You are on page 1of 56

Pawluczuk Włodzimierz

WIERSZALIN
REPORTAŻ O KOŃCU ŚWIATA

Zamiast wstępu

Chata jak chata - niska, murszejąca, stodoła też wiekowa, pług, brony,
chylące się płoty, zagroda jak inne we wsi, może tylko trochę biedniej-
sza, cichsza. Stara kobieta pośrodku gumna, kuśtykając na
drewnianej protezie, grabi rozwłóczone siano.
- Dzień dobry... - zaczynam.
Spojrzała krótko, odwróciła spłoszone oczy - grabi dalej, ledwo
odburknąwszy pozdrowienie. Przygarbione plecy, głowa omotana
chustką, długa spódnica przysłaniająca część protezy. Pracuje, jakby
mnie nie było, jakbym nie stał oto za nią i nie czekał... może tylko ciut
zawzięciej grabi, to wszystko. I nie można chyba powiedzieć komuś
dobitniej, że jest niepożądany - niż właśnie w ten sposób: starannie
pracując, nie mówiąc ani słowa, nie spojrzawszy nawet spod brwi.
- Chcę porozmawiać z panią o pewnej sprawie...
Nic, grabi dalej.
- Nie zajmę dużo czasu...
Nie odpowiada. Grabi.
- Jestem dziennikarzem... Interesuje mnie...
- Nima tu żadnego interesu - odpowiada wreszcie, ale gniewnie, nie
przerywając roboty, nie odwracając głowy.
- To sprawa dawna, sprzed wielu lat... - uspokajam.
- Jak dawna, to do sołtysa. Ja o dawnych sprawach nic nie wiem -
wzrusza ramionami, nie odrywając oczu od siana.
- Wiecie, na pewno wiecie... - mówię jak najprzyjaźniej - Chciałbym
porozmawiać o Ilji.
- Jakim Ilji?
- No - o świętym...
- To idźcie do cerkwi... tam obrazy... I batiuszka.
- Ale mnie chodzi o Ilję Grzybowskiego z Grzybowszczyzny... Toż
znaliście...
- Grzybowszczyzna? To gdzieś pod Krynkami... Tam pytajcie. - i nagle
odwraca się, grabie nieruchomieją na moment, ona zaś spojrzawszy
badawczo, z napięciem, pyta krótko:
- A co... zmartwychwstał?
- Nie - mówię - nie zmartwychwstał. Ale...
Opuszcza głowę, grabi dalej, każdy ruch wymierzony: starannie
zaczęty, starannie dokończony. I znowu jakby mnie nie było.
- To były ważne sprawy... - próbuję jeszcze.
- Jakie sprawy! - ucina - Żadnych spraw nie było!
W swojej kronice parafialnej diak Marczuk zapisał kiedyś:
„We wsi Ciełuszki jedna z sekciarek, Olga D., niewiasta 24-letnia,
zrzuciła z siebie ubranie i naga, bez sukni i koszuli, biegała ulicą
nawołując: kajajcie się!, a następnie powybijała okna w swoim domu i
domach innych sekciarzy. Oni początkowo nie sprzeciwiali się. I tak na
przykład u Jana D. tłucze szkło gołą ręką, z ręki krew tryska
strumieniem, a ona śpiewa na cały głos: Preobraziłsia Jesi na gorie...
W kilka dni później, krzycząc: koniec wszystkiemu staremu!, zaczęła
łamać krzyże cmentarne i burzyć ogrodzenie - na cmentarzu w
Puchłach; ostały się zaledwie trzy krzyże, których nie mogła obalić.
Wreszcie współsekciarze zakuli ją w żelazną obręcz, obręcz łańcuchem
przymocowali do ściany i tak, nieszczęsna, już cały rok, od lipca 1932
roku, stoi na uwięzi. Czasem w dni świąteczne sekciarze idą do niej
śpiewać pieśni nabożne - ona miota się na łańcuchu i przeklina ich
obelżywymi słowami, ale oni mają ją za świętą, ponieważ jak twierdzą,
w przeciągu 34 dni jadła tylko trzy razy...”.
Ciełuszki leżą w bielskim powiecie nad rzeką Narwią. Przez czterdzieści
lat wiele wody upłynęło w Narwi, notatki Marczuka wyblakły, wielu
umarło, wielu się narodziło. W czasie wojny rozerwał się za stodołą
pocisk, zabiło męża Olgi, ją okaleczyło. Mieszka teraz i gospodarzy z
matką, osiemdziesięcioletnią staruszką. Sąsiedzi traktują ją
zwyczajnie, jakby nigdy nic. Jedna z sąsiadek spytała raz Olgę, czy
pamięta czasy nawiedzenia, czy wie, dlaczego to wszystko robiła.
Usłyszała na to: „tak widać trzeba było”.
Ale ze mną nie chce rozmawiać, jestem nieznajomym, intruzem,
wyglądam na urzędnika z miasta, który przyszedł rozgrzebywać
sprawy umarłe, zakończone. Nie ufa mi - nie wierzy, że chcę zrozumieć
tamten dramat, jest przekonana, że wypytuję, aby potem ośmieszyć,
wyszydzić.
A może gorzej...
Prawosławne okolice, w których pod wodzą proroka IIji rozkwitł w
okresie międzywojennym sekciarski ruch odnowienia, były
jednocześnie terenem intensywnej działalności społecznie radykalnych
rewolucyjnych organizacji KPZB, „Hromada”, NPCh posiadały tu w
każdej nieomal wsi dziesiątki swych członków i zwolenników.
Jak było możliwe to współistnienie skrajnego fanatyzmu religijnego z
postawą walki, ideą rewolucji? Jak możliwe było w ogóle istnienie w
naszym światłym dwudziestym stuleciu tak naiwnej, prostodusznej, a
zarazem tak fanatycznej wiary w boga-człowieka, proroka Ilję z
Grzybowszczyzny, w jego cuda, w jego posłannictwo i zbliżający się sąd
ostateczny, na którym on, Eliasz Klimowicz z Grzybowszczyzny, miał
sądzić ludy świata? Co znaczyło opętanie Olgi D. i wielu innych jej
podobnych?
Myśli o końcu świata nawiedzają z reguły ludzi, którzy są świadkami
upadku ich własnej kultury będącej dla nich do niedawna absolutem.
W tradycyjnej kulturze ludowej to, co nasze, nie wymaga wyjaśnień ani
uzasadnień, jest samo przez się oczywiste, słuszne, naturalne,
prawdziwe. Nikt tu nie pyta, dlaczego u nas jest tak, jak jest, pyta
natomiast, dlaczego u innych jest inaczej aniżeli u nas. Świat
tradycyjnej kultury ludowej był dla ludzi w tym świecie jedyny,
wieczny, niezmienny...
Jeden z naszych etnografów pisał kiedyś, iż mieszkańcy polskiej wsi
uważają Niemców i całą ich kulturę za gorszą z tej prostej przyczyny,
że Niemcy na konia mówią Pferd, podczas gdy wiadomo, że koń jest po
prostu koniem, a nie jakimś tam Pferdem. Własna kultura wydawała
się chłopom w tradycyjnej wsi czymś tak naturalnym, że
niejednokrotnie nie wyobrażali sobie, by gdziekolwiek na świecie chłop
mógł żyć, myśleć i rozmawiać inaczej. Wańkowicz wspomina w
„Szczenięcych latach” o znajomym ziemianinie, który swego
zasłużonego leśnika postanowił wysłać na starość na kurorty do
Niemiec. „A po jakiemu ty tam będziesz rozmawiał w Niemczech?”. -
spytał pan chłopa. „A ciż tam, panoczku, mużyków nie ma?” -
odpowiedział chłop pytaniem.
Jest w życiu człowieka taki okres, który psychologowie nazywają
„odkryciem jaźni”. Młody człowiek wychodzi nagle poza czystą
podmiotowość doznań i postrzega siebie jako „przedmiot” wśród
innych przedmiotów. Uświadamia sobie nagle, że jest jednym spośród
wielu ludzkich istnień, że jego „ja” zajmuje określone miejsce w czasie i
przestrzeni, że miało swój początek i będzie miało koniec - odkrycie to
najczęściej jest bardzo przykre, towarzyszy mu bowiem pojęcie całego
dramatyzmu życia. Młody człowiek uświadamia sobie swą znikomość,
odrębność, śmiertelność, swą „przedmiotowość”.
Podobne kryzysy świadomości są udziałem całych grup kulturowych.
Świadomość ludowa była świadomością ahistoryczną.
Wszystko, co jest, miało swój początek „onego czasu”, gdy Pan Bóg
chodził po świecie i uczył ludzi różnych mądrych i dobrych rzeczy. Od
tego czasu wszystko jest, jak jest, i nic się zmienić nie może do końca
świata. Po to bowiem, by zrozumieć możliwość zmiany, trzeba
uświadomić sobie najpierw swą „przedmiotowość”, a więc to, że nasze
dzisiejsze życie, zwyczaje i język nie są ani jedyne, ani najlepsze, że
świat - to wielość kultur mających swą historię, swój początek,
zmieniających się i rozwijających. Jeśli taka nowa refleksyjna
świadomość się narodzi, grupa etniczna traci swój dotychczasowy
charakter i przeobraża się w grupę narodową. Grupa etniczna, czyli
tradycyjna grupa chłopska, nie jest narodem, nie posiada bowiem
tego, co jest trzonem wszelkiej świadomości narodowej - idei własnej
historii. Była ona poza narodem - to znaczy poza tą strukturą
zbiorowej samoświadomości, którą tworzy naród - mamy tu bowiem na
myśli fakty świadomościowe, a nie jakieś inne. Nad tradycyjną wsią
przewalały się burze, wojny, rewolucje, na polach pozostawały groby i
kurhany, ale w mentalności chłopskiej nie zostawiało to istotnego
śladu. Historia była tu czymś zupełnie zewnętrznym, wydarzenia,
które niosła, spływały jak woda, pamięć o nich stawała się szybko
elementem mitu. Kiedyś, dawno, dawno temu, były wielkie wojny,
wielkie cuda, wielcy królowie, bohaterowie...
Było to wtedy, gdy Bóg chodził jeszcze po ziemi, świat był jeszcze
nijaki, bezkształtny, gdy przybierał dopiero swą ostateczną, znaną
nam formę.
Ta ahistoryczna, mistyczna świadomość wsi rozbita została przez
wejście do powszechnego użytku nowych środków produkcji,
burzących tradycyjny rytm pracy i życia wsi, zmuszających do uznania
kulturowej wyższości tych, którzy te nowe narzędzia i maszyny
wymyślili i stworzyli. Zanim to jednak nastąpiło, wieś stoczyła
dramatyczną walkę w obronie tradycyjnego kształtu swej duchowości.
Przejawami tej walki były zjawiska dziwne i niepojęte dla postronnego
obserwatora, o których będę pisał niżej.
We wschodniej Białostocczyźnie, we wsiach prawosławnych, proces
upadku tradycyjnej kultury ludowej miał przebieg szczególnie
dramatyczny. Zachowana tu długo w nienaruszonym prawie stanie
tradycyjna kultura ludowa - poddana została nagłej, drastycznej
próbie, gdy prawie wszyscy mieszkańcy tych wsi w 1915 roku zostali
deportowani przez ustępujące wojska rosyjskie w głąb Rosji. Zetknęli
się tam z odmiennymi zwyczajami, z ludźmi o odmiennej kulturze, byli
obserwatorami, a często też aktywnymi uczestnikami rewolucji,
burzącej od podstaw mityczną chłopską świadomość. Z chwilą gdy
tradycyjny kształt chłopskiego życia został zagrożony, okazało się z
kolei niemożliwe, a w każdym razie bardzo utrudnione, przejście od
świadomości etnicznej do świadomości narodowej, która mogłaby
nadać zmienności sankcję i usprawiedliwienie. Były to bowiem wsie
prawosławne, dla których w tym czasie, w warunkach dyskryminacji
wyznaniowej i narodowościowej, przekroczenie progu polskości było
niemożliwe, a jednocześnie - były to wsie zbyt peryferyjne, by mogła na
nie oddziaływać idea narodu białoruskiego.
Zrodziło to silne napięcie duchowe, niezadowolenie z dnia dzisiejszego i
strach przed dniem jutrzejszym. Różni wiejscy prorocy i apostołowie
nowych wiar wieszczą niechybny koniec świata.

Srebrne trąby Archaniołów

Staroberezowo, wieś w powiecie hajnowskim, samo jest już historią. W


podręcznikach piszą o radykalizmie miejscowych chłopów i ich walce z
uciskiem. W roku 1926 odbył się tu historyczny zjazd „Hromady”,
który hajnowska policja brutalnie rozpędziła przy pomocy
zorganizowanych bojówek. Pogrom był początkiem generalnej rozprawy
władz z ruchem lewicy społecznej. Tyle mniej więcej podręczniki
historii.
W pobliżu, w sąsiednim Nowoberezowie, mieszka Jakub Martyniuk.
Postać to znana, z okazji rocznic Rewolucji Październikowej
wspominają o nim nawet gazety. Martyniuk był marynarzem na
„Aurorze”, podoficerem. Mówi się, że to on 7 listopada 1917 roku
ładował historyczny pocisk (co nie jest prawdą, ale nie o to przecież
chodzi). Po rewolucji wrócił do rodzinnej wsi. Siał, orał, pracował jako
drwal w Białowieży. I tak żył sobie cicho i spokojnie i żyłby po dziś
dzień, gdyby nie odkryli go dziennikarze. O historycznym wystrzale
niewiele myślał - był dla niego zjawiskiem wyłącznie fizycznym i
niczym nie różnił się od tysięcy innych. Dziś wystrzał „Aurory” nabrał
innego znaczenia. Martyniuk daje dziennikarzom wywiady i opowiada
w nieskończoność o „Aurorze” i jej strzale, o tym strzale, który jest
poezją i mitem, a nie o tym, którego był świadkiem.
Ale wróćmy do Staroberezowa. Siedziałem na ławie przy ulicy, gdy
podszedł do mnie stary człowiek.
- Dzień dobry - powiedział - Czy w Boga pan wierzy?
- Dlaczego pan o to pyta? - byłem zaskoczony, zdziwiony.
- Ja pana przepraszam, ale w siłę boską wierzyć trzeba. Opowiem taki
przykład. To było dwa tygodnie temu, kopałem studnię w Koryciskach,
głęboką studnię, dwadzieścia kręgów. Dali mi do pomocy dziewczynę,
taką kozę, młodą i głupią; ja kopałem na dnie, ona łańcuchem
wyciągała wiadro z mułem. No i podciągnęła wiadro pod sam wierzch i
upuściła. Zdążyłem tylko głowę schować w muł, a wiadro bach! O tu,
pomaca pan, to pan zobaczy, tu mnie w plecy uderzyło wiadro z
ziemią. Dwadzieścia kręgów - pan rozumie? Do tego dziewczyna
przestraszyła się i uciekła. Leżę i myślę - czy ja żywy, czy już trup? Z
chaty wyszła matka tej dziewczyny, zaglądnęła do studni i mówi: se
tam żywyje, to wyłaźtewie. I z powrotem poszła do kuchni. A ja ani
ruszyć się nie mogę, ani słowa wydusić. Poleżałem, poleżałem ze dwie
godziny. I nic, żywy jestem i cały! O, widzi pan: w to miejsce uderzyło
wiadro. I niech mnie kto powie teraz, że siły boskiej nie ma na świecie!
Przysiadł się na ławie, potężny, barczysty, z krzaczastą rudą brodą. Ze
zwykłych śmiertelników nikt tu nie nosi takiej brody - chyba ktoś z
żyjących proroków albo starowierów...
Nazywa się Dorofiejuk. Urodził się w 1905 roku, był nieślubnym
dzieckiem. W 1915 - podczas masowej ewakuacji wyjechał z matką do
Rosji. Jechali najpierw furą, potem pociągiem. W drodze, setki
kilometrów od domu, coś tam spsocił, a matka, jak matka, zbiła go i
skrzyczała. Gdy pociąg zatrzymał się na stacji, obrażony chłopak
oddalił się od niego. Wtem pociąg gwizdnął, ruszył, odjechał. Chłopiec
matki więcej nie zobaczył. Nie wróciła do kraju, zginęła gdzieś czy
przepadła.
On trafił do jakiejś ochronki. Potem zaopiekował się nim pewien
kolejarz, któremu pomagał kolportować rewolucyjne pismo „Zaria
Swobody”. W czasie Rewolucji dostał się na okręt Armii Czerwonej. Od
tamtego czasu po dziś z dumą mówi o sobie: ja, matros Krasnowo
Fłota! Ale naprawdę liczył sobie wtedy lat zaledwie 13 i był
niepozornym pomocnikiem szewca na statku.
W roku 1921 wrócił do kraju. Poszedł na zachód, tam gdzie wsie
bogatsze, mniej zniszczone wojną i ludzie zamożniejsi. Szukał chleba.
Parobkował u różnych gospodarzy. Potem wrócił do Staroberezowa,
pobudował sobie domek, ożenił się. Miał dzieci, ma już wnuki. Został
słynnym na pół powiatu specjalistą od budowy studni wiejskich,
wybudował ich co najmniej 500.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy jego sąsiad Grzegorz Jankowski
organizował koło „Hromady” i przygotowywał lud do rewolucyjnej walki
przeciwko burżuazyjno-obszarniczemu reżymowi, Dorofiejuk zaczął
czytać święte księgi i modlić się. Nie było to modlenie byle jakie,
zwyczajne. Z wieczora bił 500 pokłonów przed świętą ikoną, potem
klęczał parę godzin szepcząc modlitwy, wreszcie drzemał, wciąż na
kolanach wsparty o ścianę. Nad ranem znowu 500 pokłonów. I tak
całymi latami. Pościł przy tym rygorystycznie. Żywił się prawie
wyłącznie chlebem, solą i wodą.
Dziś nie widać na Dorofiejuku ani śladu dawnej ascezy. Potężnie
zbudowany, czerstwy, silny, opowiada mi długie historie o czartach i
aniołach. Zwłaszcza o czartach.
- To pan naprawdę widział czarta? - pytam.
- O, ile razy! - oświadcza - Wymęczył mnie on przez tamte lata,
wymęczył, skatina. Przyjdzie, bywało, w nocy, chwyci za bary i buch!
głową o ścianę. Trzy dni później chodzę oszołomiony. Tylko szum w
uszach.
- Ale pan go widział, jak mnie teraz, czy tylko czuł go pan przy sobie? -
dopytuję się.
- Widziałem... nieraz widziałem. - Dorofiejuk uczynił znudzony ruch
ręką, jakby chodziło nie o diabła, lecz o rzecz banalną, codzienną. -
Zwyczajnie: skóra czarna, twarz biała, na głowie różki wystają,
nieduże, gdzieś o, takie - pokazał przytykając do głowy wskazujące
palce - Czasem idę drogą, spojrzę w bok, a on idzie: wysoki, zdrowy, w
kapeluszu, z brodą, elegancko ubrany, a spojrzę na nogi - kurze. Było
różnych widzeń i różnych cudów w moim życiu.
- Jakież to cuda? - nalegam.
- Cudów widziałem trzy. - Dorofiejuk przybrał rzeczowy, nieomal
sprawozdawczy ton - Pierwszy cud: Stałem kiedyś w cerkwi, kobieta
podchodzi do spowiedzi. Batiuszka narzuca jej na głowę płótno, a ja
widzę, że coś jej wystaje. Podchodzę bliżej, patrzę i widzę, że kobieta ta
ma... skrzydła orle.
Drugi cud: Stałem kiedyś w cerkwi w Nowoberezowie. Raptem otwarła
się z góry kopuła cerkwi i wleciało do środka dużo ptaków. Widzę, a u
każdego z obecnych w cerkwi siedzi na ramieniu, o tu, z prawej strony,
ptaszek. Spojrzałem - i u mnie też, a jakże, siedzi na ramieniu piękny,
kolorowy ptaszek.
I trzeci cud: podszedłem jednego razu do ikony Bogorodzicy, a od niej
powiało przyjemnymi, ach, jak przyjemnymi perfumami. O, takie to
cuda widziałem w swoim życiu. I aniołów też widziałem. I archaniołów.
- Gdzie?
- Kiedy byłem w czwartym niebie.
- O, ciekawe! Jak pan się tam dostał?
- To było tak. Wybierałem z żoną z jamy kartofle. Żona stoi na górze, ja
w jamie. Pod wiosnę szło, słońce, pamiętam, już przygrzewało.
Podałem babie kosz z ziemniakami i wtedy to się stało... Nadleciał z
nieba orzeł, wziął moją duszę i poniósł wysoko, wysoko, do nieba.
Ciało moje zostało w jamie. Było martwe. Trup. A duszę orzeł zabrał do
nieba. Pierwsze niebo, drugie niebo... W trzecim niebie wojowie
niebiescy - marynarze Krasnowo Flota strzegą włodarstwa boskiego. A
w czwartym, proszę pana... O, w czwartym niebie – nie opisać i nie
opowiedzieć. Archanioł mnie oprowadzał. A diabeł, wie pan, cały czas
szedł za mną z tyłu. Aż archanioł się odwrócił i cisnął w niego
piorunem. Diabeł - bryk - i poleciał w przepaść... na ziemię. Archanioł
podprowadził mnie pod same bramy raju. Bramy raju, tak, proszę
pana, było tam napisane. Wyraźnie było napisane, rosyjskimi literami.
Bramy raju. Pod bramą stał cały pułk archaniołów. Wszyscy mieli
srebrne trąby. Na tych trąbach, panie, archanioł będzie trąbił, kiedy
nastanie koniec świata. A tu archaniołowie stali sobie i grali. Cudną
niebiańską muzykę. Piękną muzykę. Nie zapomnę tego do śmierci.
Grali dla mnie. Ja się, panie, przy tym rozpłakałem. I wtedy orzeł wziął
moją duszę i poniósł z powrotem. Trzecie niebo, drugie niebo, pierwsze
niebo i znów z góry widzę Staroberezowo i Piaszczaną Górę z jamami
na kartofle, i moją jamę. Dusza moja weszła w ciało i otworzyłem oczy,
a moja baba wrzeszczy na całą nieomal okolicę: ach, ty taki, ty owaki,
to ja tu worki z ziemniakami ciągam, a on położył się i śpi! Ot, widzi
pan, co znaczy durna baba. A muzyki archaniołów nie zapomnę do
śmierci. Bramy raju - tak tam było napisane.
- A skąd się tam znaleźli marynarze Czerwonej Floty? - nie
wytrzymuję.
- Jak to skąd? Przecież to stróże prawdy! W Biblii jest powiedziane:
„Poszlę wojska swoje, by zniszczyć zło i nieprawdę”. I Bóg posłał
żołnierzy Krasnowo Fłota, by niszczyli nieprawdę i zło.
- Panie - przerywam Dorofiejukowi - przecież żołnierze Czerwonej Armii
w Boga nie wierzą!
- To nic, panie, że nie wierzą. Nieważne. Ważne, żeby prawdę czynili, ot
co. Nie słowa ważne, ale czyny. A czyny ich są prawdziwe. I dlatego
oni, żołnierze Krasnowo Fłota, są stróżami tronu niebieskiego i będą
obrońcami prawdy podczas Armagiedonu. Tak, panie. To jest w Piśmie
świętym powiedziane.
I tak gawędzimy sobie z Józefem Dorofiejukiem o ziemskich i
niebiańskich sprawach. Więcej o niebiańskich. Ale o ziemskich też: o
ziemskiej działalności Józefa Dorofiejuka jako sołtysa.
Był to rok 1944, tuż po wyzwoleniu. Czasy niebezpieczne i burzliwe. W
okolicy grasowały reakcyjne bandy, nowa władza zaczynała dopiero
stawiać pierwsze kroki, pleniło się złodziejstwo i pospolity bandytyzm.
Może to i dziwne, że w tym szczególnie trudnym okresie wybrano na
gospodarza wsi nie kogo innego, ale właśnie tego samotnego mistyka i
dziwaka. Chociaż Dorofiejuk był zaangażowany po same uszy w
porządki niebiańskie, orientował się i w ziemskich - dobrze zdawał
sobie sprawę z niebezpieczeństw sołtysowania.
- Pomyślałem sobie - opowiada - co, ja będę się bał?! Marynarz
Krasnowo Flota nie może się bać! I zabrałem się do dzieła.
Jednym z pierwszych jego zamierzeń było uporządkowanie pola bitwy
za wsią pod lasem, gdzie zginęli żołnierze armii radzieckiej. Planował
założenie cmentarza i budowę kapliczki na koszt wsi w tym miejscu. O
mało nie przypłacił tej inicjatywy życiem. Tropił grasujących w okolicy
złodziei i bandytów, przypłacił to dwoma złamanymi żebrami i
pęknięciem czaszki. Ci, którym zagrażał, pobili go okrutnie. Ale nikt
nie może powiedzieć, że Dorofiejuk sprawując swój urząd był złym
sołtysem. W duchy wierzył i wierzy, ale nie w takie, które zwalniałyby
go z jego ziemskich obowiązków.
Jedna z sąsiadek zapytana o Dorofiejuka powiedziała:
- Dziwny człowiek...
- Dlaczego dziwny?
- Bo ja wiem... - zastanawiała się - Trudno powiedzieć, że nienormalny,
a jednak czegoś mu... jakby brakuje. Ot, taki przykład. Idzie w
niedzielę do cerkwi, zatrzyma się gdzieś w polu na drodze i wyboje w
koleinach zasypuje. Mówi, że fura może się komu wywrócić. Wywrócić
się może, ale przecież nie jego - on tam nie jeździ, bo to inna wieś. Co
to go właściwie obchodzi? Ech, dziwak...
Istotnie, dziwak. Bo niezwykła to rzecz: nosząc głowę w niebie, nogami
chodzić po ziemi.
Piotr Batura jest oświecony w tajemnicy. Niczym Budda - jednym
błyskiem olśnienia poznał tajemnice życia i śmierci, materii i ducha,
religii i prawdy - i teraz chodzi po tej naszej ziemi z czołem anielsko
rozjaśnionym, z sercem niewinnym i prawym, z myślą pogodną i
czystą.
Mieszka Piotr Batura w Redutach koło Orli. Piszę: koło Orli, chociaż
Orla jest zaledwie osadą. Ale Orlę zna już cała Polska. Mówiono o niej
w radio, pokazywano w telewizji, pisano dziesiątki razy w prasie, nawet
w książkach. Bo w Orli mieszka Waleczka, dobra, ujmująca kobieta,
która jest... znachorką. Nazywają ją również: „babka z Orli”, lub po
prostu: „znachorka”. Ja jednak wolę „Waleczkę”, gdyż najlepiej
przekazuje to wdzięk i prostotę tej wiejskiej kobiety.
Między Waleczką-znachorką a resztą świata toczy się nieustająca
wojna. Pojedynek. Świat wytoczył przeciwko niej wszystkie swe potęgi:
telewizję, prasę, odczyty i referaty różnych stowarzyszeń i organizacji.
Aparat wiedzy, aparat nauki, wielkie autorytety, mądre książki, szkoła,
kościół - wszystko jest przeciwko Waleczce. Każdy dziennikarz piszący
o Białostocczyźnie zaczyna od Waleczki.
Świat robi wszystko, ażeby zwalczyć Waleczkę.
A co robi Waleczka? Nic. Absolutnie nic. Traktuje świat z
dobrodusznym wyrozumieniem i kobiecym uśmiechem. Z matczyną
życzliwością przyjmuje w swej chacie jako pacjentów zwalczających ją
działaczy oświatowych, pracowników służby zdrowia, dziennikarzy,
milicjantów. Wszystkich.
Dziwny to pojedynek: z jednej strony świat z cyklotronami, z drugiej
Waleczka z kilkoma formułami starej ludowej magii, których nauczyła
się od nieżyjącej już matki. I zwycięża w pojedynku Waleczka.
Jak to się dzieje! - spytacie. Sprawa nie jest zabawna - sprawa jest
poważna. W przypadku Waleczki widać jak na dłoni bezradność świata
wobec zjawisk nieszablonowych, wobec tajemnicy.
Bo tak naprawdę to świat nie może przeciwstawić znachorce nic poza
szablonową ironią i obelgami. Wystarczy pójść do pacjentów Waleczki,
by się przekonać, że pobyt u niej w jakiś sposób im pomaga. Sugestia?
Działanie mitu znachorki? Zwykłe prawa przypadku? Czy może jakieś
telepatyczne działanie organizmu na organizm?
Nikt tego nie sprawdził. Nikt nie będzie przecież serio prowadził badań
nad skutecznością leczenia „babki z Orli”. Gdyby nawet ktoś chciał,
nie pozwolą na to obowiązujące przepisy i zwyczaje. Świat musi więc
przegrać swój pojedynek z orlańską znachorką - i nie ma na to żadnej
rady.
Ale jedźmy z Orli do Redut. W tej niedużej wiosce mieszkają
prostaczki. Tym się różnią od członków wszystkich innych wyznań, że
są zdecydowanie antybiurokratyczni. Nie liczą swych członków, nie
prowadzą żadnych rejestrów, żadnych papierów, nie mają żadnych
kapłanów, żadnych starszych ani przełożonych, nie zakładają żadnej
organizacji, nie ogłaszają żadnego dogmatu. Nic. Zbierają się to w tej,
to w tamtej chacie, czytają Pismo święte i starają się postępować tak,
jak Bóg przykazał. Gdy się im to udaje, Pan Bóg w nagrodę zsyła na
nich Ducha Świętego. Mówią wtedy różnymi językami i czynią różne
cuda. Języki są tak dziwne i niezwykłe, że dosłownie nikt nie pojmuje
nic z tego, co mówią nawiedzeni. Wiadomo tylko, że jest to mowa
prorocza.
Z cudami prostsza sprawa. Cuda podczas zejścia Ducha Świętego są
proste i konkretne, najczęściej bywają to cudowne uzdrowienia
samych nawiedzonych. Rozmawiałem z wieloma, których nawiedził
kiedyś Duch Święty i którzy zostali przy tym nagle uzdrowieni z
różnych dręczących ich chorób. Piszę to całkiem poważnie, bez tak
zwanego przymrużenia oka. Tych, którzy nie są skłonni wierzyć mnie
ani moim rozmówcom, odsyłam do poważnej i uczonej literatury
radzieckiej, gdzie opisano szereg przypadków cudownych uzdrowień
podczas transów religijnych w rosyjskich sektach. Tłumaczy się to
niezwykle silnym podnieceniem emocjonalnym nawiedzonych.
Jestem więc w Redutach u Piotra Batury. Przyjemnie tu, pogodnie i
uprzejmie. Gospodarz częstuje mnie obiadem, potem rozmawiamy.
Proszę Baturę, by opowiedział, jak stał się „wierzącym”. Celowo
używam tego słowa, ponieważ tak najczęściej nazywają siebie
prostaczki. Unikają zresztą pryncypialnie wszelkich oficjalnych nazw.
- Straszno nazywać siebie, żeby nie zgrzeszyć - powiedziała mi swego
czasu jedna z wierzących - W Ewangelii przecież uczniowie Chrystusa
nie mają żadnej nazwy. Ja nazywam siebie „wierzącą” i już.
Batura opowiada:
- Byłem jeszcze kawalerem. Wie pan, jak to u nas jest zimą; zbiorą się
dziewczyny z całej wsi w czyjejś chacie i zabawiają się żartami,
piosenkami, chłopcy do nich przychodzą. Wtedy dziewczyny zbierały
się jeszcze z kądzielą. Wierzący zbierali się oddzielnie u siebie. Mówię
raz do kolegi: a chodźmy do tych baptystów (nazywają nas tu wszyscy
baptystami), zobaczymy, co oni tam naprawdę robią wieczorami.
Poszliśmy. Dziewczyny były niebrzydkie - i poważne, spokojne, nie
takie jak te kozy z mira. A wśród nich i ta, co została później moją
żoną. Jeden dziadek - już go nie ma między żywymi - siedział na
przypiecku i czytał wiersze z Pisma świętego według życzenia - powie
ktoś: mnie proszę przeczytać wiersz taki a taki od Jana, i dziadek
czyta. Potem mówi do nas: a może i goście chcą, żeby im coś
przeczytać? Powiedziałem: ja chcę, żeby mi przeczytano. Dziadek
zapytał, co ma przeczytać. Osiemdziesiąty trzeci wiersz - powiedziałem
na chybił trafił. Dziadek przeczytał, pamiętam, co przeczytał. Tam było
napisane: ty jesteś zbłąkaną owcą, ale ja cię ocalę i wyprowadzę na
drogę prawdy. Pamiętam to.
Wyszliśmy i mówimy: no widzisz, nic tu złego nie ma. Nic złego. A może
oni, zastanawiamy się z kolegą, może tylko przy nas są tacy.
Przyjdziemy innym razem znienacka. I tak zaczęliśmy chodzić. Po
miesiącu powiedziałem do kolegi: ty, jak sobie chcesz, ale mnie się to
podoba, ja będę do nich chodził. Odpowiedział mi na to, że i jemu się
podoba.
To było jesienią, a gdzieś około Trzech Króli poszliśmy obaj do
Grabowa prosić, żeby Bóg ochrzcił nas Duchem Świętym.
- Czy mógłby pan opowiedzieć dokładnie - zapytałem - co pan czuł, gdy
na pana Duch Święty zstępował?
Pytanie poruszyło Piotra Baturę - poprawił się w krześle, twarz
rozjaśniła mu się uśmiechem, oczy - odblaskiem szczęścia. Zaśmiał się
do mnie życzliwie, jak do dziecka.
- Oj, to jest naprawdę... To tak piękne, tak wspaniałe, że dokładnie to
nikt panu tego nie opowie... Opowiedzieć się nie da. Ale trochę
powiedzieć mogę... Widziałem - wyjaśnia dalej - ogień spadający z
nieba. Strzałę ognistą, ot, takiej mniej więcej długości - pokazał
rozpiętością ramion - Tylko tknęła mnie ta strzała i rozpaliło się we
mnie wszystko, rozgorzało się, nu, takaja błahodat, że po prostu słów
brak. I odczułem, że Duch Święty jest we mnie i zacząłem mówić w nie
znanej mi mowie. I nikt z zebranych mnie nie rozumiał...
Była druga połowa nocy w środku zimy, Piotr i jego przyjaciele wracali
zawianą, mroźną drogą do Redut. Piotr był oświecony. Zatrzymał
towarzyszy swej duchowej przygody przed ośnieżoną polną gruszą i
rzekł: zatrzymajcie się! Spójrzcie na tę gruszę, jak ona śpiewa.
- Oczywiście - tłumaczy mi - grusza nie śpiewała. Ale u mnie w sercu
była taka radość, że cały świat dla mnie śpiewał.
Szedł Piotr do domu po zupełnie nowym, śpiewającym świecie. Świat
ten pozostał w nim aż do dziś. Żyje Batura świadomością jedni ze
wszystkim i ze wszystkimi. Kocha ludzi niezależnie od ich poglądów i
religii. Oczywiście, najbardziej kocha swych braci w wierze, ale i
innych też. Trudno go nazwać sekciarzem. Sekciarze są fanatyczni i
nie tolerują tych, którzy nie uznają ich wiary.
U Batury wszystko inaczej.
- Mówią różni - tłumaczy mi - że Boga nie ma. Ja się im nie dziwię. Bo
skąd mogą wiedzieć, że on jest, skoro go nie poznali. A ja go poznałem
i dlatego wiem.
Żyje zanurzywszy się w „tajemnicy”, czyli, jak my byśmy powiedzieli, w
irracjonalnej sferze świadomości. W przeciwieństwie do nas, którzy
ufamy tylko sprawdzalnemu poznaniu, wolimy chodzić po tym
skrawku świata, który znamy i dotykamy, za to chodzić pewnie,
bezpiecznie, z dala od tajemnicy i niespodzianek, więc w
przeciwieństwie do nas Batura ufnie zawarł pakt z Nieznanym, z
tajemnicą. Tajemnica nie stała się dlań przez to zrozumiała, nie
przestała być tajemnicą. O spotkaniu z Duchem Świętym nie potrafi
Batura powiedzieć nic sensownego. Ale zrezygnowawszy z sensu, z
rozsądku, osiągnął szczyty uczucia, zyskał poczucie łączności z
Absolutem.
Tym samym jednak Batura wyłączył się ze świata. Poczucie łączności z
tajemnica jest pułapką, w której gubi się to, co stanowi o ludzkiej
treści naszego istnienia: nasz udział w świecie, który się zmienia, który
się staje historią. Historia jest tym, co porządkuje nasz świat, historia
oparta na rachubie okresów, epok, stuleci; na oś czasu, jak na rożen,
nakładamy zdarzenia, widzimy, co po czym, co z czego wynika,
zyskujemy obraz ładu i porządku, odnajdujemy w nim swoje miejsce.
Batura nie zna historii i nie zna porządku czasu, jego porządek jest
porządkiem wieczności, porządkiem rozmieszczonym na płaszczyźnie
pozaczasowej; dla historii, dla tworzącego historię społeczeństwa jest
on bezpowrotnie stracony, bo jego szczęście jest naprawdę szczęściem
„nie z tego świata”.

U Dziadka Jakuba

Dziadek Jakub nie był ani prorokiem, ani jasnowidzem, nie należał do
żadnej sekty ani partii. Niezbyt pobożny, ale i nie bogoburczy, w miarę
pogodny, nie stroniący od kieliszka, wesela - jednym słowem,
zwyczajny.
Zauważyłem dawno, że dziadek Jakub jest człowiekiem naprawdę
szczęśliwym. Zastanawiało mnie to tym bardziej, że powodów do
szczęścia miał, zdawałoby się, niewiele. Zmarła mu najpierw żona,
zostawiając go z dwojgiem małych dzieci, potem z kolei dzieci opuściły
starego, uciekając do miasta. Na lekki chleb, jak się wtedy mówiło.
Doskwierały mu różne bóle, łamania i kłucia, pracować musiał za
pięciu. Żył prawie w nędzy. A jednak był szczęśliwy.
Stanowiło to dla mnie zagadkę, jak może być szczęśliwy człowiek, który
do niczego w życiu nie dąży. Byłem przekonany, że dziadek Jakub nie
dąży do niczego, o nic się nie stara. Bo trudno przecież nazwać
dążeniem do czegoś troskę o to, by deszcz nie zmoczył zboża na polu,
by Krasula nie podusiła owieczek, które w nocy wyłażą ze swego
stanowiska, by wrony nie wydziobały grochu zasianego pod lasem. Żył
z dnia na dzień bez planów, bez zamierzeń. Prymitywna, nieludzka
wegetacja!
Mieszka Jakub nie tyle we wsi, co za wsią, w chutorze pod samym
lasem. Z półtora kilometra drogi od wsi. Ta niewielka odległość miała
duże znaczenie dla dziadka Jakuba. Chroniła jego spokój i ład
wówczas, gdy wieś żyła w niepokoju i bezładzie. On zaś pędził żywot na
uboczu, zupełnie własny, we własnym świecie, starym, jak stary
chłopski stan.
Gdyby mnie spytano, co jest najbardziej charakterystyczne dla dziadka
Jakuba, rzekłbym, iż to, że nigdy się nie spieszył. Owszem, zdarzało
się dziadkowi przyspieszyć kroku, czy nawet podbiec, gdy widział na
przykład, że krowy wlazły w zboże i trzeba je szybko stamtąd wypędzić.
Ale wiemy, że nie o to tu chodzi. Chodzi o to, że dziadek nie znał
pośpiechu samego życia, nerwowości i stresów, jakie wyzwala.
Pośpiech jest wynalazkiem miast. Z wielkich miast rozprzestrzenia się
on na cały świat. W wielkich miastach spieszymy się zawsze i
wszędzie, z byle powodu: do pracy, do kina, do teatru, do fryzjera, do
sklepu - wszędzie trzeba się spieszyć, by dotrzymać kroku...
A dziadek Jakub nigdzie się nie spieszy. Paspieszysz, ludiej
nasmieszysz - wyjaśnia filozoficznie. Dziadek nie cierpi pośpiechu, nie
lubił swojej córki Ninki, ponieważ tej zawsze gdzieś było spieszno.
Kiedyś, gdy dziadek Jakub był, jak sam powiada, prawdziwym
gospodarzem, wszystko, co robił - w polu czy w zagrodzie - było
kunsztem estetyki, czystym artyzmem. Snopy na polu były równiutkie
i czyściutkie, ustawione w rządek, jak panienki do tańca, mocno
powrósłem związane. Gdy położył je na furę, by wieźć do stodoły, fura
wyglądała zgrabnie i równo, niczym pudełeczko, w którym przed wojną
sprzedawano landrynki. Zawiózłszy zboże do stodoły, Jakub układał je
starannie z wielkim znawstwem sztuki układania wiązanej słomy.
Potem ubijał ścianę snopów ciężką płaską kłodą, obrzynał końce
słomy ostrzem od sieczkarni, a następnie wyskubywał palcami
pojedyncze słomki, co psuły gładkość słomianej powierzchni.
Powstawała elegancka ściana słomy od ziemi aż po strop - od dołu
zupełnie równa, w górze pod stropem zaokrąglająca się lekko, owalnie.
Dzieło sztuki!
I tak całe życie Jakuba było albo sztuką, albo uroczystością. Później
przyszły inne czasy. Wprowadzono nowe narzędzia pracy: młocarnie,
żniwiarki, traktory. Jakub się nie poddawał. Nawet wtedy, gdy już
sprowadzono na jego chutor żniwiarkę, Jakub zostawił sobie działkę,
na którą wychodził z sierpem, i żął jak za czasów swojej młodości.
Zboże młócił nie za śpiesznie, całą zimę, każdego dnia musiał sobie
wyjść do stodoły i pomachać cepem dla rozgrzewki.
Byłoby nieprawdą, gdybyśmy powiedzieli, że czynił to tylko z
przyzwyczajenia. Sierp był dla niego nie tylko narzędziem pracy. Był
także symbolem wyboru takiego życia, jakie sobie upodobał.
Uroczystego, podniesionego do godności sztuki. Tylko przy użyciu
starych narzędzi można pracę w polu traktować jako sztukę, jako
artyzm. Nowe narzędzia to jedynie praca. A Jakub nie lubił pracy jako
pracy. Praca dla niego była zawsze również sztuką. I życie jego było
sztuką, kontemplacją każdej estetycznie związanej garści słomy...
Mało kto wie, że czas na chutorze Jakuba płynie inaczej aniżeli w
każdym innym miejscu. Zastanawiałem się niejednokrotnie, czy na
chutorze Jakuba w ogóle można mówić o czymś takim jak czas. Ot,
chociażby i teraz. Jest ciepły wieczór wiosenny. Dziadek Jakub siedzi
na progu chaty, ja na zydlu obok niego.
- Ciepły wieczór - mówi Jakub, wytrząsając z kieszeni resztki
zmieszanej z kurzem machorki.
- Ciepły - zgadzam się z Jakubem.
I więcej nic nie mówimy. Siedzimy i wsłuchujemy się w odgłosy ciepłej
wiosennej nocy. Za ogrodem Jakuba ciągnie się błoto, za błotem las.
Nad lasem księżyc. W błocie żaby. Ich rechotanie odbija się od ciepłej
ściany lasu i napełnia powietrze gęstym, zbitym, wibrującym szumem.
Od rechotania trzęsie się księżyc, migocą gwiazdy, pękają chmury,
kołysze się Jakubowa chata. Rechotanie wypełnia uszy, ogarnia mózg,
podchodzi pod serce i wszystko - chata, księżyc, błoto i my z Jakubem
stajemy się częścią rozrechotanej wiosennej nocy.
Czas przestaje istnieć. Miałem cztery lata, może pięć, gdy po raz
pierwszy usłyszałem ten rechot. Pachniało wiosną i błotem i dziadek
Jakub, jak dziś, siedział na progu swej chaty. Wszystko było jak dziś. I
nic tu się zmienić nie może. Każda zmiana spowodowałaby niechybny
„koniec świata”.
Siedzi więc dziadek Jakub na progu swej chaty jak niegdyś. Głowa
srebrzy mu się w księżycowej poświacie, twarz przeorana latami,
nieokreślonego koloru łatana koszula. Sękata, siekierą ciosana ściana
chaty i pochylony płot z garnkiem do góry dnem nadzianym na kołek, i
to podwórze z pozornym bałaganem - wszystko jest harmonią. Częścią
tej harmonii jest dusza Jakuba - archaiczna, zrośnięta z tym
podwórzem jak grzyb z leśną glebą.
Jakub nie posiada przyszłości, to fakt. Nawet gdy był młodszy, nie
miała dla niego znaczenia. Nie marzył o niej, nie spieszył się do niej.
Liczyła się za to pełna i bogata teraźniejszość. Tak pełna i tak bogata,
że równała się wieczności. Jakub nigdy nie istniał w czasie, istniał w
wieczności. Każdy jego ruch, każdy gest wykraczał daleko poza granice
czasowej doczesności. Czy to siadał za stół, czy brał się za robotę, czy
organizował sobie świąteczny odpoczynek - do wszystkiego zabierał się
z godnością, pobożną powagą, ceremonialną obrzędowością. Ta
obrzędowość, ceremonialność i powaga nadawały wszystkim jego
czynnościom wymiar ponadczasowy.
Siedzimy więc wiosennym wieczorem na progu Jakubowej chaty. Nie w
czasie trwamy, ale w wieczności. Zapach pól, żabi rechot nie znają
rachuby lat, są zawsze takie same, niezmienne. I te oto spotkania z
dzieciństwa, młodości i dzisiejsze - wpisane w ten ponadczasowy
rechot - cudem spotykają się ze sobą, są jedną teraźniejszością i nie
sposób uwierzyć, że były przerywane hukiem motorów, wybuchami
bomb, startem kosmicznych rakiet i długim potokiem gadaniny. Że
między kolejnymi odwiedzinami u dziadka Jakuba upływał czas.
Upływały lata. Dziesiątki lat...
Dziadek Jakub pracował, jak mógł i ile mógł, dopóki mu sił starczało.
Był sam jak patyk w chutorze pod lasem, a jednak nie rzucał
gospodarstwa, nie przenosił się do miasta, co doradzały mu często
dzieci i sąsiedzi. Opłacał podatki i spełniał w miarę sił swe powinności
wobec władz. Gdy nie był w stanie, pisał podania o umorzenie, jeździł
do gminy i nawet do powiatu, dochodził swego.
- Po co wam te kłopoty - irytowała się córka - po cholerę? Podatki
płacić? Po co te podania? I tak od was nic tu nie wezmą.
Starego denerwowała taka rozmowa. Lubił porządek. Był zawsze
lojalny wobec władzy. Gdy już zupełnie sił nie starczyło, przekazał
gospodarstwo państwu. Otrzymuje w zamian rentę.
- Wy chyba, ojciec, nie moglibyście żyć bez roboty - mówił kiedyś
Jakubowi zięć - Umarlibyście z nudów - ironizował - Rządzicie się tak,
żeby mieć więcej roboty. Przelewacie z pustego w próżne i nic więcej.
Otóż nieprawda. Jakub nie szukał roboty. Robił to, co trzeba. Obecnie
nic nie robi. Od czasu kiedy pozbył się gospodarstwa, wszystko na jego
podwórku zastygło w bezruchu. Pług i brony leżą porozrzucane koło
stodoły, jak były zostawione po ostatniej pracy w polu. W stodole od
dwóch lat nie zamiatane klepisko, dziury w dachu z roku na rok
większe. Jakub podstawia coraz to nowe ceberki, ale dziur nie łata. W
piecu wykruszyły się cegły, dymi niemiłosiernie - nowego Jakub nie
buduje.
- Wstydzilibyście się lenić do tego stopnia - przygania podczas
odwiedzin córka - Palcem nie ruszycie, choć wam na nos kapie.
Jakub na to nawet nie wzruszy ramionami.
Bo Jakub nie dopuścił czasu do zagrody. Istnieje nadal w wieczności.
Ma teraz wieczną niedzielę, wieczne świętowanie. Wieczność ma to do
siebie, że wszystkie jej momenty są równoważne, identyczne, tak że
właściwie nie są momentami, ale jedynie ciągłym trwaniem bez
przeszłości i przyszłości. Świat Jakuba jest trwaniem i nie ma w nim
momentu, w którym miałoby się zacząć porządkowanie, sprzątanie,
naprawianie. Gdy był gospodarzem, robił to, ale tylko wtedy, gdy był
czas naprawiania, porządkowania, dany w wiecznym kołowrocie
dorocznego cyklu gospodarskich spraw. Obecnie nie ma tego cyklu.
Jest odpoczynek.
Wszystko na podwórku Jakuba pozostało więc takie, jakie było w dniu
stworzenia. Nic tu nie wolno zmieniać. Każda zmiana spowodowałaby
chaos w kosmosie. Spowodowałaby koniec świata. Dziadkowi
Jakubowi żyjącemu za błotami, półtora kilometra od wioski, udało się
uchronić od wszelkich zmian. Uchronić się od czasu i historii.

Prorocy

Diak Marczuk był przerażony: w parafii cud gonił cud, przybywało


nawiedzonych, proroków, apostołów. Ludzie przestawali czcić starych
świętych pańskich, zarzucili stare modlitwy, bezcześcili kapłanów
prawowiernej cerkwi. Wiara ojców poddana została wielkiej próbie.
Przekonany o epokowości zdarzeń diak spisywał kronikę swoich dni,
ostatnich dni przed sądem ostatecznym, dni Apokalipsy. Kronice tej
nadal tytuł „Nieobjasnimyj psichoz”, czyli „Niewytłumaczony obłęd”...
Pisał:
21 października 1929 roku do wsi Cieluszki bielskiego powiatu,
białostockiego województwa, przybyły dwie kobiety: Ksienia Kostecka i
druga, której nazwiska ani imienia nie znam, ze wsi Grzybowszczyzna,
sokolskiego powiatu - i zaczęły zbierać ofiary na kupno płaszczanicy
dla kryńskiej cerkwi w grodzieńskim powiecie. Opowiadały one, że we
wsi Grzybowszczyźnie żyje biblijny prorok Eliasz, który onego czasu
wzięty był żywcem do nieba, a obecnie powrócił z nieba, by
przygotować naród do wtórnego przyjścia Chrystusa; że wybudował on
świątynię, prorokuje i czyni cuda.
Na drugi dzień kilku mężczyzn i kilka kobiet z naszej wsi wyjechało do
Grzybowszczyzny. Wróciwszy stamtąd, opowiedzieli wszystkim, że
Eliasz jest świętym prorokiem. Od tego czasu sława jego zaczęła się
rozpowszechniać bardzo szybko.
Codziennie w przeciągu 1930 roku tysiące ludzi szło pokłonić się
prorokowi i nieśli mu, co kto mógł.
W 1931 roku na Trzech Króli przybył z Niezbodki do wsi Ciełuszki
Joan Bogosłow wraz ze swymi wielbicielami i zatrzymał się w pewnej
chacie. Zebrało się tam około stu osób. Modlili się całą noc. Czytali
akafisty, w dzień celebrowali nabożeństwo bez kapłana, spowiadali się,
przyjmowali Komunię świętą, przygotowywali się do powtórnego
przyjścia Chrystusa i sądu ostatecznego. Pod wieczór chodzili po wsi,
błogosławili wszystkich i chrzcili. Wybrali ze swego grona Matkę
Boską.
W drugim dniu święta Trzech Króli ze śpiewem poszli do wsi Kaniuki.
Mieszkańcy Kaniuk przyjęli ich wrogo: powybijali okna w domu, w
którym oni się zatrzymali, a Matkę Boską, Bogosłowa i kilku jeszcze
sekciarzy tak zbili, że ledwo uszli z życiem, uciekając do Ciełuszek i
Soc.
Po tym pogromie Bogosłow oświadczył, iż sąd ostateczny odbędzie się
w Grzybowszczyźnie. Do Grzybowszczyzny pojechało 12 fur z naszej
wsi i 4 fury ze wsi sąsiednich. Po drodze wszyscy zajechali do
Bogosłowa do miasteczka Niezbodki. Płakali i modlili się tam całą noc.
Rano Bogosłow oświadczył, iż nie wolno jechać na sąd ostateczny z
pieniędzmi i dokumentami, trzeba je zostawić u niego w domu. Gdy po
zakończeniu sądu ostatecznego ludzie powrócili z Grzybowszczyzny do
miasteczka Niezbodki, dowiedzieli się, że pieniądze ich poszły sobie
same na Atos.
Powróciwszy do domu, jeden z mieszkańców naszej wsi, Włodzimierz
Andrzejuk, rankiem wszczął krzyk w swojej stodole, iż rozmawiał z nim
Bóg z wiszącej w stodole ikony. Na ten krzyk zlecieli się ludzie z całej
wsi. Ujrzeli, że Andrzejuk trzyma w rękach ikonę i rozkazuje jej wrócić
na to miejsce, gdzie przedtem wisiała. Zaczął ją podrzucać: ikona trzy
razy spadła na klepisko obliczem w dół. Takie układanie się ikony
zostało wyjaśnione tym, iż wśród obecnych jest wielu niewierzących i
antychrystów. Płacz i krzyki w stodole trwały od rana do trzeciej
godziny po południu. Jedni krzyczeli: ściskajcie mocniej ręce i nogi,
żeby nie wstąpił w was szatan! Płaczcie i módlcie się, albowiem
odbywa się wtórne przyjście Chrystusa! Jeden z grzybowców,
powołując się na Pismo święte, twierdził, iż zstąpił na niego Duch
Święty i że musi on iść i głosić słowo Boże w różnych wsiach.
Wiadomość o cudach w Ciełuszkach rozeszła się szybko po okolicy.
6 lutego ze wsi Kotły pieszo i furami przybyło do naszej wsi około 30
osób z ikonami w rękach oraz około 20 osób z innych wsi parafii
Rajsk, Ryboły i Trześcianki. Z nadejściem nocy zaczęli modlić się w
jednym domu. Młodzież, która nie wierzy w cuda grzybowców, uzbroiła
się, w co się dało. Przez wybite okno bosakiem stłuczono lampę.
Modlący się wszczęli okropny wrzask, ale modlić się nie zaprzestali. Po
tym pierwszym pogromie pielgrzymki do naszej wsi nie tylko nie
zmniejszyły się, ale jeszcze się wzmogły.
Aby jeszcze szerzej rozpowszechnić sławę proroka Ilji, latem 1931 roku
Bogosłow zorganizował pielgrzymki do Wilna i Poczajowa. Pielgrzymki
do Poczajowa organizowano kilkakrotnie. Kupowano tam ikony i
niesiono na rękach, śpiewając pieśni ze śpiewnika ułożonego niedawno
przez apostoła Pawła Bielskiego. Po tych pielgrzymkach w naszej wsi
zjawiło się wielu pielgrzymów z Wołynia.
Obecnie sekciarze codziennie zbierają się w swym kowczegu jak
nazywają swój dom modlitwy. Rano odprawiają obiednię, a całą noc
czytają akafisty i śpiewają religijne pieśni ułożone przez apostoła Pawła
Bielskiego, mieszkańca wsi Pieńki w białostockim powiecie. Praktykują
długie posty i składają przyrzeczenia nie zadawać się ze swoimi
żonami. Trudno mi powiedzieć, czy to bezsenne noce, czy długie posty
doprowadziły niektórych do tego szaleństwa.
Większość sekciarzy uważa siebie za proroków i ludzi widujących
duchy. Na przykład Stefan Charytoniuk, mieszkaniec wsi Ciełuszki,
twierdzi, że widział Boga i rozmawiał z Nim. Pewnego dnia zobaczył na
żonie diabła i chcąc go zabić, rozbił kołowrotek na drobne kawałki.
Drugi mieszkaniec tejże wsi, Serafion Antoniuk, uważa, iż jest
aniołem. Tak na przykład 1 grudnia 1932 roku rozebrał się do naga, w
silny mróz wskoczył do Narwi i wzburzył wodę, jak onego czasu anioł w
Siloamie. Gdy zmarł Bogosłow, mieszkańcy miasteczka Niezbodki
rozeszli się za zbiórką ofiar na pomnik. Kupiono pomnik za ponad 200
złotych z napisem: „Plotiju usnul jako miortw, Cariu...” Enoch
natomiast ukradł u proroka Ilji około półtora puda złotej monety i
uszedł nie wiadomo gdzie. Ale dla proroka była to taka drobnostka, że
go nawet nie poszukiwał.
Liczba sekciarzy w naszej puchłowskiej parafii stale się zwiększa.
Dyscyplina u nich żelazna, stąd wniosek, że organizacja silna. W
bielskim powiecie jest ich około tysiąca, a sympatyków - kilka tysięcy.
Dopóki było ich w puchłowskiej parafii kilku, bali się zadzierać z
prawosławnymi, ale kiedy się rozmnożyli do dwustu osób, po ich
stronie stanął starosta cerkiewny i cała cerkiewna służba. (...)
Osiągnąwszy to, sekciarze postanowili wypędzić z cerkwi kapłana i
sami odprawiać nabożeństwa. Nie ma ani jednego święta, ani jednej
niedzieli, żeby nie urządzili w cerkwi jakiejś burdy. Tak na przykład 31
marca pięciu sekciarzy przyszło do spowiedzi. Olga Dawidziuk
podeszła do kapłana, a kiedy on położył jej na głowę japietrachil
powiedziała, iż nie jest godzien jej spowiadać, że to ona jego spowiadać
powinna. Ojciec Leonid strasznie się zdenerwował, a wówczas podeszło
do niego czterech sekciarzy i wszczęli sprzeczkę. O. Leonid zmuszony
był opuścić cerkiew, w cerkwi wytworzył się harmider. Sekciarze bili
pokłony i śpiewali: Razumiejtie, jazycy, i pokoriajtiesia... Psalmista
Marczuk również zmuszony był przerwać czytanie dziewiątego czasu.
Po piętnastu minutach troje sekciarzy poszło do domu, a dwoje było w
spowiedzi i przyjęło świętą komunię.
Na Zwiastowanie w czasie śpiewania Archangielskoj glas Mikołaj
Jakowczuk krzyknął na całą cerkiew: Chrystos woskresie, sekciarze
odpowiedzieli: Woistinu woskresie. Inni im powiedzieli: przecież wy nie
wierzycie, że Chrystus zmartwychwstał. Tak - odpowiedzieli sekciarze
- zmartwychwstał nie Chrystus, ale nasza prawda i władza w parafii.
Takie oświadczenie wywołało duże wzburzenie i niezadowolenie wśród
modlących się prawosławnych (...).
Na Zielone Świątki, w nasze parafialne święto, po utreni, gdy kapłan
wyszedł modlić się przed ołtarzem, Jan Daniluk krzyknął na całą
cerkiew: Chrystos woskresie! Kto pali papierosy i słucha radia, ten
antychryst. Było to powiedziane pod adresem kapłana, ponieważ on
pali papierosy i posiada radio. O. Leonid prosił, aby wyprowadzić
wariata z cerkwi. Popieczytiel - Awsienty Ostapczuk wykręcił mu do
tyłu ręce i wypchnął z cerkwi. Na dworze sekciarze mówili: pędźcie
popów, wystarczy ogłupiania ludzi.
11 czerwca, w niedzielę, z samego rana, widać było, że sekciarze
planują jakiś skandal w cerkwi, ponieważ bili pokłony z taką siłą, że
drżała podłoga, zaś Olga Daniluk wrzeszczała przez całe nabożeństwo.
Po nabożeństwie sekciarze przyczepili się do kapłana, że jakoby
czytając akafist opuścił jakiś ikos czy modlitwę. Kapłan odpowiedział,
iż nie życzy sobie rozmawiać z durniami. Wtedy sekciarze otworzyli
akafist ułożony przez Pawła Bielskiego i chcieli czytać sami, bez
kapłana. Z trudem udało się wyprowadzić ich z cerkwi. Odchodząc do
domu grozili, że ostrzygą księdzu włosy.
Nie ma czasu i możliwości opisać wszystkiego, co się u nas dzieje. Nie
ma u nas przewodnika, nie ma prawdziwej nauki Słowa Bożego.
Wszystko zachwiało się i upadło, ze wszystkich stron rozpacz i bieda,
jeśli dalej tak pójdzie, to tylko Bóg wie, co z nami będzie...
Car Mikołaj

Cerkiew w Puchłach gościła nie tylko aniołów niebieskich, lecz i


słynnych dostojników ziemskich. W roku 1932, piętnaście lat po
abdykacji, czternaście po... śmierci, zawitał tutaj wszechrosyjski
imperator: Mikołaj II Aleksandrowicz.
„W święta Bożego Narodzenia - pisze diak Marczuk w swojej kronice -
rozeszły się wieści, że do cerkwi naszej przyjeżdża car Mikołaj II z
carową. I rzeczywiście, 27 grudnia (starego stylu) trójką koni
przyjechał do wsi Ciełuszki nieznany mężczyzna z kobietą, zaś 28
grudnia, w niedzielę, zawitał do cerkwi w Puchłach. Ciekawskich z
różnych stron zebrało się tylu, że ich nasza obszerna świątynia ledwo
zmieściła. Wszedłszy do cerkwi car z carową przeżegnali się po
katolicku. Całe nabożeństwo carowa, otoczona swymi wielbicielami i
wielbicielkami, przeklęczała na podesłanych jej chustach. Po utreni
car zanucił jakąś pieśń, którą sam ułożył, wielbiciele i wielbicielki
podchwycili. Po obiedni, gdy wychodzili z cerkwi, ktoś podał komendę
baczność. W tłumie niektórzy salutowali, niektórzy gwizdali!”.
Car Mikołaj przybył w te strony pod koniec lat dwudziestych, ale skąd
- nie wiadomo: mówiono, że z głębi byłego rosyjskiego imperium,
podobno aż z Mandżurii. Wieść niosła, iż nie zginął podczas rewolucji,
ukrywał się przed władzą radziecką i wreszcie wyemigrował do Polski.
Osiedlił się car we wsi Wojszki nad Narwią, w domu Bonifaciuków.
I przybycie cara z carycą, i pochodzenie, i zachowanie się były
niezwykle tajemnicze. Szczupły, wąsaty car był katolikiem, rozmawiał
po polsku, ale też doskonale znał rosyjski i starosłowiański i chętnie
śpiewał prawosławne pieśni religijne. Ona, wyższa od niego, bardzo
energiczna, znała niemiecki, ludzie mówili, że jest Niemką.
Przebywał z nimi czasem jeszcze jeden osobnik, może najbardziej
zagadkowy. Liczył lat nie więcej niż trzydzieści, był bardzo wysokiego
wzrostu, z długimi włosami i czarną brodą, ubrany na czarno.
Przywędrował do Bonifaciuków z wielkim sękatym kosturem z
dalekich, nikomu nie znanych dróg. Ja stronnik, powiedział
gospodarzom. Na przywitanie rzucił się w ramiona cara i carowej.
Całowali się ze łzami w oczach, po czym cała trójka zamknęła się w
pokoju, noc spędzając na rozmowie. Przestraszony, ale i zaciekawiony
Bonifaciuk próbował podsłuchiwać: słyszał, że wszyscy troje płakali
często i serdecznie, ale o czym rozmawiali, nie dosłyszał.
Wkrótce okazało się, że car jest osobą wszechstronnie utalentowaną.
Najpierw zajął się robotą prostą i praktyczną, chociaż cesarskich rąk
niegodną: szył chłopom buty. Chłopi wzruszeni nędzą cara, pośpieszyli
nawet z darami i pomocą, wiadomo, wróci na tron - nie zapomni.
Wtedy car zaczął układać wiersze i hymny religijne dla swego
prawosławnego ludu, katolikom pięknie odmalował kościół w
Tryczówce. Malował także obrazy, głównie ikony z napisem w języku
polskim: „Bolesne serce Pana Jezusa”.
Caryca sprzedawała je na odpustach.
Pełnym blaskiem zalśniła jego sława dopiero w latach trzydziestych,
kiedy dołączył do ruchu proroka Ilji, organizując wokół siebie własne
grono wyznawców, swoiste odgałęzienie sekty grzybowskiej, grupę tzw.
„nikołajowców”. Rozjeżdżał trojkoj loszadiej, bywał na ucztach, które
wydawali na jego cześć miejscowi chłopi, brał udział w nabożeństwach
odprawianych przez wielbicieli. Dla władz miał nazwisko Józef
Bachliński, dla ludu był Mikołajem II. Pobyt cara w Puchłach skończył
się tym, iż pewnego ranka, jak pisze Marczuk, „sołtys i kilka osób
oświadczyli carowi, iż ma niezwłocznie opuścić Puchły, a jeżeli
spróbuje tu wrócić, zostanie wrzucony do rzeki pod lód”.
W końcu lat trzydziestych Bachliński przeniósł się za Grodno i tam
żywota dokonał, Bachlińska zaś wróciła do Wojszek, przebywała tam
do roku 1944, po czym wyjechała wraz z ustępującym okupantem.
Diak Marczuk stwierdził z melancholią, iż mimo niepowodzenia
carskiej misji w parafii Puchły „wiara w to, że car Mikołaj żyje i będzie
jeszcze panował, trzyma się mocno sekciarzy, wierzą też, że za jego
panowania będą piastować wysokie stanowiska państwowe i otrzymają
bogate nadania ziemi”.
Ale czy to nadzieja na otrzymanie bezpłatnej ziemi i ministerialnych
stanowisk była głównym podłożem wiary nikołajowców? Nie sądzę.
Chłopi darzą na ogół sentymentem królów i cesarzy, jest w nich
bowiem zawsze coś z legendy i coś z postawy ojca-gospodarza.
Zwłaszcza wtedy chętnie wspominają „dobre carskie czasy”, gdy oni -
carowie - odejdą w bezpowrotną przeszłość. Zapominają ludzie o tym,
że wcale nie mieli więcej ziemi, krów, pieniędzy, że żyli biedniej,
pracowali ciężej.
Car-batiuszka był symbolem chłopskiego patriarchalizmu i gwarantem
jego trwałości. Świat chłopskiego życia był poza historią, wszystko, z
czym miał tu człowiek do czynienia, było w jego pojęciu dane na
początku świata i nie mogło ulec zmianie do jego końca. Stare
zwyczaje, obrzędy, mity i legendy, sposoby gospodarowania i
wypoczynku, ład społeczny i porządek kosmosu - wszystko to było w
rozumieniu chłopów stare jak świat. Ubogo było i nędznie, to fakt. Ale
za to pewnie. Chłop robił swoje, pan - swoje, pop - swoje; każdy żył,
pracował, bawił się i umierał tak, jak nakazywał jego stan, obyczaj i
mądrość ojców. W micie, legendzie i prymitywnej wiedzy o świecie
zawarte były wyjaśnienia i uzasadnienia wszystkiego, co mogło się
wydarzyć.
Z odejściem cara na oczach ludzkich zaczęły się dziać rzeczy, które nie
mieściły się w niezmiennym chłopskim schemacie. Czas niósł
brzemienne w skutki wydarzenia, nie mające swych pierwowzorów w
ludowych mitach: wojna, rewolucja, głód, utrata wiary ojców, nihilizm
młodzieży, upadek starych obyczajów i obrzędów, zatracenie się całego
tradycyjnego kształtu życia chłopskiego. Chaos. Chaos jest nie do
zniesienia na dłuższą metę. Należy go uporządkować, zdarzenia ułożyć
w szeregi, powiązać nicią zależności i poszukać swego miejsca w tym
porządku. Wydarzenia, które następują, mają swą chronologię, swój
kierunek, układają się w łańcuch przyczyn i skutków, są historią.
Słowo „historia” raz po raz trafia „pod strzechy”, jego treść nie jest już
tak obca, jak kilkadziesiąt lat temu. Ludzie bacznie rozglądają się
dokoła, uważnie szukają osób, które mogłyby być heroldami historii.
O historii prawi chłopom zgromadzonym w Bonifaciukowej chacie
nowo objawiony car - Bachliński. Nie ukrywa, że on sam też jest
historią. Jest tym, wokół którego porządkują się zdarzenia. Obcując z
nim, obcowało się z historią. Dotykając jego zabłoconych „szat”,
dotykało się historii. Kto słuchał Bachlińskiego, nie był już zagubioną
w chaosie świata drobinką, ale człowiekiem, który dotyka historii w jej
konkretnym, widomym kształcie.
Wkrótce czterdzieści kilometrów dalej pojawił się w Ostrowiu koło
Grzybowszczyzny drugi car Mikołaj. Też był włóczęgą z szerokiego
świata, ale nazywał się... Mikołaj Regis! Carskie imię oraz nazwisko
kojarzące się jakoś z królewskością, tajemnicze pochodzenie,
znajomość świata i ludzi, to wystarczyło, aby powstała legenda... Nie
przeszkadzało zwolennikom nawet to, że Regis był człowiekiem starym
i... wiecznie pijanym.
Zresztą w tym samym czasie gdy car Mikołaj Bachliński składał wizytę
w Ciełuszkach, działał tam już syn cesarza Wilhelma: obiecywał
odbudować niemieckie cesarstwo ze stolicą w... Ciełuszkach.
Parę lat temu zawitałem do domu Bonifaciuków, aby dowiedzieć się
czegoś o carze.
- Pan w jakiej sprawie? - spytała mnie oficjalnym tonem
Bonifaciukowa.
- Ja bez sprawy - próbowałem żartować - ot, chciałem porozmawiać -
zbagatelizowałem własną wizytę.
- Porozmawiać? - zdziwiła się kobieta. Odstawiła na bok garnki i
wprowadziła mnie do pokoju - Porozmawiać... - powtarzała ze
zdziwieniem - A o czym pan chce ze mną rozmawiać?
- Tu u was mieszkał kiedyś car Mikołaj...
- Car Mikołaj? - dziwi się kobieta.
- Tak, car Mikołaj.
Kobieta marszczy brwi udając, że się namyśla. Po chwili mówi:
- Nie, car Mikołaj u mnie nie mieszkał.
- Sąsiedzi mówili, że u pani - upieram się przy swoim. Bonifaciukowa
znów przesadnie długo się zastanawia.
- A kiedyż to było? - pyta.
- O, dawno... Jeszcze przed wojną.
- To wojna jakaś była? - dziwi się z głupia frant. Osłupiałem. Też
wymyśliła sposób, żeby się mnie pozbyć.
Wchodzi gospodarz. Przywitanie - i rozmowa sama rusza: gorąco dziś,
upały, żniwa...
- Pan szuka jakiegoś cara Mikołaja - informuje rzeczowo
Bonifaciukowa.
Gospodarz kiwa przecząco głową: nie, nie wie. O żadnym carze
Mikołaju nic mu nie wiadomo. Potem przygląda mi się uważnie i pyta:
- A po cóż to panu, jeśli wolno wiedzieć? Komu to potrzebne?
- Interesują mnie takie różne stare rzeczy... Spisuję to, żeby zachować
dla przyszłości. Dla historii...
- Historii? - ożywia się znienacka rozmówca - Dla historii pan
powiedział? O! Rozumiem... - skwapliwie podsunął mi taboret, sam
usiadł na drugim - Rozumiem - powtórzył klepnąwszy mnie po kolanie.
- Więc to pan! Jak on odjeżdżał od nas przed samą wojną, powiedział
tak: pamiętaj, Bonifaciuk, o tym będzie pisała HISTORIA.
Rzekłszy to, Bonifaciuk wpatrzył się we mnie rozpromieniony.
Trzydzieści lat czekał na zapowiedzianego wysłannika historii.
Doczekał się.

Apostoł Boga Ojca

Paweł Bielski ukończył przed pierwszą wojną światową szkołę diaków


cerkiewnych w Grodnie. W latach dwudziestych był diakiem, czyli
psalmistą w cerkwi zabłudowskiej. Znudziło go jednak śpiewanie
psalmów Dawidowych - rzucił czcigodne i spokojne zajęcie, jął się
handlu suknem. I wtedy, wędrując po wsiach, styka się z wyznawcami
proroka Ilji, a nawet z samym Ilją. Bez namysłu rozstaje się z handlem
i przystaje do grzybowców, aby poświęcić się misji apostolskiej. Napisał
dziesiątki hymnów sławiących Ilję-proroka i Ilję-Boga oraz innych
świętych sekty grzybowskiej. W swoich utworach zawarł metaforyczny
opis ważniejszych wydarzeń ruchu oraz zasadnicze tezy jego doktryny.
Pisał poprawnie i był całkiem niezłym wierszokletą.
Ambitny i żądny sławy, nie zawsze liczył się ze zdaniem samego
proroka. Zgrupowani wokół niego wyznawcy utworzyli wkrótce własny
odłam sekty: uznali, że wtórne przyjście Chrystusa na ziemię stało się
faktem, w związku z tym zamiast w niedzielę, świętowali we wtorki; we
wtorek również, a nie w niedzielę, obchodzili Zmartwychwstanie -
dlatego nazwano ich „wtórnikami”. Bielski pierwszy nazwał Ilję
Bogiem, a w niektórych swych hymnach nazywał go nawet Bogiem
Ojcem.
Jako apostoł nie mógł Paweł Bielski nie usłuchać ewangelicznego
przykazania; zostaw dom swój i żonę swoją i idź za mną. Zostawił więc
żonę swoją i dom swój we wsi Pieńki koło Michałowa i poszedł... Tym,
co opuścił, zainteresował się tylko raz - gdy wrócił oświadczyć synowi,
który go zastąpił na ojcowiźnie, że trzeba sprzedać gospodarstwo, bo i
tak lada dzień koniec świata, sąd ostateczny i wszystko w proch się
obróci.
- Na wszelki wypadek lepiej być bliżej prawdy - dowodził - przenieśmy
się do Grzybowszczyzny.
Syn przestraszył się wielce, wprawdzie nie końca świata, lecz utraty
gospodarstwa, i zaczął szukać pomocy u innych apostołów,
ważniejszych i potężniejszych od Pawła. W oddalonej o kilka
kilometrów Niezbodce żył i nauczał wtedy Jan Bogosłow (święty Jan
Teolog). Naprawdę nazywał się Jan Łomnik - mówiono w okolicy, że
zanim został świętym, zajmował się kradzieżą i handlem końmi.
Chciałoby się wierzyć, że była to tylko ludzka złośliwość - zarzut
koniokradztwa był tu bowiem najcięższym zarzutem, jakim można
oskarżyć człowieka. Niezależnie jednak od tej plotki Jan Bogosłow był
dla poszukujących zbawienia osobą świętą, na wpół boską.
Udał się więc syn apostoła Pawła do owego Łomnika, prosząc, by
odwiódł ojca od zamiarów względem gospodarstwa,
zaprzepaszczających przyszłość rodziny. Bogosłow, choć należał do
najzagorzalszych głosicieli końca świata, nie lubił głupstw. Odradził
więc Pawłowi Bielskiemu sprzedaż gospodarstwa.
- Bóg tylko raczy wiedzieć - miał powiedzieć Bielskiemu - co nam
przyniesie dzień jutrzejszy. A dobytek zawsze się przyda, co by się nie
działo.
Bielski usłuchał. Po wojnie przeniósł się jednak w inne strony, do wsi
Kotły pod Bielskiem Podlaskim, gdzie zamieszkał u współwyznawczyni,
Marty Kiryluk. Przed samą śmiercią wrócił do syna w Pieńkach i tu
zmarł w 1954 roku, w ciszy i spokoju, a miejscowy ksiądz
prawosławny udzielił mu ostatniego sakramentu.
Została po nim na strychu wielka sterta pism i dokumentów
dotyczących Ilji i jego ruchu. Leżały tam przez kilka lat, przywalone
plewami. Latem 1963 roku komendant straży pożarnej w Pieńkach
zapowiedział sprawdzanie strychów i kary za przechowywanie
łatwopalnych śmieci. Syn apostoła Pawła, obawiając się mandatu,
zabrał papiery do worka i wyniósł za chlew, na kupę kompostu.
Dlatego to, gdy poprosiłem go o ojcowe książki, rozłożył bezradnie ręce.
Ale gospodyni, przeszukawszy dom, wyszperała jakiś kilkukartkowy
wyblakły rękopis i książeczkę pt. Duchoumyje pieśni wtorogo
priszestwija Chrystowa. I to wszystko.
Książeczka jest dziełem Bielskiego, liczy 68 stron, wydrukowano ją na
lichym papierze około 1935 roku w drukarni Żyda Miszondzika.
Zawiera 35 pieśni religijnych i kilka modlitw. Rozpoczyna się od
modlitwy, której fragment warto przytoczyć:

Chwała Najwyższemu i na ziemi pokój, w ludziach radość (trzykrotnie).


Boże Duchów i wszelkiego istnienia, Ojcze nasz, któryś jest wszędzie i
wszystko czynisz mądrością i siłą Swoją. Niebo i ziemia przeminą, a
Słowa Twoje nie przeminą. Tyś raczył, o Panie, pobłogosławić świat ten
grzeszny, posyłając Króla Niebios, Ojca naszego sławnego i
chwalebnego proroka IIję w Duchu Pana naszego Jezusa Chrystusa,
Twórcy Odwiecznego Twego Królestwa od wieków obiecanego praojcom
naszym, Adamowi i Ewie.
Panie Niebios, Pocieszycielu sprawiedliwych, przyjm od nas składane
ci dzięki, że zataiłeś wszystko to przed mądrymi i rozumnymi tego
świata, a odkryłeś wszystko to maluczkim w wierze.
Chwała ci, prowadzącemu nas ku światłu.
Pokorny sługa Boży, apostoł Paweł.

Dalej idą hymny do wszystkich świętych i apostołów proroka Ilji, a


przede wszystkim do samego Ilji. Książeczka jest jakby trochę Biblią.
W hymnach bowiem opowiada apostoł Paweł o różnych wydarzeniach,
takich jak narodziny i ukrzyżowanie Chrystusa, wskrzeszenie Łazarza,
męka Chrystusa na Golgocie itp. Z tą różnicą, że wszystko to dzieje się
nie w Palestynie, ale tu, w bielskim powiecie, i nie dwa tysiące lat
temu, ale w roku 1930. Chrystus czasem jest identyfikowany z Ilją,
czasem zaś pojmowany alegorycznie - jako prawda, która
zmartwychwstała wśród jego wyznawców.
Wszystko, co się w kręgu Pawła Bielskiego działo, miało dla niego
znaczenie biblijne. Pojechali na przykład któregoś dnia wyznawcy
proroka z Ciełuszek do Kaniuk i zatrzymali się u jednego ze świętych,
Eliasza Iwaniuka. Przyszło też trochę pobożnych z samych Kaniuk, w
chacie Iwaniuka było więc sporo ludu. Śpiewali, modlili się,
prorokowali... Pod oknami zebrała się niewierna młodzież,
„prawosławni żydzi” - jak ich pogardliwie nazywał Bielski. Posypały się
kpiny i bluźnierstwa. Ktoś rzucił w okno kamieniem, ktoś uderzył po
szybach kłonicą, wywrócono płot, zniszczono Iwaniukowi sad, łamiąc i
kalecząc młode, pieczołowicie pielęgnowane drzewa.
W zbiorku Bielskiego ukazała się pieśń: Sad Giefsimanskij wtorogo
priszestwija Chrystowa. Ludzie śpiewali;

Wot koniec wieka siego nastał,


Boh Otiec Syna Chrysta postał
Pri riekie Nariew w domie Ilji
W sad Giefsimanskij swiatoj siemji...

I wiedzieli, czym była ta noc naprawdę. To nie chuligani kpili i


ironizowali z pobożnych bogomołców, ale diabeł przeklęty kusił w ten
sposób Chrystusa-Prawdę w sadzie już nie Iwaniukowym, lecz
ewangelicznym, getsemańskim!
Uczestnicy tych zdarzeń utożsamiali się z postaciami ewangelicznymi i
biblijnymi: przestawali oto być Bielskimi, Iwaniukami, Danilukami,
pospolitymi mieszkańcami chat i wiosek w piaszczystej, biednej okolicy
- stawali się świętymi! Identyfikowali się podług różnych, choćby i
najbłahszych pozorów - wystarczyła zbieżność imienia, podobieństwo
do ikony, przygoda podobna do przygody znanej z żywotów świętych
pańskich. Paweł Bielski na przykład utożsamiał się ze św. Pawłem z
Tarsu: imię przecież to samo i ta sama pasja piśmiennicza!
A raz utożsamiwszy się, tak kierowali swoim życiem i zdarzeniami
zbiorowymi, aby były możliwie najwierniejszym powtórzeniem zdarzeń
znanych z Ewangelii. Gdy brakowało osoby do odegrania jakiejś roli w
dramacie Chrystusowym, zaraz wyszukiwano wśród współwiernych
kogoś, kto postać ewangeliczną czymś przypominał. Szczególnie
atrakcyjna była postać Matki Boskiej, nic dziwnego, że wiele kobiet
zabiegało u Ilji i jego apostołów o rolę Bogorodzicy i że w ruchu
działało aż kilka „Matek Boskich”.
Z osobliwą czcią wymienia Paweł Bielski w swych pieśniach imię Ulany
z Kaniuk.
Kaniuki - nieduża, biedna i zacofana wieś nad samą Narwią - słynęła z
pijaństwa i bójek. Nie było święta ni weseliska, żeby kogoś w
Kaniukach nie zadźgano nożami, nie było niedzieli bez większej
bijatyki. O Kaniukach mówiło się w okolicy ze zgrozą i niepokojem; gdy
na zabawie zjawiali się chłopcy z Kaniuk, ludzie truchleli i ciszkiem
opuszczali chatę. Bielski pisał o Kaniukach:

Bog Tworiec nasz sudby jawił.


Pri riekie Nariew dom swoj otkrył,
Zdies jest dieriewnia, zwat Kaniuki,
W niej Bog izbrat dom siebie w wieki.

A dalej pisał już o Iwaniukowej Ulanie:

Sienija świata ja w domie była


I Mat Ulana s nieju żyta
Czystaja Diewa, Matier Twórca
Ty sochraniła czest do końca.
Za żyzn swiatuju Bog nagradił
I wsiech woskresszych Tiebie wrucził.
Piat let proszło, kak Bog
Tia izbral Jużnoj Caryccj, i Ducha dał

Ulana, córka Jana ze wsi Kaniuki, siostra Eliasza Iwaniuka,


niezamężna panna, lubiąca zresztą i chłopców, i wódkę, i zabawę,
stała się więc Matką Boską, której śpiewano długie pieśni dziękczynne
podczas uroczystych procesji.
Bielski nazywa ją „Królową Południa” (Kaniuki leżą na południu
Grzybowszczyzny), aby odróżnić ją od innej Matki Boskiej, północnej.
W tym samym czasie bowiem królowała już w Grzybowszczyźnie Matka
Boska Nowojeruzalimska. Jej także została poświęcona pieśń,
informująca wiernych o nader młodocianym wieku Matki Boskiej,
liczyła sobie bowiem lat siedemnaście. Nie na tym koniec. Jeszcze inna
Matka Boska żyła z Ilją - nazywano ją Fiokłą - inna działała w
Ciełuszkach, inna w Rybołach. Bo Matką Boską może być każda
kobieta, dzięki której rodzi się Prawda, czyli Chrystus - tak mniej
więcej twierdzi w swych pismach apostoł Paweł.
Ojciec Benedykt z Łuki miał jednak odmienny pogląd na te sprawy.
Wskrzeszenie prawdy mu nie wystarczało. Uważał, że zbawić świat
może tylko Chrystus z krwi i kości, którego trzeba jak najszybciej
począć.
Poczęcie Chrystusa odbyło się więc uroczyście w Benedyktowej chacie.
Lud śpiewał psalmy Dawidowe i hymny Pawła Bielskiego, dymiły
świece i pachniał ladan z kadzidła. Na zapiecku pod kożuchem,
rozebrany do koszuli, święty ojciec Benedykt realizował z mołodzicą
święty akt poczęcia. Mój Boże! Akt miłosny bez świec, bez kadzideł i
pobożnych pieśni może być doświadczeniem Absolutu. A cóż dopiero
akt, który miał dać początek zbawienia świata! Niestety, eksperyment
się nie udał. Benedykt miał dwóch synów i kilku wnuków, ale ani
wśród nich, ani w bliższej okolicy nie widać nikogo, kto by mógł być
kandydatem na zbawcę świata.
Królowę Południa widziałem kilka lat temu w Kaniukach: był lipiec,
siedziała na podwórzu przy zastawionym niedzielnie stole z rodziną i
gośćmi. Wyglądała na lat pięćdziesiąt kilka, do dziś zachowała ślady
dawnej urody: czarnowłosa, czarnobrewa, śniada, pełne ramiona i
piersi. Zachowywała się z zastanawiającą godnością, dostojnie, mało
mówiła, zwracano się do niej ze szczególnym szacunkiem. To, co
podglądałem, było, zdaje się, jakąś biesiadą poweselną - córka
Południowej Bogorodzicy niedawno wyszła za mąż.

Krzyż

Krzyż stoi przy rozstajnych drogach nie opodal Grzybowszezyzny. Oto


jego historia:
Było lato 1936 roku, pora żniw. Polnymi drogami podążała chłopska
procesja, ludzie byli zmęczeni, szli z daleka, słońce nużyło plecy i
czoła, koszule były wilgotne, bose stopy piekły od rozprażonego
piachu. Szli z południa gościńcami wśród piaszczystych pagórków,
porośniętych jałowcami i dziewanną. W dolinach mijali żniwiarzy...
Żniwiarze przykładali ręce do czoła i patrzyli zdumieni: człowiek na
czele procesji dźwigał duży drewniany krzyż.
Krzyż był nowy, drewno niedawno ociosane, jaśniało jeszcze w słońcu.
Ponieważ był ciężki, co kilkaset kroków przekładano go na inne barki.
Mimo to pochód posuwał się wolno.
Ludzie podążający za krzyżem nieśli młot i gwoździe. Młot specjalnie
kuty u wiejskiego kowala, gwoździe też były robione na zamówienie -
większe od zwyczajnych, kanciaste. Wszystko akurat takie, jak na
symbolicznej Golgocie stawianej co roku na środku cerkwi w dni
wielkiego postu. Nieśli też koronę cierniową z zardzewiałego
kolczastego drutu, zerwanego po drodze z jakiegoś ogrodzenia. Nawet
kańczugi do biczowania męczennika mieli z sobą, nawet pikę z kosy
osadzonej na sztorc do przebicia jego boku. Szli ukrzyżować
Chrystusa, który powtórnie na świat zstąpił, tym razem w osobie
Eliasza Klimowicza, proroka z Grzybowszczyzny. Należało go
ukrzyżować od nowa, bo tamto odkupienie było zbyt dawno, ludzie
zapomnieli o ofierze, diabeł się rozpanoszył na świecie, wszędzie
zepsucie, grzech, sodoma gomora: nie było innego ratunku dla
ludzkości, jak dokonać wtórnego odkupienia.
Ciężko dyszące kobiety, spoceni mężczyźni śpiewali zmęczonymi
głosami:

Pokajties ludi, pokajties,


Wzglanitie naokoło was.
Wsiem sierdcem do Boga wzdochnitie,
Ostatni nastał uże czas.
Kuda nie posmotrisz na ziemlu,
Ubijstwo, nienawist odna.
Narody tak glbnut zioboju,
Nastała ostatnia pora

Zamierzali znaleźć w Grzybowszczyźnie świętego Ilję. Jeden z


pielgrzymów, który go znał - miał przystąpić do IIji i ucałować, wtedy
oni go pojmą, dawszy Judaszowi trzydzieści srebrnych monet, włożą
Ilji koronę na głowę i plując nań, bić go będą rózgami i biczami, a
potem zwleką z niego szaty, włożą krzyż na jego barki i powiodą na
wzgórze, które odtąd nazywać się będzie Golgota. Potem przybiją jego
ręce i nogi do krzyżowych belek i wkopawszy krzyż, usiądą u stóp, aby
patrzeć, jak umiera, i rozpaczać. Szaty jego rozdzielą między siebie.
Trzy godziny będą czekać na zgon. Potem podadzą Mu szmatkę
umoczoną w occie. On zwilży usta i powie wykonało się i skłoniwszy
głowę, ducha odda. I wtedy jeden z nich weźmie kosę i przebije jego
bok, aby sprawdzić, czy umarł naprawdę - i wyjdzie z boku krew i
woda. Potem zaniosą świętego IIję do grobu, złożą, grób kamieniem
przywalą, będą czuwać, aby ktoś ciała nie wykradł. A nocą porazi ich
blask nagły i uciekną... Do apostołów Ilji będzie należało znaleźć
prześcieradła w pustym grobie, ogłosić, iż IIja zmartwychwstał,
spotkać go na drodze z Grzybowszczyzny do Emaus. I świat będzie
zbawiony.
A oni, oprawcy, mordercy?
Nie odnalazłem nikogo z tej procesji - może nie chcieli się ujawniać,
może nie żyją - dlatego nie wiem nawet, skąd szli, ile dni, trzy, tydzień
czy dłużej. Rozmawiałem tylko z ludźmi, którzy tę procesję z krzyżem
pamiętają, widzieli ją z pól, dawali spragnionym pielgrzymom wodę.
Pytani, skąd idą, wymieniali jakieś nazwy nie znane, dziś ich nikt nie
pamięta. Wiadomo tylko, że szli wychudli z głodu i zmęczenia z daleka,
bo krwawiły im stopy. Nocowali tam, gdzie zastała ich noc, w lesie, w
polu. Omijali wsie i domostwa - wiedzieli, iż są przeklęci - szli przecież
dokonać największej ze zbrodni dostępnych człowiekowi, krzyżować
Boga, w którego wierzyli!
Skazywali się oto na potępienie wieczne, wybierali dla siebie hańbę i
piekło - byleby ludzkość ocalić! Chcieli przyśpieszyć bieg dziejów, by
to, co stać się musi, stało się jak najprędzej. Postanowili się poświęcić.
A składali w ofierze nie swoje marne życie doczesne, ale żywot wieczny.
Któż więc może się równać z nimi ofiarnością, poświęceniem? Święci
Pańscy? Oni szli na mękę, wiedząc, że to tylko pomost do
Chrystusowego dworu. A ich, oprawców, czekało więzienie i hańba od
sądów ludzkich, potępienie wieczne i piekło od Sądu Bożego. A mimo
to szli z krzyżem, młotkiem i gwoździami! Więc kim byli? Szaleńcami
bez wyobraźni? Okrutnikami? Desperatami?
Była to procesja dziadków Jakubów, którym znienacka zburzono
uświęcony spokój, którym świętą pozaczasową codzienność odarto z
mistycznego znaczenia. I stała się owa codzienność pospolitą,
nieznośną, małą codziennością. Zasypianie stało się zasypianiem,
wstawanie - wstawaniem. Żniwa przestały być obrzędem, praca
sztuką, spożywanie chleba - religią. Wtargnął czas, kalendarz. Rok nie
był już powtórzeniem mitycznego pierwszego roku - stał się
określonym, odliczonym odcinkiem czasu, różnym od poprzedniego i
od następnego. Tak samo wszystkie czynności nabrały znaczenia
konkretnego, oderwały się od swoich mitycznych prawzorów. Wyrostki
w wioskach szydziły z ojców, co zaczynali siew w dniu Matki Boskiej
Siewnej, dlatego że ona tego dnia właśnie zaczynała. Matka Boska
nigdy nie siała! - śmiali się. Ojcowie wypędzali bydło 23 kwietnia, bo
tego dnia właśnie święty Jerzy wypędzał swoje zwierzęta na pierwszy
popas. Święty Jerzy nie pasł krów - pokpiwali mężczyźni, co byli na
wojnach, pracowali w fabrykach, służyli w wojsku. I zamiast iść do
cerkwi, mężczyźni od rana w niedzielę pili wódkę albo rżnęli w karty,
wyrostki plądrowały cmentarze, obrywały z pomników ołowiane krzyże,
mazały popu okna błotem. Dziewczęta czerniły brwi, malowały usta.
Ojcowie i matki patrzyli ze zgrozą: sodoma gomora, koniec świata, kara
boska, herezja! Inaczej nie umieli starzy wytłumaczyć nawałnicy zmian
w świecie dotąd prawie niezmiennym. (Niezmiennym, bo wszystkie
pokolenia, i te sprzed lat pięćdziesięciu, i te sprzed pięciuset, żyły
podobnie, podług mitycznego prawzoru, gdyż prawzór mimo upływu lat
pozostawał ten sam, jak te same były wciąż ikony w cerkwiach,
modlitewniki, pieśni, obrzędy).
I oto znalazło się pokolenie, które odwróciło oczy od prawzoru: przez
pierwszą wojnę światową wypędzeni z białostockiego matecznika,
zmuszeni do ewakuacji, tułaczek, walki na różnych frontach, udziału
w rewolucji - zostali obudzeni z mistycznego letargu. To oni wnieśli do
tutejszych lichych wsi prawosławnych takie problemy, jak naród,
państwo, wolność, niewola... Ci, co przeżyli zawieruchę w domu,
patrzyli na nich ze zdumieniem: co ich opętało, popsuło, czego chcą?
Nie rozumieli przybyszów, czuli się zdezorientowani, zagrożeni. Zwrócili
się więc do świętych - modląc się podwójnie, bijąc po trzykroć
pokłonów, ofiarowując po trzykroć świec! Widząc, iż święci nie mogą
czy nie chcą użyć swych mocy, co zagorzalsi i bardziej fanatyczni
chłopi postanowili ich wyręczyć, ogłaszając się sami świętymi.
Rozmnożyli się więc święci w wioskach setkami.
Ale zgorszenie nie ustępowało. Przeciwnie - zepsucie postępowało coraz
śmielej. Aż chłopski prorok w jakiejś wsi, przerażony bezskutecznością
modłów i postów, postanowił odwołać się do cudu najsłynniejszego -
odkupienia... Ukrzyżujemy Chrystusa-Ilję i diabeł, co zarazę sieje, w
proch będzie starty - a z diabłem - zepsucie, sodoma gomora... I
zacznie się świat od nowa, od początku, znowu po bożemu będą się
ludzie rodzili, żenili, umierali; orka, siew, żniwa, pieczenie chleba na
nowo staną się świętymi obrzędami...
Wieść, że ludzie niosą drzewo, by na nim Ilję ukrzyżować, wyprzedziła
procesję, dotarła do Ilji zawczasu. Nietrudno zgadnąć, w jakiej rozterce
musiał znaleźć się prorok z Grzybowszczyzny. Nie poddać się próbie,
znaczyło wyprzeć się boskości. A pozwolić się ukrzyżować? Męczarnię
krzyżową znosić? Skonać? Ba, ależ to jeszcze nie wszystko - wszak i
zmartwychwstać trzeba.
Widać niezbyt pewny był IIja swego posłannictwa: podobno gdy
Judasz, zaczynając ewangeliczne misterium, przystąpił, aby ucałować
proroka w policzek, Ilja zdzielił go pięścią, roztrącił osłupiałych
wiernych i jak strzała pomknął w las. Wskoczył do jamy po
ziemniakach, rozsunął za sobą leżące na jamie drągi, a następnie
przykrył się zbutwiałą słomą po ziemniakach. Wierni nie dali za
wygraną - zbyt wiele kosztował ich ten pochód. Przeszukali lasek i
okoliczne zagajniki, przetrząsnęli zabudowania, ktoś zajrzał nawet do
jamy ziemniaczanej w lasku, ale w półmroku zobaczył tylko kupę
słomy, pod którą skrył się Ilja. Dopiero na drugi dzień zrezygnowali z
poszukiwań i rozeszli się, zostawiając w Grzybowszczyźnie krzyż bez
ukrzyżowanego. Prorok trzy dni siedział w kucki pod stertą zgniłej,
cuchnącej ziemniakami słomy, na trzeci dzień objawił się światu, ale
nie było to przecież zmartwychwstanie.
Był to najdramatyczniejszy, ale nie jedyny akt próby świętości
proroków grzybowskich. Podobnie zdarzyło się w Pieńkach koło
Michałowa, gdzie nad Supraślą zamieszkał i nauczał Jan Chrzciciel.
Otóż rankiem, gdy święty leżał był jeszcze w łożu, na podwórze
wkroczyli śpiewając religijne pieśni pielgrzymi z ikonami, chorągwiami
oraz... toporem i dużą tacą. Obudzony śpiewami święty podszedł do
okna i uchyliwszy firankę, ujrzał kilkanaście rozmodlonych osób, a
przed progiem mężczyznę i kobietę, czekających na jego wyjście:
mężczyzna trzymał w ręku rzeźniczy tasak, kobieta dużą kuchenną
tacę. Nie mógł Jan Chrzciciel z Pieniek nie znać żywota i męczeńskiej
śmierci świętego Jana, syna Zachariaszowego. Tedy jak stał, w koszuli
i kalesonach, skoczył po drabinie na strych, przebił głową dach
słomiany, zsunął się po strzesze w pokrzywy i ogrodami szparko
pomknął w pola...
A krzyż, którego nie chciał Ilja, wkopano na polu niedaleko
Grzybowszczyzny. Spróchniał już na dobre, pochylił się z lekka, lada
rok runie.

Grzybowszczyzna

Pojechałem do Grzybowszczyzny zobaczyć świętą cerkiew, święte


drzewa, Dolinę Jozafata, gdzie się sąd ostateczny odbywał, a przede
wszystkim porozmawiać z ludźmi, którzy znali proroka Ilję i byli
świadkami jego cudów.
Grzybowszczyzna jest niewielką wsią - liczy tylko szesnaście zagród.
Ziemia tu licha, gospodarstwa nieduże, ludzie żyją ubogo. Dookoła lasy
i piaszczyste pagórki. Do najbliższego przystanku PKS idzie się ze wsi
kilkanaście kilometrów. We wsi dużo drzew, gałęzie przesłaniają i
domy, i niebo. Spokojnie tu i zacisznie niczym w gaju oliwnym. Na
ulicy kury i prosiaki szukają sobie żeru, pod płotami bawią się bose
dzieci. Za wsią, w lasku, widać niedużą murowaną cerkiew - dzieło
proroka Ilji.
Bez trudu znalazłem chatę sołtysa. Sam sołtys był w mieście, wrócił do
domu dopiero wieczorem. Rozsiadł się za stołem, wykręcił knot lampy,
zdmuchnął ze stołu okruszyny chleba. Obejrzał moją delegację,
chuchnął kilka razy w pieczątkę, podstemplował z namaszczeniem.
- To pana interesuje ten nasz prorok... Ilja... - mówił, jakby nie
dowierzając, że w takiej sprawie można iść piechotą kilkanaście
kilometrów i to ze służbową delegacją w kieszeni. Położył ręce na stole
i z powagą, z jaką rozmawia się w sprawach urzędowych, zaczął
wyjaśniać:
- Zaczęło się to jeszcze przed pierwszą wojną światową. Mieszkał tu na
kolonii w lesie Eliasz Klimowicz, stary, nieuczony chłop. Kobyłę miał
starą, wóz na drewnianych osiach. Wszyscy mieli już wozy na
żelaznych osiach, a on - na drewnianych. Zapóźniony był. Umiał
trochę czytać, ale pisać to prawie nic.
I był wtedy we wsi taki jeden bandzior, nazywał się Półtorak. Rabował
ludzi, groził zabójstwami, żądał wysokich okupów. Nawet carscy
żandarmi nie dawali mu rady. Dokuczał on i staremu Eliaszowi, bo to
las, kolonia - łatwo takiego było straszyć, prześladować. W tym czasie
gdzieś tam aż w Kronsztadzie mieszkał taki pop-cudotwórca, Joan
Kronsztadzki. Do tego Joana poszedł Eliasz prosić, żeby ratował ludzi
przed Półtorakiem. I tak jakoś wyszło, że w tym akurat czasie jeden
chłop, którego dom Półtorak rabował, podczas rabunku zabił bandytę.
Ale ludzie zamiast dziękować temu, co zabił, dziękowali Eliaszowi: że
niby to Joana pomoc, że Półtorak zginął.
I to przyniosło Eliaszowi sławę. A jeszcze sławniejszy stał się wtedy, jak
zaczął budować we wsi cerkiew. Licho wie, skąd miał pieniądze. Ludzie
gadają różnie, mówią na przykład, że od Joana Kronsztadzkiego.
Podobno ten pop miał takiego bzika - od jednych brał, drugim dawał.
Duże pieniądze w ten sposób rozdawał.
No i zaczął Eliasz budować tutaj cerkiew. Ale przyszła wojna, co
zbudował - zburzono, a ludzi wywieziono do Rosji. Po powrocie nie
mieli pieniędzy na cerkiew - ludziom brakło chleba, u Eliasza też się
nie przelewało. A do tego na wznowienie budowy polskie władze nie
dawały zezwolenia, budowano tu wtedy kościoły, nie cerkwie. Eliasz
jeździł gdzieś, pisał podania, dochodził praw. Zaczął sprzedawać nawet
pole, żeby koszty opłacić. I widzi pan: dopiął swego! Zezwolili mu nie
tylko dalej budować, ale i organizować kwesty w prawosławnych
parafiach. Kobiety z Grzybowszczyzny i innych wiosek chodziły od
parafii do parafii, zbierały pieniądze na wykończenie cerkwi.
Opowiadały przy tym niestworzone rzeczy o Ilji i Grzybowszczyźnie. I
ciemni ludzie zaczęli wierzyć, że niby w Grzybowszczyźnie biblijny
prorok Ilja zmartwychwstał czy zszedł z nieba, że cerkiew cudem z
ziemi wyrosła i wiele innych takich bajek. Wierzyli i szli tłumami. Oj,
panie, co tu się działo... Apostołów różnych ile się znalazło; apostoł
Bielski, apostoł Kobryński, Jan Bogosłow... Czort ich wszystkich
spamięta.
Sołtys machnął ręką na znak, że o tym, co było dalej, woli nie
opowiadać.
- A prorok... Czy jeszcze żyje? - spytałem.
- W 1940 roku, za władzy radzieckiej, wyjechał na wschód i już nie
wrócił. Stary był przecież, koło siedemdziesiątki... - wyjaśnił.
- A z rodziny nikt nie pozostał? Może dzieci albo wnuki?
- Nikt. Syn po pierwszej wojnie został w Rosji, prawdopodobnie też już
nie żyje. Jest tu jego wnuczka. - sołtys uśmiechnął się, spoglądając na
krzątającą się w milczeniu przy garnkach kobietę.
- To moja żona - wyjaśnił - Ale nie rodzona wnuczka - dodał - Jej
matka była pasierbicą Ilji.
Weszły jakieś kobiety. Stanęły w drzwiach prowadzących do pokoju i
przysłuchiwały się rozmowie.
- Wy nic, dziadżka, nie gadajcie - powiedziała jedna z nich do sołtysa -
Ilja był święty człowiek, i już. On robił cuda.
- A jaki tam święty! - oburzył się sołtys - Głupi mużyk, jak i inni.
Święty - ironizował - albo to tylko on był tu święty? Było ich do czorta.
Tu był, panie, jeszcze lepszy żulik, taki Regis - też święty. Mówił, że
jest carem Mikołajem, i niektórzy w to nawet uwierzyli.
- Ten, prawda, to już żaden święty - wtrąciła druga kobieta - Co to za
święty: tolki chlau i baby dupczyu...
- Nie mów tak! - syknęła sąsiadka i wskazała mnie głową: - Patrz... on
wszystko zapisuje.
- Tacy oni tam wszyscy byli święci jak ten Regis - zakończył sołtys,
zabierając się do podanej na stół kolacji.

Batiuszka

Ksiądz Sawicz był w latach dwudziestych proboszczem prawosławnej


parafii w Ostrowiu, do której należała także Grzybowszczyzna. On to,
jako pierwszy przedstawiciel cerkwi, obserwował narodziny
grzybowskiej herezji. Obserwował - i zwalczał, jak mógł i jak umiał.
Dziś jest to człowiek w wieku podeszłym, ale nadal pełni obowiązki
duszpasterza, tyle że gdzie indziej. O Eliaszu Klimowiczu mówić ze
mną nie chciał.
- Chciałby pan opisać, jak powstaje nowa religia? - domyślał się - Ale
ja nie będę dawał panu argumentów, że religia może być dziełem
głupoty i oszustwa.
Oświadczyłem, że daleki jestem od takiego rozumienia herezji z
Grzybowszczyzny: ludzka głupota i oszustwo cwaniaków to
niewystarczające argumenty na to niezwykłe zjawisko. Po pierwsze,
musiała istnieć w ludziach wewnętrzna potrzeba takiego ruchu. Po
drugie, Eliasz Klimowicz i inni przywódcy, moim zdaniem, nie byli
oszustami - byli ludźmi uczciwymi. Oni nie udawali świętych: mieli
wewnętrzne przekonanie o swej misji, świętości, wielkości. Nie grali...
Dopiero batiuszka nie wytrzymał:
- Pan mówi: przekonania? Ludzie uczciwi? Kto? Ilja i jego pomocnicy?
Panie, toż to zwyczajni prochodimcy, hochsztaplery i nic więcej. Pan
wie, jak on ludzi nabierał, jakich chwytów używał?
Batiuszka rozgadał się na dobre, a wspominając roznamiętnił się
nawet, widać sprawa Ilji kosztowała go ongiś niemało zdrowia. Trudno
się dziwić, że irytował go ten nieoczekiwany, samozwańczy kapłan-
amator, którego szanowano, czczono, wielbiono bardziej niż jego,
księdza, ze wszystkimi święceniami! Nie mógł nie denerwować go ten
niepiśmienny, dukający, ciemny chłop, którego kazań słuchało
dziesięciokroć więcej wiernych niż jego, człowieka wykształconego.
- Tłumy, panie, tysiące narodu! - wspomina były proboszcz ostrowski.
- Wszyscy cisną się do Ilji, żeby pobłogosławił, rozgrzeszył. A jakże,
rozgrzesza, błogosławi. I raptem, panie, nieruchomieje, wpatruje się w
kogoś surowo i proroczym głosem ogłasza: ciebie nie pobłogosławię, ty
niedawno zgrzeszyłaś ciężko! Pan rozumie, któż z nas pod słońcem bez
grzechu... A on: ty ciężko zgrzeszyłaś! I co? Ludzie odsuwają się od
takiej, odstępują, a on, Ilja, ręką i wzrokiem gromi jak Pan Bóg, gdy
Adama z raju wypędzał! I kobieta pada na ziemię, jęczy, wije się! A
wśród ludzi przerażenie i uwielbienie. Prorok! Jasnowidz! Święty!
Albo innym razem, na wsienoszcznoj, ludzie czytali „Dzieje
apostolskie”... Czytali, czytali, aż pospali się. Ilja budzi się pierwszy,
widzi, że śpią, od razu to wykorzystuje: wy tu śpicie – krzyczy - a ja
całą godzinę z Bogiem rozmawiał! Tak, panie, jego sława z niegodnych
postępków urosła...
- A jeśli rzeczywiście miewał jakieś przywidzenia mistyczne? -
zaoponowałem - Może naprawdę zdawało mu się, że z Bogiem
rozmawia?
- Święty, święty... to dlaczego był taki żądny pieniędzy? - replikuje
ksiądz - Worki upychał, tyle tego ludzie znosili. Sam liczyć nie umiał,
to aż do Sokółki do Żyda jeździł, żeby mu liczył. Toż opowiadali ludzie,
jak było. Bywało, wysypie Jankiel pieniądze z worka na stół jak
gruszki, rozgarnie tę kupę ręką, a tak chytrze, żeby do rękawa nabrać:
ajajaj - pojękuje - nie wytrzymam, pójdę się wody napić. I wynosi do
komory parę tysiączków. A Ilja nawet nie zauważa ubytku, taka góra
tego złupionego grosza leży! Później z władzą się pokumał, dostawał
ordery, nagrody, chodził z pistoletem. Ja się bałem jeździć do ich
cerkwi - mus było wynająć w Krynkach dwóch tielochranitielej, żeby
czuwali i bronili w razie czego. Przecież tam zabito człowieka - męża tej
kobiety, co ją sobie wziął Ilja, jakiejś tam Fiokły. Zamordowany tydzień
leżał za wioską i nikt nie śmiał zająć się trupem, wszyscy się bali Ilji...
Batiuszka chciał mówić i nie chciał - choć ostrożność nakazywała mu
nie wyjawiać żenujących tajemnic ostrowskiej parafii, ciągnęło go
jednak do wspomnień. Widać konflikt z Ilją nie był z rzędu codzien-
nych i banalnych proboszczowskich kłopotów. Pomyślawszy, ciągnął
dalej:
- Coś w nim było dziwnego od samego początku... - zrobił wymowny
zakrętas na czole - On miał tu coś na odwrót... Pamiętam nasze
spotkanie w nowo zbudowanej cerkwi... Archirej zlecił mi pojechać i
sprawdzić, czy cerkiew nadaje się do wyświęcenia. Pojechałem,
obejrzałem i mówię Ilji: ikon jednak trochę za mało. A on mi, wiecie,
wyjeżdża ze swoją filozofią, kto on, jaki, co tu robi na ziemi. To ja
mówię wprost: jak ty taki ważny, bratku, to po co tobie te ikony? Jedź
ty do Krynek, zamów u Charytona swoje portrety i klękaj przed nimi!
Żart żartem, a w końcu na to wyszło, że swoje podobizny wywiesił...
Albo odprawiam tam nabożeństwo: skończę, naród zamiast do mnie,
święty krzyż całować, pcha się do niego! A on, nieczestiwiec, błogosławi
wszystkich, i to gestem, do którego uprawniony jest tylko kapłan. To
jak ty taki święty - mówię - to wydumaj sobie swój gest, a nie
powtarzaj tego, co i kapłan. Panie, ludzie całe majątki sprzedawali,
wszystko jemu nieśli, a on? Żeby choć parę groszy mnie odstąpił, ale
gdzie tam! Później doszło do zupełnego obłędu: przejdzie Ilja ulicą -
ludzie rzucają się tam, gdzie stanęły jego stopy, drą garściami ziemię,
bo święta, bo prorok stał na niej. Tłumy czekały pod jego oknami i
progiem.
Umyje się Ilja, chluśnie na dwór wodę - rzucają się i piją tę wodę z
mydlinami, błoto zlizują, bo święte. Ot, panie, do czego doszło...
- A sam Ilja nie odprawiał nabożeństw?
- O właśnie! Chciał dostać na to zezwolenie. Zgodził się nawet wstąpić
do zakonu. Sam archirej przyjechał na wyświęcenie. A przecież
sakrament kapłaństwa to sakrament wielkiej wagi! Jakaż uroczystość!
Noc, nabożeństwo, cześć, skupienie! Wszystko odbywało się jak trzeba
- archirej wziął nożyce, uniósł nad głową Eliasza, potem upuścił na
ziemię i spytał go: a czy naprawdę wszystko przemyślałeś, czy
naprawdę chcesz zostawić świat gwoli służby Bożej, jeszcze się
zastanów. I tak trzykrotnie. I on, nicpoń, zważy to pan, przyjął
postrzyżyny i pobywszy tylko parę dni w stanie zakonnym, zrzekł się
wszystkiego: i zakonu, i świętej religii prawosławnej, i cerkwi - cerkiew
oddał katolikom na kościół, a sam zaczął odprawiać nabożeństwa we
własnym domu.
Myślał, że jak wstąpi do zakonu, to mu pozwolą odprawiać
nabożeństwa w cerkwi, durny mużyk. Któż jemu, analfabecie bez
szkoły i nauki, pozwoliłby być kapłanem! Zresztą już w czasie święceń
jego wielbiciele zachowali się skandalicznie - zaczęli raptem śpiewać:
Chrystos woskresie iz miertwych i to się śpiewa u prawosławnych tylko
na Wielkanoc, a oni prawie zawsze tak śpiewali, że niby to Eliasz jest
ich zmartwychwstałym Chrystusem. Obłęd, panie, ogarnął lud i nic
więcej. Czasy takie były, lud się burzył, szukał czegoś, nie wiadomo
czego... - zakończył filozoficznie.
Kiwając się lekko w wygodnym fotelu, batiuszka ważył coś w myślach.
- No tak - rzekł po jakimś czasie - rozgadałem się niepotrzebnie. We
wszystkim dopatrywać się trzeba dopustu bożego. Anno! - zawołał
głośno - zrób, proszę cię, herbatkę, wypijemy z panem.

List

Paweł Tołoszyn należy do najbardziej interesujących ludzi, jakich


kiedykolwiek zdarzyło mi się poznać. Mieszka w Grzybowszczyźnie na
tym samym chutorze, na którym ongiś mieszkał Ilja. Pisano o nim
nieraz w miejscowej białostockiej prasie, a w sierpniu 1970 r. nawet
warszawski „Express Wieczorny” zamieścił następującą notatkę:
SAMORODNY TALENT TECHNICZNY
Paweł Tołoszyn ze wsi Grabowszczyzna w pow. sokolskim ma złote
ręce. Z pozostałych po wojnie wraków samochodów i czołgów zbudował
wszystkie posiadane przez siebie maszyny, a nawet traktor, którym
wykonuje niektóre prace w gospodarstwie.
Najciekawszym urządzeniem jest własna elektrownia napędzana przez
wiatrak. Przy jej budowie wykorzystał on mechanizm różnicowy i
baterię akumulatorów z rozbitej ciężarówki.
Tołoszyn jest wzorowym rolnikiem. Bardzo dba o warunki pracy w
gospodarstwie, chcąc je upodobnić do racjonalnie prowadzonego
przedsiębiorstwa. Przykładem tego może być fakt, że co roku udziela
żonie miesięcznego urlopu, zabraniając jej w tym czasie wszelkich prac
na roli.
Notatka nie jest ścisła. Tołoszyn zbudował nie jeden, ale kilka
traktorów o różnym przeznaczeniu. Widziałem u niego między innymi
traktor o trzech kołach, przeznaczony do redlenia ziemniaków, traktor
z przymocowanym do podwozia pługiem, traktor do transportu itp.
Gdy ostatni raz byłem u Tołoszyna, demonstrował mi urządzenie do
pneumatycznego wyciskania miodu z plastrów. To zdolny konstruktor,
rolnik, ogrodnik, pszczelarz i na swój sposób także filozof i teolog.
Oczywiście we wszystkich tych dziedzinach jest samoukiem.
Przed paru laty, napisawszy pierwszy artykuł o proroku Ilji i jego
ruchu, wysłałem rzecz do oceny Tołoszynowi - jako osobie najbardziej
kompetentnej. Zwlekał z odpowiedzią. Wreszcie odpisał:
Drogi Panie!
Przeczytałem Pana pracę. Z wieloma rzeczami całkiem się zgadzam, ale
z wieloma niezupełnie.
Po pierwsze, pisze Pan „sekta grzybowska”. Według mnie to nie tak.
Jest tylko cerkiew w Grzybowszczyźnie i był jej budowniczy, Eliasz
Klimowicz. Po drugie, nie zdaje Pan sobie sprawy, jak się cerkiew
budowała i co skłoniło jej budowniczego do tak ryzykownego
przedsięwzięcia. Eliasz Klimowicz, jak wiadomo, był zwykłym wiej-
skim, niewykształconym chłopem. Każdy chłop w tym czasie, gdy się
poczuł „przy pieniądzach”, kupował ziemię, czy też, jak u nas mówią,
„błoto”. Chyba że był „majsterski” - wtedy budował sobie młyn. Eliasz
budował cerkiew. Skąd, po co i na co cerkiew!
Budowniczy nie od razu był wielkim, zdrowym mężczyzną, przedtem
był przecież dzieckiem i młodzieńcem. Wieś Grzybowszczyzna, jak i
inne okoliczne wioski, uboga, ziemia tu nieurodzajna, sianokosy daleko
i też mało wydajne. Gdy Eliasz był jeszcze dzieckiem, rodzice jego
jeździli w niedzielę na nabożeństwa aż do Krynek. Wstawali bardzo
wcześnie. Gotowali strawę - lepszą niż codziennie, bo z mięsem - strawę
jedli w domu, a mięso brali do Krynek. Po obiedni szli rozgrzać się do
karczmy. Pili po kielichu, a jak było z kim, to i po drugim, trzecim.
Zagryzali mięsem, które przywieźli ze sobą. A że kości rzucać w
karczmie Żyd nie pozwalał, bo może świńskie i Żydowi będzie „tref”,
kładli je z powrotem do torby i z resztkami chleba wieźli do domu.
W domu czekały na rodziców dzieci, wybiegały im na spotkanie,
zabierały z wozu, co było, i oczywiście torbę. Wyjmowały z niej „zajęczy
chleb”, ogryzały kości i chwaliły, że wszystko takie smaczne.
„Och, żeby cerkiew była blisko, toby rodzice nie zabierali w niedzielę
mięsa i my byśmy jedli z nimi w domu” - tak mówił wówczas mały
Eliasz.
Jak człowiekowi przyjdzie jakiś zamysł do głowy, nie porzuca go
czasem przez całe życie. Mało - zaczyna o tym śnić. Tak było i z
Eliaszem. Jeszcze będąc młodzieńcem, widział we śnie cerkiew w
wiosce, w tym samym miejscu, gdzie ona stoi dziś.
„Myśl ta - opowiadał mi później Eliasz - nie dawała mi spokoju.
Pojechałem do Kronsztadu. W Kronsztadzie otrzymałem
błogosławieństwo na dobry uczynek, uprzedzono mnie jednak, iż będę
musiał znieść wiele trudów. Zacząłem jednak z błogosławieństwem i
trudów się nie wystraszyłem.”
Robota szła mozolnie. Brakowało ciągle pieniędzy. Do pierwszej wojny
światowej zdążono jedynie nakryć słomą dach cerkwi. Po wojnie było
jeszcze gorzej. Jednak rozpoczęte dzieło trzeba było kontynuować.
Zaczęli przychodzić do nas ludzie. Jedni szli pomóc bezinteresownie,
inni z nadzieją wzbogacenia się czyimś kosztem, jeszcze inni...
Oto na przykład taki Paweł Bielski. Zebrał ileś tam bab-hultajek,
nikomu niepotrzebnych panien oraz mężczyzn, którzy nie mieli się czym
zająć. Szli oni całymi procesjami, śpiewając pieśni własnego pomysłu i
tak zarabiając przynosili nawet jakieś tam sumy pieniędzy do cerkwi.
Pawła Bielskiego nic to nie kosztowało, zdobywał podczas tych
pochodów duży rozgłos - widocznie na tym mu zależało. Był też typ in-
nego pokroju, niejaki Regis. Tak potrafił otumanić ciemnych,
prawdopodobnie - najciemniejszych chłopów, i że dawali mu wszystko,
czego potrzebował - nawet swe dorosłe córki na rozpustę. Płynęły
również zewsząd pieniądze, lała się gorzałka. Regis pił i dla „cudu”
zagryzał tylko czosnkiem. Jego wierni czynili to samo. Byli to tak zwani
„nikołajewcy”, ich celem było zająć trony na niebie i na ziemi, gdy Bóg
da przemianę i on, Mikołaj Regis, zostanie carem.
Gdy cerkiew została zbudowana, liczba różnego rodzaju „ojców” i
cudotwórców wzrosła niepomiernie. Rodzili się jak grzyby po deszczu.
Ojciec Benedykt, ojciec Borys, Maksym Antoniuk. Każdy z tych „ojców”
miał własną grupę, często ci sami ludzie przechodzili od jednego
„proroka” do drugiego, w zależności od tego, kto w danej chwili czynił
więcej cudów. A cudów było w bród. Jasnowidze przepowiadali
przyszłość - wiedzieli wszystko, co było i co będzie. Kto rozprzestrzeniał
te wieści, kto robił reklamę cudotwórcom? Nadstawiaj tylko uszu.
Mistrzyniami od mówienia były różne „matki”, było ich też chyba z
tuzin.
Pisze Pan, iż „sekta grzybowska” dążyła do poderwania autorytetu
duchowieństwa prawosławnego w masach. Nie o to chodziło. Podczas
postrzygania Eliasza ludzie rzeczywiście przynieśli dużo pieniędzy i
wszyscy ujrzeli na własne oczy, jaka jest zachłanność duchowieństwa
prawosławnego. To oni zmusili wstąpić do zakonu, na przekór
wszelkim zasadom, dwukrotnie żonatego mężczyznę, ciemnego,
zupełnie nie obeznanego w kanonach chłopa - od pługa i siekiery.
„Najwięcej przy budowie cerkwi pomagało mi prawosławne
duchowieństwo - z goryczą mówił ongiś Eliasz - bo grodzieński
konsystor zdarł ze mnie aż 400 złotych za zupełnie stary, zgryziony
przez robactwo ikonostas. Sprzedałem na to ostatnią krowę. Czy
uwierzysz, Paweł, że sprzedałem nawet puste worki po zbożu, by jakoś
dociągnąć do lata? Innej rady nie było...” - opowiadał i łzy ciekły mu z
oczu.
Z poważaniem Tołoszyn

Sekretarz Sądu Ostatecznego

Tradycyjna wiejska izba: dwie ciężkie drewniane lady pod ścianami,


zaścielony obrusem stół, na stole bochen chleba. Tylko ściany
szczelnie, jak w żadnej innej chłopskiej chacie, zawieszone ikonami -
tymi zwykłymi cerkiewnymi, spotykanymi w każdym domu, i tymi
„heretyckimi”, od Ilji.
Jestem w chacie Aleksandra Daniluka we wsi Kamień w hajnowskim
powiecie.
Gospodarz mimo podeszłego wieku jest wciąż dorodnym mężczyzną:
trzyma się prosto, twarz czerstwa i - jak u każdego proroka -
ozdobiona bujną brodą. Bystre, inteligentne oczy nie zdradzają jednak
zbytniej skłonności do kontemplacji. Daniluk, rzeczywiście, nie na
kontemplację czas poświęcał. Jego prawda jest prosta, leży na
powierzchni jak na dłoni. Jest prawdą słów, a nie prawdą uczuć.
W swoim czasie Daniluk był „prawą ręką” proroka. Ilja lubił Daniluka,
miał go za jednego z najbliższych przyjaciół, a ten robił, co mógł, by
zaufania proroka nie zawieść. Choć czytanie szło Danilukowi z trudem,
a już zupełną udręką było posługiwanie się piórem, zaczął wydawać
organ nowego ruchu, który wprawdzie - przez przeoczenie chyba - nie
posiadał stałego tytułu, ale cztery jego numery ukazały się w
niemałych nakładach i zostały szybko rozkolportowane przez wiernych
proroka.
Daniluk spisywał, a następnie drukował wypowiedzi Ilji, dodając do
nich własne komentarze i pouczenia. Był więc jednocześnie i
sekretarzem proroka, i redaktorem jego pism, i trochę „nadwornym”
teologiem. W stopkach gazety widnieje wytłuszczony napis: redaktor i
wydawca - Aleksander Daniluk.
Pierwszy własny traktat Daniluka nosił tytuł „Prorok priszoł k wdowie
Polsze i posieliłsia u ruczja, kak i staryj prorok Ilja” i zaczynał się
następująco:
Szymon Aleksander, sługa Boży i Pana naszego Jezusa Chrystusa, i
Proroka Ilji, którego oczekiwaliśmy około 2000 lat. Oto doczekaliśmy się
przyjścia Proroka i ja obwieszczam wam, że naprawdę jest on
Prorokiem Ilją, jak napisane w rozdziale 11, wierszu 14 od Mateusza.
Kto ma uszy, niech słucha. Nie ciało i krew odkryły mi to, ale sam Pan
Jezus Chrystus mieszkający w niebiosach.
I dalej:
Bracia i siostry: wszyscy wy wiecie, że Bóg jest jeden, lecz wielbiony
jest w Trójcy. Więc wiedzcie i to, że Testament, to znaczy Biblia, jest
jedna, lecz w trzech rozdziałach. Dotąd Biblia zawierała dwa
Testamenty: Stary i Nowy. Lecz obecnie powstaje Trzeci Testament,
tworzony przez Proroka naszego Eliasza.
Dziś Daniluk nie rozporządza żadnym pismem, środki propagandy,
które mu pozostały, są raczej ubogie. Odsuwa powoli szufladę, chwilę
grzebie w papierach, wyjmuje zapisaną ołówkiem kartkę. Podaje mi.
Czytam:
Ogłaszam wam Narody wszystkich krajów Wtórne Przyjście Pana
naszego Jezusa Chrystusa na Ziemię.
Ogłaszam całemu światu wiadomość Najdroższą, tzn. Najdroższą
wiadomość. Droższej wiadomości od tej nie będzie na wieki wieków.
Ogłaszam całemu światu. Ludzie wszystkich wyznań: ruscy, polscy,
francuscy, niemieccy, angielscy, amerykańscy. Słuchajcie - Chrystus
przyszedł po raz wtóry na ziemię. To znaczy narodził się po raz wtóry
na ziemi. Król królów przyszedł po raz wtóry na ziemię. Pan panów
przyszedł po raz wtóry na ziemię. Władca władców przyszedł po raz
wtóry na ziemię. Gwiazda dawno już świeci, świadcząc o wtórnym
przyjściu Pana naszego Jezusa Chrystusa na ziemię! Świadczy ona o
tym tak, jak i w Pierwszym Przyjściu świadczyła. Jest najlepszym
dowodem. Jest wiele dowodów na to, ale gwiazda jest najlepszym
dowodem wtórnego przyjścia Chrystusa. Za tę Najdroższą wiadomość
podpisuję się własnoręcznie.
Aleksander Jefimowicz Daniluk
- Wysłałem to do redakcji „Gromady Rolnika Polskiego” - wyjaśnia
prorok - i oni przysłali mi pozdrowienia. Ale napisali, że religijnymi
sprawami się nie zajmują. Nu, ne zajmajeszsie, to Boh z toboju. To ja
wysłałem do „Trybuny Ludu”. Chyba z miesiąc, jak wysłałem, i jeszcze
nie ma odpowiedzi. Ale od najwyższych władz Związku Radzieckiego
odpowiedź otrzymałem. Piszą, że list mój do nich doszedł i że będą go
rozpatrywać.
Rozmówca znów sięgnął do szuflady i wyjął niebieską kartkę z okrągłą
pieczęcią: Wierchownyj Sowiet SSSR. Czytam: „Potwierdzenie odbioru.
Przesyłka nr 1628. Nadawca: Aleksander Daniluk. Polska. Otrzymano
dnia 6 X 1968 r.” Dalej kilka nieczytelnych podpisów.
List Daniluka jest po pewnej części dokładną kopią obwieszczenia,
które prorok Ilja wywiesił ongiś na drzwiach swej cerkwi. A uczynił to
w desperacji: wyprowadzony z równowagi niesfornością wiernych,
ciągłymi kradzieżami w cerkwi, kłopotami z duchowieństwem, prorok
postawił na jedno - obwieścić ludziom koniec świata. Wyrwał kartkę z
zeszytu i nie wprawioną do trzymania pióra ręką zaczął pisać tekst
obwieszczenia o wtórnym przyjściu Chrystusa i końcu świata:
„Ogłaszam całemu światu wiadomość najdroższą...” Zauważył błąd w
ostatnim wyrazie, ale słów pisanych w boskim natchnieniu prorok nie
przekreśla... Więc Ilja skomentował je tylko, dodając: „tzn. najdroższą
wiadomość”.
Stało się. Od tego czasu przez czterdzieści nieomal lat Daniluk
przepisuje tekst Mistrza razem z tym błędem, wysyłając wielkim tego
świata. Ale już tylko początek pochodzi od Ilji, resztę dopisał sam
Daniluk, biorąc na siebie cały ciężar odpowiedzialności za proroczą
interpretację dziejów. Musi to czynić. Ilji nie ma między wiernymi,
gdzieś daleko, w innym kraju, głosi swoją prawdę. Daniluk wierzy w to
święcie. Tu pozostał on - główny interpretator dzieła proroka. Więc kto,
jak nie Daniluk ma objaśnić wydarzenia, których jesteśmy świadkami?
Orał, siał, w niedzielę czytał Biblię, po ciężkiej pracy w polu, rzuciwszy
się na ławę, długo po nocach rozmyślał nad zawiłością prawd
ostatecznych, próbując to, co się dookoła działo, rozumieć i wyrazić w
niejednoznacznym języku Biblii. I oto po latach takich rozmyślań
odkrył prawdę prostą i tak oczywistą, jak dwa razy dwa: wszystkie
proroctwa Biblii już się spełniły z wtórnym przyjściem Chrystusa
włącznie. Nad światem zabłysła zapowiadana przez proroków gwiazda -
czerwona gwiazda, gwiazda rewolucji, gwiazda Związku Radzieckiego!
Trzeba tylko ludziom ogłosić tę prawdę, by zrozumieli, że życie ich nie
jest takim ot sobie prostym, zwyczajnym życiem, ale spełnieniem
największych proroctw i największych wydarzeń w dziejach świata.
Jeśli to zrozumieją, staną się szczęśliwi, mądrzy i dobrzy. Tylko co
zrobić, żeby oni to zrozumieli?
Właśnie: co zrobić? Rozsiadłszy się na grubych ławach, wsparłszy się
łokciami na stole, myślimy nad tym w skupieniu: on, wychowany na
Biblii prorok, i ja - dziennikarz wychowany na dialektyce.
Potem idziemy do ogrodu. Sad jest piękny i bogaty w różnorodne i
rzadkie drzewa niczym Eden. Daniluk należy do najlepszych
gospodarzy we wsi. Ze znawstwem tłumaczy zalety poszczególnych
drzew, opowiada o swych sukcesach i kłopotach w sadownictwie,
oprowadza po obejściu. Całkiem nowoczesne urządzenia: piła tarczowa
z elektrycznym silnikiem, siewnik, doskonale wyposażony warsztat
stolarski.
Koło stodoły wita mnie syn Aleksandra Daniluka.
- Pan zdaje się z redakcji? - pyta uradowany - To bardzo dobrze, zaraz
panu coś ciekawego pokażę. Może pan o tym napisać...
Prowadzi mnie do nowej żniwiarki i długo objaśnia jakieś
usprawnienie, które sam wprowadził.
Jest niedziela, czas odpoczynku. Siadamy w cieniu rajskich jabłoni.
Ciepło i pogodnie, jakże nie powspominać. Proszę proroka Aleksandra,
by opowiedział swój święty żywot, i włączam reporterski magnetofon.
Posłuchajmy.
Mój proroczy żywot

Urodziłem się w 1903 roku we wsi Kamień, w rodzinie prawosławnego


ojca i prawosławnej matki, a ochrzcił mnie pop prawosławny w
Łosince, i wszystko było tak jak należy. Gdy podrosłem, rodzice wysłali
mnie do szkoły. Moi sąsiedzi, Jakubcowi, jak ich u nas nazywają, mieli
dużą, podwójną chatę i tam była za cara szkoła, w tej szkole się
uczyłem. W 1914 roku wywieziono nas do Rosji, w bieżeństwo, jak
ludzie mówili. Zatrzymaliśmy się w Tobiaczach, to taka wioska w
tobiakomskiej wołości, 50 kilometrów od Kazania, zamieszkaliśmy tam
całą rodziną: ojciec, matka i nas sześcioro - czterech chłopców i dwie
dziewczyny. Nie było co jeść. Chodziliśmy - ja i ojciec - z torbami,
przeważnie do Tatarów, bo wszystkie sąsiednie wioski były tatarskie.
Czasem da ktoś mąki garnuszek, czasem po jajku. Raz, pamiętam,
całą kopę jajek przyniosłem.
Chodziłem tam też do szkoły. Nauczycielka, Aleksandra Iwanowna,
bardzo mnie lubiła. Przyniosła mi czasem kubek mleka i smakowitego
pieroga. I dziwiła się zawsze, że miałem ręcznie wyszywaną koszulę.
- To mama mi ją wyszyła - odpowiadałem.
Uczyłem się dobrze, przynosiłem zawsze piątki z plusem. Tylko religii,
chociaż religii trzeba było uczyć się najpilniej, nie lubiłem. Jak
przyjdzie pop, to się chowam za kolegów, żeby mnie nie zapytał. Sam
nie wiem, czemu tak było. Czy może dlatego całe życie z popami
walczę? Ja właściwie nie walczę z nimi, tylko przeciwko ich czynom.
Chodziłem jednak do cerkwi, służyłem nawet podczas liturgii, nosząc
świece za popem. Raz ukradłem z tacy 50 rubli. O, tego już nie trzeba
było robić. Ale ja wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy i ukradłem.
Przyszła rewolucja. Przyjechało do wsi dwóch bolszewików, to jednego
chłopi zabili. Tacy byli... A drugi uciekł. A potem przyjechało pięciu i
zabili tego, co zabił. Popu mieli uciąć głowę za to, że nie chciał
pochować zabitego na cmentarzu, ale syn popa jakoś ubłagał, choć
ten, co przyjechał, wyciągnął już szablę i trzymał w pogotowiu. Dzieci
zbiegły się z całej wioski i przyglądały się, więc i ja tam byłem. Tak to
bywa, że człowiek sam na siebie śmierć ściągnie.
Skończyłem cztery klasy szkoły i poszedłem pracować na pocztę.
Potem pracowałem jeszcze w Kazaniu w ochronie magazynów. Było
nas tam 250 osób. Bolszewicy przyjeżdżali agitować. Jak zaczął jeden
gadać przeciw Bogu, to ja, choć sam o boskości nic nie wiedziałem,
gotów byłem uszy zatykać. W dwa tygodnie później biedaka zabili. Po
co, myślałem, było mu to potrzebne.
Po wojnie, kiedy się trochę uspokoiło, postanowiłem wrócić do Polski.
Ale nie mogłem dostać biletu, bo rodzice nie chcieli ze mną wracać. No
to pojechałem bez biletu: najpierw jedna polska rodzina schowała
mnie pod ławkę w wagonie, a potem jechałem między klocami drzewa.
Kaszlałem bardzo, więc strażnicy mnie odkryli i chcieli do mnie
strzelać, ale Bóg dał im rozum, żeby nie strzelali. Tak mi później
powiedzieli, że chcieli strzelać, ale dali spokój.
Przejechałem granicę. W Baranowiczach Polacy szczepili nas i dawali
bieliznę. Więc ja stanąłem trzy razy w kolejce: dostałem trzy razy
zastrzyk, ale i bieliznę trzy razy. Bieliznę sprzedałem Żydowi i miałem
na bilet.
Wróciłem do domu. Chata była bez okien i bez drzwi, powyrywane
podłogi, a w komorze - nawet sufit zerwany. Wiadomo - tyle lat bez
gospodarza...
Rodzice nie wrócili do domu. Zmarli w powrotnej drodze: matka - w
Baranowiczach, ojciec - w Hajnówce. Zmarła też jedna siostra i brat.
Zmarł mój wujek, jego żona i wszystkie ich dzieci. Więc się
wprowadziłem do chaty wujka. Ot, jak Bóg dał. W Piśmie świętym stoi:
„żaden wojownik nie stanie na obstalunku swoim”. Ja, znaczy się,
jestem wojownikiem, o prawdę wojuję i Bóg tak dał, że oni poumierali,
żeby dla mnie to wszystko po nich zostało. Widzi pan, taki cud! To ten
mój dzisiejszy dom jest jakby służbowy. Nikomu we wsi o tym nie
mówię, boby nie zrozumieli. Ojcowska chata też była niezła, ale ta jest
dużo lepsza, więc w tej zamieszkałem. I bardzo mi tu dobrze.
Jeździłem do pracy do Białowieży, chciałem trochę grosza zarobić.
Pracowałem u jednego takiego, który się nazywał Maniek. Miał ten
Maniek siedem koni, siedem wozów i siedmiu parobków. Drzewo z lasu
wywoził. I ja mu tego wszystkiego doglądałem. Lubił mnie.
I wtedy zdarzył się ze mną taki cud. Zajeżdżam raz do Krynoczki - to
taka cerkiew, może wie pan, w lesie koło Białowieży - zajeżdżam więc
raz do Krynoczki i tak myślę: zajdę ja pod boczne drzwi, może tamtędy
da się wejść do środka. I faktycznie, drzwi nie były zamknięte,
wszedłem. Patrzę, a tam wisi taka śliczna ikona Matki Boskiej. Myślę,
ot, gdybym ją wziął, zakręcił w marynarkę, toby nikt nie wiedział, że ją
wziąłem. Ale zaraz inna myśl mnie nachodzi: słuchaj, tak nie można,
to przecież grzech! Co jest, myślę sobie, co ze mną jest? Nigdy, kiedy
coś kradłem, czy to barana, czy co innego, bo to różnie w życiu bywało,
nigdy nie przychodziło mi do głowy, że to grzech. A teraz nawiedziła
mnie taka myśl. Widzi pan, szatan chciał, żebym ukradł, ą Bóg nasłał
mi myśl, że to grzech. Jeszcze wtedy nic nie wiedziałem o ojcu Ilji.
Niedługo zdarzył mi się drugi cud. Nosiłem w kieszeni drobne
pieniądze zawinięte w chusteczkę. Rozwijam raz, patrzę, na chusteczce
narysowany Duch Święty, a w dole, pod nim, głowa diabła z uszami!
Pokazywałem to mężczyznom na ulicy, ale mówili: „my nic nie
widzimy”. A tam wyraźnie się narysowało: głowa diabelska i Duch
Święty nad nią. Od pieniędzy tak się narysowało. Wtedy jakoś miałem
pieniądze. Bo najczęściej pieniędzy brakuje. Jak pisze apostoł: wydatki
przewyższają dochody. Widzisz, nawet apostoł o tym wie. Ale wtedy
miałem akurat pieniądze zawinięte w chusteczkę.
I nikt we wsi nie uwierzył. Zrobili durnia ze mnie. Baba moja namówiła
kilku mężczyzn, przyszli, ręce mi związali, położyli na furę i powieźli aż
do Kruszynian, do Tatara. Że niby ja już wariat i trzeba mnie leczyć u
Tatara. Tatar uwiązał mi coś do koszuli, ale ja to wyrwałem i mówię:
„co ty tu wiążesz?”. Wyrwałem to i wyrzuciłem. Powiedziałem mu: „ty
w Chrystusa nie wierzysz, ty nikogo nie możesz uzdrowić. Ty sam,
mówię, jesteś głupi, bo wierzysz w księżyc, a księżyc jest stworzony
przez Boga, a Chrystus jest Bogiem”. I wszyscy słuchają i widzą, że ja
wcale nie jestem głupi, tylko oni są głupi, bo mnie tam powieźli bez
potrzeby, więc wrócili ze mną do domu.
Zdarzył się wtedy ze mną jeszcze jeden cud. Wyszedłem na błoto grabić
siano. Pociągnę grabiami, a na grabie lecą kamienie. Myślę sobie tak:
gdybym to ja grabiąc zaczepił kamień, to on by leciał w moją stronę, a
kamienie lecą w całkiem przeciwną stronę, niż powinny lecieć. Widzisz,
co wyprawia nieczysta siła, jakie dziwy! Wziąłem więc kawałek chleba,
kupiłem u Żyda śledzia i poszedłem do Grzybowszczyzny. Tak, żeby
żona nie wiedziała, bo jakby się dowiedziała, znowu by ze mnie
głupiego zrobili.
Postanowiłem iść do ojca Ilji. Zatrzymałem się na noc na kolonii w
Tokarowszczyźnie. To nieduża wieś za harajmowskim lasem. Dziś już
nie ma ani tej chaty, gdzie ja się zatrzymałem, ani nic. Gospodarz
zaprowadził mnie do chlewika, gdzie było trochę siana na drągach i
można było spać, i powiedział: „ja cię przymknę, a rano ci otworzę.
Dam ci brudną kołdrę, bo czystej nie mam”. Powiedziałem, że mi nie
potrzeba, bo mi i tak duszno, i położyłem się spać.
W nocy zrobiło się zimno. Pomyślałem, że lepiej będzie zleźć i iść dalej,
choć to i noc, bo już bardzo zmarzłem. Zapomniałem, że on mnie
zamknął. Popchnąłem drzwi - nie otwierają się. A drabina za mną aż
załomotała, tak tam diabły skakały. Więc stanąłem i tak sobie myślę:
przecież tu ze mną nikt nie nocuje. Toż krowa ani owca po drabinie nie
pójdzie. I byłem już pewien, że to złe. W chlewie krowa tylko stała i
owca, a za ścianą stały konie. Gdy się żegnałem, cichły krowy i owce,
tylko konie ciągle furczały. Pomyślałem, że jak na nieszczęście nie
mam krzyżyka na sobie, krzyżyk na pewno by mnie uratował. A
diabły... myślałem, że chlew rozniosą, że dach zerwą, krokwie aż
trzeszczały, ściany drżały, a mnie włosy na głowie dęba się jeżyły. Nie
przypuszczałem, że wyjdę stąd żywy. Padłem na kolana i modliłem się.
Pot ze mnie lał się jak krople krwi, jak u Chrystusa - ja się do niego
nie równam, ale tak właśnie ze mną było, że pot jak krople krwi lał się
ze mnie.
Zesłabłem do tego stopnia, że już nie mogłem wyciągnąć ręki.
Próbowałem wyciągnąć przed siebie nogę, ale też nie mogłem i
upadłem. Palcami nie dało się ruszyć. Język wyparło mi na brodę.
Czuję, że jeszcze żyję, a niczym ruszyć nie mogę.
Zginę tutaj, myślę, i nikt nie będzie wiedział, gdzie zginąłem. Gdy się
mocno modliłem, to anioł nade mną skrzydłem pomachał i dodał mi
sił. I tak było trzy razy. Ja go nie widziałem, ale czułem, że mi pomógł,
i stałem się zdrowszy. On wiedział, ten anioł, że ja omdlewam.
Rano gospodarz otworzył drzwi i bardzo się zdziwił. „Co ty! spadłeś?
pyta mnie - To ja - mówi - przyniosę ci wody”. Przyniósł butelkę wody i
wpycha mi do ust. A ja mówię: „przecież ja wody nie chcę”. Wyrwałem
butelkę i rzuciłem precz.
Doszedłem do Grzybowszczyzny. Była niedziela. Zaszedłem do cerkwi.
Stanąłem z tyłu i przyglądam się. Podchodzą do mnie ojciec Ilja i
mówią: „pójdziesz do mnie na obiad”. Myślałem, że do kogoś innego
mówią, bo ja pierwszy raz ich widzę. Jeść to mi się chciało, a grosza
nie miałem przy duszy: prosić wstyd, przecież ja jeszcze młody
człowiek. Więc się rozglądam, ale nikt się nie odzywa, a ojciec jeszcze
raz mówią: „tak, tak, ty pójdziesz do mnie na obiad”. Wtedy się
zorientowałem, że oni naprawdę do mnie mówili.
Pocałowali wszyscy Ewangelię, ojciec podeszli do mnie, wzięli mnie za
rękaw i poszliśmy na obiad. Zacząłem jeść, a tu mi chleb jakoś ugrzązł
w gardle. Mówię: „Ojcze Ilja, ja nie mogę przełknąć”. Oni podeszli,
uderzyli mnie po karku i bardzo dobrze przełknąłem. Nie wiem, co to
był za cud, ale tak było. Po obiedzie wszyscy podchodzili do ojca prosić
o błogosławieństwo. Myślę, pójdę ostatni, bo nie wiem, jak to się robi.
Podchodzę, a ojciec pytają: „jak ty się nazywasz?” Mówię:
„Aleksander”. „Ty Aleksander - mówią ojciec - ale ty jesteś Szymon”.
Całą powrotną drogę modliłem się: Boże, pomóż mi zrozumieć, co
znaczą te święte słowa proroka. Później przypomniałem sobie, że w
Piśmie jest powiedziane: „ty jesteś Piotr, ale ty jesteś Szymon, i na tobie
zbuduję cerkiew swoją i bramy piekieł jej nie pokonają”. Tak powiedział
Chrystus do Piotra. I prorok Ilja też tak samo powiedział do mnie.
Baba moja, gdy mnie nie było, poleciała do Cyganki. Cyganka od razu
jej powiedziała: - „ty się nie martw, on poszedł zbawienia szukać”.
Karty jej pokazały.
Zacząłem chodzić do Grzybowszczyzny. Ojciec różne cuda czynili.
Przyniesiono raz podczas nabożeństwa opętaną kobietę. Ojciec
naślinili palec, zrobili krzyżyk na piersiach i na plecach, mówiąc: „w
imię Ojca i Syna, Ducha Świętego. Amen”. Potem w prawe ucho głośno
mówią tej kobiecie: „Jefafa, otwórz się”. Głośno mówią! I jeszcze
dodają: „nieczysty duchu, wyjdź, daj miejsce duchowi czystemu”. „Idź
w przepaść, tam twoje miejsce”. Kobiecie język wypiera, tak jak mnie
kiedyś, i w tym czasie zły duch wychodzi i wchodzi duch dobry.
Dzieci moje ojciec chrzcili. Oni przecież byli prorokiem. Bóg z nimi
rozmawiał. A pop głupi chciał mi syna Charytona przechrzcić jeszcze
raz, że to niby nieważne. Od ikony Matki Boskiej ojciec Ilja nieraz
słyszeli głos, a i tak, bez ikony, Bóg z nimi rozmawiał. Raz wyszli ojciec
na ławkę przed dom i myślą tak sobie: po co te komary, te muchy i
wszelkie paskudztwo. A Bóg im mówi: Ty, Ilja, rozmyślasz, z czego to
robactwo się rodzi, a ono rodzi się z grzechów. Niech ludzie oczyszczą
serca swoje z grzechów, to ja oczyszczę świat z wszelkiego paskudztwa.
A zły, panie, nadal nie zostawił mnie w spokoju. Zły chciał mnie
koniecznie zgładzić. Raz, pamiętam, pojechałem do Zabłudowa, a Żyd
mówi, że mi bardzo tanio piwo sprzeda. Mówi, żebym ja poszedł do
piwnicy i zobaczył, czy ono dobre, to piwo. Chciałem nawet iść. Ale Bóg
podsunął mi taką myśl: po co ty tam pójdziesz do tej piwnicy? A jak
oni za tobą drzwi zatrzasną, krew z ciebie wypuszczą, i już. A ty taki
czerwony, masz dużo krwi. Mówili przecież ludzie, że tak ze świętym
Gawryłem zabłudowskim zrobili. O, widzi pan, siła boska jednak
zawsze silniejsza.
Ojciec bardzo mnie lubili, bo ja zawsze robiłem tak, jak oni kazali. I
wierzyłem tylko w to, co oni mówili. Inni zazdrościli ojcu sławy i chcieli
sami być świętszymi od niego. Choćby taki Paweł Bielski we wsi
Cieluszki chciał budować swoją cerkiew, kupił duży dzwon, powiesił
koło chaty, w której się modlił. „Oni pozazdrościli mi mojej sławy, jak
ongiś aniołowie pozazdrościli Bogu” - tak mówili o nich ojciec. Bo
prawdziwa cerkiew jest tylko jedna: Nowy Jerusalim w
Grzybowszczyźnie. Tam będzie stało największe miasto świata -
Wierszalin. Był pan kiedy w Grzybowszczyźnie? Pamięta pan ten las w
stronę Żedni? Tam te leśne tryby to będą ulice miasta, a na tej polanie,
gdzie stary dąb, będzie plac centralny. Centralny Plac Świata - tak się
będzie nazywał.
Kiedyś ojciec napisali list do prawosławnych o tym, że popi bezprawnie
zaczęli dawać rozwody i że to jest wielki grzech. Pomyślałem, jak by to
zrobić, żeby to jakoś wydrukować. Bielski poradził mi, że drukować
można w żydowskiej drukarni. „Tam wszystko drukują - powiedział -
byle były pieniądze”. Tak więc zacząłem drukować ukazanija ojca i
swoje. Jak napiszę co, to zaniosę ojcu, żeby zaraz sprawdzili, i dopiero
wtedy do drukarni. Ojciec zgadzali się na wszystko, co ja napisałem.
Raz tylko, gdy napisałem, że Wójcik zrobił mi wiele złego... U nas się
jeden nazywał Wójcik. Ojciec powiedzieli, żeby tego nie pisać, bo ktoś
pomyśleć może, że to wójt. A władzę trzeba szanować, bo każda władza
jest od Boga. Ojciec szanowali władzę i za to dostawali medale. Od
Piłsudskiego dostali jeden medal, a drugi od wojewody białostockiego. I
złoty krzyż od archireja, gdy jeszcze archirej myślał, że da się
przekabacić proroka na swoją stronę. Piłsudskiemu wysłaliśmy cały
worek pieniędzy. Zapakowaliśmy w worek i wysłaliśmy. „Oddajcie
cesarzowi, co cesarskie, a Bogu, co boskie” - tak jest napisane.
Później cerkiew oddaliśmy katolikom. Na półtora roku. Tak ojciec
powiedzieli: trzeba cerkiew oddać na półtora roku katolikom, żeby i oni
zostali zbawieni. Katolicy powinni być zbawieni, bo też w Chrystusa
wierzą.
Zawsze trzymałem się swojej i prawosławnej wiary. Ojciec często
powtarzali: cerkiew swą prawosławną zdradzić, to samo, co zdradzić
matkę rodzoną i przejść do macochy. Tego nigdy robić nie można. Nie
lubiłem popów prawosławnych za to, że oni zdradzili cerkiew
prawosławną i zaczęli nią handlować. Baptystów także nie lubiłem ani
subotników. Mam brata w Białymstoku, mieszka na Przygodnej ulicy.
Nocowałem u niego kiedyś. Jego żona poszła w baptysty. Jak zaczęła
się ze mną sprzeczać, to wprost do zębów skacze. Taka baba. A ja jej
mówię: „głupstwo to wszystko, w co ty wierzysz, krzyż życiodajny jest
najwyżej na cerkwiach i na kościołach, a ty, głupia babo, nic nie
rozumiesz i mówisz to, czego nie rozumiesz”. I ta baba niedługo zmarła,
a on z drugą się ożenił. O, jak Bóg dał. A ja dzięki Bogu jeszcze, żyję.
Ja mówię tym baptystom: wiarę to wy znaleźliście swoją, a językiem
naszym mówicie. To wy już i mówcie, i piszcie po swojemu, to wtedy
powiem, że wiara wasza jest od Boga, a tak to jest ona od diabła.
Gdzieś jest powiedziane: „w każdym narodzie sprawiedliwy, miły jest
Bogu - w ruskim, w polskim, w niemieckim, w żydowskim, w
tatarskim, w cygańskim”. Wszystkim tym narodom dał Bóg język
własny i pismo własne, a subotnikom i baptystom nie dał Bóg języka.
A diabeł głupi on wymyślił im tylko religię. I dlatego oni są na służbie
u diabła.
W czasie wojny, gdy szli już ruscy, zawołał mnie ze stodoły radziecki
porucznik i poprosił, o mleko. Żona wyniosła dzban mleka, zaczęli pić,
a tu nagle... pocisk. Bach! - i zabiło. Dopić nawet nie zdążył. Mnie dwa
odłamki trafiły w piętę. Żołnierz zawołał sanitariusza, żeby zrobił
opatrunek.
Sanitariusz przyszedł i mówi: „o, krwotok... źle”. A ja zupełnie
zapomniałem, że mam modlitwę od krwotoku. Trzy dni nie jadłem,
żeby zatamować krew. Ale Bóg dał, wyzdrowiałem.
Albo tuż po wojnie. Jechałem na Spasa do Grzybowszczyzny i
najechałem na minę. Koniowi wyrwało wszystkie wnętrzności i
odrzuciło na pięć metrów. Nie wiem, czy koń nastąpił na tę minę, czy
koło najechało. Wóz rozerwało na dwie połowy. Baby jechały z
Ciełuszek, zobaczyły mnie i mówią: „chyba najechaliście na minę, to
chodźcie, my was podwieziemy”. Byłem ogłuszony i nic nie słyszałem,
więc tylko coś tak, jakby przez sen mi się zdało, że ktoś do mnie mówi.
Mówię im: „jeśli ktoś tu jest naprawdę, niech mówi głośno, bo nic nie
słyszę”. I one mnie zabrały ze sobą. O, jak wróg chce mnie zniszczyć,
to Bóg nie pozwala. Widać na coś mu jestem potrzebny, jeśli mnie tak
broni, bo inaczej dawno bym gryzł ziemię.
Gdy tak poraniony chodziłem o kulach, przyszedł do mnie sąsiad
Petro, żeby babkę do klepania kosy pożyczyć. Pożyczyłem. Po kilku
dniach wysłałem małego, żeby zabrał babkę z powrotem. Jego żona,
Ulana, oddała nie moją babkę, tylko jakąś inną, zepsutą, taką, że ani
kosy nie naklepiesz. Zdenerwowałem się i tak jak stałem, na kulach,
poszedłem do niej. Podkładała akurat do pieca, odwróciła się i mówi do
mnie: „czort ciebie nie weźmie!”. Tak powiedziała - nie przy panu to
wymawiając - czort cię nie weźmie! No to wie pan, po takim słowie
mnie aż zatrzęsło i wygarnąłem jej wszystko, co tylko miałem na sercu.
Wieczorem Petro przyszedł ze wsi pijany i ona jemu wszystko
przekazała. To on chciał iść i mnie zabić.
Ale Bóg tak zrobił, że mu nogę sparaliżowało. Później sam powiedział:
„chciałem ciebie zabić, ale Bóg tak zrobił, że mi nogę odjęło”. O, myślę,
sam zrozumiał: Bóg tak chciał.
Ten Wójcik, o którym panu mówiłem, bardzo mi dokuczał. Szedł raz z
chrzcin pijany i krzyczał koło mego okna: „Ilja złodziej, złodziej!”. A
sam kiedyś opowiadał, że jak był u Ilji, to nabrał tam pełne kieszenie
pieniędzy. Ten Wójcik też zginął. Niemcy go zamęczyli.
Bóg też tak dał, że nie mogę jeść mięsa. Jak więcej zjem, to mi na
nodze powstaje rana i goić się nie chce. I dobrze, bo objadać się
mięsem to grzech. Ja mam nawet zaświadczenie od lekarzy, że nie
mam sto procent zdrowia do pracy fizycznej. Tutaj we wsi mówią, że
jak kto nie ma sto procent zdrowia, to znaczy, że już nic niewart -
trup. A ja mówię, toż mnie badała komisja, trzech lekarzy, i wydali mi
takie zaświadczenie, toż oni lepiej wiedzą od ciebie durnia. Nie mam
sto procent zdrowia, widzi pan. Ale jeszcze jak usiądę na rower, to
zrobię ze sto kilometrów w ciągu dnia - i do Grzybowszczyzny zajadę, i
do Białegostoku. O, co znaczy siła Boska, jak cudem trzyma człowieka
przy życiu.
Czasem się zastanawiam, dlaczego Bóg tak mnie ciągle chroni od
złego? Bo jestem mu potrzebny. A po co? By głosić ludziom prawdziwą
wiarę. Nasza wiara dobra, tylko trzeba sprawiedliwie wierzyć. Popi nie
wierzą sprawiedliwie. Powiedziane jest: „stado boże trzeba paść z
powołania, a nie z obowiązku”. A oni robią to z obowiązku, za wszystko
żądają pieniędzy. Gwiazda pięcioramienna już od dawna świeci nad
światem. A kto dał światu tę gwiazdę? Bóg dał tę gwiazdę światu. Żeby
świat wiedział, że stało się, co się stać miało, że odbyło się wtórne
przyjście Boga na ziemię poprzez proroka naszego ojca Ilję i jego
poprzednika Joana Kronsztadzkiego. Ale ludzie na razie nic o tym nie
wiedzą.
I dlatego wiem, że żaden zły duch nic mi nie zrobi, że nie umrę, póki
nie wyjaśnię ludziom prawdy zbawienia dzięki wtórnemu przyjściu
Pana naszego Jezusa Chrystusa na ziemię. Amen.

Naprawiacze świata

Zwykli ludzie nie zajmują się naprawianiem świata. Obmyślanie


programów naprawy świata pozostawiają moralistom, filozofom i
politykom. W nowoczesnym społeczeństwie każdy robi, co do niego
należy. Ludzie zwykli pracują i zarabiają, dbając zazwyczaj o to, by
się nie różnić od innych. Dzielnie walczą o to, by mieć takie same
ubrania jak inni, domy, meble, podobnie wychowane dzieci, język,
maniery. Szablon obyczajowy zaspokaja ich poczucie harmonijnego
bytu w społeczeństwie. Scedowawszy obowiązek poszukiwania prawdy
na fachowców od „sensu bytu” i „sensu świata”, od nich oczekują
owych zbawiennych rozwiązań. Dopiero choroba, śmierć kogoś
bliskiego, grube niepowodzenie skłaniają do refleksji ogólniejszych.
Aliści obok oficjalnych filozofów i uczonych istnieje rzesza naprawiaczy
niedyplomowanych - różnego rodzaju „chłopskich filozofów”,
dziwaków, mistyków, maniaków, schizofreników - w swoich wsiach,
miastach i miasteczkach spoglądających z zadumą w gwieździste
niebo. Rozmyślają nad tym, jaki sens ma działanie ich własne i
bliźnich, ku czemu prowadzą zdarzenia drobne i wielkie, jak
uporządkować wartości, cele? W ich szczególnych osobowościach
problemy epoki załamują się w sposób symptomatyczny - może
karykaturalny, lecz za to wyrazisty.
Oto pan Mikołaj S. z Doratynki. Był skromnym nauczycielem wiejskim,
ale po latach pracy, znużony mizernymi efektami wychowania
młodzieży, zapragnął znienacka zreformować całe nasze szkolnictwo.
Zabrał się widać do dzieła nazbyt radykalnie, gdyż ku swemu
wielkiemu rozgoryczeniu, znalazł się na przymusowym leczeniu w
zakładzie psychiatrycznym w Choroszczy. Pobyt trwał dopóty, dopóki
nie stwierdzono daleko posuniętej schizofrenii. Wyszedł z zakładu jako
inwalida. Mieszka w Doratynce, zbiera grzyby, łowi ryby,
schizofrenikiem jednak pozostał, ba, nawet tym się chlubi. Nadal
pisuje listy do wysokich urzędów, redakcji, wytykając - często słusznie
- nieścisłości zauważane w informacjach prasowych, sprzeczności w
niektórych decyzjach władz. „Może wszystko to dla was, ludzi
normalnych, jest zrozumiale i normalne – pisze - ale ja, schizofrenik
paranoidalny, nie widzę tu żadnej logiki”. I podpisuje list: „Mikołaj S....,
schizofrenik paranoidalny...” Brzmi to urzędowo i uroczyście, zdarzają
się nawet urzędnicy, którym skóra cierpnie ze strachu przed
zagadkowym dygnitarzem.
Julian Topczewski ze wsi Pietrzykowo-Gołąbki w powiecie bielskim -
zakłada komunę rolną w Gołąbkach, wsi tradycyjnie szlacheckiej i
bardzo katolickiej i także pisuje listy do różnych instytucji.
„Ja wierzę w Boga wówczas - pisał w liście do pewnego urzędu - jeżeli
prawda zwycięża. A jeżeli nie, to u mnie nie ma Boga - wówczas
Bogiem jestem ja”.
Roman Tyke z miasteczka Szczuczyn w grajewskim powiecie napisał
traktat na temat naprawiania już nie świata, ale wszechświata!
„Traktat o uporządkowaniu wszechświata” - taki dał tytuł swemu
dziełu. Głowił się nad problemem całe dwa dziesiątki lat, a gdy
wreszcie znalazł sposób, w roku 1946 wysłał swój traktat na adres nie
byle kogo, bo samego rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego, z prośbą o
ocenę koncepcji i opublikowanie pracy. Czy to teoria p. Tyke była za
trudna na uniwersyteckie głowy, czy problem naprawy wszechświata
nie był najpilniejszym zadaniem owego czasu - dość że na odpowiedź
autor czekał cierpliwie aż lat dwadzieścia. W roku 1968 wysłał traktat
do Polskiej Akademii Nauk, prosząc o wydrukowanie pracy w
nakładzie 100 000 egzemplarzy. Załączył również projekt konkursu dla
uczonych całego świata - konkurs miał dopomóc panu Tyke w
rozwiązaniu pewnych kwestii szczegółowych jego ogólnej teorii
naprawiania wszechświata. Odpowiedzi znowu nie było. Tym razem
autor był mniej cierpliwy: zaskarżył Polską Akademię Nauk,
stwierdzając przy tym, iż nie idzie mu bynajmniej o własne straty,
wynikające z nieopublikowania traktatu - idzie o straty całej ludzkości,
która z powodu opieszałości PAN żyje w nie uporządkowanym
wszechświecie.
Misza N., szewc z Podlasian, jest podobnie jak Mikołaj S. z Doratynki
uwikłany w życie przyziemne. W jego paradoksy i absurdy. Samo
szewcowanie nie wystarcza do szczęścia ubogiemu Miszy - więc od
wielu lat zajmuje się studiowaniem teologii i filozofii społecznej.
Przypomina ludziom zasady, które oni wyznają w sposób wyłącznie
werbalny, wytyka hipokryzję. Kiedyś, zaraz po wojnie, brakowało
obuwia. Misza szył i sprzedawał ludziom buty. A ponieważ brakowało
nie tylko butów, ale i skóry na buty, kupował nielegalnie garbowane
skóry w tradycyjnym mieście garbarzy, w Krynkach, i szył z niej
ludziom trzewiki. Kupujący, rzecz jasna, o tej nielegalnej skórze na
ogół nie wiedzieli. Nie interesowali się też, skąd pochodzi skóra na
buty, w których chodzą przedstawiciele władzy; sędzia, prokurator,
radni, adwokaci...
Aż ktoś złożył meldunek, że skóra, z której Misza szyje buty, pochodzi
z nielegalnej sprzedaży. Życie życiem, prawo prawem - musiał Misza
stanąć przed sądem.
- Niech oskarżony wyjaśni, skąd oskarżony miał skóry - poprosił
sędzia.
Sędzia już oczywiście wiedział, skąd Misza miał skóry. I Misza wiedział,
że sędzia wie, dlatego też ubodło go pytanie. Wstał, pokiwał z
politowaniem głową, po czym rzekł do sędziego:
- Ot, widzisz, duszo, i ty - niby człowiek uczony. A majesz takoje
otępienie intelektualne, szto zadajesz pytania chuże małoho ditiati.
Czy ty naprawdę nie wiesz? - dziwił się na głos Misza - Czy ty nie
wiesz, skąd dziś szewc ma skóry?
Przerwano rozprawę. Misza trafił do Choroszczy. Polubili go
psychiatrzy - człowiek łagodny, wesoły, uroczy, ale nienormalny, mówi
ludziom w oczy, co myśli, robi, co lubi, manier nie przestrzega...
Oczywiście otrzymał wariackie papiery i one uchroniły go przed
więzieniem.
Przez dziesięć lat systematycznie i z uporem zakładał Misza sektę
świadków Jehowy. Obszedł cztery razy wszystkie wsie i wioseczki
powiatu, głosząc słowo Biblii w interpretacji Brooklinu. Ale porzucił
sektę, dostrzegłszy nieprawości i hipokryzję swoich przywódców.
Wówczas - w imię uczciwości - obszedł wsie i wioseczki powiatu po raz
piąty, aby odwołać to wszystko, co był powiedział ludziom poprzednio.
Potem zaczął studiować Marksa i posługiwać się w naprawianiu świata
cytatami jego dzieł z tą samą zawziętością, co poprzednio cytatami z
Biblii.
Naprawiacze świata widać intensywniej niż ludzie zwyczajni odczuwają
historię. Baczniej obserwują bieg wydarzeń i chcą mieć na nie wpływ.
Obca im jest bierność i rezygnacja wielu ludzi normalnych. Zabierają
się do działania zapalczywie, nie znając, czy nie honorując dialektyki
procesów społecznych, porywają się od razu na cele wielkie, przenoszą
góry... Psychiatrzy więc bez wahania kwalifikują ich do schizofreników.
Ludzie normalni są z tego zadowoleni. Cóż to byłby za zamęt, gdyby
tak wszystkich fanatycznych naprawiaczy uznać za ludzi normalnych.
Ich przesadnie aktywny stosunek do świata jest dla nas, ludzi
„normalnych” i trochę leniwych, zbyt zobowiązujący. Rozgrzeszamy się
z naszej rezygnacji i bierności - uznając naprawiaczy za
nienormalnych. Któż zakwestionuje taki wyrok?
Michał Michalak z Białegostoku też był kiedyś naprawiaczem świata.
Dziś jest pustelnikiem. „Pustelnik z śródmieścia” - tak go nazywają i to
określenie pasuje do niego. Ojciec Michalaka był księdzem
prawosławnym, czyli batiuszką. W 1915 roku wywieziono go wraz z
rodziną i wszystkimi parafianami do Rosji. Po rewolucji jako młody
krasnoarmiejec walczył na kilku frontach w obronie władzy
radzieckiej. W 1921 zaczął studia na uniwersytecie, ale je przerwał i z
ojcem, który w tym czasie pracował jako kolejarz, wrócił do kraju. Z
radziecką maturą nie może otrzymać pracy, z konieczności więc
pomaga ojcu w cerkwi jako diak, potem uczy religii w szkołach w
środowiskach prawosławnych, jednocześnie czyta Marksa i Lenina.
Wreszcie znajduje jakieś zajęcie w swej specjalności - radiotechnice,
tuż przed wojną kupuje działkę w Białymstoku, własnoręcznie buduje
sobie na niej maleńki domek, a właściwie budkę. Okupanci wywożą go
w czterdziestym pierwszym na przymusowe roboty do Niemiec - tam
nauczył się niemieckiego, angielskiego i włoskiego. Zna również
francuski, grekę i łacinę. Wróciwszy pracuje w Wojewódzkim Urzędzie
Telekomunikacyjnym. Jest cenionym fachowcem - zainstalował
nieznane, z demobilu, urządzenie telekomunikacyjne, przetłumaczył
na polski angielskie instrukcje, kierował komórką wynalazczości.
Pracował ofiarnie poza godzinami, nawet noce poświęcał na tę pracę,
która była jego pasją, nie biorąc dodatkowego wynagrodzenia. W
delegację do odległych o sto i więcej kilometrów miejscowości jeździł
rowerem, aby taniej to instytucję kosztowało. Uczył bezpłatnie
angielskiego na kursach, za własne pieniądze kupował kursantom
podręczniki i płyty. Studiował wyższą matematykę i język chiński,
pogłębiał stale swą wiedzę w dziedzinie radiotechniki. W
sześćdziesiątym czwartym roku raptem zrezygnował ze wszystkiego -
wycofał się do swojej chatki, zaryglował się na wszystkie spusty.
Zaczął żyć życiem pustelnika.
Raz odwiedził go dawny szef. Był przerażony: najzdolniejszy, najlepszy
jego pracownik mieszka, jak mówił, w chlewie. Zima, w wiadrach
zamarznięta woda, książki i wykresy w stertach na podłodze, zżerane
wilgocią i pleśnią.
- Pomyślałem wtedy - opowiadał - jeśli ten człowiek potrafi w takich
warunkach tyle zrobić, to co by zrobił, gdyby miał ludzkie mieszkanie.
Zatelefonował, gdzie trzeba, napisał kilka pism i Michalakowi
przydzielono mieszkanie. Szef szykował mu przyjemną niespodziankę.
Jakież było jego zdziwienie i oburzenie, gdy Michalak odmówił
przyjęcia mieszkania. Twierdził, że to, które ma, najzupełniej mu
odpowiada.
Był chodzącym świętym. Święci są dobrzy na obrazkach i w książkach,
ale nie w życiu. W życiu irytują. Oskarżają samą swą obecnością.
Michalaka w instytucji lubili i nienawidzili jednocześnie, fascynował i
wzbudzał podejrzenia. Kierowników irytowało na przykład to, że
nagrody przydzielone mu za ofiarną pracę natychmiast przekazywał na
PCK lub inne cele społeczne.
Pozostając wiernym zasadom, którymi były: praca, uczciwość,
życzliwość i skromność, Michalak nie mógł znieść wokół siebie
podejrzliwości i nieufności. Reagował prosto - prosił szefów o
przeniesienie na podrzędniejsze stanowisko. Skutek był przeciwny od
zamierzonego: nowy szef niżej stojący w hierarchii administracyjnej był
najczęściej mniej kwalifikowany niż poprzedni, a więc bardziej nieufny
i bardziej podejrzliwy.
Odwiedziłem Michalaka już jako pustelnika. Izdebka nieduża, na
środku łóżko, pod ścianą fragmenty jakichś mechanicznych urządzeń,
części rowerów, motocykli, połamane krzesła i kawałki mebli. Pod
oknem stół, obok miękki fotel pamiętający ponoć cara Mikołaja. Na
stole w ramce portret Lenina, ikona przedstawiająca rosyjskiego
pustelnika Serefina Sarowskiego, obraz greckiej Madonny. W kącie
książki: Biblia po łacinie, Psałterz w języku starocerkiewnym, dzieła
Lenina w języku polskim, książki techniczne w różnych językach.
Przegadałem z pustelnikiem wiele godzin o różnych sprawach, wreszcie
spytałem, czy jest szczęśliwy.
- Tak, jestem szczęśliwy - odpowiedział. I wywiódł sentencjonalnie: -
Zna pan to? Chcesz być szczęśliwy na jedną godzinę - kup sobie
ćwiartkę. Chcesz być szczęśliwy na jeden dzień - weź sobie żonę. A
chcesz być szczęśliwy na całe życie? To załóż sobie ogródek. Więc ja
założyłem sobie ogródek. Nieduży, ale mi wystarcza.
- Ale chłodno tu u pana i nie ma co jeść.
- Mam co jeść. Mam jeszcze około trzech tysięcy oszczędności.
- Cóż to jest te trzy tysiące...
- Ale ja wydaję pięćdziesiąt złotych miesięcznie.
- Niemożliwe. To panu nawet na chleb nie wystarczy.
- Chleba nie kupuję. Mam trochę ziemniaków, gotuję całe, innym
razem jem tłuczone, mam marchewkę zakonserwowaną, o, proszę
spojrzeć, mam grzyby suszone. Nie, panie, ja źle nie żyję.
- Długo pan nie pociągnie przy takim życiu.
- Dlaczego? Jem tyle, ile organizm potrzebuje, wszystko, co poza tym,
jest zbyteczne.
- Każdy ma swój model szczęścia, ale ten pański jest zbyt skrajny.
Siedząc tu samotnie nie pozostało panu nic innego, jak wmawiać
samemu sobie, że jest pan szczęśliwy. Człowiek naprawdę szczęśliwy
może być tylko wśród ludzi, panie Michalak.
- Ludzie są różni. Byłem szczęśliwy wśród ludzi, którzy walczą: w
Związku Radzieckim, na froncie. Tam się ludzie poświęcali. Marzyli o
wielkich czynach, nawet o śmierci, byle bohaterskiej. A dziś – o czym
się marzy? - niech pan powie. Pieniądze, wódka, oszustwa,
złodziejstwa - taki jest dzisiejszy świat. Czy wśród takich ludzi można
być szczęśliwym?
- Przesada! Nie można uogólniać. Zawsze można znaleźć uczciwych
ludzi. Niepotrzebnie pan się załamał, zrezygnował z walki.
- Z walki? Nie rozumiem...
- Mówił pan, że panu grożono, szantażowano pana, zaszczuwano,
zrobiono nawet sabotaż. Mógł pan postawić to na zebraniu
związkowym, poskarżyć się radzie zakładowej, kierownictwu,
organizacji partyjnej. Trzeba było walczyć o swoje sprawy.
- Żartuje pan albo nic nie rozumie. Co znaczy walczyć o swoje sprawy?
Znaczy to: rozrabiać, intrygować, opluwać, na jednego skarżyć,
donosić, innemu lizać, kadzić. To znaczy stać się tym, z kim się
walczy. Wyprzeć się swoich zasad. A ja chcę być uczciwy.
- Stawia pan sprawę krańcowo. Można przecież walczyć środkami
uczciwymi, bez intryg i donosicielstwa. Mówiliśmy o bohaterze
pozytywnym. Przyzna pan jednak, że dzisiejsze pana życie trudno
nazwać życiem bohatera pozytywnego.
- Proszę pana, przed wojną był taki gatunek ludzi, których nazywano
„ludźmi porządnymi”. Nie nazywano ich wprawdzie bohaterami
pozytywnymi, ale nikt im nie stawiał żadnych zarzutów. Żyli sobie
spokojnie, na uboczu. Dziś nie ma tych ludzi. Dziś są tylko cwaniacy i
frajerzy. Ci dawni porządni - to dzisiejsi frajerzy. Tam, gdzie ja
pracowałem, wszyscy byli cwaniakami, ja jeden byłem frajerem. Więc
ja już wolę tu, dla siebie, być teraz człowiekiem porządnym.
Jasne. Rozejrzałem się raz jeszcze po izdebce pustelnika. Zobaczyłem
na ścianach hasła, których przedtem nie spostrzegłem: „Nie dać się
zaszczuć!” i na innej ścianie: „Cave canem!”
- Co znaczy: „Cave canem?” - zapytałem.
- W Pompei, gdy ją odkopali - wyjaśnił - na każdej prawie ścianie
widniał ten napis. Dosłownie to znaczy: „Strzeż się psa”. Więc może
pan sobie wyobrazić, jakie tam było życie. Pompeja, jak pan wie, zgi-
nęła wskutek wybuchu wulkanu.
W tydzień po odwiedzinach u pustelnika napisałem o nim krótki
reportaż do miejscowej prasy. W trzy dni po ukazaniu się reportażu
zjawił się u mnie w pokoju chłop w kożuchu i walonkach. Był to Piotr
Wasyluk z Ciełuszek - jeden z najgorliwszych wyznawców Pawła
Bielskiego. Przyjechał specjalnie do redakcji po adres Michalaka.
Wahałem się: oszczędzić pustelnikowi odwiedzin i interesantów czy
nie. W końcu jednak dałem Wasylukowi adres.
Nie wiem, czy pustelnik Michalak jest nadal pustelnikiem. Może stanie
się nowym prorokiem, ideologiem takich jak sam „ludzi porządnych”?
Ale wtedy rozpadnie się jego wzorzec „człowieka porządnego”.
Wyobraźmy sobie bowiem, że przyjdzie ich tam więcej. Że przyjdą do
Michalaka podobni jemu, zniechęceni do świata, załamani,
arcyuczciwi, arcysprawiedliwi, ci wszyscy naprawiacze świata,
schizofrenicy, poszukiwacze prawdy przyjdą - i powiedzą: jesteś
najuczciwszy między nami, najszlachetniejszy i najmądrzejszy. Jesteś
naszym prorokiem i naszym bogiem. Kieruj nami, pouczaj nas i
prowadź. Jesteśmy gotowi umrzeć, spalić się, dać się ukrzyżować za
twoją prawdę.
Co wówczas pocznie Michał Michalak? Odeśle ich z niczym czy też
podda się pokusie naprawienia charakterów ludzkich, a może zemsty
nad zepsutym, jak twierdzi, światem w imię tej przedziwnej filozofii,
którą wypracowuje w zaciszu swej pustelni od wielu lat? Czy zechce
stać się nauczycielem, czy prorokiem, jak stał się nim Eliasz
Klimowicz, czy też pozostanie tym, czym jest - cichym, pokornym
pustelnikiem, człowiekiem porządnym dla samego siebie?
I będzie to to samo pytanie, które stanęło przed nim, gdy rozważał, czy
podjąć walkę z oszczercami i intrygantami, czy też ustąpić ze świata.
Prorok bowiem, o ile jest prorokiem, żyje już w ludzkim świecie, w
świecie zależności, hierarchii, walki, intryg, nienawiści i fanatyzmu.
Najczystszą prawdą jest prawda pustelnika, ale jest to prawda
pozaspołeczna, a więc ze społecznego punktu widzenia nie jest już
prawdą, lecz czystym fałszem...

Wierszalin

Od czasu opublikowania przez Aleksandra Daniluka ulotki pod


tytułem: Prorok Ilja w Polsze stroit gorod Wierszalin minęło lat
czterdzieści. Ale budowa stolicy świata, Wierszalina, nie posunęła się
w tym czasie ani trochę. Wręcz przeciwnie: miasto straciło dwa ze
swoich trzech domów. Jeden rozebrano i materiał budowlany
wywieziono do sąsiedniej wsi, w drugim uczy się dziś wiejska
dzieciarnia.
Wierszalin leży półtora kilometra od Grzybowszczyzny. Idzie się do
niego cienistym lasem, wąziutką dróżką. Dróżka rozwidla się w kilku
miejscach, więc łatwo się zgubić w wierszalińskich lasach. Ratują nas
wówczas dzwony Pawła Tołoszyna. Kołysane wiatrem, dzwonią przy
najlżejszym podmuchu. Porozwieszał je Tołoszyn na swej kolonii, by
strzegły pól przed dzikami. A że jego kolonia sąsiaduje z Wierszalinem,
dzwony te są również dzwonami Wierszalina.
Wstępu do Wierszalina bronią psy pana Pawła, ujadające zawzięcie,
gdy posłyszą nieznajome kroki. Już na podwórku powita nas jurodiwy;
zoczywszy nieznajomego, wymachuje panicznie rękami, wydając
histeryczne okrzyki, pędzi, ile sił w nogach, w stronę domostwa. Wnet
zjawia się na progu któraś z trzech kobiet, dzisiejszych właścicielek
Wierszalina. Żyją tu w pełnej wspólnocie jak jedna rodzina, chociaż
krewnymi wcale nie są. Odwiedzający Wierszalin pielgrzymi nadal
nazywają je „dziewczynami”; dziewczyny mają dziś po sześćdziesiąt z
górą lat. Razem z nimi mieszka ów jurodiwy - głupkowaty przybłęda,
którego kobiety dobrotliwie przygarnęły.
- Wy do kogo? - pyta kobieta.
- Chciałem zostać u was na dzisiejszym nabożeństwie - mówię
pokornie - Czy można?
- Na nabożeństwie? - dziwi się kobieta - Od wielu lat nikt z
nieznajomych nie przychodził tu na nabożeństwa.
Przygląda mi się badawczo.
- Pani powinna mnie znać – próbuję się spoufalić. - Jestem kuzynem
Iwanczuka ze Starej Wioski. On mnie prosił, żebym przepisał u was
pieśń o Joanie Kronsztadzkim i przywiózł mu...
- Ach tak... - ucieszyła się kobieta - To może pan czytał kiedyś
„Apostoła” w cerkwi?
- Ja...
- Proszę, proszę. Zachodźcie do środka - zaprasza życzliwie.
Wchodzę. W chacie spotykam dobrych znajomych: Daniluka z
Kamienia, świątobliwego Iwaniuka z Kaniuk, Mirona, który w czasach
Ilji był archaniołem Gabrielem, i kilka innych osób. Powitanie,
uśmiechy, grzecznościowe rozmowy.
Chata składa się z dwu izb. Pierwsza to jednocześnie kuchnia i
przedsionek. Druga jest pokojem, sypialnią i świątynią zarazem. Tu za
chwilę odbędzie się nabożeństwo. Jest ono kopią nabożeństw
cerkiewnych, z tą różnicą, że odprawiają je osoby świeckie, nawet
kobiety. Po nabożeństwie usiądziemy sobie na poobiednią pogawędkę.
Pomówimy o dzieciach, o zbiorach, o pogodzie, o Bogu - o wszystkim
po trochu. Potem otworzymy stare, pożółkłe zeszyty i zatopimy się w
przeciągłym, pojękliwym śpiewie:

O raj moj priekrasnyj,


Swietłyj tak Edien,
O kak ja by sczastliw
Obitaja w niem...

Śpiew poniesie się lasem, polem, doliną nad strumykiem, po całej tej
dzikiej, odludnej okolicy. Czterdzieści lat temu podchwyciłyby go tłumy
zgromadzonych za oknami pielgrzymów, pieśń zabrzmiałaby potężnie i
uroczyście. Ale dziś dookoła jesienna cisza - melancholijna i smutna
jak ta elegia o straconym raju...
Nie odzyskali raju grzybowscy wyznawcy proroka, tak jak nie odzyskali
go Adam i Ewa. W księdze Genezis napisano wyraźnie: Adama
wypędzono z raju za spożycie owocu z drzewa wiadomości dobrego i
złego, czyli owocu wiedzy. A przecież właśnie niewiedza, czyli stan
naiwności i bezrefleksyjnego szczęścia był rajem dla Daniluka z
Kamienia, i świątobliwego Iwaniuka, i Mirona, i dziadka Jakuba, i
rajem tysięcy grzybowskich pielgrzymów, a także naszym rajem, moim
i waszym, z okresu naiwnego, szczęśliwego dzieciństwa. W nasze
rajskie szczęście wtargnęła wiedza, zwłaszcza wiedza o czasie, o
przemijaniu. Ujrzawszy świat w ruchu i zmienności odczuł człowiek
niepewność i niepokój.
Z roku na rok jest ich coraz mniej, spotykają się kilka razy do roku tu,
w Wierszalinie, na Spasa, wędrują na świętą górę Grabarkę, gdzie w
blasku woskowych świec, wśród wiekowych sosen całą noc śpiewają
swe monotonne elegie o straconym raju.
Grzybowscy prorocy wyrwani ze swego ponadczasowego raju, z raju
dziadka Jakuba, próbowali go odzyskać i przeciwstawiając się historii,
ogłaszając ją dziełem szatana - sami usiłowali uciec w życie
ponadczasowe, mityczne - przeistaczając się w samozwańczych
świętych i swoje życie przetwarzając w zdarzenia biblijne, a więc
pozaczasowe, dziejące się w roku zerowym, „onego czasu”. Ale przecież
nie wytrwali długo w tej desperackiej iluzji, w samooszustwie. W roku
1950 na rynku w Bielsku Podlaskim spotkali się dawny apostoł Paweł,
czyli Paweł Bielski, i apostoł Szymon, czyli Aleksander Daniluk, prawa
ręka Ilji - Chrystusa. Sprzedawał Daniluk gruszki, przywiózł ich parę
worków. Tak się ucieszył ze spotkania, że podarował Bielskiemu torbę
owoców. Pogryzając, gadali o tym i owym, o sprawach nieważnych.
Wreszcie Daniluk spytał, czy nie słychać czego o ojcu Ilji. Paweł
niechętnie machnął ręką.
- A, nic tam nie było i nie będzie... - rzekł smutno - Wszystko bujda od
początku...
Tak powiedział apostoł Paweł, autor hymnów o proroku Ilji i jego
świętych, główny twórca legendy grzybowskiej! Oczywiście, zwierzyć się
z tego mógł tylko osobie współwinnej, jaką był Daniluk, drugi autor
legendy.
Więc Paweł nie tylko zwątpił, ale - wyparł się! A Daniluk?
Siedzi wraz z nami na ławie i - choć twierdzi, że dożyliśmy wtórnego
raju pod znakiem czerwonej gwiazdy - tęskni. Siedzimy w niedoszłej
stolicy świata, Wierszalinie, i lejemy łzy za straconym rajem, rajem
praojca Adama, rajem dziadka Jakuba, za poezją jego pól, za
naiwnością jego serca, za ponadczasowym jego trwaniem. A także -
nad nie spełnionym rajem Wierszalina. Ronimy suche łzy nad naszą
wiedzą, dotkliwą nowoczesnością, irytującą racjonalizacją życia.
Siedzimy i opłakujemy. W długiej pieśni o raju - smutek i ból. Przed
laty moi dzisiejsi współlamentnicy nie mogli uwierzyć, iż postęp jest
trwałym elementem historii, nie chcieli uwierzyć w nieodwracalność i
przemijanie. A gdy zmęczyli się daremnością swoich nawoływań,
bezskutecznością cudów, beznadziejnością czekania, ojciec Ilja ogłosił
koniec świata. Jeśli ludzkości nie da się zatrzymać w pochodzie ku złu,
niechaj zginie! Ona i świat.
Daniluk czuje się współodpowiedzialny za wydanie tego aktu, usiłuje
przekonać siebie i innych, że był on skuteczny, Prorok ogłosił koniec
świata i oto my, ludzie z krwi i kości, żyjemy już w raju. Przecież jest
lepiej, więcej sprawiedliwości na ziemi. Cieszmy się więc, bądźmy
szczęśliwi - wywodził mi, gdyśmy się rozsiedli pod drzewami w
ogrodzie. Więc dlaczego smutny, czemu tak się roztęsknił w
monotonnej elegii o wygnaniu z raju?
Obok usiadł na drewnianej ławie Eliasz Iwaniuk, rodem z Kaniuk.
Starszy od Daniluka o dobrych kilkanaście lat, siwe włosy, siwiejąca
broda, ręce równo na kolanach, oczy wpatrzone przed siebie, wygląda
jak zauroczony. Jest rodzonym bratem południowej Matki Boskiej,
którą sławił w swych hymnach apostoł Paweł Bielski. Jego pasją jest
polityka, w odróżnieniu od Daniluka - to urodzony buntownik,
„niepoprawny rewolucjonista”.
Wiem, że gdy tylko skończymy, śpiewać i wyjdziemy na przechadzkę po
wierszalińskim sadzie, Iwaniuk odprowadzi mnie delikatnie na stronę i
zacznie wypytywać o szczegóły ostatnich wydarzeń politycznych,
dając przy tym własną, oryginalną ich interpretację. Dla Iwaniuka
wtórne przyjście Chrystusa jeszcze się nie spełniło. Ma to jednak
nastąpić niebawem. Będzie związane z jakąś wielką walką polityczną w
skali całego świata.
- Ja, mój drogi - powtarza mi to często - przeżyłem trzy rewolucje: dwie
w Rosji i jedną w Niemczech. Wiem, co się może zdarzyć, oj, wiem.
Dziewczyny nasze wierzą jeszcze, że Chrystus tu przyjdzie i będzie
chodził od wsi do wsi i pouczał. Ja im mówię: oj, wy głupie baby, i co z
takiego chodzenia? Toż jak on przyjdzie tu, do Grzybowszczyzny, to
nawet w drugiej wiosce nikt nie będzie o tym wiedział. A co mówić o
całym świecie!
Obraz końca świata u Iwaniuka jest o wiele bardziej współczesny.
Będzie to światowa rewolucja, zainspirowana przez Eliasza Klimowicza
z Grzybowszczyzny, który, jego zdaniem, znajduje się obecnie w stolicy
największego państwa świata i nie siedzi tam z założonymi rękami.
Jest wielką osobistością, a będzie jeszcze większą. Po tej „rewolucji”,
czyli po końcu świata, nastanie raj, a Wierszalin stanie się jego
ośrodkiem i ośrodkiem nowego porządku.
Albo Pałaszka. W czasach proroka była jedną z Bogorodzic. Pamiętam
ją młodą jeszcze i pełną życia. Będąc Matką Boską, zaskakiwała
żywiołowością i tupetem. W czasie uroczystego nabożeństwa, na
Wielkanoc, w najbardziej podniosłym momencie, gdy celebrujący mszę
kapłan wchodził z podniesioną nad głową Ewangelią w „carskie wrota”,
Pałaszka zagrodziła mu drogę, a sakralne drzwi, przez które wolno
wchodzić tylko z Pismem świętym, zatrzasnęła przed nosem i
krzyknęła na całą świątynię: „nie tobie, krwiożerczy wilku, czytać
Pismo święte!”. W cerkwi wytworzył się tumult, ludzie rzucili się na
siebie z pięściami, wielu zwolenników proroka dotkliwie pobito, kilku
zostało kalekami na całe życie.
Dziś Pałaszka należy do najzdolniejszych artystek kunsztu tkackiego.
Wytkała między innymi przepiękny dywan z okazji setnej rocznicy
urodzin Lenina i przesłała do Grodna. Z tej okazji w Muzeum
Archeologiczno-Historycznym w Grodnie odbyła się wielka uroczystość,
na którą zaproszono również Pałaszkę. Wystąpiła ona do zebranych z
przemówieniem, posypały się podziękowania, gratulacje, życzenia,
pełno było przedstawicieli różnych organizacji i dziennikarzy. W prasie
pojawiły się artykuły o Pałaszce i jej dywanie.
Pan Miron z kolei jest dziś znanym w województwie pszczelarzem,
mistrzem tego pięknego zawodu, dorobił się przy tym i sławy, i
fortuny. W czasach Ilji jeździł po wsiach na białym koniu ze srebrzystą
trąbą przy ustach, donośnym dźwiękiem trąby ogłaszał ludziom koniec
świata. Był archaniołem Gabrielem. Od czasu do czasu, ale coraz
rzadziej, zjawia się jeszcze w gronie wierszalińskich znajomych.
Więc śpiewamy...
Elegie o raju są długie i rozwlekłe. Gdzieś pod wieczór kończy się
nabożeństwo. Mgły zasnuwają pola, od strumyka ciągnie jesiennym
chłodem. Dzień spędzony wśród tych proroków i apostołów nie
istniejącej już religii, wśród Bogorodzic, które nie zrodziły zbawcy,
wśród smutnych śpiewów i modłów - dzień ten przeobraża się w
koszmar. Jak najszybciej się oderwać od tych obrazów raju i piekieł,
od tych symboli wieczności i zaczepić myślą o coś bardziej
przyziemnego, ale konkretnego i żywego. Zajdę chyba do Pawła
Tołoszyna, jednego z dawnych budowniczych świętego miasta: może
zbudował jakiś nowy traktor i starym zwyczajem zechce mi
zademonstrować?

You might also like