Professional Documents
Culture Documents
Okładka:
Dawid „Blodek” Boldys
(Shred Perspectives Works)
Redaktor wydania:
Maciej Szymczak
Korekta:
Anna Musiałowicz,
Dagmara Adwentowska,
Daniel Jaśko,
Marta Sobiecka
Wydanie I
Horror Masakra
Sucha Beskidzka 2018
ISBN 978-83-952022-3-0
e_wydanie eLJot
Spis treści
Strona tytułowa
Karta redakcyjna
Wstęp
Wojciech Mytnik - Licho
Radosław Jarosiński - Głowa
Dagmara Adwentowska - Na służbę Bogu
Anna Musiałowicz - Płacz
Maciej Szymczak - Złota Tarcza
Piotr Barej - Rola przeznaczenia
Wojciech Mytnik - Bezdech
Karolina Mangusta Kaczkowska - Pod drzewem Welesa
Krzysztof Haczyński - Zwierciadło
Piotr Ferens - Cmentarnica
Krzysztof Maciejewski - Epifania
Mariusz Orzeł Wojteczek - Stacja
Wojciech Mytnik - Smętarz
Kamil Gołdowski - Nielicha polisa
Flora Woźnica - Naturalny porządek
Daniel H. Jaśko - Efekt ćmy
Agnieszka Biskup - Maria
Piotr Kulpa - Siódma córka
Wojciech Mytnik - Dziwożona
Kazimierz Kyrcz jr i Michał J. Walczak - Główszczyzna
Norbert Góra - Stosy znowu płoną
Marek Ścieszek - Umierające miasteczko
Zeter Zelke - Roponośny
Wojciech Mytnik - Groza
Wstęp
H. P. Lovecraft
Kamil Gołdowski
Wojciech Mytnik
Licho
18 września 2017 r.
Radosław Jarosiński
Głowa
***
Tadeusz Krępowicz siedział w salonie, czytając książkę, gdy
zaanonsowano gościa. Okazał się nim pan Juliusz Stadnicki. Mężczyźni
znali się od dawna, jeszcze z czasów dziecięctwa, a zażyłość, jaką żywili
do siebie ich ojcowie, spłynęła na kolejne pokolenie. W beztroskich
czasach młodości łączyło ich umiłowanie do psot i różnych wybryków,
później zainteresowanie sztuką i podróżami, choć Juliusz nigdy nie
wyprawił się dalej poza Włochy i Grecję, podczas gdy Tadeusz
dwukrotnie opuszczał stary kontynent, podróżując po Afryce i Stanach
Zjednoczonych. Stadnicki skrycie zazdrościł przyjacielowi tych
zamorskich wojaży, jednocześnie wysłuchiwał z wielkim
zaciekawieniem wszystkich opowieści, które pan Krępowicz ze sobą
przywoził. Był to mężczyzna w sile wieku, postawny, można rzec, że
nawet barczysty. Ogorzałą twarz okalała jasna, krótko przystrzyżona
broda, a jasne, przenikliwe oczy wskazywały na silną wolę i niepospolitą
inteligencję.
– Wybacz, przyjacielu, to najście bez uprzedzenia i to porą tak
wczesną. Dziś jeszcze wracam na wieś, a strasznie chciałem zaprosić cię
na jakiś czas do siebie. Jeżeli nie masz żadnych planów, to jeszcze dziś.
Zwłaszcza że osobliwość odkryłem, którą zapewne z chęcią byś
obejrzał... Uff, ale dziś gorąc.
– Ależ wszak wiesz, że jesteś widziany mile o każdej porze. Dajmy
pokój konwenansom. Witaj! – Gospodarz poderwał się z sofy i
serdecznie uściskał dłoń gościa. Przyjrzał mu się uważnie i zmarszczył
brwi.
– Osobliwość, osobliwością, gorąc, gorącem, ale niezbyt dobrze
wyglądasz... Coś się stało?
Istotnie, z ruchów Stadnickiego ubyło dawnej energii, na pobladłej
twarzy znać było zmęczenie.
– Ech, furda. Nic takiego. Poparzyłem się trochę. Zapalił się pawilonik
przy domu i przy gaszeniu potoczyły się na mnie żagwie z pożarowiska.
Byłem właśnie też u medyka. No, ale już wszystko w porządku.
– Coś takiego! Opowiadaj, co poza tym u ciebie. Izabela i Joasia, mam
nadzieję, zdrowe? Nikt więcej nie ucierpiał?
– Nie, nie, nic się poważnego nie stało. Ramię jeno mam sparzone.
Przez chwilę dalsza rozmowa potoczyła się wśród zwyczajowych
pytań o zdrowie rodziny, straty wywołane pożarem, w końcu inne
codzienne sprawy. Odpowiedzi Stadnickiego były jednak zdawkowe i
Krępowicz wyczuł, że gość jego rad przeszedłby już do celu swojej
wizyty. Sam zresztą był jej ciekaw.
– Wspomniałeś jednakowoż coś o jakowejś osobliwości. Cóż to
takiego?
– Otóż, na Żmijowcu zacząłem kopać studnię. Wiesz, to najdalej
wysunięte pole, więc w żniwa trzeba dowozić ludziom wodę z folwarku.
Zanim się ją dowiezie w upał, robi się z niej niemal wrzątek. Więc
stwierdziłem, że wydrąży się studnię bliżej. Podczas kopania ludzie
znaleźli figurę, którą zwiozłem do domu i chciałem ci pokazać.
– Jakiś dawny święty? – spytał Krępowicz, nabijając fajkę.
– Otóż nie. Jest to brodata głowa z rogami, choć nie diabła.
Widywałem podobne w Italii. Tylko ów ma rogi byka, a nie kozła.
Zawiozłem go do pawiloniku...
– Tego, co się spalił?
– Właśnie. Strzelił w niego podczas burzy piorun. Dobrze, że lał
deszcz i ogień nie przeniósł się na dom. Pawilonik zgorzał, ale głowa,
choć drewniana – ocalała. Przenieść kazałem ją następnie do sieni.
Umyśliłem sobie wznieść w ogrodzie małą kaplicę na wzór grecki i tam
głowę umieścić. Takiego dziwa nawet Radziwiłłowie w Arkadii nie mieli.
Wprawdzie gdzie mi się tam z nimi i ich splendorem równać, ale z
czasem może przerobię ogród na wzór sentymentalny, choć nie tak
okazały. Izabela przyklasnęła temu pomysłowi.
– Temu z kaplicą, czy z ogrodem? – Tadeusz uśmiechnął się
nieznacznie. Wiedział oczywiście, że żona Juliusza nie protestowała
nigdy przeciw żadnemu z pomysłów męża, co ten zawsze poczytywał za
pełną aprobatę.
– A o tym jeszcze nie wspominałem. Ale Joasia się żachnęła, jak
wniesiono głowę do domu. Stwierdziła, że papa chyba niedługo zaprosi
owego strasznego dziada na kolację i posadzi przy stole... – roześmiał się.
– No i sarkać mi ludzie zaczęli. – Spoważniał nagle. – Gadać po
kątach, że złe ściągnąłem pod dach. Maciej jeszcze do tego Malesową ze
wsi sprowadził, babkę, co ma jakie ze sto lat, zioła wieśniakom warzy i
posłuch ma straszny wśród prostaczków. Zaczęła prawić mi bajki, że
Żmijowiec tak się nazywa, bo dawno temu żmije ze swym królem go
zamieszkiwały. I jak się ludzie tam sprowadzili, to studnie jadem
zatruły. I że owa głowa to ani chybi ów wężowy król, wrzucony do
studni. Historyja normalnie byłaby ciekawa, ale mnie już zmierziło to
gadanie. Tyle że swoje zrobiło, bo ludzie wody z nowej studni tknąć nie
chcą i cała robota na nic...
– Toć żeś sobie piwa nawarzył, można rzec. Możesz mi opisać to
znalezisko? Albo naszkicować?
– Hmm. Jest to dość niezgrabnie wyciosana z drewna podłużna
głowa, ułamana lub ścięta z tułowia. Oczy okrągłe, usta to zaledwie
szpara wyrżnięta w drewnie. Broda… Daj zresztą jakiej karty, a ci ją
zilustruję, bo talentu do tego nadzwyczajnego nie trzeba.
Stadnicki na kartce szybko naszkicował rysunek podłużnej twarzy,
zwieńczonej dwoma wygiętymi ku górze rogami.
– To bałwan jakiś! Gdzieś już coś takiego widziałem. – Krępowicz
przyjrzał się rysunkowi z zastanowieniem.
Chodzić począł po pokoju, usiłując sobie coś przypomnieć. W końcu
podszedł do biblioteczki i wyciągnął jeden z opasłych tomów. Począł
kartkować go niespiesznie, aż w końcu wyraźnie zadowolony, stuknął
palcami w otwartą właśnie kartę książki.
– Jest! Wołos, Weles… Jak to człek przepomnieć może, co onegdaj
czytał…
Tadeusz położył przed Juliuszem książkę na stoliku. Na otwartej
stronie znajdował się wizerunek brodatego mężczyzny z byczymi
rogami, o srogim wyrazie twarzy, siedzącego na czymś w rodzaju tronu.
– Piszą tu, że opiekować się bydłem może, stąd pewno te rogi. Ale
włada też światem podziemnym i nad umarłymi ma pieczę. Pod ziemią
siedzi. Ech, trochę to groch z kapustą, przypisuje mu się wiele rzeczy...
Niewiele o tamtych czasach dziś wiadomo, bo kronikarze niechętni byli
bożkom pogańskim.
– Dobry to bóg, czy zły?
– To tak, jakbyś się pytał, czy woda i ogień są złe – odpowiedział
Tadeusz. – A one po prostu są. Woda gasi pragnienie podczas suszy, ale
zalewa pola, gdy jest powódź. Ogień ogrzewa podczas chłodu, ale potrafi
też pochłonąć cały ludzki dobytek. Ludzie dawni nazywali te żywioły,
niewiele myśląc, czy są złe, czy dobre. Gdy bóstwo się gniewało, to było
źle i trzeba było je przebłagać. Oczywista, były także zjawiska dla ludzi
wybitnie niekorzystne, które też przyjmowały imiona i rolę złych
duchów. Ale twój posąg raczej się do nich nie zalicza. Tak mnie się
przynajmniej widzi.
Tadeusz zamyślił się głęboko.
– Za kniazia Mieszka częstokroć lamenty ludzie zanosili do dworu, że
się ich uroczyska pustoszy, posągi stare niszczy i gaje święte wycina.
Obalenie bałwana miało nieszczęście sprowadzać, gradobicie, pomór na
bydło i głód, bo bóstwo pozbawiało lud opieki i się od niego odwracało.
– Ale to baśnie wszystko…
– Z pewnością. Ja jednakowoż, podróżując trochę po świecie, wiele
dziwnych rzeczy widziałem, spotkałem się z różnymi wierzeniami i nie
traktuję już wszystkich baśni jako jeno czczego wymysłu. Bywa w nich
więcej prawdy, niż w uczonych rozprawach, choć jest ona zawoalowana.
Jednym na uciechę, innym dla nauki stworzona…
Zapadła na chwilę cisza.
– No ale jak widać, stare bogi się obronić nie zdołały, tylko ludzie
nieświadomie nadal pamiętają te opowieści, stąd taki strach w nich
uderzył, żeś tego bałwana wydobył z niebytu. A oprócz tej rzeźby
znalazłeś co jeszcze?
– Nic. Studnię tylko, w którą ją wrzucono. Ucieszyłem się zrazu, że
wystarczy ją oczyścić i nie kłaść nowej cembrowiny, ale kamienie się
kruszyły i zaniechałem tego pomysłu. Studnię kazałem ukopać obok.
– Zaraz, najpierw znalazłeś głowę, czy studnię?
– Głowę, studnia była pod nią. Była zakopana dość płytko, ze trzy
łokcie może...
– Zatem niemożliwością jest, żeby głowę wrzucono do studni.
Musiała już być zakopana, a ją umieszczono na wierzchu. Chyba że
sama chciała wyjść....
Ponownie zapadło krótkie milczenie. Po krótkim namyśle Tadeusz
kontynuował:
– Zastanawia mnie jeszcze ta nazwa jednakowoż. Żmijowiec. Nie
masz tam, Juliuszu, kogo wypytać, skąd takie miejsca miano?
– Ano jest ta babka, co ci o niej mówiłem. Stara Malesowa. Dziwna to
osoba. Mąż jej, Malesa, ją odumarł już dawno. Co szczególne, to jakżem
pacholęciem jeszcze był, już wydawała mi się stara. Teraz ludzie ze wsi
jej pomagają, bo sama niewiele sił ma, ale jeszcze się trzyma. No i
posłuch wśród ludzi ma wielki.
– Och, to akurat przywilej młodego lata, we wieku czasem nawet
nieledwie wyższym starców upatrywać. A wiek kojarzy się z mądrością,
więc nie dziwota, że ludzie ją szanują. Jeżeli głowa jej nie szwankuje,
może i co ciekawego nam powie.
– Akurat po drodze do mnie jest to pierwsza chata za wsią, pod
lasem, to będziem mijać. A o jej głowę chyba można być spokojnym,
pamięć ma idealną, choć bez wątpienia wierzy w różne zabobony.
– Dobrze. Proponuję posilić się jeszcze nieco i możemy ruszać w
drogę. Może około pierwszej? Wprawdzie pora to nieodpowiednia na
podróż, ze względu na ten upał, ale zakładając krótką wizytę u tej
Malesowej po drodze, dotrzemy na kolację.
– Bardzom rad. Izabela i Joasia z pewnością się ucieszą!
***
Po południu upał nadal doskwierał, gdy zaprzężona w dwa konie
bryczka Stadnickiego wywiozła ich w końcu z uśpionego miasteczka. Już
po kilku kwadransach droga w lejącym się ze słońca żarze zaczęła
dłużyć się niemiłosiernie. Tadeusz zdejmował co chwila z głowy
słomkowy kapelusz i ocierał chustką pot z czoła, Juliusz prawie
nieustannie wachlował się swoim. Dyskutowali z początku jeszcze, ale
zmęczenie wysoką temperaturą sprawiło, że rozmowa zamarła.
Podróżowali teraz między rozległymi, złocistymi polami pszenicy,
upstrzonymi czerwienią maków i bławatem chabrów. Ich uszu
dochodził niestrudzony śpiew żeńców oraz cichsze nieco trele ptaków i
cykanie świerszczy. Rozgrzane łany zbóż pachniały chlebem, tworząc
pospołu z polnym kwieciem i ziołami słodką, aromatyczną symfonię.
Urokliwość krajobrazu rekompensowała odrobinę niedogodności
pogody i gdyby bryczka nie kołysała się i nie podskakiwała tak
gwałtownie na nierównościach polnej drogi, jej pasażerowie z
pewnością zapadliby w drzemkę.
Ale oto już minęli smukły, rozstajny krzyż, odcinający się wyraźniej
niż zwykle na tle niczym nieskalanego lazuru nieba bryczka dotarła do
ziem Stadnickiego. Zbliżali się teraz ku widocznej wśród żółtych pól
ciemnozielonej wstędze lasu. Na jego skraju, niczym stara, spłowiała od
słońca huba, przycupnęła bielona wapnem chatka Malesowej. Jej
mieszkankę widać było już z daleka, krzątającą się po obejściu wśród
gromadki kur. Wiele lat przeżytych zgarbiło kobietę, a jakaś przebyta
choroba nadawała jej ruchom groteskowej maniery – opierając ciężar
ciała głównie na jednej nodze, bujała się jak kaczka, asekurując podczas
chodzenia sękatym kijem.
Bryczka zatrzymała się w końcu przed powichrowanym płotkiem.
– Pochwalony!
– A na wieki wieków...
Głos kobiety szeleścił jak zeschłe liście. Słowa wypadające z
bezzębnych warg były zniekształcone i chwilami niewyraźne. Jej wiek,
osoby steranej pracą w polu, trudno było określić, choć w twarzy
zwiędłej i pociemniałej błyszczały nader żywe i bystre oczy, jakby
przeniesione z całkiem innego, o wiele lat młodszego oblicza.
– Wnijdźcie panowie, wody dam a jabłek, bo gorunc dziś.
– A siadajcie na ławie.
– Bóg zapłać. Zatrzymaliśmy się tu na moment z panem Stadnickim,
aby wysłuchać tej historii o Wężowcu.
Mężczyźni usiedli na drewnianej ławie, a stara kobieta podała im
gliniany dzban z wodą i postawiła obok kosz jabłek. Sama wsparła się na
kosturze i patrzyła z ciekawością to na jednego, to na drugiego gościa.
– Ano dyć mówiłam i pan nie byli zadowoleni.
– Wybaczcie, zdenerwowany wtenczas byłem niedawnym pożarem.
A teraz chcielibyśmy z panem Krępowiczem raz jeszcze na spokojnie
wysłuchać. Mówiliście, babko Malesowa, że tam ludzie mieszkali…
– Ano to powim. A mieszkali nazad lat wiele tam ludzie. Pono jeszcze
ksiunże wtedy panował. Tamój się pierwsze ludzie osiadły, ze znakiem
Chrystusa. Ale nazad przed nimi insze jeszcze były. I une się znakiem
krzyża nie posługiwali, mieli insze dawne bogi. Ale już ich nie było tam
dawno, ooo dawno. Jeno po nich w lesie figura stała. Ooo, stareńka, taka.
Studnie uny ukopali, ale tam węże byli i była woda zatruta. To mówili,
że ta figura, to król tych żmij musi być i un nie chce tu ludzi. Gady
wysyła, coby wodę truli. Zakopali tedy studnię i oną figurę z lasu
wycięli, a na wierzch cisnęli. Jak jom z lasu wyjęli, to pierun w chaty
strzelił i je popalił, a ludzie się wynieśli i studni już nie kopali. Ot i cała
historyja. A pan tera to figurę wyjął…
Babka ucichła i zaczęła kuśtykać po podwórzu, gadając coś
niezrozumiale ni to do kur, ni to do siebie.
– Na dyszcz idzie. Ciemnica zaro najdzie… – mruknęła w końcu
wyraźniej.
Istotnie powietrze zrobiło się ciężkie, nasycone metalicznym
zapachem. Intensywna modrość nieba zbladła nagle, ustępując miejsca
jasnej zrazu szarości. Coraz szybciej jednak zaczęła gęstnieć i ciemnieć
chmurna powłoka, wyganiając precz błąkające się jeszcze gdzieniegdzie
blade prześwity słonecznego blasku. Milknąć zaczęła rozszczebiotana
przed chwilą przyroda, wszelkie stworzenie przerwało swoje zajęcia i
zaczęło szukać schronienia przed nadchodzącą burzą.
– Ostańcie z Bogiem, Malesowo. Na nas pora, bo przed deszczem
chcielibyśmy zdążyć, dziękujemy za gościnę.
– A z Bogiem, jaśni panowie… – Staruszka nie patrzyła jednak na
nich, lecz na powlekające się przybrudzonym welonem niebo.
Zasłyszana opowieść i aura zwiastująca rychłe nadejście burzy
zdominowały wyobraźnię Juliusza i Tadeusza. Pierwszy zaczynał powoli
zastanawiać się nad usunięciem pechowej głowy, nie tylko z domu, ale
w ogóle ze swojej ziemi, gdyż właśnie zrozumiał, że jej obecność nie
podobała się nikomu oprócz niego. Ba, same niebiosa zdawały się
buntować i okazywać niezadowolenie z jego zachcianki. Drugi myślał o
starych bogach i szczególnym zbiegu okoliczności, że za każdym razem z
rzeźbą wiązało się uderzenie pioruna. Usiłował sobie przypomnieć to, co
kiedyś czytał o zakazanej od stuleci wierze dziadów, po której prawie
nic nie zostało, oprócz paru zniekształconych czasem legend.
– Król żmij… Zaraz, przypomniałem sobie. To nie chodzi o króla żmij,
tylko Żmija! Smoka chaosu. Żmij był odwiecznym wrogiem
gromowładnego Peruna, władcy nieba.
– No ale co to ma wspólnego z tą figurą? Dyć to nie smok żaden.
– Ha! Ma. Żmij to zwierzęca postać Welesa, pod którą stawia on czoła
Perunowi! To jeden i ten sam…
Przerwał mu odgłos pioruna, rozdzierający w końcu panującą w
okolicy ciszę. Szare niebo rozświetlił nagły błysk. Tadeusz z niepokojem
spojrzał w górę.
– Pospieszmy się lepiej. Pewnikiem zaraz lunie.
Gęste chmury zawisły nisko nad ziemią brzemienne deszczem, lecz
nie pociekła z nich ani kropla wody, wszystko zdawało się nagle
zatrzymać w miejscu w niemym oczekiwaniu. Umilkł nawet śpiew
pracujących w polu żniwiarzy. Żaden odgłos, żaden dźwięk nie zakłócił
dzwoniącej w uszach po nagłym huku ciszy. Wozak zaciął konia batem i
bryczka przyspieszyła, telepiąc się jeszcze bardziej po wyboistej drodze.
Ciemne sklepienie zdawało się tworzyć nad głowami jadących
baldachim, którego kraniec jeno na zachodzie odznaczał się jasną
kreską czystego nieba. Na jego tle coś zaczęło się ruszać i wznosić, jakby
nagle ziemia postanowiła podeprzeć niebiosa filarem w obawie, że
runie ono zaraz w dół, nie mogąc utrzymać ciężaru nagromadzonych
chmur…
Był to snujący się pionowo ku górze, rozszerzający się słup gęstego,
smolistego dymu. Stadnicki już nie starał się opanować zdenerwowania.
Uniósł się z siedzenia, jak gdyby sam chciał zająć miejsce woźnicy, albo
wzbić się ponad pojazd i poszybować jeszcze szybciej ku domowi.
– Jedź, na miłość boską, prędzej! – krzyknął do powożącego, ale konie
już w tej chwili gnały ile sił, tocząc pianę z chrapów. Przydrożne drzewa
migały w tym zawrotnym pędzie, uciekając w odwrotnym kierunku od
celu ich podróży, ścierając po drodze ciepłe kolory pól i łąk
zwieńczonych ciężką kopułą nieba.
Gdy po tej szaleńczej jeździe wjechali na podwórze, ich oczom ukazał
się straszny widok. Dwór płonął jak pochodnia, a wokół niego biegali
bezradnie ludzie, usiłując wiadrami zagasić pożar. Nadaremno, ściana
rozszalałego żywiołu za nic miała ich wysiłki. Maciej komenderował
gromadą, zgięty i przygarbiony jak stuletni dąb. Uniesiona w kierunku
ganku ręka zawisła nieruchomo w powietrzu, gdy kątem oka spostrzegł
wtaczającą się na majdan bryczkę.
Stadnicki poderwał się na niej, wyciągając głowę. Wypatrywał czegoś
na podwórzu i nie widząc tego, zeskoczył z bryczki, zanim jeszcze na
dobre się zatrzymała, po czym dopadł pierwszego z brzegu chłopa.
Chwycił go za ramiona wykrzykując coś, czego Tadeusz nie słyszał. Ze
zgrozą jednak domyślił się, o co Juliusz pytał i zaświtała mu w myślach
straszna odpowiedź.
Mężczyzna spojrzał na płonący budynek i bez słowa opuścił głowę.
Stadnicki z nieludzkim wrzaskiem, który przebił się przez ogólny
tumult, rzucił się w kierunku ognia. Tadeusz, również zeskoczył z wozu i
ruszył za przyjacielem, ale zanim do niego dopadł, Juliusza zatrzymało
kilka silnych rąk parobków. Ten, szlochając i wyjąc, przez chwilę
usiłował się wydrzeć obezwładniającym go ramionom, w końcu umilkł i
opadł bezwładnie na kolana, po nagłym szale zapadając w całkowite
zobojętnienie…
Krępowicz szedł sztywno w jego kierunku, czując na całym ciele żar
bijący z płonącego domu. Minął Macieja, którego pooraną zmarszczkami
i osmaloną twarz rzeźbiły po raz drugi ścieżki łez i doszedł do
klęczącego na ziemi przyjaciela. Oblicze Juliusza nie wyrażało żadnych
emocji, w jego nieruchomych oczach odbijały się tylko tańczące
płomienie. Za chwilę stary zarządca zbliżył się do nich, powłócząc
nogami. Zaczął mówić, a głos jego zdawał się dochodzić z oddali, zza
trzasku i szumu pożerającego resztki domostwa ognia.
– Pani z panienką zasnęły zmęczone tym skwarem. Szło na burzę, ale
jakby plątała się tylko w oddali, nie chcąc przyjść. Jak żyję, czegoś
takiego nie widziałem. Grom, potężny grom z jasnego niemal nieba. Mój
Jezu… wszystko od razu stanęło w płomieniach!
Borucki łapał powietrze, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa
więcej. Oczy niemal wyszły mu na wierzch, dzikie i płonące.
– To przez ten przeklęty łeb wszystko! – wydyszał w końcu
chrapliwie i ukrył twarz w dłoniach, łkając jak dziecko.
***
Wszystko było gotowe. Służbę z tej części zamku odprawiono, by
niepowołane oczy nie postrzegły czegoś, co im nieprzeznaczone. Lustro
stało w wykuszu przysłonięte kirem czarnym jak żałoba. Pojedyncza
świeca nasączona zamorskimi olejami, z ziarnami czarnego prochu
zatopionymi przy knocie, czekała na zapalenie i czekał z kijem w ręku
za ścianą zaufany sługa, by w odpowiedniej chwili przez wywiercony
zawczasu w przepierzeniu otwór strącić świecę i pogrążyć
zgromadzonych w sieni w ciemnościach. Czekali dworzanie, wspólnicy
w spisku, i Giżanka w ukryciu, odziana w suknię godną królowej. Biskup
Franciszek Krasiński, sekretarz królewski i podkanclerzy koronny, miał
czuwać nad bezpieczeństwem dusz zebranych, czarnoksięskim
praktykom się oddających. W istocie wiedział o wszystkim i czuwał nad
własnym interesem i profitami, jakie miał nadzieję uzyskać. Laurentius
Dhur, niemiecki mag i alchemik, zwany mistrzem Twardowskim, kreślił
kredą na posadzce ostatnie symbole. Wtajemniczony został w spisek i
przekupiony, by opłaciło mu się zachować milczenie, acz Mikołaj
Mniszech tego milczenia nadal nie był tak pewny, jak chciałby być.
Rozterki i wątpliwości maga były jednakże sprawą wtórną, i jako taka
mogły poczekać. Rozwiąże je potem sztylet lub trucizna. Najważniejsze,
by tej nocy wszystko przygotował według najlepszych prawideł sztuki
nekromanctwa, gdyż te Zygmunt August poznał aż za dobrze, przez lata
opłacając hojnie każdego, kto mu obiecał rozmowę lubo widok
chociażby umiłowanej niewiasty.
Mikołaj Mniszech przygotował wszystko i wszystkich, i nic nie mogło
pójść źle. A jednak gdy na korytarzu rozległy się kroki monarchy i
wiodącej go wiedźmy, poczuł nieprzyjemny dreszcz. Zdławił go rychło,
tłumacząc sam sobie, że to nie duchów się obawia, tych wszak nie ma. W
odróżnieniu od mistrza Twardowskiego i Zygmunta Augusta, nie wierzył
w magię ni upiory, wierzył w brzęczącą mamonę, dobra pewne i
namacalne na tym świecie, nie mrzonki o bytach z zaświatów. Strach
budziła w nim jedynie przenikliwość króla. Jeśli Zygmunt August
dojdzie, że zakpiono z jego najczulszych tęsknot, żadna kara nie będzie
dość dobra. Król wypróbuje je jedna po drugiej, jak panna mierząca
suknię, aż Mikołaj Mniszech zmieni się w krwawy, bełkoczący z
szaleństwa zezwłok.
– Czy pan miłościwy słowa zaklęcia pamięta, czy powtórzyć je mam
ostatni raz? – zatroszczyła się wiedźma. Przez drzwi, które zgodnie z
umową zostawiła uchylone, Mikołaj widział siedzącego na krześle przed
zasłoniętym lustrem króla. Zygmunt August w świetle jedynej świecy
zdał mu się mały i przygarbiony. Dworzanin odetchnął z ulgą.
– Nie ma potrzeby. Zaczynajcie, mistrzu Twardowski, i czyńcie
wszystko według prawideł swej sztuki – zezwolił cicho monarcha.
Alchemik skinął głową, odsunął kir okrywający lustro. I wtedy król
powstał ze swego miejsca, a plan wzięli diabli.
– Czemuż to, mistrzu, inne lustro powiesiliście, miast swego
magicznego zwierciadła?
Mniszech zaklął w duchu. Cholerny alchemik i jego gusła... Wziął
zapłatę, przysiągł, obiecał, a i tak zrobił po swojemu.
– Dla nowej sprawy, i królewskiej wagi, lepiej użyć nowego artefaktu,
nieskażonego dotykiem innych zmarłych... – próbował tłumaczyć
królowi pobladły z nagła Niemiec, ale ten słuchać nie chciał.
– Nie i nie. Wszystko być ma, jak powinno. Przynieście zwierciadło,
co sprawdzone już i działa. Teraz.
– Król rozważyć winien tajniki... – nie ustępował Twardowski, a siekł
przy tym spojrzeniami wokół, jakby o wspomożenie współspiskowców
błagał.
– Król rozważył. Król chce zwierciadło, któreś z Niemiec przywiózł i
zachwalałeś jako przedmiot o wielkiej mocy. Król chce je teraz, albo król
obwiesić cię każe.
Zygmunt August spokojnie przemawiał i cicho, ale ukryty Mniszech
nawet w słabym świetle dostrzegał drżenie monarszych ramion. Władca
tracił resztki cierpliwości; za chwilę wybuchnie gniewem i misterny
plan, przygotowywany od tygodni, wniwecz się obróci i ruinę, grzebiąc
w gruzach wszystkich zaangażowanych.
Zaklął Mniszech w duchu po raz kolejny, z ukrycia się wysuwając.
Korzystając, że król na krzesło opadł, znów plecami do niego zwrócony,
a Twardowski patrzy, gestem nakazał alchemikowi posłuszeństwo.
Niemiec ruszył z ociąganiem, a gdy wrócił, zwierciadło zawiesił na
ścianie. Jego poczynaniom akompaniowało niecierpliwe bębnienie
królewskich palców o podłokietnik.
– Panie, królu mój... – zaczął Twardowski roztrzęsionym głosem.
– Do rzeczy.
– Cokolwiek ujrzysz, zaklinam cię: z miejsca się nie ruszaj. Nie tykaj
zwierciadła.
– Niechże ci będzie, zaczynaj, do kroćset.
Świeca strzeliła głucho, płomień przygasł na chwilę i cienie
wypełniły oczodoły wymizerowanej twarzy władcy. Twardowski
zadrżał. Oblicze Zygmunta Augusta zdało mu się przez ten moment
podobnym trupiej czaszce.
– Jeśli tkniesz lustro, dasz duchom dostęp do siebie, najjaśniejszy
panie.
– Próżne gadanie. Barbara nie ukrzywdzi mnie. Jeśliś władny ją
wywołać z zaświatów. A wątpię w to coraz bardziej.
Na to Twardowski nie znalazł już odpowiedzi. Trudno mu dysputy
toczyć z królewskim majestatem i siłą miłości, co okazała się trwalsza
niż cielesna powłoka ukochanej.
– Wola twoja, panie.
Głos jednak trząsł mu się, gdy rozpoczął inkantacje, i trzęsły się ręce
trzymające kadzidło. Gestem nakazał wiedźmie, co przy monarsze
przycupnęła jak wielki nietoperz, by mu miejsca ustąpiła. Jeśli król
zapragnie pochwycić w ramiona obraz ukochanej, niewiasta go nie
powstrzyma. Siły jej nie stanie, ani, jak sądził, chęci.
Wonny dym snuł się miękko przy podłodze subtelne pasma oplatały
nogi zamarłych w oczekiwaniu dworzan. Jednak gdy docierały pod
ścianę, na której wisiało zwierciadło, wspinały się jak po niewidzialnej
kolumnie. Jakby ktoś już tam stał. Jakby czekał. Twardowski szeptał
inkantacje i jego głos recytujący wyuczone słowa odzyskał dawną
pewność. Między lustrem a siedzącym władcą wysypał sól z mieszka...
króla to nie powstrzyma, lecz dla ducha stanowić będzie barierę.
– Teraz, panie – rzekła wiedźma, gdy Niemiec skończył. –
Wypowiedzcie zaklęcie i zawołajcie małżonkę po imieniu.
Mikołaj Mniszech położył dłoń na ramieniu Giżanki. Gdy tylko słowa
zaklęcia przebrzmią, mieszczka stanie w drzwiach, tak by w lustrze
odbiła się postać w królewskich szatach. Zaś chwilę potem sługa przez
dziurę w przepierzeniu strąci świecę, by dziewka mogła bezpiecznie
umknąć w ciemnościach.
– Barbaro! – zawołał król. – Barbaro, umiłowana moja, najdroższa...
W głosie Zygmunta Augusta oprócz tęsknoty pojawiła się radość.
Mniszech popchnął nagle skamieniałą Giżankę, by zajęła swe miejsce.
Zamarł jak wryty, usta otworzył.
W lustrze odbijał się zarys niewieściej sylwetki. Rozedrgana i
niepewna, z każdym uderzeniem serca rosła, nabierała wyrazistości,
jakby wychodziła z mlecznego oparu. Jej szyję zdobił długi sznur
błękitnych pereł, dar zakochanego króla dla umiłowanej niewiasty.
Giżanka nie miała na sobie owych klejnotów... spoczywały w szkatule z
kosztownościami w sypialni Zygmunta Augusta i Mikołaj Mniszech
dopiero przymierzał się, by je sobie przywłaszczyć. A to nie koniec był
różnic. Giżanka stała z rękami luźno opuszczonymi wzdłuż ciała. Postać
w lustrze dłonie wyciągała ku królowi.
– Boże na wysokościach... – wymsknęło się Mikołajowi, po raz
pierwszy w życiu z trwogą, nie przekąsem. Dworzanin przytomnie
szarpnął Giżankę za łokieć wypchnął z powrotem na korytarz.
Ale postać w lustrze nie znikła. Była tam nadal, uśmiechała się
smutno i łagodnie, i ramiona jak do uścisku rozwierała.
– Panie, nie! – ryknął Twardowski, a Mikołaj, nie wiedzieć czemu,
krzyknął razem z nim.
Króla jednak ani słowa powstrzymać nie mogły, ani ręka
niemieckiego alchemika. Wyrwał się z ramion Twardowskiego, co go
próbował na miejscu zatrzymać. Na odlew prasnął alchemika z otwartej
dłoni. Do lustra rzucił się i na kolana opadł jak przed ołtarzem.
– Zatrzymajcie go! – wrzeszczał Twardowski do skamieniałych w
bezruchu dworzan. – Nie dajcie! Zatrzymajcie!
Komnata pogrążyła się w ciemnościach wypełnionych okrzykami
zgrozy, dokładnie tak jak to było zaplanowane. I zupełnie inaczej.
Mikołaj Mniszech ze swego miejsca widział wyraźnie, że świecy nie
przewrócił sługa wyrychtowanym zawczasu kijem. Płomień sczezł sam,
jakby zapisany mu czas dobiegł końca. A nim to się stało, zdało mu się,
że widmowa Barbara Radziwiłłówna wysunęła szczupłe, alabastrowe
dłonie przez zwierciadło, i przygarnęła do siebie głowę stęsknionego
małżonka, czoło jego wparła w magiczne lustro.
***
Giżanka w korowodzie dworzan i szlachty kroczyła z gracją w dostojnej
pawanie. Wdzięcznie chyliła głowę, zielona suknia obciskała jej kibić
wąską jak wrzeciono. A Zygmunt August ślepy się zdawał, zimny,
nieczuły i odległy. Jakby choroba jakaś nienazwana toczyła mu ciało i
umysł. Błądził wzrokiem po urodziwych damach i magnatach strojnych
jak pawie, lecz zdawał się patrzeć przez nich na wskroś. Oczy miał
rozpalone jak w gorączce, cerę bladą i przezroczystą jak wosk. Mikołaj
Mniszech trwał u jego boku, ale zachowanie usłużnej miny i manier
właściwych oddanemu słudze przychodziło mu z coraz większym
trudem. Niby plan wywołania ducha Radziwiłłówny powiódł się, lecz
powiódł się aż za dobrze. Coś stało się wówczas, i umysł Mikołaja tego
nie ogarniał. Monarcha mówił już tylko o zmarłej Barbarze, nawet
decyzję o powrocie na Wawel podjął, motywując to tym, iż tutaj
ukochana ducha oddała, i tutaj chce być, gdzie czuje jej obecność. A
teraz nie dostrzegał żywego obrazu nieboszczki w powabnym ciele
Giżanki. Mikołaj jednak nie osiągnął swej pozycji na dworze dlatego, że
poddawał się w połowie drogi. Zniecierpliwiony pokazał monarsze
palcem tańczącą dziewkę, kochanicę idealną.
– Dobry Boże!
Król wyrwał się na ten okrzyk z otępienia.
– Cóże się stało, Mikołaju?
– Prawią, że królowa nieboszczka przechadza się po krużgankach
Wawelu jako duch. Myślałżem, że marę widzę... Lecz to dwórka jakowaś,
jeno podobna niesłychanie.
Cień zainteresowania przemknął przez oblicze Zygmunta jak strzęp
obłoku. Król podążył spojrzeniem za gestem Mniszcha, zrazu
znieruchomiał, potem sięgnął po kielich i upił łyk wina. I milczał.
– Tak podobna, że pomylić się można – brnął Mikołaj, urabiając
niezbyt podatną glinę monarszego zainteresowania.
– Podobna – przyznał nieuważnie Zygmunt August. Albo tylko
powtórzył. Z miejsca się podniósł, o stół wspierając się ciężko. – Mistrz
Twardowski przybył na Wawel z nami?
– Z tego, co mi wiadomo, tak właśnie uczynił. – Pokojowiec walczył z
ochotą, by przywlec Giżankę przed króla za włosy, podstawić mu pod
same oczy i w zasięg rąk.
– To mu rzeknijcie, że odkupić chcę jego zwierciadło. Cena nie gra
roli.
Mniszech kiwnął z wolna głową, choć nie w smak mu było to
polecenie. Czuł, że stracił kontrolę nad popędami władcy. I to
najpewniej bezpowrotnie. Udał się za królem do jego komnat, by
monarsze spoczynek przygotować.
Nazajutrz okazało się, że ów spoczynek może być ostatnim. Blady,
półprzytomny od palącej go gorączki i zlany lepkim, cuchnącym potem
Zygmunt August nad ranem nie był już w stanie podnieść się z łoża.
***
Pospieszne kroki mistrza Twardowskiego niosły się echem po korytarzu.
Niemiecki czarnoksiężnik uginał się pod ciężarem swego brzemienia,
zawiniętego w wołową skórę i obwiązanego powrozem. Dyszał ciężko i
przeklinał trzy chwile w swym życiu. Tę, w której poznał Mniszcha i tę,
w której zgodził się na ten seans nieszczęsny, dał się wciągnąć w
dworskie spiski. Najgoręcej żałował jednak dnia z lat swej młodości, gdy
odkupił od zakonników z Bambergu feralne srebrne głowy i miast w
nich zagrożenie dostrzec, zobaczył możliwości i uległ pokusie. Cóż teraz
mógł uczynić? Odmówić leżącemu na łożu śmierci ostatniego życzenia?
– Przybył mistrz Twardowski, najjaśniejszy panie.
Drzwi królewskiej alkowy były otwarte, a za nimi kłębił się tłum
dworzan czekających, aż władca wyda ostatnie tchnienie. Monarcha
spoczywał pod ciężką, adamaszkową kołdrą, w tym samym łożu, w
którym dogorywała niegdyś jego umiłowana żona. Pod baldachimem
kłębiły się cienie. Zgromadzeni szeptali.
– Niebawem, mistrzu Twardowski – ozwał się Zygmunt August cicho
– stanę tam, gdzieś sztuką swą sięgać próbował. Chcesz, bym cię
nawiedził i znak dał jakowyś?
Niemiec przełknął ślinę.
– Jeśli taka będzie twa wola, królu mój.
– Nie zapomniałem o tobie. Zapisy poczyniłem stosowne... za to, żeś
niemożliwego dokonał. Wkrótce do żony dołączę. Jeno pokaż mi ją, ten
raz jeden jeszcze. Łatwiej będzie odchodzić.
– Rytuał wpierw odprawić trzeba, bez tego nie lza żywym w zaświaty
zajrzeć... – zaczął usprawiedliwiać się Twardowski. A król się zaśmiał,
cicho i słabo.
– Toć ja już duchem i jedną nogą po tamtej stronie, mistrzu. Kiwnął
Niemiec głową niechętnie, zwierciadło ze skóry począł odwijać.
Pochwycił zaniepokojone spojrzenie biskupa Krasińskiego czuwającego
u wezgłowia króla. Dostrzegł też zimny wyrok w oczach Mikołaja
Mniszcha, zapowiedź pościgu i śmierci.
– Nie podnoście się, najjaśniejszy panie. Ja lustro wam przy twarzy
przytrzymam. Jeno...
– Jeno nie tykaj – dokończył Zygmunt August. – A co to zmieni,
mistrzu?
Pomyślał Twardowski, że nic już. Zło już się stało, miesiące temu, w
komnacie Zamku Królewskiego w Warszawie. Przysunął bliżej
konającego zwierciadło, za ramę je przytrzymując. Nie widział jego
powierzchni, lecz dostrzegł zmianę na twarzy króla. Oczy Zygmunta
zalśniły, przy powiekach wezbrały łzy. Rysy wymizerowanego oblicza,
wyostrzone przez chorobę, wygładziły się w jednej chwili, złagodniały
jakby muślinem okryte.
– Idę ku tobie, Barbaro – wyszeptał król ledwie słyszalnie,
uśmiechnął się z ulgą.
Zerknął Twardowski na Franciszka Krasińskiego, ten miał doskonały
widok na zwierciadło. Biskup pokręcił jednakże głową przecząco, dając
do zrozumienia, że w lustrze nie widzi nic, a Zygmunt August z
własnymi majakami rozmawiać musi.
– Ktoś stoi za nią... – jęknął król nagle, pod ciężką pierzyną poruszył
się nerwowo. – Za ramię trzyma... Kto...? Kto to?
– Wystarczy – zaordynował biskup Krasiński. – Najjaśniejszy pan
odpocząć musi.
W króla zaś jakby nowe siły wstąpiły. Rękę biskupa odepchnął, uniósł
się na łożu i ramę lustra pochwycił. Tak mocno, że Twardowski widział
pobielałe kostki palców. Tak mocno, że alchemik niemal wywrócił się
razem z lustrem na królewskie łoże, a wyszarpnąć ramy z kurczowego
uścisku nie miał siły. Źrenice władcy rozszerzyły się gwałtownie, rozlały
w plamy czerni.
– Diabeł! – krzyknął, aż się echem poniosło. – Twór piekielny! Diabeł!
Cóżeś uczynił?!
Puścił ramę i ręce zacisnął na szyi czarnoksiężnika. Twardowski
krzyknął zaskoczony, zacharczał przez ściśnięte gardło. Dłonie władcy
za nadgarstki pochwycił, oderwać od siebie próbował. Lustro zsunęło się
po piernatach i z brzękiem uderzyło o posadzkę. Chwilę później obok
łupnęło ciężko ciało Twardowskiego. Król siadł mu na piersi, dusił i
krzyczał. Przeraźliwie i rozdzierająco, jak człowiek, któremu odebrano
ostatnią nadzieję.
Czterech mężów było trzeba, by Zygmunta od jego ofiary oderwać,
ale i wtedy, przyduszony na powrót do łoża, wrzeszczał, że zabije.
Krzyczał nieprzerwanie, długo w noc.
Nad ranem bijące dzwony obwieściły poddanym, że władca oddał
ostatnie tchnienie.
***
Mistrz Twardowski spoczywał bezwładnie na przegniłej wiązce słomy,
którą mu do lochu ciśnięto jako posłanie. W uwięzieniu duch upada,
czas nie płynie, a ciecze. W pierwszych dniach czarnoksiężnik próbował
zagadywać strażników, wywiedzieć się, cóż dzieje się w kraju
ogarniętym chaosem, jaki przyniosło bezkrólewie. Czy Litwa oderwała
się od Korony? Czy długa wojna o władztwo nad Bałtykiem i podział
Inflant trwa jeszcze, czy też utonęła wśród konfliktów nowych i
świeżych, gdy się sąsiedzi rzucili na pozbawione władcy królestwo jak
przekupki na kawał czerwonego sukna? Z początku jeszcze go to
wszystko obchodziło. Teraz obserwował tylko bez zaciekawienia szczury
bijące się o spleśniały chleb z jego miski, a jeśli rozważał, to jeno to, kto
go nawiedzi w ciemnicy. Dawny druh z czasów studiów w Wittenberdze,
Franciszek Krasiński, by mu oznajmić, że stracony będzie za śmierć
zadaną sztuką czarnoksięską królowi? Inny klecha, by go oskarżyć o
paktowanie z diabłem? A może siepacz przez Mniszcha nasłany? Pchnie
go nożem, nie mówiąc nic, bo i nic, co Twardowski mógłby rzec w
odpowiedzi, nie będzie go obchodziło...
Przybył jednak Krasiński. W ręku nie miał pisma z wyrokiem, a
gąsiorek tokaju. Nim usiadł na zydlu, podał trunek alchemikowi.
– Ostatni posiłek skazańca? Wolałbym pieczone przepiórki –
spróbował zażartować wisielczo Twardowski. Wbrew własnym słowom
korek wybił i pociągnął z flaszy łapczywie.
– Jeszcze cię, nieszczęsny, nie skazano – sarknął biskup. – Zbyt wielu
przywilej do sądzenia ciebie wyłączny sobie przypisuje, i wadzą się,
czyje prawo ważniejsze. A ty tu gnijesz, mości Twardowski.
– Winy mej nie ma w tej śmierci żadnej – odparł drżącym głosem
Niemiec. – Jako i zamiaru nie było w jej sprowadzeniu. Byłeś wtenczas w
Warszawie, gdyśmy ducha fałszywie wywołać mieli. Wiedziałeś o
sprawie. Słyszałeś, żem się wzbraniał, by zwierciadło przynieść.
Słyszałeś, żem dotykać go panu najjaśniejszemu zakazywał.
– A słyszałem. Nie pojmowałem jeno, dlaczego się tak odżegnujesz.
Słyszałem też, i inni słyszeli, jako król na łożu śmierci krzyczał, żeś mu
diabła w lustrze pokazał.
– Nie diabeł to – objaśnił po chwili wahania Twardowski. – I jam go
pokazywać nie chciał. A sam z siebie pojawia się, nie po prośbie. Ukazuje
się podle własnej woli, i podle własnej woli obrazy patrzącemu objawia.
Na to dictum biskup na swym siedzisku ku alchemikowi się
przechylił.
– A cóż takiego objawia?
– Przyszłość. Rzeczy patrzącemu czasem straszne, lecz zawszeć
przydatne...
– Skądże w owym przedmiocie moc taka? Jeślić nie od Boga, to od
diabła przecie. – Krasiński zmarszczył wysokie czoło.
– Sam żeś magyę studiował, ławę w ławę ze mną, a pytasz? Są moce i
istoty niepodległe ni niebu, ni piekłu.
– Dla przykładu?
Twardowski usta w wąską kreskę zacisnął.
– Wolność mi wróć, a powiem wszystko. Może i lepiej, by Kościół
pieczę miał nad tym. Tak jak postanowiono wieki temu...
– Niech cię szlag! Twoja zabawka zabiła króla!
– Jedno miał Zygmunt August życzenie. I ten diabeł, jak go nazywasz,
spełnił je. Nie bacząc na konsekwencje.
Biskup zaplótł dłonie jak do modlitwy, wzrokiem prześwidrował
dawnego druha.
– Na nic mi ta wiedza. Lustro przepadło. Nie było go w twej
kamienicy, a przeszukano ją wielokrotnie.
– Nie przepadło, bom je ukrył. By w niepowołane, bezbożne ręce
Mniszcha nie wpadło. Nie handlowałbym, przyjacielu, nie mając czym.
Zadumał się na to biskup głęboko. Nie zgodę czy jej brak rozważał,
lecz drogę, jaką alchemika z lochu na wolność wyprowadzić.
– Jutro w południe spowiednik cię nawiedzi. Szaty mnisie ci ostawi.
Gdy noc nastanie, w przebraniu opuścisz ciemnicę. Strażnik umówiony
kratę otworzy i cię powiedzie. Na zewnątrz człek mój będzie czekał z
wierzchowcem. Uciekaj, byle daleko. Poza Rzeczypospolitej granice,
gdzieś na koniec świata. Miano zmień. A teraz – mów.
***
Biskupi siedzieli wokół stołu, a nastrój daleki był od nabożnego
skupienia. Głosy pełne trwogi odbijały się echem od sklepienia. Każdy
mówił o wojnie. Franciszek Krasiński odetchnął, ślinę przepchnął na siłę
przez ściśnięte gardło. Czy go zrozumieją? Czy się przychylą do jego
zdania? Odważą się sięgnąć po ten dar, który zrządzeniem losu trafił w
ich ręce w czas zawieruchy, gdy zewsząd wrogowie, a pomocy znikąd
wyglądać? A może zakrzykną jak król o diabelskiej sile i odrzucą go od
siebie?
Ustawił lustro na drewnianym stojaku, kir zdjął i sam na bok się
odsunął, by obejrzeć mogli zwierciadło. Powierzchnie lustra przecinało
pęknięcie podczas bójki króla z alchemikiem powstałe. Lecz Twardowski
zapewniał, że w niczym ta rysa nie ujmie jego cudownych właściwości.
– To, jak mniemam, ów artefakt piekielny, za którego przyczyną król
kraj osierocił? – spytał Jakub Uchański, zniecierpliwione spojrzenie
przenosząc na Krasińskiego. – Dobrze, żeś je odnalazł, lecz na nic nam
ono. Sądu nad Twardowskim nie będzie.
Oderwały się myśli biskupa krakowskiego od przyszłości, polityki i
spraw państwowych.
– Toć oczywista. Wszak zbiegł...
– Zbiegł i pochwycon został na Podlasiu, w karczmie Rzym pod
Mystkami. A przy pochwyceniu raniono go i ubito wkrótce potem.
Zatłukli go jakowyś rębajłowie z polecenia Mikołaja Mniszcha... wszak
poprzysiągł, że zabójcy pana swego nie odpuści. Słowa dotrzymał, jak
sługa wierny i prawy szlachcic polski.
Zdusił Krasiński komentarz, że Mniszchowi daleko było zawsze od
wierności i prawości. Razem ze słowami pchającymi się na usta żal
stłamsił po śmierci dawnego druha. Były sprawy ważniejsze. Te, dla
których zawezwał do Krakowa biskupów.
– Lustro to większą ma wagę, niż się na pozór zdaje. I odpowiedzią
jest na nasze potrzeby.
– W czarnoksięskie gusła każesz nam się bawić? – warknął biskup
poznański Adam Konarski. – Mało ci przykładu króla, jak to się kończy
boleśnie?
Krasiński wziął kolejny głęboki oddech. Z mocą przemówił i
pewnością siebie:
– Niewprawni i niepowołani dotąd się bawili. My, jak tu siedzimy,
znamy zagrożenie i wybiegi mocy nieczystych. Dlatego też pozwoliłem
sobie lustru magicznemu nową ramę sprawić.
Odchylił kir do końca, by świeża inskrypcja ukazała się oczom
zebranych.
– Luserat hoc speculo magicas Twardovius artes, lusus at iste Dei
versus in obseqvium est – odczytał Uchański, oczy mrużąc. – Jakże
paradnie i akuratnie. Powieśmy ten dowód na zwycięstwo Pana w
katedrze krakowskiej... w bocznej nawie.
– Nie wieszajmy go nigdzie, gdzie byle pospólstwo zajrzeć w nie
będzie władne – zaoponował twardo Krasiński. – Odeślijmy je
papieżowi... jak wieki temu zostało przyobiecane... i zapomnijmy. Albo
trzymajmy w ukryciu, z rozwagą i ostrożnością używając w naszej
sprawie, by w kraju ład i porządek przywrócić. Zwierzył mi się w
ciemnicy alchemik Twardowski...
Urwał i przeczekał wrzawę, protesty i zarzuty o potajemne czczenie
diabła. Podjął na nowo:
– Zwierzył mi się, z czego owo lustro przysposobił i skąd bierze się
jego moc tajemna. A niebagatelne są to potęgi. Zwierciadło przyszłość
okazywać może, bliską i odległą, przed naszymi oczami zakrytą.
Zmarłych wzywać... ale i bogactwem obdarzyć nieprzeliczonym.
– Słuchać tych bredni wstyd, mówić: herezja – warknął biskup
przemyski Walenty Herburt, lecz go Uchański uciszył gestem ręki.
– Wysłuchajmy brata naszego do końca.
– Otóż Twardowski za czasów studiów w Wittenberdze na czas jakiś
nauki porzucił. Udał się w sprawach rodzinnych do Bambergu. Tamże
przypadkiem, srebra do swych alchemicznych doświadczeń poszukując,
zapoznał pewnego zakonnika. Tenże sprzedał mu trzy srebrne głowy...
owe głowy, bracia, były w posiadaniu zakonu od dawna. Przywiózł je ze
Szczecina świętobliwy Otton, któren na Pomorze krzyż chrześcijański
zaniósł za czasów naszego króla Bolesława.
Biskup Uchański złożył razem dłonie.
– Znam ja dobrze żywot świętego Ottona z Bambergu. I stoi w nim
owszem jasno, iż Otton bałwana pogańskiego ze Szczecina obalił, głowy
jego odciąć kazał, a kadłub spalić. Bogactwa tamtejsze sługom swym
wiernym rozdał, jeno łby owe srebrne zabierając. Lecz nie dla siebie. By
je posłać do Rzymu, na znak zwycięstwa nad zabobonem.
– Dowód to najlepszy, by kronikarzom nie ufać zbytnio – odrzekł
sucho Krasiński. – Może i Otton pierwej miał takowy zamiar, ale go nie
dopełnił. Może, to tylko mój domysł, zrozumiał, co ma w ręku. I
zdecydował się użyć tej mocy na chwałę Pana nie w Rzymie, a na ziemi
drogiej jego sercu, ziemi, co zrodziła i wykarmiła.
Uchański milczał, a w jego oczach Krasiński widział, że słowa padły
jak ziarno na żyzną glebę.
– Owe głowy srebrne pochodziły z posągu Trygława, zwanego
również Welesem. Pana zaświatów i wieszczby... a także bogactwa i
dóbr... niechby i doczesnych, lecz rzućcie we mnie kamieniem, jeśli
uważacie, że tu i teraz nam zbędnych. Twardowski głowy przetopił, by
sporządzić zwierciadło. I Weles ukazuje się w jego powierzchni. Pozwala
dojrzeć przyszłość. Nasza przyszłość jest niepewna i ciemna. Ponawiam
pytanie, bo nie podejmę decyzji sam. Czy odeślemy zwierciadło do
Rzymu? Być może da to duszy świętobliwego Ottona, jeśli zbłądził, jakieś
ukojenie. Stajemy przed tą samą co on decyzją. Ważniejsze jest tu i teraz,
nasza ziemia przez wrogów szarpana. Ja rzekę: zachowajmy lustro dla
siebie i w tajemnicy. Zadawajmy pytania z rozwagą i wypatrujmy
odpowiedzi, co nam pomogą wyjść z ciemności bezkrólewia i wojny.
Baczmy, by okowy nałożyć stosowne, by ta moc nie wyrwała nam się
spod kontroli. Ale korzystajmy z niej. Korzystajmy na chwałę Boga.
Zamilkł, dysząc ciężko. Suchoty dręczyły go od dawna i teraz razem z
niepokojem przygniatały piersi. Lecz jedna po drugiej, biskupie ręce
unosiły się w górę. Rzadko kiedy byli tak zgodni.
Nie postanowiono, gdzie cenny artefakt będzie umieszczony i kto z
obecnych otoczy je bezpośrednią pieczą. Tu, jak podejrzewał Krasiński,
jednomyślności już nie będzie. Jednak najważniejsza decyzja zapadła i
Franciszek mógł odetchnąć z ulgą. Odwrócił się, by lustro kirem na
powrót zakryć, i zamarł w bezruchu.
Zza mlecznej powierzchni zwierciadła spoglądała męska twarz o
rysach przystojnych, ostrych i surowych. W ciemnych, głęboko
osadzonych oczach tańczył błysk rozbawienia, a wąskie wargi
uśmiechały się z pobłażliwą aprobatą, jaką dojrzali mężowie darzą
mrzonki i zabawy pacholąt.
Anna Musiałowicz
Płacz
Pójdź, córuś, pójdź nad rzekę, tam usłyszysz płacz. Nie szukaj łkających,
siądź jeno nad wodą. Twarz ukryj w dłoniach, niech łzy popłyną, niech
szloch rozerwie pierś. Myśl o nim, córuś, rozpaczaj, bo jego głos jeno w
głowie twej. Nie ma już Maćka, nie pójdzie do ciebie, rękami mocnymi
nie chwyci cię. Nie przyciągnie do serca, nie ucałuje czule, a oddech jego
z twym się nie złączy. Piękny był Maćko, jak niedźwiedź potężny, jak
koń silny, jak jeleń szybki. Lecz nie dla ciebie on.
– Matko, ja nie za nim łkam, nie na niego moje łzy. Nie jego oddech
mym, nie moje usta, nie moja krew z nim złączona – powiedziała w
powietrze dziewczyna, wśród wiatru szukając głosu swej matki.
– Pójdź córuś, idź nad rzekę – wicher wraz z liśćmi śpiewał słowa – i
łkaj. Nad losem jego, nad tym miłowaniem, co serce mu ścisło, co krew
zatrzyma, co dech zabierze. I głos jego, krzyk jego będzie brzmiał przez
wieki w twym sercu.
Dziewczyna pokręciła przecząco głową, odgarnęła z twarzy
potargane włosy. Jeszcze chwilę wpatrywała się w niebo, czekając, czy
głos do niej przemówi, lecz ciszę rozpraszało jedynie świergotanie
ptaków i nużące, leniwe brzęczenie pszczół. Capnęła wiklinowy kosz
wypełniony niemal po brzegi owocami leśnymi i ruszyła wąską miedzą,
która oddzielała pola Niewrzędów i Smardzowskich. Piasek i
drobniutkie kamyczki przyklejały się do jej spoconych stóp, włosy lepiły
do czoła, w gardle zaschło, a choć droga niedaleka, w upale zdawała się
wydłużać i falować przed oczami. Po prawej i lewej rosło zboże, nad
którym uporczywie bzyczały owady, co i rusz dostrzec można było
pasikonika, gdy przeskakuje z kłosa na kłos. Te, złote, już niemal pełne i
do skoszenia gotowe, pochylały się przed nią, jednostajnie szumiąc. Szło
południe, więc Sławka przyspieszyła kroku, coby od słońca pomieszania
zmysłów nie dostać lub ducha nie wyzionąć, jak to Stasiek od
Niewrzędów w zeszłym tygodniu zrobił, gdy przy robocie zdrzemnął się,
a potem dostał takiej gorączki, że gdy go znaleźli, gadał coś bez ładu i
składu o pięknej pani, co wśród promieni ukazała mu się i na
pokuszenie w pola powiodła. Trzy dni jeszcze bredził, pocąc się i śliniąc
obficie, nim skonał. Pijak z niego był, ale dobry chłop, robotny, to i go
żałowano. Co starsze kobiety we wsi, pamiętające czasy, jak opodal tylko
trzy domy stały i kościoła jeszcze nie pobudowano, mawiały, że
południca go na stracenie powiodła, jednak Sławka podzielała zdanie
ojca, który, śmiejąc się z babskich dyrdymałów, twierdził, że wódka i
nieumiarkowanie Staszka na śmierć poprowadziły. Ledwo go przed
niedzielą zdążyli pochować. A i tak kostucha już następnego oblubieńca
sobie upatrzyła.
A zaczęło się od tego, że Hanka od Kowalów poszła za Maćka.
Sławce ostał się za to Wojtek. Nie żeby zazdrościła Hance męża, ale to
nie miało być tak. Gdzieś w okolicach serca czuła, że kłuje, bolało też
gdzieś w trzewiach – koło wątroby i przy podbrzuszu. Ojciec powiadał,
że to żółć się rozlewa i śmiał się, że głupie babskie fanaberie. A kijem raz
przez plecy przełożył, gdy, jeszcze nim ślubowała Wojtkowi, łzę uroniła i
powiedziała, że żadnego ślubu nie chce. Chłopak miał ziemię, która
rodziła co roku obficie, to i los swój, i już troszkę zniedołężniałego ojca
mogła poprawić dzięki temu zamążpójściu. A kaprysiła, głupia jedna. Bo
Maćko wziął Hankę.
A było i na krew ślubowanie, i na dłonie plucie, i skryte, niewinne
pocałunki, tak by nikt nie dostrzegł. Potem wszystko się pomieszało,
powiedzieli, że czas za mąż iść. Maćko, wielki jak tur, ni stąd, ni zowąd
uwziął się na Hankę. A ta, choć z początku mu niechętna, padła pod jego
urokiem, dokładnie w stodole na sianie. Gdy brzuch od tego zaczął jej
rosnąć, to chyżo u księdza mszę zaklepano i nim ktokolwiek się połapał,
że Hanka się jakaś inna na gębie i dupie zrobiła, a i na brzuchu jej coś
pełno, ślubowali sobie przed Panem Bogiem, że i w zdrowiu, i w
chorobie. A i sama Sławka wplatała Hance kwiaty i wstążki we włosy,
rzęsy i brwi jej czerniła, by przed ołtarzem młodego jeszcze mocniej
zachwycić. Weselicho trwało trzy dni i choć Hanka czasem słabowała,
tańczyła i kręciła się jak bąk w kolorowej, zwiewnej spódnicy, własnymi
i Sławkowymi rękoma haftowanej. Warkocze wirowały razem z nią,
kwiaty wypadały z włosów, a urody zazdrościły jej wszystkie panny, tak
jak i powłóczystymi spojrzeniami Maćka obdarzały. Udał się Hance
chłop, nie ma co. W barach szeroki, w biodrach wąski, postawny. A i pił
umiarkowanie, do bitki skory nie był.
Sławka, mimo że Hance szczęścia życzyła, siedziała na weselu,
popijając z kielicha i oganiając się od Wojtkowych zapędów. A jak na
oczepiny czas nadszedł, to i warkocze równo, lecz nie za mocno obcięła,
coby urody Hance nie psuć, i najgłośniej ze wszystkich swatek śpiewała:
Oj warkoczku, warkoczku!
Oj, drobnom cię splatała.
O, jak mi cię ustrzygą,
Oj, będę cię płakała!
***
Dzień był wyjątkowo pogodny, niebo czyste jak łza, a rozciągające się
wokół ukwiecone łąki przywodziły na myśl raj utracony. Bracia zakonni
siedzieli zauroczeni tym widokiem na potężnej dębowej ławie. Fatum
odwróciło od nich swą mroczną paszczę, zachowali swe żywoty i znów
byli wolni. Nie dość, że starannie braci opatrzono, to jeszcze dostali
czyste ubrania, które skrzętnie skrywały liczne rany na umęczonych
ciałach. Brudne i śmierdzące habity zostały spalone, pozwolono im
jednak zachować różańce i wykonane z miedzi krzyże, które nosili
członkowie tego zboru. Brat Jonasz jeszcze wczoraj wyglądał jak żywy
trup, dziś znowu przypominał człowieka. Znachorzy nastawili mu
szczękę oraz złamany nadgarstek, co było nie lada sztuką medyczną.
Cerę wciąż miał bladą, lecz odczuwał wielką ulgę, podane przez
wiedźmę zioła skutecznie uśmierzały ból. Misjonarze wpatrywali się z
podziwem w wielki, majestatyczny dąb rosnący na środku łąki.
Wypływało z niego małe źródełko, które meandrowało poprzez łodygi
traw, mknąc ku pobliskiej rzeczce. Obok boskiego drzewa tkwił
kamienny tron, wyciosany z potężnego narzutowego głazu. Kawałek
dalej wznosiło się tajemnicze, zalesione wzniesienie, porosłe świerkiem i
bukowiną. Prowadziła tam ścieżka wybrukowana otoczakami. Dostępu
do samej góry broniły zasieki i wysoka drewniana brama. Na szczycie
owego wzgórza znajdowała się słynna bożnica Jarowita, opiekuna i
patrona Wołogoszczy.
Braciszkowie siedzieli w ciszy i skupieniu, patrząc, jak stół zapełnia
się jadłem i poidłem. Wciąż przybywało smakowitości i różnych
przaśnych potraw, drewniany stół mienił się fantazyjnymi kulinariami,
przywodząc na myśl otaczającą ich ukwieconą łąkę. Wszystkie ławy były
ustawione w formie kręgu i zajmowały większą część rozległej polany.
Zakonnicy siedzieli blisko kamiennego tronu, tuż obok znamienitszych
członków plemienia. Wokół panowała sielska aura, nastrój powszechnej
szczęśliwości zdawał rozpylać się w powietrzu, rozprzestrzeniając
wśród przybywających na uroczystość biesiadników. Młodzi chłopcy
siłowali się w cieniu prastarego dębu, a dziewczęta dekorowały jego
gałęzie kolorowymi wstążkami. U nasady drzewa złożono misę ofiarną
pełną rozmaitych smakowitości.
Żerca Krzesimir wyjaśnił im pokrótce, w jakim święcie uczestniczą.
Dziś przypadały Jare Gody, święto dostatku, radosny dzień wiosennego
przebudzenia. Nie wolno było tego dnia przelewać krwi ani wrogo
odnosić się do swych bliźnich, wszelkie złe uczynki były zakazane pod
groźbą straszliwej klątwy. O ich dalszym losie zadecyduje sam bóg, który
ma się objawić na kamiennym tronie i pobłogosławić swych wiernych.
Ludzie, wyraźnie przejęci, oczekiwali z niepokojem przyjścia
Jarowita. Dytryk wierzył tylko w jednego Boga i nie mieściło mu się w
głowie, aby mógł zstąpić z niebios ktoś inny aniżeli Jezus Chrystus.
Według Pisma Świętego jeden Bóg zamieszkiwał niebiosa, on też za
sprawą Syna swego zbawił ten świat od grzechu pierworodnego.
Wszelkie inne bóstwa musiały być czortami lub upadłymi aniołami,
dlatego mnich lękał się tej chwili, kiedy na łące objawić się miał ów
diabeł.
Strach mieszał się z ciekawością. Dytryk po raz pierwszy w życiu
uczestniczył w pogańskim misterium i wszystko było dla niego obce i
tajemnicze. Krzesimir wydał komendę, uciszając szepczący lud. Po
chwili szum przybierającego na sile wiatru wdarł się pomiędzy niemy
tłum. Korony drzew z pobliskiego wzgórza zaczęły się kołysać, zupełnie
jakby ustępowały miejsca jakiejś niewidzialnej sile. Drewniana brama
zaskrzypiała i z wielką siłą się otwarła. Wendowie mieli teraz kamienne
twarze, nikt nie śmiał się odezwać, rozwrzeszczana dzieciarnia tuliła się
do sukien swych matek, a skorzy do żartów i zaczepek wojacy milkli,
przybierając pozy zagubionych dziatek. Wódz plemienia wraz z
kapłanem trwali w bezruchu ze skulonymi głowami. Wtem ponownie
zerwał się potężny wiatr, gałęzie drzew poczęły skrzypieć, a brama
prowadząca do uroczyska zatrzasnęła się z hukiem. Przejęty lud wydał z
siebie okrzyk zachwytu. Kamienną ścieżką kroczył jakiś mężczyzna, nie
miał na sobie butów ani drogich szat.
Swe oblicze skrywał pod futrem potężnego basiora, skóra wilka
zakrywała jego nagie, wychudzone ciało. Dytryk aż przetarł oczy ze
zdumienia, nieznajomy wyglądem swym przypominał bardziej
wędrownego bajarza aniżeli potężnego boga. Gdy wędrowiec zbliżył się
do tronu, zakonnik dostrzegł jego nijaką twarz, urodę całkiem
przeciętną. Toż to zwykły szary człowiek doświadczony ciężkim losem.
Żaden wielki czarownik ani potężny mag. Nędzarz odziany w wilczą
skórę, który w cesarstwie byłby wzięty za zwykłego żebraka. Jego długa
broda zaczęła już siwieć, zdradzając przy tym starczy wiek wędrowca.
Rozsiadł się wygodnie na kamiennym tronie, wpadając w swego rodzaju
trans. Szeptał jakieś niezrozumiałe formułki zaklęć, a jego ciało miotało
się w wstrząsach.
Gałki oczne wywróciły się, rażąc odbiciem bieli nie z tego świata, z
ust wylewała się kaskada spienionej śliny. Wtem w przestworzach
zagrzmiało, ogłuszający huk wstrząsnął sklepieniem niebieskim. Dytryk
spoglądał teraz z niedowierzaniem na oblicze starca. Zakonnik stał się
świadkiem prawdziwego cudu, oto na jego oczach dokonała się boska
przemiana, a przecież poganie nie zostali obdarzeni żadną z pańskich
łask. Spod futra basiora wyglądały bystre i pełne życia oczy, których
nieziemski kolor przewiercał duszę na wylot. Rysy twarzy wędrowca
zmieniły się nie do poznania, nie nosiły już żadnych śladów blizn ani
zmarszczek. Oblicze starca jaśniało, zupełnie jakby sam Cezar w wilczej
skórze przesiadywał teraz na kamiennym tronie. Dytryk gotów był
przysiąc, iż oto siedzi przed nim jeden z rzymskich bogów, których
rzeźby oglądał niegdyś w wiecznym mieście. Bracia zakonni przeżegnali
się przejęci nagłą zgrozą, ku wyraźnemu rozbawieniu boga. Usadowił
się on wygodnie na swym stolcu i rzekł śpiewnym głosem, choć jego usta
wcale się nie poruszały:
– Oto przybyłem, aby wysłuchać waszych próśb. Oto jestem,
pochylając się nad waszymi sprawami. Nie mogę wam ukazać całej swej
istoty, bo kto ze śmiertelnych spojrzy w twarz Odwiecznego, skona
niechybnie, zamieniając się w głaz. Przybywam z górnego świata na
wasze zaproszenie i wiedzcie, iż znam myśli i modlitwy, które mi
powierzyliście – przemówił.
To bluźnierstwo, maskarada, człowiek udający Boga! – słowa te
niemal wyrwały się z gardła Dytryka. Powstrzymał go irracjonalny lęk,
czuł, że Bóg bacznie go obserwuje i czyta w jego umyśle. Duchowny
strwożył się, gdy Jarowit zawiesił na nim swój ciężki, nieznoszący
sprzeciwu wzrok. Misjonarza zabolała głowa, zupełnie jakby ktoś
kartkował jego myśli..
– O bluźnierstwie wy chrześcijanie pojęcia nie macie! – rzekł ostro w
języku Sasów. – Dzieci Wotana! Odwróciliście się od swych bogów,
przegnaliście ze świętych gajów, zburzyliście ich ziemskie domy, a teraz
to samo staracie się uczynić i w tej krainie? Wszyscy błądzicie jak
pacholęta zagubione w wielkiej puszczy, myślicie, że znacie kierunek
marszu, ale waszym śladem podążają już dzikie bestie. Nie można
wzrastać na tej ziemi bez korzeni, które wycinacie. One trzymają
człowieka w tym świecie, bez nich upada jak walące się drzewo. Wy
jesteście jak te suche konary, martwe w środku i na zewnątrz, sami w
sobie życia nie macie i próbujecie tą chorobą zarazić inne drzewa w
mym boskim ogrodzie. Świat w końcu upomni się o swoje, a wtedy
marny wasz los, chrześcijaninie! – wybrzmiał głośnym basem urażony
bóg. Nagle zaśmiał się, jakby rozbawiony swymi wcześniejszymi
słowami, po czym zaskakująco łagodnym tonem kontynuował swą
przemowę:
– Próbowaliście skalać me świątynie, wypędzić mnie z poświęconej
ziemi. Zabawne, doprawdy. Marne są to próby. Jak chcecie zniszczyć to,
co wieczne? Jakim sposobem pragniecie zgładzić niebo, jakim pioruny,
jakim morza, góry i ziemię? Wasz Bóg to wilk w owczej skórze, wiedzie
was na zatracenie, ale nie będę wam psuł niespodzianki, sami się
przekonacie, co czeka na was w tym waszym niebie. – Uśmiechnął się
teraz okrutnie i szyderczo.
Brat Dytryk pragnął zaprotestować, dać dowód swej wiary i pozwolić,
aby Chrystus przemówił jego ustami. Przytomny uścisk Romualda
powstrzymał go jednak od tego zamiaru. Jarowit spojrzał głęboko w
oczy zakonnika. Dytryka przeszedł paraliżujący dreszcz.
– Dytryku. – Misjonarz poczuł chłód na swym ciele. Skąd Jarowit znał
jego imię?! – Jesteś bystrym młodzieńcem, wiele mógłbyś się nauczyć od
naszych żerców, strażników tajemnej wiedzy drzewa życia. Mogliby cię
wprowadzić na ścieżkę światła, zrozumiałbyś tak wiele. Ale ty podążasz
już ścieżką mroku, zagłębiając się w sobie, szukając prawdy poprzez
posty i wyrzeczenia. Nie będę cię namawiał, bo wiem żeś i tak zgubiony.
Ucztuj teraz, chrześcijaninie, korzystaj z gościny, gdyż niebawem spotka
cię nieszczęście! Nie tylko twe ciało ucierpi, ale także i dusza.
Dytryk zacisnął mściwie piąstki. Żaden diabeł nie będzie podkopywał
fundamentów jego wiary.
– Jak myślisz, Dytryku, czy pozwolę wam żyć? – powiedział Jarowit
zagadkowo, po czym zwrócił się do swych wyznawców w języku
Wendów:
– Z przybyszami uczyńcie według własnej woli, nie jest to ofiara
godna mej czci. Być może Mokosza przyjmie ich do swego ziemskiego
królestwa, może Weles ugości i nauki w swym podziemnym pałacu da,
może rusałki będą miały pożytek z ich ciał. Niech decyduje Krzesimir,
mędrzec i kapłan szczodry, on w sprawach ziemskich biegły, ja
przynależę do świata niebiańskiego i nie pragnę krwi śmiertelników.
Błogosławię wam w plonach, błogosławię wam w dzieciach, przygotujcie
się na srogą zimę, bo przybędą tu nieprzyjaciele zza morza. Gromadźcie
zapasy i umacniajcie wały, nadchodzą ciężkie czasy. – Dytryk wyczuł
smutek w głosie boga, choć języka, w którym ten przemawiał, nie
rozumiał ani trochę. – A teraz ucztujmy!
Wędrowiec odziany w wilcze futro skurczył się nagle, powieki mu
opadły, a twarz wykrzywiła w bolesnym grymasie. Niemal zsunął się ze
swego tronu, dwóch mężów musiało podbiec i chwycić go za ramiona,
by pomóc mu zejść z kamiennego stolca. Na jego spoconej twarzy
rysowało się cierpienie. Cokolwiek nawiedziło jego wątłe ciało, zmęczyło
go na tyle, iż nie miał siły poruszać się o własnych nogach. Junacy
zawlekli go w cień potężnego dębu. Tam czekał już na niego dzban z
chłodną wodą i misa z jadłem. Grajkowie poczęli wygrywać skoczną
melodię, a wierni, jakby natychmiast zapominając o przestrodze
swojego boskiego patrona, zaczęli przepijać do siebie, oddając się
hulankom i swawolom.
Dytryk spożywał w ciszy kaszę z wieprzowiną, wolno przeżuwając
mięsiwo. Zastanawiał się, czym było owo przedstawienie. Kuglarstwo,
oszustwo, a może rodzaj nawiedzenia, a nawet diabelskiego opętania?
W głębi duszy wiedział, iż jakaś tajemnicza istota zamieszkała przez
chwilę w ciele starca, spoglądał przecież w jej jakże niesamowite oczy.
Jego towarzysze nie mieli podobnych przemyśleń, oddali się
ucztowaniu, zwłaszcza brat Romuald, który schudł ostatnio bardzo.
Pałaszował właśnie pieczoną przepiórkę, zapijając ją piwem, mlaskając
przy tym obrzydliwe. Zaiste zachowanie takie nie było godne ucznia
Chrystusa.
Jonasz natomiast wciąż był zamroczony. Na twarzy wykwitł mu
dziwny uśmieszek, który nie chciał opuścić oblicza. Odurzony
słowiańskim wywarem leczniczym spijał z miski polewkę. Świeżo
nastawiona szczęka nie pozwalała mu skosztować innych potraw.
Dytryk myślami wrócił do swego zgromadzenia, przeklinając dzień, w
którym dał się namówić na tę misję. Nie chodziło o sam lęk przed
śmiercią, dręczyły go nieznane dotąd wątpliwości, zagnieżdżające się w
jego sumieniu, osłabiając wiarę. A więc istnieją inni bogowie? Są
diabłami czy mają odmienną naturę? A może są równi Bogu? Nie, nie. –
Stanowczo odrzucał te myśli, które jak komary atakowały jego umysł.
Zły na siebie obserwował z ukosa, jak rozkręca się zabawa. Barbarzyńcy
poczęli już na polanie rozstawiać namioty, uczta zapewne przeciągnie
się do świtu. Jego głowę zaprzątała jedna natrętna myśl: jeżeli Słowianie
puszczą ich wolno, to jakie wieści zaniesie swym przełożonym? Jaki cel
ma nawracanie tych ludzi, skoro posiadają własnego boga, sam
doświadczył jego obecności. Czy nadal potrafi być sługą godnym
Chrystusa? Jak wypełniać jego przykazania, jak nieść światło wiary
wśród pogan? Nie wyrzekną się przecież Jarowita. Dytryk dumał nad
tym pytaniem, czując się coraz bardziej zagubiony.
Krzyki wokół gęstniały, kobiety chichotały, przyzwalając amantom
na zaloty. Zaczęły się pląsy i inne bezeceństwa. Gdy księżyc wisiał
wysoko na niebie, oświetlając ucztujących wokół ogniska Słowian,
Dytryk cierpiał wewnętrzne katusze, rozdarty jak nigdy przedtem.
Wiedział, iż nadchodzi dzień próby. Spojrzał w niebo, prosząc Boga, aby
dał mu jakiś znak. Gwiazdy jednak milczały, pozostał sam ze swoimi
wątpliwościami. W obcym kraju, pośród niewiernych.
Chyba tracę wiarę – pomyślał, spoglądając w lśniącą tarczę księżyca.
***
Znajdowali się na skraju lasu. Przed nimi rozciągały się ogromne połacie
pól, sięgające w dal aż po przepastne knieje za horyzontem. Mieszkańcy
Wołogoszczy tłumnie zgromadzili się w tym miejscu w odświętnych
strojach, niektórzy mieli na sobie upiorne maski. Kobiety przystroiły
fryzury kwieciem polnym, a mężczyźni na głowach prezentowali wieńce
splecione z liści dębowych oraz szyszek chmielu. Bracia stali w tłumie
Słowian, zaznając jednak znacznie mniej swobody niż wczorajszego
dnia. Byli otoczeni przez kordon wojowników, którzy bacznie na nich
spoglądali, obserwując każdy ich ruch. Wojowie nie byli uzbrojeni, ale
ich ogromne, wybijające się ponad głowy zakonnych sylwetki
sugerowały, że niepotrzebny im żaden oręż, aby zadawać śmierć. Każdy
z tych zabijaków gotów był gołą pięścią położyć trupem tuzin takich
wątłych, niepozornych mężów.
Pomimo wczorajszej pijatyki wszyscy zdawali się orzeźwieni i w
pełni sił. W podniosłym nastroju wyczekiwali jakiejś chwili. Nagle z
pobliskich zarośli wyłonił się jeździec dosiadający białego ogiera. Jechał
na oklep zupełnie nago, za strój mając jedynie koronę utkaną z
dębowych liści. Prawą dłonią trzymał konia za uzdę, w lewej zaś ściskał
zasuszone kłosy żyta pochodzące z zeszłorocznych zbiorów. Lud
zaintonował:
Włóczył się Jary Pan – Młody Bóg po całym świecie. Rodził żyto w
polu. Płodził ludziom dzieci. A gdzież on nogą, tam żyto kopą. A
gdzież on na ziarnie, tam kłos zakwitnie.
***
– Jak on się czuje, bracie Euzebiuszu? – zapytał zaniepokojony
hierarcha.
– Cały czas bredzi jak szaleniec coś o pojeździe bogów, wasza
ekscelencjo. Wydaje mi się, że postradał zmysły, bo zupełnie nie
kontaktuje z rzeczywistością. Niech Pan Bóg ma go w swojej opiece. –
Szpitalnik wzniósł ręce w geście modlitewnym.
– Że też posłałem go na misję do tych przeklętych pogan! Kto wie, z
jakimi demonami musiał się zmagać? Pewnie walczył do końca przed
straszliwymi pokusami. A jak z jego cielesną kondycją, bracie? Wy
Cystersi prowadzicie najlepszy szpital w całej Marchii – pochwalił
starego szpitalnika, chcąc wydobyć zeń jak najwięcej informacji.
– Czcigodny Ottonie... Nie jest najlepiej – skwitował głosem pełnym
troski. – Jego ciało jest poparzone, pokryte wielkimi bąblami. Część
skóry została całkowicie zwęglona, zupełnie jakby kto go na stosie chciał
spalić. Biedny Dytryk ma też poparzone gardło, jakby musiał połykać
rozżarzone do czerwoności węgle. Bóg wie, jakich tortur doznał u
barbarzyńców. – Przeżegnał się ze zgrozą. – Niemal oślepł, słabo reaguje
na światło, poza tym powypadały mu wszystkie włosy i większość
zębów. Zeszły nawet paznokcie z palców. Bardzo dziwny to rodzaj
choroby, czcigodny biskupie, jakiś rodzaj czarnej magii...
– Może to jaka klątwa rzucona przez jednego z ich czarowników? –
zauważył przytomnie Otton.
– Ponoć sam Jarowit pokarał go za świętokradztwo, ciskając weń
świetlistą włócznią. To miała być zemsta za wykradzenie świętej tarczy,
całej ze szczerego złota.
– Ze złota, powiadasz? – ożywił się biskup. – Jakiś diabelski relikt?
Słyszałem ja co nieco od kupców o tej przeklętej tarczy. Tubylcy strzegą
jej bardziej niż oka w głowie. Mówisz, że Dytryk wszedł w jej
posiadanie? – Biskup starał się zachować spokój, ale podniecenie powoli
brało nad nim przewagę.
– Nie, ojcze. On bredzi cały czas o rydwanie bogów, o ich latającym
statku. O tym fantazjuje ten nieszczęsny człowiek. On przysiągł, że był w
bożnicy Jarowita, że podziwiał jego posąg, widział wielkie bogactwa...
– Prowadź mnie do niego czym prędzej – rozkazał cały rozpalony. Pot
spływał ciurkiem po jego czole.
– Wasza ekscelencjo, nie wiem, czy mogę...
– To ja go posłałem na tę przeklętą misję, prowadźże, ojcze
Euzebiuszu! – wygrzmiał tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Ruszyli wąskim korytarzem ku komnatom chorych. Wszędzie
dookoła unosiło się widmo śmierci. Ściany przybytku zdążyły już
przesiąknąć kwaśnym zapachem krwi i odpychającym zapachem uryny
oraz kału. Biskup zatkał usta jedwabną chustką, nie mogąc wytrzymać
dławiącego powietrze fetoru. Panował tu harmider i swoisty bałagan,
wycieńczeni bracia cystersi z trudem radzili sobie z przepełnioną salą
chorych. Przez gotyckie okiennice wpadało nikłe światło słoneczne,
które wydobywało z mroku nędzne oblicza chłopów cudem ocalałych z
kampanii wojennej. Niższego stanu rycerze pojękiwali cicho, próbując w
tej jakże dramatycznej chwili zachować resztki godności.
Kolejna sala przywodziła na myśl Ottonowi biblijną krainę siarki, w
której topnieli zatwardziali grzesznicy. Na łożach spoczywało więcej
trupów aniżeli żywych, którzy sami wyglądali jak żywe strachy na
wróble. Siostry zakonne pomagały braciom szpitalnikom, pojąc
dogorywających nieszczęśników. Wszyscy oni padli ofiarą epidemii
cholery, która rozszalała w cesarstwie.
Brat Dytryk był trzymany z dala od tego piekła na ziemi w zadbanych
komnatach, gdzie leczono duchowieństwo i arystokratów. Otton
odetchnął z ulgą, zauważając, iż w kolejnych salach panuje ład i
porządek. Dytryk leżał w łożu, patrząc w okiennicę nad nim. Wzrok miał
pusty, umysł utkwił gdzieś w odległych światach, nie potrafiąc znaleźć
drogi powrotnej do rzeczywistości. Całą twarz miał w bandażach, na
rękach i torsie liczne opatrunki, bił od niego silny zapach maści
ziołowych. Nieszczęśnik był na wpół przytomny, czasem rozmawiał sam
ze sobą, wspominając ze zgrozą latający okręt bogów, machinę z
odległych przestworzy. Jedyne skojarzenie, jakie nasuwał mu
rozgorączkowany umysł, to lśniący rydwan, dysk wykonany z czarnego,
połyskującego metalu. Wciąż cierpiał z powodu rozległych oparzeń,
bolały go wnętrzności, odmawiał pokarmu, pijąc jedynie wodę.
Jak zeznał wcześniej, jakimś cudem znalazł się w marchii, na szlaku
prowadzącym do Magdeburga. Zemdlał, po czym ocucił go brat
Euzebiusz. Znalazł się w szpitalu prowadzonym przez cystersów, z dala
od krainy Słowian, w ojczystym kraju. Odzywał się rzadko, choć czasem
w szoku prowadził żywe dialogi z powietrzem, zupełnie jakby
nawiedzała go jakaś istota. Brat Dytryk, choć postradał zmysły,
zareagował przytomnie na obecność biskupa. Spojrzał na niego
rozgoryczony, wzrokiem pełnym pogardy. Ten odchrząknął, jakby
zawstydzony, pytając o zdrowie. Dytryk milczał, świdrując wzrokiem
postać Ottona. Jego życie właściwie nie miało już sensu. Stracił wiarę i
cel.. Odezwał się cicho, każde wypowiadane słowo sprawiało mu ból.
– Święta księga kłamie, jest wielu bogów, a nie tylko jeden Pan w
trzech osobach. Nasz wcale nie jest lepszy ani potężniejszy od Jarowita,
któregom na własne oczy oglądał. Słowianie mają setki podobnych
bogów, ich potęga przekracza naszą zdolność pojmowania. My mamy
tylko jednego, dlaczego sądzimy, iż jest on jedynym prawdziwym?
Któremu bogu winniśmy służyć? Wszystko to kłamstwa, łgarstwa, mowa
węża, którą przemawia nasz Kościół, ja już nie wierzę...
Dytryk zaczął drżeć i przewracać białkami oczu. Potem już tylko darł
się, wprawiając biskupa w osłupienie. Bracia zakonni musieli go
przytrzymać i zakneblować. Otton w w ponurym nastroju opuścił mury
szpitalne, udając się na zamek biskupi. Zamknął się w swym
apartamencie na szczycie wieży. Jutro uda się do Magdeburga, a potem
do Hamburga, jeśli będzie trzeba. Musi wystosować list do papieża z
prośbą o zorganizowanie krucjaty przeciw Słowianom.
Zagrażają oni wierze świętej, a ich bożnice kryją niezliczone
bogactwa, to powinno pokryć koszty kampanii wojennej. Co tam
traktaty. Czy dzikusy mają prawo się równać z cywilizowanymi
chrześcijanami? Przekona papieża, a potem margrabiów, by zebrali
swoje wojska, niech zwołają grafów i rycerzy ze wszystkich krain
podległych cesarstwu.
Bo jakże to możliwe, iż przez setki lat tak małe państewka
przeciwstawiają się potędze militarnej cesarstwa? Trzeba zmazać tę
hańbę z kart dziejów krwią niewiernych, podbić ziemie i ustanowić
nowe biskupstwo, któremu on – Otton będzie przewodzić, kierując
dalszymi podbojami Pomorza. Biskup położył się do łoża, myśląc o
bogactwach skrytych w Wołogoszczy oraz o słynnym bogu Jarowicie.
Nagle sypialnię zalała fala jasności. Oślepiający blask wypełnił całe
pomieszczenie. Dochodziła północ, a zrobiło się widno jak za dnia.
Przerażony Otton zasłaniał ręką twarz, kryjąc się przed palącym
promieniem światła. Poczuł ból, jakby kto go parzył rozgrzanym
żelazem. Nagle do izby powrócił mrok. Zdezorientowany Otton wyjrzał
przez otwór okienny.
Tuż nad dziedzińcem zamkowym zawisł potężnych rozmiarów
metalowy dysk. Unosił się bezgłośnie ponad murowaną wieżą pałacu.
Mienił się dziwacznym blaskiem. Biskup przeżegnał się zlękniony.
Dytryk miał rację, oto przybyli bogowie Słowian, aby zapowiedzieć
nadciągający armagedon.
Piotr Barej
Rola przeznaczenia
***
Cała ludność przysiółka zebrała się przed chatą, do której zmierzał żerca
wraz z dwoma mężczyznami ze starszyzny. Wiedząc, jakie
konsekwencje grożą za uwiedzenie obcego mężczyzny, podczas gdy z
własnym posiada się dzieci i gospodarstwo, w ciszy spoglądali na tę
trójkę zbliżającą się do drzwi. Czekali na bieg wypadków, choć
zazwyczaj wyglądały one podobnie: kobieta płakała, zarzekała się na
bogów, że ona nic nie zrobiła, następnie prosiła o litość do momentu, aż
jej krzyk, zwiastujący usunięcie narządów rodnych, nie obwieścił
zakończenia kary. Odcięte skrawki wieszane były nad wejściem do
chałupy ku przestrodze innych oraz w celu naznaczenia winowajczyni.
Zapewne nie inaczej odbyłoby się i tym razem, jednak z tłumu dało się
słyszeć donośny męski głos.
– Zostawcie ją, cóż wam uczyniła?
Wiatr poruszający się pomiędzy domostwami smagał po policzkach
zebrany tłum. Żerca przystanął, ruchem ręki wstrzymał starszych
idących za nim niczym cień w pełnym słońcu. Po chwili milczenia i kilku
głębokich oddechach dla zachowania spokoju odwrócił się, próbując
wyszukać w tłumie osobę, która ośmieliła się sprzeciwić ustalonemu
porządkowi rzeczy.
– Kto z was twierdzi, że ona niewinna? Kto podważa słowa sąsiadów
skazujące ją? Który to nie zgadza się z wyrokami boskimi? – Zadając te
pytania ofiarnik musiał być na tyle zdziwiony protestem, że krzaczaste
brwi uciekały mu po czole niemal do samego czubka łysej głowy.
– Przecież ona jest bez winy. Nie możecie karać jej za chuć, nad którą
panować się nie da. Toż to prawa natury nierozerwalnie związane z
kobietą i mężczyzną.
Młodzieniec wykrzykujący te słowa stał gdzieś w środku
zgromadzenia. Przyodziany był w rozchełstaną koszulę, opadającą z
lekka na spodnie. Gdy żerca dostrzegł go wśród gawiedzi, zrobił krok w
jego stronę, potem następny, a tłum w mig rozumiejąc, co ma uczynić,
naraz się odsunął, by mogli stanąć we dwóch naprzeciw siebie.
Zmierzyli się wzrokiem. Różnica wieku i postury zdecydowanie
przemawiała na korzyść sprzeciwiającego się panującym regułom
mężczyzny, jednak w tym momencie nie siła fizyczna się liczyła, a
wiedza i posłuch wśród ludzi. Tego brakowało gołowąsowi, a i
doświadczenie życiowe miał nikłe, tak więc nie było mowy o tym, aby
poparł go ktokolwiek ze stojących opodal mieszkańców sioła.
– Prawo jest prawo, przekazywane z ojca na syna – zabrzmiał niski,
tubalny głos, wyćwiczony podczas niezliczonych obrzędów,
wydobywający się z samych trzewi żercy. – Ustalone przez przodki
nasze i nie nam stawiać się ponad nim.
– Prawo przestrzegać trzeba, jak i obyczaj, jeno nie można karać
kobiety za to, że poszła z innym – oburzył się młodzieniec.
– To prawo i obyczaj tak właśnie nakazują – mówiąc to, ofiarnik
postąpił kilka kroków do przodu, a tłum cofnął się jeszcze bardziej. – Tyś
młody jest, nie wiesz, o czym mówisz. A może bronisz jej, bo to z tobą
poszła? Czy tak przypadkiem tobie nie chodzi o to, aby na ciebie baba
nie nagadała, kiedy ciąć ją będą?
Pomimo iż chłopak liczył sobie dopiero dwadzieścia kilka wiosen,
wiedział doskonale, co mu grozi za bałamucenie cudzych żon. I choć do
rzeczki mieli spory kawałek, a nad nią żadnego mostka nie było, to tu na
miejscu wokół chat były płoty, do których można by przybić
przyrodzenie, zostawiając nóż i decyzję w rękach ukaranego. Albo
podważy i wydobędzie gwóźdź, kalecząc się niemiłosiernie, albo odetnie
i tak już nieprzydatne członki. Przełknął ślinę na samą myśl.
– Nie mam się o co bać, jeno myślę...
– To przestań! Od myślenia jestem tu ja. I ja również dbam o to, aby
zarówno biesy, jak i ludzie tobie i reszcie naszej gromady złego nie
uczyniły. – Opanowany głos jak i brak jakichkolwiek emocji widocznych
na twarzy mężczyzny powodowały, że całe zajście wyglądało, jak gdyby
to ojciec karcił syna za nieposłuszeństwo. – A jeśli już chcesz myśleć, to
czy zastanawiałeś się nad tym, co się stanie, gdy zwyczaju nie
zachowamy? Bogom zawdzięczamy to, kim jesteśmy, a my możemy
jedynie poruszać się po uplecionej dla całej rodziny nici przeznaczenia,
wedle której wszystko się toczy. Nie nam ingerować w los i plany, jakie
dla nas przygotowane. Pomyślałeś nad tym, jak rozzłościć możemy bogi?
Chcesz ściągnąć na wszystkich tu stojących zło czyhające w mroku lasu?
Przyszło ci do głowy, co może stać się z dziatkami zostawionymi w
domostwach? O tym myśl!
Młodzieńcowi brakło słów po wysłuchaniu tego wszystkiego. Zwiesił
głowę i niczym zbity pies z podkulonym ogonem oddalił się w
pośpiechu. Żerca natomiast odwrócił się w kierunku pozostałej na
miejscu gawiedzi, wypatrując, czy znajdzie się jaki naśladowca, obrońca
uciśnionych, choć łamiących ustalone zwyczaje, z dziada pradziada
obowiązujące wszelką ludność bez wyjątku. Po chwili kierował się z
powrotem ku chacie, w której czekał go niemiły obowiązek, jednak
wiedział, że gdyby go nie spełnił, to ściągnie na mieszkańców okrutny
gniew.
Właśnie miał przekraczać próg domostwa, gdy wśród obecnych ludzi
rozległy się krzyki. Kiedy dotarło do niego, o co chodzi, mieszkańcy, z
wiadrami w rękach, byli już w drodze nad pobliską rzeczkę. Kobiety
biegały to tu to tam, lamentując i powstrzymując dziatwy, żeby nie
zbliżały się do ognia, szybko opanowującego jedną z chat stojących po
przeciwnej stronie sioła. Żerca, widząc rozszalałe płomienie,
rozprzestrzeniające się na budynek gospodarczy tuż obok, również
pobiegł z pomocą. Wobec oblicza swarożycowej zagłady w całej okolicy
wszyscy są równi i każdy, bez znaczenia jaką rolę odgrywa w
gospodarstwie, wspomaga sąsiada swego, bo wie, że w razie potrzeby
ten się kiedyś odwdzięczy.
Poskromienie żywiołu szalejącego wśród domostw trwało dłuższy
czas. Ogień zdążył strawić dach i część dobytku znajdującego się
wewnątrz. Z pomieszczenia gospodarczego uciekły zwierzęta,
pozostawiając za sobą pogrom. W ugaszeniu pożaru, nie licząc dzieci,
brała udział cała społeczność. Psy biegały między ludźmi wokół
płonącego domu, co chwila odganiane machnięciem ręki czy nogi nie po
to, by skrzywdzić, lecz aby nie przeszkadzały. Krzyki osób domagających
się kolejnego wiadra z wodą zagłuszane były ujadaniem czworonogów.
Dopiero gdy emocje związane z zagrożeniem poczęły opadać, a
mężczyźni z ustami wykrzywionymi w grymasie uśmiechu zaczęli
poklepywać się nawzajem, ciesząc się, że udało się ugasić ogień, żerca
zorientował się, że kogoś brakuje. Szybkim krokiem udał się w stronę
chałupy, do której zmierzał wcześniej, by dokonać tego, co miało zostać
dokonane. Ku jego zdziwieniu okazało się, że w środku nie było nikogo.
Kobieta uciekła.
– Niech i tak będzie. Nie ściągnie na nas gniewu przynajmniej, jeno
samotnie tułać się będzie między życiem a Nawią jako ta, która zerwała
swą nić przeznaczenia, o którą dbała jej Dola – rzekł sam do siebie,
mijając próg domu. Nerwy opuszczały go z wolna, jednak zdawał sobie
sprawę z tego, że ofiara na przebłaganie bogów będzie konieczna.
***
– Jeszcze trochę! No chodź, musimy odejść jak najdalej, zanim się
zorientują – namawiał swą lubą do większego wysiłku. W końcu mieli
uciec z tego przeklętego miejsca i żyć razem szczęśliwi.
– Już nie mogę! Nie mam sił! Boję się! – krzyczała przez łzy kobieta. –
Tam zostały dziatki moje, mąż. Coś ty mi uczynił?
Młodzieniec nie mógł zrozumieć, co się właśnie działo. Przecież
niedawno, dosłownie dzień nazad, we własnych objęciach, leżąc na
sienniku, zapewniali się, jak głębokim uczuciem się darzą, snuli
rozważania, jak to cudownie byłoby żyć wspólnie. To, że ona starsza
przeszło dziesięć wiosen, że posiadała spory dorobek w postaci trójki
szkrabów pałętających się po izbie, nie przeszkadzało jemu w niczym.
Chciał jej, zupełnie tak jakby był pod jej urokiem, jakby wiedźma to, nie
dziewka. Lecz teraz to już nie była ta sama kobieta, za którą tak szalał,
dla której był w stanie zrobić wszystko. Może to chwilowe wrażenie
spowodowane strachem, zaistniałą sytuacją, a może nigdy tak naprawdę
jej nie znał.
Rościsława, odkąd sięgała pamięcią, wiedziała, że jej imię będzie
kiedyś na ustach wszystkich, że wyryje się w pamięci pokoleń naprzód i
będzie wspominana przez skaldów w ich sagach opiewających wielkich
ludzi i wielkie dzieje. Imię jej oznaczające tę, której sława rośnie, miała
zostać żoną słynnego woja, drużynnika, przed którym każdy ugina
karku i oddaje cześć. Ona sama miała zarządzać w jego imieniu nie
jakimś tam siołem, lecz całym opolem lub nawet grodem, o sławie
dorównującej starożytnej Calisii, o której wspominano już od
dziesiątków pokoleń. Jednak to, na co liczyła, odbiegało od tego, jak
wyglądało w rzeczywistości, nie tego się spodziewała, nie tego chciała.
To dlatego lgnęła w ramiona młodzieńca. On widział w niej wszystko to,
czego jej brakowało albo też mamił ją ułudą tylko dla zbałamucenia.
– Jeszcze trochę, zobacz, tam za wzniesieniem znajduje się zagajnik,
w którym odpoczniemy – odezwał się po chwili młody Czębor. – Nie
możemy pozostać na otwartej przestrzeni. Jeśli ruszy pościg, dogonią
nas szybko, a gęsty las spowolni ich wystarczająco.
– Daj mi chwilę. Niech tylko odsapnę. To wszystko nie na moje siły –
odpowiadając krótkimi, zdawkowymi zdaniami, nabierała duże hausty
powietrza. Krągłe piersi wznosiły się i opadały pod giezłem.
Choć nie całkiem młoda już, doświadczona trzema porodami oraz
ciężką pracą w obejściu, wciąż mogła się podobać. Dość wysoka,
zgrabna, z wyraźnie zaznaczonymi krągłościami. Długie, jasno-
miedziane włosy sięgały pasa, zwykle zaplecione w warkocz, czasem
zawiązany wokół głowy. Pełne policzki okraszone rumieńcem nadawały
dziewczęcego uroku. Czerwień ust kontrastowała z błękitem oczu do
tego stopnia, że patrząc na nią, można było się zatracić.
Rozglądając się, czy widać gdzieś w oddali kogokolwiek z przysiółka,
dostrzegli, że ponad koroną drzew rozchodzi się jeszcze łuna szarego
dymu, z każdą chwilą coraz rzadsza, przez co oznajmiająca, że
mieszkańcy wygrywali walkę z ogniem, a tym samym należało się
śpieszyć. Słońce wychylające się zza chmur wraz z lekkim wiatrem
krążącym wokół wprawiały w błogostan i choć uciekinierzy wiedzieli, że
muszą oddalić się w nieznane, nie potrafili tego w tym momencie
uczynić. Wysoka trawa porastająca całą łąkę uginała się lekko pod
podmuchami, mieniąc się odcieniami zieleni.
W mgnieniu oka, w tym sielankowym obrazie otaczającym dwójkę
uciekinierów, na szczycie niewielkiego wzniesienia pojawiła się postać.
Z początku trudno było ocenić, któż to zbliża się z kierunku przeciwnego
niż umiejscowione były domostwa, lecz z każdą chwilą, gdy osoba ta
znajdowała się coraz bliżej, pewne stawało się, iż nie jest to nikt wysłany
przez starszyznę. Wysoka, szczupła kobieta ubrana w białą suknię
przyodzianą w różnorodne kwiaty powtykane tu i ówdzie bez
ustalonego wcześniej porządku, z rozwianymi na wietrze kasztanowymi
włosami o jasnych, pobłyskujących refleksach, oczach oddających głębię
morza i okraszonych piegami policzkach.
Idąc z rozłożonymi na boki rękami, dotykała delikatnie źdźbeł trawy,
kroczyła dumnie z uniesioną głową, wpatrzona gdzieś przed siebie,
zupełnie jakby była zahipnotyzowana. Każdy krok odznaczał się
widocznym ruchem nóg, powodującym uginanie się wysokiej trawy.
Śpiewy ptaków, świergoty i inne odgłosy natury przycichły lub wręcz
zanikły, a w uszach przyglądającej się pary ledwo słyszalne zdawały się
być słowa wypowiadane miękko, delikatnie, z lubością dla każdej sylaby
i akcentowane w momentach, gdy konieczne było zrobienie wrażenia.
Głos rozchodził się w ich głowach, pomimo iż nie widzieli, aby kobieta
poruszała choćby odrobinę wargami. Stali niczym wryci, oniemiali, nie
mogąc poruszyć którąkolwiek kończyną. Wpatrywali się tylko w
miejsce, w którym znajdowała się kobieta, zmuszeni do wysłuchania
każdego wygłoszonego słowa aż do końca.
– Sprzeciwiłaś się moim kuzynkom, podczas gdy one w trzy dni po
twym przyjściu na ten świat naznaczyły cię losem. Rodzanice w geście
za suto zastawiony stół i właściwe przyjęcie wybrały ci przeznaczenie,
nadając podług niego imię. Ja miałam tylko dopilnować, abyś nie
popadła w niedolę. Ciężką pracą oraz wsparciem miałaś budować swą
pamięć wśród ludności. Twój mąż będzie wielkim człowiekiem, jednak
ty już tego nie doczekasz. Otrzymasz to, czegoś chciała, twe imię znane
będzie wszelkim istotom żywym. Żądasz sławy? Zdobędziesz! Ino
pamiętaj, że zawsze są dwa kierunki, a ty obrałaś ten, dzięki któremu
nikt nie będzie chciał mieć z tobą do czynienia. Nawet ten oto luby z
czasem odmówi ci swych wdzięków. Zostaniesz sama, wszelkie twe
zwierzęta zemrą, zboża nie obrodzą, a kolejne dziatki znajdą swe
miejsce w Nawii szybciej, niż pojawią się wśród was. Zapamiętaj te
słowa, gdyż od teraz twa Dola cię opuszcza i pozostawia na łaskę i
niełaskę innych.
Gdy ostatnie słowa rozbrzmiały w uszach przymusowych słuchaczy,
a odrętwienie zmuszające do pozostania w jednej pozycji odstąpiło,
postać znikła, zupełnie jakby rozpłynęła się w powietrzu niczym mgła.
Nie pozostało po niej nic oprócz dzwoniących jeszcze w głowach
fragmentów obietnicy czy też przekleństwa.
***
Mrok rozchodził się z wolna po całej polanie, obłapiając każdy fragment
lepkimi od gęstej czerni łapami, zagarniając wszystko na swej drodze,
przez co sprawiał wrażenie zbliżającej się głębi lasu, w której używanie
miały różne biesy. Nawet miesiąc w obawie skrył swe jasne zazwyczaj
oblicze gdzieś, gdzie nie mógł zostać odnaleziony. Gdyby to wciąż był
dzień, odgłosy dobiegające z oddali można by uznać za hałas
powodowany przez wszędobylskie zwierzęta, jednak to, co dochodziło
ich uszu, z pewnością nie było powodowane przez nic żyjącego w ich
świecie. Ciarki przechodzące po plecach sugerowały, jakoby to coś
chciało przedostać się z otchłani wprost ku nim, nie mogło być
przyjazne.
– Chcę wrócić! Chcę cofnąć ostatnie wydarzenia i znów być wśród
swoich! – krzyczała przez łzy, bijąc drobnymi piąstkami o piersi
Czębora. – Słyszałeś, co ona nam rzekła? Gdybyś mnie nie zbałamucił,
gdybyś mnie nie oszukał, miałabym to wszystko, o czym od zawsze
marzyłam! To twoja wina!
Młodzieniec nie mógł uwierzyć własnym uszom. Kobieta, którą
darzył tak ogromnym uczuciem, która zarzuciła na niego miłosne sidła,
obwiniała go teraz, zupełnie jakby nie wydarzyły się wszelkie te rzeczy,
jakim oboje z lubością się oddawali pod nieobecność jej męża. Kiedy
dumali w swych objęciach o tym, jak sławnymi niegdyś ludźmi się staną,
jak wszelcy mieszkańcy ziem oddalonych na dziesiątki tuzinów stajań
będą z podziwem wymawiać ich imiona. Mieli być wielcy, razem, oraz
szczęśliwi w swych ramionach.
– Nigdzie nie wracam. Dobrze wiesz, co nas tam czeka.
– Nie interesuje mnie to. Jesteś tchórzem, a ja nie chcę mieć nic
wspólnego z takimi ludźmi – rzekła, zdawałoby się już całkiem spokojna.
Jedynie lekkie drganie warg i resztki łez na policzkach przypominały o
jej niedawnym stanie. – Masz rację, lepiej będzie, jak uciekniesz, bo nie
ma dla ciebie przyszłości. Ja przebłagam bogi i brać z sioła, jeno ty
nasłuchuj, jak już całkiem niedługo będzie me imię powtarzać lud
wszelaki. Będą mówić o tej, co z niełaski wyzwoliwszy się, bogów
obłaskawiła i stanęła na równi z boginkami. Jeszcze wspomnisz me imię.
Mężczyzna wiedział, że wydarzenia ostatnich chwil odwróciły do
góry nogami całe jego życie, ale nie miał zamiaru oddawać swej
męskości za kobietę, której nie był już tak pewien, jak jeszcze dzień
nazad. Nie chciał kłaść swego gardła po to tylko, by ręczyć za owładniętą
szaleństwem Rościsławę. Toż to demony jakie musiały przejąć nad nią
kontrolę, ale on nie był w stanie z tym nic zrobić. Jedyne, co mu zostało,
to opuścić tę ziemię i udać się gdzieś, gdzie zacznie życie od nowa.
– Idź! Ja udam się swoją drogą i nie pytaj mnie, gdzie będę, co zrobię.
Martw się o siebie, bo to ciebie Dola opuściła, a bez niej nie wróżę ci
dobrego życia – wypowiedział przez zaciśnięte zęby, odwracając się z
wolna, aby odejść.
– Byłeś mi lubym, a ja głupia i miast trzymać się męża swego i praw
naszych przestrzegać, poszłam za tobą. Teraz dopiero przejrzałam na
oczy i wiem, żeś chciał mię jeno wykorzystać i na mej sławie stać się
kimś, kim nigdy nie będziesz. Zapamiętaj me słowa, gdyż przeklinam cię
za to, coś uczynił. Będziesz tułał się po wszelakich ziemiach, nigdzie nie
zagrzawszy miejsca ani nie zdobywszy szczęścia. Tako mówię ci ja, klnę
się na przodków i na mą niedolę, którą zrzucam na ciebie, pozbywając
się jej!
Wraz z wybrzmieniem ostatnich słów dotychczas czarne jak glina
niebo rozjaśniło się za jej plecami, gdy oblicze swe ukazał gromowładny
Perun, rzucając błyskawicami. Nadbiegły ogromne, kłębiaste, ciemne
chmury, z których po chwili lunął deszcz zupełnie tak, jak gdyby duchy
poczęły wypłakiwać oczy nad tym, co ujrzały, a wiatr niczym pędzący
przez polanę niedźwiedź wzmógł się i począł targać z ogromną siłą
wszystkim wokół. Oczy Rościsławy rozbłysły czystym ogniem, któremu
wtórował szalony, opętańczy śmiech, wprawiający w całkowite
osłupienie mężczyznę stojącego kilka kroków od niej.
Widząc tak niepojęte rzeczy, rzucił się do ucieczki w kierunku, w
którym zmierzali dotychczas razem. Biegł, ile sił w nogach, nie
odwracając się ani razu za wiedźmą rzucającą klątwami. Chciał być jak
najdalej od tego zatraconego w pomrokach miejsca oraz przeklętych
przez bogi ludzi.
Kobieta ruszyła pewnym krokiem w stronę przysiółka, w którym do
tej pory mieszkała, nie zwracając uwagi na dobiegające zewsząd
dźwięki. Otarła dłonią resztki słonych łez, wzięła głęboki oddech,
zamykając oczy, a następnie pozbywając się czarnowidztwa, twarz
udekorowała ufnym uśmiechem. Perun rozjaśniający jej drogę zagłuszał
od czasu do czasu wyjące po lasach biesy, które dotrzymując jej kroku,
nie wychylały się zza granicy, jaką stanowiła linia ostatnich drzew.
Nie rozglądała się, nawet pojedynczego ukradkowego spojrzenia nie
rzuciła w ich kierunku, gdyż wiedziała, że jej celem jest dom, w którym
jeszcze rano chciano jej wymierzyć surową karę za nieposłuszeństwo
wobec praw przyjętych przez przodków, a będących ucieleśnieniem
obowiązków wobec bogów, duchów i demonów. Idąc wzdłuż niewielkiej
rzeczki, zdawała sobie sprawę, że nawet w tych mrokach dotrze do
miejsca, od którego dzielić będzie ją tylko zasiane zbożem pole.
Minąwszy las, od razu dostrzegła, iż coś się zmieniło od poranka,
kiedy to uciekała wraz ze swym oblubieńcem. Nigdzie w okolicy nie palił
się ogień, a pojedynczy ludzie nie krzątali się wokół, sprawdzając
dobytek. Przebiegła pole na wskroś, by nie obchodzić go, tracąc czas.
Gdy wpadła między domy, jej oczom rzuciły się liczne krwawe plamy na
ziemi i odciski rąk na drewnianych ścianach domostw lub budynków
gospodarczych. Wyglądało to tak, jakby mieszkańców napadła banda
zbirów, tłukąc każdego napotkanego człeka. I jak brak kobiet czy dzieci
mogłaby sobie wytłumaczyć tym, że zostały pojmane w niewolę, tak
fakt, iż nie odnalazła do tej pory żadnego ciała mężczyzny, budził w niej
grozę. Podobnie wszechobecny mrok, gdyż zawsze napaści tego typu
wiązały się z palonymi budynkami i wszelką pożogą. Jedynie odgłosy
zwierząt mogłyby dodać jej otuchy poprzez obecność stałego elementu
gospodarstw, gdyby nie to, że były tak przeraźliwe i budzące trwogę.
Strach ogarnął ją jeszcze bardziej, gdy przypomniała sobie o rodzinie,
o dziatkach wyrwanych ze snu atakiem biesów jakich. Pobiegła ile sił w
nogach do domu, jednak i tam brakowało jakichkolwiek oznak, że
ktokolwiek pozostał przy życiu. Choć domostwo jej różniło się od
pozostałych tym, że nie było w nim śladów krwi czy jakiejkolwiek walki.
Zupełnie tak, jakby w spokoju domownicy opuścili to miejsce, udając się
zgodnie z planem gdzieś całkiem indziej, w miejsce nienaznaczone
hańbą przyniesioną przez matkę. Przez głowę ukradkiem przebiegły jej
słowa jakże niedawno wypowiedziane przez kobietę na polanie: „Twój
mąż będzie wielkim człowiekiem, jednak ty już tego nie doczekasz”.
Łzy napłynęły jej do oczu. Stała na środku placu, tuż przy niedużej
drewnianej figurze Welesa, na którego imię zarzekała się, składając
małżeńską przysięgę. Obracała się wokół siebie i szukała jakiegokolwiek
znaku, który powiedziałby jej, co się tu wydarzyło lub gdzie odnajdzie
rodzinę.
Ogłuszającą ciszę panującą w całej okolicy przerwało jedno ciche
jęknięcie gdzieś spomiędzy domostw. Pobiegła w tamtym kierunku i
dostrzegła leżącego we krwi żercę, wspartego lekko o ścianę i
błądzącego wzrokiem po najbliższej okolicy, jak gdyby szukał czegoś lub
starał się dostrzec niewidocznego dla niej.
– Co się stało, mów! Gdzie dziatwa moja, gdzie mąż mój?!
Zdziwiony jej obecnością ofiarnik nie potrafił dobyć słowa, aby
wyjaśnić, czego był świadkiem. Przełykał ślinę, łapał płytkie oddechy i
obłąkańczym wzrokiem omiatał całą okolicę.
– To twoja wina! To przez ciebie dosięgnął nas gniew bogów! –
wykrzyczał krótkimi, urywanymi słowami.
Rościsława nie mogła uwierzyć, że ten jeden błąd miałby mieć wpływ
nie tylko na całe jej życie, ale i na życie jej bliskich czy też dalszych
znajomych. Nie mieściło jej się to w głowie. Choć miała już swoje lata i
oddawała się rytuałom odprawianym przez żercę, nigdy dotychczas nie
była świadkiem jakiegokolwiek wzburzenia bogów, którego efektem
byłoby zniknięcie mieszkańców całego sioła. Nie dowierzając temu, co
musiało się tu wydarzyć, rzuciła kolejne spojrzenie wokół i ku jej
zdziwieniu w mroku między dwoma domami, w uliczce ciągnącej się w
stronę zagajnika, błysnęły nieduże światełka niczym biesie oczy
powracającego do otchłani swego leśnego królestwa.
– Ale i moja w tym wina – zachrypiał z wolna żerca, wypluwając
krwistą flegmę. – Nie odprawiłem obrzędu na przebłaganie po twym
zniknięciu. To przeze mnie przyszły... – Ostatnie słowa utkwiły mu w
gardle, a wzrok spoczął na mokrym od łez licu kobiety.
***
– Całkowicie nierealna tradycja, jeśli spojrzymy na nasze czasy – rzekł
Maciej. – Dziś dominuje hedonizm i brak liczenia się z kimkolwiek i
czymkolwiek. Tylko te prawa są w cenie, za których nieprzestrzeganie
jest surowa, nieuchronna kara.
Żerca słuchał w milczeniu chłopca krzątającego się wokół miejsca, w
którym jeszcze niedawno płonął życiodajny błękitno-pomarańczowy
płomień. Zdawał sobie sprawę, że opowieść zrobi wrażenie na synu
chąśnikowym i w duszy wiedział, że to właśnie on przejmie po nim
pochodnię prawdziwej, głębokiej wiary, szerząc ją wokół, a ogniem
swarożycowym wypleni fałszywych wyznawców czy miłośników dobrej
zabawy biesiadnej, nieangażujących się prawdziwie w życie duchowe
gromady.
– Społeczeństwo uległo degradacji – odpowiedział ofiarnik. – Żadne
wartości nie mają znaczenia. Nastąpił upadek człowieczeństwa, a wraz z
nim ludzie przestali zwracać się do bogów o łaskę i opiekę. Nie próbują
już przebłagać gniewu, a jak sam dobrze wiesz, wzburzenie zbierające
się przez wieki z wolna zamienia się w kipiącą wściekłość i zaczyna
zbierać żniwo.
Chłopak szedł ramię w ramię z żercą, wsłuchując się w każde jego
słowo oraz obserwując dokładnie każdy gest i ruch podczas
przygotowywania ofiarnego sztyletu, używanego do dzielenia darów dla
bogów podczas odprawianych guseł. Chwilę później podzielił się z nim
również napojem przyszykowanym już po wspólnym obrzędzie,
sugerując, iż doda mu siły i wytrwałości w spełnianiu przeznaczenia.
– Jak myślisz, dlaczego tyle zła ostatnio się szerzy? Skąd te, jak to
mawiają współcześni, anomalie pogodowe w postaci ocieplania klimatu,
powodzi czy niszczycielskich wichur, kładących ogromne połacie drzew
na setkach kilometrów powierzchni? – spytał Macieja, nie odrywając
wzroku od wyznaczonego celu, jakim była chata, w której biesiadowali
pozostali uczestnicy. Spytał, pomimo iż nie oczekiwał odpowiedzi. Nim
ten zdążył choć otworzyć usta, sam rzekł to, co było w jego mniemaniu
oczywistością.
– To bogi nasze, niezadowolone, przestały panować nad gniewem.
Wychodzą z otchłani niepamięci i z niszczycielską siłą dopominają się
należnej im uwagi.
Maciej słuchał z uwagą, spoglądając na pobłyskujące ostrze trzymane
w ręce mężczyzny. Rytuał został zakończony, a jednak sztylet
najwidoczniej miał zostać wykorzystany powtórnie. W jego głowie
zaczęły pojawiać się dziesiątki myśli, co jedna to gorsza. Zdawał sobie
sprawę, że Przemysław miał opinię człowieka niezbyt przystosowanego
do życia społecznego, jednak czy aby do tego stopnia, że byłby w stanie
dokonać czegoś, co odmieni życie ich wszystkich?
– Zobaczysz, że nie wszyscy zebrani są godni. Nie możemy dopuścić,
aby jacyś neofici, dla których liczy się tylko dobra zabawa kosztem
prawdziwych wyznawców, byli na równi z nami.
Niespotykana cisza panująca w lesie napawała trwogą, zupełnie
jakby zwierzęta nocne opuściły najbliższą okolicę, wiedząc, co wydarzy
się w najbliższym czasie lub kto będzie wspierał tych dwóch śmiałków
dążących zgodnie z losem ku wywyższeniu rodzimej wiary. Ofiarnika,
świadomego tego, iż wszelakie biesy ma u boku, jak i tego, pod jakim
wpływem jest młodzieniec idący krok za nim, ogarniał spokój o
dopełnienie obowiązku. Jedynie w taki sposób mógł dokonać tego, czego
nie zrobiono wcześniej, przebłagać bogi i prosić o przychylność na
dalsze lata.
– Każdemu przy narodzinach wyznaczone zostało przeznaczenie, z
którym nie wolno nam walczyć. To bogi decydują o przyszłości i one
mogą nas jej pozbawić, jeśli nie będziemy zgodnie wykonywać ich woli.
Moim powołaniem, ku któremu zmierzam przez całe życie, jest
przygotować grunt pod zmiany, których ty dokonasz przy pomocy tego
oto sztyletu – mówiąc to, żerca wręczył Maciejowi nóż.
Gdy tylko Maciej pochwycił ostrze, wyraźnie poczuł obecność kogoś
czy też czegoś jeszcze. Duch jakiś czy demon zaczął przepełniać jego
ciało, przejmować świadomość i zagarniać czystą jak dotąd duszę. Oczy
rozbłysły najprawdziwszym ogniem, a oblicze stało się zimne i
całkowicie spokojne. Nie walczył z nim, wiedział, że właśnie staje się
wybrańcem jednego z przedstawicieli prawdziwej wiary.
Szli w milczeniu chwilę, zbliżając się do rozbawionej grupy ludzi
ucztującej w chacie, niespodziewającej się niczego, zwłaszcza z rąk
przewodnika po duchowym świecie, kogoś, kto miał prowadzić ich przez
prawdziwą wiarę lub też młodego syna chąśnikowego, któremu w
przyszłości wróżone było przejęcie władzy po ojcu. Dobiegały ich
okrzyki wznoszonych toastów ku chwale osób znajdujących się w
grupie.
– A twój bóg, który cię wybrał i obdarzył zaufaniem? Czy on twoimi
rękami chce się zemścić na tych ludziach? – spytał Maciej.
– Chłopcze. – Żerca spojrzał na niego z nieukrywanym politowaniem.
– Weles nie musi się mścić ani przypominać o swoim istnieniu. On wie,
że prędzej czy później i tak każdy trafi przed jego oblicze w Nawii.
(styczeń – czerwiec 2018)
Wojciech Mytnik
Bezdech
I Jadło
Złota moneta
Ciało i krew
Co masz najcenniejszego
Pogoń była tuż za nimi, nie dając wytchnienia. Dwaj mnisi przyodziani
w czarne, zbrudzone błotem habity przystanęli na chwil kilka przy
niedużym zagajniku. Las był na wyciągnięcie ręki. Jedyne schronienie
przed rozwścieczonymi pogańskimi bestiami… Przegrali bitwę na
własne życzenie. Wysłani do grodu Czerwień, na wschód od wielkiej
rzeki Wisły przez hierarchię kościelną Wielkiego Państwa Morawskiego
jako posłowie jedynego Boga na ziemi, mieli prawą religię głosić i
nawracać. Z dezaprobatą ze strony starszyzny w grodzie się zetknąwszy,
znieść tegoż nie mogli. Także powrócili w kilka miesięcy później z
tysięczną armią, by Czerwień siłą zdobyć i schrystianizować. Gród ten
stanowił ważny punkt na wschodzie dla wielkiego państwa
Morawskiego. Zdobywszy tereny Lędzian, łatwiej by chrześcijanom było
pokusić się o kolejną zdobycz, jaką była Ruś. Lecz na drodze stanęli
uparci poganie.
Pod gród Czerwień dotarła armia wielkomorawska złożona z
czterystu jeźdźców i sześciuset piechurów, w większości dobrze
uzbrojona w kolczugi, hełmy z nosalami, potężne miecze i okrągłe
tarcze. Wyjechawszy na szeroką i długą polanę rozłożyli się ławą, by
swą siłę ukazać przed psami niewiernymi. Konnica wychyliła się ku
przodowi. Oni pierwej mieli zgnieść siły wroga, by piechota mogła
dokończyć dzieła. Jednakże widok, jaki zobaczyli przed sobą, zaskoczył
ich. Oto przed grodem stanęli mężni słowiańscy mężowie, a barczyści
byli niczym tury. Liczba ich niby mniejsza o połowę i uzbrojenie słabsze,
lecz odwaga i męstwo zakryło po dwakroć braki. Nie skryli się w
grodzie, by tam odeprzeć szturm nieprzyjaciela. Wyszli naprzeciw
potężnej armii, by stawić jej czoła. Lędzianie w większości do pasa byli
nadzy, dzierżyli w rękach topory, miecze, dzidy i duże trójkątne tarcze z
wymalowanymi runami. Lepiej uzbrojeni, mający kolczugi i hełmy na
sobie z tyłu stanęli, skryci za dzikim ludem. Przeto Morawianie nie
wiedzieli, kimże tamci są. Czy nie jacy sojusznicy Lędzian? Stali tam pod
grodem w milczeniu, gotowi do bitwy. Z pobliskich drzew stado kruków
wzbiło się w powietrze, by szybować w pełnym słońcu. Hieronim, jeden
z pięciu mnichów wysłanych, by nową wiarę nieść wśród pogan,
odziany w czarny habit siedział niespokojnie na siwym wierzchowcu.
Spojrzał w górę. Słońce lekko go oślepiło, lecz dostrzegł, że stado kruków
nadal szybuje nad nimi. Nawet on, co zabobonów się wyrzekł, wiedział,
że to zły znak.
– Może by zaniechać walki i na nowo pertraktować? – Hieronim
zwrócił się do woja, który spod hełmu wytężał wzrok ku wrogom.
– Nie będziem po dwakroć psom pod ogon włazić – odparł ten
gniewnie. Hieronim zestrachał się, lisią twarz okrył kapturem, jakby
przeczuwając nadchodzącą żałobę. Rozejrzał się wokół siebie. Po lewej
w siodle siedział młodszy z mnichów, nawet nie znał jego imienia, na
jego młodzieńczej twarzy malowało się przerażenie. Po prawej zaś
odziany w kolczugę z ogromnym mieczem u boku i tarczą przytoczoną
do siodła na karym ogierze, niewzruszony siedział żupan, za nim stało
tysiąc żołnierzy czekających na rozkaz. Mnich wyczuł rosnące napięcie,
widział je też na twarzach wojów. Nie weselili się jak podczas
wymarszu, gdy grali na piszczałkach. Stali i patrzyli śmierci w oczy.
Kruki na nowo obsiadły drzewo. Znak to był niewątpliwie, że śmierć
zbierze dziś swe żniwo. Żupan, który dowodził przybyłą pod gród
Czerwień chrześcijańską armią, wyróżniał się na tle pozostałych
czerwonym płaszczem okrywającym mu plecy. Wyjął ogromny miecz,
uniósł go ku górze, po czym skierował na Lędzian. Zagrały rogi i
pierwsze do ataku ruszyło czterysta koni. Nagle krzyk wielki się rozległ
na połaciach zielonej ziemi, docierając aż po daleki las na wschodzie. To
Lędzianie okrzyk bojowy podnieśli i jęli bronią o tarcze bić. Konnica już
prawie była wpadła w szeregi Słowian, by siec ich okrutnie, gdy nagle
niebo zasłonił czarny las strzał. Za przednimi oddziałami pogan łucznicy
ustawieni w dogodnej pozycji poczęli z łuków szyć w konnych
Morawian. Strzały wbijały się w wojów, zwalając ich z koni, a i niejeden
wierzchowiec ucierpiał ugodzony grotem. Przetrzebiona konnica, straty
ponosząc, impet swój straciła, na co tylko czekali wojowie słowiańscy. Z
ogromnym wrzaskiem popędzili, by dobić konnych, w parę chwil bitwa
ogromna rozgorzała. Widząc to, żupan ruszył w pole wraz z oddziałami
piechoty, niosąc pomoc ponoszącej klęskę konnicy. I znów niczym stado
ptaków drapieżnych, na piechotę wroga spadł grad strzał. Nie
przygotowali się na taką walkę, lekceważąc wroga. Morawianie nie
przypuszczali, że te psy niewierne, jak tutejszych zwali, strategię
bitewną obrać potrafią. Lędzianie ludem mądrym się okazali, wiedząc o
tym, że siły mniejsze znacznie mają, wroga w błąd wprowadzili, na
przedzie słabo uzbrojone odziały wystawiając, by za nimi w pełni
uzbrojonych, a okrutnie z łuków siekących wojów ustawić. Konnica
padła pod naporem toporów i mieczy wroga, niedobitki jeno poczęły w
popłochu uciekać, lecz i ich dobijano okrutnie. Piechota morawska opór
stawiła, lecz i na nich śmierć spadła niczym grom z jasnego nieba.
Dwustu łuczników, wbiwszy łuki w ziemię i wyjąwszy miecze i topory
zza pasów, przystąpiło do walki wręcz. Rzeź się z bitwy zrobiła, krew
posoką się lała i ludzkie truchło zaścieliło ziemię.
Niebo zasnuło się chmurami i począł padać lekki deszcz. Hieronim
wraz z młodym mnichem oraz dwudziestoma piechurami, służącymi za
obstawę obserwowali przebieg bitwy spod ogromnego dębu, na którym
przysiadły kruki. Wynik był przesądzony. Armia wielkomorawska
poniosła druzgoczącą klęskę w bitwie ze słowiańskim ludem. Mnich
dostrzegł, że kilku niedobitków konnych gonionych przez piechurów
wroga zmierza w ich stronę, próbując się ratować. Piechurzy, którzy
mieli mnichów chronić, rzucili się do ucieczki widząc, jak wrogowie w
przeważającej liczbie dopadli jeźdźców, rąbiąc ich toporami. Hieronim
nie czekał ani chwili dłużej. Spiął konia i popędził ku wschodowi, gdzie
na horyzoncie majaczyły wielkie połacie lasów. Za nim wystraszony
ogromnie pomknął młody mnich. Dwóch zbiegów nie uszło uwadze
grupki rozwścieczonych Lędzian, którzy rzucili się pieszo w pogoń za
zbiegami.
Mnisi zostawili goniących ich Słowian na sporym dystansie, lecz
niebawem konie poczęły zwalniać spienione strasznie. Hieronim
wiedział, że na swoim wierzchowcu nie ujdzie daleko, tym bardziej, iż
ten zaczął utykać. Zsiadł czym prędzej i pobiegł do najbliższej kępy
drzew. Młody mnich postąpił identycznie. Obaj brocząc w rozmiękłej od
deszczu ziemi, dotarli pod nieduży zagajnik.
– Las blisko, tam ujdziemy tym bestiom – rzekł Hieronim, po czym
dostrzegłszy w oddali sylwetki zbliżających się wojów, co sił w nogach
pobiegł w stronę lasu.
– Bracie Hieronimie – wrzasnął młody mnich. Hieronim zatrzymał
się. Jego towarzysz leżał na ziemi, jęcząc straszliwie. Przy starcie do
ucieczki niefortunnie potknął się o kamień i legł jak długi, zwichnąwszy
sobie kostkę.
– Bracie Hieronimie, pomóż! – krzyczał. – Kostkę zwichnąłem, biec
nie mogę.
Hieronim zawahał się przez chwilę, jednak gdy dostrzegł, że pogoń
na zdobycznych koniach jest już blisko, zostawił młodego mnicha na
pastwę losu. Wbiegł w las, między dęby wielkie, przez chaszcze się
przedzierając gęste, szukał schronienia. Pędził wystraszony, aż o konar
się potknąwszy, upadł, twarzą leśną ściółkę przeorując. Leżał na
wilgotnej ziemi, nie ruszając się przez chwil kilka. Ocknąwszy się, ujrzał
nad sobą wysokie świerki i sosny, gdzieniegdzie przetykane białymi
brzozami. Podniósł się na nogi i oparł o pień zwalonego obok świerka.
Cisza wwiercała mu się w umysł. Ani śpiewu ptaków, ni głosu dzikiego
zwierza, ani odgłosów pogoni. Jedynie krople deszczu spadające mu na
twarz i coraz to gęstsza mgła otulająca ten dziwny las. Dostrzegł za
zwalonym świerkiem ścieżynę, gdzieś w głąb lasu idącą. Postanowił
pójść wzdłuż niej, by schronienia poszukać. Mimo przygnębiającej ciszy,
poganie z pewnością pościgu nie zaniechali i podążają jego śladem.
Szedł tak przez długi czas, las coraz gęstszy się robił. Mgły nasiliły się,
trwogę jeno w Hieronimie wzmagając. Wyboru nie miał żadnego, musiał
iść przed siebie. Las się w końcu skończy i z pewnością znajdzie jakieś
schronienie. Przy odrobinie szczęścia, jeśli Bóg będzie łaskaw, uda mu
się dotrzeć na ziemie wielkomorawskie. Tam byłby zupełnie bezpieczny.
Przeszedłszy kilka staj, przystanął chwilę. Las znów się zmienił. Teraz
wszędzie dęby wielkie go porastały. Kruk nagle zerwał się w powietrze,
kracząc donośnie, jakby komuś wiadomość niósł o nieznanym gościu, co
pod drzewem odpoczynku szuka. Do uszu mnicha plusk wody doszedł i
rechotanie. Żaby. Na mokradła dotarł, lecz przez gęstą mgłę nic prawie
nie widział. Ruszył ścieżką, nie zdając sobie sprawy, gdzie go
zaprowadzi. Mgły przerzedzać się poczęły, w nozdrza Hieronima zapach
jakowyś dziwny się wdarł. Zorientował się mnich, że to nie mgły, lecz
opary, co snują się z wody, ścieżka przez mokradła szła. Rechotanie żab
stało się coraz mocniejsze. Wydawało się, że jest ich tu tysiące. Kruk
nagle z nieba niczym piorun spadł, przeleciał Hieronimowi nad głową,
kracząc wściekle poleciał przed się. Strach w mnichu większy się zrodził
i myśl go naszła, by zawrócić. Zrezygnował z niej szybko, na
wspomnienie, że Lędzianie wszak za nim podążają. Przeżegnał się i
oddał boskiej opatrzności, by ta go przez te upiorne mokradła
bezpiecznie przeprowadziła. I jakby wysłuchała go boska siła
niewidzialna, gdyż z oparów chata drewniana strzechą kryta się
wyłoniła. W końcu znalazł schronienie. Przeczeka tu noc, a rano ruszy
dalej. Przeto te pogańskie psy daleko jeszcze za nim, a i oni odpocząć
przecie muszą. Podszedł bliżej. Chata cała z dębowego drewna była
zrobiona, średnich wymiarów, dach strzechą i listowiem kryty przed
zimnem solidnie chronił. Ze środka chaty lekko się unosił dym o
zapachu jakowychś ziół alibo grzybów duszonych, przy
akompaniamencie kobiecego śpiewu. Hieronim uszu nastawił. Śpiew
lekki i płynny niechybnie do młodej niewiasty należał. Mnich zrazu
poweselał, jednak szybko rozejrzał się wokoło. Choć pogoń daleko,
strach blisko się trzymał. Wokół opary z mokradeł się unosiły, oplątując
gałęzie drzew niczym mgła zalotna. Żaby rechotały bez ustanku, kruk
zaś znikł. Hieronim zapukał w drzwi, raz, drugi, trzeci… Nikt nie
otwierał. Zalotny kobiecy śpiew nadal brzmiał w środku chaty, jak
gdyby zapraszał do wejścia. Mnich nie pukał więcej i wszedł. Wewnątrz
paliło się niewielkie ognisko, a nad nim zawieszony był gar, z którego
zapach ni to ziół, ni to grzybów się wydobywał. Na ścianach zawieszono
ususzone zioła, owoce i grzyby, w zachodniej części łoże stało sianem
upchane, a niedaleko niego, bliżej kotła, stół drewniany oraz pniaki
drzew wokół, służące do siedzenia. Przy wschodniej ścianie zaś leżało
drewno urąbane wcześniej. Przy ogniu kot duży, bury się wylegiwał.
Niechybnie kocur to był. Wyczuwszy mnicha, zamruczał i przeciągnął
się, pazury o pnie ostrzyć począł. Pod dachem na belce sowa siedziała i
pohukiwała. Śpiew. Hieronim dopiero teraz spostrzegł, że śpiew ustał, a
gospodyni była nieobecna. Dziwne. Może lepiej będzie, jeśli opuści to
miejsce i za ścieżką podąży. Zapewne z lasu go wyprowadzi i jaką osadę
znaleźć dopomoże. Jeśli los będzie łaskawy, chrześcijańską. Odwrócił się
prędko do wyjścia i zamarł. W drzwiach stała piękna, młoda kobieta,
wysoka i szczupła, ubrana w zieloną suknię z rozcięciem, które
uwidaczniało jej ponętne piersi. U szyi zawieszony miała naszyjnik z
czerwonych liści klonu. Srebrzyste niczym tafla wody, długie włosy
opadały faliście na delikatne ramiona. Twarz miała owalną, z
wydatnymi ustami, oczy zielone niczym u dzikiego zwierza zdradzały, iż
drzemie w tej kobiecie tajemniczość i inteligencja. Kocim ruchem weszła
do środka, zbliżając się do mnicha na odległość jednego kroku. Piersi
falowały jej z każdym oddechem, czego Hieronim nie mógł nie
zauważyć. Zaczerwienił się ze wstydu, a może z wrażenia urodą
niewiasty. Kobieta uśmiechnęła się, po czym obeszła mnicha wkoło.
– Któż to mnie odwiedził – powiedziała łagodnie. Kot łasił się u jej
stóp.
– Wiedźma! – krzyknął mnich i odskoczył na bok.
– Jeszcze się nie przedstawiłeś, a już ochrzciłeś mnie imieniem –
odparła, śmiejąc się.
– Wiedźma!
– Dobrze, mnichu. Dla ciebie będę wiedźmą. Choć inne imię noszę.
Usiądź, zapewne żeś głodny i spragniony.
– Nie zatrzymasz mnie, gonią mnie, uciec muszę. – Mnich do drzwi
począł iść.
– Stójże, nieszczęsny – zawołała za nim. – Gdzie w tę noc w las chcesz
iść? Niechybnie jakie wilki cię rozszarpią. Ci, co cię gonili, zaniechali
pogoni. Na mokradła boją się zapuszczać, to pewno pomyśleli, żeś
zginął.
– Kimże ty jesteś? – spytał zaniepokojony.
– Wiedźmą, jakżeś mnie nazwał – odparła. – Siadajże przy stole, a
posil się.
Mnich posłuchał, sowa zahukała, a kot nie przestawał się łasić.
Nazajutrz obudził się otumaniony, jakby czym go odurzono
wczorajszego wieczora. No tak, grzyby, zioła. Wywarem go przecie
wiedźma poczęstowała, po którym legł nie wiedzieć kiedy. Spał zdrowo i
sen łagodny miał jak dziecko. Przetarł oczy i rozejrzał się wkoło. Chata
była pusta, nie licząc puszczyka, który pod dachem na belce drzemał.
Hieronim wstał z łoza i do drzwi się skierował. Wiedźmy nie ma,
wykorzysta ten moment i oddali się czym prędzej od tej chaty,
mokradeł, lasu. Już był blisko wyjścia, gdy drewniane drzwi się
otworzyły. Do środka pierw wszedł kot, przeciągnął się, zamiauczał i
pobiegł ku stołowi. Usadowił się na jednym z pniaków. Hieronim
odprowadził zwierzę nieprzychylnym wzrokiem, po czym ujrzał
wiedźmę. Oczy mu błysnęły, gdyż niewiasta ta jeszcze piękniejszą niż
wczoraj była. Na sobie tym razem miała czerwoną suknię, w biodrach i
biuście czernią obszytą. Na głowie wianek z kwiatów kolorowych, a
wokół szyi naszyjnik z dębowych liści. Wkroczyła do chaty niczym
królowa, dostojnym krokiem. Srebrzyste włosy opadły lekko na
ramiona, zabłysły kocie oczy, na twarzy pojawił się uśmiech.
– Opuszczasz mnie, miły gościu? – spytała zalotnie.
– Nie stawaj mi wbrew, chcę podążyć swoją drogą – warknął
Hieronim.
– Rzucasz słowa niczym groźby – odparła, a w jej oczach pojawił się
dziwny błysk.
– Jako rzekłem, przepuść mnie.
– Wolnyś przecie. Idź, dokąd cię nogi poniosą.
Wiedźma usiadłszy zgrabnie przy stole, bacznie poczynania
Hieronima obserwowała. Ten natomiast do wyjścia podszedł i zamarł.
Mgły jeszcze gęściejsze niż wczorajszego dnia otaczały chatę i moczary,
zewsząd wdzierając się w zakamarki lasu. Poczuł się dziwnie, jakby
znalazł się w pułapce. Do jego uszu dobiegło krakanie kruka, gdzieś z
oddali, echo je niosło, lecz od tego ciarki na plecach go przeszły.
– Obierz dobrze drogę – odezwała się wiedźma. – Tam, skąd żeś
przybył, ludzie, którym krzywdę wyrządziłeś, na ciebie niechybnie
czekają. Nową drogą, którą podążysz... któż to wie, kogo tamże
zastaniesz?
– Cóże mi radzisz wiedźmo? – Hieronim odwrócił się gwałtownie. –
Żebym z tobą pozostał w tej dziczy? Ja, sługa boży, z bezbożnicą?
– Gniew i strach przez ciebie przemawia. – Wiedźma wstała i
podeszła do Hieronima. Mnich poczuł na twarzy gorący oddech, ciepło
bijące z jej ciała. Przez chwilę zapragnął ją mieć tylko dla siebie. Oczami
wyobraźni widział ją nago, dotykał jej piersi, ssał sterczące z
podniecenia sutki, dłońmi pieścił jej łono, po czym wszedł w nią.
Natychmiast odgonił od siebie szatańskie myśli, odwracając wzrok.
Wiedźma wyczuła jego intencję, śmiejąc się, zwróciła się ku otwartym
drzwiom.
– Nie żadne licho, ni chochlik złośliwy cię tu przywiodły–
powiedziała. – Jeno twój los cię tu zaprowadził. Wprost w me ramiona.
– Jakże to? – spytał mnich. – Za jaką pokutę?
– Chodźże za mną, a dowiesz się, po coś tu sprowadzon.
Mnich nie odrzekłszy nic, poszedł za wiedźmą, która już była próg
chaty przekroczyła. Szedł za nią ścieżką leśną, pośród bagien, z których
mgły gęste się wydobywały, oplątując otaczający ich las. Żaby rechotały
bez ustanku, gdzieniegdzie wąż lub jaszczurka prześlizgnęła się pod
nogą. Patrzył na wiedźmę, lecz nie widział w niej typowej starej baby z
pęcherzami na twarzy, jako mu w zakonie o takowych czarownicach
opowiadano. Przed sobą miał majestat piękna i władzy kobiety. Szła
krokiem dostojnym niczym księżna, przyodziana w pyszną suknię,
stąpając po swym królestwie. Mgły nagle przerzedziły się i bagna
skończyły. Hieronim przystanął, gdyż i wiedźma stanęła.
– To tu – rzekła, wskazując ręką. Mnich stał i patrzył. Przed nim
rozpościerał się las mieszany. Dęby, buki, jesiony, sosny świerki i wiele
innych drzew oraz krzewów zmieszało się ze sobą. Pośrodku gaju
wybudowano kamienny mur stanowiący krąg, teraz obrośnięty mchem.
Wiedźma weszła do środka, tuż za nią mnich. Tam zaś z wapiennej
fontanny biła krystalicznie czysta woda, opadając do okrągłej,
kamiennej misy.
– To zwierciadło, które ukaże ci przeszłość oraz przyszłość –
powiedziała wiedźma, zanurzając dłoń w wodzie.
– To jakieś czary – wykrzyknął Hieronim.
– Ależ nie, mnichu. To płynąca prawda.
– Jakże to nie wierzę.
– Spójrz i uwierz.
Mnich postąpił wedle słów wiedźmy i nachylił się nad zwierciadłem.
Z początku nic nie dostrzegł, poza czystą wodą i lśniącymi na dnie
kamieniami. Wtem woda zafalowała, pojawiać się zaczął rozmyty obraz,
by po krótkiej chwili stać się czystym. Hieronim odskoczył ze
zdziwienia. Niewątpliwie to wpływ czarów, które rzuciła wiedźma.
– Na Boga, co to?– wykrzyknął mnich.
– Zwierciadło ukazuje, co się wydarzyło w przeszłości i co się
wydarzy w przyszłości – odparła wiedźma.
– To czary.
– To nie czary, lecz prawda, mnichu. Spójrz w toń.
– Moja wiara temu zaprzecza.
– Wiara? Przecie ty nie wiesz, co to.
– Nie łżyj, poganko, przeciw jedynemu Bogu.
– Spójrz w zwierciadło, mnichu. Ono pokaże ci twoją wiarę i twojego
Boga.
Hieronim niechętnie skusił się na propozycję wiedźmy, prosząc w
myślach Boga o wybaczenie grzechu, którego za chwilę się dopuści.
Zbliżył się do źródła. Nic poza wodą w nim nie zobaczył.
– Nic tu nie widać. Twoje czary nie mają mocy – zwrócił się do
wiedźmy.
– Cierpliwości, mnichu – odparła.
Mnich ponownie spojrzał w zwierciadło i odskoczył gwałtownie
niczym rażony piorunem. Po chwili wahania podszedł bliżej, by
przyjrzeć się obrazowi, który pojawił się w źródle. Dwóch mnichów
uciekało w stronę lasu przed goniącymi ich poganami. Nagle jeden z
nich upadł i nie mógł się podnieść, prosząc drugiego o pomoc, lecz ten
zostawił go losowi i uciekł w las. Hieronim złapał się za głowę, po czym
zdenerwowany oparł się o kant kamiennego źródła. Ponownie ujrzał
młodego przerażonego mnicha, który krzyczał z rozpaczy. Lecz dalszy
widok zdziwił go bardzo. Pogańscy wojownicy dobiegli do młodego
mnicha, lecz nie zabili go. Jeden z nich, o wielkich barach, zarzucił go na
plecy, po czym z resztą towarzyszy pospiesznie oddalili się od lasu.
– Złożą go w ofierze? – krzyknął Hieronim. – Odpowiedz.
– To ty go złożyłeś w ofierze, mnichu. – rzuciła wiedźma. – Pozwoliłeś
mu umrzeć lub przetrwać.
– Bóg go wybawi.
– Bóg powiadasz... – zachichotała. – Czy ty stosujesz się do zaleceń,
jakie wydał, oraz do nauki, jaką powierzył swoim uczniom?
– O czym ty mówisz?
– Apostołowie. – Podeszła bliżej.
– Święci apostołowie. – Czuł jej gorący oddech na swej twarzy. –
Każdy, kto wstąpi do zakonu, stosuje się do ich nauki.
– Czy twe sumienie jest aby czyste jak łza?
– Nie będziesz mi katem – opierał się jej zarzutom, lecz nie mógł się
oprzeć wdziękom.
– Spójrz.
Hieronim skierował wzrok ku źródłu, w którym odbijał się obraz.
Grupa kilku mężczyzn przyodzianych w różnokolorowe tuniki, szła
wśród zieleni ogrodu. Przewodził im siwy starzec w białej todze. Nagle
starzec uniósł dłonie ku górze i począł dziękować niewidzialnemu
stwórcy. Następnie zwrócił się ku uczniom.
– A teraz polecam was Bogu i słowu Jego łaski, władnemu zbudować i
dać dziedzictwo ze wszystkimi świętymi. Nie pożądałem srebra ani
złota, ani szaty niczyjej. Sami wiecie, że te ręce zarabiały na potrzeby
moje i moich towarzyszy. We wszystkim pokazałem wam, że tak
pracując trzeba wspierać słabych i pamiętać o słowach Pana Jezusa,
który powiedział „Więcej szczęścia jest w dawaniu aniżeli w braniu”.
Starzec ukląkł i począł się modlić, wraz z nim modlili się uczniowie.
– To… – Mnich odskoczył z wrażenia.
– Paweł, uczeń Jezusa – odparła wiedźma. – On stosował się do jego
nauk. A ty, mnichu, czy też to robisz?
– Nie masz prawa mnie oskarżać.
– Nie ja tu jestem sędzią.
– My, słudzy boży, w przeciwieństwie do was, barbarzyńców,
jesteśmy miłosierni – chciał wykrzyczeć te słowa prosto w twarz
wiedźmy, lecz jej wzrok przeniknął jego duszę i poczuł się zakłopotany.
– Doprawdy? – powiedziała melodyjnie. –Więc obserwuj dalej.
Hieronim nachylił się nad kamiennym źródłem, w którym pojawił się
nowy obraz. Było to ogromne miasto, które swoją wielkością przerastało
Rzym. Na ulicach panował tłok, a większość ludzi wielu narodowości
zmierzało do ogromnego budynku. W środku budynku, również
panował tłok. Ludzie czytali zwoje, na których zawarto ogromne
pokłady wiedzy. Pięknie zdobione drewniane półki uginały się pod
ciężarem zwojów, całość zwieńczało złote sklepienie. Nagle posadami
fundamentów coś wstrząsnęło. Wśród zgromadzonych ludzi wzrósł
strach, który spotęgował tłum wściekłych uliczników, którzy podpalili
wnętrze biblioteki. Ludzie w panice poczęli uciekać i tratować się
nawzajem. Ulicznicy byli brutalni wobec innych, bijąc ich i kopiąc.
Ogromne kłęby dymu i buchający ogień pojawiły się nad miastem.
Obraz rozmył się na krótką chwilę, po czym pojawił się z powrotem. Na
jednej z ulic powoli jechał powóz, gdy nagle został zaatakowany przez
rozjuszony tłum. Ze środka wyciągnięto piękną kobietę greckiej urody i
z zimną krwią pozbawiono ją życia. Z bezpiecznego miejsca, stojąc na
balkonie, pewien rzymski duchowny śmiał się do rozpuku na widok
palącej się biblioteki. Obraz znikł, a Hieronim musiał usiąść na
kamieniu, by ochłonąć.
– To biblioteka aleksandryjska zniszczona przez rozjuszony tłum
chrześcijan – powiedziała wiedźma. – Kobieta, którą zabito, nosiła imię
Hypatia. Była wielką uczoną. Mniemam, iż znasz tę historię.
– Dlaczego mnie dręczysz? – wykrzyknął mnich.
– Dręczę?
– Arabowie również maczali ręce w zniszczeniu biblioteki.
– O ich udziale milczysz.
– Nadejdzie czas, gdy Arabowie poniosą sromotną klęskę z rąk króla
o słowiańskiej krwi. Ich imperium po tym wydarzeniu legnie w gruzach.
– O czym ty prawisz?
– Gdy rozegrają się te wydarzenia, nas pochowa ziemia.
– Skąd to wiesz?
– Ze zwierciadła.
– Niech i mnie pokaże
– Zwierciadło kieruje się własną wolą. Nie zawsze pokazuje to, co byś
chciał.
– Wolą? Woda nie ma duszy.
– Czy człowiek ją ma?
Hieronim zamilkł. Słowa wiedźmy wbiły się w jego głowę niczym
gwóźdź rozłupujący czaszkę. Poczuł ból w skroniach, palcami obu rąk
począł je masować. Poczuł się winny. Wstąpił na ścieżkę Pana, by nieść
dobrą nowinę i nawracać pogan. Tymczasem w służbie chrześcijańskich
królów niósł śmierć, rozpacz i ogień. Czy tego od niego oczekuje Pan?
Nagle poczuł pieczenie w klatce piersiowej, serce poczęło mocniej bić,
jak gdyby chciało gdzieś uciec. Nie wiedział, co się dzieje, przed oczami
mu pociemniało. Czyżby w tym nieoczekiwanym momencie nadeszła
śmierć? Nagle ból odszedł, a mnich poczuł się znacznie lepiej. Skierował
wzrok ku wiedźmie. Na jej twarzy pojawił się błogi uśmiech.
– Tylko szatan potrafi manipulować umysłami – rzucił gniewnie
mnich. – Jesteś jego powierniczką, wiedźmo.
– Rzucasz słowa na wiatr – odparła spokojnie, głaszcząc głowę kota,
który łasił się przy jej kolanach.
– Jestem sługą Pana, moje słowa mają moc bożą.
– Jeśli za słowami ramię w ramię idą czyny. Przecie o tym prawi twój
Bóg.
– Próbujemy was, pogan, nawrócić na drogę prawdy jedynej.
– Siłą i przemocą.
– Karą za grzechy jest miecz.
Wtem odezwał się niespokojnie siedzący nieopodal na gałęzi
puszczyk, który pierwszy spostrzegł opary wydobywające się ze
źródlanego zwierciadła, które jak gdyby oburzyło się na wypowiedziane
przez mnicha słowa. Po chwili opary opadły, a w źródle pojawił się
obraz. Armia złożona z rycerstwa i piechoty, która na znak wodza
przystanęła przy płynącej obok rzece. Rudobrody wódz przyodziany w
srebrną zbroję i czerwony płaszcz wskazał dłonią rzekę i ruszył na
potężnym koniu w jej odmęty, jako pierwszy. Nagle z nieba spadła
niebieska błyskawica, rażąc rycerza na koniu, który spadłszy z niego,
runął w odmęty rzeki, tracąc życie. Żołnierzy opanowało znużenie i
niechęć, oto ich wódz na ich oczach spadł z konia i utonął. Obraz
zniknął, na twarzy mnicha wymalowało się zdziwienie.
– Ujrzałeś przyszłość, która niechybnie nastąpi – powiedziała
wiedźma.
– Kim… – jęknął mnich.
– Kim był ten człek, który zginął, i z czyjej ręki? Chciałeś o to zapytać?
Mnich nie odpowiedział, a wiedźma kontynuowała.
– Fryderyk I Barbarossa, tak się będzie zwał, król niemiecki i cesarz
rzymski, który na czele swojego wojska wyruszy w drogę do Jerozolimy,
by tam stoczyć bój o wiarę z niewiernymi. Lecz jak zdążyłeś zauważyć,
ktoś stanie mu na przeszkodzie – powiedziała wiedźma, obchodząc
źródło dookoła.
– Przecie ugodził go piorun – powiedział mnich.
– W bezchmurny dzień? A żołnierze... Czy nie widziałeś na ich
twarzach zdziwienia?
– To niewiarygodne, niemożliwe…
– Trudno ci uwierzyć, lecz to prawda. Błyskawica, która zabiła
rudobrodego króla, jest ci dobrze znana.
– Archanioł Michał!!!
Hieronim zwalił się na kamienną ławę, gdyż pod wpływem
uniesienia zakręciło mu się w głowie. Gdy nerwy ustały, spojrzał na
wiedźmę. Ta stała spokojnie nad źródłem, zanurzając delikatnie w nim
swe dłonie. Po czym nabrała wody do glinianego naczynia i podała je
mnichowi.
– Schłodź wodą czoło, to ukoi ci zszargane nerwy.
Hieronim nie protestował, zanurzył dłonie w misie, po czym obmył
wodą twarz. W rzeczy samej była przyjemnie chłodna i dziwny sposób
koiła nerwy. Poczuł się spokojnie, jak gdyby dryfował na spokojnym
morzu. Błogą chwilę wytchnienia przerwała wiedźma.
– Zwierciadło chce ci jeszcze coś pokazać. Coś, co nastąpi za twoim
przyzwoleniem. Mnich niechętnie wstał i przystanął obok wiedźmy.
Znów poczuł jej zapach. Była niczym wczesna wiosna, piękna i
stanowcza. Chciał ją, chciał już teraz zanurzyć się w jej wnętrzu pośród
tysięcy kwiatów, gdzie jedynym świadkiem ich miłości będzie rozgrzane
słońce. W tej samej chwili poczuł delikatną dłoń na swym ramieniu.
– Spójrz – powiedziała wiedźma. Obraz, który się pojawił w
zwierciadle przedstawiał skatowanych, odzianych w łachmany ludzi
przykutych do siebie łańcuchami. Prowadzeni byli przez żołnierzy w
czerwonych kaftanach z kapalinami na głowach i halabardami w ręku.
Poniżonych więźniów zaprowadzono na duży plac otoczony domami z
kamienia. Na środku ułożono rzędy stosów, a przed nimi stał wysoki
człek w obstawie paru innych mężczyzn. Był szczupły i wysoki nosił na
sobie czarno-biały habit. Recytował coś z księgi. Skazanych zawleczono
na środek placu przy wyzwiskach i kopniakach zebranego nań ludu.
Przywiązano ich do drewnianych pali, po czym podpalono stosy. Wyli z
bólu, lecz piekielne ognie śmierci nie dawały za wygraną. Straszne sceny
wydarzyły się na placu tego dnia, aż na twarzach zebranego ludu
wezbrała litość do skazanych na śmierć w okropnych męczarniach.
Jedynie mnich oraz jego przyboczni stali niewzruszenie, z kamiennymi,
nieczułymi twarzami.
– Mnich ten zwie się Torquemada. Tysiące niewinnych ludzi zginie w
ten sposób z ręki jego i jemu podobnych – powiedziała wiedźma i dodała
pospiesznie. – Lecz ty nie musisz być taki jak oni. Wystarczy, że twoja
wiara, twoje sumienie będą czyste.
Mnich padł na ziemie niczym rażony piorunem. Zalała go ciemność,
nic nie widział i nie słyszał. Jedynie głucha, bezlitosna nicość otoczyła go
zewsząd.
Obudził się cały zlany potem. Z podwórza dochodził dźwięk bijących
dzwonów oraz końskich kopyt stukających o bruk. Wstał z łoża, dygocąc,
i pospiesznie podszedł do okna. Wstawał ciepły, letni dzień. Przez
główną bramę zamku Dzieżgoń wyruszył orszak złożony z dwudziestu
rycerzy, których prowadził komtur krzyżacki Albrecht Von
Schwarzburg. Za bramami zamku czekał oddział sześćdziesięciu
pieszych żołnierzy, którzy wraz z orszakiem mieli dołączyć do wielkiej
armii Mistrza Zakonu Krzyżackiego Urlicha von Jungingena, który
wypowiedział wojnę słowiańskim ludom, na czele z królem Polski
Władysławem Jagiełło. Nieuchronnie zbliżał się kolejny krwawy konflikt
w dziejach ludzkości. Gdy orszak się już oddalił, uwagę Hieronima
przykuł inny widok. Otóż przez boczną bramę na zamek wprowadzono
kilkunastu związanych łańcuchami więźniów. Wyznawców
słowiańskich bogów zwano schizmatykami lub heretykami i poprzez
tortury w lochach przeważnie skazywano ich na śmierć. Mnich wytężył
wzrok. Wśród skazanych była młoda, piękna srebrzystowłosa
dziewczyna, odziana w zieloną, poszarpaną suknię. Czym prędzej
wybiegł na zewnątrz. Stanąwszy przed skazanymi, knechtom nakazał
wstrzymać pochód. Zbliżył się ku dziewczynie i przyjrzał jej się uważnie.
Była bardzo piękna, długie, srebrne włosy w nieładzie opadały jej na
ramiona. Patrzyła w niego swymi seledynowymi oczyma, wzbudzając w
nim litość.
– Ty… – wymamrotał, po czym wyrwał knechtowi topór i jednym
ruchem przeciął łańcuch.
– Uwolnijcie ich natychmiast – wrzasnął.
– Ależ panie, to heretycy – rzucił knecht.
– Róbcie, co mówię. Wypuśćcie wszystkich na wolność i sami jej
poszukajcie w innym miejscu. Gdy pan wróci i zastanie puste lochy ,
niechybnie jako pierwsi zadyndacie na drzewach. Zresztą, żołd też nijaki
bierzecie.
Hieronim pobiegł do stajni, by po chwili wybiec z czarnym ogierem.
Nakazał dziewczynie na niego wsiąść, po czym sam wskoczył jej za
plecy.
– Zamek miał pozostać pod moją opieką, nim nie wróci jego
właściciel. Lecz gdy wróci, zastanie go pustym, ponieważ wszyscy
jesteśmy wolni i żaden człowiek nie może niszczyć drugiego ze
względów wiary i polityki. Rozumiecie? Jesteście wolni. Idźcie, gdzie
chcecie i nie wracajcie tu więcej.
Knechtowie uwolnili więźniów i uciekli. Otworzyły się lochy.
Schizmatycy, jak ich nazwali chrześcijańscy kaci, rozpierzchli się w
różne strony. Mnich oraz dziewczyna wyruszyli w poszukiwaniu
swojego miejsca.
Hieronim spiął konia i wraz ze srebrzystowłosą dziewczyną pognał
ku wolności.
Piotr Ferens
Cmentarnica
***
Światła reflektorów zatopiły swoje srebrzyste kły w raczkującej
szarzyźnie zbliżającego się wieczoru. Wyjechałem z parkingu i
skierowałem się do o oddalonej o siedemnaście kilometrów
miejscowości Karepiewo. Była to niewielka mieścina, w której żyło
niespełna trzystu mieszkańców.
Bez najmniejszych przeszkód dotarłem do pensjonatu, gdzie miałem
zarezerwowany pokój. Po wstępnym rozpakowaniu się stwierdziłem, że
warto połączyć przyjemne z pożytecznym, czyli udać się na dobre piwo
celem posłuchania lokalnych rozmówców. Nigdy nie wiadomo, czy
człowiek nie trafi na zaczątek jakiejś interesującej historii.
Kwadrans później pchnąłem drewniane odrzwia tutejszej knajpy,
przycupniętej w starym i spaczonym krzywizną budynku, pod
kołyszącym się w niechętnym wahaniu i niemiłosiernie skrzypiącym
szyldzie „W drodze na koniec”. Ujrzałem niewielką przestrzeń
wypełnioną ludźmi, pomiędzy którymi wiły się różnorodne rozmowy,
przy akompaniamencie postukiwania szklanych kufli i bliżej
nieokreślonej muzyki, z raz po raz zanikającymi dźwiękami.
Zamówiłem piwo o słusznej pojemności jednego litra i zasiadłem na
ostatnim wolnym stołku przy barze, tuż przy samym brzegu. Po prawej
stronie miałem ścianę z lichą boazerią, a po drugiej postawnego
jegomościa o nastroszonym wąsisku i ognistym spojrzeniu, zaostrzonym
zapewne odpowiednią dawką pienistych procentów. Kiedy zajmowałem
miejsce, był uprzejmy obrzucić mnie nieprzychylnym wzrokiem, po
czym wrócił do przerwanej rozmowy z lekko kołyszącym się
kompanem, którego dłoń, wczepiona w kontuar baru, sprawowała – jak
sądziłem – funkcję kotwicy.
– Słyszałeś, że małe Kaszepirskie zaginęły? – rzucił potężny facet i bez
najmniejszego zażenowania głośno siorbnął niemniej wielki łyk piwa.
– No co ty!? – czknął jego rozmówca, jednocześnie zaokrągliwszy
swoje oczy w formę szczerego zdziwienia. – Te przybrane córki Tomasz-
ka? Normalnie nieprawdopodobne. – Kolejne czknięcie połknęło w
łapczywym hauście ust ostatnią sylabę, czyniąc ją całkowicie bezgłośną.
Nadstawiłem ucha. Może to i prawda, że ludzie tacy jak ja
nieustannie szukają ciekawych historii, ale im dłużej pracowałem w
dziennikarskim fachu, tym częściej towarzyszyło mi przekonanie, że to
właśnie historie wybierają sobie ludzi, którzy je opowiedzą.
Mimo iż byłem w stanie dostrzec jedynie połówkę zgrabnego profilu
zakotwiczonego towarzysza rozmów, to i tak w zupełności wystarczyło
mi to za pełną podstawę do wyobrażenia sobie całości; wydłużona
szczupła facjata ze szlachetnie uwydatnionym nosem i nieco zbyt
uwypukloną, niemal wywiniętą dolną wargą, która zwisając swobodnie,
lśniła od nadmiaru śliny i piwa niczym wypolerowana. Jedyne widoczne
oko właściciela spoczęło na mnie na ułamek sekundy, po czym skrywszy
się za cienką kurtyną powieki, straciło zainteresowanie moją osobą.
Uruchomiwszy opcję dyktafonu w telefonie komórkowym, oparłem się
wygodnie barkiem o boazerię. Sącząc powoli złoty trunek, spokojnie
czekałem na dalszy rozwój historii, która właśnie pojawiła się tuż pod
moim nosem. Pomyślałem z rozbawieniem, że wizerunkowo obaj –
zapewne stali bywalcy – z całą pewnością reprezentują wizualnie
skrajne przeciwieństwa samych siebie, jednocześnie będąc swoistym
przykładem człowieczego jing i jang.
Chudy czkał od czasu od czasu, a na jego twarzy malowała się coraz
wyraźniejsza bezradność, rezygnacja i udręka jednocześnie. Postawny
kolega klepnął go w końcu dobrotliwie w plecy, co wywołało
zamierzony efekt.
– Córki Tomaszka? – odetchnął z ulgą. – Normalnie
nieprawdopodobne.
– Dokładnie tak. Te od Tomka Rykondy – odparł grubas, pociągając
jednocześnie spory łyk bursztynowego trunku.
– To już będzie czwarty dzieciak w tym miesiącu. Najpierw ta mała
Ania od Flowiaków, potem Mirek Gizowski i teraz te dwie. Ki diabeł?
– A właśnie. Ki diabeł? – powtórzył za swym mizernym przyjacielem.
– Jak dla mnie, ktoś te dzieciaki porywa i albo zagranicę wyprawia, do
tej, tam, adopcji. Albo też i –zniżył nieco głos – do bardziej niecnych
celów.
– Niby do jakich?
– A mało to chętnych zboczeńców na dzieciaczki jest?
– Też racja. Może być i tak jak mówisz. – Opuszczany kufel głośno
stuknął o blat. – Ale nigdy przecież aż tylu zaginięć nie było. Owszem,
czasami się coś zdarzało, ale żeby aż tak? Normalnie
nieprawdopodobne.
– Racja. Na mój nos to się coś szykuje. A jak się szykuje, to pewnikiem
będzie to coś niedobrego.
– Co za czasy! – Mężczyzna pokręcił głową z dezaprobatą. – A
słyszałeś, że wdowa po Ryglaku ponoć coś na cmentarzu widziała,
ledwie dwa dni temu? Mojej starej sama to powiedziała. Normalnie
nieprawdopodobne.
– Ale niby co konkretnie?
– A jakieś właśnie takie małe, w białej koszuli czy coś. Dziecko jakby.
Między nagrobkami jej mignęło. Roześmiało się tak jakoś nieprzyjemnie.
Tak powiedziała. Nieprzyjemnie. Jakby złośliwie. Wiesz… normalnie
nieprawdopodobne, mówię ci.
– I co dalej?
– Ano nic. Wystraszyła się nie na żarty. „Ojcze nasz” ze „zdrowaśką”
czym prędzej odmówiła. Grób swego starego szybko oporządzać
dokończyła, a w drodze powrotnej to była do kościoła zaglądnęła, coby
przed obrazem Najświętszej Panienki o ochronę i spokój dusz
błąkających się prosić.
– Eee tam. Pewnikiem się jej coś na oczy rzuciło. Wiatr zawiał, czymś
poruszył, a ta od razu.
– Sam wiesz, że ona niezbyt do przewidzeń skora.
– Niby racja – skwitował. – Prędzej to ci ona kogoś wyśmieje, niż
sama głupotki zacznie rozpowiadać.
– Właśnie. Czyli coś w tym wszystkim być musi. – Pokręcił głową. –
Normalnie nieprawdopodobne.
– Musi.
***
Zasłyszana przypadkowo w knajpie historia zaintrygowała mnie na tyle,
że następnego dnia rano postanowiłem zostać kilka dni dłużej w
Karepiewie. Pomyślałem, że spożytkuję czas na dowiedzenie się, co w
trawie piszczy, a być może uda mi się rozwiązać ową tajemniczą sprawę,
jeżeli tylko szczęście dopisze mi w stopniu wystarczająco
umiarkowanym.
W takich wypadkach najlepszą metodą było pomyszkować nieco po
okolicy, ostrożnie zasięgnąć języka u tutejszych mieszkańców, ale na
tyle dyskretnie, by ich do siebie nie zrazić. Powszechnie bowiem
wiadomo, że takie zamknięte społeczności niezbyt przepadają za
obcymi, którzy zjawiają się znikąd i nos w nieswoje sprawy pakują, by
węszyć za tanią sensacją. W pierwszej więc kolejności zakupiłem
wydanie tutejszej prasy, licząc, że na jej łamach znajdę coś przydatnego.
I nie myliłem się! Obszerny artykuł zatytułowany Ucieczki czy
porwania? obejmował całą pierwszą stronę, na której autorka opisała
wszystkie trzy przypadki zaginięć dzieci w wieku od siedmiu do
dziewięciu lat. Przeczytałem całość bardzo uważnie, i to trzykrotnie,
chcąc mieć pewność, że mój umysł wyłapie wszelkie ważne informacje,
ewentualnie także spostrzeże pewne niezgodności. Tych ostatnich nie
zauważyłem. Czytając powoli po raz ostatni, sporządziłem nieodzowne
w takim wypadku notatki, po czym stwierdziłem, że najlepszym moim
kolejnym krokiem do rozwikłania tej historii będzie wizyta na
cmentarzu, gdzie wdowa po Ryglaku dojrzała to „coś” pomiędzy
nagrobkami.
***
Potwór żyjący w umyśle złego człowieka, karmi się padliną jego podłej
duszy. –przeczytałem uważnie słowa widniejące na starej nagrobnej
płycie, po raz już nie wiadomo który. W tym zdaniu było coś, co mnie
zarówno przerażało, jak i na swój makiaweliczny sposób intrygowało i
pociągało do dalszych rozmyślań. Szeptem kuszącej aprobaty wciągało
mój umysł w niebezpieczny wir, w grząską maź szaleństwa.
Potrząsnąłem głową i przymknąwszy oczy, zwróciłem twarz ku słońcu.
Nie było ciepłe. Ledwie letnie z wyczuwalnymi od czasu do czasu
pasemkami tlącej się, wygasającej ciepłoty. Jesień złamała jego złocistą
potęgę, odbierając mu siły. Delikatny wiatr szumiał pośród drzew,
kołyszących się majestatycznie ponad cmentarnymi grobami, niczym
żałobnicy kiwający w smutku głowami.
Potwór żyjący… – zdanie ponownie bezwiednie wypłynęło w mojej
głowie na powierzchnię świadomości. Potrząsnąłem głową i spojrzałem
na nazwisko nieszczęśnika pochowanego pod tak ciężkimi gatunkowo
słowami.
Alojzy Kadder
27.02.1879 – 16.08.1921
Czasami miewałem wrażenie – tak jak i w tym przypadku – że
niektóre zdania nie powstają w ludzkim umyśle, tylko tworzą je obce
nam istoty o wnętrzu tak mrocznym, jak niezliczone warstwy ciemności
splecione ze sobą nierozerwalnie w nieprzenikniony węzeł
przepastnego mroku.
Wycelowałem obiektyw Smieny i sprawnym ruchem palców
ustawiłem ostrość. Litery przepłynęły z rozmazanej mgiełki w jednolite
kształty z ostrymi krawędziami. Nacisnąłem delikatnie spust, jakbym
zwalniał cyngiel pistoletu, i migawka kliknęła z charakterystycznym
trzaskiem. Zabrzmiało to niczym pęknięcie suchej kości nieboszczyka.
Przewinąłem film do następnej pustej klatki i zakryłem obiektyw
plastikowym wieczkiem.
W tym momencie uchwyciłem coś kątem oka. Tuż na skraju widzenia
pojawił się pewien ruch. Jakaś bliżej nieokreślona biała plama
zamajaczyła mi na granicy widzenia na ułamek sekundy. Spojrzałem w
tamtą stronę i zobaczyłem małą, przygarbioną postać o długich blond
włosach. Poruszała się żwawo, przepływając pomiędzy nagrobkami.
Wyglądała na kilkuletnie dziecko, drepczące w pospiechu przed siebie.
Lekko pochylona, z opuszczoną głową i wzrokiem wbitym w ziemię tuż
przed swoimi stopami, sprawiała wrażenie, jakby szukała zguby i tym
samym nie zwracała uwagi na cokolwiek innego.
Czyżby to właśnie ją widziała kobieta, o której usłyszałem w knajpie?
A może to po prostu tylko czyjeś dziecko? Rozejrzałem się dookoła w
poszukiwaniu kogoś dorosłego, z kim malec pewnie tutaj przyszedł, ale
nigdzie nikogo takiego nie dojrzałem. Było pusto. W gruncie rzeczy nic
w tym dziwnego, że dzieciak był bez opieki. Sam przecież, i to nie raz,
jako niesforny szkrab wybierałem się na samotne wędrówki po
nekropoliach czy parkach. Niejednokrotnie też szliśmy razem z
kumplami, żeby się nieco powałęsać i postraszyć nawzajem mrożącymi
krew w żyłach historiami o ludziach pochowanych żywcem, chodzących
trupach czy też o duchach tragicznie zmarłych, które ustawicznie
nawiedzały tego typu miejsca. Dziwna postać mignęła mi ponownie dwa
rzędy dalej, gdzieś pośród nagrobków. Długa, biała koszula plątała się jej
między nogami. Zatrzymała się na granicy cienia rzucanego przez
wysoki dąb o rozłożystej koronie, przez co nie byłem w stanie dostrzec
twarzy. Widziałem jedynie część zgiętych pleców. To wszystko.
Zaintrygowany, czując lekkie mrowienie strachu na skórze, ruszyłem
w tamtą stronę. Idąc, zdjąłem osłonę obiektywu i zatrzymawszy się na
chwilę, pstryknąłem zdjęcie. Postać, jakby sprowokowana moim
działaniem, dała kilka drobnych, szybkich kroków w przód, chroniąc się
w głębszym cieniu. Kiedy po kilku sekundach dotarłem na miejsce,
nikogo już tam nie było.
Świergot ptaków wił się w powietrzu barwnymi wstęgami, jakby jego
piewcy nic sobie nie robili z powagi miejsca gęsto uścielonego śmiercią,
a znajdującego się przecież tuż pod nimi. Odwróciłem się, by wrócić na
ścieżkę i zamarłem. Tuż przede mną stała widziana przeze mnie przed
chwilą postać.
Ciemne oczy spoglądały na mnie poważnie wprost ze starczej,
naznaczonej wieloma zmarszczkami twarzy małego dziecka. Ciemna od
licznych plam wątrobowych skóra lśniła martwym poblaskiem w
słońcu. Nim zdążyłem cokolwiek pomyśleć, moja dłoń nieomal
automatycznie podniosła aparat. Ciche pstryknięcia wtórowały robieniu
zdjęć. Postać stała i wpatrywała się we mnie, kołysząc się lekko, prawie
niezauważalnie. Jej jasne włosy falowały subtelnie w lekko
hipnotyzującym pląsie. Czerwona nitka biegła krętym ściegiem,
obszywając krawędzie długiej koszuli o szerokich rękawach, w
czeluściach których ginęły ręce dziewczynki.
– Jesteśmy tutaj – powiedziała nagle, otwierając usta i ukazując
sczerniałe zęby, pomiędzy którymi poruszał się język o jasnoróżowym
zabarwieniu.
– Kto? – wymamrotałem, czując, jak ciarki przebiegają mi po plecach.
– My – powtórzyła. – Dawni – dodała. – Zawsze tu byliśmy.
Niespodziewanie jej usta wykrzywiły się w uśmiechu. Rozległ się
chichot, całkowicie pozbawiony jakiejkolwiek wesołości. Przypominał
raczej zakamuflowane wycie, ubrane w fałszywą beztroskę zwykłego
śmiechu. Nagle zamilkła i odwróciła głowę, jakby chciała zobaczyć, co
dzieje się tuż za nią.
– Jesteśmy wciąż między wami – usłyszałem jej melodyjny głos
pośród ciszy.
A potem stało się coś, co spowodowało, że przestałem myśleć,
przestałem czuć, a przede wszystkim wierzyć w to, czego świadkiem
były moje własne oczy. Dziewczynka obróciła głowę i wbiła we mnie
wzrok, po czym jej twarz przekręciła się nagle o sto osiemdziesiąt stopni,
tym razem w taki sposób, że jej podbródek znalazł się na górze, a czoło
na dole. Dał się słyszeć nieprzyjemny chrzęst, jakby wewnątrz jej ciała
pękały skręcane kości i strzelały ścięgna. Wygięty pałąk szyi wystawał z
góry, a blond włosy zwisały niczym fantasmagoryczna broda.
– Nic nie jest takim, jakie się wydaje. – Szare usta poruszyły się,
wypowiadając słowa powoli i dokładnie. – Bo wszystko jest takie, jakie
już było.
Ptaki zamilkły, nie śmiąc zmagać się z ciężką ciszą, jaka raptownie
nastała, a przerażająca dziecięca postać, jakby nigdy nic, zakręciła się na
jednej nodze niczym baletnica i nim zdążyłem w jakikolwiek sposób
zareagować, zniknęła pomiędzy nagrobkami.
***
Wróciłem roztrzęsiony do swojego pokoju. Przed oczami wciąż miałem
przerażającą, przekręconą twarz. Nie mogąc znaleźć sobie miejsca,
postanowiłem, że najlepiej będzie, jak się czymś zajmę. Mając ze sobą
wszelkie chemiczne odczynniki, sporządziłem w łazience prowizoryczną
ciemnię i przystąpiłem do wywoływania filmu. Szczerze, to jedną z
ostatnich rzeczy, na jaką miałem w tej chwili ochotę, było ponowne
oglądanie twarzy tego czegoś. Wyznawałem jednak niełatwą zasadę, że
jeżeli coś cię przeraża, konfrontuj się z tym tak długo, aż popadniesz w
obłęd albo ty, albo to, co cię wprawia w przerażenie.
Zanurzyłem fotografie w utrwalaczu, a gdy już wyschły, zebrałem je
wszystkie i ponownie uważnie przejrzałem. Pierwsza z nich była
nieostra, co tylko potęgowało wrażenie niesamowitości. Rozmazane
krawędzie tworzyły wizerunek zjawy, zdającej się półprzezroczystą,
niematerialną istotą. Kolejne, ku mojemu rozczarowaniu, również
okazały się kadrem z mniej lub bardziej zamglonymi szczegółami. Tylko
jedno ze zdjęć zrobione starczej dziewczynce okazało się dobre: ostre,
wyraźne i idealnie ukazujące przerażającą twarz. Mógłbym to coś
nazwać dzieckiem i jakoś w mojej świadomości właśnie do tego typu
określenia było mi najbliżej. Jednak z drugiej strony sam siebie przed
tym powstrzymywałem. Wziąłem podręczną lupę, którą zawsze miałem
w swoim nieodzownym przyborniku, i przyjrzałem się dokładnie
wizerunkowi. Wyrzucałem sobie, że przecież mogłem zrobić zdjęcie
choćby komórką, nie wspominając już o Canonie, którego nie wiedzieć
czemu nie zabrałem na cmentarz. Wtedy z całą pewnością
dysponowałbym materiałem o wiele wyższej jakości niż to, co
trzymałem teraz przed sobą. Cóż. Miałem to, co miałem i nie było sensu
nad tym marudzić.
Po krótkim badaniu doszedłem do wniosku, że to dokładnie ta sama
postać, na którą natknęła się wspomniana przez bywalców pubu wdowa
po Ryglaku. Bardziej intrygujące było jednak to, co od niej usłyszałem.
Nie wiem dlaczego, ale automatycznie skojarzyłem jej słowa z historią o
zaginionych dzieciach.
Pierwsze zdanie: Jesteśmy tutaj. My. Dawni ewidentnie wskazywało
na to, że mamy do czynienia z pewną grupą istot, a nie tylko tą
pojedynczą postacią. Dodatkowo w słowach Jesteśmy wciąż między wami
zawierała się informacja, że już kiedyś tutaj byli, żyli, istnieli i mimo iż
mogłoby się wydawać, że ich nie ma, to nadal przebywają pośród nas.
Zresztą, według mojej skromnej oceny kolejne zdanie tylko potwierdzało
mój tok rozumowania: Nic nie jest takie, jakim się wydaje, bo wszystko
jest takie, jakie już było. Logiczne, prawda? Dobra. Tylko co dalej? Kim
tak naprawdę byli? Co robili tutaj? Jednak najważniejsze z pytań
dotyczyło ich zamiarów. Przyjmując, że to właśnie oni stali za
tajemniczymi zaginięciami wszystkich dzieci, to w jakim celu to robili? Z
zemsty? A może dzieciaki były im zwyczajnie do czegoś potrzebne? Na
przykład do jakiegoś rytuału?
Nie miałem bladego pojęcia.
Myśli goniły myśli, ale niewiele z tego wynikało.
Pytania, pytania, same pytania. A tutaj potrzebne było działanie.
Doszedłem do wniosku, że nadszedł czas, aby porozmawiać z rodzicami
porwanych dzieci. Oczywiście na tyle, na ile będzie to możliwe. A co
potem? A potem się zobaczy. Być może dzięki informacjom, które uda
mi się uzyskać, moje małe śledztwo ruszy do przodu. Zadzwoniłem
jeszcze tylko do redakcji i poinformowałem szefa o chęci pozostania na
miejscu kilka dni dłużej, wspominając jedynie półgębkiem o tym, że
trafiłem na arcyciekawą historię o zabarwieniu iście
parapsychologicznym, traktującą o dzieciach. Naczelny z radością
przyklasnął mojemu pomysłowi, tym bardziej, że najnowszy numer miał
traktować o dziecięcych zjawach. Gdyby udało mi się sporządzić
ciekawy materiał, wpasowałby się tematycznie do aktualnie
przygotowywanego numeru wręcz idealnie.
Po tym, jak tylko udało mi się ustalić adresy rodziców zaginionych
dzieci, wyruszyłem w teren z wizytą. Sprawa była oczywiście delikatna.
Nie chciałem, aby odebrali moje zainteresowanie jako szukanie taniej
sensacji. Zresztą, gdyby jakimś cudem udało mi się ustalić, co się tak
naprawdę stało i uratować choćby jedno z tych zaginionych dzieci,
byłbym przeszczęśliwy. A i samo pismo mogłoby na tym tylko zyskać,
choć zdawałem sobie sprawę, że tego rodzaju myślenie jest niewątpliwie
objawem prymitywnego cynizmu. Cóż. Samo życie. Pełne kłamstw,
cynizmu i dbania o własny interes.
***
Ania Flowiakowa zniknęła niespełna dwa tygodnie temu. Miała
jedenaście lat. Ślad po niej zaginął w drodze powrotnej ze szkoły do
domu. Daleko nie miała. Raptem kilometr i to prostej drogi. Tylko tyle, a
jednak jej się nie udało.
Nie, ostatnio nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Nie, zachowanie
Ani przed tym, jak zniknęła, nie uległo zmianie. Moje pytanie o
zainteresowania sprawami parapsychologii czy też szeroko pojętej
metafizyki napotkało jedynie na mur niezrozumienia zrezygnowanych
rodziców, patrzących bardziej przeze mnie niż na mnie.
Mirek Gizowski był o rok młodszy od Ani. Sześć dni temu wyszedł do
szkoły, ale już do niej nie dotarł. Nikt niczego nie zauważył. Został
jedynie zapamiętany przez panią Jadzię, prowadzącą mały spożywczak
z zielonym falistym dachem i podziurawioną rynną, która potwierdziła,
że widziała go jak zmierzał w kierunku szkoły, ale nic ponad to.
Ewa i Grażynka Kaszepirskie, pasierbice Tomasza Rykondy, miały
odpowiednio lat jedenaście i trzynaście. Ich mama zmarła niespełna rok
temu na białaczkę. A Tomek został sam. Zacisnął zęby i zajął się
dziewczynkami, starając się, jak tylko mógł, aby stworzyć im ciepły i
dobry dom. Wszyscy w miasteczku bardzo go podziwiali za to, że mimo
takich przeciwności losu nie poddał się i dawał sobie jakoś radę. Starali
się mu w miarę możliwości pomagać i wspierać. Kiedy opowiadał mi o
swoich pasierbicach, miał łzy w oczach. Czaiło się w nich
niewypowiedziane głośno, odwieczne pytanie cierpiących: Dlaczego ja!?
Czy już nie dość tego wszystkiego, co na mnie spadło?
Mimo poznania rodzin oraz ich smutnych historii, tudzież zdobycia
podstawowych informacji o zaginionych dzieciach, moje śledztwo tylko
napuchło od kolejnych pytań, ale niestety nie posunęło się ani o krok
dalej.
Rozmyślając nad tym wszystkim, w niespiesznym tempie
przemierzyłem drogi, które pokonały porwane dzieci, uważnie
obserwując i szukając czegokolwiek, co pchnęłoby mnie w kierunku
rozwiązania tej całej zagadki.
W końcu zawitałem na komisariat i powołując się na swoją
dziennikarską legitymację, zadałem kilka pytań burkliwemu śledczemu.
Cały czas spoglądał na mnie niezbyt przyjaźnie, siorbiąc wystygłą,
czarną kawę. Jego odpowiedzi były więcej niż zdawkowe, a każde słowo
nacechowane nieutajoną niechęcią do mojej skromnej osoby.
– Nie był pan zbyt pomocny – westchnąłem na koniec, wstając.
– Jak pan zaginie, to wtedy będę – odparł z udawanym spokojem.
– No cóż. – Hałaśliwe zasunąłem krzesło. Oparcie uderzyło o twardą
krawędź stołu. Kawa w kubku zachybotała się raptownie. – Mam taką
nadzieję. Chociaż wydaje mi się, że nawet palcem nie kiwnęliście w
sprawie tych dzieciaków.
– Proszę już iść, bo uznam, że utrudnia pan śledztwo.
– Oczywiście. – Uśmiechnąwszy się nieco z przymusu na tak jawną
deklarację bezradności, opuściłem komisariat.
I co dalej? Nikt nie wysunął jakichkolwiek żądań okupu. Nieliczne
kamery w żadnym z trzech przypadków zaginięcia nie zarejestrowały
jego momentu. Na nagraniach nie znaleziono też jakichkolwiek osób o
podejrzanym wyglądzie czy zachowaniu.
Po prostu. Dzieciaki były i… znikły.
***
Niewielki parafialny kościół zaskoczył mnie swoim nowoczesnym
wyglądem. Na rubieżach naszego kraju, w samym sercu bieszczadzkiej
krainy spodziewałem się raczej drewnianej, podupadłej budowli z
początku poprzedniego wieku. Tymczasem moim oczom ukazała się
całkiem zgrabna, rozłożysta konstrukcja, z ostro wznoszącym się
praktycznie z poziomu ziemi dachem, który łączył się w środkowej
części.
Zewnętrzna dzwonnica stała w ciszy i bezruchu, ożebrowana
drewnianymi balami. Po prawej stronie kamiennych schodów
wiodących do głównego wejścia tkwił wysoki, drewniany krzyż, na
którym z cierpiętniczym wyrazem twarzy wisiał Jezus. Sprawiał
wrażenie dość ponurego, jakby surowo przyglądał się każdemu
grzesznikowi, który śmiał przekraczać jego wolno pełznący po trawie
cień.
Wszedłem do środka. W ciszy moje kroki zamanifestowały się
spokojnym echem. Słoneczne promienie, przeświecające przez wysokie
okna, przygasły raptownie, przesłonięte pospieszną chmurą. Z bocznej
nawy wychynął ksiądz. Dojrzał mnie i zatrzymał się, uważnie mi się
przyglądając.
– Pan chyba nie z parafii? – rzucił w moją stronę zapytanie, a jego
głos rozpostarł się po całym kościele.
– Nie, proszę księdza. – Podszedłem do niego. – Jestem tutaj
przejazdem. Nazywam się Kamil Bytrowski. Jestem dziennikarzem i
szukam informacji na temat tych zaginionych dzieci.
– Chce pan na tym wypłynąć? – Prześwidrował mnie wzrokiem, choć
w jego głosie nie było ani krztyny ironii, złośliwości czy nagany.
Przyjrzałem mu się uważniej. Wyglądał na około czterdzieści lat.
Szczupła twarz, w której dominowały ciemne oczy, przygaszone lekkim
zmęczeniem. Mocno zarysowana linia szczęki nadawała mu męskiego
charakteru.
– Nie sądzę – odparłem – by periodyk, w którym aktualnie pracuję,
miał aż taką rangę. Mimo iż na sprzedaż nie mamy co narzekać.
– A co to za gazeta?
– Istnienie. Parapsychologia, metafizyka. Tego typu rzeczy.
– Ale od Boga daleko – skwitował.
– Kto wie? Może i Bóg poczytuje nasze publikacje – uśmiechnąłem się.
– Jest pan wierzący?
– Tak. Ale niekoniecznie w wizję Kościoła.
– Hmm. Rozumiem.
– Wie może ksiądz coś odnośnie tych zaginięć? – wróciłem do tematu.
– A cóż ja, na Boga, mogę wiedzieć? Chyba nie jest pan jednym z tych,
który w każdym księdzu widzi zwyrodnialca krzywdzącego małe dzieci?
– Na pewno nie w każdym – odpowiedziałem, patrząc mu twardo w
oczy.
Wytrzymał moje spojrzenie.
– Nie wiem. Nic nie wiem. – Pokręcił głową. – To znaczy tylko tyle, co
w gazetach i co ludzie mówią.
– A co mówią? – podchwyciłem. Westchnął.
– Ano że się boją o swoje pociechy. A co mają mówić? – W tym
momencie ton jego głosu stał się ciężki, jakby przytłoczyła go jakaś myśl
czy wspomnienie. Nie uszło to mojej uwadze, ale zniknęło równe nagle,
jak się pojawiło. – Że nie wiedzą, co robić. – Wzruszył ramionami.
– A co ksiądz sądzi o tym? – Podsunąłem mu zdjęcie starczej
dziewczynki z cmentarza.
– Skąd pan to ma? – Wzdrygnął się.
– Zrobiłem. Wczoraj na cmentarzu. Wpatrywał się w fotografię z
uporem.
– Zna pan to… dziecko? – Obserwowałem uważnie jego twarz, która
najpierw zastygła nieruchomo, a potem dostrzegłem krótkie drgnięcie,
które szarpnęło policzkiem. Wcześniej nikomu nie pokazywałem tych
fotografii. Uznałem, że rodzice zaginionych dzieci mogliby zareagować
zbyt emocjonalnie. Albo, co gorsza, uznać mnie za jakiegoś wariata.
– To nie jest żadne dziecko! – powiedział głośno i dobitnie. Policzki
zaczerwieniły mu się, a linia szczęki zarysowała jeszcze wyraźniej, kiedy
zacisnął zęby. Zaraz też rozejrzał się niespokojnie po kościele, jakby
obawiał się, że zostanie przyłapany w tym emocjonalnym stanie przez
któregoś z wiernych.
– W takim razie czym jest to coś? – naciskałem. Westchnął
zrezygnowany.
– Nie odpuści pan, co?
– Dążenie do prawdy nie idzie w parze z rezygnacją –
wyrecytowałem.
– Prawda – wymówił to słowo z pewną dezaprobatą. – Ale prawda
różni się i zmienia w zależności od jej postrzegania oraz
indywidualnych potrzeb.
– A to znowu zależy od tego, czego się dana prawda akuratnie tyczy.
Pokiwał smętnie głową.
– Pewnie tak. W sumie to niewiele wiem. I szczerze mówiąc, nie mam
też pojęcia, czy ta wiedza przyda się panu na cokolwiek.
– Najlepiej by było, gdybym mógł to ocenić sam.
– Widzi pan, to... – zawahał się na chwilę – …to coś nie jest istotą
ludzką, nie jest nawet z naszych czasów. Pochodzi z dawnych wierzeń.
Słowiańskich.
– Interesuje się ksiądz takimi tematami? – zdziwiłem się.
– Owszem. Dlaczegóż by nie? W końcu to właśnie przeszłość uczy nas
najwięcej o naszej przyszłości.
– I także ją definiuje.
– W pewnym stopniu na pewno.
Podeszliśmy do pierwszego rzędu drewnianych ław i usiedliśmy.
Duchowny zapatrzył się na prezbiterium, ale jego wzrok zagłębił się
daleko poza widniejący przed naszymi oczyma ołtarz.
– Opowie mi ksiądz, kto to jest?
– Latawiec – rzucił mi nieokreślone spojrzenie.
– Przepraszam?
– Nie. Nie taki, jak pan sądzi. – Uśmiechnął się pod nosem. – Latawiec,
latawica to słowiańskie demony, które powstały z dusz poronionych lub
zabitych dzieci. Pewne źródła podają również, że mogą to być dusze
wisielców.
– Nie chciałbym zabrzmieć ironicznie, ale naprawdę dopuszcza do
siebie ksiądz taką myśl, że po okolicznym, katolickim cmentarzu łażą
sobie słowiańskie demony?
– Sam pan zrobił zdjęcie – zauważył. – Uważa pan, że to, co się na nim
utrwaliło, to zwykłe, może nieco zmęczone dziecko? Poza tym skoro
reprezentuje pan pismo o między innymi tego typu zjawiskach, to
sądziłem, iż będzie pan miał bardziej otwarte podejście.
– Właśnie pracując w tego typu gazecie, mój sceptycyzm umocnił
swoje podstawy. Dlatego też w pierwszej kolejności staram się o
wyjaśnienia racjonalne. Zatem, abstrahując od natury tej postaci, to
czego według księdza tutaj szuka?
W mojej głowie pojawiły się słowa wypowiedziane przez Latawicę:
Nic nie jest takie, jakim się wydaje, bo wszystko jest takie, jakie już było.
– Zemsty – odparł powoli, z rozmysłem.
– To rodzi dwa podstawowe pytania. Na kim? I za co?
– No cóż. Chrześcijaństwo ma w swojej historii wiele niepochlebnych
kart. Chrystianizacja dzisiejszych terenów naszego kraju nie przebiegła
bynajmniej pokojowo. Prawdziwą wiarę nie zawsze krzewiono zgodnie
z nakazami Pisma Świętego. Ludzie tamtych czasów i tamtej wiary
doznali wielu krzywd. Zbyt wielu.
Zamilkł na chwilę, oddychając powoli i głęboko.
– Od czasu do czasu w tym miejscu dochodzi do zaginięć. Głównie
dzieci – podjął. – Dwanaście lat temu doszło do głośnego zaginięcia córki
burmistrza. Oprócz niej w ciągu dwóch dni zniknęło w sumie pięcioro
dzieci. Mnie wtedy tutaj jeszcze nie było. Inny proboszcz opiekował się
parafią, a kilka tygodni po tym wydarzeniu odszedł.
– Sądzi ksiądz, że miał coś wspólnego z tymi zaginięciami?
Zaprzeczył.
– Odnaleziono któreś z tych zaginionych dzieciaków?
– Niestety. Nigdy, ani jednego.
– A rodzice?
– Z tego co wiem, to pozostała tutaj tylko żona burmistrza. Mieszka
teraz samotnie i ma już swoje lata. Mąż opuścił ją w niecałe pół roku po
tym, jak Ewelinka zniknęła. Pewnie nie potrafił się pogodzić z całą
sytuacją. Dziewczynki nigdy nie odnaleziono, jak i zresztą pozostałej
czwórki. Matka Ewelinki bardzo to wszystko przeżyła, co odbiło się
negatywnie na jej zdrowiu. Także psychicznym. Trochę… – zawahał się –
plącze się jej w głowie. Nadal wierzy, że któregoś dnia jej córka wróci do
domu.
Usłyszeliśmy jakiś szelest. Z wykuszowego cienia małego,
drewnianego portalu znajdującego się po lewej stronie wychynęła
postać ubrana w czarny habit.
– Proszę księdza, już czas – chropowaty, starczy głos należał do
kobiety.
– To siostra Zofia – przedstawił. – Jest tutaj od zawsze. – Uśmiechnął
się.
Kobieta obrzuciła mnie bystrym wzrokiem. Skinąłem jej głową w
milczeniu. Nie odwzajemniła tego gestu. Jednocześnie odniosłem
wrażenie, że mocno zacisnęła wąskie usta. Niestety cień rzucany przez
górną, poprzeczną belkę skrywał dolną część jej twarzy w mroku. Widać
było jedynie oczy. Spojrzenie ostre niczym brzytwa przecinało dzielącą
nas przestrzeń. Było pewne siebie, wręcz wyzywające. Nie mogłem
pozbyć się natrętnej myśli, że patrząc na mnie, wyczytała o wiele więcej,
niż ja byłem w stanie zrobić to samo z nią.
Pożegnałem się krótko z księdzem pod bacznym i nieustępliwym
wzrokiem siostry Zofii. Kiedy opuszczałem kościół, wchodząc z
mrocznego wnętrza wprost w słoneczny dzień, zadałem sobie pytanie,
które wywołało u mnie niepokój: Ile czasu siostra Zofia stała w mroku i
przysłuchiwała się naszej rozmowie?
***
– Ona tylko wyjechała – odparła słabym głosem kobieta, patrząc na mnie
wodnistymi oczami, w których teraźniejszość rozmywała się we mgle
przeszłości.
Miała na sobie stare, sprane spodnie i powyciągany sweter w
beżowym odcieniu. Twarz, otoczona naturalnie kręconymi włosami w
kolorze ciemnego brązu, wyglądała na spokojną i zatroskaną
jednocześnie. Siwe odrosty dopełniały obrazu zaniedbania. Kiedyś z
pewnością była piękną kobietą. Dziś poblask jej urody czaił się jedynie
przygaszoną nieśmiałością w oczach podkrążonych cieniami zmęczenia.
– Wróci. – Jej blada twarz naznaczona była pewną dozą niepewności,
a może zawstydzenia.
Znad kubków wypełnionych świeżo zaparzoną herbatą unosiły się
wstążkowate smugi. Pełzły leniwie coraz wyżej i wyżej, by w końcu
rozmyć się na tle bieli sufitu.
Pokiwałem głową na znak, że ma rację.
– Długo już jej nie ma? – zapytałem, doskonale wiedząc, że od
zaginięcia Eweliny minęło już ponad dwanaście lat.
– Och. Trochę. – Oplotła szczupłymi palcami swój kubek. – Nie liczę
dni – dodała po krótkim zastanowieniu. – Mylą mi się.
– A może wie pani, dokąd się udała?
– Poszła z koleżanką.
Bez słowa wstała i po chwili przyniosła mi wytarte na rogach,
pogięte, kolorowe zdjęcie dziewczynki. Na odwrocie ktoś odręcznie
napisał krótko: Ewelinka – lato 2006. Dziewczynka spoglądała prosto w
obiektyw, lekko mrużąc oczy.
– Zna pani jej imię? – zapytałem, oddając jej zdjęcie.
Spojrzała na mnie, jakby nie rozumiała, o co pytam. Zamrugała.
– Tej koleżanki – uściśliłem.
– Nie. Nie znam. Ale wie pan co? Ta koleżanka czasami przychodzi do
mnie i mówi, żebym się nie martwiła. Że Ewelince jest dobrze.
– A kiedy ostatnio u pani była? – Poczułem chłodne palce strachu,
zaciskające się na sercu.
– Dwa dni temu. Miała taką śliczną białą sukienkę na sobie.
Poczułem ukłucie. Wiedziony nagłym impulsem, pokazałem jej
zdjęcie z cmentarza.
– O! Ta sama. Pan też ją zna?
– Z widzenia – odparłem wymijająco. – Często panią odwiedza?
– Różnie.
Czekałem, aż coś doda, ale zamilkła i zapatrzyła się w okno. Cisza
wisząca w powietrzu przesuwała sekundy, chcąc jak najszybciej
przepchnąć czas do kolejnej, trudnej minuty.
– Każdy dzień zmarłych to pustka – powiedziała nagle, wpatrzona
intensywnie w nieistniejący punkt. – Pustka…
***
Siedząc u siebie w pokoju, pozbierałem wszystkie zdobyte informacje i
spisałem je w edytorze na laptopie. Jeśli mam być szczery, zbyt wiele do
sprawy to nie wniosło. W zasadzie, odniosłem wrażenie, tylko
zaciemniło mi całość. Chaotyczne urywki informacji, które nie za bardzo
chciały się sensownie połączyć. Brak mi było jakichkolwiek konkretów.
Na tę chwilę dysponowałem jedynie opowieściami, które z całą
pewnością miały wspólną oś dla tych wszystkich porwań, ale póki co nie
przybliżały do rozwiązania zagadki.
Spojrzałem na zdanie podsumowujące całość historii: Duchy dawno
zamordowanych słowiańskich dzieci porywają swoich rówieśników z
dzisiejszych czasów celem zemsty (prawdopodobnie). Konkluzja o tyleż
intrygująca, co i bezużyteczna w tym wypadku.
I tak oto, z głową przepełnioną pytaniami, postanowiłem ponownie
udać się na cmentarz. Po cichu liczyłem na spotkanie owej Latawicy.
Tak, bałem się. To oczywiste. Ale coś mnie tam także bardzo mocno
pchało. Jakby nieznany mi duch szeptał prosto do mojej
podświadomości, że to właśnie tam kryje się wyjaśnienie wszystkiego. A
może była to jedynie sprytnie zastawiona pułapka? Może ktoś lub coś
zwyczajnie chciało mnie tam zwabić i… No właśnie co? Zabić i wyssać
krew? Pokręciłem głową z dezaprobatą na tę jawną niedorzeczność.
Praca w piśmie zajmującym się wszelkiego rodzaju zjawiskami
paranormalnymi z jednej strony powoduje, że poszerzasz swoje
horyzonty, z drugiej jednak człowiek staje się bardziej cyniczny, niż
mógłby przypuszczać. Ktoś kiedyś napisał, że: Cynizm to filtr przeciwko
śmieszności. Chyba miał rację.
***
Niewielka nekropolia gładzona lekkimi powiewami wiatru lśniła w
słońcu. Granitowe nagrobki, niektóre pociemniałe patyną
nieubłaganego czasu, tkwiły nieruchomo niczym prostokątnie ociosane
głazy, wbite ostatecznie w ziemię. Tu i ówdzie widniał samotny krzyż,
kamienny bądź drewniany.
Spędziłem tam dobrze ponad dwie godziny. Chodząc, wypatrywałem
słowiańskiego demona, choć sam nie do końca wierzyłem, że robię to, co
właśnie robię. Pstryknąłem kilka ciekawych czarno-białych zdjęć.
Jednak moja nadzieja gasła z każdym kolejnym krokiem. Spokój, jaki
panował wokół, powoli zaczynał mnie irytować. Nie działo się
kompletnie nic. Tylko na co ja liczyłem? Przecież demony nie zjawiają
się na nasze życzenie. Chyba że je przywołamy.
Właśnie! Aż przystanąłem z wrażenia. Przywołanie! Przecież to takie
oczywiste! Że też wcześniej o tym nie pomyślałem! Po kilku
euforycznych sekundach przyszło otrzeźwienie. To nie była zabawa. To
się mogło naprawdę źle skończyć. Można nie wierzyć w duchy, ale to nie
zmienia faktu, że one bez wątpienia wierzą w nas.
Czułem jednak mocną, wewnętrzną presję, by coś zrobić! Nie miałem
jednak bladego pojęcia co.
– Pan jest tym dziennikarzem od duchów. – Z rozmyślań wyrwał
mnie czyjś głos.
Drgnąłem i skierowałem wzrok na siedzącego na lichej ławeczce
starszego mężczyznę. Przypatrywał mi się bacznie z lekkim
zaciekawieniem.
– Tak mnie nazwali? – spytałem, podchodząc do niego.
– Trochę się pan kręci po naszej okolicy. A ludzie gadać lubią. Obcyś
pan, to i szybko w oczy tutejszym wpadasz. A jak jeszcze się chodzi i
wkoło wypytuje, to od razu wszystkie ludzie chcą wiedzieć, kto to i po co
tu łazi – zamilkł na chwilę. – To moja dziecinka. – Wskazał na grób. –
Wypadek – dodał. – Sprawca uciekł. Nigdy go nie odnaleźli. Chociaż czy
tak naprawdę szukali? – Wzruszył ramionami. Nie było w tym geście
złości. Jedynie wygaszona latami bezradność. – Próbuje pan znaleźć
rozwiązanie, co? – Spojrzał na mnie uważnie.
– Próbuję – przyznałem.
– Taak – westchnął. – Też kiedyś próbowałem. Jak zaginęła córka
mojej siostry. To było raptem kilka dni przed wypadkiem mojej córki,
Kasi. I wie pan do czego doszedłem?
Pokręciłem przecząco głową.
– Te sprawy są powiązane.
– Nie rozumiem. Jakie sprawy?
– Najpierw umiera dziecko. Choruje albo, tak jak moja córeczka, ginie
w wypadku. Potem inne dziecko znika bez śladu.
– Jeżeli taka analogia, o której pan mówi, rzeczywiście ma miejsce, to
nadal nie rozumiem jej sensu.
– A myśli pan, że ja ją rozumiem? – prychnął. – Ale ta, jak pan to
rzekł, analogia z całą pewnością występuje. Zniknięcie jednego dzieciaka
poprzedza śmierć innego. I tak jest za każdym razem.
– Podobno to sprawka słowiańskich demonów, Latawców –
powiedziałem ostrożnie, uważnie obserwując jego reakcję.
Skrzywił się lekko.
– A kto wie? Może i ich. Ja się tam na dawnych wierzeniach nie
wyznaję. Ale ktokolwiek to robi i bez względu na powody, które nim
kierują, do ludzkiej krzywdy się przyczynia. Każdy z tutejszych o swoje
pociechy się boi i dobrze by było, gdyby udało się temu złu jakoś
zaradzić.
***
Minęło popołudnie. Słońce zabarwiło się smugą czerwieni, rzucając
szkarłatne promienie na nieliczne blade chmury. W powietrzu rozległy
się dźwięki dzwonów, uderzających głębokimi tonami, zwołujących
wiernych na wieczorną mszę. Odczekałem jeszcze pół godziny i
ruszyłem na spotkanie z proboszczem. Miałem nadzieję, że nie będzie
miał nic przeciwko mojej prośbie. Pod warunkiem, że nie przypałęta się
siostra Zofia, która z całą pewnością odpowiednio zamanifestowałaby
swoje niezadowolenie z tego faktu.
Zastałem duchownego, jak zamykał kościelną bramę wjazdową.
– Mógłbym zerknąć na księgi parafialne? – zapytałem.
– Ma pan jakiś trop?
– Nic konkretnego. Ale myślę, że warto się z nimi zapoznać. Może na
coś trafię.
– No dobrze. – Uchylił odrzwia, aby mnie wpuścić do środka. – Ale
jeżeli liczy pan na jakieś tajemnicze zapiski, to czeka pana
rozczarowanie.
– Rozczarowanie to moje trzecie imię, jeżeli chodzi o pracę.
– A drugie?
– Sceptycyzm.
***
–To mi wygląda na ofiarę – powiedziałem prosto z mostu. Był
bezwietrzny poranek następnego dnia.
Komendant spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem. Miał pod
pięćdziesiątkę. W okrągłą twarz wetknięto okrągłe oczy i kulfoniasty,
perkaty nos. Okrąglak – tak go sobie ochrzciłem w myślach.
– Naprawdę? A po czym pan to wnioskuje?
– Po ofiarach, rzecz jasna. Sprawdziłem w archiwach. Odkąd istnieje
to miasto, ciągle dochodzi do zaginięć. Dość nieregularnych, przyznaję.
Jednak jest w tym jakaś niepokojąca prawidłowość. – Podsunąłem mu
pod nos tablet ze sporządzoną przez mnie listą zaginionych dzieci. Spis
datował się od 1896 roku i z całą pewnością nie należał do kompletnych.
Wiele tego typu danych z uwagi na historię regionu było już
nieosiągalnych. Przepadły w trakcie działań wojennych czy przesiedleń.
– Trochę tego dużo za dużo – skwitowałem.
Wzrok Okrąglaka prześliznął się leniwie po rzędach nazwisk.
– Ale to i tak niczego nie dowodzi. Kompletnie. – Przymknął powieki,
jakby chciał się wewnętrznie uspokoić i zapanować nad rodzącym się
gniewem. – Jak świat światem, ludzie się gubili, znikali, byli porywani,
mordowani czy też uciekali nie wiadomo gdzie. Z reguły po to, by
zmienić swoje życie.
– To prawda, ale…
– Ludzkiej natury pan nie oszukasz. Zresztą, co niby według pana
mam zrobić? Skupiamy się na aktualnych sprawach i w miarę
możliwości staramy się je rozwiązywać. Nie dysponuję jednak
nieograniczonymi środkami, by móc sprawdzać wszelkie możliwe
poszlaki.
– Czyli co? Poczekać, aż się uspokoi i odłożyć ad acta, tak?
– Niech każdy zajmie się tym, na czym się zna – wyrecytował znaną
formułkę tonem, który definitywnie oznaczał, że naszą małą pogawędkę
uważa za skończoną.
– No właśnie – odparłem, wstając. – Tylko że samo stanowisko nie
oznacza, że jest się od razu fachowcem w danej dziedzinie.
***
Zbliżała się dwudziesta druga. Chłód nocy powoli studził rozgrzany
dzień, który znikł pod naporem mroku tkanego przez zbliżającą się noc.
Telefon zadzwonił w momencie, kiedy właśnie zamierzałem wziąć
prysznic. Cofnąłem się więc do pokoju i odebrałem, widząc na ekranie
nieznany mi numer. Kierunkowy wskazywał, że pochodzi z tego
województwa.
– Bytrowski, słucham?
– Niech pan już przestanie węszyć i się stąd zabiera – usłyszałem w
uchu skrzekliwy głos.
– Kto mówi?
– To nieważne. – Głos z całą pewnością należał do kobiety i mimo
tego iż brzmiał inaczej, pasował mi tylko do jednej osoby.
– Siostra Zofia?
– To ciebie przerasta – warknęła.
– Siostro, czy siostra coś wie? Czy moglibyśmy ewentu… Połączenie
zostało przerwane.
***
Następnego dnia obudziło mnie głośne walenie do drzwi.
– Panie Kamilu! Jest tam pan!? Policja do pana. – Głos właścicielki
pensjonatu zawierał w sobie nutkę histerii.
– Już. Już. – wyjąkałem, otwierając zaspane oczy. – Policja?
Wygramoliłem się z łóżka i narzuciwszy na siebie pierwszą lepszą
koszulę oraz wciągnąwszy spodnie, otworzyłem drzwi. W progu
dojrzałem komendanta Okrąglaka wraz z przybocznym podwładnym.
Obaj mieli smutne, zatroskane miny.
– Odwiedzał pan ostatnio księdza z tutejszej parafii, Jakuba Orgonia?
– rzucił z progu komendant.
Wszedł do pokoju wraz ze swoim podwładnym. Właścicielka stała
niezdecydowana na progu, będąc zapewne bardzo ciekawa, co wydarzy
się dalej. Nie miałem nic przeciwko temu. Niby funkcjonariusz to zawód
publicznego zaufania, ale postronnego świadka zawsze warto mieć.
– Owszem.
– A zna pan siostrę Zofię z tutejszej parafii?
– Znam to za dużo powiedziane. Widziałem ją w kościele, kiedy
rozmawiałem z księdzem.
– No to już pan z nim nie porozmawia – skwitował.
– A to dlaczego? Zabroni mi pan?
Patrzył na mnie w milczeniu. Młodziak w mundurze oblizał wargi,
jakby szykował się do ataku. Nagle coś mnie tknęło.
– Czy coś się stało? – zapytałem z niepokojem.
– Owszem. Proboszcz nie żyje – odparł krótko Okrąglak, wbijając we
mnie ciężkie spojrzenie, jakby tylko czekał na jakikolwiek gest
przyznania się do winy.
– Chyba nie sądzi pan, że to ja? – Mimowolnie się uśmiechnąłem.
– Pana bawi to podejrzenie?
– Wręcz przeciwnie. Jak zginął?
– Może pan mi odpowie?
– Mogę tylko zgadywać, ale co to da? Nie zamierzam przecież
ukrywać, że byłem w kościele i rozmawiałem z proboszczem.
Dwukrotnie. Dodam, że temat naszej rozmowy dotyczył zaginionych
dzieci. Za drugim razem proboszcz pozwolił mi zerknąć na księgi
parafialne, ale do niczego to nie doprowadziło. Więcej już mnie tam nie
było.
– Kiedy to miało miejsce?
– Wczoraj.
– To by się zgadzało. – Cmoknął, lekko wydymając usta pod
kartoflowym nosem. – Ale tylko po części.
– Po której części?
– Mamy bezpośredniego świadka, który twierdzi, że widział pana
dziś nad ranem na terenie kościoła, jak wymyka się pan z niego – rzucił
młody agresywnym tonem.
– A ten świadek to kto? – Nawet nie spojrzałem w stronę policjanta.
– Ktoś bardzo wiarygodny i pewny, że pana rozpoznał – powiedział
powoli Okrąglak.
– Niech zgadnę. Siostra Zofia ma taki jastrzębi wzrok, że dostrzegła i
rozpoznała w szarówce poranka właśnie mnie, tak? Panie komendancie,
bądźmy poważni, dobrze? Poza tym siostra Zofia dzwoniła do mnie
wczoraj z pogróżkami.
Komendant drgnął, a młody nadstawił ucha, lekko rozdziawiając
usta.
– Żartuje pan, prawda? – chrząknął, a jego kartoflowaty nos poruszył
się niespokojnie, wietrząc podejrzenie oszustwa. – Chce mi pan wmówić,
że zakonna staruszka zadzwoniła do pana i panu wygrażała, tak?
– Niech panu habit nie przesłoni rzeczywistości – poradziłem
kąśliwie. – Pod takimi szatami kryją się tacy sami ludzie jak wszyscy
inni: głupi, źli i grzeszni, choć oczywiście są też i szlachetne wyjątki.
Zresztą... moment. – Sięgnąłem po telefon. – Mam w telefonie aplikację,
która nagrywa mi wszystkie połączenia. To się przydaje w moim
zawodzie. Proszę bardzo. Uruchomiłem odtwarzanie.
Wszyscy wysłuchaliśmy w milczeniu krótkiej rozmowy.
– Wszystko pięknie. – mruknął Okrąglak. – Tylko skąd mam mieć
pewność, że to właśnie głos siostry Zofii?
– Nie wiem. – Wzruszyłem obojętnie ramionami. – Niech pan
pobierze od niej głosową próbkę i dokona fachowej analizy
laboratoryjnej, porównując go z moim zapisem. Poza tym może pan
sprawdzić billing. Założę się, że połączenie miało miejsce z parafii.
Pewnie siostrunia ma komórkę na własny użytek.
– Dobrze. Przyjmijmy na chwilę, że ma pan rację.
– Przyjmijmy – zgodziłem się.
– I załóżmy, że to siostra Zofia załatwiła księdza.
Za plecami komendanta rozległo się westchnienie właścicielki, w
którym słychać było przerażenie. Komendant odwrócił się do niej i
rzucił:
– Może pani już iść. Poradzimy sobie.
Kobieta odeszła, posapując, nie wiadomo czy z oburzenia, czy w
wyniku informacji, którą właśnie usłyszała. Okrąglak zwrócił się
ponownie do mnie:
– Może mi pan podpowiedzieć, z jakiego powodu osoba duchowna,
wieloletnia współpracownica księdza, kobieta o nienagannej od prawie
czterdziestu lat opinii, miałaby mordować swojego przełożonego?
– Nie znam odpowiedzi na to pytanie, panie komendancie. Ale jestem
przekonany, że albo zrobiła to sama, albo mocno się do tego przyczyniła.
Ponadto, jeżeli już rozmawiamy o niej, to jestem prawie pewien, że ma
coś wspólnego z zaginięciami dzieci. Jeszcze nie wiem co, ale…
– Zdecydowanie za daleko pan galopuje w swoich fantazjach, panie
Bytrowski – odparł oschle.
– Może i tak. Ale chyba warto pogalopować w każdym z możliwych
kierunków i sprawdzić, co znajduje się za zakrętem, prawda?
Młody funkcjonariusz zerknął niespokojnie na swojego szefa. W jego
oczach czaiło się prosząco-nachalne pytanie: Aresztować!?
***
Na szczęście komendant uznał, że choć to wysoce mało prawdopodobne,
by siostra Zofia była morderczynią, to i moja osoba też mu niezbyt
pasowała do tej roli. Poza tym w obu przypadkach brak było
podstawowej kwestii. Motywu zbrodni. Zastrzegł jednak, żebym nigdzie
nie wyjeżdżał, bo sprawa jest rozwojowa. Mimo wszystko musiałem
wypaść dość wiarygodnie w jego oczach, skoro uznał, że nie będę nic
kombinował.
Zaraz po jego wizycie wybrałem się prosto do parafii. Na miejscu
okazało się, że pod samym kościółkiem zgromadził się już całkiem
niemały tłumek wiernych. Informacja o tragicznych wydarzeniach
rozeszła się po Karapiewie lotem błyskawicy. Stojący ludzie rozprawiali
ze sobą o tym, co się stało, i z poważnymi, zatroskanymi wyrazami
twarzy kiwali głowami.
– Mówią, że go zadźgano – rzucił ktoś. – Trzydzieści ciosów w pierś
dostał!
– Ponoć to ten dziennikarzyna z Bożej łaski!
– Nie zadźgano, tylko uduszono – stwierdził przygarbiony mężczyzna
z zepsutymi zębami. – A samo ciało na ołtarzu rozciągnięto, by wszelkim
szatańskim pomiotom cześć oddać.
– A co też pan gada! – oburzyła się kobieta w granatowej bluzce. – Ani
to! Ani to! Modląc się przed ołtarzem, zasłabł. I tak go właśnie siostra
Zofia znalazła. A ten dziennikarz, to jedno wam powiem, że wcale nie
wyglądał na kogoś, kto by krzywdę komuś chciał zrobić.
– Wygląd to nie wszystko – skwitował ponurym głosem ktoś inny.
Zaczynało dziać się coś złego. Nagle poczułem się tak, jakby za
moment miał nastąpić prawdziwy koniec świata. Niekoniecznie w
znaczeniu czysto apokaliptycznym. Raczej koniec dotychczasowego
porządku, takiego, jaki znaliśmy go do tej pory.
Moje nagłe przeczucie potwierdził hałas dochodzący od strony
kościoła. Dźwięki wzmagały się i kotłowały ze sobą, tworząc
przejmujący kolaż brzmień. Przypominało to krzyki maltretowanych,
przemieszane z wyciem starych, umęczonych wilków, strwożonych
konaniem. Przerażająca kakofonia, która zdawała się wdzierać do
wnętrza każdego z obecnych i szarpać krwawymi strzępami za serce.
Ludzie cofnęli się raptownie, patrząc z zastygłym przerażaniem na bryłę
swojej świątyni.
Ziemia zadrżała lekko, zapewne w obawie przed tym, co miało
nastąpić albo co już się działo. Drewniany krzyż znajdujący się przed
kościołem pękł naraz z głośnym trzaskiem, a wiszący na nim Jezus
obsunął się i runął twarzą w dół, na ziemię. Oba ramiona ułamały się
tuż przy samym korpusie, a na wysokości kolan pojawiły się widoczne
głębokie rysy.
Tłum ponownie westchnął ze zgrozą, wpatrzony w ukruszoną i
połamaną świętość.
– Zło zawsze rodzi się w cierpieniu dobra – szepnął ktoś drżącymi
wargami. Zabrzmiało to niczym cytat, wyjęty z intrygującej powieści.
– Pan nas opuścił – szepnął ktoś inny zdławionym ze strachu głosem.
Tymczasem hałas dobiegający z wnętrza świątyni przycichł
raptownie i prawie zanikł. Drzwi uchyliły się powoli. Wszyscy
wstrzymali oddech, wbijając spojrzenie w ciemniejącą czeluść wejścia. I
nagle z wnętrza powoli zaczęły wychodzić dzieci. Od razu zauważyłem,
że część z nich ma szarawe, starcze twarze, identycznie jak
sfotografowana przez mnie dziewczyna z cmentarza. Idąc, spoglądały
przed siebie smutnym, nieobecnym wzrokiem, pozbawionym
wszystkiego, co dziecięce. Było też sporo dzieci wyglądających zupełnie
zwyczajnie. Wszystkie ubrane były w długie, białe koszule, obszyte na
krawędziach czerwoną nitką. Kilkoro z nich miało głowy przekręcone
pod dziwnymi kątami. W pewnym momencie zatrzymali się, spoglądając
na nas w upiornym milczeniu. Bez najmniejszego ruchu, bez grymasu.
Równie dobrze mogłyby być woskowymi figurami albo… duchami.
– Wróciła! – wykrzyknęła nagle kobieta stojąca tuż obok mnie.
Poznałem, że to mama zaginionej dwanaście lat temu Ewelinki. Jej twarz
rozjaśnił promienny uśmiech. – Moja Ewelinka wróciła! Mówiłam panu!
– Spojrzała na mnie szczęśliwa.
Zanim zdołałem ją powstrzymać, zaczęła iść w stronę dzieci.
Ruszyłem za nią, ale zatrzymałem się, kiedy dotarła do córki. Mocno ją
objęła. Dziewczynka wyglądała całkiem normalnie. Stała z obojętną
miną i opuszczonymi wzdłuż ciała dłońmi. Kobieta przykucnęła i
zadarła głowę do góry, wciąż się uśmiechając. Dziecko pochyliło głowę i
spojrzało na nią z pustką w oczach.
– Ewelinko! To ja! – potrząsnęła córką z gasnącą powoli pierwotną
radością.
– Wiem, mamo – odparło dziecko. Spokojnie i poważnie, jakby
wygłaszało powszechnie znaną i oczywistą prawdę.
Patrzyłem na tę scenę z dziwnym uczuciem, że dzieje się tutaj coś, co
ewidentnie wymyka się racjonalnym tłumaczeniom. Minęło przecież
dwanaście lat, a ona wyglądała identycznie jak na zdjęciu, które
oglądałem!
W tym momencie jako ostatnia z kościoła wyszła szczupła kobieta,
która wkroczyła dumnie pomiędzy dzieci. Stanęła na ich czele i
potoczyła pewnym siebie wzrokiem po twarzach obecnych
mieszkańców. Na ułamek sekundy zatrzymała swoje spojrzenie na
mnie. Mięsień policzka zadrżał jej w grymasie złości. Siostra Zofia. Na jej
twarzy uwidoczniły się zaciętość i zmęczenie. Habit był wymięty i
poplamiony czymś ciemnym. Może krwią zwierzchnika, księdza Jakuba
Orgonia? Jej wzrok przesunął się powoli i spoczął na leżącej, połamanej
figurze Jezusa. Wąskie usta rozciągnęły się w nieprzyjemnym uśmiechu.
– Wasz Bóg umarł ponownie – powiedziała skrzekliwym głosem.
Słowa zatrzeszczały sucho w jej ustach jak gryzione próchno.
– Czy to nie Miruś? – szepnął ktoś trwożliwie.
– Miruś? Jaki Miruś!? Co ty pleciesz kobieto!? – Obruszył się
mężczyzna w koszuli z nierównymi łatami na łokciach.
– No jak to jaki? Ten. Nasz. Od Gizowskich. Ten, co zaginął!
– O! A tam Ewcia z Grażynką!
Niedaleko mnie przez tłum przepchał się siwowłosy. Rozpoznałem w
nim mężczyznę z cmentarza. Podszedł do jednej z dziewczynek i
niepewnie dotknął dłonią jej ramienia.
– Kasiu – wyszeptał drżącymi ustami, ze łzami w oczach – Co ci się
stało?
Dziewczynka miała szarą twarz, naznaczoną starością. Mimo
tkwiącej w niej dziecięcości wyglądała, jakby miała o wiele więcej lat niż
jej ojciec.
– O Boże! – krzyknęła jakaś staruszka. – A tamten wygląda jak
Tomuś!?
– Co ty pleciesz!? – fuknęła na nią tęga kobieta. – Przecież on zaginął
przeszło dwadzieścia lat temu.
– No wiem, ale… – głos urwał się.
– To przecież nasze dzieci! – zakrzyknął ktoś, a stojący wokół ludzie
poruszyli się niespokojnie. – One wróciły! Wszystkie!
Tłum zafalował w rodzącej się euforii.
– One już nie są wasze – odparła powoli zakonnica.
– A czyje!? – zakrzyknąłem.
– Należą do Roda! – odparła Zofia. – Tak jak i wy wszyscy! A dziś jest
wielki dzień! Dzień, w którym możecie powrócić do swojej dawnej
wiary. Zapomnianej, stłamszonej i wyrugowanej przez katolicką bestię!
Bestię, która siłą narzuciła wam obce wierzenia. Wierzenia, które są
fałszem! Wierzenia, które nie przynależą do wiary naszych pradziadów,
naszych ojców, ani także do nas samych! Dziś możecie się odrodzić.
Odrodzić w prawdziwej i jedynej wierze!
Zamilkła, patrząc ludzi. Ludzi zmieszanych, wystraszonych. Nie
wiedzących, co tak naprawdę mają o tym wszystkim myśleć. Jak
zareagować.
– Jesteś czarownicą! – Oskarżycielski okrzyk mężczyzny wzbił się w
powietrze, dudniąc basowym brzmieniem. Natychmiast rozpoznałem w
nim owego jegomościa z baru, charakteryzującego się słusznym wąsem i
ognistym wzrokiem. – Spalić cię na stosie jak wszelkie diabelskie służki
winniśmy!
Siostra Zofia roześmiała się, a jej śmiech brzmiał jak klekot
szkieletowych kości, rzuconych na brukową kostkę, po której zbyt często
toczą się wozy wypełnione trumnami.
– Spróbuj – rzuciła wyzywająco. – Jesteście głupcami niepojmującymi
świata! Boicie się prawdy. A to, czego się boicie, chcecie zniszczyć za
wszelką cenę. Dziś możecie wybrać. Pójść ze mną mną albo pozostać
tutaj.
Tłum poruszył się niespokojnie. Kilkoro osób z pewnym wahaniem
zaczęło iść w stronę siostry Zofii.
– Nie idźcie z nią! – zakrzyknął pewien mężczyzna o mięsistych
ramionach i wydatnych łukach brwiowych. – To demon! Dzieci już
skrzywdził. Teraz przyszła pora na nas! Zobaczycie! Jeżeli z nią
pójdziecie, to odbierze wam wasze dusze na wieczne potępienie!
– To wy potępiliście samych siebie! – huknęła zakonnica. –
Odwróciliście się od waszych prawdziwych bogów! Zapomnieliście o
nich, ale oni, oni nie zapomnieli o was.
– Łżesz! To ty sprzeniewierzyłaś się naszej wierze! Nie my! Bóg jest
tylko jeden! – histerycznie krzyknął ten sam człowiek, celując drżącym
palcem prosto w postać siostry.
Z nieprzeniknionym wyrazem twarzy utkwiła w nim wzrok.
– Głupcze – warknęła, wykrzywiając wargi tak, że odsłoniła białe
zęby. – Naprawdę myślisz, że jest tylko jeden Bóg!? Naprawdę wierzysz
w te katolickie brednie!? Bogów jest całe mnóstwo! I wciąż walczą ze
sobą. Walczą o nas!
– Jak możesz mówić takie rzeczy!? Przecież jesteś zakonnicą! To
bluźnierstwo!!
– Jestem służką Roda! – zakrzyknęła z mocą, która niczym huragan
uderzyła w tłum.
Ludzie cofnęli się przerażeni. Niebo pociemniało nagle, a
przyczajony w ciszy wiatr dźwignął w górę swe przeźroczyste cielsko.
Zawył głośno niczym bestia czekająca na sygnał do ataku.
– Wypełniam jego wolę – kontynuowała. – Wolę opiekuna dzieci i
rodziny. Ci z was, którzy nie pójdą dziś ze mną, wyrzekną się swej
prawdziwej, pierwszej i jedynej wiary. A wtedy to staniecie przed
obliczem Welesa i przekonacie się, w jakim okrutnym błędzie żyliście.
Ale odwrotu już nie będzie.
Wiatr przycichł, a u stóp siostry Zofii z łopotem skrzydeł wylądowało
kilka kruków. Dreptały wokół niej, przekrzywiając łebki i wydając
skrzekliwe odgłosy. Sprawiały wrażenie, jakby ją ponaglały.
Cały świat ucichł.
Nagle wokół nas zamajaczyły szkielety drewnianych chat. Do uszu
dotarł gwar. Pojawili się ludzie: mężczyźni ubrani w długie, lniane
koszule z klinami, z wydłużonymi rękawami zwężającymi się ku
nadgarstkom. Niewiasty w sukniach spodnich i chustach z kabłączkami
skroniowymi lub bez, z włosami splecionymi w kosy. Dzieci przyodziane
w płócienne, sięgające aż do samych kostek koszule-rubachy biegały
radośnie wokół.
– Nasz utracony świat czeka na nas – wyszeptała siostra Zofia, a jej
słowa dotarły do każdego z obecnych. – Nasz prawdziwy świat. Świat,
który w całości jest naszą jedną wielką świątynią.
– Dokąd idziesz!? – syknął szczupły mężczyzna, łapiąc za rękę kobietę
o bladej skórze i wymizerowanej twarzy.
Spojrzała na niego pustym wzrokiem, w którym iskrzyła
determinacja podjętej właśnie decyzji.
– Puść mnie – wyszeptała. – Moje dziecko mnie potrzebuje.
– To nie jest już nasze dziecko! Nie rozumiesz tego!? To tylko… – jego
głos zawisł w przestrzeni jak niewypowiedziana skarga. Kobieta
wyrwała swoją dłoń i pochlipując, pobiegła w stronę dzieci. Część
dorosłych zaczęła zmierzać w kierunku siostry Zofii. Ta z uśmiechem
patrzyła na dołączających i w końcu powoli ruszyła przed siebie. Po
kilkudziesięciu metrach zatrzymała się, przepuszczając przodem
idących. Kiedy ktoś przekraczał niewidzialną granicę pomiędzy
światami, jego sylwetka rozmywała się lekko, a postać z sekundy na
sekundę stawała się coraz bardziej odległa. Starcze twarze dzieci, które
znalazły się po drugiej stronie, wygładzały się, przemieniając w zwykłe
dziecięce buzie.
Przez krótką chwilę walczyłem z realną pokusą, aby pójść razem z
nimi. Chciałem zobaczyć ten dawny świat i być może pozostać w nim już
na zawsze.
Po kilku minutach, kiedy ostatnie z dzieci weszło w dawny czas, a za
nim siostra Zofia, widniejące mirażowe domy i ich mieszkańcy rozmyli
się i znikli, rozwiewając się w powietrzu. Naszła mnie myśl, że byli tylko
dawną, zapomnianą legendą, w której każda prawda może okazać się
mitem.
***
Rok później postanowiłem ponownie pojechać do Karapiewa. Sam nie
wiem po co. Chyba z powodu pewnego rodzaju sentymentu, jaki we
mnie tkwił. Choć zapewne też chciałem na własne oczy przekonać się,
jak dziś wygląda to miejsce. Zastałem miasto całkowicie wyludnione. Ani
jednej żywej duszy.
Pozostały jedynie moje zdjęcia. Niemi świadkowie kadrów
zatrzymanych w czasie.
Silnik pracował bez wysiłku, pomrukując z zadowoleniem.
Oddalałem się od tego dziwnego miejsca, gdzie czas pozwolił na
spotkanie przeszłości z teraźniejszością.
Ni stąd, ni zowąd w mojej głowie pojawiły się słowa wypisane na
nagrobku Alojzego Kaddera: Potwór żyjący w umyśle złego człowieka,
karmi się padliną jego podłej duszy.
Przed oczyma natomiast niczym żywa stanęła mi postać siostry Zofii.
Tylko czy aby na pewno to właśnie ona była tutaj potworem?
Krzysztof Maciejewski
Epifania
I – III 2018
Mariusz Orzeł Wojteczek
Stacja
Nawet kości się nie marnują. Szpik jest słodki, Marzanna wysysa go z
lubością, a policzki jej się rumienią, czego nie widziałem już dawno.
Chowańce uwijają się na swoich przykrótkich nóżkach, zaciągając
kawałki mięsa do rozlicznych, ukrytych pod podłogą blaszaka, nor.
Krew wsiąkłą w śnieg już jutro zakryje nowa warstwa. Zniknie,
zanim wszystko stopnieje.
Tylko ciała kolorowego mężczyzny nie rusza nikt z moich.
Zabroniłem. Zawijam je osobiście w czarną, budowlaną folię, obklejam
pakową taśmą. Wzywam kruki, niech przybędą, by zabrać jego duszę.
Głód głodem, ale ofiara musi być spełniona. Podziękowanie za posiłek,
który godnie pozwoli nam przetrwać zimę.
I będziemy nadal, jak jesteśmy. Jak byliśmy przez wieki, zanim obca
wiara zepchnęła nas z piedestału do nor. I jeszcze przyjdzie czas, że
powrócimy, myślę. Znów będziemy silni, napęczniali krwią wiernych i
ich zabobonną wiarą w naszą potęgę. Jeszcze powrócimy na należne
nam miejsce.
A póki co, trwamy tu, w ukryciu. I jakoś to jest.
Ocieram dłonią ślinę spływającą z ust. Unoszę się z klęczek. Czarny,
zafoliowany pakunek leży u moich stóp. Kręgosłup piecze, w końcu ciało
już nie to. Po plecach spływa strużka potu, po czole też.
Zostawię je kilka kilometrów stąd w zaspie. I poczekam na kruki.
Niech zabiorą jego duszę do Nawii. I one niech też się posilą. Posłańców
także należy karmić.
Wojciech Mytnik
Smętarz
***
– No i co nic nie jesz? Noc całą nie spałeś, a teraz jeszcze to... Kiedy ty,
chłopie, do dawnej sprawności wrócisz? – skarżyła się od rana Bożena,
podsuwając mężowi pod nos talerz z wystygłą jajecznicą.
– Licho nie śpi, Licho czuwa... – odparł stary Kozioł, wpatrując się
tępo przed siebie.
– Licho to u nas z piniędzmi bedzie, jak pryntko do roboty nie
pójdziesz. Ja rozumie, że ty przy tokarce nie postoisz z tymi plerami, ale
dorobiłbyś gdzieś... Włóczyć się po wsi cały dzień to możesz.
Włodzimierz Kozioł nie bardzo był w stanie wysłuchiwać utyskiwań
małżonki. Może i miała rację, że marnotrawił ostatnio dużo więcej czasu
niż dawniej, lecz co miał innego robić, jeśli lekarz medycyny pracy nie
zgodził się na jego powrót do aktywności zawodowej? Wolnym tempem
da się chodzić z tymi bolącymi plecami, ale o jakiejkolwiek pracy
fizycznej mógł w tej chwili tylko pomarzyć, a do żadnej innej się nie
nadawał, gdyż lata przy tokarce połączone z unikaniem zajęć
umysłowych rozwinęły w nim wtór- ny analfabetyzm. Zresztą – co
mogłaby w tej chwili zmienić praca, jeśli cała wieś jest nękana przez
Licho? Przecież w ten sposób sprowokowałby kolejny nieszczęśliwy
wypadek lub inne nieszczęście. Wpierw trzeba było wypędzić stąd
demona, a dopiero później myśleć o innych sprawach. Co jednak jego
żona miała wiedzieć na ten temat? Włodzimierz postanowił nawet nie
wprowadzać Bożeny w sprawę tego, co wczoraj przeżył. I tak
skończyłoby się to jedynie zarzutami o nadmierne picie bądź wysłaniem
do psychiatry. Nie, angażowanie jej byłoby głupim pomysłem.
Trzeba było działać. Stary Kozioł odsunął od siebie talerz ze
śniadaniem i możliwie dla siebie żwawym tempem wstał, po czym udał
się w stronę pokoju Sławka:
– Zobaczę, co u chłopoka – poinformował żonę.
– A co ma być? Pewnie śpi jeszcze albo już przed komputrem siedzi.
Radka byś poszukał lepiyj, bo znów na noc nie wrócił.
– Wróci, wróci. Zawsze wraca! Oby tylko bez rachunku za izbę tym
razem.
Żona nie myliła się. Sławek leżał w łóżku i korzystał z laptopa.
– Cześć, Sławuś. Nie śpisz już? – zainaugurował kontakt ojciec.
– Jak widać. Trudno spać, gdy matka od rana nadaje na ciebie –
odparł beznamiętnym tonem syn.
– Wyszedłbyś do nas, śniadanie zjadł... A zresztą... – Włodzimierz
prędko zrezygnował. – Wyszukałbyś dla mnie czegoś w tym internecie?
– Numery lotto czy wyniki meczów?
– Tym razem nic z tych rzeczy... Wpisz no tam „Licho”.
Sławek postanowił nie pytać ojca o szczegóły, chcąc mieć go
najprędzej z głowy. Wpisał hasło w wyszukiwarkę i otworzył przed
ojcem pierwszy lepszy wynik z Google.
– Weź no przeczytaj, bo ja słabo na komputerze widzę. Albo nie. Weź
to przeczytaj i mi streść – zaproponował zmyślnie stary Kozioł, chcąc
wyjść z twarzą.
– A więc tak... Licho to demon słowiański kojarzony z nieszczęściem.
Wygląda jak wychudzona kobieta z jednym okiem. Ponoć sprowadzić
może na człowieka i zwierzęta choroby, pożary i biedę. Coś tu też piszą,
że wyrywa szczeble z drabiny bądź obluzowuje trzonki siekier.
– Nic nowego – odparł zmartwiony Włodzimierz. – Nie ma tam nic o
sposobach przegnania demona?
– Tylko tyle: „Przed lichem nie można było się uchronić, jedynym
sposobem było cierpliwe znoszenie go i oczekiwanie, aż odejdzie”. Tata
nie myśli chyba, że to przez Licho z drabiny zleciał?
– Co? Nie. Ależ skąd. Do krzyżówki potrzebowałem – próbował
wybrnąć ojciec. – Nie mów nic mamie o tym, o co cię prosiłem.
– Po co miałbym to robić? – zapytał Sławek, dając do zrozumienia, że
nie ma ochoty na dodatkowe kontakty z rodziną.
Włodzimierz, wyjątkowo zadowolony z podejścia syna, wstał z jego
łóżka i postanowił iść na wieś, by tam spróbować obmyślić jakiś plan
odegnania demona. Niestety, opuszczenie domostwa nie było możliwe
bez przejścia „kontroli granicznej”.
– A ty gdzie znowu leziesz? – zapytała rozsierdzona Bożena.
– Zrobić to, co odpowiedzialny chłop powinien zrobić – odrzekł
enigmatycznie, nie chcąc okłamać żony.
– No nareszcie za robotą się pójdzie rozejrzeć! – rozradowana żona z
wrażenia uniosła aż do góry złożone ręce, dziękując za tę odmianę losu.
Stary Kozioł nie przypuszczał, że pójdzie aż tak łatwo.
***
Włodzimierz, przechadzając się po wsi, długo zastanawiał się nad tym,
kto w Niedolicach może mu teraz pomóc. Ksiądz mu nie uwierzył, a
jedyną znaną mu osobą biegłą w tematyce demonów była nieżyjąca
Leokadia Korzeniowska. Starucha na pewno wiedziałaby, co teraz robić,
zwłaszcza że niektórzy miejscowi podejrzewali ją o konszachty z siłami
nieczystymi. Wszystko za sprawą jej przekonania, że komunikuje się
regularnie ze zmarłym mężem. Przez dłuższy czas wszyscy z grzeczności
przytakiwali na jej gadanie, tłumacząc to sobie tym, że od samotności
kobiecie pomieszało się w głowie. Wszystko zmieniło się jednak w
momencie, gdy przewidziała śmierć dwóch mieszkańców wsi. Nie
brakowało wówczas nawet głosów, że pomogła tym osobom zejść z tego
świata, żeby wyświadczyć przysługę siłom nieczystym. Ksiądz Czesław
próbował bronić kobiety przed ludem, nie dając wiary plotkom, lecz
ludzie i tak mówili swoje. Nie brakowało osób otwarcie stroniących od
Korzeniowskiej, lecz byli również i tacy, którzy przychodzili do niej po
rady w sprawach nadprzyrodzonych.
Leokadia Korzeniowska jednak nie żyła i bynajmniej nie było nic
wiadomo o tym, by którykolwiek z mieszkańców miał z nią kontakt
pośmiertny. Włodzimierz Kozioł postanowił zatem odpuścić sobie
rozwiązywanie problemu od strony duchowej czy tam metafizycznej.
Nie mając lepszego pomysłu, mężczyzna zdecydował się o całym
nękaniu przez demona porozmawiać z policją. Zdawał sobie jednak
sprawę z tego, że pójście z tym na komisariat byłoby zbyt dużą głupotą.
Przecież nie ma żadnych przesłanek, by wszcząć jakiekolwiek śledztwo.
Z tego właśnie powodu zdecydował się poinformować policję kanałem
nieoficjalnym...
Wojciech Kapustka był posterunkowym lokalnej policji od sześciu lat.
Jego kariera zawodowa zatrzymała się w miejscu. Wszystko zapewne z
powodu braku większych predyspozycji do wykonywania tego zawodu.
Zagadką dla Niedoliczan było to, jak ten nieszczególnie bystry, około
trzydziestoletni mężczyzna z widoczną nadwagą zdołał ukończyć szkołę
policyjną. Prawdą jest jednak to, że miejscowość ta nie potrzebowała
wytrawnego śledczego. Jedynymi poważniejszymi sprawami
kryminalnymi w karierze Wojciecha były te dotyczące włamań do
sklepu i domów mieszkańców wsi. Wszystkie zresztą umorzone z
powodu niewykrycia sprawcy. Większość aktywności zawodowej
upływało Kapustce na wystawianiu mandatów kierowcom jadącym z
nadmierną prędkością oraz prowadzącym rower po pijaku.
Poza policyjnym posterunkiem najłatwiej było go znaleźć na drodze
wylotowej ze wsi, gdzie czyhał zakamuflowany przy leśnej dróżce, z
urządzeniem do pomiaru prędkości w dłoni. Wiedział o tym doskonale
Włodzimierz Kozioł, który maszerował natchnionym krokiem w stronę
strażnika prawa.
– Dzień dobry, Wojtek! – krzyczał z oddali mężczyzna, za nic mając
sobie kategorię wołacza w języku polskim.
– A dzień dobry, panie Kozioł! Co tak mnie pan nachodzi w czasie
pracy? – pytał zaintrygowany funkcjonariusz, podając Włodzimierzowi
dłoń na powitanie. – Mówiłem już, że tego mandatu za jazdę na rowerze
po pijaku nie anuluję i że nawet technicznie nie mam takiej możliwości.
– Mandat zapłacę, spokojna głowa! Ja w innej sprawie.
– Słucham zatem...
– Jest pewna kobieta. Prześladuje mnie. I grozi! Rzeczy w domu
niszczy. Do ruiny finansowej doprowadza. Zdrowiu szkodzi. Może i
zabić mnie chce! – rozpoczął dramatyczne wyznanie Kozioł.
– Nie mieszam się w sprawy małżeńskie... – twardo przerwał
Kapustka.
– Ale to nie żona! To baba obca jednooka! Wczoraj mnie przed furtką
zaczepiła. Ryj przebrzydły, taki wykrzywiony, ropa i szpara zaszyta w
oczodole! Ręką jedną laskę trzymała, a drugą w moją stronę wyciągnęła.
I tak mnie palcem do siebie przywoływała! Tak o! – Włodzimierz
pokazywał palcem wskazującym w powietrzu gest wykonywany przez
demona, chcąc możliwie najlepiej opowiedzieć o wczorajszym
spotkaniu.
– Czy wy, Kozioł, żeście już czegoś z rana nie wypili? Zaraz po
alkomat pójdę.
– Nie piłem nic! Zresztą, przecież za chodzenie po pijaku nie ma
mandatu!
– Za nękanie i groźby karalne można spokojnie komuś takie zarzuty
postawić, że i może do więzienia pójdzie. Ale to trzeba na komisariat
przyjść. Najlepiej z dowodami, bo bez tego umorzymy szybko.
– Problem w tym, że nie mogę pójść do was oficjalnie. Ciebie tylko
proszę! Wojtuś, tyś trzy lata chłopakiem mojej siostrzenicy był! Tyś
prawie jak rodzina! – rozpaczliwie argumentował stary Kozioł, szukając
jakiejkolwiek pomocy.
– Co nie możesz? Opowiedz ty mi po kolei, o co chodzi w tej sprawie,
bo ja nic nie rozumiem. Chodź do radiowozu.
Jak na złość w momencie schowania przez Kapustkę przyrządu do
pomiaru prędkości przez drogę przemknął rozpędzony ponad
dozwoloną prędkość Julian Pietrucha, który swoim wysłużonym
seicento bardzo śpieszył się do pracy.
– No nic, tym razem im się upiecze – oznajmił rozczarowany
Wojciech, otwierając Kozłowi drzwi swojego radiowozu. – Właź do
środka, a nie będziemy tu w słońcu stać.
Włodzimierz Kozioł opowiedział nieskładnie policjantowi całą swoją
historię i podzielił się podejrzeniami na temat obecności demona w
Niedolicach. Opowiadanie o tym wstrząsnęło nim na nowo, zupełnie
jakby przeżywał wszystko raz jeszcze. Kapustka nie dowierzał
mężczyźnie. Traktował go jak szaleńca, lecz nie miał serca mówić mu
tego wprost:
– Straszne jest to, co mówisz, ale jakoś nie wyobrażam sobie, by
niepełnosprawna kobieta była w stanie wyrządzić nam wszystkim takie
szkody.
– To nie jest kobieta! – stanowczo zanegował Kozioł.
– Nawet jeśli by tak było, to co mam twoim zdaniem zrobić?
– Aresztuj ją! Jako policjant powinien nas przecież chronić, co nie?
Pechowy tokarz doskonale wiedział, jak trafić do funkcjonariusza
policji. Może i Wojciech nie wierzył podejrzeniom mężczyzny, ale
prawdą było to, że mieszkańcy wsi nie czuli się bezpiecznie. A choć i
Kapustce daleko było do obrazu idealnego policjanta, to z całą
pewnością mógł imponować wyżej postawionym od siebie
funkcjonariuszom poczuciem obowiązku, które nakazywało mu nie
pozostawać biernym w tej sprawie.
– Spróbuję zrobić tyle, ile będę mógł – zadeklarował po chwili
zastanowienia Wojciech.
– Czyli zapewne niewiele... – odparł zawiedziony Włodzimierz.
***
Wojciech Kapustka pokładał więcej wiary w swoje możliwości i choć
mieszkańcy Niedolic powątpiewali w jego umiejętności, nie zniechęcał
się, próbując udowodnić swoją wartość. Postanowił, że za wszelką cenę
odnajdzie jednooką kobietę i dowie się więcej na jej temat. Myśl o
spotkaniu z potencjalnym demonem sprawiała, że włos mu się jeżył na
głowie, ale kto jak nie on miał stanąć twarzą w twarz z
niebezpieczeństwem?
Przez parę dni policjant po godzinach pracy pilnował okolic
Romanowego pola i domostwa Kozłów – miejsc, gdzie widziane było
Licho. Nie dawało to jednak żadnych efektów. Po sześciu dniach
bezpłatnych nadgodzin postanowił udać się do baru, żeby
przetłumaczyć miejscowym, że ich podejrzenia nie mają sensu, a
jednookiej kobiety nie ma już we wsi.
– Żadnego Licha w Niedolicach nie ma. Jeżeli kogoś spotkaliście, to
jedynie zbłąkaną kobietę. Żaden demon nie istnieje. Wymyśliliście go
sobie. Zresztą, nic się nikomu od paru dni nie stało – na spokojnie
wyjaśniał Kapustka.
Miejscowi o dziwo zgadzali się z nim i widać było, że wstyd im teraz
było przyznać, że kiedykolwiek uwierzyli w istnienie demona.
– A żeś Romuś wymyślił z tym Lichem, nawet żeś księdza okrzyczał,
że egzorcyzmów nie odprawi... – wyzłośliwiał się Goryczka.
– Ja wymyśliłem? To ty powiedziałeś, że do księdza trzeba iść! – odbił
piłeczkę Barczyk.
– Nie byłoby tej całej hecy, gdyby o Lichu nam Pietrucha nie
powiedział – zwrócił słusznie uwagę Józef Niwka, którego stopa po
spotkaniu z ostrzem siekiery goiła się bardzo powoli.
– Jako ciekawostkę wam to mówiłem, a wy od razu wszystko serio!
Pewnie, zwalcie sobie wszystko na mnie. Od początku mówiłem, że ta
baba nie wygląda nawet na Licho!
– Słuchaj Pietruchy i chodź zimą w sandałach – powiedział Roman, co
wywołało wiele śmiechu wśród zgromadzonych.
– Podziel się z człowiekiem wiedzą, to cię wyśmieje. Nie będę rzucał
pereł przed wieprze. Żegnam panów. – Julian głośno odsu- nął krzesło,
huknął w stół, po czym zdecydowanym krokiem skierował się do
wyjścia z baru, czym wywołał jeszcze więcej radości wśród
zgromadzonych.
Do śmiechu nie było wyłącznie staremu Kozłowi, który przyczyn
ostatnich porażek życiowych znów zaczął szukać w sobie. Najwidoczniej
był coraz bardziej starzejącym się niedojdą, który przestawał nadawać
się nawet do pracy fizycznej. Na dodatek okazał się najwidoczniej
kiepskim ojcem, niepotrafiącym należycie wychować własnych dzieci,
niemającym z nimi nawet dobrego kontaktu. Łatwiej jest żyć, gdy
możesz obwinić siłę wyższą o swoje nieszczęście. Znacznie trudniej
wziąć na barki odpowiedzialność za niepowodzenia. Wiara
Włodzimierza w Licho słabła z każdą minutą biernego udziału w tej
barowej pogadance. Mogłoby się wydawać, że zniknęła już całkowicie,
lecz odrodziła się jak feniks z popiołów, gdy do baru po kilku minutach
powrócił zdyszany Julian Pietrucha, który ledwo łapiąc oddech, oznajmił
wszystkim:
– Macie swoje Licho, stoi pod chałupą Kozła!
– Zostańcie tutaj, ja się nim zajmę! – zadeklarował odważnie
Wojciech Kapustka. Oczywiście nikt go nie posłuchał i zgromadzeni
ruszyli rowerami bądź pieszo tuż za jego samochodem. W tych
okolicznościach rowerzyści mogli być pewni, że nie dostaną mandatu za
jazdę pod wpływem alkoholu.
Po minucie jazdy policjant był już na podjeździe przy podwórku
Kozłów. Jednooka kobieta stała po drugiej stronie drogi, zwrócona w
stronę domu. Na widok zbliżającego się obcego zaczęła wycofywać się w
stronę lasu.
– Starszy posterunkowy Wojciech Kapustka, proszę stać!
Na tę komendę kobieta zatrzymała się i odwróciła do mężczyzny. Po
chwili Kapustka stał niespełna dwa metry od niej, twarzą w twarz, oko
w oko. Na widok facjaty kobiety skrzywił się i zrobiło mu się niedobrze.
Z zaszytego prawego oczodołu tego człowieczego widma wypływała
ropa, a lewe oko świeciło ponurym blaskiem, niewyrażającym żadnej
emocji. Cała fizjonomia tej istoty była wręcz odpychająca. Pomarszczona
skóra twarzy, haczykowaty nos i usta skrzywione jakby w grymasie
bólu. Siwe, przetłuszczo- ne kudły pokrywały głowę i ramiona
straszydła, a jakieś stargane łachmany resztę chorobliwie
wychudzonego ciała, z konieczności podpierającego się laską. Istota ta
wzbudzała w Wojciechu zarówno litość, jak i trwogę. Z ogromnym
trudem przychodziło mu utrzymywanie kontaktu wzrokowego.
– Czy wszystko z panią w porządku? Mieszkańcy zgłosili mi, że są
zaniepokojeni.
Zaniepokojeni o nią czy o siebie? Szczegóły nie były w tej chwili
istotne. Ważne, że kobieta odrzuciła próbę nawiązania dialogu.
– Nic pani nie jest?
Jednooka twierdząco kiwnęła głową.
– Zapraszam do samochodu. Tam będzie cieplej i jaśniej.
Choć mężczyźnie nie udało się nawiązać rozmowy, kobieta pokornie
wykonywała wszystkie jego komendy. Gdy odprowadzał ją do
radiowozu, mieszkańcy Niedolic, którzy zdążyli już dotrzeć na miejsce, z
uznaniem patrzyli na jego działania. Żadnemu z nich nie mieściło się w
głowie, że demona można aresztować jak najpospolitszego przestępcę.
– Ma pani przy sobie jakieś dokumenty? Jednooka zaprzeczyła,
kręcąc głową na boki.
– Potrzebuję ustalić pani tożsamość. Czy poda mi pani swoje imię i
nazwisko?
Kobieta ponownie udzieliła przeczącej odpowiedzi.
– Czy w takim razie mogę prosić o kontakt do kogoś, kto potwierdzi
pani tożsamość?
To pytanie również nie przyniosło pożądanej odpowiedzi.
– Zatem za odmowę wylegitymowania się funkcjonariuszowi policji
zabieram panią na komisariat.
Jednooka w dalszym ciągu nie reagowała. Patrzyła przez przednią
szybę samochodu, mocno ściskając w ręku prostokątny kawałek papieru
przypominający wizytówkę. Wojciech Kapustka nie wiedział wtedy
jeszcze, że podjął jedną z najgorszych decyzji w swoim życiu.
***
Sytuacja bardzo szybko wymknęła się spod kontroli nierozgarniętego
policjanta. Natychmiast po dotarciu na posterunek jednooka wyciągnęła
wizytówkę do swojego prawnika, prosząc w ten sposób osobę na
recepcji o zatelefonowanie po niego. Po półtorej godziny oczekiwania na
posterunku na miejscu pojawił się Samuel Szpakowski, ceniony w
małopolskim środowisku adwokat, który po wstępnym rozeznaniu
natychmiastowo zmienił status Kapustki z przesłuchującego na
przesłuchiwanego. Wystarczyło parę minut na osobności z zatrzymaną,
by wyciągnąć z niej potrzebne informacje. Po wykonaniu paru
telefonów odbyła się konfrontacja reprezentowanej przez adwokata
jednookiej z Wojciechem Kapustką i jego bezpośrednim przełożonym.
– Uważam, że wolność mojej klientki, Lilianny Choińskiej, została
niesłusznie ograniczona. Zabieranie jej na posterunek nie było
konieczne i nie było żadnych podstaw do wylegitymowania jej. Co
więcej, funkcjonariusz Wojciech Kapustka nie wywiązał się z procedur,
nie okazując mojej klientce legitymacji służbowej, będąc
nieumundurowanym i po godzinach pracy.
Adwokat z udawanym, lecz przekonującym oburzeniem punktował
zaniedbania i wykroczenia, jakich dopuścił się Wojciech Kapustka.
Nawet najbardziej przewidujący umysł nie mógł przypuszczać, że tę
zaniedbaną kobiecinę będzie stać na tak bezwzględnego i skutecznego
prawnika.
– Mój podwładny działał zgodnie z procedurami w związku z
podejrzeniem popełnienia przestępstwa – komendant starał się bronić
starszego posterunkowego, próbując zrozumieć jego działania.
– Jakiego przestępstwa mogłaby dopuścić się ta biedna,
niepełnosprawna i skrzywdzona przez los kobieta? – pytał w ujmujący
sposób Samuel.
– Mieszkańcy Niedolic zgłaszali mi, że są nękani przez tę kobietę –
próbował bronić się Kapustka. – Widywali ją o późnych godzinach
podejrzanie przyglądającą się domostwom. Istniało też przypuszczenie,
że kobieta mogła mieć związek z pewnymi nieszczęśliwymi wypadkami
dwóch mieszkańców.
– Mój pracownik chciał powiedzieć, że kobieta była obecna w pobliżu
miejsc wypadków, przez co być może mogła być świadkiem tych
przykrych zdarzeń – komendant starał się łagodzić przekaz słów
posterunkowego, nie chcąc zaostrzyć konfliktu.
– Mają Państwo na myśli upadek z drabiny pana Włodzimierza Kozła
i uderzenie się ostrzem siekiery w stopę przez Józefa Niwkę? –
dopytywał prawnik. – Chyba nie myślą państwo, że w te przypadkowe
zdarzenia są zaangażowane osoby trzecie?
– Sprawdzamy taką ewentualność – rzucił zdawkowo komendant.
– Na jakiej podstawie?
Na to pytanie funkcjonariusze policji nie mieli dobrej odpowiedzi.
Komendant szczerze nie wiedział, co kierowało jego podwładnym
podczas podejmowania decyzji o przewiezieniu jednookiej na
posterunek, a sam posterunkowy zdawał sobie doskonale sprawę z tego,
jak głupie były przesłanki, którymi się kierował. Jako policjant stał
jednak na straży prawa i porządku. Musiał powiedzieć prawdę dla
spokoju sumienia:
– Mieszkańcy wsi prosili mnie o pomoc, ponieważ sądzili, że kobieta
może być... demonem.
Na to jedno słowo komendant i prawnik zrobili wyłupiaste oczy, nie
dowierzając własnym uszom. W dalszym ciągu obojętnością
wykazywała się wyłącznie sama zatrzymana, która siedziała z boku, nie
dając po sobie poznać, że w ogóle śledzi rozmowę. Widząc na sobie
pytające spojrzenia mężczyzn, Wojciech postanowił opowiedzieć
zebranym wszystko ze szczegółami. O teorii z Lichem, o pechu
Włodzimierza Kozła i innych mieszkańców, o przypadkowych
wieczornych spotkaniach z jednooką. Panowie nie dowierzali słowom
Wojciecha. Policjant sam zresztą nie wierzył, że mimo oporów dał się
wciągnąć w tę całą sytuację.
– Chwileczkę... – Samuel Szpakowski przerwał słowotok
posterunkowego. – Czy ja słusznie odnotowałem, że aresztował pan
moją klientkę na podstawie tego, że jacyś prości ludzie ze wsi
zasugerowali jej rzekome konszachty z siłami piekielnymi? Czy
naprawdę pana zdaniem każdy chory na siatkówczaka, któremu w
dzieciństwie usunięto oko, może być jednookim demonem
przynoszącym nieszczęścia? Pan chyba nie jest poważny...
Kapustka nawet nie próbował się bronić. Usprawiedliwiało go
jedynie poczucie obowiązku i to, że nie mógł pozostać bezczynny wobec
potrzebujących mieszkańców. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że to
go w tej chwili nie obroni.
– Nie zostawię tak tej sprawy... – zaczął się odgrażać adwokat. –
Wniosę w tej sprawie skargę i mam nadzieję, że nigdy więcej nie
skrzywdzi pan kogoś równie idiotycznymi podejrzeniami.
– Posterunkowy Kapustka miał ostatni trudny okres w życiu
prywatnym... – próbował bronić podwładnego komendant. – Sądzę, że
powinien spędzić trochę czasu na urlopie, żeby to trochę odreagować.
Jestem pewny, że to się nie powtórzy. W ostateczności nic się złego
nikomu nie stało, prawda?
Tak oto Wojciech rozpoczął przymusowy urlop. Na całe szczęście
żadna oficjalna skarga przeciwko niemu nie wpłynęła i nie groził mu
sąd dyscyplinarny. Najwidoczniej sama zatrzymana postanowiła nie
wnosić zarzutów po tym, jak została oficjalnie przeproszona. Trudno
było jednak rozwikłać dokładnie motywy jej postępowania, gdyż przez
całą tę sprawę jednooka nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku. Samuel
Szpakowski tłumaczył to tym, że kobieta kilka lat temu przeszła udar
mózgu, po którym straciła zdolność mówienia. Aż trudno było uwierzyć,
że tyle ciężkich chorób mogło dotknąć jedną bezdomną kobietę... Żałując
popełnionych błędów, Kapustka postanowił wypić za nie w barze, gdzie
cała akcja z jednooką się zaczęła.
– Przepraszam cię, Wojtuś, za tę hecę z Lichem. Skąd miałem
wiedzieć, że tak to się potoczy? – pocieszającym tonem mówił
Włodzimierz Kozioł, który nie wiadomo kiedy zdążył przysiąść się do
stolika podłamanego posterunkowego.
– Nie wasza wina... – uspokajał policjant. – Głupi byłem, że was
posłuchałem. I tak całe szczęście, że ta cała Lilianna Choińska nie
domagała się żadnego zadośćuczynienia.
– Chwila... ta baba nazywała się Lilianna Choińska? – zapytał
zaintrygowany Kozioł.
– Tak, a co?
– Li-lianna Cho-ińska – miejscowy zaczął dziwnie mówić z akcentem
inicjalnym. – Li-Cho. Rozumiesz?
– O cholera, faktycznie! – poderwał się ze stolika oświecony
Kapustka. – Czy to może przypadek?
– Nie sądzę – zanegował bez cienia wątpliwości stary Kozioł.
Wiara w Licho ponownie odżyła w dwójce Niedoliczan. Nie zdążyli
się nawet minuty zastanowić nad tym, co teraz czynić, gdyż ich
zamyślenie zostało szybko przerwane przez Bogumiła Goryczkę, który
niespodziewanie wtargnął do baru:
– Wojtuś! – krzyknął zdyszanym głosem rolnik. – Biegnij prędko do
domu! Chałupa ci się pali! Straż już wezwana...
W ciągu kilkunastu minut dom Kapustki został otoczony przez wozy
straży pożarnej i tłum gapiów. Szkarłatne światło płonącego budynku
budziło grozę wśród zgromadzonych. Języki ognia w szybkim tempie
pochłaniały coraz większą powierzchnię domostwa. Policjant ze
smutkiem patrzył, jak jego dobytek stopniowo przemieniał się w popiół.
Strażacy śpieszyli się, jak tylko mogli, lecz nim zdążyli dotrzeć na
miejsce, ogień przedostał się do drewnianej konstrukcji podtrzymującej
dach. Stróż prawa nie miał pojęcia, jak mogło do tego dojść. Przecież
zawsze w domu wszystkiego pilnował, nie zdarzało mu się zostawiać
włączonych urządzeń elektrycznych. Wszystko zdawało mu się
nieprawdopodobne, lecz musiał zaakceptować tę gorzką rzeczywistość.
– Nic tu po tobie... – oznajmił pocieszającym tonem stary Kozioł,
poklepując towarzysza niedoli po ramieniu. – Śpisz dzisiaj u mnie. Ja cię
w to wpakowałem, to chociaż tyle mogę dla ciebie zrobić.
***
Mijał już drugi tydzień od czasu, gdy Wojciech Kapustka stracił cały
dobytek swojego życia. Rodzina Włodzimierza z trudem tolerowała
kanapowego współlokatora. Bożena ciągle utyskiwała na to, że ma
utrudniony dostęp do telewizora w salonie, a jej syn Radek jako
zwolennik ideologii „JP na 100%” był mocno wstrząśnięty koniecznością
pomieszkiwania pod jednym dachem z funkcjonariuszem policji.
Jedynie Sławek nie okazywał niechęci gościowi, zachowując się tak jak
zwykle – przesiadując większość dnia w swym pokoju i unikając
kontaktów z kimkolwiek. Czas przymusowego pomieszkiwania u
Kozłów na nieszczęście Wojciecha przedłużał się, gdyż przywrócenie
spalonego domu do stanu używalności wymagało wielkiego nakładu
pracy.
Rodzina wraz z gościem właśnie kończyła śniadanie. Przy stole
zostali już tylko Włodzimierz, Bożena i Wojciech, gdyż synowie zdążyli
wyjść śpiesznym krokiem na autobus do szkoły. Niespodziewanie
rozległ się dzwonek do drzwi.
– Leź otworzyć, bo to pewnie znów ktoś do ciebie... – rzekła z
wrodzoną uprzejmością żona do męża.
W istocie w drzwiach stał ktoś do Włodzimierza Kozła. Niepracujący
tokarz nie zdawał sobie wówczas sprawy z tego, że tajemniczy jegomość
znalazł panaceum na wszystkie problemy Niedoliczan.
– Dzień dobry. Czy nie chciałby pan zabezpieczyć się na okoliczność
nieszczęść? Czy nie ma pan wrażenia, że ciąży nad panem klątwa? Nie
ma pan dość tej niedoli? – Elegancki brunet z kozią bródką, w idealnie
dopasowanym, granatowym garniturze zadawał pytanie za pytaniem.
– Kim pan jest? I co panu do tego? – odpowiedział pytaniami stary
Kozioł.
– Przepraszam za ten drobny brak manier... Nazywam się Bartłomiej
Kusy – osobnik wyciągnął rękę do uścisku, prezentując przy okazji
klasyczny zegarek na skórzanym pasku. – Reprezentuję FIASK.
Fundusze Inwestycyjne Aranżujące Spokojne Konanie. Jestem agentem
ubezpieczeniowym specjalizującym się w zakresie bytów
nadprzyrodzonych. Doszły mnie słuchy, że w państwa miejscowości
pojawiło się Licho. To prawda?
– Co? Skąd pan o tym wszystkim wie? – zdziwiony mężczyzna nie
przestawał zadawać pytań.
– Pozwoli pan, że wejdę do środka?
Nim rozdziawione usta Kozła zdążyły złączyć się ponownie, by
później wyartykułować jakąkolwiek odpowiedź, agent ubezpieczeniowy
wkroczył już swoimi wypastowanymi, brązowymi butami do wnętrza
domu mężczyzny. Włodzimierz zwrócił uwagę na specyficzny chód
gościa z charakterystycznym przystawaniem na krótszej prawej nodze.
Zanim gospodarz wskazał ręką w kierunku salonu, Bartłomiej Kusy już
zaczynał witać się z resztą domowników:
– Bartłomiej Kusy, towarzystwo ubezpieczeniowe FIASK. Bardzo mi
miło.
– Co to za domokrążcę żeś tu znowu wpuścił, hę? – pytała z typową
dla siebie elokwencją Bożena.
Bartłomiej Kusy wziął na siebie próbę wytłumaczenia wszystkiego
małżonce Włodzimierza, chcąc uniknąć niepotrzebnej awantury.
– Proszę wybaczyć, że zakłócam poranek, ale jestem tutaj po to, by
ochronić państwa przed kolejnymi nieszczęściami. Słyszałem o tym, że
wiele nieszczęść dotknęło waszą miejscowość. Powódź, pożar, choroby,
nieszczęśliwe wypadki oraz niespodziewane wydatki. Licho się na was
uwzięło. I to dosłownie.
– Kolejny mi tu o demonie jazgotać... – odrzekła z niechęcią w głosie
Bożena.
– Pani Bożeno, czy wierzy pani w Pana Boga? – zapytał gładkim
głosem Kusy.
– Co to za pytanie? Pewno, że wierzę! – żachnęła się kobieta.
– I na pewno wierzy pani w to, że na co dzień musi stawiać czoła
siłom ciemności, które próbują utrudnić człowiekowi życie na tym
padole.
– Wierzę w też to, że są na świecie takie ludzkie pijawki, co żerują na
ludzkim nieszczęściu.
– Ma pani rację. Jest pani mądrą kobietą. Zapewniam jednak, że ja nie
jestem jedną z nich. Zdaję sobie sprawę, że to zapewnienie to zbyt mało,
by zdobyć pani zaufanie. Nie zna mnie pani. Mogę kłamać. Staram się
zarobić w swojej pracy możliwie najwięcej. W przypływie szczerości
mogę powiedzieć nawet, że nie pracuję po to, by dawać innym spokój i
szczęście. Ale i tak je daję. To tylko skutki uboczne mojej działalności.
Pozwolą państwo, że opowiem nieco więcej o tym, do czego doszło tutaj
w Niedolicach, wyjaśniając przy okazji, czym zajmuję się na co dzień.
Domownicy wydali ciche przyzwolenie na to, by Bartłomiej Kusy
kontynuował swój wywód. Trudno powiedzieć, czy to za sprawą
desperacji Niedoliczan, czy też niespotykanej szczerości agenta
ubezpieczeniowego, który nie bał się przyznać, że pracuje dla pieniędzy
z prowizji. Duży wpływ na rozwój sytuacji miała z pewnością wrodzona
charyzma mężczyzny i aura uprzejmości, którą dookoła siebie roztaczał.
Nim Niedoliczanie zdążyli wykrztusić kolejne słowa sprzeciwu lub
powątpiewania, tajemniczy jegomość rozsiadł się już wygodnie na
krześle przy szczycie stołu. Wypakowawszy ze swojego dopasowanego
do koloru garnituru neseseru jakieś dokumenty, mężczyzna zaprosił
gestem dłoni małżeństwo Kozłów i Wojciecha do tego, by zasiedli z
prawej i lewej strony stołu.
– Starszy Posterunkowy Wojciech Kapustka, zgadza się? – agent
ubezpieczeniowy zainaugurował pogawędkę z policjantem, przeglądając
na szybko wypakowane materiały.
– Zgadza się. Skąd pan wie?
– Ludzie we wsi mi opowiadali... Proszę się nie przejmować tym, co
mówią. To szlachetne, że pan próbował coś zrobić z tym demonem.
Zapewne udało się panu ocalić innych przed kolejnymi nieszczęściami,
ściągając na siebie uwagę Licha. Czas jednak zmusić je do wyprowadzki.
Zbyt długo na was żeruje.
– Czyli pan mi wierzy? – spytał zdumiony Kapustka.
– To coś więcej niż wiara – odparł z przekonaniem Kusy, stosując ton
zapowiadający dłuższą opowieść. – Żyję na tym świecie dostatecznie
długo i wiem, że na nasze życie wpływa wiele bytów nadprzyrodzonych.
Nim przyjęto na naszych ziemiach chrześcijaństwo z wiarą w jedynego
Boga, nasi przodkowie, Słowianie, wielbili wiele bogów związanych z
różnymi dziedzinami życia: Peruna, Welesa, Mokosz, Strzyboga,
Świętowita...
– Chyba Światowida – mruknął pod nosem Włodzimierz Kozioł,
doznawszy czegoś, co błędnie uznał za przejaw błyskotliwości.
– To błędna nazwa bóstwa upowszechniona przez Joachima
Lelewela, który zapisane w łacinie imię „Svantevit” przełożył
niepoprawnie na „Światowid”, ignorując obecność w tym wyrazie
samogłoski nosowej. Mniejsza jednak o to, bo nie o bogach chciałem
wam dziś mówić... Choć wierzono, że moc bogów jest wielka,
przodkowie wierzyli również, że na nasze życia wpływają byty
nadprzyrodzone niższego rzędu, tak zwane „demony” lub, jak kto woli,
„biesy”. Spotkać je było można dosłownie wszędzie. W lesie, na polu,
nad wodą, w górach, a nawet w naszych domostwach. Radzono sobie z
nimi na rozmaite sposoby. Grasujące w pobliżu ludzkich siedzib
domowiki, skrzaty i ubożęta dało się udobruchać poprzez składanie
symbolicznych ofiar z jedzenia. Mamuny czy dziwożony odganiano za
pomocą zwykłej czerwonej wstążki, na inne demony podobnie działała
czasem sól. Zmory uciekały po ujrzeniu własnego odbicia w lustrze, choć
czasem konieczne było przybicie nad drzwiami sowy lub innego ptaka.
W wypadku wampirów, które powinniśmy raczej nazywać
„wąpierzami”, stosowano pochówek wampiryczny – twarzą do ziemi,
czasem nawet z odcięciem denatowi głowy.
Domownicy z zainteresowaniem słuchali wykładu Bartłomieja z
dziedziny demonologii stosowanej. Agent ubezpieczeniowy doskonale
wiedział, jak przemówić do prostych rozumów. Z tego powodu podczas
opowiadania wyciągał na bieżąco z nesesera rozmaite rekwizyty
powiązane z tym, o czym akurat mówił: zawinięte okruszki,
wspomnianą wstęgę, woreczek soli, podręczne lusterko czy też...
plastikową sowę przebitą gwoździem. Ta prosta technika ułatwiała
niewprawionym umysłom wizualizację omawianego zagadnienia.
Pomimo tych wszystkich starań, niecierpliwi starali się przyśpieszyć
wykład, zadając wyprzedzające tok wywodu pytania.
– Jaki ma to związek z naszą sytuacją? – zadał pytanie Kapustka,
którego wyraz twarzy zdradzał, że zaczynał gubić się w całym
wywodzie.
– Pragnę wam powiedzieć, że w naszym świecie jest wiele demonów,
z którymi człowiek na przestrzeni lat nauczył się jakoś sobie radzić. Z
lepszym lub gorszym skutkiem. W czasach przedchrześcijańskich ludzie
zgłaszali się po pomoc do wiedźm. Tych, które wiedziały, jak dogadywać
się z demonami. Po przyjęciu chrześcijaństwa rozmaite gatunki
demonów wrzucono do jednego wora i nazwano je „diabłami”. Księża
rozprawiali się z nimi z pomocą modlitwy i wody święconej, czasem
egzorcyzmu. Choć sposobów walki z demonami wymyślono setki, żaden
z nich nie działał na Licho.
– „Licha w żaden sposób nie było można odegnać, było trzeba czekać
aż odejdzie” – Włodzimierz powtórzył na głos zdanie, które utkwiło mu
w głowie podczas poszerzenia wiedzy na temat Licha ze swoim synem
Sławkiem.
– Dokładnie taki stan wiedzy był dawniej! – Kusy z uznaniem wskazał
palcem na Kozła, doceniając jego uwagę. – Na szczęście udało mi się
wymyślić sposób na odegnanie Licha.
– Niby jaki? – zapytała milcząca od dłuższej chwili Bożena.
– Pozwoli pani, że jeszcze chwilę podtrzymam napięcie i dokończę
mój wywód. Żeby znaleźć skuteczny sposób na demona, trzeba
odpowiedzieć sobie wpierw na jedno pytanie. „Dlaczego robi mi na
złość?”. Takie domowiki bardzo często domagały się uwagi i oddania im
należytej czci, którą było można okazać, wręczając im ofiarę. Wiele
demonów powstawało z dusz ludzi, którzy doznali na tym świecie
jakiegoś nieszczęścia, np. utonęli, zmarli przed ślubem lub zostali przez
kogoś zabici. Taki demon żyje żądzą zemsty. Żeby o niej zapomniał,
czasem wystarczy dać mu godziwy pochówek lub ukarać jego mordercę.
Musimy poznać psychikę demona, żeby go odegnać.
– To tak jak z przestępcami – zauważył słusznie Kapustka. – Policjanci
poszukujący seryjnych morderców zawsze starają się wpierw ustalić
motywy zbrodniarza. Próbują przewidzieć, co mogło go ukształtować.
– Dokładnie! Widzę świetnie nadążacie za tym, co mówię! – Kusy
uśmiechał się od ucha do ucha, ciesząc się tym, że udało mu się odnaleźć
wspólny język z domownikami. – Wróćmy jednak do Licha.
Po tych słowach Bartłomiej Kusy wyciągnął z nesesera białą teczkę z
czarnym napisem LICHO. Agent ubezpieczeniowy otwo- rzył ją, po czym
wyciągnął zawartość przed oblicza rozmówców. Znajdywały się w niej
rozmaite ryciny prezentujące postać demona oraz różne zdjęcia
jednookich kobiet.
– Licho, demon słowiański przynoszący ludziom nieszczęścia i
choroby – rozpoczął kolejny wywód mężczyzna. – Zdolny do zmiany
postaci. Znany w Polsce także pod fałszywymi tożsamościami: Lidia
Chojarska, Ligia Chorczewska, Lillianna Choińska i tym podobne. Cechy
szczególne: jedno oko, chuderlawa sylwetka i nędzny ubiór.
– Ta kobieta była u nas. – Kapustka wskazał palcem na jedno ze zdjęć.
– Dokładnie, jak w mordę strzelił ona! Lilianna Choińska! – odparł
zgodnie Kozioł.
– Wszystko zatem powoli staje się jasne... – kontynuował Kusy. –
Musicie wiedzieć, że biologia nie uczyniła nas wyjątkowymi. Ludzie i
zwierzęta ulegają procesowi nazywanemu ewolucją, dostosowując się
na bieżąco do zmian w otaczającej nas rzeczywistości. Ewoluują również
demony, które dziś muszą maskować się, żeby przetrwać w naszym
świecie.
– Roman dobrze mówił Pietrusze, że Licho współcześnie nie mogłoby
wyglądać jak wychudzony cyklop! – powiedział głośno stary Kozioł,
przypomniawszy sobie pierwszą rozmowę w barze o Lichu.
– Nie wiem, kim jest wspomniany Roman, ale faktycznie miał rację –
potwierdził spokojnie agent, wykorzystując chwilę przerwy w wywodzie
na rozmasowanie sobie prawego uda. – Człowiek jest dziś silniejszy niż
dawniej i ma więcej możliwości. Gdyby Licho ukazało się komuś pod
prawdziwą postacią, zapewne szybko oddział wojskowy zabrałby je na
jakieś badania. Demon uciekłby raczej łatwo, wykorzystując zdolność do
zmiany postaci, ale nie ma sensu niepotrzebnie się narażać...
Bartłomiej Kusy nienaturalnie zakończył wypowiedź i z grymasem
bólu złapał się ponownie za nogę.
– Przepraszam na moment – rzekł mężczyzna, podnosząc się z
krzesła. – Strasznie zdrętwiała mi noga i muszę ją chwilę rozchodzić.
– Może to odwodnienie. Przyniesę panu wody – rzekła Bożena,
okazując po raz pierwszy od dawna grzeczność wobec drugiego
człowieka.
Po chwili spacerowania Kusego dookoła stołu i przyniesieniu wody
agent ubezpieczeniowy wrócił do swojego wykładu:
– Demony, podobnie jak wirusy czy bakterie, mogą uodparniać się na
środki, które przeciwko nim stosujemy. Zapewne wiedzą państwo, że
częste stosowanie antybiotyków może sprawić, że po pewnym czasie
bakterie nabiorą odporności na antybiotyki i wówczas trudniej będzie je
zwalczyć. Król Mitrydates, władca Pontu, zasłynął z tego, że przez długi
czas celowo faszerował się rozmaitymi dawkami trucizn, dzięki czemu
po pewnym czasie był w stanie przeżyć ukąszenie śmiertelnie
niebezpiecznego skorpiona. Na podobnej zasadzie dziś działają
szczepienia. Mała dawka wirusa prowokuje organizm do wytworzenia
przeciwciał, które chronią go później na długie lata. Nie inaczej jest z
demonami. Z tego powodu niewiele pomoże dziś na nie czerwona
wstążka, garść soli czy nawet woda święcona. Trzeba odebrać złemu
sens istnienia. Zadam zatem państwu pytanie: dlaczego Licho robi na
złość ludziom?
– Chce, żeby ludzie cierpieli? – zaproponował Włodzimierz.
– Dobrze. Ale po co mu to cierpienie? – drążył Kusy.
– Bo sprawia mu to przyjemność. Jak każdemu psycholowi! – dorzucił
śmiało policjant.
– Dobrze, ale ma jeszcze jedną potrzebę. O wiele bardziej pierwotną.
– Karmi się tym – uaktywniła się ponownie Bożena.
– Dokładnie! – wykrzyczał uradowany agent, ciesząc się, że udało mu
się dobrnąć do końca tej pogadanki. – Tak jak strzygi żywią się mięsem,
a wampiry piją krew, tak Licho karmi się naszym cierpieniem. A jeśli
odetniemy je od pokarmu...
– Zdechnie z głodu! – rzucił z radością i bez namysłu stary Kozioł.
– To wariant nadto optymistyczny. Bardziej prawdopodobne jest to,
że pójdzie szukać pokarmu gdzie indziej. Tak czy siak efekt jest taki, że
demon przestanie dla was stanowić niebezpieczeństwo.
– Dobra, ale jak mamy go odciąć, skoro cały czas sprowadza na nas
kolejne nieszczęścia? – trzeźwo zapytał Wojciech.
– Musimy sprawić, by nieszczęścia dawały nam szczęście – rozpoczął
śmiałą tezą Bartłomiej Kusy, uważnie obserwując mimikę rozmówców.
Twarze domowników w jednej chwili zaczęły zdradzać niezrozumienie
połączenie z nagłym oburzeniem. Tak jakby usłyszeli coś bardzo
idiotycznego, co trudno było pojąć mimo znajomości wszystkich użytych
słów. Wprawiony mówca doskonale wiedział, co w takiej chwili należy
zrobić.
– Nim zdążycie zapytać, jak niby chcę to osiągnąć, przejdę od razu do
meritum... Nielicha polisa.
Na to hasło Bartłomiej Kusy otworzył ostatnią teczkę ze swojego
nesesera. Zawierała szczegóły jego autorskiej polisy ubezpieczeniowej,
zabezpieczającej człowieka i jego gospodarstwo domowe przed klęskami
żywiołowymi, nieszczęśliwymi wypadkami, kradzieżami, a także
chorobami ludzi oraz zwierzyny. W sumie nie było w tej polisie niczego
nadzwyczajnego, nie licząc powiązania jej z demonem znanym ze
słowiańskich wierzeń. Wyjątkowej aury prezentacji tej polisy dodawały
wyłącznie szczególne okoliczności, w jakich znajdowali się uskarżający
się na swój los mieszkańcy Niedolic.
– Polisa jest bardzo korzystna. Jeśli któremuś z ubezpieczonych
przydarzy się coś złego, dostanie za to sowite pieniężne
zadośćuczynienie. Zdaję sobie sprawę z tego, że pieniądze nie
zrekompensują nam utraty bliskiej osoby, ale z pewnością mogą ułatwić
wiele spraw. Na pewno przydadzą się podczas leczenia ewentualnych
chorób bądź naprawiania doznanych szkód. To wszystko sprawi, że
będziemy mniej cierpieć, więc z dużym prawdopodobieństwem Licho
pójdzie szukać lepszego żeru gdzie indziej.
– A jeśli demon nie zrezygnuje? – pytał pełen wątpliwości tokarz.
– Dotychczas zawsze rezygnował. Gonię za nim już od dłuższego
czasu. Świat jest ogromnym miejscem, a w samej Polsce jest dostatecznie
dużo miejscowości. Nim zdąży odwiedzić wszystkie, urodzą się nowe
pokolenia, które nie pamiętając o lichej przeszło- ści, będą odchodzić od
zwyczaju ubezpieczania. Nie jest to ostateczne rozwiązanie kwestii
demona, ale jedyne, jakie znamy dziś.
– Sam nie wiem... Nigdy jakoś specjalnie nie myślałem o
ubezpieczeniu – przyznał szczerze Kozioł.
– Ponoć doznał pan urazu kręgosłupa. Przypomnij mi, ile za to pan
dostał w ramach standardowego ubezpieczenia z zakładu pracy?
– No nic, bo to wypadek w domu był i w sobotę.
– I przez to wpadł pan w jeszcze większe długi, pana los pogorszył się,
co tylko wzmocniło Licho.
– Dawnij ludzie się nie ubezpieczali i tyż jakoś żyli – zwróciła uwagę
Bożena, przywiązana do pewnych schematów myślowych.
– Świat poszedł do przodu, a my musimy iść razem z nim – tłumaczył
cierpliwie Kusy. – Naszym praprzodkom mogło wystarczyć spokojne
życie w drewnianej osadzie z paroma zwierzętami i kawałkiem pola na
podorędziu. Byle wichura czy powódź pozbawiała ich jednak dobytku
życia, a epidemie dziesiątkowały całe wioski. Drewno z czasem
zastąpiono kamieniem lub betonem, a medycyna utrudniła Lichu
działalność, czyniąc człowieka bardziej wytrzymałym. Piekło cywilizacji
paradoksalnie dało człowiekowi spokój i bezpieczeństwo. Nie mamy
wpływu na nieuniknione, ale korporacje zajmujące się ubezpieczeniami
mogą zamortyzować nasz upadek. Licho nie nasyci się
zminimalizowanym cierpieniem. Ono pragnie bólu ponad wszelką
miarę.
Przedłużająca się rozmowa z elementami monologu wreszcie
zmierzała do konkluzji, a domownicy zdawali się zgadzać z
argumentami zaprezentowanymi przez Kusego. Nawet Bożena
zaczynała widzieć słuszność w pomyśle wykupienia polisy
ubezpieczeniowej. Choć wcześniej nie wierzyła opowieściom męża i
innych mężczyzn z Niedolic, prezentacja gładkosłowego agenta
przekonała ją. Po ostatnich wydarzeniach Wojciech i Włodzimierz nie
wątpili w istnienie Licha. Musieli tylko przełamać swój wewnętrzny
opór do ubezpieczania się i zapomnieć o niechęci do przesadnie
wymuskanych mężczyzn. W wyniku doznanych nieszczęść byli jednak
na tyle zdesperowani, że zawarliby pakt z diabłem, żeby tylko odmienić
swoją dolę na dobre.
Nim Bartłomiej Kusy zdążył poprosić o drugą szklankę wody,
domownicy podpisali wszystkie potrzebne dokumenty do polisy
ubezpieczeniowej. Teraz pozostało już im tylko płacić i czekać, aż Licho
zostawi ich w spokoju...
***
Mijał drugi miesiąc w Niedolicach od czasu pierwszej wizyty
tajemniczego agenta. Zły los faktycznie odwrócił się od Wojciecha
Kapustki i rodziny Kozłów. Nie był to jednak koniec nieszczęść dla
wszystkich mieszkańców wsi. Rana po siekierze w stopie Józefa Niwki
uległa zakażeniu w wyniku zaniechania dezynfekcji tuż po wypadku.
Późno wykryte zakażenie tężcem sprawiło, że bezrobotny musiał
walczyć o życie w szpitalu. Na jego szczęście leczenie okazało się
skuteczne i mężczyzna wrócił do domu. Mniej szczęścia miały króliki
hodowane przez Bogumiła Goryczkę, które wyzdychały hurtem w ciągu
tygodnia w wyniku pomoru. Córka Juliana Pietruchy faktycznie
powróciła z wymiany studenckiej w ciąży, która na domiar złego była
zagrożona. Jeśli chodzi o Romana Barczyka, to skończyło się dla niego
spokojne życie rencisty – starcze choroby i konieczność kupowania
większej ilości leków coraz skuteczniej odbierały mu smak życia. Obok
tych dramatów rozgrywały się jeszcze kolejne u innych,
niewspomnianych z imienia w tej opowieści.
Na ratunek Niedoliczan ponownie przybył Bartłomiej Kusy, który
zaczął przedstawiać ofertę nielichej polisy u kolejnych rodzin. Z czasem
przekonywanie mieszkańców było coraz łatwiejsze, gdyż ubezpieczeni
przekazywali pocztą pantoflową informacje o tym, że od czasu
wykupienia ubezpieczenia w ich życiu zaczęło być lepiej. Gdy u Kusego
ubezpieczyła się już większość Niedoliczan, mieszkańcy wsi wreszcie
odetchnęli z ulgą, bo nawet jeśli komuś przydarzyło się coś przykrego, to
nigdy nie rozpoczynało to serii, która przetoczyłaby się przez całą
miejscowość.
Nikt z mieszkańców nie był w pełni świadomym tego, co tak
naprawdę wydarzyło się w Niedolicach...
***
– I co teraz? – pytała podparta na lasce jednooka staruszka, stojąc na
okolicznym wzniesieniu, z którego można było dostrzec całe Niedolice.
– To co zawsze... – odpowiedział elegancki mężczyzna z kozią bródką,
stojący tuż obok niej. – Musisz znaleźć inne miejsce do życia.
– A potem?
– Znów będę po tobie sprzątać. Ty zyskujesz, ja zyskuję. Tak się
umówiliśmy. Świat poszedł do przodu, a my musimy iść razem z nim.
Musimy ewoluować, żeby przetrwać.
Flora Woźnica
Naturalny porządek
***
Następnego dnia Teo ciężko pracowała, szykując ostatnie ziołowe kremy
i szampony. Ostatnio przyjęła duże zamówienie, ponieważ stałe klientki
często polecały jej specyfiki znajomym. Nie podrażniały, a ich skład
świetnie nawilżał i rozświetlał cerę nawet lepiej niż większość
kosztownych, drogeryjnych produktów. Pakowała właśnie wyroby do
pokaźnych kartonów, kiedy to nagle usłyszała dobijanie się do
sklepowych drzwi. Zdziwiła się i zaniepokoiła, ponieważ wiedziała, że
ich wcale nie zamykała. Pomyślała jednak, że może się zacięły, więc
poszła je otworzyć.
– Kobieto, wypieprzaj do miasta, tam, gdzie twoje miejsce! Masz
trzymać się z dala od naszych dzieci, bo inaczej sami cię stąd
wypędzimy! – przed sklepem czekała ósemka miejscowych, którzy
przekrzykiwali się wzajemnie, niosąc wielkie bilbordy z obrażającymi ją
napisami.
– Dzień dobry, proszę się uspokoić! Nic złego nie zrobiłam! Nic się
przecież nie stało dzięki temu, że szybko zainterweniowałam!
– Łżesz jak pies! Skoro zbliżasz się do trzydziestki i wciąż nie masz
własnych dzieci, to musisz je nienawidzić! Sama wbiłaś mu te nożyczki
w nogę, jędzo! Olaf opowiedział mi jak było! Wystraszyłaś je i zraniłaś!
Dzieci tylko chciały się pobawić! Chciałaś zabić nasze aniołki!
– Proszę się uspokoić, zaraz wszystko państwu wyjaśnię! To zapewne
jakieś nieporozumienie. Dzieciom musiało się coś pomieszać!
– Nie chcemy twoich wyjaśnień, durna babo! Jak nie zostawisz
naszych dzieci w spokoju, to wyrównamy rachunki! Jesteś takim samym
szarlatanem jak lekarze! – grupa oddaliła się, przepychając się i sążnie
przy tym klnąc pod nosami.
Teodora przez chwilę nie mogła otrząsnąć się z oszołomienia. Co
prawda nie miała zbyt dobrego zdania o tutejszych, zwłaszcza, że
większość z nich całe dnie spędzała na alkoholowych libacjach, stroniąc
od pracy i nie interesując się tym, co robią ich własne dzieci, ale nie
spodziewała się po nich aż takiego chamstwa i agresji.
Gdy się tylko uspokoiła i skończyła pakować ostatnie przesyłki,
zabrała się za swoją drugą pasję, którą była demonologia i
wróżbiarstwo. Studia zaszczepiły w niej zamiłowanie do dawnych
kultur i religii i skutecznie zachęciły ją do wypróbowania się w tych
dziedzinach. Nie ufała swoim przepowiedniom bezgranicznie, ale wiele
z nich się spełniało. Czasami ostrzegała bliskich przed
niebezpieczeństwami, głównie po prostu zwracając im uwagę na to, by
byli uważni w określonych sytuacjach. Podchodzili do tego ze
sceptycyzmem, ale ponieważ jej rady zawsze brzmiały rozsądnie i
dotyczyły niezwykle prozaicznych czynności, wykonywali je w imię
zasady, że ostrożności nigdy nie za wiele. Raz, dla przykładu, zdarzyło
jej się wyśnić włamanie u sąsiadów. Postanowiła wówczas nawiązać z
nimi następnego dnia krótką pogawędkę, mimochodem prosząc o
zamknięcie drzwi do mieszkania, gdy ci wychodzili; ale zbyli ją
stwierdzeniem, że przecież żyją w bezpiecznej okolicy. Kilka dni później
odwiedził ich złodziej i zabrał tysiąc złotych w gotówce. Od tamtej pory
zawsze starannie zamykali drzwi, ale już nigdy się do niej nie odezwali.
Zamiast tego spoglądali na nią spode łba za każdym razem, gdy tylko
mijali się na klatce schodowej bloku, w którym wynajmowała niegdyś
mieszkanie.
Odkąd tylko wyprowadziła się na wieś, miała wrażenie, że ktoś ją
obserwuje. Zwłaszcza w lesie niejednokrotnie przyłapywała się na
rozglądaniu się w celu znalezienia szpiega, ale nigdy na żadnego nie
natrafiła. Z każdym dniem to poczucie wzrastało, nie dając jej spokoju,
aż w końcu postanowiła wprowadzić się w trans i sprawdzić, czy będzie
miała jakieś widzenie.
***
Tego dnia miała niewielu klientów, a do zamknięcia sklepu zostało
dziesięć minut, więc wyszła wcześniej...
Szła polną drogą, kierując się w stronę lasu. Słońce zachodziło,
można było usłyszeć świerszcze i pohukiwanie sowy. Gdy dotarła do
głuszy, skierowała się ku leśnej polanie, by tam wysłuchać tego, co
chciała jej przekazać natura. Usiadła na łące, wpatrując się w niewielkie
jezioro coraz mocniej jarzące się księżycowym blaskiem. Wtedy
spostrzegła, że rosnące obok drzewo zmienia swój kształt. Spadła z
niego szyszka, z której jakby wyrastały małe gałęzie. Zaczęła turlać się w
jej stronę, a kiedy znalazła się praktycznie tuż u jej stóp, wyłoniła się z
niej trójkątna głowa. Dziwne stworzenie otworzyło swoje oczy, ukazując
jej żółte, zaciekawione ślepia. Okrągłe, czarne usta szyszaka w końcu
zaczęły delikatnie się poruszać. Najwyraźniej chciał jej coś przekazać.
Teo była niezwykle otwarta na wszystkie pogańskie wierzenia i
religie. Choć z żadną się nie utożsamiała, wierzyła, że w większości z
nich jest jakieś ziarno prawdy. Gdy sama była dzieckiem, podobno
częstokroć rozmawiała z kimś niewidzialnym lub opowiadała o swoich
potwornych przyjaciołach. Od zawsze pasjonowała się różnymi
mitologiami. Z radością i tylko lekkim zaskoczeniem przyjęła więc
wiadomość, że istoty z wierzeń jej słowiańskich przodków faktycznie
mogą zamieszkiwać zarośnięte tereny. Szczególnie, że ludzie jeszcze nie
zniszczyli ich wszystkich naturalnych siedlisk.
Szyszak usiadł jej na kolanach i zaczął opowiadać o dziejach lasu, a
ona, zafascynowana historią, którą dane jej było poznać, słuchała go
przez kilka godzin. Czuła się zaszczycona, że mogła na chwilę odbiec
myślami od współczesnych problemów i zanurzyć się w arkanach
przeszłości. Słyszała wydobywające się ze skał źródła, szelest liści na
wietrze, zwierzęta szukające pożywienia. Widziała przed sobą niemalże
wszystko, co kiedykolwiek działo się w tej puszczy i w jej okolicach.
Gdy stworek skończył do niej mówić, otworzyła szeroko oczy i
zaczęła dostrzegać wszystkie skryte w lesie stworzenia. Borowy stał na
straży roślin, pilnując, by panował spokój i naturalny porządek. Wiły
tańczyły w pobliżu sadzawki, w której odpoczywały utopce. Również
zwierzęta stały się dla niej bardziej widoczne nawet wataha wilków
bawiła się, od czasu do czasu radośnie wyjąc. Szyszak pociągnął za rąb
sukienki Teo i zaprowadził ją pod duży krzew. Tam nakazał jej usiąść.
Pod gałęziami rośliny Teodora ujrzała księgi opisujące życie ludzi
mieszkających na tych terenach ponad dwadzieścia wieków wcześniej,
ich mądrości, tradycje i opisy ich wierzeń. Podziękowawszy wesołej
istocie, zabrała odnaleziony skarb do torby, planując dołączyć
wolumeny do swojej biblioteczki, by później w celach naukowych opisać
to niecodzienne doświadczenie. Wracając do domu, ze zdziwieniem
przekonała się, że nastał już świt, więc musiała spędzić w głuszy
kilkanaście godzin. Mając we włosach liście i ziemię, już chciała
otworzyć bramę do swojej posesji, aż nagle poczuła tępy ból z tyłu
głowy.
Kiedy się obróciła, zobaczyła, że dzieci, którym ostatnio pomogła,
rzucają w nią dużymi kamieniami. Starała się to jednak zignorować,
współczując im okropnych rodziców. Przy nich zapewne każdy by
zwariował.
– Wiedźma! Gdzieś była, ohydna wiedźmo?! Nie dopadła cię jeszcze
inkwizycja?! – gromada śmiała się wniebogłosy, najwyraźniej świetnie
się przy tym bawiąc.
– Uważajcie, bo jeszcze się skaleczycie! Tu nie jest na tyle
bezpiecznie, by tak swobodnie sobie folgować! – dodała jeszcze na
koniec i szybko wróciła do domu.
***
Gdy się już wyspała, zapadał zmierzch. Postanowiła ponownie udać się
do lasu, w którym wreszcie czuła się szczęśliwa i zrelaksowana. Nie
mogła się już doczekać, by usłyszeć coś nowego o tym miejscu i
ponownie nawiązać kontakt z uroczymi istotami.
W głuszy panował błogi spokój; znów mogła ujrzeć zadowolone,
wesołe stworzenia, które powitały ją z radością. Tym razem rozmawiała
też z sosnami, brzozami i bukami, które zdradzały jej swoje tajemnice.
Wokół pojawiały się również słowiańskie demony, niemniej zajęte
swoimi sprawami praktycznie w ogóle się nią nie interesowały. Jej
uwagę zwrócił za to w pewnym momencie dziwny szelest w pobliskich
krzewach. Kiedy mu się przyglądała, nagle wyskoczyła z niego piątka
miejscowych dzieci. Zaczęły krzyczeć i rzucać w istoty i zwierzęta
patykami i kamieniami. Te, przerażone, uciekały i chowały się w
dziuplach i sadzawce. W końcu borowy poruszył się na swoich wielkich
korzeniach i odstraszył chłopców, goniąc ich jeszcze przez kilka sekund.
Zwiali w popłochu, praktycznie się za sobą nie oglądając.
Wszystkie demony, poddenerwowane i zaniepokojone, wpatrywały
się teraz w ślady pozostawione przez urwisów. Wybudzone ze snów,
zdezorientowane i wyrwane ze swojej równowagi, poczęły krążyć
między drzewami i po leśnej polanie. Na szczęście gdy borowy się do
nich zwrócił, zdołały się uspokoić i wrócić do swej rutyny.
– Teo, to nie może się już więcej powtórzyć. Powiedz im, żeby nie
drażniły mojego lasu, bo się to dla nich źle skończy. Niektóre demony są
nad wyraz nerwowe. Nie wiadomo, do czego się posuną, jeśli znowu
ktoś zakłóci ich spokój. Sam powoli tracę już cierpliwość, to nie może
dalej wyglądać w ten sposób, inaczej nas zniszczą, podobnie jak
zniszczyli już większość lasów na świecie. One nie broniły się przed
oprawcami, my nie zamierzamy odpuszczać – zwrócił się do Teodory
borowy, obserwując z niepokojem swoją rodzinę.
– Dobrze, spróbuję jakoś przemówić im do rozsądku. Proszę, nie
krzywdźcie ich, nie zrobiły niczego celowo. Po prostu nie są świadome
tego, że wyrządzają wam krzywdę.
– Nie interesują mnie przyczyny, tylko skutki. W obronie swoich
bliskich posunę się do wszystkiego. Jeżeli ludzie sprawią im cierpienie,
zniszczę ich. W ciągu ostatnich wieków wyrządzili nam już dostatecznie
dużo zła. Nie będziemy bezczynni w obliczu niebezpieczeństwa. To
najokrutniejsze i najbardziej lekkomyślne istoty na świecie.
Teodora przytaknęła borowemu i wróciła do wsi. Kiedy jednak
chciała podejść do gromady dzieci, aby ich ostrzec i pouczyć, żeby nie
atakowały leśnych istot, okrążyli ją miejscowi. Mieli ze sobą widły, noże,
pochodnie i topory.
– Precz od naszych dzieci, wiedźmo! Precz, tępa maszkaro! Wszystko
słyszeliśmy! Z pewnością zawarłaś jakiś pakt z diabłem. Nie pozwolimy
ci skrzywdzić naszych pociech! Pobili ją, że aż straciła przytomność, a
następnie zawlekli do dużej szopy, w której trzymali narzędzia.
Dwadzieścia osób, w tym rodzice chłopców, zaczęło rozglądać się za
potencjalnymi narzędziami do tortur, przekrzykując się w pomysłach na
zadanie cierpienia czarownicy. Najpierw, gdy tylko oprzytomniała i
zaczęła wrzeszczeć, założono jej na głowę żelazny knebel. Miał on
dorobiony krótki język zakończony ostrymi kolcami, który ranił jej jamę
ustną przy każdym przełknięciu śliny. Zakuli ją w dyby i przynieśli
spore, metalowe obcęgi, którymi zgniatali palce skutej, zaczynając od
najmniejszego. Ta próbowała się poruszyć, zrobić cokolwiek, by się tylko
wyrwać, ale była całkowicie unieruchomiona. Potem przynieśli z
paleniska rozżarzone węgle i przy pomocy łyżek położyli bryły na
oczach skazanej. Te stopniowo je wypalały, zadając niewyobrażalny ból.
Jej cierpienia trwały jeszcze kilka godzin, a zgromadzeni tam ludzie
wchodzili na wyżyny kreatywności, symbolicznie popijając każdą
zadaną ranę samodzielnie stworzonym bimbrem. Kiedy skończyli, a ona
wydawała się martwa, urządzili sobie imprezę, ciesząc się, że pozbyli się
zagrożenia.
Tymczasem chłopcy biegali sami po polu, przerzucając się
pomysłami na nowe, nieszablonowe zabawy. Przez cały dzień
praktycznie nie mieli kontaktu z rodziną, więc bardzo się nudzili. Gdy
chcieli podejść do rodziców, ci zazwyczaj byli pijani bądź po prostu nie
mieli dla nich czasu. Bez większego trudu zwędzili z domów scyzoryki,
kuchenne noże, zapalniczki oraz własnoręcznie wykonane proce. Chcieli
być przygotowani na wszystkie potencjalne okoliczności, jakie tylko
mogli sobie wyobrazić. Kompletnie zapomnieli już o ostatnim
wydarzeniu z nożyczkami, bo takie wypadki często im się przydarzały, a
do tej pory kończyło się najwyżej krótkim pobytem w szpitalu i kilkoma
bliznami.
Zagrali w berka i chowanego, następnie wyjęli proce i zaczęli strzelać
do żab w sadzawce. Gdy te się schowały, poszli dalej, kierując się polną
ścieżką w głąb lasu. Drogę zagrodziła im rodzina zajęcy. Samiec kicał
naokoło, samica zaś pilnowała niewielkich młodych i odpoczywała.
Zakradli się do nich i rzucili z nożami na największego, ale ten,
najwyraźniej silny i wprawiony w uciekaniu, szybko od nich odbiegł.
Zwrócili się wtedy w kierunku samicy, która jednak zdołała oddalić się
w ostatniej chwili. Tylko najmniejsze z zajęcy nie potrafiło zareagować.
Podnieśli je, trzymając zwierzę za uszy. Wierciło się i usiłowało wyrwać.
Wydłubali mu scyzorykiem oczy i schowali je sobie do kieszeni, by
wzbogacić swoje kolekcje. Usiedli wokół swej ofiary, przez kilkanaście
sekund napawając się widokiem umierającego stworzenia. Czuli się
prawdziwymi łowcami. Wkrótce ukrócili jego cierpienie, rozpruwając
mu brzuch. Wnętrzności i całą resztę wrzucili do plecaków. Wcześniej
zdarzało im się już upiec takie mięso nad ogniskiem, zwłaszcza wtedy,
gdy rodzice zapomnieli zrobić im coś do jedzenia i przez kilka dni
prawie nie mieli z nimi kontaktu. Nieco później ruszyli przed siebie.
W środku lasu rozpalili niewielkie ognisko i śpiewali ile sił w
płucach. Gdy chwilę odpoczęli, dla rozrywki zaczęli przypalać
zapalniczką gałęzie jednego z drzew i suchą ściółkę. Po kilku minutach
drzewa, szyszki i trawa zajęły się ogniem, więc szybko uciekli,
zostawiając rozprzestrzeniający się pożar, rośliny i przebywające w lesie
zwierzęta samym sobie.
Płomienie, choć z początku niewielkie, zwiększały się pod wpływem
nasilającego się wiatru. Pochłaniały coraz więcej drzew krzyczących w
agonii i błagających borowego o pomoc, ale ten ich nie dosłyszał.
Dosięgały też coraz większych zwierząt. Płonęły owady, małe ssaki,
sarny i inne stworzenia. Ogień niszczył ich skórę, mięśnie i kości. W
końcu przebudził borowego i demony, które wyraźnie zaniepokoiły się
wrzaskami i swądem spalenizny. Borowy wpadł w furię, krzycząc o
zemście i wzywając pobratymców do odwetu. Zdołał ostrzec pozostałe
zwierzęta, ale część lasu już umarła. W końcu rozpętała się burza, lało
jak z cebra, więc deszcz szczęśliwie ugasił pożar. Zapadł zmierzch i
słowiańskie demony zaczęły planować swoją zemstę. Tego dnia istoty
lasu dowiedziały się o śmierci większości swoich bliskich, więc nie miały
już żadnych skrupułów.
***
Nazajutrz we wsi panowała wesoła atmosfera świętowano urodziny
kilku osób. Większość mieszkańców biesiadowała w dużej izbie, tańcząc
przy głośnej muzyce i ciesząc się radosną chwilą. Nie zabrakło tam
również rodziców chłopców, którzy wzniecili ogień. Śmiali się i
dokazywali, jakby wcześniejszego dnia nic się nie wydarzyło. Nawet nie
zauważyli tego pożaru, bo i tak w ogóle się lasem nie interesowali.
Tymczasem młodzi oprawcy zwierząt wylegiwali się na kocach,
opalając się i odpoczywając. Powinni być w szkole, ale postanowili
zrobić sobie wagary i uczcić owocne łowy. Zadawali sobie zagadki i
wygłupiali się, planując kolejne „polowania” jak zwykli nazywać swoje
znęcanie się nad zwierzętami.
W tym samym czasie od strony lasu szła w ich kierunku bardzo
niepozorna istota przypominająca małą dziewczynkę. Miała długie,
kruczoczarne włosy, którymi targał wiatr, śniadą cerę i olbrzymie oczy.
Tam, gdzie stąpała, na chwilę usychały rośliny, milkły owady i ptaki.
Delikatnie przed siebie sunęła, roztaczając dookoła trupi odór. Nosiła
białą, zwiewną sukienkę i wianek z maków na głowie. W ręce trzymała
stalową rózgę, którą wymachiwała. Stopniowo zbliżała się do niczego
nieświadomej gromady, chcąc wyrównać rachunki i przywrócić
naturalny porządek.
Podeszła do lidera paczki i dotknęła go delikatnie w ramię, co
wyssało z niego życie. Po chwili padł na trawę i zmarł. Pozostali chłopcy,
zdezorientowani, pomyśleli, że ten zemdlał, więc próbowali go ocucić.
Cicha wykorzystała ten czas i dokończyła swego dzieła, w ekspresowym
tempie zabijając po kolei każdego z nich. Konali raptem w kilka sekund.
Zadowolony z siebie demon powrócił do lasu, powiadamiając
kompanów o wykonaniu zadania. Zapadał już zmierzch, więc wysłali
psiogłowa, by ten posprzątał po pracy Cichej i przyniósł im resztki,
których nie zje.
Demon poruszał się na końskich nogach, szukając swoim jedynym
okiem świeżych zwłok. Gdy tylko dotarł do celu, rozszarpał martwe ciała
na strzępy. Jego żelazne zęby wbijały się w tkanki. Mlaskał z rozkoszą i
napawał się mięsem. Kiedy się najadł, zabrał ze sobą pozostałości i
zaniósł je do lasu. Tam reszta istot porozrzucała je w miejscu spopielonej
ściółki, by użyźnić ziemię. Wodniki i utopce nawodniły glebę, starając
się odratować swój dom po pożarze. Leszy zasadził nowe drzewa i
wrócił do sprawowania opieki nad tymi, które przeżyły niedawną
tragedię.
Tymczasem storturowana Teo umierała, stopniowo się deformując.
Uwolniła się z dybów i stawała się coraz chudsza i bardziej umięśniona.
Jej cera była blada, a oczy czerwone i zapadnięte. Wyrosły jej pazury i
drugi rząd ostrych jak brzytwa zębów. Kiedy ostatecznie zmieniła się w
strzygę, myślała tylko o swoich oprawcach. Wywarzyła drzwi szopy i
wybiegła w poszukiwaniu morderców. Stali kilka budynków dalej – aż
zionęło od nich alkoholem. Podbiegła do nich od tyłu i wgryzła się w ich
karki, by wychłeptać tętniczą krew. Rozpruła ich klatki piersiowe i
zaczęła wyżerać wnętrzności. Wybiła wszystkich, powoli odzyskując
świadomość i wspomnienia ze swojego ludzkiego życia.
Wróciła do domu, chwyciła w zakrwawione szpony swoje ulubione
książki i poszła do lasu. Widząc, że został częściowo zniszczony, wpadła
w furię i przyśpieszyła. Tam przywitał ją borowy i wszystko wyjaśnił.
Postanowiła zostać w buszu, wśród natury i z dala od ludzkiego
okrucieństwa i głupoty, by pomóc w odtworzeniu spalonej części gaju.
Przestała bronić ludzi, zwłaszcza tych miejscowych, tracąc jakąkolwiek
nadzieję na to, że kiedyś uszanują życie swoje i zwierząt. Tylko czasami
zmieniała się w sowę i odwiedzała dawną rodzinę, ciesząc się wolnością
wśród ukochanych drzew.
***
Po kilkunastu latach we wsi wciąż z niewiadomych przyczyn ginęli
ludzie, pola nie dawały żadnych plonów, a w studniach nie było wody
nawet wtedy, gdy padał deszcz. Zwierzęta gospodarcze uciekały.
Wszyscy chorowali i przeprowadzali się do miast bądź prędzej czy
później popełniali samobójstwa. Tylko las wciąż się rozrastał,
pokrywając coraz większe połacie terenu i wchłaniając niegdysiejsze
budynki. Te stawały się zielone od mchu i krzewów. Domy kruszyły się
od naporu korzeni drzew wrastających w mury i fundamenty.
Wszystko zmieniło się dopiero wtedy, gdy wcześniejsi mieszkańcy się
wysiedlili, sprzedając całą wieś nowym właścicielom. Ci, słysząc dziwne
historie o tych okolicach, już zawsze dbali o las i uczyli swoich bliskich,
by i oni szanowali przyrodę oraz słowiańskie dziedzictwo. W końcu
przezorny zawsze ubezpieczony.
Daniel H. Jaśko
Efekt ćmy
Część I: Niemoc
***
Strugi deszczu żarliwie odbijały się od wiaty peronu, a chłodny, jesienny
wiatr smagał swymi wiotkimi mackami zmurszałe filary, kioski i
opustoszałe ławki. Nad torowiskiem dryfowały bezładnie papierki i
nylonowe siatki, a w powstałych tu i tam kałużach wstydliwie odbijały
się światła migoczących reflektorów. Adam z niecierpliwością wyglądał
ostatniego tej nocy pociągu, którym miał wrócić jego brat. Właściwie nie
mógł się ich spotkania doczekać, bo pod wpływem przeciągającej się
nieobecności zaczął już prawie zapominać, jak to jest mieć u swego boku
prawdziwego przyjaciela. I choć byli umówieni dopiero po dwudziestej
trzeciej, gospodarz wolał przyjechać na dworzec zawczasu, by w
spokoju wypatrywać tej wielkiej, przecinającej ulewę maszyny, która już
zapewne pędziła w jego stronę.
W twarz uderzył go mocniejszy powiew, więc dosunął zamek kurtki
pod samą krtań. Z głośników rozległ się znudzony, niemalże
komputerowy monolog pracownika dyspozytorni – pociąg, zgodnie z
harmonogramem, przyjedzie na swoją końcową stację już za kilka
minut. Spojrzał na zegarek. Wszystko się zgadzało. Poczuł ciepło w
przełyku i mrowienie na szyi – właśnie rozbudziła się w nim niemała
ekscytacja. Wstał z ławki i zbliżył się do torów; zatrzymawszy się przed
wyblakłą, chropowatą linią bezpieczeństwa, wytężył swoje zmysły i wbił
wzrok w czarny, rozmokły pejzaż, jaki rozprzestrzeniał się wszędzie
tam, gdzie nie sięgały światła peronu. Najpierw rozedrgały się szyny,
uwypuklając z każdym wstrząsem ich metaliczny podźwięk. Potem
spośród roztańczonych wichrów niepogody wyłonił się szum –
nieśmiały, lecz jednostajnie narastający, w akompaniamencie
rytmicznego terkotu niezliczonych kół. W końcu zobaczył na nocnym
płótnie szary punkt. Punkt, który błyskawicznie się rozjaśniał, niosąc ze
sobą niebosiężny hałas tarcia kilkudziesięciu rozpędzonych ton o wkłutą
w glebę stal. Aż nagle ową huczną, żelazną orkiestrę maszynista
zagłuszył rozdzierającą bębenki syreną, która wszem i wobec obwieściła
przyjazd kolei.
Wielka maszyna jak armatnia kula przemknęła tuż obok niego,
ciągnąc za sobą tuzin mokrych wagonów. Pod kołami zasyczało i
hamulce zabuchały. Piski i zgrzyty zdawały się rozłupywać szkliwo jego
zębów. Kiedy wreszcie pociąg się zatrzymał, nastała niezgłębiona cisza –
znowu tylko deszcz dudnił w sklepienie i wiatr chłostał mury dworca.
Z pneumatycznych mechanizmów wydobyło się przyćmione
huczenie i w jednej chwili otworzyły się wszystkie drzwi. Adam
wyostrzył wzrok, zerkając to na lewo, to na prawo. Z góry założył, że o
tej porze, zwłaszcza tutaj, na ostatniej stacji, nie będzie tłumów; i
niewiele się w tej kwestii pomylił, bo faktycznie wysiadło raptem kilka
osób – ot, starszy pan w kapeluszu, trzymająca się za ręce para,
zmęczona kobieta z dzieckiem w nosidełku czy grupka zdrożonych
nastolatków. Każdy niemalże bezwiednym krokiem od razu udał się w
sobie tylko znanym kierunku.
Adam, lekko zdziwiony, odczekał jeszcze dwie, może trzy minuty, ale
jego brat wciąż nie opuszczał składu. Coś go musiało zatrzymać... może
bagaż mu się gdzieś zapodział? Albo zasnął tak głębokim snem, że nie
zbudziło go nawet hamowanie tej kolosalnej tuby, w której siedział? Był
prosty sposób, żeby to zweryfikować – mężczyzna wziął do ręki telefon i
kliknął palcem na wizerunek swego krewniaka. Niestety jego entuzjazm
bezzwłocznie podważył głos automatycznej sekretarki: Abonent ma
wyłączony telefon lub znajduje się poza zasięgiem sieci.
Sytuacja zaczęła się robić dość niekonwencjonalna. To jeszcze nie
panika, ale zatrwożenie wyraźnie dawało mu się we znaki. Rozejrzał się
pomału po wszystkich wagonach, by mieć pewność, że nic mu nie
umknęło, starł z czoła pasmo potu i ponownie spróbował nawiązać
połączenie. Czasem przecież zdarzają się jakieś przejściowe zakłócenia.
Ale nie tym razem. Abonent wciąż miał wyłączony telefon...
W końcu z jednego z wagonów wychylił się konduktor.
Zaniepokojony Adam postanowił nie zlekceważyć takiej sposobności i
czym prędzej do niego podbiegł.
– Przepraszam... przepraszam! – krzyczał w zadyszce. – Panie...
konduktorze...!
– W czym mogę pomóc, młodzieńcze? – odparł bezstresowo kontroler
biletów, którego delikatnie wystająca spod służbowej czapki siwizna
zwiastowała zbliżającą się niechybnie emeryturę.
– Wszyscy... wszyscy już wysiedli? – lekko odetchnąwszy, zapytał z
widoczną w oczach nadzieją, że odpowiedź będzie krótka i przecząca.
– O ile nie mieliśmy gapowicza, który schował się gdzieś pod
pokładem – to mówiąc, kąciki jego ust zbliżyły się subtelnie do nosa,
uwydatniając żartobliwy uśmieszek – to raczej tak.
– Raczej? – Adamowi jednak nie było do śmiechu. – Czyli możliwe, że
ktoś został w środku?
– Poza obsługą? Szczerze, nie wydaje mi się. Ale moi ludzie robią
jeszcze obchód, więc niebawem się przekonamy. Rozumiem, że czeka
pan na kogoś?
– Tak, mój brat miał tą linią przyjechać. Tylko że ludzie zdążyli się już
rozejść, a jego... jak nie było... tak go dalej nie ma... – z każdym słowem
głos coraz bardziej mu się łamał.
– Jak się pana brat nazywa?
– Bagduł... Adrian Bagduł.
– Sprawdźmy. Chwileczkę... – Konduktor wyjął z teczki tablet i począł
palcem stukać po ekranie. – Rzeczywiście! Mamy go na liście.
– Tak?! – Adamowi aż zaszkliły się tęczówki. – Czyli jechał tym
pociągiem?!
– Niezupełnie – pokiwał przecząco głową. – Pan Bagduł w ogóle do
niego nie wsiadł.
– Nie... nie rozumiem...
– Pan Bagduł figuruje na liście nabywców, ale nie pasażerów.
Wygląda na to, że kupił bilet dzisiaj rano, ale z niego nie skorzystał. Cóż,
w gruncie rzeczy ma na to kilka dni. Może...
– Jak to kupił, ale nie skorzystał? Pan żartuje, prawda? Przecież
dzisiaj z nim rozmawiałem, jesteśmy umówieni, miał przyjechać tym
właśnie kursem!
– Niestety nie żartuję. Mówię, co pokazuje system – odrzekł
profesjonalnym tonem. – Jest pan pewien, że to o ten konkretnie pociąg
się rozchodzi? Nie rozmawiali panowie przypadkiem o innym dniu?
Albo godzinie...?
– Wykluczone! – wykrzyknął nerwowo, bo przecież dokładnie
wiedział, jak się z bratem umówił, i nie było tu miejsca na nieścisłość. –
A może... może wkradł się jakiś błąd do systemu? Może Adrian wsiadł, z
jakiegoś powodu program go nie zarejestrował, a teraz zagubiony błąka
się między przedziałami? Niechże pan to sprawdzi, proszę!
– Błąka się między przedziałami?! A cóż to jest, pociąg widmo i jego
duch? – ironizował konduktor, ledwo powstrzymując się od śmiechu. –
Pan wybaczy, ale nie da się nie znaleźć drzwi w pociągu. – Mimo
wszystko wciąż próbował wykazać się wysoką kompetencją, spokojem i
wyrozumiałością. – Ale dla pewności proponuję poczekać do końca
obchodu.
– Szefie – nagle rozległ się stłumiony głos z krótkofalówki. – Pociąg
jest czysty i pusty. Gotowy do zdania i nawrotu.
– O wilku mowa... – starszy mężczyzna skierował swe słowa w
mikrofon urządzenia. – Przyjąłem, dzięki. Zaraz do was wracam.
Spiszemy raport i do domu.
– Nie, niemożliwe! – huknął młodszy z wyraźnym niedowierzaniem,
próbując w międzyczasie, jakby mimochodem, jeszcze raz zadzwonić do
Adriana.
– Sam pan widzi... Przykro mi. Za chwilę zamykamy drzwi i wracamy
do rodzin. Na ten moment nic więcej nie jestem w stanie zrobić.
Abonent ma wyłączony telefon lub jest poza zasięgiem sieci.
– Nie, nie, nie... Proszę mnie wpuścić! – wrzasnął rozpaczliwie
młodzieniec. – On tam przecież musi być! Musi!
– Proszę się uspokoić! Powtarzam: w pociągu została tylko załoga!
– Wpuść mnie, człowieku! – nerwy go zdominowały; zmarszczył
złowrogo brwi, na czole ujawniły się żyłki, oczy zaszły łzami, żuchwa
mu zesztywniała, cała twarz poczerwieniała i gestykulacja rąk się
natężyła. – A skąd mam wiedzieć, że go tam nie zadźgaliście, co?! Banda
świrów! Adrian! ADRIAN!
– A cóż to za chory pomysł! – teraz także sam konduktor, będący
dotychczas książkowym przykładem stoickiej cierpliwości, wytrącony
został z równowagi.
Zbliżył się do Adama, świadomie naruszając jego strefę komfortu, i
grożąc mu palcem oraz patrząc z rozwścieczeniem w głąb źrenic, rzekł
półszeptem:
– Lepiej zamilcz, młodzieńcze, jak masz wymyślać takie łgarstwa! Bo
cię siłą wyniosą z tego dworca, i to od razu na cztery-osiem, żebyś sobie
przemyślał swoje oszczerstwa i bluźnierstwa!
Adam w istocie trochę się zdystansował i przestraszył, lecz z uwagi
na wynikłe niejasności związane z przyjazdem jego brata, dalej brnął w
zaparte:
– To proszę mnie wpuścić, jeśli nie ma pan nic do ukrycia...!
– Dosyć, psiamać, posłuchaj! To jest ostatnia stacja, tak? Wszyscy już
wysiedli, tak? Rano przychodzi inna drużyna i przejmuje pociąg. W
związku z tym, że wszystko jest już gotowe, nie wpuszczamy żadnych
pasażerów. Logiczne?! – zauważył, że Adam po tych słowach nabrał
nieco skruchy, więc i on złagodził swój ton. – Chciałem być miły.
Zrobiłem, co mogłem. Sprawdziłem system, moi ludzie przeszukali
pociąg. A w zamian słyszę jakieś makabryczne oskarżenia! Gwarantuję –
w tym momencie już totalnie ściszył głos – że jeszcze nikogo nie
zadźgałem, ale, Boże, trzymaj mnie, bo zaraz to uczynię! Ostatni raz
ostrzegam – rozwagi, chłopcze, i pokory!
Adam, choć w całej tej drażliwej sytuacji wykazał się dość
niedorzecznym tokiem rozumowania, nie był głupim człowiekiem i
szybko sobie uświadomił, że mundurowy miał sporo racji. Uznał, że
musiała w nim wybuchnąć niezbadana mieszanka ekscytacji, stresu,
sceptycyzmu i presji czasu. Rozluźnił mięśnie i spuścił wzrok. Konduktor
powolnym, zapobiegawczym ruchem cofnął się o krok, jednocześnie
oddając Adamowi odrobinę swobody.
– Dobrze. Dobrze... – wydukał młodzieniec. – Przepraszam.
– To nerwy. Ale... coś jest nie tak... Muszę pomyśleć...
– Proszę się rano udać do kierownictwa. Być może będą mogli coś
więcej doradzić. Tymczasem spokojnej nocy życzę.
Konduktor odwrócił się na pięcie i wszedł do wagonu. Wszystkie
drzwi zamknęły się, sycząc przy tym jak stado węży w diabelskiej
rozpadlinie.
Adam stał osłupiały – jakby był kolejnym filarem, który
podtrzymywał sklepienie tej wymarłej stacji. W ręku ściskał telefon,
łudząc się, że zaraz usłyszy dzwonek; że Adrian do niego oddzwoni i
powie mu, że musieli się dziwnym trafem minąć i że czeka przed
wejściem na dworzec. Ale – jakżeby inaczej – nic takiego nie miało
miejsca. Z pustką w głowie i bez życia w oczach patrzył, jak w wielkiej
machinie, która przed kwadransem wyłoniła się z czarnego jaru, gasną
kolejno wszystkie światła, zostawiając go osamotnionego z dudniącym
deszczem, zimnym wiatrem i szeleszczącymi nad torowiskiem workami.
Poza nim na peronie nie było już nikogo – tylko ćmy ślepym rykoszetem
co rusz uderzały w reflektory, rzucając na kafelki niezgrabne półcienie.
To było wiele miesięcy temu. Od tamtej pory Adam nie widział
swojego brata i nie miał od niego żadnych wieści. Adrian nigdy już nie
odebrał telefonu i nigdy nie oddzwonił. Nigdy nie przysłał listu i nigdy
więcej nie zostawił po sobie żadnego śladu w internecie. Zwyczajnie się
rozpłynął, zupełnie jak znikająca w czarnym pysku nocy lokomotywa...
Kolejne tygodnie pamiętał jak przez mgłę... policja, przesłuchania,
dochodzenie, chaos, zmęczenie, niepewność, smutek, strach. Kiedy tylko
formalne procedury zakończyły się bez jakkolwiek satysfakcjonujących
efektów, było za późno, żeby Adamowi pomóc. Po pierwsze dlatego, że
miał raczej umiarkowane kontakty z ludźmi, zwłaszcza teraz, kiedy
całkowicie się zamknął na otoczenie. A po drugie dlatego, że
podświadomie wcale nie chciał wsparcia – jego osłabiony umysł usilnie
wypierał się tego typu nielicznych gestów jak zbędnego aktu
znienawidzonej przezeń litości. Apatia wciąż się pogłębiała. Został sam
na sam z wygasającą każdego dnia nadzieją. Miał momenty, kiedy
próbował stanąć na nogi, ale zawsze prędzej czy później i tak się potykał
i ponownie upadał. Nawet gdyby miał się z bratem już nigdy nie spotkać,
to marzył choćby o tym, by się dowiedzieć, czy w ogóle żyje. A jeśli nie,
to gdzie i jak zginął... Co noc dręczyły go koszmary – zwykle niespójne,
ale zawsze dobitne.
Na długie miesiące utknął w tej przerażającej, zapętlonej próżni...
***
Ta enigmatyczna wiadomość w okamgnieniu postawiła go na baczność.
Nieistotne stały się senne anomalia sprzed kilku chwil i nieistotna stała
się depresja, jaka mu od dłuższego czasu towarzyszyła. Co prawda
telekomunikacyjne zakłócenia nie pozwoliły mu zrozumieć wszystkich
słów, ale co do głosu, barwy i intonacji nie miał żadnych wątpliwości –
to musiał być Adrian.
Czyżby jednak żył? Nikt nigdy nie powiedział, że jest inaczej... Może
potrzebuje pomocy? A może to jakaś awaria, wiadomość sprzed
tygodni... ale co, jeśli nie? Szczypał się po rękach i po nogach, żeby się
upewnić, że nie śni.
Nie śnił.
Poczuł w sobie świeżą energię do działania, jakby w bezdennym
tunelu przygnębienia zaszkliło się nagle wyblakłe światełko, które
zbliżało się do niego jak ten pociąg na dworcu. Przecież na to właśnie
czekał – na jakąkolwiek informację. To była jedyna rzecz, która mogła
odratować jego zszarganą psychikę. I choć natłok myśli nie ułatwiał mu
racjonalnych odruchów, to jednak miał nowy, kluczowy trop. I kto wie,
dokąd, choćby teoretycznie, mógłby go doprowadzić...?
Na wszelki wypadek zanotował na osobnej kartce numer, z którego
przyszła wiadomość. Następnie wstukał go na ekranie, wcisnął zieloną
słuchawkę i po raz kolejny przyłożył aparat do ucha.
Usłyszał sygnał. Zamarzły wszystkie myśli. I drugi sygnał. I trzeci
sygnał.
Co, jeśli ktoś odbierze? Czy to faktycznie mógłby być on? Czwarty
sygnał. Piąty.
– Adrian, proszę... Odezwij się...! – mówił pod nosem. Napięcie rosło...
Szósty. Siódmy...
– Chryste Wiekuisty, kogóż to niesie? Ktoś odebrał telefon!
Adam aż zdrętwiał. Wprawdzie nie był to jego brat, a starsza,
zaspana kobieta o lekko skrzekliwym głosie, ale przypuszczalnie mogła
mu pomóc w rozwikłaniu zagadki. Serce mu mocniej zakołatało. Ocknął
się ze zdumienia i zagaił dialog, zanim niewiasta zdążyłaby się
rozłączyć:
– Halo? Halo, dobry wie...
– Maryjo Najwyższo! A czy panicz wie, którą mamy godzinę? –
zapytała wzgardliwie seniorka.
– Wiem, przeprasz...
– No i masz! Wnuczek się rozgniewał! – krzyknęła. – Teraz będzie
diablę walić w ten przeklęty wózek! I znowu pół nocy w zad kopnął...
– Przepraszam, nie chciałem nikogo obudzić... – Adam jeszcze nie
wiedział, o co chodzi i z kim ma do czynienia, ale ze względów
dyplomatycznych wolał zastosować się do podstaw kultury i savoir-
vivre‘u.
W tle, po drugiej stronie głośnika, słyszał głuche, rytmiczne
bębnienie. Domyślał się tylko, że to chwacki potomek jego rozmówczyni
robi raban, bo ktoś do nich zadzwonił głęboką nocą.
– Nie chciałem, nie chciałem, ale, na litość Wielebnej Trójcy,
zadzwoniłem i obudziłem! – ryknęła niemiło. – Chryste, Dziecię
Przenajświętsze, zagrzmij, jeśli widzisz tę herezję!
Przynajmniej wyraźnie dała mu tym samym do zrozumienia, że, w
przeciwieństwie do niego, swą religijność traktuje nad podziw
patetycznie. Adam nigdy nie utożsamiał się ze swoim sakramentem
chrztu i wszelkimi tego następstwami, lecz po zaginięciu Adriana grubą,
jednoznaczną linią przekreślił swe boskie znamię już w całej
rozciągłości. I nie widział w tej przestrzeni choćby zarysu drogi
powrotnej.
Nestorka po przerwie oddechowej pozwoliła sobie kontynuować:
– No i nie zagrzmiał, więc musi mieć powód... Cóż, skoro już obudził,
to niechże panicz mówi, czego chce. Byle rychło i na temat. I lepiej, żeby
ważne to było!
– Ktoś... – wciągnął strzęp powietrza, by poskładać myśli. – Ktoś do
mnie przed chwilą z tego numeru zadzwonił.
– Mhm, rozumiem. Panicz z ośrodka dla obłąkanych – odparła
cynicznie. – Cóż to za drwiny, miało być ważne! Edgar – i zwróciła się,
jak mniemał, do wnuczka, który nieustannie tłukł ręką w coś miękkiego
– nie drzyj się, rozmawiam!
Adam jednak nie dał za wygraną:
– Szanowna pani, o godzinie trzeciej zero trzy, z numeru, na który
właśnie dzwonię, zapisała się w mojej skrzynce pocztowej wiadomość.
Ważna wiadomość. Bardzo. Ważna.
– Chryste Jezu i Bosko Matko! Co do minuty wie, że jest środek nocy, a
i tak wydzwania po ludziach, bo mu się pewno kochanka nagrała i w
afekcie pomylił numery!
– Niech to, nie dogadamy się... – zwątpił półgłosem w sens całego
przedsięwzięcia. – Kobieto, wypraszam sobie! Rzecz jest poważna.
Śmiertelnie poważna! Nie pomyliłem żadnych numerów i nie
dzwoniłbym w sprawie jakiejś kochanki! Niech mnie pani posłucha... – z
trudem zdołał opanować swój ferwor. – Nie mam pewności, i to właśnie
chcę ustalić, ale... i mówię to z pełną odpowiedzialnością... może chodzić
o życie człowieka. Lub odwrotnie...
– No dobrze, dobrze, niechże będzie – ukoiła nerwy. – Ale na nic to,
bo zapewniam panicza, że nikt z tego telefonu nigdzie nie dzwonił!
– Nie zgodzę się. Adrian Bagduł – coś to pani mówi? – postanowił
przejść do konkretów.
– Ach, panicz Bagduł!
Jej reakcja wydała mu się aż nazbyt euforyczna. Nauczony przykrym
doświadczeniem, nie podzielał tego entuzjazmu, niemniej, trzeba
przyznać, mocno pobudziło to jego ciekawość:
– Czyli jednak dzwonił? Zna go pani?
– Nie, nie dzwonił. I nie, nie znam. Edgar, złotko, uspokójże te
cholerne ręce! Lecz kojarzę nazwisko. Tak... Panicz Bagduł... Miał się
niedawno zameldować. Ale się nie zameldował.
– Zameldować? A... mogę zapytać, gdzie się w ogóle dodzwoniłem?
– Do pensjonatu. W Świętajnie. „U Baby Cmentarnej“.
– „U Baby Cmentarnej“?! – zdumiał się Adam.
– Uprzedzając pytania, bo nie byłby panicz pierwszy... Żadne tam...
Boziu Niebieska, rozgrzesz me słownictwo... demony pogańskie! –
mówiąc to, wydała z siebie krztuśne parsknięcie. – Po prostu ja jestem
baba, a obok jest cmentarz.
– Cmentarz?! – W pierwszej chwili wydało mu się to dość
nieszablonowe, ale po krótkim namyśle uznał, że, cóż, w gruncie rzeczy
takie usytuowanie nie jest niczym nierealnym. – No dobrze, co do
Adriana...
– Cholero, przestań! – ryknęła, jak sądził, na Edgara. Stuk, stuk... –
Panicz wybaczy, ale wnuczka niepokoją telefony o tej porze...
– Muszę się z nim skontaktować!
– Racja, zdaje się, że nie wspominałam... NIKT STĄD DO NIKOGO NIE
DZWONIŁ! – krzyknęła ze złością, że aż jej się flegma w gardle
rozgłośnie ześliznęła i musiał telefon od ucha odsunąć, ażeby nie wypluć
czegoś jeszcze mniej apetycznego. – I dla jasności: panicza Bagduła też tu
nigdy nie było!
Troszkę go to zdezorientowało, ale wiedział, że gra jest zdecydowanie
warta świeczki. Musiał się dowiedzieć więcej...
– Dobrze. W takim razie inaczej... Ma pani wolny pokój?
– Owszem, mamy ich pod dostatkiem.
– Znakomicie! A jak się można do Świętajna dostać bez samochodu?
– Ach, to zależy skąd, ale najlepiej do nas koleją przyjechać.
– Dobrze. Zatem przybędę, jak tylko znajdę połączenie. Postaram się
zjawić u szanownej pani jeszcze jutro.
– Wyśmienicie. Edgar, dziecko, przestań babkę wkurwiać!
Zapraszamy. Godność panicza...?
– Adam Bagduł.
– Ach, zatem znowu czekamy na Bagduła! Oby panicz Adam był...
bardziej punktualny. Rodzina?
– Proszę pani... – chwilę się namyślił – brat.
– Brat Bagduła... intrygujące... – wymamrotała, tym razem chyba
wyłącznie do siebie.
– Słucham? Co w tym intrygu...
– Zanotowane. Drzwi stoją otworem. Będziemy panicza z
niecierpliwością wypatrywać.
– Dobrze, dziękuję. Wyruszam jak najprędzej. Do widzenia.
– Bóg zapłać. Edgar! Chryste z Nazaretu, przestań!
Nie prezentowało się to wszystko nazbyt zachęcająco, ale Adam
nigdy nie był bardziej zdeterminowany, a ponadto i tak właściwie nie
widział innego sensownego wyjścia. O prywatnym detektywie ze swoim
mocno niewygórowanym budżetem mógł co najwyżej napisać balladę
na pocieszenie, a i na pomocną dłoń policji z grubsza się nie nastawiał.
W końcu służby już raz się zaangażowały i skądinąd niewiele z tego
wynikło, a poza tym nie mógł przecież traktować nowego tropu jak
dowodu, więc formalnie i tak dochodzenia by prawdopodobnie nie
reaktywowano. Postanowił zatem bezkompromisowo wziąć sprawy w
swoje ręce i faktycznie pojechać na miejsce. A nuż uchyli się przed nim
rąbek tajemnicy... Tej nocy już nie zasnął. Zakasał rękawy i swoją
przygodę rozpoczął od poszukiwań w internecie. Szybko zlokalizował
pożądane miasteczko, od którego – jak się okazało – dzieliło go niecałe
dwieście kilometrów, ale niestety nie uświadczył żadnych informacji o
zagadkowym pensjonacie przy cmentarzu. Niemniej, jakkolwiek
posępnie by to nie brzmiało, nie dał się temu zrazić, uznając, że taka
posiadłość z pewnością nie mogłaby umknąć uwadze mieszkańców i że
w związku z tym długo nie będzie musiał o nią wypytywać.
Los się do niego uśmiechnął, kiedy znalazł bezpośrednie połączenie
koleją. Opłacił i wydrukował dwa ważne przez kilka dni bilety – do
Świętajna i z powrotem. Traf chciał, że pierwszy pociąg wyruszał
najbliższym popołudniem, dzięki czemu zyskał cały poranek, by się na
tę niecodzienną eskapadę przygotować.
Wschodzące za oknem słońce w swym kojącym majestacie
zwiastowało tego dnia wdzięczną aurę. Adam spakował bagaż, zjadł syty
posiłek, wziął odświeżającą kąpiel, pozamykał okna, powyciągał
większość wtyczek, raz jeszcze sprawdził zawartość walizki, i na
odchodne sam do siebie przytaknął – z uśmiechem, jaki dawno na jego
twarzy nie zawitał. Znowu czuł ekscytację, znowu miał nadzieję, i
znowu chciało mu się żyć. Oczywiście miał też pełną świadomość, że
wybiera się w nieznane i że de facto powinien spodziewać się
niespodziewanego, a być może nawet najgorszego, ale w tych
okolicznościach prędzej by się dał uwięzić w psychiatryku, niż zaciągnąć
do łóżka i ponownie zatopić w żalu.
Zatrzasnąwszy od zewnątrz drzwi wejściowe, puścił w eter:
– Adrian, jadę do ciebie!
Bez trudności dostał się na dworzec, na którym miał się ongiś spotkać
z bratem. Był przygotowany na dość skrajne emocje w tym miejscu, ale
jego reakcja, zwłaszcza teraz, w krzepiącym świetle błękitnego nieba,
okazała się mocno neutralna. Wsiadł do pociągu i ulokował się w
jednym z przedziałów. Brał pod uwagę, że mógłby spotkać pamiętnego
konduktora, ale jednak trafił na kogoś zupełnie innego; co więcej, przez
całą przejażdżkę nie miał żadnych współpasażerów, co tylko podwoiło
jego szansę na uporządkowanie myśli i spokojną drzemkę. Jak do tej
pory wszystko układało się aż nadto przychylnie – jadąc do Świętajna,
Adam czuł, że jest na dobrej drodze...
KONIEC?
Agnieszka Biskup
Maria
Uciekam.
Samochód wbija się w ciemność. Smugi reflektorów na moment ją
rozpraszają, by zostawić za sobą: czarną, pierwotną, nienaruszoną. Nie
zostanie po mnie ślad.
– Zabawne, jak podróżują tajemnice... – Z głośników sączy się Bowie,
Panie, świeć nad jego duszą. Nie wiem, dlaczego tak pomyślałem,
właściwie to nie wierzę w Boga. Bowiego, przeciwnie, wyznaję. Śpiewa
w refrenie, że jest obłąkany, a ja się pytam, kto, kurwa, nie jest?
Soundtrack z Zagubionej autostrady wybija psychodeliczny rytm.
Noc. Może nie autostrada, ale lokalna droga z rodzaju tych gładkich jak
dzioby po ospie, gdzie dwie osobówki z trudem dają radę się wyminąć.
Pasy drogowe, które połyka zachłannie podwozie samochodu, są
monotonne jak wahadełko hipnotyzera.
Uciekam tunelem wyżłobionym w leśnej gęstwinie. Poszarpane
kontury drzew mkną za oknem jak linie elektrokardiogramu.
– Za pięćset metrów skręć w lewo – GPS rozbrzmiewa plastikowym
głosem hermafrodyty, ni to męskim, ni żeńskim.
Zwalniam, wytężam wzrok, poszukując w tej ciemnicy jakiejś
wskazówki, ale nie ma nic, tylko wżerająca się w oczy pustka.
– Za trzysta metrów skręć w lewo. – Dochodzę do wniosku, że to
jedna z tych tras widmo, pomyłek oprogramowania, które kończą swój
bieg w górskiej przepaści albo pośród martwych mętnych wód.
– Skręć w lewo. – Wreszcie dostrzegam wąski wyrąb w zwartej
atramentowej bryle lasu, ledwie sugestię ścieżki.
Bieszczady. Ostatni rodzimy bastion dzikiej natury. Nieujarzmiony
przestwór, który jeszcze nie złożył pokłonu człowieczemu panu, a
właściwie ma go głęboko w swojej zielonej, niewzruszonej dupie.
Cywilizacja tutaj nie sięga, nie pomoże nikomu w potrzebie. Nagle
dociera do mnie, że może nie podążam do celu, do wynajętej w dziczy
turystycznej chatki. Ta mapa to ściema a pan/pani z GPSu mnie zwodzi
jak leśny ognik. Co jeśli się zgubiłem? Zepsuje mi się samochód i padnie
ogrzewanie?
Zagłębiam się w nieznane. Jadę tam, gdzie żyją lwy. Ubi leones. Tak
dawniej nazywano zagadkowe, nieodkryte przestrzenie poza zasięgiem
mapy. Gdzie urywały się linie, nazwy i piktogramy, a zaczynała gęsta
biel kartki, żyły wyimaginowane potwory. A co żyje tutaj, pośród
strzelistych jednonożnych sosen i świerków wystrojonych w pyszne
trapezowe spódnice?
Ekran telefonu budzi się leniwym światłem, podryguje zielona
słuchawka. Dzwoni „CHUJ”, znaczy szef. Chce się zapewne dopytać, jak
mi idzie wykańczanie projektu. Tego, który opracowuję nocami w domu.
Tego, który w wersji elektronicznej pofrunął do kosza, a w papierowej z
okna. Po co CHUJ mnie nęka? Żeby zwolnić? Lub przeciwnie, będzie
błagał, abym wrócił i odwalał za niego czarną robotę, jego niezastąpiony
Murzynek Bambo. Skusi obietnicami i żadnej nie dotrzyma?
Uchylam szybę i wyrzucam komórkę. Ostatnie ogniwo
korporacyjnych kajdan, rymnij o zmarznięty mech, przygrywaj do tańca
żuczkom i wiewiórkom. Przez ułamek sekundy jestem z siebie dumny.
Potem żołądek zmienia się w hutniczy tygiel, do którego wlano płynną
surówkę. Tak parzy strach przed tym, co się zdarzyć może, a nawet
zdarzyć się musi. Oko rejestruje bezkształtny cień przecinający drogę.
Noga dociska hamulec. Mózg kalkuluje: odległość, prędkość, widoczność.
Już huknęło, zgrzytnęła wgniatana karoseria. Poduszka powietrzna
rośnie jak kwiat na filmie przyrodniczym, gdzie wszystko żyje i umiera
w przyspieszonym tempie. Biel rozlewa się pod czaszką i gaśnie, jak i
cały świat, zmieciony naporem bólu.
***
Jak długo jestem nieprzytomny? Nie wiem. Z trudem otwieram drzwi i
wytaczam się z wozu. Ziemia zdaje się parować. Słupy ksenonowych
świateł oświetlają trakt jak scenę greckiego teatru. Muszę zmrużyć oczy,
oślepiony ruchomym spektaklem granym dla jednego widza. Może
dwóch, licząc las.
Coś się tam z przodu telepie, więc idę zobaczyć. To sierść i mięso
upchnięte w formę zwierzęcia. Samica jelenia, dorodna sztuka. Rzuca na
boki łbem, racice tłuką w spazmach o grunt. Czuję na sobie odcisk jej
czarnego, wilgotnego oka. Żebra wzdymają się, opadają. Kałuża krwi liże
czubki moich butów. W myślach błagam Boga, by ukrócił cierpienia tej
niewinnej istoty, bo ja nie potrafię. Wokół leży tyle kamieni,
wystarczyłoby jeden podnieść, wymierzyć cios w smukłą głowę,
pogruchotać czaszkę, przebić się do miękkiego wnętrza, rozbić na pulpę
zwoje mózgowe, móżdżek, przysadkę, nerwy wzrokowe, podwzgórze,
ciało migdałowate. Przypominam sobie tablice dydaktyczne z lekcji
biologii, misterne kolorowe rysunki i wskaźnik opadający na płótno jak
bicz wymierzający razy. „Czwórka z biologii?”, rozczarowany głos ojca.
„Czy ta ocena cię satysfakcjonuje?”
Łania zdycha dokładnie w momencie, gdy myślę o ojcu i dostrzegam
w tym jakiś fatalizm. Zakonspirowaną złą wróżbę. Członki zwierzęcia
tężeją, materia ożywiona przechodzi w materię nieożywioną, istota
zmienia się w przedmiot. A potem chluszcze woda. Mokra fala uderza w
moje buty, wsiąka w grunt, istny potop. Spomiędzy sztywnych nóg
zakończonych raciczkami wytacza się obły, tkankowy twór. Sunie po
płyciźnie, trzymając się łani na jednym włosku sinoszarej pępowiny.
Mam wrażenie, że truchło łani znika. Kurczy się i opada na ziemię jak
naga, pozbawiona wnętrzności, wyprawiona skóra.
„Cielę”, myślę. „Zabiłem ciężarną łanię. Matkę i dziecko”.
Ale pęcherz płodowy pręży się niemrawo a potem zaczyna szamotać
w panice. Coś napiera od środka na elastyczną błonę, rozpycha ją i
wreszcie przebija. Podchodzę do rozedrganej masy, stawiam ostrożny
krok za krokiem, aż moim oczom ukazuje się „To”.
„To” wstaje na dwóch nogach. Chwieje się i obejmuje pajęczymi
rękami. Podnosi ku mnie zatrważająco ludzką twarz, umazaną
czarniawą krwią tak obficie, że nie mogę wyłowić rysów. Sylwetka
dziecięca, włosy długie i ciężkie jak namoczone w farbie pasma włóczki.
„To” jest nagie, więc odruchowo ściągam marynarkę i użyczam po
dżentelmeńsku, jakby to była nasza pierwsza randka i nagle zrobiło się
chłodno.
– Chodź – mówię i ciągnę stworzenie w stronę samochodu, a ono
idzie za mną bezwolnie, ogarnięte stuporem. Pozwala mi się usadzić na
fotelu pasażera, gdzie wreszcie coś widać w poświacie samochodowej
lampki.
„To” jest dziewczynką, a przynajmniej jak dziewczynka wygląda, bo
nie ogarniam na tę chwilę, w jaki sposób martwa łania mogła powić
człowieka, na domiar w fazie pokwitania, z delikatnie zarysowanymi
pączkami piersi w rozcięciu marynarki.
Zatrzaskuję drzwi i biegiem okrążam auto. Maska jest strzaskana,
przypomina pysk okaleczonego pekińczyka. Wskakuję za kierownicę,
przekręcam stacyjkę. Silnik zaskakuje, choć się dławi. Ruszamy głębiej w
las, odgrodzeni od ciemności bezpieczną otuliną karoserii.
– Zawiozę cię do szpitala – mówię, ale ona tylko patrzy przez
przednią szybę zahipnotyzowana zasięgiem samochodowych świateł.
Najbliższy szpital jest w Ustrzykach Dolnych. Zakładając, że odnajdę
drogę pośród ciemności i GPS nie strzeli focha, to co wtedy? Przyjadę
tam w charakterze sprawcy zdarzenia, wezwą policję, będą mnie
przesłuchiwać. Jak się wytłumaczę? „Panie władzo, potrąciłem to
dziecko, ale doprawdy wypadło na asfalt znikąd. Nie wiem, co robiła
pośród głuszy w środku nocy, pewnie coś niecnego, gusła jakieś czy
czary, bo widzi pan, właściwie to potrąciłem łanię, z której dziewczynka
dopiero wypadła, dość to było makabryczne, sam się dziwię.”
Wezmą mnie za wariata. Posadzą, jeśli nie w pierdlu, to w
psychiatryku. Tłumaczę sobie dalej, że właściwie to małej nic nie dolega.
Nie widziałem otwartych ran, złamań, uszkodzeń ciała. Nie trzeba w to
mieszać wymiaru sprawiedliwości. Zawiozę ją do wynajętego w górach
domku, to niedaleko. Mała się wzmocni ciepłą herbatą, zawinie w koc,
wypocznie. Pomówię z nią, gdy minie szok i jakoś sobie wyjaśnimy tę
dziwną sytuację. Ile z niej było prawdą, a ile mi się przewidziało, bo
mogło, jak tak teraz myślę. Przez stres, przepracowanie, brak snu. I dwie
tabletki xanaxu wzięte na pusty żołądek z ledwie czterogodzinną
przerwą i popchnięte hydroksyzyną. Umysł płata figle. Noc wydaje się
czarniejsza, las żywszy, dzieci i sarny niebezpiecznie podobne.
– To co tu robisz, dziecko? W nocy? W lesie? Bez mamy i taty? –
zagajam, lecz mała zawzięcie milczy, więc i ja się zamykam, skupiam na
prowadzeniu.
Drogę pamiętam jak przez mgłę. Siedzę za kierownicą, a w
następnym kadrze jestem już w łazience wynajętej chatki, jakbym się do
niej kosmicznie teleportował. Trzymam słuchawkę od prysznica i
spłukuję z dziewczynki brud. Mała stoi w kabinie naga, z luźno
opuszczonymi ramionami, bezwolna jak kukła. Nie zasłania intymnych
partii, jest jej wszystko jedno. Spod skorupy brudu wyłania się skóra,
blada i chłodna w dotyku. Sterczące sutki małych piersi. Wąskie biodra.
Włosy jasnoblond, na górze i na dole. Już nie wygląda jak dziewczynka,
tylko kobieta. Filigranowa efemeryda. Ma oczy sarny. Spozierają na
mnie wielkimi, czarnymi lustrami. I ta jej zwiewność i kruchość. Aż
strach tknąć ją palcem, ale przecież muszę. Osuszam ręcznikiem i
ubieram. Tonie w za dużym podkoszulku. Pozwala mi otoczyć się troską.
Idziemy do salonu. Mała przestrzeń, dużo gratów. W kominku
czekają drwa, wystarczy zaprószyć ogień. Kiedy ja szukam zapalniczki,
ona się przechadza pośród sprzętów. Dotyka. Ogląda. Wącha. Nie
oponuje, gdy układam ją na kanapie i przykrywam kocem pod samą
brodę. Jest senna. Mruga coraz wolniej i wolniej, w końcu przestaje.
Listki powiek nieruchomieją. Ma spokojny oddech, pachnący wrzosami i
igliwiem. Klęczę przy niej i chłonę. Moje oczy są połączone z jej ciałem
krótkim, niewidzialnym sznurkiem.
***
Nie lubię zostawiać Marii samej. Boję się, że zrobi sobie krzywdę.
Wyjdzie i zabłądzi. W lesie zauważy ją szaleniec albo dosięgnie zbłąkana
kula myśliwego. Napatoczy się dzikie zwierzę i pogruchocze jej
delikatne kości, pokąsa jedwabistą skórę. Cały czas się martwię. Dlatego
gdy wychodzę, skrupulatnie zamykam domek.
Minęło ledwie kilka dni, a ja mam wrażenie, że Maria mieszka ze
mną od zawsze. Przyzwyczaiłem się do jej obecności. Do tego, że potrafi
ukryć się w małym domku tak sprawnie, że nie mogę jej odszukać. Do jej
dziwactw, pomrukiwań, rysowania palcem po szybie, brania
wszystkiego do ręki, a zaraz potem do ust. Prawdę mówiąc,
podejrzewam, że Maria jest opóźniona w rozwoju, jak te dzieci z
niedotlenieniem porodowym albo wadą genetyczną, która zmieniła ich
mózgi w gąbkę.
Och, Mario. Moja biedna, nieporadna Mario.
Nie jestem pewien, czy to imię pasuje, ale musiałem jakoś się do niej
zwracać. Stanęło na Marii przez skojarzenie. Obraz w drewnianym
kościółku. Na płótnie święta rodzina i ona, Maryja Panna, jasnowłosa,
eteryczna, z oczami wzniesionymi ku niebu. Jak dziewczyna z chatki,
jota w jotę. Tej tu brakuje tylko aureoli, chociaż mam wrażenie, że spod
jej skóry sączy się światło. Dar subtelnej bioluminescencji, którą
bardziej można wyczuć niż zobaczyć?
Albo xanax.
Przekręcam zamki w drzwiach i jadę po zakupy. Musimy coś jeść, nie
ma rady, nawet w tym stanie odrealnienia, w naszej bieszczadzkiej
szczelinie międzywymiarowej. Pchając sklepowy wózek, zastanawiam
się, czy ona wciąż tam będzie, gdy wrócę. Panika podchodzi mi do
gardła. A jeśli by zniknęła? Jaką miałbym pewność, że kiedykolwiek tam
była? Że jej sobie nie wymyśliłem? Wrzucam torby do bagażnika i
pokonuję drogę powrotną na złamanie karku. Wpadam do domku i
szukam jej w amoku, nawołuję. Nic. Po kwadransie znajduję ją w
wiklinowym koszu na brudną bieliznę. Fala lęku cofa się jak morski
odpływ, serce kończy galopadę. Już dobrze, już nie ma czego się bać. Jest
tutaj, moja Maria.
Prowadzę ją do kuchni, usadzam na stołku. Spójrz, co przyniosłem,
wszystko świeże, swojskie, pachnące. Ligawa wołowa, wielki, czerwony
płat o żelazistej woni świeżo odebranego życia. Rzucam mięso na
rozgrzaną patelnię, kroję warzywa, pogwizduję. Dobry nastrój
gwarantem udanego wieczoru. Odwracam się na ułamek chwili i ligawa
znika, istne czary mary.
Maria-złodziejka-czarodziejka zaszywa się w kącie pokoju. Szarpie
mięso zębami, mieli i ssie. Musi być naprawdę głodna. Po posiłku
zasypia, nadal w kuckach. W ogóle dużo śpi, choć wybiera do tej
czynności najbardziej nietypowe miejsca i pozycje.
Wieczorem otwieram butelkę wina i odprężam się w bujanym fotelu.
Zastanawiam się, czy kiedyś wrócę do Warszawy, do pracy i
poprzedniego życia. Tu mi dobrze. Cisza, spokój, Maria bazgrze. Kupiłem
jej blok i pudełko świecówek. Nie ma talentu. Rysuje siłowo, fedruje
papier bezwzględnymi pociągnięciami kredki. Używa dwóch kolorów.
Zieleń na tło. I czerń – na dwie niechlujne spirale. Mętne oczy lasu.
Rysowanie szybko ją nudzi. Krzywi się i wierci w miejscu jak
zapchlony pies. Przypomina sobie o koszuli, w którą jest ubrana. Drapie
skórę i odchyla materiał, byle dalej od ciała. Ubranie Marię krępuje,
więc się go ochoczo pozbywa. Zrzuca je byle jak, byle gdzie. Oderwane
guziki toczą się po podłodze, tkanina szybuje ospale jak strącony z nieba
latawiec. Maria stoi naga i bosa na kamiennych płytkach, wreszcie
wolna od okowów materii. Przeciąga się. Pręży smukłe ciało, tu wypina,
tam wciąga. Gładka skóra faluje jak pełzający w ciemności wąż. Jestem
Adamem w raju, wystawionym na pokuszenie. Ona taka cudna, wiotka,
na wyciągnięcie ręki. Ślipi wielkimi, nieoswojonymi oczami, gładzi
piersi i brzuch, bez podtekstów, w najnaturalniejszym, niemal
zwierzęcym odruchu. Czuję, że twardnieję.
– Ubierz się, proszę.
Mam dobre intencje. Podnoszę z ziemi koszulę, próbuję ją okryć, ale
ubranie wypada z rąk. Młode, sprężyste ciało przyciąga dłonie jak
magnes. Maria nie ma nic przeciwko mojemu dotykowi. Jest obojętna i
to mi wystarcza. Gdyby mnie odtrącała, płakała, to co innego. Czy
bierność nie jest właściwie zachętą? Jej ciało reaguje właściwie. Sutki
tężeją, pochwa wilgotnieje. Unoszę jej biodra, rozchylam nogi i
przygniatam do ściany jak ucapionego szpilką motyla. Jestem gotowy się
wycofać, gdyby się rozmyśliła, choć ma niewiele czasu do namysłu.
Kilka pchnięć kończy sprawę. Jeszcze nigdy tak szybko mi nie poszło.
Nie z prawdziwą kobietą.
Odkładam ją delikatnie na podłogę. Patrzy w okno, niewzruszona, a
potem siada przy stoliku i kontynuuje rysowanie. Sperma wycieka
spomiędzy jej rozchylonych ud i wsiąka w tapicerkę krzesła. Maria tego
nie zauważa. Przebiera palcami w pudełku, aż znajduje zieloną kredkę.
***
Dziwne. Nikt nie wie, że tu jestem.
Klik, klik, zabukowana miejscówka i jadę. Żadnego wymówienia w
pracy ani telefonu do rodziny. Mijają dni, ubywa pieniędzy z konta i
pigułek w opakowaniu. Maria leży po drugiej stronie łóżka. Ma spokojny
oddech, usta rozchylone. Pod warstwą pościeli jest zupełnie naga. Już
nie walczę z jej przyzwyczajeniem. Właściwie to mnie ono napawa
zachwytem.
Dni ulatują przez palce jak dym. Biały szum. Wszystko takie
zamglone, w brzuchu rój drepczących we wszystkie strony mrówek.
Zakochałem się? Ja? Zgorzkniały kawaler po czterdziestce na życiowym
zakręcie? Zakochałem w mikroorganizmie niewiadomego pochodzenia,
metr pięćdziesiąt wzrostu, oczy wielkie jak pierścienie Saturna, wytwór
cukierków psychotropowych albo mojej wyobraźni. Coś z krwi i kości,
choć nie-dziecko i nie-kobieta. Chodzi nago po domu, pozwala mi się
przytulać, całować, kochać.
Żyjemy jak całkiem normalna para, bo czemu nie? Wyjeżdżam na
zakupy, gotuję, potem robimy razem coś fajnego, leżymy bez celu na
kanapie albo przeglądamy kolorowe gazety. Telewizor nie działa,
niestety. Chciałbym obejrzeć z Marią komedię romantyczną, coś
głupiego i absolutnie odprężającego, koniecznie z Meg Ryan. Meg to
marka sama w sobie. Jej nazwiskiem sygnowano najlepsze w historii
kina łezwyciskacze, pościelowe preludia, emocjonalne wodospady, które
równie skutecznie otwierały kobiece serca, co ich uda. Ale nie ma
kablówki, przecież tu jest koniec świata. Tu nie dochodzi żaden sygnał
radiowy. Nawet telefon nie ma zasięgu ani nie docierają tu długie ręce
pani/pana z GPS’u. Ilość rozrywek ograniczona. Jemy popcorn z
mikrofalówki i gapimy się w wielkie okno wychodzące na ogród i las.
Knieja porusza się w oddali, jak rozbitek machający rękami na pomoc.
W prawo, w lewo, znowu w prawo. Nawołuje Marię, bo raczej nie mnie.
A ona w odpowiedzi kreśli palcem po szybie. Mają tę unikalną nić
porozumienia, której im zazdroszczę i to nastraja mnie bojowo, jak
koguta strzegącego własnego podwórka. Zaciągam żaluzje, odgradzam
nas i zanoszę Marię do łóżka. Kocham ją, jej cudownie gibkie ciało, jej
piersi zbite jak owoce figi, jej krocze takie... rozkraczone. Chce mnie.
Gdyby nie chciała, nie byłaby taka chętna, taka otwarta. To dlaczego
mnie nie dotyka? Nie przyciska do siebie, nie wydaje z siebie dźwięku?
Stępiony wzrok wbija w sufit. Bawi się włosami. Dłubie tynk ze ściany,
jakby jej było wszystko jedno. Czy jest zadowolona? Właściwie skąd
mam wiedzieć, skoro nie mówi? Chyba nie robię nic złego? Za nic na
świecie nie chciałbym jej skrzywdzić, bo ona taka delikatna, krucha.
Nierzeczywista jak ciała astralne albo postacie z książek. Nie
powinienem jej tu więzić. To chore. Czy jestem jak ci austriaccy
zwyrodnialcy, co trzymają rodzinę pod poziomem podłogi? Rżnę ją bez
opamiętania jak dmuchaną lalkę, moją sylfidę z IQ małpki.
Nie, to nie tak. Przecież ja ją kocham! Jest dobrze. Jest normalnie.
Dziś niedziela, zabiorę ją do ludzi. Pójdziemy do wsi, na obiad, może
do kościoła? Kupiłem Marii sukienkę w kwiatki, najmniejszy rozmiar
XXS. Noszę się z tym zamiarem od jakiegoś czasu, by się uwolnić od
oskarżeń sumienia. Jedziemy autem dwadzieścia kilometrów do ostoi
cywilizacji. Kilka chałup, remiza, kościół, bar Leśny.
– Zostaw, Mario. Wszystko psujesz! – rugam ją, bo zamiast grzecznie
siedzieć, łapie za solniczkę i wywraca do góry dnem. Usypuje białe
kreski jak zaradna kokainistka, tylko czekać, aż skręci banknot w rulon i
się sztachnie w przegrodę nosową. Robi mi wstyd. Kelner nie podchodzi,
to nie ten rodzaj lokalu. Gości niezbyt dużo, głównie żłopią piwo na
słonku, jak nakazuje wyssany z mlekiem matki zmysł ekonomiczny.
Muszę podejść do kontuaru, przeczytać wywieszone tabliczki z menu.
Zamawiam dwa razy schabowego, płacę. Maria się niecierpliwi. Trzęsie
nóżką, dłubie politurę. W pewnej chwili przestaje. Podnosi się jak pies
nadstawiający uszu. Obiera azymut i rusza, podejmując trop.
– Ej, zaraz jedzenie przyniosą. Maria, co ty? – Gonię ją krokiem
spacerowym. Zaraz przyspieszam do chodu sportowego, aż wreszcie za
nią biegnę, zdyszany jak typowy pracownik biurowy, któremu ucieka
autobus. Albo miłość.
– Co się dzieje? – pytam i łapię ją za rękę. Nie wyrywa się, ale prze
twardo do przodu, ciągnąć mnie za sobą. Zafiksowała się, nieboga, i to
nie na wizji, a na fonii. Ktoś, gdzieś, z oddali zapewnia mnie śpiewnie
„na starcie, że łobuz kocha najbardziej”. Muza, widzę,
wysokogatunkowa, z przesłaniem. Nie mieszczę się w grupie docelowej.
Nie jestem, kurwa, łobuzem, tylko porządnym facetem z wyższym
wykształceniem, ciężko pracującym jeszcze do niedawna, aż podcięły mi
skrzydła problemy natury sangwinicznej.
Buraczany poeta produkuje się dalej: „Ty chcesz łobuza, a ja myślę o
arbuzach”. Spoko, Polska. Musi się rymować. Zgłębiam, czy arbuz to
eufemizm, czy kopię w tym gnoju zbyt głęboko? To tylko przaśny tekst
discopolo, umcy umcy, radocha dla gawiedzi. A gawiedź już niedaleko,
ślęczy pod remizą, lulki pali czy inne marie o ziołowym aromacie.
Zapada wieczór, słońce zawisa nad remizą złowróżbnym, ognistym
talerzem.
– Tam mogą być źli ludzie, zawróćmy – staram się przemówić Marii
do rozsądku, ale ona gna niewzruszona. Mijamy olbrzymiego chłopaka
ze sztachetą w ręku, którą wybija sobie rytm piosenki na udzie wielkim
jak goleń żubra.
Remiza pęka w szwach. Wielka przestrzeń wyłożona gumolitem,
dźgające po oczach kolorofony. Balony zawieszone w kiściach pod
sufitem i frywolnie latające między tańczącymi. Wieś tańczy i śpiewa,
dosłownie i w przenośni. Panie gibią się jak roboty w trybie
oszczędzania baterii, tylko czasem zarzucają bałwanami tlenionych
włosów. Jeszcze młoda godzina, jeszcze nie czas na ekscesy. Koronkowe
sukienki w oczojebnych kolorach grzecznie obciągnięte, kozaczki
nieskalane błotem, alkohol reglamentowany, trzeba trzymać fason, bo
ludzie będą gadać. Mężczyźni się tak nie krygują. Czerwone gęby i
czerwone nosy, wzrok rozjechany i miałki. Siedzą przy stolikach,
popijają ciepłą wódkę, zagryzają śledziem czy nogą w galarecie.
Obserwują, remizowi myśliwi. Wybierają zwyciężczynię na
najpiękniejszą pochwę wieczoru, rozstrzygają, kto dostąpi zaszczytu
bycia na wskroś przeruchanym przez prawdziwego mężczyznę. Oby nie
moja Maria, bo już weszła na parkiet, już skupia na sobie spojrzenia. Te
męskie, lepkie. Kobiece, też lepkie.
Na parkiecie robi się statycznie. Wszyscy się rozstępują i pląsa tylko
Maria. Próbuję ją ciągnąć za rękę, ale mnie odtrąca. Wpadła w trans jak
te tancerki voodoo, co skrwawiają kurę i polewają się świeżą juchą przy
świetle księżyca. Czy to w ogóle taniec? Asynchroniczne ruchy kończyn,
bardziej jak punkowe pogo niż wysmakowana towarzyska choreografia.
Zaprasza na imprezę złego ducha, albo on już w nią wszedł i chce się
dobrze ułożyć, dopasować do ciasnego wnętrza. Widziałem coś
podobnego w jakimś zjebanym europejskim filmie z ubiegłego
tysiąclecia. Isabelle Adjani, scena w metrze. Pannę rzuca od ściany do
ściany jak kukiełkę pod władzą szalonego lalkarza. Ręce obce, falujące.
Ciało zgina się jak nóż sprężynowy i prostuje na przemian. Wygląda,
jakby chciała zrobić sobie krzywdę.
Nie poznaję jej, mojej słodkiej półprzezroczystej Marii, wdzięcznej
jak meduza. Ona się nie nadaje do tak agresywnych wibracji, rozpadnie
się, rozkruszy. Chcę ją stąd zabrać, uciec, ale strach i fascynacja
kotwiczą mnie w linoleum. Obmacuję kieszenie marynarki za xanaxem.
Wyłuskuję z listka pigułki i zżeram, gorzkie tripodajne łakocie.
Szybko zadziałały. Chyba że to nie leki? Rozprężam się. Rozprężają
się wszyscy. Ruszamy w tany. Łobuz ucichł, ale leci coś z podobnym
sznytem. Majteczki w kropeczki czy inna Jesteś szalona. Festiwal
chałtury, a my wszyscy kręcimy młynki jak natchnieni derwisze w
okrągłych spódnicach. Mózg mi się rozwadnia. W głowie mam dzikie
harce, szum lasu i powidoki palonych ognisk. A przecież nawet nie lubię
tańczyć. Jestem jednym z podpieraczy ścian, z tych, co wybierają samczy
homogeniczny kolektyw, bo się boją konfrontacji z płcią piękną i
bezwzględną. Ale dziś jest inaczej. Fluidy jakieś przyjazne, narkotyczne,
przywiane z duszami przodków, z prastarym pogańskim trelem. Budzi
się we mnie wojownik. Ale nie korposzczur, gotowy zadenuncjować
kolegę z biurka obok. Jestem wojownikiem, urodziłem się, by zwyciężać.
By wyszarpywać serca z piersi wrogów i je zjadać na surowo. Arrr, arrr,
szczerzę kły do sufitu. Podskakuję, wiruję, naszprycowany mocą wolny
elektron. Męczę się, ale Maria jest obok, mój oniryczny powerbank.
Zmieniają się piosenki i odcienie nocy za woalem żakardowej firany.
Noc ustępuje przed wigorem dnia. Umysł chce hulać dalej, ciało
odmawia posłuszeństwa. Bolą mnie nogi, serce kołacze jak wystraszony
wróbel zamknięty w foliowej reklamówce. Patrzę na Marię błagalnie.
Już dość, dłużej nie dam rady. Pozwól zwolnić, odsapnąć. Odpuść.
Nie odpuszcza.
Wije się i kręci jak fryga, bez przystanków, bez zadyszki, nieobecna.
Faktycznie wygląda jak te wszystkie święte na kościelnych freskach.
Tyle że już nie wydaje mi się taka nieskazitelna, ma w sobie coś
bluźnierczego. Widzę półludzką chimerę z wyłupiastymi oczami i
nienaturalnie wysokim czołem. Ufok z Archiwum X przebrany w pięknie
skrojony kostium. Myślę sobie, że ona chodzi po tych ziemiach od
zarania. Ludzie wyznawali ją najpierw jako coś pradawnego, składali jej
ofiary i przed nią drżeli, a później przyszła nowa wiara i oddali jej twarz
chrześcijańskim bóstwom.
Piekący ból w klatce piersiowej nie ustępuje, przeciwnie, promieniuje
do lewego ramienia. Dochodzą mdłości. Pojmuję, że mam zawał, ale to
nic nie zmienia. Tańczę do ostatniego tchu, a potem zwalam się na
podłogę.
***
Jasność wgryza się zębami w oczy. Czy to osławiony tunel po drugiej
stronie zakończony światłem? Nie, nie umarłem. Ktoś otwiera mi
powieki i celuje latarką w źrenice, sprawdza funkcje życiowe. Leżę na
noszach okryty folią termiczną i dogania mnie rzeczywistość. Wokół
uwijają się ubrani w jaskrawy pomarańcz pracownicy pogotowia. Na
parkiecie tańczy jeszcze kilka ludzkich zombie, ale lecą na rezerwie
paliwa, ledwie powłóczą nogami. Reszta leży na parkiecie wycieńczona.
Niektórzy się trzęsą, inni krzyczą. Zbiorowa histeria.
Szukam wzrokiem mojej Marii, ale nigdzie jej nie ma. Nie mogę się
skupić przez ten stukot. Coś łomocze, a ja nie mam pojęcia, czy dźwięk
dochodzi z otoczenia, czy z wnętrza mojej czaszki. Sanitariusze
podrywają nosze. Moje ciało wzlatuje niby w stanie nieważkości i płynie
przez długość sali. Na dworze ziąb szczypie mnie w twarz. Słońce jest
przygaszone, jakby stratosfera zbryliła się w mleczną,
nieprzepuszczalną warstwę pleksiglasu. Brzęczenie jeszcze się nasila i
rozumiem, co jest jego źródłem. Pada grad. Najpierw kapie jak z zepsutej
kostkarki do lodu, ale opad mnoży się w oczach. Teraz z nieba spadają
już zmrożone bryłki wielkości piłeczek pingpongowych, z chrzęstem
uderzają w chodnik. Odłamki grzechoczą pod butami uwijającego się jak
w ukropie personelu medycznego. Wszyscy są przerażeni nawałnicą,
lodowe pociski trafiają na chybił trafił. Komuś leci krew z rozłupanej
głowy. Nim nosze znikają w środku karetki, gradzina trafia mnie w
kolano, w bark, w czoło. Ból rozpryskuje się pod skórą i wtedy ją
dostrzegam.
Maria przeprawia się przez leśną przesiekę. Zgubiła gdzieś sukienkę i
buty. Widzę jej drobne plecy i złotą wstęgę włosów szarpaną wiatrem.
Grad zdaje się ją omijać lub nie robi krzywdy, jakby bombardował
spiżowy posąg. Wołam ją, choć słowa rozpuszczają się w hałasie.
Wyciągam tęsknie dłoń, ale nie ogląda się za siebie. Przemyka gibko jak
dzikie zwierzątko i zanurza się w czarny bezlik lasu. Wtedy widzę ją po
raz ostatni.
Trzy dni później wypisują mnie ze szpitala. Całą sprawą zajęła się
policja, bo dwóch spośród biesiadników remizowej potańcówki zmarło,
jak się wydawało, z przyczyn naturalnych. Inni trafili na oddział w
stanie wycieńczenia, musieli hurtowo podłączać ludzi pod kroplówki.
Jeden nie przestał tańczyć, dopóki nie wpompowali mu w żyłę środków
uspokajających. Przesłuchiwani nie potrafili wyjaśnić powodów swojego
zachowania. Z feralnej nocy pamiętali niewiele, pozostał jedynie
posmak tanecznej euforii i wspomnienie kobiety, której rysopisy były
jednak tak rozbieżne, że porzucono projekt sporządzenia portretu
pamięciowego. Tragedię spotęgowało nawiedzające wieś gradobicie.
Odnotowano rekordowy rozmiar lodowych brył, które osiągały średnicę
ponad dziesięciu centymetrów. Niektóre z nich spadały z taką silą, że
przebijały się przez dachy budynków gospodarczych i starych domów.
Wielu mieszkańców odniosło rany, zmarło jedno dziecko. Ptaki i
mniejsze zwierzęta znajdywano pobite na miazgę. Okaleczone ochłapy o
kształtach tak rozmytych, że mogły być wszystkim i niczym, gniły w
kałużach roztopionej wody. Przyjechała nawet krajowa telewizja i
nakręcono reportaż.
A ja? Stawiam się na komisariacie i kłamię. O wszystkim, od początku
do końca, bo czasem kłamstwo brzmi realniej niż prawda. Wracam do
Warszawy, do poprzedniej pracy. Sporo rozmyślam o Marii. O jej
wiotkiej sylwetce, o łuku jej chudziutkich ramion, o skórze gładkiej i
miękkiej w dotyku jak lateks. Masturbuję się i płaczę, czasem
jednocześnie. Nie ma dnia, żebym za nią nie tęsknił.
W każde wakacje wracam w Bieszczady. Przemierzam tamtejsze lasy
i jej wypatruję.
Jeszcze nie znalazłem.
Piotr Kulpa
Siódma córka
W moim wieku powinno się mieć spokój. I mam. Tak, jak teraz, to tutaj
jeszcze nie było, a czterdzieści lat tu mieszkam, to powiedzieć mogę. Pod
pierwszym – Kowalczykowie. Od czasu, jak pies im wpadł pod auto,
spokój i cisza, że czasem słucham, czy żyją. Pod drugim Wlaźlak, sam jak
palec. Do pracy na zmiany chodzi, dużo śpi, a jak ma wolne, to na motor
wsiada i jedzie przed siebie. Tylko jak wjeżdża w bramę, trochę hałasuje,
ale idzie się przyzwyczaić. Nawet polubiłam ten odgłos, wiem, kiedy
wraca. Pod czwartym, na piętrze Robakowie, pełno ich, że trudno się
połapać. Stara Robakowa z chłopem, dwóch synów z żonami i szóstka
dzieciaków w sumie. Czasem coś tam spsocą, pohałasują, ale jak
potrzeba do sklepu skoczyć albo schody zamieść, to ktoś od nich zaraz
się znajduje. I bezpieczniej, jak jakieś nogi po schodach biegają, co
trochę to w górę, to w dół. Za nimi, we wnęce, Matyjaszczyk, dawny
milicjant. Pije, ale dobry chłop. Naprawi wszystko, znajomych na
komendzie ma. Jak kiedyś w bramie się jacyś pobili, to zaraz auto
przyjechało i ich złapali.
Pod piątym było za to puste. Piątka to też na dole, taki pokoik w
załomie, z osobnym wejściem. Już się bałam, kto tam się wprowadzi, ale
niepotrzebnie chyba. Nie dalej, jak dwa tygodnie temu przywieźli dwa
krzesła, tapczan, stół i starszą kobietę. Wnieśli wszystko do mieszkania i
dopiero wczoraj ją zobaczyłam. Strugała sobie patyczek przez okno i
patrzyła na podwórze. Może będę miała koleżankę?
No, to mamy komplet. Tylko czegoś od paru dni spać nie mogę.
Myślałam, że już mi minęło, ale widać nie.
Przez okno widzę księżyc. Jest wielki i żółty. Wisi nisko, jakby się toczył
po dachu kamienicy naprzeciwko. Za chwilę dosięgnie rynny i spadnie
na ziemię. Albo do któregoś mieszkania się wtoczy. Z mojego
mieszkanka w podwórkowej wnęce dobrze widać okna innych. Nie śpię.
Obserwuję okno Marysi. Bolą mnie trochę oczy, ale kupiłam w aptece
krople ochronne i teraz mogę dłużej posiedzieć. Uczę się jej rytmu. Od
kilku dni nie może spać. Łazi po pokoju, jakby szukała samej siebie. Coś
dziwnego się nią dzieje. Dziś ma okno otwarte na oścież.
Ten księżyc. Jeszcze kilka minut i wpadnie prosto do Marysi. Taki
sam księżyc wisiał na naszą zapadniętą stodołą, jak Tadek Marysię robił.
Gapiłam się w to złote koło, a chłop za plecami stękał, jak przy oborniku.
Wydawało mi się, że ten księżyc uśmiecha się do mnie. Minęło prawie
sześćdziesiąt lat, a jakby to było wczoraj. A jak się Tadek spuszczał, to na
księżyc weszła mała okrągła chmurka i nagle pękła na dwoje, jakby
przez nią przeleciał samolot jaki czy co. Poczułam w brzuchu ciepło i
pomyślałam, że to dziecko będzie wyjątkowe. Inne.
– No, Danka, nie wiem. Albo się ciesz, albo smuć. Jak tam chcesz.
Jedno ci powiem, będzie parka. Ten twój Tadek to powinien medal
dostać od państwa – oznajmiła mi Zarzycka, jak już wymacała mnie w tę
i z powrotem.
Nawet się ucieszyłam.
– Parka? Syn będzie?
„Urodzisz syna, pić przestanę! Jak mi Bóg miły!” Tak mówił Tadek.
– No, na to wychodzi. Dziewucha i chłopak. Imię wybierz. Jakieś
modne żeby.
Wybrałam. W nocy wymyśliłam. Nie spałam, tylko patrzyłam w
kalendarzyk z imionami. Ale nie powiedziałam nikomu. Tadkowi też
nie. Nie byłam głupia. Już on by nie darował, że pić musi przestać.
Nawet potem, jak byliśmy w mieście u doktora, to kazałam Tadkowi iść
na piwo, żeby się doktora nie wypytywał, co i jak. Bo gadać to on lubił i
umiał. We wsi wszyscy mówili, że los na loterii wygrałam, z tym
chłopem. Że taki troskliwy, w kółko tylko o Danusi myśli i gada. Ta,
pewnie. Może i gadał, ale nie ze mną. Ja tylko do jednego byłam dobra. I
do bicia w mordę też.
Przez kilka miesięcy chodziłam, prałam, gotowałam i jeszcze przy
żniwach pomogłam. Brzuch mi rósł, Tadek pił, raz spytał, czego taki
duży, to powiedziałam, że od bobu. A potem przestał rosnąć.
Oj, zamyśliłam się, nie zauważyłam, kiedy u Marysi zrobiło się
ciemno. Firanka za oknem wisi. Śpi? Moja córeczka.
10
Mija tydzień.
Staruszka spod piątki jest jakaś dziwna. Struga te swoje patyki od
rana do wieczora. Ciągle siedzi w oknie. Zupełnie, jakby obserwowała
podwórko. A niech tam, może tylko to jej zostało. Starość jest straszna i
smutna. Jak nie masz nikogo bliskiego, to odchodzisz w pustkę bardzo
wcześnie. Powoli, ale nieubłaganie. Słabną zmysły, ciało traci
sprawność, umysł zatrzymuje się w miejscu. Przestaje się nadążać za
zmianami, nawet się nie chce. Rezygnuje się. Taki patyczek wystrugany
w ciągu dnia to może być osiągnięcie. A ludzi wchodzących i
wychodzących z bramy uznać można prawie za przyjaciół.
Po ostatniej przemianie i czuwaniu przy chłopcu na dworcu coś się
zmieniło. Jakby ktoś mnie śledził. Jakby szukał. Nie wiem po co. A we
mnie pozostał cień tamtego napięcia, jak ślad krwi na ustach, jak jej
smak w zakamarkach zębów. Oddycham szybciej. Spać nie mogę.
Trzaskam oknem w tę i z powrotem, choć po niedawnej ulewie zimno
się zrobiło. Nawet panie z opieki się zmartwiły.
– Marysiu, może do lekarza chcesz pójść? – spytały wczoraj rano, bo
dyszałam jak psiak. Pokiwałam głową, że wszystko dobrze. Pokręciły
głowami, pokazały ślady pazurów na podłodze i dodały: – Nie szarp się
tak. Masz telefon. Jak potrzebujesz coś przenieść, czy jak, zadzwoń.
Przyślemy pana Mariana z kolegą i raz dwa ci wszystko ustawią. Tak?
Kiwnęłam, że tak.
A potem się wściekłam. Jakbym znowu miała gdzieś gnać, do kogoś,
jakiejś duszy szukać. Węszyłam, jak pies. I wywęszyłam. Zapach piersi.
Mleko. Matka. Jakaś matka gdzieś blisko.
11
12
13
– Wejdź, proszę.
Czuję narastające wzruszenie. To, co zamierzam zrobić, to wielka
rzecz. Moje serce może tego nie wytrzymać, już teraz wali jak oszalałe.
Zresztą, Marysi chyba też, bo stoi i oddycha szybko, jak zgoniony psiak.
A może ma astmę? Nic o niej nie wiem. Przeżyła całe swoje życie z dala
ode mnie. Łzy napływają mi do oczu.
– Siadaj, proszę.
Wskazuję jej stołek, a sama siadam na krzesełku. W dzbanku paruje
świeżo zaparzona herbata. Ma bordowy kolor, ciemny w tym słabym
świetle.
Marysia siada na stołku, ale jakoś inaczej. Jak ptak, stopami na
okrągłym blacie, z palcami zawiniętymi pod krawędź. Patrzy na mnie,
przekrzywiając głowę. A więc to prawda. Opowieść Zarzyckiej to nie
brednie wariatki. A już miałam nadzieję…
Kim jesteś? – Marysia otwiera usta, ale wydobywa się z nich tylko
nierówny pisk. Wiem, o co pyta, choć nie wiem, skąd to wiem.
Patrzę jej w oczy, głęboko, długo, wnikliwie, jak tylko w mogą patrzeć
osiemdziesięcioletnie oczy w ciemnej kuchni.
– Nie wiesz.
Nie wie. Patrzymy teraz na siebie, przekrzywiając głowy. A ja? Czy ja
na pewno wiem, kim ona jest? Kim jest moja córka? Co nas łączy, poza
genami i więzami krwi? Czy to jest dużo, czy nic? Czy to wystarczająca
więź, by zrobić to, co zamierzam? Zarzycka mówiła, że tak, że to mój
obowiązek i nikt nie może mnie w nim zastąpić.
Wstaję, stawiam na stole chleb, masło i pomidory. Patrzę na Marysię.
Jest niespokojna. Ramiona lekko unosi do góry, jak skrzydła, jakby
szykowała się do lotu.
– Marysiu, kolacja.
14
To moja matka.
Cień na ścianie otwiera drzwi domku, gdy firanka faluje pod
wpływem ruchu powietrza. Moja stara matka.
15
16
17
18
Mamo!
19
Jak czekałam na karę śmierci, to wiele zrozumiałam. A nawet mnie
kobitki na oddziale polubiły. Czekałam długo, cztery lata. To było dużo
czasu na przemyślenia. I na polubienie. A płakały, jak mnie zabierali
wieszać! I powiesili!
Ale że byłam siódmą córką, to nawet ja nie wiedziałam. Podchodzę
powoli do Marysi. W rękach mam zastrugane kołki. Ostre, jak igły. Czuję
jej lęk. Widzę go w jej oczach. Przekrzywia głowę i staje przede mną,
gotowa do skoku. Obejmuję ją i przytulam. Stoimy tak przez chwilę.
Nasze serca biją równo, mocno, blisko.
Cień na ścianie faluje. Otwierają się drzwi domku i słyszę głos:
– Dziewczynki, kolacja!
Wojciech Mytnik
Dziwożona
Być może wyobraźnia i wiara nie mogą bez siebie istnieć, bo mają
wspólną istotę – nie wymagają dowodu.
***
Uniósł powieki. Z trudem przemknął wzrokiem po ścianach. Na jednej z
nich wisiał pastelowy obraz, który od razu rozpoznał. Przedstawiał
zachód słońca nad gęstym borem. W dolnym prawym rogu, obok
inicjałów twórcy, widniał tytuł dzieła – „Bramy do mroku”. Dzieła…
dobre sobie. To była zwyczajna tandeta w dębowej oprawce, kupiona za
grosze na lokalnym pchlim targu. Już od dawna nosił się z zamiarem
wywalenia tej szmiry na śmietnik, choć ciągle go coś powstrzymywało.
Za każdym razem, gdy spoglądał na obraz, dobitnie uzmysławiał sobie,
iż autorowi raczej daleko było do Rembrandta czy Picassa.
Mrugnął jeszcze kilka razy i cicho westchnął. Miał nadzieję, że
wyzbył się sennych koszmarów. Niestety, tylko pozornie. Odgłosy drwin
nadal siedziały mu w głowie pomimo upływu ponad roku. Już chyba
nigdy nie wymaże tego z pamięci. Odrzucił kołdrę i wstał z łóżka. Po
chwili do jego uszu doszedł dźwięk dzwonka do drzwi.
***
Zanim wyszedł z sypialni, na podłodze przy drzwiach wejściowych do
mieszkania dostrzegł listy. Na ich widok zrobiło mu się niedobrze.
Pewnie znowu same rachunki, pomyślał ze smutkiem i przemierzył
korytarz powolnym krokiem. Chwycił cztery koperty i zaczął je
sortować. Trzy pierwsze, po pobieżnym przejrzeniu, rzucił na niedużą
szafkę nocną, na stos starych gazet. Czwartą zatrzymał. Koperta nie
miała nadawcy. Widniał na niej jedynie adresat. Przełknął ślinę.
Spokojnie odpakował jej zawartość. O cholera, kolejny list.
Oby to tylko nie był jeden z tych naukowców-dewiantów, błagał w
duchu i zaczął czytać. Po lekturze zwiększyło się jego ciśnienie tętnicze.
Zmusił się do ponownego przeczytania, tym razem na głos.
***
Panie Krzysztofie.
Jest Pan naszą jedyną nadzieją. Długo szukałam możliwości
kontaktu z Panem, ale złośliwy los nieustannie mi przeszkadzał.
Na szczęście wydawca Pańskiej książki okazał się bardzo
pomocny. Przeczytałam ją nie raz, nie dwa. Muszę powiedzieć, że
jestem w szoku. Nigdy nie sądziłam, że zło może manifestować
swoją obecność tak intensywnie. Do rzeczy.
***
To było najszybsze kilkanaście minut jego życia. Wziął prysznic, zjadł
dwie kanapki z żółtym serem i kiełbasą, popił wczorajszą herbatą, a
następnie wybiegł z mieszkania. Po drodze jeszcze sprawdził, czy wziął
portfel i telefon komórkowy. Wszystko było na swoim miejscu. Usiadłszy
za kierownicą wysłużonej czerwonej fiesty, powoli analizował sytuację.
Od chwili, gdy zaczął zgłębiać tajemnice istnienia bytów wykraczających
poza jakiekolwiek rozumienie, zaszły w nim zmiany. Przestał patrzeć
prosto na życie. Nagle rzeczywistość stała się cholernie skomplikowana.
Dotychczasowa jednotorowość jego myślenia rozszerzyła się do granic
możliwości. W przypadku mieszkanki Wronczyna mógł mieć do
czynienia z kilkoma przypadkami interwencji nie z tego świata.
Oby dało się jej pomóc, mruknął pod nosem i odpalił auto.
***
W sytuacjach bezwarunkowego zaangażowania czas leci jak strzała. Nie
inaczej było i tym razem. Nawet nie zorientował się, kiedy minął zieloną
tabliczkę z białym napisem „Wronczyn”. Zwolnił. Wieś wyglądała, jakby
wszystkie zegary zatrzymały się tu na etapie komedii Barei. Stare
popegeerowskie budynki odstraszały. Zaparkował na pustym placu w
pobliżu kościoła, obok figurki Matki Boskiej. Kilkoro mieszkańców
podejrzliwie mu się przyglądało. Z jeszcze większą niechęcią patrzyli na
tablice rejestracyjne jego auta. Widać obywatele Poznania, a może i
innych metropolii, nie byli tu mile widziani. Wzruszył tylko ramionami.
Zamknął auto kluczykiem i udał się do pobliskiego sklepu spożywczego.
Odkąd tylko wszedł, kasjerka nie odrywała od niego wzroku. Kobieta
mogła uchodzić za ucieleśnienie stereotypu sprzedawcy z filmów z lat
osiemdziesiątych – nadąsane babsko z solidną nadwagą, bardziej
zainteresowane czytaniem gazet niż obsługą klientów. Patrzenie na nią
powodowało niechęć do robienia zakupów.
– Dzień dobry, może mogłaby mi pani pomóc. Szukam pani Wiesławy
Kielarczyk – zaczął z uśmiechem. Kasjerka zamrugała.
– A pan co, z policji? – wystrzeliła oskarżeniem. Krzysztof cicho
westchnął.
– Gdybym był jeszcze w szeregach policji, za ten ton już by mnie pani
przepraszała.
Kobieta prychnęła i omiotła spojrzeniem ladę.
– Zatem szkoda, że nie jest pan od nich. Dzisiaj, krótko po otwarciu
sklepu, pytał mnie o nią jej syn. Był przerażony. Myślę, że zniknęła.
Krzysztof otworzył szerzej oczy i dotknął plecami drzwi. Przywołał w
pamięci fragment dzisiejszego listu: „Każdego dnia, w tajemniczych
okolicznościach znikają ludzie, których znałam od dziecka. Czas jest na
wagę złota. Proszę… nim będzie za późno”.
– Halo, proszę pana, dobrze się pan czuje? – zapytała kasjerka, która,
o dziwo, wcześniej nie pozwalała sobie nawet na cień empatii. – Może
szklankę wody?
– Nie, dziękuję – Krzysztof wymamrotał i kaszlnął. – Gdzie znajdę
syna pani Wiesławy?
– Wyjdzie pan na zewnątrz, skręci w prawo i podejdzie kawałek
prosto. Trzy domy za sklepem.
Podziękował i czym prędzej wyszedł.
***
Dom pani Wiesławy wymagał remontu. Zresztą, nie on jeden w tej wsi.
Idąc wzdłuż asfaltowej ścieżki, Krzysztof zastanawiał się, w jaki sposób
przeprowadzić rozmowę z synem autorki listu. Czy on w ogóle wiedział
o wszystkim? Jeśli tak, jak się zachowa? Istniało prawdopodobieństwo,
że może oskarżyć Krzysztofa o przyczynienie się do zniknięcia matki.
W pewnym momencie pomysł wizyty w domu pani Wiesławy miał
więcej minusów niż plusów. Mimo wszystko postanowił, że nie wycofa
się i znajdzie rozwiązanie zagadki tajemniczych zaginięć ludzi.
Zdecydowanym ruchem zastukał do drzwi i czekał. Nikt nie nadchodził.
Zagryzł wargi i spróbował jeszcze raz. Dopiero po chwili drzwi usłyszał
odgłos przekręcanego zamka.
– Słucham? – zapytał mężczyzna w progu. Mógł mieć niewiele ponad
trzydzieści lat. Krótko ostrzyżone czarne włosy podkreślały
powiększające się zakola. Jego oczy, błękitne i chłodne, komunikowały
zaniepokojenie.
– Dzień dobry, nazywam się Krzysztof Grodowski. Przyjechałem do
pani Wiesławy Kielarczyk.
Nieznajomy obrzucił Krzysztofa podejrzliwym wzrokiem.
– Niestety, nie ma jej w domu – odburknął i od razu trzasnął
drzwiami. Grodowski był na to przygotowany. Postawił krok do tyłu i
zmrużył oczy.
– Dostałem od niej list!
Tak jak się spodziewał, reakcja była błyskawiczna. Mężczyzna
otworzył drzwi i przestąpił próg.
– List? Jaki list?
Krzysztof wyciągnął z kieszeni spodni kartkę papieru i wręczył
nieznajomemu. Ten przejrzał treść zapisaną na niej i przytknął dłoń do
ust.
– Zapraszam do środka, nie będziemy rozmawiać na ulicy.
***
Obaj weszli do kuchni. W powietrzu unosił się smród niedawno
wypalonych papierosów. Mężczyzna oparł się o blat i co rusz kręcił
głową.
– Przepraszam, że nie przedstawiłem się i potraktowałem pana tak
oschle. Po prostu… – zamilkł na moment i jęknął. – Nie dociera do mnie
to wszystko.
Krzysztof doskonale to rozumiał.
– Chodzi o pańską mamę? – zapytał od razu, bez wahania.
– W rzeczy samej. Zacznijmy jednak od początku, od formalności.
Nazywam się Marcin Kielarczyk, jestem synem Wiesławy –
powiedziawszy to, wystawił rękę w stronę Krzysztofa. Ten odwzajemnił
gest.
– Dzisiaj w nocy ktoś uprowadził moją mamę. Wie pan, ja pracuję na
nocki w Pobiedziskach i akurat wypadła mi zmiana. Około północy
zadzwoniła do mnie mama.
Była przerażona. Mówiła, że ktoś wybił szybę, a potem jakiś człowiek
przebiegł przez nasze podwórko. Zanim zdążyłem się zwolnić u
kierownictwa i wrócić do Wronczyna, mamy już nie było. Przeczesałem
wokół najbliższy teren, ale nie znalazłem jej. Boże, cały czas mam
wrażenie, że to koszmarny sen – głos Marcina drżał. Pracując w policji,
Krzysztof znał psychologiczny mechanizm wyparcia tragedii przez
ofiary. Podświadomość jednak podpowiadała mu, że podłoże
nieszczęścia było zupełnie inne, wymykające się racjonalnemu
myśleniu.
– Czy pana mama miała wrogów? – Przyszła pora na zasadnicze
pytania. Od nich z reguły zaczynało się śledztwo.
– Nie, nie sądzę. Ciężko pracowała, a potem wylądowała na zasiłku.
Prowadziła uczciwe życie. Nie mogę powiedzieć na nią złego słowa.
Krzysztof pokiwał głową ze zrozumieniem. Podszedł do przykrytego
lnianym obrusem stołu, gdzie leżał list zostawiony przez Marcina.
– Pani Wiesława pisała, że już wcześniej zgłaszała na policję serię
zaginięć w tutejszych okolicach. Coś panu o tym wiadomo?
Mężczyzna usiadł i chrząknął. Wpatrywał się gdzieś przed siebie.
– Od jakiegoś czasu w naszej wsi dzieje się coś złego. Sam nie wiem,
jak to ująć. Ludzie prawi, stateczni, nagle zaczęli znikać. Mężowie i żony.
Zgłosiliśmy tę sprawę na policję, ale zachowanie funkcjonariuszy
dalekie było od profesjonalizmu. – Marcin mimowolnie się uśmiechnął.
Nie on jeden był krytyczny wobec działań policji, dla której – często,
gęsto – cały arsenał działań ograniczał się tylko do spisania protokołu i
czekania na rozwój wydarzeń.
– Nie było żadnych śladów?
– Nie… chociaż – Marcin spauzował i zamrugał. – Jak tak sobie teraz
przypominam, to była jakaś poszlaka. Mętna, bo mętna, ale jednak.
Starsza Dworaczowa, znajoma mojej mamy mieszkająca cztery domy
dalej, przed swoim zniknięciem zauważyła podejrzanego człowieka.
Miał długie ciemne włosy. Mówiła też, że jego ubiór przypominał jej
zakonnika. Z tego co słyszałem, pojawiał się każdej nocy, przez siedem
dni. Ósmego już nikt go nie widział. Dokładnie w tym samym czasie
zniknęła Dworaczowa.
– Kiedy zaginęła? – zapytał Krzysztof, pocierając dłonią czoło.
– Jakoś dwa tygodnie temu. Była drugą z pięciu osób – odparł Marcin
z niepokojem. Obserwował, jak były policjant chodzi po kuchni, tam i z
powrotem. W końcu, po krótkiej ciszy, odezwał się po raz kolejny. – Pan
już miał do czynienia z sytuacjami pozornie niewytłumaczalnymi,
prawda?
Krzysztof zatrzymał się gwałtownie i spojrzał na niego. Sytuacje
pozornie niewytłumaczalne. Pięknie ujęte. Grodowski westchnął.
– Tak. Zanim odszedłem z policji, prowadziłem śledztwo w sprawie
zaginięcia nastolatki. Wszystko wskazywało na to, że uciekła z domu ze
swoim o wiele starszym kochasiem, ale jedna rzecz nieustannie nie
dawała mi spokoju. Zacząłem drążyć, wbrew przepisom i zaleceniom
przełożonych. W końcu dotarłem do takich informacji, które do tej pory
jeżą mi włos na głowie. Podsuwała nam fałszywe poszlaki, żeby zatrzeć
prawdę.
Okazało się, że po obejrzeniu jednego z reportaży o osobach rzekomo
potrafiących kontaktować się ze zmarłymi, dziewczyna zainteresowała
się tą tematyką. Nie zważając na niebezpieczeństwo, wędrowała wzdłuż
cmentarza i próbowała przyzywać byty z tamtej strony. Ktoś by
powiedział, że powinna się leczyć. Po dwóch miesiącach znaleźliśmy jej
głowę w lesie oddalonym od miejsca zgłoszenia zaginięcia o dobre
osiemdziesiąt kilometrów. Na skraju tego lasu przybito do jednego z
drzew jej ciało, i to do góry nogami. Funkcjonariusz asystujący mi nie
zauważył tego, co ja. Bestii, która na moment wyłoniła się zza drzewa i
kazała się nam wynosić, bez względu na wszystko. Nigdy nie zapomnę
tych promieniujących szkarłatem oczu. Od tamtej pory nic już nie było
takie jak dawniej. Wpadłem w sidła poszukiwań różnych doniesień o
bytach nieczystych. Ostatecznie napisałem o tym książkę, co
poskutkowało rozwodem i koniecznością przejścia na wcześniejszą
emeryturę. Współpracownicy drwili ze mnie, ale w sumie ciężko się
dziwić. Nie każdy zyskuje szansę na poznanie tego, co pozostaje dla
innych nieodkryte. – Krzysztof zacisnął usta i zamknął oczy. Odgłosy
śmiechów w głowie znowu się nasiliły. Syn Wiesławy pozwolił sobie
tylko na pokręcenie głową. Stali tak w milczeniu. Grodowski po chwili
chrząknął.
– Trzeba podjąć konkretne działania. Czy pan dzisiaj pracuje?
– Nie, akurat mam wolne – stwierdził Marcin, zerknąwszy na
kalendarz wiszący ponad kuchennym blatem.
– To świetnie się składa. Będę potrzebował pana asysty w nocy.
Mężczyzna ściągnął brwi i spojrzał na Grodowskiego ze zdziwieniem.
– Nie rozumiem.
– W nocy przeczeszemy cały teren w pobliżu wsi. Być może
znajdziemy coś jeszcze, co nas zbliży do rozwiązania zagadki zaginięć.
Tymczasem niech pan zapisze sobie mój numer telefonu. Ja niedługo
wrócę – zarządził Krzysztof i podał numer Marcinowi. Po wszystkim
wyszedł z jego domu i ruszył przed siebie.
***
Wszedł do kościoła. Przemierzył drogę od wejścia do pierwszej ławy i
zasiadł w niej.
O tej porze świątynia Boga była pusta. To idealne miejsce, żeby pobyć
chwilę samemu, bez podejrzliwych spojrzeń. Wpatrując się w ołtarz,
Krzysztof zastanawiał się, czy nocne poszukiwania mają jakikolwiek
sens. Mieszkańcy zapewne nieraz przemierzyli wieś wszerz i wzdłuż.
Skoro jedyną poszlaką była tajemnicza postać długowłosego mężczyzny
w szatach, co mogło się zmienić tym razem? Nic… albo wszystko.
– Mogę się dosiąść? – usłyszał czyjś wyważony głos. Otworzył oczy i
obrócił się w prawo. Przy ławie stał ksiądz. Sutanna wisiała na nim jak
na wieszaku. Mógł sięgać Krzysztofowi do klatki piersiowej. Z jego oczu
promieniowała empatia.
– Tak, oczywiście, proszę – odparł Grodowski i delikatnie uśmiechnął
się.
– Widzę, że coś cię trapi, synu – zaczął ksiądz, gdy usiadł obok
Krzysztofa.
– No cóż, jestem tutaj w sprawie tajemniczych zaginięć. Duchowny
posmutniał. Na jego czole pojawił się charakterystyczny mars.
– Dlaczego?
– Nazwijmy to moralnym obowiązkiem niesienia pomocy bliźniemu
swemu.
Tym razem sługa pański uśmiechnął się. Przeniósł wzrok na
zakrystię.
– Nie widywałem cię na mszach, synu. Jesteś mieszkańcem
Wronczyna?
– Nie, mieszkam w Poznaniu. Ja, jakby to powiedzieć, badam, czy w
przypadkach zaginięć albo morderstw nie dochodziło przypadkiem do
interwencji sił nieczystych. – Ksiądz szerzej otworzył oczy i machinalnie
wykonał znak krzyża. Przełknąwszy ślinę, zerknął w stronę ołtarza.
– Czy pan to Krzysztof Grodowski?
– W rzeczy samej – stwierdził Krzysztof, zdziwiony nagłym
oziębieniem kontaktu. – Skąd ojciec wiedział?
– Przypomniałem sobie pańskie zdjęcie z ostatnich stron tej książki o
demonach. Nawiasem mówiąc, bardzo ciekawa lektura. Mogę
powiedzieć, że od dawna obserwuję coraz silniejsze manifestacje sił
nieczystych w naszym świecie. Wydaje mi się, iż jest pan właściwym
człowiekiem na właściwym miejscu.
– Tak ojciec sądzi? – zapytał Krzysztof i zamrugał.
– Darujmy sobie czcze gadanie, synu, bo nie ma czasu do stracenia.
Jestem głęboko przekonany, że we Wronczynie odrodziło się
prawdziwe zło i to ono stoi za zaginięciami niewinnych ludzi. Czy
słyszałeś kiedykolwiek o żercach?
– Z mitologii słowiańskiej? – zapytał Krzysztof, próbując przeczesać
pamięć.
– Dokładnie. Żerca, żyrzec, ofiarnik. Jak zwał, tak zwał. Zgodnie z
wierzeniami Słowian połabskich byli to swego rodzaju magowie, którzy
składali ofiarę swoim bożkom, określaną przez nich jako żertwa. Nigdy
nie obcinali włosów i chodzili ubrani w długie szaty. Co gorsza, w
okresie chrystianizacji byli naszymi najbardziej zagorzałymi wrogami.
– Proszę księdza, oni żyli daleko stąd, w zupełnie innej epoce
czasowej – powiedział Krzysztof i opuścił głowę.
– Tak, to prawda, ale jest jeszcze coś, o czym chciałem opowiedzieć.
Według relacji kronikarskich, do których dzisiaj bardzo ciężko dotrzeć,
książę Konrad I Mazowiecki, współpracując z zakonem krzyżackim,
dopadł kilku żerców. W zamian za krzywdy wyrządzone chrześcijanom
spalono ich na stosach jak czarownice. Tutaj wkracza nasza lokalna
legenda, przekazywana z pokolenia na pokolenie, teraz już prawie
zapomniana.
Zgodnie z nią książę miał zamiar przetransportować prochy
ofiarników na teren dzisiejszego Mazowsza jako dowód triumfu nad
pogaństwem. Gdy przejeżdżali przez nasze okolice, w nocy nawiedziła
ich potężna wichura. Jego poddani drżeli ze strachu. Wiatr był tak silny,
że bez problemu porwał wszystkie urny z prochami żerców. Część z nich
rozbiła się tu, we Wronczynie – duchowny mówił niespokojnie, co jakiś
czas milknąc i wpatrując się w kwiaty z tyłu ołtarza.
– To może być tylko legenda – odparł Krzysztof, który w dalszym
ciągu nie widział związku pomiędzy niespójnymi relacjami z dawnych
lat a zaginięciami mieszkańców wsi. Ksiądz mimo wszystko
kontynuował.
– Duchy ofiarników ponoć pojawiały się w późniejszych okresach.
Mój pradziad spędził we Wronczynie prawie całe życie. Opowiedział mi
kiedyś, że na krótko przed wybuchem I wojny światowej, pewnej
kwietniowej nocy grupa robotników zauważyła na tutejszym cmentarzu
trzech mężczyzn w długich szatach. Stali przy ognisku i nieustannie coś
do niego dorzucali. Wyglądali na pogrążonych w głębokim transie. Gdy
jeden z robotników krzyknął w ich kierunku, mężczyźni rozpłynęli się w
powietrzu. – Krzysztof zerknął na księdza z ukosa. Czyżby powoli
zbliżali się do rozwikłania zagadki?
– Czy ojciec naprawdę sądzi, że…? – zapytał, ale duszpasterz
gwałtownie mu przerwał.
– Możesz wierzyć w to, co mówię, albo nazwać mnie kłamcą. Działam
jednak dla Boga, więc kłamstwem się brzydzę, a demony… – zamilkł i
pokręcił głową. – Demony atakują w najmniej spodziewanym
momencie.
Grodowski przyznał ojcu rację. Ksiądz niespodziewanie odwrócił się
do niego twarzą.
– Weź ten krzyżyk. Gdziekolwiek będziesz, cokolwiek zrobisz, On
będzie z tobą.
Powiedziawszy to, przekazał Krzysztofowi nieduży, mieszczący się w
dłoni krucyfiks, a potem wstał z ławy. Pospiesznym krokiem udał się w
stronę drzwi wyjściowych z kościoła. Grodowski patrzył cały czas przed
siebie. Czuł dziwny niepokój.
***
O północy Krzysztof usłyszał hałas dobiegający z przedpokoju. Podniósł
się z posłania na kanapie, które przygotował mu syn Wiesławy. Nawet
nie wiedział, kiedy zasnął, a mieli przecież wspólnie z Marcinem wyjść
na poszukiwania.
– Panie Marcinie? – zapytał, szukając naprędce pistoletu. Wyjął go z
samochodu przed powrotem do domu Kielarczyków, po rozmowie z
księdzem. Odpowiedź nie nadchodziła. Krzysztof odrzucił brązowy koc.
Tak jak sądził, pod nim leżała broń. Chwycił ją i wybiegł z domu. Syn
Wiesławy stał przy odrapanej drewnianej bramie, oddzielającej
gospodarstwo od ścieżki prowadzącej do lasu.
– Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale czuję ją. Moja mama, ona mnie woła!
– wykrzykiwał, mocując się z kłódką. Ani drgnęła.
– Co pan mówi? Jak to woła?
– Po prostu to czuję, do cholery! Potrzebuje mojej pomocy –
wymamrotał Kielarczyk i kopnął w kłódkę. W końcu odskoczyła, a
brama otworzyła się z charakterystycznym skrzypnięciem. Krzysztof
próbował go zatrzymać.
– Panie Marcinie, niech się pan uspokoi. Trzeba wziąć latarki i… – nie
dokończył. Syn Wiesławy odepchnął go i ryknął: „Spieprzaj!”. Grodowski
zatoczył się, upadł na ziemię i wypuścił pistolet z ręki. Zanim zdołał
ponownie wstać, Marcin Kielarczyk miał już nad nim kilkadziesiąt
metrów przewagi.
***
Biegł, na ile pozwalała mu sprawność. W tym wieku nie powinien się tak
forsować, ale sytuacja wiele od niego wymagała. Prowadziła go dziwna,
wręcz niespotykana poświata świetlna. Z każdym krokiem było coraz
jaśniej. W końcu przedarł się przez ciemnozielone gęstwiny i zatrzymał
tuż za nimi.
Nie mógł uwierzyć w to, co widział na własne oczy. Trzech mężczyzn,
odzianych w ciemne szaty, wrzucało ciało Marcina do płonącego
ogniska. Wypowiadali słowa, których Krzysztof nie był w stanie
zrozumieć. Potrząsali głowami, a długie włosy w nieładzie kołysały się
do przodu i do tyłu.
Cholera, ksiądz miał rację, pomyślał Grodowski i pokręcił głową na
znak niedowierzania. Żercy powrócili z zaświatów. Nie było tylko
odpowiedzi na pytanie, jakim cudem. Zresztą to nie miało żadnego
znaczenia. Ciało Marcina zaczynało skwierczeć. Syczące dźwięki
sprawiały, że mężczyźni radowali się bez granic.
Co robić, do diabła, co robić? – Krzysztof zaczął zastanawiać się w
głębi ducha. Nawet z pistoletem w ręku był bezradny. Siła, która
przywołała tych Słowian do życia, na pewno uodporniła ich na wszelkie
bodźce fizyczne. Postawił krok do tyłu i poczuł ból w śródstopiu.
Dopiero po chwili zorientował się, że nadepnął na kamień i traci
równowagę. Upadłszy na plecy, jęknął. To wystarczyło, żeby żercy
zorientowali się, że nie są sami w lesie.
***
Gdy wyłonili się zza krzaków, Krzysztof zdołał oddać strzał. Wydawało
się, że trafił jednego z mężczyzn w bark. Zgodnie z wcześniejszymi
podejrzeniami to było tylko wrażenie. Nieduża dziura zrosła się w
okamgnieniu. Grodowski zaklął. Oddał drugi strzał. Tym razem chybił.
Zanim przeturlał się na brzuch, poczuł ukłucie w kostce. Pierwszy z
ofiarników już go miał w rękach.
Ciągnąc następną żertwę do płonącego stosu, żyrzce mamrotali słowa
modlitwy. Krzysztof dostrzegł ich oczy oświetlane blaskiem ognia. Były
białe jak u ślepców. Przerażający widok. Mężczyźni niespodziewanie
zatrzymali się o krok od stosu. Potem ustawili go w pozycji stojącej.
Grodowski patrzył, jak języki ognia strzelają w powietrze. To był już
koniec. Nie ma odwrotu od śmierci. Przełknął ślinę i zamknął oczy.
Wtedy przypomniał sobie słowa księdza – „Weź ten krzyż. Gdziekolwiek
będziesz, cokolwiek zrobisz, On będzie z tobą”.
***
No tak, krzyż. Symbol waszej słabości, pomyślał Krzysztof i uśmiechnął
się. Żaden z żerców nie zauważył tego uśmiechu.
Skończywszy modlitwę, jeden z nich pchnął go prosto w ognisko.
Płonące języczki były pomarańczowe jeszcze tylko przez moment. Nagle
zaczęły blednąć. Coraz bardziej przeistaczały się w szare obłoki
duszącego dymu. Ofiarnicy spoglądali po sobie zdumieni. Wbrew ich
oczekiwaniom żertwa ciągle żyła. Były policjant na przemian krzyczał,
kaszlał i śmiał się. To napawało żerców przerażeniem. Ogień był
źródłem kontaktu z bóstwem, strumieniem siły wykraczającej poza
granice śmierci. Bez niego nie potrafili ustać na nogach. W końcu
pierwszy z nich runął na ziemię i rozłożył ręce. Dwóch pozostałych nie
przetrwało nawet minuty. Ciała żyrzców stopniowo zaczęły
przekształcać się w prochy.
Grodowski wyskoczył z dogasającego ogniska. Ból związany z
oddziaływaniem ognia na jego ciało był zbyt silny. Upadł na brzuch.
Mimo tego zacisnął zęby i sunąc po ziemi, odpychał się rękami do
przodu. Napędzała go nadzieja, że jeszcze nie wszystko stracone. Po
kilku następnych próbach zza krzaków usłyszał szepty. Z pomiędzy
gęstwin wyłonili się kolejni żercy.
Nie, pomyślał i zamknął oczy. Ksiądz miał znowu rację. Demony
atakują w najmniej spodziewanym momencie.
Marek Ścieszek
Umierające miasteczko
***
Minęło dziesięć lat z okładem od momentu, w którym jedno tragiczne
wydarzenie pociągnęło za sobą serię kolejnych. Pierwsze było do bólu
ludzkie i zrozumiałe: wybuch w elektrowni atomowej w jednym z
ukraińskich miast. Następne nie miały już w sobie cech, które zdolne by
było ogarnąć ziemskie rozumowanie. Nad Europą i Azją zaczęło pękać
niebo – niczym zbutwiały, wykopany po latach z ziemi koc. Z pęknięć
wylały się wszelkie nieszczęścia, jakie tylko mogły dotknąć
społeczeństwo: ogień, głód, nienawiść, i potrzeba przeżycia jednostki
kosztem śmierci tysięcy. Wcześniej tkwiły tuż pod skórą, dotykając
jedynie tych najmniej uodpornionych; ale w upiornych, szkarłatnych
oparach ogarniających nieboskłon uwydatniły się i przejęły potomków
Adama i Ewy pod całkowite władanie.
Nad Barlinkiem również pojawiło się pęknięcie, zrazu niewielkie.
Niczym ranka na dłoni. Tylko że z tego skaleczenia przez blisko osiem
miesięcy sączyła się nie krew, lecz aura niewysłowionego zła o
nieznanym pochodzeniu. Kiedy pod koniec roku 1986 rana rozdarła się
na dwoje, zło zakrólowało również tutaj, na dobrze przygotowanym
gruncie.
Dziesięć lat wypełnionych płomieniami i śmiercią. Z turystycznego
miasteczka pozostały ruiny, pomiędzy którymi przemykały grupy
niedobitków starających się nie wchodzić sobie nawzajem w drogę.
Jezioro, niegdyś duma miasta, zamieniło się w trujący syrop. Kikuty
czegoś, co wcześniej było północnym skrajem puszczy barlineckiej, po
tej stronie akwenu sterczały w górę chyba jedynie na pośmiewisko
resztkom skurczonego życia. Po drugiej stronie jeziora puszcza szumiała
jak niegdyś – woda, mimo że dawno już nie nadawała się do picia, w
jakiś sposób tłumiła promieniowanie. Z tym że sztuką już było natknąć
się na jakiekolwiek leśne zwierzę i to nie dlatego, że wygubiła je
apokalipsa – po prostu stały się pożywieniem dominującego
drapieżnika.
Ogromny kwadrat ziem, częściowo zamienionych w ruiny, a tuż pod
Rozdarciem w szary, dymiący popiół, zamknięty został wzniesionym w
drugim roku zagłady murem. Najgrubszą rybą był tutaj Naczelnik.
Prawdziwy władca zgliszczy i trupów.
Jeżeli pierwszym odruchem u Śniętego było oburzenie wywołane
kradzieżą produktów, w której, jak się okazuje, maczało łapy
dowództwo jednostki, to dawno już ono znikło – wyparte przez cyniczną
obojętność. Tony darów płynęły przede wszystkim z drugiej półkuli
Ziemi, gdzie niebo nadal pozostawało nietknięte. Z portów zachodniej
Europy konwoje wypełnionych po brzegi ciężarówek jechały dalej na
wschód. To idący na próżno akt humanitaryzmu. Na terenie
trzymającego się dzielnie mimo nieprzychylności natury Układu
Warszawskiego kładły na tym łapy armie dotkniętych kataklizmem
krajów, by wreszcie – dotarłszy na miejsce – utkwić w wojskowych
magazynach. Komu można było pomóc w Barlinku skrzynką sardynek w
puszce? Kogo uratować kiścią poczerniałych bananów? Lepszym
wyjściem było kręcić ciemne interesy z kimś, kto w zamian za cenne
produkty mógł się odwdzięczyć.
Śnięty obserwował Sierżanta wymieniającego z Naczelnikiem uwagi
przy samochodzie terenowym UAZ 3151 z paką załadowaną po brzegi
skrzyniami z nadrukiem ONZ. Zerkał również na istotę, która z nimi
tutaj wyszła. Pozornie wyglądała jak człowiek. Coś w tej postaci było
jednak nie tak. Śniętemu przywodziła na myśl grubasa wciśniętego w
zbyt ciasny, zapięty po samą szyję płaszcz. Zupełnie jakby pod napiętą,
opuchniętą skórą pulsowało coś nieludzkiego. Zębów i oczu nie kryła
iluzja człowieczeństwa. Zęby były niemal trzykrotnie dłuższe niż
powinny, a oczy składały się z ogromnych źrenic, czarnych jak wnętrze
przysypanej ziemią trumny. Sposób poruszania też wprawiał w
zaniepokojenie. Jakby się oglądało stary, odkryty po stu latach film
jeszcze z początków kinematografii, na którym ruchy raz przyśpieszają,
by za chwilę znowu zwolnić. Zdawało się, jakby to coś, wydalone przez
Rozdarcie i udające człowieka, najwyższym wysiłkiem dostosowywało
tempo poruszania się do możliwości mobilnych i percepcyjnych
towarzyszących mu ludzi.
– Młody.
Otrząsnął się z uroku. Sierżant kiwał dłonią w jego kierunku.
Podszedł niespiesznie, podczas gdy Naczelnik ze swoim przybocznym
stworzeniem zniknęli w budynku.
– To był dobry interes – szepnął Sierżant. – Miejscowy kacyk dostał
swoje. Nasi przełożeni też będą zadowoleni.
– Co dał w zamian?
– Nie wiem. Niemal zawsze zamknięte jest w skrzyni. Do rąk
własnych, rozumiesz? Im mniej widzisz, tym zdrowsze pędzisz życie. I
wystarczająco długie, aby się tym zdrowiem nacieszyć.
O tym, że czasami w skrzyniach coś się porusza, Sierżant już nie
poinformował młodego towarzysza. Ani tym bardziej o tym, że zdarzało
się, iż dobiegały ze środka krzyki i płacze, drapanie w drewno i
popiskiwanie; czasami obietnice w zamian za uwolnienie, a czasami
groźby takie, że skóra cierpła.
– Pomożesz im w rozładowaniu samochodu.
Śnięty ocenił grupkę wytatuowanych osiłków idących w ich
kierunku.
– Sami sobie poradzą.
– Będzie szybciej. Zrób, o co cię proszę.
Młody wywrócił oczami. Odczekawszy, aż dwóch łysych złapie swoje
skrzynie, również jedną szarpnął. Była ciężka jak cholera. Kacyk mocno
się wpieni, jak zobaczy, że w środku jest ziemia. Bo i cóż innego mogło
tyle ważyć?
Osiłek przewodzący sznurkowi tragarzy nie wszedł jednak do środka
budynku. Okrążył go. Za narożnikiem znajdowały się schody
prowadzące w dół oraz stalowe drzwi. Piwnica. Drzwi były otwarte, a ze
środka bił mdły, migotliwy blask. Śnięty schodził stopniami powoli,
patrząc pod nogi i wytężając mięśnie, aby przypadkiem nie stoczyć się i
nie pogruchotać kulasów. Przywitał go długi korytarz z rzędem
ustawionych co kilka metrów wzdłuż jednej ze ścian lamp naftowych.
Dawały światło zwodnicze, na tyle jednak wystarczające, że nie szło
zgubić drogi.
Minął jeden odchodzący w lewo korytarz, dwa metry dalej kolejny,
który tym razem prowadził w prawo. Za nim następny i następny.
Weszli w któryś z kolei. Prawdziwy labirynt, w którym za nić Ariadny
wiodący do celu robił rządek lamp. Wszystkie mijane drzwi obito grubą
blachą, i wszystkie były szczelnie zamknięte. Czy nie wystarczyłoby
złożyć tych pieprzonych skrzyń w pierwszym pomieszczeniu z brzegu?
Czy może cały labirynt został już wypełniony po sufit fantami z logo
ONZ i ciężko było wygospodarować wolne miejsce?
Śnięty dreptał za łysolami, mieszając pod nosem klątwy na Sierżanta.
Opinacze dzwoniły klamerkami, pas przesunął się powyżej pępka.
Ramiona dygotały z wysiłku. Krok za jego plecami szli kolejni, niemal
depcząc mu po piętach.
W oświetlonym rzęsiście pomieszczeniu ze sklepionym jak w
katedrze, tylko znacznie niżej usytuowanym sufitem, stał jegomość z
nieprzesadnie, jak i u reszty tragarzy, bujną fryzurą. Przy Śniętym,
wystrzyżonym i wygolonym jak każdy szanujący się żołnierz LWP,
wyglądał, jakby urwał się właśnie z koncertu rockowego. Drab trzymał
w dłoni ołówek, którym zapisywał coś w notesie, śliniąc przy tym rysik i
marszcząc czoło. Odhaczał wnoszone kolejno i kładzione pod ścianą
skrzynie. Kiwał głową i coś niezrozumiale mruczał pod nosem. Łysi
odkładali fanty i wychodzili – zapewne do samochodu po następne.
Śnięty odstawił swoją skrzynkę tam, gdzie wskazał piśmienny łysoń i,
ponaglony przepełnionym zniecierpliwieniem gestem, wyszedł.
Pozwalał się wyprzedzać osiłkom Naczelnika. Niech sami dźwigają to
kurewstwo. Sierżant wykazał się wyjątkowym draństwem, każąc mu
wcielić się w rolę jednego z tych przygłupów…
Mieląc pod nosem grube słowa, zatrzymał się u wylotu jednego z
korytarzy, który prowadził gdzieś w bok. Zerknął w nieprzebite
wzrokiem czeluści. Rzucił szybkim spojrzeniem przez ramię. Pusto.
Zrobił krok w zaciemniony tunel, przykucnął, plecami oparł się o ścianę.
Od muru przeszło go zimno. Sięgnął do kieszeni bluzy, wyciągnął paczkę
Popularnych i sfatygowane, wymięte do nieprzyzwoitości pudełko
zapałek. Wystukał jednego krzywego papierosa, wsadził pomiędzy
wargi i przypalił. Płuca wypełnił mu gryzący jak opary spod piekielnego
kotła dym. Pięścią stłumił kaszel.
Dzisiejszą nocą powetuje sobie cały dzień. Urżnie się w trupa razem z
chłopakami z plutonu. Pewien dziadek z nieodległej mieściny pędzi tak
sierdzisty bimber, że można by nim zdezynfekować ogarniętą czarną
śmiercią średniowieczną Europę.
Kiedy tak kucał sobie, nie zwracając uwagi na przechodzących kilka
kroków od niego w obu kierunkach tragarzy, marząc na jawie, z głębin
ciemnego korytarza dobiegł go śpiew.
Śniętemu włoski podniosły się na karku i przedramionach. Głos
zdawał się należeć do dziecka. Wychodziło na to, że Naczelnik miał dużo
więcej tajemnic, niż by się to mogło Sierżantowi czy dowództwu
jednostki wydawać. Podniósł się, szorując dłońmi po wilgotnej ścianie.
Rzucił peta i przydeptał go buciorem.
Nie sposób było rozróżnić słowa piosenki. Tłumiły je grube ściany i,
być może, zamknięte na cztery spusty drzwi. Myśl, aby pójść po
Sierżanta i przekonać go do interwencji pojawiła się tak szybko, jak
szybko zniknęła. Stary wiarus prędzej by nasrał do własnych opinaczy i
zrobił sobie z tego koktajl, niż by choć słowem miał się narazić
Naczelnikowi. Ile lat już woził mu kradzione, oenzetowskie dary? Z ich
zachowania można wywnioskować, że musieli się znać jak dwie łyse
szkapy; takie, które z niejednego żłoba wspólnie żarły spleśniały owies.
Decyzja mogła być tylko jedna. Śnięty, patrząc spode łba w ciemność,
dał jeden krok, po nim drugi, trzeci, kolejny… Krzywda dziecka potrafiła
zmiękczyć serce najbardziej zatwardziałego grzesznika, a młody
żołnierz za grzesznego się raczej nie uważał.
Śpiew nie cichł nawet na moment. Przeciwnie – był rzewny, coraz
bliższy i głośniejszy. Mimo to Śnięty nadal nie rozpoznawał słów,
zupełnie jakby był to jakiś inny język, może gdzieś z dalekiego
wschodu… Z pewnością z żadnego z krajów europejskich. Chłopak nie
musiał posiadać zdolności posługiwania się językiem niemieckim,
angielskim lub francuskim, by mógł je rozpoznać pośród dziesiątek
innych.
Wyciągniętą przed siebie dłonią napotkał przeszkodę. Mur. Nie tyle
wilgotny, co zwyczajnie mokry, jakby po jego cegłach spływały kaskady
wody. Chłopak nie wytarł ręki, jedynie otrząsnął i jął macać
zagradzającą dalszą drogę ścianę. Tutaj, gdzie stał, głos zdawał się
dobiegać jednocześnie ze wszystkich możliwych kierunków…
Nie chciał krzyczeć, aby nie sprowadzić sobie na kark noszących
skrzynie obwiesi. Nadstawił ucha na śpiew dziecka, poszarpany i
rozniesiony przez echo, odbijający się od ściany do ściany, nie cichnący
nawet na chwilę. Wyboru pozwolił mu dokonać nie narząd słuchu, lecz
wzroku – kilkanaście metrów na prawo jaśniał tuż przy betonowej
podłodze nikły poblask, prawdopodobnie dochodzący spod którychś z
drzwi prowadzących do jednego z licznych pomieszczeń pod wzniesioną
na wzgórzu willą.
Śnięty osiągnął cel, nie tracąc kontaktu dłoni ze ścianą. Tutaj już nie
miał żadnych wątpliwości. Dziecko musiało znajdować się za drzwiami,
które miał teraz przed sobą. Spojrzał w dół. Blask wypełzający szczeliną
tuż nad podłogą niemalże pożerał czubki jego opinaczy. Dłoń odnalazła
klamkę. Rozległ się cichy klekot zapadki i dużo głośniejszy zgrzyt
zawiasów. Jasność objęła większy obszar, przegoniła spowijające
korytarz, egipskie ciemności. Chłopak wstrzymał oddech.
Gdyby Śnięty miał możliwość kiedykolwiek usłyszeć dźwięk harfy,
głos, który go tu sprowadził, skojarzyłby mu się jednoznacznie z tymże
właśnie instrumentem. Który język świata przywodził na myśl
brzmienie wprawianych w wibrowanie strun? Żaden ludzki.
Trudno było rozpoznać źródło jasnozielonego światła. Zdawać się
mogło, iż wydobywało się ono wprost ze ścian, podłogi i sufitu. Ale to nie
jasność przyciągała wzrok od samego progu, w którym stał zastygły jak
słup soli Śnięty. W całkowicie pozbawionym umeblowania
pomieszczeniu podłoga zdawała się poruszać, rozsyłając srebrne
refleksy na pozostałe powierzchnie. Chłopak z uchylonymi w niemym
zdumieniu ustami spoglądał na coś, czego nie powinien napotkać
nigdzie indziej, jak tylko na świeżym powietrzu i zdecydowanie nie po
tej stronie muru, który otaczał to małe, niemal martwe miasteczko:
leśną sadzawkę.
Na środku piwnicznej toni, jakby na powierzchni stawu, siedziała
dziewczyna – całkowicie naga, jeśli nie liczyć rozpuszczonych, częściowo
zasłaniających jej piersi, długich, czarnych włosów. Patrząc wprost w
oczy młodego żołnierza, nie przerywała śpiewu. Słowa, których nie
przełożyłby tłumacz żadnego znanego języka, wciskały się w uszy
Śniętego, infekując go pragnieniem niemożliwym do przezwyciężenia.
Z głowy chłopaka wraz z dźwiękiem wyśpiewywanych, czarownych
słów wywietrzały rzeczy nieistotne: umierający Barlinek pod niebem
przeciętym na pół, Naczelnik i jego łysi ochroniarze, Sierżant. Bez
udziału woli Śniętego, obuta w żołnierski trep lewa noga aż po łydkę
zagłębiła się w wodzie. Powierzchnia sadzawki zadrżała, fale rozeszły
się kręgami, delikatnie poruszając ukształtowanymi w serca liśćmi
grążeli, rozpraszając armady drobniutkich listków rzęsy wodnej, i
wprawiając w dygot łodyżki żabieńców. Znad żółtych kwiatów wzleciały
w powietrze chmary ważek. Śnięty, przywoływany ruchami drobnych,
dziewczęcych dłoni, jak zahipnotyzowany szedł dalej, stopniowo
zanurzając się powyżej ud.
Uwaga odgarniającego sprzed siebie wodną roślinność chłopca nie
była w stanie zarejestrować tego, że nadgarstki oraz kostki stóp
dziewczęcia okolone zostały stalowymi klamrami ze znikającymi w
wodzie ogniwami łańcuchów.
W zielonych oczach dziewczęcia odbijały się dwa małe wizerunki
zbliżającego się do niej Śniętego. Śpiew wzmógł się, stał się trelem, nadal
nie rozpoznawalnym przez rozum – choć wyobraźnia radziła sobie z
nim całkiem dobrze. W głowie chłopca rozbłysły obrazy cielesnych
rozkoszy, których nie zaznał jeszcze żaden mężczyzna. Nagie, spocone
ciała, wijące się ramiona, dwa oddechy zmieszane w jeden... Po chwili
poczuł na szyi i ramionach dotyk dłoni zimnych jak głaz obmywany
przez górski potok. Delikatne, drobne paluszki ujęły jego twarz i
przybliżyły do oczu. Jaźń Śniętego zalała wizja rozległych, szumiących
kniei, stad ogromnych, rogatych zwierząt przemierzających rozległe,
dziewicze puszcze, i jezior tak czystych, że można było dostrzec
kamieniste dno i kryjące się tam życie. Ognisk palonych pod
rozgwieżdżonym niebem. Korowodów odzianych w białe, przewiewne
szaty młodych ludzi: chłopców z rozognionym wzrokiem i dziewcząt z
ukwieconymi włosami.
Raptownie wszystko znikło. Istota do tej pory delikatna, czuła,
przygarnęła go brutalnie do piersi. Śpiew urwał się jak ucięty nożem.
Gdzieś za plecami Śniętego rozległ się szorstki głos. Dziewczyna
zasyczała jak żmija, rysy jej twarzy zmieniły się. Policzki utonęły w
morzu zmarszczek, usta zbladły i skurczyły się, zieleń oczu gwałtownie
wyblakła. Długie włosy w przyspieszonym tempie zaczęły tracić barwę
aż do całkowitej bieli. W objęciach silnych ramion staruchy, w jaką
przemieniła się niedawna piękność, mógł tylko lekko odwrócić głowę, by
zobaczyć tkwiące w progu stworzenie, które niespełna godzinę temu
spotkał przy biurku Naczelnika.
Zobaczył coś jeszcze. Pomieszczenie utraciło swoje bajeczne cechy.
Znajdowali się w ciemnej izbie z gołymi, ceglanymi ścianami,
oświetlonej wyłącznie paskami promieni słonecznych przenikających
przez szczeliny między deskami zakrywającymi pojedyncze okienko.
Znikło jezioro, znikła roślinność. Rozwiał się bagienny zapach, umknęły
dźwięki wiatru i owadów. Wszystko to okazało się jedynie złudzeniem.
Po policzku Śniętego spłynęła łza, świadectwo gwałtownej pustki;
utraty czegoś, za czym gonił całe życie, a co znalazł tylko na chwilę.
Nieludzki kamrat Naczelnika szczerzył długie, ostre jak igły kły. Z
jego gardła dobywał się głuchy, wilczy warkot. Tuż przy uchu chłopca
zadzwoniły nagle ogniwa pętających staruchę łańcuchów i Śnięty poczuł
swobodę ruchów.
– Idź stąd! – dobiegło go od drzwi. Posłuchał rozkazu.
Biegł ciemnymi korytarzami, obijając się o ściany. Dwukrotnie się
potknął i przewrócił. Zrywał się i biegł dalej, aż do oświetlonego rzędami
lamp znajomego korytarza, do drzwi wejściowych, schodów oraz
oślepiająco jasnego, mimo Rozdarcia na niebie, świata. Nie zważał na
poszturchiwania łysoni, nie słuchał ich śmiechów ani krzyków
Sierżanta.
Przed sobą miał stok wzniesienia, na którym wzniesiono willę, nieco
dalej szosę i niemal tuż przy niej, po drugiej stronie, wschodni kraniec
jeziora. Stoczył się w dół bezwładnie i niezgrabnie jak wór wypełniony
kamieniami, uderzył boleśnie o pień martwego drzewa. Zerwał się.
Podeszwy opinaczy zastukotały na asfalcie.
W uszach Śniętego dźwięczał bezgłośny zew, któremu musiał się
poddać. Nie liczyło się nic. Ani powrót do jednostki, ani nocne, pijackie
bachanalia z kumplami z plutonu. Liczył się jedynie przyzywający zew
jeziora. Oraz nadzieja, bezgraniczna i rozpaczliwa, osiągnięcia szczęścia,
które było już tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki...
Zeter Zelke
Roponośny