Professional Documents
Culture Documents
WIERSZALIN
REPORTAŻ O KOŃCU ŚWIATA
Zamiast wstępu
Chata jak chata - niska, murszejąca, stodoła też wiekowa, pług, brony,
chylące się płoty, zagroda jak inne we wsi, może tylko trochę biedniej-
sza, cichsza. Stara kobieta pośrodku gumna, kuśtykając na
drewnianej protezie, grabi rozwłóczone siano.
- Dzień dobry... - zaczynam.
Spojrzała krótko, odwróciła spłoszone oczy - grabi dalej, ledwo
odburknąwszy pozdrowienie. Przygarbione plecy, głowa omotana
chustką, długa spódnica przysłaniająca część protezy. Pracuje, jakby
mnie nie było, jakbym nie stał oto za nią i nie czekał... może tylko ciut
zawzięciej grabi, to wszystko. I nie można chyba powiedzieć komuś
dobitniej, że jest niepożądany - niż właśnie w ten sposób: starannie
pracując, nie mówiąc ani słowa, nie spojrzawszy nawet spod brwi.
- Chcę porozmawiać z panią o pewnej sprawie...
Nic, grabi dalej.
- Nie zajmę dużo czasu...
Nie odpowiada. Grabi.
- Jestem dziennikarzem... Interesuje mnie...
- Nima tu żadnego interesu - odpowiada wreszcie, ale gniewnie, nie
przerywając roboty, nie odwracając głowy.
- To sprawa dawna, sprzed wielu lat... - uspokajam.
- Jak dawna, to do sołtysa. Ja o dawnych sprawach nic nie wiem -
wzrusza ramionami, nie odrywając oczu od siana.
- Wiecie, na pewno wiecie... - mówię jak najprzyjaźniej - Chciałbym
porozmawiać o Ilji.
- Jakim Ilji?
- No - o świętym...
- To idźcie do cerkwi... tam obrazy... I batiuszka.
- Ale mnie chodzi o Ilję Grzybowskiego z Grzybowszczyzny... Toż
znaliście...
- Grzybowszczyzna? To gdzieś pod Krynkami... Tam pytajcie. - i nagle
odwraca się, grabie nieruchomieją na moment, ona zaś spojrzawszy
badawczo, z napięciem, pyta krótko:
- A co... zmartwychwstał?
- Nie - mówię - nie zmartwychwstał. Ale...
Opuszcza głowę, grabi dalej, każdy ruch wymierzony: starannie
zaczęty, starannie dokończony. I znowu jakby mnie nie było.
- To były ważne sprawy... - próbuję jeszcze.
- Jakie sprawy! - ucina - Żadnych spraw nie było!
W swojej kronice parafialnej diak Marczuk zapisał kiedyś:
„We wsi Ciełuszki jedna z sekciarek, Olga D., niewiasta 24-letnia,
zrzuciła z siebie ubranie i naga, bez sukni i koszuli, biegała ulicą
nawołując: kajajcie się!, a następnie powybijała okna w swoim domu i
domach innych sekciarzy. Oni początkowo nie sprzeciwiali się. I tak na
przykład u Jana D. tłucze szkło gołą ręką, z ręki krew tryska
strumieniem, a ona śpiewa na cały głos: Preobraziłsia Jesi na gorie...
W kilka dni później, krzycząc: koniec wszystkiemu staremu!, zaczęła
łamać krzyże cmentarne i burzyć ogrodzenie - na cmentarzu w
Puchłach; ostały się zaledwie trzy krzyże, których nie mogła obalić.
Wreszcie współsekciarze zakuli ją w żelazną obręcz, obręcz łańcuchem
przymocowali do ściany i tak, nieszczęsna, już cały rok, od lipca 1932
roku, stoi na uwięzi. Czasem w dni świąteczne sekciarze idą do niej
śpiewać pieśni nabożne - ona miota się na łańcuchu i przeklina ich
obelżywymi słowami, ale oni mają ją za świętą, ponieważ jak twierdzą,
w przeciągu 34 dni jadła tylko trzy razy...”.
Ciełuszki leżą w bielskim powiecie nad rzeką Narwią. Przez czterdzieści
lat wiele wody upłynęło w Narwi, notatki Marczuka wyblakły, wielu
umarło, wielu się narodziło. W czasie wojny rozerwał się za stodołą
pocisk, zabiło męża Olgi, ją okaleczyło. Mieszka teraz i gospodarzy z
matką, osiemdziesięcioletnią staruszką. Sąsiedzi traktują ją
zwyczajnie, jakby nigdy nic. Jedna z sąsiadek spytała raz Olgę, czy
pamięta czasy nawiedzenia, czy wie, dlaczego to wszystko robiła.
Usłyszała na to: „tak widać trzeba było”.
Ale ze mną nie chce rozmawiać, jestem nieznajomym, intruzem,
wyglądam na urzędnika z miasta, który przyszedł rozgrzebywać
sprawy umarłe, zakończone. Nie ufa mi - nie wierzy, że chcę zrozumieć
tamten dramat, jest przekonana, że wypytuję, aby potem ośmieszyć,
wyszydzić.
A może gorzej...
Prawosławne okolice, w których pod wodzą proroka IIji rozkwitł w
okresie międzywojennym sekciarski ruch odnowienia, były
jednocześnie terenem intensywnej działalności społecznie radykalnych
rewolucyjnych organizacji KPZB, „Hromada”, NPCh posiadały tu w
każdej nieomal wsi dziesiątki swych członków i zwolenników.
Jak było możliwe to współistnienie skrajnego fanatyzmu religijnego z
postawą walki, ideą rewolucji? Jak możliwe było w ogóle istnienie w
naszym światłym dwudziestym stuleciu tak naiwnej, prostodusznej, a
zarazem tak fanatycznej wiary w boga-człowieka, proroka Ilję z
Grzybowszczyzny, w jego cuda, w jego posłannictwo i zbliżający się sąd
ostateczny, na którym on, Eliasz Klimowicz z Grzybowszczyzny, miał
sądzić ludy świata? Co znaczyło opętanie Olgi D. i wielu innych jej
podobnych?
Myśli o końcu świata nawiedzają z reguły ludzi, którzy są świadkami
upadku ich własnej kultury będącej dla nich do niedawna absolutem.
W tradycyjnej kulturze ludowej to, co nasze, nie wymaga wyjaśnień ani
uzasadnień, jest samo przez się oczywiste, słuszne, naturalne,
prawdziwe. Nikt tu nie pyta, dlaczego u nas jest tak, jak jest, pyta
natomiast, dlaczego u innych jest inaczej aniżeli u nas. Świat
tradycyjnej kultury ludowej był dla ludzi w tym świecie jedyny,
wieczny, niezmienny...
Jeden z naszych etnografów pisał kiedyś, iż mieszkańcy polskiej wsi
uważają Niemców i całą ich kulturę za gorszą z tej prostej przyczyny,
że Niemcy na konia mówią Pferd, podczas gdy wiadomo, że koń jest po
prostu koniem, a nie jakimś tam Pferdem. Własna kultura wydawała
się chłopom w tradycyjnej wsi czymś tak naturalnym, że
niejednokrotnie nie wyobrażali sobie, by gdziekolwiek na świecie chłop
mógł żyć, myśleć i rozmawiać inaczej. Wańkowicz wspomina w
„Szczenięcych latach” o znajomym ziemianinie, który swego
zasłużonego leśnika postanowił wysłać na starość na kurorty do
Niemiec. „A po jakiemu ty tam będziesz rozmawiał w Niemczech?”. -
spytał pan chłopa. „A ciż tam, panoczku, mużyków nie ma?” -
odpowiedział chłop pytaniem.
Jest w życiu człowieka taki okres, który psychologowie nazywają
„odkryciem jaźni”. Młody człowiek wychodzi nagle poza czystą
podmiotowość doznań i postrzega siebie jako „przedmiot” wśród
innych przedmiotów. Uświadamia sobie nagle, że jest jednym spośród
wielu ludzkich istnień, że jego „ja” zajmuje określone miejsce w czasie i
przestrzeni, że miało swój początek i będzie miało koniec - odkrycie to
najczęściej jest bardzo przykre, towarzyszy mu bowiem pojęcie całego
dramatyzmu życia. Młody człowiek uświadamia sobie swą znikomość,
odrębność, śmiertelność, swą „przedmiotowość”.
Podobne kryzysy świadomości są udziałem całych grup kulturowych.
Świadomość ludowa była świadomością ahistoryczną.
Wszystko, co jest, miało swój początek „onego czasu”, gdy Pan Bóg
chodził po świecie i uczył ludzi różnych mądrych i dobrych rzeczy. Od
tego czasu wszystko jest, jak jest, i nic się zmienić nie może do końca
świata. Po to bowiem, by zrozumieć możliwość zmiany, trzeba
uświadomić sobie najpierw swą „przedmiotowość”, a więc to, że nasze
dzisiejsze życie, zwyczaje i język nie są ani jedyne, ani najlepsze, że
świat - to wielość kultur mających swą historię, swój początek,
zmieniających się i rozwijających. Jeśli taka nowa refleksyjna
świadomość się narodzi, grupa etniczna traci swój dotychczasowy
charakter i przeobraża się w grupę narodową. Grupa etniczna, czyli
tradycyjna grupa chłopska, nie jest narodem, nie posiada bowiem
tego, co jest trzonem wszelkiej świadomości narodowej - idei własnej
historii. Była ona poza narodem - to znaczy poza tą strukturą
zbiorowej samoświadomości, którą tworzy naród - mamy tu bowiem na
myśli fakty świadomościowe, a nie jakieś inne. Nad tradycyjną wsią
przewalały się burze, wojny, rewolucje, na polach pozostawały groby i
kurhany, ale w mentalności chłopskiej nie zostawiało to istotnego
śladu. Historia była tu czymś zupełnie zewnętrznym, wydarzenia,
które niosła, spływały jak woda, pamięć o nich stawała się szybko
elementem mitu. Kiedyś, dawno, dawno temu, były wielkie wojny,
wielkie cuda, wielcy królowie, bohaterowie...
Było to wtedy, gdy Bóg chodził jeszcze po ziemi, świat był jeszcze
nijaki, bezkształtny, gdy przybierał dopiero swą ostateczną, znaną
nam formę.
Ta ahistoryczna, mistyczna świadomość wsi rozbita została przez
wejście do powszechnego użytku nowych środków produkcji,
burzących tradycyjny rytm pracy i życia wsi, zmuszających do uznania
kulturowej wyższości tych, którzy te nowe narzędzia i maszyny
wymyślili i stworzyli. Zanim to jednak nastąpiło, wieś stoczyła
dramatyczną walkę w obronie tradycyjnego kształtu swej duchowości.
Przejawami tej walki były zjawiska dziwne i niepojęte dla postronnego
obserwatora, o których będę pisał niżej.
We wschodniej Białostocczyźnie, we wsiach prawosławnych, proces
upadku tradycyjnej kultury ludowej miał przebieg szczególnie
dramatyczny. Zachowana tu długo w nienaruszonym prawie stanie
tradycyjna kultura ludowa - poddana została nagłej, drastycznej
próbie, gdy prawie wszyscy mieszkańcy tych wsi w 1915 roku zostali
deportowani przez ustępujące wojska rosyjskie w głąb Rosji. Zetknęli
się tam z odmiennymi zwyczajami, z ludźmi o odmiennej kulturze, byli
obserwatorami, a często też aktywnymi uczestnikami rewolucji,
burzącej od podstaw mityczną chłopską świadomość. Z chwilą gdy
tradycyjny kształt chłopskiego życia został zagrożony, okazało się z
kolei niemożliwe, a w każdym razie bardzo utrudnione, przejście od
świadomości etnicznej do świadomości narodowej, która mogłaby
nadać zmienności sankcję i usprawiedliwienie. Były to bowiem wsie
prawosławne, dla których w tym czasie, w warunkach dyskryminacji
wyznaniowej i narodowościowej, przekroczenie progu polskości było
niemożliwe, a jednocześnie - były to wsie zbyt peryferyjne, by mogła na
nie oddziaływać idea narodu białoruskiego.
Zrodziło to silne napięcie duchowe, niezadowolenie z dnia dzisiejszego i
strach przed dniem jutrzejszym. Różni wiejscy prorocy i apostołowie
nowych wiar wieszczą niechybny koniec świata.
U Dziadka Jakuba
Dziadek Jakub nie był ani prorokiem, ani jasnowidzem, nie należał do
żadnej sekty ani partii. Niezbyt pobożny, ale i nie bogoburczy, w miarę
pogodny, nie stroniący od kieliszka, wesela - jednym słowem,
zwyczajny.
Zauważyłem dawno, że dziadek Jakub jest człowiekiem naprawdę
szczęśliwym. Zastanawiało mnie to tym bardziej, że powodów do
szczęścia miał, zdawałoby się, niewiele. Zmarła mu najpierw żona,
zostawiając go z dwojgiem małych dzieci, potem z kolei dzieci opuściły
starego, uciekając do miasta. Na lekki chleb, jak się wtedy mówiło.
Doskwierały mu różne bóle, łamania i kłucia, pracować musiał za
pięciu. Żył prawie w nędzy. A jednak był szczęśliwy.
Stanowiło to dla mnie zagadkę, jak może być szczęśliwy człowiek, który
do niczego w życiu nie dąży. Byłem przekonany, że dziadek Jakub nie
dąży do niczego, o nic się nie stara. Bo trudno przecież nazwać
dążeniem do czegoś troskę o to, by deszcz nie zmoczył zboża na polu,
by Krasula nie podusiła owieczek, które w nocy wyłażą ze swego
stanowiska, by wrony nie wydziobały grochu zasianego pod lasem. Żył
z dnia na dzień bez planów, bez zamierzeń. Prymitywna, nieludzka
wegetacja!
Mieszka Jakub nie tyle we wsi, co za wsią, w chutorze pod samym
lasem. Z półtora kilometra drogi od wsi. Ta niewielka odległość miała
duże znaczenie dla dziadka Jakuba. Chroniła jego spokój i ład
wówczas, gdy wieś żyła w niepokoju i bezładzie. On zaś pędził żywot na
uboczu, zupełnie własny, we własnym świecie, starym, jak stary
chłopski stan.
Gdyby mnie spytano, co jest najbardziej charakterystyczne dla dziadka
Jakuba, rzekłbym, iż to, że nigdy się nie spieszył. Owszem, zdarzało
się dziadkowi przyspieszyć kroku, czy nawet podbiec, gdy widział na
przykład, że krowy wlazły w zboże i trzeba je szybko stamtąd wypędzić.
Ale wiemy, że nie o to tu chodzi. Chodzi o to, że dziadek nie znał
pośpiechu samego życia, nerwowości i stresów, jakie wyzwala.
Pośpiech jest wynalazkiem miast. Z wielkich miast rozprzestrzenia się
on na cały świat. W wielkich miastach spieszymy się zawsze i
wszędzie, z byle powodu: do pracy, do kina, do teatru, do fryzjera, do
sklepu - wszędzie trzeba się spieszyć, by dotrzymać kroku...
A dziadek Jakub nigdzie się nie spieszy. Paspieszysz, ludiej
nasmieszysz - wyjaśnia filozoficznie. Dziadek nie cierpi pośpiechu, nie
lubił swojej córki Ninki, ponieważ tej zawsze gdzieś było spieszno.
Kiedyś, gdy dziadek Jakub był, jak sam powiada, prawdziwym
gospodarzem, wszystko, co robił - w polu czy w zagrodzie - było
kunsztem estetyki, czystym artyzmem. Snopy na polu były równiutkie
i czyściutkie, ustawione w rządek, jak panienki do tańca, mocno
powrósłem związane. Gdy położył je na furę, by wieźć do stodoły, fura
wyglądała zgrabnie i równo, niczym pudełeczko, w którym przed wojną
sprzedawano landrynki. Zawiózłszy zboże do stodoły, Jakub układał je
starannie z wielkim znawstwem sztuki układania wiązanej słomy.
Potem ubijał ścianę snopów ciężką płaską kłodą, obrzynał końce
słomy ostrzem od sieczkarni, a następnie wyskubywał palcami
pojedyncze słomki, co psuły gładkość słomianej powierzchni.
Powstawała elegancka ściana słomy od ziemi aż po strop - od dołu
zupełnie równa, w górze pod stropem zaokrąglająca się lekko, owalnie.
Dzieło sztuki!
I tak całe życie Jakuba było albo sztuką, albo uroczystością. Później
przyszły inne czasy. Wprowadzono nowe narzędzia pracy: młocarnie,
żniwiarki, traktory. Jakub się nie poddawał. Nawet wtedy, gdy już
sprowadzono na jego chutor żniwiarkę, Jakub zostawił sobie działkę,
na którą wychodził z sierpem, i żął jak za czasów swojej młodości.
Zboże młócił nie za śpiesznie, całą zimę, każdego dnia musiał sobie
wyjść do stodoły i pomachać cepem dla rozgrzewki.
Byłoby nieprawdą, gdybyśmy powiedzieli, że czynił to tylko z
przyzwyczajenia. Sierp był dla niego nie tylko narzędziem pracy. Był
także symbolem wyboru takiego życia, jakie sobie upodobał.
Uroczystego, podniesionego do godności sztuki. Tylko przy użyciu
starych narzędzi można pracę w polu traktować jako sztukę, jako
artyzm. Nowe narzędzia to jedynie praca. A Jakub nie lubił pracy jako
pracy. Praca dla niego była zawsze również sztuką. I życie jego było
sztuką, kontemplacją każdej estetycznie związanej garści słomy...
Mało kto wie, że czas na chutorze Jakuba płynie inaczej aniżeli w
każdym innym miejscu. Zastanawiałem się niejednokrotnie, czy na
chutorze Jakuba w ogóle można mówić o czymś takim jak czas. Ot,
chociażby i teraz. Jest ciepły wieczór wiosenny. Dziadek Jakub siedzi
na progu chaty, ja na zydlu obok niego.
- Ciepły wieczór - mówi Jakub, wytrząsając z kieszeni resztki
zmieszanej z kurzem machorki.
- Ciepły - zgadzam się z Jakubem.
I więcej nic nie mówimy. Siedzimy i wsłuchujemy się w odgłosy ciepłej
wiosennej nocy. Za ogrodem Jakuba ciągnie się błoto, za błotem las.
Nad lasem księżyc. W błocie żaby. Ich rechotanie odbija się od ciepłej
ściany lasu i napełnia powietrze gęstym, zbitym, wibrującym szumem.
Od rechotania trzęsie się księżyc, migocą gwiazdy, pękają chmury,
kołysze się Jakubowa chata. Rechotanie wypełnia uszy, ogarnia mózg,
podchodzi pod serce i wszystko - chata, księżyc, błoto i my z Jakubem
stajemy się częścią rozrechotanej wiosennej nocy.
Czas przestaje istnieć. Miałem cztery lata, może pięć, gdy po raz
pierwszy usłyszałem ten rechot. Pachniało wiosną i błotem i dziadek
Jakub, jak dziś, siedział na progu swej chaty. Wszystko było jak dziś. I
nic tu się zmienić nie może. Każda zmiana spowodowałaby niechybny
„koniec świata”.
Siedzi więc dziadek Jakub na progu swej chaty jak niegdyś. Głowa
srebrzy mu się w księżycowej poświacie, twarz przeorana latami,
nieokreślonego koloru łatana koszula. Sękata, siekierą ciosana ściana
chaty i pochylony płot z garnkiem do góry dnem nadzianym na kołek, i
to podwórze z pozornym bałaganem - wszystko jest harmonią. Częścią
tej harmonii jest dusza Jakuba - archaiczna, zrośnięta z tym
podwórzem jak grzyb z leśną glebą.
Jakub nie posiada przyszłości, to fakt. Nawet gdy był młodszy, nie
miała dla niego znaczenia. Nie marzył o niej, nie spieszył się do niej.
Liczyła się za to pełna i bogata teraźniejszość. Tak pełna i tak bogata,
że równała się wieczności. Jakub nigdy nie istniał w czasie, istniał w
wieczności. Każdy jego ruch, każdy gest wykraczał daleko poza granice
czasowej doczesności. Czy to siadał za stół, czy brał się za robotę, czy
organizował sobie świąteczny odpoczynek - do wszystkiego zabierał się
z godnością, pobożną powagą, ceremonialną obrzędowością. Ta
obrzędowość, ceremonialność i powaga nadawały wszystkim jego
czynnościom wymiar ponadczasowy.
Siedzimy więc wiosennym wieczorem na progu Jakubowej chaty. Nie w
czasie trwamy, ale w wieczności. Zapach pól, żabi rechot nie znają
rachuby lat, są zawsze takie same, niezmienne. I te oto spotkania z
dzieciństwa, młodości i dzisiejsze - wpisane w ten ponadczasowy
rechot - cudem spotykają się ze sobą, są jedną teraźniejszością i nie
sposób uwierzyć, że były przerywane hukiem motorów, wybuchami
bomb, startem kosmicznych rakiet i długim potokiem gadaniny. Że
między kolejnymi odwiedzinami u dziadka Jakuba upływał czas.
Upływały lata. Dziesiątki lat...
Dziadek Jakub pracował, jak mógł i ile mógł, dopóki mu sił starczało.
Był sam jak patyk w chutorze pod lasem, a jednak nie rzucał
gospodarstwa, nie przenosił się do miasta, co doradzały mu często
dzieci i sąsiedzi. Opłacał podatki i spełniał w miarę sił swe powinności
wobec władz. Gdy nie był w stanie, pisał podania o umorzenie, jeździł
do gminy i nawet do powiatu, dochodził swego.
- Po co wam te kłopoty - irytowała się córka - po cholerę? Podatki
płacić? Po co te podania? I tak od was nic tu nie wezmą.
Starego denerwowała taka rozmowa. Lubił porządek. Był zawsze
lojalny wobec władzy. Gdy już zupełnie sił nie starczyło, przekazał
gospodarstwo państwu. Otrzymuje w zamian rentę.
- Wy chyba, ojciec, nie moglibyście żyć bez roboty - mówił kiedyś
Jakubowi zięć - Umarlibyście z nudów - ironizował - Rządzicie się tak,
żeby mieć więcej roboty. Przelewacie z pustego w próżne i nic więcej.
Otóż nieprawda. Jakub nie szukał roboty. Robił to, co trzeba. Obecnie
nic nie robi. Od czasu kiedy pozbył się gospodarstwa, wszystko na jego
podwórku zastygło w bezruchu. Pług i brony leżą porozrzucane koło
stodoły, jak były zostawione po ostatniej pracy w polu. W stodole od
dwóch lat nie zamiatane klepisko, dziury w dachu z roku na rok
większe. Jakub podstawia coraz to nowe ceberki, ale dziur nie łata. W
piecu wykruszyły się cegły, dymi niemiłosiernie - nowego Jakub nie
buduje.
- Wstydzilibyście się lenić do tego stopnia - przygania podczas
odwiedzin córka - Palcem nie ruszycie, choć wam na nos kapie.
Jakub na to nawet nie wzruszy ramionami.
Bo Jakub nie dopuścił czasu do zagrody. Istnieje nadal w wieczności.
Ma teraz wieczną niedzielę, wieczne świętowanie. Wieczność ma to do
siebie, że wszystkie jej momenty są równoważne, identyczne, tak że
właściwie nie są momentami, ale jedynie ciągłym trwaniem bez
przeszłości i przyszłości. Świat Jakuba jest trwaniem i nie ma w nim
momentu, w którym miałoby się zacząć porządkowanie, sprzątanie,
naprawianie. Gdy był gospodarzem, robił to, ale tylko wtedy, gdy był
czas naprawiania, porządkowania, dany w wiecznym kołowrocie
dorocznego cyklu gospodarskich spraw. Obecnie nie ma tego cyklu.
Jest odpoczynek.
Wszystko na podwórku Jakuba pozostało więc takie, jakie było w dniu
stworzenia. Nic tu nie wolno zmieniać. Każda zmiana spowodowałaby
chaos w kosmosie. Spowodowałaby koniec świata. Dziadkowi
Jakubowi żyjącemu za błotami, półtora kilometra od wioski, udało się
uchronić od wszelkich zmian. Uchronić się od czasu i historii.
Prorocy
Krzyż
Grzybowszczyzna
Batiuszka
List
Naprawiacze świata
Wierszalin
Śpiew poniesie się lasem, polem, doliną nad strumykiem, po całej tej
dzikiej, odludnej okolicy. Czterdzieści lat temu podchwyciłyby go tłumy
zgromadzonych za oknami pielgrzymów, pieśń zabrzmiałaby potężnie i
uroczyście. Ale dziś dookoła jesienna cisza - melancholijna i smutna
jak ta elegia o straconym raju...
Nie odzyskali raju grzybowscy wyznawcy proroka, tak jak nie odzyskali
go Adam i Ewa. W księdze Genezis napisano wyraźnie: Adama
wypędzono z raju za spożycie owocu z drzewa wiadomości dobrego i
złego, czyli owocu wiedzy. A przecież właśnie niewiedza, czyli stan
naiwności i bezrefleksyjnego szczęścia był rajem dla Daniluka z
Kamienia, i świątobliwego Iwaniuka, i Mirona, i dziadka Jakuba, i
rajem tysięcy grzybowskich pielgrzymów, a także naszym rajem, moim
i waszym, z okresu naiwnego, szczęśliwego dzieciństwa. W nasze
rajskie szczęście wtargnęła wiedza, zwłaszcza wiedza o czasie, o
przemijaniu. Ujrzawszy świat w ruchu i zmienności odczuł człowiek
niepewność i niepokój.
Z roku na rok jest ich coraz mniej, spotykają się kilka razy do roku tu,
w Wierszalinie, na Spasa, wędrują na świętą górę Grabarkę, gdzie w
blasku woskowych świec, wśród wiekowych sosen całą noc śpiewają
swe monotonne elegie o straconym raju.
Grzybowscy prorocy wyrwani ze swego ponadczasowego raju, z raju
dziadka Jakuba, próbowali go odzyskać i przeciwstawiając się historii,
ogłaszając ją dziełem szatana - sami usiłowali uciec w życie
ponadczasowe, mityczne - przeistaczając się w samozwańczych
świętych i swoje życie przetwarzając w zdarzenia biblijne, a więc
pozaczasowe, dziejące się w roku zerowym, „onego czasu”. Ale przecież
nie wytrwali długo w tej desperackiej iluzji, w samooszustwie. W roku
1950 na rynku w Bielsku Podlaskim spotkali się dawny apostoł Paweł,
czyli Paweł Bielski, i apostoł Szymon, czyli Aleksander Daniluk, prawa
ręka Ilji - Chrystusa. Sprzedawał Daniluk gruszki, przywiózł ich parę
worków. Tak się ucieszył ze spotkania, że podarował Bielskiemu torbę
owoców. Pogryzając, gadali o tym i owym, o sprawach nieważnych.
Wreszcie Daniluk spytał, czy nie słychać czego o ojcu Ilji. Paweł
niechętnie machnął ręką.
- A, nic tam nie było i nie będzie... - rzekł smutno - Wszystko bujda od
początku...
Tak powiedział apostoł Paweł, autor hymnów o proroku Ilji i jego
świętych, główny twórca legendy grzybowskiej! Oczywiście, zwierzyć się
z tego mógł tylko osobie współwinnej, jaką był Daniluk, drugi autor
legendy.
Więc Paweł nie tylko zwątpił, ale - wyparł się! A Daniluk?
Siedzi wraz z nami na ławie i - choć twierdzi, że dożyliśmy wtórnego
raju pod znakiem czerwonej gwiazdy - tęskni. Siedzimy w niedoszłej
stolicy świata, Wierszalinie, i lejemy łzy za straconym rajem, rajem
praojca Adama, rajem dziadka Jakuba, za poezją jego pól, za
naiwnością jego serca, za ponadczasowym jego trwaniem. A także -
nad nie spełnionym rajem Wierszalina. Ronimy suche łzy nad naszą
wiedzą, dotkliwą nowoczesnością, irytującą racjonalizacją życia.
Siedzimy i opłakujemy. W długiej pieśni o raju - smutek i ból. Przed
laty moi dzisiejsi współlamentnicy nie mogli uwierzyć, iż postęp jest
trwałym elementem historii, nie chcieli uwierzyć w nieodwracalność i
przemijanie. A gdy zmęczyli się daremnością swoich nawoływań,
bezskutecznością cudów, beznadziejnością czekania, ojciec Ilja ogłosił
koniec świata. Jeśli ludzkości nie da się zatrzymać w pochodzie ku złu,
niechaj zginie! Ona i świat.
Daniluk czuje się współodpowiedzialny za wydanie tego aktu, usiłuje
przekonać siebie i innych, że był on skuteczny, Prorok ogłosił koniec
świata i oto my, ludzie z krwi i kości, żyjemy już w raju. Przecież jest
lepiej, więcej sprawiedliwości na ziemi. Cieszmy się więc, bądźmy
szczęśliwi - wywodził mi, gdyśmy się rozsiedli pod drzewami w
ogrodzie. Więc dlaczego smutny, czemu tak się roztęsknił w
monotonnej elegii o wygnaniu z raju?
Obok usiadł na drewnianej ławie Eliasz Iwaniuk, rodem z Kaniuk.
Starszy od Daniluka o dobrych kilkanaście lat, siwe włosy, siwiejąca
broda, ręce równo na kolanach, oczy wpatrzone przed siebie, wygląda
jak zauroczony. Jest rodzonym bratem południowej Matki Boskiej,
którą sławił w swych hymnach apostoł Paweł Bielski. Jego pasją jest
polityka, w odróżnieniu od Daniluka - to urodzony buntownik,
„niepoprawny rewolucjonista”.
Wiem, że gdy tylko skończymy, śpiewać i wyjdziemy na przechadzkę po
wierszalińskim sadzie, Iwaniuk odprowadzi mnie delikatnie na stronę i
zacznie wypytywać o szczegóły ostatnich wydarzeń politycznych,
dając przy tym własną, oryginalną ich interpretację. Dla Iwaniuka
wtórne przyjście Chrystusa jeszcze się nie spełniło. Ma to jednak
nastąpić niebawem. Będzie związane z jakąś wielką walką polityczną w
skali całego świata.
- Ja, mój drogi - powtarza mi to często - przeżyłem trzy rewolucje: dwie
w Rosji i jedną w Niemczech. Wiem, co się może zdarzyć, oj, wiem.
Dziewczyny nasze wierzą jeszcze, że Chrystus tu przyjdzie i będzie
chodził od wsi do wsi i pouczał. Ja im mówię: oj, wy głupie baby, i co z
takiego chodzenia? Toż jak on przyjdzie tu, do Grzybowszczyzny, to
nawet w drugiej wiosce nikt nie będzie o tym wiedział. A co mówić o
całym świecie!
Obraz końca świata u Iwaniuka jest o wiele bardziej współczesny.
Będzie to światowa rewolucja, zainspirowana przez Eliasza Klimowicza
z Grzybowszczyzny, który, jego zdaniem, znajduje się obecnie w stolicy
największego państwa świata i nie siedzi tam z założonymi rękami.
Jest wielką osobistością, a będzie jeszcze większą. Po tej „rewolucji”,
czyli po końcu świata, nastanie raj, a Wierszalin stanie się jego
ośrodkiem i ośrodkiem nowego porządku.
Albo Pałaszka. W czasach proroka była jedną z Bogorodzic. Pamiętam
ją młodą jeszcze i pełną życia. Będąc Matką Boską, zaskakiwała
żywiołowością i tupetem. W czasie uroczystego nabożeństwa, na
Wielkanoc, w najbardziej podniosłym momencie, gdy celebrujący mszę
kapłan wchodził z podniesioną nad głową Ewangelią w „carskie wrota”,
Pałaszka zagrodziła mu drogę, a sakralne drzwi, przez które wolno
wchodzić tylko z Pismem świętym, zatrzasnęła przed nosem i
krzyknęła na całą świątynię: „nie tobie, krwiożerczy wilku, czytać
Pismo święte!”. W cerkwi wytworzył się tumult, ludzie rzucili się na
siebie z pięściami, wielu zwolenników proroka dotkliwie pobito, kilku
zostało kalekami na całe życie.
Dziś Pałaszka należy do najzdolniejszych artystek kunsztu tkackiego.
Wytkała między innymi przepiękny dywan z okazji setnej rocznicy
urodzin Lenina i przesłała do Grodna. Z tej okazji w Muzeum
Archeologiczno-Historycznym w Grodnie odbyła się wielka uroczystość,
na którą zaproszono również Pałaszkę. Wystąpiła ona do zebranych z
przemówieniem, posypały się podziękowania, gratulacje, życzenia,
pełno było przedstawicieli różnych organizacji i dziennikarzy. W prasie
pojawiły się artykuły o Pałaszce i jej dywanie.
Pan Miron z kolei jest dziś znanym w województwie pszczelarzem,
mistrzem tego pięknego zawodu, dorobił się przy tym i sławy, i
fortuny. W czasach Ilji jeździł po wsiach na białym koniu ze srebrzystą
trąbą przy ustach, donośnym dźwiękiem trąby ogłaszał ludziom koniec
świata. Był archaniołem Gabrielem. Od czasu do czasu, ale coraz
rzadziej, zjawia się jeszcze w gronie wierszalińskich znajomych.
Więc śpiewamy...
Elegie o raju są długie i rozwlekłe. Gdzieś pod wieczór kończy się
nabożeństwo. Mgły zasnuwają pola, od strumyka ciągnie jesiennym
chłodem. Dzień spędzony wśród tych proroków i apostołów nie
istniejącej już religii, wśród Bogorodzic, które nie zrodziły zbawcy,
wśród smutnych śpiewów i modłów - dzień ten przeobraża się w
koszmar. Jak najszybciej się oderwać od tych obrazów raju i piekieł,
od tych symboli wieczności i zaczepić myślą o coś bardziej
przyziemnego, ale konkretnego i żywego. Zajdę chyba do Pawła
Tołoszyna, jednego z dawnych budowniczych świętego miasta: może
zbudował jakiś nowy traktor i starym zwyczajem zechce mi
zademonstrować?