Professional Documents
Culture Documents
I S BN 97 8- 8 3- 80 4 9- 01 3 - 0
Spis treści
Seria
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
KATARZ YNA BRE JWO
Paragraf 328
KATARZ YNA KWI AT KOWS KA- MOS KAL E WI CZ
Białoruś: Czas naprzód!
E VA- L E NA L ÖRZ E R
Wszystkich nie mogą zamknąć
KAJA P UTO
Nietutejsi
AGNI E S Z KA WÓJCI ŃS KA
Mężczyzna dobrej jakości
ANE TA P RYMAKA- ONI S Z K
Historia z rodzinnych opowieści
JUL I A JÜRGE NS
Restauracja na grobach
AL ONA S Z ABUNI A
O czym milczą pamiętniki (a tak by się chciało o tym
opowiedzieć)
RAFAŁ GRZ E NI A
Powrót na ziemię
JĘ DRZ E J MORAWI E CKI
Za dużo hałasu
Z I E MOWI T S Z CZ E RE K
Reportaż z Bordurii, czyli o dobrych panach
Noty o autorach
Przypisy
Polecamy także
Kolofon
Ile można? – myślę za każdym razem, czytając szablonowe analizy
polityczne dotyczące Białorusi. Mijają lata, a w nich padają wciąż te same
pytania, te same tezy: „Czy Łukaszenka odda Białoruś Rosji?”; „Czy
Łukaszenka zawrze sojusz z Zachodem?”; „Czy Zachód powinien pomagać
dyktatorowi?”. Można odnieść wrażenie, że na Białorusi mieszka tylko
jeden człowiek – Łukaszenka (ewentualnie jeszcze jego synowie –
„spadkobiercy”: Wiktar i Kola). A sama Białoruś to wielkie kartoflisko
zapomniane przez świat; raz na kilka lat, w kontekście większych
demonstracji, protestów czy wyborów prezydenckich, o niej usłyszymy.
Dawno na Białorusi nie byłam, dlatego zastanawiałam się nieraz, co się tam
teraz dzieje. Czy nie ma tam żadnych ciekawych ludzi, trendów, mód,
inicjatyw? Nie ma ludzkich emocji – tych złych i tych dobrych? Czy
polityka rzeczywiście zawłaszczyła wszystkie sfery życia? Nie jest mi
łatwo przyznać się do tego, bo gdy sama pisałam o Białorusi, w dużej
mierze patrzyłam na nią właśnie przez pryzmat polityki.
Książka Ojczyzna dobrej jakości. Reportaże z Białorusi otwiera zupełnie
inną perspektywę. Polityka jest w niej obecna, ale na pierwszym miejscu
znajdują się ludzie. Znakomici polscy, niemieccy i białoruscy dziennikarze
młodego pokolenia (w ramach projektu Dekodowanie
Białorusi. Wyjazd studyjny na Białoruś dla polskich i niemieckich
dziennikarzy, finansowanego ze środków Fundacji Współpracy Polsko-
Niemieckiej) wyruszyli na Białoruś. Choć niektóre ich teksty nie weszły do
tej antologii, to wszystkie są wartościowe i dobrze napisane.
Żadna analiza polityczna nie powiedziała mi tyle o białoruskim systemie
(a przede wszystkim o jego okrucieństwie), co reportaż Katarzyny Brejwo.
Oczy wilgotniały. Nie będę zdradzać, czego dokładnie ten tekst dotyczy.
Ze zdumieniem czytałam wyznania ludzi, którzy na Białoruś przyjechali
z własnej woli – może mniej dziwią powody, dla których rodzimy kraj
opuścił mieszkaniec Azji Centralnej (gej), ale już Włoch, któremu lepiej się
żyje na Białorusi niż we Włoszech, naprawdę mnie zaskoczył. O Białorusi
myślimy w kontekście politycznym, a wiadomo, że polityka (szczególnie
w krajach poradzieckich) to męska sprawa – Agnieszka Wójcińska pisze,
jacy są białoruscy mężczyźni i dlaczego Białorusinki udają się za granicę
w poszukiwaniu „mężczyzny dobrego gatunku”.
Długo można by ten zbiór reportaży chwalić. Teksty są żywe, pisanie
z miejsca, prawdziwe. Autorzy pokazali Białoruś z bardzo różnych
perspektyw, odkryli ją czytelnikom. A Białoruś odkrywać wciąż trzeba, bo
w Polsce pisze się o niej mało. Aż trochę zazdroszczę, że to nie ja tam
pojechałam i nie ja napisałam jeden z tych reportaży.
Małgorzata Nocuń
Katarzyna Brejwo
Paragraf 328
Julia
Zadzwonił telefon: „Pani syn został aresztowany”.
To jakaś pomyłka, powiedziała, bo co może powiedzieć matka w takiej
sytuacji – że Emil ma siedemnaście lat i maturę za miesiąc? Że nigdy nie
sprawiał kłopotów, w szkole brał udział we wszystkich olimpiadach, miał
jechać na studia do Polski?
Chwyciła torebkę i wybiegła.
Emil stał na przystanku w kajdankach. Milicjanci wyciągnęli go
z tramwaju, gdy jechał na spotkanie z dziewczyną. – Powiesz nam
wszystko, to puścimy cię do domu – obiecali.
Mógłby im odpowiedzieć: „Najpierw powiadomcie moją mamę”.
Przeszukanie niepełnoletniego powinno prowadzić się w obecności
rodziców, tak stanowi międzynarodowe prawo. Ale który licealista wie
o takich rzeczach? I kto na Białorusi pyskuje milicjantowi?
Zanim przyjechała na miejsce, Emil powiedział im, gdzie trzyma
marihuanę (w swoim pokoju, w puszce po herbacie). Znaleźli trzynaście
gramów. – Było tego trochę na dnie puszki – mówi Julia. – Nie miałam
pojęcia, że palił. Gdyby mi nie powiedzieli, pomyślałabym, że to jakieś
zioła do picia.
„Trochę” – w białoruskim prawie nie ma takich pojęć. Nie rozróżnia się
narkotyków miękkich od twardych, ilości do własnego spożycia od
zapasów hurtowych. Haszysz liczy się tak jak heroina; jeden skręt jak
worek marihuany. Wiek też nie ma znaczenia, do więzienia może trafić
nawet czternastolatek, ale tego Julia nie wie. Wierzy, że wyciągnie syna
z aresztu jeszcze przed maturą.
– Chciał studiować ekonomię w Warszawie, w Akademii Leona
Koźmińskiego. Przez dwa lata uczył się języka przy polskim kościele –
opowiada. – Czytał biografie Steve’a Jobsa i Billa Gatesa, w kółko mi
opowiadał o start-upach i bitcoinach. Do szkoły nie chciał chodzić
w swetrze, tylko w marynarce. Śmiałam się, że dyrektor mi rośnie.
Na zdjęciach w szkolnym albumie: ciemna czupryna, uśmiech, błysk
w oku. „Jestem nieśmiertelny i nieuchwytny! Przyszły biznesmen
i trader” – podpisał się. Spotykał się z dziewczyną z tej samej klasy. Palina
ma rozpuszczone włosy i piękny uśmiech. „Aktorka szkolnego teatru” –
napisała o sobie. I jeszcze: „Jak zaczynam się śmiać, to od mojego śmiechu
śmieją się wszyscy”.
Galina
Borysów, przemysłowe miasto półtorej godziny drogi od Mińska; na
głównym placu pomnik Lenina, na obrzeżach zakłady przeróbki drewna
(dawniej Zwycięstwa Proletariatu, dziś Borysowdrew). W latach
siedemdziesiątych XX wieku produkowano tu zapałki na rynek radziecki,
dziś na eksport idą płyty pilśniowe i sklejka.
Tam, gdzie kończy się miasto, gładki asfalt przechodzi w koleiny
zmarzniętego błota; pod śniegiem kulą się parterowe domki, liche
przybudówki, dachy łatane blachą.
Galina Makarowa od progu przeprasza, że tak u nich biednie. – Mąż na
emeryturze, ja mam rentę po operacji raka. Kapustę sama robię i sprzedaję
na targu, żeby kilka rubli dorobić.
Na kuchence w sieni gotują się pielmieni na obiad. Za zasłoną stoi
wiaderko, do którego można się załatwić, jeśli komuś straszny mróz
i wychodek na podwórku. – Tu miała być łazienka, zdążyliśmy położyć
płytki, ale dokończyć nie ma za co. Wszystko idzie na prawników. Dom
wyprzedany do firanek, tylko w pokoju Maksima wszystko zostało tak, jak
było.
Średnia pensja na Białorusi to około trzystu dolarów, jedno spotkanie
z adwokatem kosztuje sto pięćdziesiąt. Galina podliczyła, że na ratowanie
syna wydali do tej pory czternaście tysięcy dolarów.
– Dobry był z niego chłopak, pracowity. Chciał zostać wojskowym, jak
ojciec, a że go nie wzięli przez płaskostopie, to poszedł na politechnikę
w Połocku. Żeby nam pomagać, przeniósł się na zaoczne – opowiada
matka.
Pracował w Borysowdrewie, przy programowaniu maszyn. Wcześniej
skończył technikum, specjalizacja: mechanik samochodowy. – Jak Niemcy
przyjechali modernizować zakład, to Maksima wzięli do pomocy. Dwa
języki znał, bo go od małego posyłaliśmy na kursy; lubił się uczyć,
rówieśników wyprzedzał o dwa lata.
Z ojcem Maksima Galina rozstała się, jak chłopiec był mały. Wyszła
drugi raz za mąż, też za oficera. Wiktor Władimirowicz obiera w kuchni
kartofle, mówi niewiele.
– Odkąd aresztowali syna, mąż zapadł się w sobie – tłumaczy Galina. –
On Maksima wychowywał, od kiedy ten skończył dziesięć lat, jak swoje
dziecko, a teraz nawet nie może go odwiedzić. Wszystko przez to, żeśmy
nie dopatrzyli formalności. Siatki z jedzeniem dla syna sama dźwigałam do
więzienia, bo mężowi kazali czekać przed bramą. On służył w Wietnamie,
w Afganistanie, w Czarnobylu, śmierć widział, a nigdy tak nie płakał, jak
wtedy.
Oglądamy zdjęcia: czteroletni chłopiec w sweterku z małpką; z kotkiem
Barsikiem (mieli tyle samo lat, razem się chowali); z robotem zabawką,
który Galina przywiozła z Polski.
– Piętnaście lat jeździłam do was na handel. U nas nawet wody
gazowanej w sklepach nie było, a Maksim zapraszał kolegów i wszystkim
się dzielił.
Kolegów miał trzech: Ilję, Andrieja i Maksima P. Znali się z podwórka.
Na jednym zdjęciu Maksim i Ilja przytulają pluszową Myszkę Miki, na
drugim stoją na trawniku przed blokiem, roześmiani, jakby dopiero co
przerwali zabawę. Ostatniego sylwestra też spędzili razem, zaprosili swoje
dziewczyny; zdjęcie z tej imprezy wrzucili potem na popularny portal
społecznościowy Vkontakte.
– Powiedziałam mu: „Idź i się pobaw, a ja posiedzę z ojcem” –
opowiada Galina. – Bo rodzony ojciec Maksima miał miesiąc wcześniej
udar. Ze szpitala wrócił sparaliżowany, leżał tylko, mówić nawet nie mógł.
U nas państwo nie daje żadnej pomocy, dopóki nie jest przyznana grupa
inwalidzka, więc Maksim sam wszystko przy nim robił. Karmił, pampersy
zmieniał, podmywał. Do domu wpadał tylko na chwilę, zjeść obiad, i zaraz
jechał do ojca.
Jak było trzeba, dzwonił po Ilję, Andrieja albo drugiego Maksima, żeby
go zmienili.
– Ja bym nie dała rady, bo to dorosłego człowieka trzeba dźwigać. A oni
już tacy byli, zawsze sobie pomagali.
Andriej studiował informatykę na Białoruskim Narodowym
Uniwersytecie Technicznym, piąty rok. Wychowywał się bez rodziców;
zmarli oboje, gdy miał cztery lata.
Maksim P. uczył się na leśnika. – Te drzewka mam od niego. – Galina
pokazuje na szpaler iglaków w ogródku. – Chłopcy przywieźli sadzonki i je
posadzili; ładnie wyrosły. On też półsierota, bez matki się chował.
Ilja trenował boks, chciał startować w zawodach.
Aresztowali ich wszystkich 2 kwietnia 2015 roku. Maksima Makarowa
i Ilję z samochodu wyciągnęli milicjanci z jednostki specjalnej OMON ; film
z ich zatrzymania pokazała potem państwowa telewizja. Po Andrieja
i drugiego Maksima milicjanci przyszli do domów.
Najstarszy z chłopaków miał dwadzieścia dwa lata, najmłodszy –
dwadzieścia. Zarzut: handel narkotykami w ramach zorganizowanej grupy
przestępczej. Grozi za to do dwudziestu lat więzienia.
Żeby błagali o śmierć
Białoruska młodzież ma być czysta, zdrowa i posłuszna. Tymczasem od
kilku lat płyną do kraju syntetyczne narkotyki z Azji; tańsze niż klasyki
(haszysz, marihuana) i bardziej niebezpieczne (trudno ocenić ich skład, nie
mówiąc o efektach ubocznych). W gazetach opisują wypadek: trzech
kolegów z Homla kupiło na spółkę dopalacze, jednego z nich po imprezie
znaleziono z wyłupionymi oczami.
Aleksander Łukaszenka wypowiada narkotykom wojnę i w grudniu
2014 roku podpisuje prezydencki dekret numer sześć, który zaostrza prawo.
Za handel narkotykami grozi teraz do piętnastu lat więzienia; jeśli odbywa
się on w ramach zorganizowanej grupy przestępczej – do dwudziestu.
Skazani mają trafić do specjalnych kolonii poprawczych; dla odróżnienia
od innych więźniów będą mieć na uniformach zielone naszywki. „Zrobimy
im taki reżim, żeby błagali o śmierć” – mówi Łukaszenka.
Aresztowania zaczynają się na początku 2015 roku. Jeden z pierwszych
zatrzymanych – osiemnastoletni Maksim, najmłodszy syn Larisy Żigarowej
z Grodna – dostaje osiem lat, bo milicjanci znaleźli u niego krzak konopi.
Aleh Wołczak, opozycjonista i działacz organizacji Pomoc Prawna dla
Ludności, myśli, że sędzia się zwyczajnie pomylił. Ale ile może być takich
pomyłek? Dwie? Trzy? Tymczasem podobne wyroki zapadają w całej
Białorusi. – Zrozumiałem, że to nie przypadek, tylko system. Jakby poszedł
nakaz z góry, żeby milicyjne statystyki w tych sprawach były wysokie.
Matka Maksima, Larisa, zakłada na portalu Vkontakte grupę Matki 328
(od paragrafu w kodeksie karnym, na podstawie którego skazano ich
dzieci). Na początku jest ich kilkanaście, później kilkadziesiąt, a kiedy
rozmawiamy w grudniu 2018 roku – ponad tysiąc. Z Mińska, Brześcia,
Lidy, Witebska, Homla. Ich historie są podobne: u syna znaleziono
marihuanę, dostał pięć lat; inny podzielił się skrętem z kolegą, skazali go
jak za rozprowadzanie narkotyków; córka kupiła ze znajomymi dopalacze
przez internet, oskarżono ich o udział w zorganizowanej grupie
przestępczej.
Do Wołczaka dzwonią dziennikarze z prośbą o komentarz. Jest
prawnikiem, wcześniej pracował jako śledczy prokuratury. – Miałem
w swojej karierze około pięćdziesięciu spraw o zabójstwo – mówi. –
Pamiętam, że sprawcy dostawali po osiem–dziesięć lat, tyle co dziś
młodzież za narkotyki.
Matki 328 spotykają się w domach, kawiarniach, piszą petycje, chodzą
do parlamentarzystów. Prawnicy z Pomocy Prawnej dla Ludności
podpowiadają im, jak wypełniać wnioski o rejestrację ruchu, ale władza
odmawia. Nie dostaną też zgody na żadną demonstrację.
Wołczak jest przekonany, że nowe prawo to droga donikąd. – Przede
wszystkim nie można karać za spożycie. Jeśli ktoś jest uzależniony,
powinien trafić na leczenie, a w więzieniu nie ma na to szans.
Problem w tym, że na Białorusi brakuje nowoczesnych ośrodków
terapii, nie ma profilaktyki. Ludzie boją się mówić o swoim problemie,
żeby nie trafić do centralnego rejestru uzależnionych, który Łukaszenka
utworzył w 2015 roku. Dostęp do niego ma każdy lekarz – jeśli znajdzie
tam twoje nazwisko, nie wystawi zaświadczenia potrzebnego do egzaminu
na prawo jazdy, a może jeszcze powiadomić pracodawcę. Nikt też nie da
głowy, że nazwiskami z rejestru nie zainteresuje się milicja.
Wołczak uważa, że wyroki są za wysokie. – W wielu przypadkach
można sięgnąć po inne środki: dozór kuratora, skierowanie na roboty
publiczne, zwłaszcza jeśli sprawca jest młody, nie był wcześniej karany
i złapano go z niewielką ilością nielegalnej substancji. Ostrzegaliśmy
władze, że nie można w nieskończoność skazywać młodych, bo skończy się
to tak, jak w Ameryce za czasów Reagana. Ludzie, którzy trafili do więzień
za drobne wykroczenia, wychodzili po latach całkowicie nieprzystosowani
do życia w społeczeństwie.
– Połowa wszystkich więźniów na Białorusi to skazani za narkotyki –
mówi Piotr Markiełau, dwudziestoczteroletni aktywista z ruchu Legalize
Belarus. – A przecież masowe aresztowania nie rozwiążą problemu.
W państwach, w których to zrozumiano, władze starają się wprowadzać
politykę redukcji szkód; chodzi o pomoc osobom uzależnionym
i dekryminalizację posiadania małych ilości substancji zakazanych.
Ruch Legalize Belarus powstał w 2017 roku z inicjatywy młodych ludzi
oburzonych skalą aresztowań na podstawie paragrafu 328. Organizują oni
happeningi i wykłady, wysyłają skazanym pocztówki, zbierali też podpisy
pod petycją o legalizację marihuany. Niedawno wypuścili kolekcję
koszulek „Gods & Cannabis”: Matka Boska trzyma naręcze trawy,
słowiańska Mokosz – opiekunka kobiet – przędzie z konopi indyjskich. –
Zdarzało mi się zapalić – przyznaje Markiełau. – Ale nie na Białorusi. Tutaj
to zbyt niebezpieczne.
Rok temu wyrzucili go ze studiów (fizyka teoretyczna), oficjalnie
z powodu zbyt dużej liczby nieobecności. Dwa razy trafił do aresztu – raz
zatrzymali go w czasie antyrządowych protestów, raz w trakcie imprezy
rave w opuszczonym bunkrze pod Mińskiem. Nie pamięta, ile razy wzywali
go na przesłuchania. – Faceta z MS W , który się mną zajmuje, poznaję już po
głosie. Niedawno dostał awans.
W pierwszym roku obowiązywania dekretu numer sześć skazano cztery
tysiące osób, w drugim – ponad trzy tysiące. Dziś na Białorusi za
przestępstwa związane z narkotykami siedzi osiemnaście tysięcy osób.
Obrońcy praw człowieka szacują, że około osiemdziesięciu procent z nich
nie ukończyło jeszcze trzydziestego roku życia. Nie wiadomo, ilu jest
niepełnoletnich. Na spotkaniu Matek 328 dostaję listę:
Marina Władimirowna, syn aresztowany w wieku 17 lat, dostał 11 lat i 7
miesięcy;
Olga Borysowna, córka aresztowana w wieku 16 lat, dostała 10 lat;
Natalia, córka aresztowana w wieku 15 lat, dostała 10 lat;
Elena Georgijewna, syn aresztowany w wieku 16 lat, dostał 10 lat;
Żanna Wacławowa, syn aresztowany w wieku 16 lat, dostał 8,5 roku;
I tak dalej… Trzydzieści pięć nazwisk. A przecież to tylko te osoby,
które zgodziły się podpisać petycję do posłów.
Pręgi
Odkąd aresztowali syna, Galina nie je i nie śpi. Czeka. Trzy dni – tyle
można trzymać człowieka bez postawienia zarzutów. Trzeciego wieczora
dzwoni po brata, razem jadą do ojca Maksima, w milczeniu patrzą na zegar.
Dzwoni domofon.
– Usłyszałam, że to syn jedzie windą na górę, i zemdlałam. Ojciec, jak
go zobaczył, to tylko wzrok podniósł na zegar, żeby Maksim wiedział, że
on też czekał. Mnie już po jego oczach wszystko było wiadomo, o nic nie
musiałam pytać. Zaniosłam mu pod prysznic ręcznik i zobaczyłam, że całe
ciało ma w sinych pręgach. Musieli go bić po nerkach, wątrobie. Na szyi
miał małe czerwone ślady; później się dowiedziałam, że to od paralizatora.
Decydują, że nie będą wnosić żadnej skargi. – Co zobaczyłam, to
wypłakałam w poduszkę, najważniejsze, że mi syna zwrócili.
Ale maszyna ruszyła, Maksima wzywają na kolejne przesłuchania.
Andriej przyznaje się od razu – zdarzało mu się zażywać dopalacze,
handlował nimi na boku. U Ilji znaleziono zwinięty w rulonik banknot
pięciorublowy i kartkę, na której – jak wykazała ekspertyza – znajdowały
się ślady alfa-P VP , substancji o działaniu podobnym do amfetaminy. Tylko
na Maksimów milicjanci nic nie mają, ale to nie wyklucza ich z kręgu
podejrzanych, w końcu trzymali się blisko z tamtymi dwoma. – Andriej
zeznał, że działał sam. Ale oficer śledczy wiedział, że jak zrobi z nich grupę
przestępczą, to się wykaże przed przełożonymi. Było mu to potrzebne, bo
wcześniej sam podpadł; toczyła się przeciwko niemu sprawa o zatajenie
przestępstw gospodarczych.
Galina czasem dzwoni do Maksima P., żeby sprawdzić, jak chłopak się
trzyma. – Takie serce matki, w końcu on półsierota, sam został ze swoją
biedą. Raz nie odebrał, więc martwiłam się, czy wszystko z nim dobrze.
Tego dnia Maksim P. odczekał, aż siostra wyjdzie do pracy w galerii
handlowej i zostanie w mieszkaniu zupełnie sam. Napisał trzy listy – do
siostry, do ojca i do dziewczyny (spotykali się od trzech miesięcy). Czy się
bał? Galina mówi, że w areszcie śledczym wsadzili go, najmłodszego
z całej czwórki, do press-chaty (tak mówi się na celę, w której nowy trafia
w ręce recydywistów). W dzień bili go milicjanci, w nocy słuchał, co czeka
w więzieniu dwudziestolatka takiego jak on. Może miał w głowie te obrazy,
a może już tylko spokój, że za chwilę się od nich uwolni. „Samobójstwo
przez podcięcie żył” – zanotują później milicjanci.
Andriej, Ilja i Maksim Makarow dostają po piętnaście lat więzienia.
Zakładki
Mówią, że przed aresztowaniem żyły zwykłymi sprawami: praca, zakupy,
wieczór przed telewizorem. Nawet jeśli życie przyniosło męża pijaka,
rozwód albo chorobę, to wszystko był los oswojony, a nie groza, od której
odbiera rozum.
Teraz matki wchodzą do internetu, poznają słowa: sole, kryształy, spajsy,
miksy do palenia – syntetyczne substancje psychoaktywne, w Polsce zwane
dopalaczami. Kilka lat temu niektóre z nich można było na Białorusi kupić
legalnie, po prezydenckim dekrecie numer sześć traktowane są jak
narkotyki. – A to oznacza tylko tyle, że handel nimi przeniósł się do
internetu. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę hasło: „Gdzie kupić
narkotyki w Mińsku?” i zaraz wyskakują adresy sklepów – mówi Elena
i pokazuje wydrukowany z internetu cennik: miasto, nazwa substancji,
cena. Jej syn, Kirył, siedzi już dwa lata (dostał dziewięć).
Zakładka – skrytka, do której trafia zamówiony towar. To może być
wydrążony korzeń w lesie, obluzowana cegła na ciemnym podwórku, dołek
wykopany na polach za obwodnicą Mińska. Po wejściu na stronę sklepu
klient rejestruje się w specjalnym systemie, który szyfruje rozmowy; kiedy
zapłaci, dostaje mapkę z zaznaczoną skrytką, w której czeka narkotyk.
Zakładczik – ktoś, kto robi zakładki. Zakładczikami zwykle zostają
młodzi ludzie, którzy w internecie trafiają na ogłoszenie o dodatkowej
pracy. Oni też najczęściej wpadają.
Opowiada Irina, mama Władka: – W domu się nie przelewało, a syn się
uczył w liceum, chciał dziewczynę zaprosić do kina. Najpierw zaczepił się
w piekarni na Kamarowce, na czarno, bo niepełnoletniego oficjalnie nie
można zatrudnić. Dwanaście godzin wypiekał chleb, ale po kilku
tygodniach właściciel przestał mu płacić, że niby on bankrut i nie ma
z czego.
Kamarowka to jedna z największych hal targowych w Mińsku, ponad
dwieście stoisk, ruch od rana do nocy. – Chłopak wiedział, że go
zwyczajnie oszukali, bardzo to przeżywał. Ale gdziekolwiek poszedł, tam
było podobnie: praca bez umowy i szef, który kombinuje, żeby nie
zapłacić – ciągnie opowieść Swietłana, siostra Iriny i matka chrzestna
Władka. – I wtedy dostał wiadomość na Vkontakte, że sklep
z aromatycznymi mieszankami do palenia szuka kurierów. Oni tak właśnie
werbują dzieci, wysyłają im bezpośrednio oferty współpracy, i jeszcze
piszą, że wszystko jest legalne.
Może Władek podejrzewał, że to nie do końca prawda, bo o nowej pracy
nie powiedział rodzicom. Pierwszą przesyłkę wziął 1 marca, aresztowali go
16. Wpadł razem z dziewczyną, Walerią. Mieli po siedemnaście lat, dostali
dziesięć, bo śledczy uznali ich za członków zorganizowanej grupy
przestępczej.
OP G – skrót od rosyjskiego organizowanaja prestupnaja grupa,
zorganizowana grupa przestępcza. Ludmiła rozkłada na stole jabłka: –
Pokażę wam, jak z naszych dzieci robią OP G . Jedno jabłko – to sklep
z dopalaczami. A drugie – mój syn, który robił dla nich zakładki. Pracę
znalazł przez internet, jak wszyscy. A to – Ludmiła wokół pierwszego
jabłka układa kolejne – inne dzieci, które robiły zakładki dla tego samego
sklepu. Milicja namierza sklep i wyłapuje ich wszystkich. Pierwszy raz
widzą się w sali sądowej, ale dla śledczych to już jest zorganizowana grupa
przestępcza. Dzieci dostają po dziesięć–piętnaście lat, a śledczy premie
i ciepłe posadki.
Jej syn, Artur, siedzi już piąty rok (dostał trzynaście).
– A ja pytam: Skoro to jest zorganizowana grupa przestępcza, to gdzie
jest szef tego biznesu? Gdzie producenci, laboratoria? – denerwuje się
Elena. – Milicja zamknie jeden sklep w internecie, to zaraz otwiera się
dziesięć następnych. I więcej dzieci aresztują.
Obrońcy praw człowieka potwierdzają, że w ramach wojny, jaką
Łukaszenka wypowiedział narkotykom, do więzień trafiają głównie drobni
dilerzy i młodzi ludzie, którzy kupują na własny użytek. Prawo jest tak
skonstruowane, że jeśli ktoś kupi dopalacze i podzieli się z kolegami na
imprezie, można go skazać jak za rozprowadzanie narkotyków, na osiem do
trzynastu lat.
– Mojemu synowi milicjanci powiedzieli: „To już lepiej, jakbyś kogoś
zabił” – mówi Ałła, matka Aleksandra (skazany na czternaście lat).
Ludmiła: – Akta sprawy mojego syna to osiem segregatorów, a sędzia
przejrzał je w pięćdziesiąt minut. Co adwokat chciał zadać pytanie, to ten
do niego: „Siedź!”.
Julia: – Przed nami był proces mężczyzny, który pobił żonę. To był
recydywista, wcześniej dwukrotnie karany. Tym razem tak ją skatował, że
dwa miesiące leżała w szpitalu z urazami głowy. Dostał dwa lata i sześć
miesięcy, a mój syn – dziesięć lat.
Paczka
Galina co miesiąc zawozi Maksimowi paczkę: trzydzieści kilogramów,
więcej nie wolno.
Do wiadra wlewa litr gotowanej wody, herbatę, łuski cebuli, doprawia
solą i cukrem, a na dnie układa płaty surowej ryby. Po trzech dniach
wyjmuje i wiesza nad kuchenką, żeby obeschły. Solona ryba jest lżejsza od
gotowanej, więcej się zmieści w paczce. Słoninę też soli sama, bo taniej.
Kilogram surowej dostanie na rynku za sześć rubli, za gotową musiałaby
w sklepie zapłacić dwanaście.
– To są młodzi chłopcy, muszą jeść, a jak ich tam karmią? Przez całe
lato dostawali tylko kaszę jęczmienną. Syn trzy zęby złamał, tyle w niej
było kamieni – narzeka Galina i owija słoninę w papier.
Latem nazbierała jagód, ususzyła – będą witaminy.
Kupiła kaszę gryczaną (pięć paczek po czterysta gramów), płatki
śniadaniowe (dwieście pięćdziesiąt gramów), dwa kilo rozpuszczalnej
kawy. Do tego kilka tabliczek czekolady (koniecznie mlecznej, bo
więźniowie nie dostają mleka), herbata, karton papierosów. Maksim
wcześniej nie palił, zaczął po wyjściu z izolatki. To jak więzienie
w więzieniu, powiedział jej potem, gołe ściany, na suficie słaba żarówka,
człowiek wariuje od własnych myśli.
Niedawno zadzwonił Andriej, sierota, którego skazali z Maksimem:
„Galino, tak bym coś zjadł, głodny jestem”. Podzieliła zakupy na dwie
części i jemu też zawiozła. – Takie serce matki – mówi.
Zanim paczka trafi do syna, w więzieniu skontrolują jej zawartość. Ktoś
będzie wyjmował, obmacywał i oceniał to, co ona z taką czułością
zapakowała. Kimkolwiek jest, Galina mówi o nim ze złością. Ostatnio nie
przepuścił kakao o smaku cappuccino i herbaty z kawałkami suszonych
owoców, którą dostała z Niemiec.
Herbata jest smaczna, odrobinę cierpka, pijemy ją teraz i patrzymy na
podwórko, po którym wiatr toczy kłęby śniegu. – Co miesiąc wysyłamy
Maksimowi sto dwadzieścia rubli (po przeprowadzonej latem 2016 roku
denominacji jeden białoruski rubel stanowi równowartość dwóch złotych),
więcej nie wolno. Oni tam na dwie zmiany pracują przy produkcji mebli, za
miesiąc dostają trzydzieści kopiejek na rękę. Sto pięćdziesiąt osób śpi
w jednej sali, prycze stoją jedna nad drugą, pięć od podłogi do sufitu.
Na wszystkich przypadają trzy łazienki.
Maksim już dwa razy zarobił karę za naruszenie regulaminu. Raz, bo
położył się na podłodze zamiast na pryczy; tłumaczył potem, że bolały go
plecy. Drugi raz nie dopiął kołnierzyka; odebrali mu za to widzenie
z rodziną. – Poszłam do naczelnika: „Ja pół roku czekam, żeby syna choć
bez szyby zobaczyć. Wyście mnie, matkę, ukarali”.
Raz w tygodniu mogą porozmawiać przez telefon, nie dłużej niż minutę.
Galina zapisuje na kartce, kiedy Maksim zadzwoni: 5 grudnia o godzinie
piętnastej, 11 grudnia, 18. – On mi nic nie powie, ale kiedy wieczorem
płacze w poduszkę, ja to wszystko słyszę. Tego wyjaśnić nie sposób, takie
jest serce matki.
Odkąd go zabrali, Galina śpi po dwie, trzy godziny. Potem siada przed
komputerem, sprawdza, czy coś się ruszyło w ich sprawie, dzwoni do
innych matek. Ostatnio syn zapytał ją: „Mamo, a jeśli ja już nigdy nie
zobaczę taty?”. Więc przed południem Galina jeździ do byłego męża.
Dziewięć miesięcy po zatrzymaniu Maksima dostał wreszcie grupę
inwalidzką, przychodzi do niego opiekun. Galina sprawdza, czy wszystko
przy nim zrobione, posiedzi trochę, pogada. Żeby tylko dotrwał.
Książki
Pół roku po aresztowaniu syna Julia Ostrowko ma zgaszone spojrzenie,
cienie pod oczami przykrywa pudrem. Schudła dziesięć kilogramów,
odeszła z pracy, młodszą córkę wysłała do swojej mamy do Wilejki, sto
kilometrów za Mińskiem. Co to za dzieciństwo, patrzeć na udręczoną twarz
matki, oddychać jej rozpaczą? U babci Kamila zaczęła zerówkę; chodzi na
akrobatykę i basen. Tęskni za bratem, pyta, dlaczego nie przyjechał się
pożegnać przed wyjazdem na studia. Na razie nie powiedzieli jej prawdy,
nie mają serca. – Posadzili syna, a karę odbywa cała rodzina – mówi Julia.
„Po co ja się w to pakowałem, mamo, nie wiem – pisze do niej Emil. –
Powiedz moim kolegom, bo ja ich przez dziesięć lat nie zobaczę, żeby
żadnych głupot nie robili. I nic mi nie przysyłaj, tylko książki”.
Milicjanci zabrali z mieszkania jego telefon i komputer (jeszcze na
przystanku podał im wszystkie hasła). Znaleźli wymianę wiadomości ze
sklepem internetowym sprzedającym dopalacze; wynikało z niej, że Emil
wziął od nich przesyłkę. Dostał dziesięć lat za handel narkotykami
w ramach zorganizowanej grupy przestępczej. – Nie wiadomo, co to za
grupa, bo nikogo więcej nie złapali: ani szefa, ani pozostałych członków.
Ani jednej dorosłej osoby, która brała w tym udział, tylko mojego syna.
Po tamtym przeszukaniu zapytała go, dlaczego palił. – Lepiej raz na dwa
tygodnie zapalić trawkę, niż wódkę pić, jak większość na Białorusi –
tłumaczył się. – Po trawce człowiek robi się kreatywny, Bill Gates też palił.
W kolonii karnej Emil pracuje przy odzyskiwaniu metalu ze starych
kabli elektrycznych. Julia twierdzi, że przywożą je ze strefy czarnobylskiej;
na wolności nikt by ich nie dotknął, więźniowie rozbierają je gołymi
rękoma. Jak ktoś odmówi, to do izolatki. Mieszkają prawie pod ziemią,
w celach zimno i wilgoć, tylko małe okienko pod sufitem wpuszcza trochę
światła. Na obiad – zupa na wodzie z kawałkami kartofli. Julia martwi się,
ile jej syn w takich warunkach przeżyje, bo od małego był chorowity. – Jak
miał dwa lata, dostał pierwszego ataku astmy. Bawił się na placu zabaw
i nagle, w jednej sekundzie, jakby ktoś go za gardło złapał, otworzył buzię
i zaczął rozpaczliwie dyszeć. Wzięłam go na ręce, biegłam do domu
i modliłam się, żeby mi na tych rękach nie umarł.
Teraz Julia czuje podobny strach. Chciałaby potrzymać syna za rękę,
powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Raz na trzy miesiące mają
widzenie, czterdzieści minut. Rozmawiają przez słuchawkę, rodzice po
jednej stronie szyby, dzieci po drugiej, a na końcu sali siedzi klawisz
i przyciskiem decyduje, którą kabinę wziąć na podsłuch. Raz na pół roku
mogą zobaczyć się normalnie, bez szyby.
„Jak wyjdę, będę mógł tylko ulice zamiatać” – pisze do niej w chwilach
zwątpienia.
Pociesza go, że jeszcze zrobi maturę. Przywozi podręczniki do
angielskiego. Pisze do naczelnika więzienia, do Ministerstwa Edukacji,
żeby pozwolili synowi ukończyć jedenastą klasę, mógłby przecież zdawać
egzamin przed komisją z kuratorium. Odpisują, że prawo nie przewiduje
kształcenia więźniów.
Nie przyznaje się przed synem, że i ona ma czarne myśli. Koledzy
z klasy Emila będą chodzić na wykłady i pisać kolokwia, będą się
zakochiwać i rozstawać, kłócić się z matkami i pytać je o radę. Odbiorą
dyplomy, znajdą pierwszą pracę; będą narzekać na szefa, na korki
w Mińsku i zbyt małe mieszkanie na kredyt. Przyprowadzą do domu
narzeczoną, może ślub będzie, może zaraz potem dziecko; która matka nie
marzy o tym, żeby pochylić się nad zawiniętym w różowy kocyk
wnuczkiem?
Tyle się wydarzy w innych życiach przez te dziesięć lat, które Emil
spędzi w kolonii karnej. Kiedy wyjdzie, będzie miał dwadzieścia osiem lat.
Kogo tam spotka, jakim się stanie człowiekiem? O tym Julia boi się myśleć.
Głodówka
Galina jest przekonana, że syn siedzi niewinnie. Na kredensie w dużym
pokoju, tam, gdzie w innych mieszkaniach stoją kryształy, ozdobne figurki
i zdjęcia z wakacji, trzyma dokumenty. To właściwie całe piętra
dokumentów, w segregatorach, teczkach, foliowych koszulkach. Galina zna
na pamięć każdą zapisaną stronę, opowiada o wymuszonych zeznaniach,
manipulacjach śledczego, wątłych dowodach oskarżenia.
Są też matki, które przyznają: „Tak, nasze dzieci złamały prawo”. – Ale
niech dostaną trzy lata, a nie dziesięć. Niech będzie kara, ale nie złamane
życie – mówi Elena, matka Kiryła.
Razem z prawnikami przygotowały projekt poprawek do kodeksu
karnego. Główny postulat: obniżyć wyroki. – Nasze dzieci wyjdą po
dziesięciu latach bez studiów, bez pracy, bez prawa do emerytury.
Na zmarnowanie. A my coraz starsze, kto się nami zaopiekuje?
Parlamentarzyści, do których chodzą z projektem, kiwają głowami:
„Rozumiemy, ale nic nie da się zrobić”. Inni mówią wprost: „W porządnych
rodzinach dzieci się w narkotyki nie pakują”. Teraz i matki są oskarżone, że
wychowały synów na złych ludzi.
Na szczęście pamięć potrafi odeprzeć takie zarzuty. Emil przynosił
z ulicy bezdomne koty, opowiada Julia, w tajemnicy przed nią dokarmiał je
w garażu. Władek, mówi Irina, w niedzielę wieczorem zabierał młodszą
siostrę do piekarni, uczył ją zagniatać ciasto na bułki. Maksim opiekował
się Galiną, gdy chorowała na raka, ojca po udarze pielęgnował jak
niemowlę. Są jeszcze dyplomy, medale i świadectwa szkolne; fotografie, na
których ich chłopcy patrzą ufnie i łagodnie; to wszystko matki noszą
w teczkach razem z opiniami prawników, na swoją obronę.
Pytam o ojców: czy oni też walczą o synów?
– Boją się – mówi Marina. – Mój powiedział: „Jak kobiety wyjdą na
ulice, to dostaną mandaty. A nas milicja będzie pałkami bić”.
– Muszą zarabiać – dodaje Irina. Ona pracuje w poradni dla dzieci
z autyzmem, mąż jest kierowcą. Co wieczór zmęczonym głosem pyta ją, ile
jeszcze potrzeba na adwokata. Uznali, że rozsądniej jest nie narażać się
władzy we dwoje – ją zwolnią za protesty, zostanie im jego pensja.
Są jeszcze inne głosy: że białoruski mężczyzna jest słaby i złamie go
byle nieszczęście; że kiedy mężowie szli na wojnę, ginęli albo tracili rozum
od wódki, to kobiety trzymały rodzinę w kupie, i tak jest od pokoleń.
– Ale jest taki jeden – mówi Elena. – Prawnik z Grodna. Po godzinach
siedzi w internecie i rozpracowuje ten biznes: kto zakłada sklepy, jak płyną
pieniądze, jak zarabiają na tym banki. Mamy dokument z efektami jego
śledztwa, ale niestety władz to nie interesuje.
W kwietniu 2018 roku matki zrobiły głodówkę. Siedem głodowało na
daczy koło Kalinkowicz, w obwodzie homelskim, siedem koło Puchowicz
pod Mińskiem. – Nie dali nam zgody na protest w mieście, a dacza moja, to
kto nam zabroni? – mówi Elena.
Ziemia była jeszcze chłodna; wzięły ciepłe śpiwory, postawiły namioty.
Żeby zająć czymś głowy, pierwszego dnia posadziły kartofle. Coś
zabzyczało im nad głowami. – Dron, czyli KGB – wzruszyła ramionami
Elena i wróciła do kopania ogródka.
Przyjechali dziennikarze, przedstawiciele organizacji pozarządowych. –
Zostałam zmuszona do wyjścia z kuchni i zostania opozycjonistką –
powiedziała telewizji Biełsat matka spod Puchowicz.
Domek Eleny jest ostatni we wsi, wokół tylko pola i łąki, ludzi nie
widać. Jak już wszyscy goście wyjadą, matki rozmawiają o dzieciach,
łatwiej wtedy zapomnieć o głodzie.
Dziesiątego dnia mdleje Ludmiła, najstarsza ze wszystkich
(sześćdziesiąt cztery lata). Dają jej wody z miodem, trochę pomaga, ale
zaczynają się kłopoty z sercem, łomocze jej w piersi jak szalone. –
Odwodnienie, tachykardia – wylicza lekarz. – A do tego miała pani
wycinany woreczek żółciowy. Jeśli chce pani jeszcze pożyć, proszę
natychmiast przerwać głodówkę.
Zostaje ich pod Puchowiczami sześć; coraz mniej mówią, coraz częściej
kładą się na trawie. Mają zawroty głowy, nudności, problemy z nerkami.
Czternastego dnia telefon; dzwonią z administracji prezydenta, że są
gotowi rozmawiać. Na spotkanie jedzie grupa z Kalinkowicz; matki
przyjmuje Natalia Kaczanowa, szefowa administracji Łukaszenki. Obiecuje
im, że projekt Matek 328 trafi pod obrady parlamentu jeszcze w tym roku.
– Oszukali nas – mówi Elena – tylko po to, żebyśmy skończyły
głodówkę. Bo już było o nas głośno, nawet z Rosji dziennikarze
przyjeżdżali.
Ale wtedy jeszcze tego nie wiedzą; żeby dopomóc sprawie, idą na
pielgrzymkę. – Przyjechał do nas na głodówkę jeden uzdrowiciel, człowiek
bardzo wierzący. Popatrzył, posłuchał, a potem pojechał do Grecji
i opowiedział o nas mnichom na świętej górze Athos. Dostałyśmy od nich
ikonę Matki Boskiej.
Ałła pokazuje zdjęcia w smartfonie, na których matki po kolei całują
obraz, a potem niosą go z Mińska do Puchowicz. Sześćdziesiąt kilometrów,
dwa dni marszu. – U nas kobiety różnej wiary, prawosławne, katolickie,
każda się po swojemu modliła. Ludzie zapraszali nas do domów, dawali
jabłka, pieniądze. Niektórzy się przyłączali.
Kiedy wyruszały, było ich piętnaście, na miejsce dotarło pięćdziesiąt.
Przyjechały matki z innych miast; Elena zaprosiła wszystkich na daczę. –
A tam już w krzakach tajniak siedział i nas filmował. Pomyślałam: pójdę do
niego, przedstawię się, porozmawiamy normalnie. A ten w nogi i do
samochodu! Ale nie odjechał od razu, siedział jeszcze dwie godziny.
Za pieniądze, które zebrały po drodze, zamówiły w cerkwi mszę.
Jesienią zebrały ziemniaki. Ludmiła mówi, że piękne wyrosły, widać, że ze
wsiej duszy – znaczy, że z sercem – sadzone. 20 grudnia 2018 roku odbyła
się ostatnia sesja parlamentu, projektu Matek 328 nie było w planie obrad.
Dziewczyna
W Wigilię Galina poszła do kościoła, nakryła do stołu. To już czwarty rok,
jak patrzyli z Wiktorem Władmirowiczem na puste krzesło Maksima. –
W czasie ostatniego widzenia zauważyłam coś dziwnego – mówi,
przełykając łzy. – Maksim siedział za szybą i drapał się po udach, tak
mechanicznie, raz za razem. Wzrok miał rozbiegany, jakby kogoś szukał.
„Synku, co z tobą?” – zapytałam. Dopiero wtedy coś do niego dotarło,
przestał się drapać i popatrzył na mnie takim zdziwionym wzrokiem. Boję
się, że już u niego jakieś zmiany w psychice zaszły.
Julia wyprawiła Emilowi osiemnastkę; był tort z różyczkami z kremu,
szampan, przyszli przyjaciele, rodzina. Świeczki dmuchały we trzy: ona,
siostra Emila i jego dziewczyna, Palina. Wysłali mu do kolonii zdjęcie, na
którym trzymają napis: „Czekamy na Ciebie”. Pytam o Palinę. Julia mówi,
że dziewczyna nadal jest zakochana, czeka na jego powrót. Żadna z nas nie
stawia dalej pytania, ile będzie czekać siedemnastolatka, zanim wciągną ją
studia, nowe przyjaźnie, życie.
Matka Boska ze świętej góry Athos wędruje po Białorusi – w każdym
domu jest dzień albo dwa dni, potem matki przekazują ją dalej.
W przyszłym roku planują kolejną głodówkę, tym razem w całym kraju,
jedno miasto po drugim. Nie przestaną, dopóki parlament nie zajmie się
poprawkami do ustawy, na podstawie której skazano ich dzieci. A jak i to
nie pomoże? – Pójdziemy na plac – mówią – rozbierzemy ten pałac cegła
po cegle.
Kiedy się żegnamy, przychodzi wiadomość: w kolonii karnej zabiła się
dziewczyna, szesnastolatka, skazana na dziesięć lat z paragrafu 328[1].
Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz
Siedziba główna BRS M przy ulicy Karola Marksa 40, obok budynku
Administracji Prezydenta Aleksandra Łukaszenki. Choć to dopiero połowa
grudnia, w Komitecie Centralnym Białoruskiego Republikańskiego
Związku Młodzieży panuje świąteczna atmosfera.
Tuż za głównym wejściem ubrany na czarno młody mężczyzna wiesza
na choince z zielonego tworzywa czerwone rękawice z papieru.
– Popraw, bo nierównomiernie – gani go szefowa ochrony, dziarska
czterdziestoparolatka o krótkich tlenionych włosach, która przed chwilą
zignorowała wyciągniętą na powitanie rękę i kazała mi czekać, aż ktoś
z działaczy będzie mógł przyjąć mnie w swoim gabinecie. – No, teraz jest
przepięknie!
Po korytarzu biegają z papierami długowłose dziewczyny w obcisłych
dżinsach. Get off my back – czytam na plecach wysokiej brunetki, która
włosy upięła w kok.
Jeszcze więcej – o dziwo – kręci się tu na oko pięćdziesięcioletnich
i starszych mężczyzn w czarnych skórzanych kurtkach, w kaszkietach,
z obowiązkowymi aktówkami w ręku. Jeden z nich próbuje właśnie opuścić
budynek Komitetu.
– Zapraszamy do udziału w akcji. – Zatrzymuje go pani ochroniarz.
– A co to za akcja? – Mężczyzna przystaje na ostatnim schodku.
– Jak zostać dobrym człowiekiem.
– Aha – mruczy, wyraźnie zawiedziony, właściciel czarnej aktówki.
– To choinka życzeń – tłumaczy niezrażona kobieta. – Na tych
rękawicach wypisane są marzenia dzieci. One o niewiele proszą, ktoś
o mydełko, ktoś o obrazek. Naprawdę niewiele chcą. Przecież to inwalidzi.
– Aha.
– Można ściągnąć jedną z choinki, przeczytać i spełnić dziecięce
marzenie. Kupić drobiazg w najbliższym sklepie i przynieść do nas. W ten
sposób człowiek sobie przyjemność robi.
– Aha – pan z aktówką kiwa potakująco głową i czym prędzej wymyka
się z budynku.
Podchodzę do udekorowanego drzewka. Tylna strona papierowych
jednopalcówek zapisana jest marzeniami:
Irina Mamczenko, urodzona w 2003 roku wychowanka domu dla
niepełnosprawnych dzieci, chciałaby dostać na gwiazdkę „kosmetyk”.
Sasza Chomiak, urodzona w 2004 roku: „kosmetyk”. Grisza, Misza, Pasza:
„kosmetyk”. Ludka Litwinowa jest bardziej precyzyjna – prosi o „lotion dla
skóry”. Aloszka Pawłowski marzy o „grze rozrywkowej”. Tak jak Natasza,
Igor, Marina i Ania.
– To nasza choinka życzeń w ramach dorocznej akcji Cuda na święta! –
mówi uśmiechnięta sekretarz BRS M Aleksandra. Koordynatorka projektów
dobroczynnych i trzecia osoba w organizacji wręcza mi album książkowy
Time forward! [Czas naprzód!]. Tam w trzech językach – po białorusku,
rosyjsku i angielsku – napisano: „Choinki życzeń to wizytówka
charytatywnej akcji świątecznej. Ustawiane są w centrach handlowych, by
każdy klient supermarketu mógł zmienić się w dobrego czarodzieja
i spełnić największe marzenie dzieci (can become a kind of magician and to
fulfill a child’s cherished wish)”.
Dołączyły do nas Natalia, sekretarz prasowa organizacji, oraz
funkcjonariuszka BRS M odpowiedzialna za odcinek międzynarodowy.
Wszystkie są uzbrojone w długopisy i notatniki.
Przyszłam niezapowiedziana, mimo to przyjęto mnie serdecznie kawą
i cukrem.
– Jeździmy do Polski regularnie – zaczyna Natalia. – Razem ze
Związkiem Młodzieży Wiejskiej porządkujemy pomniki wyzwolicieli od
faszyzmu.
Aleksandra (prosi, by nazywać ją Olą) wstaje od swojego biurka
i przesiada się do wspólnego stolika, by nikt nie czuł się jak w gabinecie
u zwierzchnika. Ma być demokratycznie. Z entuzjazmem, ale nie
przerywając sobie nawzajem, opowiadają o organizacji, w której pracują.
– Prezydent powiedział, że młodzież to nadzieja i bogactwo. BRS M jest
doskonałą platformą dla rozwoju młodych – mówi Ola.
Ma trzydzieści pięć lat i miłą prezencję. Skończyła Akademię
Zarządzania przy Prezydencie Republiki Białorusi, gdzie kształcą się młode
białoruskie kadry wyższych urzędników.
– Proszę nie sugerować się tym, co wypisuje o nas „opozycyjna” prasa –
zastrzega z błyskiem w oku Natalia. Jest mniej więcej piętnaście lat starsza
od Oli, młodość spędziła w Komsomole. – Oni specjalizują się w praniu
brudów.
BRS M powstał we wrześniu 2002 roku z połączenia Związku Młodzieży
Białorusi, następcy radzieckiego Komsomołu, i prołukaszenkowskiego
Białoruskiego Patriotycznego Związku Młodzieży. Prezydent hojnie wsparł
nową organizację. Życzył sobie jednak, by BRS M jak najszybciej przeszedł
na samofinansowanie („Nie patrzcie na mnie jak na skrzynkę
z pieniędzmi!”). Związek pochłania ponad dziewięćdziesiąt procent
środków wydzielanych z budżetu na politykę młodzieżową (na przykład
w 2011 roku było to dwadzieścia jeden miliardów białoruskich rubli, czyli
aż dziewięćdziesiąt osiem procent wszystkich środków)[2].
We wrześniu 2003 roku – po niecałym roku istnienia – BRS M
odznaczono honorowym sztandarem prezydenta Republiki Białorusi za
wybitne osiągnięcia w społeczno-kulturalnym rozwoju państwa.
Organizacja liczy około pięciuset tysięcy członków. Przyjmowana jest
młodzież po skończeniu czternastu lat. Większość zapisuje się już w szkole
i odchodzi po studiach, choć można zostać aż do trzydziestego pierwszego
roku życia.
– Każdy znajdzie coś dla siebie. Proszę tylko spojrzeć – Ola wskazuje na
podarowany mi album – ile dzieje się u nas.
Zainteresowani historią Białorusi mogą wziąć udział w sprzątaniu
pomników Armii Czerwonej, posadzić jabłoń na 9 maja, podziękować
„dziedu za pobiedu” (A Letter to the Winner). Mogą też przebrać się za
czerwonoarmistę i specjalnym pociągiem zwiedzić miejsca pamięci
wielkiej wojny ojczyźnianej (The Youth Memory Train – Flowers of the
Great Victory) lub przejechać się po Mińsku miejskim autobusem pełnym
wojennych eksponatów (Museum-Bus).
Dla miłośników współczesnej polityki jest akcja List do prezydenta.
Tysiące młodych ludzi piszą do głowy państwa „o miłości do ojczyzny,
stanie wiejskich szkół, problemach i kłopotach rodziców, ekologii, reformie
edukacji”. Raz w roku Aleksandrowi Łukaszence można też osobiście
zadać pytanie podczas specjalnie zorganizowanej konferencji (A Question
to the President).
– Nasza koleżanka miała zaszczyt porozmawiać z prezydentem –
opowiada Ola. – A jeszcze niedawno była z natury nieśmiała. Gdyby dwa
lata temu powiedzieć jej, że zada pytanie głowie państwa, nie uwierzyłaby!
Oto ile BRS M daje swoim członkom.
– Tacy właśnie są nasi ludzie – wtrąca Natalia, zanim zdążę się
dowiedzieć, o co spytała Łukaszenkę nieśmiała z natury działaczka. – Na
początku trochę zagubieni, potem zdobywają szczyty.
– Dosłownie! – potakuje Ola. – Jedna z naszych członkiń weszła na
Mount Everest.
Oprócz Aleksandry w pięcioosobowym Komitecie Centralnym BRS M ,
czyli w ścisłym kierownictwie organizacji, pracują jeszcze dwie kobiety.
Lecz to mężczyźni – Dmitrij Woroniuk i Oleg Dikun – pełnią najważniejsze
funkcje: pierwszego i drugiego sekretarza. Pytam więc – między nami
dziewczynami – jak jest z feminizmem w BRS M . – Czy wspieracie swoje
członkinie?
– A jakże! – potwierdza Natalia. – Mamy na przykład wybory Miss
Wiosny. Ale – zaznacza sekretarz prasowa – nie chodzi tylko o urodę.
– Nie, nie, nie – wszystkie trzy kobiety kiwają energicznie głowami.
– Liczy się też gracja – kontynuuje Natalia. – A także to, co dana
kandydatka umie.
– Jest jeszcze nasza doroczna akcja Autolejdi – przypomina Ola. – To
wyścig z przeszkodami, konkurs na najładniej udekorowany samochód
i najlepszy kostium do jazdy. Udowadniamy, że kobiety też mogą być
dobrymi kierowcami.
„Brunetki, blondynki, szatynki – czytam w albumie – czarujące lejdis
starają się zaprzeczyć stereotypowi, że kobieta nie jest zdolna kierować
samochodem (They do their best to break the stereotype that women are not
fit to drive)”. Nim kandydatki odpalą silniki samochodów, zgodnie
z tradycją składają kwiaty na pomnikach wyzwolicieli od faszyzmu.
Jak zapewnia Natalia – w ich organizacji najważniejsze jest patriotyczne
wychowanie, bez względu na płeć. BRS M ma wyhodować dobrego
obywatela Republiki Białorusi.
Student R.
– Pani w jakiej sprawie? – Potężny ochroniarz w kwiecie wieku, a nie
emeryt jak u nas, zatrzymuje mnie przed bramą Białoruskiego Uniwersytetu
Państwowego.
– Chciałabym się tylko rozejrzeć – odpowiadam grzecznie.
– Kiedyś można było wejść, ale teraz tylko za przepustką – wyjaśnia
mężczyzna i wraca do swojej budki.
Na innych uczelniach ta sama sytuacja. Białoruski student jest dobrze
chroniony.
R. ma dwadzieścia lat, studiuje na BUP . Przyjechał do Mińska z małego
miasta w obwodzie homelskim, na południowym wschodzie Białorusi.
Prosi, by nie podawać jego imienia.
Spotykamy się w kawiarni na dworcu autobusowym, niedaleko
uniwersytetu. R. nie chce ani kawy, ani herbaty. – W naszej szkole
wstąpienie do BRS M uważaliśmy za prestiż. To było coś elitarnego,
niezwykłego, ciekawego. Rodzice mówili, że wreszcie znowu jest jak
w Związku Radzieckim, gdzie w młodszych klasach byli pionierzy, potem
komsomolcy. Ucieszyłem się, gdy zostałem przyjęty – wspomina.
– Co robiłeś w BRS M?
– W sumie to nic. Parę razy poszliśmy do kina. Dostawaliśmy
pięćdziesiąt procent zniżki na bilety. Nie organizowano u nas żadnych akcji
ani imprez, może dlatego, że mieszkaliśmy w małym mieście.
– A poczucie braterstwa, jedności, przyjaźni?
– Niczego takiego nie było, ale te bonusy bardzo nam się podobały.
Zapisali się wszyscy w klasie, bo każdy chciał mieć zniżki. Gdy
przyjechałem do Mińska, wiedziałem, że BRS M jest na naszym
uniwersytecie. Słyszałem nawet, że są obowiązkowe składki, ale ode mnie
nikt nic nie chciał. Nie brałem udziału w żadnej akcji, bo nie było w czym.
Za to na pierwszym roku zapisałem się do studenckiego związku na naszym
wydziale. Z tego były realne korzyści, dostawaliśmy zniżki na stołówkę
i basen, a zimą na lodowisko. A ci z BRS M nic nie dawali. Ludzie odnosili
się do nich obojętnie, a nawet sceptycznie. Jeśli nic nie robicie, po co tu
w ogóle jesteście?
– Zapytałeś ich tak?
– Myśli tylko takie miałem. Zresztą zmieniłem zdanie. BRS M organizuje
w mieście patriotyczne imprezy, na które przychodzi dużo młodych ludzi.
Tam widać ich siłę. I akcje charytatywne są godne podziwu.
W supermarketach zbierają prezenty pod choinkę dla biednych dzieci. Ale
najważniejsze, że BRS M dobrze przygotowuje młodych do dorosłego życia.
Człowiek uczy się, jak żyć w strukturze. To ważne.
Dlatego R., choć – jak sam mówi – BRS M był dla niego martwą
strukturą, nie żałuje, że zapisał się do organizacji.
Pytam, co o swoim państwie myślą jego dwudziestoletni mieszkańcy. R.
zastrzega, że będzie mówił jedynie w swoim imieniu.
– Białoruś zmierza w dobrą stronę. Młodym nietrudno znaleźć miejsce
dla siebie. Tu jest stabilność, reguły gry są znane. Nie martwię się o pracę
ani o przyszłość. Cenię naszą bezpłatną służbę zdrowia i możliwość
zdobycia wykształcenia.
– Przecież płacisz za studia – przypominam R.
– Bo w szkole nie byłem dobrym uczniem i nie dostałem się na
limitowane bezpłatne miejsca – tłumaczy mi. – Ale mam kolegów, którzy
studiują za darmo. Tyle że oni będą musieli odpracować dwa lata we
wskazanym przez państwo miejscu. Często na prowincji.
Pytam R., co mu się na Białorusi nie podoba.
– Ludzie za dużo rozmawiają o polityce. Niby taki urok demokracji, ale
mnie to przeszkadza. Na klatce schodowej, w parku, w stołówce, wszędzie.
A człowiek, chcąc nie chcąc, chłonie te nie swoje poglądy. A po co tyle
gadać, jeśli i tak to nie my podejmujemy decyzje? – odpowiada od razu,
a po chwili milczenia dodaje: – Za to tramwaje są u nas lepsze niż na
Ukrainie.
Białoruski Komsomoł
Z Nastą spotykamy się w centrum handlowym na Niamizie. Mieszkańcy
Mińska podkreślają z dumą, że wreszcie prawie wszystkie światowe marki
są dostępne na Białorusi. Galeria, choć droga, tętni życiem. Przy szklanych
windach ustawiają się kolejki oczekujących. Jadę na ostatnie piętro.
W zatłoczonej kawiarni ledwo udaje się znaleźć wolny stolik.
Nasta opowiada, że jako nastolatka występowała w szkolnym kabarecie.
Gdy wygrali konkurs satyryczny w swoim mieście, powiedziano im, że jeśli
chcą pojechać do Grodna na eliminacje obwodowe, muszą zapisać się do
BRS M . Wszyscy znajomi Nasty chętnie wstąpili do Związku. Głównie
dlatego, że na legitymacji można było postarzyć się o parę lat, bo nikt nie
weryfikował podanych w ankiecie danych, i w ten sposób uzyskać dowód
„pełnoletniości”, przydatny przy wejściu na dyskoteki.
Na Uniwersytecie Pedagogicznym w Mińsku członkostwo w BRS M
przestało jej się jednak podobać. Artykuły, które pisała do związkowej
gazety, trafiały do druku ocenzurowane. W Zjednoczeniu Białoruskich
Studentów mogła pisać, co chciała. Lecz tylko pod pseudonimem, bo parę
lat wcześniej Z BS został zdelegalizowany, a za działanie w nielegalnej
organizacji groziły surowe kary. Władze Uniwersytetu Pedagogicznego nie
tolerowały na swoim terenie „ekstremistycznych pism”.
– Dziekan przychodził na wykłady i mówił: „Wiem, że to nie wy
podrzucacie tę zgniłą kontrabandę. Jesteście przecież uczciwymi członkami
BRS M ”. My oczywiście przytakiwaliśmy – śmieje się Nasta.
Aż w końcu do siedziby Z BS w prywatnym mieszkaniu wpadła milicja.
Dziekan wezwał Nastię na rozmowę.
– Spytał, do jakich organizacji należę. Chodziło mu rzecz jasna o Z BS .
Zdziwił się, gdy mu powiedziałam, że przecież jestem w BRS M . Ależ on
krzyczał: „Nie! To się nie godzi! Członkowie BRS M nie są tacy!”.
Dziesięć minut później sekretarz wydziału podbiegła do Nasty
i oznajmiła krótko: „Zostałaś wyrzucona za nieuiszczanie składek”. Nikt
ich nie płacił – od trzech lat uniwersytecki komitet nie zbierał pieniędzy.
Następnej sesji Nasta nie zaliczyła.
Był 2007 rok. Wyrzuceni z białoruskich uczelni studenci wyjeżdżali
w ramach programu stypendialnego do Polski, ale Nasta zdecydowała, że
zostanie. – Całe pokolenie młodych, opozycyjnie nastawionych ludzi,
którzy chcieli działać, niestety wyjechało z kraju – ubolewa.
Nasta skończyła studia zaoczne. Dziś pracuje w Radiu Swoboda,
obserwuje BRS M jako dziennikarka.
– W 2016 roku minister edukacji odsłaniał w Mińsku nowy pomnik
Lenina. Opozycja próbowała protestować. Zanim interweniowała milicja,
na demonstrantów rzucił się z pięściami Siarhiej Kliszewicz, sekretarz
mińskiego komitetu BRS M . Nagrałam to zajście. W 2018 roku ten sam
minister nagrodził Kliszewicza za wybitne osiągnięcia z okazji – uwaga,
uwaga – stulecia Komsomołu.
W październiku 2018 roku BRS M hucznie obchodził setną rocznicę
powstania Wszechzwiązkowego Leninowskiego Komunistycznego
Związku Młodzieży. W szkołach odbyły się z tej okazji uroczyste
akademie. Młodzi robili selfie z portretem Lenina, które publikowano na
profilu BRS M na Instagramie. W klubach studenckich bawiono się na
imprezach pod hasłem „Komsomoł – uruchom ponownie”. W Grodnie
gościem specjalnym jarmarku Powrót do Z S RR miał być – jak głosiły
rozwieszane na mieście plakaty – sam Leonid Iljicz Breżniew.
– To nasz białoruski surrealizm – śmieje się Nasta, ale minę ma
niewesołą.
W tym samym czasie do redakcji Radia Swoboda trafiło nagranie
z Gimnazjum numer 31 w Mińsku. Słuchamy go razem z telefonu Nasty:
– Nie chcę do BRS M! – mówi podczas lekcji jeden z uczniów
przedostatniej klasy.
– Wszyscy wstępują, a u nas przez ciebie ma być tylko dziewięćdziesiąt
dziewięć procent!? – krzyczy wicedyrektorka szkoły do spraw
wychowania. – Co to za antysowiecczyzna, antybiałoruszczyzna? A może
zaraz się okaże, że nie popieracie polityki naszego prezydenta. Jeśli uczycie
się w naszym gimnazjum, powinniście dbać o jego cześć.
– Nie będziemy się zapisywać. Komu to potrzebne?
– Ojczyźnie! Wszyscy powinniście rozumieć, że jeśli ojczyzna wzywa,
Komsomoł odpowiada: „Tak jest!”. Przez was będę miała zaraz kontrole na
karku. Chcecie, nie chcecie, kogo to obchodzi? Legitymację w zęby i marsz
do domu odłożyć na półkę. Nikt od was więcej niczego nie będzie chciał.
Zapłacę wszystkie składki, tylko siedźcie cicho. Rozmawiam z wami jak
z dorosłymi ludźmi. Co za wstyd dla szkoły! Pierwsze miejsca na
wszystkich olimpiadach, a do BRS M chętnych znaleźć nie można? Co to ma
być? Ciekawa jestem, jak bez tego dostaniecie się na uczelnie.
– Jeśli będziecie tak, nie daj Bóg, dalej się zachowywać – wtrąca się
nauczyciel – w ten sposób się do nas odnosić, egzaminy końcowe
popsujecie sobie jak dwa razy dwa. Ostrzegam was, jeśli jeszcze raz…
Nasta mówi cicho: – Tych nauczycieli złamano tak dawno, że sami już
uwierzyli, że to, co robią, jest dobre. Moja córka ma sześć lat. Już myślę
o tym, co będzie, gdy pójdzie do szkoły. Nie chcę, by zapisała się do BRS M ,
ale wiem, że bardzo będą na nią naciskać.
Korzystałam z książki: Ludmiła Asipienka, Katarzyna Kwiatkowska, Kastusiowy
pamiętnik. Historie białoruskich studentów Programu im. Konstantego Kalinowskiego,
Warszawa 2008.
Eva-Lena Lörzer
„Jest tylko kilka barów, gdzie nikogo to nie obchodzi i można tam grać
bez pozwolenia. Ale kiedy wstęp jest płatny, może przyjść milicja i zażądać
pieniędzy” – mówi Nastia. Za nielegalne występy grozi grzywna
w wysokości około tysiąca euro – to jedna czwarta tutejszych średnich
rocznych zarobków. Tak właśnie wygląda reżim na Białorusi – źle
widzianym artystom po prostu nie daje się okazji do występów. Jeśli mimo
to odważą się bez pozwolenia zagrać publicznie, kary pieniężne skazują ich
na finansową ruinę.
Dziewczyn z Messed Up kara grzywny nie odstrasza. Występują
głównie w sąsiednich krajach, w Polsce, w Rosji albo na Ukrainie, czy
nawet w Niemczech. Latem 2018 roku wystąpiły między innymi na
festiwalu Feministisch Kämpfen w Berlinie. W samej Białorusi zagrały
dopiero sześć koncertów. Jeszcze nie zdarzyło im się wpaść podczas
nielegalnego występu. „Na razie nie miałyśmy problemów z władzami” –
mówi Nastia.
Otwiera drzwi do swojej klasy. W niewielkim pomieszczeniu z oknem
wychodzącym na zasypany śniegiem dziedziniec czekają jej uczennice,
dwie dziewczynki, na oko dziesięcioletnie. Obie mają ciemne, kunsztownie
splecione włosy, mocno umalowane usta i eleganckie buciki na obcasie.
Jedna ma na sobie różową sukienkę ozdobioną brokatem, druga ubrana jest
w mini z czarnej koronki. Dziewczynki przygotowują się do występu przed
całą szkołą. Nastia akompaniuje im na fortepianie przystrojonym
papierowymi gwiazdami własnej roboty i podaje im tony: „Eeee, eeee…”.
Potem ustawia na komputerze beat, podłącza mikrofon i podaje
uczennicom. Jedna z nich robi krok naprzód i szepcze: „Mam na imię Alisa,
jestem…”. Nastia krzywi się zabawnie i woła: „Mów głośniej, nie bój się!”.
Alisa powtarza swój tekst i spięta wykonuje kilka sztywnych ruchów.
Koleżanka Nastii, ubrana w elegancki kostium i z gładko upiętymi
włosami, siedzi przy pulpicie w kącie sali, zerka surowo i spisuje protokół.
Instagramowe konto Nastii zdradza, że jeszcze kilka lat temu ta radosna
dwudziestolatka przypominała raczej Alisę – nieśmiałą dziewczynkę,
usilnie starającą się przypodobać innym. Siedzimy w barze szybkiej obsługi
w parku, pogryzamy przyniesione czipsy i oglądamy zdjęcia Nastii.
Na najstarszych pozuje w obcisłych sukienkach, umalowana. „Jak lalka.
Tego właśnie wszyscy oczekują – komentuje, wystawiając język. –
Dziewczynki mają być piękne, a kobiety służą do rodzenia dzieci”.
Te słowa to nawiązanie do wystąpienia radiowego Łukaszenki, w którym
zalecał on osiemnasto- czy dziewiętnastoletnim dziewczynom, żeby
zamiast kontynuować naukę, raczej zaczęły rodzić dzieci. A także do
rozwieszonych w całym mieście plakatów organizacji pro-life, które
codziennie przypominają Nastii, czego oczekuje od niej społeczeństwo –
w drodze do pracy mija zdjęcia embrionów w różnych stadiach rozwoju
z opisem, zawsze opatrzone hasłem: „Mamo, nie usuwaj mnie”.
Według Łukaszenki każda kobieta powinna mieć co najmniej troje,
czworo dzieci; od trzeciego przysługuje matce państwowe wsparcie. Nastia
mówi, że jeszcze kilka lat temu uważała to za coś zupełnie normalnego:
„Pochodzę z tradycyjnej i bardzo religijnej rodziny”. Jej matka wychowała
oprócz niej, jedynej biologicznej córki, jeszcze pięcioro adoptowanych
dzieci i realizowała się w klasycznej kobiecej roli. „W wieku szesnastu lat –
opowiada Nastia – z Biblią w walizce wyjechałam ze wsi, by studiować
w szkole artystycznej w mieście”. I dodaje z szerokim uśmiechem: „A tam
krok po kroku zostałam politycznie uświadomiona za pomocą dużych ilości
wódki”.
Z feminizmem zetknęła się po raz pierwszy podczas protestów
ukraińskich obrończyń praw człowieka w Mińsku. Ukraińska telewizja
pokazała trzy rozebrane feministki, podczas nagiego protestu przed siedzibą
KGB , domagające się uwolnienia białoruskich więźniów politycznych.
W grudniu 2011 roku aktywistki ukraińskiej grupy F E ME N przeprowadziły
akcję przed budynkiem białoruskiego KGB w Mińsku. Po zatrzymaniu
twierdziły, że były zastraszane i poddawane torturom psychicznym. „Kiedy
mówili, że potem je gdzieś wywieziono i oblano łatwopalnym płynem, było
mi ich żal, ale nie traktowałam tego protestu całkiem poważnie, tylko
zastanawiałam się, o co chodzi z tymi gołymi cyckami” – wspomina.
Wtedy właśnie zaczęła się interesować feminizmem: „Zrozumiałam, że te
dziewczyny są cool, bo występują w obronie swoich przekonań”. Sama
długo nie chciała nazywać siebie feministką: „Po pierwsze to słowo źle się
kojarzy, a po drugie nie jestem aktywistką. Ale teraz jest mi wszystko
jedno. Jestem feministką, ponieważ uważam, że wszyscy powinni mieć
takie same prawa i obowiązki oraz szanować się nawzajem. Jestem
przeciwna wszelkiej dyskryminacji”. W tym kraju wszystko wygląda
dobrze tylko na papierze: „Kobiety mogą u nas pracować w tych samych
zawodach co mężczyźni, ale nie zajmują wysokich stanowisk. Nasze
społeczeństwo nadal jest bardzo patriarchalne” – wyjaśnia. Obecnie
feminizm oznacza dla Nastii przede wszystkim pracę nad sobą. W wieku
siedemnastu lat ogoliła głowę, bo „wkurzała” ją presja, żeby ładnie
wyglądać, żeby spełniać oczekiwania społeczne. Jej matka się popłakała,
a ojciec cytował wersety z Biblii. Teraz rodzice akceptują ją taką, jaka jest.
„Ze wszystkimi moimi tatuażami” – dodaje.
A co sądzą o tym jej koleżanki ze szkoły? „One nie kumają, że mój
wygląd to przesłanie, tylko myślą, że ubieram się modnie. Przecież duże
sklepy sieciowe od jakiegoś czasu lansują feministyczne hasła
i wystrzępione ubrania!” W pracy do jej stylu podchodzą obojętnie, dopóki
Nastia realizuje wszystkie polecenia: „Ale jeśli kiedyś będą potrzebowali
pretekstu, żeby mnie zwolnić, wtedy wszystko mogą wykorzystać
przeciwko mnie”. Dotychczas tylko raz miała kłopoty: „Za to, że
puszczałam moim uczennicom rosyjskie piosenki rockowe”. Dyrektor
powiedział jej wtedy, że to nie jest dla dzieci. One powinny przede
wszystkim zajmować się muzyką patriotyczną.
Liza, założycielka zespołu Messed Up – długie brązowe włosy, krótka
dżinsowa spódnica – oraz gitarzystka Masza – różowe martensy, różowe
włosy, kolczyk w nosie – dołączają do nas w barze, żeby porozmawiać
z Nastią o przyszłości zespołu. Dziewczyny właśnie straciły perkusistkę –
oskarżają dawną przyjaciółkę, że pod pretekstem wyjazdu do Petersburga,
żeby tam pracować jako baristka, porzuciła ich wspólne ideały. Zaledwie
zeszłego lata w czwórkę nagrały swój pierwszy album, a w 2019 roku
planowały na dobre rozkręcić działalność zespołu. Liza ma obawy: „Trudno
będzie znaleźć perkusistkę. Po pierwsze w naszym kraju nie ma dużo
dziewczyn grających na bębnach, a po drugie jesteśmy czymś więcej niż
tylko kapelą. Przecież mamy te same poglądy na wiele spraw, a poprzez
naszą muzykę chcemy je propagować”.
Podczas gdy dziewczyny w tym niewielkim barze rozprawiają
o przyszłości zespołu, przed wejściem jakiś zapuszczony mężczyzna
nagabuje przechodniów o papierosy. Potem, z papierosem w ustach,
całkiem naturalnie zaczyna sprzątać stojące na zewnątrz stoliki, a na końcu
z oddaniem przeciera je materiałową chusteczką do nosa. Mężczyzna, który
najwyraźniej nieproszony przejmuje pracę właścicielki baru, to tylko jedna
z wielu obserwacji nasuwających szereg pytań. Dla osoby z zewnątrz
Białoruś to świat trudny do ogarnięcia umysłem. Kraj ten jest pełen
sprzeczności. Protesty są zakazane, ale nikt, kto publicznie krytykuje rząd,
nie musi z lękiem rozglądać się na boki. Wolność wypowiedzi jest
ograniczona, ale w Mińsku w dniach 13–16 grudnia mógł się odbyć
międzynarodowy festiwal filmów dokumentalnych poświęconych prawom
człowieka. Ostatniego wieczoru przy stolikach bardzo kolorowej
i zróżnicowanej publiczności słychać było głosy, że dopuszczono do
organizacji festiwalu tylko dlatego, że prezentowane filmy przedstawiały
naruszanie praw człowieka w innych krajach.
W stolicy można znaleźć jeszcze więcej sprzeczności niż w spokojnym
Grodnie. Na pierwszy rzut oka szerokie stalinowskie aleje Mińska
sprawiają wrażenie, jakbyśmy się znaleźli w jakimś muzeum Związku
Radzieckiego. Jednak jeśli przyjrzeć się nieco bliżej, można szybko
zauważyć, że miasto jak najbardziej dotrzymuje kroku globalizacji
XXI wieku. Zwłaszcza w centrum widać, że Łukaszenka otworzył swój kraj
nie tylko na Wschód, lecz także na Zachód. W śródmieściu na szarych
fasadach jarzą się kolorowe światła, a na murach, obok haseł
upamiętniających poległych podczas wielkiej wojny ojczyźnianej, na
przykład: „Bohaterstwo narodu jest nieśmiertelne”, znajdują się szyldy
kapitalistycznych sieci, jak choćby KF C . Masy ludzi na ulicach są tak samo
barwnie i modnie ubrane jak w każdej innej metropolii na świecie.
„Konsumpcja to tutaj opium dla mas” – stwierdza z przekonaniem Igor
Bancer. Uważa, że dzięki zagranicznym towarom Łukaszenka sprawuje nad
ludźmi kontrolę: „Odkąd mogą w sklepach kupić wszystko, co tylko
zechcą, są bardziej zadowoleni”. Igor tłumaczy, że Białorusini doświadczali
czegoś takiego jak wolność zaledwie przez krótki czas po upadku Z S RR
i ogłoszeniu niepodległości kraju. Dlatego teraz cieszą się, że przynajmniej
nie żyją już za żelazną kurtyną. Większe otwarcie na Zachód nie kojarzy im
się z niczym dobrym – to zasługa propagandy. Dziewczyny z zespołu
twierdzą, że większość ich pokolenia jest apolityczna. Liza podsumowuje:
„Nauczyli się, że niczego w tym systemie nie mogą zmienić, więc
przynajmniej chcą się dobrze bawić”.
Aktywista Piotr Markiełau – okulary, długie brązowe włosy związane
w kucyk, czarny T-shirt z białym nadrukiem: „Peace, Love, Liberty” – jest
przekonany, że zniknięcie Łukaszenki nie spowodowałoby w kraju żadnych
zmian: „Żyjemy w społeczeństwie posttotalitarnym. Struktury są
skostniałe”. W odległości dwustu siedemdziesięciu dwóch kilometrów
w linii prostej od Igora Bancera i dziewczyn z Messed Up, dzień później,
ten dwudziestoczterolatek opowiada mi w kawiarni Wake Up Coffee przy
ulicy Wiery Charużej 5 w Mińsku o swojej najnowszej misji. Inicjator
białoruskiego ruchu społecznego na rzecz praw człowieka Dzieja od
2017 roku, jako rzecznik kampanii Legalize Belarus, wraz z sześcioma
innymi osobami prowadzi akcję uświadamiania na temat substancji
psychoaktywnych i walczy o dekryminalizację posiadania niewielkich
ilości narkotyków miękkich na własny użytek.
Działacz na rzecz legalizacji konopi na Białorusi? Początkowo to brzmi
dość absurdalnie. Po pierwsze dlatego, że to państwo, które jako ostatnie
w Europie i dawnym Związku Radzieckim stosuje karę śmierci, już na
pierwszy rzut oka zdaje się mieć większe problemy z prawami człowieka
niż surowe kary za posiadanie narkotyków. Po drugie używanie tak
zwanych miękkich narkotyków, jak marihuana, jest nielegalne nawet
w liberalnych krajach, choćby w Niemczech. Piotr Markiełau wyjaśnia sens
swojej kampanii jednym prostym zdaniem: „Przestępstwa, w których nie
ma ofiar, nie powinny być karalne”. Twierdzi, że zaostrzenie ustawy
antynarkotykowej to po wprowadzeniu kary śmierci największe naruszenie
praw człowieka na Białorusi. Ocenia też, że za jej nieprzestrzeganie
szesnaście tysięcy ludzi siedzi w więzieniach lub w areszcie tymczasowym.
„Ustawa została zaostrzona w 2014 roku po serii zgonów w wyniku
przedawkowania narkotyków syntetycznych. Ale uderza w niewłaściwych
ludzi. Za kratkami lądują nie wielcy handlarze, tylko same płotki
i konsumenci” – wyjaśnia Markiełau.
Paragraf 328, który wprowadza konsumpcję substancji odurzających do
kodeksu karnego, nie różnicuje narkotyków na twarde i miękkie.
Za produkcję, przetwarzanie, skupowanie, przechowywanie lub wysyłkę
nielegalnych substancji bez zamiarów handlowych grozi od dwóch do
pięciu lat więzienia. To znaczy, że nawet konsumpcja narkotyków miękkich
jest zagrożona karą do pięciu lat pozbawienia wolności. Za handel lub
zamiar handlu można dostać od dwunastu do piętnastu lat więzienia.
Markiełau krytykuje nie tyle same paragrafy, co ich interpretację: „Jeśli
policja chce, to powołując się na te paragrafy, może po prostu zgarnąć
niemile widziane osoby”. Sądy przeważnie nie biorą na siebie ciężaru
dowodu, a kary są zasądzane bez dostatecznego udowodnienia winy
oskarżonych. „Przy czym rozprowadzanie narkotyków w praktyce sądowej
interpretowane jest dosłownie” – dodaje Markiełau i wyjaśnia, że
przekazanie działki leku lub podzielenie się narkotykiem jest uznawane za
dealowanie. Surowe prawo dotyka także dzieci – wiek karalności obniżono
do czternastu lat.
Markiełau mówi spokojnie, ale z przekonaniem, przebijając się głosem
przez hałaśliwy ekspres do kawy w tle. Wygląda na to, że dobrze się czuje
w roli rewolucjonisty. Z dumą opowiada, że swoją aktywność polityczną
przypłacił usunięciem z uczelni: „Do 2016 roku studiowałem fizykę, potem
pod naciąganym pretekstem zostałem wyrzucony z uniwersytetu. Oficjalnie
z powodu zbyt częstych nieobecności”. Przyznaje, że ze względu na
działalność polityczną czasem opuszczał zajęcia, ale nie częściej niż inni:
„Nie byłem na kilku mniej ważnych zajęciach. Zgodnie z prawem po
czterech godzinach nieobecności można wyrzucić studenta”. Z tym że
decyzja, kto i kiedy ma zostać wyrzucony, leży całkowicie w gestii władz
uczelni. „Inni, którzy mają o wiele więcej nieusprawiedliwionych
nieobecności, mogą dalej studiować” – zaznacza Markiełau. Jego kłopoty
na uczelni zaczęły się od niesubordynacji: „Dostałem upomnienie, bo
wchodząc na teren kampusu, nie okazałem legitymacji studenckiej”.
To miał być pretekst, żeby się go pozbyć. „Portier przecież mnie znał,
to była najzwyklejsza formalność” – tłumaczy Markiełau. Dodaje, że
prawdziwym powodem wyrzucenia go z uczelni była rozmowa
z dziekanem, która odbyła się miesiąc wcześniej: „Poprosiłem go
o usunięcie sowieckiej flagi i portretów Stalina z korytarza. Powiedziałem,
że odbieram je jako zniewagę, bo dziadek mojego dziadka zginął
w sowieckim gułagu”. Wypija łyk czarnej kawy, po czym wyjaśnia:
„Oczywiście chodziło mi nie tyle o prywatne odczucia, co o sowiecki
totalitaryzm. Państwowy uniwersytet, finansowany z pieniędzy podatników,
powinien chyba spełniać minimum standardów moralnych i nie
normalizować zbrodni politycznych”.
Wierność własnym poglądom to wartość, którą Markiełau wyniósł
z domu rodzinnego: „Moi rodzice przedtem sami byli bardzo aktywni
politycznie. Po wyborach w 2006 roku wycofali się, ale posłali mnie do
gimnazjum numer 23, jednej z ośmiu szkół z wykładowym językiem
białoruskim, znanej jako szkoła buntowników” – podkreśla. Obecnie były
student uznaje swoją działalność za powołanie – na uniwersytet już nie chce
wracać. Na życie zarabia jako fotograf: „Dzięki temu jestem niezależny.
Nie będę miał emerytury, ale za to dotychczas udawało mi się unikać
wspierania tego państwa podatkami”. On również brał udział
w demonstracji w 2017 roku przeciwko dekretowi o pasożytnictwie:
„Aresztowali mnie wtedy, bo rzekomo byłem zamaskowany”. Przesiedział
siedemdziesiąt dwie godziny w celi wraz z sześcioma innymi
mężczyznami: „Pościel i ręczniki były pełne glutów, spermy i innych
wydzielin. A jedzenie rzucali nam jak psom, trzy razy dziennie, z krótkimi
przerwami pomiędzy, żeby nie musieli dwa razy wydawać i myć naczyń
czy sztućców”.
To doświadczenie nie odstraszyło go jednak od nagłaśniania swoich
poglądów. Dwa lata po eksmatrykulacji i rok po pierwszym
siedemdziesięciodwugodzinnym zatrzymaniu zamieścił w internecie zdjęcie
ośmieszające Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Z rozbawieniem
wspomina swój figiel. Wszystko zaczęło się od tego, że białoruskie MS W
w Międzynarodowy Dzień Przeciw Homofobii, Transfobii i Bifobii
zablokowało stronę internetową kampanii Legalize Belarus oraz kilka
innych stron. „Potem 20 maja na swojej własnej stronie zamieścili
oświadczenie, w którym stwierdzili, że związki jednopłciowe to
»podróbka« – opowiada Markiełau i chichocze. – Na to pewna aktywistka
genderowa odpowiedziała serią selfie; fotografowała się przed różnymi
budynkami rządowymi z transparentem: »To wy jesteście podróbką«”. Mój
rozmówca śmieje się coraz głośniej, ale kontynuuje: „W nawiązaniu do jej
akcji wstawiłem do sieci swoje przerobione zdjęcie, na którym trzymam
tabliczkę z hasłem »Blokujcie 86.57.250.202«”. Adres I P , który Markiełau
rzekomo planował zablokować, przypisany był jednej z oficjalnych stron
rządowych. Zaledwie kilka godzin po opublikowaniu zdjęcia wezwano go
przez telefon na milicję: „Od razu mnie wtedy zatrzymali i znów wsadzili
do jednej celi z kilkoma bezdomnymi i pijakami. Tym razem na
siedemdziesiąt cztery godziny. To było piątkowe popołudnie, przez cały
weekend nic się nie działo”.
Przed kawiarnią Piotr Markiełau skręca sobie papierosa. Potem,
trzymając w ustach zapalonego skręta, wyciąga z plecaka kilka naszywek
z liściem konopi. Na pytanie, czy sam pali, odpowiada z szerokim
uśmiechem: „W internecie krąży nawet filmik, na którym jaram jointa”.
Jego zdaniem ludzie na Białorusi, mimo ustawy, palą tyle samo trawki, co
w innych krajach: „Niektórzy sami hodują, inni przemycają towar z Litwy
albo kupują w darknecie”. A co jego rodzice sądzą o tym, że działa na rzecz
uwolnienia narkotyków? Teraz uśmiecha się jeszcze szerzej: „Kiedyś nawet
wypalili ze mną jointa”. Starannie gasi papierosa w popielniczce stojącej
przed Press Clubem, rozdaje naszywki wśród polskich i niemieckich
dziennikarzy zebranych przed lokalem, potem wchodzi do długiego,
krętego budynku; wieczorem ma się tam odbyć spotkanie na temat cenzury
na Białorusi. Zamierza nawiązać trochę nowych kontaktów.
Choć biografie Piotra Markiełaua, Igora Bancera i dziewczyn z zespołu
Messed Up różnią się od siebie, to oni wszyscy mimo wszelkich
przeciwności czują się w swoim kraju dobrze, a na pytanie, czy chcieliby
wyjechać z Białorusi, odpowiadają przecząco. Bancer, który jako posiadacz
polskiego paszportu mógłby w każdej chwili to zrobić, mówi: „Nawet
o tym nie myślę. Przecież oni właśnie tego chcą. Tutaj mam przyjaciół
i rodzinę”. Markiełau odpowiada: „Co miałbym robić gdzie indziej? Tu jest
mój kraj, jestem tu u siebie. I tutaj mogę coś zmienić. Ludzie zaczęli
dyskutować o ustawie antynarkotykowej. Choćby dlatego, żeby
uświadamiać społeczeństwo na temat łamania praw w naszym kraju, warto
tu zostać”. Dziewczyny żyją tu i teraz. Przyszłości nie potrafią sobie
wyobrazić. „Może kiedyś będę prowadziła samowystarczalne gospodarstwo
na wsi” – mówi Nastia. Gitarzystka Maria stwierdza: „Na pewno nic się nie
zmieni; będę dalej chodziła na koncerty punkowe i piła piwo przy barze”.
Liza, która oprócz grania w zespole studiuje medycynę, przewiduje, że
będzie musiała wybierać między zawodem lekarza a muzyką: „Moje serce
zdecydowanie bije dla punka”.
Nietutejsi
Olga. Automat
– Chciałabym znaleźć mężczyznę „dobrej jakości”. Co to znaczy? Żeby
był przyzwoity, wierny – to jako pierwsze napisałam w ankiecie – żeby
poważnie podchodził do życia. I do kobiet. Nie chcę tu popróbować, tam
popróbować, tylko znaleźć partnera, przyjaciela, doradcę. Kogoś, z kim
będę żyć.
Od dziesięciu lat Olga żyje dla dzieci i pracy (jest główną redaktorką
i wydawcą w lokalnej stacji radiowej). Nie, nie narzeka – kocha to.
Po prostu czuje się zmęczona. A czasem zwyczajnie się boi – czy da radę,
czy wystarczy pieniędzy z jednej pensji. A co, gdyby nagle zachorowała?
Myśli kłębią się w głowie, w żołądku ściska, a gardło robi się nagle suche.
Paskudne myśli, których chciałaby się pozbyć, ale nie potrafi. Niekiedy
dopadają ją przed zaśnięciem – wtedy przewraca się z boku na bok. Innym
razem, gdy zmęczona siada po powrocie z radia, na kanapie. Każdego dnia
daje sobie takie dwadzieścia minut. Oczy ma półprzymknięte, ciało
bezładne. Długie, ufarbowane na chłodny blond włosy opadają na oparcie.
Dziewczynki chodzą wokół niej na palcach albo zajmują się swoimi
sprawami. Nawet Salwador – biało-czarna świnka morska – jakby milkł
w klatce. A ona nie robi nic. Potem trzeba przyszykować kolację. Jedzą
i rozmawiają, co się wydarzyło w ciągu dnia, co w szkole. Później lekcje –
pomaga córkom z zadaniami, przepytuje, z czego potrzeba. Kładą się koło
północy. Dlatego, gdy rano budzik dzwoni o szóstej czterdzieści, odsuwa
moment wstania do ostatniej minuty. Budzenie dzieci, śniadanie, prysznic,
makijaż. I dalej, w kolejny dzień.
Dziesięć lat temu Olga urodziła bliźniaczki – Sofię i Marianę. Pamięta,
że pielęgniarka położyła jej jedną córkę na lewej ręce, a drugą na prawej.
Pokazała je najstarszej, dziewięcioletniej wtedy Halinie. To był moment
całkowitego szczęścia. – Kocham je wszystkie trzy tak, że trudno opisać –
mówi i pokazuje na telefonie zdjęcia z dziewczynkami (wspólny spacer,
razem na daczy, koncert Haliny – uczy się u najlepszego profesora
w Grodnie i chce studiować w mińskim konserwatorium). Miesiąc później
mąż ją zostawił.
– Powiedział: „Nie dam rady fizycznie, psychicznie”. Nie wytrzymał
bezsennych nocy, tych wszystkich obowiązków. On odszedł, ja zostałam.
Nie myślałam: co teraz zrobię, zabiję się czy coś podobnego. Zrozumiałam,
że muszę zająć się dziećmi i tyle. Ale przez dwa lata byłam jak automat.
Młodsze dziewczynki od początku znają życie, w którym jest tylko mama –
milknie na dłuższą chwilę. – Minęło dziesięć lat, chodziłam do psychologa,
ale wciąż tego nie rozumiem: miał śliczne dzieci, zdrowe, wspaniałe, no
niesamowite. Jak można sobie tego odmówić? Nie, nie założył nowej
rodziny, zamieszkał ze swoją matką. Dziewczynkami się nie interesuje, jak
się uczą, co jedzą, w co się ubierają. Co parę miesięcy przychodzi i zabiera
je na spacer. Co miesiąc płaci alimenty na młodsze, bo starsza jest już
dorosła, po dwadzieścia pięć dolarów na każdą (urzędowo uznano, że na
więcej niż te pięćdziesiąt dolarów nie może sobie pozwolić), czyli sto
naszych białoruskich rubli w sumie. Pójdziesz dwa razy do supermarketu
i nic ci nie zostanie, bo ceny produktów spożywczych i chemii
gospodarczej nie różnią się od polskich.
Pytam Olgę o infantylizm mężczyzn. Z czego wynika, poza
wychowaniem?
– Z niestabilnej sytuacji – mówi. – Mężczyźni dużo pracują, czasem
w dwóch albo trzech miejscach, mało widują się z rodziną, ale i zarabiają
mało. Nie mogą się realizować, nie czują się męsko i to ich łamie.
Zaczynają pić, alkoholizm to u nas wielki problem.
– Ta apatia zaczyna się już po studiach, w wieku dwudziestu kilku lat –
tłumaczy mi doktor Maxim Rust, Białorusin mieszkający w Polsce, badacz
społeczny. – Ze względu na „rozpriedielenie” przez dwa lata młodzi muszą
w miejscu wskazanym przez władze odpracować studia, jeśli były
bezpłatne, na państwowym uniwersytecie. Często zostają tam na lata,
z obawy, że nie znajdą innej pracy, i tak tkwią w zawieszeniu, sfrustrowani.
Państwo zapewnia im minimum bytu, ale wiele więcej nie mogą zdziałać.
Kobiety przed poddaniem się temu marazmowi powstrzymuje matczyny
instynkt. To motor, który je napędza. I spuścizna po czasach Z S RR – wtedy
pracowały na dwóch „etatach” – tym zawodowym i rodzinnym, bo to one
odpowiadały za dom, dzieci, a nawet kupowanie ubrań dla mężczyzny czy
dbanie o jego zdrowie. I nadal tak jest – Białoruś tym różni się od innych
krajów byłego Związku Radzieckiego, że w większości kobiety wciąż tu
pracują zawodowo. Niestety w gorzej płatnych zawodach niż mężczyźni,
więc idealna rodzina to wciąż taka, gdzie jest dwójka partnerów, którzy
pracują i zarabiają. Na to, że kobieta powinna mieć męża i dzieci, wciąż jest
silna presja społeczna[5].
Maja. Ost-West
Gdy wyjdzie się z dworca w Grodnie – który ma kwadratową wieżę
zegarową z iglicą i jest idealnie czysty, jak każdy budynek użyteczności
publicznej na Białorusi – i pójdzie ulicą odchodzącą od dworcowego
placyku w lewo, po piętnastu minutach trafi się na wysoki socrealistyczny
blok, górujący nad małymi domkami starego rynku. To tu Maja prowadzi
agencję, w której oferuje białoruskim kobietom marzenia.
Maja jest po sześćdziesiątce. Włosy blond, krótko przycięte za ucho,
z „pazurkami”, ciepły uśmiech i oczy, które na każdego patrzą z uwagą. Jej
granatowa garsonka do kolana przypomina ubranie stewardesy. Robi mi
kawę w biurze, które składa się z dwóch pokoików. Wszystko jest tu
zwyczajne, jakby przeniesione z lat dziewięćdziesiątych albo
wcześniejszych – żółte ściany z lamperią, meble biurowe z płyty i biały
czajnik elektryczny. Wszystko, poza pewnym szczegółem. Na ścianach
wiszą ślubne zdjęcia par: ona i on, młodsi i starsi, bruneci, blondyni i siwi.
Dziesiątki fotografii, setki uśmiechów i radosnych oczu. Są jeszcze talerze
ozdobne, które zajmują znaczną część ściany na lewo od wejścia.
Na każdym nazwa miasta – miejsca, dokąd klienci, którym agencja
pomogła znaleźć „drugą połowę”, pojechali w podróż poślubną.
Maja jest filolożką, w czasach radzieckich wykładała na uniwersytecie.
W latach dziewięćdziesiątych została bez pracy. W tym samym czasie jej
koleżanka Ina owdowiała i postanowiła szukać nowego partnera za
granicą – z powodzeniem, dziś mieszka we Francji. Mai dało to do
myślenia, bo wokół widziała mnóstwo kobiet, które zostały same –
rozwiodły się albo owdowiały („Nasi mężczyźni nie dbają o zdrowie, więc
umierają szybciej, do dziś tak jest”)[6], już wcześniej same odchowały
dzieci. W 1996 roku założyła agencję. – Fachu uczyłam się od
najlepszych – śmieje się. – Moim pierwszym partnerem było biuro
matrymonialne z niemieckiego Saarbrücken – Klub Ost-West. Jego szefowa
miała ogromne doświadczenie. Na Białorusi nikt nie prowadził podobnej
działalności. Portrety mężczyzn przychodziły do nas faksem, my
informacje o kobietach i ich zdjęcia pakowaliśmy w koperty i wysyłaliśmy
pocztą. Ogłoszenia z ich sylwetkami ukazywały się w gazetach. To były
czasy przed internetem.
Agencja Gimeney nazwę wzięła od greckiego boga Hymena –
skrzydlatego opiekuna małżeństw i ślubów. Przez dwadzieścia lat
działalności połączyła szczęśliwie pięćset pięćdziesiąt par, oznacza to
średnio dwadzieścia pięć ślubów na rok. Najczęściej były to białoruskie
kobiety (Białorusini też bywają ich klientami, ale znacznie rzadziej),
których mają w bazie około siedmiuset, i zachodni mężczyźni – z Francji,
Niemiec, Hiszpanii, Włoch, Kanady, US A , niedawno trafił się nawet jeden
Maorys z Nowej Zelandii.
Zazwyczaj wygląda to tak, że partnerzy przysyłają dane klienta i listę
kobiet, które ten chciałby poznać. Potem on przyjeżdża na pięć–siedem dni,
czasem tylko na weekend, bo wtedy ma wolne, spotyka się z nimi
i podejmuje decyzję. Kolejnym krokiem najczęściej jest zaproszenie
wybranki do siebie.
Agencja bardzo dba o bezpieczeństwo klientek – szkoliła ich w tym
zakresie fundacja La Strada, walcząca z handlem ludźmi. Przed pierwszą
podróżą za granicę Maja mówi kobietom, na co powinny zwrócić uwagę,
i upewnia się, że dotarły na miejsce. A klienci, którzy je zapraszają,
podpisują oświadczenie o odpowiednim traktowaniu partnerek.
W ich bazie są ekonomistki, lekarki, nauczycielki, muzyczki, fryzjerki,
inżynierki. – Nawet te młodsze, z wyższym wykształceniem wciąż są
tradycyjne – mówi Maja. – Marzą o dziecku, gdy już znajdą mężczyznę,
także te po czterdziestce. Szukają stabilności – kogoś gotowego do ślubu,
z mieszkaniem albo domem, żeby wyjść za mąż i mieć rodzinę. Chcą
wiedzieć, gdzie ich dzieci będą dorastać i jakim językiem mówić. Bo u nas
jest bardzo niestabilnie – jednego dnia masz pracę, następnego możesz ją
stracić albo nie zapłacą ci przez kilka miesięcy. Pamiętam klienta:
Amerykanin, pięćdziesiąt lat, bardzo sympatyczny, jeździ po świecie,
zarabia jako freelancer, tłumacz i psycholog. Ale nie ma stałego miejsca.
Białorusinki to przeraża, żadna go nie chciała.
Z ankiet…
V. dobiega pięćdziesiątki. Ekonomistka, z wyższym wykształceniem.
Krótka, wystrzępiona blond fryzura. Na zdjęciu prezentuje się z ustami
pomalowanymi na czerwono i dużą złotą biżuterią. Jest po rozwodzie i ma
dorosłą córkę. Kobieca i uczuciowa, ale zarazem realistka z silnie
rozwiniętą intuicją. Pragnie życia rodzinnego i mężczyzny poważnego,
szczodrego w uczuciach i rozumiejącego.
Architektka P. ma lat trzydzieści osiem, krótkie włosy i szelmowski
uśmiech. Pisze o sobie, że lubi dizajn, fotografię, teatr i podróże oraz…
pieczenie ciast. Szuka mężczyzny racjonalnego, na którym mogłaby
polegać. Najlepiej wysokiego, bo ma sto siedemdziesiąt osiem
centymetrów.
Trzydziestodwuletnia E. jest singielką, skończyła psychologię, ale
pracuje jako animatorka i fotografka na wielkich statkach rejsowych. Lubi
podróże, czytanie książek historycznych, spacery po lesie oraz sport.
W agencji jest od dziesięciu lat, lecz dotąd nie trafiła na właściwego
mężczyznę. Chciałaby, żeby miał poczucie humoru, otwarte serce, był pełen
energii i wspierający. Nie przeszkadzałoby jej, gdyby miał dzieci.
Długowłosa, smukła A. to rocznik 1990. Jest inżynierką, a przedstawia
się jako romantyczka z poczuciem humoru i dobra gospodyni. Jej
rówieśnica, D., badaczka rynku, zdążyła już się rozwieść, a teraz szuka
porządnego, inteligentnego optymisty.
Klientki agencji Gimeney podzielone są na sześć kategorii wiekowych.
Najmniej jest tych najmłodszych, w wieku osiemnaście–dwadzieścia cztery.
W grupie po trzydziestce liczba kobiet wyraźnie rośnie. Wiele z nich
w rubryce „stan cywilny” zaznacza „singielkę”. W kolejnej – „trzydzieści
sześć plus” – częściej pojawia się status „rozwiedziona”. To te, które
sparzyły się na białoruskich mężczyznach. W tym kraju śluby wciąż
zawiera się młodo, często w wieku dwudziestu paru lat, a współczynnik
rozwodów jest wysoki – w 2017 roku było ich w stosunku do zawartych
małżeństw czterdzieści osiem procent (dla porównania w Polsce było to
trzydzieści cztery procent), a w ciągu ostatnich dwudziestu lat zdarzało się,
że przekraczał pięćdziesiąt procent[8]. Fakt, że kiedy dochodzi do rozstania,
mężczyzna nie ponosi prawie żadnych konsekwencji, bo jego wkład
w życie rodziny może ograniczać się do pięćdziesięciu dolarów alimentów
miesięcznie, nie jest tu bez znaczenia.
Maja. Iskra
– Opowiadają bajki, że w Grodnie na jednego mężczyznę przypada
siedem kobiet – mówi Maja. – A to nieprawda, w rzeczywistości na sto
kobiet mamy na Białorusi osiemdziesięciu siedmiu mężczyzn. W naszym
mieście pewnie realnie jest ich mniej, bo wielu wyjechało do pracy za
granicę. Ale to nie liczba mężczyzn jest głównym problemem, tylko ich
charaktery. Bo oni są rozpuszczeni, mają kochanki, przyzwyczaili się, że to
kobieta o nich zabiega. A kobiety? Te, które do nas przychodzą, są często
nie tylko wykształcone (lepiej niż mężczyźni, co potwierdzają statystyki),
atrakcyjne i zadbane, ale i mają pracę, mieszkania, samochody. Kiedyś
częściej chodziło im o to, by trafić na Zachód. Dziś niektóre szukają
miłości, inne dobrego życia, ale jak się zakochają, idą za sercem. Tutaj
takich mężczyzn, jakich by chciały, brakuje – mówi Maja, po czym dodaje,
że kryzys sporo zmienił w podejściu zachodnich klientów. – Kiedyś
częściej wiązali się z kobietami z dziećmi, dziś, z powodów
ekonomicznych, robią to mniej chętnie. Większość oczekuje też, że kobieta
będzie pracowała, dopiero ci po czterdziestce, ze stabilną pozycją,
pozwalają jej wybrać, czy nie wolałaby zostać w domu. Duże zmiany
spowodowała też zachodnia emancypacja – od paru lat wśród klientów
agencji są na przykład młodzi Włosi, którzy, często ze wsparciem rodziców,
szukają żony z Białorusi, bo ich rodaczki po pierwsze mają wysokie
oczekiwania co do statusu finansowego męża, a po drugie są niezależne,
skoncentrowane na sobie i nie bardzo chcą wejść w tradycyjną rolę. Nawet
teraz w gabinecie siedzi trzydziestolatek z Neapolu, przystojny, z ciemnymi
kręconymi włosami i brodą, chirurg – w asyście tłumaczki rozmawia
z jedną z kobiet z ich bazy.
Maja potrafi doradzić, z kim warto się spotkać, komu dać szansę,
podpowiada, że mężczyznę należy wypytać o rodzinę, pracę, o jego życie.
Ma dar – umie dostrzec, kiedy między dwojgiem świeżo poznanych osób
przeskoczy iskra. Szóstym zmysłem wyczuwa, z kogo będzie para. Droga
do tego bywa czasem kręta.
Jak u Alony i Waltera spod Bordeaux. Sześćdziesięciodziewięciolatek
przyjechał do Grodna pięć lat temu do innej klientki
(sześćdziesięcioletniej), z którą długo wymieniał listy. Przywiózł mnóstwo
prezentów. Cały tydzień się spotykali – chodzili do restauracji na obiady,
spacerowali po mieście. W niedzielę (a wylatywał we wtorek) powiedział
agencyjnej tłumaczce Lubie wprost, że nic z tego nie będzie. Chciał
machnąć na wszystko ręką. Ona jednak specjalnie, choć miała wolne,
przyjechała do biura. Przypomniała sobie, że mają w bazie lekarkę, która
dobrze mówi po francusku, kobietę w jego wieku. Doszło do spotkania, ale
też nie zaiskrzyło. Wtedy Luba pomyślała o Alonie, choć ta języka Waltera
nie znała. Pięćdziesięciodziewięcioletnia nauczycielka biologii była wtedy
chora, ale wstała z łóżka i przyjechała, żeby go poznać. A po drodze jeszcze
kupiła mu pamiątkę – drewnianego żubra, symbol Białorusi. On, zawodowy
bokser, jest niski i krępy, jak ten zwierzak. Szalenie się ucieszył. Ale przez
jej chorobę na kolację już nie poszli. Walter wyjeżdżał załamany, bo bardzo
mu się spodobała. Z pomocą tłumaczki zaczęli jednak korespondować.
Oboje potrafili pięknie pisać. O sobie, o miłości, o tym, co ważne w życiu.
Po dwóch miesiącach on znowu był w Grodnie, a potem zaprosił Alonę do
siebie. Rok później wzięli ślub. Jak on na nią patrzy, jak troszczy się o jej
rodzinę… Są szczęśliwi. Zabezpieczył ją finansowo do końca życia. Mówi:
„moja Aloszka” i wkłada prezenty do walizki, gdy ona gdzieś wyjeżdża.
Ona zaś poszła na kurs francuskiego i zaczęła rysować tamtejszą przyrodę.
– Chcę, żeby ludzie znaleźli szczęście – mówi Maja i wyciąga gruby
album. – Ta para to Robert, Amerykanin, i nasza Katia. Siedem lat po
ślubie. On jest spokojny, pogodny, ona bardzo emocjonalna. Dobrze im się
żyje. Mają trochę podobną historię jak Walter i Alona. Jemu spodobała się
nasza klientka, pisali maile, w końcu przyjechał do niej w 2010 roku. Duży
facet, prostolinijny, otwarty na świat, porządny, dobry. Ale ona spojrzała na
niego i powiedziała, że jest za prosty. Pomyślałam, że nie mogę odpuścić
takiego mężczyzny. I namówiłam go na spotkanie z Katią, pianistką.
Zadzwoniłam do niej, a ona z gorączką. Ale szybko wstała, umyła włosy
i przyjechała. Od razu było wiadomo, że będzie z nich para. A on, makler
z zawodu, okazał się milionerem, takim prawdziwym, o czym zupełnie nie
wiedziałam. Spotykali się rok, może półtora. Zaprosił ją do Paryża, a kiedy
wjechali na wieżę Eiffla, klęknął i się oświadczył. Jej córkę i siostrzenicę
posłał do prestiżowego koledżu w US A . Pomaga całej jej rodzinie. Mają
wielką posiadłość w Illinois i dom na Florydzie. Co roku przyjeżdżają do
Grodna. Prawdziwa bajka.
Tak, Maja lubi historie z happy endem. – Ona tym żyje – mówią
klientki. Sama ma jednego męża od trzydziestu siedmiu lat, dobrze im
razem. Z tyłu za biurkiem na półce stoją zdjęcia wnuków –
dziewięcioletniego Lwa i pięcioletniego Sawili. Ich jedyny syn ożenił się
z byłą klientką agencji. Z synową nie mają bliskich relacji, ale chłopców
widują co drugi weekend. Ich tata cztery lata temu zginął w wypadku
samochodowym. Maja niechętnie o tym mówi.
Tatiana. Wzruszenie
Pamięta tę scenę doskonale. Wyskoczyła na parę dni do Krakowa – prezent
urodzinowy dla samej siebie. Lubi przyjeżdżać do Polski, żeby złapać
oddech, a jak jest się z Grodna, to nie potrzeba wizy. – Piłam zieloną
herbatę na placu w centrum, wdychałam zapachy. Obok przeszła rodzina,
może z dziesięć osób, ze staruszką, którą prowadziły wnuki i prawnuki.
Skręcili z krakowskiego Rynku we Floriańską… Bardzo mnie to wzruszyło.
U was, jak na Zachodzie, dużo czasu spędza się z całą rodziną. I polscy
mężczyźni, tak jak zachodni, są bardzo nastawieni na żonę, dzieci. Też mają
kolegów, spotykają się z nimi, ale wiedzą, że najbliższym trzeba poświęcić
uwagę, troszczyć się o nich, okazywać im miłość drobnymi gestami,
każdego dnia. Nasi jakby nie mieli o tym pojęcia.
Tatiana. Drugi
– Z początku miałam trochę śmieszne wymagania – wysoki, niebieskie
oczy – opowiada Tatiana. – Potem zrozumiałam, że najważniejsze, żeby
mężczyzna był dojrzały duchowo i wiedział, że w parze dwie osoby muszą
pracować nad relacją.
Charakter może mieć różny, ale Tatiana chciałaby, żeby jej partner był
interesujący, wykształcony, miał hobby tak jak ona (biega, ćwiczy pilates,
czyta dużo książek i uwielbia podróżować). Wielu mężów jej koleżanek
wraca z pracy i zalega na kanapie przed telewizorem albo przed
komputerem.
Drugi, którego poznała w ubiegłym roku, spełniał warunki. Didien
mieszkał w miasteczku na południu Francji i był tylko o pięć lat starszy.
Aktywny – biegał, sam konstruował samoloty, a pilotowanie to było jej
marzenie. Sporo ich łączyło. Poleciała do niego, najpierw sama. Pierwszego
dnia poszli do japońskiej restauracji. Zjedli dużo owoców morza –
afrodyzjaków. Ale w domu tylko pocałowała go w policzek i poszła spać do
drugiego pokoju. Był zdziwiony – z francuskimi kobietami sprawy idą dużo
szybciej. Ale i zaintrygowany. Podróżowali, latali prywatnym samolotem.
On co rano chodził do piekarni i kupował świeże croissanty, a potem robił
śniadanie. Kolejny raz przyleciała z córką. Tydzień, dwa było dobrze,
potem mała zaczęła go denerwować. Jego dzieci, już dorosłe,
wychowywała po rozwodzie żona, więc nie był przyzwyczajony do ich
obecności. Poszli do kawiarni. Liza dostała lody czekoladowe, ale upuściła
je na białą bluzkę. Normalne. A on – burza emocji, wyrzuty: „Jak ona
pójdzie z taką plamą?”. A gdy Liza wylała szklankę wody na stół, Didien
wpadł w złość.
– W końcu powiedział, że chciałby żyć tylko ze mną, bez dziecka –
mówi Tatiana. – Pół roku się spotykaliśmy. W zasadzie szykowałam się na
ślub. Ale bywa i tak.
Olga. Satelita
Olga kocha Grodno. Jest przytulne, na ludzką miarę (nie to co Mińsk,
zimny i surowy, z arteriami ulic po trzy pasy samochodowe w każdą
stronę). Tu czuje się u siebie. Mieszka w samym centrum, wszędzie blisko
na piechotę. Klatka budynku z lat pięćdziesiątych XX wieku,
z brudnobeżową lamperią, ma estetykę postsowiecką, ale samo mieszkanie
jest przytulne i ładne. Trzy pokoje kupił jej tata, jeszcze zanim wyszła za
mąż – zarobił na to w US A , bo z tutejszej, robotniczej pensji nie dałby rady.
Olga parzy zieloną herbatę. Bladożółte ściany i szafki w kuchni lśnią
nowością. Remont robiła w zeszłym roku, na kredyt.
– U nas na Białorusi finanse to duży problem. Za czasów sowieckich
wszyscy dostawali podobną pensję, teraz jest inaczej. Przeciętny człowiek
tu u nas ma minimalną płacę trzysta dolarów (choć mówi się, że średnia
krajowa to pięćset dolarów), a wyższy urzędnik zarabia piętnaście–
dwadzieścia tysięcy rubli. Dwa światy, chociaż tyle mówią: władza dla
narodu. Ceny są wysokie i wciąż rosną. Kryzys – mówi Olga.
Córki i siebie utrzymuje z jednej pensji. Mają dach nad głową, mają co
jeść i w co się ubrać, ale każdy nadprogramowy wydatek – choćby prezenty
dla dzieci na Nowy Rok – powoduje u Olgi atak paniki. Do ubiegłego roku
była „matką wielodzietną” – w szkole dziewczynek mogła płacić niższe
składki, a w pracy przysługiwał jej dodatkowy dzień wolny w tygodniu, ale
od kiedy Halina skończyła osiemnaście lat, ten przywilej już ich nie
obejmuje. Trudniej im teraz.
– Kiedy chodzę do soboru, proszę Boga tylko o to, żeby dał mi siły
i możliwości, bym mogła wychować dzieci. Jak widzę siebie za pięć lat? –
Olga zastanawia się dłuższą chwilę. – Mam w głowie obraz mężczyzny,
który nadaje na tych samych falach co ja. Chciałabym się o niego troszczyć,
mogę mu gotować, sprzątać, wspierać go w jego zainteresowaniach. Ale
w zamian oczekuję, żeby mnie kochał, odnosił się do mnie z szacunkiem
i zrozumieniem. A za dziesięć lat? Tak daleko w przyszłość nie wybiegam.
Ale widzę obok siebie satelitę. Tylko chciałabym mieć z nim dobre życie.
Byle jak to mogę sama żyć.
Marina wie, że nie chcieli wyjeżdżać. Tak mówił tata. Ale czy dobrze
zapamiętała? Już jako dorosła kobieta pytała wujków – braci ojca. Oni
jednak albo milczeli, albo recytowali sowiecką encyklopedię. Nawet
postawienie butelki na stół nie pomagało w odświeżaniu pamięci. Dopiero
gdy pojechała do Zawad i posłuchała opowieści krewnych, wszystko się jej
poukładało. – Przesądziła jedna noc. Przyszli i postawili pod ścianą całą
rodzinę: ojca, matkę i siedmioro dzieci. Mój tata, najstarszy z rodzeństwa,
miał wtedy szesnaście lat. Powiedzieli, że jeśli jutro nie wyjadą, zabiją
wszystkich. I tata, i wujek podejrzewali, że ktoś chciał przejąć ich duży
murowany dom w Zawadach.
Zbierali się w pośpiechu. Załadowali dobytek na furmankę i pojechali do
granicy. Odprowadzał ich wujek Kola, stryjeczny brat i przyjaciel ojca.
Namawiał swoją matkę, by i oni jechali, ale ona czekała na męża, którego
Sowieci aresztowali i wywieźli do Ostaszkowa. Zostali w Zawadach.
Dziadkowie Mariny dojechali pod Baranowicze, gdzie dostali dom po
repatriowanych Polakach. Najpierw malutki do spółki z inną rodziną,
w końcu samodzielny i większy na chutorze pod Stołowiczami. W rodzinie
nie mówiono o tym czasie. Wiadomo tylko, że to nie była sielanka.
– Dziadek od razu zrozumiał, dokąd trafili – mówi Marina. – Wziął
wszystko, konie, maszyny, cały majątek, i zaniósł do miejscowego
kołchozu. Był przekonany, że inaczej wywiozą ich na Syberię. Babcia do
końca życia mu tego nie wybaczyła. Ciężko pracowali w tym kołchozie,
a trudno było wykarmić dzieci. Dziś, gdy lepiej znam historię, wiem, że on
miał rację. Tylu ludzi stąd wywieziono, także przesiedleńców, wielu tego
nie przeżyło.
Marina, gdy już jako dorosła kobieta pojechała do Baciut, po raz pierwszy
spotkała swoje tamtejsze kuzynki, w tym trzy siostry w podobnym wieku
co ona. – Zaczęłyśmy rozmawiać tak, jakbyśmy znały się od zawsze; trudno
było się rozstać – wspomina. Jakby wyjazd części rodziny podzielił ich
losy, ale nie zniszczył rodzinnej wspólnoty. Podczas tych rozmów Marina
była zaskoczona tym, jak ważne jest dla kuzynek powojenne
doświadczenie; że przywiązanie do religii i tradycji, w imię których mogli
przecież stracić życie, jest silniejsze niż w rodzinie, która wyjechała.
Teraz jeździ do Polski częściej, bo mieszkają tam jej obie córki. – Może
mój tata byłby zadowolony, że jego wnuczki wróciły na jego „rodinu”, do
małej ojczyzny? – zastanawia się Marina. Przy czym to niezupełnie te
miejsca, które dla niego były „rodiną” – jedna córka pracuje w Katowicach,
druga studiuje we Wrocławiu. Czy rodzinna historia ma dla nich znaczenie?
Znają ją, ale są młode, zajęte układaniem sobie życia. Korzenie na tym
etapie nie mają jeszcze wielkiego znaczenia.
– Starsza, gdy ostatnio przyjechała do Mińska, powiedziała, że nie ma
do czego wracać. Mnóstwo jej znajomych wyjechało, właściwie wszyscy
ambitniejsi. I co ja mam jej powiedzieć? Gdy w 2010 roku, przed ostatnimi
protestami, kończyła szkołę i miała iść na studia, namawiałam, by tu
została. Wszyscy wierzyliśmy, że się coś zmieni. Gdy jednak zdawała na
uniwersytet, zaczęły się represje i baliśmy się, że będzie miała problemy
przez działalność moją i męża. Wyjechała więc do Wilna, skończyła studia
na Europejskim Uniwersytecie Humanistycznym i pojechała do Katowic.
Nie namawiałam już jej do pozostania w Mińsku.
Restauracja na grobach
Ten dzień był wyjątkowo słoneczny, co nie tak często się zdarza
w północnym Witebsku; po ulicach miasta spacerowało dosyć dużo ludzi.
W chwili, w której Wład mówił o atrakcyjności miasta dla turystów, obok
sygnalizacji świetlnej stała kobieta, która chciała przejść na drugą stronę ku
„niebieskiemu domowi”[9], ale nagle się odwróciła i przyłączyła do
rozmowy. Mówiła po białorusku. Przeprosiwszy za przerwanie rozmowy,
powitała Anielę na białoruskiej ziemi i zapytała, czy Aniela wchodziła
może do toalety na dworcu, gdy wyszła z pociągu, i jakie były jej wrażenia.
Aniela zdziwiła się, że zrozumiała ją praktycznie bez tłumaczenia.
– Musiałam tam wejść, przecież od razu planowałam iść do miasta.
Wszystko było prawie dobrze, tylko, szczerze mówiąc, w tej toalecie na
dworcu był taki zapach, że nie można go nawet nazwać zapachem. – Aniela
czuła się niezręcznie, gdy o tym mówiła.
– Ale to jeszcze nic – ciągnęła kobieta. – Kilka razy w roku spotykamy
się z lokalnymi władzami. Chodzimy do nich w różnych sprawach;
oczywiście nie mówimy im o osobistych problemach, ale o takich, które
dotyczą wielu ludzi i które, przy chęciach i wysiłku miejscowych
urzędników, można by było rozwiązać. Jedną z najbardziej „popularnych”
kwestii, którą należy poruszać podczas każdego spotkania z urzędnikami,
jest stan witebskich toalet publicznych. A nie była pani jeszcze w toalecie
bezpłatnej, w parku Sławy Partyzanckiej przy ulicy Czechowa. Autokary
turystyczne podwożą gości miasta do tej jedynej bezpłatnej toalety
publicznej. Zobaczyłaby pani twarze tych biednych turystów, gdy
wychodzą z tej toalety! Zapach zostaje na nich na długo; po wizycie w tym
przybytku nie spieszą z powrotem do autobusu, wietrzą się. Nie ma papieru
toaletowego, nigdy go nie było, wody do umycia rąk też nie ma, choć może
woda jest, tylko kranów nad umywalkami nie ma. Mydła, to już rozumie się
samo przez się, także nie ma. Niech pani nie wchodzi do bezpłatnej toalety,
inaczej będzie pani miała już całkiem niedobre wrażenia z Witebska…
Urzędnicy zawsze mówią to samo: „Nie ma pieniędzy”. Ale tu, gdzie teraz
stoimy, zamierzają postawić pomnik księżnej Olgi. Na samo przygotowanie
miejsca pod pomnik będzie wydzielone z miejskiego budżetu ponad pół
miliona dolarów. A nie wiadomo jeszcze, ile potrzeba na postawienie
pomnika. Proszę sobie wyobrazić, że na plac pod pomnik zostanie wydane
więcej niż w 2017 roku na budowę mieszkań! Za te pieniądze można
zbudować dwanaście dwupokojowych mieszkań, albo i więcej, i poprawić
warunki bytowe rodzin. A wracając do miejskich toalet, za te pieniądze
można by wszystkie toalety publiczne zmienić w łaźnie dla kobiet
i mężczyzn i nie przynosić wstydu Białorusi.
Razem znów przeszliśmy ulicą Zamkową, tylko już po jej drugiej stronie;
przed Narodowym Akademickim Dramatycznym Teatrem imienia Jakuba
Kołasa skręciliśmy ku wysokim schodom, które prowadziły do soboru
Uspieńskiego.
– W Witebsku, obok tej prawosławnej świątyni, w 2013 roku uroczyście
odsłonięto pomnik zmarłego patriarchy moskiewskiego Aleksego I I .
Aleksandr Kosiniec, nazywany powszechnie „jeźdźcem bez głowy”, był
w tym czasie gubernatorem obwodu. Chcąc wyjaśnić, dlaczego w naszym
mieście pojawiła się ta rzeźba, wychwalał umarłego tak, jakby ten był żywy
i mógł ofiarować kilka miliardów dolarów do kasy obwodu witebskiego
albo bezpośrednio jemu. Wychodziło na to, że Aleksiej to praktycznie
białoruski bohater narodowy – to sarkazm, rzecz jasna. Nic nie zaszkodziło
Białorusinom tak, jak Rosyjska Cerkiew Prawosławna – wszędzie
propaganda języka rosyjskiego, głosi się, że Białorusini nie są narodem.
A język białoruski to dialekt rosyjskiego… Nie, nie tacy jesteśmy.
My jesteśmy inni, całkiem inni.
A teraz zejdziemy niżej i obejrzymy jeszcze jeden pomnik. Przy ujściu
rzeki Wićby postawiono pomnik Złotej Rybki, a trochę z boku, przy teatrze
Lalka, pomnik staruszka Hassana[10]. Choć Hassan może dziwić, to jego
pojawienie się jest w jakiś sposób uzasadnione – autor bajki Staruszek
Hassan Łazar Łagin (Ginzburg) urodził się w 1903 roku w Witebsku i przez
krótki czas mieszkał w mieście. Ale jak wytłumaczyć i powiązać
z Witebskiem złotą rybkę? Chyba tylko tak, że witebski rzeźbiarz Iwan
Kazak dostał kolejną szansę zarobku (powinien dostać Antynobla za
najlepszy nonsensowny pomnik). Gdy postawiono Złotą Rybkę,
w pyszczku miała klucz do miasta. Nikt nie mógł wyjaśnić, dlaczego ma
ten klucz. Po jakimś czasie klucz zniknął. Mieszkańcy Witebska stanęli
przed problemem: Rybka sama oddała komuś klucz czy ukradli go
złodzieje? Nikt nie udzielił odpowiedzi na te pytania. Te cud-pomniki
postawiono w 2017 roku. Nie wiadomo, ile na nie wydano.
W 2018 roku obok ratusza wzniesiono pomnik największego człowieka
na świecie. Monumentalno-dekoracyjna kompozycja nosi tytuł Witebski
olbrzym. Wysokość tej rzeźby z brązu wynosi trzy metry i dwanaście
centymetrów. Jej pierwowzorem był Fiodor Machnow (1878–1912) –
białoruski Guliwer, urodzony w rejonie witebskim. Jego wzrost wynosił
285 centymetrów. I to wszystkie jego osiągnięcia. Na pomnik wydano
równowartość dwupokojowego mieszkania w ceglanym domu w dobrej
dzielnicy Witebska.
W czasie, gdy odsłaniano pomniki „najświętszych”, dobrze już wam
znany Aleksandr Kosiniec postawił przed szefami dzielnicowych
Komitetów Wykonawczych zadanie – do 2013 roku przejść na
bezdotacyjne budżety. W ciągu trzech lat regiony miały stworzyć nowe
zakłady przemysłowe, zorganizować wydajną pracę już istniejących,
rozwijać sektor prywatny, sferę usług, infrastrukturę przydrożną,
maksymalnie wykorzystać własną bazę surowcową i tak dalej. W efekcie
jesienią 2018 roku trzeba było zamknąć wiadukt Połocki,
ponieważ odkryto, że jest uszkodzony. To most nad torami kolejowymi,
który łączył dwie duże części miasta i osiedla podmiejskie. Po moście tym
przebiegały trasy tramwajów, autobusów miejskich i każdego innego
transportu, zarówno prywatnych osobówek, jak i tirów. W pośpiechu trzeba
było jakoś przysposobić inny most, którym można dostać się na drugą
stronę miasta, a także w kierunku litewskiej i łotewskiej granicy. Nowy
most miał powstać w ciągu czterech lat; tłumaczono, że szybciej się nie
uda, bo nie ma pieniędzy (magiczna formuła). Ale na początku 2019 roku
obiecano mieszkańcom i gościom miasta, że być może most będzie gotowy
w 2021 roku. Na wykonanie wszystkich prac przy budowie wiaduktu
potrzebnych jest około pięćdziesięciu milionów dolarów. W 2019 roku
planowane jest pozyskanie dwudziestu milionów dolarów, reszta –
w 2020 roku. Wzniesienie nowego mostu w Witebsku to obecnie budowa
numer jeden w mieście. Ludzie nie wierzą w obietnice urzędników, chyba
że złota rybka pomoże. Tylko jak ona teraz da radę, bez klucza…
Powrót na ziemię
Za dużo hałasu
Poranki ciągle czarne. „I choć ginie wasz ślad, co by nie czekało tam, śnieg
mi daje nadzieję” – śpiewa mrocznym głosem mężczyzna w marszrutce.
Jadę do kolejnego stutysięcznego miasta.
[1] Latem 2019 roku, dzięki presji społecznej, do paragrafu 328 wprowadzono poprawki,
dotyczą szczególnie osób niepełnoletnich: dolna granica kary została zmniejszona o dwa
lata. Górna pozostała bez zmian.
[2] Źródło: n e w s . t u t . b y, b i t . l y / 2 k L 2 w y L, dostęp: 18.02.2019.
[3] Źródło: l e v o n e v s k i . n e t, b i t . l y / 2 k u n P 7 u, dostęp: 18.02.2019.
[4] Na Białorusi nie można głosować poza miejscem zamieszkania, dlatego wprowadzono
możliwość wcześniejszego oddania głosu. W ocenie ekspertów właśnie przedterminowe
głosowanie jest polem do największych nadużyć wyborczych.
[5] Na podstawie książki doktor Olgi Sasunkevich, Informal Trade, Gender and the Border
Experience: From Political Borders to Social Boundaries (Farnham, Burlington, 2015)
i rozmowy z autorką pracującą w Katedrze Gender Studies na Uniwersytecie w Göteborgu.
[6] Na Białorusi kobiety żyją średnio dwanaście lat dłużej niż mężczyźni.
[7] Prawnie urlop mogą wziąć także ojcowie, ale właściwie się to nie zdarza.
[8] Dane na podstawie rocznika statystycznego: b e l s t a t . g o v. b y, b i t . l y / 2 l f 0 Z 4 2,
dostęp: 17.04.2019.
[9] Obiegowa nazwa budynku przy ulicy Lenina 28, pomalowanego dawniej na
jaskrawoniebieski kolor, w 2009 roku przemalowanego na kolor biały; mieszkańcy miasta
wciąż nazywają go „niebieskim domem”.
[10] Dżin, bohater popularnej bajki radzieckiej Staruszek Hassan (org. Starik Hottabycz),
napisanej w 1938 roku przez Łazara Łagina (przyp. tłum.)
[11] Anastazjowcy to nieformalny ruch społeczny, powstały w Rosji w połowie lat
dziewięćdziesiątych X X wieku, popularny także w Europie Środkowo-Wschodniej.
Inspirują go książki Władimira Megrego z cyklu Dzwoniące cedry Rosji. Adepci ruchu
cenią rodzinę, ascetyczne formy życia, zakładają wiejskie, rodowe osady. W niektórych
krajach uznawani są za ruch parareligijny i pseudoekologiczny albo za sektę. Badacze
widzą w nim próbę przywrócenia zapomnianych elementów kultury ludowej w reakcji na
przymusową kolektywizację i industrializację Rosji i krajów postsowieckich.
[12] Cytaty w tekście pochodzą z cyklu książek Władimira Megrego Dzwoniące cedry
Rosji, z tomu czwartego (Anastazja. Stworzenie, Poznań 2005) i tomu dziewiątego (Rytuały
miłości. Nowa cywilizacja, Poznań 2007).
Polecamy także:
Aneta Prymaka-Oniszk
Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy
Lato 1915 roku. Armia rosyjska pod naporem wroga wycofuje się z Królestwa Polskiego
i zachodnich krańców Imperium. „Niemiec będzie babom cycki obcinał” – niesie się po wsiach.
Spod Lublina, Chełma, Łomży, Ostrołęki, a nawet Warszawy obładowane wozy ruszają w głąb
Rosji. Z obszarów na wschód od Białegostoku wyjeżdża nawet osiemdziesiąt procent
mieszkańców. Bieżeńcy – tak po rosyjsku nazywają uciekinierów carskie władze – są rozwożeni
po całej Rosji. Gdy we wsiach gdzieś na Syberii czy nad Donem z trudem budują nowe życie,
wybucha rewolucja, niszcząc pozostałe filary „odwiecznego porządku”: carską władzę i religię.
Bieżeńcy znowu ruszają w drogę, teraz w drugą stronę, do odrodzonego Państwa Polskiego.
Powrót przynosi kolejne „końce świata”.
Mateusz Marczewski
Koliste jeziora Białorusi