You are on page 1of 34

MIRCEA ELIADE

TAJEMNICA DOKTORA
HONIGBERGERA
TYTUŁ ORYGINAŁU: SECRETUL DOCTORULUI HINIGBERGER
PRZEKŁAD: IRENEUSZ KANIA

WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW-WROCŁAW 1983


Einem gelang es — er hob den
Schleier der Göttin zu Said...
Novalis

Pewnego jesiennego ranka 1934 roku posłaniec przyniósł mi dosyć dziwny list, mó-
wiąc, że oczekuje natychmiastowej odpowiedzi. Pisała do mnie pani, której nazwiska — Zer-
lendi — nigdy przedtem nie słyszałem, zapraszała mnie do siebie na popołudnie, jeszcze tego
samego dnia. Był to list bardzo poprawny, nadzwyczaj uprzejmy, taki, jakie w czasach na-
szych rodziców zwykła pisać kobieta, gdy zwracała się do nieznajomego mężczyzny. „Do-
wiedziałam się, że nie dawno powrócił pań ze Wschodu, i sądzę, że z zainteresowaniem zba-
dałby pań zbiory zgromadzone przez mego męża” — pisała między innymi. Wyznaję, że bar-
dzo mało obchodziły mnie podówczas znajomości, do jakich zawierania nakłaniano mnie z
tego oto powodu, że kilka lat przemieszkałem na Wschodzie. Nie jeden raz musiałem rezy-
gnować z przyjaźni, zapowiadającej się skądinąd bardzo miło, tylko dlatego, że nie godziłem
się na wygłaszanie banałów na temat „tajemnic Azji”, fakirów, cudów lub perypetii w dżu-
nglach — sensacyjne szczegóły, których komentowania oczekiwał ode mnie mój towarzysz
czy towarzyszka. List Pani Zerlendi wspominał atoli o jakichś zbiorach orientalnych, nie
określając dokładnie ich rodzaju ani rozmiarów; wystarczyło to, aby obudzić moją ciekawość.
Tak naprawdę interesowało mnie życie Rumunów, którzy ulegli namiętności do Orie-
ntu. Aby być szczerym, muszę powiedzieć, że na wiele lat przed tym zdarzeniem u jednego z
antykwariuszy na bulwarze nad Dymbowicą odkryłem skrzynię pełną książek odnoszących
się do Chin; widać było, że ktoś je przez długi czas dokładnie studiował, nosiły bowiem adno-
tacje, a niekiedy nawet ołówkowe poprawki poczynione przez człowieka, który je był kupił i
którego podpis — Radu C. — odnalazłem na wyklejkach większości spośród nich. Ów Radu
C. nie był przecież amatorem. Książki jego, obecnie w moim posiadaniu, świadczyły, że od-
dawał się on poważnym i systematycznym studiom nad językiem chińskim. W samej rzeczy
opatrzył uwagami sześć tomów Mémoires historiques Sy-Ma Ts'iena w tłumaczeniu Edouarda
Chavannesa, korygując wszystkie błędy drukarskie chińskich tekstów,. znał klasyków chiń-
skich w wydaniu Couvreura, prenumerował czasopismo „T'oung Pao” i kupił wszystkie tomy
Variétés sinologiques, jakie ukazały się w Szanghaju do chwili wybuchu wojny. Zaciekawił
mnie ten człowiek; w części odtworzyłem go sobie z jego biblioteki, choć przez długi czas nie
mogłem natrafić na jego pełne nazwisko. Tych paręset tomów antykwariusz nabył około 1920
roku i poza kilkoma książkami ilustrowanymi, które sprzedał od razu, nie znalazł amatorów
na ową kolekcję tekstów i studiów sinologicznych. Wówczas zadałem sobie pytanie: kim
mógł być ów Rumun, który tak poważnie zabrał się do języka chińskiego i po którym nie zo-
stało nic, nawet pełne nazwisko? Cóż za tajemnicza pasja pchnęła go ku odległym obszarom,
do jakich wszakże nie pragnął zbliżyć się po amatorsku, lecz ucząc się ich języka i zgłębiając
mozolnie historię? Czy udało mu się kiedykolwiek wyjechać do Chin, czy też może zginął
przedwcześnie w jakiejś frontowej jamie?
Na niektóre spośród tych pytań, zadawanych sobie z niedowierzaniem i melancholią,
przerzucając tam, u antykwariusza, na bulwarze kartki książek, odpowiedź miałem otrzymać
znacznie później. Zresztą odpowiedź, która też uwikłana była w nieoczekiwane tajemnice.
Ale to już całkiem inna historia, nie mająca związku z wydarzeniami, jakie teraz zaczynam
opisywać. Wspominając jednak owego Radu C., jak i kilku innych orientalistów-amatorów i
miłośników spraw wschodnich, działających niegdyś anonimowo tu, w Rumunii, postanowi-
łem przyjąć zaproszenie nieznajomej.
Owego popołudnia byłem przed domem na ulicy S. Zatrzymawszy się naprzeciwko nu-
meru 17 rozpoznałem w nim jeden z tych domów, obok których nie potrafiłem nigdy przejść
nie zwolniwszy kroku, aby go szpiegować, ożywiony pragnieniem odgadnięcia, co dzieje się
za leciwymi murami, kto tam bytuje i z jakim przeznaczeniem się zmaga. Ulica S. znajduje
się w samym centrum Bukaresztu, bardzo blisko Calea Victoriei. Jaki to cud sprawił, że ostał
się nietknięty bojarski dom pod numerem 17, z żelaznym ogrodzeniem, z wyżwirowanym
dziedzińcem i wybujałymi swobodnie wierzbami oraz kasztanowcami, których cień przytła-
czał część fasady? Furta otwierała się ciężko; po czym idąc pomiędzy rabatami z pysznymi
kwiatami jesieni, natrafiało się na sadzawkę, w której woda dawno wyschła, oraz na dwa kra-
snoludki w wypłowiałych czapeczkach. Panował tu jakby inny klimat. Świat, który z wolna
zgasł w innych pięknych dzielnicach Stolicy, tu przetrwał — godny, nie podlegając agonii,
upadkowi i nędzy. Był to dom z dawnych czasów, ale dobrze utrzymany. Tylko wilgoć drzew
przedwcześnie okryła plamami fasadę. Główne wejście osłonięte było, stosownie do zwycza-
ju sprzed czterdziestu lat, wachlarzem z przydymionego szkła. Parę kamiennych schodów
pozieleniałych od mchów i opatrzonych po bokach olbrzymimi donicami z kwiatami wiodło
do markizy o kolorowych górnych szybkach Obok dzwonka nie było nawet wizytówki.
Oczekiwano mnie. Stara, utykająca gosposia otworzyła mi natychmiast i poprosiła do
ogromnego salonu. Zaledwie miałem czas rozejrzeć się po meblach i obrazach, gdy spoza
dębowych drzwi ukazała się pani Zerlendi. Była to kobieta po pięćdziesiątce, której nie mo-
żna było zapomnieć, nawet jeśli spotkało się ją jeden jedyny raz. Pani ta nie starzała się jak
wszyscy. Albo może starzała się podobnie jak kobiety z przeszłych stuleci — tajemnym
jakimś sposobem rozumiejąc, że poprzez śmierć przybliży się do wielkiego rozświetlenia
wszystkich znaczeń, nie zaś do końca ziemskiego życia, stopniowego uwiądu i ostatecznego
stopienia się ciała z ziemią. Zawsze dzieliłem ludzi na dwie kategorie — tych, którzy pojmują
śmierć jako kres życia i ciała, oraz tych, którzy widzą w niej początek nowej egzystencji
duchowej. I nie usiłuję wyrabiać sobie zdania o nowo spotkanym człowieku, nim nie dowiem
się, co naprawdę sądzi on o śmierci. Zresztą może mnie wprowadzić w błąd największa inteli-
gencja i najbardziej niepokojący urok.
Pani Zerlendi usiadła w fotelu i wskazała mi gestem, w jakim nie dostrzegłem zwykłej
dla kobiet w pewnym wieku poufałości, drewniane krzesło z wysokim oparciem.
— Dziękuję, że pań przyszedł — rzekła. — Mój mąż bardzo byłby rad z poznania pana.
On także kochał Indie, może bardziej, niż pozwalał mu na to jego zawód lekarza...
Szykowałem się do wysłuchania długiej opowieści, uradowany jednocześnie tym, że
będę mógł uważnie, ale nie niegrzecznie, przypatrywać się dziwnej twarzy pani Zerlendi. Pani
domu umilkła jednak na chwilę, potem zaś spytała, pochylając z lekka czoło w moją stronę:
— Czy zna pań życie i pisma doktora Honigbergera? Mąż mój powziął miłość do Indii
za pośrednictwem książek tego niemieckiego lekarza z Braszowa. Zainteresowanie historią
chyba odziedziczył — była ona namiętnością całej rodziny — jednak po odkryciu prac
Honigbergera zaczął zajmować się Indiami. W istocie przez kilka lat zbierał tylko materiały,
nawet rozpoczął monografię o niemieckim doktorze. Sam był lekarzem i sądził, że potrafi
napisać coś takiego.
Wyznaję, że bardzo mało wiedziałem podówczas o doktorze Johanie Honigbergerze.
Przypomniałem sobie, że wiele lat przedtem czytałem jego główną książkę Thirty-five years
in the East, w angielskim przekładzie, jedynym, jakim dysponowałem w Kalkucie. W owym
czasie zajmowałem się filozofią i technikami Jogi i książkę Honigbergera studiowałem przede
wszystkim z punktu widzenia szczegółów dotyczących tych praktyk tajemnych, które doktor,
jak się wydaje, znał z własnego doświadczenia. Ponieważ jednak książka ukazała się w poło-
wie ubiegłego wieku, podejrzewałem autora o niejaki brak postawy krytycznej. Ale nie wie-
działem, że ów doktor, cieszący się wielką famą jako orientalista, pochodzi ze starej braszo-
wskiej rodziny. Otóż teraz zaciekawił mnie właśnie ten szczegół.
— Mąż mój prowadził obfitą korespondencję z różnymi lekarzami i uczonymi, którzy
znali Honigbergera, bo chociaż umarł on w Braszowie w 1869 roku, wkrótce po swoim
powrocie z ostatniej podróży do Indii, żyło jeszcze dość dużo ludzi, którzy się z nim zetknęli.
Jeden z jego synów osiągnął stanowisko sędziego w Jassach; było to dziecko z pierwszego
małżeństwa doktora, ale mężowi nie udało się go poznać, choć często jeździł do Jass tropem
jakichś papierów...
Mimowiednie zacząłem się uśmiechać. Zdumiewała mnie precyzja szczegółów z bio-
grafii Honigbergera, jakie znała pani Zerlendi. Odgadła snadź moją myśl, dodała bowiem:
— Rzeczy te tak bardzo go zajmowały, że na zawsze utkwiły w moim umyśle. Te, a
także wiele innych...
Nagle umilkła, zamyślona. W późniejszym czasie miałem okazję przekonać się, jak
wiele i jak dokładnie wiedziała pani Zerlendi o doktorze Honigbergerze. Przez cały wieczór
opowiadała mi tylko o pierwszym jego pobycie w Indiach, po którym spędził około czterech
lat w Małej Azji, rok w Egipcie i siedem lat w Syrii. Łatwo było pojąć, że pani Zerlendi
wielokrotnie studiowała książki i rękopisy męża, jak gdyby niegdyś sama żywiła pragnienie
doprowadzenia do szczęśliwego końca rozpoczętej przez niego pracy.
Prawdą jest, że niełatwo można się było otrząsnąć z tajemniczego uroku owego sa-
skiego doktora — doktora z własnego mianowania, bo oficjalnie miał tylko dyplom farmaceu-
ty. Więcej niż połowę swego długiego życia Honigberger spędził na Wschodzie. Osiągał
kolejno godności: lekarza nadwornego, farmaceuty, dyrektora Arsenału i admirała maharadży
Randżit-Singha z Lahore. Wielokrotnie dochodził do poważnej fortuny i tracił ją. Honigber-
ger, awanturnik wielkiego formatu, nie był jednak nigdy szarlatanem. Był człowiekiem
biegłym w bardzo wielu naukach — jawnych i tajemnych, jego zaś zbiory etnograficzne,
botaniczne, numizmatyczne i dzieł sztuki wzbogaciły wiele świetnych muzeów. Łatwo było
zrozumieć, dlaczego doktor Zerlendi, pasjonujący się przeszłością naszego narodu i historią
medycyny, tyle lat życia poświęcił odtworzeniu i odszyfrowaniu prawdziwej biografii Ho-
nigbergera.
— Otóż doszedł on właśnie do wniosku — zwierzała mi się pewnego razu pani Zerlendi
— że życie Honigbergera kryje bardzo wiele tajemnic, pomimo iż napisano o nim tyle ksią-
żek. Na przykład nie można było wyjaśnić jego ostatniej podróży do Indii w 1858 roku, kiedy
to ciężko chory wrócił z wyprawy do Afryki tropikalnej i życie już ledwo się w nim tliło.
Dlaczego Honigberger raz jeszcze, choć taki zmaltretowany, powrócił do Indii i dlaczego
zmarł, gdy tylko znalazł się w Braszowie? — to pytanie często zadawał sobie mój mąż.
Podobnie tak zwane badania naukowe doktora w Kaszmirze, prowadzone o wiele wcześniej,
wydawały mu się podejrzane. Miał powody sądzić, że naprawdę Honigberger przebywał nie
tylko w Kaszmirze, ale że był też w Tybecie albo w każdym razie zgłębiał wiedzę o farma-
kopei tajemnej w jednym z owych klasztorów himalajskich, i że ankiety botaniczne były
jedynie pretekstem. Zresztą pań sam lepiej osądzi te sprawy — dodała pani Zerlendi.
Muszę wyznać, że gdy przesunęły się przed moimi oczami książki i dokumenty odno-
szące się do Honigbergera, zgromadzone z taką pieczołowitością przez małżonka pani Zerle-
ndi, sam zacząłem utwierdzać się w przekonaniu, że żywot saskiego doktora spowija woal ta-
jemnicy. To jednak, co nastąpiło po mojej pierwszej wizycie w domu przy ulicy S., przerosło
znacznie tajemnicę Honigbergera.
— Pomyślałam wtedy — podjęła pani Zerlendi po długiej pauzie — że byłoby szkoda,
gdyby tyle pracy poszło na marne. Usłyszałam o panu, przeczytałam kilka pańskich prac,
szczególnie tych odnoszących się do Indu i filozofii indyjskiej. Nie mogę powiedzieć, abym
w pełni je zrozumiała, zrozumiałam przecież jedno: że z całym zaufaniem mogę zwrócić się
do pana...
Próbowałem powiedzieć, że to mi pochlebia, itd., lecz pani Zerlendi ciągnęła tym
samym tonem:
— Od wielu już lat niemal nikt nie przestępuje progu tego domu, chyba tylko paru
przyjaciół, nie mających specjalnego przygotowania, jakie zdobył mój mąż. Tak że od 1910
roku jego gabinet i biblioteka stoją nietknięte. Mnie też nie było w kraju przez wiele lat, a gdy
powróciłam, wystrzegałam się zbyt wyraźnego wspominania imienia mego męża. W owym
czasie jego koledzy lekarze uważali go za maniaka. Bibliotekę, którą zaraz panu pokażę,
oglądała — spośród ludzi potrafiących ją ocenić — jedna jedyna osoba: Bucura Dumbrava.
Napisałam do niej, tak jak na pisałam do pana, że posiadam bogate zbiory wschodnie, i przy-
jechała, ale po długiej zwłoce. Sądzę, że bardzo ją zainteresowała. Powiedziała mi, że znala-
zła w niej książki, o które prosiła niegdyś British Museum. Ale nie miała czasu na dokładniej-
sze ich zbadanie. Odnotowała sobie niektóre i obiecała, że zjawi się znów po powrocie z
Indii. Jak pan może wie, jechała tam na kongres teozoficzny. Ale nigdy nie postawiła już
stopy na ziemi rumuńskiej. Umarła w Port Saidzie...
Nie wiem, czy pani Zerlendi przypisywała jakikolwiek ukryty sens owej śmierci w
przeddzień powrotu. Znów zamilkła, patrząc na mnie ze szczególną uwagą. Czułem, że i ja
powinienem coś powiedzieć. I powiedziałem, że tajemnica gra w naszej egzystencji tak
aktywną rolę, że nawet nie trzeba jej szukać bardzo daleko, w Adyar lub na przykład w Port
Saidzie. Pani Zerlendi nie odpowiedziała. Uniosła się z fotela i poprosiła, abym towarzyszył
jej do biblioteki.. Gdy przechodziliśmy przez salon, zapytałem, czy jej mąż był kiedykolwiek
w Indiach.
— Trudno orzec — szepnęła z wahaniem, siląc się jednak na uśmiech.

Widziałem wiele bibliotek ludzi bogatych, miłujących książki, żadna przecież nie pod-
biła mego serca tak bardzo, jak ta z ulicy S. Gdy rozwarły się masywne dębowe drzwi, ska-
mieniałem w progu... Była to jedna z owych ogromnych komnat, jakie spotyka się nader rza-
dko nawet w najzamożniejszych domach bojarskich z przeszłego stulecia. Olbrzymie okna
wychodziły na ogród położony za domem. Na krótko przed naszym wejściem odsunięto story;
jasny blask jesiennego zmierzchu podkreślał jeszcze uroczystą atmosferę tej sali o wysokim
stropie, zapełnionej po większej części książkami. Prawie całą bibliotekę otaczała drewniana
galeria. Było tam może ze trzydzieści tysięcy tomów w większości oprawnych w skórę, z
najróżniejszych dziedzin: medycyna, historia, religie, podróże, okultyzm, indologia. Pani Zer-
lendi powiodła mnie od razu do półek, gdzie zebrano wyłącznie książki związane z Indiami.
Nieczęsto zdarzało mi. się spotykać w prywatnych zbiorach dzieła tak cenne i w tak wielkiej
ilości. Dopiero później, po spędzeniu całego popołudnia przed niezliczonymi regałami, uświa-
domiłem sobie wyraźnie, jakie skarby kryją się tutaj. Były to setki tomów relacji z podróży do
Indii — od Marco Polo i Taverniera aż do Pierre'a Loti i Jacolliota. Widocznie doktor Zer-
lendi gromadził wszystko, co drukowano na temat Indii, tylko bowiem w ten sposób mogę
sobie wyjaśnić obecność także pisarzy humorystów, jakim na przykład był Louis Jacolliot.
Oprócz tego znalazłem tam kompletne roczniki „Journal Asiatique” i londyńskiego „Journal
of the Royal Asiatic Society”, nie mówiąc już o aktach rozlicznych akademii, setkach uczo-
nych rozpraw na temat języków, literatur i religii Indii. Wszystko, co ważniejszego ogłoszono
w dziedzinie indologii w ubiegłym stuleciu, znajdowało się tutaj — od wielkiego Słownika
Petersburskiego aż po wydania tekstów sanskryckich drukowanych w Kalkucie lub Benaresie.
Wielką dla mnie niespodzianką były tomy tekstów sanskryckich.
— Zaczął studiować sanskryt w 1901 roku — wyjaśniła pani Zerlendi widząc moje
zdumienie — i wyuczył się go gruntownie, na tyle, na ile to jest możliwe z dala od żywych
ośrodków języka...
Rzeczywiście, znajdowały się tutaj nie tylko podręczniki elementarne albo teksty, kupo-
wane zazwyczaj przez amatorów, ale i książki, jakie mógł zamówić jedynie człowiek, który
do głębi przeniknął sekrety sanskrytu. Tak na przykład natknąłem się na zawiłe komentarze w
rodzaju Siddhãnta Kaumudi, świadczące o zainteresowaniu subtelnościami gramatyki san-
skryckiej, albo też ogromny traktat Medhaditiego o prawach Manu, albo owe najeżone tru-
dnościami komentarze do komentarzy Wedanty, wychodzące spod pras drukarskich Allahaba-
du i Benaresu, albo liczne książki o rytuałach indyjskich. Szczególnie poruszyła mnie obe-
cność ksiąg dotyczących medycyny indyjskiej oraz traktatów mistycznych i ascetycznych. Z
mojego skromnego doświadczenia wiedziałem, jak głębokie i trudne są tego rodzaju teksty;
nie sposób ich rozumieć bez szczegółowego komentarza, częstokroć zaś rozumiemy je tylko
połowicznie, jeśli nie objaśni ich ustnie nauczyciel.
Oszołomiony, zwróciłem wzrok na panią Zerlendi. Do biblioteki wszedłem z pewną
emocją, podejrzewając, że znajdę bogate archiwum życia i prac doktora Honigbergera, odkry-
łem zaś księgozbiór uczonego indologa; jego różnorodność i objętość wzbudziłaby zazdrość
Rotha, Jacobiego czy Sylvaina Levi.
— Zaczął od Honigbergera, a skończył na tym — wyjaśniła pani Zerlendi odgadując
moje myśli i wskazując kąt biblioteki, gdzie wkrótce miałem wziąć do ręki książki i dokume-
nty związane z saskim doktorem.
— Ale kiedy zdążył zgromadzić tyle książek i jak zdołał je przestudiować? — wykrzy-
knąłem ciągle tak samo oszołomiony.
— Dużą część, zwłaszcza książek historycznych, odziedziczył po rodzinie — dodała. —
Resztę nabył sam, głównie w ciągu ostatnich ośmiu lat. Sprzedał kilka majątków...
Ostatnie słowa wypowiedziała z uśmiechem, bez najmniejszego śladu złości.
— Znali go wszyscy antykwariusze z Lipska, Paryża i Londynu — ciągnęła. — Znał się
na kupowaniu, to prawda. Niekiedy nabywał całe biblioteki od rodzin zmarłych orientalistów.
Oczywiście, nie miał czasu, aby przeczytać je wszystkie, chociaż ostatnimi laty prawie nie
sypiał, najwyżej dwie, trzy godziny.
— Musiało to zrujnować mu zdrowie — powiedziałem.
— Nie, przeciwnie — odrzekła pani Zerlendi. — Pracował niesłychanie wydajnie.
Stosował się też do specjalnej diety, wcale nie jadał mięsa, nie palił, nie pił alkoholu, herbaty,
kawy...
Zdawało się, ze chciała jeszcze coś dodać, ale urwała nagle i poprosiła mnie na drugi
koniec biblioteki, gdzie znajdował się „kącik Honigbergera”. Były tam wszystkie książki sa-
skiego doktora i bardzo liczne prace, jakie opublikowano na temat jego fantastycznego żywo-
ta. W kącie wisiała reprodukcja sztychu podług Mahlknechta, słynnego sztychu, na którym
Honigberger wyobrażony był w stroju doradcy Randżit-Singha. W kartonowych pudełkach
pań Zerlendi zgromadził niezliczone listy Honigbergera do uczonych swej epoki, kopie por-
tretów i sztychów przedstawiających członków rodziny oraz ludzi współczesnych mu, mapy,
na których odtworzył marszruty wszystkich podróży Honigbergera po Azji i Afryce. Mela-
ncholijnie przeglądałem wszystkie te dokumenty — dopiero później miałem zdać sobie spra-
wę z ich wartości — dziwiąc się, że taki człowiek mógł żyć w naszym mieście zaledwie
ćwierć wieku temu, a nikt nawet nie podejrzewał, jakie zgromadził skarby.
— A dlaczego nie napisał książki o Honigbergerze? — zapytałem.
— Zaczął ją redagować — przemówiła pani Zerlendi po długim wahaniu — ale nie-
spodziewanie przerwał pracę, nie podając mi jakiegokolwiek istotnego powodu. Jak panu po-
wiedziałam, prowadził po ważną korespondencję w poszukiwaniu informacji i nie publikowa-
nych dokumentów. Około 1906 roku, przy okazji Wystawy, poznał przyjaciela Constantina
Honigbergera, syna doktora z pierwszego małżeństwa, w którego posiadaniu było kilka listów
i wiele innych papierów; znalazły się w jego rękach przypadkowo. Owej jesieni mój mąż po-
jechał do Jass, skąd wrócił dość wzburzony. Nie sądzę, aby zdobył oryginały, ale wziął kopie
wszystkich tych dokumentów. Faktem a w następnych latach poświęcił się wyłącznie nauce
sanskrytu...
Uśmiechając się, pokazała mi ściany biblioteki, przed którymi z takim zdumieniem
zatrzymałem się na początku.
— I nigdy nie wyznał pani, co sprawiło, że porzucił owoc tylu lat namiętnej pracy?
— Raczej dał mi to do zrozumienia — zaczęła pani Zerlendi — bo od swego powrotu z
Jass stał się bardziej milczący. Pewnego razu powiedział mi, że musi zgłębić gruntownie
filozofię indyjską i okultyzm, aby zrozumieć pewien — dotąd niejasny i owiany legendą —
etap życia Honigbergera. Wtedy, gdy zabierał się do sanskrytu, zaczął się też interesować
okultyzmem. Ale to jest epizod niezbyt dobrze mi znany, bo mąż nigdy nie mówił na temat
ostatniej swojej pasji. Z faktu, że bez przerwy zamawiał książki, domyślam się tylko, jak
mocno zajmowały go te studia. Zresztą może pań przekonać się o tym sam — dodała pani
Zerlendi kierując mnie do innej części biblioteki.
Nie mógłbym raczej powiedzieć, aby moje zaskoczenie było tutaj większe. Wszystko,
co od chwili wejścia do biblioteki powiedziała mi pani Zerlendi i co dotąd ujrzałem, stanowi-
ło dla mnie szereg niespodzianek z taką mocą podsycających moje niedowierzanie, że na-
stępne półki przeglądałem oniemiały, przejęty podziwem i zdumieniem. Już na pierwszy rzut
oka widać było, że kolekcjonerski debiut doktora w dziedzinie książek okultystycznych był
nader szczęśliwy. Brakowało tu owych prac popularyzatorskich, który mi pod koniec ubiegłe-
go stulecia zarzucali rynek szczególnie wydawcy francuscy. Brakowało nawet większości
dzieł teozoficznych, na ogół słabych i dwuznacznych. Jedynie kilka książek Leadbeatera i
Annie Besant, a także komplet dzieł pani Blawatsky, którą, jak przekonałem się przy innej
okazji, doktor Zerlendi czytywał szczególnie uważnie. Biblioteka była natomiast nadzwyczaj
zasobna w klasyków okultyzmu, hermetyzmu i tradycyjnej filozofii z wyjątkiem Fabre'a
d'Olivet, Rudolfa Steinera, Stanisława de Guai ta i Hartmanna. Stare wydania Swedenborga,
Paracelsusa, Korneliusa Agryppy, Böhmego, della Riviery, Pernety'ego stały obok dzieł przy-
pisywanych Pitagorasowi, tekstów hermetycznych, kolekcji słynnych alchemików — zarów-
no w postaci starych druków Salmona i Mangeta, jak i w nowoczesnych edycjach Berthelota.
Nie brak też było zapomnianych dzieł z zakresu fizjognomistyki, astrologii i chiromancji.
Później, gdy miałem sposobność szczegółowego zapoznania się z owymi półkami,
odkryłem dzieła nad zwyczaj rzadkie, jak na przykład De aquae vitae simplici et composita
pióra Arnauda de Villeneuve albo apokryfy chrześcijańskie, na przykład Adam i Ewa, których
tak długo poszukiwał Strindberg. Można by rzec, iż do gromadzenia tej bogatej biblioteki
okultystycznej doktora Zerlendi pobudziła określona myśl i konkretny cel. Stopniowo zdałem
sobie sprawę, że nie brakowało tu żadnego z ważnych autorów, żadnej z liczących się ksią-
żek. Było rzeczą niewątpliwą, że doktor nie ograniczał się do zdawkowego traktowania posia-
danych informacji, przyswajając sobie jedynie najistotniejsze punkty doktryny i terminologii
okultystycznej po to, aby móc z niejaką kompetencją zabierać głos w kwestiach biografii
Honigbergera, którą przygotowywał. Jego książki były dla mnie dowodem, że sam pragnął
przekonać się o prawdzie zawartej i tak dobrze ukrytej w tradycji hermetyzmu. W innym wy-
padku nie miałby po co czytać Agryppy von Nettesheim oraz Bibliotheca Chemica Curiosa.
I to właśnie żywe zainteresowanie doktora okultyzmem, do którego dołączała się jego
namiętność do filozofii indyjskiej, a szczególnie do szkół tajemnych w Indiach, nad wyraz
pobudziło moją ciekawość, zwłaszcza iż pani Zerlendi dała do zrozumienia, że ta nowa i
ostatnia pasja jej męża wybuchnęła po jego podróży do Jass.
— Prawdopodobnie nie ograniczał się jedynie do lektur okultystycznych — powiedzia-
łem. — Pan doktor bez wątpienia usiłował także praktykować.
— Ja też tak sądzę — rzekła pani Zerlendi po chwili wahania. — Nigdy mi się nie
zwierzył. Ale przez ostatnie lata prawie cały czas spędzał w tym gabinecie albo samotnie w
jednym z naszych majątków w Oltenii. Jak panu mówiłam, nigdy nie było widać po nim
zmęczenia mimo tej ascetycznej prawie diety. Przeciwnie, powiedziałabym nawet, że czuł się
lepiej niż przedtem...
A przecież mimo to umarł, mówiłem sobie wysłuchując tak nieśmiałych wyjaśnień pani
Zerlendi. W pokoju zrobiło się prawie ciemno, pani domu przemierzyła go cichym krokiem,
by zapalić światło. Bibliotekę zalał sztuczny, zbyt jaskrawy blask z dwu olbrzymich żyra-
ndoli; zwisały z nich niezliczone groty kryształowych strzał. Nie mogłem się zdobyć na odej-
ście i pełen rozterki pozostałem przed regałami z księgami okultystycznymi. Pani Zerlendi,
zamknąwszy jedno z okien — to wychodzące na kamienny balkon — znów zbliżyła się do
mnie i zaciągnęła storę z zielonozłotawego aksamitu.
— Teraz, gdy przekonał się pan, o jakie zbiory chodzi — zaczęła — mogę odkryć przed
panem wszystkie moje myśli. Już od wielu lat zadaję sobie pytanie, czy i ja nie ponoszę ja-
kiejś winy wobec owoców pracy mojego męża, wobec tych szuflad pełnych papierów i listów
zgromadzonych w czasie, gdy zajmowała go biografia Honigbergera. Nie wiem dokładnie,
jaki obrał sobie cel studiów w ostatnich latach, w każdym razie rozpoczął badania, których
celem było również lepsze zrozumienie Honigbergera. Kiedy usłyszałam o panu i o tym, że
spędził pan tyle lat w Indiach, zgłębiając tamtejsze filozofie i religie, powiedziałam sobie, że
może pan będzie coś wiedział na temat przedmiotu studiów męża i że życie Honigbergera nie
będzie miało dla pana tajemnic. Ta praca na pewno nie była daremna — dodała pani Zerlendi
unosząc z lekka ramię ku „kącikowi Honigbergera". — Może uzna pan, że będzie rzeczą inte-
resującą napisanie biografii saskiego doktora, której mojemu mężowi nie dane było dokoń-
czyć. Umarłabym spokojnie — kontynuowała — wiedząc, że materiały męża przydadzą się
komuś i że biografia, o której marzył, ujrzy światło dzienne.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Nigdy dotąd nie angażowałem się w prace zlecane
mi w dziedzinie, z którą nie byłem obznajmiony. Niemal wszystkie książki, jakie napisałem,
zredagowałem w pośpiechu, pod ciśnieniem życiowych konieczności, zawsze jednak, czy to
zaczynając powieść, czy to rozprawę filozoficzną — pisałem według własnego wyboru.
Czułem przecież, że moje niezdecydowanie nie może przedłużać się w nieskończoność.
— Proszę pani — zacząłem — pochlebia mi okazywane przez nią zaufanie i szczerze
wyznaję, że czuję się szczęśliwy na samą myśl, że będę mógł wracać do tej biblioteki nie krę-
pując pani. Ale nie wiem, czy zdołam kiedykolwiek doprowadzić do końca to, co rozpoczął
pani małżonek. Po pierwsze, nie jestem lekarzem i nie znam historii medycyny dziewiętnaste-
go wieku. Poza tym wielka ilość spraw, z jakimi obznajmiony był pani mąż, dla mnie jest,
prawdę mówiąc, obca. Ale mogę pani obiecać jedno: że biografia Honigbergera zostanie napi-
sana i wydrukowana. Mógłbym postarać się o współpracę kogoś kompetentnego w zakresie
medycyny i historii dziewiętnastego stulecia.
— Myślałam o tym i ja — rzekła pani Zerlendi. — Ale ważna jest nie część medyczna
biografii, w tym względzie zawsze można znaleźć wybitnych współpracowników, lecz orien-
talistyczna. Gdybym nie wiedziała, jak bardzo mój mąż pragnął, aby życie i dzieło Honigber-
gera zostało spisane, i to przez Rumuna, bo dość jest biografii pióra cudzoziemców, zwróciła-
bym się do któregoś ze specjalistów w Anglii lub w Niemczech, gdzie Honigberger jest szcze-
gólnie dobrze znany.
Urwała nagle i po trwającym parę chwil milczeniu podniosła wzrok, spoglądając mi w
oczy.
— Poza tym jest jeszcze jedna sprawa, która — wyznaję — może się panu wydać
nazbyt osobista: pragnęłabym być naocznym świadkiem powstawania tej biografii. Przekona
się pan, że w życiu tego człowieka były pewne dość niejasne epizody, i ciągle żywię nadzieję,
że ktoś kiedyś mi je wytłumaczy...
Z tego, jak wiele racji miała pani Zerlendi mówiąc o niejasnych epizodach w życiu
Johana Honigbergera, zdałem sobie sprawę później, czytając bardzo uważnie rękopisy i doku-
menty zgromadzone, poklasyfikowane i opatrzone adnotacjami przez doktora. Do domu przy
ulicy S. powróciłem po kilku dniach i odtąd co najmniej trzy popołudnia w tygodniu spędza-
łem w bibliotece. Jesień była bardzo długa, niewypowiedzianie piękna i ciepła. Przychodzi-
łem około czwartej i zostawałem do późnego wieczora. Niekiedy pani Zerlendi wychodziła
mi na spotkanie aż do salonu. Zazwyczaj jednak spotykaliśmy się w bibliotece, gdzie poja-
wiała się w jakiś czas po tym, jak przystępowałem do pracy; z tą samą dyskretną gracją
podchodziła do mojego biurka, podając mi nieodmiennie bardzo bladą dłoń, wychylającą się z
czarnego jedwabiu. Zaraz za nią szła stara gosposia niosąc na tacy ciastka i kawę. Gdy po-
dawano mi kawę, pani Zerlendi zawsze była obecna. Zapewne mówiła sobie, że jej obecność
nie może mnie krępować podczas tej chwili wytchnienia, gdy pozostawiając w spokoju otwa-
rtą teczkę z rękopisami, leżącą przede mną, przerywałem pracę na jakiś czas.
— Jak idzie? — pytała mnie zawsze. — Czy sądzi pan, że coś się da zrobić z tymi
papierami męża?
Sprawy posuwały się jednak dość wolno. Może, i z mojej winy, bo nie zadowalało mnie
tylko badanie archiwum Honigbergera, ale jednocześnie z jego inwentaryzowaniem starałem
się myszkować po niezliczonych półkach z książkami z zakresu indologii i okultyzmu, które
to zajęcie pasjonowało mnie i pochłaniało dość dużo czasu. Po czwartej wizycie w domu przy
ulicy S. uświadomiłem sobie nagle, od jakiego czasu doktor redagował biografię Honigberge-
ra. Ostateczna wersja rękopisu urywała się około 1822 roku, w momencie powrotu Honigber-
gera do Aleppo, gdzie saski doktor wprowadził nową metodę szczepienia; nadto było tam
kilka rozdziałów w brulionie traktujących o siedmiu latach spędzonych przezeń w Syrii.
Wszystko to stanowiło ledwie jedną czwartą właściwej biografii, gdyż Honigberger stał się
kimś interesującym natychmiast po swym przybyciu na dwór Randżit-Singha. Na temat in-
nych okresów życia doktora-awanturnika znalazłem jedynie materiał dokumentalny pieczoło-
wicie poklasyfikowany w pudełkach w porządku chronologicznym. Na każdym z nich zazna-
czono daty, miejscowości i liczbę odpowiednich świadectw. Niekiedy cyfry daty poprzedzały
pytajniki albo odsyłacze do innego dossier z materiałami apokryficznymi. Albowiem doktor
Zerlendi doszedł do wniosku — zwierzał się z tego w przypisie do pierwszego rozdziału — że
wiele stwierdzeń Honigbergera, przyjętych przez współczesnych mu biografów, opiera się na
nieprawdziwych danych lub na dokumentach sfałszowanych rozmyślnie w późniejszym cza-
sie. Nie mogłem pojąć, jaki interes miał Honigberger w mistyfikowaniu swego życia, rzeczy-
wiście bajecznego, toczącego się pod znakiem tajemnicy i przygód.
— Czy nie dotarł pan jeszcze do tajemnic, o których mówił mi mąż? — spytała mnie
pewnego razu pani Zerlendi.
Trudno mi było znaleźć odpowiedź. Domyślałem się, jakiego rodzaju wyjaśnień ocze-
kuje ode mnie starsza pani, i nie wiedziałem, czy kiedykolwiek będę w stanie jej ich udzielić.
Przypadki „pozornej śmierci”, transu jogicznego, lewitacji, ognioodporności lub niewidzia-
lności wzmiankowane przez Honigbergera, a studiowane szczególnie dociekliwie przez do-
ktora Zerlendi, bardzo trudno wytłumaczyć komuś, kto nie rozumie t e o r e t y c z n i e
możliwości ich realizacji. Co zaś tyczy tajemniczych podróży Honigbergera do Kaszmiru i
Tybetu, jego studiów nad farmakologią magiczną i ewentualnego udziału w pewnych ceremo-
niach inicjacyjnych sekty Wallabhaczarjów, to ja sam wiedziałem o tym niewiele. Nawet jeśli
doktor Zerlendi natrafił na dokładniejsze dane o tych niejasnych epizodach, to nie zaznaczył
ich w dossiers biografii.
— Tajemnice spotykam na każdym kroku — odpowiedziałem wymijająco. — Jeszcze
nie mam wprawy w ich wyszukiwaniu...
Pani Zerlendi siedziała obok mnie ze spojrzeniem przez kilka chwil nieobecnym, potem
stopniowo przyszła do siebie i opuściła bibliotekę swym melancholijnym krokiem. Gdy wda-
wała się w dłuższą pogawędkę, wypytywała o moje podróże do Indii; osobliwie ciekawiły ją
szczegóły dotyczące znanych mi klasztorów himalajskich i spraw, o których nie mówię zbyt
chętnie. Nigdy nie zwierzała mi się ze swego życia ani ze spraw rodzinnych. Nigdy nie po-
znałem nazwisk jej przyjaciół, o których niekiedy wspominała.
Wszystko, co odkryłem później, było przypadkowe. Pewnego razu, w trzy tygodnie po
mojej pierwszej wizycie, przyszedłem nieco wcześniej. Tego dnia padał smutny jesienny
deszcz. Stara gosposia otworzyła mi z niejakim opóźnieniem. Powiedziała, że pani Zerlendi
jest cierpiąca. Ale wpuściła mnie; na kominku płonął nawet ogień. Nieśmiało wszedłem. W
zgniłej poświacie jesiennego dżdżu biblioteka wydawała się jakby zmieniona. Kominek nie
mógł ogrzać tego olbrzymiego pomieszczenia. Z zaciekłością rzuciłem się jednak do roboty.
Zdawało mi się, że pani Zerlendi poczuje ulgę w swych cierpieniach, wiedząc, że pracuję w
przyległym pokoju i że któregoś bliskiego już dnia będę w stanie wyjaśnić jej pewne „taje-
mnice”, w jakich szperał jej mąż.
W pół godziny po moim przybyciu drzwi biblioteki rozwarły się i weszła młoda dama z
papierosem w dłoni. Nie wyglądała wcale na zaskoczoną moją obecnością tutaj, przy biurku,
przed pootwieranymi teczkami.
— A więc to pan! — wykrzyknęła zbliżając się.
Wstałem i wymieniłem swoje nazwisko.
— Wiedziałam, mama mi powiedziała — dodała mimochodem. — Miejmy nadzieję, że
będzie pan miał więcej szczęścia.
Uśmiechnąłem się z zakłopotaniem, nie bardzo wiedząc, co ma na myśli. Potem zaczą-
łem opowiadać o wszystkim, co odkryłem w związku z Honigbergerem. Dziewczyna patrzyła
na mnie z pewną ironią.
— To wiem już od dawna — przerwała mi. — Do tego punktu dotarli też inni. Niektó-
rzy twierdzą, że biedny Hans dotarł nawet dalej...
Spojrzałem na nią, zapewne tak bardzo oszołomiony, że zaczęła się śmiać. Zdusiła
papierosa w miedzianej popielniczce i podeszła do mnie.
— A może wyobrażał pan sobie, że te „tajemnice” czekały przez prawie ćwierć wieku
na pana, aż je pan rozwikła? Błąd, drogi mój panie. Inni też próbowali. Ojciec był przecież
człowiekiem dobrze znanym i jego ,,przypadek” nie zatarł się tak szybko w pamięci dość
licznej grupy ludzi żyjących przed wojną...
— Nie poczuwam się do winy za błąd, na którym mnie pani przyłapała — odrzekłem,
starając się sprawiać wrażenie jak najmniej zakłopotanego. — Pani Zerlendi uznała za stoso-
wne wyjawienie mi tylko niektórych spraw, inne zaś pominęła milczeniem. Zresztą misja
moja jest ograniczona — dodałem z uśmiechem. — Jestem tu po to, aby zorientować się w
materiale dokumentalnym związanym z biografią doktora Honigbergera.
Dziewczyna spojrzała mi w oczy, jakby nie dowierzając moim słowom. Wówczas przy-
jrzałem się jej dokładniej. Wysoka, wiotka, prawie wątła, o oczach płonących tłumionym
żarem i nerwowych ustach. Nie była umalowana, co dodawało jej parę lat do przekroczonej
zapewne trzydziestki.
— Domyślałam się, że mama ukryła przed panem pewne rzeczy — podjęła głosem
mniej już napiętym. — Zresztą może zniechęciłaby pana, mówiąc od razu, że pańska obecna
praca została już wykonana przez trzy inne osoby. Ostatnią z nich był oficer niemiecki, który
pozostał w Bukareszcie po okupacji. Nazywaliśmy go „biednym Hansem”, bo jego los był
naprawdę tragiczny. Zginął w wypadku na polowaniu, w jednym z naszych majątków. Utrzy-
mywał, że zaczyna rozumieć „tajemnice” Honigbergera, wzmiankowane przez ojca, ale że
zbyt słabo jeszcze zna rumuński i że musi się go poduczyć. Nie za bardzo rozumiem, jaki
związek z „tajemnicami” Honigbergera miało doskonalenie się w języku rumuńskim. Moim
zdaniem on też niczego specjalnego nie odkrył...
— To, co pani mówi — zacząłem — wcale mnie nie zniechęca. Przeciwnie, tym
mocniej wiąże mnie z owym Honigbergerem, który jeszcze przed kilkoma tygodniami był dla
mnie zwykłym podróżnikiem, poszukiwaczem przygód.
Dziewczyna uśmiechnęła się znów i usiadła w fotelu obok biurka, nadal przypatrując mi
się badawczo.
— Mama o wiele mniej interesuje się Honigbergerem, niż pan sądzi — powiedziała. —
Ma zresztą zupełną rację. Przede wszystkim chciałaby się dowiedzieć, co stało się z ojcem...
— Domyśliłem się tego — przerwałem. — I ponieważ nigdy nie miałem odwagi zapy-
tać jej o to, prosiłbym panią o wyjaśnienie mi tej sprawy. Dlaczego pani ojciec umarł i w
jakich okolicznościach?
Pochyliwszy czoło, młoda kobieta wahała się przez kilka chwil, jakby zastanawiając się,
czy może mi po wiedzieć prawdę albo czy nie byłoby stosowniejsze, abym odkrył ją sam, od
innej strony. Na koniec wstała wolno z fotela i rzekła:
— Ojciec nie umarł. W każdym razie nie wiemy, czy i kiedy umarł. Dnia 10 września
1910 roku zniknął z domu i od tego czasu nikt z nas już go więcej nie widział ani o nim nie
słyszał.
Milczeliśmy oboje, spoglądając na siebie. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie wiedzia-
łem nawet, czy wyznała mi całą prawdę, czy też ukrywa jakieś przykre szczegóły. Otwarła
małą cygarnicę z bursztynu i wy ciągnęła papierosa.
— Na pewno wyjechał na Wschód, do Indii — powiedziałem, aby przerwać milczenie
— śladami Honigbergera...
— Tak też pomyśleliśmy. To znaczy, tak pomyśleli sobie nasi przyjaciele, bo ja byłam
wtedy w drugiej klasie szkoły podstawowej i niezbyt dobrze rozumiałam, co się stało. Wróci-
wszy ze szkoły zastałam wszystkich poruszonych i zatrwożonych. Ojciec zniknął owego
ranka albo w ciągu poprzedzającej nocy...
— Prawdopodobnie chciał wyjechać niespodzianie — powiedziałem. — Przypuszczał,
jakie by miał kłopoty, gdyby zdradził się komuś ze swoimi zamiarami.
— Naturalnie. Ale przecież bardzo trudno przypuścić, aby mógł wyjechać na Wschód
bez paszportu, bez pieniędzy, bez odzieży...
Nie rozumiałem, więc zaczęła tłumaczyć:
— Prawda jest taka, że ojciec zniknął, w dosłownym sensie. I zniknął nie biorąc z sobą
żadnego ubrania, kapelusza, pozostawiając w szufladzie biurka wszystkie pieniądze. Nie
wziął żadnego dokumentu, nie wyrobił sobie paszportu ani nie napisał żadnego listu do mamy
ani do przyjaciół. Bardzo trudno będzie panu zrozumieć, jak tajemnicze wydało się to zni-
knięcie ludziom, którzy znali jego okoliczności. Od paru lat ojciec wiódł życie dość dziwne,
prawie ascetyczne. Z nikim się nie widywał. Dnie i noce spędzał w tej bibliotece i w pokoju,
gdzie sypiał; odpoczywał w nim tylko przez dwie godziny na dobę, w drewnianym łóżku, bez
materaca i poduszki. Chodził ubrany bardzo prymitywnie, w białych spodniach, sandałach i
lnianej koszuli. Był to jego strój domowy, zarówno zimą, jak i latem. I w tym właśnie stroju,
w jakim nie byłby nigdy wyszedł na ulicę, zniknął. Nic mogliśmy ustalić, czy zniknął podczas
nocy, wychodząc po prostu stad, z biblioteki, czy też najpierw poszedł do swego pokoju. O
trzeciej nad ranem, w porze, gdy zazwyczaj przerywał pracę, wszyscy w domu spali. Po
dwóch godzinach, o piątej, budził się, brał prysznic i zamykał się na długo w pokoju, aby
medytować. Tak przynajmniej sądziliśmy, bo mamie nic nie mówił. Oderwał się od świata, od
rodziny. Gdy spotykaliśmy się — z rzadka — czułam, że miłość do nas nie wygasła w nim,
ale że jest to inna miłość...
— I wszelkie poszukiwania nie dały żadnego wyniku? — spytałem. — Nigdy nie tra-
fiono na jego ślad? Nie do wiary, że człowiek może tak zniknąć, nie pozostawiwszy żadnego
śladu...
— A jednak wszystko odbyło się właśnie tak. Nie natknęliśmy się na żadną oznakę
zdradzającą przygotowania do wyjazdu. I tu, i w pokoju, gdzie sypiał, wszystko było w po-
rządku: na tym biurku książki i zeszyty pozostawione były jak każdego wieczora, w alkowie
znaleźliśmy na nocnym stoliku jego zegarek, klucze i portmonetkę z drobnymi. Tak jakby
zniknął w kilka chwil, nie zdążywszy pozbierać swoich rzeczy ani. skreślić paru słów wyja-
śnienia czy też przeprosin...
Dziewczyna nagle urwała swoje wynurzenia i podała mi rękę.
— A więc powiedziałam panu wszystko, co powinien pan był wiedzieć od początku, i
odchodzę. Prosiłabym tylko, aby nie wspominał pań mamie o naszej rozmowie. Żywi ona
pewne przesądy i nie chciałabym jej martwić zapominając o nich.

Odeszła, nim zebrałem się na odwagę, aby ją po wstrzymać i poprosić o wytłumaczenie


pewnych niejasnych punktów jej wyznania. Na przykład, dlaczego na długi czas zaprzestano
mówić o tym tajemniczym zniknięciu albo co stało się z innymi mężczyznami, których pani
Zerlendi prosiła o zbadanie biblioteki i o których dziewczyna wspomniała mimochodem, że
im się nie poszczęściło.
Usiadłem przy biurku, do pewnego stopnia oszołomiony tym, co usłyszałem. Nie mo-
głem zebrać myśli. Na otaczające mnie zewsząd teczki i książki patrzałem teraz z innymi
uczuciami. Podziw bibliofila i indologa ustąpił miejsca kompleksowi odczuć, który trudno by-
łoby określić: składały się nań i obawa, i nieufność, i fascynacja. Tak jakbym nie był w stanie
uwierzyć słowo po słowie wszystkiemu, co mi powiedziała kobieta, która złożyła mi wizytę.
A przecież pomimo tego wszystkiego, w świetle jej zwierzeń rozumiałem niechęć starszej
pani do otwartego wyjawienia mi wszystkich spraw, jej staranie, aby nigdy nie wspominać o
śmierci męża, jej z trudem powstrzymywana ciekawość.
Mówiłem sobie, że zniknięcie doktora Zerlendi dlatego wydawało się tak niewiarygo-
dne, iż człowiek ten prawdopodobnie od dawna je przygotowywał, aż do najdrobniejszych
szczegółów, spalany tęsknotą za Indiami i pragnieniem ostatecznego zerwania wszelkich
mostów łączących go z dotychczasowym życiem. Ale właśnie to odejście, tak kunsztownie
zaaranżowane, sekret, w jakim je przygotowano, wszechogarniająca namiętność do tajemnic
Indii urzekły mnie. Nie słyszałem dotąd o podobnym usiłowaniu nagłego odejścia bez poże-
gnania, bez pozostawienia listu czy jakiegokolwiek śladu. Wobec wszystkiego, co usłysza-
łem, dossier Honigbergera, ciągle otwarte na biurku, wydało mi się zbyt mało interesujące.
Skierowałem się ku regałom z dziełami indologicznymi, gdzie, jak wiedziałem, znajdują się
także szuflady doktora z rękopisami i fiszkami, świadectwem jego długoletnich studiów.
Otworzyłem pierwszą z nich i przystąpiłem do jej pieczołowitego inwentaryzowania, badając
zeszyt po zeszycie.
Były to brudnopisy jego ćwiczeń sanskryckich; z melancholią czytałem tematy i dekli-
nacje, z jakimi zmagałem się niegdyś i ja: nrpah, nrpam, nrpena, nrpãya, nrpãt, nrpasya,
nrpe, nrpa i tak dalej. Widoczna była nieporadność doktora w stawianiu liter sanskryckich.
Jednakowoż cierpliwość miał bez wątpienia niezmierną, bo dziesięć stron brulionu zabazgra-
nych było deklinacją tego samego słowa, powtarzanego uparcie niby pensum w gimnazjum.
W innym zeszycie widniały już całe zdania, w większości z Hitopadeśi i Pańczatantry, z
tłumaczeniem dosłownym i w wolnym przekładzie obok. Przekartkowałem dziesiątki tego ro-
dzaju brulionów, do ostatniej linijki zapisanych ćwiczeniami, koniugacjami lub tłumaczenia-
mi. W grubym kajecie z indeksom alfabetycznym doktor zapisywał w transkrypcji nowe sło-
wa, jakie spotykał w swoich ćwiczeniach. Niektóre z zeszytów nosiły na wyklejce jakieś daty,
prawdopodobnie określające czas, w jakim przerobił zawarty w nich materiał., Raz jeszcze
uświadomiłem sobie, jak wielką pracę włożył doktor w wyuczenie się sanskrytu: trzystukart-
kowy zeszyt zapełnił ćwiczeniami w przeciągu mniej niż dwu tygodni.
Owego dżdżystego jesiennego popołudnia nie natrafiłem w szufladzie z rękopisami na
nic, poza materiałami świadczącymi o namiętnej zaciekłości doktora w studiowaniu sanskry-
tu. Uwagę moją przykuła, na chwilę tylko, zwykła wzmianka na pierwszej stronie zeszytu z
ćwiczeniami. Było to parę słów, które mnie zaniepokoiły: „Śambhala-Agarttha — obszary nie
oglądane”. Pozostałe kartki zapełnione były takimi samymi szkolnymi ćwiczeniami.
Nazajutrz wróciłem tam wcześniej niż zazwyczaj. Nigdy jeszcze nie wchodziłem do bi-
blioteki tak poruszony i zaciekawiony jak teraz. Prawie całą noc przepędziłem na rozmyślaniu
o wszystkim, co ujawniła mi córka pani Zerlendi, a także na zadawaniu sobie pytania, jakaż to
siła z tamtej strony doprowadziła doktora do gestu tak brutalnego: ostrego zerwania z rodziną,
przyjaciółmi i krajem. Dotarłszy do biblioteki ponownie zbliżyłem się do szuflad, jakie prze-
szukiwałem dzień wcześniej, wziąłem całe naręcze zeszytów, teczek i brudnopisów i usia-
dłem przy biurku. Tym razem zabierałem się do dzieła w sposób niezwykle świadomy. Zeszy-
ty były zapisane literami sanskryckimi kreślonymi coraz pewniej; z czasem przechodziły w
kursywę. W pół godziny po mnie weszła pani Zerlendi. Była blada i osłabiona, aczkolwiek
chorowała tylko przez dwa dni.
— Miło mi widzieć pana pracującego z takim zainteresowaniem — zaczęła, zatrzymu-
jąc wzrok na stosie zeszytów. — Papierów tych nikt jeszcze nie przeglądał — dodała, lekko
się rumieniąc. — Niech pan nie zwraca uwagi na to, co wczoraj powiedziała panu moja córka.
Smaranda ma usposobienie fantazyjne i wyobraża sobie powiązania między rzeczami, które
nie mają z sobą nic wspólnego. Była wtedy dzieckiem. A ponieważ Hans, jej narzeczony,
przez swą nieostrożność zginął na polowaniu po tym, jak sam zaczął badać te zeszyty, więc
Smaranda stworzyła sobie całą teorię. Wierzy, że wszystko, co wiąże się z Honigbergerem,
naznaczone jest piętnem przekleństwa i że ludzi badających jego archiwum, poczynając od
mego męża, dotykają wszelkiego rodzaju nieszczęścia; coś w rodzaju historii, które, jak mó-
wią, przydarzyły się badaczom grobu Tutenchamona. Ale to są jej fantazje, uwierzyła w nie
naczytawszy się Bóg wie jakich książek o Tutenchamonie.
Pomieszanie moje wzrosło, gdym wysłuchał tej historii, teraz bowiem nie wiedziałem,
co o tym sądzić i gdzie leży prawda. O swej córce pani Zerlendi mówiła z pewnym zakłopo-
taniem. Ale skąd wiedziała, co mi ona objawiła — pytałem sam siebie. Chyba nie podsłuchi-
wała pod drzwiami...
— Smaranda pozostała niepocieszona po śmierci Hansa w 1921 roku — podjęła pani
Zerlendi. — Może właśnie na skutek tego strasznego cierpienia nieraz brakuje jej poczucia
rzeczywistości...
— Ale panienka... — usiłowałem jej bronić.
— Nie musi pan mówić niczego więcej — przerwała pani Zerlendi. — Wiem, co ona
sobie myśli i co sugeruje, zwłaszcza tym, których spotyka w bibliotece.
Wyjaśnienia pani Zerlendi wydały mi się wówczas nieco niekonsekwentne. Przecież nic
nie wspominała o swym mężu. Nie potwierdziła jego śmierci, choć nie powiedziała nic o jego
zniknięciu. Usiłowała jedynie bronić się przed oskarżeniem Smarandy, że przede mną prosiła
już innych, aby w taki czy inny sposób rozwikłali „tajemnice” Honigbergera, które mogły być
również tajemnicami jej męża.
— To chciałam panu powiedzieć — szepnęła zmęczonym głosem. — A teraz proszę mi
wybaczyć, ale pójdę do siebie. Jeszcze nie jestem w pełni sił...
Pozostawszy sam, zacząłem się uśmiechać. Mówiłem sobie, że Smaranda niechybnie
wejdzie za chwilę do biblioteki, prosząc, abym nie dawał wiary zwierzeniom pani Zerlendi.
Ale ciekawość moja była zbyt potężna, i po krótkim czasie zabrałem się znów do kartkowania
zeszytów. Robiłem to bez przerwy prawie do wieczora, natykając się jedynie na tłumaczenia,
ćwiczenia, transkrypcje tekstów, interpretacje, komentarze gramatyczne. Ciekawszy od pozo-
stałych wydał mi się zeszyt zawierający notatki na temat filozofii Wedanty i Jogi, więc
odłożyłem go na bok. Następnie wziąłem do ręki kajet w okładkach z czarnego kartonu, także
opatrzony sygnaturą i numerem porządkowym, jak inne, od których skądinąd niczym się nie
różnił. Pierwszą stronę pokrywała transliteracja kilku urywków z Upaniszad. Niewątpliwie
mogłem był sądzić, że następne kartki zawierać będą mniej więcej podobne teksty, gdyby mój
wzrok nie spoczął na pierwszej linijce drugiej strony: Adau vãda ãsit, sa ca vãda
isvãrãbhimukha ãsit, sa ca vãda isvãra ãsit! Przez moment nie uświadamiałem sobie sensu
tych słów i już miałem odwrócić następną kartkę, gdy przez mój umysł przeleciało błyskiem
tłumaczenie zdania, jakie właśnie przeczytałem. Był to prolog Ewangelii według św. Jana:
„Na początku było słowo, a słowo było u Boga, i Bogiem było słowo!” Zdumiało mnie, że
doktor zapisał ten cytat w przekładzie sanskryckim, więc zacząłem czytać dalej, aby zrozu-
mieć, o co chodziło. Ale w następnej chwili cała krew buchnęła mi na twarz od emocji.
Słowa, które odczytywałem, w obcej szacie sanskryckich liter, były rumuńskie. „Zaczynam
ten zeszyt dnia 10 stycznia 1908. Przezorność, z jaką używam kamuflażu tego pisma, zrozu-
mie ten, kto zdoła doczytać do końca. Nie chcę, aby moja myśl wpadła w oko pierwszemu
lepszemu...”
Teraz uświadomiłem sobie, dlaczego u góry strony drugiej doktor wypisał cytat z
Ewangelii Janowej: aby zwrócić uwagę, że tekst, który nastąpi, nie jest tekstem indyjskim.
Zastosował wszelkie środki ostrożności, aby żaden nie wtajemniczony badacz nawet w przy-
bliżeniu nie mógł się domyślić treści zeszytu; był on taki sam jak wszystkie inne, też miał
numer porządkowy, też był zapisany literami sanskryckimi...
Ogarnięty emocją, nie śmiałem czytać dalej. Zrobiło się dość późno i powinienem sobie
pójść już kilka minut temu. Prosząc tu panią Zerlendi i odczytując jej zawartość zeszytu po-
stąpiłbym, być może, wbrew życzeniom autora. Powinienem najpierw sam ją odcyfrować, a
potem dopiero przekazać innym. Nie zdążę jednak dokończyć tego dziś wieczór, mówiłem
sobie zdesperowany.
Wtedy drzwi salonu otworzyły się i weszła gosposia. Wydawała się bardziej niż zwykle
nasrożona, jej spojrzenie było bardziej ostre. Ujrzawszy, że się zbliża, spuściłem oczy na ze-
szyt, który otwarłem na chybił trafił. To, co wówczas czytałem, przyprawiało mnie literalnie o
cierpienie — że nie mogę być sam przez kilka godzin z rzędu, abym uświadomił sobie wszy-
stko, co zaszło.
— Jutro i pojutrze robimy porządki w domu — powiedziała gospodyni. — Po tom przy-
szła, żeby panu powiedzieć. Żeby pan nie chodził tu po próżnicy. Bo jak biorę się do sprząta-
nia, to dwa dni cięgiem pójdą...
Skinąłem głową z podziękowaniem. Ale gosposia, jak się zdaje, była tego dnia rozmo-
wna. Podeszła jeszcze bliżej do biurka i pokazała dłonią na zeszyty:
— Wszystko to jest diabelstwo i psuje rozum — stwierdziła konfidencjonalnie. —
Lepiej niech pan powie jaśnie pani, że nie uradzi pan i że nie chce psuć sobie młodych lat, bo
i to szkoda wielka...
Podniosłem oczy znad zeszytu i spojrzałem na nią badawczo.
— Bo pań doktor się stracił przez to — ciągnęła.
— Umarł? — zapytałem szybko.
— Poszedł, gdzie oczy poniosą, i stracił się — powtórzyła tym samym tonem.
— Ale widzieliście go umarłego, gosposiu? — nalegałem.
— Nikt go umarłego nie widział, ale stracił się w szerokim świecie, bez nijakiego
śladu... I dom pusty ostawił... Gadaniem jaśnie pani niech się pan nie kieruje — dodała z
wolna — ona też biedaczka, nie całkiem jest przy zdrowych zmysłach. Bo będzie ze dwa lata
potem, jak stracił się też jej brat, prefekt, przyjechał tu z jednym Francuzem, bardzo kształ-
conym...
— Hansem — rzekłem.
— Nie, panicz Hans przyjechał później. I nie był Francuzem. Nastał później, po wojnie.
Też umarł młodo...
Nie wiedziałem już, co powiedzieć. Zamilkłem i spoglądałem na nią. W owej chwili i ja
czułem, jak przy ciąga mnie jakiś dziwny, nie znany dotąd czar. Gosposia grzbietem dłoni
przejechała po krawędzi biurka.
— Po tom przyszła, żeby panu powiedzieć, że przez dwa dni będzie sprzątanie...
Odeszła kuśtykając i wyszła przez te same drzwi do salonu. Ponownie zajrzałem do
zeszytu. To straszne, że właśnie teraz, gdy natrafiłem na niego, muszę się z nim rozstać na
trzy dni. Niemal nie zdając sobie sprawy z tego, co czynię, wziąłem go i ukryłem pod ubra-
niem, dygocząc na całym ciele. Posiedziałem jeszcze kilka minut, aby uspokoić wzburzony
oddech, po łożyłem na swoim miejscu resztę zeszytów i wyszedłem na palcach, aby tylko nie
natknąć się na kogoś, kto przeniknąłby moje myśli i odgadł przestępstwo.

Tego wieczora pozostałem w domu; zaciągnąwszy story, aby przypadkiem światło


lampy nie zachęciło któregoś z mych przyjaciół do zakłócenia mej samotności. W miarę jak
zagłębiałem się w noc, czas i miejsce, w których byłem, coraz bardziej jakby rozpływały się
w wirującej mgle — tak potężny wstrząs przeżyłem, odcyfrowując, strona po stronie, zapiski
doktora Zerlendi. Lektura nie była wcale łatwa. Zrazu doktor dokładał wysiłków, aby pisać z
możliwie największą jasnością, bo z trudem tylko dźwięki mowy rumuńskiej oddać można
grafią sanskrycką. Ale po kilku stronicach transkrypcja zaczęła tracić na precyzji i słowo trze-
ba było raczej odgadywać niż odczytywać. Czy to na skutek emocji, z którą notował w zeszy-
cie swoje niepokojące eksperymenty, czy też z powodu pośpiechu — pismo doktora Zerlendi
nie pozwalało na ciągłą lekturę. Stopniowo zdania stawały się coraz krótsze, słowa coraz czę-
ściej przechodziły w terminy techniczne na podobieństwo jakiegoś umownego, szyfrowanego
języka. Stanąwszy w obliczu swych ostatnich doświadczeń, doktor troszczył się o zachowanie
tajemnicy, używając wyłącznie terminologii jogicznej, niedostępnej tym, którzy nie zgłębili,
jak on, owej bogatej w różne arkana wiedzy.
„List Honigbergera do J.E. był dla mnie najdobitniejszym potwierdzeniem”, pisał
doktor na początku swego dziennika osobistego, nie mówiąc, kim był J.E. i co zawierał ów
list; napomykała mi o nim dość niejasno pani Zerlendi w trakcie jednej z naszych rozmów.
„Jeszcze wiosną 1907 roku powziąłem przekonanie, że wszystko, co w swoich wspomnie-
niach z Indii pisał Honigberger, jest nie tylko w ścisłym znaczeniu słowa autentyczne, ale że
stanowi jedynie znikomą cząstkę tego, co widział i zdołał zrealizować.” Następuje seria odno-
śników do dzieł Honigbergera: przypadki „fakiryzmu”, lewitacji, pozornej śmierci, grzebania
żywcem itd., które to fakty miał prawo uważać za autentyczne. „Pierwsze doświadczenia roz-
począłem l lipca 1907 roku. Kilka tygodni wcześniej dokonałem surowego rachunku sumienia
i zrezygnowałem z tytoniu, alkoholu, mięsa, kawy, herbaty — z wszystkiego. Nie będę teraz
usiłował odtwarzać historii tego uciążliwego etapu wstępnego, który trwał sześć miesięcy.
Musiałem zdobyć się na żelazną wolę, gdyż po wielokroć gotów byłem zrezygnować i powró-
cić do swych rozrywek historiografa. Na szczęście list Honigbergera przekonał mnie, że te
rzeczy m o ż n a z r e a l i z o w a ć, i to zawsze dodaje mi odwagi. Ale nigdy nie wy-
obrażałem sobie, że można zajść tak daleko i przy względnie tak niewielkim nakładzie pracy.
Bo dopiero po zdobyciu pierwszych „mocy” i nagłym opadnięciu zasłon człowiek zdaje sobie
sprawę, jak wielka jest ludzka niewiedza i jak pełna cierpienia iluzja zwodząca go z dnia na
dzień, aż ku progom śmierci. Siła woli i energia, jakie człowiek wkłada w zaspokojenie
swych ambicji społecznych lub próżności w dziedzinie nauki, są być może nawet większe niż
to, czego wymaga osiągnięcie tej oto niezwykłej rzeczy: ocalenia się przed nicością, niewie-
dzą i cierpieniem.”
Doktor opisuje dość szczegółowo — owego dnia 10 stycznia 1908 roku i w dniach
następnych — swoje pierwsze doświadczenia. Na ile mogłem się przekonać, już wcześniej
poznał on literaturę jogiczną, głównie traktat Patańdżalego i jego komentarze, obznajmiony
był z ascetyczną i mistyczną filozofią indyjską, ale jeszcze nigdy nie próbował zastosować ich
w praktyce. Zdaje się, że od razu przeszedł do owych trudnych do świadczeń ze zrytmizowa-
niem oddechu — prãhãyãma — lecz przez długi czas nie mógł uzyskać zachęcających
rezultatów.
„25 lipca zasnąłem w trakcie takiego ćwiczenia” — notuje, po czym wspomina, że kilka
dni wcześniej miał atak niezwykle gwałtownego kaszlu. „Przez długi okres wykonywałem te
ćwiczenia po północy, potem o brzasku. Jedynym rezultatem był potworny ucisk na klatkę
piersiową i ataki suchego kaszlu. Po dwu tygodniach usiłowań zrozumiałem, że nie mogłem
osiągnąć nic, ponieważ starając się zrytmizować oddech zgodnie z tekstem Patańdżalego za-
pominałem skoncentrować umysł na jednym przedmiocie. Opór, jaki napotykałem, spowodo-
wany był właśnie ową pustką mentalną, z której wówczas nie zdawałem sobie sprawy. Pono-
wnie spróbowałem rady Honigbergera. Zatkałem sobie uszy woskiem i do ćwiczeń przystąpi-
łem dopiero po kilku minutach modlitwy. Osiągnąłem stan niezwykłego uspokojenia umysłu.
Nawet teraz pamiętam pierwsze doznania: jak gdybym znalazł się pośrodku wzburzonego
morza, które ucisza się w mgnieniu oka, aż zostaje tylko niezmierzona płachta wodna bez
jednej fali, bez najmniejszej zmarszczki na powierzchni. Potem uczucie pełni, którego nie
można porównać z niczym, chyba tylko z uczuciem, jakie ogarnia człowieka po długim słu-
chaniu muzyki Mozarta. Powtarzałem to doświadczenie przez kilka dni pod rząd, nie mogąc
wyjść poza nie. Po kwadransie budziłem się z niejasnego rozmarzenia, choć wiedziałem, że
nie taki powinien być rezultat ćwiczenia. Znów poddawałem się oczarowaniu, którym spowi-
jał mnie własny umysł. Na nowo zabierałem się do ćwiczenia, ale po pewnym czasie rezultat
był ten sam: rozmarzenie, senność lub nieporównane uspokojenie umysłu...”
Jakże mnie poruszyły te wynurzenia! Ja także próbowałem ongiś niektórych spośród
eksperymentów, jakim z taką zawziętością oddawał się doktor, i napotkałem te same trudno-
ści. On jednak miał więcej szczęścia, a też zapewne i więcej uporu. W pierwszych dniach
września 1907 roku uczynił — niemal nie zdając sobie z tego sprawy — wielki krok naprzód
w owych ćwiczeniach zrytmizowania oddechu, to znaczy idealnego zrównoważenia wdechu z
wydechem. „Jak zwykle, zacząłem od wstrzymania oddechu na 12 sekund.” Oznaczało to, że
udało mu się zrobić wdech w ciągu 12 sekund, zatrzymać oddech na 12 sekund i zrobić wy-
dech także w ciągu 12 sekund. „Obiektem medytacji był tego dnia ogień.” Niewątpliwie sku-
pił umysł na naczyniu z żarem, usiłując przeniknąć istotę „ognia”, aby odnaleźć go w całym
kosmosie, przyswajając sobie jednocześnie jego „zasadę”, identyfikując go w niezliczonych
procesach zachodzących w jego własnym ciele, nieskończoną mnogość spalań, jakie składają
się na wszechświat i zarazem na każdy poszczególny organizm, sprowadzając do rozżarzone-
go żywiołu, który miał przed oczyma.
,,Niezbyt jasno uświadamiam sobie, jak to się stało, ale po niejakim czasie o b u d z i-
ł e m s i ę ś p i ą c, albo też ściślej obudziłem się u ś p i o n y, aczkolwiek nie zasnąłem
wcześniej w prawdziwym znaczeniu tego słowa. Ciało moje, z pełnią zmysłów, pogrążało się
coraz głębiej i głębiej w sen, choć umysł nie przerywał swojej działalności ani na moment.
Wszystko prócz przytomności usnęło we mnie. Nadal medytowałem na temat ognia, w jakiś
niewytłumaczalny sposób zdając sobie równocześnie sprawę z tego, że otaczający mnie świat
zmienił się radykalnie i że gdybym na chwilę tylko przerwał koncentrację, sam w sposób
naturalny stopiłbym się z tym światem — światem snu...”
Doktor Zerlendi, jak sam przyznaje nieco później, zdołał tego dnia uczynić pierwszy,
może najtrudniejszy krok na obranej przez siebie drodze. Osiągnął to, co w języku techni-
cznym określa się jako ciągłość świadomości, to znaczy przejście ze świadomości stanu jawy
do świadomości stanu snu, bez jakiegokolwiek rozziewu. Świadomość normalnego człowieka
zostaje brutalnie rozszczepiona przez sen; nikt zasypiając nie zachowuje ciągłości nurtu men-
talnego, nikt nie wie, że jest uśpiony (co najwyżej niekiedy zdaje sobie sprawę z tego, że śni),
nikt też nie kontynuuje we śnie trzeźwego myślenia. Ze świata snu pamięta się tylko parę
marzeń sennych i jakąś nieokreśloną trwogę. „Tym, co najbardziej mnie przeraziło w moim
odkryciu — że jestem przytomny w uśpieniu — było uczucie, że świat obok mnie całkowicie
się zmienił i w żaden sposób nie jest podobny do świata świadomości dziennej. Bardzo mi
trudno dokładnie określić, jak odczuwałem tę zmianę, bowiem cały umysł skupiłem jakby w
jednej wiązce na ogniu, zmysły moje zaś były uśpione. Jakbym się znalazł w innej przestrze-
ni, gdzie, aby widzieć, nie musiałem patrzeć, ale przecież ja w i d z i a ł e m, jak stopniowo
zmienia się pokój, w którym jestem, przedmioty, kształty, barwy. Przekracza moje możliwo-
ści opisanie tego, co się wówczas zdarzyło; będę jednak się starał opisać to, jak umiem, bo o
ile wiem, nikt jeszcze nie ośmielił się ujawnić na piśmie podobnych doświadczeń. Nieprze-
rwanie wpatrywałem się w ogień, nie był to pretekst do transu hipnotycznego — wystarcza-
jąco długo zgłębiałem hipnotyzm, aby poznać jego technikę i efekty. Patrząc myślałem o
ogniu, przyswajałem go, wnikając umysłem we własne ciało, identyfikując wszystkie zacho-
dzące w nim procesy spalania. Tak więc nie było to myślenie statyczne, ale za to j e d n o, to
znaczy nie rozproszone w wielu kierunkach, nie pociągane przez wielość obiektów, nie zakłó-
cane jakimkolwiek bodźcem zewnętrznym albo wspomnieniem funkcjonującym jako proje-
kcja, éclat podświadomości. Ta myśl — j e d n a — miała w ogniu tylko swój punkt oparcia;
ale przenikałem nią wszędzie tam, gdzie trzeba było zidentyfikować ogień. Hipnoza była więc
zupełnie wykluczona, przede wszystkim dlatego, że zachowywałem ciągle przytomność: wie-
działem, kim jestem, dlaczego znajduję się w takiej pozycji, dlaczego rytmizuję oddech, jaki
jest cel mojej medytacji nad ogniem. Ale pomimo tego wszystkiego równocześnie zdawałem
sobie sprawę, że znajduję się w innej przestrzeni, w innym świecie. Wcale nie czułem swego
ciała, tylko lekkie gorąco w głowie, które zresztą z czasem też zniknęło. Rzeczy wydawały się
płynąć bez ustanku, aczkolwiek zarysy ich nie zmieniały się zbytnio. Można by powiedzieć,
że z początku wszystko widać jakby przez wodę będącą w ciągłym ruchu, ale to porównanie
jest bardzo niedokładne. W rzeczywistości rzeczy płynęły — jedne wolniej, inne bardzo
prędko, ale niemożliwe było orzec, d o k ą d płyną i jakim to cudownym sposobem ich sub-
stancja nie zanika wskutek owego przelewania się p o z a swe naturalne granice; chociaż —
aby dokładniej zdać sprawę z mojej wizji — nie chodziło tu o przelewanie się poza granice
przedmiotu, bo same te granice jakby zbliżały się i oddalały niezależnie od swojej woli. Choć
nie patrzałem na nie... wiedziałem, że tam są: łóżko, dwa krzesła, dywan, tablica, stolik nocny
itd. — miałem wrażenie, że skupią się one w jednym miejscu, skoro tylko mój wzrok spo-
cznie na jednym z nich. Wrażenie to nie było mniemaniem ani złudzeniem; podobne ono było
do konkretnego uczucia, jakiego doznaje człowiek znajdujący się w wodzie — że może iść
dalej albo wyjść z wody. Było to coś, co znałem, choć nie uświadamiałem sobie, czy już tego
kiedykolwiek doświadczyłem. Odnosiłem także wrażenie, że mogę spoglądać znacznie dalej,
niż pozwalają na to ściany pokoju. Nie mógłbym powiedzieć, że wszystko stało się przeźro-
czyste. Przeciwnie, pominąwszy zagadkowe ciągłe płynięcie i ruchomość rzeczy, pozostały
one — jakby w odpowiedzi na moje ewentualne pragnienie oglądania ich — takie jak przed-
tem. A przecież pomimo tego mogłem patrzeć poza nie, choć, powtarzam, nie starałem się
patrzeć. W żadnym wypadku nie p o p r z e z rzeczy, lecz p o z a nie. Były tu, przede mną,
a jednak wiedziałem, ze mogę widzieć dalej, one zaś pozostaną na swoich miejscach. W
pewien sposób doznanie to podobne było do widoku, jaki może mieć człowiek spoglądający z
kąta pokoju na cały dom — nie widzi przez ściany, a przecież widzi wszystko, o czym wie, że
znajduje się w sąsiednim pokoju lub w całym domu, jakkolwiek nie ma wrażenia, że jego
wzrok przeniknął ściany...”

Nie ulega wątpliwości, ze doktor pisał to wszystko, powtórzywszy niezliczoną ilość


razy doświadczenie z ciągłością świadomości we śnie. Po wyrazistości pisma tego fragmentu
można by sądzić, że bardzo starannie zredagował powyższy opis, następnie zaś przepisał go
literami sanskryckimi; później już tego nie będzie robił, zadowalając się tylko notowaniem od
razu w ze szycie.
„Po jakimś czasie zapragnąłem głębiej przeniknąć w świat snu, zbadać ową nieznaną
otaczającą mnie przestrzeń. Nie miałem jednak odwagi oderwać oczu od węgli. Czaił się we
mnie dziwny niepokój, a nawet, powiedziałbym, coś jakby groza. Nie wiem, co sprawiło, że
nagle zamknąłem oczy; w żadnym razie nie było to zmęczenie, ponieważ — powtarzam —
czułem się uśpiony, umysł zaś miałem jaśniejszy niż kiedykolwiek. Pozostałem jakby skamie-
niały odnajdując pod zamkniętymi powiekami te same wizje, które oglądałem mając oczy
otwarte. Tylko żar jakby się zmienił... także on p ł y n ą ł, dokładnie tak samo jak wszystkie
otaczające go rzeczy, jego lśnienie zaś było silniejsze, choć powiedziałbym, że o wiele mniej
ż y w e. Uświadomiłem sobie, że nie ma sensu patrzeć, zwracać źrenice ku temu czy innemu
kątowi pokoju; widziałem wszędzie, gdzie chciałem, widziałem wszędzie, gdziekolwiek
pchnąłem swą myśl, obojętnie, czy oczy miałem otwarte czy nie. Pomyślałem o ogrodzie za
domem i ujrzałem go w tejże samej chwili, jakbym tam był. Jakiż oszałamiający widok! Jak
gdyby ocean roślinnych soków w nie znającym spoczynku fermencie. Drzewa niemal obej-
mowały się nawzajem w uścisku, trawa zdawała się wibrować jak snop alg, tylko owoce, uno-
szone łagodnym kołysaniem, były spokojniejsze...
W następnej chwili ten miraż roślinnej nawałnicy nagle zniknął. Pomyślałem o Zofii i
ujrzałem ją śpiącą w wielkim łożu naszej sypialni. Wokół głowy unosiła się ciemnofioletowa
poświata, jej ciało jakby bezustannie liniało, tyle spływało z niego warstw ginąc z chwilą
oddzielenia się od niego. Wpatrywałem się w nią przez długi czas, usiłując zrozumieć, co się
dzieje. Potem spostrzegłem nieśmiały płomyk pomykający już to w okolicach jej serca, już to
niżej, koło brzucha. Naraz uświadomiłem sobie, że Zofia znajduje się obok mnie. Była to
chwila pełna grozy, bo widziałem ją bardzo wyraźnie, uśpioną w łóżku, a jednocześnie
widziałem ją obok siebie ze zdziwieniem zaglądającą mi w oczy, jakby chciała o coś zapytać.
Jej twarz zdradzała niewypowiedziane zdumienie; może wyglądałem inaczej, niż spodziewała
się mnie ujrzeć, może nie byłem podobny do ludzi, których dotąd spotykała w swoich snach.
Bowiem dopiero o wiele później, po wielokrotnym powtórzeniu eksperymentu, zacząłem zda-
wać sobie sprawę z tego, że twarze, jakie spotykałem wokół siebie, były projekcjami, świado-
mości najróżniejszych, pogrążonych we śnie osób. (Wyznaję, że nie rozumiem, co chciał
powiedzieć doktor Zerlendi. Zostawiłem jednak ten ustęp, bo może będzie on interesujący dla
okultystów. Pewien sadhu, z którym około 1930 roku zetknąłem się w Konaraku, mówił mi
— ale nie mam pewności, czy mówił prawdę — że jest rzecze niepokojącą spotykanie
podczas pewnych medytacji jogicznych duchów ludzi uśpionych i błąkających się jak cienie
w przestrzeni snu. Rzekłbyś, że patrzą na ciebie z niepokojem, nie pojmując, w jaki sposób
mogłeś się t a m znaleźć przytomny, trzeźwy). W kilka chwil później przestrzeń wokół mnie
zmieniła się nagle. Lęk na powrót przeniósł mnie w stan jawy. Przez pewien czas pozostawa-
łem w pozycji, jaką miałem od początku eksperymentu, i znów policzyłem sekundy: rytm
oddechu pozostał ten sam — 12 sekund...”
Powrót ze świadomości snu do świadomości jawy nastąpił w sposób brutalny; ciągłość
została zerwana przez strach. Dopiero po większej ilości doświadczeń, powtarzanych przez
doktora w najściślejszym sekrecie następnego dnia, udało mu się osiągnąć powrót do świado-
mości dziennej bez żadnego rozziewu, po prostu aktem woli. Akt ów sformułował on następu-
jąco: „Teraz wracam”. Jednocześnie zmniejszył rytm oddechu do ośmiu sekund, powoli wy-
cofując się ze stanu snu.
Opisy następnych doświadczeń są bardziej ogólnikowe bądź to dlatego, że doktor nie
chciał powiedzieć więcej, bądź też nie potrafił znaleźć innego, lepszego opisu. Rzeczywiście,
w jakimś miejscu zwierza się: „Zjednoczenie świadomości osiąga się poprzez ciągłe prze-
jście, to znaczy bez przerw, od stanu jawy do stanu snu z marzeniami, potem snu bez marzeń,
aż do stanu katalepsji na koniec”, unifikacja tych czterech stanów, zakładająca (jakkolwiek
może się to wydawać paradoksalne) zjednoczenie świadomości z podświadomością i nieświa-
domością, stopniowe rozświetlanie ciemnych, nieprzeniknionych stref życia psychomentalne-
go jest zresztą celem wstępnych technik jogicznych. (Wszyscy asceci indyjscy, jakich spotka-
łem i którzy zgodzili się udzielić mi pewnych wyjaśnień, uważali ten etap unifikacji stanów
świadomości za najważniejszy. Ten, komu nie uda się to doświadczenie, nie może wynieść
żadnego pożytku duchowego z dalszych praktyk jogicznych.)
Bardzo niewiele znajduję szczegółów na temat przejścia ze stanu snu z marzeniami do
stanu snu głębokiego, bez marzeń. „Zdołałem osiągnąć jeszcze większy odstęp pomiędzy
wdechem i wydechem: za każdym razem co 15 sekund, dochodząc nawet do 20 sekund.”
Oznaczało to, że oddychał raz na minutę: na 20 sekund wstrzymywał oddech, wdech robił
przez 20 sekund, tyleż samo trwał wydech. „Miałem wrażenie, że powracam do świata wi-
dmowego, gdzie spotykałem tylko barwy niemal nie posiadające zarysu kształtów. Głównie
barwne plamy. Natomiast świat dźwięków dominował nad światem kształtów. Każda z bar-
wnych plam była źródłem dźwięków.” O ile rozumiem, doktor stara się zdać sprawę — w
paru ogólnikowych linijkach — z tego dźwięcznego kosmosu, jaki zaczyna być dostępny wta-
jemniczonemu dopiero po wielokrotnym powtarzaniu medytacji nad dźwiękami, owymi
„sylabami mistycznymi”, o których mówią traktaty Mantrajogi. W samej rzeczy zdaje się, że
począwszy od pewnego poziomu świadomości napotyka się już tylko dźwięki i barwy, formy
zaś sensu stricto znikają jakby wskutek czarów. Ale wskazówki doktora Zerlendi są nazbyt
ogólnikowe, abyśmy mogli odtworzyć jego doświadczenia. Im bardziej oszałamiające są
rezultaty technik jogicznych, tym bardziej wstrzemięźliwe stają się jego wyznania. O wejściu
w stan katalepsji tylko taka uwaga: „Z ostatnim doświadczeniem zacząłem poznawać myśli
każdego człowieka, na którym skupiłem swoją uwagę. Sprawdziłem to na Zofii, która właśnie
wtedy kończyła pisać list do za rządcy. Mógłbym doskonale czytać ten list bezpośrednio, ale
nie uczyniłem tego; byłem tam, obok niej, a wszystkich jej myśli — nie tylko tych, które wy-
raziła w liście — dowiadywałem się w sposób naturalny, tak jakbym słuchał jej słów...”
Jakkolwiek doświadczenia te były zdumiewające, doktor Zerlendi nie przywiązywał do
nich większej wagi. ,,Do tych samych rezultatów można dojść nawet nie uprawiając zbyt su-
rowej ascezy, lecz tylko poprzez maksymalną koncentrację umysłu. Choć zdaję sobie sprawę,
że ludzie współcześni nie potrafią już zdobyć się na taki wysiłek mentalny. Są rozproszeni
albo w stanie ciągłego wrzenia. Asceza nie prowadzi ich do opanowania tych władz, ale do
stania się ich łupem. Eksploracja nieznanych stanów świadomości może stanowić dla czło-
wieka tak wielką pokusę, że ryzykuje on roztrwonienie życia nie osiągając celu. Jest to nowy
świat, ale przecież świat. Jeśli zadowalasz się tylko badaniem go, nie pragnąc wyjść poza
niego — podobnie jak starałeś się wyjść poza świat stanów jawy — to jest tak, jakbyś po
opanowaniu nowego języka zabrał się do czytania wszystkich książek w tym języku, rezygnu-
jąc z opanowania innych.”
Nie orientuję się zbyt dobrze, na jakim etapie zaawansowania technicznego był doktor,
gdy zaczynał prowadzić swój dziennik. Około dwudziestu stronic zostało zredagowanych w
dniach 10, 12 i 13 stycznia 1908; zawierają one rodzaj krótkiego przypomnienia — dla
ewentualnego czytelnika — etapów przygotowawczych, bez dokładnego określenia wszakże,
jak daleko sięgały te przygotowania. Wielokrotnie przytacza inicjały J. E. „Sądzę, że to wła-
śnie było śmiertelnym błędem J. E. — pisze w jednym miejscu. — Nie zdał on sobie sprawy z
nierzeczywistości zjawisk, jakie odkrył w świecie widmowym. Sądził, że stanowi on ostate-
czny kres, do jakiego dotrzeć może duch ludzki. Doświadczeniu swemu przypisał walor abso-
lutny, podczas gdy naprawdę ciągle miał do czynienia ze zjawiskami. Sądzę, że tak można
wytłumaczyć jego paraliż. Honigbergerowi prawdopodobnie udało się reaktywować pewne
ośrodki, ale więcej nie mógł zrobić. Nie był już w stanie uleczyć jego amnezji.” Ustęp wy-
gląda niejasno; prawdopodobne jest, że J. E. nie zdołał zapanować do końca nad swą świa-
domością i padł ofiarą własnych odkryć w dziedzinie zjawisk supranormalnych.
Przypominam sobie, że wszystkie okultystyczne traktaty indyjskie mówią o nowych pozio-
mach kosmicznych, do których dociera asceta za pomocą technik jogi, jako o mających naturę
równie „złudzeniową”, co kosmos dostępny każdemu normalnemu człowiekowi. Z drugiej
strony, niezbyt jest dla mnie jasne, czy „ośrodki”, które wspomina, to centra nerwowe, czy też
tajemne sploty znane Jodze i innym tradycjom.
W każdym razie wydaje się, że ów J. E. pod bez pośrednim wpływem Honigbergera
próbował inicjacji typu jonicznego i poniósł przerażającą klęskę bądź to z powodów, jakich
domyślał się doktor Zerlendi, bądź to dlatego, że jego konstytucja nie sprzyjała technikom,
jakich próbował. „Udało mi się to — notuje w innym miejscu doktor w związku ze skompli-
kowanym i niejasnym eksperymentem projekcji świadomości na zewnątrz ciała, dokonanym
w stanie katalepsji — ponieważ w jakiś wyjątkowy sposób dysponowałem «azjatycką» (?)
zdolnością sensoryczną. Nie sądzę, żeby mogło się to udać Europejczykowi. Nie c z u j e on
swego ciała w dół od przepony, a i to jest dość rzadkie. Na ogół czuje on tylko głowę; uświa-
domiłem to sobie później, widząc ich tak, jak oni sami nigdy się nie widzieli, i żaden z nich
nie może nic ukryć przede mną.”
Ustęp ten jest dość zagadkowy. Domyślam się, że „azjatyckie zdolności sensoryczne”
mogą oznaczać doświadczenie rozproszonego odczuwania własnego ciała, zmieniające się w
zależności od rasy. Wiem, na przykład, że człowiek Wschodu ciało swoje odczuwa inaczej
niż my, Europejczycy. Gdy dotknąć ramienia lub nogi człowieka Wschodu, doznaje on tego
samego wrażenia gwałtu, jakiego my doznajemy, gdy ktoś grzbietem dłoni zakryje nam oczy
lub usta. Jeśli zaś chodzi o wyrażenie „czucie ciała poniżej przepony”, to mogłoby się ono
odnosić do niezdolności człowieka Zachodu przeżywania w d o ś w i a d c z e n i u całości
swego ciała. Prawdą jest, że bardzo niewielu spośród nas może się pochwalić tym, że ciało
swe odczuwa jako c a ł o ś ć. Większość czuje, ściśle biorąc, tylko poszczególne jego części
— czoło, serce — i tylko w określonych okolicznościach. Spróbujecie na przykład poczuć
własne nogi — w pozycji zupełnego spoczynku, rozciągnięci, wygodnie na łóżku — a zoba-
czycie, jakie to trudne.
„Dość łatwo zjednoczyłem oba prądy (?) aż do pięt — pisze znów doktor w związku z
tymże doświadczeniem. — W tym momencie wyraźnie doznałem wrażenia, że stałem się ku-
listy, że jestem nieprzenikalną, zupełnie nieprzenikalną kulą. Absolutne uczucie niezależno-
ści, nietykalności. Mity odnoszące się do człowieka pierwotnego, pojmowanego w formie
kuli, wywodzą się oczywiście z tego doświadczenia ze zjednoczeniem prądów.” Nie śmiem
twierdzić, że chodzi tu o prądy negatywny i pozytywny okultystycznej terapeutyki europej-
skiej. Bardziej jest prawdopodobne, że doktor miał na myśli dwa fluidy tradycji okultyzmu
indyjskiego o naturze tak trudnej do określenia, „prądy” przenikające ciało ludzkie i homolo-
gowane w doktrynach Jogi i Tantry z księżycem i słońcem. Ale, powtarzam, nie śmiałbym
twierdzić niczego na pewno, znam bowiem li tylko fragmentarycznie etapy wtajemniczenia,
które usiłował zrealizować.

Zapiski doktora Zerlendi stają się coraz bardziej skąpe w ciągu lutego, marca i kwietnia
1908 roku. Niewiele tylko stronic zapisanych w tym okresie jest równie zagadkowych; odno-
szą się one szczególnie do wcześniejszych doświadczeń. Zainteresowanie doktora swym
dziennikiem osobistym wyraźnie maleje. Tam, gdzie zrazu wkładał dużo trudu, aby jak naj-
pełniej opisać jakieś doświadczenie, teraz jego zainteresowanie podobnymi wynurzeniami
słabnie. Może uświadamia sobie, jak bardzo niedostępne będą te sprawy dla ewentualnego
czytelnika-profana, któremu nawiną się przed oczy. Albo może nazbyt już się oderwał od
naszego świata i przekazywanie doświadczeń przestało go zupełnie interesować. W każdym
razie prawie nigdy w owym okresie nie zapisuje swych doświadczeń albo myśli, na które
wpadł w danym dniu. Ustawicznie powraca do zdarzeń z dni albo tygodni wcześniejszych.
Można by sadzić, że własne odkrycia interesowały go zbyt mocno, aby miał je zapisywać z
dnia na dzień. Zwłaszcza gdy próbował nowego doświadczenia, był nim tak zaabsorbowany,
że odnotowywał je znacznie później, i to najczęściej w formie bardzo skrótowej. „Niepewne
wyniki muktasany uprawianej o brzasku”, notuje gdzieś w kwietniu. Potrzeba by kilku stronic
na wyjaśnienie tego zaszyfrowanego zdania, odnoszącego się do pewnej szczególnej pozycji
ciała. Dlatego też nawet nie usiłuję go wyjaśnić, gdyż zapiski doktora Zerlendi obfitują w
podobne wskazówki techniczne odnoszące się do pozycji ciała w trakcie medytacji jogicznej
lub do ćwiczeń oddechowych albo do fizjologii ascetyzmu. Zresztą niektóre objaśnienia tego
rodzaju praktyk pomieściłem w swej książce o Jodze i nie będę ich powtarzał w tej opowieści.
Pod koniec kwietnia 1908 roku dziennik znów jak by zaczynał go interesować. Po
pobieżnych i technicznych notatkach dotychczasowych następuje długie wyznanie. „Pośród
innych spraw największej wagi, jakie Honigberger wyjawił przed J.E. ..., była też sprawa
istnienia Śambhali, cudownej krainy, która podług tradycji znajduje się kędyś na północy
Indii i do której dotrzeć mogą jedynie wtajemniczeni. J.E., zanim popadł w obłęd, sądził, że
ten niewidzialny obszar może jednak być dostępny dla ludzi nie obdarzonych specjalnymi
władzami; na pewnej kartce, którą znalazłem w Jassach, zanotował on nazwiska dwu jezui-
tów, Stefana Cacelli i Jana Cabrala, którzy, jak twierdził, dotarli do Śambhali. Zdobyłem, z
dość dużym trudem, dzieła owych dwu misjonarzy jezuickich, ale zdałem sobie sprawę, że
twierdzenia J.E. nie miały podstaw. Rzeczywiście, Cacella i Cabral są pierwszymi Europej-
czykami, którzy słyszeli o Śambhali i wspominali o niej. Znajdując się w Bhutanie, gdzie
poszukiwali drogi do Kathaju, dowiedzieli się o istnieniu tego cudownego kraju; miejscowi
uważali, że leży on gdzieś na północy. I wyruszyli na jego poszukiwanie, w 1627 roku, ale
dotarli tylko do Tybetu. Nie znaleźli cudownej krainy o nazwie Śambhala. Ja, w odróżnieniu
od J.E., od razu po zapoznaniu się ze świadectwem Honigbergera powziąłem przekonanie, że
nie można jej utożsamiać z jakimkolwiek obszarem geograficznym w sercu Azji. Na to moje
przekonanie miały może wpływ legendy indyjskie związane z Agartthą oraz z «Białymi Wy-
spami» z mitologii buddyjskiej i bramińskiej. W rzeczy samej nigdy nie natrafiłem na jaki-
kolwiek tekst indyjski, który by utrzymywał, że do owych cudownych obszarów można do-
trzeć inaczej niż za pomocą władz nadnaturalnych. Wszystkie przekazy mówią o «locie»
Buddy albo innych wtajemniczonych ku owym krainom ukrytym przed okiem profana. Otóż
wiadomo, że w języku symbolicznym i tajemnym «lot» oznacza zdolność człowieka do tran-
scendencji poza świat zmysłów, tym samym zaś uzyskanie dostępu do światów niewidzia-
lnych. Wszystko, co wiedziałem o Honigbergerze, skłaniało mnie do przekonania, iż dotarł on
do Śambhali dzięki swym technikom jogicznym, w których stał się mistrzem jeszcze przed
1858 rokiem, i że misji, jaką mu powierzono, prawdopodobnie nie udało mu się doprowadzić
do końca. Tylko w ten sposób mogę sobie wytłumaczyć, dlaczego tak szybko powrócił z Indii
i umarł wkrótce potem, pozostawiając ten tak ogromnej wagi dokument w rękach młodzieńca
równie niedowarzonego jak J.E. ...”
Z jakimż skurczem serca czytałem te stronice! Ileż wspomnień osaczyło mnie nagle w
środku nocy, gdym ujrzał te dwie nazwy — Śambhala i Agarttha! Albowiem i ja wyruszyłem
był niegdyś na poszukiwanie niewidzialnej krainy, postanowiwszy nie wracać do świata, nim
jej nie odnajdę. Stara rana, którą od dawna uważałem za zabliźnioną, poczęła krwawić przy-
pominając mi o tamtych miesiącach, spędzonych w Himalajach tuż nad granicą z Tybetem,
gdy wędrowałem świętą drogą ku Bhadrinathowi, rozpytując napotkanych pustelników, czy
przypadkiem nie słyszeli o Śambhali, czy nie wiedzą o kimś, kto poznał jej tajemnicę. I kto
wie, czy ostatecznie z mojej chatki na lewym brzegu Gangesu, z owego kutiaru osaczonego
przez dżunglę, o którym od dawna nie myślę inaczej jak o utraconym raju — kto wie, czy
właśnie stamtąd nie przyszłoby rozwiązanie i czy nie zdołałbym, po latach usiłowań i przy-
gotowań, odnaleźć drogi ku niewidzialnej krainie. Ale pisane mi było nie dotrzeć do niej
nigdy, lecz tylko nosić ją aż po kres życia w mojej melancholii...
O wiele dotkliwsza jest kara dla człowieka, który zawrócił z drogi i później dowiedział
się od kogoś innego, że była to droga właściwa. Zwierzenia doktora Zerlendi wsparły wsze-
lkie moje domysły, wszystko bowiem, co nastąpiło, przebiegło dokładnie tak, jak według mo-
ich wyobrażeń p o w i n n o przebiegać w przypadku człowieka poszukującego upragnionej
Śambhali. „W myślach moich obraz niewidzialnego kraju, do którego dotarł Honigberger, był
ciągle żywy. W rzeczywistości wiedziałem, że obszar ten jest n i e w i d z i a l n y tylko dla
oczu profanów. Ściślej mówiąc, chodziło tu jedynie o kraj niedostępny geograficznie, to zna-
czy, którego nie można poznać inaczej jak po długich i uciążliwych przygotowaniach ducho-
wych. Wyobrażałem sobie ową Śambhalę nie jako ukrytą przed resztą ludzi za Bóg wie jaki-
mi przeszkodami naturalnymi — wysokimi górami lub głębokimi wodami — lecz w p r z e-
s t r z e n i, w której ona uczestniczy, przestrzeni jakościowo różnej od przestrzeni zwy-
czajnej. Pierwsze eksperymenty jogiczne potwierdziły to przeświadczenie, przekonałem się
bowiem, jak bardzo odmienna jest przestrzeń codziennego doświadczenia od przestrzeni
innych rodzajów poznania ludzkiego. Zacząłem nawet w tym zeszycie szczegółowo opisywać
te doświadczenia, ale rychło uświadomiłem sobie, że ich opis jest niemożliwy. Ten, komu są
one znane, przyzna mi rację. Kontynuuję jednakże te zapiski, bo od czasu do czasu trzeba
potwierdzać ową odwieczną prawdę, w którą dziś nikt już nie wierzy. Przekonany jestem, że
samemu Honigbergerowi pozwolono wrócić z Śambhali, aby spróbował reaktywować na Za-
chodzie niektóre ośrodki inicjacji, jakie obumierały począwszy od średniowiecza. Jego nagła
śmierć potwierdza to moje przekonanie: niewątpliwie nie wiedział on, w jaki sposób wypełnić
swoją misję albo też od razu ją skompromitował, i dlatego zmarł w sposób tak tajemniczy.
Jeśli chodzi o mnie, to — choć nie osiągnąłem jeszcze ostatecznych rezultatów — wydaje mi
się, że oddziałuje na mnie niewidzialny wpływ, że ktoś mnie prowadzi i pomaga mi, co uma-
cnia mnie w przekonaniu, że w końcu osiągnę cel.”
Na temat owego niewidzialnego wpływu doktor Zerlendi nie czyni dalszych zwierzeń.
Mówi jednak o nim dość dużo tradycja okultystyczna, szczególnie wschodnia; wszystko, co
nastąpiło potem, skłania mnie do przekonania, iż doktor, wspominając o nim, nie dał się
zwieść złudzeniom. Otóż najwyższe mistrzostwo jogi osiąga on dość szybko, niemal błyska-
wicznie. Lato 1908 roku spędza samotnie w jednym ze swych majątków, później zaś, po
powrocie do Bukaresztu, streszcza niektóre z doświadczeń. Pewne z nich można z niejaką
dokładnością odtworzyć. Tak na przykład w jednym miejscu mówi o dziwacznej wizji, którą
miał po określonych medytacjach: wydawało mu się, że widzi wszystkie rzeczy na wywrót
albo — ściślej biorąc — jako dokładne przeciwieństwa tego, czym są w rzeczywistości. Tak
więc przedmioty stałe zdawały mu się pozbawione konsystencji i na odwrót: „próżnia”
sprawiała na nim wrażenie „pełni”, zaś rzeczy gęste wydawały mu się puste. Ale było jeszcze
coś, o czym doktor Zerlendi dokładniej nie informuje: świat w całości widzi on — cytuję z
jego rękopisu — „Jako najdokładniej sprzeczny z tym, który ogląda człowiek na jawie”, nie
wyjaśniając, co ma na myśli, gdy mówi „najdokładniej sprzeczny”. To prawda, że spotykamy
tutaj wyrażenie bardzo podobne do surowych formuł mistyków lub ksiąg rytualnych, ponie-
waż wszędzie w takich tekstach mówi się o innym świecie albo świecie znanym z ekstazy
jako „całkowicie sprzecznym wobec tego, jaki oglądamy oczyma ciała”.
Równie dziwna jest relacja doktora dotycząca „powrotu” do świata widzialnego po
długiej kontemplacji. „Z początku miałem wrażenie, że chwieję się i upadnę przy pierwszym
kroku. Zabrakło mi normalnej pewności, jak gdybym musiał na nowo przystosowywać się do
trójwymiarowej przestrzeni. Dlatego przez długi czas nie ważyłem się na jakiekolwiek poru-
szenie. Pozostawałem znieruchomiały w oczekiwaniu na cud i na odzyskanie pewności sprzed
pogrążenia się w trans. Teraz jest dla mnie jasne, dlaczego święci po wyjściu z ekstazy pozo-
stają całymi godzinami, a nawet dniami w bezruchu, sprawiając wrażenie, jakby ich dusze
nadal były we władzy bóstwa.”
Pod datą 11 września notuje: „Wielokrotnie próbowałem transu kataleptycznego. Za
pierwszym razem — 12 godzin, za drugim i trzecim — po 36 godzin. Mówiłem gajowemu, że
idę do dworku, i zamykałem się w swoim pokoju, wiedząc, że nikt mi nie będzie przeszka-
dzał. Po raz pierwszy mogłem osobiście doświadczyć »wyjścia poza czas». Bo chociaż duch
był nadal aktywny, ciało przestało uczestniczyć w upływaniu czasu. Przed wywołaniem tra-
nsu ogoliłem się, i po 36 godzinach twarz moja pozostawała równie gładka jak w momencie
wejścia w trans. Zresztą to normalne, doświadczanie czasu bowiem dane jest człowiekowi za
pośrednictwem rytmu oddychania. Pomiędzy wdechem i wydechem dla każdego człowieka
upływa określona ilość sekund”; ż y c i e pokrywa się u człowieka z c z a s e m. Trans
kataleptyczny po raz pierwszy zrealizowałem o 10 rano, zbudziłem się zaś o 10 wieczorem;
przez cały ten czas ciało moje znajdowało się w stanie zwanym przez niektórych pozorną
śmiercią, bez najlżejszego śladu oddechu. Tak więc wdech o godzinie 10 rano kontynuowany
był przez wydech o 10 wieczorem. Na ten okres ciało moje zostało wyjęte z czasu. Dla ciała
tych 12 godzin zostało zredukowanych do kilku sekund — długi wdech z rana i powolny wy-
dech poprzedzający przebudzenie. Owego dnia przeżyłem jako człowiek tylko połowę doby;
moje ciało w ciągu 24 godzin postarzało się tylko o 12 godzin. Życie zostało zawieszone bez
jakiejkolwiek szkody dla organizmu”.
Doświadczenie przeprowadzone przez doktora Zerlendi jest skądinąd dość pospolite,
choć niewystarczająco do dziś poznane. „Pozorna śmierć”, która narobiła tyle szumu w cza-
sach Honigbergera, rzeczywiście zdaje się być wyjściem poza czas. Tylko w ten sposób mo-
żna wyjaśnić fakt, ze po zakończeniu transu trwającego dziesięć albo sto dni ciało zachowuje
swoją wagę, zaś wygolona twarz pozostaje tak samo gładka. Są to jednak stany przekracza-
jące zdecydowanie kondycję ludzką i nie możemy uzyskać na ich temat jakiegokolwiek wyo-
brażenia. Nawet najbardziej fantastyczny pomysł nie potrafi w sposób właściwy „dać intuicji”
takiego „wyjścia poza czas”. Aluzje, jakie spotykamy w świadectwach świętych lub okulty-
stycznych pismach orientalnych, są dla nas wszystkich niezrozumiałe. Sam zgromadziłem
cenną kolekcję takich świadectw, najczęściej wyrażonych alegorycznie, które jednak pozo-
stały dla mnie tajemnicą o siedmiu pieczęciach. Tylko śmierć rzuci niektórym z nas nowe
światło na tę kwestię.
„Jedyną rzeczą, która mnie zdumiewa, jest to, że podobne doświadczenia niczego ludzi
nie uczą. Najpoważniejsi uczeni poprzestali na zanegowaniu autentyczności tych zdarzeń —
które zresztą nastąpiły w obecności setek świadków — woląc pozostać na starych pozycjach.
To tak, jakby człowiek zadowalał się przebywaniem wód jedynie wpław, rezygnując z prze-
prawiania się przez morze tylko dlatego, iż nie wierzy, że można je przebyć także łodzią.”

We wrześniu 1908 roku dziennik urywa się na cztery miesiące. Pierwsze po tym okresie
zapiski pojawiają się z początkiem stycznia 1909. Nie mogę ich tu przytoczyć ze względu na
ich techniczny charakter. Są to raczej proste enuncjacje zasad metafizycznych oraz prakty-
czne wskazówki jogiczne. Niektóre z nich wydają się bez sensu. „26 stycznia. Doświadczenie
z ciemnością. Każda litera wzięta od początku.” Niewątpliwie odnosiło się to do innych,
wcześniejszych ćwiczeń, prawdopodobnie do medytacji nad dźwiękami i literami — tak zwa-
nej Mantrajogi — na temat której nie znalazłem zresztą żadnej wskazówki. Ale co może
oznaczać „doświadczenie z ciemnością”?! Trochę dalej: „5 lutego. Niedawno samyama nad
ciałem. Nie do wiary, a jednak p r a w d a”. Uwaga ta nabierałaby sensu, gdyby doktor odno-
sił się do pewnego tekstu z Patańdżalego, który mówi, że poprzez samyamę własnego ciała
jogin staje się niewidzialny dla oczu innych ludzi. Mianem samyama Patańdżali określa
ostatnie trzy etapy doskonalenia jogicznego, nad którymi trudno się tu rozwodzić. Jakoś nie
mogę jednak uwierzyć, aby doktor już 5 lutego 1909 roku dokonał tego cudu. Ale jak w takim
razie wytłumaczyć jego późniejsze zaskoczenie? Jak wytłumaczyć owych następnych 18 mie-
sięcy, podczas których — nawet jeśli autor mówi nam niezbyt wiele — mozolił się, jak wie-
my, właśnie nad zdobyciem owej władzy stawania się niewidzialnym?
Zresztą trudności w rozumieniu tego tekstu ciągle rosną. Niektóre spośród notatek wy-
dają się nawet wzajemnie sprzeczne. „Marzec. Ponowna lektura kilku Upaniszad, Oszałamia-
jące postępy w pojmowaniu oryginału.” Jak rozumieć te słowa? Po wszystkim, co osiągnął,
lektura Upaniszad w oryginale niewielkie już mogła mieć znaczenie. Poza tym, jakie jeszcze
znaczenie miało studiowanie sanskrytu dla człowieka, który przyswoił sobie o wiele więcej
niż martwą wiedzę? Chyba że zawrócił z drogi albo pod jakimś wpływem, o którym nie
wspomina, opóźnił postępy w doskonaleniu jogicznym. Albo może nie realizował samego
studium na modłę książkową — czytając i rozmyślając nad tekstem — lecz, jak to powiadają
w Indiach, osiągając tajemniczą wiedzę wyłącznie poprzez dokładne wypowiadanie świętych
słów traktowanych tam jako objawienie Logosu. W rzeczy samej wzmiankuje on gdzie
indziej ćwiczenia, zresztą nadzwyczaj tajemnicze, „wewnętrznego deklamowania” pewnego
świętego tekstu indyjskiego. Z początkiem lata zaś mówi o przy porządkowywaniu „liter
mistycznych” określonym stanom rozrzedzonej świadomości (byłbym bliższy prawdy pisząc
„nadświadomości”).
W tymże okresie zwierza się z „ukrytego widzenia”, jakie osiągnął „reaktywując oko
międzybrwiowe”, o którym zresztą mówią mitologie i mistycyzmy azjatyckie i które jego
posiadaczowi miałoby zapewniać zdolność widzenia na olbrzymie odległości. Świadectwa
wszelako, odnoszące się do tego „oka Śiwy"”, jak zwą je Hindusi, są sprzeczne albo w
każdym razie nader niejasne dla profana. .Niektórzy powiadają, że „oko Śiwy” daje orientację
w przestrzeni: byłoby ono tedy szóstym zmysłem; inni — tych jest najwięcej — utrzymują, że
nowe widzenie, jakie zapewnia to „oko” wtajemniczonemu, nie ma nic wspólnego ze światem
form i iluzji, lecz odnosi się wyłącznie do świata ducha. Za pośrednictwem „oka Śiwy”
człowiek może kontemplować bezpośrednio świat ducha, to znaczy uzyskuje dostęp do pozio-
mów ponadzmysłowych. Ale doktor Zerlendi nie podaje niczego dokładniejszego nawet na
temat tej tajemnicy. Nie mógł — czy nie miał ochoty?
Potem znów następuje długi okres milczenia, którego granicy nie mogę określić, jako że
zapiski pojawiające się bezpośrednio po nim nie są datowane. Są one zresztą niemal nie do
odcyfrowania. Przypuszczam, że odnoszą się do tego, co doktor Zerlendi określał mianem
„świadomość bezosobowa”. Otóż natrafiłem na passus następujący: „Rzeczą, którą obecnie
na Zachodzie osiągnąć najtrudniej — ściślej mówiąc, w ogóle osiągnąć jej nie można — jest
świadomość bezosobowa. W ciągu ostatnich stuleci świadomość taką urzeczywistniło jedynie
kilku mistyków. Wszystkie trudności, jakie napotyka człowiek post mortem, wszelkie piekła i
czyśćce, w jakich rzekomo męczą się dusze zmarłych, mają swe źródło właśnie w niemo-
żności zrealizowania jeszcze za życia świadomości bezosobowej. Dramat pośmiertny duszy i
cierpiane przez nią straszliwe formy oczyszczenia nie są niczym innym, jak etapami bolesnej
drogi od świadomości osobowej do świadomości bezosobowej...”
Strona, która następowała bezpośrednio po tym zwierzeniu, została wydarta z zeszytu.
Potem znajduję notatkę z datą 7 stycznia 1910 roku. „Może to kara za moją niecierpliwość.
Sądziłem jednak, że człowiekowi wolno tworzyć własny los. Nie jestem już taki młody. Nie
boję się śmierci; chyba też dość dobrze wiem, jak długa jest nić życia, które mi jeszcze pozo-
stało. Ale uważałem, że winienem się śpieszyć, bo tu, gdzie się znajduję, nikomu już nie po-
trafię pomóc, a tam mogę się jeszcze wielu rzeczy nauczyć.”
Po kilku dniach: „Znam już drogę do Śambhali. Wiem, jak się tam dostać. Powiem
jeszcze jedno: całkiem niedawno dotarło tam trzech ludzi z naszego kontynentu. Każdy z nich
wyruszył sam i osiągnął Śambhalę samodzielnie. Holender podróżował aż do Kolombo, nie
ukrywając swego nazwiska. Wszystko to wiem z długich transów, gdy oglądam Śambhalę w
całej jej wspaniałości, gdy widzę ów zielony cud pośród ośnieżonych gór, te dziwne domy,
tych ludzi pozbawionych wieku, tak niewiele mówiących do siebie i tak dobrze wzajem rozu-
miejących swoje myśli. Gdyby nie oni, którzy modlą się i myślą za wszystkich innych, cały
kontynent zostałby zdruzgotany przez demoniczne moce, jakie świat nowoczesny wyzwolił
już w czasach Renesansu. Czyżby los naszej Europy był przypieczętowany? Czy nic nie
można zrobić dla tego świata, wydanego na pastwę ciemnych sił duchowych wiodących go —
bez jego wiedzy — do katastrofy? Obawiam się bardzo, że Europa podzieli los Atlantydy i
wkrótce zginie, pogrążona w odmętach wód. Gdyby ludzie wiedzieli, że tylko moce duchowe
promieniujące z Śambhali nieustannie zapobiegają tragicznemu przesunięciu osi globu ziem-
skiego (zjawisko dobrze znane geologom), które wtrąci nasz świat w otchłań wodną, aby wy-
dźwignąć jakiś nowy, nieznany kontynent...”
Lęk przed tragicznym końcem naszego kontynentu odnajdujemy także na innych stroni-
cach dziennika. Mam wrażenie, że doktor zaczyna widzieć coraz wyraźniej serię katakli-
zmów, jakie spadną na Europę.
Skądinąd zbiega się to z całym szeregiem proroctw mniej lub bardziej apokalipty-
cznych, związanych z Kalijugą, „wiekiem ciemności”, do którego kresu zbliżamy się — jak
nam powiadają — szybkim krokiem. Po całej Azji krąży w różnych bardzo formach legenda o
końcu wiszącym nad obecnym światem. Doktor Zerlendi jednakowoż wspomina o ewentu-
alnej „zmianie osi ziemskiej”; miałaby ona być bezpośrednią przyczyną kataklizmu. Jak rozu-
miem, według niego przesunięcie to pociągnęłoby za sobą potworną katastrofę sejsmiczną, w
czasie której pewne kontynenty zapadną się lub zmienią swe obecne zarysy, z wody zaś wy-
nurzą się nowe. Fakt, że wiele razy wspomina nazwę Atlantydy, skłania mnie do sądu, że
istnienie tego kontynentu uważał on za realne, jego zaś zniknięcie łączył z bliżej nieznaną
degeneracją moralną jego mieszkańców. Godne podkreślenia we wszystkich tych tragicznych
proroctwach wydaje mi się to, że wypowiedziano je na kilka lat przed pierwszą wojną świato-
wą, gdy świat pławił się jeszcze w iluzjach nie mającego kresu postępu.
Potem niespodziewanie — dnia 11 maja 1910 — powraca do opisów ćwiczeń jogi-
cznych, za pomocą których można osiągnąć niewidzialność ciała. Łatwo zrozumieć, dlaczego
nie przytaczam tutaj tych przerażających zwierzeń. Gdy czytałem linijki zapisane przez
doktora Zerlendi, ogarniało mnie dziwne uczucie paniki. Już przedtem widywałem niejeden
dokument — mniej lub bardziej autentyczny — odnoszący się do owego cudu jogicznego, ale
nigdy jeszcze nie mówiono o tym w sposób tak jasny i szczegółowy. Rozpoczynając tę moją
opowieść jeszcze się wahałem, nie wiedząc, czy mam przytoczyć tę właśnie przerażającą
stronicę. Dotarłszy do tego miejsca, po tylu tygodniach niezdecydowania i niepokoju zdałem
sobie sprawę, że czegoś takiego nie można wyjawiać. Pocieszam się myślą, że ci, którzy rozu-
mieją, co oznacza „samyama nad własnym ciałem”, będą wiedzieć, gdzie szukać wskazówek.

Wydaje się jednak, że eksperyment z niewidzialnością niewolny był od niebezpie-


czeństw. Wysiłek uczynienia swego ciała niewidzialnym dla oczu innych ludzi, w y r w a n i a
go ze światła spowodował taki wstrząs w całym organizmie, że po tym doświadczeniu doktor
przez wiele godzin pozostawał w omdleniu. „Chyba nie użyję tego sposobu, aby przedostać
się do Śambhali — notuje w czerwcu 1910. — Czas mojego ostatecznego odejścia zbliża się,
ale jeszcze nie wiem, czy jako niewidzialny dla innych będę miał na to dość sił.”
A znów dalej, tego samego miesiąca: „Niekiedy sam odczuwam strach przed siłami,
jakie skupiłem w sobie. Wola moja nie zna wahań, ale z trudem tylko potrafię zapanować nad
wszystkimi tymi mocami, które dotąd pomagały mi w dotarciu do niewidzialnych światów.
Dziś rano, zamknięty w swoim pokoju i pogrążony w kontemplacji, poczułem nagle, że atmo-
sfera rozrzedza się, a moje ciało zdumiewająco traci na wadze. Choć tego nie chciałem, unio-
słem się w górę, i pomimo iż usiłowałem chwytać się przedmiotów, wkrótce poczułem, że
czubkiem głowy dotykam sufitu. Przerażające w tym zdarzeniu jest to, że lewitacja nastąpiła
bez mojej woli, tylko dzięki siłom wyzwolonym przez kontemplację. Niemal straciłem kon-
trolę i jeden moment nieuwagi wystarczyłby, abym bezwładnie runął na podłogę.”
Zdarzało mi się już słyszeć o podobnych dziwnych wypadkach, gdy ten, kto usiłuje opa-
nować moce tajemne, nie potrafi w określonym momencie zachować jasności umysłu oraz
niewzruszonej woli, wówczas naraża się na niebezpieczeństwo stania się łupem sił magi-
cznych, wyzwolonych właśnie przez jego medytację. Mówiono mi w Hardwarze, że najstra-
szliwsze niebezpieczeństwa oczekują jogina nie na początku, ale pod koniec procesu samo-
doskonalenia, gdy uzyskuje on władztwo nad morderczymi siłami. Zresztą ze świata mitów
dowiadujemy się, że ci, którzy „upadli” najniżej, są właśnie tymi, którzy zdołali najbardziej
zbliżyć się do boskości. Lucyferska pycha także jest formą ciemnych mocy, jakie wyzwala
człowiek osiągając doskonałość i jakie ostatecznie mogą go zmiażdżyć.
.Nieco później, 16 sierpnia: „Zupełne oderwanie się od całego świata. Jedna tylko myśl
przyprawia mnie o dreszcz: Śambhala. Mój testament spisany został jeszcze w roku, gdy
urodziła się Smaranda. Jakikolwiek inny zapis, uczyniony teraz, gdy szykuję się do odejścia,
wzbudziłby podejrzenia”.
Potem, może jeszcze tego samego dnia, kilka skreślonych pośpiesznie linijek: „Myślę
sobie, że jednak ten zeszyt może wpaść w ręce kogoś, kto go zniszczy, nie podejrzewając jego
zawartości. W takim wypadku moje wysiłki zdania relacji ze spraw wyjątkowych okazałyby
się daremne. Ale nie smuci mnie to...” Dalej cała jedna linijka wymazana; częściowo udało
mi się jednak ją odcyfrować. „Jeśli ten, kto to przeczyta i zrozumie... będzie próbował zasto-
sować... poważny... nie da wiary.” Niewątpliwie doktor na chwilę przed odejściem powziął
zamiar udzielenia paru rad ewentualnemu czytelnikowi, przypominając jednocześnie o ryzyku
wynikającym dlań z bezmyślnego ujawnienia tajemnicy. Nie rozumiem, co skłoniło go do
rezygnacji z tych porad i wymazania rozpoczętego zdania, uszanowałem przecież tę jego
wolę, nie odkrywając najistotniejszego z doświadczeń.
19 sierpnia: „Znów obudziłem się niewidzialny, a przerażenie moje było tym większe,
że nie zrobiłem nic, aby ten stan osiągnąć. Całymi godzinami snułem się po dziedzińcu, od
czasu do czasu uświadamiając sobie, że jestem niewidzialny. Służba przechodziła obok nie
widząc mnie; z początku sądziłem, że to wskutek nieuwagi, ale rozglądając się wokoło stwier-
dziłem, że nie rzucam cienia. Poszedłem za jednym z fornali, idącym ku stajniom. Jak gdyby
wyczuł coś czartowskiego za sobą, bo ciągle się odwracał, wzrok miał niespokojny, a na ko-
niec przyśpieszył kroku, robiąc znak krzyża. Pomimo wszelkich wysiłków nie potrafiłem po-
wrócić do stanu widzialnego przed północą, gdy zdruzgotany obudziłem się na łóżku. Myślę,
że krańcowe wyczerpanie, jakie potem mnie ogarnęło, miało swe źródło w wysiłkach, aby
znów stać się widzialnym. Niewidzialność bowiem osiągnąłem przypadkowo, bez udziału
woli ani nawet świadomości...”
Jest to ostatni dłuższy zapis w dzienniku doktora. Późniejsze uwagi nie są już tak nie-
pokojące. „13 września. Od przedwczoraj wieczór nie mogę powrócić. Wziąłem ten zeszyt i
ołówek i piszę na schodach prowadzących na strych. Potem ukryję go pośród zeszytów do
nauki. Ale na myśl, że mógłbym zmylić drogę do Śambhali, ogarnia mnie trwoga...”
Zapisek ten datowany jest d w a d n i p o z n i k n i ę c i u. Gdyby ktoś mógł wówczas
odcyfrować rękopis i przeczytać świeżo zapisaną stronicę, zrozumiałby, że doktor jeszcze
znajduje się w domu, bardzo blisko swoich...

W tydzień później, postanowiwszy zwrócić zeszyt i przeczytać go w całości pani


Zerlendi, poszedłem na ulicę S. Wyszła mi naprzeciw stara gosposia. Powiedziała mi, że pani
jest chora, panienka zaś pojechała do Paryża.
— Tak ni stąd, ni zowąd?! — zdumiałem się.
— Tak sobie umyśliła jaśnie panienka — odrzekła niemal na mnie nie patrząc.
Widać było, że nie ma ochoty do zwierzeń. Zostawiłem jej swoją wizytówkę, mówiąc,
że wpadnę za kilka dni, aby zapytać o zdrowie pani. Dopiero jednak po tygodniu mogłem
znowu znaleźć się w tej okolicy. Drzwi wejściowe były zamknięte i dopiero po kilkakrotnym
dobijaniu się do nich oraz po bezskutecznym naciskaniu guzika zardzewiałego dzwonka wy-
szła mi na spotkanie stara gospodyni. Z trudem przemierzyła ogród, gdzie ostatnie kwiaty jak-
by zwiędły w ciągu jednej nocy, i mrucząc podeszła do furty.
— Pani wyjechała na wieś — oznajmiła — i powiedziała, że niby wróci. — Zamilkła
znów i dodała: — Ale nie powiedziała, kiedy...
Tej jesieni i zimy wiele razy wracałem przed zawsze zamknięte drzwi domu przy ulicy
S. W najlepszym razie otrzymywałem taką odpowiedź:
— W domu nikogo nie ma...
Nieraz gosposia nawet nie wychodziła, aby mi od powiedzieć. Potem wysłałem wiele
listów do pani Zerlendi, nie otrzymując jednak jakiejkolwiek odpowiedzi czy też potwierdze-
nia, że listy moje zostały przeczytane. Nie mogłem pojąć, co zaszło. Było niepodobieństwem,
aby pani Zerlendi w jakikolwiek sposób dowiedziała się, że odnalazłem i wziąłem z sobą
dziennik jej męża. Pewien byłem, że nikt nie widział, jak ukrywam go pod marynarką. Nawet
gdyby szpiegowano mnie wówczas przez dziurkę od klucza, i. tak nikt nie mógłby mnie
zaskoczyć: schowany zeszyt przemyciłem obok biblioteki zawierającej inne kajety doktora, z
ćwiczeniami.
Pod koniec lutego 1935 roku, przechodząc obok domu przy ulicy S. i widząc drzwi
otwarte, wszedłem. Wyznaję, że z wielką emocją naciskałem guzik przy drzwiach pod marki-
zą. Spodziewałem się, że wyjdzie mi na spotkanie ta sama mrukliwa staruszka, ale ku mojemu
zdziwieniu otworzyła mi młoda służąca. Spytałem, czy ktoś jest w domu. „Wszyscy są w
domu”, odparła. Dałem jej swoją wizytówkę i wszedłem do salonu. Po kilku minutach drzwi
od strony sypialni otworzyły się i przede mną stanęła Smaranda. Zmieniona była prawie nie
do poznania: wydawała się młodsza o dziesięć lat, na twarzy miała ładny makijaż, inny był
kolor jej włosów. Nim wyciągnęła do mnie rękę, raz jeszcze ze zdziwieniem spojrzała na mo-
ją wizytówkę. Cudownie udawała, że mnie nie zna. Swoje nazwisko wypowiedziała jak w
obliczu kogoś nieznajomego.
— Czemu zawdzięczam tę wizytę?! — zapytała.
Powiedziałem jej, że przez jakiś czas pracowałem w bibliotece doktora Zerlendi, że
starsza pani zna mnie dość dobrze — to ona właśnie poprosiła mnie o zbadanie archiwum jej
męża — i dodałem, że znam także i ją, Smarandę.
— Sądzę, że to jakieś nieporozumienie — odrzekła z uśmiechem. — Jestem pewna, że
nigdy nie został mi pan przedstawiony. Zresztą znam w Bukareszcie bardzo niewiele ludzi i
na pewno zapamiętałabym pańskie nazwisko albo wygląd...
— Mimo to pani Zerlendi zna mnie bardzo dobrze. Całymi tygodniami pracowałem tu,
w bibliotece — upierałem się, wyciągając rękę ku masywnym dębowym drzwiom.
Smaranda śledziła mój gest, potem spojrzała na mnie ze zdumieniem, jakby nie mogąc
uwierzyć własnym oczom.
— To, co mi pan mówi, jest dość dziwne — rzekła — bo rzeczywiście była tu kiedyś
biblioteka ojca. Ale było to wiele, wiele lat temu. W czasie okupacji biblioteka ta, bardzo
bogata, zmarnowała się...
Zacząłem się śmiać, nie wiedząc, co na to powiedzieć.
— Z trudem przychodzi mi uwierzyć w pani słowa — odrzekłem po długiej przerwie, w
czasie której patrzałem jej w oczy, zdecydowany dać do zrozumienia, że przejrzałem jej grę.
— Nie upłynęły jeszcze dwa tygodnie od czasu, gdy pracowałem w tej bibliotece. Znam
każdą jej półkę i mogę z pamięci opisać pani wszystko, co ona zawiera.
Mówiłbym dalej, ale Smaranda rzuciła się ku drzwiom sypialni, wołając:
— Mamo, mamo, chodź tu na chwilę, proszę!...
Zjawiła się pani Zerlendi trzymająca za rączkę jakiegoś chłopczyka. Skłoniłem się głę-
boko, ale po jej spojrzeniu zrozumiałem, że nie zamierza mnie rozpoznać.
— Ten pan utrzymuje, że przed dwoma tygodniami pracował w „bibliotece” — powie-
działa wskazując na masywne dębowe drzwi.
Pani Zerlendi popatrzyła na mnie z urażonym zdumieniem, pogłaskała dziecko po
główce i szepnęła doń:
— Hans, idź się pobawić...
— Czyż nie napisała pani do mnie sama, abym przyszedł, czyż sama nie zaprowadziła
mnie pani do biblioteki? Prosiła mnie pani nawet, abym kontynuował biografię doktora
Honigbergera, zaczętą przez pani męża — dodałem.
Oszołomiona pani Zerlendi spoglądała to na mnie, to na Smarandę. Grała, przyznaję,
cudownie i poczułem, jak krew napływa mi do twarzy.
— Mój pierwszy mąż, doktor Zerlendi, istotnie zajmował się życiem pewnego saskiego
lekarza, ale proszę mi wierzyć, drogi panie, że nie pamiętam jego nazwiska. Od śmierci mego
pierwszego męża upłynęło już dwadzieścia pięć łat, a biblioteka nie istnieje od czasów wo-
jny...
Ponieważ stałem jak skamieniały ze wzrokiem utkwionym w drzwi, które tyle razy — i
to zaledwie przed dwoma tygodniami — otwierałem, pani Zerlendi dorzuciła:
— Smarando, pokaż panu pokój...
Postąpiłem za nią bezwiednie i osłupiały stanąłem w progu, spoglądając na nowy kształt
biblioteki. Na swych miejscach pozostały tylko kandelabr i firanki. Biurko, półki z książkami,
wielki dywan — wszystko zniknęło. Ten ogromny pokój był teraz czymś w rodzaju living-
roomu, gdzie stały dwa stoliczki do herbaty, kilka kanap, stolik do bridża, leżało parę skór
przed kominkiem. Miejsce, gdzie stały niegdyś szafy biblioteczne, zajmowała podniszczona
tapeta, zasłonięta częściowo przez obrazy i starą broń. Galeria drewniana, ciągnąca się wzdłuż
trzech ścian, zniknęła. Oniemiały, zamknąłem drzwi.
— Miała pani rację — rzekłem — biblioteka przepadła. Gdybym przynajmniej
wiedział, kto ją nabył — dodałem. — Miałbym ochotę bliżej zająć się Honigbergerem...
— Ależ, drogi panie — odezwała się pani Zerlendi — biblioteka przepadła prawie
dwadzieścia lat temu...
— Jednakowoż faktem najbardziej znamiennym pozostaje to, że mnie pani nie poznaje
— uśmiechnąłem się.
Zdawało mi się, że dłoń pani Zerlendi drgnęła leciutko, ale nie mogę twierdzić, że tak
naprawdę było.
— Nasze zdumienie jest jeszcze większe, panie — zaczęła Smaranda. — Jest co naj-
mniej dziwne, że ktoś rozpoznaje pokój, w którym dwadzieścia lat temu mieściła się biblio-
teka, pokój, do którego, o ile mi wiadomo, ostatnimi czasy nikt obcy raczej nie wchodził...
Zbierałem się do odejścia, uświadomiłem sobie, że z powodów nie znanych mi żadna z
obu pań nie chce mnie rozpoznać. Czyżby postępowały tak pod wpływem jakiejś niewidzia-
lnej siły, oddziałującej stamtąd?
— Ciekaw jestem, czy przynajmniej ta stara kulawa gosposia, z którą wiele razy rozma-
wiałem parę tygodni temu, potrafi mnie rozpoznać — dodałem.
Pani Zerlendi gwałtownie obróciła się ku Smarandzie.
— On mówi o Arnice — szepnęła przerażona.
— Ależ Arnica umarła piętnaście lat temu — wy krzyknęła Smaranda. — Jakże mógłby
ją widzieć kilka tygodni temu...
Czułem, jak umysł mój się rozpada, a wzrok mętnieje. Gdybym zwlekał jeszcze parę
minut, niechybnie runąłbym tam bez zmysłów do ich stóp. Wyjąkałem jakieś słowa przepro-
sin i odszedłem niemal nie mając odwagi podnieść oczu. Dopiero po długim błąkaniu się po
ulicach i jakim takim przyjściu do siebie zacząłem jakby pojmować sens tego oszałamiające-
go zdarzenia. Nikomu jednak nie ośmieliłem się go wyznać, nie od kryję go też w tej opowie-
ści. Życie moje i tak wystawione było na dość różnych prób w związku z tajemnicami, do
których badania zachęcała mnie pani Zerlendi, choć rozwiązanie doktora zostało mi oszczę-
dzone...

W kilka miesięcy po tym, co wyżej opowiedziałem, znów przechodziłem ulicą S. Zabu-


dowania spod numeru 17 zawaliły się. Żelazne sztachety powyrywano, w sadzawce piętrzyło
się stare żelastwo i płyty kamienne. Czatowałem przez dłuższy czas, aby choć na chwilę
ujrzeć którąś z obu kobiet i dowiedzieć się czegoś w związku z ich niezrozumiałym zacho-
waniem. Byli tam jednak tylko robotnicy i przedsiębiorca, który ich popędzał. Na koniec
ruszyłem ku wylotowi ulicy, nieomal przejęty bólem z powodu tej tajemnicy; ani rusz nie
mogłem przeniknąć jej do końca. Wydało mi się, że widzę przed sobą chłopca, z którym pani
Zerlendi weszła do salonu. Krzyknąłem do niego:
— Hans, dobrze, że cię widzę, Hans!
— Nie nazywam się Hans — odpowiedział mi dość grzecznie. — Nazywam się Ste-
fan...
I poszedł dalej nie patrząc wstecz, powoli, jak dziecko, któremu przykro, że nie ma się z
kim bawić.
Nie wierzę, że znalazłoby się w tej chwili na świecie
dwudziestu takich ludzi. Ale musi być choćby jeden
albo dwóch. To oni spajają wszystko i chronią wszech-
świat przed rozsypaniem się *.

Th. Merton

Posłowie

Nowelka Tajemnica doktora Honigbergera — obok powieści Noce w Serampore — zajmuje w


dorobku literackim M. Eliadego miejsce dość szczególne. Wielki uczony z upodobaniem zajmuje się
opowiadaniem i powieścią fantastyczną {napisał ich co najmniej kilkanaście); są to na ogół utwory
ideowo związane z naukową specjalnością Eliadego — fenomenologią przeżycia religijnego. Wiele z
nich wywodzi się — według świadectwa samego autora — z jego prac teoretycznych i ilustruje jedną
z najważniejszych koncepcji Profesora, określaną przezeń jako rupture de niveau (przełamanie pozio-
mu), kiedy to podmiot w przeżyciu religijnym transcenduje poza „normalną”, świecką, codzienną
płaszczyznę doświadczania bytu i wkracza w inną jakościowo rzeczywistość, odkrywając sakralny
wymiar istnienia. Odsłaniają się przed nim wówczas takie strony i aspekty rzeczywistości, jakie nie
mogą być dane w doświadczeniu potocznym. Nie znaczy to wszakże, aby owo przełamanie poziomu
nie mogło nastąpić w fizycznej sferze codzienności i że prowadzić do niego musi droga konfesyjnie
zdeterminowana; owszem, codzienność niejako „sama” odsłania nam, nieraz w przelotnym błysku,
swoje inne, ukryte oblicze, swoją „podszewkę”. Sam Eliade tak mówi na ten temat: „Pisząc Węża
mimowiednie i mimowolnie udało mi się zilustrować pewną ideę, którą miałem później rozwinąć w
dziełach filozoficznych i religioznawczych, mianowicie, że sakralne pozornie nie różni się od świe-
ckiego, że fantastyczne przybiera maskę tego, co powszednie, i że świat, aczkolwiek jest tym, czym
się nam wydaje, jest także szyfrem i kodem. (...) Fantastyczne, występujące w przebraniu codzien-
ności, jest też tematem kilku nowel, jakie napisałem o wiele później, jak np. U Cyganek, w 1959 roku,
i Most, w 1964. W gruncie rzeczy mógłbym niemal powiedzieć, że temat ten stanowi zwornik wszy-
stkich moich pism wieku dojrzałego **” .
Taką sytuacją prowadzącą do przeżycia sacrum z rozlicznymi jej konsekwencjami (przełamanie
poziomów, zanik granicy pomiędzy podmiotem a przedmiotem doświadczenia) może być na przykład
miłość — jedna z ostatnich enklaw przeżycia sacrum, jakie jeszcze pozostały współczesnemu człowie-
kowi, żyjącemu we wspólnotach na ogół zsekularyzowanych. Żyjemy otoczeni tajemnicami. Pełne ich
są ulice miast; większość fantastycznych historii Eliadego dzieje się w Bukareszcie, który jest dlań
„przestrzenią imaginacyjną”. E. Simion, znany krytyk rumuński i autor wstępu do wydanego w 1980
roku w Bukareszcie zbioru nowel fantastycznych M. Eliadego pt. In curte la Dionis (Na dworze
Dionizosa), ujmuje to tak: „Jest to przestrzeń bukareszteńska — miasta pełnego znaków, epifanii,
miasta inicjacyjnego; jego ulice kryją stare tajemnice i ludzi nieświadomie noszących w sobie mity”.
Tajemnica doktora Honigbergera wpisuje się, jak widać, w tę regułę, ale tylko do pewnego
stopnia. Fabuła osadzona jest wprawdzie w realnie istniejącym Bukareszcie i w biografii młodych lat
autora (pobyt w Indiach w latach 1927-31, studia — teoretyczne i praktyczne — nad systemem Jogi),
stanowi ona jednak tylko ramkę; pomieścił w niej autor dość szczegółowy opis pewnych technik
jogicznych (po sanskrycku: samyama) prowadzących do uzyskania władz nadnaturalnych (siddhi), w
tym przypadku władzy osiągania niewidzialności.
Nie będę szczegółowo rozwodził się w komentarzach do praktyk doktora Zerlendi; Eliade
właściwie zapowiada tu tylko treść swoich dwu szeroko już znanych (niestety, jeszcze nie polskiemu
czytelnikowi, choć pierwsza z nich jest już przetłumaczona i czeka na publikację) klasycznych prac z

* Th. Merton, Posiew kontemplacji, Kraków 1982, wyd. Znak, przeł. M. Morstin-Górska, str. 133.
** M. Eliade, „Les promesses de l'equinoxe”, Mémoire, I, 1907—1937, Paris, Gallimard 1980, str. 446.
dziedziny Jogi — Le Yoga, Immortalité et Liberté (1954) i Patanjali et le Yoga (1962). (Książki te
rozwijają i pogłębiają temat, nad którym pracował M. Eliade właśnie w okresie tajemniczych wyda-
rzeń na ulicy S.; wynikiem tej pracy był esej pt. Yoga — Essai sur les origines de la mystique indien-
ne, 1936). Sam Eliade stwierdza w zapiskach autobiograficznych zależność Tajemnicy... od tej pracy.
Nad paroma szczegółami przecież warto się zatrzymać.
Zacznijmy od zakończenia opowiadania.
Oto w wydanych niedawno dziennikach M. Eliadego * pod datą 1 marca 1947 roku czytamy:
„Pauwels pisze mi, że Tajemnicę doktora Honigbergera przeczytał z entuzjazmem; sądzi, że «może
ona zainteresować szerokie kręgi czytelników, ale tych prawdziwych, bowiem nie tyle jest to rzecz
rozrywkowa, co dająca do myślenia». (...) Ale nie bardzo zrozumiał zakończenie...”
Zakończenie jest istotnie zaskakujące i nastręcza trudności w interpretacji. Jeśli jednak ktoś taki
jak Pauwels nie zrozumiał go dobrze, to i my, zwykli czytelnicy, moglibyśmy się uważać za rozgrze-
szonych... Sorin Alexandrescu, autor eseju wstępnego do tomu La Ţigănci şi alte povestivi (U Cyga-
nek i inne opowieści) widzi w nim tylko pewien chwyt literacki ratujący epicko i artystycznie tekst i
wprowadzający (dopiero teraz!) element fantastyczny jako taki (str. XXIX) — przez postawienie pod
znakiem zapytania wszystkich przedstawionych wydarzeń. Natomiast pewna inteligentna osoba, z
którą dyskutowałem na ten temat, dostrzega tu wręcz wewnętrzne „pęknięcie” logiczne i brak autor-
skiej konsekwencji. Z punktu wymagań rozumu dyskursywnego ma zapewne rację; na przykład różne
płaszczyzny czasowe zostały w tej opowieści nie tyle „przełamane”, co „potrzaskane”, zachodzą na
siebie i piętrzą się jak kra na wiosennej rzece. Ale zwróćmy uwagę na to, iż narrator tajemniczym
jakimś sposobem zostaje na krótko „wciągnięty” w eksperyment ontologiczny doktora Zerlendi, który
wedle klasycznych reguł indyjskiego systemu Jogi osiąga „stan nieuwarunkowany”, „wyzwolenie”
(moksza), przezwycięża rozliczne determinacje „zwyczajnego” bytowania, „przełamuje poziom”;
istota tego doświadczenia jest par excellence paradoksalna. Używając technicznego terminu Jogi:
Zerlendi osiąga „czwarty stan” (turiya), czyli trans kataleptyczny, i w y c h o d z i p o z a c z a s.
Fizyczną konsekwencją tego jest, na przykład, nieodnawianie się zarostu (czyli niestarzenie się ciała).
To zawieszenie praw działania czasu objęło również w jakimś stopniu universum narratora: stwierdza
on, że czas wobec niektórych osób z otoczenia pani Zerlendi zachowywał się w ciągu kilku miesięcy
„nienormalnie”.
Roztropność jest cnotą, pomińmy więc zagadnienie, czy zdobycie drogą ascezy jogicznej
(tapas) władzy stawania się niewidzialnym jest możliwe; zbyt mało wiarygodnych danych mamy o
zadziwiających osiągnięciach joginów, aby móc poruszać ten problem. (Inaczej ma się sprawa z osią-
ganiem przez nich w dowolnym momencie transu kataleptycznego: badania przeprowadzone w latach
trzydziestych przez dr T. Brosse i J. Filliozat potwierdziły posiadanie tego rodzaju władzy przez
hathajoginów. Mogą oni wprowadzać się w stan pozornej śmierci i trwać w nim wiele godzin, a nawet
dni, co umożliwia im długie przebywanie pod wodą czy w grobie. Zdarzenie takie opisuje m.in. —
bynajmniej nie wymyślony przez Eliadego — J. M. Honigberger w swej książce Thirtyfive years in
the East, wydanej w Londynie w 1852 roku. Oto w obecności maharadży Lahore, Randżit-Singha i
jego dworu, jogina Haridasa, po osiągnięciu przezeń stanu katalepsji, grzebią na czterdzieści dni w
ogrodzie. Po czym odkopują i przywracają do życia nacierając mu ciało i kładąc gorące kompresy na
głowę).
Jaki jest cel jogina, latami całymi uprawiającego ostrą ascezę i ćwiczącego ducha w koncen-
tracji na jednym obiekcie (ekãgratã), głębokiej enstazie (samãdhi) i medytacji (dhyãna)? Czy chodzi
mu tylko o uzyskanie nadnaturalnych władz, żeby popisywać się nimi na bazarach jako fakir lub
zdobywać sławę i — co gorsza — bogactwo? Oczywiście nie. Cechą wszystkich nurtów duchowości
indyjskiej jest ścisłe podporządkowanie religijnej teorii i praktyki celom soteriologicznym, tj. odno-
szącym się do zbawienia; hindus określi je jako mukti (wyzwolenie), buddysta — jako nirwanę, droga
zaś do niego wiedzie poprzez Poznanie (jñaña) ostatecznej Rzeczywistości. Poznanie to ma zresztą
charakter negatywny, polega na zniszczeniu przyrodzonej ludzkiemu duchowi Niewiedzy (avidyã) i
wykorzenieniu cierpienia. Taki jest cel również technik jogicznych stanowiących, jako dyscyplina
praktyczna i przygotowawcza, część składową wszystkich bodaj religii indyjskich.
Ale doktor Zerlendi nie był, o ile można wnioskować, ani buddystą, ani wisznuitą, ani dżinistą;
siddhi niewidzialności (symbolizująca tu tylko uwolnienie się od wszelkich uwarunkowań materii)

* M. Eliade, Fragments d'un journal, t. I, Paris Gallimard 1980.


potrzebna mu tedy była do czegoś innego niż zbawienie indywidualne.
W ten sposób stanęliśmy przed centralnym, jak sądzę, motywem opowiadania. Jest nim mit
Śambhali.
Mit Śambhali, rajskiego kraju „gdzieś na północy”, siedziby bodhisattwów, skąd na cały świat
promieniuje dobro i mądrość — jeszcze do niedawna był bardzo popularny w Azji Centralnej, szcze-
gólnie w Tybecie. Jedną z istotnych jego idei jest przekonanie, iż bytujące tam całkowicie wyzwolone
„istoty wielkiego ducha” (mahãtma) podtrzymują istnienie i porządek świata, który bez ich wszech-
ogarniającej miłości uległby zagładzie w następstwie katastrof kosmicznych. To właśnie z Śambhali
ma wyjść przyszły Budda — Maitreja, i od Śambhali ma się rozpocząć ostateczna wojna pomiędzy
siłami Zła i Dobra; Dobro wyjdzie z niej triumfując, aczkolwiek przedtem kilkakroć zostanie srodze
pognębione przez moce ciemności. (Ten motyw mitu przypisywany jest wpływom manichejskim).
Legenda o Śambhali związana jest z buddyzmem mahajanistycznym i szczególnie, jak powie-
dzieliśmy, popularna w Tybecie od około XI wieku. Łączy się ona ściśle — co wykazał J. N. Roerich,
znakomity tybetolog rosyjski — z ezoterycznym cyklem tantrycznym buddyzmu tybetańskiego zwa-
nym po tybetańsku Dus-kyi 'khor-lo, a po sanskrycku Kalaczakra („Koło Czasu”) i początkami tybe-
tańskiego systemu liczenia czasu w cyklach sześćdziesięcioletnich, który jakoby został przyniesiony z
Śambhali w 1027 roku.
Piśmiennictwo w języku tybetańskim odnoszące się do systemu Kalaczakry oraz do Śambhali
jest bardzo pokaźne. Każdy znaczniejszy lama, który studiował w specjalnych kolegiach cztery najwy-
ższe cykle tantryczne, za swój punkt honoru uważa zostawienie komentarza do głównego tekstu syste-
mu noszącego nazwę Kãlacakramūlatantra („Tantra podstawowa systemu Kalaczakra”); wielu zosta-
wiło też przewodniki (tyb. lam-yig) opisujące drogę do Śambhali. Najbardziej znany spośród nich
wyszedł spod ręki trzeciego Panczen Lamy imieniem bLo-bzang dpal-ldan ye-śes (1738-1780), który
był też specjalistą od wtajemniczeń w zawiły system Kalaczakry. W jego biografii w języku tybetań-
skim * czytamy na przykład: „I podobnie jak w Śambhali w dawnych czasach król Kulikamańdżuśri-
kirti [tyb. Rigs-ldan 'jam-dpal-grags] wtajemniczał w wielką mandalę mędrca Ñi-ma'i śing-rta wraz z
wieloma tysiącami uczniów, tak i on w Taszilhunpo [siedziba Panczen Lamów] szczegółowo wyłożył
zgromadzonym mnichom świętą naukę o Kole Czasu, oddał cześć i ofiarował mandalę, a wszystko
ozdobił swym błogosławieństwem”.
Charakterystyczne jest, że przewodniki te — a za nimi pobożni pielgrzymi i asceci — brały
istnienie Śambhali dosłownie. Nic przeto dziwnego, że jezuici S. Cacella i J. Cabral, od których
pochodzą pierwsze w piśmiennictwie europejskim wzmianki o Śambhali, znalazłszy się w 1627 roku
w Bhutanie, również zapragnęli dotrzeć do legendarnego królestwa bodhisattwów. Ale dotarli jedynie
do miasta Szigace w tybetańskiej prowincji Cang, gdzie w każdym razie upewnili się, że Śambhala to
nie Kataj (Chiny), lecz prawdopodobnie „Wielka Tartaria”, o której pisał już Marco Polo.
Tymczasem — jak słusznie domyśla się dr Zerlendi — Śambhali należało szukać na innym, by
tak rzec, poziomie ontologicznym. To kraina niewidzialna, więc niedostępna istocie widzącej. By do
niej dotrzeć, należało uwolnić się od widzialnego ciała; oto i wyjaśnia się sens wysiłków doktora
Zerlendi.
Jest rzeczą ciekawą, że i w tybetańskiej literaturze o Śambhali nie brak — co prawda dość
zawoalowanych — napomknień o niematerialnym sposobie istnienia tej krainy. Otóż tym, którzy
zamierzali się tam wybrać w poszukiwaniu „wiedzy bodhisattwów” (czyli wtajemniczenia w tajniki
Kalaczakry, szczególnie w jej astrologię i astronomię), z reguły we śnie — albo gdy byli już w drodze
— ukazywał się wspaniały, majestatyczny mnich przestrzegający, że wędrówka do Śambhali jest
bardzo długa i uciążliwa i że właściwie czas potrzebny na jej odbycie — cztery miesiące — lepiej
zużyć na zapoznanie się z upragnioną wiedzą na miejscu. Po czym okazywało się, że owa tajemnicza
postać to wcielenie bodhisattwy Mańdżuśri albo Awalokiteśwary, którzy cudownym sposobem prze-
lewają wiedzę w adepta, aż staje się on „jak czasza wypełniona wodą”, wedle tybetańskiego określe-
nia. Coś takiego przydarzyło się uczonemu mnichowi Tsilu i wielu innym; koniec końców wędro-
wanie do Śambhali okazywało się zawsze niepotrzebne, „wiedzę bodhisattwów” można było otrzymać

* Lam-rim bla-brgyund rnam-thar, zamieszczone w Biographical Dictionary of Tibet and Tibetan


Buddishm, vol. 5, Dharamsala, 1973, str. 532.
innym, cudownym sposobem *. Owa wiedza (czy raczej gnoza) występuje często w tekstach tybetań-
skich pod określeniem lha'i bdud-rtsi, „nektar [nieśmiertelności] bogów” (sanskr. amrta), podtrzymu-
jący, jak sądzić należy, życie wszechświata.
Czytelnikowi może się wydać, że te dywagacje zaprowadziły go zbyt daleko; wracamy przeto
do tajemniczego eksperymentu doktora Zerlendi. Przejęty do głębi perspektywą strasznych nieszczęść
grożących ludzkości, usiłuje dotrzeć do Śambhali, by stamtąd, wespół z innymi „mahatmami”, czuwać
nad losem świata. Narratora uderzył profetyczny ton zwierzeń doktora; wszak spisywał je on na kilka
lat przed I wojną światową... Jeśli weźmiemy pod uwagę datę opublikowania naszej nowelki (1940),
to przypowieść o Śambhali nabrać może nowego sensu — można ją odczytywać jako metaforycznie
ujętą troskę autora o losy świata zagrożonego wybuchającym właśnie kataklizmem drugiej wielkiej
wojny... I wiarę, że w ostatecznym rachunku jego dalsze istnienie zależy od mocy ludzkiego ducha, od
przezwyciężenia mroków „wieku żelaza”, Kalijugi, w którym przyszło nam żyć. Od — może —
jednego człowieka, bytującego gdzieś w swojej niewidzialnej Śambhali. Może nawet niezbyt od nas
odległej.

Ireneusz Kania

* Czytamy o tym w komentarzu uczonego tybetańskiego mKhas-grub-rje, cyt. przez J. N. Roericha (Jour-
nal of Urusvati Himalayan Research Institute of Roerich Museum, vol. II, 1932, art. Studies in the Kãlacakra).

You might also like