdzie bywa w niej
dołek. Krysia Sitnik nosi imię „lubi żartować” – palec dotykający tym razem prawego policzka. Irena
Walulewicz ma „skrzywiony nos” – dwa palce, duży i wskazujący, ujmujące czubek nosa i jakby
przekręcające go lekko. Romuald Orzeł jest „orłem” – duży palec oparty na prawym nozdrzu, palce
wskazujący i środkowy trzepoczące nad lewą stroną twarzy. Bohdan Głuszczak to „blondyn” – dłoń
zagarniająca włosy nad uchem. Jadwiga Jankowska to „żona młodego” – szczątkowy gest nakładania
obrączki (klepnięcie paroma palcami prawej ręki o serdeczny lewej) i ten dołek w brodzie.
Jankowską można także nazwać „ptakiem”. Za Ptaka dostała nagrodę w Brnie.
Chętnie to pokaże. Pisklę uderzyło dziobem w skorupkę. Wytrzeszczyło oczy. Łebek cały drżał.
Jankowska rozpina kołnierz sukienki z teksasu. Szyjka też drży. Kark nie może unieść ciężaru głowy.
Wszyscy potakują: – Jankowska, ona jest bardzo, bardzo dobry. Dobry jako Ptak, jako Ewa w
Apokalipsa, a najlepszy jako Diabeł w Szopka.
Siły Ptaka krzepną. Już odlepił skrzydełka, już je rozpina.
Ktoś macha, że koniec przerwy. Jankowska dopowiada dudniąco, gubiąc sylaby: – Koniec
smutny. Przychodzi chuligan. Ptak skrzydło złamany. Koniec ptak.
Głuszczak: – Teraz ja chcę to miasto zobaczyć z bliska. Już nie mrowisko, już ludzie. Automaty,
ale każdy osobno. Proszę wykonać ćwiczenie – każdy automat coś niesie. Każdy czymś zajęty.
Jakaś dziewczyna popycha wyimaginowany wózek. Jakiś chłopak czyta gazetę. Krysia Sitnik
boryka się z ciężarem, którego nikt nie umie odgadnąć.
Głuszczak do tłumacza: – Zapytaj, co dźwiga.
Z boku zrywa się śmiech, nieartykułowany, wysoki: – Ona niesie woda! Jeden wiadro i drugi
wiadro, na taki patyk. Ona niemądry! W Nowy Jork woda jest w krany!
Obok weteranów siedzi Ninka. Ma trzynaście lat.
– Co tutaj robisz?
– Czekam na Krystynę.
– Mówisz tak o mamie?
– Bo ona jest młoda.
– Ile ma lat?
– Na lata to ma trzydzieści sześć.
Głuszczak: – Uwaga! Opowiadam, co będzie dalej. W mieście pojawia się kobieta. Piękna. Naga.
Ale nikt jej nie widzi. Tylko jeden człowiek ją widzi. Bo jest do niej podobny. Ona jest w tym mieście
obca i on jest obcy, ona jest inna i on jest inny. Wygląda tak samo jak wszyscy, ale jest inny w środku,
rozumiecie?
Ninka: – W niedzielę chodzimy z Krystyną do kawiarni Sawa. Cały zespół tam się schodzi, oni
lubią tak poplotkować sobie. A słyszący obsiądą ich dookoła i gapią się, i śmieją. Krysia bierze wtedy
serwetkę i pisze: „Poznać głupiego po śmiechu jego”.
– Zapytaj Krystynę, czy jest dumna, że należy do zespołu Pantomimy Olsztyńskiej.
Ninka miga i wyraźnie wypowiada słowa – bez głosu.
– Ona mówi, że nie, że normalnie… Ale my chyba zapytaliśmy źle. W języku migowym na
dumność jest taki zły znak – Ninka zadziera palcem koniuszek nosa. – Ją trzeba zapytać inaczej. Czy
ona jest dumna w sobie, w sobie.
Ale Krystyna nadal odpowiada, że nie, że normalnie…
– Ninko, zapytaj Krystynę, czy jest zadowolona z pracy.
Jest bardzo zadowolona.
Ninka: – Ona pracuje w pakowalni i w zimie miała rany na rękach, bo tam nie grzali, a ten klej z
mączki kostnej zżera skórę. I śniadanie jej tam ciągle chowali dla żartu.
– Zapytaj Krystynę, którą ze swych ról przeżyła najbardziej.
– Ona nie rozumie. Może pani inaczej zapyta.
– Którą rolę najbardziej pamięta?
– Ona pamięta wszystkie.
– Którą najbardziej lubi?
– Sekretarki w Procesie Kafki.
– Dlaczego?
– Ona nie wie.
– Czy ty widziałaś te role?
– Widziałam wszystkie.
– I rozumiałaś? Apokalipsę na przykład?
– Jak czegoś nie rozumiem, Krystyna zawsze mi wytłumaczy.
Głuszczak do tłumacza: – Uważaj, bo teraz będą zawiłości. Ten człowiek, który jest inny,
zaczyna kochać tę kobietę. Wtedy ona znika. Bo to nie była żywa kobieta. To była idea. To była myśl
tego człowieka. To było jego marzenie. To było to, co w nim najlepsze. I teraz on tęskni.
Tłumacz: – Przekładało się trudniejsze teksty.
Podczas prób do Apokalipsy musiał na przykład powiedzieć migami: „księga żywota”, „klucze
śmierci i piekła”, „i żyjący byłem umarły”… Musiał mówić o „bestii wychodzącej z ziemi, której
dano moc zakłócić pokój i której przekazana była siła i tron, i wielka moc”.
Zresztą słuchacze pomagali mu z całych sił. Kiedy czytał o bestii, zapytano: „To tak podobnie do
Hitler?”. I sprawa została wyjaśniona.
Łatwiej zresztą przekładać Apokalipsę niż wystąpienia na akademiach. Tłumacz mówi, że nie
zdarzyło się jeszcze, by ktoś, kto przemawia do głuchych, przygotował się do tego choć trochę. Nikt
nie chce zrezygnować z uczonych wyrażeń, nikt nie chce upraszczać stylu. Tłumacz rozwija w myśli
te opakowania i słyszy z prezydium: „Migaj, na co czekasz?”.
Działacze związku głuchych sami znają migi i sami czasem tłumaczą swe teksty. Pełno w nich
słów, które trzeba litera po literze pisać w powietrzu, bo język migów ich nie zna. I głusi nie znają ich
też. I wcale im nie są potrzebne.
Najgorzej jednak tłumaczyć dla sądu. Ostaszkiewicz był przez wiele lat biegłym w sprawach, w
których stawali głusi. Wreszcie zrezygnował.
– Co mam robić, kiedy oskarżony o zabójstwo nie rozumie nic. Jest analfabetą. Nie czyta
pisanego. Nie czyta z ust. Nie zna migów, nie zna kalendarza. Ja go o nic nie umiem zapytać, on mi
nic nie umie powiedzieć.
– Więc kto mu może pomóc, jeśli nie pan?
– Nie wiem. Ktoś bliski.
Tłumacz jest spikerem olsztyńskiego radia. Nauczył się migów dla brata. – My jesteśmy bardzo
związani, nas dwóch.
Tadeusz Ostaszkiewicz ogłuchł w niemowlęctwie. Od dziecka bawił się w teatr. Mając
dziewiętnaście lat, grywał z kolegami po łódzkich podwórkach. Mieli rekwizyt – pistolet utoczony
przez znajomego tokarza. Był początek lat pięćdziesiątych i Tadeusz poszedł tę sztuczkę odsiedzieć.
Siedział do rehabilitacji, a potem pojechał do Olsztyna, gdzie dostał pracę i założył Pantomimę
Olsztyńską. Był Pierrotem, upamiętnionym przez Jerzego Ziarnika w filmie W kręgu ciszy. Był
Józefem K. w Procesie, Modestem Aleksiejewiczem w Annie na szyi według Czechowa, Janem
Ewangelistą w Apokalipsie, Goyą w Kaprysach. Dziś siedzi koło Ninki w ławce weteranów.
– Ninko, zapytaj, kto jest życzliwszy dla głuchych, kto bardziej cierpliwy – młodsi czy starsi?
– On mówi, że stosownie do wieku. Dla niego starsi, a dla Jankowskiego młodsi. A ja uważam, że
ta starsza „generalicja” jest lepsza.
Głuszczak: – Ten człowiek tęskni do swej Galatei. Chce ją odzyskać. Chce ją zatrzymać. Rzeźbi
jej posąg. Byliście w Warszawie w Muzeum Narodowym. Byliście w British Museum. Widzieliście
tam Afrodytę. Jaka piękna.
Ninka: – Wie pani, co mówi Jankowski? Że ci słyszący, jak widzą głuche dziewczyny, zaraz chcą
je poderwać. Nawet nie wysilają się, myślą, że one zaraz pójdą z nimi!
Głuszczak: – Człowiek rzeźbi tę kobietę i teraz wszyscy ją widzą. Żywej nikt nie widział, a
imitację widzą. Wiecie, co to jest imitacja? Ta bransoletka wygląda jak złota, a nie jest złota. Ta
kurtka wygląda jak ze skóry, a jest z ceraty.
Ninka: – Wie pani, Krystyna się ciągle boi, że ją ktoś oszuka. Ja jej tłumaczę: mamo, ludzie się
mylą, wczoraj dałam w sklepie trzydzieści złotych i dostałam pięćdziesiąt reszty.
Tłumacz: – Głuszczaka, co go znają tyle lat, rozliczali w Londynie z diet. Przychodzą i pytają,
tak szczerze – co tam jeszcze jest w tej kopercie? A on wyjaśnia – wyście swoje już wzięli i podpisali.
To jest na wynajęcie sali, na autokar, na hotel.
Nie obraził się. Przecież oni są zawsze niedoinformowani. A człowiek niedoinformowany musi
być nieufny, zgoda?
Głuszczak: – Więc teraz wszyscy widzą tę kobietę. Wszyscy o niej mówią. Każdy by ją chciał
jakoś wykorzystać. Ktoś myśli na przykład: wygłoszę przemówienie przy tym pomniku, przetnę
wstęgę i zrobię karierę. Galatea staje się modna. Malują ją na koszulkach sportowych, na szyldach.
Wszystkie dziewczyny chcą wyglądać jak Galatea. Odsłaniają nogi albo piersi, albo pośladki.
Ninka: – Na tych zdjęciach w barze Wars wygląda, jakby oni grali na golasa, i ludzie się gorszą.
Ja tłumaczę: ludzie, stuknijcie się, to jest taki trykot cieniutki. To ludzie na to, że i tak wszystko
widać.
Jak się dobrze przyjrzeć, widać nawet różne felery. Że ten ma krótkie nogi, a ta jest za płaska, a
tamta ma szerokie barki i grube przeguby.
Ten mężczyzna do osiemnastego roku życia był własnością wsi, należał do inwentarza.
Wychowywał się ze zwierzętami. Kiedy go przywieziono do miasta, nie wiedział nawet, że są takie
czynności, z którymi należy się chować. Ta dziewczyna pochodzi z małego miasteczka. Jej ojciec,
milicjant, został zastrzelony przez bandę. Musiała od dzieciństwa pomagać w utrzymaniu rodziny.
Tamta dziewczyna, od kiedy pracuje, wypłaca się matce. Jeśli się łoży na dziecko normalne, wszystko
jest w porządku, ale kiedy utrzymuje się takie, z którym tyle zachodu, a tak mało chwały, trzeba, żeby
ono odsłużyło to.
– Czy ta matka jest zła?
– Nie, ona miał dużo kłopoty. Teraz jest stary. Nie szkodzi płacić.
Nie szkodzi, oni zarabiają nieźle.
Te szesnaście osób z zespołu, które pracują w spółdzielni „Gwarancja”, mają średnio nie mniej
niż cztery i pół. Piotr Jurylik, wiceprezes spółdzielni, mówi o nich: – To są dżentelmeni.
– Od czego oni wyszli? – pyta. – Byli pomocnikami szewców, krawców, cholewkarzy. Bez żadnej
przyszłości. Co zgarbieni siedzą i kurz łapią. A myśmy ich przyuczyli do męskiego zajęcia. I teraz oni
są ślusarzami, tokarzami, narzędziowcami. Wszyscy zrobili czeladnika, a paru mistrza. Otto
Dzienkowski przyszedł do nas jako analfabeta. Jest mistrzem narzędziowcem, ożenił się ze słyszącą
dziewczyną (przystojna babka), ma zdrowe dziecko i nawet odznakę Zasłużonym dla Warmii i Mazur.
A jak ubrani chodzą – pani widziała? A jakie mają meble?
Ja o nich mówię dżentelmeni nie dlatego, że oni sobie spacerowali po Piccadilly. Oni u mnie nie
mają żadnych bumelek. Ich wydajność przekracza średnią wydajność załogi prawie o połowę.
Myśmy ich usamodzielnili ekonomicznie, a magister Bohdan, myślę o Głuszczaku, przykleił im
znak Q.
Głuszczak: – Wszyscy teraz widzą Galateę. Ale nikomu nie chodzi o ideę, o myśl. Ona jest dla
nich tylko jak przedmiot, jak rzecz. Patrzą na nią jak zwierzęta. Jak psy, którym rzucono jedną kość.
Każdy chce mieć Galateę na własność. I urządzają licytację. Najbogatszy kupuje Galateę. A teraz
uwaga! Ten, kto kupił Galateę – ubiera ją. Nakłada jej podwiązki, pończochy, majteczki. Ona była
czysta, a on ją brudzi. Rozumiecie?
Kiedy ćwiczyli do pierwszego programu, każdy z nich wstydził się ciała. Najpierw ciała w
ubraniu, potem ciała w dresie, potem ciała w trykocie. Ale próby okazały się pracą, ciało –
narzędziem, i zapomniano o wstydzie.
Ale trzeba było imitować nagość. Podkreślać fizyczność. Klasyczne arlekinady i scenariusze
wywiedzione z literatury ustąpiły wielkim widowiskom plastycznym. Kaprysom według Goi,
Apokalipsie według Dürera. Według Dürera raczej niż Jana Ewangelisty, tak w każdym razie chce
Głuszczak. Nie słowo ma tutaj dyktować. Dyktować ma to, co widzialne. Mim ma rzeźbić i rysować w
przestrzeni.
Nagości nie należy się wstydzić, jeśli służyć ma sztuce. To, co jest piękne, jest czyste.
Więc Ola Orłowa decyduje się być Mają Nagą.
Ale oni wszystko biorą tak dosłownie i pamiętają tak długo. Ola rodzi dziecko, wraca ze szpitala,
przychodzi na próbę i płacze. Wypytywana, rozpina bluzkę i wyjmuje pierś: – Skoro te piersi nie są
już takie piękne, to nie są czyste i teraz już trzeba się wstydzić?
Głuszczak naprawia: – Olu, one są ciągle piękne. Nawet piękniejsze. Tylko inaczej. (Jak to
wytłumaczyć?)
Dzisiejsza próba daje do myślenia coś całkiem nowego – nagość moralniejsza niż ubranie?
Na to, żeby zrozumieć sztukę, jest dużo czasu. Będzie wiele prób. Przez dziesięć miesięcy, może
rok, do skutku. Przyjdą kostiumy, dekoracje, muzyka. Oni nie słyszą jej dźwięków, ale może wyczują.
Słucha się nie tylko uszami, słucha całe ciało.
– Czy oni czują oklaski? – Zabawne pytanie. – Oni już po paru minutach przedstawienia wiedzą,
czy idzie w górę, czy leci do dołu.
Kiedy wyczują rytm wewnętrzny sztuki, dostosują się także do muzyki i nie trzeba będzie
zgrywać sztucznie ruchu na scenie z kompozycją Pendereckiego na przykład.
Jeśli nie rozumieją treści do końca, nie należy się tym martwić przesadnie. Widz premierowy i
tak ze zdumieniem pomyśli – oni potrafią wyrazić absolutnie wszystko, a on, taki elokwentny
przecież, jest przy nich dzieckiem we mgle.
Ludwik Zimmerer, kolekcjoner polskiej sztuki naiwnej, ma w swych zbiorach kilkanaście figur
rzeźbionych przez głuchych świątkarzy. Tym figurom brak uszu. To, co nie służy, uległo atrofii.
Zapomniano o uchu. Czyżby było tak mało ważne?
Głuszczak: – Słuchajcie dalej. On ubiera Galateę, a tłum się rozbiera. Ona coraz bardziej ubrana,
tłum coraz bardziej goły. Ci ludzie nie rozbierają się sami. Jeden rozbiera drugiego. Ściągają z siebie
szale, płaszcze, spodnie. To jest zła scena, okrutna. Wtedy wybiega ten człowiek, który wyrzeźbił
kobietę. Pygmalion-Orfeusz…
Tłumacz literuje.
Znają już te imiona. Głuszczak opowiadał im mity. A teraz sprowadza filmy. Testament Orfeusza
i Czarnego Orfeusza. W poniedziałek jest próba, we wtorek film, w środę próba, w czwartek występ, w
piątek film (prosimy, przyprowadźcie rodziny), w sobotę spotkanie z gościem z Międzynarodowego
Instytutu Teatralnego w Paryżu, a w niedzielę z dyrektorem festiwalu teatralnego w Kilonii, na którym
wystąpią w czerwcu.
Byli pierwszym na świecie pantomimicznym teatrem głuchych. Więc z całego świata dostają dziś
listy. Piszą ci, którzy już stworzyli podobne zespoły, i ci, którzy zamierzają je stworzyć. I ci, którzy
się interesują wychowaniem przez sztukę, rehabilitacją przez sztukę lub teatrem w ogóle, ponieważ to
jest po prostu bardzo dobry teatr, a dopiero potem teatr ludzi upośledzonych.
Piszą, przyjeżdżają i chcą porwać Głuszczaka. Wystawiał już Kaprysy w Moskiewskim Studio
Mimiki i Gestu.
Zespół zaś gra. Objechali czterdzieści osiem miejscowości w kraju i osiemnaście miast za
granicą. Występują w olsztyńskim Teatrze imienia Jaracza we wstawkach pantomimicznych w
Hamlecie i w Medei. Grają w filmach (Hubal), w telewizji (Faust Królikiewicza). Zdobywają nagrody
polskie i światowe.
Członkowie zespołu przepracowują w nim cały wolny czas. Jeśli zsumować te wieczory, wolne
soboty, święta i urlopy, każdy z Pantomimy ofiarował jej w roku ubiegłym sto pięćdziesiąt
ośmiogodzinnych dni roboczych. Ofiarował, bo wszystkie dochody z przedstawień idą na utrzymanie
teatru.
Tych dni było właściwie sto pięćdziesiąt pięć, bo zakłady pracy pomogły aktorom, dając im po
pięć dni wolnych.
– Czy nie mogły więcej? – Nie mogły, bo przepisy.
A gdyby nie te przepisy? Czy „Gwarancja” na przykład poradziłaby sobie, gdyby dała szesnastu
aktorom dodatkowy urlop dwudziestodniowy? Płatny oczywiście?
Piotr Jurylik myśli, że owszem; chyba że kooperanci, transport, dostawy… Ale nie, dałaby sobie
radę, bo życie ludzkie nie zna granic możliwości. Wiadomo, że dzięki aktorom zakład nie ma w ogóle
kłopotów z rehabilitacją innych głuchych; łącznie jest ich w spółdzielni ponad pięćdziesięciu. –
Powiedzmy, że dostaniemy grupę młodych po szkole, to oni zaraz wychowają mi ich.
Ale są te przepisy i Pantomima z braku czasu nie mogła już w zeszłym roku wystąpić w
Gorzowie, Elblągu, Toruniu, Hamburgu i Gelsenkirchen. A na Panoramę XXX-lecia w Warszawie
dowożono ją codziennie z Olsztyna przez siedem dni. Prosto z pracy i do pracy.
Pantomima Olsztyńska, która rozbudziła teatralny ruch głuchych na świecie, nie zdołała
rozbudzić go w Polsce. Tylko Szczecin wykorzystuje jej przykład.
Głuszczak: – Orfeusz zrywa z Galatei to brudne ubranie. Chce ją ocalić. Chce ją wyrwać tłumowi.
Opowiadałem wam, że Orfeusz z legendy został rozszarpany. A teraz tłum rozszarpuje Galateę-
Eurydykę. Staje się ona kupą gruzu, kamienia. Ale Orfeusz chce walczyć o swoją ideę. I zaczyna lepić
posąg na nowo.
Proszę Mirosława Ostaszkiewicza, by mi pokazał słowo „teatr” w języku migowym.
Tłumacz rozkłada szeroko ręce i porusza nimi, jakby chciał zatoczyć krąg. – Teatr – coś
wielkiego.
I niespokojnie tu i tam
1978

Obiecali, że mnie wezmą na próbę, nie wzięli. Zaprzęgli się do wozu, wypchnęli go pod górkę,
przepadli jak koniokrady. Wyszłam na ganek, cisza, a właściwie hałas: plusk przy kole młyńskim,
kląskanie i rechot, lekkie szumy i miękkie łopoty, szybki szelest przy ziemi. Ciemno czy też raczej
blask: gwiazdy rozjarzone, woda w białych smugach, pałac jak z marmuru.
Wzuwam gumiaki i w tę głośną ciszę, w tę białą ciemność – za nimi. Tu grząsko, a tam pokrzywy
po pas. Tu ściana krzewów, a tam płot chruściany. Tam łąka, wiatrak i dworek półchłopski, zamknięte
na głucho. Tu kierat, kuźnia, rudawy ptaszek w okienku. Tu podjazd pałacowy i gazon, tam, przy
murze, lokomobila żelazna, czarna, połyskliwa.
Wracam do pustego młyna. Skrzypi łańcuch uwięziony na bloku. Cienie ozdobnych wsporników i
zębatych węgłów rzeźbią cały gmach.
Wewnątrz płyta spilśniona, farba emulsyjna, szafki drewnopodobne. Włączam maszynkę
elektryczną, zrzucam ze stołu skarpetkę, skórę salcesonu i rozkład zajęć: godz. 6.00 – pobudka, godz.
6.30 – przebieżka, godz. 8.00 – próba, godz. 12.00 – zajęcia indywidualne…
Wszystkie pokoje otwarte. Pokój Ewy – książki, pokój Magdy – tuby farb olejnych, słoiki farb
akrylowych, pędzle. Pokój Ewy – drobno zapisane arkusze przylepione jak tapeta na ścianie. Pokój
Magdy – nieoprawione przypięte pineskami obrazy.
Na tapetach Ewy – Rilke:
Bogaci i szczęśliwi mogą milczeć, nikt nie chce wiedzieć, kim są *.
Na tapetach Magdy – jej własne wizje: puste białe niebo, morze, wydmy pełne bąbli jak
oparzeliska nad Nurcem, parę wzniesień flaczastych jak ciasto, obwisających ku ziemi dziobami i
pokrytych miejscami brukiem jak łuską.
Ale biedni nie mogą być niemi,
muszą mówić: jestem ślepy (…)
albo: mam dziecko chore,
albo: tu mnie pozszywano…
I kto wie, może to nie wystarczy.
Ten egzemowaty bruk wypiętrza się w karykatury anten telewizyjnych porosłe bluszczem o
ostrych liściach. W ciastowatych ścianach wzniesień tkwią zwykłe futryny, każde z nich ma nie tylko
okna – oczy, ale i pysk – bramę, z białymi ustami i czarną gardzielą, z zębami podobnymi do długich
pazurów. Na ścieżce między tymi domami czernią się ślady delikatnych stóp, malejące w punkt u
brzegu morza.
A że wszyscy obok nich, jak obok przedmiotów, przechodzą, każdy z nich śpiewać
gotów.
I tak słyszy się nawet niezgorszą pieśń.
Żadnej pobudki o szóstej, skoro z tej nocnej próby, gdzieś w głębi lasu, wrócili nad ranem.
Na młyńskim kamieniu zatopionym w trawie znajduję tom Kolberga, lekko zwilgotniały.
Przerzucam.
„Nowo przybyłych do wsi [kmieć] nienawidzi, zawłokami, czyli włóczęgami ich zowie; i długo
takie szyderstwa znosić muszą”.
Ewa w długiej spódnicy, w bawełnianej bluzce, z grzywą na senne oczy, z musztardówką kawy: –
„Poważał i poważa kapłanów swoich lud tutejszy, gościnność jego cnotą”.
Przewracam strony:
„Chłop jest niedowierzający i przebiegły. Gdy czegoś potrzebuje od pana i przychodzi go o to
prosić, wówczas zaczyna rozmowę o czym innym, na przykład o zdrowiu, siewach, zbiorach
tegorocznych, nadziejach i korzyściach, jakie pan mieć może. A dopiero zachodząc, nieznacznie
przychodzi do objawienia właściwego interesu…”.
– Małgorzato, a jakże ja robię, gdy idę w Łomży do urzędu?
Wicewojewoda jest grzeczny, lecz zniecierpliwiony. Częstuje nas herbatą, ale sam nie pije.
Wicewojewoda nic nie poradzi, że przepisy finansowe są, jakie są, i że Ewa nie otrzyma dzisiaj
środków na barana ani na konia, ani na antałek.
Wicewojewoda bardzo lubi teatr, ale teatr też musi pewne rzeczy zrozumieć…
Pierwszy telefon, który nam przerywa, dotyczy sytuacji w zakresie zbioru zielonki. Drugi
zawiadamia o plenum w sprawie budownictwa.
Wicewojewoda zerka na zegarek. Ewa do notesu.
– Mam jeszcze tylko jedną małą sprawę.
– Słucham, słucham panią.
– Potrzebny mi baran i koń, i antałek.
I uśmiecha się bohatersko, gdy wicewojewoda nie uśmiecha się wcale.
W Zambrowie kupujemy pięć metrów obrusa. W Czyżewie kupujemy trzysta metrów linki; jak to
przemierzyć? Powroźnik nie ma miarki, ale ma chałupę pięć metrów szeroką, dziesięć metrów długą,
wystarczy dziesięć razy owinąć budynek. W Ciechanowcu, gdzie nasza siedziba, idziemy po farby do
tkanin, ale farb brak. – A może chcą panie suczkę? – Nie chcemy suczki. – Jakby panie wzięły, to i
farby znajdę. – Niech będzie suczka. – Weźcie ją na ręce, żeby nie uciekła. – Będzie się wabić Uciekła
– decyduje Ewa.
Wieczorem pukamy w umówione okno w Tymiankach. Chłop wynosi po ciemku podłużny tobół.
– Oj, coś on letki – krytykuje Piotr. – Letki, bo sprawiony. – A ile? – A tysiąc trzysta. – Odlaboga! O
moiściewy! – lamentuje Piotr, zarzucając tobół na gołe plecy.
Ewa planuje pod ścianą zapisaną Rilkem:
– Zamówię w prywatnej piekarni u Kobusa – najlepsze pieczywo w Polsce – ogromny bochen i
będziemy się z ludźmi dzielić tym chlebem. Kupię parę litrów wina, rozcieńczymy je wodą, wódki nie
wolno rozcieńczać, ale wino się chrzci, zrozumieją to. Nadziejemy barana na rożen, podpiec trzeba
wcześniej, bo podczas przedstawienia możemy nie zdążyć, przecież ja nie gadam Marii tyle czasu.
Zrzucimy drabiny z furmanki, zrobimy z niej stół, rozścielimy obrus. Wypożyczymy szklanki ze
Złotego Kłosa, a może kubek obiegiem puszczać?
Zaczniemy częstować po słowach: „Lecz gdzież bawi Pan Miecznik? Właśnie to jest pora, W
której przyrzekł po bitwie wziąć się do gąsiora (…) I piękna mu gromada przybyła w gościnę”. To jest
w połowie spektaklu mniej więcej, więc od połowy spektakl będzie wspólną biesiadą.
– Ty się dziwisz, że wybrałam Marię. Posłuchaj, przecież to jest o miłości, o zbrodni i wojnie.
Posłuchaj, przecież w Polsce, jak się ludzie zbiorą na ucztę, przyjęcie, kolację, to w pewnym
momencie zaczynają o wojnie, czyż nie? A posłuchaj jeszcze, jak się w Marii spiera jasna Europa z
chmurną Ukrainą: „Idź raczej w piękne mirtów i cyprysów kraje; Co dzień w weselnej szacie u nich
słońce wstaje, U nich w czystym powietrzu jaśniejsze wejrzenie I głosy rozpieszczone, i rozkoszne
tchnienie. U nich wawrzyny rosną; i niebo pogodne, I ziemia ubarwiona, i myśli swobodne. A na
kształtnych budowlach męże wieków dawnych stoją w bieli…”. I ten drugi obraz: „Ale na pola nie
chodź, gdy serce zbolało; Na równinie mogiły – więcej nie zostało – Resztę wiatr ukraiński
rozdmuchał do znaku…”.
Pomyśl, my tutaj jesteśmy na kresach. Tu i kościół, i cerkiew, maciejówka i czapka uszanka.
Zimą zaprzęga się sanie i wiesza dzwonek u duhy.
W styczniu woda w stawie zmarzła, nikt nie uruchamiał już młyna, nawet dla wycieczek,
chodziłam po polach i gadałam Dantego. Śnieg skrzypiał, a ja gadałam tercyny.
O Malczewskim pomyślałam na dobre, gdy wpadł mi do ręki tomik Mapa pogody i gdy w
wierszu Azjaci przeczytałam te słowa Iwaszkiewicza: W niebieskich zmierzchach tonie Europy
Kształt porwanej przez byka
we mgle w śniegu w gradzie…
Ewa jest szefową teatru i zarabia piątkę. Piotr, który zdążył już zaliczyć wojsko i zajęcia
Wrocławskiego Uniwersytetu Teatru Narodów, dostaje dwa sto, Magda i Maciek biorą po tysiąc
pięćset. Andrzej, który pracę w teatrze przedkłada nad wszystko – nawet jeśli to posada w
rekwizytorni (Teatru Współczesnego we Wrocławiu na przykład) – nie zarabia nic. Podarł pepegi i
myśli przejęty – trzeba kupić nowe.
Jest jeszcze Antoś, miejscowy piętnastolatek. Przychodzi codziennie. Poważnie zapala sporta.
Potem się bierze do rzeczy. Dyszel u wozu trzasnął w połowie; Antoś wycina chojaczek i struga nowy.
Plecie słomianą drabinę – rekwizyt. Wolontarystycznie.
Ewa: – Widzisz, Małgorzato, jak go do nas wzięło?
Piotr: – Pewnie on durny. Durny zawsze do teatru ciągnie. A powiedz, Antoś, ile ty masz dwój?
Antoś odzywa się basem:
– Najbardziej ciekawi mnie trąba. Ta złota.
Wicedyrektor skansenu ma dziś dzień wolny. Rozstawił leżak i czyta. Złożył na trawie garnitur
dżinsowy.
– Na premierę pan przyjdzie, panie dyrektorze?
– Przyjdę, to przecież nasi lokatorzy są… Za bardzo wyrafinowany kwiatek do naszego kożucha.
– Pańskiego też?
– Może i mojego. Jestem chłopski syn, aż spod Hrubieszowa. Mam czworo rodzeństwa.
Wszystkich wyciągnąłem na studia, choć ojciec mnie klął. Rację miał staruszek, teraz nikt nie chce
zostać na tych ośmiu ha. Najmłodszy siedzi, ale myśli uciec. Bo go żadna nie chce. Wykształcony,
sportowiec, dwa metry wzrostu, dziewczyny nim gardzą, bo na roli siedzi. A rola jaka – super
pierwszej klasy. Znalazła się panna, nawet na opatry pojechałem zaraz, a ona powiada: – Na wsi nie
zostanę. – Ja w pałacu mieszkam, w oranżerii gości przyjmuję, przy palisandrowym biurku doktorat
piszę, ale, proszę pani, chłopa we mnie dużo. I ja bym tym aktorom paru rad udzielił, jeśli oni kulturę
chcą robić na wioskach: – Boso nie powinni chodzić. Ogolić się muszą albo już brody zapuścić
porządne; ostatecznie sam noszę. Jak idą do Kobusa, nie kupować jednej bułki na dwóch za grosze
wytrząśnięte z kieszeni.
Dziś na świecie mamy kult fachowca. Kult profesjonalisty, prawda? Kult pozycji, nie? Myśmy
parę lat temu ściągali do skansenu sochy, rezginie, żaki na raki, ościenie na ryby, cepy i barcie, a teraz
skupujemy kieraty żelazne i stare ciągniki Ursusa i Lanca. Do tej wsi, co nowoczesnym traktorem
ciągnie, trzeba jechać w porządnym obuwiu.
– Od kożucha pan zaczął, a to już nie kożuch, skoro – pan mówi – nowocześnie ciągną.
– Jeszcze za wcześnie na wieś boso chodzić. Wieś za dobrze pamięta, jak biegała boso i nie z
fanaberii.
Ewa przymierza kryzę. – Patrz, zostałam błaznem. Wiesz, kiedy chodziłam po Polsce z Panem
Tadeuszem, przeżyłam bardzo silnie to rozdwojenie między powagą a śmiesznością mojej sytuacji.
Byłam zarazem wajdelotą i błaznem. A teraz całą Marię mówię jako błazen. Tak się jakoś stało.
Błazen ma większą siłę przebicia?
Skończyła studia polonistyczne. Przez dwa lata była u Grotowskiego. Pracowano tam wtedy nad
Apokalipsą. Praca mordercza, zarobki znikome, mało jadła, poszła do szpitala na pół roku. Zdała
egzamin aktorski, ale nigdy nie przystała do teatru „normalnego”. Widywałam ją w Kazimierzu, w
czasie gdy związała się z teatrem puławskim. Siadała na łące i brzdąkała na cytrze, zawijanej potem w
czerwony szal. Mówiła Pana Tadeusza. Ten Pan Tadeusz przetrwał dłużej niż teatr puławski. Któregoś
dnia spotkałam ją bez cytry, za to z plecakiem na wysokim stelażu. Kiedy go zdejmowała,
zadźwięczał cicho. Poszła z tym plecakiem przez wsie w okolicach Chełma. Słyszała, że w gminie
Wojsławice kobiety do tej pory piorą kijankami, chociaż w domu są pralki, i że podczas tych spotkań
zwierzają się sobie z najskrytszych tajemnic. Tam, gdzie ludzie szukają wspólnej katharsis, musi być
miejsce na teatr. Podsłuchała o sobie z zachwytem: – To ważny człowiek, jeżeli tak chodzi. – A więc
odgadli prawdę – jest emisariuszką. Te spotkania nie zaspokoiły jej jednak. Ludzie nie znali Pana
Tadeusza i nie pragnęli go poznać, a w każdym razie nie takiego, którego się gada, a nie deklamuje
chociażby. Nie mówiąc już o tym, że się gada w dżinsach. Wobec tego poszła w Białostockie. Trafiła
do wsi o mieszanej ludności białoruskiej i polskiej, stała się wbrew sobie polaryzatorem, nie mogły jej
cieszyć ani pretensje, z których starała się zbierać dotąd śmietankę doświadczeń, ani gorące przyjęcie,
skoro miało odcień ostentacji. Poszła w okolice Zambrowa, w zaścianki szlacheckie, w stronę
Knyszyna, a potem w głąb puszczy. Ciskano kamieniami w okna świetlic, w których gadała, i
zapraszano ją do stołu; raz po to, by w jej obecności rozstrzygnąć spór narzeczeński. Ona mówiła
jedenastą księgę, tę o zaręczynach, a strony na boku załatwiały swe sprawy, nie słuchając wcale.
Potem zatruła się rybą z konserwy i musiała wracać, czyż wajdelota może biegać za stodołę?
Jednocześnie pracowała nad Rilkem. Dawno chciała z nim chodzić, ale sposób chodzenia
wymyśliła podczas wędrówki z Panem Tadeuszem, podczas swej nieustannej walki z telewizją. Nawet
w puszczańskich osadach, kto chciał słuchać Wojskiego, musiał odwrócić głowę od ekranu.
Postanowiła nosić własny ekran, zwój obrazów nawinięty na kij i rozwijany stopniowo; tak właśnie
robiono kino w czasach renesansu. Wraz z malarką Mirą Żelechower-Aleksiun kupiły belę ceraty. Gdy
ją rozwinęły, okazało się, że jest pocięta. Trzeba było zrezygnować z kręciołka na rzecz wielkich
płacht, których nastrój malarski – ciała kobiet w locie, twarze, włosy, znaki zodiaku – łączył się z
nastrojem dziesięciu Elegii. Zaczęła je mówić o świcie na górze Sobótce, wznowiła spektakl w
południe, a potem pod wieczór. Mówiła Rilkego we Wrocławiu na Wzgórzu Polskim, w Lublinie na
dziedzińcu zamkowym, w Puławach w parku, w Krakowie na brzegu Wisły, w Łodzi w piwnicach
starego kościoła, w Legnicy w ogromnym gotyckim kościele pełnym jeszcze błota po niedawnej
powodzi. Dźwigała bęben, cytrę i tę belę ceraty. Wszystko, co się działo wokół, było teatrem dla niej
samej. We Wrocławiu wyszła w masce z budynku szkoły plastycznej, uderzyła w bęben, zerwały się
ptaki, spotkała starego człowieka, zatrzymał się i spojrzał na nią, jakby była obrazem śmierci. „To
było ludzkie spotkanie”. Na wzgórzu biło się dwóch dorosłych ludzi, podeszła i rozwinęła obrazy.
Przestali się bić, zostali, by słuchać. Kiedy zaczęła mówić Elegie pod Wawelem, odezwały się
dzwony. – Gadałam z dzwonami i one mi zastąpiły to, czym był świt na Sobótce.
– Wszystko to było teatrem dla ciebie samej. Ty robisz teatr dla siebie?
– Jeśli robię teatr dla siebie, mogę się nim dzielić.
– Ale jednak tylko z podobnymi sobie.
– Jeśli teatr nie jest mój całkiem, nie mam nic do dania.
Premiera w Ciechanowcu w amfiteatrze nad wodą, u stóp pałacu. Piotr z Andrzejem przewiesili
linkę nad jeziorem, uczepili krąg słońca z pieluchowej tetry rozpiętej na drucie. Ogień rozpalony,
baran już na rożnie. Widzów ze dwustu, twarzami ku scenie, ale scena pusta. Aktorzy zatrzymują swój
wóz na uboczu. Za daleko od ławek. Widzowie powinni z nich wstać i usiąść na trawie. Ewa: – Kto
ciekaw teatru, ten się przybliży. Kto obojętny, ten wyjdzie.
Tak się też dzieje. Do końca spektaklu pozostaje może ze trzydzieści osób. Na ogół miejscowe
wyrostki.
Dzielimy między nich barana i wino. Dobrze, że z wodą, bo to przecież dzieci.
Młodziutki milicjant, który zostaje najdłużej, wzdraga się pić i pomaga odprowadzić furę do
młyna.
Po premierze parę dni odpoczynku.
Magda, która w Marii nie mówi nic, a jest tylko częścią ruchomego tła, tańczącą dziewczyną,
Cyganką, jedzie do Warszawy po swoje obrazy przechowywane po ludziach. Nie ma matury, ale ma
stypendium. Profesor Stażewski, który kiedyś zobaczył jej próby, ufundował je sam, by mogła
malować. Maciek, który w Marii przede wszystkim gra na różnych instrumentach, jedzie na Węgry
kupić gitarę. Nie ma matury, ale umie śpiewać. Będzie śpiewał na ulicach piosenki, które sam napisał
i sam skomponował, o miłości i w ogóle o życiu. Przeszedł już z tymi piosenkami wiele miast
polskich, czeskich, węgierskich i zawsze zarobił na jedzenie i spanie. Teraz musi zarobić także na
instrument, więc będzie jeszcze sprzedawał korale z rzemyków i chleba.
Ewa zostaje we młynie, by zrobić rachunki.
Piotr i Andrzej idą do lasu. Idą poprzez piach, między sosenkami. Ciężki upał. Fala smrodu od
lisiej fermy.
Piotr: – No, wstyd mi się było twarzą odwrócić do ludzi! Nie było żadnego kontaktu. Rozumiecie
– nie było kontaktu! Po co jest teatr, no po co? Żeby ludzie mogli się wyżyć przy sobie!
– Widziałaś tutaj jarmarki? – pyta. Wznosi do góry oczy w okularach. – Nie można się
przepchać, głowa przy głowie, kosze i gąsiory, wozy i konie, buty i sukienki, kosy i siekiery, beczki i
drabiny, wszystko, wszystko na świecie. Tam zrobimy teatr, we dwóch.
Włazi na ramiona Andrzeja. Łapie równowagę i nie może fletu przybliżyć do ust. Andrzej idzie z
wysiłkiem i próbuje nucić: Z drzewa ktoś, żywy ktoś mnie przenika na wskroś i krew odpływa do
nóg…
Ja do miasta na targ sprzedać cały swój skarb i nigdy
nie wrócę już tu…
Piotr spada i pyta: – Wiesz, co to jest? To ballada Rappa. To jest najwspanialsze na świecie. On
ma taki zespół gdzieś w Ameryce i wiesz, na czym grają? Na harfach powietrznych. Nagrywają ludzki
oddech jako instrument. Nagrywają puszczę nad Amazonką. A my tu z Miecznikiem, z Tatarami, z
dziewicą.
We młynie pusto. Na tapecie z Rilkem u Ewy znajduję słowa:
O, który
chcę róść, spoglądam, i drzewo jest we mnie.
Nasza fura wypożyczona od pani Choromańskiej, co sprząta we młynie, uboga i ciasna. Konisko
od pana Wyszyńskiego z sąsiedztwa, wielkie, nieruchawe. Mościmy się mozolnie, gdzie tam się kto
upchnie, a większość naszych gratów reaguje głośno, brzękiem, gdakaniem, szelestem. Wieziemy dwa
bębny, trąbę, ksylofon, flet i gitarę, kilka pomarańczowych worków wypełnionych słomą, kilka
koców, drewnianą beczułkę, w której chlupoczą trzy litry pegeerowskiego, rozcieńczone do tego w
tyluż litrach wody, ogromną chorągiew z senną rybą o szafirowych rzęsach i płomiennej łusce
(malowała Magda), stołek kuchenny, linę okrętową, drabinę sznurową, drabinę słomianą, kije
leszczynowe, wielkie szare skrzydła rozpięte na drzewcach i kostium błazeński z kryzą lilaróż.
Kostium leży w walizce i otula cytrę.
Na barana tym razem nas nie stać. W worku gdacze kogut za sześćdziesiąt złotych, pewnie ledwie
już żywy. – Koguta na rożen? – Upieczemy w glinie.
Przed nami wioska Usza, gdzie sami Uszyńscy, przed nami wieś Łuniewo, gdzie sami Łuniewscy,
przed nami wieś Tymianki, gdzie pewnie tymianek.
– Wi, kalapeta! – rozkazuje Antoś ciężkawej kobyle. Kalapeta to koń, co się potyka o swe własne
nogi.
– Dlaczego zaczynamy od Uszy?
– Ach, Małgorzato, to nie jest przypadek! Posłuchaj: „Zgoda! wrzaśli; czas? – jutro; miejsce? –
karczma Usza. Rozjechali się. Ja zaś do Wirgilijusza…”. Księga czwarta, spór Doweyki z Domeyką,
pojedynek przez skórę niedźwiedzią.
– Przecież to nie tu było?
– Ale nazwa Usza… Dlatego wybrałam.
– Zawiadomiliście kogoś, że tutaj jedziecie?
– Nie, my jak komedianci… Zawiadamiać nie musimy, zresztą mamy wędrowanie w statucie, a
statut zatwierdzony w Ministerstwie Kultury.
Nikt z nas nie widział nigdy takich stodół jak w Uszy. Czterdzieści kroków długości, dziesięć
szerokości, pięcioro wrót wielkich i dwoje małych. Te małe wiodą do obór i do garaży przylepionych
do stodół pod kątem prostym. W ramionach białych fortec, na krawędzi ogromnych podwórzy stoją
domy mieszkalne szlachty zaściankowej.
Silikatówka wypiera drewno, a eternit strzechę. Niedługo padnie pewnie i okrągły maneż, w
którego wnętrzu chodził koń w kieracie. Skansen przecież nie może wykupić wszystkiego, a jeden taki
maneż już ma.
Zostawiamy wóz w lasku pod opieką Antosia. Ewa zamiata spódnicą pył drogi. Zaczepia
gospodynię przy furtce: – Gdzie tu się pali ogniska?
– Ogniska, a po co?
– Nie palicie ognisk?
– A niby po co?
– A tak się zebrać, pośpiewać. Nie pali się?
– Oj, chyba nie.
– Nigdy?
– A pali się, pali. Przy kościele, w Wielką Sobotę, na święcone węgielki. A we wsi nie.
– A gdzie by można zapalić?
– Ja tam nie wiem. Może na ogóle. Ale na ogóle woda, pani, stoi. A jak wy do nas przyjechali
tutaj?
– A furkę mamy.
– Tak tylko mówicie. Taksówkę macie.
– Naprawdę furką.
– Ja tam nic nie wiem, macie interes, idźcie do sołtysa.
Piotr rzuca niedopałek w poszycie.
– Jesienią las sfajczysz.
– Jesienią już mnie tu nie ma. Wracam do chałupy. Bracie, ja mam dom. Mam mamusię w
Grzmiącej koło Białobrzegów, mamusia ma sad, wyżyjemy razem. Tam teatr założę. Dla ludzi z tej
mojej wsi.
Andrzej przypala kurzajki pomarańczowym sokiem jaskółczego ziela.
– A ja pójdę myć samochody. Wiesz, bracie, ile można zarobić? Ile taki burżuj do garści wtyka?
Uciułam na chatę. Tu jest pełno chat. Chłop kwadraciak buduje, a starą chałupę do pieca. To ja
odkupię za bezcen.
– Z czego będziesz żył?
– Znam nieźle hiszpański, jeszcze się podciągnę i będę tłumaczył. Jest wzięcie.
– Powiedzmy.
– Ale może bym do Julinka pojechał porozmawiać tam. Bo naprawdę to chciałbym być klaunem.
W cyrku po prostu. Wtedy jesteś z ludźmi, no nie?
Sołtys Uszyński wita nas serdecznie, a gospodarz Uszyński ma koło domu piękny suchy smug i
na nim drzewo.
Ewa siada na smugu i brzdąka na cytrze.
– Nie pójdziesz przez wieś, nie zaprosisz ludzi?
Milczenie.
Zawieszamy na drzewie liny i drabiny. Już przyszły dzieci.
Ewa: – Mój teatr zawsze się podoba dzieciom i starcom.
Podchodzą dziewczyny, najzupełniej miejskie.
Ewa: – Najgorzej z tymi ludźmi w wieku średnim. Zwłaszcza z mężczyznami.
Przychodzi paru, prosto od obrządku, w niebieskich drelichach.
Rozpalamy ogień. Coraz więcej ludzi zasiada dookoła na workach i kocach. Uderza liczba
dorodnej młodzieży. Sołtys też młody i wesół. Szczęśliwa wieś, gospodarze tu mają następców. Ktoś
nam wyjaśnia: – Starych u nas mało, tej renty boją się dożyć.
Już się zaczyna klaunada. Ewa wali w bęben, komedianty harcują, ksylofon terkocze, kije są
włóczniami w turnieju, worki ze słomą ciężarem, pod którym pada wędrowny atleta, lina huśtawką,
drzewo wyższą sceną, kogut przedmiotem zuchwałej kradzieży (Ewa to wymyśliła w ostatniej chwili),
Maria melodramatem opowiadanym przez błazna, pełnym piosenek, morałów, zamyśleń.
Nad polaną płynie ogromna chorągiew z rybą. Dlaczego ryba? – Symbol chrześcijański (przeciw
Tatarom), symbol milczenia, Marię utopiono. Miło też popatrzeć, jak rybka wygląda, gdy wokół
wytruta albo skłusowana.
Ewa podaje cytrę najmłodszej dziewczynce, by ją potrzymała przez chwilę. Dziewczyna klęczy,
trzyma instrument jak tacę i płonie z przejęcia.
Cisza, życzliwe uśmiechy, ciche, rzeczowe rady w małych grupkach widzów – Frania, podściel se
słomy, bo zamoczysz dupcie; dyskretna pomoc gospodarska naszej ekipie – Jasiu, ichnia kobyła na
gościniec poszła, uwiąż, bo oni zajente; godne przyjmowanie kubka z poczęstunkiem – a rzeczywiście
procentowe jest; żarty – nasz sołtys nie w lesie, jak wypijemy, przyniesie.
Kiedy Ewa kończy „gadanie”, nikt się nie zrywa wstawać. Musi powiedzieć wyraźnie: – Myśmy
już skończyli.
Jeszcze szare skrzydła (żorżetowa podszewka) ogromnego ptaka rozpaczy omiatają nas lekko i
ptak – Andrzej – odchodzi, ginie w gęstym mroku i w dymie ogniska, które już dogasa.
Oklaski. Dziewczęta chcą zaśpiewać dla nas:
Nasza wioska rozwija się szybko, bo tu każdy o siebie tylko dba,
każdy stawia tu swoje ryzyko
i na swoim postanowieniu trwa.
Wspólnie podsycamy ogień, dorzucamy chrustu. Gospodarze narzekają na szkołę zbiorczą,
odległą o siedem kilometrów, i na autobus szkolny, który ciągle zepsuty. Dziewczęta skarżą się, że
ostatnia zabawa była cztery lata temu, a ostatnie wesele mało kto pamięta. Na pożegnanie słyszymy
piosenkę: „Zostańcie dziś z nami, kochani”.
Wsiadamy na furę dobrze po północy. Ewa, szczęśliwa, przysypia wśród chłamu. Kiedy jeszcze
nie widać świateł Ciechanowca, kalapeta staje jak mur. Tylne gumy siadły i trzeba zeskoczyć.
Wpieramy się mocno i pomagamy naszej szkapie ciągnąć bieda-wóz.
Kto teraz nie ma domu, nigdy mieć nie będzie.
Kto teraz sam jest, długo pozostanie sam
i będzie czuwał, czytał, długie listy będzie pisał i niespokojnie tu i tam
błądził w alejach, gdy wiatr liście pędzi.
– Myślisz czasem o tych słowach?
– Dzień jesienny Rilkego. Tak… Ale, Małgorzato, ja nigdy nie mieszkałam raczej i to, co
pamiętam o młodości, o studiach, o pracy, to nie jest dom…
Ewa: – Jak znaleźć wzorzec nawiązania kontaktu? Przychodzisz, siadasz pod drzewem i
zaczynasz gadać? Przychodzisz z daleka, czekasz na rozstajnych drogach? Może przy starym
kamieniu? Przy bramie cmentarnej? To musi być w świadomości ludzi gdzieś zapisane, jak wygląda
spotkanie. To nie wystarczy, że człowiek mówi dzień dobry i zaczyna gadać. Musi istnieć archetyp,
Boże, Małgorzato, co za straszne słowo…
– Jak mówiłaś pod Sokółką Pana Tadeusza, to cię tam przywoził radiowóz MO.
– Piotrze, nie bądź draniem. Ileż kilometrów można dźwigać plecak, bęben i cytrę? Zresztą
podrzucali mnie w lesie… Piotrze, do Łuniewa weź wiadro, żebyśmy mogli gościom napoić konie,
jeśli ktoś przyjedzie furmanką.
Zmieniamy wóz. Teraz mamy większy. Ciągną go dwa konie. Cały zaprzęg wynajęty od
gospodarza Rutkowskiego. Perszeron służb miejskich, który miał nas wozić za darmo, zaniemógł
właśnie.
Ewa: – Małgorzato, ja się nie wyrobię. Znowu mi poszła pięćsetka. Słuchaj, tam, w
województwie, oni nie chcą nas mieć. Nacięli się na nas. Oni chcą mieć teatr zawodowy, ze sceną,
nazwiska, plakaty. Oni nam wymówią… Ja im tłumaczę: aktor z nazwiskiem raczej nie przyjedzie
tutaj. Czy taki aktor trafi do Łuniewa, nawet jeżeli ono nazywa się Wielkie?
Do Łuniewa Wielkiego jedzie się przez Uszę. Suniemy więc szlakiem przetartym, w smudze
życzliwości. Pomachiwanie rękami, uwagi: „O zarobili, dokupili konia!”.
Ewa: – Powinniśmy po przedstawieniach zbierać pieniądze.
– E, nie licz na to. „Pieniądz zebrany kmieć przepija albo zakopuje pod piecem w chałupie, w
pasiece lub w wypróchniałym drzewie składa”.
– Małgorzato, pomyliłaś regiony. To było w tomie Ruś Czerwona I.
Już z daleka widzimy drzewo, które mogłoby rosnąć na miejscu ofiarnym. Wzgórek wokół jest
świeżo skoszony i siano się ściele jak szare chodniki. Gospodarz Łuniewski pozwala tu rozbić nasz
obóz.
Przyjeżdża dziesięć motorów, pięć rowerów dorosłych i cztery dziecinne, jeden fiat, jedna skoda i
dwa ciągniki jako środki transportu osobowego. Piotr: – Miałaś napoić konie! Zabrałem wiaderko!
W Uszy było może ze czterdziestu widzów, tu trzy razy więcej. Gwarno i wesoło.
Ewa podnosi rękę, ale gwar nie cichnie. Uderza w bęben, ale nikt nie słyszy. Cisza zalega dopiero
po pierwszym fikołku. A potem chichoty aplauzu. Sportowe dopingi. Potem gwizd i znowu doping. W
porządku.
– „Ej! Ty na szybkim koniu, gdzie pędzisz, kozacze?”
Lekkie oszołomienie. Nie spodziewano się tego. Ktoś z tłumu woła:
– Na wódkę!
Kilku chłopaków włącza się do akcji. Co słowo tekstu, to jakaś puenta: – „Czy masz pismo? –
Jest, panie…”
– Nie ma pisma, bo my niepiśmienne!
Ewa wcale nie jest potrzebna tym widzom. Uczestnictwo w spektaklu nudzi się rychło aktywnym
i publiczność zajmuje się sobą. Nawet ten, kto słuchał uprzejmie, także już nie słucha, no bo i nie
słychać.
Widzę, że Ewa mówi teraz w jedną tylko stronę. Idę za jej wzrokiem i widzę staruszka w
czarnym ubraniu i białej koszuli. Staruszek jest urzeczony, otworzył usta, ale niestety, dam głowę, że
głuchy.
– Małgorzato, nieważne, ale on mi sprzyjał. Tylko on jeden.
Teraz kolej na piosenkę Piotra, kulminację spektaklu. Piotr powinien zaczynać, lecz siedzi pod
drzewem, jak gdyby zapomniał, że coś tutaj robi. Ewa patrzy mu w oczy. Piotr otwiera usta, lecz nie
bierze fletu. Spuszcza głowę i odbębnia swój tekst jak wyliczankę dziecięcą. Odbębnia i znika jak w
balladzie Rappa: Ja do miasta na targ sprzedać cały swój skarb i nigdy nie wrócę już tu.
Ładujemy graty na wóz. Zasypujemy piachem ognisko. Nasza arka płynie po piachu. Noc jest
lodowata, ale Ewa nie otula się kocem.
– Małgorzato, musiałam przerwać przedstawienie, nie miałam już siły. Posłuchaj, widz nigdy nie
ponosi winy. My jesteśmy winni. Możeśmy wybrali drzewo zbyt samotne, łąkę zbyt odległą?
Odeszliśmy za opłotki, rozbiliśmy się jak cyrk, więc żądano od nas cyrku, teatru, popisu? Odchodząc
od podwórek, od domów, zwolniliśmy ludzi z obowiązku gościnności, odebraliśmy im dawanie.
Przecież Usza nie różni się od Łuniewa niczym widocznym, tu i tam zamożnie, tu i tam młodzież, tu i
tam zaścianki, ale w Uszy byliśmy u nich, a w Łuniewie – na zewnątrz. Przyjeżdżając w niedzielę,
pozbawiliśmy Łuniewskich niespodzianki, jaką jest nagłe święto w dzień powszedni. Wpędziliśmy się
w przymus wypełniania pustki tego złego dnia, czyż niedziela nie jest złym dniem? W tej sytuacji,
rozlewając wino, wystąpiliśmy już nie jako ci, którzy się dzielą skromnym posiadaniem. Pokazaliśmy
się jako godni pogardy oszuści wabiący poczęstunkiem, który okazuje się lichy…
Konie idą same. Ogarnia nas smolisty aromat młodych pędów sosnowych.
– Pamiętasz? – pyta Ewa. – „Idź raczej w bujne mirtów i cyprysów kraje…” Bo właśnie dostałam
zaproszenie do Rzymu, takie teatralne stypendium. Powinnam pojechać, ale chciałabym tutaj, w
Ciechanowcu, robić Ajschylosa i takie różne wymyśliłam rzeczy… „Co dzień w weselnej szacie u
nich słońce wstaje”. Nie, Małgorzato, nie widzę tam siebie.
* Wszystkie fragmenty wierszy R.M. Rilkego w tłumaczeniu M. Jastruna, a fragmenty ballady T. Rappa w tłumaczeniu J. Kleyffa.
Jeśli się odnajdziemy, to cudownie
1979

Niedziela – cały dzień bez dzieci

Miejsce naszego pobytu: murowany budynek nad szosą, trawnik sięgający po pralnię z wielką
hałdą koksu, skrawek lasu poszytego łopianem. Ludzie, którzy już się zjechali i usiedli przed domem,
twarzami ku wzgórzom, są starannie ubrani i cisi. Ktoś wnosi jeszcze bagaże i odprawia taksówkę. Nic
w tym obrazie wczasowiska dla najprzeciętniejszych nie zwiastuje napięcia, w jakim będziemy żyli
przez czternaście dni. Piszę – będziemy, bo i ja nie uniknę bezsenności i obaw, chociaż jestem
obserwatorką tylko i chociaż nie muszę wybierać ani być zdana na wybór innego człowieka.
Nasz turnus zajmuje także drugi, ładniejszy dom, położony za lasem o dziesięć minut spaceru.
Dzisiaj ten budynek stoi jeszcze pustką. Dopiero jutro wieczorem przyjadą tam dzieci, korzystające ze
wspólnej z nami stołówki, wspólnej świetlicy i wspólnego trawnika, na którym rozmieszczono
huśtawki, karuzele, boiska. To rozdzielenie kwater dorosłych od dzieci jest podobno jednym z
warunków powodzenia akcji, która się tutaj rozegra.
Rodzin, które pragną zabrać stąd dziecko, jeszcze sobie nieznane, miało być trzynaście; jedna
zrezygnowała ostatniego dnia. Dzieci, które będą tu spędzać dwa tygodnie wakacji, wybrano z domów
dziecka piętnaścioro, w tym dwa rodzeństwa, których nie wolno rozdzielić. Wyłaniając równą liczbę
kandydatów, stworzono warunki do gry fair. Jaką rolę w tej grze, bo to jednak musi być gra, wyznacza
się dzieciom?
Wieczorem stoły w jadalni zostaną zsunięte. Maria Łopatkowa, autorka idei tych wczasów,
dyrektorka Państwowego Zespołu Ognisk Wychowawczych w Warszawie, który wraz z Zarządem
Głównym Towarzystwa Przyjaciół Dzieci realizuje jej pomysł, mówi:
– Musicie państwo zdawać sobie sprawę, że DZIECKO WYBIERA.
Robi pauzę, jakby się spodziewała jakiegoś pytania, ale nikt nie przerywa milczenia.
– Wszyscy ludzie są braćmi, tak? Ale przyjaciół mamy niewielu.
Słychać czyjeś cichutkie aprobujące westchnienie.
– Niewielu, bo przyjaźń musi być wzajemna. Dlatego mówię, że DZIECKO WYBIERA. Ono
decyduje. Co z tego, że my wyciągniemy rękę, jeśli ono nie poda nam swojej?
W Polsce jest pięćdziesiąt tysięcy sierot społecznych. Tutaj przyjedzie tylko piętnaścioro dzieci.
Ale to nie znaczy, że państwo macie się czuć zobowiązani za całe społeczeństwo. Jesteście mile
widziani na wczasach. Jeżeli się wam nie powiedzie, po prostu wrócicie z wczasów. Pamiętajcie –
dzieci nic nie wiedzą. Nie wolno im zdradzać, jakie macie intencje. Niektóre z nich też powrócą same
i nie można im tego utrudniać.
Para obok mnie przez cały czas trzymała się za ręce. Ona, w ciemnych okularach, wygląda na
energiczniejszą, ale on wyraźnie się nią opiekuje. Następne małżeństwo, najstarsze na tym spotkaniu,
odbija od nich spokojem. Dalej siedzi dwójka najmłodszych w tym gronie. Ona ma dwadzieścia parę
lat, ładna, bardzo blada, on przystojny, nerwowy. Za nimi – małżeństwo z tych, w których mąż i żona
upodabniają się przez lata pożycia. Opaleni, młodzieżowi, chociaż blisko pięćdziesiątki, noszą
dżinsowe błękity. Ich sąsiedzi to olbrzym, budzący zaufanie, i żona, cicha, domowa. Obok – ogromna
blondyna, tak jednak świeża i zgrabna, że ten nadmiar budzi aprobatę, i mąż, chłopaczkowaty, z
grubym opatrunkiem na częściowo ogolonej głowie. Ona nie umie zapanować nad twarzą, która ciągle
się zmienia, wyrażając zdziwienie, smutek, nadzieję. Naprzeciw Łopatkowej siedzą trzy kobiety.
Jedna pewna siebie, w pierścieniach, druga starsza, tęgawa, pogodna, w haftowanej bluzce, trzecia
bardzo uważna; bawi się mechanicznie zegarkiem na łańcuszku. Za tymi paniami, które, jak widać,
przyjechały same i od razu znalazły się obok siebie, zajęły miejsce jeszcze trzy małżeństwa. Najpierw
tęga brunetka w różowej kremplinie i dużo od niej starszy mężczyzna o zniszczonej twarzy, łysawy,
zdradza cechy wesołej, prostodusznej dobroci. Jego żona, pochylona nad stołem, jest nieprzenikniona,
obojętna. Obwód zamykają łagodna kobieta w czerwonym swetrze wpatrzona przed siebie z
niewyraźnym uśmiechem i jej mąż, niezdarny, rudawy, równie nieobecny.
Mężczyzna o drgających szczękach natychmiast zadaje pytanie:
– Proszę pani doktor i całego personelu, czy dwie pary rodziców mogą ubiegać się o jedno
dziecko? I co z tego będzie?
– Zadecydują uczucia dziecka. DZIECKO WYBIERZE.
Widać, że pytający nie jest przekonany, lecz milczy.
Ogromna piękność odzywa się, opuściwszy oczy:
– Mamy być ostrożni, nie? A one zaś od razu się kleją. Mam powiedzieć „odejdź”? Ja tego nie
powiem…
– Zaufajcie personelowi. On będzie państwu pomagał we wszystkich kłopotach.
Uważna pani z zegarkiem chce wiedzieć:
– Czy zdarza się, że dziecko nie wybierze nikogo? Woli wrócić do domu dziecka?
– Tak, to się zdarza.
Znowu odzywa się pierwszy:
– Pani doktor, a jak długo trzeba odbywać ten staż rekrucki? Jeżeli ja chcę dać nazwisko, zabrać
do domu, wziąć za swoje?
– Możecie państwo zabrać dziecko od razu po wczasach, jeśli dojdziecie do porozumienia i z
nim, i z nami. Potem my pomożemy załatwić formalności prawne.
Pani w pierścionkach:
– A jeśli prawdziwi rodzice powiedzą „nie damy”?
– Nawet jeśli zachowali jeszcze prawa rodzicielskie, zostaną ich pozbawieni, gdy przed dziećmi
otworzy się szansa wejścia do nowej rodziny.
Opaloną w dżinsach interesuje możliwość zachowania dyskrecji.
– Namawiamy do adopcji jawnej, nie ukrytej. Te dzieci są zresztą dość duże.
Ktoś zadaje pytanie o wiek.
– Od sześciu do dwunastu lat.
Szmer rozczarowania. Spodziewano się, że będą cztero-, a nawet trzylatki.
– Nie obiecywaliśmy tego. Nie będę państwu wymawiała wieku (serdeczny uśmiech), ale na
wychowanie dziecka potrzeba czasu…
Młody nerwowy podnosi się z miejsca:
– Pani poseł powiedziała o pięćdziesięciu tysiącach dzieci w domach dziecka. A my się staramy o
adopcję już od dwóch lat. Dlaczego nam się mówi, że dzieci brakuje? Tak nas informowano w ośrodku
adopcji w Rzeszowie.
Głosy: – Chodzę za dzieckiem już cztery lata… Chciałam dziewczynkę, to wlepiali mi chłopca…
Powiedzieli nam, że jesteśmy za starzy… Usłyszałam – pani jest samotna, dziecko musi mieć wzór
mężczyzny…
Maria Łopatkowa zwraca się z odpowiedzią w stronę tego ostatniego głosu:
– Pół miliona kobiet w Polsce radzi sobie samotnie z wychowaniem dzieci. To jest fakt
społeczny. Na poprzednim turnusie samotna pani zaprzyjaźniła się z rodzeństwem i wiemy, już po
roku, że tej trójce jest dobrze. Zapotrzebowanie na miłość jest bardzo duże.
Odpowiada mężczyźnie:
– W domach dziecka nie ma stanowisk pedagogów społecznych, którzy z obserwacji stosunków
rodzinnych dziecka wyciągaliby wnioski o skutkach prawnych. Dzieci, które powinny pójść do
nowych rodzin, czekają latami na wyjaśnienie sytuacji, z roku na rok bardziej okaleczone uczuciowo.
Im są starsze, tym ich szansa się zmniejsza. Stają się dziećmi „państwowymi”, poza planami adopcji.
Z drugiej strony nasz system adopcji stawia przed nową rodziną wielkie wymagania. Jest bardzo
ostrożny, obwarowany zasadami, szlachetnymi wprawdzie, lecz oddalonymi od realiów życia…
Szept: – Nie podawaj tonącemu brzytwy, bo się pokaleczy.
… Dla tych właśnie starszych dzieci i dla starszych rodziców (przecież nasze społeczeństwo się
starzeje) robimy te wczasy. W zeszłym roku ponad połowa dzieci wyjechała stąd z nową rodziną.
Ostatnie pytanie pada znowu z ust dorodnej Ślązaczki:
– To my jutro je zobaczymy. Pani poseł, jak to przyjdzie przeżyć?
W pokoju wyliczam z udostępnionych mi akt:
Średni wiek wczasowicza wynosi 44 lata (najmłodsza kobieta ma 25 lat, najstarszy mężczyzna –
55).
Na dwadzieścia jeden osób osiemnaście pracuje zawodowo, jedna jest na rencie. Można dokonać
z grubsza podziału na robotników – sześciu, techników – trzech, pracowników usług i rzemieślników –
czterech, urzędników – sześciu. Średnio dochód tych dziewiętnastu wynosi 4100 zł.
Dwadzieścia jeden osób, które tworzą dwanaście rodzin, mieszka w: wynajętym pokoju bez
wygód – jedna, w pokoju z wnęką kuchenną i wygodami – jedna, w pokoju z kuchnią i wygodami –
trzy, w dwóch pokojach z kuchnią i wygodami – trzy, w trzech pokojach z kuchnią, bez wygód – jedna,
we własnym wygodnym domu – trzy.
Pięć rodzin mieszka w ośrodkach przemysłowych, sześć w miastach wojewódzkich.
Pochodzeniem chłopskim legitymuje się dwanaście osób, robotniczym sześć, o trzech
pozostałych brak danych.
Wszyscy kandydaci na rodziców mają liczne rodzeństwo, niekiedy bardzo liczne. Jedno z
małżeństw ma na przykład dwanaścioro, a inne dziesięcioro braci, sióstr i szwagrostwa.
Są to więc na ogół kombatanci wielkiej migracji do miast, którzy weszli w drugą połowę życia,
zapracowani, z potrzebami na karku, z miernymi perspektywami dalszego awansu, choć chyba
zadowoleni z już osiągniętego, muśnięci skrzydłem konsumpcji, ale nie szukający w niej spełnienia.

Poniedziałek – prawie cały dzień bez dzieci

Postanawiam dzisiaj jeszcze nie próbować rozmów, obserwować tylko. Zwłaszcza że moja
sytuacja jest dość kłopotliwa. Tych dwoje pedagogów i jeden psycholog, a dzisiaj przyjadą z dziećmi
jeszcze dwie wychowawczynie, będą w ciągu najbliższych dni dokonywać dziesiątków operacji na
otwartym sercu i trudno się dziwić, że nie chcą, odwróciwszy się od pacjenta, opowiadać mi o tym,
jaki mają system narkozy, jaka będzie kolejność zabiegów, czemu służy ten czy ów instrument;
zdradzać mi tajemnic lekarskich i tajemnic spowiedzi.
Wczoraj urządzano się na nowym miejscu, trwał naturalny ruch. Dzisiaj od samego rana (a co
było w nocy?) trwa ciężkie czekanie. To, co proponuje personel, jest już tylko ruchem sztucznym i nie
może rozładoweć napięcia, które z godziny na godzinę narasta.
Przed południem jedziemy do miasta. Jedziemy wszyscy i tak ma już tu być do końca pobytu.
Jeśli jest inaczej, wynika to z taktyki obranej na dzień i godzinę. Strategia tych wczasów, jak prędko
się zorientuję, to BEZWZGLĘDNA PRECYZJA I CIĄGŁA IMPROWIZACJA.
Po południu wycieczka nad sztuczne jezioro. W czasie gdy my będziemy oglądać pejzaże,
przyjedzie autokar z dziećmi. W zeszłym roku personel zaniedbał manewru wyprowadzenia dorosłych
i dzieci musiały przechodzić przez ich zwarty szpaler. Kierowniczka naszego domu wczasowego pani
Lucyna Ślosarczyk nie wytrzymała tego i zaczęła płakać, a za nią kucharka i obie kelnerki.
Tę wycieczkę prowadzi pedagog Antoni Zieliński, sportowa postawa, dżinsy, ruda broda. Twórca
metody tych wczasów. W zeszłym roku prowadził je ze swoją żoną Krystyną, która tego lata pozostała
w Warszawie. Stamtąd, przez telefon, pomagać będzie w rozstrzyganiu ważnych wątpliwości i
załatwianiu drobnych spraw praktycznych ciągle się tutaj rodzących.
Antoni zarządza śpiewanie. Cóż za niedorzeczny pomysł śpiewać w tym nastroju! Ale w
ludziach, którzy tu przyjechali, czuje się pewną podległość, oni powierzyli swój los temu personelowi
i są gotowi go słuchać.
Tylko czteroletni Adaś, synek najmłodszych państwa Stolarów, jedyne dzisiaj dziecko w naszym
gronie, chce śpiewać naprawdę. Pan Antoni widocznie ma rację. My, wczasowicze, mamy podobać się
dzieciom. Musimy nauczyć się śpiewać. To będzie nasza pierwsza ofiara.
Wracamy, rozmawiając o niczym. Jadalnia jest jeszcze pusta. Sięgamy po chleb i nikt już nie
mówi nawet o czereśniach. Między sałatką warzywną a ciastem drożdżowym otwierają się drzwi i
wchodzą dzieci. Część głów raptownie kieruje się ku nim, część pochyla nad talerzami i powoli,
powoli, podnosi, obraca. Dzieci są ładnie ubrane, każde inaczej, zajęte swoimi sprawami i wcale nie
widzą dorosłych.

Wtorek – Anielka

Pani Ania Czerwińska, przewodniczka i kaowczyni, zapowiada wycieczkę na pagór, który


widzimy z ogródka. Wyruszymy w dwóch ordynkach dorosłych i dzieci, które mieszają się wkrótce.
Oto koniec uwertury, zaczyna się akcja.
Kiedy zatrzymujemy się, aby odpocząć, psycholog Janusz Kostynowicz, długie włosy, dżinsy,
podkoszulek, postawa rozluźniona, mały tatuaż na dłoni, oddala się w krzaki i wyciąga z kieszeni
karteczkę. Coś tam na niej pisze albo raczej kreśli. Chcę zajrzeć. Ale on radzi: – Niech pani raczej
rozgląda się sama.
Nic jednak nie widzę. Żadnego ruchu, który miałby znaczenie.
– Niech pani obserwuje ich ręce i rączki.
– A pan coś już zobaczył?
– O, chyba tak…
Ja powezmę pewne podejrzenia dopiero za dwie godziny. Tymczasem wspinam się z młodymi
rodzicami Adasia. Pani Stolarkowa, która nie mogła jeść i spać przed przyjazdem dzieci, dzisiejszej
nocy zasnęła jak kamień i czuje się dobrze. On zaś nieźle znosił czekanie, za to przez całą dzisiejszą
noc przewracał się i myślał – czemu te dzieci są takie do siebie podobne? Czy takie jednakowe
wybrano? Noszą różne ubrania, nie są zahukane, z wyjątkiem tej dziewczynki, która patrzy spod oka, a
wyglądają jakby były jednej matki.
– Jednej matki, państwowej – komentuje z boku upierścieniona pani Kołobrzeska; mąż, który
wysłał ją samą na wczasy, prowadzi prywatny wyrób cerat artystycznych. Gdybym wzięła pod uwagę
jego dochody, średnia zarobków na pewno nieźle skoczyłaby w górę.
Pan Stolarek wie dużo o dzieciach, bo uczył w szkole. Na koniec roku dostawał tyle kwiatów, że
czterech chłopaków niosło je za nim. Chciał mieć dużą rodzinę, ale pierwszy poród żony był bardzo
ciężki. Bano się, że w ogóle nie będzie chodziła. Wprawdzie była gotowa popróbować znowu (jak bez
rodzeństwa zrobić z Adasia człowieka?), ale on powiedział – to nie ma sensu. Jeśli się nie powiedzie,
zostawisz mnie z dwójką i ze sobą jeszcze, zastanów się. Przecież jest tyle dzieci, które potrzebują. Na
szczęście przedstawicielka TPD, która przyszła do nich na wywiad, podkoloryzowała lekko w
sprawozdaniu. Mieszkają bowiem w ciasnocie, brak im ciepłej wody, a ubikacja jest na półpiętrze.
Skoro jednak Adaś kwitnie w tych warunkach, to i czwarty domownik wytrzyma – kupili już nawet
łóżeczko piętrowe. Kiedy zaś dostaną nowe mieszkanie, o które się starają od ośmiu lat, przejdą do
nowej dzielnicy już z większą rodziną i nikt nie będzie zadawał niepotrzebnych pytań.
Przed nami polana z szałasem. Dzieci biegną naprzód i obsiadają ławy na stoku. Widzę, że mój
rozmówca szuka kogoś wzrokiem. Kogo? Nie znajduję. Więc zabieram Adasia na lody.
Gafa. Wszystkie dzieci chcą teraz lodów. Powinnam wiedzieć, że nikogo nie wolno wyróżniać. W
każdym razie nie na tym etapie naszej znajomości. Nie kupuje się nic albo wszystkim to samo; nawet
dla dziecka, które znajduje się poza grą, nie można robić wyjątku, bo powstaje zamęt. Nie należy
pozyskiwać rzeczami, rzeczy są nietrwałe. Tak nam tu powiedziano i mamy się słuchać.
Tymczasem wychowawczynie niosą dwa wianuszki z rumianków. Jeden ozdabia rudą głowę
Antoniego, solenizanta. Drugi najmniejszą dziewczynkę, tę, co patrzy spod oka. Ona z kolei obchodzi
dzisiaj urodziny, co zawczasu wyczytano z papierów i wykorzystano, by pokazać ją wszystkim,
stawiając wysoko na stole.
Odśpiewujemy Sto lat. Dziewczynka stoi nieruchomo ze stopami zwróconymi ku sobie,
przyjmuje czekoladę bez żadnej wdzięczności i obojętnie się godzi, by ją rozczęstować. Pani Marzena
Winkler, wychowawczyni o wyglądzie anioła dobroci, blond loki, dołeczki, głaszcze dziewczynkę po
buzi i lekko unosi do góry krawędzie podkówki. Anielka jakby idzie jej na rękę; podkówka wygina się
teraz w odwrotnym kierunku i tak już zastyga, jakby przylepiona.
Potem zaczynają się wspólne zabawy na trawie. Anielka jednak woli chodzić sama. Teraz
nareszcie coś widzę. Pani Olszewska, ta z zegarkiem, która pytała Marię Łopatkową, czy zdarza się, że
dziecko nie wybierze nikogo, wstaje, powoli podnosi ramię (niech pani obserwuje ręce) i idzie parę
metrów z wyciągniętą ręką, jakby chciała się oprzeć o drzewo. Potem woła: – Anielko! Anielko!
Anielka nie reaguje na to wołanie, chociaż na pewno je słyszy. Pani Olszewska dotyka karku
dziewczynki. – Ja chcę do tatusia – mówi pod nosem Anielka i idzie prosto w stronę Antoniego,
którego obejmuje za nogę.
To pierwsze niewątpliwe zdarzenie. Za chwilę zobaczę drugie, raczej bez znaczenia.
Anielka idzie dalej, kołysząc się lekko. Teraz zbliża się pani Korbik, która podczas spotkania z
Marią Łopatkową trzymała męża za rękę i która nie zdejmuje ciemnych okularów. Ściąga z głowy
dziewczynki przekrzywiony wianek i ciska go w krzaki.
Wracając, stanowimy obraz iście sielankowy. Wspólne rwanie kwiatów, składanie bukietów. Pani
Olszewska z pewnej odległości czuwa nad Anielką. Adaś trzyma się w parze z Emilką, która w białych
skarpetkach wygląda na małą panienkę z dobrego domu. Wszystkie inne układy mieszają się stale.
Po obiedzie dzieci znikają i nie ma ich aż do kolacji. („W I etapie wczasów kładzie się nacisk na
osobną pracę z dziećmi i z grupą dorosłych. Zmierza się do zadomowienia dzieci w nowym miejscu i
uzupełnia wiadomości o nich. Przeprowadza się indywidualne rozmowy z dorosłymi, ułatwiające im
zrozumienie sytuacji, w jakiej się znaleźli. Przekazuje się im charakterystyki wszystkich dzieci”). Pan
Zasada, który pytał, czy dwie rodziny mogą zabiegać o to samo dziecko, chodzi z miejsca na miejsce
po placyku zabaw. – Ale go szarpie – mówi pobłażliwie żona. Była pięć razy w ciąży i zawsze roniła.
– Za piątym razem tak już byłam chora, że on płakał: „nie chcę żadnego dziecka, żebyś tylko wstała”.
Ledwie wstałam, on do mnie: „pakuj się, jedziemy po dziecko”. Jestem na chorobowym, ale może
kontrola nie przyjdzie do domu.
Pan Zasada miał jednak kłopot z wyjazdem, bo majster nie chciał go puścić. Poszedł więc do
kierownika i wszystko powiedział. Kierownik rozkazał – ten człowiek musi iść teraz na urlop, po
prostu musi. Majster na to, że plan jest napięty, a kierownik – to mnie nic nie obchodzi.
Włącza się pani Korbik:
– U mnie podobna historia. Jestem księgową, miałam mieć zastępstwo, a w przeddzień urlopu
wiadomość – zastępczyni w szpitalu. Jezus Maria! Idę do dyrektora, mówię, o co chodzi. A on – jedzie
pani, tak jak pani chciała, ściągniemy siłę z zewnątrz na pracę zleconą, proszę pani, biuro nie zawali
się.
Pan Stolarek też ma coś do powiedzenia:
– W lecie jest sezon na bursztyn. Prywatny warsztat tyle zarobi, co sprzeda, jest na własnym
rozrachunku, prawda? Szef mógłby mnie nie puścić i ja nawet nie miałbym żalu…
Koło hałdy koksu migają jakieś dzieci, ale to nie nasze. Ciężkie westchnienie zawodu. Za to na
horyzoncie psycholog. Może mi pokaże tę kartkę.
– A co pani sama widziała?
Opowiadam. Ciekawe, czy też to zobaczył. Tak, on to zobaczył już wczoraj.
– Wczoraj? Niemożliwe. Nie było okazji.
– Okazje są od początku.
– Więc ta pani upatrzyła Anielkę od pierwszego wejrzenia?
– Tak nam się wydaje.
– Najsmutniejsze dziecko?
– A jeśli ona właśnie pragnie dać najwięcej?
Na jednym brzegu kartki wypisane są imiona dzieci, na drugim nazwiska dorosłych. Między nimi
krzyżujące się strzałki.
Socjogram pokazuje, kto na kogo zwracał uwagę. Jest tu jedno dziecko, którym interesowali się
wszyscy dorośli, i jest tu jeden dorosły, którym interesowały się wszystkie dzieci; jednym słowem
dwie gwiazdki dzisiejszej wycieczki.
– Kto?
– Emilka i pan Ogródek. Ten krępy, łysawy, o poczciwej twarzy. Ma warsztat szewski. I nomen
omen domek z ogródkiem.
– A jak z jego żoną?
– Niestety, brak strzałek. Pan Ogródek zgarnął całą sympatię.
Wieczorem pukam do pokoju pani Jesionowskiej. Iza Jesionowska, doświadczony pedagog
społeczny, wykładowczyni Uniwersytetu dla Rodziców, długi staż w Izbie Dziecka MO i w
poradnictwie społecznym, jest kierowniczką turnusu. Drobna, opanowana, budzi zaufanie. Ale mnie
jednocześnie onieśmiela.
W pokoju cicha narada. Nie można przeszkadzać.
Udaje mi się przynajmniej pożyczyć akta dziecięce. Dane są nie zawsze kompletne („w domach
dziecka brakuje pedagogów społecznych, dopiero teraz minister oświaty obiecał dać kilkanaście
etatów”). W zeszłym roku przysłano na wczasy dziewczynkę, nie informując, że ma ona brata w tym
samym domu dziecka. Wyszło to na jaw zbyt późno, gdy dziewczynka była już w przyjaźni z
kandydatką na matkę, która jednak nie mogła wziąć dwójki. Nie było innego wyjścia, jak rozerwać ten
związek, dziewczynkę pozostawić na drugi turnus i przywieźć brata. Szczęściem znalazła się rodzina,
która ich zabrała. Łatwo sobie wyobrazić, jakie były psychiczne koszty tego bałaganu, który musieli
sprzątać Krystyna i Antoni Zielińscy. Zamęt organizacyjny w systemie opieki społecznej nad dziećmi
pozbawia je często jedynej możliwości rodzinnego oparcia – w rodzeństwie. Pedagog Ogniska
„Starówka” w Warszawie zwrócił kiedyś uwagę na podobieństwo dwóch wychowanków różnych
domów dziecka grających w piłkę na jednym boisku. Zainteresował się tym i doszedł, że są oni braćmi
– wcale o tym nie wiedząc.
Szukam danych Anielki. Ma sześć lat, w domu dziecka od trzeciego roku życia na wniosek
milicji i sądu. Matka była karana, o ojcu brak danych. Dziecko wałęsało się brudne, bez opieki.
Prawdopodobnie pojono ją wódką, żeby była spokojna. Ciągle jeszcze w nocy zrywa się i płacze. Ssie
palce, obgryza paznokcie. Ma dobrą pamięć, lubi się uczyć, bawić lalkami, przytulać. Śpiewa, ma
dobry słuch. Skarcona gaśnie. Matka odwiedziła ją ostatni raz przed rokiem. Dziewczynka spuszcza
przy niej głowę i nie kontaktuje.

Środa – Monika

Całe przedpołudnie – na trawniku wraz z dziećmi. Antoni przynosi rakietki, piłki, ringo i serso.
(„II etap wczasów przewiduje bezpośrednie kontakty grupowe, nie indywidualne, dzieci z dorosłymi
według zasady »każdy z każdym«”).
Anielka grzebie się w piasku, pani Olszewska czuwa nad nią na najbliższej ławce. Nie
rozmawiają ze sobą, ale Anielka toleruje to ciche sąsiedztwo. Emilka buja się z Adasiem na podwójnej
huśtawce, kołysana przez pana Stolarka, który ożywiony opowiada dzieciom o zwierzętach domowych
i dzikich. Pan Ogródek jest różyczką w czerwonym wieńcu i ma rzeczywiście wielkie powodzenie.
Kiedy staje na głowie, z kieszeni wysypują się całe garście cukierków. Pani Ogródkowa siedzi pod
parkanem i dzierga lizeskę.
Dlaczego Antoni Zieliński pozwala na długie sąsiedztwo pani Olszewskiej z Anielką, na tak
długie huśtanie Emilki przez pana Stolarka? Nawet kiedy Anielka idzie do wczorajszego „tatusia”, on
wcale jej nie zachęca do wspólnej zabawy. Co z tą BEZWZGLĘDNĄ PRECYZJĄ? Nie mogę nikogo
zapytać. Cały personel zajęty jest grą, rozbijaniem układów i tworzeniem nowych.
Mała dziewczynka opada koło mnie na ławkę. Chichocze i chowa głowę w ramiona.
– Jak masz na imię?
– Nie wiem. Cha, cha, cha!
– Jak to nie wiesz?
– Monika! (zakrywanie buzi rączkami, zerkanie przez palce).
– W jakim mieście mieszkasz?
– W domu dziecka (straszne seplenienie).
– Podoba ci się tutaj?
– Strasznie! (seplenienie jeszcze gorsze, przekorne chowanie się pod ławkę).
Po chwili wypada stamtąd prosto w podołek pani Zasadowej i znowu zakrywając buzię,
rozkazuje: – Mama mnie pohuśta! – Pani Zasadowa biegnie ku huśtawce z niezwykłą przy jej tuszy
chyżością. Jej mąż już tam czeka. Rozhuśtują Monikę, podając ją sobie.
Po półgodzinie sytuacja się zmienia. Na podwójnej huśtawce siedzi łagodna pani Ziembińska w
czerwonym swetrze. Dziewczynka nadal chichocze, pan Ziembiński niezdarnie kołysze je obie.
Zasadowie obserwują to z koca. Jemu znowu chodzą szczęki: – Rwą dziecko na siłę! Słyszał, jak żonie
powiedziała: mama. A z boczku, z boczku, za rączkę i chaps.
– Nie będziem walczyli – mówi Zasadowa. Niech sobie biorą. Jedziemy do domu. – Rzeczywiście
podnosi się z koca i wyprostowana idzie do budynku.
– Niech pan biegnie za żoną – nakłaniam naiwnie.
– Poszła popłakać i zaraz wróci.
Traf chce, że Zasadowie siedzą z Ziembińskimi przy tym samym stoliku. Podczas obiadu
zachowują konieczną uprzejmość, lecz nie patrzą na niebie i nie rozmawiają.
Opowiadam panu Januszowi o wydarzeniu z Moniką. Wie już o nim, chociaż nie było go wtedy
na placu. Personel przekazuje sobie natychmiast wszystkie informacje. Musi dbać o ten swój bank
danych, by nie stracić kontroli nad grą.
– Będziecie tu próbować jakichś mediacji?
– Prosiliśmy tylko pana Zasadę o większą powściągliwość. Bo sam sobie szkodzi. Swoją
namiętnością może spłoszyć to dziecko. Odpowiedział nam ze łzami w oczach: „Wiem, wiem, ale
inaczej nie potrafię”. Szkoda, to dziecko rzeczywiście uosabia jego marzenia. Te minki, te gierki tej
małej spryciary. Czy ja mówię źle o tym dziecku? Wszyscy gramy jakieś swoje gry, te dzieci
zwłaszcza…
– Przecież one nie wiedzą.
– Mój Boże, chciałbym wiedzieć, ile one wiedzą naprawdę, a raczej, ile wyczuwają.
– Ale dlaczego Monika wpadła w oko właśnie panu Zasadzie?
– Nie tylko jemu. Wiemy, że także Ziembińskim. Przyjrzyjmy się strzałkom (wyciąga z kieszeni
socjogram). Monika jest gwiazdą tego przedpołudnia. Uczucie pana Zasady uczyniło z niej centrum
uwagi. Pan Zasada uległ najbardziej, bo w swojej prostocie zobaczył w Monice córeczkę, jaką
chciałby mieć – roztrzepaną, sepleniącą, przymilną, samą rozkoszną dziecięcość.
– A jak ze strzałkami w stronę Emilki?
– Coraz mniej; „rodzice” zaczynają uznawać nietykalność układu, w który jest zaangażowane
jeszcze jedno dziecko.
– Dlaczego pozwalacie tak wcześnie na „blokowanie” Emilki przez państwa Stolarków i Anielki
przez panią Olszewską?
– Rozmawialiśmy o nich wczoraj wieczorem, kiedy pani weszła do pokoju Izy. Ona już przedtem
rozmawiała z panią Olszewską. Doszliśmy do wniosku, że obie sytuacje wymagają ochrony. Pani
Olszewska nie jest osobą egzaltowaną, opiekuńcze intencje mają dobre pokrycie w jej życiorysie. Ona
przez całe życie zajmowała się swymi bliskimi, najpierw rodzeństwem, a potem matką. To, co
napisała w swoim podaniu do TPD, uderza realizmem: „Opiekowałam się bardzo chorą matką. Żyłam
dla niej, poświęciłam jej cały wolny czas. Umarła. Nie chcę żyć bez celu. Pragnę być komuś
potrzebna. Tym, co mam, pragnę podzielić się z kimś biedniejszym ode mnie”. Pani Olszewska wie,
na co ją stać, to dla Anielki wielka szansa, taka matka.
– Ale Anielka zachowuje obojętność, a DZIECKO WYBIERA.
– Dziecko wybiera…
– Dlaczego pozwoliliście „zająć” Emilkę?
– Uznaliśmy, jak reszta dorosłych, że to sytuacja korzystna dla wszystkich. Emilka należy do
najmłodszych dzieci, a państwo Stolarkowie są młodzi. Różnica wieku w stosunku do Adasia bardzo
korzystna. Między dziećmi jest lekka konkurencja, ale to normalne. Nie będziemy ich ruszać…
Wieczorem wydobywam z kupki akt informacje o Zdzisiu. W domu dziecka od czwartego roku
życia. W grupie bardzo lubiany, koleżeński. Matka, lekkich obyczajów, odwiedziła go dwa lata temu.
Przed ostatnim Bożym Narodzeniem przysłała synowi telegram, że go zabierze na święta do domu, ale
nie przyjechała. Sąsiadom opowiada, że Zdziś jest dzieckiem adoptowanym, które po rozwodzie
oddała do domu dziecka. Ojciec wychowuje drugiego syna i nie interesuje się losem Zdzisia.

Czwartek – Kasia

Na śniadanie przychodzi nowa dziewczynka. Mała, czarnowłosa, różowa. Spóźniła się na wczasy,
bo miała grypę. Je coś innego niż wszyscy, jakieś ciasto żółtego koloru. Pani Ślosarczyk wita ją
pocałunkiem, jak dobrą znajomą.
– Powiedz: klucz pod wanną – dysponuje dziewczynka.
– Niech ci będzie, Kasiu.
– Twój tata kąpie się z gołą panną.
Pani Lucyna pyta, jak Kasi smakuje ciasto z mąki kukurydzianej, której cały worek dostarczono
tu razem z walizką dziewczynki. Kasia Kukurydzana była tu już w zeszłym roku i nikt jej nie wybrał.
A ona? DZIECKO WYBIERA, ale spośród tych, którzy dadzą mu znak.
Znowu całe przedpołudnie trwają gry na boisku. Wygląda na to, że personel chce mieć wszystko
na dłoni. Podczas wycieczek to i owo może się wymknąć. Podobno pani Kołobrzeska już na
pierwszym spacerze kokietowała dziewczynki swymi pierścionkami, dawała je przymierzać i
obiecywała – będziesz ciocię kochała, to on będzie twój. Karolinka oznajmiła wczoraj w sypialni, że
ciocia ma samochód marki Renault. Renault jest bezwzględnie lepszy od trabanta, którym przyjechali
na wczasy państwo Korbikowie. O tym wie doskonale nawet pięciolatek.
Państwo Korbikowie zachowują się bardzo lojalnie wobec dyrektyw Marii Łopatkowej. Biorą
udział we wszystkich zabawach i nie wyróżniają żadnego dziecka swoją uwagą. Ale na kolejnych
kartkach psychologa wysyłają zawsze strzałkę w kierunku Karolci („wiem o tym, parę razy
rozmawiałem z nimi”). Karolka zaś wysyła strzałki to tu, to tam, to w stronę Korbików, to pani
Kołobrzeskiej, to pana Ogródka.
Ten dzień wydaje mi się lżejszy od poprzednich. Wygląda na to, że część osób dokonała już
wewnętrznego wyboru, część zaś zaczyna się godzić z możliwością porażki. Wydaje się, że teoria
DZIECKO WYBIERA, potraktowana przez dorosłych jako pustosłowie, zaczyna się rozdymać do
jednej prawdy, przyjmowanej z ulgą: skoro DZIECKO WYBIERA, czekamy spokojnie losu… Tak się
dzieje z ludźmi steranymi w uczuciowych bojach, którzy wreszcie marzą już tylko – niech decyzję
poweźmie ktoś inny.
Państwo Zasadowie są dziś w lepszej formie. Ciągle jeszcze oglądają się za Moniką, ale już
spokojniej. Ona zresztą nie zmyka do konkurencji, czyli państwa Ziembińskich. Bawi się doskonale w
cieple pana Ogródka.
Janusz Kostynowicz komentuje: – Wrażliwe dziecko uciekło obu rodzinom. – Pani Dąbrowska
ma inny komentarz: – Miła mała, ale piwo przechodnie.
Pani Olszewska bawi się w piasku z Anielką, przysiada ze mną na chwilę i mówi: – Mój Boże,
kiedy będzie można nareszcie wyjść z dzieckiem na spacer? Ja muszę się znaleźć z nią sama, iść
razem we dwie. Wtedy coś się stanie… Ja nie wiem, co pocznę, jeśli to dziecko mnie odrzuci.
– Czy to możliwe?
– Tak mało ją znam. Wie pani, ona potrafi się czasem tak szczerze śmiać.
Pan Ogródek zagaduje:
– Anielka fest dziewczynka jest, nie? Ona się od wtorku odmieniła sto procent. Chodziła
koślawo, a dzisiaj jak stąpa legutko. – Jego otwarta twarz smutnieje.
– A pan?
– Ja… Ja jeszcze nic… Ja nie jestem człowiek, żeby komu przeszkadzał.
Pod żywopłotem rozesłano koce. Z kuchni wyniesiono kompot. Za gorąco, by grać w badmintona
i ringo. Ruch „wszyscy ze wszystkimi” w sposób naturalny zamiera. Nawet przyroda wpływa na bieg
naszej gry.
Przy boku ogromnej pani Dekarzowej spoczywa na brzuchu Pawełek. Jest bardzo ruchliwy, ma
wąską buzię, nastroszone włoski, leży na kocu jak szprotka między dwoma łagodnymi wielorybami.
Pan Dekarz, ochroniwszy głowę gazetą, zasypia. Żona szepce: – On ciągle myśli o ta swoja głowa.
– Przecież się goi?
– On myśli, co on wart tutaj, przy dzieciach. Ani żadnego fikołka, ani piłką rzucić. On się bał, że
go żadne nie zechce, takiego łamagę. Dopiero pani Iza powiedziała mu: „Panie Dekarz, dla dzieci pan
jest bohater. Każde by lubiło powiedzieć – mój stary miał wypadek na szychta”.
Pan Zasada zbiera papierki i składa z nich fotografię młodzieńca w mundurze. To chrześniak
żony. Zdjęcie było wsunięte pod szkiełko lusterka, które wczoraj Monika wyprosiła od „mamy”, a
dzisiaj porzuciła, stłuczone.
Janusz Kostynowicz zdążył mi powiedzieć, co usłyszał rankiem, gdy pan Zasada podszedł do
dziewczynki:
– Odejdź!
– Dlaczego, Monisiu?
– Bo jesteś najbrzydszy.
Teraz, wrzuciwszy do kosza to, co jeszcze wczoraj miało go wiązać z Moniką, pan Zasada idzie
do jadalni, gdzie na podeście stoi pianino. Gra na przemian wesoło i smutno, do tańca i do słuchania.
Po chwili do otwartego okna podchodzą państwo Korbikowie, znowu się trzymając za ręce. Przyłącza
się do nich pan Walczak ze swą żoną. Jest w tej muzyce wiejskiego wesela coś, co porusza nas
wszystkich, bo kiedy pan Zasada opuszcza klapę pianina, wołamy: „Bis!, bis!”, nie z uprzejmości
wcale, lecz by jeszcze słuchać.
Na obiad wszyscy jedzą pierogi, a Kasia żółtawe kluseczki. Emilka odnosi do kuchni naczynia –
najpierw swoje, a potem Adasia. Przy stole państwa Zasadów i państwa Ziembińskich panuje lekkie
odprężenie. Za to pan Dąbrowski wygląda źle, mimo że codziennie wieczorem biega w adidasach po
lesie. Żona wyjmuje mu z ręki pudełko marlboro i zdecydowanie chowa do torebki.
Po południu pan Zasada asystuje Kasi Kukurydzanej, która jest szczera, pogodna, rzeczowa. –
Wujku – pyta – nie rozumiem ciebie, czemu ty marynarki nie zdejmujesz, przecież jest gorąco. – No
właśnie, dlaczego – mówi pan Zasada wzruszony i wiesza marynarkę na ławce.
W godzinę później Ewa Zakrzewska, wychowawczyni Kasi, młoda, poważna, zdradza mi, co pan
Zasada powiedział, patrząc na dziewczynkę.
– I inne dzieci są miłe. (Nie tylko Monika).
Dzisiaj na placu pojawia się także Kubuś. Tym samym stan dzieci zostaje zamknięty. Kubusia,
też po grypie, zabrali z Warszawy doktor Cerańska i doktor Serejski, wybitni specjaliści, którzy
przyjechali tutaj, by zbadać dzieci. Zwrócili uwagę, jaką Kubuś ma piękną walizkę, a on odpowiedział
krótko: „Z magazynu”.
Kubuś jest bratem Sabinki, bardzo szczupłej i ładnej, która rusza się jednak niezręcznie, jakby
przykurczona. Pani Kołobrzeska przygląda się jej ze swojej ławeczki:
– Co tobie jest, dziecko?
– Mnie? Nic.
– Czy ty nie utykasz?
– Nie, skąd.
Pani Kołobrzeska obserwuje nadal.
– Ty jednak kulejesz, dziecko.
Przysiada się do pani Dąbrowskiej, szepcze i wskazuje Sabinkę oczami.
Pani Zasadowa wije wianek z mleczy i rozgląda się wokół. Kończy i zastyga z rękami na brzuchu.
Tymczasem koło koca przebiega Kasia. Pani Zasadowa odprowadza ją długim melancholijnym
spojrzeniem. Wstaje i pozbywa się wianka – wiesza go na słupku huśtawki.
Pani Stolarkowa upokaja Adasia, który kłóci się o coś z Emilką. Emilka zachowuje w tym sporze
postawę wyniosłą. Pan Stolarek gra w piłkę nożną. W jego drużynie rej wodzi szczupła Irminka.
Rzuca się na piłkę i wpada na korzeń. Udaje, że nic się nie stało, ale pan Stolarek zatrzymuje ją w
biegu, zdejmuje jej sandał, ściąga zakrwawioną skarpetę i prowadzi na koc, do żony i dzieci. Siada
tam nieufna i milcząca. Pan Stolarek opatruje jej łydkę i opowiada, jak jego klasa zbierała w parku
żołędzie i nosiła do zoo.
Po kolacji stoły znowu zostaną zsunięte; tym razem na spotkanie z lekarzami, którzy informują,
że rozwój psychiczny i fizyczny „naszych” dzieci nie odbiega od normy, że ani wywiady, ani badania
nie wskazują na to, by któreś mogło być obciążone dziedzicznie. Jedynie Kasia ma skazę, być może
odziedziczoną. Nie wolno jej jeść potraw z zawartością glutenu, który znajduje się między innymi we
wszystkich zbożach, a więc żadnego pieczywa i potraw mącznych. W tym momencie gdy pani
Zasadowa delikatnie szturcha męża, doktor Cerańska dodaje: – Ale widzicie państwo, jak ona
wspaniale wygląda. Więc można sobie poradzić z tą dietą, nawet w zbiorowej kuchni potrafią…
Pani Olszewska, wyraźnie przygnębiona przez cały wieczór, pyta, skręcając łańcuszek zegarka:
– Kiedy mowa o poziomie inteligencji, używa się określenia „w granicach”. Na przykład blisko
dolnej granicy…
Odpowiedź jest taka, jakby lekarze znali wszystkie kulisy.
– Te dzieci mogą być niekiedy zahamowane. Głównie wskutek choroby sierocej. Ale to
zahamowanie nie musi źle świadczyć o możliwościach ich rozwoju umysłowego. Mamy tu na
przykład Anielkę, która robi wrażenie dziecka cofniętego, a bardzo dobrze rokuje…
Wieczorem czytam akta Kasi Kukurydzanej.
Ma siedem lat, w domu dziecka od dziewiątego dnia życia. Matka wyjechała za granicę i słuch po
niej zaginął. Ojciec wniósł o zaprzeczenie ojcostwa, ale ze względu na nieobecność żony sprawę
umorzono. Dziecko przebywało długo z maluchami, bo żaden z domów dziecka dla starszych dzieci
„nie był w stanie zapewnić jej diety bezglutenowej”. Wskutek tego zaczęła dobrze mówić, mając
dopiero sześć lat. Należy koniecznie znaleźć dla niej rodzinę zastępczą.

Piątek – Kubuś i Sabinka

Idziemy na spacer do miasteczka zdrojowego w sąsiedztwie. Państwo Stolarkowie z Adasiem,


Emilką i Irminką, która ma zabandażowaną nogę, ale idzie jakby nigdy nic. Pani Olszewska tropem
Anielki. Pan Dekarz z Pawełkiem, pani Dekarzowa na ogół ze Zdzisiem. Pani Dąbrowska na ogół z
rudą Marysią, pan Dąbrowski samopas. Państwo Ogródkowie na ogół z Basią, siostrą Marysi, zupełnie
do niej niepodobną, bystrą, ciemną, szczupłą. Pogodna pani Malicka, ta w haftowanej bluzce, z
Halinką, szczupłą cichą dziewczynką o zaniedbanym wyglądzie. Państwo Ferencowie z Jasiem
(uświadamiam sobie, że niepostrzeżenie nawiązali z nim kontakt od samego początku). Państwo
Korbikowie, państwo Walczakowie, państwo Ziembińscy i państwo Zasadowie ze wszystkimi po
trochu. Pani Kołobrzeska samopas, czasami z Karolką. Pan Antoni z Kubusiem, Sabinki nie ma. Kasia
Kukurydzana, Karolka, Monika, Dagmara – długonoga i długonosa dziewczynka o kapryśnej minie,
pod zmienną opieką pań Izy, Ewy, Marzeny i tych, co ze wszystkimi po trochu. Pan Janusz na ogół
samopas.
Pytam go o Sabinkę. Co się stało z tym dzieckiem?
– Z dzieckiem… Nigdy tak o niej nie myślę, mam do niej stosunek taki jak do kobiety czy raczej
panienki. Nawet Antoni zwraca się do niej przy stole – czy panna Sabinka bierze jeszcze zupę? Taka
dworność w stosunku do ośmiolatki, która się na dodatek rusza jak szpotawy koń… Pani Kołobrzeska
patrzyła na nią jak na towar z felerem, za który sprzedawca chce normalnej ceny. Tymczasem myśmy
dopiero wczoraj wieczorem, po zakończeniu badań lekarskich, dowiedzieli się, że piersi, brzuch i uda
Sabinki są pokryte bolesnymi czyrakami. Tak ją wypuścił dom dziecka, a ona bohatersko ukrywała
chorobę. Teraz ją dopiero leczymy. Szanse Sabinki wyglądają w tej chwili mizernie. W ogóle są małe,
bo rodzeństw nie rozdzielamy (ona zresztą bardzo się Kubusiem opiekuje), ale na dodatek najpierw
pokazała się jako niezdara, a teraz nie bierze udziału w wycieczkach. Znika więc z pola widzenia w
sytuacjach najbardziej podażowych. Kiedy wyzdrowieje, może być za późno.
Przez jakiś czas Antoni i Janusz idą razem z Kubusiem, potem Antoni zwalnia i zostaje z tyłu.
Mówi, że dokucza mu stara kontuzja. Nie dlatego jednak idzie na końcu. Wczoraj, w sposób naturalny,
przypadła mu rola zadomowienia na wczasach spóźnionego Kubusia, który w jego towarzystwie
łagodniał i rozgadywał się nawet. Dzisiaj Antoni zapytał: – Kim chciałbyś być? (lotnikiem,
kolejarzem?). – Usłyszał: – Twoim synkiem. – Należało więc wysunąć Janusza, by stworzył
konkurencję dla Antoniego. Trzeba było, w ramach CIĄGŁEJ IMPROWIZACJI, posiać zamęt
uczuciowy w duszy Kubusia.
– Czy można bezkarnie rozbijać intuicję tych dzieci? – zastanawia się Janusz. Pyta nie mnie, lecz
siebie. Mieszkają w jednym pokoju z Antonim i to jest jeden z wątków ich nocnych rozmów, które
zawsze prowadzą do głównego tematu: Czy moralne koszty tej metody nie są za wysokie w stosunku
do zysków?
Państwo Ogródkowie sąsiadują ze mną przez ścianę. Zaglądam, by pożyczyć suszarkę do włosów,
i pytam: – Czy coś zdarzyło się może? – Eee, chyba nic – mówi pan Ogródek i opuszcza głowę, jakby
czuł się winien. – Bardzo mi się podobają te dwa rodzeństwa – raję, wiedząc już o tym domku z
ogródkiem, a także, że w spiżarni są soki, konfitury i grzyby. – Ale to kobita musi decydować – mówi
pan Ogródek (żony nie ma w pokoju). – Kobita będzie dookoła latać.
Na dole światło. Drzwi biura otwarte i pachnie tam kawą. Jestem zaproszona.
Pijemy tę kawę w ciszy uśpionego domu i pani Ślosarczyk opowiada, jak TPD wynajęło ten dom
na lato na swoje specjalne wczasy z dzieckiem osieroconym i na wczasy dla matek z dziećmi
niedorozwiniętymi. Podczas pierwszego turnusu tych drugich wczasów kelnerki zwierzały się sobie,
że nigdy nie będą mieć dzieci, ale nie odeszły, a pod koniec pobytu widać już było, że matkom, które
tutaj uczono, jak sobie radzić w nieszczęściu, jest raźniej i że te dzieci pod bardziej umiejętną opieką
zmieniają się trochę. Rzecz jasna, wygodniej obsługiwać zwyczajne wczasy. To, że jest się kucharką
albo kelnerką, nie znaczy jednak, że nie pragnie się mieć satysfakcji tak ważnych jak lekarz na
przykład.
Przez otwarte drzwi wchodzi pani Iza i zamawia Warszawę. Zaczyna się conocny seans
telefoniczny.
– Krysiu, zanotuj: w domu dziecka w Konstancinie zostały okulary Halinki, doktor Cerańska
koniecznie kazała jej nosić, niech przyślą ekspresem. W tym samym domu powinni mieć aparat
ortodontyczny Jasia, niech poszukają i dadzą znać, jeśli przepadł, musimy zrobić mu nowy. Teraz
ważne: musicie sprawdzić, czy babcia Halinki (podaję adres) jest za tym, żeby dziecko poszło do
rodziny zastępczej. Chodzi o to, jaki rodzaj kontaktu utrzymać z nią w razie czego. Czy będzie
pomocna, czy będzie przeszkadzać. Teraz, Krysiu, powiedz mi, co sądzicie o tym, co wam
sygnalizowałam. No ten jedynak i te dwie dziewczynki. Tak… Tak myślisz… Nie jesteśmy zgodni
wszyscy. Ale chyba tak. Przeczuwam duże trudności z nim…
Czytam o Kubusiu i jego siostrze. Te dane niewiele się różnią od poprzednich. Kubuś jest w
domu dziecka od trzeciego roku życia. Sabinka od drugiego. Rodzice rozwiedzeni, oboje karani, nie
odwiedzają dzieci. Kubuś, mając trzy lata, prawie nie mówił. Obcych traktuje z dystansem. Nieufny, a
zarazem spragniony uczucia. Inteligentny, kapryśny, nerwowy, zbuntowany. Samodzielny, zręczny.
Sabinka jest spokojniejsza, lecz „nie od razu będzie ciepła w kontakcie. Jest jakby przyczajona,
przytłumiona, chodząca we mgle”.

Sobota – Zdziś

Dzisiaj wycieczka niedaleka, ale dosyć forsowna. Rzecz jasna wybór tej trasy jest przemyślany,
trudności będą prowokować zbliżenia. („III etap wczasów zakłada kształtowanie decyzji o wyborze
dziecka”).
Musimy omijać bajora i pnie. Im wyżej, tym trudniej forsować leśne barykady.
Anielka wyrywa się przodem, Pawełek trzyma się pana Dekarza, który, obolały, pozostaje w tyle,
Zdziś podąża za panią Dekarzową. Adaś i Emilka postępują przed panią Stolarek; jej mąż i Irminka
idą krok dalej pogrążeni w rozmowie, państwo Zasadowie karmią czereśniami Dagmarę (aleś ty
chuda, dziecino). Halusia pomaga pani Malickiej zeskakiwać z pni, Jaś trzyma się państwa Ferenców,
Monika stroni od państwa Zasadów, ale czasami zwalnia przy pani Ziembińskiej, Karolka pozwala, by
jej pomagali państwo Korbikowie, ale potem odbiega do swych przyjaciółek Marysi i Basi
(przyjechały z tego samego domu dziecka), Kasia Kukurydzana idzie z panią Ewą, Kubuś to przy
Januszu, to znów przy Antonim, który jednak nie angażuje się w indywidualną opiekę, ponieważ jako
sportowiec i tramp najbardziej jest powołany, by przewodzić całości.
Nagle z chmur, które od dawna już wiszą nad nami, obrywa się deszcz. Chronimy się, gdzie kto
może, pod okapem gałęzi. Pan Dąbrowski maca po kieszeniach dżinsów i skafandra (z zamiłowania
jest instruktorem narciarstwa, z zawodu elektronikiem), ale papierosów w nich nie ma. – Wczoraj
wypaliłem pięćdziesiąt – przyznaje. – Nie mogę się pogodzić, że wrócę na pusto. Co wpadło nam w
oko, to już jest zajęte.
– Jeszcze tyle dzieci – mówię – nie zaprzyjaźniło się z nikim.
– A ja zrezygnowałem dla dziecka z samochodu Polonez, a może nawet, kto wie, z mercedesa.
Taką jedną okazję miałem nakręconą. Ale myślę sobie, przeznaczę pieniądze na pralkę, na meble, na
pokój dziecięcy, trudno, poczekamy jeszcze z samochodem.
– Nie mógłby być maluch?
– Nie – mówi tonem zwierzenia. – Ja lubię, żeby wszystko miało gatunek i wygląd.
Deszcz maleje, Anielka nadal maszeruje przodem. Ani śladu po zastygłej na buzi podkówce,
kosym spojrzeniu i bezradnym ustawieniu stóp. Ta zmiana wcale nie dziwi jednak personelu.
Zakwitanie dzieci i więdnięcie dzieci dokonuje się w oczach. Wychowawcy dobrze znają to zjawisko,
któremu my, patrząc na Anielkę, ciągle się dziwimy. Ewa i Marzena mówią, że te wczasy to dla dzieci
rodzaj raju, nie tylko ze względu na góry, huśtawki czy ciastka, ale także czy raczej przede wszystkim
dlatego, że żadne nie usłyszało tu jeszcze od dorosłego – odejdź, nie mam czasu.
Pan Dąbrowski, który myśli, rozczarowany, że zabrakło tu dla niego odpowiedniego gatunku i
zarazem wyglądu, też przecież solidnie wypełnia swe wczasowe zadania.
Ewa i Marzena opowiadają, że wszystkie prawie dzieci pierwszą noc po przyjeździe przespały
skulone. Po dwóch, trzech dniach zaczęły sypiać swobodniej, a teraz śpią wyciągnięte, z rozrzuconymi
rękami, bezbronne i ufne. Trwa tylko kłopot z Kasią, która już powinna wyrosnąć z kiwactwa.
Marzena obejmowała ją i kładła się obok, ale Kasia kiwała się w jej ramionach z otwartymi pustymi
oczyma, ściskając mocno w ręku rąbek poszewki. Marzena wytrzymywała piętnaście minut, wstawała,
a Kasia, sufitując, kołysała się nadal i nie zauważała nawet jej odejścia.
Maria Łopatkowa mówi, że kiedyś dzieci umierały na chorobę sierocą, teraz to się nie zdarza;
medycyna tak sprawnie leczy już ciało, że choroba duszy może mu szkodzić tylko do pewnego
stopnia. Ale często można obserwować, jak dziecko uszczęśliwione nową rodziną traci w ciągu
tygodnia, bez żadnego leczenia, beznadziejne katary, trądziki, zaparcia i wady wymowy.
Pani Olszewska pomaga holować Adasia. Bierze go na barana z niespodziewaną siłą i z
determinacją, która sprawia, że protestujący pan Stolarek cofa się bez słowa.
Czy tak musi być, że dziecko, które poczuło się pewniej, ucieka? Czy ta ucieczka Anielki może
być groźna dla pani Olszewskiej, która usiłuje dostępnym sobie sposobem zachwiać na chwilę jej
pewność? Wybiera jednak dziecko państwa Stolarków, nie chcąc wystawić Anielki na zbyt ostrą
próbę. Można by o Anielce pomyśleć – niewdzięczna. A może ta nagła niezależność świadczy o niej
dobrze? Czyż ci, dla których się poświęcamy, muszą to lubić?
– Co zrobicie, jeżeli ona ucieknie na dobre? – pytam pana Janusza.
– Nie dopuścimy do tego.
– Więc DZIECKO WYBIERA TO, CZEGO WY CHCECIE?
– Rozmawiamy o tym często z panem Antonim. Czyż taki wybór jak tutaj w ogóle może być
czysty poza przypadkiem wzajemnych porywów, które są rzadkie, jak w ogóle w życiu?
– Ta gra tutaj to dopiero początek wspólnego życia…
– Właśnie z myślą o tej dalszej drodze dokonujemy chłodnego rachunku różnych możliwości.
Anielka, która teraz pokazuje rogi, może pokochać mądrą panią Olszewską, za to właśnie, że ją
wydobyła z sierocej izolacji. Jest duża szansa, że w przyszłości potwierdzi wybór, jakiego teraz w
dużym stopniu dokonujemy za nią. Jakby w jej imieniu.
Po południu szykujemy ognisko. Dzieci mają przygotować niespodzianki dla nas, a my dla dzieci.
Pierwszy pomysł przychodzi nam łatwo – zrzutka na prezenty. Następne już gorzej. Pani Dąbrowska
jednak bierze sprawę w ręce i ustala: bieg w workach, wyścigi z jajkiem na łyżce, jedzenie dżemu na
ślepo. Zdobywamy sześć worków po cukrze, możemy więc zrobić wyścigi trzech par i wyłonić trójkę
do finału. Pan Walczak na próbę włazi do wora i okazuje się mistrzem – w pięciu ogromnych skokach
pokonuje z łoskotem odległość od ściany do ściany. Jest tak śmieszny z twarzą nadętą z wysiłku i
pełną powagi, że wybuchamy potężnym rykiem, do którego i on się przyłącza. Śmiejemy się długo z
niego, z siebie i jakby z tego wszystkiego, co z nas samych czyni tutaj dzieci.
To zbratanie rodzi nowe pomysły. Zrobimy konkurs na picie mleka z butelki. – A skąd weźmiem
cumelki? – trapi się pan Ogródek. – A zaraz, z apteki – pani Zasadowa wybiera się gorliwie po
smoczki. Pan Ferenc doradza, by zrobić z kartonu śliniaki dla zjadaczy dżemu, przecież sobie umażą
ubrania. Myśl o panu Ferencu w śliniaku znowu nas poraża komizmem. Osłabieni od śmiechu
rozchodzimy się po pokojach w poszukiwaniu kredek, nici i nożyczek.
Program dziecięcy ogniska jest jeszcze bogatszy niż nasz. Wychowawcy zadbali o to, by każdy
miał rolę, a zwłaszcza by przede wszystkim pokazali się ci mniej pożądani. Ale szykowano ten
program wczoraj i przedwczoraj, a tu wszystko zmienia się tak szybko. Jeszcze wczoraj mogło się
wydawać, że trzeba dobrze eksponować Zdzisia. I Zdziś rzeczywiście gra rolę mamy, która przychodzi
do fotografa z mnóstwem swoich dzieci, psem, kotem i szpakiem, a potem ucieka, bo zapomniała
pieniędzy. Nosi perukę z platynowych loczków i spod niej widać, jak niebieskie ma oczy i jaki jest
delikatny. Ale to, co większość dorosłych odkrywa dzisiaj wieczorem, zostało przez państwa Dekarzy
odkryte już wcześniej, na szczęście Zdzisia i na nieszczęście Pawełka. Kiedy personel wraz z dziećmi
szykował ten program, można było sądzić, że zupełnie wystarczy, jeżeli Pawełek (nie najlepsze
warunki aktorskie) zagra rolę szpaka.

Niedziela – Irmina

Część dorosłych idzie do kościoła. Będą prosić o błogosławieństwo dla swej powiększonej
rodziny, o pomoc lub radę. Na to intymne spotkanie państwo Stolarkowie, wyraźnie zgnębieni,
zabierają Adasia, Emilkę i Irminę, państwo Dekarzowie – Zdzisia, państwo Zasadowie – Dagmarę,
pani Malicka – Halinkę, państwo Korbikowie – Karolkę. Państwo Walczakowie, państwo Ziembińscy,
państwo Dąbrowscy i pani Kołobrzeska idą sami, zajmując się na przemian Marysią i Basią. Państwo
Ogródkowie prowadzą Kubusia. Na końcu idzie samotnie pani Olszewska.
Ewa mówi, że kiedy pani Olszewska przyszła po Anielkę, dziewczynka powiedziała: – Ja z ciocią
nie pójdę. – Pani Olszewska nie nastawała. Po jej odejściu Anielka oznajmiła: – Idę z panem
Ogródkiem. To fajny wujek, wlazł na drzewo i zrywał czereśnie. – Po chwili zastanowiła się i
zadecydowała: – Nie pójdę wcale.
Przed kościołem jest tłok, „rodzice” jednak przepychają się z dziećmi do środka. Staję za panią
Olszewską, która żarliwie się modli, a gdy wszyscy klękają, widzę przed ołtarzem państwa
Dąbrowskich, ubranych dziś mniej dżinsowo, a bardziej z mieszczańska. Przyjmują Komunię.
Przypominam sobie, co mi powiedziała parę dni temu pani Ogródkowa: – My byśmy chcieli
dziewczynkę w tym wieku, żeby ją przygotować do Pierwszej Komunii.
Po powrocie pukam do pani Izy, aby oddać pożyczone akta. Uchyla drzwi i kładzie palec na
ustach. W głębi przy oknie stoi pan Stolarek i płacze.
W tej samej chwili na korytarz wpada Pawełek: – Gdzie jest mój wujek? Gdzie jest moja ciocia!
– Janusz, który chce go zatrzymać: – Hej, Pawełku, chodź tutaj, mam tu coś dla ciebie!
– Cóż mogliśmy mieć dla niego – powie później. – Zabawy pocieszenia, wujkowate miny.
Myślę, że Pawełek swoim uwielbieniem umocnił pana Dekarza, jak pani Olszewska Anielkę.
Odczuwszy swą atrakcyjność, pan Dekarz postanowił wybrać sam i wybrał Zdzisia.
Po godzinie pan Stolarek mija mnie przy furtce. Zdejmuje okulary i bez skrępowania wyciera
oczy. – Zabrali nam dziecko – mówi. – Kazali nam oddać.
Uznano, że będzie im za ciężko chować troje dzieci, zwłaszcza w tych trudnych warunkach
domowych. Zdecydowano, że mają wybrać jedną z dziewczynek.
– Przecież DZIECKO WYBIERA.
– W jaki sposób? Zapytamy Emilkę, a potem Irminkę, która potrzebuje nas bardziej?
Do kościoła poszli jeszcze z obiema, ale ledwie wrócili, ponowiono pytanie. Odpowiedzieli, że
wezmą Irminkę.
Ta wiadomość tak mnie zdumiewa, że pan Stolarek poczuwa się do wyjaśnień:
– Irmince byłoby trudniej. Jest niepozorna, małomówna, skryta. Jest najstarsza z dziewczynek, a
wszyscy chcą małych. Wszyscy nam zazdrościli Emilki, ale nikt Irminy. Emilka na pewno nie
zostanie sama. Ale jak spojrzymy jej w oczy?
Milczę. Pan Stolarek dodaje:
– My po prostu bardzo lubimy Irminkę. Czy pani myśli, że oni postąpili słusznie?
Co ja wiem o wychowywaniu trojga dzieci, z których dwoje urodził ktoś inny? Mogę tylko
powiedzieć: – Trzeba im zaufać.
W tej chwili spostrzegam Izę, która patrzy na mnie spod drzewa niechętnym wzrokiem.
– Może oni wiedzą o nas więcej niż my sami – mówi pan Stolarek. – Ale tak mi ciężko. Dlaczego
ja ciągle muszę o coś walczyć i ciągle coś tracę?
Opowiada, że odszedł ze szkoły, bo nauczyciele targowali się – jak ty postawisz dwóję mojemu
(pupilkowi, ma się rozumieć), to ja trzech twoich dopadnę. Musiał odejść z biura, bo kazano mu robić
nie to, co umiał, lecz to, czego nie umiał właśnie i co wcale nie było potrzebne. Musiał zrezygnować z
pracy w domu dziecka (zdecydowali się z żoną zaszyć na prowincji, byle być przy dzieciach, no i to
mieszkanie), bo nie zdążył ze swoją ofertą; ktoś, kto miał samochód, złapał ją prędzej.
Kiedy wychodzą, Iza mówi do mnie z wyrzutem: – Ktoś tu mi przeszkadza.
– Jak mogliście zabrać mu dziecko?
– A skąd gwarancja, że daliby radę? Ona młoda, niedoświadczona, zdominowana przez niego. On
konfliktowy…
– Konfliktowy? Więc lepszy jest ojciec, który ze wszystkimi w zgodzie?
– Pan Stolarek wymaga od ludzi, żeby postępowali sprawiedliwie w sposób bezwzględny, a życie
jest, niestety, bardziej skomplikowane. Dzieci mogą ponosić koszty takiej postawy, koszty tego, że on
z trudem urządza się w życiu, że zraża ludzi, że jest zawiedziony.
– Czy nie większe koszty ponosi dziecko w rodzinie przystosowanej jak trzeba?
– Pan Stolarek zwierzał się pani i płakał. Co pani sądzi o mężczyźnie, który płacze?
– Dlaczego mężczyzna nie ma prawa płakać, a kobieta może?
– A jednak tak jest, pani Małgosiu.
– Kogo wy szukacie, ludzi bez słabości?
– Szukamy najmniejszego ryzyka.
– Możecie zatracić szanse jednego dziecka.
– Nie jesteśmy rozliczani z ilości.
– Nie rozliczacie się z tego nawet wobec siebie?
– Z ilości nie.
Janusz Kostynowicz doda:
– To by mogła być wspaniała rodzina. Ale kto chce najmniejszego ryzyka, zawsze będzie
marnować wspaniałe szanse.
– Może trzeba zwiększyć ryzyko?
– Za wiele wątpliwości mamy sami. A zresztą trzeba chronić ten eksperyment przed tymi, którzy
uznają jedynie uświęcone formy adopcji. Bo w tych uświęconych formach dzieci zupełnie nie mają
głosu.
Czytam o Irminie. Niedługo wejdzie w okres dojrzewania (opinia lekarza). Rzadko się uśmiecha.
Jeden brat w więzieniu, drugi w zakładzie poprawczym. Matka i ojciec nie żyją. Historia życia dziecka
– brak danych.

Poniedziałek – Emilka

Ton rannych rozmów między dorosłymi świadczy o tym, że wiedzą już o dramacie państwa
Stolarków. Nikt jednak nie przypuszcza, że mogliby oddać Emilkę. Ona sama też jeszcze nic nie wie.
Jak zawsze rano podchodzi do państwa Stolarków, żeby się przywitać. Odpowiadają, ale patrzą ponad
jej głowę. Muszą zrazić ją szybko. Jest już poniedziałek, więc Emilce pozostało pięć dni, łącznie z
dzisiejszym. Odtrącać delikatnie to kraść cenny czas.
Emilka jest bardzo zdziwiona. Siada na swoim miejscu, w bliskim sąsiedztwie państwa
Stolarków, i zaczyna jeść. Od czasu do czasu jednak rzuca na bok ukradkowe spojrzenia. Widzi, jak
pan Stolarek zagaduje Adasia, który chce się ku niej obrócić. Wtedy w Emilce następuje zmiana.
Zaczyna patrzeć w sufit, międlić w buzi jedzenie i chlapać łyżką. Po śniadaniu sprząta naczynia ze
swojego stołu, ale już nie zbiera talerzy państwa Stolarków. Wracając od kuchennego okienka i
przechodząc koło nich, odwraca wzrok bez cienia żalu i bez jednej łzy. Następnie sprząta stół, przy
którym siedzą państwo Walczakowie. Pan Walczak, sąsiad z drugiej strony, już przedwczoraj zapytał
Emilkę: – Jesteś taka gosposia, może pozbierasz i u nas – a ona zgodziła się chętnie.
Dzisiaj jedziemy na całodzienną wycieczkę i każda rodzina musi wziąć na siebie
odpowiedzialność za jedno dziecko. Pani Iza sprawdza: Dekarzowie – Zdziś, pani Olszewska –
Anielka, pani Malicka – Halinka, Ziembińscy – Monika, Korbikowie – Karolka, Zasadowie –
Dagmara, Ferencowie – Jaś, pani Kołobrzeska – Marysia. Pani Iza prosi teraz Ogródków, by się zajęli
Kubusiem (Sabinka nie może jeszcze iść na wycieczkę), a rączkę Emilki wkłada bez słowa w wielką
rękę pana Walczaka. Państwo Dąbrowscy w tej sytuacji zaopiekują się Kasią, pani Ewa – Basią, a pan
Janusz – Pawełkiem. Stolarkowie i Irminka pozostaną w domu albo pójdą na inną wycieczkę.
Domyślam się, że jeszcze nie pora, bym zadawała pani Izie nowe pytania: Jak przygotowano
manewr Walczakowie – Emilka? Dlaczego dla Emilki nie wybrano atrakcyjnych państwa
Dąbrowskich, którzy tej „panience z dobrego domu” daliby na pewno wyższe wykształcenie i lepsze
warunki materialne, lecz skromnych państwa Walczaków. Odpowiadam sobie, że manewr był prosty:
pani Iza starała się utrzymać w dyskrecji nagłą wolność Emilki. Dlatego była zła na mnie i na pana
Stolarka, że roztrząsamy tę sprawę. Tuż przed ustawieniem par szepnęła słówko państwu Walczakom,
których skłonność do Emilki znała wcześniej. Nie szepnęła za to nic państwu Dąbrowskim. Kiedy
przejrzeli, było już za późno i mogła powiedzieć – bardzo mi przykro, ale państwo przegapili szansę.
Za jakiś czas się dowiem, że tak właśnie było. I usłyszę jeszcze: – Pani Małgosiu, a czy ja muszę
mówić prawdę?
Nie, myślę, prawda to za wielki luksus na te okoliczności prawdziwego życia.
Pozostawałaby kwestia: W imię czego pani Iza ominęła prawdę?
W imię, oczywiście, najmniejszego ryzyka. W jej przekonaniu państwo Walczakowie
gwarantowali dziecku większe bezpieczeństwo niż państwo Dąbrowscy. Nie mówili nic o gatunku ani
o wyglądzie i nie ponieśli w imię dziecka tak druzgocących wyrzeczeń. A gdyby Emilka, jedyne
dziecko, które państwu Dąbrowskim naprawdę się spodobało, nie okazała się równie wspaniała jak te
rzeczy złożone w ofierze?
Ale gdyby Emilka nie zawiodła ambitnych państwa Dąbrowskich, gdyby stała się ich dumą i
częścią domowego sukcesu, może wszyscy byliby bardzo szczęśliwi?
Myślę, że poza wszystkim pani Iza bardziej polubiła Walczaków i wolała po prostu uszczęśliwić
ich.
Dobrze, ale DZIECKO WYBIERA? Nie w tym momencie. Gdyby pozwoliła wybierać Emilce, a
zatem pozostawiła ją – gwiazdę pierwszej wycieczki – jakby na giełdzie wczasów, mogłaby
zaszkodzić innym, krzepnącym układom.
Janusz Kostynowicz mówi:
– Solidność, powściągliwość, pokora państwa Walczaków zostały nagrodzone. Tak jak
cierpliwość i takt pani Olszewskiej.
– Nagrodzone nie tyle przez dzieci, ile przez was.
– Ale my też jesteśmy kawałeczkiem świata.
Za chwilę wsiadamy na wyciąg. Widok ze szczytu zakłócony jest chaotyczną zabudową leżącego
na północy miasta. Ale większość „rodziców” rzadko miewa przed sobą tak rozległą przestrzeń zieleni
i nieba.
Emilka, która patrzy na jezioro podniesiona przez pana Walczaka, wydaje okrzyk zachwytu. On
zaś mówi donośnie: – To życie kręci człowiekiem! Na lewo, na prawo!
Po południu rozpoczyna się piknik trzech par, który z przerwami na posiłki, wycieczki i spanie
trwać będzie do czwartku. Na tym etapie wczasów („IV etap: względnie bezpośrednie spotkania dzieci
z wybranymi opiekunami”) wolno już zabierać dzieci na leżakowanie do swoich pokoi, wolno im coś
sprawić, raczej praktycznego, wolno je odwiedzać w ich domu i kłaść je do łóżek. Nie wolno się tylko
obnosić ze szczęściem.
Państwo Walczakowie, Dekarzowie i Korbikowie, rozłożywszy się na kocach, nastawiają muzykę
i dzielą truskawki między Zdzisia, Emilkę i Karolkę. Nie objawiają emocji, które mogłyby zakłócić
względną równowagę nastrojów. Kiedy mnie jednak proszą, żebym się przysiadła, wiem, że to
zaproszenie na wyspę ich szczęścia.
Emilka nie wie, że leży na wyspie, drzemie. Karolka zaś opuszcza ten ląd zręcznym susem w
krzaki. Pani Korbik szepcze: – Kiedy to dziecko powie mi mamo, ja je chyba zjem.
Podczas kolacji Emilka nakłada dla żartu ciemne okulary i bada przez chwilę twarz pana
Stolarka. Potem obojętnie wraca do jedzenia.
Z jej akt: Dziewczynka pogodna, wesoła, śmieszka. Matka, 27 lat, została pozbawiona władzy
rodzicielskiej nad trojgiem dzieci. Ojciec jest woźnicą. W domu awantury i wódka. Historia życia
dziecka – brak danych.

Wtorek – Halinka

Po śniadaniu pani Iza prowadzi krótkie zebranie dorosłych: – My wiemy i państwo już wiecie,
kto wróci bez dziecka i które dzieci nie wygrały losu. Nie tylko od nas, ale i od państwa zależy, by te
niewybrane nie odczuły zbyt mocno, że ich sytuacja jest gorsza. Pomyślcie o nich w zabawach i na
spacerach. Pamiętajcie tylko – nie można ich przywiązywać do siebie za bardzo.
– Czy pani rzeczywiście zna już rezultat? – pytam po zebraniu.
– Tak… Ale przeżyłam dzisiaj duże zaskoczenie. Czy pani widziała, kto płakał, kiedy była mowa
o powrocie bez dziecka? Pani Ogródkowa. Mniej bym się zdziwiła, gdyby płakał on.
– Pani Izo, czy tylko mężczyzna ma prawo do płaczu?
W pokoju trzech pań – pracownia krawiecka, Halinka stoi przy mierzeniu jak tyka.
– Boże – szepcze pani Malicka – ile to się przyjdzie narobić, jakie to biedactwo zaniedbane jest.
Z początku zajęła się Halinką ze współczucia. Potem zaczęła obserwować różne sztuczki dziecka.
Halinka na przykład pytała: – Czy ciocia przyjdzie na teleranek? – I biegła do świetlicy, zostawiając
sweterek na kolanach pani Malickiej, która musiała iść za nią z jeszcze większym współczuciem.
Kiedy parę dni temu Iza zapytała, co słychać, pani Malicka powiedziała tylko: – Ja jednak nie wiem,
czy to nie jest litość. – Wtedy pani Jesionowska zaprosiła ją do pokoju i wyjęła papiery Halinki. –
Matka, pracownica magazynu w fabryce, nie interesuje się dzieckiem, ojciec ma przyjaciółkę, opuścił
dom, często karany. Oboje alkoholicy. Dziewczynka jest w domu dziecka od dwóch lat. Nim tam
przyszła, szkoła wydała następującą opinię: – Myślenie logiczne bardzo obniżone, odpowiedzi
bezmyślne, nie czyta, uczy się tekstu na pamięć. – Teraz dom dziecka zaświadczył: – Dobrze czyta,
ładnie pisze, starannie prowadzi zeszyty, lubi i chce się uczyć, wszystko, co ma, szanuje, nie kłamie,
przyjaźni się z dziewczynką młodszą od siebie, trudną wychowawczo.
Podczas ogniska, kiedy pani Malicka biegła do mety z jajkiem w łyżce, Halinka wołała: – Ciocia,
ciocia, ciocia! – Potem ucałowała panią Malicką i powiedziała: – Nareszcie już wiem, jak się ciocia
nazywa. – Pięć minut potem zapomniała zresztą i była zmartwiona.
Dziś przed śniadaniem pani Malicka powiedziała Izie, że uczucie litości przestało ją gnębić.
Ustąpiło lękowi i podnieceniu: – Ile trzeba będzie wydobyć z siebie, by najpierw podciągnąć to
dziecko, a potem je gonić. Bo ja mam pięćdziesiąt trzy lata. Ale moje życie już stawało na głowie.
Zaczynałam na Ziemiach Zachodnich, gdy tam była dżungla, a trzy lata temu zrobiłam magistra.
Pani Kołobrzeska, która pomaga pani Malickiej marszczyć bibułkowe spódnice, wychyla się
nagle przez okno: – Karolciu! Chodź tutaj do cioci! Łap, dziecko! – I opuszcza jakieś zawiniątko.
Patrzymy po sobie, a pani Kołobrzeska wzrusza ramionami.
– Ach – mówi – ja tylko czekam na męża i już mnie tu nie ma.
– Mąż jedzie przez całą Polskę, żeby panią zabrać? – pyta pani Olszewska. – Nie może pani
pojechać sypialnym?
– Mąż by do tego nie dopuścił nigdy, żebym ja się tłukła.
– A jak mógł dopuścić do tego, żeby pani sama wybierała dziecko?
– On mi zawierza we wszystkim. Ale jeszcze mogę mieć kłopot. Bo jak on zobaczy te dzieci
niewzięte, będzie wszystkie chciał. Jeszcze mi wmówi Marysię i Basię.
– I co wtedy? – pyta pani Malicka.
– Niestety, ja rudej nie wezmę.
– Marysia to złoto!
– Dla mnie ona może być ruda, ale ludzie nie dadzą jej żyć. Pani nie zna ludzi?
Ranne przemówienie pani Izy uzmysławia nam, że gra już się właściwie skończyła. Nadszedł
czas mitygowania zwycięzców i lizania ran, prac już raczej technicznych, nie wymagających
poprzedniego napięcia intuicji, rozumu i woli. Pani Jesionowska jest więc mniej skupiona i mniej
ostrożna. Pozwala mi przyjść wieczorem do swego pokoju, posłuchać jednej z tych rozmów, które
wieńczą dzieło. Zaprasza na nią panią Dekarzową.
– No, co – pyta. – Co, pani Zosiu? Jak się pani czuje?
– Pani Izo, postanowiłam, że jak sumienie będzie mnie ciągło, a on jeszcze będzie nas chciał, to
wrócę, odszukam Pawełka.
– Pani Zosiu, teraz trzeba myśleć o innych sprawach. Chce pani coś więcej wiedzieć o Zdzisiu,
prawda? Niech pani pamięta, że to dla niego dziwne wakacje, odświętne. Jak miną, może się pokazać
od gorszej strony. Mam tu opinie lekarza, z których wynika, że będzie miał kłopoty w nauce. Będzie
łykał litery w dyktandzie…
– Ale z drugiej strony taki porządny jest. Tym skafanderkiem nie chciał przewiązać się w pasie,
tak go szanuje.
– A jednocześnie mała gapka.
– Nie ma człowieka, żeby czegoś nie stracił. Ja jako dorosła zgubiłam długopis.
– Bardzo lubi zwierzęta.
– Oj, miałam takiego pięknego kanarka.
– Lubi być chwalony, lubi być przytulony.
– To widać, to już człowiek zauważył. A jego matka lekkim życiem żyje. Pytałam, czyby wrócił
do matki. – Nie, ciociu, nie, lepiej miałem w domu dziecka niż w domu. Zagaduje mnie o rowerku.
– Niech się pani nie śpieszy.
– Owszem – mówię – kupię ci rowerek, ale nie tak zaraz.
– Ale niech pani pamięta, mówimy tylko o wspólnych wakacjach. Tak trzeba ustawiać.
– Ale on nigdzie nie chce wracać, a mnie by było przykro bez niego zaś. Tylko że mąż bardzo
Pawełka przeżywa.
– Musicie panować nad sobą.
– Kupiłam Zdzisiowi i Pawełkowi rakietki.
– Niech pani ich nie daje Pawełkowi.
– Mąż mu da.
– Lepiej nie.
– To może Zdziś.
– Wy ich już nie dawajcie. Dajcie panu Januszowi, on mu da.
– Dobrze.
– Zauważyliście pewnie, że Zdzisio ma głowę lekko prostokątną, to jest pokrzywiczne i z
wiekiem przeminie.
– Ale to nie podpada wcale!
– Radziłabym, żebyście się nie śpieszyli z adopcją. Rodzina zastępcza daje pani różne wygody.
Tysiąc pięćset złotych miesięcznie, chorobowe.
– A taka głupia sprawa, te bony na cukier i te książki szkolne?
– Wszystko dostaniecie. Mam nadzieję, że się wszystko ułoży.
– Zobaczymy, jaka będzie jego możliwość w ogóle. Powiedział – ciociu, ja będę robił zakupy,
tylko napisz na kartce. Zaczęłam prać mu skarpetki, przychodzi pomagać. Żeby mi tylko nie
powiedział „ja sobie pójdę”.
– Powie, ale nie bierzcie tego poważnie. Jak mu czegoś nie dacie, to wam tak powie. Ale nie od
razu, bo on ma swój rozum.
– Państwo Walczakowie chcą wracać razem z nami, zatrzymują się u nas po drodze. Są bardzo
szczęśliwi.
– Odpukajmy lepiej.
– Na przyszły rok chcą przyjechać po drugie dziecko. Bo on zmienia posadę, będzie robił na
zmiany, weźmie sobie nockę, a w dzień pozostanie, to pomoże w domu. Zrobiliśmy sobie zdjęcia,
żeby była pamiątka z tego… zalążka.
– Pani Zosiu, pani wie, jak serdecznie wam życzę…
– A Zdziś do mnie dzisiaj: w lipcu mam imieniny. A ja: nie szkodzi, dziecko, nie szkodzi.
– Oni chcą mieć teraz absolutnie wszystko. Ale ta pazerność im przejdzie, jak się tylko upewnią.
– Piłkę kupię mu zaraz.
Pani Iza, która kieruje całością, odżyła nieco, pan Janusz jednak wydaje się bardzo zmęczony.
Powraca pytanie – ile dzieci wiedzą, kogo wybierają, jakie koszty ponoszą te niewybrane?
Skoro mała Emilka w dzień po poznaniu państwa Stolarków powiedziała w sypialni: „Ja nie
wrócę do domu dziecka, pójdę do ludzi i oni mi założą książeczkę PKO”, musiała zrozumieć, że
dorośli oznaczają okazję, i wyciągnęła z tego wnioski nad podziw rzeczowe. Jeśli ruda Marysia tym
złośliwiej dokucza Karolce, im częściej ją widzi przy pani Korbik – aż wychowawczynie muszą
umieścić dziewczynki w osobnych sypialniach, by działalność Marysi nie szkodziła sprawie – to znak,
że coś rozumie i że zazdrości. Jeśli Halinka wybiera panią Malicką, a Dagmara pana Zasadę, można
się zastanawiać, kogo zdobyły w istocie – mamę czy ciocię, ojca czy dziadka? W jakim stopniu
wybrały szansę, a w jakim możliwość (która wynika po prostu z podaży dorosłych)?
I jakie koszty poniosą te niewybrane? Na przykład Pawełek, który tak naiwnie i rozpaczliwie
broni miejsca na wybranych przez siebie kolanach Dekarza – udanym snem i bezwładem, albo Kubuś,
który oświadcza się tak beznadziejnie; jeszcze parę dni temu chciał być synkiem Antoniego, dziś
szepcze za Januszem: – Kiciuś, ja cię kocham – a zapytany, czy to jest piosenka, odpowiada: – Wujku,
to było do ciebie.
Antoni Zieliński mówi: – Jedni szkodzą naszej koncepcji, mnożąc zarzuty, inni – nabożnym
zachwytem. My sami od zachwytu jesteśmy dalecy. Nie wiemy – nikt tego nie badał – jakie ślady
pozostawiają doznane tutaj przeżycia w psychice dzieci, których nikt nie zechciał. Nie mamy żadnej
gwarancji, że utworzona tutaj rodzina będzie dobra i trwała (skoro i „naturalna” rodzina jest krucha).
Wadą tego eksperymentu jest jego intuicyjność, bo czyż można to, co się tutaj dzieje, ująć w ramy
precyzyjnej metody? Musimy uzależniać program każdego dnia i stosunek do poszczególnych
wydarzeń od zmiennych czynników zewnętrznych (pogoda, czyjaś choroba) i psychicznych (czyjś
płacz, zmęczenie, wahania, bunt). Skoro improwizacja odgrywa tak wielką rolę, ten eksperyment musi
być prowadzony przez zespół nie tylko wykwalifikowany, lecz twórczy, a iluż jest takich ludzi?
Zdając sobie jednak sprawę z niedoskonałości tego sposobu kojarzenia rodziców i dzieci, bronimy go
uparcie, ponieważ daje on szansę, a nawet wątła szansa jest lepsza niż żadna. Tak możemy
odpowiedzieć ludziom, którzy w imię troski o zdrowie psychiczne dzieci uważają naszą metodę za
zbyt ryzykowną, a jednocześnie godzą się z faktem, że tysiące dzieci, które mogłyby pójść do rodzin,
siedzą w domach dziecka aż po pełnoletność. Czy taka troska o dziecko nie wynika przypadkiem z
braku odwagi?
Pytam Antoniego Zielińskiego, co decyduje o składzie społecznym przyjezdnych? Czy sposób
rozpowszechnienia informacji o wczasach?
– Chodzi pani o to, że to ludzie tak zwani przeciętni? Szarzy… Czy pani sądzi, że adopcja mogła
wyślizgnąć się prawom rynku? Temu, kto osiągnął wysoką pozycję społeczną czy zawodową, łatwiej o
dziecko takie, jakiego pragnie. To znaczy – o małe.

Środa – Dagmara i Andrzej

Wczesnym rankiem pan Janusz odwozi Sabinę do szpitala na ostatni zastrzyk. Jest serdeczny i
opiekuńczy, droga w obie strony przebiega przyjemnie. Gdy jednak już w domu psycholog pyta: – No
i co będziesz robiła dzisiaj przed południem? – Sabinka odpowiada: – Gówno cię to obchodzi. – Jest
na tyle wrażliwa, aby się domyślić, że wzmożoną serdeczność Janusza zawdzięcza nie tyle
nieszczęsnym czyrakom, ile temu, że nie ma już szans.
Pan Janusz mówi strapiony: – Ciągle mam wrażenie, że zachowujemy się w stosunku do tych
dzieci zbyt prymitywnie, zbyt gruboskórnie.
W tym czasie, gdy pan Janusz zostawia Sabinkę w domu za lasem, Dagmara bawi się w ogródku
z panem Zasadą, ubranym jak zawsze w porządny garnitur. Każe mu wleźć na zjeżdżalnię. Pan Zasada
waha się, wreszcie ulega. Ześlizguje się wąskim korytkiem i długo otrzepuje siedzenie. Dagmara
pastwi się dalej, każąc mu się przeplatać przez płotki. Sama nie bierze udziału w zabawie.
Wychodzimy na długą, męczącą wycieczkę grzbietami pagórków. Żadna niespodzianka nie wisi
w powietrzu. Nikt już się nie doszukuje głębszego znaczenia w tym, że jakiś luzak prowadzi za rękę
niewybrane dziecko.
Na czele wycieczki idzie pan Ferenc z Jasiem, obaj w krótkich spodenkach. Jaś w nowych, prosto
ze sklepu, nałożonych jednak rozporkiem do tyłu. Ktoś zaczyna się śmiać, a pani Ferencowa mówi
zakłopotana: – Ach, ja nie mam doświadczenia z chłopcami. – Pan Ferenc odbiega więc z Jasiem na
stronę, obaj sadzą susami, Jaś mniejszymi, ale za dwa, trzy lata będą szli krok w krok.
Jednakowo spokojni, rzeczowi, solidni.
W aktach Jasia obok informacji: Matka panna, często zmienia partnerów, najprawdopodobniej
urodziła czwarte dziecko, ostatnia wizyta u syna trzy lata temu, o ojcu brak danych – opinia o Jasiu:
Dosyć pewny siebie, nie zalękniony, nie płaczliwy. Łatwy w nawiązywaniu kontaktów, lubiany przez
grupę.
Państwo Ferencowie mają już wnuki od jedynej córki, która jednak mieszka osobno. Kiedy dom
opustoszał, zapragnęli nie tyle dziecka może, ile by powróciły obowiązki i ruch. Jaś lubi rozmawiać.
Dyskutuje i pyta. Szuka aprobaty. Zasmucony, wypogadza się szybko.
– Trzeba wody święconej z siedmiu kościołów, żeby tak utrafić – ocenia pani Dąbrowska.
– Dobrze się dobrali – powtarza pan Janusz. A potem dodaje: – Ten chłopiec wejdzie jednak w
świat już wygaszony…
Na ścieżce zator. Dagmara nie chce iść dalej. Pani Zasadowa czerwienieje z gniewu. Dagmara ma
jednak swoje powody. Nowe pantofle z teksasu, dar państwa Zasadów, otarły jej pięty do bąbli.
– Nie wytrzymali – wzdycha pani Iza. – Nie umieją odmówić, kiedy dziecko żąda. I ponoszą karę.
Bierze Dagmarę za rękę.
Zasadowie idą chwilę sami. Tuż przed nimi drepcze grzecznie Monika z panią Ziembińską, mniej
już chichotliwa i roztrzepana.
– Takie dziecko byśmy mieli – mówi Zasadowa.
Milczenie.
– Nie mogłeś być trochę cierpliwszy? Takeś się uparł jak wół.
Cisza.
– Wszystko popsułeś, wszystko. Patrz, co my stracili, a co my dostali.
– No już nie gadaj, nie gadaj.
– Wracam się do domu. Nikogo nie biorę.
– Cisza.
Pani Iza powinna znać tę rozmowę. Doganiam ją z trudem, by donieść o kryzysie w rodzinie
Zasadów. Patrzy na mnie oczyma osoby, która wszystko wie i nie potrzebuje żadnych rewelacji.
– Przejściowe.
Za godzinę pani Zasadowa poi Dagmarę kompotem, pan Zasada masuje jej nóżki, wszystko w
porządku. Przynajmniej na oko.
Popołudnie, które nam, siedzącym w ogródku, upływa przyjemnie, jest okropne dla pana Janusza.
Aby oderwać uwagę niewybranych dzieci od piknikujących szczęśliwców, zabiera je do świetlicy z
tombolą. Nie umie jednak zapanować nad nastrojami. Pawełek kopie podłogę, ruda Marysia śmieje się
histerycznie i przeszkadza w grze, Kubuś prowokuje bójkę i daje się zbić, jakby tego chciał, Sabinka
jest przygnębiona.
– Jak byś chciała się przebrać na bal? – pyta Janusz.
– Za księżniczkę, ale to niemożliwe.
– Dlaczego?
– Bo nie mam maski.
– Po co ci maska?
– Bo jestem brzydka.
– Jesteś bardzo ładna.
– Nie, patrzyłam dziś w lustro.
Janusz podejrzewa, że podczas samotnego przedpołudnia szukała w lustrze odpowiedzi na
pytanie, dlaczego te wakacje kończą się dla niej już za parę dni, podczas gdy większość dzieci spędzać
je będzie dalej ze „swymi” ciociami.
Wieczorem puka do mnie pani Walczakowa. W ciągu ostatnich dni schudła, zbladła, oczy zrobiły
się jej wielkie i pociemniały. Pyta, czy nie mam czegoś na uspokojenie. Szukam dla pozoru, patrzę
bokiem i widzę, że płacze.
– Czy coś się stało?
– Nie, nic. Pierwszy raz w życiu… płaczę ze szczęścia.
– To niech pani płacze. Po co pigułki?
– Tak mnie naszło, kiedy prałam jej szmatki.
Emilka dostała wczoraj od państwa Walczaków klucz do pokoju. Włożyła go do zamka i stojąc
do nich tyłem, powiedziała szybko do klucza: – Kochana, kochana mamusia. – Potem odwróciła się i
zapytała panią Walczakową: – Czy ciocia słyszała? – Nie, kochanie. – To dobrze.
Pani Walczakowa jednak zrozumiała, że te słowa były przeznaczone dla niej.
– A gdyby się nie złożyło tak szczęśliwie dla państwa, czy byście wyjechali stąd sami?
– Nie, nigdy – mówi pani Walczakowa. – Wzięlibyśmy Marysię i Basię. Tak już żeśmy się im
przyglądali i postanowili…
– A czy pani Iza wiedziała o tym?
– Tak, ale ona wiedziała także, że my od początku bardziej za Emilką.
Więc pani Iza świadomie pozbawiła szansy dwoje dzieci. Gdyby pchnęła lekko Emilkę w stronę
państwa Dąbrowskich, Walczakowie wzięliby siostry i jedenaścioro dzieci poszłoby do rodzin. A tak
pójdzie dziewięcioro tylko.
Pani Jesionowska zapytana o to odpowie:
– Na wyborze z rezygnacji zależy nam mniej.
Można się jednak zastanawiać nad tym, że mowa o rezygnacji dorosłych, nie dzieci. A przecież
DZIECKO WYBIERA.
Janusz, któremu opowiadam o Emilce i jej słowach szeptanych do drzwi, mówi: – Dla dzieci z
domów dziecka klucz znaczy tak wiele, że my tego nawet nie umiemy pojąć.
Kiedy pani Walczakowa płacze ze szczęścia, pani Korbikowa – ze zdenerwowania. Poszli z
Karolką do miasta i spóźnili się na kolację, bo nie można jej było odciągnąć od wystaw. – To dziecko
widzi tylko to, co się błyszczy. My nie obchodzimy jej nic!

Czwartek – Pawełek

Pawełek od rana daje przedstawienie. Chodzi po ogródku na ugiętych nogach, z płaczliwą miną. –
Bo ja jestem dzidziuś. – Zatacza coraz szersze kręgi, by znaleźć się na linii wzroku pana Dekarza,
który skleja dla Zdzisia galową czapkę górniczą.
Dokładamy starań, by kostiumy dzieci niewziętych mogły im być pocieszeniem. Pani Dąbrowska
produkuje całe festony kwiatów sztucznych, całe fale kryz. Wodzirejem balu wybieramy już wcześniej
pana Stolarka, który z ołówkiem w ręku przygotowuje sobie zagajenie i program.
Najpierw więc każde dziecko musi na oczach wszystkich zgromadzonych powiedzieć, kim jest, i
wykonać na parkiecie taneczną rundę. Podczas tej prezentacji widać, jak się bardzo zmieniły –
ośmieliły, opaliły i zróżnicowały (może dlatego, żeśmy je poznali, bo bibułkowe kostiumy
upodabniają je raczej).
Jednego dziecka już nie ma. Państwo Zasadowie podpisali protokół odbioru Dagmary i parę
godzin temu pojechali do domu. Brat pana Zasady, który pierwszy raz od czterdziestu lat przyjechał z
Kanady do Polski i czekał na niego już dziesięć dni, zniecierpliwił się wreszcie i wezwał go
telegramem.
Pan Stolarek i cały personel robią wszystko, żeby było wesoło. Lecz nie jest. Kiedy jedna z
nagród w kolejnym konkursie przypada Emilce i dziewczynka musi ją przyjąć z rąk wodzireja,
następuje nieoczekiwany incydent. Emilka wprawdzie idzie prosto po nagrodę, lecz przy jej
odbieraniu wybucha płaczem – upokorzenia czy może na nowo przeżywanego zawodu? Pan Stolarek w
dzisiejszej swej roli jest taki wspaniały…
Nagrody dla dzieci wybranych są nieco gorsze czy raczej mniej trwałe. Czyżby te pocieszenia
były, zgodnie z przeczuciami Janusza, szyte zbyt grubo? Grażynka, która właśnie dostaje lalkę,
wywala do niej język i mówi głośno: – Lalka sralka.
Pod koniec wymykają się, także „zwolnieni” już z wczasów, państwo Dekarzowie ze Zdzisiem i
Walczakowie z Emilką już znowu spokojną i nawet wyniosłą. Taksówka czeka. Wynajęli ją wspólnie
na kurs aż do domu. Zbyt wiele osób wychodzi życzyć im szczęścia i bal się na chwilę wyludnia. Gdy
samochód już ciężko unosi potężny ładunek, z pustej sali wyskakuje Pawełek w wysokiej czapce
zbójnika. – Gdzie wujek? – krzyczy. – Jaki wujek? – Mój! – Ktoś odpowiada: – Odjechał. – Taksówki
już nawet nie widać w gęstniejącym mroku. – Dokąd? – krzyczy Pawełek i chce biec w kierunku,
którego nikt nie zamierza mu wskazać.
Wracamy na bal, który już się całkiem nie klei. Zaczyna lać deszcz i nie można poodnosić
kostiumów do domu za lasem. Zabieramy je do pokoi, w których mieszka personel. Drzwi do pokoju
pana Antoniego są uchylone, wchodzę więc, by położyć na stole jakieś rekwizyty. Cofam się jednak
wobec niezwykłego widoku: wszędzie czapki karnawałowe, papierowe kwiaty, dziecinne rakietki i
czerwone goździki, kwiaty wdzięczności „rodziców”, którzy odjechali, powtykane w butelki po piwie.
W tym zamęcie Antoni. Śpi w bardzo niedobrej pozycji, zwinięty w obronny rogalik.

Piątek – Marysia i Basia

Ostatniego dnia wczasów dzieci goszczą dorosłych w swoim ogródku. Ale mimo że wszystkie
zapraszają wszystkich, spotykają się tylko ci, którzy nie zdobyli nikogo.
Ostatni dzień niesie odprężenie. Przegrani są tu między swymi. Jedna tylko para zakłóca nastrój
pewnym niepokojem. To Korbikowie. Kiedy Karolka wbiega na ostry kamyk i krzywi się z bólu, pani
Korbikowa uśmiecha się do niej z zachęcającym współczuciem. Karolka rzeczywiście kuśtyka w jej
stronę, w połowie drogi jednak siada na trawie, odwrócona tyłem i sama rozciera bosą opaloną stopę.
Tymczasem za płotem staje renault. Pani Kołobrzeska biegnie witać męża.
Pani Ogródkowa, która jak zwykle siedzi nad robótką, opowiada nam o sposobie wekowania
warzyw. Słuchają tego Marysia i Basia, pierwsza z przejęciem, druga z miłym uśmiechem dystansu.
Ta pierwsza jest przymilna, druga jakby w cieniu. Pierwsza zawsze aktywna, druga na uboczu, jak ten
partner autostopowej podróży, który czeka ukryty, aż kolega zatrzyma samochód. I teraz Marysia,
zgadując, co się spodoba pani Ogródkowej, śpiewa piosenkę o dzieciach w ogródku i włącza do niej
Basię leciutkim szturchnięciem. A po pochwałach dodaje: – Ciociu, ja wszystko umiem, umiem
gotować i prać. – Ale tego ostatniego dnia wydaje się, że to już nie jest świadoma czy podświadoma
gra o większą stawkę, lecz jedynie chwilowa chęć przypodobania.
Zaraz potem Marysia pyta mnie: – Ciociu, czy mogłabym cioci coś pomóc? Poniosę koc.
– Dziękuję ci bardzo, Marysiu.
– Ciociu, ciociuniu, proszę, niech ciocia nigdy do mnie nie mówi dziękuję. Mnie nie trzeba
dziękować, naprawdę.
Pawełek tymczasem maluje mężczyznę ze zbyt wielką, obwiązaną głową. Rzuca kartkę i włazi na
płot. Jest nadruchliwy, nadwrażliwy i nieskoordynowany, tak źle wyposażony do boju. Pani Ewa go
woła, ale on nie złazi. Zawsze był dość nieposłuszny, a ostatnio nie słucha już wcale. Kiedy jest
niegrzeczny, ktoś do niego podchodzi, bierze go za rękę i jakby na chwilę wybiera.

Sobota – Karolka

Odjeżdżają: pani Olszewska z Anielką, pani Malicka z Halinką, państwo Ziembińscy z Moniką,
która w ciągu ostatnich dni, kiedy pani Ziembińska zaczęła układać ją do snu, stała się mniej
trzepotliwa, państwo Ogródkowie sami, z ulgą, państwo Dąbrowscy w całkiem dobrej formie, państwo
Stolarkowie z Irminką, bardzo zadowoleni i dziękujący. Irminka, zobaczywszy wczoraj samochód z
napisem „łączność”, przystanęła i zaczęła coś szeptać. I okazało się, że „łączność”, jak kominiarz, ma
spełniać marzenia. Zapytana, o co prosiła, odpowiedziała, że chce wyjść z domu dziecka i dostać
trójkę z matematyki. – Dostanie więcej – mówi pani Stolarkowa. – Mąż był właśnie matematykiem.
Państwo Korbikowie do ostatniej chwili czekają bezskutecznie, że Karolka odmieni swe
postanowienie.
Karolka bowiem oznajmiła wczoraj na chwilę przed balem, że do nich nie pójdzie. Najpierw, że
nie pojedzie do nich na wakacje. Gdy w porozumieniu z panią Izą powiedzieli, że chcą ją na zawsze,
odmówiła jeszcze gwałtowniej, nie mówiąc dlaczego. Wyjaśniła to jedynie panu Januszowi:
– Ja jestem w domu dziecka już tyle lat, ja się przyzwyczaiłam, ja tam lubię być.
Pani Korbikowa sama była w domu dziecka. – Boże – mówi – jaką krzywdę ludzie zrobili temu
dziecku, żeby ono zatraciło się tak, żeby ono wolało stado niż dom.
Z akt Karolki wynika, że już dwukrotnie była w rodzinie zastępczej i dwa razy wracała. Ale
dlaczego? – brak danych.
Pani Korbikowa zrobiłaby wszystko, żeby to dziecko zechciało mieć dom. Lecz przecież nie
można go zabrać przemocą.
Odjeżdżają więc sami. Może jesienią, kiedy w domach dziecka jest najbardziej szaro, zaczną
odwiedzać Karolkę. Tylko że trzeba jechać przez prawie pół Polski.
Nyska i wołga zabierają do Warszawy Karolkę, Pawełka, Marysię i Basię, Kubusia, Sabinkę i
wychowawczynie.
Kasia Kukurydzana zostaje na następny turnus.
Na końcu żegna personel pani Kołobrzeska, bardzo rozżalona. Do ostatniej chwili prosiła: –
Skoro Karolka nie chce iść do Korbików, oddajcie ją mnie. – Ale personel nie chciał nawet zapytać
Karolki o zdanie. Ocenił, że pani Kołobrzeska nie daje gwarancji.
Janusz mówi: – Ale przecież takie kobiety mają dzieci i te dzieci bywają z nimi szczęśliwe. Może
Karolka, chłodna i łasa, bardziej by się dobrała z panią Kołobrzeską niż z Korbikami, którzy chcieli
każde jabłko dzielić na troje, by stępić w dziecku egoizm? A pani Kołobrzeska wtykała Karolce
batonik, szepcząc: „To dla ciebie”. Może pani Korbik zdobyłaby tę dziewczynkę, gdyby jej nie chciała
ulepszyć, gdyby brała ją taką, jaka jest, ze wszystkimi wadami?
Robię to, co robię,
Nie przyszedłem na świat po to,
aby żyć tak, jak ty tego oczekujesz.
A ty nie jesteś tu po to,
aby żyć tak, jak ja tego pragnę.
Ty to ty, a ja to ja.
Jeśli się przypadkiem odnajdziemy
– to cudownie.
A jeśli nie,
to trudna rada *.

Po miesiącu

Dostaję list:
„Miła pani Małgosiu! Pragnę z Panią podzielić się moimi wrażeniami po pierwszych tygodniach
pobytu Emilki u nas. Zachwycała się wszystkim cały tydzień. W czwartek po tygodniu wstała rano i
idzie szukać swojego prawdziwego taty, który jej dał nazwisko, mówi, że ma dużą rodzinę, bo było ich
siedmioro i oni nas wyrzucą na śmietnik na złamane kości. Nasze tłumaczenie nie docierało,
myślałam, że muszę dzwonić do pani Izy. Pierwsze dni miała trudności ze spaniem, ssała paluszek i
trzymała się mnie za rękę, włosy, szyję, a gdy odchodziłam, budziła się. Teraz śpi sama w swoim
pokoiku, tylko z nią zasypiam, a rano przylatuje do nas o piątej, szóstej i śpi z nami dalej. Na swój
wiek jest bardzo mądra i dobra, i czuła, jeśli chce, ale bardzo by chciała rządzić i ta jej upartość,
zawziętość to jej wady, np. co gotować na obiad, to rosół i frytki, to jadłaby co dzień.
Teraz Pani napiszę, jak Zdzisiu nas odwiedził i oboje umówili się, że ona jedzie do państwa
Dekarzy, a on zostaje u nas. My czekamy, co dalej, więc ona wyciąga walizkę i spakowała się. Więc
mówię, dziećmi nie wolno zamieniać się i jeżeli nie chcesz być u nas, odwiozę, skąd cię wzięłam, a
ciocia ze Zdzisiem zrobi to samo. Więc Zdzisiu się rozpłakał, że nie chce wracać, a ona walizkę
wpakowała do szafy i mówi, lepiej zmieńcie temat, i tak dalej. Wniosek nasz taki, że dzieci próbują w
różne strony i nie wystarcza im nasza miłość, tylko jeszcze biorą to za przygody i nie ma co się
dziwić.
Do widzenia – Walczakowie”.
– Co pani o tym sądzi? – pytam panią Izę Jezionowską.
– Wszystko w porządku.
Żadna z ośmiu rodzin, które zabrały dziecko na wakacje, nie odwiozła go do domu dziecka po
upływie wyznaczonego miesiąca. Państwo Zasadowie przysłali zdjęcie Dagmary zdumiewająco
okrągłej – utyła pięć kilogramów. Pani Iza uzyskała informacje, że Karolka w swoim domu dziecka
wspomina często państwa Korbików, więc ta sprawa nie jest jeszcze przegrana.
Podczas następnego turnusu prowadzonego przez Ewelinę Konarzewską i Tadeusza
Truszkowskiego na piętnaścioro dzieci poszło do rodzin dziesięcioro (w tym bliźniaki). Niestety na to,
by zabrać Kasię Kukurydzaną, nie odważył się nikt.

Po wakacjach

Jeszcze jeden list, od pana Stolarka.


„Szanowna Pani,
po przyjeździe do domu zaczęło się piekło. »Bohaterem« był Adaś. Stał się agresywny, reagował
na wszystko płaczem i arogancją. Irminka, wiadomo, dziecko »chore«. Niektóre jej reakcje zupełnie
nas zaskakiwały, byliśmy oboje z żoną skołowaceni. Wreszcie postanowiliśmy zrobić oficjalną naradę
we czworo, powiedziałem, czego chcę od nas wszystkich (chciałem mieć kochającą się rodzinę).
Rezultat przeszedł najśmielsze nasze oczekiwania. Dzieci poczuły się dorosłe i współodpowiedzialne.
Było to pierwsze i najważniejsze zwycięstwo.
W tej chwili Irminka jest nie tylko zaaklimatyzowana, ale powoli uczymy ją kochać. Na to
jednak potrzeba będzie bardzo dużo czasu.
Teraz trochę innych spraw. Irminka nie umiała zapalić gazu, nie potrafiła kompletnie nic robić.
Otrzymała promocję do klasy piątej, a nie potrafiła powiedzieć tego, co chce, nie znała tabliczki
mnożenia. Nie wiem, jak sobie inni rodzice poradzą z dziećmi zabranymi z wczasów, bo ja bądź co
bądź mam przygotowanie zawodowe. Zaczęliśmy z Irminką ogromną pracę. Szkoła obiecała nam
pomóc i pomogła. Irminka nie jest łagodniej oceniana, lecz po prostu zachęcana i ośmielana przez
nauczycielki. Ma w tej chwili czwórki i piątki ze wszystkich przedmiotów. Niemożliwe? A jednak
prawdziwe.
Uczymy ją korzystać z telewizji, z prasy. Przy pomocy żony zrobiła sobie sama sweterek,
haftowała bluzeczkę.
Chcemy na święta w tajemnicy przed Irminką sprowadzić jej siostrę. Niech chociaż kilka dni
będą razem. Na pewno Irminka sobie swoją pracą na taką niespodziankę zasłużyła.
Serdecznie pozdrawiamy
Stolarkowie”.
* Z creda Fredericka S. Perlsa, twórcy „terapii osobowej”, cyt. za tygodnikiem „Forum” z 10 VIII 1978.
Część 3
Tęsknota za starą sieczkarnią
1977

Źródła mówią o „długim i wąskim pagórku spadzistym”. To musi być tutaj. Między wioską a
bagienną łąką wznosi się, jak wał przeciwpowodziowy, naturalny grzbiet, zielony, miejscami
fałdzisty, tu i ówdzie przegrodzony połamanym płotem. Badam go krok po kroku: wypasiona trawa,
niesiony ostrym podmuchem wór po saletrze, dziurawy garnek, gumiak, porzucone szmaty.
Najmniejszego śladu.
Zdążyły tu już wyrosnąć potężne drzewa. Wyrosły także domy. Nie weszły wprawdzie na pagór,
lecz się oń oparły; niechlujnie, krzywo do siebie i do wsi. Pod lasem budowla czarna i wysoka,
fabryczna jakby… Nie, to zwykła suszarnia. W chałupie obok bałagan i brud; dziecko z buzią stężałą z
wysiłku rozhuśtuje wózek podrzutami ciała. Jest i matka zajęta rozmową ze starszym sąsiadem.
Pytam, czy we wsi mieszkają gospodarze o nazwiskach Franke, Drosel, Hofman, Nesfeld, Ekolt,
Dowielejt… Nie… Ale są Dawidejt i Nejfeld.
– Co tam oni wiedzą – mówi sąsiad. – Trzeba było dziadków pytać, póki nie pomarli.
Odprowadza mnie ku drodze grzbietem pagórka. Zbacza, wskazuje rów z wielkim głazem na
dnie. – Ciężki, to został. Leżeli te fundamenta, to my rozebrali. Mróz, wiater miał zabrać?
Zapina fufajkę, bo rzeczywiście daje się tu we znaki wiatr listopadowy. Zapiąwszy, czyni szeroki
gest ramionami:
– On wszystko ludziom zapisał – nie?
Sąsiad Pisowodzki nie ma wątpliwości, czyich śladów szukam w Hucie Sztabińskiej.
Sztabin: ryneczek kwadratowy i płaski u stóp kościoła wielkiego jak góra, oschłego,
neogotyckiego, z czerwonej cegły.
W głównej nawie tryptykowy witraż. Lewe skrzydło: Matka Boska w szacie bardzo niebieskiej.
Prawie skrzydło: święty Józef z lilią – tło ostro zielone. Środek: Dzieciątko, tłuste i wesołe, wokół
kwiaty, czerwone, niebieskie i żółte.
Podstawę każdego skrzydła stanowi osobna kwatera. Środek: profil mężczyzny, twarz twarda,
surowa. Po lewej: rzędy bruzd biegnących w głąb, ku czworacznemu ubogiemu dworkowi, nad nim
chmury ciężkie i skłębione. Po prawej: domek za parkanem ze sztachet, okna ślepawe i też chmura
pokrętna jak wielka cebula.
Autor witrażu, który na górze tak się rozhasał z barwami, użył na dolne kwatery jedynie sepii i
czerni. Nadał temu parterowi polskiemu właściwy ton przejmującej szarzyzny i smutku.
Mężczyzna w środku to Karol Brzostowski, hrabia i utopista socjalistyczny, powstaniec
listopadowy i petent carski, rolnik i przemysłowiec, liberał i asceta, samotnik, który nie założył
rodziny, by nie roztrwoniła dziedzictwa, ale który część tej spuścizny powierzył ufnie w zarząd
malwersantom. Harpagon, który rozdał ludziom całe posiadanie.
Budynek za skibami pola to jego dwór w Cisowie koło Sztabina.
Dom za sztachetami to karczma w Podciskówku, też w tej okolicy.
Karczma na witrażu kościelnym?
Ale jakież to były karczmy w dobrach Brzostowskiego? To były przewrotnie pomyślane placówki
odwyku. Szynkarz, który nalewał nietrzeźwym, płacił sześć złotych kary do wiejskiej karbonki.
Karano go tak samo, jeśli pozwalał włościanom bałamucić przy stole albo jeśli napoje sprzedawał na
wynos. Sześć złotych to było dużo, jeśli najlepszy majster z fabryki hrabiego zarabiał rocznie 1500
złotych.
(Inne pozycje z cennika wykroczeń: za kradzież pieniędzy lub rzeczy – 400 procent ich wartości,
za awanturnictwo od 1 do 2 złotych, za nieusprawiedliwione zatrzymanie w domu dziecka szkolnego –
33 grosze, za wysłanie dziewczyny dorosłej na pastwisko nocne lub wspólne z mężczyznami –
dziennie 6 złotych, a jeśli nieletnia – 15 złotych, za niepowiadomienie sołtysa o nieślubnej ciąży córki
lub najemnicy – od 12 do 30 złotych, za dopuszczenie do tego, by bliscy żebrali – 2 złote).
Dlaczego karczmarz nie rzucał arendy? Przyjezdnych bowiem można było spijać. Oni się mogli
do woli kiwać przy szynkwasie. Przyjezdnych zaś było dużo, tym więcej, im wspanialej na rubieżach
Królestwa Polskiego kwitła rolno-przemysłowa republika sztabińska wciśnięta między
nadbiebrzańskie bagna i agustowskie lasy.
Pieniądze z karbonki szły na zapomogi dla biednych, na bezpłatne leczenie, na nauczyciela.
Przed kościołem jest trawnik, rozległy i pusty, obwiedziony murem. Na tej wielkiej przestrzeni
jeden kamień – grób. Leży w nim długoletni proboszcz sztabińskiej parafii ksiądz Jakub Rółkowski.
To on przed drugą wojną światową dopiął budowy świątyni. A 22 czerwca 1941 roku dosięgnął go pod
nią ogień niemieckiego myśliwca i położył w biegu ku szopie w ogrodzie.
Kościół wyrósł tak wielki dzięki Funduszowi Instytucji Rolno-Przemysłowej Sztabińskiej, którą
swym testamentem powołał do życia Brzostowski. Człowiek obyczajny, ale kto wie, czy nie mason.
Na pewno zaś ateista.
Zakrystian twierdzi, że brama żelazna w ogrodzeniu kościelnym pochodzi jeszcze z dawnych
sztabińskich fabryk Brzostowskiego. Oglądam ją dokładnie, by znaleźć przy klamce wyraźny znak
jakiejś wytwórni z Włocławka.
Jest rok 1819. Karol Brzostowski – syn Michała Hieronima, posła na Sejm Czteroletni, więźnia
Targowicy, członka Rady Najwyższej Litewskiej w Wilnie w czasie insurekcji kościuszkowskiej,
wnuk Joachima Litawora Chreptowicza, kanclerza wielkiego litewskiego, współtwórcy Komisji
Edukacji Narodowej, reorganizatora Akademii Wileńskiej, ministra spraw zagranicznych po
uchwaleniu Konstytucji 3 maja, rzecznika przystąpienia króla do Targowicy, nowoczesnego rolnika,
który zniósł w swych dobrach pańszczyznę, przemysłowca, który zakładał hamernie i huty żelazne –
jedzie do Cisowa objąć majątek po zmarłych rodzicach. Ma dwadzieścia trzy lata. Wykształcony
starannie w kraju i we Francji, zna języki i ma oficerską rangę kapitana; specjalność – inżynieria
wojskowa. Wielki książę Konstanty wziął go do sztabu i obiecywał awanse, młodzieniec jednak
odmówił, wniósł o dymisję i jedzie na północ, do przyszłej swej Kalopei.
„Z Warszawy możesz w Augustowie stanąć pocztą wozową w 22 godzinach” – pisze w roku 1860
Leon Pietrusiński, biograf Brzostowskiego. „Wypocząwszy w oberży przy rynku, jesteś za cztery
godziny w Sztabinie. Jest wprawdzie do Sztabina tylko trzy i pół mili, ale trakt ten białostocki nie ma
dotąd bitego gościńca i droga wiedzie po części błotami i piaskami. Tutaj przy mostkach na Bobrze,
czy inaczej Biebrzy, strzelają się bekasy, krzykacze, słonki; łapią się raki; łowią się szczupaki,
karasie, okunie, liny i płotki…”
Dobra rodzinne są w stanie skrajnego upadku, spustoszone przemarszami wojsk i feudalną
gospodarką. Zadłużenie przerasta ich wartość. „… Budowle waliły się, nie było żadnego inwentarza,
pola szczupłe, piaszczyste, puste; bory wielce zniszczone, bo dawna huta, której Brzostowski już nie
zastał, opalana była samym drzewem towarnym… Włość zbuntowana, wyuczona i wykształcona w
pieniactwie…”
„Jedząc kartofle – notuje Brzostowski – które [sługa] przyprawiał, mogłem żyć, ale oficjalisty do
pomocy przystojnie utrzymać nie było podobieństwa. Dzień na roli trawiąc, przy błonce [lampie
olejnej z kloszem z błony] wieczorami pisząc, załatwiałem interesa zbyt trudne, gdy ani na wyjazdy,
których rozrzucone interesa wymagały, ani nawet na porto do listów nie miałem funduszu. Wizyt
sąsiadów unikałem, bo nie miałem ani czem przyjąć, ani na czem posadzić, ani stołka, ani owsa, ani
obiadu, ani świecy. Gdy kto przyjechał, ze wstydem kryć się musiałem lub narażony byłem na
pośmiewisko”.
Tak biegną pierwsze dni w Kalopei. Dziś nie wiadomo, czy Brzostowski znał dzieło innego
oficera korpusu inżynierii Wojska Polskiego, Wojciecha Gutkowskiego, napisane dwa lata przed tym,
nim nasz bohater osiada w Cisowie, a noszące tytuł: „Podróż do Kalopei, do kraju najszczęśliwszego
na świecie, gdzie bez pieniędzy i bez własności, bogactwa, przemysł, światło i dobre wszystkich
mienie jak najwięcej wygórowało…”. Wiadomo natomiast, że Wojciech Gutkowski współdziałał z
dziadkiem Chreptowiczem w lożach wolnomularskich w Lublinie.
Dwór w Cisowie nietrudno rozpoznać. Stoi przy szosie Białystok – Suwałki; stąd do Augustowa
jedzie się dzisiaj samochodem dwadzieścia minut.
Jest, jak na witrażu kościelnym, smutny i szary, tylko nie biegną przed nim owe długie skiby.
Wypełniły tę przestrzeń trawniczki, domki kempingowe, tekturowe i wyliniałe, i szkaradny basenik
pływacki, pusty o tej porze. Wewnątrz wielkie pokoje, łóżka bez pościeli, poskładane koce. Ośrodek
kolonijny Warszawskiej Fabryki Sprężyn.
Kierownik Kulszewicz, który pędzi właśnie po korytarzu spasionego kota o łajdackiej minie,
chętnie porozmawia, ma czas, co tu robić, turnusy dziecięce zaczną się dopiero 20 stycznia, potrwają
przez dni dwadzieścia, potem znowu pusto do samego lata, ale personel, rzecz jasna, utrzymać trzeba,
nie dasz etatów – ucieknie!
Kierownik tłumi ziewanie, jest ciężki, masywny i wydaje się – złoży się za chwilę do snu
zimowego w owej samotnej gawrze cisowskiego dworu.
Przez wiele lat po wojnie dwór stał zrujnowany. Trzymano w nim bydło. Pan Stelmaszek, który
tu przedtem pracował, pamięta, jak to różne przedsiębiorstwa narywali się, by dwór remontować, i
wszystkie uciekali z placu, aż ta fabryka warszawska wzięła i zrobiła. Ale i teraz woda uchodzi gdzieś
chyłkiem z łazienek i ścieka po ścianie w kąciku pamiątek.
Do kącika trzeba zachodzić od tyłu budynku. Teraz widać, że dom wcale nie jest mały. Wspiera
się o skarpę i tam, gdzie jej uskok, ma co najmniej trzy kondygnacje.
Tak budował opętany ekonomią dziedzic i fabrykant. „Niższy suteren jest tu parterem, wyższy –
antresolem”. Dlatego szukałam śladów jego fabryk przy „długim i wąskim pagórku”.
Izba pamiątek uboga – reprodukcja starego wizerunku, który stanowił zapewne wzór dla
witrażysty, jakieś przedmioty żeliwne, tablice nagrobne, mapa dawnych zabudowań gospodarczych,
bez legend, bez informacji, w nikłym zapachu stęchlizny.
Z tarasu widok na stawy. Kiedyś rybne, dziś puste. – Piżmowce – tłumaczy kierownik –
przewierciły tunele i popsuły groble. Wystąpiłem z wnioskiem o przydział tam trochę pieniędzy na to
dziur zatkanie. Rzędu złotych dwadzieścia tysięcy. Będąc na ćwiczeniach w Poznańskiem, widziałem,
ktoś przyjeżdża, powiedzmy, do takiego ośrodka: łowi sobie rybę, kucharka już czeka z patelnią,
etatowa jest, i to szersze masy do wypoczynku przyciąga.
Pieniędzy tych jednak nie uzyskałem ze względu, że sektor nieuspołeczniony nie może wykonać
dla uspołecznionego, a sektor znowu uspołeczniony nie miał wykonawcy.
Niedawno piorun rąbnął w instalację i mamy przykre następstwo, wezwałem rzemieślnika
prywatnego i do tej pory nie ma podstaw wypłacić jemu pieniędzy, bo nie ma limitu, rozchodzi się o
sumę sześć tysięcy złotych.
Brzegi jednego ze stawów bezrybnych umocnione są płytami z betonu, wystającymi wysoko nad
poziom łąki. Kierownik tłumaczy, że chciano tu kiedyś urządzić pływalnię. – A to – mówi – pływalnia
dobra dla pstrągów, ale nie dla ludzi. Tu woda całe lato ma trzynaście stopni. Ktoś wziął i pobłądził i
co ty teraz, człowieku? Choć dźwig sprowadzaj, beton wyrywaj, a on i wtórnie zastosować się nie da.
Ten basen przed domem też niepotrzebny nikomu. Raz – szkodzi on dla zabytku samym swoim
wyglądem, dwa – tego roku dzieci pięć razy kąpały się, jak nie mniej, tak w nim lodowato. A limit dla
dzieci – dziewiętnaście stopni!
– Radzą mi – wzdycha kierownik – ten basenik zasypać, na łące drugi zrobić z wodą ogrzewaną.
To już trzeci będzie.
Pan Stelmaszek słucha, jakby żabę jadł. Odchodzi powoli, naciskając czapkę i mrucząc:
– A nim się zagrzeje, to się zestarzeje…
Kiedy Karol Brzostowski dzień na roli trawi, a wieczory „nad stołem, przy błonce”, kiełkuje już
idea budowy Kanału Augustowskiego, pępowiny łączącej Niemen z Narwią i Wisłą, rubieże z
centrami; przyszły autor projektu podpułkownik Ignacy Prądzyński ma lat dwadzieścia siedem. Kiedy
Brzostowski kryje się przed gośćmi, bo nie ma owsa, by zadać go koniom, i brakuje mu stołków, z
niedalekiej Dowspudy promieniuje wzorowe gospodarstwo generała Ludwika Paca, lat trzydzieści
dziewięć, bohatera najsłynniejszych szarż napoleońskich na wojska angielskie, który w parę lat po
tych szarżach sprowadza do swych dóbr pięćdziesiąt farmerskich rodzin angielskich i szkockich,
łącznie – jak dziś obliczają specjaliści tematu – ponad pięciuset osadników, podnoszących stan upraw,
hodowli i rzemiosł.
„… narażony byłem na pośmiewisko – zapisuje Brzostowski. – Przypomnieć tu jednak muszę, iż
sąsiad bliski Pac, stan, w którym mię znalazł, innem okiem widział. Dziwił się od dawna mojej
samotności, przyjechał z Gierardem, dawnym moim przyjacielem, gdy byłem chory, a gdy ani
herbaty, ani imbryczka do gotowania jej w domu moim nie znalazł, gdy nic w gębę nie wziąwszy,
odjechał bez popasu temi samymi końmi 6 mil nazad do domu, powiedział do Gierarda: Il vit dans la
misère; il est très jeune; mais il n’abandonne pas ses affaires; il travaille; il veut faire honneur aux
dettes de ses parents. (On żyje w nędzy; jest bardzo młody, ale nie zaniedbuje swych spraw; pracuje,
chce spłacić długi swych rodziców [tłum. współcz.]). Wkrótce potem pożyczył mi 12 000 i odtąd kasa
jego była dla mnie w każdym zdarzeniu pomocą. Przez kilka lat za każdym podatkiem ofiary
przysyłałem dla niego. Jedno i niesłychane jest to zdarzenie, gdy widok złego stanu interesów
pobudził do kredytu”.
Cytuję te słowa za łódzkim historykiem docentem Julianem Bartysiem, którego książka
Czerwony hrabia Karol Brzostowski ukazała się w druku. Docent tropi tę postać od lat, mozolnie
wydobywa ją z zapomnienia. Wielka encyklopedia powszechna, która mówi obszernie o dziadku
Litaworze i informuje o ojcu Michale, nie wspomina o wnuku i synu, który – zdaniem docenta – był w
historii przemysłu i rolnictwa polskiego postacią pod wieloma względami nie mniej wybitną niż
Staszic.
– Nie pisał jednak – mówi Julian Bartyś. Przetrwać w świadomości historycznej polskiej – to
znaczyło pisać. Dzieła materialne i struktury organizacyjne upadały bowiem; ciągłość zachować
mogło słowo utrwalone drukiem. Brzostowski prowadził jedynie Dziennik Administracyjny, almanach
rozporządzeń i uwag przyziemnych, przetykany czasem zapiskami typu pamiętnikarskiego, zdaniami
na tematy moralne albo patriotyczne. Ale to nie była literatura ani publicystyka, a zresztą ów Dziennik
też przepadł, jak całe prawie dzieło życia Brzostowskiego, i tylko niewielkie jego fragmenty
odnajdujemy w książce Pietrusińskiego Krasnybór, czyli Sztabin i Karol hr. Brzostowski.
W pierwszym roku gospodarowania Brzostowski znosi pańszczyznę. „Uwalniam was od
wszelkiej przymusowej roboty, bo wszelka przymusowa robota poniża człowieka, zamienia go w
bydlę, wystawia na tysięczne pokrzywdzenia, tamuje jego moralne dźwiganie się!”
W domu brak czajnika, ale są przywiezione z Francji rozprawy Rousseau, d’Alemberta, Saint-
Simona. Ta biblioteka będzie rosła, w sposób wiele mówiący o jej właścicielu, w dzieła różnojęzyczne
dotyczące fachowych zagadnień gospodarki leśnej i rolnej, browarnictwa, gorzelnictwa, chemii
spożywczej, hutnictwa, maszynoznawstwa, astronomii, medycyny. Są to nieraz klasyczne podręczniki,
j a k Rozmowa o sztukach robienia szkła, palenia potaszów i topienia żelaza napisana przez H.
Torżewskiego, a wydana w Berdyczowie w roku 1785. Leon Pietrusiński sławiący Brzostowskiego za
to, że całą energię skupił na pracy, pisze po jego śmierci z pewnym jednak zaskoczeniem: „Biblioteka
(…) nie miała ani jednego klasyka, ani jednego romantyka polskiego”.
Dodaje: „Nigdy za Brzostowskiego ton muzyki o ściany te nie odbił się, chyba kiedy on gdzie
wyjechał”, i nawiązuje z czytelnikiem następujący dialog:
„– Przejdźmy się po ogrodzie.
– Nie masz wcale ogrodu spacerowego.
– Jak to nie ma?
– Nie ma. Jest tylko na spadzistości wzgórza, tuż za domem mieszkalnym, płot, a za nim są
inspekta do nowalij, jest ogród warzywny… O altankach, szklarniach, klombach, a nawet o kwiatach
ani myśleć”.
W księgozbiorze ani jednego romantyka polskiego. Ale kiedy Brzostowski umiera w Paryżu,
żąda, by go pochować między znajomymi Polakami na cmentarzu w Montmorency. Ci znajomi Polacy
to byli Kniaziewicz, Mickiewicz, Niemcewicz.
A jednocześnie w ostatnim swym liście do domu, już niedokończonym, objaśnia, jak ma być przy
parowej machinie przystawiony komin z blachy kutej żelaznej.
Pytam docenta Bartysia, co się stało z tą biblioteką technokraty o zainteresowaniach społecznych,
nieobszerną wprawdzie, bo liczącą tylko dwieście tomów.
Nic z niej nie zostało. Przed laty trafiła do Gimnazjum imienia Brzostowskiego w Suwałkach.
Częściowo zniszczyli ją Niemcy w czasie drugiej wojny. To, co przetrwało, padło z kolei ofiarą
pomyłek charakterystycznych dla pierwszych lat formowania się naszego stosunku do własnej
tradycji. Brzostowski był, ponad wszelką wątpliwość, hrabią i kapitalistą; jego wpływ na
kształtowanie umysłów młodzieży, chociaż tak daleki i pośredni, wydawał się niebezpieczny. Książki
więc przepadły i przepadło imię.
– Imię gimnazjum w Suwałkach?
– Tak. Uczczono jego nazwą Marię Konopnicką i tego nie wypada już zmieniać.
Któż wobec tego patronuje gminnej szkole zbiorczej w Sztabinie, zbudowanej tak jak ów posępny
kościół przy rynku i trzy szkoły wiejskie w okolicy, dzięki Funduszowi, tej spuściźnie po
Brzostowskim, której się malwersantom nie udało roztrwonić i która w sumie sześciuset tysięcy rubli
wróciła do Polski po rewolucji październikowej (przedtem bowiem znajdowała się pod zarządem czy
raczej w areszcie carskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych)?
Szkoła w latach międzywojennych nowoczesna, po wojnie rozbudowana, dzisiaj jest niewygodna
i ciasna; nowe skrzydło nie może wyjść z ziemi już trzeci rok. Zmieniły się województwa, zmieniły
decyzje, nie zmienia się za to sytuacja: brak sali gimnastycznej, kuchni, szatni, świetlicy i – jeśli
będzie tu rzeczywiście jedenastolatka – szesnastu klas.
Dyrektor Sadowski konstatuje zwięźle: – Korytarz, ten jeden jest.
Tymczasem przyjeżdżają tu dzieci z całej okolicy. Albo przychodzą, bo autobus się psuje i nikt
go nie chce przyjąć do remontu. Nigdzie nie możesz wsadzić samochodu, a jak już wsadzisz, części,
mówią, nie ma. Z kierownikiem mówisz, to brakuje, a z robotnikiem pogadasz, to są, tylko przez płot
musisz rękę wyciągnąć, przez dziurę w płocie, do łokcia… W tym roku na przykład samochód
pojechał do remontu aż do Opola, a na przyszły pójdzie do Lublina.
– No dobrze, ale czyje imię nosi ta szkoła?
– Nosić ona niczyjego nie nosi.
Dyrektor się chmurzy i proponuje, by obejrzeć pamiątki. Najpierw po Brzostowskim, potem spod
Lenino. Więc jest gablota, w niej jakieś żelazka i inne czarne sprzęty, toporne i przaśne, jak w dworku
w Cisowie. Czy zachowały się jeszcze gdziekolwiek figurki odlewane w Hucie Sztabińskiej: Wenus z
Kupidynem, Laurencyja na jeleniu, Adryjada na tygrysie, Rybak wydający córkę za majtka, Konik
angielski, Chińczyk z łabędziem, Napoleon na koniu?
Od gablotki do ściany ze zdjęciem piękności w mundurze. To Jadwiga Krzywińska z domu
Roszkowska, gospodyni z pobliskiej wioski Kunichy. Przeszła szlak od Lenino po Berlin. W zeszłym
roku w tej ławce siedziała jej córka. Na drugiej fotografii – Czesław Tomaszewski, rolnik z
Krasnoborek; walczył w Pucku, poszedł do niewoli, kolędował wszystkie kraje prawie.
Krasnoborki. Tę wieś spaloną doszczętnie w roku 1839 natychmiast odbudowano z…
prefabrykatów. Brzostowski kazał cieślom szykować całe ściany z drewna i montować je szybko na
miejscu.
Skoro więc znowu mowa o Brzostowskim, kierownik prowadzi mnie do biblioteki i zdejmuje z
półki podwójną prostokątną szybkę. Między taflami leżą strzępy zapisanego papieru.
Parę lat temu robiono tutaj centralne. Kując w murze, robotnicy trafili na puszkę. Wewnątrz
brzęknęły monety. – Myśleli, że tam naskładano jest, rozbili, pieniążki zabrali, resztę wyrzucili.
Dopiero patrzymy, jakiś papier leci na wietrze, czytamy, akt erekcyjny: „… komitet …ąpił do budowy
szkoły pod nazwą szkoła powszechna w Sztabinie im. śp. hr. Karola Brzostowskiego według …rysu
inżyniera architekta Władysława Muzolfa… przy udzieleniu pomocy w dobrowolnej robociz…
gminy…”.
Po wojnie jednak imię znikło. Został tylko numer. Dyrektor sądzi, że oddanie do użytku nowej
części szkoły będzie najlepszą okazją do ponownych chrzcin. Nikt jednak nie wie, kiedy to nastąpi.
Podczas naszej rozmowy spadł śnieg i nowych fundamentów już nawet nie widać.
Następne lata gospodarowania. Brzostowski zawiera z chłopami umowy dzierżawne. Nakazuje
płodozmian: żyto, jare, ziemniaki, ugór. Zdaje sobie sprawę, że samo rolnictwo nie da dobrobytu
mieszkańcom tych dóbr „z bagien i piasków okrytych borami”. Już w pierwszym roku pobytu w
Cisowie sprowadza więc z okolic Olsztyna majstra i piętnastu rzemieślników, którzy mają zbudować i
uruchomić manufakturę szklaną. W osiem miesięcy po zawarciu umowy manufaktura zaczyna
pracować. Hala huty, prostownia tafel szklanych, tłuczarnia, potażnia, magazyn wyrobów mają łącznie
ponad tysiąc metrów powierzchni; jest to więc zakład potężny na owe czasy. Wzniesiono przy nim od
razu dwurodzinne budynki dla wykwalifikowanej załogi, zrazu cztery, z czasem szesnaście. Majster
dzierżawca bankrutuje jednak i wyjeżdża. Brzostowski, opuszczony, postanawia sam pokierować hutą;
wtedy właśnie sprowadza wspomniany podręcznik Torżewskiego. To się udaje. „Włość zbuntowana”,
która nigdy przedtem nie władała cwejkajzą, haptajzą, krapajzą, sermajzą, sztrykajzą, sztucajzą ani
piszczelem, okazuje się nadzwyczaj pojętna, zwłaszcza że może zarobić gotowy grosz. Inwentarz z
roku 1854 informuje, że magazyn wyrobów gotowych manufaktury zaopatrzony jest w ponad pół
miliona butelek różnych kształtów i pojemności, 18 tysięcy szklanek, 117 tysięcy kieliszków
rozmaitych kształtów, 40 tysięcy słoi, 2500 kałamarzy, 100 tysięcy naczyń laboratoryjnych i
aptekarskich…
Butelki wykorzystywane są przez gorzelnię i browar (kapslowanie automatyczne), które powstają
w parę lat po manufakturze (z przodu parter, z tyłu dwa piętra). Przed browarem jest staw, obok
lodownia, w której przechowuje się cukrówkę, piołunówkę, szumówkę, spirytus i porter.
Budowa kanału pozwoli wysyłać te towary w głąb Polski, a także – po zniesieniu granicy celnej –
do Rosji.
Tymczasem – koniec roku 1823 – trwa przetarg na wykonawcę części żelaznych do śluz.
Brzostowski staje do niego, nie mając żadnych atutów, prócz już ugruntowanej opinii i prócz
sąsiedztwa przyszłej inwestycji. I zamówienie dostaje. Wiejscy murarze budują mu w szopie w
Janówku, o milę od dworu, prymitywny piec rozgrzewany ręcznym miechem kowalskim. Złom i
węgiel drzewny sprowadza Brzostowski na kredyt. Pierwsze koła zębate odlewa sam. Sprzedaje je i
buduje piec nieco większy i miech deptakowy poruszany przez woły. W 1824 roku całość zamówienia
jest wykonana. Brzostowski zarabia 10 tysięcy rubli i płaci najdotkliwsze zobowiązania. Teraz ma już
nie tylko specjalność hutnika szkła, jest doświadczonym odlewnikiem, stopniowo zapoznaje się z
techniką budowy maszyn parowych i rolniczych.
Gdzie pracowała manufaktura? Nawet docent Bartyś nie potrafi dokładnie wskazać tego miejsca.
Wiadomo tylko, że zbudowano ją dwa i pół kilometra na południowy zachód od dworu w Cisowie.
Gdzie był browar? Skoro nad stawem, to może nad tym, który wygrodzono niepotrzebnie płytami
z betonu?
Gdzie robiono te koła zębate? Wiadomo tylko, gdzie leży Janówek.
Ale te koła pracują do dziś w niektórych śluzach kanału uznanego od dawna za zabytek, jako
świetne dzieło inżynierii i polskiej myśli gospodarczej.
Skoro tropię już wątłe ślady Brzostowskiego, pojadę zobaczyć którąś z tych śluz. Wybieram
Paniewo. Droga wiedzie przez lasy i nad jeziorami. Wyjeżdżam o świcie i tuż przed Paniewem
oglądam mroźny wschód słońca.
Skrawek ziemi śródleśnej, który trzeba przeciąć od szosy, by zobaczyć śluzę, skotłowany został
spychaczami. Przypominam sobie ów hałas chyba sprzed dwóch lat. Przecież śluzę w Paniewie
wysadzono w powietrze. Uznano, że zabytek lepszy, kiedy nowy.
Tak. Nad jeziorem robotnicy w kaskach. Nowa śluza jest prawie gotowa, chociaż najeżona
jeszcze zbrojeniami.
Tu śladów Brzostowskiego nie ma po co szukać. Można by się zastanawiać tylko, jak by on,
pragmatyk bez sentymentów, osądził tę sprawę.
Bez sentymentów… Wybierając gospodarstwo, jakby się usprawiedliwia: „Nie mogąc służyć
Ojczyźnie w całości, poświęcam pracę moją temu kółku Onejże, w które mię Opatrzność rzuciła”. Ale
w roku 1830 idzie służyć cały; wraz z nim część majstrów i oficjalistów. Idzie pod dowództwo
generała Paca, który go wspierał pożyczką i sadzeniakami w czasach cisowskiej mizerii. Mianowany
majorem, walczy pod Ostrołęką, odznacza się męstwem, zostaje dekorowany złotym Krzyżem
Wojennym Virtuti Militari. Skoro mamy tutaj tych dwóch, poszukajmy jeszcze trzeciego. Prądzyński,
zwycięzca spod Igani, potępia właśnie Skrzyneckiego za klęskę pod Ostrołęką i traci za tę krytykę
główne kwatermistrzostwo…
Bez sentymentów. Wychodźca postanawia skorzystać z carskiej amnestii. Składa upokarzającą
prośbę o darowanie winy. Taki gest na pewno nie przysparzał prestiżu nad Wisłą i Biebrzą. Zważył
racje i wraca do swego kantoru. Towarzyszą mu pozyskani na kontrakt mechanicy angielscy.
Bez sentymentów? W kantorze cisowskim pracuje z nim Wiktoria Rymaszewska, wdowa po
zarządcy. „Z piórem w ręku, jak widzisz nieraz we Francji lub w Anglii”, prowadzi księgi według
zasad wprowadzonej przez Brzostowskiego buchalterii, zwanej podwójną lub włoską. Po jej śmierci
Brzostowski zwraca się do ludności swych dóbr: „Pani Rymaszewska była dla mnie pomocą przez lat
z górą trzydzieści… niech widzę zawsze w was Jej wychowanków, naszych wychowanków, dzieci
nasze. Ona was tak nazywała jeszcze w ostatnich chwilach i ja wam to nazwisko pragnę zachować”.
Można się uśmiechnąć nad owym tonem paternalizmu, ale i zastanowić: bezdzietny i bezżenny
Brzostowski, wierna i podobno piękna współpracownica, myśląca jak on, samotność Brzostowskiego
w Cisowie, bo człowiek, który tyle wymagał od innych i siebie, musiał być jednak samotny.
Bez sentymentów? I oto stolik Rymaszewskiej ogrodzony barierką, jako swoiste miejsce pamięci,
konto zmarłej otwarte i na nie, jak dla żywej, przelewana pensja, stanowiąca fundusz wsparcia dla
kalek i biednych.
Krasnybór, tutaj też dochodzi asfaltowa droga. Dwa pagóry – na jednym kościół i klasztor, na
drugim cmentarz. W starszej jego części uderza kunszt odlewanych nagrobków. Badacz historii
gospodarczej, nie mając nawet przekazów, rozpoznałby po zgromadzonych tutaj materialnych znakach
– krzyżach i tablicach, których brzegi żeliwne zawinięte są swobodnie jak płat pergaminu – że w XIX
wieku pracować tu musiały nowoczesne zakłady żelazne. Nazwiska z tych tablic znamy ze starych
papierów, które docent Bartyś, zakurzony po włosy, wygrzebywał w piwnicach suwalskiego
archiwum. Panteony cmentarne, sąsiedztwa kaplic żałobnych gromadziły raczej prochy utytułowane;
panteon krasnoborski dopuszcza majstrów fabrycznych, nową formację społeczną i nową władzę.
Jeden z tych żeliwnych pomników każe się zatrzymać przez dłuższą chwilę. Ostrołukowa
wieżyczka z lanego żelaza, dzieło inżynierii raczej niźli sztuki, tak jest harmonijna, tak przy swym
niewątpliwym ciężarze lekka i pełna powietrza, że nasuwa na myśl wieżę Eiffla, chociaż to
porównanie nie na miejscu w okolicy, która powróciła do kondycji rolniczej i leśnej,
drobnotowarowej, jarmarcznej.
Ten wspaniały nagrobek wznosi się nad szczątkami pani Rymaszewskiej, a Karol Brzostowski
sam odlewał go w hucie.
Potem zachorował na serce. A w trzy lata po śmierci swej współpracownicy umiera sam; po
werterowsku, ale na chorobę współczesnych menedżerów, na zawał.
Na razie jednak trwają najlepsze lata gospodarowania; w miejscu, którego chłopska nazwa Kozia
Szyja ustąpi szybko nowej – Huta Sztabińska, inaczej dźwięczącej, rusza odlewnia. Jej wielki piec
będzie z czasem rozgrzewany za pomocą skonstruowanej przez Brzostowskiego maszyny parowej.
Rusza także wytwórnia maszyn rolniczych. Nad głównym gmachem, opartym o wzgórek, sterczy
wieżyczka z zegarem (dzieło Brzostowskiego). Okna są wielkie, weneckie. W izbie za cynkownią uczą
się dzieci robotników. Pod tłuczkarnią czernieje żeliwny obelisk z popiersiem Joachima Litawora, po
latach przeniesiony pod mur kościelny w Sztabinie; dzisiaj Chreptowicz ocienia grób księdza
proboszcza. Na najwyższym punkcie wzgórza stoi słup żelazny, na nim zaś wielka kula z zielonego
szkła, która „mile odzwierciedlała całą okolicę”.
Uzupełnienie pejzażu, w którym dwór Brzostowskiego jest głuchy, bez kwiatów.
Wyposażenie odlewni: cztery tysiące drewnianych modeli części maszyn i narzędzi rolniczych,
urządzeń młyńskich, maszyn parowych, zegarów, naczyń kuchennych…
Wyroby fabryki maszyn rolniczych: kilka typów młockarń angielskich, sieczkarnie na wzorach
szkockich, siewniki do zboża i warzyw, koparki do ziemniaków, kosiarki do liści buraczanych,
kieraty, maszyny do gospodarstwa domowego, windy, wozy, sanie… Ludność włości może kupować
to wszystko po cenach hurtowych. Interesy Brzostowskiego na tym nie cierpią. Jego wyroby mają
doskonały zbyt w Królestwie i w Rosji.
Gospodarstwo dworskie jest zmechanizowane, jak to tylko możliwe. Sześciokonna młockarnia,
skonstruowana pod nadzorem dziedzica, młóci, tnie słomę na sieczkę i miele zboże na mąkę!
W obrębie dóbr powstają stopniowo: cegielnia, tartak, młyn wodny, garbarnia.
Surowa dyscyplina. Kary do karbonki. Czas pracy – jedenaście godzin. Zarobki najlepsze w
Królestwie. Kasa oszczędnościowa (5 procent w stosunku rocznym), kasa pożyczkowa (6 procent w
stosunku rocznym; nie wymaga się zabezpieczenia). Obowiązek składania wszelkich życzeń na
piśmie. Nawet gdy o coś prosi chłopiec kredensowy. Nie gwoli biurokracji, lecz gwoli nauce.
Powszechny zakaz tytułowania. Do zarządcy mówi się po prostu „panie Sztukowski”. Tolerancja dla
wyznań – żydzi mają bożnicę, dzieci ewangelickie konfirmuje pastor. Prawo do krytyki. Dziennik
Administracyjny jest otwarty dla uwag, które każdy może wpisywać. Brzostowski: „… zdanie wolno
każdemu mieć… Nie należy ani tem się dekoncentrować, że starszy, lub ten, czyj to wydział, ma inne
zdanie…”.
Naczelnik gminy magister inżynier Henryk Milanowski urzęduje w budynku starym jeszcze,
solidnym, wzniesionym zapewne z Funduszu. Między kościołem a sklepem monopolowym. Obroty
tego sklepu wynosiły w 1975 roku 3 miliony 331 tysięcy złotych, w 1976 – 4 miliony 573 tysiące, a w
1977 (za 10 miesięcy) – 4 miliony 793 tysiące.
Podczas gdy obroty sklepu z artykułami gospodarstwa domowego, w którym sprzedaje się
między innymi pralki, nawet automatyczne, telewizory, radia, lodówki, wynosiły w roku 1975 2
miliony 58 tysięcy, w 1976 – 3 miliony 386 tysięcy, a w 1977 (za 10 miesięcy) – 3 miliony 107
tysięcy.
Na biurku naczelnika telefon na korbkę (do Warszawy ze cztery godziny czekania, przez pocztę
w Sztabinie, potem przez Augustów) i pękata teczka. Siedemdziesiąt podań o ciągniki („syn wraca z
wojska, powiedział, że bez maszyn nie będzie robił, wyjedzie do miasta”), czterdzieści o kopaczki do
ziemniaków, trzydzieści o rozrzutnik do gnoju, tyleż o snopowiązałki i o przetrząsaczo-zgrabiarki do
siana.
Tymczasem naczelnik ma do dyspozycji: ciągników osiem, kopaczek szesnaście, snopowiązałki
cztery, rozrzutniki cztery i przetrząsacz jeden.
Jest rok tysiąc osiemset czterdziesty któryś, nie wiadomo dokładnie. Dawna Kozia Szyja i ów
oschły dwór, czy raczej biuro zarządu, zostają połączone drutem telegrafu, pierwszego w Królestwie
Polskim.
Technika podpatrzona przez Brzostowskiego w Anglii w roku 1839. Konstrukcja własna.
Nadajnik i odbiornik powstają na miejscu, przy udziale „fabrykantów”, jak nazywano wówczas
robotników przemysłu lub też chłopów-robotników z dzisiejszego punktu widzenia.
Brzostowski wdraża jednocześnie inny wynalazek. W latach czterdziestych konstruktorzy
angielscy i amerykańscy pracują nad projektem mechanicznej dojarki. Brzostowski, który czyta
zachodnią prasę fachową, podchwytuje ten pomysł. W inwentarzu z roku 1854, obejmującym nie
sprzedane jeszcze wyroby fabryki w Hucie Sztabińskiej, znajdujemy sensacyjną pozycję: rurki do
dojenia.
Kiedy w roku 1852 zakładany zostaje telegraf między stacjami Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej,
władze rządowe korzystają z usług berlińskiej firmy Siemens-Halske, jakby eksperyment
Brzostowskiego w ogóle nie istniał.
W roku 1863 zaś prasa Królestwa donosi, że angielska firma Watkins i Keene w Birmingham
rozpoczęła produkcję dojarek według amerykańskiej licencji, za którą zapłaciła pięć tysięcy funtów.
Nejfeldowie mieszkają za wsią, na kolonii. Obejście jest porządne, kuchnia obszerna, piec z
zielonych kafli z takimż kaflowym okapem, zimny jednak, bo o węgiel trudno. Wdowa z domu
Dawidejt i młoda synowa krzątają się w kożuszkach.
Matka bardzo się cieszy z małżeństwa syna. Teraz będzie już gospodarzył, bo przedtem, kawaler,
wiadomo, co zarobił, to puścił. Ludzie tu popić lubieją.
– Za Brzostowskiego nie pili podobno.
– Nie pili? E tam, pani, pili na garncy. Tylko podług miary. Bo wtedy, pani, karowali ostro.
Jak te nazwiska uległy przekształceniu? „S” zapewne wydłużyło się w „j” i z Nesfelda zrobił się
Nejfeld, „e” połączyło się z „l” i z Dowielejta zrobił się Dowidejt, a potem Dawidejt. Bo to są te same
nazwiska – gospodyni wie o tym, że jej przodkowie byli kiedyś pierwszymi „fabrykantami” na
rolniczej ziemi. Ale nie zachowały się po nich żadne pamiątki i żadne papiery, żadne mówione
przekazy; tamta tradycja obumarła.
Tuż przed wojną przyszedł wprawdzie do parafii list wrzucony w Wiedniu i zaadresowany po
prostu do Nejfeldów (Nesfeldów?) w Sztabinie. Ten Nejfeld austriacki pisał jakby nie do nich, lecz do
ich dziewiętnastowiecznych przodków: „Po co wy, ludzie, wyjechali taki kawał świata? Po co wy tam
zostali w tej Polsce?”. I namawiał: „Wróćcie, wy moi jedyni krewniacy. Jestem stary, zostawię wam
cały majątek…”.
Nim się Nejfeldowie namyślili odpisać, nad ziemią tego krewniaka już powiewała swastyka.
Nejfeldowa nie żałuje utraty majątku pod Wiedniem. Od kiedy w Sztabinie ruszyła piekarnia, to
już żyć łatwiej. Żeby jeszcze te ręce nie bolały tak… Bolą, bo trzeba codziennie wydoić sześć krów.
Aż stawy puchną, zwłaszcza przy tym dużym palcu.
– Niech pani kupi dojarkę.
– A gdzie, pani, kupi? Na przydział dają. W Hucie Sztabińskiej jest jedna na całą wieś.
Brzostowski, lat pięćdziesiąt dziewięć, umiera w domu przy Boulevard des Italiens. Jego sąsiad
Pac, pięćdziesiąt pięć, umiera w Smyrnie i tam pozostaje pod pomnikiem z białego marmuru
opatrzony słowami: „… krew w bitwach przelewał, służył w radach, cierpiał wydarcie majątku,
tułactwo, tu, na cudzej ziemi, śmierć znalazł”. Twórca kanału, którym Brzostowski spławiał towary na
własnych berlinkach, generał Prądzyński, lat pięćdziesiąt osiem, umiera na skalistej wysepce
Helgoland, kolejno duńskiej, angielskiej, niemieckiej; miejsce odpowiednie dla człowieka wyzutego z
ojczyzny.
Brzostowski, realista, menedżer, pozostawia testament, ogromny i precyzyjny, i wyznacza
następcę. Brzostowski sentymentalny czyni tym administratorem człowieka, który w bitwie pod
Ostrołęką zdobył bliźniacze Virtuti.
Testamentów właściwie jest parę. Pierwszy i drugi przeznacza dziedzictwo siostrze, trzeci już
powiększa „legacye dla włości, oficjalistów i fabrykantów”, czwarty, spisany w dwadzieścia trzy lata
po pierwszym, stanowi, że wszystkie dzierżawione grunty nadane zostają chłopom, którym gwarantuje
się poza tym czerpanie dodatkowych zarobków z pracy we wszystkich zakładach przemysłowych
Instytucji Rolno-Przemysłowej Sztabińskiej. Dochody z fabryk stanowić miały także rezerwę na
wypadek nadzwyczajnych potrzeb mieszkańców. Saintsimoniści pytają w roku 1829: „Powtarzają nam
bez przerwy, że własność jest podstawą porządku społecznego, my też głosimy tę odwieczną prawdę.
Ale kto będzie posiadaczem?… Czymże jest przekazywanie majątków z ojców na dzieci bez
jakiejkolwiek racji, poza związkami krwi, jeśli nie najbardziej niemoralnym ze wszystkich
przywilejów?”. Dziedzic Cisowa swym testamentem popiera tę myśl, tak rewolucyjną. Ludność dóbr
współtworzyła majątek sztabiński, zostaje więc jego współwłaścicielką. Otrzymuje dziewięćdziesiąt
procent gruntów ornych, łąk, ogrodów i pastwisk należących do dworu. W dyspozycji Instytucji
pozostają lasy, fabryki, parę włók gruntu oraz nieużytki.
Brzostowski, który mając pod ręką telegraf, jeździł jednak codziennie z Cisowa do Huty
Sztabińskiej i który zadowalał się niczym – jego osobisty majątek stanowił 0,0044 procent majątku
Instytucji – wyznacza nowemu administratorowi bardzo wysokie dochody, ale stawia warunek, by
stale przebywał na miejscu.
Adolf Gerszow jednak nigdy tu nie osiada i w ciągu paru lat rujnuje Instytucję. W 1860 roku
długi przerastają jej majątek o 17 600 rubli. Docent Bartyś ocenia, że dzielny kombatant
zmalwersował osiemdziesiąt tysięcy. Krzyż wojenny nie może być kwitem do cywilnej kasy
społecznej.
Przejmujące są losy tego gospodarstwa. Już panna Otylia Neumann, opiekunka Brzostowskiego w
ostatnich latach jego życia, nie rozlicza się z pozostałych przy nim pieniędzy, które przywozi z
Paryża, mimo iż testament sowicie ją wyposaża. Potem kradnie Gerszow, a kiedy chłopi usiłują
kontrolować administratora, następują represje. Gerszow odbiera im część łąk na rzecz Instytucji i
zwalnia zasłużonego zarządcę Sztukowskiego. Na dodatek wyrzuca go przed emeryturą, którą –
zgodnie z testamentem Brzostowskiego – miał otrzymać po dwudziestu latach pracy. Wtedy wnoszą
protesty robotnicy i majstrowie. Na to Gerszow odpowiada zmniejszeniem im zarobków i usunięciem
z pracy uczciwego fabrycznego kasjera.
Następca Gerszowa postępuje nie lepiej, co w końcu prowadzi do sprawy z oskarżenia
mieszkańców Sztabina. W czasie śledztwa, w biały dzień, płoną magazyny…
Fabryki zamierają powoli. Gdy brakuje surowca na wsad piecowy, łamie się na złom pierwszą
maszynę parową, którą zbudował Brzostowski. Któryś z kolejnych zarządców sprzedaje nawet baterie
po zdemontowanym już przedtem telegrafie.
Wspaniała konstrukcja Brzostowskiego tuż po jego śmierci przewróciła się i rozpadła. Była zbyt
samotna, zbyt wysoka i narażona na wiatry historii. Bo przecież najgorszy malwersant może skraść
tylko tyle, ile mu pozwolą okoliczności prawa, polityki i gospodarki.
Carskie władze skwapliwie wykorzystywały każdą okazję ograniczania podstaw ekonomicznych
Instytucji, podsycały pretensje i spory.
W roku 1883 majątek Instytucji sprzedano księżnej Szachowskiej. Po Instytucji zostały więc
jedynie lasy i fundusz złożony w banku. Dochód z lasów, które po drugiej wojnie światowej objęto
państwową gospodarką leśną, przeznaczony był między innymi na stypendia dla uczniów z gminy
sztabińskiej.
W roku 1917 Irena Kosmowska pisała: „I tak owa Instytucja gospodarczo-przemysłowa, która
miała być dla całego kraju przykładem (…), stała się tylko zwykłą w naszych opłakanych stosunkach
ciemną gminą chłopską, złożoną z ludności niezaradnej i wiecznie małoletniej”.
Naczelnik Malinowski mówi, że nie wybierał Sztabina. Naczelnicy nie wybierają w ogóle. Gdyby
jednak decydował się sam, to właśnie przyjechałby tutaj.
Mimo że te błota i piaski. Mimo że z tą melioracją tyle niepewności. Brzostowski mógł sobie
suszyć bagna nadbiebrzańskie, a naczelnik, co się tylko z tym wyrwie, musi słuchać o naturalnym
rezerwacie biosfery, którego nie wolno mu zniszczyć.
Mimo że to bimbrownictwo, owszem…
Mimo że chłopi się skarżą – tu w okolicy nie podkujesz konia. No, rzeczywiście, nie ma gdzie.
Ale z kolei rozwija się Spółdzielnia Kółek Rolniczych. Brzostowski miał rację – tu nie można się
opierać wyłącznie na ziemi, tu trzeba wesprzeć ludzi dodatkową pracą, a więc i dochodem, który
zapewnia na przykład zakład suszarniczy; szkoda, że wskutek jakichś nieporozumień z ustalaniem
planu wykorzystał on w tym roku tylko część swej mocy.
Ale buduje się tartak. I będzie garbarnia, a raczej punkt uszlachetniania skór. Cegielni za to nie
będzie, bo już nie ma gliny. Poza tym nie będzie zapewne nowego centrum. Parę lat temu SARP
ogłosił konkurs na nowe „śródmieście” Sztabina, które miało być jednocześnie wzorem polskiego
centrum gminnego, z funkcjami administracyjnymi, kulturalnymi, usługowymi i mieszkaniowymi.
Jeden z zespołów zaprojektował dwupoziomowe living-roomy… Naczelnik oglądał projekty, brał
udział w dyskusji, ale z czasem ucichło (zanim się zagrzeje, to się zestarzeje)…
Naczelnik wybrałby Sztabin, bo uważa, że ludzie dobrze tu współpracują ze sobą i z władzą.
Utrzymują w porządku domy i obejścia, wykonują wspólne gminne obowiązki, nie ma z nimi
kłopotów przy kontraktacjach ani przy skupie. – Ze skupem zboża leżymy wprawdzie od paru lat, ale
to są sprawy już bardziej ogólne.
Naczelnik nie mieszka w Sztabinie. Dojeżdża z Augustowa. – Powiedzmy, zbuduję się tutaj i co?
W wypadku, jeżeli mnie dadzą gdzie indziej? Prezes Gminnej Spółdzielni Edward Wnukowski i
dyrektor Spółdzielni Kółek Rolniczych Roman Radomski dojeżdżają także. Doktor Bronisław
Kamiński, kierownik pięknego Ośrodka Zdrowia, zbudowanego niedawno, mieszka wprawdzie tutaj,
ale właśnie buduje domek w Augustowie. A szef ośrodka Warszawskiej Fabryki Sprężyn, też
augustowianin, nawet nigdy nie nocował w cisowskim dworze.
Na miejscu mieszka za to Kazimierz Sobótko, wiceprezes GS. I mieszka tu jego siostra,
stomatolog w ośrodku. Pochodzą z wielodzietnej rodziny rolniczej. Zofia Sobótko-Szczepańska po
studiach pracowała we Wrocławiu, ale powróciła i cieszy się z tego, mimo że jest jedynym
stomatologiem na sześć tysięcy ludności, a w mieście miałaby pewnie rejon dwutysięczny. Cieszy się,
że w tym roku pacjenci z okolic zrobili u niej za darmo aż sześćdziesiąt protez; uwierzyli po prostu –
można robić zęby! Kazimierz Sobótko jest jednym z ostatnich stypendystów Funduszu. I ostatnim
chyba człowiekiem, który używał jeszcze sieczkarni na korbę wyprodukowanej w fabryce opartej o
„długi i wąski pagórek”.
Teraz żałuje, że ją komuś pożyczył i że gdzieś przepadła.
Nie dlatego żałuje, że byłby ją sprzedał muzeum. Lecz dlatego, że z perspektywy długiego już
życia potrafi ocenić, ile była warta.
Po wydrukowaniu tego reportażu w tygodniku „Literatura” otrzymałam list od docenta Juliana
Bartysia. Oto jego fragmenty:
„Bardzo dziękuję za obydwa numery »Literatury« zawierające interesujący reportaż Pani,
zatytułowany Tęsknota za starą sieczkarnią. Artykuł bardzo potrzebny, stanowi cenne uzupełnienie
moich badań historycznych, zarazem apel o pamięć dla jednego z najwybitniejszych polskich
techników i działaczy w zakresie postępu społecznego i gospodarczego. Ale mam zastrzeżenia do
tytułu tekstu. Sieczkarnia, która należy do najprostszych maszyn rolniczych i budzi zawsze analogie
do zacofania i prymitywu, stanowi ku memu zdziwieniu ulubiony motyw dla plastyków i rysowników
redakcyjnych. Moją książkę o początkach mechanizacji rolnictwa polskiego plastycy z Ossolineum
ozdobili rysunkiem sieczkarni, i to modelu, który na ziemiach polskich był niegdyś użytkowany w
sporadycznych jedynie wypadkach. Plastycy z Iskier zaprojektowali dla mojej książki o Karolu
Brzostowskim także rysunek sieczkarni na okładkę. Jak widać panuje prawdziwa obsesja na tle
sieczkarni, która w rozumieniu niektórych stanowi koronny symbol postępu. Nie potrzebuję
tłumaczyć, że jest to symbol całkowicie ahistoryczny i fałszywy. Serdecznie Panią pozdrawiam…”.
Mogę się tylko usprawiedliwić, że chodziło mi nie tyle o symbol postępu, ile solidności i
gospodarności. Symbol techniki nie tyle dalekowzrocznej, ile rzeczywiście pomocnej ludziom.
Tęsknota za starą sieczkarnią, która potrafiła pracować dla paru pokoleń, jest tęsknotą do rzetelności,
do zdrowego sensu, do dobrej roboty.
Raczej o Cyterze
1977

O czwartej rano zostawiają za sobą rogatki warszawskie. Przy kierownicy Profesor. Profesorowa
zmieni go za Piotrkowem, w połowie drogi. Po trzech dniach – z powrotem. Podróżują tak od lat z
górą dwudziestu między uczelnią a Miastem, stolicą a Śląskiem. Jakiś dziennikarz obliczył, że
objechali już kulę ziemską czterdzieści razy, nie zbaczając z tej trasy. Innemu dziennikarzowi wyszło
siedemdziesiąt, ale ten pracuje dla popołudniówki.
Teraz, kiedy córka Profesorostwa, a raczej Profesorów (bo ona jest Profesorową i Profesorem
zarazem), studiuje w Warszawie, nie wiadomo właściwie, gdzie jest ich dom. Czy tam, gdzie się
gotuje dietetyczną sztukę mięsa, czy tam, gdzie się ją zawozi.
Oto i Miasto. Uliczka Norwida. Profesor wyjmuje z bagażnika brytfankę. W zeszłym roku „trzasł
mi kręgosłup we wsi Kościelisko, za dużom wziął na barki, a tam było ślisko”. Tutaj też jest ślisko,
obiad na trzy dni jedzie po lodzie.
Profesorowa: – Nic, nic, ja pozbieram, ty nie wychodź z ram.
Profesor z portretu w jadalni splata dłonie, patrzy poważnie przed siebie. Takie portrety, ten sam
format i poza, mają jeszcze dwie osoby z Miasta – jego wieloletni prezydent i zasłużona nauczycielka.
Płótna powisiały na Wystawie Portretów Ludzi Szczególnie Zasłużonych dla Województwa, a potem
zostały rozdane modelom.
Profesorowa: – Tu, na obrazku, są rączki, a on ma łapy, tu jest łebek skrzywiony, a on ma głowę.
Tu są włoski przylizane, a on ma czuprynę. Ten na obrazku problemiki jakieś gryzie postne. Miał być
naturalnej wielkości, został pomniejszony, chociaż skala się zgadza.
Seanse były jednak ciekawe. Już podczas pierwszego okazało się, że malarz i model tego samego
dnia, 7 września 1939 roku, wyruszali na front z Cytadeli Warszawskiej, tyle że w różnych oddziałach.
Podczas drugiego dogadali się, że w czasie wojny malarz mieszkał w Warszawie, na Okólniku, w tym
samym domu, w którym była potem kwatera powstańcza Profesora.
Profesorostwo powinni w tych seansach uczestniczyć oboje. To powinien być portret podwójny.
Ale jak uporać się z nią? Ma drapieżny profil, prosto osadzoną głowę, przenikliwe oczy; o ile
trzeba by pomniejszyć Profesorową?
Kiedy jego odznaczono Sztandarem Pracy II klasy, a ją, w tym samym dniu, Krzyżem
Kawalerskim, ówczesny wojewoda, o którym nie mówią inaczej niż Stary Lew, wysłał każdemu z nich
pismo gratulacyjne.
List do Profesorowej kończył się słowami: „oraz radości i szczęścia w życiu osobistym”. List do
Profesora zamknięto formułą: „dalszych, jeszcze cenniejszych sukcesów i osiągnięć w pracy
zawodowej oraz działalności organizacyjnej i społeczno-politycznej”.
Kto siwy, dostojnej postawy, kto w organizacjach naukowych, na kongresach, w prezydiach, kto
w WEP i International Who’s Who , kto wśród ekspertów, kto na fotografiach z największymi mężami
stanu, ten już jakby bez życia (osobistego)…
Profesor do żony, w tym samym roku, kiedy otrzymał Sztandar i te gratulacje:
Niekiedy mówisz – napisz do mnie znowu
Tak dawno listu od ciebie nie miałam
…………………………………………….
Poczuj w mych dłoniach i w moim uścisku
Słowa pisane co dzień nieustannie
List z datą nieco późniejszą:
„Przykro mi, że Cię zostawiłem z wszystkimi kłopotami. Tutaj kongres do d., jak
przypuszczałem. Trochę kontaktów, deszcze, zimno, smutno bezgranicznie. Czuję się na tle osiągnięć
innych ludzi bardzo mały i przegrany. Smutno cholernie… Jest też konkurs prac studenckich. Polskie
prace dość słabe. Takie nadymane balony. Przepraszam Cię za ten wyjazd, ale mówiłaś, żebym
odpoczął”.
Spotykają się na tajnym Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. Ona jest studentką,
on po powrocie z tułaczki adiunktem swego przedwojennego wykładowcy i mistrza.
Mistrz kocha miasteczka południa. Urbanistyka Mistrza jest dziełem umysłu humanistycznego
raczej niż ścisłego. „Przez te miasta przelewało się wino życia”… I studenci nazywają go Wino Życia.
Albo dla odmiany – Smutna Dynia; jest łysy i zamyślony. Potyka się o tramwajowe wysepki
warszawskie, bo właśnie idzie przez ogrody francuskie i włoskie podcienia.
Ówczesny adiunkt skierowuje zaszczepione tutaj sentymenty i zdobyty tu wcześniej naukowy
aparat na kocie łby polskie. W latach 1941–1943 pracuje nad tematem „Miasteczka polskie jako
zagadnienie urbanistyczne”. Studenci uczestniczą w dyskusjach, rysują. Adiunkt cieszy się już wtedy
wielkim zaufaniem Mistrza, który nawet nie wgląda w korekty. W rezultacie któregoś dnia Mistrz
ogląda coś zupełnie nowego. Pod jego bokiem rodzi się seria projektów małych miast polskich, praca
elementarna, rzeczowa i skromna, jeśli wziąć pod uwagę tylko jej przedmiot, szaleńczo romantyczna,
gdy wspomnieć datę.
Mistrz stawia na rysunkach piątki plus. Samodzielność uczniów jest radością tego pedagoga.
Profesor: – Przy nim można było rosnąć. On nie brał dla siebie. To była dla mnie wielka nauka.
„Miasteczka” obronione zostają w przeddzień Powstania jako praca doktorska. W grudniu 1945
roku uczeń ponownie odnajduje Mistrza. Temat czeka. Już nie na rysownicy tylko, lecz w odzyskanej
przestrzeni. Rzeczywistość rozsadza strukturę uczelni. Staje się ona raczej punktem zbornym,
miejscem podsumowań. Prawdziwe lekcje bierze się daleko, w Polsce dotąd nieznanej. Wędrują po
niej przez półtora roku – on, ona, dwóch inżynierów, trzydziestu studentów trzeciego roku
architektury, wśród nich późniejsi laureaci nagród państwowych, ministrowie, architekci naczelni.
Plon wędrowania – sześćdziesiąt osiem uproszczonych planów miasteczek na ziemiach zachodnich.
Te plany powstają często bez podkładów, w oparciu o pobieżną inwentaryzację, ale tworzą je zapał,
ambicja i wyobraźnia. Już wtedy wyznaczone zostają strefy ochrony konserwatorskiej i ochrony
środowiska naturalnego. Sześćdziesiąt osiem planów w półtora roku; wygląda to dzisiaj na fantazję
zarozumialca. A przecież te plany służyły potem przez długie lata.
Pod koniec tej pracy uczniowie zapraszają Mistrza. Witają go w Szczecinie, wiozą do
Myśliborza. Jest rok 1948. Miasto wymarłe i obce. W tej pustce rozlega się w rynku preludium
Rachmaninowa i wypełnia powietrze. Za średniowiecznymi murami rozciąga się łąka. Idą ku niej i
Mistrz zaczyna niespodziewanie zagospodarowywać tę przestrzeń: – Tutaj będzie szkoła. Tę wieżę
trzeba odsłonić. Potem milknie i bardziej niż kiedykolwiek jest Smutną Dynią. Zawsze tak
powściągliwy, obejmuje ramieniem adiunkta: – No, ale to już ty.
Z wiersza, któremu Profesor nadał tytuł Kuszenie – 1951:
Oto stoimy na skraju Golgoty
Golgoty a może Cytery
Przed nami pole aż do horyzontu
Jak biała kartka papieru.
(Na tym polu wyobraźnia dwojga patrzących wznosi miasto, które znika jednak we mgle
wątpliwości i lęku).
Zbudować miasto?…
Lecz żaden szatan nas szeptem nie kusi
I anioł nie błogosławi
Naszym oparciem są splecione ręce
Jesteśmy z przyszłością sami
I tak stoimy na brzegu Cytery
Cytery czy naszej Golgoty?
Przed nami kartka białego papieru
Puste pole za ostatnim płotem.
Kiedy przychodzi chwila kuszenia, Mistrza już nie ma. Pozostawia katedrę Profesorowi. Uczeń i
następca przemawia na sesji naukowej poświęconej zmarłemu. Zaczyna słowami: – Panie pułkowniku
Wołodyjowski! Tu larum grają…
Nie ma w tym efekciarstwa. Larum grają rzeczywiście. Nigdy jeszcze Polska nie była w tak
wielkiej urbanistycznej potrzebie.
Kiedy w roku 1951 rozpisany zostaje konkurs na plan generalny Miasta, jego budowa już trwa.
Pierwsze osiedle oznaczone literą „A” projektuje profesor Politechniki Gliwickiej. Osiedle ma
układ osiowy, dostojny, a jego architektura jest monumentalna, zgodnie z duchem ówczesnych
wymagań.
Organizatorzy konkursu zapraszają cztery zespoły. Jest wśród nich zespół projektanta osiedla
„A” i zespół przyszłych Profesorostwa. Ich projekt zostaje wybrany i będzie wytyczał kształt miasta,
które zaczął już budować ktoś inny.
Zwycięzcy – teraz generalni projektanci Miasta – chcieliby współpracować ze swym
poprzednikiem. Ale to się nie układa. A Profesor – nowa niezręczność – wygrywa z zespołem kolegów
konkurs na rozbudowę Politechniki Gliwickiej. Tym razem nie zechce się jednak podjąć roli
projektanta-realizatora. To Profesor z Gliwic powinien, jego zdaniem, kierować rozbudową tamtejszej
uczelni i w rezultacie będzie ją prowadził, utrzymując konkursową zasadę.
W mieście powstaje drugie osiedle, dzieło Profesorostwa, litera „B”. Krytycy przeciwstawiają
sobie sztywność pierwszej i ludzką skalę drugiej realizacji. Przez ten szum głosów przebija się
międzymiastowa. Projektant osiedla „A” zwraca się do Profesora z prośbą o opinię do
„uzwyczajnienia”. Właśnie on i właśnie do niego.
Jadą do Gliwic i zawożą życzenia, by „będąc zwyczajnym, został nadzwyczajnym”. Potem on
odwiedza ich w Mieście. Idą razem na spacer „na budowa”. Kiedy po latach zwyczajny-nadzwyczajny
leży w szpitalu na długiej kuracji, śle stamtąd Profesorom żartobliwo-liryczne zwierzenia (wygląda na
to, że nikt tutaj nie wstydzi się wierszy):
Pierwszą literą w Miasta alfabecie
ja pod socklerków pisałem dyktando…
………………………………………………………
Był czas goryczy kwaśne gniewu grona
Lata, które zatarły ostrość tamtych zdarzeń
Potem dłoń wyciągnięta otwarte ramiona
I tak już pozostanie wbrew szablonom
Będą kwitły i dla mnie Wasze złote irysy…
Irysy jeszcze nie wzeszły. Domem jej i jego jest na razie barak Miastoprojektu, potem pusty
lokal w osiedlu „B” i kiedy się tylko da – namiot: nad Bobrawą, w Tatrach, w Bieszczadach. Prywatny
album utrwala na razie czas wolny. Potem wypełni go Miasto. Jedno z pierwszych zdjęć z Miasta:
niteczka potoku w lodowym łożysku. Niedługo stanie nad nią na rachitycznych nogach ich pierwszy
most.
Profesorowa: – To był cud. Drogę, którą wytyczaliśmy wczoraj, układano jutro. Brukarze walili
tłuczkami w kamienie. Ulica dojrzewała na naszych oczach jak śliwka z meszkiem niebieskim.
To jest wyspa szczęścia – Cytera. A Golgota? – Walka o utrzymanie planu Miasta na dwóch
przecinających się osiach – osi kolei w wykopie, żeby było dostępne, i osi zieleni (przeciwnicy: kolej
to mało reprezentacyjne, zieleń to zbyt rozrzutne). Walka o ducha miasteczka, miasteczko jest
przecież ideologią tej pary, w Mieście, które ma przekroczyć sto tysięcy mieszkańców. Walka o
sojuszników w urzędach. Walka o zespół współtwórców, bo na razie zjeżdża na to wygnanie tylko ten,
kto przymuszony został delegacją z własnego biura projektowego. Nim zespół Miastoprojektu
okrzepnie, odejdzie z niego trzydziestu pięciu projektantów.
Ile pozycji zdobytych – tyle nowych frontów. Z latami coraz większe zrozumienie w
administracji, ale coraz trudniej o dobre wykonawstwo.
Profesorowa w roku 1977: – Dziś miasto więdnie niedojrzałe. Chcemy dotknąć śliwki, a w garści
marmolada.
Jest zła, bo pada deszcz, a w deszczu nie należy oglądać Miasta. W deszczu wszystkie tynki
zamakają, nawierzchnie są krzywe i dziurawe. W deszczu nie widać urbanistyki, nie widać nawet
architektury, tylko samo oślizłe opakowanie.
Idziemy przez osiedle „M” jak Magdalena; tyle liter zbudowano przez dwadzieścia pięć lat. Oto
właśnie miasteczko w Mieście, wdzięczny prowincjonalizm w nowoczesności. Tuż za wielką arterią –
wewnętrzne uliczki, ciche i własne. Własna łąka podchodząca pod okna. Piękna szkoła zamykająca
perspektywy. Brzozowy zagajnik, właśnie zasadzony. Łąka zielona, szkoła czerwona, domy w różnych
tonach łagodnego brązu. Loggie białe.
Czerwona droga z klinkieru. Klinkier złuszczony. Błoto, błoto, błoto.
– Nie pójdę na tę komisję – decyduje się Profesorowa. (Chodzi o trzy wieżowce, które ktoś chce
wlepić w nieodpowiednim miejscu, nie licząc się z planem).
– Muszę iść do fryzjera, wezmę tamtą sukienkę, nie mogę wyglądać na zmęczoną.
Mówi zwięźle, bezlitośnie i zniewalająco. Wie o tym, jaki ma dar, i czyni z niego użytek.
Na przykład: Profesor, z tymi oczami niewinnymi, nie pójdzie tam. Z nimi ona pogada (chodzi o
stołówkę, którą ktoś chce urządzić w zrujnowanym baraku, a zapłaci za to więcej niż za nową).
Albo: Tam on pójdzie, przedstawi argumenty rzeczowe aż do znudzenia. Ona wyczeka i niby
niechcący zajrzy wówczas, kiedy sprawa zacznie się przeciągać i chwiać raz w tę, raz w drugą stronę.
Przyprze ich, a on potem załagodzi wszystko (chodzi o to, żeby zamiast piętnastu bieda-pawilonów
stworzyć jedną handlową pierzeję osiedlowego ryneczku).
Albo: On zacznie referowanie, a ona będzie żona cichutka. Jeżeli on zobaczy, że nie ma wzięcia,
zrobi przerwę. Po przerwie ona wystąpi i powie im wszystko od nowa, w całkiem inny sposób (chodzi
o to, że system W-70 daje większe możliwości, niż się zdaje. Można go wykorzystać w tarasowych
budynkach z widokiem na Beskid; oczywiście wykonawca będzie miał trochę kłopotu…).
Jest parę reguł gry:
– Tego, kto ulegnie, trzeba pocieszyć. Najlepiej by było przekonać go nawet, że wcale nie uległ,
że dawno chciał tego co oni. Zresztą czasem tak bywa naprawdę.
– Argumenty skrytykowane są nieświeże. Trzeba je zaraz wymienić na inne. Te same, tylko inne.
– Jednak kobiecie więcej wolno. A w stosunku do kobiety – mniej. Z tego trzeba korzystać.
Należy jednak pamiętać, że:
– Płeć pomaga tylko wtedy, kiedy się myśli po męsku.
Czy architekt w ogóle powinien mówić? Czy architektura i urbanistyka nie mogą bronić się
same?
Oni oboje: – Nie, nigdy na świecie. Zapis architektoniczny to partytura. Nie można wymagać od
mecenasa, by umiał ją czytać. Mecenas chce usłyszeć muzykę.
Ona: – Byłam nieśmiałą dziewczyną i taka dostałam się do Ravensbrück z moją chorą matką.
Musiałam o nią walczyć, więc nauczyłam się mówić. Przekonywać ją, inne (i siebie), że tak nie wolno,
a tak trzeba, podnosić słowem, uspokajać, zawstydzać, rozładowywać słowem. Nauczyłam się
znajdować argumenty i rozróżniać – jaki dla kogo. Nieśmiałość nigdy już nie wróciła.
Wreszcie mają dom przy Norwida. Budują kominek. Zakładają ogród. W drodze jest dziecko.
W domu pełno ludzi. Profesor wraca z podróży do Chin, gdzie był ekspertem, więc ich doktorant
Chińczyk wiesza w ogrodzie żagle z kretonu, a oni w ten cień zapraszają przyjaciół. Przyjaciele
gadają, na tarasie ceruje pończochy babcia Antoniczka, która urodziła się w Mieście, gdy Miastem nie
było. W plisowanej spódnicy po kostki, w perkalowym fartuchu, w bluzce z bufami, szeleszcząca,
krochmalona, wygląda na prawdziwego sternika tej nawy. Wiosną Profesorowa wymyśla dla córki
topienie Marzanny w ogrodowej beczce. 1 maja idzie się na pochód i robi zbiorowe zdjęcia
Miastoprojektu. Przed Wigilią lepi się bajeczne pierniki, zamki, panienki i lokomotywy i wysyła
kartki-litografie własnego pomysłu: oto szopka, ale demokratyczna, nie ma przed nią pastuszków ani
trzech króli, lecz tłum podrzucający czerwone kokardy. Na sylwestra jest bal, taki żeby bawili się
wszyscy, z programem satyrycznym, konkursem, wróżbami („Żadne z twoich skrytych marzeń się nie
spełni, nie zostaniesz I sekretarzem na szczeblu powiatu, nie zostaniesz nawet I sekretarzem domowej
organizacji partyjnej”). W lutym lub marcu jedzie się na narty. Profesor zakłada ślad pięknym
telemarkiem. Po podróżach za granicę urządza się wystawy fotogramów poświęconych nie tylko
architekturze, będą i pejzaże Hiszpanii, i domy Gaudiego.
Na przełomie wiosny i lata w ogrodzie kwitną irysy, niezliczone odmiany. W okresie
najwspanialszego kwitnienia odbywa się doroczny „Czas irysów”. Gospodarze proszą przyjaciół i
znajomych, ale przyjść może każdy; na tę Cyterę wstęp wolny.
Tak żyć to rodzaj talentu, ale i praca, a nawet – pewien interes.
W czasie gdy Miasto najbardziej potrzebuje wartościowych ludzi, może im zapewnić jedynie
robotę. Profesorostwo, zachęcając do przyjazdu młodych i ambitnych, chcą im dać poczucie
wspólnoty, świadomość, że żyć na prowincji nie znaczy – żyć ciasno.
On i ona są nawet zdania, że prowincja pozwala żyć szerzej, szczęśliwiej, a duże miasto jest
pożeraczem szczęścia ludzkiego. Mówią, że w wielkim mieście nie dokonaliby tego, czego mogli
dokonać przy uliczce Norwida. Nie zrobiliby tyle dla Miasta, nie wzięliby udziału w tylu konkursach
fachowych (nawet z tych przegranych, a ostatnio przegrali sześć, zostaje jakaś myśl, jakiś napęd). Nie
napisaliby tylu książek i na pewno Profesor nie byłby w stanie spłacić długu zaciągniętego u Smutnej
Dyni – przygotować bezinteresownie do druku pozostawiony przez Mistrza ostatni tom jego
fundamentalnej pracy.
Wielkie miasto pożera szczęście, bo jest formacją bezkształtną, niepoznawalną. Zmusza każdego
do załatwiania masy pozornych spraw, które stwarza samym swoim istnieniem. Jest polem
namiętności zbyt wielu władców. Jest przestrzenią, na której krzyżują się różne zakresy; różne
interesy ciągną w różne strony. Mieszkaniec metropolii nie ma poczucia zagrożenia kulturalnego,
może więc ze spokojem ignorować kulturę…
Oni zaś, nim w Mieście powstanie teatr, potrafią jechać na spektakl siedemdziesiąt kilometrów w
jedną stronę.
Oni – to już nie tylko ich dwoje.
Przybycie do Miasta Drugiej Pary z Wrocławia jest zdaniem Profesorów zrządzeniem Bożym,
nawet jeśli w Boga nie wierzyć. Para, świeżo po studiach, wygrywa konkurs na kościół w Mieście i
przyjeżdża odebrać nagrodę; on w ślubnym garniturze, ona w ślubnych niebieskich pantoflach.
Kościół był oryginalny – jedna wieża na planie koła, druga – trójkąta, trzecia – kwadratu, a
małżeństwo śmiałe – zostają już w Mieście. On: – Do tej decyzji dorobiliśmy potem filozofię, trudno
było się przyznać, że w jednej chwili postanowiliśmy tak wiele, na całe życie. Przywożą ze sobą
skłonność do włóczęgi – narty, i tęsknotę za stabilizacją – zdolność ulepienia czterystu kołdunów. On
ma ponadto łatwość organizowania, z czasem zostaje radnym WRN i szefem wojewódzkiego oddziału
SARP, a ona – umiejętność mówienia prawdy. Idzie do naczelnego i wali: – Wiesz, głupio zrobiłeś
to… I on słucha, mimo że ona mówi to tylko we własnym imieniu.
Druga Para, chałupniczo i bez rozgłosu, opracowuje rewelację na tamte czasy, system budowlany
540, który stosowany przez dziesięć lat pozwala uniknąć w Mieście budynków typowych. „Stosujcie
540 – wzywa reklama z noworocznej szopki – zamiast 24 tysięcy pocałunków – 540! Lepsze niż Bajki
z 1000 i 1 nocy – 540!”
Trzecia Para przyjeżdża za drugą. On, syn i wnuk architekta, projektuje budynki o
skomplikowanych programach – banki, lodowisko, klub górniczy, zakład elektroniki górniczej. Sam
robi rysunki robocze, cyzeluje detale. Nieopłacalność tej roboty jest mu obojętna, jej także, chociaż to
ona głównie myśli o domu. Jego trudne gmachy wznoszone są przez wykonawców z największym
staraniem. Może budowniczy kapituluje przed rzetelnością, która jest tak niezwykła, metafizyczna
prawie?
Domowa pracownia trzeciego małżeństwa wychodzi na ogród. Na półkach z nieokorowanej
brzozy leży stos szkiców z wędrówek po Śląsku, ogromna dokumentacja ginącej architektury
drewnianej. On: – To moje hobby. Może kiedyś się przyda. – Ona: – Ja też rysuję. Głowy, pejzaże.
Fantastyczne raczej.
Na południowej ścianie ich domu pnie się latem winorośl. Goście z Miastoprojektu, zaproszeni
kiedyś na winobranie, osłupieli. Ale były to tylko winogrona bułgarskie delikatnie przywiązane
szpagatem.
Czwarta Para ściąga z Krakowa. Przez długi czas mówi się o niej – ci młodzi. Ona: –
Wysiedliśmy na czarnym, strasznym dworcu. Wyszedł po nas Profesor, wsadził do samochodu, jak
dziś pamiętam, zielonego, chociaż upłynęło już dziewiętnaście lat. Zawiózł nas do siebie na obiad i od
razu zrobiło się raźniej.
Ona projektuje domy mieszkalne, on szkoły. Jest piekielnie pracowity, konsekwentny, uparty.
Skrytykowany blednie i omal nie mdleje. Ale każda szkoła jest ciekawsza od poprzedniej, a ich
wnętrza, które projektuje razem z plastykami, coraz piękniejsze. Stół do pracy stoi w ich domu koło
pianina i pod ścianą książek. Mają wysmakowany zbiór beletrystyki polskiej i obcej, książek o sztuce,
literatury fachowej i płyt. Nad regałem wisi tablica „przepraszamy remanent”, to znaczy, że książek
się nie wypożycza, a w szufladzie leży medal Komisji Edukacji Narodowej właśnie za te szkoły.
Potem przybywają Dwaj w Dżinsach. Profesorowie cieszą się nimi jak spóźnionym dzieckiem.
Biuro zaczyna się już przecież starzeć, a Miasto po okresie stagnacji ma pełny wiatr w żaglach; będzie
rosło, może nawet za bardzo. Dwaj trochę zbyt serio traktują to, co im dała szkoła. Z okrutną dżinsową
szczerością krytykują więc Miasto, ów kompromis między myślą a możliwościami. Jeden gdzieś
wkrótce przepada, drugi pozostaje w biurze, które poobrażał. Zaczyna projektować i znowu denerwuje
wszystkich. Profesorowa: – Na ogół jest tak – ktoś przynosi szkic i widzę, w porządku, sama bym
zrobiła podobnie. A on zaskakuje mnie zawsze. Ma w sobie ducha niepowielania. Wielu
wykształconych architektów wie wszystko doskonale, ale wiedzieć nie znaczy stworzyć. Takich ludzi,
którzy poddają tematy, jest bardzo mało… On już nas przestał potępiać, ale kiedy go widzę,
przypomina mi się sentencja: Dzieci zawsze sądzą swoich rodziców, czasem przebaczają im nawet…
Ten w dżinsach wybił ściany w mieszkaniu, żeby było w nim więcej przestrzeni. Ale z deską
wcisnął się do kąta. Siedzi tam i myśli. Projektuje właśnie trójpawilon stanu cywilnego: miejsce dla
świeckich obrządków związanych z narodzinami, ślubami i zgonem. Wodząc palcem po arkuszu,
tłumaczy: – Rodzina to już społeczność, strop sali urodzin jest więc wsparty na czterech filarach. W
sali ślubów są dwa filary, w sali, gdzie się mówi o śmierci – jeden. Wszystkie filary wyprowadzam
ponad dachy budynku; mają stanowić informację i symbol. Wejścia i zejścia nie można odrywać od
ziemi, przestrzeń dla urodzin i zgonów otaczam kwiatami i trawą. Ślub jest aktem świadomym: to już
piętro życia. Ta część pawilonu jest więc wyniesiona…
Na święto irysów przychodzi także były dyrektor. Kierował Miastoprojektem przez dwadzieścia
lat z górą. Na początku był urzędnikiem tylko. Im dłużej jednak piastował swe stanowisko, tym
bardziej miękł; doszło w końcu do tego, że pozwalał Trzeciej Parze, by tak długo ślęczała nad
zaprzęgiem z czterech pcheł, aż pojedzie on równo (to znaczy, by tak długo projektowała obiekt
wspólny dla paru inwestorów, z których, jak wiadomo, połowa ucieka, a połowa ciągnie w dwie różne
strony, aż obiekt ten będzie sensowną całością). Nie dość, że nie poganiał, ale także wiedząc, że
Trzecia Para nie wykona normy przerobu, dokładał do tej roboty z dyrektorskich funduszy. W
rezultacie utożsamił się z projektantami tak bardzo, że właściwie należało przewidzieć – któregoś dnia
będzie musiał odejść. Nie obroni go nawet to, co dzięki niemu zbudowano w Mieście.
Odwołano go jednak w fatalnym momencie. Na parę dni przed imieninami matki, na których
spotykała się co roku cała rodzina. Dyrektor miał więc na tę uroczystość pojechać już jako „zdjęty”.
Mógł oczywiście udawać, że wszystko w porządku, ale on po prostu nie umiał tak. Ktoś się dowiedział
o tym zmartwieniu, ktoś – wyżej – zastanowił się nad tym i wymówienie odsunięto o miesiąc.
Przekazując swe stanowisko następcy, dyrektor powiedział: – Bardzo trudno kierować tym
biurem. Ludzie, którzy tu pracują, powinni być od siebie różni. Szef powinien ich poznać, zrozumieć i
rozwijać różnice.
Następca zrobił gruntowną reorganizację i odszedł po trzech miesiącach.
Profesorowie twierdzą, że miasto można budować tylko we dwoje, nie we dwie ani we dwóch.
Zespół dwojga uzupełnia się po prostu pod każdym względem. Mężczyzna zawsze bardziej jest
skłonny do abstrakcji, do ideologii, a kobieta ma zawsze więcej mądrości praktycznej. Mężczyzna jest
silniejszy biologicznie, a kobieta psychicznie. Jeśli się kochają – to wielka dodatkowa siła. Jeśli są na
dodatek małżeństwem, nie podlegają zewnętrznemu ciśnieniu; zespoły męskie rozpadają się często
dlatego, że żony mają własne ambicje i plany, na przykład chcą uciec z prowincji. Dwojgu w ogóle
trudno się rozstać, a tylko zespół, który naprawdę rozstać się nie może, zdolny jest wytrzymać to
wszystko, co niesie ze sobą budowanie miasta.
Zdolny jest na przykład w okresie stagnacji robić swoje, wbrew wszystkiemu.
Profesorowa: – W latach sześćdziesiątych krwiobieg inwestycji zamarł, przestano budować,
przedsiębiorstwo zmieniło nazwę, biuro więdło, prasa pisała o nieudanym tworze urbanistycznym, o
mieście sypialni.
Żartobliwy fotomontaż z tamtego okresu: pustynia, Profesor w ciemnym garniturze, z telefonem,
którego drut wychodzi wprost z piasku, woła do słuchawki: – Tu będzie dzielnica Południe,
słyszycie?!
Przez dziewięć lat zastoju piszą artykuły, książki, memoriały, bronią teoretycznie swej koncepcji
Miasta.
Otoczenie dzieli się wówczas na tych, którzy przyjmują klęskę Miasta do wiadomości, i tych,
którzy podają sobie z rąk do rąk każdą szansę miastotwórczą. Będzie to lokalizacja zakładu pracy w
szczerym polu, modernizacja ulic według zarysu z przyszłego projektu albo choćby nowy płot szkolny
z wygryzem na przyszłe skrzyżowanie.
W biurze robi się wtedy projekty przez nikogo jeszcze nie zlecone. Zaciera się granica między
inwestorem a projektantem; wspólnie rozważają i wariantują program.
Inny fotomontaż z tamtych lat: ciemność, Profesor z zapaloną świecą, za nim projektanci,
wszyscy na palcach. Z ust Profesora dymek: – Przez gąszcz przepisów brnęliśmy z trudem.
Mija dziewięć lat chudych. Zaczyna się wielki ruch. O dawnym zastoju przypominają jednak
fragmenty realizacji, które jednemu ze zwiedzających, wybitnemu architektowi, nasuwają taką opinię
o Mieście: – To nie dzieło, to osiągnięcie raczej.
Profesorowa: – Tak nam powiedział i pojechał sobie. A my co? Dalej w prozie po same kolana.
Powstaje dzielnica Południe.
Kiedy pada deszcz i uwydatnia kompromis między pomysłem a dziełem, wtedy ktoś pyta zawsze:
– Nie mieliście nigdy ochoty wyjechać gdzieś dalej?
Krewny Profesora wygrał konkurs na projekt Uniwersytetu w Lublinie. Profesorostwo odwiedzili
go i wrócili prawie chorzy z zazdrości. Bo tam wykonawca nie tylko pieści projektanta, ale jeszcze
godzi się na egzaminy – próbny budynek jest podtapiany, palony, obciążany i Bóg wie co jeszcze.
Jednak o wyjeździe nigdy nie myśleli serio. Ich zdaniem – na architektoniczne saksy można
jechać z kraju, gdzie wszystko jest już zrobione. Więc przecież nie z Polski. W końcu zawsze tu coś
pozostawią, jeśli nie w przestrzeni, to w uczniach, jeśli nie w uczniach, to w książkach.
Nie wolno wywozić tego, czego samemu nie ma się w nadmiarze – mówią. Chyba że się
wyjeżdża po doświadczenia, które można wykorzystać dla swoich.
Te różnice gustów między mecenasem a nimi, tak denerwujące czasami, czyż nie są marginesem,
skoro cel zasadniczy jest zbieżny?
Jeśli Profesorowie chcą czasem uciekać, to nie tam, gdzie pracuje się gładziej i za lepsze
pieniądze.
Profesor w liście z sanatorium:
„W ciągu pierwszych tygodni odwaliłem pięć bitych stron Miasta przyszłości plus osiemnaście
stron korekty dogłębnej, memoriał dla KC w sprawie małych miast – dziesięć stron bite, artykuł do tej
księgi zbiorowej – dziesięć stron plus dobór ilustracji, dziesięć pocztówek z pozdrowieniami, zabiegi,
kąpiele, soluks, masaże. Mam i wiersze…”.
Zamykam dom mój dziś na klucz
Helikopterem na papugi!
Zrzucę, swobodny w moich snach
Ciasnotę ziemskiej mej kolczugi
Zamykam drzwi na duży klucz
(lecz klamkę trzymam w dłoni)
……………………………………….
Zamykam dom mój dziś na klucz
Zamykam drzwi od naszej strony
Zostańmy w domu miła ma
Niech nikt nie wejdzie nieproszony…
Osiedle „A” nikogo już dzisiaj nie razi. Jest po prostu starówką. Zaś osiedle „B” po próbie lat nie
różni się od niego tak bardzo.
Ćwierćwieczne miasto, więc miejski osesek, już się nawarstwiło. Już w nim narosły epoki gustu i
technologii. Już się uzupełnia to, co kiedyś było skłócone.
Tymczasem Profesor rysuje linie graniczne przydatności społecznej mieszkań. I mówi: „Miasto
powstaje, rośnie, rozwija się, następnie powoli jego zasoby mieszkaniowe zaczynają się starzeć,
nadchodzi stopniowo śmierć techniczna budynków. Na tle »życia technicznego« Miasta występują
zjawiska demograficzno-społeczne. Dla pierwszego pokolenia mieszkańców Miasta, które w nim
osiadło w wieku 25–35 lat, pierwszą linią graniczną przydatności społecznej mieszkań stanie się
koniec wieku produkcyjnego – sześćdziesiąty rok życia. Nastąpi to w 28–30 lat od chwili rozpoczęcia
budowy Miasta. Wartość techniczna mieszkań będzie się znajdowała już na krzywej zstępującej.
Druga granica zarysuje się niedługo potem, gdy dzieci przybyszy osiągną wiek pełnej stabilizacji 35–
40 lat. Trzecia granica zarysuje się za 50–55 lat, gdy trzecie pokolenie wejdzie w okres największej
ruchliwości, w wiek, w jakim jego dziadowie zdobywali Miasto.
I wtedy trzeba już – Miasto burzyć.
Mówiąc ściślej – wymieniać budowlaną tkankę mieszkaniową na nową, która będzie godna tych
ludzi.
Profesor pisze: „Przebudowa i remonty wprowadzić mogą jedynie poprawę jednostkową budynku
(…), zachowane zostają jednak ograniczenia wynikające z konstrukcji budynków, i to na wiele lat,
hamując proces przebudowy społecznej, uniemożliwiając rozwój nowych form bytowania i
współżycia”.
Więc już dzisiaj Profesor przewiduje częściową zagładę własnego dzieła. A przynajmniej każe o
tym myśleć następcom. Uważa to za naturalne i wcale nie cierpi.
– Domy muszą ustępować jak ludzie. Proszę wyobrazić sobie świat, na którym nikt nie umiera.
Z wiersza zatytułowanego przez Profesora Wołam dni jutra:
Niech horyzont daleki
Zamknie się miastem wokoło
A dzieci dzisiaj zrodzone
Niech staną wokół nas…
Córka Profesorostwa studiuje w Warszawie i będzie kolejnym architektem w rodzinie, po synu
Profesora z pierwszego małżeństwa i po synowej Profesora. Starsza córka Drugiej Pary studiuje
architekturę w Gliwicach, młodsza wybiera się za nią. Starszy syn Trzeciej Pary jest już asystentem
Profesorostwa, a młodszy studiuje w Gliwicach; stanowią już w tej rodzinie czwarte architektoniczne
pokolenie. Dzieci Czwartych i Tego w Dżinsach są jeszcze za małe.
Te najstarsze dzieci tańczą już na balach sylwestrowych przy uliczce Norwida i uczestniczą w
konkursach na krótkie historyjki z użyciem na przykład słów: podłoga, wódka, ukochana, lampa.
Jednak Profesora ciągle trudno pobić. Górując siwą głową nad zgromadzeniem, czyta:
Ukochana
wódka mi nalej
dalej, pierona, dalej
I lampa Alladyna
Ciepnij o podłoga
Nie wierza w bajki
Chodź…
Całuj mnie w noga
Róża i strelicja
1976

W przedziale do Łodzi rozmowa o tym, jak się komu wiedzie. Rozmowa leniwa, póki nie padło
nazwisko Dziomdziory. Dziomdziora ma prywatny samolot, lokuje w obrazach Picassa, a kiedy stolik
się chwieje, składa pięćsetkę i wtyka pod nóżkę. Dziomdziora po prostu robi złoto ze szkła.
W książce telefonicznej Dziomdziorów jest paru.
Pytam w Spółdzielni Ogrodniczej, o którym to mogła być mowa. Mówią, że o Leszku, przy
Franciszka 2.
Koniec miasta, wiadukt, tor nad pustą łączką ze śladami ludowych pikników, wysypiska, opłotki,
ale oto – solidny parkan, wrota żelazne, za parkanem szczekanie.
Furtka daje się jednak otworzyć. Widzę domek parterowy, przedwojenny, delikatnie różowy. Na
lewo – kotłownię z kominem na miarę fabryczną. Na prawo, na parkingu, zielonego pontiaka. W głębi
– szkło, szkło, szkło i dróżkę – tunel przez to szklane miasto. Na dróżce właściciela. W kusych
dżinsach Odra, w ciemnej marynarce od garnituru, w białym kaszkiecie nad szeroką, ogorzałą twarzą.
Nie ma nic przeciwko temu, byśmy zwiedzili te pół hektara pod szkłem.

Strelicja

– Tutaj rośnie tysiąc krzaków strelicji. Rosną siódmy rok. Wyprowadziłem je wszystkie z
nasienia. W piątym roku zaczęły kwitnąć. W szóstym dały czterysta kwiatów. Ile dadzą w tym – nie
wiadomo, ale zapowiadają się dobrze. Każdy krzak ma swój numer i swoją fiszkę w kantorze; to jest
nasz bank genów. Każdy ścięty kwiat jest zapisany. My żądamy za niego w hurcie sto pięćdziesiąt
złotych, ale będziemy się drożyć. Każdy kwiat jest zapisany, bo nas interesuje płodność danej rośliny,
nas interesują pieniądze.
Co pani myśli, patrząc na ten kwiat? Dla mnie to jest start rakiety kosmicznej, ale ja osobiście
wolę zwykłą różę. Ludzie jednak będą potrzebować strelicji, to jest kwiat na czasie.
On normalnie rośnie w Afryce, radziłbym pani zdjąć kożuch.
Widzi pani tam moją żonę? (Nie widzę, muszę wejść na schodek, jak na wzgórze nad buszem.
Szklarnia jest ogromna, długa, wysoka, szeroka, to właściwie parę szklarni zblokowanych). Żona
pracuje dzisiaj jako akuszerka. Uwalnia kwiaty z kolby przylistka. Nektar zlepia płatki i więzi je przy
łodydze, niektóre kwiaty mogłyby się udusić we własnej słodyczy. Powinienem mieć tutaj kolibry
albo owady, które by spijały ten sok. Pszczoła nie lubi strelicji. Gdyby lubiła, dawno by tu wpadła
przez wywietrzniki. Pszczoła woli siadać na kwiatach ogórka. Zawsze do nich trafi. Kiedy uprawiałem
ogórki szklarniowe, wstawiłem tam ul i miałem wszystko zapylone jak trzeba. Zapyliły i padły.
Musiały się pozabijać o szkło, było im przecież za ciasno. Ale to się opłaci. Rój kosztuje około
tysiąca; ogórki oddały z nawiązką ten koszt. Takie jest życie.
Z ogrodniczego punktu widzenia taki kwiat, któremu trzeba pomagać, jest gorszy. Ale z drugiej
strony – właśnie najwspanialsze kielichy wymagają pomocy. Mały, pośledni, wykluwa się sam.
Będziemy więc chyba uprawiać te wielkie kaleki. To jest niezgodne z naturą, ale tutaj nic nie jest w
zgodzie z naturą. Mamusia tej biednej strelicji została sztucznie zapylona, a ona sama sztucznie
zasiana i pędzona.
Staram się wczuć w jej sytuację. Wyobrażam sobie, jak żyje na wolności. Wyobrażam sobie łany
strelicji nad brzegami rzek równikowych. Te rzeki wysychają i płyną znowu, ziemia jest to ciężka,
mulista, to zaskorupiała. Muszę nadrabiać wyobraźnią, bo lektury o strelicji jeszcze prawie nie ma.
Myślę, kombinuję i dochodzę do wniosku, że nie będziemy nawadniać jej stale, równomiernie, ale
damy dużo wody jednorazowo, potem przesuszymy i ocieplimy podłoże…
Oczywiście powinienem tam pojechać, żeby ją obejrzeć w naturze, wtedy bym więcej zrozumiał;
na pewno ta podróż zwróciłaby mi się prędko. Kłopot z tym, że występując o paszport, muszę załączyć
papierek, że z trzymiesięcznym wyprzedzeniem zapłaciłem podatek. Dokumenty trzeba złożyć dwa
miesiące wcześniej, wyprzedzenie zrobi się prawie półroczne, a ja płacę rocznie milion złotych
podatku. Przy czym moja gotówka często jest w obrocie.
Ta strelicja, jak już pani wspomniałem, jest wyprowadzona z nasienia. Dlatego każdy krzak ma
inny pokrój, łodygi mają różną długość, kwiaty i liście różnią się kształtem. Jeden krzak jest
przysadzisty, drugi smukły, jeden zwarty, drugi rozchwiany. Jaki powinien być, żeby nam płacił
najlepiej? Obserwuję i będę jeszcze obserwował przez lata. Z tego, co mi się wyda najlepsze, z krzaku
ideału będę wegetatywnie mnożył dalszy materiał. Za dziesięć lat zobaczy pani tutaj coś konkretnego.
Wtedy pewnie będziemy mnożyć strelicję poprzez merystemy, to znaczy – pobudzając do
wzrostu komórki wypreparowane z tkanki twórczej rośliny. W ten sposób można mnożyć w
nieskończoność. Do tego jest jednak potrzebne odpowiednie laboratorium, jak w pegeerowskich
gospodarstwach ogrodniczych w Owińskach lub w Rajsku. Zlecimy więc tę pracę jakiejś placówce u
nas albo za granicą, rozmawiałem już na ten temat w NRD. Tam mogę jeździć na stempel w dowodzie.

Palma

Z palmy będę się wycofywał.


Kiedy byłem chłopcem, ojciec kazał mi sortować za karę dziesięć tysięcy doniczek. Bo
położyłem kalichlorek na tamtym torze, który pani widzi nad drogą. Maszynista zatrzymał pociąg,
opóźnienie wyniosło dziesięć minut i policja przetrząsnęła całą dzielnicę.
Strzelaniny z kalichlorku nie zaniechałem i dopiero żona wyperswadowała mi parę lat temu, jak
wszystkie szyby wypadły. Ale za doniczkami nie przepadam. Do tego są uciążliwe w transporcie. Do
pontiaka wejdzie nie więcej niż trzysta doniczek z rośliną, no może czterysta.
Tak, to jest mój pontiak; zauważyła pani, że nie jeżdżę na łódzkich numerach. Naprawdę nie chcę
w Łodzi kłuć w oczy, ludzie już mi nie mogą darować. Trudno, ja nie mogę mieć fiata 126p. Ja muszę
mieć wóz duży, szybki, który mi nie będzie nawalał do trzystu tysięcy przebiegu. Wyobraźmy sobie –
wypędziłem bez, dwa tysiące gałązek albo trzy, na które czekają w Poznaniu, pakuję je odpowiednio,
bo na dworze mróz piętnaście stopni, a wóz mi się rozkracza na drodze? Po trzystu tysiącach on mi już
tyle zarobi, że mogę go wyrzucić na szmelc.
Trochę mi szkoda tych palm, bo myśmy rozpoczęli po wojnie polskie palmiarstwo, przedtem
palma była z importu. I zapotrzebowanie na palmy ciągle trwa. W nowym budownictwie zaraz za
telewizorem idzie fikus i ja nawet chciałem pójść ludziom na rękę, wyhodować minifikus, taki w sam
raz – co i prestiż daje, i mieści się jakoś.
Specjalizacja jest jednak konieczna dzisiaj i ja idę na cięte.
Te palmy, które nam jeszcze zostały, wymagają sporo głupiej roboty. Raz po raz wyjmujemy je z
ziemi i przycinamy te grube, tłuste korzenie, żeby się nie rozpychały w doniczce. Ja to zresztą lubię,
bo ta gruda ziemi mówi o tym, że jeszcze mamy do czynienia z naturą. W tej grudzie aż się kłębi,
jeden drugiego pożera bez żadnych grzeczności.
Ja się osobiście uważam za chłopa, takiego jak dziadek, chociaż mój ojciec zaczynał od
szewstwa.
Natura ciągnie człowieka. Kuli ziemskiej nie przetniesz na pół piłą mechaniczną.

Pelargonia pnąca

Tę pelargonię dostałem od pana Elsnera i raczej nie będę jej hodował, ale tak dla zabawy
rozmnożyłem kilkanaście sztuk. A może coś z tego wyniknie.
Pan Elsner bywa u nas i my u niego. U nas zawsze czym chata bogata, zresztą jest co jeść, mamy
zawsze miód z Puszczy Jodłowej od kolegi z partyzantki, który zajął się bartnictwem, ser od chłopa,
rybę od rybaka – pstrąga, węgorzyka, i nie jemy na sucho. Elsner to dusza saksońska, u niego pijemy
kawę z herbatnikami, ale ja to szanuję, człowiek przede wszystkim powinien być sobą.
Żeby wyjaśnić, jak poznałem Elsnera, muszę się cofnąć bardzo daleko. Mój ojciec był synem
rolnika z Piotrkowa. Wyuczył się szewstwa dla chleba. Ale zapadł na płuca i lekarz kazał mu się zająć
czymś zdrowszym. Ojciec wziął się wtedy za handel kwiatami. Zrobił to pod wpływem mej matki,
która miała stragan za Żelazną Bramą. W rodzinie matki kobiety od pokoleń handlowały kwiatami.
Ojciec miał świetną głowę do interesów i jeszcze przed tamtą wojną otworzył kwiaciarnię przy
ulicy Piotrkowskiej 76, a w roku 1916 założył gospodarstwo ogrodnicze. Był pierwszym kupcem na
Górnym Rynku i musiał ostro walczyć o pozycję. Ojciec uważał tę walkę za patriotyczną i na jakiejś
wystawie zamiast pokazać kwiaty, wywiesił dane ze swych ksiąg handlowych – co daje ogrodnikowi
dobre dochody. Ogrodnicy niemieccy, którzy strzegli tajemnic swej kalkulacji, byli bardzo
zdenerwowani i usunęli ojca ze związku.
Gospodarstwo rodziców nazwane zostało Marysin, bo mamie było Marysia na imię. Rodzice
zbudowali ten różowy dom. Tu się urodziłem. Dwie szklarnie są jeszcze po ojcu. Miał pierwszy
telefon w dzielnicy, a raczej w gminie, bo wtedy to jeszcze było za miastem.
Potem rodzice kupili jeszcze dwie kwiaciarnie, a w roku 1928 firma dostała złoty medal Ministra
Rolnictwa i Dóbr Państwowych za dobrą hodowlę roślin doniczkowych i róż. Potem w czasie kryzysu
dwa sklepy trzeba było zwinąć, ale ten pierwszy istniał do roku 1939.
Ojciec wciągnął do ogrodnictwa całą rodzinę. Miał dziewięcioro rodzeństwa. Wszyscy wujowie
zostali ogrodnikami, a ciotki do dziś gospodarują na roli. Jedna siedzi jeszcze na dziadowiźnie,
okrojonej przez hutę szkła, i podpieramy ją wszyscy; ja jestem rodzinny i tradycyjny, wierzący, po
prostu jak chłop.
Nas było trzech braci i też wszyscy poszliśmy do ogrodnictwa.
Kiedy zaczęto brać młodzież na roboty do Niemiec, ojciec wysłał nas sam do słynnych firm
ogrodniczych w Dreźnie i w Wiedniu, z którymi miewał kontakty. Przez dużą część okupacji, pókiśmy
stamtąd nie zwiali i nie popadli – ja do więzienia, bracia do Buchenwaldu – odbywaliśmy tam bardzo
solidną praktykę. Wtedy właśnie poznałem Elsnera.
Elsner był też praktykantem. Stamtąd poszedł do Afrika Korps. Kiedy Amerykanie brali go do
niewoli, był członkiem sztabu Rommla. Posiedział w Ameryce parę lat, oczywiście nie próżnował,
tylko podglądał tamtejsze ogrodnictwo i jeden z pierwszych przywiózł do NRD wiadomości o tym, jak
można wykorzystać merystemy w kwiaciarstwie. Przywiózł je do NRD, bo postanowił wrócić do
Drezna, gdzie jego rodzice mieli ziemię.
Spotkałem go przypadkiem. Parę lat temu byłem na wystawie kwiatów w Krakowie i na liście
wystawców znalazłem znajome nazwisko. Okazało się, że to on. Pamiętał mnie. Dogadaliśmy się i
wkrótce posłałem mu syna.
Ja mam troje dzieci. Syn po powrocie z praktyk w NRD i Austrii gospodarzy już samodzielnie
koło Zgierza. Kupiłem tam kiedyś gospodarstwo. Córce Dzidzi przepisałem połowę swojego, pracuje
pod moim okiem razem z mężem, z wykształcenia chemikiem. Najmłodsza poszła właśnie na
ogrodnictwo. Nie przyjęli jej, chociaż miała dwadzieścia jeden punktów, a brali takich, co ledwie
dobili się siedemnastu. Szukałem wstawiennictwa u Bóg wie kogo i w końcu ZBoWiD mnie poparł.
Może powinienem się raczej zwrócić do związku, ale go nie ma. Dlaczego gołębiarze mogą mieć
związek, a ogrodnicy nie?
Powiem teraz pani szczerze, dlaczego poprosiłem Elsnera, żeby wziął mego chłopca na praktykę.
Elsner prowadzi gospodarstwo przyzwoite (upaństwowione niedawno), ale nie ma tam żadnych
wielkich rewelacji. Za to w NRD ogrodnika szanują…

Bez

W zeszłym roku w tej szklarni mieliśmy bez. Wypędzaliśmy bez cztery razy w sezonie – na
Barbarę, na Boże Narodzenie, w karnawale i na Wielkanoc.
W Polsce jest może dziesięciu fachowców, którzy pędzą bzy przed Nowym Rokiem.
Z bzem jest tak: wstawiamy krzewy do szklarni i budzimy. Walimy trzydzieści osiem stopni
ciepła, pilnujemy tylko, by nie zaczęło się ścinać to białko uśpione, i co piętnaście minut obficie
rosimy. Nie wychodzimy wtedy ani na chwilę. Czekamy, czy ruszy, czy nie. Jak ruszy, nie można oczu
oderwać. Patrzymy jak na film przyrodniczy, gdzie kamera przyśpiesza naturalne tempo.
Jak nie ruszy, otwieramy drzwi na mróz i wyrzucamy wszystko, może za rok będzie lepiej. Od
tego zawał nie grozi. Zawału zawsze się dostaje przez ludzi.
W zeszłym roku o tej porze ta szklarnia wyglądała jak raj. Biało-zielonkawy pachnący las.
Po obcięciu gałązek kwiatowych trzeba ten zmęczony bez wysadzić do ziemi. W pierwszym roku
liże rany, w drugim się ukorzenia, w trzecim już może dać kwiat.
W tym roku mam znowu wspaniały materiał. Węgiel za to dostałem taki, że nic, tylko dać
strażakom, żeby nim gasili. Kupuję coraz więcej opału, doszło do tysiąca pięciuset ton rocznie, ale ta
ilość nie daje jakości, nawet gdyby wszystko przesiać ręcznie przez sito. Zeszłej zimy zdołaliśmy
przesiać tylko dwieście ton.
Będę pędził bez w marcu. W marcu miało być dziesięć tysięcy gałązek, to będzie dwadzieścia.
Kiedyś obok bzu uprawiałem goździki. Ale goździk jest światłolubny, a tutaj takie zapylenie, że
trzeba by bez przerwy myć szkło. Tymczasem prototyp polskiej maszyny do mycia szyb ogrodniczych
waży siedemdziesiąt kilo.
Sam też kopcę, chociaż kotły mam dobre, jeden z 1905 roku, Borman i Szwede, drugi okrętowy z
roku 1936 ze Starachowic. Od lat zabiegam o podłączenie do elektrociepłowni miejskiej, którą stąd
widać. Kolej zelektryfikowali, cegielnię, która grała w filmie Ziemia obiecana, zamknęli, a ja ciągle
jestem uciążliwy.

Anturium scherzerianum

Ta roślina pochodzi z Ameryki Południowej. Czerwony jęzor, jakby lakierowany, to wcale nie
jest kwiat, lecz przylistek. A kwiat to ten nosek skręcony.
Brat mi zwoził nasiona przez parę lat. Wysiałem około trzydziestu tysięcy nasion. Wybrałem z
tego osiem tysięcy siewek. Z tych ośmiu tysięcy sprzedam siedem. Sobie zostawiam tysiąc.
Teraz najlepsze rośliny z tego tysiąca mnożę wegetatywnie. Mam już czterysta klonów, czterysta
pni, które obserwuję. Życie nie opiera się na jednostce, ale na rodzinie. Rodzina – to klon.
Anturium jest towarzyskie, wspaniale wygląda w kompozycjach kwiatowych, w których
specjalizuje się Dzidzia.
Ten bukiet, który Dzidzia niosła do ślubu, musi pani zobaczyć na zdjęciu. (Oglądam, są tam
między innymi orchidee na długich łodygach; spływają po całym przodzie długiej białej sukni.
Nowożeńcy idą ulicą, kościół jest już daleko, ale pod ich nogami jeszcze ciągnie się chodnik.
Mężczyźni noszą smokingi, Dziomdziora z boku kolumny, jak dowódca, jedyny w żakiecie). Dzidzia
skończyła wyższą szkołę plastyczną, mam w kantorze parę jej obrazów w nowoczesnym stylu.
Kupiłem je, kiedy była studentką. Ja też zarabiałem u ojca malowaniem, tyle tylko że płotu.
Picassa nie mam, niestety. Mówię – niestety, bo posiadanie człowieka nie hańbi. Ja nawet nie
rozumiem człowieka dojrzałego, który nic nie posiada; na co on używa głowy i rąk?

Anturium andreanum

Ono jest okazalsze niż scherzerianum i łatwiejsze w hodowli. Byli tu u mnie Holendrzy i dziwili
się, jakie klarowne kolory mają te kwiaty: kolor czerwony, kolor minii i cynobrowy. Nie ma się czemu
dziwić; z dwóch tysięcy siewek wybrałem dwie do dalszej hodowli.
Kiedyś był zwyczaj zwiedzania tych szklarni. Raz grupa była miła, raz nie, ale oprowadzałem
zawsze, chociaż sam podatek od mojej godziny (przyjąwszy, że dzień pracy trwa dziesięć godzin)
wynosi 250 złotych. Przyjmowałem także studentów na wakacyjne praktyki, ale teraz nie wolno
organizować praktyk w sektorze prywatnym. Nie zależy mi ostatecznie, ale nie wiem dlaczego.
To anturium bardzo się podobało Rosjanom; dałem im trochę nasion i sadzonek. My, łodzianie,
mamy do Rosjan wyjątkowy sentyment, bo przecież Łódź dźwignęła się na handlu z Rosją.
Oczywiście, że to ma znaczenie.
Człowiek nie żyje poza historią. To, że łódzki przemysł i handel były opanowane przez żywioł
niepolski, wpływa i dziś na stosunek do prywatnego sektora…
Pomidory

Tutaj są pomidory.
Uważam, że ktoś, kto wie o kwiatach tyle co ja, absolutnie nie powinien się bawić w pomidory.
Wcale nie sądzę, że pomidory nie mają tajemnic, owszem, nawet taki ogórek rozpracowany przez
polskich naukowców na wszystkie sposoby może jeszcze coś pokazać i ogrodnika w tym głowa. Ale ja
jestem, i chcę być, specjalistą od kwiatów i też tylko od pewnych gatunków.
Mnie na przykład zupełnie nie interesuje gerbera, taka Kaśka chłopska.
Pomidory dlatego tu są, że warzywa mają korzystny wymiar podatku i pierwszeństwo w
przydziale opału. Dzięki pomidorom mam ten węgiel, jaki by nie był, i stać mnie jeszcze na
utrzymanie róż.

Róże

W moim przekonaniu rośliny rozpoznają człowieka. Nie wiem, czy wszystkie, ale róże na pewno.
Ja wchodzę do tej szklarni jak między ludzi.
Wśród róż także towarzystwo jest różne. Jedną trzeba traktować z największą kurtuazją, a drugą
trzymać za twarz.
Jedna jest bezczelna, a druga wrażliwa, i ta bezczelna lepiej się chowa. Ale ta wrażliwa, jeżeli jej
stworzyć odpowiednie warunki, potraktować po ludzku, lepiej człowiekowi odpłaci.
Nie będę się tego wstydził – kocham róże.
Napisałem nawet, wspólnie z inżynierem Wieznerem książkę Róże pod szkłem, którą rozkupiono
natychmiast.
Myśmy z ojcem byli różarzami całą gębą. Wylansowaliśmy odmiany, na które nikt w Polsce nie
zwracał uwagi, i zrobiły furorę. Wysyłaliśmy róże nie tylko do Związku Radzieckiego, ale i do
Wiednia, i do Sztokholmu.
Wiadomo, że najlepsza organizacja jest zawsze w Poznaniu. Więc z Poznania do Łodzi wyruszał
samochód, który zbierał kwiaty od eksporterów. Ja byłem ostatni na trasie. Druki ochrony
fitosanitarnej wypełniane były często w moim kantorze. Utarło się mówić, że te kwiaty jadą na
samolot do Leszka. Jasne, że to nie był mój samolot, tylko państwowy. Ale w Łodzi nikt w to nie
chciał uwierzyć i Aeroklub koniecznie chciał mnie wciągnąć na członka.
Siedem lat temu dostałem podatek wyrównawczy za róże – milion dwieście tysięcy. Musiałem
wykopać 30 tysięcy krzewów i rozebrać 1170 metrów kwadratowych wysokiego szkła. Było to jedyne
wyjście; moje gospodarstwo stało się za duże, by mogło być opłacalne. Nie mogłem jednak znieść
tego, że niszczę dobro, które sam zdobyłem. Dostałem zawału, chociaż wcale nie jestem miękki.
Niedawno żona wymieniła sprzęty w jadalni. Były duże, dębowe, jeszcze po rodzicach, a myśmy
wstawili mniejsze, takie bardziej modne. Wie pani, ja dyrektora tej fabryki mebli zabiłem. No nie,
wtedy to nie były jeszcze zakłady meblarskie; on był folksdojczem, konfidentem, a ja byłem w
Kedywie. Mnie przypadło wykonanie wyroku.
Ależ skąd; przypomniałem sobie o tym dopiero w tej chwili. A pani myśli, że przetrawiam to
stale, patrząc na te meble? Za miękkie serce nie dawali Krzyża Walecznych. Ale kiedy niszczyłem te
róże i dostałem przez to zawału, byłem starszy niż wtedy, kiedy hasało się w partyzantce i tłukło pod
Diablą Górą żandarmerię Schustera.
Z tymi różami jest tak jak z odsłonięciem Pomnika Grunwaldzkiego w Krakowie. Oglądałem w
telewizji, jak transportowano rzeźby helikopterami. Przecież to nie miało sensu, należało je przywieźć
normalnie i zmontować za pomocą dźwigów. Na pewno byłoby łatwiej. Ale helikopterami za to –
pięknie. Aż dusza rosła. Dałbym komuś nagrodę za taki pomysł.
Tutaj rośnie moja faworytka, interflora. Poznałem się na niej. Ma łodygę długą i cienką; róża to
nie biczysko. Listki podchodzą pod samą jej głowę, nie ma tej szyi łysej. Kwiat jest koralowy, z
zewnątrz perłowy, wewnątrz gładki i lśniący, liczy do dwustu płatków w koronie. Interflora potrafi
stać miesiąc w wazonie.
Czy pani zauważyła, że róża ginie z handlu?
Ta strelicja, która ją wypiera, to istota pierwotna, prymitywna. A jaką ewolucję przeszła róża!
Weźmy różę polną i tę szlachtę róż. Róża towarzyszy człowiekowi od samego początku, jak jabłko.
Dlatego ciągle trzymam te trochę róż, chociaż mi się zupełnie nie kalkulują; jeszcze na nich nie tracę,
ale wychodzę na zero.
Ozdobić życie
1975

Willa pana K. stoi przy ulicy Krakowskiej. Numer niepotrzebny. Drugiej takiej nie ma. Ani w
Łodzi, ani w ogóle.
Do muzeum przyszło dzisiaj sto trzydzieści sześć osób. A przed Willą trzysta. Samochody przed
tym domem hamują, a autokary przystają. A jeśli autokarem jadą górnicy ze Śląska, wysiadają
wszyscy. I bardzo długo stoją przed parkanem.
Każdy łodzianin ma o Willi coś do powiedzenia.
Dziennikarz nie wie jednak zupełnie, jak ją opisać. Czy jest duża? – Ma dwie różne kubatury. Ile
jest warta? – Ma co najmniej trzy oficjalne ceny. Czy jest piękna? – To najtrudniejsze pytanie.
Zacznijmy od końca.
Było to parę lat temu w niedzielny ranek. Właściciel Willi sięgnął po pozłacaną karafkę, żona
wyjęła z pozłacanego kredensu pozłacane talerze. Zasiedli przy stole, który się rozsuwa na trzydzieści
osób. Słońce wydobywało wszystkie uroki jadalni. Lśniły złote szlaki na ścianach, których normalny
malarz nie potrafi odnowić, trzeba brać człowieka, ozdobne klamki z mosiądzu, lustrzane futryny,
popiersia, wazy, serwisy, kinkiety, ramy obrazów. Łyskały wzorki majsenowskiej porcelany
niemieckiej, co jest równa złota, i niebieskie oczka dwóch kotków ściskających się łapkami, a tak
wyrobionych, że chyba muszą pochodzić z grobu faraona, bo oni tam przecież kotków czcili.
Błyszczała figurka chłopczyka, co pierwszą fajkę wypala i tam pod nim napisane jest po francusku
pierwsza pipe, i inne figurki: przędzarz łódzki, górnik polski, Napoleon, Budda, Żwirko i Wigura.
Pan K. podniósł się, by napełnić kieliszek wiśniową nalewką, i spostrzegł kątem oka tłumek za
parkanem. Nic nie powiedział. Żona nie lubiła tych wizyt, które jemu nigdy nie sprawiały przykrości.
Ale kiedy wstał po raz drugi, za oknem stał tłum. Gapie hamowali ruch samochodowy i tratowali
trawniki publiczne. Paru wyrostków wołało: – Hej tam, milioner, pokaż się! Amerykan, dałbyś dolara!
Tak jeszcze nigdy nie było. Państwo K. ukryli się w pokoju myśliwskim. Stąd najlepszy widok na
ulicę. W takim gabinecie zresztą człowiek się czuje waleczniej. Tu na ścianie wiszą dubeltówki pana
domu, inkrustowane przez niego brylancikami czeskimi, tu wspina się na szafę mrówkojad pancernik,
tu łypie bielmem równie pancerny żółw, wielki jak miednica, tu leży pod ręką okute brązem kopyto
wspaniałego rumaka Iron Grey, który – jak wyryto – war letztes Leibpferd Sr Majestät des Königs
Georg V von Hannover 1865–1878. Tu ostro od parostków i poroży, a niektóre jakie grube, jakie
osadne, tu straszno od pił ryby piły i od kaktusów sięgających sufitu. Tu szczerzy się ze ściany czarne
dziczysko, tu bodą powietrze rogi antylopy gnu, wyprawionej wspaniale wraz z głową i szyją dla
książąt Lubomirskich jeszcze, ale szyję niestety trzeba było przyciąć, bo u nas w tym kątku nie
mieściła się.
Zza firanki zobaczyli państwo K., jak przez tłum przeciska się ktoś znajomy. Nacisnęli guzik
domofonu, znajomy wbiegł w cień dwóch lwów nad niebieskim portalem i podał im gazetę „Dziennik
Łódzki”.
Przerzucili ją w hallu, w opiekuńczym cieniu skrzydeł orła cesarskiego, co po siedmiu latach
pierwsze jajko znosi i za życia trzy razy kulę ziemską oblatuje. W spokojnym towarzystwie sów,
bażantów, albatrosa obrączkowanego w Finlandii, pingwina ze Spitsbergenu, bociana białego i
czarnego, jemiołuszek, dzięciołów, krasek, cietrzewia i głuszca, czapli purpurowej, pawia
zawieszonego na pierwszym podeście kręconej klatki schodowej i oświetlonego lampą o barwnych
szkiełkach. W milczącej asyście rodziny lisów, borsuków i kun, które przysiadły na stopniach. Wśród
tych wszystkich zwierząt i ptaków, owszem, milutkich, ale kiedy przychodzi do odkurzania, to lepiej
przez całe życie nie mieć nic więcej, tylko stołek na trzech nogach.
Zwłaszcza po tym, co napisali w tej gazecie.
Krótki tekst nosił tytuł Cudowna Willa i był podpisany przez znanego w Łodzi artystę plastyka
K., którego będziemy nazywać drugim panem K. Informował on, że Willa jest kiczem najgorszego
rodzaju i że – jak podają przygodni informatorzy – zbudowana została za amerykański spadek i
według amerykańskich projektów. Proponował redaktorowi „Dziennika”, by wybrał się na Krakowską:
„… radzę z dobrego serca, niech Pan weźmie ze sobą dobrego chirurga z igłą i nićmi i jeszcze
lepszego mechanika z nitkami, aparatem spawalniczym i drutem. Chirurga, aby, gdy Pan na widok
Willi pęknie ze śmiechu, zaraz Pana zeszył, a mechanika po to, aby rozpękniętą z wesołości warszawę
zanitował, pościągał drutem i pospawał w miejscach bardziej rozdziawionych”.
Ale państwo K. nie śmiali się ani przez chwilę z tych wybornych dowcipów. Popłakali się oboje.
Po tej historii pan K. ochronił siatką stratowany trawnik publiczny przy swojej ulicy i ustawił na
nim tabliczkę: Nie deptać trawników, szanuj zieleń! Sprawę zaś wniósł do sądu. Notatka drugiego
pana K. – argumentował – „podrywa moją opinię, szkaluje mnie i polską sztukę oraz polskie pomysły
architektoniczne, a ponadto stawia mnie pod bardzo ciężkimi zarzutami czerpania funduszów
zagranicznych”.
I wygrał. Sąd uznał, że zdrowa różnica poglądów nie może prowadzić do szkodliwych społecznie
szyderstw publicznych, i skazał szydercę na dwa miesiące aresztu z zawieszeniem na dwa lata.
Po upływie tego terminu w salonie plastyków przy ulicy Piotrkowskiej otwarto odwetową
wystawę prac przegranej strony.
Pan K. opowiada:
– Na pierwszym rysunku był dom w rodzaju mojego, ale zamiast wieżyczki moja fizjonomia, z
takimi nozdrzami, z takimi zębami, taka przerażająca zrobiona. Na drugim znowuż była fontanna
ogrodowa, przy której wyrzeźbiłem syrenkę, ślimaka i raka, a trochę dalej lwa, grotę i skały z
cementu. Pod fontanną leży moja żona, tak złośliwie ujęta, pani wybaczy, taka gruba i niech się pani
nie gniewa, pupa taka wypięta. W jedną połowę sroka dziobie, drugą ja całuję. Na trzecim rysunku
była willa namalowana jak kobieta albo kobieta jak willa, tu wcięta, tam naddana, ja się do niej
przytulam i wołam – moja najukochańsza willo!
Podczas gdy artysta profesjonalny usiłuje piórem i piórkiem skompromitować gust artysty
amatora, ten drugi otrzymuje mocne posiłki z najrozmaitszych kierunków.
Od rodaka z Ameryki:
„W tym czasie, gdy Polska została napadnięta przez Niemców, miałem cztery Siostrzyczki i
trzech Braciszków, a ja najstarszy Synuś skończyłem wtedy szesnaście lat. Bezcennym moim
wspomnieniem jest to, że gdy podczas mego pobytu w kraju zatrzymałem się w Łodzi, miałem
zaszczyt zapoznać Pańską Osobistość. Niech mi będzie wolno chociaż w kilku skromnych słowach
podziękować, że Pan miał życzenie zaprosić mnie, abym ja nie tylko na zewnątrz, ale i wewnątrz mógł
obejrzeć i zarazem podziwiać piękność Pańskiej Własnoręcznej Architektury. Gdy piszę ten list do
Pana, jestem w natchnieniu, że stoimy obaj na werandzie Pańskiego Pałacu i przyglądamy się
dywanowi z samych najpiękniejszych kwitnących róż…”.
Od nauczycielki:
„Dzieci były oczarowane! Nie wiedziały, na co patrzeć! Wyszły po prostu szczęśliwe!”.
Od dekoratora TV:
„To jest piękny przejaw odrębności i niemundurowanego gustu”.
Od podpułkownika:
„Jako oficer Wojska Polskiego wyrażam ogromne uznanie za tak piękny obiekt zbudowany i
urządzony w robotniczej Łodzi”.
Od architekta:
„Obiekt stanowi unikalny, ciekawy, choć dyskusyjny przykład amatorskiej twórczości (hobby),
bardzo indywidualnej i subiektywnej, utrzymanej w konwencji XIX-wiecznej. Architektura o może
zbyt bogatym wystroju usytuowana w otoczeniu monotonnych i brzydkich domków jednorodzinnych
jest zjawiskiem odrębnym i zaskakującym, zasługującym na pełne poparcie”.
Od historyka sztuki:
„Ja bym tu już dziś otworzył muzeum architektury i sztuki spontanicznej i wpisał cały ten dom,
razem z ogrodem i wyposażeniem wnętrza, do rejestru zabytków”.
Od kolegów z SD:
„Z okazji wizyty kolegów z SD z racji dyskusji nad tezami na Zjazd PZPR i Kongres SD
pragniemy wyrazić pogląd, że taka właśnie osobowość artystyczna przetworzona sztuką, własną
twórczością, musi i będzie towarzyszyć nowemu człowiekowi w socjalizmie”.
Od studentów:
„Jesteśmy oczarowani pańską Willą. Prosimy Pana uprzejmie o rozstrzygniecie naszego zakładu.
Chodzi po prostu o sumę pieniędzy, którą Pan włożył w budowę…”.
Mamy więc stosowną okazję, by – nie zająwszy stanowiska w poprzedniej sprawie: czy Willa jest
piękna – przejść do następnego tematu bulwersującego opinię: ile Willa jest warta i jaka jest duża.
Największe wrażenie robią przestrzenie tarasów i balustrady o białych balaskach odbijające się
od cieniowanego błękitu murów. I złoto łyskające przez firanki.
– Mieszkałem przedtem na Wygodzie – opowiada pan K. – Na Wygodzie, ale bez wygód. Od
kiedy pamiętam, chciałem mieć dom według własnego projektu, całkowicie oryginalnego, co w mojej
głowie zakiełkował i dojrzał. W Ameryce nigdy nie byłem, amerykańskich planów nie sprowadzałem,
amerykańskimi pieniędzmi nie rozporządzam. Zarabiam uczciwie jako artysta plastyk, mam firmę
cerat artystycznych. Malujemy je nie tak aby-aby, ale żeby były piękne, żeby kobieta chętnie wzięła
taką torbę do ręki, w złoto-różowo-niebieskie kwiaty na przykład. U mnie się artyzm nie rozdziela,
żeby jeden był dla mnie prywatnie, a drugi na sprzedaż.
Mój organizm nie znosi papierosów. Może to dobrze, a może choroba. Jak ktoś na ulicy pali
papierosa, to ja sobie stanę, zaczekam, niech ten dym przejdzie. Sztuka nowoczesna to dla mnie taki
dym. Prawdziwy artyzm musi być przekazaniem wizualnym, żeby każdy wiedział, żeby rozumiał,
żeby się przejął. Życie jest smutne, ciemne, ja uważam – żeby było jaśniejsze! Złotko sprowadzam w
folii i sam złocę wszystko, bo złoto jest ciepłe, przytulne dla człowieka, piękne nie jako majątek, ale
jako piękność sama. W przeciwieństwie srebra, które jest zimne, nieczułe jak księżyc. Nawet ten
Mickiewicz na medalionie i ten martwy zając na płaskorzeźbie myśliwskiej jako złoty jest weselszy.
Wszystkie te piękne rzeczy miedziane, mosiężne skupowałem bardzo tanio albo dostawałem za
darmo, albo znalazłem w śmietnikach na ziemiach północnych i zachodnich, moje miejsca urlopów od
dawnych lat były Międzyzdroje, Świnoujście, Dziwnów.
Te obrazy olejne są moje. Byłem kiedyś w salonie sztuki, pytam, kto ten obraz malował. A ta
pani mówi wyniośle – artysta z Warszawy. Wróciłem do domu i myślę – może ja będę artysta z Łodzi.
Z wielką radością namalowałem ulicę w Nowym Jorku, żniwa w Rabce, wyścigi w Sopocie. Potem
zaprzestałem, bo nie miałem czasu na dom. Ale jeszcze wrócę do malowania.
Sam rysowałem także wzory mozaikowe na posadzki tarasów i ściany garażu. Na tarasach
motywy dywanów wschodnich, w garażu jeleń z wieńcem (podkreślam to, bo nie każdy jeleń ma
wieniec) u wodopoju, wazon z różami, kotwica, łódź Piotrowa. Wszystko jest ułożone z drobniutkiej
terakoty odpadowej klasy. W garażu trzymam teraz agawy, które wiosną ustawię w ogrodzie,
samochód mi niepotrzebny, ja się stąd nie ruszam. Drobne rośliny ozdobne trzymam w oranżerii obok,
a tysiąc pięćset róż w ziemi, dobrze przykryte. Trzeba się nachodzić, trzeba, kiedy ja to kocham.
Tralki na tarasach podpatrzyłem w dawnym pałacu Poznańskich chyba. Zrobiłem formę z
cementu, smarowałem towotem i tak myśmy te tralki odlewali, która udana – myli rozpuszczalnikiem,
gładzili szpachlą i malowali na biało, olejno, żeby wyglądały z marmuru. Tych tralek jest 1460.
Wartość szacunkowa Willi przyjęta przez PZU na 1 stycznia 1975 r. wynosiła 539 200 zł.
Władze finansowe uznały, że wycena PZU nie może stanowić podstawy do wymierzenia panu K.
jednorazowego podatku, i skierowały na Krakowską specjalną komisję. Komisja wyceniła dom na 1
451 290 zł. Władze finansowe stwierdziły jednak, że jest to wycena zbyt liberalna, i przysłały
następny zespół rzeczoznawców.
O tym, co ustalił ten drugi zespół, pan K. nie został oficjalnie powiadomiony, choć prosił o to na
piśmie. Nieoficjalnie zaś dowiedział się, że tym razem Willa warta była 955 tysięcy. I co równie
pomyślne – była mniejsza! O 171 metrów sześciennych (co się zresztą zgadzało z osobistym
rachunkiem pana K.).
Władze finansowe zobowiązały jednak pana K. do płacenia podatku od sumy ustalonej przez
pierwszą komisję, a opiewającego na ponad 200 tysięcy. Żadnego uzasadnienia tej decyzji pan K. nie
otrzymał.
Czy przypadkiem nie płaci on za to, za co mu się cały podatek powinno umorzyć – za inność? A
do tego – inność dumnie prezentowaną, inność triumfującą?
Państwo K. płacą za tę odwagę inności, od kiedy się wprowadzili do Willi. Sąsiedztwo potępiało
ich, że trzymali kundelka. Taki pałac i kundel? Ludzie zaczęli na nich patrzeć nie po prostu, ale przez
złoto. Jedna panienka napisała na przykład z Krakowa: „Czy mogę to cudeńko zobaczyć? Oczywiście,
jeżeli nie pojadę do Paryża… Tato mój, literat, dziś staruszeczek… Czy u Państwa jest fortepian?
Gram ciężkie rzeczy, bo takie sobie umiłowałam… Czy synek Państwa zna Kraków? Gorąco
zapraszam. Mam ciocię w hotelarstwie, da piękny apartamencik… Wyślę fotografię…”.
Część znajomych przestała do państwa K. przychodzić w gości.
– Wstydzą się, że nasz dom zbyt wspaniały, a my uważamy każdego, od najmniejszego do
największego.
Pan K. jest artystą. Dla swej Własnoręcznej Architektury zniesie pogodnie wszystkie udręki
moralne i materialne. Pani K. bliższa jest życia – więc cierpi.
Pan K., poczyniwszy najprzykrzejsze rachunki, potrafi o nich zapomnieć, bo właśnie uświadomił
sobie, że:
– Największym rozumem nieograniczonej mądrości jest myśl człowieka. W jednej sekundzie
telewizja nas przenosi na Księżyc!
Albo że:
– Cała tajemnica polega na umiejętnym cieniowaniu. W czym jest ten artyzm? Tam, gdzie
wypukłe, musi być jasne, a tam gdzie wgłębione – cień…
Część 4
Całe życie w Pomygaczach
1978

Przedtem

Jak życie życiem, zawsze jakaś sprawa istnieje… Jak by ten wieczny spoczynek jakoś ludziom
przybrać? Na cmentarzu dół, a w nim woda, lud wrzuca czerupy i hadztwa, czemu nie zasypać owej
gnojowizny, bo i ja tam, powiedzmy, spocznę.
Całe życie tak chodzę dla ludu, aż mówią – usiądźcie, Michale, nie morduj się, Więcko. A jak
Więcko ma usiąść, dlaczego? On dwadzieścia pięć dyplomów otrzymał i Krzyż Restituta, on
dwadzieścia dwa razy był proszony na krajowe narady (jego minister posadził przy sobie), a na
powiatowe i gminne choć co trzeci dzień, u niego redaktorów było siedemnastu, a redaktorzy naród
szyty, bity, na klej brany, on był opisywany w czterdziestu gazetowych wycinkach, on pełnił po wojnie
pięćdziesiąt funkcji społecznych, on ma siedemdziesiąt legitymacji, wszystkie razem schowane w
pudełku. I tak mówią do mnie – Więcko, poluzuj na starość. A jak mnie się nie chce?
Żyję w Pomygaczach siedemdziesiąt siedem lat i ciągle ten sam, jak o swoim życiu rozważę –
ciągle ten sam, a Pomygacze odmienione, już nie dzikie, nie strzeszane ani nie howienne. Chociaż
przywiązanie do wszystkiego było bardzo silne. Ludność dzielnicy Howieny nie chciała, żeby ta część
wsi przyjęła nowoczesną nazwę ulicy Cmentarnej…
W sieni szurania i śmiechy.
– A wy tu za czym, dziewuszki?
– Niech pan Więcko poszuka, kiedy prezydenta zastrzelił ten, no… Bardzo prosimy, bo w szkole
kazali pamiętać.
– A ładnie, ładnie. O, jest o zamordowaniu, brulion szósty, strona 640, rozdział: „Tragiczne
wypadki w Ameryce, a wielkie zainteresowanie tą sprawą naszych ludzi w Pomygaczach”. Tutaj
macie prezydenta, tutaj Oswalda, a tu jeszcze prezydenta brat.
Tak, tak, dobrze, dobrze, ot, ot. A to było o owych Howienach.
Uparte Howieny chciały pozostać przy starym nazwisku dzielnicy. Ciągle tu jeszcze można
posłyszeć na lenia – bambiza, na kolej – czyhunka, na błoto – chrechoć, na wybój – kołdoba, na
niedobrego – fantaźliwy, na nieudaną robotę – ni hauno, ni drezga. A jak kto zły na kogo, to jeszcze
zawoła – a żeb cibie sprachło, a żeb ty skleszczau, a żeb cibie małanka spaliła.
Każda zmiana w życiu Pomygacz u mnie zanotowana, zapisałem już stron 1446 wielkiego
formatu…
– No, przeczytały sobie o prezydencie? Jeszcze co wam trzeba? Stoicie niby bociany.
– My byśmy chciały zapytać, tylko nam brzydko troszeczkę. Ale pan Więcko nie pogniewa się?
My byśmy chciały zapytać, kiedy tak można z chłopcem, żeby nic nie było.
– Aj, aj. A już wam się chce?
– Chcieć nie chce, ale tak wiedzieć, nic złego.
– Ja i przypadkowo wiem, bo mój syn doktor. Dobry doktor w Bydgoszczy, tak, tak. Medycyną
zainteresowany jestem. Więc wyjaśnienia mogę wam udzielić…
… fotografii wlepiłem 260, koszt ogromny, ale chodzi o historyczne utrwalenie, o pamiątkę
przeszłości dla dalszych pokoleń. Pierwszy brulion zacząłem słowami: „Wiadomości zbierano na
podstawie przeczytanych różnych starych dokumentów, gdzie tylko można było utrafić na jakie…
Szukano w archiwach kościelnych, jak w Turośni, Surażu, Juchnowcu i Supraślu. A wiele też opierano
się na opowiadaniach najstarszych ludzi”. – Więcko – chwalą mnie baby, one mnie lubią, ja płaszcz
podam, przez drzwi przepuszczę – wy historyk, Więcko, wy uczony. – A ja pytam – powiedzcie,
kobietulki, ile macie klas? – A one na przykład – cztery albo pięć. – To wy, znaczy, uczone, jakby ja
miał cztery klas, tobym poszedł na księdza! U mnie ani jednej!
Kiedy ja się urodził, 26 marca 1901 roku, byłem najmłodszym z dziesięcioro dzieci, a pięć nawet
nie zdążyło dorosnąć wieku dojrzewania, bo z biedy pomarły. U mojej siostry Marii było jeszcze
gorzej – przy trzynastym dziecku umarła, szwagier ożenił się z wdową, która mu urodziła jeszcze
pięcioro i z tych osiemnastu dwoje żyje, reszta umarła w dzieciństwie albo dorastając. W naszej
rodzinie sytuację pogarszała pobożność. Matka codziennie rano biegła do kościoła, a co tylko odpust
w okolicy, szła tam prawie na klęczkach, z wielkim umartwieniem. Wstaje świtem, goni do Suraża na
szóstą rano, a jest kilometrów piętnaście, wraca do domu, odetchnie, biegiem na drugi odpust do
Białegostoku, znowu odległość ta sama, a środków lokomocji jeszcze wtedy nie ma.
Mówią dobrzy ludzie – Więcko, pójdź do spowiedzi, wieś na ciebie patrzy, to i inni pójdą. A
spowiedź ludziom potrzebna, ulepsza, uśmierza, znaczy pozytywna społecznie. Mają rację, tak, tak. Ot
i nie poszedłem. Do spowiedzi nie chodzisz – mówią – ale krzyży strugasz. Kiedy mnie cieszy taka
robota misterna. Zmajstrowałem krucyfiks z pięciu gatunków drewna, bo ran było pięć, z trzydziestu
trzech kawałków, ile było lat, przecież ja był stolarz meblowy pierwszej kategorii.
Zanim do tego doszedłem, życie było biedne, że aż utrapione. Jak ojciec sochę zamieniał na pług,
wołów na koni, a bronę leszczynową na zęby żelazne, to my się od tego wydatku nie mogli pozbierać.
Wysyłali mnie pasać bydło ogólnowioskowe. To ja tylko myślałem, jak popaść do pełnej kolejki,
która była karmiona, a nie do pustej, płaconej troszki lepiej, ale bez prowiantu. Bo tylko marzenie
było, żeby podjeść. Ojciec szukał dodatkowych zarobków, pojechalimy raz z wiśniami na letnisko pod
Białymstokiem i trafili na teatr wędrowny, a tam artystka młoda, postawna śpiewa: dierewieński
mużyki priamo duraki. Pytam ojca, czemu ona taka uszczypliwa, a ojciec tłumaczy – u nas we wsi
ludzi 365, a tylko paru czyta, i na drukowanym. Najsławniejszym czytelnikiem za ojca pamięci był
Sacharewicz Józef, z własną księgą chodził po domach, nie religijną, ale światową, pod tytułem Klucz.
Czytał ją wprawnie, bo po wiele razy. Były w tej księdze przepowiednie o przyszłych wojnach i
żelaznych ptakach, i jak się będzie roszerzała nienawiść ludzka.
Najciekawsza przepowiednia była, że przyjdzie czas taki – kościelny zapali naraz wszystkie
świece w kościele i w jednej sekundzie je zgasi, jak to może być? Wspomnieli ludzie oną
przepowiednię w dzień elektryfikacji Pomygacz. Wróciwszy do owej aktorki, nie była ona pewnie taka
uszczypliwa, skoro śpiewane słowa polegały na prawdzie, chociaż co mużyk był winien ciemnocie.
Utkwiły mi one w głowie. Przychodzi niedziela, widzę przed kościołem u galanternika książeczka
ABC Kazimierza Promyka, ale cena ogromna, trzydzieści kopiejek…
Głos za oknem:
– Michale! Michale!
– A co za sprawa?
– Aj, Michale! Poważna!
– A nie możno zaczekać? U mnie redaktorka!
– Nie możno, tato słaby, zaraz może umrzyć!
– Ot, ot, pójdę, ksiądz może odmówić, a opiekun społeczny jakby zobowiązan.
Po półgodzinie szuranie w szmaciankę pod progiem. Więcko powraca.
– Testament chciały, żeby ja im spisał. Uprosim ojca – mówią – może rozporządzi, a Michał
zapisze, bo wyście piśmienni. A ja odpowiadam – zaczekajcie z waszą chytrówką, wy tu dwie, a ojciec
ma siedmioro. Zwołajcie możliwie wszystkich, będę sekretarzył.
W tygodniu zdarzyła się okazja zarobić na pasionce dwadzieścia kopiejek. Proszę ojca, żeby
dziesięć dołożył, ale tato nie ma. Matka znajduje pięć w schowku. Brat mi jeszcze wygrzebuje cztery.
Myślę, jedną kopiejkę galanternik opuści. Pośpieszam w niedzielę, galanternik przelicza – oddawaj
lamentarz. Upłynęło tydzień, zanim zdobyłem kopiejkę. A ta książeczka ojca mojego do więzienia
zaprowadziła. Bo to przez krótki czas chodziłem wtedy do szkółki polskiej, tajemnej. A jedzie przez
wieś prystaw, widzi dzieci gromadka koło jednej chaty, wszedł i dobrze trafił, o to jemu szło.
Zobaczył polskie książeczki, zapisał rodziców i posłał wszystkich za kratki, ojca nauczycielki tak
samo, bo ona Maria Topalska, miała lat szesnaście. Ale dynastia carska obchodziła rocznicę i wydała
amnestię, ojcowie posiedzieli ledwo jeden miesiąc.
Tak ja żył w Pomygaczach, nie znając liter ani kupnej odzieży, znał za to dobrze wszystkie
uroczyska: czwiertki seredniański, zahonki, czwiertki rudnicki, preczki pod Bronczeniami, bierioski,
otłohi, horody u olszyni, zahorodnicze, niżypopławy, gdzie Katarzyna Więcko napotkała nocą stracha
w sołdackim mundurze i przy ostrogach, jelinny chwojki, chwojki za Howienami, kowalouszczyznę,
miśkiniouszczyznę, mohiełki, rusteli, bołota, a zamiast butów miał mnie ogrzać pępuszek z popiołu i
sieczki wszyty przez matkę w koszulę. Dobrze, że ja na świnkę nie chorował chociaż. Świnkę u nas
leczyło się straszno! Matka szukała, czy w okolicy nie ma nieboszczyka, jak jest, wiodła dziecko do
żałobnej chałupy, brała umrzyka za palec i tym palcem dotykała dziecku obrzmiałych ślinianek.
Przychodzi rok piętnasty, caryzm zaczyna masowy zakup bydła na naszych terenach. Piętnastu
ludzi z Pomygacz ma je pędzić na wschód. Powinni iść ojcowie, ale oni potrzebni na gospodarce, wieś
wysyła nas, dzieci. Żołnierz dostaje deputat, ale pastuch cywilny tyle się pożywi, co udoi, a wymiona
przepalone! Gnamy tak bydło dwieście kilometrów, śpimy pod krzakiem u krowiego boku, aż w
Baranowiczach Czerwony Krzyż daje nam zasiłek – dziesięć kopiejek pieniędzy, dwie kostek cukru,
dwie małych bułeczek. Tu już my wolni, ale jak powrócić? Tłuczemy się wśród żołnierstwa… Dobry
los nam zesyła swojaka w mundurze…
Pukanie.
– Kto tam?
– Aby na minutku…
– A czy co ważnego?
– Ważne, nieważne.
Zagląda ogromny mężczyzna z jednym zębem w szeroko uśmiechniętych ustach. Gospodarz
znika w sieni i wraca markotny.
– Człowiek znajomy, życzliwy, prokuratora – mówi – pożycz mi, Więcko. Nie dam – będzie miał
żal. Dam – przez siebie przeleje. Już drugi raz przychodzi w tygodniu, dwieście złotych toż pieniądz.
Dałem. A o czym to było? O tej gonionce za bydłem.
Więc my wrócili szczęśliwie do matek i biedy, ale ta bieda wydała się złota po owych etapach.
Przychodzi rok szesnasty. Panowanie niemieckie na naszych terenach względem oświaty
luźniejsze. Maria Topalska, teraz już podrosła, znowu uczy w szkółce, ale prawie jawnie, za to w
naszej rodzinie nieszczęście. Pojechaliśmy z matką do Białegostoku po zarobek jakiś oczewiście,
podchodzi policaj i każe nam sztraf, tym chodnikiem, wyjaśnia, możno spacerować tylko w prawym
kierunku wedle ruchu kołowego na drodze. My z matką zamarli, nic nie pomogło, ani łzy, ani
błagania, po pięć marek zapłaciliśmy, to razem dziesięć. A w roku osiemnastym spada na nas większe
i prawdziwe nieszczęście – umiera ojciec, zostawia nas samych na gospodarce, a pod naszą opieką
sprzęt przeciwpożarowy, trzy beczkowozy dwukołowe na drewnianych osiach, dwie sztuk sikawek
ręcznych, parę bosaków i inny sprzęt podrobniejszy, nad którym ja teraz jako nad wiejskim, przejmuję
odpowiedzialną opiekę, od lat najmłodszych jestem strażakiem, a długie lata prezesem straży w
Pomygaczach. Sprzęt nadal w naszych budynkach, tylko że w dzisiejszych czasach nowocześniejszy i
więcej go mamy. A drugie nieszczęście w osiemnastym roku – sąsiedzkie. Przyjeżdża do wsi oddział
żołnierzy niemieckich, a czas jest mroźny, więc zajmują kwaterę u Wojciecha Tomkiela, a Wojciech
ciekawy towarów wojskowych, ledwie Niemcy wyszli oporządzić konie, zaczyna oglądać granaty
owoczesne, trzonowe. Odkręcił, pociągnął, aż zasyczało, ładnie syczy, tak trzyma i patrzy, śmierć
nastąpiła natychmiast i zdemolowane mieszkanie. W roku dziewiętnastym nie ma w naszej rodzinie
wielkich wydarzeń, w dwudziestym zostałem wcielony.
Wielka zmiana w życiu człowieka… Koszary zimne, szyby wybite, mróz dwadzieścia stopni,
Boże Narodzenie przyszło spędzać pod Kijowem we wsi Taurowie. Pierwsza wigilia z dala od rodziny
i co na nią – opłatek, kluski z makiem i wódka. A dla porównania z obecnymi czasy, niedawna kolacja
wigilijna w Pomygaczach, na którą zostałem zaproszony do mojej bratowej Więcko Józefy,
dwadzieścia trzy pozycje, wymieniam kolejno: opłatek, chleb, śledź, ryba, sałatka z różnych
produktów, łamańce z płynnym sokiem makowym, barszcz z uszkami grzybowymi, kucia jęczmienna
z makiem, kisiel z wiśniami, cukierki, orzechy, bułka z makiem, szarlotka, pomarańcze, jabłka, wino z
agrestu, wino z wiśni, kwas domowej roboty, oranżada, piwo, wódka, kawa, słone pałeczki.
Trwa nasza nędza żołnierska. Bywa, front przedzielony rzeką, a wieczorem zaczyna się agitacja.
Z tamtej strony rzeki bolszewik zaczyna. Gada, gada długo, sprytnie, a do rozumu. Jeden się zmęczy,
drugi zaczyna. A z naszej strony oficer wystąpi, w trzy słowa palnie i wiadomo jakich. A my,
żołnierstwo, w okopach głowy łamiem; jedna prawda widoczna – nasza burżuazja cywilna żyła
bogato, a chłop i robotnik ubogo, a druga prawda była – cel nasz patriotyczny. Ulżyło, jak w
dwudziestym drugim roku dano nam służbę weselszą, sianokosy dla pułku pod Pińskiem. Ciekawe
zjawisko, wychodzimy na ogromne łąki, a tam na kępach wśród bagien dziesiątki trupów żołnierskich,
od siedmiu lat nie pochowani żołnierze, przy kościach broń i amunicja, buty całe, ale skóra struchlała,
czasem rubel zaświeci srebrny, serce się ściska, rodzina może być czeka, że syn we świecie i wróci. W
roku dwudziestym trzecim wielkie przeżycie, defiluję w konnicy przed prezydentem Wojciechowskim
na rynku w Grajewie. Przyjemność, a zaraz i przykrość; w Grajewie lud domaga się pracy, biorą nas z
koszar, by stłumić, jedziemy do miasta z groźnie obnażonymi szablami, ale jest wśród nas inna
propaganda, nie będziemy płazować ludności, widzimy, podoficerowie popierają nas cicho.
Przejeżdżamy ostro, ludność ustępuje, nikt nikogo nie trącił, ale nieprzyjemnie.
Wyszedłem z wojska, już byłem prawie gramotnym, a na ulicy Pomygacz prawie jak król, świata
zażył, obyty.
Ale co? W domu stara bieda, trzeba szukać pracy. Ziemia nie wyżywi. Brat ma na wsi budowlany
interes. Idę do niego. Daje mi pracę, ale jaka dniówka, za trzynaście godzin harówki jednego złotego!
Tak mały zarobek!
Kroki.
– Michale, z telefonu można skorzystać?
– Telefon dla ludzi! A numer wiesz?
– Właśnie że nie wiem.
– Masz tutaj książkę.
– Aj, Michale, druk drobny. Numerów chyba z tysiąc tu będzie!
– A do kogo tobie telefonować?
– Do Zegmonta.
– Nazwisko wiesz?
– No, tego, co w Pieczurkach w blokach zamieszkał.
– Zegmunt? Ja takiego nie znam. Ty by czapki nie zdjął?
– Co, może z telefonu nie możno skorzystać?
– A możno, telefon dla ludzi!
Jednego złotego, a ceny są takie: kilo cukru – złotówka, pół litra wódki – dwa złote, kilo słoniny
– złotego sześćdziesiąt. Tymczasem u mnie nowa sytuacja życiowa. Anna Mielech z Juraszek zawsze
po kościele pilnuje mnie, dokąd ja idę, zaczynamy razem wychodzić, i tak, stopniowo, rodziców
odwiedzam, ale pamiętam o pępuszku z sieczki przeciwko gruźlicy, dokumenty lekarskie mam złe.
Mówię jej otwarcie – ze mnie pożytku nie będzie. A ona patrzy tylko i odzywa się – ja tobie umrzyć
nie dam. Ożeniliśmy się. I tak domowy obiad i ta pościel, przedtem ja tylko kapotą nakrywałem się, i
kobiety ciało też grzeje. Z tego ogrzewania gruźlica przepadła. Przeżyliśmy z żoną czterdzieści
dziewięć lat, przeżyłem ją… Jaki to dobry, ustępliwy człowiek był, jaki pracowity, za mnie robiła na
roli, za mnie w domu, bo ja ciągle społecznie zaangażowany. Przed każdą naradą myślę – ten raz to
już jechać nie pozwoli. Rano wstaję, na krześle wisi koszula, ciepła od żelazka, spodnie
wyczyszczone. Wracam z Białegostoku albo z Warszawy, trzeba kobitkę upieścić, opowiadam jej
wszystko, gdzieśmy byli, co robili, co jedli, ładnie było, dobrze tak, a ona siedzi i słucha, nigdy nie
przeciwna, tak, tak…
Ale to wszystko to późniejsze czasy, już za rządzenia krajem robotników i chłopów, a kiedy my
tylko pożenili się, w roku dwudziestym piątym, życie było umartwione. Dwoje dzieci nam zmarło i na
pewno z biedy i z ciężkiej pracy, kiedy żona chodziła już w ciąży. Bo jak ona potrafiła pracować.
Zasadziła truskawki w celu wypracowania jakiegoś dochodu, bierze w dwa koszyki, każdy dziesięć
kilo, i idzie do Białegostoku sprzedawać. Piętnaście kilometrów i dwadzieścia kilo, wysiłek nadludzki,
do utraty przytomności prawie. I wraca, piętnaście kilogramów z powrotem dźwiga.
A jak już przyszedł dobrobyt, to i śmierć przyszła. Człowiek zapytuje, jaki sens ma życie? Ot,
przeleciało jak obłok, jak chmura. Człowiek odchodzący powinien po sobie pozostawić ślad, a to w
postaci historii swego życia utrwalonej w pamięci innych ludzi. Nie każdy o tym pamięta. Maria
Głowacka z Pomygacz na łożu śmierci przeklina synów, którzy wszyscy żonaci i mają dzieci, i tak
umiera. Strach… A inny człowiek chce się pogodzić każdym sposobem w tej ostatniej chwili. Maria
Galas, było to w roku dwudziestym siódmym, poczuła się słabą i mocno grzeszną, a księdza trudno
sprowadzić, każe zawołać nauczycielkę Ślepowrońską i wszystkie grzechy szczerze jej wyznaje, nawet
te, co przed księdzem były zatajone. Ledwie wyznała, dusza rozstaje się z ciałem. A jeszcze inny
wypadek, zgon człowieka bezrodzinnego w Pomygaczach, Szwabowicza Jana. Ubierałem go na
ostatnie odejście od nas, trudno uzmysłowić taką nędzę, niechlujstwo, a nawet brud ciała. A on nie był
biednym. W banku miał sumę poważną, a po skrzyniach odzieży! Trzy płaszczy wojskowych, długich,
przedwojennych z orzełkami w koronach, trzy płaszczy kolejowych, trzy kożuchów, a króciaków, a
watowiaków, kamaszy nowych na skórzanych podeszwach pięć par, koszul trzy, słabych, kaleson
wcale. Trudno uzmysłowić, jaki tego życia był cel.
Pięć lat bieduję w przedsiębiorstwie brata, aż wreszcie rozstajemy się z awanturą. Okazuje się, w
świecie można lepiej zarobić niż u własnej rodziny. U pana Wysockiego w Białymstoku dostaję jeden
złoty za godzinę pracy, a praca ośmiogodzinna, według prawa, po godzinach nadliczbówki płatne
jeszcze lepiej. My teraz prawie bogacze. W dwudziestym ósmym nabywam nawet rower, pierwszy w
Pomygaczach. Wielki podziw budził u starszych ludzi. Wracam z miasta pod wieczór, a dziadek Józef
Skalmowski, głodny, chłodny, obdarty stoi jak zawsze przed płotem, zatrzymuje mnie. – Michale,
pogadaj, ludzie odstąpili starego, a jak ty się utrzymasz, a czy to nie za cienko jechać na dwóch
kołach?
Od pana Wysockiego przechodzę do firmy meblowej Ernst Martz, robota ciekawa, robimy za
granicę, a najwięcej do Palestyny, bo wiele Żydów z Białegostoku tam się wyprowadza. Atmosfera
pracy możno powiedzieć, że sprzeczna, bo pracuje nas razem czterech katolików, czterech
prawosławnych, trzech ewangelików. A co bliżej wojny, tym sprzeczniej. W trzydziestym piątym to
już Niemcom chce się śpiewać Dojczlan, Dojczlan iber ales, a my wtedy w odwet – ojczyzno nasza
święta, ty polski kraju nasz. A prawosławni nie śpiewają, tylko mówią – jak radio Moskwa co powie,
to chce się słuchać, a jak Raszyn-Warszawa – bzdury, banialuki. Ta cała propaganda, jak majster poza
warsztatem, bo on nie pozwala.
Przychodzi trzydziesty dziewiąty. Zaczynam wiosną pracę budowlaną na lotnisku Krywlany, w
firmie Kornaszewski. Zmora wojenna już wisi. Przychodzą Niemcy, potem uciekają, utrwala się
administracja radziecka. Zarobek słaby. A co parę dni polityczne zebranie. Inżynier Charytonow
tłumaczy nam o traktacie wersalskim, przykro…
Na dworze kobiecy lament i złorzeczenia. Wołanie:
– Więcko! Więcko!
– Oj, muszę uśmierzyć!
W podwórku zwarły się ze sobą dwie gospodynie oblane czymś białym. Więcko rozdziela,
wyciera, uspokaja i sadza. Następuje godzenie, a potem pisanie przez kalkę na zielonym stole, przy
krucyfiksie z pięciu gatunków drewna, pod obrazem Święto kawalerii polskiej (na passe-partout
początkowe nuty pieśni o Pierwszej Brygadzie), obok półki z książkami: Klim Samgin, tom Lenina,
poradniki rolnicze. O co poszło?
– Stanisława postanowiła oporządzić dom, którego ściana graniczy z podwórkiem Amelii.
Stanisława bieli, Amelia nie pozwala wejścia na swój teren. Wynika ostra wymiana ojczystej
wiązanki. Stanisława dalej bielić wapnem głowę Amelii, Amelia za wiadro – chlust na Stanisławę. Ot,
kłopoty sąsiedzkie, a nawet cierpienia cielesne. Ugodziły się w końcu, ale z warunkami. Mela wpuści
sąsiadkę, jeżeli jej mąż wystawi nowy płot na granicy. Kazały mnie umowę sporządzić i podpisać za
świadka. W czasach wysokiej nauki i wysokiej kultury ludzie na wszystko chcą mieć dokumenta i
słuszna racja, tak, tak.
W czerwcu zaczyna się nowa tragedia naszej ludności, wojna niemiecko-rosyjska. Władze
niemieckie zaraz utworzyli miejsce straceń w juraszkowskim lesie, parę kilometrów od Pomygacz.
Ćwierć setki młodzieży biorą na roboty, z rolnictwa wyciskają, co tylko się da. Strach nawet w
tajemnej kryjówce chować świniaka, a jak już osmalisz? Gdzie z dymem uciec? Ludność żyje
nadzieją, że wojna długo nie potrwa, byliśmy w wielkim błędzie politycznym. Pamiętam moment,
pojawia się u mnie nieznany osobnik, wymienia zaufane nazwisko, wręcza potajemne gazetki i prosi,
by rozprowadzić je umiejętnie… Ten rok był dla mnie wyjątkowo ciężki, tak politycznie, jak i
gospodarczo, robota w ciągłej niepewności życia. Przysięgę do AK składałem w nocy w stodole na
sianie, przy świetle latarki, i tak mi pozostało pseudo Latarka. A w lasku juraszkowskim egzekucje,
doliczyliśmy się siedemdziesięciu trzech ofiar. A nad laskiem spadochroniarze. Przychodzi mi
przeprowadzić jednego do cegielni turczyńskiej, gdzie pracuje wywiad partyzantki radzieckiej, daję
jemu piłę, sobie biorę siekierę, a on uzbrojony po zęby, na plecach jakiś ciężar, pewno radiostacja.
Dochodzimy do szosy, na szosie przecież zawsze jakiś ruch istnieje, Rusek się do mnie odwraca i
mówi – w razie co na drodze, ty udiraj w kusty, ja budu broniłsa. Ale żeśmy doszli, dobrze, dobrze,
tak, tak.
No i zbliża się Polska na nasze tereny. A ja z drugim bolszewikiem, uciekinierem spod Niemca,
męczę się. Słaby niewolnik, zagłodzony, stęka, jęka. Posłałem go do wdowy, żeby odkarmiła. Ale
bolszewik nieszczęsny nie zdążył, wyzionął ducha. Trzeba pochować, a gdzie? Niewierzący był
człowiek. Przypomniałem, że w Pomygaczach na Kowalowszczyźnie było cmentarzysko, dawne,
historyczne, od niego dzisiejsza nazwa ulicy Cmentarnej. Czemu by nie w to miejsce grzebalne
bolszewika dać? Złożyli się ludzie po desce, zrobiłem w nocy trumnę i tam my go pochowali,
Aleksieja Gribowa z Samary, dwadzieścia dwa lata młodzieniec. Ustawiliśmy kamień z nazwiskiem i
gwiazdą, jak nie wiem co bolszewik spoczywa. I napisał ja potem do Samary, tak jak pamiętał pismo z
nowej narodnej azbuki, co kupiona przez ojca jeszcze za caryzmu, używana, bo za pół ceny,
dwadzieścia kopiejek, ale nie odpowiedział nikt.
Przychodzi ranek 26 lipca. Starsi ludzie wyszli przed domy, rozmawiają w grupkach – może to
już ostatnia wojna w naszym życiu. Bo kto miał około pięćdziesiąt lat, to przeżył albo pamięta pięć
strasznych wojen. Gadają ludzie i z tego wynika wspólna rezolucja – godnie uczcić koniec onych
ciężkich czasów. A za rezolucją idzie propaganda…
Wchodzi młoda, fertyczna kobieta.
– Panie Więcko, a my czekamy z kolacją.
– Dziękuję, pani Jastrzębska.
Wychodzimy z drewnianego domu Więcka na dziurawą drogę. W ciemnościach majaczą białe
kolumny kaplicy i żółty krążek autobusowego przystanku. Kobieta prowadzi do murowanego
kwadraciaka, między wysokie połyski, wersalki, makatki. Zasiadamy ceremonialnie przy troskliwie
zastawionym stole.
Gospodyni, matka dwóch chłopców i córki, pochyla się ku nam:
– Powiem szczerze, bo ludzie uczeni zrozumią. Na jedno pytanie odpowiedź jest mi potrzebna.
Jak chować dzieci, żeby były dobre?

Teraz

Jeszcze słychać huk armat, a my już chodzimy od domu do domu, rozwijamy agitację o budowie
szkoły, bo w Pomygaczach nie było budynku, coraz u innego gospodarza wynajmowano izdebkę. Wieś
wybiera komitet, mnie – przewodniczącym. Ciężką pracę i obowiązek podjęli pomygacze. Jechać
trzydzieści pięć kilometrów do lasu, zwozić kloce do tartaków w Supraślu, Czarnej Wsi, Waliłach.
Czasy nie za bardzo spokojne. Przez całą zimę wieś rozważa, to w tę stronę, to w drugą, u paru
gospodarzy radio, słuchamy z różnych stron świata – nie rozumiemy wiele. Na wiosnę wznosimy zrąb
gmachu szkolnego, stoję wysoko na ścianie, a tu od lasu idzie dwóch ludzi zbrojnych w karabiny,
zastanawiam się mocno, robić czy uciekać, wszystko jedno, będzie ze mną koniec. Każą mi schodzić
na dół, schodzę cały drżący, ale obawy moje były mylne, to byli milicjanci, tropili po krzakach
producentów bimbru.
Kroki ciężkie, niepewne.
– A, to ty?
– Ja.
– Interes masz?
– Pan Więcko nie lubi mnie?
– Lubię, lubię. Interes powiedz i idź.
– Możno zapalić?
– Nie.
– Ale ja proszę.
– A ja nie pozwalam.
– Czemu?
– Nie rozumiesz, człowieku, z pijanym gadać nie lubię!
Wystawiamy budynek wielki i piękny. Zaczyna się nowe życie w Pomygaczach. Rozwój nauki i
kultury rusza szybko naprzód.
Niestety, nie wszyscy doczekali radosnej uroczystości otwarcia. 30 stycznia 1946 roku odbywa
się wesele Michała Koszewnika z Pomygacz z panną młodą z Hołówek. Pewien młodzieniec,
Litwińczuk ze wsi Dołki, zaczyna strzelać na wiwat, posiada nielegalnie broń palną, pistolet. Zamiast
w powietrze strzela niechcąco prosto w głowę muzykanta Józefa Zajkowskiego z Pomygacz, ten pada
martwy na miejscu. Nie doczekała także nowej szkoły Anna Zaczeniuk, skończyła w trybach
młockarni. Najwięcej zgonów nagłych i niespodziewanych ponoszą pomygacze podczas wesel, zabaw
i omłotów. Najrzadziej tu człowiek schodzi dobrowolnie. Samobójstwo zanotowałem tylko jedno, i to
w roku 1927, Michał Radliński zszedł przez powieszenie z powodu cierpień umysłowych i braku
środków do życia.
U nas w domu bieda, powojenna. Tak jak my kiedyś, tak nasze dzieci bez butów. Decydujemy
wysłać syna w świat, ma już lat siedemnaście. Znajduje robotę w Gdańsku, przy hodowli lisów, praca
trudna, brudna i mało płatna, ale nie wraca do domu, myśli próbować na studia. W domu tymczasem
tęsknota za dzieckiem, mamy tylko dwoje…
Żona tęskni bardziej, jako matka, ja zajęty robotą dla ludu.
Znowu wybierają mnie przewodniczącym Komitetu Budowy Bruku. Trzeba uchwalić i pobrać
składki pieniężne. Uchwalić wymiar ulicy, ile jezdnia, a ile chodniki, musi być zgodność! Wyrównać
nierówności w terenie, znaczy góry zdejmować, a doliny wypełniać, jak też prostować krzywizny.
Szkoda, że nie utrwaliliśmy na fotografii, jak wyglądała stara ulica. Całe stopy nóg grzęzły, ludzie
skakali po ułożonych bokami kamieniach, ale w nocy noga zeskoczy, a co ma zrobić dziecko, które nie
dosięgnie, albo kto już stary, przykurczony. Zrobiliśmy ulicę jak w mieście, można powiedzieć –
nastał w Pomygaczach zapał do wspólnych robót w celu ulepszenia. A nas z żoną spotyka radość
prawie niespodziewana – syn dostaje się na Akademię Medyczną w Gdańsku. Jak on da rady, nocą
idzie do stoczni na rozładunek, żeby trochę zarobić.
W tym samym roku i mnie spotyka awans społeczny – na zebraniu ludności zostaję obwołany
kierownikiem świetlicy, która powstaje po raz pierwszy w historii Pomygacz. Dostaję do dyspozycji
cztery szare ściany w nowym budynku szkolnym, pomygacze czekają, co zrobię, a niejeden szepcze,
że jeszcze jedno jarzmo niepotrzebne na wieś. Władze pomagają, pierwszy dar – książki, drugi, w
całym tego słowa znaczeniu wielki dar, to plusz na kurtynę. Młodzież zachęcona rwie się do rozrywki,
zaczynamy pogadanki, wieczornice, zabawy z dochodem, a nawet sport, teatr, zespół taneczny.
Z roku na rok lepsza praca i życie, tymczasem w roku 1953 zaczyna się walka na całą parę
małżonków Gosiewskich przeciw kierownikowi świetlicy, oj, ratuj się, Więcko. Małżonkowie
nauczyciele Gosiewscy prędko przyswoili sobie prawo rządzenia w Pomygaczach, przestawili płoty
szkolne, nie pytając o zdanie aktywu wiejskiego, który o linii płotów i ogrodu podjął uprzednio
zgodne postanowienie. Małżonkowie przestawiają, aktyw przywraca płoty na dawne miejsce,
mieszkańcy wsi dokonują oględzin i piszą orzeczenie po stronie aktywu w mojej osobie, zalecając, by
nastąpił całkowity spokój złośliwego konfliktu. Małżonkowie ślą jednak skargi do różnych organów
władzy, które to skargi, dwadzieścia sześć pozycji różnych zarzutów, wiele – politycznych, miałem
możność przeczytać, a nawet miejscami przepisać, zawdzięczając życzliwym mi ludziom w urzędach.
Małżonkowie Gosiewscy piszą, że służyłem w roku dwudziestym u Piłsudskiego jako ochotnik.
Owszem, służyłem, ale wzięty z poboru, mam na to dokumenty wojskowe. Donoszą, że posiadam w
mieszkaniu portret Piłsudskiego. Niezupełnie. Mam Święto kawalerii polskiej, służyłem w kawalerii,
otrzymałem obraz jako pamiątkę, sylwetka Piłsudskiego na nim całkiem nieduża. Dalej oskarżają, że
nie dopuszczałem do założenia koła ZMP na wsi. A mój syn Walery był pierwszym założycielem koła
i jego przewodniczącym. Piszą, że należałem do Polskiego Stronnictwa Ludowego, to znaczy –
wielkie przestępstwo z mojej strony, że Mikołajczyk uciekł za granicę. Czy każdy członek PSL
odpowiedzialny za swego prezesa? Ja za czasów Polski Ludowej jeden raz byłem na zebraniu PSL w
Juchnowcu Dolnym. Bardzo śmiesznie oskarżają, że zbudowałem dom z naciągniętych materiałów z
odbudowy szkoły. Zbudowałem dom w 1943, a szkoła budowana w 1946! Ale skarga idzie w świat,
obłuda spada na Więcka, niejeden może pomyśleć, że on kombinator! Dalej skarżą, że jestem
podstępnym komunistą, nagradzam dziewuszek za udział w rozwoju sportu srebnym ryngrafem Matki
Boskiej. Był taki wypadek, asygnowano na nagrody złotych 250, uchwalono na zebraniu: ma być
zakupiony mianowicie dla chłopców krawat, obsadka, portcygar, dziewczętom pończochy, perfumy,
broszka. Zamiast broszki zakupiono ryngraf, ale nie dano nikomu, leżało to w szafie, co dalej się stało,
nie wiem. Piszą, że wyraziłem się do grupy mieszkańców Pomygacz – brońcie mnie przed
zwolnieniem z kierownictwa świetlicy, bo jak dadzą wam jakiego demokratę, to będzie wam
niebezpiecznie, a może i ktokolwiek posiedzi. A niech Gosiewscy znajdą takiego z onej grupy ludzi,
który to potwierdzi.
Z dniem 1 lutego 1954 roku zostałem zwolniony. Przyjechał z Białegostoku inny szerzyciel
kultury. Prędko sprowadził dwie niewiasty i po prostu mówiąc, zrobiono dom publiczny w kancelarii
szkolnej. A młodzież chodziła w rozsypce i zaglądano do kancelarii przez dziurkę od klucza. Ale
aktyw wiejski nie ustaje w pisaniu w mojej obronie. Zaczynają przyjeżdżać liczne osoby, badać
wszystko o mnie i o świetlicy, przyjeżdża ich w krótkim czasie dwadzieścia cztery: z Wydziału
Oświaty, z Białegostoku niewiasta, nazwisko nieznane, z Komitetu Wojewódzkiego PZPR towarzysz
Zero, z „Trybuny Ludu” w Warszawie nazwisko nieznane, z powiatowego Zarządu ZMP w
Białymstoku młody energiczny działacz, umiejętnie badał, z redakcji „Chłopskiej Drogi” w
Warszawie młoda dziennikarka Miłotworska Krystyna, z Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego z
Białegostoku dwóch energicznych działaczy. Tymczasem nowy kierownik świetlicy, rozwiedziony i
niepoważny, nosi na sobie tylko ubranie drelichowe i płaszcz gumowy, a to jest oczewiście miesiąc
luty, sypia na słomie, a przykrywa się oną kurtyną pluszową. A mnie serce boli nad zmarnowaniem
całego dorobku.
Młodzież bez opieki, w październiku odbywa się zabawa taneczna w świetlicy, kulturalnie udana,
wszyscy wychodzą o drugiej w wesołym nastroju, ledwie wyszli – krzyki, na drodze zagumiennej
zabity został Józef Muszyński ze wsi Zalesiany. Nikomu nie winił, nie brał udziału w zabawie. Stał w
korytarzu, patrzył na tańczących, ubrany w robocze ubranie czekał na pociąg do Bielska, gdzie miał
rano pracować jako traktorzysta. Tymczasem w Pomygaczach zakończył swe życie.
Dopiero w listopadzie 1956 roku wracam do świetlicy. Wieś żąda – Więcko, powróć. Ja mówię –
nie. A oni – Michale, a ktoż będzie lepszy? Decyduję powrócić, mając na uwadze wyłącznie dobro
społeczne. Młodzież ucieszona, zaraz zaczynamy, a to, a tamto, ładnie, ładnie, tak, tak… Zapraszamy
na przykład staruszek. Najpierw każda się wstydzi, ale potem przychodzi, nakrochmalona, uczesana,
wygłasza nam oświatową prelekcję. Staruszka Józefa Tomkiel, lat 96, opowiada nam o zaorce,
młodzież dziś w ogóle nie wie, co to znaczy. Pierwsza orka wiosenna, żeby rok się udał, musiała być
uroczysta – na jarzmie między woły wieszano świeży bochenek, rataj rysował przed zaprzęgiem znak
krzyża na ziemi. Wieczorem odnoszono ten chleb najbiedniejszym ludziom. Babcia Magdalena
Zaczeniuk, 90 lat, opowiada o dawnych sprzętach, jaka to nędza była, a teraz w jej rodzinie są ludzie
na stanowiskach, jakie meble mają, a jakie pościele. Babcia Michalina Dańko, 92 lata, wygłasza
pogadankę o cieśli, co budował dom gospodarza Żuka. Źle mu poszła robota, Żuk nie chciał zapłacić,
a cieśla na to – ja ci dom zamówię, oprowadził budynek czarną nitką, będziesz gospodarzu na dach
właził, na dół skakał, będą cię złe duchy goniły dokoła. Żuk tak się przestraszył, że niedługo trwało,
zaczął na dach włazić i na ziemię skakać, pomieszało go. A najciekawszą historię opowiedział
Michalczuk Kazimierz, 80 lat. Pamiętał z dzieciństwa, jak dwie sąsiadki uzgodniły – kumo, wy dajcie
dziś cycki memu Pawełkowi, a ja dam kiedy waszemu, jak pójdziecie do miasta. Z małego Pawełka
wyrasta przystojny młodzieniec Paweł Siemion. A kiedy dorósł do lat dwudziestu, jego matka
owdowiała, mając 46 lat i pięcioro dzieci. Paweł żeni się ze swą dawną karmicielką. Młodzież pyta
dziadka Michalczuka, jak to może być, a odpowiedź dziadka jest prosta – Paweł był zapisany do
wojska carskiego jako poborowy na dwadzieścia pięć lat. Wybrał żeniaczkę, która zwalniała z
żołnierki.
Zapraszając staruszki, mam jeszcze na myśli zwiększenie szacunku dla człowieka wiejskiego,
który jest niezdolny do pracy. Co z tego, niedługo po owych spotkaniach wynika awantura rodzinna
pomiędzy teściową Józefą Tomkiel a zięciem Michałem Litwińczukiem oraz żoną Amelią. Córka po
wyjściu za mąż więcej przebywała u matki jak u swego męża, mąż zniecierpliwiony porywa się do
bójki, poturbowana teściowa zakończyła życie.
A jak wyglądał pogrzeb babci Michaliny Dańko, co nam opowiadała o cieśli i Żuku? Serce się
ściska. Dobrze jej się wiodło za młodu, osiemnaście razy była proszona na kumę, trzydzieści razy była
na weselach, najpierw jako druhna, potem jako swańka, a umarła u syna w ciemnej, zimnej sieni, było
to w miesiącu październiku, chłodny okres czasu, na chorej tylko strzępy wyświechtanej kołdry. Była
tak z głodu wyschnięta, że tylko skórą pokryte kości, skóry w kilku miejscach już w ogóle nie było,
wskutek długiej i obłożnej choroby. Opowiadała mi to kobieta, która ubierała zmarłą do pochowania.
Tymczasem w Pomygaczach ciągle coś nowego. W 1958 roku na wiosnę zorganizowano Kółko
Rolnicze. Myśl naszych obywateli, wydawałoby się, jak najlepsza. A gdy przystąpiono do realizacji,
znajduje się zaledwie dziesięć amatorów do kupna maszyny omłotowej. Trudno, dajemy wkład
pieniężny po cztery tysiące. Kupujemy maszynę, ale ta w najpilniejszy czas omłotów stoi
zaplombowana z przyczyn surowych zarządzeń białostockiej energetyki. Nie możemy osiągnąć
żadnego dochodu, dobrze, jeżeli udziałowcom wymłóci. Nauczony liczyć jako furażowy w wojsku
przedwojennym, dochodzę do wyniku: mając w moim gospodarstwie omłotów na 45 minut rocznie,
powinienem płacić za wynajętą maszynę 65 złotych. Gdyby własna maszyna miała mi zwrócić
włożone pieniądze, musiałbym na to czekać 62 lata. Pytanie – czy był cel należeć? W żadnym
wypadku nie.
Co zrobić, mnie natura ciągnie do postępu. Ale nie u każdego takie usposobienie. W rok po
założeniu owego kółka dziadzio Michalczuk Kazimierz sadzi z żoną kartofle na polu, przez nieuwagę
nie obsadzili jednej skiby. Po pewnym czasie, kiedy wschody kartofli dobrze już widoczne, dziadek
dostaje strasznego strachu i wzruszenia nerwowego. Płacze jak dziecko, bo myśli, że takie zjawisko
zagraża zdrowiu i życiu jego i rodziny! Płacze i nawet się nie zastanowi, jakim zabobonom ulega, tak,
tak. A w roku 1961, kiedy wybucha pożar u Ignaciuka, doznaje przestrachu dziewczynka lat pięć.
Dziadek jej, Edward Rynkowski, zbiera węgle na pożarysku, żeby dziewczynkę okadzić i przestrach
odegnać. Bardzo trudna jest walka ze sztuką zabobonu, mimo że o trzy kilometry urzęduje lekarz w
nowym Ośrodku Zdrowia w Turośni Kościelnej.
Te same ciężkie stąpania.
– Ty znowu przyszedł?
– Panie Więcko, my jesteśmy podzieleni na dwa obozy.
– A toż jeden powinien być!
– Czym ja więcej piję, tym bardziej mnie ciągnie, żeby prawdę poznać.
– Na trzeźwo trzeba prawdy szukać.
– Wypiłem dużo, ale fałszu nie przepuszczę.
– Uhu!
– Panie Więcko, co pan umie? Jako historyk i jako broda…
– Co ty znowu mojej brody czepiasz się?
– Panie Więcko, pan lubi ozdobić siebie… Pan taki inteligentny, uczony, szlachetny. Pan historię
prowadzi. Pan mówi, że pod Lenino walczył, a pan w Warszawie sprzedawał pestki!
– Proszę opuścić mój dom, rozumie czy nie?
W tym samym roku 1961 oglądam na własne oczy bardzo interesujące zdarzenie, ale innego
rodzaju, chociaż też może związane z doznaniem przestrachu. Jeżdżę już wtedy często na różne
narady, jedna aż w pałacu Rady Ministrów w Warszawie. Słucham przemówień, nagle huk, łoskot,
jeden z mówców tak donośnie przemawiał, że w czasie przemówienia runął na podłogę, musiano
wezwać pogotowie lekarskie. Ja nigdy jako mówca nie przemawiałem donośnie, raczej tak po wiejsku,
dowcipnie, tak, tak…
W czasach, o których tu mówię, Pomygacze mogą się już pochwalić posiadaniem ponad
dwadzieścia oficjalnych pieczątek różnego rodzaju, które dla upamiętnienia naszym następcom
odbiłem wszystkie na 133 stronie mojej kroniki, łącznie z pieczątką kasacyjną w kształcie grubej
litery x, położonej na boku. A upamiętnić warto, Pomygacze przez 616 lat swojej historii, a to od roku
1319 do 1935, nie miały żadnych dokumentów. Pierwszy, jaki zrobiono, to rejestr pomiarowy pól
naszych. Dokumenty o naszej wsi znajdowały się tylko w państwowych archiwach. A teraz my
zdokumentowane jak nie wiem co, dobrze, dobrze, tak, tak. Pierwsza teczka dokumentów
zaprowadzonych była komitetowa, czasu budowy szkoły: protokoły zebrań, książka kasowa, książka
wkładów pieniężnych oraz prac fizycznych. Dzisiaj zajrzysz i wiesz, kto się wykazał, a kto nic nie
włożył. Szkoła, jak zaczęła pracować, naturalną koleją dokumenty zaczęły powstawać, dzienniki i
inne. Potem założyła dokumentację nasza straż pożarna, potem znowu komitet brukowy, ludowy
zespół sportowy, a najwięcej świetlica, dla przykładu – na przestrzeni trzynastu lat zebrań dwieście
pięć, każdy protokół sporządzony starannie, data, uczestnicy, porządek dzienny, przebieg,
postanowienia, podpisy, wszystko na czysto. Dokumentacja Pomygacz to jeden z dowodów wysokiej
kultury i wysokiej oświaty czasu dzisiejszego, człowiek żyje i działa nie tylko na gębę, ale oficjalnie i
historycznie.
Weźmy las. Rzucono w Polsce szeroko hasło zalesienia, a u nas w Pomygaczach sto
osiemdziesiąt hektarów wiekami odłogiem leżących. Zaczynamy propagandę świetlicową.
Wchodzimy w porozumienie z Wydziałem Leśnictwa. Chodzimy po rolnikach, każdy deklaruje, wiele
ma zamiar zalesić, wydział nam przysyła sadzonki, my z żoną sami sadzimy pięćdziesiąt tysięcy, dziś
mam z tego lasu i grzyby, i posusz do pieca, nie do wiary, że tam lasu nie było kiedyś… Przyjedzie
kto, powie – ładnie, ale nie uwierzy, że to własna robota społeczna. A protokół jest. I w kronice
upamiętnienie. I fotografie. A mnie jeszcze tego nie starcza – ja stawiam słup betonowy przy drodze z
napisem: „Las zasadzony w kwietniu przez Michała Więcko”.
Dobrze, dobrze, tak, tak. Tylko że nie pomyślałem wtedy żony imię dopisać przy swoim. Ale to
taki złoty człowiek był, nie upominał się nigdy.
A nie, upomniała się raz. Wracam z narady, podwożą mnie samochodem inni uczestnicy,
ważniejsi, z szoferem, dwoje ich było, noc już ciemna, wysiadam, a ten uczestnik pyta po cichutku: –
Michale, stodoła u ciebie otwarta? – Widzę, szofer w samochodzie został, a oni dwoje do stodoły myk.
Wchodzę do domu, żona nie śpi i siedzi u okna, markotna! Aj, czemu? A ona do mnie: – Michale,
tobie nie wstyd? – No, co ja mogę? Ludziom nie pozwolę? – No – ona na to – nie pozwolić trudno. I
milczy. – Michale – pyta znowu – dużo u was takich okazji? A ciebie kto czasem do stodoły nie
wpuszcza?
Las już szumi, w Pomygaczach teraz nowe hasło, sadzimy drzewa przy drogach, tysiąc sztuk
sadzonek topoli, wiązów, lipy i jarzębin. Pierwsze sadzenie można nazwać historycznym, cała
młodzież świetlicowa wylega, a z młodzieżą pracuje pierwszy sekretarz Ambasady Polskiej w
Moskwie, Więcko Edward, u nas nazwisko Więcko bardzo popularne. Zasadza drzewko, nazwane
przez nas dla upamiętnienia Lipa Ambasada. A zaraz po tej akcji następuje druga – młodzież robi
ogródek jordanowski, stawiamy karuzelę dość masywnej budowy, osadzamy kręciołkę w betony, obok
huśtawka dwuwahadłowa, dziewczęta ze świetlicy malują. Nie dość na tym – tego samego roku
uruchamiamy w świetlicy uniwersytet powszechny, sama nazwa, jak wymówić, na sercu przyjemnie, a
wykłady mamy o prawie spadkowym, o rentach, o medycynie (wykład osobny kobietom), o prawie
rodzinnym, o kodeksie drogowym, o budownictwie wiejskim, o zbrodniach hitlerowskich.
Wykładowcy uczeni – magister, lekarz medycyny, dziennikarz, porucznik. Frekwencja ogromna. Wieś
mała, a skorzystało ogólnie tysiąc sto dwie osób, bo niejeden przyszedł parę razy.
Co z tego, ledwo się kończy nasz rok naukowy, niektórzy uczestnicy, a głównie uczestniczki,
wykładów biegną do Zabłudowa obejrzeć cudowne zjawienie. Mamy dzień 30 maja 1965 roku, akurat
wybory do sejmu i rad narodowych. Na szczęście cud wyznaczony na godzinę dziewiętnastą, wybory
spokojnie odbywają się rano, zaraz po kościele. A po południu ludność rusza do Zabłudowa w wielkim
natchnieniu religijnym doznania cudu. Prawdopodobnie zebrało się na polach tysiące ludzi, wszystkie
płoty zdeptano, pastwiska zgnieciono. Ogólnie nie widziano nic, ale niektóre jednostki, silnie się
rozpychając, wołały – widzę, widzę Matkę Boską w promieniach słońca! Po całkowitym wygaśnięciu
cudu obliczyłem, że z Pomygacz odwiedziło sztuczny cud około stu ludzi, to jest dwadzieścia procent
mieszkańców.
Szkoda, że na tylu ludzi tak do religii przywiązanych mało jest sprawiedliwych. Bo co się we wsi
dzieje, kiedy przychodzi wyczekiwana chwila melioracji, jak najbardziej potrzebnej i słusznej?
Przyjeżdża operator koparki, jedzie przez pole, a jaki rów za sobą zostawia? Jakby zając biegł! A
dlaczego? Bo żaden rolnik nie chce rowu po swoim, tylko po sąsiada terenie, biegnie po cichu do
operatora, wciska upominek i operator zaraz z kursu zbacza! Wtedy drugi sąsiad się budzi, lecz z
podarunkiem o większej wartości, zaraz się kierownica w inną stronę kręci.
Nie można powiedzieć, dzięki melioracji łąki nasze już nie bagniste, już ich porost bujny, znikł
siwy mech i kwasota, zamiast dwadzieścia metrów siana lichego zbieramy dziś osiemdziesiąt o dobrej
jakości, wzmaga się dochód i urok naszej okolicy.
Pod oknem hałas, Więcko wygląda:
– Człowieku, idź do domu, odpocznij.
– Panie Więcko, pan mnie w alkoholizm wpędził.
– Ja? Uch!
– Co pan nas nauczył? Pod tym klonem rozwieszone ty i ja… Pod tym klonem… eeep!… klon
zielony liśćmi gra…
– A czy ty chciał się uczyć? Idź, idź, wstydu sobie nie rób.
W 1965 obchodzimy wielką uroczystość piętnastolecia świetlicy. Zapraszamy wszystkich
absolwentów szkół wyższych i średnich, którzy wyszli z Pomygacz, a mamy takich ponad pół setki.
Dla porównania – piętnaście lat temu był w Pomygaczach jeden tylko człowiek po wyższej szkole,
ośmiu po powszechnej, po średnich nikogo. Uroczystość niezmiernie udana, wprowadzono wielką
nowość w naszej wsi: poczęstunek ogólny władz, gości i gospodarzy na stojąco, na chodząco, kto z
kim chce pogadać, przy stole nie uwięzieni, z podniesionymi kielichami spotkanie. Ogólna
życzliwość, najlepsze życzenia.
Nigdy człowiek nie wie, od czego powodzenie zależne. Niedługo w tej samej świetlicy inna
zabawa. Oj! Oj! Bili się bez żadnych przyczyn pięściami i kopali nogami, a Zajkowski Stanisław
dziabał lustereczkiem kieszonkowym po głowach, wysączając krew z ludzi. Ogólna nienawiść
wszystkich do wszystkich, nie ludzkie, a zwierzęce zerkanie. Nadchodzi dwudziesta czwarta, pora
składać życzenia – to zabawa była noworoczna – ale w uczestnikach zabawy brak było odwagi i słów.
Dopiero nad ranem nastąpiło zmęczenie i odprężenie, ulotnił się alkohol, a uzupełnić, to u niektórych
zabrakło pieniędzy.
Mija rok za rokiem, w każdym coś się dzieje. Teraz pora postawić zlewnię mleczarską. Dawno
powinna być wybudowana, ale nikt nie chce sprzedać placu po państwowej cenie. Kto w końcu
sprzedaje? Michał oczewiście. 1800 złotych cena. Żeby budowa stanęła, biorę się za załatwianie, dwie
podróże do Łap do spółdzielni mleczarskiej, dwie do Białegostoku do notariusza, plus opłata
skarbowa, razem strat na sumę 537 złotych 60 groszy, pozostało za plac 1262 złotych 40 groszy!
W tym samym roku 1966 przychodzi pora zostawić świetlicę, przejść na emeryturę. Pracować nie
ma już siły ani nawet głowy. Młodsi muszą przejąć. Myślałem sobie wychować następców, pięć
dziewuch miałem, trzech chłopców, mądre, śmiałe, zdatne, za dobre byli, dziewuchy wyszły za mąż
daleko, chłopcy poszli pracować do Białegostoku, jeden został, ale objął gospodarkę rodziców.
Kierowniczka świetlicy obecna nie przejmuje się bardzo, ta w Turośli lepsza: duża dziewucha, trzeba
– szmaty złapi i przez łeb, jak tam który.
Bez świetlicy pusto. Ale jak mnie narzekać; żeby każdy takie szczęśliwe życie miał! Przychodzi
lato i jaka radość mnie wielka spotyka – wycieczka rodzinna! Były lata w naszej rodzinie, że bez wozu
konnego trzeba było gospodarkę ciągnąć, na własnych plecach dosłownie, a teraz syn Walery
przyjeżdża do Pomygacz własnym samochodem z żoną i synami, zabiera rodziców do Białowieży i do
Suraża na wycieczkę, po prostu krajoznawczą. Zwiedzamy muzeum zwierzyny leśnej i ptactwa, a do
Suraża jedziemy w celu obejrzenia najstarszej osady, czyli grodu, w okolicy. Spotykamy się z
zasłużonym społecznikiem Władysławem Litwińczukiem, który zgromadził wykopaliska z dawnych
czasów, co cenniejsze eksponaty ma w domu mieszkalnym, inne w pomieszczeniach, reszta, co z
dużych kamieni, spoczywa na podwórku. Takich ludzi mało się dzisiaj spotyka.
Zima, w telewizor spoglądam. Co za wiadomości! Dokonano operacji przeszczepienia serca.
Wielka dyskusja ludu wiejskiego odbywa się zaraz w świetlicy. Kobiety mówią według swojej
wyobraźni, że nie jest w ogóle żadną możliwością coś takiego zrobić, przecież to trzeba rozciąć klatkę
piersiową i wyjąć żeber aż ze trzy chyba! Od tej pory śledzono w gazetach, co będzie, kiedy podadzą o
śmierci pacjenta. Ledwie umarł Vaskansky, kobiety triumfują. Czas jakiś mija, nowa operacja, i co –
żyje pacjent, trzeba przyzwyczaić się…
Zima się ciągnie, bez posady nudno. Gdzie wołają, pomagam, lubię ruszyć się. A wołają mnie do
pomocy mieszkańcy Juraszek, którym się nie podoba przebieg komasacji. Geodeta w krótkim czasie
dokonał rozpoznania mieszkańców wsi, jednych ocenił dobrze, do innych za to odnosił się wprost
opryskliwie. Komasację zrobiono, ale przychodzi ludziom orientacja, że jednym wypadło dobrze,
drugim średnio, a trzecim nawet krzywdząco. Do pierwszej grupy należy pięciu gospodarzy, do
drugiej siedmiu, ale ona chwiejna, do trzeciej jedenastu. Przychodzi nienawiść, z grupy
poszkodowanych Juraszek jedzie do ministerstwa pięćdziesiąt jeden delegacji, Mierzyński Antoni sam
piętnaście razy, Kowalczuk Karol dziewięć… Koszt poniesionych wyjazdów ponad dziesięć tysięcy,
koszt komasacji dwadzieścia trzy tysiące! A wiele kosztowała komasacja tych ludzi, którzy najlepiej
wypadli, tego nie wiemy, ale słyszało się tylko – to się pojedzie, to się załatwi. Jeździłem i ja do
Warszawy, bo mnie prosili juraszki – Michale, ty ministra znasz, przemów za nami. Przemówiłem, a
minister do mnie na boku – panie Więcko, poczekajmy, jak nie przyzwyczają się ludzie, sprawę
zrewiduję! I co powiedzieć – juraszki przyzwyczaili się i dobrze, bo minister, niestety, niestary
jeszcze był, człowiek przystępny, umarł, oczewiście choroba sercowa.
Przychodzi rok 1969. Już w maju zachodzi wydarzenie pamiętne – Koszewski Antoni na zabawie
w świetlicy wyjmuje z kieszeni młotek do klepania kosy i dawaj klepać po głowie Kowalczuka
Antoniego, ledwie go żywym zostawił, nawet uszy sklepał! Ale wszyscy prędko zapomnieli o tym, bo
człowiek z planety Ziemia stawia stopę swoją na Księżycu. Cała wieś dyskutuje, przeważa opinia
kobieca, że jest niepodobieństwem, żeby człowiek grzeszny tam się dostał. Alina Muszyńska
oznajmia, a inni potwierdzają kategorycznie, że oni tam nie zawiesili Księżyca, a Pan Bóg zawiesił, co
warta mądrość ludzka przy mocy Boskiej, a moc Boska na Księżyc ludzi nie dopuści. Twierdzenia
kobiet można zrozumieć, ale są i członkowie wiejskiego aktywu, jeden nasz radny, na przykład,
protestuje dosadnie, że loty kosmiczne to bzdura, tym bardziej na Księżyc, trudno wyrażenie
powtórzyć, jakiego używa.
W epoce wysokiej nauki Pomygacze jednak wprowadzają nowoczesne metody. A to na przykład
– zamiast ciągnąć sąsiada do sądu i ponosić wysokie wydatki, postanawiamy utworzyć Sąd Wiejski
Bez Świadków. Nazwa „bez świadków”, bo cała wieś oczewiście dobrze jest zorientowana i nie trzeba
świadków powoływać specjalnie. Inicjatywa sądu pochodzi od rady świetlicowej, jako organu
czuwającego nad prawidłowym rozwojem kultury. Przewodniczący rady, Więcko Stanisław, zasiada
za stół prezydialny, ludność wsi słucha i zachowuje się dość poważnie, a oskarżeniu podlegają czterej
niepoprawni młodzieńcy szerzący w naszej wsi chuliganerię wyższego rzędu. Kara – pozbawienie
każdego na trzydzieści dni wstępu do świetlicy. Niby mała, ale dla każdego młodzieńca wprost
straszna i wstyd. Innym razem sądzimy chłopców z Howien, dokuczających nauczycielce Klozie
Felicji, dopuścili się ohydnego czynu, robiąc kupy z odchodów ludzkich na placu przy studni, a jeden
do wiadra, które jest przytwierdzone na łańcuchu u cembrowiny. Brak słów na określenie takiej
brutalności.
Raptowne otwarcie drzwi.
– Panie Więcko, czemu pan boi się?
– Człowieku, czy ty się uparł, żeby mnie dręczyć?
– Mam cztery i pół promila alkoholu we krwi, ale fałszu nie pozwolę!
– Gdzie ty fałsz zobaczył?
– Całe życie pochlebników pan miał!
– Może ja im podobałem się? Ty by co pożytecznego zrobił, toż ja by twoim pochlebnikiem był.
A ty tylko wypić!
– Całe życie pan ustawiał nas! Tylko ustawiał i redaktorów u siebie przyjmował! A co pan w
życiu osiągnął?
– A patrz! Dyplomów cała ściana wisi! Dali, to znaczy należało się.
– Postarałbym się, to bym więcej miał.
– Postaraj się! Gratulować będę. A teraz idź, grandy nie rób w chacie.
– Panie Więcko, ja spokojny jestem, chociaż pijany, a pan czemu drży?
Ja w rozsądzaniu ludzi jestem doświadczony, już od roku 1960 pełnię stale funkcję opiekuna
społecznego, rozstrzygnąłem pozytywnie lub połowicznie, a czasem bez skutku 173 spraw drażliwych
w życiu ludzkim. Jakie to były sprawy? Przychodzi delegacja kobieca ze skargą na księdza Tadeusza,
że ksiądz odnosi się szyderczo do działaczy kościelnych, starszym kobietom śpiewać nie dozwala.
Każą mi pisać na księdza do „Gazety Białostockiej”. O, tymi sprawami – mówię – ja się zajmować nie
będę, same sobie radźcie. Innym razem Milewicki Józef zamierza się nożem na sołtysa Dunaja
Kazimierza. Ludzie mnie wołają, widzę po ciemku – z jednej strony Milewicki zbliża się powoli, z
drugiej sołtys z kołkiem przygotowanym w celu obrony, ja mam ich rozdzielić! Drżący ze strachu
wołam do Milewickiego – Józef, czy mnie poznajesz? Toż to ja, Michał. Milewicki z płaczem oddaje
mi nóż i woła – Michale, ratuj, bo zginę! Tłumaczy, że zbyt wysokie podatki płaci sołtysowi. Józefie –
wyjaśniam – sołtys nie winien, otrzymuje gotowe nakazy. Trzeba złożyć podanie w urzędzie.
Napisaliśmy razem i co – usprawnili należność, oczewiście on płacił za dużo i przez wiele lat. Kiedy
indziej znowu Danuta przeklina soczyście do Walentyny, ażeby urodziła potwora, a nie dziecko
ludzkie, a Walentyna oczewiście w ciąży chodzi, biegnie do mnie ledwo żywa z przestrachu, muszę
uspokajać, nic ci nie zaszkodzi – uśmierzam, sam nie będąc pewnym. Urodziła zdrowo i dziecko
udane. Albo Sylwester zeznaje, że nakrył żonę w pszenicy z kawalerem. Sylwester u mnie, jako
opiekuna, dawno notowany i nie daję mu wiary, ale zbadać trzeba, okazuje się – nie polegało na
prawdzie.
W sierpniu 1973 roku następuje nowe wydarzenie w naszej rodzinie, obszernie opisane w kronice
Pomygacz. Ja, oprócz na froncie bolszewickim pod Kijowem, nie byłem w świecie nigdzie, a mój syn
Walery z żoną i synami jedzie własnym samochodem do dziewięciu krajów. Trzeba mieć wielką
wprawę w ruchu drogowym, włączyć się w ruch samochodów na ulicach Wiednia albo w Atenach.
Zapisałem same firmy naftowe w Wiedniu, to pół strony zajęło w kronice – Texaco, Esso, Mobil, BP,
Schell, Aral, Türk Petrol, Castrol…
Tymczasem w Pomygaczach też sprawy niezmiernej wagi, budowa sklepu i problem remizy.
Straż istnieje od lat, a remizy brak, mała Iwanówka postawiła, a my nie. Proponuję, żeby zbudować
obok przy sklepie, teren sklepowy jest duży, a straż instytucja wyższej użyteczności. Bo głównie
problem jest w braku terenu. A sklepowa mówi – bałagan będzie, strażacy mi ścianę sklepu obsikają.
To powiedziano przez sklepową ni w kij, ni w torbę, remiza mało kiedy jest czynna, a ludzie kulturalni
i tak widzą, co się dzieje na terenie sklepowym. Tysiące litrów piwa przychodzą do sklepu, wieś
codziennie przepompowuje przez siebie, co który nie zdąży, biegnie za sklep, z tyłu. Członkowie
Komitetu Budowy Sklepu zapomnieli postawić odpowiedni przybytek, ale oszczerstwa rzucać na
strażaków pamiętali dobrze.
Sklep obecny luksusowy. Pomygacze kupują dzisiaj jak w mieście. My starsi nieraz odbywamy z
młodzieżą dyskusję, opowiadamy jej o dawnym życiu ubogim. Do drugiej wojny w Pomygaczach
cztery rowery, dzisiaj sto pięćdziesiąt, a motocykli, a samochody, a traktory! Wozy wszystkie
wymieniono z żelaźniaków na gumowe. Autobusów kursuje przez wieś dziesięć dziennie. My, starsi,
tłumaczymy, że zawdzięczamy poprawę władzy robotników i chłopów, a młodzi głównie stawiają na
postęp światowy. Teraz pytanie, kto ma tutaj rację?
Z synem Walerym mamy jednak bardzo dobre porozumienie, dobrze, ładnie, tak, tak… W 1975
roku mieliśmy takie żniwa, że więcej jak święto. Cała rodzina przyjechała z Bydgoszczy, a wnuki już
dorosłe, jeden z narzeczoną. Wszyscy poszli w pole, żniwiarka ścięła hektar żyta w jedną godzinę
dwadzieścia minut, a my w składzie sześć osób znosili i ustawili w dziesiątki przez dwie godziny!
Gdyby żniwiarka nie przyszła, my by też uwinęli się, bo Walery kosić potrafi jak rolnik. Ale teraz już
kosy nie mamy w użyciu. Rodzinną babkę do klepania kosy, dziś już niepotrzebną, poniklowałem i
obsadziłem w drewniany postument – na pamiątkę dla przyszłych pokoleń. Na każdej ściance
wypisałem daty urodzin tych wszystkich mężczyzn, którzy ją klepali: pradziadka – 1792, dziadka –
1826, ojca 1849, moją – 1901, syna – 1929, no, on nie naklepał się dużo.
Od śmierci żony, umarła w dwa tygodnie po naszych żniwach rodzinnych, opuszczam czasem
Pomygacze – do córki lub syna. I tak dwa lata temu spędziłem w Bydgoszczy sylwestra. Czekałem z
wielką obawą na spotkanie towarzyskie zżytych ze sobą ludzi, zajmujących wysokie stanowiska w
różnych dziedzinach zawodu. Czy ja, prosty człowiek, potrafię się zachować, a zwłaszcza jako
przybysz ze wschodu kraju, gdzie ludność na niższym poziomie pod każdym względem. Tymczasem
szybko nastąpiło przyjacielskie współżycie, nie było w rozmowie pan, pani, wszystko po imieniu, ja,
stary człowiek, byłem traktowany bardzo serdecznie. Wiele rocznic sylwestrowych przeżyłem, ta była
dla mnie najmilsza.
Dlatego bardzo słusznie kobiety w Pomygaczach urządziły święto seniora dla starszej ludności,
chociaż niektóry przyszedł nieogolony, atmosfera była przyjemna i bardzo smaczne jedzenie. Od
prostego pracownika do wielkiego naukowca każdy będzie seniorem, aby tylko doczekał.
Dożywam spokojnie, emerytura, z dodatkiem krzyża chlebowego, wystarczy na skromne
istnienie. Dom i pole moje już sprzedane bratanicy, która zapewniła mi dożywocie. Martwię się tylko,
co będzie z telefonem wiejskim, kiedy ja zejdę, bo kłopot duży, w nocy budzą, nieraz musisz w
książce szukać i tłumaczyć, wdzięczności przeważnie żadnej. Jeszcze powiadają – Więcko ma
wygodę, bo ludzie bardzo się kierują zawiścią. Więc istnieje obawa, że telefonu wiejskiego nikt nie
zechce trzymać.
Którędy na orle gniazdo
1979

Kwidzyn, szkoła, dzisiaj

Idziemy na strych, wielki jak kościół i pusty. Stajemy pod strzelistym filarem komina. W górze
majaczy okienko. Nie ma pod nim jednak dawnej drabiny z poręczą. Krótka i chwiejna drabina oparta
o filar nie sięga nawet poprzecznej belki stropowej, po której można by się przeczołgać ku oknu.
Przyjechałam jednak specjalnie, by tutaj wejść. Uczepiam się jakoś poprzecznej belki,
podciągam, pełznę: wreszcie staję na szerokiej desce położonej jak pomost pod szybką. Jest
zaślepiona od brudu. Rama nie chce puścić. Szarpię więc mocniej. Wtedy szyba wypada z łoskotem.
Tego okienka nikt nie otwierał od chwili, gdy je na nowo oszklono po wojnie. Skoro Polska jest wokół
i tak spowszedniała, nie ma już po co tu wchodzić?
– Czy pani wie – pyta wicedyrektor Zygmunt Krukowski – ilu uczniów korzystało z tego gmachu
przed wojną?
– Stu sześćdziesięciu dwóch.
– A teraz około tysiąca. I nie dobudowano ani jednej ściany.
W środę 10 listopada 1937 roku otwarto polskie gimnazjum w Kwidzynie. Żadna ze średnich
szkół niemieckich na wschodnich terenach Rzeszy nie była równie nowocześnie zaprojektowana i
wyposażona. Nad jasną bryłą budynku wznosił się jednak dach anachronicznie wysoki. Został on
wypchnięty ku górze nie w imię gustu, lecz funkcji, mniej uchwytnej niż funkcje przyrządów do
ćwiczeń umysłu i ciała. W Kwidzynie, wówczas niemieckim, nie wolno było stawiać domów
wyższych niż piętrowe: tłumaczono to średniowiecznym charakterem miasta. Przyszły dyrektor
gimnazjum doktor Władysław Gębik spod Limanowej, który wpłynął na owo wypiętrzenie dachu,
zażądał od budowniczych, by pod samą granią tej góry umieścili niewielkie okienko. Przystawiono do
niego na stałe wygodną drabinę. Starsi uczniowie wspinali się sami, młodszych asekurował woźny
Teofil Sadowski. Ze stanowiska zawieszonego irracjonalnie nad pustą halą strychu można było
zobaczyć Wisłę i zarys drugiego, polskiego brzegu. Żywe rodło dotykało Kwidzyna swym potężnym
ramieniem.
Z tego to zapewne miejsca, zwanego orlim gniazdem, ktoś zdołał 25 sierpnia 1939 roku
sfotografować uczniów formowanych przez gestapowców w więzienną kolumnę.
Na pięć dni przed wybuchem wojny 144 uczniów, 13 nauczycieli i cały personel gimnazjum
rozpoczęli obozową wędrówkę, dla młodzieży krótszą, dla wychowawców wieloletnią lub ostatnią.
Doktor Gębik przeżył obozy w Tapiau, Gruenhof, Hohenbruch, Stutthofie, Sachsenhausen i
Mauthausen-Gusen, gdzie do 1945 roku kierował ruchem oporu. Ma siedemdziesiąt dziewięć lat.

W mieszkaniu doktora Gębika w Olsztynie


– Panie doktorze, na półkach za pana fotelem stoją teki z nazwiskami uczniów. Co jest w tych
teczkach?
– Listy.
– Czy pan pamięta ich w szkole?
– Naturalnie. Myśmy żyli na wyspie.
– Czy wielu wychowanków utracił pan z czasem?
– Siedemnastu zginęło na wojnie.
– Po tamtej stronie?
– Wolę określić to ściślej. Piętnastu zginęło w mundurach Wehrmachtu, jeden w mudurze
Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Jednego straciło Gestapo. Ale poza tymi, o których wiem, że
zginęli, nie odezwało się po wojnie chyba z sześćdziesięciu.
– Wyjechali z Polski?
– Nie. Mieszkają gdzieś tutaj, pochłonięci swoimi sprawami, albo pozostali w rodzinnych
domach w Westfalii, Nadrenii, Brandenburgii, Berlinie. Z tamtych dzielnic Związku Polaków
pochodziło pięćdziesięciu pięciu gimnazjalistów. Spośród uczniów, których rodziny mieszkały na
terenach pod administracją niemiecką, odzyskanych przez nas po wojnie, na Śląsku, Pograniczu, w
dawnych Prusach Wschodnich, ani jeden nie wyjechał do NRF. Nie słyszałem o takim wypadku.
– Czy te losy, które pan zna, pozwalają określić zbiorowy los Kwidzyniaków?
– Nie wiem… Mogę tylko wziąć listę uczniów i opowiadać. Lecz to długa lista. Będę więc
odsiewał to, co powtarzalne.
ARTUR NIEMYT. Doskonale pamiętam tego drągala. Rękawy marynarki ledwie mu sięgały za
łokieć. Pytam go, skąd pochodzi. – Z Koenigsberg. – Mówi się: z Królewca. – Tak, ojciec mnie uczył.
– Okazuje się, że ma dwoje rodzeństwa w szkołach niemieckich. Matka jest Niemką, ale ojciec
wyjednał, że najmłodszy zostanie Polakiem.
Jedną z naszych zasad było zapraszanie rodziców na uroczystości. Przyjechała także Niemytowa.
Oprowadziliśmy ją po gmachu. Miał on trzy skrzydła. W jednym internat, w drugim szkoła, w trzecim
Sala Rodła, sala gimnastyczna, basen i sala natrysków. O ile szkoła musiała być w każdej chwili
dostępna dla niemieckich władz szkolnych, o tyle internat korzystał, do czasu, z konstytucyjnej
ochrony. Do trzeciej części gmachu można było wejść tylko od podwórza, co szkolnym imprezom
zapewniało dyskrecję.
Tego wszystkiego nie tłumaczyliśmy matce Niemyta. Pokazaliśmy jej za to pracownię
biologiczną z mikroskopem dla każdego ucznia, gabinety fizyczne i chemiczne, gdzie do każdego
stołu doprowadzone były elektryczność i gaz, gabinet rysunkowy z urządzeniami do linoi
drzeworytnictwa, drukarnię, introligatornię, stolarnię, uczniowski pokój maszyn do pisania,
nowoczesną kuchnię, elektryczną chłodnię, pralnię, magiel. Zaprowadziliśmy ją za kulisy sceny Sali
Rodła, pokazali zapadnie, rampy oświetleniowe, garderoby aktorów. Być może zeszliśmy z nią także
do betonowych schronów przeciwgazowych z urządzeniami do odświeżania powietrza. Budując tę
szkołę, wiedzieliśmy już, że będzie wojna, nie spodziewaliśmy się jednak, że wybuchnie jeszcze przed
pierwszą kwidzyńską maturą.
Po tym spacerze zapytaliśmy panią Niemyt o wrażenia i odtworzyliśmy z płyty to, co
powiedziała. Mieliśmy najnowocześniejszy sprzęt fonograficzny.
W maju 1938 roku dostałem list od Niemyta: „Żona moja była zachwycona wspaniałością
urządzenia, ładu i czystości…”.
Ostatni raz widziałem Niemyta ojca z okna baraku w obozie w Gruenhof. Przyjechał zobaczyć
Artura. Nie dopuszczono do tego. Co się stało z tą rodziną – nie wiem.
STANISŁAW SCHROEDER, jasnowłosy Kaszuba. Nasi uczniowie pochodzili z różnych
regionów, często nie rozumieli wzajemnie swej mowy rodzinnej. Składaliśmy więc z nimi śpiewnik
mazurski, powiślański, warmiński. Nie mieliśmy ani jednej piosenki kaszubskiej. Kiedy poprosiłem
Stacha, żeby coś zaśpiewał, usłyszeliśmy: „Siedzi dudek na stodole, a słoma go w dupa kole”.
Wybrał dudka, bo to było przed wykładem o ptakach, na lekcji przyrody. W naszej szkole każda
lekcja zaczynała się wspólnym śpiewaniem po polsku.
Stanisław Schroeder jest dziś kierownikiem szkoły w Kłoczynie, powiat Bytów.
JÓZEF KUKAWKA, mniejszy z dwójki harcerzy, którą wysłaliśmy w roku 1938 na kurs
szybowcowy do Polski, aby potem w Kwidzynie zachęciła kolegów do modelarstwa lotniczego i do
szybownictwa. Biedny Józek nie sięgał nogami steru, nie pozwolono mu latać i skończył tylko teorię,
gdy jego wyższy kolega Adamiec mógł się poszczycić licencją pilota kategorii B.
Józek zginął w Polsce w roku 1940 podczas rowerowej wycieczki. Nie znam okoliczności tego
wypadku.
WŁADYSŁAW BRZEZIŃSKI, talent organizacyjny. Już jako szesnastolatek prowadził
spółdzielnię uczniowską. Była ona oparta na takich samych zasadach jak spółdzielnie dorosłych.
Chodziło nam o to, by spółdzielczość szkolna przygotowywała młodzież do odpowiedzialnych ról w
zorganizowanym życiu społeczeństwa polskiego w Niemczech.
Spółdzielnia miała następujące wydziały: bankowy, towarowy, księgarski i zakładania bibliotek,
filatelistyczny i wymiany z zagranicą oraz wydział pracy (sekcje warsztatowe, fotograficzna,
wydawnicza i inne) i wypożyczalnię, głównie sprzętu sportowego. Ten ostatni wydział kurczył się
powoli, bo łyżwy, narty, rowery, aparaty fotograficzne można było, dzięki spółdzielni, kupować na
bardzo dogodne raty.
Wydział bankowy ze swymi działami oszczędnościowym i kredytowym był głównym klientem
polskiego Banku Ludowego w Kwidzynie i stanowił jeden z filarów jego egzystencji. Uczniowie
księgowi przechodzili w Banku Ludowym odpowiednie przeszkolenie. Nazwisko dyrektora banku,
zamordowanego przez Niemców, zostało wyryte na szkolnej tablicy pamięci; Jan Fiszer, chociaż nie
uczył w gimnazjum, był jednym z wychowawców naszej młodzieży.
Pamiętam, jak w roku 1938 szesnastoletni Brzeziński przemawiał na Sejmiku Spółdzielczym we
Wrocławiu w imieniu najmłodszej spółdzielni polskiej w Niemczech. A także jak w obozie w Tapiau
Bank Kwidzyniaków udzielał uczniom kilkumarkowych pożyczek na skrypty dłużne płatne po wyjściu
na wolność. Władysław Brzeziński skończył po wojnie studia polonistyczne. Wykłada w Wyższej
Szkole Pedagogicznej w Słupsku. Przygotowuje ogromną pracę doktorską poświęconą
językoznawstwu. Materiały gromadzi na Złotowszczyźnie w rodzinnej Podróżnej, która nosiła już
nazwy: Podrusze, Podrusen, a nawet Preusenfeld, czyli pruskie pole, i w której mówiono, jak
przypomina Zientara-Malewska:
My som Poloki
w czerwonych jakach,
my Poznonioki,
bo w biołych portkach.
Ze Poloki my,
każde dziecko wiy.
JÓZEF KOKOWSKI, przewodniczący Kręgu Przyjaciół Czynu. Obok polskiego harcerstwa, do
którego należeli wszyscy uczniowie, w szkole działała organizacja elitarna – Krąg Przyjaciół Pracy.
Mogli do niej należeć ci, których wyróżniała pracowitość, ofiarność, słowność, zainteresowania
społeczne, odwaga, dyskrecja. Członkowie tej organizacji zdobywali dodatkowe wiadomości
historyczne i literackie i ćwiczyli się w sztuce milczenia. Hasło „choćby cię smażono w smole, nie
mów, co się dzieje w szkole” nabierało w Kwidzynie powagi. Nasze gimnazjum działało, opierając się
na programie zatwierdzonym przez władze niemieckie (ja sam wykładałem przedmiot „nauka o
rasie”), ale wypełnialiśmy go zupełnie inaczej, niż tego wymagała hitlerowska reforma szkolna z 29
stycznia 1938 roku, przepojona ideologią narodowo-socjalistyczną. Nietrudno sobie wyobrazić, jak
skomplikowane było to uczenie i jak trudna nauka. Uczeń musiał dawać poprawne odpowiedzi
niemieckiemu wizytatorowi, polski nauczyciel zaś wymagał od niego krytycznej oceny tych treści. W
szkole nie wolno było korzystać z polskich podręczników, lektur i map. Rzecz jasna, w internacie
mieliśmy tego w bród. Wszystkie nasze nielegalne pomoce naukowe spaliliśmy w ostatnich dniach
istnienia gimnazjum.
Krąg Przyjaciół Pracy był pod silnym wpływem tajnego Kręgu Przyjaciół Czynu. Skupiał on
najstarszą młodzież kwidzyńską, która przygotowywała się do roli organizatorów życia polskiego w
przyszłości.
Latem 1939 roku wysłaliśmy grupę Przyjaciół Czynu na wakacje do Polski. Miał jechać i
Kokowski, ale nie dostał paszportu.
Dziesięć lat później dostałem od niego list ze Złotowa. Brat Kokowskiego, Teofil, więzień
Sachsenhausen, był tam kierownikiem spółdzielni Rolnik i prezesem Towarzystwa Śpiewu „Cecylia”
istniejącego już w dziewiętnastym wieku. „Pewno mielibyśmy powód zapłakać nad naszym losem i
niejeden z nas w samotności zapłakał – pisał Józef. – Nam pozostało jedno: »I nie ustaniem w walce«.
Walczyliśmy za Niemca o nasze odwieczne prawo, poświęcaliśmy siebie, całe rodziny, setki i tysiące
ludzi, czekaliśmy przeszło półtora wieku na to, co jest, a dzisiaj musimy prawie że o to samo
walczyć”.
Był chyba w tym czasie kierownikiem Domu Książki w Złotowie. Namawialiśmy go, by uczył się
dalej. Gdy Władysław Brzeziński zaczął wykładać w Słupsku, zachęcił go do studiów w swej Szkole
Pedagogicznej. Kokowski skończył polonistykę i został nauczycielem technikum. Niedawno
otrzymałem wiadomość, że zmarł.
ARTUR HALLMANN, siostrzeniec Marii Zientary-Malewskiej. W swoim kwidzyńskim
archiwum przechowuję legitymację Związku Polaków w Niemczech, „dzielnica IV, okręg Warmja,
powiat olsztyński, oddział Brunswałd”, wystawioną w 1933 roku na nazwisko Franciszki Hallmann, i
legitymację polskiego gimnazjum w Kwidzynie z nazwiskiem i zdjęciem jej syna.
Nasi uczniowie pochodzili z rodzin opowiadających się za polskością i okupujących to utratą
pracy, biedą i lękiem przed ciągle grożącą napaścią. Szkoła w Kwidzynie przywracała tym rodzinom
poczucie godności i znaczenia.
Artur zginął na froncie jako żołnierz niemiecki.
JAN MEIROWSKI, pierwszy uczeń, do którego strzelono. Strzał padł 19 lutego 1936 roku z
samotnego domu stojącego kilkadziesiąt metrów od szkoły. Meirowski był biedny jak większość
naszych uczniów i to go ocaliło. Nosił szelki z blaszką, tańsze od szelek łączonych skórą, i kulka
trafiła na metal.
Od początku istnienia szkoły hitlerowcy prowadzili przeciw nam jawną kampanię. Przodowała w
niej kwidzyńska gazeta „Weichsel-Zeitung” o podtytule „N.S. Weichsel-Wacht” (Narodowo-
socjalistyczna straż nad Wisłą). Trudno się dziwić, że policja niemiecka nie odnalazła snajpera.
Meirowski został stracony przez Gestapo w październiku 1942 roku. Miał wtedy dziewiętnaście
lat i był zapewne w Wehrmachcie; prawie wszyscy nasi uczniowie mieli obywatelstwo niemieckie.
BERNARD NOWICKI. Muszę do niego napisać, może mi odpowie na pewne pytanie. W 1939
roku, przed początkiem roku szkolnego, nie zachęcałem już rodziców, by wysyłali dzieci do
Kwidzyna. Prawie wszyscy rodzice byli jednak przekonani, że synowie są bezpieczniejsi w polskim
zbiorowisku, pod opieką pedagogów, którzy pozyskali ich zaufanie. Wtedy właśnie na dworcu
berlińskim rozegrała się charakterystyczna scena. Rodzice, którzy postanowili zatrzymać syna w
domu, wyszli na peron, aby pożegnać innych berlińczyków-Kwidzyniaków. Chłopiec chciał się
wyrwać i wsiąść do pociągu, ale matka czuwała nad sytuacją. Gdy lokomotywa ruszyła, chłopak
skoczył w przejście podziemne, potem do U-Bahnu, złapał pociąg z kolegami na następnym dworcu,
dotarł do Kwidzyna.
Nowicki był berlińczykiem, mógł oglądać tę scenę. Teraz mieszka w Szczecinie. Grupa
Kwidzyniaków z Berlina wybrała po wojnie ten port i trzyma się razem. Pracują na ogół w
instytucjach handlu morskiego, są ruchliwi, podróżują, przyjeżdżają na nasze zjazdy.
WOJCIECH (ALBERT) DYRSZKA. To on 25 sierpnia 1939 roku po wysłuchaniu wiadomości
radiowych cisnął na ławkę książki i zawołał: „Ja się nie uczę, bo wojenka będzie!”. Wspomina to
Władysław Brzeziński w swoim pamiętniku: „Zaraz kilka głosów mu odpowiedziało: A tak, to i ja się
nie uczę. Śmiech rozległ się w całej klasie. Ktoś nawet zaczął podśpiewywać sobie: Wojenko,
wojenko, cóżeś ty za pani… Te słowa podchwycone przez innych starczyły za to wszystko, co każdy w
swym sercu czuł i do czego był gotów”.
Dyrszka jest pracownikiem umysłowym Zakładów Koksochemicznych w Zabrzu. Mieszka w
swoich rodzinnych Ciechowicach. Miałem tam kiedyś spotkanie autorskie i odszukałem go. Ale nie
odpisuje, może zmienił adres. Napiszę więc do Adamca, mego dawnego ucznia z Bytomia, dyrektora
Muzeum Śląskiego, on mi go odnajdzie.
MICHAŁ CIEPŁUCH. Wykradł z biura komendantury obozu w Tapiau dokładną listę uczniów
aresztowanych wraz z całym personelem szkoły. Tę listę, starannie porwaną na strzępki, potrafili
Kwidzyniacy przemycić na wolność. Zlepili ją potem i odcyfrowali. W roku 1946 dostałem ją pocztą
jako bezcenny dla mnie dokument i jako znak życia od Przyjaciół Czynu.
Michał Ciepłuch jest lekarzem w Jarocinie w województwie poznańskim.
CZESŁAW PAKALSKI. Wiem tylko tyle, że mieszka w Oliwie, jeśli to aktualne. W 1945 roku
pisał mi, że pragnie studiować. Jego starszy brat zginął pod Witebskiem w 1944 roku, a on sam został
ranny na froncie wschodnim. Gdy synów wysyłano na wojnę, ojciec więziony był przez hitlerowców w
obozie w Hohenbruch.
JAN STYP-REKOWSKI, najmłodszy ze wspaniałej rodziny Styp-Rekowskich. Jego bracia
Edmund i Józef, objazdowy duszpasterz, o którym Polacy w Niemczech mówili ksiądz Rodak, uczyli
w naszym gimnazjum. Siostra Władysława wyszła za mąż za Ryszarda Knosałę; oboje byli
nauczycielami polskiej szkoły w Olsztynie. Edmund Styp-Rekowski nie wrócił z Gusen, a Knosała z
Dachau.
Utkwiło mi w pamięci drobne zdarzenie związane z Jankiem. Podczas niedzielnego spaceru
spotkałem trzech uczniów z pełnymi workami, Janek dźwigał największy. Okazało się, że kupili
jabłka od gospodarza i nieśli je na wagę spółdzielni kwidzyńskiej. Dzięki ich wysiłkowi koledzy
mogli taniej kupić owoce. Pomyślałem, że obok tego nurtu pracy, w którym uczestniczę, przepływa
inny, niedostrzegalny, a również doniosły. Była to dla mnie ważna nauka.
Jan Styp-Rekowski zginął jako żołnierz Wehrmachtu. Synowie Polaków i uczniowie szkół
polskich ginęli na wojnie częściej niż ich rówieśnicy niemieccy, jeśli zachować statystyczne
proporcje. Wojna była okazją, żeby się ich pozbyć. Wiem z różnych relacji, że esesmani strzelali im w
plecy. Dlatego, kiedy pani pytała, czy moi uczniowie zginęli na wojnie „po tamtej stronie”, wolałem
odpowiedzieć, w jakich zginęli mundurach. W moim przekonaniu bowiem nie zginęli oni po stronie
niemieckiej. To są nasze straty wojenne.
FELIKS WŁODARCZAK, postawny i śmiały („szczekaty”, jak go scharakteryzował jeden z
kolegów), grał ważną rolę Wielkiego Kwidzyna w największej uroczystości szkolnej – chrzcie
Kwidzyniaków. Spletliśmy w jej scenariuszu legendy o wodzu słowiańskiego plemienia Kwidzynów,
który raz do roku opuszcza potajemnie nurty Wisły, by przyjąć od swych poddanych przyrzeczenie
wierności i trwania wbrew złej woli Smentoga-Smętka, żarty i kostiumy wywiedzione z polskiej
tradycji żakowskiej, tajemniczą i pełną znaczenia wyprawę po wodę wiślaną. Każdy uczeń szedł w
skupieniu do Korzeniewa, jedynego miejsca, gdzie mogliśmy dotknąć rzeki, potem z kilkudziesięciu
małych naczyń zlewano wodę do chrzcielnej kadzi. Mistrz ceremonii kropił nią uczniów
odrzekających się niewiedzy, lenistwa, nieuctwa. Nowicjusze zdawali egzamin przed Wielkim
Kwidzynem. Były tam pytania żartobliwe i serio, wyprowadzone z treści prawd Polaków w
Niemczech.
Ostatni raz widziałem go 20 września 1939 roku, w dniu, gdyśmy opuszczali obóz w Gruenhof. O
świcie przemówiłem do chłopców. Potem uklękliśmy wszyscy i odmówiliśmy głośno pierwszą
zwrotkę hymnu polskiego. Feliks wystąpił przed grupę i powiedział: „Póki żyjemy, Polska żyje i
walczy…”. Na tym skończył, bo weszli wachmani.
Wzięto go do wojska. Wysłany do Afryki, jak inni Kwidzyniacy w Wehrmachcie szukał wroga po
to, by się poddać. Trafił do niewoli amerykańskiej i w czerwcu 1944 roku wstąpił do Polskich Sił
Zbrojnych na Zachodzie. W dwa miesiące później zginął jako starszy szeregowiec 8. Baonu Strzelców
Dywizji Pancernej w Normandii. Na jego płycie grobowej wyryto: „F. Kwidin”. Takie nazwisko
wybrał na czas swej wojny z Niemcami.
Wcześniej, bo w roku 1940, hitlerowcy rozstrzelali w Hohenbruch jego brata Leona, kierownika
spółdzielni Rolnik w Olsztynie.
WAWRZYNIEC KWAŚNY odnalazł mnie zaraz po wojnie, aby zapewnić, że „uczniowie
Pogranicza Południowego trzymali się przez cały czas wzorowo, że byli dobrymi Polakami i nie
przynieśli wstydu zakładowi w Kwidzynie”.
Jego ojca zamordowano w Dachau we wrześniu 1942 roku. On w tym samym miesiącu został
ranny jako żołnierz niemiecki. Po powrocie z niewoli na Łotwie, gdzie dostał cięgi jako Niemiec za
mundur, a jako Polak za rok dwudziesty, nie odnalazł rodziny. Napisał do mnie: „W ojczyźnie
nazywają mnie germanem. Po prostu się do tego przyzwyczaiłem”.
Nie wiem, co robi, ale wiem, że mieszka w Warszawie. Zmienił nazwisko. Obecne ma końcówkę
„ski”. W listach podpisuje się „Wawrzuś”.
BERNARD CZERWIŃSKI. Kiedy trafiłem po wojnie do Olsztyna, byłem goły jak mysz
kościelna. W tutejszym Banku Ludowym starałem się o pożyczkę na zagospodarowanie. Zapytano
mnie – jaka gwarancja, że pan pozostanie i spłaci?
Pierwszej pomocy udzielił mi Czerwiński. Przyjeżdża z rodzinnego Stanislewa w powiecie
reszelskim, otwiera walizkę i wyjmuje pościel, powłoczki, pierzynkę. – Pan jest dzisiaj jeszcze
biedniejszy od nas – mówi.
Ojciec Czerwińskiego, zmobilizowany przez Niemców w 1944 roku, w pięćdziesiątym szóstym
roku życia zginął na wojnie. Syn zdezerterował i ukrywał się w rodzinnej okolicy pod Reszlem.
Skończył medycynę w Warszawie. Energiczny i zasłużony dyrektor szpitala w Giżycku. Kiedy jednak
Giżycko znalazło się w województwie suwalskim, ktoś tam uznał, że „były Prusak” nie powinien
zajmować tak odpowiedzialnej posady. Czerwiński dowiedział się o tej opinii i ustąpił sam.

Giżycko, willa doktora

– Od kiedy nie kieruję szpitalem, mam więcej czasu. Chodzę na samotne spacery. Spostrzegłem,
że coraz częściej myślę o Kwidzynie; ten okres jakby rozrasta się we mnie. Wydaje mi się, że
spędziłem w tej szkole całą swą młodość, a były to przecież niepełne dwa lata.
Kiedy byłem w gimnazjum w Bytomiu, my, chłopcy z dzielnic północnych, nie mogliśmy się
doczekać otwarcia szkoły kwidzyńskiej, bliższej naszych domów rodzinnych. Wychodziłem z kolegą
na tory i odprowadzaliśmy wzrokiem pociągi, które jechały na północny wschód.
Wreszcie wsiedliśmy i my do takiego pociągu. Zajechaliśmy już po ciemku, w Kwidzynie padało.
Szliśmy dość długo przez ponure miasto. Nagle zobaczyliśmy jakby zamek z bajki, gmach o setce
okien, z których biło światło. Nie mieliśmy żadnej wątpliwości, że to nasza szkoła. Przy wejściu
kołysała się lampa, z rodłem. W drzwiach stali nauczyciele. Wszystko na nas czekało – od piwnic po
dach.
Dopiero po latach zacząłem się zastanawiać: Iluminowanie gmachu dla grupy wyrostków?
Witanie uczniów u wejścia? Więc to znaczy, że byliśmy potrzebni tej szkole. Później dołączyła się
myśl: ta szkoła chciała ponadto, abyśmy o tym wiedzieli. Z czasem, kiedy moja córka zaczęła się
uczyć, myśli o tym wieczornym przyjeździe ułożyły mi się w sentencję: tak samo jak szkoła uczniom,
uczeń powinien być potrzebny szkole. Jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że muszę pójść dalej: tak
jak szpital pacjentom, pacjent powinien być potrzebny szpitalowi.
Znowu cofnę się do Kwidzyna. Mieliśmy tam szkolnego lekarza, doktora Franciszka Gabriela. W
dzień aresztowania w separatce internatu leżał dziesięcioletni chłopiec nazwiskiem Murek. Miał
wysoką gorączkę i lekarz nie pozwolił go ruszać. Esesmani zostawili Murka w spokoju, ale Gabriela
pobito. Zapamiętano jego bezwzględny opór. Z obozu już nie powrócił. Idąc na medycynę, myślałem o
nim.
„Pacjent powinien być potrzebny szpitalowi” – w ówczesnych warunkach służby zdrowia czułem,
że zdanie to brzmi mało zrozumiale, a nawet śmiesznie. Zachowałem je więc dla siebie. Użyłem za to
hasła: rehabilitacja. Stworzyliśmy pierwszy w województwie oddział rehabilitacji, z salą
gimnastyczną, salą ćwiczeń, fizykoterapią. Teraz podobne oddziały są wszędzie, wtedy nie było
takiego nawet w Olsztynie. Dostałem Krzyż Kawalerski i zielone światło. Rozbudowałem więc
laboratorium i wydzieliłem chirurgię urazową jako dział o rosnącym znaczeniu. Udało mi się bez
kredytów zwiększyć liczbę łóżek o prawie osiemdziesiąt; spółdzielnia kwidzyńska nauczyła nas
gospodarności. Po tym sukcesie dostałem z kolei pieniądze na nowocześniejszy sprzęt medyczny.
Mogliśmy powoli wprowadzić zasadę: szpital jest otwarty. Przyjmuje każdego pacjenta, który się
zgłosi do izby przyjęć. Nie odsyła nikogo.
Jeśli już nie odtrącamy człowieka, wydaje się nam, że robimy dla niego tak wiele…
Czasami mówię sobie, że zostałem lekarzem po to, by nasz stary dyrektor mógł długo żyć. Jest
chory, potrzebuje kuracji i wypoczynku. Proszę co roku, by tutaj przyjechał. Wreszcie go namówiłem.
Wiem, że pisze książki, pamiętniki, nie może marnować czasu. On jest mi bardzo bliski. Znalazłem
więc separatkę na ginekologii, zabawne, ale tu mi było najłatwiej, bo tu ordynuję, wstawiłem biurko z
wygodną lampą, przyniosłem maszynę, położyłem ryzę papieru. Myślę, że nauczyciel potrzebny
swym uczniom w czterdzieści lat po zamknięciu szkoły powinien być bardzo szczęśliwym
człowiekiem. Ale może zadaje sobie pytanie, dlaczego jest taki potrzebny. Czy jako zastępczy ojciec
dla ludzi w różny sposób, nie tylko dosłowny, osieroconych, czy jako oparcie dla tych, co się zagubili,
czy jako autorytet, gdy nie ma się do kogo odwołać? Czy byłby uczniom potrzebny tak samo, gdyby
osiągnęli to, czego im życzył?
FELIKS PIASECKI należy do uczniów, na których w szkole nie zwróciłem uwagi, a którzy
pojawili się później w mym życiu. Zaraz po wojnie dostałem od niego obszerny list.
Był we Francji, a potem w niewoli w Związku Radzieckim. Po powrocie zastał dom pusty,
rodzice zginęli. Pierwszy odruch – jedzie do Kwidzyna. Idzie pod szkołę. Przy głównym wejściu nie
ma już strąconej przez Niemców latarni z rodłem. Słyszy gwar, głosy są polskie. Na dziedzińcu ani
jednej znajomej twarzy. Nikt go nie poznaje. Odchodzi.
Nikt go nie mógł poznać. Ani jeden przedwojenny nauczyciel szkoły nie wrócił do niej po wojnie,
chociaż było to ich głębokie pragnienie. Profesor Aleksander Brückner, pochodzący z Bydgoszczy,
przeżył Sachsenhausen, pomogłem mu się urządzić w Olsztynie. Doskonały organizator, założył
Książnicę Mazurską, wybudował ogromny Dom Książki w Olsztynie, potem w Opolu, wreszcie usunął
się w cień antykwarycznej pracy w Krakowie. Zmarł po trzecim zawale. Profesor Wincenty Kowal z
Siemianowic prowadził gimnazjum w Kętrzynie, ale był zbyt niezależny, wysłano go aż pod Nysę. Po
latach, zrehabilitowany, osiadł w Opolu, tam mieszka. Profesor Alojzy Brzeski z Torunia uczy tam
niemieckiego. Profesor Piotr Abraszewski z Warszawy prosto z Gusen pojechał szukać żony
uwolnionej z Ravensbrück, odnalazł ją, wyjechali do Ameryki. Profesor Piotr Tatera z Pogranicza
wyjechał do Wrzeszcza, profesor Leon Kauczor ze Śląska, kochany przez młodzież nauczyciel śpiewu,
zamieszkał w Oliwie. Ja osiadłem w Olsztynie jako urzędnik kuratorium; dzięki temu mogłem jeszcze
pomóc paru uczniom, którzy w naszej szkole nie zdążyli zrobić matury. W gmachu gimnazjum w
Kwidzynie nie zorganizowano po wojnie żadnego kursu, żadnej klasy dla dawnych uczniów tej szkoły.
Nie tylko nam, dawnym pedagogom, nie było dane wrócić do Kwidzyna. Nie uczył się tam po wojnie
żaden z naszych wychowanków (a niektórzy w 1945 roku mieli po szesnaście lat). Żaden z nich nie
objął tam z czasem nauczycielskiej posady. A myśmy ich przecież szykowali do zadań w przyszłym
szkolnictwie polskim. Wracając do Piaseckiego – ukończył liceum pedagogiczne i powierzono mu
szkołę w Bądkach koło Kwidzyna. Był jedynym wychowankiem naszego gimnazjum w całym
powiecie kwidzyńskim. Wypielęgnował swą szkołę. Kiedy wskutek reformy okrojono jej program,
Piasecki ciężko to przeżył. Przeżył także źle inną przykrość – ktoś we władzach administracyjnych
zastanawiał się, czy go należy zapraszać na nasz zjazd szkolny.
Niedawno spotkałem przypadkiem jego uczennicę. Powiedziała mi: – Cóż to był za nauczyciel,
jaki oddany! – Zapytałem, czy chce coś zrobić dla niego. – Tak! – Niech pani mu to napisze, te słowa
o nim. Zawstydziła się. – Niech pani napisze to w liście do mnie, mimochodem. Przyrzekła, lecz nie
dotrzymała słowa.
LONGIN GUS (GUHS). Gdy się tylko dowiedziałem, że żyje, wysłałem do niego list, a on
odpowiedział: „Czytając słowo po słowie, nie mogłem oczom swoim uwierzyć, że to jest to samo
pismo, które widziałem przed siedmiu laty. Przeczytawszy na końcu przesłane życzenia dla naszych
rodziców i dla nas, stanęły mi łzy w oczach, bo nikt z nas, Polaków, nie życzy sobie innego
traktowania jak właśnie na równy z równym, na które zresztą Polak w Niemczech sobie zasłużył”.
Dalej wspomina szkołę i dodaje: „Jednak niestety los tak chciał, że straciliśmy dosłownie
wszystko, nic mi nie pozostało oprócz tych wspomnień”.
Jest kierownikiem szkoły podstawowej w Sławianowie na Złotowszczyźnie, następcą Edmunda
Smoczyńskiego, utalentowanego nauczyciela i muzyka, rozstrzelanego przez Niemców w listopadzie
1939 roku.
JÓZEF GRACZYK. Mam tu jego obszerny list z 1947 roku. Cieszy się, że mnie odnalazł żywego.
Rzeczywiście na pierwszym zjeździe nauczycielstwa po wojnie milczano trzy minuty, między innymi
za mnie. Opowiada, jak po powrocie z Gruenhof chciał się uczyć dalej, ale władze niemieckie nie
pozwoliły mu nawet na naukę zawodu. Skierowano go do budowy autostrad. Potem dostał się jednak
do jakiejś szkoły technicznej w Czechosłowacji. Jako jeniec aliancki pracował w kopalni w Lille,
gdzie mu pomagali dawni emigranci polscy. Tuż po wojnie zgłosił się do konsulatu polskiego i prosił
o pomoc w powrocie do Nadrenii, gdzie miał dom rodzinny. Konsulat mógł mu jednak pomóc jedynie
w wyjeździe do Polski. Bez pieniędzy, odzieży, samotny, przypomniał sobie o kolegach z Pogranicza
Południowego, ze Złotowszczyzny. Pojechał więc do Złotowa i już na dworcu spotkał Kwidzyniaka
Kulkę, a w starostwie Kwidzyniaka Kowalskiego. Ubrano go, nakarmiono, przygarnięto. Nie wiem,
jak długo tam mieszkał. W roku 1966 mój list do niego wrócił z notatką „wyprowadził się bez podania
adresu”. Być może odnalazł rodzinę i mieszka w Nadrenii.
ALFONS AUGUSIAK, syn prezesa okręgu hamburskiego Związku Polaków w Niemczech,
więźnia Sachsenhausen. Odnalazł mnie dzięki zawałowi. Na kuracji w Nałęczowie spotkał osobę,
która znała mój adres, napisał. Jego losy były podobne do losów Graczyka – pozbawienie w czasie
wojny prawa do nauki, trzyletni termin u kowala, wojsko, niewola francuska, przyjazd do Polski.
Pracując w elektrowni Białogard, zrobił zaocznie technikum energetyczne w Warszawie. Jest
projektantem urządzeń elektrycznych w Koszalinie. Pisze z Nałęczowa: „Spokojniej trzeba żyć i
pracować”.
GERARD ALEKSEWICZ, brat Bronisława, który zginął w Wehrmachcie. Zaraz po wojnie
poprosił mnie o zaświadczenie, że w 1939 roku był więziony w obozie. Składał bowiem papiery na
Politechnikę Gdańską i chciał to dołączyć. Razem z nim wybierał się tam inny Kwidzyniak, Antoni
Katz.
Aleksewicz jest teraz architektem we Wrocławiu, ma tytuł doktora.
ANTONI KATZ. Dostał się wtedy widocznie na politechnikę, bo jest inżynierem w
Skalmierzycach koło Ostrowa Wielkopolskiego. Ostatnio pytał mnie w liście, czy byli uczniowie
szkoły, którzy przeszli późnym latem 1939 roku przez obozy w Tapiau i Gruenhof, mogą się ubiegać o
przyjęcie do ZBoWiD-u. Czy może tam należeć były żołnierz Wehrmachtu? Pokolenie moich uczniów
jest bardzo zmęczone, a ZBoWiD daje przywileje urlopowe i emerytalne.
Jak mam mu odpowiedzieć? Różne oddziały ZBoWiD-u różnie traktują tę sprawę. Kwidzyniacy,
obywatele niemieccy, musieli iść do wojska pod groźbą śmierci. Szukali niewoli i wykorzystywali
możliwości sabotażu, na co jednak trudno przedstawić dowody. Okupili polskość swoją i rodzin
wyjątkowym okrucieństwem wojennego losu, a po wojnie stanęli do pracy dla Polski. Nikt ponadto nie
ma wątpliwości, że uwięzienie w obozie półtorej setki dzieci szkolnych było zbrodnią przeciw
narodowi polskiemu. Jestem zdania, że Kwidzyniacy nie powinni mieć trudności z wejściem do
ZBoWiD-u, ale skłamałbym, mówiąc, że nie rozumiem zastrzeżeń.
JOACHIM DUMALSKI. Kiedy usłyszałem wiadomość, że matematyki w Kwidzynie uczy
Dumalski, ucieszyłem się. Nareszcie! Tyle razy powtarzałem chłopcom – wrócicie do polskiego
Kwidzyna. Okazało się jednak, że to nie Joachim, lecz jego brat. Joachim prowadzi gospodarstwo
rodzinne w dawnym powiecie sztumskim. Młodszy brat Joachima przyszedłby do naszej szkoły w
roku 1940, ale nie zdążył. Teraz nie pracuje już w Kwidzynie. Prowadzi olsztyńskie technikum
samochodowe.
Dlaczegośmy nie wrócili do Kwidzyna ani my, nauczyciele, ani nasi uczniowie? Jeszcze w
Mauthausen-Gusen przygotowywaliśmy plany „objęcia” Ziem Odzyskanych. Zastanawialiśmy się, jak
uniknąć błędów roku 1918, gdy obok wartościowej inteligencji z Małopolski ruszyli w Poznańskie
cwaniacy węszący karierę i ludzie spaleni gdzieś indziej. Pamiętam, jak spotykałem takich ludzi na
Śląsku, gdy w roku 1923 zaczynałem tam pracę jako osesek nauczycielski. Postanowiliśmy jeszcze w
obozie, że poświęcimy całą naszą energię, by tym razem było inaczej. Tak się jednak złożyło, że
przedwojennych nauczycieli szkół polskich w Niemczech nie dopuszczono w tej sprawie do głosu.
Stanęły przeciw nam powojenny chaos, żywiołowe procesy pierwszych lat osadnictwa, a także obawy,
że nasze wyposażenie duchowe, wyidealizowane pojęcie ojczyzny (Polska Matką naszą, o Matce nie
wolno mówić źle), nasze przekonania (Polak Polakowi bratem), a także drobiazgowa solidność
materialna i organizacyjna, która miała konkurować z niemiecką, nie będą odpowiadały warunkom
tamtego czasu i miejsca. Być może i my mieliśmy podobne, niejasne obawy. Nie próbowaliśmy
odwalczać Kwidzyna.
ERWIN RATAJ. Dużo do mnie pisze, a w 1968 roku udało mu się mimo ciężkiej choroby
przyjechać z NRF na nasz zjazd szkolny. Zwierza się: „Żona moja Jadwiga z domu Koryciaków jest
żarliwą patriotką. Jadzia chciała nazwać naszą motorówkę »Marzenie«. Przesadza już, bo jak by
niemieccy koledzy to wymawiali? Przeforsowałem więc nazwę »Vistula«. A kajak nazwałem »Halka«.
Pan Dyrektor wie dlaczego”.
Oczywiście wiem. Udało nam się urządzić dla chłopców wycieczkę szkolną do Gdyni przez
Gdańsk. Postanowiliśmy przeprawić się z Korzeniewa do Opalenia – na polskim brzegu, i stamtąd
popłynąć w dół rzeki polskim statkiem wiślanym. Konsul uprzedzał, że to niemożliwe, ale ja już
umiałem rozmawiać z rejencją i to się udało. Profesor Kauczor nauczył chłopców pieśni Morze, nasze
morze. Zaśpiewali ją chórem marynarzom i uczniom szkoły morskiej w Tczewie, którzy nas przyjęli
piknikiem; uprzedziliśmy ich wcześniej, kogo będą gościć. Ten statek, z którego przesiedliśmy się w
Tczewie na większą jednostkę morską, nazywał się Halka.
Rataj napisał także do profesora Kauczora. Mam i ten list: „Nie byłem muzykalny, ale z jaką
delikatnością pan się do nas odnosił. Powiedział pan – człowiek nieraz pragnie z głębi serca
zaśpiewać. I ja czasem tak śpiewam. Pamiętam, jak podczas jakiejś wycieczki podano panu skrzypce,
żeby pan zagrał, i jak widząc, że są w złym stanie, pan, kochający instrumenty, zasmucił się”.
Kiedy indziej znajduję w liście zdanie wywiedzione z myśli o naszej szkole: „Pracując w morzu
niemieckim, nie pielęgnowaliście akcentu antyniemieckiego. Rozumieliście i słowo Heimat, i słowo
Ojczyzna”.
OTTON KEMPA. Nazywaliśmy go w szkole „gospodarz”. Był krępy, masywny. Chodził tak,
jakby trzymał się cepig. Chciał wrócić na rolę do rodzinnych Skajbot na Warmii. To było rzadkie w
szkole, wszyscy nasi uczniowie palili się do wielkich czynów, do ważnych ról i myśmy im zresztą
takie wyznaczali. W czasie wojny trafił gdzieś pod jezioro Ładoga jako żołnierz kompanii sanitarnej.
Zgadał się z rosyjskimi jeńcami, których pilnował, i razem słuchali skonstruowanego potajemnie
radia. Opowiadał mi: „Ja się prześmierdział ruskami”. Wrócił w 1945 roku do domu, okrężnie,
polami, bo trwały jeszcze działania wojenne. Sołtysował, wstąpił do PPR, prowadził kółko rolnicze,
założył międzykółkową bazę maszynową. Nauczył się w tym celu mechaniki i księgowości. W
ostatnich latach zraził się do działalności gospodarczej i społecznej, pracuje już tylko na swoich
siedemnastu hektarach. Jego żona pochodzi z rodziny Gnatowskich, która przed wojną oddała
mieszkanie na polskie przedszkole. Kempowie opowiadają, że coraz więcej ziemi w okolicy
przechodzi na własność państwa, bo jej właściciele wyjeżdżają na Zachód. Ta opuszczona ziemia jest
niestarannie uprawiana, a ich gospodarstwo staje się powoli jakby wyspą na ogałacanej przez sąsiadów
przestrzeni.
ALFRED DOPATKA. Jedyny, poza Podeszwą, Mazur w naszym gimnazjum. Przed wojną udało
się na Mazurach otworzyć tylko jedną szkołę polską w Piasutnie, do której chodziło pod koniec tylko
jedno dziecko i w której zginął młody nauczyciel Lanc. W warunkach tego terroru pozyskanie Mazura
było wielkim sukcesem. Jan Dopatka, ojciec Alfreda, nikogo się nie bał. Syn powstańca z 1863 roku i
mąż Mazurki mówiącej piękną gwarą miał świadomość katolicką, polską. Pisał wiersze bardziej
refleksyjne niż Kajka, ale gorzej sobie radził z polszczyzną. Składał więc strofy po niemiecku, a
potem usiłował je mozolnie tłumaczyć na polski, nieraz ze słownikiem.
Za rządów niemieckich przeżył z rodziną wszystkie możliwe upokorzenia: wysiedlenia, rewizję,
więzienie. Po wojnie wrócił z tułaczki na Mazury. Kiedy zorganizowałem Klub Literatury Regionalnej
w Olsztynie, wciągnąłem go tam. Ten klub był azylem dla ludzi nie zawsze pokornych, nie zawsze
rozumianych, a głęboko zasłużonych dla polskości. Dopatka był chory, w czasie wojny nabawił się
pylicy w kopalniach Westfalii, załatwiłem mu sanatorium. Zaprzyjaźniliśmy się. W tym wypadku
więcej wiem o ojcu niż o synu, którego uczyłem.
Ten stary miał za bardzo niepodległy charakter. Mówił wszystkim prawdę. Pozrażał sobie ludzi.
Nie dostał wymarzonego mieszkania w Olsztynie, a na wsi czuł się coraz gorzej. Rozgoryczony
wyjechał do Westfalii. Niedawno umarł.
Alfred, który go bardzo kochał, pozostał w Polsce. Mieszka w Ostródzie, pracuje jako kadrowiec
w wielkiej Stacji Hodowli Roślin w Szyldaku.
Z listów Jana Dopatki pisanych po polsku do doktora Gębika:
Świętajno, 1956 r. „Kraj tak piękny, że nikt nie żałuje, żeśmy nazad przyjechali”.
Bottrop, 1969 r. „Tu nikt nie śpiewa – Hej z góry, z góry jadą Mazury, nawet stary Mazur Jan
Dopatka nie śpiewa już, bo mu tchu zabrakło”.
Z listu do syna, napisanego trzy tygodnie przed śmiercią:
„Na moim biurku jeszcze nie rośnie trawa, ale niedługo zostanie po mnie tylko tęsknota do
lasu…”.

W mieszkaniu Alfreda Dopatki w poniemieckiej kamienicy w Ostródzie

– Autorzy, którzy próbowali spolszczyć wiersze ojca, bo jemu samemu nigdy się to dobrze nie
udawało, nie zawsze znajdowali odpowiedni ton. Więc ja sam, po amatorsku szukam w wolnych
chwilach właściwego słowa lub frazy. Wydaje mi się, że jeden ważny czterowiersz zrozumiałem lepiej
niż poprzedni tłumacz. Moja wersja brzmi:
Szukałem, znalazłem, do życia mi dość
kęs chleba, gron winnych latem
A jednak co mówi ten mały tom
żyć tylko – nie dość mi na tym
Ta zwrotka otwiera mały zbiorek wierszy ojca wydany staraniem doktora Gębika, który
opiekował się nim aż do jego śmierci, nawet z oddalenia, posyłając mu słowa otuchy. Dyrektor
powtarzał nam nieraz w Kwidzynie, że nie wolno się dać prymitywnemu hasłu: „Najpierw brzuch,
potem duch”. Obaj, i on, i ojciec, uważali, że „żyć tylko” – nie wystarczy. To popycha i mnie. Staram
się robić coś więcej. Zajmuję się sprawami pracowniczymi w dużym zakładzie – osiemset osób, a w
sezonie i tysiąc. Jako chłopiec ceniłem sprawiedliwą srogość mego ojca i szkoły w Kwidzynie. Cenię
ją nadal, ale wiem, że taka mądra surowość nie jest już możliwa. Staram się w miarę możności dojść
prawdy, sprawiedliwości, ale jak ich szukać w tych skomplikowanych układach, które nas otaczają?
Jak więc robić „coś więcej”? Ukończyłem kurs przewodników, najpierw zwykły, potem w języku
niemieckim, aby oprowadzać turystów z RFN. Człowiek, który jak ja rozumie, co się działo na tych
ziemiach, może przybyszom z Zachodu tyle wyjaśnić, że to jest chyba to „więcej”, jakie mogę robić.
KONRAD HERRMANN. Zachowałem list: „W radosnym uczuciu wdzięczności dla Boga
zawiadamiam o święceniach kapłańskich, które otrzymam 5 IV 1955 roku z rąk jego ekscelencji Ks.
Arcybiskupa Walentego Dymka w Katedrze Gorzowskiej. Pierwszą mszę odprawię w dniu
uroczystości Bożego Ciała, 9 VI o godz. 10-tej w kościele parafialnym w Zakrzewie. Konrad
Herrmann, diakon”.
Zakrzewo leży na Złotowszczyźnie. W 1929 roku ludność tej wsi liczyła 1100 osób i tylko jedno
gospodarstwo było w rękach Niemca, który zresztą nazywał się Wróbel. Proboszczem Zakrzewa był
przez wiele lat ksiądz doktor Bolesław Domański, prezes Związku Polaków w Niemczech, zwany
królem polskim. Złotowszyzna dała gimnazjum w Kwidzynie trzecią część uczniów. Tutaj także
pracuje najwięcej Kwidzyniaków. Przede wszystkim uczą w szkołach podstawowych i nimi kierują.
Ale mamy tam także rolników, agronoma, spółdzielców, pracowników administracji, księgowych,
fryzjera.
TADEUSZ KABATEK. W 1946 roku Kabatek i Gus zawiadamiali mnie: „Znajdujemy się na
kursie pedagogicznym w Złotowie i wejdziemy do kadry nauczycielstwa polskiego”. Niedawno zaś
Kabatek napisał, że wyjęto mu płuco i wraca do zdrowia w sanatorium w Prabutach. „Panie
Dyrektorze, poszedłem do szkolnictwa z miłą chęcią i z przekonania i nie mogę obecnie przeboleć
sytuacji, jaka panuje w szkolnictwie… Niestety wciąż hołdujemy hasłu Polaka mądrego po szkodzie”.
LEON KULKA, pracownik Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Złotowie, zmarł w 1976
roku, mając pięćdziesiąt sześć lat.
WITOLD STYPA (STIPA), kierownik szkoły w Wielkim Buczku na Złotowszczyźnie, urządzonej
po wojnie w gmachu dawnej szkoły niemieckiej, zmarł w 1967 roku, mając czterdzieści pięć lat.
JAN KLIMEK jest jego następcą.
HENRYK PAWŁOWSKI był jednym z najmłodszych w szkole, dziesięciolatek. Jego ojciec
służył w niemieckim folwarku. Rodzice mieszkali z siedmiorgiem dzieci w jednej izbie czworacznej.
Zaskoczył mnie piękną polszczyzną. Niemieckiego nie znał wcale. A to był kłopot. Szkoła wymagała
tego.
O ile wiem, został księgowym i pracował w powiecie złotowskim. W 1962 roku jego żona
napisała do mnie, że zmarł na zawał. „Jaki straszny los, mając 25 lat, zostałam sama z
pięciomiesięczną córeczką”. Skarżyła się, że był przemęczony i często wracał z pracy w smutnym
nastroju.
A myśmy tyle czynili, by wyposażyć tych chłopców w odporność. Powołam się na to, co sam
pisałem w książce Burzom dziejów nie dali się zgnieść: „Doświadczenie uczyło nas, że inteligent im
inteligentniejszy, a więc i kulturalniejszy, a zatem im społecznie wartościowszy, tym łatwiej
przegrywa na giełdzie życia w walce z szalbierzem, krzykaczem, oblatanym tupeciarzem
pozbawionym skrupułów moralnych, zdecydowanym na wszystko, a więc i na największą podłość,
wyznającym zasadę – tam ojczyzna, gdzie żłób i kołacze bez pracy, a tylko za zasługi. Pragnęliśmy
więc przygotować naszych wychowanków i na tę okoliczność w życiu. Mówiliśmy im, że
pełnowartościowy człowiek, a szczególnie inteligent, powinien umieć zawsze przemawiać takim
samym językiem jak jego partner… Staraliśmy się więc o to, aby duch naszych wychowanków miał
do dyspozycji sprawnie funkcjonujące i zdrowe ciało, uzbrojone w mocne zęby, twarde pięści, silne
łokcie i celny wykop. Aby z tego uzbrojenia umieli – gdy zajdzie konieczna potrzeba – zrobić w
przyszłości należyty, rozumny, a więc inteligentny użytek”.
Dziś po latach sumuję ich rezygnacje, zawały, przedwczesne odejścia. Broń, w którą staraliśmy
się ich wyposażyć, okazała się widocznie bronią ograniczonego zastosowania, tylko przeciw obcym.
Odrzucili ją, gdy się znaleźli wśród swoich. Uznali, że nie godzi się z niej korzystać we własnym
domu. Może należało mniej idealizować ten dom. Mówiąc tej młodzieży o Polsce, przedstawialiśmy
jej bardziej kraj i naród, jakich pragniemy, niż jakimi były. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego
nadużycia, czyż można było jednak odbrązawiać ojczyznę zagrożoną?
NORBERT KOŁODZIEJ. Ożenił się z panną, która kończyła sąsiednie niemieckie gimnazjum w
Złotowie. Inteligentną, ambitną. Był kierowcą w Złotowie, ale żona nakłoniła go do dalszej nauki. Ona
pisywała do mnie częściej niż on, po niemiecku, bo polski zna dobrze tylko w mowie. Wysyłała listy
długie, dużo tam było o domu, ale nie tylko. Ostatnio pisała, że odpowiednikami polskich kłobuków są
niemieckie diabły dondony i że trzeba przed nimi zawiązywać drogę czerwoną wstążką.
Widocznie Norbert opowiadał jej o naszych kwidzyńskich juwenaliach z kłobukami, jahurami i
Smętkiem. Wiem, że obecne liceum w Kwidzynie nawiązało po wielu latach do naszych tradycji i
chrzci nowicjuszy na podstawie tamtego scenariusza.
ALEKSANDER ECKERT pracuje w kuratorium w Zielonej Górze w dziale personalnym. Przy
okazji pobytu w tym mieście zajrzałem do niego. Powinienem mieć jego listy, ale gubię się w stertach
papierów. Mam tutaj drogowskaz, jest – Eckert 3.11.11.4. Ale w tym miejscu leży jakaś inna kopreta,
jest drogowskaz i co z drogowskazu?
W tej kopercie są wiersze… Zamieszał mi się tutaj Teofil Sadowski.
Teofil Sadowski był woźnym szkolnym, ale i działaczem polskim na Powiślu. Umiał opowiadać
powiślańskie legendy. Wsławił się odważną rozprawą z niemiecką bojówką, która zamierzała
rozpędzić polską zabawę w Postolinie pod Sztumem. Był klucznikiem orlego gniazda. Nie wrócił z
obozu i jego nazwisko wyryliśmy na szkolnej tablicy pamięci obok nazwisk wychowawców: Jana
Fiszera, doktora Franciszka Gabriela, Nikodema Rozkwitalskiego, Edmunda Styp-Rekowskiego,
Józefa Wendy i księdza Stanisława Zuske.
Przypomniałem sobie, skąd mam jego wiersze. Przysłała mi je długo po wojnie nasza dawna
pomoc internatowa Ludwika Patzwałd. „Był wieczór blisko, a w duszy noc ciemna, słodkich mych
uczuć nie zgasło ognisko, spadało od lat już w otchłań bezdenną, nie wiedząc, co począć z myślą
polotną, co serce głaszcze rączką stokrotną…” To długi wiersz. Pani Ludwika dała mi odpis.
„Oryginał chciałabym na wieczną pamiątkę zatrzymać” – napisała.
PAWEŁ WĘGIEREK (WENGIEREK), urzędnik w Zabrzu. Mam tu stary list z wyrazami radości,
że zjazd Kwidzyniaków dojdzie do skutku. Chodziło o zjazd w 1957 roku, najbardziej udany, podczas
którego czuliśmy się w Kwidzynie tak dobrze jak kiedyś.
Od wielu lat szkoła jest w stosunku do nas bez zarzutu. Dyrektor Łukasiak i wicedyrektor pani
Gola, która uczy historii, urządzili wspaniałą izbę pamięci poświęconą głównie przedwojennym
dziejom gimnazjum. A jednocześnie mamy uczucie, że sprawiamy tam kłopot. Wiem, że dyrekcja
szkoły, gdy chce nas zaprosić, pyta o zgodę swoich zwierzchników. Taka jest droga służbowa.
Kuratorium zaś nie jest zdecydowane, czy warto poświęcać pieniądze i energię organizacyjną na zjazd
szkolny w czterdziestą rocznicę uwięzienia szkoły kwidzyńskiej. Zwłaszcza że my chcielibyśmy
zrobić z tej rocznicy uroczystość miejską, regionalną, krajową nawet. Chcielibyśmy, aby nam
pomogła odnaleźć wszystkich Kwidzyniaków żyjących.
GERARD BUJNA, rębacz kopalni „Wiktoria” w Boguszowie koło Wałbrzycha. Przywiózł do
Kwidzyna swą córkę. Mógł wybrać gimnazjum ogólnokształcące blisko swego domu, ale chciał, by
uczyła się w jego dawnej szkole. Przywiózł ją sam, oprowadził po gmachu i uroczyście przedstawił
nauczycielom. Mieszkała przez cztery lata w internacie, w którym on mieszkał (dawna męska szkoła
jest teraz koedukacyjna), zdała egzamin i wróciła na Śląsk.
ROCH MACKOWICZ…
– Ale jego nie ma na liście z Tapiau?
– Tak. On należał do tych szczęśliwych, którzy przed wypadkami tamtego sierpnia znaleźli drogę
do Polski.

Olsztyn, mieszkanie doktora Rocha Mackowicza, pracownika naukowego Akademii Rolniczo-


Technicznej

– Pani chce, żebym opowiedział o sobie. Dobrze, wezmę zdjęcia. Proszę trzymać diapozytyw nad
białą kartką, będzie lepiej widać. To jest strumieniówka, biega jak mysz, nie lata, nie śpiewa, wydaje
głos świerszcza.
(Żona się zaśmiewa).
– Panią interesuje pewnie co innego.
(Żona wyjmuje z szuflady broszurę Polactwo walczące, 1938).
– To zdjęcie przedstawia sejmik Polaków na Pograniczu. Siedzę na kolanach ojca, nauczyciela z
Podróżnej, a tu doktor Kaczmarek i Arka Bożek. Ale to zdjęcie może pani znaleźć w bibliotece.
Natomiast strumieniówkę wyłącznie u mnie. Kiedy zacząłem ją badać dziewięć lat temu, żaden
ornitolog w Polsce nie mógł się poszczycić, że widział jej gniazdo z jajami. A ja już w pierwszym
roku penetracji znalazłem dwa takie gniazda. A do tej pory wytropiliśmy ich pięćdziesiąt. W tych
podchodach bierze udział cała rodzina; mamy troje dzieci. Wiem dziś o Locustella fluviatilis więcej
niż uczeni takich mocarstw ornitologicznych jak Anglia i Niemcy; oni powołują się dziś na moje
badania.
Kiedy skończyłem leśnictwo, uczyłem w technikum leśnym w Rzepinie. Mała miejscowość, na
uboczu, mogło być nudno. Ale ja wyniosłem z Kwidzyna piekielny gaz. Założyłem koło ornitologów.
Po pięciu latach było już tak silne, że mogliśmy je zamienić (koło uczniowskie!) w Zielonogórski
Oddział Polskiego Towarzystwa Zoologicznego. W 1965 roku na zjazd PTZ do Olsztyna przyjechała z
Rzepina zielona watacha, dwudziestu trzech uczniów ze swoimi naukowymi komunikatami. Wioząc
ich na zjazd, myślałem o tym, jak szesnastoletni Brzeziński reprezentował Kwidzyn na Sejmiku
Spółdzielczym we Wrocławiu. Cieszyłem się rychłym spotkaniem z doktorem Gębikiem, jak syn,
który przedstawił ojcu cały zastęp wnuków.
Teraz w Olsztynie znowu prowadzę międzywydziałowe koło zoologów. Jest w nim wielu
studentów pierwszego roku, obserwuję pierwsze stresy dojrzałego życia. Widzę, chłopak przychodzi
zmieniony, proszę, by został, zagaduję go. Pamiętam, w Kwidzynie nie byliśmy masą.
(Żona kiwa głową).
– Dlatego tak mi trudno popchnąć naukową pracę. Żona też przesiąkła Kwidzynem. Kiedy uczyła
polskiego i wykładała młodzieży pojęcie wolności, brała książkę doktora Gębika.
(Żona: „Pierwsza noc na wolności ma zapach pieczonych kartofli”).
– Jest w zoologii określenie imprinting. Wdrukowanie. Zawsze mi się nasuwa, gdy myślę o sobie
i o tej szkole.

W Bibliotece Publicznej przy ulicy Koszykowej w Warszawie

Zamawiam książkę doktora Gębika i podaję rewers bibliotekarce, która ma może dwadzieścia lat.
Odczytuje go, mówi:
– Doktor Gębik to mój nauczyciel.
– Przestał uczyć, nim pani przyszła na świat.
– Ale ja się urodziłam w Kwidzynie.
Pyta, czy o nim napiszę.
Myślę, że on nie jest barwny. Mówi oszczędnie i wyraża się ściśle. Żadnemu ze swoich uczniów
nie mówi „ty”. Nie ma jakby osobowości zewnętrznej, sam jest tym, co robi. Jest przeciwieństwem
tych wspaniałych bohaterów, którzy nigdy niczego nie dokonali, a do których aż się rwie pióro
opisywacza. Pomniejsza niezwykłe, bo je za zwykłe uważa. Nawet wizje realizuje przyziemnie. Orle
gniazdo powierzył architektowi, wejście na nie – solidnemu cieśli. Jeśli w Olsztynie stanie
niedostrzegalnie pomnik Lengowskiego, będzie to jego pracowite dzieło. Nawet kiedy pisze wiersz,
wyraża w nim protest przeciwko słowom: „Bo takie jest nasze hasło – wierzyć w Czyn, a nigdy w
słowo”. Wprawdzie druga część zwrotki: „Choćby nam i słońce zgasło, zapalimy je na nowo”, jest już
mniej praktyczna, mamy jednak do czynienia nie ze zwykłym wierszem, ale hymnem szkoły.
Wieś jak ziarenko
1976

Skończył się czas letników, ale nie zaczęły jesienne rykowiska i noc jest głucha jak pień. Dom
śpi, tylko my szeleścimy jeszcze papierami. Ja porządkuję notatki. Bielawski kartkuje gruby zeszyt
szkolny, stawia w nim datę, wznosi oczy do góry, poprawia w fotelu swe potężne ciało i zaczyna pisać,
już bez zastanowienia, szybko i lekko.
Zaglądam mu przez ramię. Zakrywa tekst dłonią.
– Przypomniałem! Pyłypczuk on nazywał się!
– Kto?
– Na Sokalszczyźnie jak mieszkałem przed wojną, znałem Ukraińca, Pyłypczuka, wszystko, co
się działo we wsi i u niego, spisywał. I rzeczy jawne, wiadome powszechnie, i osobiste, skrywane.
Wieści tajne pisał swoim sposobem, można je było odczytać pionowo z pierwszych liter każdego
wiersza na stronie. Przeczytałem te kroniki, myślę – wieś mała jak ziarenko, a życie jej bujne, nie
trzeba Paryża. Czytasz raz, cieszysz się samym wizerunkiem życia, czytasz drugi, trzeci, otwiera się
przed tobą głębina – między pierwszym a ostatnim zeszytem jest już kawał historii zamknięty.
Postanowiłem – i ja będę pisał.
– Co pan dziś zapisuje?
– Widziałem pierwszego dużego prawdziwka. Niósł go Grzegorzewski. Waldi Wnuck, dawny
cieśla, który przyjechał w odwiedziny z RFN, kupił monografię naszej okolicy. Jest tam zdjęcie stacji
PAN; Waldi chce je mieć dla wnuków, bo budował ten dom. Do liczby młodych mężatek, które
wykonają przed terminem plan macierzyński, dołączyła… no nie będzie jej pani zawstydzać chyba. To
mi przypomina, że warto znowu zadać dzieciom policzenie siedlisk bocianich. W pięćdziesiątym
ósmym mieliśmy w okolicy trzynaście gniazd, ile mamy dzisiaj, w siedemdziesiątym szóstym?
Ciekawe, czy bociek pogorzelec od Pijanowskich odbudował się gdzieś? Tyle na dziś. Jeszcze jedno:
gdzie wsiąkła szatkownica do kapusty, własność dawnej gromady?
Lotta pościeliła mi w jadalni. Jest to posłanie jak się patrzy, śnieżne i lśniące. Wielka poducha i
pierzyna. W nogach mam biblioteczkę z książkami, które się już nie zmieściły na półkach
Bielawskiego: dzieła Goethego, dzieła Boya, Trylogia, Odyseja, Iliada, Kuchnia polska i Dawidis
Kochbuch.
Światło lampy, która wraz z psem Szarikiem, sierotą po wyjezdnych, czuwa nad obejściem,
przenika z podwórka przez zasłonkę i pada na szkiełko obrazka. Pod szkiełkiem – sylwetka Chrystusa
z jagnięciem i podpis Der gute Hirte.
Pierzyna grzeje jak piec. Gdzie ma się darzyć puch gęsi, jak nie na tych wodach. Ale Hejda na
przykład hoduje kaczki. Sto kaczek i jedną gęś, którą jej dorzucili w wylęgarni, bo się zaplątało
gąsiątko. I ta jedna gęś nabyła wśród stu kaczek obyczaju kaczego. Nie skubie, lecz siedzi i czeka na
poślad. Skaczyła się całkiem.
– Kto to pisał o Orderze Pierzyny? O co to chodziło?
Nauczyciel Lanc, Zielony Chłopak, miał ubożutkie gospodarstwo. Dzieci, które uczył, zsypały
mu wspólnie pierzynkę. Żeby kochany profesor nie marzł i żeby urósł w godności. Zapisał to
Wańkowicz, podążając za Smętkiem. Śladami Smętka, który zamordował Lanca.
Pierzyna Bielawskich to nie żaden symbol, wielka pierzyna, zwyczajna. Ale nie bez powodu
myślę o Lancu, zasypiając. Bo pewnie gdyby nie Lanc, nie przybyłby tutaj Bielawski, nie byłoby tu
więc Lotty, nie byłoby Hejdy, obrazka Der gute Hirte, Iliady, Odysei, Kochbuchu.
Ta wieś się nazywa Wejsuny. Leży na wysokim brzegu dwóch jezior, Wejsunka i Warnołtów.
Kiedyś była gromadzka, potem gminna, teraz żadna; gmina jest w Rucianem. Kętrzyński w dziele O
ludności w Prusiech… podaje, że Wejsuny istniały już w roku 1650 i że mieszkali tam sami Polacy.
Reces separacyjny wsi sporządzony w 1842 roku wymienia gospodarzy: Jana Sadowskiego, Andrzeja
Dembowskiego, Jana Binderoka, Andrzeja Jeromina, Chrysta Murszata, Adama Paprodkę, Fryderyka
Wnucka i karczmarza Michała Schemanna. W roku 1848 zbudowano tu szkołę. Do roku 1875
językami wykładowymi były w niej na równi polski i niemiecki. Uczyli między innymi Krawczyk,
Jordan, Pietrzyk, Przetak. Pierwsze dziecko, które ochrzczono w wejsuńskim kościele pobudowanym
w roku 1909 nosiło nazwisko Dembowski; nadano mu imię Willi. Dzisiejszy dom kultury mieści się w
budynku po dawnym gasthauzie, którego właścicielem był Siwek.
O Wejsunach usłyszałam dziesięć lat temu.
Jechałam skądś dokądś i wypadł mi po drodze pusty wieczór w Olsztynie. Przed teatrem wisiał
plakat z tytułem Moja droga do Polski. Widownia brzęczała jak klasa; wypełniały ją wycieczki
uczniowskie. Nim podniesiono kurtynę, między rzędy krzeseł wszedł Aleksander Sewruk. Powiedział,
że to przedstawienie niezwykłe. Każde słowo, które pada ze sceny, jest prawdą. Wszyscy bohaterowie
żyją lub żyli niedaleko stąd. Dramat oparty został na pamiętniku mazurskiej dziewczyny Hejdy Stank-
Macoch. Kiedy go pisała, nie miała jeszcze dziewiętnastu lat. Ale niewielu dotąd ludzi starszych i
dojrzałych umiało spojrzeć na powojenne sprawy Mazurów z taką szczerością i odwagą.
Zgaszono lampy i ukazała się bohaterka. Szczupła panienka w granatowej sukience, płowowłosa,
poważna. Już nie uczennica, jeszcze nie nauczycielka. Pod kindersztubą upór i hardość. W jedynej roli
dramatu – Halina Słojewska.
Zdarza się czasem, że na rzecz pozornie nam znaną ktoś rzuca snop światła. Aż łzy napływają do
oczu. Ale żeby taką pochodnię zapaliła młodziutka dziewczyna ze wsi puszczańskiej?
Stary pedagog, Bielawski, powiada: – Dzieci, one wiedzą najlepiej. Bywa, nie wiem, jaki stopień
jednemu postawić. Wtenczas pytam: „Powiedzcie, co jemu zapisać?”. I powiedzą zawsze
sprawiedliwie, tak sprawiedliwie, że aż tamtego zaboli.
Pamiętnik Hejdy to dzieje dzieciństwa. Autorka prowadzi go w czasy znane sobie tylko z
opowiadań, w stalingradzką zimę. Tej zimy jej ojciec ginie na wschodzie w mundurze Wehrmachtu.
Hejda jest zapewne dzieckiem pogrobowym. Przychodzi na świat zdruzgotany. Dla tej wsi wieści ze
wschodu nie zwiastują nadziei, lecz strach. Ta wieś wydaje żołnierzy i feldfebli, nie lewicuje, nie
utrzymuje kontaktów z organizacjami polskimi. Trzeba poszperać w księgach domowych, by dojrzeć,
jak z poczwarki gotyku uwalniają się znajome słowa, sam rdzeń polszczyzny: „Kto się w opiekę odda
Panu swemu…”.
To nie przypadek, że Hejda wybiera do pamiętnika motto z Kochanowskiego: „Wsi spokojna, wsi
wesoła! Który głos twej chwale zdoła?”. Woli to hasło dyskretne, bo mogłaby zacząć słowami, które
bardziej poruszą. Początek starej pieśni mazurskiej, którą Hejda zna, brzmi: „Mazuri, ojczyzno moja,
płakający kwiatusku…”.
Hejda jest niemowlęciem, gdy zbliża się front. „W pewnej chwili wszystko, co we wsi żyło,
wśród wielkiej zawiei i mrozu ładowało się na wozy i uciekało w stronę Królewca. Po co i gdzie?
Tego nikt nie wiedział”. Front ich dopada i mija, nie zauważywszy. Kto się nie zgubił, jak babka
Hejdy, ten wraca. Ledwie wracają, muszą się bronić przed szabrem. Z lasu wychodzą bandy. „Nigdy
nie wiedzieliśmy, kto to jest, w imię czego walczy i na co czeka”. Im bliżej dawnego kordonu, tym
gorzej. Do Wejsun zaszytych w puszczy ściągają autochtoni z miejsc bardziej jeszcze niespokojnych.
Jednocześnie zaczynają napływać osadnicy „z Polski”. W pierwszych latach po wojnie we wsi
mieszka ponad trzydzieści rodzin tutejszych, blisko sześćdziesiąt (w tym jawnie niemieckie)
przybyłych z sąsiedztwa, kilkadziesiąt rodzin napływowych – na ogół największa biedota kurpiowska.
Są to katolicy, ewangelicy i filiponi. Wdowy po żołnierzach Wehrmachtu, ofiary hitlerowskich
obozów, osamotnieni starcy i osiemnaście sierot na utrzymaniu dobrych ludzi i gminy. Mieszanina
wszelakiego nieszczęścia.
„W domu naszym mówiliśmy po niemiecku” – pisze Hejda. Nie wie, kim jest. Nie zastanawia się
nad tym. Ale dzieci napływowych nazywają ją Szwabka, więc przyjmuje to do wiadomości. Tym
bardziej że nauczyciele prowadzą do polskości bez pardonu.
„Jeden z nauczycieli w dzienniku pozmieniał nam imiona o brzmieniu niemieckim na polskie. I
tak wszystkie Hildegardy na Jadwigi, Berty na Kasie, Lizy na Ewy, zaś chłopców jak Güntera na
Eugeniusza, Kurta na Kazimierza. A już najwięcej było ruchu, gdy sierocie o nazwisku Pęk zmienił
nazwisko na Malinowski, bo to polskie.
Stara Mazurka, nasza woźna, opowiadała nam, że gdy ona chodziła do szkoły, to u nich we wsi
uczono po niemiecku, ale wszystkie dzieci mówiły po polsku (po mazursku, jak mówiła). Nauczyciele
zakazywali mówienia po polsku i karali. Była w szkole taka tabliczka z napisem »Polak«, gdy kogo
przyłapano na mówieniu po polsku, nosił tę tablicę, aż znalazł drugiego. Nauczycielowi robiono na
złość i z daleka krzyczano po polsku. Bała się woźna, że to się może powtórzyć z niemiecką mową”.
Dzieci przyglądają się nauczycielom bacznie. Szkoła w tej wsi jest terenem walki; stosunki
między uczniem a pedagogiem brzemienniejsze niż tam, gdzie duch Lanca nie zagląda do okien.
Przecież nim Hejdę zapisano, odbywały się całe narady sąsiedzkie. „Sąsiadka, która podarła
swemu synowi polską książkę, długo śmiała się ze mnie, że mama chce ze mnie zrobić polską
ministrową”.
Hejda oblicza, że w ciągu szesnastu lat przez małą szkółkę wejsuńską, zatrudniającą dwie, trzy
osoby, zdążyło się przesunąć dwudziestu jeden nauczycieli. „Ktoś złośliwy nazwał tych nauczycieli
turystami”. Do roku 1950 nie było ani jednego nauczyciela kwalifikowanego.
„W takim to czasie przyszedł do nas nowy kierownik. Woźna, stara Mazurka, którąśmy bardzo
lubili, zwłaszcza że gotowała nam obiady w szkolnej kuchni, opowiadała, że widziała już nowego
kierownika. Zapowiadała, że ten będzie zupełnie inny, bo ona zna się na ludziach”.
Wieś obserwuje.
„Nowy kierownik był człowiekiem starszym, samotnym, poza trzema kieliszkami wódki więcej
nie pił. Co ciekawe, i co wszystkich intrygowało, nie brał udziału w nagonkach przeciw tej
niemczyźnie, która dawała się odczuwać w naszej wsi na każdym kroku. Nauczyciele mieli mu to za
złe.
Na jednej z lekcji, gdy mu wpadły zeszyty z napisami Ost Preussen, ciekawa była dyskusja.
Przyniósł nam kiedyś własnoręcznie przez siebie wykonaną mapę…”
Kierownik ma pomysły niezwykłe. Zaprasza do szkoły Gustawa Optacego, gawędziarza,
domorosłego poetę, wajdelotę, który nie pogardza butelką. Gość zachwyca dzieci, wołając: „Śpiewać
darmo, boli gardło!”. I śpiewa:
Wola i Orzysz, Czarne Odeje,
Nikozy, Grzegorze to wioski moje,
Jegliny, Trzonki, Szczechy, Imionki,
Magdalin, Zdory, Kociołek wtóry,
Wejsunek, Snopkin, Małe i Duże Głodowo,
Niedźwiedzi Róg, Zagon i Drozdowo…
Sto czternaście okolicznych nazw polskich jest w tej piosence. A ku uciesze Hejdy:
Hejdyk, Ertmany, Turośl, Uścianym…
Piosenka zostaje zapisana w szkolnej kronice. Żeby nie przepadła. Kierownik niże to wszystko z
pedanterią niemiecką raczej niż zabużańską.
„Prusy to nie Niemcy; Prusowie, Prusacy – trzeba to jednak rozgraniczyć” – zastanawia się
Hejda.
„Z czasem zrozumiałam całą jego pracę. Była bardzo delikatna, cierpliwa, rozłożona na lata.
Mówiliśmy po niemiecku, ale zaczęła się cicha walka o język polski, najpierw w szkole, potem w
świetlicy i aż we wsi. Dziwnym się może komuś wydawać, że w niepodległej Polsce prowadzi się
walkę o język polski. Ale u nas tak było”.
Kierownik szuka nauczyciela śpiewu i chce, żeby był wesoły. Zabiega o podłączenie wsi do
radiowęzła. Zakłada w Wejsunach piękną bibliotekę. Rozdaje uczniom wiersze Kajki; kupił gdzieś
całą pakę tomików przecenionych ze złotych trzydziestu na trzy. Niższą cenę dokładnie wyskrobał;
tyle zna się na psychologii. Uczy dzieci zarabiać. Sadzą las, zbierają grzyby, czyszczą leśne pasy
przeciwpożarowe i za te pieniądze zwiedzają Polskę. Jadą na Kurpie oglądać piękne wnętrza chat
chłopskich, by napływowa biedota poczuła się godniej. Jadą na Śląsk, z którym autochtoni mazurscy
znajdą wspólność losów. Jadą do Warszawy, nad morze i w góry.
Wycieczka na Śląsk najsilniej utkwi Hejdzie w pamięci:
„W pewnej chwili jeden z hutników zapytał kolegę, skąd jest ta wycieczka. Gdy usłyszał, że z
Mazur, twarz mu jakoś pojaśniała, uśmiechnął się i zaczął wołać do innych kolegów: chodźcie, to są
dzieci z Ost Preussen, teraz Mazury. Ci podeszli, zaczęli jakoś serdeczniej rozmawiać, wypytywać,
jak się nazywamy, jak nam teraz na Mazurach się wiedzie. Kilku hutników wzięło naszych kolegów na
ręce, nasadzili im na głowy swoje czapki z okularami zaciemniającymi, podprowadzili blisko
ogromnych pieców, otwierali drzwiczki i widzieliśmy, jak gotuje się roztopiona ruda żelaza…”.
Hejda kończy szkołę powszechną. Zaczyna się druga połowa lat pięćdziesiątych i fala wyjazdów
do NRF.
„Mama mówi: jak ty chcesz. Mama wychowana w innych warunkach, jakby w innym świecie,
zakopana głęboko w puszczy, odcięta od tego prawdziwego świata mazurskiego, który walczył o tę
polskość, o mowę polską. Ja wychowywałam się w szkole polskiej, tu moja ojczyzna, tu urodził się
mój tata, którego nie znałam. On chodził po tej ziemi całe życie swoje, tu z mamą się pobrali i na
pewno im tu byłoby dobrze, gdyby nie ta nieszczęsna wojna. Ludzie są wszędzie tacy sami, w naszej
wiosce jest szesnaście mieszanych małżeństw, mają swoje dzieci, żyją, pracują i dobrze im jest. Po
naradzie z mamą postanowiłyśmy na zawsze pozostać w Polsce”.
Hejda idzie do liceum ogólnokształcącego w Szczytnie.
„Zdałam maturę, radość w domu, której nie da się opisać. I znowu długie narady, co mam dalej
robić. Zawsze coś mnie ciągnęło do pracy z dziećmi, do tego z mazurskimi. Tak chciałabym im
oszczędzić tych przykrości, jakich nieraz doznawałam od innych we wsi, w szkole. Postanowiłam
zostać nauczycielką. Dochodziły nas słuchy, że nasz kierownik szuka nauczycieli, bo dwa etaty będą
wolne. Z bijącym sercem poszłam do niego… Powiedziałam mu wszystko jednym tchem; posłuchał,
trochę porozmawiał i widziałam, jak bardzo się ucieszył.
Zdawało mi się, że zwaliło się na mnie całe niebo.
Pozostanę tu na zawsze, gdzie moja ojczyzna, i takie mam głębokie przekonanie, że wybrałam
drogę, drogę do Polski”.
Wtedy, dziesięć lat temu, nie przyszło mi do głowy jechać do Wejsun. Zdarzył się jednak
następny wypadek z teatrem. W małej salce Cytadeli Warszawskiej wystawiono monodram – listy
miłosne Róży Luksemburg. W aktorce poznałam Halinę Słojewską. Po przedstawieniu pojechałyśmy
do mnie porozmawiać.
Zapytałam o Hejdę.
– Hejda? To smutna historia. Grałam Hejdę sto dziesięć razy. Objechałam Mazury, Warmię,
Dolny Śląsk. Grałam po świetlicach, remizach i domach. Raz w dużej kuchni, z której okna widać było
cebulkę cerkiewki. Przed tym przedstawieniem kuchennym trzy razy zrywano plakaty. W końcu
przyszło paru Mazurów, paru starowierów, rozmowa po przedstawieniu nie chciała się kleić. Jedni
mówili – nas Niemcy skrzywdzili, nie Polska. Drudzy – Polska nam dokuczyła. Inni – czy tu będą
Polacy, czy Niemcy, mało nas obchodzi, ważne, żeby nam tu było dobrze. Gdzie indziej po spektaklu
podszedł do mnie prosty człowiek, wsiowy poeta, z trudem wypowiedział: dziękuję. Kiedyś przybiegła
dziewczyna imieniem Gertruda. Opowiedziała mi swoją historię. Zapisała się na kurs bibliotekarski w
Warszawie. Wypełniła odpowiednią ankietę. Wykładowca powiedział: Niemka. Kursanci odsunęli się
od niej. Rzuciła naukę i złożyła podanie o paszport. Teraz, po tym, co usłyszała od Hejdy, zostanie –
mówiła. Najczęściej po przedstawieniu dobiegały mnie słowa: „Tak! U nas też tak było!”.
Grałam wszędzie, tylko nie w Wejsunach. Tam nas nie chciano. Słyszałam, że Hejda ma kłopoty.
Wreszcie głęboką zimą pojechałam do Wejsun. Przyszły grzeczne dzieci, przyniosły kwiaty. Przyszło
paru starszych w zaczepnym nastroju. Nie spierali się z nami jednak o nic ważnego. Widzieli
wszystko osobno. Była to moja najgorsza widownia. Pewnie przypadkowa. Myślę, że nasz przyjazd
nie był we wsi reklamowany, że salkę celowo zapełniono uczniami, żeby już licha nie budzić… W
korytarzu usłyszałam, że Hejda chce składać papiery na wyjazd.
Jakie były Wejsuny, w których Halina Słojewska grała Hejdę Stank-Macoch? Zajrzyjmy do
ówczesnej kroniki. Wioska ma przecież swego dziejopisa:
– Liczba nauczycieli uczących po wojnie w szkole wejsuńskiej zaokrągliła się do trzydziestu.
– Korespondent BBC z Berlina Zachodniego, Johnson, wstąpił do Bielawskich i bardzo długo
oglądał Boską komedię Dantego z ilustracjami trzydziestu autorów. Sprawdzał, czy to na pewno
wydane w Polsce.
– W schronisku szkolnym zamieszkał na parę dni jako wczasowicz były inspektor szkolny z
Warszawy, „ale takiego pijaka wśród obcych dawno wieś nasza nie widziała”.
– Krawiec Waszkiewicz z Onufryjewa zmarł po wypadku motocyklowym. „Dla nas to strata
niepowetowana. Był to jedyny krawiec na całą okolicę, który nas obszywał. Inny, stary Paprota,
Mazur, wyjechał do NRF i w rok potem zmarł. Pozostał nam jeszcze inny krawiec na Warnowie,
gajowy Klimek”.
– Kółko rolnicze otrzymało kombajn Vistula. „Pierwszy raz coś takiego we wsi. Jedzie to
majestatycznie, obsługa siedzi wysoko”.
– Odbył się ślub Marleny Wnuck z Kurtem Bondzio. Oboje bardzo znani na terenie wsi. Marlena
ze starej mazurskiej rodziny, Bondzio – autochton przybyły do Wejsun po wojnie.
– Pokazały się we wsi czapki „degolówki”. Pierwszą nosiła dziewczynka Borkowskich.
– Żona prezesa kółka rolniczego Inga Gottowik prowadzi na zlecenie Wyższej Szkoły Rolniczej
w Olsztynie dzienniczek zajęć gospodyni wiejskiej. „Trzeba przyznać, że gospodarstwo Gottowików
jest wzorowe, łazienka, wewnętrzna ubikacja, centralne ogrzewanie, gotują na gazie”.
– Z ostatnich obliczeń wynika, że dwie trzecie ludności Wejsun to ludzie napływowi, jedna
trzecia – miejscowi. Razem – 332 osoby. Do lat 14 – 113 osób, od lat 14 do 60 – 196 osób, powyżej 60
– 23 osoby.
– „Znowu było we wsi mordobicie i są powybijane zęby”.
– W tym roku na chrzcie dawano imiona: Beata, Małgosia, Mariola, Bożena, Danuta, Jerzy,
Waldemar, Andrzej, Wiesław.
– Psy we wsi wabią się: Rex, Aza, Mops, Lux, Pikuś, Nero, Bobek, Basior, Kruszyna, Rolf.
Z brulionów kronikarza wyłania się obraz wsi może nie wesołej, ale i nie nadmiernie zatroskanej.
Do takich Wejsun przyjeżdżam dziewięć lat temu, by spotkać się z Hejdą.
O szkołę nie trzeba pytać. Tuż przy rozjeździe stoi ceglany budynek przykryty dachówką; nie
wąchając, czuje się zapaszek ropowanej podłogi, kawy i potu. Te mury, te piece, których się nie opłaca
przerabiać na centralne, ta kuchnia, nad którą wiszą chochle żelazne, te strome schody drewniane nie
zmieniły wyglądu od lat stu dwudziestu.
Pytam o Hejdę, ale kryje się w jakimś pokoju, a kiedy wreszcie wychodzi, milczy. Jest blada,
wątła, podobna do Hejdy scenicznej. Między nas dwie, badające się ostrożnie oczami, wsuwa się taran
– wielka głowa, silny kark, pochylony jak u zwierza, który atakuje, potężny brzuch. Cofam się o krok,
chwytam najłagodniejsze na świecie, żartobliwe spojrzenie.
Tak poznałam Bielawskiego. Zasłonił Hejdę, zaprowadził mnie nad jezioro, a potem na obiad do
swej drewnianej chałupy. Odgradzając mnie od tematu, musiał dać coś w zamian. Opowiedział mi, jak
trafił w to miejsce.
Syn murarza, chodził do seminarium nauczycielskiego w Sokalu. – Co pani o tym Sokalu
opowiedzieć? Jan Kazimierz, jak szedł pod Beresteczko, ruszał spod Sokala. Tuż przed wojną uczyłem
w małej szkółce wiejskiej o dwóch nauczycielach, w Dobraczynie, w powiecie sokalskim.
Prowadziliśmy korespondencję z bratnią szkołą podstawową w Warszawie. Nosiła numer
dziewięćdziesiąt dziewięć. Przysłali mi raz stamtąd pakiet pism, była w nim „Gazeta Olsztyńska”
Pieniężnego. Przeczytałem: „Ojców mowy, ojców wiary brońmy zgodnie, młody, stary”. To mi się
wbiło w głowę jak klin. Zaprenumerowałem „Gazetę”. Dostałem parę numerów, potem przestała
przychodzić. Takie było pierwsze spotkanie z moją przyszłością, z Mazurami. Drugie to książka
Wańkowicza. Ta to już u mnie rewolucję zrobiła. Zielony Chłopiec, Kajka, Linka śnili mi się po
nocach. Moją wielką pasją było harcerstwo. Doszedłem do stopnia harcmistrza Chorągwi Lwowskiej.
Ile mogłem, tyle tej młodzieży mówiłem o naszych zapomnianych krewniakach. Przyszła wojna, 19.
Pułk Piechoty lwowskiej. Potem – co mam robić – zaszywam się w Olsztyńskie. Biorę ze sobą książkę
profesora Srokowskiego Prusy Wschodnie – kraj i ludzie. Pierwsze miejsce, do którego trafiam, to
Wiartel. Nazwa jakby znajoma. Grzebię w pamięci i wydobywam. To tutaj zatrzymał się Wańkowicz
w swej wędrówce za Smętkiem. I tutaj stary ojciec sołtysa Pupilarskiego targował się z pisarzem o
„korridor”. „Nie oddamy” – mówi Wańkowicz. A stary na to: „Jak nie oddata, to już chyba bierta te
Ostprojsy, bo to tak zewsząd obtoczone, co nijak nie moze… A wama to rychtyg pasuje”. I tak
zacząłem obejmować Ostprojsy.
Po Wiartlu – Wejsuny. Zwalnia się właśnie posada w tutejszej szkole i Bielawski, pod obcym
nazwiskiem, otrzymuje to miejsce. Nikt go nie wita, nikt się nie wzrusza jego piękną polszczyzną.
Uczniowie piszą na piórnikach Ost Preussen, Kreis Johannesburg.
Bielawski jest harcerzem. Robi plan podchodów. Nawet go sobie notuje:
„Łagodzić tarcia, uświadamiać, że to okres trudny, pewnie, ale przejściowy. Wyszukiwać ludzi
po obu stronach chętnych do współpracy. Nauczycieli, którzy znają tragedię Mazurów i dzieje
germanizacji. Przymrużyć oko na niejedno, dużo cierpliwości, taktu. Pieśń polska w szkole, w
świetlicy i na ulicę. Szkołę postawić na poziomie. [To zdanie podkreślone]. Szukać kolegów w innych
miejscowościach o takich samych zapatrywaniach na pracę z Mazurami. Wciągnąć do szkoły
przyszłych wychowanków z Wejsun i okolic. Będą znali środowisko, będą mieli język wspólny do
dziecka. Wańkowicz pięknie mówi: »Szkoła to dopiero uchwytne wiązadło, które kłosy myśli, źdźbła
uczuć bierze w powrósło organizacji… tylko wozem zajeżdżaj i zwóź ten plon«”.
Do tej zwózki daleko. Bielawski para się z klasą równie wystraszoną, jak oporną. W jednej z
ławek siedzi Hejda Stank.
To Bielawski jest jej ojcem duchowym. A potem – ojcem podwójnym, bo mężem jej matki, Lotty
z domu Jakstein.
Hejda także wiąże się z „Polakiem”. Roman Macoch, przybysz spod Częstochowy, wychowanek
szkoły wejsuńskiej, zostaje jej nauczycielem w tym samym roku co Hejda.
Eugeniusz i Lotta, Hejda i Roman – dwa piętra związków mieszanych. I synek Macochów –
Piotruś, już monolit, jak mówi Bielawski. Ma dwa i pół roku.
Pytam Bielawskiego, czy Hejda rzeczywiście złożyła papiery.
– Gdzie tam, ona nie wyjedzie. A dokąd by pojechała? Ona teraz zgoniona jak zając w bruździe.
Płacze i gada herezje. Ale to minie.
– Co właściwie się stało?
Stało się to, że Hejda odgrzebała na nowo, co już było uśpione. Przypomniała dawne urazy. Więc
autorce dostało się ze wszystkich stron. Od Mazurów, którym wytknęła zaciętość, usłyszała, że
dyskryminuje w klasie ich dzieci, od napływowych, którym zarzuciła bałaganiarstwo, że jest Niemrą.
Bielawski: – Nie wolno pisać w pamiętniku prawdy. A jak jej nie pisać? Tyle pamiętników
wyszło, dziesiątki ich czytam, chłonę. Tyle prawdy, że zapiera dech!
Nikt nie wyrządził Hejdzie krzywdy namacalnej, ale skrzywdzić mogą także szepty, gesty,
spojrzenia. Uświadomiono sobie, że i ona, i Roman w ogóle nie powinni tu uczyć. To, że Ditmar
Serafin wrócił do Wejsun jako leśniczy, a Bolek Cieloszczyk jako agronom, to całkiem naturalne. Ale
czy rządy dusz można powierzać komuś, kto wyszedł z sąsiedniego opłotka, kto tu biegał nad wodą i
komu wisiało u nosa?
– Trzeba czasu, czasu – mówi kierownik. – Wszystko się przewali. Ważny jest Piotruś, urodzony
z mieszanego małżeństwa. Przyszłość w tych dzieciach. W nich już żadnych drzazg nie ma.
W Warszawie dosięga mnie list:
„12 marca 1968 roku zmarł nam najukochańszy wnuczek Piotruś. Zachorował na odrę, jak wiele
innych dzieci ostatnio we wsi. Po odrze nastąpiły komplikacje… Największy cios uderzył w babcię.
Ta jest bez życia. Hejda z Romkiem duszą w sobie. A życie obok idzie dalej…”.
W dwa lata później znajduję w skrzynce kopertę adresowaną łatwym, okrągłym pismem.
Bielawski zawiadamia:
„Nawet w takiej głuchej puszczy dzieją się rzeczy ważne. I tak córka Hejdy, Baśka, chowa się
jako tako, humor ma dziadzia, apetyt ojca, a pyskata jak jej mama. Otóż Basia doczekała się braciszka
Michała. Babcia na etacie u dwóch wnucząt wpadnie czasem do domu. Starzy Mazurzy powiadają, że
babcia, u złośliwych teściowa, to klucz do chałupy. Na Dzień Nauczyciela otrzymałem Złoty Krzyż
Zasługi, co było dla mnie radością i niespodzianką. Ja, zostawiwszy pracę społeczną na wsi już
młodszym swoim wychowankom, nauczycielom, przerzuciłem się na szerszy teren. Pracuję dla
Ośrodka Badania Opinii Publicznej przy Polskim Radio, jako opiekun zabytków, korespondent rolny
GUS, ławnik w sądzie i tak dalej. Zima u nas w całej pełni, wiatr północno-wschodni napędził pełno
śniegu i miłego mrozu”.
Przez pięć lat nie piszemy do siebie. Wreszcie pytam, co słychać.
Odpowiedź nie przychodzi dość długo. Zaczynam się niepokoić, co znaczy ta cisza; Bielawski
jest tak bardzo rozmowny. Nie znaczy nic. Któregoś dnia dostaję list z zaproszeniem do Wejsun.
Bielawski przeprasza za zwłokę, jest strasznie zajęty. W liście parę informacji, pośpiesznie
rzuconych:
„Hejda – jakiś bies nauki. Skończyła Studium Nauczycielskie, kierunek historyczny, w
Ciechanowie. Dwuletni kurs bibliotekarski w Olsztynie. Drugi rok germanistyki, zaocznie, na
uniwersytecie w Poznaniu. Przyjęta w drodze wyjątku, za zgodą ministra.
Roman – dyrektor szkoły w Wejsunach na moim miejscu. Skończył studia matematyczne
zaocznie. Jego uczniowie zajmują świetne miejsca na olimpiadach matematycznych. Dzielny chłop.
Romkowie dobrze żyją. Cieszą się dziećmi. Dobra opinia u władz.
Lotta – chora na dysk w kręgosłupie. Wnuki u niej na pierwszym miejscu, ja na trzecim. Trzęsie
Kołem Gospodyń Wiejskich. Hodują zespoły kurcząt. Jeżdżą sobie po Polsce, podczas wycieczki do
Malborka cztery autokary kolejno pod nimi siadły i nie dojechały! Dostała Złoty Krzyż Zasługi.
Ja – siedemdziesiątka, emerytura, ale uczę jeszcze osiem godzin tygodniowo biologii u mego
zięcia-wychowanka.
Reszta do obejrzenia i pogadania”.
Mamy koniec lata roku 1976. Te same kocie łby na krzyżówce, ta sama szkoła, ta sama grusza na
szkolnym dziedzińcu, pod nią ulęgałki otrzęsione dla zabawy („najlepszym naszym woźnym był Adolf
Wasik, wódkę pił tylko dla medycyny i gruszy pilnował przed siurkami”), ta sama chałupa mazurska
Bielawskich, wtedy studziesięcio-, dziś prawie studwudziestoletnia. Wtedy nie spostrzegłam okiennic
wyrzynanych dowcipnie – tam, gdzie zazwyczaj serduszka, są kolejno: panek w kapeluszu, konik,
butelka, kieliszek. W domyśle: Mazur dosiada konika, jedzie do karczmy, wychyla kieliszek.
Pukam w drewno pod kielichem, nikt się nie odzywa. Jakiś uczeń z tornistrem objaśnia, że pan
Bielawski mieszka teraz dalej, w tym murowanym z werandą.
Już go widzę. Idzie od ogrodu niezmieniony, trochę posiwiały. Dźwiga widły i łubiankę ogórków,
zagania kaczątka, przepędza kundelka. Przy tym wszystkim zamyślony, jakby coś sobie układał albo
przypominał.
Natyka się na mnie. – A, to pani? W którym roku Gałczyński umarł, a?
Zastanawiam się. Patrzy na mnie z dezaprobatą.
– Mam jutro pogadankę w leśniczówce Pranie. Będą wczasowicze z różnych kątów Polski, a mnie
głowa pustoszeje na starość.
Od ulicy przybiega Lotta też niezmieniona. Starannie uczesana, w obszernym fartuchu.
Zadyszana. Kółkowy bizon, który dzisiaj sprzątał jej mieszankę, zapalił się w polu. Ale ugasili.
Są i Hejda, i Romek. Pomagali gasić. Romek w czerwonej koszuli i w czerwonych gumiakach,
ogorzały i chudy. Hejda już nie dziewczynka, lecz kobieta, nawet nieco przy kości. Spokojna, otwarta,
pogodna.
Siadamy do stołu. Bielawski wyciąga butelkę. Nie byle co, gwiazdki jakieś francuskie.
– Dawni uczniowie, jak przyjeżdżają na lato, nie chcą starego nauczyciela z pustymi rękami
odwiedzać. Wypijecie?
Hejda: – Raz maty rodyła.
Bielawski: – Ty się już za dużo nauczyłaś ode mnie. Ty się ucz od mamy. Póki mama po
niemiecku pamięta.
Hejda: – Właśnie będę miała egzamin z gramatyki strukturalnej i generatywnej. Czytała pani
Czarodziejską górę? Ja przez to właśnie przebrnęłam po niemiecku. A czeka mnie lektura Doktora
Faustusa.
Bielawski: – Na tym Uniwersytecie Poznańskim trzymają krótko. Hejda ma pięć lat studiów,
Romek – pięć lat ciężkich robót. Ona wkuwa, on gotuje, kaczą filharmonią dyryguje.
Hejda: – Jak on studiował, ja miałam ciężkie roboty. A dzieci były wtedy mniejsze.
Roman: – Dlatego zaczekałem z magisterium. Zrobię je po tobie.
Pytam Hejdę i męża, czy po tych magisteriach zostaną w Wejsunach.
Hejda: – Już nam proponowali do miasta, i całkiem niezłe posady, ale popatrzyliśmy na mamy
minę…
Bielawski, ostro: – Przecież wiemy, liczymy się, że całego życia oni tu nie przesiedzą.
W tym pokoju, gdzie mi dzisiaj posłano, jeszcze parę lat temu zasiadał do stołu gospodarz
Lindenblatt. Lindenblatt był ongiś Lipą, ale za czasów niemieckich to nie była dobra rekomendacja i
Lipie mocno to dano do zrozumienia. Potem przyszli Polacy i Mazur wyciągnął stare papiery. Po
latach jednak doszedł do wniosku, że Lindenblattowi może być na tym świecie, w każdym razie
świecie materialnym, lepiej niż Lipie. Pozostawił więc dom solidny, murowany, z górką i werandą, ze
schludnym wychodkiem, którego okienko wychodzi na przepiękną zieloną dolinę, z wygodnym
podwórkiem opartym o ścianę starej chałupy mazurskiej, gdzie przed laty żartowałam z Piotrusiem,
siedząc na ławie – ślabanie.
Nic dziwnego, że obejście Lindenblatta dostało się Bielawskim – najbliżsi sąsiedzi otrzymali
prawo pierwszeństwa wykupu. Kupili i dzisiaj, jak kiedyś u Gottowików, którzy też wyjechali do NRF
(Inga, dawniej gospodyni całą gębą, jest tam sprzątaczką, ale córka Edyta studiuje slawistykę), jest już
w domu wanna i umywalka, i sedes, i gaz. A w chałupie, niedawno jeszcze ciepłej, Bielawski urządził
muzeum. Znajomy ślaban zagrodzono sznurkiem – od poręczy do poręczy – i zabrania się siadać.
Bizon coś jednak zmłócił przed pożarem. Więc Bielawski z Macochem włażą na przyczepę i
zrzucają ziarno na klepisko. Córka z matką rozmawiają w kuchni. Słyszę mieszaninę słów polskich,
mazurskich i niemieckich; Hejda obkuwa zadany opis gospodarstwa. Te szepty brzmią jak dawno
zapomniana wyliczanka dziecięca: ene mene es, ene mene psies, ene mene kuropene, a twa dratwa
kuropatwa, ek pek wylimek, poterfaska, pampek.
Robię dziesięć kroków – z domu Lindenblatta do starej chałupy. Poruszam kłódką na drzwiach.
Ogniwko puszcza.
W tej izbie była kuchnia. Teraz stoją tu siedziska z okrągłych pni. Na ścianie mapa z końca
ubiegłego wieku. Gdyby Bielawski miał ją w czasach, o których pisze Hejda w swym pamiętniku!
Wiele by mu dopomogła. Znalazł ją jednak dopiero niedawno. Leżała za szafą w nadleśnictwie w
Rucianem. Dał za nią leśniczemu, też zbieraczowi, kłusowniczą dzidę kowalskiej roboty.
Mapę wydrukował Bohdan Gizewiusz, syn Gustawa, tego, którego imię nadano Giżycku. To
jakby ktoś narysował piosenkę Optacego i wiele jeszcze do niej dopowiedział. Polskie nazwy są już na
tej mapie zniemczone. Ale jak bezradnie, jak prymitywnie: Rakowen, Głodowen, Rybittwen. Mamy
nawet wieś Dupken i wieś Osranken, dawne Dupki i Osranki.
Od Dupek do Dupka, przypomina się Wańkowicz i scenka, jaką mi opowiedział Bielawski:
Sunie przez Wejsuny mercedes. Kierownik wygląda zza płotka, który to bocian przyleciał w
odwiedziny z tych ciepłych krajów, gdzie w godzinę zarobisz na pięć par sztrumfów. Ale nie, numery
są polskie. Nagle – siwy łeb w okienku.
Bielawskiego aż zatyka. – Panie Wańkowicz – woła. – Panie Wańkowicz, stawaj pan, wysiadaj
pan do mnie!
Wańkowicz patrzy uprzejmie. Ależ on nie zna tego entuzjasty. Dzień dobry, dwa słowa i do
widzenia. Mercedes, kołysząc się, rusza. Starzec minął drzewo wyrosłe z ziarenka, które zasiał przed
laty. Minął, nawet o tym nie wiedząc.
Idę od mapy ku sprzętom. Dłubanki, koromysła, zwane tu pedy, skrzynie, maglownice, ule.
(Lotta: „Pani, tu by można dużo rzeczów nazbierać, tylko wszystkie paliły”). Biblie, listy niebieskie,
kancjonały. Blachy z dawnych urzędów, których już nie ma w Wejsunach. Czerwona księga
pamiątkowa.
Starannym pismem: „I znowu jestem na Mazurach, odwiedziłem stary mazurski dom, w którym
mieści się Izba Mazurska. Cieszę się, bo widzę wiele eksponatów, które sam ofiarowałem do Izby.
Friedrich Kyek, Bochum”.
Parę kartek dalej:
„Odwiedziliśmy po czternastu latach Wejsuny, między innymi »Dom Izba Ludowa«, dużo się
zmieniło na lepsze, z czego byliśmy zadowoleni. Ernst Optatzy z synem Heinzem i żoną Hildegardą”.
To syn Gustawa, śpiewaka. Gustaw był po wojnie pierwszym wójtem, a Ernst siódmym. Gustaw
osiemdziesięciotrzyletni dożywa w Piszu, a Ernst odleciał. Nie sprawdziło się przysłowie mazurskie,
które powiada, że sześć pierwszych śniegów topnieje, siódmy pozostaje.
Poniżej po niemiecku:
„Odwiedziłam izbę regionalną w starym kraju rodzinnym, gdzie przyszłam na świat. Elsbeth
Krüger, z domu Rostock”.
„Odwiedziliśmy małe wejsuńskie muzeum regionalne, które pozwala nam lepiej zrozumieć życie
naszych dziadów i pradziadów”. Pod tym siedem nazwisk, nie wszystkie czytelne, wśród nich Jeromin
i Pesara.
Jedną ze stron zajmuje naiwny rysunek pod tytułem: Unsere Eindrücke von Wejsuny (nasze
wrażenie z Wejsun). Przedstawia on parę symboli: bociana na gnieździe, drogę z kocimi łbami,
węgorze zaczepione na drążku w wędzarni, karafkę i kieliszki, stary dom, w którym leży ta księga.
Dołem – dwie ręce w przyjaznym uścisku. Jeden mankiet biało-czerwony, drugi…
Hejda opowie mi potem: – Malowali, malowali, wreszcie jeden się do drugiego pochyla – ty,
Hans, jakie my kolory momy?
A Romek doda: – Przed wyjazdem śpiewali po niemiecku, przyjeżdżają w odwiedziny – śpiewają
po polsku. Stało się jak w małżeństwie, które pokochało się po rozwodzie. Tylko dzieci, które same
nie wybierały, cierpią. Pamiętasz, Hejda, jak Harry przyszedł do nas w nocy i płakał? Tulił się jak
dziecko, duży chłopak. Cóż mogliśmy pomóc? Pojechał z rodziną.
Lotta: – Bratowej syny bardzo wysoko zaszli, tam, kole Hamburga. Tak mieszkają, że tu strach
depnąć, tam strach, cułam się jak smolusek.
Bielawski: – Lotta przyjeżdża z Hanoweru i zakupy ma owinięte w „Trybunę Ludu”.
– Ten jedenasty peron tam to sama polska mowa.
Znowu, jak przed dziewięciu laty, idziemy na spacer. Brzegi jeziora pustoszeją. Odjechali już
wczasowicze z Polski i goście z Zachodu: Wolfgang Bartlik, Ali Aleksy, Waltraud Jeromin, Piotr
Kaliński i inni. Dwadzieścia osiem rodzin, dawniej wejsuńskich, spędzało tu lato.
– Nabrali do bagażników pierza, nabrali grzybów, każdy wziął kastę spirytusu, wszystkie
węgorze zjedli i sielawy.
Mijamy gospodę Siwka, dzisiaj dom kultury.
Dwanaście lat temu zapalił się dach tego domu. Wejsunek i Warnołty skute były lodem
dwudziestosiedmiostopniowym (dziejopis wszystko pamięta). Straż pożarna z Pisza nie miała czym
gasić.
Sekretarz komitetu powiatowego partii uczynił Bielawskiego odpowiedzialnym za tempo
odbudowy. I dom został odbudowany w cztery miesiące. Żołnierze uporządkowali spalenisko,
architekt sprezentował projekt, cieśla Wiązek, Mazur, który czterdzieści lat temu budował ten dom dla
Siwka, znowu stanął na rusztowaniu. A Reinhold Jeromin dał drewno ze swego lasu. Powiedział
Bielawskiemu: – Jo jest stary, do świetlicy nie przyjdę, ale mam sześć dzieci, to będzie dla nich.
Ale żadnego Jeromina nie ma już w Wejsunach. W izbie regionalnej stoi cudowna szafka
mazurska, malowana w ptaszki, ofiarowana przed wyjazdem przez Jerominową. A na biurku
Bielawskiego leży książka niemieckiego pisarza Ernsta Wiecherta, urodzonego w pobliskim
Piersławku. Wielkie dzieło epickie, nostalgiczne: Dzieci Jerominów. Nazwisko jest symbolem, nikt
nie dojdzie, o jakich Jerominach naprawdę tu mowa i czy o Jerominach w ogóle.
Hejda, która została nauczycielką, by dzieciom mazurskim zaoszczędzić cierpień, uczy dziś tylko
dwoje Mazurów, dwie małe Kwastówny.
– Moja pierwsza pierwsza klasa chyba w połowie była mazurska.
Zatrącam o pamiętnik. Przypominam Hejdzie jego ostatnie zdanie: „O tym, jak pracuję w szkole i
z innymi w naszej wsi, napiszę znowu kiedyś”.
Hejda nie dotrzymała tej obietnicy i mówi, że nie dotrzyma. Żadnych pamiętników więcej nie
będzie. I w ogóle nie trzeba wspominać tej sprawy.
Pytam, czy dzieci ze starszych klas jej szkoły znają Moją drogę do Polski.
– Nie, nie znają, i dobrze.
Roman: – Powinny znać. Ja im mówię czasami…
Chcę zadać Bielawskiemu pytanie, którego jednak nie śmiem wypowiedzieć. Ale on, stary
świadek wątpliwości i niepokojów, powiada:
– Marszałek Wycech, który mnie nie znał, tylko usłyszał o mnie, przysłał mi swoje wspomnienia
z piękną dedykacją. Życzył mi powodzenia w pracy na tej ziemi. I pisał w liście, że on swoją kartę
mazurską przegrał, kiedyśmy przegrali plebiscyt.
Ja też siebie pytam – przegrałem? I nie wiem. Dałem z siebie wszystkie siły. Myślę, że co w
człowieku dobrze posiane, cośmy dobrze uprawiali, nie zginie, nawet jeśli ten człowiek zmieni
miejsce pobytu. Ale mi ciężko. Przyszłość wszystko wyjaśni. Mnie nie starczy życia, żeby sobie
odpowiedzieć na to pytanie.
Kraków nieznany
1978

Część I – Kanonicza

Dr Radwański, archeolog, twierdzi, że kanonicy wynieśli się z Wawelu, bo brakowało tam wody i
za skąpe racje otrzymywali do mycia. A zaczynali wypłukiwać już z włosów popiół średniowiecza.
Nie wynieśli się daleko: Kanonicza dotyka wzgórza wawelskiego. Jest to krótki wąwóz
kamienny, który w swym biegu ku Wawelowi odchyla się lekko na zachód. Dzięki temu wygięciu
uliczka wydaje się jeszcze bardziej niezwykła, wyobcowana z miasta, które ją otacza, a które liczy
blisko siedemset tysięcy mieszkańców i stale rośnie; program rozwoju Krakowa wyznacza mu na rok
1990 ponad dziewięćset tysięcy obywateli.
Dwieście metrów za nami przewala się Dominikańską zatłoczona jedynka, stróż parkingu przed
Urzędem Miejskim przepędza wozy prywatne, trwa nieprzerwany redyk turystów i miejscowa
bieganina od sklepu do sklepu. Tutaj zaś, w zakolu uliczki, przejmująca pustka. Taka pustka tworzy
się wokół ludzi, których dotknęło nieszczęście. Widocznie doświadczają jej także ulice.
Tymczasem Kanonicza jest nie tylko jednym z najpiękniejszych kątów zabytkowego Krakowa, co
znaczy także – zabytkowej Polski, ale i miejscem odkryć, które przesuwają o kilkadziesiąt lat datę
przybycia renesansu nad Wisłę.
Domy na Kanoniczej noszą na sobie kratownicę odkrywek. Nowości, czy raczej dawności, kryją
się tu w każdym załomku okiennym, w każdym niemal miejscu wyznaczonym przez rytm
architektoniczny renesansu lub gotyku. Każdy poszukiwacz chciałby Kanoniczą oskrobać od razu i
tylko reguły konserwatorskie powstrzymują rękę z dłutem i młoteczkiem.
To oskrobywanie uliczki zaczęło się w roku 1967, a cztery lata później można było ocenić
rezultat badań. Kanonicza pokazała się w zupełnie innej postaci. Nie skromne domy kanoników, lecz
pałace o lekkich arkadach, których łuki i kolumny znaleziono w murze, pozornie jednolitym. Nie
bielone sufity, lecz belkowania pokryte barwną polichromią, tak nieraz fantazyjną i swobodną, jakby
się w nią zabawiał jakiś artysta współczesny, nieskrępowany żadnym kanonem. Nie martwy tynk,
poszarzający elewację, lecz renesansowy ornament roślinny; albo sgraffito, albo nawet cegła gotycka,
ułożona wzorzyście, polewana. Nie kamieniczne oficyny, zwane tu indermachami, lecz arkady
dziedzińców.
Odkryto portale gotyckie zamurowane przed wiekami i zasypane węglem po piwnicach, skośne
okienka obronnego fasonu, detale kamieniarskie, które przez późniejszych muratorów wykorzystane
zastały jako materiał budowlany i osadzone w ścianie o parę metrów od miejsca, skąd je wyjęto, bo
były już niepotrzebne albo niemodne.
Kanonicza z dnia na dzień wyrastała nad to, czym była dotychczas.
Profesor Estreicher pisze w 1974 roku w „Życiu Gospodarczym”: „Stoimy w Krakowie przed
nowym, niespotykanym zjawiskiem, którego niedawno nikt się nie spodziewał”. I przypomina, że
przed stu laty zwrócono uwagę na kościoły, Sukiennice, mury obronne, potem z początkiem naszego
wieku – na Wawel. Miasto zaś żyło w domach bez końca przerabianych, dostosowywanych do
wymogów życia. Utarło się przekonanie, że Kraków jest miastem staroświeckim, lecz bezstylowym.
Wiek dziewiętnasty nie umiał się doszukać jego dawnej świetności. Tymczasem obecne odkrycia
świadczą o tym, że całe śródmieście Krakowa kryje w sobie ogromnej wartości formy
architektoniczne sięgające głównie szesnastego wieku, a także częściowo piętnastego. Znajdowano je
wszędzie tam, gdzie czyniono badania; na Kanoniczej, Floriańskiej czy Szewskiej, na Szpitalnej czy
na Mikołajskiej.
To wszystko – pisze profesor – zmusza do całkowitej rewizji poglądów na dzieje naszego
renesansu. Dotąd uważano, że narodził się on na Wawelu zaraz z początkiem szesnastego wieku. Teraz
widzimy, że przyszedł on do Krakowa wcześniej, za panowania Kazimierza Jagiellończyka. „Wystąpił
u nas wcześniej niż w Niemczech – to na pewno”. Profesor konkluduje: „Dla dziejów naszej kultury
ma to podstawowe znaczenie”, i dodaje: „Odnowienie tych prawdziwych klejnotów sztuki o wartości
nigdzie w Polsce nie spotykanej należy przeprowadzić fachowo. Plan działania jest prosty. Wiadomo,
co robić i jak, zasadniczych wątpliwości konserwatorskich nie ma”.
Jadę na Wolę Justowską. Profesor ma tu ciemny drewniany dom, z tarasem i rozległym ogrodem.
Widzę go – krząta się z sekatorem przy krzewach róż herbacianych. Nie będę go przecież zaskakiwać
wizytą. Wiem, że z dziennikarzami rozmawia niechętnie. Bywa łaskaw, ale potrafi także powiedzieć:
„Tyle wisz, co zjisz”. Ale gdyby był łaskaw, chciałabym być blisko, o minutę drogi.
Dzwonię więc od znajomych z sąsiedniego domu przy Sarnim Uroczysku. Profesor jednak nie
chce rozmawiać o Kanoniczej. Nie chce w ogóle rozmawiać o stanie zabytkowego Krakowa. Nie życzy
sobie występować w żadnym reportażu. Oderwał się zresztą od niesłychanie pilnej roboty…
Wychodząc od znajomych, widzę profesora za sąsiednim płotem. Odszedł od róż i uważnie
ogląda jabłonkę.
Wracam na Kanoniczą z zeszytem „Ochrony Zabytków”. Pierwszy numer z 1972 roku
poświęcony jest drobiazgowemu opisowi tutejszych odkryć.
Kanonicza nr 16: Odsłonięto zachowaną od połowy okien pierwszego piętra do połowy okien
drugiego piętra renesansową dekorację malarską z szesnastego wieku. Przedstawiała ona kolumny z
bogato potraktowanymi kapitelami i głowy aniołków.
Dzień jest jasny, słońce pada na elewację domu nr 16, ale żadnych tam kapiteli, żadnych
aniołków. Mur, podrapany odkrywką, spełzły, wilgotny i złuszczony. Jeśli coś nawet było, dawno
wypłukane.
Dom nr 18: W glifie okiennym pierwszego piętra na elewacji frontowej znaleziono fragment
późnogotyckiego malowidła. Bezpośrednio na ciosie kamiennym cienka pobiała, następnie patronowy
geometryczno-roślinny ornament o różnorodnych formach. Czerń, ugier, zieleń, sjena. Dobrze
zachowane kolory.
Dzisiaj nie widać nic prócz liszajów wilgoci.
Ten sam dom od dziedzińca. Na południowej ścianie oficyny sgraffito z osiemnastego wieku.
Dekoracja figuralna przedstawia między innymi króla Batorego.
Trudno coś odnaleźć. Wytwórnia filmów animowanych, która się ugnieździła w budynku, ogaciła
go sklejką, pobieliła. Coś tam jednak widać wysoko, pod samym dachem. Parę lat temu zapewne
wyglądało to lepiej. Tam na górze na pewno nieźle zacina; Kraków jest miastem deszczowym.
Dom nr 24: Tu miała być polichromia al fresco, czerwona, naśladująca układ cegieł. Nic nie
widać. Wilgoć i brud.
Dom nr 19: Jego zręby pochodzą sprzed roku 1370, co można wywnioskować z tekstu Długosza.
Budynek padł ofiarą pożaru, ale się podniósł wspanialszy. W roku 1504 zajmował już całą szerokość
obecnej działki. Parę lat temu badacze trafiają na wewnętrzny krużganek, od wieków uwięziony w
murze. Wypukują młotkami całą kolumnadę. Kamienne kolumny parteru mają głowice toskańskie.
Odległość między nimi nie jest jednakowa, co nadaje krużgankom rytm skrócony i wdzięczny.
Kolumny piętra nawiązują swobodnie do korynckiego porządku.
Co teraz w tym pałacu? Jest opustoszały, ale paru lokatorów zostało jeszcze. Świadczą o tym:
śmietnisko, sznur z praniem, garnek na stromych schodach do lochu piwnicy. Pod tkwiącą ciągle w
murze, ale już w nim zarysowaną arkadą – wózek z niemowlęciem. Żadnych robót. Nie widać żadnych
przygotowań do robót.
I tak wszędzie. Część domów opuszczona już dawno przez mieszkańców, reszta – domieszkiwana
w chaosie tymczasowości. Tylko wstęp do kamieniczek nr 5 i 6 zamknięty płotem; coś tam się dzieje.
„… żadnych wątpliwości konserwatorskich nie ma – pisał w 1974 roku profesor Estreicher. – Nie
ma ich rząd PRL, podejmując prawdziwie medycejską uchwałę o odnowieniu Krakowa i przeznaczając
na to wielkie kredyty, tworząc specjalny urząd dla odnowienia miasta. Prezydent i jego
współpracownicy, rada narodowa miasta, naczelnicy dzielnic, biura projektowe i konserwatorskie
wiedzą, co robić i jak odnawiać”.
Kanonicza jest pępkiem zabytkowego Krakowa. Skoro wygląda tak, jak wygląda, czy jej
odnowienie jest w ogóle możliwe?
Czy jest w ogóle możliwa rewaloryzacja starego Krakowa, której główne zadania – zgodnie z
uchwałą rządową – miały być wykonane do roku 1980?

Nie, bo nie wiadomo, co to znaczy rewaloryzacja, a poza tym brakuje pieczątki.


Specjalny urząd dla odnowienia miasta nosi nazwę: Zarząd Rewaloryzacji Zespołów
Zabytkowych Krakowa. Zajmuje całą kamieniczkę na Brackiej i zatrudnia sześćdziesiąt osób.
Na ścianie klatki schodowej – niezwykłe fotografie. Konny Jagiełło uczepiony liny śmigłowca,
potulny jak baranek u łańcucha Złotego Runa. To scena z ustawiania Pomnika Grunwaldzkiego na
placu Matejki. Optymistyczny surrealizm – delikatnie unosi tradycję w swych stalowych objęciach i
stawia ją na cokole, nienaruszoną, a nawet uwzniośloną lotem.
Szefem Zarządu jest Władysław Wójcikiewicz, architekt.
– Rewaloryzacja? – pyta. – A cóż to właściwie znaczy? Jeżeli pani zapyta administratora, dowie
się pani, że to nic innego jak tylko remont. Jeżeli pani zapyta fachowca konserwatora, usłyszy pani, że
to konserwacja plus modernizacja. Jeżeli pani zapyta naukowca, powie, że to przywrócenie obiektom
zabytkowym ich dawnej wartości. To bardzo pięknie brzmi, prawda? Ale weźmy dom, który w wieku
siedemnastym był wspaniałą, doskonałą technicznie kamienicą mieszczańską. Gdybym chciał temu
domowi, dzisiaj ruderze, przywrócić dawną świetność, to bym go odtwarzał „w wartości” wieku
siedemnastego, a ja mam go uczynić wartościowym dla nas. W moim przekonaniu – rewaloryzacja to
nic innego, jak zachowanie wartości kulturowych zespołu i dostosowanie go do warunków
współczesnych.
– Więc – pytam dyrektora – te wątpliwości sprawiają, że wilgoć powoli zżera Kanoniczą? Że
Wierzynek ciągle w rusztowaniach? Że dawno wykwaterowane zabytkowe domy w obrębie Plant i na
Kazimierzu nie mogą się doczekać choćby opieki, jeśli już nie remontu?
– Proszę pani, powołano ten Zarząd, prawda? Ale czy stworzono akt prawny dotyczący
rewaloryzacji zespołów miejskich? Czy słowo „rewaloryzacja” ma w ogóle życie legislacyjne? Nie
ma.
– Przecież rewaloryzacja nie jest niczym nowym…
– Słusznie, przechodził ją Kraków w siedemnastym wieku, Rzym za Sykstusa V, Paryż za
Haussmanna.
– To suma działań, z których każde ma tradycję i pragmatykę.
– Ale legislacja jest niezmiernie ważna! Konserwatorzy mają akt prawny, więc wywiną się
zawsze. A ja nie mam podkładki. Nie mam pełnomocnictw. Mam wielki Zarząd i małą pieczątkę. Czy
pani sądzi, że architekt na przykład jest twórcą? Twórcą jest ten, kto mu przystawia pieczątkę. Im
większa pieczątka, tym większy twórca! My się z profesorem Estreicherem różnimy poglądami na
rewaloryzację, ale zapewniam panią, na temat pieczątki on powie to samo.
Nie, bo nie wie prawica, co czyni lewica.
Jerzy Kossowski, dyrektor Wydziału Ochrony Zabytków lub mówiąc po prostu – konserwator
zabytków Krakowa, co przecież brzmi godniej w kolebce konserwatorstwa polskiego, prowadzi mnie
za pasiasty płotek przy Kanoniczej 5.
Takich ładnych ogrodzeń jest wiele w Krakowie. Ktoś je pieczołowicie odnawia. Ktoś na nich
wiesza żółte tablice z napisami: Uwaga, głębokie wykopy! albo – Wstęp wzbroniony! Takim płotem
biało-szaro-niebieskim otoczono niedawno kościół Mariacki. Nad płotem zmontowano daszek dla
bezpieczeństwa przechodniów, wsparto go na słupkach i całe ogrodzenie wygląda jak dekoracja na
juwenalia. Kraków jest miastem smutnych kamienic, ale bardzo miłych parawanów.
Wchodzę za parawan przy Kanoniczej 5 i złośliwości więdną mi na ustach. Za tą kurtyną są cuda.
Oślepiająca biel sklepień i szarość odsłoniętych portali, kobaltowe polichromie belkowań, ciemna
zieleń polewanej dachówki na murze ogrodu. To już nie inżynieria tak odnawiać, to twórczość. Sucho,
ciepło, czysto.
– Dlaczego nikt tu jeszcze nie mieszka?
Konserwator wiedzie do piwnicy. W tych salonach, osuszonych niezawodnym angielskim
systemem, pracochłonnym i drogim, miała być czytelnia Towarzystwa Polsko-Włoskiego. Projektant
zaproponował zejście spiralnymi schodami z betonu. Kiedy już je zrobiono, okazało się, że trzeba to
wszystko rozwalić. Zamiast czytelni będzie bowiem w piwnicy restauracja z estradą dla Ewy
Demarczyk. A więc – inna komunikacja, inna wentylacja i sanitariaty. Konserwator słyszał nawet, że
arkady, które odsłonięto w podwórzu, trzeba zamurować z powrotem, by powiększyć zaplecze.
Stoimy więc nad rumowiskiem betonu. Nie wiadomo, kiedy będzie oddany ten dom.
Pytam konserwatora, kto wydał te nowe decyzje. Konserwator nie wie. Pytam więc, czy zespół
opiniodawczy do spraw zabytków przy prezydencie miasta nie zgłaszał sprzeciwu.
– Nikt go przecież nie pytał.
Kamieniczka nr 7 też jest już prawie gotowa i też olśniewa. Ale parawan jeszcze przed nią postoi.
Z jej piwnic i parteru miało korzystać Towarzystwo Astronomiczne, a na pierwszym i drugim
piętrze miały być mieszkania. Kiedy prawie zakończono te prace, okazało się, że z domu będzie
korzystał Związek Literatów Polskich, który na dole chce mieć salę zebrań, a na górze pokoje
gościnne. Więc przeprojektowywanie, zmiana podziałów i instalacji, prucie i kucie…
Nie, bo odnowiciele robią sobie na złość.
„Obiektywny” głos z miasta:
– Wiadomo, dlaczego na Kanoniczej pod piątką będzie knajpka z muzyką. Przecież tam na
pięterku szykuje się mieszkanie dla konserwatora. Niech mu nie będzie za dobrze. Niech sobie nie
dośpi, niech powącha smażonego oleju. Wiadomo, że Zarząd nie lubi WOZ-u, a Urząd Dzielnicowy
Śródmieście nie lubi Zarządu. WOZ ma innych protektorów, a Zarząd innych i ci protektorzy też nie
przepadają za sobą. W Krakowie tak jest, tak będzie i było. Profesor Estreicher i profesor Szablowski
jeszcze w szkole skarżyli na siebie. Michał z Wiślicy podczas zebrania w Izbie Wspólnej Collegium
Maius wywrócił na przeciwnika ciężki stół (1563), profesor Zachariasz Starnifiel obrzucił
nieprzystojnymi słowy magistra Marcina Korzeniowskiego, i to na zebraniu u rajców (1615), profesor
Joachim Speronowicz złamał laskę na profesorze Wieczorkiewiczu (1653), profesor Wojciech
Krzykowski obraził magistra Krakowskiego z ambony w kościele Mariackim (1692). Tylko że tamci
kłócili się wprost.
Nie, bo mamy za dużo urzędów.
Dyrektor Wójcikiewicz zamyśla się:
– Ile lat będziemy robić Kraków z tym naszym Zarządem? Powiedzmy pięćdziesiąt. Gdyby w
Krakowie były dwa takie zarządy jak nasz, to by robiły to samo osiemdziesiąt lat. A gdybyśmy mieli
Zarząd, a nie mieli Urzędu Dzielnicowego, to byśmy robili, powiedzmy trzydzieści lat… a
gdybyśmy… Dyrektor milknie i zamyśla się jeszcze bardziej.
Nie, bo jak wyłączyć część organizmu żywego?
– Czy pani zdaje sobie sprawę z tego, co to znaczy zabytkowe centrum Krakowa? – pyta
Wojciech Hydzik, naczelnik Urzędu Dzielnicowego Kraków-Śródmieście.
Zdaję sobie sprawę. Aleksander Wallis, socjolog, pokazywał mi plansze przygotowane do swej
pracy o centrach miejskich. Każda z nich przedstawia plan Krakowa w obrębie Plant i każda
wyodrębnia kolorowymi punktami inne usługi – w najszerszym tego słowa znaczeniu. Najściślejsze
śródmieście Krakowa zajmuje obszar bardzo niewielki, zaledwie osiemdziesiąt hektarów. Na tym
kawałeczku ziemi – więcej miejsca zjada niejedno blokowisko osiedlowe – znajduje się 21 muzeów i
sal wystawowych, tyleż kościołów, 18 klubów, 5 teatrów, tyleż czytelni i wypożyczalni, 4 kina, 2
domy kultury, 3 piwnice artystyczne, sala gier, 321 prywatnych punktów usługowych, 94
uspołecznione punkty usługowe, 401 najrozmaitszych sklepów…
Nie ma w Polsce, a i niewiele się znajdzie w Europie miejsc równie nasyconych, tętniących
życiem, wielowarstwowych kulturowo i historycznie, równie intymnych co wielkomiejskich,
zaskakujących coraz to nowymi perspektywami widokowymi, klarownych komunikacyjnie (ale tylko
dla pieszych), otoczonych kojącą zielenią.
Zdaniem docenta Wallisa jest to jedno z najlepszych centrów współczesnych w średniowiecznym
układzie urbanistycznym. Najdoskonalszy przykład naturalnej adaptacji dokonującej się wiekami.
Naczelnik Hydzik: – To centrum już ledwie dyszy! Mamy w nim rocznie cztery i pół, a może i
pięć milionów gości. Sam Kraków jest już gigantem. A przecież zabytkowe śródmieście służy nie
tylko jemu. To jest jedno z centrów Polski i Europy. Teraz – tego żąda od nas uchwała – musimy to
stare miasto unowocześnić technicznie bez szkody, a z zyskiem dla jego zabytków, musimy
przebudować jego strukturę mieszkalną i komunikacyjną, odciążyć go od różnych funkcji, ale w taki
sposób, żeby nie obeschło, nie zmieniło się w muzeum lub w widokówkę… Aby tego dokonać, trzeba
kolejno z całych zespołów budynków, które nazywamy blokami, wyprowadzać ludzi, instytucje,
sklepiki, warsztaty. Z mieszkańcami powinno być najłatwiej. Ale mamy na przykład starowinkę, która
przeżyła osiemdziesiąt lat w sąsiedztwie wieży mariackiej. Mieszkanie dla niej jest, i nawet porządne,
ale ona nie pójdzie za nic na Azory na przykład, czemu się wcale nie dziwię. Tymczasem muszę ją
przecież wykwaterować i jeszcze każę jej płacić. Są takie przepisy, że jeśli dochody obywatela
przekraczają osiemset złotych, nie ma on prawa do mieszkania kwaterunkowego. Wobec tego my mu
proponujemy spółdzielcze. A on mówi – dziękuję, i znowu nie dziwię się wcale. Musimy więc dopiero
szukać mieszkań zastępczych w starym budownictwie. Wybór jest mały, a my nie chcemy przymuszać
i sprawa się wlecze. Już któryś raz z rzędu bierzemy się do wykwaterowania kamienicy nr 1 przy
Małym Rynku i skóra nam cierpnie. Jest taka władza, do której się przychodzi z uśmiechem. I jest
taka władza, do której się przychodzi ze łzami. My jesteśmy tą niższą…
A jak usunąć na czas remontu rzemieślników, sklepikarzy, drobne przedsiębiorstwa, które bronią
się ze wszystkich sił, bo gdzież będą tak prosperować jak tutaj? Dokąd je zresztą przeniesiemy? Nie
wiemy nawet, kiedy powstanie nowe centrum handlowousługowe, do którego budowy zobowiązuje nas
przecież uchwała. Jak wyłączyć fragment organizmu żywego? Kto przejmie jego czynności?
Mamy do załatwienia tyle ważnych spraw. Tymczasem idziemy na bardzo ważne zebranie i
słyszymy na przykład: Zarząd ma pretensje do konserwatora, że numerek przy bramie jest ciemny, bo
nie pozwolono kuć w zabytkowym portalu.
Nie, bo rzeczywiście nie będzie protezy.
Korytarz, który wiedzie do gabinetu prezydenta Krakowa Jerzego Pękali, jest galerią portretów
krakowskich burmistrzów. Spoglądają na nas – wszyscy do siebie podobni – najbardziej zasłużeni
gospodarze miasta, wśród nich Dietl, Zyblikiewicz i Leo.
Prezydent Jerzy Pękala:
– O ile prace nad przebudową układu komunikacyjnego Krakowa przebiegają pomyślnie, o tyle
mamy kłopoty z wyprowadzeniem z najstarszej części miasta licznych obiektów. Wynika to z
ograniczeń inwestycyjnych różnych resortów, które powinny zbudować nowe lokale. Terminy, do
których zobowiązuje nas uchwała, nie będą więc dotrzymane.
Nie, bo jeśli na miasto patrzy się z wież…
Docent Bogdanowski, szef Katedry Architektury Krajobrazu na Wydziale Architektury
Politechniki Krakowskiej:
– Czy pani wie, że do tej pory nie ma planu szczegółowego śródmieścia Krakowa? Ale jak zrobić
plan szczegółowy, jeśli nie opracowano studium historycznego Krakowa jako całości?
Nie, bo kto będzie to robił, panienki?
Z przesiadkami, w tłoku, mozolnie, jadę na Kazimierz. Tutaj, w posępnym gmachu prastarej
kamienicy Landauów, urzęduje dyrekcja krakowskich Pracowni Konserwacji Zabytków. Mur domu
jest prawie czarny i tylko miejscami jarzą się na nim czerwone plamy wielkości dłoni; tam gdzie
cegła tak się zlasowała, że całe jej lico odpadło.
Przed gmachem w nieplewionym ogródku stoi czarny trzepak, a z dachu zwisają martwe liany
dzikiego wina, którego pień przerąbany został tuż nad ziemią.
Dyrektor Władysław Wojnarowski informuje, że krakowski oddział PKZ obsługuje nie tylko
Kraków i miejskie województwo krakowskie, ale także województwa: tarnowskie, nowosądeckie,
katowickie, bielskie i częstochowskie. A poza tym pracuje na Zamku Królewskim w Warszawie (teraz
robi dla niego kilkanaście marmurowych kominków), w rezydencji Rady Ministrów, w Starym
Otwocku i za granicą.
W roku 1976 udział Krakowa w tych pracach wynosił 52,5 procent. W roku 1977 wyniesie
zapewne 40 procent.
Po uchwale zwiększono Pekazetom limity przerobu. Ale nadal brakuje im sprzętu, pieniędzy na
budowę zaplecza, ludzi i materiałów.
W drugiej połowie czternastego wieku, kiedy Kraków się burzliwie rozwijał, Rada Miejska
kupiła wieś Grzegórzki i urządziła tam sobie cegielnię. Kupiła też Wzgórze Lasoty z kamieniołomem
wapienia.
Teraz dyrektor Wojnarowski chciałby mieć choćby i tyle. Jakąś cegielnię, parę hektarów lasu
(„przecież całe nasze drewno poszło na kramy w Sukiennicach”), własną narzędziownię oczywiście…
Zresztą narzędziownia będzie. Pekazety chcą przejąć starą, jeszcze staszicowską kuźnię-muzeum
w Maleńcu. Robiono tam przed wojną znakomite szpadle. Teraz wybudowano obok nowoczesny
zakład, który też robi łopaty, ale dużo gorsze. Pekazety zamierzają ożywić starą maszynerię, pozbierać
dziadków emerytów, może by robili narzędzia dla konserwatorów – na ich szczególne, kapryśne
zamówienia?
Żeby jeszcze trochę ludzi na budowy. Pekazetom potrzebny nie montażysta, lecz prawdziwy
murarz, nie betoniarz, ale sztukator.
– Weszliśmy w kontakt ze szkołami i rzeczywiście mamy już praktykantów. Dwadzieścioro
sześcioro, w tym sześciu chłopaków. Więc zafundowaliśmy im wycieczkę do Warszawy, żeby sobie
obejrzeli Zamek i rozerwali się trochę.
Tak, bo nie brakuje nam naprawdę niczego.
Dyrektor Wójcikiewicz:
– Powiem pani coś, z czego pani będzie się śmiała. No, ale powiem.
Mamy znakomity potencjał. Wspaniałe środowisko naukowe i ogromną rozmaitość poglądów.
Mnóstwo zdolnych projektantów i inżynierów, którzy cierpliwie przeprojektowują i przerabiają.
Konserwatorów utalentowanych i nieustępliwych. Zupełnie niezłą bazę wykonawczą. Gdyby tych
pojedynczych robotników rozsianych po kątach policzyć jakoś? Nie brakuje nam naprawdę niczego.
Nawet wtedy, gdy brakuje suchego drewna, ja nie martwię się wcale. Wiem, że to mokre, które
leży na składzie, i tak zdąży wyschnąć. Zastanawiam się tylko, czy w tym czasie, kiedy drewno będzie
dochodzić do formy, nie skamienieje nam cement.
Widzę, że pani liczy moje fotele i lampy. Proszę bardzo. Wie pani, ile ja tu mam narad
codziennie? Bo wszystko jest takie zawiłe, niedotarte i mgliste. A uczestników rewaloryzacji jest
milion. Trzeba obradować, obradować, obradować…

Część II – kamienie, powietrze i woda

Nad płotem opasującym dołem kościół Mariacki – widok, po który warto jechać do Krakowa. Na
wyższej z wież, tej w szopkowej koronie wieżyczek, zmontowano rusztowanie. Nie biegnie ono od
podstawy gmachu: zawieszono je pięćdziesiąt metrów nad Rynkiem i wyprowadzono trzydzieści
metrów w górę. Ta konstrukcja z rur i siatek ochronnych jest tak delikatna, że chciałoby się
powiedzieć – patrzcie, wieża wpakowała łeb w pajęczynę!
Dyrektor Wojnarowski mówi, że owszem, zadanie nie było łatwe, ale go się nie bał; jego ojciec
należał do twórców Mostostalu. Pekazety miały taką ambicję, by trębacz mógł jak zawsze wchodzić
na krużganek i pełnić swe obowiązki wraz z Polskim Radiem.
Wieża od dawna wymagała remontu. Jej małe szpice już się odchylały od pionu, a z jednego z
nich spadła nawet na bruk gałka z chorągiewką. Trzeba zbadać, czy stara dębowa konstrukcja, o której
profesor Estreicher mówi, że jest elastyczna jak maszty okrętu, nie wymaga wzmocnienia.
Ten widok wieży w kokonie jest przyjemny dla oka, jak widok helikoptera unoszącego łagodnie
spiżowy posąg Jagiełły. Wystarczy jednak opuścić oczy niżej, na portale, sterczyny i epitafia, by
wrócić do stanu tej melancholii, w jaki wtrącił nas przedtem spacer po Kanoniczej. Bardzo trudno
pisać, co się dzieje z tymi kamieniami. Spróbuję pomóc sobie porównaniem. W hallu Muzeum
Szołayskich przy placu Szczepańskim stoi osiemnastowieczny krzyż przydrożny z Luborzycy. Była to
kiedyś drewniana rzeźbiona kolumna z krytą gontem kapliczką, krzyżem i figurą Chrystusa. Można
się tego tylko domyślać; dzieło pobożnego snycerza na powrót stało się drzewem. Po rzeźbach z
cokołu pozostał jedynie ślad; zamieniły się w sęki. Powierzchnie rozszczepiły się głębokimi rysami i
cała kolumna, krzyż i ciało Chrystusa okryły się jakby na nowo chropowatą korą. Gdyby ten świątek
wrócił na swe dawne miejsce, gdzieś przy drodze, niewiele osób rozpoznałoby dawną intencję;
myślano by zapewne, że to kikut uschniętej wierzby głowiastej.
To samo dzieje się z kamieniami na elewacji kościoła Mariackiego. To jest ten sam powrót do
pierwotnej, spękanej, porowatej struktury. Powrót z rzeźby do bryły. I z bryły – do prochu. Wystarczy
wyciągnąć rękę i lekko potrzeć ornament z piaskowca. Spod palców sypie się piasek.
Dr Jan Samek, który kieruje pracami nad katalogiem zabytków Krakowa, podaje, że kościół
Mariacki posiada 1823 zabytki „ruchome”. Piszę to w cudzysłowie, bo okaże się dalej, że nie
wszystkie z nich są ruchome dosłownie. Obok 984 obiektów wspaniałego złotnictwa, tkanin, haftów,
wotów i tak dalej dr Samek zalicza do tej masy zabytków ruchomych także kilkadziesiąt portali,
obramień okiennych, zworników, 216 płyt nagrobnych, nagrobków, epitafiów, 142 witraże, a w nich
120 kwater gotyckich… Nic więc dziwnego, że zasoby Krakowa liczą kilkaset tysięcy, jeśli nie pół
miliona zabytków ruchomych. Mowa tu tylko o tym, co znajduje się poza muzeami i poza kolekcjami
wszelkiego rodzaju i co powinno być otoczone szeroką opieką społeczną. Przez krakowskie sklepy
Desy przewija się rocznie trzydzieści tysięcy zabytkowych przedmiotów.
Docent Bogdanowski:
– Przechodzę przed Desą i widzę na wystawie dwa kafle, przepiękne, stare, dziwnie mi znajome.
Przyglądam się – przecież to z Willi Decjusza, która opuszczona przez poprzedniego użytkownika
czeka właśnie na remont. Tam na pierwszym piętrze jest krużganek cały licowany kaflami ogromnej
wartości. Zawiadomiłem konserwatora…
Większość ruchomych zabytków Krakowa to kamienie. Ich stan nie odbiega na ogół od stanu
detali z elewacji mariackiej. Wystarczy zatrzymać się przed ogrojcem z warsztatu Stwosza przy
kościele Świętej Barbary, obejrzeć z dołu maszkarony Sukiennic, konserwowane już przecież po
wojnie, zadrzeć głowę przed gotyckim masywem Świętej Katarzyny na Kazimierzu, zrobić jeszcze
parę kroków dalej na Skałkę, zwrócić uwagę na niezliczone portale kamienic. Można się także wybrać
w okolice, które mało kto odwiedza, a które są ogromnymi naturalnymi lapidariami – na cmentarze.
Dzwonię do bramy cmentarza Remuh. Docent Bogdanowski opowiadał mi scenę zapamiętaną z
dzieciństwa. Na cmentarz Remuh wjechał czołg niemiecki. Czołgiście nakazano zapewne, by rozwalił
sarkofagi i stalle rodu Iserlesów. Ale czołg się wiercił, miażdżył pomniejsze nagrobki, wahał się i
wycofał, nie uczyniwszy najważniejszej szkody.
Czołgista wyraźnie się bał, chociaż trudno sobie wyobrazić, by mógł znać słowa „Od Mojżesza
Majmonidesa do Mojżesza Iserlesa nie było podobnego Mojżesza”, wyryte w wieku szesnastym na
grobie, który miał zniszczyć.
Brama się otwiera. Wypada na mnie bokser, wielki i w świetnym humorze. Przysiada i macha
ogonem. Mocuje się z nim dozorca, równie pogodny, w cyklistówce na głowie. Wpuszczają mnie i
wracają do harców w cieniu synagogi, o którą opiera się cmentarz.
Cmentarz jest zupełnie pusty. Trawę i chwasty, wśród których stoją stalle, skoszono i wszędzie
widać ślimaki ciągnące za sobą śluz. Wiatr niesie białe kartki. Podnoszę. Na jednej słowa hebrajskie
starannie wypisane piórem, na drugiej hebrajski maszynopis, piękny jak ornament. Dozorca przerywa
zabawę z bokserem, wyjmuje mi z dłoni karteczki, kładzie przy grobowcu i przyciska kamieniem.
Maszynopis przywieziono z Nowego Jorku, a tę modlitwę pisaną – nie pamięta już skąd. Złożono je
właśnie tutaj, przy grobie Mojżesza Iserlesa zwanego Remuh, który był synem zaufanego bankiera
Zygmunta Augusta i uczonym rabinem.
W roku 1935 Majer Bałaban pisze w swym Przewodniku po żydowskich zabytkach Krakowa:
„Sam cmentarz robi wrażenie przygnębiające; pomniki są po większej części zniszczone, zapadły się
w ziemię lub leżą zwalone u stóp innych, jeszcze stojących (…). Ogół pomników zginął jednak
bezpowrotnie. Na cmentarzu, który przez 250 lat był jedyny w tak ludnej gminie, zostało kamieni
bardzo niewiele”.
Dr Kazimierz Radwański, dyrektor Muzeum Archeologicznego w Krakowie, odkrył po wojnie,
gdzie się podziały kamienie tej ludnej gminy. Otóż utworzyły one gminę podziemną. Archeolodzy
wykopali na terenie cmentarza Remuh 700 nagrobków, z których najstarsze liczyły 400, najmłodsze –
250 lat. Żydzi zakopali je zapewne dlatego, że robiły tłok i w obawie przed profanacją, która groziła
cmentarzowi za czasów potopu szwedzkiego.
Stalle i sarkofagi wydobyto z ziemi i przywrócono im godność. Dr Radwański, którego
odwiedzam w Muzeum, wspomina:
– Rzadko można oglądać tak wspaniałe dzieła sztuki kamieniarskiej. – I poprawia: – Sztuki w
ogóle. – Wyjmuje zdjęcia i pokazuje na nich sploty ornamentów, węże, ryby, dłonie i winne grona.
Pokazuje gmerki szesnastowiecznych kamieniarzy krakowskich.
Trudno to już odnaleźć na cmentarzu Remuh. Każde dotknięcie osuwa cienką warstwę
rozszczepionego kamienia. Pod każdą stallą gromadzi się maleńki pogórek, jak piarg. Cmentarz, tak
troskliwie wydobyty po wojnie na światło dzienne, jest dziś właściwie cmentarzem podwójnym – bo i
cmentarzem nagrobków.
Dyrektor Jerzy Migała ma gabinet najskromniejszy z tych, jakie odwiedziłam w Krakowie. Jest
zastępcą szefa Wydziału Gospodarki Przestrzennej i Ochrony Środowiska Urzędu Miasta i zajmuje się
właśnie tą drugą sprawą.
Biuro mieści się przy Basztowej, gdzie zapylenie, stężenie spalin i liczba decybeli przekraczają o
wiele dopuszczalne granice. Ale klon, który rośnie za oknem, jest wspaniały – bujny i zielony.
Dyrektor Migała rozważa:
– Dlaczego pod Nową Hutą drzewa rosną wspaniale? Dlaczego Park Ojcowski marnieje, chociaż
źródła zanieczyszczeń są od niego stosunkowo daleko? Dlaczego sosny na Plantach wyglądają
mizernie, a to drzewo za oknem aż trzeszczy od soków? A człowiek? Czy umie znaleźć wszystkie
zależności między swoim środowiskiem a chorobą? My, ochroniarze, mamy to nieszczęście, że
stanowimy stronę w procesach prawie zawsze poszlakowych.
Pytam, czy istnieje związek między stanem kamieni krakowskich a stanem krakowskiego
powietrza.
– Tak, ta zależność nie podlega dyskusji. Krakowskie powietrze niszczy kamień z całą
bezwzględnością.
Dyrektor Migała dodaje:
– Nie mówmy „krakowskie”. Granic w powietrzu nie ma.
To zdanie jest bardzo ważne. Kiedy fabryki były małe, a kominy niskie, można było jakoś
określić zasięg zanieczyszczeń. Dzisiaj jednak Siersza, Jaworzno, Oświęcim, Skawina, Nowa Huta,
Huta Katowice leżą – z punktu widzenia ochroniarzy powietrza – w żadnej prawie odległości od
siebie. Jeśli wiadomo, że emisje pyłów z trzech województw – krakowskiego, katowickiego i bielsko-
bialskiego – stanowią czterdzieści procent emisji krajowej, nie sposób tu już robić osobnego rachunku
dla Krakowa. Można jeszcze tylko dodać informację, że emisja pyłów i gazów jest w województwie
krakowskim cztero-, pięciokrotnie większa niż średnia krajowa.
W tym obrazie powietrza stale następują przemiany. Na lepsze i na gorsze, co często się splata ze
sobą. Zaczynamy na przykład panować nad pyłem. Likwiduje się małe kotłownie, a przemysł ciężki
instaluje elektrofiltry. Ale najdoskonalsze nawet urządzenia nie zatrzymują pyłków o średnicy poniżej
dwudziestu mikronów, o których się mówi fachowo – pyły zawieszone. Balansują one w powietrzu jak
gazy, siadają wszędzie. Są często smoliste. One właśnie zagrażają arrasom, powierzchniom obrazów i
malowideł, smolą nowe elewacje i poczerniają stare. I jest ich coraz więcej – z rozwojem przemysłu i
energetyki.
Największym jednak niebezpieczeństwem dla kamieni są wyziewy chemiczne. A więc dwutlenek
siarki – produkt spalania zasiarczonego węgla i związku fluoru z huty aluminium w Skawinie. Związki
fluoru rozpuszczają wapno. Powodują na przykład fluorzycę zwierząt; chorym na nią cielakom gną się
odwapnione kończyny. Rozpuszczają zaprawę wapienną i niszczą spoistość piaskowców, z których
zbudowany jest Kraków.
Dyrektor Migała:
– Fluor rozpuszcza nawet szkło.
Na 618 pomiarów zawartości fluorowodorów w atmosferze aglomeracji krakowskiej w 161
przypadkach ustalono, że ich stężenie przekracza dopuszczalną normę. Na ogół naruszano normę na
całego. W połowie wypadków – o ponad sto procent.
Profesor Alfred Majewski, szef Dyrekcji Odnowienia Wawelu, były Generalny Konserwator
Zabytków PRL, twierdzi, że to powietrze szkodzi nawet złotu.
Idziemy przez dziedzińce zalane słońcem i puste; pora turystów już mija. Wstępujemy na
przestrzeń nad grobami królów, na płyty projektowane przez Szyszko-Bohusza, które trzeba było
zdejmować, by nad całą kryptą położyć ołowiany dach chroniący przed wilgocią. Stajemy pod absydą
kaplicy Zygmuntowskiej. Profesor zadziera głowę i woła: pani Frasiowa! Pod białym plastikiem,
którym nakryto kopułę, widać jakiś ruch i zza płatu folii wychyla się platynowa blondynka, lekko
oślepiona, jakby rankiem wyglądała z namiotu.
Profesor pozwala mi wejść na górę. Bywałam już w różnych dziwnych miejscach, ale nie
myślałam, że będę kiedyś dotykać tej złotej łuski, którą większość z nas, w dzieciństwie, z
nauczycielką lub – jeśli ktoś miał szczęście – z rodzicami, oglądała z dołu, nabożnie, w nastroju
zarazem patriotycznego przejęcia i szkolnej nudy. To znudzenie mijało na chwilę dzięki magicznym
słowom: prawdziwe złoto… Bo waga złota wydawała nam się wtedy o wiele ważniejsza niż waga
historii czy sztuki.
Wspinam się na kolejne żelazne drabiny. Im wyżej, tym ciaśniej. Wreszcie dotykam tej
ogromnej, migoczącej łupiny. Wiem teraz, że nigdy nie widziałam kopuły w jej pełnym blasku. Pani
Frasiowa pokazuje mi ostatni fragment blachy jeszcze nie oczyszczonej – brunatnozielony i ślepy.
Teraz kopuła rzeczywiście jest złota. Wspanialsza, niż dotąd była. Bez ubytków. Złotnicy nałożyli już
bowiem na najbardziej uszkodzone miejsca nowe płatki złotego metalu.
Pani Frasiowa opowiada:
– Najpierw myliśmy kopułę proszkiem IXI i proszkiem E. Zmyliśmy całe pokłady brudu, ale
kolor blachy się jeszcze nie zmienił. Potem myliśmy ją roztworem kwaśnym. Wtedy już coś zaczęło
przebłyskiwać. Potem ten kwaśny neutralizowaliśmy zasadowym. Potem powlekaliśmy blachę
różnymi substancjami ochronnymi, potem polerowaliśmy flanelką…
Prezydent Jerzy Pękala odpowiada na moje pytania w sprawie powietrza.
– Sytuacja rzeczywiście jest trudna, ale można na nią spojrzeć optymistycznie. Huta Lenina (4,6
procent emisji krajowej, 65 procent emisji z terenu województwa) rozwija działalność produkcyjną w
kierunku przetwórczym, a więc mniej uciążliwym. Z tak zwanego mokrego gaszenia w koksowniach
przechodzi na suche. Rozbudowuje stalownie konwertorowe. Niestety, chce jeszcze przez jakiś czas
utrzymać stare, „mokre” wydziały koksownicze i w tym pięcioleciu nie będzie w stanie zlikwidować
stalowni martenowskich.
Pomyślne zmiany szykują się w Hucie Skawina, która jest drugim głównym emitorem
zanieczyszczeń. Rząd zatwierdził program jej modernizacji. Mimo znacznego zwiększenia produkcji
huta zmniejszy sześciokrotnie emisję fluoru. Ma to nastąpić do roku 1985. Zaś elektrownia w
Skawinie zostanie przebudowana na elektrociepłownię dla zachodniej części Krakowskiego Zespołu
Miejskiego i będzie otrzymywać węgiel z małą ilością siarki. Tak samo jak elektrociepłownia w Łęgu,
dzięki której można było zlikwidować wiele uciążliwych kotłowni osiedlowych.
Trzeci pod względem uciążliwości zakład – Solvay – będzie stopniowo ograniczał produkcję
sody kaustycznej i przechodził na wyrób sody kalcenowanej. Zaś po roku 1985 zaprzestanie w ogóle
wytwarzania sody.
Prezydent zwraca jednak uwagę, że ten optymistyczny program nie jest w pełni zadowalający.
Nie bez trudu zyskuję dane uzupełniające wypowiedź prezydenta Pękali.
W latach 1971–1975 krakowskie zakłady przemysłowe powinny wydać na ochronę powietrza 469
milionów złotych. Wydały 333 miliony.
Huta Lenina wykonała zaledwie 63 procent swych zobowiązań.
Przy bramie Urzędu Miejskiego przyłapuje mnie Henryk Oleszko, zrozpaczony sąsiad
Krakowskiej Fabryki Mebli. Pan Oleszko mieszka w schludnym bliźniaku, w firaneczkach i w różach,
ale życie mu zbrzydło. Parę lat temu Fabryka Mebli po drugiej stronie ulicy zainstalowała nowe
urządzenia wentylacyjne. Ryczą one tak, że pan Oleszko we własnym mieszkaniu musi mi swoje żale
wykrzykiwać do ucha. Na dodatek domek zasypują trociny. Grupa mieszkańców napisała pierwsze
zażalenie do władz cztery lata temu. Władze przysłały sanepid, który uznał zasadność skargi, i
zażądały od fabryki zmniejszenia „uciążliwości”. Od tej pory trwa kołomyjka: fabryka nie robi nic,
mieszkańcy piszą do władzy coraz wyższego szczebla, która kieruje skargę do władzy lokalnej, władza
lokalna grozi fabryce, fabryka się wykręca, mieszkańcy… itp.
Jednym słowem władza nie może sobie poradzić. Nie z potentatem wcale, nie z molochem – z
dychawicznym kopciuszkiem.
W „indermachu” Akademii Sztuk Pięknych, w salce ciemnawej, o nieregularnym kształcie,
mieści się jedna z najsławniejszych w Polsce pracowni konserwacji kamienia.
Jakiś bezgłowy anioł rozpina na stole skrzydła nad białym kompresem. W szafkach – probówki,
na pulpitach – płytki kamienne z żyłkowaniami i bez. Te marmury, piaskowce i granity ulepione
zostały czy raczej odlane z kamiennego ciasta. Proporcję prochu i spoiw, charakter tych spoiw
określano latami podczas żmudnych doświadczeń.
Ireneusz Płoska, który jest twórcą pracowni, a którego z początku wzięłam za studenta, twierdzi,
że uratowanie kamieni krakowskich jest technicznie możliwe. Wiadomo, co się dzieje z tymi
kamieniami, i wiadomo, co należałoby zrobić, żeby zahamować coraz szybszy proces niszczenia.
Rzecz jasna, należałoby przede wszystkim pracować nad oczyszczeniem powietrza.
Mówimy jednak o tym, jak ratować kamień już nadwątlony.
– Już trzynaście lat minęło od czasu, gdy portal Marii Magdaleny we Wrocławiu
zakonserwowano za pomocą żywicy epoksydowej. Do tej pory trzyma się świetnie. Przecież to
wskazówka, z której możemy korzystać. Są także impregnaty bardziej nowoczesne, tyle że mniej
sprawdzone. Ale kiedyś trzeba je zastosować na większą skalę. Ryzyko jest niewielkie. Skoro te
kamienie giną i tak.
Ale kto ma to robić w Krakowie? Tych parę osób w tej ciasnocie? Oni zresztą wolą pracować w
Jaworze na Dolnym Śląsku. Tam im dają rusztowania, spanie, jedzenie i dotację na materiały.
Gospodarzom Jawora zależy naprawdę. Tam się pracuje z ochotą.
– A w Krakowie?
– Pani nie zorientowała się jeszcze? Może tu komuś zależy, ale tych decyzji jest tyle i na ogół
znoszą się wzajemnie.
– A Pekazety? Czy one nie ratują krakowskich kamieni?
– One mają robotę w Luksemburgu, Trewirze i Bremie.
Dyrektor Wojnarowski potwierdza, że najlepsi konserwatorzy kamienia z Krakowa pracują na
delegacjach.
Dyrektor rozumie, że to może nie podobać się komuś. On denerwuje się także, kiedy mu żona
przynosi masełko z odrzutu. Uważa jednak, że eksport myśli i robocizny konserwatorskiej jest w
rezultacie bardzo opłacalny. Konserwatorzy przywożą nowe doświadczenia, przywożą dewizy, za
które można kupić materiały i narzędzia niedostępne w Polsce, a służące później właśnie w Krakowie,
i rozsławiają Polskę za granicą.
– Ale przecież nam nie brak wiedzy. Nam brak ludzi, by tę wiedzę wykorzystywali w Krakowie.
Czy musimy kupować dewizy, płacąc tak drogo – pracą najlepszych fachowców? A co tyczy się sławy
– czy stan kamieni krakowskich nie szkodzi jej czasem?
Dyrektor Wojnarowski ma asa w rękawie:
– Szansa wyjazdu za granicę przywiązuje do firmy.
Ktoś prosi dyrektora w jakiejś ważnej sprawie. Dyrektor przekazuje mnie inżynierowi, który
chętnie opowie, co właśnie Pekazety będą robić w Bremie.
Inżynier rozkłada na stole barwny folder z widokiem bremeńskiej Böttcherstrasse. Przedstawia
on jakby fragment Disneylandu, uliczkę zabawnych domków udających zabytki; jest tam na przykład
Dom Robinsona Crusoe. Ufundował ten miły zakątek jakiś milioner kawowy.
Uliczka już się trochę zużyła, a musi być czysta. Trzeba ją oskrobać i podreperować miejscami.
Potrzebni będą konserwatorzy kamienia i malarstwa, może inżynier statyk.
Lekka pociecha, że jeden dom jest zabytkowy naprawdę i wisi w nim obraz Cranacha.
Tam, gdzie wątło z praktyką, kwitną podobno dyskusje. Niedługo będzie sympozjum nad
apostołami.
Apostołowie stali przy Grodzkiej, przed kościołem Świętych Piotra i Pawła. Ten zaułek Krakowa,
między placem Wita Stwosza i wlotem Kanoniczej, między zarysem Wawelu w jednym i daleką falą
attyk nad Sukiennicami w drugim wylocie lejka ulicy Grodzkiej, należał do najpiękniejszych w starym
Krakowie. Profesor Majewski mówił, że chętnie tam chodził przed laty. Ale bez apostołów tak się tam
zrobiło goło, brzydko i bezsensownie, że woli omijać to miejsce.
Apostołowie przemawiali gestami wielkich, lecz lekkich postaci i nawet ich cokoły, pozornie
identyczne, były żywe. Osiemnastowieczny rzeźbiarz-architekt obliczył inaczej każdą z tych brył,
wyposażył wszystkie kamienne słupy, tworzące ogrodzenie świątyni, w poprawkę na rzecz
perspektywy.
Konserwator Kossowski zna starą historyjkę o dyrygencie ze świata, który przyszedł nad ranem z
batutą, by podpatrzeć gestykulację kamiennych rąk, i którego zagarnięto do cyrkułu „bo się świętym
przedrzeźniał”.
Teraz apostołowie stoją w podwórku, pod daszkiem przyczepionym do muru kościoła, za podartą
siatką żelazną, po której pną się chwasty i dzikie wino. Nie mają już twarzy, pogubili palce, stracili
całą rozmowność.
Dyskusja nad nimi zaczęła się dziesięć lat temu. Chodziło o to, czy posągi, które już przed wojną
były w złym stanie, mają być zakonserwowane jako destrukty, czy też mają być podczas konserwacji
uzupełnione w miejscach najbardziej zniszczonych. I dalej – czy mają wrócić na swe dawne miejsce,
czy też może należałoby z nich wykonać kopie, a oryginały pozostawić w muzeum. A jeśli robić
kopie, to jakie – z destruktu czy też z tego, czym posągi były pierwotnie, a więc jak gdyby z naszego
wyobrażenia o nich?
Wybuchła dyskusja tak zawzięta, jakby chodziło o rację stanu konserwatorstwa polskiego.
Profesor Józef Dutkiewicz napisał: „Należy szanować rozpad dzieła sztuki, które musi być
świadectwem i wykładnikiem dokonujących się przemian, a nawet nieuchronnego prawa rozpadu
materii i przemijania”.
Zaprotestował przeciw temu dr Lech Krzyżanowski:
– Antyk jest nam znany głównie z destruktów, ale minione wieki nie akceptowały tej formy
spuścizny. Reperacje są odwieczne.
Lech Krzyżanowski proponuje:
– Trzeba robić kopie. Dawid Michała Anioła na florenckim Piazza della Signoria jest kopią.
Trzeba robić kopie z krakowskich kamieni, póki jeszcze na to pora. A co z oryginałami? Ulokować je
w muzeach lub lapidariach.
Przedzieramy się z profesorem Majewskim przez tłum wycieczkowiczów ku kracie kaplicy
(główna nawa katedry jest dostępna dla wszystkich, kaplicę Zygmuntowską trzeba jednak
reglamentować). Profesor bada ścianę od strony nawy, na prawo od wejścia, wreszcie, bez
przekonania, rysuje dłonią prostokąt.
– To chyba tutaj – powiada. – Tutaj musieliśmy bardzo już zagrożony oryginał zastąpić odlewem.
Zakreślone miejsce nie różni się niczym od innych; kamienne łodygi i liście są równie szare i
porowate, o lekko już zatartych konturach, równie szlachetne jak ich renesansowe sąsiedztwo.
To jedyny przykład takiej profilaktyki, który mi pokazano w Krakowie.
Głos z boku:
– Wawel to nie Kraków. Wawel to Centrala. Warszawskie kontakty, warszawskie kredyty.
Pytam konserwatora, czy istnieje w Krakowie chociaż jedno lapidarium detali kamiennych. Nie
magazyn – lecz lapidarium prawdziwe.
– Nie ma. Takich lapidariów w ogóle nie ma w kraju. Tylko Wrocław ma coś w rodzaju
skromnego lapidarium przy Muzeum Architektury.
Czy to prawda, że wskutek spiętrzenia Wisły stopniem w Dąbiu podniósł się poziom wód
gruntowych, zwłaszcza na Kazimierzu, i że wilgoć zagraża zabytkom od dołu?
Tak twierdzi profesor Mieczysław Tobiasz, członek Rady Naukowej „Kraków 2000”. I używa
słów: – podtapianie Krakowa. Otóż pod Jamą Michalikową, pod Hotelem Polskim, pod kinem Apollo,
pod całym starym Krakowem ciągną się zrujnowane kanały. Inżynierowie miejscy nie mają pełnej
inwentaryzacji tej sieci. A i te odcinki, które są znane, remontuje się lub likwiduje w sposób
chaotyczny i nie zawsze zabytkom wychodzący na zdrowie. Płynące pod starymi domami wody
podskórne zasilane są przez podziemne nurty ścieków z tych starych, dziurawych kanałów. Profesor
Tobiasz podaje, że około tysiąca zabytkowych kamienic wydala swe brudy do sieci nieszczelnie
powiązanej i przepuszczającej. Wody podskórne połączone z tymi ściekami, często aktywnymi
chemicznie, wymywają piasek spod stóp fundamentowych budynków, a nawet rozkładają betonowe
konstrukcje.
Profesor zwraca uwagę na to, że fachowcy – inżynierowie – skłonni są do pomniejszania tych
zagrożeń i że lekceważą także skutki spiętrzenia Wisły. Tymczasem budowa stopnia wodnego w
Dąbiu wpłynęła na podniesienie wód gruntowych i na podtopienie fundamentów i piwnic, zwłaszcza
na Kazimierzu. Nadmiernemu podniesieniu się poziomu tych wód miała zapobiec bariera wodna –
system studni zbudowanych po obu stronach Wisły. Ale okazała się ona mało skuteczna, zwłaszcza
podczas powodzi.
Opinie profesora Tobiasza podziela profesor Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie
Zbigniew Strzelecki. I on uważa, że spiętrzenie Wisły może grozić zabytkom Krakowa. A jeśli nie
zrobimy porządku z kanałami, Kraków może się znaleźć w takich samych kłopotach jak Jarosław,
Sandomierz lub Kłodzko, które – jak wiadomo – po prostu zaczęły się walić.
Tymczasem dyrektor Migała mówi:
– Przejrzałem dane z połowy dziewiętnastego wieku; okazuje się, że poziom Wisły był wtedy
wyższy niż dzisiaj. Zresztą, po co sięgać tak daleko? Już za mojej pamięci Wisła obniżyła się o
półtora metra. Wisła wysycha…
– Ale to prawda – dodaje – z tą wilgocią na Kazimierzu i w ogóle w mieście. Przyczyny są różne,
zupełnie czasem niespodziewane. Kiedy budynki były słabo ogrzewane piecami, utrzymywała się w
nich jakby równowaga wilgotności. Kiedy zainstalowano centralne, wysuszone mury zaczęły, jak
gąbka, ssać wilgoć z tych mokrych piwnic. A z wilgocią – związki siarki rozkładające wapno. To, co
robimy na rzecz zabytków i mieszkających w nich ludzi, potrafi się niespodziewanie obrócić przeciw
nim. Ciągle więc trzeba rozważać – co będzie, jeśli…
– Panie dyrektorze – pytam – czy to prawda, że Kraków jest coraz bardziej deszczowy, bo ma
coraz gorsze powietrze?
– Jedną z metod przyśpieszania deszczu jest przecież rozsiewanie w powietrzu substancji
pylistych.
Tak się składa, że po tych rozmowach o wilgoci i brudzie muszę zmienić kwaterę krakowską.
Wawel-Tourist daje mi skierowanie do pokoju gościnnego II kategorii, w okolicach Rynku.
Wąsko, ciemno, stromo i wilgotno. Światełko mżące przez szybkę w dachu. Załom korytarza.
Mokre, skapujące zacieki. Drzwi tyle razy malowane olejno, że zatraciły swój kształt. Wyglądają jak
placek rozgnieciony na ścianie. Wizytówka: Radca B. Za drzwiami wiadro z wodą, wiadro na brudy,
żarówka bez klosza.
– A ta pościel – zaczynam – może by ją zmienić?
– Bo ja niedowidzę…
– A gdzie ubikacja?
– Proszę pani, ten dom ma pięćset lat!
Staruszek radca poprawia zazdrostkę i patrzy w niebo:
– Znowu łamie mnie w kościach na zgniły niż.

Część III – sentymentalna

Zawsze się cieszyłam, jadąc do Krakowa. Cieszyły mnie nugaty w Pasażu Bielaka, napis
„Akademia Umiejętności” na ulicy Sławkowskiej, żywy głos hejnału, antykwariat przy uliczce
Solskiego (przedtem Świętego Tomasza, a jeszcze przedtem Żydowskiej), gdzie można grzebać do
woli w stosach starych rycin, Błonia z krowami i śniadaniami na trawie, spożywanymi godnie w
garniturach i w halkach, krzesła-trony w Jamie Michalikowej, Collegium Maius tak cudownie
prawdziwe i fałszywe zarazem, salon fotografii artystycznej Venus, apteka leków węgierskich
(dlaczego węgierskich?), pomnik Mickiewicza postponowany przez gołębie i młodzież, obwarzanki na
patyku wyjmowane z wózków…
Cieszyłam się Krakowem, jak może się nim cieszyć przybysz z miasta o tradycji zerwanej i
skotłowanej, miasta niepoznawalnego, bez rynku i bez pieszych traktów. Zazdrościłam Krakowowi
ciągłości, ugnieżdżenia, spokojniejszego rytmu życia, prowincjonalnej egzotyki obyczajowej. A
jednocześnie zazdrościłam tej prowincji uszlachcenia historią i kulturą, które ją wynosiło ponad
metropolię.
Dopiero teraz, kiedy zaczęłam przyglądać się Krakowowi już nie jako turystka, lecz reporterka,
zrozumiałam, że cieszyć się Krakowem i mu zazdrościć to jednak za mało. Krakowem trzeba się
przede wszystkim niepokoić.
Jeszcze niedawno kwatera u radcy bawiłaby mnie raczej, zwłaszcza że przedtem stałam nie byle
jak, bo w Holliday Inn; gmach okropny, ale za to specjalność kuchni – szpadki wieprzowe garni (?).
Taka przygoda przestaje być jednak zabawna, jeśli właśnie zapisało się informację:
Zwarte zespoły zabytkowe Krakowa zajmują około 20 procent jego zurbanizowanego obszaru (w
Warszawie – 3, w Wiedniu – 5, w Rzymie – 10 procent). Stare centrum miasta liczy około 1500
zabytkowych budynków. Według danych z 1961 roku 40 procent tych domów było eksploatowanych
od 150 do 500 lat, drugie 40 procent od 60 do 150 lat, reszta krócej. Blisko 80 procent ogólnej
kubatury było w złym albo bardzo złym stanie technicznym.
W latach 1961–1972 przeprowadzono gruntowny remont 263 budynków mieszkalnych (16
procent kubatury). W latach 1973–1974 wyremontowano kompleksowo jeszcze cztery budynki, w
latach 1975 i 1976, już po uchwale, jeszcze czternaście.
Razem 281 domów, z których część już się kwalifikuje do ponownego remontu, ponieważ pracom
budowlanym nie towarzyszyło unowocześnienie instalacji obsługujących budynki albo osuszenie
piwnic.
O chaosie organizacyjnym rewaloryzacji i o niechlujstwie budowlanym pisze od lat
konsekwentnie „Życie Literackie” piórem redaktora Jerzego Madeyskiego. Ale nawet redaktorowa
Madeyska, z domu Tyszkiewiczówna, która pracuje w Polskim Towarzystwie Ekonomicznym w
pałacu Lubomirskich przy Świętego Jana, gdzie do niedawna jeszcze mieszkała jej babka Lubomirska,
nie może się doprosić, żeby podczas remontu tego zabytkowego gmachu nie wpuszczano końca
drewnianej poręczy po prostu w mur, bo się obluzuje, lecz by ją połączono z drewnianym czopem na
jaskółczy ogon. I poręcz rzeczywiście już lata, ale to drobiazg, gorzej, że na świeżo odnowione ściany
wylazły liszaje.
Nawet Polska Akademia Nauk nie umiała uchronić swych zbiorów przed poremontową wilgocią.
Gdy gmach Akademii, między Sławkowską a Świętego Jana, został odnowiony, ulokowano tam na
parterze jedną z najwspanialszych w Polsce kolekcji rycin, w której znajdują się między innymi dzieła
Rembrandta, Rubensa, Dürera. Personel rychło zwrócił jednak uwagę na stęchliznę bijącą z piwnicy.
Przypomniano sobie, że podczas robót budowlanych gmach stał długo bez dachu. Nim administracja
zdecydowała się przenieść zbiory gdzie indziej, na rzadkie mezzotinty angielskie, na światłocieniowe
drzeworyty włoskie i na co jeszcze? – nigdy się nie dowiem – wpełzła wilgoć, a za nią grzyb,
poznaczyły się zacieki, które już nigdy nie zejdą. Wezwano ekspertów i konserwatorów, grzyb
wytruto, ale bibliotekarki do tej pory nie mogą się pozbyć grzybicy; ich ręce pełne są różowych
wykwitów i strupów, których nie kryje warstwa leczniczego pudru.
Dawniej, spotkawszy w Muzeum Szołayskich prześliczną Świętą z Warkoczem wzruszyłabym się
zapewne pietyzmem, z jakim ją złożono z kilkudziesięciu części znalezionych przed ośmiu laty
podczas remontu piwnicy pod Małym Rynkiem. Dzisiaj, patrząc na kamienną figurę i na towarzyszące
jej zdjęcie w podczerwieni i ultrafiolecie, rysunki konstrukcyjne, przekrój warstw polichromii, myślę
o przepaści między teorią i poszczególnymi dziełami sztuki konserwatorskiej a niemocą
konserwatorskiego wykonawstwa budowlanego, tak na każdym kroku widoczną w Krakowie. Albo nad
niemocą konserwatorów kamienia wobec jego powolnej erozji.
Jeszcze niedawno cieszyły mnie Sukiennice z odrestaurowanymi kramami, z odsłoniętymi
wewnątrz portalami. Cieszą mnie zresztą nadal, zastanawiam się jednak, jakie moce budowlane
związała ta ogromna robota. Ile drewna poszło na te kramy? Gdzie się zawaliły bilanse (jeśli nie
jakieś domy, które czekają zbyt długo)? Czy gruntowny remont Sukiennic, które przecież stały, nie
zagrożone, nie jest przejawem myślenia okazyjnego, elewacyjnego, na użytek szerokiej opinii? A
jeszcze się podnoszą głosy o oczyszczeniu i zagospodarowaniu podziemnego poziomu gmachu.
Byłaby to robota gigantyczna i wieloletnia.
Planty kojarzyły mi się od wielu lat ze słowami Marii Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej: „Gdzież
jest drugie miasto tak liśćmi pokryte jakby strzechą zielonej wokoło dachówki?”.
Docent Bogdanowski:
– Kraków dawno przestał być miastem zieleni. Miejska norma krajowa to dwanaście metrów
kwadratowych parku lub skweru na jednego mieszkańca, a my mamy siedem. Powinniśmy już dawno
zająć się ochroną i wykorzystaniem wspaniałego wieńca wzgórz z dawnymi fortami, wokół których
wyrosły naturalne parki… Powinniśmy z drogi rokadowej uczynić pierścień rekreacyjny, pełen
jednocześnie walorów historycznych i krajobrazowych.
A profesor Zin dopowiada:
– Na obrzeżu zabytkowego Krakowa znajdują się enklawy o niebywałym znaczeniu dla kultury
narodowej: wspomnę Niepołomice i Tyniec. W granicach aglomeracji krakowskiej leży kilkadziesiąt
zabytkowych parków i dworów, chociażby Branice. Z całą odpowiedzialnością stwierdzam, że nie ma
generalnej koncepcji użytkowania, konserwacji i wyeksponowania tych wartości w nowej tkance
urbanistycznej.
Uświadamiałam sobie coraz dosadniej, że moje dotychczasowe uniesienia wiążą się tylko z
marginesem życia tego miasta, ogromnego, ale ciasnego, starego, a spragnionego wygód, jakie niesie
nowoczesność. Znużonego raczej swym wyjątkowym statusem, który nie pomaga, ba – przeszkadza
urządzić się lepiej.
Można z dużym prawdopodobieństwem powiedzieć, że sieć usług śródmiejskich (handel,
rzemiosło, gastronomia) nie jest dziś większa niż za czasów, gdy można było – kto miał na to
pieniądze – skoczyć po zakupy do Wiednia. A przecież w roku 1912 na przykład Kraków miał raptem
151 tysięcy mieszkańców. I nie odwiedzało go tylu przyjezdnych. Ten ruch ludzi ze świata będzie
przecież wzrastał. Pomyślmy – na razie przyjeżdżała tu Polska, Polonia i Europa. A niedługo ruszy
Trzeci Świat… Układ komunikacyjny Krakowa jest niewydolny. Każde łóżko hotelowe zajęte średnio
przez 347 nocy na rok; wskaźnik nie notowany na świecie. Nic dziwnego, że Wawel-Tourist korzysta z
kwatery u radcy. Miejsc w kinach mniej niż średnia krajowa. Ciasnota na uczelniach; powierzchnia
przypadająca na studenta – 13. Powszechne trudności mieszkaniowe. Brak placówek zdrowia; po
wojnie wybudowano jeden tylko szpital – w Nowej Hucie.
Józef Dietl powiedział w 1871 roku:
– Ależ, panowie, gdy się uporamy z najpilniejszymi potrzebami miasta, gdy wśród ładu,
porządku i wygód cieszyć się nim będziemy, powinniśmy troskliwość naszą o krok jeden wysunąć
[chodziło o utworzenie muzeum w Sukiennicach].
Rewaloryzacja byłaby właśnie takim krokiem. Miasto chce go zrobić, a rzeczywistość nie
puszcza.
Dr Jan Skiba, wiceprezydent Krakowa, pisze w swej książce o rewaloryzacji miasta, że zabytki są
niewątpliwym czynnikiem miastotwórczym. „A jeśli tak, to ich afirmacja staje się jednym z głównych
motorów działania współczesnego społeczeństwa”. Nakłady na jakiekolwiek prace w obrębie tych
zespołów zyskują więc zupełnie inny charakter i obowiązują tu inne zasady rachunku.
Nakłady na odnawianie Krakowa w ostatnich latach znacznie się zwiększyły i miejmy nadzieję…
Gorzej, że Kraków wcale nie jest zainteresowany afirmacją miastotwórczych czynników, bo ma
ich wystarczająco dużo. Dlatego nie może stosować tych innych zasad rachunku. Zabytki, które
stanowią największe i nie dewaluujące się bogactwo Krakowa, są jego ciężarem i nie przynoszą mu
bezpośrednich materialnych korzyści. Argumenty na rzecz ich obrony pozostają więc
pozaekonomiczne i staroświeckie.
Idąc tym tropem, pomyślmy: Czy można wyobrazić sobie Polskę bez Nowej Huty? Dziwne, ale
można. Polska bez Wawelu – to już by nie był ten kraj. Któż wie o tym, że Wenecja ma przemysł
maszynowy, metalowy, środków transportu, włókienniczy, odzieżowy, skórzano-obuwniczy,
meblarski, zapałczany i jeszcze hutnictwo żelaza i metali nieżelaznych? Wenecja dla całego świata to
plac Świętego Marka, Pałac Dożów i Canal Grande.
Wchodząc na kopułę kaplicy Zygmuntowskiej, by przyjrzeć się z bliska jej złotej powierzchni,
podarłam ubranie. Wróciłam do domu w stanie godnym pożałowania.
– Cóż to się stało? – zapytała mama.
Opowiedziałam.
– To warte dziesięciu ubrań!
Ja sądzę tak samo. Więc już z mlekiem matki wyssałam to traktowanie Krakowa jako miejsca,
które nas zaszczyca samym swoim istnieniem. Teraz przyglądając się bliżej Krakowowi, widzę, jak
bardzo szacunek dla jego wyższych wartości nadwerężył się i nadweręża – tu właśnie.
Od dawna wiele sobie obiecywałam po nocnym widowisku pod Wawelem. Wreszcie miałam
okazję je zobaczyć. Ściągnął na nie cały Kraków i rozsiadł się nad Wisłą naprzeciw wzgórza.
Pokazano mu ognie sztuczne i gigantycznego smoka z plastiku, pełznącego na zielonych nogach
rekrutów lub harcerzy, kukłę Wandy topioną w Wiśle i kukłę Kraka na kółkach. Pokazano kosynierów
i rewolucjonistów. Narozrzucano świec dymnych i wykrzykników. Na dachu Baszty Złodziei
zbudowano ekran i pod tą niepotrzebną nikomu siną dziurą w niebie krzyczał niepotrzebny aktor,
którego głos torturowały niezgrane głośniki. Przejechano się w tę i z powrotem po całej historii Polski
i Krakowa jak najgorszy bryk po epopei. Tylko raz oświetlono wzgórze w całym majestacie
kurtynowych fortyfikacji, baszt, dachów i wież. I tylko ten jeden raz widownia, którą uszczęśliwiano
ludycznym widowiskiem, odezwała się potężnymi oklaskami.
Jedno z nazwisk, które wywoływał konferansjer w swym historycznym bryku, brzmiało: Edward
Dembowski.
Dembowski zginął w roku 1846 na Rynku Podgórskim. Padł z rąk Austriaków i wraz z
dwudziestoma ośmioma powstańcami pochowany został na najbliższym cmentarzu.
O losach tego cmentarza, dziś już zabytkowego, nawet jeśli go nie wciągnięto do odpowiednich
rejestrów, słyszałam niedawno. Konserwator Jerzy Kossowski opowiadał mi, że przeorano go nową
arterią. Szczątki ekshumowano wprawdzie i przeniesiono, w sumie jednak – zabieg przeprowadzono.
Mając świeżo w uszach nazwisko wołane w nocy nad Krakowem, pojechałam na Podgórze.
To już drugi cmentarz w tej relacji. Ale kiedy oprowadzałam czytelników po cmentarzu Remuh,
chodziło mi o stan kamienia i o powietrze. Teraz chodzi nie o powietrze, lecz o atmosferę.
Cmentarz zajmował kiedyś cały skłon wzgórza. Nowa droga, wyorana świeżo buldożerem,
zabrała dwie trzecie jego powierzchni. Teren, który pozostał nietknięty, ma kształt trójkąta z dwóch
stron ograniczonego starym murem kamiennym, z trzeciej, gdzie go obcięto, prowizoryczną siatką.
Ten trójkąt jest tak niewielki, że wszystko, co się na nim znajduje, można opisać dokładnie.
Zacznijmy od góry, od wierzchołka trójkąta, gdzie siatka tworzy ostry kąt z murem.
Gdyby od tego czubka odliczyć w dół piętnaście kroków i odciąć go linią poziomą, znajdziemy
na tej przestrzeni sześć pni po wielkich klonach i cztery bezładnie leżące bloki kamienne, ciemne i
stare. Gdy obniżymy się jeszcze parę metrów, spotkamy ogromny grobowiec Antoniny z Porębskich
Stefańskiej zmarłej w roku 1887. Wielka płyta, zamykająca piwnicę grobową, jest odwalona.
Pochyliwszy się nad otworem, można zobaczyć jakąś nieokreśloną mierzwę; trumny nie ma. Niżej
leży na ziemi prześliczny krzyż kamienny z rzeźbionym wiankiem, utrącony, i kolumna z
marmurowymi tablicami, też utrącona. Dalej – gmach grobowy Marszałkowskich i Pękalskich,
którego zrzucona attyka zarosła trawą. Za nim – kaplica Serkowskich i Marylewskich; drzwi
wyłamane, wewnątrz kadłub świątka, w podłodze wyrwa – nie mam odwagi zaglądać. Obok – grób
rodziny Felixa Baranowskiego – płyta zamykająca otwór grobowy wyrwana wraz z kółkiem żelaznym.
Teraz zaczynają się groby jednakowe, do których przeniesiono szczątki ekshumowane przed
przejściem spychacza. To tak, jakby między stare zabytkowe gmachy wpakowano tandetne domki
prefabrykowane. Każdy grób ma stelę z okrągłą dziurą i im niżej schodzimy alejką, tym bardziej
chciałoby się, niestosownie, przyrównać cmentarz do ementalera.
Ostatni grób, tuż przy bramie, zachwaszczony, otoczony żelaznym płotkiem, opatrzony jest
informacją: ŚP. Edward Dembowski, działacz niepodległościowy, sekretarz Rządu Narodowego
podczas Powstania Krakowskiego, zginął za sprawę ojczystą…
Na bramie szeroko otwartej napis: „Wstęp wzbroniony”. Wygląda na to, że wrota wywalono siłą
wraz ze sztabą żelazną; kłódka na sztabie jest nadal zamknięta.
Próbuję jeszcze iść śladem spychacza. Góry, doły – pnie. W korzenie jednego z nich wbił się
krzyż kamienny. Kawałek marmurowej nóżki pod moją stopą. Jakiś krater obrzeżony kamieniem.
Zawracam. Za trudno już iść i za przykro.
Myślę, że łatwiej bym ten spacer zniosła w innym mieście. Nie w tym, gdzie ciągłość tradycji
pozwalałaby wierzyć, że zachowany będzie takt wobec tych, co odeszli, i tego, co odchodzi.
Poszłam także na kopiec Kościuszki. Zaczęłam wspinaczkę nie od tej strony, od której
powinnam, zaplątałam się na śliskich ścieżkach i w wąwozach otoczonych drutem kolczastym.
Nagrodził mnie widok w stronę Bielan – lesiste wzgórza nad przełomem Wisły i wieżyczki klasztoru
w tajemniczych ogrodach. A także widok na przedpola miasta – zielone, sfałdowane, z żółtym klinem
rzepaku, jak gdyby wyciętym z glansowanego papieru. Niestety, samo miasto jest chaotyczne,
wysypane z worka. W paru miejscach wypiętrza się wspaniale wieżami, ale sterczą one nad
pobojowiskiem urbanistycznym, które zalega od Krzesławic aż po Azory.
Przypominają się słowa z Kalendarza Krakowskiego Józefa Czecha wydanego w 1912 roku:
„Pewien bardzo wybitny architekt cudzoziemiec, zwiedzając Kraków w roku zeszłym, nie mógł
się dość nachwalić tej harmonii, jaką się odznacza architektura starego Krakowa; natomiast nie miał
słów oburzenia dla jej nowych tworów. W tym starym Krakowie leży cały jego urok i siła
przyciągająca dla obcych. Nie wynika stąd, aby zamykać oczy na potrzeby i wymagania
nowoczesnego życia, jego komunikacji i higieny. Ale te względy pogodzić się dadzą z pietyzmem dla
przeszłości. Trzeba tylko umieć wybrać odpowiednią drogę…”.
Szukam w pejzażu Wawelu, ale go nie ma. Nie jest przecież Wawelem ta dziwna forteca z
dymiącym kominem i chłodnią.
Strażnik kopca wdrapuje się serpentynką, by pozganiać za bardzo zagnieżdżonych przybyszów, i
wyjaśnia, w czym rzecz: to dobroczynna dla miasta elektrociepłownia w Łęgu nakłada się po prostu na
sylwetę Wawelu, wymazując ją zupełnie z krajobrazu.
Kiedy indziej idę od kościoła augustiańskiego ku Skałce w owym pokornym nastroju, jaki budzą
we mnie tysiącletnie drzewa, pięćsetletnie podania, trzechsetletnie mury. Idę i czytam po drodze, co
napisano na dostojnych ścianach. Okazuje się, że to samo co w Warszawie, przez d, przez k i przez h.
A w legendarnym źródełku na Skałce, ujętym w rygory kamiennych stopni, obelisków i tralek,
pływają u stóp figur stare gazety.
Tuż przed wyjazdem próbuję jeszcze dzwonić do profesora. Jeśli w Warszawie ktoś powie
„profesor” – nie znaczy to nic. W Krakowie wiadomo: Estreicher.
Profesor tym razem jest łaskaw. Siedzimy więc na rozległym tarasie, słucham anegdotek, ale co
ja o Krakowie, to profesor – o kotach. Zbiera właśnie naiwne ilustracje z kotami – bóstwami w
hieratycznych pozach, i bardzo się cieszy każdym nowym znaleziskiem.
Następnego dnia ktoś mi opowiada:
– Była w Krakowie sesja stwoszowska. I wie pani, kogo nie zaproszono? Profesora. Jego, co
zrobił dla nas taki drobiazg – odnalazł ten ołtarz i przywiózł…
Odwiedzam także profesora Zina. Wybiera się właśnie do Zamościa. Mówi, że Zamość przeżywa
podobne niemożności co Kraków. Ale w Krakowie jest przykrzej – energia ludzka nie sumuje się tutaj,
lecz znosi w utarczkach.
– Gdzie – pyta – rodzą się tu decyzje dotyczące zabytków? Kto kontroluje ich bieg? Kto sprawdza
efekty? Bez złośliwości nie potrafię odpowiedzieć.
– Przed paru laty – dodaje – miałem zaszczyt przewodniczyć zespołowi doradczemu do spraw
ochrony zabytków przy prezydencie miasta, złożonemu z wybitnych fachowców różnych specjalności,
a zatem nie tylko konserwatorów, lecz również inżynierów, urbanistów, ekonomistów, socjologów.
Zespół działał kilka lat, jak sądzę – owocnie. Na jego spotkania przychodzili przedstawiciele prasy;
odwoływaliśmy się do opinii społecznej. Ale w nowej strukturze administracyjnej zespół przestał
istnieć – chociaż stale wzrasta odpowiedzialność za zachowanie substancji zabytkowej i za
współbrzmienie nowych realizacji z otrzymaną przez nas spuścizną. Czy dlatego już go nie ma, że
czasem mówiliśmy nie i że tę opinię trzeba było szanować?
Więc profesor Estreicher zbiera naiwne rysunki, profesor Zin jedzie do Zamościa, a Ireneusz
Płoska do Jawora.
Tymczasem dyrektor Wojnarowski, który pokonał ostatnio parę narad, dwa sympozja i jakiś
bankiet z fachowcami z Zachodu, jest tak zmęczony, że właściwie najchętniej pograłby Bacha.
– To ja posłucham.
Jedziemy więc do dyrektora. Pan Wojnarowski zmienia w progu sportowe pantofle na czarne
półbuty, bo miękka podeszwa nie trzyma pedału.
Mieszkanie jest średniej wielkości, ale dosyć wysokie, w solidnym budownictwie
przedwojennym, nie w żadnym zabytku. Całą ścianę zajmują organy. Dyrektor zbudował je sam.
Zaprojektował, zmajstrował, połączył te wszystkie piszczałki, miechy, klucze, prowadnice, młoteczki.
Poszły na to dwa stare pianina i przez trzy lata – jakieś sto tysięcy.
Dyrektor nie uczył się grać w żadnej szkole. Jest samoukiem. Twierdzi, że to granie ratuje mu
zdrowie. Przy organach zapomina o cegielni, o kuźni i nawet o kominkach z karary na Zamek
Warszawski. Zasiada przy prospekcie ze sklejki i szkła; otwiera nuty. Przez otwarte okno niosą się w
stronę Plant, nad wyziewami Basztowej, dyskretnie wyciszone, aby nie przeszkadzać sąsiadom,
odrobinę blaszane toccata i fuga d-moll.
My, właściciele Teksasu
1977

Listopad 1954

Treść telegramu, nadanego z Warszawy do Ambasady Polskiej w Waszyngtonie, podpisanego


przez adwokata o znanym nazwisku, którego dalej nazywać będziemy Mecenasem:
w mieście texas toczy się postępowanie spadkowe po ludwiku napoleonie dembińskim o półtora
miliarda dolarów stop jako pełnomocnik obywatela polskiego józefa dembińskiego krewnego
spadkodawcy proszę o zabezpieczenie jego praw spadkowych sprawa pilna stop dokumenty wkrótce
przyślę przez ministerstwo

Marzec 1972

Tytuł z kieleckiej popołudniówki „Echo Dnia”: „Cztery miliardy dolarów czekają na


spadkobiercę. Kim był L.N.D.?”. Autor odpowiada w tekście: Ludwik Napoleon Dembiński, urodzony
w miejscowości Kłudzko w parafii Grzymałków, „był patriotą, kochał wolność i za nią zginął”. Dalej
informuje: „Rodzinie po L.N.D. rząd stanowy Teksasu przydzielił ogromne działki ziemi o wielkości
ponad 16 333 km kw. Dla porównania: obszar województwa kieleckiego wynosi 19 469 km kw.”.

Czerwiec 1976

Grzymałków, wioska przy bocznym trakcie. Jedyną gospodę zamknięto sanepidowskim nakazem,
ale za to kościół!
Gigantyczna bryła z szarego piaskowca, gigantyczna dzwonnica, gigantyczna platforma ziemna
wynosząca świątynię, gigantyczny mur dookoła, szerokie schody, a na schodach kanonik Barański, też
jak ten kościół wielki, zwalisty, z gruba ciosany, mocno oparty na ziemi.
Tyle że świątynia młoda, a kanonik stary. Z czupryną jak czapa śniegowa, z karkiem takim, że
nie może go objąć celuloidowa koloratka.
Idziemy na plebanię po drugiej stronie uliczki. Siadamy przy stole wielkim jak most. Jego
przyczółki to kredens na całą ścianę i otwarty fortepian. Na stole stosy atłasowych proporców z
frędzlami uszytych na przybycie cudownego obrazu. Z jednej strony – plac na nakrycie. Stoi tam
jeszcze opróżniona strzelista karafka.
– Czy ksiądz ma dużo kłopotu z Ludwikiem Napoleonem Dembińskim?
– Teraz już sprawa ścichła. Ale było! Przyjeżdżali jedni, z Polski i zagranicy, dawaj im odpisy,
przyjeżdżali drudzy, naciskali, żebym tę metrykę pod ziemię wcisnął. A ja nie strachliwy. Ja im na to:
Pocałujcie mnie w d…! Pierwsi chcieli udowodnić swe prawa, a ci drudzy nie chcieli, żeby ci pierwsi
dostali pieniądze.
– Jedne rodziny przeciwko innym?
– Tak, ale to jeszcze nic. Przyjeżdżali różni nasłańcy. Mieli za zadanie pozacierać ślady, żeby
Polska nie dostała nic. Oni w Ameryce sprytni są, po co będą pieniądze wypuszczać. A jeszcze tacy
przyjeżdżali, co dostali całkiem fiksum-dyrdum, jeden rzucił posadę, kupił motocykl, całą Polskę
objeżdżał, gdzie tylko jego metryki rodzinne jakie. Człowieku – mówię – uspokój się, nie gorączkuj,
te rotszyldy nie takie głupie…
– Rotszyldy?
– A co, czy tam nie wszystko powiązane? Powiązane…
– Ksiądz wspaniały kościół wybudował. Czy ta metryka wzbogaciła parafię?
– Nie! Jeden nasz wikary podobno ciągnął za odpisy, potem od nas poszedł, kupił samochód i co,
spalił mu się w wypadku. Pan Bóg pokarał. Ja zbudowałem kościół za tutejsze pieniądze. Parafianie
mi dali. Umiem zbierać i już. Czterdzieści lat kwestuję. Pieniądze leżą na ulicy, proszą się brać. Naród
bogaty jak nigdy.
– Ileż ten kościół kosztuje?
– Kosztuje! Weźmy dzwony – milion, organy – milion, witraże – milion. Ale robocizna własna,
kamień własny – kupilimy hektar kamieniołomu, piła do kamienia własna, betoniarka własna, ciągnik
własny, drewno własne, bo tu chłopy lasy mają, każdy sobie nałożył kontygent najładniejszą sosnę
ofiarować, transport własny.
– Jak ksiądz zbiera te pieniądze?
– Ano za pogrzeb nigdy nie biorę, tylko zasługi wychwalam i płaczę, za ślub nie biorę, tylko
błogosławię, za oleje nie chcę, tylko życzę zdrowia, za chrzciny nie biorę, ino się weselę, jakby moje
własne było. A potem nie nadążę kopert wytrząsać z kieszeni, a w każdej więcej czerwonych, niż się
należy. A jak już naród zmęczony, trzeba pomysłem. Wychodzę na ambonę i mówię: Ludkowie
kochani, myślałem o was całą noc i użaliłem się nad wami, bo jaki to wasz los – na ten kościół ciągle
dawać i dziecka do szkoły posyłać, i ubrać, i obuć, a to świnię kupicie, zdechnie weźmie, uradziliśmy
z inżynierem, że ulżymy wam tej biedy, obniżymy dzwonnicę do pół, nie będziemy jej tak w górę
gonić i tych dudków od was prosić. Macie godzinę, pomódlcie się, po mszy wyjdźcie na schody, dacie
mi opinię. Wychodzę, delegacja już czeka, pytają, ile częstochowska wieża ma. – Dziewięćdziesiąt. –
To nasza ma mieć sto pięć! Jakby nie miała, to my by przestali jeździć na jarmark w Łopusznie.
– Przepraszam panią, coś mi się ta świnia drze, co ona gwałtuje, jo gospodorz jezdem.
Sunie ku oknu; okien jest parę, wszystkie na podwórze, pod każdym fikus.
– Ja już księdzu nie będę przeszkadzać, chciałabym tylko zobaczyć metrykę Ludwika Napoleona
Dębickiego.
– Kiedy ja jej nie mam.
– Pójdę do biura parafialnego, ale ksiądz chyba musi dać zezwolenie?
– Ale my tej metryki nie mamy! Była karta w księdze i nie ma. Wydarta. Nikt nie dojdzie kiedy.
Jeszcze parę lat temu widziałem. Zresztą co komu po tym. Jeśli zechcą wydać ten spadek, bez metryki
wydadzą. Co innego jest ważne.
– Co?
– Świadectwa zgonu rodziców tego Dębickiego. Że umarli w Polsce.
– Czy ksiądz wie, gdzie są te świadectwa?
– Były podobno w Kórniku. Oni po dzierżawach chodzili i w tamtych okolicach pomarli. I co
pani powie, kiedy ludzie dostali tej dolarowej gorączki, urząd parafialny w Kórniku z dymem poszedł.
I magistracki za nim. Chyba to nie był przypadek?
Idę przez Grzymałków. W opłotkach dziewczyny na koturnach, chłopaki w dżinsach; zjechali do
rodziców na weekend. Wąsaci chłopi pogadują do siebie przez uliczkę, każdy ze swej ławki przy
furtce. Przy krzyżówce jest mur stary, spękany, nad nim prastare drzewa o ogromnych koronach.
Widzę dopiero, że za tymi drzewami jest kościół, piękny, świecki w swym wdzięku, jak pałacyk lub
dwór. Próbuję bramy, ale zamknięte na głucho, i kościół zamknięty, opuszczony, bliski ruiny.
Gospodarz w maciejówce podchodzi o lasce. – Pani chce kościół zobaczyć, a to zamknięty.
Elegancki był.
– To tutaj chrzcili tego bohatera.
– Tutaj. Pani może jaka Dębicka? Z kanonikiem pani rozmawiała? Oj, jaki on podejściowy. Oj,
jaki chytry. Swoje wie. A nie powie.
– Pan słyszał o Ludwiku Napoleonie Dębickim?
– Był tu taki, był. Ojciec opowiadał. A teraz już dworu nie ma, kościół zaniechany.
– A co ojciec opowiadał?
– A, że był tu taki, był.
– A potem wyjechał do Ameryki?
– Ano, mówią, wyjechał. A pani z Warszawy, to powie – cement od pierwszego będzie droższy
czy nie?

Nadal czerwiec 1976

Krzysztof Kąkolewski: – Interesowałem się kiedyś tą sprawą. Mogę ci pożyczyć pewne materiały
powierzone mi przez Mecenasa. Przeczytaj je i zadzwoń do niego. Podaję telefon; to chyba Dolny
Mokotów. Mecenas jest starszym panem, wielkiej kultury, wielkiego uroku, powściągliwym, ale
chętnie cię wtajemniczy. Pracuje nad tą sprawą ponad dwadzieścia lat. Chce, by Ludwik Napoleon
Dębicki był nie tylko bohaterem Teksasu, ale i naszym. Wyznał mi, że pragnie dokonać aktu
sprawiedliwości dziejowej, czyniąc śmierć L.N.D. użyteczną dla Polski.
Otrzymuję żółtą kopertę, w niej trzy pakiety odbitek wykonanych na sztywnym matowym
papierze. Odbitki są negatywowe. Czarne karty zadrukowane białymi czcionkami wyglądają nudno i
ponuro. Największy pakiet zawiera Dziennik doktora J.H. Barnarda od grudnia 1835, łącznie z
MASAKRĄ FANNINA, 27 marca 1836 . Nad tytułem nadruk: Teksańska Biblioteka Stanowa, Austin,
Teksas. Obok mało wyraźny ślad stempla: „Książka wyłączona z obiegu”. Mniejsze pakiety to odbitki
ze wspomnień doktora Shackelforda zamieszczonych w książce Henry S. Foote’a Teksas i
Teksańczycy i pamiętnik Hermana Ehrenberga Z Milamem i Fanninem. Biorę słownik angielski i
czytam czarne karty przez parę wieczorów.

Grudzień 1835 – marzec 1836


J.H. Barnard jest lekarzem, praktykuje w Chicago. W początkach grudnia dobiegają go wieści o
rewolcie teksańskiej przeciw Meksykowi. Koloniści z Północy chcą sami stanowić prawa; wzywają na
pomoc ochotników ze Stanów i świata. Zaciągowi towarzyszą hasła wolnościowe i republikańskie: to,
co amerykańskie, uosabia postęp, chociaż ochotnicy są napastnikami; to, co meksykańskie – chaos,
zacofanie i okrucieństwo, chociaż to Meksyk broni swego posiadania. Doktor Barnard w połowie
grudnia porzuca praktykę i wyrusza w drogę. Szkuner Aurora wysadza go w Matagordzie na brzegu
teksańskim; parę domów, trzy lub cztery handle, dwa zajazdy, pejzaż dobrze znany z westernów.
Wiadomo, że w forcie Goliad są ochotnicy pod wodzą Fannina, ale droga daleka, a kraj wrogi.
Szczęściem Barnard spotyka doktora Shackelforda, także ochotnika z Północy, który prowadzi
młodzież skrzykniętą po domach sąsiedzkich. Ostrożnie paląc ogniska, obozując przy źródłach,
ciesząc się przygodą, docierają do Goliad.
Ta twierdza jest raczej stacją wojskową. Nie kontroluje traktów. Nie ma żadnego zaplecza. Broni
po prostu ziemi, na której stoi. Kiedy więc wiadomości o ruchach wroga stają się niepokojące, Fannin
postanawia ewakuować z Goliad swe siły.
Załoga opuszcza fort 18 marca. Następnego dnia spotyka się z wrogiem. Meksykanie otaczają
ochotników na nagiej prerii. Moździerze Fannina wkrótce milkną. Barnard zwraca uwagę, że „gdy
dzielny dowódca artylerzystów, umiera, a kilku jego ludzi zostaje rannych, działa nie są już używane”.
Ehrenberg, który także bierze udział w bitwie, zapamiętuje, że w jej pierwszym etapie oficerowie
artylerii, „wysocy, przystojni Polacy”, dopuszczali bliżej kawalerię wroga, by skuteczniej porazić ją
ogniem, i że wszyscy artylerzyści, wyjąwszy jednego, Polaka, polegli.
Nad polem bitewnym zapada noc tak ciemna, że nie można policzyć poległych. Ranni proszą o
wodę, ale wody nie ma. Jedynym ratunkiem dla żywych byłaby ucieczka. Fannin, rycerski, nie chce
porzucić cierpiących towarzyszy. Ranek pozwala ocenić, że w obozie Fannina jest dwustu ludzi
zdolnych do walki. Siły meksykańskie liczą tysiąc trzysta. Fannin przyjmuje honorowe warunki
kapitulacji.
Jeńcy wracają do Goliad. Niemiecki najemnik w służbie meksykańskiej pułkownik Holzinger,
który decyduje teraz o ich losach, mówi do ludzi Fannina: „Tak więc, panowie, za dziesięć dni
wolność i dom”.
Zdrowi spędzeni zostają do kościółka w Goliad. Stoją w straszliwej ciasnocie. Karmieni są
ochłapami surowego mięsa. Straż sprzedaje placki kukurydziane. Płaci się za nie odzieżą. Po paru
dobach tłum jeńców jest nagi. Lekarze muszą przede wszystkim opatrywać wrogów. Ochotnicy
umierają z ran. Holzinger daje szansę tym, którzy noszą niemieckie nazwiska. Ehrenberg nie
wychodzi z tłumu. „Nie poszedłem. Nie byliśmy już Anglikami, Niemcami, Amerykanami. Byliśmy
Teksańczykami”.
27 marca lekarze Shackelford i Barnard zostają odwołani do kwatery meksykańskiego oficera.
Podczas gdy tam czekają, zdezorientowani, załoga Goliad wyprowadzona zostaje poza obręb fortu i
wystrzelana. Ranni – wyniesieni i dobici. Fannin prosi, by nie strzelać mu w głowę i by go nie chować
we wspólnym grobie. Odsłania pierś, ale otrzymuje strzał w głowę, a jego zwłoki zostają rzucone na
stos i podpalone.
Ehrenbergowi udaje się zbiec.
Doktor Shackelford, oszczędzony wraz z Barnardem, bo potrzebny wrogowi, traci najstarszego
syna. W parę dni po masakrze „poszedłem na miejsce, gdzie leżeli ci, którzy byli mi drożsi nad życie i
których pamięć będzie we mnie trwała, dopóki śmierć nie porazi tego biednego serca, i och, co za
widok! Mięśnie zostały spalone, ale wiele rąk i stóp pozostało nietkniętych, nie mogłem nikogo
rozpoznać”.

Czerwiec 1976

Dzwonię na Dolny Mokotów. Chcę zapytać Mecenasa, po co sprowadził ze Stanów ten tragiczny
scenariusz – epizod drugiej wojny światowej w kostiumach z klasycznego westernu. Czy spodziewał
się znaleźć nazwisko swego bohatera? Jeśli tak – spotkał go zawód. Może jednak Mecenas szukał nie
imienia, lecz losu?
Głos kobiecy w słuchawce: – Proszę pani, Mecenas nie żyje prawie od roku.
Kąkolewski: – Ta sprawa wszystkich przeżywa.
– Dlaczego nie napisałeś o niej reportażu lub książki?
– Napisałem informację w „Sztandarze Młodych”, dwadzieścia jeden lat temu. Zrobiłem to z
namowy Mecenasa, który mnie wybrał. Potem już nigdy nie wracałem do tego tematu, chociaż
parokrotnie spotykałem się z Mecenasem. Czekałem, aż coś się wreszcie zdarzy. Wydawało się
trzykrotnie, że Mecenas pokonuje ostatnie przeszkody. Potem następowała cisza. Z czasem zaczęły
mnie w tej historii frapować nie ewentualne wydarzenia, ale ich brak, niemożność osiągnięcia
sukcesu, ewolucja nastrojów pretendentów do spadku, zmiana sposobów czekania, od rezygnacji do
autoironii.
Wykręcam numer na Dolnym Mokotowie.
– Telefonowałam parę dni temu. Byłam speszona wiadomością o śmierci pana Mecenasa…
Zbieram informacje o sprawie teksańskiej…
– Tak, słucham?
– Czy pan Mecenas sam prowadził tę sprawę?
– Sam.
– Przez wszystkie lata?
– Zupełnie sam.
Kąkolewski: – Jeśli nie zrezygnowałaś z tematu, mam jeszcze coś dla ciebie. Znalazłem zapis
rozmowy ze starszą panią, która przyjechała z prowincji, by spotkać się z Mecenasem. Umówili się w
kawiarni i Mecenas poprosił mnie, wiedząc, że jestem ciekaw czekania tych ludzi. Był to rok 1961,
może 1962. Nie zanotowałem nazwiska, adresu tej osoby, nie były mi potrzebne. Zresztą ona nie żyje.
Umarła parę lat temu, powiedział mi o tym Mecenas podczas naszego ostatniego spotkania, 15
kwietnia ubiegłego roku. Oto moja notatka:
Pani z prowincji: – Sensem mojego życia jest czekanie na spadek. Niektórym zwierzyłam się, to
był błąd. W małym mieście to się rozeszło. Mówiono, że jestem wariatką, mitomanką. Postanowiłam,
że kiedy dostanę spadek, zrobię wiele dobrego ludziom, którzy się ze mnie śmieją, w ten sposób
pomszczę swoje upokorzenia. Kupię dla miasta szkołę lub mniejszy obiekt, na przykład gabinet
lekarski. Gdyby spadek przekazano do Polski, Ludwik Napoleon poległby za Polskę, nie za Amerykę.
Za naszą wolność, rozstrzelany przez Niemca, jakby to było w 1939 roku, w czasie okupacji lub
Powstania. Dlatego trzeba spełnić obowiązek patriotyczny, przeznaczyć część majątku na polepszenie
bytu miasteczka. Wtedy niedowiarkowie padliby na twarz, chociażby pewnie mówili, że spadek mały
albo że ja jestem skąpa.
Jednak po jakimś czasie po mieście poszła wiadomość, że ja naprawdę mogę dostać spadek.
Sąsiedzi, listonoszka widzieli, że przychodzą do mnie urzędowe koperty w tej sprawie. Niektórzy
mówili, że już część dostałam. Trochę się bałam, żeby nie chciano mnie obrabować. Niektórzy
przymawiali się o pomoc. Kiedy rzecz przedłużała się, zainteresowanie zmalało, stałam się zwykłą
osobliwością miasteczka, kimś, kto całe życie czeka na spadek.
(Tu Mecenas się włącza: – No, nie całe życie).
Reporter: – Czy nawet gdyby pani nie dostała spadku, nie doczekała się, nie żałuje pani?
– Nie, to mi wiele dało, nawet gdyby to była fikcja, gdybym się łudziła, jak myśleli niektórzy.
Czasem mi się wydaje, gdy o tym myślę, że już jutro, pojutrze dostanę kopertę z wyliczeniem
ogromnej sumy.
– Widzi pani tę kopertę?
– Tak, widzę, duża, podłużna, nazwisko jakby wydrukowane na adremie.
(Mecenas: – Pan Kąkolewski zaraz zapyta, jaką sumę pani spodziewa się dostać. Teraz raczej my
inwestujemy w to pieniądze. To jest jak wielkie przedsiębiorstwo).
– Ten spadek tymczasem wysysa pani zarobki?
– Nie, broń Boże, na to mnie jeszcze stać.
– Opłaca się mieć tę wielką nadzieję?
– Tak, bo to jest nadzieja prawdziwa. Tylko tam broni się Ameryka, a tu może dojść do walk
między spadkobiercami. Tego się boję.
(Mecenas: – Nie, do tego nie dojdzie, bo już teraz wiadomo, jak to będzie rozdzielone).

Nadal czerwiec 1976

Radca Bańbuła, szef Wydziału Spadków w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, czarny wąsik,
marynarka w kratkę, wieloletni staż dyplomatyczny w Ameryce Łacińskiej, zasłania się przede mną
rękami.
– Droga pani, niech nam pani nie robi zamętu. Niech pani nie wydobywa tej sprawy. Znów nam
się listy posypią. Od wszystkich Dębickich, Dembińskich, Dębińskich i innych Kowalskich. Różni
biedacy przyjadą z krańców Polski, usiądą w korytarzu.
– Pan nie daje nikomu nadziei?
– Żadnej.
– Więc tego spadku nie ma?
– Praktycznie nie ma.
– A formalnie?
– Proszę pani, my ten spadek zaliczamy do kategorii legendarnych. Kto wejdzie do naszego
archiwum, zobaczy mnóstwo cienkich teczek i parę tek wielkich jak stodoły. W tych wielkich tekach
leżą papierzyska dotyczące spadku po Kościuszce, Pułaskim, Dębickim.
– Czy mogę wejść do archiwum?
– No, niech pani wchodzi.

Kwiecień 1836

Doktor Barnard opatruje rannych wrogów w Goliad i Alamo. W Alamo dojrzewają figi i morwy.
Chodząc po zdziczałych ogrodach, Barnard myśli o szczątkach włóczonych wokół Goliad przez
zwierzęta i ptaki. Świeża legenda Fannina zwiększa napływ ochotników z Północy. Teraz Meksykanie,
jak przedtem Fannin, uchodzą z fortów, podpalając zapasy. Barnard, uwolniony, wraca do Goliad, by
świadczyć. Zaznacza na szkicu miejsce egzekucji i miejsce, gdzie zdążono pochować ludzi Fannina.

Rok 1857

Uwagi Barnarda zostają wykorzystane przy opracowywaniu martyrologicznej mapy terenu. Ale
groby nadal nie są oznaczone – „ku hańbie Teksasu”, jak pisze edytor wspomnień doktora.

Grudzień 1961

Mecenas do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w obszernym piśmie uzasadniającym słuszność


polskich roszczeń do spadku po L.N.D.: „Na pomniku w miejscu masakry pod Goliad wyryto między
innymi Louis N. Dębicki”.

Czerwiec 1976

Siedzę w archiwum Wydziału Spadków nad ogromną teką L.N.D. Okno na ulicę nie chce się
zamykać i lodowaty wiatr pierwszej połowy czerwca chodzi po plecach. Radca Bańbuła chce nas
ogrzać elektrycznym piecykiem, ale piecyk przepadł jak kamień w wodę. Przynoszę z domu
półkożuszek. Panie z sąsiednich biurek jakoś sobie radzą. Zrobiły porządki w swoich torebkach,
zaparzyły herbatę, przeczytały gazetę, zrobiły herbatę; częstują i mnie.
Tekę Dębickiego założono zapewne w roku 1954 i należy przypuszczać, iż aktem erekcyjnym tej
stodoły stał się telegram Mecenasa do Polish Embassy, Washington, przytoczony na samym początku
mego artykułu.
W tece wiele dokumentów z zeszłowiecznymi datami. Są i znaczki stemplowe rosyjskie, i bukwy
kaligrafowane, kto wie, czy nie gęsim piórem. Nawet jednak w papierach powojennych widać ruch
czasu. Stalówka ucieka przed długopisem, długopis przed mazakiem, zmieniają się nazwiska
urzędników, wydziałów, dyrektorów, konsulów, pojawia się i przemija oszczędność papieru, „niema”
ustępuje „nie ma”. Przeobraża się także stosunek do sprawy. W latach pięćdziesiątych ton pism
oficjalnych zdradza zainteresowanie, a nawet przejęcie autorów, chęć pójścia na całego w tę grę. Lata
sześćdziesiąte to już okres niewiary, lata siedemdziesiąte – zniecierpliwienia. Ktoś tam zwierza się
ministerstwu, że go nurtuje pytanie o owe teksaskie bogactwa. „A niech ich dalej nurtuje” – folguje
sobie urzędnik na marginesie. Ktoś tam dopytuje, „czy jest na fakcie prawda i jakie dokumenty
potrzebne dostania się spadku”. „Odpisać w tonie pełnym realizmu, że to fikcja nierealna!” –
dekretuje zielony flamaster.
Jedno w tej tece jest stałe: spokojna, kulturalna, rzeczowa obecność Mecenasa.
Jeszcze jedno jest stałe niczym w skansenie: głupio-chytra stylistyka listów pisanych na wszelki
wypadek (nuż kapnie?) i ornamentacyjna stylistyka listów dyktowanych zawiścią.
„Wyprawować ten spadek to trzeba dużo pieniędzy, dolarów, a my nie mamy, ciężko nam jest
ponieważ jestem chory na żołądek. Tu w Polsce niema mowy żeby wyprawować, bo nawet
prawdopodobnie wyszło zarządzenie prezydenta USA tak, że jak najmniej wychodu dolarów za
granicę USA. Trzeba jechać do USA na stałe i pracować i wpłacić jakąś sumę. Rodzina mówi, że
wszyscy będą pomagać tej rodzinie, która pojedzie, co będzie potrzebne to wyśle pieniędzy czy nawet
życia. Kochani, chcieliśmy Was prosić o zezwolenie na wyjazd do USA, po wyprawowaniu wrócić do
kraju, bo przecież nie trzeba będzie Ameryki i u nas w Polsce będzie dobrze. A jak nie to niech
Państwo Polskie wyprawuje i my się wszyscy zrzekniemy tego majątku, ale nie darować i ryzykować
można i nasz zespuł adwokacki też tak mówi. Ale tylko nie darować tego majątku, bo tu jest komu dać
po trochę. Kończymy i pozdrawiamy cały personel”. (List spod Olsztyna).
Personel, tym razem parząc kawę, opowiada o liście, którego autorka oświadczyła od razu na
wstępie, że żaden spadek jej się nie należy, nikt z rodziny do Ameryki nie jeździł, ale skoro
ministerstwo ogłasza o spadkach, to chętnie wzięłaby jakiś i uprzejmie wnioskuje o przydział.
Rozgrzawszy się nieco, wracam do źródeł.
„Wujek mówił, żebym ja poprosił Ministerstwo Spraw Zagranicznych o takie pisemko, takie
oświadczenie, że Ludwik Napoleon Dębicki pozostawił taki i taki majątek, co i ile czego, i jedynym
spadkobiercą jest nasza rodzina z za Warszawy z Warki nad Pilicą”. (List, jak wskazuje treść, z
Warki).
A co by na to powiedziały rodziny z Wrocławia, Zakopanego, Starachowic, Radomia, Pruszkowa,
Brwinowa, Warszawy, których prawa do spadku uznane zostały przez Mecenasa?
„Jest fakt, że rodzina Dębińskich rozpowszechniła się na Śląsku i to cała masa i polega na fakcie,
że to są ci, bo niektórzy otrzymywali paczki i dolary a to z miejsca Ameryki Teksas, dlaczego inne
rodziny nie otrzymywały żadnych przesyłek, jeżeliby nie zgadzało się pokrewieństwo?” (List
oczywiście ze Śląska).
Argumentacja silna, tyle że nazwisko niezupełnie się zgadza. Ale nazwisko naszego bohatera
sprawia kłopot od samego początku tej sprawy. Już Mecenas, telegrafując do Waszyngtonu, podaje
„Dembiński”, a nie Dębicki jak w latach późniejszych.
„Zwracam się do Was, ponieważ wciąż słyszę co Amerykanie wyczyniają w Wietnamie. Bo
myślę, że można im lejce skrucić. A mianowicie w ten sposób niech oddadzą wszystkim Państwom
jak się któremu należy jaki spadek. A czy nasz spadek poszedł w zapomnienie, chyba nie. Bo gdy brat
mój był w Warszawie w Ambasadzie, to powiedzieli gdzie się znajduje dany spadek i mówili, że u
nich przedawnienia nie ma i przepadnięcia też nie ma, i że gdy Polska się będzie starała to oni
wszystko oddadzą, nawet dali bratu na pamiątkę mapę USA”. (List z Łodzi).
Jeszcze jeden list, charakterystyczny dla swego gatunku:
„Przeto jesteśmy krewni i wyłącznymi spadkobiercami danego majątku (testamętu), którego
treści nie znamy i w ogóle gdzie takowy znajduje się, w jakim urzędzie Stanów Zjednoczonych
Ameryki lub miejscowości, gdyż wiem tylko z radja i prasy o tej sprawie. Natomiast przynależność do
spadku naszej rodziny zdradza rodzina Dębickiego. Dębiccy ustawicznie odszukują w naszym
rodowodzie metryk, a ich adwokat już prawdopodobnie wyjechał do Ameryki w tej sprawie. Więc
wobec powyższych danych bardzo proszę, aby zabezpieczyć spadek na moją rodzinę przeznaczony,
ażeby ktoś taki testamentu nie interpretował. Jednocześnie zastrzegam, aby nikt obcy temu
testamentowi nie chciał się łamać jak to już chciwi czynią. Przeto interweniuje przeciw wszelkim
zakusą”.
Dosyć listów. Ważniejsze, co mówią akta o historii ziemi, którą Mecenas chce dla nas odzyskać.

Rok 1851

Władze stanu Teksas nadają spadkobiercom „N. Dembriskiego, który poległ w Goliad z
Fanninem”, krzyż chlebowy w postaci:
1476 akrów w okręgu Titus,
1920 akrów w okręgu Wichita,
902 akry w okręgu Franklin,
640 akrów w okręgu Dimmit.
Razem 4938 akrów.

Czerwiec 1976

Muszę rozstrzygnąć pewne wątpliwości natury matematycznej. Przeznaczam wieczór na cztery


działania.
Skąd „Echo Dnia” wzięło informację o powierzchni gruntu nadanego spadkobiercom
DembriskieDębickiego? (Amerykanie wdzięcznie przekręcali polskie nazwiska. Jak podaje historyk
Mieczysław Haiman, w wojnie z Meksykiem walczyli także Corritska-Korecki, Polock-Polak,
Colclonzhh-Kołłątaj).
Jeśli akr równa się 0,4 ha, stan Teksas wynagrodził zasługi L.N.D. dwoma tysiącami hektarów, co
stanowi dwadzieścia kilometrów kwadratowych. Bardzo dużo jak dla rodziny jednego człowieka,
jeszcze więcej, gdy w grę wejdzie nafta. Ale osiemset razy mniej, niż chce dziennikarz kielecki.
Kąkolewski zaś w 1957 roku pisze w „Sztandarze Młodych” o obszarze równym paru powiatom.
Jeśli dwadzieścia (kilometrów kwadratowych należnych rodzinie L.N.D.) podzielimy na cztery części,
umowny powiat zajmować będzie powierzchnię pięciu kilometrów. Dawne województwo kieleckie
(około 20 tys. km kw.) musiałoby więc liczyć cztery tysiące powiatów.
Ameryka wydaje się z Polski jeszcze większa, niż jest naprawdę.
Rozkładam mapę stanu Teksas. Jest dokładna i bez trudu znajduję Goliad. Leży nad San Antonio.
Uderza mnie myśl, że znam już nazwę tej rzeki z innych dziejów polskiego wychodźstwa.

Rok 1854

Do portu Galveston w Zatoce Meksykańskiej zawija statek z ludnością całej wsi opolskiej
Płużnicy Wielkiej, ściągniętą do Teksasu przez księdza Leopolda Moczygembę, franciszkanina, autora
listów pisanych prześliczną archaiczną polszczyzną, a zawierających wszelakie rady dla przyszłych
wychodźców. Ślązacy idą pieszo przez prerię, niosąc ogromny krucyfiks, dzwony z płużnickiego
kościoła, narzędzia, naczynia i ziarno zabrane z kraju. Docierają do rzeki San Antonio, która omywa
Goliad. Być może zatrzymują się w forcie. Groby wokół niego są jeszcze anonimowe. Po
sześciomiesięcznej wędrówce wybierają miejsce, fundują kościół i zakładają osadę. Ojciec
Moczygemba nieświadomie nadaje polski sens śmierci Dębickiego.

Rok 1867

Zgłasza się pierwszy człowiek, który chce objąć ziemie po bohaterze. Nazywa się Jakub
Kaufman. Na jego rzecz świadczą niejacy George i Elizabeth Petrovick. Przysięgają, iż znali Alexisa
Dembriskie i jego żonę Ann, zmarłych w Nowym Jorku – rodziców Nicholasa Dembriskie poległego
pod Goliad. Według ich zeznań Nicholas „w chwili śmierci nie był żonaty”, dwaj jego bracia i siostra
nie żyją i nie pozostawili potomstwa. Kaufman przedstawia sądowi akt zrzeczenia się ziemi w
okręgach Titus, Franklin i Dimmit na jego rzecz, podpisany przez Alexisa i Ann Dembriskie w
grudniu 1867 i wkrótce potem sprzedaje za trzysta dolarów prawa do większości tych terenów.

Rok 1887 (?)

Zgłaszają się następni spadkobiercy. Sąd okręgu Dimmit uznaje roszczenia Mary S. Dembriskie,
Annie L. Mitchell, Charity Dembriskie, Mary M. Dembriskie (nie wiemy, jakie pokrewieństwo łączy
je ze spadkodawcą) i przyznaje im 1920 akrów w okręgu Wichita.

Czerwiec 1976

Nieco cieplej. Radca Bańbuła odwołuje alert w sprawie piecyka. Za to chłodniej w tej grze w
chowanego. Wiem na razie, że ziemia została objęta. Nie rozumiem, dlaczego Mecenas przez tyle lat
robił nam na nią apetyt.
Radca Bańbuła: – Zna pani tę historię o adwokacie, który na starość przekazał praktykę synowi?
Po paru dniach syn powiedział – tato, załatwiłem twoją najtrudniejszą sprawę! A stary na to – i z
czego będziesz żył? – Tak, proszę pani.
Nie, to niemożliwe.
Jak by się obronił Mecenas? Może znajdę coś w tych papierach.
Znajduję. Z paru różnych listów i dokumentów przedstawionych przez Mecenasa można
odtworzyć następujący tok rozumowania:
Sama procedura przekazania Kaufmanowi praw do części ziemi budzi wątpliwości, chociaż był to
wiek dziewiętnasty, kiedy ludziom wierzono na słowo, i kraj, który nie znał rutyny. Dalej, dziwi imię
„Nicholas” podane przez Petrovicków. Przecież Dębicki używał imion Ludwik Napoleon i pod tym
drugim zapisany został jako ochotnik na liście kompanii Chenowetha, z której przeniesiony został do
Wyatta, a potem do Fannina. Petrovickowie, którzy wiedzieli tylko o literze „N” w aktach nadania
ziemi, nazwali swego Dembriskiego imieniem, które wydawało im się stosowne, bo popularne.
Zabrakło im wyobraźni, by nadać mu imię-hasło odpowiednie dla Polaka urodzonego w czasie
wielkich tęsknot i nadziei, jeszcze nie zdruzgotanych klęską roku dwunastego. Najpewniej nie
wiedzieli nic – ani jak się naprawdę nazywał, ani ile miał lat, ani skąd naprawdę pochodził; jego kraj
nie istniał na mapie. Ale przede wszystkim nie wiedzieli, z kogo się urodził. Skoro rodzicami Ludwika
Napoleona Dębickiego byli, jak dziś wiadomo (odpis metryki do wglądu), Józef i Tekla z domu
Komodzińska, nie mogli być nimi Alexis i Ann Dembriskie. A nawet jeśli niezgodność imion nie
stanowi dowodu, bo w tamtych czasach ludzie mieli ich po parę i używali różnych, to dowodem
niezbitym będzie fakt, że Józef i Tekla nie wyjeżdżali z Polski. W jednym ze swoich listów
skierowanych do obywatela amerykańskiego, nie wiadomo, klienta czy adwokata, Mecenas pisze:
„Wskutek poszukiwań w archiwach udało mi się ustalić, że rodzice L.N.D. wcale nie wyjeżdżali z
Polski, i w przybliżeniu wiem, gdzie zmarli. W tych dniach wyjadę do tych miejscowości, aby ustalić
miejsce śmierci rodziców L.N.D.”. Ale czy ustalił – tego już z akt nie wiadomo.
W każdym razie Mecenas jest pewien, że Petrovickowie i Kaufman byli oszustami.
Na temat praw trzech pań Dembriskie i pani Mitchell do ziemi w Wichita Mecenas nie zabiera
głosu. Pisze tylko, że nawet gdyby te tereny miały być dla nas stracone, reszta i tak warta jest
zabiegów.

Nadal czerwiec 1976

Zasobne, spokojne mieszkanie państwa Motylewskich w Warszawie.


– Wiem, że Mecenas zaliczał państwa, a raczej panią, do grupy spadkobierców L.N.D., był
państwa pełnomocnikiem…
– Jaka szkoda, że cioci już nie ma, ona żyła tą sprawą!
– Ale ja przychodzę z pytaniami, nie przynoszę żadnych zawiadomień.
– Ach, te pieniądze nie mają znaczenia. Ciocia nie była zamożna, umarła w domu emerytów
służby zdrowia, ale co mogła, rozdawała. Sprzedała swój stary domek w Ostrowcu za czterdzieści pięć
tysięcy, to sobie zostawiła dwadzieścia. Dzieliła ludzi na rodzinnych i nierodzinnych. Miała dużo
czasu i chciała poznać wszystkich żyjących i nieżyjących członków naszego rodu. O prapradziadkach,
praprababkach mówiła Antoś, Hela, znała ich losy, dociekała, jaki mieli charakter. Ciągle opłakiwała
powstańca Ignasia, który w 1864 roku powieszony został na rynku w Radomiu, i nie mogła darować
Marysi, że wyszła za generała carskiego Krzywobłockiego. Ciocia nosiła imiona Marianna
Scholastyka, a nazwisko Dębicka, za mąż nie wyszła – była wielką patriotką i człowiekiem naprawdę
z kościami dobrym. Całe życie pielęgnowała chorych, już w czasie pierwszej wojny, jako
sanitariuszka dostała medale, na zdjęciach z tamtych lat jest prześliczna. Pochowaliśmy ją niedawno
na Powązkach. Mamy piękny grób rodzinny, ogromny, w kwaterze 187, rząd II, z herbem Jaxa-
Dębickich, Gryfem, wyrytym na froncie, i ciągle o niej pamiętamy, naprawdę bardzo brakuje nam
cioci.
– Czy państwo wiedzą, że Mecenas nie żyje?
– Nie, nie wiemy. Ach, to wielka strata. To był bardzo sympatyczny pan. Bardzo się przejmował
tą sprawą. Tylko nas peszyło, że nie brał pieniędzy. Kiedyś nawet, już dawno, kiedy trzeba było
zgłosić sprawę w zespole adwokackim, a myśmy jakoś nie mieli grosza, Mecenas wyjął dwa tysiące
czterysta i mówi: wpłaćcie państwo od siebie, potem się policzymy, i nigdy nie chciał przyjąć długu,
mówił, że jeszcze jest czas. To co będzie dalej z tą sprawą? Upadnie?
– Państwo czekają jednak na te pieniądze?
– Myśmy się nawet nigdy nie zastanawiali nad tą sumą ani na co ją przeznaczyć, i w ogóle nie
mówimy o tym nikomu. Przekonałam się kiedyś, że ludzie nie chcą o tym słuchać. Powiedziałam coś
w biurze o tym spadku i zapadło głuche milczenie. Koleżanki nie zapytały nawet: to kiedy dostaniesz,
albo: ile? A o zwykłych pantoflach z komisu rozmawiamy nieraz przez pół godziny. Albo że ciastka u
Bliklego popsuły się. Nie mogę zrozumieć, dlaczego ten temat nie został podjęty, bo z braku
ciekawości na pewno nie, my wszystkie jesteśmy ciekawe, z nadmiaru taktu też nie, no bo nie, i nie z
zawiści chyba, na tyle moje koleżanki znam. Ani z braku wyobraźni, ani z ostrożności. Coś w tym
musi być, ale nie wiem co. Naprawdę nie wiem. Psycholog pewnie by to wytłumaczył.
– Osoby, z którymi pracuje pani od lat, nie chcą przyjąć do wiadomości, że nagle może się pani
stać zupełnie kimś innym?
– Ale czy ja bym się stała kimś innym? Może lepiej, żeby tych pieniędzy nie było.
– Pan myśli tak samo jak żona?
– Ja w te pieniądze nie wierzę za bardzo. Ale tak się ułożyło, że chociaż żona jest z Dębickich, to
ja więcej interesuję się tą sprawą i ja ją prowadzę w rodzinie. Kiedy ciocia się postarzała i nie mogła
już chodzić po archiwach i kancelariach, spotykać się z Mecenasem, odpowiadać na listy, zaczęła
stopniowo wciągać mnie. Wybrała mnie, bo wie pani, ja jestem jeszcze sprzed wojny handlowcem i po
trosze finansistą, mam jakie takie pojęcie o prawie, po wojnie organizowałem w Warszawie
Delikatesy i byłem szefem całego tego przedsiębiorstwa. A w tej sprawie spadkowej jest wiele
różnych zawiłości i kruczków, trzeba na nią patrzeć nie tylko przez ten romantyzm polski, ale i
realistycznie; ciocia mimo wszystko wiedziała o tym. Postanowiłem więc wszystkie materiały
zgromadzone przez ciocię uporządkować, kupiłem parę grubych brulionów szkolnych, powpinałem
wszystko chronologicznie albo przepisałem, każde spotkanie z Mecenasem odnotowywałem dokładnie
nawet z datą i miejscem, bo Mecenas, który przedtem spotykał się z nami w domu, z czasem zaczął
się umawiać już tylko w kawiarniach, jakby konspiracyjnie. Wiele o nim myślałem, wiele. Po co mu
była ta sprawa.
– A po co była panu?
– Wie pani, miałem jakby drugie życie. Zupełnie inne. Stoi człowiek w sklepie w ogonku albo
wisi w tramwaju i myśli, jak wygląda ta ziemia w Titus na przykład. Biorę potem atlas, szukam…
Albo zastanawiam się – dlaczego konsul rosyjski włożył tyle wysiłku, żeby odpowiedzieć na list Marii
Krzywobłockiej – już nie pamiętam, kim ona jest dla nas, zaraz sprawdzę w drzewie, chyba babcia
stryjeczna żony. Czy dlatego, że była generałową, czy że w tamtych czasach w ogóle urzędowało się
tak? Albo porównuję daty – czy generałowa mogła ratować Ignacego, którego powieszono w Radomiu,
albo interweniować w sprawie innego naszego przodka, Juliana, który poszedł na Sybir… Ta sprawa
stała się dla mnie jakby dodatkową posadą, bardzo interesującą, chociaż niepłatną, ale skoro Mecenas
nie żyje i to się kończy, przejdę z tej posady na emeryturę.
Pytam państwa Motylewskich, czy wiedzą, jak zginął Ludwik Napoleon Dębicki, i czy mają po
nim jakieś pamiątki.
Pamiątek nie mają; pokrewieństwo pani Motylewskiej z naszym bohaterem jest bardzo dalekie.
Nie poprzez jego rodzeństwo, lecz poprzez dziadków, którzy są również przodkami pani
Motylewskiej. Jej prawa do spadku są bardzo problematyczne. Ale Mecenas ustalił, a spadkobiercy „z
pierwszej linii” przystali na to, że krewni całkiem dalecy też coś dostaną, jeśli się przyczynią do
zwycięstwa w walce o spadek. Spisano nawet odpowiedni dokument i potwierdzono go notarialnie.
Jak zginął Dębicki – wiedzą. Ale nie słyszeli o tym, że niemiecki najemnik wydawał rozkazy.
Ta wiadomość robi na pani Motylewskiej wielkie wrażenie.
Mówi, że w drugiej wojnie światowej zginęło trzynastu jej bliskich. Sama przeszła przez
Ravensbrück. Pyta: – Czy pani nie mogłaby mi pomóc? Mój brat na miesiąc przed Powstaniem
pojechał do stryja, który był dzierżawcą w Józefowie, w Kieleckiem. Brat miał lat dwadzieścia, może
dwadzieścia jeden, nie wiem dokładnie; nasza mamusia zginęła w Powstaniu, na ulicy Kościelnej, od
kuli. Więc kiedy wieść o Powstaniu dotarła do tego majątku, wziął konie i postanowił przedrzeć się do
Warszawy. Pies, który z nim pobiegł, wrócił po paru dniach. Brat zaginął bez śladu, PCK nic nie wie,
ludzie z okolic nie wiedzą. Może pani coś o tym napisze, chociaż bardziej już wierzę, że żyje, niż w
to, że ktoś potrafi nam wskazać grób, w którym leży. To jest dla mnie najważniejsze, powinnam to
pani opowiedzieć na samym początku spotkania.

Lipiec 1901

Konsul cesarstwa Rosji w Nowym Jorku, Tiepłow, odpowiada listownie generałowej


Krzywobłockiej w Warszawie. Informuje ją, że począwszy od roku 1894, do konsulatu rosyjskiego w
Nowym Jorku napływały liczne pytania o spadek po N. Dembińskim oparte na bardzo mglistych
domniemaniach. Indagujący nie dostarczali żadnych pewnych wskazówek. W roku 1885 przyjechał
nawet do Stanów ktoś zaopatrzony w pełnomocnictwa paru osób uważających się za spadkobierców
Dembińskiego i utrzymywał, iż według jego informacji cały spadek znajduje się w rękach katolickiej
kongregacji w Teksasie. „Dochodzenia przeprowadzone wówczas w Galvestonie przez naszego
wicekonsula – informuje Tiepłow – nie dały żadnych pozytywnych wyników, gdyż stan Teksas w
trzydziestych latach przeszłego stulecia znajdował się w stanie dezorganizacji i w przechowywaniu
dokumentów nie było żadnego porządku”. Konsul pisze dalej, że nie poprzestał na tych zabiegach.
Trudności w uzyskaniu języka nasunęły mu myśl, że spadek istnieje, a ludzie znający go celowo
ukrywają wszystkie dane. Zwrócił się więc do prasy. „Na moją prośbę zostały zamieszczone we
wszystkich miejscowych gazetach odpowiednie artykuły”. W rezultacie napłynęły listy, które
pozwoliły konsulowi na następujące stwierdzenie: „Dobra, którymi interesują się pytający, nadane
zostały Napoleonowi Dembińskiemu, który 27 marca 1836 roku został zabity pod Goliad. Wobec tego,
że spadkobiercy Dembińskiego nigdy nie występowali o tę ziemię, zawładnęły nią osoby obce (…).
Wartość wspomnianej ziemi można określić według obecnych cen w przybliżeniu na 30 tysięcy
dolarów (około 60 tysięcy rubli), gdyż w różnych okolicach stanu Teksas cena za 1 akr waha się od 5
do 10 dolarów”.

Ciągle rok 1901

W okolicach Beaumont w Teksasie, 250 kilometrów w linii prostej od Goliad, tryska ropa
naftowa. Ostatnie zdanie listu konsula Tiepłowa traci aktualność.

Czerwiec 1976
Zaczynają się upały, wchodzę z przyjemnością w lodówkę archiwum. Teka Dębickiego na swoim
miejscu. Co w niej znajdę o latach przed tamtą wojną? Skąpo. Właściwie tylko wzmianki w listach:
„Do babki mojej śp. Anny Dębickiej, wówczas już wdowy, przed pierwszą wojną światową
zgłosił się jakiś pan, poinformował się szczegółowo o jej stosunkach rodzinnych, majątkowych,
rozglądał się po mieszkaniu i na ostatku zwrócił się z tymi słowy: Pani tak ubogo mieszka, w naszych
księgach inaczej Pani wygląda, proszę mnie sprzedać to, o czym Pani nie wie. Odpowiedź mojej babki
brzmiała – jak mogę sprzedać to, o czym nie wiem, przecież ja mam dzieci. Osobnik ów więcej nie
zgłosił się, a lata mijały. Dlaczego babka nie legitymowała tego osobnika, kto on jest i kto jego
wysłał, dla mnie jest zrozumiałe – przygnieciona biedą i kłopotami wyżywienia sześciorga dzieci,
dręczona procesami przez złego sąsiada, nie miała głowy…”. (List z Wałbrzycha).
„Starzy krewni oraz śp. Ojciec mój Maksymilian opowiadali mi, że mój pradziadek Józef Dębicki
otrzymał przed pierwszą wojną światową (gdzieś około roku 1900 lub wcześniej) zawiadomienie o
spadku po stryju poległym w Ameryce. Józef wywodził się ze szlachty, ale jego ojciec był już ubogim
robotnikiem, bo dziadek Andrzej cały majątek przepił w karczmie”. (List z Gdyni).
A potem, jak pisze ktoś inny, „przyszła wojna i przeszkodziła dalszej sprawy. Zebraliśmy
wszystkie dokumenty, a okręt z pocztą został zatopiony”.

Rok 1928

Amerykanin Herbert Davenport przygotowuje studium historyczne pt. „Fannin i jego ludzie”.
Studium nie zostaje ukończone. W notatkach Davenporta znajduje się informacja, że „N. Dembriskie”
urodził się w Klucku, parafia Grzymałków, prowincja Poznań, Niemcy, 8 kwietnia 1807 roku.

Nadal rok 1928

W Grudziądzu powstaje Komitet Spadkowy Rodziny Dębickich, organizacja mająca na celu


wyegzekwowanie legendarnego spadku na rzecz swych członków. Wszyscy oni obciążeni są
składkami na koszta prowadzenia tej akcji. Wśród członków pochodzących z różnych stron Polski
przeważają, zarówno liczebnie, jak i energią i sprawnością działania, Dębiccy z Poznańskiego.

Czerwiec 1976

Szukam ulicy Słowackiego w Starachowicach. Mówią mi, że to gdzieś tutaj, w pobliżu. Ale widzę
tylko jednakowe bloki nowego osiedla, spiętrzone na skarpie, obrócone ku rozległej dolinie i
świętokrzyskiemu grzbietowi, w którym rysują się wyraźnie wyniesienia Świętego Krzyża i Świętej
Katarzyny. Wreszcie gdzieś pod tym blokowiskiem znajduję dróżkę nitkę przywaloną klockami.
Biegnie ta nitka do góry, na nią nanizano domki pół miejskie, pół wiejskie, daczowate, puste już albo
domieszkiwane. Do mego numeru jeszcze daleko, ale dróżka urywa się nagle, zagradzają ją w poprzek
nowo wzniesione garaże, zachlapane jeszcze cementem. Za garażami lej w czarnej ziemi, można by do
niego wepchnąć pół blokowiska, na dnie leja czerwony staw…
Obchodzę krater, ale nitka urwana na dobre. Wracam do domków jeszcze domieszkiwanych.
Może tam wiedzą, gdzie mieszka osoba, która czeka na miliony z Teksasu?
O milionach nie wiedzą. I nazwiska nie znają. Ale uliczka – mówią – przetrwała jeszcze po
drugiej stronie osiedla, na skarpie nad wielką arterią. To już nie uliczka właściwie, lecz grupa
domków pogubionych w ogródkach dawno nie plewionych, porytych rowami, zasypywanych hałdami
ziemi i żużlu.
Jeden z domków jest stary, z klasycystyczną facjatą, biały, rozsiadły. Kuchnia w nim po
staroświecku obszerna, ale nowocześnie wyposażona. Kobieta w spódnicy długiej po wiejsku,
przycupnięta na niskim stołeczku, obiera ziemniaki.
Pytam o Irenę Rudzińską. Wstaje. Spódnica nie jest długa po wiejsku, lecz po szlachecku.
Jak się to dzieje, że nad arterią, której hałas słychać w tej kuchni, nad osiedlem z prefabrykatów,
nad kominami kotłowni c.o. ktoś nosi na co dzień sylwetkę z litografii Grottgera? Dom już miejski,
ale jeszcze o godnych proporcjach dworku, zbudowany został przez Teodozję Słomińską, z domu
Dębicką, rodzoną siostrę L.N.D. Tak właśnie budowała się szlachta migrująca do miast; jeśli stać ją
było na budowanie. Irena Rudzińska jest prawnuczką Teodozji i należy do grupy jedenastu osób, które
według opinii Mecenasa mają pierwszeństwo do spadku.
Trudno uwierzyć, że są jeszcze w Polsce domy zamieszkane od ponad stu lat przez jedną rodzinę,
strychy, gdzie od pokoleń składa się listy, ławki ocienione przez drzewa domowe, którym, gdy były
młodsze o lat sto dwanaście, powierzano pieczę nad bronią powstańczą i ubogimi skarbami.
Mecenas ustalił, że Józef Dębicki i Tekla z domu Komodzińska mieli oprócz Ludwika Napoleona
dwóch synów – Konstantego i Arnolfa, i dwie córki – wspomnianą Teodozję Słomińską i Aleksandrę
Mazurkiewiczową. Konstanty umiera bezdzietnie, linia Arnolfa ginie nam z oczu; każda z obu sióstr
(podobno Mecenas się myli – sióstr było więcej niż dwie) daje początek wielkiemu drzewu
potomnych. Ci potomni rozsypują się po różnych miastach i różnych krajach. Irena Rudzińska latami
przebywa w Przemyślu, do szkół chodzi w Wiedniu. Ale na pniach i piętrach gałęzi znajdujemy raz po
raz kogoś, kto mieszkał albo mieszka w Starachowicach. Jakby ta rodzina upodobała sobie jeden punkt
stały.
Dom, w którym rozmawiamy, żyje jeszcze spokojnie, chociaż nowa dzielnica napiera nań
zewsząd. Posadzki lśnią w nim miodowo, regały od ściany do ściany pełne są książek nie pokrytych
kurzem. Na tarasie bawi się prawnuczek, jego matka, ekonomistka przemysłu z Warszawy, zwraca się
do babki swego męża z sympatią i szacunkiem. Wszystko tu się wydaje naturalne i pełne,
staroświeckość babki nie jest ani konserwatyzmem, ani modą, to tylko ciągłość… Mówimy o
Żeromskim i czy można sobie wybrać miejsce bardziej stosowne? Chociaż zza bloków nie widać
Puszczy Jodłowej.
Mówimy o Żeromskim, bo pani Rudzińska podejrzewa, iż jeden z epizodów jego powieści oparty
został na wydarzeniu z życia L.N.D. Dębickiego, powstańca listopadowego, zmusiła ponoć do
emigracji sytuacja raczej przypadkowa – spoliczkował w warszawskiej kawiarni oficera carskiego,
który ubliżył Polce. Sprawa miała być głośna, mogła posłużyć pisarzowi…
Pani Rudzińska wie, jak zginął Dębicki, ostatni romantyk w tej rodzinie; żałuje, że nie zachowały
się po nim żadne pamiątki ani dokumenty. Wie, jak borykali się z biedą pierwsi w tej rodzinie
pozytywiści. Brat Ludwika, Konstanty, pracuje w Zakładach Górniczych w Starachowicach.
Starachowic jeszcze nie ma na mapie, listy idą na Wierzbnik. To Konstanty, budując przemysł
starachowicki, uruchamia siły, które po upływie wieku zniszczą siedzibę rodzinną.
Wychodzimy do ogrodu, który musiał być kiedyś przepiękny. Ale już go nie warto doglądać.
– Tutaj będzie park – mówi pani Rudzińska. – Dom zostanie zburzony.
Opuszczamy się skarpą tuż ponad arterię.
– Mieliśmy tam, na dole, grupę dębów, ogromnych. Nad całym moim życiem szumiały te dęby.
Stały obok siebie jak wierna prastara rodzina. Dęby rzadko tak rosną. Ścięto je, kiedy przeprowadzono
tę drogę. Tę ulicę pijanego wójta.
Śmieje się. – Tak ją nazywamy. Tyle ma zakrętów. Ale nasze dęby nie zmieściły się w żadnym
zakolu. A na zachodzie – po zachodniej stronie domu – był dąb samotnik. Dąb, któryśmy nazwali
„powstańczym”. Bo tam właśnie w roku 1863 schowano jakiś skarb tych nieszczęsnych. I zawsze pod
tym dębem było rozkopane. Do ostatnich lat ktoś się zakradał i szukał. Ale ten dąb także ścięto, bo
tam, z drugiej strony ogrodu, zrobiono zjazd do tej wielkiej drogi.
– Proszę pani, czy pani liczy na ten spadek?
– Nie… Kiedyś liczyłam, ale to zawsze było odległe. To nigdy do mnie nie należało. Jeśli nic nie
dostanę – nic przez to nie utracę i nie będę się martwić. Prawdziwa strata to były te drzewa.

Rok 1931

W Teksasie odkryte zostają następne pola naftowe.

Lata 1930–1933

Wuj Kazimierz von Stein, wynalazca urządzenia do wiercenia szybów naftowych przy użyciu kul
stalowych, i ciotki Eugenia i Zofia, rezydentki w jego domu, wnuczki rodzonej siostry L.N.D., piszą z
Borysławia do Ireny Rudzińskiej i jej męża w Starachowicach:
„Czy nie moglibyście nam trochę wiktualjami pomagać? Czy nie moglibyście to autobusem
ciężarowym uskutecznić? To znaczy na zimę trochę siana, rąbanego drzewa, parę worków kartofli,
owsa, suszonych grzybów, trochę masła, słoniny, wieprzowiny etc. przysłać? Ty droga Irenko pewno o
reperacjach, ogrodzeniach w »kamienicy« musisz z mężem pamiętać, no ale kiedy nam starym
biednym tak strasznie ciężko jest! I teraz żadne słupy graniczne nas nie dzielą”.
Dopisek wuja: „Błagałem, żeby tego listu do Was nie wysyłały, przytaczałem, że za przewóz
pszenicy z Brodów do Kielc musiano za transport koleją zapłacić więcej jak pszenica była warta, ale
nic nie pomogło, list będzie wysłany, basta. Wstyd mnie, że siostry piszą, wstyd, że muszę to
potwierdzać”. (Rok 1930).
„My ze zdrowiem trzymamy się, żyjemy w wielkiej nadziei, bo w końcu b.m. powinni się
dowiercić drugiego horyzontu produktywnego”. (Rok 1932).
„Kopalnia w Hoszowie, która tak ważną kwestją w naszem położeniu stała się nielitościwą
zagadką. Szyb obecny został założony między dwoma dawnymi szybami, które miały w 380 m.
głębokości produkcji samoczynnej po 1 wagonie na dobę, a w tym nowowywierconym otworze były
bardzo silne gazy; lecz produkcji wybuchowej nie było. Dlatego to wiercili do 520 m. głębokości
nadaremnie. Obecnie chcą otwór zabić iłem do 380 m. głębokości i brać tę wzgardzoną produkcję.
Ilość tej produkcji zadecyduje o dalszych losach kopalni. Bogaty człowiek, który zawarł ze mną
kontrakt nie chce więcej ryzykować, a jego spólnik wycieńczony bo w sąsiedztwie wywiercił dwa
szyby puste. Nasza hipoteka, która ma być wypłacona, dała się naciągnąć tak, że 750 zł dadzą
gotówką, a 800 zł obligacjami, każdemu sukcesorowi. Na te pieniądze czeka tyle zobowiązań, aż pfe!
Ciotunia Gienia też pewno grypę przechodzi. Ciotunia Zochna też kichnęła ze trzy razy…” (Rok
1933).
„Od pożegnania się z Wami nic się u nas nie zmieniło. Były widoki rekonstrukcji jednego szybu
produktywnego; który został fatalnie torpedowaniem zagwożdżony… Gram na loterii z sąsiadem na
spółkę, a to ¼ losu 24909. Piszę o tem dlatego, że na pewno macie zawsze listę ciągnienia…”
Dopisek ciotki: „A tu brak opału i jadła dają się nam we znaki, ani mąki, ani cukru, ani masła, ani
kaszki, no nic niemamy. Rozpacz nas ogarnia co dalej robić, więc udajemy się do Was drogie dzieci…
Czy mąż poluje, może jakiego zająca, dzika, lub sarniuka zdobędzie, to by nam się z tego ukroiło.
Ratujcie nas drogie Dzieci jak możecie, a prędko, da Pan Bóg, że się interesa poprawią…”.

Rok 1934

W Toruniu odbywa się wielki zjazd Dębickich z Poznańskiego. Uczestniczy w nim dwieście
osób. Zjazd uchwala powołanie specjalnego doradcy do spraw genealogicznych oraz wybiera
przedstawiciela, którego deleguje do USA celem zbadania sprawy na miejscu. Delegat, Czesław P. z
Inowrocławia, udaje się w podróż, nie dociera jednak do Ameryki. Ulega pokusom Paryża, puszcza na
nie grosz familijny i albo – jak mówią jedni – pozostaje na stałe w nadsekwańskiej stolicy, albo – jak
twierdzą drudzy – wraca po cichu do kraju i zaszywa się gdzie pieprz rośnie.

5 kwietnia 1939

Mr Edmund Wdzienkowski z Brooklynu, polonijnej dzielnicy Nowego Jorku, pisze do redakcji


Słownika geograficznego Państwa Polskiego:
„W Stanach Zjednoczonych podano mi, że w roku 1807 wieś czy też wioska Kluck parafii
Grzymałków leżała w ziemi Poznańskiej (owego czasu w Niemczech). Ponieważ dużo mi się
rozchodzi o autentyczny dowód powyższej informacji, upraszam o łaskawy odpis i zawiadomienie,
czy owa informacja nie jest przypadkowo mylna. Jeżeli tak, to gdzie rzeczywiście leży wieś lub
miasteczko Kluck parafii Grzymałków. Na łaskawą odpowiedź załączam kupon, który poczta zamieni
na odpowiednią ilość marek pocztowych”.

23 maja 1939

A. Jabłkowska z redakcji Słownika geograficznego Państwa Polskiego, Warszawa, Nowy Świat


19, odpowiada:
„Szanowny Panie! W odpowiedzi na pismo Pana uprzejmie komunikujemy, że nieznana nam jest
miejscowość Kluck – tak jak Pan pisze, było natomiast Kłódzko (w dokumentach Kłudzko, Kłucko),
wieś i folwark, powiat konecki (miasto Końskie), gmina Miedzierze, parafia Grzymałków. Dziś
miejscowość ta należy do województwa łódzkiego. Jeśli spojrzymy na mapę, Kłudzko znajduje się
między Kielcami a Pilicą, a obszar ten po III rozbiorze należał do Austrii i w roku 1809 wszedł w
skład Księstwa Warszawskiego (utworzonego w r. 1807). Zabory pruskie sięgały tylko do Pilicy – tak
więc nigdy nie mogło to przynależeć do Niemców, w roku 1883 – 60 domów i 303 mieszkańców, 2070
morgów ziemi dworskiej i 260 włościańskiej. W wiosce Gliniany Las należącej do Kłudzka są
kopalnie rudy żelaznej”.

Czerwiec 1976

Ale kto pomoże rozwikłać moje wątpliwości? Do poprzednich pytań dołącza się nowe: po kim
chcieli dziedziczyć ci wszyscy, którzy zabiegali o spadek przed pierwszą wojną i drugą wojną
światową? Czy wiedzieli, że Dembriskie spod Goliad jest Dębickim z parafii Grzymałków? Czy też
dopiero Davenport, niedokładnie zresztą, podał to w swej pracy? Czy wiadomość o losach L.N.D. w
Ameryce dotarła w ogóle do jego rodziców w Polsce, którzy – jak twierdzi Irena Rudzińska – żyli
jeszcze długo po tragicznej śmierci syna? Pani Rudzińska przypuszcza, że Józef i Tekla nie wiedzieli,
co się stało z Ludwikiem. A czy rodzeństwo L.N.D. znało dzieje brata za oceanem? I tego nie wiemy.
Irena Rudzińska mówi, że o tragicznej historii Dębickiego słuchała już w dzieciństwie, ale nie wie,
kiedy i jaką drogą ta historia dotarła do kraju.
Nawet w tych listach pisanych w Borysławiu już z dna kryzysu, w których mowa o biedzie,
obciążonych hipotekach, nadziejach ulokowanych w losie na loterię, zagwożdżonych szybach – ani
słowa o Ludwiku Napoleonie Dębickim i jego latyfundiach naftowych. A przecież walka spadkowa
trwa już na dobre. Więc autorzy listów nie wiedzą, że czeka na nich fortuna większa niż ta, którą może
przynieść los loteryjny?
Kto potrafi odpowiedzieć na pytanie, czy przetrwała gdzieś, udokumentowana, ciągłość pamięci
po L.N.D. (co by było ważne w walce o spadek), czy też nasz bohater w wiele dziesiątków lat po swej
śmierci narodził się jakby na nowo?
Myślę, że mógłby na to odpowiedzieć Mecenas.
Wykręcam numer na Dolnym Mokotowie.
– To znowu ja. Nie mogę się uporać z tą sprawą. Pani na pewno wiele rozmawiała z panem
Mecenasem o spadku teksańskim. Ma pani jakieś notatki, przechowuje archiwum. Niech mi pani
pomoże.
– Ja tak niewiele wiem. Ale proszę przyjść.
Nie jesteśmy same. W głębokim fotelu siedzi już świadek, przyjaciel państwa domu, teraz, po
śmierci Mecenasa, doradca pani. Domaga się ode mnie wyjaśnień.
Muszę długo tłumaczyć, dlaczego zajęłam się tą sprawą. Czemu to służy. I jak zawsze, gdy mi
zadają podobne pytania, nie umiem odpowiedzieć przekonywająco.
Na dodatek jamnik pani domu zjada mi pończochy. Już zjadł z jednej nogi.
Świadek-doradca wysłuchał. Nabiera powietrza:
– Pisanie o tej sprawie może być tylko szkodliwe dla jej dalszego przebiegu. Dlatego żądamy, by
się nią pani przestała zajmować.
– Dla dalszego przebiegu? Będzie dalszy przebieg?
– Tak, ale w imieniu wszystkich zainteresowanych żądam, by pani milczała.
– Kto będzie dalej prowadzić tę sprawę?
– Pewna firma amerykańska. Wszystko już jej przekazano.
– Jak się nazywa ta firma?
– Pyta pani jak główny spadkobierca. Po zakończeniu tej sprawy udzielimy pani wszelkich
informacji.
– Kiedy pan się spodziewa zakończenia sprawy?
– Bądźmy dobrej myśli.
– Tak mówił Mecenas przez dwadzieścia dwa lata. A sprawa już się ciągnie przez sto. Nic mi
państwo nie powiedzą?
– Tylko tyle, żeby o tym nie pisać.

Lipiec 1976

Dlaczego mam o tym nie pisać?


Telefonuję do Kąkolewskiego.
– Powiedz mi, jaki był w ostatnim okresie stosunek Mecenasa do prasy? Czy chował przed nią tę
sprawę?
– Nie. Chciał, by o niej pisano. Może spodziewał się nowych informacji, które napłyną po
wydrukowaniu tekstów. Może chciał przekonać swoich klientów, że sprawa jest żywa.

Nadal lipiec 1976

Analizuję notatki zrobione w archiwum Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Biorę dwa świeże
arkusze papieru. Na jednym piszę: Spadek nierealny. Na drugim: Spadek realny. Pod pierwszym
nagłówkiem wpisuję różne „przeciw”, pod drugim – „za”.
Spadek nierealny: UPŁYW LAT ODDALA ROSZCZENIA. List od adwokata Edgara M. Manna,
Wichita Falls, Teksas, do adwokata Harry Lambertona, Waszyngton, datowany 1954:
„Przeprowadzono inspekcję (…) i wydaje się, iż istnieje prawidłowy łańcuch właścicieli – od
pierwotnych do dzisiejszych. Notatki podatkowe świadczą o tym, że płacono regularnie za te
posiadłości (…). Uważam, że przedawnienie nie pozwala nikomu, spoza owego łańcucha
uprawnionych, domagać się tej ziemi, niezależnie od tego, czy oryginalne oświadczenie, kto jest
spadkobiercą, było prawdziwe lub nie. Jeśli są inni spadkobiercy, sądzę, że przedawnienie absolutnie
ucina ich prawa. Mamy pięcio-, dziesięcioi dwudziestopięcioletnie okresy przedawnienia i myślę, że
każdy z nich można by wykorzystać. Jeden z naszych dwudziestopięcioletnich okresów działa przeciw
zamężnym kobietom, krewnym z dalszych linii, nieletnim, lunatykom, innymi słowy – przeciwko
wszystkim. Nie wyobrażam więc sobie, jak ktokolwiek uważający tę ziemię za swe dziedzictwo może
mieć nadzieję na odzyskanie choćby jej skrawka”.
Spadek realny: PRZEDAWNIENIE I ZASIEDZENIE NIE DZIAŁAJĄ W TEJ SPRAWIE. List
Mecenasa do Ministerstwa Finansów datowany 1957: „Profesor Manfred Lachs na polecenie
Ministerstwa Spraw Zagranicznych przebywając ostatnio w Nowym Jorku, konsultował się z
prawnikami amerykańskimi (…). Przywiózł opinię, że skoro prawni spadkobiercy nie otrzymali z
sądu oficjalnego zawiadomienia, tzw. Headright Certificate, o wakującym na ich rzecz spadku, to
przedawnienie roszczeń nie istnieje”. List z biura adwokackiego Wynne i Wynne, Dallas, do biura
adwokackiego Samuel S. Zagon, Zagon, Sandler, Aaron i Rosen, Beverly Hills, California, datowany
1958: „Prawa zasiedzenia nie można zastosować przeciwko stanowi Teksas. Ta zasada jest wyraźnie
sformułowana w prawie stanu Teksas”.
Spadek nierealny: AMERYKA NIGDY GO NIE WYDA. List konsula polskiego w Chicago do
Mecenasa, datowany 1962: „Jeżeli nieraz nie jesteśmy w stanie wydobyć drobnych spadków,
otwartych przed kilku laty zaledwie, i bynajmniej nie przedawnionych, to jakie mogą być szanse
wydobycia spadku otwartego przed przeszło stu laty, sięgającego astronomicznych sum i
naruszającego interesy potężnych firm? W dodatku w Teksasie, słynnym ze swej ksenofobii. Ale to
jest tylko moje prywatne zdanie i jeżeli się okaże, że nie mam racji, to będę się z tego tylko cieszył”.
Spadek realny: AMERYKA ZECHCE PERTRAKTOWAĆ. W pismach do MSZ, datowanych
1961 i 1962, Mecenas informuje, że zdaniem adwokatów amerykańskich, z którymi jest w kontakcie,
istnieje możliwość zawarcia ugody z obecnymi posiadaczami majątku należnego spadkobiercom
L.N.D. „Widocznie sprawa nie jest tak beznadziejna, skoro Brainard Morgan Bulkeley, prezes
Towarzystwa Ubezpieczeniowego Aetna Life Insurance, które posiada część majątku spadkowego,
gotów pertraktować z wylegitymowanymi spadkobiercami”.
Spadek nierealny: KTO POPROWADZI TĘ SPRAWĘ I KTO ZA TO ZAPŁACI? Wydział
Spadków MSZ w tak zwanym trafarecie, kierowanym od paru lat do osób pytających o spadek po
Dębickim: „Poważne firmy adwokackie, do których zwracaliśmy się z propozycjami przeprowadzenia
sprawy o rewindykację tego spadku, nie chcą się jej podjąć na przyjętych tu warunkach, to znaczy na
swe ryzyko (adwokat otrzymuje honorarium tylko w razie wygrania sprawy, jako pewien procent
uzyskanych kwot). Motywują to tym, że sprawa jest więcej niż niepewna, gdyż obecni właściciele
gruntów nadanych w swoim czasie Napoleonowi Dembriskie nabyli je w dobrej wierze od
hipotecznych właścicieli. W tych warunkach trzeba by wyłożyć kilkadziesiąt tysięcy dolarów na
koszty prowadzenia procesu, którego wynik w podanych warunkach jest więcej niż problematyczny”.
Spadek realny: SĄ MECENASI I FINANSIŚCI GOTOWI PODJĄĆ RYZYKO. Mecenas w
różnych pismach do MSZ wymienia nazwiska „cudzoziemców dewizowych”, którzy chcą finansować
sprawę za procent od sumy spadkowej; jeden z nich, Kanadyjczyk, przekazał już parę tysięcy dolarów
i Mecenas otworzył konto w Montrealu. Mecenas wymienia także firmy adwokackie gotowe
prowadzić sprawę. Jedna z tych firm – Nizer, Benjamin, Krin i Ballon, zasługuje – zdaniem Mecenasa
– na szczególne zaufanie. W liście datowanym 1962 Mecenas podaje, iż w dniu, w którym wylądował
w Nowym Jorku, by pracować nad sprawą Dębickiego, zakończył się właśnie jedenastotygodniowy
proces uwieńczony wielkim sukcesem Nizera. Adwokat ten wystąpił w obronie komentatora
telewizyjnego, który stracił posadę wskutek oskarżenia o zbyt wielkie sympatie komunistyczne, i
uzyskał dla niego trzy i pół miliona dolarów odszkodowania. Książka Nizera Moje życie w sądzie jest
na drugiej pozycji listy bestsellerów, a honorarium za nią wyniosło dwieście tysięcy dolarów.

Nadal lipiec 1976

Gromadzenie materiału do reportażu jest właściwie zamknięte. Cóż mogę jeszcze uzyskać?
Teraz trzeba odpocząć od Dębickiego. A za parę dni zacząć to pisać. Idę do Biblioteki Publicznej
na Koszykowej przekartkować sobie żurnale. Wszystko, co lepsze, jest już jednak w czytaniu.
Przychodzi mi do głowy, żeby zajrzeć do herbarzy. Są w czytelni podręcznej i nie trzeba
wypisywać rewersów. Trzeba tylko usiąść na miejscu 32, na osi wzroku bibliotekarza. Herbarze są
rzadkie i cenne, a ludzie lubią wynosić rodowody w kieszeni.
Proszę o Bonieckiego i Uruskiego. I jednak o tomy z nazwiskami na „D”.
Dębiccy są, oczywiście. Mikołaj, wojownik przeciwko Krzyżakom w 1410. Jan, zdrajca,
rotmistrz w wojsku króla szwedzkiego Karola X. Jan Wawrzyniec, sędzia kapturowy sandomierski.
Stefan, pułkownik wojsk królewskich. Stanisław, towarzysz pancernych wojsk koronnych. Ludwik,
adiutant generała Zajączka… Jest i Józef Dębicki, i Tekla z domu Komodzińska. Boniecki, rok
wydania 1901, podaje, zgodnie z tym, co ustalił Mecenas i co wiem ze źródeł rodzinnych, że państwo
Józefowie mieli trzech synów – Arnolfa, Ludwika i Konstantego.
Ale rzecz dziwna: wszyscy ci synowie „udowodnili pochodzenie swoje szlacheckie w Królestwie
w latach 1847–1850”.
Przecież Ludwik poległ w roku 1836. Ale może pochodzenie można było udowodnić zaocznie i
bracia zrobili to także w imieniu zaginionego?
Uruski, rok wydania 1906, pisze jednak wyraźnie: „Franciszek, ostatni syn Antoniego i
Popielówny, miał syna Józefa, ożenionego z Teklą Komodzińską, z niej synowie: Arnolf, nauczyciel
gimnazjum w Płocku, w 1847 r., Ludwik, zastępca wójta gminy Czerniki w powiecie hrubieszowskim,
w 1849 r. i Konstanty, urzędnik w górnictwie, w 1850 r. wylegitymowani w Królestwie”.
Nigdy jeszcze temat nie spłatał mi takiego figla. Widzę, że bibliotekarz patrzy na mnie z wielkim
zajęciem. Chowam rękę pod stół. Rzeczywiście, omal nie wyrwałam tej strony.

Ciągle jeszcze lipiec 1976

Parokrotnie zaczynam pisać ten tekst i parokrotnie odkładam. Nie wiem, kim był tragiczny
bohater spod Goliad. Nie wiem, kim był Mecenas. Nie wiem, czym jest ta sprawa.
Czy w herbarzu Uruskiego jest błąd? To by było dziwne. Wiadomość z roku 1849 była prawie
współczesna. A jeśli to błąd, czemu Mecenas go nie zbił? Czyżby o nim nie wiedział? Wiedział
doskonale. To z Uruskiego brał dane o braciach Ludwika.
Wszyscy moi rozmówcy, spadkobiercy L.N.D., znają te słowa w herbarzu. Nikt mi o nich nie
wspomniał.
Ale czy informacja z herbarza, dostępnego każdemu, informacja jak na patelni, może przekreślić
zabiegi prowadzone misternie przez lat z górą dwadzieścia? Przecież herbarz nie jest dokumentem.
A czy jest dokumentem notatka o miejscu urodzenia L.N.D. w pracy Davenporta? Czy jest
dokumentem napis na pomniku w Goliad? Czy są dokumentami ustne przekazy rodzinne?
Czego chciał Mecenas? Żeby Ludwik Napoleon Dębicki poległ nie tylko za Teksas, ale dla
Polski?
A może Mecenas chciał po prostu zarobić?
Ale przecież nie brał pieniędzy od swych polskich klientów. Nawet je dawał.
Może był wielkim mistyfikatorem. Może go bawiła ta gra. Może go pasjonowała tak bardzo, że
gdy zrobił już wszystko, co mógł, poszedł na spotkanie ze swym bohaterem?
A jeśli to wcale nie jest mistyfikacja, jeśli są jakieś argumenty, o których nikt nie wie, tylko
Mecenas i ktoś w Ameryce? Ktoś, kto doprowadzi do tego, że nagle pęknie ta bomba. I Polska
otrzyma mały kawałek Teksasu.
Naprawdę wiadome jest to, że kanonik Barański zbudował swój kościół, że pani Motylewska
szuka brata zaginionego w drodze do Powstania, że wycięto dęby Ireny Rudzińskiej i że ja mam
milczeć o tej polskiej sprawie teksańskiej.
Spis i źródła ilustracji zamieszczonych w książce

[1] – Stare i nowe, Wrocław 1971 r.; fot. Aleksander Jałosiński /FORUM
[2] – W „Gazecie Białostockiej” z 2 października 1974 r. najczęściej używanym
słowem – występującym sześćdziesiąt siedem razy – była „praca”. Czytelniczka „Polityki”
nie zdradziła, ile razy użyto go w numerze tego tygodnika w sierpniu 1971 r.; fot.
Aleksander Jałosiński / FORUM
[3] – Ostatnia narada przed otwarciem Supersamu, pierwszego sklepu
samoobsługowego w Warszawie, czerwiec 1962 r. Poranne tłumy przed wejściem nie malały
z czasem. Stały tam i piętnaście lat później, gdy powstawał reportaż; fot. Eustachy
Kossakowski / FORUM
[4] – Kto chciał skorzystać z noża w stołówce Fabryki Samochodów Osobowych musiał
dać w zastaw przepustkę. Przed wprowadzeniem tej zasady ginęło i pięćdziesiąt noży
dziennie; fot. Aleksander Jałosiński / FORUM
[5] – Narzędziownia Zakładów Mechanicznych Ursus w czerwcu 1946 r.; Muzeum
Niepodległości / EAST NEWS
[6] – Okolice Stoczka Łukowskiego, październik 1973 r.; fot. Aleksander Jałosiński /
FORUM
[7] – „Teraz, jak wyobrażam sobie ulicę, to już z latarniami”; fot. Aleksander Jałosiński
/ FORUM
[8] – Teatr, czyli coś wielkiego. Fotografia z przedstawienia Galatei w reżyserii
Bohdana Głuszczaka; fot. Tadeusz Trepanowski, ze zbiorów Centrum Edukacji i Inicjatyw
Kulturalnych w Olsztynie
[9] oraz [10] – Ewa Benesz w Elegiach duinejskich Rilkego; fot. Tadeusz Złotorzycki,
ze zbiorów Ewy Benesz
[11] – Kadr z filmu Jeśli się odnajdziemy w reżyserii Romana Załuskiego z 1982 r.
Scenariusz powstał na podstawie reportażu; fot. Stefan Kurzyp, © Studio Filmowe KADR /
Filmoteka Narodowa
[12] – W 1823 r. hrabia Karol Brzostowski wygrywa przetarg na wykonanie żelaznych
części do śluz Kanału Augustowskiego. Na zdjęciu oryginalna śluza i most zwodzony w
Paniewie, rok 1931; NAC
[13] – Stara sieczkarnia na Regionalnej Wystawie Gospodarczej w Milanówku, maj
1947 r.; PAP
[14] oraz [15] – Generalny projektant miasta Nowe Tychy profesor Kazimierz Wejchert
z żoną profesor Hanną Adamczewską-Wejchert – na placu budowy i w przydomowym
ogrodzie; ze zbiorów Muzeum Miejskiego w Tychach
[16] oraz [17] – „Kiedy byłem chłopcem, ojciec kazał mi sortować za karę dziesięć
tysięcy doniczek. (…) Strzelaniny z kalichlorku nie zaniechałem (…). Ale za doniczkami
nie przepadam”. Na fotografiach Franciszek Dziomdziora w swojej szklarni oraz doniczki;
ze zbiorów rodzinnych Leszka Dziomdziory, dzięki uprzejmości Polskiego Związku
Ogrodniczego w Łodzi
[18] – „Cudowna Willa” – drugiej takiej nie było. Ani w Łodzi, ani w ogóle; fot.
Ryszard Bonisławski
[19] – Michał Więcko ze swoimi zbiorami numizmatycznymi; fot. Krzysztof Świderski
[20] – Dyrektor polskiego gimnazjum w Kwidzynie doktor Władysław Gębik,
fotografia z października 1969 r.; fot. Danuta B. Łomaczewska / EAST NEWS
[21] – Uczniowie przed gmachem kwidzyńskiego Liceum Ogólnokształcącego im.
Stefana Żeromskiego w październiku 1969 r. Dziś patronem szkoły jest Władysław Gębik;
fot. Janusz Uklejewski / PAP
[22] – Wejsuny w 1930 r.; fot. Carl Wünsch; ze zbiorów Instytutu Sztuki PAN,
Warszawa
[23] – „Konny Jagiełło uczepiony liny śmigłowca, potulny jak baranek u łańcucha
Złotego Runa. (…) Optymistyczny surrealizm – delikatnie unosi tradycję w swych
stalowych objęciach i stawia ją na cokole, nienaruszoną, a nawet uwzniośloną lotem”; fot.
Jarosław Tarań / KARTA
[24] – Mali właściciele Teksasu z Nowej Huty, rok 1963; fot. Jarosław Tarań / KARTA
Copyright © by Małgorzata Szejnert, 2013
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz / PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
www.panczakiewicz.pl
Fotografia na okładce Eustachy Kossakowski / FORUM
Opieka redakcyjna i wybór fotografiit Daniel Lis
Korekta
Anna Szulczyńska
ISBN 978-83-240-2097-3

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl


Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl
Plik opracowany na podstawie My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u, wydanie I, Kraków 2013

Plik opracował i przygotował Woblink


woblink.com
Table of Contents
Karta tytułowa
Jak okradałem Małgorzatę Szejnert
Część 1
Restituta nasza powszednia [1974]
Na samie i na tradycji [1977]
Zjadacze chleba, nie anioły [1969]
Codziennie [1973]
Część 2
Ulica z latarnią [1975]
Próba Galatei [1977]
I niespokojnie tu i tam [1978]
Jeśli się odnajdziemy, to cudownie [1979]
Część 3
Tęsknota za starą sieczkarnią [1977]
Raczej o Cyterze [1977]
Róża i strelicja [1976]
Ozdobić życie [1975]
Część 4
Całe życie w Pomygaczach [1978]
Którędy na orle gniazdo [1979]
Wieś jak ziarenko [1976]
Kraków nieznany [1978]
My, właściciele Teksasu [1977]
Spis i źródła ilustracji zamieszczonych w książce
Karta redakcyjna

You might also like