Professional Documents
Culture Documents
TAJEMNICA DOKTORA
HONIGBERGERA
TYTUŁ ORYGINAŁU: SECRETUL DOCTORULUI HINIGBERGER
PRZEKŁAD: IRENEUSZ KANIA
Pewnego jesiennego ranka 1934 roku posłaniec przyniósł mi dosyć dziwny list, mó-
wiąc, że oczekuje natychmiastowej odpowiedzi. Pisała do mnie pani, której nazwiska — Zer-
lendi — nigdy przedtem nie słyszałem, zapraszała mnie do siebie na popołudnie, jeszcze tego
samego dnia. Był to list bardzo poprawny, nadzwyczaj uprzejmy, taki, jakie w czasach na-
szych rodziców zwykła pisać kobieta, gdy zwracała się do nieznajomego mężczyzny. „Do-
wiedziałam się, że nie dawno powrócił pań ze Wschodu, i sądzę, że z zainteresowaniem zba-
dałby pań zbiory zgromadzone przez mego męża” — pisała między innymi. Wyznaję, że bar-
dzo mało obchodziły mnie podówczas znajomości, do jakich zawierania nakłaniano mnie z
tego oto powodu, że kilka lat przemieszkałem na Wschodzie. Nie jeden raz musiałem rezy-
gnować z przyjaźni, zapowiadającej się skądinąd bardzo miło, tylko dlatego, że nie godziłem
się na wygłaszanie banałów na temat „tajemnic Azji”, fakirów, cudów lub perypetii w dżu-
nglach — sensacyjne szczegóły, których komentowania oczekiwał ode mnie mój towarzysz
czy towarzyszka. List Pani Zerlendi wspominał atoli o jakichś zbiorach orientalnych, nie
określając dokładnie ich rodzaju ani rozmiarów; wystarczyło to, aby obudzić moją ciekawość.
Tak naprawdę interesowało mnie życie Rumunów, którzy ulegli namiętności do Orie-
ntu. Aby być szczerym, muszę powiedzieć, że na wiele lat przed tym zdarzeniem u jednego z
antykwariuszy na bulwarze nad Dymbowicą odkryłem skrzynię pełną książek odnoszących
się do Chin; widać było, że ktoś je przez długi czas dokładnie studiował, nosiły bowiem adno-
tacje, a niekiedy nawet ołówkowe poprawki poczynione przez człowieka, który je był kupił i
którego podpis — Radu C. — odnalazłem na wyklejkach większości spośród nich. Ów Radu
C. nie był przecież amatorem. Książki jego, obecnie w moim posiadaniu, świadczyły, że od-
dawał się on poważnym i systematycznym studiom nad językiem chińskim. W samej rzeczy
opatrzył uwagami sześć tomów Mémoires historiques Sy-Ma Ts'iena w tłumaczeniu Edouarda
Chavannesa, korygując wszystkie błędy drukarskie chińskich tekstów,. znał klasyków chiń-
skich w wydaniu Couvreura, prenumerował czasopismo „T'oung Pao” i kupił wszystkie tomy
Variétés sinologiques, jakie ukazały się w Szanghaju do chwili wybuchu wojny. Zaciekawił
mnie ten człowiek; w części odtworzyłem go sobie z jego biblioteki, choć przez długi czas nie
mogłem natrafić na jego pełne nazwisko. Tych paręset tomów antykwariusz nabył około 1920
roku i poza kilkoma książkami ilustrowanymi, które sprzedał od razu, nie znalazł amatorów
na ową kolekcję tekstów i studiów sinologicznych. Wówczas zadałem sobie pytanie: kim
mógł być ów Rumun, który tak poważnie zabrał się do języka chińskiego i po którym nie zo-
stało nic, nawet pełne nazwisko? Cóż za tajemnicza pasja pchnęła go ku odległym obszarom,
do jakich wszakże nie pragnął zbliżyć się po amatorsku, lecz ucząc się ich języka i zgłębiając
mozolnie historię? Czy udało mu się kiedykolwiek wyjechać do Chin, czy też może zginął
przedwcześnie w jakiejś frontowej jamie?
Na niektóre spośród tych pytań, zadawanych sobie z niedowierzaniem i melancholią,
przerzucając tam, u antykwariusza, na bulwarze kartki książek, odpowiedź miałem otrzymać
znacznie później. Zresztą odpowiedź, która też uwikłana była w nieoczekiwane tajemnice.
Ale to już całkiem inna historia, nie mająca związku z wydarzeniami, jakie teraz zaczynam
opisywać. Wspominając jednak owego Radu C., jak i kilku innych orientalistów-amatorów i
miłośników spraw wschodnich, działających niegdyś anonimowo tu, w Rumunii, postanowi-
łem przyjąć zaproszenie nieznajomej.
Owego popołudnia byłem przed domem na ulicy S. Zatrzymawszy się naprzeciwko nu-
meru 17 rozpoznałem w nim jeden z tych domów, obok których nie potrafiłem nigdy przejść
nie zwolniwszy kroku, aby go szpiegować, ożywiony pragnieniem odgadnięcia, co dzieje się
za leciwymi murami, kto tam bytuje i z jakim przeznaczeniem się zmaga. Ulica S. znajduje
się w samym centrum Bukaresztu, bardzo blisko Calea Victoriei. Jaki to cud sprawił, że ostał
się nietknięty bojarski dom pod numerem 17, z żelaznym ogrodzeniem, z wyżwirowanym
dziedzińcem i wybujałymi swobodnie wierzbami oraz kasztanowcami, których cień przytła-
czał część fasady? Furta otwierała się ciężko; po czym idąc pomiędzy rabatami z pysznymi
kwiatami jesieni, natrafiało się na sadzawkę, w której woda dawno wyschła, oraz na dwa kra-
snoludki w wypłowiałych czapeczkach. Panował tu jakby inny klimat. Świat, który z wolna
zgasł w innych pięknych dzielnicach Stolicy, tu przetrwał — godny, nie podlegając agonii,
upadkowi i nędzy. Był to dom z dawnych czasów, ale dobrze utrzymany. Tylko wilgoć drzew
przedwcześnie okryła plamami fasadę. Główne wejście osłonięte było, stosownie do zwycza-
ju sprzed czterdziestu lat, wachlarzem z przydymionego szkła. Parę kamiennych schodów
pozieleniałych od mchów i opatrzonych po bokach olbrzymimi donicami z kwiatami wiodło
do markizy o kolorowych górnych szybkach Obok dzwonka nie było nawet wizytówki.
Oczekiwano mnie. Stara, utykająca gosposia otworzyła mi natychmiast i poprosiła do
ogromnego salonu. Zaledwie miałem czas rozejrzeć się po meblach i obrazach, gdy spoza
dębowych drzwi ukazała się pani Zerlendi. Była to kobieta po pięćdziesiątce, której nie mo-
żna było zapomnieć, nawet jeśli spotkało się ją jeden jedyny raz. Pani ta nie starzała się jak
wszyscy. Albo może starzała się podobnie jak kobiety z przeszłych stuleci — tajemnym
jakimś sposobem rozumiejąc, że poprzez śmierć przybliży się do wielkiego rozświetlenia
wszystkich znaczeń, nie zaś do końca ziemskiego życia, stopniowego uwiądu i ostatecznego
stopienia się ciała z ziemią. Zawsze dzieliłem ludzi na dwie kategorie — tych, którzy pojmują
śmierć jako kres życia i ciała, oraz tych, którzy widzą w niej początek nowej egzystencji
duchowej. I nie usiłuję wyrabiać sobie zdania o nowo spotkanym człowieku, nim nie dowiem
się, co naprawdę sądzi on o śmierci. Zresztą może mnie wprowadzić w błąd największa inteli-
gencja i najbardziej niepokojący urok.
Pani Zerlendi usiadła w fotelu i wskazała mi gestem, w jakim nie dostrzegłem zwykłej
dla kobiet w pewnym wieku poufałości, drewniane krzesło z wysokim oparciem.
— Dziękuję, że pań przyszedł — rzekła. — Mój mąż bardzo byłby rad z poznania pana.
On także kochał Indie, może bardziej, niż pozwalał mu na to jego zawód lekarza...
Szykowałem się do wysłuchania długiej opowieści, uradowany jednocześnie tym, że
będę mógł uważnie, ale nie niegrzecznie, przypatrywać się dziwnej twarzy pani Zerlendi. Pani
domu umilkła jednak na chwilę, potem zaś spytała, pochylając z lekka czoło w moją stronę:
— Czy zna pań życie i pisma doktora Honigbergera? Mąż mój powziął miłość do Indii
za pośrednictwem książek tego niemieckiego lekarza z Braszowa. Zainteresowanie historią
chyba odziedziczył — była ona namiętnością całej rodziny — jednak po odkryciu prac
Honigbergera zaczął zajmować się Indiami. W istocie przez kilka lat zbierał tylko materiały,
nawet rozpoczął monografię o niemieckim doktorze. Sam był lekarzem i sądził, że potrafi
napisać coś takiego.
Wyznaję, że bardzo mało wiedziałem podówczas o doktorze Johanie Honigbergerze.
Przypomniałem sobie, że wiele lat przedtem czytałem jego główną książkę Thirty-five years
in the East, w angielskim przekładzie, jedynym, jakim dysponowałem w Kalkucie. W owym
czasie zajmowałem się filozofią i technikami Jogi i książkę Honigbergera studiowałem przede
wszystkim z punktu widzenia szczegółów dotyczących tych praktyk tajemnych, które doktor,
jak się wydaje, znał z własnego doświadczenia. Ponieważ jednak książka ukazała się w poło-
wie ubiegłego wieku, podejrzewałem autora o niejaki brak postawy krytycznej. Ale nie wie-
działem, że ów doktor, cieszący się wielką famą jako orientalista, pochodzi ze starej braszo-
wskiej rodziny. Otóż teraz zaciekawił mnie właśnie ten szczegół.
— Mąż mój prowadził obfitą korespondencję z różnymi lekarzami i uczonymi, którzy
znali Honigbergera, bo chociaż umarł on w Braszowie w 1869 roku, wkrótce po swoim
powrocie z ostatniej podróży do Indii, żyło jeszcze dość dużo ludzi, którzy się z nim zetknęli.
Jeden z jego synów osiągnął stanowisko sędziego w Jassach; było to dziecko z pierwszego
małżeństwa doktora, ale mężowi nie udało się go poznać, choć często jeździł do Jass tropem
jakichś papierów...
Mimowiednie zacząłem się uśmiechać. Zdumiewała mnie precyzja szczegółów z bio-
grafii Honigbergera, jakie znała pani Zerlendi. Odgadła snadź moją myśl, dodała bowiem:
— Rzeczy te tak bardzo go zajmowały, że na zawsze utkwiły w moim umyśle. Te, a
także wiele innych...
Nagle umilkła, zamyślona. W późniejszym czasie miałem okazję przekonać się, jak
wiele i jak dokładnie wiedziała pani Zerlendi o doktorze Honigbergerze. Przez cały wieczór
opowiadała mi tylko o pierwszym jego pobycie w Indiach, po którym spędził około czterech
lat w Małej Azji, rok w Egipcie i siedem lat w Syrii. Łatwo było pojąć, że pani Zerlendi
wielokrotnie studiowała książki i rękopisy męża, jak gdyby niegdyś sama żywiła pragnienie
doprowadzenia do szczęśliwego końca rozpoczętej przez niego pracy.
Prawdą jest, że niełatwo można się było otrząsnąć z tajemniczego uroku owego sa-
skiego doktora — doktora z własnego mianowania, bo oficjalnie miał tylko dyplom farmaceu-
ty. Więcej niż połowę swego długiego życia Honigberger spędził na Wschodzie. Osiągał
kolejno godności: lekarza nadwornego, farmaceuty, dyrektora Arsenału i admirała maharadży
Randżit-Singha z Lahore. Wielokrotnie dochodził do poważnej fortuny i tracił ją. Honigber-
ger, awanturnik wielkiego formatu, nie był jednak nigdy szarlatanem. Był człowiekiem
biegłym w bardzo wielu naukach — jawnych i tajemnych, jego zaś zbiory etnograficzne,
botaniczne, numizmatyczne i dzieł sztuki wzbogaciły wiele świetnych muzeów. Łatwo było
zrozumieć, dlaczego doktor Zerlendi, pasjonujący się przeszłością naszego narodu i historią
medycyny, tyle lat życia poświęcił odtworzeniu i odszyfrowaniu prawdziwej biografii Ho-
nigbergera.
— Otóż doszedł on właśnie do wniosku — zwierzała mi się pewnego razu pani Zerlendi
— że życie Honigbergera kryje bardzo wiele tajemnic, pomimo iż napisano o nim tyle ksią-
żek. Na przykład nie można było wyjaśnić jego ostatniej podróży do Indii w 1858 roku, kiedy
to ciężko chory wrócił z wyprawy do Afryki tropikalnej i życie już ledwo się w nim tliło.
Dlaczego Honigberger raz jeszcze, choć taki zmaltretowany, powrócił do Indii i dlaczego
zmarł, gdy tylko znalazł się w Braszowie? — to pytanie często zadawał sobie mój mąż.
Podobnie tak zwane badania naukowe doktora w Kaszmirze, prowadzone o wiele wcześniej,
wydawały mu się podejrzane. Miał powody sądzić, że naprawdę Honigberger przebywał nie
tylko w Kaszmirze, ale że był też w Tybecie albo w każdym razie zgłębiał wiedzę o farma-
kopei tajemnej w jednym z owych klasztorów himalajskich, i że ankiety botaniczne były
jedynie pretekstem. Zresztą pań sam lepiej osądzi te sprawy — dodała pani Zerlendi.
Muszę wyznać, że gdy przesunęły się przed moimi oczami książki i dokumenty odno-
szące się do Honigbergera, zgromadzone z taką pieczołowitością przez małżonka pani Zerle-
ndi, sam zacząłem utwierdzać się w przekonaniu, że żywot saskiego doktora spowija woal ta-
jemnicy. To jednak, co nastąpiło po mojej pierwszej wizycie w domu przy ulicy S., przerosło
znacznie tajemnicę Honigbergera.
— Pomyślałam wtedy — podjęła pani Zerlendi po długiej pauzie — że byłoby szkoda,
gdyby tyle pracy poszło na marne. Usłyszałam o panu, przeczytałam kilka pańskich prac,
szczególnie tych odnoszących się do Indu i filozofii indyjskiej. Nie mogę powiedzieć, abym
w pełni je zrozumiała, zrozumiałam przecież jedno: że z całym zaufaniem mogę zwrócić się
do pana...
Próbowałem powiedzieć, że to mi pochlebia, itd., lecz pani Zerlendi ciągnęła tym
samym tonem:
— Od wielu już lat niemal nikt nie przestępuje progu tego domu, chyba tylko paru
przyjaciół, nie mających specjalnego przygotowania, jakie zdobył mój mąż. Tak że od 1910
roku jego gabinet i biblioteka stoją nietknięte. Mnie też nie było w kraju przez wiele lat, a gdy
powróciłam, wystrzegałam się zbyt wyraźnego wspominania imienia mego męża. W owym
czasie jego koledzy lekarze uważali go za maniaka. Bibliotekę, którą zaraz panu pokażę,
oglądała — spośród ludzi potrafiących ją ocenić — jedna jedyna osoba: Bucura Dumbrava.
Napisałam do niej, tak jak na pisałam do pana, że posiadam bogate zbiory wschodnie, i przy-
jechała, ale po długiej zwłoce. Sądzę, że bardzo ją zainteresowała. Powiedziała mi, że znala-
zła w niej książki, o które prosiła niegdyś British Museum. Ale nie miała czasu na dokładniej-
sze ich zbadanie. Odnotowała sobie niektóre i obiecała, że zjawi się znów po powrocie z
Indii. Jak pan może wie, jechała tam na kongres teozoficzny. Ale nigdy nie postawiła już
stopy na ziemi rumuńskiej. Umarła w Port Saidzie...
Nie wiem, czy pani Zerlendi przypisywała jakikolwiek ukryty sens owej śmierci w
przeddzień powrotu. Znów zamilkła, patrząc na mnie ze szczególną uwagą. Czułem, że i ja
powinienem coś powiedzieć. I powiedziałem, że tajemnica gra w naszej egzystencji tak
aktywną rolę, że nawet nie trzeba jej szukać bardzo daleko, w Adyar lub na przykład w Port
Saidzie. Pani Zerlendi nie odpowiedziała. Uniosła się z fotela i poprosiła, abym towarzyszył
jej do biblioteki.. Gdy przechodziliśmy przez salon, zapytałem, czy jej mąż był kiedykolwiek
w Indiach.
— Trudno orzec — szepnęła z wahaniem, siląc się jednak na uśmiech.
Widziałem wiele bibliotek ludzi bogatych, miłujących książki, żadna przecież nie pod-
biła mego serca tak bardzo, jak ta z ulicy S. Gdy rozwarły się masywne dębowe drzwi, ska-
mieniałem w progu... Była to jedna z owych ogromnych komnat, jakie spotyka się nader rza-
dko nawet w najzamożniejszych domach bojarskich z przeszłego stulecia. Olbrzymie okna
wychodziły na ogród położony za domem. Na krótko przed naszym wejściem odsunięto story;
jasny blask jesiennego zmierzchu podkreślał jeszcze uroczystą atmosferę tej sali o wysokim
stropie, zapełnionej po większej części książkami. Prawie całą bibliotekę otaczała drewniana
galeria. Było tam może ze trzydzieści tysięcy tomów w większości oprawnych w skórę, z
najróżniejszych dziedzin: medycyna, historia, religie, podróże, okultyzm, indologia. Pani Zer-
lendi powiodła mnie od razu do półek, gdzie zebrano wyłącznie książki związane z Indiami.
Nieczęsto zdarzało mi. się spotykać w prywatnych zbiorach dzieła tak cenne i w tak wielkiej
ilości. Dopiero później, po spędzeniu całego popołudnia przed niezliczonymi regałami, uświa-
domiłem sobie wyraźnie, jakie skarby kryją się tutaj. Były to setki tomów relacji z podróży do
Indii — od Marco Polo i Taverniera aż do Pierre'a Loti i Jacolliota. Widocznie doktor Zer-
lendi gromadził wszystko, co drukowano na temat Indii, tylko bowiem w ten sposób mogę
sobie wyjaśnić obecność także pisarzy humorystów, jakim na przykład był Louis Jacolliot.
Oprócz tego znalazłem tam kompletne roczniki „Journal Asiatique” i londyńskiego „Journal
of the Royal Asiatic Society”, nie mówiąc już o aktach rozlicznych akademii, setkach uczo-
nych rozpraw na temat języków, literatur i religii Indii. Wszystko, co ważniejszego ogłoszono
w dziedzinie indologii w ubiegłym stuleciu, znajdowało się tutaj — od wielkiego Słownika
Petersburskiego aż po wydania tekstów sanskryckich drukowanych w Kalkucie lub Benaresie.
Wielką dla mnie niespodzianką były tomy tekstów sanskryckich.
— Zaczął studiować sanskryt w 1901 roku — wyjaśniła pani Zerlendi widząc moje
zdumienie — i wyuczył się go gruntownie, na tyle, na ile to jest możliwe z dala od żywych
ośrodków języka...
Rzeczywiście, znajdowały się tutaj nie tylko podręczniki elementarne albo teksty, kupo-
wane zazwyczaj przez amatorów, ale i książki, jakie mógł zamówić jedynie człowiek, który
do głębi przeniknął sekrety sanskrytu. Tak na przykład natknąłem się na zawiłe komentarze w
rodzaju Siddhãnta Kaumudi, świadczące o zainteresowaniu subtelnościami gramatyki san-
skryckiej, albo też ogromny traktat Medhaditiego o prawach Manu, albo owe najeżone tru-
dnościami komentarze do komentarzy Wedanty, wychodzące spod pras drukarskich Allahaba-
du i Benaresu, albo liczne książki o rytuałach indyjskich. Szczególnie poruszyła mnie obe-
cność ksiąg dotyczących medycyny indyjskiej oraz traktatów mistycznych i ascetycznych. Z
mojego skromnego doświadczenia wiedziałem, jak głębokie i trudne są tego rodzaju teksty;
nie sposób ich rozumieć bez szczegółowego komentarza, częstokroć zaś rozumiemy je tylko
połowicznie, jeśli nie objaśni ich ustnie nauczyciel.
Oszołomiony, zwróciłem wzrok na panią Zerlendi. Do biblioteki wszedłem z pewną
emocją, podejrzewając, że znajdę bogate archiwum życia i prac doktora Honigbergera, odkry-
łem zaś księgozbiór uczonego indologa; jego różnorodność i objętość wzbudziłaby zazdrość
Rotha, Jacobiego czy Sylvaina Levi.
— Zaczął od Honigbergera, a skończył na tym — wyjaśniła pani Zerlendi odgadując
moje myśli i wskazując kąt biblioteki, gdzie wkrótce miałem wziąć do ręki książki i dokume-
nty związane z saskim doktorem.
— Ale kiedy zdążył zgromadzić tyle książek i jak zdołał je przestudiować? — wykrzy-
knąłem ciągle tak samo oszołomiony.
— Dużą część, zwłaszcza książek historycznych, odziedziczył po rodzinie — dodała. —
Resztę nabył sam, głównie w ciągu ostatnich ośmiu lat. Sprzedał kilka majątków...
Ostatnie słowa wypowiedziała z uśmiechem, bez najmniejszego śladu złości.
— Znali go wszyscy antykwariusze z Lipska, Paryża i Londynu — ciągnęła. — Znał się
na kupowaniu, to prawda. Niekiedy nabywał całe biblioteki od rodzin zmarłych orientalistów.
Oczywiście, nie miał czasu, aby przeczytać je wszystkie, chociaż ostatnimi laty prawie nie
sypiał, najwyżej dwie, trzy godziny.
— Musiało to zrujnować mu zdrowie — powiedziałem.
— Nie, przeciwnie — odrzekła pani Zerlendi. — Pracował niesłychanie wydajnie.
Stosował się też do specjalnej diety, wcale nie jadał mięsa, nie palił, nie pił alkoholu, herbaty,
kawy...
Zdawało się, ze chciała jeszcze coś dodać, ale urwała nagle i poprosiła mnie na drugi
koniec biblioteki, gdzie znajdował się „kącik Honigbergera”. Były tam wszystkie książki sa-
skiego doktora i bardzo liczne prace, jakie opublikowano na temat jego fantastycznego żywo-
ta. W kącie wisiała reprodukcja sztychu podług Mahlknechta, słynnego sztychu, na którym
Honigberger wyobrażony był w stroju doradcy Randżit-Singha. W kartonowych pudełkach
pań Zerlendi zgromadził niezliczone listy Honigbergera do uczonych swej epoki, kopie por-
tretów i sztychów przedstawiających członków rodziny oraz ludzi współczesnych mu, mapy,
na których odtworzył marszruty wszystkich podróży Honigbergera po Azji i Afryce. Mela-
ncholijnie przeglądałem wszystkie te dokumenty — dopiero później miałem zdać sobie spra-
wę z ich wartości — dziwiąc się, że taki człowiek mógł żyć w naszym mieście zaledwie
ćwierć wieku temu, a nikt nawet nie podejrzewał, jakie zgromadził skarby.
— A dlaczego nie napisał książki o Honigbergerze? — zapytałem.
— Zaczął ją redagować — przemówiła pani Zerlendi po długim wahaniu — ale nie-
spodziewanie przerwał pracę, nie podając mi jakiegokolwiek istotnego powodu. Jak panu po-
wiedziałam, prowadził po ważną korespondencję w poszukiwaniu informacji i nie publikowa-
nych dokumentów. Około 1906 roku, przy okazji Wystawy, poznał przyjaciela Constantina
Honigbergera, syna doktora z pierwszego małżeństwa, w którego posiadaniu było kilka listów
i wiele innych papierów; znalazły się w jego rękach przypadkowo. Owej jesieni mój mąż po-
jechał do Jass, skąd wrócił dość wzburzony. Nie sądzę, aby zdobył oryginały, ale wziął kopie
wszystkich tych dokumentów. Faktem a w następnych latach poświęcił się wyłącznie nauce
sanskrytu...
Uśmiechając się, pokazała mi ściany biblioteki, przed którymi z takim zdumieniem
zatrzymałem się na początku.
— I nigdy nie wyznał pani, co sprawiło, że porzucił owoc tylu lat namiętnej pracy?
— Raczej dał mi to do zrozumienia — zaczęła pani Zerlendi — bo od swego powrotu z
Jass stał się bardziej milczący. Pewnego razu powiedział mi, że musi zgłębić gruntownie
filozofię indyjską i okultyzm, aby zrozumieć pewien — dotąd niejasny i owiany legendą —
etap życia Honigbergera. Wtedy, gdy zabierał się do sanskrytu, zaczął się też interesować
okultyzmem. Ale to jest epizod niezbyt dobrze mi znany, bo mąż nigdy nie mówił na temat
ostatniej swojej pasji. Z faktu, że bez przerwy zamawiał książki, domyślam się tylko, jak
mocno zajmowały go te studia. Zresztą może pań przekonać się o tym sam — dodała pani
Zerlendi kierując mnie do innej części biblioteki.
Nie mógłbym raczej powiedzieć, aby moje zaskoczenie było tutaj większe. Wszystko,
co od chwili wejścia do biblioteki powiedziała mi pani Zerlendi i co dotąd ujrzałem, stanowi-
ło dla mnie szereg niespodzianek z taką mocą podsycających moje niedowierzanie, że na-
stępne półki przeglądałem oniemiały, przejęty podziwem i zdumieniem. Już na pierwszy rzut
oka widać było, że kolekcjonerski debiut doktora w dziedzinie książek okultystycznych był
nader szczęśliwy. Brakowało tu owych prac popularyzatorskich, który mi pod koniec ubiegłe-
go stulecia zarzucali rynek szczególnie wydawcy francuscy. Brakowało nawet większości
dzieł teozoficznych, na ogół słabych i dwuznacznych. Jedynie kilka książek Leadbeatera i
Annie Besant, a także komplet dzieł pani Blawatsky, którą, jak przekonałem się przy innej
okazji, doktor Zerlendi czytywał szczególnie uważnie. Biblioteka była natomiast nadzwyczaj
zasobna w klasyków okultyzmu, hermetyzmu i tradycyjnej filozofii z wyjątkiem Fabre'a
d'Olivet, Rudolfa Steinera, Stanisława de Guai ta i Hartmanna. Stare wydania Swedenborga,
Paracelsusa, Korneliusa Agryppy, Böhmego, della Riviery, Pernety'ego stały obok dzieł przy-
pisywanych Pitagorasowi, tekstów hermetycznych, kolekcji słynnych alchemików — zarów-
no w postaci starych druków Salmona i Mangeta, jak i w nowoczesnych edycjach Berthelota.
Nie brak też było zapomnianych dzieł z zakresu fizjognomistyki, astrologii i chiromancji.
Później, gdy miałem sposobność szczegółowego zapoznania się z owymi półkami,
odkryłem dzieła nad zwyczaj rzadkie, jak na przykład De aquae vitae simplici et composita
pióra Arnauda de Villeneuve albo apokryfy chrześcijańskie, na przykład Adam i Ewa, których
tak długo poszukiwał Strindberg. Można by rzec, iż do gromadzenia tej bogatej biblioteki
okultystycznej doktora Zerlendi pobudziła określona myśl i konkretny cel. Stopniowo zdałem
sobie sprawę, że nie brakowało tu żadnego z ważnych autorów, żadnej z liczących się ksią-
żek. Było rzeczą niewątpliwą, że doktor nie ograniczał się do zdawkowego traktowania posia-
danych informacji, przyswajając sobie jedynie najistotniejsze punkty doktryny i terminologii
okultystycznej po to, aby móc z niejaką kompetencją zabierać głos w kwestiach biografii
Honigbergera, którą przygotowywał. Jego książki były dla mnie dowodem, że sam pragnął
przekonać się o prawdzie zawartej i tak dobrze ukrytej w tradycji hermetyzmu. W innym wy-
padku nie miałby po co czytać Agryppy von Nettesheim oraz Bibliotheca Chemica Curiosa.
I to właśnie żywe zainteresowanie doktora okultyzmem, do którego dołączała się jego
namiętność do filozofii indyjskiej, a szczególnie do szkół tajemnych w Indiach, nad wyraz
pobudziło moją ciekawość, zwłaszcza iż pani Zerlendi dała do zrozumienia, że ta nowa i
ostatnia pasja jej męża wybuchnęła po jego podróży do Jass.
— Prawdopodobnie nie ograniczał się jedynie do lektur okultystycznych — powiedzia-
łem. — Pan doktor bez wątpienia usiłował także praktykować.
— Ja też tak sądzę — rzekła pani Zerlendi po chwili wahania. — Nigdy mi się nie
zwierzył. Ale przez ostatnie lata prawie cały czas spędzał w tym gabinecie albo samotnie w
jednym z naszych majątków w Oltenii. Jak panu mówiłam, nigdy nie było widać po nim
zmęczenia mimo tej ascetycznej prawie diety. Przeciwnie, powiedziałabym nawet, że czuł się
lepiej niż przedtem...
A przecież mimo to umarł, mówiłem sobie wysłuchując tak nieśmiałych wyjaśnień pani
Zerlendi. W pokoju zrobiło się prawie ciemno, pani domu przemierzyła go cichym krokiem,
by zapalić światło. Bibliotekę zalał sztuczny, zbyt jaskrawy blask z dwu olbrzymich żyra-
ndoli; zwisały z nich niezliczone groty kryształowych strzał. Nie mogłem się zdobyć na odej-
ście i pełen rozterki pozostałem przed regałami z księgami okultystycznymi. Pani Zerlendi,
zamknąwszy jedno z okien — to wychodzące na kamienny balkon — znów zbliżyła się do
mnie i zaciągnęła storę z zielonozłotawego aksamitu.
— Teraz, gdy przekonał się pan, o jakie zbiory chodzi — zaczęła — mogę odkryć przed
panem wszystkie moje myśli. Już od wielu lat zadaję sobie pytanie, czy i ja nie ponoszę ja-
kiejś winy wobec owoców pracy mojego męża, wobec tych szuflad pełnych papierów i listów
zgromadzonych w czasie, gdy zajmowała go biografia Honigbergera. Nie wiem dokładnie,
jaki obrał sobie cel studiów w ostatnich latach, w każdym razie rozpoczął badania, których
celem było również lepsze zrozumienie Honigbergera. Kiedy usłyszałam o panu i o tym, że
spędził pan tyle lat w Indiach, zgłębiając tamtejsze filozofie i religie, powiedziałam sobie, że
może pan będzie coś wiedział na temat przedmiotu studiów męża i że życie Honigbergera nie
będzie miało dla pana tajemnic. Ta praca na pewno nie była daremna — dodała pani Zerlendi
unosząc z lekka ramię ku „kącikowi Honigbergera". — Może uzna pan, że będzie rzeczą inte-
resującą napisanie biografii saskiego doktora, której mojemu mężowi nie dane było dokoń-
czyć. Umarłabym spokojnie — kontynuowała — wiedząc, że materiały męża przydadzą się
komuś i że biografia, o której marzył, ujrzy światło dzienne.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Nigdy dotąd nie angażowałem się w prace zlecane
mi w dziedzinie, z którą nie byłem obznajmiony. Niemal wszystkie książki, jakie napisałem,
zredagowałem w pośpiechu, pod ciśnieniem życiowych konieczności, zawsze jednak, czy to
zaczynając powieść, czy to rozprawę filozoficzną — pisałem według własnego wyboru.
Czułem przecież, że moje niezdecydowanie nie może przedłużać się w nieskończoność.
— Proszę pani — zacząłem — pochlebia mi okazywane przez nią zaufanie i szczerze
wyznaję, że czuję się szczęśliwy na samą myśl, że będę mógł wracać do tej biblioteki nie krę-
pując pani. Ale nie wiem, czy zdołam kiedykolwiek doprowadzić do końca to, co rozpoczął
pani małżonek. Po pierwsze, nie jestem lekarzem i nie znam historii medycyny dziewiętnaste-
go wieku. Poza tym wielka ilość spraw, z jakimi obznajmiony był pani mąż, dla mnie jest,
prawdę mówiąc, obca. Ale mogę pani obiecać jedno: że biografia Honigbergera zostanie napi-
sana i wydrukowana. Mógłbym postarać się o współpracę kogoś kompetentnego w zakresie
medycyny i historii dziewiętnastego stulecia.
— Myślałam o tym i ja — rzekła pani Zerlendi. — Ale ważna jest nie część medyczna
biografii, w tym względzie zawsze można znaleźć wybitnych współpracowników, lecz orien-
talistyczna. Gdybym nie wiedziała, jak bardzo mój mąż pragnął, aby życie i dzieło Honigber-
gera zostało spisane, i to przez Rumuna, bo dość jest biografii pióra cudzoziemców, zwróciła-
bym się do któregoś ze specjalistów w Anglii lub w Niemczech, gdzie Honigberger jest szcze-
gólnie dobrze znany.
Urwała nagle i po trwającym parę chwil milczeniu podniosła wzrok, spoglądając mi w
oczy.
— Poza tym jest jeszcze jedna sprawa, która — wyznaję — może się panu wydać
nazbyt osobista: pragnęłabym być naocznym świadkiem powstawania tej biografii. Przekona
się pan, że w życiu tego człowieka były pewne dość niejasne epizody, i ciągle żywię nadzieję,
że ktoś kiedyś mi je wytłumaczy...
Z tego, jak wiele racji miała pani Zerlendi mówiąc o niejasnych epizodach w życiu
Johana Honigbergera, zdałem sobie sprawę później, czytając bardzo uważnie rękopisy i doku-
menty zgromadzone, poklasyfikowane i opatrzone adnotacjami przez doktora. Do domu przy
ulicy S. powróciłem po kilku dniach i odtąd co najmniej trzy popołudnia w tygodniu spędza-
łem w bibliotece. Jesień była bardzo długa, niewypowiedzianie piękna i ciepła. Przychodzi-
łem około czwartej i zostawałem do późnego wieczora. Niekiedy pani Zerlendi wychodziła
mi na spotkanie aż do salonu. Zazwyczaj jednak spotykaliśmy się w bibliotece, gdzie poja-
wiała się w jakiś czas po tym, jak przystępowałem do pracy; z tą samą dyskretną gracją
podchodziła do mojego biurka, podając mi nieodmiennie bardzo bladą dłoń, wychylającą się z
czarnego jedwabiu. Zaraz za nią szła stara gosposia niosąc na tacy ciastka i kawę. Gdy po-
dawano mi kawę, pani Zerlendi zawsze była obecna. Zapewne mówiła sobie, że jej obecność
nie może mnie krępować podczas tej chwili wytchnienia, gdy pozostawiając w spokoju otwa-
rtą teczkę z rękopisami, leżącą przede mną, przerywałem pracę na jakiś czas.
— Jak idzie? — pytała mnie zawsze. — Czy sądzi pan, że coś się da zrobić z tymi
papierami męża?
Sprawy posuwały się jednak dość wolno. Może, i z mojej winy, bo nie zadowalało mnie
tylko badanie archiwum Honigbergera, ale jednocześnie z jego inwentaryzowaniem starałem
się myszkować po niezliczonych półkach z książkami z zakresu indologii i okultyzmu, które
to zajęcie pasjonowało mnie i pochłaniało dość dużo czasu. Po czwartej wizycie w domu przy
ulicy S. uświadomiłem sobie nagle, od jakiego czasu doktor redagował biografię Honigberge-
ra. Ostateczna wersja rękopisu urywała się około 1822 roku, w momencie powrotu Honigber-
gera do Aleppo, gdzie saski doktor wprowadził nową metodę szczepienia; nadto było tam
kilka rozdziałów w brulionie traktujących o siedmiu latach spędzonych przezeń w Syrii.
Wszystko to stanowiło ledwie jedną czwartą właściwej biografii, gdyż Honigberger stał się
kimś interesującym natychmiast po swym przybyciu na dwór Randżit-Singha. Na temat in-
nych okresów życia doktora-awanturnika znalazłem jedynie materiał dokumentalny pieczoło-
wicie poklasyfikowany w pudełkach w porządku chronologicznym. Na każdym z nich zazna-
czono daty, miejscowości i liczbę odpowiednich świadectw. Niekiedy cyfry daty poprzedzały
pytajniki albo odsyłacze do innego dossier z materiałami apokryficznymi. Albowiem doktor
Zerlendi doszedł do wniosku — zwierzał się z tego w przypisie do pierwszego rozdziału — że
wiele stwierdzeń Honigbergera, przyjętych przez współczesnych mu biografów, opiera się na
nieprawdziwych danych lub na dokumentach sfałszowanych rozmyślnie w późniejszym cza-
sie. Nie mogłem pojąć, jaki interes miał Honigberger w mistyfikowaniu swego życia, rzeczy-
wiście bajecznego, toczącego się pod znakiem tajemnicy i przygód.
— Czy nie dotarł pan jeszcze do tajemnic, o których mówił mi mąż? — spytała mnie
pewnego razu pani Zerlendi.
Trudno mi było znaleźć odpowiedź. Domyślałem się, jakiego rodzaju wyjaśnień ocze-
kuje ode mnie starsza pani, i nie wiedziałem, czy kiedykolwiek będę w stanie jej ich udzielić.
Przypadki „pozornej śmierci”, transu jogicznego, lewitacji, ognioodporności lub niewidzia-
lności wzmiankowane przez Honigbergera, a studiowane szczególnie dociekliwie przez do-
ktora Zerlendi, bardzo trudno wytłumaczyć komuś, kto nie rozumie t e o r e t y c z n i e
możliwości ich realizacji. Co zaś tyczy tajemniczych podróży Honigbergera do Kaszmiru i
Tybetu, jego studiów nad farmakologią magiczną i ewentualnego udziału w pewnych ceremo-
niach inicjacyjnych sekty Wallabhaczarjów, to ja sam wiedziałem o tym niewiele. Nawet jeśli
doktor Zerlendi natrafił na dokładniejsze dane o tych niejasnych epizodach, to nie zaznaczył
ich w dossiers biografii.
— Tajemnice spotykam na każdym kroku — odpowiedziałem wymijająco. — Jeszcze
nie mam wprawy w ich wyszukiwaniu...
Pani Zerlendi siedziała obok mnie ze spojrzeniem przez kilka chwil nieobecnym, potem
stopniowo przyszła do siebie i opuściła bibliotekę swym melancholijnym krokiem. Gdy wda-
wała się w dłuższą pogawędkę, wypytywała o moje podróże do Indii; osobliwie ciekawiły ją
szczegóły dotyczące znanych mi klasztorów himalajskich i spraw, o których nie mówię zbyt
chętnie. Nigdy nie zwierzała mi się ze swego życia ani ze spraw rodzinnych. Nigdy nie po-
znałem nazwisk jej przyjaciół, o których niekiedy wspominała.
Wszystko, co odkryłem później, było przypadkowe. Pewnego razu, w trzy tygodnie po
mojej pierwszej wizycie, przyszedłem nieco wcześniej. Tego dnia padał smutny jesienny
deszcz. Stara gosposia otworzyła mi z niejakim opóźnieniem. Powiedziała, że pani Zerlendi
jest cierpiąca. Ale wpuściła mnie; na kominku płonął nawet ogień. Nieśmiało wszedłem. W
zgniłej poświacie jesiennego dżdżu biblioteka wydawała się jakby zmieniona. Kominek nie
mógł ogrzać tego olbrzymiego pomieszczenia. Z zaciekłością rzuciłem się jednak do roboty.
Zdawało mi się, że pani Zerlendi poczuje ulgę w swych cierpieniach, wiedząc, że pracuję w
przyległym pokoju i że któregoś bliskiego już dnia będę w stanie wyjaśnić jej pewne „taje-
mnice”, w jakich szperał jej mąż.
W pół godziny po moim przybyciu drzwi biblioteki rozwarły się i weszła młoda dama z
papierosem w dłoni. Nie wyglądała wcale na zaskoczoną moją obecnością tutaj, przy biurku,
przed pootwieranymi teczkami.
— A więc to pan! — wykrzyknęła zbliżając się.
Wstałem i wymieniłem swoje nazwisko.
— Wiedziałam, mama mi powiedziała — dodała mimochodem. — Miejmy nadzieję, że
będzie pan miał więcej szczęścia.
Uśmiechnąłem się z zakłopotaniem, nie bardzo wiedząc, co ma na myśli. Potem zaczą-
łem opowiadać o wszystkim, co odkryłem w związku z Honigbergerem. Dziewczyna patrzyła
na mnie z pewną ironią.
— To wiem już od dawna — przerwała mi. — Do tego punktu dotarli też inni. Niektó-
rzy twierdzą, że biedny Hans dotarł nawet dalej...
Spojrzałem na nią, zapewne tak bardzo oszołomiony, że zaczęła się śmiać. Zdusiła
papierosa w miedzianej popielniczce i podeszła do mnie.
— A może wyobrażał pan sobie, że te „tajemnice” czekały przez prawie ćwierć wieku
na pana, aż je pan rozwikła? Błąd, drogi mój panie. Inni też próbowali. Ojciec był przecież
człowiekiem dobrze znanym i jego ,,przypadek” nie zatarł się tak szybko w pamięci dość
licznej grupy ludzi żyjących przed wojną...
— Nie poczuwam się do winy za błąd, na którym mnie pani przyłapała — odrzekłem,
starając się sprawiać wrażenie jak najmniej zakłopotanego. — Pani Zerlendi uznała za stoso-
wne wyjawienie mi tylko niektórych spraw, inne zaś pominęła milczeniem. Zresztą misja
moja jest ograniczona — dodałem z uśmiechem. — Jestem tu po to, aby zorientować się w
materiale dokumentalnym związanym z biografią doktora Honigbergera.
Dziewczyna spojrzała mi w oczy, jakby nie dowierzając moim słowom. Wówczas przy-
jrzałem się jej dokładniej. Wysoka, wiotka, prawie wątła, o oczach płonących tłumionym
żarem i nerwowych ustach. Nie była umalowana, co dodawało jej parę lat do przekroczonej
zapewne trzydziestki.
— Domyślałam się, że mama ukryła przed panem pewne rzeczy — podjęła głosem
mniej już napiętym. — Zresztą może zniechęciłaby pana, mówiąc od razu, że pańska obecna
praca została już wykonana przez trzy inne osoby. Ostatnią z nich był oficer niemiecki, który
pozostał w Bukareszcie po okupacji. Nazywaliśmy go „biednym Hansem”, bo jego los był
naprawdę tragiczny. Zginął w wypadku na polowaniu, w jednym z naszych majątków. Utrzy-
mywał, że zaczyna rozumieć „tajemnice” Honigbergera, wzmiankowane przez ojca, ale że
zbyt słabo jeszcze zna rumuński i że musi się go poduczyć. Nie za bardzo rozumiem, jaki
związek z „tajemnicami” Honigbergera miało doskonalenie się w języku rumuńskim. Moim
zdaniem on też niczego specjalnego nie odkrył...
— To, co pani mówi — zacząłem — wcale mnie nie zniechęca. Przeciwnie, tym
mocniej wiąże mnie z owym Honigbergerem, który jeszcze przed kilkoma tygodniami był dla
mnie zwykłym podróżnikiem, poszukiwaczem przygód.
Dziewczyna uśmiechnęła się znów i usiadła w fotelu obok biurka, nadal przypatrując mi
się badawczo.
— Mama o wiele mniej interesuje się Honigbergerem, niż pan sądzi — powiedziała. —
Ma zresztą zupełną rację. Przede wszystkim chciałaby się dowiedzieć, co stało się z ojcem...
— Domyśliłem się tego — przerwałem. — I ponieważ nigdy nie miałem odwagi zapy-
tać jej o to, prosiłbym panią o wyjaśnienie mi tej sprawy. Dlaczego pani ojciec umarł i w
jakich okolicznościach?
Pochyliwszy czoło, młoda kobieta wahała się przez kilka chwil, jakby zastanawiając się,
czy może mi po wiedzieć prawdę albo czy nie byłoby stosowniejsze, abym odkrył ją sam, od
innej strony. Na koniec wstała wolno z fotela i rzekła:
— Ojciec nie umarł. W każdym razie nie wiemy, czy i kiedy umarł. Dnia 10 września
1910 roku zniknął z domu i od tego czasu nikt z nas już go więcej nie widział ani o nim nie
słyszał.
Milczeliśmy oboje, spoglądając na siebie. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie wiedzia-
łem nawet, czy wyznała mi całą prawdę, czy też ukrywa jakieś przykre szczegóły. Otwarła
małą cygarnicę z bursztynu i wy ciągnęła papierosa.
— Na pewno wyjechał na Wschód, do Indii — powiedziałem, aby przerwać milczenie
— śladami Honigbergera...
— Tak też pomyśleliśmy. To znaczy, tak pomyśleli sobie nasi przyjaciele, bo ja byłam
wtedy w drugiej klasie szkoły podstawowej i niezbyt dobrze rozumiałam, co się stało. Wróci-
wszy ze szkoły zastałam wszystkich poruszonych i zatrwożonych. Ojciec zniknął owego
ranka albo w ciągu poprzedzającej nocy...
— Prawdopodobnie chciał wyjechać niespodzianie — powiedziałem. — Przypuszczał,
jakie by miał kłopoty, gdyby zdradził się komuś ze swoimi zamiarami.
— Naturalnie. Ale przecież bardzo trudno przypuścić, aby mógł wyjechać na Wschód
bez paszportu, bez pieniędzy, bez odzieży...
Nie rozumiałem, więc zaczęła tłumaczyć:
— Prawda jest taka, że ojciec zniknął, w dosłownym sensie. I zniknął nie biorąc z sobą
żadnego ubrania, kapelusza, pozostawiając w szufladzie biurka wszystkie pieniądze. Nie
wziął żadnego dokumentu, nie wyrobił sobie paszportu ani nie napisał żadnego listu do mamy
ani do przyjaciół. Bardzo trudno będzie panu zrozumieć, jak tajemnicze wydało się to zni-
knięcie ludziom, którzy znali jego okoliczności. Od paru lat ojciec wiódł życie dość dziwne,
prawie ascetyczne. Z nikim się nie widywał. Dnie i noce spędzał w tej bibliotece i w pokoju,
gdzie sypiał; odpoczywał w nim tylko przez dwie godziny na dobę, w drewnianym łóżku, bez
materaca i poduszki. Chodził ubrany bardzo prymitywnie, w białych spodniach, sandałach i
lnianej koszuli. Był to jego strój domowy, zarówno zimą, jak i latem. I w tym właśnie stroju,
w jakim nie byłby nigdy wyszedł na ulicę, zniknął. Nic mogliśmy ustalić, czy zniknął podczas
nocy, wychodząc po prostu stad, z biblioteki, czy też najpierw poszedł do swego pokoju. O
trzeciej nad ranem, w porze, gdy zazwyczaj przerywał pracę, wszyscy w domu spali. Po
dwóch godzinach, o piątej, budził się, brał prysznic i zamykał się na długo w pokoju, aby
medytować. Tak przynajmniej sądziliśmy, bo mamie nic nie mówił. Oderwał się od świata, od
rodziny. Gdy spotykaliśmy się — z rzadka — czułam, że miłość do nas nie wygasła w nim,
ale że jest to inna miłość...
— I wszelkie poszukiwania nie dały żadnego wyniku? — spytałem. — Nigdy nie tra-
fiono na jego ślad? Nie do wiary, że człowiek może tak zniknąć, nie pozostawiwszy żadnego
śladu...
— A jednak wszystko odbyło się właśnie tak. Nie natknęliśmy się na żadną oznakę
zdradzającą przygotowania do wyjazdu. I tu, i w pokoju, gdzie sypiał, wszystko było w po-
rządku: na tym biurku książki i zeszyty pozostawione były jak każdego wieczora, w alkowie
znaleźliśmy na nocnym stoliku jego zegarek, klucze i portmonetkę z drobnymi. Tak jakby
zniknął w kilka chwil, nie zdążywszy pozbierać swoich rzeczy ani. skreślić paru słów wyja-
śnienia czy też przeprosin...
Dziewczyna nagle urwała swoje wynurzenia i podała mi rękę.
— A więc powiedziałam panu wszystko, co powinien pan był wiedzieć od początku, i
odchodzę. Prosiłabym tylko, aby nie wspominał pań mamie o naszej rozmowie. Żywi ona
pewne przesądy i nie chciałabym jej martwić zapominając o nich.
Zapiski doktora Zerlendi stają się coraz bardziej skąpe w ciągu lutego, marca i kwietnia
1908 roku. Niewiele tylko stronic zapisanych w tym okresie jest równie zagadkowych; odno-
szą się one szczególnie do wcześniejszych doświadczeń. Zainteresowanie doktora swym
dziennikiem osobistym wyraźnie maleje. Tam, gdzie zrazu wkładał dużo trudu, aby jak naj-
pełniej opisać jakieś doświadczenie, teraz jego zainteresowanie podobnymi wynurzeniami
słabnie. Może uświadamia sobie, jak bardzo niedostępne będą te sprawy dla ewentualnego
czytelnika-profana, któremu nawiną się przed oczy. Albo może nazbyt już się oderwał od
naszego świata i przekazywanie doświadczeń przestało go zupełnie interesować. W każdym
razie prawie nigdy w owym okresie nie zapisuje swych doświadczeń albo myśli, na które
wpadł w danym dniu. Ustawicznie powraca do zdarzeń z dni albo tygodni wcześniejszych.
Można by sadzić, że własne odkrycia interesowały go zbyt mocno, aby miał je zapisywać z
dnia na dzień. Zwłaszcza gdy próbował nowego doświadczenia, był nim tak zaabsorbowany,
że odnotowywał je znacznie później, i to najczęściej w formie bardzo skrótowej. „Niepewne
wyniki muktasany uprawianej o brzasku”, notuje gdzieś w kwietniu. Potrzeba by kilku stronic
na wyjaśnienie tego zaszyfrowanego zdania, odnoszącego się do pewnej szczególnej pozycji
ciała. Dlatego też nawet nie usiłuję go wyjaśnić, gdyż zapiski doktora Zerlendi obfitują w
podobne wskazówki techniczne odnoszące się do pozycji ciała w trakcie medytacji jogicznej
lub do ćwiczeń oddechowych albo do fizjologii ascetyzmu. Zresztą niektóre objaśnienia tego
rodzaju praktyk pomieściłem w swej książce o Jodze i nie będę ich powtarzał w tej opowieści.
Pod koniec kwietnia 1908 roku dziennik znów jak by zaczynał go interesować. Po
pobieżnych i technicznych notatkach dotychczasowych następuje długie wyznanie. „Pośród
innych spraw największej wagi, jakie Honigberger wyjawił przed J.E. ..., była też sprawa
istnienia Śambhali, cudownej krainy, która podług tradycji znajduje się kędyś na północy
Indii i do której dotrzeć mogą jedynie wtajemniczeni. J.E., zanim popadł w obłęd, sądził, że
ten niewidzialny obszar może jednak być dostępny dla ludzi nie obdarzonych specjalnymi
władzami; na pewnej kartce, którą znalazłem w Jassach, zanotował on nazwiska dwu jezui-
tów, Stefana Cacelli i Jana Cabrala, którzy, jak twierdził, dotarli do Śambhali. Zdobyłem, z
dość dużym trudem, dzieła owych dwu misjonarzy jezuickich, ale zdałem sobie sprawę, że
twierdzenia J.E. nie miały podstaw. Rzeczywiście, Cacella i Cabral są pierwszymi Europej-
czykami, którzy słyszeli o Śambhali i wspominali o niej. Znajdując się w Bhutanie, gdzie
poszukiwali drogi do Kathaju, dowiedzieli się o istnieniu tego cudownego kraju; miejscowi
uważali, że leży on gdzieś na północy. I wyruszyli na jego poszukiwanie, w 1627 roku, ale
dotarli tylko do Tybetu. Nie znaleźli cudownej krainy o nazwie Śambhala. Ja, w odróżnieniu
od J.E., od razu po zapoznaniu się ze świadectwem Honigbergera powziąłem przekonanie, że
nie można jej utożsamiać z jakimkolwiek obszarem geograficznym w sercu Azji. Na to moje
przekonanie miały może wpływ legendy indyjskie związane z Agartthą oraz z «Białymi Wy-
spami» z mitologii buddyjskiej i bramińskiej. W rzeczy samej nigdy nie natrafiłem na jaki-
kolwiek tekst indyjski, który by utrzymywał, że do owych cudownych obszarów można do-
trzeć inaczej niż za pomocą władz nadnaturalnych. Wszystkie przekazy mówią o «locie»
Buddy albo innych wtajemniczonych ku owym krainom ukrytym przed okiem profana. Otóż
wiadomo, że w języku symbolicznym i tajemnym «lot» oznacza zdolność człowieka do tran-
scendencji poza świat zmysłów, tym samym zaś uzyskanie dostępu do światów niewidzia-
lnych. Wszystko, co wiedziałem o Honigbergerze, skłaniało mnie do przekonania, iż dotarł on
do Śambhali dzięki swym technikom jogicznym, w których stał się mistrzem jeszcze przed
1858 rokiem, i że misji, jaką mu powierzono, prawdopodobnie nie udało mu się doprowadzić
do końca. Tylko w ten sposób mogę sobie wytłumaczyć, dlaczego tak szybko powrócił z Indii
i umarł wkrótce potem, pozostawiając ten tak ogromnej wagi dokument w rękach młodzieńca
równie niedowarzonego jak J.E. ...”
Z jakimż skurczem serca czytałem te stronice! Ileż wspomnień osaczyło mnie nagle w
środku nocy, gdym ujrzał te dwie nazwy — Śambhala i Agarttha! Albowiem i ja wyruszyłem
był niegdyś na poszukiwanie niewidzialnej krainy, postanowiwszy nie wracać do świata, nim
jej nie odnajdę. Stara rana, którą od dawna uważałem za zabliźnioną, poczęła krwawić przy-
pominając mi o tamtych miesiącach, spędzonych w Himalajach tuż nad granicą z Tybetem,
gdy wędrowałem świętą drogą ku Bhadrinathowi, rozpytując napotkanych pustelników, czy
przypadkiem nie słyszeli o Śambhali, czy nie wiedzą o kimś, kto poznał jej tajemnicę. I kto
wie, czy ostatecznie z mojej chatki na lewym brzegu Gangesu, z owego kutiaru osaczonego
przez dżunglę, o którym od dawna nie myślę inaczej jak o utraconym raju — kto wie, czy
właśnie stamtąd nie przyszłoby rozwiązanie i czy nie zdołałbym, po latach usiłowań i przy-
gotowań, odnaleźć drogi ku niewidzialnej krainie. Ale pisane mi było nie dotrzeć do niej
nigdy, lecz tylko nosić ją aż po kres życia w mojej melancholii...
O wiele dotkliwsza jest kara dla człowieka, który zawrócił z drogi i później dowiedział
się od kogoś innego, że była to droga właściwa. Zwierzenia doktora Zerlendi wsparły wsze-
lkie moje domysły, wszystko bowiem, co nastąpiło, przebiegło dokładnie tak, jak według mo-
ich wyobrażeń p o w i n n o przebiegać w przypadku człowieka poszukującego upragnionej
Śambhali. „W myślach moich obraz niewidzialnego kraju, do którego dotarł Honigberger, był
ciągle żywy. W rzeczywistości wiedziałem, że obszar ten jest n i e w i d z i a l n y tylko dla
oczu profanów. Ściślej mówiąc, chodziło tu jedynie o kraj niedostępny geograficznie, to zna-
czy, którego nie można poznać inaczej jak po długich i uciążliwych przygotowaniach ducho-
wych. Wyobrażałem sobie ową Śambhalę nie jako ukrytą przed resztą ludzi za Bóg wie jaki-
mi przeszkodami naturalnymi — wysokimi górami lub głębokimi wodami — lecz w p r z e-
s t r z e n i, w której ona uczestniczy, przestrzeni jakościowo różnej od przestrzeni zwy-
czajnej. Pierwsze eksperymenty jogiczne potwierdziły to przeświadczenie, przekonałem się
bowiem, jak bardzo odmienna jest przestrzeń codziennego doświadczenia od przestrzeni
innych rodzajów poznania ludzkiego. Zacząłem nawet w tym zeszycie szczegółowo opisywać
te doświadczenia, ale rychło uświadomiłem sobie, że ich opis jest niemożliwy. Ten, komu są
one znane, przyzna mi rację. Kontynuuję jednakże te zapiski, bo od czasu do czasu trzeba
potwierdzać ową odwieczną prawdę, w którą dziś nikt już nie wierzy. Przekonany jestem, że
samemu Honigbergerowi pozwolono wrócić z Śambhali, aby spróbował reaktywować na Za-
chodzie niektóre ośrodki inicjacji, jakie obumierały począwszy od średniowiecza. Jego nagła
śmierć potwierdza to moje przekonanie: niewątpliwie nie wiedział on, w jaki sposób wypełnić
swoją misję albo też od razu ją skompromitował, i dlatego zmarł w sposób tak tajemniczy.
Jeśli chodzi o mnie, to — choć nie osiągnąłem jeszcze ostatecznych rezultatów — wydaje mi
się, że oddziałuje na mnie niewidzialny wpływ, że ktoś mnie prowadzi i pomaga mi, co uma-
cnia mnie w przekonaniu, że w końcu osiągnę cel.”
Na temat owego niewidzialnego wpływu doktor Zerlendi nie czyni dalszych zwierzeń.
Mówi jednak o nim dość dużo tradycja okultystyczna, szczególnie wschodnia; wszystko, co
nastąpiło potem, skłania mnie do przekonania, iż doktor, wspominając o nim, nie dał się
zwieść złudzeniom. Otóż najwyższe mistrzostwo jogi osiąga on dość szybko, niemal błyska-
wicznie. Lato 1908 roku spędza samotnie w jednym ze swych majątków, później zaś, po
powrocie do Bukaresztu, streszcza niektóre z doświadczeń. Pewne z nich można z niejaką
dokładnością odtworzyć. Tak na przykład w jednym miejscu mówi o dziwacznej wizji, którą
miał po określonych medytacjach: wydawało mu się, że widzi wszystkie rzeczy na wywrót
albo — ściślej biorąc — jako dokładne przeciwieństwa tego, czym są w rzeczywistości. Tak
więc przedmioty stałe zdawały mu się pozbawione konsystencji i na odwrót: „próżnia”
sprawiała na nim wrażenie „pełni”, zaś rzeczy gęste wydawały mu się puste. Ale było jeszcze
coś, o czym doktor Zerlendi dokładniej nie informuje: świat w całości widzi on — cytuję z
jego rękopisu — „Jako najdokładniej sprzeczny z tym, który ogląda człowiek na jawie”, nie
wyjaśniając, co ma na myśli, gdy mówi „najdokładniej sprzeczny”. To prawda, że spotykamy
tutaj wyrażenie bardzo podobne do surowych formuł mistyków lub ksiąg rytualnych, ponie-
waż wszędzie w takich tekstach mówi się o innym świecie albo świecie znanym z ekstazy
jako „całkowicie sprzecznym wobec tego, jaki oglądamy oczyma ciała”.
Równie dziwna jest relacja doktora dotycząca „powrotu” do świata widzialnego po
długiej kontemplacji. „Z początku miałem wrażenie, że chwieję się i upadnę przy pierwszym
kroku. Zabrakło mi normalnej pewności, jak gdybym musiał na nowo przystosowywać się do
trójwymiarowej przestrzeni. Dlatego przez długi czas nie ważyłem się na jakiekolwiek poru-
szenie. Pozostawałem znieruchomiały w oczekiwaniu na cud i na odzyskanie pewności sprzed
pogrążenia się w trans. Teraz jest dla mnie jasne, dlaczego święci po wyjściu z ekstazy pozo-
stają całymi godzinami, a nawet dniami w bezruchu, sprawiając wrażenie, jakby ich dusze
nadal były we władzy bóstwa.”
Pod datą 11 września notuje: „Wielokrotnie próbowałem transu kataleptycznego. Za
pierwszym razem — 12 godzin, za drugim i trzecim — po 36 godzin. Mówiłem gajowemu, że
idę do dworku, i zamykałem się w swoim pokoju, wiedząc, że nikt mi nie będzie przeszka-
dzał. Po raz pierwszy mogłem osobiście doświadczyć »wyjścia poza czas». Bo chociaż duch
był nadal aktywny, ciało przestało uczestniczyć w upływaniu czasu. Przed wywołaniem tra-
nsu ogoliłem się, i po 36 godzinach twarz moja pozostawała równie gładka jak w momencie
wejścia w trans. Zresztą to normalne, doświadczanie czasu bowiem dane jest człowiekowi za
pośrednictwem rytmu oddychania. Pomiędzy wdechem i wydechem dla każdego człowieka
upływa określona ilość sekund”; ż y c i e pokrywa się u człowieka z c z a s e m. Trans
kataleptyczny po raz pierwszy zrealizowałem o 10 rano, zbudziłem się zaś o 10 wieczorem;
przez cały ten czas ciało moje znajdowało się w stanie zwanym przez niektórych pozorną
śmiercią, bez najlżejszego śladu oddechu. Tak więc wdech o godzinie 10 rano kontynuowany
był przez wydech o 10 wieczorem. Na ten okres ciało moje zostało wyjęte z czasu. Dla ciała
tych 12 godzin zostało zredukowanych do kilku sekund — długi wdech z rana i powolny wy-
dech poprzedzający przebudzenie. Owego dnia przeżyłem jako człowiek tylko połowę doby;
moje ciało w ciągu 24 godzin postarzało się tylko o 12 godzin. Życie zostało zawieszone bez
jakiejkolwiek szkody dla organizmu”.
Doświadczenie przeprowadzone przez doktora Zerlendi jest skądinąd dość pospolite,
choć niewystarczająco do dziś poznane. „Pozorna śmierć”, która narobiła tyle szumu w cza-
sach Honigbergera, rzeczywiście zdaje się być wyjściem poza czas. Tylko w ten sposób mo-
żna wyjaśnić fakt, ze po zakończeniu transu trwającego dziesięć albo sto dni ciało zachowuje
swoją wagę, zaś wygolona twarz pozostaje tak samo gładka. Są to jednak stany przekracza-
jące zdecydowanie kondycję ludzką i nie możemy uzyskać na ich temat jakiegokolwiek wyo-
brażenia. Nawet najbardziej fantastyczny pomysł nie potrafi w sposób właściwy „dać intuicji”
takiego „wyjścia poza czas”. Aluzje, jakie spotykamy w świadectwach świętych lub okulty-
stycznych pismach orientalnych, są dla nas wszystkich niezrozumiałe. Sam zgromadziłem
cenną kolekcję takich świadectw, najczęściej wyrażonych alegorycznie, które jednak pozo-
stały dla mnie tajemnicą o siedmiu pieczęciach. Tylko śmierć rzuci niektórym z nas nowe
światło na tę kwestię.
„Jedyną rzeczą, która mnie zdumiewa, jest to, że podobne doświadczenia niczego ludzi
nie uczą. Najpoważniejsi uczeni poprzestali na zanegowaniu autentyczności tych zdarzeń —
które zresztą nastąpiły w obecności setek świadków — woląc pozostać na starych pozycjach.
To tak, jakby człowiek zadowalał się przebywaniem wód jedynie wpław, rezygnując z prze-
prawiania się przez morze tylko dlatego, iż nie wierzy, że można je przebyć także łodzią.”
We wrześniu 1908 roku dziennik urywa się na cztery miesiące. Pierwsze po tym okresie
zapiski pojawiają się z początkiem stycznia 1909. Nie mogę ich tu przytoczyć ze względu na
ich techniczny charakter. Są to raczej proste enuncjacje zasad metafizycznych oraz prakty-
czne wskazówki jogiczne. Niektóre z nich wydają się bez sensu. „26 stycznia. Doświadczenie
z ciemnością. Każda litera wzięta od początku.” Niewątpliwie odnosiło się to do innych,
wcześniejszych ćwiczeń, prawdopodobnie do medytacji nad dźwiękami i literami — tak zwa-
nej Mantrajogi — na temat której nie znalazłem zresztą żadnej wskazówki. Ale co może
oznaczać „doświadczenie z ciemnością”?! Trochę dalej: „5 lutego. Niedawno samyama nad
ciałem. Nie do wiary, a jednak p r a w d a”. Uwaga ta nabierałaby sensu, gdyby doktor odno-
sił się do pewnego tekstu z Patańdżalego, który mówi, że poprzez samyamę własnego ciała
jogin staje się niewidzialny dla oczu innych ludzi. Mianem samyama Patańdżali określa
ostatnie trzy etapy doskonalenia jogicznego, nad którymi trudno się tu rozwodzić. Jakoś nie
mogę jednak uwierzyć, aby doktor już 5 lutego 1909 roku dokonał tego cudu. Ale jak w takim
razie wytłumaczyć jego późniejsze zaskoczenie? Jak wytłumaczyć owych następnych 18 mie-
sięcy, podczas których — nawet jeśli autor mówi nam niezbyt wiele — mozolił się, jak wie-
my, właśnie nad zdobyciem owej władzy stawania się niewidzialnym?
Zresztą trudności w rozumieniu tego tekstu ciągle rosną. Niektóre spośród notatek wy-
dają się nawet wzajemnie sprzeczne. „Marzec. Ponowna lektura kilku Upaniszad, Oszałamia-
jące postępy w pojmowaniu oryginału.” Jak rozumieć te słowa? Po wszystkim, co osiągnął,
lektura Upaniszad w oryginale niewielkie już mogła mieć znaczenie. Poza tym, jakie jeszcze
znaczenie miało studiowanie sanskrytu dla człowieka, który przyswoił sobie o wiele więcej
niż martwą wiedzę? Chyba że zawrócił z drogi albo pod jakimś wpływem, o którym nie
wspomina, opóźnił postępy w doskonaleniu jogicznym. Albo może nie realizował samego
studium na modłę książkową — czytając i rozmyślając nad tekstem — lecz, jak to powiadają
w Indiach, osiągając tajemniczą wiedzę wyłącznie poprzez dokładne wypowiadanie świętych
słów traktowanych tam jako objawienie Logosu. W rzeczy samej wzmiankuje on gdzie
indziej ćwiczenia, zresztą nadzwyczaj tajemnicze, „wewnętrznego deklamowania” pewnego
świętego tekstu indyjskiego. Z początkiem lata zaś mówi o przy porządkowywaniu „liter
mistycznych” określonym stanom rozrzedzonej świadomości (byłbym bliższy prawdy pisząc
„nadświadomości”).
W tymże okresie zwierza się z „ukrytego widzenia”, jakie osiągnął „reaktywując oko
międzybrwiowe”, o którym zresztą mówią mitologie i mistycyzmy azjatyckie i które jego
posiadaczowi miałoby zapewniać zdolność widzenia na olbrzymie odległości. Świadectwa
wszelako, odnoszące się do tego „oka Śiwy"”, jak zwą je Hindusi, są sprzeczne albo w
każdym razie nader niejasne dla profana. .Niektórzy powiadają, że „oko Śiwy” daje orientację
w przestrzeni: byłoby ono tedy szóstym zmysłem; inni — tych jest najwięcej — utrzymują, że
nowe widzenie, jakie zapewnia to „oko” wtajemniczonemu, nie ma nic wspólnego ze światem
form i iluzji, lecz odnosi się wyłącznie do świata ducha. Za pośrednictwem „oka Śiwy”
człowiek może kontemplować bezpośrednio świat ducha, to znaczy uzyskuje dostęp do pozio-
mów ponadzmysłowych. Ale doktor Zerlendi nie podaje niczego dokładniejszego nawet na
temat tej tajemnicy. Nie mógł — czy nie miał ochoty?
Potem znów następuje długi okres milczenia, którego granicy nie mogę określić, jako że
zapiski pojawiające się bezpośrednio po nim nie są datowane. Są one zresztą niemal nie do
odcyfrowania. Przypuszczam, że odnoszą się do tego, co doktor Zerlendi określał mianem
„świadomość bezosobowa”. Otóż natrafiłem na passus następujący: „Rzeczą, którą obecnie
na Zachodzie osiągnąć najtrudniej — ściślej mówiąc, w ogóle osiągnąć jej nie można — jest
świadomość bezosobowa. W ciągu ostatnich stuleci świadomość taką urzeczywistniło jedynie
kilku mistyków. Wszystkie trudności, jakie napotyka człowiek post mortem, wszelkie piekła i
czyśćce, w jakich rzekomo męczą się dusze zmarłych, mają swe źródło właśnie w niemo-
żności zrealizowania jeszcze za życia świadomości bezosobowej. Dramat pośmiertny duszy i
cierpiane przez nią straszliwe formy oczyszczenia nie są niczym innym, jak etapami bolesnej
drogi od świadomości osobowej do świadomości bezosobowej...”
Strona, która następowała bezpośrednio po tym zwierzeniu, została wydarta z zeszytu.
Potem znajduję notatkę z datą 7 stycznia 1910 roku. „Może to kara za moją niecierpliwość.
Sądziłem jednak, że człowiekowi wolno tworzyć własny los. Nie jestem już taki młody. Nie
boję się śmierci; chyba też dość dobrze wiem, jak długa jest nić życia, które mi jeszcze pozo-
stało. Ale uważałem, że winienem się śpieszyć, bo tu, gdzie się znajduję, nikomu już nie po-
trafię pomóc, a tam mogę się jeszcze wielu rzeczy nauczyć.”
Po kilku dniach: „Znam już drogę do Śambhali. Wiem, jak się tam dostać. Powiem
jeszcze jedno: całkiem niedawno dotarło tam trzech ludzi z naszego kontynentu. Każdy z nich
wyruszył sam i osiągnął Śambhalę samodzielnie. Holender podróżował aż do Kolombo, nie
ukrywając swego nazwiska. Wszystko to wiem z długich transów, gdy oglądam Śambhalę w
całej jej wspaniałości, gdy widzę ów zielony cud pośród ośnieżonych gór, te dziwne domy,
tych ludzi pozbawionych wieku, tak niewiele mówiących do siebie i tak dobrze wzajem rozu-
miejących swoje myśli. Gdyby nie oni, którzy modlą się i myślą za wszystkich innych, cały
kontynent zostałby zdruzgotany przez demoniczne moce, jakie świat nowoczesny wyzwolił
już w czasach Renesansu. Czyżby los naszej Europy był przypieczętowany? Czy nic nie
można zrobić dla tego świata, wydanego na pastwę ciemnych sił duchowych wiodących go —
bez jego wiedzy — do katastrofy? Obawiam się bardzo, że Europa podzieli los Atlantydy i
wkrótce zginie, pogrążona w odmętach wód. Gdyby ludzie wiedzieli, że tylko moce duchowe
promieniujące z Śambhali nieustannie zapobiegają tragicznemu przesunięciu osi globu ziem-
skiego (zjawisko dobrze znane geologom), które wtrąci nasz świat w otchłań wodną, aby wy-
dźwignąć jakiś nowy, nieznany kontynent...”
Lęk przed tragicznym końcem naszego kontynentu odnajdujemy także na innych stroni-
cach dziennika. Mam wrażenie, że doktor zaczyna widzieć coraz wyraźniej serię katakli-
zmów, jakie spadną na Europę.
Skądinąd zbiega się to z całym szeregiem proroctw mniej lub bardziej apokalipty-
cznych, związanych z Kalijugą, „wiekiem ciemności”, do którego kresu zbliżamy się — jak
nam powiadają — szybkim krokiem. Po całej Azji krąży w różnych bardzo formach legenda o
końcu wiszącym nad obecnym światem. Doktor Zerlendi jednakowoż wspomina o ewentu-
alnej „zmianie osi ziemskiej”; miałaby ona być bezpośrednią przyczyną kataklizmu. Jak rozu-
miem, według niego przesunięcie to pociągnęłoby za sobą potworną katastrofę sejsmiczną, w
czasie której pewne kontynenty zapadną się lub zmienią swe obecne zarysy, z wody zaś wy-
nurzą się nowe. Fakt, że wiele razy wspomina nazwę Atlantydy, skłania mnie do sądu, że
istnienie tego kontynentu uważał on za realne, jego zaś zniknięcie łączył z bliżej nieznaną
degeneracją moralną jego mieszkańców. Godne podkreślenia we wszystkich tych tragicznych
proroctwach wydaje mi się to, że wypowiedziano je na kilka lat przed pierwszą wojną świato-
wą, gdy świat pławił się jeszcze w iluzjach nie mającego kresu postępu.
Potem niespodziewanie — dnia 11 maja 1910 — powraca do opisów ćwiczeń jogi-
cznych, za pomocą których można osiągnąć niewidzialność ciała. Łatwo zrozumieć, dlaczego
nie przytaczam tutaj tych przerażających zwierzeń. Gdy czytałem linijki zapisane przez
doktora Zerlendi, ogarniało mnie dziwne uczucie paniki. Już przedtem widywałem niejeden
dokument — mniej lub bardziej autentyczny — odnoszący się do owego cudu jogicznego, ale
nigdy jeszcze nie mówiono o tym w sposób tak jasny i szczegółowy. Rozpoczynając tę moją
opowieść jeszcze się wahałem, nie wiedząc, czy mam przytoczyć tę właśnie przerażającą
stronicę. Dotarłszy do tego miejsca, po tylu tygodniach niezdecydowania i niepokoju zdałem
sobie sprawę, że czegoś takiego nie można wyjawiać. Pocieszam się myślą, że ci, którzy rozu-
mieją, co oznacza „samyama nad własnym ciałem”, będą wiedzieć, gdzie szukać wskazówek.
Th. Merton
Posłowie
* Th. Merton, Posiew kontemplacji, Kraków 1982, wyd. Znak, przeł. M. Morstin-Górska, str. 133.
** M. Eliade, „Les promesses de l'equinoxe”, Mémoire, I, 1907—1937, Paris, Gallimard 1980, str. 446.
dziedziny Jogi — Le Yoga, Immortalité et Liberté (1954) i Patanjali et le Yoga (1962). (Książki te
rozwijają i pogłębiają temat, nad którym pracował M. Eliade właśnie w okresie tajemniczych wyda-
rzeń na ulicy S.; wynikiem tej pracy był esej pt. Yoga — Essai sur les origines de la mystique indien-
ne, 1936). Sam Eliade stwierdza w zapiskach autobiograficznych zależność Tajemnicy... od tej pracy.
Nad paroma szczegółami przecież warto się zatrzymać.
Zacznijmy od zakończenia opowiadania.
Oto w wydanych niedawno dziennikach M. Eliadego * pod datą 1 marca 1947 roku czytamy:
„Pauwels pisze mi, że Tajemnicę doktora Honigbergera przeczytał z entuzjazmem; sądzi, że «może
ona zainteresować szerokie kręgi czytelników, ale tych prawdziwych, bowiem nie tyle jest to rzecz
rozrywkowa, co dająca do myślenia». (...) Ale nie bardzo zrozumiał zakończenie...”
Zakończenie jest istotnie zaskakujące i nastręcza trudności w interpretacji. Jeśli jednak ktoś taki
jak Pauwels nie zrozumiał go dobrze, to i my, zwykli czytelnicy, moglibyśmy się uważać za rozgrze-
szonych... Sorin Alexandrescu, autor eseju wstępnego do tomu La Ţigănci şi alte povestivi (U Cyga-
nek i inne opowieści) widzi w nim tylko pewien chwyt literacki ratujący epicko i artystycznie tekst i
wprowadzający (dopiero teraz!) element fantastyczny jako taki (str. XXIX) — przez postawienie pod
znakiem zapytania wszystkich przedstawionych wydarzeń. Natomiast pewna inteligentna osoba, z
którą dyskutowałem na ten temat, dostrzega tu wręcz wewnętrzne „pęknięcie” logiczne i brak autor-
skiej konsekwencji. Z punktu wymagań rozumu dyskursywnego ma zapewne rację; na przykład różne
płaszczyzny czasowe zostały w tej opowieści nie tyle „przełamane”, co „potrzaskane”, zachodzą na
siebie i piętrzą się jak kra na wiosennej rzece. Ale zwróćmy uwagę na to, iż narrator tajemniczym
jakimś sposobem zostaje na krótko „wciągnięty” w eksperyment ontologiczny doktora Zerlendi, który
wedle klasycznych reguł indyjskiego systemu Jogi osiąga „stan nieuwarunkowany”, „wyzwolenie”
(moksza), przezwycięża rozliczne determinacje „zwyczajnego” bytowania, „przełamuje poziom”;
istota tego doświadczenia jest par excellence paradoksalna. Używając technicznego terminu Jogi:
Zerlendi osiąga „czwarty stan” (turiya), czyli trans kataleptyczny, i w y c h o d z i p o z a c z a s.
Fizyczną konsekwencją tego jest, na przykład, nieodnawianie się zarostu (czyli niestarzenie się ciała).
To zawieszenie praw działania czasu objęło również w jakimś stopniu universum narratora: stwierdza
on, że czas wobec niektórych osób z otoczenia pani Zerlendi zachowywał się w ciągu kilku miesięcy
„nienormalnie”.
Roztropność jest cnotą, pomińmy więc zagadnienie, czy zdobycie drogą ascezy jogicznej
(tapas) władzy stawania się niewidzialnym jest możliwe; zbyt mało wiarygodnych danych mamy o
zadziwiających osiągnięciach joginów, aby móc poruszać ten problem. (Inaczej ma się sprawa z osią-
ganiem przez nich w dowolnym momencie transu kataleptycznego: badania przeprowadzone w latach
trzydziestych przez dr T. Brosse i J. Filliozat potwierdziły posiadanie tego rodzaju władzy przez
hathajoginów. Mogą oni wprowadzać się w stan pozornej śmierci i trwać w nim wiele godzin, a nawet
dni, co umożliwia im długie przebywanie pod wodą czy w grobie. Zdarzenie takie opisuje m.in. —
bynajmniej nie wymyślony przez Eliadego — J. M. Honigberger w swej książce Thirtyfive years in
the East, wydanej w Londynie w 1852 roku. Oto w obecności maharadży Lahore, Randżit-Singha i
jego dworu, jogina Haridasa, po osiągnięciu przezeń stanu katalepsji, grzebią na czterdzieści dni w
ogrodzie. Po czym odkopują i przywracają do życia nacierając mu ciało i kładąc gorące kompresy na
głowę).
Jaki jest cel jogina, latami całymi uprawiającego ostrą ascezę i ćwiczącego ducha w koncen-
tracji na jednym obiekcie (ekãgratã), głębokiej enstazie (samãdhi) i medytacji (dhyãna)? Czy chodzi
mu tylko o uzyskanie nadnaturalnych władz, żeby popisywać się nimi na bazarach jako fakir lub
zdobywać sławę i — co gorsza — bogactwo? Oczywiście nie. Cechą wszystkich nurtów duchowości
indyjskiej jest ścisłe podporządkowanie religijnej teorii i praktyki celom soteriologicznym, tj. odno-
szącym się do zbawienia; hindus określi je jako mukti (wyzwolenie), buddysta — jako nirwanę, droga
zaś do niego wiedzie poprzez Poznanie (jñaña) ostatecznej Rzeczywistości. Poznanie to ma zresztą
charakter negatywny, polega na zniszczeniu przyrodzonej ludzkiemu duchowi Niewiedzy (avidyã) i
wykorzenieniu cierpienia. Taki jest cel również technik jogicznych stanowiących, jako dyscyplina
praktyczna i przygotowawcza, część składową wszystkich bodaj religii indyjskich.
Ale doktor Zerlendi nie był, o ile można wnioskować, ani buddystą, ani wisznuitą, ani dżinistą;
siddhi niewidzialności (symbolizująca tu tylko uwolnienie się od wszelkich uwarunkowań materii)
Ireneusz Kania
* Czytamy o tym w komentarzu uczonego tybetańskiego mKhas-grub-rje, cyt. przez J. N. Roericha (Jour-
nal of Urusvati Himalayan Research Institute of Roerich Museum, vol. II, 1932, art. Studies in the Kãlacakra).