You are on page 1of 350

1

Antologia opowiadań niesamowitych

Rzecz niepospolita
pod redakcją Artura Nowrota
OPIS OKŁADKI

Okładka jest minimalistycznym kolażem. Tło stanowi zdjęcie nie-


ba o zmroku – jest już ciemne, a ożywiają je chmury oświetlone
na pomarańczowo ostatnimi promieniami słońca oraz Księżyc
w  pełni na samym środku. Na tle nieba wznosi się czarno-bia-
ła wieża zegarowa Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Całość
przecina kilka kresek linii wysokiego napięcia, na których siedzą
drobne, ciemne kształty ptaków. Niektóre z  ptaków zerwały
się do lotu. Po bokach wieży w dwóch kolumnach wypisane są
nazwiska osób autorskich: Dominiczak, DUSZA, Gunia, Gwara,
Hankus, Konieczny, Łagan, Malinowska, Matlachowski, Niziołek,
Przygodzka, Robak-Reczek, Studniarek, Zańko, Żmudka. Ponad
tym obrazem kształt oderwanej nierówno białej kartki, a na niej
czerwony tytuł: RZECZ NIEPOSPOLITA, antologia opowiadań
niesamowitych. Na samym dole, na tle chmur, ledwo widoczne
czarne logo Grupy Wydawniczej Alpaka przedstawiające kształt
alpaki wpisany w kwadratowy nawias.
Rzecz niepospolita. Antologia opowiadań niesamowitych

Redaktor prowadzący
Artur Nowrot

Redakcja językowa i korekta


Klaudia Ciurka, Magdalena Habera, Ginny Nawrocka,
Katarzyna Nowacka, Artur Nowrot, Joanna Rozmus,
Magdalena Stonawska, Zuzanna Śliwa, Aleksandra Tomicka-Kaiper

Grafika na okładce i projekt okładki


KG

Projekt typograficzny oraz skład i łamanie tekstu


Magdalena Stonawska

Creative Commons
Uznanie autorstwa – Użycie niekomercyjne – Bez utworów
zależnych 4.0 (CC BY-NC-ND 4.0)

Wydawca
Grupa Wydawnicza Alpaka
Stowarzyszenie Krakowska Sieć Fantastyki
ul. Rakowicka 20A/139
31-510 Kraków
ISBN: 978-83-952838-7-1
Wydanie I · Kraków 2021
www.grupawydawniczaalpaka.pl
PATRONATY
SPIS TREŚCI

Artur Nowrot WSTĘP

Joanna Przygodzka BARSZCZ

O DOROTCE
Marta Malinowska
I SIEDEMNASTU RZEKACH

Anna Robak-Reczek CZARNOZIEM

Michał Studniarek TERAZ NIE MA CZASÓW

Małgorzata Gwara O PEWNEJ PRZYJAŹNI

Przemysław Zańko ZNIECZULICA

Marta Konieczny ROK JEJ POWROTU

STACJA CHICAGO-
Lena Dominiczak
WAŁBRZYCH 20 21

Justyna Hankus JAK TO Z MARIANNĄ BYŁO


Karol Matlachowski KRÓTKA
PIĘĆDZIESIĄTKA

DZIESIĘĆ WYZWAŃ,
KTÓRE MUSISZ
PNEUMATYCZNA
POKONAĆ, BY STAĆ
DUSZA
SIĘ PRZEDSIĘBIORCĄ
(GRA MOTYWACYJNA)

Anna Łagan CHOCHOŁY

Wojciech Gunia TAM

Julia Żmudka GENIUS…

SZEŚĆ WSKAZÓWEK,
Olga Niziołek JAK BIEGAĆ
W CIEMNOŚCIACH
SPIS GRAFIK

Igor Myszkiewicz V

Anna Karolina
ZNIECZULICA
Kaczmarczyk

MARYJA,
Ewan Mrozek
KRÓLOWA NIEPOSPOLITEJ

TheAxael ŻUBR, PANI, KŁUSOWNIK

Małgorzata RZECZ NIEPOSPOLITA


Lewandowska

8
OSTRZEŻENIA DOTYCZĄCE
ZAWARTOŚCI TEKSTÓW
(CONTENT WARNINGS)

Joanna Przygodzka – Barszcz


oparzenia od barszczu, zaburzenia lękowe, pijawki, prześladowanie
Marta Malinowska – O Dorotce i siedemnastu rzekach
krew, zawód miłosny, zdrada, teen angst, praca w fabryce, opętanie
Anna Robak-Reczek – Czarnoziem
krew, niekonsensualne zabiegi medyczne, uwięzienie, manipulacja,
śmierć rodzica (nie pokazana)
Michał Studniarek – Teraz nie ma czasów
druga wojna światowa, nazizm, klątwa
Małgorzata Gwara – O pewnej przyjaźni
starość, choroba, śmierć, duchy, demony, pakt, okaleczenie, klątwa,
wzmianka o możliwości zamordowania dziecka
Przemysław Zańko – Znieczulica
toksyczne relacje rodzinne, przemoc werbalna ze strony rodziny,
ciąża, zagrożenie ciąży, utrata ciąży, śmierć dziecka, aborcja,
pandemia koronawirusa, choroba, protesty

9
Marta Konieczny – Rok jej powrotu
homofobia, choroba, śmierć, utonięcie, starość, demencja, katastrofa
klimatyczna, depresja, demon, problem z akceptacją własnego ciała
(sugerowane)
Lena Dominiczak – Stacja Chicago-Wałbrzych 20 21
wulgaryzmy, powrót z emigracji
Justyna Hankus – Jak to z Marianną było
wiejska obyczajowość, demon, śmierć, rozwód rodziców, brak
akceptacji ze strony rodziców
Karol Matlachowski – Krótka pięćdziesiątka
groza, duch, fatfobia, prekaryjność, zdrada
PNEUMATYCZNA DUSZA – 10 wyzwań, które musisz pokonać,
by stać się przedsiębiorcą
okaleczenie, utrata pamięci, śmierć, morderstwo, łamanie czwartej
ściany, kapitalizm
Anna Łagan – Chochoły
protesty, wzmianka o aresztowaniach, pandemia, bezdomność,
misgenderowanie (nieświadome), wzmianka o przemocy w rodzinie,
sugestia przemocy seksualnej (w rodzinie, wobec dziecka),
manipulacja, symbolika z literatury romantycznej i młodopolskiej
Wojciech Gunia – Tam
śmierć dziecka, utrata pamięci
Julia Żmudka – Genius…

Olga Niziołek – Sześć wskazówek, jak biegać w ciemnościach
śmierć, depresja, groza, ucieczka, niezidentyfikowane zagrożenie

10
WSTĘP

Artur Nowrot

„Ja to bym nie potrafiła pisać tekstów osadzonych


w Polsce”.
Niejednokrotnie zdarzyło mi się słyszeć to zdanie
z ust znajomych pisarek i pisarzy. Sam też chętnie – mimo
fascynacji Andersenem, Schulzem, Gaimanem – osadza-
łem swoje pierwsze teksty w  fantastycznych neverlan-
dach albo nie mniej fantastycznej filmowej Ameryce.
Wszędzie, tylko nie tutaj. Częścią uroku fantastyki jest
w  końcu powab niemożliwych krain, innych, barwniej-
szych od świata za oknem. A jakie emocje wywołuje Pol-
ska? Znużenie, gorzkie rozbawienie; zachwyt tym rza-
dziej, im silniej próbuje nam się go wpoić; coraz częściej
przerażenie – współczesna Polska byłaby dobrym mate-
riałem na horror.
Ale to nie jest antologia horroru. Nie do końca.

11
Maria Janion – być może najbardziej wnikliwa analiza-
torka polskości – pisze w Niesamowitej słowiańszczyźnie
o powszechnej deziluzji, poczuciu roz-czarowania Pol-
ską. „Jeden z  głównych wyznaczników patriotyzmu –
rodzimy krajobraz – odsłonił swoje ponure strony, któ-
re przedtem rzucały się w oczy, ale nie z taką drażniącą
oczywistością. Jesień, zima, błoto, brudy, niedomyte
ciała okutane w jakieś bure szmaty…”. Jedyne źródła ko-
loru to przykurzone pastelowe tynki lub krzykliwe afi-
sze reklamowe. A przecież, jak pisze Janion, „krajobraz
dodaje osobie znaczenia”. Jeśli krajobraz go nie dodaje,
trzeba go szukać gdzie indziej, na przykład w  poczu-
ciu władzy i wyższości wobec innych: roślin i zwierząt,
mniejszości płciowych i seksualnych, kobiet i dzieci.
W  opublikowanej w  2016 roku książce Poruszona
mapa Przemysław Czapliński stwierdza, że Polska dry-
fuje. Oś Wschód–Zachód przestała wyznaczać symbo-
liczne kierunki naszych lęków i aspiracji, a oś Północ–
Południe nie zdążyła się jeszcze ukonstytuować (choć
z perspektywy czasu wydaje się, że oś Wschód–Zachód
nadal obowiązuje, zachodzi tylko przebiegunowanie).
Znajdująca się w  podobnej sytuacji Wielka Brytania,
snująca marzenia o niezależności i odzyskaniu imperial-
nego splendoru, przeżywa wzrost artystycznego zain-
teresowania miejscem – tak jakby przed określeniem
na nowo swojej relacji ze światem wokół trzeba było
poznać i  zrozumieć swoje wnętrze. Na polu literatury
faktu renesans przeżyły książki przyrodnicze, w prozie

12
natomiast rozkwitł folk horror (gatunek nazwany w 2010
roku, ale istniejący od lat 70., choć wcześniej głównie
w mediach audiowizualnych), pojawił się również land-
scape punk. Oba gatunki są silnie zakorzenione w lokal-
ności, w uważnej obserwacji świata dookoła, ale dale-
ko im do idyllicznych pocztówek: oba sięgają raczej po
niesamowitość, która może oznaczać cudowność, ale
i  grozę. Twórcy zgłębiający świat narodowych fanta-
zmatów zdają sobie sprawę, że konfrontują się nie tylko
z jasnymi, ale też – może przede wszystkim – ciemny-
mi aspektami narodu. Warto jednak podjąć ten trud, bo
jak pisze Gary Budden w eseju Awake Awake Sweet En-
gland, landscape punk „jest polityczny, sięga po dziwne,
straszne i  nie-realistyczne, żeby dotrzeć do głębszych
prawd o pojebanym świecie, w jakim żyjemy”.
Rzecz niepospolita nie miała być podróbką wypraco-
wanych już konwencji, lecz raczej eksperymentem: co
się stanie, jeśli zachęcić autorki i autorów szeroko pojętej
fantastyki do twórczego przyjrzenia się Polsce? W rezul-
tacie powstała antologia ogromnie zróżnicowana: znaj-
dują się w niej teksty zaskakujące stylem i formą, ale też
bardziej tradycyjne. W jednych bardzo mocno odbija się
moment powstania, inne przedstawiają współczesność
w  szerszej perspektywie. Są opowiadania otwarcie po-
lityczne, są i  takie, które poruszają kwestie społecz-
ne w  sposób bardziej zawoalowany i  symboliczny, albo
które mówią o sprawach ogólnoludzkich. W niektórych
skrzy się humor, w innych czai subtelna groza.

13
Widać jednak także podobieństwa, wspólne tema-
ty, które powracają w kolejnych tekstach: tradycja, któ-
ra daje stabilność i oparcie, ale może także dusić. Walka
o autonomię i możliwość samostanowienia (zwłaszcza
kobiet), która różnie się kończy. No i wreszcie: wyraźne
skupienie na otoczeniu. Czy to będzie smutny i  szary
miejski krajobraz, lekko tylko podkręcony magicznością,
czy wyjątkowy przykład architektury postmoderni-
stycznej, przesycony słońcem wiejski pejzaż czy dusz-
ny bunkier skryty w lesie, wśród zasieków z ostrężyn –
Rzecz niepospolita to próba pokazania, że tajemnica
może kryć się wszędzie, a  świat wokół nas może być
inny, niż się wydaje. Warto mu się przyglądać z nieoczy-
wistych stron, warto szukać potencjału zmiany.
Polska nie jest doskonała.
Ale może być niepospolita.
Artur Nowrot
Pisze, redaguje, tłumaczy. Publikacje w „Wizjach”, „Kontencie”,
„Nowej Fantastyce”, a także antologiach Dzieje się
i Tęczowe i fantastyczne. Zawodowo chodzi po dachach,
w czasie wolnym czyta fantastykę, poezję i komiksy.
BARSZCZ

Joanna Przygodzka

BARSZCZ SOSNOWSKIEGO, Heracleum sosnowskyi,


i  barszcz Mantegazziego, Heracleum mantegazzianum,
to rośliny pochodzące z  Kaukazu, przywleczone do
Polski jako pastewne. Owszem, są pastewne, ale też
inwazyjne. I parzą skórę – to znaczy: sprawiają, że jest
o wiele bardziej niż zwykle wrażliwa na słońce.
Dowiedziałam się tego ze szkolnych podręczników
i  z  Wikipedii, gdy już byłam starsza. Wcześniej tylko
widziałam barszcz. Nigdy mnie nie poparzył, choć nie
mogę być tego absolutnie pewna; można nie zauwa-
żyć oparzenia, jeżeli nie wychodzi się na słońce. Sok
z  barszczu nie szkodzi zwierzętom, ponieważ sierść
chroni przed słońcem lepiej niż ludzka skóra. To bardzo
sprytne i imponujące, że roślina używa słońca jako me-
chanizmu obronnego przed szkodnikami.

16
Barszcz Sosnowskiego towarzyszył mi, odkąd mia-
łam siedem czy osiem lat. Byłam wtedy na wakacjach
u dziadków na wsi. Popegeerowska wieś w zachodnio-
pomorskim była na tyle blisko morza, że dojazd nad
jego brzeg zająłby godzinę lub dwie, ale rzadko się na to
decydowaliśmy; zwykle, raz czy dwa na tydzień, razem
z  dziadkiem jechałam rowerem nad pobliskie jezioro.
Miałam co robić też w samej wsi: włóczyłam się po niej,
bawiłam się z dziećmi sąsiadów, jeździłam rowerem tam
i nazad po prawie pustych ulicach, pomagałam dziadkom
w ogródku na działce oddalonej nieco od ich bloku.
Wieś byłaby małym miasteczkiem, gdyby tylko
w soc­realistycznych blokach żyło więcej ludzi. Nigdy nie
widziałam istot innych niż ludzie, psy, koty i owady. Poza
tym podejrzanym brakiem różnorodności gatunkowej
i  przewagą bloków nad domami jednorodzinnymi wieś
wyglądała jak wieś; otaczały ją lasy oraz pola rzepaku,
owsa, pszenicy i kapusty, a żeby dostać się do cywiliza-
cji, trzeba było jechać do Białogardu lub Koszalina. Wieś
nie miała niczego poza trzema sklepami spożywczymi,
sztucznym bajorem, gabinetem jedynego lekarza, pocztą
i kościołem. Kiedyś była tam szkoła, podstawowa i śred-
nia, w której uczyła moja babcia, ale została zamknięta
po reprywatyzacji miejscowego pałacyku.
Często jeździłam z dziadkiem nad jezioro lub do lasu.
Nad jeziorem było pełno ludzi, a jadąc tam, przecinaliśmy
las i mijaliśmy gigantyczny lej po bombie, namiastkę
kanionu. Po pływaniu mogłam usiąść na ręczniku

17
wyłożonym przy wrzosach i  napić się oranżady lub
zjeść podejrzaną kiełbasę z grilla. Ale kiedy jechaliśmy
do lasu, gęstego i cichego, byliśmy tam tylko we dwoje
i bałam się każdego dźwięku nie przypominającego pta-
ka. Byłam strachliwym dzieckiem, które jednocześnie
oglądało Z Archiwum X i Nie do wiary, moja wyobraźnia
umiała więc pracować i zatruwać mi wycieczki, na któ-
rych bez niej mogłabym się lepiej bawić. Tłumiłam iry-
tujący lęk na tyle, by móc szukać jagód i poziomek oraz
jeść połowę tego, co znalazłam, podczas gdy dziadek
wypatrywał grzybów. Starałam się nie okazywać peł-
zającego mi po plecach strachu, nie wiedząc jeszcze, że
to zaburzenia lękowe – o tym dowiedziałam się dopiero
jako nastolatka.
W tym lesie widziałam Króla Barszczu.
Sam barszcz Sosnowskiego widziałam wcześniej;
mały egzemplarz rósł tuż przy chodniku po drodze do
jednego ze sklepów spożywczych. Nikt go nie ściął,
chociaż jeden liść wisiał groźnie nad betonem na wyso-
kości kolan.
Gdy w  poszukiwaniu owoców trafiłam na polanę,
zobaczyłam barszcz przewyższający drzewa. Stał zresz-
tą w ich kręgu, oświetlony przez słońce, jak na obrazie.
Jak pomnik, ołtarz albo bóg. Biały kwiat oślepiał, po-
wietrze na polanie wydawało się złote.
Pierwszy raz w życiu bałam się rośliny. Czułam nie tyl-
ko strach – czułam, że barszcz mnie zachęca, nie, że żąda;
żąda, żebym podeszła, żąda ofiary. Jagody w plastikowej

18
butelce nie były dobrą ofiarą i bałam się, co zrobi barszcz.
Zdołałam wycofać się z  powrotem na leśną ścieżkę,
gdzie wystraszona czekałam na dziadka i ściskałam bu-
telkę tak mocno, że zrobiłam z części jagód dżem.
Dziadek nie zwrócił na barszcz uwagi. Widział ta-
kie wcześniej. Ja później też zaczęłam widzieć barszcze:
z  bliska i  z  daleka, wysokie jak drzewa i  przerażające.
Nie wyglądały na prawdziwe, ponieważ rośliny z zielo-
nymi łodygami nie mają prawa być takie wysokie. Barsz-
cze wyglądały jak żywe skamieliny, relikty z czasów pre-
historycznych, starsze niż ludzie. Barszcze rosły, gdzie
im się podobało, jak cicha groźba wśród sielankowych
krajobrazów łąk, pól i lasów.
To trwało, dopóki dziadkowie nie przeprowadzili się
do nowego domu rodziców na przedmieściach Warsza-
wy. Od tamtej pory ani razu nie zobaczyłam barszczu
Sosnowskiego na żywo. Do teraz.
Nie miałam powodu wracać. Dawne mieszkanie
dziadków zostało sprzedane, w  okolicy nie miałam
krewnych. Dzieci sąsiadów dorosły, a  ja i  tak nie pró-
bowałam nawiązywać z  nimi przyjaźni dłuższych niż
lato – oni ze mną też nie. W tej wsi, porzuconej przez
Boga, komunizm i  plan Balcerowicza, nie było pracy.
Niczego tam nie było poza moimi wspomnieniami, a ja
byłam obca jak na wakacjach przed laty. Byłam obca,
chociaż przeszłam w tej wsi każdą drogę i urodziłam się
w najbliższym szpitalu. Drogi nie były skomplikowane,
a  o  szpitalu zdecydował przypadek. Byłam obca jak

19
moja rodzina, przesiedlona tutaj z Litwy, Ukrainy i Ka-
zachstanu, jak barszcz.
Nie miałam absolutnie żadnego powodu, żeby tam
wracać, poza tym, że barszcz mnie odnalazł.
Po całych latach wolnych od widoku czy wzmian-
ki o barszczu, przeczytałam w serwisie informacyjnym,
że odnaleziono pod Warszawą stanowisko barszczu
Sosnowskiego. Starałam się o tym zapomnieć, bo to na-
turalne, że inwazyjna roślina rozszerza swoje panowa-
nie. Równie naturalne było znalezienie kolejnego sta-
nowiska w Warszawie, dość blisko biurowca, w którym
pracowałam.
Przestałam sobie wierzyć, gdy barszcz zaczął ro-
snąć pod moim blokiem – i to bezpośrednio pod moim
oknem. Mieszkałam na szóstym piętrze, więc myśl, że
roślina dorastająca najwyżej do pięciu metrów mogłaby
dosięgnąć mojego okna, była absurdalna – ale barszcz
rośnie, jak chce, a  nie jak mu mówi atlas botaniczny.
Widziałam już barszcze wyższe niż pięć metrów. Wi-
działam Króla Barszczu.
Wróciłam więc, ponieważ zrozumiałam tę dyskretną
groźbę. Zawsze lepiej przyjść z własnej woli, a barszcz
i tak by mnie znalazł.
Przyjazd nie był prosty; musiałam pojechać pocią-
giem do Ostrowa Wielkopolskiego, potem do Białogar-
du, i to nocnym kursem, żeby być w Białogardzie rano
i nie czekać za długo na dworcu autobusowym. Dworzec
budził we mnie niejasne wspomnienia z  dzieciństwa,

20
ale wiele się zmieniło od czasów, gdy razem z  babcią
odwiedzałam prababcię.
Wieś wyglądała inaczej. Nie poznałam stawu, a bu-
dynki i wzgórza wydawały się mniejsze – te, które udało
mi się rozpoznać. Nikogo nie widziałam, chociaż wcze-
snym przedpołudniem w  dzień powszedni ktoś powi-
nien iść do pracy, do sklepu czy z psem na spacer albo
przynajmniej palić przy wejściu na klatkę schodową.
Wiedziałam jednak, dokąd iść, ponieważ barszcz
mnie wzywał. Poszłam główną drogą, mijając sklep spo-
żywczy, pocztę i  metalowe, malowane na różne kolory
płoty, aż doszłam do rzeki – rzeczki tylko trochę bardziej
wartkiej od bajora – i ruin młyna. Mogłam przejść przez
tę rzeczkę, zejść po stromym, zalesionym brzegu nad
zimną wodę pełną maleńkich czarnych pijawek. Ale
mogłam też pójść na wzgórze, na którym, za koloro-
wym metalowym płotem, stał czarno-biały drewniany
kościół. Dalej był kolejny sklep i  pałac – czy też jego
sprywatyzowane ruiny – a  za nimi pola i  lasy. Mogła-
bym też zawrócić w stronę jedynego lekarskiego gabi-
netu, technicznie już w innej wiosce, i w swoim czasie
dotrzeć do Białogardu, a z niego wrócić do świata, do
którego dla odmiany należałam.
Przeszłam przez rzekę i  zeszłam po na wpół ka-
mienistym, na wpół błotnistym zboczu, wdychając głę-
boko świeże, lekkie powietrze w  tym małym wąwo-
zie, w  cieniu drzew gęstych jak w  lesie. Nie słyszałam
niczego. Gdy jako dziewczynka schodziłam tutaj po

21
mszy, żeby puszczać kaczki na prawie stojącej wodzie
i patrzeć na kłębiące się pijawki, słyszałam zawsze sa-
mochody przejeżdżające wyżej. Wyczytałam gdzieś,
że tak małe pijawki żerują na rakach, ale w tej wodzie
nigdy nie widziałam ani raków, ani ryb. Młyn patrzył na
mnie z drugiego brzegu oczodołami z wybitymi szyba-
mi, taki sam jak dwadzieścia lat temu.
Poszłam z biegiem rzeki, głębiej w wąwóz i w las, zie-
loną ciszę, aż czerwona bryła młyna zniknęła mi z oczu.
Wśród drzew zobaczyłam polanę, której nie powinno
tam być, oświetloną przez słońce, mimo że dzień był
zimny i pochmurny. Odetchnęłam powietrzem, złotym
i ciepłym. Na środku polany stał Król Barszczu, wyższy
od drzew, dumnie wyprostowany, z oślepiająco białym
kwiatem i liśćmi rozłożonymi w nieznoszącym sprzeci-
wu zaproszeniu. Weszłam na polanę, na miękką trawę,
której nie powinno tam być.
Spojrzałam za siebie tylko raz. Za mną rosły barszcze.
Joanna Przygodzka
Urodzona w 1992 roku, z wykształcenia socjolożka,
prywatnie miłośniczka fantastyki naukowej i kosmicznego
horroru, z zawodu – specjalista obsługi klienta. Jej pasje
niezwiązane z literaturą to muzyka rockowa, podróże,
kuchnie całego świata, historia Centralnej Azji,
antropologia, podnoszenie ciężarów i sporty walki.
O DOROTCE
I SIEDEMNASTU RZEKACH

Marta Malinowska

ZA GÓRAMI, ZA LASAMI, nad siedemnastoma pod-


ziemnymi rzekami żyła sobie dziewczynka, która zaczy-
nała dorastać.
Na imię miała Dorotka, już od pół roku chodziła do
liceum i to było zupełnie jakby znów szła do szkoły po
raz pierwszy, bo jej przyjaciółki z podstawówki i gimna-
zjum poszły gdzie indziej i w tej nowej szkole, do której
trzeba było codziennie jeździć autobusem, a  nie cho-
dzić pieszo, nie znała z początku nikogo.
Bardzo się bała nieznania nikogo, więc koniec lata
i początek jesieni przeżyła bardziej w książkach, które
czytała, niż w  rzeczywistości. Chroniła się w  grubych
tomach powieści o  wampirach, w  wielkich i  zarazem
lekkich, odległych problemach bohaterów, którzy wie-
dzieli, kim są i co jest właściwe, bohaterów, którzy byli

24
jej przyjaciółmi właśnie dlatego, że byli dalecy, dorośli
i pewni siebie.
Rzeczywistość przeciskała się jednak przez kartki,
niemożliwa do zupełnego zignorowania, i  gdzieś spo-
między perypetii wampira Lestata zaczęły wyłaniać się
osoby, które też czytały książki i chciały o nich rozma-
wiać, osoby, które też się trochę bały.
Na koniec jesieni Dorotka miała więc już bardziej
cielesnych przyjaciół, którzy czynili licealną rzeczywi-
stość nawet znośną. Był pośród nich przystojny chłopiec
o  smutnym, drwiącym uśmiechu, z  którym często sie-
działa w ławce.
Kiedy przyszła zima, poszli razem do kina, a wraz
z  nowym rokiem chłopiec zaczął siedzieć z  inną
dziewczyną.
Nie rozmawiali o tym. Nic się przecież nie stało, każdy
mógł siedzieć i rozmawiać, z kim chciał, a z dziewczy-
ną Dorotka się przyjaźniła. Nie było niczyją winą, że
się w sobie zakochali. Wiedziała przecież, że miłość to
niepowstrzymana siła i nie wolno stawać jej na drodze.
Co zresztą by przyszło z  rozmowy? Wszystkim
byłoby przykro. Dorotkę nauczono już, że z takich roz-
mów nie wynika żadna zmiana poza zmianą nastroju.
Nie rozmawiali więc i  wszystko było między nimi
w  porządku. Umówili się nawet, że pójdą razem na
koncert Comy pod koniec stycznia.
I  dlatego właśnie pewnego sobotniego popołu-
dnia Dorotka wylądowała na przystanku koło swojej

25
szkoły, czekając na chłopca o  drwiącym uśmiechu
i jego ukochaną.
Słońce już zaszło – był przecież styczeń – zapłonę-
ły latarnie uliczne i wszystko przybrało pomarańczową
barwę. Pomarańczowy był śnieg, pomarańczowo-szare
było zamknięte targowisko po drugiej stronie ulicy, po-
marańczowe wydychane przez Dorotkę, skraplające się
natychmiast powietrze.
Tylko ekran jej telefonu był zielony i cichy.
Dzwoniła już parę razy, ale nie wiedząc, co właści-
wie innego mogłaby zrobić, spróbowała jeszcze raz.
Bardzo spokojnie, bo nie było się czym denerwować
ani czym przejmować, nic się takiego nie działo, wybra-
ła numer swojej przyjaciółki, która kochała starożytny
Egipt, potem chłopca o drwiącym uśmiechu, za każdym
razem wysłuchała siedmiu sygnałów, które mijały przed
odpaleniem poczty głosowej. Spojrzała na godzinę.
Siedemnasta trzydzieści osiem.
Dała im jeszcze te dwie minuty. Dwie do pełnych,
okrągłych czterdziestu spóźnienia. Czterdziestu pięciu
minut stania na przystanku, przyglądania się pustemu
placowi Barlickiego, pordzewiałym szkieletom straga-
nów, które mijała co rano, spiesząc do szkoły, wiecznie
spóźniona. Dwie minuty pustki w  głowie i  poczucia,
że gdzieś pomiędzy nią a  rzeczywistością coś zamarza
w grubą, przejrzystą szybę, zza której, owszem, wszyst-
ko widać, ale niczego prócz śliskiej, lodowatej tafli nie
można dotknąć.

26
Dorotka nie postanowiła iść przed siebie. Samo się
poszło, prześlizgnęło linią mniejszego oporu, bo żeby
wrócić, musiałaby stać na przystanku dalej i odpowia-
dać potem na pytania rodziców o wcześniejszy powrót
i to, co się stało z koncertem.
A nie chciała przecież nikogo martwić.
Więc szła. Przecież miała bilet, mogła pójść na
koncert. Ulicą Zieloną, która wbrew nazwie była teraz
czarno-pomarańczowa i  prowadziła ją obok wiecznie
otwartego ciągu kwiaciarni, potem obok odrapanych
kamienic, przez duże skrzyżowanie z Gdańską i do Ko-
ściuszki, obok kolejnego targowiska, teraz zamkniętego.
Za targowiskiem był wielki mural przedstawiający sy-
nagogę, która kiedyś tam stała, i napis „Per Aspera Ad
Astra”. Dalej była już zalana światłem Piotrkowska.
Na Piotrkowskiej Dorotka zawsze w pierwszej chwi-
li szła nie w tę stronę, w którą powinna. Tym razem było
tak samo i musiała się wrócić, żeby trafić na Moniuszki,
wąską uliczkę o dziwnej topografii, na której mieścił się
klub Fanaberya, tłoczny, gwarny, kładący się na jej za-
marzniętej szybie długim cieniem.
Pomyślała, że pewnie ma wspólnych znajomych
z większością osób zgromadzonych w ciemnym podwór-
ku przed klubem. W gimnazjum przyjaźniła się przecież
z  dziewczyną, która znała wszystkich metali w  Łodzi,
ale ta świadomość w jakiś sposób sprawiała, że wyda-
wali się jeszcze bardziej obcy. Obcy, starsi, bardziej do-
świadczeni, odważniejsi. Pewnie nieco pijani. Dorotka

27
jeszcze nigdy nie była pijana, mimo swoich szesnastu,
kurwa, lat.
Patrzyła na nich i malała. A może to ściany kamienic
wokół pięły się w górę, może ci ludzie rośli tak, że w któ-
rymś momencie zaczęli mieć po dwa metry wzrostu.
I kiedy była już naprawdę bardzo mała i bardzo zagu-
biona, bo co teraz, przecież nie mogła tam wejść, prze-
cież mogła tu spotkać swojego chłopca i swoją przyja-
ciółkę, i co wtedy, co by wtedy zrobiła, przecież zupełnie
nie chciała być, nie chciała tu być, usłyszała wołanie.
– Bilet kupię za dwie dychy!
Osoba, która wołała, stała na murku i może dlatego
wydawała się jeszcze wyższa niż reszta ludzi na placy-
ku. Dorotka podeszła bliżej i zadarła głowę, żeby spoj-
rzeć jej w  twarz, ale chyba nie było twarzy albo było
ciemno, albo Dorotce było po prostu wszystko jedno,
jak ta osoba wyglądała i kim była, grunt, że się znalazła
i nadała jakiś dalszy rytm jej zagubionym krokom.
– Hej, mam bilet – powiedziała, sięgając do kieszeni
płaszcza.
Osoba zeskoczyła z murku. Nie zrobiła się od tego
niższa, po prostu jej glany znalazły się na tym samym
poziomie, co glany Dorotki. Dziewczynka wyciągnęła
z kieszeni śliski, sztywny kartonik.
Bilety z koncertów, na których była, przypinała pi-
nezkami w swoim pokoju i miała całą kolumnę tych na
Comę. Pomyślała, że ten tam nie trafi, i zauważyła, że
nie jest jej smutno, smutek spływał po szybie.

28
Osoba ściągnęła plecak, wojskową kostkę z mnó-
stwem naszywek, i  grzebała w  nim przez chwilę.
Dorotka czekała cierpliwie, a wysoki, ciemny tłum kłę-
bił się wokół.
Kupię książkę, pomyślała. Pójdę do Empiku, ku-
pię książkę i się w niej schowam, i nie wyjdę nigdy, bo
książki są dobre dla ludzi, którzy nie pasują do rozba-
wionego tłumu, wyższego, dojrzalszego i bardziej do-
świadczonego przez życie.
Kiedy jednak osoba wreszcie wyciągnęła coś z ple-
caka, nie był to portfel, a kwadratowe, plastikowe pu-
dełko z płytą CD.
– Posłuchaj tego. Wyglądasz, jakbyś potrzebowała –
powiedziała.
Dorotka wzruszyła ramionami i wzięła płytę. To było
ciekawsze od książki z Empiku.
– Dzięki – rzuciła, ściągając z ramienia własną kost-
kę. – Baw się dobrze.
Obróciła się na pięcie i odeszła spod ciemnego klu-
bu, z tego ciemnego tłumu ku światłu najbliższej poma-
rańczowej latarni.
Pomyślała jeszcze, że życzyła temu komuś, żeby się
dobrze bawił, zupełnie jakby była jego matką, i poczuła
znajomą niebieską niteczkę zażenowania. Prześlizgnę-
ła się ona płytko pod skórą, w górę i w dół, zacisnę-
ła wokół serca. Dorotka szybko przestała zwracać na
nią uwagę. Miała już przecież tych niteczek naprawdę
bardzo dużo.

29
Potrafiła je jednak rozplątać, choć nigdy na długo; je-
śli nie książkami, to swoim discmanem i swoją muzyką.
Wyciągnęła więc płytę – białą, podpisaną SKŁADANKA –
włożyła w urządzenie, założyła słuchawki, wcisnęła play
i ruszyła przed siebie.
SKŁADANKA rozpoczynała się od boleśnie znajome-
go motywu na gitarze, od piosenki, którą Dorotka potra-
fiła zapętlać całymi popołudniami. Zamknęła na moment
oczy i  wyprostowała się, czując, jak dźwięki spływają
w dół pleców, a potem wspinają się w górę po linii kręgo-
słupa. Wciągnęła mroźne, styczniowe powietrze w płuca
i  kiedy wszedł wokal, była już gotowa iść przed siebie,
obok siebie, widzieć światła swojego miasta jak teledysk.
Może to nie była szyba, to, co zamarzło między nią
a  światem, może to był ekran? Ekran, na którym wi-
działa szeroką Piotrkowską, kostkę brukową i witryny.
Coś dudniło z bram, ale nawet nie docierało do Dorotki
przez słuchawki. W gruncie rzeczy docierały do niej je-
dynie dźwięki SKŁADANKI i własne kroki, łączące się
z rytmem piosenki o tym, że niczego nie będzie żal, nicze-
go nie będzie żal, niczego nie.
Powinna jej przecież słuchać na żywo. Zawsze ją
grali na końcu i może Dorotka miała szesnaście lat, ale
rozpoznawała w tym strategię, odsuwanie tego, na co
publiczność czekała, do momentu, aż zacznie krzyczeć,
jęczeć i  tupać. Sama grała w  teatrze, głupim, amator-
skim tworze w  domu kultury, niczym poważnym, ale
rozumiała te reguły, rozumiała, że trzeba pozwolić

30
ludziom wierzyć, że coś wywalczyli, że na coś zasłużyli,
że to, czego od początku chcieli i po co przyszli, co im
obiecano i co musieli dostać, to nagroda.
Postanowiła sobie, że skręci, kiedy zacznie się na-
stępna piosenka. Tej nie znała, ale w  gitarze było coś
tęsknego i przestrzennego, co czasem słyszała w Nirva-
nie i  w  tych najbardziej rozdzierających kawałkach
Myslovitz, więc skręciła, obracając się na pięcie, i przy-
spieszyła kroku. Skrzyżowanie na Zachodniej też było
puste, jakaś lampa przestała świecić, więc sygnalizacja
zalewała asfalt zielonym, żółtym, czerwonym, zielo-
nym, żółtym, czerwonym światłem. Potem były skrzyp-
ce i damski wokal, i Dorotka nie miała pojęcia, skąd się
wzięła na Placu Wolności, ale wiedziała, że skoro kla-
pa przy żeliwnej barierce jest otwarta i kręcone schody
oświetlone, a Amy Lee śpiewa o wstrzymywaniu odde-
chu i upadaniu, to trzeba zejść.
Kiedy zaczęła o papierowych kwiatach, Dorotka szła
już wzdłuż kanału, przypatrując się uwięzionej w  nim
rzece. Korytarz zamykał się nad nią czerwoną kopułą,
a rzeką płynęły woda i nici. Długie, białe i błękitne, śli-
skie i  chłodne w  dotyku, absolutnie pewne kierunku,
w którym zmierzały.
Jak miały nie być pewne, skoro zbudowano dla nich
te korytarze, skoro ktoś nadał im cel.
Dorotka nie była zdziwiona. Znała bajki o wpada-
niu do studni i odkrywaniu innych światów, karmiła się
nimi i przecież nadal marzyła, że jej się to przydarzy.

31
List z  Hogwartu, nocny koszmar, po którym odkryje
w sobie moc mutantki, ugryzienie wilkołaka, starożyt-
na przepowiednia.
Jej własny korytarz, kanał, którym mogłaby popły-
nąć, i cel, który sprawiłby, że nie byłaby już niepewna
i przytłoczona.
Wiedziała dobrze, co widzi, opowiadano jej przecież
często o siedemnastu uwięzionych rzekach, które karmiły
fabryki w jej mieście. O tym, jak fabryki je potem wypluły
i jak zamknięto je pod ziemią, brudne i niepotrzebne.
Może dlatego tu trafiłam, pomyślała. Może jesteśmy
podobne.
Dorotka nie wiedziała, czy czuje się podobna do
uwięzionej wyplutej rzeki, bo cały czas była odgrodzona
swoim ekranem, pusta w środku, jakby to ją wypchano
bawełną, ale kiedy przystanęła, by przejrzeć się w rzece,
białe i błękitne nitki na moment wyhaftowały się w jej
twarz, nim pomknęły dalej przed siebie.
SKŁADANKA skończyła się chwilę wcześniej i Do-
rotka uświadomiła sobie, że w szemraniu wody, w sze-
leście bawełnianych nici zaczynała rozróżniać znajome
zbitki i echa.
Śmy śmy śmy, śpiewały rzeki, prowadząc ją w głąb
podziemnego labiryntu. Ste ste ste, szeptały nici, a Do-
rotka wytężała słuch tak bardzo, że prawie przesta-
ła widzieć, gdzie i dokąd idzie. Na co zresztą miałaby
patrzeć? Wciąż te same czerwone korytarze, wszędzie
te same cegły, wszędzie ten sam kształt, ta sama sze-

32
rokość; dobrze zaprojektowane, porządne, grzeczne
więzienie.
Gdzie gdzie gdzie gdzie, mówiły rzeki, które się nie
wiły, którym odebrano ich wicie i teraz szły i krzyżowały
się prosto jak ulice nad nimi, i prowadziły ją wszystkie
do jednego źródła, które najpierw usłyszała, i którego,
gdy wreszcie je zobaczyła, przez chwilę nie rozumiała.
Rzeki zbiegały się tu, to widziała, wpadały we wspól-
ny kanał, ten, do którego właśnie dotarła. A potem zeń
wychodziły. Wspinały się na żeliwną konstrukcję, która
trochę przypominała stół, ale miała jakieś wałki, jakieś
koła i zawory, która terkotała i parowała, i wypluwała
z  siebie coś szerokiego i  biało-niebieskiego, wciąż ro-
snącego, i Dorotka pomyślała, że jest głupia, że od razu
powinna była rozpoznać krosno.
Jesteśmy tu, gdzie jesteśmy, szemrały rzeki, a Dorot-
ka stała przed maszyną, starając się zrozumieć, co wła-
ściwie się dzieje.
Nie zajęło jej to długo. Przecież dużo czytała, a póki
nie poszła do liceum, szczerze lubiła polski, więc skoro
było podziemne krosno, były nici i była ona, to przecież
nie miała żadnego wyboru. Musiała prząść.
Może się roztroję, pomyślała, podchodząc do kro-
sna. Może będę trzema prządkami, trzymającymi w dło-
niach losy świata.
Nic takiego się nie stało.
Czółenko wędrowało prędko w  jedną i  w  drugą,
i w jedną, i w drugą, i nie było nic naturalnego w tym,

33
jak jej ręce usiłowały wdrożyć się w  rytm maszyny,
żadnego instynktownego połączenia ani wewnętrzne-
go głosu. Trzeba było uważać i się uczyć, ale Dorotce
to nie przeszkadzało, w końcu to była rola. A Dorotka
grała przecież w teatrze i wiedziała już, że ról się uczy,
tak jak chodzenia i mówienia, jak całego bycia w swo-
im ciele, a  że ciało było tkaniem, to uczyła się tego
w miejscu przygotowanym jej przez los.
Jesteśmy tu, gdzie jesteśmy, szemrały rzeki i Dorotka
myślała, że nie, że jesteście tu, gdzie was położono, je-
steście tu, gdzie was zamknięto.
Jesteśmy tu, gdzie jesteśmy, powtarzały, kiedy usi-
łowała nadążyć za swoim nowym powołaniem, kie-
dy tkała miasto, kiedy usiłowała pomieścić je całe, bo
przecież skoro tu była i skoro stała przy tej maszynie, to
chyba powinna. Ona i jej nieskończony potencjał i nie-
skończona pustka, w której gubiły się smutek i zdrada;
pustka, która mogła pomieścić całe miasto, mogła po-
mieścić sto tysięcy jednakowych miast i pięćset lat hi-
storii, i siedemnaście rzek, wszystko to Dorotka mogła
zmieścić w przestrzeni, która rozciągała się w jej sercu
pomiędzy targowiskiem na placu Barlickiego a klubem
na Moniuszki.
Gdy sztywniały jej palce i  gdy tkanina wychodziła
spod nich czerwonobrunatna – w czym nie było prze-
cież nic złego, bo to był kolor cegły i  kolor krwi mie-
sięcznej – zastanawiała się, czy dostała SKŁADANKĘ
dlatego, że miasto jej potrzebowało.

34
Czy ta muzyka to był klucz do jej własnego koryta-
rza? Do jej przeznaczenia? Czemu tym przeznaczeniem
było połączenie jej ciała z maszyną, czemu mechanicz-
na praca, w której nie było miejsca na jej książki i pio-
senki, których słuchała?
Jesteśmy tu, gdzie jesteśmy, powtarzały rzeki
i  Dorotka usiłowała myśleć o  tym, że jest w  tym
może mądrość, że powinna się uczyć od rzek, które
przetrwały.
Zamknięte w wymyślonej przez innych siatce, uwię-
zione pod ziemią i brudne, ale przetrwały. Ona też mo-
gła. Mogła się zmienić, mogła się dostosować do tego
krosna, czerpać mądrość z historii, z natury, z otoczenia,
mogła być kimś innym, ukształtować się w cokolwiek.
Nie było powodu robić kłopotu, nie miała przecież in-
nych planów.
Po prostu byłoby łatwiej, gdyby mogła przez chwilę
posłuchać muzyki. Odświeżyć głowę, poczuć coś poza
drżeniem maszyny, wwiercającym się w  uszy i  kości,
kruszącym jej zamarzniętą szybę. Na pewno szłoby jej
sprawniej.
Rozejrzała się. Jej kostka leżała obok krosna, czarna,
zbyt nowa i  sztywna, by nosząc ją, Dorotka mogła się
czuć jak prawdziwy metal, z jedyną naszywką, którą zdą-
żyła przyszyć.
Schyliła się, by wyciągnąć discmana, i w tym momen-
cie maszyna zasyczała przeciągle. Skądś buchnęła para.
Nici pękły z trzaskiem.

35
Popssssułaś, wysyczały, a Dorotka zmartwiała, prze-
straszona i pełna poczucia winy, w pół ruchu, z rękami
wyciągniętymi w stronę plecaka.
I  może te ręce ją uratowały, bo były czerwone, po-
krwawione i sztywne, i nie zauważyła tego wcześniej, tak
jak na powierzchni nie zauważała obgryzionych do krwi
paznokci.
Popsssssułaś. Wracaj.
Nabrała tchu, żeby odpowiedzieć, i poczuła, że po-
wietrze jest gorące, wilgotne, pełne lepkich kłaczków
unoszących się z nitek. Że cała jest drżeniem i hukiem,
i wszystko ją boli, i jej ręce przypominają szpony, oczy
pieką i prawie nic już nie widzą, ciało jest brzydkie i cho-
re, i prawie nie słucha.
I zrozumiała, że od rzek nie nauczy się niczego, czego
nie uczono jej na powierzchni. Że mogą jej pokazać tylko,
jak przetrwać w  zamknięciu, jak być wyplutą i  brudną,
w narzuconym kształcie, jak umierać w sobie i ukrywać
cały strach.
Musiała więc sama nauczyć się tego, czego potrze-
bowała.
– To wyście mnie popsuły – wykrztusiła. Nie wiedzia-
ła zrazu, że to powiedziała, ale zorientowała się szybko,
bo powiedziane zawisło w powietrzu, słyszalne i praw-
dziwe, a  powietrze zgęstniało od złości, bo nic tak nie
złości tych, którzy robią ci krzywdę, jak prawda, i Doro-
ta uświadomiła to sobie natychmiast, zanim jeszcze nici
uniosły się gniewem w górę.

36
Sztywne ręce chwyciły plecak, przycisnęły go do
piersi. Zmęczone nogi puściły się pędem przed siebie.
Jesteśmy tu, gdzie jesteśmy, mówiły rzeki, pieniąc
się i  sycząc, Jesteśmy tu, gdzie jesteśmy, i  ty też tu
będziesz.
Gdzieś na dnie rozwścieczone nici chłostały jej
skórę i  nie potrafiła znaleźć wyjścia, więc bardziej
współczuła sobie.
Musiała znaleźć jakieś miejsce, żeby się zatrzymać.
Zatrzymać, ukryć na trzy sekundy, złapać oddech.
Ale tu wszędzie były uwięzione rzeki, które nie mogły
uciec, wyprostowane i zamknięte w gorsetach kanałów
sto lat wcześniej, i nie było miejsca na nic innego. Doro-
ta zacisnęła więc zęby i zatrzymała się tam, gdzie stała,
tuż przy spienionej wodzie, wśród porwanych nici, wy-
grzebała discmana, wcisnęła słuchawki w uszy, wcisnęła
play i  pobiegła przed siebie z  plecakiem przyciśniętym
do piersi, żeby nie trzęsło za bardzo, bo wtedy przecież
płyta by się zacinała.
I  znowu było jakoś łatwiej, i  wiedziała, gdzie skrę-
cać, słuchając o niepokornych myślach, niepokojach, bo
może i można było tyle ich wciąż mieć, i to było okej.
I  krzyczenie było okej, i  lepiej mnie zabij, wyrzuć
z  pamięci, powtarzała, biegnąc, choć nie wiedziała,
skąd bierze na to dech, bo z polskiego była może i do-
bra, ale z wuefu to się wypisała, idąc do liceum, i nie
żałowała aż do teraz, lepiej odejdź, pozwól mi odejść,
wyła, zupełnie niezgodnie z  linią melodyczną, ale na

37
pewno z całego serca, i co innego się liczyło w muzyce
poza tym?
Jakieś rzeczy na pewno.
Ale serce czasem wystarczało, bo nagle wypadła
prosto na Plac Wolności, Kościuszkę i pustą Piotrkow-
ską, na lodowato zimne powietrze, na styczeń, w któ-
rym jedyną parą był jej oddech.
Klapnęła tyłkiem na chodnik i przez moment po pro-
stu oddychała ciężko, oglądając pomarańczowy świat,
miasto, które wyrosło na wyprostowanych rzekach; mia-
sto, które usiłowało ją wyprostować.
Założyła plecak i, płacząc, powlokła się na przysta-
nek tramwajowy.
I  płakała, bezwstydnie rozżalona i  smutna, przez
pół nocy, potem przez całą niedzielę. Płakała, trzaskała
drzwiami i słuchała muzyki na cały regulator.
W poniedziałek poszła do szkoły, znalazła chłopca
o drwiącym uśmiechu i spoliczkowała go z całej siły, za-
nim zdążył się przywitać.
Do gabinetu dyrektorki szła spokojna i uśmiechnięta.
Marta Malinowska
Łodzianka, antropolożka kultury, pisarka
i projektantka gier. Laureatka Paszportów Polityki 2020.
Autorka Iluzji – wydanej w 2019 roku
powieści fantasy o poszukiwaniu własnej tożsamości.
CZARNOZIEM

Anna Robak-Reczek

LAS NIE JEST MIEJSCEM dla ludzi. Im dłużej po nim błą-


dziła, tym bardziej była tego pewna. Upał był nie do znie-
sienia, a do tego nie znalazła jeziorek, o których słyszała.
Towarzyszyło jej też nieprzyjemne wrażenie, że jest pod
obserwacją. Nie pozbyła się go nawet wtedy, kiedy wy-
szła z lasu i znalazła się na ścieżce między polami. Powie-
trze było duszne, ziemia parowała po deszczach. Przez
wilgoć wydawała się tłusta. Wakacje na głuchej wsi oka-
zywały się pomyłką. Dopiero kiedy, wyciągnięta na le-
żaku, piła chłodny kompot, a popołudnie przechodziło
w leniwy wieczór, odzyskała dobry nastrój.
– Skąd ty, babciu, wytrzasnęłaś to miejsce? – za-
pytała.
Babcia odpowiedziała dopiero, gdy wnuczka poła-
skotała ją zerwaną trawką:

40
– Byłam tu z  twoją mamą, Majeczko. Jakie masz
plany na jutro?
– Nic nie mówiłaś! – Dziewczyna aż poderwała się
w leżaku. – Kiedy tu byłyście?
Babcia wzruszyła ramionami.
– Dawno.
Dziewczyna dała spokój. Wspólne wakacje z babcią:
pierwsze po śmierci mamy, ostatnie przed maturą. Z dala
od miasta, problemów i telefonów komórkowych. Reset.
Wieś była spora, choć otoczona wzgórzami jak stu-
lonymi dłońmi. Poniżej leżały pola i pachnące łąki, któ-
rych terytorium kończyło się linią lasów porastających
wzgórza po same wierzchołki. Dalej był świat, choć
w  takim miejscu tracił na znaczeniu. Radio i  telewizja
szumiały i śnieżyły, telefony komórkowe działały tylko
od pewnej wysokości. Z  internetem też było kiepsko.
Wszystko za nic tu miało rój satelitów krążących dooko-
ła Ziemi. Przez wieś biegła droga, ale ruch na niej był nie-
duży. Chleb do sklepiku dowozili raz na trzy dni. Oprócz
niego we wsi znajdowały się: kościół, cmentarz, szkoła
i straż pożarna. Majka i jej babcia były jedynymi letnicz-
kami. Wydawało się to dziwne, bo w tutejszym klimacie
najwyraźniej było coś bardzo dobrego. Majka nigdy nie
czuła się lepiej. Może babcia miała rację, że właśnie tego
potrzebowały po wyjątkowo ciężkim roku. Wystarczył
tydzień i dziewczyna nie pamiętała już o tym, żeby za-
bierać ze sobą inhalator, nie musiała brać leków na aler-
gię, a żołądek przyjmował każdy rodzaj jedzenia.

41
– Służy jej pobyt tutaj – mówiła ich gospodyni, pani
Sława, przy każdym śniadaniu, i taksowała ją przy tym
uważnym wzrokiem.
Majka zauważyła, że takie same spojrzenia przesu-
wają się po niej, gdzie tylko się pojawi.
– Podobna jest do matki – usłyszała kiedyś za swo-
imi plecami. – Biedactwo.
Poczuła chłód. Skąd wiedzieli? Mama często tra-
fiała do szpitala. Majka także była chorowita. Babcia
zawsze udawała się z  mamą do sanatorium, a  dziew-
czynę wysyłała na obozy językowe. Teraz jednak wy-
brała to miejsce i, ku zdziwieniu Majki, znała je całkiem
nieźle.
– Tu się niewiele zmienia przez lata – odpowiedzia-
ła lakonicznie, zagadnięta o to.
Można było w  to uwierzyć. Monotonia kolejnych
dni wydawała się hibernować wieś i ludzi.
– Mam nadzieję, że polubisz to miejsce – dodała bab-
cia, przenosząc wzrok z drzewa na krzak aronii, z aronii
na stolik i na końcu zatrzymując wzrok na wnuczce.
W jej spojrzeniu był smutek.

***

Majka wczytała się w tablicę informacyjną z historią ko-


ścioła. Budynek nie był duży. Ciemna cegła, niewielkie
okienka. Standardowa historia – właściciel ziemi ufun-
dował, inny przebudował. Po drodze przemarsz wojsk,

42
dwa pożary. Kościół trwał, a przy nim cmentarz. Właśnie
miała przekroczyć furtkę cmentarną, kiedy poczuła, że
ktoś dotyka jej ramienia. Krzyknęła.
– Przepraszam, nie chciałem cię wystraszyć – ksiądz
uśmiechał się do niej szeroko, aż w  zaczerwienionych
policzkach pokazały się dołeczki. – Widziałem, że czy-
tasz. Pomyślałem, że sam ci coś opowiem.
Miała wrażenie, że musiał do niej pędzić, bo ocierał
teraz spocone czoło wierzchem dłoni.
– Widziałaś świętego Rocha? – Wziął ją bezceremo-
nialnie pod ramię i zawrócił w kierunku kościoła. Weszli
do chłodnego wnętrza. – Też jestem stąd. Jak byłem
mały, to myślałem, że ten święty jest najważniejszy.
Majka uśmiechnęła się uprzejmie.
Ksiądz zaprowadził ją pod figurę świętego, potem
przed mały ołtarzyk, przy którym więdły jaskrawo-
pomarańczowe nagietki. Ksiądz z dumą wskazał na ob-
raz. Majka niemrawo pochwaliła kolorowe dziełko, na
którym wśród jakichś malowniczych ruin stała święta
postać.
– Namalował go tutejszy artysta. Nie mieliśmy ich
zbyt wielu, ta ziemia nie rodzi ludzi do sztuki, tylko do
pracy. Ale on był ceniony nawet w stolicy, mieszkał tam
przez kilka lat. Uczył się u samego Canaletta.
– I wrócił tutaj? – zdziwiła się.
Ksiądz zamilkł na chwilę, zapatrzył się na obraz.
– Zawsze się wraca do rodzinnej ziemi. – Uśmiech-
nął się w końcu.

43
Zabawiał ją rozmową jeszcze dobre pół godziny,
do czasu, aż przyszła jakaś kobieta i szepnęła mu coś
na ucho.
– Muszę cię zostawić. Obowiązki. – Przeżegnał się
przed ołtarzem i zniknął w zakrystii razem z kobietą.
Majce było zimno. Szybkim krokiem opuściła świą-
tynię. Słońce oślepiło ją i dopiero po chwili dostrzegła
babcię stojącą obok.
– Co tu robisz? Byłaś na cmentarzu? – spytała
wnuczkę ostrym tonem.
– Kościół oglądałam – odpowiedziała dziewczy-
na. – Ksiądz mnie dopadł i pokazywał tutejsze dzieła
sztuki.
Duchowny minął ich w tym momencie. Za nim szła
kobieta, z którą rozmawiał w kościele.
– Dzień dobry, pani Tomasikowa – przywitała ją
babcia.
Kobieta przystanęła.
– Niezbyt dobry, ksiądz do tego mojego jedzie.
Majkę zdziwił ton jej głosu. Nie była zmartwiona,
raczej zniecierpliwiona.
– A  tu środek roboty – dodała. – Jak się ten mój
wróci, to już będzie po truskawkach.
Majka zwróciła uwagę na spojrzenie, jakie babcia
posłała kobiecie. Tomasikowa ruszyła za księdzem.
– Tomasik to ten wysoki, co nam przynosił owoce?
– spytała dziewczyna. – Ten, o którym pani Sława mó-
wiła „wysoki jak topola, głupi jak fasola”?

44
Babcia odruchowo kiwnęła głową, a potem trzep-
nęła wnuczkę w ramię. – Trochę szacunku – mruknęła,
z trudem hamując uśmiech.
Ramię w ramię ruszyły do domu.

***

– Nie nudzisz się? – usłyszała miły męski głos.


Podniosła oczy znad książki i zaczerwieniła się. Nie
chodziło o  to, że stojący na sąsiedniej posesji młody
mężczyzna był przystojny (ale był), ani że patrzył na nią
ciekawie (ale patrzył), a o sam fakt, że był.
– Nie nudzę się, czytam – odpowiedziała.
Chłopak przeszedł przez niski płotek, który ich od-
dzielał.
– Borys – powiedział, wyciągając rękę.
Trzeba ją było uścisnąć, a przecież mógł wyczuć, że
jej była lekko spocona. A potem rozmawiać z Borysem,
który zaliczył sesję i cały drugi rok studiów (medycyna)
i przyjechał na wakacje do domu. Najpierw odpowiada-
ła półsłówkami, ale kiedy okazało się, że czytał opowia-
dania Alice Munro, które właśnie kończyła, poszło dużo
łatwiej. Zagadali się.
Od tego czasu dni mijały pod znakiem Borysa. Je-
ziorka, wzgórza, kamienie – zawsze znalazł coś, co
chciał jej pokazać. Wieczorami siedzieli pod orzechem
albo szli do jego znajomych.
– Borys jest bardzo miły – zauważyła babcia.

45
– Ładna z was para – usłyszała od sklepowej.
– Borys cię lubi – rzuciła pani Sława mimochodem.
Majka nie śmiała w to wierzyć.

***

Wracali znad jeziorek w samo południe – pani Sława nie


przyjmowała do wiadomości, że można spóźnić się na
obiad. W szkole, którą mijali po drodze, panował ożywiony
ruch; słychać było wycie odkurzacza i stukanie narzędzi.
– Przygotowania do kolonii. Przyjadą dzieci z domu
dziecka – wyjaśnił Borys. – W tym roku po raz pierw-
szy. Inicjatywa sołtysa i księdza.
– I co te dzieci będą robiły? – spytała Majka. – Tu
prawie nie ma internetu. Nie będą się nudziły?
– Ty się nudzisz? – zapytał.
Za odpowiedź wystarczyło mu jej zmieszane mil-
czenie i spojrzenie.
– Będę tam trochę pomagał – powiedział. – Marne
grosze, ale zawsze coś.
– Też bym przygarnęła marne grosze – stwierdziła.
Przez kilka chwil nic nie mówili, aż Borys odezwał
się z wahaniem:
– Może coś by się znalazło. Jeśli naprawdę chcesz.
Przytaknęła. Myślała o  tym już wcześniej, ale nie
bardzo miała pomysł, gdzie i jak mogłaby trochę zaro-
bić. Pieniędzy nigdy nie miały za dużo, śmierć mamy nie
pomogła, a ona nie chciała prosić o wszystko babci.

46
Doszli do domowej furtki.
– Ładnie się opaliłaś – powiedział, obdarzając ją
ciepłym spojrzeniem. – Masz więcej piegów.
Uciekła do sieni. Pani Sława rozmawiała z  babcią.
Majka usłyszała imię mamy i to ją zatrzymało.
– To nie było jej wolą – powiedziała babcia.
– Uparta koza. I  jak na tym wyszła? Szkoda, żeby
dwa życia się zmarnowały – odrzekła stanowczo pani
Sława. – Poza tym sama się zgodziłaś. Nie czas teraz
odkręcać.
Po tych słowach zapadła cisza, więc Majka weszła
do kuchni.
– Odcedzam pierogi – powiedziała gospodyni na jej
widok i odwróciła się do parującego garnka.
Majka chciała porozmawiać z  babcią, ale usnęła,
znużona słońcem, a wieczorem Borys zabrał ją nad rze-
kę i pocałował. Co jeszcze mogło się liczyć?

***

Majka nie mogła spać. Za dużo myśli, a każda próbowała


przebić się przed inne. Pojawiała się ciężka nuta tęsk-
noty za mamą. W środku ciemnej nocy mogła tylko pła-
kać z żalu. Gdy łzy przestawały płynąć, górę brały myśli
o przyszłości. Na razie jej horyzont wyznaczała matura.
Potem otwierała się wielka niewiadoma, tyle kusząca, co
przerażająca. Majka nie umiała zdecydować, co dalej. Jej
znajomi mieli jasno określone plany, wybrane uczelnie,

47
chodzili na dodatkowe kursy, korepetycje, zajęcia z  ry-
sunku, dykcji czy czego tam akurat potrzebowali do wy-
marzonej kariery. Ona nie miała pojęcia. Czasami myśla-
ła o dalekich podróżach, słońcu Maroka, świeżej bryzie
znad oceanu, sinych wierzchołkach niebosiężnych gór gi-
nących w chmurach. Ale miała wrażenie, jakby to nie były
jej marzenia, tylko film, który ktoś odtwarza jej w głowie.
To, że nie umiała określić, czego dla siebie chce, frustro-
wało ją i także wybijało ze snu. Koniec końców wszystkie
myśli i tak zawracały do Borysa.
Chłopak zrobił tak, jak obiecał: porozmawiał z kie-
rownikiem kolonii i  jednocześnie dyrektorem szkoły,
który zgodził się zatrudnić Majkę do pomocy przy naj-
młodszych dzieciach. Odpowiadało jej to, opiekowała
się czasami dziećmi sąsiadów i lubiła maluchy. Zaraz po
śniadaniu Majka i  Borys poszli razem do szkoły, gdzie
przygotowania szły pełną parą. Z  dostawczego samo-
chodu wnoszono pakunki. Miejscowy lekarz, doktor
Wilczycki, którego poznała zaraz na początku pobytu,
wskazywał noszącym je mężczyznom drogę do jednej
z klas. Borys podszedł do niego, przywitali się.
– Ile ich w końcu przyjedzie? – spytał chłopak.
– Piętnaścioro. Patrz, właśnie nam sprzęt przywieźli.
Obejrzymy sobie zaraz, co?
– Zaprowadzę Maję do dyrektora i zaraz tu wrócę –
powiedział Borys.
Lekarz dopiero teraz na nią spojrzał.
– Cała matka, co? Masz, chłopie, szczęście.

48
Majka poczuła ukłucie w sercu. Uciekła wzrokiem,
a Borys uśmiechnął się tylko i lekko popchnął ją w kie-
runku gabinetu dyrektora.
– Przyjdź pomóc – rzucił za nimi lekarz. – Przyjdzie
jeszcze młody Tomasik, tylko się ogarną z ojcem, jutro
pierwsze chowanie.
Borys się zatrzymał.
– Jutro? – zapytał.
– Tak. Ech, nie zdążył chłopina stołu skończyć, ro-
bota czeka.
Borys stanowczo popchnął ją w  stronę wejścia.
Majka próbowała zrozumieć, co usłyszała, zwłaszcza tę
część o swojej mamie. Wszyscy ją tu znali? Borys też?
Sprawę z  dyrektorem załatwiła szybko. Miała po-
magać przy najmłodszych podczas posiłków, wycieczek
i w innych momentach, które okażą się konieczne.
– Myślę, że sobie świetnie poradzisz – powiedział
jej na koniec. – Masz to we krwi.
– We krwi?
– Genów nie oszukasz – zaśmiał się.
Chciała drążyć temat, ale do gabinetu z rozmachem
wszedł lekarz, i  nie zwracając uwagi na dziewczynę,
rzucił:
– Mamy wszystko, przebadamy ich od razu.
Dyrektor poczekał, aż Majka wyjdzie. Gdy zamykała
drzwi, usłyszała jego słowa:
– I dobrze, ludzie już czekają.

49
***

Borys pojawił się dopiero po obiedzie. Poszli na spacer.


– Moja mama tu była wcześniej. Z babcią – zaczęła.
– Mówiłaś o tym.
– Ale ty nie mówiłeś, że ją znałeś!
Zatrzymał się.
– Skąd wiesz? – W jego głosie brzmiało zaskocze-
nie, ale zaraz ruszył spokojnie dalej. – Widywałem ją,
kiedy przyjeżdżały.
– Były tu więcej niż raz? – Czuła się, jakby wróciła
astma, zabrakło jej oddechu.
– Twoja mama niedawno umarła. Myślałem, że nie
chcesz o tym rozmawiać – powiedział.
Majka wzięła głęboki wdech. Duszność ustąpiła.
– Często przyjeżdżały?
– Może powinnaś zapytać panią Izabelę?
Rzeczywiście, powinna zapytać przede wszystkim
swoją własną, rodzoną babcię. Tylko czy miała na to
ochotę? Na niewygodne pytania babcia głuchła.
– Co cię gryzie? – spytał.
– Boję się. Dowiaduję się, że rzeczy nie są takie, ja-
kie mi się wydawały.
– Może to jest właśnie dorastanie, Maju? –
Uśmiechnął się czule.

***

50
Skromny pogrzeb Tomasika odbył się w  pochmurny
dzień. Pani Sława zbyła uroczystość machnięciem ręki,
babcia też się nie wybierała. Majce wydało się to dziw-
ne, zwłaszcza w  przypadku gospodyni, która zwykle
była żywo zainteresowana wszystkim, co działo się we
wsi. Dziewczyna przyglądała się żałobnikom z  ogród-
ka, gdy szli w  stronę cmentarza. Ledwie kilka osób,
ubranych zupełnie zwyczajnie, nawet niedbale. Trum-
na wydawała się tania, a idący za nią ludzie prowadzili
półgłosem rozmowy.
Majka była zniesmaczona takim brakiem szacunku
dla zmarłego. Wyszła za furtkę i, dyskretnie trzymając
się z tyłu, poszła za nimi, zaciekawiona, czy uroczysto-
ści na cmentarzu też będą byle jakie.
Doszła niemal pod cmentarną bramę. Piekło ją
w piersiach, serce zakłuło, wróciły wspomnienia z po-
grzebu mamy. Oczy jej się zaszkliły.
Omal nie krzyknęła, kiedy u jej boku pojawił się Borys.
– Przyszłaś na imprezę? – zagadnął, a potem zapy-
tał, czy na pewno chce zostać na cmentarzu.
Poszli na wzgórza i zostali tam do nocy, skryci pod
osłoną starego wiatraka. Pierwsza wspólna noc na
pachnącej łące.
W  księżycowym świetle widziała potem trochę
krwi na połamanych łodygach. Czuła się pełna Borysa
po brzegi.

51
***

Dzieci było kilkanaścioro, ale rejwach robiły jak cała


podstawówka. Po kolei wywoływano je do szkolnego
budynku. Majka stała z  najmłodszymi i  zajmowała je
zabawą, podczas gdy dzieci wchodziły do sali, którą
lekarz zaadaptował na swój gabinet. Dzieci, które były
już po badaniu, porównywały między sobą ranki po
pobraniu krwi.
Drzwi gabinetu otworzyły się i  stanął w  nich le-
karz, puszczając przed sobą chłopca, który natych-
miast dołączył do grupy. Doktor Wilczycki uśmiech-
nął się do Majki.
– Wyglądasz jak okaz zdrowia. Służy ci nasz klimat.
– Wszyscy tak mówią – odpowiedziała.
– Może powinnaś z nami zostać na zawsze?
Mała dziewczynka o poważnych oczach pociągnęła
Majkę za rękę.
– Będę dzielna, ale powiedz mi, czy to bardzo boli? –
spytała.
Majka przykucnęła przy niej.
– Nie bardzo, tylko trochę kłuje.
– Wejdziesz ze mną? – spytała mała.
– Nie mogę, muszę pilnować towarzystwa. Ale
w środku jest bardzo miły chłopak.
Usłyszały śmiech lekarza.
– Chodź teraz ty, młoda damo. Chętnie ci go przed-
stawię – powiedział.

52
Dziecko nie podchwyciło lekkiego tonu, tylko
z  powagą wmaszerowało do gabinetu. Majka zajęła
się kłótnią, która wybuchła w  jej grupie. Jeszcze kil-
koro dzieci czekało na pobranie krwi. Robili dodatko-
we badanie przesiewowe, jak wytłumaczył jej Borys
– u dzieci z domu dziecka łatwo przeoczyć jakieś cho-
roby. Mieli zrobić tych testów więcej, analiza krwi to
był dopiero początek. Jej zdaniem dzieci potrzebowa-
ły głównie uwagi, nie medycyny, ale powstrzymywała
się od takich uwag.
Pierwsze dwa dni kolonii pamiętała jako chaos, ale
już trzeciego z  zaskoczeniem zauważyła, że cieszy się
na myśl o  zajęciach z  dziećmi. Były męczące, ale też
dawały satysfakcję. Najmłodsza czwórka na jej widok
reagowała entuzjastycznie i  nie odstępowała jej na
krok. Pomagali roznosić posiłki, sprzątać, nosić rzeczy
do prania. Wychowawczyniom z  trudem udawało się
odciągnąć je na zajęcia. Kiedy mówiła o tym babci, ta
przeważnie milczała. Zgodziła się na pracę wnuczki, ale
nie wyglądała na zachwyconą. W  przeciwieństwie do
gospodyni, która twierdziła, że Majka odkryła swoje
powołanie.
– Dobrze, że w końcu tu przyjechała – powtarzała
do znudzenia.
Babcia kiwała głową, ale Majka nie mogła oprzeć
się wrażeniu, że staruszkę coś gryzie. Szybko jednak
wyrzucała to z głowy. Było lato i mnóstwo roboty przy
dzieciakach, które cieszyły się na jej widok. Był też

53
Borys. Wieczory i noce należały do nich. Życie naresz-
cie nabrało smaku i barw.

***

Majka polubiła szkolny sekretariat. Chodziła do niego,


gdy nie miała już żadnych zadań z dziećmi. Przyciągał
ją głównie ze względu na to, że stała tam wielka sza-
fa wypełniona kronikami szkolnymi. Brała je po kolei
i oglądała. Odnajdowała na zdjęciach dzieci, które dziś
były dorosłe. Przy którejś karcie uświadomiła sobie, że
wszyscy dawni uczniowie nadal mieszkają tu, na miej-
scu. Zaczęła śledzić to uważniej. Faktycznie – mało kto
się wyprowadzał. W kronice z 1975 roku znalazła pod-
sumowanie osiągnięć absolwentów – ilu zostało leka-
rzami (każdy pracował w  miejscowym ośrodku zdro-
wia), ilu przywdziało duchowną suknię (wszyscy służyli
w tutejszej parafii), kto został nauczycielem (w miejsco-
wej szkole). Musieli kochać tę wieś.
Przy kolejnej wizycie natknęła się na zdjęcie przed-
stawiające uśmiechniętą parę: kobietę w  ciąży i  męż-
czyznę stojącego obok niej. Podpis głosił: „Dyrektor
Siennicki z  panią pedagog Łucją Lichocką”. Co zdjęcie
jej mamy robiło w kronice? Serce waliło jej, jakby chcia-
ło uciec, momentalnie rozbolała ją głowa. Tak zastał ją
dyrektor.
– Była dobrym pedagogiem – powiedział, wskazu-
jąc na fotografię.

54
Majka bezmyślnie gładziła palcami zdjęcie.
– Dlaczego nikt mi nie powiedział? – spytała z roz-
paczą.
– Twoi rodzice zawsze myśleli tylko o  twoim do-
bru – odparł dyrektor. Po reakcji dziewczyny zoriento-
wał się, że powiedział za dużo.
– Rodzice?! Pan znał moich rodziców?!
– To jest twój tato – powiedział dyrektor, przewra-
cając stronę.
Zdjęcie, które pokazywał jej palcem, zrobiono w ja-
sny dzień. Uwieczniono na nim panią pedagog w  lek-
kiej sukience i  sweterku, kilkoro dzieci wpatrzonych
w obiektyw i wysokiego mężczyznę.
– Chcieli dla ciebie lepszego życia – kontynuował
dyrektor. – Wyjechali, pomimo wszystko. Wierzyli, że
się uda. Twój tato umarł, nim skończyłaś dwa lata.
– Dlaczego?
– Powinnaś porozmawiać z babcią.
Dyrektor zdjął okulary i  w  milczeniu wytarł je
o koszulę.
– Niech pan ma litość, niech pan mi powie wszyst-
ko. – Chwyciła go za ramię.
W jej głosie było tyle rozpaczy, że skapitulował.
– Zauważyłaś, że czujesz się u  nas bardzo dobrze.
To specyfika tego miejsca, tej ziemi. Ktoś, kto z niej się
urodził, tylko tu może żyć.
Wpatrywała się w niego, dalej nic nie rozumiejąc.
– Tylko tu, Maju. Nigdzie indziej.

55
Zamilkł, dając dziewczynie czas na oswojenie się
z tym, co powiedział.
– To nie jest przenośnia. Jeśli w twoich żyłach pły-
nie nasza, tutejsza krew, gdzie indziej będziesz choro-
wać i umierać.
– Mój tato umarł, bo nie chciał tu mieszkać. Moja
mama chorowała i  umarła. Ona była stąd? Ja…  –
zrozumiała.
– Jesteś nasza. – Kiwnął głową. – Dlatego tak do-
brze się tu czujesz. Dlatego chorujesz, kiedy jesteś da-
leko. Po prostu tak jest.
– Jeśli chcę żyć, powinnam tu zamieszkać? – Maja
chwilę siedziała ze zwieszoną głową.
– A to byłoby złe?
Wstała, lekko się przy tym chwiejąc, ale utrzyma-
ła równowagę. Omijając dyrektora wzrokiem, wyszła
z  pokoju. Do domu dotarła szybko. Bez słowa minęła
stojącą w drzwiach panią Sławę i poszła do babci.
– Dlaczego mnie tu przywiozłaś? – zapytała ostro.
– Dowiedziała się – powiedziała gospodyni zza jej
pleców.
Babcia rzuciła jej krótkie spojrzenie. Wzięła wnucz-
kę za rękę.
– Idziemy na spacer.
Ku zaskoczeniu dziewczyny poszły na cmentarz.
Babcia nic nie mówiła, dopóki nie przekroczyły bramy.
– Co wiesz? – spytała w końcu, gdy szły cmentar-
ną alejką.

56
Opowiedziała w kilku zdaniach. Babcia prowadziła
ją pewnie, aż przystanęła przy jednym z grobów.
– Tu leży twój dziadek.
Maja spojrzała na płytę. „Jan Leski. Żył lat 55”.
– Przyjechałam tu latem, zaraz po wojnie. Wszę-
dzie był chaos i  zgliszcza, a  tutaj oaza spokoju i  nor-
malności. Jak plaster. Spodobało mi się tu, spodobał
mi się Jan.
Babcia zrobiła przerwę. Na cmentarzu panowała
cisza.
– Wróciłam następnego lata. Spotykaliśmy się.
Czasem pomagałam jego rodzinie. Któregoś razu jego
brat zranił mnie kosą. Na ziemię poleciało trochę krwi.
Wtedy jeszcze nie rozumiałam, dlaczego to wzbudza
w  nich takie emocje. Jan powiedział mi wieczorem.
Ziemia przywiązuje ludzi do siebie. Przede wszyst-
kim, jeśli twoi rodzice lub jedno z  nich jest stąd, to
tylko tu możesz żyć, tylko tu zachowasz zdrowie. Jeśli
twoja krew spadnie na ziemię, tym bardziej nie mo-
żesz odejść, bo wszędzie indziej będziesz słabnąć, aż
umrzesz. Jeśli zaś jesteś obca, ale twoja krew spadnie
na tę ziemię, będziesz tęsknić, wracać, cierpieć z dala
od tego miejsca.
Przez chwilę słychać było tylko szmer liści.
– Nie wierzyłam. Ale musiałam tu wracać raz za ra-
zem. To mocne, fizyczne uczucie, nie do opisania.
Majka pomyślała o własnej krwi na łące. Babcia za-
uważyła jej zmieszanie i na chwilę zawiesiła głos.

57
– Jan czekał na mnie co roku – wróciła do opo-
wieści. – Zaszłam w  ciążę, urodziłam twoją mamę.
Zamieszkałyśmy w mieście. Cała jego rodzina przekony-
wała mnie, że powinnam żyć tutaj. Że tak będzie lepiej
dla dziecka. Potem grozili, że zabiorą mi Łusię. Widzisz,
tu się zawsze rodziło bardzo mało dzieci. Przestałam
przyjeżdżać, ale twoja mama chorowała. Więc spędza-
łyśmy tu każde lato.
– Tu jest grób twojego taty – powiedziała, gdy prze-
szły powoli kilka kroków dalej. – Któregoś lata czekał na
nią. Skończył studia, pracował w szkole, wiadomo było,
że będzie dyrektorem. Oni tu wszystko planują. Wysy-
łają zdolniejszych na studia, na lekarzy, księży, pielę-
gniarki, nauczycieli. Twój tato był nauczycielem i  miał
zostać mężem mojej córki.
– Chciała zostać? – spytała Majka.
Babcia kiwnęła głową.
– Była zakochana po uszy. Potem twój tata zaczął
mieć wyrzuty sumienia. Kiedy się urodziłaś, płakał nad
tym, że uwięzi cię w  tej wsi. Zaczął nienawidzić tego
miejsca. Czasami, bardzo rzadko, niektórym udaje się
przeżyć z dala od okolicy. Chciał spróbować. I umarł. –
Westchnęła. – A ja przyjeżdżałam tu z twoją mamą. Ale
jej nie uchroniłam.
Zamilkła, wpatrując się w  grób. Nie podnosząc
wzroku na wnuczkę, powiedziała w końcu:
– Jeszcze mogę uchronić ciebie.
– Chcesz, żebym została tu na zawsze?

58
– Ta ziemia potrafi się odpłacić za przywiązanie.
Majka miała dość. Rozpłakała się. Babcia ją przytu-
liła. Wróciły do domu.
Czekał na nią Borys. Kiedy zobaczyła go pogrążone-
go w rozmowie z panią Sławą, poczuła zimno po same
czubki palców.
– Maja? – zaczął ostrożnie. – Chcesz porozmawiać?
– Chcę. Chcę porozmawiać natychmiast – po-
wiedziała.
Poszli w stronę lasu.
– Dlaczego tylko ty do mnie zagadałeś? Dlaczego
żaden chłopak, żadna dziewczyna nie odezwali się do
mnie, zanim nie poznałam ciebie? – zapytała.
– Taka była umowa. – Nie próbował uników.
Miała nadzieję, że zaprzeczy. On tymczasem patrzył
jej prosto w oczy, smutny, ale spokojny.
– Umowa? Że mnie… że mnie… – Nie wytrzymała,
znów się rozpłakała.
Stanął, wziął ją za rękę i  powiedział bardzo po-
ważnie:
– Zagrałem o życie, Maju, i wygrałem.
– Ty przynajmniej mogłeś decydować!
Kiwnął głową, przyjmując jej gniew. A  potem mó-
wił. Że jego uczucie jest najszczersze. Że nieważne, dla-
czego ludzie się spotykają, ale ważne, że to, co ich łączy,
jest prawdziwe i dobre. „Przecież chcesz być ze mną” –
powtarzał. „Chcę być z tobą” – słyszała jego szept. Dała
mu się uspokoić.

59
***

Unikała babci. Nie chciała z nią rozmawiać ani wysta-


wiać się na jej uważne, zmartwione spojrzenie. Przy-
wiozła tu Majkę jak ofiarę, jak ostatnią naiwną. Bab-
cia próbowała coś wyjaśniać, mówiła o  sprawie życia
i śmierci. Majka była wściekła za wszystkie te tajemni-
ce, za to, że nie dano jej wyboru. „Dramatyzujesz, to nie
w twoim stylu” – rzuciła i starsza kobieta nie próbowała
już się tłumaczyć.
Jeśli to, co mówiła, było prawdą, Majka i  tak nie
miała zbyt dużego pola manewru. Z  drugiej strony –
dzięki przyjazdowi poznała Borysa. Borysa, który brał
udział w jakimś obrzydliwym spisku. A jeśli to był spi-
sek, który miał na celu uratować jej życie? Była zdrow-
sza niż kiedykolwiek. Ale czy warto zyskać zdrowie za
cenę wolności?
Czy byłaby zdolna zostawić Borysa?
Kiedy była z nim, wątpliwości odpływały i nie liczy-
ło się nic poza tu i teraz. Kiedy zostawała sama, wracała
bezsilna złość.

***

Szła do szkoły, powłócząc nogami. Poranek był duszny,


w  powietrzu wisiała burza. Postanowiła skrócić sobie
drogę i  przeszła przez pachnące pastwisko na tyłach
szkoły. Zatrzymały ją głosy. Pomiędzy krzewami bzu

60
zobaczyła doktora Wilczyckiego i  dyrektora. Lekarz
trzymał jakiś pojemnik, pedagog papiery.
– Jankowski Tomek – czytał dyrektor. – Do Chabrów.
Lekarz wyjął próbówkę z czerwonym płynem, od-
kręcił ją i  wylał zawartość na ziemię. Pustą odłożył
do pudła.
– Kuźnicka Marta – przeczytał dyrektor. – Mądra
dziewczynka, wezmą Gabrysie.
Lekarz opróżnił kolejną probówkę. Dopiero przy
czwartej dotarło do niej, co robią. Zachwiała się, krze-
wy wokół niej zaszeleściły i obaj mężczyźni jak na ko-
mendę obrócili się w jej stronę.
– Dlaczego im to robicie?
– Będą miały tu swój dom – odpowiedział lekarz. –
Rodzina zastępcza, adopcje.
Myślała gorączkowo. Czy powinna z  tym pójść na
policję? Dyrektor jakby czytał jej w myślach:
– Bardzo się nabiegasz, a  nic nie wskórasz. Kogo
przekonasz, że dzieciom stała się krzywda?
– U nas rodzi się ich mało – mówił spokojnie le-
karz.  – Jeśli żenią się między sobą, jest jeszcze go-
rzej. Postanowiliśmy je zaadoptować. Nawet jeśli coś
się nie uda, te dzieci będą tu wracały, a w końcu się
pożenią.
– Z  tymi ze wsi, już o  to zadbacie – powiedziała
Majka z goryczą.
– Będą miały swoje miejsce na ziemi. Rodzinę.
Lekarz poruszył pudełkiem, próbówki zabrzęczały.

61
Majka wpatrywała się w  nie. Wydawało jej się to
nieludzkie. Przeniosła wzrok na ziemię. Czarna, tłusta,
wchłonęła krew, nie zostawiając po niej śladu.
Zostawiła ich. Nogi zaniosły ją prosto na grób ojca.
Opadła na ławeczkę. „Co ja mam zrobić, tato?” – po-
wtarzała. Ciężkie chmury zasnuły niebo, burza była
bliżej, niż myślała. Powinna się gdzieś schować, ale nie
miała siły się ruszyć. Z odrętwienia wyrwał ją suchy ka-
szel. Ktoś szedł alejką. W szarówce nie widziała dobrze
twarzy, ale sylwetka wydała jej się znajoma. Szedł nieco
chwiejnie i otrzepywał ubranie, kaszląc przy tym niemal
bez przerwy. Kiedy zbliżył się na odległość paru kro-
ków, Majka zobaczyła, że to Tomasik, cały pobrudzony
ziemią. Zaczęła wrzeszczeć.

***

Kiedy się ocknęła, zobaczyła kilka pochylonych nad nią


osób. Znajdująca się najbliżej twarz należała do księdza.
Majka leżała w łóżku, wokół którego stali Borys, babcia,
pani Sława, duchowny i lekarz.
– Aleś gruchnęła, dziewczyno – powiedział ksiądz
z uśmiechem.
– Co to było? – zapytała.
Cisza.
– Co to było?! – krzyknęła.
– Ta ziemia potrafi się odwdzięczyć – ponownie
odezwał się ksiądz. – Kiedy ktoś z nas umiera, oddajemy

62
go ziemi. Chowamy go w lekkiej trumnie, nie zabijamy
wieka. Ziemia tuli go w  sobie przez jakiś czas. Potem
znów możemy cieszyć się obecnością naszych bliskich.
– Nie rozumiem – powiedziała Majka.
Pani Sława miała najmniej cierpliwości:
– Sama widziałaś. Tomasika pochowaliśmy, a teraz
wstał, bo trzeba mu do roboty.
– Jak zombi? – zapytała na granicy histerycznego
śmiechu.
Babcia i  Borys skrzywili się nieznacznie. Ksiądz
złożył ręce.
– Każdy, kto pochodzi z tej ziemi, jest pod jej opie-
ką. Nie mamy tu powodzi ani wichur. Nawet wojny
obchodzą się z nami łagodnie. – Ksiądz mówił bardzo
powoli, jakby chciał zapisać jej w głowie każde słowo. –
Kiedy ktoś z nas umiera, ziemia dalej się nim opiekuje.
Daje mu swoją siłę. Można jeszcze raz wstać. Naprawić
krzywdę. Oddać dług. Co tam komu jeszcze zostało.
I dopiero potem spokojnie iść do świętego Piotra.
– Umiera się drugi raz?
– Tak jakby – przyznał lekarz.
– Dawno, bardzo dawno temu na naszą ziemię we-
szły dzikie wojska ze wschodu. Wpadły do wsi jak hu-
ragan – kontynuował ksiądz. – Wszystkich dorosłych
zabili, wrzucili do wspólnych dołów, ledwie przysypa-
li ziemią. Dzieci zostawili, część z nich mieli zabrać do
janczarów. Zostali na noc. Dzieci, związane i  wrzuco-
ne do stodoły, płakały. Starsze próbowały uciszyć te

63
najmniejsze, ale płacz niósł się w noc. Mimo to strudze-
ni mordowaniem wojacy posnęli. Znad łąk, z lasu, z mo-
kradeł przyszła mgła. Żaden z nich już się nie obudził.
Na chwilę zapadła cisza.
– Powiązane dzieci nie miały siły się wyswobodzić.
Płakały coraz ciszej. Ale ich zawodzenie usłyszały matki
i  przyszły. Sznury zostały rozwiązane, dzieci ukojone.
Kobiety zabrały się za porządki. W  stodołach rycza-
ły krowy, świnie szukały pożywienia, pola czekały na
żeńców. Kobiety i dzieci robiły, co mogły, ale w końcu
wstali z ziemi i gospodarze. Tyle było pracy, tyle było do
zrobienia. I tak to się zaczęło.
– Babciu, dlatego mama chciała, żeby ją skremo-
wać? – spytała Majka.

***

Majka szła okrężną ścieżką. Była na tyłach niewielkiego


ogródka, gdy usłyszała niosące się z altany głosy.
– Żeś wymyślił, ale pieniędzy toś nie zostawił. O zo-
bacz, a ta nie ładna?
– Ładna, ale mało solidna.
– A na co ci solidna trumna? Każda się rozleci. Może
jednak weźmiemy tę, w którejśmy cię przedwczoraj po-
chowali?
– Powiem ci, że żal zostawiać świat, kiedy taki wie-
czór spokojny.
– Na każdego pora przychodzi.

64
– Ale nie jest lekko.
– Zawsze te parę chwil mamy, z  pięć dni będzie.
I drugi pogrzeb ci ładny zrobimy.
Majka ruszyła dalej. Rzuciła okiem do ogrodu, gdzie
mąż i żona omawiali ostatnie wspólne plany. Był złvoty,
sierpniowy wieczór i wokół panował spokój.
Anna Robak-Reczek
Z urodzenia Dolnoślązaczka, od prawie dwudziestu
pięciu lat mieszka w Warszawie. Absolwentka Wydziału
Radia i Telewizji w Katowicach. Debiutowała poezją
w miesięczniku „Literatura”, najbliższa jest jej jednak proza.
Autorka opowiadań i powieści Zniknięty, Odzyskanie,
Apokalipsy według Joanny. Wygrała pierwszą edycję
Empik Go STORY, a Grą Luizy (serial audio i powieść)
otworzyła nowy rozdział w swoim literackim życiu.

na następnej stronie:

Igor Myszkiewicz – V
Od ponad dwóch dekad w szeregach Zielonogórskiego
Klubu Fantastyki Ad Astra, nieco krócej w Stowarzyszeniu
Forum Art. Pomysłodawca i ilustrator antologii opowiadań
fantastycznych Fantazje Zielonogórskie; autor (Signum
Temporis. Zielonogórskie pomniki i rzeźby plenerowe, Galeria
Twórców Galera. XX lat rejsu, Krew Bachusa. Opowieści
Zielonogórskie, Ilustrowana Kronika Zielonej Góry), a czasem
współautor (Monografia Okręgu Zielonogórskiego ZPAP,
Nie wszystek umrę, Kronika Zielonogórskiego Rocka)
publikacji o lubuskim środowisku kulturalnym i dziejach
Zielonej Góry. Ilustrator książek i gier fabularnych,
twórca komiksów, m.in. krzepiącej internetowej serii
Kryzys Wieku, Zdeptaka (2009–2016), Paprochów Historii.
Zielonogórskich podróży w czasie i W SEPII.
67
TERAZ NIE MA CZASÓW

Michał Studniarek

– I TAK TO TERAZ JEST… Może żyję długo, ale co to za


życie… Żony już od kilku lat nie ma, koledzy też wszy-
scy w ziemi, z rodziną w kraju to najczęściej rozmawiam
przez komputer. Muszę panu powiedzieć, że mnie te
zegarki utrzymują przy życiu.
Starszy pan westchnął i spojrzał w kamerę. Widać
było, że nagranie tej biografii było dla niego męczące.
Piotrek również czuł znużenie, jak zawsze pod koniec
nagrania. Przez ostatnie trzy godziny siedział skupiony,
starając się wychwycić wątki, o  które mógłby później
dopytać. Niby tylko siedział i słuchał, ale jednak…
– O  pamiątkach nie zapomnij – mruknął Darek,
operator.
Piotrek wyciągnął smartfon i  pochylił się nad roz-
łożonymi na stole fotografiami. Potem rozejrzał się po

68
pokoju, zastanawiając się, które zegary uwiecznić i po-
tem koniecznie zapytać gospodarza o ich historie.
A  było w  czym wybierać, bo zegarów upchnię-
to w  tym maleńkim mieszkaniu mnóstwo. Wiszących,
z  kukułką i  ciężarkami w  kształcie szyszki; stojących,
z rzeźbionymi myśliwymi dmącymi w trąbki; nawet tra-
dycyjnych budzików. Piotrek spodziewał się niemal wol-
nostojącego egzemplarza wielkości szafy, ale dla niego
po prostu zabrakłoby już miejsca. Kiedy tu jechali, Darek
obawiał się tykania dziesiątków mechanizmów. Jednak
na czas nagrania musieli zatrzymać tylko bogato zdobio-
ny zegar kominkowy. Była to niezwykła kolekcja starych
i nowych czasomierzy, zgromadzona na przestrzeni dzie-
sięcioleci przez wiekowego zegarmistrza. Gdyby mieli
fundusze, można by było zrobić z  tego ciekawy doku-
ment… A tak będą musieli zostawić to lokalnej telewizji.
– Te są ciekawe – gospodarz wskazał na niewielką
gablotkę, w której leżał zbiór zegarków na rękę.
Zegarmistrz był starszym mężczyzną o siwych, za-
czesanych do tyłu włosach, w rozciągniętym bordowym
pulowerze. Miał głęboki głos, zachrypnięty od wypalo-
nych przez lata papierosów, i  lekko zaciągał. Ale trzy-
mał się znakomicie; na jego nieco przygarbionej postaci
nie odcisnęły się przeżycia, o których przed chwilą opo-
wiadał. Wywózka, głód na kazachskich stepach, spóź-
nienie do Andersa, pogłoski o jakiejś nowej polskiej ar-
mii, setki kilometrów przemierzonych w pogoni za tym,
co mogło się okazać bajką, aż w końcu zobaczył ludzi

69
w  rogatywkach, usłyszał polski język i  wiedział, że to
jednak prawda. „Tak – pomyślał Piotrek – dzisiaj nie ro-
bią już ludzi takich jak bohaterowie naszych biografii”.
Przyjrzał się umieszczonym w  gablotce zegarkom
ręcznym. Jakiś rosyjski, Omega…
– Rolex?
– Angielski, wysyłali takie swoim jeńcom do ofla-
gów na pocieszenie, że ojczyzna pamięta. Pewnie był
w obozie i jakiś gieroj go wyzwolił. A ten obok to Ku-
rowski, pierwszorzędna robota, tylko oficerom Rosjanie
takie dawali.
Przyglądając się oznaczonym na różne sposoby
cyferblatom, Piotrek pomyślał, że na miejscu swojego
rozmówcy ubezpieczyłby tę kolekcję. Nie był nawet
w  stanie określić, ile niektóre z  nich mogą być warte,
ale z pewnością dużo.
– Nie nastawił pan wszystkich? – spytał.
– Zwariowałbym od tego jazgotu – roześmiał się
starszy pan. – Już się nasłuchałem przez te lata. Wy-
starczy, żeby tylko jeden chodził. Czas wcale nie płynie
szybciej, kiedy odmierza go wiele zegarów…
– Chyba nikomu nie zależy, by mijał jak z bicza strzelił.
– Na emeryturze czasu mam aż w nadmiarze.
– Zazdroszczę – westchnął Darek.
– Spokojnie, gdy panowie będą w moim wieku, też
będą panowie mieli takie problemy.
– Można powiedzieć, że zatrzymały dla pana czas –
podsumował grzecznie Piotrek.

70
– Ho, ho, więcej w tym prawdy, niż się panu wydaje. –
Zegarmistrz uśmiechnął się w sposób, który wydał się
Piotrkowi smutny. – Te w gablotce na ścianie to zaled-
wie część kolekcji. W sumie dobrze, że tego nie nagry-
wacie, coś wam pokażę.
Sięgnął do szafki w meblościance i wyciągnął znisz-
czony wojskowy chlebak. Kiedy go otworzył, okazało
się, że wewnątrz znajduje się kilka starych zegarków
naręcznych. Nakręcanych, damskich i  męskich, z  pa-
skiem i bez. Mężczyźni pochylili się nad nimi z zacieka-
wieniem.
– Ładna kolekcja – ocenił Piotrek. – To też wojenne?
– Jak najbardziej. Kiedy przyjechałem do miasta i zo-
stałem zegarmistrzem, to się dowiedziałem, że w czasie
wojny był tu antykwariat. Poszedłem tam, a  tu puste
półki, środek lokalu zawalony, dach oberwany! No do-
bra, myślę, może jeszcze nie wszystko zabrali, podsze-
dłem, popatrzyłem tu i tam, widzę – coś jak drzwiczki.
Wziąłem pręta, odgiąłem, a tam no, może nie skarb, ale
parę takich całkiem ładnych, dużych zegarów, stojące
i nie tylko. Ale narzędzi nie było, pewnie zabrał ze sobą,
a szkoda, bo by mi się parę rzeczy przydało.
– I Rosjanie tego nie znaleźli? Nikt niczego nie za-
brał? – spytał z niedowierzaniem Piotrek.
Starszy pan przez chwilę milczał, po czym uśmiech-
nął się pod nosem.
– Dobrze, przyłapaliście mnie, teraz powiem praw-
dę. Przepiłem jednego Iwana. Jak ogłosili koniec wojny,

71
to jak mówiłem, byłem na tym niemieckim folwarku. To
oczywiście wielka radość była. Tam byli też Rosjanie, ot,
spotkały się dwa oddziały, coś tam siedzieliśmy, gada-
liśmy, a nasz rzeźnik, ten, o którym wam opowiadałem,
świniaka właśnie rozdzielał, no to nie można ich było
nie poczęstować, jak wparowali. Siedzimy, pijemy, no
i jakoś się tak zrobiło, że kto kogo przepije. Nie chciałem
się w to bawić, ale jednemu spodobał się mój zegarek.
Tak się uparł, że wyciągnął od kogoś całą torbę innych
i postawił w zamian. No tu nie powiem, trafił mnie, a ko-
ledzy też ciągną za rękaw, dasz radę, mówią, masz naj-
mocniejszą głowę. No a co było dalej, to nie pamiętam…
Tylko że ktoś mi tę torbę wciska i mówi: „Bieri, niech ci
budzie na szczastie, na bogactwo, na życie długie”. I ja-
koś tak dziwnie to powiedział, mi się wydawało jakby,
nie wiem, z ulgą? No i stąd je mam, pomyślałem sobie,
przynajmniej na części będą, raz-dwa je sprzedam.
Wiadomo, Ruskie zegarki brali, każdą ilość, byle nie
z hakenkrojcem albo Hitlerem, jakoś nie lubili. Jak nie za
bimber ani papierosy, to za zegarek zawsze dało się za-
łatwić. Zawsze coś tam każdy w kieszeni albo w plecaku
nosił, handlowało się nimi, to tu, to tam, czasem się wy-
mieniło na coś potrzebnego, i tak powoli szło… Z cie-
kawości zacząłem patrzyć, jak to się wszystko trzyma,
jak jest zbudowane i dlaczego chodzi. No nie powiem,
trochę ich popsułem, zanim się nauczyłem. Czasem to
już takie trupy naprawiałem, że na złom tylko powin-
ny iść, takie mocno potrzaskane, nie wiem, skąd takie

72
wzięli albo gdzie znaleźli. Bez paska, stłuczone szkieł-
ko, wskazówka wypadła… Potem sobie w wolnej chwili
siadałem, wymieniłem tarczę na inną i zegarek był jak
nowy. Jednemu koledze coś tam naprawiłem, drugie-
mu, potem znalazłem gdzieś na targu narzędzia, i  tak
mnie to po trochu wciągnęło, że ani się obejrzałem,
a  byłem w  całym pułku zegarmistrzem. Wszyscy do
mnie przychodzili, kiedyś nawet samemu pułkownikowi
naprawiałem, chyba po ojcu, bo nie chciał tak po prostu
nowego. A żołnierze wiedzieli, że zbieram zegarki, więc
mi nimi płacili. Tylko ręczne brałem, i stopery, ale takich
większych zegarów to nie, to już innym zostawiałem. Po
wojnie, jak mnie w  końcu zdemobilizowali, trafiłem do
Wrocławia i nie miałem za bardzo co robić. Łaziłem po
szaberplacach, bazarach, warsztat na plecach nosiłem.
Znałem paru ludzi, co się w zegarkach specjalizowali, no
i tak złapałem wiadomość, że podobno gdzieś szukają
zegarmistrza. Popytałem dokładniej, gdzie to ma być,
i to „podobno” to była właśnie Jelenia Góra. Przyjecha-
łem i na dworcu zobaczyłem ogłoszenie, że zegarmistrz
jest potrzebny. „No – myślę sobie – palec Boży, nic inne-
go”. Idę do ratusza, mówię, o co chodzi, nawet lokal mi
dali, do spółki z szewcem tutejszym. No i tak się zaczę-
ło… Resztę już mówiłem. Jak tu wylądowałem, miałem
tych zegarków całą torbę; sprzedawałem, ile mogłem,
ale trochę jeszcze zostało. Proszę, weźcie sobie po jed-
nym, na pamiątkę. – Starszy pan potrząsnął chlebakiem,
jakby to była torebka z cukierkami.

73
– Pan je tak zwyczajnie… rozdaje? – zdziwił się Pio-
trek. – W internecie mogą całkiem sporo kosztować.
– Tak, bo to nie są takie zwykłe zegarki. Powiem
wam, że wracają jak zły szeląg. Może jak z wami pojadą
do Warszawy, to będą miały za daleko, żeby wrócić. –
Roześmiał się.
Mężczyźni uśmiechnęli się grzecznie.
– No tak! Wszyscy mi mówili, że się świetnie trzy-
mam, że czas mnie omija i w pewnym momencie po-
myślałem sobie, że może faktycznie coś w  tym jest.
I  tak mi zaświtało, że to przez te zegarki. Bo wiecie
panowie, one są jak baterie. Jest w nich czas odebrany
właścicielom.
Darek i  Piotrek popatrzyli na niego zdumieni.
W  ciasnym przedpokoju zapanowała nieznośna, krę-
pująca cisza.
– W takim razie, może lepiej je zatrzymać? To zdo-
bycz wojenna… – uśmiechnął się niepewnie Piotrek.
– Mam już swoje lata – westchnął staruszek. – I co-
raz mniej znajomych na tym świecie, za to coraz więcej
na tamtym… Ile tak można? Setkę, dwie, a  potem co?
Zdrowie już nie to. Reumatyzm łupie, na szczęście wzrok
pogarsza się wolniej. A teraz doszło mi coś z sercem, jak
mnie kiedyś ból chwycił, to trzymał długo. Próbowałem
je sprzedawać, ale handlować nimi nie szło. Zwracali je,
a to się ktoś rozmyślił, a to ktoś nie chce nosić, a to się
zepsuł, choć w  środku wszystko wygląda normalnie…
Czas ma swoje prawa i trzeba je respektować. On się

74
w  ten sposób marnuje. Nie można go magazynować
jak, za przeproszeniem, no, powideł. Po latach się tego
nauczyłem – nie kupisz go ani nie sprzedasz, on musi
krążyć za darmo. No to je zacząłem rozdawać, jak sam
za darmo dostałem i tak poszło…
Ładna historia, tylko kto w  nią uwierzy, pomyślał
Piotrek. Dlatego nie chciał jej nagrywać.
Kamerzysta wyglądał na równie zakłopotanego.
Piotrek nerwowo przestępował z nogi na nogę. Zaczy-
nało się robić nieciekawie. Po kilku godzinach słuchania
w  skupieniu marzył już tylko o  tym, by jak najprędzej
wracać i dać odpocząć przeciążonemu umysłowi. Tym-
czasem zanosiło się, że, jak to czasem bywało, czeka ich
druga runda…
– Serio mówię, weźcie – zachęcał dziadek.
– Ale…– powiedział niepewnie. – Nie możemy tak…
– Proszę. – W  oczach starszego pana pojawił się
smutek. – Zdejmiecie z pleców wór kamieni. Nie chcę
się na cudzej krzywdzie bogacić ani nią żyć. Weźcie…
ulżycie mi.
Popatrzył na nich błagalnie. Było w tym coś takiego,
taka zgroza i udręka, że Piotrkowi drgnęło serce.
– Wy nie wiecie, jak to jest… Ciągle czuję, że są gdzieś
w pobliżu! Czasem to zapach, czasem ich słyszę, słyszę
to tykanie i cykanie, coś mówią, wołają… Zawsze, kiedy
któryś z nich się zatrzyma… Błagam, pomóżcie! Ja chcę
wreszcie umrzeć w spokoju! – wykrzyczał głosem drżą-
cym z rozpaczy i strachu.

75
Piotrek i  Darek, poruszeni i  przestraszeni, spojrzeli
niepewnie po sobie. Piotrek przypomniał sobie szkolenie,
na którym mówili, że jeśli ktoś chce im coś dać i bardzo
nalega, to lepiej wziąć, dla świętego spokoju. Kamerzy-
sta pewnie pomyślał to samo, bo z wahaniem wyciągnął
rękę, zanurzył ją w torbie i zabrał jakiś zegarek. Piotrek
zrobił to samo i  wyciągnął duży, męski model z  czar-
nym, popękanym ze starości skórzanym paskiem.
– O, dobre ma pan oko – zauważył dziadek dużo
spokojniej. – Niemiecki, lotniczy. Do noszenia na ręka-
wie albo na udzie…
Schowany do kieszeni kurtki zegarek ciążył jak ka-
mień. Piotrka nie obchodziły jego właściwości.
Gospodarz wyraźnie się odprężył, więc postanowili
skorzystać z okazji i pożegnali się pospiesznie. Na ko-
rytarzu odetchnęli i ruszyli szybko na dół, jakby w oba-
wie, że zegarmistrz sobie jeszcze o  czymś przypomni.
Na dworze zawył wiatr, uderzył podmuchem w  szyby
na klatce, widoczne za oknami gałęzie drzew ugięły się
mocno pod jego naporem.
– Jak myślisz, ten wiatr też się nagrał?
– Mam nadzieję, że nie…
Kiedy wyszli, wiatr podnosił już z wyschniętego traw-
nika tumany pyłu, przenosił gałązki i  mniejsze śmieci.
Ołowiane chmury na niebie zapowiadały ulewę. Piękne
są, pomyślał Piotrek, szkoda, że nie mam czasu ich sfoto-
grafować…
– Achtung! – krzyknął nagle ktoś w pobliżu.

76
Piotrek zatrzymał się gwałtownie i w tej samej chwi-
li na chodnik przed nim spadł stary konar, grubszy niż
jego noga. Obaj stanęli jak wryci.
– Żyjesz? – spytał Darek, gdy ochłonął.
– Tak… tak – odparł niepewnie Piotrek. – Przestra-
szyłem się. Ktoś mnie ostrzegł, krzyknął.
Darek pokręcił głową.
– Nic nie słyszałem.
Piotrek wziął głęboki oddech i powoli wypuścił po-
wietrze. Usiłował zapanować nad swoim rozdygotanym
ciałem. Kolejny podmuch wiatru uderzył w nich mocno,
jakby chcąc przypomnieć, że za chwilę nawałnica roz-
szaleje się na dobre.
Kiedy wsiedli do samochodu, Piotrek z ulgą klapnął
na miękki fotel pasażera. Zamknął oczy, położył dłonie
na kolanach i starał się rozluźnić. Byli bezpieczni; szale-
jąca wichura została na zewnątrz.
– Kurczę, ja… – pokręcił głową. – Naprawdę słysza-
łem tam „Achtung!”.
– Sugestia – powiedział spokojnie Darek, rusza-
jąc. – Mózg nas potrafi bardzo oszukać. To jak z tymi
wibracjami smartfona albo bólem odciętej nogi…
Piotrek oparł głowę na zagłówku i zaczął się nad tym
zastanawiać. Operator w zasadzie mógł mieć rację, całe
szczęście, że się w porę zorientował. To by była jakaś ra-
cjonalizacja przebłysku szóstego zmysłu lub intuicji…
Ale nikt go nie przekona, że tego krzyku nie było!
I dlaczego po niemiecku?

77
Gdy wyjechali już poza miasto i  na drodze zrobiło
się luźniej, Piotrek zapytał:
– A ty co o nim sądzisz? Która historia jest prawdziwa?
– Sam nie wiem – powiedział Darek. – Widać, że
dziadek cierpi. To nad nim wisi całe życie.
– Dla mnie żadna z nich. Ale może teraz będzie mu
nieco lżej… – zaczął Piotrek,
– W sumie to nawet ładna była ta historyjka – dodał
Darek. – Z  klimatem. Pewnie zaczęło go cisnąć, że są
z krzywdą ludzką wzięte. A tak nas w to wrobił i uczynił
swoimi wspólnikami.
– Jak pomyślę, ile z tymi zegarkami wiąże przeżyć –
powiedział dla podtrzymania rozmowy.
– No, to na pewno.
Piotrek dotknął kieszeni, wyczuł przez materiał
kształt metalowej koperty. Ciążyła jak wyrzut cudzego
sumienia. Niepotrzebny mi jakiś poniemiecki czas – po-
myślał. – Szabrowany albo jeszcze gorzej…
– Może być zdjęty z trupa.
– No to zgłoś na policję – podsunął Darek.
Piotrek tylko prychnął z irytacją.
– Naprawdę tego chcesz? A ty zatrzymasz swój?
– Jeszcze nie wiem, ale chyba tak… Ładny, zadbany.
A jeśli dłużej dzięki niemu pożyję? Tym lepiej.
– Oby ci nie zaszkodził.
Darek tylko wzruszył ramionami. Piotrkowi przyszło
do głowy, że być może była to właśnie jedna z tych nie-
dostrzeganych decyzji, które wpływają na resztę życia.

78
Gdzieś tam pewnie przesunęły się wskazówki zegara
odmierzającego ich czas, poruszyły jakieś przekładnie,
ciężarki zmieniły pozycje, ale czy rzeczywiście ich decy-
zja w jakikolwiek sposób na to wpłynęła?
Skoro wracają, to czy z  nimi też zostaną już na
zawsze?
Przez chwilę miał chęć otworzyć okno i  wyrzucić
niechciany prezent, aby roztrzaskał się na poboczu albo
by przejechała po nim ciężarówka. Jednak dowiózł ze-
garek do Warszawy i  kiedy Darek wysadził go w  cen-
trum, wyrzucił do kosza na śmieci. Pal diabli, która hi-
storia była prawdziwa, nie chciał żyć dzięki niemu ani
sekundy dłużej. Może wyłowi go jakiś bezdomny.
Minęło kilka lat. Zdążyli przeprowadzić z Darkiem
jeszcze wiele wywiadów; zapomnieli o  zegarkach,
a  potem przestali wspólnie pracować. Aż wreszcie
stało się tak, że pewnego dnia Piotrek wraz z  resz-
tą pracowników archiwum odprowadził kamerzystę
na wieczny odpoczynek. Rodzina nie podała, co było
przyczyną śmierci.
Michał Studniarek
Debiutował w 1996 roku. Członek drugiej odsłony
Klubu Twórców. Jego opowiadania znalazły się w dwóch
antologiach grupy: Robimy rewolucję i Niech żyje Polska –
Hura! Tekst z tej drugiej, Czas nie czeka na nikogo, został
wydany także w japońskim zbiorze fantastyki z krajów
Europy środkowej i użyczył tytułu całości. W 2004 roku
wydał swoją debiutancką powieść urban fantasy Herbata
z kwiatem paproci. Publikował także opowiadania
w antologiach Księga smoków, Drugi dzień pary czy
Wolsung: Antologia. Pisze także scenariusze do gier RPG,
a aktualnie – pracę doktorską z wojennej historii Warszawy.
O PEWNEJ PRZYJAŹNI

Małgorzata Gwara

PEWNEJ CZERWCOWEJ NOCY, z pewnością przed Ja-


nem, huknęło tak donośnie, że mieszkańcy okolicznych
wiosek powyskakiwali z  chałup, przekonani, że się co
zapaliło. Po Narwi poniosło się potężne walnięcie, jak-
by piorun gdzieś blisko uderzył, ale przecież tego wie-
czora nie zanosiło się na burzę. Do serc miejscowych
powróciło dawno zapomniane uczucie strachu zwierzę-
cego i  pierwotnego. Takiego, jaki czuje ofiara, patrząc
w  złowieszczą paszczę drapieżnika. Podskórnie czuli,
że złe otwarło właśnie swe wrota, by łeb plugawy zza
nich wysadzić. Mimo że od tysiąclecia znali imię praw-
dziwego Boga, bali się, że na świat wypełza to, co ich
przodkowie wpierw czcili, a  później spalili. Pewnikiem
spartolili sprawę. Wieśniacy spekulowali, że wracają sta-
re bóstwa, z pewnością niezadowolone z braku czci.

81
Po tym huku wszyscy rozbiegli się sprawdzać okoli-
cę, ale nie znaleźli nic, co mogłoby wzbudzić podejrzenia.
Szukali po stodółkach, chlewikach i stajniach, część są-
siadów ruszyła na pola, drogę i ku kapliczce. Wszystko
wydawało się takie, jak przed wybuchem. Kury niosły
normalne jaja, czerwona mećka od Zaniewskich zdrowo
się wycieliła, zboże nie upadło na ziemię. O dziwo, krzyż
przy drodze także nie wyglądał, jakby go coś chciało
z  powierzchni zmieść lub chociaż uszkodzić. Pozornie
nie wydarzyło się nic, lecz niepokój pozostał. Rozeszli
się zatem do swych domostw, drżący i zdenerwowani.
Jeśli to nie Perun lub Weles, to co takiego, do jasnego
czorta? Czyżby rząd znowu próbował kolejne podwyżki
przepchnąć?

***

Nazajutrz mieszkańcy zdawali się nie pamiętać o wie-


czornym hałasie. Marianna Walewska, rdzenna miesz-
kanka wsi i  nestorka rodu Walewskich, miała jednak
wrażenie, że stało się coś, co za chwilę zagrozi miesz-
kańcom niewielkich Rowów. Może i nie zbliżało się do
granic wsi, ale z  pewnością czyhało gdzieś w  pobliżu.
Czuła to w kościach. Usadowiła stare i spracowane cia-
ło na krześle i  łokieć oparła na lakierowanej ławie przy-
krytej zrobioną przez nią niegdyś na szydełku serwetą.
Wdziergała w tę pracę chrześcijańskie i pogańskie sym-
bole, mające chronić przed złym.

82
Przez ramię spoglądała w  okno na szumiący jak
zawsze mieszany las. Słońce przyświecało, lecz wiał
chłodny, zdradziecki wiatr i  zginał co słabsze przy-
drożne krzaki. Zastanawiała się, czy to właśnie stam-
tąd wychyli się nieokreślony zwiastun złej nowiny.
Może mieszkająca przy mogile zielarka lub coś znacz-
nie gorszego…
Nieraz łapała się na tym, że jeśli myślała o  niebez-
pieczeństwie, najpierw oblicze zwracała ku drzewom, bo
podejrzewała, że stamtąd wyjdą ci, którzy niemal osiem-
dziesiąt lat temu marli żywcem w zasypanym przez oku-
panta dole. Mąż Marianny, niech mu Bóg wszelkie krzyw-
dy – nawet te żonine – wynagrodzi, wiedziony tamtego
ranka, dekady temu, przez sny, ruszył do pobliskiego lasu
szukać krowy, a stał się mimowolnym świadkiem rzezi.
Nie miał jak pomóc: ukrył się w krzakach i patrzył, sta-
rając się nie zdradzić swojej obecności choćby szme-
rem. Z kryjówki wyszedł dopiero gdy już upewnił się, że
w lesie został sam. Niestety dla ofiar było już za późno.
Przeżegnał się nad nieoznaczonym grobem i pognał co
sił w nogach ku wiosce, by chłopów sprowadzić. Łudził
się, że może ktoś tam pod ziemią jeszcze dycha.
Marianna na to wspomnienie zwyczajowo uczyniła
znak krzyża, bo z natury pobożna była, i nie odwraca-
jąc twarzy od okna, na ślepo sięgnęła ku rączce wózka,
w którym spała jej jedyna prawnuczka, maleńka Zosia.
Dziewczynka nerwowo zakwiliła.
– Już ciii, robaczku. Prababcia tu…

83
Coś jednak Mariannie nie pasowało – wózek wydał
się zbyt lekki. Obejrzała się i dech jej zaparło: niemowlę
unosiło się kilka centymetrów nad kołderką. Kwilenie
przeszło w płacz. Kobieta zerwała się z krzesła, chwy-
ciła dziecko i przytuliła do siebie, próbując je uspokoić.
– Już, mała. Jestem tu. Jestem. Nie płacz. Mama za-
raz wróci.
Jakby na potwierdzenie tych słów przed domem za-
warczał silnik tico.
– Aguś, ja wiem, żeś ty miastowa i  z  dobrej woli
i troski o dziecko na wieś żeś przyszła – przywitała Ma-
rianna żonę swego najstarszego wnuka, gdy ta weszła
z  zakupami do izby. – Ale proszę cię, dla dobra Zośki
rozważcie powrót do Warszawy. Tam macie lepszy do-
stęp do lekarzy i z pewnością większą szansę na anoni-
mowość.
– Znowu się unosiła? – spytała poddenerwowana
matka dziewczynki.
Marianna skinęła głową.
– Może choć tam ciemnota jej nie zaszczuje. Na
Bródnie macie ponoć spory szpital, może dobry neuro-
log się trafi. Kto wie, czy nie będziecie dla młodej po-
trzebować.

***

Różne są prośby do Stwórcy. Podobno dawno temu


ktoś prosił wszechmocnego Boga, by ten strzegł go od

84
przyjaciół, gdyż z  wrogami sam sobie poradzi. Marian-
na Walewska hołdowała tej zasadzie, odkąd pamiętała,
i przez lata wychodziła na tym nad wyraz dobrze. Nawet
teraz, gdy ciężar wieku przycisnął ją do ziemi i zmusił do
podpierania się laską, a skronie przyprószyła siwizna, sta-
rała się nie mówić za wiele Marioli Ozimskiej, niewiele od
niej młodszej samozwańczej przyjaciółce. Z przyjaciółmi
bowiem tak bywa, że wpierw dowiadują się o tobie lub
twojej rodzinie zbyt wiele, a potem tylko czekają, by wbić
szpilkę w najmniej oczekiwanym momencie.
Ozimska w  całych Rowach, a  także okalających je
Siemieniu i  Podgórzu, uchodziła za największą prze-
kupkę i plotkarę. Odkąd trzy lata wcześniej pochowała
męża, co za życia do nieba wzięty być powinien, uwagę
dzieliła jedynie między dwie namiętności: plotki i uty-
skiwanie na tych wszystkich konowałów, co jej z  bio-
drem pomóc nie potrafią, a  ona taka chora przez to
wszystko przecież. Dzieci i  wnuki od dawna miały jej
dość, więc co rusz rozsierdzonej babce wciskały kij do
ręki, delikatnie sugerując, by przysiadła sobie na ławce
i na przyjaciółkę poczekała. Niechże babcia pooddycha
świeżym powietrzem od lasu, bo to może i na dolegli-
wości nie pomoże, ale z pewnością nie zaszkodzi.
Marianna za każdym razem, gdy udawała się na
ławeczkę naprzeciw kapliczki, wzdychała ciężko i kuś-
tykała przed siebie, rozglądając się nerwowo. Po pra-
wej miała kolorowe domostwa, przycupnięte wzdłuż
drogi jak kury na grzędzie, po lewej natomiast las, z po-

85
zoru bezpieczny i  oswojony, zbadany wzdłuż i wszerz
przez mieszkańców zbierających drewno, grzyby i jago-
dy, w  rzeczywistości skrywający mroczne sekrety. Po-
noć Leszy i Jagodowa Baba na skraj nie wychodzili, ale
ostrożności nigdy za wiele. Dawno już ludzie przestali
składać im ofiary, a  na krańcu kapliczkę postawili, by
jej świętość wszystko co niechrześcijańskie odganiała.
Złośliwi mówili, że święte miejsce odstraszało i zielarkę
z lasu, bo starowinka we wsi się nie pokazywała. Choć
pewnie to pokłosie jej dawnego konfliktu z plebanem
z Podgórza. Nikt już nie pamiętał, o co poszło, ale uraz
pozostał.
Mariola, a jakże by inaczej, już na tej ławeczce sie-
działa i  powitała Mariannę skrótem bieżących wyda-
rzeń z wioski: u której mężatki lub panny pojawił się jaki
miastowy (i  skąd mógł przyjechać, bo staruszka znała
skróty z tablic rejestracyjnych na pamięć), czyje dziecia-
ki wyrodne, że rodzicom w polu nie pomogą, a czyje do-
bre. Do kogo z Łomży przyjechały małolaty na wakacje.
Kto z brzuchem chodzi i czemu bez ślubu. Że też Bóg to
widzi i nie grzmi!
Marianna zazwyczaj w takich sytuacjach gryzła się
resztkami zębów w język, by nie chlapnąć, że dawniej
sąsiadka sama musiała ślubną suknię poszerzać, bo
ksiądz się nie zgadzał na termin, gdy jeszcze nic nie było
widać. Ale wiadomo, jak to ze źdźbłem i belką.
Słuchała tych rewelacji obojętnie, mrużąc oczy
i  badawczo wpatrując się w  szczyt pagórka, gdzie

86
zaczynał się las. Tam bowiem, w głębi, pod granitowym,
postawionym po wojnie nagrobkiem, spali pomordo-
wani w latach czterdziestych. Marianna bała się, że ktoś
z nich żywi jeszcze jakąś urazę wobec miejscowych, być
może krewnych świadków kaźni, i powróci, by odpłacić
się za brak pomocy. Gdyby umarli potrzebowali powie-
trza, czułaby ich chłodny oddech na karku.
Ścisnęła kolanami patyk, by wolnymi rękoma popra-
wić chustę. Lato przydarzyło się tego roku wyjątkowo
chłodne i  zimne powietrze dokuczało jej niemłodym
kościom ze zwielokrotnioną siłą.
Za plecami po prawej miała swoją drewnianą chału-
pę, po lewej murowaną Ozimskich, a za nimi rozciągały
się ogródki, stodółki, kurniki i chlewy. Zwierzęta hała-
sowały, ale przywykła już do tych dźwięków. Przestała
na nie zwracać uwagę. Ani nie musiała za tym inwenta-
rzem chodzić, ani go oporządzać. Nie to, co za komuny,
gdy jeszcze nie musiała się laską podpierać.
– A jak tam u was się dzieciak chowa? Coś żem jej
ostatnio nie widziała – podjęła nagle chytrze sąsiadka.
Widać nieobecność małej na podwórku zaczęła wzbu-
dzać zainteresowanie co bardziej troskliwych sąsiadów.
Marianna westchnęła ciężko i spojrzała w niebo.
– Pochorowała się Zośka, to w chałupie siedzi, a cza-
sem ją Agnieszka do miasta do lekarza zawiezie. Zapa-
lenie płuc złapała, od przeciągu pewnie.
Wymyślone na poczekaniu kłamstwo przyszło jej
bez trudu. Nikt we wsi nie wiedział o tym, że prawnuczka

87
Walewskiej czasami z niewyjaśnionych przyczyn zaczy-
na unosić się nad wózkiem lub łóżeczkiem. Lepiej, by
ludzie prości się nie interesowali.
Walewska sama nie obnosiła się ze swoimi nad-
przyrodzonymi zdolnościami i wciąż była wdzięczna po-
przednim pokoleniom, że nikt we wsi o tej niezwykłości
nie chlapał. Co prawda dała się poznać jako ta, która
zna się na ziołach, ale potrafiła się wyłgać, że z gminnej
biblioteki dobry atlas roślin kiedyś wypożyczyła i  pa-
mięta z niego co nieco. Ładne te, no, obrazki.
Teraz przyszło jej ten zaciągnięty niegdyś dług
spłacić i zadbać o bezpieczeństwo najmłodszej z rodu.
Kto wie, co by się mogło wydarzyć, gdyby ludzie na ję-
zyki wzięli. Może by jaki, niby promykiem słońca ośle-
piony, samochodem w wózek wjechał, a może by całą
gospodarkę kto z  dymem puścił. Dwudziesty pierw-
szy wiek. Nie, zdecydowanie trzeba było zachować to
w sekrecie.
– Nieszczęście z dzieciakiem. Ciepło na podwórku,
a ona w chałupie siedzieć musi. Ale co począć – litowa-
ła się Ozimska, mimo że w jej oczach tańczyły złośliwe
ogniki. – A słyszałaś, kumo, że u Pędzichów, gdy starzy
wybędą na łąki krowy zganiać, pojawia się kawaler do
Elki, tej najmłodszej?
– Może będzie wesele we wsi? – rozrechotała się
Marianna. Ucieszyła się, że Mariolka nie przejawiała
zbytniego zainteresowania małą przy braku nowych
wiadomości. Oficjalnie młoda chorowała już drugi

88
tydzień, a  nowy chłopak Elki przyuważony został
dzień po tym gruchnięciu znad wody.
‒ …pewnikiem z bachorem skończy! ‒ obruszyła się
Ozimska, waląc o podłoże swoim kijkiem, aż kurz po dro-
dze poszedł. Oczywiście nie zaskoczyła kumy wnioska-
mi. Zawsze tak wieszczyła. ‒ Za moich czas… AUĆ!
Nagły ból przycisnął ją do ziemi i ku uciesze przyja-
ciółki uciszył na chwilę. Ozimska chwyciła się za bok, aż
jej kij z rąk wypadł. Posapała przez moment, kij podniosła
i ponownie usadowiła się na ławce. Westchnęła ciężko,
jakby w tym westchnieniu chciała zawrzeć przekleństwa
całego świata na swoją perfidną chorobę i tego konowała
parszywego, co skierowania do sanatorium dać nie chce.
Durny kitel kpi, że Ozimska tam planuje szukać drugiego
męża na zamęczenie, gówniarz jeden! Co on o życiu wie!
Przecież tacy, co tam przyjeżdżają, lada chwila zachowa-
ją się po męsku i dwadzieścia lat przed kochanymi part-
nerkami do grobów zgodnie pójdą. Więc nawet nie ma
sensu się zabierać, chyba że się jakiś bogacz trafi… Ten
niech się na łono Abrahama nie krępuje…
Marianna znosiła to codziennie, przesiadując na ławecz-
ce przy płocie. Czasami miała serdecznie dosyć terkotania
przyjaciółki, ta natomiast jak indyczka tylko by gdakała.

***

Walewska powtarzała uparcie, że jak się już dożyje lat


dziewięćdziesięciu ośmiu, jedyną rozrywką w  Rowach

89
pozostaje przesiadywanie przy drodze z patykiem w dło-
ni i wysłuchiwanie codziennie tego samego z ust pod-
starzałej przyjaciółki. Kościółek co niedziela i  raz od
większego dzwonu wycieczka do fary do samiuteńkiej
Łomży, o ile synowa akurat wybiera się autem w tamte
strony. To już nie wiek, by się przyczajać w krzakach nad
Narwią i podpatrywać, czy się chłopaki z sąsiednich wsi
na kąpiel nie zjechali, nie czas też na beztroskie przesia-
dywanie z wędką w dłoni. To se ne vrati, a szkoda. Teraz
pozostaje mieć nadzieję, że miejscowy listonosz przy-
wali fiatem w skrzynki na listy, by mieć o czym gadać
przez następny tydzień.
Okazało się jednak, że Mariola ukrywała przed Ma-
rianną pewną ciekawostkę.
‒ Synowiec mój, ten z  Mleczków, co w  Zosinie
z Kaśką mieszka, powiedział mnie ostatnio, że pono ten
grajek weselny, Janek, co u  Zawadzkiech mećki pasa,
przyniósł staremu Zawadzkiemu sakwę złota za tom
czerwonom jałówkie, co ją wilcy zagryźli.
Sąsiadka przeskoczyła zręcznie z  tematu niespo-
dziewanych ciąż i  przyspieszonego zamążpójścia na
sprawę, która od niedawna była na ustach wszystkich
w  okolicznych wioskach. Parobczak tajemnym sposo-
bem dorobił się niezłej sumki i  wreszcie mógł spłacić
pozaciągane u pracodawcy długi.
Marianna zadumała się. Wilków w  tych lasach jak
na lekarstwo, więc z pewnością jakiś inny stwór musiał
pomóc biednemu zwierzakowi przenieść się na tamten

90
świat. Natomiast intrygowało ją coś zupełnie innego.
O Janku ludzie zaczęli gadać mniej więcej wtedy, gdy
u Elki objawił się tajemniczy kawaler. A wszystko koło
świętego Jana, po tym dziwnym grzmocie.
‒ Słyszałam o  tym, kumo ‒ odezwała się wreszcie
Walewska. ‒ Jeno nikt nie wie, skąd on te piniendze wziął.
Ozimska nachyliła się nad ramieniem przyjaciółki
i przyjęła konspiracyjny ton. Uśmiechnęła się przy tym
pewnie, jakby wszystkie rozumy pozjadała.
‒ Mówił on memu synowcowi, że na Górze Zam-
kowej, gdzie onegdaj grodzisko było, godzinę zanim
się dzwony z fary odezwą, ziemia się rozeszła i spotkał
on Bonę, co za złe życie pokutuje. Pono pozwoliła mu
do lochów wejść, gdzie bogactwa niezliczonego diobły
strzegą. Krzywdy nie zrobią one tobie, powiada. Jeno
mógł wziąć tela, o wiela prosił, bo inaczej mąk piekiel-
nych by zaznał.
‒ Diobły, wielkie mnie co ‒ zakpiła Walewska. Za-
śmiała się przy tym teatralnie, aż na drogę z tego śmie-
chu napluła. ‒ Uchlał się pewnie Janek przygłupi i twe-
mu synowcowi naplótł, aż tamten uwierzył, a wiadomo,
że też od dawna za kołnierz nie wylewa.
O inteligencji obu się nie wypowiadała, bo dosko-
nale pamiętała, jak się młokosy rozkraczyli kiedyś na
drodze i pod wiatr sikali. Wolała tego jednak przyjaciół-
ce nie przypominać, bo zgrzyt by powstał straszny.
Mimo to jednak zachowała sobie w pamięci infor-
mację o  pękniętej ziemi i  postanowiła to sprawdzić.

91
Podejrzewała zresztą, że przyjaciółka sama na tę górę
polazła, by diabły zobaczyć, wypytać o wszystko i  za-
pewne nieco fortuny dla dzieci na remont chałupy
uszczknąć.
‒ Co ty od mego synowca chcesz, babo durna?
Przeca prawdę mówię!
‒ Prawdę, srawdę… ‒ zakpiła ponownie Marian-
na i umościła się wygodniej. ‒ W naszym wieku to nie
w  bajania wierzyć, a  prawnuki bawić i  modlić się do
Boga, coby na stare lata zdrowia przysporzył.
‒ Oj zdrowia, zdrowia… ‒ podjęła na nowo Ozim-
ska. ‒ A coś mnie ostatnio kaszel męczy.
Walewska zmierzyła przyjaciółkę wzrokiem. Uda-
wała baba, widać to było doskonale. Nie tylko konował
z Łomży tę grę przejrzał. Mimo to jednak postanowiła
na zaczepkę zareagować:
‒ Mnie w płucach rwie.
‒ A mnie w żołądku jakieś żółcie się gromadzą. Tak
mnie przynajmniej dzieci, co w  Białymstoku uczone,
powiadają.
‒ Ja mam gazy.
‒ Mnie w kościach strzyka.
‒ A mnie jeszcze…
Przelicytowywały się tak dobrą godzinę, aż zdrowo
rozsierdzona Marianna z braku pomysłów na domnie-
mane dolegliwości trzepnęła patykiem o  ziemię i  bez
słowa ruszyła do chałupy, kiwając się, jakby rzeczy-
wiście utykała. Nie obejrzała się ani razu, ale czuła na

92
plecach wzrok przyjaciółki. Niech kuma patrzy na cier-
pienie i wreszcie się przekona, która będzie większym
koszmarem doktora, ale tak z prawdziwie medycznego
punktu widzenia.

***

Przez całe popołudnie Marianna nie potrafiła jednak


sobie znaleźć miejsca. Ledwie siadła przed telewizo-
rem czy nałożyła na oczy grube okulary, by poczy-
tać gazetę, czy zaczęła bawić Zosię, jej myśli zbacza-
ły w  kierunku Góry Królowej Bony i  legendy, jaką to
miejsce obrosło.
Prosić pokutującej władczyni o  pomoc nie zamie-
rzała. Na gospodarce nie zbywało niczego, zresztą ona
już w  życiu się dość narobiła i  z  dumą pozostawiła
wszelkie obowiązki młodszym, niech ci się teraz po
głowie drapią. Kumie też zbytnio szkodzić nie planowa-
ła, choć tamta z pewnością nóż w plecy by wbiła. Ma-
rianna jednak była ponad to. Musiała tylko udowodnić
swoją rację, a pewnie na to szlachetna pokutnica by się
nie zgodziła. Wszak nie przystoi w  uporze trwać, tak
by to pewnie koronowana motywowała, trza z pokorą
pochylić czoło i brać życie takim, jakie jest. Tylko że tak
pokornie pochylić łba Kurpiance nie wypada. Kurpianka
musi mieć zawsze rację i wypowiedzieć ostatnie słowo.
Bzij ziabzij, zilk, ziając, zieziórka! Dlatego też nie zamie-
rzała prosić odbywającej karę za grzechy królowej o nic.

93
Ale jeśli wszystko, co ludzie we wsiach mawiają,
jest prawdą, pozostały jeszcze czorty. Z  tymi rozmó-
wić się szykowała. Musiała sprawdzić, czy nie zamie-
rzają krzywdy jakiejś mieszkańcom Rowów wyrządzić.
A  nade wszystko, jeśli diabły tak bogactwem szasta-
ją i  życzenia prostaczków spełniają, może i  Mariannie
wreszcie udałoby się postawić na swoim, upartą sąsiad-
kę do właściwego przekonać.
Wyszła na dwór zaczerpnąć świeżego powietrza.
Nie patrzyła w gwiazdy, choć świeciły wyjątkowo jasno.
W myślach podśpiewywała zasłyszany w radiu przebój
o tym, że po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój.
Miały przyjść. I zwiastował je niewielki, pomarańczowy
punkt przy stodole.
Szczęście się uśmiechnęło.  
‒ Haaaa! Złapałam cię, Mirko!
Wyłoniła się nagle z  ciemności niczym rącza, nie-
świadoma swego wieku łania. Przestraszony chłopak
podskoczył i  mało co nie połknął z wrażenia ruskiego
papierosa wyłudzonego od wuja.
‒ Niech babcia nie straszy, wyrachałem się okropnie!
‒ No dopal, dopal. ‒ Staruszka zaśmiała się chy-
trze. ‒ Jak już masz od ojców manto dostać, to lepiej za
całego niż za pół.
‒ Ale niech prababcia nie mówi nikomu ‒ jęknął.
Silne, zahartowane na budowie dłonie złączyły się jak
do modlitwy. Bał się smarkacz, choć już prawie osiemna-
ście lat skończył i chłopaki w jego wieku nieraz otwarcie

94
palili z ojcami w obejściu. Wszyscy poza Mirkiem. Czuć
tu ciężką rękę Bolesława, jej najstarszego wnuka, pocie-
chy na stare lata. Majster przynosił pieniądze do domu,
pił niewiele, żonę szanował, liczne dzieci trzymał w ry-
zach. Gdyby tylko do kościoła jeszcze chodził. Ach…
‒ Czemu mam nie mówić? ‒ podjęła niewinnie. ‒ By
ojce mieli mi za złe, że cię nakryłam, a nie powiedziałam
nic? Jaka ze mnie by była babka?
‒ Babciu, niech babcia nie mówi, proszę… ‒ Mło-
dziak uderzył znów w błagalny ton. Marianna z zasko-
czeniem stwierdziła, że wie, czemu tyle dziewek ze wsi
wiedzie za nim tęsknym wzrokiem. Ładny jej się pra-
wnuk udał. Zresztą ba, po Walewskich taki.
‒ Może i nie powiem ‒ zaczęła. ‒ Ale nie za darmo.
Zaprzęgaj Mirek furmankę, jadziem na Górę Królowej
Bony.
‒ Ale prababcia, tak po nocy?
‒ Tak, po nocy. – Ton jej głosu nie zakładał jakiego-
kolwiek sprzeciwu z drugiej strony. – Chyba że chcesz
od ojca manto dostać. Jemu też noc na przeszkodzie nie
stanie.
Chłopak nie dyskutował. Zachodził co prawda w gło-
wę, co tak nagle prababkę natchnęło, ale pytać nie
wypadało. Prababcia Marysia trzymała się nad wyraz
dobrze jak na swój wiek i chłopak podejrzewał, że za-
pewne wzięła sobie za cel przeżycie ich wszystkich.
Tego jednak nie powiedział. Liczył, że jak prababki nie
rozsierdzi, to ta zapomni o papierosie.

95
Kara kobyłka leniwie ciągnęła dwójkę milczących
pasażerów przez wieś. Marianna otuliła się szczelniej
chustą, ale mimo to marzła. Mirek co rusz pogwizdywał
i pociągał za lejce, gdy zaspana szkapa zbaczała zbytnio
z drogi.
Siemień spał. Wszyscy, co mieli Boga w sercu, po-
snęli już po oporządzeniu zwierząt i codziennym odśpie-
waniu Apelu Jasnogórskiego w  nadziei, że przebudzą
się następnego ranka, by w solidnych murach świątyni
zanosić dziękczynne modły, że nie rozszarpało ich nocą
złe. A ci, którzy sprawy religii ważyli sobie lekce, zasnęli
ukołysani spożytym alkoholem. Nikt wycieczkowiczów
nie zauważy, nie będzie pytał. Marianna westchnęła
z ulgą, aż zaintrygowany chłopak się na nią obejrzał.
Minęli ostatnie gospodarstwo Siemienia, niewielką
drewnianą chatynkę, wokół której rozciągał się piękny,
zadbany ogród. Wypielone rzędy dumnie wyprężonej ka-
pusty cieszyły oko. Niedługo później szkapa wyciągnęła
ich między pola. Kwiaty rzepaku kołysały się na wietrze.
Już Zosin, kolejna skąpana we śnie wieś. Marianna
rozejrzała się. Po lewej domostwa, po prawej zako-
la Narwi. Gdzieś tu mieszkał synowiec Ozimskiej, co
o rzekomym powodzeniu Jaśka rozpowiadał. Ciekawe,
ile w tym rzeczywiście było prawdy.
Wszechogarniającą ciszę zakłócała jedynie sunąca
powoli przed siebie furmanka i łopoczące na wietrze li-
ście. Mijali gęste krzaki, za którymi majaczyła spokojna
tafla rzeki.

96
‒ Musimy zdążyć, nim dzwony na farze zadzwonią ‒
odezwała się nagle Marianna. Zaskoczony prawnuk
spojrzał na kupiony u ruskich na bazarze zegarek.
‒ Powinniśmy ‒ zawyrokował. ‒ Od nas na Bonę
może z pięć kilometrów będzie.
Milczeli. Tylko kobyłka miarowo człapała przed sie-
bie, a młody czasem coś gwizdnął. Widać było jednak,
że coś mu leży na wątrobie i próbuje zebrać słowa, by
się nie zbłaźnić.
– A  to prawda, że tam w  Górze mieszkają diabły
czarne jak murzyni?
Staruszka żachnęła się.
– Byłeś ty w  Częstochowie, przed świętym ob-
razem klękałeś. – Chłopak potakiwał niemo. – Kolor
skóry Matki naszej Najświętszej widziałeś. Powiedz mi
zatem: czy ktoś o skórze tak czarnej jak Maryja może
być zły?
Zasępił się Mirek i w  dal spojrzał. Musiał sobie to
w głowie poukładać.

***

‒ Prababciu, patrz! ‒ wrzasnął nagle chłopak.


Staruszka zmrużyła oczy. Słabo widziała po ciemku.
Coś pomarańczowego, przemieszczającego się nad wy-
raz chyżo, majaczyło w ciemności.
Przerażony do szpiku kości chłopak gnał, wyrzu-
cając ku górze stopy, jakby chciał kopać gwiazdy. Gdy

97
podbiegł bliżej, dopiero go poznali. Janek. Marianna nie
zauważyła szykownych trzewików na nogach parobka,
ale Mirek westchnął zaskoczony. Na takie buty nie było
stać nikogo w okolicznych wsiach.
Janek rozdzierająco wrzeszczał, gdy nogi, aż do ko-
lan, zajęły się żywym ogniem. Chciał zbiec ze zbocza jak
najszybciej. Byle tylko do Narwi, byle znaleźć ukojenie
w jej chłodnych wodach, byle…
Gdy upadał, poleciały iskry.
Mirek zatrzymał konia. Chciał zeskoczyć z wozu, ale
w  ostatniej chwili powstrzymał go chwyt palców sta-
ruszki.
‒ Zaczekaj. Wieź mnie teraz pod samą górę i nigdzie
się nie ruszaj.
‒ Ale tak nie wolno…
‒ Tamten już się raczej za daleko nie ruszy ‒ war-
knęła Marianna, odwracając wzrok w kierunku grajka.
Jak na zawołanie młodzik zawył. ‒ A ja mam naprawdę
mało czasu.
Gdy dotarli do podnóża góry, zeskoczyła z furman-
ki jak młódka. Nie oglądając się na prawnuka, ruszyła
przed siebie. Wiedziała doskonale, że chłopak zosta-
nie przy wozie. Ta noc zapewniła mu już tyle wrażeń,
że z  pewnością starczy na długie lata. Będzie miał co
dzieciom opowiadać.
Wspinając się na zbocze, przypominała sobie, jak
przychodziła tu za dawnych lat. Pamiętała, gdzie mia-
ło się znajdować wejście do lochów legendarnego

98
zamczyska. Tu zresztą Wiesiek skradł jej niegdyś
pierwszego całusa. Piekielnik jego mać, niech mu zie-
mia lekką będzie.
Potrząsnęła głową. Nie czas na głupoty. Zakasała
spódnicę i przyspieszyła. Miała naprawdę mało czasu.
W  oddali, na kamieniu, siedziała samotna kobieta
odziana w kosztowne szaty. Od jej pięknej twarzy biła
łuna taka, że z pewnością można ją było dostrzec z sa-
mej Łomży. Ze smutkiem spoglądała w stronę, w którą
pobiegł Janek. Marianna, mijając ją w pewnej odległo-
ści, przeżegnała się i  popędziła dalej, ku lochom. Nie
wiedziała, czy została zauważona. Pewnie tak. Zresztą
nieważne. Do pokutującej królowej nie miała nic.
Rzeczywiście tej nocy bramy do domeny czarta
otwarte zostały na oścież.
‒ Niech się dzieje, co dziać się ma ‒ dodała sobie
otuchy, wchodząc za mosiężne wrota.
Stękając, zeszła po schodach do ogromnej komna-
ty. Oniemiała. Wokoło pyszniły się kosztowności, o ja-
kich nie śmiała nawet śnić. Przepiękne, bursztynowe
korale kusiły swym blaskiem. Złote monety oślepiały,
gdy je mijała. Szmaragdy, rubiny i diamenty obiecywały
wszelką pomyślność, jeśli tylko by któryś wzięła do ręki
i spieniężyła.
Szła dalej, ku środkowi pomieszczenia. Tam na
ogromnym tronie spoczywał kudłaty bies i przyglądał
jej się leniwie jak wyleniały kocur zza pieca. Spod tył-
ka przy każdym ruchu wylatywało mu złoto.

99
‒ No to mamy gościa. Ty też po szykowne trzewiki
przybyłaś, babciu? ‒ zaśmiał się diablik, moszcząc się
wygodniej na stercie kruszcu.
– Minęłam ja się z Jankiem, co od was buty zabrał.
Widziałam, że niezbyt szczęśliwie skończył.
– Nie boisz się podobnego losu? Nie boisz się, że ci
kości się z tego pośpiechu poprzetrącają, gdy za szybko
do nas wbiegniesz? Nie drżysz na myśl, że jak zaczniesz
uciekać z podziemi, przewrócisz się i połamiesz?
Marianna zmierzyła go krytycznym wzrokiem. Bies
jak bies, przypalany jakiś, czerwony na ryle, rogaty.
Może i by ją straszył, gdyby młódką była, ale stara Kur-
pianka widziała już wiele rzeczy i z wieloma demonami
miała do czynienia. Bywały też i istoty od nich strasz-
niejsze. Jednego z  nich, ślubnego swego, dwadzieścia
lat temu pogrzebała, na wszelki wypadek kijkiem osi-
nowym w tajemnicy przebijając i krzyż na piersi kreśląc.
Pleban na szczęście tego nie zauważył.
‒ Nie boję się ‒ odrzekła hardo. ‒ Nie potrzebuję ani
chodaków, ani złota. Przyszłam natomiast domagać się,
byś jedno moje życzenie spełnił. Na mocy praw naszych
i waszych bowiem, gdy już me pragnienie spełnisz, na
sto lat bramy tego przybytku się zamkną.
‒ Doprawdy? Jakie to życzenie? ‒ Zaskoczony dia-
beł na końcu języka miał uwagę, że od życzeń to są
złote rybki i babcia powinna kija w Narwi moczyć z na-
dzieją, że przed śmiercią cokolwiek złapie. Mimo że
staruszka fantazję miała doprawdy ułańską i właśnie

100
próbowała czorta przymusić do spełnienia dwóch ży-
czeń, bo w prawach boskich i ludzkich o stu latach nic
nie było, rogaty słuchał z zainteresowaniem. Pomyślał
jednak, że będzie to zabawniejsze niż moszczenie zad-
ka w złocie.
Marianna wstrzymała oddech. A potem wreszcie to
z siebie wyrzuciła.
Diabeł chwycił się za głowę, nie wierząc, co słyszy.
‒ Naprawdę? Tylko tyle żądasz?
Starowinka skinęła głową. Czort spodziewał się, że
kobieta zechce odzyskać młodość albo jakiegoś chłop-
ca przygruchać, ale jej życzenie zbiło go z tropu.
‒ Zatem mogę na ciebie liczyć?
‒ Możesz.
O ile na diabła w ogóle liczyć można – myślała, gdy
zatrzasnęły się za nią ciężkie wrota. Cierpiętnicza królo-
wa gdzieś zniknęła, zresztą na co ona komu.
‒ Jadziem, Mirek, do chałupy.
Znowu przyłapała go z  papierosem. Stał przy fur-
mance i co rusz zezował to na leżącego między drogą
a brzegiem rzeki Janka, to na drzwi do Piekieł, jakby nie
potrafił się zdecydować. Tym razem chłopak wzdrygnął
się, ale nie zamierzał się kryć ze wstydliwym nałogiem.
Spojrzał na zadowoloną z  siebie prababkę. Widocznie
załatwiła, co miała załatwić. Wolał nie pytać.
Pomógł jej wsiąść na furmankę. Marianna umościła
się wygodnie na ławeczce i nagle wstała, jakby coś so-
bie przypomniała.

101
‒ Musiem Janka zgarnąć. Popalił sobie biedaczyna
stopy, a nie po chrześcijańsku to bliźniego w potrzebie
porzucić. Odstawimy go do zielarki do Lasu Pniewskiego.
‒ Jak sobie prababcia życzy ‒ odrzekł Mirek, choć
wzdrygnął się na wspomnienie tego miejsca i zaciągnął
się ponownie.
Słyszał nieraz, że nocą dusze pomordowanych tam
w czasie wojny błąkają się po lesie i szukają tego, który
rzeź tę oglądał, a nie potrafił pomóc. Jeśli nie odnajdą,
przypadkowych przechodniów o  zmiłowanie i  modli-
twę o wieczny odpoczynek proszą. Nie mógł uwierzyć,
jakim cudem miejscowa guślarka – kobieta samotna
i stara – do reszty nie zdziczała w tej puszczy.
Odczekał, aż babcia ponownie przysiądzie, i dopie-
ro wtedy ściągnął wodze. Posłusznie prowadził konia
tam, gdzie wskazywała.
‒ Jak już go odstawimy, weź się za młynarzową córę.
‒ Hę?
‒ Nie wiedziałeś, że Janko smalił cholewki do mły-
narzówny z Gaci? Zakręć się. On ci już nie będzie kon-
kurencją. Gołodupiec nie jesteś, a i ona panna posażna.
Na biedę nie będziesz narzekał.
‒ Ale ona już po dwudziestce.
‒ Głupiś! Ładna jest i gospodarna, a do tego urodzi
ci furę dzieciaków. I tak cię przeżyje i pochowa.
Przez całą drogę pod mogiłę w  Lesie Pniewskim
milczeli, tylko zapakowany na furmankę Janek skowy-
czał z bólu i złorzeczył na podły swój los i na głupotę, że

102
zamiast na ustalone z Boną pieniądze, na złote trzewiki
się połasił. Bo gdyby tak jak poprzednio wziął tylko to,
na co się z królową umawiał, biesy by go nie pokarały
ogniem piekielnym za życia.
Marianna słuchała go z obojętnością. Sama nie wy-
niosła w  kieszeni niczego, otrzymała jedynie od biesa
obietnicę. Czy rogaty ją spełni? Wkrótce się okaże.
W Rowach wjechali na skarpę i ruszyli ku drzewom.
Musieli dostać się do szosy, a potem do mogiły. Stamtąd
widać już było chatynkę zielarki. Im bliżej znajdowali się
celu, tym bardziej Mirek drżał. We wsi od małego stra-
szyło się dzieci, że jeśli pójdą w szkodę starej wiedźmie,
ta z pewnością pozamienia ich w żaby. Mijały lata i wielu
zapominało o bajaniach starszych. Niektórzy jednak, tak
jak Mirko, podświadomie hodowali w sobie obawę przed
staruszką o krzywym nosie i rozbieganym spojrzeniu.
‒ Co ty taki wyrachany? No już, złaź z tej furmanki
i mi pomóż. Toż go sama nie dźwignę!
Walewska sczyściła prawnuka, ledwo zatrzymali się
pod drewnianą chatą. Młodziak wpatrywał się z osłu-
pieniem w  drewniane okiennice i  drzwi, do których
przybito wiązki piórek, koralików i kwiatów. Starowin-
ka zauważyła to momentalnie. Może i jej nie wypadało,
bo kości nie te, ale strzeliła młodego w potylicę, aż huk
poszedł.
‒ A już!
Nagle oprzytomniał. Wskoczył na wóz, gdzie le-
żał półprzytomny Janko, i chwycił go pod boki. Młody

103
parobczak zaczął wrzeszczeć, jakby na nowo dotarła do
niego powaga sytuacji.
‒ No już, nie drze mnie tu mordy po nocy! Niech
umarłych z mogiły niepokoić przestanie!
Mirek i Janek zastygli. Z otwartymi ustami przyglą-
dali się staruszce, która gniewnie zatrzasnęła drzwi po-
bliskiego wychodka.
‒ Wybaczcie, że tak późno… ‒ podjęła Marianna, by
choć trochę zatrzeć złe wrażenie.
‒ Od Bony zawsze przyłażą po nocy ‒ warknęła zie-
larka, poprawiając gumkę w  spódnicy. ‒ Chyba że im
nóżki upaliło, wtedy mam spokój. Nie dołażą. Wtedy
muszę tylko złodziejom kikuty rąk opatrywać.
Słysząc to, Janek zawył rozpaczliwie. Zdał so-
bie sprawę, że wszystko: posada grajka i  parobka,
obiecane przez Bonę gospodarstwo i  małżeństwo
z  ładną córką młynarza z  Gaci odeszły bezpowrot-
nie w niepamięć.
‒ Cichaj wreszcie, bo mi umarłych pobudzisz! ‒
wrzasnęła na niego wiedźma. ‒ Tobie jeno płakać nad
głupotą swoją, a nie wyć wniebogłosy!
Marianna westchnęła ze współczuciem i przeże-
gnała się, gdy jej wzrok powędrował ku wojennej
mogile.
‒ Kaleką do końca życia zostaniesz ‒ zawyrokowała
zielarka. ‒ Ale dawać mi go tu, bo pewnikiem się za-
każenie w  kikuty wdało. Zostawcie mi go w  chałupie,
może i dożyje rana.

104
W drodze do domu Mirek wypalał jednego papiero-
sa po drugim, a mimo to nadal drżał na całym ciele. Nie
odzywał się do babki, a  i  ona nie wydawała się zbyt
rozmowna. Gdy zajechali na gospodarkę, młodziak
wyprzągł kobyłkę i  zaprowadził ją do stajni. Marianna
przez chwilę jeszcze postała przed chałupą, przypatru-
jąc się wnukowi, jakby chciała się upewnić, że ten na
jaki zawał nie zejdzie. Dopiero gdy się z  nią zrównał,
wsunęła mu do ręki niebieski banknot i z szelmowskim
uśmiechem życzyła chłopakowi dobrej nocy.

***

‒ Kumo, moja kumo… ‒ podjęła Ozimska. Jak co rano


siedziały na ławeczce przy drodze i  uderzały o  ziemię
patykiem. Marianna tylko czekała, aż sąsiadka podejmie
temat zamiejscowego chłopaka, który wczesnym ran-
kiem uciekał od Krukowskich z chałupy. Chyba jednak
jej niedowidzącym oczom ten szczegół umknął. Pewni-
kiem nie miała szans się również dowiedzieć, że Janek
już na zawsze kaleką zostanie, o ile nadal żyw. Zielarka
spod Podgórza telefonu nie miała, a i niechętnie do wsi
schodziła, nie było więc jak powiadomić okolicznych
o nietypowym pacjencie.
‒ A bo wnuki moje ostatnio w szkole miały o tym,
no… łefekcie cieplarniowym.
‒ Oho ‒ udała zainteresowanie Walewska. Tak na-
prawdę myślami błądziła gdzieś indziej. Zastanawiała

105
się, czy złośliwy bies spełni daną obietnicę, czy będzie
musiała tej nocy znowu na Górę Królowej Bony ruszać,
by rogaciznę obsobaczyć.
‒ Ano wiesz, czemu u nas to się dzieje?
Marianna wydawała się nieobecna, ale nie zraziło
to wcale przyjaciółki.
‒ Bo się Ziemia przekręca.
Stwierdzenie to nie spotkało się z jakąkolwiek reak-
cją ze strony sąsiadki. Ozimska zmierzyła kumę od stóp
do głów z dezaprobatą i zaczęła stękać, ostentacyjnie
trzymając się za żołądek. Kijaszek uderzył o podłoże.
Tąpnięcie otrząsnęło Mariannę. Pokręciła głową
i  spojrzała na zwijającą się rzekomo z  bólu sąsiadkę.
Czyżby bies? Przecież miał nie krzywdzić.
‒ Aj, kumo, moja kumo, ale mnie okropnie brzuch
boli. Od wczoraj mam gazy i w chałupie wysiedzieć nie
mogę – poskarżyła się Mariolka.
Walewska westchnęła z  dezaprobatą. Gdyby tak
rzeczywiście było, w promieniu kilometra padłoby całe
ptactwo z  powodu niesionego wiatrem smrodu. Ma-
rianna nie mogła jednak popuścić. Przepychanka zaczę-
ła się na nowo.
‒ Kumo, a  mnie ostatnio znowu w  krzyżu strzyka.
Pewnikiem mnie wczoraj przewiało, jak poszłam z mło-
dymi krowy doić.
Oczywiście kłamała. Ale gdyby ktokolwiek jednak
przyuważył jej wczorajszą eskapadę, wolała zapewnić
sobie alibi.

106
‒ Maryjanno, masz ty, kumo, szczęście, że jeszcze
możesz z  młodymi w  konkury iść. Bo mnie w  kolanie
ostatnio znowu strzyka. Pewnikiem na deszcz idzie…
‒ Mnie łokcie odmówiły posłuszeństwa, jak żeśmy
te mećki cembolili… ‒ biadoliła Marianna, chytrze ły-
piąc na sąsiadkę, czy tę przypadkiem piorun z jasnego
nieba nie strzeli. Bies przyobiecał, że raz na zawsze
rozsądzi dziś spór, która z nich miała rację i była bar-
dziej chora.
‒ Jesteś, kumo, odrobinę ode mnie starsza, a wciąż
okaz zdrowia. Mnie łokcie przestały działać ze trzy wio-
sny temu…
‒ Synowa mnie chce do tego, sana… sana… sanato-
rium wysłać, czy jak to się zwie. ‒ Walewska nie dawała
za wygraną, poprawiając dumnie kołnierz. Oczywiście,
wymyśliła to na poczekaniu, ale czy rozmówczyni mu-
siała o tym wiedzieć?
‒ To przynajmniej, kumo, wyzdrowiejesz, a na moją
chorobę nadziei już nie ma…
Przechodzący ulicą zamiejscowy chłopak przystanął
na chwilę, by przysłuchać się kłótni dwóch staruszek.
Zupełnie zbaraniał, gdy dotarł do niego sens wykrzyki-
wanych, wypowiadanych i wyjęczanych słów. Krewkie
babcie na śmierć i  życie kłóciły się o  to, która z  nich
jest bliżej grobu. Jedna waliła kijem o ziemię. Druga, co
jej kij musiał wcześniej wypaść, gniewnie wymachiwała
pięściami. W końcu ta pierwsza cisnęła patykiem przed
siebie, zebrała się i pognała do chałupy jak młódka.

107
Chłopak podrapał się po brodzie, zadając sobie
pewnie pytanie, czy rzeczywiście warto myśleć o  za-
mieszkaniu na takiej wsi. Nie warto. Obrócił się na pię-
cie i poszedł na autobus. Pewnikiem w Łomży mniej dzi-
cy ludzie siedzą.
Marianna wpadła do chałupy jak grom z  jasnego
nieba. Widząc to, synowa zagnała wszystkie wnuczęta
do drugiej izby, by jeszcze nestorce pod rękę nie pod-
leźli, bo Walewska w  takich momentach bywała nie-
obliczalna.
Staruszka wbiegła do swojej sypialni, usiadła na łóż-
ku i ku zaskoczeniu wszystkich ducha wyzionęła.

***

Wieść o śmierci najstarszej z rodu Walewskich rozeszła


się momentalnie po Siemieniu i okolicznych wioskach.
Znajomi i  sąsiedzi przybywali tłumnie, by przy wysta-
wionym ciele prosić Boga o wieczne odpoczywanie dla
nieboszczki, po raz ostatni ją pożegnać i pokrzepić ro-
dzinę. Anna, córka Marianny, ze łzami w  oczach, lecz
godnie przyjmowała każdego. Bolesław przed chałupą
wypalał jednego papierosa za drugim, a  co rusz kie-
lichem zakrapiał. Zaskoczyła go śmierć babki. Wyda-
wało się, że nestorka będzie trwać i  trzymać rodzinę
w ryzach już zawsze. A tu taka niespodzianka.
Wreszcie pojawiła się i  Ozimska ze swym kijasz-
kiem. Podlazła pod samą trumnę, przysunęła taboret

108
tak, by mogła martwej przyjaciółce w oczy spoglądać.
Przysiadła na nim ciężko, opierając się o  przyniesiony
kijek. Kiwała się w przód i w tył, ciamkając.
‒ Ach, kumo, ty moja kumo ‒ jęła cmokać z  po-
błażaniem staruszka. ‒ Ty rzeczywiście byłaś bardziej
chora.
Słowa starszej kobiety wywołały niemały zamęt
przy trumnie. Modlący się spoglądali po sobie zakło-
potani, Mirek wybiegł z  pokoju, zanosząc się śmie-
chem. Anna pognała za nim, by przygłupka zdzielić
ścierą. Zgromadzeni odprowadzili ich wzrokiem. Nie-
którzy starali się jak najdyskretniej zaśmiać. W ciżbie
dostrzegła Mariolka młodzieńca o czarnych, głębokich
jak same studnie oczach. Wiedziała doskonale, kto na
wystawienie przybył.
Jakby wywołany, przysunął się do staruszki.
‒ Spełniłem życzenie tej Kurpianki ‒ podjął, poda-
jąc staruszce ramię. ‒ Przyznałaś jej wreszcie rację.
‒ Przyznałam ‒ potwierdziła Ozimska.
‒ Spełniłem również twoje.
Staruszka wybuchła niezdrowym chichotem.
‒ Spełniłeś.
Teraz to diabeł się uśmiechnął. Spoglądał na to-
warzyszkę z  mieszaniną rozbawienia i  obrzydzenia.
Przyjaciółka za wyjazd do uzdrowiska. Wymiana jak
się patrzy.
– Nie żałuję zatem, że w  Piekle przyjaciół braku-
je. Pokazałaś mi właśnie, że jeśli mam tych rzekomo

109
prawdziwych trzymać na tyle blisko, by mnie w łyżce
święconej wody nie utopili, wolę ich nie mieć wcale. Ta-
nio jej duszę oddałaś, choć Kurpianka w Piekle zamęt
nam zasieje i  po swojemu biesy ustawi. Po tysiąckroć
w Niebie bym ją widzieć wolał.
Staruszka wzruszyła ramionami, jakby jej to wcale
nie obeszło.
– To gdzie teraz, mości diable?
– Na lat sto pod ziemią wrota piekielne ukryję.
Obiecałem jej. A potem się zobaczy.
Ruszył przed siebie, wcale się na staruszkę nie oglą-
dając. Pogwizdywał wesoło, nie do końca świadom, że
kudłaty ogon wystawał mu spod marynarki. Doskona-
le jednak zdawał sobie sprawę z tego, że odprowadza-
ła go para zawiedzionych oczu. Oczu, w których tliło
się pragnienie, by wypowiedzieć jeszcze choć jedno
życzenie.
Małgorzata Gwara
Urodzona w roku, gdy Alice Cooper wydał album Trash.
Miłośniczka ciężkiego brzmienia, w której żyłach
płynie kawa i yerba mate. Maniaczka kotów, właścicielka
owocu dzikiej miłości husky i diabła z Piekła. Służbowo:
pani od dokumentów. Wcześniej sprzedawczyni marzeń,
teraz dealerka rzeczywistości. Działa w magazynie „Biały
Kruk”. Przedtem udzielała się w „Szortalu na Wynos”,
gdzie publikowała drabble i shorty oraz przekłady prozy
zagranicznej. Papierowo debiutowała opowiadaniem
Cicha przystań wydanym na łamach antologii Magia słów:
fantastyczne światy Wydawnictwa Pearlic. Jej teksty
ukazały się także w konkursowej antologii Halloween
w stu słowach oraz Granicach nieskończoności.
ZNIECZULICA

Przemysław Zańko

25 października 2020

OD TRZECH DNI przez COVID nic nie czuję.


Nic.
I nie, że smaków, chociaż to też. Mama zrobiła scha-
bowe, ziemniaki z  koperkiem, mizerię – wszystko jak
tektura. Tylko mnie opieprzyła, że rozgrzebałam po ta-
lerzu, a jestem chora i muszę jeść.
Nie. Ja kompletnie straciłam uczucia.
Otępienie przyszło jakoś stopniowo, ciężko to teraz
odtworzyć, ale chyba ostatni raz czułam coś w czwar-
tek piątek. Tak, piątek, bo to było wtedy, jak mi się za-
jęcia przeciągnęły do 19. Zamknęłam Zooma, zakleiłam
z powrotem kamerkę i jeszcze chwilę popisałam z Zuzą
(Bartek znów ją rzucił), ale krótko, no bo musiałam

112
w końcu wyjść z pokoju, posiedzieć choć trochę z ro-
dzinką. Mama od miesiąca ciągle gada, że się od nich
izoluję, całymi dniami mnie nie widzą, chociaż jestem
w  domu. No to poszłam. Siedzieli wszyscy przed te-
lewizorem: tata z  piwem w  fotelu, Anka z  telefonem
w jednym kącie kanapy, Tomek w drugim, tylko babcia
u  siebie, przy radiu. A  mama chodziła tam i  z  powro-
tem, zbierała szklanki do mycia, obrywała suche liście
z kwiatków. Przysiadłam się z boku na pufie.
Leciały akurat „Wiadomości”. Skończyli mówić
o  mieczu antykryzysowym i  znów pokazali Strajk Ko-
biet. Wtedy jeszcze na pewno czułam normalnie, bo
pamiętam, że mi się tak brzuch ścisnął, jak czekałam,
co tata powie. I wtedy usłyszałam, że u nas, za oknem,
przez Łomżę, też idą. Krzyki, skandowanie. Masa ludzi.
Chciałam wyjrzeć, ale się bałam. W końcu Tomek wyj-
rzał i powiedział, z tym swoim głupim uśmieszkiem, że
samo gówniarstwo i że głównie baby, a tata tylko rzucił,
że on się nie będzie wyrażał, ale my wiemy, jak się na
takie kobiety mówi.
Mama spojrzała w telewizor, na te tłumy w Warsza-
wie: rozum potracili, pozarażają się wszyscy.
Anka dalej w telefonie.
Już musiałam się robić chora, bo mi było jakoś słabo,
trochę zimno. Schowałam ręce w rękawy i patrzyłam na
ekran, na te setki ludzi, za oknem też dalej szli i krzy-
czeli i czułam się strasznie dziwnie, jakby ci krzyczący
przyszli tu z telewizora, a przecież to, co w telewizorze,

113
zawsze było tak strasznie daleko. Pamiętam, że się
bałam – nie, nie bałam, ale taka byłam rozedrgana.
Wydawało mi się, że protestują wszyscy ludzie w  ca-
łej Polsce, od najmłodszego noworodka po najstarszą
staruszkę, i było mi jakby wstyd, że tylko ja nie. Jakby
cała klasa zwiała z lekcji, a ja bym została. I jeszcze dużo
innych rzeczy czułam i myślałam:
że muszę wymienić ekran w telefonie
że może też powinnam pójść
jak mama by strasznie krzyczała
że po co mama mi każe z nimi siedzieć, jak nawet
nie rozmawiamy
że muszę moim Simom powiększyć dom
strach, co teraz będzie z tym COVID-em, tyle ludzi
w tłumie
czy ze znajomych ktoś zachorował
czy ze znajomych ktoś poszedł
żeby tata znowu czegoś nie powiedział
i w ogóle czemu ja bym miała iść, czy ja w ogóle to
popieram, czy to mnie dotyczy?
że Tomek to tylko by innych krytykował, a na siebie
nie spojrzy
a Anka to wszystko ma w dupie
że z takich złych myśli to się powinnam wyspowiadać

114
i w ogóle, ile ja mam lat, że tak się nimi przejmuję
jakie to musi być straszne, jak wiesz, że urodzisz
dziecko i ono od razu umrze
a potem nic.
Nie żeby tak nagle to na mnie spadło, po prostu za-
częłam odpływać, oczy mi się zamknęły, rozkleiło mi
się wszystko w głowie. Prawie zleciałam w tej pufy. Po-
szłam się umyć, ale mama oczywiście paliła w łazien-
ce, więc od razu walnęłam się spać, a jak się obudziłam
w sobotę rano, to już byłam konkretnie chora i się za-
częła cała polka: dzwonienie, lekarze, sanepid.
I wtedy już nic nie czułam.
A ponieważ nic nie czułam, to się nawet nie zdziwi-
łam i nie miałam ochoty w ogóle niczego z tym robić.
Dalej nie mam. Nawet do tego, żeby napisać wresz-
cie w  pamiętniku, zbierałam się do teraz. Po co pisać
o czymś, co mnie nie obchodzi?
Leżę w łóżku, łażę po necie, gapię się przez okno
na ptaki w  karmniku. Też bym chciała wyjść na ze-
wnątrz. Łaskocze mnie przy oddychaniu. W tym sane-
pidzie kazali, żebym leżała w osobnym pokoju, no ale
przecież nie ma jak, babcia swojego nie odda. Więc
dalej siedzimy z Anką w  jednym, tylko się odsunęła
z łóżkiem dalej ode mnie i patrzy wilkiem, jak zaczy-
nam kaszleć. W ogóle mnie to nie rusza. Nic mnie nie
rusza.
Powinnam być przerażona, ale nie potrafię.

115
29 października 2020

Bez zmian. Cała Polska w strefie popielatej.

5 listopada 2020

Ciągle protesty. Na ekranie i za oknem.


Wszystko dalej zamknięte. Poza kościołami.
Prawie czuję wkurwienie tych ludzi. Tylko że im
z wkurwienia chce się gdzieś iść i coś robić, a mnie za-
wsze się chciało tylko beczeć.
Poguglałam. Na oficjalnych listach objawów bra-
ku uczuć nie ma, ale na grupach ludzie piszą, że też to
mają. Dosłownie parę osób, ale i tak mi ulżyło, że nie je-
stem jedyna. To znaczy: ulżyłoby mi, gdybym coś czuła.
A ja miałam tylko takie „okej, spoko, czyli to faktycznie
korona, a nie guz mózgu”.
Kolejny plus: nie boję się, że umrę.
Następny: nie mogę chodzić w niedziele na msze.
(Oczywiście zdaniem babci mogę, ale mama raz
w życiu się jej postawiła).
Dalej „chodzę” na zajęcia, chociaż niby nie muszę,
ale inaczej bym już wariowała z nudów. Nawet po to,
żeby z ludźmi pobyć, z Grześkiem, Izą. Policytować się
z moją Zuzą, która ma mniej ogarniętych prowadzących.
Pamiętam, jak się wiosną martwiłam, co będzie po ma-
turze, że przecież stracę z nią kontakt, jak rozjedziemy
się na studia. I faktycznie, od matury jej nie widziałam.

116
Tylko w życiu bym nie wymyśliła, że będziemy siedziały
w tym samym mieście, pół godziny z buta od siebie –
i nie będziemy się mogły zobaczyć.
Jak próbowałam wyrwać się do niej latem, to mi
babcia powiedziała, że ja serca nie mam, chcę ją zara-
zić, żeby umarła. Że my wszyscy tylko czekamy, aż ona
umrze, wszystko jej na złość robimy, taka już jest tym
umęczona, że faktycznie tylko już czeka na śmierć. Więc
jasne, mogę iść się z Zuzą spotkać, czemu nie.
No to nie poszłam.
Teraz bym nawet poszła, bo się nie martwię, co bab-
cia powie. Nawet tamto wspomnienie nie boli, chociaż
wtedy zamknęłam się w łazience i beczałam do kolacji.
No ale nie chcę Zuzy zarazić.
Chociaż może brak uczuć dobrze by jej zrobił, bo
tak przeżywa tego Bartka, że już nie mam siły masa-
kra. Zachowuje się, jakby go zdradziła i musiała go te-
raz błagać o litość, chociaż TO ON JĄ RZUCIŁ. (To nie
emocja, to dla podkreślenia). Nie, dobra, napiszę to: nie
mam siły tego słuchać. I powinnam czuć się okropnie,
no bo jak to – nudzi mnie rozstanie przyjaciółki? Ale
teraz patrzę na chłodno i przyznaję: no, nudzi mnie. Bo
u  niej jest zawsze to samo. Te same dramy, rozstania,
schodzenie się z powrotem. Jakby w kółko oglądać ten
sam głupi film.
Zachorowań coraz więcej, połowa województw
w  strefie grafitowej. Znów mają zabronić ograniczyć
przemieszczanie się. Nie szukam specjalnie informacji

117
na ten temat, no ale oglądam codziennie z  rodzinką
„Wiadomości”, bo mama mówi, że zdziknę tak ciągle
sama w pokoju. Chociaż jakie to spędzanie czasu razem.
Gadamy nawet jeszcze mniej niż przedtem, bo wszyscy
są na mnie wkurzeni. Nic nie powiedzą, ale widać. Bo
przeze mnie mają kwarantannę (tylko tata nie, ponie-
waż Polska). Więc warczą na mnie co chwila. Wszystko
robię źle.
I mam to w dupie.
Miła odmiana.
Myślałam przez chwilę, że może coś czuję, skoro
używam sarkazmu, ale sarkazm to mi zostanie nawet
po śmierci. Nihilizm, cynizm, sarkazm i orgazm. COVID
nie ma szans.
Tak zazdroszczę tym ptakom z karmnika. Mogą od-
lecieć, kiedy chcą. Mimo zakazu lotów.
A ja zawsze byłam nielot.
Więc siedzę co wieczór z  rodzinką, słucham, jak
protestują za oknem, słucham durnych dyskusji Tom-
ka z tatą, tego ich komentowania przy piwie: że mor-
derczynie, że wiedźmy, że harpie, że to je należało
wyskrobać. Tomek z kanapy, że elgiebety podburza-
ją albo feministki. Tata z fotela, że wszystko to i tak
komuchy. Mama chodzi, zbiera szklanki. Anka siedzi
w telefonie.
I tak mi ciężko oddychać.
A może to jednak guz mózgu? Bo ja rozumiem, że
osłabienie i gorączka, ale sny mam ostatnio pokręcone

118
jak nigdy. Ostatnio aż się oblałam herbatą, bo przysnęłam
przy „Wiadomościach” i mi się wydało, że w telewizorze
widzę babcię w tłumie, jak idzie z transparentem „CO-
VID – TĘCZOWA ZARAZA”. Bez maseczki.
I piorun ją walnął, czerwony taki, jak z plakatów.
Moja rodzina to też czasami głupi film.

14 listopada 2020

Anka pokazała mi mema, że z  powodu pandemii rząd


ogłosił kolejne zamknięcia: protestujący mają zamknąć
dupę.
Przez dobre 10 sekund myślałam, że na serio coś
takiego wprowadzili.
Ale nie, zamknęli tylko stacje benzynowe.

25 listopada 2020

Miesiąc chorowania.
Tak się dziwnie czuję, kiedy biorę wdech. Jakby płu-
ca o coś tarły. O coś twardego i gorącego, co z każdym
dniem rośnie.
Lekarka powiedziała, że to długi COVID. Przewle-
kły. Jakiś tam procent ludzi to ma (szczęściara ze mnie).
Poguglałam i objawy się faktycznie zgadzają. Bóle mię-
śni, zmęczenie, duszności, apetyt jakbym była w ciąży,
niewrażliwość na zimno. Otworzyłam z rana okno, bo
potrzebowałam tlenu, wiatru na twarzy, przestrzeni. Aż

119
mnie rwało, żeby tak pobiec przed siebie. Jak mama po
południu przyniosła herbatę, to na mnie nawrzeszcza-
ła, że co ja robię, w pokoju lodówa, śnieg na podłodze.
A ja tego w ogóle nie czułam. Patrzyłam w niebo, żrąc
nutellę łyżką ze słoika.
Akurat to by mi mogło zostać. Zawsze byłam
zmarzluch.

2 3 grudnia 2020

Strajk Kobiet ściągali wczoraj z  dachu Sejmu. Nikt


nie wie, jak one tam weszły. Niesamowicie to wy-
glądało.
Może dlatego mi się śniło, że leciałam nad Łomżą
z transparentem TOMEK NIE RZUCAJ BRUDÓW NA
PODŁOGĘ, a policja strzelała we mnie fajerwerkami.
Z moim mózgiem ewidentnie nadal źle.
Ustawiali dziś koło nas blokady na drodze. Bo lu-
dzie dalej jeżdżą, mimo zakazu. Ciekawe, skąd mają
paliwo?
Cała Polska w strefie sinej.

?? grudnia 2020

Dni takie podobne.


To twarde rośnie, zahacza o żebra.
Gorączkuję praktycznie bez przerwy.

120
10 grudnia 2020

Nie gorączkuję, na termometrze cały czas 36,6. Ale tak


się czuję.
Sny są coraz gorsze. Dzisiaj: że poszłam na czar-
ny protest Strajk Kobiet i spotkałam tam Zuzę. Niosła
w górze karton z napisem BARTEK WRÓĆ i spytałam ją,
czy jej nie głupio. Na co ona mnie objechała, że czemu
ja chodzę, jak za chwilę rodzę. I przypomniałam sobie,
że faktycznie jestem w ciąży – jak spojrzałam w dół, to
brzuch miałam jak przy sześcioraczkach. I nagle w tym
śnie zaczęłam rodzić, na ulicy, ale w ogóle się tym nie
martwiłam, tylko cały czas myślałam, że to za wcześnie,
że ja nie jestem gotowa. Że ja nie chcę takiej zmiany.
Na co Zuza powiedziała, żebym się nie przejmowała,
bo dziecko pewnie i  tak zaraz umrze. I  obudziłam się
z krzykiem.
Czy to jest strach? Nie czułam strachu, tylko mi ser-
ce waliło. Ale może we śnie czułam?
Mają ogłosić narodową kwarantannę.

15 grudnia 2020

Ogłosili.
Dopóki większość kraju nie wyjdzie ze strefy smoli-
stej, jest zakaz wychodzenia z domu. Nawet do ogrodu.
Zakupy będą dowozić. Jeśli liczba zakażeń spadnie, roz-
ważą ponowne otwarcie szkół i porodówek, ale jeszcze

121
nie wiadomo. Święta tylko w gronie rodziny. Mają jesz-
cze dokładnie ogłosić, co się liczy jako rodzina, ale już
wiadomo, że narzeczeństwa i  konkubinaty nie. Tomek
wkurwiony, bo chciał na wigilii być z Moniką.
Zuza rozważa ślub z Bartkiem. (Pisałam, że zeszli się
znowu?).

16 grudnia 2020

Emocji dalej brak, ale zaczynam czuć takie napięcie, jak-


by się zbliżał egzamin albo coś w tym stylu. Takie: oho,
uwaga. Bo zaczęło do mnie docierać, że mój stan ma
skutki.
Robię się pyskata.
W „miejcie wyjebane, a będzie wam dane” wierzy-
łam od dawna – no i faktycznie łatwiej się tak żyje. Bez
dramy, bez poczucia winy, bez wiecznego zastanawia-
nia się, co tym razem źle zrobiłam, że znowu jest pro-
blem. Nawet to, że mama wiecznie pali w kiblu i nawet
jak już się doproszę, żeby wpuściła na siku, to siedzę
i kaszlę od tego dymu, a wszędzie na podłodze leżą roz-
walone brudne ciuchy Tomka, bo on zawsze wszystko
rzuca tam, gdzie stoi – nawet to mnie już nie rusza. No
i super.
Tylko że teraz jestem taka bardziej… bezczelna. Nie
zastanawiam się, jak ktoś odbierze to, co powiem  –
po prostu mówię. Wczoraj po „Wiadomościach” To-
mek gadał z tatą (Anka poszła się kąpać) i coś tam się

122
śmiali, że jakby rząd otworzył sklepy z ciuchami, to by
żadnych protestów nie było, bo wszystkie baby by po-
leciały na zakupy. Powiedziałam, że ja ten Strajk Ko-
biet rozumiem.
Tomek spytał, czy już mi studia zaszkodziły.
Normalnie się w ich dyskusje nie wtrącam, no bo
po co.
Powiedziałam, że one się boją.
Tata dopił piwo i  rzucił, że nikt im się kurwić nie
kazał.
Zapytałam, co to ma wspólnego z protestami. Z tymi
kobietami, które się boją pogrzebu zaraz po porodzie.
Które wiedzą, że nawet jak ciężko chore dziecko prze-
żyje, to nikt im przy tym dziecku nie pomoże.
Tomek powiedział: ale ty głupia jesteś, Gośka, to
w ogóle nie o to chodzi.
Tata powiedział, że na dzieci Pan Bóg zawsze da.
Mama przyszła z kuchni, czerwona okropnie, i wy-
syczała, żebym poszła babci pościel zmienić.
Poszłam. Ale ledwie się zmusiłam.

17 grudnia 2020

Tak jakby zaczynam coś czuć?


Anka spytała, czy na święta też wykręcę się COVID-
-em ze sprzątania – a ja rzuciłam w nią pudłem chusteczek.
Znowu śniły mi się ptaki.

123
17 grudnia cd., noc

Trzęsą mi się ręce


Spałam i miałam zły sen że znowu jestem w szkole
kazali mi pisać wypracowanie o  strajkach ale nie mo-
głam się skupić
Tomek mi siedział na ławce tyłem do mnie i  cały
czas się podsuwał coraz bliżej spychał mnie coraz bar-
dziej tyłkiem z blatu aż zwisałam jednym łokciem nad
śmietnikiem
A potem mnie obudził straszny kaszel straszny ból
aż mnie zgięło i poczułam jak to twarde w środku
pęka

Poleciałam do łazienki
nogi wata
w ustach krew
musiałam się łapać ściany jak pijana
wiatr tak strasznie wył

Nie poznałam siebie w lustrze


Wyglądałam tak samo ale to nie była moja twarz nie
moje oczy
ja bym się bała tak patrzeć
Szły mi przez ciało takie fale takie dreszcze znów
mogłam oddychać
Coś się tłukło o okno jakby burza jakby tyle ptaków
Wyjrzałam

124
Niebo gęste od skrzydeł od masek
wielki tłum
część stała wokół naszego karmnika krzyczeli
rozkładali i składali skrzydła
machali do mnie żebym do nich wyszła

Nie wiem kiedy weszłam na parapet


paliło mnie pod łopatkami czułam coś pod skórą
rosło
Uciekłam do łóżka

To musiał być sen


Mam nadzieję że za chwilę zasnę

18 grudnia 2020

Chyba weszłam w  jakąś drugą fazę COVID-a. Ja


pierdolę.
Znowu czuję, ale tylko jedno. Wkurw. Obudzi-
łam się dzisiaj rano od razu tak wściekła, że aż mnie
rozsadzało, jak próbowałam podpiąć telefon do łado-
warki. Co też mnie wkurwiło i  nie skończyło się dla
niego dobrze. (Teraz to już naprawdę muszę wymienić
ekran). Jak zobaczyłam, że nie mogę się wysikać, bo
mama matka znowu jara w kiblu, to tak zaczęłam walić
w drzwi, że wyszła śmiertelnie obrażona i powiedzia-
ła, że takiego chamstwa to chyba ojciec mnie nauczył,
bo na pewno nie ona. No ale przynajmniej wylazła.

125
To nie jest normalny wkurw. To musi być coś z tym
wirusem. Bo że mam prawo być zła wściekła na ten
wyrok, co z  samego rana ogłosili, to jedno. Ale nagle
za byle pierdoły zaczęłam wszystkich opierdalać. Na-
wrzeszczałam na Ankę, jak mi znów przed zajęciami za-
kosiła słuchawki. Powiedziałam ojcu, że jest ohydny, jak
obcina paznokcie w  salonie. Oznajmiłam babci, że jak
ma siłę przyjść do kuchni i mi powiedzieć, że jej moja
ryba śmierdzi, to ma też siłę otworzyć sobie w pokoju
okno. Rzuciłam w  Tomka kłębem jego brudnych gaci,
jak grał i gadał z kumplami i spytałam, czy chce je na-
stępnym razem wygrzebywać ze śmietnika.
Najdłużej się hamowałam przy Zuzie, ale jak pu-
ściłam nagranie od niej i usłyszałam, że znowu beczy
przez tego debila, to coś we mnie pękło. Wygarnę-
łam jej wszystko. Że jest głupią cipą, co się daje ura-
biać takiemu żałosnemu kutasowi. Że on ją od same-
go początku miał w dupie i że WSZYSCY to widzieli,
wszyscy, ale ona nie dawała na niego złego słowa
powiedzieć. Że ona musi nie mieć do siebie w  ogó-
le szacunku, skoro tak daje sobą wycierać podłogę –
i  to kolesiowi, który DWA RAZY JĄ RZUCIŁ, a  ona
za każdym razem leciała do niego i błagała na klęcz-
kach, żeby ją przyjął z powrotem. I że mam już tego
dość, mam dosyć słuchania jej płaczów i nie dlatego,
że mam na nią wyjebane, tylko właśnie dlatego, że
nie, i po prostu mam ochotę coś ROZPIERDOLIĆ za
każdym razem, gdy słyszę, jak ten debil ją traktuje.

126
I  jeszcze wiele innych rzeczy jej wykrzyczałam, któ-
rych już teraz nawet nie pamiętam.
Wyświetliła moje wiadomości i od tamtej pory się
nie odzywa.
Chuj jej w dupę.
Chyba że lubi, no to wtedy nie.
A  jednocześnie to nie jest powrót do normalnego
czucia, bo dalej mam to samo co przedtem: zero jakiejś
skruchy, poczucia winy, że tak się okropnie zachowuję,
zero wstydu. Babcia powinna się cieszyć; w końcu wy-
krakała. Tyle razy mi przecież mówiła – jak mnie widzia-
ła ubraną na dyskotekę, jak zobaczyła przez okno, że
się pod domem całuję z Kamilem – że nie mam wstydu.
Cieszysz się, babciu?
Powinno mnie to przerażać. Ale nie przeraża. Nie
czuję nic poza wkurwieniem.
Więc tak siedzę wkurwiona całe dnie w  pokoju
i kłócę się na fejsie z debilami, co przychodzą pod po-
sty Trybunału pisać, że popierają wyrok. Że jest oczy-
wiste dla każdego logicznie myślącego człowieka, że
walka o  prawa kobiet dyskryminuje mężczyzn, więc
nie może być zgodna z konstytucją. Mam ochotę dys-
kryminować im mordy. Ale nie mam jak, za wyjście
z domu zamykają.
Czasami, jak już nie mam siły dyskutować, to po
prostu jadę przez komentarze i blokuję ich wszystkich.
Od góry do dołu. Nieznajomych i znajomych. Ze złośli-
wą satysfakcją.

127
Nawet matka się przestała przypierdalać, że nie
wycho
Ej! No właśnie! Satysfakcję też czuję! Ale tylko w takich
chwilach. Normalnego zadowolenia dalej nie. I  całej
reszty uczuć też. Ale to chyba i tak dobry znak? Może
wracam powoli do zdrowia?
Mam nadzieję, bo na razie tego w  ogóle nie czu-
ję. Wkurw dodaje mi trochę energii, ale dalej jestem
strasznie osłabiona, gorączkuję, źle śpię, mieszają mi
się dni. Gram w Simsy albo układam pasjansa, albo jem,
bo znów bez przerwy jestem głodna. A nie tyję w ogóle.
Mięśnie bolą przy każdym ruchu. Mam wrażenie, jakby
ruszały się trochę inaczej, w  inny sposób układały się
pod skórą.
Mówiłam, druga faza.
Mutuję. Zmieniam się w potwora.

25 grudnia 2020

Jestem potworem.
Typową nerwówkę przed świętami nawet zniosłam,
a była jeszcze gorsza niż zwykle, no bo zakaz otwiera-
nia okien i wszyscy dostawali kota. Matka wrzeszcza-
ła na Ankę, że się opierdala, babcia syczała na matkę,
że wszystko jest źle przyprawione, ojciec ubrał cho-
inkę i  uwalił się z  piwem przed telewizorem, a Tomek
to nawet nie wiem, bo zabunkrował się w  pokoju. Ja
pomogłam, ile dałam radę, ale zaczęli na mnie warczeć,

128
żebym albo robiła dobrze, albo wcale, więc po prostu
zostawiłam kapustę w połowie krojenia i poszłam po-
grać. Nie to nie.
Nawet wigilię, o dziwo, zniosłam spokojnie. Maru-
dzenie matki, że ona się tak narobiła, a  my nie jemy.
Rozmowy ojca z  Tomkiem przy wódce, oczywiście
o  polityce. Babcię, która cały czas pogłaśniała kolędy
na Jedynce, żeby ich zagłuszyć. Nawet fochy Anki, jak
odpakowaliśmy prezenty i odkryła, że dostała nie taki
telefon, jak chciała. Ciągły wkurw działa jak zbroja.
Więc tak sobie siedziałam, dopychając się makow-
cem, już w  sumie trochę zasypiając – i  nagle wszyscy
zaczęli się zbierać, zakładać swetry. No bo na pasterkę
trzeba iść.
Powiedziałam, że nie pójdę.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak na mnie wrzesz-
czeli. W tej rodzinie się nie krzyczy. Po co? Wbicie szpili,
strzelenie focha – to działa znacznie lepiej. Ale w koń-
cu mi widocznie musieli wygarnąć. Wkurwiałam ich już
przecież od jesieni.
Czego ja się o  sobie nie dowiedziałam. Że jestem
bezbożną smarkulą (babcia) i  wyrodną córką (mama).
Że w dupie mi się od nieróbstwa poprzewracało i zmie-
niam się w pierdoloną księżniczkę, wokół której wszy-
scy mają tylko skakać (tata). Anka się nie wysiliła, po-
wiedziała tylko, żebym w końcu przestała udawać, bo
nikt mi nie wierzy, że nadal choruję. Za to Tomuś się
wykazał. Poczekał, aż wszyscy na chwilę ucichną, po

129
czym oznajmił, że właśnie to jest największy problem
z kobietami: odzywają się, jak nikt ich nie pyta o zdanie.
Odwróciłam się i wyszłam.
Coś jeszcze krzyczeli, chyba żebym wróciła, ale ja
już zakładałam buty i maseczkę. Na dworze było cicho,
padał śnieg. Przez blokadę mnie puścili bez problemu,
no bo przecież niby do kościoła. Poszłam przez miasto,
tak w sumie bez celu, przeszłam sobie koło szkoły, po-
kręciłam się po parku. Wszystkie drzewa łyse, czarne,
tylko iglaki całe na biało. Tak sobie myślałam, że wy-
glądają jak młode pary na weselu. Przypomniał mi się
polonez ze studniówki i chwilę sobie potańczyłam, po-
tem mi to przeszło w jakiś walc, a potem sama nie wiem
w co. Zrobiłam aniołka na śniegu.
Jak doszłam nad rzekę, zadzwoniła Zuza. Pierwszy raz
od tamtej mojej wiadomości. Powiedziała, że już nie może,
że po prostu ma dość. Bartek miał przyjść na wigilię, ale
znów ją olał, prawie umarła przed rodzicami ze wstydu.
Więc napisała mu, że z nimi koniec. I że kompletnie nie
wie, co ma robić, co się dzieje, bo on do niej od godziny
bez przerwy wydzwania, a ona nie chce odbierać.
Powiedziałam: chodź na bulwary, pogadamy.
I gadałyśmy tam do rana.

31 grudnia 2020

Czekam na nowy rok jak na zbawienie. Ja wiem, że to


tylko cyferka w  dacie, ale już mam tak strasznie dość

130
2020. Dość wszystkiego. Może jak się skończy, to po-
woli zacznie znowu być normalnie?
To przecież nie może tak trwać.
Myślałam, że odchoruję tamtą noc z Zuzą na mro-
zie, ale nie. Widocznie się w tym roku już nachorowa-
łam. Czuję się zdrowa jak nigdy, aż mnie roznosi ener-
gia, miotam się po pokoju jak po klatce. Aż mi trochę
brak braku emocji. Za to Zuzę rozłożyło, biedna.
Ale strzelają za oknem. Co chwila. Strasznie mi żal
ptaków.
To był taki dziwny rok. Wirus co może cię zabić albo
tylko trochę znieczulić. Protesty w Łomży (!) i Grajewie
(!!!). Żołnierze w kościołach. Zamknięte lotniska i mia-
sta. Studiowanie z domu i dowiadywanie się z telewizo-
ra, co nowego zbudowali parę ulic ode mnie. Zmieniane
co chwila zakazy. Wczoraj już mi się wszystko pomie-
szało i objechałam Zuzę, czemu mi przysyła snapy, jak
nie wolno, a ta do mnie: Gośka, przecież ja ci przysyłam
tiktoki. O nich zapomnieli.
Dobrze jej robi brak Bartka. Jest teraz o  tyle spo-
kojniejsza. Niesamowicie spokojna. Mówi, że nic już do
niego nie czuje.
Chodzą plotki, że rząd odwoła
Nie, bez polityki. Mam już dość.
Siedzę sama w  pokoju, rodzinka dalej śmiertelnie
obrażona, chyba chcą mnie ukarać tym milczeniem, ale
mnie jest tak szczerze mówiąc lepiej. Nie kazali mi na-
wet nic szykować w kuchni, robią domowego sylwestra

131
beze mnie. No i dobrze. Idę spać, chce mi się spać i jeść
na zmianę (i coś rozpierdolić), no a zżarłam już wszystko
w pokoju, nawet te cukierki ze stroika. Nie będę żegnać
2020, niech spierdala.
No już dajcie ten nowy początek.

32 grudnia 2020

Kurwa.
Ja pierdolę.
Odwołali.
Nigdy nie czułam się t

32 grudnia 2020, cd.

Mam tylko chwilę bo zaraz musimy dalej


Nie wiem gdzie jesteśmy omijamy drogi
Załomotali w okno jak pisałam nie było czasu tyle
co parę rzeczy zgarnęłam w plecak
Myślałam że będę się bać ale nie bo jakby już wie-
działam
tylko czekałam

Było ich tak strasznie dużo jeszcze więcej niż wtedy


w nocy – całe niebo czarne i ten szum jak huragan
Znów to palenie nad łopatkami to gorąco
Zamknęłam oczy i pozwoliłam
Rozpostarły się tak lekko

132
Anka coś mamrotała przez sen jak otwierałam okno
chyba zamknij zimno
nawet się nie obejrzałam
Dom był z góry taki mały
jak karmnik
Jest nas tak dużo
Resztę dopiszę z Warszawy
Przemysław Zańko
Publikował opowiadania w „Nowej Fantastyce”, „Creatio
Fantastica”, „Magazynie Świątecznym Gazety Wyborczej”
oraz kilku antologiach. Zwycięzca konkursów literackich
Futuronauta i Quantum Shorts 2017, zdobywca Reflektora
„Nowej Fantastyki” 2019 oraz kilku nagród w plebiscytach
czytelniczych „NF”. Dwukrotnie nominowany do Nagrody
Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla. Interesuje się
nauką, grami, dziwnymi faktami i zdrowiem psychicznym.

na następnej stronie:

Anna Karolina Kaczmarczyk – Znieczulica


Malarka, ilustratorka i twórczyni komiksów, urodzona
w Oświęcimiu, mieszka i pracuje w Lipsku. Ukończyła
studia magisterskie w dziedzinie malarstwa na ASP
w Krakowie oraz podyplomowe studia na kierunku
ilustracja w Hochschule fuer Grafik und Buchkunst
w Lipsku. Członkini kolektywu artystycznego Yacht Club
Leutzsch. Prowadzi zajęcia rysunku i malarstwa
dla dorosłych, a okazjonalnie także warsztaty komiksowe
dla dzieci, młodzieży i dorosłych w różnych krajach Europy.
Autorka komiksu Długa historia (Centrala, 2014) oraz
kilkunastu publikacji niezależnych. Jej prace były
publikowane między innymi w Krytyce Politycznej
oraz „Dwutygodniku”. Stypendystka Rektora ASP,
Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz
Kulturstiftung des Freistaates Sachsen. Uczestniczka
ponad czterdziestu wystaw zbiorowych
i kilku indywidualnych w Polsce i za granicą.
135
ROK JEJ POWROTU

Marta Konieczny

DŁUŻSZY PATYK NA KRĘGOSŁUP, żeby mogła stać


wyprostowana. Krótszy na ramiona, aby objęła świat
od zachodu do wschodu, a swoim odejściem wszędzie
zaniosła ciepło. Ktoś dorosły musi złączyć jej stawy
konopnym sznurkiem. Oni są na to za mali; z ich wię-
zów mogłaby się wymknąć, rozpaść na kawałki jeszcze
przed ceremonią.
Suknię szyją z tego, na czym im zbywa: ze starych
gazet, pomiętych bibuł, odpustowych wstążek, ze ścin-
ków papieru i  skrawków szmat. Pod wiankiem plącze
się mulina w wyblakłych kolorach, która zbyt wiele lat
przeleżała na dnie szuflad. Kiedy papierowe policzki pą-
sowieją od kradzionej szminki, wreszcie staje się sobą.
Ma twarz białą jak śnieg, rumianą jak krew, nieprzyjem-
ną. Dziecko, które dorwało się do markera, znajduje

136
jej prawdziwe rysy. Bez wahania zaznacza zmarszczo-
ne brwi, ptasi nos i wąską kreskę ust istoty starszej od
lodu, znacznie od lodu zimniejszej.
Łatwiej ją podpalić i utopić, kiedy się nie uśmiecha.

***

– Moja klasa tego nie zrobi. Tak zdecydowałam.


Trzynaście łbów pedagogicznej hydry spojrzało na nią
pytająco, a jeden – z oburzeniem. W pokoju nauczyciel-
skim nie zawrzało od razu. Na początku po prostu wytrąci-
ła ich z letargu, oderwała od przerzucania papierów i ana-
lizowania tabelek, które w  bladym świetle jarzeniówek
rozmazywały się przed oczami. Niektórzy nauczyciele za-
pijali przemęczenie kolejnymi łykami kawy, inni obojętnie
wpatrywali się w zarys zamglonego boiska. Mimo silnego
wiatru fasada chmur pozostawała nietknięta. Od miesięcy
tkwiła w tym samym miejscu, szczelnie odgradzając ich od
światła. Snuli się pod nią coraz bledsi, zmęczeni ciemnymi
świtami, drapiącymi swetrami z taniego akrylu, tą przedłu-
żającą się wizytą bezimiennej siostry czterech pór roku,
która upodobała sobie błoto i zbutwiałe liście.
– Nie będą w tym uczestniczyć – dodała Maja, wy-
korzystując fakt, że skupiła na sobie uwagę całego grona
pedagogicznego – bo to przestarzała, niewychowawcza
tradycja.
Kiedy mówiła, musiała stłumić odruch podniesienia
się z  krzesła. Kilkanaście lat wcześniej do większości

137
z  nich przemawiała tylko w  pozycji stojącej i  dawny
nawyk wciąż mocno w niej tkwił. Starsze nauczycielki
ciągle mogły pamiętać ciche i  grzeczne dziecko, któ-
re wyrosło na cichą i grzeczną kobietę. Maja nie prze-
szła po drodze żadnej spektakularnej przemiany, wciąż
była blada i  okrągła, obgryzała paznokcie, odzywała
się rzadko. Tylko włosy jej ściemniały, z jasnego blondu
przechodząc w ciemny popiel.
– A dlaczego, jeśli wolno spytać?
Głos drobnej staruszki w  granatowym żakiecie
przeniósł Maję do czasoprzestrzeni dawno minionej,
o współrzędnych oznaczonych jako wtorek, ósma rano,
końcówka pierwszej dekady nowego tysiąclecia. Rów-
nie dobrze mógł to być marzec, jak i listopad. Na ciem-
nozielonej tablicy znowu bielał niezrozumiały wzór,
który powinna poprowadzić dalej. Podnosiła rękę, ma-
jąc nadzieję, że w  ciągu tych kilku sekund spłynie na
nią objawienie. Zazwyczaj nie spływało. Kreda kruszyła
jej się w  palcach, a  równanie docierało do martwego
punktu. Pani Engel patrzyła uprzejmie, chłodno, jak jej
się wydawało – bez śladu zdziwienia. Kilkanaście lat
później traktowała Maję równie protekcjonalnie. Maja
wyczuwała to za każdym razem, gdy mijały się na kory-
tarzu. Mówiła do niej jak do niezbyt bystrego dziecka,
które dostało tę pracę tylko ze względu na powszechny
szacunek, jakim cieszyła się jej babka. A Maja na to po-
zwalała, uśmiechając się jeszcze szerzej i potakując jak
nakręcona.

138
Tym razem jednak ton głosu pani Engel nie wypro-
wadził Mai z  równowagi. Możliwe, że dotarła do gra-
nicy, za którą rozpościerało się jedynie morze złości.
Odłożyła długopis, któremu wyłamywała skuwkę. Pró-
bowała tym ukryć drżenie dłoni, ale te – o dziwo – wła-
śnie przestały drżeć. Ominęła wzrokiem matematyczkę
i prawie się nie jąkając, opowiedziała, do czego doszły
z Adą poprzedniego wieczoru.
Gdzieś między piłowaniem patyków a  cięciem bi-
buły zaczęły wspominać skute lodem rzeki, po których
ślizgały się w dzieciństwie. Mówiły o pierwszym śnie-
gu pod koniec listopada, o ostatnim śniegu w połowie
marca, o  mrozie, którego zapach wyczuwały dopiero
po powrocie do domu. Gdy spróbowały ulokować te
wspomnienia w przestrzeni ostatnich kilku lat, natrafiły
wyłącznie na pustkę. To właśnie im powiedziała, oczy-
wiście pomijając Adę, bo nikt nie powinien wiedzieć, że
razem mieszkają.
Zaczęła od tego, że rzeka umiera. Ten prosty fakt
musiał rzucić się w  oczy każdemu, kto spędził w  mia-
steczku choć kilka lat. Wiosną nie zasilał jej śnieg z roz-
topów, a latem susza wywabiała resztkę wody z popę-
kanego koryta. Lęgło się tam wtedy wysokie zielsko
o  ostrych krawędziach, pokraczne wodorosty kata-
strofy klimatycznej. Okoliczni mieszkańcy traktowali
zarośnięte dno jak przedłużenie wysypiska. Służby po-
rządkowe prędzej czy później usuwały chwasty, a wraz
z nimi śmieci, więc wyrzucali do rowu wszystko, co im

139
zawadzało, od butelek po stare meble. Nauczyciele mo-
gli dwoić się i troić, żeby przekonać dzieciaki, że tak się
nie robi. Choćby jednak zarwała trzy noce z rzędu, pra-
cując nad konspektem warsztatów ekologicznych, na
nic się to nie zda, jeśli potem sami zaprowadzą je nad
wodę i każą wrzucić do niej płonącą kukłę.
To trzeba objąć tabu, powiedziała. Do rzeki nie
wrzucamy niczego, nawet w  ramach tradycji. A  jeśli
zwyczaj jest bezsensowny, należy z niego zrezygnować.
Rozejrzała się po twarzach swoich koleżanek i kole-
gów. Milczeli. Hydra trawiła informacje.
Pani Engel próbowała się wtrącić, wyjaśnić, że to
stary zwyczaj, który nawet niezbyt lotni uczniowie od-
różnią od zwykłego śmiecenia, ale Maja nie dała so-
bie przerwać. Ku własnemu zdumieniu dostrzegła, że
większość nauczycieli się z  nią zgadza. Powody mo-
gły być najróżniejsze. Niektórzy drżeli na myśl o kolej-
nych opuszczonych godzinach, po których z prędkością
naddźwiękową będą musieli nadrabiać materiał. Inni,
zwłaszcza dość nerwowa polonistka, przypomnieli so-
bie, że do produkcji marzanny uczniowie mogą wyko-
rzystać pordzewiałe igły, ostre nożyczki, rakotwórcze
kleje i śmiertelnie niebezpieczne zszywacze. Podniosły
się głosy, że słowiańscy praprzodkowie nie najlepiej
zorganizowali tę tradycję. Żeby utopić marzannę, nale-
żało opuścić szkołę w jakieś paskudne marcowe przed-
południe i  zaprowadzić kilkudziesięcioosobową grupę
uczniów na skraj śliskiego zbocza. Któreś dziecko mogło

140
wpaść do wody albo podpalić sobie czapkę. Ksiądz, któ-
ry co roku dziarsko kroczył na czele pochodu, przypo-
mniał sobie nagle, że tak właściwie mowa o zwyczaju
pogańskim.
Maja obserwowała to wszystko z satysfakcją. Nie
dbała o  opuszczone godziny, niechrześcijańskie tra-
dycje, a  nawet o  kilka dodatkowych śmieci w  rzece,
której i tak zostało niewiele życia. Chodziło o to, aby
wreszcie się obudzili – dostrzegli, że nie można przepę-
dzać zimy w czasach, gdy świat tak bardzo potrzebu-
je odrobiny chłodu. Marzanna od paru lat była wielką
nieobecną. Najmłodsi uczniowie nawet nie pamiętali
prawdziwego śniegu.
Grono pedagogiczne omawiało tę sprawę, własnymi
drogami dochodząc do podobnych wniosków. Milczała
tylko pani Engel. Wyraźnie zbladła pod warstwą pudru.
– Czy to jest wasza ostateczna decyzja? – zapytała. –
Tak postanowiliśmy? Koniec z topieniem marzanny?
– Najwyraźniej – podsumowała Maja. Zewsząd pod-
niosły się głosy poparcia.
Pani Engel nie odezwała się do końca zebrania.
Maja patrzyła na jej ostry, zwrócony w  stronę okna
profil, niepewna, dlaczego cała sprawa nagle zaczęła ją
martwić. Przesadną reakcję starzejącej się kobiety mo-
gła zrzucić na karb wieku. Z ostatnich tygodni choroby
babci pamiętała aż za dobrze te wszystkie wojny o źle
postawione szklanki, przyschnięte paprotki, znikające
pieniądze. Pani Engel musiała być w podobnym wieku.

141
Może to już się zaczęło, choć jeszcze wyglądała schlud-
nie, przychodziła do pracy, mówiła na pozór racjonal-
nie. Tak, najpewniej nie miała żadnych poważnych po-
wodów, żeby się sprzeciwić.
A jeśli nawet, to na zmianę postanowienia było już
za późno. Oto zapadła decyzja, że w tym roku wszyst-
kie kukły doczekają lata.

***

Nad ranem śnieg osiadł na chodnikach, pokrył trawniki


jak koronkowy obrus. Ada spała na brzuchu, a Maja jak
zwykle obudziła się około czwartej. Jej żołądek pulso-
wał dawno stłumionym niepokojem. Przez kilka godzin
leżała pośród Madonn i makatek, obserwowana przez
czarno-białe zdjęcia ludzi, których nigdy nie spotkała.
Babcia nie podpisywała fotografii, uważając za oczy-
wiste, że Maja wie, kim są szczupłe dziewczyny w pli-
sowanych spódnicach i przystojni chłopcy pozujący na
tle jezior. Zostawiła jej to mauzoleum bez przewodnika,
mapy czy komentarza. Ada co jakiś czas proponowała,
żeby gruntownie posprzątały, ale Maja nie potrafiła na
to przystać. Choć czas, który minął od pogrzebu, z ty-
godni zdążył zmienić się w  miesiące, pochowała tylko
przedmioty przywodzące na myśl chorobę. Reszta wy-
glądała tak, jak gdyby nic się nie zmieniło. Przybrudzo-
ne ściany wymagały ponownego malowania, szafy od-
świeżenia, a graty i bibeloty dokładnej selekcji. Należało

142
doprowadzić do porządku każde pomieszczenie, po
czym sprzedać mieszkanie i  wyjechać z  miasteczka,
gdzie nie czekało ich nic lepszego niż słabo płatny etat
nauczycielki, kilka godzin tygodniowo zajęć w  domu
kultury, codzienna porcja plotek, a w pewnym momen-
cie nieunikniona dekonspiracja.
Ada sypiała w koszulce z krótkim rękawem i niedo-
branych spodniach. Maja położyła dłoń między jej od-
stającymi łopatkami, posłuchała miarowego oddechu.
Postanowiła zostawić kartkę, choć podejrzewała, że po
powrocie zastanie dziewczynę w tej samej pozycji. Ada
sypiała za dwie, sprzątała za dwie, za dwie się złościła.
W jej ostrzyżonej na krótko głowie wciąż tliła się myśl
o sprzedaży mieszkania, wyjeździe, powrocie do miasta,
zmianie. Maja obserwowała uważnie ten emocjonalny
kalejdoskop, prawie czując, że w  nim uczestniczy. Tak
naprawdę miała wszystko, czego trzeba, aby popaść
w letarg – stabilną pracę, wieloletni związek, rytuały.
Zabrała z domu suszone malwy, które przygotowała
pod koniec lata, zapałki i świeczki, a po chwili namysłu
również stelaż marzanny. Wyglądał jak krzyż, więc rów-
nie dobrze mogła zanieść go na cmentarz. Przed wyjściem
wlała do pustego żołądka niesłodzoną herbatę, a  pod
kurtkę narzuciła znacznie za mały sweter Ady. Uwierał
pod pachami i na brzuchu, ale jednocześnie nadawał for-
mę miękkiemu, rozlewającemu się ciału. Gdyby się tak
nie rozrosło, mogłabym go nosić bez bólu – przyszło jej
do głowy. Zamknęła drzwi najciszej, jak się dało. Przez

143
okratowane okno dostrzegła szarzejące niebo. Szło na
śnieżycę. Lodowate powietrze uderzyło ją w twarz.
Mieszkały niedaleko dworca, który stał tuż przy
rynku jak pusta atrapa. Wewnątrz nie było nawet kasy
biletowej. Pociągi przetaczały się po torach kilka razy
w ciągu dnia, ale semafory najczęściej mrugały w pust-
kę. Budynek służył głównie do tego, żeby w nim prze-
siadywać, patrząc, jak promienie słońca rozszczepia-
ją się na witrażowej rozecie. Przewodniki turystyczne
wspominały jeszcze o neogotyckim kościele i zabytko-
wym cmentarzu. To ostatnie miejsce odwiedzała naj-
częściej. Była to drobna uprzejmość, którą płaciła babci
za przepisane na nią mieszkanie. Niska cena za własne
miejsce do życia.
Po przekroczeniu furtki skierowała się w stronę kop-
ca, który bielał tuż za kaplicą. Jeszcze kilka lat wcześniej
stał na nim drewniany krzyż choleryczny. Postawiono
go podczas zarazy, która pustoszyła okolicę przed dwo-
ma stuleciami. Maja położyła stelaż na oszroniej tra-
wie i zapaliła świeczkę. Babcia często tak robiła, więc
przejęła ten zwyczaj, ale cel jej wyprawy znajdował się
w zupełnie innym miejscu.
Śnieg chłostał świerki, zasypywał ścieżki między
grobami, przysłonił grafitową tablicę i  medalion
dziewczyny, którą przyszła odwiedzić.
Miała na imię Eugenia. Inne koleżanki pew-
nie śmiesznie to zdrabniały, ale babcia nigdy, bo dla
niej imiona istniały w  pełnej formie albo nie istniały

144
wcale. Na zdjęciu zrobionym kilka lat przed swoją
przedwczesną śmiercią Eugenia miała długie warko-
cze pensjonarki i okrągłe okulary o grubych szkłach.
Wyglądała na dziewczynę, której uroda wystrzeli we
wczesnej dorosłości. Uśmiechała się asymetrycznie,
trochę jak Ada, prawy kącik ust unosząc wyżej niż
lewy. Maja umieściła malwę w  kamiennym wazonie
i po raz kolejny zastanowiła się, dlaczego babcia tak
bardzo nalegała na te kwiaty. Może to wcale nie była
przyjaźń, pomyślała, ale coś głębszego, o  czym nie
mogłybyśmy rozmawiać, mając za mało słów, a  za
wiele wstydu.
– Malwy. Nie sądziłam, że ktoś jeszcze pamięta.
Pani Engel poruszała się bardzo cicho, choć od nie-
pamiętnych czasów utykała lekko na prawą nogę. Do-
kuśtykała do grobu, dzierżąc w dłoni wysuszony kwiat
o długiej łodydze i kielichowatym pąku. Włożywszy go
do wazonu, przystanęła obok Mai. Splotły ręce w trady-
cyjnym geście, ale żadna się nie pomodliła.
– Będzie ich potrzebować – szepnęła stara na-
uczycielka. Poprawiła zieloną apaszkę, chroniąc szy-
ję przed kąsającym chłodem. – Obawiam się, że nie
podoła.
– O czym pani mówi?
– Źle zrobiłaś, dziecko – rzekła pani Engel ostrym
tonem. – Tradycje są po to, żeby ich przestrzegać. Pró-
bowałam ich przekonać, ale to na nic. Złamałaś tabu,
więc w tym roku nie będzie topienia.

145
– To prawda, nie będzie topienia – Maja próbowa-
ła przemawiać jak najłagodniej. Wiedziała, że trzeba
mówić spokojnie, jak do dziecka. – Mamy kryzys klima-
tyczny. Przepędzanie zimy nie zda się na nic. Ba, dobrze
by było, gdyby jednak wróciła.
Pani Engel zaklęła pod nosem i rzuciła Mai nienawist-
ne spojrzenie. Ta nagła zmiana nastroju przypomniała jej
o  tym, co działo się w  ostatnich miesiącach przed po-
grzebem. Najwyraźniej miała rację. Ruszył proces, przez
który jej dawna nauczycielka musi przejść samotnie, a je-
śli będzie mieć szczęście, to od pewnego momentu nie-
świadomie. Może nawet nie zauważy, że kończy jej się
ciało. Maja patrzyła, jak odchodzi bez pożegnania, dopó-
ki jej postać na dobre nie rozpłynęła się w zadymce.
Do domu wróciła drogą przez las. Gałęzie świerków
uginały się pod ciężarem śniegu, zamarzły strumienie,
mróz ściął przedwczesne pąki. Bezsenne sowy, zające
i lisy obserwowały nagły powrót zimy ze zrozumieniem,
które nie stało się jeszcze udziałem ludzi. W  każdym
nerwie, wąsie i  łapce wyczuwały, że chłód spadnie
z nieba, że uderzy od ziemi, że zetnie wszystko, co na-
potka na swojej drodze. Jeśli mogły, trzymały się jak
najdalej od rzeki.

***

Na początku udawały, że wcale nie czują niepokoju. Zim-


no pełzło po podłodze, przegryzało palce stóp i kąsało

146
w kostki, więc po prostu założyły po drugiej parze skar-
petek. Ada przywlekła z piwnicy farelkę, Maja rozrzuci-
ła na łóżku archipelag pierzyn i kołder. Tam się schowa-
ły, dzieliły ciepłem, żałowały przedwcześnie rozebranej
choinki. W  bezpiecznej przestrzeni łóżka mogły igno-
rować to, że noc zapada o wiele za wcześnie, a chmury
zahaczają podbrzuszami o niewysokie dachy przydwor-
cowych kamienic.
Niedziela była blada jak roztopiony wosk. Weszły
w nią z pretensjami, jakby pod wpływem nagłego ochło-
dzenia przestały się kontrolować. Obie sięgnęły do
cmentarzyska tematów z  dawna zarzuconych i  spraw
nierozwiązanych, wróciły do kłótni, które nie miały po-
czątku, końca i  powodu. Przed nadejściem szarawego
wieczoru każda siedziała w  swoim kącie. Z  głośników
sączył się pogodny ambient, przez który czuły się jesz-
cze gorzej. W  pewnym momencie urządzenie wydało
z siebie ostatni szum, zasyczało na pożegnanie, zgasło.
Obudowa była zimna.
Gdy próbowały przygotować kolację, okazało się,
że nie ma wody. W  spółdzielni nikt nie odbierał. Kie-
dy próbowały się nawzajem przekonać, że nie dzieje się
nic nadzwyczajnego, zamarzły szyby. Stało się to tak
nagle, że w całym mieszkaniu rozległ się głośny trzask.
Pod wpływem mrozu szkło zaczęło przypominać rżnię-
ty kryształ.
Na zewnątrz niedziela była cicha jak zawsze, ale
miały wrażenie, że w tej ciszy brakuje jakiegoś stałego

147
elementu. Pod wieczór zdały sobie sprawę, że ani razu
nie słyszały kościelnych dzwonów. Dolatywały do nich
za to inne dźwięki, których źródła nie potrafiły odna-
leźć. Wiatr wył, w wietrze coś wyło.
Gdy kładły się spać, znacznie bardziej niż co tydzień
zmartwione nadchodzącym poniedziałkiem, Maja chcia-
ła zebrać się na odwagę, aby porozmawiać o spotkaniu
na cmentarzu. Parę razy otworzyła usta, ale czuła, że
coś ją blokuje. Nie chciała wpuszczać między nie dodat-
kowego strachu. Poczekała, aż Ada zaśnie, i wyślizgnę-
ła się spod pierzyn. Wyjęła z  opasłego albumu resztę
zasuszonych malw i  włożyła je do wazonu. Nie miała
pojęcia, przed czym mają chronić, ale bardzo chciała,
żeby chroniły.

***

– Powinnaś zostać dziś w domu.


Gdy tylko otworzyła oczy, zdała sobie sprawę, że
jest za jasno, aby mogła zdążyć na pierwszą lekcję. Ada
pochylała się nad nią z  bardzo zdeterminowaną miną.
Maja podniosła się na łokciach.
– Dlaczego? Która godzina?
– Byłam w  garażu. – Ada zignorowała pytanie. –
Terpentyna mi pozamarzała. Normalnie zamarza przy
minus dziesięciu. A farbami dałoby się tłuc szyby.
– Tym bardziej muszę iść. – Maja wstała z łóżka tak
gwałtownie, że aż zakręciło jej się w głowie. Dopadła

148
szafy, aby wydobyć z  niej pierwsze lepsze ubranie,
mniejsza już o to czyje. – Trzeba sprawdzić, czy wszyst-
ko w porządku.
– Nikt nie przyjdzie dziś do szkoły – Ada skrzyżo-
wała ręce na piersi. Oczy miała przeszklone, jakby w jej
ciele zaczynała krążyć choroba. – Na zewnątrz jest zu-
pełnie pusto. Wszyscy pochowali się w domach.
– Płacą mi za to, żebym przychodziła – przypomnia-
ła cierpko Maja. – A co jeśli dzieciaki zostaną same i tam
pozamarzają?
Ada uciekła wzrokiem w  bok, nic na to nie odpo-
wiedziała. Maja pożegnała ją szybkim pocałunkiem
w czoło. Było tak zimne, jakby spędziła na dworze kilka
godzin.
Zbiegła po schodach, mając nadzieję, że jakimś cu-
dem uda jej się zdążyć na pierwszą lekcję. Termometr
okienny wskazywał minus piętnaście, ale wydawało się,
że jest znacznie chłodniej. Gdy otwierała usta, powie-
trze kłuło w płuca setką niewidzialnych igieł. Włączyła
transmisję danych, chcąc sprawdzić prognozę, ale inter-
net uruchamiał się bardzo wolno. Zerkała na telefon,
idąc do szkoły oblodzonym chodnikiem.
Na asfalcie leżała gruba warstwa świeżego śniegu.
Była niemal zupełnie gładka, przecinały ją tylko dwa gru-
be ślady płóz. Szeroka przestrzeń między nimi z łatwo-
ścią pomieściłaby wagon pociągu. Tak wielkie sanie mu-
siałoby ciągnąć kilka koni, ale nie dostrzegła odcisków
kopyt. Czy to możliwe, żeby ktoś z miejscowych trzymał

149
coś takiego w garażu? Maja uznała, że to przedziwny po-
mysł. Ktokolwiek tym jeździł, nie pochodził stąd.
Poczuła ulgę, gdy mogła skręcić w nadrzeczną ścież-
kę wiodącą do szkoły. Źle się czuła, idąc przez białą, nie-
osłoniętą przestrzeń. O tej porze zazwyczaj widywała tu
mnóstwo dzieciaków, ale tym razem w oddali dostrzegła
zaledwie jedną drobną postać z kolorowym tornistrem.
Brnęła przez zaspy, osłonięta szpalerem drzew, które
rzucały bezlistny cień na świeżą warstwę śniegu.
Ada się pomyliła. W klasie czekało kilkoro uczniów.
Zajęli rząd pod oknem, bo choć chłód przeciskał się
przez framugi, znajdowali się dzięki temu najbliżej
grzejnika. Mieli nieprzytomne, zaróżowione twarze.
Myślami odlatywali gdzieś bardzo daleko, w przestrze-
nie złożone z ciepła i światła. Nie zdjęli kurtek, a z ich
ust wydobywały się obłoczki pary. Siedzieli w  ręka-
wiczkach, co znaczyło, że tego dnia nikt nie będzie
niczego pisał. Maja sprawdziła kaloryfery, zastanawia-
jąc się, co zrobić z dziećmi. Konspekt nie przewidywał
sytuacji, w której uczniowie zostaną zahipnotyzowani
przez zimno.
Nagle ktoś zapukał. Do środka wślizgnęło się kilko-
ro dzieciaków ze starszej klasy.
– Nie ma księdza – pisnęła jedna z dziewczynek. –
Możemy tu zostać?
Maja skinęła głową, wskazała ławki w środkowym
rzędzie i  postanowiła włączyć film. Kiedy David At-
tenborough tłumaczył zawiłości życia na umierającej

150
planecie, udała się na szybki obchód. Większość klas
była pusta. W  niektórych salach lekcje toczyły się na
pozór normalnie, ale ich tempo było bardzo wolne,
a dzieci podpierały dłońmi podbródki, tłumiły ziewanie,
przecierały niedospane oczy. Zeszła na parter, chcąc
skonsultować sprawę z dyrektorką.
Sekretariat był cichszy od muzeum. Nikogo nie
zastała, choć wszystkie komputery pracowały. Ekra-
ny były czarne, okno stało otworem, a na ośnieżonym
trawniku dostrzegła świeże ślady butów.
W  kantorku znalazła woźnego. Głowę złożył na
stole okrytym ceratą w niebiesko-białą kratę. Spał. Od-
dech miał ciepły, przeżarty alkoholem. Spróbowała go
obudzić, lecz szybko dała za wygraną.
Kiedy wracała pustymi korytarzami, echo jej kro-
ków odbijało się od ścian. Ciszę zaburzał tylko syk po-
dłużnych jarzeniówek, które spuszczały z sufitu wiązki
lodowatego światła.
Dzieci obojętnie wpatrywały się w ekran. Maja osu-
nęła się na krzesło za biurkiem. Pomyślała, że cudownie
byłoby po prostu się położyć. Nic się przecież nie sta-
nie, jeśli się prześpi. Na co dzień jest taka obowiązkowa,
zawsze o czasie, świetnie przygotowana. Zasłużyła na
to, żeby odpocząć. Uczniowie nawet tego nie zauwa-
żą. Kto wie, może też pójdą spać i wszyscy złapią choć
odrobinę ciepła.
Nim zamknęła powieki, w jednej z ostatnich ławek
dostrzegła wysoki cień.

151
Patrzyła na dziewczynę o  bladej twarzy i  grubych
warkoczach. Światło lamp odbijało się od okrągłych
szkieł jej okularów. Maja mogłaby się założyć, że uśmie-
cha się asymetrycznie, jeden kącik ust unosząc wyżej od
drugiego. Ze strachu aż się wyprostowała. Widmo znik-
nęło, gdy mrugnęła, pozostawiając po sobie tylko koła-
tanie serca i słodkawy zapach roślin, które kwitły latem.
Rozbudziła się natychmiast. Spojrzała na klasę z ta-
kim zdziwieniem, jakby zobaczyła uczniów po raz pierw-
szy. Siedzieli bardzo blisko siebie, chcąc zachować choć
odrobinę ciepła. Zapadali się w  odrętwienie, w  letarg.
Na końcu czekał ich sen, który mógł potrwać o wiele za
długo. Jak mogła na to pozwolić? Należało za wszelką
cenę utrzymywać ich w  ruchu i  dopilnować, żeby jak
najszybciej znaleźli się w bezpiecznym miejscu.
– Dajcie mi numery do waszych rodziców – powie-
działa stanowczo. – Musicie natychmiast pójść do domu.

***

Przyprowadziła do mieszkania dwie dziewczynki, po


które nikt się nie zgłosił. Łamała w  ten sposób kilka
przepisów, łącznie z tym, który miał przeciwdziałać po-
rywaniu uczniów. Milcząco zgodziły się z Adą, że będą
się tym martwić później. Posadziły dziewczynki na ka-
napie, okryły kołdrami, napoiły herbatą. Kiedy zaczęły
odzyskiwać normalną temperaturę, zostawiły je i prze-
szły do kuchni. Półgłosem opowiedziały sobie o tym, co

152
widziały: o szerokim śladzie sań na nietkniętej drodze,
o  porzuconych samochodach, zamkniętych sklepach,
cichej wieży kościelnej, ściętej lodem oziminie, przyci-
śniętych do ziemi krzewach ostrężyn.
Ada spędziła cały poranek, dobijając się do sąsiadów
i wydzwaniając do odpowiednich instytucji. Wszystkie
drzwi były szczelnie zamknięte, milczały też służby, któ-
re mogły zapewnić pomoc. Przyszło jej do głowy, żeby
odpalić samochód i po prostu jechać przed siebie, ucie-
kając z zimy, ale bez śladu zdziwienia odkryła, że padł
akumulator. Mogła go wymienić lub naładować, jednak
do tego przydałby się zapas siły fizycznej, którą wyko-
rzystywała w całości do walki z chłodem.
Wróciwszy do mieszkania, sięgnęła po telefon.
Poszukiwała kontaktu z kimkolwiek. „Czy was też zasy-
pało?” – pytała. „Jak daleko jest zima?”. Wiadomości tra-
fiały w próżnię, pozostawały niewysłane. Internet zastygł
przed dwoma dniami. Strony się otwierały, ale sądząc po
datach artykułów, wciąż był piątek. Zasięg nie docierał
pod szklaną kopułę, która odgrodziła ich od świata. Ktoś
potrząsał zabawką, wzniecając tumany śniegu.
Przez resztę dnia próbowały znaleźć sobie zaję-
cie. Maja włączyła dziewczynkom telewizor, po czym
próbowała dodzwonić się do ich rodziców. Podejrze-
wając, że ogrzewanie padnie prędzej czy później, Ada
przyniosła węgiel do kaflowych pieców. Dotąd służyły
im jako dekoracja, ale wszystko wskazywało na to, że
będą musiały z nich skorzystać. Po dłuższym namyśle

153
skoczyła do piwnicy po ziemniaki, które przemarzły na
kamień. Uszczelniły okna szmatami, w każdym poko-
ju postawiły wazon z  suszoną malwą, rozlały do ter-
mosów ciepłą herbatę. Przygotowały zapas świeczek.
Przysiadły obok dziewczynek, równie bezradne jak
one, i zapadły w półsen.

***

Około dziesiątej ktoś zadzwonił do drzwi.


Maja wygrzebała się spod kołder i  poczłapała do
przedpokoju. Przez wizjer zobaczyła drobną postać
w  staromodnym płaszczu i  pasującym do niego kape-
luszu. Pani Engel patrzyła w przestrzeń nieprzyjaznym
wzrokiem. Zadzwoniła po raz drugi, wyraźnie dając do
zrozumienia, że łatwo nie odpuści. Maja odryglowała
drzwi i stanęły twarzą w twarz.
– Dobry wieczór – powiedziała pani Engel. – Mogę
wejść?
Odpowiedź na to pytanie wydawała się oczywista,
ale Maja poczuła nagły przypływ paniki. To jasne, że
było za zimno, aby rozmawiać w progu. Jednak odkąd
się tu wprowadziły, unikały zapraszania miejscowych.
Najbliżsi sąsiedzi wiedzieli swoje, ale wieść, że miesz-
kają we dwie, dla wielu była zaledwie plotką. Niektó-
rzy sądzili, że Ada to daleka kuzynka albo przyjaciół-
ka, która często przyjeżdża. Gdyby przekroczyli próg,
wszystko stałoby się jasne. W przedpokoju zobaczyliby

154
zestaw płaszczy i okryć wierzchnich w dwóch różnych
rozmiarach, kilka par kapci i wiele porzuconych tore-
bek. W łazience dwie szczoteczki, w dużym pokoju –
stół zawalony artystycznym bałaganem, od którego
Maja trzymała się z daleka. Na lodówce wspólne zdję-
cia, w sypialni wspólne łóżko. Zagracone mieszkanie je
zdradzało, nie pozostawiając miejsca na dalsze domy-
sły. Pokazanie go komukolwiek było jasną deklaracją.
Oznaczało ujawnienie.
Maja szerzej uchyliła drzwi. Coś w niej pękło.
– Proszę wejść.
Pani Engel znalazła się w środku. Odwiesiła płaszcz
na kołek, ściągnęła buty, bez śladu zawahania prze-
szła do dużego pokoju. Ada poderwała się z  kanapy.
Dziewczynki, których rodzice zaginęli gdzieś w  śnie-
życy, przeniosły obojętne spojrzenia na nauczycielkę
matematyki.
– Będę potrzebowała pomocy – powiedziała pani
Engel chrapliwym głosem. – Dobrze, że przyprowadzi-
łyście kogoś młodego. Im więcej rąk, tym lepiej.
– O co chodzi?
– O  marzannę – odpowiedziała. W  jej głosie po-
brzmiewała irytacja, jakby cała sprawa powinna być dla
wszystkich oczywista. Maja mogła się założyć, że ona
również nie podpisuje starych zdjęć. – Może jeszcze się
uda. Raz się udało.
Posadziły dzieci przy stole i rzuciły się na poszuki-
wanie patyków. Stary stelaż spoczywał na cmentarzu,

155
więc zdecydowały się poświęcić kije od mopa i  mio-
tły. Połamały je, chcąc wyregulować długość, po czym
związały konopnym sznurkiem. Przyniosły dziewczyn-
kom gazety, bibuły, wstążki, szmaty, starą mulinę, prze-
terminowaną szminkę.
Kiedy dzieci były zajęte, Maja i  Ada zaprowadziły
panią Engel do drugiego pokoju. Przysiadły na łóżku,
zwrócone twarzami do czarno-białej galerii. Patrząc na
zdjęcia szczupłych dziewczyn w  plisowanych spódni-
cach, Maja odkryła, że widziała dziś aż dwie z nich. Jed-
na wciąż snuła się nad rzeką, sprawdzając, czy wszyst-
kie okoliczne domostwa są bezpieczne. Druga drżała
tuż obok, przytłoczona ciężarem opowieści, którą pró-
bowała się podzielić.
– Zgodnie ze starym zwyczajem, w pierwszą sobo-
tę sierpnia kilka starszych kobiet zostawia kwiaty pod
krzyżem cholerycznym – zaczęła po chwili pani Engel.
Odruchowo sięgnęła do zielonej apaszki i lekko ją po-
luzowała. – Kilkadziesiąt lat temu przychodzili wszyscy
miejscowi. Prosili, żeby zaraza już nigdy nie wracała w te
strony. Zostawiali na kopcu znicze, krzyżyki i malwy, te
najdorodniejsze, które potrafią przerosnąć dojrzewają-
cą dziewczynę. Parę lat temu jakaś banda archeologów
wyczuła, że w  kopcu leżą skarby. Chcieli rozkopywać,
ale ksiądz wszystkich przegonił. Gdyby tego nie zrobił,
byłaby sensacja na pół kraju. To prawda, że krzyż po-
stawiono podczas zarazy, ale zrobiono to jedynie przy
okazji. Kopiec jest starszy. Kiedy go usypywano, nikt na

156
tej ziemi nie wiedział, co znaczą dwa złączone patyki.
Rządziła tu wtedy lodowa pani. Wracając do nas jesie-
nią, zawsze przychodziła od rzeki.
Kto leży w  ziemi? Nie oni, lecz one – najpiękniej
ubrane, najdostojniej przystrojone, z  najlepszym ja-
dłem, najszybszymi końmi, najwierniejszą służbą. By-
wały zimy, gdy pani nie chciała odejść, więc odprowa-
dzały ją aż do bram ciemnego królestwa. Najłatwiej do
niego dotrzeć, schodząc pod lód.
Aż do brzegu szli z  nimi wszyscy. Ten dzień stał
się radosnym świętem początku wiosny. Nawet one
się weseliły, choć wiązano im ręce, żeby nie zmieni-
ły zdania, i  obwieszano złotem, aby poszły na dno.
Tej tradycji zakazali dopiero kapłani Jednego Boga.
Pożałowali tego, bo zima jeszcze nigdy nie odeszła
stąd sama. Ostatecznie pozwolili ludziom palić kukłę,
która miała symbolizować śmierć dawnych bożków
i zwycięstwo krzyża. W głębi duszy wiedzieli jednak,
że chronią się przed powrotem tej, której nigdy nie
chcieliby oglądać.
Większość dawnych tradycji zanikła, lecz tej jednej
przestrzegaliśmy. Mogły się tu przetaczać powstania
i  zarazy, mogły zmieniać się granice, a  jednak zawsze
znalazł się ktoś, kto wrzucił kukłę do wody. Nawet je-
śli szło z nim zaledwie kilka osób, reszta miejscowych
wierzyła, że bez tego rytuału świat się wykolei. Towa-
rzyszyli mu choćby myślą, zapalając świeczki, zasłania-
jąc okna, okadzając izby dymem z płonącej malwy. Sto

157
lat temu zbudowaliśmy kościół, żeby wreszcie straciła
władzę nad ziemią, ale tylko się schowała. Zniknęła na
pewien czas, jak lód.
Po wojnie rytuał się skończył. Podłączono prąd
i wszystkim poprzewracało się w głowach od nadmiaru
cywilizacji. Nie chcieliśmy bawić się w zabobony dobre
dla starych, niepiśmiennych bab.
Nadeszło parę lat spokoju, a  potem – prawdziwa
zima. Był to czas, kiedy prawie oślepliśmy od bieli. Pa-
dały ptaki, psy przymarzały do łańcuchów, ludzie gu-
bili się w zamieci przed własnymi domami. Zamknięto
szkoły, sklepy, nawet kościół. Co rano szczypałam się
w policzki, sprawdzałam, czy wciąż mogę poruszać sto-
pami. Słuchałam, jak wiatr wyje, jak coś wyje w wietrze.
Po takiej zimie gleba staje się martwa, niczego nie ro-
dzi. Nie pamiętałam prawdziwego głodu, ale znałam go
z opowieści. To wystarczyło, żeby się bać.
Eugenia powiedziała nam, że wie, co robić. Spotka-
łyśmy się podczas marcowej pełni. Przygotowałyśmy
kukłę i  ciągnęłyśmy losy. Wiecie, komu przypadł naj-
krótszy.
Bała się? Oczywiście. Bała się, ale poszła. A my z nią.
Żal nam było, ale żadna jej nie powstrzymała, kiedy sta-
nęła na lodzie.
Mam nadzieję, że dziewczynki nie zdążyły naryso-
wać twarzy. Jeśli pozwolicie, zrobię to sama.
Wiem, jak wygląda. Już ją widziałam.

158
***

Kiedy kukła była prawie gotowa, pani Engel chwyciła za


marker. Drżącą dłonią zaznaczyła wąską kreskę ust, po
czym się zawahała.
– Tym razem nie będzie losowania – powiedziała. –
Byłoby to zbrodnią. Macie przed sobą zbyt wiele do
przeżycia.
– To nieuczciwe – zaprotestowała słabo Ada. Maja
pokręciła głową.
– Gdybym na to nie wpadła, wszystko byłoby jak
zwykle.
Pani Engel patrzyła na nią bez śladu zaskoczenia.
Równanie utknęło w martwym punkcie.
– Uznajmy to za moją winę – powiedziała. – Mo-
głam cię lepiej wyedukować.
Więcej nie protestowały, przyglądając się pozba-
wionej wyrazu twarzy marzanny. Nad linią warg pani
Engel narysowała gwiazdę złożoną ze skrzyżowanych
kresek.
– Gotowe – powiedziała. – Czas iść.

***

Gdy trzyosobowy pochód opuszczał kamienicę, dzwon


na kościelnej wieży mógłby wybić jedenaście uderzeń.
Na przedzie utykała pani Engel, niosąc skleconą napręd-
ce kukłę. Trzymała ją przed twarzą, chroniąc się w ten

159
sposób od zawiei. Maja i Ada podążały kilka kroków za
nią. Po raz pierwszy szły tą ulicą, trzymając się za ręce.
Mijały puste podwórka, patrzyły w zamknięte okienni-
ce. Żaden pies nie rozszczekał się na ich widok. Świeciły
tylko nieliczne lampy.
Wiało tak mocno, że musiałyby do siebie krzyczeć,
więc szły w milczeniu. Maja i tak nie wiedziała, co mo-
głaby powiedzieć. Podziękować, że nie musi wchodzić
na lód? Przeprosić? Obiecać, że jeśli kiedyś będzie mu-
siała, pójdzie na spotkanie z tą, którą miały dziś zoba-
czyć? Wcale nie była tego pewna. Czuła, że powinny
wyjechać, gdy tylko stopnieją śniegi, zaszyć się w mie-
ście, zapomnieć o tej przeklętej ziemi i kołyszących się
na wietrze malwach. To miasteczko miało już swoich
obrońców. Wcale nie chciała do nich dołączać.
Pani Engel szła coraz szybciej. Już prawie nie uty-
kała, jakby jej noga wydobrzała pod wpływem zimna.
Gdy zbliżyły się do rzeki, odwróciła się do nich po raz
ostatni. Jej twarz nie wyrażała niczego. Położyła palec
na ustach, nakazując im milczenie. Ugięła lekko kolana,
ześlizgując się po ośnieżonym zboczu.
Tu mogły ją zostawić, ale tego nie zrobiły. Poszły
dalej. To, co ujrzały, zaniosły ze sobą we wszystkie na-
stępne noce, te przespane i te bezsenne.
Zaledwie kilka kroków dalej, pod kopułami bezlist-
nych gałęzi, zobaczyły Zimę.
Skrawek jej sukni płynnie przechodził w  lód, jak-
by zamarznięta rzeka była tylko fragmentem trenu.

160
Wydawała się smukła, choć jednocześnie mieściły się
w niej mroźne pustynie, ośnieżone granie, chłodne mo-
rza północy. Rozrzedzała ciemność niebieskawym bla-
skiem, iskrzyła jak zimne ognie. Na jej piersi spływał
półprzezroczysty welon, a za nim jarzyło się oko.
Wystarczyło tylko jedno, bo mogła dostrzec nim
wszystko. Brak symetrii nie odbierał Zimie piękna, bo
oko krążyło po jej twarzy, obdarzone własną orbitą.
Było wszędzie, blisko kreski ust, na podbródku, na czo-
le. Miało nieregularny kształt i kolor wypolerowanego
na połysk granitu. Przypominało gwiazdę, gazowego
olbrzyma z lodowatej galaktyki.
Pani Engel przycisnęła do piersi kukłę. Marzanna
przemówiła głosem, który wydobywał się spod lodu.
Pobrzmiewał w nim huk lawiny, skrzypienie pierwszego
śniegu, niesłyszalna dla uszu muzyka zamarzających so-
pli. Był każdym szmerem i szelestem, który pobrzmie-
wa w lutowym wietrze, przeraźliwym zgrzytem pociągu
zatrzymującego się w  środku ośnieżonego pustkowia.
Wyły w  nim nieogrzane domy i  wygłodzone psy. Nie
znały tego języka, ale rozumiały, że Marzanna pyta
o trzy dziewczyny – o pierwszą, która spała pod lodem,
o drugą, która jej uciekła, i o trzecią, która wróciła.
Nie spuszczając wzroku z gwiazdy, pani Engel poło-
żyła kukłę na zamarzniętej tafli. Przez chwilę wydawało
się, że to wystarczy. A potem lód się zapadł.
Był to szybki upadek. Pani Engel nie krzyknęła,
jakby zamiast strachu odczuła jedynie zaskoczenie.

161
Z  pewnością próbowała krzyczeć później, gdy woda
zalewała jej nos, pęcherzyki płucne pękały pod napo-
rem cieczy, drętwiały kończyny, a przemoczony płaszcz
ciągnął na dno. Po raz ostatni zadarła głowę, złapała
oddech, wypuściła ustami obłoczek pary. Potem nad jej
siwą głową zamknęło się lodowate sklepienie. Kapelusz
wciąż dryfował na powierzchni, a Zima trwała w bezru-
chu, jakby oceniając, czy taka ofiara wystarczy.
Wiedziały, że powinny odejść jak najszybciej, zanim
jej gwiezdne oko zacznie przeczesywać zarośla i zapa-
trzy im się w dusze. Jedna, dwie, trzy, nieważne – była
łaskawa, mogła zabrać wszystkie. Pozostało jej niewie-
le czasu, więc otwierała ramiona przed każdym, kto
chciał się w nich schronić. Miała dość chłodu, żeby oca-
lić wszystkich. W jej krainach nie wysychały rzeki, nikt
nie padał na udar cieplny, roztopiony asfalt  był tylko
niezrozumiałą metaforą.
Wymieniły spojrzenia. Wystarczyłoby parę kroków
i już nigdy nie musiałyby przeglądać wiadomości, zada-
jąc sobie pytanie, kiedy nastąpi jakaś spektakularna ka-
tastrofa.
– Chodź – szepnęła Ada. Trzymała ją za rękę tak
mocno, jakby za wszelką cenę chciała zatrzymać przy so-
bie. – Już po rytuale. Może świat jeszcze się nie wykolei.
Wróciły do domu, wcale się do siebie nie odzywa-
jąc. Mogły tylko przypuszczać, że Zima jeszcze przez
wiele godzin stała na zamarzniętej tafli, patrząc za nimi
wyczekująco.

162
Rzeka odtajała przed świtem. Gdy słońce wze-
szło nad miasteczkiem, pośród kry unosiła się kukła.
Kawałki włóczki odrywały się od jej głowy i  spływały
z  prądem, aby pewnego dnia zanieczyścić morze albo
zniszczyć układ trawienny jakiejś ryby. Twarz marzan-
ny całkowicie rozmokła, więc nie dało się stwierdzić, ile
oczu obserwuje krążące pod lodem żyjątka.
Kilka metrów od jej rozpostartych ramion dryfowa-
ło ciało. Zielona apaszka kołysała się na wodzie, zaplą-
tana w ścięte lodem trzciny.

***

Wiosna pachniała jak farby do malowania ścian, dawno


niewietrzone ubrania i  foliowe worki, które wypełnia-
ły bibelotami. Sprzedać lub zamieszkać, pozbyć się lub
oswoić – tego nie były pewne, ale na początek musiały
posprzątać. Ich mieszkanie doszło do siebie znacznie
szybciej niż reszta miasteczka. To, co działo się podczas
gwałtownego ataku zimy, było jedną z  wielu spraw,
o których nikt głośno nie mówił. Czasem tylko żałowa-
no księdza, który przymarzł do serca dzwonu, i starszej
nauczycielki znalezionej w rzece.
Ada i Maja również o tym nie rozmawiały. Za każ-
dym razem, gdy próbowały, powietrze przeszywał ja-
kiś ledwo wyczuwalny chłód, a między nimi coś pękało.
Zawsze się wtedy kłóciły. Ada mówiła, że nie zniesie
dłużej mieszkania na prowincji, bo prawdziwe życie

163
jest gdzie indziej i  właśnie im umyka. Maja milczała,
a  potem odpowiadała, że przecież niebawem wyjadą.
Wkrótce przestały mówić o Zimie. Wystarczyło, że obie
śniły oko, a w bezsenne noce przypatrywały się niebu
z nienaturalną podejrzliwością.
Odkładały decyzję o wyjeździe lub pozostaniu, wy-
pełniając kolejne rytuały. Odkąd ujrzały Lodową Panią,
były do nich znacznie bardziej przywiązane. Czasem
przyłapywały się nawzajem na pozostawianiu w kuch-
ni spodka z mlekiem, choć przecież nie miały kota. Ze
spacerów po polach przynosiły zioła, którymi okadzały
mieszkanie. Krzyżowały palce, przechodząc przez roz-
staje. Czytały o istotach, które nawiedzają świat tylko
jesienią. W ogródku na tyłach kamienicy posadziły mal-
wy i przeklinały każdego, kto próbował je kosić.
Dzięki temu odzyskały choć część spokoju. Pod ko-
niec listopada Ada położyła na blacie klucze do miesz-
kania i bez słowa wyszła na dworzec. Wcześniej jednak
dostało im się jeszcze jedno lato: pora kwaśnych jabłek
i zrywających się wieczorami burz. Aby mieć pewność,
że nadejdzie, uplotły grube wieńce z  ruty i  tamarysz-
ku. Puściły je na wodzie w ciepły wieczór na początku
czerwca. Patrząc, jak znikają za zakolem rzeki, miały po-
czucie dobrze spełnionego obowiązku. Tym razem nie
pozwoliły sobie na żadne ryzyko.
Marta Konieczny
Pochodzi z ziemi niczyjej między Śląskiem, Zagłębiem
i Małopolską. Absolwentka slawistyki, studentka
polonistyki. Przed pracą w korporacji uciekła aż do
Sarajewa. Zainteresowana Bałkanami, językami
słowiańskimi i szeroko pojmowaną fantastyką. Zbiera
książki, gry planszowe oraz bezdomne koty. Ona/jej.
STACJA CHICAGO-WAŁBRZYCH
20 21

Lena Dominiczak

perspektywa szikagowska

Dżesika przespała równo dziesięć godzin i czterdzieści


siedem minut. Obudziła się z  twarzą w  swoich wło-
sach mysich tygrysich, podwędzonych lekko dymem
papierosków wypalonych poprzedniego dnia z  Braja-
nem na balkonie. Hasztag noł rigrets. Kaca nie było
w głowie (na szczęście), a Brajana nie było obok (nie-
stety). Wstała, stópki blade smukłe anielskie postawiła
na dywaniku, poczuła ohydną wilgoć jakiejś brei pod
nimi i  nagle jej się przypomniało, skąd pochodzi ten
świdrujący zapach farby. Jakiś gruby kolega Brajana
(tylko tyle potrafiła o nim powiedzieć, gruby) pejnto-
wał wczoraj po karpecie jak jakiś Pikaso nieokiełznany,
szałem twórczym owładnięty. Darła się na niego, to

166
pamięta, darła się, żeby przestał, bo do garbecia będzie
trzeba wywalić (dywanik, nie grubego kolegę Brajana).
Trudno. Kolorowa masa pod jej stopami przesuwa się
niechętnie w stronę drzwi, wydając wszystkie odgłosy
niezadowolenia. Dżesika poczuła, że jednak suszy Sa-
sza szosę, trzeba zejść do kuchni się napić, więc idzie
Dżesika o  barwnych stopach, przeprawa przez dom
po wodę święconą, co wybawia, człap człap, kolorowe
ślady zostawia, Brajanek ją wytropi, tacy już są chłopi.
Parter urządzony został przez mamę na modłę za-
chodnią, Allah akbar, trochę po nowobogacku, trochę
po starobiednemu. Dżesikę widok kanapy obleczonej
pseudoskórką w  kolorze raczej ciemnosraczkowatym
od razu przywrócił do względnej trzeźwości i  mdłości
na widok gości na kanapie rozwalonych. Okno w salo-
nie, duże, ozdobione gustownie jemiołą, pod którą nikt
się nie chciał całować, a za oknem polska breja śniego-
wa. Dżesika uderza się w głowę, przypomina sobie, że
to niestety nie Szikago, trochę jej się chce płakać, mat-
ka wróci za kilka godzin, trzeba zwlec te cielska z kana-
py, trzeba karpecik do garbecia wywalić, trzeba Brajana
znaleźć i opierdolić, że taki syf.
Woda smakuje najlepiej wlewana z  kranu prosto
do gardła. Nachyla się Dżesika nad zlewem i  parska
jak koń, włosy mysie tygrysie trochę już pomoczone,
nie szkodzi, i tak zaraz je umyje, te uwędzone dymem
papierosowym włosy (ze smutkiem stwierdza, że są
barwy polskiej brei śniegowej, tej samej, co za oknem

167
z jemiołką). Kątem oka dostrzega jakiś ruch na kana-
pie, kotłowanie jakieś skacowanych ciał, ktoś ją pyta,
czy ma ogień, ona szuka po kieszeniach lajta, nie znaj-
duje, ktoś na kanapie jęczy, że ktoś inny go za bardzo
przygniata do oparcia, woda leje się z  kranu, łzy leją
się z oczu (Boże, dlaczego to nie Szikago, dlaczego taki
bałagan zrobili), do kuchni wchodzi Brajan.

Brajan: Dżes, ale masz piękne skarpetki.


Dżesika: Twój gruby kolega pejntował po karpecie.
Brajan: Chodź do mnie, słodziaku.
Słodziak idzie do Brajana, prosto w objęcia jego sil-
ne, męskie, dobre, niepolskie.
Buzi buzi.
Słodziak: Brajan, śniło mi się, że jesteśmy u siebie,
w Szikago. Takie to smutne, obudzić się w domu matki,
rzeczowo pospolitym, mdłym.
Brajan: Niedługo wracamy, wytrzymasz.
Dżesika przypomina sobie, że miała go opierdolić,
że taki syf.
Dżesika: Taki syf.
Brajan: Posprzątamy.
Buzi buzi.

perspektywa wałbrzyska

Agata mieszka przy ulicy Kruczej od trzydziestu lat,


z czego piętnaście bez Marcina. Dom otoczony tujami,

168
drewniane ogrodzenie, zaniedbany ganek. Kiedyś lubiła
tam siedzieć i  pić czerwoną herbatę. Marcin gotował
obiad i wychylał się do niej co chwilę przez kuchenne
okno, żeby spytać, czy bazylia pasuje do jakiejś potrawy
z  cukinii, albo żeby powiedzieć jej, żeby przykryła się
kocem, bo zimno.
Teraz idzie powoli, wcale jej się nie śpieszy, omi-
ja największe kałuże roztopionego śniegu. Nie wie,
dlaczego udostępniła (p)Olce dom na Sylwestra. Za
bardzo jej ulega. Widzą się raz w roku, mogłyby spę-
dzić trochę więcej czasu razem. Agata patrzy na nie-
bo, jest szare. Coś za często ostatnio jest szare, myśli.
Czarne ptaki na tym niebie jak przecinki na kartce
papieru.
Jej ukochany ganek ozdobiony balonami. Na pło-
cie wiszą smutne serpentyny. (p)Olka ma trzydzie-
ści lat, a zachowuje się jak nastolatka. Myśli, że jest
teraz ponad to wszystko, udaje, że zapomina już,
jak mówić po polsku. A  może nie udaje. Agata też
by chciała czasami zapomnieć, jak coś powiedzieć,
zapomnieć niektóre beznadziejne wyrazy, takie jak
kurwa, szaruga, zakalec, polityka. Nawet nie musia-
łaby zastępować ich innymi słowami w innym języku.
Po prostu wymazać na dobre. W zasadzie mogłaby
nie znać żadnego języka i  nic nie mówić. Czasami
tak jej się wydaje.
Nowy Rok. To nieprawda, nic się nie zmieniło, nic
nie jest nowe. W każdym razie ona na pewno jest stara.

169
Tak się dzisiaj czuje. Sylwester spędzony u kuzynki bar-
dzo ją zmęczył, mimo że właściwie poszli spać krótko
po północy. Ale to całe gadanie przy stole. Nic jej nie
obchodzi, co myśli o  polityce czyjś tłuściutki łysawy
brat cioteczny. Agata ma to w dupie.
Wchodzi do domu bez wielkich nadziei, wie, jaka
jest (p)Olka. Widzi ją z  tym jej chłopakiem, szorują
podłogę, obok nich wiadro z  wodą, oni na klęczkach,
ze ścierą. Miałaby ochotę zrobić zdjęcie, ale już ją do-
strzegli i uśmiechają się głupio. Podłoga też się uśmie-
cha głupio, do nich, z  widoczną satysfakcją (Agata jej
się wcale nie dziwi).

perspektywa szikagowska

Wchodzi matka, mogła Dżesika wstać wcześniej i ogar-


nąć, jednak szkoda matce polce taki tęczowy syf pokazy-
wać (gdzie jest ten Pikaso od Brajana i skąd on wczoraj
wytrzasnął te farby?), ale trudno, będzie brudno, będzie
nudno. Dżesika wstaje, poprawia koszulkę nocną kusą
kuszącą deprawującą, wita świętą matkę polkę Agatę
z Kalkuty, już wie, że nie jest zadowolona, ale Dżesika
ma 30 (słownie: trzydzieści) lat, czy ją obchodzi jakieś
zadowolenie, chyba nie, chodź tu mami, buzi buzi, jak
Sylwester udany, good, najs, ju had fun?

Podchodzi mami, buzi buzi, kiwa głową, że good,


że udany.

170
Agata: (p)Olka, co z twoimi stopami?
(p)Olka, wywracając oczami: Oh c’mon, nie mów tak
do mnie, nie jestem żadna (p)Olka, przecież wiesz, nie
lubię, jak tak do mnie mówisz.
Brajan, z podłogi: Dżes, spokojnie.
Podłoga, spod Brajana: Dżes, nie denerwuj się.
Agata: Idę zrobić herbatę, chcecie?
Dżesika: Chcecie. Fuck, jak mnie jeszcze suszy.
Matka Agata podchodzi do radia i włącza jazz, za-
pomina ciągle, że jej córka jest jazzooporna.

perspektywa wałbrzyska

Wyjechali wcześnie rano, pakowali się do drugiej


w  nocy, więc żegnali ją niewyspani. (p)Olka zapo-
mniała kosmetyczki. Agata zajrzała do środka i nawet
trochę się wzruszyła, znalazła tam pomadkę z Maca,
której sama używa i którą (p)Olka zawsze od niej po-
życzała jako nastolatka. Lubiła mocny makijaż. Ubie-
rała się czasami bardzo wulgarnie. Agata bała się,
że jakaś niewłaściwa osoba kiedyś zaczepi jej córkę
w  ciemnym zaułku. Z  tego co wie, nigdy się to nie
zdarzyło, ale (p)Olka nigdy nie była zbyt wylewna,
więc mogła dużo przemilczeć. Agata wzięła do ręki
pomadkę, pomalowała nią usta i uśmiechnęła się do
siebie w  lustrze. Fajnie będzie, powiedziała sobie.
Jeszcze zdążymy być szczęśliwe, odpowiedziała jej
twarz w  lustrze. Wyciąga do niej ręce, gładzi Agatę

171
czule po policzkach. Chciałaby ją pocałować, ale nie
chce się pobrudzić pomadką.

perspektywa szikagowska

Dżesika jest soooł tired, ten wieczorny spacer po Wał-


brzychu był zupełnie niepotrzebny, opóźnił ich pako-
wanie, przypomniał Dżesice, że polska breja śniego-
wa jest cholernie niebezpieczna, że się poślizgniesz
i  jebniesz tyłkiem w  tę ziemię obiecaną, odzyskaną,
niepodległą, zalaną dziurawym asfaltem. I siedzi sobie
Dżesika na tej ziemi wałbrzyskiej pisiorskimi buciora-
mi wychodzonej i nie wie, dlaczego tak Polski nie lubi.
Nie lubi i  już. Chyba może nie lubić. Woli sobie my-
śleć, że Stany są lepsze. Różne stany bywają gorsze,
na przykład stany depresyjne, ale jej Stany są dobre.
Tego się trzeba trzymać. I ramienia Brajana trzeba się
trzymać, żeby się w tej polskiej brei śniegowej nie wy-
wrócić znowu. Wstaje i idzie ostrożnie pobożnie przed
siebie. Takie ma proste motto, grunt to przed siebie.
Tup tup. Do przodu. Chodnik patrzy na jej podeszwy
i trochę mu jej żal.
Lena Dominiczak

Absolwentka italianistyki na Uniwersytecie Wrocławskim.


Dużo tańczy i dużo pisze. Publikowała na Stu
Stronach Samotności, Mojej Przestrzeni Kultury
i portalu Wydawnictwo J. Zachwyca się włoską
kuchnią, twórczością Murakamiego i zieloną herbatą.
JAK TO Z MARIANNĄ BYŁO

Justyna Hankus

Z  GARNKA DOBYWA SIĘ aromatyczna para goto-


wanego rosołu; ulatuje do góry i  wypełnia zapachem
całą kuchnię. Stara kobieta podchodzi wolno do piecy-
ka i wyłącza palnik; kładzie pięść na biodrze – pewnie
i tak nikt nie będzie teraz chciał jeść, może wieczorem,
jak upał zelżeje. Okna i  drzwi domu otwarte zostały
na przestrzał, ale mimo to powietrze jest nieruchome
i  duszne, nawet muchy nie słychać. Nic nie dojrzeje,
wszystko się spali, jak tak dalej pójdzie, myśli kobieta.
W progu domu leży kot, nie rusza się, żeby nie wy-
datkować za dużo energii; jedynie na chwilę uniósł gło-
wę, ale kolorowy sznureczek, którym potrząsała nad
nim dziewczynka, nie skusił go do zabawy. Zuzia zgar-
nia włosy do tyłu, jeszcze raz spina gumką, bo wilgotne
od potu kosmyki łaskoczą ją w szyję.

174
Co za gorąc, nawet wyjść się z domu nie chce, bo
na zewnątrz jest jeszcze gorzej. Zuzia wstaje wolno,
nalewa sobie wody ze szklanego dzbanka z  lodówki
i podchodzi do okna; wygląda na zewnątrz, gdzie słoń-
ce wraz z cieniem dzielą świat między siebie na biało-
-czarne kawałki.
Babcia moczy pod kranem kawałek gazy, wykręca.
– Babciu, co to? – pyta nagle Zuzia, spoglądając
przez okno na łan zboża zaczynający się zaraz za wa-
rzywniakiem.
– Burza idzie… Nie ma czym oddychać. – Babcia
ociera mokrym gałganem szyję i dekolt.
– Ale to! Dziwne jakieś, kręci się na drodze, zo-
bacz!  – Dziewczynka wychyla się z  okna, przyginając
wysokie gałązki pelargonii.
– Gdzie…? – Kobieta staje przy oknie, patrzy, gdzie
wskazuje wnuczka.
– No tam, między pszenicą a żytem. Aż pył z drogi
uniosło.
– Coś jakby… Weź no, przynieś różaniec.
– Niebo ma dziwny kolor, widzisz? Tu błękitny, a nad
zbożem czarny, aż gruszy nie widać. Lasu też nie widać,
dziwne…
– Różaniec przynieś, gadasz i gadasz, a nie słuchasz,
co mówię. Idź! Siostrę zawołaj – mówi babka, po czym
mimo duchoty zamyka okno i staje przy framudze, patrząc
na czarny horyzont i wybłyszczone w południowym słoń-
cu zboże, między którym tańczy słup wirowego pyłu.

175
***

Marianka zagoniła babcine kury, zamknęła kurnik. Zmie-


niła Azorowi wodę w misce, a potem poszła do ogrodu.
Ciężkie łby piwonii chyliły się aż do trawy, która już za-
czynała żółknąć łatami, zwłaszcza tam, gdzie nie sięgał
cień od jabłoni; mało było deszczu minionej wiosny.
Rośliny poruszały się delikatnie, gadając do dziew-
czyny, wspinając się ku niej, czekając na gest lub rozkaz,
jakby chcąc się przypodobać, zwrócić na siebie uwagę.
A ona, lekka niczym piórko, to niknęła, to pojawiała się
wśród drzew, łubinów i  malin, wchodząc w  symbiozę
z całym ogrodem i oddając te szepty gorącemu powie-
trzu, które wszystko ciasno otulało. Na płot z drucianej
siatki wspinały się róże, a przy nich przekwitłe już krza-
ki bzu chyliły zbrązowiałe kikuty. Marianka potoczyła
spojrzeniem po równych rabatkach, o które dbała sta-
rannie, tak jak i o rozciągający się za kurnikiem warzyw-
niak. Potem pochyliła się, przykładając ucho do pachną-
cej ziemi, jakby chciała sprawdzić, czy malwy i ostróżki
już się szykują do wyjścia. W  sierpniu przy płocie za-
kwitną liliowce, a u wejścia hortensje – uśmiechnęła się
do swoich myśli. A mój welon jest haftowany w owo-
ce jarzębiny, w sam raz na ślub pod koniec lata… Wes-
tchnęła, bo trzeba jeszcze czekać ponad dwa miesiące…
Dziewczyna przeszła dalej, zatrzymała się bezwied-
nie, jakby wrosła w  rabatę, zaczepiła palcami o  oczka
siatki i  czując ciepło od ziemi na bosych stopach,

176
zagapiła się na kościół stojący naprzeciwko, po drugiej
stronie drogi. Kościół parafialny pod wezwaniem świę-
tego Józefa w Brzanach był budowlą skromną, lecz za-
bytkową, zadbaną, tworzącą nieco nostalgiczny klimat
CK Austrii. Wrażenie to podkreślała figura świętego
Jana Nepomucena stojąca u wejścia, charakterystyczna
dla tego regionu. Za niskim żelaznym płotkiem otacza-
jącym świętego zawsze stały świeże kwiaty; dbała o to
również Marianna.
Tu, w tym kościele, była chrzczona. Tu przystąpiła do
komunii i do bierzmowania, i tu ślub weźmie, a wszyst-
ko od tego samego księdza Ignacego, kiedyś wikarego,
a teraz już proboszcza parafii.
Tylko mieszkać tu już Marianka nie będzie, o nie. Po
ślubie przeprowadzi się do miasta, do bloku. Dziewczy-
na poruszyła się niespokojnie i rozejrzała dokoła: ile do-
niczek z kwiatami zmieści się na balkonie? Czy wyrosną
tam pomidory? A truskawki? Czy wszystko się zmieści?
Czy ona sama oderwie się od tej ziemi i bez żadnej rany
pójdzie dalej? Przyłożyła dłoń do pnących róż na płocie
i ścisnęła w dłoni gałązkę; kolce wbiły się w delikatną
skórę, ale nie zabolało jej to wcale.
Jednak zaraz potem stanął Mariannie przed ocza-
mi Kuba, jej narzeczony, taki piękny i kochający, moc-
ny jak jabłoń w ogrodzie, i dziewczyna zganiła się za
swoje myśli.
Marianna pojechała do miasta z mamą i narzeczonym,
żeby to mieszkanie w  bloku obejrzeć i  mama od razu

177
wiedziała, co do mieszkania jest potrzebne. Zarządziła fi-
rany i zasłony, i dwa obrusy na duży stół – biały odświęt-
ny i kolorowy na co dzień. Dalej narzutę na tapczan, trzy
komplety pościeli, a do kuchni serwis i zestaw garnków,
bo Jakub miał tylko kilka talerzy i patelnię.
– Ale po co? – zapytał Jakub, gdy usłyszał, że do
pokoju potrzebny jest dywan.
Marianka popatrzyła na niego jednak w taki sposób,
że zamilkł zaraz, bo przypomniał mu się zapach jej pier-
si, do których go dopuściła.
Marianka miała siedemnaście lat, gdy latem Jakub
przyjechał do Brzan. Wraz z grupą stypendystów uniwer-
sytetu, w towarzystwie profesora, brał udział w projekcie
naukowym, który miał mu umożliwić studia za granicą.
Może Praga, może Berlin albo Haga… Mama Kuby od
kilku lat mieszkała w Niemczech, gdzie była wykładow-
czynią w szkole wyższej. Całym sercem popierała plan,
by jej syn kontynuował naukę za granicą, najlepiej u niej,
w Berlinie. Znał świetnie język, miałby gdzie mieszkać,
już ona by przypilnowała jego naukowej kariery…
Studenci jeździli po okolicznych wsiach i  spisywali
coś z ksiąg w gminie i w parafiach, Marianka nawet nie
wiedziała co. Grupa mieszkała za Brzanami, w popege-
erowskich zabudowaniach, które zostały przerobione
na miejsca noclegowe. Po południu, gdy mieli wolne,
włóczyli się od PGR-u  do sklepu, od sklepu do baru
z piwem, potem pod kościół, na szkolne boisko, gdzie
rzucali trochę piłką do kosza, i  z  powrotem. Czasem

178
wynajmowali pana Stefana i  jego ciężarówkę i  wtedy
z hałasem przejeżdżali przez wieś, kierując się nad rze-
kę. Niektóre dziewczyny zabierały się z  nimi, ale Ma-
riannie ojciec na to nie pozwolił.
Którejś niedzieli Jakub zobaczył Mariannę pod ko-
ściołem. Ludzie wyszli z mszy, rozchodzili się grupkami,
rozmawiając. Cztery miejscowe dziewczyny zatrzyma-
ły się pod świętym Nepomucenem; szeptały do siebie,
śmiały się… Wszystkie były ładne i młode. Marianna wy-
różniała się wśród nich wzrostem. Na widok tej smukłej
dziewczyny z dużym biustem, z włosami koloru miodu
spuszczonymi luźno do wąskiej talii opasanej cieniut-
kim paskiem, w Jakuba jakby piorun strzelił. Zatrzymał
się, krew uderzyła mu do głowy, dłonie zwilgotniały.
Jego wzrok na sekundę ugrzązł we włosach dziewczy-
ny, ześlizgnął się po brązowych łydkach na stopy w san-
dałkach i zaszedł mgłą.
Tymczasem jego koledzy podeszli do dziewczyn
i wyciągnęli papierosy, żeby je poczęstować. Te odmó-
wiły jednak i  stały trochę zawstydzone, nie wiedząc,
jak odpowiedzieć na wesołe zagadywanie studentów.
W końcu postanowiły odejść całą grupką, a Marianka
odwróciła głowę i popatrzyła wprost na Jakuba, zapa-
dając się cała w jego oczy, serce i duszę.
Od tego momentu Jakub nie zaznał spokoju. Po
powrocie do Krakowa był jak półprzytomny, przestał
wychodzić z kolegami na piwo; uczył się tylko i marzył
o Mariannie.

179
– Puknąłeś ją chociaż? – zapytał kolega, który, po-
dobnie jak Jakub, spędził lato w Brzanach.
– Jeszcze jeden taki tekst, a łeb ci rozwalę – odparł
Jakub i  nie dojadając obiadu, wyszedł ze studenckiej
kantyny, ścigany śmiechem kolegów, którzy uważali, że
zupełnie zwariował.
A Jakub nie tknął Marianny. Obiecał jej, że zacze-
kają do ślubu i choć męczył się ze swoim pożądaniem
jak potępiona dusza, to jednak był również szaleń-
czo zakochany i  chciał uszanować wolę dziewczyny.
Po powrocie do miasta przyjeżdżał do Brzan w każdy
weekend, żeby spędzić z Marianną choć krótką chwilę.
Dziewczyna uczyła się do matury i jej ojciec niechęt-
nie patrzył na te wizyty.

***

Gdy nadszedł styczeń i  Marianna skończyła osiemna-


ście lat, Jakub zajechał do Brzan pożyczonym od ojca
oplem. Jechał z  Krakowa wolno, żeby nie uszkodzić
wozu na tutejszych dziurawych drogach, a  jednocze-
śnie bardzo niecierpliwie. Obok niego, na przednim sie-
dzeniu, leżał bukiet czerwonych róż.
Marianna tymczasem czekała na niego, stojąc
w  oknie, ubrana w  swoją najlepszą sukienkę, starając
się nie obgryzać paznokci. Śnieg padał, mróz chwytał,
choinka bożonarodzeniowa osypywała się, było już po
Trzech Królach.

180
Gdy w końcu trzasnęły drzwiczki samochodu, Ma-
rianna nie ruszyła się z  miejsca, za to Zuzia popędziła
otworzyć Jakubowi drzwi. Ojciec spojrzał znad gazety
na starszą córkę i to napięcie w jej twarzy coś nie bardzo
mu się spodobało, bo odłożył gazetę i wstał. Babcia obu-
dziła się z drzemki, mama uniosła głowę znad robótki na
drutach i popatrzyła najpierw na córkę, potem na męża.
Wtedy wszedł Jakub i w pokoju zrobiło się bardzo
cicho.
A Jakub powiedział „dzień dobry”, po czym, nie tra-
cąc czasu, zbliżył się do Marianny, runął przed nią na
kolana i zapytał:
– Marianno, czy wyjdziesz za mnie?
Babcia chwyciła się poręczy fotela, matka przyłożyła
dłoń do serca, Zuzia poczerwieniała, a  ojciec Marianki,
Stefan Roj – góral spod Zakopanego – zmełł w  ustach
przekleństwo i zapatrzył się ponuro na kota wygrzewa-
jącego się na kominku.
– Tak – szepnęła Marianna i przyjęła wyciągnięty
ku niej bukiet.
– Najpierw matura – przerwał ciszę ojciec. Rzucił
w kota zmiętym papierkiem i wyszedł z pokoju.

***

Kuba wiosną zaliczył licencjat, podania o  stypendium


zagraniczne nie złożył, za to zaaplikował na stanowisko
pracownika muzeum i posadę dostał.

181
Marianna zdała maturę i złożyła papiery na studia
zaoczne w Krakowie. Mieszkanie zostało prawie urzą-
dzone, data ślubu ustalona na połowę września.

***

Mój Kuba kochany, tęsknię, myślała Marianna, która


wciąż stała przy płocie i  gapiła się na kościół; ziemia
pieściła stopy dziewczyny, trawa łaskotała, a maciejka
odurzała zapachem.
– Mańka! – Zuzia wychyliła się z okna – Co stoisz jak
głupia z rozdziawioną gębą, mama cię woła już z pięt-
naście minut.
Marianna ocknęła się zamyślenia, rozejrzała, pod-
niosła piwonie, oparła je o płot i w podskokach pobie-
gła do domu.

***

W lutym, po oświadczynach u Marianny, Jakub siedział


w  mieszkaniu swojego ojca i  ważył gęstą atmosferę,
jaka panowała w pokoju.
Paweł Hornowski stukał czubkiem papierosa w blat
stołu i kompulsywnie poruszał stopą. Jakub poczuł nie-
pokój, bo ojciec miał minę, jakby zobaczył coś, co nie
istnieje. Jego brwi najpierw uniosły się w górę, a potem
złączyły nad głęboką zmarszczką biegnącą pionowo do
nasady nosa.

182
– Jakub, czyś ty oszalał? – ojciec włożył papierosa
do ust i zdjął okulary, masując kąciki oczu.
Jakub milczał, patrząc przez okno na zasnuty smo-
giem Kraków.
– Masz dopiero dwadzieścia trzy lata, robisz licen-
cjat… Przecież miałeś ciągnąć projekt z  profesorem
Bryłką, złożyłeś podanie o stypendium?
– Nie.
Ojciec wstał, wyszedł do kuchni i wrócił z popiel-
niczką i  zapalniczką. Otworzył okno, zapalił. Tytoń
rozżarzył się czerwienią w  szarzejącym świetle po-
południa.
– Myślałem, że żartujesz, jak mi to powiedziałeś
przez telefon. – Ojciec zaciągnął się i spojrzał spod brwi
na syna. – Myślałem, że wejdziesz i powiesz, że to taki
żart. Mało stosowny, ale żart…
Zanim Kuba zdążył odpowiedzieć, zadzwonił tele-
fon. Ojciec sięgnął po komórkę i odebrał.
– Jest tutaj. Tak… – Słuchał chwilę. – Ty z nim po-
rozmawiaj.
Podał komórkę Jakubowi i zaciągnął się dymem.
– Twoja matka.
Jakub niechętnie ujął telefon.
– Kuba? Co to za cyrk z tym ślubem? – Głos matki
brzęczał wysoko.
– Mamo…
– Zwariowałeś? Co to za dziewucha jakaś ze wsi?
Osiemnastolatka? Dziecko jej zrobiłeś? To są sposoby.

183
Jest adopcja, ewentualnie alimenty, a nie zaraz ślub!
Masz dopiero dwadzieścia dwa lata…
– Dwadzieścia trzy…
– No mówię, co to za pomysł w ogóle jest? Na gło-
wę upadłeś? Co ze stypendium? Możesz też studiować
tutaj, w  Berlinie, z  twoimi wynikami spokojnie się do-
staniesz i będziesz tu robił magisterkę.
– Mamo…
– Kuba. – Głos matki z napastliwego stał się syczą-
cy. – Masz czas na takie rzeczy, za młody jesteś. Świat
przed tobą, kariera…
– Mamo, żenię się, czy ci się to podoba, czy nie!
– Kuba!
– Nie, mamo. Postanowiłem.
– Daj mi ojca.
Ojciec Jakuba wyszedł z telefonem do drugiego po-
koju; Jakub wsadził ręce w kieszenie, zacisnął zęby tak
mocno, że rozbolała go żuchwa. Na barierce balkonu
usiadła sroka i dziobnęła w ziemię w doniczce, pokiwa-
ła się chwilę i odleciała.
Po chwili klucz w zamku zazgrzytał i do domu weszła
Kamila, druga żona ojca. Zobaczyła Jakuba, uśmiechnę-
ła się lekko, potrząsnęła długimi lokami.
– Kubuś – przeciągnęła sylaby. – Słyszałam, że się
żenisz?
Rozpięła krótką kurteczkę i wypięła w stronę Kuby
spiczasty biust. Zmrużyła powieki i zapytała szeptem:
– Nie za szybko, mon chérie?

184
Potem minęła go, otoczona zapachem perfum i wil-
gotnym powietrzem, i zawołała w głąb mieszkania:
– Kochanie, jestem!
Weszła na chwilę do łazienki, potem z kuchni przy-
niosła kieliszki i  wino. Nalała i  podała kieliszek Kubie
z kpiącym:
– Napij się, może zmądrzejesz.
Jakub ujął kieliszek, zakręcił, po kilku sekundach
odstawił go wolno, przeszedł do przedpokoju, odpro-
wadzany wzrokiem Kamili. Zabrał kurtkę i  wyszedł,
trzaskając drzwiami.

***

– No gdzież ty chodzisz, przecież przymiarkę masz –


przywitała mama Mariannę, która zdyszana przybie-
gła z ogrodu.
– Już, tylko się ogarnę – odpowiedziała Marianna
i poszła do łazienki.
Do krawcowej nie było daleko – tyle, żeby przez
drogę przejść i  skręcić za kościołem w  prawo. Tam
mieszkała wiekowa już wprawdzie, ale za to najlepsza
w całej okolicy krawcowa, pani Luda.
Po wejściu do długiej sieni dawał się wyczuć zapach
prania i  przypalonego żelazka. Podłoga pracowni za-
słana była ścinkami materiałów, snującymi się nitkami,
czasem trafiał się koralik lub szpilka. Pod oknem sta-
ła nowoczesna maszyna do szycia, którą wnuczka pani

185
Ludki kupiła za pieniądze z dotacji unijnych. Teraz Ka-
rolka, już po szkole krawieckiej, pomagała babci; sta-
ła właśnie przy wysokim manekinie i podszywała zwój
białego atłasu.
Pani Luda zerknęła na wchodzące znad okularów
o grubych szkłach i uśmiechnęła się, a sieć zmarszczek
wokół ust rozciągnęła się szeroko.
– Rozbieraj się – machnęła ręką w stronę Marianki.
Marianka posłusznie zrzuciła spodnie i bluzkę i sta-
nęła w bieliźnie na niskim taborecie zajmującym środek
pokoju. Kobiety zakrzątnęły się wokół niej. Pani Luda
odpięła przycięte zwoje materiału z  manekina i  z  po-
mocą Karolki narzuciła je na Mariannę.
– Ach… – wyrwało się mamie i aż cofnęła się, przy-
kładając dłonie do ust.
Marianna zamrugała powiekami i spojrzała na swo-
je odbicie w dużym lustrze.
Ujrzała młodą kobietę, której urodę podkreślał de-
likatnie biały materiał układający się w  zarys długiej
sukni. Krawcowe w paru ruchach uformowały gorset
i szalowy kołnierz sukienki odsłaniający ramiona Ma-
rianny. Poszły w ruch szpilki i po chwili materiał wyglą-
dał prawie jak gotowa suknia.
– Tak bym to widziała. No jak? – odezwała się kraw-
cowa schrypłym głosem. – Tu muszę trochę wdać, schu-
dłaś czy co… Może jeszcze tu, na łopatkach przyciągnę.
Stanęła nieruchomo, przekrzywiając głowę.
– Podoba się? Taka miała być?

186
Wzrok Marianki utknął gdzieś w lustrze; przeniknął
go i biegł dalej przed siebie w przyszłość, przez zamaza-
ne obrazy, ruchome wizje.
– Tak – odrzekła w końcu.
– Może by tu dać warstwę koronki po wierzchu… –
powiedziała mama.
– Nie, mamo, po co, zobacz, jak ładnie.
– Ładnie – westchnęła mama i otarła łzę.
– Welon jeszcze. – Karolka stanęła na krześle i przy-
kryła Mariannę materiałem haftowanym w jarzębinę.
Nagle od wejścia dał się słyszeć ruch.
– Dzień dobry! Jest tu Marianna? – Od drzwi za-
brzmiał głos Jakuba.
– Nie!!! – krzyknęły wszystkie kobiety naraz i zasło-
niły sobą Mariankę, szeroko rozkładając ręce.
– Nie wchodź! – krzyknęła Rojowa.
Kuba cofnął się przestraszony.
– Z ojcem przyjechałem! – zawołał i posłusznie wyszedł.
Paweł Hornowski protestował, ale w oczach Kuby
było coś takiego, że w końcu przestraszył się, że syn się
od niego odwróci, jeżeli nie przystanie na ślub. Dlatego
w czerwcu zgodził się pojechać do Brzan, poznać Ma-
riannę i jej rodziców.
Cicho było w  salonie u  Rojów tak, że można było
usłyszeć ziewnięcia kota leżącego na parapecie. Stół
przykryty białym obrusem ozdobiony był wazonem
z  kwiatami. Z  boku stały talerzyki deserowe, srebrne
widelczyki i cukiernica ze srebrnym uchwytem.

187
– To pan naukowiec? – Roj odstawił piwo i prze-
łknął.
– Pracownik naukowy, zajmuję się socjologią… –
Paweł Hornowski zamieszał kawę po raz trzeci.
– A… Ja chciałem budowę maszyn studiować… No,
dużo by mówić, nie udało się.
– Żałuje pan?
– Co?
– No, czy żałuje pan, że się nie udało studiować?
– Nie no, co pan, panie, inne problemy były. Nas
była czwórka, ojciec…
Matka Marianny weszła, niosąc przed sobą ciasto
na kryształowej paterze.
– Proszę się częstować – powiedziała, hałaśliwie
rozkładając talerzyki i widelczyki. – A gdzie to małżon-
ka? Nie przyjechała?
Ojciec Kuby poprawił okulary i rzekł:
– Dziś ma kursy.
– Tato, pani pyta o mamę – powiedział Kuba i ojciec
zawiesił na nim na moment wzrok.
– A… Matka Kuby mieszka od ośmiu lat w Berlinie,
rozwiedliśmy się.
Zapadła cisza.
Ojciec Marianny z  nikłym uśmieszkiem satysfakcji
oparł się wygodnie i splótł ręce przed sobą.

***

188
Kilka dni później Kuba siedział na lotnisku i  czekał na
opóźniony samolot z Berlina. Tłum ludzi przewalał się
tam i z powrotem. Wakacyjne czartery raz po raz wy-
puszczały dziesiątki ludzi nawołujących się hałaśliwie.
Młodzi, starzy, dzieci. Od tego gwaru rozbolała go gło-
wa. Zadzwonił do Marianny, ale nie odebrała telefonu;
nagrał jej wiadomość.
– Proszę pana. – Dziewczynka w  kapelusiku wpa-
trywała się w niego intensywnie. – Dokąd pan jedzie?
– Joasiu, nie zaczepiaj pana. – Matka odciągnęła
dziecko.
– Czekam na kogoś – uśmiechnął się Jakub.
– Na dziewczynę?
– Nie, na mamę.
– Na mamę? – zdziwiła się dziewczynka. – Przecież
pan jest już duży.
Jestem duży, pomyślał Kuba, i  denerwuję się spo-
tkaniem z  matką. Przygryzł paznokieć i  nabrał ochoty
na papierosa. Albo na wódkę.
Po dwóch godzinach czekania wreszcie się poja-
wiła. Niewysoka, szczupła pięćdziesięciolatka z  burzą
posiwiałych loków, w dużych okularach. Jest wściekła,
pomyślał Kuba, gdy mama przywitała się krótko i nic nie
powiedziała.
Przeszli na postój taksówek i pojechali przez śpiące
miasto wprost do apartamentu, który – wypucowany
z pomocą pani Walentyny – czekał na mamę. W środ-
ku stały świeże kwiaty, kuchnia została zaopatrzona

189
w żywność wegańską i zgrzewkę wody mineralnej śred-
nio gazowanej. Wszystko prócz spóźnionego lotu pla-
nowo, wszystko przewidziane, jak w grze strategicznej.
Co tu jest stawką? W Kubie drgnął znajomy nerw, który
mówił, żeby się wycofać, żeby nawet uciec, jeśli nie ma
innej szansy, bo wygrać nie da się na pewno.
W domu mama nadal nic nie mówiła i zdezoriento-
wany Kuba, który spodziewał się wybuchu gniewu i po-
toku słów, wyłamując palce, krążył od okna w  kuchni
do okna w salonie. Myślał o Mariannie, ale Marianna na
pewno już spała, było po północy.
Mama, pocierając twarz, powiedziała, że jest zmę-
czona i że porozmawiają rano.
– Chciałem… – zaczął Kuba, ale nie skończył. Rano
chciał już jechać do Brzan. – Nic zresztą. Dobranoc.
Zatem Kuba nie wróci do Brzan, jak obiecał. Musi
odbyć rozmowę z matką, bo bardzo mu zależy na tym,
żeby zaakceptowała Mariannę.

***

Mama wstała wcześnie, przygotowali wspólnie śniada-


nie, nie odzywając się do siebie.
Gdy zjedli, mama odsunęła od siebie talerz i kubek
i zapytała:
– Co ona będzie tutaj robić?
Kuba drgnął.
– Będzie studiować zaocznie i…

190
– Co będzie studiować?
– Nie wiem jeszcze. Złożyła papiery na psychologię,
socjologię i pedagogikę.
Mama coś notuje.
– Znajdzie jakąś pracę dorywczą, ja dostałem pracę
w muzeum – mówi Kuba. – Na razie wystarczy.
– Za jaką pensję? – zapytała mama i w ogóle nie po-
patrzyła na Kubę.
– Dwa tysiące sto na rękę.
Cisza.
– Wiesz, ile kosztuje czynsz za mieszkanie? Pytam,
bo do tej pory, jak się uczyłeś, to ja płaciłam.
– Mamo, Marianna też będzie pracować, damy so-
bie radę. Zrozum, ta dziewczyna jest dla mnie najważ-
niejsza na świecie. Nie znasz jej, jest słodka i dobra, i…
Rysy twarzy mamy trochę złagodniały, ale był to tyl-
ko moment, trudny do wyłapania.
– Pójdziemy na rynek? Przejdziemy się, zjemy coś –
zmieniła nagle temat i wstała od stołu.
– Miałem jechać do Brzan.
– A nie mógłbyś z matką spędzić trochę czasu, sko-
ro się widujemy raz na parę miesięcy? – powiedziała ci-
cho, ale była odwrócona tyłem i Kuba nie widział ledwo
hamowanej złości.
Pani Aleksandra znała dobrze swojego syna. Wie-
działa, że musi zmienić taktykę, jeżeli chce coś osiągnąć.
Rynek w Krakowie był jak zwykle gwarny, pełen kolo-
rowo ubranych, zrelaksowanych ludzi przechadzających

191
się z  uśmiechem – turyści. To miejsce wygląda jakby
miało wieczne wakacje, pomyślał Kuba, i uchylił głowę
przed startującą gromadą gołębi.
Usiedli w  Szarej przy Rynku. Pani Aleksandra za-
wsze lubiła bywać w  dobrych miejscach; zamówili je-
dzenie i białe wino.
– Zobacz, to jest mój projekt, który już znasz, ale
mamy teraz nowy zespół. – Mama wyświetliła na ta-
blecie prezentację swojej pracy naukowej. Długo opo-
wiadała, a potem zaprezentowała mu listę wydziałów,
w tym etnologię i antropologię.
Kuba najpierw patrzył obojętnie, a potem się zezło-
ścił. Na mamę za to, że kusi. Na siebie za to, że mu się
podobało. I wtedy mama powiedziała:
– Pojedź ze mną do Berlina na tydzień. Potem zde-
cydujesz.

***

Marianna stała w swoim pokoju, opierając czoło o szy-


bę. Suknia ładna, buty ładne, narzeczony ładny. Skąd
mi się wzięło tyle szczęścia na raz, pomyślała. Czy to
szczęście na pewno mnie dotyczy, czy mi się należy?
Coś ją zabolało w piersi, pewnie ze wzruszenia, bo i łzy
napłynęły jej do oczu i musiała je prędko odpędzić, żeby
Kuba nie zobaczył.
Kuba podszedł z  tyłu i  objął Mariannę, tuląc poli-
czek do jej włosów. Chwyciła jego ręce i zaczęła deli-

192
katnie się kołysać, i kołysało się z nimi zboże, kołysały
się delikatne liście na drzewach i zmierzch, co nadcią-
gnął od prawej strony i łagodną paradą chmur zmienił
nastrój nieba na nocny.
– Kocham cię – powiedział Kuba we włosy Marianny.
A ona, nie odrywając wzroku od nieba, zapytała:
– I tak już będzie zawsze?
– Po wieki wieków.
– Nie opuścisz mnie nigdy? Nie zmienisz się i nie ze-
starzejesz?
– W życiu.
– Na pewno?
– Mańka, no co ty? – Kuba ją odwrócił do sie-
bie. – Co ty tu za filozofię uprawiasz? Bierzemy ślub,
pamiętasz?
A Mańka roześmiała się.
– Kiedy wrócisz z Berlina?
– Za tydzień.

***

Tak duszno w  nocy, tak dziwnie. Marianna usiadła


i  szarpnęła dekolt koszuli nocnej. Coś się jej tłukło
w środku, coś kazało wstać i podejść do okna. Dziew-
czyna otworzyła okno i wyglądnęła tak daleko, jak jej
wzrok sięgnął na drogę. Kuba poleciał do Berlina, kie-
dy wróci? Tak by chciała, żeby tu był. Żeby przytulił,
pogłaskał. Pojechał. Czemu pojechał? Uczucie tęsk-

193
noty tak mocno zacisnęło się w Mańce, że położyła
się z płaczem i płakała w poduszkę do białego świtu.

***

Za domem wzeszło zboże. Stefan Roj obchodził pola i gła-


skał kłosy. Byle tylko trochę popadało, byle tylko. Słońce
stało w zenicie, prawie sierpień, sucho jak na pustyni. Spę-
kana ziemia wypuszczała ze szczelin kłosy, trawę od razu
żółtą i zeschłą. Stefan popatrzył w niebo, potem zawrócił
i poszedł do kościoła. Pomodlić się o deszcz. Wolał to ro-
bić sam, bo w czasie mszy nie mógł się skupić.
Ślub córki niedługo, data ustalona, karczma na we-
sele opłacona, orkiestra umówiona, kucharze wynaję-
ci, wódka? Wódkę jeszcze zdąży zamówić. Stefan wes-
tchnął i zamiast modlitwy o deszcz zaczął prosić swojego
Boga, żeby odwrócił bieg wydarzeń, żeby odwołał ten
ślub. Żeby Marianka się jeszcze zastanowiła, taka młoda
przecież. Nieważne koszty, nieważni już zaproszeni na
wesele goście i cała reszta, byleby się tylko rozmyśliła…
Lecz Pan Bóg chyba go nie słyszał, bo jego niewzru-
szone oblicze wpatrzone było w jeden punkt, a w tym
uniesieniu nie było odpowiedzi dla prostego człowieka.
Choć Stefan coraz mocniej ściskał ręce, wraz z ulatnia-
jącą się wonią kadzidła odchodziła wszelka nadzieja.

***

194
W Mariannie tłukło się serce, jakby domagało się wyj-
ścia. Pukało i pukało, niespokojne, i w końcu Marianna
wyszła za próg, stanęła kawałek od domu, przyłożyła
dłoń do czoła, żeby oczy ochronić od słońca, popatrzy-
ła na drogę. Ale droga była pusta, żadnego samochodu,
autobusu. Jak okiem sięgnąć – żywej duszy, nawet psa.
Ptaki umilkły, pochowały się.
Dziewczyna zawróciła i w drzwiach napotkała ob-
serwującą ją babcię.
– Co? – Mańka usiłowała minąć staruszkę.
– Nic – odpowiedziała babcia. – Nie snuj się tak,
chodź, pomożesz mi w kuchni.
Marianna poszła za babcią, ale zadzwonił jej telefon
i dziewczyna, widząc imię narzeczonego na wyświetla-
czu, odebrała i umknęła do swojego pokoju.
– To ja – powiedział Kuba do słuchawki. – Muszę tu
jeszcze zostać dzień, dwa.
– Coś się stało? – Mania przycisnęła telefon do
ucha tak mocno, jak tylko mogła, żeby się przytulić
do Kuby.
– Nie, nie. Po prostu muszę… Muszę mamie po-
święcić trochę czasu. Tęsknię bardzo. Zadzwonię wie-
czorem.

***

Berlin to gwarne miasto, atrakcyjne na tyle sposobów,


że przeniknęło Kubę na wylot. Był tu już wcześniej,

195
ale tym razem poznał uniwersytet i kilkoro studentów
mamy, z którymi znalazł wspólny punkt zainteresowań
odżyłych nagle dzięki porywającej dyskusji.
Żegnając się z nim na lotnisku, mama powiedziała:
„Zrób magisterkę, potem się żeń. Przecież zawsze ma-
rzyłeś o studiach za granicą”.
Kuba wrócił do Krakowa i padł ze zmęczenia na łóż-
ko. W głowie mu huczało. Tęsknota za Marianną mie-
szała się ze światłami berlińskich ulic.
Wybrał numer na telefonie.
– Maniu, nie przyjadę dzisiaj. Jutro też nie dam rady.
Przyjadę we wtorek, tak, we wtorek na pewno. – Kuba
się zająknął – Co? Jakie wstążki? Mania, słuchaj, musimy
porozmawiać. Jak wrócę… Nie, nic się nie stało, nie, nie.
Posłuchaj… Bo tak myślę, może… Może przełożylibyśmy
ślub… O dwa lata tylko, żebym studia skończył. Myśla-
łem, żeby w Berlinie. To jest taki interesujący kierunek,
ja… Wiesz… Porozmawiamy, jak przyjadę, dobrze? Nie
bądź smutna, Maniu, hej, powiedz coś, kocham cię, prze-
cież wiesz… Będę we wtorek. Wsiądę w ten poranny au-
tobus, będę około południa.

***

Kuba wysiadł z autobusu dalekobieżnego na przystan-


ku Brzana Sklep i uznał, że pójdzie do Rojów na przełaj.
Wczorajsze postanowienie przełożenia ślubu zmiękło
i  Kuba, zdezorientowany, nie był już pewien niczego.

196
Między złocistymi łanami biegła miedza, z  rzadka po-
rośnięta zielskiem, upstrzona makami. Upał falował
nad zbożem, napędzając przezroczyste fatamorgany,
rozmywając krajobraz. Pola brzęczały ciszą, jednostaj-
ną nutą owadów, słońce stało w zenicie. Kuba poprawił
torbę na ramieniu i ruszył wzdłuż pszenicy i żyta, z po-
czątku raźnym krokiem, lecz stopniowo wytracając
prędkość. Pył z  suchej ziemi sypał mu się do butów,
torba ciążyła, a  po szyi ciekły strużki potu. Kuba sta-
nął, przysłonił dłonią oczy od słońca i ze zdziwieniem
stwierdził, że nie uszedł daleko. Zabudowania, majaczą-
ce na horyzoncie, rozpuszczały się w powietrzu, zdawa-
ły się oddalać, a nie przybliżać. Ruszył dalej.
Szedł i szedł, jakby bez końca, coraz wolniej stawia-
jąc ciężkie nogi, które zdawały się grzęznąć w ołowiu.
W głowie mu się zakręciło, język wysechł, a w żołąd-
ku coś się zakotłowało i podeszło do gardła. Horyzont
zaczął się huśtać… Kuba stanął, schylił głowę do ko-
lan, próbując przetrzymać czarne płatki mroczków wi-
rujące przed oczami. Potem zdjął t-shirt, wytarł twarz
z  potu i  przewiesił go przez ramię. Ani z  przodu, ani
z tyłu najmniejszego cienia. Przed zabudowaniami sta-
ła grusza, ale było do niej jeszcze daleko. Kuba rozej-
rzał się mętnym wzrokiem, pomyślał, że musi na chwilę
usiąść. Wszedł między kłosy, żeby tam znaleźć choć na-
miastkę cienia i przetrzymać zawroty głowy. Ale mły-
nek w głowie kręcił się coraz szybciej i chłopak położył
się na ziemi. Po chwili, obserwując mały obłok, który

197
pojawił się znikąd na błękitnym niebie, przymknął oczy
i zasnął, a kłosy grzechotały, sennie przesypując ziarna
z prawej na lewo.
Na horyzoncie pojawił się cień. Zrazu delikat-
ny, szafirowy, po chwili ciemniejący od środka wełni-
stym kłębem, rozrastał się i  przyśpieszał, nadciągając
nad Brzany. Niżej błękit jeszcze błyszczał nad zbożem
i wtem, tuż nad łanem, pojawiła się smuga białego we-
lonu, który zaczepiał pojedyncze kłosy i  źdźbła trawy
wplątujące się w delikatny tiul. Już cały łan zasnuty był
welonem, a  ciągle go przybywało, kłębiącego się jak
mgła za kobietą, która w białej halce, boso, stąpała po-
śród zboża, jakby unosząc się lekko nad ziemią. Jej cia-
ło lśniło złocistym kolorem miodu, nasycone jak gąbka,
gładkie jak miedź. Włosy, zwinięte w fale, zdawały się
poprzedzać postać, to znowu cofać się, jak targane wia-
trem. Kobieta patrzyła przed siebie pozornie bez celu,
a naprawdę w jedno miejsce, gdzieś w środek pola, mię-
dzy pszenicą a żytem. Śpiewała cicho. Chwytała kłosy,
rwała je i rzucała w górę, a wtedy każdy z nich sypał się
jej ziarnem pod nogi.
W  końcu doszła do mężczyzny śpiącego w  zbożu.
Stanęła nad nim chwiejnie, a welon, jak całun, zasnuł
pole od zabudowań aż po las. Kobieta spojrzała na nagi,
szeroki tors mężczyzny, na smukłą szyję i mocne ramio-
na. Potem pochyliła się, ujęła głowę chłopaka w dłonie
i ucałowała go w usta, a on mruknął coś cicho i uśmiech-
nął się przez sen.

198
Wtedy wstała, położyła stopę na jego sercu i zgnio-
tła je wolno, z rozmysłem.
Niebo zsiniało, ciemny ciąg zasnuł horyzont, a  na
miedzy wytworzył się wir, który porwał maki, porwał
welon i zostawił pustkę, jałową przerwę między ziemią
a  niebem, którą dopiero po chwili zaczęła wypełniać
zbliżająca się burza.

***

– Południca – mówi babka szeptem i żegna się szeroko.


Zuzia wchodzi do kuchni ospale i podaje babci ró-
żaniec.
– Chodź tu, zmówimy koronkę. – Babka ujmuje
w palce pierwszy koralik i pyta:
– Gdzie Mańka?
– Nie wiem. Nie mogłam jej znaleźć.
Justyna Hankus
Absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie
(katowicki Wydział Grafiki). Artystka, projektantka,
ilustratorka. Matka, kucharka, nauczycielka, doktorka-
-amatorka, żona, tęczowa cyklistka. Pracuje jako Art
Director w agencji marketingu medycznego.
Zajęła pierwsze miejsce w konkursie Małych Form
Prozatorskich Inspirowani Tyrmandem (2020).
Wyróżniona w projekcie Pierwsza Książka Prozą –
Stacja Literatura (2020, Biuro Literackie). Finalistka
Projektu Festiwal Stacja Literatura 2021. Jej teksty
nagradzane były w konkursach RMF Classic, „Twojego
Stylu” i portalu kulturalnego Dzika Banda. Publikowała
w „Nowej Fantastyce”, magazynie „Helikopter” i „Esensji”.
KRÓTKA PIĘĆDZIESIĄTKA

Karol Matlachowski

NAJWCZEŚNIEJSZE WSPOMNIENIE MARKA pocho-


dziło z czasu, kiedy miał trzy lata i gęste, kręcone włosy.
Gdy ojciec robił na nocki w kopalni i za dnia odsypiał,
matka zabierała malca na długie spacery, żeby nie prze-
szkadzać żywicielowi rodziny w regeneracyjnej drzem-
ce. Podczas tych przechadzek często mijali starą posia-
dłość otoczoną wysokim, białym murem.
Chłopiec dopytywał, kto tam mieszka, jednak
mama nie wiedziała. Pewnego dnia po obiedzie zapy-
tał więc ojca, który całe życie mieszkał we wsi, tak
jak jego rodzice i  dziadkowie. Któż jak nie on powi-
nien to wiedzieć?
Stary długo milczał, skupiony na pochłanianiu tale-
rza żuru. W końcu spojrzał spokojnie na syna i ocierając
dłonią sumiastego wąsa, powiedział:

201
– Nie wiem.
Ponoć dom należał kiedyś do bogatego aptekarza
z  Bytomia, a  stał tam bodajże od czasu rządów biało-
brodego kajzera. Nigdy jednak nie widziano, by ktokol-
wiek posiadłość odwiedzał albo opuszczał. Mieszkańcy
wsi zabraniali dzieciom zbliżać się do tego miejsca, przez
co rzecz jasna Dom z Białym Murem stał się głównym
miejscem spotkań dzieciarni. Chłopcy za punkt honoru
obierali sobie, by przemknąć się za ogrodzenie i wytrzy-
mać tam dziesięć minut bez przyłapania przez dorosłych.
Nikt nie miał ochoty zostawać tam dłużej, mimo że ogród
zawsze był pusty.
Marek mieszkał w samym centrum wsi. Wszędzie miał
blisko – do szkoły, do kościoła. Sklep był zaraz obok domu,
a na dotarcie do dworca kolejowego wystarczyła pięcio-
minutowa przebieżka przez szeroki pas pól i łąk. Życie po-
woli upływało między tymi punktami aż do dnia ukończe-
nia drugiej klasy podstawówki. Wtedy razem z Mankiem
Porwolikiem, Błażejem Loską, Włodkiem Szyndzielorzem
i  Zbyszkiem Grygierem spotkali się na łące niedaleko
Domu za Białym Murem, by przeprowadzić test odwagi.
Czas mierzyli zegarkiem Manka, wysłużoną pobie-
dą, którą dostał od dziadka na urodziny. Na pierwszy
ogień poszedł Zbyszek – wytrwał kwadrans i puszył się,
rzucając w  stronę kolegów pełne wyższości spojrze-
nia. Błażej i Manek musieli wystąpić w duecie. Pierw-
szy ze względu na tuszę nie dałby rady samodzielnie
przejść przez Mur, a drugi jako jedyny w grupie był na

202
tyle silny, by go podsadzić. Dwanaście minut i musieli
się ewakuować, bo Błażeja wezwała natura. Manek ze
złości o mało go wtedy nie pobił. Włodek nie zawiódł
swojego słynnego imiennika, Lubańskiego – wytrzy-
mał prawie dwadzieścia minut. W  tym czasie chłopcy
zabrali się za rozwiązywanie odwiecznego dylematu:
„Górnik Zabrze czy Ruch Chorzów?”. Biedny Włodek
nie mógł się nacieszyć swoim triumfem, bowiem gdy
wrócił, dyskusja toczyła się w  najlepsze przy użyciu
argumentów siły. Ostatecznie przewagą jednego głosu
okupioną wielkim siniakiem na udzie Zbyszka zwycię-
żyła drużyna trenera Jezierskiego.
W  końcu nadeszła kolej Marka. Kilka kroków roz-
biegu, mocne wybicie się z obu nóg i już był na murze.
Potem gładki zeskok i szybki nur za rosnącą nieopodal
gruszę.
Rozejrzał się po ogrodzie zarośniętym trawą wy-
soką po kolana. Tu i ówdzie nad zielony dywan wybi-
jał się krzak dzikiej róży i coś, co w lepszych czasach
mogło być agrestem. Niedaleko małej szopy stały
trzy jabłonki, które dawno przestały wydawać jaki-
kolwiek owoc.
Na środku wznosił się spory dom zbudowany z czer-
wonej cegły. Mimo upływu lat jego okna nie były po-
kryte grubą warstwą brudu. Patrząc zza drzewa, Marek
dostrzegł ciemne sylwetki majaczące za jedną z  szyb.
Wydało mu się to nieco dziwne i postanowił to zbadać.
Bał się, lecz ciekawość wzięła górę i  w  końcu stanął

203
przed budynkiem. Był on w zbyt dobrym stanie jak na
ruderę opuszczoną od ponad stu lat. Nawet drzwi wy-
glądały, jakby ktoś dopiero wstawił je w futrynę.
Chłopak wspiął się na palce, by zerknąć przez szybę
do środka. Widział tylko zarysy mebli i innych trudnych
do zidentyfikowania przedmiotów, tak jakby popołu-
dniowe światło pozwalało jedynie wydobyć je na skraj
widzialności.
Marek poczuł zimne mrowienie na karku i postano-
wił wycofać się za gruszę, gdzie nikt by go nie zobaczył.
Za późno. Nie był sam w ogrodzie.
Jego oczom ukazał się szeroki pas mlecznobiałej
mgły uformowany częściowo na obraz i podobieństwo
mężczyzny. Był wysoki, otyły, łysy, o kanciastej twarzy
ozdobionej krzaczastymi bokobrodami. Jego jedyny
ubiór stanowiła przepaska zasłaniająca oczy.
– Nie wolno zaglądać do domu. Pójdziesz teraz ze
mną! – przemówił głosem, od którego zadrżała ziemia.
Marek nie czuł strachu. Był zbyt oszołomiony, by
czuć cokolwiek. Stał tylko jak wryty, gdy zjawa wyciąga-
ła po niego dłoń. Zdołał jedynie pomyśleć, że jego życie
przecież dopiero się zaczyna.
– Zaczyna? – zdziwił się mężczyzna.
– Tak – chłopak pokiwał głową skwapliwie, widząc
szansę na wyjście cało z  tej sytuacji. – Nie widziałem
jeszcze tylu rzeczy. Niczego się nie dowiedziałem, nic
nie odkryłem. Nie rób mi tego. Tak naprawdę niczego
jeszcze nie przeżyłem.

204
Mimo zasłoniętych oczu, zjawa zdawała się wpatry-
wać beznamiętnie w chłopca. W końcu przemówiła:
– Przeżyjesz sporo. Ale potem i tak tu wrócisz. Nie
wolno zaglądać do domu. I nie wolno zostawić tego bez
kary. Idź.
I znikł. Nie rozwiał się na wietrze jak pył, nie wtopił
się w otoczenie. Był i nagle przestał być, niczym nagle
zgaszone światło.
Marek błyskawicznie znalazł się za murem. Wy-
mamrotał tylko, że musi iść, bo „mama-coś-tam-coś-
-tam”, i nawet nie odebrał gratulacji należnych z powo-
du wytrwania połowy godziny, tylko pobiegł do domu,
ile sił w  nogach. Rodzice dziwili się i  dopytywali, czy
coś się stało, ale odpowiedział gładko, że nie, tak jakoś
chciał wrócić biegiem.
Prawie tydzień siedział w  domu i  nie wyściubiał
nosa poza podwórko, mimo licznie słanych przez ko-
legów zaproszeń do gry w  piłkę. Wkrótce jednak za-
pomniał o  całej sprawie, uznając wszystko za zwidy
wywołane przez upał i emocje. Czasem tylko w snach
wracały wspomnienia o bladym człowieku z mgły, ale
szybko je odpędzał, przewracając się na drugi bok.
Gdy wizje powtarzały się za dnia, zajmował się grą
w szachy z dziadkiem albo w piłkę z kolegami. Na ko-
niec trzeciej klasy wygrał szkolne zawody szachowe
i zdobył tytuł króla strzelców w powiatowym turnieju
piłkarskim.

205
Tak minęła pierwsza dekada życia Marka Szałaśnego.

Chłopak rósł i  stawał się coraz bardziej zagubiony.


W szachy był na tyle dobry, by wygrywać zawody po-
wiatowe. Jednak jakoś tego nie czuł; nie widział siebie
zawodowo stającego w szranki z Karpowami, Korczno-
jami i Kasparowami. Grał też w piłkę na prawym skrzy-
dle i  to wystarczająco dobrze, by znaleźć się na rada-
rach kilku klubów z ówczesnej drugiej ligi. Wiedział, że
ma gaz, kiwkę i zabójczą centrę, ale z takich jak on moż-
na było wtedy ulepić ze trzy pełne składy. Nie chciał
stawiać wszystkiego na sport.
Uczył się nieźle, więc postanowił pójść tą dro-
gą. Za namową rodziców złożył papiery do tyskiego
„Kruczka”, gdzie dostał się bez większych problemów.
Trafił do jednej klasy z dwoma znajomymi – Błażejem
i Włodkiem.
Manek i  Zbyszek postawili na sport i  wybrali lo-
kalną szkołę rolniczą, gdzie nieźle szkolono przyszłych
lekkoatletów. Nie dotrwali jednak do matury – gdy byli
w drugiej klasie, zginęli, rozjechani przez pijanego kie-
rowcę jelcza.
W liceum Marek bardzo szybko się odnalazł. Miał
lekkie problemy z matematyką i chemią, ale nadrabiał
stopniami z polskiego, historii i wychowania fizyczne-
go. Wuefista przezwał go „Kempes”, bo z wyglądu i po-
stury przypominał sławnego argentyńskiego piłkarza.
Nauczyciele co do zasady go lubili, koledzy i koleżanki

206
też. W drugiej klasie liceum przespał się ze starszą sio-
strę dziewczyny, z  którą akurat się umawiał. Odkrył
w ten sposób swoją największą pasję i od tego czasu
prowadził bogate życie towarzyskie. Do matury z za-
pałem zgłębiał temat, zdobywając jeszcze kilka dziew-
czyn, a  nawet jedną kobietę. Zastanawiał się, czy to
przypadkiem nie jest ta słynna miłość, ale na zasta-
nawianiu się skończyło. Ewelina Czerwińska raptem
zerwała kontakt i znikła z jego życia bez choćby słowa
wyjaśnienia.
Przez jakiś czas chodził potem przybity. Rodzi-
ców cała ta sytuacja ucieszyła, bo od dawna suszyli
mu głowę, by zerwał kontakty z  „tą latawicą”. Nie
znali szczegółów jego podbojów, ale domyślali się,
dlaczego wiecznie wracał późno do domu, otoczo-
ny wonią perfum. Ojciec być może ochrzaniłby go
za to, ale póki oceny były dobre i  młody pomagał
koło domu, uznawał, że to po prostu taki wiek. Mat-
ka przeciwnie – wiele razy prosiła Marka, by znalazł
sobie jedną porządną dziewczynę w  swoim wieku,
zamiast uganiać się za jakimiś podejrzanymi spód-
niczkami. Wiele pacierzy w kościele odmówiła w in-
tencji sprowadzenia potomkowi ośrodka decyzyjne-
go na powrót do głowy.
Maturę zdał całkiem dobrze. Wciąż nie wiedział, co
chce robić w życiu, więc poszedł na psychologię, która
wydawała mu się wtedy kierunkiem przyszłościowym.
Była to lepsza opcja niż pójście w kamasze.

207
Jakoś przetrwał pierwsze dwa lata studiów, łącząc
naukę z dorywczymi pracami. Na początku czwartego
semestru stracił matkę. Wyjątkowo złośliwy nowotwór
węzłów chłonnych, zbyt późno wykryty, przeprowadził
podręcznikowy blitzkrieg – od diagnozy do zgonu upły-
nęły zaledwie trzy miesiące.

Tak minęła druga dekada życia Marka Szałaśnego.

Do magisterki dotrwał cudem – ku zdziwieniu wszyst-


kich, łącznie z  promotorem. Studia niezbyt go inte-
resowały, utrzymywał się na nich, by zrobić na złość
pewnemu wysuszonemu doktorkowi od psychome-
trii, który zapowiedział Markowi, że szybko wróci do
swojej zapuszczonej pipidówy. Z  ojcem też układało
się coraz gorzej, bo po śmierci matki niemal zupełnie
zgasł. Żył i pracował tylko dla zachowania pozorów, że
jest czymś więcej niż skorupą wypełnioną żalem i bó-
lem. Gdy syn obronił tytuł magistra, uśmiechnął się
pierwszy raz od wielu lat. Niebawem obaj mieli świę-
tować przejście starego na zasłużoną emeryturę – nie
wyszło. Dwa dni po obronie w kopalni tąpnęło. Ośmiu
górników zostało ciężko rannych, a jeden zginął. Gdy
Marek chował ojca, zadawał sobie jedno, klasyczne
w tej sytuacji pytanie: „Dlaczego?”. I równie klasycznie
odpowiedzi nie znajdował.
Odziedziczył dom i dziesięć tysięcy złotych oszczęd-
ności. Szybko znalazł pracę jako pracownik biurowy

208
lokalnego starostwa w  Wydziale Komunikacji i  Trans-
portu, gdzie brali każdego z dyplomem. Płace były kiep-
skie, petenci irytujący, a  współpracownicy podzieleni
na kliki walczące o  dostęp do ucha kierowniczki. Ból
istnienia uśmierzały Markowi liczne romanse – jedyna
rzecz, której z przekonaniem się oddawał. W końcu jed-
nak kosa trafiła na kamień w postaci Danuty Jareckiej,
uroczej blondynki pracującej w sekretariacie starosty.
Oboje lubili się zabawić, oboje niezbyt lubili swoją
pracę i oboje czuli, że wypadałoby w końcu dorosnąć.
Po niecałym roku znajomości postanowili się pobrać.
Wesele było wzruszającym wydarzeniem. Nikt nie my-
ślał, że taka piękna para wkrótce się rozejdzie.
Zanim to nastąpiło, zdążyli powołać na świat Ka-
tarzynę i Tomasza. Dwa porody skutecznie pozbawiły
młodą matkę wdzięku i  figury, natomiast chroniczne
niewyspanie i stres związany z koniecznością zapew-
nienia bytu powiększonej rodzinie odbiły się na linii
włosów i  rozmiarze pasa Marka. Wyszły na wierzch
rozmaite grzeszki i zaniedbania, opadły maski i ujrzało
świat to, co wolałoby pozostać ukryte. Gdy przemi-
nęła uroda Danuty, okazało się, że bycie żywym sre-
brem nie rekompensuje przeciętnej inteligencji i  bra-
ku jakichkolwiek zainteresowań. Marek z  kolei dalej
miał problem z określeniem, czego tak naprawdę chce.
Dzieci go nie obchodziły, żona przestała pociągać,
a  praca tylko odbierała mu chęć życia. Nie wiedział,
jak miałoby ono wyglądać, wiedział tylko, że tego, co

209
ma, nie chce na pewno. Rekompensaty szukał w  ra-
mionach kolejnych kochanek, licząc, że może kiedyś
będzie lepiej.

Tak minęła trzecia dekada życia Marka Szałaśnego.

Lepiej nie było. Danuta w końcu się dowiedziała wszyst-


kiego od jednej z rozgadanych koleżanek. Spakowała rze-
czy i zabrała dzieciaki, informując Marka, że wszelka ko-
munikacja będzie teraz prowadzona przez prawnika. Cała
procedura poszła szybko i boleśnie: z utratą dzieci mógł
się pogodzić – i tak niezbyt je kochał – ale alimenty, które
mu zasądzono, były zabójcze. Do tego w pracy rozeszły
się pogłoski o  jego wyczynach i  żeński personel stanął
murem za zdradzaną małżonką. Marka bardzo to dziwiło,
bo kilka z oburzonych kobiet osobiście brało udział w tych
aktach cudzołóstwa, a mimo to bez zażenowania odgry-
wały teraz pełne pogardy, wierne żony i matki.
Bez żalu zwolnił się z pracy. Sprzedał dom i  ziemię
i  wyprowadził się do mieszkania w  katowickim bloku,
gdzie mógł spróbować zacząć wszystko od nowa. Udało
mu się dostać posadę dyspozytora taksówek, która po-
zwalała pokryć rachunki i odkładać mikroskopijne sumy.
Miał współlokatora, któremu nadał przezwisko Ci-
chociemny, bowiem zastanie go w  domu graniczyło
z cudem. W ciągu dwóch lat spotkał go zaledwie trzy
razy. Ale skoro opłacał swoją część rachunków, to nie
było o co się czepiać.

210
Ze starymi znajomymi dawno stracił kontakt. Wło-
dek Szyndzielorz robił karierę w  biznesie związanym
z przemysłem elektrotechnicznym, a Błażej Loska wy-
jechał na stałe do Australii. Z pozostałymi też nie miał
kontaktu. W nowym mieście nie miał do kogo otwo-
rzyć gęby, zresztą nikomu nie miał nic ciekawego do
powiedzenia.
Wiek i zmęczenie odciskały na nim piętno – wyły-
siał i jeszcze bardziej utył mimo desperackich prób ra-
towania sylwetki podejmowanych na siłowni. Z kobie-
tami też zaczynał mieć krępujące problemy.

Tak minęła czwarta dekada życia Marka Szałaśnego.

Nadszedł kolejny z  wielu kryzysów gospodarczych


i  trzeba było ciąć koszty zatrudnienia. Stracił pracę,
a jego współlokator okazał się być znanym w akademic-
kich kręgach dilerem. Marek musiał długo wyjaśniać, że
nie ma z facetem nic wspólnego i że te kilka saszetek
mefedronu schowanych za płytką w łazience znalazło
się tam bez jego wiedzy. Jakoś się wywinął, choć wła-
ścicielka natychmiast wywaliła go z mieszkania, uznając
za podejrzany element.
Znów zaczynał od zera. Nie chciało mu się dłużej
tego ciągnąć – miał status dłużnika alimentacyjne-
go, zepsutą reputację i najlepsze lata bezpowrotnie za
sobą. Z trudem znalazł nowe lokum i pracę jako stróż
nocny w mleczarni.

211
Postanowił wrócić na stare śmieci; przypomnieć
sobie czasy, kiedy wszystko było proste i  dobre.
Wolny od pracy dzień przeznaczył na łażenie po wsi,
która bardzo zmieniła się od czasów wyprowadzki:
tam, gdzie kiedyś były pola i łąki, stały teraz domy,
sklepy, warsztaty. Znikł stary sklep rzeźnika i bar, na
ich miejscu pojawiły się szmateks i kwiaciarnia. Sam
kościół z  odrapanego, szarego baraku zmienił się
w okazały budynek z białej cegły, wyraźnie inspiro-
wany neogotykiem.
Jedyne, co pozostało niezmienione od czasu dzie-
ciństwa, to Dom za Białym Murem. Marek mgliście pa-
miętał, co się tam stało, a  raczej czuł, że było to coś
nieprzyjemnego.
Mimo to poczuł przemożną chęć przeskoczyć
mur i przypomnieć sobie ten dzień, by znów poczuć
się młodym i  prężnym, nawet jeśli ceną miałby być
zawał serca.
Trzy jabłonki, krzaki dzikiej róży i dom z czerwonej
cegły. Zupełnie jakby ogród został wyłączony spod ju-
rysdykcji czasu.
– Mówiłem, że wrócisz – usłyszał obok siebie grzmią-
cy bas. Marek przypomniał sobie wszystko. Ale był już
innym człowiekiem, zbyt zmęczonym, by wystraszyć się
zjawy i tego, co go czeka. – Będziesz musiał tu zostać.
– Mus to mus. Rób swoje – wzruszył ramionami Ma-
rek. Poczuł przeraźliwe zimno, gdy duch włożył mglistą
dłoń w jego klatkę piersiową, po czym zemdlał.

212
Gdy się obudził, nie miał już ciała. Sam był teraz za-
rysem w białej mgle, nagim, z przepaską na oczach. Nie
pamiętał, kim wcześniej był, co robił ani jak się tu zna-
lazł. Jedyne, co wiedział, to że nie wolno zaglądać do
domu. Pilnować go miał do czasu Wielkiego Sądu lub
momentu, gdy ktoś inny przybędzie go zastąpić.

Tak minęła piąta dekada życia Marka Szałaśnego. I każ-


da kolejna do dnia, gdy usłyszał śmiech dziewczynki
wspinającej się na mur.
Karol Matlachowski
Ukończył administrację na Wydziale Prawa
i Administracji Uniwersytetu Śląskiego. Pracował
głównie jako pracownik biurowy i urzędnik
w jednostkach organizacyjnych
samorządu terytorialnego.

na następnej stronie:

Ewan Mrozek – Maryja, Królowa Niepospolitej


Artysta i queer, który wyjechał z Podlasia,
ale Podlasie nigdy nie wyjechało z niego.
Rysuje, pisze, komiksuje.
215
DZIESIĘĆ WYZWAŃ,
KTÓRE MUSISZ POKONAĆ,
BY STAĆ SIĘ PRZEDSIĘBIORCĄ
(GRA MOTYWACYJNA)

PNEUMATYCZNA DUSZA

Przedsiębiorcy – pulsujące serce naszego społeczeń-


stwa, źródło innowacji, dawcy pracy. Pragniesz dołą-
czyć do tego wspaniałego grona? Nie będzie to proste.
Na twojej drodze do Sukcesu stoi dziesięć Wyzwań.
Czy jesteś gotow_ je pokonać?
Tak, pragnę zmierzyć się z wyzwaniami.
Nie, nie czuję się jeszcze na siłach.

216
To przykre, że wolisz pozostawać anonimową cząstką
przelewającej się ulicami ślepej masy zwykłych zjada-
czy chleba, zamiast otworzyć oczy na nowe możliwości.
Zastanów się dobrze, czy nie chcesz zmienić zdania
i wyruszyć w drogę ku Sukcesowi.

217
WYZWANIE PIERWSZE: zbudź w sobie ducha Przed-
siębiorcy
Zamknij oczy. Wejrzyj w głąb swojej duszy i zrozum, że
masz dość codziennego kieratu od dziewiątej do sie-
demnastej (plus nadgodziny), dość słuchania głupich
poleceń, dość stęchłego ciepełka strefy komfortu.
Pragniesz być własnym przełożonym, sam_ wydawać
sobie polecenia, wyznaczać sobie nagrody i  kary, być
Pan_ Swojego Życia.
Weź głęboki wdech. Zwizualizuj sobie siebie jako Przed-
siębiorcę.
.
Czy to widzisz? Doskonale! Przejdź do WYZWANIA
DRUGIEGO.

218
WYZWANIE DRUGIE: opanowanie sztuki samodziel-
ności
Samodzielność i  samowystarczalność to podstawowe
cechy każdego Przedsiębiorcy.
Musisz zrozumieć, że jesteś samotnym okrętem na
mrocznym oceanie głupoty i lenistwa.
Tylko od ciebie zależy, czy dopłyniesz do portu z  ła-
downiami pełnymi Sukcesu, czy roztrzaskasz się o skały
Porażki.
Jeśli jeszcze tego nie zrobił_ś, natychmiast rzuć swoją
pracę.

219
Praca już cię nie rozprasza, ale to dopiero początek.
Zamknij się w domu.
Zaklej okna stronami wydartymi z „Forbesa” i „Sukcesu”.
Nie odpowiadaj na telefony i e-maile.
Pozwól zamkniętym listom zarosnąć skrzynkę poczto-
wą niczym strzępki toksycznej pleśni.
Spal akt urodzenia i wszystkie zdjęcia, na których jesteś
z rodziną.

220
Zapomnij, że masz rodzinę.
Zapomnij, że masz przyjaciół.
Zapomnij, że inni ludzie istnieją.
Czy już zapomniał_ś? Fantastycznie! Przejdź do WY-
ZWANIA TRZECIEGO.

221
WYZWANIE TRZECIE: zgromadź konieczną wiedzę
Wiedza o  Przedsiębiorczości stanowi fundament ma-
staby twego przyszłego Sukcesu.
Jeśli chcesz ją zdobyć, zacznij od prostych pozycji.

222
Przedsiębiorczość dla Głupków i  Odkrywając wolność.
Przeciw zniewoleniu umysłów czekają już na twojej
półce.
Nie pamiętasz, kiedy je kupił_ś.
Może ktoś, kto dostrzegł okruch potencjału tkwiący
w twoim umyśle niczym ziarnko piasku w miękkim, ośli-
zgłym ciele małża, podarował ci je z jakiejś okazji.
Nieważne, skąd się wzięły, pora przeczytać je od deski
do deski.

223
Kto niby miałby to zrobić? Przecież ustaliliśmy, że wszyst-
ko zawdzięczasz tylko sobie.
Czy jesteś pewn_, że w pełni zinternalizował_ś tę waż-
ną lekcję?

224
Zapoznał_ś się już z  podstawami. Czy potrafisz wyre-
cytować je z pamięci, nawet zbudzon_ nagle w środku
nocy?
Wiesz, czym różni się zysk od przychodu i komandyta-
riusz od komplementariusza?
A może masz jeszcze drobne problemy?

225
Przejdź do bardziej złożonych źródeł, których tytuły za-
wierają słowa takie jak: „strategia”, „grywalizacja”, „servi-
ce design” – hasła, po których rozpoznają się ludzie suk-
cesu, niezrozumiałe dla zwykłych zjadaczy chleba.
Czy potrafisz już rzucać nimi od niechcenia w rozmowie?
A może jeszcze brakuje ci niezbędnej ogłady?

226
Jeśli zagłębisz się wystarczająco mocno w  internecie,
zadasz właściwe pytania na odpowiednich grupach i fo-
rach, otrzymasz link do strony, której nie znajdziesz w wy-
szukiwarce. Tam kandydaci na Przedsiębiorców tacy jak
ty mogą zakupić naprawdę zaawansowane źródła.
Odbite wielokrotnie na ksero instruktarze CIA i GRU to
tylko początek.
Jeśli nie obawiasz się naprawdę zainwestować w swój
rozwój, łatwo zakupisz książki w skórzanych okładkach
pokrytych śladami spalenizny, z  wybitymi szwabachą
tytułami takimi jak De Vermis Mysteriis i Sztuka negocja-
cji paranaturalnej.
Nie musisz podawać adresu przy zakupie. Wszystkie
przesyłki trafią szybko na twój próg, dyskretnie opako-
wane w szary papier.
Pochłoń każdy okruch wiedzy niczym czarna dziura
chłonąca światło.
Czy pamiętasz już wszystko? Idealnie! Pora na WY-
ZWANIE CZWARTE.

227
Musisz się ukarać, nie ma taryfy ulgowej.
Przypal sobie rękę papierosem. To na pewno zmotywu-
je cię do nauki.

228
Pora na bardziej zaawansowaną technikę motywacji.
W  szufladzie w  kuchni znajdziesz kombinerki z  błysz-
czącej stali.
Wyrwij sobie nimi jeden paznokieć za każde źle zapa-
miętane pojęcie. Ból wyostrzy tylko twoją pamięć.

229
WYZWANIE CZWARTE: opracowanie biznesplanu
Opracowanie biznesplanu to kluczowy etap twojej
transformacji z obrzydliwego ślepego czerwia pracow-
nika w seksowne imago Przedsiębiorcy.
Na początek zapomnij o  śnie. Zrób wszystko, co mo-
żesz, by odsunąć go od siebie.
Pij czarną kawę.
Zażywaj amfetaminy.
Gryź język aż do krwi.

230
Niestety sen to podstępny i ponętny przeciwnik, więc
twoje ciało prędzej czy później zdradzi cię i przejdzie na
jego stronę.

231
Ostatnią rzeczą, jaką usłyszysz, nim ogarnie cię ciem-
ność i stracisz przytomność, będzie szelest skrzydeł.

232
Po przebudzeniu odkryjesz szczegółowy biznesplan wy-
pisany na twojej skórze setkami precyzyjnych cięć.
Spłucz z siebie krew i czekaj spokojnie, aż twoje ciało
się zabliźni i biznesplan stanie się czytelny.
Nie przejmuj się bliznami, każdy prawdziwy Przedsię-
biorca jest nimi pokryty. Dlatego właśnie nigdy nie wi-
dział_ś Przedsiębiorcy bez okrywającego ciało garni-
turu.
Czy blizny twojego biznesplanu już się zagoiły? Niewia-
rygodne! Przejdź do WYZWANIA PIĄTEGO.

233
WYZWANIE PIĄTE: zregeneruj siły
Idzie ci doskonale, zasłużył_ś na odrobinę relaksu.
Wyjdź na balkon, weź głęboki oddech, rozejrzyj się.

234
Czy przechodnie w dole nie są mali jak insekty?
Wyciągnij rękę i spróbuj złapać jednego z nich palcami.

235
Jeśli ci się udało, zignoruj krzyki i schowaj go do kieszeni.
Gratulacje, zyskał_ś pierwszego pracownika.

236
Czy zregenerował_ś siły? Cudownie! Przejdź do WY-
ZWANIA SZÓSTEGO.

237
WYZWANIE SZÓSTE: zdobądź kapitał
Przedsiębiorczość to kapitalizm, a  kapitalizm nie jest
możliwy bez kapitału.
Na szczęście z dobrze opracowanym biznesplanem jego
zdobycie nie nastręczy ci najmniejszych trudności.
Zdejmij ubranie i stań przed lustrem.

238
Przyjrzyj się dokładnie pokrywającym twoje ciało gę-
stym liniom biznesplanu, podążaj za nimi palcami.
Prędzej czy później odkryjesz, że jedna z blizn jest nieco
głębsza od pozostałych.

239
Znajdź albo wydrukuj mapę swojej okolicy.
Przerysuj bliznę jak najdokładniej na mapę, zaczynając
od swojego domu.
W czasie najbliższego nowiu ubierz się na czarno, wyjdź
z domu i podążaj za linią na mapie.
Każdy kandydat na Przedsiębiorcę znajduje na końcu
swojej blizny coś innego.
Niektórzy znajdowali spróchniałe drzewo z  ukrytym
w dziupli słojem złotych monet.
Inni – dom samotnej emerytki nieufającej bankom i nie-
zamykającej na noc okien.

240
Nie bój się, w głębi serca będziesz wiedzieć, co zrobić.
Wystarczy odrobina determinacji.

241
Czy już to zrobił_ś? Mistrzowsko! Przejdź do WYZWA-
NIA SIÓDMEGO.

242
WYZWANIE SIÓDME: spotkanie z policją
Jeżeli pokonał_ś wszystkie poprzednie wyzwania, na
twoim progu wkrótce staną policjanci.
Być może ktoś z twojej rodziny jest zaniepokojony bra-
kiem kontaktu. Może ktoś z sąsiadów poskarżył się na
hałasy albo zapachy. Może pewna emerytka miała jed-
nak kogoś bliskiego.

243
Policjantów będzie dwóch. Będą uprzejmi, ale pamiętaj,
że to wrogowie – agenci państwa, które chce skrępo-
wać ci ręce i ukarać cię za zaradność.
Masz wybór: możesz zakończyć ich wizytę, używając
umiejętności twardych lub miękkich.

244
Jakiej rodziny?

245
Zachowaj spokój, nie prowokuj ich. Spokojnym, aser-
tywnym tonem przypomnij im, że żyjecie w  wolnym
kraju i że twój czas – czas produktywnego obywatela –
jest wartościowy.
Jeśli dobrze zastosujesz umiejętności miękkie, poli-
cjanci odejdą.
Może się jednak zdarzyć, że nie osiągniesz celu i będą
chcieli wejść do środka.

246
Wpuść ich, zdejmij ubranie i pokaż im swój biznesplan.
Upadną na podłogę sparaliżowani, krwawiąc z  oczu
i uszu.
Wystarczy dowolne ostre lub ciężkie narzędzie, by za-
kończyć ich wizytę.

247
Czy spotkanie z  policją masz już za sobą? Pysznie!
Przejdź do WYZWANIA ÓSMEGO.

248
WYZWANIE ÓSME: rejestracja firmy
Udało ci się zajść daleko na swojej drodze do Przedsię-
biorczości, teraz pora na rejestrację firmy.
Firma jest podstawowym narzędziem Przedsiębiorcy,
kamiennym nożem, którym wykroisz zysk z tuszy spo-
łeczeństwa.

249
Stań na środku ciemnego pokoju i rozluźnij mięśnie.
Otwórz usta.

250
Szerzej.

251
Jeszcze szerzej.

252
Musisz poczuć, że ścięgna i mięśnie szczęki rozciągnęły
się do granic wytrzymałości i dalej.

253
Bez wahania włóż rękę do ust i wepchnij ją z całej siły
w głąb gardła.

254
Sięgnij jak najdalej w wilgotną, pulsującą ciemność, aż
twoje palce natrafią na chłodny, kanciasty przedmiot.
Złap go i wyciągnij na zewnątrz.

255
Jeżeli wszystko poszło dobrze, trzymasz w ręku tablicz-
kę z czarnego wosku.
Wydrap na niej paznokciami:
– swoje imię,
– swoje prawdziwe imię,
– nazwę firmy,
– miejsce, w którym się urodził_ś,
– sposób, w jaki chciał_byś umrzeć,
– kod PKD.
Zakop wypełnioną tabliczkę na rozstajach dróg albo
w piwnicy budynku starszego niż dwieście lat.
Zrób wszystko, co możesz, żeby zapomnieć, gdzie ją za-
kopał_ś.
Czy zarejestrował_ś już firmę? Genialnie! Przejdź do WY-
ZWANIA DZIEWIĄTEGO.

256
Czy pamiętasz je jeszcze?

257
Czy słyszał_ś je wyszeptane w  ciemności? Czy był_ś
wtedy w pokoju sam_?

258
Czy aby na pewno się urodził_ś? Czy nie pojawił_ś się
po prostu, kiedyś, sam_, prawie uformowan_, w  tym
mieszkaniu?

259
Czy w ogóle chciał_byś umrzeć?

260
Polska Klasyfikacja Działalności (PKD) – umownie przy-
jęty, hierarchicznie usystematyzowany podział zbioru
rodzajów działalności społeczno-gospodarczej, jakie
realizują podmioty gospodarcze.

261
WYZWANIE DZIEWIĄTE: zabicie swojego starego Ja
Otwórz drzwi do pokoju obok.

262
Kto to leży związany na podłodze?
Zdejmij worek z głowy tej osoby.

263
Czy poznajesz tę twarz?
Oczywiście.
Nie.

264
To star_ ty. Star_, leniw_, nieproduktywn_ ty.
Czy nie czujesz odrazy na widok tej obrzmiałej, pozba-
wionej ambicji mierzwy?
Oczywiście.
Gardzę nią.

265
Jeśli chcesz obudzić w  sobie Przedsiębiorcę, musisz
osobiście usunąć ze świata tę pomyłkę, wymazać ją, aż
nie pozostanie po niej nic oprócz krwawej plamy.

266
Zapomnij o nożach, młotkach, siekierach.
Nie osiągniesz Sukcesu, jeśli będziesz bał_ się ubrudzić
sobie ręce.
Zignoruj błagania o litość i jęki.
Zignoruj wycie i charkot.
Nie bój się, tym razem nikt niczego nie usłyszy.

267
W tej chwili jesteście tu tylko ty i twoja przeszłość, któ-
rą musisz oderwać od siebie niczym wylinkę.

268
Każdy zadany cios, każdy kawał mięsa wyszarpany zę-
bami i  paznokciami przybliża cię do nowego, produk-
tywnego życia.
Dawaj z siebie 110%, aż tryskająca krew zaleje ci oczy.
Czy masz oczy zalane krwią? Bezkonkurencyjnie!
Przejdź do WYZWANIA DZIESIĄTEGO.

269
WYZWANIE DZIESIĄTE: OTWÓRZ OCZY
TWOJE CIAŁO OKRYWA JAK ZAWSZE ELEGANC-
KI GARNITUR. PASUJE NICZYM DRUGA SKÓRA.
NIE PAMIĘTASZ, ŻEBYŚ KIEDYKOWIEK NOSIŁ_
COŚ INNEGO.
CZY CZUJESZ, JAK OSTRE STAŁY SIĘ TWOJE ZĘBY?
CZY CZUJESZ, JAK DŁUGIE I MOCNE STAŁY SIĘ TWO-
JE PALCE?
CZY JESTEŚ GŁODN_?
PERFEKCYJNIE! RUSZ PRZED SIEBIE W  POSZUKI-
WANIU KLIENTÓW.
PNEUMATYCZNA DUSZA
Blog Lajfstajlowy o Życiu Na Ruinach Tysięcy Cywilizacji
Pod Powoli Gasnącym Słońcem. Główny fanblog
OCZOKRADA w Polsce. Obecny na twitterze od 1980
roku i tajnym bagiennym twitterze od 1981 roku. Co dzień
dostarcza czytelnikom dawkę rzeczowej, mięsnej
i realistycznej publicystyki na temat sytuacji w kraju
i wpływu na nią wibracji wyższych wymiarów.

twitter.com/PNEUMADUSZA

na następnej stronie:

TheAxael – Żubr, pani, kłusownik


Studentka malarstwa z Poznania o zainteresowaniach
obejmujących szeroko pojętą sztukę. Zajmuje się głównie
ilustracją (cyfrową i tradycyjną) wokół tematyki fantasy,
a w wolnych chwilach tworzy również (nie)poważne komiksy.
272
CHOCHOŁY

Anna Łagan

CZŁOWIEK W  BUSIE KASZLE od samego początku


podróży. Siedzi kilka rzędów od Pawła – bus jest nie-
mal pusty – ale jego kaszel wzbudza niepokój. Jedna
z  pasażerek zdążyła zrobić kierowcy awanturę. Kie-
rowca wzruszył tylko ramionami – kaszlący człowiek
ma maseczkę, no i niezależnie od tego, co mu jest, też
ma prawo dostać się do Krakowa. Dla wielu z tych lu-
dzi, tak jak dla Pawła, ten autobus jest jedyną oka-
zją w ciągu dnia, żeby przejechać nie taki krótki zno-
wu dystans. Nie każdy może czekać do jutra, a miejsc
możliwych do zajęcia jest, z powodu pandemii, mniej
niż zwykle.
Ktoś oczywiście zdążył wspomnieć, że pandemia
to ściema, od masek się umiera, ludzie, przejrzyjcie na
oczy, a w ogóle to po protestach dopiero wzrośnie liczba

273
zakażeń, wszyscy to wiedzą. Paweł bardzo się starał
nie włączać się w tę awanturę, choć kilkoro współpa-
sażerów próbowało go w  nią wciągnąć, szukając so-
jusznika. Najchętniej nie myślałby ani o pandemii, ani
o protestach, ale siłą rzeczy nie może.
Podczas podróży kilka razy próbował dodzwonić
się do Julii, bezskutecznie. Wskaźnik baterii na komór-
ce zjechał niebezpiecznie w  dół, niedługo nie będzie
już mógł dzwonić ani odbierać telefonów. Kiedyś czło-
wiek nie miał komórki, nie żył pod ciągłą presją utrzy-
mywania kontaktu. Nie miał dostępu do wiadomości
dwadzieścia cztery godziny na dobę i  nie był zalewa-
ny falami newsów, z których znaczna część to fałszer-
stwa, propaganda i manipulacje. Och, telewizja kłamała
od zawsze, teraz kłamała tak samo jak w dzieciństwie
Pawła, ale wtedy jeszcze ludzie umieli odróżnić prawdę
od kłamstwa. Wtedy wszystko było jasne i proste, a te-
raz ludzie oszaleli.
Teraz Paweł stresuje się, próbując się dodzwonić
i czekając na jakikolwiek znak, na jednego SMS-a cho-
ciażby. A  jednak gdyby nie miał komórki, stresował-
by się pewnie równie mocno. Komórka daje nadzieję
w równym stopniu, w jakim ją odbiera.
Myśli, że kiedy tylko przyjedzie do Krakowa, znaj-
dzie sklep elektroniczny i  kupi power bank. W  galerii
powinien być jakiś sklep… Ale może być zamknięty.
Wszystko może być zamknięte. Paweł nie ma pojęcia,
co zastanie, kiedy w końcu dojedzie na miejsce.

274
Ostatnim razem przyjechali tu z  Moniką jesienią
ubiegłego roku. Nikt się wtedy nie spodziewał, jak
szybko świat zmieni się do tego stopnia. Julia pokazała
im mieszkanie, w którym wynajmowała – nadal wynaj-
muje – pokój. Akurat przyjechali, kiedy jej współlokato-
rzy byli nieobecni, i Paweł nie zdążył ich poznać, zresztą
od tego czasu skład osobowy mógł się zmienić. Teraz
Pawła czeka konfrontacja z obcymi ludźmi. Jeśli Julii nie
ma w mieszkaniu, to co im powie?
Listopadowe szkielety drzew na plantach wyglądają
upiornie zza szyby tramwaju. Mgła jest jak nierealna,
część latarni nie świeci. Pomiędzy kamienicami i na po-
dwórku panuje ciemność – życie istnieje wewnątrz bu-
dynków, na zewnątrz groźna rzeczywistość. Pośrodku
podwórka rośnie krzew owinięty słomą. Pewnie róża,
choć Paweł nie pamięta róży ze swojego poprzedniego
pobytu. Nie sądzi jednak, by wtedy zwracał uwagę na
takie szczegóły.
Liczy okna. To powinno być mieszkanie, w którym
Julia wynajmuje pokój. Drugie piętro, w jednym z okien
pali się światło, prześwieca flagę z piorunem.
Może Julia jest w mieszkaniu. Powinna tam być.
Problem w tym, że Paweł przeczuwa, że jej tam nie
zastanie. Gdyby była w  mieszkaniu, gdyby była bez-
pieczna, Paweł byłby wciąż w  domu. Ale od kilku dni
nie ma z  nią kontaktu i  Paweł musiał podjąć decyzję.
W głowie kłębią mu się zasłyszane informacje: areszto-
wania, wywożenie ludzi i łamanie ich praw. To się dzieje

275
w Warszawie, a w ogóle to kłamstwa opozycji, ale Pa-
weł wie, jak to wyglądało w  latach osiemdziesiątych
i  nawet w  siedemdziesiątych, choć wtedy był jeszcze
dzieckiem. Myśl, że coś podobnego mogłoby stać się
w dwudziestym pierwszym wieku, jest niewyobrażalna,
ale z drugiej strony nikt nie spodziewał się pandemii.
Gdyby tylko Julia była rozsądna, gdyby wróciła do
domu w marcu, gdyby nie angażowała się w politykę –
Paweł jest na nią zły, ale chyba bardziej się martwi.
Chciałby nie musieć się martwić, ale odpowiedzial-
ność nieuchronnie prowadzi do tego i  Paweł już dłu-
żej niż pamięta składa się przede wszystkim ze zmar-
twień. Jest tyle rzeczy, które się rozsypują: zakład pracy
i zdrowie Moniki, sytuacja materialna, a teraz jeszcze to
wszystko.
Naciska dzwonek do drzwi. W judaszu widać błysk
światła, potem drzwi uchylają się nieco. Czyjeś oczy
błyszczą nad maską. Osoba, niższa od niego o  głowę,
mruży oczy, mierząc go wzrokiem.
– Tak? – odzywa się opryskliwie.
– Czy Julia jest w domu?
– A pan kto? – pyta osoba. Chyba dziewczyna. Tro-
chę kanciasta w ruchach, z głową ogoloną na zapałkę.
– Paweł Górka. Ojciec.
Dziewczyna po drugiej stronie waha się.
– Pan pokaże dowód – decyduje.
Jest niegrzeczna, ale przede wszystkim chyba po-
dejrzliwa. Paweł czuje złość, bo dobrze wychowana

276
młoda kobieta nie powinna się tak zachowywać, ale
w tych szalonych czasach wszystkim puszczają nerwy.
Zaciska zęby, podaje dowód. Dziewczyna przyglą-
da mu się krytycznie, potem zerka na Pawła. Maska
zasłania pół twarzy, nie da się stwierdzić podobień-
stwa do zdjęcia w dokumencie.
– Myślisz, że sfałszowany? – wyrywa się Pawłowi.
Dziewczyna prycha.
– Pewnie nie – stwierdza. – Ale sorry, nie wpuszczę
obcego faceta do mieszkania. Pan może być ojcem Julii,
ale ja jestem sam.
Paweł mruga, skonfundowany. To nie to „nie wpusz-
czę”, ale rodzajnik, bo teraz już Paweł nie wie, czy na
pewno widzi dziewczynę. Jest ciemnawo na korytarzu,
może się pomylił.
Odchrząkuje zza maseczki.
– Rozumiem. Jasne. Julii nie ma?
– Nie.
Coś nieprzyjemnego w  głosie tej osoby, obronnego,
jak cała jej postura. Na chudym ramieniu opierającym się
o drzwi Paweł widzi ślady, które świadczą o czymś nieprzy-
jemnym, i myśli, że niezależnie, czy ta osoba jest dziewczy-
ną, czy chłopakiem, czy czymś jeszcze innym, jest przede
wszystkim dzieckiem, mniej więcej w wieku jego córki. Co
z tego, że pewnie ma z dwadzieścia, dwadzieścia parę lat.
– Wiesz, gdzie jest?
Osoba po drugiej stronie drzwi mruży oczy. Kręci
głową.

277
– Nie mam pojęcia.
– Jak to nie masz?! – Paweł nie wytrzymuje.
Osoba zaciska zęby. Coś w jej postawie jest strasz-
nie defensywne i Paweł nie chce myśleć o tym, dlacze-
go, to go nie obchodzi, obchodzi go tylko Julia.
– Nie wiem, OK? W  piątek nie wróciła do domu
i nie dała od tego czasu znaku życia! To dlatego tu je-
steś, prawda?
Paweł powoli kiwa głową. Myśli o tym ostatnim
SMS-ie od Julii i  czuje chłód na plecach. Czuje też
złość.
– Ktoś mógł nas poinformować – mówi, starając się
nie okazać gniewu.
– Nie mieliśmy głowy do tego, to raz, a dwa, nume-
ry miała w komórce, a my nie mamy jej komórki, OK?
– Numery do rodziców…
Osoba wzrusza ramionami.
– Moi by trzasnęli telefonem, gdyby ktoś dzwonił
w mojej sprawie, jasne?
Paweł bierze głęboki wdech. To nie jest coś, o czym
chce rozmawiać.
– Co się stało? – pyta.
– Poszliśmy na demonstrację. A  potem Julia znik-
nęła nam z oczu i od tego czasu nie daje znaku życia.
I oczywiście, że się martwię – dodaje osoba, podnosząc
nieco głos. – Wszyscy się martwimy, jasne?
Pawłowi nie pozostaje nic innego, jak ponownie
skinąć głową. Próbuje przetworzyć.

278
To nie jest pora na pretensje w stosunku do tej ob-
cej osoby o to, że Julia chodzi na demonstracje, że Julia
się angażuje. Zresztą, Paweł rozumie, czemu Julia chce
to robić, może ani on, ani Monika nie powiedzieli tego
córce, ale mogła mieć starsze rodzeństwo, to jednak
było naprawdę dawno temu i potem żadne z nich nie
wiedziało, jak o  tym rozmawiać. Młodsze pokolenia
rozmawiają o  rzeczach, które dla starszych często nie
istniały. Młode pokolenia krzyczą o tym na ulicy. Cza-
sem to nawet dobrze, mimo wszystko, ale też niebez-
piecznie i Paweł wolałby, żeby Julia siedziała cicho. Ale
teraz jest już za późno.
– Próbowaliście szukać?
– Prawniczka jest, pomaga. Zadzwoniłem do niej,
dzwoniła po komisariatach, ale jak kamień w wodę. –
Głos osoby staje się ponury i brzmi teraz zdecydowanie
bardziej męsko.
Paweł nie jest przyzwyczajony do sytuacji, gdy ma
problemy z  zaklasyfikowaniem rozmówcy. Po głowie
kołacze mu się myśl, że Julia mogłaby coś powiedzieć,
że mogłaby go przygotować na taką ewentualność.
– Jeśli gdzieś ją wywieźli poza Kraków – kontynuuje
chłopak – no to do tego czasu to by ją pewnie puścili,
to nielegalne, ale kto tam wie, psiarnia w ogóle prawa
nie przestrzega.
Coś w Pawle się kurczy, coś chce protestować, ale
nie może. To paranoiczny obraz świata i Paweł nie chce
w  niego wierzyć. Jasne, że takie rzeczy się zdarzały,

279
w latach osiemdziesiątych. Może teraz też, ale w War-
szawie, nie w Krakowie i przecież nie jego córce.
Ale coś się stało jego córce.
– Dziękuję. Dam ci… dam panu…? – próbuje. Oso-
ba, chłopak, uśmiecha się na to. – Mój numer. Proszę
dzwonić, jakby się pan czegoś dowiedział.
Ale przecież jego telefon zaraz się rozładuje.
Paweł wychodzi na podwórko. Zmierza do bramy
wyjściowej, gdy pada na niego cień człowieka, długi,
wykręcony, jak coś z koszmarnego snu. Paweł, który zna
koszmarne sny aż za dobrze, bo przecież żyje z nimi, od-
kąd pamięta, wzdryga się. Ale przecież żadne potwory
nie przybyły za nim do Krakowa, przecież i tak nigdy nie
widział ich na jawie. Obraca się, gotów na konfrontację
z widziadłem.
To słomiana okrywa krzewu, w tym nikłym świetle
na podwórku rzuca cień przypominający upiorną ludzką
istotę. Krzewy różane nie stanowią zagrożenia, w prze-
ciwieństwie do ludzi. Pawła niewiele to uspokaja. Ten
cień, podążający za nim, gdy opuszcza kamienicę, zasie-
wa ziarno lęku.

***

Wieczór zmienia się pomału w noc. Miasto jest wymar-


łe, knajpy pozamykane. Gdzieś w  oddali wyje syrena
karetki pogotowia, i choć może jechać do zwykłego wy-
padku, to jakoś przypomina dobitnie, że trwa pandemia.

280
Paweł siedzi na ławce pośrodku plant, komórkę trzy-
ma w dłoni. Zadzwonił do prawniczki, zdążył się przed-
stawić i poprosić o kontakt, gdyby coś się zmieniło. To
był ostatni moment życia baterii. Teraz ani do niego nikt
już się nie dodzwoni, ani on nie będzie mógł zadzwonić,
chyba że znajdzie miejsce, gdzie będzie mógł podłączyć
telefon do prądu.
Maseczka, mokra od wydychanego powietrza i od
mgły, przykleja się do twarzy. To nieprzyjemne i Paweł
nie wie, czy nie dostaje się od tego grzybicy płuc czy cze-
goś takiego. Przed chwilą jednak plantami szedł patrol
policji, a  Pawła nie stać na mandat. Policjanci patrzyli
na niego podejrzliwie. Pewnie się zastanawiają, czy ten
samotny mężczyzna nie jest pijany albo bezdomny, albo
nie łamie jakiegoś innego przepisu. Może wrócą i będą
próbowali Pawła wylegitymować.
Jak na ironię, przed chwilą Paweł próbował dod-
zwonić się na policję właśnie. Na 997, bo nie wie, jak
dzwonić na konkretny komisariat. Kobieta po drugiej
stronie słuchawki klepała formułkę o  przyjmowaniu
zgłoszeń, a Paweł miał ochotę się na nią wydrzeć. On
nie ma żadnego zgłoszenia, on szuka córki, powiedział
spokojnie. Och, czyli zaginięcie? Tak, zaginięcie, do ja-
snej cholery.
Podał dane. Powiedział, w  jakich okolicznościach
ostatni raz Julię widziano. Kobieta coś wymamrotała,
zapisała, Paweł wątpi, czy w  ogóle to coś da. Pewnie
nie. Jeśli ta paranoiczna wersja z  wywiezieniem jest

281
prawdziwa, to powinien po wszystkich komisariatach
w Krakowie i okolicach dzwonić, ale bateria w komórce
jest na wyczerpaniu.
Do tego nie ma gdzie się podziać. Pewnie jest jakiś
hostel w okolicy, drogi, bo to samo centrum Krakowa, ale
Paweł odżałowałby za noc… Ale jest pandemia, wszystko
zamknięte na głucho. Hostele dawno już wyzionęły du-
cha. Wstaje z ławki, bo nie chce, żeby policjanci po niego
wrócili. Rusza samym środkiem plant. Na skwerze krze-
wy owinięte słomą, ich cienie pomiędzy drzewami przy-
pominają koślawe ludzkie sylwetki. Pamięta, że widział
taki obraz gdzieś, kiedyś, w  szkole chyba, to wryło się
w pamięć, scena jak z koszmarnego snu. Nie chce myśleć
o koszmarnych snach, jest pewien, że miałby je, gdyby
zasnął tej nocy. Na szczęście nie spodziewa się zasnąć.
Koszmary Pawła zawsze są powiązane z czymś. Jak
tamte wypadki w zakładzie półtora roku temu. Jak wte-
dy, kiedy Weronika uciekła z domu. Jak te ostatnie dwie
noce od piątku, po SMS-ie od Julii.
To dziwne koszmary, bo owszem, śnią się Pawłowi
dorosłe, poważne sny, sytuacje, do których mogłoby
dojść, ale śnią mu się też istoty nieistniejące, potwory
o  wykrzywionych twarzach, wykręconych ramionach.
Zmora, co to siada na piersi, dusiołek, paraliż przysenny.
Czasem te sny pokazują rzeczy aż nazbyt praw-
dziwe i to może jest bardziej przerażające niż te kosz-
marne postaci. Paweł nie chce wierzyć w  przesądy,
choć wychował się na głębokiej prowincji, gdzie ludzie

282
czasem ciągle praktykują zabobony, w rodzinie, w któ-
rej mówi się, że pradziadek był płanetnikiem i odstra-
szał burze, że jakaś dalsza ciotka zmarła, bo wiedźma
ją zaatakowała we śnie, ale ciotka też cierpiała na pa-
raliż przysenny. Większość rodziny to spotyka, może
to jakaś choroba, którą trzeba by zdiagnozować, ale
nie ma jak, bo nie ma pieniędzy na prywatnego leka-
rza, ten z NFZ ramionami wzruszy, a nikt przecież nie
pójdzie do psychiatry, ani prywatnie, ani na NFZ. Już
wystarczy, że gdy Julia w dzieciństwie zaczęła mieć te
koszmary, mniej więcej wtedy, kiedy Weronika uciekła
z domu, nauczycielka posłała ją do szkolnego pedago-
ga. A pedagog zaczął zadawać pytania o rodzinę, trafne
całkiem, Paweł musi przyznać, ale za bardzo bolesne
dla niektórych.
On by grzebał, jak nie dla siebie, to dla Julii, bo zro-
biłby wszystko, żeby była bezpieczna, przed chorobą,
przed niektórymi członkami własnej rodziny, przed
wszystkim innym, co stanęłoby na drodze. Ale zawiódł.
Może zawiódł wtedy, kiedy Julia była w  podstawów-
ce, a Weronika uciekła, może niektóre więzi zerwał za
późno. Może Julia mu nie ufa, może ma powód mu nie
ufać. Może to cały długi cykl przyczyn i skutków, który
doprowadził do tego momentu, na tę mokrą alejkę na
plantach, w samym środku zarazy. To jest straszniejsze
niż jakikolwiek wyobrażony potwór.
Słomiane sylwetki na skwerze poruszają się. To
wiatr? Paweł mruga oczami. Nie, coś idzie w jego stronę,

283
dziwnie się porusza. Paweł zamiera, zimno rozlewa się
po jego ciele.
Dwie postaci, maski naciągnięte na twarze, ko-
miniarki jak z  filmów o  napadzie na bank. Mężczyźni,
sądząc po ruchach, choć te ruchy wydają się Pawłowi
nienaturalne, ale przecież wyobraźnia już i tak płata mu
figle. Powinien w otworach masek widzieć oczy, ale nie
widzi nic, tylko ciemne plamy, jakby nie było twarzy za
maską, tylko ciemność albo coś jeszcze innego.
Nie powinien się gapić. Jedna z osób zbliża się do
niego. Nie jest od niego wyższa, trudno ocenić, czy ma-
sywniejsza, bo kurtka maskuje sylwetkę.
– Problem? – odzywa się chrapliwym głosem, który
ledwo brzmi jak ludzki, ale Paweł wie, że maska zakłóca
wiele rzeczy.
Potrząsa głową.
– Nie. Nie. Już stąd idę.
Osoba prycha. Nie szuka prowokacji, nie na tyle,
żeby kontynuować rozmowę, może ma inne rzeczy do
roboty. Obie postaci oddalają się. Paweł słyszy gwar na
jednej z ulic, okrzyki.
Kolejna demonstracja? Przez moment rozważa,
czy by nie pójść, nie sprawdzić. Ale co mu to da? Ani
nie ma telefonu do prawnika, ani nawet pełnej baterii
w komórce, jakby coś się stało. Nie chce się w to mie-
szać, nie miesza się w politykę, nie wychyla się, tak jest
najbezpieczniej, przecież jest Monika i jest Julia, Paweł
musi o nie obie dbać. Jeśli jeszcze jemu coś się stanie,

284
kto znajdzie Julię? A  Monika tylko gorzej się poczuje,
pewnie już się niepokoi po jego ostatniej wiadomości.
Obiecał zadzwonić tak szybko, jak będzie mógł, ale na
razie nie może.
To jest odpowiedzialność – za bliskie osoby, za two-
ją własną rodzinę. Za córkę, która może ci nie ufa, któ-
ra nie dała twojego numeru współlokatorom, bo może
czuje się zdradzona.
Czemu ta myśl tak obsesyjnie wraca, myśl, że Julia
może ojcu nie ufać i że może mieć ku temu powody?
To się zdarzyło tak dawno temu i Julii bezpośrednio nic
się nie stało… Ale Julia miała wtedy koszmary, i Paweł
je miał, dwoje w rodzinie to za dużo, to znak, że coś się
stało niedobrego. Paweł może się założyć, że nie oni
jedni. Ale to Julia wymiotowała i nie chciała się ruszać
ze swojego pokoju. A Paweł nie spytał, bo nie miał jak
spytać. Zrobił to, co uznał wtedy za właściwe – zerwał
kontakty, choć reszta rodziny miała pretensje, bo jak to,
bo przecież to tylko plotki i wszystko się uspokoiło, kie-
dy Weronika uciekła.
Więc teraz tym bardziej musi: tym bardziej, jeśli za-
wiódł. Tym, bardziej, jeśli Julia mu nie ufa.
Chciałby, żeby mu ufała. Chciałby odzyskać jej
zaufanie.
Ale może to tylko kolejne złudzenie, ten strach?
Paweł wie, że stres wpływa na niego mocniej i inaczej,
niż na innych ludzi, że reaguje na stres w sposób dale-
ki od tego, jak powinien reagować mężczyzna. Przed

285
kolegami z  pracy to ukrywa, bo co by o  nim pomy-
śleli, facet nie powinien zlewać się zimnym potem na
samą myśl o koszmarach, zresztą mężczyźni nie mają
koszmarów, chyba że weterani wojenni, a i to pewnie
tylko w filmach. Rodzinie nie mówił, poza jednym ra-
zem w  dzieciństwie, a  wtedy matka wpadła w  pani-
kę i  krzyczała na ojca, mówiąc, że chciała normalne
dziecko, a nie jednego z nich. Więc Paweł zamilkł, bo
chciał być normalny. I  koszmary są jeszcze do prze-
łknięcia, ale zwidy to już nie, zwidy można mieć po
pijaku albo jak się jest chorym na głowę, a Paweł nie
jest chory na głowę.
To stres.
Kręci się alejkami i  uliczkami, stary Kraków przy-
pomina labirynt, zwłaszcza kiedy się chce unikać osza-
lałego tłumu, manifestacji i  kontrmanifestacji. Uliczka
kończy się ślepo, kończy masywną zakratowaną bramą,
skręca ostro za róg, wybiega na inną. Kiedyś pewnie
świeciłyby się witryny sklepów i szyldy restauracji i ka-
wiarni, ale teraz miasto jest wymarłe – poza tym tłu-
mem, który Pawłowi przypomina coś z kolejnego kosz-
maru, a to nie jest dobra myśl.
Ulicą idą postaci, naprzeciw niego, chyba nie de-
monstranci, bo nie ma żadnych sztandarów, żadnych
transparentów malowanych farbami na kawałku pudeł-
ka. Idą nienaturalnym krokiem, ramiona i nogi sztywne,
oczy wpatrzone w pustkę. Nie mają oczu, przynajmniej
Paweł ich nie widzi. Maski na twarzach i za maskami nic,

286
czerń, pustka. Idą równym krokiem, jakby nie prowadzi-
ła ich własna wola, ale pociągało ich coś z zewnątrz.
Tamci dwaj na plantach przynajmniej mieli jeszcze
w sobie jakąś resztkę człowieczeństwa, jeden z nich
odezwał się do Pawła, choć potem po prostu odszedł,
jakby na tym jednym zdaniu skończył się scenariusz
interakcji. Ci po prostu idą, ślepi i  bezwolni, jakby
otumanieni.
Czy ludzie tam na ulicach, manifestanci i kontrma-
nifestanci, są właśnie tacy, marionetki na sznurkach
nieznanego lalkarza, wszystkie strony nawzajem ob-
rzucające się oskarżeniami o  bycie kontrolowanymi
przez jakąś obcą siłę? Ta siła, przechodzi Pawłowi
przez myśl, jest jeszcze bardziej obca niż jakikolwiek
zagraniczny rząd. Robi się mu zimno. Próbuje chwycić
się resztek racjonalnego myślenia.
Osoby bez twarzy mijają go i odchodzą, żeby włą-
czyć się w  tłum. Paweł czuje, jak coś łomoce mu pod
czaszką. Bardzo chce, żeby to był sen, bardzo chce
obudzić się i  zobaczyć obok siebie Monikę, napisać
SMS-a do Julii i dostać odpowiedź, że tato, co ty wyra-
biasz, co się stało, obudziłeś mnie.
Jeśli to wszystko jest snem, to Paweł się nie budzi.
Ucieka jak najdalej od tłumu, choć wie, że to nie po-
może, przecież to, co znajduje się w jego głowie, i tak
będzie szło za nim. Przed samym sobą zawsze najtrud-
niej uciec. Paweł wie, że w jego rodzinie ludzie czasem
próbowali i to się często kończyło jeszcze gorzej.

287
***

Jest mu zimno. Nie wie już, gdzie jest, poza tym, że


gdzieś w Krakowie, w mieście, którego prawie nie pa-
mięta, a które tej nocy jest zupełnie obce. Teraz już nie
tylko maskę ma przemoczoną do suchej nitki, ale i w bu-
tach czuje wilgoć, i  spodnie zamokły od mgły. Kurtka
trzyma, cóż z tego, kiedy pod kurtką Pawłem wstrząsa
dreszcz, skoro zęby prawie dzwonią z zimna.
Może powinien spróbować wrócić do mieszkania
Julii, może wrócili inni współlokatorzy i  pozwolą mu
przynajmniej przespać się z  godzinę w  cieple. Może
uwierzą, że nie ma złych zamiarów. Ale jeśli są tacy
jak ten chudy chłopak z bliznami na ramionach, myśli
Paweł gorzko, to nie będą mieli powodów go wpuścić.
On sam by radził swojemu dziecku, żeby nie wpusz-
czało obcych.
Więc nie, mieszkanie Julii odpada. Jakoś dotrwa do
ranka. Musi.
Obok niego na ławce siada ciężko jakiś człowiek.
Wiele warstw ubrań posklejanych brudem w  jedną
masę, twarz, która pewnie stała się przedwcześnie sta-
ra. Zapach, który wierci w  nosie: dawno niemyte cia-
ło, przetrawiony alkohol. Paweł wzdryga się, ale w tej
chwili nie ma sił, żeby wstać i uciec od bezdomnego.
A  bezdomny wyciąga rękę z  flaszką. Uśmiecha się
przyjaźnie ustami, w  których już tylko nieliczne zęby
nadają się do czegokolwiek.

288
Ten bezdomny, myśli Paweł, przynajmniej jest jesz-
cze człowiekiem.
– Pierwsza noc, co?
Paweł mruga. Ręka z flaszką wyciąga się do niego,
ale Paweł jej nie tknie.
– Weź, będzie ci lepiej – mówi bezdomny z troską. –
Tak możesz przetrwać jakoś. Mniej boli.
Paweł kręci głową.
– Jestem tu przypadkiem.
– Wszyscy są na ulicy przypadkiem. Nikt z nas nie
chciał tu trafić, nikt nie myślał, że tu trafi, a potem stało
się, o jedną tragedię za dużo.
Nie, myśli Paweł, to nie tak, jeszcze nie było o jedną
tragedię za dużo.
– Mam córkę…
– Gdzie jest?
– Nie wiem.
– Ja nie wiem, gdzie jest moja. I ona nie wie, gdzie
ja jestem. Tak lepiej dla niej. Wstyd by było, gdyby się
dowiedziała, co jej staruszek robi. – W głosie bezdom-
nego nie ma smutku, tylko rezygnacja i pogodzenie się
z  losem. – Nie chciałaby nawet. To boli na początku.
A potem zaczynasz pić, bo wtedy boli mniej. Nawet jeśli
myślisz, że nie, że póki nie pijesz, to możesz się wyrwać.
Nie możesz.
– Jestem tu przypadkiem – powtarza Paweł.
– To to cholerstwo, prawda? Koniec z  pracą, bo
pandemia, brak pieniędzy na czynsz, jeden dług za

289
dużo, właściciel mieszkania przysłał czyścicieli, bo
przecież nie ma tak, że on nie będzie zarabiał, jaki inni
tracą, on nie plebs, ale ty tak i teraz ty jesteś gorzej
niż plebs.
– Nie. Szukam córki.
Nie wie, jak to wytłumaczyć. Bezdomny patrzy
na niego i Paweł ma wrażenie, że widzi w nim swoje
odbicie, że są dwiema stronami lustra, ale to nie-
prawda, historia, którą bezdomny sobie tworzy, nie
jest prawdziwa.
Czy Julia też przestałaby o niego dbać, czy wolałaby
zapomnieć, że ma ojca, czy gdyby został na ulicy, szu-
kałaby go, tak jak on jej szuka? Chciałby wierzyć, że by
szukała.
– Chodź – mówi bezdomny. – Tu jest mokro. Znam
lepsze miejsce do spania.
Paweł wstaje. Czuje, że nogi ma jak z waty, ale to
nie szkodzi, bezdomny też nie idzie szybko.
Paweł nie powinien, gdziekolwiek idą, za duża
szansa stracić pieniądze i  dokumenty, może nie ży-
cie, ale może i życie, bo przecież zarazić się można od
każdego, zwłaszcza teraz, jak już pewnie odporność
poleciała z zimna, wilgoci i stresu, a te dreszcze na ca-
łym ciele to może być gorączka, zalążki przeziębienia.
Więc może jednak lepiej przespać się w suchym miej-
scu, nawet jeśli to będzie pustostan albo noclegownia,
o ile noclegownie w ogóle działają, bo przecież mogli
je pozamykać.

290
Ile osób takich jak ten przyjazny bezdomny
umrze na ulicy bez jakiejkolwiek pomocy? Umierają
pewnie i tak, a teraz umrze ich o wiele więcej, myśli
Paweł, i  jeszcze bardziej go to przeraża. Nie chce
umrzeć tak, jak ci ludzie, nie chce nagle zniknąć
w  mieście, które dziś w  nocy wygląda jak labirynt
z koszmarnego snu.
Pustostan nie wygląda, o dziwo, tak koszmarnie.
Może dlatego, że ludzie w nim zgromadzeni mają twa-
rze: zmęczone i zniszczone, z całą tragedią życia wpi-
saną w zmarszczki. Są jednak ludźmi, nie bezwładny-
mi istotami z  pustką po drugiej stronie maski. Mają
ognisko i  koce, coś do jedzenia – Paweł odmawia,
bo przecież on jeszcze poprzedniego dnia jadł cie-
pły obiad w domu. Mają alkohol, którego Paweł też
nie chce tknąć, ani nawet nie bierze pod uwagę, że
mógłby chcieć. Któryś z bezdomnych kaszle paskud-
nie całą noc, jakby płuca miał wypluć. Cokolwiek mu
jest, nie będzie dla niego miejsca w  szpitalu. To jest
świat, o którym Paweł nigdy nie myślał. W jego miej-
scowości nie ma takich problemów, prawda? Sam nie
wie, czy były. Czy to ma znaczenie? Problem istnie-
je tutaj. Bardzo chciałby go nie widzieć, ale przynaj-
mniej w tej chwili jest to niemożliwe.
Zasypia we względnym cieple na starym matera-
cu, przyciskając plecak do piersi. W głębi pustostanu
nadal słychać kaszel.

291
***

Koszmary nie odchodzą. Kiedy jest się kimś takim jak


Paweł, koszmary nie odejdą nigdy.
Widzi we śnie tłum postaci ciągnący ulicą Grodzką,
Grodzką poznaje nawet we śnie, zwłaszcza we śnie, bo
w  snach niektóre rzeczy się wie. Ciemny pochód cią-
gnie na Wawel, niosąc transparenty z  zatartymi napi-
sami, i nie wiadomo, za czym to jest demonstracja albo
przeciw czemu. Ludzie nie mają twarzy: tylko maski,
szaliki, kominiarki, za którymi zieje pustka. Brak ust, by
krzyczeć jakiekolwiek hasła protestu. Sztuczne ruchy,
jakby pod warstwą ubrań nie znajdowało się ludzkie
ciało z mięśniami i szkieletem, ale inna substancja wpra-
wiona w ruch.
Pośrodku tłumu niesiona jest trumna. Czarna, tak
jak i cały tłum, lecz pokryta lakierem tak, że w blasku
latarni i pochodni wyróżnia się blaskiem.
Pochód nie jest tylko protestem, jest konduk-
tem żałobnym, ciągnącym w stronę narodowej ne-
kropolii.
Paweł, który stoi i  patrzy, jedyna świadoma istota
w całym tym szaleństwie, zadaje sobie oczywiste pyta-
nie: czyj to pogrzeb?
Ojczyzny, mówi mijający go młody mężczyzna
w koszulce z kiczowatymi patriotycznymi symbolami.
Mówi, choć brak mu ust pod maską, tak jak brak mu
reszty twarzy.

292
Bezpieczeństwa, mówi bezdomny, którego Paweł
chyba kiedyś spotkał, ale trudno powiedzieć, skoro nie
ma twarzy, którą można by rozpoznać.
Naszych praw, mówi chłopak o  ramionach pokry-
tych śladami po oparzeniach i cięciach.
Sprawczości, mówi Julia. To jest Julia, tylko jak inni
nie ma twarzy, jak inni idzie nienaturalnym krokiem
w tym czarnym, milczącym kondukcie. Mówi to jedno
słowo i mija Pawła, i idzie dalej, zapomniawszy, że kie-
dykolwiek miała ojca. Znika mu z oczu, kolejna czarna
sylwetka bez twarzy. Paweł biegnie za nią, wzdłuż kon-
duktu, wołając jej imię, patrząc na kolejne osoby. Tu
była, tu ją widział, to musiała być ona! Nie, nie ma jej,
może nigdy jej tu nie było.
Powinienem do niej dotrzeć, myśli Paweł. To moja
córka, taka sama jak ja, jeśli dotrę do niej we śnie, będę
umiał ją znaleźć, kiedy się obudzę. Ale nie ma Julii, jest
tylko kondukt pomału pnący się na Wawel.
Paweł wznosi się na ptasich skrzydłach ponad tłum,
widzi z góry milczący marsz, widzi trumnę, z góry widać,
że jest otwarta i że leży w niej kobieta ubrana w biel. Wi-
dzi, jak pochód mija pomnik Kościuszki, ale Kościuszko
nie ma głowy, ta leży pod końskimi nogami i  stamtąd
przypatruje się konduktowi, martwa i  z  mosiądzu, ale
jednak żywa. Widzi katedrę, wrota są rozwarte, czekają
na pogrzeb. Nie ma kości, które były przy tych drzwiach
zawieszone, to kości smoka, a smok żyje, oplata wzgó-
rze i rozdziawia paszczę, płonącą i czerwoną. Wewnątrz

293
katedry ławki są pełne, siedzą na nich widma i wszyst-
kie patrzą na nadchodzący kondukt, a przy ołtarzu stoi
kobieta w koronie…
Paweł zatacza jeszcze jeden krąg i teraz widzi, jak
martwa kobieta w  trumnie otwiera oczy i  patrzy na
niego. Jej twarz równocześnie jest twarzą Julii i twarzą
kogoś innego, zupełnie obcą. Jest przerażona, jej usta
otwierają się i kobieta w bieli zaczyna krzyczeć.
Paweł zaczyna spadać.
Łapie go czyjaś ręka.
Nie patrz, mówi głos, który brzmi znajomo. Kolejna
kobieta, ale kim jest, Paweł nie umie poznać.
Nie patrz, jeśli jej pozwolisz, opęta cię i nie będziesz
już sobą.
Nie patrz, bo jeśli zobaczysz, nic już nie będzie ta-
kie, jak było, i  stracisz spokój. Nigdy już nie będziesz
mógł żyć w szczęśliwej nieświadomości.
Paweł patrzy na własne dłonie i  im bardziej
odciągany jest w  tył, tym bardziej zatracają one
kształt, przestają być dłońmi, a stają się kawałkiem
konstrukcji ze słomy. I tylko w środku coś nadal kłu-
je tysiącem kolców.

***

Paweł budzi się. Nie sądzi, żeby spał długo. Na ze-


wnątrz nadal jest mgła, ale teraz to szara mgła poranka.
Czuć wilgoć. Ogień wygasł. Bezdomni śpią, ten kaszlący

294
ucichł. Paweł myśli, że mógłby wezwać pogotowie. Po-
tem dochodzi do wniosku, że to przecież i tak nic nie
da. Zabiera plecak i wymyka się w miasto równie puste,
mokre i ciemne, jak w nocy.
Przed budynkiem stoi kobieta w  porządnym, chy-
ba wełnianym płaszczu. Nad głową trzyma parasolkę
w jasnym kolorze. Ma może trzydzieści kilka lat, starsza
niż Julia. W kształcie jej oczu widocznych ponad maską
jest coś znajomego.
Przygląda się Pawłowi krytycznie.
– Potrzebujesz kąpieli, przebrać się, pewnie aspiry-
ny – stwierdza. – Wyglądasz koszmarnie. Do czego to
doszło… – Wzdycha ciężko. – Chodź.
– Przepraszam, kim pani jest? – pyta Paweł
zdziwiony.
Jej głos też brzmi znajomo, ale Paweł jest zdezo-
rientowany, nie rozumie, dlaczego ktoś miałby czekać
na niego przed pustostanem.
– Weronika. No tak, trochę lat minęło, wujku, ale
przecież rozmawialiśmy w nocy.
Przez myśl przelatują mu sceny ze snu. Czy to ona
złapała go, kiedy spadał?
– Chodź – mówi Weronika, jakby to było oczywiste.
Paweł marzy o  tym, żeby wypić coś ciepłego,
żeby zjeść coś ciepłego, umyć się. W  jego gardle
zbiera się gula, pewnie zaraz straci głos – aspiryna
też by pomogła.
– Julia…

295
– Jula jest u mnie, wujku. Ostatnia szansa, jeśli nie
chcesz, to nie idziesz, nie mam aż takiego zobowiązania
wobec własnej rodziny.
Nie ma obowiązku mieć, nie musi mu przypominać.
Paweł kiwa głową i idzie za Weroniką, wsiada do jej sa-
mochodu, który, nawet gdyby Paweł nie przypominał
teraz bezdomnych z  pustostanu, wydawałby mu się
zbyt nowy i błyszczący.
Dom też jest nowy, czysty. Róże rosną w niewielkim
ogródku przed domem, owinięte słomą, obwiązane sznur-
kiem. W szarym listopadowym poranku chochoły powin-
ny wydawać się zupełnie normalne, ale Paweł ma wraże-
nie, że jest ich za dużo, że to jakieś stwory, które tylko
przycupnęły tutaj i czekają na coś. To nie jest przyjemna
myśl. Coś w Pawle mówi, że ten dom jest tylko dalszym
ciągiem koszmarów. Choć to przecież bzdura, prawda?
Weronika twierdzi, że rozmawiała z nim w nocy.
– Jak mnie znalazłaś?
– Przyśniłeś mi się.
– Słuchaj…
Weronika ściąga maskę z  twarzy. Pod spodem jej
usta pomalowane są na blady, matowy róż.
– Przecież wiesz, że to u  nas normalne, prawda?
Normalne w tej rodzinie. – Coś pogardliwego przebija
w jej tonie, Paweł nie wie, co jest tego źródłem.
Nie ma obowiązku być dla niego miła, skoro Pa-
weł kojarzy jej się z  życiem, które zostawiła za sobą.
Gdyby nie Julia, Weronika pewnie nie zwróciłaby na

296
Pawła uwagi i Paweł wcale by się jej nie dziwił. On sam
nie miał pojęcia, że Weronika tutaj jest, że mieszka na
obrzeżach Krakowa.
Julia musiała ją znaleźć, myśli Paweł, albo Wero-
nika znalazła Julię, ale Julia nic mu o tym nie mówiła.
Kolejna rzecz, której o  niej nie wie. Czemu go to tak
niepokoi? To wciąż wspomnienie niespokojnej nocy
i  snów, to ciągle gorączka, zimno rozlewające się po
ciele, ucisk w klatce piersiowej napierający na tchawi-
cę, na gardło.
Weronika przekręca klucz w drzwiach wejściowych.
Wnętrze jej domu jest jasne, biele i jasne szarości prze-
łamane okazjonalnymi pastelowymi kolorami, bardzo
kobiece, myśli Paweł z konsternacją. Bardzo czyste, aż
wstyd wchodzić tu w  ubłoconych butach, w  przemo-
czonym ubraniu, po nocy spędzonej częściowo na plan-
tach, częściowo w pustostanie.
Czuje przytłaczający wstyd, że w ogóle ośmiela się
kalać to miejsce. Czuje wdzięczność w stosunku do We-
roniki, że go tu zaprosiła. Oba te uczucia są tak silne, że
zdają się mu obce.
Dom wydaje się być pusty, jakby nie było tu nikogo
poza Pawłem i gospodynią. Przez chwilę Paweł zasta-
nawia się, czy aby na pewno Julia tu jest, potem jednak
słyszy czyjeś kroki na górze.
– Jula?! – woła Weronika. – Znalazłam twojego tatę.
Julia zbiega ze schodów i rzuca mu się na szyję. Za-
nim jest w stanie spojrzeć córce w twarz, Paweł czuje jej

297
ramiona dookoła siebie, zapach mydła i czystego ubra-
nia. To ubranie się pobrudzi, przemyka mu przez głowę,
ale nie powinien się tym przejmować, przecież ją znalazł.
– Boże, tato, co się stało? – pyta Julia, spoglądając
na niego.
Uśmiecha się. To miękki uśmiech i  cała twarz Julii
jest bardzo miękka.
Gdybym spotkał ją na mieście, to bym jej nie po-
znał, myśli Paweł.
– Przyjechałem wczoraj wieczorem, nie było cię
w mieszkaniu, nie miałem gdzie się podziać…
– Och – stwierdza Julia.
– Martwiliśmy się, mama i ja. Przestałaś dawać zna-
ki życia, kochanie.
– Już jest dobrze – mówi Julia. Wyraz jej twarzy
z zaskoczenia wraca do miękkiego uśmiechu. – Już jest
dobrze, nie ma się o co martwić.
– Dlaczego nie dzwoniłaś?
Julia mruga. Weronika kładzie jej rękę na ramieniu.
– Jula, twój tata jest zmęczony, musi się umyć, po-
trzebuje herbaty i  lekarstwa, pewnie też się wyspać.
Może pozwolimy mu najpierw na to?
– Tak – zgadza się Julia.
Uśmiech Weroniki jest równie miękki jak ten na
twarzy Julii, ale do Weroniki bardziej pasuje, na twarzy
Julii wygląda jak przyklejony.
– Wujku, łazienka jest na górze. Nie wiem, jak ubra-
nie na zmianę… – Weronika zerka na jego mokry plecak.

298
Paweł sam nie wie, czy dodatkowa bielizna i podkoszu-
lek przetrwały w stanie nienaruszonym. – Ale obawiam
się, że nie mam w domu męskich ubrań.
– Poradzę sobie.
Czuje na sobie wzrok dwóch kobiet i  nie wie, co
o tym wszystkim myśleć.

***

Julia czegoś nie mówi.


Julia w ogóle niemal nie mówi. To do niej niepodob-
ne, to znaczy, Paweł już wie, że wielu rzeczy o Julii nie
wie, ale Julia jednak zwykle jest gadatliwa. Teraz sie-
dzi przy stole w  biało-szaro-pastelowym pokoju i  mil-
czy. Tylko uśmiech ma nadal na twarzy, ten sam, miękki
i bardzo sztuczny.
Paweł chce podejść, chwycić ją za ramiona i potrzą-
snąć, wytrząsnąć z  córki powód tego milczenia. Coś
się stało, coś okropnego, mózg Pawła już układa so-
bie najgorsze scenariusze. Bo przecież są powody, dla
których młoda kobieta mogłaby schronić się u dawno
niewidzianej krewnej zamiast wracać do studenckiego
mieszkania, zapominając nawet poinformować rodzi-
ców. Ze strachu, ze wstydu.
Im dłużej Paweł o  tym myśli, tym bardziej czuje
w sobie niemy, palący gniew, tym bardziej nie wie, jak
się zachować wobec własnej córki, czy w  ogóle może
na swoją córkę patrzeć.

299
Znów nie było mnie przy niej, żeby ją bronić.
Julia zawsze była silną kobietą, jej pokolenie tak ma,
że bierze sprawy w swoje ręce jeszcze bardziej, niż ro-
biły to pokolenia poprzednie – a przecież mówienie, że
w  Polsce nie było nigdy silnych kobiet, byłoby kłam-
stwem. Julia radziła sobie, nie ukrywała się. A teraz tyl-
ko siedzi i się uśmiecha – jak otępiała.
Paweł pije herbatę z  dużą ilością miodu i  cytryny
i  z  czymś ostrym – imbirem, powiedziała Weronika.
Aspiryna pomału zaczyna działać, gorączka spada, już
nie czuje tego przytłaczającego zimna, na pewno nie
jest już mokry. Za to spodnie nadal są brudne, na to nie
ma rady. Na jasnym krześle Weronika położyła ręcznik,
żeby nie pobrudziło się obicie, i Paweł czuje się napraw-
dę niezręcznie z tą świadomością.
Weronika sugerowała, żeby się położył i wyspał,
ale on nie czuje, żeby to był dobry pomysł. Nie, chce
się dowiedzieć, co się stało Julii, chce wiedzieć, skąd
to milczenie i  skąd ten miękki uśmiech, i  czemu na
pytanie o brak kontaktu Julia nadal odpowiada tyl-
ko zaskoczonymi mrugnięciami. W końcu Paweł nie
wytrzymuje.
– Weronika, możemy na chwilę?
To niezręczne w stosunku do Julii, ale nie może za-
dawać niektórych pytań przy niej. Chce najpierw wie-
dzieć, na co może sobie pozwolić. Weronika się krzywi,
ale wychodzi za nim.
– Zgłosiłaś to, prawda? – pyta Paweł.

300
Czuje, jak wali mu serce, czuje, jak przez ciało
znów przebiega dreszcz, to gorączka, mówi sobie,
nie przeszła mi do końca, to niewyspanie, to czysto
fizyczne.
– Zgłosiłam co? – Weronika wygląda na równie
zdezorientowaną co Julia.
– To, co się jej stało. – Paweł próbuje trzymać złość
na wodzy.
– Nic się nie stało, wszystko w  porządku. – Głos
Weroniki jest łagodny, jej dłoń obejmuje palce Pawła.
– Więc dlaczego jest taka?
– Jaka?
– Jakby nie była sobą.
Weronika kręci głową.
– Wujku, wszystko z nią w porządku. Jest bezpiecz-
na, nikt jej krzywdy nie zrobił – przynajmniej w  ciągu
paru ostatnich dni. Zabrałam ją z  miejsca, gdzie była
w niebezpieczeństwie, wzięłam tutaj, przyprowadziłam
ciebie. Wszystko jest w porządku.
– Mogła do nas zadzwonić! Nie wiem, czy wiesz, ale
Monika jest chora, stres jej nie pomoże! Mogłaś ty za-
dzwonić!
– Nie miałam waszego numeru telefonu. A jeśli Jula
tego nie zrobiła… – Wzruszenie ramion. – Cóż, oba-
wiam się, że tu nie pomogę. Wujku, za bardzo się za-
martwiasz. Ważne, że Jula jest bezpieczna.
– A  jej współlokatorzy? Podobno znajoma praw-
niczka dzwoniła po wszystkich komisariatach w okolicy.

301
– Nie znam współlokatorów Juli. Nie wiem, czemu
Jula do nich nie zadzwoniła. – Weronika wydaje się być
poirytowana. – Może lepiej, żeby od nich odpoczęła.
– Kiedy się spotkałyście pierwszy raz?
– Jakiś czas temu. – Weronika wzrusza ramiona-
mi.  – Proponowałam jej, żeby się do mnie przeniosła,
byłoby jej łatwiej, oczywiście dalej na uczelnię, ale
mieszkanie wygodniejsze i wyszłoby wam taniej. Teraz
mam nadzieję, że zmieni zdanie. Będzie bezpieczniej-
sza, sam widzisz. Chyba rozumiesz, że jej dotychczaso-
wy tryb życia nie sprzyjał bezpieczeństwu?
Paweł kiwa głową.
– Pewnie masz rację.
– Nie wiem, w  co jeszcze by się wplątała – mówi
Weronika. – Zabrałam ją, zanim było za późno. I tak zdą-
żyli jej wbić do głowy niebezpieczne pomysły, ale mam
nadzieję, że teraz będzie już lepiej. Ktoś musi się nią za-
opiekować – Teraz jej głos mięknie, jest pełen troski. –
Sprowadzić z powrotem na właściwą drogę. Wiem, że ty
i ciocia nie możecie tego robić tak, jak byście chcieli, ale
ja jestem, znalazłam ją i chcę o nią zadbać. Jeśli mi po-
zwolisz, zajmę się Julą. Będzie bezpieczna, będzie miała
pewny dom, skończy studia, znajdzie dobrą pracę. Nie
będzie się pakowała w żadne podejrzane działalności.
– Jakie podejrzane działalności?
– Nie mówiła ci? Oczywiście. Nic dziwnego, że to
ukrywała. Ale teraz to nieważne. Więc, wujku? Co o tym
myślisz?

302
– A co Julia o tym myśli?
Weronika prycha. 
– Julę przekonam. Już ją przekonałam, żeby prze-
niosła się do mnie na kilka dni.
– Chcę z  nią porozmawiać – mówi Paweł. – Na-
prawdę porozmawiać. Dlaczego się do mnie nie odzy-
wa? Dlaczego nic nie mówi?
Weronika nie odpowiada.
– Weronika – odzywa się Paweł stanowczym gło-
sem. – Dlaczego?
– Jula potrzebuje być bezpieczna. Podziękuje mi za
to, kiedy to zrozumie. Ty też to rozumiesz, prawda?
– Co jej zrobiłaś?
– Uratowałam ją.
Czyj to pogrzeb? Sprawczości.
– Zgodziła się na to?
– Czy jak wzywasz pogotowie do kogoś, kto ma za-
wał, pytasz go najpierw o zgodę?!
Paweł czuje znowu gniew palący go od środka. Czu-
je potrzebę uderzenia Weroniki, ale przecież tego nie
zrobi, z wielu powodów.
– To, co Julia robi, to nie zawał!
– Ale to może się dla niej źle skończyć! Widziałam
tych typów, którzy ją zaczepili, nic jej nie zrobili, ale to
nie byłby ten jeden raz! Widziałam jej znajomych! Wi-
działeś te flagi w  jej oknach? Kilka kamieni, na dobry
początek, wiesz, jakie to niebezpieczne! To prowoko-
wanie, po co ona to robi? Czy ona w ogóle myśli? Czy ci

303
jej znajomi w ogóle myślą? Byłam tam raz i naprawdę,
miałam wrażenie, że weszłam do… do… – zawiesza się,
jakby nie znała odpowiednich słów.
Jedynym znajomym, którego Paweł spotkał, był ten
chłopak, którego na początku wziął za dziewczynę. Pa-
weł nie umie ocenić, ale wydaje mu się, że jeśli ktoś wie,
kim są ci ludzie, to Julia, tylko ona.
– Julia jest dorosła. Byłaś młodsza niż ona, kiedy
uciekłaś z domu.
Nie powinien był tego mówić. Weronika ściska usta.
– Nie miałam wyjścia. Gdybym miała, może zrobiła-
bym coś innego.
– Mogłaś zostać. Ale postanowiłaś podjąć ryzyko
dla własnego dobra. Nie pomogliśmy ci wtedy… – Pa-
weł kręci głową. Nie czuje się z tym dobrze. – To może
być nasza wina. Ty za to zrobiłaś to, co uznałaś za wła-
ściwe. Wzięłaś los w swojej ręce. Nie pozwoliłaś rodzi-
nie zmusić cię do zostania. Myślę, że Julia to rozumie.
Lepiej niż ja, bo…
Bo lepiej niż on wiedziała, co się wtedy działo, choć
była jeszcze dzieckiem i nikt jej nie powiedział. Nie mu-
siała sama być ofiarą, nie była, nie było okazji – Paweł nie
może być w stu procentach pewien, ale sądzi, że tak wła-
śnie jest – wystarczyło, że doświadczyła tego w snach.
Lęku Weroniki, jej wstydu, jej gniewu, jej ucieczki.
Weronika milczy.
– Boję się o  nią – mówi Paweł. Z  jakiegoś powo-
du nagle robi się spokojny. Myśli o kobiecie w trumnie,

304
którą widział we śnie. Ona też została pozbawiona wy-
boru. Ta myśl przeraża, ale z drugiej strony tłumaczy tak
wiele, że można przejść na drugą stronę strachu, tam,
gdzie zaczyna się jasność umysłu. – Widzę, że nie wiem
o niej wielu rzeczy. Rozumiem, że może się bać – choćby
mojej reakcji. Rozumiem, że może się bać wielu rzeczy,
także tych, na które nie mam wpływu. Mogę odwrócić
wzrok i nie patrzeć, i udawać, że tego nie ma, i mogę ci
pozwolić, żebyś zmusiła Julię do tego samego. Ale tego
nie chcę. To moja córka. Chcę, żeby miała własne życie.
Czy ty chcesz jej to odebrać?
Weronika krzywi się, walczy z łzami w oczach. Od-
wraca wzrok.
– Zabierz ją – mruczy pod nosem.

***

Julia rozgląda się po obcym domu, zastanawiając się,


jak się tu znalazła. Potem patrzy na Pawła i  widzi go
naprawdę po raz pierwszy tego dnia.
– Tato?
Paweł przytula ją.
– Wracamy do ciebie, kochanie – mówi.
– Wyglądasz okropnie.
– To nic – uspokaja ją Paweł. – To przejdzie. Chodź.
Idą przez miasto w  duszącej porannej mgle. Wo-
kół jest pusto, jakby wszystkie osoby, które Paweł
widział poprzedniego dnia, zniknęły i  została sama

305
apokaliptyczna rzeczywistość pandemii. Dopiero po
pewnym czasie zaczynają mijać innych ludzi. Twarze
przesłonięte maskami wydają się zamazane, sylwetki
poruszają się dziwnie, jakby nadal zaklęte w bezrozum-
nym tanecznym kręgu.
Anna Łagan
Rocznik ‘83, z wykształcenia religioznawczyni, z zawodu
korpomysza. Lubi pisać o queerowych osobach, robotach
i rewolucji. Herbaciana snobka, matka trzech kotów.
Publikowała między innymi w „Nowej Fantastyce”,
antologii Śląskiego Klubu Fantastyki Skafander i melonik
oraz w antologii Tęczowe i fantastyczne.
TAM

Wojciech Gunia

MÓWI, ŻE MUSI TAM WRÓCIĆ, że musi tam znowu


wejść.
Gdzie? Nie wie. Ja tak. Jedziemy przez noc, przez
ciemność nasiąkniętą ciężką wilgocią lipcowych upa-
łów. Próbuję wydobyć od niej jakiś szczegół, jakiś detal.
Sprawdzić, co w ogóle pamięta. Mówi tylko, że to tam.
Zasypia na fotelu pasażera, potem się budzi, wy-
rzuca z  siebie kilka bełkotliwych uwag, jakieś strzę-
py wspomnień, jakby podczas męczącego snu na po-
wierzchnię pamięci wydobywały się resztki minionego,
i znów zasypia.
To leki, mówi. Muszę je brać, inaczej nie mogę funk-
cjonować… Jeszcze bardziej nie mogę funkcjonować,
mówi. To wszystko tam się zaczęło, właśnie wtedy.
Zanim tam weszłam, byłam zdrowa. A w zasadzie nie

308
zdrowa. Miałam pamięć. Miałam ją. Myślałam, że tamto
miejsce mnie uleczy. Idiotka.
Ja nie mogę zasnąć. Nie wolno mi zasnąć. Muszę
pilnować drogi. Zabierz mnie, prosiła. Zabierz mnie
tam, gdzie wszystko się zaczęło. Albo skończyło, zależy
z której strony spojrzeć. Muszę znaleźć miejsce, w któ-
rym dokonał się podział. Tam coś pękło, w tamtym po-
mieszczeniu. Tam, między ceglanymi ścianami podziem-
nej konstrukcji – bunkra, piwnicy.
Obracam w  głowie jej słowa, kiedy śpi na fotelu
obok. Powtarzam je i czasami mam wrażenie, że słyszę
w nich swój głos. Jakby to, co powiedziała, nie należało
już do niej. Kiedy byłam dzieckiem, wyobrażałam so-
bie słowa jako niematerialne przedłużenie ciała – coś,
co wyrasta z człowieka, jak kończyna albo włos. Do-
piero z czasem zaczęłam rozumieć, że słowa to cienie,
które oddzielają się od przedmiotu, który je rzuca, po
czym, bezpańskie, błąkają się między nami, szukając
schronienia.
Czasami zerkam na moją siostrę, na tę przetrąco-
ną istotę, od której równie przetrącone słowa ucieka-
ją tak, jak uciekł odeń zdrowy rozsądek. Nie wiem, czy
wierzę w  to, że wizyta tam przyniesie jej ukojenie, że
będzie stanowić lek. Nigdy nie wierzyłam, że rany naj-
lepiej goją się w miejscu, w którym zostały zadane. Nie
wiem, dlaczego ktokolwiek mógł tak pomyśleć. Ale to
jest wszystko, co mogłam dla niej zrobić, gdy poprosiła
mnie o pomoc. Kiedy nocą zapukała do drzwi mojego

309
domu, przemoczona, zziębnięta, i powiedziała, że musi
tam pojechać.
Tam, tam.
Jedźmy tam, proszę.
Tam ma bardzo konkretny wygląd: obszernej, cegla-
nej komory, ma własny zapach: pleśni, grzyba, wilgoci.
Ma też swój głos, przytłaczający głos ciszy, głos rozle-
wającego się w uszach szumu krwi, głos bicia serca. Nie
wiedziałam, czy to moje serce, czy bijące pod ziemią
serce tego miejsca, serce czegoś innego – mówiła. Nie
ma tam żadnego okna, dochodzi się korytarzem z przed-
sionka, do którego wejście zagradzają ciężkie, metalowe
drzwi, ukryte za gęstymi zwojami dzikich ostrężyn. Taka
jest zresztą chronologia odkrycia: ostrężyny, ich kolor,
smak, następnie prześwit skorodowanej stali zza kolcza-
stych splotów, szelest i  zgrzyt rozwieranego przejścia,
a potem ciąg zatęchłej wilgoci i ziejąca ciemność.
Zresztą ilość detali, jakie potrafi przywołać moja
siostra, pasuje bardziej do zjawiska o kosmicznej skali,
jakby w  tamtym dziwnym miejscu zawarł się cały ko-
smos. Jakby z dziury w ziemi wypłynął inny wszechświat
i  skompresował się w  ramach jednego pomieszczenia,
a  z  nim wszystkie jego galaktyki – zacieków, grzyba,
osypów i kamieni. Siostra nie od razu tam weszła, mu-
siała poszukać w samochodzie latarki.
Wtedy jeszcze była sobą, była całą sobą. Właśnie
tam coś zostawiła. Albo zostało jej zabrane. Sama zresz-
tą tego chciała.

310
– To nie jest jakiś drobiazg, który wypadł z kiesze-
ni. Nie znajdziesz tego tak łatwo – tłumaczę, ale ona
mnie nie słucha. Obudziła się i patrzy tępo w ciemność,
w  migotanie reflektorów samochodów jadących z  na-
przeciwka. Przywołuje kolejne detale, jakby liczyła na
to, że któryś z  tych szczegółów okaże się haczykiem,
przyczepionym do konkretnego miejsca w  topografii.
Póki co jedziemy w tamtym kierunku.
Nie wiem, jak dojedziemy.
Nie wiem też, co będzie, jeśli dojedziemy.

***

To było przed laty.


I zaczęło się od choroby.
Córka mojej siostry miała pięć lat, gdy zaczęła się
uskarżać na bóle. Coraz bardziej dotkliwe, coraz bardziej
uporczywe. Nastąpiły zmiany w zachowaniu, zaburze-
nia poznawcze. Potem wszystko potoczyło się szybko:
badanie, diagnoza, kolejne badanie, kolejna diagnoza,
weryfikacja. Terapia. Długa, uporczywa i bezskuteczna.
Nie chcę mówić o szczegółach. To nie jest ważne. Nasza
walka trwała rok.
To nie ja straciłam dziecko, nie mam prawa – nie
powinnam mieć – o tym mówić. Nie wiem, jak to jest.
Mogę sobie jedynie spróbować to wyobrazić. Rozu-
miem tylko swój ból. Wiem natomiast, że moja siostra
została ze swoją stratą sama. W stracie każdy człowiek

311
jest sam, ale to, jak podchodzą do niej inni ludzie, może
tę samotność umniejszyć albo ją uwydatnić. Choć pró-
bowałam ze wszystkich sił, nie byłam w  stanie ulżyć
mojej siostrze w przeżywaniu tragedii.
Aż dowiedziała się, że jest miejsce, w którym może
zostać uleczona. Miejsce, w którym człowiekowi odbie-
rana jest pamięć.
– Wolę zapomnieć – mówiła. – Nie doświadczać
powidoków minionego, nie śnić i nie budzić się z myślą,
że całe moje szczęście możliwe jest tylko wtedy, gdy
śnię. Wolę wyprzeć się tej pamięci albo umrzeć, nie po-
trafię tak żyć. Kocham moje dziecko całym sercem, ale
nie potrafię. Nie rozumiem tego, co się stało, dlaczego
się stało, nie mogę się z tym pogodzić. Wolę zapomnieć
albo przestać istnieć.
Kiedy doszła do jej uszu pogłoska o miejscu, w któ-
rym można szukać ostatecznego uleczenia i wymazać
wszystko, odistnieć cały szereg zdarzeń, jakby nigdy do
nich nie doszło, wszystko było już ustalone.
Być może poszukiwanie, które musiałyśmy przepro-
wadzić, było jedynie testem na determinację. Przyjęta
jakąś niepisaną tradycją metoda sprawdzania, ile sił jest
w stanie wykrzesać z siebie człowiek, żeby dopłynąć do
tej ostatniej deski ratunku. Nie wiem, w czyim interesie
miałby leżeć ten sprawdzian, nie wiem, dlaczego taka
szczególna wiedza miałaby być przed kimś ukryta. Tak
jednak było: aby znaleźć tamto miejsce, musiałyśmy go
poszukać.

312
I znalazłyśmy, po długim śledztwie, analizie wielu
poszlak, plotek i  pogłosek. A  konkretnie ja znalazłam.
Odnalezione, aby zgubić.
Tak więc wygląda cała chronologia znaleziska: upal-
ny lipiec, odludne miejsce gdzieś na południu, pomiędzy
na wpół wymarłymi wioskami, leśna droga, polana, dzi-
kie ostrężyny, ich kolor, smak, następnie prześwit sko-
rodowanej stali zza kolczastych splotów, szelest i zgrzyt
rozwieranego przejścia, a potem ciąg zatęchłej wilgoci
i ziejąca ciemność.
Powiedzieli – ludzie, do których dotarłam – że nie
musi nic robić, nic mówić. Nie musi nawet o niczym szcze-
gólnym myśleć. To miejsce, tam, samo rozpozna – mówili.
Pamiętam, jak wchodzi, jak znika w ciemności, ka-
żąc mi zaczekać na zewnątrz. Pamiętam, że długo cze-
kałam. Jadłam ostrężyny, wygrzewałam twarz w słońcu
przeświecającym przez korony drzew. Myślałam o dzie-
ciństwie, z którego już tak wiele zdążyłam zapomnieć.
Kiedy moja siostra wreszcie wyszła, nie poznałam jej.
Być może jest tak, że nasze wspomnienia – nasze
przeżycia zakodowane w  formie wspomnień – od-
ciskają się na naszych twarzach, w  naszej postawie,
lepią ją, formują jak glinę bądź plastelinę. Wypełniają
nas, nadając kształt. A zatem, kiedy zabraknie wspo-
mnień, gdy zmienia się ilość i  konsystencja budulca,
zmienia się również twarz. Twarz mojej siostry była
inna. Miała podobne rysy, ale tamten dziwny bunkier
w środku lasu opuścił już ktoś inny.

313
***

Jeżeli postanowisz o czymś zapomnieć, to jeśli już to się


stanie, skąd będziesz wiedzieć? Nie będziesz przecież
nawet mieć świadomości, że było coś, o  czym trzeba
zapomnieć. Pamięć można amputować wyłącznie z jej
kontekstem – wymazanie bolesnego zdarzenia oznacza
konieczność wymazania nie tylko jego okoliczności, ale
w  ogóle samej świadomości, że doszło do jakiegokol-
wiek zdarzenia. Moja siostra wyszła zdezorientowana,
nie wiedząc nawet, co tu robi i dlaczego się tu znalazła.
Wiedziała tylko, że było to bardzo ważne. A ja przecież
nie mogłam jej wszystkiego powiedzieć.
– Cokolwiek się stało, było planowane – uspokaja-
łam ją. – Nie mogę ci powiedzieć, dlaczego tu przyjecha-
łyśmy, ale wiedz, że bardzo tego chciałaś. A jeśli nie wiesz,
co tu robisz, to znaczy, że dostałaś to, o co prosiłaś.

***

Moja siostra została sama ze swoją stratą, a ja byłam


jedyną bliską jej osobą. Wszyscy już zapomnieli o  jej
nieszczęściu, także ona sama wymazała je z siebie ra-
zem ze wspomnieniem o dziecku, więc jestem jedyną
osobą, która pamięta, że zmarło. Muszę to przed nią
ukrywać. Najpierw usunęłyśmy wszelkie ślady istnie-
nia dziecka – zabawki, ubranka, książeczki, meble, wy-
strój pokoju – a  potem usunęłyśmy pamięć o  nim.

314
Tak, jakby nigdy się nie urodziło. A jednak je pamiętam.
Jestem jedyną nosicielką tego wspomnienia. Gdybym
powiedziała jej, jak było naprawdę, uznałaby, że je-
stem szalona. A jednak przygniata mnie świadomość,
że jestem jedyną osobą, w  której przetrwało tamto
przedwcześnie zakończone życie.
A jednak moja siostra wyszła stamtąd inna. Po ja-
kimś czasie stało się również jasne, że nie można bez-
karnie wyrwać z siebie ochłapu wspomnień, nie można
amputować ot tak części swojego życia.
– Czegoś brakuje – mówiła. – Czegoś brakuje, choć
nie wiem czego. Czuję ból. To nie jest ból fantomowy,
kiedy wiemy, czego brakuje. Boli mnie nieobecność
czegoś, czego nie jestem świadoma. Nie rozumiem tego
uczucia.

***

Czasami myślę, że jeśli odbierze się człowiekowi pamięć


o jego cierpieniu, to w jakimś sensie okalecza się go. Usu-
wa się z  jego wewnętrznej konstrukcji spoiwo, zabiera
mu się rzeczywisty wgląd we własne wnętrze i właściwe
rozpoznanie swojego miejsca w świecie. A jednak kiedy
zechce, by mu tę pamięć odebrać, nie można mu tego
prawa odmówić.
Tak jak ja nie potrafiłam odmówić go mojej siostrze.
Tylko ja zostałam, by dzielić z nią ból. Ja, jedyna osoba
jej świata.

315
Zaczęła zapominać także inne rzeczy, jakby usunię-
cie tego zestawu wspomnień zaburzyło całą konstruk-
cję. Zapominała miejsca, zdarzenia, zapominała twarze.
Straciła możliwość normalnego funkcjonowania. Dlate-
go powiedziała w końcu, że nie zniesie tego dłużej, że
musi tam wrócić.

***

Muszę przyznać, że to ja prowadziłam samochód pod-


czas pierwszej podróży tam, to na mnie spadł niemal
cały ciężar poszukiwań. To ja pokazałam mojej siostrze
miejsce, w którym, za gęstymi splotami ostrężyny, znaj-
dowały się stalowe drzwi prowadzące do opuszczone-
go bunkra. Tak jakbym skądś pamiętała, gdzie są, jak-
bym już wcześniej wiedziała, kogo zapytać i jak szukać.
Teraz też wiem. Są rzeczy, które wiem, nie wie-
dząc skąd, i rzeczy, których nie pamiętam, nie wiedząc
dlaczego.
Na przykład moja siostra. Śpi na fotelu pasażera. Nie
pamiętam zbyt wiele z  naszego dzieciństwa. Te wspo-
mnienia są rozmyte, rozproszone, mam jedynie ich
strzępki, widzę w nich kogoś, kto wyglądał jak moja sio-
stra, ale nie potrafiłabym ich przypisać do żadnego kon-
kretnego miejsca albo czasu. Nie umiem powiedzieć, że
to były jakieś wakacje x lat temu, że to była jakaś wizyta
u jakichś krewnych – treść moich wspomnień związa-
nych z siostrą jest powierzchniowa, mglista, szczątkowa.

316
Czasami myślę, że jest jak ciało obce wszczepione
w tkankę pamięci. A jednak znam ją jak nikt inny i byłam
jedyną osobą, która wspierała ją, gdy jej świat się zawa-
lił. Nie ma nikogo innego na świecie. Nie pamiętam zbyt
dobrze człowieka, który począł jej dziecko. Coś kojarzę,
coś sobie przypominam: mężczyznę średniego wzrostu,
o bladej karnacji i ciemnych włosach. To wszystko. My-
ślę, że kiedyś pamiętałam go lepiej, ale nie wiem, skąd
to wrażenie.
Droga mija w  ciemności i  ciszy, tylko warkot silni-
ka i od czasu do czasu mijający nas z naprzeciwka po-
jazd. Dalekie, nieliczne światła pogrążonych w nocy do-
mów. Topografia, która przeobraża się w  niewidoczny
dla mnie sposób, ale której przeobrażenie przeczuwam
w ilości zakrętów, ostrych podjazdów i zjazdów. Wiem,
dokąd jechać. Jakbym bywała tam już wcześniej.

***

Czasami, gdy siostra nie widzi, wyciągam z  portfela


zdjęcie jej córki. Dziewczynka na fotografii jest szeroko
uśmiechnięta, dołeczki w policzkach, błękitne oczy. Jest
podobna do mnie, ale nic w tym dziwnego – moja sio-
stra i ja jesteśmy bliźniaczkami. Może dlatego tak słabo
pamiętam dzieciństwo – jej i  moja postać zlewają się
w jedną perspektywę, która jedynie od czasu do czasu
ulega rozszczepieniu i właśnie wtedy wyodrębniamy się
ze wspomnień jako osobne istoty.

317
Oglądam więc jej zdjęcie i czuję ten jakby zapożyczo-
ny żal: kochałam to dziecko, choć tak słabo je pamiętam.
Odczuwam stratę zapośredniczoną przez cudzą perspek-
tywę. Jak gdybym widziała ją przez mleczną szybę, jakbym
słyszała ją przez ścianę. Cudzy żal, cudza perspektywa.
A jednak, kiedy widzę zdjęcie dziecka, coś w środku ściska
mnie za serce. Nie wiem, jak zniosłabym to, gdybym…
Skręcam. Jednostajny szum asfaltu pod kołami zmie-
nia się po chwili w chrobot szutrowej drogi. Samochód
podskakuje na wybojach i koleinach.
– Zbliżamy się? – pyta siostra głuchym, zaspanym
głosem.
– Jeszcze trochę – mówię. – Możesz jeszcze spać.
Jest jeszcze noc.
– Dlaczego nigdy nie chciałaś mi powiedzieć, co
przede mną ukrywasz?
– Właśnie dlatego, że nie chciałaś o tym wiedzieć.
Rozmawiałyśmy już o tym wiele razy. Śpij.
– Wyspałam się.
– Na co liczysz?
– Chcę wiedzieć, co utraciłam. Co zostało tam.
– Coś, przed czymś musiałaś uciekać.
– Nie mogę bez tego żyć.

***

Czasami, gdy siostra nie widzi, wyciągam ukrytą przed


nią zabawkę – pluszową żyrafę – i wdycham jej zapach.

318
Czasami mam wrażenie, że ją pamiętam, że bardzo
dobrze znam fakturę miękkiego materiału, z  którego
zrobiona jest przytulanka. Że pamiętam ją z ostatnich
dni, wierną towarzyszkę końcowego odcinka drogi.
Jest we mnie coś, co zmusza mnie do pielęgnowania
w sobie tej pamięci. Nie wiem dlaczego, przecież na-
wet tam nie byłam.
Kiedy siostra tamtego lipcowego dnia wyłoniła się
z  bunkra, była inna, zdezorientowana, ale jednocze-
śnie wyglądała promiennie, jakby spłynęła z niej cała
ciemność. Pytała, dlaczego tu jesteśmy i po co przy-
jechałyśmy. Powiedziała też, że to dziwne, ale daw-
no nie czuła się tak dobrze. A ja tylko kiwałam gło-
wą. Kiedy podeszła, usiadła obok mnie na kocu, a ja
podałam jej owoce, które dla niej zebrałam. Siostra
śmiała się, czerwono-czarny sok jedzonych łapczy-
wie ostrężyn spływał jej z kącików ust, kapał z brody,
jak krew.

***

Kiedy prowadzę samochód, między niskimi drzewami


o  gęstych koronach, pyta mnie, czy wejdę tam razem
z nią. Pytam dlaczego, a ona odpowiada, że musi mieć
kogoś przy sobie, nie chce czuć się zdezorientowana,
jeśli uda się jej odnaleźć to, czego szuka, choć nie ma
pojęcia co to takiego. Ja jednak kręcę głową.
– Nie chcę tam wchodzić.

319
– Potrzebuję cię – powtarza z naciskiem. – Myśla-
łam o tym, myślałam, czego może chcieć pozbyć się ze
swojej głowy człowiek, i nie muszę być geniuszem, żeby
dojść do wniosku, że jest to coś, z czym będzie mi się
trudno zmierzyć. Potrzebuję cię tam.
Ale ja dalej kręcę głową.
– Nie mogę. Nie chcę.
– Dlaczego?
Nic już nie odpowiadam.

***

Bo wiesz, moja kochana siostro, byłam już tam. Byłam


tam przed tobą. Słyszałam o takim miejscu, i w końcu je
znalazłam. A potem, już z tobą, powtórzyłam całe po-
szukiwania.
Okłamałam cię i teraz sama plączę się w sieci fikcji,
zmyśleń i  niebyłych wspomnień. Dobrze wiedziałam,
gdzie jest tam. Istniejesz w mojej pamięci tak mgliście,
tak anemicznie wydobywasz się z odległych lat moje-
go dzieciństwa, jakby cała ta implantacja fałszywego
wspomnienia o twoim istnieniu napotykała opór mate-
rii. Nie wiedziałam, że tak się rzeczy potoczą. Nie wie-
działam, że to ty będziesz lekarstwem na moją trwogę.
Że to ty ją przejmiesz.
Wyobraź sobie, że możesz wyjąć z  siebie cały
ogromny kawałek swojego życia. Oddać wspomnienia,
towarzyszące im emocje. Że możesz się ich pozbyć. Nie

320
wiedziałam, że tamto miejsce obdarzy nimi ciebie. Nie
wiedziałam, że stworzy cię, że zakorzeni cię w  moim
świecie jako awatar dla mojego cierpienia.
Kiedy wyszłam stamtąd po raz pierwszy, z  poczu-
ciem niewysłowionej ulgi, ty jadłaś łapczywie owoce
ostrężyn. Patrzyłaś na mnie, jakbyś znała mnie całe ży-
cie i powiedziałaś, że nie wiesz, jak to wszystko prze-
bolejesz. Że nie możesz przejść do porządku dziennego
nad tym, co się stało. Nie potrafisz przepracować swo-
jej żałoby. Widziałam twoje cierpienie. Ale ulga, którą
sama czułam, była zbyt wielka, by powiedzieć ci, jakie
jest jego źródło.

***

– Często łapię się na myśli, że nie posiadam wielu wła-


snych wspomnień – mówisz nagle. – Trudno to wyja-
śnić. Cokolwiek pamiętam, ty też pamiętasz. Ty wiesz
jeszcze więcej, wiesz coś, co musisz przede mną ukryć.
Ja nie mam nic własnego. Być może właśnie tego szu-
kam… Może to zostało tam.
Czuję, że do oczu napływają mi łzy. Nigdy nie będę
w stanie wytłumaczyć ani wynagrodzić krzywdy, którą
ci wyrządziłam, przywołując twojego fantoma na ten
świat i obdarzając tym, czego sama nie mogłam znieść.
Teraz zaczynam to rozumieć.
Gdy zatrzymujemy wreszcie samochód na polanie
skrytej w  cieniu wstającego dnia, wygląda dokładnie

321
tak samo jak wtedy, gdy byłyśmy tu ostatnio. I tak, jak
wyglądało wtedy, gdy przyjechałam tu po raz pierwszy,
wiedziona nadzieją, że jest miejsce, w  którym można
pozbyć się swojego cierpienia.
Wiesz, gdzie się kierować, siostrzyczko. Ja mogę
tylko bezradnie patrzeć, zastanawiając się, co się wy-
darzy. Wiesz, gdzie pod gęstymi splotami krzewów
szukać stalowych drzwi. Nie wiem, kto je odkrył jako
pierwszy, nie wiem, jak to miejsce zyskało swoje wła-
ściwości. Nigdy mnie to nie interesowało, uważam, że
to nieważne. Ważne, że jest. Ważne, że działa. Historia
jest bez znaczenia.
Widzę, jak odgarniasz bujne zarośla dzikich ostrę-
żyn. Widzę szaro-rdzawą powierzchnię. Nie wiem, czy
ktoś jej dotykał, czy ktoś tam wchodził. Być może ten
właz istnieje tam tylko dla nas. Dla mnie, czyli również
dla ciebie.
Zawiasy obracają się z trudem i po lesie roznosi się
głośny wizg. Opieram się o karoserię. Chciałabym zjeść
owoce, ale mam ściśnięty żołądek. Nic nie przełknę.
Patrzę jeszcze na ciebie, na twoją udręczoną twarz
i  na dłonie, czerwone od zadrapań, ciemne od soku.
Nie obracasz się już w moją stronę, odkąd rozwarłaś
tę szczelinę, by się w  nią wślizgnąć z  powrotem, nie
istnieję już dla ciebie. Potem połyka cię ciemność. A ja
czekam, we wzrastającej temperaturze dnia, w cieniu,
w samotności.

322
***

Kiedy jednak nie wychodzisz po nie wiem jak długim


czasie, decyduję się iść za tobą. Nie wiem, na co liczy-
łam. Nie wiem, na co liczę teraz.
Powoli, krok za krokiem, podchodzę do wejścia.
Z wnęki ciągnie zatęchły chłód. Nie mam latarki, więc
próbuję otworzyć szerzej drzwi, wpuścić tam nieco wię-
cej światła dnia.
Potem idę długim, niskim korytarzem o wilgotnych,
śliskich ścianach. Stąpam po czymś miękkim, jakby zie-
mi albo grubej warstwie pyłu. Pamiętam to miejsce. Im
głębiej wkraczam, tym lepiej je pamiętam i  nie wiem,
czy to, co widzę – widzę, czy pamiętam. Na końcu jest
wejście do komory. Wydobywa się z niej blask. To świa-
tło, które zabrałaś. Leży na ziemi.
Wchodzę.
Ale ciebie tam nie ma.
Podnoszę z  ziemi latarkę i  omiatam ściany sno-
pem światła w  poszukiwaniu ciebie. Nie ma tu żad-
nego innego korytarza, nie mogłaś stąd nigdzie pójść.
A mimo to cię nie ma. Tylko ta latarka. Światło, które
zostawiłaś.
Czuję przenikliwy chłód. Drżę zarówno od niego, jak
i od wzbierającej we mnie rozpaczy. Kiedy podchodzę
do ściany i dotykam jej czołem, pamiętam już wszyst-
ko. Narodziny mojej córki, odejście jej ojca, jej chorobę
i śmierć. Pamiętam nasze życie, naszą wspólną ścieżkę,

323
nasze szczęście, którego mnie pozbawiono. Pamiętam
jej pokój, ubrania i  zabawki, jak kikuty po amputowa-
niu sensu. Obdarzyłam cię życiem, moja siostro, a wraz
z nim dałam ci to, czego sama nie potrafiłam znieść –
nieobecność. Ale ty z tej nieobecności zbudowałaś sie-
bie i kiedy zapragnęłaś ją oddać, oddałaś wszystko, co
miałaś. Zostałaś skorupą czującą jedynie własną pustkę,
ale nierozumiejącą jej natury. A teraz… teraz zostawiłaś
mi wszystko to, co niegdyś chciałam z siebie zrzucić.
Przyciskam czoło do zimnej, wilgotnej ściany. Pły-
ną we mnie wspomnienia, wraca wszystko to, czego się
wyrzekłam. Wspomnienia i  uczucia, które są do nich
przywiązane grubym, ciężkim łańcuchem.
Kiedy wyjdę na światło dnia, gdy napełnię się pa-
mięcią, usiądę w  cieniu wśród krzewów ostrężyny
i będę jeść jej czarne owoce.
Wojciech Gunia
Urodzony w 1983 roku w Nowym Sączu. Pisarz, tłumacz
i publicysta, absolwent Wydziału Polonistyki UJ. Autor
książek Powrót (2014, II wydanie 2020), Nie ma wędrowca
(2016), Miasto i rzeka (2018), Dom wszystkich snów (2020)
i Złe wszechświaty (2021). Uznawany za czołowego
w Polsce przedstawiciela weird fiction. Jego powieść Nie
ma wędrowca została uhonorowana Nagrodą im. Stefana
Grabińskiego dla najlepszego polskiego horroru w 2016
roku. W 2021 roku uhonorowany Nagrodą im. Macieja
Parowskiego oraz Nagrodą im. Jerzego Żuławskiego za
powieść Dom Motta (z tomu Dom wszystkich snów).
GENIUS…

Julia Żmudka

PRZYJĘCIE W  POCZET Dóbr Kultury Współczesnej


niespecjalnie mu służyło. To już trzeci rok, odkąd wro-
cławscy radni zaakceptowali plan zagospodarowania
miasta, dzięki czemu znalazł się na liście obiektów ob-
jętych ochroną tuż obok pomników, miejsc pamięci,
budynków razem z  ich wnętrzami i  detalami, założeń
urbanistycznych, założeń krajobrazowych i  zapewne
każdego innego założenia, jeżeli tylko miało odpowied-
nio mało lat i odpowiednio wiele osób uznało, że cechu-
ją je wysokie wartości artystyczne lub historyczne. I co?
I  nic. Teoretycznie osiągnięto kompromis. I  konserwa-
tor była syta, i Solpol cały. W praktyce – niewielki frag-
ment mapy zyskał nowy symbol i na tym skończyła się
ta cała, wielce burzliwa, debata. Jego obecność w reje-
strze zabytków nie zbrukała wspaniałości prawdziwych

326
świadectw minionych epok – tych faktycznie przedsta-
wiających odpowiednie wartości – ale bardziej przy-
chylni mu architekci także mogli spać spokojnie, bez
obaw, że bezmyślny lud dopuści się zbrodni wyburzenia
obiektu handlowego przy Świdnickiej 21–23. A  raczej
budynku udającego takowy, bo z  pierwotnej funkcji
niewiele już zostało.
Prawdziwy przykład postmodernizmu, czyż nie? Ele-
wacja jako scenografia, która prowadzi z  odbiorcą grę,
bawi się nim, mami, podsuwa błędne tropy. W tym przy-
padku udaje, że to miejsce jeszcze nie umarło. Zaskrzy-
piał ciężko. Nie zwykł poddawać się czarnym myślom –
miał pewne nieprzepracowane traumy związane z  tym
kolorem, poza tym zdecydowanie wolał beż, sprany róż,
jasny fiolet oraz morską zieleń – teraz jednak nie potrafił
znaleźć optymistycznego kontrapunktu. Kończył mu się
czas i dostrzegał na to aż zbyt wiele dowodów w pokry-
wającym szyby kurzu, w popękanych płytkach ceramicz-
nych, w stale powiększających się zaciekach… Ale przede
wszystkim w  setkach metrów kwadratowych niewyko-
rzystanej powierzchni. Wnętrze nie emanowało pustką
tylko dlatego, że przeszklone wejście zasłonięto płytami
karton-gips. Za takim maskowaniem kryły się na pewno
szlachetne intencje, jednak trud był próżny – większość
witryn, boleśnie niezakomponowanych, i  tak dawała
znakomite wyobrażenie o tym, co działo się w środku.
Dużo przyjemniej czuł się bodaj sześć lat temu –
tak, w dwa tysiące piętnastym – kiedy jego los nie był

327
jeszcze przesądzony. Te dyskusje, listy otwarte, wnio-
ski do wojewódzkiej konserwator zabytków! Wtedy
naprawdę czuł, że żyje. Było niemal tak wspaniale, jak
na samym początku, nawet jeżeli grupa regularnie od-
wiedzających go osób skurczyła się do garstki złożonej
z  pracowników kantoru, sklepu plastycznego i  stoiska
jubilera. Prawdę mówiąc, nie aspirował nigdy do miana
zabytku, choć musiał przyznać, że głosy, by go do owe-
go zacnego grona zaliczyć, mile łechtały ego. Teraz nie
był pewien, co o  tym sądzić. Z  jednej strony, zawsze
myślał o sobie jako o dziecku czasów najnowszych, ist-
niejącym tu i teraz, patrzącym ciągle w przód, nigdy za
siebie. Z drugiej, zabytkowe budynki wzbudzały więcej
pokory, więc prawdopodobnie nieco by o niego zadba-
no. A przynajmniej elewacja zostałaby uwolniona od tej
paskudnej kartonowo-gipsowej zasłony. Może nawet
od czasu do czasu odwiedzaliby go studenci architek-
tury, żeby na własne oczy zobaczyć, jak projektowano
w  latach dziewięćdziesiątych? Zyskałby trochę życia…
Z  trzeciej strony – co to za życie? Wizyty, zapewne
w co najmniej kilkumiesięcznych odstępach, polegające
na pobieżnych oględzinach – i  to głównie zewnętrza,
bo w  środku nie ma co oglądać – nie odtworzą tego
klimatu. Nie był żadnym muzeum ani galerią sztuki, był
domem towarowym! Czwarta strona zaś wszystkie po-
przednie ukazywała jako bezsensowne rozważania. Nie
ma co się oszukiwać, czasy świetności minęły bezpow-
rotnie, tak samo jak szansa na godne odejście. Rozbiórka

328
w chwale, doprawiona emocjami publiki, stanowiła bar-
dziej pociągającą alternatywę niż bierne oczekiwanie,
aż brzydko starzejące się materiały ostatecznie się pod-
dadzą. Szkoda, że wybór nie należał do niego.
Nagle coś go zastanowiło. Pozornie dezorientująca
myśl sprowadziła wszystkie perspektywy do jednego
punktu, a  ten dał początek nowej refleksji. Jak to się
stało, że był? Pytanie brzmiało jak przyczynek do filozo-
ficznej dysputy o sensie istnienia, jednak w tym wypad-
ku pozostawało czysto pragmatyczne. Jako genius loci,
duch opiekuńczy konkretnego miejsca, istniał dzięki
niepowtarzalnej atmosferze danej przestrzeni. A prze-
cież ona zanikła już w pierwszej dekadzie nowego mi-
lenium. Dlaczego więc ciągle trwał? I z jakiej przyczyny
przez niemal trzy dekady w  ogóle się nie zmienił, nie
stracił swojego charakteru?
Czuł, że umyka mu drobna, ale istotna kwestia. Czy
za całą farsę odpowiadał fakt, że budynkowi patrono-
wał duch przewrotnego postmodernizmu? Nie mając
innego punktu zaczepienia, podążył za tą myślą. Jaka
była istota tego nurtu? Stanowił odpowiedź na mo-
dernizm, to oczywiste, zaprzeczał jego nudnej prosto-
cie i funkcjonalności, proponując w zamian złożoność,
kompilację, grę cytatami i zabawę formą…
Nagle zrozumiał. Dwa, pozornie niezwiązane, wątki
połączyły się w  nieprzewidywalnym i  – właśnie dzię-
ki tej nieprzewidywalności – iście postmodernistycz-
nym stylu. Form follows fiction, przecież to jasne. Hasło

329
utworzone w kontraście do form follows function, wska-
zujące, że z wyznawanej przez architektów od czasów
Witruwiusza triady venustas, utilitas, firmitas – piękna,
użyteczności, trwałości, a współcześnie: formy, funkcji,
konstrukcji – ta pierwsza pozostaje najważniejsza i nie
zależy od niczego, prócz fantazji architekta. Dwie pozo-
stałe muszą się jej podporządkować.
Ale fiction to również literatura piękna, a co za tym
idzie – opowieść. Forma podąża za opowieścią – zdanie
tak samo ładne, jak adekwatne. Kiedy budynek przestał
spełniać swoje zadanie w miejskiej tkance, przeniósł się
do niematerialnego, a tym samym nie tak bezwzględne-
go dla jego fizycznych komponentów, środowiska – do
ludzkich wspomnień. Architektura to nie tylko obiekt;
jej integralną częścią był on, genius loci, zdecydowanie
mniej podatny na upływ czasu. Co nie znaczy, że całko-
wicie odporny.
Wnioski dały mu nie tylko nadzieję, ale też moty-
wację. Pole manewru rozszerzyło się, w sferze pozarze-
czywistej nie był już bezradny, miał szansę sprostać nie-
jednemu wyzwaniu – a niewątpliwie przed wyzwaniem
właśnie został postawiony. Doskonale zdawał sobie
sprawę, jakie wrażenie wywierał na odbiorcach – pa-
miętał każde słowo, którym go określono. Kontrower-
syjny należało do najłagodniejszych. Pokraczny, strasz-
ny, dziwaczny, po prostu brzydki… Można by jeszcze
długo wymieniać. Czy go to martwiło? Nie. Miał swoich
entuzjastów, a oni, mimo że pozostawali w mniejszości,

330
dowodzili, że można docenić jego nietypową venustas.
Poza tym głęboka niechęć miała zaskakująco wiele
wspólnego z miłością – na pewno więcej niż obojętność.
Wiedział, że pewne informacje na jego temat zo-
stały już utrwalone. Podstawowe dane i  najbardziej
soczyste ciekawostki plątały się we wpisach encyklo-
pedycznych, artykułach czy wywiadach. Powszechnie
dostępne zdjęcia, makiety i  zdjęcia makiet pozwalały
obejrzeć obiekt bez konieczności odwiedzania Wrocła-
wia. Ale to były strzępki porozrzucane między źródła-
mi, nie mające szans na odtworzenie jego tożsamości.
W opowieści, jaką chciał wysnuć, metryczka była spra-
wą drugorzędną. Wzmianki o właścicielu lub projektan-
cie niech sobie tkwią w dokumentacji. On musiał spra-
wić, by opowieść, tak inna od architektury, pozwoliła
czytelnikowi wyobrazić sobie miejsce, a raczej – odczuć
jego ducha.
Na początku chciał udowodnić, że wrocławski
dom towarowy nie był żadną abstrakcją – każdy jego
element nawiązywał do kontekstu, tyle że w  niebez-
pośredni sposób. Przeszklona wieża stanowiła odpo-
wiedź na absydę sąsiedniego kościoła. Wejście w ścię-
tym narożniku to swobodne powtórzenie rozwiązania
z hotelu stojącego przy tej samej ulicy. Jaskrawe kolory,
które teraz oburzały spacerowiczów, swego czasu na-
leżały do najmodniejszych barw. A to tylko najbardziej
oczywiste pokrewieństwa. Budynek kipiał inspiracjami.
Mimo że w oczywisty sposób wyróżniał się z otoczenia,

331
pasował do niego. Miejsce, czas, sąsiedztwo, kultura –
to wszystko kryło się w ekspresyjnej bryle. Powszechnie
krytykowane, bo rzekomo niepotrzebne elementy – jak
niewspierające niczego wsporniki nad wejściem – krzy-
czały, że są, bo mogły być i  tyle wystarczyło. Tryumf
piękna, ujawniający się w  niepodporządkowanej niko-
mu i  niczemu formie, nie musiał być tłumaczony. Do
czasu. Zrozumienie odeszło, gdy powróciło uwielbienie
dla pomalowanych na biało kubików.
Oczywiście, nie wszystko szło idealnie – trudniej-
szymi momentami również powinien się podzielić.
Ograniczenia odcisnęły na nim swoje piętno i to dość
znaczące. Cięcia finansowe prześladowały go już od
chwili narodzin, kiedy to elewację zdecydowano się
wykończyć szarymi płytkami ceramicznymi. Do tej pory
żałował, że nie dane mu było chociaż przymierzyć obie-
canych płytek z czarnego gresu… Ale nie powinien roz-
myślać o  niespełnionych marzeniach, lepiej poświęcić
energię ciekawszym kwestiom. Na przykład faktowi, że
cały projekt powstał w pięć dni. Pięć dni! Sto dwadzie-
ścia godzin niemal nieprzerwanej pracy wypełnionej
dziesiątkami szkiców i gorączkowych rozmów. Chwile,
gdy sinusoida nastrojów – od pełnej gotowości przez
frustrację aż po satysfakcję – zamieniała się w kreślone
prostymi liniami rysunki, skrzyły się od czarów możli-
wych do pojęcia wyłącznie przez projektantów. Nie
brakowało też ironii. Chociażby wtedy, gdy odraza do
kofeiny – zrodzona w równym stopniu z kawy wlewanej

332
w siebie hektolitrami i z espresso, które nie zostało na-
wet spróbowane, ponieważ rozlało się na niemal goto-
wy arkusz – magicznie zniknęła, bo tylko kolejna porcja
czarnej cieczy mogła przekonać organizm do powtó-
rzenia pracy. To wszystko, razem z innymi cudami znad
stołu kreślarskiego, w obiekcie przy Świdnickiej zosta-
ło. Wystarczyło się wczuć, pozwolić pochłonąć niedo-
powiedzianym historiom.
Ale najważniejsi byli ludzie – jego twórcy, a przede
wszystkim klienci obsługiwani przez niego na co dzień.
Dzięki ambicji, kreatywności i determinacji architektów
mógł zaistnieć, jeszcze zanim postawiono fundamenty.
Pamięci niegdysiejszych gości zawdzięczał zaś to, że nie
roztworzył się w niebycie, gdy czasy świetności minęły.
Żył wspomnieniami twarzy konsumentów, rozjaśnionych
zarówno dzięki wpadającemu przez przeszkloną wieżę
światłu, jak i kolejnym dawkom szczęścia. Przy stoiskach
odpowiadających rozmaitym branżom spełniały się
marzenia – drobne i  olbrzymie. Radość sprawiała para
nowych butów i pierścionek, który, po długim oszczędza-
niu, mógł zostać kupiony na zaręczyny. Zachwyt wzbu-
dzały dostępne na wyciągnięcie ręki nowinki technicz-
ne, jak winda i klimatyzacja. I chociaż filozofowie usilnie
utożsamiali wytwory postmodernizmu z  kulturą pono-
woczesną, to on, na przekór, właśnie z nowoczesnością
się kojarzył. Powiew świeżej i pociągającej inności był tu
najważniejszy. W końcu można było zachłysnąć się za-
pachem Zachodu. Galopujący kapitalizm i nieokiełznana

333
konsumpcja to skutki uboczne. Liczyły się wyłącznie
możliwości, a te wydawały się nieograniczone.
Tak, to przede wszystkim emocje dawały mu życie,
dlatego znał się na nich całkiem nieźle. Wiedział już, co
należy zrobić. Co prawda, najłatwiej przychodziło mu
kształtowanie atmosfery związanej z  materią nieoży-
wioną, a ludzka natura nie należała do dziedziny, w któ-
rej czuł się najpewniej… Ale przecież dzielił pierwsze
imię z duchem, który te istoty rozumiał najlepiej. Mito-
logiczny krewniak nie powinien mieć pretensji, że cza-
sowo naruszy jego terytorium.
Potrzebny był mu ktoś z  branży. Najlepiej świeżo
po studiach. Architekciątko, które zostało nauczone ro-
zumienia różnych stylów, ale nie zdążyło wypracować
własnego. Wrażliwe zarówno na piękno, jak i na krzyw-
dę. A  przy tym młode i  pełne ideałów – i  podatne na
wpływy kogoś, kto mógł je poprowadzić do ich osią-
gnięcia. Dobrze by było również, gdyby piórem włada-
ło równie sprawnie jak rapidografem. Takie nieopierzo-
ne stworzenie należało uwieść swoją wizją i  skłonić,
by utrwaliło ją w  słowach. Bez zdradzania wszystkich
sekretów – zdrowo było pozostawić nieco miejsca dla
wyobraźni. Forma podąża za fikcją, nieprawdaż? Później
musiał, już w nowej formie, znaleźć dla siebie miejsce
wśród innych opowieści – za najbardziej adekwatne
uważał przytulną antologię – a następnie…
Nic. Dokonało się. Wymknął się czasowi i  prze-
strzeni i tym samym stawił sobie konstrukcję trwalszą

334
niż z żelbetu – mimo że nie istniał wzór pozwalający ob-
liczyć wytrzymałość historii. Transformacja przebiegła
tak sprawnie, że z początku nie zauważył, by cokolwiek
się zmieniło. Po chwili zastanowienia zrozumiał ten fe-
nomen. Cytaty, metafory, gra z odbiorcą – architekturę
z  tekstem łączyło o  wiele więcej, niż przypuszczał na
początku.
Tylko nad sobą musiał się jeszcze zastanowić. Ge-
nius loci. Przywiązał się do tego miana, ale ono już do
niego nie pasowało. Stał się kimś nowym – kimś, dla
kogo tytuł należało wymyślić. Genius narratio? Może ge-
nius historiae? Albo genius fabulae… Nie wiedział jesz-
cze, na jaką tożsamość się zdecyduje. Jednej rzeczy był
jednak pewien.
– Jesteś geniuszem, Solpol.
I nikt nie mógł temu zaprzeczyć.
Julia Żmudka
Rocznik 1996. Inżynier architekt, rozwijająca swoje
wykształcenie w kierunku antropologii kulturowej.
Korektorka tekstów związanych z szeroko rozumianą
kulturą popularną, między innymi artykułów z publikacji
Konferencji Larpowej. Entuzjastka wampirów,
pasjonatka RPG, obsesjonatka świnek morskich.
SZEŚĆ WSKAZÓWEK,
JAK BIEGAĆ W CIEMNOŚCIACH

Olga Niziołek

PRZYJACIÓŁKO, BRACIE, SIOSTRO, nikt nie wybie-


ra biegania w ciemnościach. Nie można tego zaplano-
wać, a  jeśli ktoś powie wam inaczej, nie ufajcie mu.
Nie można się przygotować, ale przygotowywać się
trzeba koniecznie, choćbyście nie wiedzieli, że wła-
śnie to robicie.
Byłam tam. Mam nadzieję, że nigdy nie wrócę.
Był taki jeden, który opowiadał, jak to zanurzył się
w mrok w dogodnym dla siebie czasie i wyszedł w twa-
rzowej złocistej zbroi. Mówił mi, jak się to robi, heros
niezwyciężony a zwycięski, lecz dla mnie kłamca oble-
czony w  tysiące robaków. Albo może nieszczęśnik, co
pomylił bieganie w ciemnościach z joggingiem po ciem-
ku i teraz myśli, że latarka i odblaskowe legginsy zapew-
nią mu pełnię bezpieczeństwa.

337
Byłam tam, więc mogę opowiedzieć. Nic ci to nie
da, ale słuchaj. Nie znasz dnia. W ciemnościach nie bę-
dziesz znać też godziny, kierunku ani imienia. Nie bę-
dziesz znać światła.
Więc tak:

1. NIE TRZYMAJ NIC W RĘKACH, ZWŁASZCZA JEŚLI


TO TWÓJ PIERWSZY RAZ

Ja wpadłam w ciemności prosto z własnego domu. Wy-


ciągałam akurat blachę szarlotki z  piekarnika. Kratka
na wierzchu trochę mi się przypaliła, myślałam o  tym
później, powtarzałam bez końca to zdanie, kratka na
wierzchu trochę mi się przypaliła, bo te brązowe nie-
równe paski i czerwona rękawica były ostatnim, co wi-
działam w świetle, i znaczyły, że nie pójdę na domówkę,
bo obiecałam ciasto, a ciasto nie wyszło, więc ja też po-
winnam zostać.
W  moim życiu nie działo się nic wielkiego, cisza
i  spokój. Nie takie sprzed burzy, z  granatowym nie-
bem i  gęstym powietrzem. Raczej takie jak w  miej-
scach, gdzie nic już się nie zdarzy.
Urodziłam się, poszłam do szkoły, zakochałam się
bez wzajemności, poszłam na studia. Zakochałam się
z wzajemnością i zaręczyłam, umarł mi ojciec, zamiesz-
kałam z matką. Matka poszła na emeryturę, rozstałam
się z narzeczonym, znalazłam pracę. Pracowałam. Na-
prawdę nie było źle. Regularnie robiłam sobie pasemka

338
i paznokcie, chodziłam na kawę z koleżankami. Plano-
wałyśmy z matką odświeżyć mieszkanie, może jeszcze
nie wczesną wiosną, ale latem to już na pewno, żeby
farba szybko wyschła.
Nie miałam na co narzekać, więc nie narzekałam.
Może tylko czasem na kolor włosów, jakoś nie chciał
być tak wyrazisty jak na saszetce.
Naprawdę było nieźle. A rzeczywistość i tak w jed-
nej chwili się zrolowała, jakby potwierdzając moje po-
dejrzenia, że świat jest tylko dywanem, że rozwija się
przede mną i zwija za moimi plecami – za szybko, żebym
kiedykolwiek mogła go na tym nakryć. Poza dywanem
nie było pustki, którą przeczuwałam albo wydawało mi
się, że przeczuwam. Jest tam ciemno, spada się na dwie
nogi i wie się – jeśli jest się mną, tam, wtedy – tylko dwie
rzeczy: że kratka na wierzchu trochę mi się przypaliła
i  że trzeba biec, bo jak nie, to źle. Nie wiadomo tylko,
jak to zrobić. Boli wszystko, najbardziej płuca. Zabawne,
ale nie czułam strachu. Blacha z  szarlotką wypadła mi
z  ręki, jakby moje ciało wiedziało lepiej niż ja sama, że
nie będzie mi już potrzebna. Gdzieś za mną, gdzieś tam,
gdzie jeszcze chwilę wcześniej były moje stopy, rozległo
się mlaskanie i chrzęszczenie. Moje ciasto bardzo komuś,
czemuś zasmakowało – razem z blachą.
Biegłam.
Moje pierwsze kroki w ciemnościach były niepew-
ne, ale biegłam.

339
2. BĘDZIESZ POTRZEBOWAĆ WOLNEJ RĘKI, ABY
SUNĄĆ NIĄ WZDŁUŻ MURU. NIE ŚCISKAJ JEDNAK
DŁONI, KTÓRE Z NIEGO WYRASTAJĄ

Po prostu tego nie rób. One kłamią. Są dwie opcje: albo


je oderwiesz i  weźmiesz ze sobą, albo one zatrzyma-
ją ciebie, wciągną cię, przycisną do tego muru, złapią
za szyję. Będą za blisko. Wczepią się w  ciebie i  poka-
żą ci wykrzywioną rzeczywistość, twoją, ale zapętloną,
w przesterowanych barwach.
Widziałam tam… Nieważne.
Powtórzę: jeśli suniesz dłonią wzdłuż muru, nie ści-
skaj dłoni, które z niego wyrastają. Nie wiem, do czego
to prowadzi, bo udało mi się uciec. Zostawiłam im tylko
oprószoną mąką koszulkę z sową i ulubione jeansy. Jed-
na z nich zacisnęła się na moim nadgarstku, poniosłam ją
ze sobą i dlatego wiem, co robią. Wbijają się – tamta mia-
ła paznokcie czerwone i ostre, tak ostre, że nie musiałam
widzieć, żeby je sobie wyobrazić – i sączą człowiekowi
do krwi swój jad, tak że zapomina się o… Nieważne.
Nie można im wierzyć. Ręce, które mnie schwyciły,
mówiły, że przecież wcale nie tak miało być, że miałam
wyjechać i oddychać, przede wszystkim oddychać. Za-
pomniałaś – powtarzały. Zapomniałaś oddychać i teraz
będziesz sina. Już zawsze będziesz sina.
Kolejna przypominała, jak kiedyś zrobiłam sobie po-
tajemnie kolczyk w pępku i dredy pod włosami, tylko trzy,
koleżanka miała szydełko i szybko zeszło. Myślałam, że

340
się nie wyda, ale się wydało, była awantura. Głupia, nie
denerwuj ojca. I widzisz, i po co ci to było? Szybko ją od-
trąciłam i biegłam, biegłam. Kratka na wierzchu.
Ohydna, choć słaba, była dłoń o wielu palcach, długich
i wijących się jak węże; ta, która przypominała gwizdy bu-
dowlańców, hejty z internetu, pożegnanie z narzeczonym,
faceta, który macał dziewczynki w autobusie, i zakrywała
dobrych ludzi. Tę było łatwo odtrącić, choć podejrzewam,
że nabierałaby siły, gdybym pozwoliła jej do mnie przy-
wrzeć. Podejrzewam, że nie każdy ma wybór.
Potem inna z tajemnic świata, inne krzywe zwiercia-
dło mojego życia: kilka drobnych pulchnych łapek, które
trzymały mnie tylko przez chwilę. Tylko przez chwilę, ale
wystarczyło, żebym usłyszała chór głosów i  głosików,
wszystkich tych, których kiedyś zawiodłam, od mijanych
żebraków po siostrę, której nie chciałam zobaczyć, kiedy
najbardziej na świecie potrzebowała czyjegoś spojrzenia,
a ja akurat wychodziłam z domu i byłam już prawie spóź-
niona na autobus. Chór nie potępiał mnie, przypominał
tylko o swoich historiach, i to wystarczało. Słyszałam też
ciche miauczenie. Kto powiedział, że chórzyści muszą
być ludźmi?
Ostatnia z dłoni, o których chcę opowiedzieć – bo było
ich więcej – kierowała się prosto do gardła. Tam nie było
słów. Tam była walka o przetrwanie z kimś, kto wydawał
się nieskończenie silniejszy, choć przecież nigdy nie był.
Tak więc: nie chwytaj ich. I tak będzie ciężko.

341
3. JEŚLI JESTEŚ NAGO, NIE PRZEJMUJ SIĘ. I TAK NIKT
NIE WIDZI

Proste, prawda? Logiczne. Ale wstyd potrafi poplątać


człowiekowi nogi.
Wstydziłam się, że mieszkam z matką. Bezterminowo.
Wiedziałam, że to brzmi dziwnie. W tym wieku? Co z tobą
nie tak? Faceci z portali randkowych nie musieli mnie o to
pytać, bo słowa same wybrzmiewały z tyłu głowy.
A  co miałam zrobić? Zostawić ją samą w  wielkim
domu? Niby nie była chora, ale…

4. PAMIĘTAJ O  ŚWIETLE – ŻE BYŁO (KIEDYŚ), ŻE


JEST (GDZIEŚ), ŻE BĘDZIE (MOŻE)

Kratka na wierzchu trochę mi się przypaliła. Powtarzaj


to sobie. Albo cokolwiek innego, co pozwoli ci prze-
trwać bieg bez oddechu.
Kratka na wierzchu trochę mi się przypaliła, ale to
nic, odkroję ten najgorszy kawałek, a resztę wezmę na
imprezę, i tak się ucieszą. Nie chodzi o ciasto, tylko o lu-
dzi. Nie jestem sama.

5. NIE ZATRZYMUJ SIĘ POD ŻADNYM POZOREM

I nie myśl o tych, którzy się zatrzymali, nic już dla nich
nie zrobisz. Po prostu biegnij, okej?

342
6. CHYBA ŻE WBIEGNIESZ W COŚ MIĘKKIEGO I ŻY-
WEGO, A  TO COŚ JĘKNIE ALBO ZAPŁACZE I  JA-
SNE STANIE SIĘ, ŻE WYRZĄDZIŁEŚ MU KRZYWDĘ,
SIOSTRO, ŻE ZADAŁAŚ MU BÓL, BRACIE; ŻADNA
ISTOTA SOBIE NA TO NIE ZASŁUŻYŁA, WIĘC NA-
PRAW TO NIEUMYŚLNE ZŁO, POMÓŻ JEJ SIĘ POD-
NIEŚĆ, POBIEGNIJCIE RAZEM; MOŻE SIĘ OKAZAĆ,
ŻE WSPÓLNIE ŁATWIEJ BĘDZIE Z  TEJ CIEMNOŚCI
WYBIEC, NAWET JEŚLI PO DRUGIEJ STRONIE ZA-
MRUGACIE OCZAMI, Z  LEKKIM ZAŻENOWANIEM
PUŚCICIE DŁONIE (POWSTRZYMAJ TEN ODRUCH –
NIE WYCIERAJ RĘKI O SPODNIE, O ILE W OGÓLE JE
MASZ) I ROZEJDZIECIE SIĘ W SWOJE STRONY; JEŚLI
NAWET NIE BĘDZIE ŁATWIEJ, TO PRZYNAJMNIEJ
TWOJE SUMIENIE POZOSTANIE CZYSTE.

Bo tak właśnie może być. Tak było ze mną. Wbiegłam


w kogoś, a potem pobiegliśmy razem, i tylko dlatego, że
trzymał mnie za rękę, w końcu powiedziałam.
Że może te dłonie wcale aż tak bardzo nie kłamały
i że muszę od nowa nauczyć się oddychać. Że zawsze
chciałam mieszkać sama i  chyba nadszedł czas, żeby
sprawdzić, jak by to było. Że nigdy nie można dostać
więcej, niż potrafi się wziąć, a ja pozwalałam sobie na
bardzo niewiele. I że tak naprawdę to nie mogę docze-
kać się tej imprezy u Majki i Roberta, bo chcę tańczyć,
chcę nowych ludzi, chcę żyć.
Wysłuchał.

343
Zrozumiałam, wpuściłam ciemność w  siebie,
przyjęłam.
Potem mówił on. Wysłuchałam. Zrozumiał swoje,
przyjął. Biegliśmy.
Światło raziło, ciebie też porazi, jeśli uda ci się do-
trzeć tak daleko. Przez chwilę byłam ślepa, szłam zalana
światłem, po omacku, ale to już nie była ciemność. I on
też szedł, dokądś. Przetrwaliśmy. Teraz opowiadam. Ty
też przetrwasz.
Potem robi się łatwiej.
Tylko biegnij.
Tylko nie chwytaj tych dłoni.
Pamiętaj o świetle.
Powtarzaj sobie, że światło.
Nie depcz.
Nie daj się deptać.
Nie bądź zły, zła, złe.
Powodzenia.

***

Przeczytał cały plakat, zapisany odręcznie ciasno upa-


kowanymi literami. Oczywiście, że tak. Lubił wariatów.
Słuchał tych nieskładnych historii mamrotanych w au-
tobusach, czytał wyznania na przystankach.
Ale teraz już z drugiej strony ulicy stali oni, na których
czekał, jak zwykle – z całej paczki to on był tym, który
pojawiał się pierwszy. Stał potem, przebierał w miejscu

344
nogami i sprawdzał godzinę, jakby zaraz mieli zamknąć
kino, pub czy gdziekolwiek akurat się wybierali. A jego
paczka zjawiała się trzy minuty przed początkiem sean-
su i też było OK.
O, zauważyli go. Ania machała z  dzikim entuzja-
zmem, jak to ona.
Odmachał i uśmiechnął się, układając sobie w gło-
wie odpowiednio błyskotliwy i nie nadto zgryźliwy ko-
mentarz, którym opisze plakat, ale wtedy wszystko sta-
ło się naraz: samochód, który nie powinien nadjechać,
nie w tym tempie, nie na czerwonym, hamowanie, po-
ślizg, uderzenie.
Oby nikt z tamtych.
Ale właśnie ktoś.
Chyba krzyczeli, chyba nie wszystko było stracone.
A mimo to… Kątem oka zobaczył plamę benzyny na
asfalcie. Jej opalizujące brzegi wyglądały jak płomienie.
I to było już wszystko, potem spadał w ciemności. Wie-
dział tylko, że musi biec. Jej opalizujące brzegi wygląda-
ły jak płomienie.
Olga Niziołek
Tłumaczy, pisze, czyta. Nigdy nie odmówi kolejnej
kawy. Bohaterom jej tekstów zdarza się przez
przypadek zamieszkać w pająku, łapać smutek ze zbyt
czarnych spodni czy adoptować małe tajfuniątka.
Publikowała m.in. w „Nowej Fantastyce” i antologiach
Tęczowe i fantastyczne oraz Ścieżki wyobraźni.

na następnej stronie:

Małgorzata Lewandowska – Rzecz niepospolita


Jej pasją jest tworzenie alternatywnych historii, niezależnie
od użytych w tym celu środków. Pisze scenariusze
krótkich form komiksowych, opowiadania i wiersze.
Sporo z jej prac nawiązuje do Słowiańszczyzny, która jest
dla niej niesamowitym źródłem inspiracji. Ilustrowała
książki, rysowała komiksy, współpracowała z kilkoma
magazynami on-line i tworzyła ilustracje do Kalendarza
Słowiańskiego. W tym roku ukazały się jej dwa komiksy
(we współpracy z Magdaleną Lewandowską): Alieneczka
i Opowieści Starych Bogów i inne historie. Jej prace można
znaleźć pod @artbyGoria/@art_by_Goria/#artbyGoria.
347
Poznaj inne publikacje
Grupy Wydawniczej Alpaka

www.grupawydawniczaalpaka.pl
www.grupawydawniczaalpaka.pl
fb.com/g.w.alpaka
instagram: grupawydawniczaalpaka
alpaka@ksf.org.pl

You might also like