You are on page 1of 197

MYŚLEĆ PRZECIW SOBIE

Prawie wszystkie nasze odkrycia zawdzięczamy naszej porywczości,


pogłębieniu się naszego niezrównoważenia. Nawet samego Boga — w
tej mierze, w jakiej nas On intryguje
— postrzegamy nie w najgłębszej intymności nas samych, lecz w
zewnętrznej granicy naszego poruszenia, dokładnie w punkcie, w
którym za przyczyną zetknięcia się naszej i jego wściekłości,
następuje zderzenie, spotkanie niszczące tyleż dla Niego, co dla nas.
Gwałtownik, rażony współistotnym czynom przekleństwem, nie
ujarzmia swej natury, wychodząc poza siebie po to jedynie, by
powrócić jako impetyk, agresor, za nim zaś podążają jego czyny,
karząc go za to, iż je powołał do życia. Nie ma dzieła, które nie
odwróciłoby się przeciwko swemu autorowi: poemat zmiażdży poetę,
system — filozofa, wydarzenie
— człowieka czynu. Unicestwia się każdy, kto — odpowiadając
swemu powołaniu i wypełniając je — miota się wewnątrz historii.
Zbawiony zostanie ten tylko, kto dary swe i talenty poświęca, aby —
uwolniony od swych ludzkich przymiotów
— móc nurzać się w istnieniu. Jeśli przeto dążę do metafizycznego
spełnienia, za żadną cenę nie powinienem trwać przy swej tożsamości:
jeśli zachowałem choćby najmniejszy jej osad, winienem się go
wyzbyć: jeśli zaś — przeciwnie — wdałem się w odgrywanie jakiejś
roli w historii, przypadające mi zadanie polega na tak intensywnym
rozbudzaniu mych właściwości, bym wreszcie wraz z nimi
eksplodował. Giniemy zawsze od „ja", którego się podjęliśmy:
noszenie jakiegoś miana równoznaczne jest z pragnieniem
określonego sposobu załamania.
4 Pokusa istnienia

Wierny tym zewnętrznym oznakom, gwałtownik nie zniectięca


się, albowiem nie może uwolnić się od cierpienia. Dąży do zguby
innych? To okrężna droga, na jaką wkracza, aby dotrzeć nią w końcu
do własnej zguby. Pod jego pewnością siebie i fanfaronadą ukrywa się
miłośnik nieszczęścia, toteż pośród gwałtowników właśnie spotyka się
wrogów samego siebie. A wszyscy wszak jesteśmy przepełnionymi
wściekłością gwałtownikami, którzy, zagubiwszy klucz do błogości,
posiadają dostęp wyłącznie do tajemnic rozdarcia.
Miast pozwolić czasowi, aby z wOlna nas miażdżył, uznaliśmy za
stosowne przelicytować go, dorzucić do jego chwil nasze. Ten czas
niedawny zaszczepiony na odległym, ów czas wytworzony i
rzutowany, miał już niebawem ujawnić moc swej destrukcyjności:
obiektywizując się, miał stać się historią, potworem, przed którym
niepodobna uciec, choćby odwoływało się do formuły bierności czy
recept na mądrość.
Pomimo naszych wysiłków, niepowodzeniem zakończy się
wszelka próba kuracji nieskutecznością; studiowanie ojców taoistów,
ich doktryny porzucenia świata, zaniechania aktywności, suwerenności
nieobecności; podążanie ich śladami za biegiem świadomości, gdy
wyzwala się ona z okowów świata, przybierając kształty wszelkich
rzeczy, jak woda będąca ich ulubionym żywiołem. Potępiają oni
zarówno naszą ciekawość, jak pragnienie bólu; różnią się w tym od
mistyków, zwłaszcza średniowiecznych, biegłych w zachwalaniu nam
zalet włosiennic, dyscypliny, bezsenności, postów i jęków.
„Intensywne życie sprzeczne jest z Dao" — naucza Laozi,
najnormalniejszy człowiek na świecie. Nas jednak drąży wirus
chrześcijaństwa: my, spadkobiercy biczowników, nabieramy
samoświadomości dopiero wtedy, gdy czynimy nasze tortury bardziej
wyrafinowanymi. Religia chyli się ku upadkowi? Wszak przedłużamy
jej niedorzeczność, podobnie jak sprawiamy, iż trwają umartwienia i
jęki dobiegające z dawnych cel, ponieważ nasza wola cierpienia równa
jest tej z epoki rozkwitu klasztorów. Chociaż Kościół nie ma już
monopolu na piekło, to przecież przykuł nas do łańcucha westchnień,
zaraził kultem próby i spiorunowanej szczęśliwości oraz
rozweselającym smutkiem.
Myśleć przeciw sobie 5

Umysł, podobnie jak ciało, ponosi skutki „intensywnego życia".


Mistrzowie sztuld myślenia przeciw sobie: Nietzsche, Baudelaire i
Dostojewski nauczyli nas stawiania na nasze zagrożenia, na
poszerzanie sfery naszych cierpień, na docieranie do egzystencji przez
oddzielenie od naszego istnienia. I to, co w oczach wielkiego
Chińczyka oznaczało symbol upadku, doświadczenie niedoskonałości,
stanowi dla nas jedyny sposób na zapanowanie nad sobą, na
skomunikowanie się z samym sobą.
„Niechaj człowiek nikogo nie kocha, a pozostanie odporny na
ciosy" (Zhuangzi). Maksyma to tyleż głęboka, co nie do zastosowania.
Jak osiągnąć apogeum zobojętnienia, gdy nawet sama apatia jest
napięciem, konfliktem, agresywnością? Pomiędzy naszymi przodkami
nie znajdziesz ani jednego mędrca, sami tylko niezaspokojeni,
rozkapryszeni frenetycy, których rozczarowania i szaleństwa musimy
wszak kontynuować.
Ciągle wedle naszych Chińczyków, zgłębienia istoty Dao dostąpić
może jedynie umysł oderwany od rzeczy świata; pasjonat zaś
postrzega wyłącznie jego skutki: zstąpienie wgłąb wymaga ciszy,
zawieszenia naszych wibracji czy wręcz naszych przymiotów. Czyż
nie jest odkrywczy fakt, iż nasze dążenie do absolutu wyraża się w
terminach aktywności, walki, że Kierkegaard tytułuje się „rycerzem
wiary", a Pascal nie jest nikim więcej, jak tylko pamflecistą?
Atakujemy i szamoczemy się, a zatem znamy jedynie skutki Dao. Poza
tym klęska kwietyzmu, europejskiego odpowiednika taoizmu,
wyraźnie obnaża nasze możliwości i perspektywy.
Nie widzę nic bardziej sprzecznego z naszymi nawykami jak
uczenie się bierności. (Epokę współczesną otwiera dwóch histeryków:
Don Kichot i Luter). Jeżeli wytwarzamy czas, jeżeli go produkujemy,
to z odrazy do hegemonii esencji i zakładanej przez nią
kontemplacyjnej uległości. Taoizm jawi mi się jako pierwsze i ostatnie
słowo mądrości: wzbraniam się wszak przed nim, odrzuca go mój
instynkt, podobnie jak odmawia biernego poddawania się
czemukolwiek, tak bardzo ciąży nam dziedziczność rebelii. Nasze
nieszczęście? Wieki uwagi poświęconej czasowi, bałwochwalcza
wiara w przyszłość. Czy wyzwolimy się z tego przez jakiekolwiek
naśladownictwo Chin czy Indii?
6 Pokusa istnienia

Istnieją formy mądrości i wyzwolenia, których nie możemy ani


uchwycić od wewnątrz, ani przekształcić w naszą codzienną treść, ani
nawet wprowadzić do jakiejś teorii. Wyzwolenie, jeśli istotnie uznamy
je za ważne, winno rozpoczynać się od nas samych. Nie da się
bynajmniej szukać go gdzie indziej, w jakimś gotowym systemie czy
w doktrynie orientalnej. To wszakże przytrafia się często wielu
umysłom żądnym, jak to się mówi, absolutu. A jednak mądrość to
fałsz, a osiągnięte dzięki niej wyzwolenie — oszustwo. Nie
inkryminuję tu jedynie teozofii i jej adeptów, lecz tych wszystkich,
którzy odwołują się do prawd nie dających się pogodzić z ich naturą.
Niejeden ma zawsze Indie na końcu języka, wyobraża sobie, że zgłębił
ich wszystkie sekrety, chociaż nic go do tego nie predysponuje: ani
jego charakter, ani wykształcenie, ani lęki. Jakaż mnogość fałszywych
„wyzwolonych" spogląda na nas ze szczytów swego zbawienia! Mają
czyste sumienie; czyż nie twierdzą, że wznieśli się ponad swe czyny?
Oszustwo nie do przyjęcia! Co więcej, mierzą oni tak wysoko, że
wszelka konwencjonalna religia wydaje im się familiarnym przesądem
nie potrafiącym zadośćuczynić wymaganiom ich „metafizycznego
umysłu". Niewątpliwie lepiej powoływać się na Indie. Zapominają
jednak, że owe Indie postulują zgodność idei z czynem, tożsamość
zbawienia i wyrzeczenia. Ale gdy posiada się „metafizyczny umysł",
to drobnostki, którymi nie warto zawracać sobie głowy.
Po tak solidnej dawce szalbierstwa i hochsztaplerki pokrzepiający
jest widok żebraka. On przynajmniej nie okłamuje ani siebie, ani
innych. Jeśli ma jakąkolwiek doktrynę, to żyje z nią w zgodzie: nie
lubi pracować i udowadnia to; ponieważ nie pragnie czegokolwiek
posiadać, praktykuje ubóstwo stanowiące warunek jego wolności. Jego
myśl wyraża się w jego bycie, a jego byt tożsamy jest z jego myślą.
Brakuje mu wszystkiego, jest sobą, trwa: żyć w bezpośrednim
kontakcie z wiecznością to żyć z dnia na dzień. Toteż dla niego
wszyscy inni żyją zamknięci w złudzeniu. Jeśli od nich zależy, mści
się, analizując od podszewki ich „szlachetne" uczucia, w czym jest
ekspertem. Jego lenistwo o bardzo rzadko spotykanych
Myśleć przeciw sobie 7

właściwościach czyni zeń istotnie „wyzwolonego" zagubionego w


świecie głupców i oszukanych. O wyrzeczeniu wie więcej, niż można
wyczytać w niejednej z waszych ezoterycznych książek. Jeśli chcecie
się o tym przekonać, wystarczy wyjść na ulicę... Ale wy wolicie
zagłębiać się w tekstach propagujących żebractwo. Zważywszy, że z
waszych rozważań nie wynika żadna praktyczna konsekwencja, trudno
się dziwić, iż najostat-niejszy z kloszardów wart jest więcej niż wy.
Czyż można sobie wyobrazić Buddę zachowującego zarówno
wierność swym zasadom, jak i swój pałac? Nie można być
jednocześnie „wyzwolonym za życia" i posiadaczem. Buntuję się
przeciwko generalizacji kłamstwa, przeciwko tym, co obnoszą się ze
swym rzekomym „zbawieniem" i podpierają go doktryną nie
wypływającą z ich wnętrza. Zdemaskować ich, zrzucić z piedestału,
gdzie się wdrapali, postawić ich pod pręgierzem — oto kampania,
wobec której nikt nie powinien pozostać obojętny, albowiem za
wszelką cenę należy przeszkodzić tym posiadaczom zbyt spokojnego
sumienia, by żyli i umierali w pokoju.

Kiedy bezustannie przeciwstawiacie nam „absolut", przybieracie minę


osób o głębokim wnętrzu, nieprzystępnych, jakbyście przebywali w
odległym, należącym do was świecie światła i ciemności, jakbyście
byli władcami królestwa, do którego nikt prócz was nie wnijdzie.
Nam, zwykłym śmiertelnikom, łaskawie rzucacie ochłapy wielkich
odkryć, których tam właśnie dokonaliście, jakieś resztki waszych
poszukiwań. Ale wszystkie wasze wysiłki prowadzą jedynie do
stworzenia tego nędznego żargonu, owocu waszych lektur, waszej
uczonej płochości, waszej książkowej nicości i waszych
zapożyczonych skądinąd lęków.
Wszelkie nasze wysiłki sprowadzają się do małpowania
wrażliwości wiodącej do absolutu. Nasza mądrość — czy raczej nasza
nie-mądrość — zrzeka się go; będąc relatywistyczną, proponuje nam
ona równowagę, nie w wieczności wszakże, lecz w czasie. Absolut,
który ewoluuje, ta heglowska herezja, stał się naszym dogmatem,
naszą tragiczną ortodoksją,/(/ozo/jtj
8 Pokusa istnienia

naszych odruchów. Ten, kto myśli, że przed nią umknie, daje dowód
samochwalstwa lub zaślepienia. Zapędzeni w kozi róg pozorów,
doprowadzeni jesteśmy do przyjęcia mądrości niepełnej, mieszaniny
marzeń i małpich grymasów. Jeśli Indie — by raz jeszcze przywołać
Hegla — reprezentują „marzenie nieskończonego ducha", nawyki
naszego intelektu i wrażliwości każą nam rozpatrywać ducha w formie
ucieleśnionej, ograniczonego do uwarunkowań historycznych, po
prostu ducha nie obejmującego świata, lecz momenty świata, czas
rozczłonkowany, z którego możemy się wyzwalać jedynie od czasu do
czasu, kiedy zdradzamy nasze pozory.
Ponieważ sfera świadomości kurczy się w działaniu, nikt, kto jest
aktywny, nie może dążyć do powszechności, albowiem działanie
równoznaczne jest z kurczowym uczepieniem się właściwości bytu z
uszczerbkiem dla bytu, pewnej formy rzeczywistości ze szkodą dla
rzeczywistości. Poziom naszego wyzwolenia mierzy się ilością działań,
od których się uwalniamy, jak również naszą zdolnością do
przekształcania wszelkiego przedmiotu w nie-przedmiot. Mówienie o
wyzwoleniu nie ma jednak najmniejszego sensu w odniesieniu do
zabieganej ludzkości, która zapomniała już, że nie da się odzyskać
życia ani się nim cieszyć, jeśli się go wpierw nie unieważni.
Oddychamy zbyt szybko, aby móc uchwycić rzeczy jako takie lub
głosić ich kruchość. Nasza zadyszka postuluje je i deformuje, tworzy i
zniekształca, przykuwając nas do nich. Miotam się, działając, a zatem
wytwarzam świat równie podejrzany, jak moja spekulacja, która go
usprawiedliwia, poślubiam ruch, ten zaś zmienia mnie w generatora
bytu, w rzemieślnika wytwarzającego fikcje, a jednocześnie mój
kosmogoniczny zapał każe mi zapomnieć, że — wciągnięty w wir
działań —jestem jedynie pomagierem czasu, agentem zmurszałych
światów.
Przekarmieni wrażeniami i ich konsekwencją — stawaniem się —
jesteśmy nie-wyzwolonymi ze skłonności i, z zasady, potępieńcami. na
własne życzenie, ofiarami gorączkowego przywiązania do tego, co
widoczne, myszkującymi w owych naskórkowych zagadkach na miarę
naszego przygnębienia i nerwowości.
Myśleć przeciw sobie 9

Jeśli pragniemy odzyskać naszą wolność, winniśmy zdjąć z siebie


brzemię wrażeń, nie reagować już na świat wrażeniami, zerwać nasze
więzy. A przecież każde wrażenie jest więzem — przyjemność i ból,
radość i smutek. Wyzwala się jedynie umysł, który, oczyszczony z
wszelkiej zażyłości z bytami i przedmiotami, działa we własnej
próżni.
Większości ludzi udaje się oprzeć szczęściu, natomiast
nieszczęście jest o wiele bardziej podstępne. Czy zakosztowaliście go?
Nigdy się nim nie nasycicie, będziecie go zachłannie poszukiwać —
najchętniej tam, gdzie go nie ma, rzutując je tam, ponieważ bez niego
wszystko wydałoby się wam niepotrzebne i szare. Z miejsca, w
którym się znajdzie, wypiera tajemnicę lub czyni ją świetlistą. Jest
smakiem i kluczem rzeczy, trafem i obsesją, kaprysem i
koniecznością, sprawi, że pokochacie pozory w tym, co w nich
najpotężniejsze, najtrwalsze i najprawdziwsze; przywiąże was do
siebie na zawsze, albowiem będąc z natury „intensywne", jak wszelka
„intensywność" jest poddaństwem, podległością. Jak wznieść się na
wyżyny duszy obojętnej i oczyszczonej, duszy wyzwolonej z pęt? I
jak osiągnąć nieobecność, wolność nieobecności? Wolność owa nigdy
nie stanie się jednym z naszych obyczajów, podobnie jak „marzenie
nieskończonego ducha".
Aby utożsamić się z doktryną pochodzącą ze stron tak odległych,
należałoby przyjąć ją bez zastrzeżeń: do czego to bowiem podobne —
przystawać na prawdy buddyzmu, a odrzucać reinkarnację będącą
wszak podstawą idei oderwania? Podpisać się pod stwierdzeniami
Wedanty, zaakceptować koncepcję nierzeczywistości rzeczy i
jednocześnie zachowywać się tak, jak gdyby one istniały? To
nieunikniona konsekwencja dla każdego umysłu wychowanego w
kulcie zjawisk. Bo przecież musimy przyznać, że zjawisko mamy we
krwi. Możemy nim gardzić czy odczuwać względem niego wstręt —
nie zmienia to faktu, że jest ono naszym dziedzictwem, naszym
kapitałem grymasów, symbolem naszego miotania się na ziemskim
padole. Jesteśmy rasą konwulsjonistów w centrum kosmicznej farsy,
odcisnęliśmy na wszechświecie stygmaty naszej historii i nigdy nie
będziemy zdolni do poddania się objawieniu
1.2 Pokusa istnienia

• zachęcającemu nas, by spokojnie ginąć. Wybraliśmy zniknięcie


poprzez działanie, a nie poprzez zamilknięcie: naszą przyszłość
odczytać można z naszych drwiących twarzy, z naszych rysów
zranionych i zaaferowanych proroków. Naszych twarzy nie rozświetla
uśmiech Buddy, ów uśmiech spoglądającego na świat z wyżyn. W
ostateczności potrafimy zrozumieć, czym jest szczęście, lecz nigdy nie
zrozumiemy, czym jest szczęśliwość — spuścizna cywilizacji opartych
na idei zbawienia, na odmowie smakowania swych niedoli,
delektowania się nimi; lecz któż spośród nas, sybarytów cierpienia,
spadkobierców masochistycznych tradycji, zawahałby się pomiędzy
prawdami wiary głoszonymi w świętym mieście Benares a
Heautontimoroume-nosem? „Jestem raną i nożem" — oto nasz absolut,
oto nasza wieczność.
Co do naszych odkupicieli, przybyłych ku naszemu utrapieniu,
uwielbiamy szkodliwość ich nadziei i lekarstw, gorliwość, z jaką
faworyzują i gloryfikują nasze nieszczęścia, jad, jaki sączą w nas ich
słowa życia. Zawdzięczamy im, że stajemy się ekspertami w cierpieniu
bez wyjścia. Ku jakim pokusom, ku jakim skrajnościom prowadzi nas
trzeźwa świadomość! Czy uciekniemy od niej, aby schronić się w
nieświadomości? Byle kto zbawia się przez sen, byle kto jest genialny,
kiedy śpi: nie ma różnicy pomiędzy marzeniami sennymi rzeźnika i
poety. Jednakże nasza świadomość nie może tolerować trwania takiego
cudu ani tego, by natchnienie było w zasięgu wszystkich: dzień zabiera
nam dary, jakimi obdarza nas noc. Tylko szaleniec posiada przywilej
płynnego przechodzenia z istnienia nocnego w dzienne: nie istnieje
żadna różnica między jego marzeniami sennymi a jawą. Odrzucił nasz
rozum, podobnie jak kloszard odrzucił nasze dobra. Obaj odnaleźli
drogę wiodącą poza cierpienie, obaj rozwiązali wszystkie nasze
problemy, toteż pozostają przykładem, którego nie możemy
naśladować, zbawicielami bez uczniów.
Grzebiąc w naszych nieszczęściach, zbawiciele innych usilnie
zabiegają i o nasze względy. W epoce biografii nikt nie opatruje swych
ran, nie wzbudzając w nas jednocześnie pragnienia odsłonięcia ich i
wystawienia na światło dzienne; jeśli nam się
Myśleć przeciw sobie 11

to nie udaje, odwracamy się od nich, głęboko zawiedzeni. Nawet ten,


który skonał na krzyżu, liczy się w naszych oczach bynajmniej nie
dlatego, że cierpiał za nas, lecz dlatego, iż po prostu cierpiał i wydobył
z siebie kilka okrzyków — tyleż głębokich, co nieuzasadnionych.
Albowiem tym, co czcimy w naszych bogach, są nasze upiększone
klęski.

Skazani na zdegenerowane formy mądrości, chorzy na trwanie,


walcząc z owym kalectwem, które w tej samej mierze odpycha nas i
uwodzi, zmagając się z czasem, zbudowani jesteśmy z elementów, z
których każdy czyni z nas buntowników rozdartych pomiędzy
mistycznym wezwaniem bez jakiegokolwiek związku z historią a
krwiożerczym marzeniem, będącym jego symbolem i aureolą.
Gdybyśmy mieli świat dla siebie, nie byłoby takie ważne, czy jest to
świat pobożności czy szyderstwa! Nigdy nie będziemy go mieć, gdyż
nasze miejsce w istnieniu znajduje się na skrzyżowaniu naszych suplik
i sarkazmów, w owej nieczystej strefie, gdzie przenikają się
westchnienia i prowokacje. Ten, kto zbyt trzeźwo myśli, by wielbić,
będzie również zbyt świadomy, by niszczyć, albo niszczyć będzie
jedynie swoje... bunty, gdyż po co się buntować, jeżeli stwierdza się
potem, że świat pozostał niezmieniony! Szyderczy monolog.
Sprzeciwia się sprawiedliwości i niesprawiedliwości, pokojowi i
wojnie, bliźnim i bogom. Potem dochodzi się do wniosku, że być może
najbardziej zgrzybiały starzec mądrzejszy jest od Prometeusza.
Niepodobna jednak zagłuszyć w sobie okrzyku buntu, przeto człowiek
nadal burzy się przeciwko wszystkim i wszystkiemu: żałosny
automatyzm wyjaśniający, dlaczego wszyscy jesteśmy statystycznymi
Lucyferami.
Zarażeni przesądem działania, sądzimy, że nasze idee muszą
osiągnąć cel. Cóż bardziej sprzecznego z bierną kontemplacją świata?
Ale takie jest nasze przeznaczenie: być nieuleczalnie chorymi, którzy
protestują, pamflecistami na łożu boleści.
12 Pokusa istnienia

Nasza wiedza, podobnie jak nasze doświadczenie, powinny nas


paraliżować i nauczyć wyrozumiałości nawet wobec tyranii, gdy tylko
staje się ona trwałym składnikiem świata. Jesteśmy wystarczająco
przenikliwi, aby ulec pokusie kapitulacji; odruch buntu bierze jednak
górę nad naszymi wątpliwościami, toteż, chociaż moglibyśmy zostać
stoikami w każdym calu, czuwający w nas anarchista sprzeciwia się
naszemu rezygnacji.
„Nigdy nie zaakceptujemy historii" — tak brzmi, moim zdaniem,
sentencja naszej niemożności bycia prawdziwymi mędrcami lub
prawdziwymi szaleńcami. Czyżbyśmy byli kabotynami mądrości i
szaleństwa? Cokolwiek uczynimy, wobec naszych czynów ograniczeni
jesteśmy do głębokiej nieszczerości.
Z całą pewnością wierzący w jakiejś mierze identyfikuje się z tym,
co robi, i z tym, w co wierzy; nie istnieje w nim istotny rozziew
pomiędzy, z jednej strony, jego przytomną świadomością, z drugiej
zaś ^ jego czynami i myślami. Rozziew ten powiększa się
niewspółmiernie u fałszywego wierzącego, czyli u człowieka, który
obnosi się ze swoją wiarą, lecz nie postępuje wedle jej przykazań.
Przedmiot jego wiary jest surogatem. Powiedzmy to bez ogródek: mój
bunt jest moją wiarą, pod którą się podpisuję, nie wierząc w nią. Nigdy
za mało refleksji nad opinią Kiryłowa o Stawroginie: „Gdy wierzy, nie
wierzy, że wierzy, a gdy nie wierzy, nie wierzy, że nie wierzy".

Bardziej jeszcze niż styl naszego życia, sam jego rytm oparty jest na
czcigodności buntu. Wzdragając się przed uznaniem powszechnej
tożsamości, zakładamy, że zjawiskiem podstawowym jest
indywiduacja, niejednorodność. Buntować się to wszak postulować
ową heterogenność, przyjmować ją w pewnym sensie za uprzednią
względem bytów i przedmiotów. Jeżeli przeciwstawiam Jedność
jedynie prawdziwą wielości bezsprzecznie kłamliwej, jeśli, inaczej
mówiąc, przyrównuję
Myśleć przeciw sobie 13

drugiego człowieka do ducha, mój bunt wyzbywa się sensu, on, który
— aby zaistnieć — musi wyjść od nie-redukowalności jednostek, od
ich statusu monady, od ograniczonych esencji. Wszelki akt ustanawia i
rehabilituje wielość, nadając osobie rzeczywistość i autonomię,
implicytnie uznaje degradację i rozdrobnienie absolutu. To z niego
także, z czynu i związanego z nim kultu, wynika napięcie naszego
umysłu oraz owa potrzeba pęknięcia i unicestwienia się w samym
sercu trwania. Ustanawiając przesąd Ja, współczesna filozofia
uczyniła z niego przyczynę naszych dramatów i oś naszych
niepokojów. Niczemu nie służy nostalgia za spoczynkiem w stanie
niezróżnicowania, marzenie o neutralnej egzystencji pozbawionej
wszelkich właściwości; pragnęliśmy się stać podmiotami, a wszelki
podmiot jest zerwaniem z błogostanem Jedni. Ktokolwiek odważa się
złagodzić naszą samotność czy nasze rozdarcie, działa przeciwko
naszym interesom i naszemu powołaniu. Wartość jednostki mierzymy
sumą jej niezgodności z rzeczami, jej niezdolnością do bycia
niezróżnicowanym, jej odmową dążenia do stanu przedmiotu. Stąd
zdeklasowanie idei Dobra, stąd moda na Diabła.
Dopóki żyliśmy pośród lęków eleganckich, w zupełności
wystarczał nam Bóg. Gdy władzę nad nami przejęły inne lęki, bardziej
odrażające, gdyż sięgające głębiej, niezbędnym stał się dla nas inny
system odniesień, inny szef. Diabeł był wymarzonym kandydatem do
tej roli. Wszystko w nim zgodne jest z naturą zdarzeń, których jest
sprawcą, zasadą regulującą: jego atrybuty są zbieżne z atrybutami
czasu. Czcijmy go zatem, ponieważ nie jest jedynie produktem naszej
subiektywności, wytworem naszej potrzeby bluźnierstwa czy
samotności, lecz także mistrzem naszych pytań i naszej paniki,
podżegaczem do naszej zguby. Jego protesty, jego akty przemocy nie
pozbawione są dwuznaczności: ten „Smutny Olbrzym" jest
buntownikiem, który wątpi. Gdyby był prosty, z jednej bryły, wcale by
nas nie poruszał, lecz jego paradoksy, jego sprzeczności są naszymi:
kumuluje nasze niemożności, służy za wzór naszym buntom
przeciwko samym sobie, nienawiści, jaką do siebie żywimy.
14 Pokusa istnienia

Formuła piekła? Należy jej upatrywać w tej właśnie formie buntu i


nienawiści, w torturze odwróconej pychy, w owym wrażeniu, że jest
się straszną wielkością bez jakiegokolwiek znaczenia w udrękach „ja",
tego „ja", od którego rozpoczyna się nasz koniec...
Spośród wszystkich fikcji najbardziej zbija nas z tropu legenda o
złotym wieku: jak mogła oddziałać na wyobraźnię? Toteż aby ją
odrzeć z powabu oraz z wrogości do niej, historia, agresja człowieka
wobec samego siebie, nabrała rozpędu i kształtu, tak, iż zdać się na
historię to tyle, co nauczyć się buntować, to naśladować Diabła. Nigdy
nie naśladujemy go równie dobrze, jak wówczas, gdy — wbrew
naszemu bytowi
— wytwarzamy czas, rzutujemy go na zewnątrz i pozwalamy mu
przekształcić się w zdarzenia. „Odtąd czasu już nie będzie" — ów
zaimprowizowany metafizyk, jakim jest Anioł z Apokalipsy,
obwieszcza w tych słowach koniec Diabła, koniec historii. Mistycy
mają zatem rację, poszukując Boga w sobie lub gdzie indziej, z
wyjątkiem wszakże tego świata, który równają z ziemią, nie zniżając
się jednocześnie do buntu. Wyskakują poza swój wiek: to szaleństwo,
na które my, więźniowie trwania, rzadko umiemy się zdobyć.
Gdybyśmy jeszcze przynajmniej byli tak samo godni Diabła, jak oni
— Boga!

Aby przekonać się o tym, że bunt cieszy się niezasłużonym


szacunkiem, wystarczy uświadomić sobie, w jaki sposób określa się
umysły do niego niezdolne. Określa się je mianem „bezwolnych",
„gnuśnych". Nie ulega w zasadzie wątpliwości, że jesteśmy zamknięci
na wszelką formę mądrości, albowiem upatrujemy w niej pozornie
uszlachetnioną gnuśność. Mimo że reakcja ta jest niesłuszna, nie mogę
się powstrzymać przed reagowaniem w ten sposób także na taoizm.
Chociaż zdaję sobie sprawę, że zaleca on oderwanie od świata i
porzucenie go w imię absolutu, nie zaś tchórzostwa, to przecież
odrzucam go w chwili, gdy wydaje mi się, iż go przyjąłem i, nawet
jeśli po
Myśleć przeciw sobie 15

tysiąckroć przyznaję rację Laozi, to mimo wszystko lepiej rozumiem


mordercę. Mając do wyboru pomiędzy błogim spokojem a krwią,
naturalne byłoby skłaniać się ku krwi. Morderstwo zakłada i wieńczy
bunt: można sobie do woli głosić wywrotowe przekonania, lecz jeśli
ktoś nie zna żądzy zabijania, pozostanie tylko konformistą.
Mądrość i bunt to dwie trucizny. Niezdolni do bez-
refleksyjnego ich przyjęcia, w żadnej z nich nie odnajdujemy
formuły zbawienia. Prawdą jest wszakże, iż w lucyferycznej
przygodzie osiągnęliśmy maestrię, której nigdy nie osiągniemy
w mądrości. Dla nas sama percepcja jest zrywem, początkiem
transu lub apopleksji, utratą energii, wolą odwołania się
do naszej gotowości. Buntowanie się we wszelkich oko-
licznościach implikuje brak szacunku dla siebie, dla własnych
sił. Skąd je weźmiemy dla kontemplacji, tego statycznego
wydatku, owej koncentracji w bezruchu? Nie ma nic bardziej
wrogiego dla kierowania naszej myśli, jak pozostawianie
spraw takimi, jakimi są, spoglądanie na nie bez odczuwania
pragnienia, aby je kształtować, i postrzeganie ich istoty;
przeciwnie, dążymy to tego, aby je miesić, torturować
i przypisywać im naszą wściekłość. Tak być musi: bał-
wochwalczo wielbiąc gest, grę i szaleństwo, kochamy ryzykantów
zarówno w poezji, jak w filozofii. Daodejing idzie dalej
niż Sezon w piekle czy Ecce homo. Jednak Laozi nie
proponuje nam żadnego zawrotu głowy, podczas gdy Rimbaud
i Nietzsche, akrobaci miotający się na granicy swych możliwości,
zachęcają nas do podejmowania podobnego ryzyka. Uwodzą
nas jedynie umysły, które unicestwiły się, pragnąc nadać
sens swemu życiu. ~\

Nie ma wyjścia dla tego, kto zarazem przekracza czas i w nim


grzęźnie, kto zrywami dociera na skraj samotności, a przecież grzęźnie
w pozorach. Niezdecydowany, nękany, będzie brnął jak chor^ft^t^^^ł^
wystawiony zarazem na pokusę stawania się i ba)^«^owos(^>eśli, jak
twierdzi Mistrz Eckhart, istnieje
16 Pokusa istnienia

„zapach" czasu, tym bardziej woń musi posiadać historia. Jak pozostać
na nią niewrażliwym? W bardziej bezpośrednim planie dostrzegam
złudzenie, miałkość, zgniliznę „cywilizacji"; tym niemniej czuję się z
ową zgnilizną solidarny: jestem fanatykiem padliny. Wyrzucam
naszemu wiekowi, iż zniewolił nas do tego stopnia, że nęka nas nawet
wówczas, gdy się od niego odrywamy. Nic zdolnego do przetrwania
nie może się zrodzić z okolicznościowej medytacji, z rozważań nad
zdarzeniem. W innych, szczęśliwszych epokach, umysły mogły
swobodnie oddawać się szaleństwu, jak gdyby nie należały do żadnego
okresu, albowiem były niezależne od terroru chronologii, trwając w
otchłani momentu świata, która dla nich była tożsama z całym
światem. Nie odczuwając niepokoju o względność swego dzieła,
poświęcały mu się całkowicie. Genialna głupota, która na zawsze
przeminęła, płodne uniesienie bynajmniej nie zdezawuowane
rozczłonkowaną świadomością. Przeczuwać jeszcze bezczasowość, a
jednocześnie wiedzieć, że jesteśmy czasem, że wytwarzamy czas,
powziąć ideę wieczności i hołubić nicość — oto szyderstwo, z którego
wyłaniają się zarówno nasze bunty, jak wątpliwości, które wobec nich
żywimy.
Poszukiwać cierpienia, aby uniknąć odkupienia, stąpać wstecz
drogą wyzwolenia — oto nasz wkład w materię religii: jesteśmy
przepełnionymi żółcią iluminatami, Buddami i Chrystusami wrogimi
zbawieniu, głoszącymi nędzarzom uroki ich strapień. Rzec by można,
powierzchowna rasa. A jednak nasz praszczur za całą schedę
pozostawił nam obrzydzenie do raju. Nadając rzeczom miana,
przygotowywał własny i nasz upadek. Jeśli pragniemy temu zaradzić,
należałoby zacząć od tego, by odchrzcić wszechświat, zerwać
etykietkę, która — przyklejona do każdej rzeczy — podnosi jej wartość
i nadaje jej pozór sensu. Tymczasem wszystko w nas, aż po komórki
nerwowe, odczuwa wstręt do raju. Cierpieć — oto jedyny sposób na
poznanie poczucia istnienia. Istnienie — oto jedyny sposób
podtrzymania naszej przegranej. Tak będzie aż do chwili, dopóki jakaś
terapia wiecznością nie odtruje nas ze stawania się, dopóki
Myśleć przeciw sobie 17

nie zbliżymy się do owego stanu, w którym — według pewnego


chińskiego buddysty — „chwila warta jest dziesięć tysięcy lat".

Ponieważ absolut odpowiada sensowi, którego nie potrafiliśmy


kultywować, oddajmy się wszelkiego rodzaju buntom; w końcu
obrócą się przeciwko sobie samym, przeciwko nam samym... Być
może wówczas odzyskamy panowanie nad czasem, chyba że — wręcz
przeciwnie — pragnąc uniknąć nieszczęścia świadomości, zaczniemy
żyć jak zwierzęta, rośliny i przedmioty, osiągając ów stan
pierwotnego zidiocenia, po którym z winy historii utraciliśmy nawet
wspomnienie.
o CYWILIZACJI W ZADYSZCE

Ten, kto organicznie przynależy do jakiejś cywilizacji, nie jest w


stanie ustalić natury toczącego ją zła. Jego diagnoza wcale się nie
liczy. Sąd, jaki ma o niej, dotyczy również jego, przeto oszczędzają z
egoizmu.
Nowoprzybyły, mniej uwikłany, bardziej wolny, bada ją bez
takich kalkulacji i lepiej dostrzega jej słabości. Jeżeli ona ginie, on
także przystanie w potrzebie, by zginąć wraz z nią, by na niej i na
sobie stwierdzić działanie/afMm. Nie ma natomiast ani nie proponuje
żadnego remedium. Ponieważ wie, że nie poddaje się kuracji
przeznaczenia, wobec nikogo nie pozuje na uzdrowiciela. Jego jedyną
ambicją jest stanąć na wysokości Nieuleczalnego.

Wobec nagromadzenia swych sukcesów kraje Zachodu nie miały


żadnych trudności w gloryfikowaniu historii, w przypisywaniu jej
znaczenia i celowości. Historia należała do nich, a one ^yły jej
agentami, jej bieg musiał być przeto racjonalny... Dlatego umieszczały
ją kolejno pod patronatem Opatrzności, Rozumu i Postępu. Brakowało
im poczucia fatalizmu; teraz, przytłoczone nękającą ich nieobecnością,
perspektywą zniknięcia, zaczynają go wreszcie nabierać. Z podmiotów
zamieniają się oto w przedmioty na zawsze wydziedziczone z owego
promieniowania, z owej godnej podziwu megalomanii, która aż dotąd
broniła im dostępu do Nieodwracalnego. Dzisiaj są tego tak
świadome, że głupotę jakiegoś umysłu mierzą miarą jego
20 Pokusa istnienia

przywiązania do zdarzeń. Cóż bardziej normalnego niż chwila, gdy


zdarzenia dzieją się gdzie indziejl Hołduje się im, jeśli zachowuje się
inicjatywę. Lecz jeśli zachowa się chociaż źdźbło wspomnienia
dawnej supremacji, marzy się jeszcze
0 przodowaniu, choćby i w chaosie.
Francja, Anglia, Niemcy mają już za sobą epokę ekspansji
1 szaleństwa. To kres obłędu, początek wojen obronnych. Nie ma już
wspólnej przygody, nie ma już obywateli — są tylko wyblakłe i
pozbawione złudzeń jednostki, gotowe jeszcze uwierzyć w jakąś
utopię, pod warunkiem, że przyjdzie z zewnątrz i że nie będą musiały
zadać sobie trudu, aby ją wymyślić. Dawniej gotowe były umrzeć dla
bezsensu chwały — teraz oddają się roszczeniowej frenezji. Kusi ich
„szczęście"; to ich ostatni przesąd, z którego czerpie energię ów grzech
optymizmu, jakim jest marksizm. Żyć w zaślepieniu, służyć, oddawać
się śmieszności lub głupocie zaangażowania w jakąś sprawę to
ekstrawagancje, do których nie są już zdolne. Gdy jakiś naród zaczyna
więdnąć, zwraca się ku kondycji mas. Nawet gdyby dysponował
tysiącem Napoleonów, nie zdecydowałby się na zakłócenie spokoju
swojego i innych. Kogo i jak miałby terroryzować swymi chwiejnymi
odruchami? Gdyby wszystkie ludy były na tym samym poziomie
fosylizacji lub tchórzostwa, łatwo by się ze sobą dogadały: po okresie
niepewności nastąpiłaby niekończąca się epoka paktu tchórzy...
Stawiać na zaniknięcie apetytów wojennych, wierzyć w powszechność
upadku albo idylli to tyle, co mierzyć daleko — zbyt daleko: utopia to
krótkowzroczność starych ludów. W młodych ludach odrazę budzi
poszukiwanie wyjścia pozornego, gdyż widzą one sprawy w
perspektywie działania: ich perspektywa jest dobrana stosownie do ich
przedsięwzięć. Poświęcając komfort dla przygody, szczęście dla
skuteczności, nie dopuszczają one myśli o prawomocności
sprzecznych idei, możliwości współistnienia antynomicznych pozycji:
czegóż chcą, jeżeli nie pomniejszenia naszych niepokojów poprzez...
strach i, usiłując nas złamać, hartują nas. Wszystkie ich sukcesy biorą
się z ich dzikości, gdyż dla nich liczą się nie marzenia, lecz impulsy.
Czy skłaniają się ku jakiejś ideologii? Roznieca ona ich
o cywilizacji w zadyszce 21

wściekłość, wydobywa na powierzclinię drzemiące w nicli


barbarzyństwo, utrzymuje ich w stanie pobudzenia. Kiedy zaś stare
ludy przyjmują jakąś ideologię, czyni je ona ociężałymi, jednocześnie
wprawiając je w lekką gorączkę pozwalającą im wierzyć, że w
pewnym sensie ciągle żyją: łagodny powiew iluzji...

Cywilizacja istnieje i afirmuje się poprzez akty prowokacji. Gdy


zaczyna mądrzeć, załamuje się. Jej momenty kulminacyjne to
straszliwe chwile — kiedy nadchodzą, wówczas, zamiast
magazynować swe siły, trwoni je. Pragnąca utracić swą siłę Francja
postanowiła ją zmarnotrawić. Udało się jej to dzięki pysze i
agresywnej gorliwości (czyż w ciągu tysiąca lat nie prowadziła więcej
wojen niż jakikolwiek inny kraj?). Pomimo jej zmysłu równowagi —
powodzenie wieńczyło nawet jej ekscesy — mogła osiągnąć
supremację jedynie za cenę zużycia swej substancji. Wyczerpać się:
uczyniła z tego punkt honoru. Zakochana w formułach, w zaraźliwych
ideach, w hałaśliwych ideologiach, swój geniusz i próżność oddała na
służbę wszystkich wydarzeń, jakie miały miejsce w ostatnich
dziesięciu wiekach. Będąc ongiś narzędziem zemsty, teraz jest
zrezygnowana, bojaźliwa, przeżuwa swe żale i niepokoje,
odpoczywając po latach blasku, po przeszłości. Nie patrzy sobie w
oczy, drży przed lustrem... Zmarszczki narodu są równie widoczne, jak
zmarszczki jednego człowieka.
Kiedy już zrobiło się wielką rewolucję, nie wywołuje się drugiej,
równie potężnej. Gdy się przez długi czas było arbitrem elegancji, raz
utraciwszy tę pozycję, nie próbuje się jej odzyskać. Gdy pragnie się
anonimowości, nuży już sytuacja, w której inni podążają za nami,
ongiś wzorem do naśladowania, małpując nas: po co nadal prowadzić
salon — żeby bawić świat?
Francja zbyt dobrze zna te banalne prawdy, aby je sobie
powtarzać. To naród gestu, naród teatralny, uwielbiający zarówno grę,
jak i publiczność. Teraz jest nimi wyczerpana, pragnie jedynie opuścić
scenę i żyć w dekoracjach zapomnienia.
22 Pokusa istnienia

Nie ulega wątpliwości, że Francja zużyła swe natchnienie,


przejadła swe dary, niesprawiedliwością byłoby jednak czynić jej z
tego zarzuty: w niczym nie różniłoby się to od oskarżeń
0 to, że się zrealizowała i spełniła. Cnoty czyniące z niej naród
uprzywilejowany stępiła od nadmiernego ich kultywowania
1 doskonalenia, i to bynajmniej nie z braku praktyki jej talenty bledną
dzisiaj i nikną. Jeśli owładnął nią teraz, prześladuje ją i pobudza
wyłącznie ideał dobrobytu (mania epok schyłkowych), to dlatego, iż
dla ogółu jednostek stała się już tylko nazwą, bardziej społeczeństwem
niż wolą historyczną. Jej odraza do minionych ambicji uniwersalizmu i
wszechobecności urosła do tego stopnia, że cud tylko mógłby ją ocalić
przed losem prowincjuszki.
Odkąd Francja porzuciła plany dominacji i podboju, toczy ją
chandra, zżera ją uogólniona nuda. To plaga niszcząca witalność
owych narodów pogrążonych bez reszty w defensywie. Zamiast się
przed nią zabezpieczyć, ulegają jej i przyzwyczajają się do niej do tego
stopnia, że nie mogą się już bez niej obejść. Pomiędzy życiem i
śmiercią zawsze znajdą dość przestrzeni, by zakamuflować i jedno, i
drugie, by stronić i od życia, i od śmierci. Popadłszy w świadomą
katalepsję, marząc o wieczystym status quo, jak zareagowałyby na
otaczające je mroki, na zbliżające się zwarte cywilizacje?

Gdybyśmy chcieli się dowiedzieć, czym był jakiś lud i dlaczego stał
się niegodny swojej przeszłości, wystarczyłoby przyjrzeć się
postaciom, które najbardziej go naznaczyły. Portrety wielkich ludzi
Anglii mówią wystarczająco dużo o tym, czym był ten kraj. Jakże
sugestywnych wrażeń dostarcza kontemplowanie w National Gallery
owych męskich głów, czasami delikatnych, lecz najczęściej
monstrualnych, emanującej z nich energii, oryginalności rysów,
arogancji i stanowczości spojrzenia! Potem, rozmyślając o
nieśmiałości, zdrowym rozsądku i poprawności dzisiejszych
Anglików, rozumiemy, dlaczego nie potrafią już grać Szekspira,
dlaczego interpretacje jego dzieł są
o cywilizacji w zadyszce .23

W ich wykonaniu bezbarwne i zniewieściałe. Anglicy są dziś tak samo


dalecy Szekspirowi, jak późni Grecy musieli być dalecy dramatom
Ajschylosa. Nie ma w nich już ani śladu Anglii elżbietańskiej:
pozostałości dawnego „charakteru" spożytkowują na to, by ratować
pozory, zachować fasadę. Zawsze drogo płaci się za to, że
potraktowało się zbyt serio „cywilizację", że za bardzo się ją
przyswoiło.
Kto przyczynia się do kształtowania imperium? Awanturnicy,
brutale, łajdacy — wszyscy ci, którzy nie żywią przesądnej wiary w
„człowieczeństwo". Wychodząc ze Średniowiecza, kipiąca życiem
Anglia była drapieżna i smutna: żadna troska
0 czcigodność nie krępowała jej żądzy ekspansji. Emanowała z niej
owa melancholia siły tak charakterystyczna dla postaci
szekspirowskich. Pomyślmy o Hamlecie, o tym marzycielskim piracie:
jego rozterki nie łagodzą jego popędliwości: nie ma w nim nic 'ze
słabości rezonera. Jego skrupuły? Wytwarza je z nadmiaru energii, z
upodobania do sukcesu, z napięcia niewyczerpanie chorej woli. Nikt
nie był bardziej wyrozumiały, bardziej szlachetny wobec swych
rozterek, nikt również tak szczodrze nimi nie szafował.
Niewyczerpane w swej bujności lęki! Jak mogliby się do nich wznieść
współcześni Anglicy? Zresztą nawet do tego nie dążą. Ich ideałem jest
człowiek doskonale przykładny i niebezpiecznie się do tego wzorca
przybliżają. Oto być może jedyny naród, który w naszym
skołowaciałym świecie upiera się jeszcze, żeby mieć „styl". Brak
pospolitości nabiera w tym wypadku niepokojących wymiarów:
imperatywem staje się tu bezosobowość, a nudne życie — prawem.
Trwając w swej dystynkcji i nijakości, Anglik staje się coraz bardziej
nieprzenikniony i zbija z tropu tajemniczością, którą niezgodnie z
oczywistością mu się przypisuje.
Reagując na własne podstawy, na ongisiejsze maniery,
sparaliżowany ostrożnością i skromnością Anglik przybrał postawę i
regułę postępowania, które w efekcie miały oddalić go od jego
geniuszu. Gdzie zapodział swe demonstracje zuchwałości i
wspaniałości, swe niegdysiejsze wyzwania
1 arogancje? Romantyzm był ostatnim podrygiem jego pychy.
24 Pokusa istnienia

Odtąd, wyciszony i cnotliwy, pozwala, by zatraciło się dziedzictwo


cynizmu i bezczelności, z którego był tak bardzo dumny. Na próżno
szukać w nim śladów barbarzyńcy, jakim był: wszystkie jego instynkty
ujarzmiła przyzwoitość. Zamiast go chłostać, pobudzać w nim
skłonność do szaleństwa, jego filozofowie pchnęli go w impas
szczęścia. Postanowiwszy być szczęśliwym, stał się nim, a ze swego
szczęścia pozbawionego pełni, ryzyka i jakiejkolwiek skłonności do
tragizmu uczynił błonę pospolitości, w której z przyjemnością
pozostanie na zawsze. Czy należy się dziwić, że stał się ulubionym
bohaterem Północy, wzorem, ideałem dla zdegenerowanych
Wikingów? Dopóki był potężny, nienawidzono go; teraz się go
rozumie, a wkrótce zacznie się go kochać... Dla nikogo nie jest już
koszmarem. Wzbrania się przed bujnością nadmiaru, przed
szaleństwem, upatrując w tym aberrację czy niegrzeczność. Cóż za
kontrast między jego dawnymi wybuchami energii a obecnym
ugrzecznieniem! Naród staje się normalny jedynie. za cenę wielkich
rezygnacji.

„Gdyby słońce i księżyc zaczęły wątpić, natychmiast by zgasły"


(Blake). Europa wątpi od dawna... i jeśli jej gaśniecie nas smuci, to
Amerykanie i Rosjanie spoglądają na nie już to z niewzruszonym
spokojem, już to z radością.
Ameryka wznosi się naprzeciwko świata niczym porywcza nicość,
niczym wyzute z treści przeznaczenie. Nic nie przygotowało jej do
odgrywania roli hegemona, a jednak dąży do tego, choć nie bez
pewnego wahania. W przeciwieństwie do innych narodów, które
musiały doznać szeregu upokorzeń i klęsk, jej udziałem była dotąd
jedynie bezpłodność nieprzerwanego sukcesu. Jeśli również w
przyszłości wszystko będzie się jej udawało, jej pojawienie okaże się
nic nie znaczącym przypadkiem. Ci, którzy zawiadują losami Ameryki
i którym zależy na jej interesach, powinni sprawić, by przeszła przez
ciężkie dni; jeśli ma przestać być sztucznym potworem, musi przejść
przez próbę w wielkiej skali. Być może nie trzeba
o cywilizacji w zadyszce 25

będzie na to czekać. Po długim okresie życia poza piekłem szykuje się,


by do niego zstąpić. Jeśli Ameryka szuka swego przeznaczenia,
znajdzie je dopiero na zgliszczach tego, co dotąd było racją jej bytu.
Jeśli zaś chodzi o Rosję, nie można rozpatrywać jej przeszłości,
nie odczuwając dreszczy, wysokiej jakości trwogi. To przeszłość
głucha, pełna oczekiwań, podskórnego lęku, przeszłość nawiedzonych
kretów. Wtargnięcie Rosjan sprawi, że zadrżą narody; już teraz do
polityki wprowadzili absolut. To wyzwanie, jakie rzucają ludzkości
zżeranej wątpliwościami, której nie omieszkają zadać ostatniego ciosu.
O ile my nie mamy duszy, o tyle oni mająjej w nadmiarze. Nie oddalili
się jeszcze od swoich początków, od owego afektywnego świata, w
którym dusza przylega jeszcze do podłoża, do krwi, do ciała —
Rosjanie czują to, co myślą; ich prawdy, podobnie jak ich błędy, to
wrażenia zmysłowe, ich bodźce to czyny. W gruncie rzeczy nie myślą,
lecz wybuchają. Będąc jeszcze w stadium, w którym inteligencja nie
łagodzi ani nie rozpuszcza obsesji, nie znają szkodliwych skutków
refleksji, podobnie jak ekstremów świadomości, gdzie staje się ona
czynnikiem wykorzenienia i anemii. Mogą zatem bez przeszkód
rozpocząć swój marsz. Na swej drodze natkną się jedynie na
limfatyczny świat. Nic nie wyjdzie im naprzeciw, nic żywego, z czym
mogliby się zetrzeć, nie napotkają żadnej przeszkody: czyż to nie
jeden z nich jako pierwszy, na długo przed końcem XIX wieku
mówiąc o Zachodzie, użył słowa „cmentarz"? Niebawem stawią się
tłumnie, by zwiedzać jego trupa. Czułe uszy już słyszą odgłos ich
coraz bliższych kroków. Kto byłby w stanie ich maszemjącym
przesądom przeciwstawić choćby pozór pewności?
Od wieku Oświecenia Europa nie przestała w imię idei tolerancji
podkopywać fundamentów swych bożyszcz. Dopóki była mocarna,
przynajmniej wierzyła w tę ideę i walczyła w jej obronie. Nawet jej
wątpliwości były ukrytymi przekonaniami; ponieważ potwierdzały jej
siłę, miała prawo powoływać się na nie — teraz są już tylko
symptomami nerwowości, słabymi podrygami zanikającego instynktu.
Zburzenie idoli pociąga za sobą unicestwienie przesądów, a
przecież te ostatnie — fikcje organicznie zrośnięte z daną
26 Pokusa istnienia

cywilizacją—zapewniają jej trwanie, zachowująjej fizjonomię. Musi


ona je uznawać, jeżeli nie wszystkie, to przynajmniej te, które są jej
właściwe, a w przeszłości odgrywały dla niej rolę współistotnych
zabobonów lub rytuałów. Jeśli uważa je za zwykłe konwencje, coraz
bardziej będzie się ich wyzbywać, nie umiejąc zastąpić ich dostępnymi
sobie środkami. Czy wyznaje kult kaprysu, wolności jednostki? Toż to
prawdziwy konformizm! Niech tylko przestanie się do nich naginać, a
kaprys, wolność i jednostka staną się martwą literą.
Aby nie wypaść z historii, potrzeba minimum nieświadomości.
Działać — to jedno; zdawać sobie sprawę, że się działa — to coś
całkiem innego. Kiedy przytomna świadomość zawiaduje działaniem i
je przenika, czyn rozkłada się, a wraz z nim przesąd, którego funkcją
jest właśnie podporządkowanie świadomości czynowi, jej
zniewolenie... Ten, kto demaskuje własne fikcje, wyrzeka się
zawartych w nich bodźców i samego siebie, toteż zastąpi je innymi,
które go negują, albowiem nie wypływają z jego wnętrza. Nikt
troszczący się o równowagę nie powinien przekraczać pewnego
stopnia samoświadomości i analizy. Jest to szczególnie prawdziwe w
odniesieniu do cywilizacji zaczynającej się chwiać, gdy tylko zaczyna
wytykać błędy, które pozwoliły na jej wzrost i rozkwit, kwestionować
własne prawdy!
Nadużywanie zdolności do wątpienia wiąże się z ryzykiem. Gdy
sceptyk nie potrafi już wydobyć żadnej właściwości popychającej go
do działania ze swych problemów i wątpliwości, zbliża się do upadku.
Co mówię? Szuka go, pędzi ku niemu: niech kto inny rozstrzyga jego
wątpliwości, niech kto inny pomoże mu ulec! Nie wiedząc już, jaki
użytek uczynić ze swych niepokojów i ze swej wolności, z nostalgią
myśli o kacie, wręcz go przyzywa. Ci, którzy nie znaleźli odpowiedzi
na żadne pytanie, lepiej znoszą skutki tyranii niż ci, którzy na każde
pytanie mają gotową odpowiedź. Dyletanci łatwiej akceptują śmierć
niż fanatycy. Podczas Rewolucji niejeden z tych pierwszych
wstępował na szafot z uśmiechem na ustach; gdy przyszła kolej na
jakobinów, kroczyli na śmierć zamyśleni i chmurni: umierali w imię
prawdy, w imię przesądu. Dzisiaj,
o cywilizacji w zadyszce 27

niezależnie od tego, z której strony spojrzeć, widać tylko namiastki


prawdy, przesądu; ci, którym brakuje nawet tej namiastki, wydają się
spokojniejsi, lecz ich uśmiech jest machinalny: to nikły, ostatni odruch
elegancji...

Ani Rosjanie, ani Amerykanie nie byli wystarczająco dojrzali ni


intelektualnie zepsuci, by „zbawić" Europę lub uzdrowić ją z
dekadencji. Niemcy, choć również zarażeni, mogli byli zapewnić jej
pozory trwania, coś na kształt przyszłości, lecz jako imperialiści
działający w imię ograniczonego marzenia i wyznający ideologię
wrogą wszystkim wartościom, jakie wyłoniły się w epoce Odrodzenia,
musieli wypełnić swą misję na wspak i wszystko na zawsze popsuć.
Powołani do tego, by zawiadywać kontynentem, dać mu przynajmniej
na kilka pokoleń pozór rozmachu (XX wiek powinien był być
niemiecki w tym sensie, w jakim wiek XVni był francuski), zabrali się
do tego tak niezręcznie, że przyspieszyli jego upadek. Nie dość, że
obrócili Europę w perzynę, to jeszcze podali ją na tacy Amerykanom i
Rosjanom, gdyż to dla nich tak sprawnie wojowali i ponieśli klęskę.
Toteż ci bohaterowie działający na korzyść innych, autorzy
tragicznego chaosu, zawiedli w swej misji, w swej prawdziwej roli. Po
tym, jak przemyśleli i wypracowali problematy współczesnego świata
i wydali Hegla oraz Marksa, ich obowiązkiem była służba
powszechnej idei, nie zaś plemiennej wizji. A przecież nawet owa
wizja, pomimo całej swej groteskowości, przemawiała na ich korzyść:
czyż nie ujawniała ona, że oni jedni na całym Zachodzie zachowali
jeszcze resztki świeżości i barbarzyństwa oraz że zdolni byli jeszcze
do wielkiego przedsięwzięcia i do szaleństwa na wielką skalę? Teraz
jednak już wiemy, że ani nie chcą, ani nie potrafią rzucić się w wir
nowych przygód, że ich dotknięta uwiądem pycha zdegenerowała się
jak oni sami, wiemy też, że i na nich przyszła już kolej, aby —
poddawszy się urokowi zaniechania — wnieśli swój skromny wkład w
ogólny upadek.
Zachód nie będzie trwał w nieskończoność w obecnym kształcie:
szykuje się na swój koniec, co nie oznacza, że czeka
. 28 Pokusa istnienia

go kres niespodzianek... Pomyślmy, jakim był między V a X wiekiem.


Czeka go kryzys znacznie poważniejszy; wyłoni się nowy styl, utworzą
się inne ludy. Na razie zakładajmy nadejście chaosu. Większość
pogodziła się już z tą myślą. Przyzywając Historię z przeświadczeniem,
że jej ulegną, abdykując w imię przyszłości, z potrzeby żywienia nadziei
przeciwko sobie, oczyma duszy widzą się już upodleni, zdeptani,
„zbawieni"... Podobne odczucie doprowadziło Starożytność do owego
samobójstwa będącego zapowiedzią chrześcijaństwa.
Znużony intelektualista streszcza w sobie wynaturzenia i ułomności
dryfującego świata. Nie działa — szykuje się do roli kozła ofiarnego;
jeżeli zwraca się ku idei tolerancji, nie znajduje w niej oczekiwanej
podniety. Dostarcza mu jej natomiast strach, podobnie jak doktryny,
których wypadkową jest terror. Stanie się ich pierwszą ofiarą? Nie
będzie się na to uskarżał. Urzeka go jedynie miażdżąca go siła.
Pragnienie, by być wolnym, jest równoznaczne chęci bycia sobą, lecz
on jest wyczerpany byciem sobą, kroczeniem drogą niepewności,
błądzeniem pomiędzy prawdami. „Zakujcie mnie w łańcuchy
Złudzenia!" — wzdycha, żegnając się z peregrynacjami Poznania.
Rzuci się bez namysłu w dowolną mitologię, która zapewni mu opiekę i
pokój jarzma. Odrzucając zaszczyt dźwigania swych lęków, zaangażuje
się w przedsięwzięcia mające —jak mniema — dostarczyć mu wrażeń,
jakich nie umie odnaleźć w samym sobie, doprowadzając do tego, iż
jego nadmierne znużenie umocni tyranie. Genezy Kościołów, ideologii,
policji doszukujcie się raczej w obawie, jaką napawa go jego własna
świadomość, niż w głupocie mas. W imię niedonoszonej ideologii ten
karzeł przekształca się w grabarza intelektu i, przekonany o
użyteczności tego, co czyni, frymarczy tragiczną maksymą samotnika:
„Ogłupiajcie się!".
Ten pokonany obrazoburca, oduczywszy się paradoksu i
prowokacji, poszukując bezosobowości i rutyny, nieomal się korząc,
dojrzały do schematyzmu, wyrzeka się swej wyjątkowości i dołącza do
tłuszczy. Do obalenia nie ma już nic, chyba że siebie — ostatnie
bożyszcze... Pociągają go własne zgliszcza. Kontemplując je, kształtuje
oblicza nowych idoli i podnosi
o cywilizacji w zadyszce 29

dawniej obalone bałwany, chrzcząc je innymi imionami. Niezdolny już


do wybredności, coraz mniej skłonny oceniać wagę prawd, zadowala
się tymi, które mu się podsuwa. Wybrakowany wytwór samego siebie,
ten skundlony burzyciel już wkrótce będzie pełzał przed ołtarzami albo
tym, co za nie uchodzi. W świątyni czy na mityngu —jego miejsce jest
tam, gdzie się śpiewa, gdzie tłumi się jego głos, gdzie nie sposób już
go usłyszeć. Parodia wiary? Nie dba o to, ponieważ dąży tylko do
wyrzeczenia się samego siebie. Jego filozofia sprowadziła się do
frazesu, jego pychę zagłuszyła Hosanna\
Bądźmy sprawiedliwi: co innego mógłby zrobić w obecnym stanie
rzeczy? Wdzięk i oryginalność Europy tkwiły w ostrości jej zmysłu
krytycznego, w jej wojującym, agresywnym sceptycyzmie, ten zaś już
się przeżył. Toteż sfrustrowany swymi wątpliwościami intelektualista
poszukuje dla siebie kompensacji dogmatu. Dotarłszy do kresu analizy,
przytłoczony nicością, którą tam odkrywa, powraca po swych śladach,
próbując uczepić się pierwszej lepszej pewności, lecz aby całkowicie
do niej przylgnąć, brakuje mu naiwności; odtąd — fanatyk bez
przekonań — jest już jedynie ideologiem, eklektycznym myślicielem,
jakich wielu w każdej epoce przejściowej. Uwikłany w dwa różne
style, formą swej inteligencji należy jeszcze do tego, który odchodzi,
lecz ze względu na idee, których broni, należy, już do tego, co
nadchodzi. Aby lepiej go pojąć, wyobraźmy sobie św. Augustyna na
wpół nawróconego, niezdecydowanego i kluczącego, który z
chrześcijaństwa wziął tylko nienawiść do antyku. Czyż nie żyjemy w
epoce analogicznej do czasu, który wydał Państwo Boże"! Trudno o
książkę bardziej aktualną. Dzisiaj, podobnie jak wówczas, umysły
łakną prawd prostych, odpowiedzi, które uwolniłyby je od dręczących
pytań, ewangelii, nagrobka.
Chwile wyrafinowania zawierają zasadę śmierci: nie ma nic
bardziej delikatnego niż subtelność. Nadużywanie jej prowadzi do
katechizmów, konkluzji gier dialektycznych, kapitulacji intelektu nie
wspieranego już przez instynkt. Starożytna filozofia, gmatwająca się w
swych skrupułach, wbrew sobie utorowała '^rogę prostactwu mętów
społecznych; szerzyły się sekty religijne;
30 Pokusa istnienia

szkoły zastąpione zostały przez kulty. Nam także zagraża podobna


katastrofa: już szerzą się ideologie, zdegradowane mitologie, które
wkrótce doprowadzą nas do skarlenia i unicestwienia. Niedługo
jeszcze będziemy mogli podtrzymywać przepych naszych paradoksów.
Wielu jest takich, którzy gotowi byliby wielbić każde bóstwo, służyć
każdej prawdzie, byleby tylko jedno i drugie zostało im narziicone,
byleby tylko nie musieli się wysilać, wybierając pomiędzy wstydem i
klęską.
Niezależnie od tego, jaki będzie świat przyszłości, ludzie Zachodu
odegrają w nim rolę podobną do tej, jaką w cesarstwie rzymskim
odgrywali Gmeculi. Poszukiwani i zarazem pogardzani przez nowego
zdobywcę, aby mu zaimponować, inteligencją swą uprawiać będą
jedynie żonglerkę, z przeszłości uczynią maskę. Wyróżniają się już w
sztuce przeżywania samych siebie. Wszędzie roi się od symptomów
wyczerpania: Niemcy spożytkowały już swą energię w dziedzinie
muzyki: jak można uwierzyć, że będą w niej jeszcze przodować?
Zużyły zasoby swej głębi, podobnie jak Francja wykorzystała
potencjał swej elegancji. Oba te kraje, jak cały ten zakątek świata,
osiągnęły stadium najbardziej olśniewającego upadku od czasu
Starożytności. Następną fazą będzie likwidacja. To perspektywa,
której nie sposób zlekceważyć, odłożenie na czas nie dający się
przewidzieć, okres łatwości, gdy wobec rychłego rozwiązania każdy
będzie szczęśliwy, że pozostawił za sobą katusze i nadzieję
oczekiwania.

Pośród wszystkich przejawów swego niezdecydowania i gnuśności


Europa zachowuje jednak pewne przekonanie —jedyne, którego nie
chciałaby się wyrzec za nic w świecie: że ma przed sobą przyszłość
złożonej na ołtarzu ofiary. W tym jednym wypadku zdecydowana i
stała w przekonaniach, sądzi, że jest zgubiona, pragnie być taka i taka
jest. Poza tym, czyż od dawna nie nauczono jej, że nowe rasy
przybędą, aby ją pomniejszyć i wykpić? Już w chwili, gdy zdawała się
rozkwitać w najlepsze, ksiądz Galiani oświadczał jej, że chyli się ku
upadkowi.
o cywilizacji w zadyszce ' 31

Rousseau ze swej strony wieszczył: „Naszymi panami staną się


Tatarzy: ta rewolucja wydaje mi się nieunikniona". Mówił prawdę.
Jeśli chodzi o wiek następny, znana jest wypowiedź Napoleona
0 Kozakach i profetyczne niepokoje de Tocqueville'a, Micheleta czy
Renana. Przeczucia owe nabrały realnych kształtów, intuicje te stały
się już powszechnie znane. Nie abdykuje się z dnia na dzień: potrzeba
do tego starannie podtrzymywanej atmosfery defetyzmu, legendy
klęski. Atmosfera ta już się pojawiła, podobnie jak legenda. Jak
Indianie ery prekolumbijskiej, przygotowani i zdecydowani z
rezygnacją poddać się inwazji najeźdźców z dalekich stron, musieli
ulec, gdy ci wreszcie wylądowali, ludzie Zachodu, zbyt wykształceni,
zbyt przeświadczeni o swym przyszłym poddaństwie, nie
przedśięwezmą zapewne żadnych kroków, by zapobiec inwazji. Nie
mieliby na to zresztą ani środków, ani ochoty, ani śmiałości.
JCrzyżowcy, przedzierzgnąwszy się w ogrodników, zatracili się w tej
domatorskiej postawie, w której nie przetrwał żaden ślad
koczownictwa. Wszelako historia jest tęsknotą za przestrzenią
1 obawą przed osiedleniem się we własnym domostwie, marzeniem o
włóczędze i potrzebą, aby umrzeć gdzieś daleko... tyle że historia to
właśnie to, czego już wokół nas nie widać.
Istnieje przesyt zachęcający do odkryć, do wymyślania mitów,
nakłaniających do działania zmyśleń: jest on niezaspokojoną
żarliwością, chorobliwym entuzjazmem, który staje się zdrowy, gdy
tylko przylgnie do jakiegoś przedmiotu; istnieje też inny, który
oddzielając umysł od właściwych mu władz, a życie od jego przyczyn,
zubaża i czyni oschłym. Ta karykaturalna hipostaza nudy burzy mity
lub zafałszowuje ich zastosowanie. W sumie — to choroba. Ten, kto
pragnie poznać jej symptomy i wagę, myliłby się, szukając daleko:
niechaj obserwuje siebie samego, niechaj odkryje, jak bardzo
naznaczył go Zachód...

Słabość jest równie zaraźliwa jak siła: ma swój powab, niełatwo się jej
oprzeć. Gdy debilów są całe legiony, oczarowują was, przytłaczają:
jakim sposobem dałoby się walczyć z całym
32 Pokusa istnienia

kontynentem abulików? Ponieważ choroba woli jest na dodatek


przyjemna, oddajemy się jej z dobrej woli. Nie ma nic milszego, jak
wleczenie się w ogonie zdarzeń — nie ma też nic bardziej
racjonalnego. Jednakże bez silnej dawki szaleństwa nie obejdzie się
jakakolwiek inicjatywa, jakiekolwiek przedsięwzięcie, żaden gest.
Rozum — oto rdza naszej żywotności. Do przygody zmusza nas
tkwiący w nas szaleniec; gdy tylko go zabraknie, jesteśmy straceni: od
niego zależy wszystko, nawet nasze życie wegetatywne — on to
zaprasza nas do oddychania, on nas do tego nakłania, on zmusza naszą
krew, by krążyła w żyłach. Niech tylko zniknie, a zostajemy sami! Nie
można być zarazem normalnym i żyjącym. Jeśli utrzymuję się w
pozycji pionowej i zamierzam wypełnić nadchodzącą chwilę, jeśli,
ogólnie mówiąc, wyobrażam sobie czas przyszły, to przyczyną tego
jest szczęśliwe rozregulowanie mojego umysłu. Trwam i działam o
tyle, o ile zachowuję się nierozumnie, o ile konsekwentnie plotę od
rzeczy. Niech tylko stanę się rozumny, a wszystko zaczyna mnie
onieśmielać: ześlizguję się w nieobecność, ku źródłom, które nie raczą
wytryskiwać, ku owej prostracji, jaka musiała być udziałem życia,
zanim wykon-cypowało ruch. Coraz bardziej ulegając tchórzostwu,
docieram do dna rzeczy, całkowicie opadłszy w otchłań, która na nic
mi się nie zda, albowiem odcina mnie od stawania się. Jednostka,
podobnie jak naród, podobnie jak kontynent, gaśnie, gdy odżegnuje się
od nierozważnych zamiarów i czynów, gdy — miast podejmować
ryzyko i rzucać się w byt — kuli się w nim i okopuje: to metafizyka
regresji, oddawania pola, cofania się do zaczątkowości. W swej
straszliwej rozwadze Europa odmawia sobie tożsamości, odrzuca
wspomnienie swych impertynencji i zuchwałości, a
nawetnamiętnośćnieuniknionego, ostatni honor klęski. Odmawiając
wszelkiej formy ekscesu, wszelkiej formy życia, oddaje się
rozmyślaniom i nie przestanie deliberować nawet wówczas, gdy
przestanie istnieć: czyż już teraz nie wygląda jak sobór widm?
...Przypomina mi się pewien poczciwiec, który leżąc jeszcze w
łóżku mimo późnej pory, zwracał się sam do siebie rozkazującym
tonem: „Chciej! Chciej!". Komedia ta powtarzała
o cywilizacji w zadyszce 33

się każdego ranka: narzucał sobie zadanie, którego nie mógł wykonać.
On przynajmniej, walcząc z widmem, jakim był, gardził rozkoszami
swego letargu. Nie można tego powiedzieć
0 Europie: odkrywszy u kresu usiłowań królestwo nie-chcenia,
rozkoszuje się nim, albowiem wie teraz, że jego utrata może
przysporzyć rozkoszy, zamierza zatem z tego skorzystać. Kapitulacja
oczarowuje ją i zaspokaja. Czy czas ciągle płynie? Europa nie dba o to
— niech się zajmują tym inni, to ich sprawa: nie zdają sobie oni
sprawy z ulgi, jaką może sprawić nurzanie się w prowadzącej do nikąd
teraźniejszości...
Żyć tutaj oznacza śmierć, właściwie samobójstwo. Dokąd pójść?
Gangrena toczy jedyną część planety, gdzie istnienie zdawało się w
jakiś sposób usprawiedliwione. Te arcy-cywilizowane ludy są naszymi
dostawcami rozpaczy. Aby stracić nadzieję, wystarczy w istocie na nie
spojrzeć, dostrzec poruszenia ich umysłów i zanik ich pożądań,
przytłumionych
1 prawie wygasłych. Po tak długim okresie grzeszenia przeciwko
swemu pochodzeniu i zaniedbywaniu dzikości, hordy — swego
punktu wyjścia — stwierdzić wypada, że nie ma w nich już ani kropli
krwi Hunów.
Starożytny historyk mówiąc o Rzymie, że nie może już znieść ani
swoich przywar, ani lekarstw, które by je mogły uleczyć, nie tyle
zdefiniował swoją epokę, ile raczej przepowiadał naszą. Bez wątpienia
ogromne było znużenie Cesarstwa, lecz — rozstrojone i pełne
inwencji — umiało ono jeszcze stwarzać pozory, kultywować cynizm,
przepych i dzikość, natomiast nie wychodzące poza mierność
znużenie, w którym my uczestniczymy, nie ma żadnego ze
stwarzających iluzję powabów. Zbyt widoczne, zbyt pewne,
przywołuje na myśl chorobę, której nieodwołalny automatyzm
paradoksalnie uspokoiłby zarówno pacjenta, jak lekarza: agonia
zgodna z wszelkimi regułami, dokładna jak kontrakt, agonia
uzgodniona, bez fanaberii i rozdarcia, na miarę narodów, które — nie
zadowalając się porzuceniem stymulujących życie przesądów —
odrzucają nadto i ten, który je usprawiedliwia i funduje: przesąd
stawania się.
Zbiorowe wejście w pustkę! Ale niechaj nas to nie zmyli: pustka
ta, różniąc się w każdym szczególe od tej, którą
,34 Pokusa istnienia

buddyzm określa mianem „siedziby prawdy", nie jest ani spełnieniem,


ani wyzwoleniem — nie jest wyrażoną na sposób negatywny
pozytywnością ani tym bardziej wysiłkiem medytacji, wolą odarcia się
i obnażenia z wszystkiego, czy zdobywaniem zbawienia; mamy tu do
czynienia ze ślizganiem się pozbawionym wszelkiej szlachetności i
namiętności. Wywodząc się z anemicznej metafizyki, nie może ona
być rekompensatą za poszukiwania lub ukoronowaniem jakiegoś
niepokoju. Wschód kroczy ku swojej pustce, spełnia się w niej i w niej
triumfuje, my natomiast zapadamy się w naszej, tracąc w niej ostatnie
zasoby. Zdecydowanie, wszystko w naszej świadomości degraduje się i
niszczeje: nawet pustka staje się w niej nieczysta.

Gdzie zachowa się tyle podbojów, nabytków, idei? W Rosji? W


Ameryce Północnej? Jedna i druga już wyciągnęły wnioski z tego, co
w Europie najgorsze... W Ameryce Łacińskiej? W Afryce
Południowej? W Australii? Wydaje się, że to z tej strony należy
oczekiwać następców, karykaturalnej zmiany warty. Przyszłość należy
do przedmieść globu.

Gdybyśmy chcieli dokonać oceny dokonań na płaszczyźnie ducha od


Odrodzenia po nasze czasy, nie zatrzymają nas osiągnięcia filozofii,
gdyż filozofia zachodnia nie góruje bynajmniej nad grecką, hinduską
czy chińską. Co najwyżej dorównuje im w niektórych kwestiach.
Podobnie jak one, stanowi jedynie odmianę wysiłku filozoficznego w
ogóle i w ostateczności można by się bez niej obejść, przeciwstawiając
jej rozważania samskary, Laozi czy Platona. Inaczej przedstawia się ta
kwestia w wypadku muzyki — tego wielkiego usprawiedliwienia
świata współczesnego. Zjawisko to nie ma odpowiednika w
jakiejkolwiek innej tradycji: gdzie indziej można znaleźć kogoś
równoważnego Monteverdiemu, Bachowi, Mozartowi? To poprzez nią
Zachód ujawnia swą fizjonomię i osiąga głębię.
o cywilizacji w zadyszce 35

Chociaż nie stworzył ani mądrości, ani metafizyki, które byłyby


właściwe tylko jemu, czy nawet poezji, o której dałoby się powiedzieć,
że jest jedyna w swoim rodzaju, to w swych utworach muzycznych
wyraził cały potencjał swej oryginalności, swą subtelność, tajemnicę i
zdolność do niewyrażalnego. Mógł sobie ukochać rozum aż do
perwersji, lecz jego prawdziwy geniusz był natury afektywnej. Jego
najbardziej zaszczytny niedostatek to przerost duszy.
Bez muzyki Zachód wytworzyłby jedynie byle jaki,
przewidywalny styl cywilizacji... Gdy zatem będzie przedstawiał
bilans swych dokonań, ona jedna zaświadczy, że nie roztrwonił na
darmo swego potencjału, że naprawdę ma coś do stracenia.

Człowiekowi zdarza się czasem uniknąć prześladowań pragnienia,


tyranii instynktu samozachowawczego. Pochlebia mu perspektywa
upadku, toteż podkopuje swą wolę, oddaje się apatii, staje przeciwko
sobie i wzywa na pomoc swego złego ducha. Zaaferowany, oddając
się tysięcznym szkodliwym dla siebie czynnościom, odkrywa
dynamizm, którego powabu nie przewidywał, dynamizm rozkładu.
Jest z tego bardzo dumny: wreszcie będzie mógł się odnowić własnym
kosztem.
W najintymniejszej części jednostek i zbiorowości tkwi
destrukcyjna energia pozwalająca im zginąć z niejakim wdziękiem: to
cierpka egzaltacja, euforia unicestwienia! Oddając się jej, żywią
niewątpliwie nadzieję, że wyleczą się z tej choroby, jaką jest
świadomość. Istotnie, wszelki stan świadomy nuży nas, wycieńcza,
przyczynia się do naszego zużycia; im większą ma nad nami władzę,
tym bardziej pragnęlibyśmy powrócić do nocy, która poprzedzała
naszą jawę, pogrążyć się w uśpieniu wcześniejszym od machinacji, od
zamachu Ja. To aspiracja zmęczonych umysłów, co tłumaczy, że w
pewnych epokach jednostka, poirytowana wiecznym potykaniem się o
samą siebie, przeżuwaniem swojej różnicy, zwraca się ku owym
czasom, gdy — stanowiąc jedno ze światem — nie odwróciła się
jeszcze plecami do bytów ani nie zdegenerowała
36 Pokusa istnienia

się jeszcze poprzez fakt stania się człowiekiem. Będąc zactiłannością i


zgrozą świadomości, Historia wyraża zarazem pragnienie kalekiego
zwierzęcia, aby zrealizować swe powołanie, i obawę, że mu się to
powiedzie. Obawa to usprawiedliwiona: jakaż niełaska czeka nań u
kresu tej przygody! Czyż nie żyjemy w jednym z tych momentów, gdy
w obrębie określonej przestrzeni dane jest nam uczestniczyć w ostatniej
metamorfozie człowieka?

Gdy przeglądam po kolei zasługi Europy, rozczulam się nad nią i


wyrzucam sobie, że ją oczerniam, gdy zaś wyliczam jej uchybienia,
miota mną wściekłość. Chciałbym zatem, żeby rozłożyła się jak
najszybciej, by wspomnienie po niej zanikło. Jednakże kiedy indziej,
rozpatrując zarówno to, czym może się poszczycić, jak i jej powody do
wstydu, nie wiem, co przeważa: kocham ją z żalem, kocham ją z dziką
wściekłością i nie mogę jej wybaczyć, że doprowadziła mnie do uczuć,
pomiędzy którymi nie umiem wybrać. Gdybym przynajmniej mógł
beznamiętnie kontemplować delikatność, urodę jej ran! Dla zabawy
zapragnąłem pogrążyć się wraz z nią i dałem się wciągnąć w tę grę.
Żaden wysiłek nie wydawał mi się zbyt wielki, aby zawłaszczyć,
przeżywać na nowo i sprawić, że .przetrwa sekret jej dawnej łaski, po
której pozostały nieliczne tylko ślady. Na próżno! Człowiek jaskiniowy
zaplątany w koronki...

Umysł jest wampirem. Gdy atakuje jakąś cywilizację, porzuca ją


wyczerpaną, bez tchu, pozbawioną duchowego odpowiednika krwi,
wysysa z niej całą substancję, podobnie jak impuls, który popychał ją
ku zakrojonym na szeroką skalę czynom i skandalom. Pogrążona w
procesie degrengolady, od którego nic nie jest w stanie jej uchronić,
przedstawia nam ona wizerunek naszych niebezpieczeństw i grymas
naszej przyszłości: jest naszą pustką,
o cywiliz.acji w zadyszce '37

jest nami, a my odnajdujemy w niej nasze niedostatki i nasze wady,


naszą chwiejną wolę i nasze rozproszkowane instynkty. Strach, jakim
nas napawa, to strach przed sobą! Toteż jeśli, podobnie jak ona,
leżymy wyczerpani, pokonani, bez tchu, to dlatego, że my również
doświadczyhśmy wampiryzmu umysłu.

Nawet gdybym nigdy nie przeczuwał istnienia nieodwracalnego, rzut


oka na Europę wystarczyłby, by mnie przyprawić o drżenie. Chroniąc
mnie przed tym, co nieokreślone, usprawiedliwia ona, podtrzymuje
moją trwogę, pochlebiając jej zarazem, spełniając względem mnie
funkcję w medytacji mnicha przypisaną trupowi.
Filip II, leżąc na łożu śmierci, wezwał swego syna i oświadczył
mu: „Oto, gdzie kończy się wszystko, również monarchia". Przy łożu
tej Europy nie wiedzieć jaki głos ostrzega mnie: „Oto, gdzie kończy
się wszystko, również cywilizacja".

Czemu służy polemika z nicością? Czas, abyśmy się ocknęli,


zatriumfowali nad fascynacją tym, co najgorsze. Wszystko nie jest
stracone: pozostająjeszcze barbarzyńcy. Skąd się wyłaniają? To
nieistotne. Póki co, wiedzmy, że ich wymarsz nastąpi niebawem, że
przygotowując się do świętowania naszej ruiny, przemyśliwują
jednocześnie nad sposobami naszej naprawy, nad tym, jak położyć
kres naszym bezpłodnym rozważaniom, naszemu wieloslowiu.
Upokarzając nas, depcząc, przekażą nam dostatecznie dużo energii, by
pomóc nam umrzeć lub odrodzić Się. Niech przybywają chłostać naszą
bladość, napełnić wigorem nasze cienie, niech dostarczą nam soków
żywotnych, które z nas uszły. Zwiędnięci, wykrwawieni, nie możemy
przeciwstawić się naszemu przeznaczeniu: umierający nie wchodzą w
koalicje ani się nie buntują. Jak można liczyć na przebudzenie, na
złość
38 Pokusa istnienia

Europy? Jej los, a nawet jej bunty, decydują się gdzie indziej.
Znużona trwaniem, dalszą rozmową z sobą samą, jest pustką, w którą
runą niebawem stepy... inna pustka, nowa pustka.

.....■ ..

,..."J
MAŁA TEORIA PRZEZNACZENIA

Niektóre ludy, jak rosyjski czy hiszpański, są tak bardzo zajęte sobą,
że są swoim jedynym problemem: ich pod każdym względem
specyficzny rozwój zmusza je do pogrążenia się we właściwym dla
nich ciągu anomalii, w cudzie lub nijakości swego losu.
Początki literatury w Rosji były w ostatnim wieku rodzajem
apogeum, oszałamiającego powodzenia, które w konsekwencji
zburzyło spokój tego kraju. Uznajemy za naturalne, że okazało się to
dla niej samej zaskoczeniem i że przywiązywała do nich nadmierną
wagę. Postacie w rodzaju Dostojewskiego stawiają Rosję w pozycji
Boga, ponieważ rozciągają one na nią sposób zadawania pytań
właściwy temu, jaki jest typowy w odniesieniu do niego: czy należy
wierzyć w Rosję? Czy należy ją zanegować? Czy istnieje ona w
sposób rzeczywisty, czy też jest jedynie pretekstem? Stawianie sobie
w ten sposób pytania oznacza sproblematyzowanie w terminach
teologicznych kwestii lokalnej. Jednakże dla Dostojewskiego właśnie
Rosja nie jest bynajmniej problemem lokalnym, lecz uniwersalnym —
w tej samej mierze, w jakiej problemem uniwersalnym jest dlań
kwestia istnienia Boga. Podobna metoda, niewłaściwa i dziwaczna,
mogła powstać wyłącznie w kraju, którego anormalna ewolucja miała
czym zadziwić i zbić z tropu umysły. Trudno sobie wyobrazić Anglika
zadającego sobie pytanie, czy Anglia ma sens, albo odwołującego się
do całego arsenału retoryki, aby przypisać jej jakąś misję: Anglik wie,
że jest Anglikiem — to mu wystarcza. Ewolucja jego kraju nie
implikuje pytań zasadniczych.
40 Pokusa istnienia

U Rosjan mesjanizm wypływa z wewnętrznej niepewności


pogłębionej pycłią, z woli afirmowania własnych wad, narzucania ich
innym, przerzucania na nie podejrzanego nadmiaru. Dążność do
„zbawiania" świata jest chorobliwym zjawiskiem właściwym
niedojrzałości jakiegoś narodu.

Hiszpania pochyla się nad sobą z innych względów. Jej początki też
były oszałamiające, ale należą do odległej przeszłości. Pojawiła się
zbyt wcześnie, zbulwersowała świat, potem upadła. Pewnego dnia
doznałem objawienia jej upadku. Było to w Yalladolid w domu
Cervantesa. Jakaś nie wyróżniająca się wyglądem staruszka
kontemplowała tam portret Filipa III. „Szaleniec" — rzekłem.
Odwróciła się w moją stronę: „Od niego zaczęła się nasza
dekadencja!". Oto i sedno problemu. „Nasza dekadencja!" Zatem,
myślałem, dekadencja jest w Hiszpanii pojęciem potocznym,
narodowym, kliszą, oficjalną dewizą. Naród, który w XVI wieku
roztaczał w całym świecie obraz wielkości i szaleństwa, sprowadzony
został do kodyfikowania swego letargu. Gdyby ostatni Rzymianie
mieli na to czas, zapewne nie postąpiliby inaczej, lecz im nie było dane
rozpamiętywać — Barbarzyńcy już zaciskali wokół nich pętlę. Lepiej
usytuowani, Hiszpanie mieli czas (trzy wieki!), aby rozmyślać o swojej
nędzy i nią przesiąknąć. Rozgadani z rozpaczy, improwizatorzy
złudzeń, żyją w czymś w rodzaju cierpkiego rozśpiewania, tragicznej
nie-powagi, która chroni ich od pospolitości, od szczęścia i od
powodzenia. Nawet gdyby któregoś dnia zastąpili swe dawne manie
innymi, bardziej nowoczesnymi, i tak pozostaliby naznaczeni tak długą
nieobecnością. Niezdolni do przystosowania się do rytmu
„cywilizacji", ci klerykałowie lub monarchiści nie potrafiliby się
wyrzec swej nieaktualności. Jak dogoniliby inne narody, jak mogliby
stać się na czasie, jeśli wyczerpali to, co w nich najlepsze, na
przeżuwanie myśli o śmierci, na tarzanie się w niej, na uczynienie z
niej najgłębiej przeżywanego doświadczenia? Cofając się bezustannie
ku temu, co najistotniejsze,
Mala teorìa przeznaczenia 41

zatracili się za sprawą nadmiaru głębi. Idea dekadencji nie


zajmowałaby ich tak bardzo, gdyby w terminach historycznych nie
wyrażała ich ogromnego upodobania do nicości, ich obsesji szkieletu.
Nic więc dziwnego, iż dla każdego z nich ich kraj stanowi osobisty
problem. Czytając Ganiveta, Unamuno czy Ortegę, zauważa się, że dla
nich Hiszpania jest dotykającym ich intymnie paradoksem, którego nie
potrafią sprowadzić do jakiejś racjonalnej formuły. Bez przerwy do
tego powracają, zafascynowani przyciąganiem nierozwiązywalnego
problemu, jaki ona stanowi. Nie mogąc rozstrzygnąć go na drodze
analizy, rozmyślają nad Don Kichotem, w którym paradoks jest
jeszcze bardziej nierozstrzygalny, bo to symbol... Nie sposób
wyobrazić sobie Valéry'ego czy Prousta medytujących nad Francją,
aby odkryć samych siebie. Będąc krajem spełnionym, bez wzbu-
dzających niepokój istotnych przerw w rozwoju, krajem nie-
tragicznym, Francja nie jest przypadkiem. Jak mogłaby stać się
„interesująca", skoro udało się jej znaleźć rozwiązanie swego losu?
Zasługą Hiszpanii jest zaproponowanie osobliwego rodzaju
rozwoju, genialnego i niedokończonego przeznaczenia. (Rzec by
można, że to ucieleśniony w zbiorowości Rimbaud). Pomyślcie o
frenezji, jaką rozwinęła, gdy poszukiwała złota, i o zapadnięciu się w
anonimowości, pomyślcie następnie o konkwistadorach, o ich
bandytyzmie i pobożności, o tym, w jaki sposób sprzęgli Ewangelię z
morderstwem, krucyfiks ze sztyletem. W swych pięknych chwilach
katolicyzm był krwiożerczy — tak krwiożerczy, jak to przystoi każdej
naprawdę natchnionej religii.
Konkwista i Inkwizycja — to równoległe zjawiska zrodzone 2
wielkich wynaturzeń Hiszpanii. Dopóki była wielka, celowała w
masakrze i wniosła do niej nie tylko troskę o przepych, lecz również
to, co w jej wrażliwości najintymniejsze. Jedynie narody okrutne mają
szczęście zbliżyć się do samych źródeł życia, do jego pulsu, do jego
rozgrzewających arkanów: życie odsłania swą istotę jedynie oczom
nabiegłym krwią... Jak wierzyć filozofiom, kiedy się wie, jakich
bladych spojrzeń jest ona odbiciem? Nawyk rozumowania i spekulacji
jest oznaką niewystarczającej żywotności i obniżenia afektywności.
Meto
42 Pokusa istnienia

dycznie myślą tylko te narody, które pod osłoną swych niedostatków


potrafią o sobie zapomnieć, nie utożsamiać się ze swymi ideami:
filozofia to apanaż jednostek i ludów biologicznie sztucznych.
Prawie niepodobna byłoby rozmawiać z Hiszpanem o czymś
innym niż o jego kraju, zamkniętym świecie, temacie jego liryzmu i
jego rozmyślań, prowincji absolutnej, poza światem. Na przemian,
pobudzony i przybity, wznosi ku niemu wzrok pełen zachwytu i
omiata go ponurym spojrzeniem. Nawet jeśli uznaje, że ma przyszłość,
tak naprawdę w nią nie wierzy. Jego odkrycie to mroczne złudzenie,
duma rozpaczy; jego bóstwem jest geniusz żalu.
Niezależnie od orientacji politycznej, Hiszpan czy Rosjanin, który
zastanawia się nad swym krajem, porusza jedyną kwestię, jaką uznaje
za istotną. Pozwala to pojąć, dlaczego ani Rosja, ani Hiszpania nie
wydały żadnego wielkiego filozofa. Stało się tak, gdyż filozof winien
rozpatrywać idee z pozycji obserwatora. Zanim je przyswoi, zanim
weźmie je na własność, musi je rozważać z zewnątrz, oddzielić się od
nich, poddać je ocenie, a gdy trzeba, igrać z nimi — dopiero później,
dojrzawszy do rozstrzygnięć, wypracowuje system, z którym nigdy się
całkowicie nie utożsamia. Tę właśnie wyższość wobec filozofii
podziwiamy u Greków. Podobnie przedstawia się sprawa z tymi,
którzy pochylają się nad problemem poznania i z niego czynią
podstawowy przedmiot swej medytacji. Kwestia ta wcale nie wzrusza
Rosjan ani Hiszpanów. Nie nadając się do intelektualnych rozmyślań,
utrzymują z Ideą stosunki dość osobliwe. Gdy się z nią zmagają,
zawsze przegrywają. Opanowuje ich, podporządkowuje ich sobie,
dręczy. Cierpieć za nią — oto największe pragnienie tych ochoczo
przystających na swój los męczenników. Gdy o nich chodzi, oddalamy
się od dziedziny, w której umysł igra z samym sobą i z rzeczami, z
dala od wszelkiego metodycznego zakłopotania.
Anormalna ewolucja Rosji i Hiszpanii doprowadziła je zatem do
tego, że zadają sobie pytania o swe przeznaczenie. Jednakże mimo
przerw w ich rozwoju i zaburzających ich wzrost wypadków, są to dwa
wielkie narody. O ileż bardziej
Mata teoria przeznaczenia 43

problem narodowy jest tragiczny w wypadku narodów małych! U tych


ostatnich nie ma chwili nagłego wtargnięcia w Historię ani procesu
powolnej dekadencji. Bez oparcia w przyszłości ani w przeszłości
same dla siebie stają się ciężarem, czego efektem okazuje się
bezpłodna medytacja. Ich ewolucja nie może być anormalna, bo one
wcale nie ewoluują. Co Jm pozostaje? Zdanie się na siebie, gdyż poza
nimi jest cała Historia, z której właśnie są wykluczone.
Ich uchodzący za farsę nacjonalizm to raczej maska, pod którą
usiłują ukryć swój dramat i w rewindykacyjnej furii zapomnieć o swej
niezdolności do włączenia się w bieg zdarzeń: bolesne kłamstwa,
podszyta beznadzieją reakcja na pogardę, na którą —jak z lękiem
sądzą — zasługują, to sposób na ukrycie sekretnej obsesji na punkcie
samego siebie. Mówiąc prościej: naród stanowiący kłopot dla samego
siebie jest chory. O ile jednak Hiszpania cierpi dlatego, że wyszła z
Historii, a Rosja dlatego, że za wszelką cenę pragnie do niej wejść, o
tyle małe narody miotają się, gdyż nie mają żadnego z powyższych
powodów ani żeby pogrążać się w rozpaczy, ani żeby się
niecierpliwić. Dotknięte pierworodną skazą, nie mogą się z niej
uwolnić czy to pogrążając się w rozczarowaniu, czy to uciekając w
marzenia, toteż ich jedynym wyjściem jest dręczenie samych siebie.
Ta mania prześladowcza nie jest pozbawiona piękna, albowiem do
niczego ich nie prowadzi i nikogo nie interesuje.

Istnieją kraje cieszące się czymś w rodzaju błogosławieństwa, łaski.


Wszystko im służy — nawet nieszczęścia, nawet katastrofy, które je
dotykają. Innym w niczym się nie wiedzie i nawet ich sukcesy
równoważne są porażkom. Gdy pragną się potwierdzić ' robią skok do
przodu, w sprawę wdaje się zewnętrzny fatalizm, hamując ich rozpęd i
sprowadzając je z powrotem do punktu wyjścia. Tracą wszystkie
szanse, nawet na śmieszność.
Być Francuzem to oczywistość: nie jest to żaden powód do
Zadowolenia ani do cierpienia. Dysponuje się pewnością
Uprawomocniającą stare pytanie: „Jak można być Persem?".
44 - Pokusa istnienia

Paradoks bycia Persem (w tym wypadku Rumunem) to


udręka, jaką trzeba umieć wykorzystać, to wada, z której
powinno się wyciągnąć korzyść. Wyznaję, że ongiś targał mną
wstyd z powodu przynależności do bylejakiego narodu, do
zbiorowiska przegranych, co do pochodzenia których nie
:;} miałem najmniejszych złudzeń. Sądziłem (i być może nawet się
nie myliłem), że pochodzimy z barbarzyńskich mętów, że
wywodzimy się z odpadków wielkich Inwazji, z owych hord, co
': wyczerpane marszem na Zachód, rozpłaszczyły się wzdłuż
... Karpat i Dunaju, aby się tam skulić, zapaść w drzemkę, z masy
dezerterów włóczących się po rubieżach Imperium, motłochu, który
łacińskości liznął tyle, co brudu za paznokciem. Jaka przeszłość, taka
teraźniejszość. I taka przyszłość. Cóż za próba dla mojej młodej
arogancji! „Jak można być Rumunem?" — to pytanie, na które
odpowiedzieć mogłem jedynie bezustanną prostracją. Nienawidząc
mych pobratymców, mego kraju, jego ponadczasowych chłopów
zakochanych w swej inercji, jak gdyby otępiałych, wstydziłem się, że
od nich pochodzę, wyrzekałem się ich, odrzucałem ich pod-wieczność,
ich pewność skamieniałych larw, ich geologiczne rozmarzenie. Na
próżno doszukiwałem się w ich stężałych rysach jakiegoś rozedrgania,
komedianckiego grymasu buntu — niestety, nie było w nich nic z
małpy! Czyż, w rzeczy samej, nie byli oni podobni do minerałów?
Doszło do tego, że nie wiedząc, jak nimi wstrząsnąć, jak ich pobudzić
do życia, zacząłem roić o eksterminacji. Wszak nie wyrządza się
krzywdy kamieniom. Ich widok usprawiedliwiał i zbijał z tropu,
podsycał i zniechęcał mą histerię. W rezultacie nie przestawałem
przeklinać przypadku, który sprawił, że narodziłem się wśród nich.
Owładnięci byli jedną wielką ideą — ideą przeznaczenia, ja
natomiast odrzucałem ją ze wszystkich sił, upatrując w niej wymówkę
tchórza, wytłumaczenie dla wszelkich abdykacji, wyraz zdrowego
rozsądku i jego złowieszczej filozofii. Czego się uczepić? Mój kraj,
którego istnienie było najwyraźniej pozbawione jakiegokolwiek sensu,
jawił mi się jako skrócona wersja nicości lub materializacja
niedorzeczności, jak jakaś Hiszpania bez złotego wieku, bez podbojów
i szaleństw i bez
Mata teoria przeznaczenia Al

Don Kichota naszych goryczy. Cóż za lekcja upokorzenia i sarkazmu,


jakież to nieszczęście przynależeć do czegoś takiego — to jak być
trędowatym!
Byłem zbyt impertynencki, zbyt zapatrzony w siebie, żeby
dostrzec genezę, głębię czy doświadczenia, nagromadzenie klęsk,
które przyczyniły się do stworzenia tej wielkiej idei. Miałem ją
zrozumieć dopiero dużo później. Nie wiem, jak się we mnie
wślizgnęła, lecz gdy w końcu byłem w stanie świadomie ją odczuwać,
pogodziłem się z moim krajem, który w jednej chwili przestał być
moją obsesją.
Aby uwolnić się od działania, uciskane ludy zdają się na
„przeznaczenie", negatywne zbawienie, a jednocześnie sposób
interpretacji zdarzeń. To filozofia historii do użytku codziennego,
deterministyczna wizja ufundowana na podstawie afektywnej,
metafizyka okolicznościowa...
Chociaż Niemcy są również wrażliwi na przeznaczenie, nie widzą
w nim zasady działającej z zewnątrz, lecz moc, która, będąc
wprawdzie pierwotnie emanacją ich własnej woli, w końcu wymyka
się im spod kontroli i zwraca przeciwko nim, aby ich zgnieść.
Związany z ich apetytem na démiurgie Schicksal zakłada w mniejszym
stopniu grę fatalizmu wewnątrz świata, bardziej zaś wewnątrz jaźni.
Oznacza to, że jest od nich samych do pewnego momentu zależny.
Trzeba długiego pasma klęsk, by zacząć go pojmować jako
zewnętrzny, wszechwładny i suwerenny względem nas, ajest to
warunek, który mój kraj spełnia bez reszty. Byłoby nieprzy-
zwoitością, gdyby uwierzył w wysiłek, w użyteczność czynu, toteż
weń nie wierzy i z przyzwoitości godzi się z nieuniknionym. Jestem
mu wdzięczny za to, że wraz z kodem rozpaczy odziedziczyłem po
nim tę umiejętność życia, ową swobodę Wobec Konieczności,
podobnie jak mnóstwo impasów i sztukę naginania się do nich.
Ochoczo podtrzymując me rozczarowania, ujawniając mej indolencji
tajemnicę ich zachowania, w swej skwapliwości czynienia ze mnie
zabiegającego o zachowanie pozorów nicponia przekazał mi on
ponadto w spadku wiedzę o tym, w jak sposób się upodlić, zbytnio się
przy tym nie kompromitując. Zawdzięczam mu nie tylko moje
najpiękniejsze
46 Pokusa istnienia

i najpewniejsze niepowodzenia, lecz również zdolność do tuszowania


własnych tchórzostw i do zapobiegliwego gromadzenia moich
wyrzutów sumienia. Ileż to innych zalet mu zawdzięczam! Tytuły
mojej dla niego wdzięczności są doprawdy tak hczne, że nie sposób
wymienić ich wszystkich.
Gdyby nie on, to czyż mimo całej mej dobrej woli potrafiłbym w
tak przykładnie bezużyteczny sposób przeżyć swe życie? To on mi w
tym pomógł, on mnie ku temu popchnął, on mnie do tego nakłonił.
Zapomina się, że nie tak łatwo zmarnować życie; potrzebna jest tutaj
długa tradycja, duża wprawa, praca wielu pokoleń. Ale gdy już
spełnione zostaną te warunki, wszystko pójdzie jak z płatka. Pewność
Bezużyteczności przypada ci wówczas w spadku: to dobro, na które
twoi przodkowie zapracowali w pocie czoła za cenę niezliczonych
upokorzeń. Ty, szczęściarzu, odcinasz od tego kupony, masz to za
darmo. Jeśli zaś chodzi o twoje osobiste upokorzenia, zawsze będziesz
mógł je upiększyć lub ukryć, przyjąć postawę zadającego szyku
wyskrobka, przyzwoicie zagrać rolę ostatniego z ludzi. Grzeczność,
umiejętność znoszenia nieszczęścia, jest przywilejem tych, którzy —
od urodzenia przegrani — zaczęli życie od końca. Wiedza, że się
należy do plemienia, które nigdy nie istniało, mimo że gorzka,
zaprawiona jest wszelako pewną słodyczą, a nawet niejaką rozkoszą.
Rozpacz odczuwana przez mnie dawniej, gdy każdy przy byle
okazji przywoływał przeznaczenie, wydaje mi się teraz dziecinadą. Nie
wiedziałem wówczas, że stanę się taki sam jak moi ziomkowie, że ja
również, kryjąc się za tym słowem, będę mu przypisywał wszystkie
okoliczności szczęśliwe i nieszczęśliwe, że — co więcej — uczepię się
fatum z ekstazą rozbitka, poświęcając mu moje pierwsze myśh, zanim
rzucę się w grozę kolejnego dnia. „Rozpłyniesz się w przestrzeni, o,
moja Rosjo!" — wołał w minionym wieku Tituczew. Jego okrzyk
odniosłem bardziej zasadnie do mojego kraju, przystosowanego do
tego, by zniknąć, w cudowny sposób zorganizowanego, by zostać
wchłoniętym, obdarzonego wszelkimi zaletami idealnej i anonimowej
ofiary. Nawyk cierpienia bez końca i bez powodu, pełnia klęski — cóż
to za wspaniała nauka w szkole zmiażdżonych
Mała teoria przeznaczenia '47

plemion! Najstarszy historyk rumuński w ten sposób zaczyna swoją


kronikę: „Nie człowiek rządzi czasami, lecz czasy rządzą
człowiekiem". Surowa formuła, program i epitafium zakątka Europy.
Aby uchwycić ton ludowej wrażliwości w krajach południowego
wschodu, wystarczy przypomnieć lamenty chóru w tragedii greckiej.
Mocą nieświadomej tradycji naznaczona tym została cała przestrzeń
etniczna. Rutyna westchnienia i niedoli, jeremiady małych narodów
wobec bestialstwa wielkich! Wystrzegajmy się jednak przesadnych
narzekań: czyż nie jest pocieszające, że możemy przeciwstawić
bezładowi świata spójność naszych nędz i naszych porażek, a
powszechnemu dyletantyzmowi pocieszenie, że w dziedzinie bólu
posiedliśmy wprawę obdartych ze skóry i erudytów?
ZALETY EMIGRACJI

Niesłusznie wyobraża się emigranta jako kogoś, kto rezygnuje, usuwa


się w cień i przystaje na swą niedolę, na swój los odpadka. Przy
bliższej obserwacji odkrywa się w nim człowieka ambitnego,
sfrustrowanego i agresywnego zarazem, osobnika, którego
zgorzknienie podszyte jest pragnieniem podboju. Im bardziej jesteśmy
wydziedziczeni, tym bardziej rozbudzają się nasze apetyty i nasze
złudzenia. Dostrzegam nawet pewien związek między nieszczęściem i
megalomanią. Ten, kto wszystko stracił, zachowuje jako ostatnią
deskę ratunku nadzieję na chwałę czy chociaż na skandal literacki.
Godzi się na porzucić wszystko z wyjątkiem nazwiska. Lecz jak może
je rozsławić, jeśli pisze w języku nieznanym lub pogardzanym przez
ludzi cywilizowanych?
Czy próbuje tworzyć w innym? Niełatwo przyjdzie mu się wyrzec
słów ciągnących za sobą jego przeszłość. Ten, kto wyrzeka się swego
języka i przyjmuje cudzy, zmienia tożsamość, by nie powiedzieć:
„rozczarowania". Heroiczny zdrajca zrywa ze swymi wspomnieniami
i do pewnego stopnia z samym sobą.

Bywa, że pisze powieść, która z dnia na dzień czyni go sławnym.


Opowiada w niej o swych cierpieniach. Jego rodacy emigranci
zazdroszczą mu; oni także cierpieli, może nawet ■więcej niż on. Tak
więc apatryda staje się — lub aspiruje do 'ego, by się stać —
powieściopisarzem. Rezultatem jest nagromadzenie zastarzałych
niepokojów, inflacja okropieństw
\ ih.
50 Pokusa istnienia

i dreszczy. Nie sposób w nieslcończoność odtwarzać piekło, którego


podstawową cechą jest wszak monotonia, nie sposób odtwarzać obrazu
emigracji. Nic tak bardzo nie irytuje w literaturze jak okropieństwa; w
życiu są one za bardzo związane z oczywistością, by je roztrząsać.
Jednakże nasz autor nie przestaje tworzyć. Na razie chowa powieść do
szuflady i czeka, aż wybije jego godzina. Podtrzymuje go na duchu
złudna nadzieja zaskoczenia, sławy, która się mu wymyka, lecz na
którą ciągle liczy; żyje w świecie mrzonek. Siła tych złudzeń jest
jednak tak wielka, że nawet jeśli pracuje w fabryce, nie przestaje
marzyć, iż któregoś dnia wyrwie go z niej sława tyleż niespodziana, co
niepojęta.

Tragiczny jest również przypadek poety. Zamknięty we własnym


języku, pisze dla przyjaciół, dla dziesięciu, najwyżej dwudziestu osób.
Jego pragnienie, by być czytanym, jest nie mniej gwałtowne, jak w
wypadku powieściopisarza-amatora. Jest on jednak w sytuacji o tyle
lepszej niż ten ostatni, że może publikować swe wiersze w pisemkach
emigracyjnych wydawanych za cenę nieprzyzwoitych wręcz
wyrzeczeń. Są tacy, co zamieniają się w dyrektorów pism
emigracyjnych. Aby przetrwały, przymierają głodem, unikają kobiet,
narzucają sobie zatrważające i upokarzające wyrzeczenia. Ich losem
staje się masturbacja i gruźlica.
Mimo swej skromnej liczebności, emigranci żyją w grupach, nie
po to jednak, by bronić swych interesów, lecz aby z siebie nawzajem
ściągać składki, wykrwawiać się, publikować swe żale, okrzyki,
przemijające bez echa apele. Daremnie szukać przykładu bardziej
rozpaczliwej bezzasadności.
To, że są równie dobrymi poetami, co miernymi prozaikami,
wynika z dość prostych przyczyn. Zbadajcie twórczość literacką
pierwszego z brzegu małego narodu, który nie popada w dziecinadę
tworzenia własnej przeszłości: jego najbardziej uderzającą cechą jest
obfitość poezji. Proza, aby się rozwinąć, wymaga pewnej ścisłości,
zróżnicowania społecznego i tradycji: jest przemyślana,
skonstruowana. Poezja natomiast objawia
Zalety emigracji 51

się, jest bezpośrednia albo — przeciwnie — od początku do końca


wycyzelowana. To apanaż troglodytów i wyrafinowanych, pojawia się
wyłącznie poniżej lub powyżej poziomu pewnej przeciętności, zawsze
na marginesie cywilizacji. Proza wymaga geniuszu refleksyjnego i
wykrystalizowanego języka — poezja doskonale przystaje do geniuszu
barbarzyńskiego i bezkształtnego Idiomu. Tworzyć literaturę to
tworzyć prozę.

Cóż bardziej naturalnego, że tak wielu nie dysponuje żadnyrn innym


środkiem wyrazu poza poezją? Nawet ci, którzy nie są zbyt
uzdolnieni, ze swego wykorzenienia, z automatyzmu swej
wyjątkowości czerpią ów nadmiar talentu, jakiego nigdy by nie
znaleźli w normalnej egzystencji.
Niezależnie od swej formy i przyczyny, emigracja jest zrazu
szkołą zawrotu głowy, a nie każdemu dane jest go doznać. To sytuacja
graniczna, jak gdyby ekstremum stanu poetyckiego. Czyż to nie łaska,
że można go doznać od razu, wyłącznie dzięki przychylności losu, bez
zmierzania okrężną drogą do dyscypliny? Pomyślcie o tym
luksusowym apatrydzie, jakim był Rilke, o ogromie samotności, jaką
musiał nagromadzić, aby zerwać ze swymi więzami, aby usadowić się
w niewidzialnym. Wcale nie tak łatwo być znikąd, gdy nie zmuszają
was do tego żadne uwarunkowania zewnętrzne. Także mistyk osiąga
wyrzeczenie dopiero kosztem potwornego wysiłku. Oderwanie się od
spraw świata wymaga ogromnej pracy zrywania więzów! Apatrydzie
udaje się to bez większych nakładów energii, za pomocą — za
przyczyną wrogości — historii. Do wyrzeczenia się wszystkiego nie
potrzebuje żadnych rozterek, żadnego czuwania; zmuszają go do tego
zdarzenia. W pewnym sensie przypomina on chorego, który wkracza
w metafizykę czy w poezję bez osobistej zasługi, siłą rzeczy, dzięki
przysłudze Wyświadczonej przez chorobę. Tandetny absolut? Być
może, chociaż nie zostało dowiedzione, że wartość rezultatów
osiągniętych za sprawą wysiłku przekracza wyniki uzyskane za
sprawą bezczynności wymuszonej tym, co nieuniknione.
, 52 Pokusa istnienia

Wykorzenionemu poecie zagraża niebezpieczeństwo — to mianowicie,


że pogodzi się ze swym losem, że nie będzie już
.. cierpiałztejprzyczyny, że znajdzie w nim upodobanie. Nikt nie
.![> może uchronić młodości od jej trosk; trzeba z nich wyrosnąć.
Czyż podobnie przedstawia się sprawa z tęsknotą za ojczyzną,
z wszelką nostalgią? Żal traci blask, śniedzieje i, podobnie jak
"? elegia, szybko popada w zapomnienie. Cóż zatem bardziej
normalnego, jak osiąść na stałe na emigracji, w Państwie Niczego, w
ojczyźnie na wspak? W tej mierze, w jakiej w niej zasmakuje, poeta
trwoni materię swych emocji, zasoby swego nieszczęścia, podobnie jak
swe marzenie o chwale. Ponieważ nie prześladuje go już przekleństwo,
z którego czerpał pychę i korzyść, wraz z nim traci zarówno energię
czerpaną z poczucia wyjątkowości, jak uzasadnienie dla swej
samotności. Wyrzucony z piekła, na próżno będzie próbował do niego
powrócić: jego zbyt ugrzecznione cierpienia sprawią, że na zawsze
stanie się go niegodnym. Okrzyki, z których niedawno jeszcze był tak
dumny, przekształciły się w rozgoryczenie, a rozgoryczenie nie
przekłada się na wiersze — wywiedzie go zatem poza poezję. Nie
będzie już ani pień, ani przesady. Gdy zasklepią się rany, na próżno
będzie próbował je jątrzyć, aby wydobyć z nich podniosłe akcenty: w
najlepszym wypadku stanie się epigonem swego bólu. Oczekuje go
szacowny upadek. Z braku różnorodności i oryginalnego niepokoju
jego natchnienie usycha. Wkrótce, skazany na anonimowość i jakby
zaintrygowany swą przeciętnością, przywdzieje maskę mieszczucha
znikąd. W taki oto' sposób liryka osiąga kres swej kariery, dochodzi do
najbardziej stabilnego momentu deklasacji.

Co uczyni, gdy się już „ustabilizuje", gdy rozsiądzie się wygodnie w


błogostanie swego upadku? Będzie mógł wybierać między dwiema
formami zbawienia: wiarą i humorem. Jeśli tkwią w nim pozostałości
niepokoju, usunie je, powoli klepiąc
Zalety emigracji 53

tysiące zdrowasiek, chyba że znajdzie upodobanie w subtelnej


metafizyce — sposób na zabijanie czasu typowy dla prze-
pracowanych wierszokletów. Jeśli zaś — przeciwnie — wykazywać
będzie skłonność do drwin, będzie pomniejszał swe porażki do tego
stopnia, by móc się nimi napawać. W zależności od temperamentu
będzie zatem hołdował pobożności lub sarkazmowi. I w jednym, i w
drugim wypadku być może zatriumfuje nad swymi ambicjami,
podobnie jak nad swym pechem, aby osiągnąć cel wyższy, aby stać
się przyzwoitym zwyciężonym, dobrze ułożonym potępieńcem.
NARÓD SAMOTNIKÓW

Oddam się teraz rozważaniom nad doświadczeniami pewnego narodu,


nad jego historią zaslcakującą dla samej Historii, nad jego
przeznaczeniem zdającym się podlegać nadprzyrodzonej logice, w
którym to, co niesłychane, splata się z oczywistością, a cud z
koniecznością. Niektórzy zwą go rasą, inni narodem, jeszcze inni —
plemieniem. Ponieważ wymyka się klasyfikacjom, to, co można o nim
powiedzieć dokładnie, jest nieprecyzyjne; nie odpowiada mu żadna
definicja. Aby go lepiej opisać, należałoby się odwołać do jakiejś
niekonwencjonalnej kategorii, albowiem wszystko jest w nim
nietypowe: czyż to nie on pierwszy skolonizował niebo i umieścił w
nim swego Boga? Równie niecierpliwy w stwarzaniu mitów, co w ich
niszczeniu, ukuł sobie religię, na którą się powołuje, rumieniąc się
jednocześnie na samo jej wspomnienie... Mimo że przenikliwy,
chętnie hołduje złudzeniu: żywi nadzieję — zawsze zbyt wielką...
Cechuje go osobliwe połączenie energii i analizy, pragnienia i
sarkazmu. Mając tylu nieprzyjaciół, każdy inny na jego miejscu
złożyłby broń, lecz on, niezdolny do rozkosznego sycenia się słodyczą
rozpaczy, nic sobie nie robi ze swego tysiącletniego zmęczenia, z
wniosków, jakie narzuca mu jego los — żyje w szaleństwie
oczekiwania, zdecydowany nie wyciągać lekcji z doznanych
upokorzeń, wyprowadzać z nich zasady skromności czy
anonimowości. Stanowi zapowiedź powszechnej diaspory: jego
przeszłość streszcza naszą przyszłość. Ini bardziej dostrzegamy, co
niesie nam jutro, tym bardziej zbliżamy się do niego i tym bardziej od
niego uciekamy: Wszyscy drżymy na myśl, że pewnego dnia staniemy
się mu
56 Pokusa istnienia

równi... „Wkrótce pójdziecie w moje ślady" — zdaje się nam mówić,


ponad naszymi pewnikami kreśląc jednocześnie znak zapytania...

Być człowiekiem to dramat; być Żydem to dramat osobny. Toteż Żyd


cieszy się przywilejem podwójnego przeżywania kondycji ludzkiej.
Uosabia egzystencję w całym tego słowa znaczeniu oddzieloną, czy też,
aby odwołać się do mianai znanego teologom na określenie Boga, jest
czymś catkieml innym. Świadom swej osobliwości, nieustannie o niej
myślif i nigdy się nie zapomina. Stąd ów wygląd — nienaturalny,
napięty lub pozornie pewny siebie, tak typowy dla tych, którzy
dźwigają brzemię tajemnicy. Zamiast pysznić się swym pochodzeniem,
obnosić się z nim, głosić je wszem i wobec, j ukrywa je: czyż jego los,
nieporównywalny z czyimkolwiek, I nie daje mu prawa do spoglądania
z góry na ludzką ciżbę?| Będąc ofiarą, reaguje na swój sposób jako sui
generis pokonany. Pod wieloma względami przypomina owego węża,
którego uczynił postacią i symbolem. Nie wierzmy jednak, że i on jest
zimnokrwisty. Twierdzić to może ten tylko, kto nie zna jego
prawdziwej natury, jego porywów, jego zdolności do miłości i
nienawiści, jego upodobania do zemsty czy przesadnej dobroczynności.
(Niektórzy rabini chasydzcy w niczym nie ustępują w tym względzie
chrześcijańskim świętym). Przesadny we wszystkim, wyzwolony z
tyranii krajobrazu, z dziecinnego przesądu zakorzenienia, bez więzów,
akosmiczny, jest człowiekiem, który nigdy nie będzie stąd; to człowiek
przybyły skądinąd, obcy sam w sobie, który nie mógłby bez
dwuznaczności przemawiać w imieniu tubylców, wszystkich. Nawet
jeśli rości sobie prawo do wyrażania ich odczuć, do bycia ich
rzecznikiem, cóż to za trudne przedsięwzięcie! Gdzie tłum, który
mógłby pociągnąć za sobą, poprowadzić, porwać? Nie do twarzy mu z
trąbką! Wypomniano by mu rodziców, przodków spoczywających w
odległych stronach, na innych kontynentach. Nie mając grobów, na
które mógłby się powołać, które mógłby
Naród samotników 57

wykorzystać, nie mając możliwości, by stać się tubą jakiegokolwiek


cmentai"za, nie reprezentuje nikogo, niczego poza samym sobą.
Powołuje się na ostatni slogan? Utożsamia się z pryncypiami, dla
których wybuchła rewolucja? Zostanie odrzucony, gdy tylko jego idee
zatriumfują, gdy jego wypowiedzi nabiorą mocy prawa. Jeśli służy
jakiejś sprawie, nie będzie mu dane chełpić się tym aż do końca.
Nadchodzi dzień, gdy zmuszony będzie spojrzeć na nią jak widz, jak
człowiek rozczarowany. Potem będzie bronił innej, doznając nie mniej
gorzkiego zawodu. Gdy zmienia kraj pobytu, jego dramat rozpoczyna
się na nowo: jego wygnanie jest jego fundamentem, jego pewnikiem,
jego domem.

Lepszy i gorszy od nas, ucieleśnia skrajności, ku którym dążymy, nie


osiągając ich: jest nami spoza nas samych... Ponieważ poziom
absolutu jest w nim wyższy niż w nas, ukazuje nam w tym, co dobre, i
w tym, co złe, idealny obraz naszych zdolności. Swoboda, z jaką znosi
brak równowagi, nabyta przezeń rutyna sprawiają, że jest rozchwiany,
biegły w psychiatrii, podobnie jak we wszelkiego rodzaju terapii, że
jest teoretykiem własnych nieszczęść. Nie jest, jak my, anormalny z
powodu urazu lub przez snobizm, lecz w sposób naturalny, bez
wysiłku i za sprawą tradycji: oto korzyść genialnego przeznaczenia w
skali narodu. Ów owładnięty trwogą człowiek czynu, chory niezdolny
do wypuszczenia z ręki zdobyczy, leczy się, idąc naprzód. Jego
porażki nie są podobne naszym; nawet w nieszczęściu odrzuca
konformizm. Jego historia to niekończąca się schizma.

Szykanowany w imię Baranka, niewątpliwie pozostanie nie-


chrześcijaninem, dopóki chrystianizm będzie przy władzy. Jednakże
tak bardzo kocha on paradoks — i wynikające z niego Cierpienia —
że być może nawróci się na religię chrześcijańską, Sdy ta znajdzie się
w powszechnym pohańbieniu. Wówczas
58 Pokusa istnienia

prześladować się go będzie za jego nową wiarę. Obdarzony' religijnym


przeznaczeniem, przeżył Ateny i Rzym, podobnie j jak przeżyje
Zachód, będzie kontynuował karierę, otoczony zawiścią i nienawiścią
wszystkich rodzących się i umierających [ ludów...

Gdy na zawsze wyludnią się kościoły. Żydzi wejdą do nich lub zbudują
inne, czy wreszcie, co bardziej prawdopodobne, osadzą krzyże na
synagogach. Tymczasem wyczekują chwili, gdy Jezus zostanie
porzucony: czy ujrzą w nim wówczas prawdziwego Mesjasza? Stanie
się to wiadome, gdy przeminie Kościół... albowiem, pomijając
ewentualność jakiegoś nieprzewidywalnego upośledzenia umysłowego.
Żydzi nie zechcą uklęknąć obok chrześcijan i gestykulować wraz z
nimi. Uznaliby Chrystusa, gdyby nie został zaakceptowany przez inne
narody, gdyby nie stał się dobrem wspólnym, mesjaszem eksportowym.
Pod władztwem rzymskim jako jedyni nie uznawali w swych
świątyniach posągów cesarzy; gdy zmuszono ich do tego, • podnieśli
bunt. Ich nadzieja mesj ani styczna była nie tylej marzeniem o podboju
innych narodów, ile raczej pragnienieml obalenia ich bożyszcz ku
chwale Jahwe, ponurą teokracjąj wymierzoną w sceptyczny politeizm.
Ponieważ w imperium! stanowili odrębną grupę, uważano ich za
zbrodniarzy, gdyż nie rozumiano ich ekskluzywizmu, ich odmowy
dzielenia stołu z innowiercami, uczestniczenia w ich zabawach,
widowiskach, mieszania się z innymi i przestrzegania cudzoziemskich^
obyczajów. Wierzyli wyłącznie we własne przesądy: stąd* oskarżenie o
„mizantropie", zbrodnię, jaką zarzucali im Cyceron, Seneka i Celsjusz,
a wraz z nimi cały świat starożytny. Już w 130 roku przed Chrystusem,
podczas oblężenia Jerozolimy przez Antiocha, przyjaciele tego
ostatniego radzili mu „opanować miasto siłą i całkowicie wytępić rasę
żydowską, gdyż jako jedyna spośród wszystkich nacji odmawia
utrzymywania jakichkolwiek stosunków społecznych z innymi ludami i
uważa je za wrogów" (Posydonios z Apamei). Czyżby Żydzi upodobali
Naród samotników 59

sobie rolę niechcianych? Od początku chcieli być jedynymi istotami na


ziemi? Pewne jest to, że długo uchodzili za ucieleśnienie fanatyzmu, a
ich skłonność do ideologii liberalnej jest raczej nabyta niż wrodzona.
Najbardziej nietolerancyjny i najsilniej prześladowany z narodów
łączy uniwersalizm z najskrajniejszym partykularyzmem. Paradoks
natury: bezużytecznym byłoby usiłować go rozwikłać lub wyjaśnić.
Chrześcijaństwo, doszczętnie zużyte, przestało być źródłem
zadziwienia i skandalu, straciło zdolność wywoływania kryzysów lub
zapładniania inteligencji. Nie pobudza już umysłów, nie nakłania do
postawienia najbłahszego nawet pytania; niepokoje, jakie wywołuje,
podobnie jak proponowane przez nie odpowiedzi i rozwiązania, są
rozmyte, usypiające: nie spowoduje żadnego rozdarcia przyszłości, nie
wywoła żadnego dramatu. Przeżyło się: już teraz ziewamy na
Krzyżu... Nie myślimy wcale o tym, by go uratować, przedłużyć jego
karierę; bywa, że co najwyżej wzbudzi w nas... obojętność. Przedtem
wypełniał nasze wnętrze, teraz z ledwością utrzymuje się na naszej
powierzchni; wkrótce, wykluczony, dołączy do sumy naszych
nieudanych doświadczeń. Spójrzcie na katedry: wytraciwszy impet,
który wynosił ku górze ich masę, karleją i rozpłaszczają się; nawet ich
wieże, w dawnych czasach bezczelnie celujące w niebo, uległy sile
grawitacji i naśladują pokorę naszego znużenia.
Gdy przypadkiem wchodzimy do którejś z nich, dumamy o
bezużyteczności wznoszonych w nich ongiś modłów, o ogromie
zmarnotrawionych tu wzruszeń i szaleństw. Niebawem zapanuje w
nich pustka. Nie będzie już nic gotyckiego — ani w materii, ani w nas.
Jeśli chrześcijaństwo zachowało jeszcze jakiś pozór reputacji,
zawdzięcza to zapóźnionym umysłowo, którzy prześladując je
retrospektywną nienawiścią, mieli zamiar zetrzeć w proch owe dwa
tysiące lat, w czasie których nie wiadomo jakim podstępem zdobyło
poparcie umysłów. Ponieważ owych zapóźnieńców, owych
nienawistników jest coraz mniej, a ono samo nie może się pocieszyć
po utracie tak długiej popularności, ''ozgląda się wokół, wyczekując
zdarzenia, które mogłoby je na powrót wysunąć na plan pierwszy
aktualności. Jeśli znowu rniałoby wzbudzać ciekawość, należałoby
wynieść je do godności
60 Pokusa istnienia

wyklętej sekty; dokonać tego mogliby tylko Żydzi: rzutowaliby na nie


wystarczająco dużo dziwności, aby je odnowić i odmłodzić jego
tajemnicę. Gdyby je byli przyjęli w odpowiednim momencie,
podzieliliby los tylu innych narodów, z których przeszła do historii
zaledwie nazwa. Odrzucili je, aby uniknąć takiego losu. Pozostawiając
gojom efemeryczne korzyści zbawienia, zachowali dla siebie trwałe
wady potępienia. Niewierność? To zarzut nieustannie wysuwany pod
ich adresem od czasów św. Pawła. Zarzut to śmieszny, gdyż ich wina
polega wszak na nadmiernej wierności sobie. W porównaniu z nimi
pierwsi chrześcijanie robią wrażenie oportunistów: pewni swej sprawy,
beztrosko czekali na męczeńską śmierć. Wystawiając się na nią,
przystosowywali się zresztą po prostu do obyczajów epoki, w której
upodobanie do widowiskowych upustów krwi czyniło wzniosłość
łatwą.
Przypadek Żydów jest całkowicie odmienny. Odmawiając
podążania za ówczesnymi ideami, za ogarniającym świat wielkim
szaleństwem, na czas jakiś unikali prześladowań, lecz cena, jaką mieli
za to zapłacić, była straszliwa! Ponieważ nie podzielili przejściowych
prześladowań nowych fanatyków, mieli w późniejszym okresie poznać
ciężar i grozę krzyża, albowiem to dla nich, nie dla chrześcijan, stał się
on symbolem tortur.
W ciągu całego Średniowiecza masakrowano ich za to, że
ukrzyżowali jednego ze swoich... Żaden lud nie zapłacił tak
wygórowanej ceny za gest nieprzemyślany, acz możliwy do
wyjaśnienia i w sumie naturalny. Takim wydał mi się on w każdym
razie w dniu, gdy oglądałem spektakl Męki Pańskiej w Oberammergau.
W konflikcie Jezusa z władzami publiczność, roniąc rzęsiste łzy, bierze
rzecz jasna stronę Jezusa. Na próżno usiłując reagować jak ona,
czułem się w tej sali osamotniony. Co się stało? Znajdowałem się na
procesie, na którym uderzała mnie słuszność argumentów oskarżenia.
Annasz i Kajfasz ucieleśniali w moich oczach zdrowy rozsądek.
Stosując uczciwą procedurę, z odpowiednim zainteresowaniem
rozpatrywali sprawę powierzoną ich jurysdykcji. Podzielałem ich
irytację wobec niejasnych odpowiedzi oskarżonego. Byli bez zarzutu
pod jakimkolwiek względem, nie odwoływali się do żadnego
Naród samotników 61

Icruczka teologicznego czy prawnego: było to przesłuchanie


doskonałe. Urzekła mnie ich prawość: przeszedłem na ich stronę i
przyznałem rację Judaszowi, gardząc zarazem jego wyrzutami
sumienia. Od tej chwili rozwiązanie problemu przestało mnie
interesować, a kiedy opuściłem salę, pomyślałem, że publiczność
swymi łzami przedłużyła trwające dwa tysiące lat nieporozumienie.
Niezależnie od tragicznych konsekwencji, jakie pociągnęło za
sobą odrzucenie chrześcijaństwa, gest ten pozostaje najpiękniejszym
wyczynem Żydów, przynoszącą im zaszczyt odmową. O ile przedtem
podążali samd z konieczności, o tyle odtąd będą to czynili z
rozmysłem jako potępieni obdarzeni wielką dozą cynizmu — to
jedyny środek ostrożności, jaki przedsięwzięli, by zabezpieczyć się
przed przyszłością...

Zaślepieni swymi kryzysami sumienia chrześcijanie, zadowoleni, że


kto inny cierpiał za nich, rozsiedli się wygodnie w cieniu Kalwarii.
Chociaż czasem próbują odtworzyć etapy drogi na jej szczyt, to
przecież potrafią z tego czerpać tęgie korzyści! Z miną cwaniaków
rozpierają się w kościele, a gdy z niego wychodzą, z trudem
przychodzi im skrywanie owego uśmiechu malującego się na ich
twarzach za sprawą zdobytej bez trudu pewności. Łaska, nieprawdaż,
znajduje się po ich stronie, dzięki korzystnej, acz podejrzanej,
transakcji zwalniającej ich z konieczności jakiegokolwiek wysiłku.
„Zbawieni", którym udało się zbiec z cyrku, fanfaroni odkupienia,
sybaryci łechtani ideą pokory, grzechu i piekła. Sumienie dopuszczają
do głosu jedynie po to, aby dostarczyć sobie wrażeń. Dostarczają ich
sobie jeszcze w ten sposób, że wzbudzają niepokój w waszym
sumieniu. Niech tylko odkryją w nim jakiekolwiek skrupuły, rozdarcie
czy obsesyjną obecność winy lub grzechu, a nie spoczną, dopóki nie
zmuszą was, byście obnażyli wasze Zaburzenia wewnętrzne lub
wykrzyczeli wasze poczucie winy, tymczasem oni będą się
sadystycznie przyglądać widowisku rozpętanego w was zamętu.
Płaczcie, jeśli możecie: na to tylko
62 Pokusa istnienia

czekają, łasi, by upić się waszymi łzami, by — przepełnień miłością


bliźniego i okrucieństwem — nurzać się w waszycB upokorzeniach,
napawać się waszym bólem. Wszyscy ci ludzie święcie wierzący w to,
co czynią, są tak bardzo łasi wątpliwe jakości wrażeń, że wszędzie ich
poszukują, a gdy nie znajdują ich na zewnątrz, rzucają się na siebie
samych. Bynajmniej nie owładnięty ideą prawdy, chrześcijanin
zachwyca się swyr „konfliktami wewnętrznymi", swymi przywarami i
cnotamiJ ich mocą intoksykacji, zaciera ręce przy Krzyżu i, jake
epikurejczyk odrazy, łączy przyjemność z odczuciami, któr| nie
zawierają jej wcale: czyż nie wymyślił orgazmu wyrzutóv sumienia? W
ten sposób wygrywa się, niezależnie od okolicz ności...
Chociaż wybrani. Żydzi nie uzyskali dzięki temu wyniesieni^
żadnej korzyści: ani pokoju, ani zbawienia... Przeciwnie zostało im ono
narzucone jako próba, jako kara. Są wybrańcami^ pozbawionymi łaski.
Toteż ich modły mają tym większą zasługę, że adresowane są do. Boga
nie mającego nic na swoje i wytłumaczenie.
Nie chodzi o to, że należałoby potępić w czambuł wszystkich
gojów, lecz tak naprawdę nie za bardzo mają się czym chełpić:
najspokojniej w świecie stanowią część „rodzaju ludzkiego"... a od
Nabuchodonozora po Hitlera tego właśnie prawa nie chciano przyznać
Żydom; na nieszczęście, ci ostatni nie mieli odwagi czerpać stąd pychy.
Z godną bogów arogancją powinni się byli szczycić swą odmiennością,
rzucać w twarz wszechświata, że nie mają sobie podobnych i nie pragną
ich mieć, plwać na rasy i imperia i, w odruchu samozniszczenia,
podtrzymywać tezy swych prześladowców, uznać racje tych, którzy ich|
nienawidzą... Porzućmy żale czy szaleńcze pomysły. Któż ośmiela się
przy właszczyć sobie argumenty swych nieprzyjaciół? Wielkość w tej
skali zaledwie z trudem można by sobie wyobrazić w wypadku
indywiduum, a co dopiero w odniesieniu do całego narodu. Instynkt
samozachowawczy szpeci zarówno indywidua, jak zbiorowości.
Gdyby Żydzi musieli stawić czoło jedynie profesjonalnemu
antysemityzmowi, ich dramat byłby znacznie pomniejszony.
Naród samotników 63

Zmagając się jednak z prawie całą ludzkością, zdają sobie sprawę, że


antysemityzm nie jest zjawiskiem właściwym konkretnej epoce, lecz
stałą, że ich wczorajsi kaci używali tych samych argumentów, co
Tacyt... Mieszkańcy globu dzielą się na dwie kategorie: na Żydów i na
nie-Żydów. Gdyby zważyć zasługi jednych i drugich, niewątpliwie
przeważyliby ci pierwsi; mieliby wystarczająco dużo tytułów do tego,
by przemawiać w imieniu ludzkości i uważać się za jej
przedstawicieli. Nie zdecydują się na to, dopóki zachowają
jakikolwiek szacunek, jakąkolwiek słabość dla reszty ludzkości. Cóż
to za pomysł — pragnąć być kochanym przez ludzkość! Daremnie do
tego dążą. Czyż po tylu bezowocnych staraniach nie byłoby dla nich
lepiej pogodzić się z oczywistością, uznać wreszcie zasadność swych
rozczarowań?

Nie ma takich zdarzeń, podstępów czy katastrof, za które ich


przeciwnicy nie czyniliby ich odpowiedzialnymi. Cóż za absurdalny
hołd! Nie, nie chodzi o to, by należało minimalizować ich rolę, lecz —
gwoli sprawiedliwości — wypadałoby się zająć tylko ich realnymi
winami: największa z nich polega na stworzeniu Boga, którego
kariera, wyjątkowa w całej historii religii, daje podstawy, by się nad
nią zadumać; nic w jego charakterze nie usprawiedliwiało podobnego
sukcesu: swarliwy, prostacki, z głową w chmurach, gaduła, mógł co
najwyżej odpowiadać potrzebom jakiegoś plemienia. To, że pewnego
dnia stanie się przedmiotem uczonych teologii, patronem
wykwintnych cywilizacji — nie, tego nikt nie był w stanie
przewidzieć. Nawet jeśli nam go nie narzucili, to przecież na nich
spoczywa odpowiedzialność za to, że go poczęli. To plama na ich
geniuszu. Mogli się lepiej postarać. Pomimo całego swego wigoru i
pozornej męskości, ów Jahwe (którego chrześcijaństwo serwuje nam
w wersji retuszowanej) budzi -w nas pewną nieufność. Zamiast się
miotać, starać się zrobić Wrażenie, zważywszy na pełnione funkcje,
mógłby być bardziej poprawny, bardziej dystyngowany, a przede
wszystkim
64 Pokusa istnienia

— bardziej pewny siebie. Tymczasem trawi go niepewność: \


wrzeszczy, burzy się, grzmi... Czy to znak siły? Pod tymi ważniackim
zachowaniem odkrywamy lęki uzurpatora, który' wietrząc
niebezpieczeństwo, obawia się o władzę i terroryzuje
,..« poddanych. Zachowanie to niegodne kogoś, kto ciągle powołuje
i;;::' się na Prawo i żąda, by mu się podporządkować. Jeżeli, jak
utrzymuje Moses Mendelssohn, judaizm nie jest religią, lecz
objawionym prawodawstwem, należy uznać za dziwne, że taki
j Bóg mógłby być jego twórcą i symbolem — on, który nie ma
>n,|,;;^ w sobie nic z legislatora. Niezdolny do najmniejszego wysiłku
na drodze ku obiektywności, feruje sprawiedliwość wedle swego
widzimisię, żaden kodeks nie ogranicza jego samowoli ahi fantazji. To
tyleż robiący w portki despota, co istota agresywna, zakompleksiona,
idealny pacjent dla psychoanalityka. Rozbraja metafizykę, która nie
wykrywa w nim najmniejszego śladu substancjalnego,
samostanowiącego bytu, górującego nad światem i zadowolonego z
oddzielającego go od niego dystansu. To błazen, który odziedziczył
niebo i kontynuuje w nim najgorsze ziemskie tradycje, używa
potężnych środków, dziwując^ się własnej mocy, pyszniąc się, że może
dać odczuć jej skutkii W końcu jednak okazuje się, że te demonstracje
zapalczy wości| przejawy złego humoru, bezwstyd, spazmatyczne
wyskok pociągają nas, jeśli wręcz nie przekonują. Bynajmniej niej
pogodzony ze swą wiecznością, Jahwe miesza się w sprawy| ziemskie,
wprowadza w nie zamęt, sieje zamęt i chaos. Zbija z tropu, irytuje,
uwodzi. Mimo skrajnego niezrównoważenia,| świadom jest swego
wdzięku i odwołuje się do niego wedle woli. Cóż, ale na co zda się
wyliczanie przywar BogaJ zważywszy, że aż roi się od ich opisów na
każdej stronie frenetycznych ksiąg Starego Testamentu, przy którym
A'ow>'| wydaje się żałosną, ckliwą alegorią? Na próżno szukalibyśmy!
poezji i szorstkości pierwszego w tym ostatnim, gdzie wszystko^ jest
wzniosłą słodyczą, opowieścią napisaną w intencji „pięknoduchów".
Żydzi wzdragają się z nim utożsamiać: oznaczałoby to wpadnięcie w
pułapkę szczęścia, wyzbycie się swej osobliwości, zgodę na
„czcigodny" los, co sprzeczne jest z ich powołaniem. „Aby mocniej
związać ze sobą naród.
Naród samotników ' 65

Mojżesz narzucił nowe i^tuały, sprzeczne z obrzędami wszystkich


innych śmiertelników. Odrzuca w nich wszystko, co czcimy,
j __ przeciwnie — dopuszcza w nich to wszystko, co dla nas
nieczyste" (Tacyt).
„Wszystkich innych śmiertelników": ten statystyczny argument
nadużywany przez Starożytność nie mógł umknąć ludziom epoki
nowożytnej: już się nim posłużono i zawsze będzie w użytku. Naszym
obowiązkiem jest odwrócić go na korzyść Żydów, odwołać się do
niego dla wzniesienia gmachu ich chwały. Zbyt szybko zapomina się,
że byli oni obywatelami pustyni, że noszą ją w sobie nadal jako swą
przestrzeń wewnętrzną i uwieczniają ją przez całą historię ku
wielkiemu zdumieniu owych ludzkich drzew, jakimi są „inni
śmiertelnicy".
Zapewne wypadałoby tu dodać, że owa pustynia stanowi nie tylko
ich przestrzeń wewnętrzną, lecz że znalazła ona również
przedłużenie//z3'czne w postaci getta. Ten, kto widział któreś z nich
(najlepiej w krajach Wschodu), nie mógł nie zauważyć braku
roślinności — nic tam nie rosło, wszystko było suche i opustoszałe:
przedziwna enklawa, mały wszechświat bez korzeni, na miarę swych
mieszkańców, równie oddalonych od życia ziemi, co aniołowie czy
duchy.

„Inne narody odczuwają wobec Żydów tę samą wrogość, jaką musi


odczuwać mąka względem drożdży" — zauważa jeden z wyznawców
wiary mojżeszowej. Spoczynek — to wszystko, czego oczekujemy.
Żydzi być może także go oczekują, lecz im jest on wzbroniony. Ich
gorączkowość dodaje wam bodźca, smaga was jak biczem pobudza.
Stanowiąc wzorzec furii i rozgoryczenia, zarażają was swą
skłonnością do wściekłości, epilepsji, aberracji, które stymulują i
zalecają wam nieszczęście jako środek podniecający.
Jeśli — jak się powszechnie sądzi — są zdegenerowani, wówczas
takiej formy zwyrodnienia można by życzyć wszystkim starym
narodom... „Piętnaście wieków neurastenii" — mawiał Péguy. Tak,
ale to neurastenia śmiałka, nie zdechlaka, debila.
Pokusa istnienia

pokurcza. Do tego stopnia prawdą jest, iż icli kariera przebiega


wprawdzie w historii, ale w swej istocie jest ona ahistoryczna, że w
ogóle nie znana jest im dekadencja, zjawisko właściwe wszelkim
cywilizacjom. Ich ewolucja nie zawiera ani wzrostu, ani obumierania
— ani apogeum, ani upadku. Korzenie swe zapuścili nie wiedzieć, w
jakiej glebie, w każdym razie nie jest' to nasza ziemia. Nie ma w nich
nic naturalnego, nic roślinnego, żadnych „soków", żadnej możliwości
uwiądu. W ich odwiecz-ności jest coś abstrakcyjnego, ale nie
bezkrwistego — szczypta demoniczności, a więc zarazem odrealnienia
i działania, niepokojąca aura i jakby aureola na wspak, która ich na
zawsze indywidualizuje.
Jeśli unikają dekadencji, tym bardziej udaje się im uniknąć
przesytu, rany, przed którą nie może się uchronić żaden stary naród, na
którą nie ma lekarstwa: czyż przesyt nie stoczył niejedno imperium,
niejedną duszę, niejeden organizm? Oni w cudowny sposób pozostają
nietknięci. Czym mieliby się przesycić, zważywszy, że nie zaznali ani
sekundy wytchnienia, żadnej z owych chwil spełnienia sprzyjających
powstaniu ^ zniechęcenia, a szkodliwych dla pragnienia, woli i
działania? Ponieważ nigdzie nie mogą się zatrzymać, muszą pragnąć,
chcieć, działać, utrzymywać się w stanie niepokoju i nostalgii. Przy
wiążą się do jakiegoś przedmiotu? Nie przetrwa: wszelkie zdarzenie
będzie dla nich tylko ponownym Zburzeniem Świątyni. Wspomnienia i
perspektywy upadku! Żydów nie czeka zastygnięcie w pokoju. Podczas
gdy dla nas nieznośne jest pozostawanie w stanie pożądliwości, oni
trwają w nim, by tak rzec, bezustannie, odczuwając z tego powodu coś
w rodzaju chorobliwej błogości — uczucie typowe dla zbiorowości, w
której trans jest endemiczny i której tajemnica przynależy do teologii i
patologii, chociaż bynajmniej nie są w stanie jej wyjaśnić połączone
wysiłki jednej i drugiej.
Zapędzeni do własnych głębi, obawiając się ich, starają się od nich
odwrócić, wymazać je, czepiając się nieistotnych szczegółów
konwersacji: mówią, mówią... Jednakże niedostępna jest dla nich rzecz
najprostsza na świecie: pozostawanie na powierzchni siebie samego.
Słowo jest dla nich ucieczką; życie
Naród samotników 67

Społeczne — samoobroną. Nie możemy bez drżenia wyobrazić sobie


icli milczenia, ich monologów. Nasze nieszczęścia, nasze przełomy
życiowe to dla nich chleb powszedni, to rutyna; ich czas to kryzys
przezwyciężony lub mający niebawem nastąpić. Jeśli przez religię
rozumiemy wolę stworzenia, by wznosić się poprzez swe cierpienia,
oni wszyscy, dewoci i ateusze, mają w sobie substrat religijny,
obdarzeni są pobożnością, z której staraniem swym wyeliminowali
słodycz, ugodowość, skupienie wewnętrzne i to wszystko, co w niej
schlebia niewinnym, słabym i czystym. To pobożność pozbawiona
prostoduszności, albowiem żaden z nich nie jest naiwny, podobnie jak
— na innej płaszczyźnie — żaden z nich nie jest głupcem. (Istotnie
głupota u nich nie występuje: prawie wszyscy mają żwawe umysły; ci,
którzy takimi nie są, nie zatrzymują się na poziomie głupoty, idą dalej:
to prostaczkowie).
Można zrozumieć, że pasywna, rozwlekła modlitwa nie jest w ich
guście; co więcej, nie podoba się ich Bogu, który, w przeciwieństwie
do naszego, źle znosi nudę. Tylko człowiek osiadły modli się
spokojnie, bez pośpiechu; koczownicy, ścigani, muszą się modlić
szybko, nawet korzyć muszą się w pośpiechu. Wzywają bowiem
Boga, który sam jest nomadą, który sam jest prześladowany —
udziela im się jego niecierpliwość i strach.
Gdy jest się gotowym do kapitulacji, jakże wielką nauką, jakże
skutecznym antidotum jest ich wytrwałość! Ileż to razy, gdy gotów
byłem się poddać, przywoływałem na myśl ich upór, ich zawziętość,
ich pokrzepiający przykład, a także ów niewytłumaczalny apetyt na
życie! Zawdzięczam im wiele nagłych zwrotów, wiele kompromisów
z nie-oczywistością egzystencji, a przecież — czy zawsze oddawałem
im sprawiedliwość? Bynajmniej nie. O ile w dwudziestym roku życia
kochałem ich do tego stopnia, że żałowałem, iż nie jestem jednym z
nich, nieco później, nie mogąc im wybaczyć, że odegrali
pierwszoplanową rolę w wielu wydarzeniach dziejowych, zacząłem
ich nienawidzić z wściekłością miłości-nienawiści. Blask ich
wszechobecności sprawiał, że lepiej dostrzegałem nirok, w jakim
pogrążony był mój kraj, skazany — wiedziałem
68 Pokusa istnienia

O tym — na zduszenie, a nawet na zniknięcie, podczas gdy oni — co


wiedziałem nie mniej dobrze — przetrwają wszystko, cokolwiek się
stanie. Ponadto w owym czasie darzyłem ich tylko książkową litością
za ich minione cierpienia, nie mogąc odgadnąć tych, które ich jeszcze
czekały. Jeszcze później, rozmyślając o ich nieszczęściach i o
nieugiętości, z jaką je znosili, pojąłem wartość ich przykładu i
zaczerpnąłem z niego garść argumentów pozwalających mi zwalczyć
pokusę, aby wszystko porzucić. Ale niezależnie od tego, jakimi
uczuciami darzyłem ich w różnych momentach mego życia, jedno nie
uległo w nich nigdy zmianie: to moje przywiązanie do Starego
Testar)ientu, kult, jakim otaczałem zawsze ich księgę, opatrzność
mych wybuchów i rozgoryczeń. Dzięki niej komunikowałem z nimi, z
tym, co w ich nieszczęściach najlepsze; także dzięki niej i czerpanemu
z niej pocieszeniu łatwiej zniosłem wiele z moich nocy tak dla mnie
niełaskawych. Albowiem nie byłem w stanie zapomnieć o nich, nawet
wówczas, gdy wydało mi się, że zasługują na doznawane przez siebie
katusze. Wspomnienie tych nocy, w których byli tak często obecni
poprzez docierające do istoty rzeczy słowa Hioba czy Salomona,
uprawomocnia hiperbole mojej wdzięczności. Niech kto inny
znieważa ich, odwołując się do racjonalnych argumentów! Ja nie
potrafiłbym się na to zdecydować: przystawiać do nich nasze wzorce
to odrzeć ich z przynależnych im przywilejów, uczynić z nich
zwykłych śmiertelników, pierwszą lepszą odmianę rodzaju ludzkiego.
Na szczęście drwią sobie z naszych kryteriów, podobnie jak ze
zdroworozsądkowych rozumowań. Rozmyślając nad tymi
pogromcami otchłani (ich własnej otchłani), dostrzega się korzyść
płynącą z tego, że nie traci się gruntu pod nogami, że nie ulega się
pokusie stania się wrakiem, a medytując nad ich odmową pogrążenia
się, czyni się śluby naśladowania ich, wiedząc jednocześnie, że
usiłowania to dafemne, że naszym losem jest zatonąć, pójść za
wezwaniem otchłani. Tym niemniej, odwodząc nas, choćby nawet
przejściowo, od naszej skłonności do upadku, uczą nas, jak istnieć w
nieznośnym, przyprawiającym o zawrót głowy świecie: to mistrzowie
egzystencji. Spośród tych wszystkich, którzy przeszli przez długi okres
niewolnictwa.
Naród samotników 69

oni jedyni potrafili oprzeć się urokowi abulii, byli magazynującymi


energię wyrzutkami społecznymi. W chwili, gdy Rewolucja nadała im
status społeczny, posiadali większy potencjał biologiczny niż inne
narody. Gdy nareszcie wolni wyszli na światło dzienne w XIX wieku,
zadziwili świat: od epoki konkwistadorów nikt nie miał do czynienia z
podobną nieustraszonością i z podobnym zrywem. Był to ciekawy,
nieoczekiwany, piorunujący imperializm. Ich od tak dawna tłumiona
żywotność wybuchła nagle, a nimi, którzy dotychczas robili wrażenie
tak cichych, tak pokornych, owładnęła żądza władzy, dominacji i
chwały. Przeraziło to rozczarowane społeczeństwo, w którym
zaczynali odgrywać pierwszoplanową rolę i do którego ci
nieujarzmieni starcy mieli wlać świeżą krew. Zachłanni i szlachetni,
wciskając się do wszystkich dziedzin handlu i nauki, podejmując
wszelkiego rodzaju przedsięwzięcia, bynajmniej nie po to, by
tezauryzować, lecz — jako że byli zwolennikami stawiania
wszystkiego na jedną kartę — by wydawać, by trwonić; zgłodniali,
którzy postanowili napchać sobie żołądki, badacze wieczności
błąkający się po manowcach codzienności, przyspawani do złota i
nieba, bezustannie łącząc blask jednego i drugiego — olśniewająca i
przerażająca zbieranina, wir odrazy i transcendencji — ich paradoksy
skrywają ich prawdziwą fortunę. Czyż w czasach, gdy żyli z
lichwiarstwa, nie zgłębiali potajemnie Kabały? Pieniądze i tajemnica
to fascynacje, którym pozostali wierni w swych współczesnych
zajęciach — nierozwikłana złożoność, źródło mocy. Pastwić się nad
nimi, zwalczać ich? To ryzyko, na jakie mógłby się porwać jedynie
człowiek nierozumny: tylko taki bowiem ośmiela się zmierzyć z ich
niewidzialnym orężem.
Do niewyobrażalnej bez ich udziału historii współczesnej
Wprowadzili przyspieszony rytm, wysokiej próby pośpiech, głęboki
oddech oraz profetyczną truciznę, której jad nie przestaje wytrącać nas
z równowagi. Któż w ich obecności może pozostać neutralny? Ten,
kto z nimi przestaje, zawsze się czegoś uczy. W różnorodności
pejzażu psychologicznego każdy ^ nich jest osobnym przypadkiem;
nawet jeśli znamy ich pod niektórymi względami, pozostaje nam
jeszcze do zmierzenia
70 Pokusa istnienia

Ogromny obszar skrywany we wnętrzu ich tajemnic. Ci] nieuleczalni,


ci, którzy onieśmielają śmierć, ci, którzy odkryli! sekret innego
zdrowia, zdrowia niebezpiecznego, są wasząl obsesją, niepokoją was i
zmuszają, byście wznieśli się na poziom' ich świadomości, ich
przytomności. Z Innymi wszystko przedstawia się inaczej: ich obecność
działa usypiająco. Cóż za ! bezpieczeństwo, jakiż spokój! Od razu jest
się „między swymi",' ziewa się i chrapie bez obaw. Gdy się z nimi
obcuje, ogarnia : człowieka apatia gleby. Nawet najbardziej
wyrafinowani upodabniają się do wieśniaków, do najgorszych
tumanów. Pławią się, biedaczyska, w przytulnym fatalizmie. Nawet
geniusze są nijacy. Prześladuje ich pech: ich egzystencja jest równie
oczywista, jak istnienie ziemi czy wody. To uśpione żywioły.

Nie ma istot bardziej anonimowych. Bez nich niepodobna | byłoby


wytrzymać w państwach. Utrzymują w nich stan rozgorączkowania, a
bez tego wszelka aglomeracja staje się prowincją: martwe miasto to
miasto bez Żydów. Skuteczni jak i ferment i wirus, wzbudzają
dwuznaczne uczucie fascynacji i niepokoju. Nasza reakcja na nich jest
prawie zawsze niejednoznaczna: no bo jakim precyzyjnym
zachowaniem przystosować się do nich, zważywszy, że sytuują się
zarazem : powyżej i poniżej nas, na poziomie, który nigdy nie jest
naszym? Stąd owo tragiczne, nieuniknione nieporozumienie, za które
nikt nie ponosi odpowiedzialności. Cóż za szaleństwo z ich strony, że
związali się z tak szczególnym Bogiem, jakieżl muszą znosić wyrzuty
sumienia, gdy zwracają wzrok ku naszejj mierności! Nikt nigdy nie
rozwikła węzła naszych wzajemnych stosunków. Spieszyć im na
ratunek? Przecież nie mamy im nic do zaoferowania! To zaś, co oni
nam ofiarują, przerasta nas| Skąd przybywają? Kim są? Traktujmy ich z
największą ostrożnością: ten, kto przyjmuje w stosunku do nich
jednoznaczną postawę, nie zna ich, upraszcza i staje się niegodny ich
skrajności.!
Znamienne: tylko Żyd nieudacznik jest do nas podobny,! tylko on
jest jednym z „naszych": jak gdyby cofnął się ku nam,|
Naród samotników l'i

ku naszemu człowieczeństwu, konwencjonalnemu i efemerycznemu.


Czy należy z tego wysnuć wniosek, że człowiek jest Żydem, któremu
się nie udało!

Zgorzkniali i nienasyceni, trzeźwo myślący i ulegający


namiętnościom, zawsze w awangardzie samotności, uosabiają
niepowodzenie w ruchu. Przyczyna tego, iż nie hołdują rozpaczy,
chociaż wszystko powinno ich ku temu skłaniać, tkwi w fakcie, iż oni
planują, tak jak inni oddychają, że cierpią na chorobę projektowania.
W ciągu jednego dnia każdy z nich tworzy niezliczoną ilość
projektów. W przeciwieństwie do ras nieczystych oni chwytają się
nieuniknionego, zgłębiają możliwe: to automatyzm nowości
wyjaśniający skuteczność ich dywagacji oraz odrazę, jaką żywią dla
wszelkiego wygodnictwa intelektualnego. Niezależnie od tego, gdzie
mieszkają, zawsze znajdują się w elicie umysłowej. Gdyby
zgromadzić ich razem, stanowiliby zbiór wyjątków, sumę zdolności i
talentów niespotykaną w żadnym innym narodzie. Nawet gdy
wykonują jakiś zawód, ciekawość ich sprawia, że nie ograniczają się
do niego; każdy ma namiętności, upodobania, które kierują jego myśli
gdzie indziej, poszerzają jego wiedzę, pozwalają mu wykonywać
najprzeróżniejsze zawody, do tego stopnia, iż jego biografia zawiera
cały tłum postaci złączonych jedną bezprzykładną wolą. Idea
„wytrwania w bycie" zrodziła się w umyśle ich największego filozofa;
byt ów zdobyli uporczywym wysiłkiem. Można zrozumieć ich manię
planowania: usypiającej teraźniejszości przeciwstawiają afrodyzujące
właściwości jutra. To właśnie jeden z nich uczynił stawanie się
zasadniczą kategorią swej filozofii. Pomiędzy tymi dwiema ideami nie
ma żadnej sprzeczności, gdyż stawanie się sprowadza się do bytu,
który projektuje i projektuje się, do bytu zdezintegrowanego przez
nadzieję.
Czyż zresztą nie byłoby próżnością głoszenie, że w filozofii są oni
tym czy tamtym? Ku racjonalizmowi skłaniają się nie tyle ze względu
na swe inklinacje, ile raczej z potrzeby
72 Pokusa istnienia

zareagowania na pewne tradycje, które ich wykluczały* przysparzając


im cierpienia. W gruncie rzeczy bowiem geniusz! ich przystosowuje się
do każdej teorii, do dowolnego prądu] umysłowego, od pozytywizmu
po mistycyzm. Akcentowanie! jedynie ich upodobania do analizy
byłoby wyrazem chęci | zubożenia ich, byłoby poważną
niesprawiedliwością. Mimo] wszystko są to przecież ludzie, którzy
bardzo się modlili.. Widać to, gdy spoglądamy na ich twarze, mniej lub
bardziej wyblakłe od lektury psalmów. Poza tym nie tylko wśród nich
spotyka się bladych bankierów... To na pewno coś znaczy.' Finanse i
De profmdls! — oto bezprecedensowa sprzeczność, być może klucz do
"* ... : .
tajemnicy ich wszystkich.

Wojownicy z upodobania — to najbardziej wojowniczy z cywilnych


ludów — zachowują się w prowadzonych przez siebie interesach jak
stratedzy i nigdy nie uznają się za pokonanych, chociaż często nimi są.
Potępieni... błogosławieni, których instynkt i inteligencja nie
neutralizują się nawzajem: wszystko służy im jako środek
pobudzający, nawet ich przywary. Jak domatorska ludzkość byłaby w
stanie pojąć ich tułaczkę wraz z ich zbłąkaniami i zawrotami głowy?
Nawet gdyby górowali nad resztą ludzkości jedynie swym wiecznym
niepowodzeniem, znajomością lepszej metody nieustannego popadania
w tarapaty, już tylko to wystarczyłoby, aby zapewnić im względną
nieśmiertelność. Ich sprężyna trzyma się dobrze: pęka od nieskończenie
dawna.
Mimo charakteryzującej ich trzeźwości myślenia ci aktywni
dialektycy, zjadliwi i owładnięci nerwicą intelektu (która nie dość, że
nie przeszkadza im w ich przedsięwzięciach, to jeszcze — przeciwnie
— popycha ich do działania, dynamizuje, zmusza ich do życia pod
presją), zafascynowani są przygodą. Nic nie zmusi ich do ustąpienia.
Nie celują w takcie, tej ziemskiej przywarze, przesądzie
zakorzenionych cywilizacji, obcy im jest instynkt protokołu. Winę za
to ponosi ich pycha obdzieranych ze skóry, ich agresywna
umysłowość. Ich ironia
Naród samotników 73

bynajmniej nie polega na zabawie kosztem innych, nie jest formą


życia społecznego lub kaprysem; trąci zatęchłą żółcią, to stara
jadowita zgaga — kontakt z nią zabija. W najmniejszym nawet
stopniu nie jest przejawem śmiechu, który jest odprężeniem, lecz
szyderstwa będącego skurczem i odwetem upokorzonych. Należy
bowiem uznać, że Żydzi są niezrównani w drwinie. Aby ich
zrozumieć, aby odgadnąć, czym są, samemu trzeba stracić więcej niż
ojczyznę, być jak oni obywatelem wszystkich państw, walczyć bez
sztandaru z całym światem; trzeba —jak oni — umieć przystąpić do
każdej ideologii, by ją zdradzić. To trudne zadanie; w porównaniu z
nimi, niezależnie od naszych doświadczeń, jesteśmy poczciwcami
grzęznącymi w szczęściu i w geografii, neofitami niedoli, partaczami
we wszystkim, czego tkniemy. Nawet jeżeli nie mają oni monopolu na
subtelność, w każdym razie ich foima inteligencji jest najbardziej
niepokojącą z możliwych, najdawniejszą', rzec by można, że wiedzą
wszystko od zawsze, od czasów Adama, od... Boga.

Niech nikt nie waży się oskarżać ich o to, że sąparweniuszami: jak
mogliby nimi być, skoro towarzyszyli tylu cywilizacjom, naznaczając
je swym piętnem? Nie ma w nich nic świeżego, improwizowanego:
ich powołanie do samotności zbiega się z jutrzenką Historii; nawet ich
wady przypisać można właściwej im krzepkiej starości, nadmiarowi
sprytu i przenikliwości umysłu, ich zbyt długiemu doświadczeniu. Nie
znają komfortu Ograniczeń: jeśli posiadają mądrość, jest to mądrość
wygnańca, mądrość, która uczy, jak zatriumfować nad jednomyślnym
sabotażem, jak wierzyć, że jest się wybranym, gdy straciło się
Wszystko: to mądrość wyzwania. A przecież uważa się ich za
tchórzy! Prawdąjest, że nie potrafiliby przywołać jakiegokolwiek
spektakularnego zwycięstwa, lecz czyż samo ich istnienie nie jest
takim nieprzerwanym, straszliwym pasmem zwycięstw bez żadnej
szansy na to, że kiedykolwiek dobiegnie końca?
Przeczyć ich odwadze to nie doceniać ich wartości, wysokiej
jakości ich strachu, odruchu będącego u nich nie kurczeniem się
74 Pokusa istnienia

W sobie, lecz ekspansją, początkiem ofensywy. Albowie^ strach ów,


odwrotnie niż tchórze i pokorni, przekształcili oii w cnotę, w zasadę
pychy i podboju. Nie jest on, jak u nai sflaczały, lecz jędrny i godny
zazdrości, składa się z tysięcznycf aktów przerażenia przemienionych w
czyny. Wedle przepisu który przezornie zachowali dla siebie, z tego, co
w nas jest sił^ negatywną, oni czerpią moc pozytywną; nasze
odrętwienie u nich wyraża się migracją. To, co nas unieruchamda, im
każej ruszać w drogę i jest dla nich odskocznią: nie ma takiej!
przeszkody, której nie pokonałaby ich wędrowna panika. Tol
nomadowie, którym nie wystarcza przestrzeń, którzy wędrującl przez
kontynenty, zdążają do nie wiadomo jakiej ojczyzny.! Spójrzcie na
swobodę, z jaką przechodzą przez kolejne narody!] Niejeden z nich,
urodziwszy się Rosjaninem, nagle staje siej Niemcem, Francuzem,
potem Amerykaninem czy Bóg jedenj wie, kim jeszcze. Pomimo tych
metamorfoz, zachowuje swąl tożsamość; ma charakter, oni wszyscy go
mają. Jak inaczeji wyjaśnić ich zdolność do zaczynania po
najdotkliwszych! porażkach nowej egzystencji, do brania
odpowiedzialności zaj swój los? To graniczy z cudem. Obserwowanie
ich wprawiaj w zachwyt i osłupienie. Już w życiu doczesnym powinni!
zdobyć doświadczenie, czym jest piekło. Taka jest cena, jaką^] płacą za
swą długowieczność.
Gdy zaczynają się chylić ku upadkowi, gdy już uchodzą za \
przegranych, odzyskują siły, podnoszą się i odrzucają ukojenie klęski.
Wypędzeni ze swego kraju, urodzeni apatrydzi, nigdy nie ulegają
pokusie, by wycofać się z gry. My natomiast, dopiero adepci
wychodźstwa, wykorzenieni świeżej daty, własnowolnie dążący do
sklerozy, do monotonii degrengolady, do równowagi bez horyzontów ni
obietnicy, pełzniemy śladem własnych nieszczęść; nasza kondycja nas
przerasta; niedostosowani dorzeczy straszliwych, stworzeni jesteśmy,
by pętać się po Bałkanach marzeń, nie zaś, by dzielić los tego legionu
Wyjątkowych. Wypełnieni nieruchliwością, bezwolni, nieprzytomni, w
jaki sposób z naszych rozespanych pragnień i i rozproszkowanych
ambicji moglibyśmy urobić glinę, z której rzeźbi się tułacza? Nasi
pochyleni nad ziemią- przodkowie.
Naród samotników 75

ledwie się od niej odróżniali. Nigdy się nie spieszyli, bo niby odzie
mieliby pójść? Ich prędkość była prędkością pługa, prędkością
wieczności... Alemoment wejścia w Historię zakłada minimum
pośpiechu, niecierpliwości i żywości, a więc przymiotów obcych
powolnemu barbarzyństwu ludów rolniczych ściśniętych w Nawyku,
owej reglamentacji nie ich praw, lecz smutków. Kopiąc ziemię, aby w
końcu wygodniej w niej spocząć, wiodąc życie nad grobem, życie, w
którym śmierć zdawała się być nagrodą i przywilejem, nasi antenaci
pozostawili nam w spadku swe permanentne rozespanie, swą milczącą
i nieco upajającą rozpacz, długie westchnienie pół-żywych.
Jesteśmy oszołomieni; nasze przekleństwo działa na nas jak
narkotyk: czyni nas ociężałymi. Przekleństwo Żydów jest jak
prztyczek w nos: popycha ich do przodu. Czy starają się od niego
uwolnić? Delikatne pytanie, być może bez odpowiedzi. Pewnym jest
natomiast, że ich tragizm różni się od greckiego. Ajschylos traktuje o
nieszczęściu jednostki lub rodziny. Pojęcie przekleństwa w skali
narodu, podobnie zresztą jak pojęcie zbiorowego zbawienia, obce jest
kulturze helleńskiej. Bohater tragiczny rzadko żąda rachunku od
bezosobowego, ślepego przeznaczenia: jego duma polega na tym, by
przystać na jego wyroki. Zginie więc — on i jego bliscy. Tymczasem
Hiob nęka swego Boga, wymaga, by się przed nim wytłumaczył:
zwraca się doń z żądaniem —jest ono w złym guście, a jednocześnie
jest wzniosłe, niewątpliwie wzbudziłoby wstręt w Greku, ale nas
wzrusza i bulwersuje. Jak moglibyśmy pozostać nieczuli na te
wybuchy, wrzaski zadżumionego, który stawia warunki Niebu i
zasypuje je złorzeczeniami? Im bliżsi jesteśmy poddania się, tym
bardziej porusza nas ten skowyt. Hiob jest nieodrodnym członkiem
swego plemienia: jego łkanie to demonstracja siły, ^tak. „Noc
przeszywa moje kości" — lamentuje. Jego lament kulminuje w
krzyku, który przenika sklepienie niebieskie \ porusza Boga. O tyle, o
ile ponad naszym milczeniem 1 naszymi słabościami ośmielamy się
uskarżać na próby, jakim jesteśmy poddawani, wszyscy jesteśmy
potomkami wielkiego trędowatego, spadkobiercami jego strapienia i
ryku. Ale nasze glosy zbyt często milkną i chociaż Hiob uczy nas, jak
wznosić
76 Pokusa istnienia |

się do jego tonów, nie udaje mu się poruszyć naszej inercji. W istocie
był on w lepszej sytuacji niż my; wiedział, kogo oskarżać lub błagać,
kogo okładać i do kogo wznosić modły. A my — komu mamy
złorzeczyć? Bliźnim? Wydaje się nam to śmieszne. Nasze bunty, ledwo
wyartykułowane, zastygają nam na wargach. Mimo echa, jakie Hiob w
nas wywołuje, nie mamy prawa uważać go za naszego przodka; nasza
boleść — zbyt nieśmiała, nasza trwoga — nie dość wielka. Pozbawieni
woli i zuchwałości delektowania się naszym strachem, j ak moglibyśmy
uczynić z niego bodziec czy rozkosz? Łatwo jest drżeć, lecz
umiejętność kierowania swym drżeniem to sztuka — z niej rodzą się
wszystkie bunty. Ten, kto pragnie uniknąć rezygnacji, winien kształcić,
pielęgnować swe lęki i przekształcać je w słowa; przyjdzie mu to tym
łatwiej, że będzie kultywował Stary Testament, prawdziwy raj drżenia.
Wpajając nam odrazę dla niepohamowania języka, poszanowanie i
posłuszeństwo dla wszystkiego, chrześcijaństwo doprowadziło nasze
obawy do anemii. Gdyby chciało przywiązać nas do siebie na zawsze,
powinno było obchodzić się z nami szorstko i obiecać nam zbawienie
najeżone niebezpieczeństwami. Czego można się spodziewać po
dwudziestu stuleciach na klęczkach? Teraz, gdy jesteśmy nareszcie w
pozycji stojącej, ogarnia nas zawrót głowy; nas, na próżno
wyzwolonych niewolników, buntowników, z których drwi lub za
których rumieni się demon.
Hiob przekazał swą energię pobratymcom; jak on spragnieni
sprawiedliwości, nie uginają się w obliczu oczywistości
niesprawiedliwego świata. Idea odmowy w najmniejszym stopniu nie
dotyka tych instynktownych rewolucjonistów: jeżeli Hiob, ów biblijny
Prometeusz, walczył z Bogiem, oni zmagać się będą z ludźmi... Im
bardziej przenika ich fatalizm, tym bardziej się przeciw niemu buntują.
Amor fati, formuła odpowiednia dla amatorów heroizmu, nie
odpowiada tym, którzy mają w nadmiarze przeznaczenia, aby uczepiać
się jeszcze jego idei... Przywiązani do życia tak bardzo, że pragną je
zreformować i doprowadzić do triumfu niemożliwego, Dobra, rzucają
się na każdy system mogący utwierdzić ich w tym złudzeniu. Nie ma
utopii, która by ich nie zaślepiała i nie
Naród samotników 77

pobudzała właściwego im fanatyzmu. Nie wystarcza im, że ffłoszą


ideę postępu; zawładnęli nią z żarliwością zmysłową r niemal
bezwstydną. Czyżby, przyjmując ją bez zastrzeżeń, liczyli na to, że
staną się beneficjentami powszechnej łaski i apoteozy? Nie chcą uznać
owej banalnej prawdy, że wszystkie nasze klęski rozpoczęły się w
chwili, gdy powzięliśmy myśl, iż może istnieć coś lepszego. Nawet
żyjąc w impasie, negują go myślą. Buntując się przeciwko
nieuniknionemu, przeciwko swej nędzy, czują się bardziej wolni w
chwili, gdy to, co najgorsze, powinno zamknąć w okowach ich umysł.
Na co liczył Hiob na swym łajnie, na co liczą oni wszyscy? Optymizm
zadżumionych... Wedle dawnego traktatu psychiatrycznego, wśród
Żydów zdarza się procentowo najwięcej samobójstw. Gdyby tak w
istocie było, dowodziłoby to, iż życie warte jest dla nich wysiłku, aby
je porzucić, oraz że są do niego zbyt przywiązani, by móc być aż do
końca pozbawieni nadziei. Ich siła wyraża się w tym, iż lepiej z nim
zerwać, niż przyzwyczaić się do beznadziei lub pogodzić z rozpaczą.
Tak wielką odrazę żywią do ustępstw, do kapitulacji, do
przyznawania, iż są znużeni, że afirmują się w tej samej chwili, w
której się unicestwiają. Taka zaciekłość musi pochodzić z nieba. Nie
jestem w stanie wytłumaczyć jej w inny sposób. I jeśli gmatwam się i
gubię w ich sprzecznościach, próbując zgłębić ich tajemnice, pojmuję
przynajmniej, dlaczego intrygowali umysły religijne od Pascala do
Rozanowa.

Czy wystarczająco dobrze przemyślano przyczyny, dla których CI


wygnańcy wykluczają ze swych myśli śmierć, fundamentalną ideę
każdej emigracji, jakby nie mieli z nią żadnej styczności? Nie dlatego,
że ich nie obchodzi, lecz na skutek ciągłej eliminacji jej odczucia
doszli do tego, że przyjmują wobec niej postawę świadomie
powierzchowną. Być może w odległych czasach poświęcali jej zbyt
wiele uwagi, aby teraz ich jeszcze przejmowała; być może nie myślą o
niej ze względu na swą CKMj-niezniszczalność: tylko efemeryczne
cywilizacje ochoczo
78 Pokusa istnienia

przeżuwają ideę nicości... A życie doczesne, które dla nas streszcza się
w formule: „Wszystko jest niemożliwe" — życie, którego ostatnie
słowo skierowane jest ku pochlebstwu, ku naszym błądzeniom, ku
naszej bezwolności czy bezpłodności — to życie wzbudza w nich
upodobanie do przeszkód, wstręt do wyzwolenia i do wszelkiej formy
kwietyzmu. Ci wojownicy ukamienowaliby Mojżesza, gdyby zwracał
się do nich słowami Buddy, językiem . metafizycznego znużenia,
zachęcającym do unicestwienia i zbawienia. Dla tego, kto umie
kultywować porzucenie, nie istnieje spokój ani szczęśliwość: absolut,
traktowany jako zniesienie wszelkiej nostalgii, jest nagrodą daną tym
jedynie, którzy ograniczają się do złożenia broni. Ten rodzaj
rekompensaty drażni owych zatwardziałych wojowników,
wolontariuszy przekleństwa, ów lud Pragnienia... Na podstawie jakiej
to aberracji można było mówić o ich upodobaniu do destrukcji? Oni
mieliby niszczyć? Należałoby raczej wyrzucać im, że nie byli
wystarczająco niszczycielscy. Za ileż to naszych nadziei są
odpowiedzialni! Dalecy od myśli o burzeniu dla samego burzenia,
nawet jeśli są anarchistami, zawsze myślą o przyszłych dokonaniach, o
budowli być może niemożliwej, lecz pożądanej. Poza tym niesłuszne
byłoby minimalizować jedyny w swoim rodzaju pakt, jaki zawarli ze
swym Bogiem — pakt, którego wspomnienie i piętno noszą w sobie
wszyscy, ateiści czy wierzący. Na próżno się nad nim pastwimy, nie
jest on z tego powodu ani mniej obecny, ani mniej cielesny, jest zaś
stosunkowo skuteczny, taki, jakim winno być każde plemienne bóstwo,
podczas gdy nasz Bóg, bardziej uniwersalny, a przez to bardziej
anemiczny, jest —jak każdy duch — odległy i bierny. Stare
Przymierze, o wiele bardziej solidne niż Nowe, pozwala wprawdzie
synom Izraela iść naprzód wespół ze swym popędliwym Ojcem, nie
pozwala im wszakże doceniać inherentnego piękna destrukcji.

Ideą „postępu" posługują się, aby zwalczać unicestwiające


konsekwencje swej przenikliwości: jest ona ich wyrachowaną
ucieczką, ich zaprogramowaną mitologią. Nawet oni, nawet te
Naród samotników 79

trzeźwe umysły cofają się przed ostatecznymi konsekwencjami


zwątpienia. Prawdziwym sceptykiem jest się dopiero wówczas, gdy
staje się poza swoim przeznaczeniem lub gdy się je odrzuca. Oni
natomiast są zbyt w nie zaangażowani, aby móc się od niego odsunąć.
Nie ma wśród nich ani jednego wyjątkowego Obojętnego; czyż nie
wprowadzili do religii wykrzyknika? Nawet jeśli pozwalają sobie na
luksus bycia sceptykami, ich sceptycyzm jest postawą człowieka
urażonego. Salomon przypomina znękanego i lirycznego Pyrrona...
Podobnie najbardziej rozczarowany z ich przodków, podobnie oni
wszyscy. Z jakim upodobaniem obnoszą swe cierpienia i rozdrapują
swe rany! Ta maskarada zwierzeń to tylko sposób, żeby się ukryć.
Niedyskretni, a przecież nieprzeniknieni, wymykają się wam nawet
wtedy, gdy już wyznali wam wszystkie sekrety. Mimo że
policzyliście, sklasyfikowaliście, wyjaśniliście wszystkie próby, przez
jakie przeszła istota, która wiele wycierpiała, nie jesteście w stanie
stwierdzić, kim ona jest — jej rzeczywiste cierpienie przekracza wasze
pojęcie. Im bardziej się do niej zbliżycie, tym bardziej wyda się wam
niedostępna. Co się zaś tyczy wspólnoty ciężko doświadczonej,
możecie sobie do woli badać jej reakcje, a i tak nie przestanie być dla
was tłumem nieznajomych.

Mimo całej błyskotliwości ich umysłu, tkwi w nich jakiś podziemny


element: wyłaniają się, wkraczają, odlegli, a wszędzie obecni, zawsze
czujni, umykając przed niebezpieczeństwem ' przyzywając je, rzucając
się na każde wrażenie z obłędem skazańców, jakby nie mieli czasu na
oczekiwanie, a coś strasznego czekało na nich na skraju każdej z ich
rozkoszy. Uczepiają się szczęścia i wykorzystują je bez wstydu czy
skrupułów: można by rzec, iż nastają na dobro bliźnich. Zbyt żarliwi,
aby stać się epikurejczykami, zatruwają swe przyjemności,
pochłaniają je pośpiesznie i z wściekłością uniemożliwiającą im
doznanie jakiejkolwiek ulgi, zaprzątnięci swym interesem we
wszystkich znaczeniach tego słowa — od najbardziej pospolitego po
najwznioślejsze. Nęka ich obsesja
80 Pokusa istnienia

tego, CO nastąpi później, a przecież sztuka życia — apana epok


nieprofetycznych: Alcybiadesa, Augusta czy Regencji — polega na
integralnym doznawaniu teraźniejszości. Niel ma w nich tego, co
typowe dla Goethego: nie próbowaliby] zatrzymać nawet
najpiękniejszej chwili. Ich prorocy, którzy bezustannie przyzywają
Gniew Boży, pragnący, by unii cestwione zostały miasta wroga, umieją
mówić o popiołach} To ich obłędem zainspirować się musiał św. Jan,
piszącj najwspanialej muroczną księgę Starożytności. Wyrosła z mi-l
tologii niewolników, Apolcalipsa przedstawia najlepiej, jaki to tylko
można sobie wyobrazić, zakamuflowane porachunki.] Wszystko w niej
jest wendetą, żółcią i skażoną przyszłością. | Ezechiel, Izajasz i
Jeremiasz dobrze przygotowali grunt...! Zręcznie uwznioślając swój
zamęt wewnętrzny i wizje,! pletli bez ładu i składu z wprawą, w jakiej
nikt im potemI nie dorównał: pomagał im w tym ich tęgi i mglisty
umysł.' Wieczność była dla nich pretekstem do konwulsji i spazmu.
Wyrzucając z siebie złorzeczenia i hymny, miotali siej pod okiem
swego wiecznie żądnego histerii Boga. Oto religia, w której stosunki
człowieka ze swym stwórcą] sprowadzają się do utarczki na epitety, do
napięcia nie pozwalającego im medytować, skupić się na sporach i im;
zapobiegać. To religia osadzona na przymiotnikach, nai efektach
językowych, w której styl stanowi jedyny łącznik| między niebem i
ziemią.

Ci prorocy, fanatycy prochu, poeci klęski, zawsze przepowiadali |


katastrofy, gdyż nie byli w stanie przywiązać się do uspokajającej
teraźniejszości czy do jakiejkolwiek przyszłości. Pod pozorem
odwrócenia swego ludu od bałwochwalstwa, wyładowywali na nim swą
wściekłość i podburzali go, pragnąc, by był równie szalony, równie
straszliwy, jak oni. Należało go zatem nękać^ sprawić, by — stale
poddawany próbom — stał się wyjątkowy przeszkodzić mu się
ukonstytuować i zorganizować w śmiertelny naród... Wiecznymi
krzykami i groźbami udało im się dokonać
Naród samotników 81

tego, że przez cierpienie nabrał on mocy i owego wyglądu tułaczego i


bezsennego tłumu, który drażni tubylców i przeszkadza im spokojnie
pochrapywać.

Gdyby ktoś wysunął tu kontrargument, że ze swej natury nie są oni


wyjątkowi, odparłbym, że są nimi ze względu na swe przeznaczenie,
przeznaczenie absolutnego, przeznaczenie w stanie czystym, które —
nadając im siłę i brak umiaru — wynosi ich ponad nich samych i
odbiera im wszelką zdolność do nijakości. Można by mi również
zarzucić, że nie tylko oni definiują się przez przeznaczenie, że
podobnie przedstawia się sprawa w wypadku Niemców. Niewątpliwie;
zapomina się jednak, że przeznaczenie Niemców, jeśli ci w ogóle
jakoweś mają, jest świeżej daty i że sprowadza się do tragizmu epoki,
czyli w istocie do dwóch nieodległych w czasie nieszczęść.
Oba te ludy, tajemnie się wzajem przyciągając, nie mogły się
porozumieć: w jaki sposób Niemcy, ci arywiści fatalizmu,
wybaczyliby Żydom przeznaczenie wyższego rzędu niż własne?
Prześladowania rodzą się z nienawiści, nie z pogardy, a nienawiść
równoważna jest zarzutowi, którego nie śmie się postawić samemu
sobie, nietolerancji wobec naszego ideału ucieleśnionego w bliźnim.
Gdy dąży się do tego, by wyjść ze swego zaścianka i opanować świat,
bierze się zą tych, co nie liczą się z żadnymi granicami: ma się im za
złe ich łatwość wykorzeniania się i wszechobecność. Niemcy
nienawidzili w Żydach swojego zrealizowanego marzenia,
uniwersalności, jakiej sami nie mogli osiągnąć. Oni także pragnęli być
wybrańcami, tymczasem nic nie predestynowało ich do tego stanu.
Najpierw próbowali wymusić to na Historii z ukrytym zamysłem
wyjścia z niej i jej przekroczenia, by w końcu ugrzęznąć w niej
jeszcze bardziej. Odtąd, tracąc wszelkie szanse na to, by kiedykolwiek
wznieść się ku metafizycznemu czy religijnemu przeznaczeniu, mieli
się dać wciągnąć w monumentalny i bezużyteczny dramat,
pozbawiony wszelkiej tajemnicy czy transcendencji — dramat, który
pozostawiając obojętnym teologa i filozofa, interesuje
82 Pokusa istnienia

jedynie historyka. Gdyby byli bardziej wybredni w wyborze swych


złudzeń, ofiarowaliby nam przykład inny niż widok największego,
najpierwszego z narodów, któremu się nie powiodło. Ten, kto
opowiada się za czasem, grzęźnie w nim i grzebie swój geniusz.
Wybranym się jest; nie można się nim stać tylko dlatego, że tak się
postanowi lub zadekretuje, a jeszcze mniej, że będzie się
prześladowało tych, którym zazdrości, iż są za pan brat z wiecznością.
Nie będąc ani wybranymi, ani potępionymi, Niemcy pastwili się nad
tymi, którzy mieli wszelkie prawo uważać się za takowych: w odległej
przyszłości kulminacyjny moment ich ekspansji liczyć się będzie
wyłącznie jako epizod żydowskiej epopei... Dobrze mówię, „epopei",
albowiem czyż nie jest nią ów ciąg cudów i aktów brawury, heroizm
plemienia, które pośród przytłaczających je nieszczęść nie przestaje
stawiać swemu Bogu ultimatuin? To epopeja o trudnym do
przewidzenia rozwiązaniu: czy dopełni się gdzie indziej, czy też
przybierze kształt klęski wymykającej się przenikliwości naszych
obaw?

Ojczyzna jest środkiem usypiającym każdą chwilę. Należałoby w


najwyższym stopniu zazdrościć Żydom — lub ich żałować — że jej
nie mają, czy też, że nie mają innych ojczyzn jak tylko tymczasowe, z
Izraelem na czele. Cokolwiek uczynią, gdziekolwiek pójdą, ich misja
polega na czuwaniu; tak stanowi ich odwieczny statusobcokrajowców.
Nie istnieje żadne rozwiązanie ich przeznaczenia. Pozostają jedynie
układy z Nieuniknionym. Tymczasem nie znaleźli nic lepszego.
Sytuacja ta trwać będzie do końca czasów. I jej zawdzięczać będą
przekleństwo przetrwania...

W sumie, chociaż związani z tym światem, w istocie do niego nie


należą: w ich ziemskiej wędrówce tkwi coś nie-ziemskiego. Czyżby
byli kiedyś odległymi świadkami widowiska szczęś
Naród samotników 83

liwości, za którym nie przestają tęsknić? Czyżby ujrzeli wówczas coś


wykraczającego poza dostępne nam wrażenia? Ich skłonność do
utopii jest tylko rzutowanym w przyszłość wspomnieniem,
przemienionym w ideał śladem. Jednakże ich los polega na tym, iż
aspirując do Raju, wpadają na Ścianę Płaczu.
Na swój sposób elegijni, dopingują się żalami, wierzą w nie i
przekształcają je w środek pobudzający, wspomagający, w narzędzie
pozwalające okrężną drogą przez historię odzyskać pierwotne,
pradawne szczęście. To ku niemu prą, ku niemu biegną. Ten bieg
nadaje im widmowy i triumfalny wygląd, który zarazem wprawia nas
w przerażenie i uwodzi, nas, którzy — z góry zrezygnowani —
człapiemy ku byłej akiemu przeznaczeniu, wiecznie niezdolni do
uwierzenia w przyszłość naszych żalów.
LIST O NIEKTÓRYCH IMPASACH

Zawsze wierzyłem, Drogi Przyjacielu, że miłując swą prowincję,


ćwiczyłeś się na jej łonie w oderwaniu, w pogardzie i w milczeniu.
Zdumiałem się przeto wielce, słysząc, że przygotowujesz książkę. W
jednej chwili ujrzałem, jak wylania się z ciebie przyszły potwór:
autor, jakim miałeś się stać. „Jeszcze jeden stracony" — pomyślałem.
Wstydziłeś się zapytać mnie o powody mego rozczarowania, ja
również nie odważyłbym się wyrazić ich w Twojej obecności.
„Jeszcze jeden stracony, jeszcze jeden zrujnowany swym talentem" —
powtarzałem sobie bezustannie.
Wkraczając do literackiego piekła, poznasz sztuczność i jad;
oderwawszy się od tego, co bezpośrednio dane, staniesz się karykaturą
siebie samego, poznasz jedynie doświadczenia formalne, pośrednie;
rozpłyniesz się w Słowie. Książki staną się wyłącznym tematem
Twoich rozmów. Co do literatów, nie będziesz miał z nich żadnego
pożytku. Tyle, że spostrzeżesz to zbyt późno, gdy strawisz już
najlepsze lata w środowisku pozbawionym głębi i treści. Literat to
człowiek niedyskretny, który pozbawia wartości swe niedole,
rozpowszechnia je i bezustannie przeżuwa. Regułą jego postępowania
jest bezwstyd ~- parada ukrytych zamysłów; odsłania się. Wszelka
forma talentu idzie w parze z niejaką bezceremonialnością. Tylko
bezpłodny jest dystyngowany; ten, kto znika wraz ze swym sekretem,
ponieważ gardzi ujawnianiem go: wyrażone uczucia są cierpieniem
dla ironii, policzkiem wymierzonym poczuciu humoru.
Nic bardziej owocnego, jak zachować dla siebie swój sekret.
Drąży cię, trawi, zagraża ci. Nawet wówczas, gdy
Pokusa istnienia

spowiedź adresowana jest do Boga, stanowi zamach na na samych, na


mechanizm naszej istoty. Wzburzenie, wstyd czy] przerażenie, od
których chcą nas uwolnić terapie religijne lub świeckie, stanowią
dziedzictwo, z jakiego za żadną cenę nie powinniśmy pozwolić się
wyzuć. Musimy bronić się przedj naszymi uzdrowicielami i,
choćbyśmy mieli przypłacić tol unicestwieniem, powinniśmy zachować
nasze nieszczęścia; i grzechy. Konfesjonał to gwałt na sumieniu
dokonany w imię j Nieba. A ów inny gwałt, jakim jest analiza
psychologiczna! iZlaicyzowane i sprostytuowane konfesjonały staną
wkrótce na ikażdym rogu ulicy: z wyjątkiem garści kryminalistów,
wszyscy pragną wystawić swą duszę na widok publiczny, pragną mieć
duszę-afisz.
Opróżniony za sprawą swej płodności, jak widmo, co zużyło swój
cień, człowiek pióra karleje z każdym napisanym ; słowem.
Niewyczerpana jest tylko jego próżność; gdyby była ' psychologiczna,
ograniczona byłaby granicami jaźni. Lecz ona' jest kosmiczna lub
demoniczna: wykracza poza „ja". Literata trawi obsesja „dzieła": bez
przerwy czyni do niego aluzje, jak gdyby na naszej planecie nie istniało
poza nim nic zasługującego. na uwagę lub wzbudzającego ciekawość.
Biada temu, kto okaże się na tyle bezczelny czy pozbawiony smaku, by
rozmawiać z nim o czym innym niż o jego wypocinach! Zrozumiesz
wówczas, dlaczego pewnego dnia po obiadku literackim przemknęła mi
przez głowę myśl o konieczności wyprawienia jak najszybciej nocy
Świętego Bartłomieja dla pisarzy.
Wolter był pierwszym literatem, który ze swej niekompetencji
uczynił proceder, metodę. Przed nim pisarz, wystarczająco szczęśliwy,
by trzymać się z dala od wydarzeń, był bardziej skromny: uprawiając
swój zawód we własnym ogródku, podążał swą drogą i nie schodził z
wytyczonego duktu. Nie czując się żadną miarą dziennikarzem,
interesował się co najwyżej anegdotycznym aspektem pewnych odmian
samotności: jegoj niedyskrecja była nieskuteczna.
Z naszym gadułą sprawy przybierają inny obrót. Żaden temat
intrygujący współczesność nie umknie jego sarkazmowi, jego
niedouczeniu, jego potrzebie wrzaskliwości, jego uniwer
List o niektórych impasach 87

salnej wulgarności. Wszystko było w nim nieczyste z wyjątkiem


stylu... Głęboko powierzchowny, bez nijakiej wrażliwości na to, co
istotne, powodowany zainteresowaniem, jakie dowolny fragment
rzeczywistości wzbudza sam w sobie, zapoczątkował w literaturze
ideologiczne plotkarstwo. Jego mania paplania, indoktrynowania, jego
przemądrzałość ciecia miały uczynić zeń prototyp, wzór literata.
Ponieważ wszystko o sobie powiedział i doszczętnie wyeksploatował
zasoby swej natury, nie porusza nas już: czytamy go, po czym
przechodzimy do innych lektur. Natomiast czujemy wyraźnie, że taki
na przykład Pascal nie powiedział o sobie wszystkiego: z tego
względu Pascal nas drażni, nigdy nie jest dla nas autorem.
W pisaniu książek tkwi coś z grzechu pierworodnego. Bo czym
jest książka, jeśli nie utratą niewinności, aktem agresji, powtórzeniem
upadku? Upublicznianie własnych przywar, aby bawić lub irytować,
to barbarzyństwo względem naszej intymności, profanacja, zbrukanie!
Ale też pokusa. Wiem, o czym mówię. Mam przynajmniej tę
wymówkę, że nienawidzę swoich czynów, że popełniam je bez wiary.
Ty jesteś bardziej uczciwy: piszesz książki i w nie wierzysz, wierzysz
w rzeczywistość słów, w te dziecinne czy bezwstydne fikcje. Z
otchłani niesmaku wyłania się dla mnie jak kara wszystko, co jest
literaturą. Postaram się zapomnieć o swym życiu ze strachu, że
mógłbym o nim opowiedzieć, czy też, nie mogąc osiągnąć absolutu
utraconych złudzeń, skarżę się na posępną frywolność. Ale resztki
instynktu zmuszają mnie, by przywierać do słów. Milczenie jest
czymś nieznośmym: jakiejż siły potrzeba, aby utrzymać się w
zwięzłości Niewypowiedzianego! Łatwiej wyrzec się chleba niż
słowa. Niestety, słowo ześlizguje się w wielosłowie, w literaturę.
Dąży do tego nawet myśl, zawsze gotowa, aby się rozprzestrzenić,
rozdąć. Zatrzymać ją puentą, przygwoździć w zwięzłym aforyzmie
czy w powiedzeniu to tyle, co sprzeciwić się jej ekspansji, jej
naturalnemu ruchowi. Jej pędowi do rozwodnienia, do inflacji. Stąd
systemy, stąd filozofia. Widmo lakoniczności paraliżuje działanie
umysłu Wymagającego rruisy słów, bez czego — zwrócony ku sobie
■~~ przeżuwa swą bezsilność. Myślenie to sztuka powtarzania
88 Pokusa istnienia

W kółko tego samego, dyskredytowania tego, co zasadnicze, gdyż


umysł jest profesorem. I wrogiem ludzi... dowcipnych, tych
obsesjonatów paradoksu, arbitralnej definicji. Ze wstrętu do
banalności, do „powszechnie zasadnego", rozpatrują rzeczy w ich
aspekcie przygodnym, poczynając od oczywistości, których nikt nie
dostrzega. Wybierając foiTBułę przybliżoną, acz uderzającą, odrzucając
rozumowanie wzniosłe, acz bezbarwne, nie dążą do tego, by w
czymkolwiek mieć rację, i bawią się kosztem „prawd". Rzeczywistość
nie wytrzymuje tego zabiegu: dlaczego mieliby traktować serio teorie,
które silą się, aby wykazać jej solidność? We wszystkim paraliżuje ich
obawa przed tym, by się nie wydać nudnymi lub by się samemu nie
nudzić. Obawa ta, jeśli jej ulegniesz, podkopie wszelkie Twe
przedsięwzięcia. Zasiadasz do pisania i natychmiast wyrasta przed
Tobą wizerunek czytelnika... więc odkładasz pióro. Idea, którą
pragniesz rozwinąć, zacznie Cię męczyć: po co ją roztrząsać, zgłębiać?
Czyż nie wyraziłaby jej sama formuła? Ponadto, jak wyłożyć to, co już
wiesz? Jeśli prześladuje Cię mania oszczędności słów, nie będziesz w
stanie przeczytać — po raz pierwszy czy powtórnie — żadnej książki,
nie dostrzegając w niej sztuczności lub powtórzeń. U autora, do
którego bezustannie powracasz, zauważysz w końcu rozdęte zdania,
nadirdar stron i jakby tendencję do rozsiadania się na jakiejś myśli po
to, by ją spłaszczyć, rozciągnąć. Wszystko wyda Ci się zbyt rozwlekłe:
poemat, powieść, esej, dramat. Pisarz, i to jest jego funkcja, mówi
zawsze więcej, niż ma do powiedzenia: rozciąga swą myśl i pokrywają
słowami. Z dzieła przetrwająjedynie dwa, trzy momenty: przebłyski
wydobywające się z kupy szmelcu. Czy wyznać Ci sedno mej myśli?
Wszelkie słowo jest słowem zbytecznym. Jednakże chodzi o to, żeby
pisać: piszmy... oszukujmy się nawzajem.
Nuda deklasuje umysł, czyni go powierzchownym, chaotycznym,
podminowuje go od środka i rozkłada. Gdy owładnie Tobą,
towarzyszyć Ci będzie przy każdym spotkaniu, podobnie jak mnie
towarzyszy, odkąd sięgnę pamięcią. Nie pamiętam już chwili, gdy nie
było jej u mego boku, wiszącej w powietrzu, w moich słowach i w
słowach innych, na twarzy mojej i na
List o niektórych impasach 89

wszystkich innych. Jest maską i substancją, fasadą i rzeczywistością.


Nie mogę sobie wyobrazić siebie bez niej — czy to za życia, czy po
śmierci. Uczyniła ze mnie dyskursanta wstydzącego się artykułować,
teoretyka dla zgrzybiałych starców i młodzieniaszków, dla kobietek,
dla metafizycznych menopauz, wyskrobka stworzenia, nawiedzoną
marionetkę. Nie przestaje zżerać tej mizernej cząstki bytu, jaka
przypadła mi w udziale, i pozostawia mi jej ogryzek jedynie dlatego,
że, aby funkcjonować, potrzebuje jakiejkolwiek materii... Ta nicość w
działaniu pustoszy mózgi i doprowadza je do stanu kupki
pogruchotanych konceptów. Nie ma idei, której nie przeszkodziłaby
się połączyć z inną, której by nie oddzieliła i nie zmiażdżyła, tak że
działalność umysłu sprowadza się do serii nieciągłych chwil. Na swej
drodze pozostawia tylko strzępy pojęć, uczuć i wrażeń. Świętego
potrafi zmienić w amatora. Heraklesa w cherlaka. To choroba bardziej
rozległa od przestrzeni; winniście jej unikać, gdyż w przeciwnym
razie nie wyjdziecie poza bezsensowne pomysły, jak ja, gdy przypiera
mnie do muru. Marzę wówczas
0 przenikliwej myśli, co wniknęłaby w rzeczy, aby je
zdezorganizować, przeszyć na wskroś, o książce, której sylaby,
atakując papier, unicestwiłyby literaturę i czytelników, o książce
będącej karnawałem i apokalipsą Piśmiennictwa, ultimatum
postawionym dżumie Słowa.
Nie pojmuję Twojej ambicji wyrobienia sobie nazwiska w epoce,
gdy epigoństwo stało się obowiązkowe. Narzuca się tu pewne
porównanie: Napoleon miał na płaszczyźnie filozoficznej
1 literackiej rywah, którzy mu dorównywali: Hegla z powodu
kolosalnych rozmiarów stworzonego przezeń systemu, Byrona za
sprawą krańcowego bezwstydu i Goethego, który był wyrazicielem
bezprzykładnej przeciętności. Za naszych czasów ze świecą by szukać
literackich odpowiedników awanturników, tyranów epoki. Jeśli na
płaszczyźnie politycznej daliśmy dowód nieznanego dotąd obłędu, to
w dziedzinie ducha trzepoczą się zaledwie mikroskopijne
przeznaczenia; nie widać zdobywców operujących piórem: nic, tylko
wyskrobki, histerycy, same rniałkie przypadki. Obawiam się, że nie
mamy i nigdy nie będziemy mieć dzieła mówiącego o naszym
upadku, żadnego
90 Pokusa istnieniu

Don Kichota w piekle. Im bardziej czas się rozciąga, tym bardziej


literatura rzednie, aż wreszcie zagłębimy się w Niebywałym jako
pigmeje.
Aby ożywić nasze złudzenia estetyczne, najwyraźniej będziemy
potrzebowali okresu kilkuwiekowej ascezy, będziemy musieli
doświadczyć milczenia, przejść przez erę nie-literatury. Tymczasem
pozostaje nam zadanie zdegradowania wszystkich gatunków, które
winniśmy doprowadzić do negujących je skrajności, zniszczyć to, co
było w cudowny sposób skonstruowane. Jeśli w przedsięwzięcie to
włożymy troskę o doskonałość, być może uda nam się stworzyć nową
formę wandalizmu...
Wyrzuceni poza styl, niezdolni do zharmonizowania naszych
niepowodzeń, nie definiujemy się już przez odniesienie do Grecji:
Grecja przestała być naszym punktem odniesienia, naszą nostalgią czy
naszymi wyrzutami sumienia; zgasła w nas, podobnie zresztą jak
Odrodzenie.
Od Hólderlina i Keatsa po Waltera Patera wiek XIX umiał
walczyć ze swą nieprzejrzystością, przeciwstawiając jej obraz
nieprawdopodobnej Starożytności, terapii światłem, raju. Rzecz jasna,
jest to raj wydumany. Istotne jest jednak to, iż do niego dążono,
choćby po to, by zwalczać Nowożyt-ność z jej grymasami. Można
było odwoływać się do innej epoki i uczepić się jej z gwałtownością
żalu. Przeszłość jeszcze wtedy funkcjonowała.
My już nie mamy przeszłości, albo raczej w przeszłości nie
istnieje już nic naszego: nie ma już kraju wybranego, oszukańczego
zbawienia, schronienia w minionych czasach. Nasze perspektywy? Nie
sposób ich przewidzieć: jesteśmy barbarzyńcami bez przyszłości.
Ponieważ ekspresja nie dorasta do zdarzeń, produkowanie książek i
pysznienie się z tego powodu to jedno z najbardziej żałosnych
widowisk. Jakaż to konieczność popycha pisarza, który popełnił już
pięćdziesiąt tomów, do napisania kolejnego? Co jest przyczyną tej
proliferacji, obawy, by nie popaść w zapomnienie, owej niesmacznej
kokieterii? Na pobłażliwość zasługuje tylko pracowity literat,
niewolnik, galernik pióra. W każdym razie ani w literaturze, ani w
filozofii nie ma już nic do zbudowania. Poświęcać się temu
List o niektórych impasach 91

winni jedynie ci, którzy z tego żyją, w materialnym, ma się rozumieć,


znaczeniu. Wchodzimy w epokę pogruchotanych form, tworzenia na
opak. Byle kto może w tym odnieść sukces. Nieznacznie tylko
antycypuję. Barbarzyństwo dostępne jest pierwszemu lepszemu:
wystarczy znaleźć w nim upodobanie. Ochoczo cofniemy się o całe
wieki.
Aż za dobrze przeczuwam, czym stanie się Twoja książka. Żyjesz
na prowincji: niewystarczająco zepsuty, owładnięty czystym
niepokojem, nie wiesz, jak zastarzałe jest każde „uczucie". Dramat
wewnętrzny dobiega końca. Jak zawierzyć jeszcze przypadkowi
dzieła, wychodząc od „duszy", od prehistorycznej nieskończoności?
A poza tym jest przecież ton. Obawiam się, że Twój będzie z
gatunku „szlachetnych", „wzbudzających zaufanie", przyprawiony
zdrowym rozsądkiem, umiarem i elegancją. Wbijcie sobie do głowy,
że książka powinna odwoływać się do naszego nieobywatelstwa, do
naszych dziwactw, do naszych wysokich brzydactw, oraz że „ludzki"
pisarz, stawiający na idee zbyt dopuszczalne, własnoręcznie podpisuje
akt swego literackiego zgonu.
Zbadajcie umysły, którym udaje się nas zaintrygować: bynajmniej
nie biorą pod uwagę rzeczy, a bronią nie dających się usprawiedliwić
pozycji. Jeśli są żywe, to dzięki swej ograniczoności, pasji, z jaką
występują w imię swoich sofizmatów: ustępstwa, jakie poczyniły na
rzecz „rozumu", rozczarowują nas i drażnią. Mądrość jest szkodliwa
dla geniuszu, śmiertelnie niebezpieczna dla talentu. Pojmujesz teraz.
Drogi Przyjacielu, dlaczego obawiam się o Twoje powinowactwa z
gatunkami „szlachetnymi".
Jakby pragnąc nadać sobie pozytywny wygląd skrywający nutkę
wyższości, często wyrzucałeś mi to, co nazywałeś moim .,apetytem na
destrukcję". Wiedz zatem, że niczego nie niszczę: rejestruję
nieuchronne, pragnienie świata, który się anuluje 1 który po gruzach
swych oczywistości zmierza ku niebywałemu ' niepoliczalnemu, ku
spazmodycznemu stylowi. Znam starą Wariatkę, która z minuty na
minutę oczekując zawalenia się swego domu, na czuwaniu spędza
noce i dni; krąży po pokoju.
92 Pokusa istnienia ^

nasłuchuje odgłosów pęknięć, irytuje się, że zdarzenie nie następuje.


Gdybyśmy poszerzyli ramy, uznalibyśmy, że zachowanie tej staruszki
niczym nie różni się od naszego. Liczymy na katastrofę, jednocześnie o
tym nie myśląc. Nie będzie tak zawsze; jest nawet do przewidzenia, że
strach nas samych, będący rezultatem strachu bardziej ogólnego,
stanowić będzie podstawę wychowania, fundament pedagogiki
przyszłości. Wierzę w przyszłość okropieństwa. Ty, mój Drogi
Przyjacielu, jesteś do tego tak słabo przygotowany, że szykujesz się do
rozpoczęcia kariery literackiej. Nie mam sposobu, aby cię od tego
odwieść; pragnąłbym jedynie, byś to uczynił bez złudzeń. Poskrom
niecierpliwiącego się w tobie autora i zechciej sobie pirzyswoić ową
uwagę św. Jana Klimaka: „Nic tak nie pomnaża mnichowi koron jak
zniechęcenie".
Jeśli, dobrze się nad tym zastanawiając, znalazłem niejakie
upodobanie w niszczeniu, to, w przeciwieństwie do tego, co myślisz,
było to zawsze na moją niekorzyść. Nie niszczy się czegoś, niszczy się
samego siebie. Nienawidziłem siebie we wszystkich przedmiotach
moich nienawiści, wyobrażałem sobie cuda unicestwienia,
rozproszkowywałem mój czas, eksperymentowałem nad gangrenami
intelektu. Będąc zrazu narzędziem lub metodą, sceptycyzm wniknął
wreszcie we mnie, stał się moją fizjologią, przeznaczeniem mego ciała,
zasadą zrośniętą z mymi trzewiami, chorobą, z której nie wiem już, jak
się wyleczyć ani jak na nią umrzeć. Aż za bardzo prawdą jest, że
skłaniam się ku sprawom pozbawionym wszelkiej szansy na
urzeczywistnienie czy na przetrwanie. Pojmujesz teraz, dlaczego
zawsze troszczyłem się o Zachód. Troska ta wydać Ci się mogła"
śmieszna lub bezzasadna. „Przecież ty nawet nie należysz do Zachodu"
— zwracałeś mi uwagę. Czy to moja wina, że moja pożądliwość
smutku nie znalazła sobie innego przedmiotu? Zresztą, gdzie szukać
równie uporczywej woli kapitulacji? Zazdroszczę Zachodowi
zręczności, z jaką umie umierać. Gdy pragnę umocnić swe
rozczarowanie, zwracam umysł ku owemu tematowi o niewyczerpanie
negatywnym bogactwie. A gdy otwieram historię Francji, Anglii,
Hiszpanii czy Niemiec, kontrast pomiędzy tym, czym były, a tym,
czym są, oprócz
Lisi o niektórych impasach 93

zawrotu głowy napawa mnie dumą, że wreszcie odlcryłem aksjomaty


scłiyłkowości.
Nie pragnę bynajmniej zawieść Twych nadziei: zajmie się tym
życie. Podobnie jak wszyscy. Ty również będziesz szedł od upadku do
upadku. Gdy byłem w Twoim wieku, miałem to szczęście, iż
poznałem łudzi zdolnych mnie odgłupić, sprawić, abym zawstydził się
swych złudzeń; to u nich pobierałem prawdziwe nauki. Czyż bez nich
odważyłbym się stawiać czoło czy też ulegać kolejnym latom?
Odsłaniając przede mną swe rozgoryczenia, przygotowali mnie do
tych, których później sam zaznałem. Obdarzeni wielką ambicją,
wyruszyli na podbój nie wiem jakiej chwały. Oczekiwało ich
niepowodzenie. Delikatność, przenikliwość, lenistwo? Nie potrafię
precyzyjnie określić, jaka cnota przeszyła ich losy. Należeli do owej
kategorii istot, jakie znajduje się w stolicach, wydających, co zarobią,
zawsze w poszukiwaniu sytuacji, którą porzucają, gdy tylko uda im
sieją znaleźć. Z ich wypowiedzi wyniosłem więcej wiedzy niż z
wszelkich innych kontaktów. Prawie wszyscy nosili w sobie książkę,
księgę swych nieszczęść; kuszeni przez demona literatury, nie ulegali
mu, tak bardzo zawładnęły nimi klęski, do tego stopnia wypełniały ich
życie. Powszechnie nazywa się ich „nieudacznikami". Tworzą osobny
typ człowieka, który spróbuję Ci opisać, ryzykując uproszczenia.
Człowiek tego rodzaju rozkoszuje się niepowodzeniem, doszukuje się
we wszystkim tego, co go pomniejsza, nigdy nie realizuje planów na
przyszłość ani nie doprowadza do końca jakiegokolwiek
przedsięwzięcia. Rywalizując w abulii z aniołami, medytuje nad
tajemnicą czynu i zdolny jest do podjęcia jednego tylko rodzaju
inicjatywy: tej, która polega na rezygnacji z zamierzeń. Jeśli jest
wierzący, jego wiara służy mu za pretekst do nowych kapitulacji, do
przeczuwanej i upragnionej degradacji: osuwa się w Boga... Snuje
rozważania o „tajemnicy"? Tylko po to, by ukazać innym, jak bardzo
jest niegodny. Gnieździ się w swych przekonaniach jak robak w
owocu; upada wraz z nimi 1 podnosi się po to jedynie, by spuścić na
siebie ze smyczy inne swe smutki. Jeśli nie wykorzystuje swych
talentów, to tylko dlatego, że z Wszystkich sił uwielbia swe znużenie;
zwraca się ku przeszłości, eofa się w imię swych talentów.
94 Pokusa istnienia
'■^

Będziesz zdziwiony, dowiadując się, iż człowiek ów zacłiowuje się


tak dlatego, że przyjął dość osobliwą postawę wobec swych wrogów.
Spieszę wyjaśnić: gdy jesteśmy u szczytti powodzenia, wiemy, że nasi
nieprzyjaciele nie mogą się powstrzymać przed tym, żeby trzymać nas
w centrum uwagi i zainteresowania. Wolą nas od siebie samych, nasze
sprawy leżą im na sercu. Potem przychodzi nasza kolej, aby się nimi
zajmować, czuwać nad ich zdrowiem i nienawiścią, albowiem jedynie
ona pozwala nam żywić złudzenia co do siebie samych. W stosunku do
swych bliskich nieudacznik reaguje inaczej. Nie wiedząc, jak ich
zachować, w końcu przestaje się nimi interesować i zaczyna ich
pomniejszać, już nie traktuje ich poważnie. To lekceważenie pociąga za
sobą poważne konsekwencje. Na próżno będzie później próbował ich
odzyskać, wzbudzić w nich najmniejsze choćby zainteresowanie sobą,
sprowokować ich dó niedyskrecji czy wściekłości; na próżno także
będzie usiłował wzbudzić w nich litość nad sobą, pielęgnować lub
pobudzać ich urazę. Nie chcąc mieć nawet żadnego wroga, w którym
mógłby znaleźć potwierdzenie własnej postawy, zamknie się w swej
samotności i bezpłodności, w owej samotności i bezpłodności, które tak
uwielbiałem u pokonanych, odpowiedzialnych, jak już wspominałem,
za mą edukację. Objawili mi oni bzdury nierozerwalnie związane z
kultem Prawdy... Nigdy nie zapomnę ulgi, jaką odczułem, gdy przestała
mnie interesować. Będąc panem wszystkich błędów, mogłem wreszcie
badać świat pozorów, pomniejszych tajemnic. Nie miałem już za czym
gonić, pozostała mi tylko pogoń za niczym. Prawda? Młodzieńcza
mania albo symptom starczego uwiądu. Ale powodowany resztką
nostalgii lub z potrzeby zniewolenia nie przestaję jej szukać —
nieświadomie, głupio. Wystarczy moment nieuwagi, abym z powrotem
znalazł się we władzy najbardziej pierwotnego, najśmieszniejszego z
przesądów.
Niszczę się i tego właśnie pragnę; oczekując w tej atmosferze
astmy, jaką wytwarzają przekonania, w świecie uciśnionych,
oddycham; oddycham na swój sposób. Pewnego dnia, kto wie, poznacie
może przyjemność celowania w ideę, strzelania w nią, a potem
przyglądania się jej leżącej, by wreszcie ponowić
List o niektórych impasach 95

ćwiczenie w stosunku do innej, do wszystkich; to pragnienie, aby


pochylić się nad jakimś bytem, sprawić, by porzucił swe dawniejsze
apetyty, swe minione przywary, a narzucić mu nowe, bardziej
szkodliwe, sprawiając, że od nich sczeźnie; pastwić się nad jakąś
epoką lub cywilizacją, rzucać się na czas i torturować chwile; zwrócić
się na koniec przeciwko sobie samemu, błagać swe wspomnienia i
ambicje oraz, rujnując oddech, zadżumiać powietrze, aby tym łacniej
się udusić... pewnego dnia poznasz być może tę formę wolności, tę
formę oddechu, która jest wyzwoleniem siebie z wszystkiego.
Będziesz wówczas mógł zaangażować się w każdą sprawę, nie
utożsamiając się z nią.

Celem mojego dyskursu było ostrzeżenie Cię przed Powagą, przed


owym grzechem, którego nic nie może odkupić. W zamian za to
pragnąłem zaproponować Ci błahość. Jednakże — po co przed sobą
udawać? — błahość jest najtrudniejszą rzeczą pod słońcem, mam na
myśli błahość świadomą, nabytą, dobrowolną. W swej zarozumiałości
miałem nadzieję osiągnąć to poprzez praktykowanie sceptycyzmu.
Ten ostatni wszelako przystosowuje się do naszego charakteru, podąża
za naszymi wadami i namiętnościami, by nie rzec, szaleństwami;
uosabia się. (Istnieje tyleż sceptycyzmów, co temperamentów).
Wątpliwość powiększa się o wszystko, co jest z nią sprzeczne lub co
ją zwalcza; to choroba istniejąca wewnątrz innej choroby, obsesja w
obsesji. Jeśli się modlisz, wznosi się do poziomu twojej modlitwy;
będzie baczyła na twoje szaleństwo, zarazem je naśladując. W samym
środku zawrotu głowy doznasz zawrotnego zwątpienia. Zresztą, nie
udaje się to samemu sceptycyzmowi ani — niestety! — poezji. Im
bardziej się starzeję, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że za bardzo na
niej polegałem. Kochałem h ze szkodą dla mego zdrowia; liczyłem
na to, że ulegnę jej kultowi. Poezja! — słowo, które dawniej
wywoływało w mym umyśle obraz tysięcznych światów — kojarzy
mi się teraz z pomrukiem i z czymś bezwartościowym, z cuchnącymi
96 Pokusa istnienia

tajemnicami i z afektacją. Dodać należy, że błędem z mojej strony


było obcowanie z wieloma poetami. Nie licząc paru wyjątków, byli
niepotrzebnie poważni, zapatrzeni w siebie i odrażający. Byli też
potworami, specjalistami, jednocześnie katanu i męczennikami
przymiotnika; wyraźnie przeceniałem ich dyletantyzm, przenikliwość i
wrażliwość gry intelektualnej. Czyżby błahość była jedynie
„ideałem"? Tego w każdym razie należy się obawiać i z tym nigdy się
nie pogodzę. Zawsze, gdy ku własnemu zaskoczeniu przypisuję
rzeczom jakąś wagę, inkryminuję swój umysł, nie dowierzam fnu i
podejrzewam go o jakąś niewydolność czy wypaczenie. Usiłuję
oderwać się od wszystkiego, wznieść się, wykorzeniając się
jednocześnie; aby stać się błahymi, musimy odciąć się od naszych
korzeni, stać się metafizycznie obcy.
Aby usprawiedliwić swoje związki i jak gdyby chcąc jak
najszybciej wziąć na swe barki ich brzemię, utrzymywałeś któregoś
dnia, że łatwo mi było żyć w oderwaniu od ziemi, manewrować w
nieokreślonym, ponieważ nic mnie nie obciążało —. mnie, przybysza
z kraju bez historii. Przyznaję, że jest pewną zaletą fakt pochodzenia z
małego kraju, życie bez tła z dezynwolturą właściwą linoskoczkowi,
idiocie lub świętemu, czy też w oderwaniu od świata owego węża,
który — zwinięty w kłębek — latami obywa się bez pokarmu, jakby
był bogiem braku łaknienia lub jakby pod słodyczą swego otępienia
skrywał jakieś obrzydliwe słońce.
Nie obciążony balastem tradycji, kultywuję ciekawość owego
wykorzenienia, które już wkrótce stanie się losem wszystkich. Z
własnej woli lub pod przymusem, tak czy owak doświadczymy
historycznego zaćmienia słońca, imperatywu chaosu. Już teraz
unicestwiamy się w sumie naszych wewnętrznych rozbieżności. Od
bezustannego negowania i wyrzekania się samych siebie nasz duch
utracił centmm, rozpraszając się w różnorodnych postawach, w
przemianach tyleż niepotrzebnych, co nieuniknionych. Stąd w naszym
postępowaniu nieprzystojność i ruchliwość. Nasza niewiedza, ba,
nawet nasza wiara, są tym naznaczone.
Porywanie się na Boga, pragnienie zdetronizowania go,
zastąpienia, to wyczyn w złym guście, to dokonanie zawistnika.
List o niektórych impasach 97

Ictóry odczuwa płynącą z próżności satysfalccję brania się za bary z


jedynym i niepewnym przeciwnikiem. Niezależnie od postaci, w jakiej
się przejawia, ateizm zakłada brak manier, podobnie jak apologetyka,
tyle że z przeciwnych powodów, czyż bowiem nie jest w równej
mierze niedelikatnością co obłudną dobroczynnością, bezbożnością,
szermowanie w obronie Boga tylko po to, by niezależnie od ceny
zapewnić mu długowieczność? Miłość czy nienawiść, którymi go
darzymy, nie tyle ujawniajakość naszego niepokoju, co raczej
grubiaństwo naszego cynizmu.
Jesteśmy częściowo tylko odpowiedzialni za ten stan rzeczy. Od
Tertuliana po Kierkegaarda tak uporczywie akcentowano absurdalność
wiary, że w chrześcijaństwie wytworzył się cały nurt, który —
ujawniwszy się w pełni — wypłynął poza Kościół. Każdy wierzący,
który przeżywa kryzys przenikhwości, uważa się za sługę
Bezsensownego. Powinien na tym ucierpieć Bóg. Aż po dziś dzień
przypisywaliśmy mu nasze przymioty; nie ośmielaliśmy się
doszukiwać w nim naszych przywar. Teraz, uczłowieczony, upodobnił
się do nas: nie jest mu obca żadna nasza wada. Nigdy poszerzenie
teologii i pragnienie antropomorfizmu nie były tak silne. Ta
modernizacja Nieba oznacza jego koniec. Jak czcić Boga, który
ewoluuje. Boga skrojonego na miarę najnowszej mody ? Na swe
nieszczęście nie szybko odzyska on swą „nieskończoną
transcendencję".
„Proszę uważać na ten «brak manier»" — mógłbyś mi zarzucić.
„Krytykujesz ateizm tylko po to, aby tym łatwiej mu ulec".
Aż zbyt dotkliwie czuję na własnej skórze stygmaty naszych
czasów: nie potrafię zostawić Boga w spokoju; wraz ze snobami
zabawiam się, powtarzając do znudzenia, że umarł, jak gdyby to miało
jakikolwiek sens. Przez impertynencję zdaje nam się, że oddalamy
naszą samotność i zamieszkujące ją najwyższe widmo. W
rzeczywistości, narastając, przybliża nas ona do tego, co ją przenika.
Gdy ogarnia mnie nicość i gdy, wedle formuły Wschodu, osiągam
„próżnię pustki", zdarza mi się, przytłoczonemu tym skrajnym
przeżyciem, że powracam do Boga, choćby dla
98 Pokusa istnienia

przyjemności zdeptania swego zwątpienia, choćby po to, zaprzeczyć


samemu sobie i — mnożąc przenikające mnii dreszcze — poszukiwać
w nim pobudzenia. Doświadczeni! pustki to mistyczna pokusa
niewierzącego, to dana mu możliwości modlitwy, to chwila jego pełni.
Na naszych granicach wyłania] się jakiś bóg czy coś, co pełni jego
funkcję.

Jesteśmy daleko od literatury, ale tylko pozornie daleko. Tol tylko


słowa, grzechy Słowa. Zaleciłem Ci godność sceptycyzmu, lecz oto
krążę wokół Absolutu. Byłażby to technika sprzeczności? Przypomnij
sobie raczej powiedzenie Flauberta: „Jestem; mistykiem, a w nic nie
wierzę". Upatruję w tym motta dla. naszej epoki, epoki nieskończenie
intensywnej i pozbawionej | substancji. Istnieje właściwa nam rozkosz
wynikająca z konfliktu ' jako takiego. My, duchy konwulsyjne, fanatycy
niepraw-; dopodobnego, rozdarci między dogmatem a aporią, jesteśmy I
równie gotowi wskoczyć w Boga z wściekłości, jak pewni, że j wcale w
nim nie wegetujemy.
Współczesnym jest tylko zawodowy heretyk, odrzucony z
powołania, zarazem wymiocina i panika wszelkich ortodoksji.
Niedawno definiowano się poprzez wartości, pod którymi się
podpisywano — teraz poprzez takie, które się odrzuca. Człowiek odarty
z przepychu negacji jest nędzarzem, pożałowania godnym „stwórcą",
niezdolnym do wypełnienia swego przeznaczenia kapitalisty, bankruta,
amatora krachu. Mądrość? Ależ nigdy żadna epoka nie była jej bardziej
pozbawiona, to znaczy nigdy jeszcze człowiek nie był tak bardzo
samym sobą: bytem buntującym się przeciwko mądrości. Ten zdrajca
zoologii, to wynaturzone zwierzę, występuje przeciwko naturze jak
heretyk przeciwko tradycji. Ten ostatni jest zatem człowiekiem
drugiego poziomu. Wszelka innowacja jest jego czynem. Jego pasja to
zapoczątkować, stać się punktem wyjścia czegokolwiek. Nawet
pokorny, zmierza do tego, by dać odczuć innym rezultaty swej pokory,
wierząc, że system religijny, filozoficzny czy polityczny wart jest tego,
aby go zniszczyć i odnowić: wszystko, czego
List o niektórycli impasach 99

pragnie, to znaleźć się w centrum zerwania. Nienawidząc równowagi i


skostnienia instytucji, wstrząsa nimi, by przyspieszyć ich kres.
Mędrzec natomiast przeciwny jest nowemu. Utraciwszy wszelkie
złudzenia, abdykuje: taka jego forma protestu. To pyszałek, który
izoluje się w normie, potwierdza się, cofając. Do czego zmierza? Do
przekroczenia lub neutralizacji swych sprzeczności. Jeśli mu się to
uda, udowadnia, że jego bliskim zabrakło żywotności, że wyprzedził
ich, by potem stawić im czoło. Ponieważ nie dostaje mu instynktu,
łatwo mu być panem samego siebie, celebrować w anemii swej
pogody ducha.
Nawet gdy choć trochę dajemy się porwać naszym skłonnościom,
zauważamy, że nie leży w naszej mocy zahamowanie, ochłodzenie
czy ukrycie naszych sprzeczności. One powodują nami, stymulująnas i
zabijają. Mędrzec, wznosząc się ponad nie, przystosowuje się do nich,
nie cierpi z ich powodu, a umierając, nic nie zyskuje: nawet żywy jest
na wpół umarły. W innych czasach był wzorem; dla nas jest tylko
odpadem biologicznym, w niczym nie pociągającą anomalią.
MyśHsz może: „Oczerniasz mądrość, ponieważ nie możesz jej
zdobyć, ponieważ jest dla ciebie «niedostępna»". Jestem wręcz
przekonany, że tak myślisz. Odpowiem Ci na to, że za późno, żeby
być mądrym, że tak czy inaczej nic by to nie dało, nie mówiąc już o
tym, że ta sama otchłań pochłonie nas wszystkich — mędrców czy
głupców. Przyznaję skądinąd, że jestem tym mędrcem, którym nigdy
nie będę... Wszelka formuła zbawienia oddziałuje na mnie jak
trucizna: rozkłada mnie, powiększa moje trudności, pogarsza moje
stosunki z innymi, jątrzy moje rany i, zamiast oddziaływać na me
istnienie zbawczą cnotą, odgrywa w jego ekonomii rolę nader
szkodliwą. Tak, wszelka mądrość działa na mnie toksycznie.
Niewątpliwie sądzisz również, że za bardzo „kroczę" wraz ze
współczesnością, że jestem wobec niej zbyt uległy. Prawdę mówiąc,
przyklaskuję i przeciwstawiam się jej z całą pasją i niespójnością, na
jaką mnie stać. Robi ona na mnie wrażenie ostatniej hipostazy czynu.
Czy należy wysnuć stąd wniosek, że Współczesność nie będzie nuała
żadnej konkluzji, że — nie
100 Pokusa istnienia

mogąc dobiec Icońca — będzie trwała w swym niedokończeniu! Nic


podobnego. Zgaduję, co się stanie, i żeby się lepiej tego dowiedzieć,
wystarczy, że powrócę do lektury listu św. Hieronima! napisanego po
złupieniu Rzymu przez Alaryka. Wyraża oni zadziwienie i niesmak
kogoś, kto z peryferii Imperium śledził jego rozkład i bezwolność.
Zadumajcie się nad nim: jest tol niejako antycypacja naszego epitafium.
Nie mam pojęcia, czy] zasadne byłoby mówić o końcu człowieka,
jestem jednak? pewien upadku wszystkich fikcji, w których żyliśmy po
dzień dzisiejszy. Powiedzmy, że historia odsłania wreszcie swój
mroczny aspekt i, by nie rozpraszać niejasności, że pewien iświat się
rozkłada. I cóż! Nawet gdybyśmy przyjęli, że tylko \ ode mnie zależy,
by do tego nie doszło, nie uczyniłbym:^ najmniejszego gestu, nie
kiwnąłbym małym palcem. Człowiek | pociąga mnie i przeraża, kocham
go i nienawidzę ze skazującą | mnie na bierność gwałtownością. Nie
pojmuję, dlaczego inależałoby się miotać, aby oddalić od niego fatalizm
losu. iTrzeba być naiwnym, żeby go pogrążać lub bronić! Szczęśliwi,'
którzy doznają wobec niego uczuć jednoznacznych: zginą,; zbawieni.
Ku własnemu zawstydzeniu, wyznać Ci muszę, że był takij czas,
gdy ja sam należałem do owej kategorii istot szczęśliwych. * Na sercu
leżało mi przeznaczenie człowieka, chociaż w inny! sposób niż im.
]VIiałem wtedy może dwadzieścia lat — tyle, co I Ty teraz. Jako
„humanista" na opak wyobrażałem sobie w swej dziewiczej jeszcze
pysze, że zostać nieprzyjacielem rodzaju; ludzkiego to najwyższa
godność, do jakiej można aspirować.; Pragnąc okryć się niesławą,
zazdrościłem wszystkim, którzy ■ wystawiali się na sarkazm i obmowę,
i — ciągle przyjmując na | siebie wstyd — nie przepuszczali żadnej
okazji do samotności. Idąc tym tropem, zacząłem idealizować Judasza,
ponieważ rezygnując z dalszego znoszenia anonimowości poświęcenia,:
zapragnął on wyróżnić się przez zdradę. Znajdowałem upodobanie w
myśli, że Judasz wydał Jezusa nie ze względu na swąj sprzedajność,
lecz powodowany ambicją. Marzył o tym, ,abyj mu dorównać, aby
zdobyć taką samą wartość, ale w złu, gdyż| w dobru nie sposób byłoby
się wyróżnić, mając przeciwko'
List u niektórych impasach 101

sobie takiego konkurenta. Cliociaż odmówiony mu został zaszczyt


uki-zyżowania, potrafił z drzewa rosnącego na polu Haceldama
uczynić replikę Krzyża. Wszystkie me myśli podążały za nim drogą
wiodącą do zawiśnięcia, a zarazem ja również sposobiłem się do
wystawienia moich idoli na sprzedaż. Zazdrościłem mu jego niesławy,
odwagi, z jaką wystawił się na powszechną odrazę. Cóż to za
cierpienie — być kimkolwiek, zwykłym człowiekiem pośród innych
ludzi! Zwracając się ku mnichom, dzień i noc medytując nad ich
odosobnieniem, wyobrażałem sobie, że przeżuwają mniej lub bardziej
poronione występki i zbrodnie. Wmawiałem sobie, że podejrzany jest
każdy samotnik: istota czysta nie izoluje się od innych. Aby pragnąć
intymności celi, trzeba mieć nieczyste sumienie; trzeba obawiać się
swej świadomości. Żałowałem, że historia życia klasztornego jest
dziełem ludzi poczciwych, równie niezdolnych do wyobrażenia sobie
potrzeby bycia odrażającym dla siebie samego, co odczuwania owego
smutku, który góry przenosi... Jak hiena w napadzie szału, liczyłem,
że i ja stanę się znienawidzony przez wszelkie stworzenia, że zmuszę
je, by sprzysięgły się przeciwko mnie, że zgniotę je lub sam zostanę
przez nie zmiażdżony. Krótko mówiąc, byłem ambitny... Od tego
czasu moje złudzenia, zniuansowane, miały pozbyć się jadu, skromnie
kierując się ku obrzydzeniu, dwuznaczności i osłupieniu.

Kończąc te elukubracje, nie mogę się powstrzymać, by nie powtórzyć


Ci, że niezbyt jasno widzę miejsce, jakie pragnąłbyś zająć we
współczesnym świecie; czy, chcąc się w nie wślizgnąć, okażesz się
wystarczająco giętki, czy nie zabraknie ci pragnienia niespoistości?
Twój zmysł równowagi nie może być żadną rękojmią. W swym
obecnym stanie masz do przebycia daleką drogę. Aby usunąć swą
przeszłość, swą niewinność, musisz przejść naukę zawrotu głowy. To
łatwe dla kogoś, kto rozumie, że strach, zaszczepiając się na materii,
sprawia, iż wykonuje ona ów skok, którego jesteśmy jak gdyby
najodleglejszym
102 Pokusa istnienia

echem. Nie ma czasu, jest tylko ów strach, który rozwija sięl i przebiera
w chwile... który jest w nas i poza nami, wszechobecny i i
niewidzialny, tajemnica naszych milczeń i krzyków, naszych.^ modłów
i bluźnierstw. Właśnie w XX wieku, w pełni rozwinięty, dumny ze
swych podbojów i sukcesów, zbliża się do swego j apogeum. Nasze
frenezje i nasz cynizm nie liczyły na tak wiele.l Toteż nie należy się
dziwić, że jesteśmy tak daleko od' Goethego, od ostatniego obywatela
kosmosu, od ostatniego, wielkiego naiwnego. Jego „przeciętność"
równa jest tej, któral właściwa jest naturze. To najmniej wykorzeniony
z umysłów:; przyjaciel żywiołów. Naszą koniecznością i prawie
powinnością J jest przeciwstawienie się wszystkiemu, czym był,
okazanie się| niesprawiedliwym wobec niego, aby zmiażdżyć go w nas,
aby ■ nas zmiażdżyć...
Jeśli brak Ci siły, aby zdemoralizować się wraz z tą epoką, upaść
równie nisko i zajść równie daleko, jak ona, nie uskarżaj się, że Cię nie
rozumieją. Przede wszystkim wszakże nie \ uważaj się za prekursora: w
tym wieku nie będzie światła. Jeśli; zależy Ci na wprowadzeniu
jakiejkolwiek innowacji, przepatrz ■ się w swych nocach lub nie miej
złudzeń co do swojej kariery.,
W każdym razie nie oskarżaj mnie, że odzywałem się doi Ciebie
tonem nie znoszącym sprzeciwu. Moje przekonania to | preteksty:
jakim prawem miałbym Ci je narzucać? Inaczej przedstawia się sprawa
z moim dryfowaniem; tego bynajmniej nie wymyślam, wierzę w nie,
wierzę w nie wbrew sobie. Toteż ! w dobrej wierze i z żalem
narzuciłem Ci tę lekcję nie- j zdecydowania. .
STYL JAKO PRZYGODA

Biegli w sztuce czysto werbalnego myślenia sofiści jako pierwsi


podjęli się refleksji nad słowami, nad ich wartością i właściwościami,
nad funkcją, jaką pełnią w toku rozumowania: był to kapitalny etap na
drodze prowadzącej do odkrycia stylu pojmowanego jako cel sam w
sobie. Pozostało już tylko przetransponowanie tych werbalnych badań,
nadanie im za przedmiot harmonii zdania, zastąpienie gry abstrakcji
grą ekspresji. Artysta rozmyślający nad stosowanymi przez siebie
środkami wyrazu jest zatem potomkiem sofisty, jest z nim organicznie
spokrewniony. Jeden i drugi, choć w różnych kierunkach, wykonują
ten sam rodzaj aktywności. Przestali być naturą; żyją poprzez słowo.
Nie ma w nich nic pierwotnego: żadne więzy nie łączą ich ze źródłami
doświadczenia; pozbawieni są jakiejkolwiek naiwności czy
„sentymentu". Nawet jeśli sofista myśli, to tak bardzo panuje nad swą
myślą, że robi z nią, co zechce; ponieważ nie daje się jej powodować,
kieruje nią podług swych kaprysów czy kalkulacji; w stosunku do
własnego umysłu zachowuje się jak strateg; nie medytuje, lecz
podejmuje operacje intelektualne zgodne z tyleż absU-akcyjnym, co
sztucznym planem, penetruje szczeliny konceptów dumny z tego, że
ujawnia ich słabość, albo że arbitralnie przypisuje im solidność i sens.
O „rzeczywistość" nie troszczy się wcale; wie, że zależy ona od
znaków, które ją wyrażają i nad którymi należy panować.
Również artysta podąża od słowa do przeżycia: ekspresja stanowi
jedyne pierwotne doświadczenie, do jakiego jest zdolny. Jego
naturalnym środowiskiem jest symetria, kompozycja.
104 Pokusa istnienia

doskonałość rozwiązań formalnycli: to jego przestrzeń i jego tlen. A


ponieważ zmierza do wykorzystania zdolności słów, bardziej niż do
ekspresji dąży do ekspresy wności. W zamkniętym świecie, w którym
żyje, bezpłodności unika jedynie poprzez bezustanne odnowienie,
jakie zakłada gra, w której odcień nabiera wymiaru bóstwa, a chemia
słowna pozwala na dawkowanie niemożliwe w sztuce naiwnej.
Równie przemyślane działanie, choć sytuuje się na antypodach
doświadczenia, bliskie jest, przeciwnie, rubieży intelektu. Czyni ono z
artysty, który mu się poświęca, sofistę literatury.
W życiu duchowym nadchodzi chwila, gdy pismo, urastając do
rangi autonomicznej zasady, staje się przeznaczeniem. Wówczas
Słowo, zarówno w spekulacjach filozoficznych, jak w twórczości
literackiej, odsłania — po równo — swoją żywotność i swą nicość.

Maniera, w jakiej tworzy dany pisarz, jest uwarunkowana


fizjologicznie; każdy ma właściwy sobie rytm: natrętny i
nieredukowalny. Nie sposób wyobrazić sobie Saint-Simona pod
wpływem jakiejś świadomej metamorfozy zmieniającego strukturę
swoich zdań czy uzwięźlającego swój styl, praktykującego
lakoniczność. Wszystko w nim wymagało, aby rozwijał myśli w
okresach zagmatwanych, rozkrzewionych, zmiennych. Imperatywy
składni miały go prześladować jako cierpienie i obsesja. Jego oddech,
kadencja jego wdechów i wydechów, jego zadyszka narzucały mu ów
płynny i rozlewny ruch, kruszący solidność bariery słownej. Było w
nim coś z organów, coś tak różnego od charakterystycznego dla
języka francuskiego tonu fletu. Stąd te periody, które, umykając przed
kropką, depczą sobie wzajem po piętach, mnożą obejścia, wzdragają
się przed zakończeniem.
Na przeciwstawnym biegunie sytuuje się La Bruyère: pomyślcie o
tym, w jaki sposób przełamuje zdanie, ścieśnia je, zatrzymuje, bacząc,
by wytyczyć jego granice: średnik to jego prawdziwa obsesja;
interpunkcję ma we krwi. Jego opinie.
Styl jako przygoda 105

nawet jego odczucia są upozowane. Lęlca się do nicli odwołać,


rozdrażnić je lub doprowadzić do skrajności. Ponieważ ma Icrótki
oddech, kontury jego myśli zarysowane są wyraźne; raczej nie
wykorzystuje wszystkich możliwości swej natury, niż je przekracza, w
czym doskonale realizuje geniusz języka specjalizującego się w
westchnieniach intelektu, idiomu, dla którego to, co niemózgowe, jest
podejrzane albo nie istnieje. Ze względu na swą doskonałość skazany
na oschłość, niezdolny do przyswojenia i wyrażenia Iliady i Biblii,
Szekspira i Don BQchota, opróżniony ze wszelkich treści
afektywnych i jak gdyby pozbawiony swej pierwotności, zamknięty
jest zarówno dla tego, co fundamentalne, jak i dla tego, co kosmiczne,
na to wszystko, co poprzedza lub co przekracza człowieka. Jednakże
Iliada, Biblia, Szekspir czy Don Kichot uczestniczą w czymś na
kształt naiwnej wszechwiedzy sytuującej się zarazem poniżej i
powyżej fenomenu ludzkiego. Gdy francuski chce wyrazić
wzniosłość, okropieństwo, bluźnierstwo lub krzyk, pozbawia je
naturalności, poddając obróbce retorycznej. Wymyka mu się również
szaleństwo czy humor w stanie surowym: Achilles i Priam, Dawid,
Lear czy Don Kichot duszą się pod rygorystycznymi zasadami języka,
który ukazuje ich jako postaci durnowate, żałosne lub monstrualne.
Niezależnie od występujących między nimi różnic, żyją jeszcze — i to
ich cecha wspólna — na poziomie duszy, która, aby się wyrazić,
wymaga języka wiernie oddającego odruchy, powiązanego z
instynktem, nie odcieleśnionego.

Rozkiełznany obcokrajowiec, przyzwyczajony do języków, których


plastyczność dawała mu złudzenie nieograniczonej władzy, zakochany
w improwizacjach i nieładzie, a przez niezdolność do jasności mający
upodobanie do nadmiaru lub dwuznaczności, przystępuje do
francuskiego z pewną nieśmiałością, lecz postrzega go jako narzędzie
zbawienia, ascezę i terapię. Praktykując go już od dłuższego czasu,
leczy się ze swej przeszłości i uczy odrzucać substrat niejasności, do
106 Pokusa istnienia

którego był przywiązany, upraszcza się, staje się innyr^^ wyzbywa się
swych ekstrawagancji, przezwycięża dawny zamęt, coraz lepiej
przystosowuje się do zdrowego rozsądku i do racjonalnego
rozumowania; poza tym, czyż można stracić rozum i nadal posługiwać
się instrumentem, który wymaga ćwiczenia, a nawet nadużywania
władzy racjonalnego myślenia? Jak w takim języku być szalonym lub
poetą? Wszystkie jego słowa jawią się w świetle znaczenia, którego są
nośnikiem: to słowa przenikliwe. Stosowanie ich do celów poetyckich
byłoby równoznaczne z przygodą lub męczeństwem.
„To piękne jak proza" — powiedzenie typowo francuskie. Świat
sprowadza się do połączeń między zdaniami, proza jest jedyną
rzeczywistością, słownictwem wciągniętym w siebie,
wyemancypowanym od przedmiotu i od świata: to dźwięk sam w
sobie, odcięty od zewnętrza, tragiczna ipiseiczność języka
sprowadzonego do własnej doskonałości.

Kiedy rozpatruje się styl naszej epoki, nie sposób nie zastanowić się
nad przyczynami jego upadku. Współczesny artysta jest samotnikiem,
który pisze dla siebie samego albo dla odbiorców, co do których nie
ma wyraźnego rozeznania. Związany z określoną epoką, usiłuje
przedstawić jej rysy, lecz epoka ta jest siłą rzeczy bez twarzy. Nie wie,
do kogo się zwraca; nie reprezentuje swego czytelnika. W XVII wieku
i w następnym pisarz tworzył dla niewielkiego środowiska — znał
jego wymagania, finezyjność i pojętność. Ograniczony w swych
możliwościach, nie mógł odejść od reguł smaku, jak najbardziej
realnych, mimo że nie sformułowanych. Cenzura salonów, ostrzejsza
niż cenzura dzisiejszych krytyków, przyczyniła się do rozwoju
geniuszy doskonałych i drugorzędnych, skazanych na elegancję,
miniaturę i na doskonałość formalną.
Smak rodzi siępod wpływem presji,jaką gnuśna publiczność
wywiera na Literaturę, powstaje przeto w epokach, gdy społeczeństwo
jest wystarczająco wyrafinowane, aby nadawać jej ton. Dopiero gdy
uprzytomnimy sobie, że były czasy, gdy
Styl jako przygoda 107

niedoskonała metafora dyskredytowała pisarza, że niektórzy


akademicy tracili twarz z powodu użycia niewłaściwego słowa albo że
dowcipne powiedzonko wygłoszone w obecności kurtyzany mogło
zadecydować o czyjeś karierze lub przyznaniu opactwa (zdarzyło się
to w wypadku Talleyranda), w pełni można zmierzyć drogę, jaką
przeszliśmy do chwili obecnej. Terror smaku ustał, a wraz z nim
odszedł w zapomnienie przesąd stylu. Uskarżać się na to byłoby tyleż
śmieszne, co nieskuteczne. Mamy za sobą dość solidną tradycję
pospolitości; sztuka winna się do niej dostosować, pogodzić z nią lub
wyizolować się w ekspresji całkowicie subiektywnej. Pisać dla
wszystkich czy dla nikogo — o tym powinien zadecydować każdy w
zależności od swej natury. Niezależnie od podjętej przez nas decyzji,
jesteśmy pewni, że nie spotkamy na naszej drodze owego stracha,
jakim było dawniej uchybienie zasadom smaku.

Styl poetycki, ten wirus prozy, rozkłada ją i niszczy: proza poetycka to


proza chora. Co więcej, zawsze trąci myszką: metafory stosowane
przez jedno pokolenie wydają się śmieszne w oczach następnego.
Saint-Evremond, Monteskiusz, Wolter czy Stendhal są jak gdyby
naszymi współczesnymi, dlatego że nie grzeszyli ani liryzmem, ani
nadmiarem obrazów. Ponieważ proza jest sprawozdawcza, prozaik
winien przezwyciężyć swój pierwszy odruch, bronić się przed pokusą
szczerości: wszystkie uchybienia względem smaku płyną z „serca".
Nasza wewnętrzna ludowość odpowiedzialna jest za nasze uniesienia,
za nasze skrajności: cóż bowiem bardziej plebejskiego niż uczucie?

Będąc sumą niedostrzegalnych ograniczeń, sensem dozowania I


proporcji, czujnością wobec naszych przyrodzonych właściwości,
dyskrecją, wstydliwością w odniesieniu do słów, smak
108 Pokusa istnienia

jest cechą właściwą autorom, którzy — bynajmniej nie ulegając manii


bycia „głębokimi" — poświęcają część swej siły na rzecz pewnej
anemii. Nie ulega wątpliwości, że nie sposób byłoby znaleźć go w
naszym wieku. Na zawsze odeszła w niebyt epoka, gdy można było
być cudownie sztucznym. Dekadencja wytworności miała pociągnąć
za sobą upadek stylu, który — malowniczy i złożony — załamuje się
pod ciężarem własnego bogactwa. Kto popełnił tu błąd, o ile w ogóle
można mówić o błędzie? Być może należałoby obarczyć nim
romantyzm; lecz czyż on sam nie był jedynie konsekwencją ogólnego
obniżenia tonu, wysiłkiem wyzwolenia się kosztem wytwomościl
Prawdę mówiąc, wyrafinowanie XVIII wieku nie mogłoby przetrwać,
nie popadając w szablon, w mierność i w skostnienie.

Naród, który chyli się ku upadkowi, pomniejsza się pod każdym


względem. „Wszelka degradacja w skali indywidualnej czy narodowej
jest natychmiast odczuwalna w proporcjonalnej degradacji języka" —
zauważa Joseph de Maistre. Nasz regres wywiera wpływ na nasze
pismo; jeśli chodzi o naród, jego coraz mniej pewny instynkt
wywołuje odpowiednio coraz większą niepewność we wszystkich
dziedzinach. Od ponad wieku Francja porzuciła swój ideał
doskonałości. Tak samo było z Rzymem: upadek jego potęgi
przebiegał równolegle do osłabienia łaciny, która uległa, zaprzęgając
się na służbę sprzecznym z jej geniuszem doktrynom i chimerom, stała
się narzędziem soborów. Język Tacyta, zniekształcony, strywiali-
zowany, zmuszony do znoszenia bredni o Trójcy Świętej! Słowa
spotyka ten sam los, co imperia.
W epoce salonów francuski stał się oschły i przejrzysty, co
pozwoliło mu stać się językiem powszechnym. Gdy zaczął się
komplikować i próbował się wyzwolić, ucierpiała na tym jego
solidność. Wyzwolił się w końcu kosztem powszechności i, podobnie
jak Francja, ewoluował ku antypodom swej przeszłości i swego
geniuszu. Podwójny, nieunikniony rozpad. Za czasów Woltera każdy
usiłował pisać tak, jak wszyscy, tyle że wszyscy
Styl jako przygoda 109'

pisali doskonale. Dzisiaj pisarz chce mieć własny styl,


zindywidualizować się przez ekspresję. Udaje mu się to tylko wtedy,
gdy rozbija język, gwałci jego reguły, podkopuje strukturę, wspaniałą
monotonię języka. Niedorzecznością byłoby pragnąć się uwolnić od
tego procesu; przyczyniamy się do niego wbrew sobie samym i tak
być musi pod groźbą literackiej kary śmierci. Od chwili, gdy francuski
chyli się ku upadkowi, ogłośmy solidarność z jego przeznaczeniem,
wykorzystajmy jego głębię i zawziętość, z jaką przezwycięża wstyd
przekraczania swych ograniczeń. Nie ma nic bardziej płonego, jak
wyrzekać na swą piękną jesień, na ostatnie promienie słońca.
Spróbujmy się raczej radować, że żyjemy w epoce, w której słowa,
zastosowane w dowolnym znaczeniu, wyzwalają się z wszelkich
rygorów, gdzie znaczenie nie stanowi już wymogu ani obsesji.
Niewątpliwie jesteśmy świadkami wspaniałego rozkładu języka. Jaka
przyszłość go czeka? Być może przejdzie kilka prób powrotu do
delikatności lub — co bardziej prawdopodobne — skończy jako
narzędzie współczesnych soborów, gorszych jeszcze od starożytnych.
Jego udziałem mogłaby też się stać szybka agonia. Niezależnie od
tego, czy zmierza ku stanowi szczątkowości, czy nie, widzimy, jak
niejedno z jego słów zatraca swą żywotność. Czy geniusz prozy
przeniesie się do innych języków?

Będąc krajem słów, Francja zdefiniowała swą tożsamość poprzez


skrupuły, z jakimi się do nich odnosiła. Pozostały jeszcze ślady tych
skrupułów. W 1950 roku pewne pismo, sporządzając bilans półwiecza,
przytaczało najważniejsze wydarzenie każdego roku: zakończenie
sprawy Dreyfusa, wizyta Kajzera w Tan gerze, itd. W rubryce
poświęconej rokowi 1911 widnieje po prostu zapis: „Faguet dopuszcza
«mimo że»". Czy gdziekolwiek indziej przykładano tak ogromną wagę
do Słowa, do jego życia codziennego, do szczegółów jego istnienia?
Francja kochała je aż do perwersji i kosztem rzeczy. Sceptyczna co do
naszych możliwości poznania, nie przejawia podobnego Pyrronizmu w
stosunku do możliwości sformułowania naszych
110 Pokusa istnienia

wątpliwości, do tego stopnia, że utożsamia nasze prawdy sposobem


wyrażania naszej nieufności wobec nich. W każdef wykwintnej
cywilizacji pojawia się radykalny rozziew pomiędzy rzeczywistością i
słowem.
Mówienie o dekadencji w absolucie nic nie znaczy; w odniesieniu
do literatury czy języka dekadencja dotyka tego jedynie, kto czuje się z
nimi dwoma związany. Czy francuski się psuje? To powód do
niepokoju dla tego tylko, kto widzi w nim instrument jedyny i
niezastąpiony. Mało go obchodzi, że w przyszłości znajdzie się inne,
poręczniejsze i mniej wymagające narzędzie. Kiedy kocha się jakiś
język, dyshonorem byłoby go przeżyć.

Od dwóch wieków wszelka oryginalność przejawiała się w opozycji


do klasycyzmu. Nie było nowej formy czy formuły, która by nie
pojawiła się w reakcji na to zjawisko. Jak mi się zdaje, fundamentalną
tendencją współczesnego umysłu jest rozproszkowywanie
wcześniejszych osiągnięć. Niezależnie od tego, w jakiej dziedzinie
sztuki, wszelki styl afirmuje się w opozycji do stylu. Samoświadomość
zdobywamy w ten sposób, że podminowujemy ideę rozumu, ładu,
harmonii. Romantyzm — by raz jeszcze do tego powrócić — był tylko
jednym z najpłodniejszych wysiłków zmierzających do rozkładu
spuścizny. Ponieważ świat klasyczny skazany jest na zagładę, musimy
nim wstrząsnąć, .wprowadzić do niego sugestię niedokończenia.
„Doskonałość" już nas nie porusza: rytm naszego życia sprawia, że
stajemy się na nią niewrażliwi. Aby stworzyć dzieło „doskonałe",
trzeba umieć czekać, żyć wewnątrz tego dzieła, aż zastąpi ono
wszechświat. Nie jest ono bynajmniej wytworem napięcia, lecz
owocem bierności, rezultatem gromadzonej od dawna energii. Ale my
roztrwaniamy się, jesteśmy ludźmi bez rezerw; przy tym niezdolni do
bezpłodności, nawykli do automatyzmu tworzenia, dojrzali do
napisania bylejakiego dzieła, do wszelkich połowicznych sukcesów.
Styl jako przygoda 111

„Rozum" nie umiera jedynie w filozofii, lecz również w sztuce.


Wydaje się, że bohaterowie Racine'a zbyt doskonałe należą do prawie
niewyobrażalnego świata. Nawet Fedra robi wrażenie, jakby miała
powiedzieć: „Spójrzcie na moje piękne cierpienie. Założę się, że nie
cierpicie tak bardzo, jak ja!". I w rzeczy samej — my już tak nie
cierpimy; ponieważ nasza logika uległa zmianie, nauczyliśmy się
obchodzić bez oczywistości. Stąd nasza namiętność do tego, co
mgliste, stąd cała niejasność naszego postępowania i naszego
sceptycyzmu: nasze wątpliwości nie definiują się już w odniesieniu do
naszych pewników, lecz w stosunku do innych, bardziej
konsystentnych, wątpliwości, które należy uczynić bardziej giętkimi,
wrażliwszymi, jak gdyby nasz dyskurs, nie dbając o ustalenie prawdy,
stawiał sobie za cel stworzenie hierarchii fikcji, skali błędów.
Nienawidzimy granic „prawdy" i wszystkiego, co symbolizuje jako
hamulec dla naszych kaprysów czy dla naszej pogoni za nowością. A
przecież klasyk, prowadząc swe zabiegi pogłębiania w jednym tylko
kierunku, wystrzegał się nowości czy oryginalności dla niej samej.
My za wszelką cenę pragniemy przestrzeni, choćby nawet umysł
miał złożyć na jej ołtarzu swe prawa, swe dawne wymagania. Tak
naprawdę nie wierzymy już w tych kilka oczywistości, które mimo
wszystko musimy zachować: to zwykłe punkty odniesienia. Nasze
teorie, podobnie jak nasze postawy, ożywia sarkazm. I to właśnie ów
sarkazm, tkwiący u korzeni naszej witalności, wyjaśnia, dlaczego
poruszamy się naprzód oddzieleni od naszych kroków. Wszelki
klasycyzm odnajduje swe prawa w samym sobie i na tym poprzestaje:
żyje w teraźniejszości bez historii; my natomiast bytujemy w historii,
która nie pozwala nam posiadać żadnej teraźniejszości. Tak więc
zdruzgotany jest nie tylko nasz styl, lecz nawet nasz czas. Nie
mogliśmy go zgruchotać, nie łamiąc jednocześnie naszej myśli: w
bezustannym sporze z samymi sobą, gotowe do obalania się
nawzajem, do rozpryśnięcia się, nasze idee kruszą się — podobnie jak
nasz czas.
112 Pokusa istnienia

Jeśli istnieje jakaś zależność między fizjologicznym rytmem i manierą


I
pisarza, tym bardziej musi ona istnieć między jego światem temporalnym
i jego stylem. Jak pisarz klasyczny, obywatel linearnego, ograniczonego
czasu, którego granic nie przekraczał, mógł praktykować styl szorstki,
urywany? Oszczędzał słowa, żył w nich na stałe, one stanowiły zaś dlań
odbicie wiecznej teraźniejszości, ów czas doskonałości, który był jego
własnym. Natomiast pisarz współczesny, nie zadomowiony już w czasie,
przyjąć musiał styl konwulsyjny, epileptyczny. Możemy żałować, że tak
się stało, i z goryczą szacować spustoszenia powstałe po zdeptaniu
dawnych bożyszcz. W każdym razie nie możemy jeszcze osiągnąć
„idealnego" pisma. Nasza nieufność wobec „zdania" obejmuje całe
połacie literatury: tę jej część, która odwoływała się do „wdzięku" i
stosowała zabiegi uwodzicielskie. Ci pisarze, którzy jeszcze teraz
uciekają się do nich, zbijają nas z tropu, jak gdyby pragnęli utrwalić
przestarzały świat.
Wszelako idolatria stylu wychodzi od wiary, że rzeczywistość jest
jeszcze mniej znacząca niż jej werbalna reprezentacja, że akcent idei wart
jest więcej niż sama idea, a umiejętnie przedstawiony pretekst ma
większą wartość niż przeświadczenie, uczona formuła — niż
nieprzemyślane wtargnięcie. Jest wyrazem pasji sofisty, sofisty
literackiego. Za proporcjonalnym zdaniem, zadowolonym ze swego
zrównoważenia lub nabrzmiałego swą dźwięcznością, zbyt często kryje
się niepokój umysłu niezdolnego wznieść się poprzez wrażenie ku
pierwotnemu światu. Co w tym dziwnego, że styl jest zarazem maską i
wyznaniem?
POZA POWIEŚCIĄ

W czasach, gdy artysta mobihzował wszystkie swe przywary, by


stworzyć dzieło, które je ukrywało, myśl o publicznym ujawnieniu
swego życia zapewne nawet nie przyszła mu do głowy. Nie sposób
wyobrazić sobie Dantego czy Szekspira zapisujących najdrobniejsze
zdarzenia ze swej egzystencji, aby ujawnić je innym. Być może nawet
usiłowali oni dawać fałszywy obraz samych siebie. Mieli ową
wstydliwość siły, której nie dostaje współczesnemu sprzeniewiercy.
Dzienniki intymne i powieści świadczą o tej samej aberracji: jaki
interes można mieć w przedstawianiu czyjegoś życia? Jakie zaintere-
sowanie mogą budzić książki, których punktem wyjścia są inne
książki, umysły wspierające się na innych umysłach? Miałem
wrażenie autentyczności, dreszcz bycia jedynie w kontakcie z
analfabetą: karpaccy pasterze zrobili na mnie dużo większe wrażenie
niż niemieccy profesorowie czy paryscy cwaniacy, w Hiszpanii
widziałem kloszardów, którym chciałbym napisać hagiografie. Nie
było w nich żadnej potrzeby wymyślania sobie życia: istnieli, co
wcale się nie zdarza ludziom cywilizowanym. Z całą pewnością nigdy
nie pojmiemy, dlaczego nasi przodkowie nie zabarykadowali się w
swych jaskiniach.
Pierwszy lepszy przypisuje sobie jakieś przeznaczenie, zatem
każdy może opisać swoje. Wiara, że psychologia ujawnia naszą istotę,
miała przywiązać nas do naszych czynów, do myśli, że zawierają one
jakąś samoistną czy symboliczną Wartość. Potem nastąpiła era owego
snobizmu „kompleksów" ucząca nas, jak rozdmuchiwać nasze nic nie
znaczące sprawki, dać im się olśnić, wynagradzać nasze „ja"
właściwościami
114 Pokusa istnienia

i głębią, którycłi jest w jawny sposób pozbawione. Jednakże intymna


percepcja naszej nicości tylko częściowo jest tym wstrząśnięta.
Czujemy, że powieściopisarz, który roztrząsa swe życie, udaje tylko,
że w to wierzy, czujemy, że nie okazuje on choćby źdźbła szacunku
dla odsłanianych przez siebie sekretów: bynajmniej nie daje się
zwieść, a my, jego czytelnicy, jeszcze mniej. Jego postaci przynależą
do jakiejś drugorzędnej, bezczelnej i niedorozwiniętej umysłowo
kategorii ludzi, podejrzanej z powodu nadmiernej zręczności i
manipulacji. Nie sposób wyobrazić sobie sprytnego króla Leara...
Wulgarny, par-weniuszowski aspekt powieści utrwala jeszcze jej rysy:
upodlenie fatalizmu. Przeznaczenie, które utraciło swą majuskułę,
nieprawdopodobieństwo nieszczęścia, zdeklasowana tragedia.
W obliczu tragicznego bohatera, obsypywanego przeciwieństwami
losu będącymi jego odwiecznym dobrem, jego dziedzictwem, postać
powieściowa jawi się jako aspirant do ruiny, drobny ciułacz grozy,
całkowicie owładnięty myślą
0 tym, by dać się zgubić, i cały drżący, że mu się to nie udaje.
Niepewny swego nieszczęścia, cierpi z tego powodu. W jego śmierci
nie tkwi żadna konieczność. Autor — takie mamy wrażenie — mógłby
go uratować: napawa nas to niesmakiem
1 psuje przyjemność czytania. Tragedia natomiast rozgrywa się, by tak
rzec, na planie absolutu: autor nie ma żadnego wpływu na bohaterów,
jest tylko ich sługą, narzędziem; to oni kierują i nakazują mu
protokołować swe czyny. Królują nawet w dziełach, dla których są
jedynie pretekstem. A dzieła te wydają nam się rzeczywistością
niezależną od pisarza i od sztuczek psychologii. Powieści czytamy w
całkiem inny sposób. Nie przestajemy myśleć o powieściopisarzu;
jego obecność jest naszą obsesją; widzimy, jak manipuluje on swymi
postaciami; w ostatecznym rozrachunku tylko on zajmuje naszą
uwagę. „Co z nimi uczyni? Jak się ich pozbędzie?" — zastanawiamy
się z zakłopotaniem zmieszanym z obawą. Jeśli można było
powiedzieć, że Balzak odtwarzał sztuki Szekspira, tyle że z
nieudacznikami jako bohaterami, to co pomyśleć o naszych
powieściopisarzach, zmuszonych pochylać się nad typem postaci
jeszcze bardziej zdegenerowanych? Pozbawiona kosmicznego
tchnienia, postać
Puza powieścią 115

karleje i nie stanowi przeciwwagi dla degradującego efektu swej


wiedzy, swej woli jasnowidzenia, swego braku „charakteru".
Zjawiskiem w całym tego słowa znaczeniu nowoczesnym jest
pojawienie się artysty inteligentnego. Nie dlatego, że ongisiejsi artyści
nie byli zdolni do abstrakcji czy subtelności, lecz — całkowicie
zamknięci w łonie swego dzieła — wytwarzali je, zbytnio się nad tym
nie zastanawiając, nie spowijając się ponadto w doktryny i rozważania
o metodzie. Sztuka, jeszcze nowa, unosiła ich. Teraz już tak nie jest.
Mimo ograniczoności swych zasobów intelektualnych, artysta jest
przede wszystkim estetykiem: znajdując się poza swym natchnieniem,
przygotowuje je, nagina się do niego świadomym wysiłkiem woli. Gdy
jest poetą, komentuje swe dzieła, wyjaśnia je w sposób dla nas nie
przekonujący i, aby wymyślać i odnawiać się, małpuje instynkt,
którego już nie ma: materią jego poezji, źródłem jego inspiracji jest
idea poezji. Opiewa swój poemat; to poważne uchybienie, nonsens
poetycki: wierszy nie robi się przy pomocy poezji. Tylko wątpliwy
artysta wychodzi od swej sztuki; artysta prawdziwy czerpie swą
materię gdzie indziej — z samego siebie... Obok obecnego „twórcy",
jego wysiłków i jego bezpłodności, twórcy minionych epok zdają się
niedomagać na zdrowiu: nie byli wyzuci z sił przez filozofię, jak nasi.
Spytajcie bowiem pierwszego lepszego malarza, powieściopisarza,
muzyka, a zobaczycie, że nękają go problemy, nadając mu znamię
owej niepewności, która jest jego zasadniczą cechą. Błądzi po omacku,
jakby był skazany na zatrzymanie się u progu swego przedsięwzięcia
czy przeznaczenia. Nikt w naszych czasach nie uniknie tego przerostu
intelektu, któremu towarzyszy zanik instynktu. Niemożliwa jest już
bezrefleksyjna monumentalność, wspaniałość; przeciwnie, do poziomu
kategorii wznosi się to, interesujące. Sztukę wytwarza jednostka,
sztuka nie wytwarza już jednostki, podobnie jak nie liczy się już
dzieło, lecz poprzedzający je i następujący po nim komentarz. Tym, co
artysta wytwarza najlepszego, są jego idee odnośnie do tego, czego
mógłby był dokonać. Stał się on krytykiem samego siebie, tak jak
pospolitość stała się jego psychologiem. W żadnej epoce
samoświadomość nie była tak bardzo rozwinięta. Z tego
116 Pokusa istnienia

punktu widzeniaRenesans wydaje się barbarzyński, Średniowiecze


prehistoryczne, a nawet ostatnie stulecie zdaje się nieco dziecinne.
Wiemy o sobie niemało — z drugiej ?,imny jesteśmy niczym. Ten
odwet za nasze niedostatki naiwności, świeżości, nadzieje i głupoty;
nasz „zmysł psychologiczny", nasza największa zdobycz, przekształcił
nas w widzów samych siebie. Nasza największa zdobycz? Wziąwszy
pod uwagę naszą niezdolność do metafizyki, niewątpliwie jest on nią,
podobnie jak powieść jest jedynym obdarzonym głębią gatunkiem,
dojakiego jesteśmy zdatni. Jeśli jednak wyjdziemy poza psychologię,
całe nasze „życie wewnętrzne" upodobni się do afektywnej
meteorologii, której zmiany nie zawierają jakiegokolwiek znaczenia.
Bo i po co interesować się kalejdoskopem widm, stadiami pozorów? I
jak po Czasie odnalezionym powoływać się na „ja", jak w dalszym
ciągu możemy jeszcze stawiać na swoje sekrety? To nie Elliot, lecz
Proust jest prorokiem „hallów men", wydrążonych ludzi. Odejmijcie
funkcje pamięci, za pomocą której próbuje się nam dać władzę nad
stawaniem się, a nie pozostanie w nas nic, jak tylko rytm odmierzający
fazy naszego rozkładu. Odtąd odmowa unicestwienia oznacza
niegrzeczność względem siebie. Stan bycia stworzeniem nikogo już nie
urządza. Dowiadujemy się o tym równie dobrze od Prousta, jak i od
Mistrza Eckharta. Z tym pierwszym wkraczamy w rozkoszowanie się
pustką poprzez czas, z tym drugim — poprzez wieczność. F^istka
psychologiczna; pustka metafizyczna. Pierwszy to ukoronowanie
introspekcji; drugi — medytacji. „Ja" stanowi przywilej jedynie tych,
którzy nie dochodzą do kresu samych siebie. Chwila, gdy stajemy u
kresu siebie, to dla mistyka skrajność płodna, lecz zgubna dla pisarza.
Nie wyobrażamy sobie Prousta przeżywającego swe dzieło,
istniejącego dłużej niż wizja stanowiąca jego konkluzję. Z drugiej
strony, uczynił on zbędnym i drażniącym wszelkie poszukiwanie
zmierzające do drobiazgowości psychologicznej . Na dłuższą metę
przerost analizy staje się krępujący i dla powieściopisarza, i dla jego
postaci. Niepodobna w nieskończoność komplikować jakiś charakter
czy sytuacje, w jakie jest uwikłany. Znamy je wszystkie, a w każdym
razie jesteśmy w stanie je odgadnąć.
Poz.a powieścią 117

Jest tylko jedna rzecz gorsza od nudy: to strach przed nudą. I to


właśnie ten strach odczuwam za każdym razem, gdy otwieram jakąś
powieść. Nie mam co począć z życiem bohatera, nie identyfikuję się z
nim, w żaden sposób nie jestem w stanie w nie uwierzyć. Gatunek ten,
roztrwoniwszy swą substancję, nie ma już przedmiotu. Postać umiera,
podobnie intryga. Toteż nie jest nic nie znaczącym faktem, iż
jedynymi godnymi zainteresowania powieściami są te właśnie, w
których, po odprawieniu świata precz, nie dzieje się nic. Nawet autor
wydaje się w nich nieobecny. Rozkosznie nieczytelne, bez ładu i
składu, równie dobrze mogłyby się kończyć po pierwszym zdaniu, jak
liczyć dziesiątki tysięcy stron. Gdy o nich mowa, przychodzi do głowy
pewne pytanie: czy należy w nieskończoność powtarzać to samo
doświadczenie? Napisać jedną powieść bez treści — w porządku, lecz
po co pisać ich dziesięć czy dwadzieścia? Założywszy konieczność
nieobecności, po co mnożyć tę nieobecność i znajdować w tym
upodobanie? Implicytna koncepcja takowych dzieł przeciwstawia
zużywaniu się bytu niewyczerpalną rzeczywistość nicości. Logicznie
rzecz biorąc, bez wartości, koncepcja taka jest jednak afektywnie
prawdziwa. (Mówienie o nicości inaczej niż afektywnie to strata
czasu). Postuluje ona poszukiwanie bez odniesień, doświadczenie
przeżyte wewnątrz niewyczerpanej próżni, próżni doświadczanej i
pomyślanej poprzez wrażenie, podobnie jak paradoksalnie zastygła w
bezruchu dialektyka, dynamizm monotonii i braku. Czyż nie jest to
krążenie w kółko? Rozkosz nie-znaczenia: najwznioślejszy impas.
Posługiwać się trwogą nie po to, by przekształcić nieobecność w
tajemnicę, lecz tajemnicę w nieobecność. Tajemnicę nijaką,
zawieszoną na sobie samej, bez trzeciego wymiaru i niezdolną
wynieść tego, kto ją stworzył, ponad objawienia bez-sensu.
Narracji, która usuwa opowiedziane, przedmiot, odpowiada asceza
intelektu, medytacja bez treści... Umysł zostaje zredukowany do aktu,
poprzez który jest tylko umysłem i niczym więcej. Wszelkie jego
poczynania doprowadzają go do siebie samego, do owego
stacjonarnego rozwoju, który nie pozwala mu uczepić się rzeczy.
Żadnego poznania, żadnego
118 Pokusa istnienia

działania: medytacja bez treści przedstawia apoteozę bezpłodności i


odmowy.
Powieść, Ictóra wychodzi z czasu, porzuca właściwy sobie
wymiar, rezygnuje ze swych funkcji: to heroiczny gest, który
śmiesznie byłoby powtórzyć. Czy mamy prawo wyczerpywać swe
obsesje, wykorzystywać je, bezlitośnie je eksploatować? Niejeden
dzisiejszy powieściopisarz przypomina mi mistyka, który
przekroczyłby Boga. Dotarłszy tam, czyli nigdzie, mistyk nie mógłby
się już modlić, ponieważ zaszedł dalej niż przedmiot jego modlitw.
Dlaczego zatem powieściopisarze, którzy przekroczyli powieść, nadal
ją piszą? Jej zdolność fascynowania jest tak ogromna, że frapuje nawet
tych, którzy dążą do jej unicestwienia. Co lepiej niż ona mogłoby
wyrazić współczesną obsesję historii i psychologii? Jeśli człowiek
wyczerpuje się w swej rzeczywistości czasowej, jest tylko postacią,
tematem powieści i niczym więcej. W sumie, jest naszym bliźnim.
Zresztą powieść byłaby nie do pomyślenia w okresie metafizycznego
rozkwitu: nie sposób wyobrazić jej sobie prosperującej w
Średniowieczu, w Grecji, Indiach czy Chinach epoki klasycznej.
Albowiem doświadczenie metafizyczne, wymykając się chronologii i
modalnościom naszego bytu, żyje w intymności absolutu, do którego
postać winna dążyć, nigdy do niego nie docierając: pod tym jedynym
warunkiem dysponuje przeznaczeniem, które, aby stać się literacko
skuteczne, zakłada niedokończone, a nawet — dodam — świadomie
niedokończone doświadczenie metafizyczne. Dotyczy to bohaterów
Dostojewskiego: niezdolni dostąpić zbawienia, niecierpliwie
oczekujący na upadek, intrygują nas w tej mierze, w jakiej
zachowują/ateywą relację z Bogiem. Świętość to dla nich tylko
pretekst do rozdarcia, suplement chaosu, okrężna droga pozwalająca
im się tym gruntowniej pogrążyć. Nawet gdyby ją posiedli, przestaliby
być postaciami; dążą do niej, aby ją odepchnąć, aby zakosztować
niebezpieczeństwa osunięcia się w siebie. Epileptyczny książę sytuuje
się w centrum intrygi właśnie jako niezrealizowany święty, gdyż
świętość zrealizowana jest sprzeczna ze sztuką powieściową. Co do
Aloszy, bliższego aniołowi niż świętemu, jego czystość nie przywołuje
idei przeznaczenia i trudno powiedzieć, dlaczego
Poz.a powieścią 119

Dostojewski mógł zrobić z niego główną postać dalszego ciągu Braci


Karamazow. Będąc projekcją naszego wstrętu do historii, anioł jest
rafą, jeśli nie wręcz śmiercią narracji. Czy należy stąd wnosić, że
domena narratora nie powinna rozciągać się aż po okres
poprzedzający Upadek? Wydaje mi się to osobliwie prawdziwe w
odniesieniu do powieściopisarza, którego funkcją, zasługą i jedyną
racją bytu jest pastiszowanie piekła.

Nie roszczę sobie prawa do zaszczytu niemożności doczytania do


końca powieści; po prostu buntuję się przeciwko bezczelności,
przeciwko nawykowi, jaki nam narzuciła, i temu, jakie miejsce zajęła
w naszym życiu. Nie ma nic bardziej nieznośnego niż uczestniczenie
w wielogodzinnych dyskusjach o takiej czy innej fikcyjnej postaci.
Proszę mnie dobrze zrozumieć: najbardziej bulwersujące, jeśli nie
największe, książki, które przeczytałem, były powieściami. Nie
przeszkadza mi to wszakże nienawidzić wizji, którą się posługiwały,
lecz jest to nienawiść bez cienia nadziei. Jeśli bowiem aspiruję do
innego świata, obojętne jakiego z wyjątkiem naszego, wiem przecież,
że nigdy do niego nie dotrę. Za każdym razem, gdy próbowałem
postępować wedle zasady wznioślejszej od moich „doświadczeń",
zmuszony byłem stwierdzić, że te ostatnie były dla mnie istotniejsze
od owych szczytnych pryncypiów, że wszelkie zachcianki metafi-
zyczne rozbijały się o moją płochość. Słusznie lub nie, obarczyłem
wreszcie odpowiedzialnością za to cały gatunek literacki,
wyładowałem na nim swoją wściekłość, dostrzegłem w nim
przeszkodę dla samego siebie, przyczynę rozpadu mojego i innych,
manewr czasu dążącego do wślizgnięcia się w naszą substancję i
wreszcie jawny dowód na to, że wieczność zawsze będzie dla nas
tylko słowem i żalem. „Jak wszyscy, jesteś synem powieści" — oto
moje powiedzenie i moja porażka.
Nie ma ataku bez woli wyzwolenia się z jakiegoś zauroczenia albo
ukarania się za nie. Nigdy nie wybaczę sobie, że wewnętrznie bliższy
jestem pierwszemu lepszemu powieściopisarzowi niż najmniej
roztropnemu z mędrców przeszłości. Nie da się
120 Pokusa istnienia

bezkarnie pasjonować banialukami zachodniej cywilizacji, cywilizacji


powieści. Zaciemniona przez literaturę, przyznaje ona pisarzowi
nieomal takie samo prawo do zaufania, jakie przysługiwało mędrcowi
w świecie starożytnym. Wszelako patrycjusz, który kupował sobie
swojego stoika lub epikurejczyka, musiał wznieść się względem swego
niewolnika na poziom nieosiągalny dla współczesnego bourgeois
czytającego „swojego" autora. Odpowiecie mi, że ów mędrzec, o ile
nie był zwykłym szalbierzem, rozprawiał o tematach równie
oklepanych jak przeznaczenie, przyjemność czy ból, na co
oświadczam, że ten rodzaj przeciętności wydaje mi się lepszy od
naszego i że w szarlatanerii, nawet gdy rzecz dotyczy mądrości, więcej
jest praiwdy niż w twórczości powieściowej. Poza tym, jeśli chodzi
0 szarlatanerię, nie zapominajmy o tej jej odmianie, bardziej godnej i
realnej, jaką jest poezja.
Oczywiście nie da się zrobić poezji z byle czego. Nie do
wszystkiego się nadaje. Ma pewne skrupuły i pewien... standard.
Ukradzenie jej tego, co do niej należy, związane jest z pewnym
ryzykiem: nic bardziej niekonsystentnego jak ona, gdy się ją
przeszczepia do dyskursu. Znany jest hybrydowy charakter powieści o
inspiracji romantycznej, symbolistycznej czy surrealistycznej. W
rzeczywistości powieść, uzurpatorka z powołania, nie zawahała się
zawłaszczyć środków typowych dla ruchów zasadniczo poetyckich.
Ten gatunek mieszany właśnie ze względu na swą zdolność do
adaptacji żył i żyje z przemytu i łupiestwa; sprzedawał się też
wszystkim sprawom. Był prostytutką literacką. Nie troszczy się o
żadną przyzwoitość, nie ma takiej intymności, której by nie pogwałcił.
Z tą samą dezynwolturą grzebie w śmietniku, co w świadomości.
Powieściopisarz, którego sztuka zasadza się na podsłuchiwaniu
1 plotkarstwie, przekształca nasze milczenie w komeraże. Nawet gdy
jest mizantropem, pasjonują go ludzie: zagłębia się w nich. Jak
nędznie wygląda wobec mistyków, ich szaleństw, ich „nieludzkości"!
Poza tym Bóg ma mimo wszystko inną klasę. Można zrozumieć, że
zasługuje na to, by się nim zajmować. Nie rozumiem natomiast, jak
można się przywiązać do bytów. Marzę o głębi Ungrund, podłożu
uprzednim względem
Poza powieścią 121'

zepsucia czasu. Jego samotność, wznioślejsza od Bożej, oddzieliłaby


mnie na zawsze od siebie samego, ode mnie podobnych, od języka
miłości, od gadulstwa zrodzonego na gruncie nadmiernej ciekawości
wobec bliźniego. Atakuję powieściopisarza, gdyż obrabiając byle jaką
materię — nas wszystkich — jest i musi być bardziej rozgadany niż
my. Pod jednym względem oddajmy mu wszakże sprawiedliwość: ma
odwagę rozwadniania. Taka jest cena jego płodności, jego mocy. Nie
istnieje żaden talent epicki bez wiedzy o banalności, bez instynktu
nakierowującego na to, co niefundamentalne, zbyteczne i detaliczne.
Całe strony: nagromadzenie nic nie znaczących szczegółów. Jeśli
poemat-rzeka jest aberracją, to powieść-rzeka wpisana była w prawa
rządzące gatunkiem. Słowa, słowa, słowa... bez wątpienia Hamlet
czytał jakąś powieść.
Odbijać życie ze wszelkimi szczegółami, degradować nasze
zdziwienia w anegdoty — cóż za tortura dla umysłu! Powieściopisarz
nie czuje wszakże tego cierpienia, podobnie jak nie odczuwa już
bezsensu i naiwności tego, co „niezwykłe". Gzyż istnieje choć jedno
wydarzenie warte opowiedzenia? Nierozumne pytanie, bo przecież
przeczytałem tyle samo powieści, co ktokolwiek. Pytanie to staje się
jednak sensowne, gdy tylko z naszej świadomości czas uleci i
pozostanie w nas jedynie cisza odrywająca nas od bytów i od owego
rozprzestrzeniania się niepojętego w sferze każdej chwili, poprzez
które definiuje się istnienie.

Sens zaczyna trącić myszką. Nie spoglądamy długo na płótno, którego


intencję łatwo pojąć; nudzi nas rychło utwór muzyczny o łatwym do
odgadnięcia charakterze, o jasno zdefiniowanych konturach; zbyt
jasny, zbyt oczy wisty poemat wydaje się nam... niezrozumiały. Rządy
oczywistości dobiegają kresu: jaka jasna prawda warta jest wyrażenia?
To, co można zakomunikować, nie zasługuje na to, aby się nad tym
zatrzymywać. Czy należy stąd wysnuć wniosek, że powinna nas
zajmować tylko -.tajemnica"? Jest ona przecież wcale nie mniej nudna
niż
122 Pokusa istnienia

oczywistość. Mam na myśli tajemnicę pełną, taką, jaką tworzono aż po


nasze czasy. Nasza tajemnica, czysto formalna, to tylko nadzieja
umysłów rozczarowanych wewnętrznie pustą jasnością i głębią,
zestrojoną z tym etapem sztuki, gdy nie ma już naiwnych, gdy w
literaturze, muzyce i malarstwie jesteśmy współczesnymi wszelkich
stylów. Eklektyzm, nawet jeśli szkodzi inspiracji, poszerza nasz
horyzont, pozwalając nam skorzystać z wszystkich tradycji. Uwalnia
teoretyka, lecz paraliżuje twórcę, przed którym otwiera zbyt rozległe
perspektywy; wszak dzieło powstaje obok wiedzy lub poza nią.
Artysta współczesny chroni się w niejasności, dlatego że nie może już
być nowatorem, odwołując się do tego, co wie. Masa posiadanych
przezeń wiadomości czyni z niego glosatora, pozbawionego złudzeń
Arystarcha. Jeśli chce uchronić swą oryginalność, pozostaje mu tylko
przygoda z niezrozumiałym. Odrzuca zatem oczywistości, jakie
narzuca mu uczona i bezpłodna epoka. Jeśli jest poetą, staje w obliczu
słów, z których każde, w swym pełnoprawnym znaczeniu, nie jest
naznaczone brzemieniem przyszłości; jeśli pragnie, by przeżyły,
będzie musiał złamać ich sens, poszukiwać nieprawomocnych
zastosowań. W Literaturze w ogólności jesteśmy świadkami
kapitulacji Słowa, które, jakkolwiek dziwne by się to wydało, jest
jeszcze bardziej zużyte niż my. Podążajmy przeto po zstępującej linii
jego żywotności, dostosujmy się do poziomu jego przepracowania i
rozkładu, stańmy się towarzyszami jego ostatniej drogi. Ciekawe:
słowo nigdy nie było bardziej swobodne; jego kapitulacja oznacza jego
triumf: wyemancypowane z rzeczywistości i doświadczenia
życiowego, pozwala sobie wreszcie na luksus niewyrażania
czegokolwiek poza dwuznacznością własnej gry. Gatunek, o którym
rozprawiamy, musiał odczuć ową agonię i ów triumf.
Nastanie powieści bez materii zadało śmiertelny cios gatunkowi
powieściowemu. Nie było już fabuły, postaci, intrygi, przyczynowości.
Po wyklęciu przedmiotu i obaleniu zdarzenia trwa jeszcze tylko
pozbawione jutra „ja", które przeżyło samo siebie i wspomina swą
minioną egzystencję; wczepiwszy się w Nieokreślone, roztrząsa je,
przekształca w napięcie, to zaś prowadzi jedynie do samego siebie: to
Poza powieścią 123-

ekstaza na obrzeżach Literatury, pomruk niezdolny omdleć w krzyku,


litania i monolog Pustki, schizofreniczne wezwanie odrzucające echo,
przemiana w wymykającą się skrajność, której nie ściga ani liryzm
inwektywy, ani modlitwy. Zapuszczając się aż po same korzenie
Niejasnego, powieściopisarz staje się archeologiem nieobecności
drążącym pokłady tego, co nie istnieje i co istnieć nie może, drążącym
niepochwytne i rozwijającym je przed naszymi współwinnymi i
zdezorientowanymi spojrzeniami. Bezwiedny mistyk? Z pewnością
nie. Albowiem mistyk, jeśli opisuje trans swojego oczekiwania, to
przecież dotyczy ono przedmiotu, w którym udaje mu się
zakotwiczyć. Jego napięcie kieruje się na zewnątrz siebie samego lub
utrzymuje się bez zmian wewnątrz Boga, gdzie znajduje oparcie i
uzasadnienie. Sprowadzone do samego siebie, bez podłoża
jakiejkolwiek rzeczywistości, byłoby ono wątpliwej jakości lub
intrygowałoby co najwyżej psychologię. Załóżmy jednak, iż owa
podtrzymująca je i przekształcająca rzeczywistość jest ułudą: mistyk
przyznaje to w porywie acedii. Jednakże jego zasoby, automatyzm i
napięcie są tego rodzaju, że zamiast zawierzyć Nieokreślonemu i w
nim się rozpuścić, substancjalizuje je, nadaje mu konsystencję i
oblicze. Wyrzekłszy się swych upadków i przekształciwszy swe noce
w drogę, a nie w hipostazę, wkracza w okolicę, gdzie nie doznaje już
owego najbardziej z wszystkich przykrego wrażenia, że zakazany jest
ci byt, że twój pakt z nim nigdy nie będzie możliwy. A z całego owego
bytu poznasz tylko peryferię, granice: to dlatego jesteś pisarzem. W
swych najlepszych chwilach powieściopisarz przemierza no man's
land rozciągający się między owymi granicami i rubieżami literatury.
Dotarłszy tam, psychologia zostaje unieważniona z braku treści i
przedmiotu, do którego można by ją odnieść, ponieważ znalazła się w
obszarze niedostosowanym do swego zastosowania. Wyobraźcie sobie
powieść, której postaci nie żyłyby już we wzajemnej zależności
względem siebie: Adolf, Iwan Karamazow czy Swann bez partnerów.
Zrozumielibyście wówczas, że dni powieści są policzone i że, nawet
jeśli jeszcze upiera się, by trwać, będzie musiała zadowolić się karierą
trupa.
124 Pokusa istnienia

Bez wątpienia należy pójść jeszcze dalej: pragnąć końca nie tylko
jednego gatunku, lecz także innych, całej sztuki. Pozbawiony
wszystkich swych wybiegów człowiek zdobyłby się na gest w dobrym
guście, ogłaszając swoją niedolę i zawieszając swój rozwój na czas
choćby kilku pokoleń. Zanim powróciłby do niego, musiałby
zregenerować się przez osłupienie, do czego zachęca go cała
współczesna sztuka o tyle, o ile zmierza do samozniszczenia.
Nie oznacza to, że należy uwierzyć w przyszłość metafizyki czy w
jakąkolwiek odmianę przyszłości. Do takiej niedorzeczności nigdy
bym się nie posunął. Tym niemniej wszelki cel kryje w sobie obietnicę
i odsłania horyzont. Gdy w witrynach księgarń nie zobaczymy już
żadnej powieści, uczyniony zostanie jeden krok — może do przodu,
może do tyłu... W każdym razie upadnie cała cywilizacja oparta na
poszukiwaniu błahostek. Utopia? Dywagacja? A może barbarzyństwo?
Nie wiem. Jednak nie mogę się powstrzymać od marzenia o ostatnim
powieściopisarzu.
Gdy pod koniec Średniowiecza epopeja zaczęła chylić się ku
upadkowi, by następnie zaniknąć, współcześni tego schyłku musieli
odczuwać ulgę: z pewnością odetchnęli swobodniej. Gdy wyczerpała
się już mitologia chrześcijańska i rycerska, heroizm pomyślany na
poziomie kosmicznym i boskim ustąpił miejsca tragedii: w Odrodzeniu
człowiek ogarnął własne granice, swe przeznaczenie i stał się samym
sobą do tego stopnia, że aż eksplodował. Potem, nie mogąc na dłuższą
metę znieść ucisku wzniosłości, obniżył swe loty do poziomu
powieści, epopei ery mieszczańskiej, epopei zastępczej.
Przed nami otwiera się wyrwa, którą wypełnią substytuty
filozoficzne, kosmogonie o mglistym symbolizmie, wątpliwej jakości
wizje. Doprowadzi to do poszerzenia umysłu i zawrze w sobie więcej
materii niż zazwyczaj. Pomyślmy o epoce hellenistycznej i o bujnym
rozkwicie sekt gnostyckich: w swej niezaspokojonej ciekawości
Cesarstwo przyswajało nie dające się wzajem pogodzić systemy i,
naturalizując wschodnie bóstwa, ratyfikowało wiele doktryn i
mitologii. Podobnie jak wyczerpana sztuka staje się przepuszczalna dla
form wyrazu, które były jej
Poza powieścią 125

obce, usychający kult pozwala, by zawładnęły nim wszelkie inne. Taki


był sens antycznego synkretyzmu, taki jest również sens synkretyzmu
współczesnego. Nasza pustka, w której nawarstwiają się
niejednorodne sztuki i religie, przyzywa bóstwa skądinąd, albowiem
nasze stały się już zbyt słabe, aby móc jeszcze sprawować nad nami
opiekę. Nie mamy jednak żadnego pożytku z tych bożyszcz
wyspecjalizowanych w innych niebach: pochodząc z naszych braków,
z nieobecności zasady życia, nasza wiedza jest uniwersalnością
powierzchowną, rozproszeniem zapowiadającym nastanie świata
zjednoczonego w prostactwie i okropieństwie. Wiemy, jak w
Starożytności dogmat położył kres fantazjom gnostycyzmu;
odgadujemy, w jakiej pewności zakończy się nasz encyklopedyczny
zamęt. Upadek epoki, w której historia sztuki zastąpiła sztukę, a
historia religii — religię.

Nie bądźmy jednak niepotrzebnie rozgoryczeni: niektóre klęski by


wają płodne. Tak przedstawia się sprawa z upadkiem powieści.
Pozdrówmy go zatem, a nawet oddajmy mu cześć: umocni to naszą
samotność. Odcięci od perspektyw, zamknięci wreszcie w nas samych,
będziemy mogli lepiej się zastanawiać nad naszymi funkcjami i
ograniczeniami, nad bezużytecznością życia, stania się postacią lub
tworzenia postaci. Powieść? Weto przeciwstawione rozpryśnięciu się
naszych pozorów, punkt najbardziej oddalony od naszych
prapoczątków, sztuczność ukrywająca nasze prawdziwe problemy,
ekran stający między naszą pierwotną rzeczywistością i naszymi
fikcjami psychologicznymi. Nigdy dosyć podziwu dla tych, którzy,
narzucając jej negujące ją techniki, atmosferę, która ją unieważnia,
wymogi, które wykraczają poza nią, przyczyniają się do unicestwienia
zarówno jej, jak i naszego czasu, którego jest symbolem, kwintesencją
i grymasem. Wyraża wszystkie jego twarze, zawłaszcza wszelkie
możliwości wyrazu. Tak wielu stosuje ją, chociaż ich natura nijak ich
do tego nie predysponowała. Dzisiaj Kartezjusz prawdopodobnie
byłby powieściopisarzem.
126 Pokusa istnienia

a już z całą pewnością byłby nim Pascal. Gatunek staje się uniwersalny, gdy
uwodzi umysły, które nic do tego nie pociąga. Ironia pragnie jednak, by to
właśnie one działały przeciwko niej: wprowadzają do niej problemy
sprzeczne z jej naturą, różnicują ją, zniekształcają i obciążają ponad miarę,
aż cały jej gmach zaczyna trzeszczeć. Gdy nie ma się na sercu przyszłości
powieści, trzeba się cieszyć, że są filozofowie pragnący ja uprawiać. Za
każdym razem, gdy wślizgują się do Literatury, czynią to, aby wykorzystać
panujące tam zamieszanie lub przyspieszyć jej upadek.

To, że powołaniem literatury jest jej śmierć, jest możliwe a nawet pożądane.
Czemu miałaby służyć farsa naszych pytań, naszych problemów, naszych
obaw? Czy, biorąc pod uwagę to wszystko, nie byłoby lepiej skłaniać się ku
kondycji automatów? Po naszych indywidualnych smutkach, zbyt ciężkich,
nastąpiłyby smutki seryjne, zuniformizowane i łatwe do zniesienia; nie
byłoby już dzieł oryginalnych czy głębokich, nie byłoby intymności, a zatem
i marzeń czy sekretów. Szczęście, nieszczęście straciłyby wszelkie
znaczenie, ponieważ nie miałyby 5^a<^ emanować; każdy z nas byłby
wreszcie idealnie doskonały i nijaki: byłby nikim. Dotarłszy do zmierzchu,
do ostatnich dni Losu... kontemplujmy dryfujących bogów: byli nas,
biednych, warci. Być może przeżyjemy ich, być może powrócą,
pomniejszeni, w przebraniu, ukradkiem. W trosce o sprawiedliwość
uznajmy, że jeśli nawet stawali między nami a prawdą, teraz, gdy odchodzą,
nie jesteśmy jej bliżej niż w czasie, gdy wzbraniali nam na nią spoglądać lub
się do niej zbliżać. Równie nieszczęśni jak oni, w dalszym ciągu uprawiamy
fikcję i naturalnie zastępujemy jedno złudzenie drugim: nasze najwyższe
pewniki to tylko funkcjonujące kłamstwa...
Jakkolwiek by się sprawa nie przedstawiała, materia literatury coraz
bardziej wątleje, zaś bardziej ograniczona materia powieści zanika na
naszych oczach. Czy rzeczywiście umarła, czy jest jedynie śnuertelnie
chora? Brak kompetencji nie pozwala mi

ii
Po7.a powieścią 127

O tym zadecydować. Po tym, jak utrzymywałem, że jest skończona,


opadają mnie wyrzuty sumienia: a gdyby tak jeszcze żyła? W tym
wypadku zadaniem innych, bardziej kompetentnych, będzie dokładne
ustalenie stadium jej agonii.
o OBCOWANIU Z MISTYKAMI

Nic bardziej irytującego od owych dzieł, w których koordynuje się


bujne idee umysłu zmierzającego do wszystkiego z wyjątkiem
systemu. Czemu służy nadawanie pozorów spójności dziełom
Nietzschego pod pretekstem, że krążą wokół centralnego motywu?
Nietzsche jest sumą postaw i pomniejszaniem go byłoby doszukiwanie
się w nim woli ładu, troski o jedność. Ten więzień swoich humorów
rejestrował ich odmiany. W jego filozofii, będącej medytacją o
kaprysach, erudyci niesłusznie pragną odkryć elementy stałe, które ona
odrzuca.
Obsesja systemu nie jest mniej podejrzana, gdy odnosi się do
mistyków. Mniejsza jeszcze o Mistrza Eckharta, który przejawiał
troskę o dyscyplinowanie swego umysłu: czyż nie był kaznodzieją?
Kazanie, nawet najbardziej natchnione, podobne jest do wykładu,
eksponuje jakąś tezę i usiłuje udowodnić jej zasadność. Ale co rzec o
Aniele Ślązaku, którego dwuwiersze do woli sobie zaprzeczają i mają
tylko jeden wspólny temat: Boga przedstawionego pod tyloma
postaciami, że niepodobna ustalić, która z nich jest prawdziwa?
Cherubowy wędrowiec, ciąg niemożliwych do pogodzenia ze sobą
wypowiedzi, obdarzony olbrzymią wspaniałością zamętu, wyraża
jedynie czysto subiektywne stany swego autora: dopatrywać się w tym
jedności, systemu, to zniszczyć jego uwodzicielski powab. W swym
dziele Anioł Ślązak zajmuje się nie tyle Bogiem, ile raczej swoim
Bogiem. Wynika stąd masa poetyckich niedorzeczności, które
powinny skłonić do rejterady erudy tę i przerazić teologa. Nic takiego
się nie dzieje. Jeden i drugi starają się uporządkować te wypowiedzi,
uprościć je, wydobyć z nich
ł » TT i"
130 Pokusa istnienia

Ścisłą myśl. Jako maniacy dokładności pragną dowiedzieć się, co autor


sądził o wieczności i o śmierci. A co o nich sądził? Nieistotne. Są to
jego doświadczenia, osobiste i absolutne. Jeśli zaś chodzi o jego Boga,
zawsze niedokończonego, zawsze niedoskonałego i zmiennego,
zapisuje go takim, jakim objawia mu się w poszczególnych chwilach,
wyrażając jego stawanie się myślą nie mniej niedoskonałą i zmienną.
Nie ufajmy temu, co definitywne, odwracajmy się od tych, którzy
twierdzą, iż posiedli dokładny ogląd czegokolwiek. Oznaką braku
uczciwości i poczucia humoru byłoby, gdybyśmy dziwili się, że w
jednym dystychu Anioł Ślązak opisuje śmierć jako zło, w innym zaś
jako dobro. Ponieważ nawet śmierć staje się w nas, rozpatrujmy jej
etapy, metamorfozy; wciśnięcie jej wjedną formułę oznacza jej
zatrzymanie, zubożenie, sabotowanie.
Mistyk nie przeżywa swych ekstaz ani obrzydzeti w granicach
definicji: nie pretenduje do zaspokojenia wymogów myśli, lecz swych
wrażeń, zaś do wrażenia zmierza bardziej niż poeta, ponieważ to dzięki
niemu może dotrzeć w pobliże Boga.
Nie ma dwóch identycznych dreszczy, które dałoby się do woli
odtwarzać: to samo słownictwo kryje w istocie wiele rozbieżnych
doświadczeń. Istnieje tysiąc percepcji nicości i jedno słowo, aby ją
wyrazić: niedostatek dyskursu sprawia, że świat jest pojmowalny... U
Anioła Ślązaka odstęp między jednym dystychem i drugim zostaje
złagodzony, jeśli nie wręcz zniesiony, przez potoczny obraz tych
samych powracających słów, przez owo ubóstwo języka sprawiające,
że swą indywidualność tracą zarówno westchnienia, jak obrzydzenia i
ekstazy. Od tego momentu mistyk wynaturza swe doświadczenie,
wyrażając je prawie w taki sam sposób, w jaki erudyta wynaturza
mistyka, komentując go.

Nie rozumie mistyki ten, kto sądzi, że wynika ona z osłabienia


instynktów, ze zdegenerowanej krwi. Ludwik z Leonu czy św. Jan od
Krzyża są ukoronowaniem epoki wielkich przedsięwzięć i w
konieczny sposób byli współcześni Konkwiście.
o obcowaniu z mistykami 131

Bynajmniej nie byli słabeuszami — walczyli za swą wiarę,


atakowali Boga od czoła, zawłaszczyli niebo. Ich uwielbienie dla
bezwolności, dla słodyczy i bierności zabezpieczało ich przed owym
zaledwie znośnym napięciem, przed nadmierną histerią, z której
wynikała ich nietolerancja, ich prozelityzm, ich władza nad tym i
tamtym światem. Aby odgadnąć, kim byli, wyobraźmy sobie
Ferdynanda Corteza pośród niewidzialnej geografii.
Mistycy niemieccy w takim samym stopniu byli zdobywcami. Ich
skłonność do herezji, do osobistej afirmacji, do protestu, wyrażała na
planie duchowym wolę całego narodu do indywidualizacji. Takie było
znaczenie Reformacji, która nadała Niemcom sens historyczny. W
szczytowym okresie Średniowiecza Eckhart wychodzi poza tradycję i
podąża własną drogą: jego żywotność zapowiada witalność Lutra.
Wskazuje także kierunek myśli niemieckiej, wyjątkową pozycję
zapewnia mu jednak to, iż będąc ojcem paradoksu w materii religijnej,
był pierwszym, który nadał kształt intelektualnego dramatu relacjom
człowieka z Bogiem. Napięcie to wyjątkowo odpowiadało epoce, w
której cały lud był w stanie fermentu i poszukiwał tożsamości.
W mistykach było coś rycerskiego. Nosząc tajemną zbroję,
nieujarzmieni nawet w swej pasji torturowania samych siebie, mieli w
sobie dumę jęczenia, zarażali, rozpłomieniali swym szaleństwem
innych. Suzo do tego stopnia umiał urozmaicać swe umartwienia, iż w
niczym nie ustępuje najskrajniejszym anachoretom. Duch rycerski,
zwrócony ku bezczasowemu, utrwala w nich umiłowanie przygody.
Albowiem mistyka jest przygodą, to przygoda wertykalna: zapuszcza
się jak najwyżej i opanowuje inną formę przestrzeni. Odróżnia ją to od
tych doktryn dekadencji, których właściwością jest, iż płyną wprost ze
źródła, że pochodzą skądinąd, j ak te, co zostały przeszczepione do
Rzymu ze Wschodu. Dlatego nie odpowiadały upodobaniu do
marazmu cywilizacji niezdolnej do stworzenia nowej religii lub
przyjęcia za własne wspaniałości mitologii. Podobnie przedstawia się
sprawa z dzisiejszymi mistykami, z ich absolutem importowanym na
użytek słabych i rozczarowanych.
132 Pokusa istnienia

Pobożność, to bezczelne westchnienie stworzenia, jest


nieodłącznie związana z energią i wigorem. Mimo swych idyllicznych
pozorów, Port-Royal był wyrazem niezwykle płodnej duchowości.
Francja przeżyła wówczas ostatni moment skupienia wewnętrznego.
Później nadmiar i silę odnaleźć mogła już tylko w laickości: wywołała
Rewolucję; cóż innego mogła uczynić po rządach przesłodzonego
katolicyzmu? Utraciwszy pokusę herezji, wyzbyła się inspiracji
religijnej.
Niepokorni z powołania, nieokiełznani w swych modłach,
mistycy, drżąc, igrają z niebem. Kościół zepchnął ich do rangi
żebraków nadprzyrodzonego, aby — nudnie ucywilizowani — mogli
służyć za „przykład". Wiemy jednak, że zarówno w swym życiu, jak w
swych pismach, byh oni zjawiskami przyrody i że nie mogło
przydarzyć się im nic gorszego, jak wpaść w ręce księży. Naszą
powinnością jest ich stamtąd wyrwać: tylko za tę cenę chrześcijaństwo
będzie mogło jeszcze zawierać szczyptę trwania.
Gdy nazywam ich „zjawiskami przyrody", nie uważam wcale, by
byli kwitnącego „zdrowia". Wiadomo, że byli chorzy. Jednakże
choroba oddziaływała na nich jak bodziec, jak czynnik zachęcający do
porzucenia umiaru. Tym samym mierzyli w inny rodzaj żywotności
niż nasz. Piotrowi z Alcantary udawało się sypiać nie dłużej niż
godzinę na dobę: czy to nie oznaka siły? A wszyscy oni byli silni,
ponieważ wyniszczali swe ciała po to tylko, by wycisnąć z nich
dodatkową moc. Uważa się ich za łagodnych, a tymczasem nie ma
twardszych istot. Co nam proponują? Cnoty niezrównoważenia.
Zachłanni na wszelkiego rodzaju rany, zahipnotyzowani tym, co
niezwykłe, wyruszyli na podbój jedynej fikcji wartej tego zachodu;
Bóg zawdzięcza im wszystko: swą chwałę, tajemnicę i swą wieczność.
Użyczają istnienia niepojętemu, siłą ożywiają Nic: w jaki sposób
słodycz mogłaby się zdobyć na taki wyczyn?
W przeciwieństwie do abstrakcyjnej i fałszywej nicości filozofów,
ich nicość błyszczy pełną krasą: to rozkosz poza światem, wzniesienie
trwania, świetlista anihilacja poza opłotkami myśli. Więcej potrzeba
siły i zuchwałości, aby się ubóstwić, unicestwić, aby się odnaleźć,
zatracić we własnej jasności, niż
o obcowaniu z mistykami 133

W wypadku innych naszych czynów. Do ekstazy — granicznego stanu


wrażenia, spełnienia się poprzez ruinę świadomości — zdolni są
jedynie ci, którzy, zapuszczając się poza siebie samych, zastępują
bylejakie złudzenie fundujące ich życie złudzeniem innym,
najwyższym, w którym wszystko jest rozstrzygnięte i przekroczone.
Tam umysł jest zawieszony, refleksja zniesiona, a wraz z nią logika
zamętu. Gdybyśmy mogli na podobieństwo mistyków przejść obok
oczywistości i wynikającego z nich impasu, stać się błędem
olśnionym, boskim, gdybyśmy mogli, jak oni, wspiąć się ku
prawdziwej nicości! Z jaką zręcznością odgraniczają Boga, łupią go,
odzierają z atrybutów, w które się zaopatrują, aby go... odtworzyć! Nic
nie oprze się kipieli ich szaleństwa, ekspansyw-ności ich duszy
bezustannie wytwarzającej inne niebo, inną ziemię. Wszystko, czego
się tkną, nabiera koloru bytu. Pojąwszy niedogodność widzenia i
pozostawiania rzeczy takimi, jakimi są, starali sieje ze wszystkich sił
wynaturzyć. To błąd optyczny, któremu wszyscy mistycy poświęcają
wiele troski. Żaden ślad rzeczywistości — wiedzą o tym — nie
pozostaje po przejściu, po zniszczeniach wyrządzonych przez
przytomną świadomość. Niczego nie ma — oto ich punkt wyjścia, taka
jest oczywistość, którą udało im się przezwyciężyć, odepchnąć, aby
dojść do stwierdzenia: wszystko jest. Dopóki nie przejdziemy drogi,
która doprowadziła ich do równie zaskakującej konkluzji, nigdy nie
będziemy z nimi na równej stopie.

Już w Średniowieczu niektóre umysły, znużone powtarzaniem tych


samych tematów, tych samych wyrażeń, aby odnowić swą pobożność i
wyzwolić ją z oficjalnej terminologii, musiały odwoływać się do
paradoksu, do uwodzicielskiej formuły, już to brutalnej, już to wy
cieniowanej. Czynił tak Mistrz Eckhart. Pomimo swej niewątpliwej
ścisłości i troski o spójność, za bardzo był pisarzem, aby nie wydać się
podejrzanym Teologii: swemu stylowi, bardziej niż swym ideom,
zawdzięcza zaszczyt oskarżenia o herezję. Gdy w jego traktatach i
kazaniach
134 Pokusa istnienia

analizuje się inkryminowane fragmenty, opada człowieka zdumienie


przebijającą z nich troską o poprawność wysłowienia; odsłaniają one
genialny aspekt jego wiary. Jak każdy heretyk, zgrzeszył formą.
Przeciwniczka języka, ortodoksja religijna lub polityczna, postuluje
ekspresję konwencjonalną. To, że prawie wszyscy mistycy mieli
zatargi z Kościołem, wynika z faktu, iż zgrzeszyli talentem, on
bowiem nie wymaga żadnego podporządkowania się stylowi, żądając
jedynie posłuszeństwa. W imię skostniałego słowa kazał wznieść
stosy. Aby ich uniknąć, heretyk mógł jedynie zmienić formuły,
wyrażać swe poglądy w innych, uświęconych terminach. Zapewne
Inkwizycja nigdy by nie powstała, gdyby katolicyzm miał więcej
wyrozumiałości i zrozumienia dla żywego języka, dla jego odstępstw,
rozmaitości i inwencji. Gdy paradoks jest na cenzurowanym,
męczeństwa da się uniknąć tylko za pomocą milczenia lub banałów.
Także inne przyczyny doprowadziły do uczynienia z mistyka
heretyka. Nie tylko nie zgadza się on na to, by zewnętrzny autorytet
regulował jego stosunki z Bogiem, lecz nie znosi również ingerencji
płynącej z góry: ledwie toleruje Jezusa. Bynajmniej niełatwy w
obcowaniu, niekiedy musi wszakże iść na kompromis, mamrotać
zalecane modlitwy, nie mogąc zawsze improwizować nowych.
Wybaczmy mu tę słabość. Być może ustępuje tylko po to, by wykazać,
że potrafi zniżyć się do poziomu pospolitości i stosować język plebsu,
być może również dlatego, by udowodnić nam, iż nieobca jest mu
pokusa pokory. Wiemy jednak, że zbyt często jej nie ulega, że lubi
wnosić do swych modlitw innowacje, że wymyśla swe nowinki na
kolanach, co jest jego sposobem na zerwanie z Bogiem gminu.
Ożywia i rehabilituje wiarę, zagraża jej i podkopuje ją jak
intymny, opatrznościowy przeciwnik. Gdyby nie on, dotknąłby ją
uwiąd. Teraz można odgadnąć, dlaczego chrześcijaństwo umiera i
dlaczego Kościół, pozbawiony apologetów i krytyków, nie ma już
kogo chwalić ani prześladować. Z braku heretyków chętnie
zrezygnowałby z wymogu posłuszeństwa, gdyby między wiernymi
pojawił się jakiś człek egzaltowany, który, ośmielając się zaatakować
Kościół, traktując go serio, napełniając go
o obcowaniu z. mistykami 135

jakąkolwiek nadzieją, dałby mu powód do bicia na alarm. Chronić tyle


bożyszcz i nie dostrzegać na horyzoncie żadnego ikonoklasty!
Wierzący nie rywalizująjuż między sobą, podobnie niewierzący: nie
ma nikogo, kto chciałby przybiec pierwszy do mety w biegu po
zbawienie lub potępienie...
Fakt zastanawiający: dwaj najwięksi poeci współcześni, Szekspir i
Hölderlin, przeszli obok chrześcijaństwa. Gdyby dali mu się uwieść,
stworzyliby na jego bazie swą prywatną mitologię. Kościół spotkałoby
zaś szczęście posiadania w swych szeregach dwóch kolejnych
herezjarchów. Nie racząc przeciwstawić się Krzyżowi, a jeszcze mniej
wydźwignąć go na swe wyżyny, ten pierwszy w ogóle pominął
bogów, ten drugi zaś wskrzesił greckich. Pierwszy wzniósł się ponad
modlitwę, drugi przywoływał niebo, wiedząc, iż jest bezsilne, gdyż
umiłował je martwe: pierwszy jest prekursorem naszej obojętności,
drugi — naszych żali.

Samotnik, będąc na swój sposób wojownikiem, odczuwa potrzebę


zaludnienia samotności rzeczywistymi bądź wyimaginowanymi
przeciwnikami. Jeśli jest wierzący, zapełnia ją demonami, co do
realności których często nie ma żadnych złudzeń. Bez nich popadłby
w pospolitość i ucierpiałoby na tym jego życie duchowe. Jakob
Boehme słusznie nazwał diabła „kucharzem natury", mistrzem,
którego sztuka sprawia, że ma się ochotę na wszystko. Sam Bóg
wysuwając zasadę niezbędności Nieprzyjaciela, przyznawał, że nie
może się obejść bez walki, atakowania i bycia atakowanym.
Ponieważ mistyk najczęściej wymyśla sobie przeciwników,
wynika stąd, że jego myśl głosi istnienie innych z wyrachowania, w
sposób sztuczny: to strategia bez konsekwencji. Jego myśl sprowadza
się ostatecznie do polemiki z samym sobą: pragnie być tłumem,
chociażby wytwarzając sobie codziennie inne twarze, mnożąc oblicza,
w czym upodabnia się do swego stwórcy, którego kabotyństwo
kultywuje.
136 Pokusa ismiema

Zjawisku mistyki brak ciągłości: laristyka rozwija się, osiąga


apogeum, potem degeneruje się i kończy jako karykatura samej siebie.
Tak było w epoce ożywienia religijnego w Hiszpanii, we Flandrii czy
w Niemczech. Jeśli w sztuce epigon może zdobyć powodzenie, nie ma
nic bardziej żałosnego, jak drugorzędny mistyk, pasożyt wzniosłości,
plagiaior ekstaz. Można się bawić w poezję, a nawet stwarzać
złudzenie oryginalności: wystarczy zgłębić tajniki warsztatu. Te
sekrety nie liczą się zupełnie w oczach mistyka, dla którego sztuka jest
tylko środkiem. Ponieważ nie zależy mu na poklasku szerokiej
pubhczności, ponieważ pragnie być czytany gdzie indziej, zwraca się
do stosunkowo ograniczonego kręgu odbiorców, dość wybrednego i
wymagającego odeń dużo więcej jak tylko talentu czy geniuszu. Czym
się zajmuje? Poszukiwaniem tego, co się wymyka lub co przetrwało
po załamaniu się jego doświadczeń: osadu ponadczasowości ukrytego
pod wibracjami „ja". Używa swych zmysłów, by wejść w kontakt z
niezniszczalnym, w przeciwieństwie do poety, który stosuje je do
wejścia w kontakt z tymczasowym; pierwszy zatraca się prawie
cieleśnie w najwyższym (mistyka: fizjologia esencji), drugi rozkoszuje
się na powierzchni siebie samego. Dwóch amatorów rozkoszy na
dwóch różnych poziomach. Zasmakowawszy w pozorach, poeta nie
może zapomnieć ich smaku; to mistyk, który, nie mogąc wznieść się
ku rozkoszy ciszy, zadowala się rozkoszą słowa. To gaduła szlachetnie
urodzony, gaduła wyższego rzędu.

Gdy czyta się objawienia Małgorzaty Ebner, gdy śledzi się jej kryzysy,
jej wspaniałe piekło, ogarnia człowieka zazdrość. Całymi dniami nie
była w stanie otworzyć ust; kiedy w końcu jej się to udawało,
wydawała z siebie krzyki wywołujące w klasztorze poruszenie i
panikę. A co powiedzieć o Angeli di Foligno? Lepiej zrobimy, oddając
głos jej samej:
o obcowaniu 7. mistykami 137

W Otchłani, w którą spadłam, kontempluję bezmiar mych


nieprawości, nieskutecznie poszukuję sposobu, by odsłonić je i
ujawnić światu, chciałabym kroczyć naga przez miasta i place z
mięsiwem i rybami zawieszonymi u szyi, wołając: „Oto
stworzenie nikczemne!".

Obdarzeni temperamentem sangwinistycznym, lubujący się w


skrajnościach poniżenia i czystości, w zawrocie głowy wyżyn i
niskości, święci nigdy nie zadowalają się naszym rozumowaniem ani
naszymi tchórzostwami. Upatrywać w nich osobników pogrążonych w
medytacji — ależ nic bardziej mylnego! Są zbyt rozkiełznani, zbyt
krwiożerczy, aby móc się zatrzymać w medytacji (która zakłada
samokontrolę, a zatem pospolitość krwi); rzecz w tym, że ponieważ
dążą do zejścia aż do fundamentów rzeczy, metoda, która ich tam
prowadzi, nie może być „refleksyjna". Bez nijakich hamulców, bez
śladu jakiegokolwiek stoicyzmu w swych gestach i słowach, pewni, że
wszystko im wolno, obnoszą się ze swą niedyskrecją po sercach, w
których sieją zamęt, albowiem brzydzą się spokojem i nie ścierpią
widoku duszy, której się powiodło. Już woleliby skończyć w piekle,
niż zaakceptować się. Posłuchajmy raz jeszcze Angeli di Foligno:

Gdyby wszyscy mędrcy świata i wszyscy święci z raju obdarzyli


mnie swymi pocieszeniami i obietnicami, a sam Bóg swymi
darami, to gdyby mnie nie zmienił, gdyby — zamiast
wyświadczać mi dobro — nie rozpoczął w głębi mnie przemiany,
i mędrcy, i święci, i Bóg ponad wszelkie wyobrażenie
powiększyliby moją rozpacz, moją wściekłość, mój smutek i me
zaślepienie.

Czyż wobec tych deklaracji i tych wymogów nie powinniśmy porzucić


najostatniejszych resztek naszego zdrowego rozsądku i jak
barbarzyńcy rzucić się ku „ciemnościom światła"? Jak możemy się na
to porwać — my, przykuci do kalectwa skromności? Nasza krew jest
zbyt letnia, nasze apetyty są zbyt okiełznane. Nie ma żadnej
możliwości, aby przekroczyć samego
138 Pokusa istnienia

siebie. Nawet nasze szaleństwo jest zbyt letnie. Obalić przegrody


umysłu, wstrząsnąć nim, pragnąć jego zniszczenia — oto źródło
nowego! W swym obecnym stanie wzdraga się on przed
niewidzialnym i dostrzega to tylko, o czym juź wie. Jeśli ma się
otworzyć na prawdziwą wiedzę, musi się rozprzestrzenić, przekroczyć
granice, przejść przez orgie unicestwienia. Ignorancja nie byłaby
naszym losem, gdybyśmy ośmielili się wznieść ponad nasze pewniki i
ową skromność, która, nie pozwalając nam dokonywać cudów,
sprawia, że grzęźniemy w nas samych. Oby była w nas pycha
świętych!
Czuwają i modlą się po to, żeby wyciągnąć od Boga tajemnicę
jego mocy. Perfidne są supliki tych buntowników, wokół których
podoba się krążyć demonowi. Zręczni, od niego również wykradają
tajemnicę, zmuszając go, by dla nich pracował. Umieją wyciągnąć
korzyść ze złej zasady, która w nich mieszka. Ci z nich, którzy się
załamują, czynią to z niejakim upodobaniem: upadają nie jako ofiary,
lecz jako wspólnicy Diabła. Zbawieni czy potępieni, wszyscy oni
noszą piętno nie-człowieczeństwa, wszyscy mają wstręt do
ograniczania swoich przedsięwzięć. Gdy rezygnują, ich rezygnacja jest
całkowita. Lecz zamiast być z tego powodu pomniejszeni i osłabieni,
stają się mocarniejsi od nas, którzy zachowujemy dobra przez nich
porzucone. Ci giganci o rażonej gromem duszy i strzaskanym ciele
przerażają nas. Kiedy się im przypatrujemy, ogarnia nas wstyd, że
jesteśmy tylko ludźmi — kiedy oni przypatrują się nam, odgadujemy
w ich słowach litość, jaką napawa ich nasza miernota: „Biedne
stworzenia, które nie macie odwagi stać się wyjątkowymi, stać się
potworami". Zdecydowanie, Diabeł pracuje na ich konto i nie jest obcy
ich aureoli. Co za upokorzenie —paktowaliśmy z nim na próżno!

Będąc niszczycielem w służbie życia, demonem zwróconym ku dobru,


święty jest wielkim mistrzem wysiłku skierowanego przeciwko sobie.
Aby przezwyciężyć swoje skłonności, jak
o obcowaniu z mistykami 139

również dlatego, że lęka się siebie samego, ogranicza się do dobra i,


wyobrażając sobie, iż ma sobie podobnych i obowiązki względem
nich, narzuca sobie wyczerpujący wysiłek litości. Cierpi i lubi
cierpieć, lecz u kresu swych męczarni czyni sobie z istot zabawkę,
przebiega przyszłość, czyta w myślach bliźniego, leczy nieuleczalnie
chorych, bezkarnie gwałci prawa natury. To właśnie chcąc zdobyć
ową wolność i moc, modlił się i opierał pokusom. Świadom jest, że
przyjemność odpręża, stępia wrażliwość: gdyby jej uległ, nie mógłby
już ani osiągnąć, ani nawet dążyć do nadzwyczajnego, osłabłaby jego
siła, zbladłyby właściwości: jego pragnienia zostałyby pozbawione
energii, a jego ambicja straciłaby motyw. Pragnie satysfakcji innego
rzędu i jak gdyby przykładnej rozkoszy — zrównania się z Bogiem.
Jego wstręt do zmysłów jest wykalkulowany, interesowny. Tłumi je i
odrzuca, wiedząc jednocześnie, że odnajdzie je, przekształcone, gdzie
indziej.
Odkąd dąży do zastąpienia bóstwa, pragnie nadać temu dążeniu
wartość: tak wielki cel usprawiedliwia wszelkie środki.
Przeświadczony, że wieczność jest apanażem umęczonego ciała,
poszukiwać będzie wszelkich rodzajów cierpienia, będzie zwalczał
błogostan, pomny na unicestwienie, oczekiwać będzie zbawienia i
triumfu. Gdyby żył zgodnie ze swą naturą, sczezłby, lecz ponieważ
maltretuje swą żywotność, podnosi się. Ta, zbyt długo niszczona,
poddaje się, on zaś, przerażający w swym cierpieniu, zwraca się ku
niebu, aby usunąć z niego uzurpatora. Taką łaskę, przypadającą w
udziale tym, którzy poprzez swój ból zgłębili tajemnicę Stworzenia,
spotyka się jedynie w epokach, w których zdrowie utożsamiane jest z
niełaską.

Wszelki stan natchniony wyrasta ze świadomie pielęgnowanego


niedożywienia. Świętość — bezustanne natchnienie — to sztuka
doprowadzania się do stanu śmierci głodowej... bez umierania, to
wyzwanie rzucone trzewiom i jak gdyby demonstrowanie
nieprzystawalności ekstazy i trawienia. Syta ludzkość wytwarza
sceptyków, nigdy świętych. Absolut? To
140 Pokusa istnienia

kwestia diety. Bez prawie całkowitego odstawienia żywności nie


zapłonie żaden „żar wewnętrzny", żaden płomień. Zadajmy gwałt
apetytowi: nasze narządy zaczną płonąć, naszą materię zacznie trawić
pożar. Ktokolwiek je do syta, jest ducłiowo potępiony.
Ożywianym dzikimi impulsami świętym udało się zapanować nad
swymi narządami, azatem sekretnie je zachować. Wiedzieli, że
dobroczynność czerpie siłę z naszych dramatów fizjologicznych, że
aby dotrzeć do bytów, muszą wypowiedzieć wojnę ciału, skazić je,
umęczyć, podporządkować. Każdy z nich przypomina agresora, który
— nagle nawrócony na miłość — zacząłby się potem nienawidzić. A
oni potrafili znienawidzić się do cna, lecz wyczerpawszy już tę
nienawiść do siebie, stawali się wolni, wyzwoleni z wszelkich pęt:
asceza odsłoniła przed nimi sens, użyteczność destrukcji, preludium do
czystości i do wyzwolenia. Teraz objawiają nam, przez jakie męki
musimy przejść, jeżeli my również pragniemy zdobyć wolność.
Niezależnie od poziomu, na jakim przebiega nasze życie, będzie
ono nasze tylko proporcjonalnie do tego, ile wysiłku włożyliśmy w
przełamywanie jego pozornych form. Z pomocą pospiesza nam w tym
nuda, rozpacz, nawet abulia, lecz pod warunkiem, iż staną się
doświadczeniem pełnym, że będziemy je przeżywać do momentu, gdy
— ryzykując, że im ulegniemy —podniesiemy się i przekształcimy je
w czynniki wspomagające naszą żywotność. Cóż bardziej płodnego niż
katastrofa dla tego, kto umie jej pragnąć? Albowiem to nie cierpienie
wyzwala, lecz pragnienie cierpienia.

Jak tu się naśmiewać z histerii Średniowiecza? W swojej celi


wzdychałeś lub wyłeś: inni cię czcili... Z powodu swych zaburzeń nie
szedłeś do psychiatry. Ze strachu przed wyleczeniem się z nich
pobudzałeś je, przejawy zdrowia natomiast ukrywałeś jak coś
wstydliwego, jak przywarę. Choroba była ucieczką wszystkich,
wielkim lekarstwem. Odtąd, popadłszy w niełaskę, zbojkotowana,
nadal panuje, lecz nikt jej nie kocha ani nie
o obcowaniu z mistykami 141

pożąda. Zachorowawszy, nie wiemy, co począć z naszą przypadłością.


Wiele naszych szaleństw na zawsze pozostanie bez zatrudnienia.
Istnieją inne histerie nie mniej godne podziwu, te, z których
emanują hymny do Słońca, do Bytu, do Nieznanego. Jutrzenka Egiptu,
Grecji, frenezja mitologii, akcenty w pierwszym kontakcie z
żywiołami! Umiejscowieni na kompletnych antypodach, niezdolni
jesteśmy wibrować w rytm widowiska początków: zamiast rytmicznie
podskakiwać, nasze pytania snują się w trywialności konceptu lub
wykrzywiają się w szyderstwie naszych systemów. Gdzie nasza
hymniczna czułość, upojenie naszych początków, jutrzenka naszych
osłupień? Rzućmy się do stóp Pytii, powróćmy do naszych
pradawnych transów: filozofii 7e(i3'n>'c/! momentów, jedynej
filozofii.

Gdy przestaniemy odnosić nasze tajemne życie do Boga, będziemy


mogli wznieść się ku ekstazom równie skutecznym, jak te mistyków, i
zwyciężyć na tym świecie, nie odwołując się do zaświatów. Gdyby
jednak obsesja innego świata miała nas prześladować, moglibyśmy
zbudować, rzutować jakiś okolicznościowy świat, choćby po to, by
zaspokoić naszą potrzebę niewidzialnego. Liczą się nasze wrażenia,
ich intensywność i zalety, podobnie jak nasza zdolność rzucania się w
obłęd sakralny. W nieznanym będziemy mogli zajść równie daleko,
jak święci, nie odwołując się do ich środków. Wystarczy, byśmy
nakłonili rozum do długiego milczenia. Wydanym samym sobie, nic
już nie przeszkodzi nam osiągnąć rozkosznego zawieszenia
wszystkich naszych właściwości. Ten, kto choćby przelotnie poznał te
stany, wie, iż nasze poruszenia tracą w nich swój zwyczajny sens:
wznosimy się ku otchłani, zstępujemy ku niebu. Gdzie jesteśmy? To
bezprzedmiotowe pytanie: nie mamy już miejsca...
WŚCIEKŁOŚCI I REZYGNACJE

Kariera słów

Aby przekonać się, że historia idei jest tylko pochodem słów


przekształconych w absoluty, wystarczy dokonać przeglądu wydarzeń
filozoficznych ostatniego stulecia.
Znany jest sukces „nauki" w epoce pozytywizmu. Ten, kto się na
nią powoływał, mógł — przez nikogo nie niepokojony — dopuszczać
się największych ekstrawagancji: wszystko było mu dozwolone, jeśli
tylko przywoływał „ścisłość" czy „doświadczenie". Niedługo potem
pojawiły się Materia i Energia: prestiż ich majuskuł nie przetrwał
długo. Ich kosztem ekspandowała niedyskretna, podstępna Ewolucja.
Ten uczony synonim „postępu", optymistyczna podróbka
przeznaczenia, głosiła zamiar wyeliminowania wszelkiej tajemnicy i
zapanowania nad inteligencją: wytworzyła swój prawdziwy kult
porównywalny do tego, którym otaczano „lud". Chociaż miała
szczęście przetrwać modę na siebie, nie budzi już wszak lirycznego
uniesienia: ten, kto ją sławi, kompromituje się lub uchodzi za
wstecznika.
Mniej więcej na początku wieku ufność w koncepty została
podważona. Skorzystać na tym miała Intuicja wraz ze swą świtą:
trwaniem, porywem i życiem, co sprawiło, że na pewien czas przejęła
berło. Potem zaistniała potrzeba czegoś nowego: nadeszła kolej na
Egzystencję, magiczne słowo, które podnieciło specjalistów i
dyletantów. Wreszcie znaleziono klucz. I już nie było się jednostką,
lecz Egzystentem.
Kto sporządzi słownik pojęć w zależności od epoki, katalog mód
filozoficznych? Przedsięwzięcie to ukazałoby nam, że
144 Pokusa istnienia

każdy system istnieje poprzez swą terminologię, że zużywa się zawsze


poprzez formę. Jakiś myśliciel interesowałby nas jeszcze, lecz
rezygnujemy z ponownego odczytania jego dzieł, gdyż nie możemy
znieść aparatu słownego, w jaki przyobleczone są jego myśli.
Zapożyczanie się w filozofii szkodzi literaturze. (Przypomnijmy sobie
pewne ustępy z Novalisa popsute językiem Fichtego). Doktryny
umierają od tego, co zapewniło im sukces: od stylu. Aby odżyły,
musimy je na nowo przemyśleć w naszym żargonie lub wyobrazić je
sobie przed ich wytworzeniem, w ich pierwotnej i bezkształtnej
realności.
Spomiędzy ważnych pojęć jedno o szczególnie długiej karierze
wywołuje melancholijne refleksje. Mam na myśli Duszę. Gdy
rozpatruje się aktualny stan tego konceptu, jego żałosny koniec,
ogarnia człowieka zdumienie. Przecież tak dobrze się zapowiadało.
Przypomnijmy sobie miejsce, jakie przyznawał jej neoplatonizm,
czyniąc z niej kosmiczną zasadę, wyprowadzoną z intelligibilnego
świata. Na duszy budowały wszystkie mistycznie zabarwione doktryny
antyczne. Chrześcijaństwo, mniej dbając o zdefiniowanie natury duszy
niż
0 ustalenie zastosowania, jakie miała mieć dla wierzącego, sprowadził
ją do wymiarów ludzkich. Jak bardzo musiała żałować czasów, gdy
ogarniała naturę, ciesząc się przywilejem bycia zarazem niezmierzoną
rzeczywistością i zasadą wyjaśniającą! We współczesnym świecie
powoli udaje jej się odzyskiwać grunt i konsolidować swe pozycje.
Wierzący
1 niewierzący musieli się z tym liczyć, oszczędzać ją i szczycić się nią;
powoływano się na nią jeszcze w epoce najskrajniejszego
materializmu, choćby po to, żeby ją zwalczać, zaś filozofowie, tak
wobec niej wstrzemięźliwi, w systemach swych rezerwowali dla niej
mimo wszystko osobny kącik.
Kto się dzisiaj o nią troszczy? Wzmiankuje się ją tylko przez
przeoczenie; jej miejsce jest w piosenkach: tylko melodii udaje się
uczynić ją znośną, sprawić, by zapomniano o tym, że jest przestarzała.
Dyskurs już jej nie toleruje: wyrażała zbyt wiele znaczeń, znalazła zbyt
wiele zastosowań, wytarła się, zdewaluowała, straciła na wartości.
Dobić ją miał jej szef, psycholog, rozpatrując ją na wszystkie możliwe
strony. Toteż
Wściekłości i rezygnacje 145

W naszej świadomości wywołuje już tylko żal kojarzony ze swymi


najpiękniejszymi sukcesami, które na zawsze odeszły w przeszłość. I
pomyśleć, że ongiś czcili ją mędrcy, stawiając wyżej od bogów i
ofiarując jej wszechświat, aby dysponowała nim wedle upodobania!

Zręczność Sokratesa

Gdyby dostarczył ściślejszych informacji o swoim demonie, straciłby


znaczną część swej chwały. Jego mądra przezorność wywoływała
zaciekawienie zarówno wśród starożytnych, jak pomiędzy
nowożytnymi; co więcej, pozwoliła historykom filozofii pochylić się
nad przypadkiem zgoła obcym ich zajęciom. Przypadek ten
przywołuje inny: przypadek Pascala. Demon zaprzepaszcza dla
filozofii dwie uderzające przypadłości lub dwa piruety... Przyznajmy,
że otchłań, o której mowa, mniej zbija z tropu. Postrzegać ją i na nią
się powoływać — cóż bardziej naturalnego ze strony umysłu
toczącego jawną walkę z rozumem; lecz czyż było naturalne, że
wynalazca konceptu, promotor racjonalizmu, powoływał się na „głosy
wewnętrzne"?
Ten rodzaj dwuznaczności z pewnością staje się płodny dla
myśliciela dbałego o przyszłą sławę. Nie troszczymy się wcale o
konsekwentny racjonalizm: odgadujemy go i, wiedząc, dokąd zmierza,
pozostawiamy go jego systemowi. Sokrates natomiast, zarazem
kalkulator i natchniony, wiedział, jaki obrót nadać swym
sprzecznościom, aby nas zadziwiały i zbijały z tropu. Czy jego demon
był zjawiskiem czysto psychologicznym, czy też — przeciwnie — był
jak najbardziej rzeczywisty? Czy był pochodzenia boskiego, a może
stanowił odpowiednik wymogu moralnego? Czy Sokrates słyszał go
naprawdę, czy też był jedynie halucynacją? Hegel uważa go za
całkowicie subiektywną wyrocznię nie będącą bytem zewnętrznym;
Nietzsche za aktorską sztuczkę.
Jak uwierzyć, że w ciągu całego swego życia można odgrywać
człowieka-który-słyszy-głosy? Nawet dla kogoś takiego jak Sokrates
utrzymanie się w tej roli byłoby wyczynem
146 Pokusa istnienia

karkołomnym, o ile wręcz nie niemożliwym. W gruncie rzeczy


■mniejsza o to, czy był on podporządkowany demonowi, czy
posługiwał się nim jedynie dla dobra sprawy! Jeśli stworzył go od
początku do końca, to dlatego, że z całą pewnością był do tego
zmuszony, choćby po to, by wydawać się nieprzeniknionym dla
innych. Ponieważ był samotnikiem otoczonym przez innych, po
pierwsze, musiał znaleźć sposób, by wymknąć się swemu otoczeniu,
chroniąc się w rzeczywistej lub udawanej tajemnicy. Jak odróżnić
demona prawdziwego od udawanego, sekret od pozoru sekretu? Jak
dowiedzieć się, czy Sokrates bredził, czy oszukiwał?
W każdym razie, o ile jego nauki nie budzą naszego
zainteresowania, to dyskusja, jaką wywołał na swój temat, nadal
zachęca nas do snucia refleksji: czyż nie był on pierwszym
myślicielem, który wylansował siebie jako przypadek! I czyż to nie od
niego datuje się nierozstrzygalny problem szczerości?

Odwrotna strona ogrodu

Gdy problem szczęścia wypiera kwestie poznania, filozofia pozostawia


właściwą sobie dziedzinę, by oddać się czynności podejrzanej: zaczyna
interesować się człowiekiem... Zatrzymują ją problemy, jakich
przedtem nie ośmieliła się poruszyć, i próbuje na nie odpowiedzieć z
najpoważniejszą miną na świecie. „Jak uniknąć cierpienia?" — oto
jedno z pytań, które zajmują ją najbardziej. Wkroczywszy w fazę
znużenia, coraz bardziej obcą bezosobowemu niepokojowi, fazę
zachłanności poznania, porzuca spekulację i zbijającym ją z tropu
prawdom przeciwstawia te, które ją pocieszają.
Takich prawd żądała od Epikura Grecja wyniszczona i
zniewolona, oczekująca formuły spoczynku i lekarstwa na trwogę. Był
on dla swej epoki tym, czym psychoanaliza jest dla naszej: czyż na
swój sposób on również nie wskazywał na „kulturę jako źródło
cierpień"? (W każdej epoce, w której zamieszanie łączy się z
wyrafinowaniem, jakiś Freud próbuje usunąć przeszkody z drogi
duszy). To za przyczyną Epikura
Wściekłości i rezygnacje 147

bardziej niż Sokratesa filozofia ześlizgnęła się w terapię. Jej ambicją


było leczyć, a przede wszystkim leczyć siebie: chociaż Epikur pragnął
wyleczyć ludzi z lęku przed śmiercią oraz przed bogami, on sam
odczuwał i jeden, i drugi. Ataraksja, którą się szczycił, nie była jego
codziennym doświadczeniem: powszechnie znana była jego
„wrażliwość". Co zaś się tyczy pogardy dla nauki, którą mu potem
wytykano, wiemy, że jest ona często udziałem „zranionych serc". Ten
teoretyk szczęścia był chory: jak się wydaje, wymiotował dwa razy
dziennie. Z jakimiż to niedolami musiał się zmagać, że tak bardzo
nienawidził „zamętu duszy"! Tę odrobinę spokoju, jaką udało mu się
osiągnąć, z pewnością poświęcał swym uczniom; wdzięczni i naiwni,
wyrobili mu reputację mędrca. Ponieważ nasze złudzenia są dużo
mniejsze niż iluzje jego współczesnych, łatwo nam dostrzec odwrotną
stronę jego Ogrodu...

Św. Paweł

Nie sposób mu kiedykolwiek zapomnieć, że uczynił z chrześcijaństwa


religię nieelegancką, że wprowadził do niej najob-rzydliwsze tradycje
Starego Testamentu: nietolerancję, brutalność, zaściankowość. Z jaką
niedyskrecją miesza się do spraw, które nie powinny go obchodzić, na
których nie zna się nic a nic! Jego rozważania o dziewictwie,
abstynencji i małżeństwie najzwyczajniej w świecie przyprawiają o
mdłości. Odpowiedzialny za nasze przesądy religijne i moralne, ustalił
normy głupoty i pomnożył restrykcje, które dziś jeszcze paraliżują
nasze instynkty.
Nie ma w nim ani liryzmu, ani elegijnych i kosmicznych akcentów
dawnych proroków; odziedziczył po nich jedynie zmysł sekciarstwa i
wszystko, co było w nich w złym guście, gadulstwem, dywagowaniem
na użytek obywateli. Przede wszystkim interesują go obyczaje. Gdy
tylko zaczyna o nich mówić, czuć, jak się trzęsie ze złości. Jego obsesją
jest państwo — zarówno to, które chce zniszczyć, jak i to, które
pragnie
15Q Pokusa istnienia

zbudować; dużo mniej uwagi poświęca stosunkom człowieka z Bogiem


niż relacjom międzyludzkim. Przeanalizujcie dokładnie jego słynne
listy: nie dostrzeżecie w nich żadnego akcentu znużenia, delikatności,
skupienia wewnętrznego czy dystynkcji; wszystko w nich jest
wściekłością, złajaniem, niską histerią, niezrozumieniem dla poznania,
dla samotności poznania. Wszędzie pośrednicy, więzy pokrewieństwa,
zmysł rodzinny: Ojciec, Matka, Syn, Aniołowie, Święci; ani śladu
intelektualizmu, żadnego zdefiniowanego pojęcia, nikogo, kto
pragnąłby zrozumieć. Grzechy, nagrody, bilans wad i zalet. Religia bez
znaków zapytania: rozpusta antropomorfizmu. Rumienię się na myśl o
Bogu, jakiego nam proponuje; zdyskwalifikowanie go jest
obowiązkiem: tak czy inaczej, w punkcie, do którego doszedł, jest
zgubiony.
Ani Laozi, ani Budda nie powołują się na Byt, który można
utożsamić. Gardząc manewrami wiary, zachęcają nas do medytowania,
a żeby medytacja owa nie odbywała się w próżni, ustalają jej punkt
odniesienia: Dao czy Nirwanę. Mieli inną koncepcję człowieka.
Wjaki sposób medytować, skoro musimy wszystko odnosić j do
jakiejś jednostki... najwyższej? Posługując się psalmami,! modlitwami,
niczego się nie poszukuje, niczego nie odkrywa. To z lenistwa
personifikuje się bóstwo i wznosi doń modły błagalne. Grecy obudzili
się na filozofię w momencie, gdy bogowie wydali im się
niewystarczający; koncept zaczyna się tam, gdzie kończy się Olimp.
Myśleć to przestać czcić, to; zbuntować się przeciwko tajemnicy i
ogłosić jej bankructwo.^

Przyjmując nieznaną doktrynę, neofita wyobraża sobie, i& t zbliżył się


1
do siebie, podczas gdy w istocie tylko ukrył przed sobą swe problemy.
Aby uciec przed niepewnością, będącą jego donunującym odczuciem,
oddaje się pierwszej sprawie, \ jaką nastręcza mu traf. Gdy już posiądzie
„prawdę", zemści się 1 na innych za swą wcześniejszą niepewność, za
swe dawne obawy. Tak było w przypadku św. Pawła, typowego
konwertyty.
Wściekłości i rezygnacje 149

Jego pompatyczność źle skrywała obawę, nad którą próbował bez


powodzenia zatriumfować.
Jak wszyscy neofici, wierzył, że dzięki swej nowej wierze zmieni
naturę i przezwycięży chwiejność, o której wystrzegał się wspominać
swym korespondentom i rozmówcom. Jego gra już nas nie omami.
Wiele umysłów dało się na to nabrać. Było to, co prawda, w epoce,
gdy szukano „prawdy", gdy nie interesowano się przypadkami. Jeżeli
w Atenach nasz apostoł został źle przyjęty, jeżeli znalazł tam
środowisko nieprzychylne jego elukubracjom, to dlatego, że tam
jeszcze dyskutowano, a także dlatego, że sceptycyzm bynajmniej nie
skapitulował i ciągle bronił swych pozycji. Chrześcijańskie bzdury nie
mogły tam odnieść sukcesu; mogły natomiast uwieść Korynt, miasto
mętów oporne na dialektykę.
Plebs życzy sobie, by ogłuszać go inwektywami, groźbami,
objawieniami i hałaśliwymi wypowiedziami: lubi pyskaczy. Św. Paweł
był właśnie jednym z nich, najbardziej natchnionym, najzdolniejszym,
najsprytniejszym pyskaczem Starożytności. Jeszcze dziś dobiega nas
echo hałasu, jakiego narobił. Umiał wstąpić na podium i
wywrzaskiwać swą wściekłość. Czyż nie wprowadził do świata
grecko-rzymskiego tonu przekupnia? Mędrcy tamtych czasów zalecali
milczenie, rezygnację, porzucenie świata — rzeczy nie do wykonania;
on, sprytniejszy od nich, przyszedł ze swymi smakowitymi przepisami
na zbawienie hołoty i zdemoralizowanie subtelnych. Jego zemsta na
Atenach była całkowita. Gdyby i tam zatriumfował, jego nienawiść
straciłaby może na intensywności. Nigdy niepowodzenie nie miało
poważniejszych skutków. To owej porażce zawdzięczamy, że jesteśmy
okaleczonymi poganami, rażonynu gromem, ukrzyżowanymi,
poganami, którzy przeszli przez głębokie, niezapomniane,
dwutysiącletnie prostactwo.

Nieżydowski Żyd, Żyd zdeprawowany, zdrajca. Stąd wrażenie


nieszczerości emanujące z jego wezwań, z jego zachęt, z
gwałtowności. Jest podejrzany: wydaje się za bardzo
150 Pokusa istnienia

przekonany. Nie wiadomo, jak go opisać, jak go zdefiniować^ Żyjąc na


slazyżowaniu łiistorii, musiał ulec wielu wplywom.f Zawahawszy się
nad kilkoma opcjami, wybrał w końcu jedną z nich, tę właściwą. Ludzie
jego typu grają tylko pewnyr kartami: owładnięci obsesją potomności,
echem, jakie wzbudzą ich gesty, poświęcają się tylko sprawie, w której
zostać mogą| skutecznymi ofiarami.
Gdy nie wiem już, do kogo mieć pretensje, otwieram listyl i szybko
się upewniam, że czytam właściwego człowieka.! Wprawia mnie w
trans, sprawia, że drżę. Aby nienawidzić goj z bliska, jak
współczesnego, unieważniam dwadzieścia wiekov i śledzę przebieg
jego tournées. Zniechęcają mnie jego sukcesy,| zadowoleniem napawają
mnie zadawane mu tortury. Odwracaml przeciwko niemu frenezję, jaką
mi przekazuje: niestety, nie tak| postępowało Cesarstwo.
Zgniła cywilizacja paktuje z toczącym ją złem, lubił zżerającego ją
wirusa, nie szanuje się już, pozwala przemiesz-l czać się św. Pawłowi...
Już tym samym uznaje się za pokonaną, stoczoną przez robaki,
skończoną. Odór padlinyl przyciąga i podnieca apostołów, pożądliwych
i gadatliwych| grabarzy.
Świat wspaniałości i światła ustąpił przed agresywnościąj tych
„nieprzyjaciół Muz", tych wściekłych szaleńców, którzyf dzisiaj jeszcze
wzbudzają w nas panikę pomieszaną z awersją, 'i Pogaństwo
potraktowało ich z ironią, bronią nieszkodliwą, zbyt ;| szlachetną, aby
pokonać nieczułą na niuanse hordę. Rozumujący, \ subtelny człowiek
nie może się mierzyć z rozmodlonymi Beocjaninem. Zastygły w
j
postawie pogardy i z uśmiechem na ustach, ulegnie przy pierwszym
natarciu, gdyż dynamizm,| przywilej hołoty, nadchodzi zawsze od dołu.
Antyczne okropieństwa były tysiąc razy mniej odrażającej niż
chrześcijańskie. Te rozgorączkowane mózgi, te duszyczki! targane
dziwacznymi wyrzutami sumienia, ci burzyciele? przeciwstawiający się
marzeniu o łagodności późnego społeczeństwa, mieli zmaltretować
świadomości, aby przemienić je w „serca". Najbardziej kompetentny
spośród nich zabrał się za| to z perwersją, która początkowo raziła
umysły, lecz później'
Wściekłości i rezygnacje 151

miała je naznaczyć, wstrząsnąć nimi i sprawić, że przyłączyły się do


ohydnego przedsięwzięcia.
Zmierzch greclco-rzymslci był wszalc godny innego przeciw-nilca,
innej obietnicy, innej rełigii. Jalc uwierzyć w choćby cień postępu,
uświadamiając sobie, że chrześcijańslcim bajeczlcom bez trudu udało
się zdusić stoicyzm! Gdyby to on rozprzestrzenił się, zapanował nad
światem, człowiek zrealizowałby się całkowicie albo prawie
całkowicie. Rezygnacja, gdyby stała się obligatoryjna, nauczyłaby nas
znosić nasze nieszczęścia z godnością, sprawiłaby, że zamilkłyby
nasze głosy, umielibyśmy chłodno spoglądać na naszą nicość. Z
naszych obyczajów zniknęłaby poezja? Do diabła z nią! W zamian
zdobylibyśmy umiejętność znoszenia bez mrugnięcia okiem naszych
doświadczeń. Nauczylibyśmy się nikogo nie oskarżać, nie ulegać
smutkowi, radości ani żalowi, sprowadzać nasze stosunki z
wszechświatem do harmonijnej gry klęsk, żyć jak pogodni skazańcy,
nie błagać bóstwa, lecz raczej dawać mu ostrzeżenie... Nie mogło się
tak stać. Przeciążony ze wszystkich stron, wierny swym zasadom
stoicyzm znalazł w sobie dość elegancji, by umrzeć bez walki. Religia
sadowi się na ruinach mądrości: zabiegi, jakie stosuje ta pierwsza, nie
odpowiadają tej drugiej. Ludzie zawsze będą woleli trwać w rozpaczy,
raczej klęcząc niż stojąc. Ku zbawieniu popycha ich tchórzostwo i
zmęczenie, niezdolność do wzniesienia się na wyżyny nie-pocieszenia,
by czerpać z niego powody do dumy. Hańbą okrywa się każdy, kto
umiera eskortowany nadziejami, które pozwalały mu żyć. Tłumom i
mówcom jedynie przystoi czołganie się do „ideału" i grzęźniecie w
nim! Samotność bardziej niż daną, jest misją: wznieść się ku niej i
podejmować się jej to rezygnować ze wsparcia podłości, która
gwarantuje powodzenie wszelkiego przedsięwzięcia — religijnego czy
jakiegokolwiek innego. Zrekapitulujcie historię idei, gesty, postawy:
zobaczycie, że przyszłość zawsze, była kamratem tłuszczy. Nie prawi
się kazań według Marka Aureliusza: ponieważ zwracał się on tylko do
samego siebie, nie miał ani uczniów, ani stronników; nie przestaje się
natomiast wznosić świątyń, w których do znudzenia cytuje się
poniektóre listy. Dopóki się to nie zmieni, nie
154 Pokusa istnienia I
przestanę swym gniewem prześladować tego, kto tak podstępnie potrafił nas
zainteresować swą udręką.

Luter

Mieć wiarę to nie wszystko; ważne jest jeszcze, żeby znosić ją jako
przekleństwo, upatrywać w Bogu nieprzyjaciela, kata, potwora, a jednak
kochać go, rzutując nań całą nieludzkość, jaką się dysponuje, o której się
marzy... Kościół uczynił z niego istotę pocieszną, zdegenerowaną, miłą; Luter
protestuje: Bóg — twierdzi — nie jest ani tym „nicponiem", ani tym
„poczciwiną", ani tym „rogaczem", którego każe się nam czcić; Bóg jest
„ogniem trawiącym", istotą wściekłą „straszniejszą od diabła", lubującą się w
zadawaniu nam męki. Nie, nie prawi on w ten sposób dlatego, że żywi dlań
cześć przepojoną nieśmiałością. Gdy nadarza się okazja, ofukuje go i traktuje
jak równego sobie: „Jeśli Bóg mnie nie uchroni i nie uratuje mego honoru,
okryje się hańbą". Potrafi uklęknąć, uniżyć się, potrafi też być bezczelny, umie
błagać prowokacyjnym tonem, przechodzić od westchnienia do wyzwiska,
modlić się jak polemista. W jego oczach każde słowo, nawet najbardziej
wulgarne, jest równie dobre do tego, by czcić, i do tego, by złorzeczyć.
Przywołując Boga do porządku, Luter nadał nowy sens pokorze, z której
uczynił monetę przetargową między niedolami stwórcy i stworzenia. Nie ma tu
już żadnej pobożności ani zniewieściałego niepokoju! Pewne minimum
agresywności wzmacnia wiarę: Bóg nie zwraca uwagi na delikatne apele; chce
być strofowany, ponaglany, lubuje się w nieporozumieniach pomiędzy sobą i
swoimi wiernymi — utarczkach, które Kościół usiłuje zatuszować. Cenzurując
styl swoich wiernych, odcina ich od Nieba, które reaguje tylko na płynące
wprost z trzewi wyzwiska, grubiaństwa, wyrażenia będące wyzwaniem dla
teologii i dobrego smaku, a nawet dla... rozumu.
Co wart jest ten rozum, nie pytajcie o to filozofów, którzy zawodowo
zajmują się oszczędzaniem, chronieniem go. Aby zgłębić tę tajemnicę,
zwróćcie się do tych, którzy poznali go na
Wściekłości i rezygnacje 153

własny Icoszt i na własnej skórze. Nie przez przypadek Luter nazwał


go dziwką publiczną. Jest nią także ze względu na swą naturę i swe
zachowanie. Czyż nie żyje z udawania, z niestałości i z bezwstydu?
Ponieważ do niczego się nie przywiązuje, ponieważ jest niczym,
oddaje się wszystkim i wszyscy mogą się na niego powoływać:
sprawiedliwi i niesprawiedliwi, męczennicy i tyrani. Nie ma sprawy,
której by nie służył: wszystko sytuuje na tej samej płaszczyźnie, bez
wahania, bez słabości i bez preferencji; pierwszy lepszy może zdobyć
jego względy. Tylko naiwni głoszą, że jest naszym największym
dobrem. Luter go zdemaskował. Prawdą jest, że nie każdemu dane jest
być nawiedzanym przez Diabła.

Są umysły, które ulegają pokusie, żyją w zażyłości ze Złym i uciekają


odeń po to jedynie, by tym łatwiej go odnaleźć... „Nosiłem go
zawieszonego na szyi" — mówi Luter — „sypiałem z nim we
własnym łóżku częściej niż z żoną". W końcu zastanawia się wręcz,
„czy Diabeł to przypadkiem nie Bóg".
Jego wiara nie była bynajmniej przystanią, lecz świadomą,
poszukiwaną katastrofą morską, która schlebiała mu, wynosząc go we
własnych oczach. Gdyby religia była czysta, byłaby również
bezpłodna: to, co w niej głębokie i zjadliwe, nie jest boskie, lecz
demoniczne. Pragnienie uchronienia jej przed kompanią Diabła jest
równoznaczne z chęcią uczynienia jej anemiczną i przesłodzoną, z
chęcią degradacji. Aby uwierzyć w realność zbawienia, trzeba
najpierw uwierzyć w realność upadku: wszelki akt religijny
rozpoczyna się od dostrzeżenia piekła, tego surowca wiary. Niebo
przychodzi dopiero później w charakterze antidotum i pocieszenia: jest
luksusem, zbytkiem, trafem wymaganym przez nasze upodobanie do
równowagi i symetrii. Tylko Diabeł jest niezbędny. Religia, która się
bez niego obywa, słabnie, rozpada się, staje się mglistą, rezonerską
pobożnością. Ten, kto za wszelka cenę poszukuje zbawienia, nigdy nie
zrobi wielkiej kariery religijnej.
154 Pokusa istnienia

Zasługa Reformacji polega na tym, że zakłóciła sen świadomości,


odrzuciła rzymskie środki usypiające i obrazowi dobrego Pana Boga i
nijakiego Szatana przeciwstawiła wizerunek ( dwuznacznego bóstwa i
wszechmocnego demona. Luter wiedział, że idea Predestynacji jest
niemoralna. Dla niego był to jeszcze jeden argument za tym, by ją popierać
i promować. Jego misja kazała mu wstrząsnąć umysłami i wywołać w nich
oburzenie, wzmóc ich cierpienia, doprowadzić je do niemożliwej nadziei;
jednym słowem, zmniejszyć liczbę wybranych. Miał uczciwość przyznać,
że pod pewnymi względami poddał się sugestiom Nieprzyjaciela. Tym
tłumaczy się jego zuchwałość wpotępianiu większości wierzących. Czy
chciał wprowadzić w błąd? Nie ulega najmniejszej wątpliwości. Cynizm
proroków jedna nas z ich doktrynami, a nawet z ich ofiarami...

Pomimo niezręczności, z jaką wyraża swą nadzieję, uchodzi za


wyzwoliciela: niejeden ruch emancypacji w prostej linii wywodzi się od
niego. Dzieje się tak dlatego, że absolutną suwerenność Boga proklamował
jedynie, aby tym łatwiej poniżyć wszelką inną formę władzy. „Być
księciem i nie być jednocześnie' rabusiem jest prawie niemożliwe" —
mawiał. Maksymy wywrotowe są piękne; jeszcze piękniejsze są maksymy
heretyckie. Jeśli Europa definiuje się poprzez następstwo schizm, jeśli jej
tytuły do chwały sprowadzają się do pochodu heterodoksji, zawdzięcza to
Lutrowi właśnie. Ten antenat licznych nowatorów I miał wszak nad nimi tę
wyższość, że nie ulegał optymizmowi, | przywarze hańbiącej rewolucje.
Bliższy niż my źródłom Grzechu, nie mógł nie wiedzieć, że wyzwolenie
człowieka nie oznacza ; koniecznie jego zbawienia.
Miotając się między Średniowieczem a Renesansem, targany
sprzecznymi przekonaniami i impulsami, ów Rabelais trwogi lepiej niż
ktokolwiek nadawał się do ożywienia kostniejącego, coraz bardziej
wyblakłego chrześcijaństwa. On jeden wiedział, jak należy przystąpić do
dzieła przyciemniania go. Jego pobożność była czarna. Nawet formy
pobożności Pascala czy
Wściekłości i rezygnacje 155

Kierkegaarda bledną obok jego systemu: pierwszy jest za bardzo


pisarzem, drugi — za bardzo filozofem. Natomiast on, silny swą
chłopską neurastenią, ma wystarczająco zdrowy instynkt, by wziąć się
za bary zarówno z siłami Dobra, jak z siłami Zła. Jego familiarne,
soczyste grubiaństwo nigdy nie odrzuca. Nie ma w nim żadnego
fałszu, nic z klasycznego apostoła: ani uczonej nienawiści, ani
wystudiowanej gwałtowności. Przez bezceremonialność jego strachu
przeziera nuta humoru: oto, czego brakowało promotorom Krzyża.
Luter to uczłowieczony św. Paweł.

Początki

Doznawszy bezsenności soków i krwi, paniki przenikającej byty


ożywione, czyż nie powinniśmy powrócić do uśpienia i bezwiedzy
najstarszej z naszych samotności? I kiedy tak przyzywa nas świat
wcześniejszy od czuwania, zazdrościmy obojętności, doskonałej
apopleksji minerału, odpornej na cierpienia czyhające na żywych,
wszystkich skazanych na duszę. Pewny siebie kamień nie domaga się
niczego, natomiast drzewo w swym milczącym błaganiu i zwierzę w
rozdzierającym wezwaniu cierpią w świecie sprzed mowy. Ery
milczenia i krzyku na próżno czekają na to, że je uwolnimy, że
posłużymy im za tłumaczy; my, dezerterzy słowa, pragniemy już tylko
nadejścia królestwa tego, co niezróżnicowane, mroku i upojenia
sprzed rozbłysku światła, niekończącej się ekstazy w łonie owej
pierwotnej nieprzenikliwości, gdzie od czasu do czasu dane nam
będzie odnaleźć ślady w najintymniejszym zakątku samych siebie lub
na peryferiach Boga.

Ponad self-pity

Nie uważajcie za zwyciężonego tego, kto rozczula się nad sobą: ma on


w sobie jeszcze wystarczająco dużo energii, by bronić się przed
zagrażającymi mu niebezpieczeństwami. Niechaj się
156 Pokusa istnienia

zatem użala! To jego sposób na ufa-ycie własnej witalność^ Afirmuje


się, jak umie: jego łzy często są przykrywką dla agresywnych
zamiarów.
Nie bierzcie też za oznakę słabości jego liryzmu i cynizmu; liryzm i
cynizm są emanacją utajonej siły, zdolności do ekspansji lub do
odmowy. Zależnie od okoliczności posługuje się jednym lub drugim:
jest dobrze uzbrojony. Zresztą doskonale zna pocieszenie istnienia
pozbawionego horyzontu, wyciszonego, wypełnionego swymi
impasami, ogromnie dumnego, że jego kulminacją będzie klęska.
Pozostawcie gó zatem własnemu szczęściu. Pochylcie się natomiast nad
tym, kto nie umie litować się nad sobą, kto odrzuca swe niedole,
usuwając je pożal granice swej natury i zasięg głosu. Wyrzekłszy się
zasobów lamentu i szyderstwa, przestaje komunikować się ze swym
życiem, które wynosi do rangi przedmiotu. Nawet bolesne dlań
wydarzenia następują z dala od jego „ja", jeżeli zaś je rejestruje, to
tylko po to, by je zdeklasować, by uczynić z nich rzeczy i porzucić je w
materii. Nikt, on także, nie wie, na co jeszcze reaguje. Mędrcy,
zdezorientowani, odwracają się od niego, lecz być może wzbudziłby
litość lub zazdrość szaleńców, gdyby ci zdolni byli dostrzec, że nie
tracąc rozumu, zaszedł dalej od nich.;

Słodycz otchłani

Gdy wierzący odczuwa ową nietolerancję wobec każdego rozwiązania,


wobec wszelkiej próby zamknięcia procesu poznania, ową awersję do
wszystkiego, co definitywne, myśli już tylko o tym, żeby ukarać się za
to, że uległ urokom zbawienia. I tak wymyśla grzech lub zwraca się ku
własnym „ciemnościom", które, zbyt skuteczne, aby były jedynie
wymyślone, zdobywają władzę nad jego wiarą, wstrząsają nią i czynią z
niej klęskę w Światłości.
Nie mogę powstrzymać się od czytania myślicieli religijnych, od
nurzania się w ich przestrachu i napawania się nim. W zachwycie
uczestniczę w przestrachu Pascala i zachwycam się widząc, dojakiego
stopniajest on także naszym. Romantyzm
Wściektości i rezygnacje 157.

jedynie rozwodnił jego tematy: Senancour to Pascal rozwlekły,


Chateaubriand to Pascal o nadętym stylu. Pośród motywów najnowszej
psychologii mało jest takich, o które by się nie otarł, których by nie
przeczuł. Jednakże on dokonał czegoś więcej: faszerując religię
wątpliwościami, upodabniając ją do rozmyślnego osłupienia,
zrehabilitował ją w oczach niewierzącego. Ambitny, rozdarty, na swój
sposób niedyskretny, ten ki^onikarz nieba i piekła musiał zaiste
zazdrościć świętym, odczuwać zawód, że im nie dorównuje, i może im
przeciwstawić jedynie rozdartą wiarę: było to szczęsne rozdarcie, w
przeciwnym bowiem razie pozostawiłby po sobie co najwyżej jakieś
tuzinkowe Fioretti lub rodzaj usypiającego Wprowadzenia do żywota
pobożnego.
O nudzie, która zajmowała go bardziej niż łaska, myśli
bezustannie, czyni z niej naszą substancję, „jad" zatruwający nasz
umysł, zasadę spoczywającą „w samym środku serca". Kto powie, iż
tylko udaje, że ją odczuwa? Nic bardziej fałszywego. Możemy grać w
dobroczynność łub w pobożność, modlić się z przekonania (co czynił),
składać dłonie i przybierać stosowną postawę (co zaleca), lecz do nudy
nie skłania nas żadna praktyka, żadna tradycja, żaden zabieg; nie
zaleca jej żadna doktryna, nie rozgrzesza jej żadna wiara. To odczucie
potępione. Pascal ulegał jej, gdyż odnajdywał ją w sobie i być może
lubił jej „jad". Prześladuje go, podobnie jak „chwała",
0 której mówi nam z taką ostrością, iż trudno sądzić, że była dlaii
wyłącznie pretekstem pozwalającym krytykować ludzką próżność.
Opisuje naszą potrzebę chwały i analizuje ją we wszystkich
szczegółach; to sprawa podejrzana i znamienna: obsesja chwały
skrywa często wpływ nudy...
Nieczysty jak każdy moralista, troszcząc się o to, aby nas przykuć
do naszych tortur i ran, uczy nas, by nienawidzić samych siebie, by
rozsmakowy wać się w cierpieniach i w odrazie do siebie; na niego
spływa odpowiedzialność za to, że świadomość toczy gangrena, że
jesteśmy zadżumionymi ekstatykami
1 wielbicielami naszego rozkładu.
Odcieleśniony i zarazem zmysłowy, gdy pochyla się nad naszą
błahością, czujemy, jak drży z ukontentowania; nasza
158 Pokusa istnienia

nicość jest jego upojeniem; wibrując w talct wszystkiego, co nd


unicestwia, napawając się kontrastem między nieskończeni| wielkim i
nieskończenie małym, jako znawca uczestnicz w widowisku naszej
degrengolady: czyż nie przetarł drog sztuce wydobywania z naszych
cierpień substancji naszyć^ zachwytów?
Słodycz nienawiści samego siebie: słodycz otchłani! Nie żałujmy
już tego, kto żył ze swą otchłanią u boku: niewątpliwi^ była mu ona
źródłem rozkoszy, on zaś, aby nie stracić twarzji symulował
przerażenie. Nawet największe umysły kłamią, gdy'" chodzi o ich
rozkosz, a jedną z nich jest wpatrywanie się w otchłań. Aby przyznać
się do tego bez rumieńca na twarzy, potrzeba było bezwstydu
najnowszych czasów i owej ciekawości, jaką wszyscy odczuwamy dla
naszych sekretów. Zatem zapuszczanie sondy do wnętrza naszych serc
doprowadziło nas do odkrycia Nieświadomego, ostatniej wersji
pascalowskich
„ciemności .

Pierwszy krok ku wyzwoleniu

Aby przejść fundamentalne doświadczenie, wyemancypowa się z


pozorów, nie trzeba bynajmniej stawiać przed sobJ wielkich
problemów. Byle kto może rozprawiać o Bogu lu|i uzyskać politurę
metafizyczną. Prowadzą do tego lektury,^ konwersacja, bezczynność.
Ńic bardziej potocznego jak człowiek udający, że targa nim niepokój,
albowiem wszystkiego trzeba się nauczyć, nawet niepokoju.
Istnieją jednak ludzie naprawdę niespokojni, niespokojr z natury.
Takiego człowieka poznacie po formie jego reakcji na słowa. Czy
dostrzega ich niedostatki? Czy ich fiasko sprawia, że najpierw cierpi, a
potem się nim raduje? Jeśli tak, nie ulega najmniejszej wątpliwości, że
znajdujecie się w obecności umysłu wyzwolonego albo dojrzewającego
do wyzwolenia^ Ponieważ z rzeczami wiążą nas słowa, nie sposób
byłoby;} oddzielić się od tych ostatnich, nie -zrywając wprzód z tymi
pierwszymi. Ten, kto polega na słowach, trwa w zależności
Wściekłości i rezygnacje 159 -

i ignorancji, choćby posiadł wszystlde mądrości. Do wyzwolenia zbliża


się natomiast każdy, kto się przeciwko nim buntuje lub z odrazą od
nich odwraca. Odrazy tej niepodobna się nauczyć ani jej przekazać:
rodzi się ona w najgłębszych zakamarkach naszej jaźni. Biedny
szaleniec, któremu na skutek splotu zaburzeń wewnętrznych udało się
jej doświadczyć, bliższy jest prawdziwej wiedzy, bardziej
„wyzwolony" niż filozof niezdolny do jej odczucia. Albowiem
filozofia, nie eliminując bynajmniej tego, co nieistotne, podejmuje to i
znajduje w tym upodobanie: czyż wszelkie wysiłki, jakie podejmuje,
nie zmierzają do tego, aby przeszkodzić nam dostrzec podwójną
nicość: słowa i świata?

Język ironii

Choćbyśmy byli blisko raju, ironia nas od niego oddala. „Wasze idee
ponadczasowego lub przyszłego szczęścia są niedorzeczne" —
powiada nam. „Wyleczcie się ze swych nostalgii, z dziecinnej obsesji
początku i końca czasu. Tylko debile zajmują się wiecznością,
martwym trwaniem. Pozwólcie działać chwili, sprawcie, by
zresorbowała wasze mrzonki".
Zwracamy spojrzenia ku wiedzy? Ironia wy tyka jej daremność i
śmieszność: „Po co degradować rzeczy, przekształcając je w
problemy? Ponieważ wasze wiadomości wzajemnie się znoszą,
najświeższa z nich nie góruje w niczym nad najdawniejszą. Zamknięci
w ślepym zaułku déjà su, za jedyną materię macie materię słów, myśl
nie przystaje do bytu".
Toteż gdy, zachwyceni, myślimy o jakimś hinduskim mnichu,
którzy na dziewięć lat pogrążył się w medytacji z twarzą tuż przy
ścianie, rychło odzywa się ironia, oznajmiając, że po tak wielkim
wysiłku odkrył on nicość, czyli to, co stanowiło punkt wyjścia jego
poszukiwań! „Widzicie" —jątrzy ironia — „jak pocieszne są przygody
umysłu. Odwróćcie się od nich na korzyść pozorów, lecz nie
doszukujcie się w nich jakiejś treści, jakiejś tajemnicy: nic nie zawiera
żadnej treści ani tajemnicy. Wystrzegajcie się grzebania w złudzeniu,
godzenia w jedynie istniejącą rzeczywistość".
160 Pokusa ismiema

Stosując taki język, przyzwyczaja nas do niego, kom-j promitując


po drodze nasze doświadczenia metafizyczne i wzor zaclięcające nas
do przedsiębrania ich, a wystarczy, że sprzęgnie się z humorem, by
wykluczyć nas na zawsze z owej pozaczasoweĄ przyszłości, jaką jest
absolut.

Okrucieństwo — luksus

W normalnej dawce strach, nieodzowny do działania i myślenia,!


pobudza nasze zmysły i naszego ducha; bez niego nie byłobyj czynów
odważnych ani nawet tchórzliwych... bez niego, krótkol mówiąc, nie
byłoby żadnego czynu. Ale gdy strach rozrasta się| ponad miarę i
wypełnia nas całych, przekształca się w czynnik szkodliwy, w
okrucieństwo. Ten, kto drży, marzy o tym, by sprawić, że zadrżą inni;
kto żyje w przerażeniu, kończy jakć okrutnik. Tak było z cesarzami
rzymskimi. Ponieważ przeczuwali,! ponieważ czuli, że zostaną zabici,
pocieszenia szukali w masak-j rach..., Odki-ycie pierwszego spisku
budziło i rozpętywało w nich potwora. Okopywali się przeto w
okrucieństwie, aby zapomnieć o strachu.
Jednakże my, zwykli śmiertelnicy, którzy nie możemy! sobie
.J
pozwolić na luksus bycia okrutnymi względem innych musimy
kierować nasze lęki na nas samych, musimy je odreagowywać na
naszym ciele, na naszym umyśle. Ukryty^ w nas tyran drży; musi
działać, wyrzucić z siebie wściekłość, zemścić się; i mści się na nas.
Takie są wymogi naszej skromnej kondycji. Pośród naszych przerażeń
niejeden z nas przypomina Nerona, który z braku imperium musiałby
dręczyć i torturować tylko swoją świadomość.

Analiza uśmiechu

Aby stwierdzić, czy ktoś jest czy nie jest zagrożony obłędem,
wystarczy obserwować jego uśmiech. Jeśli, patrząc na niego, czujecie
się jakby nieswojo, możecie ustanowić się psychiatrą.
Wściekłości i rezygnacje 161

Podejrzany jest uśmiech, który nie pasuje do bytu i zdaje się


pochodzić skądinąd, od kogoś innego; i w istocie pochodzi od kogoś
innego — od szaleńca, który czeka, przygotowuje się i organizuje,
zanim ujawni się na dobre.
Będąc ulotnym światłem, jakie z nas emanuje, uśmiech nasz trwa
dokładnie tak długo, jak powinien, nie przeciągając się poza okazję
czy pretekst, które go wywołały. Ponieważ nie przedłuża się na naszej
twarzy, zaledwie się go zauważa: przykleja się do danej sytuacji i
natychmiast zanika. Ten inny, podejrzany, trwa dłużej niż zdarzenie,
które go wywołało, ociąga się, przeciąga ponad miarę, nie wie, jak
zaniknąć. Najpierw przyciąga naszą uwagę, intryguje nas, potem
wywołuje zmieszanie, zaczyna nas krępować, aż wreszcie staje się
naszą obsesją. Na nic zdają się nasze wysiłki, aby go pominąć lub
odsunąć: patrzy na nas, a my patrzymy na niego. Nie ma sposobu, aby
go nie zauważyć, obronić się przed jego zniewalającą siłą insynuacji.
Wrażenie niepokoju, jakie w nas wywoływał, potęguje się, pogłębia i
przekształca w strach. Ale on, nie mogąc zniknąć, rozprzestrzenia się,
jak gdyby oderwany i niezależny od naszego rozmówcy: to uśmiech
sam w sobie, uśmiech straszliwy, maska, która mogłaby spowić każdą
twarz: na przykład naszą.

Gogol

Pewne, nieliczne co prawda, świadectwa, ukazują go nam jako


świętego; inne, dużo liczniejsze, jako ducha. „Tak bardzo przypominał
mi istotę żywą" — pisał Aksakow nazajutrz po śmierci Gogola — „że
ja, który boję się zmarłych i nie mogę znieść ich widoku, przy jego
zwłokach nic podobnego nie odczuwałem".
Cierpiący z powodu nie opuszczającego go nigdy poczucia zimna,
nie przestaje powtarzać: „Dygocę, dygocę". Podróżuje z kraju do
kraju, zasięga porad lekarzy, zmienia kliniki: wewnętrznego zimna nie
uleczy żaden klimat. Nie był z nikim związany. Jego biografowie
otwarcie mówią o jego impotencji.
162 Pokusa isrnienia

Nie ma przypadłości, która powodowałaby większą izolację. Impotent


dysponuje wyodrębniającą go siłą wewnętrzną, która sprawia, że staje
się nieprzystępny i paradoksalnie niebezpieczny: budzi strach. Jest
zwierzęciem wyrosłym ze zwierzęcości, człowiekiem bez rasy, życiem
opuszczonym przez instynkt, wznoszącym się dzięki temu
wszystkiemu, co stracił: to ulubiona ofiara umysłu. Czy można sobie
wyobrazić szczura impotenta? Gryzonie wspaniale spełniają wiadomą
czynność. Nie można tego powiedzieć o istotach ludzkich: im bardziej
są] wyjątkowe, tym bardziej uwidacznia się w nich ów fundamentalny i
niedostatek odrywający je od łańcucha bytów. Dozwolone są] im
wszystkie czynności z wyjątkiem tej, co spowinowacą nas; z całą
zoologią. Płciowość czyni nas równymi, więcej: uchyla i naszą
tajemnicę... O wiele bardziej niż inne nasze potrzeby; i
przedsięwzięcia, stawia nas na tej samej płaszczyźnie, co i naszych
bliźnich: im bardziej ją praktykujemy, tym bardziej stajemy się tacy
sami, jak wszyscy. To przecież w trakcie owej; czynności uważanej za
zwierzęcą udowadniamy nasz status' obywatela: nie ma nic bardziej
publicznego niż akt płciowy.
Dobrowolna czy przymusowa abstynencja, stawiając jednostkę
zarazem powyżej i poniżej Gatunku, czyni z niej mieszaninę świętego i
imbecyla, która nas intryguje i przygnębia. Stąd owa dwuznaczna
nienawiść, jaką odczuwamy wobec mnicha, podobnie zresztą jak w
odniesieniu do każdego mężczyzny, który wyrzekł się kobiet, który
wyrzekł się bycia takim jak my. Nigdy nie wybaczymy mu jego
samotności: i upokarza nas ona w tej samej mierze, w jakiej się jej
brzydzimy; prowokuje nas. Osobliwa wyższość przywar! Gogol wyznał
kiedyś, że miłość, gdyby jej uległ, „natychmiast starłaby go w proch".
Podobne wyznanie, bulwersując nas i fascynując, przywodzi na myśl
„tajemnicę" Kierkegaarda, jego „zadrę w ciele". A przecież duński
filozof był naturą erotyczną: zerwanie zaręczyn, niepowodzenie
miłosne dręczyło go przez całe życie i naznaczyło nawet jego pisma
teologiczne. Czy należałoby przeto porównywać Gogola do Swifta,
tego innego „rażonego piorunem"? Oznaczałoby to zapomnieć, że ten
ostatni miał szansę jeśli już nie kochać, to w każdym razie
Wściekłości i rezygnacje 163

łamać serca. Aby usytuować Gogola, musielibyśmy wyobrazić sobie


Swifta bez Stelli i Yanessy.

Istoty, które ożywają na naszych oczach w Rewizorze czy w Martwych


duszach, są „niczym" — zauważa pewien biograf. A będąc „niczym",
są „wszystkim".
W istocie brakuje im „substancji"; stąd ich uniwersalność. Kim
sąCziczikow, Phuszkin, Sobakiewicz, Nozdrew, Malinow,
bohaterowie Płaszcza czy Nosa, jeśli nie nami samymi
sprowadzonymi do naszej „istoty"? „Dusze nijakie" — powiada
Gogol; a przecież osiągają pewną wielkość, która jest wielkością
płaskości. Rzec by można, że Gogol to Szekspir przeciętności,
Szekspir zajmujący się obserwowaniem naszych dziwactw, naszych
mikroskopijnych obsesji, biegu naszych dni. Nikt tak bardzo jak Gogol
nie zagłębił się w obserwacji codzienności. Jego realizm jest tak
wielki, że kreowane przezeń postaci stają się nieistniejące i
przekształcają się w symbole, w których całkowicie się odnajdujemy.
Nie upadają; są upadłe od zawsze. Nie sposób nie przywołać tu na
myśl Biesów, lecz podczas gdy bohaterowie Dostojewskiego pędzą do
granic samych siebie, postaci Gogola wycofują się za swoje
ograniczenia; tamci zdają się odpowiadać na wezwanie, które ich
przerasta, ci zaś posłuszni są jedynie bezmiarowi swej trywialności.
W ostatnim oki^esie swego życia Gogol opanowany był
wyrzutami sumienia: sądził, iż jego postaci składają się z samych
przywar, wulgarności i brudu. Trzeba było pomyśleć o obdarzeniu ich
cnotami, o wyrwaniu ich z upadku. Dlatego napisał drugą część
Martwych dusz; całe szczęście, że wrzucił ją do ognia. Jego
bohaterowie nie mogli zostać „zbawieni". Przypisano jego gest
szaleństwu, podczas gdy w rzeczywistości wyrastał on ze skrupułów
jego świadomości artystycznej: pisarz wziął górę nad prorokiem.
Lubimy w nim jego drapieżność, pogardę dla ludzi, wizję potępionego
świata: jak znieślibyśmy budującą karykaturę? Niepowetowana strata
— mówią niektórzy; należy sądzić, że strata to raczej zbawienna.
164 Pokusa isrnienia

Gogol z ostatnich lat owładnięty jest także przez mroczną siłę, którą
nie potrafi się posługiwać; pogrąża się w letargu z rzadka |
przerywanym przebudzeniami: to przebudzenia widma. Zanika ■'
humor, który pozwalał mu traktować na dystans swoje „napady
trwogi". Rozpoczyna się żałosna przygoda. Opuszczają go,;
przyjaciele. Popełnił szaleństwo, publikując Wyjątki z mojej
korespondencji będące, jak sam przyznaje, „policzkiem wymierzonym
w publiczność, w moich przyjaciół i we mnie samego". Wypierają się
go słowianofile i zapadnicy. Jego książka była apologią władzy,
niewolnictwa, reakcyjną dywagacją. Na swe nieszczęście zbliżył się
wówczas do niejakiego ojca Matwieja, nieprzemakalnego na sztukę,
ograniczonego i agresywnego, który stał się jego spowiednikiem i
katem. Otrzymywane od niego listy nosił przy sobie i odczytywał raz
po raz. Była to terapia durnością, debilizmem, przy której pascalowskie
ogłupiajcie się zdaje się jedynie niewinnym powiedzonkiem. Gdy
wyczerpuje się talent pisarza, miejsce zwolnione przez natchnienie
zajmują dyrdymały przewodnika duchowego. Ojciec Matwiej wywierał
na Gogola wpływ istotniejszy niż Puszkin; ten ostatni usiłował
pobudzić jego geniusz, tamten natomiast pracował nad tym, by zdusić
jego pozostałości... Nie dość kontent, że głosi kazania, Gogol zapragnął
się jeszcze ukarać; jego dzieło nadawało uniwersalny sens farsie i
grymasowi, co musiało pogłębiać jego zgryzoty religijne.
Niektórzy mogliby utrzymywać, że jego niedole były zasłużone, że
ża ich sprawą nie dokonywał ekspiacji za zdeformowanie ludzkiej
twarzy. Mnie prawdziwym wydaje się twierdzenie przeciwne — musiał
on zapłacić za to, że jego spojrzenie było słuszne. W materii sztuki
pokutujemy nie za nasze błędy, lecz za nasze „prawdy", za prawdę,
którą udało nam się podejrzeć. Jego postaci go prześladowały. Wedle
tego, co sam mówił, zawsze nosił w sobie Chlestakowów i
Cziczikowów: ich pod-człowieczość go przytłaczała. Nie zbawił
żadnego z nich; jako artysta nie mógł tego uczynić. Gdy utracił
geniusz, zapragnął zapracować na zbawienie. Przeszkodzili mu w tym
jego bohaterowie, toteż wbrew sobie musiał pozostać wierny ich
pustce.
Wściekłuści i rezygnacje 165

Nie myślimy tu o Regencie (o którym Saint-Simon mawiał, że


„urodził się znudzony"), ani o Baudelairze, o Eklezjaście czy nawet o
wewnętrznym bezrobociu Diabła, gdyby zamieszkiwał świat, gdzie nie
istniałoby zło, lecz o istocie, która swe modlitwy zwróciłaby
przeciwko sobie samej. W tym stadium nuda nabiera mistycznej
godności. „Wszelkie wrażenie absolutne" — mówi Novalis — „jest
religijne". Z upływem czasu nuda zastąpiła u Gogola wiarę i stała się
dla niego absolutnym wrażeniem, religią.

Demiurgia słowna

Gdyby mnie spytano, jakiej istocie zazdroszczę najbardziej,


odpowiedziałbym bez wahania: tej, która spoczywając pośród słów,
odruchowo przyzwalająca, toczy w ich otoczeniu naiwny żywot, nie
kwestionując ich ani nie dostosowując do znaków, jak gdyby
odpowiadały samej rzeczywistości lub jakby były rozproszonymi w
codzienności cząstkami absolutu. Nie miałbym natomiast
najmniejszego powodu do zazdrości wobec tego, kto przeszywa je na
wskroś, postrzega ich zawartość, nicość. Dla takiego indywiduum nie
istnieje już spontaniczna wymiana z rzeczywistością; izolowane od
swoich narzędzi, doprowadzone do niebezpiecznej autonomii,
odkrywa zatrważające je oblicze samego siebie. Słowa umykają przed
nim: nie mogąc ich doścignąć, człowiek ów podąża za nimi,
przepełniony nostalgiczną nienawiścią, i nigdy nie wypowiada
żadnego z nich bez drwiny czy westchnienia. Zatracił wprawdzie
poczucie wspólnoty z nimi, lecz jednocześnie nie może się bez nich
obejść, co sprawia, że właśnie w chwili, gdy jest od nich najbardziej
oddalony, najmocniej je obłapia.

Wobec języka czujemy się nieswojo; wrażenie to niczym nie różni się
od tego, jakie wzbudza w nas rzeczywistość; pustka podejrzana przez
nas w głębi słów przywołuje tę, którą
166 Pokusa istnienia

pochwyciliśmy w głębi rzeczy: dwie percepcje, dwa doświad-| czenia,


w któt7ch dokonuje się rozdzielenie między przedmiotar i symbolami,
między rzeczywistością i znakami. W akciej poetyckim rozłączenie to
przyjmuje kształt figury. Instynktownie wyrywając się z ustalonych
znaczeń, z odziedziczonego uniwersum i z przekazanych słów, poeta,
poszukując innegói porządku, rzuca wyzwanie pustce oczywistości,
optyce jakpj takiej. Angażuje się w démiurgie słowną.

Wyobraźmy sobie świat, gdzie Prawda, nareszcie odkryta, objawiłaby


się wszystkim, gdzie, triumfując, przygniotłaby urok przybliżenia i
możliwego. W takim świecie poezja okazałaby się niemożliwa. Jednak,
ponieważ — na szczęście dla niej — nasze prawdy niewiele różnią się
od fikcji, nie musi się do nich dostosowywać. Stworzy sobie zatem
własny świat, równie prawdziwy, równie fałszywy jak nasz, lecz nie
tak rozległy ani tak potężny. Liczebna przewaga jest po naszej stronie:
jest nas legion, a nasze konwencje posiadają ową siłę, jaką nadaje
jedynie statystyka. Do tych zalet dochodzi jeszcze inna, i to nie
najpośledniejsza — monopol na słowa zużyte. Liczebna przewaga
naszych kłamstw sprawi, że zawsze górować będziemy nad poetami i
że dyskusja pomiędzy ortodoksją dyskursu a herezją wersu nigdy nie
dobiegnie końca.

Jeśli choćby w najmniejszym nawet stopniu uległo się pokusie


sceptycyzmu, na dłuższą metę irytacja odczuwana wobec języka
utylitarnego słabnie i zmienia się w jego akceptację: godzimy się na
niego i uznajemy go. Ponieważ w rzeczach nie ma więcej substancji
niż w słowach, przystosowujemy się do ich nieprawdopodobieństwa i
— czy to z dojrzałości, czy ze znużenia — rezygnujemy z mieszania
się w życie Słowa: po co przypisywać mu suplement sensu, gwałcić je
lub odnawiać, skoro już ujawniliśmy jego nicość? Sceptycyzm:
uśmiech
Wściekłości i rezygnacje 167

unoszący się nad słowanai... Po tym, jak sieje kolejno zważy, po


zakończeniu operacji, nie myśli się już o tym. Co do „stylu", to gdy
mu się jeszcze hołduje, odpowiedzialne za to są wyłącznie lenistwo
lub szalbierstwo.
Poeta natomiast ocenia inaczej: traktuje język poważnie i tworzy
swój idiom wedle własnego upodobania. Wszelkie osobliwości
wynikają z jego nietolerancji względem słów jako takich. Niezdolny
do znoszenia ich banalności i zużycia, predestynowany jest, by
cierpieć z ich powodu i dla nich, a przecież to poprzez nie próbuje się
uratować, to dzięki ich odnowieniu spodziewa się osiągnąć zbawienie.
Niezależnie od tego, j ak bardzo deformująca byłabyjego wizja rzeczy,
nigdy nie jest prawdziwym negatorem. Pragnienie ożywienia słów,
wstrzyknięcia im nowego życia zakłada fanatyzm, niebywałe
zaćmienie umysłu: inwencja poetycka oznacza, że jest się wspólnikiem
i wielbicielem Słowa, fałszywym nihilistą: wszelka demiurgia
werbalna rozwija się kosztem przytomnej świadomości...
Nie należy w żadnym wypadku domagać się od poezji odpowiedzi
na nasze pytania czy jakiejś fundamentalnej rewelacji. Jej „tajemnica"
warta jest każdej innej. Dlaczego zatem odwołujemy się do niej?
Dlaczego — w pewnych momentach — jesteśmy zmuszeni się do niej
dowoływać?
Gdy, osamotnieni pośród słów, nie jesteśmy w stanie przekazać im
najmniejszej wibracji, gdy wydają nam się równie suche, równie
zdegradowane jak my, gdy milczenie umysłu ciąży bardziej niż
przedmioty, schodzimy do punktu, w którym uderza nas trwoga
naszego nie-człowieczeństwa. Wykorzenieni, z dala od naszych
oczywistości, poznajemy nagle ów lęk przed językiem, który rzuca nas
w milczenie—to chwila zawrotu głowy, w którym tylko poezja potrafi
nas pocieszyć po natychmiastowej stracie naszych pewności i
zwątpień. Toteż jest ona absolutem naszych negatywnych godzin,
bynajmniej nie wszystkich, lecz tych jedynie, co wyrastają z naszego
złego samopoczucia w werbalnym świecie. Ponieważ poeta jest
potworem usiłującym zbawić się poprzez słowa, ponieważ zastępuje
pustkę wszechświata samym symbolem pustki (czymże innym jest
bowiem słowo?), dlaczego nie mielibyśmy podążyć za nim w tym jego
wyjątkowym złudzeniu? Staje się naszą
168 Pokusa istnienia

ostoją za każdym razem, gdy uciekamy przed fikcjami języka


codziennego w poszukiwaniu innych, niezwykłych lub ścisłych. -Czyż
nie wydaje się zatem, że wszelka inna nierzeczywistość jest| lepsza od
naszej, że w jednym wersie więcej jest substancji niż we wszystkich
strywializowanych słowach naszych rozmów czy . naszych modlitw?
To, czy poezja winna być przystępna, czy hermetyczna, skuteczna czy
bezzasadna, to kwestia drugorzędna. Czy jest ćwiczeniem, czy
rewelacją — to nieistotne. Wymagamy od niej, aby wyzwoliła nas z
uciemiężenia, z udręki dyskursu. Jeśli jej się to udaje, wówczas na
chwilę nas zbawia.

Dla sprzecznych powodów język jest korzystny tylko dla plebsu i dla
poetów; o ile bowiem zyskuje się na tym, że zasypia się nad słowami,
gdy się z nimi zmaga, to — przeciwnie — ponosi się pewne ryzyko,
gdy sieje sonduje, aby odkryć ich kłamstwo. Ten, kto się temu
poświęca, kto pochyla się nad nimi i analizuje je, w ostatecznym
rozrachunku osłabia je i przekształca w cienie. Zostanie za to ukarany,
ponieważ podzieli ich los. Weźcie obojętnie jakie słowo, powtarzajcie
je po wielokroć, zbadajcie je: rozpłynie się, a w konsekwencji coś
rozpłynie się także w was. Weźcie następnie inne i kontynuujcie
operację. Stopniowo dotrzecie do piorunującego punktu waszego
bezsensu, do antypodów słownej demiurgii.

Nie odmawia się zaufania do słów, nie dokonuje się zamachu na ich
bezpieczeństwo, jeśli nie stoi się jedną nogą w otchłani. Ich otchłań
wynika z naszej. Nie stanowiąc już części naszego umysłu, zachowują
się tak, jakby nam nigdy nie służyły. Czy istnieją? Uznajemy ich
istnienie, nie odczuwając go. Jakaż to samotność, gdy opuszczają nas, a
my opuszczamy je! Jesteśmy wolni, to prawda, lecz żałujemy ich
despotyzmu. Istniały wraz z rzeczami; teraz, gdy się zacierają, rzeczy
gotowe są podążyć za nimi i maleją w naszym spojrzeniu. Wszystko
maleje.
Wściekłości i rezygnacje 169

wszystko zanika. Gdzie uciec, którędy umknąć przed nieskończenie


małym? Materia kurczy się, wyrzeka swycti wymiarów, opróżnia
miejsca... Jednakże rozszerza się nasz strachi i, zajmując icłi miejsce,
zastępuje wszecłiświat.

W poszukiwaniu nie-człowieka

Z tcliórzostwa zastępujemy poczucie nicości jako takiej poczuciem


własnej nicości. Dzieje się tak dlatego, że ogólna nicość niezbyt nas
niepokoi: dopatrujemy się w niej zbyt często obietnicy,
fragmentarycznej nieobecności, otwierającego się impasu.
Długo i uporczywie poszukiwałem kogoś, kto wiedziałby
wszystko o sobie i o bliźnich, mędrca-demona obdarzonego zdolnością
boskiego jasnowidzenia. Za każdym razem, gdy wydawało mi się, że
go znalazłem, po zbadaniu sprawy doznawałem rozczarowania: nowy
wybraniec posiadał jakąś skazę, jakiś czarny punkt, jakiś trudny do
określenia zakątek nieświadomości czy słabości sprowadzający go do
poziomu zwykłych śmiertelników. Postrzegałem w nim ślady
pragnienia i nadziei, szczyptę żalu. Najwyraźniej jego cynizm był
niekompletny. Co za rozczarowanie! Dalej prowadziłem zatem moje
poszukiwania i zawsze dane mi było stwierdzić, że moi chwilowi idole
czymś grzeszyli: obecny był w nich człowiek, uszminkowany lub
skrzętnie ukryty. Wreszcie pojąłem despotyzm Gatunku i
postanowiłem nie marzyć już o nie-człowieku, o potworze, który byłby
całkowicie przeniknięty swą nicością. Szaleństwem byłoby
przypuszczać, że istnieje: nie może, gdyż absolutna świadomość jest
nie do pogodzenia z rzeczywistością organów.

Nienawidzić samego siebie

Miłość własna jest wygodna: wywodzi się z instynktu


samozachowawczego i zwierzęta poznałyby ją, gdyby były choć trochę
zdeprawowane. Nienawiść do samego siebie jest
170 Pokusa istnienia ..^IL

trudniejsza — celuje w tym wyłącznie człowiek. Po wygnaniu go z raju,


zrobiła, co mogła, by powiększyć rozziew oddzielający go od świata, by
utrzymać go w stanie czuwania między ■ chwilami, we wślizgującej się
pomiędzy nie pustce. Z niej to wyłania się świadomość, w niej przeto należy
się doszukiwać punktu wyjścia dla zjawiska człowieczeństwa. Nienawidzę
się, a więc jestem człowiekiem; nienawidzę się absolutnie, a więc jestem
człowiekiem w sposób absolutny. Być świadomym to być oddzielonym od
siebie, to nienawidzić siebie samego. Nienawiść ta drąży nas od podstaw, a
jednocześnie dostarcza soków zasilających Drzewo Poznania.
Oto człowiek poza światem i poza sobą. Jego kontakt z życiem jest tak
sztuczny, że nie można by było bez nadużycia umieścić go między żyjącymi;
nie mniej sztuczny jest jego kontakt ze śmiercią. Nie umiejąc odnaleźć
swego miejsca pomiędzy jednym i drugim, oszukiwał już od pierwszych
kroków: intruz, rzekomo żywy, rzekomo umarły, szalbierz. Świadomość,
owo nie-uczestnictwo w tym, czym się jest, owa właściwość
nieprzystawania do niczego nie była zawarta w ekonomii stworzenia. Wie o
tym, lecz nie ma odwagi ani wziąć ją na siebie aż do końca, ani od niej
sczeznąć, ani wreszcie zrezygnować z niej, by dostąpić zbawienia.
Wyobcowany względem swej natury, sam pośród samego siebie, odcięty
zarówno od tego, jak i od tamtego świata, nie przyjmuje całkowicie za swoją
żadnej rzeczy wistości: jak mógłby to uczynić, skoro sam jest jedynie na
wpół rzeczywisty? Jest bytem bez istnienia.
Każdy jego krok w stronę ducha oznacza uchybienie wobec życia.
Dlaczego, aby na powrót skoligacić się z rzeczami, nie położy kresu
nierozważnej przygodzie świadomości? Jednakże od stanu bezrefleksyj
ności (gdzie zanikłoby jego poczucie winy) oddzielony jest ową nienawiścią
do samego siebie, której nie chce ani nie może się wyzbyć. Oddalając się od
linii bytów, od utartych ścieżek zbawienia, bez wytchnienia wymyśla coś
nowego, aby móc utrzymać swą reputację interesującego zwierzęcia.
Zmuszony jest to prowizoryczne zjawisko, jakim była świadomość,
doprowadzić do punktu, w którym wybuchnie, i samemu dać się wraz z nią
rozerwać na strzępy. Unicestwiając
Wściektości i rezygnacje 171.

siebie, wzniesie się ku swej istocie i wypełni swą misję: stać się
wrogiem siebie samego. Jeśli życie sprzeniewierzyło się materii, on
sprzeniewierzył się życiu. Czy jego doświadczenie zostanie podjęte?
Jak się wydaje, nie implikuje ono żadnej kontynuacji: wszystko
wskazuje, że to ostatni wybryk, na jaki pozwoliła sobie natura.

Znaczenie maski

Chociaż nasza myśl podąża naprzód w oddaleniu od naszych


interesów, waha się jednak przed nazwaniem pewnych spraw po
imieniu. Chodzi tu o naszą ostatnią trwogę? Ukrywa ją, oszczędza nas i
nam pochlebia. Toteż gdy w następstwie licznych trudnych prób
objawia się nam „przeznaczenie", myśl zachęca nas, by dostrzec w nim
granicę, rzeczywistość, poza którą wszelkie poszukiwanie byłoby
bezprzedmiotowe. Ale czy w istocie, jak utrzymuje myśl, jest ono ową
granicą, ową rzeczywistością? Myśl do tego stopnia wydaje się nam
podejrzana, gdy pragnie nas w nim osadzić i go narzucić, że
gotowiśmy w to wątpić. Przeczuwamy wszak, że nie mogłoby ono
okazać się kresem, że poprzez nie przejawia się inna siła i że to ona
jest najpotężniejsza. Niezależnie od sztuczek i wysiłków naszej myśli
zmierzających do ukrycia jej przed nami, koniec końców udaje nam
sieją zidentyfikować, a nawet nazwać. A ono, które zdawało się
ogarniać wszystkie atrybuty rzeczywistości, teraz okazuje się jedynie
obliczem, a nawet nie obliczem, lecz przebraniem, zwykłym pozorem,
którym owa siła posługuje się, aby nas zniszczyć, nie ścierając się z
nami.
„Przeznaczenie" było tylko maską, podobnie jak maską jest
wszystko, co nie jest śmiercią.

O zaraźliwości tragedii

Nie litość, lecz zawiść budzi w nas bohater tragiczny, szczęściarz,


którego cieipieniami się żywimy, jak gdyby oki^adł nas z tego.
172 Pokusa istnienia

CO nam się prawnie należało. Dlaczego nie usiłować mu ich odebrać?


Tak czy inaczej nam przecież były przeznaczone... Aby jeszcze
gruntowniej się o tym przekonać, ogłaszamy, że są nasze,
powiększamy je i nadajemy im proporcje wyrastające ponad miarę;
może się miotać czy jęczeć przed nami, a i tak nas nie wzruszy, gdyż
my nie jesteśmy jego widzami, lecz konkurentami, jego rywalami na
sali zdolnymi znosić nieszczęścia lepiej niż on: biorąc je na własne
konto, wyolbrzymiamy je ponad możliwości, jakimi on dysponuje na
scenie. Wyposażeni wjego los i zmierzając ku jego klęsce szybciej niż
on, ślemy mu co najwyżej pełen wyższości uśmiech, dla siebie
rezerwując zasługi winy czy morderstwa, wyrzutów sumienia czy
ekspiacji. Czymże jest wobec nas i jakże miałka wydaje nam się jego
agonia! Czyż nie wzięliśmy na swe barki całego jego bólu, czyż nie
utożsamiamy się z ofiarą, w którą pragnął się bezskutecznie wcielić?
Lecz, o ironio, pod koniec to on wszak umiera!

Poza słowem

Dopóki jesteśmy zamknięci w literaturze, przestrzegamy jej prawd i


pracujemy nad tym, by je przyoblec w ciało, by wypełnić ich nicość.
To niewątpliwie przygnębiający warunek, lecz jest jeszcze coś
gorszego — przekroczenie tych prawd bez osiągnięcia prawd
mądrości. Jaki kierunek obrać? W jakim sektorze umysłu osiąść? Nie
jest się już literatem, a przecież pisze się nadal, żywiąc zarazem
pogardę dla ekspresji. Zachować resztki powołania i nie mieć odwagi
się ich pozbyć to pozycja dwuznaczna, jeśli nie tragiczna, której nie
zna mądrość. Ta polega bowiem właśnie na zuchwałości wyrwania z
siebie wszelkiego powołania, literackiego czy innego. Ten, kto miał
nieszczęście przejść przez Literaturę, na zawsze zachowa
fetyszystyczne upodobanie do zwrotów czy przesąd będący apanażem
wyłącznie słów. Dysponując darem, który zaniedbuje lub którego się
obawia, bez przekonania rzuci się w przedsięwzięcia lub zacznie
płodzić dzieła w nieunikniony sposób poronione — nieudacznik
zawieszony pomiędzy słowem
Wściektości i rezygnacje ' 173

a milczeniem, mierny pretendent do owej chwały Pustki odmówionej


każdemu, kto oddaje się ekspresji lub przywiązuje do swego imienia.
„Prawdziwe życie" istnieje poza słowem.
A przecież słowo zaciemnia nasz umysł i panuje nad nami: czyż
nie posunęliśmy się do tego, że z niego wyłoniliśmy wszechświat, czyż
nie utożsamiliśmy naszych początków z gadulstwem, z
improwizacjami Boga o ustach pełnych frazesów? Sprowadzić
kosmogonie do dyskursu, wznieść język do rangi narzędzia
Stworzenia, przypisać nasz prapoczątek iluzorycznej starożytności
Słowa! Literatura, jak spostrzegamy, sięga jeszcze dalej w głąb czasu,
ponieważ, zawsze skłonni do aberracji, nie obawialiśmy się imputować
słowu pierwszych podrygów materii.

O niezbędności kłamstwa

Ten, kto u progu swej kariery dostrzegł śmiertelne prawdy, dochodzi


do punktu, w którym nie może już z nimi żyć. Jeśli pozostaje im
wierny, jest zgubiony. Zapomnieć o nich, wyrzec się ich, to dla niego
jedyny sposób, by przystosować się do życia, by zejść z drogi Wiedzy,
Nieznośnego. Podążając za kłamstwem, wszelkim kłamstwem
będącym przyczyną czynów, wielbi je i oczekuje od niego zbawienia.
Pierwsza lepsza obsesja jest w stanie go uwieść, pod warunkiem, że
zdusi w nim demona ciekawości i unieruchomi jego umysł. Dlatego
zazdrości wszystkim, którzy łasce modlitwy czy jakiegokolwiek
innego wariactwa zawdzięczają powstrzymanie biegu myśli,
wyrzeczenie się odpowiedzialności intelektu i spotkanie szczęścia
spełnienia — w świątyni czy w domu wariatów. Czegóż by nie dał,
aby również móc pogrążyć się w ekstazie w cieniu błędu, w azylu
debilizmu! Spróbuje to osiągnąć. „Aby uniknąć katastrofy, będę grał w
tę grę, będę w niej trwał mocą uporu, kaprysu, bezczelności.
Oddychanie to fascynująca aberracja. Powietrze ze mnie uchodzi,
ziemia drży pod mymi stopami. Zwołałem wszystkie słowa i
nakazałem im ułożyć się w modlitwę, a słowa pozostały nieruchome i
bezgłośne. Oto dlaczego krzyczę, oto
174 Pokusa i.slnienia
f

dlaczego nie przestanę krzyczeć: «Nieważne co, byle nie moje


prawdy!»".
Oto próbuje się od nich uwolnić, odłożyć je do lamusa. I gdy
raduje się od tak dawna oczekiwanym zaślepieniem, nagle ogai-nia go
niepokój, opuszcza odwaga: obawia się zemsty wiedzy, powrotu
przenikliwości, wtargnięcia dawnych pewników, od których tak
ucieipiał. To wystarczy, aby utracił całą pewność siebie, a droga do
zbawienia wydała mu się nową Kalwarią.

Przyszłość sceptycyzmu

Naiwność, optymizm, szlachetność spotkać można u botaników,


specjalistów od nauk czystych, odkrywców, nigdy zaś u polityków,
historyków czy księży. Ci pierwsi obchodzą się doskonale bez
pobratymców, ci drudzy uczynili z nich przedmiot swej działalności i
swych badań. Gorzknieje się tylko w sąsiedztwie człowieka. Ci, którzy
dedykują mu swe myśli, badają go lub pragną mu pomóc, wcześniej
czy później zaczną nim gardzić, odczuwać doń odrazę. Psycholog w
całym tego słowa znaczeniu, jakim jest ksiądz, to egzemplarz gatunku
ludzkiego, który najbardziej przejrzał na oczy, to osobnik, który z racji
zawodu jest niezdolny darzyć bliźnich najmniejszym choćby
zaufaniem; stąd jego mina wtajemniczonego, jego spryt, jego udawana
słodycz i głęboki cynizm. Ci spośród nich — a są to, prawdę mówiąc,
niezwykle rzadkie wyjątki — którzy wślizgnęli się w świętość, nie
osiągnęliby tego stanu, gdyby dokładniej poobserwowali swe
owieczki: to byli zbłąkani, ź l i kapłani, niezdolni żyć w ciekawości
grzechu pierworodnego i na nim pasożytować.
Aby uleczyć się z wszelkich złudzeń na temat człowieka,
należałoby posiąść wiedzę, wielowiekowe doświadczenie
konfesjonału. Kościół jest tak stary i tak pozbawiony złudzeń, że nie
jest w stanie uwierzyć w zbawienie kogokolwiek ani znaleźć
upodobania w nietolerancji. Po tym, jak rzuciła się na niego wielka
ciżba wielbicieli i podejrzanych, musiał w końcu
Wściekłuści i rezygnacje 175

przejrzeć ich wszystkich i znużyć się nimi, znienawidzić ich


ski^upułów, rozterek, wyznań. Dwa tysiące lat w tajemnicy dusz!
Tego było za wiele nawet dla Kościoła. Cudem uchroniwszy się dotąd
od pokusy obrzydzenia, teraz jej ulega: świadomości, nad którymi
sprawował pieczę, nużą go i irytują. Żadna z naszych niedoli, żadna z
naszych infamii nie budzi już jego zainteresowania: wyczerpaliśmy
jego litość i ciekawość. Ponieważ tak wiele wie o nas wszystkich,
gardzi nami i pozwala nam się rozbiegać na strony, szukać gdzie
indziej... Już opuszczają go fanatycy. Wkrótce stanie się ostatnim
schronieniem sceptycyzmu.

Historia strachu

Od epoki Renesansu nauka podejmowała wysiłki, by przekonać nas, że


żyjemy pośród obojętnej natury, która ani nie jest nam wroga, ani nam
nie sprzyja. Rezultatem tego miało być stopnienie naszych zasobów
strachu. Było to istotne niebezpieczeństwo, gdyż strach ów stanowił
jeden z warunków naszej egzystencji i równowagi.
Intensyfikując i ożywiając nasze stany, pobudzał naszą litość i
ironię, nasze miłości i nienawiści, podnosił smak, był przyprawą
każdego z naszych wrażeń. Im bardziej nas nękał, tym bardziej
zadowoleni byliśmy z tego stanu rzeczy, żądni niepewności i
niebezpieczeństw, wszelkiej sposobności pozwalającej nam
zatriumfować lub ulec. Bez żadnych hamulców, bezceremonialnie
rozwijał talent do impertynencji, werwę, której się obawialiśmy i którą
wielbiliśmy. Nasza żarliwość względem niego potęgowała się na
równi z intensywnością dreszczyka, jakiego nam dostarczał. Nikt nie
myślał o uwolnieniu się spod jego władzy. Rządził nami,
podporządkowywał nas sobie, podczas gdy my byliśmy szczęśliwi,
widząc, jak pewny siebie przewodzi naszym zwycięstwom i klęskom.
Lecz on sarri, który zdawał się nie podlegać zmiennym kolejom losu,
miał poznać najokrutniejsze z nich. Pod ciosami „postępu"
niecierpliwie dążącego do wyrugowania go zaczął — zwłaszcza
176 Pokusa istnieniu

W ostatnim wieku — ukrywać się, stał się nieśmiały i jakby wstydliwy,


zaczął też odchodzić i prawie zniknął, aż wreszcie zaniepokoiło to nasz
wiek, bardziej przenikliwy od poprzedniego: jak uratować strach —
zastanawiał się — jak sprawić, by odzyskał swój dawny status, swe
prawa? Zatroszczyła się o to sama wiedza i stała się zagrożeniem,
źródłem trwogi. I teraz już jesteśmy pewni, że posiadamy ilość strachu
niezbędną dla naszej pomyślności.

Arywista

Bywalcowi, przyjacielowi głębi nie imponuje „tajemnica"; w


najmniejszym stopniu nie wspomina o niej, nie wie też, czym ona jest:
on w niej żyje... Rzeczywistość, w której się porusza, nie zawiera innej
tajemnicy: nie istnieje żaden obszar poniżej czy wokół niej; jest niżej
niż cokolwiek innego i poza wszystkim. Nasycony transcendencją, z
poczuciem wyższości wobec związanych z nią operacji umysłu i
przejawów poddaństwa, tkwi w swym niewyczerpanym braku
ciekawości... Nie intryguje go ani religia, ani metafizyka: co ma
zgłębiać, skoro już dotarł do niezgłębialnego? Bez wątpienia ma
wszystko, lecz nie zdaje sobie sprawy, czy jeszcze istnieje.
Afirmujemy się w tej mierze, w jakiej wykraczamy poza daną nam
rzeczywistość, dążąc do innej, gdy szukamy bezustannie — nawet
czegoś, co byłoby ukryte za samym absolutem. Czy teologia
zatrzymuje się na Bogu? W żadnym wypadku. Pragnie pójść dalej,
podobnie jak metafizyka, która mimo że poszukuje istoty, nie raczy się
na niej zatrzymać. Jedna i druga obawiają się zakotwiczyć w jakiejś
ostatecznej zasadzie, przechodzą od tajemnicy do tajemnicy, okadzając
niewytłumaczalne i bezwstydnie go nadużywając. Cóż to za gratka —
być na tropie tajemnicy! A jakim przekleństwem jest wiara w to, że się
ją posiadło, wyobrażanie sobie, że się ją poznało i że się w niej
przebywa! Nie potrzeba jej już poszukiwań: jest tutaj, w zasięgu ręki.
Ręki śmierci.
Wściekłości i rezygnacje 177'

Odpady smutku

I. Nagle, poniżej wszystkiego, ześlizguję się ku punktowi nieistnienia


każdego przedmiotu. Ja: rodzaj etykietki. Równoległy do mojej twarzy,
przeglądam się w moich spojrzeniach. Każda rzecz jest inna, wszystko
jest inne. Gdzieś — jakieś oko. Kto mnie obserwuje? Boję się, a potem
staję się zewnętrzny wobec mego strachu.
Jak przyłączyć się do czasu poza chwilami i poza podmiotem,
jakim byłem? Trwanie mumifikuje się, stawanie się już się stało. Nie
ma ani jednej drobinki powietrza, żeby oddychać, żeby krzyczeć.
Oddech został zanegowany, idea milknie, umysł przestał istnieć.
Wytarzałem w błocie wszystkie „tak" i nie przylegam do świata
bardziej niż pierścień do palca szkieletu.

n. „Inni" — wyznał mi pewien kloszard — „znajdująprzyjemność w


marszu naprzód, ja— w cofaniu się". Szczęśliwiec! Ja nawet się nie
cofam; pozostaję w miejscu... Rzeczywistość także tkwi w miejscu,
unieruchoiruona moimi wątphwościami. Im więcej mam wątpliwości
co do siebie, tym bardziej rzutuję się na rzeczy i mszczę się na nich za
swe zwątpienia. Niech wszystko, się zatrzyma, gdy tylko nie mogę
powziąć myśli ani uczynić kolejnego kroku ku obojętne jakiemu
widnokręgowi. Przedwieczna gnuśność przykuwa mnie do tej chwih...
A gdy, usiłując nią potrząsnąć, alarmuję me instynkty, popadam w
inny rodzaj lenistwa, w owo tragiczne lenistwo, któremu na imię
melancholia.

III. Odraza do ciała, do narządów, do każdej komórki, odraza


pierwotna, chemiczna. Wszystko we mnie się rozkłada, nawet ta
odraza. W jakim tłuszczu, w jakim odorze zamieszkał umysł! To ciało,
którego każdy por wydziela wystarczająco dużo wyziewów, aby
zasmi-odzić kosmos, nie jest niczym innym, jak tylko masą
nieczystości przemierzaną przez zaledwie odrobinę mniej odrażającą
krew, jest tylko wrzodem deformującym geometrię globu.
Nadprzyrodzona ohyda! Każdy, kto zbliża się do mnie, chcąc nie chcąc
ujawnia mi stadium swego rozkładu.
178 Pokusa istnienia

pogodzić formy. Od waszej, niezależnie od tego, jakie formy


przybrała, nie oczekujcie żadnego wsparcia: pozwoli wam co najwyżej
być odrobinę bardziej tym, czym od zawsze jesteście...

VII. Nasze przyjemności nie zatracają się ani nie zanikają; na swój
sposób naznaczają nas tak samo, jak nasze bóle. Ta spośród nich,
która zdawała się nam na zawsze zatarta, uratuje nas przed
kryzysem i bez naszej wiedzy wystąpi w naszej obronie przeciwko
któremuś z naszych rozczarowań, przeciwko pokusie rezygnacji
i kapitulacji; wytworzy w nas nowe, nieuświadaińiane przez nas
więzy i wzmocni wiele nikłych nadziei, które stanowić będą
przeciwwagę dla skłonności naszej pamięci sprawiającej, iż
zachowiijemy wyłącznie ślady tego, co okrutne i straszliwe.
Albowiem nasza pamięć jest sprzedajna: bierze stronę naszych
bolesnych doświadczeń, zaprzedała się naszym bólom.

VIII. Według Kasjodora, Ewagriusza i św. Nila nie ma demona


straszniejszego niż demon acedii. Mnich, który ulegnie jego
pokusom, pozostanie jego ofiarą aż do końca swoich dni.
Wystając w oknie, będzie wyglądał na zewnątrz, oczekiwał
czyichś odwiedzin, by oddawać się gadulstwu, by się zapomnieć.
Wyrzec się wszystkiego, by następnie odkryć, że wybrało się
niewłaściwą drogę, dręczyć się w osamotnieniu i nie móc go opuścić!
Na jednego eremitę, któremu się powiodło, przypada tysiąc, którym
się nie udało. Tych przegranych, upadłych, przenikniętych poczuciem
nieskuteczności swych modlitw miano nadzieję wytresować śpiewem,
narzucano im uniesienie, dyscyplinę radości. Będąc ofiarami demona,
jak mogli wznosić swe głosy i do kogo? Oddzieleni od łaski i od
świata, godzinami porównywali swą bezpłodność z bezpłodnością
pustyni, materialnego wizerunku własnej pustki.
A ja, z nosem przy szybie, do czego porównałbym mą
bezpłodność, jeśli nie do bezpłodności Miasta? A jednak prześladuje
mnie myśl o tamtej, prawdziwej pustyni. Czemu nie mogę się tam
udać i zapomnieć o woni człowieka! Jako sąsiad Boga, wdychałbym
jego rozpacz i jego wieczność, o której marzę w chwilach, gdy budzi
się we mnie wspomnienie
Wściektości i rezygnacje 179

odległej celi. Jaki klasztor opuściłem, zdradziłem w poprzednim życiu?


Moje niedokończone modlitwy, porzucone wówczas, teraz podążają za
mną, podczas gdy w moim mózgu tworzy się i rozpada nie wiedzieć
jakie niebo.

IX. „Ali! Ali!". Derwisz, co wyrzekł się paktowania ze


słowami, z wyjątkiem tego, nigdy i w żadnej okoliczności nie
wymawiał innego. Był to jedyny wyłom, najaki pozwolił sobie
w swej regule milczenia.
Modlitwa: ustępstwo uczynione na rzecz Boga, zdania i wszelka
usłużność, jaką zakładają. Nasz derwisz, poświęcając się temu, co
zasadnicze, poświęcił język, symbol pozorów: każdy człowiek, który
się do tego posuwa, odwraca się od absolutu, choćby skądinąd
umartwiał się czy przystał na potworność wiary. Każdy człowiek, a
tym bardziej każdy święty. Franciszek z Asyżu był człowiekiem
dyskursu, tak jak jego uczniowie, tak jak jego rywale. Ważna jest tylko
jedna rzecz, jedno słowo. Jeśli mówimy, oznacza to, że nie
odnaleźliśmy tej rzeczy, że nie odnajdziemy jej nigdy.

X. Na zaufanie zasługuje tylko ten, kto decyduje się na


przegranie partii: jeżeli wygrywa, zabije potwora, jakim był,
kiedy usiłował działać, zatriumfować. Posuwamy się naprzód
jedynie kosztem własnej czystości, owej sumy odwrotów.
Podtrzymywane i przeniknięte skłonnością do zbrukania, nasze
czyny odcinają nas od raju, umacniają nasz upadek, naszą
wierność światu: nie ma ruchu postępującego, który nie
wzbudzałby i nie konsolidował w nas odwiecznej deprawacji
istnienia.
Oddalenie bytów nie wystarcza; trzeba jeszcze oddalić rzeczy,
znienawidzić i obalić je jedną po drugiej. Aby odzyskać naszą
pierwotną nieobecność, podążmy za kosmogoniami na wspak, a
ponieważ nie dostaje nam wstydu w obliczu umierania, unicestwijmy
w nas przynajmniej wszelki ślad tego świata aż po ostatnie
wspomnienie tego, czym byliśmy. Oby jakiś bóg dał nam siłę
wyrzeknięcia się i zdradzenia wszystkiego, zuchwałość bezimiennego
tchórzostwa.
180 Pokusa istnienia

jak istnieć, nie niszcząc się w każdej chwili? A przecież sekret ów


można odki^yć, gdy zbliżamy się do samych siebie, do naszej
ostatecznej rzeczywistości. Wówczas słowa, tracąc ■wszelką
użyteczność, wszelki sens, jawią się nam jako nośniki odwiecznej
pospolitości. Wszystko się zmienia, nawet nasza perspektywa, jak
gdyby nasze spojrzenia, skierowane ku sobie samym, dysponowały
światem odrębnym od świata materii. Istotnie, ten świat nie wchodzi
już w pole naszych percepcji, nie jest utrwalany przez naszą pamięć.
Zwróceni ku temu, co nie jest w stanie znieść słowa ani nie pragnie
mu pobłażać, mościmy się w bezwartościowym szczęściu, w dreszczu
bez przymiotnika. Sjesta bez Boga...
POKUSA ISTNIENIA

Poniektórzy ludzie przechodzą od twierdzenia do twierdzenia: ich


życie to seria potakiwań... Przyklaskując rzeczywistości lub temu, co
im się nią wydaje, przystają na wszystko i bez skrępowania o tym
mówią. Nie ma takiej anomalii, której by nie wyjaśnili czy nie
umieścili pomiędzy rzeczami, „które się zdarzają". Im bardziej ulegają
zauroczeniu filozofią, tym lepszą są publicznością w spektaklu życia i
śmierci.
Dla innych, nawykłych do negacji, twierdzenie wymaga nie tylko
woli zaciemnienia, lecz również nakierowanego na siebie wysiłku,
poświęcenia: jak wiele kosztuje ich najmniejsze „Tak"! Toż to
prawdziwe wyrzeczenie się siebie! Wiedzą, że „Tak" nigdy nie
przychodzi samo, że implikuje inne, cały ciąg: jak mogliby
lekkomyślnie się na to zdecydować? Co nie przeszkadza, że drażni ich
bezpieczeństwo „Nie". W ten sposób rodzi się w nich potrzeba i
ciekawość afirmacji byle czego.
Przeczenie: nic tak bardzo jak ono nie wyzwala umysłu. Negacja
płodna jest jednak tylko wtedy, gdy usiłujemy ją zdobyć i nią
zawładnąć; raz nabyta, więzi nas: staje się takim samym łańcuchem,
jak każdy inny. Jeśli już trzeba wybierać rodzaj poddaństwa, lepiej
nastawić się na niewolę bytu, chociaż nie obywa się to bez pewnego
rozdarcia: chodzi tu, ni mniej, ni więcej, jak tylko o to, by uwolnić się
od pokusy nicości, od komfortu zawrotu głowy...

Teolodzy od dawna zauważyli, że nadzieja jest owocem cierpliwości.


Powinno się dodać: oraz skromności. Człowiek
182 Pokusa istnienia

pyszny nie ma czasu na nadzieję... Nie chcąc ani nie mogąc czekać,
zadaje gwałt zdarzeniom i naturze; zgorzkniały, zdemoralizowany, gdy
wyczerpie swe bunty, rezygnuje: nie istnieje dlań formuła pośrednia.
Niepodobna zaprzeczyć, że jest przenikliwy; nie zapominajmy jednak,
że przenikliwość to cecha tych, którzy — z powodu niemożności
kochania — nie odczuwają więzów solidarności ani z innymi, ani z
sobą.

Wielkim „Tak" jest „Tak" śmierci. Można je wymawiać na wiele


sposobów...
Istnieją duchy dzienne, które, nękane swą nieobecnością, żyją na
uboczu i, na nikogo nie patrząc, bezgłośnie maszerują ulicami. W ich
oczach ani w ich gestach nie ma żadnego niepokoju. Ponieważ świat
zewnętrzny przestał dla nich istnieć, przystosowują się do wszystkich
samotności. Skupieni na swym roztargnieniu, na swym oderwaniu,
należą do. nieujawnionego świata usytuowanego między
wspomnieniem niesłychanego a nieuchronnością pewności. Ich
uśmiech przywołuje na myśl tysiąc pokonanych przerażeń, łaskę
triumfuj ącą nad tym, co zatrważające; przechodzą wskroś rzeczy,
przeszywają materię. Czy dotarli do własnych początków? Czy odkryli
w sobie źródła jasności? Nie wstrząsa nimi żadna klęska, żadne
zwycięstwo. Niezależni od słońca, są samowystarczalni. Są
iluminowani Śmiercią.

Nie jest nam dane określenie chwili, gdy kosztem naszej substancji
dokonuje się działanie erozji. Wiemy jedynie, że jego wynikiem jest
pustka, w którą stopniowo wnika myśl o naszej destrukcji. Myśl to
niejasna, zaledwie nakreślona: to tak, jakby pustka sama myślała
siebie. Potem, mocą dźwiękowej transfiguracji, z najgłębszego zakątka
nas samych wznosi się ton, który poprzez swą uporczywość może
równie dobrze nas sparaliżować, jak nadać nam impuls. Stajemy się
zatem więźniami strachu lub nostalgii, poniżej śmierci lub na tym
samym, co ona
Pokusa istnienia 183

poziomie. Jeśli ton ów utrwala pustkę, w której się objawił, będzie to


strach; gdy przemieni ją w pełnię, przerodzi się w nostalgię. W
zależności od naszej konstytucji, ujrzymy w śmierci bądź to deficyt,
bądź to nadmiar bytu.

Zanim strach obejmie późno przyswojoną percepcję trwania, atakuje


nasze odczucie rozciągłości, bezpośredniości, złudzenie stałości:
przestrzeli kurczy się, ulatuje, staje się zwiewna, przejrzysta. Strach
zastępuje ją, rozprzestrzenia się i zajmuje miejsce rzeczywistości,
która go wywołała, śmierci. Wszystkie nasze doświadczenia zostają z
tego względu zredukowane do wymiany pomiędzy naszym „ja" a
owym strachem, który
— ustanowiony rzeczywistością autonomiczną — zamyka nas w
bezprzedmiotowym dreszczu, w nieumotywowanym rozedrganiu do
tego stopnia, że możemy zapomnieć o... śmierci. Ale zagraża on
zastąpieniem naszej zasadniczej troski tylko w tej mierze, w jakiej —
nie chcąc jej zasymilować ani wyczeipać
— trwale zachowujemy ją w sobie jako pokusę, umieszczając ją w
centrum naszej samotności. Jeszcze jeden krok i uzależnimy się, nie od
śmierci wszakże, lecz od strachu przed śmiercią. Tak przedstawia się
sprawa z wszelkimi strachami, których nie udało się nam
przezwyciężyć: odrywając się od przyczyn, które je wzbudziły, stają
się one autonomiczną, tyrańską rzeczywistością. „Żyjemy w strachu i
w ten sposób nie żyjemy". Te słowa Buddy oznaczają być może, że
zamiast pozostawać w stadium, w którym strach otwiera się na świat,
czynimy z owego strachu cel, zamknięty wszechświat, substytut
przestrzeni. Jeśli nas zdominował, zniekształca nasz obraz rzeczy. Ten,
kto nie potrafi nad nim zapanować ani go wykorzystać, na dłuższą
metę przestaje być sobą, traci tożsamość. Strach jest owocny tylko
wówczas, gdy człowiek się przed nim broni; ten, kto mu ulega, nigdy
się nie odnajdzie i będzie nieustannie zdradzać safnego siebie, aż
zatuszuje śmierć strachem, jaki przed nią odczuwa.
184 Pokusa istnienia

Powab niektórych problemów wynika z ich nieścisłości oraz ' z


wywoływanej przez nie rozbieżności opinii: oto trudności, z jakimi
boryka się amator Nierozwiązywalnego.
Gdy zbieram „dokumentację" na temat śmierci, równie mało daje
mi przestudiowanie podręcznika do biologii, co katechizmu: o tyle, o ile
mnie ona dotyczy, jest mi obojętne, czy jestem jej przeznaczony w
następstwie grzechu pierworodnego, czy odwodnienia moich komórek.
W żaden spoSób niezwiązana z naszym poziomem intelektualnym,
zastrzeżona jest, jak każdy prywatny problem, wiedzy bez wiadomości.
Rozmawiałem z wieloma analfabetami, którzy wypowiadali się na jej
temat bardziej kompetentnie niż metafizyk; z doświadczenia poznawszy
sprawczynię swej destrukcji, poświęcali jej wszystkie swe myśh do tego
stopnia, że zamiast stanowić dla nich problem bezosobowy, stawała się
ich rzeczywistością, ich śmiercią.
Jednakże spośród tych, którzy, niezależnie od tego, czy są
analfabetami, czy też nie, bezustannie o niej rozmyślają, większość
czyni to jedynie z powodu przygnębienia perspektywą swej agonii, nie
dostrzegając, iż nawet gdyby mieli żyć całe wieki czy tysiąclecia,
przyczyny owej trwogi byłyby te same, albowiem agonia to tylko
wypadek w procesie naszego unicestwiania się, w procesie
współistotnym naszemu trwaniu. Życie nie jest bynajmniej, jak
mniemał Bichat, ogółem funkcji opierających się śmierci, a raczej
ogółem funkcji, które nas ku niej prowadzą. Nasza substancja z każdym
krokiem topnieje; jednakże wszystkie nasze wysiłki winny zmierzać ku
temu, by uczynić z owego topnienia środek pobudzający, zasadę
skuteczności. Ci, którzy nie potrafią wykorzystać swych możliwości
nie-bycia, pozostają obcy samym sobie: są marionetkami, obdarzonymi
jaźnią przedmiotami uśpionymi w neutralnym czasie, nie będącym ani
trwaniem, ani wiecznością. Istnieć — to wykorzystać naszą część
nierzeczywistości, to wibrować w kontakcie z pustką, która w nas jest.
Marionetka . natomiast pozostaje na nią niewrażliwa, porzucają,
pozwala jej zmarnieć...
Pokusa istnienia 185

Będąc rozwojową regresją, zstąpieniem ku naszym korzeniom, śmierć


miażdży naszą tożsamość po to jedynie, by pozwolić nam lepiej do niej
dotrzeć, by ją nam przywrócić: ma sens jedynie w tej mierze, w jakiej
przypisujemy jej wszystkie atrybuty życia.
Chociaż zrazu, gdy percypujemy ją po raz pierwszy, jawi się jako
rozczłonkowanie i utrata, później — odsłaniając przed nami zarazem
nieważność czasu i nieskończoną wartość każdej chwili — oddziaływa
na nas swymi właściwościami wzmacniającymi: nawet jeśli przekazuje
nam jedynie obraz naszej nicości, tym samym przekształca ją w
absolut, zachęcając nas, by się do niego przywiązać. I tak, rehabilitując
nasz aspekt „śmiertelności", staje się miarą wszystkich naszych chwil,
triumfalną agonią.
Po co bowiem kierować myśli ku jakiemukolwiek grobowi i
stawiać na nasz pośmiertny rozkład? Makabryczność, duchowo
degradująca, nastawia nas na zużycie naszych gruczołów, na smród i
nieczystości naszego gnicia. Ten, kto uważa się za żywego, jest nim o
tyle tylko, o ile zręcznie ukrył swe zwłoki lub wyszedł poza myśl o
nich. Z rozmyślań nad materialnym faktem śmierci nie wynika nic
dobrego. Gdybym przyznał ciału swobodę dyktowania mi swej
„filozofii", narzucania swych konkluzji, równie dobrze mógłbym
unicestwić się, zanim je poznam. Albowiem wszystko, czego uczy
mnie ciało, nieodwołalnie mnie unieważnia: czyż nie wzdraga się
przed iluzją? Czyż nie przybywa, jako wyraziciel naszych prochów, w
każdej chwili zaprzeczać naszym kłamstwom, dywagacjom,
nadziejom? Pomińmy zatem jego argumenty i siłą skojarzmy je z
walką przeciwko jego oczywistościom.
Aby się odmłodzić w kontakcie ze śmiercią, musimy
zainwestować w nią całą naszą energię, za przykładem Keatsa
wynaleźć na wpół miłosne przywiązanie do niej lub, wraz ż
Novalisem, wymyślić zasadę, która „romantyzuje" życie. Chociaż ten
ostatni miał posunąć tęsknotę za nią aż po zmysłowość, chociaż w
istocie postulował zmysłowość śmierci.
186 Pokusa ismienia

to innemu, Kieistowi, przypadło w udziale zaczeipnięcie z niej


całkowicie wewnętrznej „szczęśliwości". ,Mn Strudel von nie geahnter
Seligkeit hat mich ergriffen..." — napisze, zanim popełni
samobójstwo. Jego koniec nie był ani klęską, ani abdykacją, lecz
błogosławioną wściekłością, przykładnym i zaplanowanym
szaleństwem, jednym z nielicznych sukcesów rozpaczy. Powiedzenie
Schlegla, że Novalis był pierwszym, który odczul śmierć „jako
artysta", wydaje mi się jeszcze bardziej odpowiednie w odniesieniu do
Kleista, jak nikt inny wyposażonego na śmierć. Jego niezrównane,
doskonałe samobójstwo było arcydziełem taktu i smaku, czyniącym
niepotrzebnymi wszystkie kolejne.

Śmierć, owo wiosenne unicestwienie, spełnienie raczej niż otchłań,


przyprawia nas o zawrót głowy tylko po to, by tym lepiej wznieść nas
ponad siebie samych, podobnie jak miłość, z którą niejedno ją łączy: i
jedna, i druga, naciskając ramy naszego istnienia, doprowadzając do
tego, że w końcu rozlatują się na strzępy, rozkładają nas i umacniają,
rujnując nas okrężną drogą wiodącą przez pełnię. Ich jednocześnie
nieredukowalne i nierozdzielne elementy tworzą fundamentalną
dwuznaczność. Jeśli aż do pewnego momentu miłość doprowadza nas
do zguby, czyni to przecież za pośrednictwem odczucia ekspansji i
dumy! A jakimiż dreszczami poprzedza swe nadejście unicestwiająca
nas na dobre śmierć! To odczucia i dreszcze, poprzez które
przekraczamy w sobie człowieka i przypadki naszego „ja".
Zważywszy, że zarówno jedna, jak i druga definiują nas jedynie w
tej mierze, w jakiej rzutujemy na nie nasze apetyty i impulsy, w jakiej
z całych sił pracujemy na rzecz ich dwuznacznej natury, są one w
niezbywalny sposób niepochwytne, gdy tylko rozpatrujemy je jako
rzeczywistość zewnętrzną, otwartą na grę intelektu. W miłości
człowiek zagłębia się tak jak w śmierci, nie medytując nad nimi:
rozkoszuje się nimi, jest się ich wspólnikiem, lecz ich nie waży. Toteż
każde doświad
Pokusa istnienia 187

czenie, które nie zostało przetworzone w rozkosz, jest doświadczeniem


cłiybionym. Gdybyśmy musieli ograniczyć się do naszych wrażeń w
stanie czystym, wydałyby się nam nieznośne, gdyż zbyt różne od
naszej istoty. Śmierć nie byłaby wówczas dla ludzi ich wielkim,
straconym doświadczeniem, potrafiliby przystosować ją do swej
natury lub przekształcić ją w rozkosz. Jednakże pozostaje w nich z
dala od nich; pozostaje taka, jaką jest, odmienna od tego, kim oni są.
To jeszcze jeden dowód na jej podwójną rzeczywistość,
dwuznaczny charakter, paradoksalność nierozerwalnie związaną z tym,
w jaki sposób ją odczuwamy — dowód na to, że jawi się nam zarazem
jako sytuacja graniczna i jako to, co bezpośrednio dane. Zmierzamy
ku niej, a przecież już w niej jesteśmy. Jednocześnie, gdy wcielamy ją
w nasze życie, nie możemy się powstrzymać przed umieszczeniem jej
w przyszłości. Ze względu na nieuniknioną niekonsekwencję,
interpretujemy ją jako czas przyszły unicestwiający teraźniejszość,
nasz czas teraźniejszy. O ile strach pomagał nam zdefiniować nasze
odczucie przestrzeni, o tyle śmierć otwiera nas na prawdziwy sens
naszego wymiaru czasowego, ponieważ bez niej bycie w czasie nic by
dla nas nie znaczyło, albo co najwyżej tyle, co bycie w wieczności. W
ten sposób, mimo wszystkich naszych wysiłków, aby przed nią
umknąć, nie przestaje nas prześladować tradycyjny obraz śmierci, za
który odpowiedzialni są przede wszystkim chorzy. Godzimy się im
przyznać pewne kompetencje w tym względzie; łaskawy dla nich
przesąd przypisuje im z urzędu „głębię", chociaż większość z nich
przejawia zbijający z tropu infantylizm. Któż nie zna z własnego
doświadczenia takich operetkowych nieuleczalnie chorych?
Bardziej niż ktokolwiek, chory powinien utożsamiać się ze
śmiercią; tymczasem on próbuje się od niej oderwać i rzutować ją na
zewnątrz. Ponieważ łatwiej mu przed nią uciekać niż stwierdzić jej
obecność w sobie, ima się wszystkich sztuczek, by się jej pozbyć. Ze
swej reakcji obronnej uczynił proceder, by nie powiedzieć, „doktrynę".
Cieszący się dobrym zdrowiem człowiek pospolity jest zachwycony,
mogąc go naśladować. Czy tylko człowiek pospolity? Nawet mistycy
uciekają się do
188 Pokusa istnienia

wybiegów, praktykują ewazję i taktykę ucieczki: śmierć jest dla nich


jedynie przeszkodą do pokonania, barierą oddzielającą ich od Boga,
ostatnim krokiem w trwaniu. Już w tym życiu zdarza ■im się niekiedy
przeskoczyć ponad czasem na trampolinie ekstazy: to skok
jednorazowy, dostarczający jedynie „paroksyzmu" szczęśliwości. Jeśli
chcą nawiązać trwały kontakt z przedmiotem swego pragnienia, muszą
zniknąć na dobre, toteż kochają śmierć, gdyż pozwala im ona ten stan
osiągnąć i nienawidzą jej, albowiem zwleka z nadejściem. Jeśli wierzyć
Teresie z Avila, dusza dąży tylko do swego stwórcy, lecz „jednocześnie
widzi, że nie może go posiąść, jeśli nie umrze, a ponieważ nie może
zadać sobie śmierci, umiera z pragnienia śmierci do tego stopnia, że
rzeczywiście pogrąża się w niebezpieczeństwie utraty życia". Istnieje
bezustanna potrzeba uczynienia ze śmierci wypadku lub środka,
sprowadzenia jej do zgonu, zamiast traktowania jej jako obecności, ta
bezustanna potrzeba wydziedziczania jej. Toteż, ponieważ religie
uczyniły z niej wyłącznie pretekst lub straszak -— instrument
propagandy
— niewierzącym przypadło w udziale oddać jej sprawiedliwość i
przywrócić należne jej prawa.
Każda istota jest swoim odczuciem śmierci. Wynika stąd, że nie da
się odrzucić doświadczeń chorych czy mistyków, traktując je jako
fałszywe, chociaż nie należy zanadto ufać interpretacjom tych
ostatnich. Poruszamy się po obszarze, gdzie nie obowiązuje żadne
kryterium, gdzie roi się od pewników, gdzie wszystko jest pewne, gdyż
nasze prawdy nakładają się tu na nasze wrażenia zmysłowe, nasze
problemy
— na postawy. Zresztą, do jakiej „prawdy" dążyć, gdy w każdej chwili
uwikłani jesteśmy w inne doświadczenie śmierci? Nawet nasze
„przeznaczenie" jest tylko przebiegiem, etapami tego doświadczenia
zasadniczego, a przecież zmiennego, przełożeniem na czas widoczny
owego sekretnego czasu, w którym wytwarza się różnorodność naszych
sposobów umierania. Aby wyjaśnić czyjś los, biografowie powinni
zerwać ze zwyczajową procedurą, przestać się pochylać nad czasem
widocznym, nad skwapliwością, z jaką jakiś byt zaprzepaszcza własną
esencję. Podobnie w wypadku epoki: poznać jej instytucje i daty jest
mniej istotne
Pokusa islnienia 189

niż odgadnąć intymne doświadczenie, które znaJd stanowią. Bitwy,


ideologie, heroizm, świętość, barbarzyństwo — wszystko to to
wizerunki wewnętrznego świata i tylko on winien nas zajmować.
Każdy naród gaśnie na swój sposób, każdy wypracowuje kilka reguł
umierania i narzuca je swym współplemieńcom: nawet najlepsi nie
byliby w stanie ich obejść czy uwolnić się od nich. Taki Pascal czy
Baudelaire zakreślają kontury śmierci: pierwszy sprowadzają dO
naszego poszukiwania zbawienia, drugi do strachu fizjologicznego.
Wprawdzie przygniata człowieka, lecz pozostaje dla nich wewnątrz
człowieczeństwa. W odróżnieniu od nich, twórcy epoki elżbietańskiej i
romantycy niemieccy uczynili z niej zjawisko kosmiczne, orgiastyczne
stawanie się, ożywiającą nicość i wreszcie silę, w której należy się
zanurzyć, z którą należałoby utrzymywać bezpośredni kontakt. Dla
Francuza liczy się nie sama śmierć — lapsus materii czy zwykła
niestosowność — lecz nasza postawa wobec bliźnich, strategia
pożegnań, kontenans, jaki narzuca nam kalkulacja naszej próżności,
ki^ótko mówiąc — postawa; bynajmniej nie debata wewnętrzna, lecz
z innymi: widowisko; jest rzeczą zasadniczą obserwować jego
szczegóły i motywy. Cała sztuka Francuza polega na umiejętności
publicznego umierania. Saint-Simon nie opisuje agonii Ludwika XIV,
królewskiego brata czy regenta, lecz sceny ich agonii. Cały naród,
zakochany w ceremoniale i troszczący się o nadanie pewnego blasku
ostatniemu westchnieniu, odziedziczył dworskie przyzwyczajenia,
upodobanie do pompy i przepychu, w czym przydał mu się wielce
katolicyzm, który utrzymuje, że to, w jaki sposób umieramy, jest
istotne dla naszego zbawienia, że nasze grzechy możemy odkupić
„piękną śmiercią". Wątpliwa idea, jak najbardziej jednak
przystosowana do historycznego instynktu tego narodu; w przeszłości
bardziej jeszcze niż obecnie wiązała się z ideą honoru i godności, ze
stylem właściwym „człowiekowi światowemu". Wówczas chodziło o
to, by stawiając u swego boku Boga, zachować twarz wobec obecnych,
eleganckich gapiów i światowych spowiedników — nie unicestwiać
się, lecz celebrować, dbając o reputację wobec świadków, od
190 . Pokusa istnienia

których oczekiwało się ostatniego namaszczenia... Nawet libertyni


gaśli stosownie do konwenansów, tak bardzo ich szacunek dla opinii
był ważniejszy od nieodwracalnego, tak bardzo przestrzegali oni zasad
epoki, w której umieranie oznaczało dla człowieka wyrzeczenie się
samotności, ostatnią paradę, w której spośród wszystkich narodów
Francuzi byli największymi specjalistami od agonii.

A jednak wątpliwe, byśmy opierając się na „historycznym" aspekcie


doświadczenia śmierci lepiej zgłębili jej pierwotny charakter,
albowiem historia to jedynie nieistotny modus bytu, najskuteczniejsza
forma naszej niewierności wobec siebie samych, rezygnacja z
metafizyki, masa zdarzeń, jakie przeciwstawiamy jedynemu istotnemu
zdarzeniu. Wszystko, co ma na celu oddziaływanie na człowieka — w
tym również religie — zbrukane jest grubiańskim odczuciem śmierci.
To właśnie w poszukiwaniu prawdziwego odczucia śmierci eremici
chronili się w owej negacji historii, jaką jest pustynia, słusznie
porównywana przez nich do anioła, albowiem, jak utrzymywali, jedno
i drugie nie zna grzechu, upadku w czas. Pustynia istotnie przywodzi
na myśl trwanie przekładające się na współistnienie: nieruchomy
wyciek, zauroczone przestrzenią stawanie się. Samotnik wycofuje się
na pustynię nie tyle po to, aby powiększyć swą samotność i wzbogacić
się nieobecnością, ile raczej po to, by narastał w nim ton śmierci.
Aby usłyszeć ów ton, musimy wytworzyć w sobie pustynię... Jeśli
nam się to uda, akordy przeszywają nasze serce, żyły rozszerzają się,
nasze tajemnice wypływają na powierzchnię, a obrzydzenie i
pragnienie, strach i zachwyt mieszają się w mrocznym i świetlistym
święcie. Wschodzi w nas jutrzenka śmierci. To trans kosmiczny,
eksplozja sfer, tysięczne głosy! Jesteśmy śmiercią i wszystko jest
śmiercią. Pociąga nas za sobą, unosi, rzuca na ziemię lub miota nami
poza przestrzeń. Jest od zawsze niezmienna, nie zużyły jej wieki. My,
wspólnicy jej apoteozy, czujemy jej odwieczną świeżość i ów
niepodobny do
Pokusa istnienia 191

Żadnego innego czas, który w niej jest i który bezustannie nas tworzy i
rozkłada. Tak bardzo trzyma nas i unieśmiertelnia w agonii, że nigdy
nie moglibyśmy sobie pozwolić na luksus umierania; toteż, choć
posiadamy wiedzę o przeznaczeniu i jesteśmy encyklopedią
fatalizmów, przecież nic nie wiemy, gdyż to ona wie wszystko w nas.

Przypominam sobie, jak pod koniec lat młodzieńczych, pogrążony w


otchłani posępności, ja, wasal jednej myśli, wstąpiłem na służbę
wszystkich osłabiających mnie sił. Inne me myśli zupełnie przestały
mnie interesować: zbyt dobrze wiedziałem, gdzie mnie wiodą, z czym
współbrzmią. Odkąd zaczął mnie drążyć tylko jeden problem, po co
zawracać sobie głowę problemamil Zaprzestawszy żyć w odniesieniu
do jaźni, pozostawiałem śmierci całkowitą swobodę
podporządkowania mnie sobie, toteż nie należałem już do siebie.
Zawierzyłem jej moje trwogi, moje imię nawet, a ona, przesłoniwszy
mój wzrok, sprawiała, iż we wszystkim dostrzegałem oznaki jej
suwerennego władztwa. W każdym przechodniu dostrzegałem
nieboszczyka, w każdej woni — zgniliznę, w każdej radości —
przedśmiertny grymas. Na każdym kroku potykałem się o przyszłych
wisielców, wpadałem na ich nieuchronne cienie: przyszłość innych nie
miała żadnych tajemnic dla tej, co prześwietlała ich moimi oczami.
Czy byłem zaczarowany? Podobało mi się tak myśleć. Bo i na cóż
jeszcze miałbym odtąd reagować? Nicość była mą hostią: wszystko we
mnie i poza mną przemieniało się w ducha. Niepoczytalny, błądząc po
antypodach świadomości, powierzyłem się wreszcie bezimienności
żywiołów, upojeniu niepodzielnego, całkowicie zdecydowany, by nie
powracać już do mego bytu, by nie stać się znowu przedstawicielem
cywilizacji pośród chaosu.
Niezdolny do postrzegania w śmierci pozytywnego wyrazu próżni,
czynnika rozbudzającego to, co stworzone, wezwania
rozbrzmiewającego we wszechobecności uśpień, znałem nicość na
pamięć i akceptowałem swą wiedzę. Raz jeszcze: jak
192 Pokusa islnienia

mógłbym nie uznawać, autosugestii, z której wyłania się wszechświat?


Protestuję wszelako przeciwko mojej przytomnej świadomości. Za
wszelką cenę potrzebuję rzeczywistości. 'Uczuć doznaję tylko z
tchórzostwa; a jednak pragnę być tchórzem, narzucić sobie „duszę",
pozwolić się pochłonąć pragnieniu bezpośredniości, szkodzić swoim
oczywistościom, za wszelką cenę znaleźć sobie jakiś świat. Gdybym go
nie znalazł, zadowoliłbym się odrobiną bytu, iluzją, że coś istnieje w
moich oczach lub gdzie indziej. Będę konkwistadorem kontynentu
kłamstw. Być oszukanym lub zginąć: nie ma innej alternatywy, Na
równi z tymi, którzy odkryli życie za pośrednictwem śmierci, dam się
omamić pierwszemu z brzegu oszustwu, rzucę się na wszystko, co
może mi przypominać utraconą rzeczywistość.

Wobec codzienności nie-bytu jakimż cudem jest byt! Jest czymś


niesłychanym, tym, co nie może się zdarzyć, stanem wyjątkowym. Nic
nie ma nad nim władzy, z wyjątkiem naszego pragnienia osiągnięcia
go, sforsowania jego bram, wzięcia go szturmem.
Istnienie jest nawykiem, którego nie tracę nadziei sobie przyswoić.
Będę naśladował innych, spryciarzy, którym się to udało, dezerterów z
krainy przytomnej świadomości; złupię ich tajemnice, a nawet ich
nadzieje, szczęśliwy, że wraz z nimi wpijam się w wiodące ku życiu
nikczemności. Negacja mnie nuży, kusi — afirmacja. Wyczerpawszy
rezerwy przeczenia, a może i samą negację, dlaczego nie miałbym
wyjść na ulicę, krzycząc wniebogłosy, że stoję u progu prawdy,
jedynej, która jest coś warta? Ale jeszcze nie wiem, czym jest; znam
jedynie poprzedzającą ją radość — radość, szaleństwo i strach.
To właśnie owa ignorancja — nie zaś lęk przed śmiesznością —
odbiera mi odwagę zaalarmowania świata, obserwowania jego trwogi
wobec widowiska mojego szczęścia, mego definitywnego „Tak", mego
„Tak" bez wyjścia...
Pokusa istnienia 193

Ponieważ nasza żywotność wynika z naszych zasobów obłędu, dla


przeciwstawienia się naszym trwogom i wątpliwościom dysponujemy
jedynie pewnikami i terapią szaleństwa. Pogrążywszy się w obłędzie,
przekształćmy się w źródło, w prapoczątek, w punkt wyjścia,
wszelkimi środkami pomnażajmy nasze kosmogoniczne momenty. Tak
naprawdę jesteśmy tylko wówczas, gdy emanujemy czas, gdy wstają w
nas słońca, a my wysyłamy rozświetlające chwile promienie...
Uczestniczymy wówczas w owej elokwencji rzeczy zaskoczonych, że
zaczynają istnieć, niecierpliwie oczekujących na to, by rozpościerać
swe zdumienie w metaforach światła. Wszystko nabrzmiewa i rośnie,
aby przyzwyczaić się do niezwykłości. Rodzą się cuda: wszystko ciąży
ku nam, albowiem wszystko w nas ma swe źródło. Ale czy w nas
samych? Z naszej woli? Czy umysł może wytworzyć tyle światła i
owego natychmiast przeradzającego się w wieczność czasu? I kto
płodzi w nas tę rozedrganą przestrzeń, te ryczące równiki?

Mniemanie, iż będziemy mogli uwolnić się od przesądu agonii, naszej


najstarszej oczywistości, oznaczałoby, że nie doceniamy naszej
zdolności do dywagowania. W istocie, dostąpiwszy łaski kilku
spazmów, na powrót popadamy w panikę i w obrzydzenie, w pokusę
smutku czy zwłok, w ów niedobór bytu wynikający z negatywnego
odczucia śmierci. Niezależnie od tego, jak poważny jest nasz upadek,
może nam on przynieść pożytek, jeśli przekształcimy go w dyscyplinę
pozwalającą nam odzyskać przywileje obłędu. Eremici z pierwszych
wieków raz jeszcze posłużą nam za przykład. Nauczą nas, jak
powinniśmy podtrzymywać bezustanny konflikt z sobą, aby podnieść
nasz poziom psychiczny. Jeden z Ojców Kościoła słusznie nazwał ich
„atletami pustyni". Byli to wojownicy trwający w niewyobrażalnym
dla nas stanie napięcia, skierowanej przeciw sobie zaciekłości, walki.
Byli wśród nich tacy, którzy odmawiali do
194 Pokusa istnienia

siedmiuset modlitw na dzień; aby je zliczyć, po każdej z nich niektórzy


odkładali kamyczek... To obłędna arytmetyka, każąca mi podziwiać w
nich niezrównaną pychę. Ci obsesjonaci ' zmagający się z tym, co
posiadali najcenniejszego — swymi pokusami — nie byli bynajmniej
słabeuszami. Żyjąc w ścisłej od nich zależności, podsycali je, aby mieć
z czym walczyć. Ich opisy „pożądania" przepełnione są tak wielką
gwałtownością tonu, iż drażnią nasze zmysły i sprawiają, że
odczuwamy dreszczyk, jakiego nie zdoła wywołać w nas żaden
libertyn. Zgodni byli w tym, by głosić na wspak chwałę „ciała".
Ponieważ fascynowało ich tak bardzo, tym większą zasługę mieli,
zwalczając jego powaby! Byli to tytani, bardziej rozkiełznani i bardziej
perwersyjni niż mitologiczni, ci ostatni bowiem, aby zgromadzić tak
znaczne zasoby energii, nie mogli w swej prostocie ducha pojąć
dobrodziejstw płynących z obrzydzenia do siebie samych.

Zważywszy na to, iż nasze naturalne, nie sprowokowane cierpienia są


nad wyraz niekompletne, zmuszeni jesteśmy je powiększyć,
zintensyfikować, stworzyć sobie inne, sztuczne. Ciało pozostawione
samemu sobie zamyka nas w ograniczonym horyzoncie. Jeśli poddamy
je niewielkiej choćby torturze, wyostrza naszą zdolność percepcji i
rozszerza naszą perspektywę: umysł jest wynikiem zadawanych przez
siebie lub doznawanych katuszy. Anachoreci umieli zaradzić
niewystarczalności swych cierpień... Podbiwszy świat, musieli
wypowiedzieć wojnę sobie samym. Jaka ulga dla ich bliźnich! Czyż
nasza krwiożerczość nie wynika stąd, iż nasze instynkty zbyt wiele
uwagi poświęcają innym ludziom? Gdybyśmy bardziej pochylali się
nad sobą, gdybyśmy się stali ośrodkiem, przedmiotem naszych
morderczych zakusów, zmalałaby suma nietolerancji. Nigdy nie będzie
można oszacować liczby okrucieństw, jakich oszczędził ludzkości
pierwotny monachizm. Iluż to ekscesów dopuściliby się ci wszyscy
eremici, gdyby pozostali w świecie! Ale, ku najwyższemu dobru ich
epoki, spłynęło na nich natchnienie, by
Pokusa istnienia 195

oki-ucieństwo swe zwrócili przeciwko sobie samym. Jeśli nasze


obyczaje mają złagodnieć, będziemy się musieli nauczyć, jak odwrócić
swe pazury przeciwko sobie, jak udoskonalić technikę pustyni...

Dlaczego — powie ktoś — wynosić pod niebiosa ów trąd, owe


odpychające wyjątki, którymi obdarzyła nas Uteratura ascetyczna?
Czepia się to byle czego. Pomimo odrazy, jaką żywię dla mnichów i
ich przekonań, nie mogę nie podziwiać ich ekstrawagancji, ich
stanowczości, ich surowości. Tyle energii musi skrywać jakąś
tajemnicę — tę samą, co religie. Chociaż nie są one być może warte,
by się nimi zajmować, to jednak wszystko, co żyje, wszelkie zarysy
egzystencji, zawiera esencję religijną. Powiedzmy bez ogródek:
religijnym jest wszystko, co nie pozwala nam się stoczyć, każde
kłamstwo chroniące nas przed naszymi pewnikami, od których życia
się odechciewa. Gdy przyznaję sobie prawo do wieczności, gdy
wyobrażam sobie permanencję, której jestem częścią, tym samym
depczę oczywistość mego kruchego, nic nie znaczącego bytu,
okłamuję innych i siebie. Gdybym uczynił inaczej, natychmiast
przestałbym istnieć. Trwamy tak długo, jak długo trwają nasze fikcje.
Gdy poznajemy ich fałsz, znika nasz kapitał kłamstw, nasze religijne
podłoże. Istnienie równoważne jest aktowi wiary, protestowi
przeciwko prawdzie, modlitwie bez końca... Gdy tylko niedowiarek i
dewot postanawiają żyć, w istocie upodabniają się do siebie, gdyż
powzięli jedyną decyzję, która odciska piętno na każdym bycie. Idee,
doktryny, to zwykłe fasady, kaprysy i przypadki. Jeśli postanowiliście,
że nie popełnicie samobójstwa, między wami a innymi nie istnieje
żadna różnica, stanowicie część ogółu żyjących i jako tacy wszyscy
jesteście głęboko wierzący. Gdy raczycie oddychać, zbliżacie się do
świętości, zasługujecie na kanonizację...
Jeśli, co więcej, niezadowoleni z siebie, zażyczycie sobie zmienić
swą naturę, wówczas składacie podwójny akt wiary: pragniecie zaznać
dwóch żywotów w jednym. Do tego właśnie
196 Pokusa istnienia

dążyli nasi asceci, gdy — czyniąc ze śmierci sposób na nieumieranie —


z lubością oddawali się czuwaniu, fazykom, całej tej nocnej atletyce.
Być może pewnego dnia, gdy ' zmaltretujemy nasz rozum podobnie jak
oni, dojdziemy do tego, by naśladować ich brak umiaru, a nawet go
prześcignąć. „Przewodnikiem mym jest ktokolwiek bardziej ode mnie
szalony" — powiada nasze pragnienie. Zbawiają nas jedynie nasze
skazy, deformacje naszej przenikliwości: gdyby była doskonale
przezroczysta, pozbawiłaby nas mieszkającego w nas szaleństwa,
któremu zawdzięczamy to, co najlepsze w naszych złudzeniach i
konfliktach.
Ponieważ wszelka forma życia jest zdradą i wynaturzeniem Życia,
prawdziwy żyjący bierze na siebie maksimum niezborności,
zapamiętuje się w przyjemności i bólu, wiąże się z odcieniami jednego i
drugiego, odrzuca wszelkie wyraźne wrażenie zmysłowe i wszelką
jednorodność. Wewnętrzna jałowość wynika z władzy, jaką sprawuje
nad nami określone, z naszej odmowy przystania na nieokreślone, na
nasz wrodzony chaos, który —: odnawiając nasz obłęd — chroni nas
przed daremnością. To właśnie przeciwko temu dobroczynnemu
czynnikowi, przeciwko temu chaosowi występują wszystkie szkoły,
wszystkie filozofie. Jeśli nie otoczymy go troską, zmarnotrawimy nasze
ostatnie rezerwy: te, które podtrzymują w nas i pobudzają śmierć, nie
pozwalając się jej zestarzeć...

Gdy już uczyniliśmy ze śmierci afirmację życia, przekształciliśmy jej


otchłań w zbawczą fikcję, wyczerpaliśmy argumenty przeciwko
oczywistości, zaczyna nam zagrażać marazm: to rewanż naszej żółci,
naszej natury, tego demona zdrowego rozsądku, co — przez jakiś czas
uśpiony — budzi się, by wytknąć niedorzeczność i śmieszność naszej
woli samoza-ślepienia. Cała przeszłość bezlitosnej wizji, popierania
własnej zguby, przyzwyczajania do jadu prawd, lata całe spędzone na
kontemplowaniu naszej cielesnej powłoki, aby wydobyć z niej zasadę
naszej wiedzy! Musimy się jednak nauczyć myśleć
Pokusa istnienia 197
wbrew naszym wątpliwościom i wbrew naszym pewnościom, wbrew
naszym wszechwiedzącym humorom, musimy przede wszystkim,
wytwarzając sobie inną śmierć nie do pogodzenia z naszym ścierwem,
przystać na to, co nie do udowodnienia, na ideę, że coś istnieje...
Bardziej wygodne było z pewnością Nic. Jak trudno rozpłynąć się
w Bycie!

You might also like