Professional Documents
Culture Documents
Przyjemność czytania
Może więc Manolete nie dlatego został torreadorem, że wcześniej chował się pod
spódnicą matki? Może nie dlatego w dzieciństwie był strachliwy, że - wychowywany pod
kloszem - obawiał się wszystkiego, co tylko możliwe? Może jakaś głęboka, tajemnicza siła -
daimon, wewnętrzny obraz - od dzieciństwa znała już wszystko, co nastąpi, bo wszystko, co
nastąpiło, było już wtedy gotowe, obecne, dane? Może zatem jakaś głęboka, tajemnicza siła
widziała już te byki, które na niego czekały? Widziała już wściekłego, wielkiego Islero, który
przynosi śmierć?
Jeśli tak - trudno się dziwić, że mały Manolete był taki przerażony...
Co w takim razie miała z tym wspólnego matka? Jedynie to, że jej spódnica stała się
pierwszą, prowizoryczną płachtą, na której syn ćwiczył przed starciem z najgroźniejszym
przeciwnikiem. A jej nadopiekuńczość była akurat taka, jakiej było trzeba, żeby złagodzić
strach nieświadomie odczuwany przez małego chłopca, który już niebawem miał stanąć do
walki z prawdziwymi bykami.
Czy potrafilibyśmy spojrzeć w ten sposób na własne trudne dziecięce doświadczenia?
Czy potrafilibyśmy spojrzeć w ten sposób na własnych rodziców? Zamiast traktować ciężkie
momenty jako traumy, które upośledzają nasze funkcjonowanie - zobaczyć je jako przeżycia,
które kształtują nasz charakter, nadają życiu niepowtarzalny rys. Wtajemniczają nas w takie
jego wymiary, których inaczej nigdy nie bylibyśmy świadomi. Nawet jeśli są to wymiary
ciemne, straszne i przerażające. Świat ma także takie oblicze - dlaczego mamy udawać, że go
nie ma? Lepiej otwarcie spojrzeć mu w oczy.
Zamiast traktować rodziców, nawet tych najokrutniejszych, jak złowieszcze bóstwa,
które na zawsze naznaczyły nasze życie, lepiej zobaczyć ich jako nauczycieli, przekazujących
wiedzę o własnej bezradności i własnym złu. A tym samym - o bezradności i złu, które
drzemią w człowieku, także w nas. To bezcenna nauka. Zdając sobie, dzięki rodzicom,
sprawę, jak łatwo skrzywdzić, jak łatwo zranić, mamy szansę być wrażliwsi, mamy szansę
lepiej rozumieć tych skrzywdzonych i zranionych. Mamy także szansę wybaczyć sobie
i lepiej siebie zrozumieć - jeśli skrzywdzimy i zranimy kogoś bliskiego. Wybaczyć
i zrozumieć, nie żeby się usprawiedliwiać i nie żeby pogrążać się w gęstych odmętach
samopotępienia, ale po to, żeby nie popełnić drugi raz tego samego błędu.
Jeśli będziemy umieli w ten sposób spojrzeć na to, co spotkało nas ze strony rodziców
- klatka dzieciństwa, w której tak ochoczo zamyka nas współczesna kultura terapeutyczna, ma
szansę definitywnie zniknąć.
2
Porażka tygrysiej matki
czyli wychowanie nie jest rzeźbiarstwem
W klatce dzieciństwa bardzo często próbują zamykać nas nie tylko psychoterapeuci
czy hollywoodzcy scenarzyści, dla których ten prosty deterministyczny schemat jest bardzo
poręcznym narzędziem pozwalającym konstruować kolejne fabuły. W klatce dzieciństwa
próbują zamykać nas także rodzice.
Rodzice przekonani o swojej demiurgicznej roli. Zupełnie na poważnie pielęgnujący
w sobie przekonanie, że my, ich dzieci, jesteśmy niczym ludziki z modeliny. Że - jednym
słowem - wystarczy nas odpowiednio intensywnie rozwałkować i ugnieść, następnie ulepić
pożądany kształt, a na końcu solidnie wygotować, żeby upragniona forma raz na zawsze
zastygła w idealnej niezmienności. Nasi rodzice myślą i postępują w ten sposób, bo sami
czują się ofiarami własnych rodziców. Czują, że niosą na plecach ich brzemię. I zazwyczaj
chcą go oszczędzić swoim dzieciom. Chcą być zupełnie inni. Chcą zapewnić im wszystko,
czego sami nie mieli. Chcą je porządnie przygotować do życia w tym okrutnym
i bezwzględnym świecie.
A jeżeli się mylą? Jeżeli mylą się oni i mylimy się my, obarczając ich winą za nasze
wady, zahamowania i ograniczenia i próbując tych zahamowań i ograniczeń oszczędzić
naszym własnym dzieciom? I co, jeżeli tę pomyłkę widać już dzisiaj jak na dłoni? Bo żeby się
o niej przekonać, wystarczy sięgnąć do jak najbardziej akademickich i jak najbardziej
empirycznych badań, które jasno pokazują, że wychowanie w bardzo nikłym zakresie
decyduje o tym, kim się stajemy w dorosłym życiu. Nauka dochodzi dzisiaj do wniosku, że
przekonanie o dziecięcym determinizmie to - jak pisze James Hillman - mit.
Zamiast niego możemy więc wybrać inną, mniej represyjną mitologię, jak choćby
opowieść o daimonie. Możemy też poprzestać na czysto empirycznej bazie i nie uruchamiać
żadnej mitycznej perspektywy - choć w ten sposób, przynajmniej zdaniem Hillmana,
pozbawiamy swoje życie głębi i znaczenia. Tak czy inaczej, warto się jednak dowiedzieć, jak
coś, co uchodziło przez lata za nienaruszalną prawdę psychologii rozwojowej, zostało
w ostatnich latach poddane naprawdę rzetelnej i naprawdę druzgoczącej krytyce.
***
Jednak sama Amy Chua wydawała się zaskoczona taką interpretacją. W tekście
opublikowanym w ”The Wall Street Journal”, w którym odnosiła się do licznych krytycznych
głosów wywołanych przez publikację z 8 stycznia, a także w telewizyjnych wywiadach,
zwracała nieśmiało uwagę, że jej książka jest tak naprawdę zapisem porażki. Że uważna,
rozumiejąca lektura bez trudu doprowadzi czytelnika do punktu, w którym trzynastoletnia
Lulu - poddawana wszystkim tym katorżniczym zabiegom edukacyjno-pedagogicznym -
dostaje (zresztą w eleganckiej restauracji, „przy ludziach”) ataku histerii i wykrzykuje swojej
zdumionej matce: „Nienawidzę cię. N i e n a w i d z ę [...]. Nie kochasz mnie. [...] Myślisz, że
owszem, ale tylko ci się wydaje. [...] Jesteś okropną matką, myślisz tylko o sobie. Liczysz się
tylko ty, nikt więcej. [...] Wszystko, co niby robisz dla mnie, robisz wyłącznie z myślą
o sobie”[2].
I chociaż tej diagnozy Chua nie bierze na poważnie, konfrontuje się z fundamentalną
iluzją czegoś, co nazywa azjatyckim modelem wychowawczym. Trudno wprawdzie orzec,
czy jej zdaniem iluzyjność jest wpisana w ten model niejako z natury, czy też raczej okazuje
się on po prostu niemożliwy do aplikacji w środowisku kultury amerykańskiej, z jej silnie
rozwiniętym indywidualizmem i naciskiem na wolność osobistą. W tym sensie Chua ze
swojej porażki nie wyciąga żadnych wniosków, a być może nawet w ogóle jej nie rozumie.
Ale też ten brak zrozumienia nie spędza autorce snu z powiek. Przyjmuje go do wiadomości,
rozluźnia azjatycką uprząż, przestaje traktować swoje dzieci jak więźniarki w obozie
reedukacyjnym - i pisze o tym książkę w sumie dość banalną, choć niewątpliwie przyjemną
w lekturze i stymulującą do postawienia kilku fundamentalnych pytań, które w niej explicite
niestety nie padają.
Nie to jest jednak w całej tej awanturze wokół Bojowej pieśni tygrysicy najciekawsze.
Uwadze większości komentatorów - zarówno tych bezpośrednio zaangażowanych w debatę,
jak i jej mniej lub bardziej biernych obserwatorów - umknął jeden zastanawiający niuans.
Otóż zasadnicza linia tego ciągnącego się niemal przez cały rok 2011 sporu - wyjąwszy jego
niewątpliwe i wspomniane kulturowo-ekonomiczne tło - przebiegała wzdłuż wątpliwości
wyrażającej się w pytaniu, w jaki sposób rodzice powinni wychowywać swoje dzieci, żeby
odniosły później życiowy sukces. Innymi słowy wzdłuż pytania: która pedagogika jest
lepsza? W znaczeniu: która pedagogika „gwarantuje” realizację celów, jakie w obu tych
bardzo przecież różnych kulturach stawia się na piedestale? Tygrysia czy amerykańska?
Restrykcyjna czy permisywna?
Otóż problem polega na tym, że nie ma to większego znaczenia.
Jak to możliwe - pytał na swoim blogu profesor Bryan Caplan[3], amerykański
ekonomista i publicysta - że w sporze wokół książki Amy Chua w ogóle nie podnosi się
kwestii badań nad genetyką zachowania? Przecież to kanon współczesnych nauk o człowieku,
kanon elementarnej wiedzy psychologicznej.
Od dłuższego czasu pośród sporej grupy akademickich psychologów zajmujących się
psychologią rozwojową spór nie toczy się już o to, która pedagogika jest najlepsza
i gwarantuje najlepsze rezultaty, ale o to, czy wychowanie przez rodziców w ogóle wywiera
na człowieka jakikolwiek wpływ. I wiele wskazuje na to, że nie wywiera żadnego, a jeśli
w ogóle - to minimalny.
***
Esej poświęcony „małemu Hansowi” opublikował Freud - cieszący się już wtedy
renomą rewolucjonisty i gorszyciela wiedeńskich salonów wciąż jeszcze przesiąkniętych
wiktoriańską moralnością - w 1909 roku. Stał się on się kamieniem milowym w rozwoju
psychoanalizy. Niektórzy historycy tej dyscypliny uważają wręcz, że to właściwie od
publikacji Analizy fobii pięciolatka[4] psychoanaliza tak naprawdę się zaczyna. To właśnie
tam bowiem po raz pierwszy przedstawił Freud „empiryczne” i ”naukowe” dowody na
istnienie kompleksu Edypa, owej nienaruszalnej skały, na której opiera się cała
psychoanalityczna teoria. Do tego jeszcze przekonująco (w każdym razie w swoim
mniemaniu) odczarował niewinność dziecięcej natury, z pomocą scjentystycznego oręża
demaskując drzemiące w niej pożądania i zazdrości, a nawet jawnie mordercze zapędy.
Szczegółowo i skrupulatnie scharakteryzował fundamentalny (w każdym razie w swoim
mniemaniu) psychologiczny mechanizm, fundamentalny psychologiczny konflikt między
pożądaniem odczuwanym do rodzica przeciwnej płci a nienawiścią, zazdrością i żądzą mordu
odczuwaną do rodzica płci tej samej. A dojrzałe rozwiązanie tego konfliktu (czy raczej
uporanie się z nim, bo rozwiązać go do końca nie sposób) zdefiniował później jako warunek
konieczny zdrowia psychicznego. Dokonał zatem Freud w tym eseju - za jednym zamachem -
wszystkich tych legendarnych przewrotów, które weszły do ortodoksyjnego kanonu
psychoanalizy i kanonu kultury, tak wysokiej, jak i mniej lub bardziej popularnej: od Marcela
Prousta po Woody’ego Allena, a także od Supermana po Hannibala Lectera. Ich wszystkich
łączy bowiem obsesja na punkcie dzieciństwa i jego ukrytych, niebezpiecznych,
niewidocznych na pierwszy rzut oka namiętności.
Do tego jeszcze w tej książce wrócimy.
Na razie jednak wróćmy do „małego Hansa”.
***
„Hans jest w rzeczy samej małym Edypem - pisał Freud w Analizie fobii pięciolatka -
który chciałby pozbyć się ojca, aby samemu być z piękną matką, aby spać z nią”[5]. Tym
jednym zdaniem Freud - w swoim mniemaniu - rozwiązywał zagadkę, której skomplikowanie
nie ustępowało skomplikowaniu zagadki Sfinksa z mitu o Edypie. Rozwiązywał zagadkę
tajemniczego lęku przed końmi, który „mały Hans” zaczął nagle odczuwać, kiedy skończył
piąty rok życia.
To jednak, co jest w tym przypadku niewątpliwym wkładem Freuda w rozumienie
dynamiki ludzkich zachowań - a mianowicie zwrócenie uwagi, że mitologia jest w istocie
psychologią starożytności, że mitologiczne dramaty wydarzają się tu i teraz, nie są zaś li tylko
zmurszałym reliktem dawno już umarłej kultury - stało się także zarzewiem klęski
psychoanalizy jako próby naukowego, obiektywnego opisania dynamiki procesów
psychicznych.
James Hillman we wspomnianym eseju poświęconym Freudowskiej interpretacji mitu
i kompleksu Edypa stwierdza, że kluczowym elementem przytoczonego kilka akapitów wyżej
cytatu jest zwrot „w rzeczy samej”. Z jednej bowiem strony - mitologia n a p r a w d ę
stanowi matrycę naszego doświadczenia i zachowania. Poplątane, pełne zawiści, nienawiści,
miłości, podstępu, bliskości, cierpienia i ekstazy losy greckich bogów naprawdę obrazują całe
spektrum naszych własnych uwikłań. Tacy badacze kultury, jak Mircea Eliade czy Joseph
Campbell - o Jungu już nawet nie wspominając - pokazali to bardzo wyraźnie.
Z drugiej jednak strony - ta matryca nie jest dosłowna, nie jest czymś na kształt
skrupulatnej instrukcji obsługi i nie jest empirycznym opisem rzeczywistości naszego
zachowania. Jest raczej sposobem na uruchomienie autorefleksji, na wyrwanie się z literalnej
interpretacji naszych emocji czy problemów. Sięgnięcie do mitologii uświadamia nam
niedosłowność i metaforyczność życia psychicznego. Uświadamia nam, że często bezwiednie
odgrywamy rozmaite role, naśladując w tym figury mitologiczne, których losy - najpierw
opowiadane, później spisywane przez starożytnych dramatopisarzy i filozofów - w formie
metaforycznej i lapidarnej odzwierciedlają całość możliwego ludzkiego doświadczenia.
Freud jednak, pozostający jeszcze pod bardzo silnym wpływem
dziewiętnastowiecznego scjentyzmu, był prawdziwie przekonany, że oto odkrył zasadę
uniwersalną na podobieństwo prawa grawitacji. Zasadę możliwą zatem do opisania,
zmierzenia i zoperacjonalizowania dokładnie tak samo, jak prawa rządzące rzeczywistością
materialną.
Tymczasem to nieprawda. Rzeczywistości psychicznej nie da się wstawić w gorset
ścisłych prawideł, statystycznych regularności czy matematycznych tabel i wykazów.
Kompleks Edypa - jak pokazała nie tylko praktyka, w toku której pojawiło się kilkanaście
tysięcy konkurencyjnych wobec psychoanalizy szkół, szkółek i koncepcji, nieodwołujących
się do tego teorematu, lecz także prosta psychologiczna empiria, czyli statystyczne badania
nad dziecięcą psychiką - to dzieło fantazji. To metafora, która - jeśli tylko potraktujemy ją
zgodnie z jej metaforyczną naturą - otworzy nam, jak pisze Hillman, drzwi do mitologicznego
wymiaru naszej psychiki.
Jeśli jednak potraktujemy ją dosłownie, natychmiast wpadniemy w pułapkę. Pułapkę
klatki dzieciństwa, w której psychoanalityczni interpretatorzy próbowali zamknąć
Manoletego, całkowicie odcinając inne perspektywy, z jakich można by spojrzeć na jego
życie, na jego indywidualność, na jego los... Pułapkę podporządkowania całego życia
opętańczej pracy na rzecz „chwały rodu Chua”, który autorka Bojowej pieśni tygrysicy za
wszelką cenę - także za cenę szczęścia swoich córek - musiała uratować przed fantomatyczną
zagładą... Ale przede wszystkim - pułapkę rodziny jako przestrzeni, w której jesteśmy
poddani bezwzględnemu działaniu fatum, jakim w ramach psychoanalitycznej terminologii
staje się nasze nieuchronne pożądanie i zarazem nienawiść do rodziców. Pułapkę rodziny,
która trzyma nas w morderczym uścisku owego fatum dokładnie z taką mocą, z jaką Edyp -
mityczny bohater, którego losy na zawsze jesteśmy skazani powtarzać - był prowadzony do
klęski przez sekwencję zdarzeń, której nie mógł uniknąć. Pochwyceni zostajemy, innymi
słowy, w pułapkę dosłownego traktowania metafory, której sens można rozumieć zupełnie
inaczej. Która nie tyle zamyka nas w literalnym świecie mitu, ile raczej otwiera nam
perspektywę wyjścia poza jednoznaczne i dosłowne traktowanie tego wszystkiego, co nas
spotykało i spotyka w rodzinie.
Hillman zwraca uwagę, że w micie Edypa to właśnie literalizm, dosłowność jest
przyczyną tragedii. Zarówno Edyp, jak i jego ojciec Lajos dosłownie pojmują przekaz
delfickiej wyroczni. Lajosowi przepowiada ona, że zginie z ręki syna, Edypowi, że zabije ojca
i poślubi matkę. Tym jednak, co uruchamia spiralę fatalnych wydarzeń prowadzących do
spełnienia się przepowiedni, jest jej dosłowne potraktowanie. Obydwaj bohaterowie dramatu
podejmują bowiem działania mające na celu zapobieżenie dosłownie rozumianemu sensowi
słów wyroczni, podczas gdy tak naprawdę przemawia ona metaforycznie i niedosłownie.
„Tak jakby Edyp i Lajos - pisał Hillman - [...] byli zupełnie pozbawieni zmysłu
psychologicznego. Mam tu oczywiście na myśli psychologię grecką i tradycję wywodzącą się
od Heraklita, który wskazuje przecież, w jaki sposób należy rozumieć i traktować
wyrocznię”[6]. Fragment, do którego odwołuje się tutaj Hillman, brzmi mianowicie: „Pan,
którego wyrocznia jest w Delfach, ani nie mówi, ani nie ukrywa, tylko daje znak”[7].
***
Jeśli po trzydziestu albo czterdziestu latach - mawiał często Hillman, tłumacząc sens
swojej krytyki freudowskiego rozumienia rodziny jako pola, na którym dosłownie rozgrywają
się mitologiczne dramaty - nadal cierpisz z powodu tego, co spotkało cię ze strony rodziców,
dziadków albo wujów, gdy byłeś dzieckiem, to właściwym sprawcą twojego cierpienia nie są
rodzice, dziadkowie albo wujowie, tylko ideologia, która każe ci traktować to jako dosłowną
prawdę o twoim życiu i o tym, jaką funkcję spełnia w nim rodzina.
4
Skarabeusz i sens życia
czyli czy naszym losem rządzi przypadek
Kiedy w 1913 roku definitywnie rozeszły się drogi Freuda i Junga - ten drugi bowiem
nie był w stanie dłużej głosić fundamentalnego dla psychoanalizy przekonania, że energia
psychiczna jest tożsama z energią seksualną, ten pierwszy zaś nie mógł tej teoretycznej rebelii
ukochanego młodego ucznia zaakceptować - Jung popadł w pięcioletnią, jak sam to określał,
„konfrontację z nieświadomością”. Szczegółowo opisuje to w swojej znakomitej autobiografii
Wspomnienia, sny, myśli.
Doświadczał wtedy niemal podręcznikowych objawów ciężkiej psychozy, przede
wszystkim niebywale wyraźnych wizji, najdziwniejszych wzrokowych i dźwiękowych
halucynacji. W ich trakcie najczęściej rozmawiał z ”roztaczającym wokół siebie gnostycką
aurę” starcem o imieniu Filemon. Przechadzał się po ogrodzie i prowadził z nim
wielogodzinne rozmowy. Oprócz Filemona pojawiali się także inni wyobrażeniowi
przyjaciele - wśród nich tajemniczy czarny wąż i kobieta nazywająca siebie Salome.
W jednym z fragmentów autobiografii Jung pisał: „Żeby pojąć fantazje, często
wyobrażałem sobie, że dokądś zstępuję. Pewnego razu musiałem nawet czynić wiele
wysiłków, żeby zstąpić w głębiny. [...] Najpierw pojawił się obraz krateru; miałem wrażenie,
że znajduję się w krainie umarłych. U stóp wysokiej skalnej ściany ujrzałem dwie postacie:
siwobrodego starca i piękną dziewczynę. Zebrałem się na odwagę, podszedłem do nich, t a k
j a k b y byli ludźmi z krwi i kości” [wyróżnienie moje - T.S.][8].
Dla Hillmana ten moment to największy wkład Junga w rozumienie ludzkiej psychiki.
Oto - przekonuje Hillman - Jung właściwie po raz pierwszy definiuje teren, po którym
poruszają się psychologowie. A zarazem wskazuje na jego nieuchwytną, mgławicową jakość.
Kluczem jest tutaj owo „tak jakby”.
Jung nie traktuje tych osobliwych wytworów swojej nadmiernie zaktywizowanej
wyobraźni jak realnie, obiektywnie, a więc zewnętrznie wobec niego istniejących obiektów.
Gdyby tak zrobił, mielibyśmy do czynienia z prawdziwą psychozą, czyli stanem, w którym
granica między rzeczywistością wewnętrzną a zewnętrzną ulega całkowitemu zatarciu.
Ale Jung nie traktuje tych postaci również jako zwykłych przywidzeń. Pozbawionych
sensu majaków. Produktów choroby albo stanów z pogranicza jawy i snu. Nieistotnych
powidoków, hipnagogicznej mieszanki wspomnień, fantazji i wrażeń zmysłowych. Jung
postanawia potraktować te postacie, t a k j a k b y były prawdziwe.
Psychika - mówi Hillman - jest właśnie „rzeczywistością tak jakby”. Ani dotykalnie,
namacalnie prawdziwą niczym stół albo drzewo, ani też pozbawioną sensu iluzją, czystym
nieistnieniem. Dlatego właśnie kiedy Hillman proponuje zmianę perspektywy, zmianę
głębokiego, mitycznego podłoża naszych postaw wobec życia, cierpienia, śmierci czy losu -
proponuje w gruncie rzeczy, żebyśmy spróbowali popatrzeć na te wszystkie obszary, t a k
j a k b y rządziły się zupełnie innymi prawami, niż nam to przedstawiają współczesna kultura
czy psychoterapia.
Jung wspomina, że jednym z decydujących momentów, w których zaczął tworzyć
zręby własnej teorii, był ten, w którym uświadomił sobie, że istnieją wyraźne analogie
pomiędzy wizjami, których doświadczał, a starożytną chińską symboliką, z którą nie miał
nigdy do czynienia. W 1928 roku niemiecki sinolog Richard Wilhelm przysłał mu swój
przekład pewnego starożytnego taoistycznego alchemicznego traktatu. Związki pomiędzy
snami i wizjami samego Junga, jego pacjentów a treścią pradawnego chińskiego tekstu były
tak uderzające, że w jego głowie zaświtała myśl o ponadindywidualnym i przekraczającym
tradycyjne rozumienie czasu i przestrzeni wymiarze psychiki. Zaczął więc patrzeć na sny,
wizje, a także losowe zdarzenia, t a k j a k b y były uporządkowane według zupełnie innego
wzorca, niż o tym mówiła - i mówi do dzisiaj - tradycyjna psychologia. Jeśli los - jak już
powiedzieliśmy - nie jest przyczynowo-skutkowym ciągiem, tylko czymś, co ma raczej
strukturę obrazu, w którym wszystkie elementy występują jednocześnie, prowokuje to całą
serię pytań.
Na przykład takie:
Czy spotkania z ludźmi, wypadki, katastrofy, nagłe i gwałtowne zmiany kierunku,
w jakim podąża nasze życie, przyjaźnie, miłości, sny, fantazje i inne zdarzenia psychiczne
oraz fizyczne - są naprawdę dziełem czystego przypadku? Albo splotu mechanicznie
zdeterminowanych okoliczności, zdeterminowanych w prosty sposób: kiedy podejmuję
decyzję, żeby wyjść, wychodzę, spotyka mnie zatem ciąg sytuacji, które nie spotkałyby mnie,
gdybym nie wyszedł? Czy zatem istnieje jakiś wzorzec, według którego działa rzeczywistość?
Czy istnieje jakiś sens, jakiś cel, jakaś wyższa konieczność?
Od dawna już wiadomo, że na tak postawione pytania nie da się właściwie
odpowiedzieć. Filozofia jest wobec nich bezradna. Co więcej - jej rozmaici przedstawiciele,
z Ludwikiem Wittgensteinem na czele, dowiedli przekonująco i raczej niewątpliwie, że tego
rodzaju pytania, tak ogólne i pełne niczym nieuzasadnionych założeń (jak choćby, że istnieje
w ogóle coś takiego jak „świat”; sięgnijcie do pasjonujących sporów o istnienie świata
zewnętrznego, przekonacie się, że nie jest to bynajmniej takie oczywiste), są w gruncie rzeczy
pozbawione sensu.
A poza tym - nie mamy żadnych takich narzędzi badawczych, za pomocą których
moglibyśmy badać „całą rzeczywistość”. Możemy - mikroskopem albo teleskopem - badać
poszczególne jej obszary i warstwy, ale nie ma żadnej możliwości, żeby objąć ją w całości:
w jednym rzucie, w jednym, bezpośrednim akcie poznania. Ale nie ma też wątpliwości co do
tego, że choć na pytanie, czy „świat” do nas „przemawia”, nie da się udzielić żadnej
teoretycznej odpowiedzi, to w niektórych - wbrew pozorom wcale nie tak rzadkich -
przypadkach, można „mowę świata” usłyszeć.
Trzeba tylko zmienić perspektywę.
Popatrzeć mianowicie na świat, t a k j a k b y do nas mówił.
***
Patrząc na dokonania Junga z perspektywy czasu, trudno nie zauważyć jego genialnej
intuicji. Fizyka kwantowa, rozwijająca się zresztą równolegle z psychologią Junga,
przewróciła do góry nogami nasze pojęcie przyczynowości, odsłaniając taki wymiar
rzeczywistości, w którym nie działają żadne dobrze nam znane prawa. Fizycy wzbraniają się
przed wyciąganiem z tych odkryć bardziej ogólnych konsekwencji i przekonują, że na
poziomie makro, czyli tym, z którym obcujemy na co dzień, prawa fizyki kwantowej nie mają
żadnego zastosowania. Ale nie da się ukryć, że to raczej właśnie synchroniczność, a nie
przyczynowość, zdaje się zasadą, na podstawie której rzeczywistość funkcjonuje na swoim
najbardziej pierwotnym, najbardziej subtelnym poziomie.
Problem w tym, że doświadczeń synchroniczności - choćby tych opisywanych przez
Junga - nie da się nijak okiełznać. Nie da się w nich dostrzec żadnej regularności. W tym
sensie przypominają fenomeny opisywane przez fizykę kwantową. Zachodzą, kiedy chcą i jak
chcą - czy raczej zachodzą wtedy, kiedy wydaje się nam, że zachodzą. Co więcej - nawet
zakładając, że to nie dzieło naszych zawodnych aparatów poznawczych, wprzęgniętych
w złożony system myślenia życzeniowego, któremu wszyscy tak czy inaczej podlegamy - czy
po obejrzeniu jakiegokolwiek wydania telewizyjnych wiadomości można jeszcze na poważnie
twierdzić, że „za tym wszystkim” stoi jakaś porządkująca, strukturyzująca siła? Czy można
mówić o losie jako o czymś uporządkowanym, o przeznaczeniu, które na nas czeka,
o synchroniczności jako zasadzie wprowadzającej ład między światem naszej wyobraźni
a światem zdarzeń, które nas spotykają - po doniesieniach o fali tsunami zagarniającej
w jednej chwili kilkaset tysięcy istnień? Po informacji, że ginie dwóch jedenastolatków
potrąconych przez naćpaną dwudziestolatkę na przejściu dla pieszych?
Nie znam odpowiedzi na te pytania, choć wobec ogromu cierpienia w świecie
wszystkie filozoficzne i teologiczne koncepcje próbujące nadawać zdarzeniom jakąkolwiek
sensowną strukturę wydają mi się w jakiś sposób bezczelne.
Hillman - mimo propozycji zawartej w książce The Soul’s Code, propozycji spojrzenia
na własne życie przez pryzmat osobistego daimona - zdecydowanie odrzucał Jungowską
koncepcję synchroniczności, bo jego zdaniem Jung traktował ją nazbyt dosłownie. Hillman
twierdził jednak zarazem, że jest ona niebywale atrakcyjna. Bo trafia na podatny grunt -
w nasze najgłębsze pragnienie oparte na najskrytszym lęku. Pragnienie sensu
i bezpieczeństwa oparte na lęku przed bezsensem i chaosem.
Wyrażają je między innymi pytania, na które - przez wieki - odpowiedzi próbowały
udzielać rozmaite mity i mitologie, a które zadawaliśmy i zadajemy sobie codziennie. W którą
stronę pójdzie moje życie? Czy osiągnę sukces? Czy jestem przeznaczony do jakiegoś
wyższego celu? Czy spotkam upragnioną miłość? Czy jeśli będę wierny swoim
przekonaniom, los mi to wynagrodzi? Czy powinienem iść za głosem serca, czy za głosem
rozsądku?
O wadze tych pytań i sile stojących za nim lęków i pragnień doskonale wiedzą twórcy
kultury popularnej. A zwłaszcza - w ostatnich latach - producenci telewizyjni.
I potrafią zarabiać na tej wiedzy gigantyczne pieniądze.
5
Mit TV
czyli jak telewizja wykorzystuje nasze najgłębsze lęki i pragnienia
Nieprzypadkowo spora część Potęgi mitu - książki będącej zapisem rozmów, które
z Josephem Campbellem przeprowadził amerykański dziennikarz Bill Moyers - jest
poświęcona popkulturze. Campbell, jeden z najciekawszych uczniów Junga, religioznawca
i badacz mitologii, miał w tej dziedzinie ogromne doświadczenie i zasługi. George Lucas,
twórca Gwiezdnych wojen, oparł scenariusz swojej filmowej sagi właśnie na jego pracach.
A dokładniej na pewnym szczególnym fabularnym schemacie opisanym w książce Bohater
o tysiącu twarzy, która po raz pierwszy ukazała się w Stanach Zjednoczonych w 1949 roku.
Mowa tu o schemacie drogi bohatera. Drogi, którą - pod taką czy inną postacią -
może, a czasami po prostu musi przejść każdy z nas. Ma ona kilka podstawowych stacji.
Kilka podstawowych punktów orientacyjnych, dających się, wedle Campbella, wyłowić
z milionów mitycznych opowieści wszystkich kultur i czasów. Dających się wyłowić, a więc
uprawniających do sformułowania tezy - za Jungiem, rzecz jasna - o uniwersalnej naturze
ludzkiej psychiki, która niezależnie od czasu i miejsca zawsze odzywa się w podobnych
tonach, obrazach, motywach czy figurach.
Bohater zatem - ów mityczny bohater, realnie obecny wprawdzie wyłącznie na kartach
książek Campbella, ale skomponowany, jak zapewniał jego autor, z mitycznych wątków
występujących we wszystkich mitologiach świata - wiedzie najpierw życie zwykłe i mało
znaczące. Coś go jednak w pewnym momencie z tej hipnozy codzienności wyrywa. To może
być gwałtowny cios losu. Zadanie do wykonania. Daleka podróż. Próba realizacji wielkiego
marzenia. W każdym razie jest to coś, co wzywa do porzucenia dawnego świata i spotkania
z Nieznanym. Jeśli bohater decyduje się na spotkanie - choć raczej nie ma wielkiego wyboru,
bo przecież mityczni bohaterowie go nie mają, porywa ich po prostu gwałtowny podmuch
losu - okazuje się, że odkrywa też w sobie nagle jakieś niezwykłe moce albo talenty. Do tej
pory uśpione, nieobecne, nieuświadomione, w momencie mitycznej inicjacji ujawniające się
w całej krasie.
Ale - na razie - nieokiełznane. Bohater na początku drogi nie potrafi jeszcze z tej
mocy albo z tych mocy korzystać. Często daje się im uwieść czy raczej posiąść. Poznaje
w ten sposób smak zła.
Nie tylko zła w świecie, lecz także zła w sobie. Odkrywa, że wcale nie jest niewinny
i jasny, bo ma także ciemną stronę. Bo spotkanie z Nieznanym to jednocześnie spotkanie
z pokusą i własnym ograniczeniem, cierpieniem oraz moralną ambiwalencją. To zatem po
prostu utrata niewinności.
Z tego spotkania bohater wychodzi zwycięską ręką. Poznaje prawdę o własnej
predyspozycji do czynienia zła - i właśnie dlatego świadomie wybiera dobro. Dzięki temu
staje się silniejszy. Wie już, że jego największym wrogiem nie są wcale smoki atakujące go
w ciemnym lesie, ale te, które żyją w jego duszy. Słabości, wady, lęki i pokusy. Poznaje je,
akceptuje, rozumie - i dzięki temu rozbraja ich destrukcyjny potencjał. Pokonuje samego
siebie.
Kiedy już tego dokona - może wreszcie pokonać wrogów zewnętrznych. Smoki,
demony albo złych czarowników.
I wtedy zdobywa skarb. Jakiś niezwykły przedmiot albo niezwykłą umiejętność. Albo
jeszcze inny, ale zawsze niezwykły dar.
Z tym darem, z tym skarbem, powraca do swojego dawnego domu. Do dawnej wioski.
I całkiem zmienia nie tylko swoje życie, lecz także życie miejsca, z którego na początku
wyruszył w drogę. Zyskuje sławę i bogactwo - zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne. Ale
przede wszystkim spełnienie.
***
Czy ktokolwiek potrafiłby na palcach jednej choćby ręki policzyć gwiazdy, które
w tych programach naprawdę „odkryto”? Nie chodzi o listę nazwisk laureatów, ale o tych,
którzy coś osiągnęli, dla których to show okazało się trampoliną do kariery autentycznej, a nie
reżyserowanej i wymyślanej przez speców od marketingu? Oczywiście, zdarzają się czasem
takie przypadki, ale to kropla w morzu.
Większość, nawet miażdżąca większość, wraca do medialnego niebytu. Można zresztą
odnieść wrażenie, że udział w reality show to coś, co raczej przeszkadza, niż pomaga
w zaistnieniu na rynku muzycznym czy szerzej - medialnym. Ludzie, którzy mają za sobą
występy w takich programach, często na wiele sposobów próbują przebijać się przez mury
wytwórni płytowych, studiów nagraniowych, filmowych czy fotograficznych.
Najczęściej im się jednak nie udaje.
Wystarczy ten całkowity brak przełożenia na rzeczywistość - na liczbę sprzedanych
płyt, realne osiągnięcia, autentyczne talenty - zestawić z tym, co się w tych programach
dzieje. Budowla to w pewnym sensie wyrafinowana, przemyślana, dokładnie i wielokrotnie
sprawdzona w działaniu, zapewniająca maksymalne zyski przy minimalnych kosztach.
Przede wszystkim - fałszywa jest nie tylko obietnica kariery, jaką dostają uczestnicy.
Fałszywa jest także wizja kariery, którą oni sami do takiego programu przynoszą. Wiadomo
doskonale - zostało to powiedziane i napisane już setki razy - że opiera się ona w głównej
mierze na popularności. Karierę utożsamia się tu z popularnością, sławę, która w przypadku
wybitnych twórców jest zaledwie efektem ubocznym ich ciężkiej pracy, identyfikuje się
z czymś zasadniczym, stanowiącym finalny cel, przedmiot ostatecznego, bezgranicznego
pragnienia.
I tutaj właśnie pojawia się element, o którym mówi Joseph Campbell. Zgromadzona
przed telewizorami publiczność dostaje bowiem - w ramach ulubionego programu, w ramach
Mam talent, X Factor czy Top Model - całość opowieści o bohaterze. Od początku do końca.
Dostaje kompletny mit, nie tylko zaś - jakby nakazywała logika otwartych deklaracji autorów
i pomysłodawców owych produkcji - jego zupełnie inicjalny fragment.
Oczom spragnionej mitu publiczności - spragnionej oglądania cudzych porażek
i sukcesów, cudzych wzlotów i upadków - ukazuje się mianowicie zamknięta w kilkunastu
lub kilkudziesięciu odcinkach klasyczna droga życia każdego mitycznego bohatera wszech
czasów.
Rozpoczynająca się - jak na opowieść o bohaterze przystało - od pełnej anonimowości
i bezkształtności. W pierwszej fazie talent potencjalnego uczestnika jest jeszcze „uśpiony”,
niepoddany pobudzającej obróbce przez zatrudnianych przy danym programie specjalistów od
wizażu, fryzjerów, nauczycieli śpiewu, tańca czy czegokolwiek innego. W fazie kolejnej
wspomniani specjaliści odkrywają w brzydkim kaczątku prawdziwego łabędzia, który
wreszcie - po drodze, rzecz jasna, niemiłosiernie dziobany przez zazdrośnie strzegące swego
monopolu na piękno łabędzie starsze i bardziej doświadczone (w tej roli jury) - dostępuje
upragnionej sławy i splendoru oraz zdobywa, taką czy inną, „wielką nagrodę”.
Nagroda - z pozoru będąca przepustką do sukcesu czy raczej sukcesem już
spełnionym - jest w istocie, zarówno na poziomie realnych możliwości, jakie przed
obdarowanym otwiera, jak i na poziomie skrajnej euforii, w towarzystwie której jest
zazwyczaj wręczana, raczej przypieczętowaniem dotychczasowego losu aniżeli
przeniesieniem go na inne, lepsze tory.
***
Pytanie zatem, dlaczego - mimo już w tej chwili setek tysięcy ludzi na całym świecie,
którzy przewinęli się przez takie czy inne reality show - programy te nie wyłoniły w gruncie
rzeczy żadnych realnych gwiazd, jest po prostu źle postawione. Niezasadne.
Dlaczego? Dlatego że tego rodzaju programy nie mają wcale nikogo „wyłaniać”. Nie
mają szukać rzeczywistych talentów, otwierać przed nimi rzeczywistych szans, a następnie
pozwalać im realizować te szanse w rzeczywistym świecie. Nie mają - mówiąc krótko -
w żaden sposób pomagać młodym (i starszym), nie mają sprzyjać rozwojowi kultury czy
muzyki, ponieważ ich twórców tak naprawdę nie interesuje ani kultura, ani muzyka. Ani też
młodzi (i starsi) - oprócz, rzecz jasna, tych, którzy zasiadając przed telewizorami każdego
wieczoru, zapewniają im wpływy reklamowe.
Zamiast „wyłaniać” i posyłać dalej w świat, programy, o których mowa, raczej
„wyławiają” pełnych nadziei „bohaterów”, a następnie zamykają ich w fikcyjnych
przestrzeniach ograniczonych płaszczyzną ekranu. Mitycznych labiryntach, z których nie ma
wyjścia, w których każde drzwi i każdy korytarz prowadzą zawsze do tego samego punktu.
Labiryntach wypełnionych po brzegi zbiorowymi snami i pragnieniami spetryfikowanych
przed telewizorami widzów. Chcących nieustannie oglądać tę samą baśń: o wielkich
sukcesach, ale i wielkich porażkach. O łzach radości i łzach rozpaczy. O brzydkich
kaczątkach przemieniających się we wspaniałe łabędzie. O złych łabędziach, które okazują się
czasem nie takie znowu złe, a nawet nieco poczciwe.
Każdy widz z osobna bowiem pragnie mitu, ale publiczność - milionowe słupki
oglądalności, anonimowy tłum złakniony igrzysk - domaga się także ofiar.
A role są od początku rozpisane. Wszyscy - poza nieświadomymi niczego
uczestnikami - doskonale wiedzą, jak i co mają grać. Wiedzą, jaki ma być przebieg tej
zabawy i jaki ma być jej cel. Wiedzą, rzecz jasna, nie dlatego, że wnikliwie studiowali książki
Campbella, Junga czy Hillmana. Gdyby ich o to zapytać, nie mieliby pewnie nawet pojęcia,
o kim mowa. Wiedzą natomiast dlatego, że wskutek żmudnych, wieloletnich wysiłków
nauczyli się bardzo precyzyjnie poruszać głębokimi rejestrami ludzkiej wyobraźni. Nie robią
tego jednak po to, żeby je przebudzić i nakarmić jakąś autentyczną treścią. Robią to
wyłącznie dla zaspokojenia własnych - bardzo przyziemnych - potrzeb.
Czy musimy w tym jednak uczestniczyć? Oczywiście, że nie. W tym akurat mogą
pomóc Campbell, Jung i Hillman. Nikt tak jak oni nie opisał mechanizmów zawiadujących
tym osobliwym zjawiskiem. No, może poza Fiodorem Dostojewskim.
Paradoks? W żadnym razie. Choć za czasów Dostojewskiego takich programów nie
było, hipokryzja, zawiść, żądza pieniędzy, rozkosz władzy nad innymi, pogarda dla słabszych,
brzydszych i biedniejszych, resentyment, próżność i zazdrość miały się znakomicie.
***
Joseph Campbell zasłynął sentencją Follow your bliss, czyli „Podążaj za swoim
szczęściem”, a raczej: podążaj za tym, co cię uszczęśliwia. Za tym, co daje ci radość.
Ale - dodawał Campbell przy każdej możliwej okazji - nie daj się zwieść producentom
sztucznych radości i sztucznego szczęścia.
Część II
Wolność
od
doskonałości
6
Oblicze idealne
czyli czego nie widać na współczesnych, zmodyfikowanych przez chirurgię plastyczną
twarzach
Amerykański psycholog Paul Ekman - który zyskał ogromną popularność, stając się
pierwowzorem głównego bohatera amerykańskiego serialu Lie to Me (w Polsce
wyświetlanego jako Magia kłamstwa) - zasłynął prowadzonymi w latach osiemdziesiątych
ubiegłego wieku badaniami nad ekspresją emocji. Wyodrębnił sześć podstawowych emocji:
lęk, obrzydzenie, zaskoczenie, zadowolenie, złość i smutek, a następnie, używając do tego
celu zdjęć twarzy osób wyrażających te właśnie emocje, udowodnił, że mają one charakter
uniwersalny. To znaczy - na wszystkich kontynentach i we wszystkich krajach, od Syberii po
Nową Zelandię, ludzkie twarze wyrażają podstawowe emocje w ten sam sposób. Radość albo
obrzydzenie nowojorczyka z łatwością identyfikował przedstawiciel archaicznego plemienia
z Papui-Nowej Gwinei - i odwrotnie.
W serialu opartym - bardzo, rzecz jasna, luźno - na odkryciach Ekmana wcielający się
w rolę genialnego psychologa Tim Roth bezbłędnie rozpoznawał kłamstwa i matactwa nawet
najbardziej wyrachowanych i opanowanych przestępców. Czasami zdradzało ich minimalne
drgnienie jakiegoś mięśnia niemal niewidocznego dla odpowiednio niewytrenowanego oka.
Problem w tym, że w rzeczywistości coś takiego jest po prostu niemożliwe. Nawet
najlepsi specjaliści - łącznie z samym Ekmanem - twierdzą, że to tylko fantazja twórców
serialu. Nie da się bowiem skonstruować spójnego systemu zasad i reguł, według których
można bezbłędnie odczytywać ludzkie emocje czy zamiary z mimiki. Zawsze pozostaje
margines błędu. Przynajmniej na razie.
***
Jedną ze swoich ostatnich książek, The Force of Character and the Lasting Life,
James Hillman poświęca w sporej części rozważaniom na temat twarzy i tego, jak postrzega
się ją we współczesnej kulturze zachodniej. Próbuje zbudować taką perspektywę - cząstkową
i fragmentaryczną, jak na samym początku zastrzega - która pozwoliłaby nie tyle nawet
zrozumieć, ile po prostu nazwać osobliwy stosunek do twarzy, jaki, jego zdaniem, panuje dziś
na Zachodzie.
Z jednej strony - pisze - psychologia całkowicie zatraciła świadomość tego, jak
niebywale istotną przestrzenią ekspresji ludzkiej psychiki jest twarz. „Jedenaście poważnych
tekstów o tożsamości, jaźni, osobowości, ego i podmiocie: ani jednej wzmianki o twarzy;
w indeksach brakuje także słowa »charakter«„[11] - notuje z wyraźnym rozczarowaniem.
Z drugiej strony - narasta obsesja na punkcie chirurgii plastycznej. Twarze
przypominają maski. Niewyrażają żadnych emocji. Przestają być podatne na techniki
Ekmanowskiej identyfikacji mikroekspresji, bo mikroekspresja - ani w ogóle ekspresja - na
nich po prostu nie występuje. Nawet hollywoodzcy producenci zaczęli w pewnym momencie
zabraniać aktorom i aktorkom przeprowadzania liftingów, bo pokazanie emocji na ekranie
stało się niemożliwe. W jednym z wywiadów opowiadała o tym Nicole Kidman, twierdząc,
wprawdzie bez większego przekonania, że właśnie dlatego rezygnuje z zastrzyków z botoksu,
które w pewnym momencie stosowała niczym makijaż.
Dodatkowo należy pamiętać o bogatej tradycji studiów nad twarzą, sięgającej jeszcze
czasów Arystotelesa, twórcy fizjonomiki, czyli rozważań o tym, w jaki sposób cechy
charakteru odbijają się na twarzy. Fizjonomiką zajmowano się przez stulecia, ale została
doszczętnie skompromitowana jako typowa pseudonauka. Wszystkie tego rodzaju teorie
finalnie obalono najpóźniej po drugiej wojnie światowej - włączając w to dziecko
fizjonomiki, czyli frenologię, osiemnastowieczną koncepcję stworzoną przez Franza Josepha
Galla, która miała dawać dogłębny opis relacji między cechami osobowości a kształtem
czaszki i była z powodzeniem wykorzystywana tak przez dziewiętnastowiecznych
kolonizatorów, jak i przez dwudziestowiecznych nazistów, pomagając im uzasadniać
eksterminację „gorszych ras”.
Nie wolno też zapominać o niewątpliwej świadomości, że twarz wyraża w jakiś
sposób charakter, indywidualność, coś niepowtarzalnego i niedającego się łatwo wpisać
w żaden szablon. Bo przecież ta trwająca od starożytności koncentracja na twarzy jako na
materialnym przejawie charakteru albo w każdym razie jakichś wewnętrznych poruszeń - od
Arystotelesa do Ekmana - dowodzi istnienia głębokiej intuicji: że twarz wyraża coś istotnego.
Tyle że nie sposób usystematyzować form i ścieżek tej ekspresji.
***
„Musi pan zatem uczynić to, co zaleca wyrocznia, albowiem księga ta się nie
myli”[12] - takimi słowami odpowiada Jung na pytanie inicjujące ostatni wywiad, którego
udzielił Miguelowi Serranowi 23 stycznia 1961 roku, pięć miesięcy przed śmiercią.
Serrano, chilijski dyplomata i dziennikarz, postać osobliwa i kontrowersyjna, głównie
ze względu na związki z ruchami ezoterycznymi inspirowanymi filozofią nazistowską,
poinformował Junga, że choć na stałe mieszka w Indiach, to w pewnym momencie pojawiła
się w jego życiu realna perspektywa przeprowadzki do innego kraju. Skonsultował się zatem
z I-cing, żeby uzyskać w tej kwestii poradę. Po wykonaniu odpowiednich czynności
wróżebnych otrzymał wskazanie - tak przynajmniej interpretował tajemniczy język, jakim
posługuje się ta starożytna chińska wyrocznia - że wyjazd będzie rozwiązaniem jak
najbardziej korzystnym. Co zatem powinienem zrobić - zapytał jednego z największych
psychologów dwudziestego wieku.
Odpowiedź Junga była przesycona tak absolutną pewnością być może dlatego, że on
sam - jak o tym pisze choćby Deirdre Bair w monumentalnej, chyba największej
i naprecyzyjniejszej biografii twórcy psychologii analitycznej, jaka do tej pory powstała,
Jung. Biografia - prawie każdą poważną życiową decyzję konsultował z Księgą Przemian.
Godzinami przesiadywał w ogrodzie, dogłębnie studiując orzeczenia, których język,
przesycony charakterystyczną dla chińskiej kultury symboliką, a jednocześnie lapidarny do
granic możliwości, dla przeciętnego mieszkańca Zachodu może - zwłaszcza przy pierwszym
kontakcie - wydawać się kompletnie niezrozumiały czy wręcz bezsensowny. Ta księga,
złożona z sześćdziesięciu czterech heksagramów (czyli znaków graficznych
przedstawiających następujące po sobie, przerywane lub ciągłe, linie) oraz rozbudowanych
komentarzy do każdego z nich, jest jednym z najstarszych, bo liczących sobie ponad trzy
tysiące lat, tekstów źródłowych chińskiej kultury. Pokolenia filozofów i komentatorów
zamknęły w niej - jak pisał Richard Wilhelm, autor najlepszego, jak się powszechnie uważa,
tłumaczenia I-cing na niemiecki (stało się ono kanoniczną podstawą tłumaczeń na inne
zachodnie języki) oraz komentarzy do poszczególnych wyroczni umożliwiających
zachodniemu profanowi zrozumienie kryjących się w nich znaczeń - kompletną mądrość
taoizmu i konfucjanizmu. A zatem dwóch głównych gałęzi, na których, przynajmniej do
czasów Mao i jego „rewolucji kulturalnej”, opierała się cywilizacja Państwa Środka.
Jung, który z filozofią I-cing szczegółowo zaznajomił się właśnie dzięki Richardowi
Wilhelmowi, w przedmowie do jej angielskiego wydania wspominał: „Podczas tamtego
pierwszego pobytu Wilhelma u mnie w Zurychu poprosiłem go, by wypracował heksagram
dotyczący naszego towarzystwa psychologicznego. Sam znałem sytuację - on nic o niej nie
wiedział. Diagnoza, która z tego wynikła, była zaskakująco trafna, równie trafna była też
prognoza, opisująca zdarzenie, które dopiero później miało miejsce, a którego ja nie
przewidziałem”[13].
I-cing to przede wszystkim potężne narzędzie służące dywinacji, przepowiadaniu
przyszłości. Udzielające więc porad, jak postąpić, ale także zdolne przedstawić pytającemu
pełen - dla niego samego z racji jednostkowej, ograniczonej perspektywy niewidoczny -
kontekst sytuacji, w jakiej się w danym momencie znajduje. I nakreślić mu możliwe kierunki,
w których sytuacja się rozwinie.
Sześćdziesiąt cztery rozdziały Księgi Przemian przedstawiają - wedle tego, jak
definiuje siebie sama księga, a może raczej jak zdefiniowali to jej autorzy - sześćdziesiąt
cztery możliwe stany rzeczy. Opisują wszystkie sytuacje, w których w ogóle może znaleźć się
człowiek, a nawet wszystkie sytuacje, w których w ogóle może znaleźć się wszechświat.
Zawierają więc - ujętą symbolicznie i poetycko, jednak bardzo konkretnie - całość możliwego
ludzkiego doświadczenia czy raczej po prostu całość możliwego doświadczenia. Cokolwiek
zatem dzieje się w świecie, zawsze jest tylko jednym spośród sześćdziesięciu czterech
możliwych stanów, sześćdziesięciu czterech możliwych wariantów, sześćdziesięciu czterech
możliwych układów sił. Heksagram to obraz tego układu, rzut monetami natomiast (bądź też
losowanie łodyg krwawnika) to sposób nawiązania łączności między sytuacją pytającego
a reprezentującym ją obrazem (heksagramem). Pytanie i odpowiedź, pytający oraz I-cing
wiążą się ze sobą dzięki zasadzie synchroniczności - opisywanej w rozdziale czwartym - na
podstawie której zdarzenia zachodzące w jednym momencie, choć niepołączone ze sobą liną
przyczyny i skutku, wiążą się inaczej, a mianowicie na poziomie sensu. Inaczej mówiąc,
przenika je jakaś wspólna jakość, jakiś wspólny smak, jakaś niepowtarzalna struktura
charakterystyczna dla tej właśnie chwili, dla tego właśnie momentu, dla tego, a nie innego
czasu.
Znając więc odpowiednią technikę i obszar, na którym da się ona zastosować,
pojmując działającą w ukryciu zasadę synchroniczności, rozumiejąc symboliczny język,
jakim spisano I-cing - albo rozumiejąc symboliczny język jakiegokolwiek innego systemu
dywinacji, od wróżenia z fusów poczynając, a na tarocie czy astrologii kończąc - możemy
przewidzieć, co się stanie. Możemy wymknąć się nieznanemu. Możemy zabezpieczyć się
przed nieprzewidywalnym, bo wiemy, jak sprawić, by stało się przewidywalne i przejrzyste.
Tak przynajmniej obiecują nam te wszystkie księgi, talie i systemy.
Pytanie tylko - dlaczego, skoro mamy ich pod dostatkiem, skoro I-cing czy karty
tarota można kupić w każdej księgarni, przyszłość wciąż pozostaje jedną wielką niewiadomą?
Dlaczego życie Junga - choć, jak przekonywał, miał do dyspozycji potężne narzędzie wglądu
w najgłębszą dynamikę sił formujących postać świata - było nasycone wydarzeniami
dramatycznymi, skomplikowanymi relacjami z kobietami, niejasnymi wyborami
politycznymi, postępującą frustracją związaną z niedocenieniem jego koncepcji przez
środowisko psychologii naukowej? Czy z pomocą tak niezawodnej księgi nie mógł płynnie,
w zgodzie z przepływem tao, dokonać lepszych wyborów?
***
Na czym polega tajemnica nieustającej popularności, jaką cieszy się tego rodzaju
literatura? Dlaczego Sekret i cała seria jego klonów (jak Magnetyzm serca, Jak przyciągnąć
miłość albo amerykański bestseller Chata, którego autor - całkiem serio - opisuje swoje
spotkanie z Bogiem) mają takie wzięcie mimo ewidentnej intelektualnej pustki, jaką
prezentują, mimo naiwnego światopoglądu, który nachalnie lansują, mimo prymitywnej i (jak
najwymowniej widać na przykładzie Sekretu) okrutnej wizji świata, którą przedstawiają?
Otóż jest to pewien szczególny gatunek piśmiennictwa, który profesor Bohdan
Chwedeńczuk, wybitny polski filozof, nazwa literaturą „biomądrościową”, czyli traktującą
o ”życiowej mądrości”. Ma ona długą tradycję, sięgającą jeszcze czasów starożytnych. Od
Rozmyślań Marka Aureliusza poczynając, przez podobne dzieła Montaigne’a czy
Schopenhauera, na Podręczniku mądrości tego świata ojca Bocheńskiego oraz Rozważaniach
o życiu godziwym Tadeusza Kotarbińskiego kończąc. Tyle że w przypadku tych dzieł mamy
do czynienia ze szczytowymi osiągnięciami myśli ludzkiej, zawierającymi wiele trzeźwych
spostrzeżeń dotyczących świata i ludzkiego życia. Tymczasem Sekret to karykatura tej
mądrości.
Wizja rzeczywistości, która wyłania się z takich Sekretów, jest wizją pozbawioną
ciemnej strony - wszystko, co powoduje cierpienie, można łatwo wyeliminować. To jedna
wielka iluzja, jedna wielka manipulacja. Tym większa, że - jak pisał Carl Gustav Jung, który
już ponad pół wieku temu w książce Modern Man in Search of a Soul przewidywał, że
postępujący upadek zinstytucjonalizowanych religii zaowocuje ogromnym zalewem
pseudoduchowej papki - jeśli próbujemy uciec od świadomości, że rzeczywistość jest pełna
cierpienia i zła, to cierpienie i zło prędzej czy później uderzą w nas ze zdwojoną mocą.
Uderzą poczuciem rozczarowania i rozpaczy, kiedy okaże się, że mimo usilnych prób
przyciągnięcia szczęścia i bogactwa one nie nadeszły.
***
Piszę o Borgesie i jego alternatywnej Ewangelii - nie takiej wcale obrazoburczej, jak
by się mogło wydawać, bo rozmaite gnostyckie opowieści o Chrystusie zawierają wiele co
najmniej tak samo bulwersujących pomysłów - z jednego, podstawowego powodu. Otóż
erudycyjna gra symbolami i mitologią chrześcijaństwa, jaką zastosował Borges w swoim
opowiadaniu, wskazuje na pewien niezaprzeczalny fakt.
Zdrada stoi w samym centrum zachodniej kultury. A historia kultury, symboliki
religijnej, mitologii czy sztuki więcej mówi o człowieku niż wszystkie razem wzięte
psychologiczne eksperymenty - przeprowadzane zarówno na szczurach, jak i na studentach
ostatnich lat amerykańskich college’ów (proszę przestudiować najważniejsze osiągnięcia
psychologii eksperymentalnej - te dwie grupy są głównymi obiektami większości badań).
Skoro zatem, poczynając od Adama i Ewy, kultura, w której żyjemy, jest tak silnie
nasycona motywem zdrady, może warto zapytać, jaki jest jej sens. Zapytać, całkowicie
abstrahując od moralizatorskiego potępienia. Jeśli chcemy zrozumieć jakieś zjawisko, pod
żadnym pozorem nie możemy zakładać, że nie powinno ono istnieć.
***
Nie znaczy to bynajmniej, że aby być prawdziwym człowiekiem, trzeba stać się
zdrajcą albo zostać zdradzonym. Nic podobnego. Znaczy to jedynie - mówiąc za Jungiem - że
za każdym idzie jego cień, a im mniej jest on zespolony ze świadomością, tym jest
ciemniejszy i większy.
Świadomość ciemnej, skłonnej do zdrady - najszerzej pojmowanej, nieograniczonej
bynajmniej do układów miłosnych - strony naszej osobowości, świadomość, którą nabywamy
dzięki rozumiejącej lekturze najważniejszych tekstów naszej kultury, a także dzięki
rozumiejącej analizie najważniejszych zdarzeń z naszego życia, chroni przed prostą,
infantylną idealizacją: zarówno nas samych, jak i naszych partnerów, przyjaciół, najbliższych.
Bo ani małżeństwo, ani przyjaźń, ani miłość nie są rajem.
Wręcz przeciwnie, to właśnie w miłości i przyjaźni jesteśmy narażeni na największe
możliwe zranienia, to właśnie kochankowie i przyjaciele zdradzają najboleśniej. Idealizacja
związku czy przyjaźni niesie ze sobą niebezpieczeństwo. Zasłania przed nami mianowicie
naszą podwójną naturę, nasz cień, naszą skłonność do autodestrukcji, ranienia i zdrady.
W prowokacyjnym eseju Betrayal[22] (Zdrada) Hillman stara się pokazać, że miłość
czy przyjaźń nie mogą naprawdę zaistnieć bez zdrady, bo ich nieodłącznym horyzontem -
warunkiem ich pojawienia się - jest właśnie możliwość zdradzenia lub bycia zdradzonym.
Czy nie dlatego zdrada jest centralnym tematem naszej kultury? Czy nie dlatego wydarza się
ona w naszym życiu najczęściej niejako siłą bezwładu, jakby prowokowała ją nieświadomość,
dążąca za wszelką cenę do rozbicia przeidealizowanego, cukierkowego układu, w którym
ufamy sobie bezgranicznie i w którym jesteśmy także obdarzeni bezgranicznym zaufaniem?
Co zatem przynosi ze sobą doświadczenie zdrady?
Przede wszystkim odsłania przed nami naszą ciemną stronę, której wcześniej - zanim
zdradziliśmy - nie braliśmy pod uwagę. To o zdradzieckich działaniach innych - przyjaciół,
znajomych par, rodziców - wygłaszaliśmy dotychczas moralistyczne kazania. Widzieliśmy
wokół świat pełen zdrady, ale sami - w naszej przyjaźni, w naszym małżeństwie, w naszej
miłości - żyliśmy niczym w bezpiecznym, ciepłym naczyniu. To naczynie - czy raczej ta
miłość i przyjaźń, ich kojące ciepło, ich rytualna przewidywalność, ich bezwarunkowa
symbioza, ich porozumienie bez słów, ich doskonała symetria - chroniło nas przed naszą
podwójną naturą. Przed naszym cieniem. W naczyniu jesteśmy bowiem tymi, na których
zawsze można polegać. Którzy nigdy nie zawiodą. Którzy nie popełnią błędu. Którzy nie
skłamią. Którzy nie dadzą fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu. Którzy nie będą
pożądali cudzej żony albo męża. I którzy zawsze się sprawdzą. Zawsze będą gotowi do
pomocy. Zawsze lojalni i niezłomni.
W takiej konstrukcji wyobrażeniowej, w takim świecie zdrada po prostu musi się
wydarzyć. Bo funkcjonowanie w relacji, w której nie ma przestrzeni na błąd, na słabość, na
upadek, na rozbicie, na niemoc, na splątanie, na niezrozumienie, na rozpacz, wściekłość,
pretensję, poczucie winy i żalu; funkcjonowanie w takiej relacji pozostaje jak najdalej od
życia, którego nieodłączną częścią jest możliwość zranienia i bycia zranionym. W chwili,
kiedy dokonuje się zdrada - a prędzej czy później, w takiej czy innej formie, musi się
dokonać, bo przecież powyższa konstelacja jest tylko narcystyczną iluzją nieświadomego
własnej ambiwalencji dziecka - ciepłe i bezpieczne naczynie rozpryskuje się na tysiące
kawałków. Ambiwalencja ujawnia się z całą mocą. Ale nie tylko ambiwalencja tego, który
dopuszcza się zdradzieckiego czynu. Także ambiwalencja rzeczywistości - jej
nieprzewidywalnego, podwójnego, iluzyjnego wymiaru: uwodzicielsko rozsnuwającego przed
nami wizję wiecznej młodości i niewinności. Rzeczywistość staje wówczas przed nami
w całej swojej zróżnicowanej postaci. W miejsce amorficznego oceanu ujawnia się
skomplikowana mozaika emocji, ślepych zaułków i pokus. W miejsce przekonania, że każdy
wybór, którego dokonujemy, ma u źródła czystą, nieskalaną intencję, ujawnia się splątana
sieć niejednoznacznych motywacji, zakazanych, tłumionych pragnień, przebiegłych
manewrów służących oszukiwaniu innych i siebie.
W tę sieć - zdradzając lub będąc zdradzonym czy zdradzoną - zostajemy nagle
pochwyceni z całą mocą. Szarpiemy się w niej niemiłosiernie, próbujemy za wszelką cenę się
z niej wydobyć, a nawet bardzo często wszelkimi możliwymi wysiłkami staramy się
zapomnieć, że zamiast w ciepłym, rajskim schronieniu znaleźliśmy się nagle pośrodku
czegoś, co z tamtej, utraconej perspektywy musi wydawać się zupełnym chaosem.
Stosujemy zatem rozmaite zabiegi odcinające nas od tej nowej, dotychczas nieznanej,
ambiwalentnej świadomości. Na przykład racjonalizujemy własną nieuczciwość. Znajdujemy
setki powodów, dla których postąpiliśmy tak, a nie inaczej, osłabiając tym samym zdradziecki
charakter czynu. Albo całkowicie demonizujemy człowieka, którego zdradziliśmy lub który
nas zdradził. Postrzegamy go jako wcielenie zła, kompozycję najstraszniejszych cech, jakie
tylko można sobie wyobrazić, chodzący cień pozbawiony jakiejkolwiek jasnej strony,
przerażające monstrum dla niepoznaki przyobleczone w ludzką skórę. Czasami popadamy
w skrajny cynizm - obiecujemy sobie: miłość i przyjaźń to bzdura, już nigdy więcej nikomu
nie zaufam. Często również zdradzamy siebie. Myślimy: jak mogłem być tak naiwny, jak
mogłam być tak naiwna? Nigdy przed nikim się do tego stopnia nie otworzyłem, a teraz to
wszystko legło w gruzach. Miłosne wyznania brzmią jak bzdurna grafomania, odurzające
początkowe zakochanie jawi się jako bezsensowna gra hormonów, wspólny świat wydaje się
teatrem ponurej groteski.
Te strategie obronne chronią nas przed doświadczeniem zdrady. Pozwalają jeszcze
przez chwilę się ukryć, przez chwilę nie stawać oko w oko z definitywnie utraconym rajem
pierwotnej symbiozy. Utrzymują go w mniejszej lub większej konspiracji. Przykrywają
cyniczną, racjonalizującą albo rozpaczliwą retoryką w nadziei, że pod tą grubą warstwą jego
zagrożone istnienie jakoś przetrwa.
Niczym kruche, bezbronne niemowlę w nowoczesnym inkubatorze.
Tymczasem dopiero konfrontacja ze zdradą otwiera przestrzeń dla wybaczenia
i pokuty. Dopiero zdradzona świadomość jest zdolna - o ile uniknie rozmaitych strategii
odseparowania się od własnej ciemnej strony - uwolnić się z duszącego gorsetu nieludzkiej
doskonałości.
Wówczas przychodzi zrozumienie. Nie jestem niezawodny. Mogę zbłądzić. Mogę dać
się uwieść, bo jestem podatny na uwiedzenie. Mogę sam uwieść, bo nie jestem niewinny
i dobry. Jestem podwójny, tak jak wszyscy i wszystko dookoła. Miłość jest warunkiem
zdrady, ale także zdrada jest warunkiem miłości. Mogę więc prosić o wybaczenie, mogę
wybaczyć, ale mogę także odpokutować za to, co zrobiłem.
Błąd i splątanie są zasadniczymi jakościami życia. Ideały projektowane przez kulturę,
religię czy psychoterapię, ideały „poukładanych” związków, w których nie ma miejsca na
ambiwalencję, w których niweluje się dojmujący ból ambiwalencji za pomocą gładkich
formuł o ”wyrażaniu negatywnych emocji” albo „spokojnej rozmowie, w której każdy
powinien przedstawić swoje racje”, uniemożliwiają kontakt z niepokojącą i przerażającą
głębią naszej psychiki. A tym samym uniemożliwiają kontakt w ogóle, bo zachęcają do
egzystencji monadycznej, zamkniętej w przestrzeni własnych projekcji, zamkniętej na
autentyczną - a więc narażoną na zranienie i bycie zranionym - miłość czy przyjaźń.
Ciemna strona osobowości zostaje, dzięki zdradzie, włączona w strumień życia.
I dopiero wtedy staje się ono pełne i prawdziwe.
***
Co najmniej od czasów Platona, a więc od ponad dwóch i pół tysiąca lat, w kulturze
zachodniej dominuje przekonanie, że ciało i dusza (czy też, jak mówi się dzisiaj, ciało
i umysł) to rzeczywistości całkowicie od siebie różne. Dualizm ten, wzmocniony
w siedemnastym wieku przez Kartezjusza, próbuje w ostatnich latach osłabiać współczesna
neuronauka, która - tak przynajmniej uważa wielu psychologów i filozofów bezkrytycznie nią
zachwyconych - przynosi ostateczne rozstrzygnięcie wielu dotychczas nierozstrzygalnych
metafizycznych dylematów.
W świetle najnowszych badań, dowodzą neuronaukowcy, a za nimi rozmaici wybitni
myśliciele, na przykład filozof Daniel C. Dennett, nie może być najmniejszych wątpliwości,
że takie fenomeny, jak umysł czy świadomość, są po prostu pochodną procesów mózgowych,
ich produktem - nie zaś autonomiczną jakością, nieredukowalną do poziomu komórek
nerwowych. Zgodnie z takim punktem widzenia, zasymilowanym niemal całościowo przez
środowiska psychologii akademickiej, każde „zdarzenie” w mózgu wywołuje reakcję
w psychice - i odwrotnie. Psychoterapia w takim ujęciu jest więc pojmowana jako ściśle
naukowo uzasadniony zestaw technik oddziałujących na poszczególne obszary centralnego
układu nerwowego.
Zagadka ciała i duszy w takim świecie nie istnieje. Obszar tajemnicy zostaje
radykalnie zmniejszony czy raczej przesunięty, bo nie pytamy już, skąd się bierze umysł i jak
wyjaśnić ów zasadniczy skok z poziomu szarej substancji do poziomu samoświadomości
i poczucia „ja”. Pytamy wyłącznie o dookreślenie topografii mózgu. Nie pytamy
o fenomenologię doświadczenia - o to, jak przeżywamy, jaki jest sens tych przeżyć, co one
odsłaniają, co ze sobą przynoszą, w jaką stronę nas kierują. Pytamy wyłącznie o to, w jaki
sposób przebiegają szlaki neuronalne w mózgu odpowiedzialne za procesy poznawcze,
zachowanie, nastrój i emocje - i która metoda oddziaływania pozwoli szybko i efektywnie
wprowadzić w tych obszarach pożądane modyfikacje. Nie pytamy, skąd się biorą symptomy,
lęki, depresja, paranoje, psychozy, nie pytamy o ich źródło, ukryte znaczenie, informację,
którą być może próbują przekazać. Pytamy tylko, jaką techniką należy się posłużyć, żeby się
wszelkich przykrych stanów czy symptomów pozbyć.
Pachnie utopią? Pachnie. Zwłaszcza że - z drugiej strony - spora część filozofów
i psychologów przekonuje, iż rzeczywistości ludzkiego doświadczenia nie da się upchnąć
w tym modelu, w pewnym sensie nadal zakorzenionym w tradycyjnym kartezjańskim
dualizmie. Zakorzenionym, bo wciąż rozgraniczającym bardzo wyraźnie pomiędzy tym, co
psychiczne, a tym, co cielesne - tyle że wywodzącym jedno z drugiego.
Tymczasem można mieć na ten temat całkiem inne zdanie. Najbardziej klasycznym
przykładem zupełnie innego pojmowania tej kwestii są dwa wielkie systemy metafizyczne
Wschodu, a mianowicie joga i taoizm. Te tradycje nie znają takiego rozróżnienia, jakim
operujemy na Zachodzie, ani kłopotów, jakie ono ze sobą przynosi, a więc nie poszukują
sposobów, żeby je w ten czy inny sposób przezwyciężać. Jogin czy taoista w ogóle nie uznają
rozdarcia, o jakim tu mowa - żyją bowiem w jednolitym świecie, który ma kilka poziomów:
od najbardziej „grubych” i topornych (materia), po te najbardziej płynne i subtelne (umysł,
dusza i duch). W tych tradycjach ciało jest integralną częścią człowieka, jest konglomeratem
pierwiastka duchowego i materialnego, nie zaś - jak w chrześcijaństwie - zaledwie wehikułem
dla duszy, która musi stale dbać, aby ów wehikuł nie splamił jej świętej natury.
Jednak również na Zachodzie ten tak czy inaczej dualistyczny model przestał być jakiś
czas temu jedyną obowiązującą wykładnią rozumienia ludzkiej natury. Przynajmniej od końca
dziewiętnastego wieku, kiedy nastąpiła - początkowo w kręgach teozofów i spirytystów -
eksplozja zainteresowania wschodnimi wierzeniami, datuje się postępująca w zachodniej
kulturze ekspansja rozmaitych orientalnych technik i religii. Psychologia analityczna Carla
Gustava Junga również w jakiejś części wyrosła z tych jogiczno-taoistycznych korzeni.
Dlatego właśnie Jung z całą swoją fascynacją Wschodem (nie tylko teoretyczną - całe życie
aktywnie ćwiczył jogę) stał się ojcem psychosomatyki, czyli takiego nurtu w psychologii,
który postrzega człowieka jako jednolitą całość, a wszystko, co się z nim dzieje, jako wyraz
procesów tyleż organicznych, co psychicznych.
Jeden zaś z najwybitniejszych uczniów Junga, urodzony w 1940 roku amerykański
psycholog i fizyk Arnold Mindell - który uznał, że jednym z najciekawszych wątków w jego
dorobku jest właśnie późna koncepcja związku duszy i materii - stworzył niezwykle ciekawą
szkołę terapeutyczną, zwaną psychologią procesu. Jej podstawowym założeniem jest
nierozdzielność ciała i psyche.
W trakcie swojej, trwającej już przeszło trzydzieści lat, działalności Mindell zajmował
się metodycznym i skutecznym obalaniem mitów na temat ciała, które od zarania dziejów
funkcjonują w naszej kulturze. Już we wczesnych latach osiemdziesiątych naraził się
zwolennikom klasycznie biologistycznego paradygmatu w medycynie, przekonując, że nawet
osoby pogrążone w głębokiej śpiączce wcale nie są niezdolne do komunikacji z otoczeniem.
Wręcz przeciwnie, jeśli tylko wsłuchać się w bardzo subtelne i specyficzne sygnały, jakie
wysyłają (mogą to być drobne ruchy dłoni, skurcze, prawie niezauważalne drgania, ledwo
słyszalne dźwięki), komunikacja staje się możliwa, a ludzie ci bardzo często pod wpływem
takiego kontaktu wybudzają się nawet z najbardziej zaawansowanych stanów wegetatywnych.
W książce Śpiączka. Klucz do przebudzenia Mindell starał się zredefiniować klasyczne
rozumienie komunikacji. To, że zgodnie z aktualną wiedzą medyczną poważne uszkodzenie
pnia mózgu jest równoznaczne z brakiem świadomości, a zatem brakiem możliwości
komunikacji - twierdził - jest tylko kulturowo zdeterminowaną interpretacją. Komunikację
bowiem pojmuje się w tym modelu bardzo wąsko: jako zdolność do wypowiadania
koherentnych zdań wyrażających treść zrozumiałą dla innego uczestnika procesu
komunikacji.
Być może jednak problem polega nie na tym, że ludzie pogrążeni w głębokiej śpiączce
nie są zdolni do komunikacji. Być może jego źródło tkwi w milcząco i apriorycznie przyjętym
założeniu, że taki człowiek o tyle tylko komunikuje, o ile posługuje się specyficznie
zdefiniowanym kodem - charakterystycznym dla jednostek zdrowych fizycznie, świadomych,
zdolnych do posługiwania się językiem. Tak bardzo przyzwyczailiśmy się utożsamiać
podmiotowość, a zatem i komunikację, ze świadomością oraz intersubiektywnością, że
tracimy z oczu całą gamę sygnałów wysyłanych przez ludzi nie tyle pozostających bez
świadomości, ile po prostu w jej odmiennym, ekstremalnym stanie.
Wszystko dlatego, przekonuje Mindell, że ciało i jego symptomy - od tych najbardziej
dotkliwych, o których wspominałem, aż po te na co dzień niezauważalne, „migotliwe”,
subtelne - to ogromne i tylko z pozoru chaotyczne uniwersum. Żeby zrozumieć jego język,
trzeba podążyć specyficzną drogą - podążyć za tym, co niezrozumiałe, przerażające
i nieznane.
***
Ta droga jest podobna do drogi tao. Taoizm, starożytny chiński system filozoficzny,
jest jednym ze źródeł, do których Mindell odwołuje się bodaj na każdym kroku. Wszystko, co
się dzieje: symptomy cielesne, zaskakujące intuicje, dziwne wyobrażenia, nieoczekiwane
synchroniczności - twierdzi Mindell - ma pewien głęboki sens, z którego istnienia na
pierwszy rzut oka nie zdajemy sobie sprawy. Tradycyjny jungowsko-freudowski podział na
świadomość i nieświadomość Mindell zastępuje podziałem na proces pierwotny i proces
wtórny.
Ten pierwszy obejmuje wszystko, z czym w danym momencie się utożsamiamy - od
poczucia „ja”, intencjonalnych wypowiedzi, myśli i zachowań poczynając, a na roli i pozycji
społecznej kończąc.
Ten drugi zawiera w sobie wszystko, z czym w danym momencie się nie utożsamiamy
- pozostające gdzieś na granicy uwagi spostrzeżenia, myśli, które przychodzą bez
zaproszenia, gwałtowne emocje pojawiające się znienacka, przebłyski wspomnień,
dokuczliwe symptomy zaburzające czynność, którą aktualnie wykonujemy. W przestrzeni
procesu wtórnego pojawiają się informacje domagające się uwzględnienia i uznania. Są to -
by użyć popularnej wśród współpracowników Mindella metafory - brakujące elementy
układanki, sygnały, że jakaś część naszego doświadczenia została zmarginalizowana.
W duchu swoich mistrzów - starożytnych taoistycznych mędrców Zhuangzi i Laozi,
ale także w duchu teleologicznej postawy Junga, który podkreślał, że każde zaburzenie, każda
nerwica czy depresja nie są tylko bezładnym zaburzeniem gospodarki neuronalnej, ale
wyrażają jakiś sensowny psychiczny proces, który próbuje nam coś uświadomić, coś
wskazać, ku czemuś poprowadzić - Mindell zakłada, że natura zmierza do osiągnięcia pełni.
Chce uruchomić wszystkie swoje aspekty, doprowadzić do ich praktycznego
równouprawnienia. Perspektywa ego jest niebywale wąska, ale podążając za subtelnymi
sygnałami wysyłanymi przez ciało, za irracjonalnymi impulsami, symptomami czy postaciami
ze snów, możemy stopniowo rozszerzać pole naszego doświadczenia. A tym samym - czynić
życie pełniejszym i bogatszym.
Choć w jakimś sensie normatywne (w odróżnieniu od wyraźnie antynormatywnego
Hillmana, Mindell posługuje się bowiem jakąś wyraźną wizją „natury”, która dąży do jakiejś
„pełni” czy „harmonii”) podejście psychologii procesu jest jednak radykalnie odmienne od
klasycznego medycznego czy terapeutycznego paradygmatu. Ten ostatni jest bowiem
skoncentrowany przede wszystkim na eliminacji dokuczliwego stanu czy objawu.
Tymczasem w perspektywie psychologii procesu żadne stany czy objawy nie są niepożądane,
jeśli bowiem w ogóle się pojawiają, oznacza to, że niosą ze sobą jakiś przekaz. Pozbywając
się zatem symptomu - czy to za pomocą leków, czy treningu poznawczo-behawioralnego -
pozbywamy się jednocześnie dostępu do informacji, którą on ze sobą niesie. Czy raczej nie
tyle się pozbywamy - bo nieuwzględniony i zmarginalizowany symptom tak czy inaczej
wróci, ale pod inną (być może znacznie bardziej dokuczliwą) postacią - ile doraźnie
spychamy go na trzeci albo czwarty plan. Jest to jednak strategia krótkoterminowa. Zamiast
więc panicznie unikać rozmaitych symptomów i dążyć do ich błyskawicznej anihilacji -
poprzez środki przeciwbólowe, uspokajające czy antydepresyjne - powinniśmy, wedle
Mindella, zbadać, jakiego rodzaju zmiany domaga się od nas to, co się właśnie dzieje.
Nie chodzi rzecz jasna o to, żeby rezygnować z medycyny, ale raczej żeby uruchomić
tak zwane myślenie intencjonalne - poszukujące ukrytego sensu tam, gdzie z pozoru go nie
ma. Dzięki temu coś, co wydawało się zwykłym bólem głowy, może nagle stać się
niezmiernie istotnym komunikatem dotyczącym kierunku, w którym powinniśmy
poprowadzić nasze życie. Pracując z bólem głowy albo z innymi symptomami cielesnymi,
pacjenci Mindella często docierali do rozmaitych stłumionych wcześniej potrzeb czy
pragnień: żeby porzucić dotychczasową pracę lub dotychczasowego partnera, stać się bardziej
elastycznym, znaleźć więcej czasu na pielęgnowanie dawno zarzuconej pasji... Bo ciało mówi
do nas cały czas, uważa Mindell, problem tylko w tym, że nie potrafimy go słuchać. W ten
sposób pogłębiamy jedynie swoje rozdwojenie. Jeśli natomiast zaczniemy postrzegać cielesne
doświadczenia jako rodzaj snu, tyle że takiego, który śni nasze ciało, może się okazać, że
w plątaninie pozornie bezsensownych impulsów z ciała kryje się bardzo precyzyjny obraz,
z którego istnienia nie zdawaliśmy sobie sprawy. A który usiłuje - poprzez symptom właśnie -
stać się częścią głównego nurtu naszego doświadczenia. Przy założeniu zaś, które czyni cała
psychologia głębi (no, może nie cała - więcej o tym w rozdziale dwudziestym trzecim), że sen
jest pewną informacją dla świadomego „ja”, naszym zadaniem jest wydobyć z symptomu
cielesnego, ze snu ciała, sens, który jest tego symptomu twórcą. Jeśli ta sztuka się nam uda
i zaczniemy postrzegać nasze „ja”, naszą świadomość, nasze głębokie poczucie tożsamości
również w tych samych onirycznych kategoriach, poczucie rozdwojenia na ciało i psychikę
pryśnie jak bańka mydlana. Zobaczymy wówczas, że i ciało, i psychika są tylko manifestacją
czegoś znacznie większego, czegoś przekraczającego każdą indywidualność.
Stąd już - jak widać - tylko krok w stronę mistyki i metafizyki.
***
Piszę o tym głównie dlatego, żeby pokazać, jak niezwykle istotne są w psychologii jej
światopoglądowe fundamenty. Jak istotne są jej źródłowe metafory, jej filozoficzne
rozstrzygnięcia.
Czy kiedykolwiek uda się nam jednoznacznie powiedzieć, która z tych koncepcji jest
właściwa? Nic na to nie wskazuje. Możemy chyba tylko nieustannie przypominać sobie, że
wszystko zależy od przyjętych założeń. Co więcej - to chyba największa tajemnica -
rzeczywistość również potrafi się do nich dopasować. Bo przecież zarówno Jung, jak
i Mindell - oraz wielu innych terapeutów wychodzących od przesłanek radykalnie wobec tych
dwóch odmiennych - osiągali całkiem zadowalające rezultaty w pracy z pacjentami. A byli
również tacy, którzy sens symptomu - na przykład depresji - definiowali zupełnie inaczej niż
Jung i Mindell.
Depresja - powiadali - nie tyle ma nas do czegoś prowadzić, ile raczej wyprowadzić
nas daleko poza granice ego.
13
Rewolucja w imię duszy
czyli o tym, jakie ukryte i niedostępne innymi drogami wymiary rzeczywistości odsłania nam
doświadczenie depresji
„Nie lubię czuć się zbyt zdrowy. Potrzebuję więcej depresji”[23], odpowiedział kiedyś
James Hillman na uwagę pewnej dziennikarki „The New York Times”, która oznajmiła mu,
że mimo swoich siedemdziesięciu lat (rozmowa odbywała się w 1995 roku) wygląda
niezwykle krzepko. Nie był to bynajmniej jakiś manifest znudzonego masochisty albo
szydercza kpina rzucana w twarz wszystkim, którzy borykają się z autentyczną depresją -
kpina tym bardziej szydercza, że wypowiadana przez człowieka sukcesu, wybitnego
psychologa. Bo mimo ponad dwudziestu książek, w których wypracował własny oryginalny
język i perspektywę, mimo kilku bestsellerów, które przez wiele miesięcy okupowały
amerykańskie listy przebojów wydawniczych, James Hillman doskonale wiedział, jak ciężkim
i rozbijającym doświadczeniem jest epizod depresyjny.
Mówił i pisał o tym wielokrotnie - to, że właśnie depresję i melancholię uczynił
ośrodkowymi tematami psychologii archetypowej, ma bez wątpienia źródło także w jego
własnym życiu, w jego własnej depresji. A jednak w dziełach Hillmana nie znajdziemy ani
jednej praktycznej porady, ani jednej wskazówki, w jaki sposób przezwyciężyć dławiący atak
ciemnej melancholii, która - kiedy się pojawia - w sensie jak najbardziej dosłownym wbija
w ziemię tego, kto ją przeżywa. „Nigdy nie napisałem nic, co byłoby w najmniejszym choćby
stopniu praktyczne”, podkreślał Hillman niemal na każdym kroku, przeciwstawiając się
jednemu z najbardziej trujących, jego zdaniem, mitów przenikających niemal wszystkie
współczesne nurty psychoterapeutyczne. Mitu, który powiada, że z depresją zawsze „trzeba
coś zrobić”. Że trzeba dążyć do tego, aby jak najszybciej się jej pozbyć. Że jest chorobą,
w takim samym sensie, jak grypa albo żółtaczka, a z chorobą można zrobić tylko jedno:
leczyć. „Depresja stała się dzisiaj wrogiem numer jeden - pisał Hillman w swoim
sztandarowym dziele Re-Visioning Psychology. - Więcej pieniędzy i wysiłku jest dzisiaj
inwestowanych w maniakalną walkę z depresją, zaprzeczanie jej, próby jej wyeliminowania
niż w walkę z jakimkolwiek innym psychopatologicznym zagrożeniem społecznym:
psychopatią, psychotycznymi załamaniami czy uzależnieniami”[24].
***
Psychologia głębi - ten specyficzny mariaż filozofii i psychologii, którego ojcem
założycielem jest Zygmunt Freud, mariaż powstały nie w uczelnianych laboratoriach, ale
w gabinetach, w bezpośredniej konfrontacji z cierpiącymi pacjentami - „rozpoczyna się” od
symptomu. Doświadczenia czegoś niezrozumiałego, rozbijającego płynny nurt dobrze
rozpoznanej i oswojonej rzeczywistości.
„Mały Hans”, dziecko grzeczne i rezolutne, niesprawiające do tej pory żadnych
poważnych kłopotów, przeciętny pięciolatek, lubiący charakterystyczne dla przeciętnych
pięciolatków gry i zabawy, nagle zaczyna przejawiać paniczny lęk przed końmi.
Porządny, dobrze sytuowany szwajcarski bankier prowadzący wzorcowy
mieszczański żywot - to akurat przypadek z praktyki Junga, opisywany między innymi we
Wspomnieniach, snach, myślach - śni któregoś dnia o niedorozwiniętym, umazanym
fekaliami dziecku uwięzionym w piwnicy jakiegoś ogromnego budynku. A chwilę później -
już bynajmniej nie w śnie - przeżywa dewastujące załamanie nerwowe, które przechodzi
w całkowitą dezintegrację osobowości.
William Styron, jeden z największych pisarzy amerykańskich, autor między innymi
powieści Na pastwę płomieni czy Wybór Zofii, do tej pory cieszący się doskonałym
zdrowiem, wyjeżdża w październiku 1985 roku do Paryża, żeby odebrać prestiżową nagrodę
literacką Prix Mondial Cino del Duca, której laureatami byli między innymi Jorge Luis
Borges i Alejo Carpentier. Po ceremonii nagrody zaczyna czuć głębokie przygnębienie
i rozpacz. Z niejasnych nawet dla siebie powodów odmawia udziału w honorowym obiedzie
wydanym na jego cześć, a spotkawszy się z ostrą reprymendą fundatorki nagrody Simone del
Duca, wdowy po włoskim filantropie Cino del Duca, odpowiada, że jest ciężko chory. „Żyjąc
wiele lat we względnej równowadze zdrowotnej - pisze o tym wydarzeniu Styron
w przejmującej autobiograficznej książce Ciemność widoma - oraz w naiwnym
optymistycznym przekonaniu o mojej niezmiennie dobrej kondycji psychicznej, nigdy bym
nie przypuścił, że z moich ust wyjdą kiedykolwiek słowa, które mi się teraz właśnie wyrwały;
przebiegł mnie zimny dreszcz, kiedy usłyszałem, jak wypowiadam je do tej zupełnie obcej
osoby. »Jestem chory - powiedziałem - un problème psychiatrique«„[25].
Gwiazdor filmowy, zawsze piękny i uśmiechnięty, ląduje na odwyku. I okazuje się, że
od wielu lat za tą nieskazitelną fasadą kłębiły się demony uzależnienia od narkotyków,
ciężkiej depresji, nieudanych związków, prób samobójczych.
Małżeństwo uchodzące za idealne nagle się rozpada. Ich prawdziwa historia, która
stopniowo wychodzi na wierzch, przypomina Portret Doriana Graya Oscara Wilde’a. Na
zewnątrz, w sferze codziennego spektaklu odgrywanego przed bliskimi, a w jakimś stopniu
także przed sobą, byli doskonale dobraną parą. Wewnątrz czaiły się nienawiść, niespełnienie,
zawiedzione oczekiwania, poczucie zmarnowanego życia, przemoc psychiczna i fizyczna,
topienie frustracji w alkoholu.
Ty i ja - chodzący do pracy, pielęgnujący swoje społeczne role i wizerunki, dbający
o relacje z przyjaciółmi. W pewnym momencie w twoim i w moim życiu - znasz to na pewno,
jestem o tym przekonany - pojawia się jakaś początkowo ledwie widoczna szczelina. Na
przykład bezsenność. Albo nieokreślony niepokój, eskalujący niekiedy w bezwzględnym
ataku paniki - zwłaszcza nocą, kiedy paroksyzm jakiegoś sennego majaku wybudza nas
o trzeciej nad ranem, wszystko jest ciemne i pogrążone w letargu, a tylko tobie i mnie
łomocze serce, tylko ty i ja nie śpimy, bo coś nie pozwala nam wrócić w bezpieczne objęcia
błogiej nieświadomości.
Ty i ja myślimy: ku czemu to wszystko zmierza? Dlaczego zmierza ku śmierci?
Dlaczego cała ta pozornie stabilna instalacja, w której rozgrywamy nasze pragnienia,
marzenia i aspiracje, pewnego dnia zostanie rozniesiona w proch?
***
Marie-Louise von Franz, jedna z najbardziej znanych uczennic Carla Gustava Junga
(w Polsce ukazała się między innymi jej książka Ścieżki snów), często wspominała ich
pierwsze spotkanie. Była wtedy świeżo upieczoną absolwentką filologii klasycznej.
Interesowały ją tragedia grecka, historia symboli, filozofia starożytna, ale przede wszystkim
związki między kulturą a psychiką, między zbiorowością a jednostką. Słowem to, czemu Jung
poświęcił całą swoją karierę. Jak każdy przyszły psychoterapeuta przed rozpoczęciem
indywidualnej praktyki także von Franz musiała najpierw sama poddać się analizie. Jednak
zamiast wypytywać ją o osobiste problemy czy sny (o tym, rzecz jasna, rozmawiali podczas
kolejnych sesji), Jung rozpoczął terapię od opowieści o przypadku pewnej pacjentki.
„Powiedział mi, że kobieta ta mniej więcej połowę swojego życia spędzała na księżycu. Była
tam królową wielkiego państwa. I tylko na księżycu czuła się naprawdę szczęśliwa. Kiedy
wracała na ziemię, zapadała na ciężką depresję, kiedy zaś udawała się z powrotem na księżyc
- trwała w głębokiej katatonii”.
Sformułowania, których użył Jung, były dla von Franz w pierwszym momencie
niezrozumiałe: „Ma pan zapewne na myśli, że tylko jej się wydawało, że była na
księżycu...?”. „Nic podobnego! - stanowczo odpowiedział Jung. - Ona była na księżycu”.
„Wtedy zrozumiałam - podkreślała wielokrotnie von Franz - czym jest rzeczywistość
psychiczna”[28].
***
Pamiętacie pierwszą scenę powieści Trzech panów w łódce (nie licząc psa),
Jerome’a K. Jerome’a, angielskiego pisarza z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego
wieku? Główny bohater studiuje encyklopedię zdrowia i - ku swemu rosnącemu przerażeniu -
diagnozuje u siebie wszystkie kolejne choroby. Po zakończeniu lektury okazuje się, że jedyną
dolegliwością, która go na pewno nie trapi, jest... puchlina kolan - przypadłość popularna
prawie wyłącznie wśród służby spędzającej długie godziny w pozycji klęczącej podczas
mycia i froterowania podłóg.
Paradoks hipochondrii, jednego z najmniej rozpoznanych i najtrudniej poddających się
terapii zaburzeń psychicznych, polega na tym, że choć „obiektywnie” rzecz ujmując, jesteśmy
zdrowi, czujemy się śmiertelnie chorzy. Hipochondria jest więc - jak definiują to
psychologiczne i psychiatryczne klasyfikacje - chorobą wyobrażeniową, rodzącą się
w wyobraźni i wyobraźnię infekującą. Każde ukłucie w klatce piersiowej hipochondria
przemienia w zawał serca. Każde zgrubienie pod skórą - w złośliwy guz. Każdy zawrót głowy
- w nowotwór mózgu albo początkowy objaw udaru.
Hillman często mawiał: wyobraźcie sobie, jakimi skrajnymi arogantami bylibyśmy,
gdyby nie hipochondria. Nic tak gruntownie nie rozbija narcystycznej iluzji własnej
wielkości. Najbardziej podejrzanymi osobnikami są ci, którzy nieustannie powtarzają: „Czuję
się znakomicie”, „Absolutnie nic mi nie dolega”, „Wszystko jest ze mną w porządku”.
Hipochondria wprowadza do naszego doświadczenia głęboką świadomość zależności, od
której nie uciekniemy, choćbyśmy wstrzykiwali sobie litry botoksu, spędzali całe dnie na
joggingu czy w siłowni albo pochłaniali kilogramy witamin. Ta świadomość jest wyjątkowo
cenna w kulturze, w której dominuje kult zdrowia, coraz częściej przybierający karykaturalną
formę tęsknoty za nieśmiertelnością.
Czołowi przedstawiciele współczesnego ruchu immortalistów (czyli zwolenników
nieśmiertelności), angielski biogerontolog Aubrey de Grey i amerykański futurolog
i wynalazca Ray Kurzweil, postawili sobie jeden życiowy cel: pokonać śmierć. De Grey
prowadzi w tym celu eksperymenty na myszach, Kurzweil natomiast zażywa około dwustu
pięćdziesięciu tabletek rozmaitych witamin i minerałów, żeby dożyć do 2035 roku - wtedy
bowiem, tak przynajmniej twierdzi, będzie można spokojnie przenosić tożsamość albo do
sklonowanego ciała, albo do jakiegoś innego cyborgicznego medium, skonstruowanego na
bazie materiałów niepodlegających rozpadowi. Niezależnie od rzeczywistych możliwości
zrealizowania tych oszałamiających pomysłów - a wielu bardzo poważnych naukowców, na
przykład znany neurolog z Yale Steven Novella, przekonuje, że są na to spore szanse (choć
raczej za dwieście, nie zaś kilkadziesiąt lat) - w samej tej programowej ucieczce od
dotychczas nieusuwalnego składnika ludzkiej egzystencji jest coś maniakalnego, coś
bezdusznego, coś negującego wartość życia, które kończy się śmiercią, nie zaś trwa wiecznie:
w biologicznej albo cyborgicznej formie.
Dopóki pomysły Kurzweila czy de Greya są tylko czczym fantazmatem, można
patrzeć na nie jako na jeszcze jedną inkarnację heroicznego pragnienia ucieczki od wszelkich
ograniczeń i niedogodności wynikających - mówiąc słowami Ciorana, wybitnego
dwudziestowiecznego rumuńskiego filozofa i aforysty - z samego faktu narodzin.
Psychika ma jednak własne sposoby obrony przed tym fałszywym mirażem zdrowia
i (domniemanej) nieśmiertelności, obiecywanej przez owładniętych ideą absolutnego zdrowia
immortalistów, których projekt - nawet jeśli w jakimkolwiek stopniu udałoby się go
zrealizować - byłby dostępny zapewne wyłącznie dla wąskiej grupy bogaczy. Psychika ma
własne sposoby obrony przed fałszywym terrorem zdrowia. A jednym z nich jest właśnie
hipochondria: poczucie, że jesteśmy chorzy, które nie traci na intensywności nawet wtedy,
kiedy wszystkie możliwe badania, od morfologii po tomografię komputerową całego ciała,
dają doskonałe wyniki. Z takimi wynikami w garści - i z niesłabnącym mimo to
przerażeniem, że trawi nas śmiertelna choroba - możemy uświadomić sobie jedno: nie
jesteśmy wyłącznie konglomeratem komórek, mięśni, kości i krwi. Działa w nas jeszcze inny,
tajemniczy czynnik, który na każdym kroku przypomina nam, że nasze życie jest ulotne
i podatne na zranienie. To „ciało psychiczne”, „ciało wyobrażeniowe”.
Jung podkreślał wielokrotnie, że doświadczenie cierpienia na wyimaginowaną
chorobę jest inicjacyjnym doświadczeniem w realność psyche. W jej autonomię. Jej
niezależność.
***
Filoktet, jeden z uczestników wyprawy pod Troję, w trakcie drogi przypadkowo zranił
się strzałą w stopę, rana zaś nie chciała się goić. Z tego powodu - mimo protestów - został
przez swoich towarzyszy pozostawiony na wyspie Lemnos. Można zapytać, czy to rana była
chorobą, czy też raczej choroba (czyli hipochondria) była raną, dzięki której Filoktet został
zmuszony do porzucenia postawy heroicznej?
Psychiatryczna definicja hipochondrii zakłada, że jest ona cierpieniem z powodu
wyimaginowanej choroby. Być może jednak warto popatrzeć na nią jako na cierpienie
z powodu schorzeń wyobraźni. Narzekania i hipochondryczne lęki rozszerzają wąską
perspektywę ego - wskazują, że wyobraźnia nie znajduje się tylko „w głowie”, że odzywa się
także w rozmaitych dolegliwościach ciała. Dzięki niej to, co wyobrażeniowe, psychiczne,
staje się bowiem boleśnie rzeczywiste.
15
Podzielone „ja”
czyli dlaczego każdy z nas jest wielością
Literackie i filmowe figury w rodzaju Dr. Jekylla i Mr. Hyde’a mówią nam
i przypominają o tym samym, o czym mówi i przypomina postać sokratejskiego daimoniona,
tajemniczej, irracjonalnej siły, która - jak sam Sokrates z przekonaniem twierdził -
sugerowała mu czasem, aby pewnych rzeczy nie robił (nigdy zaś - żeby pewne rzeczy robił).
Tak naprawdę nie znamy siebie - brzmią przesłania Hillmana i Sokratesa - i nie znamy
innych ludzi, jesteśmy sami dla siebie nieprzejrzyści, istnieje w nas bowiem zbyt wiele
rozmaitych sił i możliwości (zarówno jasnych, jak i ciemnych), o których nie mamy pojęcia
i które - być może - nie mają także pojęcia o nas.
Rada jest tylko jedna. Im bardziej będziemy świadomi tej różnorodności, im bardziej
pozwolimy jej w pełni się ujawnić - tym mniej zagrażać nam będzie „dysocjacyjne zaburzenie
osobowości”. Nie ma bowiem niebezpieczeństwa dysocjacji (czyli podziału) tam, gdzie
wszystko jest już podzielone.
16
Psychologowie na miejscu
czyli dlaczego pomoc psychologiczna często szkodzi ofiarom katastrof i wypadków
Dlaczego przerażające?
Bo pozbawione elementarnej świadomości - którą pielęgnowali i wypowiadali ludzie
nieskończenie mądrzejsi aniżeli piszący te słowa - że wobec pewnych obszarów świata,
wobec pewnych obszarów ludzkiej egzystencji wszyscy, bez wyjątku, jesteśmy w tym samym
położeniu.
Przez analogię wygląda to tak. Wobec tego, czym jest materia i jaką ma strukturę,
w jakimś stopniu uprzywilejowani są fizycy, bo wiedzą więcej. Wobec tego, jak funkcjonują
organizmy żywe, w jakimś stopniu uprzywilejowani są biolodzy, bo wiedzą więcej. Wobec
tego, jak budować mosty, w jakimś stopniu uprzywilejowani są inżynierowie, bo wiedzą
więcej. I tak dalej.
Ale wobec tego, jak zachować się w obliczu nagłej śmierci kogoś, kogo kochamy
ponad życie, nikt nie jest uprzywilejowany. Wobec sytuacji, w której trzeba zrozumieć coś,
czego zrozumieć się nie da - na przykład gigantycznych katastrof żywiołowych, które
pochłaniają setki tysięcy niewinnych ludzi - nikt nie jest uprzywilejowany.
Opowieści o ”ofiarach na ołtarzu historii”, „nieznanych planach Boga”, „sensie tych
niewinnych śmierci, którego nie jesteśmy w stanie poznać, bośmy tylko ludźmi”, to bajki.
Bajki okrutne, bajki produkowane masowo przez ludzkość rozpaczliwie odsuwającą od siebie
wszelkie zjawiska, które burzą lukrowany obraz rzeczywistości, w której chcielibyśmy
przecież żyć.
Ale która tak naprawdę nie istnieje.
***
Nie trzeba jednak perspektywy Hillmana czy Mindella, nie trzeba filozofii
i metafizyki, żeby krytycznie traktować te natychmiastowe psychologiczne interwencje. Na
ich nieskuteczność - a raczej przeciwskuteczność - wskazują nawet czysto empirycznie
i akademicko zorientowani psychologowie.
Kiedy 11 września 2001 roku wskutek ataku terrorystycznego zawaliły się wieże
World Trade Center, na Manhattanie pojawiły się setki psychoterapeutów, zarówno
współpracujących z policją i służbami miejskimi, jak i prowadzących prywatną praktykę. Na
stacjach benzynowych, w kawiarniach albo na ulicy rozmawiali z przerażonymi
i zszokowanymi nowojorczykami. Problem w tym, że w żadnym z tych przypadków nikomu
tak naprawdę nie pomogli. Nie byli w stanie udzielić profesjonalnej pomocy psychologicznej,
która ma przeciwdziałać tak zwanemu syndromowi stresu pourazowego (angielska nazwa to
Posttraumatic Stress Disorder, w skrócie PTSD), czyli zespołowi zaburzeń rozwijającemu się
u części osób doświadczających traumatycznych zdarzeń. Raport, który 11 września 2011
roku ukazał się w specjalnym wydaniu najbardziej prestiżowego amerykańskiego periodyku
psychologicznego „American Psychologist”, nie pozostawia w tej kwestii najmniejszych
wątpliwości.
Takie wczesne interwencje psychologiczne przeprowadzane jeszcze na miejscu
zdarzenia są nieskuteczne, a niekiedy mogą nawet szkodzić. Dodatkowo zaś znakomita
większość, a mianowicie około siedemdziesięciu procent osób biorących udział
w katastrofach czy wypadkach, nigdy nie będzie potrzebowała żadnej formy psychoterapii.
Ich psychika doskonale poradzi sobie bowiem sama. Bez niczyjej pomocy.
Doktor Patricia Watson z amerykańskiego National Center for PTSD, współautorka
raportu, podkreślała, że to przede wszystkim terapeuci prowadzący dziesięć lat temu na
ulicach Nowego Jorku terapię mieli poczucie, że niosą autentyczną pomoc. Jak się okazało,
ludzie poddawani takiej ulicznej terapii tego poczucia nie podzielali.
- Jesteśmy po prostu znacznie odporniejsi na stres wywoływany przez dramatyczne
doświadczenia, niż się nam, także tym, którzy zajmują się psychoterapią, wydaje - powiedział
mi profesor George A. Bonanno z Uniwersytetu Columbia, współautor raportu i jeden
z najbardziej uznanych światowych ekspertów w dziedzinie psychologicznych następstw
tragicznych zdarzeń.
Według szacunków autorów raportu mniej więcej trzydzieści procent ofiar ataków na
WTC - osób, które były w budynku albo jego sąsiedztwie, odniosły poważne obrażenia albo
straciły kogoś bliskiego - wymagało (a czasem wciąż wymaga) profesjonalnej pomocy
psychologicznej bądź leczenia farmakologicznego z powodu mniej lub bardziej dotkliwych
objawów PTSD: bezsenności, nawracających wspomnień, trudności z koncentracją, depresji,
myśli samobójczych albo silnych lęków. Jednak PTSD diagnozuje się najwcześniej miesiąc
po traumatycznym zdarzeniu. A zatem w ciągu trzydziestu dni od zajścia wszystkie tego
rodzaju objawy mają pełne prawo się pojawiać, są bowiem naturalnymi reakcjami na przeżytą
tragedię. Dlatego psychologiczne interwencje przeprowadzane zaraz po zdarzeniu albo
w ciągu miesiąca od jego zajścia są całkowicie bezzasadne, a co więcej - mogą zakłócać
naturalną dynamikę przeżywania stresu. Jeśli po miesiącu objawy nie ustępują, można - wedle
zaleceń ekspertów od PTSD - podjąć psychoterapię.
Ale i wówczas nie polega ona na nakłanianiu ludzi do opowiadania o traumatycznym
zdarzeniu albo ekspresji negatywnych emocji, do czego najczęściej zachęcają psychologowie.
- Czym innym jest profesjonalna psychoterapia czy farmakoterapia takich zaburzeń,
której skuteczność udowodniono w poważnych badaniach - mówił mi profesor Scott
Lillienfeld, jeden z autorów książki 50 wielkich mitów psychologii popularnej i ekspert
w dziedzinie PTSD - a czym innym rozmowy przeprowadzane na miejscu katastrof (albo
w ciągu następnych kilku dni), w których nakłania się ludzi do wyrażania emocji albo
szczegółowego opisywania, jak wyglądał wypadek. Teoretycznie coś takiego ma prowadzić
do „odreagowania” stresu. Tyle że to „odreagowanie” jest kompletnym mitem, a ludzie
poddawani takiej praktyce są znacznie bardziej narażeni na PTSD niż ci, z którymi nikt po
traumatycznym zdarzeniu nie rozmawiał.
We wczesnych latach osiemdziesiątych panowało przekonanie - do dziś podzielane
przez wielu psychoterapeutów i psychiatrów - że profilaktycznej terapii należy poddawać
każdego, kto doświadczył silnego stresu związanego z wypadkiem, katastrofą czy też nagłą
śmiercią bliskiej osoby. George A. Bonnano twierdzi, że ta swoista terapeutyczna przesada
była czymś w rodzaju kompensacji. Przez wiele lat bowiem psychologowie i psychiatrzy
zupełnie nie interesowali się ofiarami wypadków albo weteranami wojen, chociaż objawy
wojennej traumy znano pod innymi nazwami już w starożytności. Pierwszy ich opis -
weterana bitwy pod Maratonem, który wskutek stresu stracił wzrok - pojawia w Dziejach
Herodota.
To właśnie za sprawą licznych problemów psychologicznych i prawnych, w które
popadali weterani wojny w Wietnamie - postrzegani przez długi czas nie tyle jako ludzie
doświadczeni tragedią i z tego powodu cierpiący, ile jako niezdolni do społecznego
funkcjonowania renegaci, którzy dobrze czują się tylko tam, gdzie panuje wojna (film Rambo
doskonale obrazuje ten syndrom) - PTSD oficjalnie uznano w 1980 roku za zaburzenie
psychiczne. Według George’a A. Bonanno, przez pierwsze dwadzieścia lat próbowano
niejako „nadrobić” wcześniejsze zaniedbania, a jednocześnie nie prowadzono
systematycznych badań na temat realnej skali występowania PTSD. W tym okresie powstały
rozmaite techniki i metody udzielania natychmiastowej pomocy ofiarom wypadków - między
innymi tak zwany debriefing (od angielskiego słowa debrief, czyli „wysłuchiwać”) polegający
właśnie na nakłanianiu ofiar do szczegółowego relacjonowania traumatycznych zdarzeń i
wyrażania negatywnych emocji poprzez krzyk czy płacz. Jednak mniej więcej od drugiej
połowy lat dziewięćdziesiątych, a zwłaszcza od czasu ataków na WTC, systematyczne
badania nad PTSD oraz metodami wczesnej interwencji jednoznacznie pokazały, że taka
forma pomocy jest w najlepszym razie nieskuteczna.
A zatem - przekonują autorzy raportu „American Psychologist” oraz inni eksperci
badający problematykę stresu pourazowego - autentyczna pomoc udzielana ofiarom
katastrofy czy wypadku polega na czymś zupełnie innym. I nie ma nic wspólnego
z psychoterapią czy leczeniem jakichkolwiek zaburzeń psychicznych. Na określenie tego, co
realnie mogą zrobić służby ratownicze, amerykańscy psychologowie opracowali program
Psychological First Aid, czyli Pierwszej Pomocy Psychologicznej, która polega w gruncie
rzeczy na powstrzymaniu się od jakiejkolwiek stricte terapeutycznej aktywności i służeniu
pomocą w zupełnie zwykłych sprawach: pomocy pielęgniarskiej, zapewnieniu, że
poszkodowani są już bezpieczni i że zostanie im udzielona profesjonalna pomoc medyczna,
podaniu wody czy herbaty. Żeby jednak udzielać tego rodzaju pomocy, nie trzeba być
psychologiem - to raczej rodzaj elementarza, swoistego savoir-vivre’u dla pracowników służb
ratunkowych i opieki społecznej. Dlatego właśnie wielu specjalistów wprost twierdzi, że
wysyłanie psychologów bezpośrednio na miejsce katastrofy jest całkiem pozbawione sensu.
***
Za każdą naszą postawą i za każdym naszym działaniem kryją się idee. Nie ma
znaczenia, jak je zdefiniujemy.
Czy na sposób wielkich idealistów, takich jak Platon, którzy uważali, że świat idealny
jest jedynym realnym, to zaś, co postrzegamy pięcioma zmysłami, jest zaledwie marnym
powidokiem, niedoskonałym, pozbawionym substancjalności odbiciem tego doskonałego
świata abstrakcji, ku któremu możemy się zwrócić jedynie w akcie filozoficznej kontemplacji.
Czy też na sposób empirystów, takich jak osiemnastowieczny szkocki filozof David
Hume i jego następcy, w całości odrzucający idealistyczny projekt na rzecz konstatacji, że
„tyle w umyśle, ile w zmyśle”, co oznacza po prostu, że idee tworzymy sobie dopiero
wskutek kontaktu z empirią. Czego więc nie możemy zaobserwować, o tym w ogóle nie
możemy sensownie mówić (chyba że mamy do czynienia z czystą matematyczną bądź
logiczną abstrakcją).
Czy też na sposób transcendentalistów, takich jak wielki niemiecki filozof epoki
oświecenia Immanuel Kant, przekonany, że u podstaw naszego obrazu świata leżą
transcendentalia, czyli struktury poprzedzające poznanie, porządkujące nasze wrażenia
zmysłowe i nadające im formę. Tak jak okulary wręczane w kinie podczas seansu filmu
wyprodukowanego w technologii 3D „opracowują” strumień danych zmysłowych
i ”wyświetlają” naszym mózgom obraz zupełnie inny niż ten obserwowany gołym okiem.
Nie ma znaczenia, w jaki sposób zdefiniujemy idee, którą spośród ich wielu
filozoficznych definicji wybierzemy, ponieważ chodzi wyłącznie o zrozumienie, że każdy
proces poznawczy i każdy proces psychiczny łączą się tak czy inaczej z jakąś aktywnością
teoretyczną. Poznajemy poprzez idee - i poznajemy idee. Idee są więc zarazem narzędziem,
z pomocą którego oglądamy rzeczywistość, oraz tym, co samo podlega takiemu czy innemu
oglądowi.
Idee w ujęciu Hillmana są perspektywami, obrazami, mitami, poprzez które
doświadczamy, ostatecznie zaś prowadzą nas zawsze do jakiegoś archetypowego toposu,
jakiegoś obrazu fantazji, jakiejś imaginatywnej figury, jakiegoś mitycznego wzorca. Jego
rozważania o micie dzieciństwa, o kategorii rozwoju i determinacji (o których szczegółowo
pisałem w pierwszej części książki) są najlepszym przykładem tego, jak pojmuje on rolę idei
w psychologii czy psychoterapii. Największym niebezpieczeństwem - powiada Hillman - jest
zapomnienie o tej roli. Traktowanie percepcji jako naiwnego, bezpośredniego kontaktu
z ”twardą”, namacalną rzeczywistością i przeciwstawianie tego rzekomo bezpośredniego
kontaktu „teoretycznym dywagacjom”.
We współczesnej psychoterapii, zwłaszcza w nurtach zajmujących się pracą z ciałem
albo skoncentrowanych na „uwalnianiu stłumionych emocji”, bardzo wyraźnie widać to
zapomnienie o wadze teorii, wadze idei. „Poczuj to”, zachęcają psychoterapeuci. „Zamiast
teoretyzować, spróbuj wyrazić, co czujesz”. „Nie popadaj w racjonalizację”. „Nie dywaguj,
tylko działaj”. Chodzi o to, że konstrukcja, w której teorię przeciwstawia się praktyce, emocje
- intelektowi, a myślenie - działaniu, nie odzwierciedla żadnego obiektywnego porządku
rzeczy. Odzwierciedla natomiast specyficzną konstelację ideową, która te kategorie lokuje na
antypodach - i tę operację przedstawia jako bezalternatywny (bo „rzeczywisty”, „jedynie
prawdziwy”) podział. Jeśli ją przyjmiemy, zaczniemy myśleć i działać w rzeczywistości,
którą ona projektuje. Zapominając, że jest to tylko jedna z wielu możliwych rzeczywistości,
że nie ma jednego świata, jednego modelu przeżywania, jednego mitu bez reszty
objaśniającego i definiującego pole, w którym rozgrywa się nasza percepcja, nasze myślenie
i nasze działanie.
Od takiego pochwycenia przez jedną tylko - dosłownie pojmowaną - konstelację
ideową jest już naprawdę niedługa droga do różnego rodzaju fundamentalizmów.
Politycznych, psychologicznych, religijnych czy ideologicznych. Jedną zaś z dróg
prowadzących do wyjścia poza fundamentalizmy jest uświadomienie sobie wielości idei oraz
perspektyw przenikających i kształtujących nasz sposób widzenia świata. Podążając tą drogą,
unikniemy bardzo rozpowszechnionego dzisiaj „błędu pragmatycznego”, którego istota
wyraża się w przekonaniu, że wartość poszczególnych idei, teorii czy koncepcji zależy od ich
użyteczności.
„Ale jak konkretnie mam to zastosować w praktyce?” „Do czego mi się to przyda?”
„Jak mogę to wykorzystać w życiu?” Oto pytania charakterystyczne dla pragmatycznego
błędu, który całkowicie ignoruje to, że każda aktywność myślowa, każda praca z ideami jest
przecież w równym stopniu praktyczna, co budowanie okrętów (bez idei żaden okręt nigdy by
nie powstał) albo prowadzenie działalności politycznej (bez idei nie ma polityki).
Tym, co wymaga terapii, są więc w takim ujęciu właśnie idee.
Hillman zachęca: kwestionuj wszystko, co słyszysz; upłynniaj to, co wydaje się
twarde jak skała; patrz przez rozmaite psychologie i filozofie jak przez szybę, na której ktoś
wymalował piękne widoki, zamiast zatrzymywać na tych obrazach wzrok. Nie wierz tym,
którzy domagają się od ciebie ślepego uznania ich opinii. Nie dawaj się schwytać w żaden
terapeutyczny system. Pamiętaj, że „nieświadomość”, „rodzina”, „dzieciństwo”, „zaburzenie
psychiczne”, „depresja” albo „nerwica” - to także idee, których nie powinieneś traktować jak
dosłownych prawd opisujących twoje położenie w świecie, a jedynie uważać za pewne
metafory, dzięki którym łatwiej ująć mgławicową rzeczywistość psychiki.
Idea „nieświadomości” nie opisuje żadnego realnego bytu. Jest raczej narzędziem,
dzięki któremu możesz zajrzeć poza widzialną, obecną tu i teraz, aktualność twojego
zachowania i doświadczenia. Idea „rodziny” pozwala ci dostrzec własne uwikłanie, własną
zależność, uczestnictwo w strukturze przekraczającej wąsko rozumiane „ja”. I tak dalej.
Jeśli zaczniesz w ten sposób teoretyzować, twoje „praktyczne” życie całkowicie się
odmieni.
18
W oparach bioabsurdu
czyli dlaczego biologia i psychologia ewolucyjna nigdy nie odpowiedzą nam na pytanie, jak
żyć
Jak lubi podkreślać Richard Dawkins, angielski biolog, autor Samolubnego genu
i Boga urojonego, ewolucja żywych organizmów jest bezdyskusyjnym faktem (w odróżnieniu
od teorii ewolucji, która ten fakt opisuje, próbuje wyjaśniać jego dynamikę i ulegała w swojej
historii wielu modyfikacjom), nie zaś przedmiotem spekulacji. Nie ma więc żadnych
powodów, żeby tak zwany kreacjonizm traktować na równi z teorią ewolucji. Żadnej
równości nie może być bowiem tam, gdzie po jednej stronie mamy naukowo dowiedzioną
prawdę, po drugiej zaś zbudowany na starych mitologicznych przesądach fałsz.
Nie oznacza to jednak wcale, że teoria ewolucji, w takim kształcie, w jakim znamy ją
dzisiaj, jest niezmienna i domknięta niczym słownik łaciński. Nic podobnego. Jak każda
teoria naukowa, także ewolucjonizm jest otwarty, wciąż na nowo rewidujący wszystkie swoje
twierdzenia i założenia.
Z tą konstatacją Dawkinsa nie sposób się nie zgodzić. Dlatego właśnie rozmaite,
znane raczej z amerykańskich mediów, doniesienia o próbach wymuszenia na szkołach, żeby
przedstawiały biblijną wersję stworzenia świata na równi z ustaleniami biologów
i paleontologów, to jeszcze jeden przykład światopoglądowego folkloru czy raczej świętej
wojny, jaką nauce wytoczyli już dawno temu rozmaitej maści religijni fundamentaliści.
Nierozumiejący tego, co doskonale rozumie choćby Benedykt XVI, a mianowicie, że idea
Boga Stwórcy daje się w zasadzie połączyć (inna sprawa, jakiej jakości jest to połączenie)
z wizją ewoluującego świata i człowieka. Bo przecież wszechmocna istota - jeśli tylko chciała
- mogła swobodnie pomyśleć życie w taki sposób, żeby się ono kształtowało w procesie
doboru naturalnego przez miliony, a może nawet miliardy lat, nie zaś w znane nam z Pisma
Świętego sześć dni.
Gdzie zatem, skoro religia poradziła sobie z ewolucjonizmem, wchłonęła go
i zaadaptowała do swojej wizji świata, pojawia się problem? Odpowiedź brzmi: wszędzie
tam, gdzie teoria ewolucji próbuje dać całościowy opis i całościową interpretację ludzkiego
zachowania.
Nie twierdzę oczywiście, że tacy wybitni myśliciele, jak David Buss, autor wydanego
także w Polsce kompendium Psychologia ewolucyjna, Edward O. Wilson, ojciec socjobiologii
(czyli nauki zajmującej się analizowaniem życia społecznego w perspektywie
biologistycznej), albo Pascal Boyer czy Daniel C. Dennett, obaj przeprowadzający
kompetentne i dogłębne badania fenomenu religijności z perspektywy najnowszych odkryć
ewolucjonizmu i neurokognitywistyki (czyli nauki o mózgowym podłożu procesów
poznawczych), błądzą niczym dzieci we mgle albo też posługują się narzędziami całkowicie
nieadekwatnymi do przedmiotu swoich naukowych zainteresowań.
Twierdzę tylko - a podobne zastrzeżenia można znaleźć nawet w poważnych
akademickich podręcznikach psychologii - że proste przeniesienie elementarnej zasady
ewolucjonistycznej (którą wcale nie jest osławiona i dosłownie rozumiana Darwinowska
„walka o przetrwanie”, lecz tak zwana „maksymalizacja fitness, pojęcie wprowadzone przez
współczesnych socjobiologów, czyli maksymalizacja własnego społeczno-biologicznego
zysku, w szczególności reprodukcji genotypu) na obszar humanistyki rodzi naprawdę
poważne problemy. Nie są one zresztą niczym nowym - znamy je doskonale... z freudowskiej
i postfreudowskiej psychoanalizy, która skądinąd dla wielu zapamiętałych przedstawicieli
ewolucjonistycznego nurtu w psychologii sama jest klasycznym wcieleniem pseudonauki.
***
„Mamy coś dla każdego”, powtarzał ponoć często P.T. Barnum, dziewiętnastowieczny
cyrkowiec i milioner, który swych bogactw - co podkreślał z wielką dumą - dorobił się na
ludzkiej naiwności. „Co minutę rodzi się naiwniak” - to także jedno z jego powszechnie
znanych powiedzeń. Ów bezczelny, ale zarazem niebywale skuteczny impresario na trwałe
przeszedł do historii. Stał się symbolem i patronem wszystkich specjalistów od technik
manipulacji czy PR-u - od tych najbardziej wyrafinowanych, po najprostsze
i najprymitywniejsze.
Robert Cialdini - współczesny ekspert od wspomnianych zagadnień - bez wątpienia
nigdy nie stworzyłby swojego kultowego Wywierania wpływu na ludzi, gdyby wcześniej P.T.
Barnum nie odkrył kilku prostych metod nabijania bliźnich w butelkę. Jedną z nich - tę, która
zapewniła mu nieśmiertelność - w pełni opisuje przytoczone na początku porzekadło.
To aż niesłychane, do jakiego stopnia na każdym niemal kroku ulegamy zjawisku
określanemu mianem efektu Barnuma. Do jakiego stopnia niezwykle często dajemy się
nabierać rozmaitym „fachowcom” od wglądu w ludzką psyche i ludzki los. Dajemy się
nabierać, kupując - bez zastanowienia - pseudopsychologiczne analizy, którymi karmią nas
dyżurni telewizyjni eksperci. Dajemy się etykietować gazetowym testom osobowości albo
arbitralnie skonstruowanym ankietom, które - nie na podstawie wiedzy, ale ideologii -
stygmatyzują nas lekką ręką jako ofiary „rozbitych rodzin” albo „toksycznych rodziców”.
W najgorszym zaś razie zaczynamy wierzyć, że jeśli kupimy puszkę jednego
z najpopularniejszych napojów świata, będzie to dowodziło naszego radykalnego
nonkonformizmu.
***
W 1948 roku psycholog społeczny Bertram Forer dał swoim studentom i studentkom
do wypełnienia pewien test. Następnego dnia każdemu z nich wręczył „indywidualną,
przeznaczoną tylko dla niego analizę osobowości”, skonstruowaną - jak oznajmił Forer -
dokładnie na podstawie wyników owego testu. Po zapoznaniu się z analizą studenci mieli
ocenić jej trafność w skali od zera (w ogóle nie pasuje) do pięciu (pasuje idealnie).
W rzeczywistości wszyscy - o czym, rzecz jasna, nie mieli zielonego pojęcia - dostali ten sam
tekst.
Brzmiał on następująco: „Masz silną potrzebę akceptacji ze strony innych ludzi,
chcesz, żeby cię lubili, a nawet podziwiali. Bywasz wobec siebie krytyczny. Masz spory
ukryty potencjał, którego nie wykorzystujesz. Jakkolwiek posiadasz pewne słabości, potrafisz
jednocześnie rekompensować je innymi zaletami czy umiejętnościami. Na zewnątrz
sprawiasz wrażenie osoby zdyscyplinowanej, ale wewnątrz bardzo często trapi cię
niepewność. Miewasz czasami poważne wątpliwości, czy podjąłeś/podjęłaś właściwą decyzję
albo czy postąpiłeś/postąpiłaś właściwie. Lubisz zmiany i różnorodność, a ograniczenia
i restrykcje wprawiają cię w niezadowolenie. Uważasz się za osobę niezależną i bez
poważnego uzasadnienia nie przyjmujesz tak łatwo cudzych poglądów. Doświadczenie
nauczyło cię, że nie należy zbyt pochopnie odsłaniać się przed innymi. Bywasz
towarzyski/towarzyska i otwarty/otwarta, ale są chwile, kiedy wolisz samotność. Niektóre
twoje marzenia wydają się cokolwiek nierealistyczne. Osiągnięcie poczucia bezpieczeństwa
jest jednym z najważniejszych celów w twoim życiu”[33].
Studenci Forera ocenili trafność tej analizy średnio na... 4,26.
W głęboką konfuzję wprowadziło ich ujawnienie dopiero po zakończeniu całego
eksperymentu, że nie była to żadna „indywidualna analiza”, ale coś zupełnie odwrotnego. Ten
eksperyment powtarzano jeszcze wielokrotnie - i jego wyniki zawsze były podobne. Sekret
jego pozornej adekwatności jest banalny - składa się on po prostu ze zdań, które, z grubsza,
pasują do każdego. Im mocniej zaś (i to jest istota efektu Barnuma) jesteśmy przekonani, że
przeznaczone są one specjalnie dla nas, tym wyżej oceniamy ich rzekomą trafność.
***
Proszę tylko spojrzeć, jakie to proste. Piszę ten słowa kilka dni po tragicznym
wypadku busa, w którym zginęło osiemnaście osób, i kilka dni po spektakularnej akcji
ratunkowej przeprowadzonej w chilijskiej kopalni. W programach informacyjnych
wypowiedziało się na te tematy kilkudziesięciu psychologów i psychoterapeutów.
Wynotowałem dwie modelowe wypowiedzi.
„Rodziny tych, którzy zginęli, przeżywają teraz niezwykle ciężkie chwile - prawił
z ekranu popularny ekspert - potrzebny jest im spokój, ale także wsparcie, od najbliższych, od
wspólnoty, od państwa. Taka trauma pozostawi niewątpliwie ślad na całe życie. Nagle giną
członkowie ich rodzin, przyjaciele, mężowie, żony, dzieci. Naturalną reakcją jest szok
i rozpacz. Potrzeba czasu i pomocy psychologicznej, żeby jakoś sobie z tą sytuacją poradzić”.
Drugi przykład. Tym razem w studiu jest często goszczący na ekranie psycholog. „Ci
ludzie spędzili dwa miesiące pod ziemią. Taka sytuacja z całą pewnością bardzo silnie
wpłynęła na ich psychikę. Po wyjściu na powierzchnię, jak widzimy, przeżywają radość
i euforię, ale już niedługo, w ciągu tygodnia czy dwóch, te pozytywne emocje trochę
przygasną i trzeba się będzie zmierzyć z problemami codziennego życia. Niektórzy będą na
pewno rozważali odejście z zawodu, inni - wręcz przeciwnie, jak najszybciej będą chcieli
wrócić do pracy”.
Gdyby P.T. Barnum żył, bez wątpienia uznałby eksperta i psychologa za swoich
arcyzdolnych uczniów. Jedynym możliwym wytłumaczeniem tego, że słuchający tych
wynurzeń dziennikarze nie kwitują ich wzruszeniem ramion albo nie domagają się od swoich
rozmówców czegoś więcej ponad te wypowiadane z ogromną pewnością siebie banały, jest
magnetyczna moc efektu Barnuma. Tej szczególnej dyspozycji ludzkiego umysłu, czyniącej
go podatnym na uwodzicielski urok mowy-trawy wyzutej z jakiejkolwiek treści. Ba, więcej -
postrzegającej ją jako wyraz jakiejś wyższej mądrości, szczególnie głębokiego wglądu
w tajniki funkcjonowania umysłu albo nawet ducha.
***
Pocieszające jest jedno: jak bezspornie wykazują badania, kiedy już zrozumiemy, na
czym polega efekt Barnuma, stajemy się znacznie odporniejsi na jego działanie. Dlaczego
jednak, zanim jeszcze zorientujemy się, że mamy do czynienia z prostą grą, jesteśmy na niego
tak podatni? Dlaczego wierzymy wszystkim tym niezliczonym jasnowidzom, specjalistom od
kontaktów ze zmarłymi, telewizyjnym ekspertom? Czy raczej należałoby zapytać, dlaczego
tak bardzo pragniemy im wierzyć?
Może dlatego, że - bombardowani zewsząd miliardami informacji - tracimy
rozeznanie i tęsknimy za figurą eksperta, który wszystkie elementy rozsypanej w drobny mak
układanki potrafi na nowo skleić w bezpiecznie spójny obraz. Który to obraz, jeśli tylko
zbliżyć się do niego na odpowiednią odległość, natychmiast okazuje się fatamorganą.
Może zaś dlatego, że współczesny świat - spauperyzowany, umasowiony, nastawiony
na współzawodnictwo - skutecznie dusi w nas poczucie odrębności, indywidualności,
niepowtarzalności. Dusi tym mocniej, im bardziej próbujemy się o nie upominać.
Psychoterapia bywa czasem bardzo skutecznym narzędziem takiego zduszenia.
20
Psychologia z dżungli
czyli terapia dla silnych, słabi niech giną
Przesadzam?
Nie sądzę. Chodzi o to, że taka odrealniona (tak, odrealniona, a nie, jakby się
wydawało, realistyczna i pozbawiona złudzeń) postawa jest dla wielu współczesnych nurtów
psychologicznych charakterystyczna. Na czym jednak polega największy problem? Co jest tu
najbardziej oburzające?
Otóż nawet nie to, że zamiast psychologii Nowakowska głosi tani społeczny
darwinizm podszyty niebezpiecznym kultem siły, sprawności, zdolności adaptacyjnych,
a jednocześnie pogardą dla słabszych, mniej sprawnych czy niepotrafiących radzić sobie
z wyzwaniami „boskiego” rynku. To jeszcze stosunkowo łatwo zauważyć i zdemaskować.
Gorzej, że w jej wypowiedziach mamy do czynienia z pewnym subtelnym przesunięciem:
zamiast psychologii dostajemy politykę schowaną pod płaszczykiem kilku psychologicznie
brzmiących pojęć: „odpowiedzialność za własne życie”, „postawa roszczeniowa” albo
„skupienie na zadaniu”. Ale pod spodem - skrajnie konserwatywną, zachowawczą
i represyjną.
Czym innym bowiem, jeśli nie czysto polityczną pochwałą ekonomicznego
i społecznego status quo, jest apodyktyczne wmawianie ludziom, że bezrobocie oraz idąca za
nim życiowa frustracja są efektem wyłącznie ich złego wewnętrznego nastawienia?
W przekonaniu Anny Nowakowskiej państwo, ustrój, realia rynku, demografia, wskaźniki
ekonomiczne, programy edukacyjne obowiązujące w uniwersyteckim systemie kształcenia są
po prostu na medal. Ich nie trzeba zmieniać, co więcej - ich nawet nie wolno krytykować.
Każdy, kto krytykuje te świetlane instytucje naszego wspaniałego świata, jest tylko frustratem
„skoncentrowanym na sobie zamiast na zadaniu”, roszczeniowym maminsynkiem
niepotrafiącym docenić, w jak doskonałej (choć oczywiście wymagającej!) rzeczywistości
przyszło mu żyć.
Ale od czego są tacy psychoterapeuci jak Anna Nowakowska? Doskonale
przystosowani, za odpowiednią opłatą oferują trudną i nieprzyjemną, ale skuteczną
reedukację. W jej ramach chętnie uświadomią reakcyjnego, gnuśnego, siejącego defetyzm
trzydziestolatka, że jeśli nie tryska radością, optymizmem i zadowoleniem z życia i jeśli
źródło swoich problemów widzi w takich fantazmatach, jak niewydolni politycy, kryzys
ekonomiczny albo spadający w całej Europie poziom zatrudnienia, niechybnie potrzebna mu
radykalna zmiana własnego negatywnego nastawienia.
***
W książce We’ve Had a Hundred Years of Psychotherapy and the World’s Getting
Worse (Psychoterapia ma sto lat, a ze światem jest coraz gorzej) James Hillman opisał tę
polityczną chorobę współczesnej psychoterapii - zamykającej współczesnego człowieka
wyłącznie w wewnętrznym świecie, identyfikującej wszelkie symptomy depresji czy
frustracji jako li tylko psychologiczne problemy, niemające żadnego odniesienia do
społecznej (czy szerzej: zewnętrznej) rzeczywistości. Psychoterapia - twierdził Hillman -
powinna wyjść z gabinetów na ulice. Powinna aktywnie zaangażować się w kształtowanie
przestrzeni społecznej, bo właśnie w tej przestrzeni rodzą się problemy, z jakimi zgłaszają się
na terapię przytłoczeni życiem pacjenci. Paradygmatycznym przykładem tego znieczulenia
psychiatrii i psychoterapii na zewnętrzną rzeczywistość jest, według Hillmana, współczesna
epidemia depresji. Powiada się, że pierwsza połowa dwudziestego wieku była wiekiem
histerii i nerwic, a czasy nam współczesne są wiekiem depresji. W drugiej połowie
dwudziestego wieku depresja rozprzestrzeniła się na niespotykaną dotąd skalę. Wyniki
statystyk oceniających stopień uciążliwości rozmaitych chorób przyniosły jednoznaczną
odpowiedź: to nie AIDS i nowotwory, ale właśnie depresja jest oceniana jako dolegliwość
najbardziej druzgocząca w skutkach. Depresja kliniczna dotyka przynajmniej raz w życiu od
ośmiu do siedemnastu procent populacji. Według Światowej Organizacji Zdrowia na całym
świecie cierpi na nią około stu dwudziestu jeden milionów ludzi. Depresja zajmuje czwarte
miejsce wśród chorób najsilniej upośledzających sprawne funkcjonowanie. Prognozuje się, że
do roku 2020 będzie na tej liście druga.
Jakie są przyczyny tego lawinowego zwiększenia się zapadalności na depresję - pyta
Hillman w We’ve Had a Hundred... I odpowiada: to także, a może przede wszystkim, efekt
pogłębiającego się kryzysu ekonomicznego. Warunków, w jakich żyjemy. Stanu otoczenia.
Rosnącego bezrobocia. Braku perspektyw. Ale także bezduszności współczesnej
kapitalistycznej kultury. Jej brzydoty, bezwzględności, egoicznego, jednostronnego
zorientowania na zysk i sprawność.
Dlaczego psychoterapia umywa od tego wszystkiego ręce? Dlaczego zamiast
doszukiwać się w świecie źródeł rosnącej epidemii depresji, ceduje całą winę na pacjenta?
Czyniąc go w ten sposób odpowiedzialnym za to, co go spotyka, a co przecież jest efektem
czynników w najmniejszym nawet stopniu od niego niezależnych?
Brzydoty miast. Biedy. Rasizmu. Hałasu. Zanieczyszczonego środowiska. Rosnącej
przestępczości. Ogromnego szumu informacyjnego emitowanego codziennie przez
wszechobecne media. Poczucia zagrożenia globalnym konfliktem. Fatalnego stanu edukacji.
Rozpanoszonej biurokracji. Źle działających urzędów. Skandalicznie niskich emerytur.
Bezrobocia. Niewydolnej służby zdrowia.
Czy te czynniki nie mają żadnego związku z tym, jak się czujemy? Czy nie mają
żadnego wpływu na nasze nerwice, paranoidalne lęki, depresję, załamania nerwowe, próby
samobójcze, epizody psychotyczne?
Czy naprawdę wszystko to nasza wina? Zaburzeń w gospodarce neuronalnej - jak chcą
psychiatrzy, albo zaburzeń rozwojowych czy wpływu rodziców - jak chcą psychoterapeuci?
***
W cytowanej już książce We’ve Had Hundred Years of Psychotherapy and the
World’s Getting Worse znajduje się obszerna rozmowa między Jamesem Hillmanem a jego
przyjacielem, amerykańskim pisarzem i publicystą Michaelem Venturą. Hillman już na
wstępie oznajmia prowokacyjnie, że nasze przekonania o naturze miłości są całkowicie
błędne. Szukamy w niej przede wszystkim bezpieczeństwa, intymności, spełnienia
i zaspokojenia. Tymczasem miłość przynosi zazwyczaj odwrotność tego, czego od niej
oczekujemy. Istotą miłości jest bowiem - jak w Kwartecie aleksandryjskim - nie tyle
bezpieczeństwo, intymność, spełnienie czy zaspokojenie, ile ich zasadnicze przeciwieństwo:
poczucie wiecznej, nieuleczalnej nostalgii, „zstąpienie uzbrojonej Afrodyty”, która nie
interesuje się ludzkimi sprawami, nie dba o nie, nie ma do nich najmniejszego sentymentu.
Miłość, o której marzymy, miłość, którą sobie wyobrażamy, której dajemy się zagarnąć
i pochłonąć w gwałtownym erotycznym afekcie, jest tylko platońską fantomową projekcją.
Istotą miłości - mówiąc innymi słowy - jest szaleństwo.
Psychoterapeuci - stwierdza w pewnym momencie Hillman - znajdą dwadzieścia
tysięcy powodów, dla których zakochałeś czy zakochałaś się w tej, a nie innej osobie.
Powiedzą, że przypomina twoją matkę albo ojca. Albo że jest ich biegunową odwrotnością.
Że jest projekcją jakiejś części ciebie. Że przypomina ci twoją pierwszą dziewczynę, twojego
pierwszego chłopaka, w której/którym zakochałeś się albo zakochałaś w wieku siedemnastu
lat i do tej pory tęsknisz za intensywnością i magią tego uczucia. Że on lub ona ma wszystkie
te cechy, których tobie brakuje, i dlatego świetnie się uzupełniacie. Że jesteście do siebie
bardzo podobni i niezwykłość tego podobieństwa rozpaliła między wami ogień namiętności.
Nic z tych rzeczy, oświadcza Hillman. Wszystkie te pseudomądrości, wszystkie te
wyjaśnienia oddalają nas tylko od czystego doświadczenia, które wymyka się każdej próbie
pojęciowego przyszpilenia.
Zakochujesz się w tej, a nie innej osobie, ponieważ jest to właśnie ta, a nie inna osoba.
Nie ma wyjaśnienia. Nie ma powodów. Nie ma żadnej racjonalizacji. Uzbrojona Afrodyta
zstępuje tam, gdzie chce. Strzała Erosa trafia na oślep i nie sposób wytłumaczyć trajektorii jej
lotu w żadnych psychologicznych, filozoficznych, ewolucjonistycznych czy
społeczno-politycznych kategoriach. Nie ma żadnego „dlatego że”, nie ma żadnego powodu.
To jest ta kobieta albo ten mężczyzna.
Wówczas, w jednej chwili, wszystkie nasze najgłębsze tajemnice, zranienia
i kompleksy, nasze pragnienie wiecznego szczęścia, wiecznej młodości wynurzają się na
powierzchnię. Witamy je z nadzieją, że zostaną zaleczone, zrozumiane, uznane
i rozpuszczone w ciepłej, cudownej miłosnej fali.
Ale ta fala, fala miłosnego szaleństwa, zagarnia wszystko. Otwiera zamknięte, pilnie
strzeżone pokoje i wypuszcza z nich mityczne postacie, stłumione tożsamości, ukryte
pragnienia. A przede wszystkim - otwiera przestrzeń cierpienia. Otwiera przestrzeń zdrady,
niezrozumienia, niezaspokojenia. Wiecznej nostalgii, tęsknoty do prakondycji, stanu
poprzedzającego zaistnienie, bezczasowej młodości i szczęścia.
O miłości może się więc wypowiadać tylko ten, kto doświadczył miłosnego zawodu,
rozbicia idealizacji. Tylko ten bowiem, kto go doświadczył, rozumie ambiwalentną,
opisywaną przez Platona i Durrella, naturę miłości. Zamiast pytać, dlaczego się zakochujemy,
należałoby więc raczej zapytać: czego chce od nas to szaleństwo, które wraz z miłością,
niepytane o zgodę, wkracza w nasze życie?
Otóż szaleństwo chce być jego częścią. Chce nas wytrącić z hipnotycznego transu
codzienności. Miłosne tragedie, rozwody, ukrywane latami romanse, uwikłania w niemożliwe
do rozwiązania relacyjne układy, poczucie, że gdybyśmy nie związali się tą akurat osobą,
nasze życie wyglądałoby zupełnie inaczej - to wszystko są drogi, którymi szaleństwo wkracza
i rozbija nasze spójne poczucie bezpiecznej tożsamości. Tej dawnej tożsamości - sprzed
Kwartetu aleksandryjskiego, z poczciwej filozofii Kartezjusza, którego racjonalne i logiczne
cogito wierzy, że świat jest strukturą możliwą do pełnego zrozumienia i opisania.
Im bardziej będziemy opierać się szaleństwu miłości, im bardziej będziemy dążyć do
„wyleczenia”, „pozbycia się”, „uświadomienia i rozwiązania” tego wszystkiego, co ze sobą
przynosi, im bardziej - jednym słowem - będziemy się przed nim bronić, z tym większym
impetem nas ono zaatakuje. Żadne terapeutyczne zaklęcia tutaj nie pomogą. „Pokochaj tę
część siebie, która jest trudna i ambiwalentna”, „Doceń ją i spróbuj zobaczyć jako coś, co tak
naprawdę jest kreatywne i ważne”, „Zaprzyjaźnij się ze swoją irracjonalną stroną” - to
wszystko śmiechu warte, bezwartościowe mantry.
Czy wobec tego możemy w ogóle cokolwiek zrobić? Oczywiście. Jeśli nie będziemy
opierać się szaleństwu - a jednocześnie nie damy się mu w pełni zagarnąć - mamy szansę
uwolnić siebie i tych, których kochamy, z ciasnych więzów wzajemnych projekcji
„szczęśliwej miłości”, „idealnego partnera” albo „drugiej połówki”. Bo tak naprawdę - jak
pisał Durrell, jak pisał Platon - to właśnie te projekcje, te iluzje, te naiwne pragnienia
najbardziej oddzielają od siebie kochanków. Budują pomiędzy nimi mur, który szaleństwo
w pewnym momencie bezlitośnie obraca w proch.
Na ołtarzu uzbrojonej Afrodyty, na ołtarzu miłości trzeba więc tak naprawdę
poświęcić samą miłość. To ona jest swoją własną ofiarą. Czy raczej to nasze wyobrażenia
o niej ona sama składa w ofierze bezwzględnemu bóstwu, którego wcale nie interesują nasze
idealistyczne fantazje.
I dopiero kiedy ta ofiara zostanie już złożona, prawdziwa bliskość - bliskość między
ludźmi świadomymi swojej zależności, ambiwalencji i bezradności, świadomymi swoich
zranień, słabości i błędów, świadomymi metaforyczności pragnienia, które jest rdzeniem
doświadczenia pothos - dopiero wówczas prawdziwa bliskość między nimi staje się realna
i głęboka.
Część V
Wolność
od
wolności
22
Wikłam się, więc jestem
czyli o zaletach wewnętrznego i zewnętrznego splątania
Nie chodzi tutaj w żadnym razie o jakąś perwersyjną apoteozę splątania i cierpienia.
Nie chcę także powiedzieć, że na przykład kanadyjski pisarz Malcolm Lowry poddany
solidnej psychoterapii (i kuracji odwykowej) nie napisałby Pod wulkanem, jednej
z największych dwudziestowiecznych powieści, ale za to miałby szansę na życie nieco mniej
naznaczone chaosem, uzależnieniem i męką, więc już choćby z tego powodu warto było
wysłać go w odpowiednim momencie na leczenie. Sam ten eksperyment myślowy jest według
mnie z gruntu absurdalny. Wydaje mi się produktem naiwnej wiary w omnipotencję
psychoterapii, której finalnym, ale zupełnie niemożliwym do osiągnięcia produktem ma być
klasyczny człowiek bez właściwości: zintegrowany, pozbawiony kompleksów i lęków,
zadowolony z życia, pozostający w satysfakcjonującej „relacji” (w żargonie terapeutycznym
miłość zwykło się określać mianem „bycia w relacji”), wyzbyty niepokojących wątpliwości,
nałogów i lęków.
Chodzi tu raczej o świadomość, że nie ma i nie mogło być innego Malcolma
Lowry’ego. Że - powracając do metafory z pierwszego rozdziału - jego daimon, jego los,
obraz czy jakkolwiek nazwać tę specyficzną jakość określającą naszą tożsamość, był
nierozerwalnie związany z piekłem alkoholizmu, dojmującym poczuciem osamotnienia
i nieszczęścia. Oraz artystycznym geniuszem, który pozwolił mu, a może wręcz zmusił go,
żeby zamknąć to doświadczenie w literackiej formie, dzięki czemu ten wymiar
rzeczywistości, ten infernalny rejon ludzkiej egzystencji mógł zostać odkryty i opisany.
Nie wynika z tego - podkreślam - że to dobrze albo źle. Nie wynika z tego także, że
sztuka jest wartością wyższą niż tak czy inaczej szczęśliwe bądź spełnione życie. Wynika
z tego wyłącznie, że Malcolm Lowry był tym, kim był, ponieważ nie było i nie mogło być
innego Malcolma Lowry’ego.
***
Skąd wiem, że właśnie w tej chwili nie śnię? Nad odpowiedzią na to pytanie
pracowały najtęższe głowy Wschodu i Zachodu. I - jak na problem natury filozoficznej
przystało - przez ponad dwa tysiące lat nie doszły w tej sprawie do żadnego konsensusu. Nie
ustaliły żadnego jednoznacznego stanowiska. Nie pozostawiły po sobie żadnej owocnej
konkluzji. No, może poza kilkoma smakowitymi anegdotami, które nie tylko nie rozwiewają
wspomnianej wątpliwości, lecz wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej ją wzmacniają.
Bo jak inaczej skomentować - dajmy na to - opowieść pomieszczoną
w nieśmiertelnym taoistycznym dziele Prawdziwa księga południowego kwiatu, autorstwa
Zhuangzi? Pewnemu mężczyźnie w nocy śni się, że jest motylem. Rankiem zaś, po
obudzeniu, ów mężczyzna zupełnie traci orientację. I nie wie już, czy jest człowiekiem,
któremu śniło się, iż jest motylem, czy też motylem, któremu śni się właśnie w tej chwili, że
jest człowiekiem...
***
Wbrew pozorom przykład z motylem nie jest jakąś ramotą, która w dzisiejszym
zachodnim świecie może być co najwyżej eksponatem w muzeum historycznych i myślowych
osobliwości. Ta starożytna opowieść jest dowodem mocy tkwiącej w marzeniach sennych.
Mocy tak potężnej, że zdolnej w mgnieniu oka zachwiać naszym poczuciem tożsamości -
opartym przecież w dużym stopniu na bezpiecznej przewidywalności i powtarzalności,
którymi odznacza się świat na jawie. To dlatego również przeczuwający tę moc Heraklit -
w jednym ze swoich nielicznych zachowanych dla potomności fragmentów - konstatował, że
jawa jest wspólna dla wszystkich, w snach natomiast każdy trafia do odrębnego, nieznanego
świata, którego nie dzieli z innymi ludźmi.
Zarówno Heraklit, jak i Zhuangzi nie starają się bynajmniej przedstawić jakiegoś
rozbudowanego vademecum rozumienia snów. Nie próbują w żaden sposób wytłumaczyć,
skąd sny przychodzą, jakie jest ich znaczenie, a także rola i funkcja w bogatym spektrum
ludzkiego doświadczenia. Ci pierwsi filozofowie - jeśli porównać ich rozpoznania z tym
wszystkim, co napisano i powiedziano później - odznaczają się zaskakującą skromnością.
Ograniczają się bowiem do zarejestrowania kilku prostych, wręcz narzucających się
obserwacji, wstrzymując się jednocześnie od gromkiego moralizowania albo wznoszenia
imponujących budowli, których fundamenty nie stykają się jednak w żadnym punkcie
z szeroko rozumianym doświadczeniem. Daleko zatem tym dwóm mędrcom do wczesnych
i późnych chrześcijan, którzy piórami choćby Tertuliana czy Tomasza z Akwinu byli gotowi
dzielić sny na pochodzące od Boga, pochodzące od Szatana i pozostałe (ani boskie, ani
szatańskie), które są jedynie mieszaniną strzępków wspomnień i myśli związanych z jawą.
Równie daleko tym dwóm mędrcom do erudycyjnych rozpraw Zygmunta Freuda,
który w opublikowanym w 1900 roku dziele Objaśnianie marzeń sennych przedstawił (tak mu
się przynajmniej wydawało) niezawodny klucz do rozumienia onirycznej symboliki, sam
fenomen marzeń sennych zaś precyzyjnie umiejscowił w klarownie zarysowanej strukturze
ludzkiej psyche. Jeszcze większa odległość dzieli Heraklita i Zhuangzi od współczesnych
psychologów empirycznych i psychiatrów (wyłączając tych nielicznych sympatyzujących
z psychoanalizą czy innymi kierunkami psychologii głębi), którzy całkowicie wyrugowali ze
swojego słownika pojęcie pracy ze snami. W tego typu optyce bowiem sny są wyłącznie
aktywnością pewnych obszarów mózgu, co przejawia się (oprócz stosownego obrazu na
ekranie tomografu) szybkimi ruchami gałek ocznych (rapid eye movement, czyli REM).
***
Stosunek współczesnej kultury do snów jest więc odbiciem jej stosunku do śmierci.
Lęk przed śmiercią tkwi w nas tak głęboko, przekonuje Hillman, że nawet nasza nauka i nasza
religia są nim dogłębnie przesiąknięte. Pamiętajmy więc, że ilekroć po obudzeniu próbujemy
starannie przełożyć język snu na pojęcia znane nam z edukacji na jawie, tylekroć - w tej samej
chwili - oddalamy od siebie świadomość, że w świecie i w nas samych istnieje coś, czego
nigdy nie zrozumiemy. Że w pewnym sensie jesteśmy skazani na niewiedzę i bezradność. I że
w którymś momencie będziemy musieli stanąć twarzą w twarz z absolutnym końcem
wszystkiego, co znamy.
Zamiast oswajać sny, warto więc raczej oswajać się z tą perspektywą.
Dobra wiadomość jest taka, że mamy na to szansę niemal każdej nocy.
24
Inne światy
czyli jakie nieznane galaktyki kryją się za drzwiami naszej percepcji
Ale inne światy, inne przestrzenie, opisywane przez Hofmanna, Grofa czy Huxleya, są
bez wątpienia przedmiotem doświadczenia całej rzeszy ludzi. Te inne światy i inne
rzeczywistości spotykamy zarówno w przeżyciach pacjentów Grofa, jak i w wizjach
szamanów; zarówno w halucynacjach osób cierpiących na zaawansowane stany
psychotyczne, jak i w największych tradycjach mistycznych świata; zarówno w snach
i marzeniach, jak i w medytacyjnych wglądach, baśniach i mitach wszystkich kultur. Tę ich
właściwość przed Stanislavem Grofem opisywali między innymi Carl Gustav Jung i Joseph
Campbell.
Czym są te nieskończone mitologiczne krainy, czym jest nieogarniona przestrzeń
ludzkiej psyche? Czy tkwi ona gdzieś w strukturach naszych mózgów jako uboczny produkt
ewolucji, efekt przystosowawczych funkcji umysłu, wzmacniający społeczną adaptację, jak
twierdzą dziś nieliczni neuronaukowcy zajmujący się fenomenologią doświadczeń religijnych
(wśród nich jeden z głównych koryfeuszy ruchu nowych ateistów Sam Harris, autor
rewelacyjnej książki The End of Faith)? Czy też źródło jej istnienia leży zupełnie gdzie
indziej - poza naszymi kompetencjami poznawczymi, gdzieś w sferach metafizycznych albo
wręcz boskich, jak chciałby Stanislav Grof?
***
Jedno jest pewne. Jak podkreślali i podkreślają wszyscy badacze zajmujący się tą
przedziwną problematyką - nie należy podejmować w tej sferze żadnych samodzielnych,
amatorskich podróży. Takie eksperymenty kończą się zazwyczaj tragicznie. Jeśli bowiem
czegokolwiek możemy się z owych psychodelicznych, narkotycznych eksperymentów
nauczyć, to z całą pewnością tego, że niebo dzieli od piekła dosłownie mgnienie oka.
I że piekło bywa naprawdę przerażająco realne.
Niebo zresztą też.
25 Nowa droga do samozbawienia czyli jak psychologia stała się współczesną religią”>
do samozbawienia, czyli jak psychologia stała się współczesną religią” >25
Nowa droga
do samozbawienia
czyli jak psychologia stała się współczesną religią
Ale śmierć, powiada Hillman, może zostać przeżyta. Aby jednak przeżyć śmierć,
trzeba wcześniej „wyzwolić” duszę z uwięzienia w ciele, z literalnego pojmowania ciała jako
prawdziwego jej nośnika. Wówczas w pełnym tego słowa znaczeniu doświadczenie śmierci,
przeżycie śmierci stanie się możliwe. Nie ma jednak innej drogi takiego uwolnienia, aniżeli...
śmierć właśnie. „Dusza ślepo i namiętnie obstaje przy swoim celu. Nie chce być od niego
odwiedziona; chce swojej śmierci - naprawdę, faktycznie, natychmiast. Musi dostać tę śmierć,
jeżeli chce się odrodzić”[65] - pisze Hillman.
Istota podejścia, jakie proponuje, kryje się w subtelnym rozróżnieniu: istnieje „historia
zewnętrzna” każdego życia - wyrażona w zdarzeniach, okolicznościach, losach ciała - ale
istnieje również „historia wewnętrzna”, historia duszy, historia psyche, niekoniecznie tożsama
(a nawet koniecznie nietożsama) z ”historią zewnętrzną”. Zadaniem analizy jest właśnie
obudzenie czy też uświadomienie realnego, oddzielnego od ciała, życia wewnętrznego -
obudzenie czy też uświadomienie duszy jako rzeczywistości wobec ciała autonomicznej,
rządzącej się własnymi prawami, posiadającej własne, odrębne dzieje, własne odrębne
istnienie (nie chodzi tu jednak o powrót do kartezjańskiego dualizmu, a jedynie o uznanie
autonomii, a zarazem metaforyczności psyche, którą tracimy z oczu, utożsamiając życie
wyłącznie z jego biologicznym wymiarem). Konieczna jest więc specyficzna ontologia duszy,
rozumiana jako postawa bezwzględnego zaufania i bezwzględnej wierności wobec
wszystkiego, co psychiczne. Tylko wówczas możliwe jest przeprowadzenie tej dystynkcji: na
śmierć jako doświadczenie i dosłowną śmierć ciała.
Tendencja samobójcza jest w istocie - uważa Hillman - głosem duszy domagającej się
uwagi, wołającej o uhonorowanie i zaspokojenie jej palących potrzeb. „Osoba opętana
fantazjami samobójczymi - pisze - nie była zdolna do psychologicznego doświadczenia
śmierci. Nie może doświadczać rzeczywistości psyche w oderwaniu od jej projekcji, toteż
konkretna rzeczywistość i śmierć fizyczna mają tak natrętny charakter”[66]. Tylko wejście
w doświadczenie, którego domaga się dusza, umożliwia wycofanie projekcji,
wyeliminowanie kontaminacji dwóch różnych poziomów istnienia.
Co powinien w tej sytuacji zrobić psychoterapeuta? Wspominałem już wielokrotnie,
że ujęcie Hillmana zdecydowanie różni się od medycznego. W tym ostatnim najwyższą
wartością jest życie ciała, w tym pierwszym są to dusza i jej potrzeby. Postawa prewencyjna,
polegająca na działaniach zmierzających do stłumienia tendencji samobójczych, jest postawą
antypsychologiczną, postawą przeciw duszy i jej przemożnej potrzebie doświadczenia
śmierci. Terapeucie „nie wolno przeciwstawić się temu pędowi w imię prewencji, gdyż opór
czyni pęd jeszcze bardziej natrętnym i wzmaga fascynację konkretną śmiercią”[67].
Zapobieganie samobójstwu - paradoksalnie - napędza zatem tylko obsesję autodestrukcji,
wzmacnia stan owładnięcia wyobrażeniem śmierci, zasila dążenie ku niej.
Jedyną możliwą postawą analityka jest więc - podobnie jak rola filozofa w modelu
Sokratejskim - postawa akuszera, sojusznika duszy, tego, kto, pozostając w ”tajnym pakcie”,
jest wierny wszystkim impulsom psyche zmierzającym do jej pełnego przebudzenia,
wyrażenia się, ujawnienia. Zamiast przeciwdziałać tendencjom samobójczym,
psychoterapeuta winien towarzyszyć pacjentowi w jego dążeniu do przemiany, powinien -
w atmosferze szczególnego, intymnego związku, jaki wytwarza się pomiędzy nim
a pacjentem - porzucić całą nadzieję, stanąć oko w oko z bezsensem, tragedią i rozpaczą, tak
jak oko w oko z bezsensem, tragedią i rozpaczą staje owładnięty ideą samozniszczenia
pacjent.
„Przemiana zaczyna się tam, gdzie nie ma nadziei” - stwierdza Hillman.
Tylko ten, kto umarł za życia, może dalej żyć.
I właśnie wówczas, kiedy analityk towarzyszy pacjentowi i w ten sposób niejako
stanowi pomost, po którym ten może wejść w doświadczenie śmierci, wówczas jest możliwe,
że doświadczenie pojawi się, zanim nastąpi śmierć faktyczna.
27
Spece od wybaczania
czyli o okrucieństwach sentymentalizmu
Jung był mądrzejszy. Wiedział, że wobec zła, które tkwi w świecie i które tkwi
w człowieku, powinniśmy zachować najwyższą ostrożność i najwyższą pokorę. Améry znał
i cenił teksty Junga. Nie zdołały powstrzymać go przed śmiercią samobójczą. Tak czy inaczej
- nie nam oceniać jego wybór, jego niezdolność do wybaczenia oprawcom. Nie mamy o tym
zielonego pojęcia. Nie mamy do tego prawa.
I całe szczęście.
28
Cóż, umieram
czyli o tym, dlaczego we współczesnym świecie śmierć przestaje być tabu
Kiedy w 2008 roku telewizja BBC wyemitowała film Right to Die? (Prawo do
śmierci?), którego głównym bohaterem był Craig Ewert - angielski literaturoznawca chory na
stwardnienie boczne zanikowe (postępujący paraliż prowadzący do niewydolności
oddechowej i śmierci w potwornych męczarniach) - gorąca debata wybuchła nie tylko
w Anglii, lecz także na całym świecie. Craig Ewert bowiem zdecydował się poddać eutanazji
w szwajcarskiej klinice Dignitas. Kamera towarzyszyła mu w podroży z Wielkiej Brytanii,
w przygotowaniach do odejścia, a wreszcie - w pożegnaniu z żoną, a następnie zażyciu
trucizny i śmierci. Emisję filmu - w niezwykle ostrym przemówieniu - potępił ówczesny
premier Gordon Brown. Ale nie tylko on. Wielu etyków - nawet o wyraźnie liberalnej
i lewicowej orientacji - krytykowało reżysera Right to Die? Johna Zaritsky’ego, zarzucając
mu szarganie godności ludzkiej i przekraczanie tabu.
Tymczasem w tym filmie nie ma niczego, co byłoby szokujące - poza być może
straszną i trudną do zaakceptowania prawdą o rzeczywistości ludzkiego życia i głębokim,
bezsensownym cierpieniu, którym bywa ono aż nazbyt często naznaczone. Ewert, który zdaje
sobie w pełni sprawę, że nie ma dla niego żadnego ratunku i że niebawem choroba
doprowadzi go do niewyobrażalnego cierpienia, podejmuje dramatyczną decyzję i stawia
czoła śmierci w sposób niebywale odważny, pełen spokoju i godności. Scena pożegnania
z żoną, a potem zażycia trucizny jest - to prawda - poruszająca.
I - to prawda - naruszająca tabu.
Ale akurat to tabu powinno zostać naruszone raz na zawsze. Trzeba o nim mówić, ile
tylko się da, bo zakrywa coś, co dotyczy - najbardziej bezpośrednio - każdego z nas. Przykład
Ewerta nie jest bowiem żadną patologią i wynaturzeniem, czy raczej jest nim o tyle, o ile to,
co może u kresu życia spotkać człowieka - ciężka, okrutna choroba, niewyobrażalne
cierpienie - samo jest patologią i wynaturzeniem: świata, rzeczywistości, losu...
***
„Chcę umrzeć w taki sposób, żeby, po pierwsze, nie cierpieć, bo to jest możliwe
i łatwe do zrobienia przy dzisiejszym stanie medycyny. A po drugie, chcę umrzeć
w warunkach ludzkich, tam gdzie czuję się dobrze. A w szpitalu czułbym się fatalnie [...]” -
mówił Zbigniew Religa, do końca życia zadeklarowany ateista, w ostatnim przed śmiercią
wywiadzie udzielonym „Gazecie Wyborczej”[68]. Podkreślał, że nie ma w nim buntu - choć
są żal i nostalgia. Jest jednak także głębokie przekonanie, że śmierć jest naturalną,
nieodłączną częścią życia - i że można, a nawet trzeba wyjść jej na spotkanie świadomie,
spokojnie i godnie.
Podobnie o nadchodzącej śmierci mówiła w przejmującym ostatnim nagraniu Eva
Markvoort, Holenderka o czerwonych włosach, bohaterka emitowanego także w polskiej
telewizji filmu 65 czerwonych róż. Markvoort zmarła w marcu 2011 roku, po tym, jak jej
organizm odrzucił przeszczep płuc. Niemal do samego końca prowadziła blog, który
odwiedzało kilkadziesiąt tysięcy ludzi dziennie. Umierała w otoczeniu najbliższej rodziny.
„Nie mogę oddychać. Coś się musi zmienić” - napisała kilka godzin przed śmiercią.
„Jesteśmy bytem kruchym, ułomnym, przemijającym i choroba z całą mocą uwydatnia
i unaocznia nam tę prawdę. Wielokrotnie rozważałem te sprawy na przykładzie tekstów
Platona czy stoików. Teraz muszę im stawić czoło w sposób jak najbardziej praktyczny.
W sytuacji śmiertelnej choroby, z jaką się obecnie borykam, filozofia okazuje się boleśnie
niewystarczająca. W takim momencie najcenniejsza jest realna obecność bliskiego
człowieka” - mówił Jerzy Wocial w maju 2009 roku[69].
***
Książki i artykuły
Jean Améry, Poza winą i karą. Próby przełamania podjęte przez złamanego, przeł.
Ryszard Turczyn, Homini, Kraków 2007.
Deirdre Bair, Jung. Biografia, przeł. Robert Reszke, KR, Warszawa 2009.
P.T. Barnum, Life of P.T. Barnum, Forgotten Books, Charleston 2012.
Jean Baudrillard, Symulakry i symulacje, przeł. Sławomir Królak, Sic!, Warszawa
2009.
George A. Bonanno, The Other Side of Sadness. What the New Science of
Bereavement Tells Us about Life after Loss, Basic Books, New York 2009.
Jorge Luis Borges, Fikcje, przeł. Andrzej Sobol-Jurczykowski, Prószyński i S-ka,
Warszawa, 2003.
Pascal Boyer, I człowiek stworzył bogów... Jak powstała religia, przeł. Krystyna
Szeżyńska-Maćkowiak, Prószyński i S-ka, Warszawa 2005.
„Brain Waves Module 4: Neuroscience and the Law”, The Royal Society, London
December 2011.
Anna Brzezińska, Społeczna psychologia rozwoju, Wydawnictwo Naukowe Scholar,
Warszawa 2005.
Martin Buber, Zaćmienie Boga, przeł. Paweł Lisicki, KR, Warszawa 1994.
Daniel Burston, The Wing of Madness. The Life and Work of R.D. Laing, Harvard
University Press, Boston 1996.
David Buss, Psychologia ewolucyjna, przeł. Marek Orski, Gdańskie Wydawnictwo
Psychologiczne, Sopot 2001.
Rhonda Byrne, Sekret, przeł. Jan Kabat, Nowa Proza, Warszawa 2010.
Joseph Campbell, Bohater o tysiącu twarzy, przeł. Andrzej Jankowski, Zysk i S-ka,
Poznań 1997.
Joseph Campbell, Potęga mitu, przeł. Ireneusz Kania, Znak, Kraków 2007.
Amy Chua, Bojowa pieśń tygrysicy, przeł. Magdalena Moltzan-Małkowska,
Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.
Amy Chua, Tiger Mom’s Long-Distance Cub, „The Wall Street Journal” December
24, 2011.
Amy Chua, Why Chinese Mothers Are Superior, „The Wall Street Journal” January 8,
2011.
Robert Cialdini, Wywieranie wpływu na ludzi. Teoria i praktyka, przeł. Bogdan
Wojciszke, Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Sopot 2011.
Antonio Damasio, Błąd Kartezjusza. Emocje, rozum i ludzki mózg, przeł. Maciej
Karpiński, Rebis, Poznań 2011.
Richard Dawkins, Rzeka genów, przeł. Marek Jannasz, CiS, Warszawa 2007.
Daniel C. Dennett, Odczarowanie. Religia jako zjawisko naturalne, przeł. Barbara
Stanosz, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2008.
Daniel C. Dennett, Słodkie sny. Filozoficzne przeszkody na drodze do nauki
świadomości, przeł. Marcin Miłkowski, Prószyński i S-ka, Warszawa 2007.
René Descartes, Medytacje o pierwszej filozofii, t. 1, przeł. Izydora Dąmbska, PWN,
Warszawa 1955.
Julie Diamond, Lee Spark Jones, A Path Made by Walking. Process Work in Practice,
Lao Tse Press, Portland 2004.
Fiodor Dostojewski, Notatki z podziemia. Gracz, przeł. Gabriel Karski, Władysław
Broniewski, Puls Publications Ltd., London 1992.
Émile Durkheim, Samobójstwo. Studium z socjologii, przeł. Krzysztof Wakar, Oficyna
Naukowa, Warszawa 2006.
Lawrence Durrell, Kwartet aleksandryjski. Balthazar, przeł. Maria Skibniewska,
Czytelnik, Warszawa 1996.
Lawrence Durrell, Kwartet aleksandryjski. Clea, przeł. Maria Skibniewska, Czytelnik,
Warszawa 1975.
Lawrence Durrell, Kwartet aleksandryjski. Justyna, przeł. Maria Skibniewska,
Czytelnik, Warszawa 1995.
Lawrence Durrell, Kwartet aleksandryjski. Mountolive, przeł. Maria Skibniewska,
Czytelnik, Warszawa 1974.
Paul Ekman, Emocje ujawnione, przeł. Wojciech Białas, Helion, Warszawa 2011.
Mircea Eliade, Traktat o historii religii, przeł. Jan Kowalski, Aletheia, Warszawa
2011.
Ludwik Feuerbach, Wykłady o istocie religii, przeł. Tadeusz Kroński, PWN,
Warszawa 1981.
John Festiner, Paul Celan. Poeta. Ocalony. Żyd, przeł. Maciej Tomal, Małgorzata
Tomal, Austeria, Kraków-Budapeszt 2010.
Michel Foucault, Historia szaleństwa w dobie klasycyzmu, przeł. Helena Kęszycka,
PWN, Warszawa 1987.
Michel Foucault, Narodziny biopolityki, przeł. Michał Herer, PWN, Warszawa 2012.
Bertram Forer, The Fallacy of Personal Validation: A Classroom Demonstration of
Gullibility, „Journal of Abnormal and Social Psychology. Issue 44” 1949.
Susan Forward, Toksyczni rodzice, przeł. Ryszard Grażyński, Jacek Santorski & Co,
Warszawa 2006.
Marie Louise von Franz, Ścieżki snów, przeł. Henryk Smagacz, Rebis, Poznań 2007.
Zygmunt Freud, Dwie nerwice dziecięce, przeł. Robert Reszke, KR, Warszawa 2000.
Zygmunt Freud, Kultura jako źródło cierpień. Przyszłość pewnego złudzenia, przeł.
Jerzy Prokopiuk, KR, Warszawa 1992.
Zygmunt Freud, Mojżesz i monoteizm, [w:] Georg Wilhelm Friedrich Hegel, Zygmunt
Freud, Życie Jezusa. Mojżesz i monoteizm, przeł. Marek J. Siemek, Czytelnik, Warszawa
1995.
Zygmunt Freud, Objaśnianie marzeń sennych, przeł. Robert Reszke, KR, Warszawa
2007.
Zygmunt Freud, Totem i tabu, przeł. Marcin Poręba, Robert Reszke, KR, Warszawa
1997.
Maja Gawrońska, 237 powodów, żeby uprawiać seks. Rozmowa z Davidem Bussem,
„Newsweek Polska” nr 21/2010, 29.11.2010, dodatek „Kobieta”.
Ernst Gellner, Uwodzicielski urok psychoanalizy, czyli chytrość antyrozumu, przeł.
Teresa Hołówka, Książka i Wiedza, Warszawa 1997.
Erving Goffman, Instytucje totalne. O pacjentach szpitali psychiatrycznych
i mieszkańcach innych instytucji totalnych, przeł. Olena Waśkiewicz, Jacek Łaszcz, Gdańskie
Wydawnictwo Psychologiczne, Sopot 2011.
Geoffrey Gorer, The Pornography of Death, [w:] tegoż, Death, Grief and Mourning,
Doubleday, Garden City, New York 1965.
Robert Graves, Mity greckie, przeł. Henryk Krzeczkowski, Vis-a-Vis, Kraków 2009.
Peter Gray, Freud. Życie na miarę epoki, przeł. Hanna Jankowska, Zysk i S-ka,
Poznań 2003.
Aubrey de Grey, Michael Rae, Ending Aging: The Rejuvenation Breakthroughs That
Could Reverse Human Aging in Our Lifetime, St. Martin’s Griffin, New York 2008.
Stanislav Grof, Kiedy niemożliwe staje się możliwe, przeł. Maciej Lorenc, Dariusz
Misiuna, Okultura, Warszawa 2010.
Stanislav Grof, Najdalsza podróż. Misterium i świadomość śmierci, przeł. Maciej
Lorenc, Dariusz Misiuna, Okultura, Warszawa 2010.
Stanislav Grof, Obszary nieświadomości. Raport z badań nad LSD, przeł. Andrzej
Szyjewski, Wydawnictwo A, Kraków 2000.
Adolf Guggenbühl-Craig, The Emptied Soul. On the Nature of the Psychopath, Spring
Publications, Putnam 2008.
Judith Rich Harris, Geny czy wychowanie?, przeł. Andrzej Polkowski, Jacek Santorski
& Co, Warszawa 1998.
Judith Rich Harris, Każdy inny. O naturze ludzi i niepowtarzalności człowieka, przeł.
Agnieszka Nowak, Smak Słowa, Sopot 2010.
Sam Harris, Koniec wiary. Religia, terror i przyszłość rozumu, przeł. Dariusz
Jamrozowicz, Błękitna Kropka, Nysa 2012.
Bert Hellinger, Porządki miłości, przeł. Zenon Mazurczak, Jacek Santorski & Co,
Warszawa 2006.
James Hillman, A Terrible Love of War, Penguin Books, New York 2004.
James Hillman, Healing Fiction, Spring Publications, Putnam-Connecticut 2005.
James Hillman, Kinds of Power. A Guide to It’s Intelligent Uses, Doubleday, New
York 1995.
James Hillman, Loose Ends. Primary Papers in Archetypal Psychology, Spring
Publications, Zurich 1975.
James Hillman, Mythic Figures. Uniform Edition of the Writings of James Hillman.
Volume 6.1, Spring Publications, Putnam-Connecticut 2007.
James Hillman, Pothos: nostalgia pueri aeterni, przeł. Jerzy Prokopiuk, „Gnosis” nr 6,
listopad 1993.
James Hillman, Re-Visioning Psychology, Harper Perennial, New York 1992.
James Hillman, Samobójstwo a przemiana psychiczna, przeł. Dariusz Rogalski, KR,
Warszawa 1996.
James Hillman, Senex & Puer. Uniform Edition of the Writings of James Hillman.
Volume 3, Spring Publications, Putnam-Connecticut 2005.
James Hillman, The Dream and the Underworld, Harper Perennial, New York 1979.
James Hillman, The Force of Character and the Lasting Life, Random House, New
York 1999.
James Hillman, The Myth of Analysis, Northwestern University Press, Evanstone
1999.
James Hillman, The Soul’s Code. In Search of Character and Calling, Warner Books,
New York 1997.
James Hillman, Laura Pozzo, Inter Views, Spring Publications,
Woodstock-Connecticut 1996.
James Hillman, Michael Ventura, We’ve Had a Hundred Years of Psychotherapy and
the World’s Getting Worse, HarperCollins, San Francisco 1993.
Christopher Hitchens, Bóg nie jest wielki, przeł. Cezary Murawski, Sonia Draga,
Warszawa 2011.
Christopher Hitchens, Mortality, Twelve, New York 2012.
Albert Hofmann, Eliksir Hofmanna. LSD i Nowe Eleuzis, przeł. Maciej Lorenc,
Dariusz Misiuna, Okultura, Warszawa 2011.
Aldous Huxley, Drzwi percepcji. Niebo i piekło, przeł. Marta Mikita, Cień Kształtu,
Warszawa 2012.
Aldous Huxley, Nowy wspaniały świat, przeł. Bogdan Baran, Muza, Warszawa 2011.
Katarzyna Jabłońska, Bliski jak powietrze. Rozmowa z Jerzym Wocialem,
„Rzeczpospolita” 30.05.2009.
Jerome K. Jerome, Trzech panów w łódce (nie licząc psa), przeł. Kazimierz
Piotrowski, CiS, Warszawa 2004.
Hans Jonas, Religia gnozy, przeł. Marek Klimowicz, Platan, Kraków 1994.
Carl Gustav Jung, Modern Man in Search of a Soul, trans. W.S. Dell, Cary F. Baynes,
Harcourt Harvest, New York 1955.
Carl Gustav Jung, Nowoczesny mit. O rzeczach widywanych na niebie, przeł. Jerzy
Prokopiuk, Wydawnictwo Literackie, Warszawa 1982.
Carl Gustav Jung, Odpowiedź Hiobowi, przeł. Jerzy Prokopiuk, Ethos, Warszawa
1995.
Carl Gustav Jung, Podróż na Wschód, przeł. Wojciech Chełmiński, Jerzy Prokopiuk,
Erdmutte i Wacław Sobaszkowie, Pusty Obłok, Warszawa 1989.
Carl Gustav Jung, Rebis, czyli kamień filozofów, przeł. Jerzy Prokopiuk,
Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1989.
Carl Gustav Jung, Rozmowy, wywiady, spotkania, przeł. Robert Reszke, KR,
Warszawa 1999.
Carl Gustav Jung, Wspomnienia, sny, myśli, przeł. Robert Reszke i Leszek
Kolankiewicz, Wrota, Warszawa 1997.
Karl Kerényi, Mitologia Greków, przeł. Robert Reszke, KR, Warszawa 2002.
Livia Kohn, Taoizm. Wprowadzenie, przeł. Justyn Hunia, Wydawnictwo Uniwersytetu
Jagiellońskiego, Kraków 2012.
Małgorzata Kolińska-Dąbrowska, Pokolenie bez etatu. Rozmowa z Anną Nowakowską,
psycholożką, psychoterapeutką, „Gazeta Wyborcza” 8.02.2011, dodatek „Wysokie Obcasy”.
Ray Kurzweil, The Singularity is Near: When Humans Transcend Biology, Penguin
Books, New York 2006.
R.D. Laing, Podzielone „ja”, przeł. Maciej Karpiński, Rebis, Poznań 2004.
Laozi, Księga dao i de z komentarzami Wang Bi, przeł. Anna Iwona Wójcik,
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2006.
Leksykon psychiatrii, pod red. Stanisława Pużyńskiego, Państwowy Zakład
Wydawnictw Lekarskich, Warszawa 1993.
Scott O. Lilienfeld, Steven Jay Lynn, John Ruscio, Barry L. Beyerstein, 50 wielkich
mitów psychologii popularnej, przeł. Dariusz Sagan, CiS, Warszawa 2011.
Malcolm Lowry, Pod wulkanem, przeł. Krystyna Tarnowska, Rebis, Poznań 2001.
John Edward Mack, Abduction: Human Encounters with Aliens, Ballantine Books,
New York 1995.
Sándor Márai, Dziennik, przeł. Teresa Worowska, Czytelnik, Warszawa 2009.
Abraham H. Maslow, W stronę psychologii istnienia, przeł. Irena Wyrzykowska,
Rebis, Poznań 2004.
Arnold Mindell, Cienie miasta. Interwencje psychologiczne w psychiatrii, przeł.
Robert Palusiński, Adam Pilarski, EJB, Kraków 2000.
Arnold Mindell, Śpiączka. Klucz do przebudzenia, przeł. Tomasz Teodorczyk, Nuit
Magique, Warszawa 1998.
Greg Mogenson, A Most Accursed Religion. When Trauma Becomes God, Spring
Publications, Putnam-Connecticut 2005.
Burness E. Moore, Bernard D. Fine, Słownik psychoanalizy, przeł. Ewa Modzelewska,
Jacek Santorski & Co, Warszawa 1996.
Thomas Moore [ed.], A Blue Fire. Selected Writings by James Hillman, Harper
Perennial, New York 1992.
Kazimierz Mrówka, Heraklit. Fragmenty, nowy przekład i komentarz, Wydawnictwo
Naukowe Scholar, Warszawa 2004.
Bob Mullan, Mad To Be Normal. Conversations with R.D. Laing, Free Assosciation
Books, London 1995.
Wincenty Myszor [wstęp, przekł. z koptyj., koment.], Ewangelia Judasza, „Studia
Antiquitatis Christianae. Series Nova” nr 3/2006.
Debbie Nathan, Sybil Exposed: The Extraordinary Story Behind The Famous Multiple
Personality Case, Free Press, New York 2012.
Nieświadomość jako kategoria filozoficzna, pod red. Aliny Motyckiej i Wojciecha
Wrzoski, IFiS PAN, Warszawa 2000.
Fryderyk Nietzsche, Antychrześcijanin, przeł. Grzegorz Sowiński, Wydawnictwo A,
Kraków 2000.
Jan Osiecki, Ból to jedyna rzecz, jakiej się boję. Rozmowa ze Zbigniewem Religą,
„Gazeta Wyborcza” 09.03.2009, dodatek „Duży Format”.
Robert Oxnam, 11 x ja. Moje życie z osobowością mnogą, przeł. Agnieszka Pokojska,
Znak, Kraków 2008.
Paracelsus, Sztuka ognia. Filozofia hermetyczna, przeł. Katarzyna Wójcik, Patra,
Wrocław 2003.
Annie Murphy Paul, Tiger Moms: Is Tough Parenting Really an Answer?, „Time
Magazine” January 20, 2011.
Steven Pinker, Tabula rasa. Spory o naturę ludzką, przeł. Agnieszka Nowak,
Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Sopot 2012.
Platon, Dialogi, przeł. Władysław Witwicki, Verum, Warszawa 1993.
Platon, Państwo. Prawa, przeł. Władysław Witwicki, Antyk, Kęty 2001.
Peter Pomerantsev, Remembering Lawrence Durrell. Predictor of Our Postmodern
World, „Newsweek. American Edition” June 25, 2012.
Karl Raimund Popper, Logika odkrycia naukowego, przeł. Urszula Niklas, Aletheia,
Warszawa 2006.
Psychologia. Podręcznik akademicki, t. 1, pod red. Jana Strelaua, Gdańskie
Wydawnictwo Psychologiczne, Sopot 2003.
Psychoterapia. Praktyka, pod red. Lidii Grzesiuk, Eneteia, Warszawa 2006.
Psychoterapia. Szkoły i metody, pod red. Lidii Grzesiuk i Huberta Szuszka, Eneteia,
Warszawa 2011.
Psychoterapia. Teoria, pod red. Lidii Grzesiuk, Eneteia, Warszawa 2006.
Gilles Quispel, Gnoza, przeł. Beata Kita, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1988.
Jennifer Raden [ed.], The Philosophy of Psychiatry. A Companion, Oxford University
Press, New York 2007.
Zofia Rosińska, Jung, Wiedza Powszechna, Warszawa 1982.
Jean-Jacques Rousseau, Emil, czyli o wychowaniu, przeł. Jan Legowicz, Zakład
imienia Ossolińskich, Warszawa 1995.
Bertrand Russell, Śmiertelnicy i inni, przeł. Dorota Gostyńska, Książka i Wiedza,
Warszawa 2000.
Andrew Samuels, Jung and the Post-Jungians, Brunner-Routlage, Hove and New
York 1999.
Arthur Schopenhauer, O samobójstwie i inne pisma pomniejsze, przeł. Grzegorz
Sowiński, Wydawnictwo A, Kraków 2000.
Martin E.P. Seligman, Elaine F. Walker, David L. Rosenham, Psychopatologia, przeł.
Joanna Gilewicz i Aleksander Wojciechowski, Zysk i S-ka, Poznań 2003.
Gitta Sereny, W stronę ciemności. Rozmowy z komendantem Treblinki, przeł. Jan K.
Milencki, Cyklady, Warszawa 2002.
Jacek Sieradzan, Od kultu do zbrodni. Ekscentryzm i szaleństwo w religiach XX wieku,
Kos, Katowice 2006.
Sofokles, Król Edyp, przeł. Kazimierz Morawski, Wydawnictwo Greg, Kraków 2010.
Benjamin Spock, Dziecko. Pielęgnacja i wychowanie, przeł. Hanna Burdon, Rebis,
Poznań 2006.
Tomasz Stawiszyński, Ani, ani. Rozmowa z Jamesem Hillmanem, „Trans-wizje” nr 1,
październik 2011.
Tomasz Stawiszyński, Zmiana paradygmatów. Rozmowa ze Stanislavem Grofem,
„Trans-wizje” nr 1, październik 2011.
Wallace Stevens, The Collected Poems of Wallace Stevens, Vintage, London 1990.
Anthony Storr, Kolosy na glinianych nogach. Studium guru, przeł. Jerzy Prokopiuk,
W.A.B., Warszawa 2009.
William Styron, Ciemność widoma, przeł. Jerzy Korpanty, Świat Książki, Warszawa
2012.
Thomas Szasz, Insanity. The Idea and It’s Consequences, Syracuse University Press,
Syracuse 1997.
Thomas Szasz, The Myth of Mental Illness, Harper Perennial, New York 2010.
Colin Tipping, Radykalne wybaczanie, przeł. Irena Stąpor, Medium,
Konstancin-Jeziorna 2006.
Lew Tołstoj, Anna Karenina, przeł. Kazimiera Iłłakowiczówna, Znak, Kraków 2012.
Patricia J. Watson, Melissa J. Brymer, George A. Bonanno, Postdisaster
Psychological Intervention Since 9/11, „American Psychologist” 6/2011 (Special Issue 9/11),
September 2011.
Ken Wilber, Integralna teoria wszystkiego, przeł. Cezary E. Urbański, Zysk i S-ka,
Poznań 2006.
Richard Wilhelm [przeł. na niem., oprac., koment.], I-cing. Księga Przemian, przeł.
[z niem.] Agna Onysymow, Aletheia, Warszawa 2011.
Edward O. Wilson, Socjobiologia, przeł. Mariusz Siemiński, Zysk i S-ka, Poznań
2001.
Michel Vovelle, Śmierć w cywilizacji Zachodu, przeł. Tomasz Swoboda, Maryna
Ochab, Magdalena Sawiczewska-Lorkowska, Diana Senczyszyn, słowo/obraz terytoria,
Gdańsk 2004.
Emily Yoffe, How the Soul Is Sold, „The New York Times” April 23, 1995.
Włodzimierz Zatorski OSB, Acedia. Duchowa depresja. Wybór tekstów,
Wydawnictwo Benedyktynów Tyniec, Kraków 2008.
Zhuangzi, Prawdziwa księga południowego kwiatu, przeł. Marcin Jacoby, Iskry,
Warszawa 2009.
Filmy