You are on page 1of 177

W serii ukazały się ostatnio:

Swietłana Aleksijewicz Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości (wyd. 4)


David I. Kertzer Porwanie Edgarda Mortary. Skandal, który pogrążyłPaństwo Kościelne
Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu (wyd. 2)
Paweł Smoleński Królowe Mogadiszu
Rob Schmitz Ulica Wiecznej Szczęśliwości. O czym marzy Szanghaj
Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy
Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk
Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci
Marcin Michalski, Maciej Wasielewski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 2)
Ilona Wiśniewska Lud. Z grenlandzkiej wyspy
Remigiusz Ryziński Dziwniejsza historia
Maria Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji
Mariusz Surosz Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów (wyd. 2 zmienione)
Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 3)
Wojciech Górecki Buran. Kirgiz wraca na koń
Piotr Lipiński, Michał Matys Niepowtarzalny urok likwidacji. Reportaże z Polski lat 90.
Grzegorz Szymanik, Julia Wizowska Długi taniec za kurtyną. Pół wieku Armii Radzieckiej w Polsce
Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy (wyd. 2)
Paweł Smoleński Wnuki Jozuego
Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 3)
Dionisios Sturis, Ewa Winnicka Głosy. Co się zdarzyło na wyspie Jersey
Marta Madejska Aleja Włókniarek (wyd. 2)
Grzegorz Stern Borderline. Dwanaście podróży do Birmy
Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader Biała gorączka (wyd. 4)
Kate Brown Czarnobyl. Instrukcje przetrwania
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 3 zmienione)
Liao Yiwu Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych
(wyd. 2)
Renata Radłowska Nowohucka telenowela (wyd. 2 zmienione)
Aleksandra Boćkowska Można wybierać. 4 czerwca 1989
Agnieszka Rybak, Anna Smółka Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzenia I I R P (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 3)
Marta Sapała Na marne
Piotr Lipiński Gomułka. Władzy nie oddamy
Karolina Przewrocka-Aderet Polanim. Z Polski do Izraela
Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć (wyd. 3)
Lars Berge Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo

W serii ukażą się m . i n.:


Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji
Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci z A D H D , autyzmem i zespołem Aspergera
Ojczyzna dobrej jakości
Reportaże z Białorusi

Pod redakcją Małgorzaty Nocuń


Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im
przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym.
Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie
zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Redaktor tomu Małgorzata Nocuń

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka


Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d 2d . pl
Fotografia na okładce © by Stefan Boness / Panos Pictures / Forum

Prawa autorskie do tekstów zamieszczonych w antologii przysługują Wydawnictwu Czarne Spółka


z o.o. oraz Stowarzyszeniu Reporterów Rekolektyw
Copyright © by Wydawnictwo Czarne i Stowarzyszenie Reporterów Rekolektyw, 2019
Copyright © for the Polish translation of Wszystkich nie mogą zamknąć and Restauracja na grobach
by Alicja Rosenau, 2019
Copyright © for the Polish translation of O czym milczą pamiętniki (a tak by się chciało o tym
opowiedzieć) by Agnieszka Sowińska, 2019

Redakcja Agata Błasiak


Konsultacja merytoryczna dr Maxim Rust
Korekta d2 d.p l
Skład Ewa Ostafin / d 2 d.p l

Projekt zrealizowany przez Stowarzyszenie Reporterów Rekolektyw

Wydano z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Herausgegeben mit


finanzieller Unterstützung der Stiftung für deutsch-polnische Zusammenarbeit.

Skład wersji elektronicznej d2 d . pl

I S BN 97 8- 8 3- 80 4 9- 01 3 - 0
Spis treści

Seria
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
KATARZ YNA BRE JWO
Paragraf 328
KATARZ YNA KWI AT KOWS KA- MOS KAL E WI CZ
Białoruś: Czas naprzód!
E VA- L E NA L ÖRZ E R
Wszystkich nie mogą zamknąć
KAJA P UTO
Nietutejsi
AGNI E S Z KA WÓJCI ŃS KA
Mężczyzna dobrej jakości
ANE TA P RYMAKA- ONI S Z K
Historia z rodzinnych opowieści
JUL I A JÜRGE NS
Restauracja na grobach
AL ONA S Z ABUNI A
O czym milczą pamiętniki (a tak by się chciało o tym
opowiedzieć)
RAFAŁ GRZ E NI A
Powrót na ziemię
JĘ DRZ E J MORAWI E CKI
Za dużo hałasu
Z I E MOWI T S Z CZ E RE K
Reportaż z Bordurii, czyli o dobrych panach

Noty o autorach
Przypisy
Polecamy także
Kolofon
Ile można? – myślę za każdym razem, czytając szablonowe analizy
polityczne dotyczące Białorusi. Mijają lata, a w nich padają wciąż te same
pytania, te same tezy: „Czy Łukaszenka odda Białoruś Rosji?”; „Czy
Łukaszenka zawrze sojusz z Zachodem?”; „Czy Zachód powinien pomagać
dyktatorowi?”. Można odnieść wrażenie, że na Białorusi mieszka tylko
jeden człowiek – Łukaszenka (ewentualnie jeszcze jego synowie –
„spadkobiercy”: Wiktar i Kola). A sama Białoruś to wielkie kartoflisko
zapomniane przez świat; raz na kilka lat, w kontekście większych
demonstracji, protestów czy wyborów prezydenckich, o niej usłyszymy.
Dawno na Białorusi nie byłam, dlatego zastanawiałam się nieraz, co się tam
teraz dzieje. Czy nie ma tam żadnych ciekawych ludzi, trendów, mód,
inicjatyw? Nie ma ludzkich emocji – tych złych i tych dobrych? Czy
polityka rzeczywiście zawłaszczyła wszystkie sfery życia? Nie jest mi
łatwo przyznać się do tego, bo gdy sama pisałam o Białorusi, w dużej
mierze patrzyłam na nią właśnie przez pryzmat polityki.
Książka Ojczyzna dobrej jakości. Reportaże z Białorusi otwiera zupełnie
inną perspektywę. Polityka jest w niej obecna, ale na pierwszym miejscu
znajdują się ludzie. Znakomici polscy, niemieccy i białoruscy dziennikarze
młodego pokolenia (w ramach projektu Dekodowanie
Białorusi. Wyjazd studyjny na Białoruś dla polskich i niemieckich
dziennikarzy, finansowanego ze środków Fundacji Współpracy Polsko-
Niemieckiej) wyruszyli na Białoruś. Choć niektóre ich teksty nie weszły do
tej antologii, to wszystkie są wartościowe i dobrze napisane.
Żadna analiza polityczna nie powiedziała mi tyle o białoruskim systemie
(a przede wszystkim o jego okrucieństwie), co reportaż Katarzyny Brejwo.
Oczy wilgotniały. Nie będę zdradzać, czego dokładnie ten tekst dotyczy.
Ze zdumieniem czytałam wyznania ludzi, którzy na Białoruś przyjechali
z własnej woli – może mniej dziwią powody, dla których rodzimy kraj
opuścił mieszkaniec Azji Centralnej (gej), ale już Włoch, któremu lepiej się
żyje na Białorusi niż we Włoszech, naprawdę mnie zaskoczył. O Białorusi
myślimy w kontekście politycznym, a wiadomo, że polityka (szczególnie
w krajach poradzieckich) to męska sprawa – Agnieszka Wójcińska pisze,
jacy są białoruscy mężczyźni i dlaczego Białorusinki udają się za granicę
w poszukiwaniu „mężczyzny dobrego gatunku”.
Długo można by ten zbiór reportaży chwalić. Teksty są żywe, pisanie
z miejsca, prawdziwe. Autorzy pokazali Białoruś z bardzo różnych
perspektyw, odkryli ją czytelnikom. A Białoruś odkrywać wciąż trzeba, bo
w Polsce pisze się o niej mało. Aż trochę zazdroszczę, że to nie ja tam
pojechałam i nie ja napisałam jeden z tych reportaży.

Małgorzata Nocuń
Katarzyna Brejwo

Paragraf 328

Julia
Zadzwonił telefon: „Pani syn został aresztowany”.
To jakaś pomyłka, powiedziała, bo co może powiedzieć matka w takiej
sytuacji – że Emil ma siedemnaście lat i maturę za miesiąc? Że nigdy nie
sprawiał kłopotów, w szkole brał udział we wszystkich olimpiadach, miał
jechać na studia do Polski?
Chwyciła torebkę i wybiegła.
Emil stał na przystanku w kajdankach. Milicjanci wyciągnęli go
z tramwaju, gdy jechał na spotkanie z dziewczyną. – Powiesz nam
wszystko, to puścimy cię do domu – obiecali.
Mógłby im odpowiedzieć: „Najpierw powiadomcie moją mamę”.
Przeszukanie niepełnoletniego powinno prowadzić się w obecności
rodziców, tak stanowi międzynarodowe prawo. Ale który licealista wie
o takich rzeczach? I kto na Białorusi pyskuje milicjantowi?
Zanim przyjechała na miejsce, Emil powiedział im, gdzie trzyma
marihuanę (w swoim pokoju, w puszce po herbacie). Znaleźli trzynaście
gramów. – Było tego trochę na dnie puszki – mówi Julia. – Nie miałam
pojęcia, że palił. Gdyby mi nie powiedzieli, pomyślałabym, że to jakieś
zioła do picia.
„Trochę” – w białoruskim prawie nie ma takich pojęć. Nie rozróżnia się
narkotyków miękkich od twardych, ilości do własnego spożycia od
zapasów hurtowych. Haszysz liczy się tak jak heroina; jeden skręt jak
worek marihuany. Wiek też nie ma znaczenia, do więzienia może trafić
nawet czternastolatek, ale tego Julia nie wie. Wierzy, że wyciągnie syna
z aresztu jeszcze przed maturą.
– Chciał studiować ekonomię w Warszawie, w Akademii Leona
Koźmińskiego. Przez dwa lata uczył się języka przy polskim kościele –
opowiada. – Czytał biografie Steve’a Jobsa i Billa Gatesa, w kółko mi
opowiadał o start-upach i bitcoinach. Do szkoły nie chciał chodzić
w swetrze, tylko w marynarce. Śmiałam się, że dyrektor mi rośnie.
Na zdjęciach w szkolnym albumie: ciemna czupryna, uśmiech, błysk
w oku. „Jestem nieśmiertelny i nieuchwytny! Przyszły biznesmen
i trader” – podpisał się. Spotykał się z dziewczyną z tej samej klasy. Palina
ma rozpuszczone włosy i piękny uśmiech. „Aktorka szkolnego teatru” –
napisała o sobie. I jeszcze: „Jak zaczynam się śmiać, to od mojego śmiechu
śmieją się wszyscy”.

Galina
Borysów, przemysłowe miasto półtorej godziny drogi od Mińska; na
głównym placu pomnik Lenina, na obrzeżach zakłady przeróbki drewna
(dawniej Zwycięstwa Proletariatu, dziś Borysowdrew). W latach
siedemdziesiątych XX wieku produkowano tu zapałki na rynek radziecki,
dziś na eksport idą płyty pilśniowe i sklejka.
Tam, gdzie kończy się miasto, gładki asfalt przechodzi w koleiny
zmarzniętego błota; pod śniegiem kulą się parterowe domki, liche
przybudówki, dachy łatane blachą.
Galina Makarowa od progu przeprasza, że tak u nich biednie. – Mąż na
emeryturze, ja mam rentę po operacji raka. Kapustę sama robię i sprzedaję
na targu, żeby kilka rubli dorobić.
Na kuchence w sieni gotują się pielmieni na obiad. Za zasłoną stoi
wiaderko, do którego można się załatwić, jeśli komuś straszny mróz
i wychodek na podwórku. – Tu miała być łazienka, zdążyliśmy położyć
płytki, ale dokończyć nie ma za co. Wszystko idzie na prawników. Dom
wyprzedany do firanek, tylko w pokoju Maksima wszystko zostało tak, jak
było.
Średnia pensja na Białorusi to około trzystu dolarów, jedno spotkanie
z adwokatem kosztuje sto pięćdziesiąt. Galina podliczyła, że na ratowanie
syna wydali do tej pory czternaście tysięcy dolarów.
– Dobry był z niego chłopak, pracowity. Chciał zostać wojskowym, jak
ojciec, a że go nie wzięli przez płaskostopie, to poszedł na politechnikę
w Połocku. Żeby nam pomagać, przeniósł się na zaoczne – opowiada
matka.
Pracował w Borysowdrewie, przy programowaniu maszyn. Wcześniej
skończył technikum, specjalizacja: mechanik samochodowy. – Jak Niemcy
przyjechali modernizować zakład, to Maksima wzięli do pomocy. Dwa
języki znał, bo go od małego posyłaliśmy na kursy; lubił się uczyć,
rówieśników wyprzedzał o dwa lata.
Z ojcem Maksima Galina rozstała się, jak chłopiec był mały. Wyszła
drugi raz za mąż, też za oficera. Wiktor Władimirowicz obiera w kuchni
kartofle, mówi niewiele.
– Odkąd aresztowali syna, mąż zapadł się w sobie – tłumaczy Galina. –
On Maksima wychowywał, od kiedy ten skończył dziesięć lat, jak swoje
dziecko, a teraz nawet nie może go odwiedzić. Wszystko przez to, żeśmy
nie dopatrzyli formalności. Siatki z jedzeniem dla syna sama dźwigałam do
więzienia, bo mężowi kazali czekać przed bramą. On służył w Wietnamie,
w Afganistanie, w Czarnobylu, śmierć widział, a nigdy tak nie płakał, jak
wtedy.
Oglądamy zdjęcia: czteroletni chłopiec w sweterku z małpką; z kotkiem
Barsikiem (mieli tyle samo lat, razem się chowali); z robotem zabawką,
który Galina przywiozła z Polski.
– Piętnaście lat jeździłam do was na handel. U nas nawet wody
gazowanej w sklepach nie było, a Maksim zapraszał kolegów i wszystkim
się dzielił.
Kolegów miał trzech: Ilję, Andrieja i Maksima P. Znali się z podwórka.
Na jednym zdjęciu Maksim i Ilja przytulają pluszową Myszkę Miki, na
drugim stoją na trawniku przed blokiem, roześmiani, jakby dopiero co
przerwali zabawę. Ostatniego sylwestra też spędzili razem, zaprosili swoje
dziewczyny; zdjęcie z tej imprezy wrzucili potem na popularny portal
społecznościowy Vkontakte.
– Powiedziałam mu: „Idź i się pobaw, a ja posiedzę z ojcem” –
opowiada Galina. – Bo rodzony ojciec Maksima miał miesiąc wcześniej
udar. Ze szpitala wrócił sparaliżowany, leżał tylko, mówić nawet nie mógł.
U nas państwo nie daje żadnej pomocy, dopóki nie jest przyznana grupa
inwalidzka, więc Maksim sam wszystko przy nim robił. Karmił, pampersy
zmieniał, podmywał. Do domu wpadał tylko na chwilę, zjeść obiad, i zaraz
jechał do ojca.
Jak było trzeba, dzwonił po Ilję, Andrieja albo drugiego Maksima, żeby
go zmienili.
– Ja bym nie dała rady, bo to dorosłego człowieka trzeba dźwigać. A oni
już tacy byli, zawsze sobie pomagali.
Andriej studiował informatykę na Białoruskim Narodowym
Uniwersytecie Technicznym, piąty rok. Wychowywał się bez rodziców;
zmarli oboje, gdy miał cztery lata.
Maksim P. uczył się na leśnika. – Te drzewka mam od niego. – Galina
pokazuje na szpaler iglaków w ogródku. – Chłopcy przywieźli sadzonki i je
posadzili; ładnie wyrosły. On też półsierota, bez matki się chował.
Ilja trenował boks, chciał startować w zawodach.
Aresztowali ich wszystkich 2 kwietnia 2015 roku. Maksima Makarowa
i Ilję z samochodu wyciągnęli milicjanci z jednostki specjalnej OMON ; film
z ich zatrzymania pokazała potem państwowa telewizja. Po Andrieja
i drugiego Maksima milicjanci przyszli do domów.
Najstarszy z chłopaków miał dwadzieścia dwa lata, najmłodszy –
dwadzieścia. Zarzut: handel narkotykami w ramach zorganizowanej grupy
przestępczej. Grozi za to do dwudziestu lat więzienia.
Żeby błagali o śmierć
Białoruska młodzież ma być czysta, zdrowa i posłuszna. Tymczasem od
kilku lat płyną do kraju syntetyczne narkotyki z Azji; tańsze niż klasyki
(haszysz, marihuana) i bardziej niebezpieczne (trudno ocenić ich skład, nie
mówiąc o efektach ubocznych). W gazetach opisują wypadek: trzech
kolegów z Homla kupiło na spółkę dopalacze, jednego z nich po imprezie
znaleziono z wyłupionymi oczami.
Aleksander Łukaszenka wypowiada narkotykom wojnę i w grudniu
2014 roku podpisuje prezydencki dekret numer sześć, który zaostrza prawo.
Za handel narkotykami grozi teraz do piętnastu lat więzienia; jeśli odbywa
się on w ramach zorganizowanej grupy przestępczej – do dwudziestu.
Skazani mają trafić do specjalnych kolonii poprawczych; dla odróżnienia
od innych więźniów będą mieć na uniformach zielone naszywki. „Zrobimy
im taki reżim, żeby błagali o śmierć” – mówi Łukaszenka.
Aresztowania zaczynają się na początku 2015 roku. Jeden z pierwszych
zatrzymanych – osiemnastoletni Maksim, najmłodszy syn Larisy Żigarowej
z Grodna – dostaje osiem lat, bo milicjanci znaleźli u niego krzak konopi.
Aleh Wołczak, opozycjonista i działacz organizacji Pomoc Prawna dla
Ludności, myśli, że sędzia się zwyczajnie pomylił. Ale ile może być takich
pomyłek? Dwie? Trzy? Tymczasem podobne wyroki zapadają w całej
Białorusi. – Zrozumiałem, że to nie przypadek, tylko system. Jakby poszedł
nakaz z góry, żeby milicyjne statystyki w tych sprawach były wysokie.
Matka Maksima, Larisa, zakłada na portalu Vkontakte grupę Matki 328
(od paragrafu w kodeksie karnym, na podstawie którego skazano ich
dzieci). Na początku jest ich kilkanaście, później kilkadziesiąt, a kiedy
rozmawiamy w grudniu 2018 roku – ponad tysiąc. Z Mińska, Brześcia,
Lidy, Witebska, Homla. Ich historie są podobne: u syna znaleziono
marihuanę, dostał pięć lat; inny podzielił się skrętem z kolegą, skazali go
jak za rozprowadzanie narkotyków; córka kupiła ze znajomymi dopalacze
przez internet, oskarżono ich o udział w zorganizowanej grupie
przestępczej.
Do Wołczaka dzwonią dziennikarze z prośbą o komentarz. Jest
prawnikiem, wcześniej pracował jako śledczy prokuratury. – Miałem
w swojej karierze około pięćdziesięciu spraw o zabójstwo – mówi. –
Pamiętam, że sprawcy dostawali po osiem–dziesięć lat, tyle co dziś
młodzież za narkotyki.
Matki 328 spotykają się w domach, kawiarniach, piszą petycje, chodzą
do parlamentarzystów. Prawnicy z Pomocy Prawnej dla Ludności
podpowiadają im, jak wypełniać wnioski o rejestrację ruchu, ale władza
odmawia. Nie dostaną też zgody na żadną demonstrację.
Wołczak jest przekonany, że nowe prawo to droga donikąd. – Przede
wszystkim nie można karać za spożycie. Jeśli ktoś jest uzależniony,
powinien trafić na leczenie, a w więzieniu nie ma na to szans.
Problem w tym, że na Białorusi brakuje nowoczesnych ośrodków
terapii, nie ma profilaktyki. Ludzie boją się mówić o swoim problemie,
żeby nie trafić do centralnego rejestru uzależnionych, który Łukaszenka
utworzył w 2015 roku. Dostęp do niego ma każdy lekarz – jeśli znajdzie
tam twoje nazwisko, nie wystawi zaświadczenia potrzebnego do egzaminu
na prawo jazdy, a może jeszcze powiadomić pracodawcę. Nikt też nie da
głowy, że nazwiskami z rejestru nie zainteresuje się milicja.
Wołczak uważa, że wyroki są za wysokie. – W wielu przypadkach
można sięgnąć po inne środki: dozór kuratora, skierowanie na roboty
publiczne, zwłaszcza jeśli sprawca jest młody, nie był wcześniej karany
i złapano go z niewielką ilością nielegalnej substancji. Ostrzegaliśmy
władze, że nie można w nieskończoność skazywać młodych, bo skończy się
to tak, jak w Ameryce za czasów Reagana. Ludzie, którzy trafili do więzień
za drobne wykroczenia, wychodzili po latach całkowicie nieprzystosowani
do życia w społeczeństwie.
– Połowa wszystkich więźniów na Białorusi to skazani za narkotyki –
mówi Piotr Markiełau, dwudziestoczteroletni aktywista z ruchu Legalize
Belarus. – A przecież masowe aresztowania nie rozwiążą problemu.
W państwach, w których to zrozumiano, władze starają się wprowadzać
politykę redukcji szkód; chodzi o pomoc osobom uzależnionym
i dekryminalizację posiadania małych ilości substancji zakazanych.
Ruch Legalize Belarus powstał w 2017 roku z inicjatywy młodych ludzi
oburzonych skalą aresztowań na podstawie paragrafu 328. Organizują oni
happeningi i wykłady, wysyłają skazanym pocztówki, zbierali też podpisy
pod petycją o legalizację marihuany. Niedawno wypuścili kolekcję
koszulek „Gods & Cannabis”: Matka Boska trzyma naręcze trawy,
słowiańska Mokosz – opiekunka kobiet – przędzie z konopi indyjskich. –
Zdarzało mi się zapalić – przyznaje Markiełau. – Ale nie na Białorusi. Tutaj
to zbyt niebezpieczne.
Rok temu wyrzucili go ze studiów (fizyka teoretyczna), oficjalnie
z powodu zbyt dużej liczby nieobecności. Dwa razy trafił do aresztu – raz
zatrzymali go w czasie antyrządowych protestów, raz w trakcie imprezy
rave w opuszczonym bunkrze pod Mińskiem. Nie pamięta, ile razy wzywali
go na przesłuchania. – Faceta z MS W , który się mną zajmuje, poznaję już po
głosie. Niedawno dostał awans.
W pierwszym roku obowiązywania dekretu numer sześć skazano cztery
tysiące osób, w drugim – ponad trzy tysiące. Dziś na Białorusi za
przestępstwa związane z narkotykami siedzi osiemnaście tysięcy osób.
Obrońcy praw człowieka szacują, że około osiemdziesięciu procent z nich
nie ukończyło jeszcze trzydziestego roku życia. Nie wiadomo, ilu jest
niepełnoletnich. Na spotkaniu Matek 328 dostaję listę:
Marina Władimirowna, syn aresztowany w wieku 17 lat, dostał 11 lat i 7
miesięcy;
Olga Borysowna, córka aresztowana w wieku 16 lat, dostała 10 lat;
Natalia, córka aresztowana w wieku 15 lat, dostała 10 lat;
Elena Georgijewna, syn aresztowany w wieku 16 lat, dostał 10 lat;
Żanna Wacławowa, syn aresztowany w wieku 16 lat, dostał 8,5 roku;
I tak dalej… Trzydzieści pięć nazwisk. A przecież to tylko te osoby,
które zgodziły się podpisać petycję do posłów.
Pręgi
Odkąd aresztowali syna, Galina nie je i nie śpi. Czeka. Trzy dni – tyle
można trzymać człowieka bez postawienia zarzutów. Trzeciego wieczora
dzwoni po brata, razem jadą do ojca Maksima, w milczeniu patrzą na zegar.
Dzwoni domofon.
– Usłyszałam, że to syn jedzie windą na górę, i zemdlałam. Ojciec, jak
go zobaczył, to tylko wzrok podniósł na zegar, żeby Maksim wiedział, że
on też czekał. Mnie już po jego oczach wszystko było wiadomo, o nic nie
musiałam pytać. Zaniosłam mu pod prysznic ręcznik i zobaczyłam, że całe
ciało ma w sinych pręgach. Musieli go bić po nerkach, wątrobie. Na szyi
miał małe czerwone ślady; później się dowiedziałam, że to od paralizatora.
Decydują, że nie będą wnosić żadnej skargi. – Co zobaczyłam, to
wypłakałam w poduszkę, najważniejsze, że mi syna zwrócili.
Ale maszyna ruszyła, Maksima wzywają na kolejne przesłuchania.
Andriej przyznaje się od razu – zdarzało mu się zażywać dopalacze,
handlował nimi na boku. U Ilji znaleziono zwinięty w rulonik banknot
pięciorublowy i kartkę, na której – jak wykazała ekspertyza – znajdowały
się ślady alfa-P VP , substancji o działaniu podobnym do amfetaminy. Tylko
na Maksimów milicjanci nic nie mają, ale to nie wyklucza ich z kręgu
podejrzanych, w końcu trzymali się blisko z tamtymi dwoma. – Andriej
zeznał, że działał sam. Ale oficer śledczy wiedział, że jak zrobi z nich grupę
przestępczą, to się wykaże przed przełożonymi. Było mu to potrzebne, bo
wcześniej sam podpadł; toczyła się przeciwko niemu sprawa o zatajenie
przestępstw gospodarczych.
Galina czasem dzwoni do Maksima P., żeby sprawdzić, jak chłopak się
trzyma. – Takie serce matki, w końcu on półsierota, sam został ze swoją
biedą. Raz nie odebrał, więc martwiłam się, czy wszystko z nim dobrze.
Tego dnia Maksim P. odczekał, aż siostra wyjdzie do pracy w galerii
handlowej i zostanie w mieszkaniu zupełnie sam. Napisał trzy listy – do
siostry, do ojca i do dziewczyny (spotykali się od trzech miesięcy). Czy się
bał? Galina mówi, że w areszcie śledczym wsadzili go, najmłodszego
z całej czwórki, do press-chaty (tak mówi się na celę, w której nowy trafia
w ręce recydywistów). W dzień bili go milicjanci, w nocy słuchał, co czeka
w więzieniu dwudziestolatka takiego jak on. Może miał w głowie te obrazy,
a może już tylko spokój, że za chwilę się od nich uwolni. „Samobójstwo
przez podcięcie żył” – zanotują później milicjanci.
Andriej, Ilja i Maksim Makarow dostają po piętnaście lat więzienia.

Zakładki
Mówią, że przed aresztowaniem żyły zwykłymi sprawami: praca, zakupy,
wieczór przed telewizorem. Nawet jeśli życie przyniosło męża pijaka,
rozwód albo chorobę, to wszystko był los oswojony, a nie groza, od której
odbiera rozum.
Teraz matki wchodzą do internetu, poznają słowa: sole, kryształy, spajsy,
miksy do palenia – syntetyczne substancje psychoaktywne, w Polsce zwane
dopalaczami. Kilka lat temu niektóre z nich można było na Białorusi kupić
legalnie, po prezydenckim dekrecie numer sześć traktowane są jak
narkotyki. – A to oznacza tylko tyle, że handel nimi przeniósł się do
internetu. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę hasło: „Gdzie kupić
narkotyki w Mińsku?” i zaraz wyskakują adresy sklepów – mówi Elena
i pokazuje wydrukowany z internetu cennik: miasto, nazwa substancji,
cena. Jej syn, Kirył, siedzi już dwa lata (dostał dziewięć).
Zakładka – skrytka, do której trafia zamówiony towar. To może być
wydrążony korzeń w lesie, obluzowana cegła na ciemnym podwórku, dołek
wykopany na polach za obwodnicą Mińska. Po wejściu na stronę sklepu
klient rejestruje się w specjalnym systemie, który szyfruje rozmowy; kiedy
zapłaci, dostaje mapkę z zaznaczoną skrytką, w której czeka narkotyk.
Zakładczik – ktoś, kto robi zakładki. Zakładczikami zwykle zostają
młodzi ludzie, którzy w internecie trafiają na ogłoszenie o dodatkowej
pracy. Oni też najczęściej wpadają.
Opowiada Irina, mama Władka: – W domu się nie przelewało, a syn się
uczył w liceum, chciał dziewczynę zaprosić do kina. Najpierw zaczepił się
w piekarni na Kamarowce, na czarno, bo niepełnoletniego oficjalnie nie
można zatrudnić. Dwanaście godzin wypiekał chleb, ale po kilku
tygodniach właściciel przestał mu płacić, że niby on bankrut i nie ma
z czego.
Kamarowka to jedna z największych hal targowych w Mińsku, ponad
dwieście stoisk, ruch od rana do nocy. – Chłopak wiedział, że go
zwyczajnie oszukali, bardzo to przeżywał. Ale gdziekolwiek poszedł, tam
było podobnie: praca bez umowy i szef, który kombinuje, żeby nie
zapłacić – ciągnie opowieść Swietłana, siostra Iriny i matka chrzestna
Władka. – I wtedy dostał wiadomość na Vkontakte, że sklep
z aromatycznymi mieszankami do palenia szuka kurierów. Oni tak właśnie
werbują dzieci, wysyłają im bezpośrednio oferty współpracy, i jeszcze
piszą, że wszystko jest legalne.
Może Władek podejrzewał, że to nie do końca prawda, bo o nowej pracy
nie powiedział rodzicom. Pierwszą przesyłkę wziął 1 marca, aresztowali go
16. Wpadł razem z dziewczyną, Walerią. Mieli po siedemnaście lat, dostali
dziesięć, bo śledczy uznali ich za członków zorganizowanej grupy
przestępczej.
OP G – skrót od rosyjskiego organizowanaja prestupnaja grupa,
zorganizowana grupa przestępcza. Ludmiła rozkłada na stole jabłka: –
Pokażę wam, jak z naszych dzieci robią OP G . Jedno jabłko – to sklep
z dopalaczami. A drugie – mój syn, który robił dla nich zakładki. Pracę
znalazł przez internet, jak wszyscy. A to – Ludmiła wokół pierwszego
jabłka układa kolejne – inne dzieci, które robiły zakładki dla tego samego
sklepu. Milicja namierza sklep i wyłapuje ich wszystkich. Pierwszy raz
widzą się w sali sądowej, ale dla śledczych to już jest zorganizowana grupa
przestępcza. Dzieci dostają po dziesięć–piętnaście lat, a śledczy premie
i ciepłe posadki.
Jej syn, Artur, siedzi już piąty rok (dostał trzynaście).
– A ja pytam: Skoro to jest zorganizowana grupa przestępcza, to gdzie
jest szef tego biznesu? Gdzie producenci, laboratoria? – denerwuje się
Elena. – Milicja zamknie jeden sklep w internecie, to zaraz otwiera się
dziesięć następnych. I więcej dzieci aresztują.
Obrońcy praw człowieka potwierdzają, że w ramach wojny, jaką
Łukaszenka wypowiedział narkotykom, do więzień trafiają głównie drobni
dilerzy i młodzi ludzie, którzy kupują na własny użytek. Prawo jest tak
skonstruowane, że jeśli ktoś kupi dopalacze i podzieli się z kolegami na
imprezie, można go skazać jak za rozprowadzanie narkotyków, na osiem do
trzynastu lat.
– Mojemu synowi milicjanci powiedzieli: „To już lepiej, jakbyś kogoś
zabił” – mówi Ałła, matka Aleksandra (skazany na czternaście lat).
Ludmiła: – Akta sprawy mojego syna to osiem segregatorów, a sędzia
przejrzał je w pięćdziesiąt minut. Co adwokat chciał zadać pytanie, to ten
do niego: „Siedź!”.
Julia: – Przed nami był proces mężczyzny, który pobił żonę. To był
recydywista, wcześniej dwukrotnie karany. Tym razem tak ją skatował, że
dwa miesiące leżała w szpitalu z urazami głowy. Dostał dwa lata i sześć
miesięcy, a mój syn – dziesięć lat.

Paczka
Galina co miesiąc zawozi Maksimowi paczkę: trzydzieści kilogramów,
więcej nie wolno.
Do wiadra wlewa litr gotowanej wody, herbatę, łuski cebuli, doprawia
solą i cukrem, a na dnie układa płaty surowej ryby. Po trzech dniach
wyjmuje i wiesza nad kuchenką, żeby obeschły. Solona ryba jest lżejsza od
gotowanej, więcej się zmieści w paczce. Słoninę też soli sama, bo taniej.
Kilogram surowej dostanie na rynku za sześć rubli, za gotową musiałaby
w sklepie zapłacić dwanaście.
– To są młodzi chłopcy, muszą jeść, a jak ich tam karmią? Przez całe
lato dostawali tylko kaszę jęczmienną. Syn trzy zęby złamał, tyle w niej
było kamieni – narzeka Galina i owija słoninę w papier.
Latem nazbierała jagód, ususzyła – będą witaminy.
Kupiła kaszę gryczaną (pięć paczek po czterysta gramów), płatki
śniadaniowe (dwieście pięćdziesiąt gramów), dwa kilo rozpuszczalnej
kawy. Do tego kilka tabliczek czekolady (koniecznie mlecznej, bo
więźniowie nie dostają mleka), herbata, karton papierosów. Maksim
wcześniej nie palił, zaczął po wyjściu z izolatki. To jak więzienie
w więzieniu, powiedział jej potem, gołe ściany, na suficie słaba żarówka,
człowiek wariuje od własnych myśli.
Niedawno zadzwonił Andriej, sierota, którego skazali z Maksimem:
„Galino, tak bym coś zjadł, głodny jestem”. Podzieliła zakupy na dwie
części i jemu też zawiozła. – Takie serce matki – mówi.
Zanim paczka trafi do syna, w więzieniu skontrolują jej zawartość. Ktoś
będzie wyjmował, obmacywał i oceniał to, co ona z taką czułością
zapakowała. Kimkolwiek jest, Galina mówi o nim ze złością. Ostatnio nie
przepuścił kakao o smaku cappuccino i herbaty z kawałkami suszonych
owoców, którą dostała z Niemiec.
Herbata jest smaczna, odrobinę cierpka, pijemy ją teraz i patrzymy na
podwórko, po którym wiatr toczy kłęby śniegu. – Co miesiąc wysyłamy
Maksimowi sto dwadzieścia rubli (po przeprowadzonej latem 2016 roku
denominacji jeden białoruski rubel stanowi równowartość dwóch złotych),
więcej nie wolno. Oni tam na dwie zmiany pracują przy produkcji mebli, za
miesiąc dostają trzydzieści kopiejek na rękę. Sto pięćdziesiąt osób śpi
w jednej sali, prycze stoją jedna nad drugą, pięć od podłogi do sufitu.
Na wszystkich przypadają trzy łazienki.
Maksim już dwa razy zarobił karę za naruszenie regulaminu. Raz, bo
położył się na podłodze zamiast na pryczy; tłumaczył potem, że bolały go
plecy. Drugi raz nie dopiął kołnierzyka; odebrali mu za to widzenie
z rodziną. – Poszłam do naczelnika: „Ja pół roku czekam, żeby syna choć
bez szyby zobaczyć. Wyście mnie, matkę, ukarali”.
Raz w tygodniu mogą porozmawiać przez telefon, nie dłużej niż minutę.
Galina zapisuje na kartce, kiedy Maksim zadzwoni: 5 grudnia o godzinie
piętnastej, 11 grudnia, 18. – On mi nic nie powie, ale kiedy wieczorem
płacze w poduszkę, ja to wszystko słyszę. Tego wyjaśnić nie sposób, takie
jest serce matki.
Odkąd go zabrali, Galina śpi po dwie, trzy godziny. Potem siada przed
komputerem, sprawdza, czy coś się ruszyło w ich sprawie, dzwoni do
innych matek. Ostatnio syn zapytał ją: „Mamo, a jeśli ja już nigdy nie
zobaczę taty?”. Więc przed południem Galina jeździ do byłego męża.
Dziewięć miesięcy po zatrzymaniu Maksima dostał wreszcie grupę
inwalidzką, przychodzi do niego opiekun. Galina sprawdza, czy wszystko
przy nim zrobione, posiedzi trochę, pogada. Żeby tylko dotrwał.

Książki
Pół roku po aresztowaniu syna Julia Ostrowko ma zgaszone spojrzenie,
cienie pod oczami przykrywa pudrem. Schudła dziesięć kilogramów,
odeszła z pracy, młodszą córkę wysłała do swojej mamy do Wilejki, sto
kilometrów za Mińskiem. Co to za dzieciństwo, patrzeć na udręczoną twarz
matki, oddychać jej rozpaczą? U babci Kamila zaczęła zerówkę; chodzi na
akrobatykę i basen. Tęskni za bratem, pyta, dlaczego nie przyjechał się
pożegnać przed wyjazdem na studia. Na razie nie powiedzieli jej prawdy,
nie mają serca. – Posadzili syna, a karę odbywa cała rodzina – mówi Julia.
„Po co ja się w to pakowałem, mamo, nie wiem – pisze do niej Emil. –
Powiedz moim kolegom, bo ja ich przez dziesięć lat nie zobaczę, żeby
żadnych głupot nie robili. I nic mi nie przysyłaj, tylko książki”.
Milicjanci zabrali z mieszkania jego telefon i komputer (jeszcze na
przystanku podał im wszystkie hasła). Znaleźli wymianę wiadomości ze
sklepem internetowym sprzedającym dopalacze; wynikało z niej, że Emil
wziął od nich przesyłkę. Dostał dziesięć lat za handel narkotykami
w ramach zorganizowanej grupy przestępczej. – Nie wiadomo, co to za
grupa, bo nikogo więcej nie złapali: ani szefa, ani pozostałych członków.
Ani jednej dorosłej osoby, która brała w tym udział, tylko mojego syna.
Po tamtym przeszukaniu zapytała go, dlaczego palił. – Lepiej raz na dwa
tygodnie zapalić trawkę, niż wódkę pić, jak większość na Białorusi –
tłumaczył się. – Po trawce człowiek robi się kreatywny, Bill Gates też palił.
W kolonii karnej Emil pracuje przy odzyskiwaniu metalu ze starych
kabli elektrycznych. Julia twierdzi, że przywożą je ze strefy czarnobylskiej;
na wolności nikt by ich nie dotknął, więźniowie rozbierają je gołymi
rękoma. Jak ktoś odmówi, to do izolatki. Mieszkają prawie pod ziemią,
w celach zimno i wilgoć, tylko małe okienko pod sufitem wpuszcza trochę
światła. Na obiad – zupa na wodzie z kawałkami kartofli. Julia martwi się,
ile jej syn w takich warunkach przeżyje, bo od małego był chorowity. – Jak
miał dwa lata, dostał pierwszego ataku astmy. Bawił się na placu zabaw
i nagle, w jednej sekundzie, jakby ktoś go za gardło złapał, otworzył buzię
i zaczął rozpaczliwie dyszeć. Wzięłam go na ręce, biegłam do domu
i modliłam się, żeby mi na tych rękach nie umarł.
Teraz Julia czuje podobny strach. Chciałaby potrzymać syna za rękę,
powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Raz na trzy miesiące mają
widzenie, czterdzieści minut. Rozmawiają przez słuchawkę, rodzice po
jednej stronie szyby, dzieci po drugiej, a na końcu sali siedzi klawisz
i przyciskiem decyduje, którą kabinę wziąć na podsłuch. Raz na pół roku
mogą zobaczyć się normalnie, bez szyby.
„Jak wyjdę, będę mógł tylko ulice zamiatać” – pisze do niej w chwilach
zwątpienia.
Pociesza go, że jeszcze zrobi maturę. Przywozi podręczniki do
angielskiego. Pisze do naczelnika więzienia, do Ministerstwa Edukacji,
żeby pozwolili synowi ukończyć jedenastą klasę, mógłby przecież zdawać
egzamin przed komisją z kuratorium. Odpisują, że prawo nie przewiduje
kształcenia więźniów.
Nie przyznaje się przed synem, że i ona ma czarne myśli. Koledzy
z klasy Emila będą chodzić na wykłady i pisać kolokwia, będą się
zakochiwać i rozstawać, kłócić się z matkami i pytać je o radę. Odbiorą
dyplomy, znajdą pierwszą pracę; będą narzekać na szefa, na korki
w Mińsku i zbyt małe mieszkanie na kredyt. Przyprowadzą do domu
narzeczoną, może ślub będzie, może zaraz potem dziecko; która matka nie
marzy o tym, żeby pochylić się nad zawiniętym w różowy kocyk
wnuczkiem?
Tyle się wydarzy w innych życiach przez te dziesięć lat, które Emil
spędzi w kolonii karnej. Kiedy wyjdzie, będzie miał dwadzieścia osiem lat.
Kogo tam spotka, jakim się stanie człowiekiem? O tym Julia boi się myśleć.
Głodówka
Galina jest przekonana, że syn siedzi niewinnie. Na kredensie w dużym
pokoju, tam, gdzie w innych mieszkaniach stoją kryształy, ozdobne figurki
i zdjęcia z wakacji, trzyma dokumenty. To właściwie całe piętra
dokumentów, w segregatorach, teczkach, foliowych koszulkach. Galina zna
na pamięć każdą zapisaną stronę, opowiada o wymuszonych zeznaniach,
manipulacjach śledczego, wątłych dowodach oskarżenia.
Są też matki, które przyznają: „Tak, nasze dzieci złamały prawo”. – Ale
niech dostaną trzy lata, a nie dziesięć. Niech będzie kara, ale nie złamane
życie – mówi Elena, matka Kiryła.
Razem z prawnikami przygotowały projekt poprawek do kodeksu
karnego. Główny postulat: obniżyć wyroki. – Nasze dzieci wyjdą po
dziesięciu latach bez studiów, bez pracy, bez prawa do emerytury.
Na zmarnowanie. A my coraz starsze, kto się nami zaopiekuje?
Parlamentarzyści, do których chodzą z projektem, kiwają głowami:
„Rozumiemy, ale nic nie da się zrobić”. Inni mówią wprost: „W porządnych
rodzinach dzieci się w narkotyki nie pakują”. Teraz i matki są oskarżone, że
wychowały synów na złych ludzi.
Na szczęście pamięć potrafi odeprzeć takie zarzuty. Emil przynosił
z ulicy bezdomne koty, opowiada Julia, w tajemnicy przed nią dokarmiał je
w garażu. Władek, mówi Irina, w niedzielę wieczorem zabierał młodszą
siostrę do piekarni, uczył ją zagniatać ciasto na bułki. Maksim opiekował
się Galiną, gdy chorowała na raka, ojca po udarze pielęgnował jak
niemowlę. Są jeszcze dyplomy, medale i świadectwa szkolne; fotografie, na
których ich chłopcy patrzą ufnie i łagodnie; to wszystko matki noszą
w teczkach razem z opiniami prawników, na swoją obronę.
Pytam o ojców: czy oni też walczą o synów?
– Boją się – mówi Marina. – Mój powiedział: „Jak kobiety wyjdą na
ulice, to dostaną mandaty. A nas milicja będzie pałkami bić”.
– Muszą zarabiać – dodaje Irina. Ona pracuje w poradni dla dzieci
z autyzmem, mąż jest kierowcą. Co wieczór zmęczonym głosem pyta ją, ile
jeszcze potrzeba na adwokata. Uznali, że rozsądniej jest nie narażać się
władzy we dwoje – ją zwolnią za protesty, zostanie im jego pensja.
Są jeszcze inne głosy: że białoruski mężczyzna jest słaby i złamie go
byle nieszczęście; że kiedy mężowie szli na wojnę, ginęli albo tracili rozum
od wódki, to kobiety trzymały rodzinę w kupie, i tak jest od pokoleń.
– Ale jest taki jeden – mówi Elena. – Prawnik z Grodna. Po godzinach
siedzi w internecie i rozpracowuje ten biznes: kto zakłada sklepy, jak płyną
pieniądze, jak zarabiają na tym banki. Mamy dokument z efektami jego
śledztwa, ale niestety władz to nie interesuje.
W kwietniu 2018 roku matki zrobiły głodówkę. Siedem głodowało na
daczy koło Kalinkowicz, w obwodzie homelskim, siedem koło Puchowicz
pod Mińskiem. – Nie dali nam zgody na protest w mieście, a dacza moja, to
kto nam zabroni? – mówi Elena.
Ziemia była jeszcze chłodna; wzięły ciepłe śpiwory, postawiły namioty.
Żeby zająć czymś głowy, pierwszego dnia posadziły kartofle. Coś
zabzyczało im nad głowami. – Dron, czyli KGB – wzruszyła ramionami
Elena i wróciła do kopania ogródka.
Przyjechali dziennikarze, przedstawiciele organizacji pozarządowych. –
Zostałam zmuszona do wyjścia z kuchni i zostania opozycjonistką –
powiedziała telewizji Biełsat matka spod Puchowicz.
Domek Eleny jest ostatni we wsi, wokół tylko pola i łąki, ludzi nie
widać. Jak już wszyscy goście wyjadą, matki rozmawiają o dzieciach,
łatwiej wtedy zapomnieć o głodzie.
Dziesiątego dnia mdleje Ludmiła, najstarsza ze wszystkich
(sześćdziesiąt cztery lata). Dają jej wody z miodem, trochę pomaga, ale
zaczynają się kłopoty z sercem, łomocze jej w piersi jak szalone. –
Odwodnienie, tachykardia – wylicza lekarz. – A do tego miała pani
wycinany woreczek żółciowy. Jeśli chce pani jeszcze pożyć, proszę
natychmiast przerwać głodówkę.
Zostaje ich pod Puchowiczami sześć; coraz mniej mówią, coraz częściej
kładą się na trawie. Mają zawroty głowy, nudności, problemy z nerkami.
Czternastego dnia telefon; dzwonią z administracji prezydenta, że są
gotowi rozmawiać. Na spotkanie jedzie grupa z Kalinkowicz; matki
przyjmuje Natalia Kaczanowa, szefowa administracji Łukaszenki. Obiecuje
im, że projekt Matek 328 trafi pod obrady parlamentu jeszcze w tym roku.
– Oszukali nas – mówi Elena – tylko po to, żebyśmy skończyły
głodówkę. Bo już było o nas głośno, nawet z Rosji dziennikarze
przyjeżdżali.
Ale wtedy jeszcze tego nie wiedzą; żeby dopomóc sprawie, idą na
pielgrzymkę. – Przyjechał do nas na głodówkę jeden uzdrowiciel, człowiek
bardzo wierzący. Popatrzył, posłuchał, a potem pojechał do Grecji
i opowiedział o nas mnichom na świętej górze Athos. Dostałyśmy od nich
ikonę Matki Boskiej.
Ałła pokazuje zdjęcia w smartfonie, na których matki po kolei całują
obraz, a potem niosą go z Mińska do Puchowicz. Sześćdziesiąt kilometrów,
dwa dni marszu. – U nas kobiety różnej wiary, prawosławne, katolickie,
każda się po swojemu modliła. Ludzie zapraszali nas do domów, dawali
jabłka, pieniądze. Niektórzy się przyłączali.
Kiedy wyruszały, było ich piętnaście, na miejsce dotarło pięćdziesiąt.
Przyjechały matki z innych miast; Elena zaprosiła wszystkich na daczę. –
A tam już w krzakach tajniak siedział i nas filmował. Pomyślałam: pójdę do
niego, przedstawię się, porozmawiamy normalnie. A ten w nogi i do
samochodu! Ale nie odjechał od razu, siedział jeszcze dwie godziny.
Za pieniądze, które zebrały po drodze, zamówiły w cerkwi mszę.
Jesienią zebrały ziemniaki. Ludmiła mówi, że piękne wyrosły, widać, że ze
wsiej duszy – znaczy, że z sercem – sadzone. 20 grudnia 2018 roku odbyła
się ostatnia sesja parlamentu, projektu Matek 328 nie było w planie obrad.
Dziewczyna
W Wigilię Galina poszła do kościoła, nakryła do stołu. To już czwarty rok,
jak patrzyli z Wiktorem Władmirowiczem na puste krzesło Maksima. –
W czasie ostatniego widzenia zauważyłam coś dziwnego – mówi,
przełykając łzy. – Maksim siedział za szybą i drapał się po udach, tak
mechanicznie, raz za razem. Wzrok miał rozbiegany, jakby kogoś szukał.
„Synku, co z tobą?” – zapytałam. Dopiero wtedy coś do niego dotarło,
przestał się drapać i popatrzył na mnie takim zdziwionym wzrokiem. Boję
się, że już u niego jakieś zmiany w psychice zaszły.
Julia wyprawiła Emilowi osiemnastkę; był tort z różyczkami z kremu,
szampan, przyszli przyjaciele, rodzina. Świeczki dmuchały we trzy: ona,
siostra Emila i jego dziewczyna, Palina. Wysłali mu do kolonii zdjęcie, na
którym trzymają napis: „Czekamy na Ciebie”. Pytam o Palinę. Julia mówi,
że dziewczyna nadal jest zakochana, czeka na jego powrót. Żadna z nas nie
stawia dalej pytania, ile będzie czekać siedemnastolatka, zanim wciągną ją
studia, nowe przyjaźnie, życie.
Matka Boska ze świętej góry Athos wędruje po Białorusi – w każdym
domu jest dzień albo dwa dni, potem matki przekazują ją dalej.
W przyszłym roku planują kolejną głodówkę, tym razem w całym kraju,
jedno miasto po drugim. Nie przestaną, dopóki parlament nie zajmie się
poprawkami do ustawy, na podstawie której skazano ich dzieci. A jak i to
nie pomoże? – Pójdziemy na plac – mówią – rozbierzemy ten pałac cegła
po cegle.
Kiedy się żegnamy, przychodzi wiadomość: w kolonii karnej zabiła się
dziewczyna, szesnastolatka, skazana na dziesięć lat z paragrafu 328[1].
Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz

Białoruś: Czas naprzód!

Siedziba główna BRS M przy ulicy Karola Marksa 40, obok budynku
Administracji Prezydenta Aleksandra Łukaszenki. Choć to dopiero połowa
grudnia, w Komitecie Centralnym Białoruskiego Republikańskiego
Związku Młodzieży panuje świąteczna atmosfera.
Tuż za głównym wejściem ubrany na czarno młody mężczyzna wiesza
na choince z zielonego tworzywa czerwone rękawice z papieru.
– Popraw, bo nierównomiernie – gani go szefowa ochrony, dziarska
czterdziestoparolatka o krótkich tlenionych włosach, która przed chwilą
zignorowała wyciągniętą na powitanie rękę i kazała mi czekać, aż ktoś
z działaczy będzie mógł przyjąć mnie w swoim gabinecie. – No, teraz jest
przepięknie!
Po korytarzu biegają z papierami długowłose dziewczyny w obcisłych
dżinsach. Get off my back – czytam na plecach wysokiej brunetki, która
włosy upięła w kok.
Jeszcze więcej – o dziwo – kręci się tu na oko pięćdziesięcioletnich
i starszych mężczyzn w czarnych skórzanych kurtkach, w kaszkietach,
z obowiązkowymi aktówkami w ręku. Jeden z nich próbuje właśnie opuścić
budynek Komitetu.
– Zapraszamy do udziału w akcji. – Zatrzymuje go pani ochroniarz.
– A co to za akcja? – Mężczyzna przystaje na ostatnim schodku.
– Jak zostać dobrym człowiekiem.
– Aha – mruczy, wyraźnie zawiedziony, właściciel czarnej aktówki.
– To choinka życzeń – tłumaczy niezrażona kobieta. – Na tych
rękawicach wypisane są marzenia dzieci. One o niewiele proszą, ktoś
o mydełko, ktoś o obrazek. Naprawdę niewiele chcą. Przecież to inwalidzi.
– Aha.
– Można ściągnąć jedną z choinki, przeczytać i spełnić dziecięce
marzenie. Kupić drobiazg w najbliższym sklepie i przynieść do nas. W ten
sposób człowiek sobie przyjemność robi.
– Aha – pan z aktówką kiwa potakująco głową i czym prędzej wymyka
się z budynku.
Podchodzę do udekorowanego drzewka. Tylna strona papierowych
jednopalcówek zapisana jest marzeniami:
Irina Mamczenko, urodzona w 2003 roku wychowanka domu dla
niepełnosprawnych dzieci, chciałaby dostać na gwiazdkę „kosmetyk”.
Sasza Chomiak, urodzona w 2004 roku: „kosmetyk”. Grisza, Misza, Pasza:
„kosmetyk”. Ludka Litwinowa jest bardziej precyzyjna – prosi o „lotion dla
skóry”. Aloszka Pawłowski marzy o „grze rozrywkowej”. Tak jak Natasza,
Igor, Marina i Ania.
– To nasza choinka życzeń w ramach dorocznej akcji Cuda na święta! –
mówi uśmiechnięta sekretarz BRS M Aleksandra. Koordynatorka projektów
dobroczynnych i trzecia osoba w organizacji wręcza mi album książkowy
Time forward! [Czas naprzód!]. Tam w trzech językach – po białorusku,
rosyjsku i angielsku – napisano: „Choinki życzeń to wizytówka
charytatywnej akcji świątecznej. Ustawiane są w centrach handlowych, by
każdy klient supermarketu mógł zmienić się w dobrego czarodzieja
i spełnić największe marzenie dzieci (can become a kind of magician and to
fulfill a child’s cherished wish)”.
Dołączyły do nas Natalia, sekretarz prasowa organizacji, oraz
funkcjonariuszka BRS M odpowiedzialna za odcinek międzynarodowy.
Wszystkie są uzbrojone w długopisy i notatniki.
Przyszłam niezapowiedziana, mimo to przyjęto mnie serdecznie kawą
i cukrem.
– Jeździmy do Polski regularnie – zaczyna Natalia. – Razem ze
Związkiem Młodzieży Wiejskiej porządkujemy pomniki wyzwolicieli od
faszyzmu.
Aleksandra (prosi, by nazywać ją Olą) wstaje od swojego biurka
i przesiada się do wspólnego stolika, by nikt nie czuł się jak w gabinecie
u zwierzchnika. Ma być demokratycznie. Z entuzjazmem, ale nie
przerywając sobie nawzajem, opowiadają o organizacji, w której pracują.
– Prezydent powiedział, że młodzież to nadzieja i bogactwo. BRS M jest
doskonałą platformą dla rozwoju młodych – mówi Ola.
Ma trzydzieści pięć lat i miłą prezencję. Skończyła Akademię
Zarządzania przy Prezydencie Republiki Białorusi, gdzie kształcą się młode
białoruskie kadry wyższych urzędników.
– Proszę nie sugerować się tym, co wypisuje o nas „opozycyjna” prasa –
zastrzega z błyskiem w oku Natalia. Jest mniej więcej piętnaście lat starsza
od Oli, młodość spędziła w Komsomole. – Oni specjalizują się w praniu
brudów.
BRS M powstał we wrześniu 2002 roku z połączenia Związku Młodzieży
Białorusi, następcy radzieckiego Komsomołu, i prołukaszenkowskiego
Białoruskiego Patriotycznego Związku Młodzieży. Prezydent hojnie wsparł
nową organizację. Życzył sobie jednak, by BRS M jak najszybciej przeszedł
na samofinansowanie („Nie patrzcie na mnie jak na skrzynkę
z pieniędzmi!”). Związek pochłania ponad dziewięćdziesiąt procent
środków wydzielanych z budżetu na politykę młodzieżową (na przykład
w 2011 roku było to dwadzieścia jeden miliardów białoruskich rubli, czyli
aż dziewięćdziesiąt osiem procent wszystkich środków)[2].
We wrześniu 2003 roku – po niecałym roku istnienia – BRS M
odznaczono honorowym sztandarem prezydenta Republiki Białorusi za
wybitne osiągnięcia w społeczno-kulturalnym rozwoju państwa.
Organizacja liczy około pięciuset tysięcy członków. Przyjmowana jest
młodzież po skończeniu czternastu lat. Większość zapisuje się już w szkole
i odchodzi po studiach, choć można zostać aż do trzydziestego pierwszego
roku życia.
– Każdy znajdzie coś dla siebie. Proszę tylko spojrzeć – Ola wskazuje na
podarowany mi album – ile dzieje się u nas.
Zainteresowani historią Białorusi mogą wziąć udział w sprzątaniu
pomników Armii Czerwonej, posadzić jabłoń na 9 maja, podziękować
„dziedu za pobiedu” (A Letter to the Winner). Mogą też przebrać się za
czerwonoarmistę i specjalnym pociągiem zwiedzić miejsca pamięci
wielkiej wojny ojczyźnianej (The Youth Memory Train – Flowers of the
Great Victory) lub przejechać się po Mińsku miejskim autobusem pełnym
wojennych eksponatów (Museum-Bus).
Dla miłośników współczesnej polityki jest akcja List do prezydenta.
Tysiące młodych ludzi piszą do głowy państwa „o miłości do ojczyzny,
stanie wiejskich szkół, problemach i kłopotach rodziców, ekologii, reformie
edukacji”. Raz w roku Aleksandrowi Łukaszence można też osobiście
zadać pytanie podczas specjalnie zorganizowanej konferencji (A Question
to the President).
– Nasza koleżanka miała zaszczyt porozmawiać z prezydentem –
opowiada Ola. – A jeszcze niedawno była z natury nieśmiała. Gdyby dwa
lata temu powiedzieć jej, że zada pytanie głowie państwa, nie uwierzyłaby!
Oto ile BRS M daje swoim członkom.
– Tacy właśnie są nasi ludzie – wtrąca Natalia, zanim zdążę się
dowiedzieć, o co spytała Łukaszenkę nieśmiała z natury działaczka. – Na
początku trochę zagubieni, potem zdobywają szczyty.
– Dosłownie! – potakuje Ola. – Jedna z naszych członkiń weszła na
Mount Everest.
Oprócz Aleksandry w pięcioosobowym Komitecie Centralnym BRS M ,
czyli w ścisłym kierownictwie organizacji, pracują jeszcze dwie kobiety.
Lecz to mężczyźni – Dmitrij Woroniuk i Oleg Dikun – pełnią najważniejsze
funkcje: pierwszego i drugiego sekretarza. Pytam więc – między nami
dziewczynami – jak jest z feminizmem w BRS M . – Czy wspieracie swoje
członkinie?
– A jakże! – potwierdza Natalia. – Mamy na przykład wybory Miss
Wiosny. Ale – zaznacza sekretarz prasowa – nie chodzi tylko o urodę.
– Nie, nie, nie – wszystkie trzy kobiety kiwają energicznie głowami.
– Liczy się też gracja – kontynuuje Natalia. – A także to, co dana
kandydatka umie.
– Jest jeszcze nasza doroczna akcja Autolejdi – przypomina Ola. – To
wyścig z przeszkodami, konkurs na najładniej udekorowany samochód
i najlepszy kostium do jazdy. Udowadniamy, że kobiety też mogą być
dobrymi kierowcami.
„Brunetki, blondynki, szatynki – czytam w albumie – czarujące lejdis
starają się zaprzeczyć stereotypowi, że kobieta nie jest zdolna kierować
samochodem (They do their best to break the stereotype that women are not
fit to drive)”. Nim kandydatki odpalą silniki samochodów, zgodnie
z tradycją składają kwiaty na pomnikach wyzwolicieli od faszyzmu.
Jak zapewnia Natalia – w ich organizacji najważniejsze jest patriotyczne
wychowanie, bez względu na płeć. BRS M ma wyhodować dobrego
obywatela Republiki Białorusi.

„Jak hartowała się stal”


Wiosną 1996 roku Mińskiem i miastami obwodowymi wstrząsnęły
zamieszki uliczne. Demonstranci domagali się odwołania łamiącego
konstytucję prezydenta. Tłum przewracał radiowozy i tramwaje. Studenci
tłukli się z milicją. Poszły w ruch kamienie i sztachety. Stolica sennej
Białorusi nie widziała dotąd takiej siły obywatelskiego nieposłuszeństwa.
Głównym przeciwnikiem Łukaszenki byli młodzi (starszych wyborców
pierwszy prezydent niepodległej Białorusi omamił obietnicami powrotu do
Z S RR ).
Po wygranym referendum, które zapewniło mu autorytarną władzę,
i spacyfikowaniu ulicznych protestów Łukaszenka przeszedł do
kontrofensywy. W 1997 roku powołano proprezydencki Białoruski Związek
Patriotyczny Młodzieży.
Pierwsza próba przejęcia kontroli nad młodymi wypadła raczej słabo.
W 2001 roku obecny na paradzie z okazji Dnia Niepodległości
opozycjonista Waleryj Lewanieuski ze zdziwieniem zauważył „garstkę
ludzi pod nazwą BP Z M , z których połowa miała swój wiek młodzieńczy
dawno za sobą. Drugą połowę stanowiły dzieci ze znudzonym wyrazem
twarzy, które siłą zaciągnięto na trybuny”[3]. Założyciele Związku
Patriotycznego wciąż mieli konkurencję w postaci niezależnych organizacji
młodzieżowych, takich jak na przykład Zjednoczenie Białoruskich
Studentów. Do przejęcia kontroli potrzebowali centralizacji, monopolu
i delegalizacji rywali. W 2002 roku przyjęto kurs na młodych i ruszono
pełną parą.
Venedzikt Kliauze uczył się wtedy na drugim roku Białoruskiego
Agrarnego Uniwersytetu Technicznego w Mińsku. – Czuć było, że coś się
szykuje. Władze uczelni zwoływały zebrania studentów i mętnie
tłumaczyły, że widzą potrzebę, by młodzież wreszcie się zjednoczyła. Nie
podawano żadnych konkretów, nie padła nazwa organizacji, mówiono
tylko, że „jest potrzeba”. Wszystko to przypominało przemówienia Ostapa
Bendera – wspomina Wienia. Był wtedy starostą grupy, za pan brat
z administracją, w dziekanacie czuł się jak u siebie.
Jesienią 2003 roku przyszła w końcu oficjalna informacja o powstaniu
Białoruskiego Republikańskiego Związku Młodzieży. Naciski na uczelnię
szły z samej góry. Nowo powołana organizacja miała mieć masowy
charakter. – Wiedziałem, że jako starosta będę musiał się zapisać, inaczej
mnie zdejmą. A ja, cóż, lubiłem rządzić. I ciekawiło mnie, jak długo
człowiek o moich poglądach wytrzyma w BRS M .
Venedzikt należał do opozycyjnej Zjednoczonej Partii Obywatelskiej.
Nie obnosił się z tym, ale na uczelni była to tajemnica poliszynela. Mimo to
Wienia – urodzony działacz – wystartował w wyborach na sekretarza
wydziałowego komitetu BRS M . By zapewnić sobie odpowiednią liczbę
głosów, przyciągnął do Związku znajomych z roku. – Kto powiedział, że
BRS M nie może zająć się brakiem ciepłej wody w akademiku? –
przemawiał. Choć administracja uczelni popierała inną kandydaturę,
studenckie masy wybrały Venedzikta.
Struktury BRS M skopiowano na obraz i podobieństwo Komsomołu.
Komitet wydziałowy to najniższa komórka organizacji. Nad nim jest
komitet uniwersytecki, jeszcze wyżej – dzielnicowy, następnie komitet
miasta Mińsk (w regionach – obwodowy). Komitet Centralny to sam
szczyt. Każdy oddział – od najniższego do najwyższego – ma swojego
sekretarza. Jeśli liczba członków danej komórki przekroczy pięćset, funkcję
sekretarza pełni etatowy pracownik organizacji. Zadaniem sekretarzy była
rekrutacja nowych członków. Młodych kuszono darmowymi biletami na
koncerty, zniżkami na ksero i fryzjera, większymi porcjami w stołówce.
– Nikt nikogo nie zmuszał. Ludzie się zapisywali, bo tak było łatwiej.
Opiekunami grup byli wykładowcy. Dostawali premię, jeśli ich studenci
zapisywali się do Związku. Przychodzili na wykład i mówili: „Potrzebuję
jeszcze dziesięć, piętnaście czy dwadzieścia osób w BRS M ”. My na to:
„A co będziemy z tego mieć?”. W efekcie oni mieli dodatkowe pieniądze,
a my pewność, że zaliczenie pójdzie gładko. Wszyscy byli zadowoleni.
To nic nie kosztowało – tłumaczy Venedzikt.
BRS M od czasu do czasu wymagał jednak zaangażowania. – Wydawano
polecenie, by dostarczyć sześćdziesięciu studentów na umówione miejsce.
Każdy wydział musiał wyrobić narzuconą normę. Studenci potrzebni byli
jako tło patriotycznych masówek. Mieli oklaskiwać prezydenta, lub –
w okolicy 9 maja – wziąć pod ramię weterana wielkiej wojny ojczyźnianej.
Wienia, choć sam w takich akcjach zwykle nie brał udziału, nie miał
problemu z frekwencją. – Działał argument „zwolnię was z zajęć” –
tłumaczy. Trudniej robiło się, gdy trzeba było znaleźć chętnych do
darmowej pracy fizycznej. – Musieliśmy wysłać grupę porządkową do
Chatynia, wsi położonej na północ od Mińska, którą oddziały S S spaliły
wraz z mieszkańcami w 1943 roku. Wiadomo było, że nikt nie zechce
w wolny dzień od świtu kopać i grabić. Powiedziałem swoim, że jest do
wzięcia darmowa wycieczka. Niektórzy byli potem na mnie źli, ale szybko
im przeszło.
Sekretarze wydziałowi spotykali się co tydzień w pokoju pracy
ideologicznej. Obmyślali patriotyczne akcje dla studentów z okazji świąt
państwowych i historycznych rocznic.
Aż przyszedł 2004 rok, a z nim wybory parlamentarne i kolejne
referendum. Tym razem Łukaszenka chciał znieść konstytucyjny limit
kadencji prezydenta.
– Na zebraniu dzielnicowego komitetu BRS M zastrzeżono, że musimy
powiedzieć „tak” dobrej zmianie. Podano też nazwisko kandydata do Izby
Reprezentantów, którego należy wspierać. Jednogłośnie poparliśmy oba
wnioski. Miałem kilka sekund na decyzję. Bałem się wyłamać. Nic by to
nie dało. I tak większość byłaby za, a mnie by wyrzucili, gdybym
zagłosował inaczej.
Wtedy zaczęło się podwójne życie Venedzikta. W pierwszej połowie
dnia w randze sekretarza BRS M agitował – przynajmniej oficjalnie – za
zniesieniem limitu prezydenckich kadencji. Po zajęciach jako
przedstawiciel Zjednoczonej Partii Obywatelskiej prowadził kampanię od
drzwi do drzwi, namawiając obywateli, by zagłosowali przeciw propozycji
Łukaszenki. – W BRS M mówiliśmy studentom, że to nie jest agitacja na
rzecz Łukaszenki, bo każdy inny prezydent też skorzysta ze zniesienia
limitu. A że akurat pierwszy Aleksander Ryhorawicz? Cóż, demokracja!
W Z P O używaliśmy podobnych argumentów, tylko z innym założeniem.
Tłumaczyliśmy mińskim emerytom, że Łukaszenka nie jest wieczny.
Pytaliśmy: „A co, jeśli po nim przyjdzie jakiś Paźniak i będzie rządził, ile
chce?”.
Zianion Paźniak, był symbolem ruchu narodowo-demokratycznego
w latach dziewięćdziesiątych, obecnie mieszka na emigracji.
Krótko przed wyborami Wienię wezwał prorektor. „Wszystko wiemy
o panu” – oznajmił i kazał mu podpisać oświadczenie, że pracuje dla
opozycji wyłącznie dla pieniędzy. – Odpowiedziałem, że niczego nie
podpiszę, ale byłem nieźle przestraszony.
Wienia nadal wykorzystywał sieć BRS M do swoich celów. Zatrudnił
znajomych studentów, żeby w akademikach zbierali podpisy potrzebne do
rejestracji na listach wyborczych kandydatów Z P O . – Im i tak było wszystko
jedno dla kogo pracują, byle tylko im zapłacono.
Został członkiem uczelnianej komisji wyborczej. – Formalnie wszystko
przebiegało bez zarzutu. Policzyliśmy głosy z urny: trzydzieści procent
było za zniesieniem prezydenckich kadencji, siedemdziesiąt – przeciw.
Kłopot w tym, że była jeszcze jedna urna, z przedterminowego
głosowania[4]. Karty ułożone były w niej równo, jak odpakowana paczka
z papierem ksero. Policzyliśmy: dziewięćdziesiąt pięć procent było za
propozycjami prezydenta, pięć – przeciw.
Władze uczelni robiły wszystko, by studenci zagłosowali
w przedterminie. Ściągali z wykładów całe grupy. W dzień wyborów
przyszło jedynie trzysta osób na dwa tysiące uprawnionych. Przeważyły
głosy z tej drugiej urny.
Wszyscy, łącznie z wykładowcami, byli zszokowani, że tak ordynarnie
sfałszowano wybory. Nikt nie zgłosił oficjalnej skargi. – Gryzłem się z tym,
ale co by to dało? I bałem się.
Po wygranym referendum życie wróciło do normy. Studentom podobało
się w BRS M . Raz na semestr płacili parę rubli składki, od czasu do czasu
poszli na jakiś spęd, choćby mecz hokejowy prezydenckiej drużyny. Za to
ile było ułatwień! Na przykład z zagranicznymi praktykami studenckimi; by
wyjechać, trzeba było zdobyć pisemną rekomendację z BRS M . – Miało to
gwarantować, że wysyłane są pewne osoby – mówi Wienia, który
podpisywał zgodę wszystkim chętnym, niezależnie od tego, czy należeli do
Związku. – To oczywiście nie było zgodne z prawem. Władze uczelni nigdy
nie wydały oficjalnej decyzji w tej sprawie. Po prostu tak się utarło, że bez
podpisu z BRS M nie jedziesz.
Pozorny spokój został zburzony przez skandal w Baranowiczach. Cały
skład BRS M z tamtejszej szkoły zawodowej – ponad sto osób – zdecydował
na zebraniu, że przechodzi do nielegalnej, opozycyjnej organizacji
młodzieżowej Z UBR . Spanikowani funkcjonariusze szukali odtąd
wewnętrznego wroga. Szeptano, że Wienia też jest szpiegiem opozycji.
Przychodził na zebrania w pomarańczowym krawacie – gdy na ukraińskim
Majdanie trwała rewolucja.
Z centrali przysłano nową sekretarz komitetu uniwersyteckiego. Zbliżały
się wyznaczone na marzec 2006 roku wybory prezydenckie i –
zapowiadana przez opozycję – „dżinsowa rewolucja”.
Zbliżały się też wybory sekretarza komitetu wydziałowego. Centrala
BRS M razem z władzami uczelni postanowili pozbyć się Wieni. 22 grudnia
2005 roku studentów zwolniono z zajęć. Do największej uniwersyteckiej
auli przybyli przedstawiciele Komitetu Centralnego BRS M , prorektor
i dziekan uczelni. Zebranie miało być pokazowe. Był taki tłum, że zabrakło
miejsc siedzących. Wienia przeszedł do ataku. – Kierownictwo BRS M ma
gdzieś nasze inicjatywy – perorował. – Administracja uczelni nie chce
z nami współpracować. Mówią, że nie ma pieniędzy, a w gabinecie rektora
zmieniono podłogi – wytykał. Obiecał – choć nie leżało to
w kompetencjach Związku Młodzieży – skończyć z upychaniem po cztery
osoby do dwuosobowych pokojów w akademikach.
Studenci stanęli murem za swoim kandydatem. Góra nie chciała uznać
wyników głosowania, ale sala nastawiona była rewolucyjnie. Wienia
siedział zamyślony. W końcu obwieścił, że – „choć siła jest po naszej
stronie” – zrzeka się funkcji sekretarza. Po burzliwych brawach studenci
uznali, że to już koniec zebrania, i zaczęli wychodzić z sali. Przedstawiciele
BRS M krzyczeli, że wszyscy mają zostać, bo nie wybrano jeszcze nowego
sekretarza. Ale nikt nie zwracał na nich uwagi. – Wyszli, mimo że w sali
był dziekan. To było nie do pomyślenia – wspomina Wienia.
Podczas sesji zimowej aktywni uczestnicy zebrania oblewali egzaminy
„za niepotrzebne mielenie jęzorem”. Wienia jak zwykle zdawał na pięć, aż
usadzili go na ostatnim ustnym. Z końcem sesji skreślono go z listy
studentów. Nie skończył czwartego roku. – Najwięcej osób wywalono
z piątego, bo byli najaktywniejsi na zebraniu. Przed samym dyplomem.
Niektórzy mieli do mnie pretensje, że sprowadziłem na nich kłopoty.
A przecież sam byłem w szoku!
Niedługo później, po marcowych wyborach prezydenckich, zaczął się
protest na placu Październikowym w centrum Mińska. Młodzi rozstawili
miasteczko namiotowe, domagali się uczciwego policzenia głosów.
Uczestników demonstracji masowo wyrzucano z uczelni. Polski rząd
ufundował specjalny program stypendialny dla rugowanych studentów.
Venedzikt pojechał do Warszawy, żeby studiować zarządzanie. Na Białoruś
nie wrócił.
Szeregowcy BRSM . Julia i Żenia
Gdy studenci krzyczeli na placu Październikowym: „Żywie Bielaruś”,
Żenia był na pierwszym roku politechniki. Ani myślał przyłączyć się do
protestów. Budziły w nim wrogość. Dziś Żenia jest dobrze prosperującym
młodym biznesmenem. Razem ze wspólnikami sprzedaje kamienie
dekoracyjne. Popyt jest duży, bo wszyscy chcą ładnie mieszkać. Razem
z Julią mają pokazać mi miasto, którego nie widziałam dwanaście lat. Miło
się na nich patrzy: ładni, modnie ubrani, uśmiechnięci, świeżo upieczeni
trzydziestolatkowie. Są zdziwieni, że chcę rozmawiać na tak mało ciekawy
temat, jak BRS M .
Zapisano ich w szkole – jego w Lidzie, ją w Berezie (czyli
przedwojennej Berezie Kartuskiej). Właściwie nie pamiętają, kiedy
dokładnie to się stało. Całą klasą dostali od nauczycielki jakieś papierki do
wypełnienia przez rodziców, bo byli niepełnoletni. Następnego dnia mieli
przynieść je podpisane. Więcej nikt niczego od nich nie chciał. Nie brali
udziału w żadnych akcjach. Nie chcieli pomagać weteranom na 9 maja, nie
musieli. – Najważniejsze było, że jesteś członkiem – wyjaśnia Żenia. –
Liczyła się tylko obecność na liście. To był znak, że akceptujesz zastane
zasady gry i nie będziesz się buntować.
– U nas w klasie były jakieś dzieci opozycjonistów, które nie zapisały
się dla zasady – przypomina sobie Julia. – Powiedziano nam, że nie
powinniśmy się z nimi zadawać. Julia rzuca to mimochodem, lekko,
bezrefleksyjnie. Na pytanie, kto im tak zasugerował, odpowiada, że – rzecz
jasna – nauczycielki. Starała się trzymać jak najdalej od „tamtych dzieci”.
– W mojej klasie byli ludzie, którzy udzielali się w BRS M – kontynuuje
Żenia. – Im ta organizacja rzeczywiście dużo dała. Umożliwiła dobry start
i zrobienie kariery. Patrzyłem na nich tak, jak patrzy się na zbyt aktywnych
uczniów. Z pewnym zdziwieniem, ale nie drwiną. BRS M może był trochę
upierdliwy, ale przynajmniej robił coś dobrego. Opozycjonistów nigdy nie
zrozumiem. Są kompletnie niepotrzebni.
Żenia nie pamięta, kiedy przestał być członkiem Związku. Nigdy się nie
wypisał, po prostu przestał płacić składki, gdy pierwszy raz przerwał
studia. – W końcu, po dwunastu latach, zrobiłem dyplom, pokazałem
mamie i schowałem do szuflady – uśmiecha się za kierownicą czarnego
S UV -a marki Mercedes. – Gdy kogoś zatrudniam, nie ma dla mnie
znaczenia, czy skończył studia. Każdy może mieć teraz wyższe
wykształcenie. Liczą się realne umiejętności.
Julia jeszcze studiuje – tym razem marketing przemysłowy, ale nie chce
pracować w zawodzie. Nie zdecydowała, czym zajmie się w życiu.
Na razie wiozą mnie na najlepszą w Mińsku kawę. Do ulubionego
miejsca białoruskich projektantów, artystów, twórców rękodzieła,
właścicieli food trucków. Modne kluby, knajpy i kawiarnie otwierają się
teraz w nieczynnych fabrykach w centrum miasta. To młode, nowoczesne,
europejskie oblicze białoruskiej stolicy. Na świątecznym jarmarku w starej
hali fabrycznej kupuję konfitury z cebuli i granatu. Z głośników lecą
amerykańskie szlagiery gwiazdkowe i zdecydowanie jest tu dużo milej niż
w sztywnym do granic, oficjalnym Mińsku z niemiłą obsługą i siermiężnym
menu. Julia i Żenia pokazują mi „tylko z pozoru kwiaciarnię” – tak
naprawdę jest to ukryty klub nocny w stylu amerykańskich czasów
prohibicji. Ich ulubiony. Ta mińska nowoczesność przypomina Moskwę
sprzed ponad dekady.
Pędzimy po centrum szeroką dwupasmówką. Zauważam, że wszyscy
kierowcy mają zapięte pasy. – Nie to, co Ukraińcy – komentuje Żenia. –
Białorusini nie muszą w głupi sposób demonstrować wolności. I podatek
dochodowy mamy mniejszy niż w Polsce, tylko dwadzieścia procent. Firmę
można założyć w godzinę. U nas jest naprawdę dobrze.
– A co jest złe? – pytam.
– Nie ma u nas niczego gorszego niż w innych krajach – odpowiada
Żenia.
– Trochę dużo milicji kręci się po mieście – przyznaje Julia.
– Za to jest bezpieczniej – dodaje szybko Żenia. – Zresztą szanujący
prawo obywatel nie ma przecież, o co się obawiać.
– Już nie będzie można anonimowo komentować artykułów
w internecie – wylicza dalej Julia. – Może to i lepiej? Ludzie nauczą się, że
za swoje słowa trzeba odpowiadać.
– Naszych ludzi trzeba trzymać krótko, inaczej nikt by niczego nie
robił – mówi Żenia. Wiem, że bardzo nie lubi rozmawiać o Łukaszence,
więc o niego nie pytam.
Podjeżdżamy pod lśniącą nawet w zimowym słońcu bryłę o powierzchni
pięćdziesięciu tysięcy metrów kwadratowych. Wybudowany pięć lat temu
Pałac Niepodległości stoi pośrodku pustego pola.
– Co się w nim dzieje? – pytam.
Żenia i Julia nie wiedzą. Pałac jest zamknięty dla zwiedzających.
– Może w nim nocuje? – zastanawia się Julia. – Gdzieś przecież musi
spać.
O prezydencie mówią tylko półsłówkami, niepewnie, jak o na poły
mitycznej postaci.
Jedziemy szerokim prospektem Niepodległości. Wyrastają tu
nowoczesne budynki z betonu i szkła, o wymyślnych kolorach i kształtach.
Wiele z nich to owoc kwitnącej współpracy z Chinami.
– Mińsk pięknieje – cieszy się Żenia. – Wracamy tu z przyjemnością.
Tu jest spokój i pewność. Nie to, co na Ukrainie. Julia, pamiętasz naszą
ostatnią wizytę w Kijowie? Mieszkaliśmy obok luksusowego sklepu
meblarskiego. Ktoś zamazał portrety ukraińskich bohaterów. Padło na
właściciela sklepu, bo to Rosjanin. Wybili mu szyby i podpalili drzwi. Takie
są rewolucje.
– Od Donbasu coraz częściej myślę o wojnie – Julia posępnieje. –
Wcześniej wojna kojarzyła mi się z Dniem Zwycięstwa i goździkami dla
weteranów.
– Nic nam nie grozi – uspokaja Żenia. – Białoruś jest w dobrych
stosunkach ze wszystkimi sąsiadami.
Zatrzymujemy się przy wysokich na dwadzieścia pięć pięter
wieżowcach. Zielono-białe bloki o obłych, zamiast kanciastych, kształtach.
– Tu stało kiedyś słynne więzienie – mówi Żenia. – Teraz jest luksusowe
osiedle Kaskada. Najwyższa cena za metr kwadratowy w Mińsku.
Na koniec podróży rozmawiamy o marzeniach.
– Chcielibyśmy – twierdzą zgodnie – kupić sobie przytulne mieszkanie
w Kijowie.

Student R.
– Pani w jakiej sprawie? – Potężny ochroniarz w kwiecie wieku, a nie
emeryt jak u nas, zatrzymuje mnie przed bramą Białoruskiego Uniwersytetu
Państwowego.
– Chciałabym się tylko rozejrzeć – odpowiadam grzecznie.
– Kiedyś można było wejść, ale teraz tylko za przepustką – wyjaśnia
mężczyzna i wraca do swojej budki.
Na innych uczelniach ta sama sytuacja. Białoruski student jest dobrze
chroniony.
R. ma dwadzieścia lat, studiuje na BUP . Przyjechał do Mińska z małego
miasta w obwodzie homelskim, na południowym wschodzie Białorusi.
Prosi, by nie podawać jego imienia.
Spotykamy się w kawiarni na dworcu autobusowym, niedaleko
uniwersytetu. R. nie chce ani kawy, ani herbaty. – W naszej szkole
wstąpienie do BRS M uważaliśmy za prestiż. To było coś elitarnego,
niezwykłego, ciekawego. Rodzice mówili, że wreszcie znowu jest jak
w Związku Radzieckim, gdzie w młodszych klasach byli pionierzy, potem
komsomolcy. Ucieszyłem się, gdy zostałem przyjęty – wspomina.
– Co robiłeś w BRS M?
– W sumie to nic. Parę razy poszliśmy do kina. Dostawaliśmy
pięćdziesiąt procent zniżki na bilety. Nie organizowano u nas żadnych akcji
ani imprez, może dlatego, że mieszkaliśmy w małym mieście.
– A poczucie braterstwa, jedności, przyjaźni?
– Niczego takiego nie było, ale te bonusy bardzo nam się podobały.
Zapisali się wszyscy w klasie, bo każdy chciał mieć zniżki. Gdy
przyjechałem do Mińska, wiedziałem, że BRS M jest na naszym
uniwersytecie. Słyszałem nawet, że są obowiązkowe składki, ale ode mnie
nikt nic nie chciał. Nie brałem udziału w żadnej akcji, bo nie było w czym.
Za to na pierwszym roku zapisałem się do studenckiego związku na naszym
wydziale. Z tego były realne korzyści, dostawaliśmy zniżki na stołówkę
i basen, a zimą na lodowisko. A ci z BRS M nic nie dawali. Ludzie odnosili
się do nich obojętnie, a nawet sceptycznie. Jeśli nic nie robicie, po co tu
w ogóle jesteście?
– Zapytałeś ich tak?
– Myśli tylko takie miałem. Zresztą zmieniłem zdanie. BRS M organizuje
w mieście patriotyczne imprezy, na które przychodzi dużo młodych ludzi.
Tam widać ich siłę. I akcje charytatywne są godne podziwu.
W supermarketach zbierają prezenty pod choinkę dla biednych dzieci. Ale
najważniejsze, że BRS M dobrze przygotowuje młodych do dorosłego życia.
Człowiek uczy się, jak żyć w strukturze. To ważne.
Dlatego R., choć – jak sam mówi – BRS M był dla niego martwą
strukturą, nie żałuje, że zapisał się do organizacji.
Pytam, co o swoim państwie myślą jego dwudziestoletni mieszkańcy. R.
zastrzega, że będzie mówił jedynie w swoim imieniu.
– Białoruś zmierza w dobrą stronę. Młodym nietrudno znaleźć miejsce
dla siebie. Tu jest stabilność, reguły gry są znane. Nie martwię się o pracę
ani o przyszłość. Cenię naszą bezpłatną służbę zdrowia i możliwość
zdobycia wykształcenia.
– Przecież płacisz za studia – przypominam R.
– Bo w szkole nie byłem dobrym uczniem i nie dostałem się na
limitowane bezpłatne miejsca – tłumaczy mi. – Ale mam kolegów, którzy
studiują za darmo. Tyle że oni będą musieli odpracować dwa lata we
wskazanym przez państwo miejscu. Często na prowincji.
Pytam R., co mu się na Białorusi nie podoba.
– Ludzie za dużo rozmawiają o polityce. Niby taki urok demokracji, ale
mnie to przeszkadza. Na klatce schodowej, w parku, w stołówce, wszędzie.
A człowiek, chcąc nie chcąc, chłonie te nie swoje poglądy. A po co tyle
gadać, jeśli i tak to nie my podejmujemy decyzje? – odpowiada od razu,
a po chwili milczenia dodaje: – Za to tramwaje są u nas lepsze niż na
Ukrainie.
Białoruski Komsomoł
Z Nastą spotykamy się w centrum handlowym na Niamizie. Mieszkańcy
Mińska podkreślają z dumą, że wreszcie prawie wszystkie światowe marki
są dostępne na Białorusi. Galeria, choć droga, tętni życiem. Przy szklanych
windach ustawiają się kolejki oczekujących. Jadę na ostatnie piętro.
W zatłoczonej kawiarni ledwo udaje się znaleźć wolny stolik.
Nasta opowiada, że jako nastolatka występowała w szkolnym kabarecie.
Gdy wygrali konkurs satyryczny w swoim mieście, powiedziano im, że jeśli
chcą pojechać do Grodna na eliminacje obwodowe, muszą zapisać się do
BRS M . Wszyscy znajomi Nasty chętnie wstąpili do Związku. Głównie
dlatego, że na legitymacji można było postarzyć się o parę lat, bo nikt nie
weryfikował podanych w ankiecie danych, i w ten sposób uzyskać dowód
„pełnoletniości”, przydatny przy wejściu na dyskoteki.
Na Uniwersytecie Pedagogicznym w Mińsku członkostwo w BRS M
przestało jej się jednak podobać. Artykuły, które pisała do związkowej
gazety, trafiały do druku ocenzurowane. W Zjednoczeniu Białoruskich
Studentów mogła pisać, co chciała. Lecz tylko pod pseudonimem, bo parę
lat wcześniej Z BS został zdelegalizowany, a za działanie w nielegalnej
organizacji groziły surowe kary. Władze Uniwersytetu Pedagogicznego nie
tolerowały na swoim terenie „ekstremistycznych pism”.
– Dziekan przychodził na wykłady i mówił: „Wiem, że to nie wy
podrzucacie tę zgniłą kontrabandę. Jesteście przecież uczciwymi członkami
BRS M ”. My oczywiście przytakiwaliśmy – śmieje się Nasta.
Aż w końcu do siedziby Z BS w prywatnym mieszkaniu wpadła milicja.
Dziekan wezwał Nastię na rozmowę.
– Spytał, do jakich organizacji należę. Chodziło mu rzecz jasna o Z BS .
Zdziwił się, gdy mu powiedziałam, że przecież jestem w BRS M . Ależ on
krzyczał: „Nie! To się nie godzi! Członkowie BRS M nie są tacy!”.
Dziesięć minut później sekretarz wydziału podbiegła do Nasty
i oznajmiła krótko: „Zostałaś wyrzucona za nieuiszczanie składek”. Nikt
ich nie płacił – od trzech lat uniwersytecki komitet nie zbierał pieniędzy.
Następnej sesji Nasta nie zaliczyła.
Był 2007 rok. Wyrzuceni z białoruskich uczelni studenci wyjeżdżali
w ramach programu stypendialnego do Polski, ale Nasta zdecydowała, że
zostanie. – Całe pokolenie młodych, opozycyjnie nastawionych ludzi,
którzy chcieli działać, niestety wyjechało z kraju – ubolewa.
Nasta skończyła studia zaoczne. Dziś pracuje w Radiu Swoboda,
obserwuje BRS M jako dziennikarka.
– W 2016 roku minister edukacji odsłaniał w Mińsku nowy pomnik
Lenina. Opozycja próbowała protestować. Zanim interweniowała milicja,
na demonstrantów rzucił się z pięściami Siarhiej Kliszewicz, sekretarz
mińskiego komitetu BRS M . Nagrałam to zajście. W 2018 roku ten sam
minister nagrodził Kliszewicza za wybitne osiągnięcia z okazji – uwaga,
uwaga – stulecia Komsomołu.
W październiku 2018 roku BRS M hucznie obchodził setną rocznicę
powstania Wszechzwiązkowego Leninowskiego Komunistycznego
Związku Młodzieży. W szkołach odbyły się z tej okazji uroczyste
akademie. Młodzi robili selfie z portretem Lenina, które publikowano na
profilu BRS M na Instagramie. W klubach studenckich bawiono się na
imprezach pod hasłem „Komsomoł – uruchom ponownie”. W Grodnie
gościem specjalnym jarmarku Powrót do Z S RR miał być – jak głosiły
rozwieszane na mieście plakaty – sam Leonid Iljicz Breżniew.
– To nasz białoruski surrealizm – śmieje się Nasta, ale minę ma
niewesołą.
W tym samym czasie do redakcji Radia Swoboda trafiło nagranie
z Gimnazjum numer 31 w Mińsku. Słuchamy go razem z telefonu Nasty:
– Nie chcę do BRS M! – mówi podczas lekcji jeden z uczniów
przedostatniej klasy.
– Wszyscy wstępują, a u nas przez ciebie ma być tylko dziewięćdziesiąt
dziewięć procent!? – krzyczy wicedyrektorka szkoły do spraw
wychowania. – Co to za antysowiecczyzna, antybiałoruszczyzna? A może
zaraz się okaże, że nie popieracie polityki naszego prezydenta. Jeśli uczycie
się w naszym gimnazjum, powinniście dbać o jego cześć.
– Nie będziemy się zapisywać. Komu to potrzebne?
– Ojczyźnie! Wszyscy powinniście rozumieć, że jeśli ojczyzna wzywa,
Komsomoł odpowiada: „Tak jest!”. Przez was będę miała zaraz kontrole na
karku. Chcecie, nie chcecie, kogo to obchodzi? Legitymację w zęby i marsz
do domu odłożyć na półkę. Nikt od was więcej niczego nie będzie chciał.
Zapłacę wszystkie składki, tylko siedźcie cicho. Rozmawiam z wami jak
z dorosłymi ludźmi. Co za wstyd dla szkoły! Pierwsze miejsca na
wszystkich olimpiadach, a do BRS M chętnych znaleźć nie można? Co to ma
być? Ciekawa jestem, jak bez tego dostaniecie się na uczelnie.
– Jeśli będziecie tak, nie daj Bóg, dalej się zachowywać – wtrąca się
nauczyciel – w ten sposób się do nas odnosić, egzaminy końcowe
popsujecie sobie jak dwa razy dwa. Ostrzegam was, jeśli jeszcze raz…
Nasta mówi cicho: – Tych nauczycieli złamano tak dawno, że sami już
uwierzyli, że to, co robią, jest dobre. Moja córka ma sześć lat. Już myślę
o tym, co będzie, gdy pójdzie do szkoły. Nie chcę, by zapisała się do BRS M ,
ale wiem, że bardzo będą na nią naciskać.
Korzystałam z książki: Ludmiła Asipienka, Katarzyna Kwiatkowska, Kastusiowy
pamiętnik. Historie białoruskich studentów Programu im. Konstantego Kalinowskiego,
Warszawa 2008.
Eva-Lena Lörzer

Wszystkich nie mogą zamknąć

Jak się żyje w kraju autorytarnym? Rozmowy na marginesach


społeczeństwa – z wizytą u byłego dziennikarza, członkiń zespołu
punkrockowego Messed Up oraz u aktywisty na rzecz legalizacji marihuany

Back in the U.S.


Back in the U.S.
Back in the U.S.S.R.!

śpiewa, czy raczej krzyczy, z cynicznym uśmiechem Igor Bancer – czarny


ubiór, tatuaż z dużym napisem „stay-true” na grzbiecie prawej dłoni,
znoszone adidasy – w ten śnieżny wtorkowy wieczór pod koniec grudnia na
jednej z bocznych uliczek w centrum Grodna. Wskazuje na imponującą
kamienicę w kolorze różowym po swojej prawej stronie i wyjaśnia po
angielsku: „Za tą piękną fasadą kryje się fucking KGB ”. Potem kieruje palec
na jedną z latarni: „Ale i tak wszędzie są kamery. We live in a fucking
dictature!”.
Ów trzydziestoośmiolatek, który sam określa się jako fucking rock star,
zgodnie z mottem wytatuowanym na dłoni zawsze wyrzuca z siebie
dokładnie to, co myśli; przy płaceniu w kiosku za kawę skarży się, że jej
cena podskoczyła w ostatnim miesiącu z dwudziestu pięciu na pięćdziesiąt
kopiejek: „Pięćdziesiąt kopiejek for shitty, shitty coffee!”; w autobusie ruga
kierowcę, bo ten zażądał okazania biletu, zamiast poprosić, a kiedy jakaś
starsza pani w futrze upomina go, żeby był cicho, Igor krzyczy jeszcze
głośniej: „Dlaczego mam być cicho? Skoro kierowca był nieuprzejmy, to
chyba mogę, do jasnej cholery, zwrócić mu uwagę, żeby się zachowywał
grzeczniej?!”.
W Berlinie Igor Bancer wtopiłby się w obraz ulicy. Na Białorusi
wyróżnia się z tłumu. W tym niewielkim kraju, który szczyci się czystymi
miastami – oprócz śmieci nie toleruje na ulicach również bezdomnych czy
pijaków – głośne publiczne kłótnie to raczej rzadkość. Bancera nie
obchodzi to, że zwraca na siebie uwagę. A przecież już niejeden raz
lądował w milicyjnym areszcie na kilka dni – ostatnio w 2015 roku, za
publiczne przeklinanie. Jako redaktor naczelny niezależnego magazynu
„Głos” i rzecznik prasowy zdelegalizowanego obecnie Związku Polaków
na Białorusi, zajmującego się wspieraniem języka i kultury około
czterystutysięcznej mniejszości polskiej, dał się poznać białoruskim
władzom jako niepokorny obywatel.
Jak ktoś taki jak Igor Bancer może żyć na Białorusi, w autorytarnym
kraju, gdzie w niewyjaśnionych okolicznościach ginęli ludzie? Jak żyje się
na Białorusi, będąc członkiem mniejszości narodowej, osobą myślącą
krytycznie i zainteresowaną polityką? Ile wolnomyślicielstwa toleruje
demokratura Łukaszenki? Moje sześciodniowe poszukiwania niszy
i enklaw wolności w białoruskim społeczeństwie prowadzą w pobliże
granicy z Polską, do Grodna, do mieszkającego tu Igora Bancera, Polaka
z pochodzenia, do zaprzyjaźnionych z nim członkiń feministycznego
zespołu punkowego Messed Up, a także do stolicy kraju, Mińska, do Piotra
Markiełaua, aktywisty Legalize Belarus, ruchu na rzecz edukacji o środkach
psychoaktywnych i złagodzenia ustawy antynarkotykowej.
Tego wieczoru Igor Bancer jeszcze wiele razy będzie wyklinał system.
Przechodnie patrzą na niego zdumieni, ale jego tyrady pozostają bez
konsekwencji. Represje na Białorusi nie działają w tak otwarty sposób.
„Nie jesteśmy w Korei Północnej. Nie od razu zabierają cię do paki – mówi
Bancer. – Wszystkich nie mogą zamknąć”. Autokratyczny system stara się
raczej zastraszyć i złamać ludzi przez swoją nieprzewidywalność – rzadko
aresztuje się kogoś za „przestępstwo właściwe”. Na przykład Bancer trafił
do aresztu nie za swoje krytyczne teksty czy działalność na rzecz Związku
Polaków, ale za „głośne awantury” i udział w nielegalnych
zgromadzeniach.
Z awantur nie rezygnuje, ale nie pisze już artykułów, od dawna nie jest
też rzecznikiem Z P B . Po kilku telefonach z milicji w 2015 roku, w których
straszono go zakazem opuszczania kraju, poświęcił się wyłącznie graniu
w swoim zespole punkowym, a utrzymuje się z dorywczych prac – czasem
w obsłudze technicznej imprez, czasem jako tragarz. To życie na granicy
minimum, co widać po jego dziurawych adidasach, które próbuje naprawiać
klejem kupionym w pierwszym lepszym kiosku. Z powodu swojej
przeszłości – jak twierdzi – normalnej pracy nie dostanie. Ale mówi o tym
z dumą: „Być uznawanym za krytyka reżimu to tutaj komplement”.
A więc tak wygląda jego strategia dobrego życia w fałszu – żeby nie dać
się złamać, akceptuje fakt, że zasięg jego krytyki skurczył się do wąskiego
grona odbiorców, a on sam codziennie musi się martwić, jak związać
koniec z końcem, a przy tym zarobić na dwójkę swoich dzieci
z poprzednich małżeństw. Na Białorusi nie istnieje coś takiego jak pomoc
społeczna. Wręcz przeciwnie – dekret w sprawie zapobiegania
pasożytnictwu społecznemu z 2015 roku stanowi, że obywatele, którzy
pozostają bez pracy dłużej niż sześć miesięcy w roku, muszą w całości
płacić za usługi komunalne. Jeśli ktoś może sobie pozwolić, żeby tak długo
nie pracować – jak głosi państwowa telewizja ONT – to najwyraźniej musi
mieć skądś pieniądze.
„Totalna kpina” – mówi Bancer, który ma problem, żeby uzbierać
pięćdziesiąt kopiejek na kawę w kiosku. Nie jest osamotniony w swojej
opinii. Mimo zakazu zgromadzeń i zaangażowania ogromnych sił
mundurowych w 2017 roku tysiące ludzi wyszły na ulice białoruskich miast
w Marszach Oburzonych Białorusinów, żeby wyrazić gniew i złość. Igor
Bancer także brał w nich udział, podobnie jak jego koleżanki Liza, Maria
i Nastia. W przeciwieństwie do Bancera dziewczyny nie weszły jeszcze
w konflikt z władzą, nie musiały też z niczego rezygnować dla swoich
ideałów. Nie znają innego życia niż w białoruskiej demokraturze.
Wszystkie trzy członkinie założonego w 2015 roku zespołu punkowego
Messed Up mają zaledwie po dwadzieścia kilka lat i dorastały w czasach
Łukaszenki. Ich poglądy pozostają jednak raczej pod wpływem Igora
Bancera i innych starszych kolegów z alternatywnej sceny punk i Oi!
(podgatunku street punka) niż rodziców, socjalizowanych w sowieckiej
republice.
Dziewczyny same określają się jako feministki. Na portalach
społecznościowych i na koncertach wypowiadają się przeciw homofobii,
potępiają rasizm, seksizm i faszyzm. Już same podarte ciuchy dziewczyn
wyglądają w tym czyściutkim mieście – w którym nawet zostawiony na
chwilę jednorazowy kubek po kawie niczym za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki wędruje do najbliższego kosza – jak deklaracja buntu przeciw
establishmentowi. Co można uczynić w kraju, którego mieszkańcy są
zmuszeni dostosować się do narzuconego przez ideologię systemu reguł?
Można wyemigrować, można też przeprowadzić spektakularne akcje
protestu, przeciwstawiać się narzuconym wartościom i panującej estetyce.
Z włosami trzycentymetrowej długości w kolorze żółtego blond, ubrana
w wystrzępione dżinsy z mnóstwem agrafek, buty kowbojki i wojskową
kurtkę Nastia otwiera drzwi państwowej szkoły muzycznej, mieszczącej się
na starym mieście Grodna w długim szarym budynku w formie podkowy,
wywraca oczami i zaprasza do środka, mówiąc: „Mam strasznego kaca.
Naprawdę nie mam dzisiaj ochoty na ten syf!”.
Od kilku miesięcy uczy w tej szkole śpiewu. Nigdy nie chciała zostać
nauczycielką, a już na pewno nie w państwowej szkole, ale nie miała
wyboru. Po otrzymaniu dyplomu Akademii Muzycznej w połowie zeszłego
roku została skierowana tu jako nauczycielka. „Rząd płacił za moje
wykształcenie, więc teraz przez dwa lata muszę robić to, co mi każą” –
wyjaśnia, kiedy idziemy długim korytarzem ze świeżo malowaną zieloną
podłogą, mijając wiele takich samych drewnianych drzwi. Dopiero pod
koniec studiów dowiedziała się o obowiązku pracy w państwowej szkole.
„Najlepsi studenci mogą sobie wybrać miejsce pracy. Ale ja nie byłam
dobrą studentką, a i z BRS M też nie było mi po drodze”. Związek Młodzieży
(pełna nazwa – Białoruski Republikański Związek Młodzieży) to założona
w 2002 roku przez Łukaszenkę i wierna mu organizacja, spadkobierczyni
Komsomołu, komunistycznej organizacji młodzieżowej z okresu Z S RR –
bez przynależności do niej mogło się mieć utrudnienia z robieniem kariery
w kraju.
Nastia najbardziej chciałaby po prostu zajmować się muzyką. Ale po
dwóch latach pracy w szkole muzycznej trudno będzie stanąć na własnych
nogach i utrzymywać się tylko z grania w zespole. Występy na Białorusi to
dla dziewczyn z Messed Up tak samo trudna sprawa jak dla punkowej
kapeli Igora – Mister X. Bancer mówi, że Wydział do spraw Ideologii,
Kultury i Młodzieży każe sobie przesyłać do wglądu nazwy zespołów
i tytuły piosenek. Grupa pod nazwą Messed Up, co znaczy „popieprzone”,
której członkinie mają tatuaże, kolczyki, kolorowe włosy i wydzierają się
do mikrofonu, nie pasuje do obowiązującej koncepcji ideologicznej. A już
na pewno nie, kiedy ich piosenki mają na przykład tytuł I won’t, a refren
brzmi następująco:

Nie wierzę ci,


nie wierzę w twoją podwójną moralność!
Chcę o wszystkim decydować
Sama!

„Jest tylko kilka barów, gdzie nikogo to nie obchodzi i można tam grać
bez pozwolenia. Ale kiedy wstęp jest płatny, może przyjść milicja i zażądać
pieniędzy” – mówi Nastia. Za nielegalne występy grozi grzywna
w wysokości około tysiąca euro – to jedna czwarta tutejszych średnich
rocznych zarobków. Tak właśnie wygląda reżim na Białorusi – źle
widzianym artystom po prostu nie daje się okazji do występów. Jeśli mimo
to odważą się bez pozwolenia zagrać publicznie, kary pieniężne skazują ich
na finansową ruinę.
Dziewczyn z Messed Up kara grzywny nie odstrasza. Występują
głównie w sąsiednich krajach, w Polsce, w Rosji albo na Ukrainie, czy
nawet w Niemczech. Latem 2018 roku wystąpiły między innymi na
festiwalu Feministisch Kämpfen w Berlinie. W samej Białorusi zagrały
dopiero sześć koncertów. Jeszcze nie zdarzyło im się wpaść podczas
nielegalnego występu. „Na razie nie miałyśmy problemów z władzami” –
mówi Nastia.
Otwiera drzwi do swojej klasy. W niewielkim pomieszczeniu z oknem
wychodzącym na zasypany śniegiem dziedziniec czekają jej uczennice,
dwie dziewczynki, na oko dziesięcioletnie. Obie mają ciemne, kunsztownie
splecione włosy, mocno umalowane usta i eleganckie buciki na obcasie.
Jedna ma na sobie różową sukienkę ozdobioną brokatem, druga ubrana jest
w mini z czarnej koronki. Dziewczynki przygotowują się do występu przed
całą szkołą. Nastia akompaniuje im na fortepianie przystrojonym
papierowymi gwiazdami własnej roboty i podaje im tony: „Eeee, eeee…”.
Potem ustawia na komputerze beat, podłącza mikrofon i podaje
uczennicom. Jedna z nich robi krok naprzód i szepcze: „Mam na imię Alisa,
jestem…”. Nastia krzywi się zabawnie i woła: „Mów głośniej, nie bój się!”.
Alisa powtarza swój tekst i spięta wykonuje kilka sztywnych ruchów.
Koleżanka Nastii, ubrana w elegancki kostium i z gładko upiętymi
włosami, siedzi przy pulpicie w kącie sali, zerka surowo i spisuje protokół.
Instagramowe konto Nastii zdradza, że jeszcze kilka lat temu ta radosna
dwudziestolatka przypominała raczej Alisę – nieśmiałą dziewczynkę,
usilnie starającą się przypodobać innym. Siedzimy w barze szybkiej obsługi
w parku, pogryzamy przyniesione czipsy i oglądamy zdjęcia Nastii.
Na najstarszych pozuje w obcisłych sukienkach, umalowana. „Jak lalka.
Tego właśnie wszyscy oczekują – komentuje, wystawiając język. –
Dziewczynki mają być piękne, a kobiety służą do rodzenia dzieci”.
Te słowa to nawiązanie do wystąpienia radiowego Łukaszenki, w którym
zalecał on osiemnasto- czy dziewiętnastoletnim dziewczynom, żeby
zamiast kontynuować naukę, raczej zaczęły rodzić dzieci. A także do
rozwieszonych w całym mieście plakatów organizacji pro-life, które
codziennie przypominają Nastii, czego oczekuje od niej społeczeństwo –
w drodze do pracy mija zdjęcia embrionów w różnych stadiach rozwoju
z opisem, zawsze opatrzone hasłem: „Mamo, nie usuwaj mnie”.
Według Łukaszenki każda kobieta powinna mieć co najmniej troje,
czworo dzieci; od trzeciego przysługuje matce państwowe wsparcie. Nastia
mówi, że jeszcze kilka lat temu uważała to za coś zupełnie normalnego:
„Pochodzę z tradycyjnej i bardzo religijnej rodziny”. Jej matka wychowała
oprócz niej, jedynej biologicznej córki, jeszcze pięcioro adoptowanych
dzieci i realizowała się w klasycznej kobiecej roli. „W wieku szesnastu lat –
opowiada Nastia – z Biblią w walizce wyjechałam ze wsi, by studiować
w szkole artystycznej w mieście”. I dodaje z szerokim uśmiechem: „A tam
krok po kroku zostałam politycznie uświadomiona za pomocą dużych ilości
wódki”.
Z feminizmem zetknęła się po raz pierwszy podczas protestów
ukraińskich obrończyń praw człowieka w Mińsku. Ukraińska telewizja
pokazała trzy rozebrane feministki, podczas nagiego protestu przed siedzibą
KGB , domagające się uwolnienia białoruskich więźniów politycznych.
W grudniu 2011 roku aktywistki ukraińskiej grupy F E ME N przeprowadziły
akcję przed budynkiem białoruskiego KGB w Mińsku. Po zatrzymaniu
twierdziły, że były zastraszane i poddawane torturom psychicznym. „Kiedy
mówili, że potem je gdzieś wywieziono i oblano łatwopalnym płynem, było
mi ich żal, ale nie traktowałam tego protestu całkiem poważnie, tylko
zastanawiałam się, o co chodzi z tymi gołymi cyckami” – wspomina.
Wtedy właśnie zaczęła się interesować feminizmem: „Zrozumiałam, że te
dziewczyny są cool, bo występują w obronie swoich przekonań”. Sama
długo nie chciała nazywać siebie feministką: „Po pierwsze to słowo źle się
kojarzy, a po drugie nie jestem aktywistką. Ale teraz jest mi wszystko
jedno. Jestem feministką, ponieważ uważam, że wszyscy powinni mieć
takie same prawa i obowiązki oraz szanować się nawzajem. Jestem
przeciwna wszelkiej dyskryminacji”. W tym kraju wszystko wygląda
dobrze tylko na papierze: „Kobiety mogą u nas pracować w tych samych
zawodach co mężczyźni, ale nie zajmują wysokich stanowisk. Nasze
społeczeństwo nadal jest bardzo patriarchalne” – wyjaśnia. Obecnie
feminizm oznacza dla Nastii przede wszystkim pracę nad sobą. W wieku
siedemnastu lat ogoliła głowę, bo „wkurzała” ją presja, żeby ładnie
wyglądać, żeby spełniać oczekiwania społeczne. Jej matka się popłakała,
a ojciec cytował wersety z Biblii. Teraz rodzice akceptują ją taką, jaka jest.
„Ze wszystkimi moimi tatuażami” – dodaje.
A co sądzą o tym jej koleżanki ze szkoły? „One nie kumają, że mój
wygląd to przesłanie, tylko myślą, że ubieram się modnie. Przecież duże
sklepy sieciowe od jakiegoś czasu lansują feministyczne hasła
i wystrzępione ubrania!” W pracy do jej stylu podchodzą obojętnie, dopóki
Nastia realizuje wszystkie polecenia: „Ale jeśli kiedyś będą potrzebowali
pretekstu, żeby mnie zwolnić, wtedy wszystko mogą wykorzystać
przeciwko mnie”. Dotychczas tylko raz miała kłopoty: „Za to, że
puszczałam moim uczennicom rosyjskie piosenki rockowe”. Dyrektor
powiedział jej wtedy, że to nie jest dla dzieci. One powinny przede
wszystkim zajmować się muzyką patriotyczną.
Liza, założycielka zespołu Messed Up – długie brązowe włosy, krótka
dżinsowa spódnica – oraz gitarzystka Masza – różowe martensy, różowe
włosy, kolczyk w nosie – dołączają do nas w barze, żeby porozmawiać
z Nastią o przyszłości zespołu. Dziewczyny właśnie straciły perkusistkę –
oskarżają dawną przyjaciółkę, że pod pretekstem wyjazdu do Petersburga,
żeby tam pracować jako baristka, porzuciła ich wspólne ideały. Zaledwie
zeszłego lata w czwórkę nagrały swój pierwszy album, a w 2019 roku
planowały na dobre rozkręcić działalność zespołu. Liza ma obawy: „Trudno
będzie znaleźć perkusistkę. Po pierwsze w naszym kraju nie ma dużo
dziewczyn grających na bębnach, a po drugie jesteśmy czymś więcej niż
tylko kapelą. Przecież mamy te same poglądy na wiele spraw, a poprzez
naszą muzykę chcemy je propagować”.
Podczas gdy dziewczyny w tym niewielkim barze rozprawiają
o przyszłości zespołu, przed wejściem jakiś zapuszczony mężczyzna
nagabuje przechodniów o papierosy. Potem, z papierosem w ustach,
całkiem naturalnie zaczyna sprzątać stojące na zewnątrz stoliki, a na końcu
z oddaniem przeciera je materiałową chusteczką do nosa. Mężczyzna, który
najwyraźniej nieproszony przejmuje pracę właścicielki baru, to tylko jedna
z wielu obserwacji nasuwających szereg pytań. Dla osoby z zewnątrz
Białoruś to świat trudny do ogarnięcia umysłem. Kraj ten jest pełen
sprzeczności. Protesty są zakazane, ale nikt, kto publicznie krytykuje rząd,
nie musi z lękiem rozglądać się na boki. Wolność wypowiedzi jest
ograniczona, ale w Mińsku w dniach 13–16 grudnia mógł się odbyć
międzynarodowy festiwal filmów dokumentalnych poświęconych prawom
człowieka. Ostatniego wieczoru przy stolikach bardzo kolorowej
i zróżnicowanej publiczności słychać było głosy, że dopuszczono do
organizacji festiwalu tylko dlatego, że prezentowane filmy przedstawiały
naruszanie praw człowieka w innych krajach.
W stolicy można znaleźć jeszcze więcej sprzeczności niż w spokojnym
Grodnie. Na pierwszy rzut oka szerokie stalinowskie aleje Mińska
sprawiają wrażenie, jakbyśmy się znaleźli w jakimś muzeum Związku
Radzieckiego. Jednak jeśli przyjrzeć się nieco bliżej, można szybko
zauważyć, że miasto jak najbardziej dotrzymuje kroku globalizacji
XXI wieku. Zwłaszcza w centrum widać, że Łukaszenka otworzył swój kraj
nie tylko na Wschód, lecz także na Zachód. W śródmieściu na szarych
fasadach jarzą się kolorowe światła, a na murach, obok haseł
upamiętniających poległych podczas wielkiej wojny ojczyźnianej, na
przykład: „Bohaterstwo narodu jest nieśmiertelne”, znajdują się szyldy
kapitalistycznych sieci, jak choćby KF C . Masy ludzi na ulicach są tak samo
barwnie i modnie ubrane jak w każdej innej metropolii na świecie.
„Konsumpcja to tutaj opium dla mas” – stwierdza z przekonaniem Igor
Bancer. Uważa, że dzięki zagranicznym towarom Łukaszenka sprawuje nad
ludźmi kontrolę: „Odkąd mogą w sklepach kupić wszystko, co tylko
zechcą, są bardziej zadowoleni”. Igor tłumaczy, że Białorusini doświadczali
czegoś takiego jak wolność zaledwie przez krótki czas po upadku Z S RR
i ogłoszeniu niepodległości kraju. Dlatego teraz cieszą się, że przynajmniej
nie żyją już za żelazną kurtyną. Większe otwarcie na Zachód nie kojarzy im
się z niczym dobrym – to zasługa propagandy. Dziewczyny z zespołu
twierdzą, że większość ich pokolenia jest apolityczna. Liza podsumowuje:
„Nauczyli się, że niczego w tym systemie nie mogą zmienić, więc
przynajmniej chcą się dobrze bawić”.
Aktywista Piotr Markiełau – okulary, długie brązowe włosy związane
w kucyk, czarny T-shirt z białym nadrukiem: „Peace, Love, Liberty” – jest
przekonany, że zniknięcie Łukaszenki nie spowodowałoby w kraju żadnych
zmian: „Żyjemy w społeczeństwie posttotalitarnym. Struktury są
skostniałe”. W odległości dwustu siedemdziesięciu dwóch kilometrów
w linii prostej od Igora Bancera i dziewczyn z Messed Up, dzień później,
ten dwudziestoczterolatek opowiada mi w kawiarni Wake Up Coffee przy
ulicy Wiery Charużej 5 w Mińsku o swojej najnowszej misji. Inicjator
białoruskiego ruchu społecznego na rzecz praw człowieka Dzieja od
2017 roku, jako rzecznik kampanii Legalize Belarus, wraz z sześcioma
innymi osobami prowadzi akcję uświadamiania na temat substancji
psychoaktywnych i walczy o dekryminalizację posiadania niewielkich
ilości narkotyków miękkich na własny użytek.
Działacz na rzecz legalizacji konopi na Białorusi? Początkowo to brzmi
dość absurdalnie. Po pierwsze dlatego, że to państwo, które jako ostatnie
w Europie i dawnym Związku Radzieckim stosuje karę śmierci, już na
pierwszy rzut oka zdaje się mieć większe problemy z prawami człowieka
niż surowe kary za posiadanie narkotyków. Po drugie używanie tak
zwanych miękkich narkotyków, jak marihuana, jest nielegalne nawet
w liberalnych krajach, choćby w Niemczech. Piotr Markiełau wyjaśnia sens
swojej kampanii jednym prostym zdaniem: „Przestępstwa, w których nie
ma ofiar, nie powinny być karalne”. Twierdzi, że zaostrzenie ustawy
antynarkotykowej to po wprowadzeniu kary śmierci największe naruszenie
praw człowieka na Białorusi. Ocenia też, że za jej nieprzestrzeganie
szesnaście tysięcy ludzi siedzi w więzieniach lub w areszcie tymczasowym.
„Ustawa została zaostrzona w 2014 roku po serii zgonów w wyniku
przedawkowania narkotyków syntetycznych. Ale uderza w niewłaściwych
ludzi. Za kratkami lądują nie wielcy handlarze, tylko same płotki
i konsumenci” – wyjaśnia Markiełau.
Paragraf 328, który wprowadza konsumpcję substancji odurzających do
kodeksu karnego, nie różnicuje narkotyków na twarde i miękkie.
Za produkcję, przetwarzanie, skupowanie, przechowywanie lub wysyłkę
nielegalnych substancji bez zamiarów handlowych grozi od dwóch do
pięciu lat więzienia. To znaczy, że nawet konsumpcja narkotyków miękkich
jest zagrożona karą do pięciu lat pozbawienia wolności. Za handel lub
zamiar handlu można dostać od dwunastu do piętnastu lat więzienia.
Markiełau krytykuje nie tyle same paragrafy, co ich interpretację: „Jeśli
policja chce, to powołując się na te paragrafy, może po prostu zgarnąć
niemile widziane osoby”. Sądy przeważnie nie biorą na siebie ciężaru
dowodu, a kary są zasądzane bez dostatecznego udowodnienia winy
oskarżonych. „Przy czym rozprowadzanie narkotyków w praktyce sądowej
interpretowane jest dosłownie” – dodaje Markiełau i wyjaśnia, że
przekazanie działki leku lub podzielenie się narkotykiem jest uznawane za
dealowanie. Surowe prawo dotyka także dzieci – wiek karalności obniżono
do czternastu lat.
Markiełau mówi spokojnie, ale z przekonaniem, przebijając się głosem
przez hałaśliwy ekspres do kawy w tle. Wygląda na to, że dobrze się czuje
w roli rewolucjonisty. Z dumą opowiada, że swoją aktywność polityczną
przypłacił usunięciem z uczelni: „Do 2016 roku studiowałem fizykę, potem
pod naciąganym pretekstem zostałem wyrzucony z uniwersytetu. Oficjalnie
z powodu zbyt częstych nieobecności”. Przyznaje, że ze względu na
działalność polityczną czasem opuszczał zajęcia, ale nie częściej niż inni:
„Nie byłem na kilku mniej ważnych zajęciach. Zgodnie z prawem po
czterech godzinach nieobecności można wyrzucić studenta”. Z tym że
decyzja, kto i kiedy ma zostać wyrzucony, leży całkowicie w gestii władz
uczelni. „Inni, którzy mają o wiele więcej nieusprawiedliwionych
nieobecności, mogą dalej studiować” – zaznacza Markiełau. Jego kłopoty
na uczelni zaczęły się od niesubordynacji: „Dostałem upomnienie, bo
wchodząc na teren kampusu, nie okazałem legitymacji studenckiej”.
To miał być pretekst, żeby się go pozbyć. „Portier przecież mnie znał,
to była najzwyklejsza formalność” – tłumaczy Markiełau. Dodaje, że
prawdziwym powodem wyrzucenia go z uczelni była rozmowa
z dziekanem, która odbyła się miesiąc wcześniej: „Poprosiłem go
o usunięcie sowieckiej flagi i portretów Stalina z korytarza. Powiedziałem,
że odbieram je jako zniewagę, bo dziadek mojego dziadka zginął
w sowieckim gułagu”. Wypija łyk czarnej kawy, po czym wyjaśnia:
„Oczywiście chodziło mi nie tyle o prywatne odczucia, co o sowiecki
totalitaryzm. Państwowy uniwersytet, finansowany z pieniędzy podatników,
powinien chyba spełniać minimum standardów moralnych i nie
normalizować zbrodni politycznych”.
Wierność własnym poglądom to wartość, którą Markiełau wyniósł
z domu rodzinnego: „Moi rodzice przedtem sami byli bardzo aktywni
politycznie. Po wyborach w 2006 roku wycofali się, ale posłali mnie do
gimnazjum numer 23, jednej z ośmiu szkół z wykładowym językiem
białoruskim, znanej jako szkoła buntowników” – podkreśla. Obecnie były
student uznaje swoją działalność za powołanie – na uniwersytet już nie chce
wracać. Na życie zarabia jako fotograf: „Dzięki temu jestem niezależny.
Nie będę miał emerytury, ale za to dotychczas udawało mi się unikać
wspierania tego państwa podatkami”. On również brał udział
w demonstracji w 2017 roku przeciwko dekretowi o pasożytnictwie:
„Aresztowali mnie wtedy, bo rzekomo byłem zamaskowany”. Przesiedział
siedemdziesiąt dwie godziny w celi wraz z sześcioma innymi
mężczyznami: „Pościel i ręczniki były pełne glutów, spermy i innych
wydzielin. A jedzenie rzucali nam jak psom, trzy razy dziennie, z krótkimi
przerwami pomiędzy, żeby nie musieli dwa razy wydawać i myć naczyń
czy sztućców”.
To doświadczenie nie odstraszyło go jednak od nagłaśniania swoich
poglądów. Dwa lata po eksmatrykulacji i rok po pierwszym
siedemdziesięciodwugodzinnym zatrzymaniu zamieścił w internecie zdjęcie
ośmieszające Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Z rozbawieniem
wspomina swój figiel. Wszystko zaczęło się od tego, że białoruskie MS W
w Międzynarodowy Dzień Przeciw Homofobii, Transfobii i Bifobii
zablokowało stronę internetową kampanii Legalize Belarus oraz kilka
innych stron. „Potem 20 maja na swojej własnej stronie zamieścili
oświadczenie, w którym stwierdzili, że związki jednopłciowe to
»podróbka« – opowiada Markiełau i chichocze. – Na to pewna aktywistka
genderowa odpowiedziała serią selfie; fotografowała się przed różnymi
budynkami rządowymi z transparentem: »To wy jesteście podróbką«”. Mój
rozmówca śmieje się coraz głośniej, ale kontynuuje: „W nawiązaniu do jej
akcji wstawiłem do sieci swoje przerobione zdjęcie, na którym trzymam
tabliczkę z hasłem »Blokujcie 86.57.250.202«”. Adres I P , który Markiełau
rzekomo planował zablokować, przypisany był jednej z oficjalnych stron
rządowych. Zaledwie kilka godzin po opublikowaniu zdjęcia wezwano go
przez telefon na milicję: „Od razu mnie wtedy zatrzymali i znów wsadzili
do jednej celi z kilkoma bezdomnymi i pijakami. Tym razem na
siedemdziesiąt cztery godziny. To było piątkowe popołudnie, przez cały
weekend nic się nie działo”.
Przed kawiarnią Piotr Markiełau skręca sobie papierosa. Potem,
trzymając w ustach zapalonego skręta, wyciąga z plecaka kilka naszywek
z liściem konopi. Na pytanie, czy sam pali, odpowiada z szerokim
uśmiechem: „W internecie krąży nawet filmik, na którym jaram jointa”.
Jego zdaniem ludzie na Białorusi, mimo ustawy, palą tyle samo trawki, co
w innych krajach: „Niektórzy sami hodują, inni przemycają towar z Litwy
albo kupują w darknecie”. A co jego rodzice sądzą o tym, że działa na rzecz
uwolnienia narkotyków? Teraz uśmiecha się jeszcze szerzej: „Kiedyś nawet
wypalili ze mną jointa”. Starannie gasi papierosa w popielniczce stojącej
przed Press Clubem, rozdaje naszywki wśród polskich i niemieckich
dziennikarzy zebranych przed lokalem, potem wchodzi do długiego,
krętego budynku; wieczorem ma się tam odbyć spotkanie na temat cenzury
na Białorusi. Zamierza nawiązać trochę nowych kontaktów.
Choć biografie Piotra Markiełaua, Igora Bancera i dziewczyn z zespołu
Messed Up różnią się od siebie, to oni wszyscy mimo wszelkich
przeciwności czują się w swoim kraju dobrze, a na pytanie, czy chcieliby
wyjechać z Białorusi, odpowiadają przecząco. Bancer, który jako posiadacz
polskiego paszportu mógłby w każdej chwili to zrobić, mówi: „Nawet
o tym nie myślę. Przecież oni właśnie tego chcą. Tutaj mam przyjaciół
i rodzinę”. Markiełau odpowiada: „Co miałbym robić gdzie indziej? Tu jest
mój kraj, jestem tu u siebie. I tutaj mogę coś zmienić. Ludzie zaczęli
dyskutować o ustawie antynarkotykowej. Choćby dlatego, żeby
uświadamiać społeczeństwo na temat łamania praw w naszym kraju, warto
tu zostać”. Dziewczyny żyją tu i teraz. Przyszłości nie potrafią sobie
wyobrazić. „Może kiedyś będę prowadziła samowystarczalne gospodarstwo
na wsi” – mówi Nastia. Gitarzystka Maria stwierdza: „Na pewno nic się nie
zmieni; będę dalej chodziła na koncerty punkowe i piła piwo przy barze”.
Liza, która oprócz grania w zespole studiuje medycynę, przewiduje, że
będzie musiała wybierać między zawodem lekarza a muzyką: „Moje serce
zdecydowanie bije dla punka”.

Przełożyła Alicja Rosenau


Kaja Puto

Nietutejsi

Białoruś to dla wielu migrantów przystanek na drodze do Europy. Od lat


dziewięćdziesiątych XX wieku na przejście graniczne Brześć–Terespol
ciągną mieszkańcy Czeczenii, Tadżykistanu, Turkmenistanu i wielu innych
azjatyckich państw. Ale nie tylko – czasem zdarza się, że i w Afryce jakiś
przemytnik obieca transport do Europy, a potem wyrzuca z auta na
Białorusi i mówi: „Proszę, oto twoja Europa”.
Trudno tu dostać azyl, no chyba że jest się byłym premierem
Kirgistanu – takim się udaje. Polska niechętnie przyjmuje wnioski o status
uchodźcy – Terespol odsyła większość z kwitkiem pod czujnym okiem
białoruskiej milicji. Wiele takich spraw kończy się deportacją do miejsc,
w których czekają więzienny terror, prześladowania polityczne
i najzwyklejsza bieda. Białoruś to dla wielu limbo i miejsce niespełnionej
nadziei.
Ale zjeżdżają tu również tacy, którzy nie muszą przed niczym uciekać.
Pochodzą z najróżniejszych stron świata. Sami wybrali Białoruś na swój
nowy dom. Zacznijmy od Mohammeda.

Mohammed: „Białorusini nie zadają zbyt wielu pytań”


– My, piłkarze z Gwinei, zawsze lubiliśmy białoruski futbol. Rosyjski
zresztą też. W telewizji widzieliśmy duże, rzęsiście oświetlone stadiony
i zieloną, równo przystrzyżoną trawę. Oglądaliśmy razem mecze
w świetlicy koło naszego boiska, które nie mogło się z tym wszystkim
równać. W Gwinei mamy tylko dwa stadiony, fabryk też jest bardzo mało.
Ciągle brakuje prądu. Ale młodzi ludzie nie boją się marzyć.
Mieszkałem z mamą, siostrą i bratem; tata nie żyje. Tam, skąd pochodzę,
jest dużo słońca, cały rok można chodzić w krótkich spodenkach. Wszędzie
da się zjeść świeżą rybę, prosto z morza. Tutaj je się tylko te śledzie, i to na
surowo, mocno posolone. Przekonałem się do nich dopiero, kiedy żona
zrobiła mi sałatkę pod pierzynką.
Mieliśmy w szkolę starą mapę świata, na której był Związek Radziecki;
nie było na niej Białorusi. Długo zastanawiałem się, gdzie zatem mieszkają
moi ulubieni piłkarze. Potem poszedłem do liceum ekonomicznego, choć
najbardziej lubiłem grać w piłkę. Koledzy z drużyny byli dla mnie jak
druga rodzina. Odnosiliśmy sukcesy, graliśmy mecze po całej Afryce,
a nawet we Francji.
Pewnego dnia na treningu zjawił się menedżer naszego klubu
i powiedział, że na Białorusi bardzo lubią czarnych piłkarzy i że na piłce
można tam nieźle zarobić. Opowiadał o Gwinejczykach, którzy wyjechali
tam na studia i wcale nie chcieli wracać. O tym wiedziałem i ja, bo mój
daleki kuzyn uczył się na Białorusi na lekarza.
Pewien francuski pisarz powiedział: „Młodość powinna się dobrze
bawić”. Miałem osiemnaście lat, więc długo się nie zastanawiałem. Tym
bardziej że na wyjazd zgłosiło się już kilku moich kolegów.
Wylądowaliśmy w Mińsku czternaście lat temu. To czyste, spokojne miasto.
Był styczeń i śniegu wszędzie było po pas. Samolot lądował w mlecznej
mgle, za oknem wirowały drobinki lodu. Jednak obiecane kontrakty nie
czekały na nas.
Codziennie trenowaliśmy, żeby nie stracić formy. Menedżer
podtrzymywał nas na duchu i mówił: „Nie martwcie się, wszystko będzie
dobrze, dostaniecie kontrakty”. W końcu zniknął. Nie wiem czemu, może
pokłócił się z klubem o pieniądze. Koledzy z mojej drużyny wrócili do
Gwinei. A ja nie traciłem nadziei i zostałem.
Zakochałem się w dużo starszej ode mnie kobiecie o imieniu Natasza.
Została moją pierwszą żoną. Przychodziła na treningi, żeby nam
kibicować – tak się poznaliśmy. Spotykaliśmy się przez rok; ona uczyła
mnie rosyjskiego. Później mama wysłała mi pocztą kolorowy strój ślubny,
taki, jaki noszą nowożeńcy w Gwinei, tańczyłem w nim dla niej na weselu.
W Gwinei małżeństwa wyglądają inaczej. Bywa tak, że mąż i żona
poznają się dopiero na weselu. A my wzięliśmy ślub z miłości. Później
urodził się nasz syn Władimir. Długo nie mogłem dostać pozwolenia na
pracę. Sprzedawałem słonecznik w plastikowych kubeczkach w przejściu
podziemnym. Mało pieniędzy z tego było, więc żona zdecydowała, że mam
siedzieć w domu i zajmować się dzieckiem. Wreszcie zadzwonili do mnie
z Homla, że szukają piłkarza do klubu.
Żona powiedziała, że samego mnie nie puści. A do Homla
przeprowadzić się ze mną nie chciała, bo i tak bym więcej od niej nie
zarobił. Rozumiem ją, bo ma dobrą pracę – jest specjalistką w Narodowym
Banku Republiki Białorusi. Ale od tego momentu zaczęliśmy się spierać.
W końcu się rozwiedliśmy, choć i tak nadal się lubimy. Co weekend
opiekuję się Wową.
Po rozwodzie musiałem szybko znaleźć pracę. Oferta z Homla była już
nieaktualna. Kolega z Mali, który pracował w fabryce traktorów Belarus,
poradził mi: „Stań u nas w zakładzie w kolejce, dostaniesz pracę”. I tak się
stało.
Zamieszkałem w hotelu robotniczym. Pierwszy miesiąc był ciężki,
musiałem nauczyć się wielu nowych słów. Ale moja brygada była bardzo
pomocna; pracuję tu już osiem lat. Do dziś wołają na mnie: „bratiszka”,
albo: „bratello”. Jak nie mamy już nic do roboty, siadamy w kabinach
traktorów i gadamy. Czasem przychodzę na siódmą, czasem na piętnastą
trzydzieści – to zależy od grafiku. Żona przygotowuje mi kanapki; do pracy
jadę nieco ponad godzinę. Wita mnie tablica z napisem: „Prosimy mamy
i tatów, pracujcie ostrożnie!”. Trzeba złożyć ze sobą silnik, skrzynię
biegów, przekładnię, koła i kabinę. I już, traktor gotowy.
Przez cały ten czas, gdy tylko miałem wolne, nie odpuszczałem
treningów. I znów na boisku się zakochałem. Moja druga żona ma na imię
Oksana. Czułem się zaszczycony tym, że chciała przyjąć moje nazwisko.
Nasza córeczka ma na imię Vivienne.
Z mamą rozmawiam co tydzień na Viberze, ale niestety nie stać nas na
to, żeby odwiedzić moją rodzinę. Poza tym ostatnio w Gwinei była groźna
epidemia, boimy się jechać tam z dzieckiem. Teraz tutaj jest moja ojczyzna.
Mam tu dwie rodziny i nie chcę ich opuszczać. Chętnie pojadę gdzieś
w gości, jestem ciekawy nowych miejsc. Ale zawsze będę tu wracał.
Nigdy nie widziałem takiego kraju jak Białoruś. Ludzie są przyjaźni, ale
nie zadają zbyt wielu pytań. Czasem ktoś na ulicy powie: „Patrz, Murzyn”,
ale bez jakiejkolwiek agresji. Każdy zajmuje się swoimi sprawami. Dobrze
mi tu. Też jestem łagodnym człowiekiem.

Oraz: „Białoruś to nie Europa, ale blisko”


– Zawsze wiedziałem, że nie jestem taki jak inni. I że muszę to ukrywać,
bo inaczej mógłbym źle skończyć. Zresztą zwykle i tak nie najlepiej
kończyłem, dlatego moja mama bała się mnie puszczać samego nawet do
sklepu. Nie lubiłem WF -u, nie lubiłem biegać, a co najważniejsze, nie
znosiłem piłki nożnej, a to muszą lubić wszystkie chłopaki.
Z tego powodu drogi moje i moich kolegów się rozeszły. Nie umiałem
rozstawiać innych po kątach. Na szczęście miałem przyjaciółki. Nigdy
z nimi nie rozmawiałem o tym, kim jestem. One pewnie się domyślały, bo
czasem śmiały się ze mnie. Tylko ja mógłbym zacząć ten temat, bo inni nie
znali języka, którym można by o tym rozmawiać.
Kiedy wyjeżdżałem z Turkmenistanu w 2013 roku, była tylko jedna
strona internetowa, na której można się było poznać z innymi. Zakładali na
niej profile ludzie, którzy nie mieli nic do stracenia. Albo prowokatorzy.
Tak przypuszczam, bo było to bardzo ryzykowne. Według kodeksu karnego
mojej ojczyzny za mężołóstwo, jak to mówią, grozi pięć lat więzienia.
Bałem się o moją rodzinę, więc zdecydowałem się poczekać
z jakimikolwiek kontaktami do czasu, aż będą ku temu sprzyjające
okoliczności.
Był taki przypadek w moim miasteczku Serdar. Rodzice opowiedzieli mi
o tym na Skypie, bo ja byłem już tutaj. Pewnemu nauczycielowi zarzucono,
że na wycieczkach szkolnych do Aszchabadu zmusza chłopców do
prostytucji. Policja zaczęła węszyć, przesłuchiwać mieszkańców. Pojawiły
się różne plotki o preferencjach seksualnych poszczególnych osób.
Podstawą całej sprawy było wyłącznie to, co wydusili z niego o innych
torturami. W tej części świata – niestety – wielu utożsamia homoseksualizm
z pedofilią.
Kiedy skończyłem szkołę – a miałem wtedy szesnaście lat – bardzo
długo prosiłem tatę, żeby zgodził się na mój wyjazd na studia i opłacił
czesne. Wreszcie się udało. Poszedłem na farmację w Witebsku. Białorusini
musieli się do mnie przyzwyczaić na trzy sposoby: nie jestem ani biały, ani
ruski, ani hetero.
W Rosji miałbym gorzej, bo tam rasizm jest większy. Migranci znajdują
się na najniższym szczeblu drabiny społecznej. Na Białorusi nacjonalizmu
raczej nie ma. Ludzie żyją swoim życiem, nie chcą się wychylać. A ja sam
mówię o sobie: „hacz” [ciapaty] i „pidor” [pedał], żeby zdjąć z tych słów
odium obelgi. Żeby je rozbroić.
Białoruś to nie Europa, ale blisko. Za moją tożsamość nie grozi tutaj
więzienie. Nie ukrywam się w ogóle, ubieram się, jak chcę, mogę mieć
dłuższe włosy. Inni też się nie ukrywają. W Mińsku to nie wzbudza emocji.
Co innego, jeśli chciałbym zostać aktywistą. Wtedy włożą mnie do walizki
i deportują do domu. Nawet brytyjskiej ambasadzie, która 17 maja
2018 roku, w Międzynarodowy Dzień Przeciw Homofobii, Transfobii
i Bifobii, wywiesiła na swoim terenie tęczową flagę, Ministerstwo Spraw
Wewnętrznych kazało zdjąć ją z drzewca.
Jestem ostrożny, nie udzielam się w internecie. Znam dwóch innych
gejów z Turkmenistanu, ale boję się z nimi rozmawiać. Do klubów
gejowskich nie chodzę, bo nie chcę, żeby policja mnie spisywała. Robią
tam rajdy, szukają nielegalnego alkoholu, narkotyków, wszystkim
sprawdzają dokumenty. Żyję sobie w swojej bańce, chodzę na wystawy, na
koncerty.
Na uniwersytecie miałem złe doświadczenia z profesorką, która uczyła
mikrobiologii. Na trzecim roku przechodziłem depresję, przez co
zasypiałem na poranne zajęcia. Podszedłem do niej, by za to przeprosić,
wytłumaczyć się i poprosić o możliwość nadrobienia zaległości. Miałem
wtedy na rękach szramy, bo akurat dostałem od przyjaciółki małego kotka.
Spytała mnie: „Odmówili ci i chciałaś się zabić?”. Mówiła do mnie
w rodzaju żeńskim przy innych studentach. Również tych z Kazachstanu
i Turkmenistanu.
W Witebsku kilka razy organizowałem Żywą Bibliotekę
i uczestniczyłem w tej akcji jako „książka” queer. Podczas tego wydarzenia
każdy ma możliwość skonfrontować się z osobami, które obarczone są
jakimiś stereotypami. Ludzie siadali naprzeciwko i zadawali mi różne
pytania. Niektórzy mieli jakieś zarzuty wobec mnie. Rozumiem, że ludzie
wychowani w takim systemie mogą nie być pewnych spraw świadomi.
Wielu moich białoruskich znajomych było homofobami, zanim mnie
poznali.
W Turkmenistanie jest gleba, na której rośnie nienawiść. To religia.
Nawet turkmeńscy opozycjoniści, którzy uciekli do Europy, boją się
współpracować ze środowiskami L GBT . Na Białorusi religia nie ma aż
takiego znaczenia. Ludzie mogą reagować na mnie agresywnie, mogą się
bać, ale emocjonalna odpowiedź to już uznanie kogoś za partnera do
rozmowy.
Kiedy byłem na wakacjach w domu i pracowałem w aptece, dostałem
S MS , że mój numer został zablokowany i trzeba się stawić w oddziale sieci.
Mam telefon zarejestrowany na ojca. Nie wiem, czy to stało się z powodu
Facebooka, który jest w Turkmenistanie nielegalny, czy gejowskiego porno.
Trzęsły mi się ręce i nogi, ledwo doszedłem do domu. Ale ojciec nic nie
powiedział. Jeśli chodziło o to drugie, to jestem pewien, że się o tym nie
dowiedział.
Nie chcę skrzywdzić moich rodziców. Jeśli wyznałbym im prawdę
o sobie, musieliby odpowiedzieć: „Już nie jesteś naszym synem”. Ja jakoś
mógłbym z tym żyć, mój tata pewnie też. Ale mamie i rodzeństwu byłoby
bardzo trudno.
Dzisiaj nie mogę już jeździć do domu. Skończyłem studia i pracuję
w aptece w Mińsku. Gdybym wrócił do Turkmenistanu, w najlepszym razie
wzięliby mnie do armii, a w najgorszym – czeka mnie więzienie.
Pogranicznicy nie wypuściliby mnie z kraju. Już ostatnim razem robili mi
problemy, bo zobaczyli w paszporcie moje zdjęcie do wizy Schengen, na
którym wyglądam tak jak teraz. Na wyjazdy do domu przebierałem się
w obszerne ubrania i ścinałem włosy.
W 2023 roku mój paszport traci ważność. Mam nadzieję, że Białoruś
przedłuży moją wizę, skoro tu pracuję. Później będę musiał zdobyć jakiś
inny dokument, bo po nowy paszport jechać nie mogę. Bardzo nie
chciałbym skończyć z prośbą o status uchodźcy w Europie, chociaż
spełniam warunki, bo naruszane są moje podstawowe prawa. Tutaj na
pewno go nie dostanę.
Najpierw spróbuję jeszcze z jakimiś studiami w Europie. Nie wiem
jeszcze gdzie, ale raczej nie w Polsce, bo tam sytuacja takich jak ja chyba
nie jest wiele lepsza. Żeby dostać wizę na studia, trzeba pokazać, że się ma
dużo pieniędzy. Wierzę, że znajdę jakiś sposób. Mam dopiero dwadzieścia
jeden lat.

Roberto: „Człowiek oddycha pełną piersią”


– Włoskim mężczyznom podobają się białoruskie dziewczyny.
Na świecie jest wiele pięknych kobiet, ale tutaj to jest bingo: kobieta jest
piękna, dba o dom i mówi, że jesteś dla niej ważny. To wszystko, czego
włoski mężczyzna potrzebuje. Chce czuć się doceniony, wiedzieć, że
zajmuje ważne miejsce w rodzinie. To przynosi szacunek społeczeństwa.
We Włoszech w ostatnich latach jest zupełnie na odwrót: bardzo silna
emancypacja, wszyscy tylko za kasą latają. Wcześniej kobiety nie
pracowały, a dziś zarabiają na siebie, mężczyźni nie są już dla nich na
pierwszym miejscu. Jak zrobisz coś źle, to znajdzie się inny. I Włoch jest
w szoku, nie wie, co robić.
Do Francji nie ma po co jechać, bo tam jest jeszcze gorzej. Hiszpanie to
nasi bracia, więc nie wypada im odbierać kobiet. Niemcy, hmmm, to
daleko. A tutaj, na Białorusi, w Rosji, na Ukrainie – bingo. Bo my kochamy
rodziny, kochamy dzieci, kochamy mieć w życiu komfort. Może za dziesięć
lat tutaj też będzie inaczej, ale na razie nie jest.
We Włoszech jest teraz ogromny chaos, są problemy z imigrantami,
dużo wśród nich bandytów. Pracują dniami, wieczorami i nocą, więc nie
wiadomo, kiedy można wyjść na ulicę bezpiecznie. Nie mam nic do
imigrantów, sam nim jestem, ale na Białorusi to inna historia. Jeśli chcesz
tu zamieszkać, kontrolują ci krew na obecność narkotyków, robią badania
psychiatryczne, sprawdzają twój dom. Na ulicach wszędzie milicja, jest
czysto, spokojnie. Człowiek oddycha pełną piersią.
W Europie panuje bieda. We Włoszech, w Grecji, w Portugalii, wszędzie
jest tak samo. Tylko Niemcom dobrze, bo Europę pod siebie zbudowali.
Reszta to bankruci.
Urodziłem się ponad pięćdziesiąt lat temu w prowincji Salerno, to jest
w Kampanii. Tam, skąd pochodzi likier Limoncello. Moi rodzice i trzech
braci wyprowadzili się później do Wenecji. Z wykształcenia jestem
prawnikiem, ale w Mińsku prowadzę szkołę językową, bo mój dyplom tu
jest nieważny, z zamiłowania jestem pisarzem. Napisałem dotąd dziewięć
książek. Piszę powieści obyczajowe, poradniki biznesowe, podręczniki do
nauki języka, fantastykę. Moja ostatnia książka trafiła we Włoszech na listę
bestsellerów Amazona. Napisałem też powieść o miłości do białoruskich
kobiet.
Z pierwszą żoną, Rosjanką, poznałem się obok Rimini, nad morzem.
Pracowała tam przy zbiorach winogron. Bardzo się zakochałem, rzuciłem
wszystko i przeprowadziłem się do Petersburga. To piękne,
międzynarodowe miasto, dużo tam włoskiej architektury. Ale mieszkałem
z rodziną żony na jego obrzeżach, w chruszczowce.
Kiedy urodził nam się syn, ona nagle zapragnęła jechać do Włoch. Miała
w Rosji niezłą pracę, a tam musiałaby pracować jako opiekunka czy
sprzątaczka. To byłby dla mnie wstyd. Nie zgodziłem się, a ona się uparła,
więc się rozwiedliśmy. Wzięła syna i pojechała, a ja poznałem przez
internet nową kobietę, Białorusinkę.
Jest piękna, mądra i dobra. To niestandardowe połączenie u kobiet, więc
naprawdę mi się udało. Jej uroda to europejski i azjatycki miks.
Po pierwszym spotkaniu w Mińsku wiedziałem, że będę się żenić.
Przeprowadziłem się do niej i tu mieszkamy do dziś, ja, ona i jej dzieci.
Zrobili o nas program w białoruskiej telewizji, widziałaś? Druga żona
spodobała się nawet mojej mamie.
Białorusini to ludzie zamknięci. Ukraińcy i Rosjanie są otwarci, a tutaj
wszyscy patrzą na człowieka podejrzliwie. Czego tu szukasz? Po co
przyjechałeś? Ale kiedy już cię lepiej poznają, kiedy zobaczą, że jesteś
poważnym mężczyzną, że pracujesz i nie jesteś darmozjadem, stają się
bardzo serdeczni. W Mińsku najbardziej podoba mi się to, że dziecko może
wyjść wieczorem z domu i nie ma się czego obawiać. Ulice są bezpieczne,
patrolowane, wszędzie blisko, nawet na przedmieściach porządek.
W moim domu zawsze jest makaron, są włoskie przetwory. Żona robi
też draniki, kartacze i bliny. Ona wie najlepiej, co mi smakuje. Białoruskie
mięso mi smakuje, kartoszka też. Tylko ryby tu mają kiepskie. Zup też nie
lubię. Kawa? Nie mogę powiedzieć, że dobra, ale da się wypić.
Mówią, że dyktatura? Ja jestem intelektualistą, dużo czytam, polityka
mnie nie interesuje. Jestem tutaj gościem, a prezydent to sprawa
Białorusinów. Należy szanować ich wybory. Są oczywiście różne problemy,
ale nie mogę powiedzieć, że we Włoszech wszystko jest w porządku. Tutaj
przynajmniej jest bezpiecznie. W życiu potrzebny jest złoty środek,
uważam, że właśnie tu udało mi się go znaleźć. Białorusini narzekają, że
Łukaszenka tyle lat u władzy, ale i tak są zadowoleni. Bo żyje się tutaj
stabilnie.
Jako Włoch jestem uprzywilejowany, bo nas na świecie wszyscy lubią.
Jesteśmy towarzyscy, mamy dobrą kuchnię, kulturę i muzykę. Ale
mieszkają tu też Chińczycy, przyjeżdżają studenci z krajów arabskich.
Nikomu nie jest tu źle.
Wiele moich uczennic – bo włoskiego uczą się głównie kobiety – chce
w przyszłości wyjechać do Włoch. Pytają mnie, co lubią włoscy mężczyźni.
Odpowiadam, że trzeba umieć ugotować włoskie potrawy. Włosi też umieją
gotować, ale najbardziej zadowoleni są wtedy, kiedy ktoś im ugotuje. Wielu
z nich wyprowadza się od mamy dopiero przed czterdziestką, bo w domu
zawsze jest ugotowane i posprzątane. A z dzisiejszymi kobietami to
wiadomo, jak jest: „Nie mam czasu, idź, zjedz na mieście”, i tyle z tego
domu.
Mówię moim uczennicom, że jeśli będą miały kiedyś włoskiego
chłopaka, to na wizytę u rodziny muszą przywieźć kwiaty i tort, a ojcu
butelkę dobrej wódki, tak by było widać na półce, że oryginalna,
z Białorusi. Nasze mamy lubią, kiedy kobiety słuchają w kuchni jej rad.
Lubią też róże i orchidee.

Karen: „Tu ciągle mówią o tym Z SRR ”


– Jeśli mam być szczera, to muszę się przyznać, że o Białorusi nie
wiedziałam nic, oprócz tego, że istnieje. W serialu Przyjaciele jest taka
scena, że chłopak jednej bohaterki, który pojechał na Białoruś, zadzwonił
do niej; połączenie było bardzo słabe. „Cześć, kochanie – mówił drżącym
głosem. – Tu jest tak strasznie zimno, zadzwonię później”. Wtedy nie
byłam nawet pewna, czy to osobny kraj, czy może część Rosji. A kiedy
leciałam tu pierwszy raz, byłam przekonana, że to już na całe życie.
Przyjechałam w ciemno. Prosta sprawa, zakochałam się.
Aleksandra poznałam u siebie, w Wenezueli. Jest inżynierem
i przyjechał w delegacji na dwa tygodnie do firmy męża mojej siostry.
Poznaliśmy się w pierwszym tygodniu, a w drugim byłam już zakochana.
Przez kilka miesięcy gadaliśmy ze sobą na Viberze, a potem
zdecydowałam, że chcę zostać jego żoną. Kiedy wsiadałam do samolotu,
wszystko było już ustalone.
W moim górskim miasteczku Valera mieszkałam dwadzieścia siedem
lat. Studiowałam medycynę w Caracas, zrobiłam specjalizację z chirurgii.
O wyjeździe nigdy nie myślałam, chyba że do Madrytu, bo u nas wszyscy
o tym marzą. Rodzice myśleli, że zwariowałam, nie mogli pojąć, że
widziałam człowieka dwa razy na żywo i chcę za nim jechać do Europy.
Uspokajałam ich, tłumaczyłam, że przecież mąż mojej siostry był na
Białorusi i mówił, że to poważny człowiek. „No to tyle, lecę, pa, pa!”.
Na początku rozmawialiśmy po angielsku, ale nauczyłam się
rosyjskiego; teraz nawet gdy mówię po hiszpańsku, to wtrącam rosyjskie
słowa. Przyjechałam tu latem, z jedną walizką. Pojechaliśmy od razu do
mamy Aleksandra. Ona otworzyła moją walizkę i zaczęła krzyczeć, machać
rękami: „Co to za buty, gdzie twoje futra, czapki, gdzie kalesony?”.
Przestraszyłam się, bo nic nie rozumiałam.
Kiedyś wydawało mi się, że wszyscy tu na siebie krzyczą, że wiecznie
się kłócą albo płaczą. Dopiero jak nauczyłam się rosyjskiego, zrozumiałam,
że Białorusini po prostu mają poważniejsze miny i taki zasadniczy ton.
Aha, i trzeba wszystkim mówić per wy, ciągle mi się to miesza. Ale to
bardzo dobrzy ludzie. Wtedy, u mamy, Aleksander jej wyjaśnił, że u nas nie
ma takich ubrań, a ona zaraz mi podarowała wszystko, co trzeba.
I powtarzała: „Ty nasza kochana córeczko”.
Ludzie tu ciągle mówią o tym Z S RR , ja tego ustroju oczywiście nie
poznałam, bo jestem tu dopiero trzy lata, ale powoli zaczynam rozumieć,
o co w tym chodzi. Białorusini akceptują to, że jest jak jest, uważają, że
niczego nie warto zmieniać, nie chcą się wychylać. Wiele razy słyszałam,
jak cudownie było w Z S RR , ludzie wciąż pytają, czemu nie może być tak
jak kiedyś. U nas w Wenezueli od dawna jest kryzys, ciągle są strajki,
demonstracje. Tutaj nic. Jeśli ktoś chce coś zmienić w życiu, musi stąd
wyjechać.
Wstydziłam się zapytać, ile tu zarabiają lekarze, a jak się dowiedziałam,
to byłam w szoku. Za to nie da się żyć. Przez dwa lata chodziłam na
zajęcia, żeby nostryfikować dyplom. Medycynę mają tu dobrą, na studia
przyjeżdża młodzież z całego świata: z Chin, Iraku, Iranu, Peru. Taniej niż
na Zachodzie, a łatwiej dostać wizę.
Pozwolenie na pracę mam, tylko głosować nie mogę. Aleksander mówi,
że tutaj to i tak nie ma znaczenia. Ale pracy w zawodzie nie znajdę.
O miejsce bardzo trudno. Pacjenci, których leczyłam na praktykach, mówili
mi, że podoba im się, jak z nimi rozmawiam, bo wszystko tak prosto
tłumaczę. Władza jednak nie szanuje lekarzy, niektórych nawet wsadza do
więzienia. Na razie pracuję jako tłumaczka.
Podobają mi się kawiarenki i zielone place. I to, że tutaj jest bezpiecznie,
jak to w Europie. W Caracas strach chodzić po ulicy, bo zaraz cię bandyci
porwą do auta. A tutaj dziewczyny chodzą w nocy same i nic. Na początku
się bałam, jak ktoś do mnie podchodził, bo jestem przyzwyczajona do tego,
że w takiej sytuacji trzeba uciekać. U nas też policjanci są wszędzie, tylko
nie wiadomo po co.
Białorusini są grzeczni dla obcokrajowców, z tym że ciągle trzeba
próbować tę słoninę i samogon. Na szczęście nauczyłam się już odmawiać.
Raz tylko kobieta na targu, od której kupiłam rurkę z kremem, nie wydała
mi reszty i nawrzeszczała na mnie, kiedy zwróciłam na to uwagę.
Rozpłakałam się i postanowiłam, że więcej tam nie wrócę.
Najlepsze przyjaciółki miałam z kursu rosyjskiego, Bułgarkę i Serbkę.
I jeszcze jedną z Instagrama, Białorusinkę, która fascynuje się krajami
Ameryki Łacińskiej. Ale one wszystkie już stąd wyjechały. My też o tym
trochę myślimy. Może spróbujemy pojechać do Niemiec, bo
w hiszpańskojęzycznych krajach trudno o pracę dla inżyniera. Ale dostać
się do Unii Europejskiej nie jest tak łatwo. Aleksander mówi, że Białoruś to
nie państwo, tylko muzeum. Moim zdaniem nie jest aż tak źle.

Carlos: „Białoruś dała mi wszystko, co najważniejsze”


– Wyobrażasz sobie, czekać rok na operację? W Kostaryce służba
zdrowia niby też jest bezpłatna, ale w kolejce do lekarza można umrzeć.
A podobno i tak jest tam nieźle, jak na Amerykę Łacińską. Bezpłatna
edukacja i większa równość, nie ma tu slumsów, nie ma głodu. A na
ulicach – żadnych gangów. To mi się na Białorusi podoba.
I jeszcze architektura, stare, drewniane wioski i to, co zostało
w miasteczkach. I przyroda, a najbardziej Puszcza Białowieska. To przecież
płuca Europy. Białorusini bardzo o nie dbają, a słyszałem, że Polacy to nie
bardzo.
W Kostaryce wychowałem się i mieszkałem do studiów. Na pierwszym
roku dziennikarstwa koleżanka z grupy na angielskim powiedziała mi, że
jest możliwość, żeby wyjechać do Z S RR . Poszliśmy na spotkanie z takim
panem, który opowiadał nam o socjalizmie, o radzieckim przemyśle
i naukowcach. Zaciekawiło mnie to. Po kilku tygodniach byłem już
w Moskwie.
Do Mińska przydzielili mnie ze względu na kierunek studiów, nie
miałem wyboru. Wyszedłem z dworca i zobaczyłem ogromne wrota do
miasta, bardzo mi się spodobały. Pod nimi czekał na nas tłumacz Giena.
Pamiętam ten dzień, to był 23 sierpnia 1989 roku. Z Kostaryki było nas
dziewięcioro, poza tym kilku Arabów i Afrykańczyków. Głównie Syria,
Mozambik, zaprzyjaźnione z Z S RR kraje.
Później w akademiku poznałem też twoich rodaków. Byli jeszcze
Niemcy, Bułgarzy i cały soclager. Najpierw zakwaterowali nas w piwnicy,
bo akademik nie był jeszcze gotowy na przyjęcie studentów. Od razu
trafiliśmy na imprezę; to był wspaniały czas w moim życiu.
Dla Białorusi był to jednak czas rozpadu. Z S RR chylił się ku upadkowi
i dało się to odczuć, choć nie wszyscy w to wierzyli. Ludzie nie wiedzieli,
co przyniesie jutro, ale byli pewni, że to nie będzie nic dobrego.
My żyliśmy swoim studenckim życiem.
Białorusini byli naiwni. Teraz są dobrzy, ale już nie naiwni. Wtedy
patrzyli na nas, jakbyśmy byli lepsi, jakby nam mogli nie wiadomo czego
zazdrościć. Faktycznie, zagraniczni studenci byli zamożniejsi, bo mieli
stypendia w dolarach. Mogliśmy sobie pozwolić na jedzenie
w restauracjach. Studenci ze starszych lat mówili nam, żebyśmy chodzili
w grupach, bo mogą nas okraść, choćby z adidasów.
Tak się złożyło, że mojego przyjaciela, Marokańczyka, ktoś zabił za
kurtkę. To było na targu Kamarowskim. Ludzie przechodzili koło jego ciała
i nie reagowali, nie wiedzieli, co zrobić. Bali się podejść. Taki to był czas.
Tu nie chodziło o rasizm, tylko o biedę i niepewność. Dziś nie ma już
takiego przekonania, że obcokrajowcy są lepsi, ekonomicznie nie ma aż
takiej różnicy.
Rasizmu też tu raczej nie ma. Tak, po 2015 roku rosyjskie media zaczęły
kreować negatywny obraz migrantów, szczególnie tych o innym kolorze
skóry. Ale tutaj to nie działa, ludzie w ogóle nie myślą tymi kategoriami.
Ufają, że migracja jest kontrolowana. Jak wszystko inne. No i cóż, nie mylą
się.
Można powiedzieć, że poniekąd panuje tu system totalitarny, bo
prezydent ma za dużo władzy w rękach. Ale to ma swoje dobre strony.
W latach dziewięćdziesiątych nie było tu tak źle jak w Rosji, nie było
bandyterki i gangów, nie było takiej biedy, czarnego rynku na taką skalę.
Łukaszenka wszystkich wziął za mordę i od tej pory Białorusini są
przekonani, że jeśli odpuści, to będzie jak w Rosji. Choć z korupcją i tu są
problemy.
Mówią o Białorusi, że to skansen Z S RR . Moim zdaniem po ponad
dwudziestu pięciu latach – he, he – niepodległości jest lepiej. Gospodarka
poszła jakoś do przodu, a politykę społeczną szczęśliwie udało się
zachować. Jeśli nie sprzeciwiasz się władzy, możesz liczyć na wsparcie
państwa. Wielu ludzi szczerze popiera Łukaszenkę. Inna sprawa, że nie
mają alternatywy.
To niby nie moja sprawa, ale jakoś mi przykro, że narody słowiańskie
tak się ze sobą kłócą. Lubię Rosję, lubię Ukrainę, byłem też kiedyś
w Polsce, u moich przyjaciół z Pabianic. Powiedzieli mi tak: „Mów po
angielsku, hiszpańsku albo niemiecku, byle nie po rosyjsku, bo dostaniesz
po mordzie”. Ja rozumiem polityczne czy historyczne spory, ale czemu
przenosić to na ludzi?
Białoruś to moja druga ojczyzna, mieszkam tu dłużej niż w Kostaryce.
Mam tu żonę, trójkę dzieci, najstarsza córka pisze magisterkę. Po studiach
wyemigrowałem do Niemiec, żeby tam popracować, ale później wróciłem,
założyłem firmę produkcyjną; robię wideo i udźwiękowienie w języku
hiszpańskim. Niczego nie żałuję. Białoruś dała mi wszystko, co
najważniejsze.

Według danych Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w 2018 roku na


Białorusi mieszkało 49,9 tysiąca obcokrajowców zameldowanych na pobyt
czasowy, a 173,3 tysiąca – na pobyt stały. To robotnicy, pracownicy
kołchozów, korporacji, studenci i członkowie rodzin Białorusinów.
Obcokrajowców objętych ochroną międzynarodową są w tym niecałe
cztery tysiące – to przede wszystkim obywatele Afganistanu, Ukrainy
i Syrii.
W ostatnich latach na Białoruś przyjeżdżało sporo Ukraińców, którzy
opuścili swoje domy ze względu na wojnę. Jednak większość z nich,
podobnie jak w Polsce, nie dostała statusu uchodźcy. Białoruś to popularny
kierunek wśród mieszkańców byłego Z S RR oraz Chińczyków. Ale nie
tylko – mieszkają tu obcokrajowcy z ponad stu krajów, głównie tych
rozwijających się. Na Białorusi cenią sobie możliwość uzyskania dobrego
wykształcenia, ułatwienia w branży I T oraz bezpieczeństwo.
Agnieszka Wójcińska

Mężczyzna dobrej jakości

Pierwszy był Hiszpan. Alfonso, wykładowca uniwersytecki, po


pięćdziesiątce i po rozwodzie. Miał dorosłą córkę i drugą – czteroletnią,
z innego związku. To on wyszukał profil Tatiany w agencji Gimeney.
Zaczęli rozmawiać na Skypie, po angielsku. Ona, od ponad dziesięciu lat
przedstawicielka handlowa po studiach ekonomicznych, dobrze zna ten
język, on posługiwał się nim na międzynarodowych konferencjach.
Na lotnisku w Sewilli czekał na nią z ogromnym bukietem kolorowych
kwiatów, w jego domu miała przygotowany własny pokój. Rano robił kawę,
a w samochodzie otwierał przed nią drzwi. Pokazywał jej miasto, woził do
Malagi i Toledo. Przez trzydzieści sześć lat życia Tania nie zaznała tyle
uwagi od żadnego białoruskiego mężczyzny.
– Nasi mężczyźni są infantylni, nie chcą brać odpowiedzialności za
swoje życie, nie mówiąc o rodzinie. Do tego nie chcą się zmieniać,
rozwijać. Jak mój były mąż. Inne przykłady? Moja mama ma przyjaciółkę,
a ona dwóch synów – trzydzieści osiem lat i trzydzieści dwa. Żaden się nie
ożenił, mieszkają z nią. Inna znajoma chciała mnie poznać ze swoim
synem – czterdziestotrzylatek, który nigdy się nie wyprowadził. Po co mi
to? Potrzebuję partnera, nie syna. Tu poznajesz faceta i to ty proponujesz:
chodźmy tam, zróbmy to, inicjatywa jest po stronie kobiety, bo on czuje się
królem. Wyjątki? Naturalnie się zdarzają. I mają żony.
U Alfonso spędziła dziesięć dni, jak w innej bajce, po czym wróciła do
Grodna. Po paru dniach powiedział, że się zakochał i chce, żeby znów
przyleciała. Mieli spróbować żyć razem. Tatiana przyznaje, że też była nim
zainteresowana. Przyjechał poznać jej rodziców i razem wrócili do
Hiszpanii. – Po półtora miesiąca zrozumiałam, że dla mnie różnica wieku
jest za duża. Póki się tylko z kimś spotykasz, to nie ma znaczenia, ale jak
zaczynasz z nim żyć – już tak. Chciał siedzieć w domu, mieć spokój, a ja
chciałam chodzić po mieście, żyć.
Rozstali się. Tatiana wyznała mi później, że był jeszcze jeden szkopuł.
Nie chciał, żeby przyjechała z córką, Jelizawietą, lat dziesięć. Słyszał, że
inne tak robią – dzieci zostają z dziadkami, a ich mama zaczyna nowe
życie. Ale ona przecież żyje z Lizą, więc tylko z nią może gdzieś wyjechać.
Nie ukrywała tego w ankiecie.

Olga. Automat
– Chciałabym znaleźć mężczyznę „dobrej jakości”. Co to znaczy? Żeby
był przyzwoity, wierny – to jako pierwsze napisałam w ankiecie – żeby
poważnie podchodził do życia. I do kobiet. Nie chcę tu popróbować, tam
popróbować, tylko znaleźć partnera, przyjaciela, doradcę. Kogoś, z kim
będę żyć.
Od dziesięciu lat Olga żyje dla dzieci i pracy (jest główną redaktorką
i wydawcą w lokalnej stacji radiowej). Nie, nie narzeka – kocha to.
Po prostu czuje się zmęczona. A czasem zwyczajnie się boi – czy da radę,
czy wystarczy pieniędzy z jednej pensji. A co, gdyby nagle zachorowała?
Myśli kłębią się w głowie, w żołądku ściska, a gardło robi się nagle suche.
Paskudne myśli, których chciałaby się pozbyć, ale nie potrafi. Niekiedy
dopadają ją przed zaśnięciem – wtedy przewraca się z boku na bok. Innym
razem, gdy zmęczona siada po powrocie z radia, na kanapie. Każdego dnia
daje sobie takie dwadzieścia minut. Oczy ma półprzymknięte, ciało
bezładne. Długie, ufarbowane na chłodny blond włosy opadają na oparcie.
Dziewczynki chodzą wokół niej na palcach albo zajmują się swoimi
sprawami. Nawet Salwador – biało-czarna świnka morska – jakby milkł
w klatce. A ona nie robi nic. Potem trzeba przyszykować kolację. Jedzą
i rozmawiają, co się wydarzyło w ciągu dnia, co w szkole. Później lekcje –
pomaga córkom z zadaniami, przepytuje, z czego potrzeba. Kładą się koło
północy. Dlatego, gdy rano budzik dzwoni o szóstej czterdzieści, odsuwa
moment wstania do ostatniej minuty. Budzenie dzieci, śniadanie, prysznic,
makijaż. I dalej, w kolejny dzień.
Dziesięć lat temu Olga urodziła bliźniaczki – Sofię i Marianę. Pamięta,
że pielęgniarka położyła jej jedną córkę na lewej ręce, a drugą na prawej.
Pokazała je najstarszej, dziewięcioletniej wtedy Halinie. To był moment
całkowitego szczęścia. – Kocham je wszystkie trzy tak, że trudno opisać –
mówi i pokazuje na telefonie zdjęcia z dziewczynkami (wspólny spacer,
razem na daczy, koncert Haliny – uczy się u najlepszego profesora
w Grodnie i chce studiować w mińskim konserwatorium). Miesiąc później
mąż ją zostawił.
– Powiedział: „Nie dam rady fizycznie, psychicznie”. Nie wytrzymał
bezsennych nocy, tych wszystkich obowiązków. On odszedł, ja zostałam.
Nie myślałam: co teraz zrobię, zabiję się czy coś podobnego. Zrozumiałam,
że muszę zająć się dziećmi i tyle. Ale przez dwa lata byłam jak automat.
Młodsze dziewczynki od początku znają życie, w którym jest tylko mama –
milknie na dłuższą chwilę. – Minęło dziesięć lat, chodziłam do psychologa,
ale wciąż tego nie rozumiem: miał śliczne dzieci, zdrowe, wspaniałe, no
niesamowite. Jak można sobie tego odmówić? Nie, nie założył nowej
rodziny, zamieszkał ze swoją matką. Dziewczynkami się nie interesuje, jak
się uczą, co jedzą, w co się ubierają. Co parę miesięcy przychodzi i zabiera
je na spacer. Co miesiąc płaci alimenty na młodsze, bo starsza jest już
dorosła, po dwadzieścia pięć dolarów na każdą (urzędowo uznano, że na
więcej niż te pięćdziesiąt dolarów nie może sobie pozwolić), czyli sto
naszych białoruskich rubli w sumie. Pójdziesz dwa razy do supermarketu
i nic ci nie zostanie, bo ceny produktów spożywczych i chemii
gospodarczej nie różnią się od polskich.
Pytam Olgę o infantylizm mężczyzn. Z czego wynika, poza
wychowaniem?
– Z niestabilnej sytuacji – mówi. – Mężczyźni dużo pracują, czasem
w dwóch albo trzech miejscach, mało widują się z rodziną, ale i zarabiają
mało. Nie mogą się realizować, nie czują się męsko i to ich łamie.
Zaczynają pić, alkoholizm to u nas wielki problem.
– Ta apatia zaczyna się już po studiach, w wieku dwudziestu kilku lat –
tłumaczy mi doktor Maxim Rust, Białorusin mieszkający w Polsce, badacz
społeczny. – Ze względu na „rozpriedielenie” przez dwa lata młodzi muszą
w miejscu wskazanym przez władze odpracować studia, jeśli były
bezpłatne, na państwowym uniwersytecie. Często zostają tam na lata,
z obawy, że nie znajdą innej pracy, i tak tkwią w zawieszeniu, sfrustrowani.
Państwo zapewnia im minimum bytu, ale wiele więcej nie mogą zdziałać.
Kobiety przed poddaniem się temu marazmowi powstrzymuje matczyny
instynkt. To motor, który je napędza. I spuścizna po czasach Z S RR – wtedy
pracowały na dwóch „etatach” – tym zawodowym i rodzinnym, bo to one
odpowiadały za dom, dzieci, a nawet kupowanie ubrań dla mężczyzny czy
dbanie o jego zdrowie. I nadal tak jest – Białoruś tym różni się od innych
krajów byłego Związku Radzieckiego, że w większości kobiety wciąż tu
pracują zawodowo. Niestety w gorzej płatnych zawodach niż mężczyźni,
więc idealna rodzina to wciąż taka, gdzie jest dwójka partnerów, którzy
pracują i zarabiają. Na to, że kobieta powinna mieć męża i dzieci, wciąż jest
silna presja społeczna[5].

Maja. Ost-West
Gdy wyjdzie się z dworca w Grodnie – który ma kwadratową wieżę
zegarową z iglicą i jest idealnie czysty, jak każdy budynek użyteczności
publicznej na Białorusi – i pójdzie ulicą odchodzącą od dworcowego
placyku w lewo, po piętnastu minutach trafi się na wysoki socrealistyczny
blok, górujący nad małymi domkami starego rynku. To tu Maja prowadzi
agencję, w której oferuje białoruskim kobietom marzenia.
Maja jest po sześćdziesiątce. Włosy blond, krótko przycięte za ucho,
z „pazurkami”, ciepły uśmiech i oczy, które na każdego patrzą z uwagą. Jej
granatowa garsonka do kolana przypomina ubranie stewardesy. Robi mi
kawę w biurze, które składa się z dwóch pokoików. Wszystko jest tu
zwyczajne, jakby przeniesione z lat dziewięćdziesiątych albo
wcześniejszych – żółte ściany z lamperią, meble biurowe z płyty i biały
czajnik elektryczny. Wszystko, poza pewnym szczegółem. Na ścianach
wiszą ślubne zdjęcia par: ona i on, młodsi i starsi, bruneci, blondyni i siwi.
Dziesiątki fotografii, setki uśmiechów i radosnych oczu. Są jeszcze talerze
ozdobne, które zajmują znaczną część ściany na lewo od wejścia.
Na każdym nazwa miasta – miejsca, dokąd klienci, którym agencja
pomogła znaleźć „drugą połowę”, pojechali w podróż poślubną.
Maja jest filolożką, w czasach radzieckich wykładała na uniwersytecie.
W latach dziewięćdziesiątych została bez pracy. W tym samym czasie jej
koleżanka Ina owdowiała i postanowiła szukać nowego partnera za
granicą – z powodzeniem, dziś mieszka we Francji. Mai dało to do
myślenia, bo wokół widziała mnóstwo kobiet, które zostały same –
rozwiodły się albo owdowiały („Nasi mężczyźni nie dbają o zdrowie, więc
umierają szybciej, do dziś tak jest”)[6], już wcześniej same odchowały
dzieci. W 1996 roku założyła agencję. – Fachu uczyłam się od
najlepszych – śmieje się. – Moim pierwszym partnerem było biuro
matrymonialne z niemieckiego Saarbrücken – Klub Ost-West. Jego szefowa
miała ogromne doświadczenie. Na Białorusi nikt nie prowadził podobnej
działalności. Portrety mężczyzn przychodziły do nas faksem, my
informacje o kobietach i ich zdjęcia pakowaliśmy w koperty i wysyłaliśmy
pocztą. Ogłoszenia z ich sylwetkami ukazywały się w gazetach. To były
czasy przed internetem.
Agencja Gimeney nazwę wzięła od greckiego boga Hymena –
skrzydlatego opiekuna małżeństw i ślubów. Przez dwadzieścia lat
działalności połączyła szczęśliwie pięćset pięćdziesiąt par, oznacza to
średnio dwadzieścia pięć ślubów na rok. Najczęściej były to białoruskie
kobiety (Białorusini też bywają ich klientami, ale znacznie rzadziej),
których mają w bazie około siedmiuset, i zachodni mężczyźni – z Francji,
Niemiec, Hiszpanii, Włoch, Kanady, US A , niedawno trafił się nawet jeden
Maorys z Nowej Zelandii.
Zazwyczaj wygląda to tak, że partnerzy przysyłają dane klienta i listę
kobiet, które ten chciałby poznać. Potem on przyjeżdża na pięć–siedem dni,
czasem tylko na weekend, bo wtedy ma wolne, spotyka się z nimi
i podejmuje decyzję. Kolejnym krokiem najczęściej jest zaproszenie
wybranki do siebie.
Agencja bardzo dba o bezpieczeństwo klientek – szkoliła ich w tym
zakresie fundacja La Strada, walcząca z handlem ludźmi. Przed pierwszą
podróżą za granicę Maja mówi kobietom, na co powinny zwrócić uwagę,
i upewnia się, że dotarły na miejsce. A klienci, którzy je zapraszają,
podpisują oświadczenie o odpowiednim traktowaniu partnerek.
W ich bazie są ekonomistki, lekarki, nauczycielki, muzyczki, fryzjerki,
inżynierki. – Nawet te młodsze, z wyższym wykształceniem wciąż są
tradycyjne – mówi Maja. – Marzą o dziecku, gdy już znajdą mężczyznę,
także te po czterdziestce. Szukają stabilności – kogoś gotowego do ślubu,
z mieszkaniem albo domem, żeby wyjść za mąż i mieć rodzinę. Chcą
wiedzieć, gdzie ich dzieci będą dorastać i jakim językiem mówić. Bo u nas
jest bardzo niestabilnie – jednego dnia masz pracę, następnego możesz ją
stracić albo nie zapłacą ci przez kilka miesięcy. Pamiętam klienta:
Amerykanin, pięćdziesiąt lat, bardzo sympatyczny, jeździ po świecie,
zarabia jako freelancer, tłumacz i psycholog. Ale nie ma stałego miejsca.
Białorusinki to przeraża, żadna go nie chciała.

Tatiana. Ślub z bajki


Z mężem poznali się na ulicy. Może zwrócił uwagę na jej płomiennorude,
krótkie wtedy włosy i szczupłą, kobiecą sylwetkę, może na ciepły uśmiech.
Po trzech miesiącach był już ślub. Piękny i wystawny – jak z bajki. Miała
dwadzieścia sześć lat, on był dziesięć lat starszy. – Jest mistrzem słów,
potrafi budować zamki z piasku – opowiada. – Zakochałam się bez pamięci.
Miłość znikała po trochu, aż nic z niej nie zostało. Bo on był typowym
białoruskim facetem. U nas jest bardzo wielu takich, nie czują się
odpowiedzialni za rodzinę ani związek. Dlaczego? Długo nie rozumiałam.
A to sprawa historyczna. W krajach takich jak Rosja czy Białoruś, gdzie
były wojny – wielka wojna ojczyźniana, cała I I wojna światowa – wielu
mężczyzn zginęło, brakowało ich i dlatego gdy kobieta rodziła chłopca, był
dla niej jak skarb. Matki traktowały córki srogo, bywały dla nich ostre
i wymagające, a dla synów były czułe i delikatnie, zdejmowały z nich
wszystkie obowiązki. Do dziś tak jest. Zaczyna się w dzieciństwie, potem
chłopcy rosną, mieszkają z mamami i szukają partnerek, które będą im
matkować. Za to mnóstwo u nas samodzielnych kobiet. Też taka jestem
i chciałabym, żeby był obok mnie podobny mężczyzna, który rozumie, że
kiedy wstępujesz w związek, troszczysz się nie tylko o siebie, ale o dwie
osoby – Tatiana sięga po latte, które zamówiła. – Kiedy nasza córka miała
rok, poszłam do pracy. U nas to wcześnie, bo na płatnym urlopie
rodzicielskim można być do trzech lat – wiele kobiet się na to decyduje,
a potem rodzi kolejne dziecko[7]. Mamy mały przyrost demograficzny, więc
władze promują rodziny wielodzietne. Przy pierwszym dziecku kobieta na
wychowawczym dostaje dwieście trzydzieści rubli, przy kolejnym już
czterysta, to często więcej, niż wynosi jej pensja. Ci, którzy mają dzieci
troje i więcej, mogą liczyć na preferencyjny, nisko oprocentowany kredyt
mieszkaniowy.
Ja zdecydowałam inaczej, bo dostałam dobrą propozycję i chciałam być
niezależna. Budżet naszej rodziny to była właściwie moja pensja. On był
kierowcą taksówki i zarabiał bardzo mało. Kiedy zdałam sobie z tego
sprawę i zrozumiałam, że pod jednym dachem żyje dwoje ludzi o zupełnie
różnych aspiracjach, doszłam do wniosku, że tak być nie może. Nie było
równowagi, potem wyszły też na jaw różnice poglądów. Na pewno czuł się
niekomfortowo w sytuacji, kiedy ja zarabiałam więcej, ale nic z tym nie
robił.
Rozwiedli się pięć lat temu. On wrócił do matki, z córką się nie widuje.
Alimentów płaci pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. – Nasze państwo bardzo
chroni mężczyzn w tym zakresie – mówi Tatiana – oni wykazują minimalne
zarobki, a nikt nie sprawdza, czy mają inną pracę.
Z początku było jej smutno. Ale zaczęła dużo czytać, rozwijać się.
No i poznała Mirę, mamę koleżanki, która wyszła za Francuza, gdy była
w jej wieku. Spotkali się dzięki agencji Gimeney. – Kiedy Mira przyjechała
do Grodna, zobaczyłam zadbaną kobietę, która nie wygląda na swój wiek,
a jej oczy świeciły się szczęściem. On, choć są dwadzieścia lat po ślubie,
często daje jej małe prezenty – opowiada. – Jeśli ona chce podróżować, to
mąż wszystko planuje i wyjeżdżają. Każdego dnia okazuje jej, że ją kocha.
Wcześniej myślałam, że takie historie zdarzają się tylko w filmach.
Rok później Tatiana sama poszła do agencji.

Z ankiet…
V. dobiega pięćdziesiątki. Ekonomistka, z wyższym wykształceniem.
Krótka, wystrzępiona blond fryzura. Na zdjęciu prezentuje się z ustami
pomalowanymi na czerwono i dużą złotą biżuterią. Jest po rozwodzie i ma
dorosłą córkę. Kobieca i uczuciowa, ale zarazem realistka z silnie
rozwiniętą intuicją. Pragnie życia rodzinnego i mężczyzny poważnego,
szczodrego w uczuciach i rozumiejącego.
Architektka P. ma lat trzydzieści osiem, krótkie włosy i szelmowski
uśmiech. Pisze o sobie, że lubi dizajn, fotografię, teatr i podróże oraz…
pieczenie ciast. Szuka mężczyzny racjonalnego, na którym mogłaby
polegać. Najlepiej wysokiego, bo ma sto siedemdziesiąt osiem
centymetrów.
Trzydziestodwuletnia E. jest singielką, skończyła psychologię, ale
pracuje jako animatorka i fotografka na wielkich statkach rejsowych. Lubi
podróże, czytanie książek historycznych, spacery po lesie oraz sport.
W agencji jest od dziesięciu lat, lecz dotąd nie trafiła na właściwego
mężczyznę. Chciałaby, żeby miał poczucie humoru, otwarte serce, był pełen
energii i wspierający. Nie przeszkadzałoby jej, gdyby miał dzieci.
Długowłosa, smukła A. to rocznik 1990. Jest inżynierką, a przedstawia
się jako romantyczka z poczuciem humoru i dobra gospodyni. Jej
rówieśnica, D., badaczka rynku, zdążyła już się rozwieść, a teraz szuka
porządnego, inteligentnego optymisty.
Klientki agencji Gimeney podzielone są na sześć kategorii wiekowych.
Najmniej jest tych najmłodszych, w wieku osiemnaście–dwadzieścia cztery.
W grupie po trzydziestce liczba kobiet wyraźnie rośnie. Wiele z nich
w rubryce „stan cywilny” zaznacza „singielkę”. W kolejnej – „trzydzieści
sześć plus” – częściej pojawia się status „rozwiedziona”. To te, które
sparzyły się na białoruskich mężczyznach. W tym kraju śluby wciąż
zawiera się młodo, często w wieku dwudziestu paru lat, a współczynnik
rozwodów jest wysoki – w 2017 roku było ich w stosunku do zawartych
małżeństw czterdzieści osiem procent (dla porównania w Polsce było to
trzydzieści cztery procent), a w ciągu ostatnich dwudziestu lat zdarzało się,
że przekraczał pięćdziesiąt procent[8]. Fakt, że kiedy dochodzi do rozstania,
mężczyzna nie ponosi prawie żadnych konsekwencji, bo jego wkład
w życie rodziny może ograniczać się do pięćdziesięciu dolarów alimentów
miesięcznie, nie jest tu bez znaczenia.

Maja. Iskra
– Opowiadają bajki, że w Grodnie na jednego mężczyznę przypada
siedem kobiet – mówi Maja. – A to nieprawda, w rzeczywistości na sto
kobiet mamy na Białorusi osiemdziesięciu siedmiu mężczyzn. W naszym
mieście pewnie realnie jest ich mniej, bo wielu wyjechało do pracy za
granicę. Ale to nie liczba mężczyzn jest głównym problemem, tylko ich
charaktery. Bo oni są rozpuszczeni, mają kochanki, przyzwyczaili się, że to
kobieta o nich zabiega. A kobiety? Te, które do nas przychodzą, są często
nie tylko wykształcone (lepiej niż mężczyźni, co potwierdzają statystyki),
atrakcyjne i zadbane, ale i mają pracę, mieszkania, samochody. Kiedyś
częściej chodziło im o to, by trafić na Zachód. Dziś niektóre szukają
miłości, inne dobrego życia, ale jak się zakochają, idą za sercem. Tutaj
takich mężczyzn, jakich by chciały, brakuje – mówi Maja, po czym dodaje,
że kryzys sporo zmienił w podejściu zachodnich klientów. – Kiedyś
częściej wiązali się z kobietami z dziećmi, dziś, z powodów
ekonomicznych, robią to mniej chętnie. Większość oczekuje też, że kobieta
będzie pracowała, dopiero ci po czterdziestce, ze stabilną pozycją,
pozwalają jej wybrać, czy nie wolałaby zostać w domu. Duże zmiany
spowodowała też zachodnia emancypacja – od paru lat wśród klientów
agencji są na przykład młodzi Włosi, którzy, często ze wsparciem rodziców,
szukają żony z Białorusi, bo ich rodaczki po pierwsze mają wysokie
oczekiwania co do statusu finansowego męża, a po drugie są niezależne,
skoncentrowane na sobie i nie bardzo chcą wejść w tradycyjną rolę. Nawet
teraz w gabinecie siedzi trzydziestolatek z Neapolu, przystojny, z ciemnymi
kręconymi włosami i brodą, chirurg – w asyście tłumaczki rozmawia
z jedną z kobiet z ich bazy.
Maja potrafi doradzić, z kim warto się spotkać, komu dać szansę,
podpowiada, że mężczyznę należy wypytać o rodzinę, pracę, o jego życie.
Ma dar – umie dostrzec, kiedy między dwojgiem świeżo poznanych osób
przeskoczy iskra. Szóstym zmysłem wyczuwa, z kogo będzie para. Droga
do tego bywa czasem kręta.
Jak u Alony i Waltera spod Bordeaux. Sześćdziesięciodziewięciolatek
przyjechał do Grodna pięć lat temu do innej klientki
(sześćdziesięcioletniej), z którą długo wymieniał listy. Przywiózł mnóstwo
prezentów. Cały tydzień się spotykali – chodzili do restauracji na obiady,
spacerowali po mieście. W niedzielę (a wylatywał we wtorek) powiedział
agencyjnej tłumaczce Lubie wprost, że nic z tego nie będzie. Chciał
machnąć na wszystko ręką. Ona jednak specjalnie, choć miała wolne,
przyjechała do biura. Przypomniała sobie, że mają w bazie lekarkę, która
dobrze mówi po francusku, kobietę w jego wieku. Doszło do spotkania, ale
też nie zaiskrzyło. Wtedy Luba pomyślała o Alonie, choć ta języka Waltera
nie znała. Pięćdziesięciodziewięcioletnia nauczycielka biologii była wtedy
chora, ale wstała z łóżka i przyjechała, żeby go poznać. A po drodze jeszcze
kupiła mu pamiątkę – drewnianego żubra, symbol Białorusi. On, zawodowy
bokser, jest niski i krępy, jak ten zwierzak. Szalenie się ucieszył. Ale przez
jej chorobę na kolację już nie poszli. Walter wyjeżdżał załamany, bo bardzo
mu się spodobała. Z pomocą tłumaczki zaczęli jednak korespondować.
Oboje potrafili pięknie pisać. O sobie, o miłości, o tym, co ważne w życiu.
Po dwóch miesiącach on znowu był w Grodnie, a potem zaprosił Alonę do
siebie. Rok później wzięli ślub. Jak on na nią patrzy, jak troszczy się o jej
rodzinę… Są szczęśliwi. Zabezpieczył ją finansowo do końca życia. Mówi:
„moja Aloszka” i wkłada prezenty do walizki, gdy ona gdzieś wyjeżdża.
Ona zaś poszła na kurs francuskiego i zaczęła rysować tamtejszą przyrodę.
– Chcę, żeby ludzie znaleźli szczęście – mówi Maja i wyciąga gruby
album. – Ta para to Robert, Amerykanin, i nasza Katia. Siedem lat po
ślubie. On jest spokojny, pogodny, ona bardzo emocjonalna. Dobrze im się
żyje. Mają trochę podobną historię jak Walter i Alona. Jemu spodobała się
nasza klientka, pisali maile, w końcu przyjechał do niej w 2010 roku. Duży
facet, prostolinijny, otwarty na świat, porządny, dobry. Ale ona spojrzała na
niego i powiedziała, że jest za prosty. Pomyślałam, że nie mogę odpuścić
takiego mężczyzny. I namówiłam go na spotkanie z Katią, pianistką.
Zadzwoniłam do niej, a ona z gorączką. Ale szybko wstała, umyła włosy
i przyjechała. Od razu było wiadomo, że będzie z nich para. A on, makler
z zawodu, okazał się milionerem, takim prawdziwym, o czym zupełnie nie
wiedziałam. Spotykali się rok, może półtora. Zaprosił ją do Paryża, a kiedy
wjechali na wieżę Eiffla, klęknął i się oświadczył. Jej córkę i siostrzenicę
posłał do prestiżowego koledżu w US A . Pomaga całej jej rodzinie. Mają
wielką posiadłość w Illinois i dom na Florydzie. Co roku przyjeżdżają do
Grodna. Prawdziwa bajka.
Tak, Maja lubi historie z happy endem. – Ona tym żyje – mówią
klientki. Sama ma jednego męża od trzydziestu siedmiu lat, dobrze im
razem. Z tyłu za biurkiem na półce stoją zdjęcia wnuków –
dziewięcioletniego Lwa i pięcioletniego Sawili. Ich jedyny syn ożenił się
z byłą klientką agencji. Z synową nie mają bliskich relacji, ale chłopców
widują co drugi weekend. Ich tata cztery lata temu zginął w wypadku
samochodowym. Maja niechętnie o tym mówi.
Tatiana. Wzruszenie
Pamięta tę scenę doskonale. Wyskoczyła na parę dni do Krakowa – prezent
urodzinowy dla samej siebie. Lubi przyjeżdżać do Polski, żeby złapać
oddech, a jak jest się z Grodna, to nie potrzeba wizy. – Piłam zieloną
herbatę na placu w centrum, wdychałam zapachy. Obok przeszła rodzina,
może z dziesięć osób, ze staruszką, którą prowadziły wnuki i prawnuki.
Skręcili z krakowskiego Rynku we Floriańską… Bardzo mnie to wzruszyło.
U was, jak na Zachodzie, dużo czasu spędza się z całą rodziną. I polscy
mężczyźni, tak jak zachodni, są bardzo nastawieni na żonę, dzieci. Też mają
kolegów, spotykają się z nimi, ale wiedzą, że najbliższym trzeba poświęcić
uwagę, troszczyć się o nich, okazywać im miłość drobnymi gestami,
każdego dnia. Nasi jakby nie mieli o tym pojęcia.

Olga. Jak to się robi?


– Grodno to nieduże miasto. Agencja istnieje już wiele lat i ludzie o niej
wiedzą – opowiada Olga. – Siedziałyśmy zeszłego lata z koleżankami
i rozmawiałyśmy o życiu, o przyszłości. I o tym, że w Grodnie nie ma
facetów, którzy chcieliby mieć normalną, zdrową relację. Nasi mężczyźni
nie są bezrobotni, jak na Ukrainie, ale ich cechą charakterystyczną jest, że
próbują uciekać od problemów, zamiast je rozwiązywać. Taka ich
przypadłość, nie potrafią być silni. I nagle myśl: „może by iść do Mai?”.
Z początku to był żart. Ale Irina, moja przyjaciółka, powiedziała: „Dzieci
rosną i wkrótce wyfruną z gniazda, mama, która do tej pory życie i czas
poświęcała im, też powinna być szczęśliwa”. Więc poszłyśmy.
Najpierw musiały zrobić profesjonalną sesję u fotografa. Maja namawia
na to klientki, bo dobre zdjęcia to pierwszy klucz do sukcesu. – Mężczyźni
zakochują się przez oczy, kobiety przez uszy – mawia. Potem należało
wypełnić ankietę, w której opisuje się siebie i mężczyznę, jakiego się szuka.
W końcu trzeba zapłacić 30 dolarów, czyli 60 rubli białoruskich (to
jednorazowa opłata dla każdej klientki). Wątpliwości? Jasne, że je miały.
Przede wszystkim chodziło o język, bo Olga mówi tylko po rosyjsku
i białorusku. Ale agencja ma tłumaczy, więc okazało się, że to nie problem.
– No i mamy czterdzieści lat, nie dwadzieścia, więc zadawałyśmy Mai
pytania: „Co, jeśli nic z tego nie wyjdzie?”. Powiedziała: „Jesteście piękne,
interesujące, o nic się nie martwcie” – dodaje Olga. – Ale nie
powiedziałyśmy o tym nikomu, nawet moja mama nie wie. Nie chcę
słuchać pytań typu: „No i jak, spotkałaś kogoś?”.

Tatiana. Drugi
– Z początku miałam trochę śmieszne wymagania – wysoki, niebieskie
oczy – opowiada Tatiana. – Potem zrozumiałam, że najważniejsze, żeby
mężczyzna był dojrzały duchowo i wiedział, że w parze dwie osoby muszą
pracować nad relacją.
Charakter może mieć różny, ale Tatiana chciałaby, żeby jej partner był
interesujący, wykształcony, miał hobby tak jak ona (biega, ćwiczy pilates,
czyta dużo książek i uwielbia podróżować). Wielu mężów jej koleżanek
wraca z pracy i zalega na kanapie przed telewizorem albo przed
komputerem.
Drugi, którego poznała w ubiegłym roku, spełniał warunki. Didien
mieszkał w miasteczku na południu Francji i był tylko o pięć lat starszy.
Aktywny – biegał, sam konstruował samoloty, a pilotowanie to było jej
marzenie. Sporo ich łączyło. Poleciała do niego, najpierw sama. Pierwszego
dnia poszli do japońskiej restauracji. Zjedli dużo owoców morza –
afrodyzjaków. Ale w domu tylko pocałowała go w policzek i poszła spać do
drugiego pokoju. Był zdziwiony – z francuskimi kobietami sprawy idą dużo
szybciej. Ale i zaintrygowany. Podróżowali, latali prywatnym samolotem.
On co rano chodził do piekarni i kupował świeże croissanty, a potem robił
śniadanie. Kolejny raz przyleciała z córką. Tydzień, dwa było dobrze,
potem mała zaczęła go denerwować. Jego dzieci, już dorosłe,
wychowywała po rozwodzie żona, więc nie był przyzwyczajony do ich
obecności. Poszli do kawiarni. Liza dostała lody czekoladowe, ale upuściła
je na białą bluzkę. Normalne. A on – burza emocji, wyrzuty: „Jak ona
pójdzie z taką plamą?”. A gdy Liza wylała szklankę wody na stół, Didien
wpadł w złość.
– W końcu powiedział, że chciałby żyć tylko ze mną, bez dziecka –
mówi Tatiana. – Pół roku się spotykaliśmy. W zasadzie szykowałam się na
ślub. Ale bywa i tak.

Olga. Satelita
Olga kocha Grodno. Jest przytulne, na ludzką miarę (nie to co Mińsk,
zimny i surowy, z arteriami ulic po trzy pasy samochodowe w każdą
stronę). Tu czuje się u siebie. Mieszka w samym centrum, wszędzie blisko
na piechotę. Klatka budynku z lat pięćdziesiątych XX wieku,
z brudnobeżową lamperią, ma estetykę postsowiecką, ale samo mieszkanie
jest przytulne i ładne. Trzy pokoje kupił jej tata, jeszcze zanim wyszła za
mąż – zarobił na to w US A , bo z tutejszej, robotniczej pensji nie dałby rady.
Olga parzy zieloną herbatę. Bladożółte ściany i szafki w kuchni lśnią
nowością. Remont robiła w zeszłym roku, na kredyt.
– U nas na Białorusi finanse to duży problem. Za czasów sowieckich
wszyscy dostawali podobną pensję, teraz jest inaczej. Przeciętny człowiek
tu u nas ma minimalną płacę trzysta dolarów (choć mówi się, że średnia
krajowa to pięćset dolarów), a wyższy urzędnik zarabia piętnaście–
dwadzieścia tysięcy rubli. Dwa światy, chociaż tyle mówią: władza dla
narodu. Ceny są wysokie i wciąż rosną. Kryzys – mówi Olga.
Córki i siebie utrzymuje z jednej pensji. Mają dach nad głową, mają co
jeść i w co się ubrać, ale każdy nadprogramowy wydatek – choćby prezenty
dla dzieci na Nowy Rok – powoduje u Olgi atak paniki. Do ubiegłego roku
była „matką wielodzietną” – w szkole dziewczynek mogła płacić niższe
składki, a w pracy przysługiwał jej dodatkowy dzień wolny w tygodniu, ale
od kiedy Halina skończyła osiemnaście lat, ten przywilej już ich nie
obejmuje. Trudniej im teraz.
– Kiedy chodzę do soboru, proszę Boga tylko o to, żeby dał mi siły
i możliwości, bym mogła wychować dzieci. Jak widzę siebie za pięć lat? –
Olga zastanawia się dłuższą chwilę. – Mam w głowie obraz mężczyzny,
który nadaje na tych samych falach co ja. Chciałabym się o niego troszczyć,
mogę mu gotować, sprzątać, wspierać go w jego zainteresowaniach. Ale
w zamian oczekuję, żeby mnie kochał, odnosił się do mnie z szacunkiem
i zrozumieniem. A za dziesięć lat? Tak daleko w przyszłość nie wybiegam.
Ale widzę obok siebie satelitę. Tylko chciałabym mieć z nim dobre życie.
Byle jak to mogę sama żyć.

Tatiana. Kawa do łóżka


– Może to naiwne – mówi poważnie Tatiana – ale myślę, że mój
mężczyzna jest gdzieś w świecie. I też mnie szuka. – Miałam zwyczajną
rodzinę – opowiada dalej. – Rodzice pochodzą z Grodna. Pracowali
w fabryce, a po upadku Z S RR założyli rodzinny biznes. Tata prowadził kilka
punktów handlowych z warzywami i owocami, mama mu pomagała.
Musieli zamknąć interes parę lat temu, gdy zaczęły się rozwijać
supermarkety – małe rynki likwidowano, a drobne firmy zaczęły
przegrywać z tymi gigantami. Tata już jest na emeryturze, mama wciąż
pracuje w sklepie z odzieżą. Niedawno z nią rozmawiałam, powiedziała mi:
„Tak byśmy z ojcem chcieli, żebyś znalazła sobie kogoś, była szczęśliwa.
A czy ty wiesz, że twój tata do tej pory codziennie robi mi kawę rano do
łóżka?”. Byłam zadziwiona. A potem pomyślałam, że on pewnie pamięta,
jak było między jego rodzicami. Miał trzynaście lat, gdy jego ojciec zginął
w wypadku podczas pracy. Ale wcześniej tata widział, jak dziadek troszczył
się o żonę, jak jej pomagał. On i babcia to była wielka miłość, dziadek
pochodził z bogatej rodziny, wbrew rodzicom poślubił biedną pannę.
Po jego śmierci babcia sama wychowała pięciu synów. Chyba ten
opiekuńczy stosunek taty do mamy, a może i relacje dziadków
podświadomie mi się zakodowały w głowie jako wzorzec i tego szukam
w życiu.
Imiona niektórych bohaterek i bohaterów zostały zmienione.
Aneta Prymaka-Oniszk

Historia z rodzinnych opowieści

Palec narysowany na płocie wskazywał wschód. Ludzie patrzyli na to ze


strachem. Ci, którzy przychodzili do nich po nocach i ich okradali, za
każdym razem nakazywali szybki wyjazd. Dawali im trzy dni, czasem
tydzień. Tym, co nie posłuchają, grozili śmiercią. Mieli zginąć, jak ginęli
w innych wsiach. Jak w Zaleszanach, gdzie w wyniku pacyfikacji przez
oddziały Romualda Rajsa (pseudonim Bury) zimą 1946 roku zginęło
szesnastu mieszkańców, w tym kobiety i dzieci.
Zaleszany stały się symbolem powojennych doświadczeń Białorusinów
na Białostocczyźnie. Dla tych, którzy mimo strachu pozostali w swoich
podlaskich wsiach, oraz dla ich potomków wciąż są ważnym elementem
tożsamości. Część mieszkańców okolicznych wsi pojechała jednak
w kierunku wskazywanym przez palec na płocie – do Białoruskiej
Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Tam potoczyło się ich życie, stali się
sowieckimi obywatelami. Czym dla nich jest ta historia? Co wiedzą
o przeszłości ich potomkowie? Kim dzisiaj są?

Wowa i Luda czekają na mnie w swoim mińskim mieszkaniu. Widzimy się


pierwszy raz, ale przyjmują mnie jak członka rodziny – jestem znajomą ich
przyjaciółki. Wowa poznał ją wiele lat temu, gdy był ze swoim teatrem na
tournée w Polsce. Moja znajoma podeszła do niego po spektaklu, zagadnęła
po białorusku. – Hospodi, tak samo mówił mój ojciec – odpowiedział
Wowa. – A skąd był ojciec? – zapytała. – Kiedy wyjechał?
Okazało się, że jest polską Białorusinką, historyczką, z okolicy, w której
ludzie mówią podobnym dialektem co ojciec Wowy. Wysłuchała jego
rodzinnej historii, zwłaszcza tej związanej z Białostocczyzną; wyjaśniła
niewiadome. Potem były rozmowy telefoniczne i jej wizyty w Mińsku.
W końcu on pojechał do Zawad, rodzinnej wsi ojca, kilkanaście kilometrów
na zachód od Białegostoku.
– Dziadek, babcia, ojciec i jego brat z rodziną, brat babci, siostry
stryjeczne… Wszyscy wyjechali. Trochę krewniaków tam zostało,
możliwe, że nadal mieszkają w Zawadach, ale ja już ich nie znam. Moja
najbliższa rodzina trafiła do Stołowicz, dużej wsi dziesięć kilometrów od
Baranowicz. Ojciec miał trzydzieści sześć lat; tu znalazł żonę, założył
rodzinę. Nam, dzieciom, niewiele mówiono. Ot, że przejechali z Polski, że
ich przesiedlali. Polacy z Białorusi jechali do Polski, a nasi tutaj. Tam
zostawili dom, tu dostali nowy, po Polakach – opowiada Wowa. Luda mu
przerywa: – Dużo rozmawiałam z teściem, on opowiadał, że tam źle się
żyło, że bandy chodziły. – Ale oni z innego powodu wyjechali – macha ręką
Wowa, jakby chciał się od czegoś opędzić. – Tam długo była linia frontu.
Ich było czterech braci. Mój ojciec był szewcem. Jeden jego brat przed
wojną umarł na gruźlicę, służył w polskim wojsku. Drugi, też był
w polskim wojsku, poległ w 1945 roku. Trzeci był w Armii Czerwonej.
I jak on wrócił z frontu, to wszyscy tu przyjechali.
Żona Wowy znów przerywa. Teść mówił jej o strachu, ale raczej przed
bandami, nie przed frontem.
Tak będzie niemal do końca naszej rozmowy. Ale to mnie nie dziwi.
Jestem wnuczką tych mieszkańców Białostocczyzny, którzy wbrew
naciskom zostali na swojej ziemi. Dobrze znam ten strach następnych
pokoleń przed mówieniem wprost o tym, czego doświadczali rodzice czy
dziadkowie. Zaskakuje mnie natomiast to, że mimo innych późniejszych
doświadczeń po obu stronach granicy wciąż podobnie tę historię
opowiadamy. A raczej boimy się opowiadać.

O Marinie dowiaduję się w Zawadach. Tych samych, z których wyjechała


rodzina Wowy. Krewni Mariny trafili zresztą w te same okolice – pod
Stołowicze. Marina i Wowa nie znają się jednak, on jest z pokolenia
powojennego, ona z końca lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku.
W Zawadach, podobnie jak w kilku innych wsiach skupionych wokół
parafii Topilec, do 1946 roku mieszkała głównie ludność prawosławna.
Po wojnie większość pojechała na Białoruś. W Zawadach zostało kilka
rodzin, w pobliskich Zaczerlanach – tylko jedna. Zbieram wspomnienia
z tego czasu. W jednym z domów widzę zdjęcia kuzynów z Białorusi –
siedmiu chłopaków urodzonych jeszcze w Baciutach koło Zawad, gdzie
mieszkali, i dwóch urodzonych już na Białorusi. Gdy pytam o kontakt do
nich, dostaję adres e-mail córki najstarszego.
Marina mieszka w Mińsku, jest dziennikarką białoruskiego portalu, uczy
adeptów dziennikarstwa, działa społecznie. Spotykamy się niedaleko jej
redakcji.
Miała siedem lat, gdy ojciec zabrał ją w podróż do Baciut i Zawad. Nie
mógł powstrzymać łez na widok rodzinnej wsi; do końca życia zresztą
bardzo tęsknił. Rodzina stamtąd – mówiono o nich: „polscy kuzyni” –
przyjeżdżała też do domu babci na chutorze pod Stołowiczami. Babcia
wtedy promieniała. Sadzała wszystkich za zastawionym stołem i wciąż
rozpytywała. Padały imiona, nazwiska, przezwiska. Czasem się śmiali,
czasem pojawiały się łzy; ściszali głos albo i zupełnie milkli.
Babcia miała dziewięciu synów i piętnaścioro wnucząt, część z nich
mieszkała w Baranowiczach; dzieci wciąż spotykały się u niej w chutorze.
O szczegółach rodzinnej przeszłości rozmawiało się jednak tylko u Mariny.
Gdy jakiś czas po wizycie w Baciutach i Zawadach dziewczynka spytała:
„A dlaczego teraz nie żyjemy w Polsce?”, ojciec sprawiał wrażenie, jakby
czekał na to pytanie. Zaczął opowiadać: – Skończyła się wojna. W ciągu
dnia sowieckie samoloty rozrzucały ulotki namawiające do wyjazdów do
Z S RR . Nocą do wsi przychodzili uzbrojeni ludzie i krzyczeli: „Kacapy,
zabierajcie się stąd!”. Więc pojechali.
Jakie kacapy? – nie rozumiała Marina. Nie znała tego słowa. Znalazła je
w końcu w jakiejś książce, ale w odniesieniu do Rosjan. Jakim kacapem
miałby być jej ojciec? – zastanawiała się. Nie zdążyła zapytać; tata umarł,
gdy miała jedenaście lat. – Gdybyś mieszkała na Białostocczyźnie, nie
musiałabyś pytać o tego „kacapa” – mówię Marinie. Prawosławne dzieci
urodzone tu w latach sześćdziesiątych od małego słyszały, że są kacapami.
Przodkowie Wowy i Mariny stali się częścią „powojennej wymiany
ludności”. 9 września 1944 roku, ponad miesiąc od wyparcia
z Białostocczyzny Niemców przez Armię Czerwoną, rząd Polskiego
Komitetu Wyzwolenia Narodowego i Rada Komisarzy Ludowych
Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej podpisały dotyczącą
owej „wymiany” umowę (analogiczne porozumienia zakładające
przesiedlenia autochtonicznej ludności zawarto z Litewską i z Ukraińską
Socjalistyczną Republiką Radziecką – chodziło o utworzenie państwa
jednonarodowego). Polacy mieszkający w granicach BS RR mieli zostać
przesiedleni do Polski, Białorusini zaś z Polski do BS RR . Przyjęto kryterium
wyznaniowe: prawosławnych uznano za Białorusinów, katolików za
Polaków. Inne czynniki, na przykład język, nie miały znaczenia, choć
niemała część katolickich chłopów po obu stronach granicy mówiła na co
dzień białoruskimi gwarami.
Jesienią 1944 roku setki sowieckich agitatorów wyruszyły do
prawosławnych i mieszanych wsi. Szli od domu do domu. Tych, którzy
wyjadą do BS RR , miał czekać raj: piękne obejścia, tyle ziemi, ile dusza
zapragnie, bezpłatna edukacja i kwitnąca białoruska kultura. Czyli
wszystko to, czego brakowało im w międzywojennej Polsce. Na wyjazd
decydowało się jednak niewielu: ideowi komuniści, działacze sowieccy
z lat 1939–1941, bezrolni chłopi, wdowy z małymi dziećmi, pogorzelcy.
Pozostali zamierzali zostać. Choć o polskiej polityce narodowościowej
sprzed 1939 roku mówili z żalem i poczuciem krzywdy (do dziś te uczucia
są obecne we wspomnieniach ich potomków), byli przecież u siebie,
na swojej ziemi. Poza tym od 1915 roku władza zmieniała się tu
pięciokrotnie i za każdym razem granica biegła inaczej. Dlaczego więc nie
miałaby się zmienić i po raz szósty?
Wkrótce jednak zaczęły się nocne najścia. Grupy uzbrojonych
i mówiących po polsku napastników wpadały do wsi i rabowały, biły
chłopów, czasem kogoś rozstrzeliwały. Nakazywały wyjazd „do raju”, czyli
na Białoruś. Były wśród nich oddziały polskiego podziemia
antykomunistycznego (częściej narodowego), ale także grupy zwykłych
rabusiów, amatorów „pobiałoruskiego mienia”. Chłopi ich nie rozróżniali
i o wszystkich mówili „bandy”. I coraz bardziej się bali. Symbolem tego
czasu stały się właśnie wspomniane na początku Zaleszany, spacyfikowane
29 stycznia 1946 roku przez oddział Narodowego Zjednoczenia
Wojskowego dowodzony przez Romualda Rajsa (pseudonim Bury). W tej
i innych wsiach na przełomie stycznia i lutego 1946 roku oddział Burego
zabił siedemdziesiąt dziewięć osób, w tym wiele kobiet i dzieci.
Ofiary padały na całej Białostocczyźnie. Najgorzej było na polsko-
białoruskim styku, gdzie obok siebie żyli katolicy i prawosławni. Choćby
w parafii Topilec, stanowiącej granicę prawosławnego zasięgu – po
zachodniej stronie rzeki Narwi cerkwi już nie było. Po napadzie w lutym
1946 roku na Topilec i zastrzeleniu tam trzech osób oraz kilku innych
zabójstwach w okolicy prawosławni chłopi zaczęli stamtąd wyjeżdżać.
Do Z S RR w latach 1944–1946 wyjechało trzydzieści tysięcy
Białorusinów; według szacunków władz na miejscu pozostało sto
dwadzieścia tysięcy.

– Ojciec był dobrym szewcem, przed wojną Żydzi z Białegostoku


przyjeżdżali do niego po buty. Jego brat miał kuźnię; wybudowali
murowany dom – opowiada Wowa. – W dzień zachodzili do nich wojskowi,
zrobić buty czy podkuć konia. A nocą leśni, byli przecież wśród nich
miejscowi, znali się z ojcem.
Luda: – Do teścia przyszedł ksiądz, który współpracował z leśnymi.
Mówił: „Ty się określ, za kim jesteś. Najlepiej chodź do nas”. Teść się
przestraszył. Przyłączy się „do bandy”, to wojskowi go rozstrzelają. Pójdzie
do nich, zabiją go leśni. Nie nocował w domu, chował się w kartoflach.
W końcu uciekł, ponoć na piechotę przekroczył granicę. Jak było
dokładnie, nie wiemy. Może rodzice i brat pojechali wcześniej? Teść był
kawalerem, może miał tam narzeczoną i chciał zostać? Może ktoś go ze wsi
wyrzucił? On się potem bał, źle o Polakach mówił.
Wowa nie zgadza się: – Nie o Polakach, bo Polaków w Stołowiczach
przecież wielu zostało, on z nimi dobrze żył. A moja mama, jego żona,
skończyła przecież przed wojną polską szkołę w Baranowiczach…
– I opowiadała, jak nauczyciele bili linijką za każde białoruskie słowo;
nawet na ulicy Polacy zwracali uwagę, jak ktoś po białorusku zaczął
mówić – przerywa Luda.
Może to kwestia indywidualnej pamięci albo osobowości? Możliwe też,
że ona jako osoba pochodząca ze wschodniej Białorusi inaczej patrzy na tę
część historii? Wowa wyrastał w cieniu opowieści ojca, który z Polski
musiał uciekać. Okolica Baranowicz, w której mieszkała jego rodzina,
mimo sowieckich działań, wciąż była wielokulturowa – pozostało tam
sporo Polaków, żyło trochę Żydów. Zresztą niełatwo tu jednoznacznie
określać narodową czy etniczną przynależność.
– Moje nazwisko też brzmi trochę po polsku – przyznaje Wowa. – Ale
krewni ojca byli chyba przybyszami z Rosji; dziadek coś opowiadał
o Rostowie…
Ustalamy, że ta opowieść nie musi świadczyć o rosyjskim pochodzeniu.
Do Rostowa członkowie rodziny ojca trafili z Zawad prawdopodobnie jako
bieżeńcy – uchodźcy – tamtejsza ludność w 1915 roku, pod wpływem
rosyjskiej propagandy, uciekała przed nacierającymi Niemcami na wschód,
gdzie spędziła nawet siedem lat. Doświadczyło tego wielu chłopów
(głównie prawosławnych) z zachodniej Białorusi, jednak nie pozostawiło to
śladu w białoruskiej historiografii. Na wsiach starsi ludzie wciąż o tamtym
bieżeństwie opowiadają, ale młodsi – nawet wykształceni, jak Wowa – nie
potrafią już tego wpisać w swoje historyczne wyobrażenia.
Wowa w końcu przyznaje, że ojciec nosił ranę po wyjeździe z Zawad.
Kuzyni, którzy tam zostali, przysyłali mu zaproszenia, by odwiedził
rodzinne strony. Ale on nigdy nie pojechał. Wydawało się, że ciągle czuł
strach.

Marina wie, że nie chcieli wyjeżdżać. Tak mówił tata. Ale czy dobrze
zapamiętała? Już jako dorosła kobieta pytała wujków – braci ojca. Oni
jednak albo milczeli, albo recytowali sowiecką encyklopedię. Nawet
postawienie butelki na stół nie pomagało w odświeżaniu pamięci. Dopiero
gdy pojechała do Zawad i posłuchała opowieści krewnych, wszystko się jej
poukładało. – Przesądziła jedna noc. Przyszli i postawili pod ścianą całą
rodzinę: ojca, matkę i siedmioro dzieci. Mój tata, najstarszy z rodzeństwa,
miał wtedy szesnaście lat. Powiedzieli, że jeśli jutro nie wyjadą, zabiją
wszystkich. I tata, i wujek podejrzewali, że ktoś chciał przejąć ich duży
murowany dom w Zawadach.
Zbierali się w pośpiechu. Załadowali dobytek na furmankę i pojechali do
granicy. Odprowadzał ich wujek Kola, stryjeczny brat i przyjaciel ojca.
Namawiał swoją matkę, by i oni jechali, ale ona czekała na męża, którego
Sowieci aresztowali i wywieźli do Ostaszkowa. Zostali w Zawadach.
Dziadkowie Mariny dojechali pod Baranowicze, gdzie dostali dom po
repatriowanych Polakach. Najpierw malutki do spółki z inną rodziną,
w końcu samodzielny i większy na chutorze pod Stołowiczami. W rodzinie
nie mówiono o tym czasie. Wiadomo tylko, że to nie była sielanka.
– Dziadek od razu zrozumiał, dokąd trafili – mówi Marina. – Wziął
wszystko, konie, maszyny, cały majątek, i zaniósł do miejscowego
kołchozu. Był przekonany, że inaczej wywiozą ich na Syberię. Babcia do
końca życia mu tego nie wybaczyła. Ciężko pracowali w tym kołchozie,
a trudno było wykarmić dzieci. Dziś, gdy lepiej znam historię, wiem, że on
miał rację. Tylu ludzi stąd wywieziono, także przesiedleńców, wielu tego
nie przeżyło.

– Ci, którzy przyjeżdżali z Polski jako przesiedleńcy, byli z definicji


podejrzani, śledziło ich KGB . Bali się. Wiele rodzin celowo zacierało
wspomnienia i ukrywało swoje pochodzenie – mówi Andrej Dyńko,
redaktor naczelny białoruskojęzycznego portalu Nasza Niwa, jednego
z nielicznych na Białorusi mediów niezależnych.
Jego dziadkowie też doświadczyli tego strachu. Rodzina ojca mieszkała
w Kostomłotach, po drugiej stronie Bugu, już w Polsce. Jako prawosławna
ludność ruska uważani byli za Ukraińców, podlegali „wymianie ludności”
z US RR . Gdy naciski na wyjazd się wzmogły, dziadek wyprawił na wschód
najstarszego syna (który był w wieku podlegającym poborowi, więc w ten
sposób mógł uniknąć wcielenia do armii). Miał przysłać zaszyfrowany list:
„Tu jest bardzo dobrze” miało oznaczać, by zostali w domu; „Tu jest
wspaniale” – by przyjechali. Spod Odessy napisał, że jest wspaniale.
Dostali więc wagon na dobytek; zabrali krowy i konie. I pojechali. Ale
wkrótce pod Odessą zaczął się głód; nie mieli co jeść. Gdy w oczy zajrzała
im śmierć głodowa, dziadek udał się do Nikity Chruszczowa (w tamtym
czasie nie był jeszcze generalnym sekretarzem Z S RR , sprawował władzę
lokalnie – na Ukrainie) prosić o pozwolenia na powrót. Chruszczow ponoć
spotkał się z nim – trudno w to uwierzyć, ale tak do dziś przekazuje się tę
opowieść w rodzinie – i powiedział: „Gwarantuję wam przejazd przez
terytorium Ukrainy, a dalej róbcie, jak uważacie”. Zaprzęgli więc krowy –
koni już nie mieli – i wyruszyli. Po kilku tygodniach doszli do Bugu, już na
terytorium białoruskim, i zobaczyli graniczne zasieki. Władze nie
pozwoliły im osiedlić się w rejonie przygranicznym; skierowano ich sto
pięćdziesiąt kilometrów na wschód, do rejonu iwanowskiego, gdzie stały
puste domy po repatriowanych Polakach. Pojechali tam i kilka lat żyli we
wsi Bosznia. Ale ciągnęło ich bliżej Bugu. Gdy więc władza trochę
złagodziła politykę i pozwoliła im na osiedlanie się w pasie
przygranicznym, przenieśli się do wsi Stradicze w rejonie brzeskim, niemal
nad samą rzeką. Do ich Kostomłotów, w linii prostej przez Bug, było nie
więcej niż pięć kilometrów. Podobna odległość dzieliła Stradicze od
sąsiedniej nadbużańskiej wsi Zakazanki. Tam mieszkała matka Andreja
i jego siostry, Natalki Babinej, pisarki i dziennikarki. To Natalka opowiada
mi w Mińsku rodzinną historię ojca z Kostomłotów i matki z Zakazanki.
Rodzeństwo od dziecka interesowało się przeszłością. I ojciec,
i dziadkowie sporo im opowiadali, ale nie o wszystkim. O tym, że starsi
bracia ojca byli w ruchu ukraińskim, Natalka dowiedziała się od lokalnego
historyka – pasjonata. Władza wyśledziła przeszłość przesiedleńców
z Kostomłotów. Obaj bracia zostali zwolnieni z nauczycielskich posad
i długo nie mogli znaleźć innego zatrudnienia. Choć byli wykształceni –
skończyli seminaria nauczycielskie – jeden z nich z trudnością zdobył
posadę szofera, drugi pracował w kantorze. I do końca życia milczeli.
Wszystkiego się bali. Powymyślali sobie nieprawdziwe historie o tym, co
robili w czasie wojny, i chyba z czasem zaczęli w nie wierzyć. Nie
protestowali, gdy zapisywano ich jako Białorusinów (do ukraińskiej
tożsamości wróci Natalka – naprowadzi ją na to nie tyle historia, co
używany w rejonie brzeskim język, dialekt ukraińskiego).
Obaj wujkowie już nie żyli, gdy Natalka podzieliła się odkryciem o ich
przeszłości z cioteczną siostrą. Liczyła, że może ona wie coś więcej. Ale ta
zaczęła krzyczeć: „Jak mogłaś pomyśleć, że nasi wujkowie byli w ruchu
ukraińskim? Tego nigdy nie było i być nie mogło!”. Pewnie jej matka,
siostra dziadków, nic jej nie powiedziała.

Marina przywiozła do chutoru pod Stołowiczami swojego chłopaka (dziś


męża). Babcia znała się na ludziach. Wystarczyło, że spojrzała na młodych,
i wiedziała, czy będą dobrą parą. Narzeczonego zaprosiła, by usiadł obok,
i zaczęła opowiadać. Że kiedyś żyli w Baciutach, ale ich stamtąd bandy
wyganiały, i że po przyjeździe bardzo tęsknili. Gdy skończyła, Marina ze
stryjeczną siostrą zapytały: – Babciu, a dlaczego tego nigdy nie
opowiadałaś nam? – Jak to wam? – zdziwiła się babcia. – Wy przecież
byłyście pionierkami, jak wam o tym opowiadać?
Ta sama babcia zadbała jednak, by wszystkie wnuki zostały ochrzczone.
Umawiała się z batiuszką ze stołowickiej cerkwi, on w tajemnicy
przyjeżdżał na chutor i chrzcił („Tu nikt nie patrzy na ręce jak we wsi” –
mówiła babcia i odrzucała możliwości przeprowadzki do Stołowicz).
Na różne sposoby starała się zachować tożsamość. Możliwe, że dbała o nią
przez wzgląd na to, co przeżyła w Baciutach? – myśli dziś Marina.
Dla niej samej tożsamość stała się ważna w latach dziewięćdziesiątych
XX wieku. Studiowała dziennikarstwo w Mińsku, gdy wybuchło białoruskie
odrodzenie. Wcześniej interesowała ją białoruska literatura; lubiła lekcje
białoruskiego, choć w szkole traktowano je po macoszemu. Nagle
otworzyła się przed nią nowa przestrzeń. Z koncertami przyjechał Dańczyk,
białoruski bard żyjący w US A . Potem ona pojechała do Kanady, na
spotkanie z tamtejszymi Białorusinami. Nosili wyszywane soroczki,
a tradycja, korzenie i język były dla nich święte.
Gdy wróciła, zaczęła zgłębiać rodzinne opowieści, zwłaszcza te
związane z Baciutami i wyjazdem z nich. Ta historia była bardzo ważna dla
jej ojca i babci, pewnie dlatego i ona tak to przeżywa. Przekazuje ją dalej,
swoim dzieciom. W domu z mężem rozmawiają po białorusku; dzieci znały
początkowo ten język lepiej niż rosyjski. Zawiozła je do Zawad i Baciut,
pokazała im też dom w chutorze pod Stołowiczami, gdzie mieszkali po
przesiedleniu (nie należy już do ich rodziny), by wiedziały, skąd pochodzą.

– Sporo moich znajomych zadaje sobie pytania o przeszłość – mówi


Paulina Skurko. Ma dwadzieścia siedem lat, jest doktorem historii, pracuje
w „Naszej Historii” – pierwszym popularnym magazynie opisującym
przeszłość z białoruskiego punktu widzenia. To córka Natalki Babinej.
– Poszukiwanie korzeni stało się dziś modne; popularne portale
zamieszczają poradniki, jak w archiwach docierać do informacji
o przodkach. Możliwe, że ma to jakiś związek z potrzebą poznania
prawdziwej, ludzkiej historii? Bo w szkołach ciągle uczy się wersji
sowieckiej, historii bohaterów wojennych. Niczym sacrum traktowana jest
obrona twierdzy brzeskiej, opowieść o dzielnych sowieckich żołnierzach.
A co z cywilami? Jak oni wtedy żyli? Co robili moi przodkowie? Zarówno
ci ze wschodniej Białorusi, jak i ci z zachodniej, do których Sowieci
przyszli dopiero w 1939 roku? – pyta Paulina.
Kiwam głową. Przed spotkaniem z nią byłam w sztandarowym muzeum
Białorusi – Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, zbudowanym kilka lat
temu z wykorzystaniem nowoczesnych rozwiązań i technologii, polecanym
mi przez kilku mińskich taksówkarzy. Naiwnie liczyłam, że znajdę tam
choć słowo o powojennych wędrówkach, w tym o przesiedleńcach
z Białostocczyzny. Nie znalazłam nic – w oficjalnej wersji historii to się nie
mieści. Za to sugestywnie przedstawiono obronę twierdzy brzeskiej,
a gigantyczne przestrzenie muzeum zapełniono okazałymi militariami z tej
epoki.
Paulina słucha więc rodzinnych opowieści. Ich wagę zrozumiała
podczas studiów w Mińsku oraz na Europejskim Uniwersytecie
Humanistycznym w Wilnie. Wtedy zaczęła dopytywać rodziców
i dziadków. – To ty tego nie wiesz? – zdziwili się. Zarówno matka, jak
i ojciec interesują się rodzinną przeszłością. I rzeczywiście coś jej kiedyś
mówili, ale trudno było to poskładać w spójną całość.
– Na Białorusi nie ma tradycji przekazywania historii – mówi Paulina. –
Zwykle opowiadają tylko wtedy, gdy dopytujesz. A i tak wiele zależy od
tego, czy rodzina pochodzi z zachodniej, czy wschodniej części Białorusi.
Po traktacie ryskim, rozdzielającym białoruskie ziemie między Polskę
a sowiecką Rosję, wschodnia część Białorusi stała się Białoruską
Socjalistyczną Republiką Radziecką, Zachodnia Białoruś weszła w skład I I
Rzeczpospolitej. W BS RR w latach trzydziestych nastał stalinowski terror
i miały miejsce tak brutalne czystki, że do dziś ludzie boją się o tym
pamiętać. Bezpieczniej było nic nie wiedzieć, nawet o najbliższych,
rodzinny przekaz został przerwany. W I I RP nic takiego się nie stało – życie
mniejszości narodowych nie przypominało wprawdzie sielanki, jednak było
nieporównywalne z koszmarem panującym po sowieckiej stronie.
Doświadczenia obu tych części Białorusi starły się w rodzinie Pauliny;
stykają się zresztą w większości białoruskich rodzin.
W Zachodniej Białorusi pamięć rodzinna sięga zwykle początku
XX wieku. Jak w rodzinie jej mamy. Paulina wiedziała więc o dziadkach
z Kostomłotów, nawet o ich zaangażowaniu w ruch ukraiński. Znała też
historię babci, która urodziła się w Zakazance. Choć wieś znalazła się po I I
wojnie światowej po białoruskiej stronie granicy, jej mieszkańcy też
doświadczyli przesiedlenia. I to kilkakrotnie. Gdy w 1939 roku Sowieci
i Niemcy ustanowili granicę na Bugu, Sowieci wysiedlili wioskę.
Mieszkańcy rozjechali się po krewnych. Wrócili do wsi, kiedy w 1941 roku
przyszli Niemcy i zniknęła granica. Ale po wojnie znów znalazła się na
starym miejscu. Tym razem mieszkańcy nie chcieli się wynieść, więc
władza użyła przeciwko nim broni i zniszczyła wieś. Zaorano ziemię,
rozciągnięto drut kolczasty. Mieszkańcy jednak nie pojechali szukać
domów po repatriowanych Polakach, jak im oficjalnie radzono. Postawili
sobie nowe domy w lesie, tak blisko Zakazanki, jak się dało, z nadzieją, że
kiedyś wrócą do siebie. W 2016 roku władze po raz pierwszy od
siedemdziesięciu lat pozwoliły im wejść za drut kolczasty i pójść na
wioskowy cmentarz.
Tata Pauliny pochodzi ze wschodniej części Białorusi. – Tu pamięć
rodzinna zupełnie zaniknęła. Niewiele wiemy o pradziadku. Mieszkał
w Mińsku, ale jego rodzina przyjechała ze wsi. Skąd dokładnie? Nikt dziś
nie wie. Nie utrzymywał żadnych kontaktów ze swoimi rodzicami, braćmi
i siostrami, choć żyli na tej samej ulicy. Jego córka – moja babcia – nic
o nich nie wie, poza tym, że mieszkali niedaleko. Bała się pytać o coś
więcej – mówi Paulina.
Za to ta sama babcia, gdy wnuczka okazała zainteresowanie tematem,
opowiadała jej o swoim życiu w wojennym i powojennym Mińsku.
Te historie też są dalekie od oficjalnych wersji. – Po wojnie w jej szkole
była dziewczynka, która wróciła z ewakuacji. Więc zapytałam: „Czy wy
inaczej żyłyście?”. Ona na to: „Nie, wszyscy byliśmy biedni. No, ją rodzice
przywozili samochodem”. Dopytywałam: „A jedliście to samo?”. Babcia
mówiła: „Tak, biednie było, głodni chodziliśmy. Tylko u Ludoczki były
cukierki”. I tak dalej. W pierwszych dniach wojny wyżsi urzędnicy
wyjechali z rodzinami w głąb Z S RR , skąd bezpiecznie wrócili już po
wojnie. Do tych, którzy przeżyli tu koszmar okupacji, odnoszono się
nieufnie – przecież służyli Niemcom. Pradziadek musiał udowadniać, że
jako inwalida nie mógł „dla Niemca” pracować. Ci ludzie zostali ukarani za
to, że byli zbyt mało ważni, by władza chciała ich ewakuować. O tym się
oficjalnie nie mówi. A wystarczyło kilka minut rozmowy z babcią, by się
tego dowiedzieć.
Paulina ma nadzieję, że dzisiejsza moda na genealogię i na ubieranie
babcinych chustek, czy innych elementów garderoby odziedziczonych po
przodkach, choć powierzchowna, przynajmniej u niektórych zmieni się
w coś głębszego. Może ktoś zastanowi się, kim była babcia, której chustkę
nosi. I przy okazji dowie się też czegoś o prawdziwej historii Białorusi.

Do rodzinnej pamięci – przechowanych opowieści, często przekazywanych


ukradkiem – odwołuje się też „Nasza Historia”, pierwszy białoruski
popularny magazyn historyczny, wydawany przez portal Nasza Niwa.
W listach i komentarzach czytelnicy często odnoszą się do wspomnień
swoich bliskich. Chcą jakoś połączyć dzieje rodziny z szerszą historią.
Dziennikarze „Naszej Niwy” też mają takie doświadczenie. W grudniu
2017 roku wydrukowali artykuł o wspomnianym już bieżeństwie
1915 roku, który wywołał wielkie zainteresowanie oraz ogromną liczbę
komentarzy i listów; przedrukowała to nawet jedna z rządowych gazet.
Okazało się, że w wielu rodzinach zachowane są szczątkowe, ale jednak
autentyczne, wspomnienia.
Tematem przewodnim pierwszego numeru „Naszej Historii”, z września
2018 roku, było Wielkie Księstwo Litewskie, drugiego – Kastuś Kalinouski
(Wincenty Konstanty Kalinowski był jednym z przywódców powstania
styczniowego), trzeciego – partyzanci I I wojny światowej. – Zależy nam na
tematach współczesnych – mówi redaktor naczelny Andrej Dyńko. – Ale do
takich artykułów najtrudniej znaleźć autorów. Na Białorusi najbezpieczniej
zajmować się odległymi dziejami, na przykład średniowieczem, badanie
najnowszej historii to ciągle ryzyko.
Nie zależy im – zapewnia – na kontrowersyjności. Chcą pokazać
białoruskie widzenie przeszłości. I różnorodność losów Białorusinów.
Zarówno tych ze wschodniej, jak i z zachodniej części Białorusi. Planują
także tekst o przesiedleniach z Białostocczyzny i o relacjach z polskim
podziemiem. Dla Białorusinów w Polsce to sprawa kluczowa. Ale na
Białorusi nie jest zrozumiała.
Pierwszy numer miał niewielki nakład, ale rozszedł się błyskawicznie.
Trzeba było zrobić dwa dodruki; sprzedało się w sumie około siedmiu
tysięcy egzemplarzy. Kolejne numery – na podobnym poziomie. Z listów
i z odzewu w mediach społecznościowych wynika, że ich czytelnicy są
zróżnicowani: i młodzi, i starsi; i intelektualiści, i „prości ludzie”;
i z zachodniej, i ze wschodniej części Białorusi. A białoruski język?
To także część misji. I raczej nie przeszkoda – ci, którzy interesują się
niesowiecką historią, raczej czytają po białorusku.
Może sprzedaż byłaby wyższa, ale państwowy dystrybutor prasy,
monopolista na Białorusi, traktuje ich nieufnie. W wielu miejscach nie chcą
ich w ogóle sprzedawać, choć podobne magazyny, tyle że rosyjskie, leżą na
półkach. Rosyjskich magazynów historycznych sprzedaje się na Białorusi
co najmniej kilka, jeden ma nawet ten sam tytuł – „Nasza Historia”.
Są tanie – kosztują zwykle rubla (ich – 5,50 rubla). Trudno z nimi
konkurować. To zresztą znak szerszego zjawiska, bo dzisiejsza białoruska
kultura masowa jest rosyjska. Telewizja, internet, kino, literatura –
właściwie wszystko. – I tam bohaterami są Piotr I czy Katarzyna I I , nie
Kastuś Kalinouski – mówi Paulina. – No i część ludzi przyjmuje rosyjskich
bohaterów jako własnych. Wielu osobom nawet nie przyjdzie do głowy, że
dla Białorusinów Napoleon był kimś innym niż dla Rosjan; kultura masowa
podsuwa gotowe rosyjskie interpretacje. Więc tym bardziej trzeba
pokazywać białoruski punkt widzenia.
Tego zdania są niemal wszyscy moi białoruscy rozmówcy. Oficjalna
polityka państwowa, mimo powierzchownej białorutenizacji, wciąż
niechętna językowi i białoruskiej historii, może okazać się nieistotna wobec
zalewu rosyjskiej kultury masowej. Grodzieński dziennikarz opowiada
o rozmowach, które prowadzi z dzieciakami pod blokiem. – Oni żyją
w świecie rosyjskiego internetu i rosyjskiej telewizji. Dość często
w naszych rozmowach pojawiają się zdania typu: „Nasz prezydent coś
zrobił, powiedział”. Więc ich pytam: „A kto jest waszym prezydentem?”.
Odpowiadają z przekonaniem: „Władimir Putin”.

Rodzinne wspomnienia mogą ujawniać niejednoznaczność historii, jej


paradoksy. Jak w rozmowie z panią Halą ze Stołowicz – tych samych, gdzie
oprócz rodzin Mariny czy Wowy w domach po „repatriowanych” Polakach
zamieszkało wielu przesiedleńców z Białostocczyzny. Jadę tam autobusem
z Baranowicz, to nie więcej niż kwadrans. Sielsko tu. Po obu stronach drogi
drewniane domki z okiennicami i gankami. To, co mniej malownicze,
przykrył śnieg.
W okazałym domu kultury, gdzie pytam o ludzi przesiedlonych po
wojnie z Polski, pracownice kręcą głowami. Przyjechały tu z innych
rejonów, nic nie wiedzą. A dyrektorki nie ma, zresztą ona też przyjezdna.
W gminie mężczyźni pod kierunkiem urzędniczki – oczywiście
przyjezdnej – ubierają choinkę. Może pani Ludmiła, tutejsza Polka?
Mieszka obok; gdy do niej zachodzę, opowiada o tutejszych Polakach,
trochę o „wostocznikach” – przyjezdnych ze wschodu, których nie bardzo
tu lubili. Dopiero starsza kobieta na ulicy pokazuje mi domy
przesiedleńców. Jej białoruszczyzna przypomina mi tę, którą do dziś mówi
się na wsiach pod Gródkiem czy Sokółką.
– W 1968 roku przyjechałam z Grodzieńszczyzny. Tam mieszkali
katolicy, tu jest mieszanka – opowiada. Jej sąsiadka jest prawosławna, spod
Białegostoku. Pokazuje pomarańczowy dom, potem kolejny. – I tamta też.
To wszystko przesiedleńcy.
Tak trafiam do pani Hali. Opowiada mi znaną historię strachu i tęsknoty
za zostawionym domem. Urodziła się w Barszczówce, to od Baciut w linii
prostej nie więcej niż kilometr. Mieli dom z czerwonej cegły, chlewy, oborę
i stodołę, łąkę i hektar lasu. Blisko biegła linia kolejowa. Dobrze tam żyli.
Dlaczego wyjechali? Bo bandy chodziły, dużo band. Przychodzili do
prawosławnych, rabowali, ulotki rzucali, że w dwadzieścia cztery godziny
mają wyjechać. U kuzynów matkę i dwie córki zabili. Sąsiad mówił do
ojca: „Drogi sąsiedzie, trzeba szybko jechać, bo i ciebie mogą zabić”.
Miała wtedy sześć lat. Załadowali się do pociągu, wzięli bydło, prosiaki.
Tu osiedlili się w domach po Polakach. Ale domy były słabe – z małymi
oknami, ruskim piecem, pod nim kury, króliki. Polacy, którzy zostali, nie
traktowali ich wrogo. Ludzie dobrze tu ze sobą żyli. Tylko pani Hala nie
mogła się z nimi początkowo dogadać. Ona, przesiedlona z Polski, bo za
Polkę jej nie uznawano, znała tylko język polski. Po polsku rozmawiali
w Barszczówce wszyscy, także prawosławni. A tutaj nawet Polacy mówili
po białorusku. Poszła do pierwszej klasy i nic nie rozumiała. Nauczyła się,
ale do dziś lubi polski. – Ja się w Polsce urodziłam i to był mój „rodny
język” – mówi.
Dzieciom też o tym opowiadała. Ale one teraz daleko. Jeden syn
w Moskwie, drugi w Petersburgu. Tam łatwiej o pracę, jeden jest
wojskowym, jedzie tam, gdzie wyślą. Kim się czują? Trudno powiedzieć.
Chyba obywatelami Sowieckiego Sojuza.

Marina, gdy już jako dorosła kobieta pojechała do Baciut, po raz pierwszy
spotkała swoje tamtejsze kuzynki, w tym trzy siostry w podobnym wieku
co ona. – Zaczęłyśmy rozmawiać tak, jakbyśmy znały się od zawsze; trudno
było się rozstać – wspomina. Jakby wyjazd części rodziny podzielił ich
losy, ale nie zniszczył rodzinnej wspólnoty. Podczas tych rozmów Marina
była zaskoczona tym, jak ważne jest dla kuzynek powojenne
doświadczenie; że przywiązanie do religii i tradycji, w imię których mogli
przecież stracić życie, jest silniejsze niż w rodzinie, która wyjechała.
Teraz jeździ do Polski częściej, bo mieszkają tam jej obie córki. – Może
mój tata byłby zadowolony, że jego wnuczki wróciły na jego „rodinu”, do
małej ojczyzny? – zastanawia się Marina. Przy czym to niezupełnie te
miejsca, które dla niego były „rodiną” – jedna córka pracuje w Katowicach,
druga studiuje we Wrocławiu. Czy rodzinna historia ma dla nich znaczenie?
Znają ją, ale są młode, zajęte układaniem sobie życia. Korzenie na tym
etapie nie mają jeszcze wielkiego znaczenia.
– Starsza, gdy ostatnio przyjechała do Mińska, powiedziała, że nie ma
do czego wracać. Mnóstwo jej znajomych wyjechało, właściwie wszyscy
ambitniejsi. I co ja mam jej powiedzieć? Gdy w 2010 roku, przed ostatnimi
protestami, kończyła szkołę i miała iść na studia, namawiałam, by tu
została. Wszyscy wierzyliśmy, że się coś zmieni. Gdy jednak zdawała na
uniwersytet, zaczęły się represje i baliśmy się, że będzie miała problemy
przez działalność moją i męża. Wyjechała więc do Wilna, skończyła studia
na Europejskim Uniwersytecie Humanistycznym i pojechała do Katowic.
Nie namawiałam już jej do pozostania w Mińsku.

Wowa z Ludą w końcu pojechali do Zawad. – Zobaczyłem rzeczkę, która


płynęła za ogrodem. Całe dzieciństwo o niej słuchałem. W ogrodzie rósł
groch, a nocą z rzeki wypełzały węgorze. Ojciec opowiadał, że nad ranem
szedł i je łapał, zanim zdążyły wrócić do wody – wspomina Wowa.
Rzeczka okazała się mała, zarośnięta, dość brzydka. Ale Wowie udało
się przedrzeć przez trzciny i umyć w niej ręce. Potem do Zawad pojechał
także jego syn, który zresztą wkrótce wybiera się tam kolejny raz. Dla
niego rodzinna historia ma już mniejsze znaczenie niż dla Wowy. Jeszcze
nie zdecydował, ale może będzie starał się o Kartę Polaka.
Cioteczna siostra Mariny, córka jednego z braci ojca, też wystąpiła
o Kartę Polaka. Może to i paradoks: dziadkowie musieli wyjechać z Polski,
bo nie uważano ich za Polaków, a wnuczka stara się o Kartę Polaka. Ale jej
historia nigdy szczególnie nie interesowała, wiedziała tylko, że dziadkowie
przyjechali z Polski. Dlaczego więc nie spróbować? Wielu ludzi próbuje
i czasem się udaje. Od konsula usłyszała jednak, że po złożeniu przez nią
wniosku, urzędnicy zaczną poszukiwania w archiwach i z pewnością znajdą
podpisane przez dziadka oświadczenie, że rodzina wyjechała dobrowolnie.
I Karta Polaka nie będzie jej przysługiwać. Zrezygnowała. Marina żałuje,
że kuzynka podjęła taką decyzję. Może znaleźliby jakieś dokumenty
i czegoś więcej o rodzinie by się dowiedzieli? Bo jej tej wiedzy o rodzinnej
przeszłości ciągle brakuje.

W 2018 roku w przygranicznych Krynkach na corocznym spotkaniu


białoruskich intelektualistów i ludzi kultury podlascy Białorusini zarzucili
tym z Mińska, że nie interesują się ich problemami, nie rozumieją ich.
Chodziło im zwłaszcza o historię, głównie powojenną. O to, że w Polsce
nasila się gloryfikowanie Żołnierzy Wyklętych, miedzy innymi
odpowiedzialnego za Zaleszany Burego, że tutejsi Białorusini czują się
bezradni i osamotnieni w walce o swoją pamięć.
Pół roku później, gdy Instytut Pamięci Narodowej zamieścił na swojej
stronie internetowej oświadczenie, w którym uznano za nieprawidłowe
wcześniejsze własne ustalenia, że zbrodnie Burego „noszą znamiona
ludobójstwa”, ambasador RP został wezwany do białoruskiego MS Z . Pisały
o tym wszystkie białoruskie portale, mówiło się o tym w telewizji. Podlascy
Białorusini przyglądali się całemu zamieszaniu dość nieufnie. Bo to raczej
polityczna rozgrywka władzy w Mińsku niż realna troska o nich. Choć
może – zastanawiali się niektórzy – przy okazji także Białorusini poznają
ich trudną powojenną historię? Tak jak dzięki marszom ku czci Burego,
organizowanym w Hajnówce przez środowiska skrajnie prawicowe, cały
kraj dowiedział się o zbrodni, która wcześniej była znana tylko nielicznym.
Julia Jürgens

Restauracja na grobach

Ciężarówki przyjeżdżały nocami. Ludzie nazywali je czarnymi wronami,


bo krążyły po wsiach i miasteczkach jak zwiastuny nieszczęścia. Nagle
zatrzymywały się przed drzwiami; rozlegało się pukanie.
– Z Chmarynszczyny zabrali trzech mężczyzn – przypomina sobie
Maryja Paciarszuk. Pamięta dwa nazwiska: Andrej Filipowicz i Sciapan
Ciarluk. – W 1937 wzięli trzech mężczyzn z rodziny Stryhawych
z Podbłocia – mówi Matruna Mantasowa. – Z Jakubowiczów też było ich
trzech – wspomina Valancina Szachanowa.
– Kim oni byli? – pytamy.
– Zwyczajni ludzie, robotnicy.
– Dlaczego zostali zabrani?
– Nikt tego nie wie. Wtedy nikt nic nie mówił i nikt o nic nie pytał.
– Zabierali ludzi i ich wywozili. Do dzisiaj nie wiadomo, gdzie oni są.
Musiało upłynąć ponad trzydzieści lat, aż ktoś zaczął stawiać pytania.
Pierwszy był Zianon Paźniak. Historyk sztuki specjalizujący się w późnym
średniowieczu, który na początku lat siedemdziesiątych zaczął badać także
historię najnowszą. Jeździł do wiosek położonych na północ od Mińska, do
Cny, Cny-Jodkowa, Drozdowa, Zielonego Ługu i Podbłocia. Zadawał
pytania. A ludzie opowiadali mu, co widzieli, kiedy byli mali.
Przypuszczalnie dzieci widziały najwięcej. Były ciekawskie. Chowały
się, wyglądały zza drzew, spomiędzy krzaków i przez płoty. I tak stały się
świadkami. Jak Wolha Barouskaja. Miała jedenaście lat, kiedy z innymi
dziećmi ze wsi Cna wybrała się do pobliskiego lasu. Wspomina, że tam
zwykle zbierali wyjątkowo dużo jagód. Był to rok 1938. Las otaczało
ogrodzenie, ale Wolha z innymi dziećmi przeciskała się dołem na drugą
stronę. Pewnego popołudnia, gdy właśnie zrywali jagody, usłyszeli
nadjeżdżające ciężarówki. Wszyscy rzucili się do ucieczki, pod płotem,
z powrotem na wolność, ale Wolha nie była dość szybka. Schowana za
drzewem przywarła do ziemi. Trzy ciężarówki zatrzymały się tuż przed jej
kryjówką. Zaczęto wypędzać z nich ludzi z rękami związanymi na plecach.
Były tam też kobiety. Dziewczynka słyszała krzyki: „O, dobrzy ludzie, na
Boga, co ze mną będzie? Co zrobiłem?”. Widziała, jak mężczyźni
w mundurach ustawiają ludzi na skraju wykopu. „Przykładali im pistolety
do tyłu głowy i pach, pach, pach. A ludzie przewracali się i wpadali do
wykopu. W grupach po sześciu czy ośmiu przychodzili z ciężarówki
i wpadali do dołu”.
Dziesiątki takich relacji Paźniak złożył jak odłamki w całość. Powstała
z nich opowieść, jakiej nikt nigdy przedtem nie słyszał. W lesie
o powierzchni dziesięć–piętnaście hektarów, położonym między mińską
obwodnicą a Szosą Zasławską, między rokiem 1937 a 1941 co dzień i co
noc odbywały się egzekucje. Ciężarówki przywoziły ludzi żwirowaną drogą
prowadzącą do Zasławia. Było ich tak dużo – twierdzą świadkowie – że po
pewnym czasie trasa była wyjeżdżona i gładka jak asfalt.
Kuropaty – droga śmierci – to tytuł artykułu, który Zianon Paźniak
opublikował w 1988 roku, ujawniając prawdę o masowych egzekucjach.
Pytaliśmy mieszkańców Drozdowa, czy miejsce, które później zostało
ogrodzone, iglasty las na wzniesieniach, ma jakąś nazwę.
– Tak – powiedzieli – to miejsce nazywa się Kuropaty.
– Dlaczego?
– Bo na wiosnę wszędzie rosną białe kwiatki, a na nie mówi się kuropaty
(dialektalne określenie zawilców).

Kiedy samochody skręcają tu z obwodnicy, Paweł Siewiaryniec zastawia


im drogę, więc na chwilę się zatrzymują. Kierowcy opuszczają szybę, biorą
od niego ulotkę jak bilet parkingowy i dodają gazu. Ledwie może zadać
pytanie, od którego zawsze zaczyna rozmowę – czy wiedzą, co się
wydarzyło w Kuropatach? Niektórzy znają odpowiedź, innym jest wszystko
jedno. Tak czy inaczej, Paweł Siewiaryniec musi się odsunąć i zwolnić
przejazd, który razem z grupą aktywistów blokuje od 2018 roku.
Niektórzy kierowcy trafiają tu przypadkiem. Widzą szyld reklamowy
przy obwodnicy na północy Mińska i poddają się wezwaniu, które stanowi
nazwę restauracji: Pojediem, Pojedim – Przyjedźmy, pojedzmy. Większość
jednak wie, gdzie się znajduje – mówi Siewiaryniec.
Las zaczyna się tuż za restauracją. Jeśli kierowca pozwoli mu skończyć
wypowiedź, Paweł Siewiaryniec wskazuje krzyże, które wznoszą się przed
pierwszymi drzewami. Tłumaczy, że są porozstawiane po całym lesie.
Na niektórych znajdują się nazwiska, choć tylko symbolicznie, bo nikt nie
wie, ile ludzi pogrzebano w Kuropatach ani kim byli. Oficjalnie mówi się
o trzydziestu tysiącach, ale zdaniem Zianona Paźniaka i innych badaczy
liczba ofiar może sięgać dwustu pięćdziesięciu tysięcy. Zamordowanych
brutalnie przez sowiecką służbę bezpieczeństwa NKWD w latach 1937–
1941. Rozstrzelanych i wrzuconych do wykopów. Uroczysko Kuropaty to
miejsce największych masowych egzekucji na Białorusi.
Zdarzało się, że kierowcy zawracali, gdy o tym usłyszeli. Paweł
Siewiaryniec mówi, że takich było jednak niewielu. Większość przejeżdża
przez bramę i idzie coś zjeść. Jedni nie wiedzą, drudzy nie chcą wiedzieć.
W obu przypadkach jest to ta sama pustka. Na białoruskich mapach pamięci
brakuje współrzędnych dla masowych morderstw Stalina. Wprawdzie
Kuropaty od 1989 roku mają status narodowego pomnika i stalinowskie
zbrodnie zostały oficjalnie uznane, jednak państwo nie zajmuje się
upamiętnianiem ofiar.
Pielęgnowanie pamięci o pomordowanych przejął naród. Dlatego ludzie
w ramach inicjatywy obywatelskiej ustawili krzyże. Dlatego Paweł
Siewiaryniec rozdaje ulotki z opisem faktów, których próżno szukać
w podręcznikach szkolnych czy uniwersyteckich. W roku 1988 odkryto na
terenie uroczyska pięćset dziesięć masowych mogił. Dziewięć z nich
ekshumowano. Badania znalezionych szczątków potwierdziły zeznania
okolicznych mieszkańców, świadków historii – sprawcami byli nie naziści,
jak nadal twierdzą niektórzy, ale pracownicy sowieckiego aparatu
bezpieczeństwa.
W dyktaturze przejawy niezależnej kultury pamięci również mogą być
formą protestu. Na Białorusi obecnie występują trzy główne narracje
w polityce historycznej: nurt radziecko-rosyjski, nurt narodowo-
demokratyczny oraz oficjalna historiografia. Ta ostatnia korzysta z dorobku
pozostałych narracji w zależności od koniunktury politycznej.
Od trzydziestu lat aktywiści walczą o to, by w Kuropatach powstał pomnik
pamięci. Państwo tymczasem próbuje zniszczyć to miejsce, a wraz z nim
wspomnienie o ofiarach. Część uroczyska – czyli także część grobów –
sowieckie władze zrujnowały pod koniec lat pięćdziesiątych, budując
obwodnicę, która przecięła Kuropaty na dwie części. Białoruski rząd
kontynuuje dzieło zacierania śladów. W 2002 roku zapadła decyzja
o poszerzeniu drogi z dwóch do sześciu pasów, co wymagało wycinki
znacznej części lasu.
Potem pojawiła się restauracja. Prace budowlane rozpoczęto sześć lat
temu, a w czerwcu 2018 roku nastąpiło otwarcie kompleksu
gastronomiczno-rozrywkowego na dwieście osób. Latem przed bramą stały
dmuchane zamki dla dzieci. Na stronie internetowej lokal reklamuje się
jako miejsce „duchowego odprężenia”. Przeciwnicy nazywają go
„restauracją na kościach”. Kilkoro z nich od maja stoi przy wjeździe na
teren obiektu. Są tam codziennie, od dwunastej w południe, kiedy
restauracja się otwiera, aż do jej zamknięcia o północy. Także teraz, zimą,
w śniegu i temperaturze do dziesięciu stopni poniżej zera. Paweł
Siewiaryniec jest tu w każdą środę. „Dzielimy się dyżurami, na podjeździe
zawsze ktoś jest” – wyjaśnia. Na rzecz protestu zjednoczyły się różne
grupy: organizacje pozarządowe, młodzieżowe stowarzyszenia oraz całe
spektrum partii, od narodowo-konserwatywnych przez liberalne do
socjaldemokratycznych. „Tylko komuniści się nie dołączyli” – dodaje
Siewiaryniec z uśmiechem, przestępując z nogi na nogę, żeby się rozgrzać.
Jest współzałożycielem partii chrześcijańsko-demokratycznej, która nie
jest oficjalnie zarejestrowana na Białorusi – jedynym kraju w Europie bez
partii chadeckiej, jak zaznacza sam Siewiaryniec. Jako polityk bez funkcji
uczynił swoim zawodem bycie w opozycji. Jego postawę ukształtowała
historia rodziny. Ojciec także był dysydentem, jeszcze za czasów
Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Ojciec ojca, dziadek
Siewiaryniec, przeżył wojnę, drugi dziadek, prawosławny ksiądz, był
w gułagu. W ich domu zawsze dużo się dyskutowało.
Paweł Siewiaryniec również spędził kilka lat na robotach publicznych
i w więzieniach. A z powodu protestu w Kuropatach co jakiś czas ląduje
w areszcie – przez ostatnie pół roku przesiedział w sumie trzydzieści dwa
dni. W tym samym czasie sto trzydzieści razy dostał karę grzywny – kwoty
trzydzieści–osiemset dolarów. Powód: zatrzymywanie samochodów
i niesubordynacja wobec milicji. Pozostali demonstranci mają takie same
problemy, bo niektórzy kierowcy dzwonią po milicję, kiedy blokuje się im
przejazd. Bez datków od darczyńców nie byłoby ich stać na płacenie takich
sum.
Siewiaryniec zatrzymuje każde auto, które zbliża się do podjazdu
restauracji. Uprzejmie próbuje nawiązać rozmowę z kierowcą, po czym
grzecznie przepuszcza go dalej. Jedynie kierowcy samochodów
dostawczych odpowiadają uśmiechem. Jeden nawet przeprasza, że musi
wjechać na teren, żeby dostarczyć towar. Niektórzy czasem reagują złością.
Latem jakaś kobieta za kierownicą zraniła aktywistę Leonida Kułakowa.
Nie zahamowała, kiedy ten zbliżał się do pojazdu. W wyniku zderzenia
doznał obrażeń, złamał rękę. Wystąpił o odszkodowanie, ale sąd uniewinnił
sprawczynię.
Milicja twierdzi, że to jest droga prywatna. Aktywiści uważają, że ta
droga jest publiczna. Podstawowy konflikt dotyczy strefy chronionej.
Poprawka do ustawy zmniejszyła o połowę zasięg obszaru, na którym nie
wolno budować obiektów o charakterze komercyjnym, ze stu na
pięćdziesiąt metrów. Zmiana ta została wprowadzona przez Ministerstwo
Kultury krótko po otwarciu restauracji. Przedtem lokal znajdował się
w strefie chronionej, a według nowej regulacji jest poza nią. Aktywiści
właśnie przygotowują się do zaskarżenia tej decyzji. Żądają rozebrania
budynku. Chcą doprowadzić do zamknięcia restauracji. „Ona jest
nielegalna” – stwierdza Paweł Siewiaryniec.
Właścicielem obiektu jest przedsiębiorca Leonid Zajdes. W białoruskich
mediach ogłosił, że w żadnym wypadku nie zamierza zrezygnować
z Pojediem, Pojedim. Protestującym aktywistom zaproponował
kompromis – powiedział, że odda im do dyspozycji skrzydło budynku
z przeznaczeniem na muzeum. Do tego dwadzieścia tysięcy dolarów. Paweł
Siewiaryniec, jako negocjator ze strony aktywistów, odrzucił tę propozycję.
Izba pamięci dla ofiar masowych rozstrzelań, a obok pije się wódkę
z kieliszków w kształcie łusek po nabojach? Pewna impreza firmowa
w lecie tak właśnie miała wyglądać. „Może nawet nie był to cynizm, tylko
po prostu brak wiedzy” – mówi Paweł Siewiaryniec. Ale jego zdaniem
ignorancja także uwłacza czci pomordowanych.
Leonid Zajdes nie odpowiada na próby kontaktu e-mailowego czy
telefonicznego. Nie jest dobrze nastawiony do prasy. Właśnie zaskarżył
tygodnik „Nowy Czas” – po raz trzeci w ciągu sześciu miesięcy. Niezależne
pismo wypowiedziało wojnę restauracji i jej właścicielowi, prowadzi w tej
sprawie własne śledztwo. Od otwarcia restauracji dziennikarz Dzianis
Iwaszyn pisze o interesach Zajdesa; odkrył, że poprzez fikcyjne firmy
biznesmen ma kontakty aż na Cyprze, a także w bliskim otoczeniu
prezydenta. Ostatnio Iwaszyn opisał postępowanie karne przeciw
Leonidowi Zajdesowi na Ukrainie, za co ten zaskarżył dziennikarza za
zniesławienie.

Rankiem 17 grudnia niewielka sala w Sądzie Okręgowym przy trakcie


Łohojskim 3 jest pełna ludzi. Zajdes się nie zjawił. Za to osoby wspierające
Dzianisa Iwaszyna, aktywiści zmobilizowani za pośrednictwem Facebooka,
wypełniają cały rząd. Sędzia surowo potrząsa głową, kiedy na chwilę przed
jedenastą reporterka i tłumacz otwierają drzwi. Rozprawa już trwa – zaczęła
się przed wyznaczoną godziną. „To jest ich taktyka” – twierdzi mężczyzna
po czterdziestce, siedzący na wąskiej drewnianej ławce przed salą. Jego
także nie wpuszczono do środka. Przedstawia się jako Aleksandr
Jergulewicz, psycholog społeczny. „Specjalnie zaczynają wcześniej, żeby
na widowni było jak najmniej ludzi. Dlatego też wybierają najmniejszą
salę” – wyjaśnia. Po rozprawie chce porozmawiać chwilę z Dzianisem
Iwaszynem o pewnym projekcie filmowym dotyczącym nowych
oligarchów Białorusi. Szczególnie interesuje go Leonid Zajdes.
Jergulewicz uważa, że aktywiści są zbyt dogmatyczni. Jeśli ktoś nie
wspiera ich bezwarunkowo, jest postrzegany jako przeciwnik. Tłumaczy, że
niektórzy po prostu nie rozumieją, o co chodzi w Kuropatach. Jego zdaniem
przyczyną tych nieporozumień jest niemożliwy do rozwiązania dylemat
starszych pokoleń. „Każda rodzina doświadczyła represji. Ale w każdej
rodzinie jest też weteran wielkiej wojny ojczyźnianej – albo poległy. I oni
nadal są bohaterami”. Z tą sprzecznością ludzie nie potrafią sobie poradzić.
Nie dopuszczają myśli, że Stalin mógł popełniać zbrodnie na własnym
narodzie. I kiedy aktywiści oskarżają Stalina, ci ludzie też czują się
współoskarżani. „Oni postrzegają się jako ofiary, ale nie Stalina, tylko
faszystów. Jest to fatalna narracja, która nie ustanie, dopóki zaplątani w ten
konflikt nie wymrą”.
Po godzinie Dzianis Iwaszyn stoi wyczerpany przed gmachem sądu.
Otacza go grupka zwolenników, którzy ściskają go po kolei. A przecież
sprawa nie jest wygrana. Następny termin został ustalony na koniec
grudnia – do tego czasu dziennikarz musi przedłożyć nowe dowody. Gdyby
przegrał proces, redakcja musiałaby zapłacić dwa tysiące pięćset, a on sam
tysiąc pięćset dolarów. Są to nieosiągalne sumy, które zarówno dla
„Nowego Czasu”, jak i dla Iwaszyna oznaczałyby ruinę. „Wtedy
musielibyśmy ogłosić akcję crowdfundingową” – mówi dziennikarz. Jak
dziesięć lat temu, kiedy pismo w innej sprawie miało zapłacić grzywnę
w wysokości dwudziestu pięciu tysięcy dolarów.
To wszystko nie powstrzyma go jednak przed dalszym dochodzeniem
prawdy. Jego oczy błyskają wojowniczo zza wielkich szkieł okularów. Musi
wracać do redakcji, kolejny artykuł już czeka. Chodzi o zredukowanie
strefy chronionej w Kuropatach. Iwaszyn spodziewa się, że z tego powodu
wkrótce znów stanie przed sądem. Ale już jako powód. Pod koniec grudnia
musi wygrać proces przeciw Leonidowi Zajdesowi.
Dzianis Iwaszyn i Paweł Siewiaryniec toczą walkę na różnych
obszarach. Jeden w terenie, a drugi przy biurku. Obaj są przekonani, że
otwarcie restauracji w Kuropatach to element pewnej strategii – masowe
zbrodnie stalinowskie mają zostać zbagatelizowane. Obaj określają
klientów Pojediem, Pojedim jako prorosyjskich i otwartych na coś, co
Iwaszyn nazywa „stalinowskim duchem”. Częścią owego zjawiska jest
uwielbienie, jakim wciąż otacza się dyktatora – na przykład w Muzeum
Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, które otwarto w Mińsku w 2014 roku.
Tego ducha zwalczają dziennikarze i aktywiści w Kuropatach. Niektórzy
z nich od 1988 roku. Wtedy rozpoczęły się protesty, które w sowieckiej
wówczas Białorusi rozwinęły się w ruch niepodległościowy. Kuropaty
stanowiły jego punkt wyjściowy i z czasem stały się symbolem otwartego
oporu wobec Związku Radzieckiego. Wszystko zaczęło się od artykułu
Zianona Paźniaka, dzięki któremu opinia publiczna dowiedziała się
o masowych egzekucjach z czasów stalinizmu. Paźniak napisał o tym jako
pierwszy, nie tylko na Białorusi, ale i w skali całego Z S RR . „To była iskra,
która poruszyła masy” – mówi Paweł Siewiaryniec. Podczas marszu
pamięci, zorganizowanego przez Paźniaka w 1989 roku, z Mińska do
uroczyska Kuropaty przeszło pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Była to pierwsza
masowa demonstracja.
Trzydzieści lat i jedną dyktaturę później wiele spraw wygląda inaczej.
Trudno jest jasno określić przeciwnika. Z kim konkretnie walczą aktywiści?
Na pewno z właścicielem restauracji Zajdesem. Z milicją też,
z konieczności. Jednak przede wszystkim zwalczają bywalców restauracji –
własne społeczeństwo. Może dlatego protest osłabł, bo „wrogiem” już nie
jest państwo ani Łukaszenka – jest nim współobywatel.
Aktywiści broniący Kuropat rejestrują wszystkich, którzy zajeżdżają na
restauracyjny parking. Do internetowej bazy danych między czerwcem
a grudniem wprowadzili ponad tysiąc dwieście samochodów. Ze zdjęciami.
Na miejscu rozgrywają się nieco dziwne sceny; aktywiści fotografują
kierowców samochodów, podczas gdy milicja – albo służba
bezpieczeństwa, to nie jest do końca jasne – filmuje aktywistów. Ubrani na
ciemno mężczyźni od maja na zmianę stoją codziennie przy podjeździe
i ręczną kamerą filmują wszystkie ich działania. Śledzą każdy krok.
Nagrywają także wywiad, który reporterka prowadzi z Pawłem
Siewiaryńcem. To taktyka zastraszania, którą działacz próbuje traktować
z ironią. „Kręcą film dokumentalny o Kuropatach – mówi. – Mam nadzieję,
że zaproszą mnie na pokaz”.
W zeszłym roku Swietłana Aleksijewicz zabrała głos w Radiu Wolna
Europa. Białoruska laureatka Nagrody Nobla powiedziała, że restauracja
przy masowych mogiłach pokazuje „całkowity upadek społeczeństwa”:
„W każdym europejskim kraju na ulicę wyszłyby setki tysięcy osób.
Dlaczego tutaj ludzie milczą?”.
Rzeczywiście przed lokalem znajduje się zaledwie garstka
protestujących. Wyprostowani, z dłońmi splecionymi z przodu stoją przy
wejściu jak warta honorowa. Wyglądają na nieco zagubionych, starają się
prezentować z godnością. Odpowiednio do zadania, jakie sobie postawili –
są strażnikami umarłych. Osoba z Europy Zachodniej początkowo może
widzieć w tym pewien patetyzm. Kiedy wymachują swoimi biało-
czerwono-białymi flagami, stanowiącymi symbol opozycji. Kiedy wznoszą
okrzyki: „Niech żyje Białoruś!” przed kamerami mężczyzn w czerni. Ale to
wrażenie znika, gdy tylko zaczynają opowiadać, co ich łączy z tym
miejscem.
Zawsze jest to osobista historia. Dzianis Urbanowicz, przewodniczący
organizacji młodzieżowej Młody Front, przyjeżdża do Kuropat w każdy
weekend. Kiedy miał szesnaście lat, ojciec zabrał go tu po raz pierwszy.
Opowiedział mu wtedy o swoim ojcu, dziadku Dzianisa, Josifie Hlodkinie.
„Mieszkał w rejonie łohojskim, w pobliżu granicy z Polską. Tam było
szczególnie dużo ofiar terroru, bo Stalin podejrzewał wielu o szpiegostwo.
Josif Hlodkin był także uznawany za nacjonalistę, bo założył szkołę
z nauczaniem w języku białoruskim. Został zabrany do więzienia w Mińsku
i rozstrzelany w 1937 roku. Przypuszczalnie jest pochowany w lesie
kuropackim” – mówi Dzianis Urbanowicz.
Nie ma co do tego pewności, ale tak naprawdę to nikt nie wie dokładnie,
gdzie zostali zamordowani jego krewni. Rodziny zazwyczaj nie dostawały
żadnych informacji, co się stało z ich bliskimi. Czasami NKWD
zawiadamiało, że dana osoba została skazana na wiele lat gułagu. Choć
najczęściej już dawno była „zlikwidowana”, jak to określało się w języku
służb specjalnych. Dzisiaj wiadomo, że istniały narzucone przez Stalina
kwoty, z których należało się wywiązać. Ilu ludzi aresztować, ilu z nich
wysłać do gułagu czy rozstrzelać – każdy rejon miał ustalone liczby.
Dzisiaj białoruski KGB utrzymuje, że nie posiada żadnych informacji na
temat ofiar. Swoich archiwów nie udostępnia. Ihar Kuzniacou wątpi, czy
można tam jeszcze znaleźć listy pomordowanych. Jest historykiem –
jedynym białoruskim badaczem uniwersyteckim, który zajmuje się
represjami stalinizmu. Swoją pracę doktorską obronił dwadzieścia sześć lat
temu, od tego czasu nie ukazało się nic nowego na ten temat. Nie z powodu
braku zainteresowania wśród historyków. „Ten temat jest na wszelkie
sposoby blokowany” – wyjaśnia Kuzniacou. Niektórzy naukowcy stracili
posady i wyjechali za granicę. Swoje badania kontynuują w Wilnie albo
w Berlinie.
Ihar Kuzniacou przyzwyczaił się, że swoje relacje zawsze musi
podeprzeć dowodami. W położonej przy mińskiej filharmonii kawiarni
rozkłada na stoliku mapy i skoroszyty. Na planie miasta zaznaczył zielonym
kolorem punkty – dwanaście miejsc masowych egzekucji. Tyle znajduje się
w samej tylko stolicy. Zaledwie jedno z nich zostało dotychczas zbadane.
Kuropaty. Kuzniacou pokazuje ziarniste zdjęcia czaszek i szkieletów.
Podczas ostatnich wykopalisk na uroczysku w 1997 roku był tam obecny
jako ekspert. Znaleziska nie dostarczyły zbyt wielu informacji na temat
tożsamości ofiar. Większość stanowili prości robotnicy, na co wskazywały
pozostałości obuwia i ubrań. Można jedynie snuć przypuszczenia, skąd
pochodzili i kim byli.
Spośród wszystkich zamordowanych, których liczbę historyk szacuje na
sto–sto dwadzieścia tysięcy, znane są nazwiska tylko dwóch: Mojsza
Kramer oraz Mordechaj Szulkes. To dwaj Żydzi z Grodna, których
dokumenty znaleziono w jednej z mogił. Kuzniacou przyznaje, że nie tylko
tożsamość ofiar, lecz także ich całkowita liczba nie zostanie nigdy
dokładnie określona. „Wiele grobów usunięto po wojnie, przypuszczalnie
służby specjalnie chciały w ten sposób zatrzeć ślady” – tłumaczy. Niektóre
mogiły zostały zniszczone podczas budowy obwodnicy w 1957 roku, inne
później splądrowano. Część jednak nadal jest nienaruszona. „Bez nazwisk
możliwa jest tylko pamięć abstrakcyjna. To wielka trauma dla naszego
społeczeństwa” – mówi Kuzniacou.
Pamięć abstrakcyjna nie potrzebuje nazwisk, liczb ani faktów. Posługuje
się interpretacją, przypuszczeniem i spekulacją. A to prowadzi do
sprzeczności. I konfliktów. Jak choćby spór o pochodzenie
pomordowanych. W 2009 roku w nielegalnie rozkopanych grobach
znaleziono obuwie sportowe, które było produkowane tylko w krajach
bałtyckich. Już podczas oficjalnych prac w 1988 roku odkryto buty, kubki
i grzebienie opatrzone napisami w alfabecie łacińskim, na przykład
„Rygawar” albo „Made in Poland”.
„Oczywiste jest, że w Kuropatach leżą nie tylko sami Białorusini –
mówi Kuzniacou. – W tak zwanej operacji polskiej służby specjalne
zajmowały się mniejszościami narodowymi, którym zarzucano działalność
szpiegowską. Największą grupę dotkniętą represjami stanowili Polacy.
Mordowano także Litwinów, Łotyszów i Żydów. Również w Kuropatach”.
Nie wszyscy walczący o upamiętnienie ofiar podzielają ten pogląd.
Niektórzy go zwalczają. W roku 2012 Ihar Kuzniacou ustawił
w Kuropatach krzyż. Ku pamięci polskich oficerów zamordowanych
w 1940 roku. Około czterech tysięcy z nich internowano w białoruskich
więzieniach na zachodzie kraju. Historycy sądzą, że egzekucje znane jako
mordy katyńskie mogły odbywać się również w Kuropatach. Niestety,
następnego dnia krzyża już nie było. Dwa kolejne, które ustawił Kuzniacou,
też zniknęły. Jego zdaniem stoją za tym członkowie Białoruskiego Frontu
Ludowego (BNF ) – partii, której współzałożycielem jest Zianon Paźniak.
W 2012 roku Zianon Paźniak opublikował artykuł zatytułowany
Prowokacja, w którym odniósł się do krzyży upamiętniających polskich
oficerów. Zarzucił Kuzniacouowi zamiar sfałszowania pamięci o masowej
zbrodni na narodzie białoruskim. Oskarżył go o przynależność do KGB
i wezwał, by swoje pomniki pamięci stawiał w Moskwie na Kremlu, a nie
w Kuropatach. Paźniak deklaruje, że nie ma uprzedzeń narodowościowych,
ale jako Białorusin czuje się zobowiązany do upamiętniania ofiar
białoruskich.
Kuropaty to dzisiaj nie tylko świadectwo stalinowskich zbrodni –
miejsce to stało się także symbolem współczesnej Białorusi. Komu należy
się pamięć? Kto powinien decydować, kogo można upamiętnić i w jaki
sposób? W tych sprawach spierają się nie tylko opozycja i władze.
Opozycjoniści podzieleni są na obozy i walczą między sobą. „Kuropaty to
strefa konfliktu” – mówi socjolog Alaksiej Łastouski. Od lat obserwuje ten
spór z perspektywy badacza. Ów dystans jest niezbędny, żeby naprawdę
zrozumieć najnowszą historię tego miejsca.
Wszystko zaczęło się w 1988 roku. W chwili, kiedy Paźniak
opublikował relacje świadków, które wywołały trzęsienie ziemi i zapewniły
Kuropatom stałą pozycję w świadomości zbiorowej. W Mińsku Paźniak
założył stowarzyszenie Martyrolog Białorusi, mające na celu odkrywanie
i upamiętnianie sowieckich zbrodni. Pamięć stała się sprawą polityczną,
a stowarzyszenie przekształciło się w partię – Białoruski Front Ludowy.
Od początku łączyła ona tendencje antysowieckie z myślą narodową.
Paźniak pozostał ideologiem partii nawet po tym, jak z obawy przed
aresztowaniem wyemigrował w 1996 roku do US A . Zainicjował także
koncepcję „memoriału ludowego” – na całym terenie uroczyska Kuropaty
ustawiono proste drewniane krzyże, mające przypominać o bezimiennych
ofiarach. Świadkowie historii chcieli, by stanął tam pomnik. Paźniak czuje
się za to odpowiedzialny, jako legalny spadkobierca ich pamięci.
Przez kilka lat tylko Zianon Paźniak i jego Front Ludowy troszczyli się
o Kuropaty. Pielęgnowali las, naprawiali krzyże, które ciągle były
niszczone. Kiedy ruszyły prace nad poszerzeniem obwodnicy, uformowały
się nowe inicjatywy i zaczęto kwestionować ten monopol pamięci.
Idąc przez las kuropacki drogą, wzdłuż której krzyże stoją w jednej linii,
dochodzi się na szczyt wzniesienia. Aktywiści nazywają je Golgotą. Pośród
drewnianych krzyży od niedawna wznosi się tam stalowy monument.
Cztery słupy, a pomiędzy nimi dzwon. Konstrukcja opatrzona jest napisem:
„Pamięci ofiar represji politycznych w latach 20., 30. i 40. XX wieku”.
Białoruski rząd ustawił ją po cichu 6 listopada 2018 roku. Bez uroczystego
odsłonięcia, przemówień czy wieńców. Zdaniem Pawła Siewiaryńca jest to
próba uciszenia debaty na temat restauracji. Aktywista jest nastawiony
negatywnie do tego monumentu. Ihar Kuzniacou uważa go za rozwiązanie
kompromisowe – choć zwraca uwagę na brak wzmianki o sprawcach.
Dzianis Iwaszyn w lutym rozesłał ostrzeżenie: 30 stycznia Rada
Ministrów uchwaliła nowy dekret. Dotyczy on ochrony miejsc pamięci
i pomników I i I I wojny światowej, a także – co pojawia się w tym
kontekście po raz pierwszy – „masowych grobów ludności cywilnej”.
Dekret nakazuje usunięcie niedozwolonych „elementów dekoracyjnych
oraz małej architektury”. Iwaszyn zaznacza, że niestety nie chodzi tu
o restaurację, ale o pomnik ludowy – krzyże. Milicja może je usunąć, jeśli
nie spełniają warunku, który brzmi wręcz cynicznie: „Nazwiska na
krzyżach i nagrobkach muszą należeć do osób tam pochowanych”.
Oprócz restauracji pojawiło się kolejne zagrożenie – to pomnik, którego
działacze domagają się od ponad trzydziestu lat. Do sporu o pamięć
włączyło się państwo. Teraz trzeba będzie stworzyć nowe sojusze sił do
walki z dawnym wrogiem.
Cytaty pochodzą z artykułu Kuropaty – droga śmierci Zianona Paźniaka i Jauhiena
Szmyhalowa, opublikowanego 3 czerwca 1988 roku w czasopiśmie „Litaratura
i Mastactwa”.

Przełożyła Alicja Rosenau


Alona Szabunia

O czym milczą pamiętniki (a tak by się chciało o tym


opowiedzieć)

Aniela wysiadła z pociągu relacji Warszawa–Moskwa na dworcu


w Witebsku. Przewodnik Wład wyszedł jej na spotkanie. Aniela poprosiła
o pokazanie jej, gdzie jest toaleta, bo chciała doprowadzić się do porządku.
Taa… Szybko tego pożałowała. Ledwo powstrzymując torsje, wypadła
stamtąd, zapomniawszy, po co weszła… No i te zapachy! Starała się skupić
na opowieści Włada.
Trasa zaznajamiania się z miastem nie była wcześniej zaplanowana – to
nie jest duże miasto, w ciągu czterdziestu minut można podskoczyć
z jednego końca na drugi. Zdecydowali, że na początek po prostu przejdą
się po nim, zwłaszcza że z dworca do centrum piechotą dociera się w mniej
więcej dziesięć minut.
Już z mostu na Dźwinie Aniela dostrzegła ogromny pomnik kilku
postaci.
– O, to pewnie jakiś stary pomnik bohaterów Witebska?
Wład uśmiechnął się, a z wyrazu jego twarzy Aniela wywnioskowała, że
nie zgadła.
– To plac Tysiąclecia, w XI V –XVI I I wieku znajdował się tu Zamek
Dolny. To jedyne miejsce w Witebsku, w którym można by zrekonstruować
dawne budowle i nadać miastu, choćby częściowo, jego dawny wygląd.
Podczas I I wojny światowej miasto zostało całkowicie zniszczone; ocalało
zaledwie kilka domów, a i one wszystkie były zbudowane na początku
XX wieku. Witebsk jest więc jednocześnie i starym, i młodym miastem:
z jednej strony ma ponad tysiąc lat, czy nawet więcej (po dziś dzień
w pewnych kręgach trwają spory na ten temat), a z drugiej strony ma
niewiele ponad siedemdziesiąt lat, ponieważ po zakończeniu wojny trzeba
było zbudować go od nowa. Ta strukturalna kompozycja nosi tytuł Książę
Aleksander Newski z żoną, księżną witebską Aleksandrą i synem Wasilijem.
Pomnik przedstawia rodzinę księcia Aleksandra Newskiego, czczonego
przez rosyjską Cerkiew prawosławną; nie miał on nic wspólnego
z Witebskiem poza tym, że na jego upamiętnienie wydano z budżetu
państwowego sto dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów. Mieszkańcy Witebska,
którzy cenią swoje miasto, historycy i archeolodzy, którzy znają jego
historię, byli kategorycznie przeciwni stawianiu tu pomnika rosyjskiego
księcia. Aleksander Newski (1220–1263) ożenił się z Aleksandrą – starszą
córką księcia witebskiego Briaczysława Wasilkowicza. Przez długi czas
krążyła legenda, że zaślubiny odbyły się w cerkwi Błagowieszczeńskiej, ale
to nieprawda. Nawiasem mówiąc, cerkiew Błagowieszczeńska została
odbudowana i znajduje się na tyłach tego pomnika.
– Ale jeśli mieszkańcy byli przeciwni wzniesieniu tego pomnika, do
tego za pieniądze podatników, to dlaczego go postawiono?
– Władze Witebska miały swoje zdanie na ten temat, a dokładniej, jak
podają zaufane źródła, nie tyle zdanie, co usilne rekomendacje z Kremla.
Pomnik Newskiego jest odpowiedzią na to, że wcześniej postawiono
pomnik wielkiego księcia litewskiego i księcia witebskiego Olgierda.
A wszystko, co jest związane z historią Białorusi, bardzo drażni
kremlowskich propagandystów. Ludzie nazywali to „wojną pomników”.
Nie ma w niej zwycięzców, sami mieszkańcy okazali się zaś przegrani.
Historyk Siergiej Tarasow odnotował, że Olgierd i Aleksander Newski to
oblicza absolutnie różnych kategorii. Olgierd był prawdziwym obrońcą
swojej ziemi. Z kolei przy odsłonięciu pomnika Aleksandra Newskiego,
jego żony i syna mówiło się, że ma to być także symbol silnej rodziny. Ale
z historii wiadomo, że Aleksander Newski swojego starszego syna Wasilija,
który wystąpił przeciwko spisowi ludności, wsadził do ciemnicy, a potem
wysłał do ordy. Tak więc wprowadzanie rodzinnych wartości przez takiego
bohatera wydaje się co najmniej absurdem.
Praktycznie tego samego zdania jest historyk Aleksander Krawcewicz.
Uważa, że z historycznego punktu widzenia Aleksander Newski nie ma
żadnego związku z białoruskimi ziemiami. A to, że jego pomnik pojawił się
w Witebsku, świadczy o początku „rosyjskiego świata”: „Ostatnie
dziesięciolecia na Białorusi to konkurencja i walka w kręgach
urzędniczych. Są dwa fronty: narodowy, patriotyczny, dzięki któremu
w Witebsku postawiono pomnik Olgierda, i ten drugi – rosyjski. Pomnik
Aleksandra Newskiego to odpowiedź prorosyjskiej części elity. I sądzę, że
odpowiedzi tej udzielono pod bezpośrednim naciskiem Moskwy. W Rosji
śledzi się wszystko, co dzieje się na Białorusi, i alergicznie reaguje na
każdy szyld i ogłoszenie w języku białoruskim. Dlatego też postawienie
tego pomnika to przejaw nadejścia „rosyjskiego świata” – to słowa
historyka.
– Mieszkańcy miasta od początku nazywali pomnik: „Zabrali Kolę od
mamy” – dodaje Wład.
– Nie rozumiem, kogo od kogo zabrali? Co to znaczy? – zmieszała się
Aniela.
– To znaczy, że mieszkańcy nie dostrzegli w tej kompozycji symbolu
silnej rodziny, ale zobaczyli jej przeciwieństwo, odzwierciedlenie sytuacji
w rodzinie prezydenta Białorusi. Pojawił się u niego trzeci syn, Kola.
Oficjalnie nikt nigdy nie mówił, kim jest jego matka. Jednak z całą
pewnością wiadomo, że nie jest nią żona Aleksandra Łukaszenki. Krążyła
informacja, że matka Koli była zaciętym wrogiem prezydenta. Mówi się, że
on zabrał syna, a ją umieścił w szpitalu psychiatrycznym. Kompozycja
pomnika wyraźnie przedstawia scenę, jakby mężczyzna zabrał matce syna,
a Kola, syn Łukaszenki, był w tym czasie mniej więcej w takim wieku, na
jaki wygląda chłopiec z brązu.

Kobieta w średnim wieku, spacerująca po placu Tysiąclecia z wnukiem,


przyłączyła się do rozmowy Anieli i Włada:
– Ten młody człowiek mówi prawdę, że pomnik nie jest żadnym
symbolem silnej rodziny. Dla umocnienia rodziny miejscowi urzędnicy
mogliby zrobić o wiele więcej. Na przykład w nowej mikrodzielnicy
Bilewo mieszka już około czterdziestu tysięcy osób, a wśród nich jest
dziesięć tysięcy dzieci w różnym wieku. Na całą tę ogromną dzielnicę
przypada jedna szkoła ponadpodstawowa i są tylko trzy przedszkola.
W szkole uczy się około dwóch tysięcy dzieci na dwie zmiany, a do
przedszkoli chodzi nieco ponad pięćset. Reszta musi dojeżdżać do szkół
i przedszkoli w innych dzielnicach Witebska. Nie zorganizowano
specjalnych autobusów, więc dzieci korzystają z przepełnionej komunikacji
miejskiej; zimą marzną na przystankach, ponieważ autobusy nie zawsze
jeżdżą zgodnie z rozkładem. Często pomagam córce odwozić wnuka do
przedszkola, a to nie jest łatwe, nie przesadzam. A obok mamy przecież
przedszkole, tyle że nie dają w nim więcej miejsc. Gdybym to ja
decydowała, jak i na co wydać pieniądze podatników, w nowych
mikrodzielnicach budowałabym przedszkola i szkoły. W Bilewie zaczęto
budować drugą szkołę, ale doszło do tragedii! Wykopali dół pod szkołę,
postawili płot z trzech sztachetek, no i tak zostawili – ani ochrony, ani
stróża, nikogo nie było na budowie. Zaczęło się lato, a dzieci w Bilewie
dużo; nie każda rodzina może sobie pozwolić, by wysłać dziecko na obóz –
kolonie są drogie. A dzieci przecież i same z siebie bawią się na
podwórkach, swoich i sąsiednich. Wiadomo też, że dla dzieci najciekawiej
jest zawsze tam, gdzie się coś dzieje. I ciągnęło je na tę dopiero co
rozpoczętą budowę, szczególnie chłopców. Było wtedy deszczowo, doły
zalewało, choć i bez tego w Bilewie jest bardzo wilgotno, miejsce jest
bagniste. No i te dzieci bawiły się niedaleko od tych wykopanych dołów, aż
jeden sześcioletni chłopczyk wpadł do jednego z nich. Nikt nie widział, jak
to się stało, a może któreś dziecko widziało, ale przestraszyło się i nikomu
nie powiedziało. Rodzina szukała chłopca, włączyły się służby specjalne,
po jakimś czasie znaleziono ciało – utonął. Nie wiem, jak można przetrwać
takie nieszczęście. Ale na tym historia się nie skończyła. Po tej tragedii
budowlańcy zakopali dół. A po mniej więcej trzech miesiącach budowę
rozpoczęto na nowo, w tym samym miejscu, i znów wykopano doły. Tylko
teraz już za płotem.
Aktywiści miejscy z inicjatywy Witebsk – Nasze Miasto zwrócili się do
Miejskiego i Obwodowego Komitetu Wykonawczego, żeby wyjaśniono, jak
można tak marnować pieniądze: „wykopali, zakopali, wykopali”.
Odpowiedziano, że na prace te nie zostały wydane pieniądze budżetowe.
Może Marsjanie zrzucili się na to, a potem wykopywali i zakopywali doły?
Dziś budowa drugiej szkoły w Bilewie idzie pełną parą; władze
obiecują, że bilewskie dzieci rozpoczną w niej edukację 1 września
2020 roku.
– My dobrze znamy te wszystkie ich obietnice, nic dodawać nie trzeba –
włączyła się do rozmowy druga kobieta, na oko sześćdziesięcioletnia. –
Najbardziej jaskrawym przykładem jest budowa polikliniki w tej samej
mikrodzielnicy Bilewo, o której pani opowiadała. Był tu u nas gubernator
obwodu witebskiego Aleksandr Kosiniec, z zawodu lekarz; wiele osób
pokładało w nim nadzieje, licząc, że za jego rządów więcej uwagi poświęci
się służbie zdrowia. Ale wkrótce zaczęto go nazywać „jeźdźcem bez
głowy”. I nie bez powodu. O jego dziwactwach można by długo
opowiadać, ale nie chcę was zmęczyć, więc podam tylko kilka przykładów.
W 2010 roku ten właśnie Aleksandr Kosiniec umieścił symboliczną
kapsułkę (miejscowi cieszyli się, że nie bombę!) w miejscu, gdzie
zamierzał zbudować zakład opieki zdrowotnej. Obiecywano poliklinikę dla
dorosłych i dzieci, oddział ginekologii, przychodnię stomatologiczną.
Zgodnie z rozporządzeniem gubernatora obiekt ten miał być „oddany pod
klucz” równo po dwóch latach – do 1 października 2012 roku – szybko
ogłoszono jednak, że jego budowa zacznie się dopiero w pierwszej połowie
2015 roku. A potem powiedziano, że nie będzie polikliniki w Bilewie, bo
nie ma pieniędzy. W grudniu 2016 roku otworzono tylko ambulatorium dla
dorosłych, w którym przyjmują jedynie interniści. Dla mieszkańców
ogromnej mikrodzielnicy to absolutnie za mało. W tym samym czasie,
w 2017 roku, w Witebsku na samą fontannę i urządzenie parku Frunzego
wydano ponad milion dolarów. Po co? Nie wiem. Trzeba dodać, że
fontanna raz działa, raz nie, a przez ten krótki czas już kilka razy była
remontowana, oczywiście za pieniądze z budżetu. Jakby budowlańcy
specjalnie robili wszystko źle, żeby potem można było zarabiać na
remontach tych samych obiektów. Regułą jest, że naprawia się drogi
i chodniki tam, gdzie zwykle wszystko jest w porządku, są natomiast
w Witebsku ulice, gdzie nie było asfaltu od czasu powstania miasta.
– Naprawdę coś takiego jest możliwe? Na pierwszy rzut oka Witebsk
sprawia wrażenie dość zadbanego i ładnego – nie dowierzała Aniela.

W tym czasie przechodził obok mężczyzna z małym pieskiem; usłyszał


ostatnie zdanie kobiety na temat ulic. Nie wytrzymał i przyłączył się do
rozmowy:
– To, że są takie ulice w Witebsku, to niestety prawda. Mają nazwy jak
w miasteczkach sanatoryjnych: Zielona, Ryska, Kijowska, Szeroka…
Znajdują się dwa kilometry od centrum Witebska i od dworca, więc trudno
byłoby uznać je za obrzeża. Stoją tam domki jednorodzinne. Jakieś dwa lata
temu witebscy aktywiści z BC hD (Białoruskiej Chrześcijańskiej
Demokracji) wspólnie z mieszkańcami zbierali podpisy pod pismem do
Miejskiego Komitetu Wykonawczego i Rady Miasta z prośbą
o wyasfaltowanie tych ulic. Z odpowiedzi dowiedzieli się, że „w związku
z deficytem środków finansowych w budżecie państwowym” asfaltu na
tych ulicach jeszcze długo nie będzie. Obiecano jednak, że jeśli pojawią się
pieniądze, to asfaltowanie tych ulic znajdzie się w planie na rok 2018. Nie
uwzględniono tego nawet w planie na rok 2019. Za to polepszono
jakość ulic w centrum miasta i przejechano je równiarką. Co roku tuż przed
festiwalem Słowiański Bazar remontuje się ulicę Lenina, choć wcale nie ma
takiej potrzeby, przekłada się chodnikowe płyty, choć zeszłoroczne wciąż są
całe. Najwyraźniej trzeba wspierać czyjś biznes. A wszystko to z naszych
podatków… To tak…

Wład i Aniela, już przygnębieni i milczący, szli ulicą Zamkową. W końcu


przeszli na drugą stronę i znaleźli się obok letniego amfiteatru, który „żyje”
właściwie tylko podczas festiwalu Słowiański Bazar.
– Skoro już zaczęliśmy rozmowę o pomnikach, to opowiem, co lokalne
władze chcą zrobić w tym miejscu. – Wład pokazał ręką teren od
sygnalizacji świetlnej po amfiteatr. – Tu może pojawić się kolejny
absurdalny pomnik, poświęcony księżnej Oldze, która jakoby założyła
nasze miasto. Większość historyków i archeologów twierdzi, że gdyby to
była prawda, to księżna Olga musiałaby założyć Witebsk po swojej śmierci.
– Jak to w ogóle możliwe? – zdziwiła się Aniela.
– Na Białorusi wszystko jest możliwe. Zarówno w Miejskim Komitecie
Wykonawczym, jak i Radzie Miasta urzędnicy przyznają, że to po prostu
legenda, ale podkreślają, że bardzo, bardzo ładna. Są przekonani (albo
udają, że są przekonani) do tego pomysłu i próbują przekonać do niego
mieszkańców Witebska, którzy kategorycznie sprzeciwiają się postawieniu
tego pomnika. Władze twierdzą, że właśnie pomnik księżnej Olgi
„podniesie atrakcyjność miasta dla zagranicznych turystów”. A to w swoim
czasie ma się przełożyć na wzrost wpływów do kasy miejskiej. Żebyś
mogła, Anielu, lepiej to zrozumieć, przywołam po prostu świadectwa
archeologa Igora Tiszkina, który prowadził kiedyś wykopaliska w mieście,
wie o Witebsku wszystko, odbudowywał cerkwie: „Nie ma na to dowodów
pisemnych. I Olga, i data, od której liczy się powstanie miasta – 974 rok –
te fakty są mocno naciągane. Zaczęło się to w latach siedemdziesiątych
XX wieku. Władze miasta pojechały do Moskwy na KC KP Z R poprosić
o pieniądze na obudowę infrastruktury i na przedsiębiorstwa, ponieważ
Witebsk w tym czasie był prawie najbardziej zaniedbanym miastem
Białorusi. O ile mi wiadomo, doszło do spotkania z szarą eminencją
Susłowem, który zapytał wprost: »Ile Witebsk ma lat?«. Wtedy
zdecydowano, że należy urządzić jakiś jubileusz, żeby z budżetu
związkowego przydzielić pieniądze Witebskowi. I tak zrobiono! Gwiazda
nauk historycznych akademik Rybakow i doktor Aleksiejew zorganizowali
tysiąclecie Witebska – że niby księżna Olga założyła Witebsk w 974 roku.
A kronikarz, który przepisywał dawne akta i kroniki w XVI I I wieku,
przeniósł chronologię ze stworzenia świata na narodziny Chrystusa
i otrzymał dokładną liczbę 947. Ale, najwyraźniej, pomylił miejscami cyfry
4 i 7 – i tak wyszło 974, rok założenia Witebska. Ze źródeł pisanych
wiadomo, że Olga umarła w 968 roku, więc sześć lat po śmierci nie mogła
założyć Witebska. Ot, drobna nieścisłość. W czasach radzieckich, podobnie
jak dziś na Białorusi, dość swobodnie traktowano daty i historię – wiek w tę
czy we w tę…”. Igor Tiszkin uważa też, że miejscowe władze „uginają się”
pod naciskiem adeptów „rosyjskiego świata”: „Oni czegoś chcą i koniec.
I jakkolwiek byśmy im udowadniali, że Olga tu była lub nie, czy była
święta, równa apostołom, czy nie – oni jej potrzebowali i już. Nie zwracają
uwagi ani na żadne fakty, ani na logikę, muszą udowodnić, że tu znajduje
się »odwiecznie rosyjska prawosławna ziemia«”.

Ten dzień był wyjątkowo słoneczny, co nie tak często się zdarza
w północnym Witebsku; po ulicach miasta spacerowało dosyć dużo ludzi.
W chwili, w której Wład mówił o atrakcyjności miasta dla turystów, obok
sygnalizacji świetlnej stała kobieta, która chciała przejść na drugą stronę ku
„niebieskiemu domowi”[9], ale nagle się odwróciła i przyłączyła do
rozmowy. Mówiła po białorusku. Przeprosiwszy za przerwanie rozmowy,
powitała Anielę na białoruskiej ziemi i zapytała, czy Aniela wchodziła
może do toalety na dworcu, gdy wyszła z pociągu, i jakie były jej wrażenia.
Aniela zdziwiła się, że zrozumiała ją praktycznie bez tłumaczenia.
– Musiałam tam wejść, przecież od razu planowałam iść do miasta.
Wszystko było prawie dobrze, tylko, szczerze mówiąc, w tej toalecie na
dworcu był taki zapach, że nie można go nawet nazwać zapachem. – Aniela
czuła się niezręcznie, gdy o tym mówiła.
– Ale to jeszcze nic – ciągnęła kobieta. – Kilka razy w roku spotykamy
się z lokalnymi władzami. Chodzimy do nich w różnych sprawach;
oczywiście nie mówimy im o osobistych problemach, ale o takich, które
dotyczą wielu ludzi i które, przy chęciach i wysiłku miejscowych
urzędników, można by było rozwiązać. Jedną z najbardziej „popularnych”
kwestii, którą należy poruszać podczas każdego spotkania z urzędnikami,
jest stan witebskich toalet publicznych. A nie była pani jeszcze w toalecie
bezpłatnej, w parku Sławy Partyzanckiej przy ulicy Czechowa. Autokary
turystyczne podwożą gości miasta do tej jedynej bezpłatnej toalety
publicznej. Zobaczyłaby pani twarze tych biednych turystów, gdy
wychodzą z tej toalety! Zapach zostaje na nich na długo; po wizycie w tym
przybytku nie spieszą z powrotem do autobusu, wietrzą się. Nie ma papieru
toaletowego, nigdy go nie było, wody do umycia rąk też nie ma, choć może
woda jest, tylko kranów nad umywalkami nie ma. Mydła, to już rozumie się
samo przez się, także nie ma. Niech pani nie wchodzi do bezpłatnej toalety,
inaczej będzie pani miała już całkiem niedobre wrażenia z Witebska…
Urzędnicy zawsze mówią to samo: „Nie ma pieniędzy”. Ale tu, gdzie teraz
stoimy, zamierzają postawić pomnik księżnej Olgi. Na samo przygotowanie
miejsca pod pomnik będzie wydzielone z miejskiego budżetu ponad pół
miliona dolarów. A nie wiadomo jeszcze, ile potrzeba na postawienie
pomnika. Proszę sobie wyobrazić, że na plac pod pomnik zostanie wydane
więcej niż w 2017 roku na budowę mieszkań! Za te pieniądze można
zbudować dwanaście dwupokojowych mieszkań, albo i więcej, i poprawić
warunki bytowe rodzin. A wracając do miejskich toalet, za te pieniądze
można by wszystkie toalety publiczne zmienić w łaźnie dla kobiet
i mężczyzn i nie przynosić wstydu Białorusi.

Do rozmawiającej grupy przyłączył się siwowłosy mężczyzna o wyglądzie


inteligenta. Okazało się, że to historyk. On też zaczął opowiadać:
– W 2018 roku witebscy historycy zwrócili się do miejscowych władz
z postulatem, by nie stawiać pomnika kijowskiej księżnej Olgi. Stworzyli
petycję, którą podpisało sto dziewięćdziesiąt osób. Zdaniem autorów
petycji pomnik Olgi przy ulicy Lenina w Witebsku to kolejny nonsens.
„Można odnieść wrażenie, że w Miejskim Komitecie Wykonawczym
zapanowała jakaś »pomnikomania«, ponieważ w ostatnim czasie praktyka
stawiania w Witebsku pomników, czy to sprzecznych z punktu widzenia
historii (patriarcha Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej Aleksy I I , książę
Nowogrodu Wielkiego Aleksander Newski), czy absurdalnych (złota
rybka), przejawia się bardzo wyraźnie. Władze miasta jawnie ignorują
zdanie mieszkańców i nie słuchają rad specjalistów. Miasto stopniowo jest
zaśmiecane dziwnymi rzeźbami – zauważają autorzy petycji. – Przy
planowaniu budżetu na 2018 rok znacznie mniejsze nakłady niż
w poprzednich latach przeznaczono na gospodarkę mieszkaniową, budowę
mieszkań, transport, kulturę i sztukę. W związku z tym nasuwa się
sensowne pytanie, dlaczego zamiast banalnego pomnika kijowskiej księżnej
władze miasta nie mogłyby zbudować, na przykład, polikliniki
w mikrodzielnicy Bilewo, gdzie jest ona potrzebna, albo dlaczego nie kupić
za te pieniądze nowego autobusu czy dodatkowego trolejbusu, żeby
poprawić zaplecze transportowe oddalonych dzielnic. A przy tym deficyt
w budżecie na rok bieżący wynosi prawie jedenaście milionów dolarów.
Wynika z tego, że miasto po prostu nie ma zbędnego pół miliona dolarów
na ten pomnik”. Jak myślicie, czy ktoś z Miejskiego Komitetu
Wykonawczego odpowiedział historykom i innym mieszkańcom Witebska?
Choćby krótko: „To nie wasza sprawa, tak postanowiono i to nie podlega
negocjacjom”. Można się gniewać, można się denerwować, ale jak tu
obmyślić sposoby walki z urzędniczą głupotą i rozrzutnością? Nie wiem, na
razie nie wiem. Ale jeśli chcecie, będę waszym przewodnikiem przez
najbliższe pół godziny i pokażę jeszcze kilka niedorzecznych pomników
w Witebsku.

Razem znów przeszliśmy ulicą Zamkową, tylko już po jej drugiej stronie;
przed Narodowym Akademickim Dramatycznym Teatrem imienia Jakuba
Kołasa skręciliśmy ku wysokim schodom, które prowadziły do soboru
Uspieńskiego.
– W Witebsku, obok tej prawosławnej świątyni, w 2013 roku uroczyście
odsłonięto pomnik zmarłego patriarchy moskiewskiego Aleksego I I .
Aleksandr Kosiniec, nazywany powszechnie „jeźdźcem bez głowy”, był
w tym czasie gubernatorem obwodu. Chcąc wyjaśnić, dlaczego w naszym
mieście pojawiła się ta rzeźba, wychwalał umarłego tak, jakby ten był żywy
i mógł ofiarować kilka miliardów dolarów do kasy obwodu witebskiego
albo bezpośrednio jemu. Wychodziło na to, że Aleksiej to praktycznie
białoruski bohater narodowy – to sarkazm, rzecz jasna. Nic nie zaszkodziło
Białorusinom tak, jak Rosyjska Cerkiew Prawosławna – wszędzie
propaganda języka rosyjskiego, głosi się, że Białorusini nie są narodem.
A język białoruski to dialekt rosyjskiego… Nie, nie tacy jesteśmy.
My jesteśmy inni, całkiem inni.
A teraz zejdziemy niżej i obejrzymy jeszcze jeden pomnik. Przy ujściu
rzeki Wićby postawiono pomnik Złotej Rybki, a trochę z boku, przy teatrze
Lalka, pomnik staruszka Hassana[10]. Choć Hassan może dziwić, to jego
pojawienie się jest w jakiś sposób uzasadnione – autor bajki Staruszek
Hassan Łazar Łagin (Ginzburg) urodził się w 1903 roku w Witebsku i przez
krótki czas mieszkał w mieście. Ale jak wytłumaczyć i powiązać
z Witebskiem złotą rybkę? Chyba tylko tak, że witebski rzeźbiarz Iwan
Kazak dostał kolejną szansę zarobku (powinien dostać Antynobla za
najlepszy nonsensowny pomnik). Gdy postawiono Złotą Rybkę,
w pyszczku miała klucz do miasta. Nikt nie mógł wyjaśnić, dlaczego ma
ten klucz. Po jakimś czasie klucz zniknął. Mieszkańcy Witebska stanęli
przed problemem: Rybka sama oddała komuś klucz czy ukradli go
złodzieje? Nikt nie udzielił odpowiedzi na te pytania. Te cud-pomniki
postawiono w 2017 roku. Nie wiadomo, ile na nie wydano.
W 2018 roku obok ratusza wzniesiono pomnik największego człowieka
na świecie. Monumentalno-dekoracyjna kompozycja nosi tytuł Witebski
olbrzym. Wysokość tej rzeźby z brązu wynosi trzy metry i dwanaście
centymetrów. Jej pierwowzorem był Fiodor Machnow (1878–1912) –
białoruski Guliwer, urodzony w rejonie witebskim. Jego wzrost wynosił
285 centymetrów. I to wszystkie jego osiągnięcia. Na pomnik wydano
równowartość dwupokojowego mieszkania w ceglanym domu w dobrej
dzielnicy Witebska.
W czasie, gdy odsłaniano pomniki „najświętszych”, dobrze już wam
znany Aleksandr Kosiniec postawił przed szefami dzielnicowych
Komitetów Wykonawczych zadanie – do 2013 roku przejść na
bezdotacyjne budżety. W ciągu trzech lat regiony miały stworzyć nowe
zakłady przemysłowe, zorganizować wydajną pracę już istniejących,
rozwijać sektor prywatny, sferę usług, infrastrukturę przydrożną,
maksymalnie wykorzystać własną bazę surowcową i tak dalej. W efekcie
jesienią 2018 roku trzeba było zamknąć wiadukt Połocki,
ponieważ odkryto, że jest uszkodzony. To most nad torami kolejowymi,
który łączył dwie duże części miasta i osiedla podmiejskie. Po moście tym
przebiegały trasy tramwajów, autobusów miejskich i każdego innego
transportu, zarówno prywatnych osobówek, jak i tirów. W pośpiechu trzeba
było jakoś przysposobić inny most, którym można dostać się na drugą
stronę miasta, a także w kierunku litewskiej i łotewskiej granicy. Nowy
most miał powstać w ciągu czterech lat; tłumaczono, że szybciej się nie
uda, bo nie ma pieniędzy (magiczna formuła). Ale na początku 2019 roku
obiecano mieszkańcom i gościom miasta, że być może most będzie gotowy
w 2021 roku. Na wykonanie wszystkich prac przy budowie wiaduktu
potrzebnych jest około pięćdziesięciu milionów dolarów. W 2019 roku
planowane jest pozyskanie dwudziestu milionów dolarów, reszta –
w 2020 roku. Wzniesienie nowego mostu w Witebsku to obecnie budowa
numer jeden w mieście. Ludzie nie wierzą w obietnice urzędników, chyba
że złota rybka pomoże. Tylko jak ona teraz da radę, bez klucza…

Od czasu do czasu mijały ich dziwne pary młodych ludzi w ciemnych


mundurach i wysokich wojskowych butach.
– Macie tu stan wojenny? – zapytała Aniela rozmówców.
– Nie, to codzienność na naszych ulicach i kolejna forma wydania
pieniędzy z budżetu – wyjaśniono jej.
Aniela szła ogłuszona, wpatrywała się w twarze idących z naprzeciwka
mieszkańców, dostrzegała ich zatroskanie i coś w rodzaju skrępowania –
twarze te nie miały nic wspólnego z twarzami warszawiaków czy,
powiedzmy, paryżan…
Widziała piękne budynki, mnóstwo samochodów i nie wierzyła, że
można tak głupio i bezwstydnie traktować ludzi, a także bogatą i tragiczną
historię tego miasta, zalanego słońcem. Nie rozumiała, dlaczego Białorusini
muszą się tak napinać, żeby zadeklarować władzom swoją potrzebę
elementarnego szacunku w stosunku do jednostki. Miała poczucie
nierzeczywistości, jakby znalazła się po drugiej stronie lustra. Zapragnęła
wskoczyć do pociągu do Warszawy – byle się znaleźć jak najdalej od tego
dziwnego miasta, uciec z tego dziwnego, tak pięknego i pociągającego
kraju, pełnego jezior, lasów, cudownych ludzi i wielu bezdusznych durniów
u władzy, gdzie na każdym kroku spotyka się milicjantów z pałkami,
którzy – ma się takie wrażenie – gotowi są rzucić się na ciebie i bić nimi po
twoim ciele, rękach, głowie…
Po ulicach Witebska oprowadzała Anielę również Alona Szabunia.

Przełożyła Agnieszka Sowińska


Rafał Grzenia

Powrót na ziemię

Przyszła zima, Rosy leżą płasko pod śniegiem. Na zachodzie, właściwie


jeszcze w osadzie, zaczyna się Puszcza Nalibocka, ale z wszystkich
pozostałych trzech stron świata ciągną się w nieskończoność nieużytki
kołchozu. Domy porozrzucano ekscentrycznie – najgęściej koło lasu,
najrzadziej przy samej drodze. Bo droga miejscowych parzy, trzymają się
od niej z daleka. Nie zbijają też gospodarstw w kupę, a rozpraszają je jak
dawne chutory. W dodatku nie buduje się płotów, nie sadzi żywopłotów czy
drzew na miedzy, więc nic nie rozdziela działek. Dlatego teraz na przestrzał
hula wiatr, otwarta przestrzeń jest bezlitosna – trudno zorientować się
w terenie bez punktów odniesienia. I pod bielą nie widać, kto wykopał
staw – a w Rosach stawów jest mnóstwo – kto trzyma pszczoły, kto co
uprawia na swoim kawałku pola.
Można by się łatwo pogubić, gdyby nie to, że każdy z domów
zbudowany jest w innej technice, według innego projektu – osada nawet
w tym śniegu wygląda pstrokato. Ten drewniany, jeszcze
z pokołchozowych, ten obity płatami wełny z lnu, ten słomiany
i tynkowany gliną. Niektóre to klasyczne wiejskie chaty, niektóre
przypominają bardziej podmiejskie nowoczesne wille, pośrodku jest cała
masa jakichś hybryd jednego i drugiego. Wiele domów stoi
niewykończonych – to rzadki widok na białoruskiej wsi. Żyje tu ponad
pięćdziesiąt rodzin, ale teraz dymi się tylko z kilkunastu kominów – reszta
ludzi nie zimuje w osadzie, ale gdzieś w świecie, najczęściej w Mińsku.
Ta pustka z kolei upodabnia Rosy do tradycyjnej wsi.
Ot, takie ci one – trochę jakby wieś, a trochę przypominają
agromiasteczka budowane wedle rządowej koncepcji od kilku lat. Ni stare,
ni nowe, ni prawdziwe, ni sztuczne. Jakby trochę z otaczającego świata
wykrojone, oddzielne. Wiaty na przystanku autobusowym nie ma, sklepu
czy cerkwi też, nie ma nawet jakiegoś betonowego magazynu albo budynku
skupu jagód czy grzybów.
– Dziennie dwadzieścia wsi muszę objechać – mówi kierowca
furgonetki, który właśnie zatrzymał się pośrodku zaśnieżonej drogi.
Podnosi metalową roletę i odsłania wielką szybę wystawową z okienkiem.
Są tu i słodycze, i papierosy, i makarony, i dobra kawa, i proszki do prania,
czego dusza zapragnie. – Poza miasteczkiem Iwieniec nigdzie w okolicy nie
ma sklepu, wsie puste, po kilkoro ludzi czasem, więc jak miałby być?
W Rosach pewnie nawet by się nie zatrzymał – ci nowi miejscowi
kupują sobie w mieście albo przez internet – gdyby nie pomachała babcia
Wasia. Ta należy do jednej z ostatnich trzech rodzin, które tu we wsi trwają
od pokoleń. Ma ponad siedemdziesiątkę, została samiuteńka z mężem,
który już ledwo chodzi, więc ją po zakupy wysyła.
– Sekciarze nie sekciarze, nieważne. Anastazję czytali, to z miasta
przyjechali. Dużo z Mińska, ale niektórzy to z daleka, z całej Białorusi.
Młodzi ludzie, a to najważniejsze. Młodzi i tacy weseli. Dzieje się coś,
domy budują, ogrody mają, życia więcej – opowiada mi po drodze do
swojej chaty. – A teraz prawdę powiedz: ty sam też chcesz się tu osiedlić?

Dzisiejsze Rosy powstały na pozostałościach wsi Pietrusowszczyna,


wchłoniętej przez kołchoz, przeżutej i wyplutej. Zostało po niej już tylko
kilka domów, nic więcej.
– Ile tego jest? Gdy jeżdżę po Białorusi, prawie każda wieś jest
opuszczona – opowiadał mi jeszcze w Mińsku reporter Władisław
Jurkow. – Młodzi uciekają i tylko starzy zostają, wegetują. Mężczyźni dużo
piją, a gdy już zapiją się na śmierć, wieś wymiera. A te opuszczone wsie po
prostu się likwiduje, przyjeżdża spychacz i…
A przecież jeszcze w latach pięćdziesiątych XX wieku siedemdziesiąt
procent mieszkańców Białorusi żyło na wsi. Kraj długo utrzymywał
rolniczy charakter, w Związku Radzieckim pełniąc funkcję republiki-
spichlerza, podobnie jak wcześniej w Rzeczpospolitej. Wiejskiej kulturze
udawało się przetrwać i polski przeciągnięty feudalizm, i kolektywizację,
i I I wojnę światową, która na Białorusi pozostawiła najkrwawszy ślad
w Europie. Pokonała ją dopiero hiperszybka urbanizacja kraju.
Gdy w drugiej połowie lat siedemdziesiątych zaczęto na wsiach
wydawać paszporty wewnętrzne, umożliwiające zameldowanie w innym,
nowym miejscu, wieśniacy ruszyli ku miastom. Do tej pory, jeśli ktoś
urodził się na wsi, najczęściej zostawał tam do końca życia. Choć wieś
oznaczała pracę w kołchozach lub sowchozach – pracę nisko płatną, źle
zarządzaną i najczęściej nieefektywną – wyboru nie było.
Cztery dekady wielkiego exodusu z prowincji do miast drastycznie
wyludniły wsie oraz rozdęły miasta. Dziś spośród dziewięciu i pół miliona
Białorusinów tylko dwa miliony nadal żyje na wsi, podczas gdy sam Mińsk,
razem z uczącymi się w nim i pracującymi bez zameldowania, liczy do
trzech milionów mieszkańców. A proces ten być może uległby zatrzymaniu
w 1990 roku, gdyby nie fakt, że wszystkie słabości radzieckiej wsi przez
rządy niepodległej Białorusi zostały pieczołowicie zakonserwowane.
Utrzymano archaiczny (z dzisiejszej perspektywy) system spółdzielni
rolniczych i nie wprowadzono prywatnej własności ziemi (poza nielicznymi
wyjątkami). W dawnych kołchozach nadal zarabia się najniższą krajową
pensję lub nawet mniej. Na prowincji trudno o opiekę medyczną, sklepy,
rozrywki. I każdy wie, że lepiej nie będzie – urzędnicy państwowi wprost
przyznają, że rolnictwo ratują tylko znaczne subsydia ze skromnego
budżetu, a wytworzenie niektórych produktów spożywczych wymaga
dofinansowania nawet w jednej trzeciej ich ceny; na walkę
z nierentownością kołchozów oraz na ich modernizację funduszy braknie.
– Nie będzie już nigdy autentycznej wsi, bo ona umarła i nigdy się nie
odrodzi – reasumuje Jurkow. Folklor wiejski, sielankowe mity, a przede
wszystkim jakikolwiek związek ludzi z miasta z tymi ze wsi – to się
skończyło. Przeciętnemu Białorusinowi, choć on sam czy jego rodzice
rodzili się jeszcze na wsi, wydaje się ona czymś obcym, kojarzy się ze
stagnacją i degeneracją. Powszechnie uważa się, że to właśnie wieś
zapewniła krajowi laur największej konsumpcji alkoholu per capita na
świecie w poprzednich latach. Jest niczym wyparte złe wspomnienie.
Jurkow stara się z tą społeczną awersją do wsi walczyć na własną rękę.
Jest jednym z pionierów (jakże późnych z polskiej perspektywy)
świadomego porzucenia miasta i ponownego osadnictwa w dawnych
wsiach. Osiem lat temu za pięćset euro kupił popolski drewniany dom
w prawie wymarłej wsi Łochajszczyna koło Wołożyna, położonej zresztą
niedaleko od Rosów, w tej samej – umożliwiającej utrzymanie
i dorywczych prac, i kontaktów towarzyskich –
kilkudziesięciokilometrowej odległości od Mińska. Na swoim portalu
DownShifter.by opisuje historie ludzi, którzy także wyemigrowali na wieś
i próbują na różne sposoby powiązać ze sobą od nowa dwa rozerwane
światy.
– To dla mnie samego jest ciekawe. Jakie ludzie mają motywy, by
wyprowadzić się na wieś? Jakie za tym stoją emocje, jakie historie
przełomów, załamań? Inaczej się tego nie robi, nie da się przecież
racjonalnie zmienić życia i zdecydować, by porzucić miasto dla wsi.
Przynajmniej nie tu, na Białorusi.

– W mojej wsi jest już tylko jedna dziewięćdziesięcioletnia babcia.


Dwóch jej synów zmarło, gdy już tam mieszkałem – mówi Jurkow. – Ta
stara sąsiadka cieszy się, że nie jest sama, że ktoś jest obok. Niektórzy
ludzie są po prostu szczęśliwi, gdy mogą zobaczyć światło gdzieś w oknie.
W Rosach po zmierzchu babcia Wasia widzi przez okno światełko
w domu Eduarda i Julii Krochowców. W dzień można zobaczyć nowy
piętrowy budynek, połączony z warsztatem i garażem, fundament pod
oranżerię, w której Edzik ma zamiar uprawiać cytrusy. Ogród warzywny,
sad i znak rozpoznawczy wszystkich anastazjowców[11] – staw. Żeby
rośliny podlewać, dzieci mogły się wykąpać, a w razie czego – żeby mieć
co pić.
– Kolejna babula umarła niedawno, zostały tylko trzy osoby. U nich już
się dopracowaliśmy akceptacji. Choć prowadzą takie klasyczne wioskowe
życie, mają zwierzęta, a przecież u nas większość to wegetarianie. Alkoholu
też z nami nie wypiją, papierosa nie zakurzą – mówi Edzik. – Nam do bycia
chłopami daleko i trzeba to zrozumieć. Choć młyn, młynek bardziej, już
mamy, ziarno ekologiczne kupujemy i pieczemy swój chleb. Warzywniak
też jest. W przyszłości sam mam zamiar uprawiać zboże, już przymierzam
się do kupienia traktora, ale powoli, dopiero w przyszłym roku, nikt jeszcze
o tym nie wie.
Edzik całe dorosłe życie spędził w Mińsku. Najpierw mieszkał w samym
centrum, potem na przedmieściach zbudował willę. Jest budowlańcem, robi
wszystko – od murarki po wykończeniówkę, tutaj i w Mińsku. Dom
w Rosach zbudował bez problemu, choć tym razem w innej technice niż
dotąd – ściany wypełnił gliną i lnianymi pakułami, a nie pustakami.
Zostawił wewnątrz dużo wolnej przestrzeni – przepierzeń anastazjowcy nie
lubią. Z korytarza wchodzi się do wielkiego pomieszczenia połączonego
z kuchnią, dopiero na piętrze są sypialnie i wydzielona przestrzeń dla córki
Złaty, którą Edzik ma z Julią. Wszystko wykończył w drewnie, wstawił
proste meble. Siedzimy w kuchni, schludnej i surowej, jak w protestanckim
domu. Wszędzie stoją słoje z przetworami, a u powały suszą się zioła
i grzyby – dojada się właśnie produkty z jesiennych zbiorów.
W budowlance też trwa martwy sezon, Edzik w warsztacie robi więc
gliniane naczynia, czego nauczył się na kursach ze starymi mistrzami
w okolicznym Iwieńcu. Glinę ma jeszcze pod paznokciami, gdy razem
sączymy herbatę.
Wieśniakiem się nie czuje, bo nie o to chodzi w ruchu Anastazji, by
wracać na siłę w chłopstwo. Liczą się natura i wspólnota, w ramach jakiejś
trzeciej drogi między miastem a dawną wsią.
– Wszystko, co my tutaj robimy, kiedyś już było. Ale zostało
zapomniane. W Rosji i na Białorusi życie i rozwój wsi się zatrzymały przez
kolektywizację. W Europie jest inaczej, chłopstwo trwało nieprzerwanie
cały czas. Dlatego są tam ekologiczne wsie, dobrze rozwijają się różne
alternatywne wspólnoty. To po prostu tradycja, bez żadnej dodatkowej
ideologii. A my od nowa zaczynamy, nie mając wiedzy, jak to robić.
Na białoruskiej wsi brakuje tradycji gospodarności, troski o ziemię, a co
dopiero dbania o nią w jakiejś wspólnocie. Są za to rezygnacja,
niegospodarność i tymczasowość. Zsumuj to, a otrzymasz pijaństwo –
mówi Edzik.
Mińsk z kolei dla mieszkańców osady pozostaje ucieleśnieniem
najgorszego i obiektem nienawiści. Za astronomicznie wysokie
w porównaniu z zarobkami ceny mieszkań. Za ogólną drożyznę.
Za przeciążoną komunikację publiczną, za przepełnione przedszkola, za
rosnący dystans dojazdu do pracy. Za niezdrowe powietrze, jedzenie
i wodę. Za pojawiające się coraz częściej u dzieci alergie i trudności
wychowawcze. Za depresje i wypalenia zawodowe. Ale i za klimat, brak
typowo miejskiej kultury, wykorzenienie większości mieszkańców – albo
niedawno przybyłych do stolicy, albo wychowanych przez rodziców, którzy
sami jeszcze nie czuli się tam jak u siebie.
– Tam tylko: robota, dom, robota. Cały czas jesteś w pośpiechu
i nerwach. Traci się cel życia po prostu. I nawet nie myślisz o tym, bo
ciągle gonią cię problemy, jakbyś życia nie przeżywał. Aż nagle docierasz
do momentu, gdy nie wiesz, po co to wszystko. Przeczytałem książki
Władimira Megrego o Anastazji i rodowych osadach. Myślałem, że to tylko
prostacka fantastyka, ale znalazłem w tym sens. I przyjechałem tu
w odwiedziny, poznałem ludzi, no i stwierdziłem, że trzeba popróbować.
Pieniędzy nie miałem, pasek na ostatnie dziurki musiałem zacisnąć, by
skończyć tę poprzednią budowę pod Mińskiem. Tylko motor mi został,
więc go sprzedałem, żeby tutaj zacząć. W 2010 roku do Rosów z namiotem
przyjechałem żyć.
Dla Edzika drugim dnem książek o Anastazji jest kilka zapomnianych na
wsi wartości: odpowiedzialność za ziemię, wspólnotę i pracę oraz jakaś
wewnętrzna, duchowa równowaga. W Rosach dodają do tego jeszcze
szczyptę ideologii ekologicznych wiosek, ale – jak podkreśla Edzik –
z umiarem, bez popadania w skrajności. Sodą i musztardą piorą i czyszczą;
ziemię nawożą naturalnie, nie marnują wody; starają nie wytwarzać śmieci.
Jednak nie wystrzegają się techniki, używają traktorów i samochodów.
Oszczędzają prąd, ale nie zmuszają się do szukania za wszelką cenę jego
alternatywnych źródeł. Przypominają raczej społeczność pionierów;
priorytetem są dla nich własne zdrowie i samowystarczalność.
– Wiem, że tu nie będę głodować. Kasza, sól, zapałki, to trzeba kupić,
resztę mamy od siebie. Nie stracę pracy, jak to w mieście mi się zdarzało.
Nawet gdybym nie miał żadnych zleceń w sezonie, mogę robić ceramikę
i ją składać na półkach, z czasem się sprzeda. Co ważne, tutaj życie prawie
nic nie kosztuje – wyjaśnia Edzik. – A wszystko dla dzieci robimy.
Po pierwsze będą zdrowe, to ich wyjściowy bonus. A po drugie będą miały
swobodny wybór. Ja tego nie miałem, bo u nas było tylko: przedszkole,
zawodówka, inni technikum czy uniwersytet, potem robota, pensja, śmierć.
Jeśli dzieci zechcą, to pojadą w miasto, ich wola. Ale będą wiedzieć coś,
czego ja nie wiedziałem. Że można szczęśliwie żyć na wsi.

Gospodarstwo Gorbaczowów jest najbardziej ascetyczne spośród tych,


które tutaj widziałem. Jako że sprowadzili się blisko początków projektu,
trzynaście lat temu, ich dom powstał z dawnej kołchozowej łaźni i choć jest
przebudowany, pozostał uwięziony w starej formie. Na oprawach okien
i drzwi Aleksiej wrzeźbił laubzegą ludowe wzory, dobudowuje kolejne
pomieszczenie, ale chata pozostaje chatą i daleko jej do tych nowoczesnych
w formie domów budowanych przez osadników z lat ostatnich.
Wchodzimy przez mały ciemny korytarz; prowadzi mnie Ira. Za to
w środku jest jasno; w pomieszczeniu stoi wielkie łóżko, na którym śpi
mała dziewczynka. Wszystkie meble są proste, zrobione albo samemu, albo
skądś zwiezione, jedna szafa, jedno krzesło, podłoga z desek, bez dywanu,
pod ścianą kufer. Wszędzie mało ozdób, bez obrazów na ścianach, żadnych
zdjęć, żadnego regału z książkami. Kuchnia też jest prosta – stara,
ciasnawa, ale przytulna. Gospodarze serwują swój kozi twaróg
z porzeczkami.
– Jestem nauczycielką języka niemieckiego, uczyłam w mińskim
gimnazjum, a mój Losza jest inżynierem, pracował w fabryce, inżynier
mechanik, budowniczy maszyn. Losza to minimalista, zawsze taki był. Nie
każdy jest jak on. Słodyczy nie je, wystarczą mu jedna kurtka, jedne
spodnie. Innych nie ma. Nawet zimą.
– Ty za dużo mówisz, Ira. Tylko mówisz i mówisz. A po co mi ubrania?
– Każde jego ubranie jest używane. Zresztą my wszyscy tak mamy. Jeśli
żyjesz skromnie, to tak się da, ale większość tak nie potrafi. Podobały mi
się książki i idea. Po prostu mniej brudzić. Nie zostawiać odpadków, ziemi
nie szkodzić. W mieście nie możesz żyć inaczej, jesteś w środku tego
systemu. Jesz jedzenie z pola rytego traktorem i polewanego chemią.
Przyjechałam tu zobaczyć, jak to wygląda, gdy były tylko dwa domy.
Loszkę poznałam, zostaliśmy.
To działa tak: w mieście są spotkania, w domach kultury wiszą
ogłoszenia, w księgarniach anastazjowcy wsadzają ulotki do książek
Megrego. Ale widać ich też w telewizji i w gazetach. Zainteresowani ideą
przyjeżdżają na dni otwarte, spacerują, rozmawiają. Dla wielu to
momentalne odkrycie czegoś ważnego, szybki kontakt z bratnimi duszami.
Tworzą się pary, zawiązują się przyjaźnie, powstają plany, by osiąść.
Niektórzy latami szukają pretekstu, by rzucić dawny tryb życia. Losza na
przykład był już czytelnikiem pierwszej części cyklu o Anastazji, wydanej
w 1996 roku. Potrzebował Rosów, by wkroczyć na nową drogę. No i Iry, bo
w rodowych osadach nie mieszka się przecież samotnie, bez rodziny.
– Potem dopiero szukaliśmy sposobu, by przeżyć. Losza ma fach
w ręku, robił betonowe cembrowiny i kopał studnie. Nauczył się stawiać
piece. A one potrzebne każdemu, kto mieszka za miastem, nawet
w daczach. Zresztą wszystko potrafi, schody może zrobić.
– Ira, ty za dużo mówisz. Jak tak można?
Gdyby nie śnieg, pokazywaliby mi dokładnie swój ogród, szklarnie, sad,
ule, oborę z kozami, kurnik. – Koniecznie przyjedź latem. Albo wiosną
lepiej – zapraszają.
To jedna z tych rodzin, które najradykalniej realizują postulaty
znajdujące się w książkach o Anastazji. Są prawie całkiem odcięci od
miasta, żyją ascetycznie, więc praca zarobkowa pozostaje na drugim planie.
Wrócili na ziemię, większość energii pożytkują na budowanie gospodarstwa
i wytwarzanie pożywienia dla siebie, niewiele sprzedają na zewnątrz.
W uprawę warzyw i hodowlę zwierząt wkładają wysiłek i emocje, wierząc,
że zostaną im one potem oddane z nawiązką. Chcą się zbliżyć do wizji
złotego wieku ludzkości z dziewiątego tomu cyklu Megrego: „Wiedział
więc wtedy każdy […], że stosowane przez niego jedzenie nie tylko odżywi
ciało, lecz i rozsądkiem wypełni duszę, a także przyniesie mu informację ze
wszystkich galaktyk Wszechświata. Właśnie dlatego jego wewnętrzna
energia, bystry umysł i prędkość myślenia stokrotnie przewyższały
współczesnego człowieka”.
Jedzą po prostu zdrowo, podczas gdy statystyki wykazują, że przeciętny
Białorusin zjada więcej mięsa niż stosunkowo drogich owoców, a prawie
tyle samo ziemniaków co innych warzyw. I jeszcze jedno – jedzą swoje
produkty w kraju, w którym tysiące kilometrów kwadratowych pól zostało
skażonych w wyniku katastrofy w Czarnobylu.
Losza tłumaczy spokojnie, trochę anemicznie, ważąc słowa. Delikatny
mężczyzna po czterdziestce o gorejących oczach. Od razu czuć w nim
ideowca i kogoś, kto dokonał w życiu diametralnej zmiany. W osadzie jest
dyżurnym konstruktorem i wynalazcą, buduje nowatorskie narzędzia
rolnicze do ręcznej uprawy ziemi, wieżowe piece, spichlerze-ziemianki,
instaluje baterie słoneczne. A to przecież mińszczanin.
– Idea jest taka, że sadząc drzewa, dajesz im twórcze emocje, bo czujesz,
że one pozostaną tu razem z twoimi potomkami. To tak samo jak z kotem,
którego wychowałeś: gdy cię zobaczy, zaczyna mruczeć. Drzewo, gdy cię
poczuje, też będzie się radować. My to wszystko, co widzisz za oknem,
sadziliśmy od ziarna, dbaliśmy o to, o drzewa, rośliny. I one nas znają, bo
my im daliśmy życie. Teraz nas szanują, więc dają słodki, aromatyczny
owoc. Nawet te cedry. Są tutaj ze mną, wspominam z radością, jak rosły
sobie na balkonie w Mińsku, a dusza aż się raduje, że to dobrze wykonane
zadanie – wyjaśnia. – To nas stawia w perspektywie nieskończoności.
A w Mińsku chodzisz do pracy, żyjesz z dnia na dzień, wypełniasz
obowiązki, i nie masz żadnego celu. Jesteś w wiecznej teraźniejszości.
Tutaj możesz mieć inne doświadczenia, prowadzić inny tryb życia.
Pomyliłeś się, nie szkodzi. Nie pomyliłeś się, to świetnie, wygrałeś.
Próbujesz, czekasz, poprawiasz. I tak kolejny rok. Zmagasz się
z mechanizmem przyrody.
Po chwili milczenia Losza dorzuca: – Dlaczego tutaj jesteśmy? Powiem
krótko… są tacy, którzy mają gen ziemi. – Znów popada w zadumę. –
Mógłbyś mi wytłumaczyć, jak chcesz przez naszą historię powiedzieć coś
o Białorusi?
Na pustej, zaśnieżonej szosie mijam mężczyznę z wózkiem. Przechadza się
wolnym krokiem pośrodku bezkresu pól. Spytany o drogę do Aleksandra
Matrachowicza, pokazuje mi, gdzie mam skręcić, po czym rusza dalej.
Sasza jest niskim, krępym mężczyzną. Ma czterdzieści trzy lata, urodził
się w Mińsku, skończył studia psychologiczne, ale nigdy nie pracował
w zawodzie. Za to był kierownikiem magazynu, menedżerem, miał nawet
firmę komputerową. – No, ale to wszystko nie było moje, to nie byłem ja –
mówi Sasza.
Przyjmuje mnie przed domem, przeprasza, jest zabiegany. O wspólnocie
mówił już dziesiątki, jeśli nie setki razy. Dziennikarzom z kilku
białoruskich gazet i z telewizji. Na targach, na których sprzedaje miód,
naturalne kosmetyki i domowy chleb. Na seminariach i warsztatach
w całym kraju. No i nowym chętnym do zamieszkania we wspólnocie, a ci
napływają cały czas, choć same Rosy przekroczyły już zaplanowany limit
mieszkańców.
– Wszystko jest w książkach; przeczytaliśmy je z moją ówczesną
narzeczoną. Założyłem z przyjacielem organizację w Mińsku, to był 2000
rok. Zorganizowaliśmy cotygodniowe spotkania ludzi, którzy byli
zainteresowani ideą. Po trzech miesiącach było nas już siedemdziesiąt osób.
Idea okazała się chwytliwa, ludzie chętnie się zbierali. Potem trochę czasu
zeszło, zanim znaleźliśmy ziemię; jeździliśmy, szukaliśmy. Kolejnych kilka
miesięcy zajęła biurokracja.
Lokalna rada wsi działała powoli, ale szła im na rękę. Działki
budowlane dostali za darmo od kołchozu, który już tej ziemi nie używał, do
tego kilka zrujnowanych budynków. A ziemię rolną wydzierżawili tanio na
dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Sami musieli ponieść koszty związane
z podłączeniem prądu, kanalizacją i obmiarem geodezyjnym. Rosy
powstały w 2003 roku. Dziś jest to na Białorusi najliczniejsza i najstarsza
osada tego typu. Razem z osadą Dzwon-Góra spod Witebska i czterema
nowszymi wspólnotami kilkurodzinnymi stanowią najsilniejsze grupy
w kraju. Mniejsze, czasem dopiero co założone, jednorodzinne lub
działające przez część roku są jeszcze pięćdziesiąt trzy. Ogółem mieszka
w nich dwieście czterdzieści rodzin, łącznie prawie siedemset osób.
– Mamy dwa światy: technokratyczny świat maszyn, ten z miast
i fabryk, oraz biologiczny świat przyrody, człowieka, dzieci. Przyszłość
widzę jako połączenie tego, co najlepsze w jednym i drugim świecie, tak by
cywilizacja weszła na kolejny etap rozwoju. Dlatego znajdziesz u nas
szybki internet, prysznice, pralki, samochody. Jedyne, co z miasta warto
mieć. A w samym mieście po prostu nie da się żyć, ciężko tam jest. Brudna
woda i zanieczyszczone powietrze. I dzieci trudno wychować; one męczą
się w szkole. Dlatego jest ujemny przyrost naturalny, miasto wymiera.
Co rok mamy o trzynaście tysięcy ludzi mniej w kraju. A w przyrodzie
inaczej…
Sasza twierdzi, że na wsi łatwiej się utrzymać niż w Mińsku, a nawet że
można tu dobrze zarobić. On sam hoduje alaskany malamuty, konie
i króliki. Tłoczy olej ze sprowadzanych z Syberii orzeszków cedrowych;
jego własne drzewa jeszcze szyszek nie dają. I pszczele rodziny trzyma,
w tym jedną zgodnie z zaleceniami Anastazji – w prawdziwym pniu, bez
żadnych plastrów i ramek wewnątrz. A jego żona Katia, pedagog, wyrabia
ozdoby i kosmetyki naturalne, sprzedaje swój żytni chleb i zakwasy.
– To jest życie idealne. Mamy już wielki kolektyw, w tym kilkadziesiąt
dzieciaków. Mają tu wolność, razem jeżdżą na rowerach, bawią się, coś
konstruują, rozwijają się wszechstronnie. Będą już zupełnie innymi ludźmi
niż my. Ale robimy to nie tylko dla dzieci. Mówimy tu przede wszystkim
o rodzie. – Sasza nagle się ożywia. – Ród to miliardy ludzi. W twojej
prywatnej historii są miliardy ludzi, którzy istnieli przed tobą, a dzięki nim
pojawiłeś się ty. Ale także ta wielka masa ludzi, która będzie po tobie,
dzieci, wnuki, ten wektor uchodzi w nieskończoność. Miliardy, tryliony,
rozdzielające się dalej na pary, geometryczny postęp jak w szachach.
To wielka siła, niewyobrażalna skala. Teraz tę siłę zaszczepiamy tutaj.
Za mną przyszedł tu mój ród, pojawiła się jego energia, tak powstało
rodowe siedlisko. Żyjemy tu my, nasze dzieci, będą żyły nasze wnuki, ten
proces rozciągnie się na całe wieki.

W muzeum w pobliskim miasteczku Iwieniec Jegor czuje się jak ryba


w wodzie, płynie od gabloty do gabloty, od stroju ludowego do
współczesnej sztuki garncarskiej, od wypchanego rysia ku polskim
dowodom osobistym, od harmoszki radzieckich żołnierzy do
prehistorycznych znalezisk. Podpowiada przewodnikowi, gdy ten zapomina
białoruskich słów, sam gawędzi o historii, o rodzinach szlacheckich
z okolicy, o tradycji warsztatów ceramicznych. Dryfuje aż po białoruskie
korzenie Mickiewicza i prasłowiańskie alfabety.
Jegor studiował reżyserię dźwięku na Uniwersytecie Kultury i Sztuki
w Mińsku, ale uwielbia historię i folklor. Ma trzydzieści pięć lat (wygląda
na mniej), w kącikach oczu zmarszczki od śmiechu i pogody ducha.
Entuzjastycznie podchodzi do wszystkiego, co robi, czy to będzie ta
rozmowa, czy budowa domu w osadzie, czy praca zarobkowa w Mińsku,
czy pisanie wierszy, czy poszukiwanie rodowej przeszłości.
– Wuja i obu pradziadków rozstrzelali za czasów stalinowskiej czystki.
Za polskość, choć oni nie czuli się Polakami. I po prostu za szlacheckość –
mówi. Jegor jeździ na zjazdy rodzinne, szuka potomków kilku szlacheckich
rodów, których nazwiska znalazł wśród swoich przodków na
opracowywanym latami drzewie genealogicznym, studiuje herbarze. Wieś,
która przez kilkaset lat należała do jego przodków, nie istnieje, majątek –
także. Dlatego tutaj, w Rosach, „[…] od nowa zbiera rozsypany w czasie
Ród” – tak to zostało ujęte w Anastazji.
Wybudowali się z Wiką osiem lat temu, gdy już czasy pionierstwa osady
minęły. Wcześniej przez kilka lat oboje mieszkali w Szwajcarii. Wika, jak
sama opowiada, cudem uzyskała jakieś prywatne stypendium i studiowała
biologię w Stanach Zjednoczonych, stamtąd pojechała doktoryzować się
jako dietetyk do Bazylei. Jegora znała od maleńkości, ale zeszli się
w Szwajcarii, gdzie on też trafił na stypendium. Studiował germanistykę
i pracował. W wolnych chwilach podróżowali razem po Szwajcarii na
rowerach i oglądali prowincję, jakiej na Białorusi nie uświadczysz,
odwróconą głubinkę. Prywatną ziemię, gospodarstwa od kilku pokoleń
prowadzone przez te same rodziny, zasobne i dobrze zintegrowane
wspólnoty mieszkańców. Ona czytywała Anastazję, a on marzeniem o wsi
żył od zawsze – pasjonował się folklorem, już jako dziecko uczył się na
pszczelarza, własną pasiekę trzymał jeszcze w liceum.
– Ja czułem to już wcześniej, zanim wydano książki. Takiego życia
potrzebowałem, wszystko inne robiłem z jakiegoś rozpędu. Szkoła, praca,
studia. Tego, co najważniejsze, można się nauczyć poza nimi. No i te
pieniądze. Na to się napatrzyłem w Szwajcarii. Widziałem tam
dziewięćdziesięciolatkę, która codziennie rozdawała lub wydawała na
głupoty po kilkaset euro, bo nie miała ich komu zostawić, była sama. Ludzi
w wielkich dżipach, które paliły tyle ropy, co czołg, aż musieli się na
autostradzie zatrzymywać na każdej stacji – wspomina Jegor, sącząc
herbatę. – I my mogliśmy mieć wszystko. Wika zarabiała sporo, a miała
jeszcze więcej dostawać po doktoracie. Wiedziałem, że wystarczy jeszcze
pół roku, a może i mniej, takiego bogactwa i się poddamy.
Po prostotę życia trzeba mu było uciekać na Białoruś. Szukał kilka
miesięcy, aż wybrał Rosy, dom postawił właściwie sam; zamieszkali
w osadzie. Pracuje teraz okazjonalnie jako dźwiękowiec, nagłaśnia
w Mińsku festiwale i koncerty, jako wodzirej prowadzi różnego rodzaju
imprezy. Czasem ma więcej zleceń, czasem mniej, na codzienne wydatki
nie potrzebują jednak zbyt wiele. Bez problemu mogą utrzymać dwójkę
dzieci, malutką Annę i siedmioletniego Arseniego. Chcieliby powiększyć
rodzinę o starsze generacje. Mama Wiki przyjeżdża co lato uprawiać
ogródek, jak na daczę. Zachęcają ją, by przeprowadziła się na stałe, chcą jej
oddać połowę działki.
– Z moim ojcem było gorzej. Przywiozłem go tu dopiero po latach, ze
szpitala, z onkologii. Wcześniej nie chciał. Mówił, że to moja kolejna
zabawa, pobawię się i wrócę do Szwajcarii. Tę Szwajcarię też zresztą
uważał za zabawę. W ogóle nie mógł uwierzyć, że zbudowałem dom. Ale
gdy już umierał, zabrałem go do siebie. Powiedział wtedy: „Jeśli
wyzdrowieję, to przyjadę tu żyć, jak wy”. Wiesz, on całe życie powtarzał
mi, że trzeba ciężko pracować dla państwa, płacić i podatki,
i ubezpieczenie. Za to nie lubił ani mojej Szwajcarii, ani Rosów.
Za ucieczkę od państwa i obowiązków. Jednak gdy zachorował, to nic
z tego swojego ubezpieczenia nie miał. I na krótko przed śmiercią
powiedział mi, że miałem rację, że w życiu trzeba żyć dla siebie.
Jegor jest pierwszym chętnym do wyjazdu na subotniki w okolicznych
wioskach. Pokazuje mi zdjęcia, na których w goglach ochronnych i masce
na twarzy pomaga kosić rozpleniony na nieużytkach barszcz Sosnowskiego.
To on zbiera ludzi do prac społecznych w lasach państwowych. To on
ubrany w wyszywankę gra i śpiewa podczas wszystkich świąt w osadzie.
To on odwiedza babcię Wasię. I to on wraz z Wiką bezinteresownie przyjęli
mnie pod swój dach, by pokazywać mi Rosy.
– Moja mama przez pierwszy rok złośliwie nazywała mnie żoną
dekabrysty, która jedzie na zesłanie w ślad za swoim mężem i za jego ideą.
Ale myliła się… – mówi mi żona Jegora. Wika przebyła ścieżkę swojej
kariery naukowej dzięki silnej woli i pracy. Tu w osadzie idzie pod prąd
supremacji mężczyzn, pozostałej po pionierskich czasach projektu, po
debatach w łaźni, budowach domów, ryciu stawów. Rozkręciła inicjatywy
związane z edukacją domową i opieką nad przedszkolakami; ma nadzieję
znaleźć sobie pracę w zawodzie, taką, którą będzie mogła wykonywać
zdalnie lub dojeżdżając do Mińska, by zarabiać tak samo jak faceci.
Mojego ostatniego wieczora zastaję ją w domu, gdy, surowa i skupiona,
uczy angielskiego syna sąsiadów, Lowę.
– Co znaczy: To pollute the atmosphere…?
– Że fabryki zanieczyszczają powietrze. I rzeki zanieczyszczają.
Wlewają do nich ścieki.
Lowa ma jedenaście lat, długie włosy, ścięte na słowiańskiego chłopa.
Podręcznik, z którego mozolnie czyta, wydano w Sankt Petersburgu, tam
też znajduje się szkoła korespondencyjna, do której przypisanych jest wiele
dzieci z osad rodowych w Rosji i krajach postsowieckich.
– Lowa, skoro Rafał tu jest, to powiedz po angielsku, co lubisz robić
w osadzie. No, mów.
– Lubię… sadzić… drzewa.
Wychodzę w pole, by im nie przeszkadzać. Jest już ciemno, ale blisko
pełni Księżyca, więc można rozróżnić najdrobniejsze szczegóły. Rodowa
posiadłość widziana od środka, przykryta śniegiem nagle zaczyna
przypominać domek dla lalek, wydaje się ciasna, przytulna. Kawał ziemi,
który łatwo objąć spojrzeniem, kilkadziesiąt kroków po śniegu w każdą
stronę, malutkie budynki na niej, krzewy w chochołach, łyse drzewka. Palę
chyłkiem ostatniego papierosa, a wokół, w tym dziwnym świetle, krąg rodu
Bułatów wibruje, rozszerza się i kurczy, na mrozie wypełniają się słowa
książkowej Anastazji: „Przecież wielka ojczyzna składa się z małych
kawałeczków. Rodowych małych miejsc. Ogrodów i domów na nich. Jeśli
takich nie ma, to z czego wtedy składa się ojczyzna? Powinno się przyjąć
taką ustawę, żeby każdy miał taki kawałeczek swojej ojczyzny […]. Należy
coś zrobić jak najszybciej, bo inaczej umrzesz, a na swoją ojczyznę nie
trafisz i wnuki nie wspomną o tobie”[12].
Jegor z synem już czekają na mnie w cieniu werandy.
– Jedziemy?
Jędrzej Morawiecki

Za dużo hałasu

Chcecie pracować w białoruskiej redakcji? Musicie jedynie przestrzegać


podstawowych reguł. Dokładnie sprawdzać źródła. Uważać na czatach.
Kochać ojczyznę.
Trzeba jeszcze wiedzieć, co mówić, kiedy spróbują odebrać wam dzieci.
Na wszelki wypadek warto też znać wymiary celi. Rozumieć, jak mogą
zmienić człowieka trzy dni izolacji.
Musicie wybrać, czy chcecie należeć do „uczciwych”, czy do tych
drugich. Uczciwość odradzam. Z tej drogi nie ma powrotu. Chociaż można
dostać jakiś medal. Własne mieszkanie. Etat na zawsze. O ile Naczelnik
i państwo przetrwają.

– Naczalnik to Łuka. Pamiętajcie, że on mimo wszystko jest tylko


człowiekiem. Zupełnie inaczej niż na przykład w Iranie. Bo tam mają Boga.
To zupełnie inny kaliber. A Łuka w końcu umrze. Jesteśmy więc w bardzo
dobrej sytuacji.
Podobne frazy można usłyszeć tu wielokrotnie. Zwykle – anonimowo.
Rozmowy w Mińsku najpierw uskrzydlają, zaraz jednak ciągną w dół. A na
dole brak powietrza. Choć właściwie poza powietrzem jest tu wszystko, co
trzeba. Są billboardy z chińskimi napisami, domy w kolorze
samochodowego podkładu, pustawe, jasne lokale, idealnie czyste dworce
i przestrzenne prospekty. Tyle że Mińsk zdaje się makietą, jakby na ulicach
poustawiano pojedynczych przechodniów w czarnych kurtkach
i ortalionowych kozaczkach.
W okolicach baru Chuligan przemykają jak zwykle cichutkie grupki
studentów. Pani przed stacją metra próbuje wcisnąć suszone owoce,
mandarynki i słoninę. Mówi kilkakrotnie: „Młodzieńcze”. Trzeba jednak iść
dalej, znaleźć wejście pod ziemię, skitrać w metrze, dotrzeć na Clary
Zetkin. Dziś na uniwersytecie mamy rozmawiać o zimie i odwilży.

– Bardzo istotne, ile czasu odwilż trwa – zaczyna docentka Natalia


Aleksandrowna Fiedotowa, stojąc przed fakultetem dziennikarstwa, na
który wali się z nieba ściana śniegu. Prospekty znikają w zadymce, robi się
coraz bardziej miękko, coraz cieplej, Fiedotowa Aleksandrowna zaś
tłumaczy:
– W odwilży ważne jest to, czy zdążyło się wykształcić pokolenie ludzi,
którzy zrozumieli, na czym polega ten zawód w normalnych warunkach.
U nas odwilż była znacznie krótsza niż w Rosji, skończyła się w połowie lat
dziewięćdziesiątych. Jej początek to oczywiście upadek Związku
Radzieckiego. Dziennikarze zaczęli wtedy żyć na najwyższych obrotach.
Otwierali każde drzwi. Potem już nigdy nie podejmowali takich tematów,
nigdy nie mieli takiego wpływu na władzę. Zarabiali prawdziwe pieniądze.
Dostawali je za prawdziwe teksty. A teraz jest tylko barykada. Ten podział
na „uczciwych” i „nieuczciwych”, „zależnych” i „niezależnych”, „naszych”
i „nie naszych” to tragedia dla tego zawodu. Napięciem pomiędzy dwoma
obozami łatwo zarządzać z zewnątrz. Tracimy pole. Oddajemy je
większemu sąsiadowi.

– Podział na „uczciwe” i „nieuczciwe” dziennikarstwo znają tu


wszyscy – potwierdza Olga Loiko, szefowa działu polityczno-
ekonomicznego redakcji Tut.by, jednego z największych portali
informacyjnych na Białorusi. Następnie tłumaczy: – Państwowe media
kuszą ludzi obietnicą mieszkań, jak w Związku Radzieckim. Przejście do
gazety administracji prezydenta to droga w jedną stronę. Niemniej, będąc
dziennikarzem, możesz tu zrobić wiele. No, w każdym razie więcej niż
w Rosji… Trudno jednak dostrzec krawędź. A za nią… To już sami
wiecie…
Loiko opisuje narzędzia, za pomocą których władza polityczna wywiera
na dziennikarzy presję, dzieli je na dwa rodzaje: formalne i nieformalne.
– Najpierw Mininform (Ministerstwo Informacji) daje ostrzeżenie.
Od tego momentu twoja autocenzura zaczyna działać ze zdwojoną siłą, bo
pomylić można się raz. Raz na rok. Jeśli potkniesz się ponownie, mogą
zamknąć redakcję, w której pracujesz.
Z kolei nieformalna presja to blokowanie dostępu do informacji.
Na konferencję prasową prezydenta zapraszani są dziennikarze rosyjskich
i białoruskich redakcji państwowych. – My dostępu do stołu nie mamy –
opowiada dalej Loiko. – Próbujemy więc zorientować się, kto wszedł,
a kogo jeszcze oprócz nas nie wpuszczono. Zastanawiamy się razem
z innymi, czy było po prostu za mało miejsca w pomieszczeniu, czy to
kwestia formatu spotkania, czy też wysłano nam właśnie jasny sygnał.
To głupie i upokarzające, całe to siedzenie za drzwiami. Zupełnie jakbyśmy
byli dziećmi i próbowali odgadnąć, czy dorośli nas dziś ukarzą (nie
wiadomo nawet za co), czy się nam upiecze. A kolejnego dnia dzieje się to
samo. Wszystkie te przestrogi i zgadywanki, jak się domyślacie, szargają
nam troszeczkę nerwy.

Redakcyjny wieżowiec błyska światłem. Wieczór. Obrysy budynków


zostaną zaraz podświetlone na żółto, biało i zielono. Mińsk będzie
wyglądać jak gra komputerowa, odpalona na pierwszym pececie
z tajwańską kartą Hercules i monochromatycznym monitorem.

Czarny ranek. Cisi mieszkańcy, przyjmujący w pokorze błogosławieństwo


pracy na piątą. Nieskazitelnie czysty dworzec. Milcząca plackarta. Szelest
rozwijanej pościeli. Pięć godzin w podróży do stutysięcznego miasta N.

– Redakcja istnieje od 1939 roku. Wcześniej był tu żydowski sklep. Ale


z Żydem coś się stało. Chyba gdzieś wyjechał – mówi na wstępie
kasztanowłosa i bardzo anonimowa wicenaczelna państwowej gazety.
Po czym dodaje refleksyjnie:
– Bardzo się świat przez tyle lat zmienił. Zmieniło się nasze miasto. Coś
was jeszcze interesuje? – pyta, po czym peroruje dalej:
– Dodam, że trzeba mieć w sobie dziennikarski ogień. Ja go w sobie
niosę od samego początku, od obozu pionierskiego, kiedy to spotkałam po
raz pierwszy reporterów. Wtedy zrozumiałam, że chcę robić to, co oni.
Co was jeszcze interesuje? – dopytuje.
– Może to, że pierwszy tekst napisałam o swojej nauczycielce. Potem
pisałam o szkole. Do miejscowej gazety, tej, w której teraz siedzimy.
Ja pisałam, a miasto piękniało, ruszył przemysł, sklepy zapełniły się
towarami, domy rozbłysły nową farbą, w centrum stanął pałac lodowy.
Ważne są dla nas wszystkie fabryki, nowe linie produkcyjne, interesuje nas
dynamiczny rozwój Kombinatu Mleka i Konserw, produkcja obuwnicza,
lokalna piekarnia, do tego Kombinat Wyrobów Piekarniczych, zakład usług
remontowych, imponujące wytwórstwo maszyn rolniczych. Mamy być
z czego dumni. Czy coś jeszcze chcecie?
Na temat Mińska mówić nie będę. Ani na temat podziału na
dziennikarzy „uczciwych” i „nieuczciwych”. Kiedy pracujesz tutaj, takie
terminy nie mieszczą się w głowie. Tutaj po prostu wykonujesz swoją
pracę.
Coś więcej? Czym teraz żyje miasto? Codziennie coś się u nas dzieje.
A to sport, a to kultura, a to rolnictwo. Staramy się orientować na
opisywanie obchodów świąt i masowych wydarzeń. Mamy świetną więź
z czytelnikami. Najczęściej piszą do nas, żeby wyrazić wdzięczność,
dziękują z duszy, z serca, i nam, i urzędnikom.
Po co pytać o inne gazety tutaj? Nie ma takiej potrzeby. Istnieje taka
jedna prywatna. Ale trudno o niej coś powiedzieć. Nie wiem, jak tam
pracują. Spadł im nakład. Nie mamy z nimi kontaktu.
Jeszcze coś? Czy często wyjeżdżamy w teren? Oj, często. Co tydzień.
A zdarza się, że nawet kilka razy w jednym tygodniu. Staramy się.
Spójrzcie na biurko, mamy tu list gratulacyjny od Aleksandra
Grigoriewicza. Tak, dostaliśmy taką pochwałę. Docenił nas prezydent,
dostrzegł wysoką jakość naszej pracy. Oby każdy dzień zaczynał się jak
tamten. A nie zawsze tak bywa. To jednak nieważne. Ważne, jak wiele
powstało nowych obiektów socjalnych. Firm. Szkół. Na centralnym placu
odbywają się zbiorowe imprezy dla młodzieży. U nas jest ogrom
możliwości. Wszystko zmienia się na lepsze. Żadnej zmiany na gorsze nie
widzę. Może dlatego, że z natury jestem optymistką. Że kocham moje
miasto. Tak bardzo się cieszę, że los mnie tu skierował. Zawsze tęsknię,
w czasie każdej podróży. Wracam tu z radością, wielką, trudną do
wyrażenia.
– Za co tak pani to miasto kocha?
– Tego się nie da opisać. Po prostu kocham. Nie wiem dlaczego. Nie
miałam ani jednego dnia, kiedy bym żałowała, że tu jestem. Nie zdarzyło
się tu nic, co wybiłoby mnie z rytmu. Nie wypadłam nigdy z szyn. Jestem
bardzo elastyczna.
Co was jeszcze interesuje?

Tymczasem w internecie można znaleźć doniesienia o sprawie przeciwko


Tu t.b y. Alarmujące komentarze, gorycz dziennikarzy. Poszło o rzekomą
kradzież państwowych depesz agencyjnych. Wracam do Mińska. Olga
Loiko tłumaczy na miejscu przebieg rozprawy:
– Najwidoczniej przekroczyliśmy krawędź. Oskarżono nas
o nieuprawniony dostęp do informacji państwowych. Dokładnie: oskarżono
ośmiu naszych dziennikarzy, wszystkich z paragrafów gospodarczych,
a z kodeksu karnego naszą redaktorkę naczelną. Koleżanki odsiedziały już
po trzy dni w aresztach śledczych za rzekome posługiwanie się cudzymi
hasłami umożliwiającymi dostęp do depesz Biełty, największej państwowej
agencji informacyjnej, i wykorzystywanie poufnych informacji. Przy czym
mowa o ogólnodostępnych publikacjach. W rzeczywistości one te depesze
nie tyle „wykorzystywały”, co przeczytały. Procedura agencyjna jest dość
dziwna. Bo te depesze najpierw pojawiają się w obiegu zamkniętym
agencji, a po piętnastu–dwudziestu minutach tekst jest wypuszczany do
otwartego obiegu, najczęściej w identycznej formie. Po kolejnym
kwadransie ten sam tekst zostaje opublikowany przez biuro prasowe
prezydenta. Nie wiemy, z jakiego powodu komunikaty prezydenckie
przygotowywała wtedy Biełta. Tak w każdym razie było. A hasła posiadali
wszyscy ci, którzy pracowali kiedyś u nich i przeszli do nas. Te hasła nie
zmieniły się od 2000 roku. Nikt też nie zabronił im posługiwać się swoimi
loginami, kiedy odeszli (absolwenci dziennikarstwa muszą tam
obowiązkowo odpracować dwa lata). Dopiero teraz pracownicy zaczęli
podpisywać jakieś zobowiązanie. A do tego w jednej z gazet hasło Biełty
było podane na tablicy, korzystali z niego wszyscy – tłumaczy Loiko,
spokojnie, niemal beznamiętnie. – Oskarżono dziennikarki z naszej
redakcji. Napisano o nich w gazecie administracji prezydenta, że „w domu
są zapewne całkiem poręczne”, ale do dziennikarstwa słaba płeć okazała się
za słaba, wiadomo: baba jak to baba, ukradła hasło, koniec pieśni. Białoruś
jest bardzo paternalistyczna, pozwalamy sobie na wiele seksistowskich
żartów, ale te słowa głęboko ludzi poruszyły. Na fali sprzeciwu powstała
nawet kampania internetowa Poręczne w domu. No więc nasze „poręczne”
odsiedziały swoje w karcerach; przeszukano im mieszkania. Przyznały się.
Większość zapłaciła kary.
Wyrok pozwolił nam odetchnąć. Bo zanim to wszystko się skończyło,
naprawdę trudno było pracować. Jak składać numer, kiedy
w przesłuchaniach uczestniczy dwie trzecie redakcji, a pozostała jedna
trzecia występuje w charakterze świadków? Wyobraźcie sobie, że przez pół
roku prawie cała redakcja chodzi do prokuratury zamiast do pracy.
O tym jednak gadać nie warto, to są już sprawy dla obrońców praw
człowieka. Ważne, że nas nie sadzają. Zresztą po co by to mieli robić?
Za dużo z tym kłopotu, za dużo hałasu. Najwygodniej zatrzymywać ludzi
z artykułu 108, do trzech dni, bez przedstawiania zarzutów. Przez trzy dni
człowiek może bardzo dużo opowiedzieć, a już na pewno zrozumieć swoją
winę.
Oby jednak zostało, jak jest. Oby istniało państwo białoruskie. Oby
działały prywatne redakcje, pomimo nowego prawa. Oby prezydent
zrozumiał, że gramy w jednej drużynie. Bo każdy skrawek, który
odsłonimy, kiedy przestaniemy istnieć, zostanie zajęty przez rosyjskie
media. A Rosja ma tak potężną maszynę propagandową, że białoruskie
państwo samo nie da sobie z nią rady.

Poranki ciągle czarne. „I choć ginie wasz ślad, co by nie czekało tam, śnieg
mi daje nadzieję” – śpiewa mrocznym głosem mężczyzna w marszrutce.
Jadę do kolejnego stutysięcznego miasta.

– Nie angażujemy się politycznie. Nie związaliśmy się z żadną partią.


Jesteśmy jedną z niewielu niepaństwowych redakcji na Białorusi –
zastrzega na wstępie Aleksander Mancewicz, redaktor i współwłaściciel
„Rehijanalnaj haziety” miasta Mołodeczno. I zaraz tłumaczy: – Białoruś to
kraj podzielony na sześć obwodów. Z kolei te obwody dzielą się na prawie
sto trzydzieści rejonów. I do każdego z tych rejonów przydzielono jedną
gazetę. Każda z tych niespełna stu trzydziestu redakcji należy do
miejscowej władzy. Formalnie rejonowa władza jest wybierana, w praktyce
wyznaczana. Przedstawiciele owej władzy to ludzie „dobrze odżywieni”,
niemający motywacji do działania na rzecz lokalnej społeczności, ale
gorliwie i trafnie odczytujący wolę Mińska.
Z kolei drukowanych gazet niepaństwowych istnieje nie więcej niż
piętnaście; wcześniej było trzydzieści. Nas też próbowali zamknąć. Ale to
już stare dzieje, 2004 rok; zawiesili nas. Dlaczego? Ano dlatego, że
program telewizyjny dało się złożyć do formatu A4, a sama gazeta była
w formacie A3. Napisano nam, że w związku z tym traktują ten program
jako nielegalną publikację. Kolejny zarzut dotyczył tego, że naszą gazetę
dało się kupić poza obwodem mińskim. Pojechałem do ministerstwa
i wyjaśniłem, że jako terytorium dystrybucji mamy w papierach wskazany
cały obszar Białorusi. Powiedziałem też, że jeśli chodzi o program
telewizyjny, to możemy zmienić jego format w ciągu jednego wydania.
Odpowiedziano mi na to: „Wiecie dobrze, że znaleźlibyśmy coś innego.
A to, co znaleźliśmy, znaleźliśmy sprawiedliwie. Dlatego też sprawiedliwie
zawieszamy waszą działalność. A mówiąc tak już bardziej ogólnie, to
z miejscową władzą należało się po prostu zaprzyjaźnić. Teraz jednak
decyzje zapadły. Do zobaczenia za trzy miesiące”. Wiadomo, co oznaczają
trzy miesiące dla redakcji.
Odwiesili nas po protestach czytelników (bronili nas, bo jako jedni
z nielicznych drukujemy po białorusku). Wcześniej byliśmy liderem na
rynku. Po decyzji ministerstwa straciliśmy reklamodawców, nakład spadł
z jedenastu do czterech tysięcy egzemplarzy. Pracowało u nas dwanaście
osób, teraz pracuje osiem.
A potem państwowe przedsiębiorstwo kolportażu prasy Biełsajuzdruk
przestało nas dystrybuować. Pojechałem tym razem do wiceminister
informacji, której Biełsajuzdruk bezpośrednio podlega, ale ona tylko
rozłożyła ręce: „To są już autonomiczne sprawy poszczególnych
podmiotów państwowych. Bardzo bym chciała pomóc, ale nie mam jak”.
No i tak właśnie tutaj żyjemy.
Prezydent sprawuje władzę nieprzerwanie od dwudziestu pięciu lat. Dał
nam jasno do zrozumienia, że jest wieczny. A skoro jest wieczny, to
o pewnych sprawach mówić nie należy. Źle ci z tym? Masz przecież inne
możliwości. Możesz po prostu wyjechać. Mamy otwarte granice. To nie
Korea Północna. Żyjemy w kraju autorytarnym, nie totalitarnym. Wcześniej
nasza rozmowa przebiegałaby zupełnie inaczej. Co więcej, przebiegałaby
gdzie indziej. Bo wcześniej dawno już trafiłbym Sami-Wiecie-Gdzie.
Niektórzy decydują się, żeby tu zostać. Niezależnie od warunków. Ja nie
wyjadę. Moje dzieci nie wyjadą.
Jeśli można komuś opowiedzieć o swoich niedolach, zawsze jest trochę
lżej. Jednak ci, którzy przyjeżdżają z daleka, nie rozumieją. A Polacy
rozumieją. Raczej rozumieją. Nie pojmują tylko, że nie jesteśmy
Rosjanami. To samo zresztą dotyczy Rosjan. No tak, zarówno Polacy, jak
i Rosjanie uważają Białorusinów za Rosjan. W tej kwestii, trzeba przyznać,
są rzeczywiście solidarni.
Wiele nas łączy. Dzielących kwestii jest znacznie mniej. Wśród tych
ostatnich wymienić należy oczywiście datę 17 września 1939 roku. Dla
Polaków to tragedia, dla nas to dzień narodowego zjednoczenia. Ulica
z datą 17 września znajduje się zapewne w każdym zachodniobiałoruskim
mieście, u nas również. Ja tę ulicę Polakom pokazuję i proszę, żeby
próbowali nas zrozumieć, żeby pamiętali, że to nie jest wyraz żadnej
„antypolskiej akcji”. Proszę również, żeby pamiętać, że nie my
spowodowaliśmy Katyń.
Niepozorna ulica 17 Września zaczyna się przykolejowym salonem gier Las
Vegas i betonowym płotem, przypominającym tabliczkę taniej czekolady.
Na końcu jest jubiler Złote Marzenie, dyskont Wyspa Czystości, sklep
Wszystko dla Dacznika i salon Brzeskie Skarpety. Pomiędzy nimi widać
ośmiopiętrowe bloki i klasyczne drewniane domy bez poddasza. Każdy
pomalowano na inny kolor, od brudnożółtego przez przydymiony błękit,
chałwę do wyblakłej zieleniny. Wszystkie kryte oryginalnym eternitem.
Zimno. Uliczny śnieg zmienił kolor, z owsianego na rudopiaskowy.

Do Mińska dojeżdżam spóźniony. Ulica Październikowa. Gęsta kawa. W tle


house, suchy, przesopranowany. Knajpa w berlińskim stylu. W środku
Wolha Czajczyc i Andruś Kozieł. Młode dziennikarskie małżeństwo.
Siedem lat po ślubie. Oboje pracują w Biełsacie (jedynej niezależnej
telewizji, która od 2007 roku nadaje na Białoruś z Polski). Oboje płoną
ideą. Od dawna. Teraz próbują wszystko uporządkować. Zrozumieć,
w czym tkwią. Dyskutują o zmianie prawa, zaostrzeniu kar dla
dziennikarzy.
Andruś: Grzywny będą wynosić do pięciu tysięcy euro, łatwiej będzie
nas sadzać do więzienia. Trzeba jednak przyznać, że w administracji
rządowej pojawili się młodsi ludzie, starają się reformować gospodarkę,
sektor socjalny… Nazywają ich „słabogłowymi”, w kontraście do
twardogłowych. Dotacje rosyjskie płynęły szeroką rzeką od 1996 do mniej
więcej 2007 roku. Później Miedwiediew przykręcił kurek. Przyszedł kryzys
w 2008, a potem w 2011 roku. Wtedy skończyła się bezwarunkowa
afirmacja Związku Radzieckiego. Z kolei kryzys w latach 2015–2016
pokazał, że wali się cały system, że zmiany personalne nie wystarczą.
Nastąpiła więc ostra zmiana kursu. Właśnie wtedy urzędnicy podjęli próbę
dialogu z biznesem i organizacjami pozarządowymi.
Wolha: Mówisz tylko o gospodarce… A przecież wszędzie, gdzie
władza widzi dla siebie zagrożenie, atakuje. Dla mnie granicą były wybory
2006 roku. Po nich Łukaszenka docisnął nas tak solidnie, że z powodu
represji w reakcji otrzymaliśmy wsparcie z Zachodu, w tym z Polski.
A potem Łukaszenka odpuścił. Kolejne czyszczenie placu to rok 2010.
Potem rok 2017 – dekret o darmozjadach, na mocy którego ci, którzy
przepracowali mniej niż sto osiemdziesiąt trzy dni w roku, płacą „podatek
stymulacyjny” lub karani są aresztem. To doprowadziło do masowych
protestów w dużych miastach. Władza się tego sprzeciwu przestraszyła
i zareagowała kolejnymi represjami. Straszyła i blokowała dziennikarzy.
Oczywiście dziennikarzy „nieuczciwych”. Tak jesteśmy nazywani.
„Uczciwe” redakcje to te, które mówią o władzy tak, jak mówi się
o zmarłych: albo dobrze, albo wcale.
Wśród „nieuczciwych” dociskają najbardziej Biełsat. Nie dają nam
akredytacji i utrzymują, że pracujemy nielegalnie. My powołujemy się na
konstytucję, powtarzamy, że obywatele mają prawo zbierać i przekazywać
informacje. Mówimy tak podczas każdej rozprawy. Do tych rozpraw się już
przyzwyczailiśmy, bo one się odbywają co miesiąc. Ale zdarzają się
sytuacje wyjątkowe. Raz Andriuszę solidnie pobili…
Andruś: W lokalu wyborczym… Sprali mnie, bo nie wyłączyłem
kamery.
Wolha: Andriusza domagał się podstawy prawnej, a milicjant mu
odpowiedział, że on sam jest podstawą prawną. Andriusza na to, że z taką
podstawą się zgodzić nie może, że trzeba podać paragraf. Funkcjonariusza
tak to rozdrażniło, że rozbił mojemu mężowi głowę. A właściwie, to rozbił
szklane drzwi wejściowe jego głową, po czym uznał to za napaść na
milicjanta (kodeks karny przewiduje za taki czyn do pięciu lat pozbawienia
wolności). Andriuszę uratował rozgłos – relacje dziennikarskie, interwencja
polskiego MS Z -etu. Dzięki temu dostał tylko grzywnę.
Andruś: Pięćset euro.
Wolha: To standardowa stawka. Ja dostałam w tym roku trzynaście
grzywien, każda po czterysta–pięćset euro.
Andruś: Dziennikarze naszej redakcji mieli w tym roku sto pięć spraw
sądowych. Jednym zasądzano konfiskaty, innym tylko kary pieniężne.
Wolha: Kiedy nazbierała się nam już sterta niezapłaconych grzywien,
przyjechali do nas do domu. To znaczy do domu rodziców, w którym
mieszkamy. Przed budynkiem zaparkował peugeot partner, wysiedli z niego
kierowca i dwie kobiety w mundurach. Komorniczki. Wiedzieliśmy już, co
należy w takiej sytuacji robić. Kiedy tylko zaczęły inwentaryzować
ruchomości, powiedzieliśmy, że to rzeczy rodziców, nie nasze. One na to
odrzekły grzecznie: „Dobrze. Skoro te meble i sprzęty nie są wasze,
zakwalifikujemy was jako jednostki w niebezpiecznych warunkach
socjalnych. Skoro nie macie własnych mebli, to znaczy, że nie zapewniacie
odpowiednich warunków do życia dzieciom”. Na Białorusi osobom
uznanym za żyjące w „niebezpiecznych warunkach socjalnych” można
z dnia na dzień odebrać dzieci i umieścić je w przytułku, nie trzeba do tego
postanowienia sądowego.
Córka ma tylko dwa lata, nie rozumiała, co się dzieje. Syn ma lat osiem,
przestraszył się bardzo. Pytał, dlaczego pozwalamy tym kobietom chodzić
po domu i grzebać w naszych rzeczach, zaglądać do toreb i portfeli. A ja nie
wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Do tej pory nie wiem. I do tej pory
trzyma mnie stres, który mnie wtedy złapał. Wiem jednak, że muszę robić
nadal to, co robię. Bo nie tylko nam grożą odebraniem dzieci. Oni
szantażują tak całą Białoruś. W ten sam sposób grożą bohaterom naszych
reportaży.
To nie jest zwykłe dziennikarstwo. Wypełniamy misję. Na świecie media
są nazywane czwartą władzą. U nas dziennikarstwo jest władzą drugą.
Bo oprócz Łukaszenki innej władzy nie ma. Łukaszenki i nas. Oczywiście
politycznie nie jesteśmy w stanie nic poruszyć. Ale na nasze materiały
o tematyce społecznej on rzeczywiście reaguje. Dlatego urzędnicy
i funkcjonariusze tak się nas boją. Dlatego nas tak gniotą.

Wracam do Aleksandra Mancewicza. Pytam, co jeszcze trzeba wiedzieć, by


rozpocząć pracę w redakcji.
– Musisz kochać miejsce, w którym mieszkasz. Stać się częścią tej
społeczności. Musisz pisać prawdę. Rozumieć, że nie ma tematów
zakazanych (z założenia). Musisz szanować swojego rozmówcę.
I czytelników. Musisz respektować uniwersalne standardy dziennikarskie:
dotrzeć do wszystkich stron konfliktu, potwierdzić informacje w dwóch,
a najlepiej w trzech źródłach.
Trzeba myśleć o konsekwencjach publikacji. Czasem należy zachować
anonimowość rozmówcy mimo tego, że podał swoje nazwisko. Może nie
rozumieć, co wydarzy się po wydrukowaniu jego słów.
Pamiętaj, że odpowiadasz za treść również wtedy, kiedy zamieszczasz
wpis na prywatnej tablicy. Od tych słów może zależeć los redakcji.
To prawda, że rolą dziennikarzy jest patrzenie na ręce władzy. Pamiętam, że
to zdanie usłyszałem po raz pierwszy od Polaków. U nas jednak musisz
zrozumieć, że to władza będzie patrzeć na twoje ręce. Bardzo uważnie. Bez
przerwy.
W redakcji powtarzam również: „Nie będą was lubić”. Większość ludzi
nie lubi dziennikarzy. Będziesz uwięziony w zaklętym kręgu wrogów.
Zyskasz jednak wiernych przyjaciół, sprzymierzeńców gotowych do
pomocy w najtrudniejszej życiowej sytuacji.
Nie będziesz mieć prawie wcale pieniędzy. Zarobisz, wstyd się do tego
przyznawać, od stu pięćdziesięciu do pięciuset dolarów miesięcznie (na
górną stawkę raczej nie licz, tyle dostaje niewielu). Dzięki głodowym
wypłatom zrozumiesz wartość przysłowia: nie miej stu rubli, miej stu
przyjaciół.
– A czy są tematy, które w waszej redakcji nie przejdą?
– Oczywiście, że są. Przecież opowiadałem tyle czasu o autocenzurze…
– Może zatem wybiorę pracę w redakcji państwowej…
– Ja obserwowałem, co dzieje się z ludźmi, którzy się tam przenieśli.
Byli dziennikarzami. Są tubą. Władza tę konwersję docenia, władza ich
lubi. A ja patrzę na nich i nie dowierzam – dowód osobisty ten sam,
a człowiek całkowicie inny, wypowiada propagandowe frazy. I nie wiem
już, czy ja ich po prostu nie znałem, czy też oni tak bardzo się zmienili.
W gazecie państwowej musisz codziennie odczytywać to, co płynie
z góry, zrozumieć w lot, czy prezydent lubi dziś na przykład paramilitarne
organizacje kozaków, czy nazywa ich braćmi, czy ich nie dostrzega, czy też
może przestrzega przed nimi i potępia ich działanie (bo pojawiły się obawy,
że to „zielone ludziki”, te same co wcześniej na Krymie). To z kolei zależy
od cen gazu i ropy, jakie udaje się na bieżąco negocjować z Rosją.
W związku z tymi cenami kozacy są postrachem lub budzą sympatię.
Również z tego samego powodu Zachód zmienia się ciągle w tekstach
z podstępnego wroga w serdecznego przyjaciela i na odwrót.
Radzę więc, żebyś tam nie szedł. Będzie ci za to pisanie strasznie wstyd.
Szczególnie jeżeli poznałeś już normalne dziennikarstwo. Takie, które tutaj
nazywa się „dziennikarstwem sumienia”.

Znów Andruś i Wolha. Dostali cynk. Muszą jechać i zrobić materiał.


Rozmawiamy w aucie, brnąc przez korki.
Andruś: Razem jest nam znacznie łatwiej. Dajemy sobie wsparcie jako
mąż i żona.
Wolha: On jest operatorem, ja reporterką. Nie wiem, jak bym to
pociągnęła samotnie.
Andruś: Nasza koleżanka zrezygnowała z wykonywania zawodu. Nie
jest już dziennikarką. Kagebiści ją przerazili, jasno powiedzieli, że odbiorą
jej dziecko.
Wolha: Ależ ona nie zrezygnowała… Ona tylko milczała przez kilka
miesięcy. Teraz znów pracuje.
Andruś: Ale to już nie ta praca.
Wolha: Nie ten stopień aktywności po prostu.
Andruś: W każdym razie we dwoje łatwiej nam radzić sobie ze stresem.
Wolha: Tak, nam jest znacznie łatwiej razem, a im trudniej jest nas
zastraszyć. Ot, choćby jak w Borysowie w zeszłym roku. Zabawna
sytuacja. Chodziło po raz kolejny o akcję protestu przeciwko ustawie
o darmozjadach. Pikietę organizowali anarchiści. Nikt nie przyszedł.
Chodziłam po pustym placu, na którym nie było ani jednego uczestnika,
robiłam streaming, opowiadałam na żywo, że nikt nie dotarł. Aż w końcu
ktoś się pojawił. Milicjanci. Oni kręcili nas, my ich. Zatrzymali nas,
zawieźli na posterunek. Kazali mi się rozebrać, cały czas wszystko
filmując. Ja się zaczęłam wykłócać, że przed kamerą nie będę się obnażać,
że to tortury. Odpuścili, pozwolili mi zachować bieliznę. Ale jakoś tak się
przez to roztelepałam, okropne uczucie…
Andruś: Chodzi o psychiczną destabilizację.
Wolha: O poniżenie może. Co ciekawe, rozbierać się do naga każą tylko
dziennikarkom, nie dziennikarzom.
Andruś: Mnie też rozbierali.
Wolha: Ciebie też?
Andruś: No jasne. Ale teraz jest jednak lżej. To znaczy w celi, to mam
na myśli. Kilka lat temu na podłodze stała tylko platforma, mniej więcej
trzy na dwa metry. Na takiej scenie mieściło się do trzynastu osób. W nocy
osadzeni kładli się na boku, jak sardynki. Kiedy zdrętwiała ci ręka, należało
krzyknąć „obrót”, wtedy wszyscy się budzili i obracali.
Wolha: Mówisz o areszcie tymczasowym.
Andruś: Zimna woda, dziura w podłodze zamiast muszli.
Wolha: Ja też tak miałam. Ale nas była tylko ósemka. Po za tym to
samo – drewniana scena, żadnej pościeli, dziura w podłodze, brak kotary.
Andruś: Jedzenie dostawaliśmy w aluminiowych miskach, które się
mocno nagrzewały. Ze sztućców była tylko łyżka, ale bez rączki, trzeba
było łapać w palce tę część, którą się nabierało zupę. Zupa straszna, za
każdym razem, kiedy tam trafiałem, miałem rozwolnienie. Byłem tak struty,
że opalałem kawałeczki drewna ze sceny i robiłem węgiel, którym
próbowałem się wyleczyć.
A pod sceną mieszkały szczury. Dla zabicia czasu, a głównie, by znieść
jakoś bezsenność, pruliśmy skarpety na nitki i robiliśmy wędki.
Próbowaliśmy te szczury złowić na haczyki z drucików z okiennej kraty.
Nigdy się nam to nie udało, ale przynajmniej było wesoło. Wesoło i zimno.
Bardzo zimno.
Wolha: U nas też. Tuliłyśmy się do siebie.
Andruś: Pięć do ośmiu stopni na plusie.
Wolha: Myślałam, że mróz, ale to pewnie wyobraźnia tak działała…
Andruś: Ostatnim razem, kiedy mnie zamknęli, trafiłem już do celi.
Radykalnie podwyższono standard. Pojawiły się piętrowe łóżka, a raczej
coś, co je przypomina, zasłonięta toaleta i prawdziwe łyżki.
Wolha: Ja po remoncie jeszcze tam nie byłam…
Ford ka przebija się przez centrum i wyskakuje poza miasto. Wolha
dzwoni do rodziców Andriuszy. Tłumaczy, że trzeba zająć się dziećmi,
położyć je spać. Późno wrócą. Pewnie bardzo późno. Mają sprawdzoną
informację. Na prowincji mężczyzna popełnił samobójstwo. Powiesił się.
Trochę dziwnie, bo w samochodzie. Jeszcze dziwniej, bo ten samochód to
radiowóz.
Jutro będzie o tym głośno. Nie tylko w Biełsacie, również w innych
serwisach.
Z kolei Tut.by szykuje się do rozprawy, bo naczelna ma nadal sprawę
karną.
W regionalnej prasie spokojniej. Państwowa gazeta przygotowuje
materiał o podatku dla Dziadków Mrozów i Śnieżynek, o unikatowych
drewnianych saniach, centralnej noworocznej choince – cud piękności
i zbliżającym się ataku zimy. Będą wicher i mgła.
Ziemowit Szczerek

Reportaż z Bordurii, czyli o dobrych panach

Jechałem do Orszy. To był koniec dawnej Rzeczpospolitej, dalej już była


Brama Smoleńska, a za nią Smoleńsk, ale w to, że i Smoleńsk był kiedyś
w Rzeczpospolitej, nawet mnie trudno było uwierzyć. No, ale jechałem.
Na skrzyżowaniach patrzyłem na kierowców w sąsiednich samochodach.
Ludzi, którzy w innym wariancie historii mogliby być moimi rodakami. Ale
w tej historii, która się wydarzyła, mówili po rosyjsku i słuchali rosyjskiej
muzyki z rosyjskiego radia.
Droga była niezła. Ta główna, bo boczne drogi były nieodśnieżone.
Na Białorusi zima też potrafi zaskoczyć drogowców, ale nie ma co
przesadzać – robili, co mogli. Na przelotówce Europa–Moskwa co chwila
widać było odśnieżarkę, na dojazdówkach było gorzej, ale też mało kto
nimi jeździł. A z tych, którzy jeździli, to co chwila ktoś gramolił się z rowu.
W lusterku wstecznym widziałem, jak auta suną po tym lodzie niczym
baletnice w Jeziorze łabędzim: jeden, drugi, trzeci – kierowcy w ogóle nie
panowali nad kierownicami. I bach – w rów, i już tylko zad sterczał ponad
jezdnią. Podejrzewałem, że mogli mieć letnie opony – na Białorusi nie ma
gór, mało jest podjazdów, więc po co zmieniać? Ale samochody jeździły tu
dobre. Nie to, co na Ukrainie, gdzie albo stare łady żiguli, albo wypasione
S UV -y z oknami czarnymi jak ciemne zaułki. Tutaj – inaczej. Po rowach
leżały samochody europejskiej klasy średniej.
„Normalny kraj” – tak wszyscy tutaj mówili o Białorusi.
W radiu opowiadano kawały po rosyjsku. Wiadomości dotyczyły
głównie Łukaszenki. Akurat przyjechał jakiś pakistański generał
i Łukaszenka chciał mu opchnąć jakiś sprzęt dla wojska. Można było
odnieść wrażenie, że on tutaj naprawdę sam wszystkim się zajmuje, jak
prawdziwy dyrektor. Albo kniaź. To samo w telewizji. W przydrożnym
barze, gdzie podawali jakąś nędzną kurę z ziemniaczanym purée, opanował
cały telewizor. Kobieta, która stała za ladą, patrzyła na niego jak na starego
męża i coś nawet do niego ględziła. Był tu już właściwie od zawsze,
wychował pokolenie, stworzył kraj. Kniaź z zaczeską. Wielki książę
poradziecki. Zjadłem purée, zapłakałem nad kurą, popiłem morsem
i pojechałem dalej, zostawiając kobietę z pustą salą i wąsatym wodzem na
kolorowym ekranie.
Mogła być moją rodaczką, ale tak się potoczyła historia, że nie była.
Przodkowie ludzi, którzy mieszkali w tych pomalowanych – blaknącymi
już, ale wciąż żywymi kolorami – wsiach, w ogóle nie byli przez
kogokolwiek traktowani jak czyikolwiek rodacy. Szlachta, która od wieków
rządziła nimi na tych ziemiach, spolonizowała się, a poza tym nie bardzo
uważała chłopów za ludzi. W każdym razie – nie równych sobie. Oni sami
siebie mieli za „tutejszych”. Bez tożsamości wychodzącej poza kilka
znanych sobie okolicznych wsi. I pewnie poza cerkiew prawosławną.
A potem nastał Związek Radziecki. Wybudował im bloki, ulice
z prawdziwego zdarzenia zamiast błotnistych szlaków, dał pracę, edukację
i samochody i choć Z S RR był, czym był, i był, jaki był, to „tutejszych”
zamienił w Białorusinów. Ale nie tych „rzeczpospolitych”, bo cóż ci dawni
„tutejsi” mogli myśleć o Rzeczpospolitej. W Białorusinów radzieckich,
odchodzących od swojego „tutejszego” języka nie na rzecz polskiego czy
literackiego białoruskiego, ale na rzecz rosyjskiego. A potem przyszedł
Łukaszenka i tylko tę radzieckość utrwalił. I ona tu przetrwała: w czapach
żołnierzy i milicjantów, w zakonserwowanych w grubej warstwie farby
radzieckich godłach na fasadach radzieckich gmachów, w pomnikach
Lenina i Dzierżyńskiego.
Gdy, na przykład, dotarłem do miejscowości o nazwie Dzierżyńsk,
niewiele tam przypominało o fakcie, że dawniej miejscowość nazywała się
Kojdanów. Szerokie ulice, przysadziste budynki przy głównym placu –
wszystko to wyglądało właśnie jak Dzierżyńsk. To była architektura
i urbanistyka miasteczka radzieckiego, nie rzeczpospolitego. Mimo że na
cokole w samym środku miasta stał Polak – Feliks Dzierżyński. Na jego
cześć miasto nazwali ludzie radzieccy już w międzywojniu i utworzyli tutaj
Polski Rejon Narodowy imienia Feliksa Dzierżyńskiego, powszechnie
nazywany Dzierżyńszczyzną. To dzięki niemu na godle przedwojennej
Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej znajdował się polski
napis: „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się”. Role się odwróciły –
to nie Polska przyznawała Białorusi mizerną namiastkę „autonomii”, ale
Białoruś przyznawała ją Polsce. Tylko że Polsce w wersji radzieckiej,
Polsce w takiej wersji, w jakiej istnieje dziś Białoruś. Gdyby dzisiejsza
polska pamięć historyczna była jak pamięć Białorusi, mogłaby się
odwoływać do takiej estetyki, jaka panowała w Dzierżyńszczyźnie. Orzeł
w okrągłym wieńcu z kłosów żyta, z gwiazdą nad gołą głową. O ile orzeł
w ogóle by przetrwał.
Tak, jeśli ktoś chce sobie wyobrazić, jak wyglądałaby Polska, gdyby
przyłączono ją w 1920 roku do Z S RR , niech przyjedzie do Kojdanowa. Albo
niech poogląda stare zdjęcia. Niech poczyta dzierżyńszczyźniane gazety,
pisane „tak, jak się czyta”, bez „zasad burżuazyjnej ortografii”: rz, ch, ó.
Wokół pomnika grupa pracowników publicznych robiła porządki, jedni
myli cokół, inni odgarniali spod niego śnieg. Nawet nie było po co pytać,
czy ktoś tu jeszcze pamięta Dzierżyńszczyznę, bo większość lokalnych
Polaków zesłano do Kazachstanu, a pamięć po Polrajonie zaorano
i zasypano solą jak pamięć po Kartaginie. Nie wiadomo nawet za bardzo,
dlaczego właściwie rozwiązano Dzierżyńszczyznę i jej siostrzaną
Marchlewszczyznę na Ukrainie. Zaprawdę, łaska imperatorów – czy to
dawnych, feudalnych, czy komunistycznych, czy, jak teraz, populistycznych
autokratów – na pstrym koniu jeździ.
Gdyby Łukaszenka zapragnął nagle przywrócić pamięć
o Dzierżyńszczyźnie, ba, przywrócić samą Dzierżyńszczyznę, pewnie dałby
radę. Czemu nie? W końcu jest tu panem i może robić, co chce. Mimo że
billboardy na poboczach reklamują kampanię społeczną skierowaną do
obywateli, żeby „poznawali prawa swojego kraju”, to przecież wiadomo, że
nikt tutaj nie wyda wyroku, który nie byłby po myśli władcy. Ani media, bo
niezależnych jest jak na lekarstwo, a te główne zajmują się propagandą, ani
parlament, bo od dawna jest przez Łukaszenkę lekceważony i obsadzony,
ani organizacje społeczne, bo – podobnie jak w innych krajach tego typu –
nikt ich nie lubi i nikt się z nimi nie liczy.
Białoruś to kraj prosty w obsłudze. Dopóki idziesz ścieżką przewidzianą
dla obywatela, wszystko jest w porządku. Poruszasz się po Białorusi jak po
grze komputerowej. Chodzisz po czystych chodnikach, między
wymalowanymi ścianami, jeździsz po dobrze utrzymanych drogach. Nie
zarabiasz może kokosów i musisz kombinować na boku, ale jesteś
bezpieczny. Bardzo bezpieczny. Ale jeśli zejdziesz z tej ścieżki, to nie
chroni cię prawo – prawo niezależne od władzy – więc możesz być pewny,
że znajdziesz się w chaosie, w którym istnieje tylko władca i jego drużyna:
służba ochrony prezydenta, MS W i KGB . A oni mogą zrobić z tobą
wszystko, co chcą.
Chodziłem po wielkim, zaśnieżonym placu Dzierżyńska, zaczepiałem
ludzi, zagadywałem. Ta sama litania: „Bieda, daj pan spokój, wszyscy
wyjechali do Mińska, do Rosji albo do Polski. Pracy nie ma. Ale gdyby nie
Łukaszenka, toby było jeszcze gorzej. Jak na Ukrainie”.
Jechałem i zmieniałem stacje radiowe. Można było jeszcze posłuchać
klasyków rocka albo poradzieckiej popsy. Mijane wsie wyglądały, jakby
miały za chwilę umrzeć, ale przed śmiercią pomalowano je na wesołe
kolory: zielony, błękitny i żółty. Płoty, szczególnie te przy drodze i te
okalające cmentarze, były ujednolicone. Widać w tym rękę gospodarza.
A na Białorusi, wiadomo, jeden jest gospodarz. Nawet jeśli wsie się waliły,
to drewniane domy były odmalowane. Nawet jeśli miasta się wyludniały –
i wszystko, co żyło, wyjeżdżało do Mińska, bo tylko tam jeszcze była praca
inna niż w kołchozie – to były wysprzątane, wymalowane i podświetlone
kolorowymi światłami.
„Szwajcaria” – tak mówił jakiś czas temu o Białorusi Gérard Depardieu,
który odwiedził Łukaszenkę w jego podmińskiej posiadłości, a Łukaszenka
pokazywał mu, jak się używa kosy.
Oto ludowy koniec historii i stabilizacja. Z władcą typu Piast, z chłopa –
królem. Ten chłopski król był popularny nie tylko u siebie, na Białorusi.
Był również najpopularniejszym zagranicznym politykiem na Ukrainie,
i to już po Majdanie. Nic dziwnego, bo Ukraińcy po trzydziestu latach
szarpania się z rzeczywistością pragną tylko stabilizacji, a z tym kojarzy się
Baćka. Nieprawdą jest to, co sobie wymyśliliśmy, że Ukraińcy – krew
kozacza – nie dadzą sobie w kaszę dmuchać. Gdyby Białorusini mieli
bandytów przy władzy, zapewne też by przeciw nim powstali, jak Ukraińcy
na Majdanie. Gdyby Łukaszenka wziął za pysk Ukrainę, też by pewnie miał
tam poparcie takie, jakie ma na Białorusi. Ukraiński publicysta Witalij
Portnikow powiedział kiedyś, że to my, Polacy, wymyśliliśmy sobie te
wszystkie „wielkie różnice” między narodami dawnego Z S RR , bo
przyzwyczailiśmy się, że każdy jest „jakiś”: Niemiec taki, Czech owaki.
Wielu litewskich Polaków uwielbia Łukaszenkę: „U Baćki porządek” –
mówi się w Nowej Wilejce czy w Solecznikach. Gdy byłem w Mińsku
pierwszy raz, dziesięć lat temu, zaobserwowałem, że uczestnicy konferencji
z innych krajów Wspólnoty Niepodległych Państw patrzyli na jego czyste
i lśniące ulice oczami wielkimi jak jaja Fabergé.
„Baćko, Baćko, gdzie ty, umiłowany!” – darł się jakiś Tadżyk, jedną
dłonią trzymając się za serce, a w drugiej dzierżąc reklamówkę, w której
miał kupiony tu przed chwilą po okazyjnej cenie sprzęt elektroniczny. Jakiś
rosyjskojęzyczny Odesyta – wyglądający na zasuszonego profesora jakiejś
humanistycznej dziedziny – dosłownie miał łzy w oczach, gdy patrzył, jak
może wyglądać ich – było nie było – wspólna w pewnym sensie radziecka
przestrzeń. Rozumiałem go, bo bywałem wtedy w Odessie i pamiętałem,
jak wyglądała. A wyglądała jak Hawana po kolejnej klęsce cywilizacyjnej.
Jak Fallout w poradzieckiej postapokalipsie. Mińsk – to co innego. Mińsk –
za sprawą chłopa-króla, który zlikwidował opozycję, kryminalitet, nierówne
chodniki i liszaje na ścianach – lizał rany. Co prawda o godzinie piętnastej
w piątek na głównym skrzyżowaniu migało pomarańczowe światło, bo tak
było pusto, a sklepów i kawiarń było jak na lekarstwo – mimo wszystko
Mińsk lizał rany.
Teraz to już nie to samo. Do Mińska zjechała cała Białoruś i miasto
kwitnie. Korki jak w Warszawie, knajpy jak wszędzie na Zachodzie.
A przecież i u nas są tacy, co wychwalają porządki Łukaszenki.
„Liberałowie i Zachód rozpętali kampanię oczerniającą Białoruś” –
poczytajcie fora, porozmawiajcie z ludźmi.
„Nie jakaś tam demokracja – zdają się mówić Europejczycy, od prawa
do lewa – nie mydlcie nam oczu! My chcemy dobrego życia!”
Mińsk wyglądał na normalną stolicę. Z wierzchu. Szerokie ulice,
wysokie kamienice, na wylotówkach i w centrum – wielkie galerie
handlowe. Ale to był pierwszy rzut oka. Bo już na drugi pomyślałem, że to
Warszawa z serialu 1983. Nie, że alternatywna wersja historii Polski, bo to
nie była żadna alternatywna wersja historii Polski. To była – jak zauważył
Michał Kmiecik w „Krytyce Politycznej” – zwykła wschodnioeuropejska
Borduria. Wyobrażona przez Zachód zamordystyczna kraina we wschodniej
Europie. Wizja takiej krainy zmienia się w zależności od epoki.
Na początku XX wieku była to Rurytania z książek Anthony’ego Hope’a –
rządzona przez niemieckojęzyczną szlachtę kraina słowiańsko-huńskich
chłopów, czyli wypisz wymaluj Austro-Węgry. W międzywojniu zastąpiła
ją Borduria z Przygód Tintina – odpowiednik wszystkich militarystycznych,
wąsatych reżimów, które nastały wtedy w Europie prawie wszędzie na
wschód od Renu. Po I I wojnie światowej były to Brutopia Disneya albo
Slaka z powieści Malcolma Bradbury’ego – totalitarne krainy absurdalnego
komunizmu. W latach dziewięćdziesiątych i na początku XXI wieku ich
miejsce zajęły błotnisto-włochata Elbonia z komiksów o Dilbercie Scotta
Adamsa i Molvanîa z serii pewnych fejkowych przewodników
turystycznych.
Nowa Borduria, jak widać w serialu 1983, nazywa się Polska. Rządzi
w niej nie do końca określona, ale zakorzeniona na wschodzie Europy
autorytarna junta. Tylko dekoracje się zmieniają. Nie ma już rozwalonych
chodników (choć pozostały „wschodnie” samochody), nie ma szarych i źle
ubranych ludzi, są tylko zglobalizowani modni, piękni i wiecznie młodzi,
jak wszędzie. W zasadzie cała różnica polega na tym, że w budynku w stylu
BUW -u mieści się ubecja, że policja i sędziowie nie mogą nawet marzyć
o ochronie sprawiedliwości, tylko muszą chronić interes Partii,
a w telewizji widać Urbano-Kurskiego.
No i okazuje się, że ta Borduria to już nie tylko kwestia wyobrażeń
zachodniej popkultury. My sami, za pośrednictwem między innymi
Agnieszki Holland, zostaliśmy zaangażowani do zaprezentowania jej
Zachodowi via Netflix. Bo zapewne sam Zachód czuje, że sprawa Bordurii
nie dotyczy już jedynie Europy Wschodniej. Że – razem z Trumpem, A fD
(Alternatywa dla Niemiec), Le Pen, niektórymi przedstawicielami „żółtych
kamizelek”, Salvinim, częścią brexitowców – ten neofeudalizm zmierza
także w jego stronę.
Można powiedzieć, że Zachód sam się borduryzuje. Być może dlatego,
że gdy spełniło się odwieczne marzenie demokratów i prawdziwie szerokie
masy dostąpiły możliwości uczestniczenia w debacie publicznej, gdy ten
wymarzony i wyśniony lud naprawdę zaczął mieć wpływ na politykę – a to
głosując nie tak, jak kazali mu mądrzy ludzie w gazetach, a to zakładając
żółte kamizelki – okazało się, że chce tego, co było zawsze i co przetrwało
w społecznej pamięci dzięki wszystkim baśniom, mitom i toposom. Lud
chce królestwa z dobrym królem. Nie zawracania sobie głowy WOS -em,
demokracją czy jakąś tam unijną biurokracją, a już na pewno nie męczenia
człowieka poczciwego zależnościami geopolitycznymi, że jeśli A, to B.
Dobrego króla, półboga, człowieka, który zarządzi, huknie, opieprzy,
dojrzy, przyjrzy się, sam załatwi i w mediach w imieniu prostego człowieka
będzie grzmieć na elity ku tego człowieka uciesze. Putina. Łukaszenki.
Orbana. Kaczyński jest jednak nieco innego rodzaju postacią. Ale
Brudziński, na przykład, już pasuje.
Mińsk jest idealną stolicą Bordurii. Na wierzchu – Warszawa z serialu
Netflixa. I wcale nie jest to czysto radzieckie miasto, o jakim śpiewał Jurij
Andruchowycz w zainspirowanym książką Artura Klinaua utworze Miasto
słońca: „straszliwie czyste marzenie turysty” w radzieckim stylu. Już nie.
Był tu, oczywiście, Lenin, były też sowieckie frontony zwieńczone globem
niczym kapusta w okoleniu liści sałaty z gwiazdą niby wisienką na
czubeczku. Ale niektóre bulwary miały wręcz paryski szyk, inne wyglądały
jak odrestaurowana część starego, dobrego Mińska. Mieściły się tam
knajpy, do wyboru, do koloru. Barwny tłum imprezował zawzięcie jak
wszędzie w „wolnym świecie”. A właściwie teraz to już jak wszędzie. Był
nawet czerwonocegły kawał berlinoidalnej hipsteriady z lokalami takimi, że
oczy wyłaziły z orbit – kto by się czegoś takiego po „zgrzebnym Mińsku”
spodziewał – z wysokiej klasy graffiti i dizajnem. Mińsk już dawno nie jest
zgrzebny.
Czasem, owszem, jest rozpaczliwe szpanerski – budynki przy głównych
ulicach podświetlone są kolorowymi światełkami, gdzie się tylko da, coś
migocze. Już to kiedyś widziałem. W Gruzji. W taki sam
nieskomplikowany sposób walczył z „radziecką szarzyzną” Micheil
Saakaszwili. Jego Gruzja była odbudowana od początku – nie w takiej
formie, jaką miała wcześniej, ale w takiej formie, jaką – według
Saakaszwilego – powinna mieć. Małe miasteczka migotały na zielono,
niebiesko, żółto i czerwono. Komunistycznym blokom dorabiano
jednakowe kolorowe blindy na rozmaicie zaaranżowanych balkonach,
ujednolicając je. Tak samo jak Łukaszenka na białoruskiej wsi kazał
ujednolicić płoty. Putin podobne zabiegi stosował na przedmieściach
turystycznych. Polska też kiedyś tego doświadczyła – pamiętacie Felicjana
Sławoja Składkowskiego i jego prikaz, by malować polskie drewniane wsie
na biało?
Tak, Saakaszwili, Putin, Składkowski, Łukaszenka – wszystko było
mimikrą. Powierzchowną „europeizacją” przy zachowaniu
zamordystycznego systemu. Nieistotne, czy ten system był „kremlowski”,
czy „zachodni” – w tym ustawieniu widać wyraźnie, że to jest kompleks
Zachodu. Naśladowanie go z wierzchu, byle nie w środku. Bo przecież –
jak mówią populiści – sam Zachód też nie działa. Bo A fD , bo Trump, bo
Włosi, Austriacy, Francuzi. Po co się westernizować? Lepiej poczekać, aż
Zachód się zborduryzuje. Wszystko się wyrówna. To, czym naprawdę
Zachód wygrał zimną wojnę – czyli forma, te wszystkie błyszczące fasady,
cały ten styl życia wewnątrz migoczących miast – zostanie przejęte.
A wszystko, co niepotrzebne, cały przerost formy nad treścią – typu
niezrozumiałe zasady wysokiej demokracji – trzeba zastąpić popwersjami.
Przecież już kiedyś popkultura zastąpiła kulturę wysoką i snobizm na nią,
no i nic się nie stało. I tak powoli będą upadać kolejne bastiony dawnego
świata. Jako ostatni padnie świat dyplomacji – ciągle
w dziewiętnastowieczny sposób wyfraczonej, wyfrancuszczonej. I wtedy
wszyscy rzucą się sobie do gardeł. Bo dyplomacja zacznie przypominać
filmy Tarantina.
Takie myśli się ma, gdy się chodzi po Mińsku i, na przykład, zejdzie się
do metra w okolicach ulicy Wiery Charużej. Tam, na dole, w przejściu
podziemnym, jest już trochę inny świat. Świat radzieckiej Białorusi, gdzie
na ścianach widać uszlachetnienie tych, którym Rzeczpospolita niosła
głównie pogardę – bosonogich rolników, dziewoi w lnianych sukniach
niosących kłosy, płowych chłopców z kosami. Wszystko to połączone jest
z tutejszą poradzieckością. Bo starsze kobiety siedzą na krzesełkach
rybackich pod bosonogimi, ugieźlonymi wyobrażeniami siebie samych
z młodości i handlują wełnianymi skarpetami albo odpadkami zachodniej
popkultury – lampkami nocnymi ze Spider-Manem, zeszytami
z Avengersami. Obok siedzi mniszka i zbiera pieniądze pod ikoną
Chrystusa, a jakaś pani z upadłej opery gra na skrzypcach muzykę tak
duszoszczypatielną, że aż chce się płakać. Ale potem wychodzi się na
zewnątrz – tam znów jest Borduria z Netfilxa. Znów świecą kolorowe
światełka. A byle gliniarz może zrobić z tobą wszystko, co chce. Związać
i rzucić kniaziowi pod nogi. Pozostaje tylko liczyć na to, że kniaź jest
dobrym panem.
Noty o autorach

KATARZ YNA BRE JWO (ur. 1977) – reporterka, współpracowniczka „Dużego


Formatu”, magazynu „Gazety Wyborczej”. Dwukrotnie nominowana do
nagrody Grand Press i Nagrody PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego,
finalistka nagrody Amnesty International Pióro Nadziei i Polsko-
Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej im. Tadeusza Mazowieckiego.
Współzałożycielka Stowarzyszenia Reporterów Rekolektyw.

RAFAŁ GRZ E NI A (ur. 1977) – reporter, członek kolektywu dziennikarskiego


Dziennikarze Wędrowni; zajmuje się krajami Bliskiego Wschodu.
Współautor książki fotograficzno-reportażowej Sura, dotyczącej arabskiej
wiosny i wojny w Syrii. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa
Narodowego, pracuje nad książką portretującą losy przedstawicieli
syryjskiego pokolenia rewolucyjnego.

JUL I A JÜRGE NS (ur. 1976) – dziennikarka mieszkająca w Berlinie


i Brandenburgii. Studiowała literaturoznawstwo i teatrologię, co na jakiś
czas powściągnęło jej pisarskie ambicje. To zmieniło się, gdy
przeprowadziła się na dwa lata do rumuńskiego Sybinu, kiedy zaczęła
prowadzić blog zatytułowany Euromânia, publikując portrety i literackie
szkice z Europy Południowo-Wschodniej. Ukończyła szkołę reportażu
Zeitenspiegel i od tamtej pory publikuje w niemieckich oraz szwajcarskich
gazetach i czasopismach. Pracuje również jako rzeczniczka prasowa
Muzeum Żydowskiego w Berlinie.

(ur. 1983) – reportażystka;


KATARZ YNA KWI AT KOWS KA- MOS KAL E WI CZ
pisze o Białorusi, Rosji i Ukrainie. Laureatka nagrody Amnesty
International Pióro Nadziei (2011), nominowana m .in. do nagrody Grand
Press za reportaż o Biesłanie i Nagrody PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego
za reportaż o linczu w Donieckiej Republice Ludowej. Stypendystka
Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Fundacji Współpracy
Polsko-Niemieckiej. Autorka książki Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje.

E VA- L E NA L ÖRZ E R(ur. 1983) – dziennikarka; swoją pasję do podróży


i pisania odkryła, gdy w wieku siedemnastu lat została wydalona ze szkoły.
Później była pracownicą linii produkcyjnej w fabryce whisky w Glasgow
i studiowała aktorstwo w Buenos Aires, a także creative writing
i dziennikarstwo kulturalne w Hildesheim. Pisze eseje i reportaże dla
niemieckich gazet i czasopism, a ponadto pracuje jako redaktorka oraz
wykłada creative writing i living history.

JĘ DRZ E J MORAWI E CKI (ur. 1977) – doktor filologii słowiańskiej oraz


socjologii, habilitacja w dziedzinie nauk o kulturze i religii, wykładowca
Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu
Wrocławskiego, autor książek reportażowych i naukowych. Laureat
Nagrody im. Beaty Pawlak, konkursu stypendialnego im. Jacka Stwory,
Nagrody Stowarzyszenia Filmowców Polskich Krakowskiego Festiwalu
Filmowego. Był reporterem m .in. Polskiego Radia, Agencji Reutera,
„Tygodnika Powszechnego”, współpracował z „Więzią”, „Nową Europą
Wschodnią”.

ANE TA P RYMAKA- ONI S Z K (ur. 1975) – reporterka; publikowała m .in.


w „Gazecie Wyborczej”, „Polityce”, „National Geographic”, magazynie
„Pismo”, kwartalniku „Karta”. Jej książka Bieżeństwo 1915. Zapomniani
uchodźcy została wyróżniona Nagrodą Literacką Prezydenta Miasta
Białegostoku im. Wiesława Kazaneckiego, była Książką Roku 2016
Warszawskiej Premiery Literackiej oraz znalazła się w finale Nagrody im.
Ryszarda Kapuścińskiego.

KAJA P UTO(ur. 1990) – dziennikarka i redaktorka zajmująca się tematyką


Europy Wschodniej, migracji i nacjonalizmu. Współpracuje z mediami
polskimi i zagranicznymi. Redaktorka w „Krytyce Politycznej”,
koordynatorka międzynarodowych projektów medialnych. Związana ze
Stowarzyszeniem Reporterów Rekolektyw i stowarzyszeniem n-ost – The
Network for Reporting on Eastern Europe. Absolwentka MI S H UJ ;
studiowała też w Berlinie i Tbilisi. W latach 2015–2018 była wiceprezeską
wydawnictwa Ha!art.

AL ONA S Z ABUNI A (ur. 1968) – białoruska dziennikarka urodzona we wsi


Glebowsk, jednym z najbardziej odległych zakątków obwodu witebskiego.
Studiowała dziennikarstwo na Białoruskim Uniwersytecie Państwowym
(БГУ) oraz w Chrześcijańskim Instytucie Edukacji i Szkolnictwa
Zawodowego (ХИОП). Przez dwanaście lat pracowała w telewizji Witebsk,
a od 2017 roku współpracuje z telewizją Biełsat. Aktywistka społeczna
i matka trójki dzieci.

(ur. 1978) – dziennikarz i prozaik; współpracuje


Z I E MOWI T S Z CZ E RE K
z „Polityką”, „Gazetą Wyborczą”, „Krytyką Polityczną” i „Nową Europą
Wschodnią”. Autor książek Siódemka, Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli
tajna historia Słowian, Rzeczpospolita zwycięska. Alternatywna historia
Polski, Tatuaż z tryzubem, Międzymorze. Podróże przez prawdziwą
i wyobrażoną Europę Środkową, Siwy dym albo pięć cywilizowanych
plemion oraz współautor zbioru opowiadań Paczka radomskich. Laureat
Paszportu „Polityki”, nominowany m .in. do Nagrody Literackiej Nike,
Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus” i Nagrody im. Beaty
Pawlak.

AGNI E S Z KA WÓJCI ŃS KA (ur. 1976) – dziennikarka i reporterka. Autorka


książek Reporterzy bez fikcji. Rozmowy z polskimi reporterami
i Perspektywa mrówki. Rozmowy z reporterami świata, których fragmenty
zostały wydane w języku słowackim jako zbiór Vesmir v kvapke vody. Pod
jej redakcją ukazała się antologia Mur. Dwanaście kawałków o Berlinie.
Publikowała w „Dużym Formacie”, „Polityce”, „Zwierciadle”,
„Kontynentach”, „Tygodniku Powszechnym” i „Przekroju”. Finalistka
Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej im. Tadeusza
Mazowieckiego, stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa
Narodowego. Współzałożycielka Stowarzyszenia Reporterów Rekolektyw.

zrzesza ośmioro polskich


S TOWARZ YS Z E NI E RE P ORT E RÓW RE KOL E KT YW
reporterów młodego pokolenia, laureatów nagród dziennikarskich i autorów
ważnych książek: Katarzynę Brejwo, Urszulę Jabłońską, Jędrzeja
Morawieckiego, Kaję Puto, Małgorzatę Rejmer, Ziemowita Szczerka,
Mirosława Wlekłego i Agnieszkę Wójcińską. W 2015 roku ukazała się
pierwsza antologia reportaży autorstwa członków Rekolektywu Mur.
Dwanaście kawałków o Berlinie (Czarne, wspólnie z Fundacją Współpracy
Polsko-Niemieckiej), a w 2016 wyszedł kolejny zbiór Obrażenia. Pobici
z Polską (Wielka Litera).
Niniejsza książka powstała dzięki dotacji Fundacji Współpracy Polsko-
Niemieckiej, która umożliwiła organizację polsko-niemiecko-białoruskich
warsztatów dziennikarskich, podróż na Białoruś i przygotowanie tekstów.
Rekolektyw zaprosił do współpracy przy jej tworzeniu reporterów spoza
stowarzyszenia.
Przypisy

[1] Latem 2019 roku, dzięki presji społecznej, do paragrafu 328 wprowadzono poprawki,
dotyczą szczególnie osób niepełnoletnich: dolna granica kary została zmniejszona o dwa
lata. Górna pozostała bez zmian.
[2] Źródło: n e w s . t u t . b y, b i t . l y / 2 k L 2 w y L, dostęp: 18.02.2019.
[3] Źródło: l e v o n e v s k i . n e t, b i t . l y / 2 k u n P 7 u, dostęp: 18.02.2019.
[4] Na Białorusi nie można głosować poza miejscem zamieszkania, dlatego wprowadzono
możliwość wcześniejszego oddania głosu. W ocenie ekspertów właśnie przedterminowe
głosowanie jest polem do największych nadużyć wyborczych.
[5] Na podstawie książki doktor Olgi Sasunkevich, Informal Trade, Gender and the Border
Experience: From Political Borders to Social Boundaries (Farnham, Burlington, 2015)
i rozmowy z autorką pracującą w Katedrze Gender Studies na Uniwersytecie w Göteborgu.
[6] Na Białorusi kobiety żyją średnio dwanaście lat dłużej niż mężczyźni.
[7] Prawnie urlop mogą wziąć także ojcowie, ale właściwie się to nie zdarza.
[8] Dane na podstawie rocznika statystycznego: b e l s t a t . g o v. b y, b i t . l y / 2 l f 0 Z 4 2,
dostęp: 17.04.2019.
[9] Obiegowa nazwa budynku przy ulicy Lenina 28, pomalowanego dawniej na
jaskrawoniebieski kolor, w 2009 roku przemalowanego na kolor biały; mieszkańcy miasta
wciąż nazywają go „niebieskim domem”.
[10] Dżin, bohater popularnej bajki radzieckiej Staruszek Hassan (org. Starik Hottabycz),
napisanej w 1938 roku przez Łazara Łagina (przyp. tłum.)
[11] Anastazjowcy to nieformalny ruch społeczny, powstały w Rosji w połowie lat
dziewięćdziesiątych X X wieku, popularny także w Europie Środkowo-Wschodniej.
Inspirują go książki Władimira Megrego z cyklu Dzwoniące cedry Rosji. Adepci ruchu
cenią rodzinę, ascetyczne formy życia, zakładają wiejskie, rodowe osady. W niektórych
krajach uznawani są za ruch parareligijny i pseudoekologiczny albo za sektę. Badacze
widzą w nim próbę przywrócenia zapomnianych elementów kultury ludowej w reakcji na
przymusową kolektywizację i industrializację Rosji i krajów postsowieckich.
[12] Cytaty w tekście pochodzą z cyklu książek Władimira Megrego Dzwoniące cedry
Rosji, z tomu czwartego (Anastazja. Stworzenie, Poznań 2005) i tomu dziewiątego (Rytuały
miłości. Nowa cywilizacja, Poznań 2007).
Polecamy także:

Aneta Prymaka-Oniszk
Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy

Lato 1915 roku. Armia rosyjska pod naporem wroga wycofuje się z Królestwa Polskiego
i zachodnich krańców Imperium. „Niemiec będzie babom cycki obcinał” – niesie się po wsiach.
Spod Lublina, Chełma, Łomży, Ostrołęki, a nawet Warszawy obładowane wozy ruszają w głąb
Rosji. Z obszarów na wschód od Białegostoku wyjeżdża nawet osiemdziesiąt procent
mieszkańców. Bieżeńcy – tak po rosyjsku nazywają uciekinierów carskie władze – są rozwożeni
po całej Rosji. Gdy we wsiach gdzieś na Syberii czy nad Donem z trudem budują nowe życie,
wybucha rewolucja, niszcząc pozostałe filary „odwiecznego porządku”: carską władzę i religię.
Bieżeńcy znowu ruszają w drogę, teraz w drugą stronę, do odrodzonego Państwa Polskiego.
Powrót przynosi kolejne „końce świata”.
Mateusz Marczewski
Koliste jeziora Białorusi

W X I I wieku kapłani Światowida uciekli przed chrześcijańskimi krzyżami na wschód. Schronili


się nad Świtezią i tak pogańskie pomieszało się z chrześcijańskim – i miesza się do dziś. Miesza
się też to, co było, z tym, co jest. Świętą wodę dowożą w cysternach, szeptuchy, chociaż używają
telefonów komórkowych, od setek lat leczą tymi samymi metodami i nawet ludzie z miasta darzą
je szacunkiem, a prosty człowiek na równi z mińskim intelektualistą zdają się żyć na pograniczu
świata baśni, niewidocznych sił i namacalnej rzeczywistości. Woda i ziemia przykryły
wprawdzie przeszłość, ale wciąż pamięta się i mówi o zalanych miastach, wioskach
i podziemnych korytarzach. Obok tego, gdzieś po drodze działa się historia. Mongołowie,
Rosjanie, bieżeńcy, Sowieci. Wszystko przeszło, ale i ciągle jakoś jest. Mateusz Marczewski
wędruje po kraju żyjącym na granicy jawy i snu i niczym kronikarz zapisuje świat, który znika.
W Y D AW N I C T W O C Z A R N E sp. z o.o.
czar n e. co m .p l
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A , 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d 2d. pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: i n f o @ d2 d .p l
Wołowiec 2019
Wydanie I

You might also like