You are on page 1of 291

Tytuł:

Licho nie śpi

Copyright © Kamil Gołdowski, Wojciech Mytnik,


Radosław Jarosiński, Dagmara Adwentowska, Anna Musiałowicz, Maciej
Szymczak, Piotr Barej, Karolina Mangusta Kaczkowska, Krzysztof
Haczyński, Piotr Ferens, Krzysztof Maciejewski, Mariusz Orzeł Wojteczek,
Flora Woźnica, Daniel H. Jaśko, Agnieszka Biskup, Piotr Kulpa, Kazimierz
Kyrcz Jr., Michał J. Walczak, Norbert Góra, Marek Ścieszek, Zelter Zelke
2018

Okładka:
Dawid „Blodek” Boldys
(Shred Perspectives Works)

Redaktor wydania:
Maciej Szymczak

Korekta:
Anna Musiałowicz,
Dagmara Adwentowska,
Daniel Jaśko,
Marta Sobiecka

Skład i opracowanie techniczne:


Krzysztof Korsarz Biliński

Wydanie I
Horror Masakra
Sucha Beskidzka 2018

ISBN 978-83-952022-3-0

e_wydanie eLJot
Spis treści

Strona tytułowa
Karta redakcyjna
Wstęp
Wojciech Mytnik - Licho
Radosław Jarosiński - Głowa
Dagmara Adwentowska - Na służbę Bogu
Anna Musiałowicz - Płacz
Maciej Szymczak - Złota Tarcza
Piotr Barej - Rola przeznaczenia
Wojciech Mytnik - Bezdech
Karolina Mangusta Kaczkowska - Pod drzewem Welesa
Krzysztof Haczyński - Zwierciadło
Piotr Ferens - Cmentarnica
Krzysztof Maciejewski - Epifania
Mariusz Orzeł Wojteczek - Stacja
Wojciech Mytnik - Smętarz
Kamil Gołdowski - Nielicha polisa
Flora Woźnica - Naturalny porządek
Daniel H. Jaśko - Efekt ćmy
Agnieszka Biskup - Maria
Piotr Kulpa - Siódma córka
Wojciech Mytnik - Dziwożona
Kazimierz Kyrcz jr i Michał J. Walczak - Główszczyzna
Norbert Góra - Stosy znowu płoną
Marek Ścieszek - Umierające miasteczko
Zeter Zelke - Roponośny
Wojciech Mytnik - Groza
Wstęp

Najstarszym i najsilniejszym uczuciem znanym ludzkości jest


strach, a najstarszym i najsilniejszym rodzajem strachu jest
strach przed nieznanym.

H. P. Lovecraft

Rozpoczynająca to wprowadzenie myśl Howarda Phillipsa Lovecrafta


pozwalałaby na wysunięcie wniosku, że mitologia słowiańska to
doskonały materiał do snucia opowieści grozy. Wszakże aktualny stan
wiedzy o wierzeniach naszych praprzodków to wciąż w przeważającej
mierze domysły, pośród których niewiele można odnaleźć pewników.
Scott Simpson, religioznawca z Uniwersytetu Jagiellońskiego i autor
pierwszej w Polsce monografii poświęconej rodzimowiercom, porównał
mitologię Słowian do stłuczonego glinianego garnka, którego nie sposób
skleić ponownie, gdyż część jego odłamków bezpowrotnie zaginęła. Jego
zdaniem rodzimowiercy dokonali niemożliwego, składając to naczynie z
powrotem poprzez zastąpienie brakujących kawałków elementami
zaczerpniętymi z folkloru i sąsiednich kultur. Wydawać mogłoby się, że
twórcy literatury grozy powinni mieć w tej materii łatwiej, gdyż nie
potrzebują oni do swej działalności kompletnego systemu wierzeń.
Wręcz przeciwnie – niekompletność wiedzy o mitologii Słowian może
stanowić dla nich tworzywo literackie, z którego usnują opowieść pełną
potworności i nastroju tajemniczości. Z nieznanych nikomu powodów
przez lata potencjał drzemiący w tej szczątkowości nie był
wykorzystywany, a polska literatura nie doczekała się wielu prób
połączenia pradawnych wierzeń z gatunkiem grozy.
Przy okazji ubiegłorocznego wydania Słowiańskich koszmarów
Witold Jabłoński we wstępie do antologii zwracał uwagę na szkodliwy
stereotyp Słowianina rozmiłowanego w sielance i łagodności, który
powstrzymał rozwój słowiańskiego horroru – mimo dużego
zainteresowania mitologią słowiańską u twórców z rozmaitych epok
literackich. Wszystko wskazuje zatem na to, że szczątkowość wiedzy jest
obosieczną bronią. Być może daje ona potencjał budzenia strachu przed
nieznanym, z drugiej jednak strony sprzyja też mitologizowaniu
przedpiśmiennej przeszłości, postrzegania jej w wymiarze idylli, która
zakończyła się wraz z początkiem przekazów historycznych. Skoro dla
wielu historia Polski rozpoczyna się od 966 roku, to nic dziwnego w tym,
że wcześniejsze wydarzenia są postrzegane przez pryzmat baśniowej
idealizacji.
Osobiście przyczyny niewykorzystania grozotwórczego potencjału
drzemiącego w słowiańskiej mitologii doszukiwałbym się przede
wszystkim w przeobrażeniach samych wierzeń, które dokonały się na
naszych ziemiach po przyjęciu chrześcijaństwa. O panteonie
słowiańskim mamy niewiele pewnych informacji, czego konsekwencją
jest dziś to, że współcześni rodzimowiercy chętnie dyskutują o swoim
postrzeganiu poszczególnych bytów nadprzyrodzonych. Często mogą
również spierać się o to, czy kult danego bóstwa faktycznie istniał i czy
dany bóg jest bytem autonomicznym, czy też hipostazą któregoś z
innych bogów. Więcej wiemy współcześnie o tej niższej warstwie
wierzeń, którą zwykliśmy nazywać mianem „demonologii”. O ile Kościół
Katolicki żywo starał się o to, by ludzie zapomnieli imion dawnych
bogów, o tyle odmienną politykę obrał względem demonów, które w
kaznodziejskich kazaniach szybko zrównano z rozmaitymi wcieleniami
diabła. Prości ludzie nie całkiem jednak zaczęli wystrzegać się tychże
„diabłów”, czego konsekwencją stała się typowa dla polskiej wsi
mentalność „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”, będąca
następstwem zlania się religii chrześcijańskiej z elementami rodzimymi.
Demonologia słowiańska przetrwała na plecach folkloru, lecz
musiała zapłacić za to słoną cenę. Pośród rozmaitych cech tekstów
należących do kultury ludowej próżno można szukać wzmianek o
nastroju grozy i tajemniczości czy też obecności drastycznych scen. Z
wielką dozą prawdopodobieństwa możemy zatem założyć, że
demonologię słowiańską znamy dziś w wersji ugładzonej i
ugrzecznionej. Żeby unaocznić to, co kultura ludowa robi z grozą,
dobrze jest przywołać opis diabła z ballady Pani Twardowska Adama
Mickiewicza: „Nos jak haczyk, kurzą nogę i krogulcze ma paznokcie”.
Ludowy diabeł nie dość, że wygląda pokracznie, to jeszcze bardzo łatwo
daje się przechytrzyć zwykłemu śmiertelnikowi, okazując przy okazji
paniczną nieśmiałość wobec płci przeciwnej. Gdyby tak miał
prezentować się biblijny diabeł, to zapewne duchowni chrześcijańscy
nie przypisywaliby mu tak dużej skuteczności. To, co wiemy dziś o
naszych rodzimych demonach, w głównej mierze zawdzięczamy
folklorowi – warto zwrócić uwagę, że prawdopodobnie najbardziej
fundamentalnym opracowaniem naukowym podejmującym
zagadnienie rodzimych demonów jest Demonologia ludowa Leonarda
Pełki. Powinniśmy być wdzięczni twórcom ludowym i etnografom za
zachowanie pamięci o słowiańskiej demonologii. Musimy jednak brać
też poprawkę na to, że wierzenia te siłą rzeczy musiały ulec znacznym
przeobrażeniom.
„Przed laty mamki i piastunki straszyły dzieci diabłami. Dziś diabli
służą za lalki, którymi się i starzy bawią; dziś też nie mamki i piastunki o
nich plotą, ale księgi piszą”. – Józef Maksymilian Ossoliński w
Wieczorach badeńskich podchodził do wierzeń demonologicznych z
typową dla człowieka oświecenia dezynwolturą, traktując demony
wyłącznie jako fikcyjnych bohaterów, będących dla ludzi wyłącznie
źródłem rozrywki bądź sposobem karcenia niepokornych pociech. Ten
sposób myślenia ma zapewne swój początek w moralno-dydaktycznym
wydźwięku większości znanych nam podań o słowiańskich demonach.
Opowieści o Dobrochoczym i Leszym były wygodnym pretekstem do
nauczenia innych szacunku do leśnej przyrody. Historie o Utopcach,
Południcach, Rusałkach czy Latawcach miały uczulić ludzi na
konieczność zachowania ostrożności w różnych sytuacjach, także w
kontaktach z płcią przeciwną. O Domowikach i Ubożętach
przypominano w kontekście szacunku do zmarłych przodków, a o
innych demonach mówiono po to, by uzmysłowić człowiekowi, że
pewne złe postępki mogą stać się z czasem problemem dla całych
zbiorowości – wszakże według wielu słowiańskich podań demony
rodziły się z dusz osób, które zmarły śmiercią nienaturalną bądź też co
najmniej zostały w nienależyty sposób pochowane.
Spośród całego wachlarza istot demonicznych jedynie niewielki
procent miał na celu budzić autentyczną grozę. Mam tu głównie na
myśli wampiry, wilkołaki i upiory, które być może dla zaznaczenia ich
rodzimego charakteru powinniśmy nazywać po swojsku wąpierzami,
wilkodłakami i upirami. Nieprzypadkowo właśnie te demony zdołały
przedostać się przez usta wspomnianych mamek i piastunek do
światowego nurtu fantasy. Twórcy literatury intuicyjnie wyczuli grozę
drzemiącą w podaniach o tych istotach, ignorując przy okazji całą masę
innych znanych z imienia demonów, o których opowiadano przede
wszystkim w celach dydaktyczno-wychowawczych. Tak oto wampiry,
wilkołaki i upiory stały się reprezentantami światowego nurtu fantasy,
których tylko ci bardziej poinformowani kojarzą z wpływami mitologii
naszych praojców.
Słowiański horror swoją tożsamość powinien budować przede
wszystkim na istotach, których nie dotknął proces globalizacji. Musi dać
od siebie coś nowego, nieprzetrawionego po wielokroć przez literaturę.
Z tego powodu przed twórcami słowiańskiego horroru stoi niełatwe
zadanie. Muszą na nowo zdemonizować rodzimą demonologię, uczynić
ją na powrót straszną, a nie karykaturalną. Pisarze rodzimej grozy nie
dość, że mają przed sobą wyłącznie niektóre elementy rozbitego
naczynia, to jeszcze dysponują wyłącznie kawałkami w formie
ugładzonej. Żeby nadać swojej literaturze odpowiedniego wydźwięku,
muszą ponownie je naostrzyć, tak, aby przystawione do gardzieli
czytelnika budziły uzasadniony lęk.
Nieznane może odzyskać dawną grozę, o czym najlepiej świadczy
przygotowany zbiór. Licho nie śpi to już trzecia część antologii
słowiańskiej grozy. Krew zapomnianych bogów wyznaczyła polskiej
literaturze nieznany dotąd szlak, a Słowiańskie koszmary udowodniły,
że w tym nowo odkrytym nurcie drzemie pewien potencjał. Licho nie śpi
powinno pokazać, że słowiańskie wierzenia są na tyle zasobne, że nie
sposób wykorzystać wszystkie grozotwórcze motywy w obrębie trzech
antologii. Po etapie raczkowania i stawiania pierwszych kroków
przyszła pora na to, by słowiański horror stał się rynku wydawniczym
nurtem samodzielnym i rozpoznawalnym. Jako autor jednego z
opowiadań życzę Czytelnikom, żeby odnaleźli w lekturze tego zbioru
typową dla miłośnika horroru perwersyjną przyjemność. Zaproszeni
twórcy zadbali o to, by spektrum prezentowanej w tej antologii grozy
było naprawdę szerokie i choć nie wszystkie opowiadania obfitują w
krwiste momenty, to w każdym z nich można odnaleźć coś, co wzbudzi
pożądany dreszczyk emocji.

Kamil Gołdowski
Wojciech Mytnik
Licho

Nietoperzem dziś będę nad morzem zieleni


Albo krukiem walczącym w deszczu z dzikim szkwałem.
Gromem głusze przeszyję, słońcem mgły oślepię
I zapomnę kim jestem, kim wcześniej bywałem. Tylko strumień
czasami szepnie w mrokach cicho: “Tyś jest bóg, tyś jest diabeł,
leśne tyś jest licho”.

I polecę szaleńczo hen, na zatracenie, Obłąkany, spętany


zmierzchu łańcuchami, Wadząc ostrym kopytem o czubki
sosnowe, Zatańcuję, zaśpiewam w rozpaczy z wiłami, A noc
skroń mi koroną gwiazd ozdobi cichą.
“Tyś jest król, tyś jest sługa, tyś leśne jest licho”

Zniknie świat, znikną świateł międzychmurne sznury I


powietrznych uroczyszcz przepaście bezdenne.
Zstąpię w dół, w piekła czasu, w kotliny niebytu, Zgaśnie ból! I
zapadnę w marzenie półsenne, Gdzie wśród cieni świerkowych
szepnie strumyk cicho: “Tyś jest mocą, tyś cierniem... Tyś jest
leśne licho”

18 września 2017 r.
Radosław Jarosiński
Głowa

„Bito bogu na ofiarę woły (Wołos), kozły, trykacze (Mokosze) i


jinne zwierza. Posągi mówiły o dziełach stwórcy i o czci jego. Były
to bałwany, które chrześcijaństwo obalić usiłowało”
Joachim Lelewel

Szpadel trafił w coś twardego. Chłopi odgarnęli ziemię z obłego kształtu,


po czym odskoczyli z przestrachem. Ich oczom ukazała się bowiem
rzecz, jakiej żaden z nich się nie spodziewał. Wykonana z zupełnie
czarnego drzewa, długa gdzieś na trzy łokcie rzeźba przedstawiała
oblicze, brodate, pociągłe, można by powiedzieć, że zastygłe w głębokim
śnie, gdyby nie okrągłe, zapchane piachem oczy. Od skroni sterczały ku
górze wygięte bycze rogi...
– Diabeł... – Przeżegnał się jeden z chłopów.
Pomruk rozszedł się w grupie mężczyzn. Spoglądali na siebie
niepewnie, ściągając czapki z głów, to nakładając je znowu, jakby nie
byli pewni, czy figurze się jakiś szacunek należy, czy wręcz przeciwnie.
– Pana Stadnickiego trza wezwać. Lubuje się w takich dziwadłach...
– Zakopać trza, żeby się nie dowiedział!
– Dowie się i tak, zara który przy wódce w szynku wygada, albo przed
babą się wyspowiada. Będzie pan zły i jeszcze pogoni.
Koniec końców uradzono pana wezwać. Wysłano najmłodszego z
kopaczy, który zawczasu już trzymając słomiany kapelusz w ręku
popędził bez zwłoki w stronę dworu. Reszta pracujących stanęła
nieopodal znaleziska i pogrążyła się w żywiołowej rozmowie.
Jakoż pan dziedzic Juliusz Stadnicki nadjechał niebawem konno w
towarzystwie zarządcy Macieja Boruckiego. Juliusz był człowiekiem
dość młodym, gładką twarz zdobił ciemny, starannie przystrzyżony
zarost. Nosił na sobie modny, angielski strój do jazdy konnej. Każdy gest
znamionował człowieka energicznego, może nawet popędliwego. Jego
towarzysz, odziany w przypominającą chłopską, aczkolwiek bogato
haftowaną sukmanę i wysokie buty, był o wiele od niego starszy.
Dobiegał już sześćdziesiątki, choć trzymał się jak na swój wiek
nadzwyczaj dziarsko. Jednak twarz jego, pobrużdżona i usiana
zmarszczkami, dodawała mu z kolei jeszcze więcej lat. Przedzielał ją w
poprzek siwy, krzaczasty wąs, którego właściciel lubił gładzić przy lada
okazji, zwłaszcza jak się nad czymś głęboko zamyślił. Mniemać by
można, że Borucki stanowił całkowite przeciwieństwo swojego
pryncypała, gdyby nie wyjątkowa żywotność, która uwidoczniała się
choćby w lekkości, z jaką obydwaj zeskoczyli z wierzchowców. Podeszli
do wykopu. Maciej polecił znalezisko nieco oczyścić z ziemi i odsłonić.
Podczas pracy tłumaczył Stadnickiemu jeszcze raz:
– Ludzie podczas kopania studni to znaleźli. Boją się, powiadają, że
diabła wykopali, który wejścia do piekła strzec może...
Przy wykopie zapanowało kolejne poruszenie. Przerwano pracę, a
Stadnicki z zarządcą podeszli bliżej.
– Wrota! Wrota do samego piekła! Nie kopiem dalej! Istotnie, wokół
rzeźby pojawił się kamienny okrąg.
– Brednie tam! Toć to cembrowina. – Stadnicki nie krył już irytacji. –
Ktoś chyba wrzucił to do studni. Dawno temu. I tyle. Studnia się zapadła,
a teraz przypadkiem zaczęliście kopać w tym samym miejscu drugą.
Znaleźliście tu coś jeszcze?
– Nic, panie. Drwa popalone jeno.
– Aha. Czyli były tu niegdyś budynki, które zapewne spłonęły. Może
przy jakiejś napaści. A figurę ukryto w studni... – spekulował Stadnicki.
Maciejowi coś się w wyjaśnieniu pana Stadnickiego nie podobało, ale
nie mógł skojarzyć dokładnie co. Odezwał się w końcu:
– Kiedyś słyszałem, że tu, pod Wężowcem, stała jakaś chata. Spaliła
się jednak od uderzenia pioruna i nikt więcej nic tu nie budował. Ale to
było bardzo dawno, nawet dziad mój znał tę historię jeno z opowieści
swego dziada.
– Tak, tak, znam ja takie bajania. Ktoś zaraz rzekł, że miejsce pewno
przeklęte, więc nie ma co więcej budować – skwitował Juliusz z lekką
drwiną w głosie. – Weźcie, Macieju, kilku parobków z folwarku, niech
wozem przyjadą i zabiorą znalezisko do pawiloniku przy dworze.
– Lepiej nie zabierajcie tego do domu. To jakiś starodawny bóg. Może
co złego sprowadzić.
– Wszyscyście jednym zabobonem skażeni. W krajach, gdziem bywał,
takich pomników po starych ludach jest wiele i nie budzą przerażenia,
nawet wśród pospólstwa. A wy od razu diabeł, albo złe, zakopać, spalić.
– Może inne narody tyle zła nie zaznały co nasz, a mając Stolicę
Piotrową bliżej, mogą się ze swoich diabłów naśmiewać. A i wiara
ichnich dziadów odleglejsza niż tutaj. Są tacy, co wspominają jeszcze
stare bogi…
– Dajże pokój, panie Borucki. Kraczesz pan jak, nie przymierzając,
wrona. Nie przystoi to, by w naszych czasach dawać posłuch
zabobonom.
Stary Maciej zwrócił się do fornali:
– Słyszeliście, co pan kazali. Wykopcie to, a ja przyślę wóz.
Mężczyźni ruszyli w drogę powrotną. Maciej odwrócił się jeszcze,
akurat by zobaczyć, jak chłopi wyciągają ostrożnie i z niechęcią głowę z
wykopu. Wzdrygnął się, gdyż wyglądało to tak, jakby twarz jakiegoś
zasuszonego nieboszczyka unosiła się właśnie ze świeżo rozkopanej
mogiły.
Jechali jakiś czas stępa, nic nie mówiąc. Każdy na swój sposób
rozmyślał o tajemniczym odkryciu.
– Gdym podróżował po Italii – przerwał milczenie Stadnicki –
widziałem różne posągi starych bogów, w których ongiś tam wierzono. I
był pośród nich też taki stwór rogaty, a zwali go faunem. Włosi strasznie
są rozmiłowani w tych bajkach, które się tam opowiada, o faunach i
nimfach, o ich tańcach i ucztach w lesie. A u nas? Co najwyżej o Jacku
Odrowążu i pierogach, albo wysłuchanych modłach różnych świątków.
– Jak żyję, żaden świątek nie zrobił nikomu nijakiej krzywdy. A
diabeł niejednego zwiódł na manowce. Bo skąd by u nas miałby się jakiś
faun wziąć?
– To właśnie jest szczególne. Dlaczegóż tylko Włosi się mają swemi
chwalić? A tu proszę, mamy i my swojego fauna, a może i starszego od
ichnich? I to gdzie, w folwarku Stadnickich…
Maciej nie odpowiedział nic. Mruknął tylko coś pod nosem tak, że nie
dało się zmiarkować, czy się z panem zgadza, czy nie.

***
Tadeusz Krępowicz siedział w salonie, czytając książkę, gdy
zaanonsowano gościa. Okazał się nim pan Juliusz Stadnicki. Mężczyźni
znali się od dawna, jeszcze z czasów dziecięctwa, a zażyłość, jaką żywili
do siebie ich ojcowie, spłynęła na kolejne pokolenie. W beztroskich
czasach młodości łączyło ich umiłowanie do psot i różnych wybryków,
później zainteresowanie sztuką i podróżami, choć Juliusz nigdy nie
wyprawił się dalej poza Włochy i Grecję, podczas gdy Tadeusz
dwukrotnie opuszczał stary kontynent, podróżując po Afryce i Stanach
Zjednoczonych. Stadnicki skrycie zazdrościł przyjacielowi tych
zamorskich wojaży, jednocześnie wysłuchiwał z wielkim
zaciekawieniem wszystkich opowieści, które pan Krępowicz ze sobą
przywoził. Był to mężczyzna w sile wieku, postawny, można rzec, że
nawet barczysty. Ogorzałą twarz okalała jasna, krótko przystrzyżona
broda, a jasne, przenikliwe oczy wskazywały na silną wolę i niepospolitą
inteligencję.
– Wybacz, przyjacielu, to najście bez uprzedzenia i to porą tak
wczesną. Dziś jeszcze wracam na wieś, a strasznie chciałem zaprosić cię
na jakiś czas do siebie. Jeżeli nie masz żadnych planów, to jeszcze dziś.
Zwłaszcza że osobliwość odkryłem, którą zapewne z chęcią byś
obejrzał... Uff, ale dziś gorąc.
– Ależ wszak wiesz, że jesteś widziany mile o każdej porze. Dajmy
pokój konwenansom. Witaj! – Gospodarz poderwał się z sofy i
serdecznie uściskał dłoń gościa. Przyjrzał mu się uważnie i zmarszczył
brwi.
– Osobliwość, osobliwością, gorąc, gorącem, ale niezbyt dobrze
wyglądasz... Coś się stało?
Istotnie, z ruchów Stadnickiego ubyło dawnej energii, na pobladłej
twarzy znać było zmęczenie.
– Ech, furda. Nic takiego. Poparzyłem się trochę. Zapalił się pawilonik
przy domu i przy gaszeniu potoczyły się na mnie żagwie z pożarowiska.
Byłem właśnie też u medyka. No, ale już wszystko w porządku.
– Coś takiego! Opowiadaj, co poza tym u ciebie. Izabela i Joasia, mam
nadzieję, zdrowe? Nikt więcej nie ucierpiał?
– Nie, nie, nic się poważnego nie stało. Ramię jeno mam sparzone.
Przez chwilę dalsza rozmowa potoczyła się wśród zwyczajowych
pytań o zdrowie rodziny, straty wywołane pożarem, w końcu inne
codzienne sprawy. Odpowiedzi Stadnickiego były jednak zdawkowe i
Krępowicz wyczuł, że gość jego rad przeszedłby już do celu swojej
wizyty. Sam zresztą był jej ciekaw.
– Wspomniałeś jednakowoż coś o jakowejś osobliwości. Cóż to
takiego?
– Otóż, na Żmijowcu zacząłem kopać studnię. Wiesz, to najdalej
wysunięte pole, więc w żniwa trzeba dowozić ludziom wodę z folwarku.
Zanim się ją dowiezie w upał, robi się z niej niemal wrzątek. Więc
stwierdziłem, że wydrąży się studnię bliżej. Podczas kopania ludzie
znaleźli figurę, którą zwiozłem do domu i chciałem ci pokazać.
– Jakiś dawny święty? – spytał Krępowicz, nabijając fajkę.
– Otóż nie. Jest to brodata głowa z rogami, choć nie diabła.
Widywałem podobne w Italii. Tylko ów ma rogi byka, a nie kozła.
Zawiozłem go do pawiloniku...
– Tego, co się spalił?
– Właśnie. Strzelił w niego podczas burzy piorun. Dobrze, że lał
deszcz i ogień nie przeniósł się na dom. Pawilonik zgorzał, ale głowa,
choć drewniana – ocalała. Przenieść kazałem ją następnie do sieni.
Umyśliłem sobie wznieść w ogrodzie małą kaplicę na wzór grecki i tam
głowę umieścić. Takiego dziwa nawet Radziwiłłowie w Arkadii nie mieli.
Wprawdzie gdzie mi się tam z nimi i ich splendorem równać, ale z
czasem może przerobię ogród na wzór sentymentalny, choć nie tak
okazały. Izabela przyklasnęła temu pomysłowi.
– Temu z kaplicą, czy z ogrodem? – Tadeusz uśmiechnął się
nieznacznie. Wiedział oczywiście, że żona Juliusza nie protestowała
nigdy przeciw żadnemu z pomysłów męża, co ten zawsze poczytywał za
pełną aprobatę.
– A o tym jeszcze nie wspominałem. Ale Joasia się żachnęła, jak
wniesiono głowę do domu. Stwierdziła, że papa chyba niedługo zaprosi
owego strasznego dziada na kolację i posadzi przy stole... – roześmiał się.
– No i sarkać mi ludzie zaczęli. – Spoważniał nagle. – Gadać po
kątach, że złe ściągnąłem pod dach. Maciej jeszcze do tego Malesową ze
wsi sprowadził, babkę, co ma jakie ze sto lat, zioła wieśniakom warzy i
posłuch ma straszny wśród prostaczków. Zaczęła prawić mi bajki, że
Żmijowiec tak się nazywa, bo dawno temu żmije ze swym królem go
zamieszkiwały. I jak się ludzie tam sprowadzili, to studnie jadem
zatruły. I że owa głowa to ani chybi ów wężowy król, wrzucony do
studni. Historyja normalnie byłaby ciekawa, ale mnie już zmierziło to
gadanie. Tyle że swoje zrobiło, bo ludzie wody z nowej studni tknąć nie
chcą i cała robota na nic...
– Toć żeś sobie piwa nawarzył, można rzec. Możesz mi opisać to
znalezisko? Albo naszkicować?
– Hmm. Jest to dość niezgrabnie wyciosana z drewna podłużna
głowa, ułamana lub ścięta z tułowia. Oczy okrągłe, usta to zaledwie
szpara wyrżnięta w drewnie. Broda… Daj zresztą jakiej karty, a ci ją
zilustruję, bo talentu do tego nadzwyczajnego nie trzeba.
Stadnicki na kartce szybko naszkicował rysunek podłużnej twarzy,
zwieńczonej dwoma wygiętymi ku górze rogami.
– To bałwan jakiś! Gdzieś już coś takiego widziałem. – Krępowicz
przyjrzał się rysunkowi z zastanowieniem.
Chodzić począł po pokoju, usiłując sobie coś przypomnieć. W końcu
podszedł do biblioteczki i wyciągnął jeden z opasłych tomów. Począł
kartkować go niespiesznie, aż w końcu wyraźnie zadowolony, stuknął
palcami w otwartą właśnie kartę książki.
– Jest! Wołos, Weles… Jak to człek przepomnieć może, co onegdaj
czytał…
Tadeusz położył przed Juliuszem książkę na stoliku. Na otwartej
stronie znajdował się wizerunek brodatego mężczyzny z byczymi
rogami, o srogim wyrazie twarzy, siedzącego na czymś w rodzaju tronu.
– Piszą tu, że opiekować się bydłem może, stąd pewno te rogi. Ale
włada też światem podziemnym i nad umarłymi ma pieczę. Pod ziemią
siedzi. Ech, trochę to groch z kapustą, przypisuje mu się wiele rzeczy...
Niewiele o tamtych czasach dziś wiadomo, bo kronikarze niechętni byli
bożkom pogańskim.
– Dobry to bóg, czy zły?
– To tak, jakbyś się pytał, czy woda i ogień są złe – odpowiedział
Tadeusz. – A one po prostu są. Woda gasi pragnienie podczas suszy, ale
zalewa pola, gdy jest powódź. Ogień ogrzewa podczas chłodu, ale potrafi
też pochłonąć cały ludzki dobytek. Ludzie dawni nazywali te żywioły,
niewiele myśląc, czy są złe, czy dobre. Gdy bóstwo się gniewało, to było
źle i trzeba było je przebłagać. Oczywista, były także zjawiska dla ludzi
wybitnie niekorzystne, które też przyjmowały imiona i rolę złych
duchów. Ale twój posąg raczej się do nich nie zalicza. Tak mnie się
przynajmniej widzi.
Tadeusz zamyślił się głęboko.
– Za kniazia Mieszka częstokroć lamenty ludzie zanosili do dworu, że
się ich uroczyska pustoszy, posągi stare niszczy i gaje święte wycina.
Obalenie bałwana miało nieszczęście sprowadzać, gradobicie, pomór na
bydło i głód, bo bóstwo pozbawiało lud opieki i się od niego odwracało.
– Ale to baśnie wszystko…
– Z pewnością. Ja jednakowoż, podróżując trochę po świecie, wiele
dziwnych rzeczy widziałem, spotkałem się z różnymi wierzeniami i nie
traktuję już wszystkich baśni jako jeno czczego wymysłu. Bywa w nich
więcej prawdy, niż w uczonych rozprawach, choć jest ona zawoalowana.
Jednym na uciechę, innym dla nauki stworzona…
Zapadła na chwilę cisza.
– No ale jak widać, stare bogi się obronić nie zdołały, tylko ludzie
nieświadomie nadal pamiętają te opowieści, stąd taki strach w nich
uderzył, żeś tego bałwana wydobył z niebytu. A oprócz tej rzeźby
znalazłeś co jeszcze?
– Nic. Studnię tylko, w którą ją wrzucono. Ucieszyłem się zrazu, że
wystarczy ją oczyścić i nie kłaść nowej cembrowiny, ale kamienie się
kruszyły i zaniechałem tego pomysłu. Studnię kazałem ukopać obok.
– Zaraz, najpierw znalazłeś głowę, czy studnię?
– Głowę, studnia była pod nią. Była zakopana dość płytko, ze trzy
łokcie może...
– Zatem niemożliwością jest, żeby głowę wrzucono do studni.
Musiała już być zakopana, a ją umieszczono na wierzchu. Chyba że
sama chciała wyjść....
Ponownie zapadło krótkie milczenie. Po krótkim namyśle Tadeusz
kontynuował:
– Zastanawia mnie jeszcze ta nazwa jednakowoż. Żmijowiec. Nie
masz tam, Juliuszu, kogo wypytać, skąd takie miejsca miano?
– Ano jest ta babka, co ci o niej mówiłem. Stara Malesowa. Dziwna to
osoba. Mąż jej, Malesa, ją odumarł już dawno. Co szczególne, to jakżem
pacholęciem jeszcze był, już wydawała mi się stara. Teraz ludzie ze wsi
jej pomagają, bo sama niewiele sił ma, ale jeszcze się trzyma. No i
posłuch wśród ludzi ma wielki.
– Och, to akurat przywilej młodego lata, we wieku czasem nawet
nieledwie wyższym starców upatrywać. A wiek kojarzy się z mądrością,
więc nie dziwota, że ludzie ją szanują. Jeżeli głowa jej nie szwankuje,
może i co ciekawego nam powie.
– Akurat po drodze do mnie jest to pierwsza chata za wsią, pod
lasem, to będziem mijać. A o jej głowę chyba można być spokojnym,
pamięć ma idealną, choć bez wątpienia wierzy w różne zabobony.
– Dobrze. Proponuję posilić się jeszcze nieco i możemy ruszać w
drogę. Może około pierwszej? Wprawdzie pora to nieodpowiednia na
podróż, ze względu na ten upał, ale zakładając krótką wizytę u tej
Malesowej po drodze, dotrzemy na kolację.
– Bardzom rad. Izabela i Joasia z pewnością się ucieszą!

***
Po południu upał nadal doskwierał, gdy zaprzężona w dwa konie
bryczka Stadnickiego wywiozła ich w końcu z uśpionego miasteczka. Już
po kilku kwadransach droga w lejącym się ze słońca żarze zaczęła
dłużyć się niemiłosiernie. Tadeusz zdejmował co chwila z głowy
słomkowy kapelusz i ocierał chustką pot z czoła, Juliusz prawie
nieustannie wachlował się swoim. Dyskutowali z początku jeszcze, ale
zmęczenie wysoką temperaturą sprawiło, że rozmowa zamarła.
Podróżowali teraz między rozległymi, złocistymi polami pszenicy,
upstrzonymi czerwienią maków i bławatem chabrów. Ich uszu
dochodził niestrudzony śpiew żeńców oraz cichsze nieco trele ptaków i
cykanie świerszczy. Rozgrzane łany zbóż pachniały chlebem, tworząc
pospołu z polnym kwieciem i ziołami słodką, aromatyczną symfonię.
Urokliwość krajobrazu rekompensowała odrobinę niedogodności
pogody i gdyby bryczka nie kołysała się i nie podskakiwała tak
gwałtownie na nierównościach polnej drogi, jej pasażerowie z
pewnością zapadliby w drzemkę.
Ale oto już minęli smukły, rozstajny krzyż, odcinający się wyraźniej
niż zwykle na tle niczym nieskalanego lazuru nieba bryczka dotarła do
ziem Stadnickiego. Zbliżali się teraz ku widocznej wśród żółtych pól
ciemnozielonej wstędze lasu. Na jego skraju, niczym stara, spłowiała od
słońca huba, przycupnęła bielona wapnem chatka Malesowej. Jej
mieszkankę widać było już z daleka, krzątającą się po obejściu wśród
gromadki kur. Wiele lat przeżytych zgarbiło kobietę, a jakaś przebyta
choroba nadawała jej ruchom groteskowej maniery – opierając ciężar
ciała głównie na jednej nodze, bujała się jak kaczka, asekurując podczas
chodzenia sękatym kijem.
Bryczka zatrzymała się w końcu przed powichrowanym płotkiem.
– Pochwalony!
– A na wieki wieków...
Głos kobiety szeleścił jak zeschłe liście. Słowa wypadające z
bezzębnych warg były zniekształcone i chwilami niewyraźne. Jej wiek,
osoby steranej pracą w polu, trudno było określić, choć w twarzy
zwiędłej i pociemniałej błyszczały nader żywe i bystre oczy, jakby
przeniesione z całkiem innego, o wiele lat młodszego oblicza.
– Wnijdźcie panowie, wody dam a jabłek, bo gorunc dziś.
– A siadajcie na ławie.
– Bóg zapłać. Zatrzymaliśmy się tu na moment z panem Stadnickim,
aby wysłuchać tej historii o Wężowcu.
Mężczyźni usiedli na drewnianej ławie, a stara kobieta podała im
gliniany dzban z wodą i postawiła obok kosz jabłek. Sama wsparła się na
kosturze i patrzyła z ciekawością to na jednego, to na drugiego gościa.
– Ano dyć mówiłam i pan nie byli zadowoleni.
– Wybaczcie, zdenerwowany wtenczas byłem niedawnym pożarem.
A teraz chcielibyśmy z panem Krępowiczem raz jeszcze na spokojnie
wysłuchać. Mówiliście, babko Malesowa, że tam ludzie mieszkali…
– Ano to powim. A mieszkali nazad lat wiele tam ludzie. Pono jeszcze
ksiunże wtedy panował. Tamój się pierwsze ludzie osiadły, ze znakiem
Chrystusa. Ale nazad przed nimi insze jeszcze były. I une się znakiem
krzyża nie posługiwali, mieli insze dawne bogi. Ale już ich nie było tam
dawno, ooo dawno. Jeno po nich w lesie figura stała. Ooo, stareńka, taka.
Studnie uny ukopali, ale tam węże byli i była woda zatruta. To mówili,
że ta figura, to król tych żmij musi być i un nie chce tu ludzi. Gady
wysyła, coby wodę truli. Zakopali tedy studnię i oną figurę z lasu
wycięli, a na wierzch cisnęli. Jak jom z lasu wyjęli, to pierun w chaty
strzelił i je popalił, a ludzie się wynieśli i studni już nie kopali. Ot i cała
historyja. A pan tera to figurę wyjął…
Babka ucichła i zaczęła kuśtykać po podwórzu, gadając coś
niezrozumiale ni to do kur, ni to do siebie.
– Na dyszcz idzie. Ciemnica zaro najdzie… – mruknęła w końcu
wyraźniej.
Istotnie powietrze zrobiło się ciężkie, nasycone metalicznym
zapachem. Intensywna modrość nieba zbladła nagle, ustępując miejsca
jasnej zrazu szarości. Coraz szybciej jednak zaczęła gęstnieć i ciemnieć
chmurna powłoka, wyganiając precz błąkające się jeszcze gdzieniegdzie
blade prześwity słonecznego blasku. Milknąć zaczęła rozszczebiotana
przed chwilą przyroda, wszelkie stworzenie przerwało swoje zajęcia i
zaczęło szukać schronienia przed nadchodzącą burzą.
– Ostańcie z Bogiem, Malesowo. Na nas pora, bo przed deszczem
chcielibyśmy zdążyć, dziękujemy za gościnę.
– A z Bogiem, jaśni panowie… – Staruszka nie patrzyła jednak na
nich, lecz na powlekające się przybrudzonym welonem niebo.
Zasłyszana opowieść i aura zwiastująca rychłe nadejście burzy
zdominowały wyobraźnię Juliusza i Tadeusza. Pierwszy zaczynał powoli
zastanawiać się nad usunięciem pechowej głowy, nie tylko z domu, ale
w ogóle ze swojej ziemi, gdyż właśnie zrozumiał, że jej obecność nie
podobała się nikomu oprócz niego. Ba, same niebiosa zdawały się
buntować i okazywać niezadowolenie z jego zachcianki. Drugi myślał o
starych bogach i szczególnym zbiegu okoliczności, że za każdym razem z
rzeźbą wiązało się uderzenie pioruna. Usiłował sobie przypomnieć to, co
kiedyś czytał o zakazanej od stuleci wierze dziadów, po której prawie
nic nie zostało, oprócz paru zniekształconych czasem legend.
– Król żmij… Zaraz, przypomniałem sobie. To nie chodzi o króla żmij,
tylko Żmija! Smoka chaosu. Żmij był odwiecznym wrogiem
gromowładnego Peruna, władcy nieba.
– No ale co to ma wspólnego z tą figurą? Dyć to nie smok żaden.
– Ha! Ma. Żmij to zwierzęca postać Welesa, pod którą stawia on czoła
Perunowi! To jeden i ten sam…
Przerwał mu odgłos pioruna, rozdzierający w końcu panującą w
okolicy ciszę. Szare niebo rozświetlił nagły błysk. Tadeusz z niepokojem
spojrzał w górę.
– Pospieszmy się lepiej. Pewnikiem zaraz lunie.
Gęste chmury zawisły nisko nad ziemią brzemienne deszczem, lecz
nie pociekła z nich ani kropla wody, wszystko zdawało się nagle
zatrzymać w miejscu w niemym oczekiwaniu. Umilkł nawet śpiew
pracujących w polu żniwiarzy. Żaden odgłos, żaden dźwięk nie zakłócił
dzwoniącej w uszach po nagłym huku ciszy. Wozak zaciął konia batem i
bryczka przyspieszyła, telepiąc się jeszcze bardziej po wyboistej drodze.
Ciemne sklepienie zdawało się tworzyć nad głowami jadących
baldachim, którego kraniec jeno na zachodzie odznaczał się jasną
kreską czystego nieba. Na jego tle coś zaczęło się ruszać i wznosić, jakby
nagle ziemia postanowiła podeprzeć niebiosa filarem w obawie, że
runie ono zaraz w dół, nie mogąc utrzymać ciężaru nagromadzonych
chmur…
Był to snujący się pionowo ku górze, rozszerzający się słup gęstego,
smolistego dymu. Stadnicki już nie starał się opanować zdenerwowania.
Uniósł się z siedzenia, jak gdyby sam chciał zająć miejsce woźnicy, albo
wzbić się ponad pojazd i poszybować jeszcze szybciej ku domowi.
– Jedź, na miłość boską, prędzej! – krzyknął do powożącego, ale konie
już w tej chwili gnały ile sił, tocząc pianę z chrapów. Przydrożne drzewa
migały w tym zawrotnym pędzie, uciekając w odwrotnym kierunku od
celu ich podróży, ścierając po drodze ciepłe kolory pól i łąk
zwieńczonych ciężką kopułą nieba.
Gdy po tej szaleńczej jeździe wjechali na podwórze, ich oczom ukazał
się straszny widok. Dwór płonął jak pochodnia, a wokół niego biegali
bezradnie ludzie, usiłując wiadrami zagasić pożar. Nadaremno, ściana
rozszalałego żywiołu za nic miała ich wysiłki. Maciej komenderował
gromadą, zgięty i przygarbiony jak stuletni dąb. Uniesiona w kierunku
ganku ręka zawisła nieruchomo w powietrzu, gdy kątem oka spostrzegł
wtaczającą się na majdan bryczkę.
Stadnicki poderwał się na niej, wyciągając głowę. Wypatrywał czegoś
na podwórzu i nie widząc tego, zeskoczył z bryczki, zanim jeszcze na
dobre się zatrzymała, po czym dopadł pierwszego z brzegu chłopa.
Chwycił go za ramiona wykrzykując coś, czego Tadeusz nie słyszał. Ze
zgrozą jednak domyślił się, o co Juliusz pytał i zaświtała mu w myślach
straszna odpowiedź.
Mężczyzna spojrzał na płonący budynek i bez słowa opuścił głowę.
Stadnicki z nieludzkim wrzaskiem, który przebił się przez ogólny
tumult, rzucił się w kierunku ognia. Tadeusz, również zeskoczył z wozu i
ruszył za przyjacielem, ale zanim do niego dopadł, Juliusza zatrzymało
kilka silnych rąk parobków. Ten, szlochając i wyjąc, przez chwilę
usiłował się wydrzeć obezwładniającym go ramionom, w końcu umilkł i
opadł bezwładnie na kolana, po nagłym szale zapadając w całkowite
zobojętnienie…
Krępowicz szedł sztywno w jego kierunku, czując na całym ciele żar
bijący z płonącego domu. Minął Macieja, którego pooraną zmarszczkami
i osmaloną twarz rzeźbiły po raz drugi ścieżki łez i doszedł do
klęczącego na ziemi przyjaciela. Oblicze Juliusza nie wyrażało żadnych
emocji, w jego nieruchomych oczach odbijały się tylko tańczące
płomienie. Za chwilę stary zarządca zbliżył się do nich, powłócząc
nogami. Zaczął mówić, a głos jego zdawał się dochodzić z oddali, zza
trzasku i szumu pożerającego resztki domostwa ognia.
– Pani z panienką zasnęły zmęczone tym skwarem. Szło na burzę, ale
jakby plątała się tylko w oddali, nie chcąc przyjść. Jak żyję, czegoś
takiego nie widziałem. Grom, potężny grom z jasnego niemal nieba. Mój
Jezu… wszystko od razu stanęło w płomieniach!
Borucki łapał powietrze, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa
więcej. Oczy niemal wyszły mu na wierzch, dzikie i płonące.
– To przez ten przeklęty łeb wszystko! – wydyszał w końcu
chrapliwie i ukrył twarz w dłoniach, łkając jak dziecko.

Chmury przerzedzały się, rozchodząc we wszystkich kierunkach. Na


pogorzelisko nie spadła ani kropla deszczu. Perun raz jeszcze wywarł
gniew na swoim odwiecznym wrogu Welesie.
Dagmara Adwentowska
Na służbę Bogu

Bawił się tym lustrem Twardowski, magiczne sztuki czyniąc,


teraz przeznaczone jest na służbę Bogu.

Inskrypcja na ramie renesansowego zwierciadła z kościoła w


Wągrowie

Zimowa noc cicha była, a mroźne powietrze nad Zamkiem Królewskim


tak przejrzyste, że zdawało się, iż rękę wystarczy wyciągnąć, by sięgnąć
gwiazd. To rzekł swemu pokojowcowi król Zygmunt August tuż po
zmroku. Mikołaj Mniszech zachował kamienną twarz. Zaraz jednak
zakrzyknął, palcem na zachodnią stronę nieba wskazując.
– Tam, miłościwy panie! Jedna spadła!
Obrócił się monarcha, głowę poderwał, lecz nie zobaczył tego, czego
nie było.
– Nie uwidziałem – mruknął zniechęcony. – To i życzenia rzec nie
mogę. Zresztą... jedno mam jeno.
Dworzanin przypadł do królewskiej ręki, na jej wierzchu pocałunek
złożył.
– Ja za pana mego je wypowiem. Lecz pomyślałżem, że znak to.
Mówił i astrolog Piotr Proboszczowic, i wiedźma, co jego królewską
mość leczy, iż gdy gwiazda spada, to dusza z zaświatów świat śmiertelny
nawiedza, do miejsc umiłowanych i person, co sercu drogie, powraca.
Miłościwa pani wie, że mąż jej wyczekuje, i bieży ci na spotkanie, panie.
– Gdybyż to prawda była... Nie pierwszy Twardowski dawał mi
nadzieję, a dotąd próżne były. Nie przyszła do mnie Barbara. Nigdy nie
przyszła.
– Lecz tamtym magom równać się nie lza z mistrzem Twardowskim,
a i o mocach wiedźmy z Błoniów, co mu dziś w sprawie dopomagać
będzie, miłościwy pan przekonał się nie raz i nie dwa. Dopełnił król mój
jej zaleceń?
– Pościłem, jako przykazała, i bebłoty jej cuchnące takoż piłem.
– Tedy król jednak wierzy?
Zygmunt August szarpnął nerwowo połami czarnego kaftana. Od
śmierci Barbary z Radziwiłłów nie zrzucił żałoby, choć wiele lat już
minęło.
– Nadzieja, choćby i płonna, to więcej niż nic, Mikołaju. Toć obietnice
księży o spotkaniu po śmierci też jeno nadzieje dają, a wierzę. Żyję
jeszcze, lecz czekać nie chcę.
– Tedy miejmy nadzieję, że dziś o północy oczekiwanie słodki owoc
wyda, i miłościwa pani przybędzie, by tęsknotę twą swym widokiem
utulić.
Co rzekłszy, skłonił się Mikołaj głęboko i opuścił komnaty królewskie.
Udał się wprost do klasztoru bernardynek, by sprowadzić niewiastę,
dzięki której słowo miało stać się ciałem. Barbara Giżanka nie tylko z
imienia podobna była zmarłej królowej. Z lica, figury, wejrzenia ledwie
dałoby się je odróżnić, a liczył Mniszech, że trawiony tęsknicą jak
gorączką król dyferencji ni rozbieżności doszukiwać się nie będzie,
zwłaszcza że czasu mu na to nie dadzą za wiele. Żywym była młoda
mieszczka obrazem córy Radziwiłłów, reszty dziś dopełni suknia uszyta
na wzór tej, którą nosiła monarchini. Potem zaś, gdy przyodziewę
zrzuci, różnice przestaną mieć znaczenie. Hoże i ciepłe ciało w alkowie
zawszeć tę wyższość posiada nad najtkliwiej nawet hołubionym
wspomnieniem zmarłej miłości, że wdzięki jego w grobie nie sczezły,
utulić je można i zapaść się w zapamiętaniu. Sprawdził zresztą Mikołaj
walory mieszczki osobiście raz i drugi, by pogląd zyskać, że się do roli
swej nada i że wychowanka klasztoru dorówna swobodą obyczajów i
śmiałością litewskiej arystokratce. Nie bez satysfakcji stwierdził, że król
dostanie, co najlepsze... po swoim pokojowcu, gdy ten już sobie po
męsku poużywał. Napawało to dworzanina pustym rozbawieniem. Acz
bardziej cieszyło, że za przyczyną urodziwej Giżanki będzie mieć króla
jak psa na uwięzi, na jedwabnej niewieściej wstążce powiedzie go, kędy
zechce, nie rezygnując przy tym z owoców nieprzystojnego afektu
dziewki ku sobie.

***
Wszystko było gotowe. Służbę z tej części zamku odprawiono, by
niepowołane oczy nie postrzegły czegoś, co im nieprzeznaczone. Lustro
stało w wykuszu przysłonięte kirem czarnym jak żałoba. Pojedyncza
świeca nasączona zamorskimi olejami, z ziarnami czarnego prochu
zatopionymi przy knocie, czekała na zapalenie i czekał z kijem w ręku
za ścianą zaufany sługa, by w odpowiedniej chwili przez wywiercony
zawczasu w przepierzeniu otwór strącić świecę i pogrążyć
zgromadzonych w sieni w ciemnościach. Czekali dworzanie, wspólnicy
w spisku, i Giżanka w ukryciu, odziana w suknię godną królowej. Biskup
Franciszek Krasiński, sekretarz królewski i podkanclerzy koronny, miał
czuwać nad bezpieczeństwem dusz zebranych, czarnoksięskim
praktykom się oddających. W istocie wiedział o wszystkim i czuwał nad
własnym interesem i profitami, jakie miał nadzieję uzyskać. Laurentius
Dhur, niemiecki mag i alchemik, zwany mistrzem Twardowskim, kreślił
kredą na posadzce ostatnie symbole. Wtajemniczony został w spisek i
przekupiony, by opłaciło mu się zachować milczenie, acz Mikołaj
Mniszech tego milczenia nadal nie był tak pewny, jak chciałby być.
Rozterki i wątpliwości maga były jednakże sprawą wtórną, i jako taka
mogły poczekać. Rozwiąże je potem sztylet lub trucizna. Najważniejsze,
by tej nocy wszystko przygotował według najlepszych prawideł sztuki
nekromanctwa, gdyż te Zygmunt August poznał aż za dobrze, przez lata
opłacając hojnie każdego, kto mu obiecał rozmowę lubo widok
chociażby umiłowanej niewiasty.
Mikołaj Mniszech przygotował wszystko i wszystkich, i nic nie mogło
pójść źle. A jednak gdy na korytarzu rozległy się kroki monarchy i
wiodącej go wiedźmy, poczuł nieprzyjemny dreszcz. Zdławił go rychło,
tłumacząc sam sobie, że to nie duchów się obawia, tych wszak nie ma. W
odróżnieniu od mistrza Twardowskiego i Zygmunta Augusta, nie wierzył
w magię ni upiory, wierzył w brzęczącą mamonę, dobra pewne i
namacalne na tym świecie, nie mrzonki o bytach z zaświatów. Strach
budziła w nim jedynie przenikliwość króla. Jeśli Zygmunt August
dojdzie, że zakpiono z jego najczulszych tęsknot, żadna kara nie będzie
dość dobra. Król wypróbuje je jedna po drugiej, jak panna mierząca
suknię, aż Mikołaj Mniszech zmieni się w krwawy, bełkoczący z
szaleństwa zezwłok.
– Czy pan miłościwy słowa zaklęcia pamięta, czy powtórzyć je mam
ostatni raz? – zatroszczyła się wiedźma. Przez drzwi, które zgodnie z
umową zostawiła uchylone, Mikołaj widział siedzącego na krześle przed
zasłoniętym lustrem króla. Zygmunt August w świetle jedynej świecy
zdał mu się mały i przygarbiony. Dworzanin odetchnął z ulgą.
– Nie ma potrzeby. Zaczynajcie, mistrzu Twardowski, i czyńcie
wszystko według prawideł swej sztuki – zezwolił cicho monarcha.
Alchemik skinął głową, odsunął kir okrywający lustro. I wtedy król
powstał ze swego miejsca, a plan wzięli diabli.
– Czemuż to, mistrzu, inne lustro powiesiliście, miast swego
magicznego zwierciadła?
Mniszech zaklął w duchu. Cholerny alchemik i jego gusła... Wziął
zapłatę, przysiągł, obiecał, a i tak zrobił po swojemu.
– Dla nowej sprawy, i królewskiej wagi, lepiej użyć nowego artefaktu,
nieskażonego dotykiem innych zmarłych... – próbował tłumaczyć
królowi pobladły z nagła Niemiec, ale ten słuchać nie chciał.
– Nie i nie. Wszystko być ma, jak powinno. Przynieście zwierciadło,
co sprawdzone już i działa. Teraz.
– Król rozważyć winien tajniki... – nie ustępował Twardowski, a siekł
przy tym spojrzeniami wokół, jakby o wspomożenie współspiskowców
błagał.
– Król rozważył. Król chce zwierciadło, któreś z Niemiec przywiózł i
zachwalałeś jako przedmiot o wielkiej mocy. Król chce je teraz, albo król
obwiesić cię każe.
Zygmunt August spokojnie przemawiał i cicho, ale ukryty Mniszech
nawet w słabym świetle dostrzegał drżenie monarszych ramion. Władca
tracił resztki cierpliwości; za chwilę wybuchnie gniewem i misterny
plan, przygotowywany od tygodni, wniwecz się obróci i ruinę, grzebiąc
w gruzach wszystkich zaangażowanych.
Zaklął Mniszech w duchu po raz kolejny, z ukrycia się wysuwając.
Korzystając, że król na krzesło opadł, znów plecami do niego zwrócony,
a Twardowski patrzy, gestem nakazał alchemikowi posłuszeństwo.
Niemiec ruszył z ociąganiem, a gdy wrócił, zwierciadło zawiesił na
ścianie. Jego poczynaniom akompaniowało niecierpliwe bębnienie
królewskich palców o podłokietnik.
– Panie, królu mój... – zaczął Twardowski roztrzęsionym głosem.
– Do rzeczy.
– Cokolwiek ujrzysz, zaklinam cię: z miejsca się nie ruszaj. Nie tykaj
zwierciadła.
– Niechże ci będzie, zaczynaj, do kroćset.
Świeca strzeliła głucho, płomień przygasł na chwilę i cienie
wypełniły oczodoły wymizerowanej twarzy władcy. Twardowski
zadrżał. Oblicze Zygmunta Augusta zdało mu się przez ten moment
podobnym trupiej czaszce.
– Jeśli tkniesz lustro, dasz duchom dostęp do siebie, najjaśniejszy
panie.
– Próżne gadanie. Barbara nie ukrzywdzi mnie. Jeśliś władny ją
wywołać z zaświatów. A wątpię w to coraz bardziej.
Na to Twardowski nie znalazł już odpowiedzi. Trudno mu dysputy
toczyć z królewskim majestatem i siłą miłości, co okazała się trwalsza
niż cielesna powłoka ukochanej.
– Wola twoja, panie.
Głos jednak trząsł mu się, gdy rozpoczął inkantacje, i trzęsły się ręce
trzymające kadzidło. Gestem nakazał wiedźmie, co przy monarsze
przycupnęła jak wielki nietoperz, by mu miejsca ustąpiła. Jeśli król
zapragnie pochwycić w ramiona obraz ukochanej, niewiasta go nie
powstrzyma. Siły jej nie stanie, ani, jak sądził, chęci.
Wonny dym snuł się miękko przy podłodze subtelne pasma oplatały
nogi zamarłych w oczekiwaniu dworzan. Jednak gdy docierały pod
ścianę, na której wisiało zwierciadło, wspinały się jak po niewidzialnej
kolumnie. Jakby ktoś już tam stał. Jakby czekał. Twardowski szeptał
inkantacje i jego głos recytujący wyuczone słowa odzyskał dawną
pewność. Między lustrem a siedzącym władcą wysypał sól z mieszka...
króla to nie powstrzyma, lecz dla ducha stanowić będzie barierę.
– Teraz, panie – rzekła wiedźma, gdy Niemiec skończył. –
Wypowiedzcie zaklęcie i zawołajcie małżonkę po imieniu.
Mikołaj Mniszech położył dłoń na ramieniu Giżanki. Gdy tylko słowa
zaklęcia przebrzmią, mieszczka stanie w drzwiach, tak by w lustrze
odbiła się postać w królewskich szatach. Zaś chwilę potem sługa przez
dziurę w przepierzeniu strąci świecę, by dziewka mogła bezpiecznie
umknąć w ciemnościach.
– Barbaro! – zawołał król. – Barbaro, umiłowana moja, najdroższa...
W głosie Zygmunta Augusta oprócz tęsknoty pojawiła się radość.
Mniszech popchnął nagle skamieniałą Giżankę, by zajęła swe miejsce.
Zamarł jak wryty, usta otworzył.
W lustrze odbijał się zarys niewieściej sylwetki. Rozedrgana i
niepewna, z każdym uderzeniem serca rosła, nabierała wyrazistości,
jakby wychodziła z mlecznego oparu. Jej szyję zdobił długi sznur
błękitnych pereł, dar zakochanego króla dla umiłowanej niewiasty.
Giżanka nie miała na sobie owych klejnotów... spoczywały w szkatule z
kosztownościami w sypialni Zygmunta Augusta i Mikołaj Mniszech
dopiero przymierzał się, by je sobie przywłaszczyć. A to nie koniec był
różnic. Giżanka stała z rękami luźno opuszczonymi wzdłuż ciała. Postać
w lustrze dłonie wyciągała ku królowi.
– Boże na wysokościach... – wymsknęło się Mikołajowi, po raz
pierwszy w życiu z trwogą, nie przekąsem. Dworzanin przytomnie
szarpnął Giżankę za łokieć wypchnął z powrotem na korytarz.
Ale postać w lustrze nie znikła. Była tam nadal, uśmiechała się
smutno i łagodnie, i ramiona jak do uścisku rozwierała.
– Panie, nie! – ryknął Twardowski, a Mikołaj, nie wiedzieć czemu,
krzyknął razem z nim.
Króla jednak ani słowa powstrzymać nie mogły, ani ręka
niemieckiego alchemika. Wyrwał się z ramion Twardowskiego, co go
próbował na miejscu zatrzymać. Na odlew prasnął alchemika z otwartej
dłoni. Do lustra rzucił się i na kolana opadł jak przed ołtarzem.
– Zatrzymajcie go! – wrzeszczał Twardowski do skamieniałych w
bezruchu dworzan. – Nie dajcie! Zatrzymajcie!
Komnata pogrążyła się w ciemnościach wypełnionych okrzykami
zgrozy, dokładnie tak jak to było zaplanowane. I zupełnie inaczej.
Mikołaj Mniszech ze swego miejsca widział wyraźnie, że świecy nie
przewrócił sługa wyrychtowanym zawczasu kijem. Płomień sczezł sam,
jakby zapisany mu czas dobiegł końca. A nim to się stało, zdało mu się,
że widmowa Barbara Radziwiłłówna wysunęła szczupłe, alabastrowe
dłonie przez zwierciadło, i przygarnęła do siebie głowę stęsknionego
małżonka, czoło jego wparła w magiczne lustro.
***
Giżanka w korowodzie dworzan i szlachty kroczyła z gracją w dostojnej
pawanie. Wdzięcznie chyliła głowę, zielona suknia obciskała jej kibić
wąską jak wrzeciono. A Zygmunt August ślepy się zdawał, zimny,
nieczuły i odległy. Jakby choroba jakaś nienazwana toczyła mu ciało i
umysł. Błądził wzrokiem po urodziwych damach i magnatach strojnych
jak pawie, lecz zdawał się patrzeć przez nich na wskroś. Oczy miał
rozpalone jak w gorączce, cerę bladą i przezroczystą jak wosk. Mikołaj
Mniszech trwał u jego boku, ale zachowanie usłużnej miny i manier
właściwych oddanemu słudze przychodziło mu z coraz większym
trudem. Niby plan wywołania ducha Radziwiłłówny powiódł się, lecz
powiódł się aż za dobrze. Coś stało się wówczas, i umysł Mikołaja tego
nie ogarniał. Monarcha mówił już tylko o zmarłej Barbarze, nawet
decyzję o powrocie na Wawel podjął, motywując to tym, iż tutaj
ukochana ducha oddała, i tutaj chce być, gdzie czuje jej obecność. A
teraz nie dostrzegał żywego obrazu nieboszczki w powabnym ciele
Giżanki. Mikołaj jednak nie osiągnął swej pozycji na dworze dlatego, że
poddawał się w połowie drogi. Zniecierpliwiony pokazał monarsze
palcem tańczącą dziewkę, kochanicę idealną.
– Dobry Boże!
Król wyrwał się na ten okrzyk z otępienia.
– Cóże się stało, Mikołaju?
– Prawią, że królowa nieboszczka przechadza się po krużgankach
Wawelu jako duch. Myślałżem, że marę widzę... Lecz to dwórka jakowaś,
jeno podobna niesłychanie.
Cień zainteresowania przemknął przez oblicze Zygmunta jak strzęp
obłoku. Król podążył spojrzeniem za gestem Mniszcha, zrazu
znieruchomiał, potem sięgnął po kielich i upił łyk wina. I milczał.
– Tak podobna, że pomylić się można – brnął Mikołaj, urabiając
niezbyt podatną glinę monarszego zainteresowania.
– Podobna – przyznał nieuważnie Zygmunt August. Albo tylko
powtórzył. Z miejsca się podniósł, o stół wspierając się ciężko. – Mistrz
Twardowski przybył na Wawel z nami?
– Z tego, co mi wiadomo, tak właśnie uczynił. – Pokojowiec walczył z
ochotą, by przywlec Giżankę przed króla za włosy, podstawić mu pod
same oczy i w zasięg rąk.
– To mu rzeknijcie, że odkupić chcę jego zwierciadło. Cena nie gra
roli.
Mniszech kiwnął z wolna głową, choć nie w smak mu było to
polecenie. Czuł, że stracił kontrolę nad popędami władcy. I to
najpewniej bezpowrotnie. Udał się za królem do jego komnat, by
monarsze spoczynek przygotować.
Nazajutrz okazało się, że ów spoczynek może być ostatnim. Blady,
półprzytomny od palącej go gorączki i zlany lepkim, cuchnącym potem
Zygmunt August nad ranem nie był już w stanie podnieść się z łoża.

***
Pospieszne kroki mistrza Twardowskiego niosły się echem po korytarzu.
Niemiecki czarnoksiężnik uginał się pod ciężarem swego brzemienia,
zawiniętego w wołową skórę i obwiązanego powrozem. Dyszał ciężko i
przeklinał trzy chwile w swym życiu. Tę, w której poznał Mniszcha i tę,
w której zgodził się na ten seans nieszczęsny, dał się wciągnąć w
dworskie spiski. Najgoręcej żałował jednak dnia z lat swej młodości, gdy
odkupił od zakonników z Bambergu feralne srebrne głowy i miast w
nich zagrożenie dostrzec, zobaczył możliwości i uległ pokusie. Cóż teraz
mógł uczynić? Odmówić leżącemu na łożu śmierci ostatniego życzenia?
– Przybył mistrz Twardowski, najjaśniejszy panie.
Drzwi królewskiej alkowy były otwarte, a za nimi kłębił się tłum
dworzan czekających, aż władca wyda ostatnie tchnienie. Monarcha
spoczywał pod ciężką, adamaszkową kołdrą, w tym samym łożu, w
którym dogorywała niegdyś jego umiłowana żona. Pod baldachimem
kłębiły się cienie. Zgromadzeni szeptali.
– Niebawem, mistrzu Twardowski – ozwał się Zygmunt August cicho
– stanę tam, gdzieś sztuką swą sięgać próbował. Chcesz, bym cię
nawiedził i znak dał jakowyś?
Niemiec przełknął ślinę.
– Jeśli taka będzie twa wola, królu mój.
– Nie zapomniałem o tobie. Zapisy poczyniłem stosowne... za to, żeś
niemożliwego dokonał. Wkrótce do żony dołączę. Jeno pokaż mi ją, ten
raz jeden jeszcze. Łatwiej będzie odchodzić.
– Rytuał wpierw odprawić trzeba, bez tego nie lza żywym w zaświaty
zajrzeć... – zaczął usprawiedliwiać się Twardowski. A król się zaśmiał,
cicho i słabo.
– Toć ja już duchem i jedną nogą po tamtej stronie, mistrzu. Kiwnął
Niemiec głową niechętnie, zwierciadło ze skóry począł odwijać.
Pochwycił zaniepokojone spojrzenie biskupa Krasińskiego czuwającego
u wezgłowia króla. Dostrzegł też zimny wyrok w oczach Mikołaja
Mniszcha, zapowiedź pościgu i śmierci.
– Nie podnoście się, najjaśniejszy panie. Ja lustro wam przy twarzy
przytrzymam. Jeno...
– Jeno nie tykaj – dokończył Zygmunt August. – A co to zmieni,
mistrzu?
Pomyślał Twardowski, że nic już. Zło już się stało, miesiące temu, w
komnacie Zamku Królewskiego w Warszawie. Przysunął bliżej
konającego zwierciadło, za ramę je przytrzymując. Nie widział jego
powierzchni, lecz dostrzegł zmianę na twarzy króla. Oczy Zygmunta
zalśniły, przy powiekach wezbrały łzy. Rysy wymizerowanego oblicza,
wyostrzone przez chorobę, wygładziły się w jednej chwili, złagodniały
jakby muślinem okryte.
– Idę ku tobie, Barbaro – wyszeptał król ledwie słyszalnie,
uśmiechnął się z ulgą.
Zerknął Twardowski na Franciszka Krasińskiego, ten miał doskonały
widok na zwierciadło. Biskup pokręcił jednakże głową przecząco, dając
do zrozumienia, że w lustrze nie widzi nic, a Zygmunt August z
własnymi majakami rozmawiać musi.
– Ktoś stoi za nią... – jęknął król nagle, pod ciężką pierzyną poruszył
się nerwowo. – Za ramię trzyma... Kto...? Kto to?
– Wystarczy – zaordynował biskup Krasiński. – Najjaśniejszy pan
odpocząć musi.
W króla zaś jakby nowe siły wstąpiły. Rękę biskupa odepchnął, uniósł
się na łożu i ramę lustra pochwycił. Tak mocno, że Twardowski widział
pobielałe kostki palców. Tak mocno, że alchemik niemal wywrócił się
razem z lustrem na królewskie łoże, a wyszarpnąć ramy z kurczowego
uścisku nie miał siły. Źrenice władcy rozszerzyły się gwałtownie, rozlały
w plamy czerni.
– Diabeł! – krzyknął, aż się echem poniosło. – Twór piekielny! Diabeł!
Cóżeś uczynił?!
Puścił ramę i ręce zacisnął na szyi czarnoksiężnika. Twardowski
krzyknął zaskoczony, zacharczał przez ściśnięte gardło. Dłonie władcy
za nadgarstki pochwycił, oderwać od siebie próbował. Lustro zsunęło się
po piernatach i z brzękiem uderzyło o posadzkę. Chwilę później obok
łupnęło ciężko ciało Twardowskiego. Król siadł mu na piersi, dusił i
krzyczał. Przeraźliwie i rozdzierająco, jak człowiek, któremu odebrano
ostatnią nadzieję.
Czterech mężów było trzeba, by Zygmunta od jego ofiary oderwać,
ale i wtedy, przyduszony na powrót do łoża, wrzeszczał, że zabije.
Krzyczał nieprzerwanie, długo w noc.
Nad ranem bijące dzwony obwieściły poddanym, że władca oddał
ostatnie tchnienie.

***
Mistrz Twardowski spoczywał bezwładnie na przegniłej wiązce słomy,
którą mu do lochu ciśnięto jako posłanie. W uwięzieniu duch upada,
czas nie płynie, a ciecze. W pierwszych dniach czarnoksiężnik próbował
zagadywać strażników, wywiedzieć się, cóż dzieje się w kraju
ogarniętym chaosem, jaki przyniosło bezkrólewie. Czy Litwa oderwała
się od Korony? Czy długa wojna o władztwo nad Bałtykiem i podział
Inflant trwa jeszcze, czy też utonęła wśród konfliktów nowych i
świeżych, gdy się sąsiedzi rzucili na pozbawione władcy królestwo jak
przekupki na kawał czerwonego sukna? Z początku jeszcze go to
wszystko obchodziło. Teraz obserwował tylko bez zaciekawienia szczury
bijące się o spleśniały chleb z jego miski, a jeśli rozważał, to jeno to, kto
go nawiedzi w ciemnicy. Dawny druh z czasów studiów w Wittenberdze,
Franciszek Krasiński, by mu oznajmić, że stracony będzie za śmierć
zadaną sztuką czarnoksięską królowi? Inny klecha, by go oskarżyć o
paktowanie z diabłem? A może siepacz przez Mniszcha nasłany? Pchnie
go nożem, nie mówiąc nic, bo i nic, co Twardowski mógłby rzec w
odpowiedzi, nie będzie go obchodziło...
Przybył jednak Krasiński. W ręku nie miał pisma z wyrokiem, a
gąsiorek tokaju. Nim usiadł na zydlu, podał trunek alchemikowi.
– Ostatni posiłek skazańca? Wolałbym pieczone przepiórki –
spróbował zażartować wisielczo Twardowski. Wbrew własnym słowom
korek wybił i pociągnął z flaszy łapczywie.
– Jeszcze cię, nieszczęsny, nie skazano – sarknął biskup. – Zbyt wielu
przywilej do sądzenia ciebie wyłączny sobie przypisuje, i wadzą się,
czyje prawo ważniejsze. A ty tu gnijesz, mości Twardowski.
– Winy mej nie ma w tej śmierci żadnej – odparł drżącym głosem
Niemiec. – Jako i zamiaru nie było w jej sprowadzeniu. Byłeś wtenczas w
Warszawie, gdyśmy ducha fałszywie wywołać mieli. Wiedziałeś o
sprawie. Słyszałeś, żem się wzbraniał, by zwierciadło przynieść.
Słyszałeś, żem dotykać go panu najjaśniejszemu zakazywał.
– A słyszałem. Nie pojmowałem jeno, dlaczego się tak odżegnujesz.
Słyszałem też, i inni słyszeli, jako król na łożu śmierci krzyczał, żeś mu
diabła w lustrze pokazał.
– Nie diabeł to – objaśnił po chwili wahania Twardowski. – I jam go
pokazywać nie chciał. A sam z siebie pojawia się, nie po prośbie. Ukazuje
się podle własnej woli, i podle własnej woli obrazy patrzącemu objawia.
Na to dictum biskup na swym siedzisku ku alchemikowi się
przechylił.
– A cóż takiego objawia?
– Przyszłość. Rzeczy patrzącemu czasem straszne, lecz zawszeć
przydatne...
– Skądże w owym przedmiocie moc taka? Jeślić nie od Boga, to od
diabła przecie. – Krasiński zmarszczył wysokie czoło.
– Sam żeś magyę studiował, ławę w ławę ze mną, a pytasz? Są moce i
istoty niepodległe ni niebu, ni piekłu.
– Dla przykładu?
Twardowski usta w wąską kreskę zacisnął.
– Wolność mi wróć, a powiem wszystko. Może i lepiej, by Kościół
pieczę miał nad tym. Tak jak postanowiono wieki temu...
– Niech cię szlag! Twoja zabawka zabiła króla!
– Jedno miał Zygmunt August życzenie. I ten diabeł, jak go nazywasz,
spełnił je. Nie bacząc na konsekwencje.
Biskup zaplótł dłonie jak do modlitwy, wzrokiem prześwidrował
dawnego druha.
– Na nic mi ta wiedza. Lustro przepadło. Nie było go w twej
kamienicy, a przeszukano ją wielokrotnie.
– Nie przepadło, bom je ukrył. By w niepowołane, bezbożne ręce
Mniszcha nie wpadło. Nie handlowałbym, przyjacielu, nie mając czym.
Zadumał się na to biskup głęboko. Nie zgodę czy jej brak rozważał,
lecz drogę, jaką alchemika z lochu na wolność wyprowadzić.
– Jutro w południe spowiednik cię nawiedzi. Szaty mnisie ci ostawi.
Gdy noc nastanie, w przebraniu opuścisz ciemnicę. Strażnik umówiony
kratę otworzy i cię powiedzie. Na zewnątrz człek mój będzie czekał z
wierzchowcem. Uciekaj, byle daleko. Poza Rzeczypospolitej granice,
gdzieś na koniec świata. Miano zmień. A teraz – mów.

***
Biskupi siedzieli wokół stołu, a nastrój daleki był od nabożnego
skupienia. Głosy pełne trwogi odbijały się echem od sklepienia. Każdy
mówił o wojnie. Franciszek Krasiński odetchnął, ślinę przepchnął na siłę
przez ściśnięte gardło. Czy go zrozumieją? Czy się przychylą do jego
zdania? Odważą się sięgnąć po ten dar, który zrządzeniem losu trafił w
ich ręce w czas zawieruchy, gdy zewsząd wrogowie, a pomocy znikąd
wyglądać? A może zakrzykną jak król o diabelskiej sile i odrzucą go od
siebie?
Ustawił lustro na drewnianym stojaku, kir zdjął i sam na bok się
odsunął, by obejrzeć mogli zwierciadło. Powierzchnie lustra przecinało
pęknięcie podczas bójki króla z alchemikiem powstałe. Lecz Twardowski
zapewniał, że w niczym ta rysa nie ujmie jego cudownych właściwości.
– To, jak mniemam, ów artefakt piekielny, za którego przyczyną król
kraj osierocił? – spytał Jakub Uchański, zniecierpliwione spojrzenie
przenosząc na Krasińskiego. – Dobrze, żeś je odnalazł, lecz na nic nam
ono. Sądu nad Twardowskim nie będzie.
Oderwały się myśli biskupa krakowskiego od przyszłości, polityki i
spraw państwowych.
– Toć oczywista. Wszak zbiegł...
– Zbiegł i pochwycon został na Podlasiu, w karczmie Rzym pod
Mystkami. A przy pochwyceniu raniono go i ubito wkrótce potem.
Zatłukli go jakowyś rębajłowie z polecenia Mikołaja Mniszcha... wszak
poprzysiągł, że zabójcy pana swego nie odpuści. Słowa dotrzymał, jak
sługa wierny i prawy szlachcic polski.
Zdusił Krasiński komentarz, że Mniszchowi daleko było zawsze od
wierności i prawości. Razem ze słowami pchającymi się na usta żal
stłamsił po śmierci dawnego druha. Były sprawy ważniejsze. Te, dla
których zawezwał do Krakowa biskupów.
– Lustro to większą ma wagę, niż się na pozór zdaje. I odpowiedzią
jest na nasze potrzeby.
– W czarnoksięskie gusła każesz nam się bawić? – warknął biskup
poznański Adam Konarski. – Mało ci przykładu króla, jak to się kończy
boleśnie?
Krasiński wziął kolejny głęboki oddech. Z mocą przemówił i
pewnością siebie:
– Niewprawni i niepowołani dotąd się bawili. My, jak tu siedzimy,
znamy zagrożenie i wybiegi mocy nieczystych. Dlatego też pozwoliłem
sobie lustru magicznemu nową ramę sprawić.
Odchylił kir do końca, by świeża inskrypcja ukazała się oczom
zebranych.
– Luserat hoc speculo magicas Twardovius artes, lusus at iste Dei
versus in obseqvium est – odczytał Uchański, oczy mrużąc. – Jakże
paradnie i akuratnie. Powieśmy ten dowód na zwycięstwo Pana w
katedrze krakowskiej... w bocznej nawie.
– Nie wieszajmy go nigdzie, gdzie byle pospólstwo zajrzeć w nie
będzie władne – zaoponował twardo Krasiński. – Odeślijmy je
papieżowi... jak wieki temu zostało przyobiecane... i zapomnijmy. Albo
trzymajmy w ukryciu, z rozwagą i ostrożnością używając w naszej
sprawie, by w kraju ład i porządek przywrócić. Zwierzył mi się w
ciemnicy alchemik Twardowski...
Urwał i przeczekał wrzawę, protesty i zarzuty o potajemne czczenie
diabła. Podjął na nowo:
– Zwierzył mi się, z czego owo lustro przysposobił i skąd bierze się
jego moc tajemna. A niebagatelne są to potęgi. Zwierciadło przyszłość
okazywać może, bliską i odległą, przed naszymi oczami zakrytą.
Zmarłych wzywać... ale i bogactwem obdarzyć nieprzeliczonym.
– Słuchać tych bredni wstyd, mówić: herezja – warknął biskup
przemyski Walenty Herburt, lecz go Uchański uciszył gestem ręki.
– Wysłuchajmy brata naszego do końca.
– Otóż Twardowski za czasów studiów w Wittenberdze na czas jakiś
nauki porzucił. Udał się w sprawach rodzinnych do Bambergu. Tamże
przypadkiem, srebra do swych alchemicznych doświadczeń poszukując,
zapoznał pewnego zakonnika. Tenże sprzedał mu trzy srebrne głowy...
owe głowy, bracia, były w posiadaniu zakonu od dawna. Przywiózł je ze
Szczecina świętobliwy Otton, któren na Pomorze krzyż chrześcijański
zaniósł za czasów naszego króla Bolesława.
Biskup Uchański złożył razem dłonie.
– Znam ja dobrze żywot świętego Ottona z Bambergu. I stoi w nim
owszem jasno, iż Otton bałwana pogańskiego ze Szczecina obalił, głowy
jego odciąć kazał, a kadłub spalić. Bogactwa tamtejsze sługom swym
wiernym rozdał, jeno łby owe srebrne zabierając. Lecz nie dla siebie. By
je posłać do Rzymu, na znak zwycięstwa nad zabobonem.
– Dowód to najlepszy, by kronikarzom nie ufać zbytnio – odrzekł
sucho Krasiński. – Może i Otton pierwej miał takowy zamiar, ale go nie
dopełnił. Może, to tylko mój domysł, zrozumiał, co ma w ręku. I
zdecydował się użyć tej mocy na chwałę Pana nie w Rzymie, a na ziemi
drogiej jego sercu, ziemi, co zrodziła i wykarmiła.
Uchański milczał, a w jego oczach Krasiński widział, że słowa padły
jak ziarno na żyzną glebę.
– Owe głowy srebrne pochodziły z posągu Trygława, zwanego
również Welesem. Pana zaświatów i wieszczby... a także bogactwa i
dóbr... niechby i doczesnych, lecz rzućcie we mnie kamieniem, jeśli
uważacie, że tu i teraz nam zbędnych. Twardowski głowy przetopił, by
sporządzić zwierciadło. I Weles ukazuje się w jego powierzchni. Pozwala
dojrzeć przyszłość. Nasza przyszłość jest niepewna i ciemna. Ponawiam
pytanie, bo nie podejmę decyzji sam. Czy odeślemy zwierciadło do
Rzymu? Być może da to duszy świętobliwego Ottona, jeśli zbłądził, jakieś
ukojenie. Stajemy przed tą samą co on decyzją. Ważniejsze jest tu i teraz,
nasza ziemia przez wrogów szarpana. Ja rzekę: zachowajmy lustro dla
siebie i w tajemnicy. Zadawajmy pytania z rozwagą i wypatrujmy
odpowiedzi, co nam pomogą wyjść z ciemności bezkrólewia i wojny.
Baczmy, by okowy nałożyć stosowne, by ta moc nie wyrwała nam się
spod kontroli. Ale korzystajmy z niej. Korzystajmy na chwałę Boga.
Zamilkł, dysząc ciężko. Suchoty dręczyły go od dawna i teraz razem z
niepokojem przygniatały piersi. Lecz jedna po drugiej, biskupie ręce
unosiły się w górę. Rzadko kiedy byli tak zgodni.
Nie postanowiono, gdzie cenny artefakt będzie umieszczony i kto z
obecnych otoczy je bezpośrednią pieczą. Tu, jak podejrzewał Krasiński,
jednomyślności już nie będzie. Jednak najważniejsza decyzja zapadła i
Franciszek mógł odetchnąć z ulgą. Odwrócił się, by lustro kirem na
powrót zakryć, i zamarł w bezruchu.
Zza mlecznej powierzchni zwierciadła spoglądała męska twarz o
rysach przystojnych, ostrych i surowych. W ciemnych, głęboko
osadzonych oczach tańczył błysk rozbawienia, a wąskie wargi
uśmiechały się z pobłażliwą aprobatą, jaką dojrzali mężowie darzą
mrzonki i zabawy pacholąt.
Anna Musiałowicz
Płacz

Pójdź, córuś, pójdź nad rzekę, tam usłyszysz płacz. Nie szukaj łkających,
siądź jeno nad wodą. Twarz ukryj w dłoniach, niech łzy popłyną, niech
szloch rozerwie pierś. Myśl o nim, córuś, rozpaczaj, bo jego głos jeno w
głowie twej. Nie ma już Maćka, nie pójdzie do ciebie, rękami mocnymi
nie chwyci cię. Nie przyciągnie do serca, nie ucałuje czule, a oddech jego
z twym się nie złączy. Piękny był Maćko, jak niedźwiedź potężny, jak
koń silny, jak jeleń szybki. Lecz nie dla ciebie on.
– Matko, ja nie za nim łkam, nie na niego moje łzy. Nie jego oddech
mym, nie moje usta, nie moja krew z nim złączona – powiedziała w
powietrze dziewczyna, wśród wiatru szukając głosu swej matki.
– Pójdź córuś, idź nad rzekę – wicher wraz z liśćmi śpiewał słowa – i
łkaj. Nad losem jego, nad tym miłowaniem, co serce mu ścisło, co krew
zatrzyma, co dech zabierze. I głos jego, krzyk jego będzie brzmiał przez
wieki w twym sercu.
Dziewczyna pokręciła przecząco głową, odgarnęła z twarzy
potargane włosy. Jeszcze chwilę wpatrywała się w niebo, czekając, czy
głos do niej przemówi, lecz ciszę rozpraszało jedynie świergotanie
ptaków i nużące, leniwe brzęczenie pszczół. Capnęła wiklinowy kosz
wypełniony niemal po brzegi owocami leśnymi i ruszyła wąską miedzą,
która oddzielała pola Niewrzędów i Smardzowskich. Piasek i
drobniutkie kamyczki przyklejały się do jej spoconych stóp, włosy lepiły
do czoła, w gardle zaschło, a choć droga niedaleka, w upale zdawała się
wydłużać i falować przed oczami. Po prawej i lewej rosło zboże, nad
którym uporczywie bzyczały owady, co i rusz dostrzec można było
pasikonika, gdy przeskakuje z kłosa na kłos. Te, złote, już niemal pełne i
do skoszenia gotowe, pochylały się przed nią, jednostajnie szumiąc. Szło
południe, więc Sławka przyspieszyła kroku, coby od słońca pomieszania
zmysłów nie dostać lub ducha nie wyzionąć, jak to Stasiek od
Niewrzędów w zeszłym tygodniu zrobił, gdy przy robocie zdrzemnął się,
a potem dostał takiej gorączki, że gdy go znaleźli, gadał coś bez ładu i
składu o pięknej pani, co wśród promieni ukazała mu się i na
pokuszenie w pola powiodła. Trzy dni jeszcze bredził, pocąc się i śliniąc
obficie, nim skonał. Pijak z niego był, ale dobry chłop, robotny, to i go
żałowano. Co starsze kobiety we wsi, pamiętające czasy, jak opodal tylko
trzy domy stały i kościoła jeszcze nie pobudowano, mawiały, że
południca go na stracenie powiodła, jednak Sławka podzielała zdanie
ojca, który, śmiejąc się z babskich dyrdymałów, twierdził, że wódka i
nieumiarkowanie Staszka na śmierć poprowadziły. Ledwo go przed
niedzielą zdążyli pochować. A i tak kostucha już następnego oblubieńca
sobie upatrzyła.
A zaczęło się od tego, że Hanka od Kowalów poszła za Maćka.
Sławce ostał się za to Wojtek. Nie żeby zazdrościła Hance męża, ale to
nie miało być tak. Gdzieś w okolicach serca czuła, że kłuje, bolało też
gdzieś w trzewiach – koło wątroby i przy podbrzuszu. Ojciec powiadał,
że to żółć się rozlewa i śmiał się, że głupie babskie fanaberie. A kijem raz
przez plecy przełożył, gdy, jeszcze nim ślubowała Wojtkowi, łzę uroniła i
powiedziała, że żadnego ślubu nie chce. Chłopak miał ziemię, która
rodziła co roku obficie, to i los swój, i już troszkę zniedołężniałego ojca
mogła poprawić dzięki temu zamążpójściu. A kaprysiła, głupia jedna. Bo
Maćko wziął Hankę.
A było i na krew ślubowanie, i na dłonie plucie, i skryte, niewinne
pocałunki, tak by nikt nie dostrzegł. Potem wszystko się pomieszało,
powiedzieli, że czas za mąż iść. Maćko, wielki jak tur, ni stąd, ni zowąd
uwziął się na Hankę. A ta, choć z początku mu niechętna, padła pod jego
urokiem, dokładnie w stodole na sianie. Gdy brzuch od tego zaczął jej
rosnąć, to chyżo u księdza mszę zaklepano i nim ktokolwiek się połapał,
że Hanka się jakaś inna na gębie i dupie zrobiła, a i na brzuchu jej coś
pełno, ślubowali sobie przed Panem Bogiem, że i w zdrowiu, i w
chorobie. A i sama Sławka wplatała Hance kwiaty i wstążki we włosy,
rzęsy i brwi jej czerniła, by przed ołtarzem młodego jeszcze mocniej
zachwycić. Weselicho trwało trzy dni i choć Hanka czasem słabowała,
tańczyła i kręciła się jak bąk w kolorowej, zwiewnej spódnicy, własnymi
i Sławkowymi rękoma haftowanej. Warkocze wirowały razem z nią,
kwiaty wypadały z włosów, a urody zazdrościły jej wszystkie panny, tak
jak i powłóczystymi spojrzeniami Maćka obdarzały. Udał się Hance
chłop, nie ma co. W barach szeroki, w biodrach wąski, postawny. A i pił
umiarkowanie, do bitki skory nie był.
Sławka, mimo że Hance szczęścia życzyła, siedziała na weselu,
popijając z kielicha i oganiając się od Wojtkowych zapędów. A jak na
oczepiny czas nadszedł, to i warkocze równo, lecz nie za mocno obcięła,
coby urody Hance nie psuć, i najgłośniej ze wszystkich swatek śpiewała:

Oj warkoczku, warkoczku!
Oj, drobnom cię splatała.
O, jak mi cię ustrzygą,
Oj, będę cię płakała!

A potem jakby ją szlag jasny i niespodziewany trafił. Gdzieś pod


uśmiechem, za zębami utrzymywała zawiść, która z gęby chciała jej
jadem wyleźć i uważnie obserwowała dwoje oblubieńców. Bo to nie tak
miało być… A ślubów na krew, mimo że nie przed Bogiem, łamać nie
wolno, oj, nie wolno…
I tak rozmyślała Sławka, idąc przez pola, aż na drogę nie weszła, na
której jeszcze końskie łajno się ostało. Widać do miasta na targ Kowale
pojechały. Nim dotarła pod swą chałupę, powspominała jeszcze,
zgrzytając ze złości zębami. Maćkowy syn już rok mieć będzie, a jej
wciąż żal serce ściskał i nad losem swoim płakać chciała.
Wojtek może i hektary posiadał, ale mąż z niego był niedobry. Nie bił
mocno, ale to dlatego, że wódka go słabiła i wzrok mąciła, że trafić by
nie mógł. Zresztą trafiać to on w ogóle za bardzo nie potrafił, to i wciąż
przy nadziei nie chodziła. Jak ją tuż po Wielkim Poście za żonę wziął, to
całe zainteresowanie stracił. To i jak miała zaciążyć? Za to do bimbru
był pierwszy i jak nie obijał się po wsi od płota do płota, to tylko chrapał,
gdzie akurat go zmogło. Mało to wstydu się najadła, gdy go na
cmentarzu ludzie znaleźli? Już by i lepiej zamiast Staśka na tym polu
sczezł, może i spokój by przynajmniej był. Jego bracia przy gospodarce
jej pomagali, ale i oni za dziewuchami już się rozglądali i rychło w czas,
sami ze wsi pójdą i ją na hektarach z robotą zostawią. Ojcu Sławki na
nogi już poszło i dziewczyna ze wszystkim ostanie się sama… Ech, nie
tak miało być, nie tak… A przysięga wszak rzecz święta. I tyle. I jej
łamania darować nie można.
Już prawie dochodziła do chałupy, nawet słyszała Burkowe
szczekanie, ale coś ją tknęło, by zawrócić i do Hanki zajść. Znalazła ją,
gdy ta rozwieszała pranie, z dzieciakiem uwieszonym u nogi. I jakaś
taka zmarniała Hanka się zdawała, oczy napuchłe od płaczu miała, a
usta w linijkę zaciśnięte, tak że prawie warg nie było. I żal się Sławce
dziewczyny zrobiło, i znów ją tak w sercu ukłuło. Już chciała podejść i ją
utulić, gdy ta wybuchła szlochem, a z jej ust popłynęły skargi i
lamentowania.
– Maciej zapił… W sztok pijany. Od wódki mu się w głowie
pomieszało – płakała, pomiędzy jednym a drugim łkaniem wypluwając
słowa.
Sławka szeroko rozwarła powieki, spoglądając na Hankę jak na
głupią.
– Toż to chłop, napić się musi… – rzekła nieśmiało, próbując sobie w
myślach przetłumaczyć, że Maćko do chlania nienawykły, to i Hanka
nieprzyzwyczajona do wódczanego zmysłów postradania.
– To wszystko twoja wina – wybuchła, palcem wskazując na Bogu
ducha winną Sławkę. – To wszystko przez ciebie! To twój Wojtek mu we
łbie namieszał! – lamentowała, a do jej głosu dołączył ryk małego Henia,
który przestraszył się krzyku matki.
– Jakże moja…? – Sławce zrobiło się tak smutno i oczy nabiegły jej
łzami na tę jawną niesprawiedliwość. Toteż chwyciła mocniej koszyk z
jagodami i urażona, nie słuchała już jazgotu Hanki i pobiegła w stronę,
skąd dochodziło coraz bardziej zajadłe szczekanie Burka.
Nim dotarła do swojej chałupy, która od ślubu z Wojtkiem wciąż
bieliła się wapnem najjaśniej ze wszystkich domów we wsi, tknęło ją
jakieś złe przeczucie. Powoli weszła do sieni, gdzie dotarło do niej głośne
rechotanie chłopów. A jakieś bezeceństwa gadali, a takie
nieprzyzwoitości wypowiadali, że uszy Sławce niemal od słuchania tego
zwiędły. Weszła, najciszej jak mogła, coby mężczyznom nie
przeszkadzać, koszyk z jagodami położyła na zydelku przy drzwiach i
już chciała umknąć chłopom, gdy zoczył ją Franek od Zawadów.
– A kogo licho niesie? – ryknął tubalnie.
– Pochwalony – cicho szepnęła Hanka, kątem oka zauważając, że
Wojtek, czerwony na ryju, z oczami nabiegłymi krwią, ze śliną w
kącikach ust, ledwo na nogach ustać może. Na stole pośród szynki, tej co
na Zielone Świątki miała być, i ogórków kiszonych, walały się puste na i
na pół dopite butelki po wódce i inszym bimbrze. Chłopa siedziało tu
chyba z pięciu, na krzesłach, na pieńku, na którym siadywała, gdy
ziemniaki strugała, a i na samej podłodze, a co jeden, to bardziej
napruty.
– O, kogo moje oczy widzą! Toż to ślubna moja! Połowica! –
zabełkotał Wojtek, próbując krok w stronę Sławki postawić. Ale nogi go
zwiodły i nim kulasa udało mu się przestawić, runął jak długi przez
środek kuchni, niemal głową o skrzynkę z węglem uderzając. Upadł tuż
przy Sławce, która to już by prawie umknęła z domu, ale mąż zdążył jej
spódnicę chwycić i prawie ją z niej zedrzeć. Toteż stała w miejscu,
nawykła już do Wojtkowego chlania, ale wciąż nie potrafiła pozbyć się
strachu, który siadał na ramionach i ściskał gardło tak, że mówić nie
mogła, a i nogi jakby jej w ziemię wrosły.
– A chodźże no tu do nas, gospodyni – Franek wrzasnął tak, że niemal
podskoczyła.
– A chodź – Wojtek chwycił ją mocniej za spódnicę, że niemal z
bioder jej spadła. – Gości mamy.
Spłoszona, przysiadła w kąciku, by chłopom nie zawadzać. Wojtek
zaczął pochrapywać na podłodze, a ją obsiedli: Franek od Zawadów z
lewej strony, Hankowy Maćko z prawej, naprzeciw Jasiek, ten co na
księdza się uczył, ale mu nie wyszło. Józiek, brat Hanki, rzygał przez
okno.
– I cóż nam, Sławeczka, powiesz? – zagadnął Franek, a gdy do
nozdrzy dziewczyny dobiegł odór jego oddechu, i jej na rzyganie niemal
się wzięło.
– A dobrze – odpowiedziała cichutko, miętoląc w dłoniach rąbek
spódnicy.
– A kochosz ty tego swojego Wojciecha? – zagadnął Jaśko,
przechylając głowę przymilnie, ale oko mu gdzieś z tego przechlania
uciekło i zamiast na Sławkę, patrzył na Maćka.
– A kocham, co robić… – rzekła, jeszcze mocniej ściskając spódnicę.
– A kocho, kocho – jęknął z podłogi Wojtek. – Ino bachora dać nie
chce. Pusty bęben jeno ma. Kurwa jebana.
– A co, chędożyć się nie chce? – Franek znów roześmiał się głośno, tak
że Sławka na krzesełku ze strachu aż zadrżała.
– A nie chce, nie chce… Cnotka niewydymka – poskarżył się Wojtek i
puścił bełta prosto na podłogę. Chrząknął, położył głowę na deskach,
prosto w rzygi i znów zaczął chrapać.
– A może jej nie ma kto dobrze wychędożyć?! – ryknął ze śmiechem
Franek, a inne chłopy mu zawtórowały.
– To ja może już pójdę – pisnęła Sławka, próbując się przedrzeć
pomiędzy mężczyznami. Ale Maćko złapał ją i powiedział:
– A siedźże z nami, gospodyni. Gość w dom, Bóg w dom. – A w oczach
mu tak jakoś złowieszczo błysnęło.
– A gości ugościć trzeba – Franek zagrzmiał, chwycił dziewczynę w
pas i z powrotem na zydelku usadził.
– A trzeba, trzeba… – Maćko wpatrywał się w Sławkę przenikliwie,
świdrował ją, a wzrok mu błądził od jej oczu, przez szyję, by zatrzymać
się na wypukłościach koszuliny, pod którą się kryły piersi. Jaśko siedział
cicho, Józiek nadal rzygał przez okno.
– To ja może kiełbasy nagotuję – zerwała się Sławka, a strach jej już
nie tylko na ramionach siedział, ale trząsł rękami i nogami, drżał
wargami, dusił gęstą śliną.
– Sieeeedź. – rozkazał Franek od Zawadów, trącając czubkiem buta
ubabranego rzygami Wojtka. Ten jęknął coś i obrócił się na drugi bok.
Wtenczas Jaśko zasyczał tak dziwnie, zezując to na Wojtka, to na Sławkę.
– To jak, Wojciech, kumowi nie pożałujesz, co? Gość w dom, Bóg w
dom, powiadają. A i polska gościnność we świecie jest znana. Wiem ja,
bom się w szkole czytoć naumiał. Dzielić się wszystkim trzeba, co nie?
Gościom nie odmówisz, bo cię pokara. Złe na się ściągniesz.
– Noooo – jęknął Wojtek z podłogi. – Złe…
– To mogem brać, co chcem?
– Nooo – znów kwęknął.
Sławka struchlała, widząc wzrok Jaśka. Było w nim coś drapieżnego,
nieoczekiwanego i diabelskiego. I nim Wojtek zdążył rzygnąć drugi raz,
rzucili się na nią we trzech, spódnicę zadarli, niewymowne ściągnęli,
koszulę rozchełstali i brudnymi, spoconymi łapskami zaczęli ją macać,
miętolić, obłapiać i podskubywać. A Maćko był w tym wszystkim
najbardziej zapamiętały. A gdy próbowała się nakryć resztkami
rozdartych ubrań, chwytali ją za ręce, tak by ruszyć się nie mogła i dalej
ją łapać, podgryzać i lizać. A śmierdziało od nich tak, że Sławka nie
wiedziała, czy gorszy był ich odór, czy to obłapianie bezbożne. A
najgorsze miało przyjść… Nim wieczór nastał, a miesiąc pojawił się na
niebie, brali ją we trzech na różne sposoby, tak że i diabeł by się ze
sromoty spalił. A jagódki, co z kosza wywróconego wypadły, turlały się
po podłodze tak jak łzy po Sławkowych policzkach. I na nic krzyki, na
nic błagania. Wojtek spał snem twardym, pijackim, niewzruszonym,
Józiek wypadł przez okno i na trawce drzemał, nieświadom, co się w
izbie pod bokiem wyprawia. A najokrutniejszy zdawał się Sławce
Maćko. Przygniatał ją swoim ciężarem, język obślizgły do ust jej wtykał,
a gdy kuśkę swą wsadził pomiędzy nogi dziewczyny, ta wywróciła
oczami i tylko o rychłą śmierć się modliła. To wszystko przez Maćka. To
nie tak miało być...
I gdy stało jej się wszystko obojętne, kiedy nawet na ból zobojętniała,
obudził się Wojtek z pijackiego snu. Jak zobaczył jej piersi obnażone, jak
kępkę włosów nad piczką dostrzegł, a przy tym wszystkim fujary trzech
ziomków, co mu żonę ruchali, ryknął jak dzikie zwierzę, jak niedźwiedź
rozjuszony.
– No co jest? – jęknął Jasiek, jeszcze mu z fiuta skapywało – Pozwolił
żeś.
Na to w Wojtka siły jakieś wstąpiły, zaczął się rzucać, tłuc po
mordach do krwi, łamać nosy i zęby, i nim kwadrans nie minął, w izbie
został się tylko on i umęczona Sławka.
Dziewczyna skryła się w kącie, próbując nakryć resztkami tego, co z
odzienia zostało. Po nogach ciekła jej krew, a cała drgała tak, jakby
jakiejś epilepsji dostała. I chciała nie istnieć, chciała zniknąć. Nagle
poczuła, jak cień ją nakrywa. Podniosła zapłakane oczy i ujrzała nad
sobą Wojtka. A patrzył na nią tak nienawistnie, tak pogardliwie.
– Ty kurwo, ty wywłoko jedna. Ty szmato… – zaczął, a dłonie zacisnął
w pięści. I już miał ruszyć na nią, lecz Sławka pomiędzy nogami mu
prześlizgnęła się i chwyciła pierwsze, co na stole leżało. To nóż był, od
chleba. I nim Wojtek zdążył na nią rękę podnieść, wcisnęła mu ten nóż
pomiędzy żebra, tuż pod sercem. A potem spojrzała w jego oczy
zdziwione i usłyszała gdzieś zza pól…
– Chodź córuś, chodź nad rzekę, tu usłyszysz płacz. Chodź, utulę cię,
dziecino, do łona przygarnę. Siądź jeno nad wodą, twarz ukryj w
dłoniach, niech łzy popłyną, niech szloch rozerwie pierś. Myśl o nim,
córuś, rozpaczaj, córuś, bo jego głos jeno w głowie twej. Nie ma już
Maćka, nie pójdzie do ciebie, rękami mocnymi nie chwyci cię. Nie
przyciągnie do serca, nie ucałuje czule, a oddech jego nie złączy się z
twym. Nie bój się córuś, on nie ukrzywdzi cię już. On tam, u Hani już
leży i ból, który ci zadał, nękać go będzie po kres. A kres przyjdzie
rychło…
Wojtek runął pod Sławkowe nogi, a wokół niego wykwitła kałuża
szkarłatu. Dziewczyna nawet nie poczuła, gdy jej bose stopy zanurzyły
się w tej krwi. Szła przed siebie, depcząc zmiażdżone już wcześniej
jagody. A wzywał ją las i księżyc nad drzewami. Brnęła przez pola,
wiedziona głosem matki, która zmarła przy porodzie, nie tuląc jej do
piersi ani razu. I nawet jeśli ktoś widział na wpół gołą Sławkę, która szła
wyprostowana, pewnie niczym królowa, nie odważyłby się jej
przeszkodzić, gdyż jakieś szaleństwo, jakiś obłęd tkwił w jej oczach. I
gdyby tylko podszedł dość blisko, może dosłyszałby szept dobywający
się spomiędzy Sławkowych warg:
– Nie Maćka, matko, mi łakno. Nie jego miłowałam, nie dla niego
moja krew. Nie dla niego moje ciało, moje myśli, moja dusza. Nie dla
niego, matko, ja…
A głos spod lasu odpowiadał:
– Chodź, córuś, chodź, osuszę twe łzy. Ukoję twój ból. Chodź nad
rzekę, tu usłyszysz płacz.
Chmury na niebie przesuwały się, to zakrywając, to ujawniając
oblicze miesiąca. Księżyc patrzył swoją pulchną, bladą twarzą na
nieszczęśliwe dziewczę, brnące wśród zbóż, kaleczące stopy, drżące z
zimna. Rozjaśniał jej drogę, prowadził nad rzekę, tuż obok miejsca, gdzie
najwięcej jagód rosło. I gdy Sławka tam dotarła, ujrzała nad rzeką
postać. Nim do niej doszła, istota rozpłynęła się w powietrzu, a spod
wody zaczęły wynurzać się twarze.
– Chodź, siostro, zmyjemy z ciebie ten grzech – wołały śpiewnym
głosem. Lecz grzechu w Sławinej duszy nie było, to i gdy dziewczyna
rzuciła się w toń, woda nie przyjęła jej. Krztusząc się i kaszląc, całkiem
już naga, płakała na brzegu.
– Matuś, rzeka mnie nie chciała – zawołała w przestrzeń.
Odpowiedziało jej tylko echo. Poszła więc przed siebie, przez ciemny,
pełen tajemnic las. I choć woda jej nie chciała, gałąź drzewa przyjęła ją i
ukołysała.
Przyszła do niego, gdy księżyc stał czerwony na niebie. Wemknęła się
niepostrzeżenie, nie bacząc, że obok śpi jego w Bogu poślubiona żona.
Weszła na niego, a on stał się gotów. Była dla niego rzeką – gdy wpływał
w nią i wypływał, gdy tonął w jej wnętrzu, zatapiał się w jej usta,
zachłystał jej smakiem. Była mu jak wiatr, gdy szarpała jego włosami,
gdy ze świstem jej oddech przemykał mu po karku, gdy poruszała się na
nim, a każde jej drgnienie sprawiało, że czuł, jakby war w kotle buzował
w jego lędźwiach. Była mu ziemią, gdy ją tarmosił, gdy fałdy jej skóry
przesuwały się pomiędzy jego palcami, gdy badał drobne bruzdy wokół
jej oczu i ust. Była mu ogniem, paląc go do żywego, w jej żarze się
roztapiał, płonął razem z nią.
Hanka spała obok, mocno, jakby kto na nią jaki czar rzucił.
– Kim jesteś, nocnico? – szepnął, a jego krew poczęła krążyć żwawiej i
spełnienie było blisko.
– Ciii – posłyszał, jakby wiatr mu te słowa przyniósł do uszu.
Pomyślał, że zna ten głos, lecz nie pamięta skąd. I gdy już był prawie u
końca, poczuł, jak coś mu na pierś naciska, tak mocno, boleśnie, że dech
mu zabiera, że serce zatrzymuje. Spojrzał na kochankę i rozpoznał ją. A
wtedy strach go tak chwycił za gardło, że dźwięku z siebie wydobyć nie
mógł. Gdy bladolica pani rozwarła swe usta, ukazały się w nich kły –
długie i ostre jak u nietoperza. I nim zatopiła się w jego szyi, rozrywając
tętnicę, zadając ból, zdążył jeszcze krzyknąć.
Hanka przebudziła się z kolejnego koszmaru. Odkąd Sławka się
powiesiła, nie przespała spokojnie ani jednej nocy. Obwiniała się, że tak
zapatrzona w czubek własnego nosa, nie potrafiła dostrzec demonów
obezwładniających duszę najdroższej towarzyszki z panieńskich lat. A
teraz Sławki ani na cmentarzu, po katolicku, pochować nie szło, ani
krzyżyka postawić. Czasem, gdy nikt nie patrzył, Hanka szła do lasu,
świeczkę przy kamieniu zapalić i pomodlić się, żeby Sławka zmiłowania
pańskiego dostąpić mogła, choć grzech śmiertelny popełniła. Powiadali,
że dusza tej, co na swoje życie zamach wzięła, błąkać się będzie wiecznie
po ludzkim padole, spokoju nie zaznając. Ale Hanka w miłosierdzie
serca Chrystusowego wierzyła głęboko i w win Sławki odkupienie.
Ziewnęła szeroko i odruchowo spojrzała w kąt izby, gdzie w kołysce
cichutko sapał Henryczek. Uśmiechnęła się do syna, do skarbu swojego
najdroższego, do szczęścia jedynego. Maćko obok spał jak zabity, nawet
nie chrapał. Spojrzała na szerokie plecy całkiem obficie porośnięte
włosami. Odkąd posmakował wódki, nie miała z nim lekko. Ale
ślubowała mu w szczęściu i nieszczęściu, to i krzyż swój musiała teraz
nieść.
Raptem przez okno przebiło się światło księżyca, wpłynęło do izby i
usiadło na puchowej pierzynie. Hanka zatkała sobie dłonią usta, by nie
krzyknąć i nie zbudzić Henia, gdy naprzeciw siebie, w nogach łóżka,
dostrzegła postać. Zmora błyszczała srebrem, zdawała się utkana z
księżycowych promieni. Siedziała lekko, nawet nie odkształcając
pościeli, po czym poruszyła się, nieznacznie zbliżając do Hanki.
Hanka poznała te smutne oczy, ten drobny nos i pełne usta.
Wiedziała, czyj jest głos, który delikatnie sączył jej do ucha.
– Tyś moją siostrą, tyś ze mną krew zmieszała, tyś mi jedyną miała
być – dźwięczy szept rozchodził się po izbie. Zmora przysuwała się do
Hanki, która nie wiedziała, czy ktoś czar na nią rzucił, czy omamy ma,
czy zmysły jej pomieszało, czy wreszcie… czy ona przyszła. W
księżycowej poświacie, piękna jak niegdyś, bez plam pośmiertnych – jak
ją zapamiętała, nieudręczona, czysta jak anioł.
– Tyś mi kochanką, tyś siostrą krwi. Tyś przysięgała. Na krew i ślinę
przysięgała. Tyś mą wybranką – szeptała czule zmora, a oddech jej,
pachnący liliami i kadzidłem, owionął twarz Hanki. Zaniosła się
szlochem na wspomnienie czułych, dziewczęcych pocałunków, na
niewinne poznawanie ciała, na smak skóry i na miłowanie tak silne, że
aż krew burzyła się w żyłach. I poczuła dotyk ten kochany, ten
wytęskniony, łagodny. Gęsia skórka wystąpiła na ciele i błogość
ogarnęła Hankę. A zmora, cóż tam zmora!, Sławka najdroższa,
najczulsza, tuliła ją i całowała. I tak tuliła i całowała, coraz śmielej, coraz
zachłanniej, coraz silniej… Aż do utraty tchu.
Maciej Szymczak
Złota Tarcza

Tam na podstawie własnego doświadczenia przekonałem się o


tym, o czym przedtem słyszałem na podstawie pogłosek, a
mianowicie że żaden naród nie przewyższa gościnnością Słowian.
Wszyscy bowiem jednomyślnie i tak ochoczo przyjmują gości, że
nikt nie potrzebuje prosić o gościnę. Co bowiem posiadają dzięki
uprawie roli, rybołówstwu czy polowaniu, w całości przeznaczają
na dzieło szczodrości, głosząc za najdzielniejszego tego, kto jest
rozrzutniejszy.
Helmold, Kronika Słowian

Dytryk odwrócił wzrok od palącego słońca. Czuł piekący dotyk złocistej


gwiazdy na swej delikatnej, bladej skórze. Opuchnięte, nabrzmiałe
policzki poczerwieniały od nieznośnego upału. Było wyjątkowo duszno i
parno jak na tę porę roku, nikt ze starców nie pamiętał tak gorącej
wiosny. Rozcięte wargi wciąż broczyły krwią, a podbite oko ograniczało
pole widzenia. W uszach mu dzwoniło, świdrujący ból zdawał się
rozsadzać czaszkę od wewnątrz. Mężczyzna został przywiązany do
słupa pośrodku majdanu, wystawiony na gniew i łaskę oburzonego
ludu. Ten sam los dzieliło dwóch jego towarzyszy w wierze. Brat
zakonny Romuald, najstarszy z całej trójki, cierpiał nie mniej niż Dytryk.
Skóra na jego ciele pociemniała, przybierając barwę robaczywej śliwki,
ręce, nogi oraz plecy całe miał posiniaczone, ciężko było dopatrzeć się
na nich miejsca wolnego od wybroczyn i stłuczeń. Najbardziej
doświadczony został brat Jonasz, młody i pełen wiary zakonnik, który
teraz jęczał cicho z bólu. Wyłamano mu szczękę. Żuchwa niemal
oderwała się po tym, jak młot kowalski uderzył w nią z wielkim
impetem. Nie lepiej było z jego kończynami. Złamana kość nadgarstka
przebiła skórę i połyskiwała trupią bielą w promieniach dziennego
światła.
Wszyscy oni przeżywali prawdziwe męki, zupełnie jak święci,
którymi wcale nie pragnęli się jeszcze stać. Zostali wystawieni na
publiczne pośmiewisko w pozycji, w jakiej umarł ich Zbawiciel.
Przyglądający się intruzom poganie szydzili z ich Boga jak z nich
samych, wymyślając im od najgorszych.
Jego świętobliwość biskup misyjny Otton mylił się wielce. Słowianie
nie przyjęli ich z otwartymi ramionami, a potraktowwali jak
prawdziwych świętokradców. Słynna słowiańska gościnność okazała się
bajdurzeniem starego misjonarza, który w młodości odwiedził gród w
Wołogoszczy. Zamiast chlebem i solą, śledziem i miodem powitano ich
ciężkimi drewnianymi pałkami, których grad spadł zaraz po
przekroczeniu bram miasta. Na nic zdały się zawodzące błagania
Dytryka i zapewnienia o przyjaźni brata Romualda, barbarzyńcy tłukli
ich tak długo, aż ci nie stracili przytomności. Kubeł zimnej wody
przyniósł otrzeźwienie, dopiero wtedy zdali sobie sprawę, w jak wielkie
tarapaty wpadli. Ciekawskie spojrzenia mieszkańców Wołogoszczy
wyrażały pogardę i nienawiść. Dytryk próbował się z nimi porozumieć,
ale Wenedowie pozostali głusi na słowa misjonarza. Nikt nie interesował
się losem przybyszy. Przywiązani do pali, w podartych, brudnych
habitach czuli, jak słońce przypieka ich żywcem. Mieszkańcy powrócili
do swych codziennych zajęć, zostawiając intruzów na pastwę losu. Tylko
dziatwa nieśmiało zbierała się na placu, wpatrując się w misjonarzy jak
w baśniowe stwory z odległych krain. Uwagę dzieci przyciągały
dziwaczne fryzury przybyszy. Czemu u nasady czaszki byli całkowicie
łysi? I dlaczego nosili te ponure szaty, tak szorstkie i nieprzyjemne w
dotyku? Pocili się w nich na darmo, choć panowała potworna spiekota.
Co odważniejsze smyki podchodziły bliżej i szturchały więźniów kijami,
uważnie obserwując ich reakcje.
W końcu na placu pojawiła się niewiasta z bukłakiem w dłoniach.
Krzyknęła gniewnie, odganiając chmarę napastliwych dzieciaków.
Napoiła po kolei wyczerpanych misjonarzy. Na odchodne spojrzała na
Dytryka jak na szaleńca. Zagadnęła do niego, nie mogąc powstrzymać
skrywanej wewnątrz ciekawości:
– Dziwujem się wam, chłopy, żeście tu przybyli. Po tym, coście,
chrześcijany, ostatnio uczynili, macie czelność, oj macie! Jutro los wasz
warzyć się będzie, jak junaki od Dunów zza morza przypłyną! I na co
wam to było, hę?
Dytryk starał się zrozumieć postawną kobietę z dwoma grubymi
warkoczami, które sięgały jej bioder. Czoło niewiasty zdobił krążek
wykonany z czystego srebra, suknię spinała bursztynowa zapinka.
Słowianka musiała być kimś ważnym, w każdym razie takie sprawiała
wrażenie. Słowa kobiety były jednak zbitkiem niezrozumiałych
dźwięków, zupełnie jakby słyszał szelest gnieżdżących się w ulu pszczół.
Jako misjonarz uczeń Ottona obył się trochę z językiem Wendów, znał
podstawowe zwroty i wyrażenia, ale rudowłosa dziewucha brzmiała
całkiem obco. Dytryk trafił do grodu z misją nawracania pogańskiego
ludu. Ponoć ziarno prawdy zostało tu zasiane, a on jak dobry ogrodnik
miał sprawić, aby wykiełkowało i wyrosło w świetle Chrystusa.
Znajdowała się tu wielka i słynna w świecie pogan bożnica Jarowita.
Dytryk wraz z bratem Jonaszem i Romualdem mieli zamienić chram
Jarowita na świątynię Chrystusa, pokazać drogę prawdy
bałwochwalcom i poprowadzić ich ścieżką Pana. Jakiś czort musiał
jednak boskie plany pokrzyżować...
Dytryk trwożył się losem swym i współbraci, zwłaszcza biednego
Jonasza. Jeśli ten dalej tak będzie jęczał, to któryś z barbarzyńców ciśnie
w końcu kamieniem w jego czaszkę, uciszając tym samym na wieki.
Przyjdzie im tu zginąć za Boga prawdziwego, przyjdzie okupić swą
wiarę męczeńską śmiercią. Widocznie Pan tego chciał. Dytryk modlił się
na głos, przygotowując na ostateczność. Stojące nieopodal dzieci
przedrzeźniały go, parodiując słowa pacierza. Brat Jonasz z
wywróconymi do góry gałkami ocznymi co chwilę mdlał, mięśnie na
jego twarzy drgały jak struny lutni wygrywające żałobną pieśń.
Romuald milczał uparcie, patrząc nieobecnym wzrokiem w dal. Z
całej trójki to on zdawał się najbardziej pogodzony z losem.
Kontemplował w ciszy swój ból, chcąc dać przykład młodszym braciom.
Wtem ożywił się, przytomnie rozglądając po majdanie. Dytryk spojrzał
w tym samym kierunku co Romuald i ujrzał, jak masywne bramy grodu
otwierają się. Grodzianie popędzili w stronę wałów, kotłując się pod
mostem zwodzonym. Nagle w niebiosa wzbiły się gromkie okrzyki
radości. Pieśniarze poczęli wygrywać radosne melodie na cześć
wracających bohaterów. Wojsko wkroczyło do grodu w
akompaniamencie skocznych dźwięków, wiwatów i radosnych
okrzyków. Drużyną dowodził rosły niczym tur brodacz z bujną
czupryną ciemnych włosów opadających na potężny kark. U jego boku
maszerował starzec w białej, odświętnej szacie, opierając się na
drewnianym kosturze. Nie miał zbroi ani nawet skórzanej kolczugi jak
jego towarzysze, na szyi za to nosił pokaźną galerię błyszczących
amuletów i paciorków. Zadął radośnie w róg, witając się serdecznie ze
starszyzną plemienną. Drużyna wojów domagała się uczty, chcąc opić
chwalebny powrót z wysp duńskich. Przez bramę miasta wjechały
zaprzęgnięte w woły wozy, po brzegi wypełnione zdobytymi
kosztownościami. Zaraz potem wprowadzono pojmanych w bitwie
niewolników, ich wielka ilość zatrwożyła przywiązanego do pala
Dytryka. Jeńcy taszczyli beczki wina i piwa ku uciesze spragnionych
wojów. Zapewne musieli być chrześcijanami, starymi braćmi w wierze
lub neofitami, których wciąż przybywało w północnych krainach.
Dytryk użalał się nad losem chrześcijan, gdy nagle wyrósł przed nim
siwowłosy starzec o błękitnych jak fale Bałtyku oczach. Długie włosy
spinała okalającą głowę opaska z rzemienia. W dłoniach ściskał
rzeźbioną laskę, której zakończenie zdobiły cztery twarze
przedstawiające jakieś słowiańskie bóstwo. Na lnianą, białą jak śnieg
koszulę opadały rzeźbione w bursztynie i kwarcu amulety. Talizmany te
przykuły uwagę zakonnika, który nigdy wcześniej nie spotkał się z
podobnymi zdobieniami. Nieznajomy mimo podeszłego wieku zachował
zadziwiająco gładką twarz i młodzieńczą wręcz cerę, zdradzał go tylko
biały jak pajęczyna kolor włosów i łagodne bruzdy wokół oczu.
– Oj nieszczęśni głupcy! Trzeba wszak rozumu nie mieć, by wrócić w
progi naszego domu, któryście ostatnio splugawili niecnymi czynami.
Wy, chrześcijanie, albo jesteście wyjątkowo głupi, albo bezczelni. Życie
ci niemiłe, młodzieńcze? – Spojrzał srogo, jego oblicze spochmurniało.
– Co... Co takiego uczyniliśmy? Spodziewaliśmy się zostać u was w
gościach – wydukał Dytryk słabnącym głosem, przed oczyma zatańczyły
mu świetliki. Prawdziwy cel wizyty postanowił przemilczeć. Nieznośne
uczucie głodu zaczęło wwiercać się w żołądek, zasysając z niego próżnię.
– Gościny, szaleńcy, u nas szukacie? – zaśmiał się zaskoczony kapłan.
– Zuchwali świętokradcy, którzy nie szanują obyczajów swych
gospodarzy! – Starzec srożył się, drapiąc po gęstej, krzaczastej brodzie. –
Po dziś dzień ściany świątyni naszych bogów noszą ślady podpalenia po
tym, jak ostatnio próbowaliście ją pod osłoną nocy puścić z dymem.
Skrytobójcy! Przyjęliśmy was ciepło, użyczyliśmy naszego domowego
ogniska, a wy jak szczury dokonaliście gwałtu na naszej tradycji i to na
naszej własnej ziemi! Obraziliście nas i naszych boskich przewodników,
których imię i cześć splugawiliście. Czego się, na Czarnoboga,
spodziewaliście?!
– Ja, ja... – Dytryk miał mętlik w głowie. Zrozumiał, że znalazł się w
potrzasku. Dlaczego biskup posłał ich na tę samobójczą misję? – Nie
wiem, o czym prawisz, panie. Przysięgam na Boga... – Zakręciło mu się w
głowie, nie miał już siły mówić.
– Doprawdy? Nie słyszeliście o zbrodni swoich ziomków? Ale
niedługo przekonacie się, że Jarowit nierychliwy, ale sprawiedliwy! On
to będzie sądzić was i wasze przewiny. – Starzec skrzywił się na widok
jęczącego Jonasza. – Ja, Krzesimir, powiadam wam, iż spotka was
zasłużona kara! Jagna! – zawołał stojącą nieopodal kobietę. – Uwolnić
więźniów, opatrzyć, oporządzić. Jutro Jare Święto, nie godzi się w ten
czas trzymać ludzi w złych warunkach. Dajcie im jadła, napójcie, aby na
boski sąd i ucztę wielką wydobrzeli – przemówił w ojczystym języku do
młodej służki.
– Poczekaj! Panie, błagam… – wysyczał Dytryk cicho, żerca nie
zwrócił na niego uwagi. Zakonnik był już tak słaby, że nie miał siły
ruszać szczęką. Nie zareagował na widok dziwnych kobiet z nożami w
rękach. Pojawiły się na placu w upiornych makijażach i czarnych
sukniach, pod którymi chowały nagie sylwetki. Zemdlał, patrząc, jak
zakrzywione ostrza noży zmierzają w jego stronę.

***
Dzień był wyjątkowo pogodny, niebo czyste jak łza, a rozciągające się
wokół ukwiecone łąki przywodziły na myśl raj utracony. Bracia zakonni
siedzieli zauroczeni tym widokiem na potężnej dębowej ławie. Fatum
odwróciło od nich swą mroczną paszczę, zachowali swe żywoty i znów
byli wolni. Nie dość, że starannie braci opatrzono, to jeszcze dostali
czyste ubrania, które skrzętnie skrywały liczne rany na umęczonych
ciałach. Brudne i śmierdzące habity zostały spalone, pozwolono im
jednak zachować różańce i wykonane z miedzi krzyże, które nosili
członkowie tego zboru. Brat Jonasz jeszcze wczoraj wyglądał jak żywy
trup, dziś znowu przypominał człowieka. Znachorzy nastawili mu
szczękę oraz złamany nadgarstek, co było nie lada sztuką medyczną.
Cerę wciąż miał bladą, lecz odczuwał wielką ulgę, podane przez
wiedźmę zioła skutecznie uśmierzały ból. Misjonarze wpatrywali się z
podziwem w wielki, majestatyczny dąb rosnący na środku łąki.
Wypływało z niego małe źródełko, które meandrowało poprzez łodygi
traw, mknąc ku pobliskiej rzeczce. Obok boskiego drzewa tkwił
kamienny tron, wyciosany z potężnego narzutowego głazu. Kawałek
dalej wznosiło się tajemnicze, zalesione wzniesienie, porosłe świerkiem i
bukowiną. Prowadziła tam ścieżka wybrukowana otoczakami. Dostępu
do samej góry broniły zasieki i wysoka drewniana brama. Na szczycie
owego wzgórza znajdowała się słynna bożnica Jarowita, opiekuna i
patrona Wołogoszczy.
Braciszkowie siedzieli w ciszy i skupieniu, patrząc, jak stół zapełnia
się jadłem i poidłem. Wciąż przybywało smakowitości i różnych
przaśnych potraw, drewniany stół mienił się fantazyjnymi kulinariami,
przywodząc na myśl otaczającą ich ukwieconą łąkę. Wszystkie ławy były
ustawione w formie kręgu i zajmowały większą część rozległej polany.
Zakonnicy siedzieli blisko kamiennego tronu, tuż obok znamienitszych
członków plemienia. Wokół panowała sielska aura, nastrój powszechnej
szczęśliwości zdawał rozpylać się w powietrzu, rozprzestrzeniając
wśród przybywających na uroczystość biesiadników. Młodzi chłopcy
siłowali się w cieniu prastarego dębu, a dziewczęta dekorowały jego
gałęzie kolorowymi wstążkami. U nasady drzewa złożono misę ofiarną
pełną rozmaitych smakowitości.
Żerca Krzesimir wyjaśnił im pokrótce, w jakim święcie uczestniczą.
Dziś przypadały Jare Gody, święto dostatku, radosny dzień wiosennego
przebudzenia. Nie wolno było tego dnia przelewać krwi ani wrogo
odnosić się do swych bliźnich, wszelkie złe uczynki były zakazane pod
groźbą straszliwej klątwy. O ich dalszym losie zadecyduje sam bóg, który
ma się objawić na kamiennym tronie i pobłogosławić swych wiernych.
Ludzie, wyraźnie przejęci, oczekiwali z niepokojem przyjścia
Jarowita. Dytryk wierzył tylko w jednego Boga i nie mieściło mu się w
głowie, aby mógł zstąpić z niebios ktoś inny aniżeli Jezus Chrystus.
Według Pisma Świętego jeden Bóg zamieszkiwał niebiosa, on też za
sprawą Syna swego zbawił ten świat od grzechu pierworodnego.
Wszelkie inne bóstwa musiały być czortami lub upadłymi aniołami,
dlatego mnich lękał się tej chwili, kiedy na łące objawić się miał ów
diabeł.
Strach mieszał się z ciekawością. Dytryk po raz pierwszy w życiu
uczestniczył w pogańskim misterium i wszystko było dla niego obce i
tajemnicze. Krzesimir wydał komendę, uciszając szepczący lud. Po
chwili szum przybierającego na sile wiatru wdarł się pomiędzy niemy
tłum. Korony drzew z pobliskiego wzgórza zaczęły się kołysać, zupełnie
jakby ustępowały miejsca jakiejś niewidzialnej sile. Drewniana brama
zaskrzypiała i z wielką siłą się otwarła. Wendowie mieli teraz kamienne
twarze, nikt nie śmiał się odezwać, rozwrzeszczana dzieciarnia tuliła się
do sukien swych matek, a skorzy do żartów i zaczepek wojacy milkli,
przybierając pozy zagubionych dziatek. Wódz plemienia wraz z
kapłanem trwali w bezruchu ze skulonymi głowami. Wtem ponownie
zerwał się potężny wiatr, gałęzie drzew poczęły skrzypieć, a brama
prowadząca do uroczyska zatrzasnęła się z hukiem. Przejęty lud wydał z
siebie okrzyk zachwytu. Kamienną ścieżką kroczył jakiś mężczyzna, nie
miał na sobie butów ani drogich szat.
Swe oblicze skrywał pod futrem potężnego basiora, skóra wilka
zakrywała jego nagie, wychudzone ciało. Dytryk aż przetarł oczy ze
zdumienia, nieznajomy wyglądem swym przypominał bardziej
wędrownego bajarza aniżeli potężnego boga. Gdy wędrowiec zbliżył się
do tronu, zakonnik dostrzegł jego nijaką twarz, urodę całkiem
przeciętną. Toż to zwykły szary człowiek doświadczony ciężkim losem.
Żaden wielki czarownik ani potężny mag. Nędzarz odziany w wilczą
skórę, który w cesarstwie byłby wzięty za zwykłego żebraka. Jego długa
broda zaczęła już siwieć, zdradzając przy tym starczy wiek wędrowca.
Rozsiadł się wygodnie na kamiennym tronie, wpadając w swego rodzaju
trans. Szeptał jakieś niezrozumiałe formułki zaklęć, a jego ciało miotało
się w wstrząsach.
Gałki oczne wywróciły się, rażąc odbiciem bieli nie z tego świata, z
ust wylewała się kaskada spienionej śliny. Wtem w przestworzach
zagrzmiało, ogłuszający huk wstrząsnął sklepieniem niebieskim. Dytryk
spoglądał teraz z niedowierzaniem na oblicze starca. Zakonnik stał się
świadkiem prawdziwego cudu, oto na jego oczach dokonała się boska
przemiana, a przecież poganie nie zostali obdarzeni żadną z pańskich
łask. Spod futra basiora wyglądały bystre i pełne życia oczy, których
nieziemski kolor przewiercał duszę na wylot. Rysy twarzy wędrowca
zmieniły się nie do poznania, nie nosiły już żadnych śladów blizn ani
zmarszczek. Oblicze starca jaśniało, zupełnie jakby sam Cezar w wilczej
skórze przesiadywał teraz na kamiennym tronie. Dytryk gotów był
przysiąc, iż oto siedzi przed nim jeden z rzymskich bogów, których
rzeźby oglądał niegdyś w wiecznym mieście. Bracia zakonni przeżegnali
się przejęci nagłą zgrozą, ku wyraźnemu rozbawieniu boga. Usadowił
się on wygodnie na swym stolcu i rzekł śpiewnym głosem, choć jego usta
wcale się nie poruszały:
– Oto przybyłem, aby wysłuchać waszych próśb. Oto jestem,
pochylając się nad waszymi sprawami. Nie mogę wam ukazać całej swej
istoty, bo kto ze śmiertelnych spojrzy w twarz Odwiecznego, skona
niechybnie, zamieniając się w głaz. Przybywam z górnego świata na
wasze zaproszenie i wiedzcie, iż znam myśli i modlitwy, które mi
powierzyliście – przemówił.
To bluźnierstwo, maskarada, człowiek udający Boga! – słowa te
niemal wyrwały się z gardła Dytryka. Powstrzymał go irracjonalny lęk,
czuł, że Bóg bacznie go obserwuje i czyta w jego umyśle. Duchowny
strwożył się, gdy Jarowit zawiesił na nim swój ciężki, nieznoszący
sprzeciwu wzrok. Misjonarza zabolała głowa, zupełnie jakby ktoś
kartkował jego myśli..
– O bluźnierstwie wy chrześcijanie pojęcia nie macie! – rzekł ostro w
języku Sasów. – Dzieci Wotana! Odwróciliście się od swych bogów,
przegnaliście ze świętych gajów, zburzyliście ich ziemskie domy, a teraz
to samo staracie się uczynić i w tej krainie? Wszyscy błądzicie jak
pacholęta zagubione w wielkiej puszczy, myślicie, że znacie kierunek
marszu, ale waszym śladem podążają już dzikie bestie. Nie można
wzrastać na tej ziemi bez korzeni, które wycinacie. One trzymają
człowieka w tym świecie, bez nich upada jak walące się drzewo. Wy
jesteście jak te suche konary, martwe w środku i na zewnątrz, sami w
sobie życia nie macie i próbujecie tą chorobą zarazić inne drzewa w
mym boskim ogrodzie. Świat w końcu upomni się o swoje, a wtedy
marny wasz los, chrześcijaninie! – wybrzmiał głośnym basem urażony
bóg. Nagle zaśmiał się, jakby rozbawiony swymi wcześniejszymi
słowami, po czym zaskakująco łagodnym tonem kontynuował swą
przemowę:
– Próbowaliście skalać me świątynie, wypędzić mnie z poświęconej
ziemi. Zabawne, doprawdy. Marne są to próby. Jak chcecie zniszczyć to,
co wieczne? Jakim sposobem pragniecie zgładzić niebo, jakim pioruny,
jakim morza, góry i ziemię? Wasz Bóg to wilk w owczej skórze, wiedzie
was na zatracenie, ale nie będę wam psuł niespodzianki, sami się
przekonacie, co czeka na was w tym waszym niebie. – Uśmiechnął się
teraz okrutnie i szyderczo.
Brat Dytryk pragnął zaprotestować, dać dowód swej wiary i pozwolić,
aby Chrystus przemówił jego ustami. Przytomny uścisk Romualda
powstrzymał go jednak od tego zamiaru. Jarowit spojrzał głęboko w
oczy zakonnika. Dytryka przeszedł paraliżujący dreszcz.
– Dytryku. – Misjonarz poczuł chłód na swym ciele. Skąd Jarowit znał
jego imię?! – Jesteś bystrym młodzieńcem, wiele mógłbyś się nauczyć od
naszych żerców, strażników tajemnej wiedzy drzewa życia. Mogliby cię
wprowadzić na ścieżkę światła, zrozumiałbyś tak wiele. Ale ty podążasz
już ścieżką mroku, zagłębiając się w sobie, szukając prawdy poprzez
posty i wyrzeczenia. Nie będę cię namawiał, bo wiem żeś i tak zgubiony.
Ucztuj teraz, chrześcijaninie, korzystaj z gościny, gdyż niebawem spotka
cię nieszczęście! Nie tylko twe ciało ucierpi, ale także i dusza.
Dytryk zacisnął mściwie piąstki. Żaden diabeł nie będzie podkopywał
fundamentów jego wiary.
– Jak myślisz, Dytryku, czy pozwolę wam żyć? – powiedział Jarowit
zagadkowo, po czym zwrócił się do swych wyznawców w języku
Wendów:
– Z przybyszami uczyńcie według własnej woli, nie jest to ofiara
godna mej czci. Być może Mokosza przyjmie ich do swego ziemskiego
królestwa, może Weles ugości i nauki w swym podziemnym pałacu da,
może rusałki będą miały pożytek z ich ciał. Niech decyduje Krzesimir,
mędrzec i kapłan szczodry, on w sprawach ziemskich biegły, ja
przynależę do świata niebiańskiego i nie pragnę krwi śmiertelników.
Błogosławię wam w plonach, błogosławię wam w dzieciach, przygotujcie
się na srogą zimę, bo przybędą tu nieprzyjaciele zza morza. Gromadźcie
zapasy i umacniajcie wały, nadchodzą ciężkie czasy. – Dytryk wyczuł
smutek w głosie boga, choć języka, w którym ten przemawiał, nie
rozumiał ani trochę. – A teraz ucztujmy!
Wędrowiec odziany w wilcze futro skurczył się nagle, powieki mu
opadły, a twarz wykrzywiła w bolesnym grymasie. Niemal zsunął się ze
swego tronu, dwóch mężów musiało podbiec i chwycić go za ramiona,
by pomóc mu zejść z kamiennego stolca. Na jego spoconej twarzy
rysowało się cierpienie. Cokolwiek nawiedziło jego wątłe ciało, zmęczyło
go na tyle, iż nie miał siły poruszać się o własnych nogach. Junacy
zawlekli go w cień potężnego dębu. Tam czekał już na niego dzban z
chłodną wodą i misa z jadłem. Grajkowie poczęli wygrywać skoczną
melodię, a wierni, jakby natychmiast zapominając o przestrodze
swojego boskiego patrona, zaczęli przepijać do siebie, oddając się
hulankom i swawolom.
Dytryk spożywał w ciszy kaszę z wieprzowiną, wolno przeżuwając
mięsiwo. Zastanawiał się, czym było owo przedstawienie. Kuglarstwo,
oszustwo, a może rodzaj nawiedzenia, a nawet diabelskiego opętania?
W głębi duszy wiedział, iż jakaś tajemnicza istota zamieszkała przez
chwilę w ciele starca, spoglądał przecież w jej jakże niesamowite oczy.
Jego towarzysze nie mieli podobnych przemyśleń, oddali się
ucztowaniu, zwłaszcza brat Romuald, który schudł ostatnio bardzo.
Pałaszował właśnie pieczoną przepiórkę, zapijając ją piwem, mlaskając
przy tym obrzydliwe. Zaiste zachowanie takie nie było godne ucznia
Chrystusa.
Jonasz natomiast wciąż był zamroczony. Na twarzy wykwitł mu
dziwny uśmieszek, który nie chciał opuścić oblicza. Odurzony
słowiańskim wywarem leczniczym spijał z miski polewkę. Świeżo
nastawiona szczęka nie pozwalała mu skosztować innych potraw.
Dytryk myślami wrócił do swego zgromadzenia, przeklinając dzień, w
którym dał się namówić na tę misję. Nie chodziło o sam lęk przed
śmiercią, dręczyły go nieznane dotąd wątpliwości, zagnieżdżające się w
jego sumieniu, osłabiając wiarę. A więc istnieją inni bogowie? Są
diabłami czy mają odmienną naturę? A może są równi Bogu? Nie, nie. –
Stanowczo odrzucał te myśli, które jak komary atakowały jego umysł.
Zły na siebie obserwował z ukosa, jak rozkręca się zabawa. Barbarzyńcy
poczęli już na polanie rozstawiać namioty, uczta zapewne przeciągnie
się do świtu. Jego głowę zaprzątała jedna natrętna myśl: jeżeli Słowianie
puszczą ich wolno, to jakie wieści zaniesie swym przełożonym? Jaki cel
ma nawracanie tych ludzi, skoro posiadają własnego boga, sam
doświadczył jego obecności. Czy nadal potrafi być sługą godnym
Chrystusa? Jak wypełniać jego przykazania, jak nieść światło wiary
wśród pogan? Nie wyrzekną się przecież Jarowita. Dytryk dumał nad
tym pytaniem, czując się coraz bardziej zagubiony.
Krzyki wokół gęstniały, kobiety chichotały, przyzwalając amantom
na zaloty. Zaczęły się pląsy i inne bezeceństwa. Gdy księżyc wisiał
wysoko na niebie, oświetlając ucztujących wokół ogniska Słowian,
Dytryk cierpiał wewnętrzne katusze, rozdarty jak nigdy przedtem.
Wiedział, iż nadchodzi dzień próby. Spojrzał w niebo, prosząc Boga, aby
dał mu jakiś znak. Gwiazdy jednak milczały, pozostał sam ze swoimi
wątpliwościami. W obcym kraju, pośród niewiernych.
Chyba tracę wiarę – pomyślał, spoglądając w lśniącą tarczę księżyca.

***
Znajdowali się na skraju lasu. Przed nimi rozciągały się ogromne połacie
pól, sięgające w dal aż po przepastne knieje za horyzontem. Mieszkańcy
Wołogoszczy tłumnie zgromadzili się w tym miejscu w odświętnych
strojach, niektórzy mieli na sobie upiorne maski. Kobiety przystroiły
fryzury kwieciem polnym, a mężczyźni na głowach prezentowali wieńce
splecione z liści dębowych oraz szyszek chmielu. Bracia stali w tłumie
Słowian, zaznając jednak znacznie mniej swobody niż wczorajszego
dnia. Byli otoczeni przez kordon wojowników, którzy bacznie na nich
spoglądali, obserwując każdy ich ruch. Wojowie nie byli uzbrojeni, ale
ich ogromne, wybijające się ponad głowy zakonnych sylwetki
sugerowały, że niepotrzebny im żaden oręż, aby zadawać śmierć. Każdy
z tych zabijaków gotów był gołą pięścią położyć trupem tuzin takich
wątłych, niepozornych mężów.
Pomimo wczorajszej pijatyki wszyscy zdawali się orzeźwieni i w
pełni sił. W podniosłym nastroju wyczekiwali jakiejś chwili. Nagle z
pobliskich zarośli wyłonił się jeździec dosiadający białego ogiera. Jechał
na oklep zupełnie nago, za strój mając jedynie koronę utkaną z
dębowych liści. Prawą dłonią trzymał konia za uzdę, w lewej zaś ściskał
zasuszone kłosy żyta pochodzące z zeszłorocznych zbiorów. Lud
zaintonował:

Włóczył się Jary Pan – Młody Bóg po całym świecie. Rodził żyto w
polu. Płodził ludziom dzieci. A gdzież on nogą, tam żyto kopą. A
gdzież on na ziarnie, tam kłos zakwitnie.

Leciwy gospodarz wraz z żoną wystąpili uroczyście przed tłum,


wręczając młodzieńcowi podarek zawinięty w jedwabne sukno. Jakież
było zdumienie Dytryka, gdy zorientował się, iż owym darem okazała
się być oderżnięta ludzka głowa. Czerep skazańca lśnił złowrogo w
zwodniczych promieniach słońca. Dytryk przeżegnał się, nie mogąc
znieść tego upiornego widoku. Jeździec uroczyście zaprezentował głowę
tłumowi, po czym dziękując gospodarzom, pognał galopem w siną dal.
Stare małżeństwo ruszyło w pole, by zasiać pierwsze ziarna żyta. Ludzie
zaczęli śpiewać radosne i sprośne pieśni, sławiąc w zwrotkach matkę
ziemię. Misjonarze obserwowali z przerażeniem ten dziwaczny rytuał,
nie rozumiejąc niczego z osobliwej pogańskiej liturgii. Zdenerwowany
Dytryk rozglądał się czujnie naokoło, szukając okazji do ratunku. Było
już jednak za późno. Starsza kobieta ruszyła żwawo przez tłum
świątników, zmierzając wprost do osłupiałych z przerażenia misjonarzy.
Dytryk przełknął ślinę, patrząc na upiorną twarz staruszki. W jej
zdeformowanej czaszce tkwiła para martwych oczu. Naznaczone ślepotą
gałki wydawały się jednak dostrzegać to, czego inni nie potrafili.
Starucha miała dziwne nacięcia na skórze obu policzków, blizny po
ranach przypominały rodzaj archaicznego, barbarzyńskiego pisma.
Ludzie odnosili się do niej z wielkim szacunkiem, traktując z równą
powagą, co żercę Krzesimira. Wiedźma zatrzymała się przed
misjonarzami, obwąchując ich niczym pies. Szeptała coś niezrozumiale
głosem starej ropuchy. Wyciągnęła chudą i wątłą prawicę przed siebie,
sięgając po kłosy zboża. Zaczęła szeptać jakieś zaklęcia, każąc zakonnym
wybrać jeden z losów. Jonasz z Romualdem, trzęsąc się ze strachu, czym
prędzej sięgnęli po łodygę, chcąc mieć dziwaczny rytuał za sobą. Wciąż
żywili nadzieję, iż biorą udział w jakiejś ludowej zabawie. Dytryk
wstrzymał się z wyborem, unikając zniecierpliwionego wzroku
starowinki. Poczuł mocny uścisk na karku, w oczach mu pociemniało.
Jakiś wojownik zacisnął na jego szyi potężną jak kowadło dłoń. Walcząc
o każdy oddech, mnich sięgnął czym prędzej po los. Babinka chrząknęła
zadowolona i splunęła na ziemię. Badała przez chwilę palcami
wylosowane przez braci kłosy zboża, po czym rzekła z satysfakcją w
głosie:
– Żertwa! Czas nakarmić matkę ziemię!
Z tłumu wystąpiło paru przebierańców w zwierzęcych maskach.
Chwycili pod ramiona zaskoczonego Jonasza i zaciągnęli go siłą na pole.
Wciąż cierpiał z powodu odniesionych ran, ale zamaskowani mężczyźni
nie patyczkowali się z nim wcale. Spokojny do tej chwili Romuald wpadł
w histerię. Dytryk począł modlić się o zbawienie Jonasza, lecz uciszył go
wymierzony w twarz siarczysty policzek. Zakonnik chwycił się za bolące
lico, ze strachem w oczach obserwując, jak Słowianie rozbierają
towarzysza do naga. Przewrócili go na plecy, rozłożyli mu szeroko ręce i
nogi. Jonasz szarpał się przez chwilę, ale sił miał niewiele, szybko
poddał się losowi, tępo patrząc w niebo. Starowinka wzięła drewniany
kostur zakończony porożem jelonka. Tupnęła trzy razy, po czym
nawiedzonym głosem przemówiła:
– Matko ziemio, dla ciebie ofiara ta, dla ciebie krew profanów, co
majestatu twego nie dostrzegają. Przyjmij w swe łono syna wyrodnego,
co plugawił cię wiarą odstępców. Ci, co niszczą twe kwieciste sukno, co
wycinają święte lasy zamieszkałe przez dusze naszych przodków, ci, co
plugawią nasze święte źródła, wzgórza i moczary, muszą ponieść karę.
Tego chcą stworza, tego chcą bogi i ty, matko umiłowana. Przyjmij tę
ofiarę z chrześcijanina i błogosław nam urodzajem.
Do kobiety podszedł wysoki mężczyzna o srogim wyrazie twarzy,
sądząc po ubiorze możny tego ludu, być może nawet i kniaź lub jaki
wojewoda. Uniósł ciężki topór, by roztrzaskać goleń leżącego mnicha.
Krew tryskała naokoło, pogruchotane kości trzasły, łamiąc się jak suche
gałęzie drzewa. Jonasz darł się teraz z całych sił, z przepołowionej nogi
wylewał się gejzer krwi w wyschniętą, brunatną glebę. Naczelnik
plemienia kontynuował rzeź, odrąbując drugą nogę na wysokości
kolana. Dytryk zasłonił twarz, nie mogąc znieść widoku oderżniętej
kończyny. Kolejne odcięte cząstki ciała były pieczołowicie zbierane
przez starowinkę do wiklinowego kosza. Na sam koniec, gdy z Jonasza
został jeno zakrwawiony kadłub, odcięto mu głowę, a jego czaszkę
zatwierdzono na ostrzu włóczni, którym kniaź dumnie wymachiwał
ponad zadowolonymi mieszkańcami. Romuald zbielał cały i zesztywniał,
niemal osunął się na ziemię, ale stojący obok Dytryk chwycił go pod
ramię. Tłum ruszył przed siebie, młody zakonnik szeptał słowa „Ojcze
nasz”, dodając odwagi starszemu w wierze bratu.
Świątnicy zagłębiali się w prastary las, prowadząc za sobą kolorowy
korowód wiernych. Przedzierali się powoli przez leśną gęstwinę,
otoczeni przez majestatyczny gaj dębowy. Każde z tych drzew było
wiekowe, prezentowało monstrualnych rozmiarów konary. Dla
tubylców las był święty, co chwilę przystawali przy poszczególnych
dębach, błogosławiąc je, składając czułe pocałunki na ich korach. W
końcu zagłębili się w ciemny bór porosły niebotycznymi świerkami i
modrzewiami. Gałęzie przesłaniały nieboskłon, nie dopuszczając zbyt
wiele światła do tego ponurego leśnego królestwa. Znajdował się tam
niewielki, porosły liliami wodnymi staw, którego woda miała ciemny,
acz przejrzysty kolor. W głąb oczka wodnego prowadził niewielki
drewniany pomost, ozdobiony czaszkami dzikich zwierząt. Dytryk upadł
na ziemię, pchnięty przez jakiegoś zabijakę. Leżał skulony jak pies,
widząc górujące nad sobą postacie wojowników. Wtem zamarł, słysząc
najbardziej desperacki krzyk, jaki ludzka istota mogłaby z siebie wydać.
To brat Romuald oszalały ze strachu klął i błagał na przemian,
zdzierając sobie gardło. Dytryk najpierw słyszał, jak stawia kroki na
deskach pomostu, a zaś chrupot ostrza zagłębiającego się w karku, plusk
krwi spływającej do świętego stawu.
Brat Romuald wykrwawiał się powoli, chrumkając jak świnia z
poderżniętym gardłem. Dytryk postanowił wykorzystać tę chwilę,
jedyną okazję, jaka mu się nadarzyła. Czołgał się pomiędzy
zapatrzonymi w obrzęd wojownikami, modląc się, aby nie został
wykryty. Gdy usłyszał, jak zwłoki Romualda lądują w stawie, był już
poza tłumem, pełzając w gęstych zaroślach. Nagle ktoś zakrzyknął i
wielkie zamieszanie powstało w szeregu Słowian.
– Teraz albo nigdy, niech prowadzi mnie Pan!
Wypełznął z krzaków i zaczął biec na oślep, przedzierając się przez
gęste krzewy. Dyszał, próbując zorientować się w leśnym labiryncie.
Zdawało mu się, iż z wysokości drzew przyglądają mu się jakieś istoty.
Ponury bór jakby sam chciał go pojmać, będąc w istocie żywą istotą.
Dytryk przeżegnał się i pocałował zawieszony na szyi krzyż. Słowianie
już podążali jego tropem, słyszał ich nawoływania. Dobrze znali
okoliczne knieje, mieli wyraźną przewagę nad uciekającym
misjonarzem. Wychowywany wśród klasztornych murów, nie miał w
swoim życiu zbyt wiele do czynienia z dziką naturą. Miast polować
spędzał czas nad studiowaniem ksiąg, miast roślin i zwierząt zgłębiał
łacinę i grekę. Las to było wrogie i obce jego sercu siedlisko. Biegł po
omacku, jak ślepiec liczący na łaskawe zrządzenie fortuny. Wenedowie
byli coraz bliżej, słyszał ich kroki, osaczali go, szykując nań pułapkę.
Nagle jakimś cudem wydostał się z lasu, biegł poprzez polanę,
niezdarnie się przewracając.
Znał to miejsce, widział majaczący w oddali okazały dąb i kamienny
tron w cieniu jego majestatu. Wtem przez jego głowę przebiegła szalona
myśl. Jest szansa na ocalenie, strefa zakazana, tabu będące świętością
dla Słowian. Świątynia Jarowita! W niej się schroni, a jeśli obedrą go za
to ze skóry, to trudno, innego wyjścia nie ma. Dytryk, dysząc z wysiłku,
przebiegł obok dębu i słaniając się na nogach, kontynuował morderczy
wyścig z czasem. Odetchnął z ulgą, gdy ujrzał rozwartą bramę
prowadzącą do świątyni. Przekroczył progi sacrum, czując, jak włosy
mu się jeżą na głowie. Oddychał ciężko, usilnie motywując ciało do
jeszcze większego wysiłku. Próbował ruszyć się, ale organizm zupełnie
się poddał, czyniąc na przekór jego woli. Dytryk wpadł w panikę. Zaraz
będą tu Słowianie i czeka go straszna śmierć. Odmawiając różaniec,
wolno ruszył przed siebie, wlekąc zesztywniały korpus na ciężkich jak z
ołowiu nogach. Nie rozumiał tego, co się z nim dzieje, czemu jego ciało
zdrętwiało, a członki odmówiły posłuszeństwa. Wspinał się niezgrabnie
i ślamazarnie na szczyt wzniesienia, odczuwając dziwaczną aurę tego
miejsca.
Całe to wzgórze przepełniała dotkliwa cisza, głęboka i nienaturalna,
jakby czas w tym miejscu nie istniał. Wiatr kołysał koronami drzew, nie
wydając przy tym żadnego dźwięku. Dytryk czuł, jakby wkroczył do
innego wymiaru, wszystko naokoło było niczym utkane ze snu.
Rozbolała go głowa i krew poczęła ciurkiem spływać z nosa. Ze szczytu
wzgórza emanowała dziwaczna, mroczna poświata. Dytryk wdrapał się
na górę, podziwiając prastare graby, które wyrastały z gleby uchylone
pod nienaturalnym kątem. Ujrzał rzeźbioną w drewnie ścianę świątyni.
Zapomniał o bólu głowy i krwi brudzącej koszulę. Patrzył, pogrążony w
niewypowiedzianym zachwycie, na zagadkową budowlę. Kącina olśniła
go całkowicie, trwał w niemym podnieceniu, tracąc poczucie
rzeczywistości. Podszedł bliżej, gładząc idealnie wyszlifowane belki
bożnicy. Na zewnętrznej ścianie widniały rzeźbione w drewnie freski
przedstawiające zwierzęta, ciała niebieskie i bogów. Były one tak
zmyślnie stworzone, że do złudzenia przypominały żywe istoty. Dziwne,
ale freski zdawały się żyć własnym życiem, poszczególne postacie były
częścią większej całości, obrazując jakąś ważną w dziejach ludzkości
scenę. Artysta włożył wiele trudu w swą pracę, ryjąc na ścianach kąciny
słowiańskie mity. Budowlę wzniesiono na bazie kwadratu, zamiast
dachu budynek pokrywała przezroczysta płachta, zatrzymująca deszcz i
wpuszczająca do wnętrza światło słoneczne.
Dytryk nie mógł się oprzeć pokusie i drżąc z podniecenia, wszedł do
środka. Natrafił na ciemnoczerwoną zasłonę, która miała bronić
profanom dostępu do najświętszego miejsca. Misjonarz wkroczył w sferę
sacrum, doznając wstrząsu. Tylu bogactw i wspaniałości nie uświadczył
w żadnym niemieckim kościele. Skrzynie pełne złota i szlachetnych
kamieni wypełniały wnętrze kąciny. Czy budowla ta pełniła także rolę
plemiennego skarbca? Dytryk rozglądał się powoli, podziwiając posągi
rozmaitych bogów i bogiń ustawione w dwóch rzędach wokół
rzeźbionego w marmurze ołtarza. Stał na nim bałwan potężnych
rozmiarów, wyciosany w kamieniu, a nie drewnie jak pozostałe figury.
Dytryk poznał w rzeźbie Jarowita, boskiego opiekuna, władcę
Wołogoszczy.
Wzorowany na greckich, klasycznych rzeźbach kolos trzymał w
prawej dłoni wysadzany rubinami bawoli róg, wypełniony po brzegi
miodem. Idol miał na sobie kolczugę wykonaną z lśniącego srebra, hełm
z brązu oraz pokaźną włócznię z bursztynowym grotem, którą zaciskał
w lewej dłoni. W oczodołach lśniły dwa ogromne szmaragdy. Długie
włosy wykonane były ze szczerego złota. Rzeźba ta znacznie różniła się
od innych posągów, których pełna była słowiańska ziemia. Nie był to
jednak jedyny cud znajdujący się w świątyni Jarowita. Nad głową
bóstwa wisiała wielka złota tarcza, która wręcz oślepiała swym
nienaturalnie jasnym blaskiem. Zakonnik mógł dojrzeć w niej swoje
oblicze, które odbijało się od gładkiej jak woda powierzchni. Zawieszona
była na dwóch sznurkach i tak zwisała z sufitu, ciesząc oczy
przybywających tu pielgrzymów.
Dytryk, nie myśląc wcale, pociągnął za sznurki i zdjął potężną tarczę.
Była lekka jak piórko, mimo potężnych rozmiarów. Misjonarz zaczął
gładzić jej idealnie wyszlifowaną płaszczyznę. Puklerz był z pozoru
twardy jak skała, chociaż pozwalał się wyginać pod różnymi kątami, po
czym zaraz wracał do pierwotnego stanu. Jego powierzchnia marszczyła
się niczym woda. Osłonę wykonano z tajemniczego materiału. Posiadała
przedziwne właściwości. Zakonnik przyglądał się uważnie temu
zadziwiającemu orężowi. Jaki złotnik byłby w stanie wykonać coś
podobnego? Zaiste, przedmiot ten musiał pochodzić nie z tego świata,
pogański graal, relikwia bałwochwalców. Dytryk nagle poczuł
mrowienie w końcówkach palców, jego cała dłoń ścierpła, a tarcza
wybrzmiała niczym instrument. Pomieszczenie zalało intensywne,
jaskrawe światło, które zdawało się przenikać całą okolicę. Lśniła teraz
intensywnie złotym kolorem, blaskiem nie z tego świata. Zafascynowany
Dytryk postanowił, iż nie wróci do pałacu biskupiego z pustymi rękoma.
Nie zaprzepaści trudów misji i okupi śmierć dwóch współbraci.
Ich imię będzie zapamiętane po wieki! Strach minął bezpowrotnie, w
Dytryka wstąpiły nowe żywotne siły. Uniósł osłonę i czym prędzej
opuścił wnętrze świątyni. Na zewnątrz czekali już na niego kapłani
Jarowita. Na widok wynoszącego z gontyny tarczę profana, poczęli
wyrywać sobie włosy z głowy. Krzyczeli bojaźliwie, przeklinając
świętokradcę. Dytryk ostrożnie stawiał kroki, zasłaniając się przed
świątnikami. Schodził w dół zbocza, otoczony przez kordon
napastliwych żerców. Nikt jednak nie śmiał go zaatakować ani nawet
tknąć. Puklerz zapewniał mu nietykalność. Na polanie oczekiwali na
niego uzbrojeni w kije i kamienie mieszkańcy Wołogoszczy, którzy
podnieśli wielki rumor na widok wychodzącego z gaju chrześcijanina.
Jakiś mężczyzna zamachnął się na niego maczugą, ale Krzesimir
powstrzymał go, ostrzegając przed klątwą. Dytryk kroczył ostrożnie,
przeciskając się przez gęstniejący tłum wściekłych Słowian. Czuł na
sobie palący wzrok wojowników, słyszał przekleństwa
zbulwersowanych niewiast. Ludzie chwytali się za głowy, tupali z
bezsilności. Przyzywali imiona mściwych demonów, złorzecząc
młodemu zakonnikowi.
Żerca próbował nakłonić Dytryka, aby zostawił święty atrybut boga,
gwarantując zakonnikowi wolność w zamian. Ale ten był już pogrążony
w swoistym transie, zupełnie nie baczył na słowa Krzesimira, myśląc
tylko o tym, aby podarować papieżowi niezwykły relikt. Nie odda jej
nigdy, choćby mieli go zakopać żywcem. To jego polisa, a zarazem
przepustka do lepszego życia. Może osiądzie w Italii w pałacu z białego
marmuru i tam będzie głosił nauki Pana? Nie w bezbożnych krainach,
pełnych złowrogich barbarzyńców, ale pośród oliwnych wzgórz, wśród
przyjaznych i majętnych parafian. Żerca błagał go już na kolanach, ale
Dytryk był zaślepiony wizją przyszłego, lepszego żywota. Wystarczy
przekroczyć Łabę, aby osiągnąć swój cel. Brat zakonny przedarł się
przez kordon urągających mu Słowian i przyśpieszył kroku. Jego śladem
ruszyła grupa wojów wraz z kapłanami Jarowita. Nagle potężny huk
rozbrzmiał w przestworzach. Zupełnie jakby niebiosa zawyły,
śmiertelnie ranione strzałą. Dytryk potknął się, wypuszczając z dłoni
tarczę.
Upadł i wylądował twarzą w podmokłej ziemi. Był teraz bezbronny,
odwrócił instynktownie głowę, spodziewając się rychłej śmierci. Żaden
oręż nie zawisł jednak nad jego głową, a grot włóczni nie zanurzył się w
jego ciele. Słowianie miast wymierzyć karę zastygli, spoglądając
bojaźliwie w górę. Ich oblicza zbielały, a potężne sylwetki skurczyły się
w mgnieniu oka. Tkwili w miejscu jak spróchniałe konary drzew, jakby
spodziewali się, że sklepienie niebiańskie runie na ich głowy. Dytryk
chciał skorzystać z sytuacji i zbiec, ale i on zdębiał zupełnie. Serce zabiło
w jego piersi gwałtownie, tętno przyśpieszyło, a twarz przybrała barwę
ochry. Dytryk stał się świadkiem cudu, cudu, którego jednak nie potrafił
ogarnąć umysłem ani nazwać, ani wytłumaczyć przed samym sobą,
czego świadkiem właśnie się stał. Na niebie tuż nad nim zawisła
przedziwna latająca machina. Okrągła jak tarcza, rozmiarów
warownego zamku, w całości wykonana z ciemnego, połyskującego
metalu. Ów rydwan unosił się parędziesiąt metrów ponad nim, wirując
bezgłośnie w powietrzu. Zakonnik skamieniał ze strachu. Czyżby
bogowie przybyli ze świata niebiańskiego? A może to zapowiadany w
biblii koniec świata? Obiekt zaczął powoli rozgrzewać się, Dytryk poczuł
falę ciepła płynącą z boskiego rydwanu. Snop światła uderzył w niego,
odbierając czasowo wzrok i słuch. Czuł palący żar, płomień, który
wnikał w głąb jego ciała, parzył od środka. Po chwili powiew gorącego
niczym smoła wiatru minął go ogłuszającym skowytem. Potężny
podmuch zmiótł jego ciało, odrzucając je parę metrów dalej wprost na
ziemię. Upadł boleśnie na plecy, tracąc świadomość. Gdy Słowianie
oprzytomnieli, na polanie nie było śladu ani po młodym zakonniku, ani
po tarczy Jarowita.

***
– Jak on się czuje, bracie Euzebiuszu? – zapytał zaniepokojony
hierarcha.
– Cały czas bredzi jak szaleniec coś o pojeździe bogów, wasza
ekscelencjo. Wydaje mi się, że postradał zmysły, bo zupełnie nie
kontaktuje z rzeczywistością. Niech Pan Bóg ma go w swojej opiece. –
Szpitalnik wzniósł ręce w geście modlitewnym.
– Że też posłałem go na misję do tych przeklętych pogan! Kto wie, z
jakimi demonami musiał się zmagać? Pewnie walczył do końca przed
straszliwymi pokusami. A jak z jego cielesną kondycją, bracie? Wy
Cystersi prowadzicie najlepszy szpital w całej Marchii – pochwalił
starego szpitalnika, chcąc wydobyć zeń jak najwięcej informacji.
– Czcigodny Ottonie... Nie jest najlepiej – skwitował głosem pełnym
troski. – Jego ciało jest poparzone, pokryte wielkimi bąblami. Część
skóry została całkowicie zwęglona, zupełnie jakby kto go na stosie chciał
spalić. Biedny Dytryk ma też poparzone gardło, jakby musiał połykać
rozżarzone do czerwoności węgle. Bóg wie, jakich tortur doznał u
barbarzyńców. – Przeżegnał się ze zgrozą. – Niemal oślepł, słabo reaguje
na światło, poza tym powypadały mu wszystkie włosy i większość
zębów. Zeszły nawet paznokcie z palców. Bardzo dziwny to rodzaj
choroby, czcigodny biskupie, jakiś rodzaj czarnej magii...
– Może to jaka klątwa rzucona przez jednego z ich czarowników? –
zauważył przytomnie Otton.
– Ponoć sam Jarowit pokarał go za świętokradztwo, ciskając weń
świetlistą włócznią. To miała być zemsta za wykradzenie świętej tarczy,
całej ze szczerego złota.
– Ze złota, powiadasz? – ożywił się biskup. – Jakiś diabelski relikt?
Słyszałem ja co nieco od kupców o tej przeklętej tarczy. Tubylcy strzegą
jej bardziej niż oka w głowie. Mówisz, że Dytryk wszedł w jej
posiadanie? – Biskup starał się zachować spokój, ale podniecenie powoli
brało nad nim przewagę.
– Nie, ojcze. On bredzi cały czas o rydwanie bogów, o ich latającym
statku. O tym fantazjuje ten nieszczęsny człowiek. On przysiągł, że był w
bożnicy Jarowita, że podziwiał jego posąg, widział wielkie bogactwa...
– Prowadź mnie do niego czym prędzej – rozkazał cały rozpalony. Pot
spływał ciurkiem po jego czole.
– Wasza ekscelencjo, nie wiem, czy mogę...
– To ja go posłałem na tę przeklętą misję, prowadźże, ojcze
Euzebiuszu! – wygrzmiał tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Ruszyli wąskim korytarzem ku komnatom chorych. Wszędzie
dookoła unosiło się widmo śmierci. Ściany przybytku zdążyły już
przesiąknąć kwaśnym zapachem krwi i odpychającym zapachem uryny
oraz kału. Biskup zatkał usta jedwabną chustką, nie mogąc wytrzymać
dławiącego powietrze fetoru. Panował tu harmider i swoisty bałagan,
wycieńczeni bracia cystersi z trudem radzili sobie z przepełnioną salą
chorych. Przez gotyckie okiennice wpadało nikłe światło słoneczne,
które wydobywało z mroku nędzne oblicza chłopów cudem ocalałych z
kampanii wojennej. Niższego stanu rycerze pojękiwali cicho, próbując w
tej jakże dramatycznej chwili zachować resztki godności.
Kolejna sala przywodziła na myśl Ottonowi biblijną krainę siarki, w
której topnieli zatwardziali grzesznicy. Na łożach spoczywało więcej
trupów aniżeli żywych, którzy sami wyglądali jak żywe strachy na
wróble. Siostry zakonne pomagały braciom szpitalnikom, pojąc
dogorywających nieszczęśników. Wszyscy oni padli ofiarą epidemii
cholery, która rozszalała w cesarstwie.
Brat Dytryk był trzymany z dala od tego piekła na ziemi w zadbanych
komnatach, gdzie leczono duchowieństwo i arystokratów. Otton
odetchnął z ulgą, zauważając, iż w kolejnych salach panuje ład i
porządek. Dytryk leżał w łożu, patrząc w okiennicę nad nim. Wzrok miał
pusty, umysł utkwił gdzieś w odległych światach, nie potrafiąc znaleźć
drogi powrotnej do rzeczywistości. Całą twarz miał w bandażach, na
rękach i torsie liczne opatrunki, bił od niego silny zapach maści
ziołowych. Nieszczęśnik był na wpół przytomny, czasem rozmawiał sam
ze sobą, wspominając ze zgrozą latający okręt bogów, machinę z
odległych przestworzy. Jedyne skojarzenie, jakie nasuwał mu
rozgorączkowany umysł, to lśniący rydwan, dysk wykonany z czarnego,
połyskującego metalu. Wciąż cierpiał z powodu rozległych oparzeń,
bolały go wnętrzności, odmawiał pokarmu, pijąc jedynie wodę.
Jak zeznał wcześniej, jakimś cudem znalazł się w marchii, na szlaku
prowadzącym do Magdeburga. Zemdlał, po czym ocucił go brat
Euzebiusz. Znalazł się w szpitalu prowadzonym przez cystersów, z dala
od krainy Słowian, w ojczystym kraju. Odzywał się rzadko, choć czasem
w szoku prowadził żywe dialogi z powietrzem, zupełnie jakby
nawiedzała go jakaś istota. Brat Dytryk, choć postradał zmysły,
zareagował przytomnie na obecność biskupa. Spojrzał na niego
rozgoryczony, wzrokiem pełnym pogardy. Ten odchrząknął, jakby
zawstydzony, pytając o zdrowie. Dytryk milczał, świdrując wzrokiem
postać Ottona. Jego życie właściwie nie miało już sensu. Stracił wiarę i
cel.. Odezwał się cicho, każde wypowiadane słowo sprawiało mu ból.
– Święta księga kłamie, jest wielu bogów, a nie tylko jeden Pan w
trzech osobach. Nasz wcale nie jest lepszy ani potężniejszy od Jarowita,
któregom na własne oczy oglądał. Słowianie mają setki podobnych
bogów, ich potęga przekracza naszą zdolność pojmowania. My mamy
tylko jednego, dlaczego sądzimy, iż jest on jedynym prawdziwym?
Któremu bogu winniśmy służyć? Wszystko to kłamstwa, łgarstwa, mowa
węża, którą przemawia nasz Kościół, ja już nie wierzę...
Dytryk zaczął drżeć i przewracać białkami oczu. Potem już tylko darł
się, wprawiając biskupa w osłupienie. Bracia zakonni musieli go
przytrzymać i zakneblować. Otton w w ponurym nastroju opuścił mury
szpitalne, udając się na zamek biskupi. Zamknął się w swym
apartamencie na szczycie wieży. Jutro uda się do Magdeburga, a potem
do Hamburga, jeśli będzie trzeba. Musi wystosować list do papieża z
prośbą o zorganizowanie krucjaty przeciw Słowianom.
Zagrażają oni wierze świętej, a ich bożnice kryją niezliczone
bogactwa, to powinno pokryć koszty kampanii wojennej. Co tam
traktaty. Czy dzikusy mają prawo się równać z cywilizowanymi
chrześcijanami? Przekona papieża, a potem margrabiów, by zebrali
swoje wojska, niech zwołają grafów i rycerzy ze wszystkich krain
podległych cesarstwu.
Bo jakże to możliwe, iż przez setki lat tak małe państewka
przeciwstawiają się potędze militarnej cesarstwa? Trzeba zmazać tę
hańbę z kart dziejów krwią niewiernych, podbić ziemie i ustanowić
nowe biskupstwo, któremu on – Otton będzie przewodzić, kierując
dalszymi podbojami Pomorza. Biskup położył się do łoża, myśląc o
bogactwach skrytych w Wołogoszczy oraz o słynnym bogu Jarowicie.
Nagle sypialnię zalała fala jasności. Oślepiający blask wypełnił całe
pomieszczenie. Dochodziła północ, a zrobiło się widno jak za dnia.
Przerażony Otton zasłaniał ręką twarz, kryjąc się przed palącym
promieniem światła. Poczuł ból, jakby kto go parzył rozgrzanym
żelazem. Nagle do izby powrócił mrok. Zdezorientowany Otton wyjrzał
przez otwór okienny.
Tuż nad dziedzińcem zamkowym zawisł potężnych rozmiarów
metalowy dysk. Unosił się bezgłośnie ponad murowaną wieżą pałacu.
Mienił się dziwacznym blaskiem. Biskup przeżegnał się zlękniony.
Dytryk miał rację, oto przybyli bogowie Słowian, aby zapowiedzieć
nadciągający armagedon.
Piotr Barej
Rola przeznaczenia

Dopiero co zebrani wokół swego żercy poczęli z wolna opuszczać krąg i


odchodzić ku stołom, zapełnionym już wszelkim jadłem oraz
najlepszymi trunkami: smakowitym piwem lub aromatycznym miodem
pitnym, podczas gdy ostatnie wybrzmiałe przed chwilą słowa nie
umilkły jeszcze zupełnie i echem odbijały się pomiędzy drzewami
świętego gaju. Miesiąc swym jasnym, blado-zimnym obliczem
wskazywał im drogę poprzez las do chałupy, w której mieli wspólnie
radować się i świętować tradycyjną Noc Kupały po zakończonym chwilę
wcześniej obrzędzie. Jedynie młody Maciej, będący synem chąśnika
Mieczysława, przysposabiany do objęcia po ojcu przewodnictwa,
zainteresowany był bardziej odprawianymi gusłami oraz osobą
starszego już ofiarnika, przyodzianego w długie, białe szaty, obszyte na
krańcach rękawów oraz pod szyją kolorowymi krajkami. Proste włosy
opadające na ramiona w połączeniu z gęstą brodą zasłaniały mu
większą część twarzy, co nadawało mu wyglądu charyzmatycznego
mężczyzny wiedzącego znacznie więcej niż inni. Przez niektórych
zwany był również guślarzem lub wołchem z uwagi na odprawiane
gusła, rozporządzaną moc oraz mądrość, zarówno bardziej powszednią
życiową, jak i tę obrzędową, przyswajaną latami podczas przebywania
w lasach między pozostałymi ich bywalcami. Choć nie przepadał za tym
określeniem, zdążył się do niego przyzwyczaić, gdyż wiedział, że nie
zostałby wybrańcem Welesa przez przypadek.
Ogień, nad którym niedawno odprawiano ofiarę, z wolna dogasał,
żarzyły się ostatnie już drewienka, sycząc w kontakcie ze spływającymi
kroplami wody. Swą niknącą, migotliwą poświatą przyciągał z ciemności
ostępów leśnych co chwilę nowego, zachęconego ciekawością
obserwatora. Maciej nie widział ich, sądził, że pozostali już tylko we
dwóch, ale choć podekscytowany swoją pierwszą żertwą oraz żywo
zainteresowany wszelkimi działaniami ofiarnika, nie dostrzegał
wszystkiego, co działo się wokół niego, zarówno wówczas, jak i teraz.
Wyłącznie żercy, będący wybrańcami bogów, posiadali dar, dzięki
któremu mogli nie tylko spojrzeć wszelkiej maści biesom prosto w
ślepia, ale również słyszeć, gdy do nich przemawiały. To dzięki tej
zdolności potrafili nawiązywać kontakt z bogami, wszelakimi demonami
oraz duchami przodków zarówno tych, którzy odeszli niedawno, jak i
tymi, których nie było już od pokoleń. Choć oczywistym zdawało się, iż
dar ten również musi mieć złe strony. Mianowicie sprawiał, że stawali
się bardziej narażeni na gniew, którym rzucali, podatni na wszelkie
zakusy złego dla większości schowanego za delikatnym woalem
oddzielającym jeden świat od drugiego. Za każdym razem, gdy taka
sytuacja spotykała któregokolwiek z członków wspólnoty, ciężkie razy
odczuwali również ofiarnicy jako pierwsze ogniwo kontaktu między
oboma światami.
Co rusz mrużone w głębi lasu pod wpływem dobywającego się blasku
pełnego miesiąca oczy zdradzały Przemysławowi, zwanemu również
przez niektórych uszczypliwie Welesławem, obecność większej liczby
leśnych bywalców. Lecz nie odpowiadał na ich zawołania, powodując
tym lekkie ich rozczarowanie, jeśli nie rozdrażnienie, jednak nie chciał
wzburzać krzątającego się przy nim młodego syna chąśniczego, gdyż
jego reakcja mogła być dwojaka: albo wystraszony uciekłby do ojca i
reszty drużyny, usilnie próbując ściągnąć ich na polanę, albo też
uznałby go za szalonego, co znowu nie wróżyło dobrze na przyszłość,
kiedy to przejąłby przewodnictwo.
– Pomogę pozbierać rzeczy i oporządzić miejsce, aby choć z grubsza
było gotowe na kolejne świętowanie – rzekł młodzieniec.
– Dziękuję Macieju, ale nie wolisz razem z resztą ucztować w
chałupie? Przecież wszyscy już tam poszli. Ja sobie poradzę. Zawsze sam
to robię.
– Tak, ale ja wolę być tutaj, przy tobie, poznać naszą wiarę, a z kim
poznam ją lepiej, jeśli nie z żercą?
Przemysław nie odpowiedział na te skądinąd miłe słowa, uśmiechnął
się jedynie zdawkowo, czego i tak widać nie było, jako że usta
przysłonięte zostały gęstym włosiem brody. Choć dostrzegalny mógł być
minimalny ruch wokół oczu, gdy przymrużył je z lekka. Głęboko w
duszy wiedział, że tego młodzieńca czeka wspaniała przyszłość nie tylko
dlatego, że jako syn głównego chąśnika ma poparcie, ale również biesy
dostrzegały w nim coś, czego nie zaobserwowały dotychczas w nikim
innym. Chciał przygotować go najlepiej, jak potrafił, gdyż zdawał sobie
sprawę, że nie pozostanie żercą w nieskończoność. Pomimo iż z wiekiem
przychodzi wiedza, mądrość i obycie, to niechybnie również zbliża się
kres jego drogi, a ten obrzęd będzie jego ostatnim, gdy do kogokolwiek
dotrze, co uczynił.
Maciej, nie będąc przysposabiany do takiej roli, nie mógł wiedzieć, że
poza ich dwójką przebywa tu również ktoś jeszcze, jednak odkąd
wszyscy odeszli w kierunku chałupy ze stołami przygotowanymi do
biesiady, czuł się nieswojo. Po plecach przebiegał mu dreszcz, zupełnie
jakby będący następstwem czyjejś ciągłej obecności oraz wzroku
nieustannie obserwującego go, co powodowało, że wciąż oglądał się za
siebie, zerkając na las opodal. Niejednokrotnie słyszał drwiące
opowieści o rzekomej biesiej bytności, jednak do tej pory nie
doświadczył niczego takiego osobiście. Tym razem podskórnie wiedział,
że poza tym wszystkim, o czym wiedzą również pozostali, musi być coś
jeszcze. Wszelkie polecenia starszego mężczyzny wykonywał szybko i
bez wahania, próbując w ten sposób z jednej strony zyskać jego
przychylność, z drugiej zaś pozbyć się cały czas dręczącego go
przeświadczenia, iż coś złego czyha na niego tuż za plecami.
– Gdy udasz się do biesiadników ucztować wśród nich, przyjrzyj się
każdemu z osobna – rzekł żerca – a zobaczysz, że każdy jest inny, każdy
pochodzi z różnych stron, ma odmienny stan posiadania. Dzielą ich
przekonania, cele, które chcą osiągnąć w życiu oraz droga, jaką
podążają. Bynajmniej nie twierdzę, że owa różnorodność jest zła, jednak
gdy poznasz ich lepiej, zorientujesz się, że część nie jest prawdziwie
wierząca, a jedynie podpinająca się pod prawdziwą wiarę, bawiąca się
nią w sposób niegodny. Nie wyznają wiary ani tradycji, a to one są
najważniejsze.
– Chcesz powiedzieć, że nie łączy nas wiara przodków, tradycja
przekazywana z pokolenia na pokolenie? – zapytał zdziwiony Maciej. –
Więc dlaczego odprawiasz rodzimy rytuał, skoro nie wszyscy są godni w
nim uczestniczyć?
Ofiarnik zawahał się chwilę, zastanawiając się, w jaki sposób
odpowiedzieć chłopcu. Zastygł w miejscu, spoglądając w dal zupełnie
tak, jakby dostrzegł w głębi lasu coś, czego tam być nie mogło. Lekki
podmuch wiatru musnął jego brodę, unosząc nieznacznie włosy.
Uśmiechnął się, po czym skinął głową w taki sposób, jakby przyjął do
wiadomości czyjąś wiadomość lub polecenie, a następnie skierował te
słowa do młokosa.
– Młodzieńcze, twa Dola jest miłosierna, będzie ci darzyć tak długo,
jak będziesz wywiązywał się ze swego przeznaczenia zapisanego tuż po
twych narodzinach. Masz ogromne szczęście, gdyż twój ojciec dobrze o
ciebie zadbał i wraz z twą matką nie poskąpił na odpowiednim
poczęstunku dla trzech sióstr przędących nić losu, a one w zamian
obdarzyły cię przyszłą chwałą i wielkością.
Widząc, że Maciej zbierał się do odpowiedzi, powstrzymał go
stanowczym ruchem ręki, nakazującym, aby zachował milczenie, gdyż
on sam nie skończył jeszcze wypowiedzi. Zamknął oczy, wzniósł głowę
ku niebiosom i wciągnął powietrze do płuc, czując wilgotny zapach
drzew przemieszany z wonią spalonego drewna w ognisku. Spojrzał na
syna chąśnikowego, jednak w tym wzroku nie było dotychczasowego
opanowania emanującego w każdym momencie. Chłopak dostrzegł
płonący ogień, przeszywający go na wskroś. Do tej pory nie obawiał się
żercy. Wręcz odwrotnie, jego niespotykany spokój wraz z
wszechstronną mądrością, dzięki którym darzono go estymą, były
powodem odczuwanego bezpieczeństwa. Natomiast w tej chwili ofiarnik
patrzył na niego niczym najstraszniejszy bies z mrocznych otchłani,
chcący wyrwać jego duszę, by następnie oddać we władanie panu Nawii.
– Od wieków bywali wśród nas tacy, co to podając się za braci w
wierze, czynili krzywdę nam oraz naszym bogom. To przez nich w
ukryciu spędziliśmy wieki. Ale nasz czas wraca i to na dobre. Trzeba
tylko dokonać tego, czego niegdyś nie zrobiono.

***
Cała ludność przysiółka zebrała się przed chatą, do której zmierzał żerca
wraz z dwoma mężczyznami ze starszyzny. Wiedząc, jakie
konsekwencje grożą za uwiedzenie obcego mężczyzny, podczas gdy z
własnym posiada się dzieci i gospodarstwo, w ciszy spoglądali na tę
trójkę zbliżającą się do drzwi. Czekali na bieg wypadków, choć
zazwyczaj wyglądały one podobnie: kobieta płakała, zarzekała się na
bogów, że ona nic nie zrobiła, następnie prosiła o litość do momentu, aż
jej krzyk, zwiastujący usunięcie narządów rodnych, nie obwieścił
zakończenia kary. Odcięte skrawki wieszane były nad wejściem do
chałupy ku przestrodze innych oraz w celu naznaczenia winowajczyni.
Zapewne nie inaczej odbyłoby się i tym razem, jednak z tłumu dało się
słyszeć donośny męski głos.
– Zostawcie ją, cóż wam uczyniła?
Wiatr poruszający się pomiędzy domostwami smagał po policzkach
zebrany tłum. Żerca przystanął, ruchem ręki wstrzymał starszych
idących za nim niczym cień w pełnym słońcu. Po chwili milczenia i kilku
głębokich oddechach dla zachowania spokoju odwrócił się, próbując
wyszukać w tłumie osobę, która ośmieliła się sprzeciwić ustalonemu
porządkowi rzeczy.
– Kto z was twierdzi, że ona niewinna? Kto podważa słowa sąsiadów
skazujące ją? Który to nie zgadza się z wyrokami boskimi? – Zadając te
pytania ofiarnik musiał być na tyle zdziwiony protestem, że krzaczaste
brwi uciekały mu po czole niemal do samego czubka łysej głowy.
– Przecież ona jest bez winy. Nie możecie karać jej za chuć, nad którą
panować się nie da. Toż to prawa natury nierozerwalnie związane z
kobietą i mężczyzną.
Młodzieniec wykrzykujący te słowa stał gdzieś w środku
zgromadzenia. Przyodziany był w rozchełstaną koszulę, opadającą z
lekka na spodnie. Gdy żerca dostrzegł go wśród gawiedzi, zrobił krok w
jego stronę, potem następny, a tłum w mig rozumiejąc, co ma uczynić,
naraz się odsunął, by mogli stanąć we dwóch naprzeciw siebie.
Zmierzyli się wzrokiem. Różnica wieku i postury zdecydowanie
przemawiała na korzyść sprzeciwiającego się panującym regułom
mężczyzny, jednak w tym momencie nie siła fizyczna się liczyła, a
wiedza i posłuch wśród ludzi. Tego brakowało gołowąsowi, a i
doświadczenie życiowe miał nikłe, tak więc nie było mowy o tym, aby
poparł go ktokolwiek ze stojących opodal mieszkańców sioła.
– Prawo jest prawo, przekazywane z ojca na syna – zabrzmiał niski,
tubalny głos, wyćwiczony podczas niezliczonych obrzędów,
wydobywający się z samych trzewi żercy. – Ustalone przez przodki
nasze i nie nam stawiać się ponad nim.
– Prawo przestrzegać trzeba, jak i obyczaj, jeno nie można karać
kobiety za to, że poszła z innym – oburzył się młodzieniec.
– To prawo i obyczaj tak właśnie nakazują – mówiąc to, ofiarnik
postąpił kilka kroków do przodu, a tłum cofnął się jeszcze bardziej. – Tyś
młody jest, nie wiesz, o czym mówisz. A może bronisz jej, bo to z tobą
poszła? Czy tak przypadkiem tobie nie chodzi o to, aby na ciebie baba
nie nagadała, kiedy ciąć ją będą?
Pomimo iż chłopak liczył sobie dopiero dwadzieścia kilka wiosen,
wiedział doskonale, co mu grozi za bałamucenie cudzych żon. I choć do
rzeczki mieli spory kawałek, a nad nią żadnego mostka nie było, to tu na
miejscu wokół chat były płoty, do których można by przybić
przyrodzenie, zostawiając nóż i decyzję w rękach ukaranego. Albo
podważy i wydobędzie gwóźdź, kalecząc się niemiłosiernie, albo odetnie
i tak już nieprzydatne członki. Przełknął ślinę na samą myśl.
– Nie mam się o co bać, jeno myślę...
– To przestań! Od myślenia jestem tu ja. I ja również dbam o to, aby
zarówno biesy, jak i ludzie tobie i reszcie naszej gromady złego nie
uczyniły. – Opanowany głos jak i brak jakichkolwiek emocji widocznych
na twarzy mężczyzny powodowały, że całe zajście wyglądało, jak gdyby
to ojciec karcił syna za nieposłuszeństwo. – A jeśli już chcesz myśleć, to
czy zastanawiałeś się nad tym, co się stanie, gdy zwyczaju nie
zachowamy? Bogom zawdzięczamy to, kim jesteśmy, a my możemy
jedynie poruszać się po uplecionej dla całej rodziny nici przeznaczenia,
wedle której wszystko się toczy. Nie nam ingerować w los i plany, jakie
dla nas przygotowane. Pomyślałeś nad tym, jak rozzłościć możemy bogi?
Chcesz ściągnąć na wszystkich tu stojących zło czyhające w mroku lasu?
Przyszło ci do głowy, co może stać się z dziatkami zostawionymi w
domostwach? O tym myśl!
Młodzieńcowi brakło słów po wysłuchaniu tego wszystkiego. Zwiesił
głowę i niczym zbity pies z podkulonym ogonem oddalił się w
pośpiechu. Żerca natomiast odwrócił się w kierunku pozostałej na
miejscu gawiedzi, wypatrując, czy znajdzie się jaki naśladowca, obrońca
uciśnionych, choć łamiących ustalone zwyczaje, z dziada pradziada
obowiązujące wszelką ludność bez wyjątku. Po chwili kierował się z
powrotem ku chacie, w której czekał go niemiły obowiązek, jednak
wiedział, że gdyby go nie spełnił, to ściągnie na mieszkańców okrutny
gniew.
Właśnie miał przekraczać próg domostwa, gdy wśród obecnych ludzi
rozległy się krzyki. Kiedy dotarło do niego, o co chodzi, mieszkańcy, z
wiadrami w rękach, byli już w drodze nad pobliską rzeczkę. Kobiety
biegały to tu to tam, lamentując i powstrzymując dziatwy, żeby nie
zbliżały się do ognia, szybko opanowującego jedną z chat stojących po
przeciwnej stronie sioła. Żerca, widząc rozszalałe płomienie,
rozprzestrzeniające się na budynek gospodarczy tuż obok, również
pobiegł z pomocą. Wobec oblicza swarożycowej zagłady w całej okolicy
wszyscy są równi i każdy, bez znaczenia jaką rolę odgrywa w
gospodarstwie, wspomaga sąsiada swego, bo wie, że w razie potrzeby
ten się kiedyś odwdzięczy.
Poskromienie żywiołu szalejącego wśród domostw trwało dłuższy
czas. Ogień zdążył strawić dach i część dobytku znajdującego się
wewnątrz. Z pomieszczenia gospodarczego uciekły zwierzęta,
pozostawiając za sobą pogrom. W ugaszeniu pożaru, nie licząc dzieci,
brała udział cała społeczność. Psy biegały między ludźmi wokół
płonącego domu, co chwila odganiane machnięciem ręki czy nogi nie po
to, by skrzywdzić, lecz aby nie przeszkadzały. Krzyki osób domagających
się kolejnego wiadra z wodą zagłuszane były ujadaniem czworonogów.
Dopiero gdy emocje związane z zagrożeniem poczęły opadać, a
mężczyźni z ustami wykrzywionymi w grymasie uśmiechu zaczęli
poklepywać się nawzajem, ciesząc się, że udało się ugasić ogień, żerca
zorientował się, że kogoś brakuje. Szybkim krokiem udał się w stronę
chałupy, do której zmierzał wcześniej, by dokonać tego, co miało zostać
dokonane. Ku jego zdziwieniu okazało się, że w środku nie było nikogo.
Kobieta uciekła.
– Niech i tak będzie. Nie ściągnie na nas gniewu przynajmniej, jeno
samotnie tułać się będzie między życiem a Nawią jako ta, która zerwała
swą nić przeznaczenia, o którą dbała jej Dola – rzekł sam do siebie,
mijając próg domu. Nerwy opuszczały go z wolna, jednak zdawał sobie
sprawę z tego, że ofiara na przebłaganie bogów będzie konieczna.

***
– Jeszcze trochę! No chodź, musimy odejść jak najdalej, zanim się
zorientują – namawiał swą lubą do większego wysiłku. W końcu mieli
uciec z tego przeklętego miejsca i żyć razem szczęśliwi.
– Już nie mogę! Nie mam sił! Boję się! – krzyczała przez łzy kobieta. –
Tam zostały dziatki moje, mąż. Coś ty mi uczynił?
Młodzieniec nie mógł zrozumieć, co się właśnie działo. Przecież
niedawno, dosłownie dzień nazad, we własnych objęciach, leżąc na
sienniku, zapewniali się, jak głębokim uczuciem się darzą, snuli
rozważania, jak to cudownie byłoby żyć wspólnie. To, że ona starsza
przeszło dziesięć wiosen, że posiadała spory dorobek w postaci trójki
szkrabów pałętających się po izbie, nie przeszkadzało jemu w niczym.
Chciał jej, zupełnie tak jakby był pod jej urokiem, jakby wiedźma to, nie
dziewka. Lecz teraz to już nie była ta sama kobieta, za którą tak szalał,
dla której był w stanie zrobić wszystko. Może to chwilowe wrażenie
spowodowane strachem, zaistniałą sytuacją, a może nigdy tak naprawdę
jej nie znał.
Rościsława, odkąd sięgała pamięcią, wiedziała, że jej imię będzie
kiedyś na ustach wszystkich, że wyryje się w pamięci pokoleń naprzód i
będzie wspominana przez skaldów w ich sagach opiewających wielkich
ludzi i wielkie dzieje. Imię jej oznaczające tę, której sława rośnie, miała
zostać żoną słynnego woja, drużynnika, przed którym każdy ugina
karku i oddaje cześć. Ona sama miała zarządzać w jego imieniu nie
jakimś tam siołem, lecz całym opolem lub nawet grodem, o sławie
dorównującej starożytnej Calisii, o której wspominano już od
dziesiątków pokoleń. Jednak to, na co liczyła, odbiegało od tego, jak
wyglądało w rzeczywistości, nie tego się spodziewała, nie tego chciała.
To dlatego lgnęła w ramiona młodzieńca. On widział w niej wszystko to,
czego jej brakowało albo też mamił ją ułudą tylko dla zbałamucenia.
– Jeszcze trochę, zobacz, tam za wzniesieniem znajduje się zagajnik,
w którym odpoczniemy – odezwał się po chwili młody Czębor. – Nie
możemy pozostać na otwartej przestrzeni. Jeśli ruszy pościg, dogonią
nas szybko, a gęsty las spowolni ich wystarczająco.
– Daj mi chwilę. Niech tylko odsapnę. To wszystko nie na moje siły –
odpowiadając krótkimi, zdawkowymi zdaniami, nabierała duże hausty
powietrza. Krągłe piersi wznosiły się i opadały pod giezłem.
Choć nie całkiem młoda już, doświadczona trzema porodami oraz
ciężką pracą w obejściu, wciąż mogła się podobać. Dość wysoka,
zgrabna, z wyraźnie zaznaczonymi krągłościami. Długie, jasno-
miedziane włosy sięgały pasa, zwykle zaplecione w warkocz, czasem
zawiązany wokół głowy. Pełne policzki okraszone rumieńcem nadawały
dziewczęcego uroku. Czerwień ust kontrastowała z błękitem oczu do
tego stopnia, że patrząc na nią, można było się zatracić.
Rozglądając się, czy widać gdzieś w oddali kogokolwiek z przysiółka,
dostrzegli, że ponad koroną drzew rozchodzi się jeszcze łuna szarego
dymu, z każdą chwilą coraz rzadsza, przez co oznajmiająca, że
mieszkańcy wygrywali walkę z ogniem, a tym samym należało się
śpieszyć. Słońce wychylające się zza chmur wraz z lekkim wiatrem
krążącym wokół wprawiały w błogostan i choć uciekinierzy wiedzieli, że
muszą oddalić się w nieznane, nie potrafili tego w tym momencie
uczynić. Wysoka trawa porastająca całą łąkę uginała się lekko pod
podmuchami, mieniąc się odcieniami zieleni.
W mgnieniu oka, w tym sielankowym obrazie otaczającym dwójkę
uciekinierów, na szczycie niewielkiego wzniesienia pojawiła się postać.
Z początku trudno było ocenić, któż to zbliża się z kierunku przeciwnego
niż umiejscowione były domostwa, lecz z każdą chwilą, gdy osoba ta
znajdowała się coraz bliżej, pewne stawało się, iż nie jest to nikt wysłany
przez starszyznę. Wysoka, szczupła kobieta ubrana w białą suknię
przyodzianą w różnorodne kwiaty powtykane tu i ówdzie bez
ustalonego wcześniej porządku, z rozwianymi na wietrze kasztanowymi
włosami o jasnych, pobłyskujących refleksach, oczach oddających głębię
morza i okraszonych piegami policzkach.
Idąc z rozłożonymi na boki rękami, dotykała delikatnie źdźbeł trawy,
kroczyła dumnie z uniesioną głową, wpatrzona gdzieś przed siebie,
zupełnie jakby była zahipnotyzowana. Każdy krok odznaczał się
widocznym ruchem nóg, powodującym uginanie się wysokiej trawy.
Śpiewy ptaków, świergoty i inne odgłosy natury przycichły lub wręcz
zanikły, a w uszach przyglądającej się pary ledwo słyszalne zdawały się
być słowa wypowiadane miękko, delikatnie, z lubością dla każdej sylaby
i akcentowane w momentach, gdy konieczne było zrobienie wrażenia.
Głos rozchodził się w ich głowach, pomimo iż nie widzieli, aby kobieta
poruszała choćby odrobinę wargami. Stali niczym wryci, oniemiali, nie
mogąc poruszyć którąkolwiek kończyną. Wpatrywali się tylko w
miejsce, w którym znajdowała się kobieta, zmuszeni do wysłuchania
każdego wygłoszonego słowa aż do końca.
– Sprzeciwiłaś się moim kuzynkom, podczas gdy one w trzy dni po
twym przyjściu na ten świat naznaczyły cię losem. Rodzanice w geście
za suto zastawiony stół i właściwe przyjęcie wybrały ci przeznaczenie,
nadając podług niego imię. Ja miałam tylko dopilnować, abyś nie
popadła w niedolę. Ciężką pracą oraz wsparciem miałaś budować swą
pamięć wśród ludności. Twój mąż będzie wielkim człowiekiem, jednak
ty już tego nie doczekasz. Otrzymasz to, czegoś chciała, twe imię znane
będzie wszelkim istotom żywym. Żądasz sławy? Zdobędziesz! Ino
pamiętaj, że zawsze są dwa kierunki, a ty obrałaś ten, dzięki któremu
nikt nie będzie chciał mieć z tobą do czynienia. Nawet ten oto luby z
czasem odmówi ci swych wdzięków. Zostaniesz sama, wszelkie twe
zwierzęta zemrą, zboża nie obrodzą, a kolejne dziatki znajdą swe
miejsce w Nawii szybciej, niż pojawią się wśród was. Zapamiętaj te
słowa, gdyż od teraz twa Dola cię opuszcza i pozostawia na łaskę i
niełaskę innych.
Gdy ostatnie słowa rozbrzmiały w uszach przymusowych słuchaczy,
a odrętwienie zmuszające do pozostania w jednej pozycji odstąpiło,
postać znikła, zupełnie jakby rozpłynęła się w powietrzu niczym mgła.
Nie pozostało po niej nic oprócz dzwoniących jeszcze w głowach
fragmentów obietnicy czy też przekleństwa.

***
Mrok rozchodził się z wolna po całej polanie, obłapiając każdy fragment
lepkimi od gęstej czerni łapami, zagarniając wszystko na swej drodze,
przez co sprawiał wrażenie zbliżającej się głębi lasu, w której używanie
miały różne biesy. Nawet miesiąc w obawie skrył swe jasne zazwyczaj
oblicze gdzieś, gdzie nie mógł zostać odnaleziony. Gdyby to wciąż był
dzień, odgłosy dobiegające z oddali można by uznać za hałas
powodowany przez wszędobylskie zwierzęta, jednak to, co dochodziło
ich uszu, z pewnością nie było powodowane przez nic żyjącego w ich
świecie. Ciarki przechodzące po plecach sugerowały, jakoby to coś
chciało przedostać się z otchłani wprost ku nim, nie mogło być
przyjazne.
– Chcę wrócić! Chcę cofnąć ostatnie wydarzenia i znów być wśród
swoich! – krzyczała przez łzy, bijąc drobnymi piąstkami o piersi
Czębora. – Słyszałeś, co ona nam rzekła? Gdybyś mnie nie zbałamucił,
gdybyś mnie nie oszukał, miałabym to wszystko, o czym od zawsze
marzyłam! To twoja wina!
Młodzieniec nie mógł uwierzyć własnym uszom. Kobieta, którą
darzył tak ogromnym uczuciem, która zarzuciła na niego miłosne sidła,
obwiniała go teraz, zupełnie jakby nie wydarzyły się wszelkie te rzeczy,
jakim oboje z lubością się oddawali pod nieobecność jej męża. Kiedy
dumali w swych objęciach o tym, jak sławnymi niegdyś ludźmi się staną,
jak wszelcy mieszkańcy ziem oddalonych na dziesiątki tuzinów stajań
będą z podziwem wymawiać ich imiona. Mieli być wielcy, razem, oraz
szczęśliwi w swych ramionach.
– Nigdzie nie wracam. Dobrze wiesz, co nas tam czeka.
– Nie interesuje mnie to. Jesteś tchórzem, a ja nie chcę mieć nic
wspólnego z takimi ludźmi – rzekła, zdawałoby się już całkiem spokojna.
Jedynie lekkie drganie warg i resztki łez na policzkach przypominały o
jej niedawnym stanie. – Masz rację, lepiej będzie, jak uciekniesz, bo nie
ma dla ciebie przyszłości. Ja przebłagam bogi i brać z sioła, jeno ty
nasłuchuj, jak już całkiem niedługo będzie me imię powtarzać lud
wszelaki. Będą mówić o tej, co z niełaski wyzwoliwszy się, bogów
obłaskawiła i stanęła na równi z boginkami. Jeszcze wspomnisz me imię.
Mężczyzna wiedział, że wydarzenia ostatnich chwil odwróciły do
góry nogami całe jego życie, ale nie miał zamiaru oddawać swej
męskości za kobietę, której nie był już tak pewien, jak jeszcze dzień
nazad. Nie chciał kłaść swego gardła po to tylko, by ręczyć za owładniętą
szaleństwem Rościsławę. Toż to demony jakie musiały przejąć nad nią
kontrolę, ale on nie był w stanie z tym nic zrobić. Jedyne, co mu zostało,
to opuścić tę ziemię i udać się gdzieś, gdzie zacznie życie od nowa.
– Idź! Ja udam się swoją drogą i nie pytaj mnie, gdzie będę, co zrobię.
Martw się o siebie, bo to ciebie Dola opuściła, a bez niej nie wróżę ci
dobrego życia – wypowiedział przez zaciśnięte zęby, odwracając się z
wolna, aby odejść.
– Byłeś mi lubym, a ja głupia i miast trzymać się męża swego i praw
naszych przestrzegać, poszłam za tobą. Teraz dopiero przejrzałam na
oczy i wiem, żeś chciał mię jeno wykorzystać i na mej sławie stać się
kimś, kim nigdy nie będziesz. Zapamiętaj me słowa, gdyż przeklinam cię
za to, coś uczynił. Będziesz tułał się po wszelakich ziemiach, nigdzie nie
zagrzawszy miejsca ani nie zdobywszy szczęścia. Tako mówię ci ja, klnę
się na przodków i na mą niedolę, którą zrzucam na ciebie, pozbywając
się jej!
Wraz z wybrzmieniem ostatnich słów dotychczas czarne jak glina
niebo rozjaśniło się za jej plecami, gdy oblicze swe ukazał gromowładny
Perun, rzucając błyskawicami. Nadbiegły ogromne, kłębiaste, ciemne
chmury, z których po chwili lunął deszcz zupełnie tak, jak gdyby duchy
poczęły wypłakiwać oczy nad tym, co ujrzały, a wiatr niczym pędzący
przez polanę niedźwiedź wzmógł się i począł targać z ogromną siłą
wszystkim wokół. Oczy Rościsławy rozbłysły czystym ogniem, któremu
wtórował szalony, opętańczy śmiech, wprawiający w całkowite
osłupienie mężczyznę stojącego kilka kroków od niej.
Widząc tak niepojęte rzeczy, rzucił się do ucieczki w kierunku, w
którym zmierzali dotychczas razem. Biegł, ile sił w nogach, nie
odwracając się ani razu za wiedźmą rzucającą klątwami. Chciał być jak
najdalej od tego zatraconego w pomrokach miejsca oraz przeklętych
przez bogi ludzi.
Kobieta ruszyła pewnym krokiem w stronę przysiółka, w którym do
tej pory mieszkała, nie zwracając uwagi na dobiegające zewsząd
dźwięki. Otarła dłonią resztki słonych łez, wzięła głęboki oddech,
zamykając oczy, a następnie pozbywając się czarnowidztwa, twarz
udekorowała ufnym uśmiechem. Perun rozjaśniający jej drogę zagłuszał
od czasu do czasu wyjące po lasach biesy, które dotrzymując jej kroku,
nie wychylały się zza granicy, jaką stanowiła linia ostatnich drzew.
Nie rozglądała się, nawet pojedynczego ukradkowego spojrzenia nie
rzuciła w ich kierunku, gdyż wiedziała, że jej celem jest dom, w którym
jeszcze rano chciano jej wymierzyć surową karę za nieposłuszeństwo
wobec praw przyjętych przez przodków, a będących ucieleśnieniem
obowiązków wobec bogów, duchów i demonów. Idąc wzdłuż niewielkiej
rzeczki, zdawała sobie sprawę, że nawet w tych mrokach dotrze do
miejsca, od którego dzielić będzie ją tylko zasiane zbożem pole.
Minąwszy las, od razu dostrzegła, iż coś się zmieniło od poranka,
kiedy to uciekała wraz ze swym oblubieńcem. Nigdzie w okolicy nie palił
się ogień, a pojedynczy ludzie nie krzątali się wokół, sprawdzając
dobytek. Przebiegła pole na wskroś, by nie obchodzić go, tracąc czas.
Gdy wpadła między domy, jej oczom rzuciły się liczne krwawe plamy na
ziemi i odciski rąk na drewnianych ścianach domostw lub budynków
gospodarczych. Wyglądało to tak, jakby mieszkańców napadła banda
zbirów, tłukąc każdego napotkanego człeka. I jak brak kobiet czy dzieci
mogłaby sobie wytłumaczyć tym, że zostały pojmane w niewolę, tak
fakt, iż nie odnalazła do tej pory żadnego ciała mężczyzny, budził w niej
grozę. Podobnie wszechobecny mrok, gdyż zawsze napaści tego typu
wiązały się z palonymi budynkami i wszelką pożogą. Jedynie odgłosy
zwierząt mogłyby dodać jej otuchy poprzez obecność stałego elementu
gospodarstw, gdyby nie to, że były tak przeraźliwe i budzące trwogę.
Strach ogarnął ją jeszcze bardziej, gdy przypomniała sobie o rodzinie,
o dziatkach wyrwanych ze snu atakiem biesów jakich. Pobiegła ile sił w
nogach do domu, jednak i tam brakowało jakichkolwiek oznak, że
ktokolwiek pozostał przy życiu. Choć domostwo jej różniło się od
pozostałych tym, że nie było w nim śladów krwi czy jakiejkolwiek walki.
Zupełnie tak, jakby w spokoju domownicy opuścili to miejsce, udając się
zgodnie z planem gdzieś całkiem indziej, w miejsce nienaznaczone
hańbą przyniesioną przez matkę. Przez głowę ukradkiem przebiegły jej
słowa jakże niedawno wypowiedziane przez kobietę na polanie: „Twój
mąż będzie wielkim człowiekiem, jednak ty już tego nie doczekasz”.
Łzy napłynęły jej do oczu. Stała na środku placu, tuż przy niedużej
drewnianej figurze Welesa, na którego imię zarzekała się, składając
małżeńską przysięgę. Obracała się wokół siebie i szukała jakiegokolwiek
znaku, który powiedziałby jej, co się tu wydarzyło lub gdzie odnajdzie
rodzinę.
Ogłuszającą ciszę panującą w całej okolicy przerwało jedno ciche
jęknięcie gdzieś spomiędzy domostw. Pobiegła w tamtym kierunku i
dostrzegła leżącego we krwi żercę, wspartego lekko o ścianę i
błądzącego wzrokiem po najbliższej okolicy, jak gdyby szukał czegoś lub
starał się dostrzec niewidocznego dla niej.
– Co się stało, mów! Gdzie dziatwa moja, gdzie mąż mój?!
Zdziwiony jej obecnością ofiarnik nie potrafił dobyć słowa, aby
wyjaśnić, czego był świadkiem. Przełykał ślinę, łapał płytkie oddechy i
obłąkańczym wzrokiem omiatał całą okolicę.
– To twoja wina! To przez ciebie dosięgnął nas gniew bogów! –
wykrzyczał krótkimi, urywanymi słowami.
Rościsława nie mogła uwierzyć, że ten jeden błąd miałby mieć wpływ
nie tylko na całe jej życie, ale i na życie jej bliskich czy też dalszych
znajomych. Nie mieściło jej się to w głowie. Choć miała już swoje lata i
oddawała się rytuałom odprawianym przez żercę, nigdy dotychczas nie
była świadkiem jakiegokolwiek wzburzenia bogów, którego efektem
byłoby zniknięcie mieszkańców całego sioła. Nie dowierzając temu, co
musiało się tu wydarzyć, rzuciła kolejne spojrzenie wokół i ku jej
zdziwieniu w mroku między dwoma domami, w uliczce ciągnącej się w
stronę zagajnika, błysnęły nieduże światełka niczym biesie oczy
powracającego do otchłani swego leśnego królestwa.
– Ale i moja w tym wina – zachrypiał z wolna żerca, wypluwając
krwistą flegmę. – Nie odprawiłem obrzędu na przebłaganie po twym
zniknięciu. To przeze mnie przyszły... – Ostatnie słowa utkwiły mu w
gardle, a wzrok spoczął na mokrym od łez licu kobiety.

***
– Całkowicie nierealna tradycja, jeśli spojrzymy na nasze czasy – rzekł
Maciej. – Dziś dominuje hedonizm i brak liczenia się z kimkolwiek i
czymkolwiek. Tylko te prawa są w cenie, za których nieprzestrzeganie
jest surowa, nieuchronna kara.
Żerca słuchał w milczeniu chłopca krzątającego się wokół miejsca, w
którym jeszcze niedawno płonął życiodajny błękitno-pomarańczowy
płomień. Zdawał sobie sprawę, że opowieść zrobi wrażenie na synu
chąśnikowym i w duszy wiedział, że to właśnie on przejmie po nim
pochodnię prawdziwej, głębokiej wiary, szerząc ją wokół, a ogniem
swarożycowym wypleni fałszywych wyznawców czy miłośników dobrej
zabawy biesiadnej, nieangażujących się prawdziwie w życie duchowe
gromady.
– Społeczeństwo uległo degradacji – odpowiedział ofiarnik. – Żadne
wartości nie mają znaczenia. Nastąpił upadek człowieczeństwa, a wraz z
nim ludzie przestali zwracać się do bogów o łaskę i opiekę. Nie próbują
już przebłagać gniewu, a jak sam dobrze wiesz, wzburzenie zbierające
się przez wieki z wolna zamienia się w kipiącą wściekłość i zaczyna
zbierać żniwo.
Chłopak szedł ramię w ramię z żercą, wsłuchując się w każde jego
słowo oraz obserwując dokładnie każdy gest i ruch podczas
przygotowywania ofiarnego sztyletu, używanego do dzielenia darów dla
bogów podczas odprawianych guseł. Chwilę później podzielił się z nim
również napojem przyszykowanym już po wspólnym obrzędzie,
sugerując, iż doda mu siły i wytrwałości w spełnianiu przeznaczenia.
– Jak myślisz, dlaczego tyle zła ostatnio się szerzy? Skąd te, jak to
mawiają współcześni, anomalie pogodowe w postaci ocieplania klimatu,
powodzi czy niszczycielskich wichur, kładących ogromne połacie drzew
na setkach kilometrów powierzchni? – spytał Macieja, nie odrywając
wzroku od wyznaczonego celu, jakim była chata, w której biesiadowali
pozostali uczestnicy. Spytał, pomimo iż nie oczekiwał odpowiedzi. Nim
ten zdążył choć otworzyć usta, sam rzekł to, co było w jego mniemaniu
oczywistością.
– To bogi nasze, niezadowolone, przestały panować nad gniewem.
Wychodzą z otchłani niepamięci i z niszczycielską siłą dopominają się
należnej im uwagi.
Maciej słuchał z uwagą, spoglądając na pobłyskujące ostrze trzymane
w ręce mężczyzny. Rytuał został zakończony, a jednak sztylet
najwidoczniej miał zostać wykorzystany powtórnie. W jego głowie
zaczęły pojawiać się dziesiątki myśli, co jedna to gorsza. Zdawał sobie
sprawę, że Przemysław miał opinię człowieka niezbyt przystosowanego
do życia społecznego, jednak czy aby do tego stopnia, że byłby w stanie
dokonać czegoś, co odmieni życie ich wszystkich?
– Zobaczysz, że nie wszyscy zebrani są godni. Nie możemy dopuścić,
aby jacyś neofici, dla których liczy się tylko dobra zabawa kosztem
prawdziwych wyznawców, byli na równi z nami.
Niespotykana cisza panująca w lesie napawała trwogą, zupełnie
jakby zwierzęta nocne opuściły najbliższą okolicę, wiedząc, co wydarzy
się w najbliższym czasie lub kto będzie wspierał tych dwóch śmiałków
dążących zgodnie z losem ku wywyższeniu rodzimej wiary. Ofiarnika,
świadomego tego, iż wszelakie biesy ma u boku, jak i tego, pod jakim
wpływem jest młodzieniec idący krok za nim, ogarniał spokój o
dopełnienie obowiązku. Jedynie w taki sposób mógł dokonać tego, czego
nie zrobiono wcześniej, przebłagać bogi i prosić o przychylność na
dalsze lata.
– Każdemu przy narodzinach wyznaczone zostało przeznaczenie, z
którym nie wolno nam walczyć. To bogi decydują o przyszłości i one
mogą nas jej pozbawić, jeśli nie będziemy zgodnie wykonywać ich woli.
Moim powołaniem, ku któremu zmierzam przez całe życie, jest
przygotować grunt pod zmiany, których ty dokonasz przy pomocy tego
oto sztyletu – mówiąc to, żerca wręczył Maciejowi nóż.
Gdy tylko Maciej pochwycił ostrze, wyraźnie poczuł obecność kogoś
czy też czegoś jeszcze. Duch jakiś czy demon zaczął przepełniać jego
ciało, przejmować świadomość i zagarniać czystą jak dotąd duszę. Oczy
rozbłysły najprawdziwszym ogniem, a oblicze stało się zimne i
całkowicie spokojne. Nie walczył z nim, wiedział, że właśnie staje się
wybrańcem jednego z przedstawicieli prawdziwej wiary.
Szli w milczeniu chwilę, zbliżając się do rozbawionej grupy ludzi
ucztującej w chacie, niespodziewającej się niczego, zwłaszcza z rąk
przewodnika po duchowym świecie, kogoś, kto miał prowadzić ich przez
prawdziwą wiarę lub też młodego syna chąśnikowego, któremu w
przyszłości wróżone było przejęcie władzy po ojcu. Dobiegały ich
okrzyki wznoszonych toastów ku chwale osób znajdujących się w
grupie.
– A twój bóg, który cię wybrał i obdarzył zaufaniem? Czy on twoimi
rękami chce się zemścić na tych ludziach? – spytał Maciej.
– Chłopcze. – Żerca spojrzał na niego z nieukrywanym politowaniem.
– Weles nie musi się mścić ani przypominać o swoim istnieniu. On wie,
że prędzej czy później i tak każdy trafi przed jego oblicze w Nawii.
(styczeń – czerwiec 2018)
Wojciech Mytnik
Bezdech

Drewniany sen, białe mgły, czarna rzeka.


Smutek wędruje od chaty do chaty.
Jak makiem zasiał. I pies nie ujada.
Milczący wiatr – jak ten duch rosochaty.

Wierzba nad rzeką płynącą ospale


Ciężar pochyla swojego żywota.
Kolejny bóg tam odchodzi w niepamięć.
Kolejny wszechświat wystaje zza płota.

Jasno i zwiewnie, ciężko i ponuro.


Grom – ten, co nie ma dźwięku ani mocy,
Rozświetla wsi zamazane obrzeża.
Pęd. Jedwabistość. Miękki dotyk nocy.

I – pośród ułud dzikiego półmroku –


Głos nagle słyszę, jakichś jęków splot.
Nie. To nie jęki. To odległe gwiazdy
Sączą się w sioło przez zmurszały płot.
9 czerwca 2013 r.
Karolina Mangusta Kaczkowska
Pod drzewem Welesa

I Jadło

Jako pierwsze należało złożyć w ofierze przednie jadło na bagnach pod


wierzbą – drzewem Welesa. Nie za chude, nie za tłuste i niekupione, lecz
własnoręcznie zdobyte. Nie porywaj się na to, jeśli boisz się przelać
krew. Tak powiedziała Nawojce mądra z lasu za wsią, niekiedy zwana
przez ludzi po prostu wiedźmą. Starucha mieszkała w chacie grubo
porośniętej mchem, dobrze ukrytej wśród drzew. Za jedyne
towarzystwo miała czarnego psa ślepego na jedno oko. Stroniła od ludzi,
tak jak oni od niej. Ten i ów pojawiał się w lesie tylko w razie palącej
potrzeby, z której zaspokojeniem nie mógł poradzić sobie nikt inny.
Nawojki nie przerażały jednak ani krążące opowieści, ani odrażający
wygląd staruchy, ani zatęchły zapach leśnej chaty. Nie bez powodu
nazywali tę kobietę mądra, a dziewczyna potrzebowała z tej mądrości
skorzystać. Nawojce nie w smak było małżeństwo z chłopem, rodzenie
kolejnych dzieci, z których połowa zapewne i tak umrze w połogu, ani
harówka w polu czy stanie przy kuchni aż po kres życia. Od małego
obserwowała, jak szybko kobiety w wiosce z pełnych witalności
dziewcząt zmieniały się w zgorzkniałe matrony o obwisłych piersiach i
rzadkich włosach. Nie chciała podzielić ich losu, a mądra znała na to
sposób.
Nie za chude, nie za tłuste i niekupione, lecz własnoręcznie zdobyte,
powtarzała w myślach Nawojka. Gdyby warunek poprzestawał na tym,
na dobrą sprawę wystarczyło pójść do kurnika po jaja od domowych
niosek, dołożyć dzbanek własnoręcznie zebranych malin i dar gotowy.
Jednak wierzba wydawała się przede wszystkim pragnąć krwi. Nawojka
od dziecka przyglądała się zarzynaniu domowych zwierząt, wyrosła
przecież na ich mięsie, a do tej pory nie musiała robić tego sama.
Tej nocy prawie nie spała. Chciała zdążyć, zanim wszyscy wstaną do
roboty, bo nie miała najmniejszej ochoty tłumaczyć się nikomu, co robi
w kurniku o tak wczesnej porze. Wybrała najładniejszego młodego
kogutka, którego czarne pióra mieniły się zielono i niebiesko. Wyglądał
na najzdrowszego ptaka w stadzie. Zwierzę pozwoliło wziąć się na ręce i
wynieść z kurnika. Pozostałe ptaki nie protestowały. Nawojka szybkim
krokiem oddaliła się od domostwa. Serce waliło jej jak młotem.
Dziewczyna lubiła chodzić po lesie za dnia, ale przed wschodem
słońca, w ciemności rozpraszanej jedynie bladym światłem niknącego
księżyca, drzewa wyglądały zupełnie inaczej. Kochała ich zieleń i
melodie wygrywane przez wiatr w gałęziach, jednak noc nie
pozostawiła nic z tego obrazu. Nieruchome, milczące drzewa rzucały
długie cienie, tworząc zupełnie obcy krajobraz. Bicie własnego serca w
tej dziwnej ciszy wydawało się Nawojce wręcz ogłuszające. Kogutek
przyciśnięty ramieniem do jej lewego boku nie ruszał się. Raz po raz
sprawdzała, czy nie zadusiła go niechcący.
Mądra nie spała – już lub jeszcze – kiedy dziewczyna dotarła do jej
chaty. Rzuciła okiem na kogutka i pokiwała głową z uznaniem, potem
podała Nawojce ostry nóż, a ta przełknęła ślinę z wysiłkiem. Pot oblał
młode ciało pod lnianą koszulą, nóż ślizgał się w spoconej dłoni.
Niezdarnie chwyciła głowę kogutka, a ten zaczął się nagle wyrywać.
Nawojka cięła na oślep. Wydawało jej się, że nóż porusza się niezwykle
wolno, a zabijanie ptaka trwa całą wieczność. Czym innym jest patrzeć,
a czym innym dokonać własnoręcznie, czując jak gorąca krew zalewa
palce. W końcu kruche ptasie kości ustąpiły. W dłoni Nawojki pozostała
głowa o wytrzeszczonych oczach i rozwartym dziobie, a oddzielona od
niej reszta ciała biegała po leśnym runie, tryskając krwią z kikuta szyi,
prowokując pół ślepego psa wiedźmy do gonitwy. Na ten widok
dziewczynie zrobiło się niedobrze, żółć paliła gardło, ale czując na sobie
badawcze spojrzenie mądrej, niemal nadludzkim wysiłkiem zdołała
opanować wymioty. Tak bardzo chciała okazać się godną lepszego życia.
Rzuciła ptasią głowę na mech, wytarła zakrwawione dłonie o
koszulę, próbując opanować ich drżenie. Czarny pies złożył u jej stóp
korpus martwego kogutka, gdy ten wreszcie przestał się ruszać.
– Dobrze się spisałaś – rzekła mądra. – Wiesz, co robić dalej. Nawojka
podniosła z ziemi ptasie truchło, skinęła głową i ruszyła dalej pomiędzy
drzewa. Teraz musiała dotrzeć do wierzby rosnącej na bagnach, by
złożyć dar.
– Mój pies poprowadzi cię na miejsce – ciągnęła mądra. – Cokolwiek
usłyszysz, nie oglądaj się za siebie i nie zbaczaj ze ścieżki, bo będziesz
zgubiona. Trzymaj się psiego ogona, a wszystko będzie dobrze. I spiesz
się. Musisz złożyć ofiarę, zanim kur zapieje trzy razy. Nawojka skinęła
ponownie głową. Pies wydawał się rozumieć, o czym mowa. Patrzył na
dziewczynę zdrowym okiem, a biel chorego przyprawiała ją o dreszcz.
Takie spojrzenie widywała jedynie u zmarłych.
– Jestem gotowa – powiedziała schrypniętym z przejęcia głosem. –
Chodźmy.
Pies prowadził ją między drzewami, zręcznie omijając najgęstsze
zarośla. Drzew było coraz więcej i wkrótce musiała złapać zwierzę za
ogon, by się nie zgubić. Początkowo nie słyszała żadnych dźwięków poza
trzaskiem gałązek pod własnymi stopami. Stopniowo do jej uszu zaczęły
docierać inne odgłosy. Miała nadzieję, że wydobywają się z gardeł
leśnych zwierząt prowadzących nocny tryb życia, ale niektóre
niepokojąco przypominały ludzkie jęki i płacz. Nagle tuż za plecami
usłyszała niewieści szloch. Już prawie obejrzała się, na szczęście
przypomniały jej się słowa staruchy. Ścisnęła mocniej psi ogon i szła z
oczyma utkwionymi w ciemnościach przed sobą. Wkrótce rozproszyły je
błędne ogniki. To znak, że bagno z rosnącą na nim wierzbą było już
bardzo blisko.
Nawojka starała się nie wpatrywać w hipnotyzujący taniec ogników.
Niejednego nieszczęśnika wywiodły bowiem na manowce i nie został po
nim choćby najmniejszy ślad. Z całych sił zabraniała samej sobie myśleć
o upiorach tych, co utopili się w bagnie. Pies mądrej przeprowadził ją
pewnie i bezpiecznie przez leśne mokradło, suchą nogą dotarła do
Welesowego drzewa.
Wielka wierzba, nieznacznie tylko pochylona, zdawała się sięgać
korzeniami do samego dna Ziemi. Nawojka nigdy wcześniej nie widziała
tak mocarnego drzewa. Wierzby rosnące przy rzeczce za polem nie
umywały się do dostojnej rośliny. Wokół pnia unosiły się chmary
świetlików, zielonkawym blaskiem rozjaśniając noc. Kora porośnięta
mchem dawała schronienie rozmaitym stworzeniom, które spełzały w
dół jakby na powitanie Nawojki. Komary obsiadły jej wąskie ramiona i z
upodobaniem ssały krew. Dziewczyna skupiła się na złożeniu ofiary. Nie
wiedziała, ile czasu zostało, zanim kur zapieje, a tutaj mogła nawet tego
nie usłyszeć. Pies odsunął się, by ułatwić jej podejście do wierzby.
Kiedy położyła własnoręcznie zarżnięte kurczę pomiędzy grubymi
korzeniami drzewa, leśne żyjątka wpełzły jej na ramiona. Czuła tysiące
małych odnóży na nagim ciele pod ubraniem, dotykające najbardziej
intymnych miejsc. Nie było to jednak tak nieprzyjemne, jak mogłaby się
spodziewać. Sutki Nawojki nabrzmiały niczym pod dotykiem kochanka,
całe ciało przebiegł delikatny dreszcz przyjemności. Zwłoki kogutka
pochłonął mrok ziemi między konarami wierzby.
– Ofiara spełniona – usłyszała w głowie głos leśnej wiedźmy. –
Możesz wracać do domu.

Złota moneta

Jako drugą należało złożyć w ofierze złotą monetę na bagnach pod


wierzbą – drzewem Welesa. Nieodziedziczoną, niekradzioną, lecz
samodzielnie zarobioną. Nie porywaj się na to, jeśli boisz się utracić
cześć. Nawojka umiała liczyć wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że
prędko nie zarobi złotej monety, zajmując się codziennymi
obowiązkami wieśniaczki. Istniał jednak pewien szybki sposób na jej
zdobycie. Młody pan we dworze słynął z osobliwych chuci, za realizację
których gotów był zapłacić złotem. Dziewczęta nie raz gadały między
sobą o tym, co próbował robić z nimi na sianie. Nawojka nie chodziła do
dworu i nie wiedziała, ile w tym prawdy, dla złotej monety była jednak
w stanie zaryzykować.
Przygotowała się, jak najlepiej potrafiła. Rozczesała swoje długie,
lśniące włosy. Skroń przykryła koniczynowym wiankiem. Rozwiązała
troczki koszuli u szyi i poszła przejść się na skraj pól tam, gdzie młody
pan lubił zażywać konnych przejażdżek. Mężczyźni i ich potrzeby od
dawna nie były dla niej tajemnicą. A to, co miała zrobić z młodzieńcem z
dworu, nie mogło być bardziej nieprzyjemne od zarżnięcia koguta. Do
tej pory widziała oczyma duszy bezgłowe ciało tańczące opętańczo na
leśnym runie. Poza tym miała cichą nadzieję, że ofiara złożona pod
drzewem Welesa już zapewni jej choć częściowe powodzenie. Może
młodzieniec z dworu zakocha się w niej, wezmą ślub i będą żyli długo i
szczęśliwie?
Słońce stało wysoko na niebie, kiedy wreszcie na drodze pojawił się
młody pan. Na widok Nawojki przystanął, niepewny, czy nie ma do
czynienia z południcą. Upewniwszy się, że to kobieta z krwi i kości,
postanowił skorzystać z okazji, a ona mu nie przeszkodziła. Początkowo
wszystko przebiegało zupełnie zwyczajnie, było nawet przyjemnie.
Nawojka leżała naga wśród pogniecionych, dojrzewających kłosów,
gdzieniegdzie przetykanych chabrami i makami. Gdzieś nad nią śpiewał
skowronek. Nie protestowała, kiedy młody pan obrócił ją plecami do
siebie i mocno złapał za biodra. Krzyknęła, czując, jak twardy penis
niespodziewanie rozdarł jej odbyt. Wtedy młodzieniec opadł na nią, nie
przestając pchać, i mocno przycisnął dłoń do jej ust, niemal
uniemożliwiając jej oddychanie. Na szczęście doszedł szybko. Chwilę
jeszcze leżał obok niej, zmęczony i zadowolony. Nawojka odkrywała
tymczasem, że są doświadczenia gorsze niż własnoręcznie zarżnięty
ptak. Czuła się splugawiona, leżąc obok obcego. Jej nogi oblepiały krew,
sperma i kał, których smród unosił się w powietrzu nagrzanym słońcem,
przyciągając muchy.
Młodzieniec wstał. Nawojka miała nadzieję, że odejdzie, nie widząc
jej łez, i zostawi dla niej ciężko zarobioną złotą monetę. Zanim jeszcze
się ubrał, podniósł ją do góry za włosy, które owinął sobie dookoła
przedramienia, i zmusił ją, by oblizała pokrytego nieczystościami
penisa. Puścił ją zaraz po tym, szybko się ubrał i wsiadł na konia. Z góry
rzucił jej złotą monetę.
– Masz – powiedział. – Zarobiłaś. Niech ci dobrze służy.
W uszach Nawojki zabrzmiało to jak szyderstwo. Jeszcze zanim
odjechał, zwymiotowała, mając uszy pełne jego śmiechu. Wokół niej
krążyło coraz więcej much. Podpełzła po pogniecionym zbożu do złotej
monety i ukryła ją w dłoni poplamionej wymiocinami. Długo jeszcze
leżała i płakała pośród pogniecionych kłosów i chabrów, pozwalając
muchom zlizywać z siebie nieczystości. Koniczynowy wianek usechł w
bezlitosnych objęciach letniego słońca.
Idąc nocą do chaty mądrej, ze wszystkich sił udawała, że nic się nie
stało, chociaż ból i wstyd wciąż drążyły jej wnętrze, a do nozdrzy
przywarł smród nasienia i ekskrementów. Starucha przyglądała się jej
badawczym wzrokiem. Nawojka nie chciała po sobie pokazać, ile
wycierpiała, zdobywając złotą monetę. Wyciągnęła do mądrej dłoń, na
której spoczywał pieniążek. Stara spojrzała na nią z uznaniem.
– Mój pies poprowadzi cię na miejsce – powtórzyła mądra. –
Cokolwiek usłyszysz, nie oglądaj się za siebie i nie zbaczaj ze ścieżki, bo
będziesz zgubiona. Trzymaj się psiego ogona, a wszystko będzie dobrze.
I spiesz się. Musisz złożyć ofiarę, zanim kur zapieje trzy razy.
Tym razem Nawojka szła w ślad za czarnym psem, nie rozglądając
się na boki, chcąc jak najszybciej złożyć dar pod drzewem Welesa,
głucha na rozpaczliwe nawoływania upiorów. Nic nie mogły jej zrobić,
dopóki nie zboczy ze ścieżki, a nie zamierzała. Świetliki rozstąpiły się,
kiedy podeszła do mocarnej wierzby i umieściła monetę między
masywnymi konarami. Leśne stworzenia, które tak jak poprzednio
łaziły po nagiej skórze pod ubraniem, tej nocy wydawały się koić jej ból i
wstyd.
– Ofiara spełniona – usłyszała w głowie głos leśnej wiedźmy. –
Możesz wracać do domu.

Ciało i krew

Jako trzecie należało złożyć w ofierze ciało i krew na bagnach pod


wierzbą – drzewem Welesa. Nie zwierzęce, nie zarżnięte, lecz ciepłe i
żywe. Nie porywaj się na to, jeśli przedkładasz dobro innych ponad
swoje własne. Tak powiedziała Nawojce mądra z lasu za wsią, dodając,
że to najcięższa z Welesowych prób. Dziewczyna, wciąż gorzko
wspominając ostatnią ofiarę, uznała, że za dużo już przeszła, by teraz
tak po prostu się wycofać. Było dla niej zupełnie jasne, co należy zrobić.
Głupiego Jaśka, który mieszkał we wsi, i tak nikt opłakiwać nie będzie.
Nawojce nie sprawiło wiele trudności zwabienie bełkoczącego
chłopaka do lasu. Wystarczyło nieco rozchylić koszulę i pozwolić mu
dotknąć uda pod spódnicą. Sama zamiast podniecenia czuła obrzydzenie
do głupiego Jaśka, który nie dość, że nie potrafił wypowiedzieć choćby
słowa, to jeszcze ślinił się stale jak bezzębne niemowlę. Był od niej
niższy, nieco przygarbiony i utykał. Obawiała się, jak zareaguje na
widok mądrej lub że będzie bał się ciemności, ale on wydawał się myśleć
tylko o jednym – o ile w ogóle posiadał zdolność myślenia.
– Pójdź, Jasieńku – rzekła słodkim głosem, biorąc go za rękę. Mądra
obserwowała Nawojkę i jej kompana zagadkowym spojrzeniem, ale nie
powiedziała nic poza zwyczajowym ostrzeżeniem.
– Mój pies poprowadzi cię na miejsce. Cokolwiek usłyszysz, nie
oglądaj się za siebie i nie zbaczaj ze ścieżki, bo będziesz zgubiona.
Trzymaj się psiego ogona, a wszystko będzie dobrze. I spiesz się. Musisz
złożyć ofiarę, zanim kur zapieje trzy razy.
Nawojka nie patrzyła ani na wiedźmę, ani na psa, który truchtał
przed nimi, torując ścieżkę między leśnymi krzewami. Głupi Jasiek co
chwilę przystawał i rozglądał się na boki, musiała mocno ściskać go za
rękę i raz po raz przypominać, w jakim celu wybrali się na tę wycieczkę.
Chłopak wydawał się zaciekawiony leśną drogą, upiory nie przerażały
go, bo nie rozumiał, jakie zagrożenie mogą ze sobą nieść. Gdy dotarli na
miejsce, niemal oszalał z radości na widok wirujących w powietrzu
świetlików. Zapomniał prawie o Nawojce i próbował łapać błyszczące
owady niezdarnymi rękoma. Do rzeczywistości przywołał go jej głos.
Stanęła przed nim całkiem naga, roztaczając wokół piżmowy zapach
ciała. Rzucił się na nią niczym wygłodniałe zwierzę. Większa, silniejsza,
a przede wszystkim bardziej inteligentna Nawojka pomogła mu skupić
uwagę na tym, po co tu przyszli. Rozebrała Jaśka, z ulgą stwierdzając, iż
członek jest prawdopodobnie najzdrowszą częścią jego ciała. Pchnęła
chłopaka lekko, by padł dokładnie tam, gdzie chciała – pomiędzy
korzenie Welesowego drzewa – a potem dosiadła go okrakiem i zaczęła
się miarowo poruszać. Wyraz twarzy Jaśka sprawiał, że chciało jej się
śmiać mimo oczywistej powagi sytuacji. Wioskowy głupek kwiczał pod
nią niczym prosię uczepione sutka maciory. Nawojka pochyliła się nieco
nad nim i zacisnęła ręce na jego szyi. Jasiek wydawał się nie zauważać,
co zaraz nastąpi, przeciwnie, brak powietrza potęgował przyjemność. Z
przeciągłym jękiem skończył we wnętrzu Nawojki.
Dokonało się, odezwał się obcy głos w głowie dziewczyny. Wtedy
Welesowe drzewo ożyło. Konary pochwyciły głupiego Jaśka w swe
poskręcane objęcia. Mieszkańcy wierzby tłumnie wylegli, by ssać, gryźć i
szarpać jego ciało. Nadziany na gałęzie, pożerany żywcem chłopak
wciąż jęczał z rozkoszy, a jego penis wyrzucał w powietrze krople
nasienia, które natychmiast kiełkowało wybujałą roślinnością po
zetknięciu z glebą wokół konarów wierzby. Nawojka stała obok naga, z
udami ociekającymi spermą umierającego Jaśka. Koszmarny widok miał
nigdy nie przestać nawiedzać jej w snach, jednak nadzieja na lepsze
jutro okazała się silniejsza. Patrzyła zatem, jak gałęzie rozrywają
mięśnie, rozwlekają narządy wewnętrzne i łamią kości. Krew tryskająca
z rozszarpywanego ciała osiadała na jej długich włosach i nagiej,
spoconej skórze. Miazga, która pozostała z Jaśka, zniknęła w czeluściach
pod konarami. Leśne stworzenia jeszcze nie nasyciły swego głodu, po
zniknięciu chłopaka rzuciły się na Nawojkę. Zanim zdążyła zareagować,
tysiące maleńkich języków czyściło jej skórę z potu, krwi i spermy.
Odczucie było przyjemne, dziewczyna osunęła się na miękki mech,
oddając się we władanie mieszkańcom wierzby. Drżała jak w objęciach
doświadczonego kochanka, czując ich odnóża i języki w intymnych
miejscach. W tej chwili było jej wszystko jedno, czy ogryzą ją do kości i
zawloką pod ziemię, gdzie podzieli los głupiego Jaśka, którego sama
przywiodła tu na zgubę. Przez na wpół uchylone powieki widziała
rozmazane sylwetki upiorów, słyszała ich potępieńcze zawodzenie, ale
nie bała się o życie. W tej chwili liczyła się jedynie rozkosz. W końcu
leśne stworzenia odeszły, a wokół zapanowała cisza, jakby nigdy nic się
tu nie wydarzyło.
– Ofiara spełniona – usłyszała w głowie głos leśnej wiedźmy. –
Możesz wracać do domu.

Co masz najcenniejszego

Nawojka strzepnęła okruchy z bogato wyszywanej szaty. Odrzuciła na


plecy kunsztownie zapleciony warkocz i z miłością pogładziła ciężarny
brzuch pod suknią. Nosiła dziecko pod sercem dziewiąty miesiąc, lada
chwila spodziewała się rozwiązania. Nie wiedziała, który z licznych
kochanków jest ojcem, ale nie spędzało jej to snu z powiek. Odkąd
złożyła ofiarę pod drzewem Welesa, czerpała z życia całymi garściami, a
jego zasoby wydawały się nieprzebrane. Zaraz po tym, jak trzeci dar
Nawojki zniknął pod konarami wierzby na bagnach, zaczęło się jej
powodzić. Młodzieniec z dworu odszukał ją we wsi i oświadczył się na
oczach zdumionych mieszkańców. Coś takiego do tej pory się nie
wydarzyło i gdyby nie widzieli na własne oczy, włożyliby to między
bajki. Nawojka zgodziła się łaskawie, jakkolwiek każdy centymetr jej
ciała wzdrygał się na myśl o zbliżeniu z tym mężczyzną. Zrozumiała
jednak, że oto los się odwrócił i cokolwiek przedsięweźmie, może liczyć
na powodzenie.
W noc poślubną, kiedy wieśniacy bawili się na weselu, poderżnęła
małżonkowi gardło przed lustrem w sypialni. Stał tyłem do niej na
czworakach, tak jak ona, kiedy zhańbił ją w pełnym słońcu na polu.
Oszczędziła mu wstydu, jaki stał się wówczas jej udziałem tylko dlatego,
że nie miała ochoty spędzić nocy w smrodzie gówna. Trzymała męża
mocno za jasne włosy i patrzyła głęboko w odbicie jego oczu w
kryształowym lustrze, sztyletem ryjąc krwawą pręgę na szyi. Krew
tryskała jak z zarżniętego wieprzka, plamiąc biel prześcieradeł. Nie
czując nic, Nawojka patrzyła ze spokojem, jak przedśmiertne drgawki
biorą w posiadanie ciało oblubieńca.
Po śmierci męża sama panowała tak we dworze, jak i we wsi.
Chętnych do umilania jej czasu nie brakowało. Poddani nie
kwestionowali rządów kobiety, bo szczodrze dzieliła się z nimi
posiadanymi dobrami, a tych nie brakowało. Dobrobyt i powodzenie
sprawiły, że inaczej niż wcześniej zaczęła postrzegać kwestię
macierzyństwa. Nie musiała się bać utraty urody ani powodzenia, a w
tak sprzyjających warunkach perspektywa śmierci maleństwa
wydawała się odległa. Nawojka czekała zatem na rozwiązanie ze
spokojem w sercu. Dopóki nie zmąciło go nieplanowane spotkanie z
wiedźmą z lasu.
We wsi padły w krótkim czasie dwie cielne krowy, zmarła też
położnica, a winą za nieszczęście obarczono mądrą, która zwykle
opiekowała się ciężarnymi. Choć mieszkańcom wsi nigdy nie wiodło się
lepiej i mogli przymknąć oko na tę stratę, a i śmierć w połogu nie była
doświadczeniem im obcym, z furią obrócili się przeciwko starej, nagle
bojąc się stracić jeszcze więcej. W czasach, gdy wiodło im się gorzej,
pokorniej znosili przykre wydarzenia.
Ruszyli na mądrą jak na niedźwiedzia w gawrze, z widłami i
pochodniami, wywlekli z chaty porośniętej mchem, obili kijami i zabrali
do dworu. Czarnego psa skopali na śmierć, kiedy próbował bronić
swojej pani. Ledwie żywą wiedźmę z lasu, z twarzą spuchniętą od bicia,
postawili przed Nawojką, a ta przestraszyła się, że ujawnienie jej
niedawnych konszachtów z mądrą może stać się początkiem poważnych
problemów. Teraz nie myślała przecież już tylko o swoim szczęściu.
– Nawojko, dziecko moje – błagała mądra. – Ty mnie przecież znasz.
Pomogłam ci. Wszystkim wam starałam się pomagać. Nie moja wina, że
krowy wam padły. Nie ja odpowiadam za to, kogo śmierć wskaże
palcem. Nawojko, przecież ty wiesz, że ja bym nikogo nie skrzywdziła. A
oni napadli na mój dom i zabili mi psa zapłakała.
– Nie znam cię, kobieto – odparła twardym głosem Nawojka, czując
na sobie badawcze spojrzenia poddanych. – Nie wiem, o jakiej pomocy
mówisz. Widzę cię pierwszy raz w życiu – skłamała.
– To wiedźma z lasu, pani – odezwał się ktoś z tłumu. – Mówią, że
wyznaje starych bogów, tych, co to ksiądz nazywa demonami.
– Na stos z nią! Na stos! Wiedźma!
Nawojka obserwowała szalejący tłum, który, raz rozjuszony, nie
dawał się okiełznać, póki nie przeleje krwi. Coraz więcej oskarżeń lało
się na głowę mądrej. Stodoła, co spłonęła rok temu od pioruna, martwy
źrebak, wysypka u niemowlęcia – to i inne zarzuty. Nawojka
przestraszyła się, że wstawienie się za staruchą będzie równoznaczne z
utratą wszystkiego. Nie była pewna, czy potęga Welesa ocali ją przed
gniewem mieszkańców.
– Wiedźmo z lasu – odezwała się w końcu, a na dźwięk jej głosu
wszyscy umilkli. – Nie będziesz dłużej nękać tych ziem. Spłoniesz na
stosie. Jeśli potrafisz, módl się o zbawienie, bo twój czas jest bliski.
– Nawojko! – mądra spróbowała po raz ostatni płaczliwym głosem. –
Przecież to ja. Ja umieściłam cię tutaj, gdzie jesteś teraz.
Nawojka wróciła myślami do chwil, które tak bardzo starała się
trzymać od siebie z daleka. Znów poczuła krew zarżniętego kurczęcia na
swoich dłoniach, usłyszała wycie leśnych upiorów. Jej wnętrze na nowo
rozdarły ból i wstyd. Na myśl o tym, co stało się z głupim Jaśkiem,
żołądek podszedł jej do gardła. To nie ty, to ja sama się tu umieściłam,
pomyślała. Ja i tylko ja, a ty nie masz pojęcia, przez co przeszłam, żeby
tego dokonać.
– Na stos! – rzekła z mocą.
Tłum rzucił się na wiedźmę. Ledwie żyła, kiedy zamykali ją na noc w
celi. Jedno oko wypłynęło całkiem z oczodołu, a na pomarszczonym
policzku pod nim widniał granatowy siniec. Związali jej ręce i
zakneblowali, by nocą nie mogła wezwać na pomoc demonów dawnej
wiary. Wszelkie zasługi mądrej wobec wsi poszły w niepamięć.
Nawojka wróciła do sypialni, drżąc z niepokoju. Dopóki wiedźma z
lasu nie umrze, nie będzie mogła mieć pewności, że nic w jej życiu nie
zmieni się na gorsze. W świeżej pościeli czekał już na nią chętny
kochanek. Kiedy zanurzył twarz między jej udami, odczuła pierwsze
skurcze porodu.
Mądra z lasu spłonęła na stosie w południe. W tym czasie
wyczerpana porodem Nawojka tuliła już dziecko do piersi. I choć nie
miała siły, by wstać i udać się na plac, gdzie ustawiono stos, dotarł do
niej smród palonych włosów i skwierczącego ludzkiego tłuszczu.
Dosięgnęła ją także klątwa starej.
– Za zdradę, za niesprawiedliwość, za ból, bądź po stokroć przeklęta,
Nawojko! – bezcielesny głos dudnił w uszach młodej matki, piastującej
śpiącego noworodka. – Za to, że się mnie wyparłaś, wszystko zostanie ci
odebrane. Chyba że złożysz w darze Welesowi to, co masz
najcenniejszego.
Nawojka zawyła ze strachu, bo nawet zasłonięcie uszu dłońmi nie
pomogło odegnać upiornego głosu. Przerażona i osłabiona opadła na
poduszki bez przytomności. Gdy obudziła się kilka godzin później, po
wiedźmie i stosie nie pozostał żaden ślad. Wiatr przegnał swąd palonego
ciała. Jedno spojrzenie na śpiące niemowlę odegnało precz upiory
dręczące Nawojkę. Nie na długo jednak. Odkąd mądra spłonęła na
stosie, słońce coraz rzadziej pokazywało się nad wsią. Ołowiane chmury
zawisły nad okolicą i oblewały ją deszczem tak obficie, że plony zaczęły
gnić. Ludzie powoli zaczynali obawiać się głodu. Próbując ratować
zbiory, wychodzili na pola mimo rzęsistych opadów, ale stamtąd
przepędzały ich oślizłe stworzenia, które lęgły się w zgniliźnie. Nawojka
słuchała skarg, rozdzielała zawartość własnego spichrza pomiędzy
mieszkańców, wiedząc, że rozdawnictwo nie na wiele się zda. A kiedy po
raz pierwszy usłyszała, że potwory lęgnące się na polach, które coraz
bardziej przypominały bagna, na oczach rodziców rozszarpały i pożarły
dziecko ze wsi, zrozumiała, że nie pomoże ludziom bez przebłagania
Welesa. Przypomniała sobie wówczas upiorną klątwę staruchy.
Niewiele myśląc, bo i czasu na to nie było, urządziła we dworze
wielkie przyjęcie. Ludziom powiedziała, że ziemi należy dać przykład –
tak jak za dawnych czasów – by zrodziła kolejne, zdrowe plony. Tak
długo poiła ich winem zaprawionym odpowiednimi ziołami, aż nabrali
ochoty na miłość. A potem, siedząc u szczytu stołu z dzieckiem przy
piersi, czekała, aż rozpocznie się orgia.
Wkrótce kobiety i mężczyźni zaczęli ochoczo pozbywać się ubrań.
Pieścili się nawzajem, ugniatali ciała spracowanymi dłońmi, lizali, kąsali
i drapali, a w powietrze nasyciło się zawiesistym zapachem potu i
pożądania. Westchnienia i jęki wypełniały uszy Nawojki coraz bardziej
nieznośną kakofonią. Gdy przyglądała się ciałom pełzającym po
podłodze zasnutej porzuconymi ubraniami w poszukiwaniu innych ciał,
ogarnęło ją ogromne znużenie. Nagle wszystkie dotychczasowe dążenia
wydały się jej bezsensowne. Myślała: a jeśli to wszystko, czym naprawdę
jesteśmy? Pod maską zasad i przyzwoitości ukryły się prawdziwe
potwory za jedynego przewodnika mające niezaspokojoną żądzę. Na
zewnątrz pobożni, bojaźliwi, z ustami pełnymi modlitw, których nie
rozumieli do końca, wewnątrz krwiożercze, nienasycone bestie.
Mężczyźni i kobiety u jej stóp ryli nawzajem w swoich kroczach
niczym świnie wypuszczone z zagrody na łąkę. Dyszeli przy tym,
charczeli i kwiczeli zupełnie podobnie. Z obrzydzeniem patrzyła na
niemyte członki penetrujące na zmianę równie brudne pochwy, odbyty,
usta i tak w kółko. Kał, krew i sperma pokrywały twarze i genitalia na co
dzień bogobojnych i lękliwych wieśniaków. Gdyby mogli się teraz
zobaczyć, wszyscy jak jeden mąż spaliliby się ze wstydu, a przynajmniej
taką miała nadzieję.
Oto Bogdana, matka czworga, rozłożyła swe potężne uda, by wpuścić
między nie nieśmiałą córkę swego najbliższego sąsiada, która teraz
pieczołowicie lizała jej nabrzmiałą łechtaczkę, jednocześnie penetrując
pięścią pochwę rozciągniętą porodami, podczas gdy zacna rodzicielka z
zapałem ssała członek własnego teścia. Starzec jęczał głośno i
chrapliwie, wyglądał, jakby za chwilę miał umrzeć z rozkoszy. Tuż za
nim, na zmiętej lnianej koszuli siedziała rudawa, zezowata Jaromira,
której nikt nie chciał za żonę, energicznie wylizując mu odbyt, skąd
chwilę wcześniej wyłonił się członek jej własnego ojca, Siemowita.
Mężczyzna spuścił się już kilka razy tego wieczora: na twarz własnej
siostry, na wielkie piersi szwagierki, którą zawsze chciał chędożyć, ale
nigdy nie miał śmiałości spróbować oraz w odbyt znienawidzonego
starca. Widok sześciu młodych par kopulujących w kręgu ściągnął jego
uwagę i sprawił, że członek znów stanął w gotowości.
A było na co popatrzeć. Sześciu młodzieńców o ciałach błyszczących
od potu rytmicznie kopulowało od tyłu z sześcioma ślicznymi
dziewczętami, które w tym czasie pieściły się nawzajem. Siemowitowi
zakręciło się w głowie od tych wszystkich sutków, języków i jędrnych
warg ocierających się o siebie, połączonych nitkami śliny. Kiedy za
każdym z młodzieńców pojawiła się kolejna szóstka osób, Siemowit
sądził, że dołączą do orgii. Wyobraźnia sprawiła, że jego członek
eksplodował ponownie, rosząc spermą parę u jego stóp. Młodzi ludzie,
których nie rozpoznawał, zaczęli się radośnie śmiać. Oboje zlizywali
nasienie ze swoich ciał, najpierw powoli, potem bardziej drapieżnie, aż
zaczęli się gryźć do krwi, wciąż złączeni narządami płciowymi.
Tymczasem sześć postaci stojących za młodzieńcami wyciągnęło zza
pleców długie noże i jak na komendę podcięło gardła kopulującym
chłopcom. Przeciągali nożami po szyjach niczym smyczkami od
upiornych wiolonczeli. Ani młodzieńcy, ani ich partnerki, wciąż zajęte
sobą w kręgu, wydawali się nie zauważać, co się wydarzyło. Kobiety,
teraz zlane krwią, pieściły się z wręcz zdwojoną energią, a biodra ich
partnerów nie zatrzymały się choćby na chwilę.
Siemowit ogarnął całą salę półprzytomnym wzrokiem. Gdzie nie
spojrzał, ludzka masa niestrudzenie kopulowała, kalecząc się bez
skrupułów. Widział ludzi penetrujących nawzajem swoje ciała
odciętymi kończynami i ten obraz napełnił go niespodziewanym
uczuciem spokoju i błogości, jakby wszystko znalazło się na swoim
miejscu. Ujął członek w dłoń, by z uciechą oddać się grzechowi Onana,
kiedy poczuł na skórze krople gorącej oliwy. A potem cały świat
przesłoniły mu płomienie.
Nawojka umknęła z sali wraz z dzieckiem, zanim słudzy oblali
kopulujących wieśniaków oliwą i podpalili wszystko. Z oddali
przyglądała się, jak płomienie pożerają całą posiadłość. Nie zabrała ze
sobą niczego poza rzeczami, które miała na sobie. Wszelkie posiadane
dobra – jadło, złoto, ciało i krew – złożyła w ofierze Welesowi. Oddała, co
miała najcenniejszego. Z ulgą zauważyła, że przestał padać deszcz. Choć
tym razem nie mogła usłyszeć w głowie znajomego głosu mądrej,
wiedziała, że ofiara została spełniona. Na horyzoncie widać było już
przejaśnienie, wkrótce wstanie świt. Uspokojona ruszyła w drogę.
Wszystko będzie dobrze. Odzyska powodzenie i razem z dzieckiem
zacznie nowe życie gdzieś indziej.
Kiedy doszła na skraj lasu, znów zaczęło padać. Tym razem z chmur
kapała krew. Rozlewała się plamkami na szatach Nawojki, rosiła becik
dziecka, które niosła w objęciach, spływała po liściach. Na ścieżce przed
nią zamajaczył jakiś kształt. Był to pies mądrej, czarny kundel, który nie
odstępował starej na krok, chyba że ta zażyczyła sobie inaczej. Na
przykład tego, by zaprowadzić jakiegoś nieszczęśnika pod Welesowe
drzewo. Wieśniacy musieli nie dobić kundla lub wiedźma kłamała,
mówiąc, że go zabili. Teraz oboje psich oczu zasnuwała trupia mgła.
– Oddaj, co masz najcenniejszego, zanim kur zapieje trzy razy –
odezwał się pies głosem mądrej.
Nawojka, która widziała już niejedno, odkąd po raz pierwszy dobiła
targu pod wierzbą, nie zlękła się gadającego zwierzęcia. Mimo wszystko
zimny dreszcz przebiegł jej po plecach.
– Nie zapieje – odrzekła hardo. – Postarałam się o to. Wszystkie
koguty skończyły jako pieczyste na dzisiejszej uczcie. Zgiń! Przepadnij,
siło nieczysta!
– Ty i ja jesteśmy z jednej gliny – zaśmiał się szyderczo pies.
W powietrzu, tuż przed twarzą Nawojki, ukazała się widmowa głowa
kogutka, którego zarżnęła w darze Welesowi jako pierwszą ofiarę.
Zapiał głośno, a jego głos wibrował pod czaszką dziewczyny.
– Oddałam już wszystko! – zawołała. – Nie mam nic więcej, co
mogłabym dać.
– Oddaj, co masz najcenniejszego, zanim kur zapieje trzy razy –
bezcielesny głos mądrej zabrzmiał w mokrym od krwi powietrzu.
Pies zniknął gdzieś, jakby go tam nigdy nie było. Nawojka spojrzała
na twarzyczkę śpiącego dziecka, chciała otrzeć ją z krwi, ale tylko
bardziej rozmazywała lepką posokę. Ze łzami w oczach ruszyła pod
drzewo Welesa. Wiedziała, od początku wiedziała, co powinna była
zrobić, ale... nie chciała. Najbardziej na świecie nie chciała zrobić
właśnie tego. Sądziła, że jeśli złoży w ofierze wszystko i wszystkich,
zdrada wobec mądrej zostanie jej wybaczona.
Droga przez las na bagna nigdy nie była tak trudna. Nie towarzyszył
jej pies, którego w każdej chwili mogłaby złapać za ogon, licząc, że
poprowadzi ją bezpiecznie na miejsce. Leśna roślinność utrudniała
Nawojce poruszanie się. Wkrótce z jej bogatego stroju zostały strzępy.
Mary i widziadła wciąż próbowały dosięgnąć dziewczyny, wyrwać
dziecko z objęć, wyssać z małego ciałka życie, którego i tak nie mogły
odzyskać. Nawojka trzymała maleństwo mocno, bez względu na ból, jaki
zadawały jej dotknięcia upiorów, gotowa bić się o nie nawet z
nieumarłymi, jeśli zajdzie taka potrzeba. Leśne widziadła odstąpiły od
niej, kiedy w powietrzu ponownie ukazała się odcięta, widmowa głowa
kogutka, który zapiał drugi raz.
Nawojka przyspieszyła kroku i w niedługim czasie stanęła naprzeciw
drzewa Welesa na bagnach. Wierzba wciąż górowała nad okolicą, a jej
mocarne konary wydawały się tętnić krwią kapiącą z chmur. Liście
lśniły czerwonawą poświatą. Mieszkańcy bagna siedzieli na gałęziach w
oczekiwaniu, od niechcenia zlizując wszechobecną posokę.
– Oddaj, co masz najcenniejszego, zanim kur zapieje trzy razy –
odezwała się mądra po raz ostatni.
Nawojka podeszła do drzewa Welesa, ściskając dziecko w objęciach,
wpatrzona w uśpioną twarzyczkę umazaną krwią z płaczącego nieba.
Mogła tak stać i patrzeć na to, co miała najcenniejszego, aż po kres
swego żywota.
Krzysztof Haczyński
Zwierciadło

Pogoń była tuż za nimi, nie dając wytchnienia. Dwaj mnisi przyodziani
w czarne, zbrudzone błotem habity przystanęli na chwil kilka przy
niedużym zagajniku. Las był na wyciągnięcie ręki. Jedyne schronienie
przed rozwścieczonymi pogańskimi bestiami… Przegrali bitwę na
własne życzenie. Wysłani do grodu Czerwień, na wschód od wielkiej
rzeki Wisły przez hierarchię kościelną Wielkiego Państwa Morawskiego
jako posłowie jedynego Boga na ziemi, mieli prawą religię głosić i
nawracać. Z dezaprobatą ze strony starszyzny w grodzie się zetknąwszy,
znieść tegoż nie mogli. Także powrócili w kilka miesięcy później z
tysięczną armią, by Czerwień siłą zdobyć i schrystianizować. Gród ten
stanowił ważny punkt na wschodzie dla wielkiego państwa
Morawskiego. Zdobywszy tereny Lędzian, łatwiej by chrześcijanom było
pokusić się o kolejną zdobycz, jaką była Ruś. Lecz na drodze stanęli
uparci poganie.
Pod gród Czerwień dotarła armia wielkomorawska złożona z
czterystu jeźdźców i sześciuset piechurów, w większości dobrze
uzbrojona w kolczugi, hełmy z nosalami, potężne miecze i okrągłe
tarcze. Wyjechawszy na szeroką i długą polanę rozłożyli się ławą, by
swą siłę ukazać przed psami niewiernymi. Konnica wychyliła się ku
przodowi. Oni pierwej mieli zgnieść siły wroga, by piechota mogła
dokończyć dzieła. Jednakże widok, jaki zobaczyli przed sobą, zaskoczył
ich. Oto przed grodem stanęli mężni słowiańscy mężowie, a barczyści
byli niczym tury. Liczba ich niby mniejsza o połowę i uzbrojenie słabsze,
lecz odwaga i męstwo zakryło po dwakroć braki. Nie skryli się w
grodzie, by tam odeprzeć szturm nieprzyjaciela. Wyszli naprzeciw
potężnej armii, by stawić jej czoła. Lędzianie w większości do pasa byli
nadzy, dzierżyli w rękach topory, miecze, dzidy i duże trójkątne tarcze z
wymalowanymi runami. Lepiej uzbrojeni, mający kolczugi i hełmy na
sobie z tyłu stanęli, skryci za dzikim ludem. Przeto Morawianie nie
wiedzieli, kimże tamci są. Czy nie jacy sojusznicy Lędzian? Stali tam pod
grodem w milczeniu, gotowi do bitwy. Z pobliskich drzew stado kruków
wzbiło się w powietrze, by szybować w pełnym słońcu. Hieronim, jeden
z pięciu mnichów wysłanych, by nową wiarę nieść wśród pogan,
odziany w czarny habit siedział niespokojnie na siwym wierzchowcu.
Spojrzał w górę. Słońce lekko go oślepiło, lecz dostrzegł, że stado kruków
nadal szybuje nad nimi. Nawet on, co zabobonów się wyrzekł, wiedział,
że to zły znak.
– Może by zaniechać walki i na nowo pertraktować? – Hieronim
zwrócił się do woja, który spod hełmu wytężał wzrok ku wrogom.
– Nie będziem po dwakroć psom pod ogon włazić – odparł ten
gniewnie. Hieronim zestrachał się, lisią twarz okrył kapturem, jakby
przeczuwając nadchodzącą żałobę. Rozejrzał się wokół siebie. Po lewej
w siodle siedział młodszy z mnichów, nawet nie znał jego imienia, na
jego młodzieńczej twarzy malowało się przerażenie. Po prawej zaś
odziany w kolczugę z ogromnym mieczem u boku i tarczą przytoczoną
do siodła na karym ogierze, niewzruszony siedział żupan, za nim stało
tysiąc żołnierzy czekających na rozkaz. Mnich wyczuł rosnące napięcie,
widział je też na twarzach wojów. Nie weselili się jak podczas
wymarszu, gdy grali na piszczałkach. Stali i patrzyli śmierci w oczy.
Kruki na nowo obsiadły drzewo. Znak to był niewątpliwie, że śmierć
zbierze dziś swe żniwo. Żupan, który dowodził przybyłą pod gród
Czerwień chrześcijańską armią, wyróżniał się na tle pozostałych
czerwonym płaszczem okrywającym mu plecy. Wyjął ogromny miecz,
uniósł go ku górze, po czym skierował na Lędzian. Zagrały rogi i
pierwsze do ataku ruszyło czterysta koni. Nagle krzyk wielki się rozległ
na połaciach zielonej ziemi, docierając aż po daleki las na wschodzie. To
Lędzianie okrzyk bojowy podnieśli i jęli bronią o tarcze bić. Konnica już
prawie była wpadła w szeregi Słowian, by siec ich okrutnie, gdy nagle
niebo zasłonił czarny las strzał. Za przednimi oddziałami pogan łucznicy
ustawieni w dogodnej pozycji poczęli z łuków szyć w konnych
Morawian. Strzały wbijały się w wojów, zwalając ich z koni, a i niejeden
wierzchowiec ucierpiał ugodzony grotem. Przetrzebiona konnica, straty
ponosząc, impet swój straciła, na co tylko czekali wojowie słowiańscy. Z
ogromnym wrzaskiem popędzili, by dobić konnych, w parę chwil bitwa
ogromna rozgorzała. Widząc to, żupan ruszył w pole wraz z oddziałami
piechoty, niosąc pomoc ponoszącej klęskę konnicy. I znów niczym stado
ptaków drapieżnych, na piechotę wroga spadł grad strzał. Nie
przygotowali się na taką walkę, lekceważąc wroga. Morawianie nie
przypuszczali, że te psy niewierne, jak tutejszych zwali, strategię
bitewną obrać potrafią. Lędzianie ludem mądrym się okazali, wiedząc o
tym, że siły mniejsze znacznie mają, wroga w błąd wprowadzili, na
przedzie słabo uzbrojone odziały wystawiając, by za nimi w pełni
uzbrojonych, a okrutnie z łuków siekących wojów ustawić. Konnica
padła pod naporem toporów i mieczy wroga, niedobitki jeno poczęły w
popłochu uciekać, lecz i ich dobijano okrutnie. Piechota morawska opór
stawiła, lecz i na nich śmierć spadła niczym grom z jasnego nieba.
Dwustu łuczników, wbiwszy łuki w ziemię i wyjąwszy miecze i topory
zza pasów, przystąpiło do walki wręcz. Rzeź się z bitwy zrobiła, krew
posoką się lała i ludzkie truchło zaścieliło ziemię.
Niebo zasnuło się chmurami i począł padać lekki deszcz. Hieronim
wraz z młodym mnichem oraz dwudziestoma piechurami, służącymi za
obstawę obserwowali przebieg bitwy spod ogromnego dębu, na którym
przysiadły kruki. Wynik był przesądzony. Armia wielkomorawska
poniosła druzgoczącą klęskę w bitwie ze słowiańskim ludem. Mnich
dostrzegł, że kilku niedobitków konnych gonionych przez piechurów
wroga zmierza w ich stronę, próbując się ratować. Piechurzy, którzy
mieli mnichów chronić, rzucili się do ucieczki widząc, jak wrogowie w
przeważającej liczbie dopadli jeźdźców, rąbiąc ich toporami. Hieronim
nie czekał ani chwili dłużej. Spiął konia i popędził ku wschodowi, gdzie
na horyzoncie majaczyły wielkie połacie lasów. Za nim wystraszony
ogromnie pomknął młody mnich. Dwóch zbiegów nie uszło uwadze
grupki rozwścieczonych Lędzian, którzy rzucili się pieszo w pogoń za
zbiegami.
Mnisi zostawili goniących ich Słowian na sporym dystansie, lecz
niebawem konie poczęły zwalniać spienione strasznie. Hieronim
wiedział, że na swoim wierzchowcu nie ujdzie daleko, tym bardziej, iż
ten zaczął utykać. Zsiadł czym prędzej i pobiegł do najbliższej kępy
drzew. Młody mnich postąpił identycznie. Obaj brocząc w rozmiękłej od
deszczu ziemi, dotarli pod nieduży zagajnik.
– Las blisko, tam ujdziemy tym bestiom – rzekł Hieronim, po czym
dostrzegłszy w oddali sylwetki zbliżających się wojów, co sił w nogach
pobiegł w stronę lasu.
– Bracie Hieronimie – wrzasnął młody mnich. Hieronim zatrzymał
się. Jego towarzysz leżał na ziemi, jęcząc straszliwie. Przy starcie do
ucieczki niefortunnie potknął się o kamień i legł jak długi, zwichnąwszy
sobie kostkę.
– Bracie Hieronimie, pomóż! – krzyczał. – Kostkę zwichnąłem, biec
nie mogę.
Hieronim zawahał się przez chwilę, jednak gdy dostrzegł, że pogoń
na zdobycznych koniach jest już blisko, zostawił młodego mnicha na
pastwę losu. Wbiegł w las, między dęby wielkie, przez chaszcze się
przedzierając gęste, szukał schronienia. Pędził wystraszony, aż o konar
się potknąwszy, upadł, twarzą leśną ściółkę przeorując. Leżał na
wilgotnej ziemi, nie ruszając się przez chwil kilka. Ocknąwszy się, ujrzał
nad sobą wysokie świerki i sosny, gdzieniegdzie przetykane białymi
brzozami. Podniósł się na nogi i oparł o pień zwalonego obok świerka.
Cisza wwiercała mu się w umysł. Ani śpiewu ptaków, ni głosu dzikiego
zwierza, ani odgłosów pogoni. Jedynie krople deszczu spadające mu na
twarz i coraz to gęstsza mgła otulająca ten dziwny las. Dostrzegł za
zwalonym świerkiem ścieżynę, gdzieś w głąb lasu idącą. Postanowił
pójść wzdłuż niej, by schronienia poszukać. Mimo przygnębiającej ciszy,
poganie z pewnością pościgu nie zaniechali i podążają jego śladem.
Szedł tak przez długi czas, las coraz gęstszy się robił. Mgły nasiliły się,
trwogę jeno w Hieronimie wzmagając. Wyboru nie miał żadnego, musiał
iść przed siebie. Las się w końcu skończy i z pewnością znajdzie jakieś
schronienie. Przy odrobinie szczęścia, jeśli Bóg będzie łaskaw, uda mu
się dotrzeć na ziemie wielkomorawskie. Tam byłby zupełnie bezpieczny.
Przeszedłszy kilka staj, przystanął chwilę. Las znów się zmienił. Teraz
wszędzie dęby wielkie go porastały. Kruk nagle zerwał się w powietrze,
kracząc donośnie, jakby komuś wiadomość niósł o nieznanym gościu, co
pod drzewem odpoczynku szuka. Do uszu mnicha plusk wody doszedł i
rechotanie. Żaby. Na mokradła dotarł, lecz przez gęstą mgłę nic prawie
nie widział. Ruszył ścieżką, nie zdając sobie sprawy, gdzie go
zaprowadzi. Mgły przerzedzać się poczęły, w nozdrza Hieronima zapach
jakowyś dziwny się wdarł. Zorientował się mnich, że to nie mgły, lecz
opary, co snują się z wody, ścieżka przez mokradła szła. Rechotanie żab
stało się coraz mocniejsze. Wydawało się, że jest ich tu tysiące. Kruk
nagle z nieba niczym piorun spadł, przeleciał Hieronimowi nad głową,
kracząc wściekle poleciał przed się. Strach w mnichu większy się zrodził
i myśl go naszła, by zawrócić. Zrezygnował z niej szybko, na
wspomnienie, że Lędzianie wszak za nim podążają. Przeżegnał się i
oddał boskiej opatrzności, by ta go przez te upiorne mokradła
bezpiecznie przeprowadziła. I jakby wysłuchała go boska siła
niewidzialna, gdyż z oparów chata drewniana strzechą kryta się
wyłoniła. W końcu znalazł schronienie. Przeczeka tu noc, a rano ruszy
dalej. Przeto te pogańskie psy daleko jeszcze za nim, a i oni odpocząć
przecie muszą. Podszedł bliżej. Chata cała z dębowego drewna była
zrobiona, średnich wymiarów, dach strzechą i listowiem kryty przed
zimnem solidnie chronił. Ze środka chaty lekko się unosił dym o
zapachu jakowychś ziół alibo grzybów duszonych, przy
akompaniamencie kobiecego śpiewu. Hieronim uszu nastawił. Śpiew
lekki i płynny niechybnie do młodej niewiasty należał. Mnich zrazu
poweselał, jednak szybko rozejrzał się wokoło. Choć pogoń daleko,
strach blisko się trzymał. Wokół opary z mokradeł się unosiły, oplątując
gałęzie drzew niczym mgła zalotna. Żaby rechotały bez ustanku, kruk
zaś znikł. Hieronim zapukał w drzwi, raz, drugi, trzeci… Nikt nie
otwierał. Zalotny kobiecy śpiew nadal brzmiał w środku chaty, jak
gdyby zapraszał do wejścia. Mnich nie pukał więcej i wszedł. Wewnątrz
paliło się niewielkie ognisko, a nad nim zawieszony był gar, z którego
zapach ni to ziół, ni to grzybów się wydobywał. Na ścianach zawieszono
ususzone zioła, owoce i grzyby, w zachodniej części łoże stało sianem
upchane, a niedaleko niego, bliżej kotła, stół drewniany oraz pniaki
drzew wokół, służące do siedzenia. Przy wschodniej ścianie zaś leżało
drewno urąbane wcześniej. Przy ogniu kot duży, bury się wylegiwał.
Niechybnie kocur to był. Wyczuwszy mnicha, zamruczał i przeciągnął
się, pazury o pnie ostrzyć począł. Pod dachem na belce sowa siedziała i
pohukiwała. Śpiew. Hieronim dopiero teraz spostrzegł, że śpiew ustał, a
gospodyni była nieobecna. Dziwne. Może lepiej będzie, jeśli opuści to
miejsce i za ścieżką podąży. Zapewne z lasu go wyprowadzi i jaką osadę
znaleźć dopomoże. Jeśli los będzie łaskawy, chrześcijańską. Odwrócił się
prędko do wyjścia i zamarł. W drzwiach stała piękna, młoda kobieta,
wysoka i szczupła, ubrana w zieloną suknię z rozcięciem, które
uwidaczniało jej ponętne piersi. U szyi zawieszony miała naszyjnik z
czerwonych liści klonu. Srebrzyste niczym tafla wody, długie włosy
opadały faliście na delikatne ramiona. Twarz miała owalną, z
wydatnymi ustami, oczy zielone niczym u dzikiego zwierza zdradzały, iż
drzemie w tej kobiecie tajemniczość i inteligencja. Kocim ruchem weszła
do środka, zbliżając się do mnicha na odległość jednego kroku. Piersi
falowały jej z każdym oddechem, czego Hieronim nie mógł nie
zauważyć. Zaczerwienił się ze wstydu, a może z wrażenia urodą
niewiasty. Kobieta uśmiechnęła się, po czym obeszła mnicha wkoło.
– Któż to mnie odwiedził – powiedziała łagodnie. Kot łasił się u jej
stóp.
– Wiedźma! – krzyknął mnich i odskoczył na bok.
– Jeszcze się nie przedstawiłeś, a już ochrzciłeś mnie imieniem –
odparła, śmiejąc się.
– Wiedźma!
– Dobrze, mnichu. Dla ciebie będę wiedźmą. Choć inne imię noszę.
Usiądź, zapewne żeś głodny i spragniony.
– Nie zatrzymasz mnie, gonią mnie, uciec muszę. – Mnich do drzwi
począł iść.
– Stójże, nieszczęsny – zawołała za nim. – Gdzie w tę noc w las chcesz
iść? Niechybnie jakie wilki cię rozszarpią. Ci, co cię gonili, zaniechali
pogoni. Na mokradła boją się zapuszczać, to pewno pomyśleli, żeś
zginął.
– Kimże ty jesteś? – spytał zaniepokojony.
– Wiedźmą, jakżeś mnie nazwał – odparła. – Siadajże przy stole, a
posil się.
Mnich posłuchał, sowa zahukała, a kot nie przestawał się łasić.
Nazajutrz obudził się otumaniony, jakby czym go odurzono
wczorajszego wieczora. No tak, grzyby, zioła. Wywarem go przecie
wiedźma poczęstowała, po którym legł nie wiedzieć kiedy. Spał zdrowo i
sen łagodny miał jak dziecko. Przetarł oczy i rozejrzał się wkoło. Chata
była pusta, nie licząc puszczyka, który pod dachem na belce drzemał.
Hieronim wstał z łoza i do drzwi się skierował. Wiedźmy nie ma,
wykorzysta ten moment i oddali się czym prędzej od tej chaty,
mokradeł, lasu. Już był blisko wyjścia, gdy drewniane drzwi się
otworzyły. Do środka pierw wszedł kot, przeciągnął się, zamiauczał i
pobiegł ku stołowi. Usadowił się na jednym z pniaków. Hieronim
odprowadził zwierzę nieprzychylnym wzrokiem, po czym ujrzał
wiedźmę. Oczy mu błysnęły, gdyż niewiasta ta jeszcze piękniejszą niż
wczoraj była. Na sobie tym razem miała czerwoną suknię, w biodrach i
biuście czernią obszytą. Na głowie wianek z kwiatów kolorowych, a
wokół szyi naszyjnik z dębowych liści. Wkroczyła do chaty niczym
królowa, dostojnym krokiem. Srebrzyste włosy opadły lekko na
ramiona, zabłysły kocie oczy, na twarzy pojawił się uśmiech.
– Opuszczasz mnie, miły gościu? – spytała zalotnie.
– Nie stawaj mi wbrew, chcę podążyć swoją drogą – warknął
Hieronim.
– Rzucasz słowa niczym groźby – odparła, a w jej oczach pojawił się
dziwny błysk.
– Jako rzekłem, przepuść mnie.
– Wolnyś przecie. Idź, dokąd cię nogi poniosą.
Wiedźma usiadłszy zgrabnie przy stole, bacznie poczynania
Hieronima obserwowała. Ten natomiast do wyjścia podszedł i zamarł.
Mgły jeszcze gęściejsze niż wczorajszego dnia otaczały chatę i moczary,
zewsząd wdzierając się w zakamarki lasu. Poczuł się dziwnie, jakby
znalazł się w pułapce. Do jego uszu dobiegło krakanie kruka, gdzieś z
oddali, echo je niosło, lecz od tego ciarki na plecach go przeszły.
– Obierz dobrze drogę – odezwała się wiedźma. – Tam, skąd żeś
przybył, ludzie, którym krzywdę wyrządziłeś, na ciebie niechybnie
czekają. Nową drogą, którą podążysz... któż to wie, kogo tamże
zastaniesz?
– Cóże mi radzisz wiedźmo? – Hieronim odwrócił się gwałtownie. –
Żebym z tobą pozostał w tej dziczy? Ja, sługa boży, z bezbożnicą?
– Gniew i strach przez ciebie przemawia. – Wiedźma wstała i
podeszła do Hieronima. Mnich poczuł na twarzy gorący oddech, ciepło
bijące z jej ciała. Przez chwilę zapragnął ją mieć tylko dla siebie. Oczami
wyobraźni widział ją nago, dotykał jej piersi, ssał sterczące z
podniecenia sutki, dłońmi pieścił jej łono, po czym wszedł w nią.
Natychmiast odgonił od siebie szatańskie myśli, odwracając wzrok.
Wiedźma wyczuła jego intencję, śmiejąc się, zwróciła się ku otwartym
drzwiom.
– Nie żadne licho, ni chochlik złośliwy cię tu przywiodły–
powiedziała. – Jeno twój los cię tu zaprowadził. Wprost w me ramiona.
– Jakże to? – spytał mnich. – Za jaką pokutę?
– Chodźże za mną, a dowiesz się, po coś tu sprowadzon.
Mnich nie odrzekłszy nic, poszedł za wiedźmą, która już była próg
chaty przekroczyła. Szedł za nią ścieżką leśną, pośród bagien, z których
mgły gęste się wydobywały, oplątując otaczający ich las. Żaby rechotały
bez ustanku, gdzieniegdzie wąż lub jaszczurka prześlizgnęła się pod
nogą. Patrzył na wiedźmę, lecz nie widział w niej typowej starej baby z
pęcherzami na twarzy, jako mu w zakonie o takowych czarownicach
opowiadano. Przed sobą miał majestat piękna i władzy kobiety. Szła
krokiem dostojnym niczym księżna, przyodziana w pyszną suknię,
stąpając po swym królestwie. Mgły nagle przerzedziły się i bagna
skończyły. Hieronim przystanął, gdyż i wiedźma stanęła.
– To tu – rzekła, wskazując ręką. Mnich stał i patrzył. Przed nim
rozpościerał się las mieszany. Dęby, buki, jesiony, sosny świerki i wiele
innych drzew oraz krzewów zmieszało się ze sobą. Pośrodku gaju
wybudowano kamienny mur stanowiący krąg, teraz obrośnięty mchem.
Wiedźma weszła do środka, tuż za nią mnich. Tam zaś z wapiennej
fontanny biła krystalicznie czysta woda, opadając do okrągłej,
kamiennej misy.
– To zwierciadło, które ukaże ci przeszłość oraz przyszłość –
powiedziała wiedźma, zanurzając dłoń w wodzie.
– To jakieś czary – wykrzyknął Hieronim.
– Ależ nie, mnichu. To płynąca prawda.
– Jakże to nie wierzę.
– Spójrz i uwierz.
Mnich postąpił wedle słów wiedźmy i nachylił się nad zwierciadłem.
Z początku nic nie dostrzegł, poza czystą wodą i lśniącymi na dnie
kamieniami. Wtem woda zafalowała, pojawiać się zaczął rozmyty obraz,
by po krótkiej chwili stać się czystym. Hieronim odskoczył ze
zdziwienia. Niewątpliwie to wpływ czarów, które rzuciła wiedźma.
– Na Boga, co to?– wykrzyknął mnich.
– Zwierciadło ukazuje, co się wydarzyło w przeszłości i co się
wydarzy w przyszłości – odparła wiedźma.
– To czary.
– To nie czary, lecz prawda, mnichu. Spójrz w toń.
– Moja wiara temu zaprzecza.
– Wiara? Przecie ty nie wiesz, co to.
– Nie łżyj, poganko, przeciw jedynemu Bogu.
– Spójrz w zwierciadło, mnichu. Ono pokaże ci twoją wiarę i twojego
Boga.
Hieronim niechętnie skusił się na propozycję wiedźmy, prosząc w
myślach Boga o wybaczenie grzechu, którego za chwilę się dopuści.
Zbliżył się do źródła. Nic poza wodą w nim nie zobaczył.
– Nic tu nie widać. Twoje czary nie mają mocy – zwrócił się do
wiedźmy.
– Cierpliwości, mnichu – odparła.
Mnich ponownie spojrzał w zwierciadło i odskoczył gwałtownie
niczym rażony piorunem. Po chwili wahania podszedł bliżej, by
przyjrzeć się obrazowi, który pojawił się w źródle. Dwóch mnichów
uciekało w stronę lasu przed goniącymi ich poganami. Nagle jeden z
nich upadł i nie mógł się podnieść, prosząc drugiego o pomoc, lecz ten
zostawił go losowi i uciekł w las. Hieronim złapał się za głowę, po czym
zdenerwowany oparł się o kant kamiennego źródła. Ponownie ujrzał
młodego przerażonego mnicha, który krzyczał z rozpaczy. Lecz dalszy
widok zdziwił go bardzo. Pogańscy wojownicy dobiegli do młodego
mnicha, lecz nie zabili go. Jeden z nich, o wielkich barach, zarzucił go na
plecy, po czym z resztą towarzyszy pospiesznie oddalili się od lasu.
– Złożą go w ofierze? – krzyknął Hieronim. – Odpowiedz.
– To ty go złożyłeś w ofierze, mnichu. – rzuciła wiedźma. – Pozwoliłeś
mu umrzeć lub przetrwać.
– Bóg go wybawi.
– Bóg powiadasz... – zachichotała. – Czy ty stosujesz się do zaleceń,
jakie wydał, oraz do nauki, jaką powierzył swoim uczniom?
– O czym ty mówisz?
– Apostołowie. – Podeszła bliżej.
– Święci apostołowie. – Czuł jej gorący oddech na swej twarzy. –
Każdy, kto wstąpi do zakonu, stosuje się do ich nauki.
– Czy twe sumienie jest aby czyste jak łza?
– Nie będziesz mi katem – opierał się jej zarzutom, lecz nie mógł się
oprzeć wdziękom.
– Spójrz.
Hieronim skierował wzrok ku źródłu, w którym odbijał się obraz.
Grupa kilku mężczyzn przyodzianych w różnokolorowe tuniki, szła
wśród zieleni ogrodu. Przewodził im siwy starzec w białej todze. Nagle
starzec uniósł dłonie ku górze i począł dziękować niewidzialnemu
stwórcy. Następnie zwrócił się ku uczniom.
– A teraz polecam was Bogu i słowu Jego łaski, władnemu zbudować i
dać dziedzictwo ze wszystkimi świętymi. Nie pożądałem srebra ani
złota, ani szaty niczyjej. Sami wiecie, że te ręce zarabiały na potrzeby
moje i moich towarzyszy. We wszystkim pokazałem wam, że tak
pracując trzeba wspierać słabych i pamiętać o słowach Pana Jezusa,
który powiedział „Więcej szczęścia jest w dawaniu aniżeli w braniu”.
Starzec ukląkł i począł się modlić, wraz z nim modlili się uczniowie.
– To… – Mnich odskoczył z wrażenia.
– Paweł, uczeń Jezusa – odparła wiedźma. – On stosował się do jego
nauk. A ty, mnichu, czy też to robisz?
– Nie masz prawa mnie oskarżać.
– Nie ja tu jestem sędzią.
– My, słudzy boży, w przeciwieństwie do was, barbarzyńców,
jesteśmy miłosierni – chciał wykrzyczeć te słowa prosto w twarz
wiedźmy, lecz jej wzrok przeniknął jego duszę i poczuł się zakłopotany.
– Doprawdy? – powiedziała melodyjnie. –Więc obserwuj dalej.
Hieronim nachylił się nad kamiennym źródłem, w którym pojawił się
nowy obraz. Było to ogromne miasto, które swoją wielkością przerastało
Rzym. Na ulicach panował tłok, a większość ludzi wielu narodowości
zmierzało do ogromnego budynku. W środku budynku, również
panował tłok. Ludzie czytali zwoje, na których zawarto ogromne
pokłady wiedzy. Pięknie zdobione drewniane półki uginały się pod
ciężarem zwojów, całość zwieńczało złote sklepienie. Nagle posadami
fundamentów coś wstrząsnęło. Wśród zgromadzonych ludzi wzrósł
strach, który spotęgował tłum wściekłych uliczników, którzy podpalili
wnętrze biblioteki. Ludzie w panice poczęli uciekać i tratować się
nawzajem. Ulicznicy byli brutalni wobec innych, bijąc ich i kopiąc.
Ogromne kłęby dymu i buchający ogień pojawiły się nad miastem.
Obraz rozmył się na krótką chwilę, po czym pojawił się z powrotem. Na
jednej z ulic powoli jechał powóz, gdy nagle został zaatakowany przez
rozjuszony tłum. Ze środka wyciągnięto piękną kobietę greckiej urody i
z zimną krwią pozbawiono ją życia. Z bezpiecznego miejsca, stojąc na
balkonie, pewien rzymski duchowny śmiał się do rozpuku na widok
palącej się biblioteki. Obraz znikł, a Hieronim musiał usiąść na
kamieniu, by ochłonąć.
– To biblioteka aleksandryjska zniszczona przez rozjuszony tłum
chrześcijan – powiedziała wiedźma. – Kobieta, którą zabito, nosiła imię
Hypatia. Była wielką uczoną. Mniemam, iż znasz tę historię.
– Dlaczego mnie dręczysz? – wykrzyknął mnich.
– Dręczę?
– Arabowie również maczali ręce w zniszczeniu biblioteki.
– O ich udziale milczysz.
– Nadejdzie czas, gdy Arabowie poniosą sromotną klęskę z rąk króla
o słowiańskiej krwi. Ich imperium po tym wydarzeniu legnie w gruzach.
– O czym ty prawisz?
– Gdy rozegrają się te wydarzenia, nas pochowa ziemia.
– Skąd to wiesz?
– Ze zwierciadła.
– Niech i mnie pokaże
– Zwierciadło kieruje się własną wolą. Nie zawsze pokazuje to, co byś
chciał.
– Wolą? Woda nie ma duszy.
– Czy człowiek ją ma?
Hieronim zamilkł. Słowa wiedźmy wbiły się w jego głowę niczym
gwóźdź rozłupujący czaszkę. Poczuł ból w skroniach, palcami obu rąk
począł je masować. Poczuł się winny. Wstąpił na ścieżkę Pana, by nieść
dobrą nowinę i nawracać pogan. Tymczasem w służbie chrześcijańskich
królów niósł śmierć, rozpacz i ogień. Czy tego od niego oczekuje Pan?
Nagle poczuł pieczenie w klatce piersiowej, serce poczęło mocniej bić,
jak gdyby chciało gdzieś uciec. Nie wiedział, co się dzieje, przed oczami
mu pociemniało. Czyżby w tym nieoczekiwanym momencie nadeszła
śmierć? Nagle ból odszedł, a mnich poczuł się znacznie lepiej. Skierował
wzrok ku wiedźmie. Na jej twarzy pojawił się błogi uśmiech.
– Tylko szatan potrafi manipulować umysłami – rzucił gniewnie
mnich. – Jesteś jego powierniczką, wiedźmo.
– Rzucasz słowa na wiatr – odparła spokojnie, głaszcząc głowę kota,
który łasił się przy jej kolanach.
– Jestem sługą Pana, moje słowa mają moc bożą.
– Jeśli za słowami ramię w ramię idą czyny. Przecie o tym prawi twój
Bóg.
– Próbujemy was, pogan, nawrócić na drogę prawdy jedynej.
– Siłą i przemocą.
– Karą za grzechy jest miecz.
Wtem odezwał się niespokojnie siedzący nieopodal na gałęzi
puszczyk, który pierwszy spostrzegł opary wydobywające się ze
źródlanego zwierciadła, które jak gdyby oburzyło się na wypowiedziane
przez mnicha słowa. Po chwili opary opadły, a w źródle pojawił się
obraz. Armia złożona z rycerstwa i piechoty, która na znak wodza
przystanęła przy płynącej obok rzece. Rudobrody wódz przyodziany w
srebrną zbroję i czerwony płaszcz wskazał dłonią rzekę i ruszył na
potężnym koniu w jej odmęty, jako pierwszy. Nagle z nieba spadła
niebieska błyskawica, rażąc rycerza na koniu, który spadłszy z niego,
runął w odmęty rzeki, tracąc życie. Żołnierzy opanowało znużenie i
niechęć, oto ich wódz na ich oczach spadł z konia i utonął. Obraz
zniknął, na twarzy mnicha wymalowało się zdziwienie.
– Ujrzałeś przyszłość, która niechybnie nastąpi – powiedziała
wiedźma.
– Kim… – jęknął mnich.
– Kim był ten człek, który zginął, i z czyjej ręki? Chciałeś o to zapytać?
Mnich nie odpowiedział, a wiedźma kontynuowała.
– Fryderyk I Barbarossa, tak się będzie zwał, król niemiecki i cesarz
rzymski, który na czele swojego wojska wyruszy w drogę do Jerozolimy,
by tam stoczyć bój o wiarę z niewiernymi. Lecz jak zdążyłeś zauważyć,
ktoś stanie mu na przeszkodzie – powiedziała wiedźma, obchodząc
źródło dookoła.
– Przecie ugodził go piorun – powiedział mnich.
– W bezchmurny dzień? A żołnierze... Czy nie widziałeś na ich
twarzach zdziwienia?
– To niewiarygodne, niemożliwe…
– Trudno ci uwierzyć, lecz to prawda. Błyskawica, która zabiła
rudobrodego króla, jest ci dobrze znana.
– Archanioł Michał!!!
Hieronim zwalił się na kamienną ławę, gdyż pod wpływem
uniesienia zakręciło mu się w głowie. Gdy nerwy ustały, spojrzał na
wiedźmę. Ta stała spokojnie nad źródłem, zanurzając delikatnie w nim
swe dłonie. Po czym nabrała wody do glinianego naczynia i podała je
mnichowi.
– Schłodź wodą czoło, to ukoi ci zszargane nerwy.
Hieronim nie protestował, zanurzył dłonie w misie, po czym obmył
wodą twarz. W rzeczy samej była przyjemnie chłodna i dziwny sposób
koiła nerwy. Poczuł się spokojnie, jak gdyby dryfował na spokojnym
morzu. Błogą chwilę wytchnienia przerwała wiedźma.
– Zwierciadło chce ci jeszcze coś pokazać. Coś, co nastąpi za twoim
przyzwoleniem. Mnich niechętnie wstał i przystanął obok wiedźmy.
Znów poczuł jej zapach. Była niczym wczesna wiosna, piękna i
stanowcza. Chciał ją, chciał już teraz zanurzyć się w jej wnętrzu pośród
tysięcy kwiatów, gdzie jedynym świadkiem ich miłości będzie rozgrzane
słońce. W tej samej chwili poczuł delikatną dłoń na swym ramieniu.
– Spójrz – powiedziała wiedźma. Obraz, który się pojawił w
zwierciadle przedstawiał skatowanych, odzianych w łachmany ludzi
przykutych do siebie łańcuchami. Prowadzeni byli przez żołnierzy w
czerwonych kaftanach z kapalinami na głowach i halabardami w ręku.
Poniżonych więźniów zaprowadzono na duży plac otoczony domami z
kamienia. Na środku ułożono rzędy stosów, a przed nimi stał wysoki
człek w obstawie paru innych mężczyzn. Był szczupły i wysoki nosił na
sobie czarno-biały habit. Recytował coś z księgi. Skazanych zawleczono
na środek placu przy wyzwiskach i kopniakach zebranego nań ludu.
Przywiązano ich do drewnianych pali, po czym podpalono stosy. Wyli z
bólu, lecz piekielne ognie śmierci nie dawały za wygraną. Straszne sceny
wydarzyły się na placu tego dnia, aż na twarzach zebranego ludu
wezbrała litość do skazanych na śmierć w okropnych męczarniach.
Jedynie mnich oraz jego przyboczni stali niewzruszenie, z kamiennymi,
nieczułymi twarzami.
– Mnich ten zwie się Torquemada. Tysiące niewinnych ludzi zginie w
ten sposób z ręki jego i jemu podobnych – powiedziała wiedźma i dodała
pospiesznie. – Lecz ty nie musisz być taki jak oni. Wystarczy, że twoja
wiara, twoje sumienie będą czyste.
Mnich padł na ziemie niczym rażony piorunem. Zalała go ciemność,
nic nie widział i nie słyszał. Jedynie głucha, bezlitosna nicość otoczyła go
zewsząd.
Obudził się cały zlany potem. Z podwórza dochodził dźwięk bijących
dzwonów oraz końskich kopyt stukających o bruk. Wstał z łoża, dygocąc,
i pospiesznie podszedł do okna. Wstawał ciepły, letni dzień. Przez
główną bramę zamku Dzieżgoń wyruszył orszak złożony z dwudziestu
rycerzy, których prowadził komtur krzyżacki Albrecht Von
Schwarzburg. Za bramami zamku czekał oddział sześćdziesięciu
pieszych żołnierzy, którzy wraz z orszakiem mieli dołączyć do wielkiej
armii Mistrza Zakonu Krzyżackiego Urlicha von Jungingena, który
wypowiedział wojnę słowiańskim ludom, na czele z królem Polski
Władysławem Jagiełło. Nieuchronnie zbliżał się kolejny krwawy konflikt
w dziejach ludzkości. Gdy orszak się już oddalił, uwagę Hieronima
przykuł inny widok. Otóż przez boczną bramę na zamek wprowadzono
kilkunastu związanych łańcuchami więźniów. Wyznawców
słowiańskich bogów zwano schizmatykami lub heretykami i poprzez
tortury w lochach przeważnie skazywano ich na śmierć. Mnich wytężył
wzrok. Wśród skazanych była młoda, piękna srebrzystowłosa
dziewczyna, odziana w zieloną, poszarpaną suknię. Czym prędzej
wybiegł na zewnątrz. Stanąwszy przed skazanymi, knechtom nakazał
wstrzymać pochód. Zbliżył się ku dziewczynie i przyjrzał jej się uważnie.
Była bardzo piękna, długie, srebrne włosy w nieładzie opadały jej na
ramiona. Patrzyła w niego swymi seledynowymi oczyma, wzbudzając w
nim litość.
– Ty… – wymamrotał, po czym wyrwał knechtowi topór i jednym
ruchem przeciął łańcuch.
– Uwolnijcie ich natychmiast – wrzasnął.
– Ależ panie, to heretycy – rzucił knecht.
– Róbcie, co mówię. Wypuśćcie wszystkich na wolność i sami jej
poszukajcie w innym miejscu. Gdy pan wróci i zastanie puste lochy ,
niechybnie jako pierwsi zadyndacie na drzewach. Zresztą, żołd też nijaki
bierzecie.
Hieronim pobiegł do stajni, by po chwili wybiec z czarnym ogierem.
Nakazał dziewczynie na niego wsiąść, po czym sam wskoczył jej za
plecy.
– Zamek miał pozostać pod moją opieką, nim nie wróci jego
właściciel. Lecz gdy wróci, zastanie go pustym, ponieważ wszyscy
jesteśmy wolni i żaden człowiek nie może niszczyć drugiego ze
względów wiary i polityki. Rozumiecie? Jesteście wolni. Idźcie, gdzie
chcecie i nie wracajcie tu więcej.
Knechtowie uwolnili więźniów i uciekli. Otworzyły się lochy.
Schizmatycy, jak ich nazwali chrześcijańscy kaci, rozpierzchli się w
różne strony. Mnich oraz dziewczyna wyruszyli w poszukiwaniu
swojego miejsca.
Hieronim spiął konia i wraz ze srebrzystowłosą dziewczyną pognał
ku wolności.
Piotr Ferens
Cmentarnica

Potwór żyjący w umyśle złego człowieka, karmi się padliną jego


podłej duszy.

Fakt, że znalazłem się w tym zapomnianym przez ludzi i czas miejscu,


wynikał wyłącznie z przyczyn zawodowych. Od ponad pięciu lat
bowiem pracowałem w podrzędnym piśmie, traktującym na swych
łamach o wszelkiego rodzaju zjawiskach nadprzyrodzonych, jak zwykło
się określać rzeczy niepojęte i przynajmniej na obecną chwilę przez
naukę niewytłumaczalne. Niezbyt wymyślny tytuł owego periodyku,
„Istnienie”, przyciągał całkiem spore rzesze czytelników, dzięki czemu
comiesięczny nakład schodził jak przysłowiowe ciepłe bułeczki, co z
kolei przyczyniało się do umacniania mojej finansowej stabilności.
Jak to najczęściej w życiu bywa, pracę w redakcji znalazłem
całkowicie przypadkowo i tak oto dorywcze zajęcie na zastępstwie stało
się moim chlebem powszednim, a także, co muszę przyznać, całkiem
niezłym sposobem na życie, który z czasem bardzo polubiłem. Z
pewnością dla wielu z was nie byłaby to praca marzeń. Jednak jeżeli
chodzi o mnie, sprawdzała się wręcz idealnie, a ja odnajdywałem się w
niej z prawdziwą przyjemnością. Przede wszystkim bardzo odpowiadała
mi elastyczność godzin pracy, możliwość zwiedzania wielu ciekawych
miejsc oraz poznawania niebanalnych postaci i natykania się na historie
o tyleż niesamowite, co i zadziwiające. A że w mojej duszy zawsze grała
pewna niezgłośna nutka włóczykijstwa, czułem się w swym
dziennikarsko-detektywistycznym fachu niczym ryba w wodzie. Tym
bardziej, że jeżeli chodzi o zarobki, nie miałem specjalnego powodu do
narzekań. Słowem, było na tyle dobrze, by kompletnie nie brać z mojej
strony pod uwagę jakiejkolwiek zmiany w tym względzie.
Poza tym, dzięki takiej a nie innej pracy, miałem możliwość
zbierania, niejako przy okazji, całego mnóstwa materiału, który
zamierzałem wykorzystać w późniejszym czasie jako podwaliny do
napisania książki. Nie do końca wiedziałem jeszcze, o czym konkretnie
miałaby być, ale wcale nie spieszyło mi się z podjęciem tej konkretnej
decyzji. Na to miałem czas. Dużo czasu.
Tak więc zgodnie z poleceniem szefa redakcji, niejakiego Artura
Kalneckiego (swoją drogą niezwykle przemiłej szui, której nie dało się
nie lubić, a niekiedy gorąco nienawidzić), pod koniec września udałem
się prosto w Bieszczady, by dotrzeć aż pod granicę z Ukrainą. Mój nieco
już przechodzony Jeep Cherokee II parł niestrudzenie naprzód przy
wtórze mruczącego diesla o pojemności dwa i pół litra. Auto, co prawda,
miało już swoje lata, ale darzyłem je czułą sympatią, przekonany o tym,
że istnieje pomiędzy nami coś na kształt pewnej niewidzialnej więzi,
trwale łączącej wnętrze maszyny z duszą człowieka. Bywało, iż
przemawiałem do niego czule, bądź żaliłem się na temat różnych
życiowych spraw. Wóz zaś wysłuchiwał mnie cierpliwie i toczył się
naprzód, dowożąc zawsze do wybranego celu. Faktem jest, że tuż przed
bieszczadzką podróżą wykosztowałem się nieco na regenerację pompy
wtryskowej, samych wtrysków, jak i turbosprężarki, co spowodowało, że
w leciwego jeepa wstąpił istnie młodzieńczy duch zrywu. I nie była to z
mojej strony zwykła snobistyczna fanaberia, tylko wynik usilnych
nalegań mojego zaprzyjaźnionego mechanika, którego rozsądnych
argumentów nie sposób zbagatelizować.
Kiedy dotarłem na miejsce, było wczesne popołudnie. Dzięki
wcześniejszemu rozeznaniu terenu i zapoznaniu się z lokalnymi
mapami wiedziałem, że aby dostać się do samych Sianek, będę
zmuszony nieco wcześniej rozstać się z moim wiernym pojazdem i dalej
udać się pieszo. Nie wątpiłem, że mój stary-nowy jeep poradziłby sobie z
czekającym go terenem, jednakże droga została oficjalnie zamknięta dla
ruchu, o czym informował odpowiedni znak. Poza tym uznałem, że
jeżeli chodzi o moją osobę, to przyjemnie będzie odbyć samotny,
siedmiokilometrowy spacer w otoczeniu przyrody.
Pokonawszy wspomnianą odległość, po niespełna dwóch godzinach
dotarłem do widmowych rogatek zapomnianej wioski. To właśnie tutaj
znajdował się ostateczny cel mojej bieszczadzkiej podróży, czyli groby
hrabiostwa Stroińskich. Historia tego miejsca była o tyleż tragiczna, co i
bardzo chwytliwa z punktu widzenia przyszłego czytelnika. Jak świat
światem, ludzi zawsze fascynowały opuszczone miejsca, które, zwykle w
przeszłości, nieodmiennie naznaczone były piętnem dramatu.
Warto tutaj wspomnieć, że sama wioska została w latach
pięćdziesiątych przedzielona granicą polsko-ukraińską. I tak jak w
latach przedwojennych w tym miejscu tętniło aktywne życie
towarzyskie, a turyści chętnie je odwiedzali zarówno latem, jak i zimą,
tak po przymusowym podziale nasza rodzima część stała się miejscem
całkowicie opuszczonym. Jedynie milczące kamienne zręby zabudowań
i pozostałości dawnego cmentarza przypominały o minionych czasach, a
panującą niepodzielnie ciszę od czasu do czasu poszturchiwały wietrzne
powiewy lub delikatne ptasie trele.
Swoje pierwsze kroki skierowałem do cmentarnej kaplicy, przed
którą tkwiły dwa nagrobki – Franciszka i Klary Stroińskich z rodu
Kalinowskich. Wspierające nowy dach, drewniane kolumny kamiennej
kaplicy jaśniały świeżością. Na pierwszy rzut oka widać było, że
niewielką budowlę odnowiono niedawno, z zachowaniem jej
pierwotnego charakteru. Tak samo stało się z nagrobnymi płytami, które
starannie czyszczono z naleciałości zielonego mchu. Widniejące na nich,
rozpostarte na całą szerokość krzyże lśniły teraz nieskazitelną
kamienną fakturą, nie pozostawiając już miejsca na tajemniczość, która
wyzierała wcześniej z internetowych zdjęć, gdzie zielonkawy nalot
pochłaniał dusze dawno już przeżartych czasem i zgnilizną ciał.
Obszedłem niewielki teren w milczeniu, zatrzymując się na moment
raptem kilka metrów od niewidzialnej granicy, dzielącej dwa państwa i
dwa narody. W pewnym momencie odniosłem wrażenie, że pomimo
panującego tutaj pozornego spokoju w powietrzu dało się wyczuć coś na
kształt nieokreślonego napięcia. Jakby ktoś niewidzialny ustawicznie
delikatnie napierał na warstwy powietrza niczym na ścianki
napęczniałego balonu. Może to szepty przeszłości naciskały na
teraźniejszość, by ta pozwoliła jej powrócić i ponownie wlać się
tętniącym życiem w panującą martwotę tego miejsca?
Otrząsnąłem się z tych ponurych rozmyślań i zabrałem do pracy.
Wykonałem kilkadziesiąt zdjęć skoncentrowanych głównie na miejscu
spoczynku Klary i Franciszka. Większość profesjonalnym sprzętem
marki Canonem EOS 1DX Mark II z odpowiednim obiektywem, kilka, do
własnej kolekcji, zwykłym – jak powiedzieliby niektórzy
przedpotopowym – aparatem produkcji radzieckiej, Smiena 8M.
Zakupiłem go pewnego dnia, zupełnym zresztą przypadkiem, na jednej z
licznych giełd staroci i od tamtej pory zawsze miałem go ze sobą wraz z
przynajmniej jedną zapasową rolką filmu. Był to bardzo prosty,
małoobrazkowy aparat, produkowany w latach 1970 – 1995. Nie
uświadczyłeś w nim takich udogodnień jak światłomierz, dalmierz, o
samowyzwalaczu nawet nie wspominając. Ale to właśnie ta prostota
zachwycała mnie najbardziej. Jeden z moich redakcyjnych kumpli,
widząc mojego jeepa i zwisającą z szyi na pasku Smienę, uśmiechnął się
i powiedział:
– Kochasz stare rzeczy, co?
Chyba miał rację. Choć nigdy nie uważałem ich za… stare. Za
wartościowe – tak. Za piękne – z całą pewnością. Za coś, co posiada w
sobie energię złożoną z emocji poprzednich właścicieli, a tym samym
nie jest jedynie bezduszną składową swoich części – także. Ale z całą
pewnością nie za stare.
Zwiedziłem jeszcze niewielki, stary, zapuszczony cmentarzyk,
pstrykając kilka fotek przekrzywionych, popękanych płyt nagrobnych.
Muszę przyznać, że niewątpliwie miałem w sobie coś w rodzaju
nekropolitycznego turysty. Uwielbiałem zwiedzać małe, często
zaniedbane cmentarze. Przechadzać się wąskimi, zarośniętymi alejkami
i sczytywać napisy z nagrobków. Wyobrażałem wtedy sobie życie
pochowanych pod nimi ludzi. Ich smutki i radości, problemy oraz
błahostki, które tak znacząco przecież potrafiły wpływać na nasz
człowieczy los.
Schowałem aparat i zerknąłem na zegarek, który wskazywał
zbliżającą się godzinę osiemnastą. Najwyższy czas, aby zacząć zbierać
się w drogę powrotną. Chciałem dotrzeć do samochodu za dnia, bo jakoś
niespecjalnie miałem ochotę szwendać się po nieznanej mi okolicy w
ciemnościach. Zresztą nie było sensu zwlekać. Miałem już odpowiedni
materiał, a także notatki i całkiem postawny szkielet przyszłego
artykułu, tyczący się nieszczęśliwej historii Sianek.

***
Światła reflektorów zatopiły swoje srebrzyste kły w raczkującej
szarzyźnie zbliżającego się wieczoru. Wyjechałem z parkingu i
skierowałem się do o oddalonej o siedemnaście kilometrów
miejscowości Karepiewo. Była to niewielka mieścina, w której żyło
niespełna trzystu mieszkańców.
Bez najmniejszych przeszkód dotarłem do pensjonatu, gdzie miałem
zarezerwowany pokój. Po wstępnym rozpakowaniu się stwierdziłem, że
warto połączyć przyjemne z pożytecznym, czyli udać się na dobre piwo
celem posłuchania lokalnych rozmówców. Nigdy nie wiadomo, czy
człowiek nie trafi na zaczątek jakiejś interesującej historii.
Kwadrans później pchnąłem drewniane odrzwia tutejszej knajpy,
przycupniętej w starym i spaczonym krzywizną budynku, pod
kołyszącym się w niechętnym wahaniu i niemiłosiernie skrzypiącym
szyldzie „W drodze na koniec”. Ujrzałem niewielką przestrzeń
wypełnioną ludźmi, pomiędzy którymi wiły się różnorodne rozmowy,
przy akompaniamencie postukiwania szklanych kufli i bliżej
nieokreślonej muzyki, z raz po raz zanikającymi dźwiękami.
Zamówiłem piwo o słusznej pojemności jednego litra i zasiadłem na
ostatnim wolnym stołku przy barze, tuż przy samym brzegu. Po prawej
stronie miałem ścianę z lichą boazerią, a po drugiej postawnego
jegomościa o nastroszonym wąsisku i ognistym spojrzeniu, zaostrzonym
zapewne odpowiednią dawką pienistych procentów. Kiedy zajmowałem
miejsce, był uprzejmy obrzucić mnie nieprzychylnym wzrokiem, po
czym wrócił do przerwanej rozmowy z lekko kołyszącym się
kompanem, którego dłoń, wczepiona w kontuar baru, sprawowała – jak
sądziłem – funkcję kotwicy.
– Słyszałeś, że małe Kaszepirskie zaginęły? – rzucił potężny facet i bez
najmniejszego zażenowania głośno siorbnął niemniej wielki łyk piwa.
– No co ty!? – czknął jego rozmówca, jednocześnie zaokrągliwszy
swoje oczy w formę szczerego zdziwienia. – Te przybrane córki Tomasz-
ka? Normalnie nieprawdopodobne. – Kolejne czknięcie połknęło w
łapczywym hauście ust ostatnią sylabę, czyniąc ją całkowicie bezgłośną.
Nadstawiłem ucha. Może to i prawda, że ludzie tacy jak ja
nieustannie szukają ciekawych historii, ale im dłużej pracowałem w
dziennikarskim fachu, tym częściej towarzyszyło mi przekonanie, że to
właśnie historie wybierają sobie ludzi, którzy je opowiedzą.
Mimo iż byłem w stanie dostrzec jedynie połówkę zgrabnego profilu
zakotwiczonego towarzysza rozmów, to i tak w zupełności wystarczyło
mi to za pełną podstawę do wyobrażenia sobie całości; wydłużona
szczupła facjata ze szlachetnie uwydatnionym nosem i nieco zbyt
uwypukloną, niemal wywiniętą dolną wargą, która zwisając swobodnie,
lśniła od nadmiaru śliny i piwa niczym wypolerowana. Jedyne widoczne
oko właściciela spoczęło na mnie na ułamek sekundy, po czym skrywszy
się za cienką kurtyną powieki, straciło zainteresowanie moją osobą.
Uruchomiwszy opcję dyktafonu w telefonie komórkowym, oparłem się
wygodnie barkiem o boazerię. Sącząc powoli złoty trunek, spokojnie
czekałem na dalszy rozwój historii, która właśnie pojawiła się tuż pod
moim nosem. Pomyślałem z rozbawieniem, że wizerunkowo obaj –
zapewne stali bywalcy – z całą pewnością reprezentują wizualnie
skrajne przeciwieństwa samych siebie, jednocześnie będąc swoistym
przykładem człowieczego jing i jang.
Chudy czkał od czasu od czasu, a na jego twarzy malowała się coraz
wyraźniejsza bezradność, rezygnacja i udręka jednocześnie. Postawny
kolega klepnął go w końcu dobrotliwie w plecy, co wywołało
zamierzony efekt.
– Córki Tomaszka? – odetchnął z ulgą. – Normalnie
nieprawdopodobne.
– Dokładnie tak. Te od Tomka Rykondy – odparł grubas, pociągając
jednocześnie spory łyk bursztynowego trunku.
– To już będzie czwarty dzieciak w tym miesiącu. Najpierw ta mała
Ania od Flowiaków, potem Mirek Gizowski i teraz te dwie. Ki diabeł?
– A właśnie. Ki diabeł? – powtórzył za swym mizernym przyjacielem.
– Jak dla mnie, ktoś te dzieciaki porywa i albo zagranicę wyprawia, do
tej, tam, adopcji. Albo też i –zniżył nieco głos – do bardziej niecnych
celów.
– Niby do jakich?
– A mało to chętnych zboczeńców na dzieciaczki jest?
– Też racja. Może być i tak jak mówisz. – Opuszczany kufel głośno
stuknął o blat. – Ale nigdy przecież aż tylu zaginięć nie było. Owszem,
czasami się coś zdarzało, ale żeby aż tak? Normalnie
nieprawdopodobne.
– Racja. Na mój nos to się coś szykuje. A jak się szykuje, to pewnikiem
będzie to coś niedobrego.
– Co za czasy! – Mężczyzna pokręcił głową z dezaprobatą. – A
słyszałeś, że wdowa po Ryglaku ponoć coś na cmentarzu widziała,
ledwie dwa dni temu? Mojej starej sama to powiedziała. Normalnie
nieprawdopodobne.
– Ale niby co konkretnie?
– A jakieś właśnie takie małe, w białej koszuli czy coś. Dziecko jakby.
Między nagrobkami jej mignęło. Roześmiało się tak jakoś nieprzyjemnie.
Tak powiedziała. Nieprzyjemnie. Jakby złośliwie. Wiesz… normalnie
nieprawdopodobne, mówię ci.
– I co dalej?
– Ano nic. Wystraszyła się nie na żarty. „Ojcze nasz” ze „zdrowaśką”
czym prędzej odmówiła. Grób swego starego szybko oporządzać
dokończyła, a w drodze powrotnej to była do kościoła zaglądnęła, coby
przed obrazem Najświętszej Panienki o ochronę i spokój dusz
błąkających się prosić.
– Eee tam. Pewnikiem się jej coś na oczy rzuciło. Wiatr zawiał, czymś
poruszył, a ta od razu.
– Sam wiesz, że ona niezbyt do przewidzeń skora.
– Niby racja – skwitował. – Prędzej to ci ona kogoś wyśmieje, niż
sama głupotki zacznie rozpowiadać.
– Właśnie. Czyli coś w tym wszystkim być musi. – Pokręcił głową. –
Normalnie nieprawdopodobne.
– Musi.

***
Zasłyszana przypadkowo w knajpie historia zaintrygowała mnie na tyle,
że następnego dnia rano postanowiłem zostać kilka dni dłużej w
Karepiewie. Pomyślałem, że spożytkuję czas na dowiedzenie się, co w
trawie piszczy, a być może uda mi się rozwiązać ową tajemniczą sprawę,
jeżeli tylko szczęście dopisze mi w stopniu wystarczająco
umiarkowanym.
W takich wypadkach najlepszą metodą było pomyszkować nieco po
okolicy, ostrożnie zasięgnąć języka u tutejszych mieszkańców, ale na
tyle dyskretnie, by ich do siebie nie zrazić. Powszechnie bowiem
wiadomo, że takie zamknięte społeczności niezbyt przepadają za
obcymi, którzy zjawiają się znikąd i nos w nieswoje sprawy pakują, by
węszyć za tanią sensacją. W pierwszej więc kolejności zakupiłem
wydanie tutejszej prasy, licząc, że na jej łamach znajdę coś przydatnego.
I nie myliłem się! Obszerny artykuł zatytułowany Ucieczki czy
porwania? obejmował całą pierwszą stronę, na której autorka opisała
wszystkie trzy przypadki zaginięć dzieci w wieku od siedmiu do
dziewięciu lat. Przeczytałem całość bardzo uważnie, i to trzykrotnie,
chcąc mieć pewność, że mój umysł wyłapie wszelkie ważne informacje,
ewentualnie także spostrzeże pewne niezgodności. Tych ostatnich nie
zauważyłem. Czytając powoli po raz ostatni, sporządziłem nieodzowne
w takim wypadku notatki, po czym stwierdziłem, że najlepszym moim
kolejnym krokiem do rozwikłania tej historii będzie wizyta na
cmentarzu, gdzie wdowa po Ryglaku dojrzała to „coś” pomiędzy
nagrobkami.

***
Potwór żyjący w umyśle złego człowieka, karmi się padliną jego podłej
duszy. –przeczytałem uważnie słowa widniejące na starej nagrobnej
płycie, po raz już nie wiadomo który. W tym zdaniu było coś, co mnie
zarówno przerażało, jak i na swój makiaweliczny sposób intrygowało i
pociągało do dalszych rozmyślań. Szeptem kuszącej aprobaty wciągało
mój umysł w niebezpieczny wir, w grząską maź szaleństwa.
Potrząsnąłem głową i przymknąwszy oczy, zwróciłem twarz ku słońcu.
Nie było ciepłe. Ledwie letnie z wyczuwalnymi od czasu do czasu
pasemkami tlącej się, wygasającej ciepłoty. Jesień złamała jego złocistą
potęgę, odbierając mu siły. Delikatny wiatr szumiał pośród drzew,
kołyszących się majestatycznie ponad cmentarnymi grobami, niczym
żałobnicy kiwający w smutku głowami.
Potwór żyjący… – zdanie ponownie bezwiednie wypłynęło w mojej
głowie na powierzchnię świadomości. Potrząsnąłem głową i spojrzałem
na nazwisko nieszczęśnika pochowanego pod tak ciężkimi gatunkowo
słowami.
Alojzy Kadder
27.02.1879 – 16.08.1921
Czasami miewałem wrażenie – tak jak i w tym przypadku – że
niektóre zdania nie powstają w ludzkim umyśle, tylko tworzą je obce
nam istoty o wnętrzu tak mrocznym, jak niezliczone warstwy ciemności
splecione ze sobą nierozerwalnie w nieprzenikniony węzeł
przepastnego mroku.
Wycelowałem obiektyw Smieny i sprawnym ruchem palców
ustawiłem ostrość. Litery przepłynęły z rozmazanej mgiełki w jednolite
kształty z ostrymi krawędziami. Nacisnąłem delikatnie spust, jakbym
zwalniał cyngiel pistoletu, i migawka kliknęła z charakterystycznym
trzaskiem. Zabrzmiało to niczym pęknięcie suchej kości nieboszczyka.
Przewinąłem film do następnej pustej klatki i zakryłem obiektyw
plastikowym wieczkiem.
W tym momencie uchwyciłem coś kątem oka. Tuż na skraju widzenia
pojawił się pewien ruch. Jakaś bliżej nieokreślona biała plama
zamajaczyła mi na granicy widzenia na ułamek sekundy. Spojrzałem w
tamtą stronę i zobaczyłem małą, przygarbioną postać o długich blond
włosach. Poruszała się żwawo, przepływając pomiędzy nagrobkami.
Wyglądała na kilkuletnie dziecko, drepczące w pospiechu przed siebie.
Lekko pochylona, z opuszczoną głową i wzrokiem wbitym w ziemię tuż
przed swoimi stopami, sprawiała wrażenie, jakby szukała zguby i tym
samym nie zwracała uwagi na cokolwiek innego.
Czyżby to właśnie ją widziała kobieta, o której usłyszałem w knajpie?
A może to po prostu tylko czyjeś dziecko? Rozejrzałem się dookoła w
poszukiwaniu kogoś dorosłego, z kim malec pewnie tutaj przyszedł, ale
nigdzie nikogo takiego nie dojrzałem. Było pusto. W gruncie rzeczy nic
w tym dziwnego, że dzieciak był bez opieki. Sam przecież, i to nie raz,
jako niesforny szkrab wybierałem się na samotne wędrówki po
nekropoliach czy parkach. Niejednokrotnie też szliśmy razem z
kumplami, żeby się nieco powałęsać i postraszyć nawzajem mrożącymi
krew w żyłach historiami o ludziach pochowanych żywcem, chodzących
trupach czy też o duchach tragicznie zmarłych, które ustawicznie
nawiedzały tego typu miejsca. Dziwna postać mignęła mi ponownie dwa
rzędy dalej, gdzieś pośród nagrobków. Długa, biała koszula plątała się jej
między nogami. Zatrzymała się na granicy cienia rzucanego przez
wysoki dąb o rozłożystej koronie, przez co nie byłem w stanie dostrzec
twarzy. Widziałem jedynie część zgiętych pleców. To wszystko.
Zaintrygowany, czując lekkie mrowienie strachu na skórze, ruszyłem
w tamtą stronę. Idąc, zdjąłem osłonę obiektywu i zatrzymawszy się na
chwilę, pstryknąłem zdjęcie. Postać, jakby sprowokowana moim
działaniem, dała kilka drobnych, szybkich kroków w przód, chroniąc się
w głębszym cieniu. Kiedy po kilku sekundach dotarłem na miejsce,
nikogo już tam nie było.
Świergot ptaków wił się w powietrzu barwnymi wstęgami, jakby jego
piewcy nic sobie nie robili z powagi miejsca gęsto uścielonego śmiercią,
a znajdującego się przecież tuż pod nimi. Odwróciłem się, by wrócić na
ścieżkę i zamarłem. Tuż przede mną stała widziana przeze mnie przed
chwilą postać.
Ciemne oczy spoglądały na mnie poważnie wprost ze starczej,
naznaczonej wieloma zmarszczkami twarzy małego dziecka. Ciemna od
licznych plam wątrobowych skóra lśniła martwym poblaskiem w
słońcu. Nim zdążyłem cokolwiek pomyśleć, moja dłoń nieomal
automatycznie podniosła aparat. Ciche pstryknięcia wtórowały robieniu
zdjęć. Postać stała i wpatrywała się we mnie, kołysząc się lekko, prawie
niezauważalnie. Jej jasne włosy falowały subtelnie w lekko
hipnotyzującym pląsie. Czerwona nitka biegła krętym ściegiem,
obszywając krawędzie długiej koszuli o szerokich rękawach, w
czeluściach których ginęły ręce dziewczynki.
– Jesteśmy tutaj – powiedziała nagle, otwierając usta i ukazując
sczerniałe zęby, pomiędzy którymi poruszał się język o jasnoróżowym
zabarwieniu.
– Kto? – wymamrotałem, czując, jak ciarki przebiegają mi po plecach.
– My – powtórzyła. – Dawni – dodała. – Zawsze tu byliśmy.
Niespodziewanie jej usta wykrzywiły się w uśmiechu. Rozległ się
chichot, całkowicie pozbawiony jakiejkolwiek wesołości. Przypominał
raczej zakamuflowane wycie, ubrane w fałszywą beztroskę zwykłego
śmiechu. Nagle zamilkła i odwróciła głowę, jakby chciała zobaczyć, co
dzieje się tuż za nią.
– Jesteśmy wciąż między wami – usłyszałem jej melodyjny głos
pośród ciszy.
A potem stało się coś, co spowodowało, że przestałem myśleć,
przestałem czuć, a przede wszystkim wierzyć w to, czego świadkiem
były moje własne oczy. Dziewczynka obróciła głowę i wbiła we mnie
wzrok, po czym jej twarz przekręciła się nagle o sto osiemdziesiąt stopni,
tym razem w taki sposób, że jej podbródek znalazł się na górze, a czoło
na dole. Dał się słyszeć nieprzyjemny chrzęst, jakby wewnątrz jej ciała
pękały skręcane kości i strzelały ścięgna. Wygięty pałąk szyi wystawał z
góry, a blond włosy zwisały niczym fantasmagoryczna broda.
– Nic nie jest takim, jakie się wydaje. – Szare usta poruszyły się,
wypowiadając słowa powoli i dokładnie. – Bo wszystko jest takie, jakie
już było.
Ptaki zamilkły, nie śmiąc zmagać się z ciężką ciszą, jaka raptownie
nastała, a przerażająca dziecięca postać, jakby nigdy nic, zakręciła się na
jednej nodze niczym baletnica i nim zdążyłem w jakikolwiek sposób
zareagować, zniknęła pomiędzy nagrobkami.

***
Wróciłem roztrzęsiony do swojego pokoju. Przed oczami wciąż miałem
przerażającą, przekręconą twarz. Nie mogąc znaleźć sobie miejsca,
postanowiłem, że najlepiej będzie, jak się czymś zajmę. Mając ze sobą
wszelkie chemiczne odczynniki, sporządziłem w łazience prowizoryczną
ciemnię i przystąpiłem do wywoływania filmu. Szczerze, to jedną z
ostatnich rzeczy, na jaką miałem w tej chwili ochotę, było ponowne
oglądanie twarzy tego czegoś. Wyznawałem jednak niełatwą zasadę, że
jeżeli coś cię przeraża, konfrontuj się z tym tak długo, aż popadniesz w
obłęd albo ty, albo to, co cię wprawia w przerażenie.
Zanurzyłem fotografie w utrwalaczu, a gdy już wyschły, zebrałem je
wszystkie i ponownie uważnie przejrzałem. Pierwsza z nich była
nieostra, co tylko potęgowało wrażenie niesamowitości. Rozmazane
krawędzie tworzyły wizerunek zjawy, zdającej się półprzezroczystą,
niematerialną istotą. Kolejne, ku mojemu rozczarowaniu, również
okazały się kadrem z mniej lub bardziej zamglonymi szczegółami. Tylko
jedno ze zdjęć zrobione starczej dziewczynce okazało się dobre: ostre,
wyraźne i idealnie ukazujące przerażającą twarz. Mógłbym to coś
nazwać dzieckiem i jakoś w mojej świadomości właśnie do tego typu
określenia było mi najbliżej. Jednak z drugiej strony sam siebie przed
tym powstrzymywałem. Wziąłem podręczną lupę, którą zawsze miałem
w swoim nieodzownym przyborniku, i przyjrzałem się dokładnie
wizerunkowi. Wyrzucałem sobie, że przecież mogłem zrobić zdjęcie
choćby komórką, nie wspominając już o Canonie, którego nie wiedzieć
czemu nie zabrałem na cmentarz. Wtedy z całą pewnością
dysponowałbym materiałem o wiele wyższej jakości niż to, co
trzymałem teraz przed sobą. Cóż. Miałem to, co miałem i nie było sensu
nad tym marudzić.
Po krótkim badaniu doszedłem do wniosku, że to dokładnie ta sama
postać, na którą natknęła się wspomniana przez bywalców pubu wdowa
po Ryglaku. Bardziej intrygujące było jednak to, co od niej usłyszałem.
Nie wiem dlaczego, ale automatycznie skojarzyłem jej słowa z historią o
zaginionych dzieciach.
Pierwsze zdanie: Jesteśmy tutaj. My. Dawni ewidentnie wskazywało
na to, że mamy do czynienia z pewną grupą istot, a nie tylko tą
pojedynczą postacią. Dodatkowo w słowach Jesteśmy wciąż między wami
zawierała się informacja, że już kiedyś tutaj byli, żyli, istnieli i mimo iż
mogłoby się wydawać, że ich nie ma, to nadal przebywają pośród nas.
Zresztą, według mojej skromnej oceny kolejne zdanie tylko potwierdzało
mój tok rozumowania: Nic nie jest takie, jakim się wydaje, bo wszystko
jest takie, jakie już było. Logiczne, prawda? Dobra. Tylko co dalej? Kim
tak naprawdę byli? Co robili tutaj? Jednak najważniejsze z pytań
dotyczyło ich zamiarów. Przyjmując, że to właśnie oni stali za
tajemniczymi zaginięciami wszystkich dzieci, to w jakim celu to robili? Z
zemsty? A może dzieciaki były im zwyczajnie do czegoś potrzebne? Na
przykład do jakiegoś rytuału?
Nie miałem bladego pojęcia.
Myśli goniły myśli, ale niewiele z tego wynikało.
Pytania, pytania, same pytania. A tutaj potrzebne było działanie.
Doszedłem do wniosku, że nadszedł czas, aby porozmawiać z rodzicami
porwanych dzieci. Oczywiście na tyle, na ile będzie to możliwe. A co
potem? A potem się zobaczy. Być może dzięki informacjom, które uda
mi się uzyskać, moje małe śledztwo ruszy do przodu. Zadzwoniłem
jeszcze tylko do redakcji i poinformowałem szefa o chęci pozostania na
miejscu kilka dni dłużej, wspominając jedynie półgębkiem o tym, że
trafiłem na arcyciekawą historię o zabarwieniu iście
parapsychologicznym, traktującą o dzieciach. Naczelny z radością
przyklasnął mojemu pomysłowi, tym bardziej, że najnowszy numer miał
traktować o dziecięcych zjawach. Gdyby udało mi się sporządzić
ciekawy materiał, wpasowałby się tematycznie do aktualnie
przygotowywanego numeru wręcz idealnie.
Po tym, jak tylko udało mi się ustalić adresy rodziców zaginionych
dzieci, wyruszyłem w teren z wizytą. Sprawa była oczywiście delikatna.
Nie chciałem, aby odebrali moje zainteresowanie jako szukanie taniej
sensacji. Zresztą, gdyby jakimś cudem udało mi się ustalić, co się tak
naprawdę stało i uratować choćby jedno z tych zaginionych dzieci,
byłbym przeszczęśliwy. A i samo pismo mogłoby na tym tylko zyskać,
choć zdawałem sobie sprawę, że tego rodzaju myślenie jest niewątpliwie
objawem prymitywnego cynizmu. Cóż. Samo życie. Pełne kłamstw,
cynizmu i dbania o własny interes.

***
Ania Flowiakowa zniknęła niespełna dwa tygodnie temu. Miała
jedenaście lat. Ślad po niej zaginął w drodze powrotnej ze szkoły do
domu. Daleko nie miała. Raptem kilometr i to prostej drogi. Tylko tyle, a
jednak jej się nie udało.
Nie, ostatnio nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Nie, zachowanie
Ani przed tym, jak zniknęła, nie uległo zmianie. Moje pytanie o
zainteresowania sprawami parapsychologii czy też szeroko pojętej
metafizyki napotkało jedynie na mur niezrozumienia zrezygnowanych
rodziców, patrzących bardziej przeze mnie niż na mnie.
Mirek Gizowski był o rok młodszy od Ani. Sześć dni temu wyszedł do
szkoły, ale już do niej nie dotarł. Nikt niczego nie zauważył. Został
jedynie zapamiętany przez panią Jadzię, prowadzącą mały spożywczak
z zielonym falistym dachem i podziurawioną rynną, która potwierdziła,
że widziała go jak zmierzał w kierunku szkoły, ale nic ponad to.
Ewa i Grażynka Kaszepirskie, pasierbice Tomasza Rykondy, miały
odpowiednio lat jedenaście i trzynaście. Ich mama zmarła niespełna rok
temu na białaczkę. A Tomek został sam. Zacisnął zęby i zajął się
dziewczynkami, starając się, jak tylko mógł, aby stworzyć im ciepły i
dobry dom. Wszyscy w miasteczku bardzo go podziwiali za to, że mimo
takich przeciwności losu nie poddał się i dawał sobie jakoś radę. Starali
się mu w miarę możliwości pomagać i wspierać. Kiedy opowiadał mi o
swoich pasierbicach, miał łzy w oczach. Czaiło się w nich
niewypowiedziane głośno, odwieczne pytanie cierpiących: Dlaczego ja!?
Czy już nie dość tego wszystkiego, co na mnie spadło?
Mimo poznania rodzin oraz ich smutnych historii, tudzież zdobycia
podstawowych informacji o zaginionych dzieciach, moje śledztwo tylko
napuchło od kolejnych pytań, ale niestety nie posunęło się ani o krok
dalej.
Rozmyślając nad tym wszystkim, w niespiesznym tempie
przemierzyłem drogi, które pokonały porwane dzieci, uważnie
obserwując i szukając czegokolwiek, co pchnęłoby mnie w kierunku
rozwiązania tej całej zagadki.
W końcu zawitałem na komisariat i powołując się na swoją
dziennikarską legitymację, zadałem kilka pytań burkliwemu śledczemu.
Cały czas spoglądał na mnie niezbyt przyjaźnie, siorbiąc wystygłą,
czarną kawę. Jego odpowiedzi były więcej niż zdawkowe, a każde słowo
nacechowane nieutajoną niechęcią do mojej skromnej osoby.
– Nie był pan zbyt pomocny – westchnąłem na koniec, wstając.
– Jak pan zaginie, to wtedy będę – odparł z udawanym spokojem.
– No cóż. – Hałaśliwe zasunąłem krzesło. Oparcie uderzyło o twardą
krawędź stołu. Kawa w kubku zachybotała się raptownie. – Mam taką
nadzieję. Chociaż wydaje mi się, że nawet palcem nie kiwnęliście w
sprawie tych dzieciaków.
– Proszę już iść, bo uznam, że utrudnia pan śledztwo.
– Oczywiście. – Uśmiechnąwszy się nieco z przymusu na tak jawną
deklarację bezradności, opuściłem komisariat.
I co dalej? Nikt nie wysunął jakichkolwiek żądań okupu. Nieliczne
kamery w żadnym z trzech przypadków zaginięcia nie zarejestrowały
jego momentu. Na nagraniach nie znaleziono też jakichkolwiek osób o
podejrzanym wyglądzie czy zachowaniu.
Po prostu. Dzieciaki były i… znikły.

***
Niewielki parafialny kościół zaskoczył mnie swoim nowoczesnym
wyglądem. Na rubieżach naszego kraju, w samym sercu bieszczadzkiej
krainy spodziewałem się raczej drewnianej, podupadłej budowli z
początku poprzedniego wieku. Tymczasem moim oczom ukazała się
całkiem zgrabna, rozłożysta konstrukcja, z ostro wznoszącym się
praktycznie z poziomu ziemi dachem, który łączył się w środkowej
części.
Zewnętrzna dzwonnica stała w ciszy i bezruchu, ożebrowana
drewnianymi balami. Po prawej stronie kamiennych schodów
wiodących do głównego wejścia tkwił wysoki, drewniany krzyż, na
którym z cierpiętniczym wyrazem twarzy wisiał Jezus. Sprawiał
wrażenie dość ponurego, jakby surowo przyglądał się każdemu
grzesznikowi, który śmiał przekraczać jego wolno pełznący po trawie
cień.
Wszedłem do środka. W ciszy moje kroki zamanifestowały się
spokojnym echem. Słoneczne promienie, przeświecające przez wysokie
okna, przygasły raptownie, przesłonięte pospieszną chmurą. Z bocznej
nawy wychynął ksiądz. Dojrzał mnie i zatrzymał się, uważnie mi się
przyglądając.
– Pan chyba nie z parafii? – rzucił w moją stronę zapytanie, a jego
głos rozpostarł się po całym kościele.
– Nie, proszę księdza. – Podszedłem do niego. – Jestem tutaj
przejazdem. Nazywam się Kamil Bytrowski. Jestem dziennikarzem i
szukam informacji na temat tych zaginionych dzieci.
– Chce pan na tym wypłynąć? – Prześwidrował mnie wzrokiem, choć
w jego głosie nie było ani krztyny ironii, złośliwości czy nagany.
Przyjrzałem mu się uważniej. Wyglądał na około czterdzieści lat.
Szczupła twarz, w której dominowały ciemne oczy, przygaszone lekkim
zmęczeniem. Mocno zarysowana linia szczęki nadawała mu męskiego
charakteru.
– Nie sądzę – odparłem – by periodyk, w którym aktualnie pracuję,
miał aż taką rangę. Mimo iż na sprzedaż nie mamy co narzekać.
– A co to za gazeta?
– Istnienie. Parapsychologia, metafizyka. Tego typu rzeczy.
– Ale od Boga daleko – skwitował.
– Kto wie? Może i Bóg poczytuje nasze publikacje – uśmiechnąłem się.
– Jest pan wierzący?
– Tak. Ale niekoniecznie w wizję Kościoła.
– Hmm. Rozumiem.
– Wie może ksiądz coś odnośnie tych zaginięć? – wróciłem do tematu.
– A cóż ja, na Boga, mogę wiedzieć? Chyba nie jest pan jednym z tych,
który w każdym księdzu widzi zwyrodnialca krzywdzącego małe dzieci?
– Na pewno nie w każdym – odpowiedziałem, patrząc mu twardo w
oczy.
Wytrzymał moje spojrzenie.
– Nie wiem. Nic nie wiem. – Pokręcił głową. – To znaczy tylko tyle, co
w gazetach i co ludzie mówią.
– A co mówią? – podchwyciłem. Westchnął.
– Ano że się boją o swoje pociechy. A co mają mówić? – W tym
momencie ton jego głosu stał się ciężki, jakby przytłoczyła go jakaś myśl
czy wspomnienie. Nie uszło to mojej uwadze, ale zniknęło równe nagle,
jak się pojawiło. – Że nie wiedzą, co robić. – Wzruszył ramionami.
– A co ksiądz sądzi o tym? – Podsunąłem mu zdjęcie starczej
dziewczynki z cmentarza.
– Skąd pan to ma? – Wzdrygnął się.
– Zrobiłem. Wczoraj na cmentarzu. Wpatrywał się w fotografię z
uporem.
– Zna pan to… dziecko? – Obserwowałem uważnie jego twarz, która
najpierw zastygła nieruchomo, a potem dostrzegłem krótkie drgnięcie,
które szarpnęło policzkiem. Wcześniej nikomu nie pokazywałem tych
fotografii. Uznałem, że rodzice zaginionych dzieci mogliby zareagować
zbyt emocjonalnie. Albo, co gorsza, uznać mnie za jakiegoś wariata.
– To nie jest żadne dziecko! – powiedział głośno i dobitnie. Policzki
zaczerwieniły mu się, a linia szczęki zarysowała jeszcze wyraźniej, kiedy
zacisnął zęby. Zaraz też rozejrzał się niespokojnie po kościele, jakby
obawiał się, że zostanie przyłapany w tym emocjonalnym stanie przez
któregoś z wiernych.
– W takim razie czym jest to coś? – naciskałem. Westchnął
zrezygnowany.
– Nie odpuści pan, co?
– Dążenie do prawdy nie idzie w parze z rezygnacją –
wyrecytowałem.
– Prawda – wymówił to słowo z pewną dezaprobatą. – Ale prawda
różni się i zmienia w zależności od jej postrzegania oraz
indywidualnych potrzeb.
– A to znowu zależy od tego, czego się dana prawda akuratnie tyczy.
Pokiwał smętnie głową.
– Pewnie tak. W sumie to niewiele wiem. I szczerze mówiąc, nie mam
też pojęcia, czy ta wiedza przyda się panu na cokolwiek.
– Najlepiej by było, gdybym mógł to ocenić sam.
– Widzi pan, to... – zawahał się na chwilę – …to coś nie jest istotą
ludzką, nie jest nawet z naszych czasów. Pochodzi z dawnych wierzeń.
Słowiańskich.
– Interesuje się ksiądz takimi tematami? – zdziwiłem się.
– Owszem. Dlaczegóż by nie? W końcu to właśnie przeszłość uczy nas
najwięcej o naszej przyszłości.
– I także ją definiuje.
– W pewnym stopniu na pewno.
Podeszliśmy do pierwszego rzędu drewnianych ław i usiedliśmy.
Duchowny zapatrzył się na prezbiterium, ale jego wzrok zagłębił się
daleko poza widniejący przed naszymi oczyma ołtarz.
– Opowie mi ksiądz, kto to jest?
– Latawiec – rzucił mi nieokreślone spojrzenie.
– Przepraszam?
– Nie. Nie taki, jak pan sądzi. – Uśmiechnął się pod nosem. – Latawiec,
latawica to słowiańskie demony, które powstały z dusz poronionych lub
zabitych dzieci. Pewne źródła podają również, że mogą to być dusze
wisielców.
– Nie chciałbym zabrzmieć ironicznie, ale naprawdę dopuszcza do
siebie ksiądz taką myśl, że po okolicznym, katolickim cmentarzu łażą
sobie słowiańskie demony?
– Sam pan zrobił zdjęcie – zauważył. – Uważa pan, że to, co się na nim
utrwaliło, to zwykłe, może nieco zmęczone dziecko? Poza tym skoro
reprezentuje pan pismo o między innymi tego typu zjawiskach, to
sądziłem, iż będzie pan miał bardziej otwarte podejście.
– Właśnie pracując w tego typu gazecie, mój sceptycyzm umocnił
swoje podstawy. Dlatego też w pierwszej kolejności staram się o
wyjaśnienia racjonalne. Zatem, abstrahując od natury tej postaci, to
czego według księdza tutaj szuka?
W mojej głowie pojawiły się słowa wypowiedziane przez Latawicę:
Nic nie jest takie, jakim się wydaje, bo wszystko jest takie, jakie już było.
– Zemsty – odparł powoli, z rozmysłem.
– To rodzi dwa podstawowe pytania. Na kim? I za co?
– No cóż. Chrześcijaństwo ma w swojej historii wiele niepochlebnych
kart. Chrystianizacja dzisiejszych terenów naszego kraju nie przebiegła
bynajmniej pokojowo. Prawdziwą wiarę nie zawsze krzewiono zgodnie
z nakazami Pisma Świętego. Ludzie tamtych czasów i tamtej wiary
doznali wielu krzywd. Zbyt wielu.
Zamilkł na chwilę, oddychając powoli i głęboko.
– Od czasu do czasu w tym miejscu dochodzi do zaginięć. Głównie
dzieci – podjął. – Dwanaście lat temu doszło do głośnego zaginięcia córki
burmistrza. Oprócz niej w ciągu dwóch dni zniknęło w sumie pięcioro
dzieci. Mnie wtedy tutaj jeszcze nie było. Inny proboszcz opiekował się
parafią, a kilka tygodni po tym wydarzeniu odszedł.
– Sądzi ksiądz, że miał coś wspólnego z tymi zaginięciami?
Zaprzeczył.
– Odnaleziono któreś z tych zaginionych dzieciaków?
– Niestety. Nigdy, ani jednego.
– A rodzice?
– Z tego co wiem, to pozostała tutaj tylko żona burmistrza. Mieszka
teraz samotnie i ma już swoje lata. Mąż opuścił ją w niecałe pół roku po
tym, jak Ewelinka zniknęła. Pewnie nie potrafił się pogodzić z całą
sytuacją. Dziewczynki nigdy nie odnaleziono, jak i zresztą pozostałej
czwórki. Matka Ewelinki bardzo to wszystko przeżyła, co odbiło się
negatywnie na jej zdrowiu. Także psychicznym. Trochę… – zawahał się –
plącze się jej w głowie. Nadal wierzy, że któregoś dnia jej córka wróci do
domu.
Usłyszeliśmy jakiś szelest. Z wykuszowego cienia małego,
drewnianego portalu znajdującego się po lewej stronie wychynęła
postać ubrana w czarny habit.
– Proszę księdza, już czas – chropowaty, starczy głos należał do
kobiety.
– To siostra Zofia – przedstawił. – Jest tutaj od zawsze. – Uśmiechnął
się.
Kobieta obrzuciła mnie bystrym wzrokiem. Skinąłem jej głową w
milczeniu. Nie odwzajemniła tego gestu. Jednocześnie odniosłem
wrażenie, że mocno zacisnęła wąskie usta. Niestety cień rzucany przez
górną, poprzeczną belkę skrywał dolną część jej twarzy w mroku. Widać
było jedynie oczy. Spojrzenie ostre niczym brzytwa przecinało dzielącą
nas przestrzeń. Było pewne siebie, wręcz wyzywające. Nie mogłem
pozbyć się natrętnej myśli, że patrząc na mnie, wyczytała o wiele więcej,
niż ja byłem w stanie zrobić to samo z nią.
Pożegnałem się krótko z księdzem pod bacznym i nieustępliwym
wzrokiem siostry Zofii. Kiedy opuszczałem kościół, wchodząc z
mrocznego wnętrza wprost w słoneczny dzień, zadałem sobie pytanie,
które wywołało u mnie niepokój: Ile czasu siostra Zofia stała w mroku i
przysłuchiwała się naszej rozmowie?

***
– Ona tylko wyjechała – odparła słabym głosem kobieta, patrząc na mnie
wodnistymi oczami, w których teraźniejszość rozmywała się we mgle
przeszłości.
Miała na sobie stare, sprane spodnie i powyciągany sweter w
beżowym odcieniu. Twarz, otoczona naturalnie kręconymi włosami w
kolorze ciemnego brązu, wyglądała na spokojną i zatroskaną
jednocześnie. Siwe odrosty dopełniały obrazu zaniedbania. Kiedyś z
pewnością była piękną kobietą. Dziś poblask jej urody czaił się jedynie
przygaszoną nieśmiałością w oczach podkrążonych cieniami zmęczenia.
– Wróci. – Jej blada twarz naznaczona była pewną dozą niepewności,
a może zawstydzenia.
Znad kubków wypełnionych świeżo zaparzoną herbatą unosiły się
wstążkowate smugi. Pełzły leniwie coraz wyżej i wyżej, by w końcu
rozmyć się na tle bieli sufitu.
Pokiwałem głową na znak, że ma rację.
– Długo już jej nie ma? – zapytałem, doskonale wiedząc, że od
zaginięcia Eweliny minęło już ponad dwanaście lat.
– Och. Trochę. – Oplotła szczupłymi palcami swój kubek. – Nie liczę
dni – dodała po krótkim zastanowieniu. – Mylą mi się.
– A może wie pani, dokąd się udała?
– Poszła z koleżanką.
Bez słowa wstała i po chwili przyniosła mi wytarte na rogach,
pogięte, kolorowe zdjęcie dziewczynki. Na odwrocie ktoś odręcznie
napisał krótko: Ewelinka – lato 2006. Dziewczynka spoglądała prosto w
obiektyw, lekko mrużąc oczy.
– Zna pani jej imię? – zapytałem, oddając jej zdjęcie.
Spojrzała na mnie, jakby nie rozumiała, o co pytam. Zamrugała.
– Tej koleżanki – uściśliłem.
– Nie. Nie znam. Ale wie pan co? Ta koleżanka czasami przychodzi do
mnie i mówi, żebym się nie martwiła. Że Ewelince jest dobrze.
– A kiedy ostatnio u pani była? – Poczułem chłodne palce strachu,
zaciskające się na sercu.
– Dwa dni temu. Miała taką śliczną białą sukienkę na sobie.
Poczułem ukłucie. Wiedziony nagłym impulsem, pokazałem jej
zdjęcie z cmentarza.
– O! Ta sama. Pan też ją zna?
– Z widzenia – odparłem wymijająco. – Często panią odwiedza?
– Różnie.
Czekałem, aż coś doda, ale zamilkła i zapatrzyła się w okno. Cisza
wisząca w powietrzu przesuwała sekundy, chcąc jak najszybciej
przepchnąć czas do kolejnej, trudnej minuty.
– Każdy dzień zmarłych to pustka – powiedziała nagle, wpatrzona
intensywnie w nieistniejący punkt. – Pustka…

***
Siedząc u siebie w pokoju, pozbierałem wszystkie zdobyte informacje i
spisałem je w edytorze na laptopie. Jeśli mam być szczery, zbyt wiele do
sprawy to nie wniosło. W zasadzie, odniosłem wrażenie, tylko
zaciemniło mi całość. Chaotyczne urywki informacji, które nie za bardzo
chciały się sensownie połączyć. Brak mi było jakichkolwiek konkretów.
Na tę chwilę dysponowałem jedynie opowieściami, które z całą
pewnością miały wspólną oś dla tych wszystkich porwań, ale póki co nie
przybliżały do rozwiązania zagadki.
Spojrzałem na zdanie podsumowujące całość historii: Duchy dawno
zamordowanych słowiańskich dzieci porywają swoich rówieśników z
dzisiejszych czasów celem zemsty (prawdopodobnie). Konkluzja o tyleż
intrygująca, co i bezużyteczna w tym wypadku.
I tak oto, z głową przepełnioną pytaniami, postanowiłem ponownie
udać się na cmentarz. Po cichu liczyłem na spotkanie owej Latawicy.
Tak, bałem się. To oczywiste. Ale coś mnie tam także bardzo mocno
pchało. Jakby nieznany mi duch szeptał prosto do mojej
podświadomości, że to właśnie tam kryje się wyjaśnienie wszystkiego. A
może była to jedynie sprytnie zastawiona pułapka? Może ktoś lub coś
zwyczajnie chciało mnie tam zwabić i… No właśnie co? Zabić i wyssać
krew? Pokręciłem głową z dezaprobatą na tę jawną niedorzeczność.
Praca w piśmie zajmującym się wszelkiego rodzaju zjawiskami
paranormalnymi z jednej strony powoduje, że poszerzasz swoje
horyzonty, z drugiej jednak człowiek staje się bardziej cyniczny, niż
mógłby przypuszczać. Ktoś kiedyś napisał, że: Cynizm to filtr przeciwko
śmieszności. Chyba miał rację.

***
Niewielka nekropolia gładzona lekkimi powiewami wiatru lśniła w
słońcu. Granitowe nagrobki, niektóre pociemniałe patyną
nieubłaganego czasu, tkwiły nieruchomo niczym prostokątnie ociosane
głazy, wbite ostatecznie w ziemię. Tu i ówdzie widniał samotny krzyż,
kamienny bądź drewniany.
Spędziłem tam dobrze ponad dwie godziny. Chodząc, wypatrywałem
słowiańskiego demona, choć sam nie do końca wierzyłem, że robię to, co
właśnie robię. Pstryknąłem kilka ciekawych czarno-białych zdjęć.
Jednak moja nadzieja gasła z każdym kolejnym krokiem. Spokój, jaki
panował wokół, powoli zaczynał mnie irytować. Nie działo się
kompletnie nic. Tylko na co ja liczyłem? Przecież demony nie zjawiają
się na nasze życzenie. Chyba że je przywołamy.
Właśnie! Aż przystanąłem z wrażenia. Przywołanie! Przecież to takie
oczywiste! Że też wcześniej o tym nie pomyślałem! Po kilku
euforycznych sekundach przyszło otrzeźwienie. To nie była zabawa. To
się mogło naprawdę źle skończyć. Można nie wierzyć w duchy, ale to nie
zmienia faktu, że one bez wątpienia wierzą w nas.
Czułem jednak mocną, wewnętrzną presję, by coś zrobić! Nie miałem
jednak bladego pojęcia co.
– Pan jest tym dziennikarzem od duchów. – Z rozmyślań wyrwał
mnie czyjś głos.
Drgnąłem i skierowałem wzrok na siedzącego na lichej ławeczce
starszego mężczyznę. Przypatrywał mi się bacznie z lekkim
zaciekawieniem.
– Tak mnie nazwali? – spytałem, podchodząc do niego.
– Trochę się pan kręci po naszej okolicy. A ludzie gadać lubią. Obcyś
pan, to i szybko w oczy tutejszym wpadasz. A jak jeszcze się chodzi i
wkoło wypytuje, to od razu wszystkie ludzie chcą wiedzieć, kto to i po co
tu łazi – zamilkł na chwilę. – To moja dziecinka. – Wskazał na grób. –
Wypadek – dodał. – Sprawca uciekł. Nigdy go nie odnaleźli. Chociaż czy
tak naprawdę szukali? – Wzruszył ramionami. Nie było w tym geście
złości. Jedynie wygaszona latami bezradność. – Próbuje pan znaleźć
rozwiązanie, co? – Spojrzał na mnie uważnie.
– Próbuję – przyznałem.
– Taak – westchnął. – Też kiedyś próbowałem. Jak zaginęła córka
mojej siostry. To było raptem kilka dni przed wypadkiem mojej córki,
Kasi. I wie pan do czego doszedłem?
Pokręciłem przecząco głową.
– Te sprawy są powiązane.
– Nie rozumiem. Jakie sprawy?
– Najpierw umiera dziecko. Choruje albo, tak jak moja córeczka, ginie
w wypadku. Potem inne dziecko znika bez śladu.
– Jeżeli taka analogia, o której pan mówi, rzeczywiście ma miejsce, to
nadal nie rozumiem jej sensu.
– A myśli pan, że ja ją rozumiem? – prychnął. – Ale ta, jak pan to
rzekł, analogia z całą pewnością występuje. Zniknięcie jednego dzieciaka
poprzedza śmierć innego. I tak jest za każdym razem.
– Podobno to sprawka słowiańskich demonów, Latawców –
powiedziałem ostrożnie, uważnie obserwując jego reakcję.
Skrzywił się lekko.
– A kto wie? Może i ich. Ja się tam na dawnych wierzeniach nie
wyznaję. Ale ktokolwiek to robi i bez względu na powody, które nim
kierują, do ludzkiej krzywdy się przyczynia. Każdy z tutejszych o swoje
pociechy się boi i dobrze by było, gdyby udało się temu złu jakoś
zaradzić.

***
Minęło popołudnie. Słońce zabarwiło się smugą czerwieni, rzucając
szkarłatne promienie na nieliczne blade chmury. W powietrzu rozległy
się dźwięki dzwonów, uderzających głębokimi tonami, zwołujących
wiernych na wieczorną mszę. Odczekałem jeszcze pół godziny i
ruszyłem na spotkanie z proboszczem. Miałem nadzieję, że nie będzie
miał nic przeciwko mojej prośbie. Pod warunkiem, że nie przypałęta się
siostra Zofia, która z całą pewnością odpowiednio zamanifestowałaby
swoje niezadowolenie z tego faktu.
Zastałem duchownego, jak zamykał kościelną bramę wjazdową.
– Mógłbym zerknąć na księgi parafialne? – zapytałem.
– Ma pan jakiś trop?
– Nic konkretnego. Ale myślę, że warto się z nimi zapoznać. Może na
coś trafię.
– No dobrze. – Uchylił odrzwia, aby mnie wpuścić do środka. – Ale
jeżeli liczy pan na jakieś tajemnicze zapiski, to czeka pana
rozczarowanie.
– Rozczarowanie to moje trzecie imię, jeżeli chodzi o pracę.
– A drugie?
– Sceptycyzm.

***
–To mi wygląda na ofiarę – powiedziałem prosto z mostu. Był
bezwietrzny poranek następnego dnia.
Komendant spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem. Miał pod
pięćdziesiątkę. W okrągłą twarz wetknięto okrągłe oczy i kulfoniasty,
perkaty nos. Okrąglak – tak go sobie ochrzciłem w myślach.
– Naprawdę? A po czym pan to wnioskuje?
– Po ofiarach, rzecz jasna. Sprawdziłem w archiwach. Odkąd istnieje
to miasto, ciągle dochodzi do zaginięć. Dość nieregularnych, przyznaję.
Jednak jest w tym jakaś niepokojąca prawidłowość. – Podsunąłem mu
pod nos tablet ze sporządzoną przez mnie listą zaginionych dzieci. Spis
datował się od 1896 roku i z całą pewnością nie należał do kompletnych.
Wiele tego typu danych z uwagi na historię regionu było już
nieosiągalnych. Przepadły w trakcie działań wojennych czy przesiedleń.
– Trochę tego dużo za dużo – skwitowałem.
Wzrok Okrąglaka prześliznął się leniwie po rzędach nazwisk.
– Ale to i tak niczego nie dowodzi. Kompletnie. – Przymknął powieki,
jakby chciał się wewnętrznie uspokoić i zapanować nad rodzącym się
gniewem. – Jak świat światem, ludzie się gubili, znikali, byli porywani,
mordowani czy też uciekali nie wiadomo gdzie. Z reguły po to, by
zmienić swoje życie.
– To prawda, ale…
– Ludzkiej natury pan nie oszukasz. Zresztą, co niby według pana
mam zrobić? Skupiamy się na aktualnych sprawach i w miarę
możliwości staramy się je rozwiązywać. Nie dysponuję jednak
nieograniczonymi środkami, by móc sprawdzać wszelkie możliwe
poszlaki.
– Czyli co? Poczekać, aż się uspokoi i odłożyć ad acta, tak?
– Niech każdy zajmie się tym, na czym się zna – wyrecytował znaną
formułkę tonem, który definitywnie oznaczał, że naszą małą pogawędkę
uważa za skończoną.
– No właśnie – odparłem, wstając. – Tylko że samo stanowisko nie
oznacza, że jest się od razu fachowcem w danej dziedzinie.

***
Zbliżała się dwudziesta druga. Chłód nocy powoli studził rozgrzany
dzień, który znikł pod naporem mroku tkanego przez zbliżającą się noc.
Telefon zadzwonił w momencie, kiedy właśnie zamierzałem wziąć
prysznic. Cofnąłem się więc do pokoju i odebrałem, widząc na ekranie
nieznany mi numer. Kierunkowy wskazywał, że pochodzi z tego
województwa.
– Bytrowski, słucham?
– Niech pan już przestanie węszyć i się stąd zabiera – usłyszałem w
uchu skrzekliwy głos.
– Kto mówi?
– To nieważne. – Głos z całą pewnością należał do kobiety i mimo
tego iż brzmiał inaczej, pasował mi tylko do jednej osoby.
– Siostra Zofia?
– To ciebie przerasta – warknęła.
– Siostro, czy siostra coś wie? Czy moglibyśmy ewentu… Połączenie
zostało przerwane.

***
Następnego dnia obudziło mnie głośne walenie do drzwi.
– Panie Kamilu! Jest tam pan!? Policja do pana. – Głos właścicielki
pensjonatu zawierał w sobie nutkę histerii.
– Już. Już. – wyjąkałem, otwierając zaspane oczy. – Policja?
Wygramoliłem się z łóżka i narzuciwszy na siebie pierwszą lepszą
koszulę oraz wciągnąwszy spodnie, otworzyłem drzwi. W progu
dojrzałem komendanta Okrąglaka wraz z przybocznym podwładnym.
Obaj mieli smutne, zatroskane miny.
– Odwiedzał pan ostatnio księdza z tutejszej parafii, Jakuba Orgonia?
– rzucił z progu komendant.
Wszedł do pokoju wraz ze swoim podwładnym. Właścicielka stała
niezdecydowana na progu, będąc zapewne bardzo ciekawa, co wydarzy
się dalej. Nie miałem nic przeciwko temu. Niby funkcjonariusz to zawód
publicznego zaufania, ale postronnego świadka zawsze warto mieć.
– Owszem.
– A zna pan siostrę Zofię z tutejszej parafii?
– Znam to za dużo powiedziane. Widziałem ją w kościele, kiedy
rozmawiałem z księdzem.
– No to już pan z nim nie porozmawia – skwitował.
– A to dlaczego? Zabroni mi pan?
Patrzył na mnie w milczeniu. Młodziak w mundurze oblizał wargi,
jakby szykował się do ataku. Nagle coś mnie tknęło.
– Czy coś się stało? – zapytałem z niepokojem.
– Owszem. Proboszcz nie żyje – odparł krótko Okrąglak, wbijając we
mnie ciężkie spojrzenie, jakby tylko czekał na jakikolwiek gest
przyznania się do winy.
– Chyba nie sądzi pan, że to ja? – Mimowolnie się uśmiechnąłem.
– Pana bawi to podejrzenie?
– Wręcz przeciwnie. Jak zginął?
– Może pan mi odpowie?
– Mogę tylko zgadywać, ale co to da? Nie zamierzam przecież
ukrywać, że byłem w kościele i rozmawiałem z proboszczem.
Dwukrotnie. Dodam, że temat naszej rozmowy dotyczył zaginionych
dzieci. Za drugim razem proboszcz pozwolił mi zerknąć na księgi
parafialne, ale do niczego to nie doprowadziło. Więcej już mnie tam nie
było.
– Kiedy to miało miejsce?
– Wczoraj.
– To by się zgadzało. – Cmoknął, lekko wydymając usta pod
kartoflowym nosem. – Ale tylko po części.
– Po której części?
– Mamy bezpośredniego świadka, który twierdzi, że widział pana
dziś nad ranem na terenie kościoła, jak wymyka się pan z niego – rzucił
młody agresywnym tonem.
– A ten świadek to kto? – Nawet nie spojrzałem w stronę policjanta.
– Ktoś bardzo wiarygodny i pewny, że pana rozpoznał – powiedział
powoli Okrąglak.
– Niech zgadnę. Siostra Zofia ma taki jastrzębi wzrok, że dostrzegła i
rozpoznała w szarówce poranka właśnie mnie, tak? Panie komendancie,
bądźmy poważni, dobrze? Poza tym siostra Zofia dzwoniła do mnie
wczoraj z pogróżkami.
Komendant drgnął, a młody nadstawił ucha, lekko rozdziawiając
usta.
– Żartuje pan, prawda? – chrząknął, a jego kartoflowaty nos poruszył
się niespokojnie, wietrząc podejrzenie oszustwa. – Chce mi pan wmówić,
że zakonna staruszka zadzwoniła do pana i panu wygrażała, tak?
– Niech panu habit nie przesłoni rzeczywistości – poradziłem
kąśliwie. – Pod takimi szatami kryją się tacy sami ludzie jak wszyscy
inni: głupi, źli i grzeszni, choć oczywiście są też i szlachetne wyjątki.
Zresztą... moment. – Sięgnąłem po telefon. – Mam w telefonie aplikację,
która nagrywa mi wszystkie połączenia. To się przydaje w moim
zawodzie. Proszę bardzo. Uruchomiłem odtwarzanie.
Wszyscy wysłuchaliśmy w milczeniu krótkiej rozmowy.
– Wszystko pięknie. – mruknął Okrąglak. – Tylko skąd mam mieć
pewność, że to właśnie głos siostry Zofii?
– Nie wiem. – Wzruszyłem obojętnie ramionami. – Niech pan
pobierze od niej głosową próbkę i dokona fachowej analizy
laboratoryjnej, porównując go z moim zapisem. Poza tym może pan
sprawdzić billing. Założę się, że połączenie miało miejsce z parafii.
Pewnie siostrunia ma komórkę na własny użytek.
– Dobrze. Przyjmijmy na chwilę, że ma pan rację.
– Przyjmijmy – zgodziłem się.
– I załóżmy, że to siostra Zofia załatwiła księdza.
Za plecami komendanta rozległo się westchnienie właścicielki, w
którym słychać było przerażenie. Komendant odwrócił się do niej i
rzucił:
– Może pani już iść. Poradzimy sobie.
Kobieta odeszła, posapując, nie wiadomo czy z oburzenia, czy w
wyniku informacji, którą właśnie usłyszała. Okrąglak zwrócił się
ponownie do mnie:
– Może mi pan podpowiedzieć, z jakiego powodu osoba duchowna,
wieloletnia współpracownica księdza, kobieta o nienagannej od prawie
czterdziestu lat opinii, miałaby mordować swojego przełożonego?
– Nie znam odpowiedzi na to pytanie, panie komendancie. Ale jestem
przekonany, że albo zrobiła to sama, albo mocno się do tego przyczyniła.
Ponadto, jeżeli już rozmawiamy o niej, to jestem prawie pewien, że ma
coś wspólnego z zaginięciami dzieci. Jeszcze nie wiem co, ale…
– Zdecydowanie za daleko pan galopuje w swoich fantazjach, panie
Bytrowski – odparł oschle.
– Może i tak. Ale chyba warto pogalopować w każdym z możliwych
kierunków i sprawdzić, co znajduje się za zakrętem, prawda?
Młody funkcjonariusz zerknął niespokojnie na swojego szefa. W jego
oczach czaiło się prosząco-nachalne pytanie: Aresztować!?

***
Na szczęście komendant uznał, że choć to wysoce mało prawdopodobne,
by siostra Zofia była morderczynią, to i moja osoba też mu niezbyt
pasowała do tej roli. Poza tym w obu przypadkach brak było
podstawowej kwestii. Motywu zbrodni. Zastrzegł jednak, żebym nigdzie
nie wyjeżdżał, bo sprawa jest rozwojowa. Mimo wszystko musiałem
wypaść dość wiarygodnie w jego oczach, skoro uznał, że nie będę nic
kombinował.
Zaraz po jego wizycie wybrałem się prosto do parafii. Na miejscu
okazało się, że pod samym kościółkiem zgromadził się już całkiem
niemały tłumek wiernych. Informacja o tragicznych wydarzeniach
rozeszła się po Karapiewie lotem błyskawicy. Stojący ludzie rozprawiali
ze sobą o tym, co się stało, i z poważnymi, zatroskanymi wyrazami
twarzy kiwali głowami.
– Mówią, że go zadźgano – rzucił ktoś. – Trzydzieści ciosów w pierś
dostał!
– Ponoć to ten dziennikarzyna z Bożej łaski!
– Nie zadźgano, tylko uduszono – stwierdził przygarbiony mężczyzna
z zepsutymi zębami. – A samo ciało na ołtarzu rozciągnięto, by wszelkim
szatańskim pomiotom cześć oddać.
– A co też pan gada! – oburzyła się kobieta w granatowej bluzce. – Ani
to! Ani to! Modląc się przed ołtarzem, zasłabł. I tak go właśnie siostra
Zofia znalazła. A ten dziennikarz, to jedno wam powiem, że wcale nie
wyglądał na kogoś, kto by krzywdę komuś chciał zrobić.
– Wygląd to nie wszystko – skwitował ponurym głosem ktoś inny.
Zaczynało dziać się coś złego. Nagle poczułem się tak, jakby za
moment miał nastąpić prawdziwy koniec świata. Niekoniecznie w
znaczeniu czysto apokaliptycznym. Raczej koniec dotychczasowego
porządku, takiego, jaki znaliśmy go do tej pory.
Moje nagłe przeczucie potwierdził hałas dochodzący od strony
kościoła. Dźwięki wzmagały się i kotłowały ze sobą, tworząc
przejmujący kolaż brzmień. Przypominało to krzyki maltretowanych,
przemieszane z wyciem starych, umęczonych wilków, strwożonych
konaniem. Przerażająca kakofonia, która zdawała się wdzierać do
wnętrza każdego z obecnych i szarpać krwawymi strzępami za serce.
Ludzie cofnęli się raptownie, patrząc z zastygłym przerażaniem na bryłę
swojej świątyni.
Ziemia zadrżała lekko, zapewne w obawie przed tym, co miało
nastąpić albo co już się działo. Drewniany krzyż znajdujący się przed
kościołem pękł naraz z głośnym trzaskiem, a wiszący na nim Jezus
obsunął się i runął twarzą w dół, na ziemię. Oba ramiona ułamały się
tuż przy samym korpusie, a na wysokości kolan pojawiły się widoczne
głębokie rysy.
Tłum ponownie westchnął ze zgrozą, wpatrzony w ukruszoną i
połamaną świętość.
– Zło zawsze rodzi się w cierpieniu dobra – szepnął ktoś drżącymi
wargami. Zabrzmiało to niczym cytat, wyjęty z intrygującej powieści.
– Pan nas opuścił – szepnął ktoś inny zdławionym ze strachu głosem.
Tymczasem hałas dobiegający z wnętrza świątyni przycichł
raptownie i prawie zanikł. Drzwi uchyliły się powoli. Wszyscy
wstrzymali oddech, wbijając spojrzenie w ciemniejącą czeluść wejścia. I
nagle z wnętrza powoli zaczęły wychodzić dzieci. Od razu zauważyłem,
że część z nich ma szarawe, starcze twarze, identycznie jak
sfotografowana przez mnie dziewczyna z cmentarza. Idąc, spoglądały
przed siebie smutnym, nieobecnym wzrokiem, pozbawionym
wszystkiego, co dziecięce. Było też sporo dzieci wyglądających zupełnie
zwyczajnie. Wszystkie ubrane były w długie, białe koszule, obszyte na
krawędziach czerwoną nitką. Kilkoro z nich miało głowy przekręcone
pod dziwnymi kątami. W pewnym momencie zatrzymali się, spoglądając
na nas w upiornym milczeniu. Bez najmniejszego ruchu, bez grymasu.
Równie dobrze mogłyby być woskowymi figurami albo… duchami.
– Wróciła! – wykrzyknęła nagle kobieta stojąca tuż obok mnie.
Poznałem, że to mama zaginionej dwanaście lat temu Ewelinki. Jej twarz
rozjaśnił promienny uśmiech. – Moja Ewelinka wróciła! Mówiłam panu!
– Spojrzała na mnie szczęśliwa.
Zanim zdołałem ją powstrzymać, zaczęła iść w stronę dzieci.
Ruszyłem za nią, ale zatrzymałem się, kiedy dotarła do córki. Mocno ją
objęła. Dziewczynka wyglądała całkiem normalnie. Stała z obojętną
miną i opuszczonymi wzdłuż ciała dłońmi. Kobieta przykucnęła i
zadarła głowę do góry, wciąż się uśmiechając. Dziecko pochyliło głowę i
spojrzało na nią z pustką w oczach.
– Ewelinko! To ja! – potrząsnęła córką z gasnącą powoli pierwotną
radością.
– Wiem, mamo – odparło dziecko. Spokojnie i poważnie, jakby
wygłaszało powszechnie znaną i oczywistą prawdę.
Patrzyłem na tę scenę z dziwnym uczuciem, że dzieje się tutaj coś, co
ewidentnie wymyka się racjonalnym tłumaczeniom. Minęło przecież
dwanaście lat, a ona wyglądała identycznie jak na zdjęciu, które
oglądałem!
W tym momencie jako ostatnia z kościoła wyszła szczupła kobieta,
która wkroczyła dumnie pomiędzy dzieci. Stanęła na ich czele i
potoczyła pewnym siebie wzrokiem po twarzach obecnych
mieszkańców. Na ułamek sekundy zatrzymała swoje spojrzenie na
mnie. Mięsień policzka zadrżał jej w grymasie złości. Siostra Zofia. Na jej
twarzy uwidoczniły się zaciętość i zmęczenie. Habit był wymięty i
poplamiony czymś ciemnym. Może krwią zwierzchnika, księdza Jakuba
Orgonia? Jej wzrok przesunął się powoli i spoczął na leżącej, połamanej
figurze Jezusa. Wąskie usta rozciągnęły się w nieprzyjemnym uśmiechu.
– Wasz Bóg umarł ponownie – powiedziała skrzekliwym głosem.
Słowa zatrzeszczały sucho w jej ustach jak gryzione próchno.
– Czy to nie Miruś? – szepnął ktoś trwożliwie.
– Miruś? Jaki Miruś!? Co ty pleciesz kobieto!? – Obruszył się
mężczyzna w koszuli z nierównymi łatami na łokciach.
– No jak to jaki? Ten. Nasz. Od Gizowskich. Ten, co zaginął!
– O! A tam Ewcia z Grażynką!
Niedaleko mnie przez tłum przepchał się siwowłosy. Rozpoznałem w
nim mężczyznę z cmentarza. Podszedł do jednej z dziewczynek i
niepewnie dotknął dłonią jej ramienia.
– Kasiu – wyszeptał drżącymi ustami, ze łzami w oczach – Co ci się
stało?
Dziewczynka miała szarą twarz, naznaczoną starością. Mimo
tkwiącej w niej dziecięcości wyglądała, jakby miała o wiele więcej lat niż
jej ojciec.
– O Boże! – krzyknęła jakaś staruszka. – A tamten wygląda jak
Tomuś!?
– Co ty pleciesz!? – fuknęła na nią tęga kobieta. – Przecież on zaginął
przeszło dwadzieścia lat temu.
– No wiem, ale… – głos urwał się.
– To przecież nasze dzieci! – zakrzyknął ktoś, a stojący wokół ludzie
poruszyli się niespokojnie. – One wróciły! Wszystkie!
Tłum zafalował w rodzącej się euforii.
– One już nie są wasze – odparła powoli zakonnica.
– A czyje!? – zakrzyknąłem.
– Należą do Roda! – odparła Zofia. – Tak jak i wy wszyscy! A dziś jest
wielki dzień! Dzień, w którym możecie powrócić do swojej dawnej
wiary. Zapomnianej, stłamszonej i wyrugowanej przez katolicką bestię!
Bestię, która siłą narzuciła wam obce wierzenia. Wierzenia, które są
fałszem! Wierzenia, które nie przynależą do wiary naszych pradziadów,
naszych ojców, ani także do nas samych! Dziś możecie się odrodzić.
Odrodzić w prawdziwej i jedynej wierze!
Zamilkła, patrząc ludzi. Ludzi zmieszanych, wystraszonych. Nie
wiedzących, co tak naprawdę mają o tym wszystkim myśleć. Jak
zareagować.
– Jesteś czarownicą! – Oskarżycielski okrzyk mężczyzny wzbił się w
powietrze, dudniąc basowym brzmieniem. Natychmiast rozpoznałem w
nim owego jegomościa z baru, charakteryzującego się słusznym wąsem i
ognistym wzrokiem. – Spalić cię na stosie jak wszelkie diabelskie służki
winniśmy!
Siostra Zofia roześmiała się, a jej śmiech brzmiał jak klekot
szkieletowych kości, rzuconych na brukową kostkę, po której zbyt często
toczą się wozy wypełnione trumnami.
– Spróbuj – rzuciła wyzywająco. – Jesteście głupcami niepojmującymi
świata! Boicie się prawdy. A to, czego się boicie, chcecie zniszczyć za
wszelką cenę. Dziś możecie wybrać. Pójść ze mną mną albo pozostać
tutaj.
Tłum poruszył się niespokojnie. Kilkoro osób z pewnym wahaniem
zaczęło iść w stronę siostry Zofii.
– Nie idźcie z nią! – zakrzyknął pewien mężczyzna o mięsistych
ramionach i wydatnych łukach brwiowych. – To demon! Dzieci już
skrzywdził. Teraz przyszła pora na nas! Zobaczycie! Jeżeli z nią
pójdziecie, to odbierze wam wasze dusze na wieczne potępienie!
– To wy potępiliście samych siebie! – huknęła zakonnica. –
Odwróciliście się od waszych prawdziwych bogów! Zapomnieliście o
nich, ale oni, oni nie zapomnieli o was.
– Łżesz! To ty sprzeniewierzyłaś się naszej wierze! Nie my! Bóg jest
tylko jeden! – histerycznie krzyknął ten sam człowiek, celując drżącym
palcem prosto w postać siostry.
Z nieprzeniknionym wyrazem twarzy utkwiła w nim wzrok.
– Głupcze – warknęła, wykrzywiając wargi tak, że odsłoniła białe
zęby. – Naprawdę myślisz, że jest tylko jeden Bóg!? Naprawdę wierzysz
w te katolickie brednie!? Bogów jest całe mnóstwo! I wciąż walczą ze
sobą. Walczą o nas!
– Jak możesz mówić takie rzeczy!? Przecież jesteś zakonnicą! To
bluźnierstwo!!
– Jestem służką Roda! – zakrzyknęła z mocą, która niczym huragan
uderzyła w tłum.
Ludzie cofnęli się przerażeni. Niebo pociemniało nagle, a
przyczajony w ciszy wiatr dźwignął w górę swe przeźroczyste cielsko.
Zawył głośno niczym bestia czekająca na sygnał do ataku.
– Wypełniam jego wolę – kontynuowała. – Wolę opiekuna dzieci i
rodziny. Ci z was, którzy nie pójdą dziś ze mną, wyrzekną się swej
prawdziwej, pierwszej i jedynej wiary. A wtedy to staniecie przed
obliczem Welesa i przekonacie się, w jakim okrutnym błędzie żyliście.
Ale odwrotu już nie będzie.
Wiatr przycichł, a u stóp siostry Zofii z łopotem skrzydeł wylądowało
kilka kruków. Dreptały wokół niej, przekrzywiając łebki i wydając
skrzekliwe odgłosy. Sprawiały wrażenie, jakby ją ponaglały.
Cały świat ucichł.
Nagle wokół nas zamajaczyły szkielety drewnianych chat. Do uszu
dotarł gwar. Pojawili się ludzie: mężczyźni ubrani w długie, lniane
koszule z klinami, z wydłużonymi rękawami zwężającymi się ku
nadgarstkom. Niewiasty w sukniach spodnich i chustach z kabłączkami
skroniowymi lub bez, z włosami splecionymi w kosy. Dzieci przyodziane
w płócienne, sięgające aż do samych kostek koszule-rubachy biegały
radośnie wokół.
– Nasz utracony świat czeka na nas – wyszeptała siostra Zofia, a jej
słowa dotarły do każdego z obecnych. – Nasz prawdziwy świat. Świat,
który w całości jest naszą jedną wielką świątynią.
– Dokąd idziesz!? – syknął szczupły mężczyzna, łapiąc za rękę kobietę
o bladej skórze i wymizerowanej twarzy.
Spojrzała na niego pustym wzrokiem, w którym iskrzyła
determinacja podjętej właśnie decyzji.
– Puść mnie – wyszeptała. – Moje dziecko mnie potrzebuje.
– To nie jest już nasze dziecko! Nie rozumiesz tego!? To tylko… – jego
głos zawisł w przestrzeni jak niewypowiedziana skarga. Kobieta
wyrwała swoją dłoń i pochlipując, pobiegła w stronę dzieci. Część
dorosłych zaczęła zmierzać w kierunku siostry Zofii. Ta z uśmiechem
patrzyła na dołączających i w końcu powoli ruszyła przed siebie. Po
kilkudziesięciu metrach zatrzymała się, przepuszczając przodem
idących. Kiedy ktoś przekraczał niewidzialną granicę pomiędzy
światami, jego sylwetka rozmywała się lekko, a postać z sekundy na
sekundę stawała się coraz bardziej odległa. Starcze twarze dzieci, które
znalazły się po drugiej stronie, wygładzały się, przemieniając w zwykłe
dziecięce buzie.
Przez krótką chwilę walczyłem z realną pokusą, aby pójść razem z
nimi. Chciałem zobaczyć ten dawny świat i być może pozostać w nim już
na zawsze.
Po kilku minutach, kiedy ostatnie z dzieci weszło w dawny czas, a za
nim siostra Zofia, widniejące mirażowe domy i ich mieszkańcy rozmyli
się i znikli, rozwiewając się w powietrzu. Naszła mnie myśl, że byli tylko
dawną, zapomnianą legendą, w której każda prawda może okazać się
mitem.

***
Rok później postanowiłem ponownie pojechać do Karapiewa. Sam nie
wiem po co. Chyba z powodu pewnego rodzaju sentymentu, jaki we
mnie tkwił. Choć zapewne też chciałem na własne oczy przekonać się,
jak dziś wygląda to miejsce. Zastałem miasto całkowicie wyludnione. Ani
jednej żywej duszy.
Pozostały jedynie moje zdjęcia. Niemi świadkowie kadrów
zatrzymanych w czasie.
Silnik pracował bez wysiłku, pomrukując z zadowoleniem.
Oddalałem się od tego dziwnego miejsca, gdzie czas pozwolił na
spotkanie przeszłości z teraźniejszością.
Ni stąd, ni zowąd w mojej głowie pojawiły się słowa wypisane na
nagrobku Alojzego Kaddera: Potwór żyjący w umyśle złego człowieka,
karmi się padliną jego podłej duszy.
Przed oczyma natomiast niczym żywa stanęła mi postać siostry Zofii.
Tylko czy aby na pewno to właśnie ona była tutaj potworem?
Krzysztof Maciejewski
Epifania

Kiedy pytano mnie, jak to jest być Widzącym, zwykle odpowiadałem, że


najtrudniej stawiać czoła podobnym dociekaniom. Żywiłem wtedy tylko
nadzieję, że Pani potraktuje pobłażliwie moje kłamstwo. Nie sposób
przecież wyjaśnić tego, co się ze mną działo, gdy nadchodziła kolejna
środa nabrzmiała wyczekiwaniem, a tuż przed wpół do jedenastej rano
radość niemalże sięgała apogeum. Nagle przepadały wszelkie bzdury, w
których nurzałem się przez tydzień, kiedy przemykałem między
półcieniami, ukrywając twarz i te ponure dialogi w pociągach i
autobusach milkły, dematerializując się w swym codziennym wymiarze.
Dokładnie o tej porze płuca przerywały swą pracę, bo to przecież dusza
zaczynała oddychać. Zaprzestawałem wypowiadania słów, bo to słowa
wypowiadały mnie. Chociaż tak naprawdę przeważnie milczały.
Słuchały Pani.
Tak, dziennikarze uporczywie przypominali w każdej relacji, że
przed Objawieniem byłem ateistą. Jakże osobliwe bywają pomysły
Wielkiego Scenarzysty… Zatwardziały grzesznik prorokiem, przez
którego przemawia ta, do której z całego świata płyną litanie. Miliony
lepszych ode mnie nie doświadczyło tej łaski, bo Pani ze wszystkich
barów we wszystkich miastach na świecie wybrała ten, w którym
wychylałem kolejne kufle stoutu. Może ktoś wprowadził ją w błąd? A
może to cała ludzkość tkwiła w błędzie?
Miasto Radom, ulica Witolda, bar „Pijany Kurczak”. Lekki szum w
głowie, niepewny krok, ciało lawirujące między stolikami, by zaznać
katharsis w toalecie. Kiedyś bym powiedział, że faza mnie cisnęła,
musiałem odcedzić kartofelki, napoić kaczora. Potem już mi raczej nie
wypadało. Ale to tamten wieczór jest ważny. Gdy już odetchnąłem z ulgą
i spojrzałem w lustro nad umywalką, ujrzałem Jej twarz. Nie wyglądała
na szczęście jak Krwawa Mary, oblicze przypominało wyobrażenie
świętej Marii ze słynnego obrazu Filippo Lippiego – oczywiście wtedy
nie widziałem tego podobieństwa. W tamtych czasach byłem nieco na
bakier ze sztuką. Ponadczasowa uroda, a jednak jakiś anachronizm w
spojrzeniu, po którym na pierwszy rzut oka można rozpoznać istotę z
innego świata.
– Kim jesteś? – zdołałem z siebie wydobyć pytanie. Uśmiechnęła się.
– Możesz mnie nazywać, jak chcesz. Nawet Fräulein Unbekannt. Ale
przecież w głębi serca dobrze mnie znasz…
– Pani… – klęknąłem przed lustrem.
– Nie potrzeba mi takich hołdów. Wstań i wysłuchaj mnie.
Natychmiast poderwałem się, wiedziony tonem Jej głosu i pragnieniem
ponownego ujrzenia tych oczu z innej epoki.
– Będę ukazywała ci się co środę, pół godziny po dziesiątej. Mam
wiele do przekazania, ty musisz być moim heroldem i donieść o mnie
światu.
Mój zamglony umysł z trudem nadążał za strumieniem słów.
– Czyli co? Mam przychodzić tutaj właśnie?
– Nie ma takiej potrzeby. Wpadniesz w trans, w którym zamierzam
cię nawiedzać, by tą nieco okrężną drogą przestrzec ludzkość przed
trwaniem w błędzie. Obwieszczę prawdy jedyne w swoim rodzaju,
zasady ostateczne. Ty je zapamiętasz najlepiej jak potrafisz. To może
okazać się bolesne, bo dotknięcie obiektywnej rzeczywistości takie
właśnie wywołuje objawy, nawet jeśli stykacie się ledwie z cieniem
aksjomatu. Musisz iść i czynić swoją powinność, postąpić słusznie.
– Dlaczego ja? – wyjąkałem.
Ten nieziemski uśmiech pojawił się znów na Jej ustach.
– Bo masz pecha.

Ujrzeć cię w cierpieniu i tęsknocie, jak perłę na samym dnie


jeziora. Zanurzam się w czystych wodach, perliste zdroje huczą
gdzieś nade mną, płynę przez przejrzyste odmęty. I nagle martwe
ryby pojawiają się wszędzie, otaczają mnie, dotykają zimnymi
łuskami, by wedrzeć się do mego wnętrza, wgryźć w miękkie ciało
rozkwitłe i krwawiące. Próbuję uciec, ale jak możesz znać drogę
ucieczki, skoro wisisz w otchłani, w zimnej wodzie,
nieoczekiwanie błotnistej i mętnej?

Często pytano mnie, czemu Pani niekiedy kłamie. Niektórzy posuwali


się nawet do stwierdzenia, że Epifania była oszustwem albo fałszywym
objawieniem, że przemawiałem w imieniu demona. A przecież
tłumaczyłem to setki razy. Pani moja celowo umieszczała wśród swych
mądrości jedno kłamstwo co tydzień. Twierdziła, że w ten sposób
mocniej zaakcentowana jest prawda, którą głosi, bo ludzie przestali
odróżniać to, co jest zgodne z rzeczywistością, od tego co nie jest. Chyba
faktycznie miała rację, bo Jej łgarstwa nie zawsze były łatwe do
rozpoznania. Pamiętam, że kiedyś powiedziała, że zachmurzone dni są
po to, by ukryć prawdziwy, purpurowy kolor dni. Bo błękit to fałsz,
gdybyśmy dokładnie zasłonili obłokami całe sklepienie i mogli przebić
się przez nie albo spojrzeć poprzez chmury, przekonalibyśmy się, że
otacza nas głęboka czerwień. „Jako w niebie, tak i w człowieku, bo każdy
jest księgą krwi” – obwieściła. To akurat okazało się prawdą.
Moja Pani nie musiała jednak obawiać się nienawistników. Wkrótce
po rozpoczęciu nawiedzeń opublikowano wyniki sondażu, z których
wynikało, że w radomskie objawienie wierzy dziewięćdziesiąt trzy
procent populacji. To chyba wystarczyło, chociaż właściwie trudno mi
było wówczas powiedzieć, jaki jest Jej cel ostateczny, do czego dążyła.

Łania o świcie, jej rącze nogi, w trwodze niesiona ku zieleni, tam


w oddali, między drzewami, skąd dobywa się wiatr. Spogląda na
ciebie głębią spojrzenia, ale coś tu nie pasuje, jakby zamek
warowny okazał się opuszczoną chatą. Ta sarna jest martwa,
ciągnie za sobą śliskie wieńce jelit, a jednak wyrywa w twoim
kierunku, już prawie cię dopada, już. Nagle to ty jesteś łanią,
coraz mniej w tobie z człowieka – tylko ciało pokryte pełzającym
robactwem.

Wiernym ze wszystkich krańców świata chyba nie trzeba powtarzać,


o czym mówiła Pani. Że biologiczne życie ziemskie zależy od istnienia i
działalności Słońca i podlega cyklom przyrody, więc tę przyrodę trzeba
za wszelką cenę chronić. Że jego wrogiem jest wąż od najdawniejszych
czasów, dlatego Pani miażdży mu głowę, gdy ten spogląda na Słońce. Że
winniśmy czcić dawne dzieje i czerpać z nich siłę i mądrość. Wreszcie że
Bóg ma wiele aspektów i poziomów, ale dla człowieka jest
nierozpoznawalny, a Ona przybyła, żeby przybliżyć prawdziwą wiarę,
którą zatraciliśmy. Bo nosimy krzyże na piersiach, a diabły na plecach.
Ogłosiła też, że stanie się Królową Prawdziwą, a wszyscy ci, którzy jej
nie uwierzą, zostaną postawieni przed sądem własnych sumień.
Teologowie zwracali niejednokrotnie uwagę, że jej przekaz, chociaż dość
ortodoksyjny, jednak przywracał wiele chrześcijańskich prawd, które
zaginęły w pomroce wieków. Oczywiście, nie wszyscy. Byli i tacy, którzy
grzmieli o demonicznym nawiedzeniu i wyzywali moją Panią
najgorszymi słowy.
Niebawem jednak wszyscy mieli się przekonać, jaka jest prawda. Ona
obiecała to mnie, obiecała całemu światu. Na środę, rok po pierwszym
naszym spotkaniu, zapowiedziana została bowiem jej manifestacja – w
swej prawdziwej postaci przed radomską katedrą. Wydarzenie będą
transmitować na żywo telewizje z całego świata, a swoją obecność
potwierdziło wielu oficjeli i przedstawicieli duchowieństwa. Trochę
mnie to, pamiętam, smuciło, bo do tej pory moja Pani była właśnie…
moja.
Jednocześnie czułem, że Pani odkryje przed nami coś, co wszystkich
zaskoczy, być może najbardziej zszokowani będą konserwatywni
biskupi. Było coś jeszcze. Wiele spotkań wywoływało we mnie jakiś
dziwaczny lęk, niekiedy widziałem w Jej pięknych oczach cienie, ale
wtedy przekonywałem siebie samego, że to bojaźń boża będąca w końcu
wedle uczonych w piśmie rodzajem łaski. Kiedy miłość istnieje bez
bojaźni, jest nieostrożna i nie zna hamulców – tak mawiał jeden ze
stygmatyków. Nie ma więc miłości w jasnych oczach, tylko te cieniste
wyrażają prawdziwe uczucie.

Wchodzi stromą ścieżynką po mokrych liściach, z uwagą stawia


kroki, bacząc na korzenie i głazy. Nagle zatrzymuje się, jakby
między drzewami rozpięta była jakaś błona, niewidzialna
diafragma. Wtedy zdaje sobie sprawę, że wpadł w pajęczą sieć…
Temu odkryciu towarzyszy kolejne, jeszcze straszniejsze – nie jest
w stanie się uwolnić. I nagle pojawia się pająk. Jego odwłok
kształtem i wielkością przypomina ludzką czaszkę – z oczodołów
i zębów kapie śluz. Muskularne nogi poruszają się z zabójczą
szybkością, a mężczyzna uświadamia sobie, że ogarnął go
paraliż. W ostatniej sekundzie życia czuje na twarzy dotyk
szczękoczułek.

Oficjalne stanowisko Episkopatu Polski i Watykanu poznaliśmy na


dzień przed wielkim wydarzeniem. Okazało się, że Kościół w zasadzie
traktuje objawienie z dużą dozą sympatii, chociaż pełna weryfikacja
jeszcze nie została zakończona. Kwestia niezawierania treści
sprzecznych z Biblią także nie była zamknięta, jednak opiniowanie
według obfitości owoców duchowych wypadało pomyślnie. Między
wierszami mogliśmy przeczytać, że wydanie oceny de veritate et
supernaturalitate uzależnione zostało od treści manifestacji.
Ale ludzie wiedzieli swoje. Wiadomo, że wszyscy lubimy wierzyć w
różne osobliwości, zapominając, że nawet cuda nie stanowią
świadectwa prawdy. Pocieszało mnie to, że społeczeństwo zdawało się
przyjmować za dobrą monetę przesłanie Pani. Ważniejsza od doktryny
okazywała się wiara w jej opowieści.
Kiedyś jakiś myśliciel porównał Boga do Wielkiego Żonglera, który
podrzuca swymi dłońmi szklane kule, a w każdej z tych błyszczących
sfer kryje się jeden wszechświat. Oczywiście purpuraci byli przeciwni
takiej interpretacji. „Bóg nie jest kuglarzem ani cygańskim
sztukmistrzem” – grzmieli z ambon. Inny filozof podążył tym samym
tropem i nazwał Najwyższego wędrownym bajarzem, który opowiada
historię świata, stwarzając go za każdym razem od nowa. Moja Pani była
chyba bliska tej wykładni. Kiedyś powiedziała mi, że każdy nosi w sobie
jakąś opowieść, którą wciąż na nowo snuje, myli wątki, zapomina to, o
czym mówił na początku, ubarwia albo dekoloryzuje. Tą opowieścią
właśnie jest życie.
Nie spodziewałem się jednak tego, co nastąpiło. Jej zdrady.
Stoimy na brzegu morza, wzywamy fale, a te przynoszą nam
odpowiedź z głębin. Trzymamy się za ręce, całujemy co chwila,
nie zważając na innych plażowiczów. Nagle woda dotyka naszych
stóp i czujemy, jakby przeszył nas prąd elektryczny.
Uświadamiamy sobie znaczenie symboli i znaków, te wszystkie
tajemne sygnały od dawna do nas docierające i dopiero teraz
rozpoznane. Tyle wspólnych lat, tyle wspomnień, które okazały
się kłamstwem. Bo jedno z nas kochało od dawna inną osobę, bo
drugie rżnęło się na każdej delegacji i nie umiało się powstrzymać
przed robieniem laski dziesiątkom facetów. Spojrzeliśmy na siebie
w nagłym olśnieniu, po czym wydłubaliśmy sobie nawzajem oczy.
Ale pod powiekami i tak pozostały niechciane obrazy.

Milionowy tłum zebrał się na rynku i okolicznych uliczkach Miasta


Kazimierzowskiego w Radomiu. Byli tu kościelni oficjele, dziennikarze z
Polski i wielu krajów Europy, pielgrzymi i grupy modlitewne, szkolne
wycieczki – słowem heterogeniczna próbka przedstawicieli ludzkości.
Rzesze pątników i zwyczajnych gapiów falowały w pszczelim tańcu, tu i
ówdzie powiewały chorągwie, kołysały się drzewce transparentów.
Grupki wesołej młodzieży z gitarami gromadziły się w najbardziej
odkrytych przed słońcem miejscach, bo młodości niestraszna jest
wysoka temperatura. Natomiast ja cały spływałem potem – nie wiem,
czy z gorąca, czy też ze zdenerwowania. Jednocześnie nie mogłem się
doczekać zbiorowego objawienia. Byłem ciekaw, w jakiej postaci Pani
ukaże się hordom wiernych. Czy będzie damą z płócien niderlandzkich
lub włoskich mistrzów? A może ujrzymy ją w bardziej onieśmielającym
wcieleniu, któremu towarzyszyć będzie feeria świateł niczym z jakiegoś
pokazu lumière et son? Żadne z moich przewidywań nie sprawdziło się.
Może teraz już wiem dlaczego. Ale powinienem znacznie wcześniej. W
końcu zestaw masek, jakie nosimy, w nieuchronny sposób zdradza
prawdziwy kształt naszych twarzy.
Dokładnie o wpół do jedenastej pojawił się biały dym – w tym
momencie setki kamer i aparatów już pracowały pełną parą. Chwilę
później z oparów wyłoniła się ona. Wyglądała inaczej.
Sam nie wiem, zaburzone proporcje ? Nienaturalnie długie ręce i
ogromna twarz? Napięte szaty zdradzające nieoczekiwane zwiastuny
tuszy? Pani spojrzała najpierw na mnie, a jej oczy w tamtym ułamku
sekundy były wypełnione czernią. A potem przemówiła.
– Umiłowani bracia i siostry, chcę was powitać po tylu latach mojej
nieobecności. Cieszy mnie niezmiernie, że tak licznie przybyliście, aby
wysłuchać słów Prawdy. Bo to ona zawsze wygrywa, nawet wyszydzana
i skazana na zapomnienie.
Na chwilę Pani zamilkła, ale nie kazała czekać długo na dalsze słowa.
– Wielu z was przyszło tu przede wszystkim w celu potwierdzenia
tego, co nazywacie epifanią. Sądzę, że mogę tego dokonać w bardzo
prosty sposób. Ach, potrafię zrobić znacznie więcej! Będę w stanie
rozstrzygnąć dylematy związane z każdym spośród poprzednich
objawień. Odpowiedź będzie zresztą bardzo krótka…
I znów, jakby wstrzymała oddech przed wypowiedzeniem
następnego zdania.
– To łatwe, zadziwiająco wręcz łatwe. Słuchajcie, bracia i siostry. Otóż
każda z poprzednich wizji była fałszywa. Z bardzo oczywistego powodu
– święta Maria nie istnieje i nigdy nie istniała.
Tłum w jednym momencie zawrzał. Ludzie patrzyli po sobie
zdezorientowani, kompletnie nie rozumiejąc, co przed chwilą usłyszeli.
Wrzawa ucichła jednak zduszona potężniejącym głosem Pani.
– Dobrzeście usłyszeli. Ja nie jestem wcale tą, której oczekiwaliście.
Jam jest Mokosza, córka Czarnogłowa i Białobogi, prawdziwa królowa
Ziemi i kochanka Nieba. To do mnie wznosiły modły setki pokoleń
waszych przodków, chociaż znana byłam też pod innymi imionami.
Chrześcijaństwo ukradło ludziom dusze i tradycje, zastąpiło mnie i
moich krewnych wymyślonymi bytami. Na gruzach miejsc kultu
wzniesiono kościoły i katedry, nasze święta zmieniły się w jakieś
karykaturalne obrzędy! Ale najgorsze było zatopienie nas w pustce,
zesłanie w niepamięć. Dziś sprawcy i wszyscy mi przeciwni doczekają
się sądu!
Ludzie słuchali, ale chyba niewiele do nich docierało. Nawet
organizatorzy uroczystości nie byli w stanie powtrzymać niepokoju.
Wielu pątników krzyczało obraźliwe słowa – chyba najbardziej
dotyczyło to tych odzianych w czerń i purpurę. Pojedyncze głosy
przedzierające się przez tumult dolatywały nawet do mnie. „To Szatan!”,
„Nie słuchajcie jej!”, „Prowokacja!”, a nawet – zupełnie nie wiem
dlaczego – „Jarosław, Polskę zbaw!”.
Pani zdawała się nie reagować na to skandowanie. Spojrzałem na nią
i zrozumiałem dlaczego. W jej dłoniach tańczyło wrzeciono, któremu
przyglądała się z rosnącą fascynacją. Wtedy też zauważyłem gorejące w
oczach płomienie.
A chwilę potem rozpętało się piekło.
Przez jedno okamgnienie wydawało się, że cały świat zastygł bez
ruchu jak na stopklatce. W przypadku tak niepomiernego zgromadzenia
widok był naprawdę czymś niesamowitym. Jednak już po chwili
pojąłem, co się dzieje. Nici plecione przez Panią, teraz grube niczym liny
okrętowe i rozmnożone jakimś niepojętym sposobem, otaczały
wszystkich gapiów, zaczynały zaciskać się wokół nich. Nikt nawet nie
próbował ucieczki – zrozumiałem, że Pani musiała sprawić, że nogi
zgromadzonych nie były w stanie oderwać się od ziemi. Nagle tłum
począł wrzeszczeć ze straszliwego bólu. Liny pokrywały się krwią, tu i
ówdzie tryskały czerwone fontanny, z zaciskanych jak w imadłach
brzuchów wypadały śliskie trzewia. Spojrzałem znów na moją
Objawioną – w tym momencie nie przypominała już człowieka. Była
teraz sobą – przedwiecznym bytem, który nie zna litości, pogardliwie
depcząc ludzkie insekty – bo niczym więcej w porównaniu z nią nie
byliśmy. Na ziemi leżały już tysiące, dziesiątki tysięcy martwych ciał.
Wtedy poczułem na sobie jej spojrzenie. Odwzajemniłem je i
zrozumiałem. Postanowiła mnie oszczędzić.

Wspominam tamte dni z lekkim wstydem, który zawsze nosić będę


gdzieś w sobie. Dziś, po wielu latach, podziały religijne wyglądają
zupełnie inaczej. Dominują wyznawcy Starych Bogów, wśród
starowierców pojawiło się w międzyczasie kilka odłamów, ale to było do
przewidzenia. Ileż odbyło się pokazowych nawróceń, jak wielu ludzi
postanowiło z dnia na dzień zmienić barwy swych świętych sztandarów!
Część ze strachu, część z wewnętrznego przekonania, a znakomita
większość z koniunkturalizmu. Znacznie mniej pozostało chrześcijan,
których wciąż ubywa – na rzecz Mokoszy, Peruna, Welesa, Świętowita,
ale także Buddy i Allaha. Przeszłość. Tak, lepiej do niej nie wracać,
zwłaszcza że okrutnie mylą się ci, którzy traktują ją jako niewzruszony
monolit. Przeszłość upleciona jest z kłamstw, większość naszych
wspomnień jest wyparta albo fałszywa (a w każdym razie stanowi
niepewną interpretację minionych faktów).
A ja?
Wczoraj przysiadł się do mnie jakiś obcy wędrowiec, który
poszukiwał widocznie przyjaznej duszy i odrobiny rozmowy zamiast
seksu lub picia w samotności. Przy trzecim piwie pochylił się do mnie i
zapytał:
– A w kogo właściwie wierzysz?
Zamyśliłem się. W snach wciąż widzę jej oczy, czasem płonące
ogniem, ale zwykle łagodzące go, topiące w błękicie. W lapis-lazuli jak u
Vermeera.
– Jestem ateistą – odrzekłem i sięgnąłem po następny kufel.

I – III 2018
Mariusz Orzeł Wojteczek
Stacja

Kruki odpowiedziały na wezwanie.


Czarny dywan zaścielił białą płachtę zmrożonego śniegu. Ostre,
twarde dzioby z łatwością zaczęły targać ukryty pod świeżym,
napadanym nocą puchem, obły kształt, odsłaniając czarną folię.
Szpony drapały, dzioby targały na strzępy, włókna czarnego plastiku
fruwały naokoło, jakby to kruki same w sobie rozsypywały się na
drobiny. Jak sadza z płonącego ogniska rozwiewana przez wiatr. Aż
wreszcie największy, o piórach czarniejszych niż noc przeganiana przez
wschodzące nad lasami w oddali słońce, wzniósł łepek ku niebu.
Trzepocząc skrzydłami, czym rozgonił na chwilę swych skotłowanych
pobratymców, zacharkotał gardłowo, nie rozchylając twardego dzioba, z
którego zwisało na strzępce nerwu i tkanki ludzkie oko.
Kruki zakrakały smutno, ozięble, ale i z uznaniem, a ten trzymający
makabryczną zdobycz wzbił się do lotu. Dokonało się.
Mężczyzna stojący na poboczu wąskiej nitki szosy patrzył, mrużąc
oczy.
Ręce wbił w kieszenie kurtki, usta osłonił szarym, pozaciąganym,
włóczkowym szalikiem. Czapka zsuwała mu się na czoło, błyszczały na
niej w pierwszych promieniach słońca drobne płatki śniegu.
Dokonało się.
Obserwator skinął lekko głową, jakby krukom się kłaniał, jakby im
dziękował, aprobował ich czyny, potakiwał ich szemrzącemu krakaniu.
Po czym odwrócił się bez słowa, nieszeptanego ani krukom, ani nawet
samemu sobie i odszedł. Zmrożony śnieg chrzęścił pod podeszwami
butów, niosąc się echem w pustce. Patrzył już tylko na lasy obrastające
zbocza doliny. Zaśnieżoną drogą nie przejeżdżał tego ranka nikt, kto
mógłby go zobaczyć.

W blaszaku jest zimno. Spoglądam na termometr, ni stąd ni zowąd


mający kształt morskiej latarni. Cienka, czerwona strużka rtęci
zamknięta w szklanej rurce spełzła nocą poniżej piętnastu stopni w dół,
od zera. Mróz. Ale nic to, bywały większe.
Przesuwam stopą zakurzone pudełko farelki, blacha drży cicho w
zetknięciu z moim ośnieżonym butem. Olejowe grzejniki załączę
później, dłużej się rozgrzewają, a i generator trudno odpalić
skostniałymi dłońmi. Później.
Na stoliku stoi szklanka z niedopitą herbatą. Słomiano-brązowy płyn
zamarzł, więżąc bibułową torebkę z esencją. Łyżeczka sterczy jak
metalowa wieża, jak płaska boja na morzu. Dziwne te analogie z
żeglarstwem, kiedy od tylu lat, prawie życie całe, spędzam tutaj, w
górach. Pośród niczego.

Wciskam wtyczkę w kontakt i farelka rozżarza się jasno, bucząc cicho.


W blaszaku jeszcze nie robi się cieplej, na to trzeba poczekać, ale ja już
mam wrażenie, że owiewa mnie gorący oddech elektrycznego
grzejniczka. Przypomina mi się zapach ogniska sprzed lat, kiedy tylko
futro chroniło przed mrozem, a nie ten sprany, wiele razy cerowany
waciak. Kiedy nie było farelek, blaszaków na benzynowej stacji, ani
kanciastych kształtów dystrybutorów z paliwem, nawet drogi asfaltowej,
tej zaśnieżonej, czarnej nitki wijącej się dnem doliny. Były tylko strome
zbocza porośnięte lasem , tylko cisza i ognie palone nocą i duchy
wyłażące zza drzew, by się ogrzać. I my, myślę. My byliśmy, od zawsze.
Choć nikt o nas teraz nie pamięta.
Odpalam elektryczną kuchenkę. Ceramiczny palnik zaczyna się
nagrzewać, a ja stawiam na nim obity czajnik wypełniony do połowy
wodą. Szklankę, względnie czystą, znajduję na jednej z półek. Blaszak
jest niedbale ocieplony od wewnątrz styropianem, pokrytym płytami
paździerzowymi, z przykręconymi do nich deskami na metalowych
wspornikach. Pod jedną ze ścian postawiono szafkę na dokumenty,
wypełnioną tekturowymi grzbietami segregatorów. Stacja musi mieć
księgowość, rachunki i te sprawy. Więc ma, poupychane niedbale
między szare okładki, nanizane na druty wewnątrz nich.
Nie mam do tego głowy. Marzanna się tym zajmuje, każdej zimy robi
porządki, układa, segreguje.
Wyglądam przez okno, zdrapując rękawicą szron z małej szybki. Nikt
nie jedzie. Śnieg skrzy się w promieniach słońca. Lichy neon lśni jeszcze,
bo zapomniałem go wyłączyć. Wabi, obiecuje szansę, okazję ucieczki z
tego zadupia, gdzie nie ma nic, tylko drzewa i śnieg. Jak braknie ci
paliwa za kilometr, dwa, to tu utkniesz, pośród lasów, pośród niczego.
Do najbliższego miasta ze trzydzieści kilometrów jest. Albo i więcej. W
obydwie strony.
Stacja to jedyna szansa, by uzupełnić bak, kupić papierosy. I wyrwać
się z tej pustki, uciec. Byle dalej.
Ech, a mnie się stąd ruszać nie chce. Ja uciekać nie mam gdzie. Świat
się dla mnie coraz bardziej kurczy, mniejszy robi, ciaśniejszy.
Została mi ta stacja, dwa dystrybutory, blaszak trzy na trzy, okryty
całą zimę grubą czapą śniegu. I kilka razy dziennie samochód z
zagubionym turystą, który jedzie na narty. Z upchniętymi na dachu
deskami, z dziećmi upakowanymi na tylnym siedzeniu, z natapirowaną
żoną obok kierowcy, gderającą pod nosem, że trzeba było do
Zakopanego prosto, a nie jakieś skróty i teraz są w czarnej...
Białej raczej, skoro tu wszędzie śnieg.
I co? Mnie tu dobrze. I nigdzie nie zamierzam się ruszać. Gdzie
miałby pójść taki jak ja? Tu jest mój dom, od zawsze.

– Zimno dzisiaj – mówi Marzanna, odgarniając z czoła rudy kosmyk


włosów.
Kiwam głową, spoglądając na nią z boku. Siedzi w swojej kraciastej
chuście zarzuconej na ramiona i patrzy w rozżarzone pręty farelki,
której ciepłem ogrzewa sobie stopy. Ona lubi zimno, kocha patrzeć na
śnieg za oknem, obserwować mróz ścinający potok za stacją. Lubi tę
porę, bo to przecież jej czas, jej domena, jej radość. Z pierwszym opadem
zawsze ożywia się nieco, a kiedy już dobrze nasypie, gdy już nie topnieje
ten drugi albo i trzeci śnieg, zaczyna promienieć, rzuca się w wir pracy,
układa, sprząta, porządkuje wszystko, co nazbierało się od wiosny.
Teraz jest już luty, zbliża się kres. Kres zimy, ale i kres jej humoru,
dobrego samopoczucia, które powoli, wraz z coraz dłuższymi dniami
zmieniać się będą w postępujący marazm, rezygnację, a w końcu
depresję, jaka doprowadzi ją w końcu nad brzeg nieodległej rzeki, której
nurtem spłynie wraz ze schodzącą krą, wieszczącą koniec zimy. I wróci
znów u schyłku jesieni, przaśna, rumiana jak rok wcześniej. I jeszcze
wcześniej.
Teraz widzę już początek tego, jak gaśnie, jak o zimnie i mrozie mówi
z nadzieją, z tęsknotą. Jakby z zaskoczeniem, że jeszcze jest. Wyciągam
papierosa. Pogięta bibułka, słabo nabita. Tytoń kruszy się wewnątrz,
wysypuje, zbyt słabo upchany. Skręcam czubek fajki, chcąc temu
zapobiec. Unoszę go do ust. Nie powinienem tu palić, wiem. W końcu
mam pod nogami, pod ziemią, wielgachne zbiorniki z paliwem. Ale co
mi tam, coś mi jeszcze w życiu zostało. I to tylko ten nałóg jest, bo co
innego? Może te wieczory zimowe przy wódce z Marzanną. I może
jeszcze z bezzębną Jagą, bo ona lubi zawsze na krzywy pysk pić.
Dorochoczy już do nas nie zachodzi. Obraził się, kiedy przygarnąłem
Lamię. Mówi, żeśmy źli, że jemu się nie godzi przy jednym stole z nami
siadać. Ale czasem go widzę na skraju lasu, jak gapi się w naszą stronę,
na blaszak i dystrybutory. Kiedy do niego macham, nie odpowiada, ale
wycofuje się między drzewa.
A co ja miałem z nią zrobić? Za drzwi wyrzucić, słabiącą na progu?
Prawie że na kość zmarzniętą? Przygarnąłem, bo w końcu jedna z nas.
Natury nie oszukasz i tego, żeśmy z jednej matki wyszli wszyscy. I każde
z nas ma swoje miejsce. Powinno mieć.
Sięgam do szafki po schowaną w niej ostatnią, nienapoczętą flaszkę
wódki. Polewam do kubka Marzannie, sobie wlewam do zaparzonej
właśnie kawy. W pracy jestem, za wcześnie, by czystą pić. To dopiero
nocą, kiedy już potencjalnym przyjezdnym zbywało będzie, co czują w
moim oddechu.
W drugiej szafce, obok stołu poustawiano rzędem flaszki
księżycówki. To na sprzedaż. Żadne z nas tak nie ogłupiało, by to pić. A
ludzie? Ech, oni wszystko wyżłopią i jeszcze się obliżą. Nawet ten syf, co
Jaga pędzi. Śmierdzi ziołami i jest trochę mętny, ale biorą, bo jak poczują
zapach tylko, to im od mocy łzy wyciska. Znaczy, procent jest, a tylko to
dla nich ważne.
Upijam łyk kawy, Marzanna nachyla się bliżej farelki, której nadal
nie pozwala mi wyłączyć. Co ona w tych rozżarzonych spiralach widzi,
nie wiem. Może przyjezdnych, jak płoną na ofiarnym stosie? Może... Nie
lubi ludzi, oj, nie lubi. Toleruje, bo ja tu jestem. A że jest u mnie
gościem... Ale gdyby mogła, to by wszystkich ich... Też byś chciał, jakby
ciebie w lodowatej wodzie topili, kijami pod nią wpychając, burczy na
mnie zawsze, kiedy jej to wypominam. A że teraz sama tak robi, co
wiosnę, już nie wspomni. Może właśnie tak jej zostało z dawniej? A
może to po prostu pretekst, by ich nienawidzić? Kto ją tam wie. Kto
zrozumie kobietę?

Przyjeżdżają we dwóch. Szarym mercedesem. Koła chrzęszczą na


poboczu, mróz skrzypi przegryzany rozsypaną przeze mnie solą.
Zatrzymują się metr, dwa od blaszanych skrzynek dystrybutorów. Znak,
że nie zajechali tankować. Może rozprostować nogi, może odetchnąć,
dymka puścić? Może zaznaczyć żółcią swoją trasę na śniegu?
Kiedy wysiadają – dwaj smutni panowie w garniturach – już wiem, że
nic z tych rzeczy.
Płaszcze jak ludzi ze służb. Wiem, pamiętam jeszcze, przed takimi się
całe lata ukrywałem. Ciemne okulary, karykaturalnie kopiowane z
dawnych czasów, z zachodnich filmów. Wargi zaciśnięte, stanowcze.
Wąskie buszki pary wypuszczane nosem czynią z nich podobnych do
zirytowanych buhajów, szukających wzrokiem, kogo by stratować. Czuję
ich napięcie, testosteron spływający do palców, ale nie by zacisnąć je w
pięść jak u mężczyzn, ale by chwycić za ukryte pod płaszczami
ebonitowe kolby. Tchórze. Śmierdzą pewnością siebie, zmieszaną ze źle
ukrywanym – przynajmniej dla mnie – strachem. I śmiercią. Oj tak, ja
wiem, jak pachnie śmierć. Mało kto wie jak ja. A za nimi swąd się
ciągnie, że ho ho...
Cóż, ja się nie boję śmierci.
Wychodzę przed blaszak, dopinając waciak. Żal opuszczać ciepłe
wnętrze, ale warto się pokazać, dać znak, że stacja nie jest pusta, że jest
tu ktoś, kto patrzy, kto czuwa. Może dalej pojadą? Dadzą się przepłoszyć,
przegnać, zamiotą śnieg połami płaszczy, wsiądą do okularnika i odjadą,
chrzęszcząc kołami na zmrożonym śniegu i po ich wizycie zostaną
ledwie dwa wyżłobienia w śniegu? Naciągam uszatkę na głowę, mrużę
oczy i spoglądam na nich ostentacyjnie, zapamiętując każdy szczegół.
Niech wiedzą, że patrzę, że widzę, że zapamiętam.
Jeden, wyższy, gapi się na mnie. Wydyma wargi z niechęcią. Jestem
dla niego pyłem, marnością. Ot, dziad stary w śmierdzącym benzyną
waciaku. Gdzie mnie tam do nich, panów świata. A przynajmniej miasta.
Biorę łopatę, zaczynam niechętnie odgarniać śnieg. Nie spoglądam
już na nich, a widzę, czujnie nasłuchuję i czekam. Nieprzypadkowy to
postój, a więc i coś jeszcze się wydarzy. Pojawi się ktoś? Dreptają,
depcząc śnieg wokół auta, rozcierają zziębnięte na mrozie dłonie.
Czekają, to pewne. Na co? Na kogo? Tego nie wiem, ale nie opuszcza
mnie złe przeczucie. Byleby Lamia się za wcześnie nie obudziła, bo ona
zacznie kusić, prowokować swoim młodzieńczym ciałem, a z tego
zawsze jest kłopot. Mróz nie chłodzi rozgrzanej krwi tak łatwo, chyba że
z człowieka wycieka i w śnieg wsiąka.

Niższy, w białej koszuli pod płaszczem, w poluźnionym pod tłustą szyją


krawacie, wyjmuje papierośnicę, wysupłuje z niej papierosa, długiego,
cienkiego, o zgrabnym, pomarańczowym filtrze. Przesuwa go w palcach,
po czym pcha do ust. Szczęka benzynowa zapalniczka, płomyk mruga do
mnie prowokacyjnie. Niby za blisko stacji, niby nie wolno. Ale co kogo to
w tej dziczy, w tej pustce obchodzi? I ja zmilczam, skrobiąc asfalt ze
śniegu, spycham go w bok, zamaszystym ruchem, od którego trzeszczą
plecy i po karku spływa pot.
Drugi samochód zajeżdża, nim gruby zdąży spalić pół papierosa.
Zatrzymuje się tuż przy blaszaku, jakby nie chciał za blisko tamtych,
jakby się próbował odseparować, oddzielić, udawać niezwiązanego z
nimi nijak. Nie wiem, skąd to przeczucie. Po prostu wiem.
Wysiada z niego mężczyzna, lat około czterdziestu, z głupim
uśmiechem na twarzy. W krzykliwej, narciarskiej kurtce, w której
wygląda jak kolorowy balon, i w śmiesznej czapce z pomponami.
Rozgląda się niepewnie, tę niepewność maskując swoim
głupkowatym uśmiechem, pozą miejskiego błazna, zblazowanego
turysty na narciarskim wyjeździe, którego bardziej od stoku nęci bar
kurortowy i kręcące się po nim dziewczęta.
Pod pachą ściska paczkę owiniętą w szary papier, niedużą, z wyglądu
jak pudełko po butach, którą uprzednio wyjął z samochodu i teraz unosi
nad głowę. Jakby chciał smutnym panom w garniturach pokazać, że jest,
jak miał być, że ma, to co miał mieć. Skoro spotkanie jest tutaj, pośrodku
niczego, gdzie tylko śnieg i mróz, i stary dziad z benzynowej stacji, to
wiem, że nie jest to nic uczciwego. Ale co mnie to? Niech pohandlują i się
rozjadą, a ja zaraz o nich zapomnę, wróci cisza i spokój. Tylko Marzanna
mruczeć będzie, jakby to ona by ich chętnie... Ale nic, byleby Lamia się
nie przebudziła za wcześnie. Ona zawsze na nas ściąga kłopoty...

Kłopoty przychodzą do nas same, niechciane, niezapraszane,


nieprowokowane.
Smutni panowie w garniturach łypią na mnie oczami, nerwowo
przestępują z nogi na nogę, co upodabnia ich do pingwinów z bieguna, a
kolorowy mężczyzna z paczką, na powrót wciśniętą pod pachę, drepcze
do nich, z trudem utrzymując równowagę na rozpuszczonym przez sól,
rozpaćkanym śniegu.
Drzwi w blaszaku uchylają się, chrzęszcząc wykrzywioną blachą i
niesmarowanym zawiasem. Szczupła, blada dłoń Marzanny przywołuje
mnie gestem. Jeszcze mi tylko migają jej rude loki. Z wnętrza bucha
ciepłe powietrze, pachnące kurzem i nieco stęchłe. I jeszcze woń piżma?
Lamia!
Wracam do środka, odrzucając łopatę w nieodgarnięty jeszcze do
końca śnieg. Nie patrzę w stronę obcych, ich dziwnego spotkania. Lamia
wypełzła z nory, bo poczuła swąd śmierci. I jest głodna... Ona zimą
zawsze jest.
Kiedy zamykają się za mną drzwi blaszaka, kwaśna woń piżma bełta
mi w głowie. Otrząsam się i warczę gardłowo, z głębi krtani. Niech nie
próbuje swoich sztuczek na mnie, bo źle skończy.
Dostrzegam ją, cofa się nerwowo o krok, ale lubieżny uśmiech nie
spływa z jej ust. Oblizuje wargi językiem i przeciąga się, wypinając
rysujące się pod cienką bluzką piersi.
– Mamy gości? – szepcze zmysłowo. – Czy to moja kolacja...?
– Spokój – warczę na nią znów, rzucając karcące spojrzenie. Niech
zna, swołocz, swoje miejsce. Wiem, że jej natura wyłazi na wierzch,
kiedy budzi ją głód, ale ja tu jestem gospodarzem i mnie ma słuchać.
Zresztą, nie odważy się sprzeciwić. Wie, że silniejszy jestem, a i ona, i
Marzanna znają konsekwencje. Czasy są teraz inne, niepewne. Musimy
być ostrożni.
Lamia jeszcze chce coś powiedzieć, jeszcze rusza smukłą kibić,
jeszcze próbuje nęcić, kiedy z zewnątrz dobiega huk rozchodzący się w
dolinie echem. Komuś strzelił gaźnik? Czy...
Marzanna jest już przy szybie, przyciska bladą twarz do
oszronionego szkła, ściera mroźne wykwity, by widzieć wyraźniej.
Kolorowy mężczyzna leży w śniegu, kuli się jak wyrwany przedwcześnie
z łona embrion. Smutni panowie w garniturach coś do siebie krzyczą,
szamoczą się nerwowo. Jeden ściska w dłoni czarny kształt broni. Spod
rozdartego papieru pakowego owijającego leżącą u ich stóp paczkę
wysypuje się coś z białych, zafoliowanych paczek. Odpycham ramieniem
Marzannę, by widzieć wszystko lepiej. Kiedy słyszę uchylające się,
skrzypiące drzwi, jest za późno. Lamia poczuła krew, teraz nawet ja jej
nie powstrzymam.
Jeden sus i już jest przy mężczyznach. Łapie chudego za krawat, a
drugą dłonią, zbrojną w długie pazury, rozrywa mu krtań. Rozlega się
bulgot, z rany tryska fontanna krwi, pryska na jej białą bluzkę. Czarne
włosy rozwiewane przez wiatr owijają się wokół jej gładkiej szyi.
Obcisłe, bawełniane spodnie opinają smukłe uda, a wąskie, nagie stopy
ryją śnieg. Drugi z mężczyzn próbuje wymierzyć w Lamię, ale przecież
nie ma najmniejszych szans... Jest szybsza. Silniejsza.
Nawet przez szybę okienną czuję smród smaru naoliwionej broni, ale
i strachu mężczyzny, któremu Lamia z łatwością miażdży nadgarstek.
Skowyt bólu niesie się echem, jednak ucina się równie nagle, jak się
zaczął, kiedy nasza kompanka wgryza się w szyję obcego. Przewraca go
na ziemię, na zbroczony krwią, czerwony śnieg, zakrywając zezwłok
swoim drobnym ciałem. Jej stopy ryją głębokie bruzdy, aż do zmrożonej
ziemi. Kiedy Marzanna dobiega do niej, w powietrzu unosi się już tylko
miedziany zapach posoki i fetor śmierci. Podchodzę, mrucząc cicho i
próbując opanować wzrastającą mi w gardle falę gniewu. Kiedy czuję
krew, kiedy widzę czerwoną plamę na śniegu, przełykam ślinę.
Bezpieczeństwo to jedno, ale głód...
Uśmiecham się do szczerzącej się w moją stronę Lamii, widząc
skapującą po jej brodzie posokę i błyskające spomiędzy czerwonych
plam białe zęby. Śmieje się, upojona ożywczym dla niej zapachem krwi,
za którą tak tęskniła... Nawet Marzanna, stojąc nad ciałami, zdaje się
uśmiechać. Niepewnie, nieśmiało, z typowym dla siebie smutkiem, ale
jednak.
Mężczyzna w jaskrawej kurtce jeszcze żyje. Próbuje odczołgać się
niezdarnie, opierając na łokciach i pomagając ciężkimi, zimowymi
butami na coraz bezwładniejszych nogach...
Podchodzę do niego, deptając pozostawiony na śniegu brudny ślad
krwi. Spogląda na mnie, jego palce drapią zmarzlinę, siniejąc z zimna,
albo i z upływu krwi.
– Kim... czym... wy... jesteście? – szepcze, kiedy przykucam obok.
Próbuje odwrócić się na plecy, ale z jego ust wydobywa się tylko
głuchy jęk i rezygnuje, bez sił.
– Czym? – uśmiecham się ze smutkiem. – Jesteśmy przeszłością tej
ziemi.
Lamia rechocze, ocierając usta wierzchem dłoni i przechylając głowę.
Marzanna stoi obok, a na moje słowa odwraca się plecami i spogląda
gdzieś w stronę lasu, na bielejący aż ku pierwszej linii drzew śnieg.
Unoszę wzrok i pomiędzy smukłymi jodłami, w oddali, dostrzegam
Drohobycza. Jak zawsze milczący spogląda na nas, a w jego pozie jest
smutek, tęsknota i... lęk? Przed tym, co się stało, czy przed tym, co teraz
dopiero może się stać?
Moja dłoń zaciska się na gardle rannego. Skracam mu cierpienie. On
jeden zdaje się mieć niezasłużoną śmierć. Może i jest winny innych
czynów, ale jakich? Nie wiem.

Nawet kości się nie marnują. Szpik jest słodki, Marzanna wysysa go z
lubością, a policzki jej się rumienią, czego nie widziałem już dawno.
Chowańce uwijają się na swoich przykrótkich nóżkach, zaciągając
kawałki mięsa do rozlicznych, ukrytych pod podłogą blaszaka, nor.
Krew wsiąkłą w śnieg już jutro zakryje nowa warstwa. Zniknie,
zanim wszystko stopnieje.
Tylko ciała kolorowego mężczyzny nie rusza nikt z moich.
Zabroniłem. Zawijam je osobiście w czarną, budowlaną folię, obklejam
pakową taśmą. Wzywam kruki, niech przybędą, by zabrać jego duszę.
Głód głodem, ale ofiara musi być spełniona. Podziękowanie za posiłek,
który godnie pozwoli nam przetrwać zimę.
I będziemy nadal, jak jesteśmy. Jak byliśmy przez wieki, zanim obca
wiara zepchnęła nas z piedestału do nor. I jeszcze przyjdzie czas, że
powrócimy, myślę. Znów będziemy silni, napęczniali krwią wiernych i
ich zabobonną wiarą w naszą potęgę. Jeszcze powrócimy na należne
nam miejsce.
A póki co, trwamy tu, w ukryciu. I jakoś to jest.
Ocieram dłonią ślinę spływającą z ust. Unoszę się z klęczek. Czarny,
zafoliowany pakunek leży u moich stóp. Kręgosłup piecze, w końcu ciało
już nie to. Po plecach spływa strużka potu, po czole też.
Zostawię je kilka kilometrów stąd w zaspie. I poczekam na kruki.
Niech zabiorą jego duszę do Nawii. I one niech też się posilą. Posłańców
także należy karmić.
Wojciech Mytnik
Smętarz

Tak, smętarz ujrzałem,


Grobowców upiory,
Te twarze... te oczy...
To zdusze i zmory
Wśród wichru wołały
Na życie me marne,
Lecz ja paść nie chciałem
W ramiona ich czarne,
Więc poszły i znikły
Pod dębu konarem,
Lecz jeszcze powrócą
Po życia ofiarę
I kirsen ogarnie
Zmęczone me ciało,
Lecz jeszcze nie pora...
Wciąż życia mi mało.
Kamil Gołdowski
Nielicha polisa

Życie mieszkańców Niedolic Wielkich w województwie małopolskim


nieśmiało pełzło do przodu, nie zważając na niepowstrzymany pęd
cywilizacyjny, docierający skądinąd z rozmaitych stron do wsi. Podczas
gdy na świecie przeprowadzano ekspedycje kosmiczne oraz
projektowano misterne nowinki techniczne, Niedoliczanie doświadczali
rozwoju technologicznego w znacznie mniej spektakularny sposób.
Objawiał się on przede wszystkim stopniowym odchodzeniem od
rolnictwa, gwary i tradycyjnych wartości. Ślimacząca się stopniowość
była jednak na tyle niepozorna, że w biegu za codziennymi sprawami
łatwo było ją przeoczyć, przez co niejeden miejscowy w rozmowach
deklarował, że „u nos wsystko po starymu”.
Spokój mieszkańców wioski pozostałby zapewne niezmącony, gdyby
nie pewna seria nieszczęśliwych wypadków i związane z nią pogłoski,
jakoby wszystkie zdarzenia były ze sobą powiązane. Wszystko zaczęło
się pewnej wiosny w XXI wieku, kiedy to cała Europa Środkowa musiała
borykać się z problemem powodzi. Wielka woda obficie wylała z koryt,
jednocząc mieszkańców Niedolic Wielkich, którzy z pomocą straży i
wojska pomagali sobie przy wałach przeciwpowodziowych,
zabezpieczając przy okazji swój własny dobytek. Nieubłagana siła
żywiołu doprowadziła do przerwania wału i podtopień, a w następstwie
do ewakuacji części ludności. Wielka woda upomniała się także o ludzką
ofiarę. Zrośnięta z ojcowizną Leokadia Korzeniowska zbyt długo
zwlekała z ucieczką, powtarzając uparcie wszystkim dookoła: „Skoro
przezyłam czy płowodzie, to przezyje i cwartom, a jak nie – to na cuś
umrzyć czeba”. Śmierć kobiety wstrząsnęła społecznością i jej rodziną,
która pozostawiła wcześnie owdowiałą sześćdziesięciolatkę bez opieki,
rozjeżdżając się w różne strony świata w poszukiwaniu lepszego bytu.
Niedoliczanie bardziej rozpaczali jednak po zdewastowanych
majątkach, których utraty państwo nie było w stanie zrekompensować.
Jednym z drugoplanowych bohaterów powodziowej tragedii był
Włodzimierz Kozioł – czterdziestosiedmioletni tokarz, któremu woda
zalała piwnicę, zniszczyła gospodarstwo i zabrała ze sobą część
zwierzęcego inwentarza (kury, króliki i ukochanego owczarka
niemieckiego). Mężczyzna mieszkał na obrzeżu wsi wspólnie z żoną
Bożeną i dwójką nastoletnich synów, Radkiem i Sławkiem. W ciągu paru
miesięcy po powodzi w jego życiu miał miejsce ciąg nieszczęśliwych
zdarzeń, który wprowadził rodzinę w tarapaty finansowe. Wpierw
podczas weekendowego wypadu do Krakowa na izbę wytrzeźwień trafił
starszy syn Radek, następnie zaś młodszy i z pozoru rozsądniejszy syn
Sławek wspólnie z grupą uczniów wmieszał się w aferę z
przyniesieniem do szkoły nielegalnych substancji psychoaktywnych.
Wydatki na adwokata i najdroższy nocleg świata mocno nadszarpnęły
domowy budżet, przez co Włodzimierz Kozioł zaczął szukać
dodatkowego zajęcia. Poszukiwania te zakończył bardzo szybko.
Niestety, bez pomyślnego zakończenia. Złośliwość losu dała znać o sobie
po raz kolejny, gdy pan domu spadł z drabiny podczas rutynowych prac
w obejściu.
– A mówiłam, mówiłam, byś te dziadoską drabine wzioł, pocioł i
spalił dawno temu, bo i tak od deszczu próchniała – biadoliła w karetce
Bożena nad półprzytomnym mężem.
Włodzimierz nie odpowiadał, wydając jedynie raz na jakiś czas
głośne pomruki bólu. Trudno powiedzieć, czy ten brak polemiki brał się
ze zgody ze słowami żony, czy też ze stanu oszołomienia, w którym
mężczyzna znajdował się po upadku. Niestety, uraz nie był na tyle
poważny, by Włodzimierz stracił przytomność, przez co cała droga do
szpitala upłynęła mu na mimowolnym słuchaniu zapętlonych dźwięków
karetkowej syreny i narzekającej małżonki.
Największym szczęściem mężczyzny w tym wszystkim było to, że w
czasie upadku nie doszło do złamania rdzenia kręgowego. Nie obyło się
jednak bez poważnego urazu kręgosłupa, który przykuł go na dwa
tygodnie do łóżka. Na niedomiar złego, żeby wrócić do pełnej
sprawności, Kozioł musiał zdecydować się na długą rehabilitację.
Przedłużające się zwolnienie chorobowe nie poprawiło sytuacji
finansowej w domu, zwłaszcza że nieszczęścia nie opuściły rodziny
Kozłów. Na Bożenę zaczęły wpływać skargi za rzekomo nieuprzejmą
obsługę w recepcji okolicznej placówki pocztowej, a jej starszemu
synowi założono sprawę na policji za pogróżki w Internecie skierowane
pod adresem przypadkowego kibica Cracovii. Czara goryczy przelała się
w momencie, gdy z powodu późno wyciągniętego kleszcza poważnie
zachorował Ares, nowy owczarek Włodzimierza. Mężczyzna poczuł, że
coś w nim pękło i z całą pewnością nie był to kręgosłup, który od czasu
upadku w powolnym tempie wracał do pełnej sprawności.
Czterdziestosiedmiolatek postanowił, że coś trzeba z tym wszystkim
zrobić. Tym czymś na dobry początek było wyjście na piwo do
pobliskiego baru.
– Jak nie urok, to sraczka. Jak nie sraczka, to pismo z sądu... Panowie,
ja już tak dłużej nie mogę – począł utyskiwać na swą niedolę
Włodzimierz, delektując się gdzieś w okolicach wielokropka sążnistym
łykiem chłodnego butelkowanego piwa.
– Taki ci nasz los. Od tej powodzi to niejednemu tu wiatr w oczy... –
kontynuował żale Bogumił Goryczka, jeden z ostatnich niedoliczańskich
rolników. – Przez tę wodę to mi tero w polu psi chuj nie wyrośnie.
– Kij z tą powodzią! – zaprotestował Roman Barczyk, lokalny emeryt.
– Nie można nią wszystkiego tłumaczyć. Ewidentnie widać, że ktoś lub
coś się na naszego Kozła uwzięło!
– Na niego jednego?! Wolne żarty! – żywo zaprzeczył dotychczas
milczący Julian Pietrucha, miejscowy nauczyciel historii, który ostatnimi
czasy począł mocniej integrować się ze społecznością wsi. – Wpierw się
wpakowałem w ten kredyt we frankach pieprzonych, potem mi jacyś
dowcipnisie powybijali szyby w oknach, a teraz mi jeszcze córka na
Erasmusa do Hiszpanii leci.
– Mówiłem, że to od tej powodzi wszystko tak ku gorszemu idzie! –
przypominał o swoim stanowisku Goryczka. – Mnie kury popadały
ostatnio niemal wszystkie, a przecie przez lata tak nie było!
– Byś je trzymał w lepszych warunkach, to nic by im nie było –
twardo oponował Barczyk. – Ścisk, syf i smród. Dziwota, że dopiero teraz
ci ich tyle padło.
– Czyli zgadzasz się, że ostatnio coś jest na rzeczy! – Bogumił
bezlitośnie wykorzystał lukę logiczną w wypowiedzi oponenta. – Klątwę
ktoś na nas rzucił, ot co. To się stać musiało jeszcze przed tą powodzią.
– Myślicie, że stąd te nieszczęścia wszystkie?! – pytał oszołomiony
Kozioł, który rozpaczliwie szukał wytłumaczenia dla swojego pecha.
– Nie należę do przesądnych, ale coś może być na rzeczy... –
potwierdził Roman.
– Pierdzielicie, panowie – wygłosił trzeźwy osąd historyk. – Nawet
jeśli klątwy by faktycznie istniały, to rzucało się je na pojedyncze osoby
lub maksymalnie rodziny. Ale klątwa na całą miejscowość? Niepojęte!
– Może i nie klątwa, ale na pewno jakieś licho magiczne! – Rolnik
twardo stał przy swoim.
– Właśnie... Licho! Dobrze prawicie, panie kolego! – krzyknął z
radością Julian Pietrucha. – Wierzono kiedyś w takiego demona, który
przynosi ludziom choroby i rozmaite nieszczęścia. Licho go zwano. Stąd
się mówi, że „licho nie śpi”, „licho czuwa” i inne takie.
– Demona? Toż to do księdza musimy iść! – Goryczka żwawo
przeżegnał się.
– Spokojnie, panowie – uspokajał zebranych historyk. – Przecie to
zabobon! Zgodzę się, że ostatnio coś dużo tych nieszczęść, ale czy od
razu przyczyną musi być demon?
– Zobaczymy, czy też tak będziesz gadać, jak ci córka z Hiszpanii
brzuchata wróci – wyzłośliwiał się na koledze Roman Barczyk.
Niezbyt merytoryczny spór ontologiczny między Niedoliczanami
został niespodziewanie przerwany przez wejście do baru Józefa Niwki,
„chwilowo” od paru miesięcy bezrobotnego czterdziestodziewięciolatka.
Uwagę zebranych przykuł powolny chód mężczyzny z
charakterystycznym włóczeniem prawej nogi.
– Te, a tobie co się stało? – śmiało zapytał Bogumił.
– A dajcież spokój! Drwa chciałem narąbać do pieca, by mi baba nie
świergotała, że na bezrobociu siedzę i nic w domu nie robię, to mi się
trzonek od siekiery poluzował i hyc ostrzem o stopę.
– Widzisz, Juluś? Licho jak nic! – powrócił do tematu sporu Goryczka.
– Licho to ja dopiero będę miał w domu, jak mnie baba skrzyczy –
odparł niezorientowany w rozmowie Niwka, który żwawym gestem ręki
zamówił kolejkę piwa. – Nie dość, że roboty dalej nie mam i kuśtykam
jak kuternoga jakiś, to jeszcze pieniądze przepieprzę i wypity do domu
wrócę! O!
Poczciwy Kozioł coraz bardziej załamywał ręce nad swym losem. Nie
bardzo orientował się w wiedzy demonologicznej, ale ewidentnie
przeczuwał, że sprawa jest dla niego nieciekawa. Ilość wypitego
alkoholu nie ułatwiała w tej sytuacji wyciągania trzeźwych wniosków,
przez co tymczasowo niezdolny do pracy tokarz jeszcze bardziej
pogrążał się w milczeniu, a jego głowa z każdą chwilą coraz mocniej
ciążyła ku dołowi.
Bogumił i Roman ochoczo wprowadzili zranionego kolegę w teorię o
Lichu przynoszącym nieszczęścia mieszkańcom wioski. Choć umysł
Józefa nie był tak ostry jak ostrze jego siekiery, to dał radę wszystko
zrozumieć.
– A to Licho to jakoś wygląda? Można je spotkać? – pytał
zaintrygowany Niwka.
– Według wierzeń Licho bardzo rzadko ukazywało się ludziom,
których dręczyło – rozpoczął historyczny wywód Pietrucha, mający
unikatową szansę zainteresowania kogoś swoją wiedzą. – Jeśli już się
pojawiło, to bardzo często pod postacią przeraźliwie wychudzonej
kobiety z jednym okiem.
– Z jednym okiem?! – pechowy użytkownik siekiery aż popluł się
piwem z wrażenia.
– Nie inaczej, z jednym okiem – próbował kontynuować wywód
historyk.
– To ja ją widziałem! Spotkałem wczoraj w lesie, gdzie drzewo sobie
ścinałem na opał! Była taka baba jednooka! Myślałem, że to bezdomna
jakaś, ale teraz tak sobie myślę, że to Licho, bo tylko lewe oko miała!
– Licho powinno mieć jedno oko na środku czoła, a nie gdzieś z boku
twarzy! To nie żadne Licho – zwrócił rzeczowo uwagę Pietrucha.
– Byś ją zobaczył, to byś zmienił zdanie! Oko niby jedno, a tak
świdrującym wzrokiem na mnie patrzyło, że aż mi się tak zimno w
środku zrobiło. A dzień później przy rąbaniu tego drzewa co się stało?
Trzonek z siekiery spadł!
– Opisz ją dokładnie – poprosił Włodzimierz Kozioł, który z wrażenia
poderwał się od stołu.
– Baba na oko z osiemdziesiąt albo nawet i sto lub więcej lat. Siwa na
głowie, ubrana w jakieś łachmany, skarpety grube. Nie widziałem
dobrze, bo się ciemno robiło, ale chuda i niska raczej była. Prawe oko
jakby zaszyte i lewe szeroko rozwarte. Na lasce się opierała i tak się
gapiła i gapiła we mnie!
– To nie Licho! – pieklił się coraz bardziej Pietrucha.
– Pierdzielisz, Juluś! – odrzekł Roman Barczyk. – Myślisz, że jakby
Licho faktycznie miało się teraz pokazać człowiekowi, to w takiej
durnowatej formie? Jak jakiś chuderlawy cyklop, hę? W takiej formie
budzi współczucie i nikt jej krzywdy nie zrobi, bo myśli, że to człowiek
jest. I to nie taki zwykły, bo potrzebujący.
– Ma to sens – zgodził się Bogumił. – Ty lepiej mów, Józek, dokładnie:
gdzie je spotkałeś?
– Przy Romanowym polu stała od strony lasu, tak w głębi jakby,
między drzewami.
– O ty cholero! To ty mi te drzewka tniesz! – oznajmił Barczyk,
podrywając się z grozą od ławki.
– Spokojnie, Romuś – uspokajał kolegę Goryczka. – Teraz są
ważniejsze sprawy. Żadnej jednookiej w Niedolicach nigdy nie było.
Trzeba zbadać sprawę. Proponuję las w dzień przeszukać, ale najpierw
powiedz Pietrucha, co mówiono o przegnaniu tego Licha.
– A to ktoś się tu liczy z moim zdaniem? – powątpiewał historyk. –
Tyle wam powiem, że się nie da. Trzeba poczekać, aż mu się znudzi i
pójdzie dokuczać gdzie indziej.
Zrezygnowany rolnik machnął tylko ręką na bezwartościową radę
Pietruchy. Spokojnie objaśnił towarzyszom, że przecież nikt nie będzie
spokojnie czekać do czasu, aż we wsi wyzdychają wszystkie zwierzęta, a
niebezpieczne wypadki będą zdarzać się mieszkańcom po parę razy na
dzień. Sprawa była pilna i potrzeba było planu, a ten nie przychodził
przez trzy kolejki do żadnej z pięciu głów. W końcu moment stagnacji
przełamał Bogumił Goryczka:
– Mówiłem na początku, że do księdza trzeba iść. On najlepiej się zna
na siłach nieczystych.
– No to w drogę! – ożywił się niespodziewanie Kozioł, który zdawał
sobie sprawę z tego, że musi się przewietrzyć, jeśli nie chce zaraz
zasnąć. – Na plebanię zajdziemy w piętnaście minut, no, z moimi
plecami może nieco dłużej. Tam się może czegoś dowiemy.
– Ja zostaję – twardo oznajmił Pietrucha, który miał już dziś
serdecznie dosyć miejscowego towarzystwa.
– Z tą nogą to ja tam nie zajdę – wykręcił się zmyślnie Józef. Bogumił i
Roman ochoczo przystanęli jednak na propozycję Kozła i będąc jeszcze
na chmielowym rauszu, udali się żwawym krokiem pod drzwi księdza
proboszcza.
Furtka za kościołem wiodąca na plebanię była o tej godzinie
zamknięta, lecz mężczyźni bez trudu dotarli pod drzwi, przeskakując
przez ogrodzenie.
– I co nam zrobi? Psa przecież nie ma! – argumentował Włodzimierz,
chcąc utwierdzić kompanów, że nic im nie grozi. Bogu- mił wprawdzie
początkowo lękał się jeszcze ekskomuniki i anatemy, lecz bardzo szybko
wyzbył się tego uczucia, będąc pewnym, że obowiązkiem dobrego
chrześcijanina jest przegnanie demona.
Nie mogąc przewidzieć reakcji proboszcza, mężczyźni odruchowo
poprawili swoje uczesanie i strzepnęli ubrania. Roman Barczyk ściągnął
nawet swoją znoszoną czapkę z daszkiem, sławiącą Chicago Bulls, i
zdecydowanym ruchem umieścił ją złożoną w tylnej kieszeni.
Drzwi plebanii otwarły się, a z piersi trzech mężczyzn dobył się jeden
olbrzymi głos do grzmotu niebieskiego podobny:
– Niech będzie pochwalony...
Stojący w wejściu duchowny z zadziwieniem wpatrywał się w
towarzyszy, oczekując dalszego ciągu formuły.
– Kto? – wycedził z irytacją ksiądz.
– Nikt nas nie wpuścił, sami weszliśmy! – rześko wyrzucił z siebie
Roman.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – odpowiedział poprawnie
Bogumił, chcąc przysłonić blamaż kolegi.
– Cóż za ważna, nabożna sprawa sprowadza was w moje progi o tak
późnej godzinie? – zapytał ojciec Czesław, prędko przechodząc od
zwyczajowego powitania do meritum tej dziwnej rozmowy.
Włodzimierz Kozioł, czując się głównym pokrzywdzonym tego całego
rozgardiaszu, począł prędko referować duchownemu cały problem:
– Demon we wsi jest. Licho jednookie. Babsztyl przebrzydły. Plecy mi
połamał, Józefowi stopę siekierą przyciął i cholera wie, co jeszcze
planuje!
Opowieść Kozła na bieżąco uzupełniali Bogumił i Roman,
przypominając o wszystkich nieszczęściach, spotkaniu z dziwną kobietą,
a nawet dziwnych wywodach Pietruchy na temat Licha. Ojciec Czesław
nie bardzo dawał wiary słyszanym rewelacjom i chcąc dyplomatycznie
odesłać nieproszonych gości, oznajmił kaznodziejskim tonem:
– Chyba panowie za dużo wypili. Nadmiar alkoholu i późna godzina
sprzyjają głupim myślom. A w kościele panowie dziś byli? Ano właśnie.
A przecież niedziela! Na gadanie o demonach w barze to czas jest, a na
Słowo Boże już nie?
– Jak nam ksiądz pomoże demona przegnać, to co niedziela będę
chodzić! Z rodziną całą! – próbował negocjacji pechowy tokarz.
– „Błogosławieni ci, którzy nie widzieli, a uwierzyli” – zacytował
werset Ewangelii według św. Jana stary kapłan, chcąc wpłynąć na
umysły swych parafian.
– Pierdolenie... – rzucił mimochodem pod nosem Barczyk.
– Co wy tam bluźnicie po cichu? Wynocha mi stąd, bo ekskomunikę
nałożę!
– No i masz... Po co ja wam ten pomysł podsunąłem? – skarżył się
Goryczka, którego najgorsze lęki urzeczywistniały się na jego oczach.
– Diabeł we wsi może być, a ksiądz tutaj się czepia, że kogoś w
niedzielę w kościele nie było... – kontynuował ośmielony alkoholem
Roman. – Kościół powinien troszczyć się o wszystkie owieczki, a nie
tylko te posłuszne! Niedługo kolejne kataklizmy na wieś ściągną i może
nawet w ogóle kościół się nie ostanie!
– Dość! – przerwał tyradę ksiądz proboszcz. – Idźcie wytrzeźwieć i
jeśli do rana wam bzdury o demonie z głowy nie wyjdą, to dopiero
przyjdźcie. A teraz wynocha! I z Bogiem!
Zakończywszy rozmowę, ojciec Czesław zatrzasnął drzwi przed
wiernymi. Zrezygnowani mężczyźni pożegnali się ze sobą, mając na
odchodnym słuszne pretensje do Romana o to, że sprowokował kapłana
do gwałtownej reakcji. Była jednak za późna pora, by coś zmienić.
Należało iść położyć się spać, by kolejnego dnia być gotowym na nowe
przeciwności losu.
Włodzimierz Kozioł z każdym krokiem przybliżającym go do domu
coraz bardziej wątpił w istnienie Licha. Powoli docierało do niego, że
chyba za łatwo uwierzył w absurdalne pomysły kompanów od kufla.
Dlaczego demon miałby się uwziąć właśnie na jego rodzinę? Z jakiego
powodu miałby zamieszkać akurat w Niedolicach? I kto w ogóle w
dzisiejszych czasach wierzy jeszcze w demony? Gdyby jakiś faktycznie
istniał, to na pewno któryś z synów Kozła pokazałby swojemu
rodzicielowi w internecie filmik, na którym siła nieczysta dokucza
człowiekowi. Nawet ksiądz próbował wybić mężczyznom z głowy te
brednie o istnieniu Licha. Musieli być w błędzie. Ludzie czasem po
prostu mają pecha, który prędzej lub później, ale w końcu przechodzi.
Nie trzeba od razu zrzucać za to odpowiedzialności na jednookiego
demona, o którego istnieniu nawet by nie wiedział, gdyby nie wywody
Pietruchy. Wprawdzie stary Kozioł złapał się teraz na tym, że czasem
powiadał w życiu „licho wie” bądź „do licha”, lecz nie wiedział
wcześniej, że to w ogóle coś znaczy. Czy tymi słowami mógł przywołać
do wsi diabła? Nie, to by było zbyt głupie.
Czterdziestosiedmiolatek miał już otwierać furtkę do swojego
podwórka, kiedy to w oddali zobaczył na drodze TO.
A więc Józek mówił prawdę...

***
– No i co nic nie jesz? Noc całą nie spałeś, a teraz jeszcze to... Kiedy ty,
chłopie, do dawnej sprawności wrócisz? – skarżyła się od rana Bożena,
podsuwając mężowi pod nos talerz z wystygłą jajecznicą.
– Licho nie śpi, Licho czuwa... – odparł stary Kozioł, wpatrując się
tępo przed siebie.
– Licho to u nas z piniędzmi bedzie, jak pryntko do roboty nie
pójdziesz. Ja rozumie, że ty przy tokarce nie postoisz z tymi plerami, ale
dorobiłbyś gdzieś... Włóczyć się po wsi cały dzień to możesz.
Włodzimierz Kozioł nie bardzo był w stanie wysłuchiwać utyskiwań
małżonki. Może i miała rację, że marnotrawił ostatnio dużo więcej czasu
niż dawniej, lecz co miał innego robić, jeśli lekarz medycyny pracy nie
zgodził się na jego powrót do aktywności zawodowej? Wolnym tempem
da się chodzić z tymi bolącymi plecami, ale o jakiejkolwiek pracy
fizycznej mógł w tej chwili tylko pomarzyć, a do żadnej innej się nie
nadawał, gdyż lata przy tokarce połączone z unikaniem zajęć
umysłowych rozwinęły w nim wtór- ny analfabetyzm. Zresztą – co
mogłaby w tej chwili zmienić praca, jeśli cała wieś jest nękana przez
Licho? Przecież w ten sposób sprowokowałby kolejny nieszczęśliwy
wypadek lub inne nieszczęście. Wpierw trzeba było wypędzić stąd
demona, a dopiero później myśleć o innych sprawach. Co jednak jego
żona miała wiedzieć na ten temat? Włodzimierz postanowił nawet nie
wprowadzać Bożeny w sprawę tego, co wczoraj przeżył. I tak
skończyłoby się to jedynie zarzutami o nadmierne picie bądź wysłaniem
do psychiatry. Nie, angażowanie jej byłoby głupim pomysłem.
Trzeba było działać. Stary Kozioł odsunął od siebie talerz ze
śniadaniem i możliwie dla siebie żwawym tempem wstał, po czym udał
się w stronę pokoju Sławka:
– Zobaczę, co u chłopoka – poinformował żonę.
– A co ma być? Pewnie śpi jeszcze albo już przed komputrem siedzi.
Radka byś poszukał lepiyj, bo znów na noc nie wrócił.
– Wróci, wróci. Zawsze wraca! Oby tylko bez rachunku za izbę tym
razem.
Żona nie myliła się. Sławek leżał w łóżku i korzystał z laptopa.
– Cześć, Sławuś. Nie śpisz już? – zainaugurował kontakt ojciec.
– Jak widać. Trudno spać, gdy matka od rana nadaje na ciebie –
odparł beznamiętnym tonem syn.
– Wyszedłbyś do nas, śniadanie zjadł... A zresztą... – Włodzimierz
prędko zrezygnował. – Wyszukałbyś dla mnie czegoś w tym internecie?
– Numery lotto czy wyniki meczów?
– Tym razem nic z tych rzeczy... Wpisz no tam „Licho”.
Sławek postanowił nie pytać ojca o szczegóły, chcąc mieć go
najprędzej z głowy. Wpisał hasło w wyszukiwarkę i otworzył przed
ojcem pierwszy lepszy wynik z Google.
– Weź no przeczytaj, bo ja słabo na komputerze widzę. Albo nie. Weź
to przeczytaj i mi streść – zaproponował zmyślnie stary Kozioł, chcąc
wyjść z twarzą.
– A więc tak... Licho to demon słowiański kojarzony z nieszczęściem.
Wygląda jak wychudzona kobieta z jednym okiem. Ponoć sprowadzić
może na człowieka i zwierzęta choroby, pożary i biedę. Coś tu też piszą,
że wyrywa szczeble z drabiny bądź obluzowuje trzonki siekier.
– Nic nowego – odparł zmartwiony Włodzimierz. – Nie ma tam nic o
sposobach przegnania demona?
– Tylko tyle: „Przed lichem nie można było się uchronić, jedynym
sposobem było cierpliwe znoszenie go i oczekiwanie, aż odejdzie”. Tata
nie myśli chyba, że to przez Licho z drabiny zleciał?
– Co? Nie. Ależ skąd. Do krzyżówki potrzebowałem – próbował
wybrnąć ojciec. – Nie mów nic mamie o tym, o co cię prosiłem.
– Po co miałbym to robić? – zapytał Sławek, dając do zrozumienia, że
nie ma ochoty na dodatkowe kontakty z rodziną.
Włodzimierz, wyjątkowo zadowolony z podejścia syna, wstał z jego
łóżka i postanowił iść na wieś, by tam spróbować obmyślić jakiś plan
odegnania demona. Niestety, opuszczenie domostwa nie było możliwe
bez przejścia „kontroli granicznej”.
– A ty gdzie znowu leziesz? – zapytała rozsierdzona Bożena.
– Zrobić to, co odpowiedzialny chłop powinien zrobić – odrzekł
enigmatycznie, nie chcąc okłamać żony.
– No nareszcie za robotą się pójdzie rozejrzeć! – rozradowana żona z
wrażenia uniosła aż do góry złożone ręce, dziękując za tę odmianę losu.
Stary Kozioł nie przypuszczał, że pójdzie aż tak łatwo.

***
Włodzimierz, przechadzając się po wsi, długo zastanawiał się nad tym,
kto w Niedolicach może mu teraz pomóc. Ksiądz mu nie uwierzył, a
jedyną znaną mu osobą biegłą w tematyce demonów była nieżyjąca
Leokadia Korzeniowska. Starucha na pewno wiedziałaby, co teraz robić,
zwłaszcza że niektórzy miejscowi podejrzewali ją o konszachty z siłami
nieczystymi. Wszystko za sprawą jej przekonania, że komunikuje się
regularnie ze zmarłym mężem. Przez dłuższy czas wszyscy z grzeczności
przytakiwali na jej gadanie, tłumacząc to sobie tym, że od samotności
kobiecie pomieszało się w głowie. Wszystko zmieniło się jednak w
momencie, gdy przewidziała śmierć dwóch mieszkańców wsi. Nie
brakowało wówczas nawet głosów, że pomogła tym osobom zejść z tego
świata, żeby wyświadczyć przysługę siłom nieczystym. Ksiądz Czesław
próbował bronić kobiety przed ludem, nie dając wiary plotkom, lecz
ludzie i tak mówili swoje. Nie brakowało osób otwarcie stroniących od
Korzeniowskiej, lecz byli również i tacy, którzy przychodzili do niej po
rady w sprawach nadprzyrodzonych.
Leokadia Korzeniowska jednak nie żyła i bynajmniej nie było nic
wiadomo o tym, by którykolwiek z mieszkańców miał z nią kontakt
pośmiertny. Włodzimierz Kozioł postanowił zatem odpuścić sobie
rozwiązywanie problemu od strony duchowej czy tam metafizycznej.
Nie mając lepszego pomysłu, mężczyzna zdecydował się o całym
nękaniu przez demona porozmawiać z policją. Zdawał sobie jednak
sprawę z tego, że pójście z tym na komisariat byłoby zbyt dużą głupotą.
Przecież nie ma żadnych przesłanek, by wszcząć jakiekolwiek śledztwo.
Z tego właśnie powodu zdecydował się poinformować policję kanałem
nieoficjalnym...
Wojciech Kapustka był posterunkowym lokalnej policji od sześciu lat.
Jego kariera zawodowa zatrzymała się w miejscu. Wszystko zapewne z
powodu braku większych predyspozycji do wykonywania tego zawodu.
Zagadką dla Niedoliczan było to, jak ten nieszczególnie bystry, około
trzydziestoletni mężczyzna z widoczną nadwagą zdołał ukończyć szkołę
policyjną. Prawdą jest jednak to, że miejscowość ta nie potrzebowała
wytrawnego śledczego. Jedynymi poważniejszymi sprawami
kryminalnymi w karierze Wojciecha były te dotyczące włamań do
sklepu i domów mieszkańców wsi. Wszystkie zresztą umorzone z
powodu niewykrycia sprawcy. Większość aktywności zawodowej
upływało Kapustce na wystawianiu mandatów kierowcom jadącym z
nadmierną prędkością oraz prowadzącym rower po pijaku.
Poza policyjnym posterunkiem najłatwiej było go znaleźć na drodze
wylotowej ze wsi, gdzie czyhał zakamuflowany przy leśnej dróżce, z
urządzeniem do pomiaru prędkości w dłoni. Wiedział o tym doskonale
Włodzimierz Kozioł, który maszerował natchnionym krokiem w stronę
strażnika prawa.
– Dzień dobry, Wojtek! – krzyczał z oddali mężczyzna, za nic mając
sobie kategorię wołacza w języku polskim.
– A dzień dobry, panie Kozioł! Co tak mnie pan nachodzi w czasie
pracy? – pytał zaintrygowany funkcjonariusz, podając Włodzimierzowi
dłoń na powitanie. – Mówiłem już, że tego mandatu za jazdę na rowerze
po pijaku nie anuluję i że nawet technicznie nie mam takiej możliwości.
– Mandat zapłacę, spokojna głowa! Ja w innej sprawie.
– Słucham zatem...
– Jest pewna kobieta. Prześladuje mnie. I grozi! Rzeczy w domu
niszczy. Do ruiny finansowej doprowadza. Zdrowiu szkodzi. Może i
zabić mnie chce! – rozpoczął dramatyczne wyznanie Kozioł.
– Nie mieszam się w sprawy małżeńskie... – twardo przerwał
Kapustka.
– Ale to nie żona! To baba obca jednooka! Wczoraj mnie przed furtką
zaczepiła. Ryj przebrzydły, taki wykrzywiony, ropa i szpara zaszyta w
oczodole! Ręką jedną laskę trzymała, a drugą w moją stronę wyciągnęła.
I tak mnie palcem do siebie przywoływała! Tak o! – Włodzimierz
pokazywał palcem wskazującym w powietrzu gest wykonywany przez
demona, chcąc możliwie najlepiej opowiedzieć o wczorajszym
spotkaniu.
– Czy wy, Kozioł, żeście już czegoś z rana nie wypili? Zaraz po
alkomat pójdę.
– Nie piłem nic! Zresztą, przecież za chodzenie po pijaku nie ma
mandatu!
– Za nękanie i groźby karalne można spokojnie komuś takie zarzuty
postawić, że i może do więzienia pójdzie. Ale to trzeba na komisariat
przyjść. Najlepiej z dowodami, bo bez tego umorzymy szybko.
– Problem w tym, że nie mogę pójść do was oficjalnie. Ciebie tylko
proszę! Wojtuś, tyś trzy lata chłopakiem mojej siostrzenicy był! Tyś
prawie jak rodzina! – rozpaczliwie argumentował stary Kozioł, szukając
jakiejkolwiek pomocy.
– Co nie możesz? Opowiedz ty mi po kolei, o co chodzi w tej sprawie,
bo ja nic nie rozumiem. Chodź do radiowozu.
Jak na złość w momencie schowania przez Kapustkę przyrządu do
pomiaru prędkości przez drogę przemknął rozpędzony ponad
dozwoloną prędkość Julian Pietrucha, który swoim wysłużonym
seicento bardzo śpieszył się do pracy.
– No nic, tym razem im się upiecze – oznajmił rozczarowany
Wojciech, otwierając Kozłowi drzwi swojego radiowozu. – Właź do
środka, a nie będziemy tu w słońcu stać.
Włodzimierz Kozioł opowiedział nieskładnie policjantowi całą swoją
historię i podzielił się podejrzeniami na temat obecności demona w
Niedolicach. Opowiadanie o tym wstrząsnęło nim na nowo, zupełnie
jakby przeżywał wszystko raz jeszcze. Kapustka nie dowierzał
mężczyźnie. Traktował go jak szaleńca, lecz nie miał serca mówić mu
tego wprost:
– Straszne jest to, co mówisz, ale jakoś nie wyobrażam sobie, by
niepełnosprawna kobieta była w stanie wyrządzić nam wszystkim takie
szkody.
– To nie jest kobieta! – stanowczo zanegował Kozioł.
– Nawet jeśli by tak było, to co mam twoim zdaniem zrobić?
– Aresztuj ją! Jako policjant powinien nas przecież chronić, co nie?
Pechowy tokarz doskonale wiedział, jak trafić do funkcjonariusza
policji. Może i Wojciech nie wierzył podejrzeniom mężczyzny, ale
prawdą było to, że mieszkańcy wsi nie czuli się bezpiecznie. A choć i
Kapustce daleko było do obrazu idealnego policjanta, to z całą
pewnością mógł imponować wyżej postawionym od siebie
funkcjonariuszom poczuciem obowiązku, które nakazywało mu nie
pozostawać biernym w tej sprawie.
– Spróbuję zrobić tyle, ile będę mógł – zadeklarował po chwili
zastanowienia Wojciech.
– Czyli zapewne niewiele... – odparł zawiedziony Włodzimierz.

***
Wojciech Kapustka pokładał więcej wiary w swoje możliwości i choć
mieszkańcy Niedolic powątpiewali w jego umiejętności, nie zniechęcał
się, próbując udowodnić swoją wartość. Postanowił, że za wszelką cenę
odnajdzie jednooką kobietę i dowie się więcej na jej temat. Myśl o
spotkaniu z potencjalnym demonem sprawiała, że włos mu się jeżył na
głowie, ale kto jak nie on miał stanąć twarzą w twarz z
niebezpieczeństwem?
Przez parę dni policjant po godzinach pracy pilnował okolic
Romanowego pola i domostwa Kozłów – miejsc, gdzie widziane było
Licho. Nie dawało to jednak żadnych efektów. Po sześciu dniach
bezpłatnych nadgodzin postanowił udać się do baru, żeby
przetłumaczyć miejscowym, że ich podejrzenia nie mają sensu, a
jednookiej kobiety nie ma już we wsi.
– Żadnego Licha w Niedolicach nie ma. Jeżeli kogoś spotkaliście, to
jedynie zbłąkaną kobietę. Żaden demon nie istnieje. Wymyśliliście go
sobie. Zresztą, nic się nikomu od paru dni nie stało – na spokojnie
wyjaśniał Kapustka.
Miejscowi o dziwo zgadzali się z nim i widać było, że wstyd im teraz
było przyznać, że kiedykolwiek uwierzyli w istnienie demona.
– A żeś Romuś wymyślił z tym Lichem, nawet żeś księdza okrzyczał,
że egzorcyzmów nie odprawi... – wyzłośliwiał się Goryczka.
– Ja wymyśliłem? To ty powiedziałeś, że do księdza trzeba iść! – odbił
piłeczkę Barczyk.
– Nie byłoby tej całej hecy, gdyby o Lichu nam Pietrucha nie
powiedział – zwrócił słusznie uwagę Józef Niwka, którego stopa po
spotkaniu z ostrzem siekiery goiła się bardzo powoli.
– Jako ciekawostkę wam to mówiłem, a wy od razu wszystko serio!
Pewnie, zwalcie sobie wszystko na mnie. Od początku mówiłem, że ta
baba nie wygląda nawet na Licho!
– Słuchaj Pietruchy i chodź zimą w sandałach – powiedział Roman, co
wywołało wiele śmiechu wśród zgromadzonych.
– Podziel się z człowiekiem wiedzą, to cię wyśmieje. Nie będę rzucał
pereł przed wieprze. Żegnam panów. – Julian głośno odsu- nął krzesło,
huknął w stół, po czym zdecydowanym krokiem skierował się do
wyjścia z baru, czym wywołał jeszcze więcej radości wśród
zgromadzonych.
Do śmiechu nie było wyłącznie staremu Kozłowi, który przyczyn
ostatnich porażek życiowych znów zaczął szukać w sobie. Najwidoczniej
był coraz bardziej starzejącym się niedojdą, który przestawał nadawać
się nawet do pracy fizycznej. Na dodatek okazał się najwidoczniej
kiepskim ojcem, niepotrafiącym należycie wychować własnych dzieci,
niemającym z nimi nawet dobrego kontaktu. Łatwiej jest żyć, gdy
możesz obwinić siłę wyższą o swoje nieszczęście. Znacznie trudniej
wziąć na barki odpowiedzialność za niepowodzenia. Wiara
Włodzimierza w Licho słabła z każdą minutą biernego udziału w tej
barowej pogadance. Mogłoby się wydawać, że zniknęła już całkowicie,
lecz odrodziła się jak feniks z popiołów, gdy do baru po kilku minutach
powrócił zdyszany Julian Pietrucha, który ledwo łapiąc oddech, oznajmił
wszystkim:
– Macie swoje Licho, stoi pod chałupą Kozła!
– Zostańcie tutaj, ja się nim zajmę! – zadeklarował odważnie
Wojciech Kapustka. Oczywiście nikt go nie posłuchał i zgromadzeni
ruszyli rowerami bądź pieszo tuż za jego samochodem. W tych
okolicznościach rowerzyści mogli być pewni, że nie dostaną mandatu za
jazdę pod wpływem alkoholu.
Po minucie jazdy policjant był już na podjeździe przy podwórku
Kozłów. Jednooka kobieta stała po drugiej stronie drogi, zwrócona w
stronę domu. Na widok zbliżającego się obcego zaczęła wycofywać się w
stronę lasu.
– Starszy posterunkowy Wojciech Kapustka, proszę stać!
Na tę komendę kobieta zatrzymała się i odwróciła do mężczyzny. Po
chwili Kapustka stał niespełna dwa metry od niej, twarzą w twarz, oko
w oko. Na widok facjaty kobiety skrzywił się i zrobiło mu się niedobrze.
Z zaszytego prawego oczodołu tego człowieczego widma wypływała
ropa, a lewe oko świeciło ponurym blaskiem, niewyrażającym żadnej
emocji. Cała fizjonomia tej istoty była wręcz odpychająca. Pomarszczona
skóra twarzy, haczykowaty nos i usta skrzywione jakby w grymasie
bólu. Siwe, przetłuszczo- ne kudły pokrywały głowę i ramiona
straszydła, a jakieś stargane łachmany resztę chorobliwie
wychudzonego ciała, z konieczności podpierającego się laską. Istota ta
wzbudzała w Wojciechu zarówno litość, jak i trwogę. Z ogromnym
trudem przychodziło mu utrzymywanie kontaktu wzrokowego.
– Czy wszystko z panią w porządku? Mieszkańcy zgłosili mi, że są
zaniepokojeni.
Zaniepokojeni o nią czy o siebie? Szczegóły nie były w tej chwili
istotne. Ważne, że kobieta odrzuciła próbę nawiązania dialogu.
– Nic pani nie jest?
Jednooka twierdząco kiwnęła głową.
– Zapraszam do samochodu. Tam będzie cieplej i jaśniej.
Choć mężczyźnie nie udało się nawiązać rozmowy, kobieta pokornie
wykonywała wszystkie jego komendy. Gdy odprowadzał ją do
radiowozu, mieszkańcy Niedolic, którzy zdążyli już dotrzeć na miejsce, z
uznaniem patrzyli na jego działania. Żadnemu z nich nie mieściło się w
głowie, że demona można aresztować jak najpospolitszego przestępcę.
– Ma pani przy sobie jakieś dokumenty? Jednooka zaprzeczyła,
kręcąc głową na boki.
– Potrzebuję ustalić pani tożsamość. Czy poda mi pani swoje imię i
nazwisko?
Kobieta ponownie udzieliła przeczącej odpowiedzi.
– Czy w takim razie mogę prosić o kontakt do kogoś, kto potwierdzi
pani tożsamość?
To pytanie również nie przyniosło pożądanej odpowiedzi.
– Zatem za odmowę wylegitymowania się funkcjonariuszowi policji
zabieram panią na komisariat.
Jednooka w dalszym ciągu nie reagowała. Patrzyła przez przednią
szybę samochodu, mocno ściskając w ręku prostokątny kawałek papieru
przypominający wizytówkę. Wojciech Kapustka nie wiedział wtedy
jeszcze, że podjął jedną z najgorszych decyzji w swoim życiu.

***
Sytuacja bardzo szybko wymknęła się spod kontroli nierozgarniętego
policjanta. Natychmiast po dotarciu na posterunek jednooka wyciągnęła
wizytówkę do swojego prawnika, prosząc w ten sposób osobę na
recepcji o zatelefonowanie po niego. Po półtorej godziny oczekiwania na
posterunku na miejscu pojawił się Samuel Szpakowski, ceniony w
małopolskim środowisku adwokat, który po wstępnym rozeznaniu
natychmiastowo zmienił status Kapustki z przesłuchującego na
przesłuchiwanego. Wystarczyło parę minut na osobności z zatrzymaną,
by wyciągnąć z niej potrzebne informacje. Po wykonaniu paru
telefonów odbyła się konfrontacja reprezentowanej przez adwokata
jednookiej z Wojciechem Kapustką i jego bezpośrednim przełożonym.
– Uważam, że wolność mojej klientki, Lilianny Choińskiej, została
niesłusznie ograniczona. Zabieranie jej na posterunek nie było
konieczne i nie było żadnych podstaw do wylegitymowania jej. Co
więcej, funkcjonariusz Wojciech Kapustka nie wywiązał się z procedur,
nie okazując mojej klientce legitymacji służbowej, będąc
nieumundurowanym i po godzinach pracy.
Adwokat z udawanym, lecz przekonującym oburzeniem punktował
zaniedbania i wykroczenia, jakich dopuścił się Wojciech Kapustka.
Nawet najbardziej przewidujący umysł nie mógł przypuszczać, że tę
zaniedbaną kobiecinę będzie stać na tak bezwzględnego i skutecznego
prawnika.
– Mój podwładny działał zgodnie z procedurami w związku z
podejrzeniem popełnienia przestępstwa – komendant starał się bronić
starszego posterunkowego, próbując zrozumieć jego działania.
– Jakiego przestępstwa mogłaby dopuścić się ta biedna,
niepełnosprawna i skrzywdzona przez los kobieta? – pytał w ujmujący
sposób Samuel.
– Mieszkańcy Niedolic zgłaszali mi, że są nękani przez tę kobietę –
próbował bronić się Kapustka. – Widywali ją o późnych godzinach
podejrzanie przyglądającą się domostwom. Istniało też przypuszczenie,
że kobieta mogła mieć związek z pewnymi nieszczęśliwymi wypadkami
dwóch mieszkańców.
– Mój pracownik chciał powiedzieć, że kobieta była obecna w pobliżu
miejsc wypadków, przez co być może mogła być świadkiem tych
przykrych zdarzeń – komendant starał się łagodzić przekaz słów
posterunkowego, nie chcąc zaostrzyć konfliktu.
– Mają Państwo na myśli upadek z drabiny pana Włodzimierza Kozła
i uderzenie się ostrzem siekiery w stopę przez Józefa Niwkę? –
dopytywał prawnik. – Chyba nie myślą państwo, że w te przypadkowe
zdarzenia są zaangażowane osoby trzecie?
– Sprawdzamy taką ewentualność – rzucił zdawkowo komendant.
– Na jakiej podstawie?
Na to pytanie funkcjonariusze policji nie mieli dobrej odpowiedzi.
Komendant szczerze nie wiedział, co kierowało jego podwładnym
podczas podejmowania decyzji o przewiezieniu jednookiej na
posterunek, a sam posterunkowy zdawał sobie doskonale sprawę z tego,
jak głupie były przesłanki, którymi się kierował. Jako policjant stał
jednak na straży prawa i porządku. Musiał powiedzieć prawdę dla
spokoju sumienia:
– Mieszkańcy wsi prosili mnie o pomoc, ponieważ sądzili, że kobieta
może być... demonem.
Na to jedno słowo komendant i prawnik zrobili wyłupiaste oczy, nie
dowierzając własnym uszom. W dalszym ciągu obojętnością
wykazywała się wyłącznie sama zatrzymana, która siedziała z boku, nie
dając po sobie poznać, że w ogóle śledzi rozmowę. Widząc na sobie
pytające spojrzenia mężczyzn, Wojciech postanowił opowiedzieć
zebranym wszystko ze szczegółami. O teorii z Lichem, o pechu
Włodzimierza Kozła i innych mieszkańców, o przypadkowych
wieczornych spotkaniach z jednooką. Panowie nie dowierzali słowom
Wojciecha. Policjant sam zresztą nie wierzył, że mimo oporów dał się
wciągnąć w tę całą sytuację.
– Chwileczkę... – Samuel Szpakowski przerwał słowotok
posterunkowego. – Czy ja słusznie odnotowałem, że aresztował pan
moją klientkę na podstawie tego, że jacyś prości ludzie ze wsi
zasugerowali jej rzekome konszachty z siłami piekielnymi? Czy
naprawdę pana zdaniem każdy chory na siatkówczaka, któremu w
dzieciństwie usunięto oko, może być jednookim demonem
przynoszącym nieszczęścia? Pan chyba nie jest poważny...
Kapustka nawet nie próbował się bronić. Usprawiedliwiało go
jedynie poczucie obowiązku i to, że nie mógł pozostać bezczynny wobec
potrzebujących mieszkańców. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że to
go w tej chwili nie obroni.
– Nie zostawię tak tej sprawy... – zaczął się odgrażać adwokat. –
Wniosę w tej sprawie skargę i mam nadzieję, że nigdy więcej nie
skrzywdzi pan kogoś równie idiotycznymi podejrzeniami.
– Posterunkowy Kapustka miał ostatni trudny okres w życiu
prywatnym... – próbował bronić podwładnego komendant. – Sądzę, że
powinien spędzić trochę czasu na urlopie, żeby to trochę odreagować.
Jestem pewny, że to się nie powtórzy. W ostateczności nic się złego
nikomu nie stało, prawda?
Tak oto Wojciech rozpoczął przymusowy urlop. Na całe szczęście
żadna oficjalna skarga przeciwko niemu nie wpłynęła i nie groził mu
sąd dyscyplinarny. Najwidoczniej sama zatrzymana postanowiła nie
wnosić zarzutów po tym, jak została oficjalnie przeproszona. Trudno
było jednak rozwikłać dokładnie motywy jej postępowania, gdyż przez
całą tę sprawę jednooka nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku. Samuel
Szpakowski tłumaczył to tym, że kobieta kilka lat temu przeszła udar
mózgu, po którym straciła zdolność mówienia. Aż trudno było uwierzyć,
że tyle ciężkich chorób mogło dotknąć jedną bezdomną kobietę... Żałując
popełnionych błędów, Kapustka postanowił wypić za nie w barze, gdzie
cała akcja z jednooką się zaczęła.
– Przepraszam cię, Wojtuś, za tę hecę z Lichem. Skąd miałem
wiedzieć, że tak to się potoczy? – pocieszającym tonem mówił
Włodzimierz Kozioł, który nie wiadomo kiedy zdążył przysiąść się do
stolika podłamanego posterunkowego.
– Nie wasza wina... – uspokajał policjant. – Głupi byłem, że was
posłuchałem. I tak całe szczęście, że ta cała Lilianna Choińska nie
domagała się żadnego zadośćuczynienia.
– Chwila... ta baba nazywała się Lilianna Choińska? – zapytał
zaintrygowany Kozioł.
– Tak, a co?
– Li-lianna Cho-ińska – miejscowy zaczął dziwnie mówić z akcentem
inicjalnym. – Li-Cho. Rozumiesz?
– O cholera, faktycznie! – poderwał się ze stolika oświecony
Kapustka. – Czy to może przypadek?
– Nie sądzę – zanegował bez cienia wątpliwości stary Kozioł.
Wiara w Licho ponownie odżyła w dwójce Niedoliczan. Nie zdążyli
się nawet minuty zastanowić nad tym, co teraz czynić, gdyż ich
zamyślenie zostało szybko przerwane przez Bogumiła Goryczkę, który
niespodziewanie wtargnął do baru:
– Wojtuś! – krzyknął zdyszanym głosem rolnik. – Biegnij prędko do
domu! Chałupa ci się pali! Straż już wezwana...
W ciągu kilkunastu minut dom Kapustki został otoczony przez wozy
straży pożarnej i tłum gapiów. Szkarłatne światło płonącego budynku
budziło grozę wśród zgromadzonych. Języki ognia w szybkim tempie
pochłaniały coraz większą powierzchnię domostwa. Policjant ze
smutkiem patrzył, jak jego dobytek stopniowo przemieniał się w popiół.
Strażacy śpieszyli się, jak tylko mogli, lecz nim zdążyli dotrzeć na
miejsce, ogień przedostał się do drewnianej konstrukcji podtrzymującej
dach. Stróż prawa nie miał pojęcia, jak mogło do tego dojść. Przecież
zawsze w domu wszystkiego pilnował, nie zdarzało mu się zostawiać
włączonych urządzeń elektrycznych. Wszystko zdawało mu się
nieprawdopodobne, lecz musiał zaakceptować tę gorzką rzeczywistość.
– Nic tu po tobie... – oznajmił pocieszającym tonem stary Kozioł,
poklepując towarzysza niedoli po ramieniu. – Śpisz dzisiaj u mnie. Ja cię
w to wpakowałem, to chociaż tyle mogę dla ciebie zrobić.

***
Mijał już drugi tydzień od czasu, gdy Wojciech Kapustka stracił cały
dobytek swojego życia. Rodzina Włodzimierza z trudem tolerowała
kanapowego współlokatora. Bożena ciągle utyskiwała na to, że ma
utrudniony dostęp do telewizora w salonie, a jej syn Radek jako
zwolennik ideologii „JP na 100%” był mocno wstrząśnięty koniecznością
pomieszkiwania pod jednym dachem z funkcjonariuszem policji.
Jedynie Sławek nie okazywał niechęci gościowi, zachowując się tak jak
zwykle – przesiadując większość dnia w swym pokoju i unikając
kontaktów z kimkolwiek. Czas przymusowego pomieszkiwania u
Kozłów na nieszczęście Wojciecha przedłużał się, gdyż przywrócenie
spalonego domu do stanu używalności wymagało wielkiego nakładu
pracy.
Rodzina wraz z gościem właśnie kończyła śniadanie. Przy stole
zostali już tylko Włodzimierz, Bożena i Wojciech, gdyż synowie zdążyli
wyjść śpiesznym krokiem na autobus do szkoły. Niespodziewanie
rozległ się dzwonek do drzwi.
– Leź otworzyć, bo to pewnie znów ktoś do ciebie... – rzekła z
wrodzoną uprzejmością żona do męża.
W istocie w drzwiach stał ktoś do Włodzimierza Kozła. Niepracujący
tokarz nie zdawał sobie wówczas sprawy z tego, że tajemniczy jegomość
znalazł panaceum na wszystkie problemy Niedoliczan.
– Dzień dobry. Czy nie chciałby pan zabezpieczyć się na okoliczność
nieszczęść? Czy nie ma pan wrażenia, że ciąży nad panem klątwa? Nie
ma pan dość tej niedoli? – Elegancki brunet z kozią bródką, w idealnie
dopasowanym, granatowym garniturze zadawał pytanie za pytaniem.
– Kim pan jest? I co panu do tego? – odpowiedział pytaniami stary
Kozioł.
– Przepraszam za ten drobny brak manier... Nazywam się Bartłomiej
Kusy – osobnik wyciągnął rękę do uścisku, prezentując przy okazji
klasyczny zegarek na skórzanym pasku. – Reprezentuję FIASK.
Fundusze Inwestycyjne Aranżujące Spokojne Konanie. Jestem agentem
ubezpieczeniowym specjalizującym się w zakresie bytów
nadprzyrodzonych. Doszły mnie słuchy, że w państwa miejscowości
pojawiło się Licho. To prawda?
– Co? Skąd pan o tym wszystkim wie? – zdziwiony mężczyzna nie
przestawał zadawać pytań.
– Pozwoli pan, że wejdę do środka?
Nim rozdziawione usta Kozła zdążyły złączyć się ponownie, by
później wyartykułować jakąkolwiek odpowiedź, agent ubezpieczeniowy
wkroczył już swoimi wypastowanymi, brązowymi butami do wnętrza
domu mężczyzny. Włodzimierz zwrócił uwagę na specyficzny chód
gościa z charakterystycznym przystawaniem na krótszej prawej nodze.
Zanim gospodarz wskazał ręką w kierunku salonu, Bartłomiej Kusy już
zaczynał witać się z resztą domowników:
– Bartłomiej Kusy, towarzystwo ubezpieczeniowe FIASK. Bardzo mi
miło.
– Co to za domokrążcę żeś tu znowu wpuścił, hę? – pytała z typową
dla siebie elokwencją Bożena.
Bartłomiej Kusy wziął na siebie próbę wytłumaczenia wszystkiego
małżonce Włodzimierza, chcąc uniknąć niepotrzebnej awantury.
– Proszę wybaczyć, że zakłócam poranek, ale jestem tutaj po to, by
ochronić państwa przed kolejnymi nieszczęściami. Słyszałem o tym, że
wiele nieszczęść dotknęło waszą miejscowość. Powódź, pożar, choroby,
nieszczęśliwe wypadki oraz niespodziewane wydatki. Licho się na was
uwzięło. I to dosłownie.
– Kolejny mi tu o demonie jazgotać... – odrzekła z niechęcią w głosie
Bożena.
– Pani Bożeno, czy wierzy pani w Pana Boga? – zapytał gładkim
głosem Kusy.
– Co to za pytanie? Pewno, że wierzę! – żachnęła się kobieta.
– I na pewno wierzy pani w to, że na co dzień musi stawiać czoła
siłom ciemności, które próbują utrudnić człowiekowi życie na tym
padole.
– Wierzę w też to, że są na świecie takie ludzkie pijawki, co żerują na
ludzkim nieszczęściu.
– Ma pani rację. Jest pani mądrą kobietą. Zapewniam jednak, że ja nie
jestem jedną z nich. Zdaję sobie sprawę, że to zapewnienie to zbyt mało,
by zdobyć pani zaufanie. Nie zna mnie pani. Mogę kłamać. Staram się
zarobić w swojej pracy możliwie najwięcej. W przypływie szczerości
mogę powiedzieć nawet, że nie pracuję po to, by dawać innym spokój i
szczęście. Ale i tak je daję. To tylko skutki uboczne mojej działalności.
Pozwolą państwo, że opowiem nieco więcej o tym, do czego doszło tutaj
w Niedolicach, wyjaśniając przy okazji, czym zajmuję się na co dzień.
Domownicy wydali ciche przyzwolenie na to, by Bartłomiej Kusy
kontynuował swój wywód. Trudno powiedzieć, czy to za sprawą
desperacji Niedoliczan, czy też niespotykanej szczerości agenta
ubezpieczeniowego, który nie bał się przyznać, że pracuje dla pieniędzy
z prowizji. Duży wpływ na rozwój sytuacji miała z pewnością wrodzona
charyzma mężczyzny i aura uprzejmości, którą dookoła siebie roztaczał.
Nim Niedoliczanie zdążyli wykrztusić kolejne słowa sprzeciwu lub
powątpiewania, tajemniczy jegomość rozsiadł się już wygodnie na
krześle przy szczycie stołu. Wypakowawszy ze swojego dopasowanego
do koloru garnituru neseseru jakieś dokumenty, mężczyzna zaprosił
gestem dłoni małżeństwo Kozłów i Wojciecha do tego, by zasiedli z
prawej i lewej strony stołu.
– Starszy Posterunkowy Wojciech Kapustka, zgadza się? – agent
ubezpieczeniowy zainaugurował pogawędkę z policjantem, przeglądając
na szybko wypakowane materiały.
– Zgadza się. Skąd pan wie?
– Ludzie we wsi mi opowiadali... Proszę się nie przejmować tym, co
mówią. To szlachetne, że pan próbował coś zrobić z tym demonem.
Zapewne udało się panu ocalić innych przed kolejnymi nieszczęściami,
ściągając na siebie uwagę Licha. Czas jednak zmusić je do wyprowadzki.
Zbyt długo na was żeruje.
– Czyli pan mi wierzy? – spytał zdumiony Kapustka.
– To coś więcej niż wiara – odparł z przekonaniem Kusy, stosując ton
zapowiadający dłuższą opowieść. – Żyję na tym świecie dostatecznie
długo i wiem, że na nasze życie wpływa wiele bytów nadprzyrodzonych.
Nim przyjęto na naszych ziemiach chrześcijaństwo z wiarą w jedynego
Boga, nasi przodkowie, Słowianie, wielbili wiele bogów związanych z
różnymi dziedzinami życia: Peruna, Welesa, Mokosz, Strzyboga,
Świętowita...
– Chyba Światowida – mruknął pod nosem Włodzimierz Kozioł,
doznawszy czegoś, co błędnie uznał za przejaw błyskotliwości.
– To błędna nazwa bóstwa upowszechniona przez Joachima
Lelewela, który zapisane w łacinie imię „Svantevit” przełożył
niepoprawnie na „Światowid”, ignorując obecność w tym wyrazie
samogłoski nosowej. Mniejsza jednak o to, bo nie o bogach chciałem
wam dziś mówić... Choć wierzono, że moc bogów jest wielka,
przodkowie wierzyli również, że na nasze życia wpływają byty
nadprzyrodzone niższego rzędu, tak zwane „demony” lub, jak kto woli,
„biesy”. Spotkać je było można dosłownie wszędzie. W lesie, na polu,
nad wodą, w górach, a nawet w naszych domostwach. Radzono sobie z
nimi na rozmaite sposoby. Grasujące w pobliżu ludzkich siedzib
domowiki, skrzaty i ubożęta dało się udobruchać poprzez składanie
symbolicznych ofiar z jedzenia. Mamuny czy dziwożony odganiano za
pomocą zwykłej czerwonej wstążki, na inne demony podobnie działała
czasem sól. Zmory uciekały po ujrzeniu własnego odbicia w lustrze, choć
czasem konieczne było przybicie nad drzwiami sowy lub innego ptaka.
W wypadku wampirów, które powinniśmy raczej nazywać
„wąpierzami”, stosowano pochówek wampiryczny – twarzą do ziemi,
czasem nawet z odcięciem denatowi głowy.
Domownicy z zainteresowaniem słuchali wykładu Bartłomieja z
dziedziny demonologii stosowanej. Agent ubezpieczeniowy doskonale
wiedział, jak przemówić do prostych rozumów. Z tego powodu podczas
opowiadania wyciągał na bieżąco z nesesera rozmaite rekwizyty
powiązane z tym, o czym akurat mówił: zawinięte okruszki,
wspomnianą wstęgę, woreczek soli, podręczne lusterko czy też...
plastikową sowę przebitą gwoździem. Ta prosta technika ułatwiała
niewprawionym umysłom wizualizację omawianego zagadnienia.
Pomimo tych wszystkich starań, niecierpliwi starali się przyśpieszyć
wykład, zadając wyprzedzające tok wywodu pytania.
– Jaki ma to związek z naszą sytuacją? – zadał pytanie Kapustka,
którego wyraz twarzy zdradzał, że zaczynał gubić się w całym
wywodzie.
– Pragnę wam powiedzieć, że w naszym świecie jest wiele demonów,
z którymi człowiek na przestrzeni lat nauczył się jakoś sobie radzić. Z
lepszym lub gorszym skutkiem. W czasach przedchrześcijańskich ludzie
zgłaszali się po pomoc do wiedźm. Tych, które wiedziały, jak dogadywać
się z demonami. Po przyjęciu chrześcijaństwa rozmaite gatunki
demonów wrzucono do jednego wora i nazwano je „diabłami”. Księża
rozprawiali się z nimi z pomocą modlitwy i wody święconej, czasem
egzorcyzmu. Choć sposobów walki z demonami wymyślono setki, żaden
z nich nie działał na Licho.
– „Licha w żaden sposób nie było można odegnać, było trzeba czekać
aż odejdzie” – Włodzimierz powtórzył na głos zdanie, które utkwiło mu
w głowie podczas poszerzenia wiedzy na temat Licha ze swoim synem
Sławkiem.
– Dokładnie taki stan wiedzy był dawniej! – Kusy z uznaniem wskazał
palcem na Kozła, doceniając jego uwagę. – Na szczęście udało mi się
wymyślić sposób na odegnanie Licha.
– Niby jaki? – zapytała milcząca od dłuższej chwili Bożena.
– Pozwoli pani, że jeszcze chwilę podtrzymam napięcie i dokończę
mój wywód. Żeby znaleźć skuteczny sposób na demona, trzeba
odpowiedzieć sobie wpierw na jedno pytanie. „Dlaczego robi mi na
złość?”. Takie domowiki bardzo często domagały się uwagi i oddania im
należytej czci, którą było można okazać, wręczając im ofiarę. Wiele
demonów powstawało z dusz ludzi, którzy doznali na tym świecie
jakiegoś nieszczęścia, np. utonęli, zmarli przed ślubem lub zostali przez
kogoś zabici. Taki demon żyje żądzą zemsty. Żeby o niej zapomniał,
czasem wystarczy dać mu godziwy pochówek lub ukarać jego mordercę.
Musimy poznać psychikę demona, żeby go odegnać.
– To tak jak z przestępcami – zauważył słusznie Kapustka. – Policjanci
poszukujący seryjnych morderców zawsze starają się wpierw ustalić
motywy zbrodniarza. Próbują przewidzieć, co mogło go ukształtować.
– Dokładnie! Widzę świetnie nadążacie za tym, co mówię! – Kusy
uśmiechał się od ucha do ucha, ciesząc się tym, że udało mu się odnaleźć
wspólny język z domownikami. – Wróćmy jednak do Licha.
Po tych słowach Bartłomiej Kusy wyciągnął z nesesera białą teczkę z
czarnym napisem LICHO. Agent ubezpieczeniowy otwo- rzył ją, po czym
wyciągnął zawartość przed oblicza rozmówców. Znajdywały się w niej
rozmaite ryciny prezentujące postać demona oraz różne zdjęcia
jednookich kobiet.
– Licho, demon słowiański przynoszący ludziom nieszczęścia i
choroby – rozpoczął kolejny wywód mężczyzna. – Zdolny do zmiany
postaci. Znany w Polsce także pod fałszywymi tożsamościami: Lidia
Chojarska, Ligia Chorczewska, Lillianna Choińska i tym podobne. Cechy
szczególne: jedno oko, chuderlawa sylwetka i nędzny ubiór.
– Ta kobieta była u nas. – Kapustka wskazał palcem na jedno ze zdjęć.
– Dokładnie, jak w mordę strzelił ona! Lilianna Choińska! – odparł
zgodnie Kozioł.
– Wszystko zatem powoli staje się jasne... – kontynuował Kusy. –
Musicie wiedzieć, że biologia nie uczyniła nas wyjątkowymi. Ludzie i
zwierzęta ulegają procesowi nazywanemu ewolucją, dostosowując się
na bieżąco do zmian w otaczającej nas rzeczywistości. Ewoluują również
demony, które dziś muszą maskować się, żeby przetrwać w naszym
świecie.
– Roman dobrze mówił Pietrusze, że Licho współcześnie nie mogłoby
wyglądać jak wychudzony cyklop! – powiedział głośno stary Kozioł,
przypomniawszy sobie pierwszą rozmowę w barze o Lichu.
– Nie wiem, kim jest wspomniany Roman, ale faktycznie miał rację –
potwierdził spokojnie agent, wykorzystując chwilę przerwy w wywodzie
na rozmasowanie sobie prawego uda. – Człowiek jest dziś silniejszy niż
dawniej i ma więcej możliwości. Gdyby Licho ukazało się komuś pod
prawdziwą postacią, zapewne szybko oddział wojskowy zabrałby je na
jakieś badania. Demon uciekłby raczej łatwo, wykorzystując zdolność do
zmiany postaci, ale nie ma sensu niepotrzebnie się narażać...
Bartłomiej Kusy nienaturalnie zakończył wypowiedź i z grymasem
bólu złapał się ponownie za nogę.
– Przepraszam na moment – rzekł mężczyzna, podnosząc się z
krzesła. – Strasznie zdrętwiała mi noga i muszę ją chwilę rozchodzić.
– Może to odwodnienie. Przyniesę panu wody – rzekła Bożena,
okazując po raz pierwszy od dawna grzeczność wobec drugiego
człowieka.
Po chwili spacerowania Kusego dookoła stołu i przyniesieniu wody
agent ubezpieczeniowy wrócił do swojego wykładu:
– Demony, podobnie jak wirusy czy bakterie, mogą uodparniać się na
środki, które przeciwko nim stosujemy. Zapewne wiedzą państwo, że
częste stosowanie antybiotyków może sprawić, że po pewnym czasie
bakterie nabiorą odporności na antybiotyki i wówczas trudniej będzie je
zwalczyć. Król Mitrydates, władca Pontu, zasłynął z tego, że przez długi
czas celowo faszerował się rozmaitymi dawkami trucizn, dzięki czemu
po pewnym czasie był w stanie przeżyć ukąszenie śmiertelnie
niebezpiecznego skorpiona. Na podobnej zasadzie dziś działają
szczepienia. Mała dawka wirusa prowokuje organizm do wytworzenia
przeciwciał, które chronią go później na długie lata. Nie inaczej jest z
demonami. Z tego powodu niewiele pomoże dziś na nie czerwona
wstążka, garść soli czy nawet woda święcona. Trzeba odebrać złemu
sens istnienia. Zadam zatem państwu pytanie: dlaczego Licho robi na
złość ludziom?
– Chce, żeby ludzie cierpieli? – zaproponował Włodzimierz.
– Dobrze. Ale po co mu to cierpienie? – drążył Kusy.
– Bo sprawia mu to przyjemność. Jak każdemu psycholowi! – dorzucił
śmiało policjant.
– Dobrze, ale ma jeszcze jedną potrzebę. O wiele bardziej pierwotną.
– Karmi się tym – uaktywniła się ponownie Bożena.
– Dokładnie! – wykrzyczał uradowany agent, ciesząc się, że udało mu
się dobrnąć do końca tej pogadanki. – Tak jak strzygi żywią się mięsem,
a wampiry piją krew, tak Licho karmi się naszym cierpieniem. A jeśli
odetniemy je od pokarmu...
– Zdechnie z głodu! – rzucił z radością i bez namysłu stary Kozioł.
– To wariant nadto optymistyczny. Bardziej prawdopodobne jest to,
że pójdzie szukać pokarmu gdzie indziej. Tak czy siak efekt jest taki, że
demon przestanie dla was stanowić niebezpieczeństwo.
– Dobra, ale jak mamy go odciąć, skoro cały czas sprowadza na nas
kolejne nieszczęścia? – trzeźwo zapytał Wojciech.
– Musimy sprawić, by nieszczęścia dawały nam szczęście – rozpoczął
śmiałą tezą Bartłomiej Kusy, uważnie obserwując mimikę rozmówców.
Twarze domowników w jednej chwili zaczęły zdradzać niezrozumienie
połączenie z nagłym oburzeniem. Tak jakby usłyszeli coś bardzo
idiotycznego, co trudno było pojąć mimo znajomości wszystkich użytych
słów. Wprawiony mówca doskonale wiedział, co w takiej chwili należy
zrobić.
– Nim zdążycie zapytać, jak niby chcę to osiągnąć, przejdę od razu do
meritum... Nielicha polisa.
Na to hasło Bartłomiej Kusy otworzył ostatnią teczkę ze swojego
nesesera. Zawierała szczegóły jego autorskiej polisy ubezpieczeniowej,
zabezpieczającej człowieka i jego gospodarstwo domowe przed klęskami
żywiołowymi, nieszczęśliwymi wypadkami, kradzieżami, a także
chorobami ludzi oraz zwierzyny. W sumie nie było w tej polisie niczego
nadzwyczajnego, nie licząc powiązania jej z demonem znanym ze
słowiańskich wierzeń. Wyjątkowej aury prezentacji tej polisy dodawały
wyłącznie szczególne okoliczności, w jakich znajdowali się uskarżający
się na swój los mieszkańcy Niedolic.
– Polisa jest bardzo korzystna. Jeśli któremuś z ubezpieczonych
przydarzy się coś złego, dostanie za to sowite pieniężne
zadośćuczynienie. Zdaję sobie sprawę z tego, że pieniądze nie
zrekompensują nam utraty bliskiej osoby, ale z pewnością mogą ułatwić
wiele spraw. Na pewno przydadzą się podczas leczenia ewentualnych
chorób bądź naprawiania doznanych szkód. To wszystko sprawi, że
będziemy mniej cierpieć, więc z dużym prawdopodobieństwem Licho
pójdzie szukać lepszego żeru gdzie indziej.
– A jeśli demon nie zrezygnuje? – pytał pełen wątpliwości tokarz.
– Dotychczas zawsze rezygnował. Gonię za nim już od dłuższego
czasu. Świat jest ogromnym miejscem, a w samej Polsce jest dostatecznie
dużo miejscowości. Nim zdąży odwiedzić wszystkie, urodzą się nowe
pokolenia, które nie pamiętając o lichej przeszło- ści, będą odchodzić od
zwyczaju ubezpieczania. Nie jest to ostateczne rozwiązanie kwestii
demona, ale jedyne, jakie znamy dziś.
– Sam nie wiem... Nigdy jakoś specjalnie nie myślałem o
ubezpieczeniu – przyznał szczerze Kozioł.
– Ponoć doznał pan urazu kręgosłupa. Przypomnij mi, ile za to pan
dostał w ramach standardowego ubezpieczenia z zakładu pracy?
– No nic, bo to wypadek w domu był i w sobotę.
– I przez to wpadł pan w jeszcze większe długi, pana los pogorszył się,
co tylko wzmocniło Licho.
– Dawnij ludzie się nie ubezpieczali i tyż jakoś żyli – zwróciła uwagę
Bożena, przywiązana do pewnych schematów myślowych.
– Świat poszedł do przodu, a my musimy iść razem z nim – tłumaczył
cierpliwie Kusy. – Naszym praprzodkom mogło wystarczyć spokojne
życie w drewnianej osadzie z paroma zwierzętami i kawałkiem pola na
podorędziu. Byle wichura czy powódź pozbawiała ich jednak dobytku
życia, a epidemie dziesiątkowały całe wioski. Drewno z czasem
zastąpiono kamieniem lub betonem, a medycyna utrudniła Lichu
działalność, czyniąc człowieka bardziej wytrzymałym. Piekło cywilizacji
paradoksalnie dało człowiekowi spokój i bezpieczeństwo. Nie mamy
wpływu na nieuniknione, ale korporacje zajmujące się ubezpieczeniami
mogą zamortyzować nasz upadek. Licho nie nasyci się
zminimalizowanym cierpieniem. Ono pragnie bólu ponad wszelką
miarę.
Przedłużająca się rozmowa z elementami monologu wreszcie
zmierzała do konkluzji, a domownicy zdawali się zgadzać z
argumentami zaprezentowanymi przez Kusego. Nawet Bożena
zaczynała widzieć słuszność w pomyśle wykupienia polisy
ubezpieczeniowej. Choć wcześniej nie wierzyła opowieściom męża i
innych mężczyzn z Niedolic, prezentacja gładkosłowego agenta
przekonała ją. Po ostatnich wydarzeniach Wojciech i Włodzimierz nie
wątpili w istnienie Licha. Musieli tylko przełamać swój wewnętrzny
opór do ubezpieczania się i zapomnieć o niechęci do przesadnie
wymuskanych mężczyzn. W wyniku doznanych nieszczęść byli jednak
na tyle zdesperowani, że zawarliby pakt z diabłem, żeby tylko odmienić
swoją dolę na dobre.
Nim Bartłomiej Kusy zdążył poprosić o drugą szklankę wody,
domownicy podpisali wszystkie potrzebne dokumenty do polisy
ubezpieczeniowej. Teraz pozostało już im tylko płacić i czekać, aż Licho
zostawi ich w spokoju...

***
Mijał drugi miesiąc w Niedolicach od czasu pierwszej wizyty
tajemniczego agenta. Zły los faktycznie odwrócił się od Wojciecha
Kapustki i rodziny Kozłów. Nie był to jednak koniec nieszczęść dla
wszystkich mieszkańców wsi. Rana po siekierze w stopie Józefa Niwki
uległa zakażeniu w wyniku zaniechania dezynfekcji tuż po wypadku.
Późno wykryte zakażenie tężcem sprawiło, że bezrobotny musiał
walczyć o życie w szpitalu. Na jego szczęście leczenie okazało się
skuteczne i mężczyzna wrócił do domu. Mniej szczęścia miały króliki
hodowane przez Bogumiła Goryczkę, które wyzdychały hurtem w ciągu
tygodnia w wyniku pomoru. Córka Juliana Pietruchy faktycznie
powróciła z wymiany studenckiej w ciąży, która na domiar złego była
zagrożona. Jeśli chodzi o Romana Barczyka, to skończyło się dla niego
spokojne życie rencisty – starcze choroby i konieczność kupowania
większej ilości leków coraz skuteczniej odbierały mu smak życia. Obok
tych dramatów rozgrywały się jeszcze kolejne u innych,
niewspomnianych z imienia w tej opowieści.
Na ratunek Niedoliczan ponownie przybył Bartłomiej Kusy, który
zaczął przedstawiać ofertę nielichej polisy u kolejnych rodzin. Z czasem
przekonywanie mieszkańców było coraz łatwiejsze, gdyż ubezpieczeni
przekazywali pocztą pantoflową informacje o tym, że od czasu
wykupienia ubezpieczenia w ich życiu zaczęło być lepiej. Gdy u Kusego
ubezpieczyła się już większość Niedoliczan, mieszkańcy wsi wreszcie
odetchnęli z ulgą, bo nawet jeśli komuś przydarzyło się coś przykrego, to
nigdy nie rozpoczynało to serii, która przetoczyłaby się przez całą
miejscowość.
Nikt z mieszkańców nie był w pełni świadomym tego, co tak
naprawdę wydarzyło się w Niedolicach...

***
– I co teraz? – pytała podparta na lasce jednooka staruszka, stojąc na
okolicznym wzniesieniu, z którego można było dostrzec całe Niedolice.
– To co zawsze... – odpowiedział elegancki mężczyzna z kozią bródką,
stojący tuż obok niej. – Musisz znaleźć inne miejsce do życia.
– A potem?
– Znów będę po tobie sprzątać. Ty zyskujesz, ja zyskuję. Tak się
umówiliśmy. Świat poszedł do przodu, a my musimy iść razem z nim.
Musimy ewoluować, żeby przetrwać.
Flora Woźnica
Naturalny porządek

Teodora wyjrzała przez okno, by nacieszyć się widokiem. Mieszkała na


skraju lasu, który wyglądał imponująco. Był olbrzymi, zielony przez
większość roku, a wśród mieszkańców wsi chodziły pogłoski, że niegdyś
czczono tam starożytne bóstwa. Często do niego chodziła, tam zbierała
grzyby i odpoczywała. Drzewa rzucały na polanę cienie zmieniające
kształt pod wpływem wiatru kołyszącego gałęziami. O tej porze natura
zdawała się do Teo przemawiać, mając rewelacyjny wpływ na jej
samopoczucie. Zasadzone na działce rośliny i zioła pachniały
intensywnie, nad nimi latały od czasu do czasu pszczoły. Okwiecone
jabłonie przystrajały całą wieś, jakby chciały ukryć jej wszystkie sekrety.
Teo wyszła do ogrodu i w odpowiednio wydzielonym wcześniej
miejscu rozpaliła niewielkie ognisko, na którym zaczęła grzać sobie
zupę. Wrzuciła do niej wyhodowane samodzielnie warzywa i przysiadła
na kamiennej ławce, przeglądając zielnik i czekając, aż potrawa się
ugotuje. Uwielbiała te momenty ciszy i spokoju, tak bardzo różniące się
od jej wcześniejszego życia w mieście, gdzie studiowała biologię i
kulturoznawstwo. Choć kochała się uczyć, zgiełk miejskich metropolii
przyprawiał ją o ból głowy, więc pomimo tego, że dostała tam ofertę
pracy naukowej, poprzestała na tytule magistra i postanowiła założyć
własne przedsiębiorstwo specjalizujące się w sprzedaży kosmetyków
naturalnych i zdrowej żywności. Jej najlepsi przyjaciele byli
absolwentami kierunków chemicznych, biotechnologii i farmacji, więc
mogła liczyć na ich biznesowe wsparcie.
Większość produktów sprzedawała poprzez stronę internetową i
niewielką kawiarnię na skraju wsi, przy jednej z głównych dróg
krajowych. Czasami przyjeżdżali tam ludzie z pobliskiego miasteczka –
czy to zwabieni chęcią odpoczynku, czy po prostu zaciekawieni
nietypowym, pokrytym bluszczem budynkiem. Biznes prosperował
całkiem nieźle. Choć Teodora czasami czuła się samotna i niektórzy,
słysząc o jej niemalże pustelniczym trybie życia, patrzyli się na nią jak
na wariatkę, cieszyła się dobrym zdrowiem i nie żałowała swojej decyzji
o przeprowadzce.
Kiedy tylko Teo zjadła i wypoczęła, usłyszała przeciągłe krzyki.
Podbiegła szybko do bramy wyjściowej i ujrzała coś szokującego. Dzieci
miejscowych często biegały samopas, a że w tym wieku miały wiele
pomysłów i niespożytkowanej energii, nieraz wpadały w tarapaty. Tym
razem przeszły jednak same siebie. Najmniejsze leżało na polnej drodze,
trzymając się za nogę, z której wystawało ostrze nożyczek. Po chwili
chłopak wyciągnął je ze skóry, obficie przy tym krwawiąc. W
ekspresowym tempie podbiegła do zgromadzonych, kazała zadzwonić
pozostałym po karetkę i opatrzyła prowizorycznie ranę. Młodzieniec
poczuł się trochę lepiej, więc postanowiła zastosować swą starą metodę,
która nieraz pomogła jej w podobnych przypadkach, i podała mu
ziołową, sporządzoną według przepisu jej prababci tabletkę łagodzącą
ból. Dziecko od razu się uspokoiło, więc chyba zadziałała jako placebo.
Pogotowie przyjechało dopiero po pół godzinie, ale przynajmniej
szybko się potwierdziło, że Teo pomogła chłopcu na tyle skutecznie, by
ten mógł świadomie i spokojnie pojechać do szpitala oraz poczekać na
interwencję chirurgiczną. Z pewnością przydało się tu niemałe
doświadczenie w kryzysowych sytuacjach. Wiedziała jednak, że raczej
nie spotka się to z pozytywnym przyjęciem przez rodzinę chłopca, która
skądinąd była bardzo konserwatywna i nie ufała ani współczesnej
medycynie, ani naturalnym sposobom leczenia; podobnie zresztą jak
pozostali mieszkańcy wsi.

***
Następnego dnia Teo ciężko pracowała, szykując ostatnie ziołowe kremy
i szampony. Ostatnio przyjęła duże zamówienie, ponieważ stałe klientki
często polecały jej specyfiki znajomym. Nie podrażniały, a ich skład
świetnie nawilżał i rozświetlał cerę nawet lepiej niż większość
kosztownych, drogeryjnych produktów. Pakowała właśnie wyroby do
pokaźnych kartonów, kiedy to nagle usłyszała dobijanie się do
sklepowych drzwi. Zdziwiła się i zaniepokoiła, ponieważ wiedziała, że
ich wcale nie zamykała. Pomyślała jednak, że może się zacięły, więc
poszła je otworzyć.
– Kobieto, wypieprzaj do miasta, tam, gdzie twoje miejsce! Masz
trzymać się z dala od naszych dzieci, bo inaczej sami cię stąd
wypędzimy! – przed sklepem czekała ósemka miejscowych, którzy
przekrzykiwali się wzajemnie, niosąc wielkie bilbordy z obrażającymi ją
napisami.
– Dzień dobry, proszę się uspokoić! Nic złego nie zrobiłam! Nic się
przecież nie stało dzięki temu, że szybko zainterweniowałam!
– Łżesz jak pies! Skoro zbliżasz się do trzydziestki i wciąż nie masz
własnych dzieci, to musisz je nienawidzić! Sama wbiłaś mu te nożyczki
w nogę, jędzo! Olaf opowiedział mi jak było! Wystraszyłaś je i zraniłaś!
Dzieci tylko chciały się pobawić! Chciałaś zabić nasze aniołki!
– Proszę się uspokoić, zaraz wszystko państwu wyjaśnię! To zapewne
jakieś nieporozumienie. Dzieciom musiało się coś pomieszać!
– Nie chcemy twoich wyjaśnień, durna babo! Jak nie zostawisz
naszych dzieci w spokoju, to wyrównamy rachunki! Jesteś takim samym
szarlatanem jak lekarze! – grupa oddaliła się, przepychając się i sążnie
przy tym klnąc pod nosami.
Teodora przez chwilę nie mogła otrząsnąć się z oszołomienia. Co
prawda nie miała zbyt dobrego zdania o tutejszych, zwłaszcza, że
większość z nich całe dnie spędzała na alkoholowych libacjach, stroniąc
od pracy i nie interesując się tym, co robią ich własne dzieci, ale nie
spodziewała się po nich aż takiego chamstwa i agresji.
Gdy się tylko uspokoiła i skończyła pakować ostatnie przesyłki,
zabrała się za swoją drugą pasję, którą była demonologia i
wróżbiarstwo. Studia zaszczepiły w niej zamiłowanie do dawnych
kultur i religii i skutecznie zachęciły ją do wypróbowania się w tych
dziedzinach. Nie ufała swoim przepowiedniom bezgranicznie, ale wiele
z nich się spełniało. Czasami ostrzegała bliskich przed
niebezpieczeństwami, głównie po prostu zwracając im uwagę na to, by
byli uważni w określonych sytuacjach. Podchodzili do tego ze
sceptycyzmem, ale ponieważ jej rady zawsze brzmiały rozsądnie i
dotyczyły niezwykle prozaicznych czynności, wykonywali je w imię
zasady, że ostrożności nigdy nie za wiele. Raz, dla przykładu, zdarzyło
jej się wyśnić włamanie u sąsiadów. Postanowiła wówczas nawiązać z
nimi następnego dnia krótką pogawędkę, mimochodem prosząc o
zamknięcie drzwi do mieszkania, gdy ci wychodzili; ale zbyli ją
stwierdzeniem, że przecież żyją w bezpiecznej okolicy. Kilka dni później
odwiedził ich złodziej i zabrał tysiąc złotych w gotówce. Od tamtej pory
zawsze starannie zamykali drzwi, ale już nigdy się do niej nie odezwali.
Zamiast tego spoglądali na nią spode łba za każdym razem, gdy tylko
mijali się na klatce schodowej bloku, w którym wynajmowała niegdyś
mieszkanie.
Odkąd tylko wyprowadziła się na wieś, miała wrażenie, że ktoś ją
obserwuje. Zwłaszcza w lesie niejednokrotnie przyłapywała się na
rozglądaniu się w celu znalezienia szpiega, ale nigdy na żadnego nie
natrafiła. Z każdym dniem to poczucie wzrastało, nie dając jej spokoju,
aż w końcu postanowiła wprowadzić się w trans i sprawdzić, czy będzie
miała jakieś widzenie.

***
Tego dnia miała niewielu klientów, a do zamknięcia sklepu zostało
dziesięć minut, więc wyszła wcześniej...
Szła polną drogą, kierując się w stronę lasu. Słońce zachodziło,
można było usłyszeć świerszcze i pohukiwanie sowy. Gdy dotarła do
głuszy, skierowała się ku leśnej polanie, by tam wysłuchać tego, co
chciała jej przekazać natura. Usiadła na łące, wpatrując się w niewielkie
jezioro coraz mocniej jarzące się księżycowym blaskiem. Wtedy
spostrzegła, że rosnące obok drzewo zmienia swój kształt. Spadła z
niego szyszka, z której jakby wyrastały małe gałęzie. Zaczęła turlać się w
jej stronę, a kiedy znalazła się praktycznie tuż u jej stóp, wyłoniła się z
niej trójkątna głowa. Dziwne stworzenie otworzyło swoje oczy, ukazując
jej żółte, zaciekawione ślepia. Okrągłe, czarne usta szyszaka w końcu
zaczęły delikatnie się poruszać. Najwyraźniej chciał jej coś przekazać.
Teo była niezwykle otwarta na wszystkie pogańskie wierzenia i
religie. Choć z żadną się nie utożsamiała, wierzyła, że w większości z
nich jest jakieś ziarno prawdy. Gdy sama była dzieckiem, podobno
częstokroć rozmawiała z kimś niewidzialnym lub opowiadała o swoich
potwornych przyjaciołach. Od zawsze pasjonowała się różnymi
mitologiami. Z radością i tylko lekkim zaskoczeniem przyjęła więc
wiadomość, że istoty z wierzeń jej słowiańskich przodków faktycznie
mogą zamieszkiwać zarośnięte tereny. Szczególnie, że ludzie jeszcze nie
zniszczyli ich wszystkich naturalnych siedlisk.
Szyszak usiadł jej na kolanach i zaczął opowiadać o dziejach lasu, a
ona, zafascynowana historią, którą dane jej było poznać, słuchała go
przez kilka godzin. Czuła się zaszczycona, że mogła na chwilę odbiec
myślami od współczesnych problemów i zanurzyć się w arkanach
przeszłości. Słyszała wydobywające się ze skał źródła, szelest liści na
wietrze, zwierzęta szukające pożywienia. Widziała przed sobą niemalże
wszystko, co kiedykolwiek działo się w tej puszczy i w jej okolicach.
Gdy stworek skończył do niej mówić, otworzyła szeroko oczy i
zaczęła dostrzegać wszystkie skryte w lesie stworzenia. Borowy stał na
straży roślin, pilnując, by panował spokój i naturalny porządek. Wiły
tańczyły w pobliżu sadzawki, w której odpoczywały utopce. Również
zwierzęta stały się dla niej bardziej widoczne nawet wataha wilków
bawiła się, od czasu do czasu radośnie wyjąc. Szyszak pociągnął za rąb
sukienki Teo i zaprowadził ją pod duży krzew. Tam nakazał jej usiąść.
Pod gałęziami rośliny Teodora ujrzała księgi opisujące życie ludzi
mieszkających na tych terenach ponad dwadzieścia wieków wcześniej,
ich mądrości, tradycje i opisy ich wierzeń. Podziękowawszy wesołej
istocie, zabrała odnaleziony skarb do torby, planując dołączyć
wolumeny do swojej biblioteczki, by później w celach naukowych opisać
to niecodzienne doświadczenie. Wracając do domu, ze zdziwieniem
przekonała się, że nastał już świt, więc musiała spędzić w głuszy
kilkanaście godzin. Mając we włosach liście i ziemię, już chciała
otworzyć bramę do swojej posesji, aż nagle poczuła tępy ból z tyłu
głowy.
Kiedy się obróciła, zobaczyła, że dzieci, którym ostatnio pomogła,
rzucają w nią dużymi kamieniami. Starała się to jednak zignorować,
współczując im okropnych rodziców. Przy nich zapewne każdy by
zwariował.
– Wiedźma! Gdzieś była, ohydna wiedźmo?! Nie dopadła cię jeszcze
inkwizycja?! – gromada śmiała się wniebogłosy, najwyraźniej świetnie
się przy tym bawiąc.
– Uważajcie, bo jeszcze się skaleczycie! Tu nie jest na tyle
bezpiecznie, by tak swobodnie sobie folgować! – dodała jeszcze na
koniec i szybko wróciła do domu.

***
Gdy się już wyspała, zapadał zmierzch. Postanowiła ponownie udać się
do lasu, w którym wreszcie czuła się szczęśliwa i zrelaksowana. Nie
mogła się już doczekać, by usłyszeć coś nowego o tym miejscu i
ponownie nawiązać kontakt z uroczymi istotami.
W głuszy panował błogi spokój; znów mogła ujrzeć zadowolone,
wesołe stworzenia, które powitały ją z radością. Tym razem rozmawiała
też z sosnami, brzozami i bukami, które zdradzały jej swoje tajemnice.
Wokół pojawiały się również słowiańskie demony, niemniej zajęte
swoimi sprawami praktycznie w ogóle się nią nie interesowały. Jej
uwagę zwrócił za to w pewnym momencie dziwny szelest w pobliskich
krzewach. Kiedy mu się przyglądała, nagle wyskoczyła z niego piątka
miejscowych dzieci. Zaczęły krzyczeć i rzucać w istoty i zwierzęta
patykami i kamieniami. Te, przerażone, uciekały i chowały się w
dziuplach i sadzawce. W końcu borowy poruszył się na swoich wielkich
korzeniach i odstraszył chłopców, goniąc ich jeszcze przez kilka sekund.
Zwiali w popłochu, praktycznie się za sobą nie oglądając.
Wszystkie demony, poddenerwowane i zaniepokojone, wpatrywały
się teraz w ślady pozostawione przez urwisów. Wybudzone ze snów,
zdezorientowane i wyrwane ze swojej równowagi, poczęły krążyć
między drzewami i po leśnej polanie. Na szczęście gdy borowy się do
nich zwrócił, zdołały się uspokoić i wrócić do swej rutyny.
– Teo, to nie może się już więcej powtórzyć. Powiedz im, żeby nie
drażniły mojego lasu, bo się to dla nich źle skończy. Niektóre demony są
nad wyraz nerwowe. Nie wiadomo, do czego się posuną, jeśli znowu
ktoś zakłóci ich spokój. Sam powoli tracę już cierpliwość, to nie może
dalej wyglądać w ten sposób, inaczej nas zniszczą, podobnie jak
zniszczyli już większość lasów na świecie. One nie broniły się przed
oprawcami, my nie zamierzamy odpuszczać – zwrócił się do Teodory
borowy, obserwując z niepokojem swoją rodzinę.
– Dobrze, spróbuję jakoś przemówić im do rozsądku. Proszę, nie
krzywdźcie ich, nie zrobiły niczego celowo. Po prostu nie są świadome
tego, że wyrządzają wam krzywdę.
– Nie interesują mnie przyczyny, tylko skutki. W obronie swoich
bliskich posunę się do wszystkiego. Jeżeli ludzie sprawią im cierpienie,
zniszczę ich. W ciągu ostatnich wieków wyrządzili nam już dostatecznie
dużo zła. Nie będziemy bezczynni w obliczu niebezpieczeństwa. To
najokrutniejsze i najbardziej lekkomyślne istoty na świecie.
Teodora przytaknęła borowemu i wróciła do wsi. Kiedy jednak
chciała podejść do gromady dzieci, aby ich ostrzec i pouczyć, żeby nie
atakowały leśnych istot, okrążyli ją miejscowi. Mieli ze sobą widły, noże,
pochodnie i topory.
– Precz od naszych dzieci, wiedźmo! Precz, tępa maszkaro! Wszystko
słyszeliśmy! Z pewnością zawarłaś jakiś pakt z diabłem. Nie pozwolimy
ci skrzywdzić naszych pociech! Pobili ją, że aż straciła przytomność, a
następnie zawlekli do dużej szopy, w której trzymali narzędzia.
Dwadzieścia osób, w tym rodzice chłopców, zaczęło rozglądać się za
potencjalnymi narzędziami do tortur, przekrzykując się w pomysłach na
zadanie cierpienia czarownicy. Najpierw, gdy tylko oprzytomniała i
zaczęła wrzeszczeć, założono jej na głowę żelazny knebel. Miał on
dorobiony krótki język zakończony ostrymi kolcami, który ranił jej jamę
ustną przy każdym przełknięciu śliny. Zakuli ją w dyby i przynieśli
spore, metalowe obcęgi, którymi zgniatali palce skutej, zaczynając od
najmniejszego. Ta próbowała się poruszyć, zrobić cokolwiek, by się tylko
wyrwać, ale była całkowicie unieruchomiona. Potem przynieśli z
paleniska rozżarzone węgle i przy pomocy łyżek położyli bryły na
oczach skazanej. Te stopniowo je wypalały, zadając niewyobrażalny ból.
Jej cierpienia trwały jeszcze kilka godzin, a zgromadzeni tam ludzie
wchodzili na wyżyny kreatywności, symbolicznie popijając każdą
zadaną ranę samodzielnie stworzonym bimbrem. Kiedy skończyli, a ona
wydawała się martwa, urządzili sobie imprezę, ciesząc się, że pozbyli się
zagrożenia.
Tymczasem chłopcy biegali sami po polu, przerzucając się
pomysłami na nowe, nieszablonowe zabawy. Przez cały dzień
praktycznie nie mieli kontaktu z rodziną, więc bardzo się nudzili. Gdy
chcieli podejść do rodziców, ci zazwyczaj byli pijani bądź po prostu nie
mieli dla nich czasu. Bez większego trudu zwędzili z domów scyzoryki,
kuchenne noże, zapalniczki oraz własnoręcznie wykonane proce. Chcieli
być przygotowani na wszystkie potencjalne okoliczności, jakie tylko
mogli sobie wyobrazić. Kompletnie zapomnieli już o ostatnim
wydarzeniu z nożyczkami, bo takie wypadki często im się przydarzały, a
do tej pory kończyło się najwyżej krótkim pobytem w szpitalu i kilkoma
bliznami.
Zagrali w berka i chowanego, następnie wyjęli proce i zaczęli strzelać
do żab w sadzawce. Gdy te się schowały, poszli dalej, kierując się polną
ścieżką w głąb lasu. Drogę zagrodziła im rodzina zajęcy. Samiec kicał
naokoło, samica zaś pilnowała niewielkich młodych i odpoczywała.
Zakradli się do nich i rzucili z nożami na największego, ale ten,
najwyraźniej silny i wprawiony w uciekaniu, szybko od nich odbiegł.
Zwrócili się wtedy w kierunku samicy, która jednak zdołała oddalić się
w ostatniej chwili. Tylko najmniejsze z zajęcy nie potrafiło zareagować.
Podnieśli je, trzymając zwierzę za uszy. Wierciło się i usiłowało wyrwać.
Wydłubali mu scyzorykiem oczy i schowali je sobie do kieszeni, by
wzbogacić swoje kolekcje. Usiedli wokół swej ofiary, przez kilkanaście
sekund napawając się widokiem umierającego stworzenia. Czuli się
prawdziwymi łowcami. Wkrótce ukrócili jego cierpienie, rozpruwając
mu brzuch. Wnętrzności i całą resztę wrzucili do plecaków. Wcześniej
zdarzało im się już upiec takie mięso nad ogniskiem, zwłaszcza wtedy,
gdy rodzice zapomnieli zrobić im coś do jedzenia i przez kilka dni
prawie nie mieli z nimi kontaktu. Nieco później ruszyli przed siebie.
W środku lasu rozpalili niewielkie ognisko i śpiewali ile sił w
płucach. Gdy chwilę odpoczęli, dla rozrywki zaczęli przypalać
zapalniczką gałęzie jednego z drzew i suchą ściółkę. Po kilku minutach
drzewa, szyszki i trawa zajęły się ogniem, więc szybko uciekli,
zostawiając rozprzestrzeniający się pożar, rośliny i przebywające w lesie
zwierzęta samym sobie.
Płomienie, choć z początku niewielkie, zwiększały się pod wpływem
nasilającego się wiatru. Pochłaniały coraz więcej drzew krzyczących w
agonii i błagających borowego o pomoc, ale ten ich nie dosłyszał.
Dosięgały też coraz większych zwierząt. Płonęły owady, małe ssaki,
sarny i inne stworzenia. Ogień niszczył ich skórę, mięśnie i kości. W
końcu przebudził borowego i demony, które wyraźnie zaniepokoiły się
wrzaskami i swądem spalenizny. Borowy wpadł w furię, krzycząc o
zemście i wzywając pobratymców do odwetu. Zdołał ostrzec pozostałe
zwierzęta, ale część lasu już umarła. W końcu rozpętała się burza, lało
jak z cebra, więc deszcz szczęśliwie ugasił pożar. Zapadł zmierzch i
słowiańskie demony zaczęły planować swoją zemstę. Tego dnia istoty
lasu dowiedziały się o śmierci większości swoich bliskich, więc nie miały
już żadnych skrupułów.

***
Nazajutrz we wsi panowała wesoła atmosfera świętowano urodziny
kilku osób. Większość mieszkańców biesiadowała w dużej izbie, tańcząc
przy głośnej muzyce i ciesząc się radosną chwilą. Nie zabrakło tam
również rodziców chłopców, którzy wzniecili ogień. Śmiali się i
dokazywali, jakby wcześniejszego dnia nic się nie wydarzyło. Nawet nie
zauważyli tego pożaru, bo i tak w ogóle się lasem nie interesowali.
Tymczasem młodzi oprawcy zwierząt wylegiwali się na kocach,
opalając się i odpoczywając. Powinni być w szkole, ale postanowili
zrobić sobie wagary i uczcić owocne łowy. Zadawali sobie zagadki i
wygłupiali się, planując kolejne „polowania” jak zwykli nazywać swoje
znęcanie się nad zwierzętami.
W tym samym czasie od strony lasu szła w ich kierunku bardzo
niepozorna istota przypominająca małą dziewczynkę. Miała długie,
kruczoczarne włosy, którymi targał wiatr, śniadą cerę i olbrzymie oczy.
Tam, gdzie stąpała, na chwilę usychały rośliny, milkły owady i ptaki.
Delikatnie przed siebie sunęła, roztaczając dookoła trupi odór. Nosiła
białą, zwiewną sukienkę i wianek z maków na głowie. W ręce trzymała
stalową rózgę, którą wymachiwała. Stopniowo zbliżała się do niczego
nieświadomej gromady, chcąc wyrównać rachunki i przywrócić
naturalny porządek.
Podeszła do lidera paczki i dotknęła go delikatnie w ramię, co
wyssało z niego życie. Po chwili padł na trawę i zmarł. Pozostali chłopcy,
zdezorientowani, pomyśleli, że ten zemdlał, więc próbowali go ocucić.
Cicha wykorzystała ten czas i dokończyła swego dzieła, w ekspresowym
tempie zabijając po kolei każdego z nich. Konali raptem w kilka sekund.
Zadowolony z siebie demon powrócił do lasu, powiadamiając
kompanów o wykonaniu zadania. Zapadał już zmierzch, więc wysłali
psiogłowa, by ten posprzątał po pracy Cichej i przyniósł im resztki,
których nie zje.
Demon poruszał się na końskich nogach, szukając swoim jedynym
okiem świeżych zwłok. Gdy tylko dotarł do celu, rozszarpał martwe ciała
na strzępy. Jego żelazne zęby wbijały się w tkanki. Mlaskał z rozkoszą i
napawał się mięsem. Kiedy się najadł, zabrał ze sobą pozostałości i
zaniósł je do lasu. Tam reszta istot porozrzucała je w miejscu spopielonej
ściółki, by użyźnić ziemię. Wodniki i utopce nawodniły glebę, starając
się odratować swój dom po pożarze. Leszy zasadził nowe drzewa i
wrócił do sprawowania opieki nad tymi, które przeżyły niedawną
tragedię.
Tymczasem storturowana Teo umierała, stopniowo się deformując.
Uwolniła się z dybów i stawała się coraz chudsza i bardziej umięśniona.
Jej cera była blada, a oczy czerwone i zapadnięte. Wyrosły jej pazury i
drugi rząd ostrych jak brzytwa zębów. Kiedy ostatecznie zmieniła się w
strzygę, myślała tylko o swoich oprawcach. Wywarzyła drzwi szopy i
wybiegła w poszukiwaniu morderców. Stali kilka budynków dalej – aż
zionęło od nich alkoholem. Podbiegła do nich od tyłu i wgryzła się w ich
karki, by wychłeptać tętniczą krew. Rozpruła ich klatki piersiowe i
zaczęła wyżerać wnętrzności. Wybiła wszystkich, powoli odzyskując
świadomość i wspomnienia ze swojego ludzkiego życia.
Wróciła do domu, chwyciła w zakrwawione szpony swoje ulubione
książki i poszła do lasu. Widząc, że został częściowo zniszczony, wpadła
w furię i przyśpieszyła. Tam przywitał ją borowy i wszystko wyjaśnił.
Postanowiła zostać w buszu, wśród natury i z dala od ludzkiego
okrucieństwa i głupoty, by pomóc w odtworzeniu spalonej części gaju.
Przestała bronić ludzi, zwłaszcza tych miejscowych, tracąc jakąkolwiek
nadzieję na to, że kiedyś uszanują życie swoje i zwierząt. Tylko czasami
zmieniała się w sowę i odwiedzała dawną rodzinę, ciesząc się wolnością
wśród ukochanych drzew.

***
Po kilkunastu latach we wsi wciąż z niewiadomych przyczyn ginęli
ludzie, pola nie dawały żadnych plonów, a w studniach nie było wody
nawet wtedy, gdy padał deszcz. Zwierzęta gospodarcze uciekały.
Wszyscy chorowali i przeprowadzali się do miast bądź prędzej czy
później popełniali samobójstwa. Tylko las wciąż się rozrastał,
pokrywając coraz większe połacie terenu i wchłaniając niegdysiejsze
budynki. Te stawały się zielone od mchu i krzewów. Domy kruszyły się
od naporu korzeni drzew wrastających w mury i fundamenty.
Wszystko zmieniło się dopiero wtedy, gdy wcześniejsi mieszkańcy się
wysiedlili, sprzedając całą wieś nowym właścicielom. Ci, słysząc dziwne
historie o tych okolicach, już zawsze dbali o las i uczyli swoich bliskich,
by i oni szanowali przyrodę oraz słowiańskie dziedzictwo. W końcu
przezorny zawsze ubezpieczony.
Daniel H. Jaśko
Efekt ćmy

Część I: Niemoc

Szarość. Szelest. Szum.


Zdezorientowany Adam w ułamku sekundy, zwrócony twarzą do
ściany, zbudził się z koszmaru we własnym łóżku. Spomiędzy uszu,
jakby z najdalszych zakątków umysłu, dobiegał go przeraźliwy świst –
niby darcie szeptuchy, czarci pomruk, który świdrował czaszkę. Miał
pełną świadomość czasu i miejsca – był u siebie, sam w domu, w sypialni
rozświetlonej jedynie ospałym poblaskiem księżyca i starych,
przygasłych latarni ulicznych.
Zdławiony krzyk w głowie narastał z każdym oddechem, potęgując w
sercu przestrach. Otworzywszy oczy, zorientował się momentalnie, że w
istocie tylko nimi mógł poruszać. Jego ciało od stóp po samą skroń
ogarniał przytłaczający paraliż; i choć próbował go przezwyciężyć, jego
starania nie przynosiły żadnych rezultatów.
Czuł na karku zimny powiew, a we włosach zziębły szron. Nie mogąc
w pełni zachłysnąć się powietrzem, począł płytko dyszeć – jak topielec w
grząskim mule. Mimo panującego w pomieszczeniu chłodu pot skraplał
się z mokrego czoła na poduszkę, uwydatniając niemalże histeryczną
bezradność. I choć widział przed sobą tylko mglistą powłokę
naturalnych światłocieni na murze, jego oczy rozwarły się, jakby miały
się zaraz zapaść na samo dno oczodołów. A kiedy w dźwiękach tej
kakofonicznej arii usłyszał gdzieś po przeciwnej stronie pokoju miękkie,
rytmiczne postukiwanie o ścianę – jakby ćma uporczywie chciała się
przez nią przebić swym parchatym odwłokiem – lęk i dezorientacja
szybko przeobraziły się w namacalną grozę.
Panika.
Nie mógł się ruszyć, a co gorsza, wiedział, że coś tam jest. Ale też
kołowaciał na samą myśl, że miałby się teraz odwrócić i to zobaczyć –
czymkolwiek by nie było; paradoksalnie bezruch okazał się jedynym
sprzymierzeńcem. Paraliż i tak się zresztą nieprzerwanie pogłębiał –
wraz z tym uczuciem, że powinien być sam... a nie jest.
Oto Adam został mimowolnym świadkiem plugawej manifestacji,
jakiejś bezkształtnej, nienazwanej obecności. Oto ktoś stał za jego
plecami i wpatrywał się w niego z wilczą zajadłością.
Szum. Stukot, stukot. Echo... echo... Szum.
Wyczuł ucisk na krańcu łóżka, jakby bezgłośna żmija wpełzła pod
pościel i zaczęła powłóczystymi, spiralnymi ruchami wić się wokół
niego, oplatając w syjamskich supłach bezwładne nogi. Z każdą chwilą
napór na materac zdawał się coraz mocniejszy. Rozrastał się jak
korzenie sędziwego drzewa; jakby tuzin malutkich dłoni niedbale pląsał
po pierzynie.
Przerażenie sięgnęło granic wytrzymałości, kiedy przeźroczysty
ciężar zaczął kłaść się za nim i wtulać w jego najbliższą aurę – nie jak
kochanica, ale jak martwa wdowa w trumnie. Centymetr po
centymetrze, z demoniczną cierpliwością, od stóp po ostatni włos na
głowie. Serce, jak ta ślepa ćma, chciało przebić się na drugą stronę, a
gorejące krople potu przemieniały się w zlodowaciałe sople. Zamarł.
Aż nagle poczuł w łydkach mrowienie i lekkość, jakby nogi jego
duszy zechciały wyłamać się z okowów ciała. Stały się zwiewne jak
musze skrzydło i poczęły niespiesznie wzbijać się pod sufit, koślawiąc
przy tym wszystkie prawa fizyki.
To leżąca za nim zmora próbowała wydobyć jego jaźń ze skorupy, by
w ten sposób obdartą ze skóry wchłonąć w swoją czarną paszczę i
wypluć w astralny wądół. Świst z zaświatów wciąż się nasilał – gdyby
mógł, to rozkruszyłby czaszkę; a delikatne ćmie kołatanie brzmiało już
jak łopot nietoperza. Puk, puk. Huk!
Koniec.
Rosnąca bojaźń zbudziła w nim pierwotną wolę przetrwania. Albo
zginie w otchłani horrendum, walcząc o samego siebie, albo się
oswobodzi i po wieki wieków przegna to nikczemne licho. Instynkt
nakazał mu ostatkiem sił skupić myśli i zmobilizować każdy mięsień, by
nie dać się wessać w spazmatyczną ciemnicę.
Mara roześmiała się urągliwie. Wprawdzie chichot dobiegał niejako z
wnętrza ścian, ale Adam czuł całym sobą, że to jej bezwarunkowa
reakcja na stawiany przez niego opór.
Nade wszystko pragnął w tym momencie poruszyć choćby
najmniejszym palcem, żywiąc się nadzieją, że pozwoli to przełamać
jarzmo bezsilności. Z wysiłkiem rozjuszonego buhaja – jak gdyby miał
zerwać się z uwięzi, krusząc przy tym okalające go mury u samych
fundamentów i wydając z gardła niemy, ale i niepohamowany skowyt –
po kilku chwilach poczuł, że znowu może kontrolować swoje ciało.
Odzyskał cząstkę utraconej pewności siebie. Kiedy poruszył palcem,
natychmiast zdołał też pobudzić pozostałe mięśnie i jednym ciągiem
wygrzmieć nad wyraz soczyste bluzgi, jakie wcześniej zatamowały się
gdzieś między jego mózgiem a krtanią. Przełknął ślinę i powolnym
ruchem obrócił się za siebie, by spojrzeć na pokłosie upiornego larum;
choć w gruncie rzeczy nie miał pojęcia, czego – lub kogo – się
spodziewać. Wiedział za to, że jeśli coś tam faktycznie jest, jego skądinąd
wyimaginowana odwaga od razu wróci na swoje miejsce, by skulić się
niedołężnie w cieniu przerażenia.
Chwila prawdy. Wdech.
Wydech... Po drugiej stronie łóżka zastał tylko znane mu szare ściany.
Nie dostrzegał nic nadzwyczajnego ani tym bardziej nadprzyrodzonego.
Cienie falowały zgodnie z rytmem podmuchów za oknem. Balast w
okamgnieniu ulotnił się z pościeli jak popiół na wichrze, a i zagubiony
owad najwyraźniej znalazł swoją drogę, bo furkot ucichł. Serce wciąż
przypominało o swej nadaktywności, ale było wyraźnie delikatniejsze
dla punktu załamania klatki piersiowej. Jedynie wizg w uszach nie
pozwalał mu w pełni zapanować nad wciąż tlącym się niepokojem, choć
po trosze pocieszało go, że hałas stopniowo już zanikał w odmętach
niejawy. Żeby się upewnić, iż powrócił do rzeczywistości, Adam skupił
uwagę na cyfrowym zegarze.
Zero trzy – zero trzy.
Złapawszy oddech i względnie się uspokoiwszy, uświadomił sobie, że
między surrealistyczną wizytacją a jego obecnym stanem umysłu
zasadniczo nie było zauważalnego momentu przebudzenia. Tym razem
jednak dobitnie czuł swoją wagę, swoje kończyny i swój umysł. Dłonie
się nie odszktałcały, ani godzina się nie rozmywała. Wzdłuż kręgosłupa
przeszył go łamiący dreszcz. I choć w tych ponurych okolicznościach
jego gestykulacja nie była nader ekspansywna, to mógł się już
samodzielnie i z pełną swobodą poruszać. Innymi słowy – wiedział na
pewno, i nie podlegało to żadnym wątpliwościom, że skutecznie wyrwał
się z osobliwego snu, jaki go przed momentem nawiedził.
Wtem na szafce nocnej zawibrował telefon, nieznacznie
rozświetlając panujący w sypialni półmrok. Znowu wziął go w objęcia
niepokój, a między uszami uwydatnił się cichy falset. Akurat teraz,
raptem chwilę po tak kuriozalnym doświadczeniu...
W innych warunkach zapewne pięciokrotnie by się zastanowił,
zanim by odebrał, ale dobrze wiedział, że w swojej obecnej sytuacji
życiowej nie mógł pozwolić sobie na zawahania, bo już od dłuższego
czasu wyczekiwał – na dobre i na złe – pewnej arcyważnej dla niego
wiadomości, bez względu na porę dnia i nocy. W związku z tym,
pomimo eskalującej tremy, postanowił skonfrontować się z
potencjalnym rozmówcą, nie zważając na pulsujące w powietrzu echo
widma.
I znów rozedrgały się wibracje. Adam z precyzją polującego
ptasznika chwycił telefon do ręki i kiedy tylko źrenice przywykły do
jaskrawego wyświetlacza, przed jego oczyma wyklarował się obcy mu
ciąg cyfr. Numer kierunkowy również niewiele mu mówił, ale zdołał
wydedukować, że nadawca korzysta z aparatu stacjonarnego i że raczej
nie dzwoni z najbliższych okolic. Na chwilę znieruchomiał, ale
bynajmniej nie zapomniał, że na ostateczną decyzję ma najwyżej kilka
sekund. Zawyrokowane; niech się dzieje, co chce. Wcisnął zieloną
słuchawkę i przyłożył urządzenie do ucha: Masz jedną nową
wiadomość...
Usłyszał falujące szumy i zgrzytające zakłócenia. Nie trwało to długo,
lecz pośród tych trzasków i szczęków było coś jeszcze; coś, co
gwałtownie podniosło mu ciśnienie. Cichutkie zalążki słów. Żeby to
jakkolwiek zidentyfikować, docisnął telefon tak mocno, że aż poczuł w
czaszce tępy ból.
– ...nie ma... Boga...
Rozpoznałby ten niski sopran, nawet gdyby przyszło mu całkiem
ogłuchnąć. To jego brat, Adrian, z którym stracił kontakt przed wieloma
miesiącami...

***
Strugi deszczu żarliwie odbijały się od wiaty peronu, a chłodny, jesienny
wiatr smagał swymi wiotkimi mackami zmurszałe filary, kioski i
opustoszałe ławki. Nad torowiskiem dryfowały bezładnie papierki i
nylonowe siatki, a w powstałych tu i tam kałużach wstydliwie odbijały
się światła migoczących reflektorów. Adam z niecierpliwością wyglądał
ostatniego tej nocy pociągu, którym miał wrócić jego brat. Właściwie nie
mógł się ich spotkania doczekać, bo pod wpływem przeciągającej się
nieobecności zaczął już prawie zapominać, jak to jest mieć u swego boku
prawdziwego przyjaciela. I choć byli umówieni dopiero po dwudziestej
trzeciej, gospodarz wolał przyjechać na dworzec zawczasu, by w
spokoju wypatrywać tej wielkiej, przecinającej ulewę maszyny, która już
zapewne pędziła w jego stronę.
W twarz uderzył go mocniejszy powiew, więc dosunął zamek kurtki
pod samą krtań. Z głośników rozległ się znudzony, niemalże
komputerowy monolog pracownika dyspozytorni – pociąg, zgodnie z
harmonogramem, przyjedzie na swoją końcową stację już za kilka
minut. Spojrzał na zegarek. Wszystko się zgadzało. Poczuł ciepło w
przełyku i mrowienie na szyi – właśnie rozbudziła się w nim niemała
ekscytacja. Wstał z ławki i zbliżył się do torów; zatrzymawszy się przed
wyblakłą, chropowatą linią bezpieczeństwa, wytężył swoje zmysły i wbił
wzrok w czarny, rozmokły pejzaż, jaki rozprzestrzeniał się wszędzie
tam, gdzie nie sięgały światła peronu. Najpierw rozedrgały się szyny,
uwypuklając z każdym wstrząsem ich metaliczny podźwięk. Potem
spośród roztańczonych wichrów niepogody wyłonił się szum –
nieśmiały, lecz jednostajnie narastający, w akompaniamencie
rytmicznego terkotu niezliczonych kół. W końcu zobaczył na nocnym
płótnie szary punkt. Punkt, który błyskawicznie się rozjaśniał, niosąc ze
sobą niebosiężny hałas tarcia kilkudziesięciu rozpędzonych ton o wkłutą
w glebę stal. Aż nagle ową huczną, żelazną orkiestrę maszynista
zagłuszył rozdzierającą bębenki syreną, która wszem i wobec obwieściła
przyjazd kolei.
Wielka maszyna jak armatnia kula przemknęła tuż obok niego,
ciągnąc za sobą tuzin mokrych wagonów. Pod kołami zasyczało i
hamulce zabuchały. Piski i zgrzyty zdawały się rozłupywać szkliwo jego
zębów. Kiedy wreszcie pociąg się zatrzymał, nastała niezgłębiona cisza –
znowu tylko deszcz dudnił w sklepienie i wiatr chłostał mury dworca.
Z pneumatycznych mechanizmów wydobyło się przyćmione
huczenie i w jednej chwili otworzyły się wszystkie drzwi. Adam
wyostrzył wzrok, zerkając to na lewo, to na prawo. Z góry założył, że o
tej porze, zwłaszcza tutaj, na ostatniej stacji, nie będzie tłumów; i
niewiele się w tej kwestii pomylił, bo faktycznie wysiadło raptem kilka
osób – ot, starszy pan w kapeluszu, trzymająca się za ręce para,
zmęczona kobieta z dzieckiem w nosidełku czy grupka zdrożonych
nastolatków. Każdy niemalże bezwiednym krokiem od razu udał się w
sobie tylko znanym kierunku.
Adam, lekko zdziwiony, odczekał jeszcze dwie, może trzy minuty, ale
jego brat wciąż nie opuszczał składu. Coś go musiało zatrzymać... może
bagaż mu się gdzieś zapodział? Albo zasnął tak głębokim snem, że nie
zbudziło go nawet hamowanie tej kolosalnej tuby, w której siedział? Był
prosty sposób, żeby to zweryfikować – mężczyzna wziął do ręki telefon i
kliknął palcem na wizerunek swego krewniaka. Niestety jego entuzjazm
bezzwłocznie podważył głos automatycznej sekretarki: Abonent ma
wyłączony telefon lub znajduje się poza zasięgiem sieci.
Sytuacja zaczęła się robić dość niekonwencjonalna. To jeszcze nie
panika, ale zatrwożenie wyraźnie dawało mu się we znaki. Rozejrzał się
pomału po wszystkich wagonach, by mieć pewność, że nic mu nie
umknęło, starł z czoła pasmo potu i ponownie spróbował nawiązać
połączenie. Czasem przecież zdarzają się jakieś przejściowe zakłócenia.
Ale nie tym razem. Abonent wciąż miał wyłączony telefon...
W końcu z jednego z wagonów wychylił się konduktor.
Zaniepokojony Adam postanowił nie zlekceważyć takiej sposobności i
czym prędzej do niego podbiegł.
– Przepraszam... przepraszam! – krzyczał w zadyszce. – Panie...
konduktorze...!
– W czym mogę pomóc, młodzieńcze? – odparł bezstresowo kontroler
biletów, którego delikatnie wystająca spod służbowej czapki siwizna
zwiastowała zbliżającą się niechybnie emeryturę.
– Wszyscy... wszyscy już wysiedli? – lekko odetchnąwszy, zapytał z
widoczną w oczach nadzieją, że odpowiedź będzie krótka i przecząca.
– O ile nie mieliśmy gapowicza, który schował się gdzieś pod
pokładem – to mówiąc, kąciki jego ust zbliżyły się subtelnie do nosa,
uwydatniając żartobliwy uśmieszek – to raczej tak.
– Raczej? – Adamowi jednak nie było do śmiechu. – Czyli możliwe, że
ktoś został w środku?
– Poza obsługą? Szczerze, nie wydaje mi się. Ale moi ludzie robią
jeszcze obchód, więc niebawem się przekonamy. Rozumiem, że czeka
pan na kogoś?
– Tak, mój brat miał tą linią przyjechać. Tylko że ludzie zdążyli się już
rozejść, a jego... jak nie było... tak go dalej nie ma... – z każdym słowem
głos coraz bardziej mu się łamał.
– Jak się pana brat nazywa?
– Bagduł... Adrian Bagduł.
– Sprawdźmy. Chwileczkę... – Konduktor wyjął z teczki tablet i począł
palcem stukać po ekranie. – Rzeczywiście! Mamy go na liście.
– Tak?! – Adamowi aż zaszkliły się tęczówki. – Czyli jechał tym
pociągiem?!
– Niezupełnie – pokiwał przecząco głową. – Pan Bagduł w ogóle do
niego nie wsiadł.
– Nie... nie rozumiem...
– Pan Bagduł figuruje na liście nabywców, ale nie pasażerów.
Wygląda na to, że kupił bilet dzisiaj rano, ale z niego nie skorzystał. Cóż,
w gruncie rzeczy ma na to kilka dni. Może...
– Jak to kupił, ale nie skorzystał? Pan żartuje, prawda? Przecież
dzisiaj z nim rozmawiałem, jesteśmy umówieni, miał przyjechać tym
właśnie kursem!
– Niestety nie żartuję. Mówię, co pokazuje system – odrzekł
profesjonalnym tonem. – Jest pan pewien, że to o ten konkretnie pociąg
się rozchodzi? Nie rozmawiali panowie przypadkiem o innym dniu?
Albo godzinie...?
– Wykluczone! – wykrzyknął nerwowo, bo przecież dokładnie
wiedział, jak się z bratem umówił, i nie było tu miejsca na nieścisłość. –
A może... może wkradł się jakiś błąd do systemu? Może Adrian wsiadł, z
jakiegoś powodu program go nie zarejestrował, a teraz zagubiony błąka
się między przedziałami? Niechże pan to sprawdzi, proszę!
– Błąka się między przedziałami?! A cóż to jest, pociąg widmo i jego
duch? – ironizował konduktor, ledwo powstrzymując się od śmiechu. –
Pan wybaczy, ale nie da się nie znaleźć drzwi w pociągu. – Mimo
wszystko wciąż próbował wykazać się wysoką kompetencją, spokojem i
wyrozumiałością. – Ale dla pewności proponuję poczekać do końca
obchodu.
– Szefie – nagle rozległ się stłumiony głos z krótkofalówki. – Pociąg
jest czysty i pusty. Gotowy do zdania i nawrotu.
– O wilku mowa... – starszy mężczyzna skierował swe słowa w
mikrofon urządzenia. – Przyjąłem, dzięki. Zaraz do was wracam.
Spiszemy raport i do domu.
– Nie, niemożliwe! – huknął młodszy z wyraźnym niedowierzaniem,
próbując w międzyczasie, jakby mimochodem, jeszcze raz zadzwonić do
Adriana.
– Sam pan widzi... Przykro mi. Za chwilę zamykamy drzwi i wracamy
do rodzin. Na ten moment nic więcej nie jestem w stanie zrobić.
Abonent ma wyłączony telefon lub jest poza zasięgiem sieci.
– Nie, nie, nie... Proszę mnie wpuścić! – wrzasnął rozpaczliwie
młodzieniec. – On tam przecież musi być! Musi!
– Proszę się uspokoić! Powtarzam: w pociągu została tylko załoga!
– Wpuść mnie, człowieku! – nerwy go zdominowały; zmarszczył
złowrogo brwi, na czole ujawniły się żyłki, oczy zaszły łzami, żuchwa
mu zesztywniała, cała twarz poczerwieniała i gestykulacja rąk się
natężyła. – A skąd mam wiedzieć, że go tam nie zadźgaliście, co?! Banda
świrów! Adrian! ADRIAN!
– A cóż to za chory pomysł! – teraz także sam konduktor, będący
dotychczas książkowym przykładem stoickiej cierpliwości, wytrącony
został z równowagi.
Zbliżył się do Adama, świadomie naruszając jego strefę komfortu, i
grożąc mu palcem oraz patrząc z rozwścieczeniem w głąb źrenic, rzekł
półszeptem:
– Lepiej zamilcz, młodzieńcze, jak masz wymyślać takie łgarstwa! Bo
cię siłą wyniosą z tego dworca, i to od razu na cztery-osiem, żebyś sobie
przemyślał swoje oszczerstwa i bluźnierstwa!
Adam w istocie trochę się zdystansował i przestraszył, lecz z uwagi
na wynikłe niejasności związane z przyjazdem jego brata, dalej brnął w
zaparte:
– To proszę mnie wpuścić, jeśli nie ma pan nic do ukrycia...!
– Dosyć, psiamać, posłuchaj! To jest ostatnia stacja, tak? Wszyscy już
wysiedli, tak? Rano przychodzi inna drużyna i przejmuje pociąg. W
związku z tym, że wszystko jest już gotowe, nie wpuszczamy żadnych
pasażerów. Logiczne?! – zauważył, że Adam po tych słowach nabrał
nieco skruchy, więc i on złagodził swój ton. – Chciałem być miły.
Zrobiłem, co mogłem. Sprawdziłem system, moi ludzie przeszukali
pociąg. A w zamian słyszę jakieś makabryczne oskarżenia! Gwarantuję –
w tym momencie już totalnie ściszył głos – że jeszcze nikogo nie
zadźgałem, ale, Boże, trzymaj mnie, bo zaraz to uczynię! Ostatni raz
ostrzegam – rozwagi, chłopcze, i pokory!
Adam, choć w całej tej drażliwej sytuacji wykazał się dość
niedorzecznym tokiem rozumowania, nie był głupim człowiekiem i
szybko sobie uświadomił, że mundurowy miał sporo racji. Uznał, że
musiała w nim wybuchnąć niezbadana mieszanka ekscytacji, stresu,
sceptycyzmu i presji czasu. Rozluźnił mięśnie i spuścił wzrok. Konduktor
powolnym, zapobiegawczym ruchem cofnął się o krok, jednocześnie
oddając Adamowi odrobinę swobody.
– Dobrze. Dobrze... – wydukał młodzieniec. – Przepraszam.
– To nerwy. Ale... coś jest nie tak... Muszę pomyśleć...
– Proszę się rano udać do kierownictwa. Być może będą mogli coś
więcej doradzić. Tymczasem spokojnej nocy życzę.
Konduktor odwrócił się na pięcie i wszedł do wagonu. Wszystkie
drzwi zamknęły się, sycząc przy tym jak stado węży w diabelskiej
rozpadlinie.
Adam stał osłupiały – jakby był kolejnym filarem, który
podtrzymywał sklepienie tej wymarłej stacji. W ręku ściskał telefon,
łudząc się, że zaraz usłyszy dzwonek; że Adrian do niego oddzwoni i
powie mu, że musieli się dziwnym trafem minąć i że czeka przed
wejściem na dworzec. Ale – jakżeby inaczej – nic takiego nie miało
miejsca. Z pustką w głowie i bez życia w oczach patrzył, jak w wielkiej
machinie, która przed kwadransem wyłoniła się z czarnego jaru, gasną
kolejno wszystkie światła, zostawiając go osamotnionego z dudniącym
deszczem, zimnym wiatrem i szeleszczącymi nad torowiskiem workami.
Poza nim na peronie nie było już nikogo – tylko ćmy ślepym rykoszetem
co rusz uderzały w reflektory, rzucając na kafelki niezgrabne półcienie.
To było wiele miesięcy temu. Od tamtej pory Adam nie widział
swojego brata i nie miał od niego żadnych wieści. Adrian nigdy już nie
odebrał telefonu i nigdy nie oddzwonił. Nigdy nie przysłał listu i nigdy
więcej nie zostawił po sobie żadnego śladu w internecie. Zwyczajnie się
rozpłynął, zupełnie jak znikająca w czarnym pysku nocy lokomotywa...
Kolejne tygodnie pamiętał jak przez mgłę... policja, przesłuchania,
dochodzenie, chaos, zmęczenie, niepewność, smutek, strach. Kiedy tylko
formalne procedury zakończyły się bez jakkolwiek satysfakcjonujących
efektów, było za późno, żeby Adamowi pomóc. Po pierwsze dlatego, że
miał raczej umiarkowane kontakty z ludźmi, zwłaszcza teraz, kiedy
całkowicie się zamknął na otoczenie. A po drugie dlatego, że
podświadomie wcale nie chciał wsparcia – jego osłabiony umysł usilnie
wypierał się tego typu nielicznych gestów jak zbędnego aktu
znienawidzonej przezeń litości. Apatia wciąż się pogłębiała. Został sam
na sam z wygasającą każdego dnia nadzieją. Miał momenty, kiedy
próbował stanąć na nogi, ale zawsze prędzej czy później i tak się potykał
i ponownie upadał. Nawet gdyby miał się z bratem już nigdy nie spotkać,
to marzył choćby o tym, by się dowiedzieć, czy w ogóle żyje. A jeśli nie,
to gdzie i jak zginął... Co noc dręczyły go koszmary – zwykle niespójne,
ale zawsze dobitne.
Na długie miesiące utknął w tej przerażającej, zapętlonej próżni...

***
Ta enigmatyczna wiadomość w okamgnieniu postawiła go na baczność.
Nieistotne stały się senne anomalia sprzed kilku chwil i nieistotna stała
się depresja, jaka mu od dłuższego czasu towarzyszyła. Co prawda
telekomunikacyjne zakłócenia nie pozwoliły mu zrozumieć wszystkich
słów, ale co do głosu, barwy i intonacji nie miał żadnych wątpliwości –
to musiał być Adrian.
Czyżby jednak żył? Nikt nigdy nie powiedział, że jest inaczej... Może
potrzebuje pomocy? A może to jakaś awaria, wiadomość sprzed
tygodni... ale co, jeśli nie? Szczypał się po rękach i po nogach, żeby się
upewnić, że nie śni.
Nie śnił.
Poczuł w sobie świeżą energię do działania, jakby w bezdennym
tunelu przygnębienia zaszkliło się nagle wyblakłe światełko, które
zbliżało się do niego jak ten pociąg na dworcu. Przecież na to właśnie
czekał – na jakąkolwiek informację. To była jedyna rzecz, która mogła
odratować jego zszarganą psychikę. I choć natłok myśli nie ułatwiał mu
racjonalnych odruchów, to jednak miał nowy, kluczowy trop. I kto wie,
dokąd, choćby teoretycznie, mógłby go doprowadzić...?
Na wszelki wypadek zanotował na osobnej kartce numer, z którego
przyszła wiadomość. Następnie wstukał go na ekranie, wcisnął zieloną
słuchawkę i po raz kolejny przyłożył aparat do ucha.
Usłyszał sygnał. Zamarzły wszystkie myśli. I drugi sygnał. I trzeci
sygnał.
Co, jeśli ktoś odbierze? Czy to faktycznie mógłby być on? Czwarty
sygnał. Piąty.
– Adrian, proszę... Odezwij się...! – mówił pod nosem. Napięcie rosło...
Szósty. Siódmy...
– Chryste Wiekuisty, kogóż to niesie? Ktoś odebrał telefon!
Adam aż zdrętwiał. Wprawdzie nie był to jego brat, a starsza,
zaspana kobieta o lekko skrzekliwym głosie, ale przypuszczalnie mogła
mu pomóc w rozwikłaniu zagadki. Serce mu mocniej zakołatało. Ocknął
się ze zdumienia i zagaił dialog, zanim niewiasta zdążyłaby się
rozłączyć:
– Halo? Halo, dobry wie...
– Maryjo Najwyższo! A czy panicz wie, którą mamy godzinę? –
zapytała wzgardliwie seniorka.
– Wiem, przeprasz...
– No i masz! Wnuczek się rozgniewał! – krzyknęła. – Teraz będzie
diablę walić w ten przeklęty wózek! I znowu pół nocy w zad kopnął...
– Przepraszam, nie chciałem nikogo obudzić... – Adam jeszcze nie
wiedział, o co chodzi i z kim ma do czynienia, ale ze względów
dyplomatycznych wolał zastosować się do podstaw kultury i savoir-
vivre‘u.
W tle, po drugiej stronie głośnika, słyszał głuche, rytmiczne
bębnienie. Domyślał się tylko, że to chwacki potomek jego rozmówczyni
robi raban, bo ktoś do nich zadzwonił głęboką nocą.
– Nie chciałem, nie chciałem, ale, na litość Wielebnej Trójcy,
zadzwoniłem i obudziłem! – ryknęła niemiło. – Chryste, Dziecię
Przenajświętsze, zagrzmij, jeśli widzisz tę herezję!
Przynajmniej wyraźnie dała mu tym samym do zrozumienia, że, w
przeciwieństwie do niego, swą religijność traktuje nad podziw
patetycznie. Adam nigdy nie utożsamiał się ze swoim sakramentem
chrztu i wszelkimi tego następstwami, lecz po zaginięciu Adriana grubą,
jednoznaczną linią przekreślił swe boskie znamię już w całej
rozciągłości. I nie widział w tej przestrzeni choćby zarysu drogi
powrotnej.
Nestorka po przerwie oddechowej pozwoliła sobie kontynuować:
– No i nie zagrzmiał, więc musi mieć powód... Cóż, skoro już obudził,
to niechże panicz mówi, czego chce. Byle rychło i na temat. I lepiej, żeby
ważne to było!
– Ktoś... – wciągnął strzęp powietrza, by poskładać myśli. – Ktoś do
mnie przed chwilą z tego numeru zadzwonił.
– Mhm, rozumiem. Panicz z ośrodka dla obłąkanych – odparła
cynicznie. – Cóż to za drwiny, miało być ważne! Edgar – i zwróciła się,
jak mniemał, do wnuczka, który nieustannie tłukł ręką w coś miękkiego
– nie drzyj się, rozmawiam!
Adam jednak nie dał za wygraną:
– Szanowna pani, o godzinie trzeciej zero trzy, z numeru, na który
właśnie dzwonię, zapisała się w mojej skrzynce pocztowej wiadomość.
Ważna wiadomość. Bardzo. Ważna.
– Chryste Jezu i Bosko Matko! Co do minuty wie, że jest środek nocy, a
i tak wydzwania po ludziach, bo mu się pewno kochanka nagrała i w
afekcie pomylił numery!
– Niech to, nie dogadamy się... – zwątpił półgłosem w sens całego
przedsięwzięcia. – Kobieto, wypraszam sobie! Rzecz jest poważna.
Śmiertelnie poważna! Nie pomyliłem żadnych numerów i nie
dzwoniłbym w sprawie jakiejś kochanki! Niech mnie pani posłucha... – z
trudem zdołał opanować swój ferwor. – Nie mam pewności, i to właśnie
chcę ustalić, ale... i mówię to z pełną odpowiedzialnością... może chodzić
o życie człowieka. Lub odwrotnie...
– No dobrze, dobrze, niechże będzie – ukoiła nerwy. – Ale na nic to,
bo zapewniam panicza, że nikt z tego telefonu nigdzie nie dzwonił!
– Nie zgodzę się. Adrian Bagduł – coś to pani mówi? – postanowił
przejść do konkretów.
– Ach, panicz Bagduł!
Jej reakcja wydała mu się aż nazbyt euforyczna. Nauczony przykrym
doświadczeniem, nie podzielał tego entuzjazmu, niemniej, trzeba
przyznać, mocno pobudziło to jego ciekawość:
– Czyli jednak dzwonił? Zna go pani?
– Nie, nie dzwonił. I nie, nie znam. Edgar, złotko, uspokójże te
cholerne ręce! Lecz kojarzę nazwisko. Tak... Panicz Bagduł... Miał się
niedawno zameldować. Ale się nie zameldował.
– Zameldować? A... mogę zapytać, gdzie się w ogóle dodzwoniłem?
– Do pensjonatu. W Świętajnie. „U Baby Cmentarnej“.
– „U Baby Cmentarnej“?! – zdumiał się Adam.
– Uprzedzając pytania, bo nie byłby panicz pierwszy... Żadne tam...
Boziu Niebieska, rozgrzesz me słownictwo... demony pogańskie! –
mówiąc to, wydała z siebie krztuśne parsknięcie. – Po prostu ja jestem
baba, a obok jest cmentarz.
– Cmentarz?! – W pierwszej chwili wydało mu się to dość
nieszablonowe, ale po krótkim namyśle uznał, że, cóż, w gruncie rzeczy
takie usytuowanie nie jest niczym nierealnym. – No dobrze, co do
Adriana...
– Cholero, przestań! – ryknęła, jak sądził, na Edgara. Stuk, stuk... –
Panicz wybaczy, ale wnuczka niepokoją telefony o tej porze...
– Muszę się z nim skontaktować!
– Racja, zdaje się, że nie wspominałam... NIKT STĄD DO NIKOGO NIE
DZWONIŁ! – krzyknęła ze złością, że aż jej się flegma w gardle
rozgłośnie ześliznęła i musiał telefon od ucha odsunąć, ażeby nie wypluć
czegoś jeszcze mniej apetycznego. – I dla jasności: panicza Bagduła też tu
nigdy nie było!
Troszkę go to zdezorientowało, ale wiedział, że gra jest zdecydowanie
warta świeczki. Musiał się dowiedzieć więcej...
– Dobrze. W takim razie inaczej... Ma pani wolny pokój?
– Owszem, mamy ich pod dostatkiem.
– Znakomicie! A jak się można do Świętajna dostać bez samochodu?
– Ach, to zależy skąd, ale najlepiej do nas koleją przyjechać.
– Dobrze. Zatem przybędę, jak tylko znajdę połączenie. Postaram się
zjawić u szanownej pani jeszcze jutro.
– Wyśmienicie. Edgar, dziecko, przestań babkę wkurwiać!
Zapraszamy. Godność panicza...?
– Adam Bagduł.
– Ach, zatem znowu czekamy na Bagduła! Oby panicz Adam był...
bardziej punktualny. Rodzina?
– Proszę pani... – chwilę się namyślił – brat.
– Brat Bagduła... intrygujące... – wymamrotała, tym razem chyba
wyłącznie do siebie.
– Słucham? Co w tym intrygu...
– Zanotowane. Drzwi stoją otworem. Będziemy panicza z
niecierpliwością wypatrywać.
– Dobrze, dziękuję. Wyruszam jak najprędzej. Do widzenia.
– Bóg zapłać. Edgar! Chryste z Nazaretu, przestań!
Nie prezentowało się to wszystko nazbyt zachęcająco, ale Adam
nigdy nie był bardziej zdeterminowany, a ponadto i tak właściwie nie
widział innego sensownego wyjścia. O prywatnym detektywie ze swoim
mocno niewygórowanym budżetem mógł co najwyżej napisać balladę
na pocieszenie, a i na pomocną dłoń policji z grubsza się nie nastawiał.
W końcu służby już raz się zaangażowały i skądinąd niewiele z tego
wynikło, a poza tym nie mógł przecież traktować nowego tropu jak
dowodu, więc formalnie i tak dochodzenia by prawdopodobnie nie
reaktywowano. Postanowił zatem bezkompromisowo wziąć sprawy w
swoje ręce i faktycznie pojechać na miejsce. A nuż uchyli się przed nim
rąbek tajemnicy... Tej nocy już nie zasnął. Zakasał rękawy i swoją
przygodę rozpoczął od poszukiwań w internecie. Szybko zlokalizował
pożądane miasteczko, od którego – jak się okazało – dzieliło go niecałe
dwieście kilometrów, ale niestety nie uświadczył żadnych informacji o
zagadkowym pensjonacie przy cmentarzu. Niemniej, jakkolwiek
posępnie by to nie brzmiało, nie dał się temu zrazić, uznając, że taka
posiadłość z pewnością nie mogłaby umknąć uwadze mieszkańców i że
w związku z tym długo nie będzie musiał o nią wypytywać.
Los się do niego uśmiechnął, kiedy znalazł bezpośrednie połączenie
koleją. Opłacił i wydrukował dwa ważne przez kilka dni bilety – do
Świętajna i z powrotem. Traf chciał, że pierwszy pociąg wyruszał
najbliższym popołudniem, dzięki czemu zyskał cały poranek, by się na
tę niecodzienną eskapadę przygotować.
Wschodzące za oknem słońce w swym kojącym majestacie
zwiastowało tego dnia wdzięczną aurę. Adam spakował bagaż, zjadł syty
posiłek, wziął odświeżającą kąpiel, pozamykał okna, powyciągał
większość wtyczek, raz jeszcze sprawdził zawartość walizki, i na
odchodne sam do siebie przytaknął – z uśmiechem, jaki dawno na jego
twarzy nie zawitał. Znowu czuł ekscytację, znowu miał nadzieję, i
znowu chciało mu się żyć. Oczywiście miał też pełną świadomość, że
wybiera się w nieznane i że de facto powinien spodziewać się
niespodziewanego, a być może nawet najgorszego, ale w tych
okolicznościach prędzej by się dał uwięzić w psychiatryku, niż zaciągnąć
do łóżka i ponownie zatopić w żalu.
Zatrzasnąwszy od zewnątrz drzwi wejściowe, puścił w eter:
– Adrian, jadę do ciebie!
Bez trudności dostał się na dworzec, na którym miał się ongiś spotkać
z bratem. Był przygotowany na dość skrajne emocje w tym miejscu, ale
jego reakcja, zwłaszcza teraz, w krzepiącym świetle błękitnego nieba,
okazała się mocno neutralna. Wsiadł do pociągu i ulokował się w
jednym z przedziałów. Brał pod uwagę, że mógłby spotkać pamiętnego
konduktora, ale jednak trafił na kogoś zupełnie innego; co więcej, przez
całą przejażdżkę nie miał żadnych współpasażerów, co tylko podwoiło
jego szansę na uporządkowanie myśli i spokojną drzemkę. Jak do tej
pory wszystko układało się aż nadto przychylnie – jadąc do Świętajna,
Adam czuł, że jest na dobrej drodze...

Część II: Zwykły dom przy zwykłym cmentarzu

Pociąg zatrzymał się na świętajńskiej stacji zgodnie z rozkładem


jazdy. Adam bezzwłocznie opuścił wagon, by po raz pierwszy poczuć
pod nogami podłoże miejscowości, w której przypuszczalnie mógł
zaginąć jego brat. Promienie zachodzącego słońca skrzyły się w szybach
dworca i składu, którym przyjechał, a po twarzy muskała go łagodna,
letnia bryza. Po płycie peronu snuło się niewiele osób, ale nie miało to
dla niego żadnego znaczenia. Postanowił udać się od razu do punktu
sprzedaży biletów, by zapytać o drogę do motelu przy nekropolii.
Nie zdążył jednak dobrze postawić kroku, bo, jakby znikąd się
pojawiwszy, zagabnął go entuzjastycznie rozweselony jegomość:
– Witam, witam w Świętajnie! – wykrzyknął. – Jestem Samuel,
tutejszy przewodnik – i ukłonił się w pas jak szlachetny dżentelmen. –
Gdzieś cię zawieźć, panie kolego? A może mały rekonesans po okolicy?
Moja złota taryfa cmokała się tu z każdą dróżką! – to mówiąc, wskazał
palcem na zaparkowaną przy stacji przyrdzewiałą, niegdyś chyba żółtą
taksówkę, która bez wątpienia pamiętała jeszcze poprzednie milenium.
Wóz ten poniekąd rozbawił Adama, ale, póki co, po prostu
odwzajemnił uprzejme powitanie:
– Witam, bardzo mi miło. Właściwie... tak, potrzebuję dostać się w
pewne miejsce...
– Do usług. Ze mną zawsze w stronę światła!
Młodzieniec zerknął na swego rozmówcę z niedającym się ukryć
zaskoczeniem.
– No co? – odrzekł Samuel. – Dzisiaj każdy musi mieć swój slogan.
– Chwytliwy... chyba. Z takim wozem dobry slogan musi być
niezwykle przydatny – widząc niefrasobliwość kierowcy, nie mógł sobie
darować żartobliwej uwagi.
– Ha! – parsknął ze śmiałością. – Obrazoburstwo! Jeszcze byś się
zdziwił, panie kolego!
Samuel ponownie wskazał ręką na swoje rozklekotane oczko w
głowie, sugerując tym samym, by podejść bliżej. O ile aparycja i
temperament mężczyzny wzbudzały zaufanie, tak Adam wciąż wolał
mieć się na baczności; chociaż, z drugiej strony, przecież właśnie po to
tu przyjechał – by odnaleźć kogoś, kto wie, gdzie jest przycmentarny
dom wczasowy. A lokalny taksówkarz wydawał się strzałem w
dziesiątkę, mimo że wciąż nie przestawał gadać o swoim wysoce
wyeksploatowanym mobilu:
– Peruński Grot może nie wygląda na prezydencką limuzynę, ale
masz moje słowo, panie kolego, że żadna limuzyna nawet mu do
kołpaków nie dorasta!
– Bo ten... pieroński grat nie ma kołpaków...
– Grot, panie kolego, Peruński Grot! Błyskawica i tornado w jednym,
mefisto przyspieszenia i wirtuoz dociążania tylnej osi! Złota perła wśród
taksówek! Każda rysa i każda wgniotka to osobna historia! Ludzie są
gotowi swój majątek oddać, by zasiąść na fotelu pasażera! Ale
spokojnie... – ściszył głos. – Z ciebie nie zedrę... Wyglądasz na dobrego
człowieka. To jak, dokąd jedziemy?
Adam nie był pewien, na ile Samuel ironizuje, a na ile naprawdę
uważa swój pojazd za ikonę wszystkich taryf, ale co do jednego nie miał
wątpliwości: to niepowszednie zespolenie dziarskiego kierowcy z
jeżdżącym zabytkiem doskonale się uzupełniało i w gruncie rzeczy
miało swój niepowtarzalny urok.
Kiedy Samuel kręcił kluczykiem w skorodowanej klamce, Adam
wrócił myślami do Adriana:
– Dobrze, w takim razie... że się tak zapytam... Dużo macie tu
cmentarzy?
– I to się nazywa wycieczka z przytupem! – odparł przewodnik,
uderzając dłonią w dach samochodu z taką werwą, że aż listwa z drzwi
odpadła. – Miejsca w tutejszych ziemiach prędko nie zabraknie, jeśli o to
ci się rozchodzi – kontynuował, mocując listwę bez większej refleksji,
zupełnie jakby było to dla niego codzienną rutyną. – Ale wiesz, w razie
czego mamy też piękne lasy, jeziora, plaże...
– Nie omieszkam wybrać się na spacer, ale najpierw obowiązki. „U
Baby Cmentarnej“ – pensjonat przy cmentarzu. Sam nie wierzę, że to
mówię, ale właśnie tam się muszę dostać.
– Ciszej, ciszej – mina mu wyraźnie zrzedła; i niczym szofer otworzył
Adamowi drzwi, nieznacznie je przy tym unosząc, by przypadkiem nie
wypadły z zawiasów. – Proszę, wsiadaj.
Skwaszony Adam wsiadł flegmatycznie, starając się nie dotykać
swym odzieniem zbyt wielu elementów karoserii. Spoczywając już na
tylnej kanapie, zaczął się dyskretnie rozglądać. Umorusana podsufitka,
wytarta kierownica, zdarte fotele, spękane zagłówki, zaschnięte plamy,
odór wsączonego w tapicerkę oleju, kilogramy śmieci na dywanikach –
przynajmniej mógł mieć niezbitą pewność, że w odniesieniu do
niecodziennego celu swej podróży znalazł mocno adekwatny transport...
Samuel naprędce przekręcił kluczyk w stacyjce, co zai-naugurowało
ponurą symfonię zgrzytów, pryków i poświstów potęgowanych
dodatkowo chyżo roztelepanym nadwoziem. Trwało to kilkanaście
długich sekund, ale ostatecznie, ku wielkiemu zaskoczeniu sceptycznego
pasażera, cylindry rozruszały się pod maską i z rury wydechowej czarny
dym się rozbryzgał, zatapiając asfalt w sadzy. Udało się – oto pieroński
grat odpalił.
– Witam w Peruńskim Grocie! Kierunek – w mrukliwym głosie
rozbrzmiała nutka niedowierzania – najbardziej pokręcony dom w
regionie...
– Wiedziałem, że tutejsi będą znać to miejsce, ale że aż taka
dyskrecja?
– Znają, znają. Tylko, w przeciwieństwie do nietutejszych, trzymają
się z daleka. – Samuel puścił sprzęgło, dodał nieco gazu i tym samym
wprawił swój zardzewiały wehikuł w żmudny ruch. – Powiedzmy, że
Otylia nie cieszy się wśród mieszkańców... nadmierną aprobatą. Wiesz,
panie kolego, na głos się u nas o niej nie mówi. Ale jakbyś się wsłuchał w
szepty wsi, to włos by ci się zjeżył...
– Czym sobie zasłużyła na taką niesławę?
– Wiesz, jak to jest – głos mu skakał wraz z dygotami podwozia. –
Ludzie lubią miejskie legendy i różne dziwy jej przypisują. Jedne mniej,
inne bardziej wymyślne. Ale trzeba przyznać, że wystarczy tylko
spojrzeć na ten dom, na ten cmentarz obok, na nią, i na tego Edgara,
żeby się przekonać, że legendy chyba rzeczywiście rodzą się z ziarnka
prawdy...
– Nie może być aż tak źle – to rzekłszy, aż się osunął na bok, bo
kierowca powziął nagle z lekka za ostry zakręt. – To w końcu pensjonat,
dom gościnny, czy tak? Ktoś tam się musi czasem zatrzymywać? I
wracać – w całości, a nie pokrojony na kawałki?
– Owszem, pensjonat. Kiedyś nawet dobrze prosperował. Wiesz,
panie kolego, nawiedzona staruszka i pokoje z widokiem na cmentarz
przyciągnęły niejednego ekscentryka. Ale jak tylko wiedźma została
sama z Edgarem, to zaczęła do reszty dziwaczeć. Gości miała coraz
mniej i coraz rzadziej wychodziła z domu. – Znowu skręcił z piskiem
opon, ledwo mijając krawężnik. – Na mszy jej nie widziano od lat... A
wcześniej aż wikary regularnie wstrzymywał się z nabożeństwem, jeśli
jej nie uświadczył w pierwszym rzędzie.
– Rozmawiałem z nią przez telefon. Wciąż wydaje się niezwykle
religijną kobietą.
– Cóż... na swój sposób. Nie chcę osądzać, ale między oddaniem a
fanatyzmem jest cienka granica.
I wjechali na wertepy będące nie lada wyzwaniem dla zawieszenia;
niemniej jego ciekawość przezwyciężała wszelkie niedogodności:
– A ten Edgar... to jej wnuk, prawda?
– Tak... Inwalida, wymaga nieustannej opieki. Nic dziwnego, że Otylia
całkowicie mu się poświęciła. Obawiam się tylko, że ona... nie jest
najlepszym kandydatem na opiekuna. Przykra to historia, ale sama
powinna być pod opieką.
– A dziadek, rodzice Edgara?
– Wszyscy na miejscu. Sześć stóp pod ziemią, jak to się mówi. Im
wyższą osiągali prędkość, tym donośniej wszystko skrzypiało i klekotało.
Za szybami bezzmiennie przemykały miejscowe krajobrazy, eksponując
w tle okoliczne zagajniki i zalewy.
– A opieka społeczna? – młodzieniec wciąż dopytywał. – Nikt się nie
zainteresował?
– Bywali u nich, ale koniec końców nic to nie dało. Dlaczego – nie
wiem. Niektórzy twierdzą, że to przez złowieszczą aurę, jaka za sprawą
czarnej magii unosi się nad domem...
– Czarna magia... Albo po prostu system znowu zawiódł.
– Z dwojga złego tak by było lepiej. Zresztą, ja tam nie wnikam. Bo
jeśli któraś z tych bajek jest choćby na wpół prawdziwa, to wolę być,
panie kolego, jak najdalej od tego pensjonatu.
– Daj spokój. Chyba nie powinienem się bać magicznej bariery i
okolicznych zombie?
– Chyba nie – odpowiedział bez przekonania. – Ale jeśli Otylia
faktycznie nocą rozkopuje groby, żeby nakarmić upośledzonego wnuka
ludzką zgnilizną...
Te słowa, choć wydawały się nad wyraz wyolbrzymione, przyprawiły
Adama o kłujące ciarki. Zerknął wnikliwie na odbicie Samuela w
lusterku wstecznym, ten zaś odwzajemnił się tylko krótkim spojrzeniem;
po czym ponownie skupił się na drodze, kontynuując wypowiedź:
– Przepraszam, nie mogłem się powstrzymać. Ale nie oszukujmy się.
Właśnie między innymi takie krążą tu pogłoski.
– Cholera, coraz mniej mi się to podoba... – w Adamie począł gasnąć
ślepy animusz na rzecz rosnącej bojaźni.
Nagle samochód się zatrzymał, zaprzestając dokuczliwej drżączki.
– No i, panie kolego – rzekł kierowca – jesteśmy na miejscu. Dalej
niestety nie pojadę. Nie chcę, żeby mnie ta raszpla widziała pod bramą.
Zawróciwszy auto, stanęli wzdłuż szarej alejki, którą wciąż nieśmiało
rozświetlały skrywające się za horyzontem słońce, przymglone halogeny
taksówki, migoczące latarnie uliczne i blade refleksy z co poniektórych
okien. Gęsta zabudowa po jednej stronie zdawała się zacieśniać
przestrzeń miasteczka, a długi, kamienny mur ze strzelistym
ogrodzeniem, zza którego wyłaniały się nieprzeliczone krzyże i mogiły,
nadawał temu zaciszu wyjątkowo gorzkiego kolorytu. Nad liniami
energetycznymi, które nieskładnie bujały się w rytm mozolnej melodii
wiatru, co rusz przelatywało czarne ptactwo, charcząc przy tym
rozgłośnie, a na wąskich chodnikach żywa dusza się nie jawiła – jedynie
kilka samochodów zaparkowanych na podjazdach świadczyło o
jakkolwiek tętniącej tu cywilizacji.
Adam, przełknąwszy ślinę, zapytał opieszale:
– Który to dom?
– Ostatni dom po prawej.
I faktycznie, z tylnego siedziska dostrzegł tonącą w blasku krwistego
nieboskłonu posesję, która już z daleka budziła niepohamowany
respekt. Poczuł ucisk w klatce piersiowej. W tych okolicznościach
zdezelowany pojazd Samuela wydał mu się istną ostoją luksusu.
Siedzieli kilka chwil bez słowa, aż w końcu przewodnik spojrzał na
Adama i przemówił z pełną powagą:
– Jesteś pewien, że nie chcesz wrócić? Mogę cię podrzucić z
powrotem na dworzec... albo do jakiejś innej noclegowni...
W pierwszym momencie młodzieńcowi wydało się to całkiem
sensowną propozycją, ale szybko przypomniał sobie o swoim bracie, o
wiadomości, jaką od niego dostał oraz o szaleństwie, jakie by na niego
czyhało, gdyby się teraz wycofał. W związku z tym odrzekł stanowczo:
– Nie wygląda mi to na malowniczy park rozrywki, ale w końcu
wiedziałem, na co się piszę.
Samuel przyjął to pokornie:
– Dobrze. Posłuchaj... – wziął głęboki oddech. – Sceneria jest jakby
rodem z horroru wyjęta, obaj to widzimy. Ale to po prostu klimatyczna
panorama dla miłośników dreszczy i kilka mitów dla zaspokojenia
ludzkiej wyobraźni – powiedział to, jakby chciał swemu pasażerowi
dodać otuchy. – Owszem, Otylia może przypominać średniowieczną
czarownicę, a żywot Edgara budzi współczucie, ale... to tylko zwykły
dom przy zwykłym cmentarzu... – i dodał sam do siebie – mam
nadzieję...
– Ja też... Obyś miał rację, Samuelu. Jakby nie patrzeć, dla kogoś, kto
lubi grozę – warunki pierwszorzędne.
– Tak na odchodne... Rozumiem, że ciebie do „Baby Cmentarnej“
sprowadza coś innego niż wrodzona ekstrawagancja? Jeśli oczywiście
można zapytać...
– Istotnie. Szukam kogoś. A ostatni ślad prowadzi właśnie tutaj... –
Adam chwilę się zastanowił. – Nikogo tu w ostatnim czasie nie
przywoziłeś?
– Na pewno nie. Dawno mnie tu nie było. Ale wiesz, można tu trafić
różnymi drogami...
– Rozumiem. Powiedz, przyjechałbyś po mnie rano? Nie wiem, jak to
będzie, ale bez dwóch zdań nie spędzę jutro całego dnia w pokoju...
– Oczywiście. Jesteśmy umówieni.
– Świetnie. A mógłbym cię na wszelki wypadek poprosić o jakąś
wizytówkę lub numer telefonu?
– Przykro mi, ale stąd się do mnie nie dodzwonisz, panie kolego. Tutaj
lepiej polegać na słownych ustaleniach. Będę na ciebie czekał skoro świt.
– Niech będzie. Dzięki za przewóz. I za informacje.
Adam wysiadł z samochodu i dorzucił, zanim zdążył zamknąć drzwi:
– Ile się należy?
– Rozliczymy się w drodze powrotnej. Tymczasem... uważaj na siebie.
Wierzę, że odnajdziesz brata.
– Zaraz, przecież nie...
– Wiem, nie wspominałeś. Do zobaczenia. Ze mną zawsze w stronę
światła!
I z salutem odjechał w kierunku centrum, zatrzaskując siłą pędu
uchylone drzwi i zaprószając przecznicę brudnym pyłem z wydechu.
Zdezorientowany Adam zerkał to na rozpływającą się w cieniach
Świętajna taksówkę, to na elegijną posesję, od której dzieliło go najwyżej
kilkadziesiąt metrów. A kiedy został całkiem sam pośrodku
mierzchnącej ulicy i poczuł na swym licu chłód wieczornego wicherka,
wiedział, że nie ma już odwrotu.
Trzymając w ręku swój niewielki bagaż, zacisnął zęby i z duszą na
ramieniu udał się wzdłuż cmentarnego muru – ku jaśniejącemu na
niebie księżycowi...
Aż w końcu stanął przed główną bramą wiodącą na dziedziniec
majestatycznej kamienicy. Nie była wielka, bo liczyła raptem trzy
kondygnacje, ale bogate, neogotyckie zdobienia zmuszały do
kontemplowania jej niezwykłej architektury. Ostre kąty dominowały od
zwieńczonego stylową attyką dachu, poprzez podtrzymujące gzyms
pilastry, aż po sam cokół; a postarzana, ceglana fasada przywodziła na
myśl starodawne klasztory. Spomiędzy ciemnych okien zerkały na
przechodniów biblijne reliefy. Wysoko nad drzwiami wejściowymi
wznosiła się charakterystyczna lukarna z witrażem, a pod nią
uwypuklał się reprezentatywny wykusz. Same wrota znajdowały się
natomiast w niewielkiej arkadzie, którą okalały zakończone pięknymi
kapitelami filary. Prowadziły do nich szerokie schody, które z
pewnością... nie były przystosowane dla inwalidów.
Bezgraniczny patos tej kunsztownej posesji podkreślała biała luna
krzyżująca się z ostatnimi tego dnia podrygami słońca. Na kartach jej
długowiecznej historii bez wątpienia zapisały się niezliczone wizytacje,
intrygi, radości i dramaty. I pomimo bezsprzecznego wdzięku jej
dostojnej kompozycji, budowla mroziła krew w żyłach – zwłaszcza w
sąsiedztwie nekropolii, jaka rozciągała się za plecami Adama.
Ale jego głowę zaprzątało coś innego, coś znacznie bardziej
osobistego...
Co mogło tutaj przywieść Adriana? Co go połączyło z Otylią i jej
upośledzonym wnukiem? Co tak naprawdę sprawiło, że i on znalazł się
u progu tajemnicy?
Wszystkie odpowiedzi skrywały się za drzwiami. Przynajmniej taką
miał nadzieję.
Serce zabiło jak dzwon pogrzebowy, dreszcz przeszył go po
lędźwiach i nogi mu się rozedrgały. Ale nie zapomniał o wadze swojej
wyprawy i o obłędzie, który by go zeżarł od środka, gdyby teraz
zawrócił, by znowu miesiącami wegetować w zimnym od łez łóżku. Raz
jeszcze przełknął ślinę i ruszył przed siebie. Idąc powolnym krokiem ku
frontowej arkadzie, zobaczył kątem oka, że ktoś na piętrze zasunął
właśnie kotarę. Wszedł po schodach i zatrzymał się przed wrotami. I
zobaczył wiszącą nad nimi niewielką tabliczkę: „U Baby Cmentarnej“.
Tak, to właściwy adres. Chwycił w dłoń kołatkę, odczekał bezwiednie
kilka sekund i uderzył w stare drewno.
Stuk.
Stuk.
Stuk.
Z wnętrza rozległy się ociężałe kroki.
Zaskrzypiały stare zawiasy i wrota się rozwarły. Po drugiej stronie, w
półświetle kandelabr, stanęła o lasce wychudła, niewysoka i zgarbiona
białogłowa o całkowicie zsiwiałych i połamanych włosach. W jej
falistych zmarszczkach zamaskowane musiały być przewlekłe dekady
historii, a jej szkliste oczy zdawały się wpatrywać w samą duszę Adama,
jakby już u progu znały wszystkie jego tajemnice.
– Świętości ze stajenki! – krzyknęła skrzekliwie na powitanie. –
Czyżby gościną nas uraczył... panicz Bagduł?
– Dobry wieczór – odwzajemnił. – We własnej osobie. Zgodnie z
zapowiedzią.
– Niechże będzie pochwalony! Wnuczek nie mógł się doczekać!
Proszę, proszę śmiało! – to mówiąc, gestem sfałdowanej ręki Otylia
zaprosiła przybysza do przedpokoju.
Dźwięk zatrzaskujących się drzwi rozniósł się echem po wszystkich
piętrach. Adam, zostawiwszy za plecami pejzaż obcego mu miasteczka i
przydrożnego cmentarza, poczuł się nieswojo – choć w gruncie rzeczy
na razie nic nie wykraczało ponad to, czego można by się po takim
miejscu i takiej gospodyni spodziewać. Postanowił jednak nie dać się
zwieść pozorom i kontynuował skądinąd miłą rozmowę, podążając w
międzyczasie za seniorką:
– Dziękuję. Edgar... czekał na mnie?
– Z wypiekami na twarzy, aż się dziecko pośliniło! – zagrzmiała z
dumą i radością. – Mam nadzieję, że podróż przebiegła pomyślnie?
– Owszem. Nie uświadczyłem trudności. Nawet tutaj, z dworca do
samego dziedzińca, trafiłem bez problemu.
– Dobrze, dobrze. Chociaż... – nagle zatrzymała się przed łukiem
wiodącym do westybulu i spojrzała na swego rozmówcę z badawczym
grymasem – zapewne paniczowi nagadali sąsiedzi, że krew z ludzi
wysysam i juchą rzygam?
Adam poczuł na karku ciepły powiew, ale nie z zewnątrz, lecz jakby z
samego rdzenia kręgów szyjnych. Wprawdzie nie wierzył w opowieści o
czarnej aurze, jaka rzekomo okalała pensjonat, ani o rozkopywaniu
grobów i spijaniu ludzkich płynów, ale – stojąc już obiema nogami na
posadzce niesławnej w Świętajnie kamienicy – sam nie wiedział, jak się
miał do tych spraw odnieść. Póki co, starał się nieustająco pozorować
dobrą minę:
– Spokojnie, nic z tych rzeczy.
– Nic z tych rzeczy... Edziu! Edziu! – wrzasnęła, wszedłszy do holu. –
Chodź no, gościa mamy! Panicz pozwoli – i znowu zwróciła się do
Adama – że spiszemy do księgi personalia i pokażę izbę.
– Naturalnie.
Klatka schodowa robiła wrażenie jak nawa w bazylice. Umieszczone
w rozgałęzionym żyrandolu świece wprawiały komnatę w nieforemny
pląs światłocieni, które niczym tancerz i muzyk współgrały z
księżycowym poblaskiem wkradającym się dyskretnie spiczastymi
oknami. Na mozaikowe podłoże i na zdobiony sztukaterią sufit zerkały
zewsząd wizerunki świętych i dwa gargulce, które spoczywały na
pękatym zwieńczeniu balustrady. I po górnych galeriach wciąż zdawały
się przemykać wstydliwe dusze niegdysiejszych pensjonariuszy,
zanurzając salę w kuglarskiej atmosferze.
Adam poczuł się przyduszony majestatem wnętrza, ale bez ustanku
szedł za Otylią w stronę masywnego, staromodnego biurka. Każde
uderzenie kostura i każdy ich krok potrójnie rozbijały się o mury
stłumionym pogłosem.
Młodzieniec rzekł do pani domu:
– Muszę przyznać, że posesja robi wrażenie.
– Ta zgrzybiała ruina? Przecież Pismo Najświętsze jest niewiele
starsze! I pewnie łatwiej Błękitne Królestwo ogrzać i uprzątnąć! Co do
Edgara... – powtórnie przystanęła i dodała półszeptem – niechże się
panicz nie przejmuje, nie jest nazbyt towarzyski. Nieme to to i
niemrawe, diabelskie pokaranie...
– Nie mnie oceniać, szanowna pani.
– Edgar! Ach, tu jesteś, dziecko. Zobacz, kto do nas przyjechał!
– Przywitaj się z paniczem.
Adam zobaczył, że pod jedną z kolumn, w zasięgu wzroku
kamiennego plwacza, siedział na wózku inwalidzkim młody chłopiec o
kościstej budowie i wampirzej nieurodzie. Lico miał skręcone w spazmie
i oczy jego nienaturalnie bieliły się w zorzy świec. I bębnił
zdeformowaną ręką z połowicznie zrośniętymi palcami w miękki
podłokietnik. Bagduł już znał ten odgłos; stuk, stuk...
– Tak jak mówiłam – wtrąciła Otylia. – Niewdzięczny lucyper.
Chłopcze, bądźże miły! Czekałeś na panicza!
– Witaj, Edgarze. Jestem Adam, bardzo mi miło – zwrócił się do malca
życzliwie, chcąc zapoczątkować z nim, pomimo wyraźnie zauważalnego
dyskomfortu, względnie pozytywną relację.
Ten jednak charknął, zatrząsł się i splunął bezładnie, nasączając
wargi śluzem.
– Na przychylność Ojca i Stwórcy! – ryknęła nerwowo Otylia na
wnuka, podchodząc do niego z chustą w dłoni. – Synu wszeteczny,
pohamuj swe zaburzenia!
– Nie szkodzi, szanowna pani, nic się nie stało – Adam próbował
załagodzić nieprzyjemności.
– Czasem to dobrze, że Edziu nie może mówić... – gaworzyła
staruszka ze smutkiem w głosie, wycierając dziecku ślinę z podbródka. –
Strach pomyśleć, co mu po głowie chodzi... Proszę, niechże się panicz
podpisze, jeśli łaska. Księga leży na pulpicie.
Adam podszedł do biurka, powziął pióro z kałamarnicy i pochwycił
zaprószony wolumen z personaliami przybyłych tu gości. Jego uwagę
zwrócił leżący obok telefon tarczowy – prawdopodobnie to właśnie stąd
przyszła do niego tajemnicza wiadomość – a także sterta kartek, na
których czarną kreską Edgar, jak mniemał, wielkie ćmy narysował.
Otworzywszy tomisko, szybko się zorientował, że doprawdy rzadko ktoś
tu nocował – spod powłoki kurzu wyłaniało się raptem kilka podpisów
na cały rok.
Korzystając z nieuwagi gospodyni, pośpiesznie przewertował
ostatnie zapisane stronice, poszukując na nich parafki Adriana. Niestety,
zgodnie z wcześniejszymi zapewnieniami Otylii, nic nie wskazywało na
to, jakoby jego krewniak miał niedawno dzierżyć w rękach księgę gości.
– Rozumiem, że mój brat się w międzyczasie nie pojawił? – zapytał,
jednocześnie składając podpis w pierwszym wolnym polu.
– Poza mną, wnuczkiem i paniczem nikogo tu nie ma – odparła
seniorka, zbliżając się o lasce do drewnianego mebla.
Edgar siedział w cieniu kolumnady z obłąkańczym spojrzeniem,
obserwując sytuację w ciszy i bezruchu; a Adam czuł, jakby oczy chłopca
mroziły mu od środka układ kostny, od piszczeli aż po samą czaszkę.
Dyskomfort zamieniał się w strach; jednak wciąż próbował myśleć
logicznie:
– A... kiedy dokładnie pani z nim rozmawiała?
– Z kimże znowu?
– Z Adrianem Bagdułem. Tak jak wspominałem, dostałem od niego
wiadomość z telefonu szanownej pani.
Wnuczek począł kolejny raz uderzać kikutem w oparcie. Stuk, stuk...
– Proszę wybaczyć, ale nie wiem, o kim panicz mówi. Nikogo tu nie
było i tym bardziej nikt stąd do nikogo nie dzwonił. Edziu, ciszej, na
Chrystusowe miłosierdzie!
Te słowa poważnie zbiły Adama z tropu; żyłka mu na czole
zapulsowała, pot spłynął po policzku i twarz poczerwieniała – tak jak
wtedy na dworcu, kiedy sprzeczał się z konduktorem. Edgar ucichł –
choć wciąż wpatrywał się w swego gościa jak diabeł w jabłko.
– Cholera jasna! – Bagduł uderzył otwartą dłonią w blat, wzniecając
kurz i wywołując echo, które rozniosło się po westybulu.
Otylia zaniemówiła. I choć w pierwszej chwili nerwy zdominowały
młodzieńca, to jednak nie chciał powtórzyć błędu z przeszłości i
zaprzepaścić wszystkiego spektaklem porywczych emocji – wartość tej
wyprawy była dla niego zbyt wielka i zbyt osobista. Zachłysnął się
powietrzem, zakasłał, bo przypadkiem wciągnął pyliste drobiny z
biurka, i zaczął jeszcze raz, spokojnie i niespiesznie:
– Dobrze, po kolei... Dzwoniłem do pani wczorajszej nocy – i raz
jeszcze przepraszam za nieoczekiwaną pobudkę – bo dostałem z pani
numeru ważną dla mnie wiadomość od mojego brata, Adriana Bagduła.
Zapewniła mnie szanowna pani, że niedawno miał się tutaj
zameldować... ale się nie zameldował. Przyjechałem wyłącznie ze
względu na niego, bo muszę się z nim pilnie skontaktować. Proszę, jeżeli
rezerwował tu pokój, to musiał wcześniej zadzwonić... Niechże mi pani
powie, kiedy to było... i co mówił. Adrian Bagduł...
– Chciałabym pomóc, ale, na Jezusa Uświęconego – pokiwała
przecząco głową – nie rozmawiałam z paniczem Adrianem Bagdułem.
– A przypomina sobie pani naszą wczorajszą konwersację? – zapytał,
uzmysławiając sobie, że pamięć staruszki czasem może po prostu
zawodzić.
– Boziu Litościwa! – zawyła z werwą. – Panicz zmarłego z grobu by
wypędził! Trudno o czymś takim zapomnieć!
Wciąż byli daleko od konsensusu, ale tę informację Adam uznał za
dobrą – przynajmniej miał jakąś podstawę, by założyć, że Otylia nie jest
schizofreniczką z objawami głębokiej amnezji. W związku z tym
postanowił skorzystać z ostatniego asa w rękawie lub, ujmując rzecz
bardziej adekwatnie, ostatniej deski ratunku:
– Pozwoli pani, że włączę tę wiadomość, dobrze? Tam jest numer
telefonu i data nagrania. Może coś się szanownej pani przypomni...
Spojrzała na niego ozięble i rzekła bez przekonania:
– Patrz no, Edziu, jaki uparty. Ale niechże będzie, skoro już taki kawał
drogi panicz przejechał...
Adam poczuł przypływ umiarkowanej radości. Wyjął z kieszeni
telefon komórkowy i – przeklikawszy się przez menu i wybrawszy
odpowiednią opcję – podał go swej rozmówczyni, od razu ją przy tym
instruując:
– Proszę mocno przyłożyć do ucha.
Tymczasem Edgar zbliżył się na wózku do biurka, sunąc bezszumnie
po podłożu. Świece z lichtarza oświetliły jego bladą twarz, uwydatniając
anemiczne rysy i siny liszaj pod oczami. Adamowi zrobiło się
chorobliwie zimno – czuł, jakby jego szkielet zajął się cząstkami firnu.
Zaczął lekko dygotać, by instynktownie zrzucić obrastający kości lód.
Chłopiec zażarcie patrzył na swoją babcię, a Bagduł, wchłaniając bijącą
od niego grozę, machinalnie zechciał czym prędzej uciec z tej ponurej
kamienicy; ale nie miał zamiaru się poddawać, nawet gdyby miał już
nigdy nie wrócić do domu. Wolałby zginąć, próbując znaleźć
rozwiązanie zagadki, niż resztę życia spędzić w paranoidalnej dziczy.
Otylia skończyła odsłuchiwać wiadomość i oddała telefon
właścicielowi. Niestety jej mina jednoznacznie pokazywała, że niewiele
z tego wynikło:
– Panicz wybaczy, ale cóż to ma być? Jaka tam wiadomość...
– Szmery same.
Adam brał to pod uwagę, więc po prostu przyjął jej słowa bez emocji.
Wtenczas Edgar począł znowu tłuc wynaturzoną kończyną w
podłokietnik. Charkotał i parskał przy tym rozgłośnie, śliniąc się jak
szakal na padlinę. W żyłach Adama jakby krew się rozbulgotała i
skrzepła od ziąbu.
– Nie drzyj się, grzeszna poczwaro! – warknęła seniorka i zbliżyła się
do wnuka, opierając swój garb na lasce. – Chcesz spędzić kolejną noc w
piwnicy? – dodała półszeptem, po czym wartkim ruchem spoliczkowała
chłopca; plaśnięcie rozniosło się od pawimentu po sam strop.
Adam aż osłupiał na ten widok – ale, prawdę powiedziawszy, jedyne,
czego chciał, to jak najszybciej udać się do swojego pokoju, karmiąc się
nadzieją, że zazna tam chwili spokoju i zdoła ułożyć myśli w głowie. Już
miał się w tej kwestii wypowiedzieć, kiedy nagle seniorka go uprzedziła:
– Panicz wybaczy niedogodności, ale nawet Archanioł Wieczysty
straciłby przy tym bękarcie cierpliwość... Może... zaprowadzę panicza do
izby?
– Dobrze, proszę. Pójdę za panią.
I ruszyli schodami na piętro, mijając zamarznięte w czasie gargulce i
obrazy sakralne, które w swych ramach skrywały nieme wrzaski i ślepe
wejrzenia. Adam odzyskał wewnętrzną ciepłotę, a Edgar, siedząc na
parterze, wciąż bił kikutem w oparcie. Stuk, stuk...
Minąwszy górną galerię, Otylia włożyła klucz w zamek jednych z
drzwi; na ich skrzydle wisiały dwie stalowe cyfry: zero i trzy.
Uchyliwszy je, weszła do pokoju i poczęła rozpalać świece w
kandelabrach:
– Proszę wejść. To nasza najprzytulniejsza izdebka.
W powietrzu unosił się słodkawo-stęchły zapach starości.
Młodzieniec wcale by się nie zdziwił, gdyby się okazało, że z mebli w
tym pokoju korzystała onegdaj prababka Otylii. Ciemna tapeta na
ścianie z pewnością miała lata świetności za sobą, podobnie jak
wychodzony, niegdyś chyba mechaty, kobierzec. Przez łzy patrzył na
niego ukrzyżowany na drzazgach krucyfiksu mosiężny Odkupiciel. I za
oknem rozpościerał się rozległy widok na zatopioną w lunarnym glansie
nekropolię.
Adam spostrzegł, że obok niemodnego już łóżka znajduje się
gniazdko. Dotąd w pensjonacie nie uświadczył elektryczności, więc
postanowił dopytać o szczegóły, wskazując palcem na kontakt:
– Szanowna pani, czy można tu korzystać z prądu?
– Wie panicz... Z Edgarem zwykle siedzimy przy świecach, bo i skąd
brać grosiwo na rachunki w tak niebotycznej chałupie? Ale zdaje się, że
będę jeszcze w piwnicy, to mogę dla panicza włączyć korki. O ile
oczywiście zechce panicz to pokryć przy opłacie...
– Byłbym bardzo wdzięczny. Chciałbym podładować telefon i
skorzystać z laptopa.
– Wobec tego niechże się tak właśnie stanie. Tymczasem życzę
spokojnej nocy. Dzisiaj już nikt nie powinien panicza niepokoić.
Dopilnuję, żeby Edziu się nie zagalopował...
– Dobrze, dziękuję. Dobranoc.
– Bóg zapłać – to mówiąc, zatrzasnęła drzwi od zewnątrz, zostawiając
Adama samego ze sobą.
Młodzieniec usiadł na grubej, skądinąd wygodnej pierzynie i
pogrążył się w rozmyślaniach. Edgar przyprawiał go o niezbity dreszcz –
wmawiał sobie, że to przez jego chorobę, mizantropijny nastrój
posiadłości i kontekst całej podróży, ale podświadomość wciąż szeptała
gdzieś na tyłach potylicy, że faktycznie bije od niego... coś złego. Ponadto
był mocno skonfundowany, bo nie wiedział, dlaczego Otylia halsuje
sprzecznymi informacjami – czy to kłamstwo i manipulacja, czy
zaburzenie i szaleństwo? Przecież nie mogło być mowy o pomyłce –
dostał arcyważną wiadomość i idąc jej tropem, znalazł się pod adresem
nadawcy; wszystko się zgadzało. Ten dom, niepodważalnie i bezspornie,
musiał mieć związek ze zniknięciem Adriana.
Ale, jak by nie patrzeć, jeszcze dobę wcześniej Adamowi nie
przeszłoby nawet przez myśl, że następną noc spędzi tam, gdzie urwał
się ślad po jego bracie. Wprawdzie wyglądało na to, że
konwencjonalnymi metodami w samym pensjonacie nie zaspokoi głodu
niewiedzy, niemniej znalazł się w dobrym punkcie wyjścia. Obserwując
bezwiednie taniec gromnicznych płomieni, postanowił z rana rozmówić
się z Samuelem i powęszyć po okolicy – popytać mieszkańców,
odwiedzić regionalną redakcję, by zapoznać się z tutejszą prasą, udać się
na okoliczną komendę, by zagabnąć w sprawie potencjalnych zaginięć, i
być może – w zależności od zaistniałych potrzeb – zmienić bazę
noclegową na bardziej pospolitą i przychylną współczesnemu
człowiekowi.
Chwilę jeszcze podumał, przeanalizował dotychczasowe wskazówki,
kolejny raz odsłuchał nagranie, aż w końcu, oczekując na włączenie
bezpieczników, mimowiednie zasnął na kołdrze. Już nawet nawracający
łopot Edgara nie był w stanie wyprowadzić go z mentalnego
wyczerpania, stając się po prostu jednym z wielu odgłosów tej posesji.
Szum. Stukot, stukot. Echo... echo... Szum.
Kiedy otworzył oczy, wiedział, że czarna paszcza nocy już od kilku
godzin wchłania zgasłą scenerię za oknem. W pokoju tliły się tylko knoty
świec, rzucając na mury rozlazłe półcienie. Adam leżał twarzą do ściany,
i o ile zdążył już niejako przywyknąć do batożenia młodego inwalidy,
tak skamieniał, kiedy usłyszał je tuż za swoimi plecami. Znowu zanurzył
się w nieposkromionym paraliżu i znowu czuł, jakby jego kości oplotła
lodowata zmarzlina. Dyszał płytko, wydzielając z każdym wydechem
zimny wyziew. Chciał przełknąć ślinę, ale gardło miał ściśnięte jak
wisielec na szubienicy.
I choć stukanie nie ustawało, nieoczekiwanie poczuł na ramieniu
mroźny jak mgławica dotyk odkształconej ręki. Zespolone ze sobą palce
głaskały jego oszronioną skórę, deformując jej wszystkie nerwosploty.
Wpółmartwa kończyna sunęła z gadzią finezją od więzadła do więzadła,
wprawiając Adama w hipotermiczny dreszcz. Dziecko rzęziło przy tym,
skowyło i pluło pod siebie, jakby wpadło w prymitywny, nieokiełznany
stan podniecenia. Bagduła ogarnęło przerażenie tak dogłębne, że nawet
najznamienitszy poeta nie byłby w stanie tego wyrazić żadnymi
wersetami.
Aż nagle usłyszał, że drzwi się do izby otworzyły, wpuszczając z
korytarza nieco pobladłego światła. Ucichł stukot, przeminął
wewnętrzny ziąb i prysnął zły dotyk.
– Edgarze! – zaskrzeczała Otylia i poczęła zbliżać się znojnym
krokiem do wnuka, stukając głucho kosturem w dywan. – Tego już za
wiele, na męki Ukrzyżowanego! Mówiłam ci, żebyś nie przeszkadzał
paniczowi! Marsz do piwnicy, ale już!
Kiedy seniorka znalazła się nieopodal łóżka, by odwieźć chłopca w
inne miejsce, Adam niespodzianie odzyskał kontrolę nad swoim ciałem i
rwącym ruchem, z mieszanką skrajnego strachu i gorejącego gniewu,
odwrócił się za siebie. I jakież było jego zdziwienie, kiedy po Edgarze i
jego babci została tylko kartka na podłodze; kartka z rysunkiem
włochatej, wykoślawionej ćmy o wielkich ślepiach z tysiącem malutkich
plam, i o szarych skrzydłach we wzory spiralne jak czarnoksięskie runy.
I zobaczył kątem oka, że drzwi się powoli uchylają od samej ościeżnicy,
mimo że nikt ich po wejściu staruszki nie zamknął.
Siedział tak z obrzydzeniem, bojąc się nawet własnego oddechu...
Ale musiał coś zrobić; nie mógł patrzeć na upiorną ilustrację i nie
mógł dłużej czekać, aż Edgar wróci, by go znowu zniewolić swym
kołtuńskim rżeniem i szkaradną kończyną. A otwarte wrota zdawały się
wręcz krzyczeć, by przejść przez próg.
Był tak wystraszony, że mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa, ale
samoczynnie kierowały nim pierwotne instynkty. Wstał z łóżka i
spojrzał za okno. Skąpane w mroku mogiły wsłuchiwały się w
pośmiertną ciszę – tylko przy wierzbie widział woskowy poblask, jakby
czyjaś dusza chciała się właśnie wydostać z drewnianego sarkofagu.
Odwrócił się i wziął do ręki telefon, by skorzystać z wbudowanej latarki
– niestety bateria zdążyła się już zawczasu rozładować. Niewiele się
zastanawiając, pochwycił jedną ze świec. postawił kilka nieśmiałych
kroków i, nie wiedząc, czego się spodziewać, wyszedł z izby zero trzy. I z
krzyża uśmiechnął się do niego wiszący na ścianie Chrystus.
Klatkę schodową spowijała szarość nocy – chłodna i ponura sala
wyglądała, jakby ją czas zakuł w dybach żałobnej epoki wiedźm i
szarlatanów. Wszechobecne obrazki z Maryją i jej Synem wytyczały
szlak na parter. Adam nie słyszał i nie widział Edgara ani jego babki.
Ruszył niespiesznie wysoką galerią, rozświetlając po drodze kolejne
malowidła, które w zapomnianym języku wyszeptywały ze swych ram
pradawne inwokacje. Parafina skraplała się na jego palce, a serce biło,
jakby kat chłostał skazańca ciężkim batogiem. Stanął przy schodach, by
przyjrzeć się ciemnym kolumnadom na dole; i nie uświadczył tam
niczego poza naturalną o tej porze, smolistą mgiełką.
Stopień po stopniu schodził coraz niżej, trzymając się za poręcz, aż
natknął się dłonią na jeden ze skalnych gargulców. Ich zamarłe cielska
wzdrygnęły się kurczowo, rozdęte pyski zawarczały bezgłośnie, a lite
ślepia zaszkliły się jak bagienny ognik. Bagduł zżymnął się po trosze, ale
szedł dalej – zatrzymał się dopiero przy wielkim biurku. Spojrzał na
staromodny telefon i mimochodem zechciał podnieść słuchawkę, żeby
sprawdzić, czy jest sygnał. Kiedy tylko jej dotknął...
Huk!
Metaliczny hałas rozległ się niedaleko, rozpętując burzę zduszonych
rezonansów, które wprawiły mury i filary w połamane wibracje.
Odwrócił się i spostrzegł, że schodami do piwnicy stoczył się bezwładnie
wózek inwalidzki. Zgrzytliwy tumult trwał kilkanaście sekund i
najpewniej wybudziłby pacjenta ze śpiączki – ale kiedy w końcu ustał,
posesja ponownie zatopiła się w grobowej ciszy.
Działając ciągle siłą instynktu, podszedł bliżej. Włożył za otwarte
drzwi rękę ze świecą i jego oczom ukazały się wąskie, kręte schody
prowadzące w dół. Nie był nazbyt religijny, ale w tych wyjątkowych
okolicznościach, jakby na wszelki wypadek i skądinąd mimowolnie,
poprosił opatrzność znad chmur o choćby minimalne wsparcie. Zdawał
sobie sprawę, że może stamtąd nigdy nie wyjść, ale nie mógł zawrócić –
bo właśnie tam czekała na niego odpowiedź. Jeśli Adrian był – lub jest –
w tym domu, żywy lub martwy, to Adam doskonale wiedział, że tylko w
podziemiach ma szansę, by się czegokolwiek dowiedzieć; choćby
kosztem samego siebie.
Zszedł.
Pokonawszy ostatni stopień, poczuł na stopach mulisty szlam. Jego
kostki muskały zwilgłe glony, ze stropu zwisały białe kokony i czarne,
pajęcze kotary, a ze szczelin ściekała żywa pleśń. Komnata była tak
niska, że nie mógł się wyprostować. Haratający nozdrza smród
przywodził na myśl tumany zdechłego robactwa, cmentarzysko
otwartych trumien i zbruzgane juchą mokradła – młodzieniec ledwo
opanował odruch wymiotny. I poczuł wnet, że z wąskiego przejścia na
wprost bije energia gniewliwa i potężna, jakby trafił pod niewidzialne
wrota do lochów w najgłębszych czeluściach piekieł. A kiedy spojrzał w
bok, zobaczył przytwierdzony do ściany grubym, zardzewiałym
łańcuchem wózek inwalidzki – i to nie ten, który służył Edgarowi. Koła
miał skorodowane, oparcia zbroczone zakrzepłą krwią, a siedzisko
umazane zeschniętym gównem. I nad wózkiem górował żelazny,
umorusany grzybem krucyfiks.
Stał tak przerażony i nie dowierzał własnym oczom, aż nagle z
drugiego pomieszczenia rozległ się znany mu łomot: stuk, stuk... Zanim
zdążył jakkolwiek zareagować, w ułamku sekundy, bez udziału
świadomości, znalazł się na rzeczonym wózku z przywiązanymi doń
fortepianowym drutem kończynami i krtanią. Chciał się oswobodzić, ale
im usilniej próbował, tym więcej krwi zlewało się z łydek i nadgarstków.
Kiedy krzyczał, jego głos zatrzymywał się na uciśniętej chrząstce, a z ust
wypływał jedynie cuchnący śluz. Kiedy chciał zapłakać, tęczówki
nachodziły mu czerwiem. A kiedy chciał strach swój wyrzygać, grudy
pokarmu cofały się po ściankach tchawicy, wzmagając chrobotliwy
napór na szyi. Stopy wciąż miał zanurzone w pogniłej brei, która
wsiąkała w pomarszczony naskórek jak zewłok w całun. Rozejrzawszy
się w oszołomieniu zbłąkanym wzrokiem, zauważył, że każdą cegłę
piwnicznych murów ktoś okleił rysunkami wątłych, zdeformowanych
ciem – jedne namalowano hebanowym flamastrem, inne oślizłą posoką.
Dziesiątki, a może setki kartek wilżyły się nad kleistą mazią zbutwiałych
alg, mętnych ścieków i ludzkich wydzielin, przyprawiając więźnia o
niepohamowane mdłości i zawroty głowy.
Umysł Bagduła wił się w spazmach przerażenia, ale ciało nie miało
już siły, żeby się bać. Siedział bezczynnie, poniekąd bezemocjonalnie, i
nasłuchiwał odgłosów z drugiej komory. Rozpaczliwie zatrząsł całym
wózkiem, kiedy usłyszał głos Adriana:
– Zostawcie mnie, jebani fanatycy! Zabierz to ostrze, nędzna
wiedźmo! Przestań, mówię do ciebie! KURWA!
– Edziu, zatkaj paniczowi usta, bo mam wrażenie, że nie uszanuje
zaszczytu rytualnej transformacji.
– Weź tę zgniłą łapę, kaleko! Co ty, kur...
– Edziu, nie tą ręką! A zresztą... niechże ci będzie.
Adam usłyszał bulgot wymiotów, a zaraz potem pusty śmiech
niemego dziecka.
Znalazł swojego brata... ale nie mógł nic zrobić. Czyżby zamknęli go
w tej posępnej piwniczce nieprzypadkowo, by mógł na żywo posłuchać,
jak mordują najbliższą mu osobę? Czyżby był na tyle głupi, by trafić o
własnych siłach w tak oczywistą pułapkę?
Choć nie mógł nawet łzy uronić, zalał się od środka hektolitrami
niewysłowionego żalu i goryczy. Zamarł w bezdechu, obserwując
bezradnie bluźnierczą ceremonię oczyma zszarganej wyobraźni. Edgar
bębnił kikutem jak opętany, a Otylia prawiła chore modły:
– Ojcze nasz, któryś jest w Niebie, przyjmij tę wyklętą duszę do siebie.
Adam nie godził się na to. Jego duch miotał się jak łajba na sztormie, i
jak łajba pękał i roztrzaskiwał się na falach maniakalnej nienawiści.
– Przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja, ku chwale Świętego
Inkwizytora!
Raz jeszcze zechciał się desperacko wyzwolić z kajdan, ale poczuł
tylko tępe rwanie w stawach.
– Jako w Niebie, tak i na Ziemi, daj mi siłę, by plugawe serce przebić!
Wrzeszczał niemym krzykiem i głosem duszy błagał Boga, którego
dawno odrzucił, o pomoc, o cud i o rychłą śmierć – dla siebie i dla brata.
Jezus z krzyża znowu zarechotał.
– Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj, niechże goreje żywot
heretyka!
Edgar bił w przeklęty wózek z siłą zbuntowanego gladiatora i
pomimo porażenia chlupotał nogami w zawiesistą papkę.
– I odpuść nam nasze winy, bo dla Ciebie ten antychryst! Woda pod
stopami zabarwiła się czerwienią i zaśmierdła wonią pokrojonego
mięsa. Głos Otylii był coraz donośniejszy, jakby ożywione przedwieczną
magią duchy wprowadzały ją w najwyższy trans. Adam pośród stukotu i
zawodzenia usłyszał też ostatnie drgawki i stłumione szepty ludzkiego
cielęcia na ołtarzu.
– Jako i my odpuszczamy naszym winowajcom, pierwej wrzeszczą,
potem krwawią!
Kartki na ścianach zbielały, uwalniając z rycin wszystkie ćmy.
Piwnicę wypełnił trzepot tysiąca owadów, które impulsywnie odbijały
się od Adama jak miękki, kosmaty grad. Kiedy chciał je odgonić, druty
się zacieśniały i nasączały bordową plwociną. Zamknął oczy i choć
jazgot przerażenia sam się cisnął na język, nie otwierał ust, by nie
połknąć tłustych odwłoków ze skrzydłami. Każde uderzenie było dla
niego niczym użądlenie kostucha, ale, wbrew jego woli, niepoznana moc
jeszcze nie pozwalała mu umrzeć.
– I nie wódź nas na pokuszenie, nakarm ziemię jego grzechem!
Zamęt. Chandra. Obojętność. Uległość. Już się nie lękał. Tylko czekał.
Stuk, stuk. Stuk...
– I zbaw nas od złego, od garbu człowieczego!
Nie miał siły nawet na ostatnie tchnienie. Jego umysł otulił czarny
kleks.
– Twoja jest ofiara na moim przykuta jelcu! Bo Twoje jest Królestwo,
potęga i chwała, na wieki wieków!
Nie rozumiał... Nie czuł... Nie myślał...
– Odi profanum vulgus, gloria in excelsis Deo!
Coś się... krzyk... boli... boi... już nie...
– Amen! No i patrz, Edziu, Bóg ze smakiem przyjął go na Niebieskie
Łono. Chwała Panu naszemu, Ojcu ojców i Stwórcy matek, Królowi życia
i Koronie śmierci! Edgarze, najedz się, a po kolacji zaniesiemy panicza
pod wierzbę. Niechże się i nasze poczwarki najedzą.
Adam momentalnie zbudził się z wizgiem w uszach na zmokłej od
potu pierzynie w pokoju zero trzy. Nie miał pojęcia, co się przed chwilą
stało, ale pamiętał każdy szczegół aż nadto skrupulatnie. Sapiąc z
wycieńczenia, chwycił się za szyję i spojrzał na swe kończyny. Poza
cierpką skórą nie uświadczył na nich żadnych ran. Nie słyszał Edgara
ani Otylii, i nie słyszał ćmiego trzepotu. Tylko świece się paliły i
mosiężny Zbawiciel śmiał się na krucyfiksie. Bagduł powinien się
cieszyć, że wyrwał się z koszmaru, ale senne doznania były tak
intensywne i realistyczne, że choćby najsubtelniejsza radość nie
przeszłaby mu teraz przez myśl. Czuł się doszczętnie zagubiony i
rozbity. Już nie wiedział, gdzie jest granica między snem a jawą. Nie
wiedział, gdzie tak naprawdę kończy się życie...
Nie miał nic do stracenia. Wstał z łóżka i kolejny raz wyjrzał przez
okno. Zgodnie ze swoimi przypuszczeniami zobaczył pod wierzbą – tak
jak wcześniej – niemrawą łunę. Nie zastanawiał się długo – był
wyczerpany, ale i rażąco zdeterminowany, by wreszcie zakończyć to
szaleństwo. Wyszedł energicznie z izby i zbiegł po schodach, mijając
malowidła świętych i uśpione w kamieniu gargulce. Otworzył wrota, u
progu których po raz pierwszy zobaczył Otylię, przemknął przez
dziedziniec i udał się na cmentarz.
Księżyc rozświetlał morze nagrobków, których strzeliste krzyże od
dawna próbowały zliczyć gwiazdy w rozwartym pysku wszechświata.
Mogiły, pomimo krystalicznej pogody, wypluwały z rozchełstanego
gruntu kłęby mlecznej mgły, która nienaturalnie zagęszczała się z
każdym skokiem wzbierającego w nim tętna. Drzewa kołysały się jak
huśtawka na wietrze, a cienie falowały jak miraże na pustyni. Kamienne
posągi aniołów krwawiły na policzkach i skręcały się w swych kurczach
jak bezkształtne figury w zapomnianych konstelacjach. Zmarli pod
miękką ziemią słuchali jego kroków – nawet żrące ich ciała larwy
zaprzestały wicia, jakby postanowiły zaczekać na świeże jadło.
Młodzieniec nie zważał już na nic – biegł alejką w stronę wielkiej
wierzby, nie obracając się za siebie; i ani myślał, by się teraz zatrzymać.
Dotarł na miejsce. Jedyny pod drzewem nagrobek rozświetlały
wibrujące robaczki świętojańskie i przywiązana do gałęzi lampa
naftowa, od której odbijały się zbłąkane ćmy. W bujnej koronie zakrakał
czarny ptak, a przez świeżo rozmamraną ziemię wydobyła się mdląca
woń skonu. Adam, choć się tego w pewnym stopniu spodziewał,
skostniał, kiedy na własne oczy zobaczył pozbawione dat epitafium na
kamiennej płycie:
Non omnis moriar – A. Bagduł

Wpadł w szał. Począł gołymi rękoma penetrować pulchną glebę,


przerzucając gruzły ziemi jak odgórnie zaprogramowana na
samozapłon machina. Kopał i kopał – niezłomnie, jakby był dżdżownicą,
która szukała wyjścia z nieskończonego labiryntu. Zmachał się, spocił i
zabrudził, ale jego desperacja tylko rosła. Kiedy obok dołu nagromadziła
się hałda ziemi, z konaru znowu kruk zaskrzeczał.
Adam dogrzebał się do spróchniałej tafli i zaprzestał na chwilę
katorżnej pracy, by złapać oddech i rozejrzeć się dookoła. Zakrywająca
rozmyte kontury nagrobków mgła wciąż się kołtuniła, przysuwając się
do niego powoli jak polująca hiena; lecz poza tą niedogodnością
nekropolia wciąż zalewała się w dziewiczej stagnacji.
Bagduł starł resztki ziemi z drewnianej powierzchni i podważył
wieko, które, o dziwo, uchyliło się z łatwością. Ptaszę znowu zakrakało i
zawiasy zazgrzytały; i grób stanął przed nim otworem.
Całkowicie znieruchomiał i w bezdechu patrzył nań z
niedowierzaniem – spodziewał się wszystkiego, ale nie tego. Jego myśli
wirowały gorączkowo i bez składu. Miał nadzieję, że znajdzie tu jakąś
odpowiedź, a zrodziły się jedynie kolejne pytania. Tkwił tak przez
dłuższą chwilę ogłupiały, przyglądając się tej pustej trumnie...
– Kogo chciałeś ekshumować, półgłówku? – usłyszał nagle za plecami
altowy, chłopięcy głos; i to nieznośne łomotanie – stuk, stuk.
– K... Kogokolwiek...
Mówiąc to, ogarnął go kriogeniczny paraliż. Jego kości, od śródstopia
po samą czaszkę, znowu skuły się w lodowej otulinie. A kiedy oczy
zaszły mu łzami rezygnacji, poczuł w gałkach arktyczne ciśnienie. Chciał
się obrócić, by spojrzeć na Edgara, na opętanego dewiacją dybuka, ale
nie mógł. Tak jak w piwnicy został unieruchomiony, by z bliska
przysłuchiwać się nieboskiej rzezi, tak i tutaj musiał bezwolnie patrzyć
na pusty grób, który przed momentem rozkopał siłą własnych mięśni.
– Zaraz, zaraz, zaraz... – buntował się rozum Adama. – Przecież jesteś
niemową, świńską kaleką!
– Naprawdę uważasz, że to ja jestem tym upośledzonym? Tylko
dlatego, że siedzę na wózku i mam zaklętą rękę? – odparł chłystek
równym, niezachwianym głosem, jakby ogarniał go błogi spokój.
– Wy oboje jesteście pierdolnięci! – wykrzyknął w nerwach, stawiając
wszystko na jedną kartę. – Mów, szczylu, skąd się wzięło moje nazwisko
na nagrobku! I gdzie jest mój brat, do cholery jasnej?!
– Głupiec. Arogant. Ignorant. Ślepiec. Inwalida. Mam dalej
wymieniać?
– MÓW!
– Dobrze. Jeśli chcesz, to możemy się pobawić w ciuciubabkę. Kręć
się, kręć, próżna pacynko...
Adam poczuł pulsacyjne fluktuacje w głowie, jakby upoił się butelką
rumu, choć – nawet, gdyby chciał – w tym porażeniu nie mógł się
przewrócić. I Edgar kontynuował swą wypowiedź barwą zimną jak
szron na skórze Bagduła:
– Ty nie masz i nigdy nie miałeś brata. Jesteś jedynakiem, sierotą,
durniem.
– Przestań! – nie przyjmował absurdalnych słów chłopca. – Gdzie jest
Adrian?! Zabiliście go, tak? Ukartowaliście to? Mów, do diabła!
– Nie ma Adriana, idioto. I to nie jego zabiliśmy.
– Łżesz, kurwi synu, łżesz!
– Myśl sobie, co chcesz. I tak jesteś za słaby, żeby to zrozumieć.
– Mylisz się, chłopcze. Mam dość siły, żeby jeszcze zrobić z tej trumny
użytek!
Adam, mimo wyegzekwowanego mistycznym urokiem paraliżu, czuł
w sobie rosnącą moc zdolną przezwyciężyć wszelkie rzucone na niego
bariery. To najpewniej wynik wewnętrznego wyniszczenia, potężnej
frustracji, dezorientacji i bezdennego żalu, które w swoistej fuzji budziły
w nim nieprzeparty sprzeciw wobec towarzyszącej mu paranoi i chorej
sytuacji, w jakiej się znalazł po przyjeździe do Świętajna – czy właściwie
po odsłuchaniu pierwszy raz tajemniczej wiadomości.
– Gówno masz, a nie siłę – odparł stoicko Edgar. – Wszystko straciłeś.
I twój cherlawy umysł nigdy się z tym nie pogodził. Stworzył bajkę o
nocnej kolei, by wypełnić luki. Stworzył koszmary i szaleństwo, by
zjednoczyć sny z jawą. Stworzył iluzję, by...
– Obiecuję ci, ścierwojadzie – wtrącił w połowie zdania z histeryczną
wściekłością – wepchnę cię do tej nory, wyrwę ci wątpia, odrąbię tę
odrażającą rękę i utopię cię w lawinie rozkładających się karaluchów!
– Zaiste intrygująca jest to wizja, muszę zapamiętać. Wiedz jednak, że
palcem nie kiwniesz, bo nie masz kontroli. Nad niczym. Zbroczyłeś boski
ołtarz szkarłatem swojej krwi i wyrzekłeś się śmierci. I zagubiony
błąkasz się między przedziałami w pociągu, który jedzie tylko tam, skąd
wyruszył. Nie odnajdziesz swojej drogi, bo jej nigdy, kaleko, nie
dostrzegłeś.
– Jesteś obłąkany!
W Adamie narastał gniew, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył
ani on, ani żaden inny człowiek o zdrowych zmysłach. Czuł, że prawie
mógł się już uwolnić z niewidzialnej smyczy.
– Ja? – parsknął socjopatycznie młodzik na wózku, uderzając jeszcze
kilkukrotnie w oparcie. – A ile razy budziłeś się w pętach niemocy? Ile
razy czułeś obok siebie obecność nocnej zmory? Sądzisz, że ci się
wydawało? Że to był sen? Kretynie... To ona jest twoim bratem. Twoim
urojeniem. Twoim obłędem.
– O czym ty mówisz, pokrako? – wygrzmiał przez zęby zaciśnięte tak
mocno, że aż szkliwo mu się zszatkowało.
– Pocieszny z ciebie pomyleniec. Naprawdę nadal nie rozumiesz? –
zaprzestał stukotu, skupiając się wyłącznie na swoich słowach. –
Wszedłeś w złe miejsce. Podpowiem ci – twoje ostatnie zdanie,
wypowiedziane gardłowym charkiem z moją zaplutą ręką w twoich
ustach, brzmiało: dla was nie ma Boga. Pamiętasz? Toż to herezja i
pogaństwo. Ale chwilę później, ku chwale Pana naszego, rytualny sztylet
zerwał ci dech, prześlizgując się ostrzem najpierw przez miękką tkankę i
chrupki mostek, i potem przez pulsującą w skurczach aortę i
obumierającą komorę serca. Patrzyłem na twoją powykręcaną z bólu
twarz i wwąchiwałem orzeźwiającą woń rozpływających się jelit.
Wszystkie otwory zalały się brunatnym śluzem i rzadkim łajnem.
Mięśnie naprzemiennie kurczyły się i sztywniały, a ty jak lalka tańczyłeś
w rytm własnych konwulsji. Oczy ci nabrzmiały, jakby po raz pierwszy
zobaczyły coś więcej niż lustrzany refleks. Śmiałem się, kiedy
próbowałeś krzyczeć, bo zamiast głosu z krtani wydobywał się śmieszny
chlupot.
Adam, choć czuł odrazę, słysząc ohydny wywód inwalidy, zaczynał
pojmować swoją podróż i scalać układankę w jednolitą bryłę. Musiał
tylko zrzucić z siebie metafizyczny kir niedowładu... Edgar tymczasem
mówił dalej – spokojnie, ale i z nutką perwersyjnej ekscytacji:
– Ku mej uciesze umierałeś powoli, więdłeś jak zeschnięta
chryzantema. Byłeś piękny, jak wciąż ciepły nieboszczyk w kostnicy. A
ona wołała do Pana naszego, by twą duszą użyźnił czarnoziem, jakim
karmi się rak tego świata. Aż zdechłeś jak ta ćma w ogniu czarciej
pochodni. Nie chciałeś tego, bałeś się, i nigdy nie przestałeś. Nigdy nie
uwierzyłeś, że tak wyglądały twe ostatnie minuty, nie pogodziłeś się z
tym. Twoja głuchoniema podświadomość powymyślała bezwiednie
historyjki, które miały zastąpić jedyną prawdę; zasłonić ją teatrzykiem
własnych słabości. Już rozumiesz? Zginąłeś w imię Boga, za grzechy
dzieci Jego, bezimiennych sierot, i Jemu przedśmiertnymi drgawkami
sprawiłeś radość. A ja, dzień po dniu, ze smakiem zlizywałem twoją
posokę z głębokiej misy.
– Jesteś obrzydliwym zwyrodnialcem, ty i ta stara wiedźma – odparł z
opanowaniem, jakiego dawno nie czuł. – Ale dobrze... Jeśli utknąłem w
ułudzie, to najwyższa pora, żeby przejść na drugą stronę. I wiem, jak to
zrobić.
Edgar tylko roześmiał się na to jak seryjny zabójca na żebrzącą o
życie ofiarę. Już miał coś powiedzieć, zapewne o słabości Bagduła, ale
ten zerwał się momentalnie, rozrywając w mak szklane wnyki, które go
więziły. Odzyskał pełną zdolność poruszania się i zapłonęła w nim siła
trzech wikingów – a oczy jego mieniły się najszczerszą nienawiścią. Miał
tylko jeden cel:
– Zabiję cię, skurwielu!
I rzucił się porywiście na szatańskie dziecko. Edgar, zaskoczony i
skołowany, po raz pierwszy stracił niezachwiane dotąd poczucie władzy
nad sacrum i profanum. Kruk zaskrzeczał i w popłochu odleciał ku
lunarnemu satelicie, zrywając z drzewa wiązkę liści. Ćmy uciekły jak
najdalej od lampy naftowej, a Adam mocarnym kopnięciem strącił
inwalidę z wózka. Dziecko, upadłszy z głuchym kuksem na gąbczastą
ściółkę, próbowało się przeczołgać pod konar wierzby, przetaczając się
nieporadnie za pomocą zdrowej ręki i niedowładnych bioder. Bagduł
natomiast chwycił siedzisko za koła, uniósł je nad głowę i z obłędem w
swym spojrzeniu cisnął nim z całą werwą prosto w leżącego chłopca.
Nad cmentarzem rozległ się metaliczny chrobot.
Edgar, kuląc się na ziemi z krwawiącą szramą na policzku, patrzył na
swego oprawcę z trwogą i bezradnością. Ten zaś w opętańczej furii
począł go kopać ubłoconą podeszwą po żebrach i po nosie. Dziecko z
rykiem bezsilności na przegryzionych wargach próbowało się
ślamazarnie osłonić przed uderzeniami, ale Adam był tak wzburzony i
zamaszysty, że nawet pełnosprawny atleta nie uniknąłby jego żgnięć.
Bagduł z każdym ciosem wydychał resztki zimnych oparów, a Edgar
jęczał i łkał rozgłośnie, wyglądając jak niewinny szkrab, nad którym w
amoku znęca się rozsrożony barbarzyńca. Ale dość już było kłamstw i
obłudy – mężczyzna miał zamiar dokończyć dzieła i własnymi rękoma
uśmiercić małe diablę za wszystkie krzywdy, gusła i koszmary, za
stracony żywot i za Adriana, kimkolwiek by nie był. I stanął Adam
ciężkim butem na kikucie.
Nad cmentarzem rozległ się szczęk łamanej kości.
Bagduł usiadł na torsie chłopca i chwycił go w żelaznym uścisku za
żuchwę, wyjąc przez gardło ze złością:
– Spróbuj teraz stuknąć tym parszywym badylem!
– Nie zabijesz mnie, nie możesz mnie zabić! Nic nie rozumiesz! –
charczał Edgar w boleściach błagalnym tonem.
– Mogłeś to wcześniej rozważyć! Wystarczająco już rozumiem! To
koniec obłędu! Myślisz, że się z tym kiedyś pogodzisz? – i zaśmiał się
złowieszczo.
– Babciu, pomóż! BABCIU!
Mężczyzna ścisnął z całej siły krtań bękarta. Patrzyli sobie w oczy –
Edgar widział wzrok triumfu i szaleństwa, a Adam zwątpienie i
wygasające z każdą chwilą życie. Wywrócone białka zaszły dziecku
bordowymi pręgami, i jego chrome ciało spowiło się w konwulsjach.
– Teraz mi wierzysz? – spytał Bagduł. – Dla was nie ma Boga.
I zaprzestał Edgar jakichkolwiek podrygów – z nozdrzy zamiast
powietrza strumień krwi wypłynął, a spojrzenie jego wygasło jak
płomień na deszczu.
Nad cmentarzem zapanowała cisza głucha jak w sercu piramidy.
Adam puścił ciało, podniósł się chwiejnie i cofnął się o krok. Stał tak
przez kilka minut oblężony przez białą mgłę, w półświetle drżącej na
wichrze lampy naftowej, między rozkopanym grobem a przewróconym
wózkiem inwalidzkim, i obok martwego, dotkliwie pobitego inwalidy.
Zeszła z niego furia i wrócił rozum. Dziwnie się czuł ze świadomością
mordu, ale nie był to zwykły mord – wiedział przecież, że śmierć Edgara
wybudzi go z wiecznego snu.
I czekał, aż świat się rozwibruje i owy sen zacznie się rozmywać; aż
jego jaźń oplecie czarna spirala i wyłoni się zeń mitologiczny tunel ze
światłem. Ale nic się nie wydarzyło – otaczająca go rzeczywistość była
wręcz solidniejsza i bardziej lita niż kiedykolwiek wcześniej. Wszystkie
zmysły pracowały jak na jawie. Zamiast upragnionej ulgi rozgorzało w
nim eskalujące przerażenie. Dotychczas był przekonany, że rozumiał, co
się dzieje – ale co, jeśli to wszystko jednak nie było snem?
– Nie, nie, nie... niemożliwe... – mówił sam do siebie, zatracając
zdolność posługiwania się logiką.
Spojrzał na swe dłonie i ujrzał ziemisty brud zmieszany z wodnistą
posoką. A kiedy skierował wzrok na skatowane zwłoki, dostrzegł w nich
nieszczęśliwe dziecko, któremu odebrał właśnie życie – szansę kochania
i szansę bycia kochanym.
Czy to na pewno był diabeł? Czy może po prostu choroba umysłowa
dopisała schizofreniczny wątek do prozaicznej historii zwykłego domu
przy zwykłym cmentarzu?
– Dlaczego...? Co ja... co ja zrobiłem...?
Poczuł w duszy gigantyczny balast – taki, którego nawet
najwybitniejszy mędrzec by nie uniósł. Opanowały go drgawki
panicznego delirium. Oczy mu zaszły toksycznymi łzami, głowa
rozbolała pulsującym rwaniem, a w klatce piersiowej nieharmonijnie
zamigotał przedsionek. Kości zdawały się na przemian zamarzać i
zalewać się wrzątkiem. Oddychał płytko, ale jakby w ogóle nie wciągając
powietrza. Miał mdłości, ale przewód pokarmowy ścisnął się jak pętla na
szyi. Nie potrafił poruszyć choćby najmniejszym palcem – choć nie miało
to nic wspólnego z paraliżem, jakiego wcześniej doświadczył. Zwątpił w
każdą myśl, która mu do tej pory wtórowała. Tylko co do jednego miał
pewność – całkowicie postradał rozum. Utraciwszy resztkę sił, padł
zmizerniały na kolana.
I usłyszał za plecami szybkie kroki:
– Edziu! Edziu, dziecko, gdzie jesteś?
Otylia jeszcze nie wiedziała.
Aż wyłoniła się z rzednącej mgły i zobaczyła:
– Edziu, co ci się stało?
Podeszła bliżej i przykucnęła przy wnuku:
– Matko Bolesno, Edziu! EDZIU! EDZIUUU! Już wiedziała.
I padła przed nim, desperacko potrząsając za ramiona wciąż ciepłego
nieboszczyka, żeby sprawdzić, czy na pewno się nie zbudzi. Nie zbudził
się. W ułamku sekundy zastygł dla niej cały świat. Nic już nie miało
sensu i znaczenia. On był ostatnim paliwem jej egzystencji, jedynym
powodem po temu, by co rano dźwigać się z łóżka. Ze zmarszczonej
twarzy wyzionęła tęsknota tak wielka, że nawet serce z głazu by się na
ten widok rozkruszyło. I szlochała, i chłapała staruszka tak burzliwie, że
nie mogła powziąć pełnego oddechu; a ze źrenic bił żal tak mocarny, że
jej wzrok z siłą gromu spopieliłby padół wyrosłych dębów. Głaskała
Edgara zwiotczałymi opuszkami po rumiano-sinej, zachlapanej krwią
twarzy, po wklęsłym nosie i po zdruzgotanym kikucie. I powolnym
ruchem, próbując opanować niepowstrzymane drgawki, i nie bacząc na
ból w garbie, przyłożyła swoje czoło do jego czoła, wtulając się w
martwe ramiona z umiłowaniem i oddaniem. I rozmodliła się łamiącym
głosem, połykając przy każdym słowie po kilka łez:
– Boże, Ojcze Niebieski... polecam Ci pokornie mego... zmarłego
wnuczka... Ty znasz trudy jego ulotnego życia... Przez mękę i śmierć
Twojego Syna, w którego wierzył i którego wielbił... przebacz mu
wszystkie grzechy i... i przyjmij go do Nieba... Mnie zaś pozwól spotkać
się z nim... w szczęśliwości wiecznej...
Aż nagle wyprostowała się i wygrzmiała w jaśniejący nieboskłon:
– Ojcze! Ojcze Najświętszy! Dlaczego? Dlaczego tak wcześnie...?!
I wtem zobaczyła klęczącego z zakrwawionymi rękoma Adama, który
nie miał dość odwagi, by spojrzeć wyżej niż na rozmokłą glebę.
– Ty... To ty... – wydukała. – Ty kurwo zbutwiała, ty potworze bez
duszy...!
Wstała, opierając się o laskę, i podeszła do Bagduła:
– Kimże trzeba być, by pobić, połamać dziecko, inwalidę...? I, Jezu
Wszechmogący, zabić, odebrać mu życie?
I pchnęła go kosturem w skroń:
– Zgnijesz w piekle, będziesz dziwką szatana, nawet on ci tego nie
wybaczy! Będą cię gwałcić, kroić i przypalać przez wieczność najgorsi
zwyrodnialcy w historii! Rozumiesz, psychopatyczna lafiryndo? – to
mówiąc, laską podniosła mu głowę za podbródek, by spojrzeć w jego
półmartwe lico. – Jesteś niegodny, żeby żyć. I po śmierci też cię nikt nie
zechce. Taka wina nie ma ceny, nie odkupisz jej! – rozryczała się jak
niemowlę. – Dlaczego? DLACZEGO?!
Adam wiedział, że Otylia miała całkowitą rację. Był szaleńcem i
mordercą; w maniakalnym amoku niczym najokrutniejsza bestia zabił
człowieka, dziecko, inwalidę, które nie miało nawet szansy, żeby się
obronić. Czuł do siebie nieopisany wstręt, mdlącą odrazę i niemożebną
nienawiść. Brzydził się własnego imienia i własnej tożsamości, której i
tak już zresztą nie rozpoznawał. Był dla siebie kimś obcym, kimś, kogo
mógłby co najwyżej rozstrzelać. Jego jedynym pragnieniem stało się w
tej chwili samobójstwo – ale kiedy oczyma wyobraźni zaglądał w swe
zaświaty, tchórzył na samą myśl o rzuceniu się w pożegnalną przepaść.
– Wstawaj, żałosna glisto – rozkazała mu, napierając od dołu laską na
brodę. – Ja jestem za stara, więc zrobisz jeszcze jedną rzecz, zanim cię,
spsiały paniczu, Bóg na wieki wieków wyrzyga w najgęstszą nicość.
Bagduł usłużnie podniósł się z kolan i w totalnej bierności oczekiwał
dalszych instrukcji.
– Uśmierciłeś go gołymi rękoma? – zapytała z mrożącym zimnem w
głosie. – To go gołymi rękoma pochowasz. Tutaj – wskazała na
rozkopany grób – w świętej ziemi, którą daremnie zbezcześciłeś swym
kalectwem.
Adam wzdrygnął się niemrawo, ale przystał na jej żądanie bez
najmniejszego zawahania – bo choć tyle mógł dla niej, dla niego i dla
własnego sumienia zrobić. Jak maszyna w emocjonalnej apatii podszedł
do Edgara i pochylił się nad nim osowiale. Chciał go chwycić, ale kiedy
zbliżył ręce, szarpnęło go drastycznie i zwymiotował falą żółci. Otylia
patrzyła na niego, na ten ludzki łachman, w milczeniu i z pogardą.
Stracony młodzieniec raz jeszcze przyłożył dłonie do chłopca i z trudem
uniósł wciąż ciepłe ciało. I kiedy spojrzał na jego sztywniejące kończyny,
na jego zmarłą, wysmaganą twarz, na wykłuty wózkiem sznyt, i na jego
śliwkowe usta i zgasłe oczy – poczuł gotowość, by wskoczyć w bezdenną
topiel, w której bez końca będzie się zapadać, permanentnie łykając i
wydalając jej nieskończony łój.
Zbliżył się do mogiły i stanął nogami po obu stronach trumny. I
ułożył weń Edgara.
Szepnął do niego ostatnim okruchem rozumu:
– Przepraszam...
Kiedy bezradnie podniósł głowę, zszokowany rozwarł oczy ze
zdumienia – na kamieniu nie było już niczyjego epitafium. Zamarł.
Wiedział, że to może być nawrót jego psychozy, ale też pomyślał, że
może jest jeszcze nadzieja; że może jednak nie zwariował i że to
wszystko jest tylko obłędnym, morowym koszmarem, który urządza
sobie pośmiewisko z jego zhańbionego umysłu. Nie miał pewności i nie
chciał dać po sobie poznać, że coś się dzieje, ale w rzeczy samej rozbielił
się w nim nikły ułamek nowej wiary.
Spojrzał na Otylię. Jej mokra od płaczu twarz wykrzywiła się w
bezkształtnym grymasie, jakby w spazmach poczęła wdzierać się do
wnętrza oczodołów. Resztki mgły wzbiły się nad korony drzew,
przeistaczając się w rzadki obłok. Wózek inwalidzki począł dygotać i
rozpływać się w eterze, a światło z lampy naftowej pstrzyło się w
szaroburych kontrastach. Pobliskie nagrobki rozciągnęły się w kierunku
wierzby, jakby chciały się z nią zrosnąć w jednym punkcie. I nad
drzewem znowu kruk zaskrzeczał – lecz tym razem rozbrzmiał z siłą
wyposzczonego sępa.
Jeśli to objaw szaleństwa, to Adam nie miał innego wyjścia – musiał
targnąć się na swoje życie.
Ale jeśli to tylko majak...
I wnet poczuł pod odzieniem rychło przemieszczający się kosmyk.
Potem drugi, i trzeci, i kolejny – aż z rękawów wyleciały dziesiątki ciem,
które w zamęcie uniosły się ku górze. Młodzieniec miotał się nerwowo,
usiłując zdjąć z siebie ożywioną robactwem koszulkę, aż w końcu
przewrócił się – prosto na Edgara w trumnie.
I wieko się zatrzasnęło, i nastała wszechobecna czerń.

Część III: Ze mną zawsze w stronę światła

Szarość. Szelest. Szum.


Zdezorientowany Adam w ułamku sekundy, zwrócony twarzą do
ściany, zbudził się z koszmaru we własnym łóżku. Spomiędzy uszu,
jakby z najdalszych zakątków umysłu, dobiegał go przeraźliwy świst –
niby darcie szeptuchy, czarci pomruk, który świdrował czaszkę. Miał
pełną świadomość czasu i miejsca – był u siebie, sam w domu, w sypialni
rozświetlonej jedynie ospałym poblaskiem księżyca i starych,
przygasłych latarni ulicznych.
Wszystko pamiętał i czuł olbrzymią ulgę. Nie pomylił się – śmierć, czy
raczej pochówek Edgara faktycznie pozwolił mu opuścić wieczny sen.
Wciąż musiał sobie w głowie wiele poukładać, ale cieszył się
niesłychanie, że jednak nie jest mordercą. Doświadczył na własnej
skórze, że z taką traumą nie mógłby ani żyć, ani umrzeć. Na szczęście
wszystkie te wizje były tylko niesmaczną projekcją jego poplątanej
psychiki i jeszcze nawet nie zdawał sobie sprawy, jak wielką w związku
z tym odczuwał euforię.
Już po wszystkim. Uśmiechał się sam do siebie, patrząc ostrym
wzrokiem w biały strop. Jakaś niewidzialna siła wciąż próbowała
ujarzmić jego ciało, ale nie miał trudności, by się temu przeciwstawić –
podobnie jak szumowi, który zauważalnie malał z każdym kolejnym
oddechem. Nie słyszał żadnego stukotu i pomału puszczały go stres i
napięcie. Nareszcie miał całkowitą kontrolę nad swoim ciałem i
umysłem.
Aż nagle poczuł w łydkach mrowienie i lekkość, jakby nogi jego
duszy zechciały wyłamać się z okowów ciała. Stały się zwiewne jak
musze skrzydło i poczęły niespiesznie wzbijać się pod sufit, koślawiąc
przy tym wszystkie prawa ludzkiej fizyki.
Nie oponował.
Z pełną świadomością przeistoczył się w krystaliczną energię, której
nie dotyczyły ziemskie reguły. Stał się lewitującą kulą światła i wiedział,
że miał w tym świecie jeszcze tylko jedno zadanie: odnaleźć wrota do
wyższego wymiaru, hen ku astralnym przestworzom, by kontynuować
swoją egzystencję na kolejnych poziomach wiecznego życia.
Wtem na szafce nocnej zawibrował telefon, nieznacznie
rozświetlając panujący w sypialni półmrok. Dokładnie tego się
spodziewał... Popatrzył na wyświetlacz i na jego niematerialnej twarzy
od razu pojawił się prześmiewczy grymas. Ujrzał bowiem znany mu ciąg
cyfr – wredne fatum chciało go z powrotem wessać w pętlę horroru. Ale
było już za późno – Adam zbyt wiele rozumiał i zbyt daleki był od
powrotu w otchłań własnego piekła.
Wziął aparat do ręki i bez wahania wcisnął czerwoną słuchawkę.
Szum w uszach minął bezpowrotnie, za to za oknem rozległ się klakson.
Wyjrzał na zewnątrz i zobaczył, zgodnie ze swoimi przypuszczeniami,
żółtą, zdezelowaną taksówkę. Odmachnął serdecznie Samuelowi i –
zostawiwszy z premedytacją telefon na blacie – przeniknął przez
szklaną taflę i jak mgiełka poszybował pod pieroński grat.
– Peruński Grot zaprasza, wsiadaj, panie kolego! – krzyknął
przewodnik z wielką radością.
– A czy nie byliśmy umówieni o innej porze i w innym miejscu? –
odrzekł figlarnie Bagduł.
– Widzę, że humor ci dopisuje! Nie zgrywaj się, przecież wiesz, że
czas i miejsce to tylko fikcja. Ważne, że jestem. Że ty jesteś... Wsiadaj, a
nie gadaj!
Kiedy Adam chwycił za klamkę, krzyknął doń kierowca:
– Nie te...
Ale nie zdążył skończyć zdania, bo jego pasażer szarpnął już za
drzwi, które z charkliwym zgrzytem wyskoczyły z przyrdzewiałych
zawiasów.
– Nie te drzwi... – westchnął Samuel. – Głupcze, będziesz musiał
zmienić kilka nawyków. Każdy jest magikiem! Po co otwierać drzwi,
skoro można się po prostu, jak to mówią... teleportować?
Bagduł uśmiechnął się swawolnie i siłą myśli momentalnie przeniósł
się na przedni fotel. Przewodnik przekręcił kluczyk w stacyjce i dodał:
– Niestety ostatnią drogę musimy pokonać po staremu. Takie są
zasady transformacji.
– A... dokąd się wybieramy?
Adam oczywiście znał cel przejażdżki, ale chciał się dowiedzieć
czegoś więcej.
– Przecież ci mówiłem. Ze mną zawsze w stronę światła!
Na niebie rozdarł się horyzont. Spomiędzy gwiazd wyrosła biała
wyrwa, która łakomie wchłaniała feerię ziemskich kolorów i kontury
każdego kształtu. A światło z niej biło jaskrawe, ale nie oślepiające –
jakby było kumulacją wszystkich tęcz.
Droga wydawała się daleka, lecz z każdym chrzęstem w zawieszeniu
byli coraz bliżej. Jechali rozluźnieni, bujając się w rytm rockowej
ballady, jaka przygrywała im z głośników. Za sobą zostawiali tylko
chmurę czarnego smogu, który z głuchymi fuknięciami wydobywał się z
nieszczelnego wydechu. Adamowi aż chciało się skakać z radości na
samą myśl o tym, że pokonał wewnętrzne potępienie, klątwę, którą
rzuciła na niego jego własna podświadomość. Musiał przejść przez
fatalne pandemonium, ale teraz już nie miał najmniejszych wątpliwości
co do tego, że było to warte wszystkich poświęceń.
W końcu prawdą musi być stare porzekadło, jakoby dobro w
ostatecznym rozrachunku zawsze górowało nad złem.
– I co, rozumiem, że znalazłeś brata? – spytał Samuel.
– Cóż... Tak jakby.
– Gdzie był?
– Jak to ująć... We mnie.
– Tak myślałem. Wielokrotnie już próbowałem się z tobą umówić, ale
zawsze bezwiednie wracałeś do punktu wyjścia. Cieszę się, że w końcu
udało ci się wybić najmocniejsze ogniwo z łańcucha przekleństw.
– Nie było łatwo, Samuelu, oj, nie było. Ale też się cieszę. Nie, to za
mało powiedziane. Jestem najszczęśliwszą duszą w całym kosmosie!
Przewodnik się uśmiechnął, docisnął pedał gazu do podłogi i
Peruński Grot pomknął szeroką drogą ku owemu jaskrawemu
rozstępowi, który skrzył się nad widnokręgiem.
Nieoczekiwanie w przednią szybę uderzyła ćma, rozbryzgując na niej
swój nabrzmiały odwłok; i z krzewiny pędem na ulicę pusty wózek
inwalidzki wyjechał. Samuel odruchowo odbił i skontrował, jednak nie
udało mu się opanować poślizgu.
Huk! Zgrzyt! Samochód z impetem wjechał do rowu i zatrzymał się
na drzewie.
Adam, ocknąwszy się po chwili z nagłego zamętu, spojrzał na
Samuela – siedział z głową wbitą w kierownicę, a z jego uszu ciurkiem
spływała krew. Zanim zdążył go o cokolwiek zapytać, sprawdzić, czy
oddycha, usłyszał za plecami dzwonek swojego telefonu. Obrócił się za
siebie i w okamgnieniu poczuł takie przerażenie i taką zgrozę, jakich nie
uświadczył nawet na świętajńskim cmentarzu, kiedy klęczał przy
rozkopanym grobie.
Edgar siedział z grymasem na twarzy, ściskając zrośniętymi palcami
dzwoniący aparat. I rzekł polarnym głosem:
– Teraz mi wierzysz? Dla was nie ma Boga.
– Nie... Nie! NIE! NIEEE!
– Którą słuchawkę wybierzesz? – kontynuował diabelski syn. –
Czerwoną czy zieloną?
I dodał, rechocząc demonicznie:
– A może... może to bez znaczenia?

KONIEC?
Agnieszka Biskup
Maria

Chciałbym teraz przedstawić następującą tezę. Otóż między


dziewiątym a czternastym rokiem życia zdarzają się dzieweczki,
które pewnym urzeczonym wędrowcom, dwakroć lub wielokroć
starszym niż one, zdradzają swą prawdziwą naturę, nie ludzką,
lecz nimfią (czyli demoniczną).

Vladimir Nabokov, Lolita

Uciekam.
Samochód wbija się w ciemność. Smugi reflektorów na moment ją
rozpraszają, by zostawić za sobą: czarną, pierwotną, nienaruszoną. Nie
zostanie po mnie ślad.
– Zabawne, jak podróżują tajemnice... – Z głośników sączy się Bowie,
Panie, świeć nad jego duszą. Nie wiem, dlaczego tak pomyślałem,
właściwie to nie wierzę w Boga. Bowiego, przeciwnie, wyznaję. Śpiewa
w refrenie, że jest obłąkany, a ja się pytam, kto, kurwa, nie jest?
Soundtrack z Zagubionej autostrady wybija psychodeliczny rytm.
Noc. Może nie autostrada, ale lokalna droga z rodzaju tych gładkich jak
dzioby po ospie, gdzie dwie osobówki z trudem dają radę się wyminąć.
Pasy drogowe, które połyka zachłannie podwozie samochodu, są
monotonne jak wahadełko hipnotyzera.
Uciekam tunelem wyżłobionym w leśnej gęstwinie. Poszarpane
kontury drzew mkną za oknem jak linie elektrokardiogramu.
– Za pięćset metrów skręć w lewo – GPS rozbrzmiewa plastikowym
głosem hermafrodyty, ni to męskim, ni żeńskim.
Zwalniam, wytężam wzrok, poszukując w tej ciemnicy jakiejś
wskazówki, ale nie ma nic, tylko wżerająca się w oczy pustka.
– Za trzysta metrów skręć w lewo. – Dochodzę do wniosku, że to
jedna z tych tras widmo, pomyłek oprogramowania, które kończą swój
bieg w górskiej przepaści albo pośród martwych mętnych wód.
– Skręć w lewo. – Wreszcie dostrzegam wąski wyrąb w zwartej
atramentowej bryle lasu, ledwie sugestię ścieżki.
Bieszczady. Ostatni rodzimy bastion dzikiej natury. Nieujarzmiony
przestwór, który jeszcze nie złożył pokłonu człowieczemu panu, a
właściwie ma go głęboko w swojej zielonej, niewzruszonej dupie.
Cywilizacja tutaj nie sięga, nie pomoże nikomu w potrzebie. Nagle
dociera do mnie, że może nie podążam do celu, do wynajętej w dziczy
turystycznej chatki. Ta mapa to ściema a pan/pani z GPSu mnie zwodzi
jak leśny ognik. Co jeśli się zgubiłem? Zepsuje mi się samochód i padnie
ogrzewanie?
Zagłębiam się w nieznane. Jadę tam, gdzie żyją lwy. Ubi leones. Tak
dawniej nazywano zagadkowe, nieodkryte przestrzenie poza zasięgiem
mapy. Gdzie urywały się linie, nazwy i piktogramy, a zaczynała gęsta
biel kartki, żyły wyimaginowane potwory. A co żyje tutaj, pośród
strzelistych jednonożnych sosen i świerków wystrojonych w pyszne
trapezowe spódnice?
Ekran telefonu budzi się leniwym światłem, podryguje zielona
słuchawka. Dzwoni „CHUJ”, znaczy szef. Chce się zapewne dopytać, jak
mi idzie wykańczanie projektu. Tego, który opracowuję nocami w domu.
Tego, który w wersji elektronicznej pofrunął do kosza, a w papierowej z
okna. Po co CHUJ mnie nęka? Żeby zwolnić? Lub przeciwnie, będzie
błagał, abym wrócił i odwalał za niego czarną robotę, jego niezastąpiony
Murzynek Bambo. Skusi obietnicami i żadnej nie dotrzyma?
Uchylam szybę i wyrzucam komórkę. Ostatnie ogniwo
korporacyjnych kajdan, rymnij o zmarznięty mech, przygrywaj do tańca
żuczkom i wiewiórkom. Przez ułamek sekundy jestem z siebie dumny.
Potem żołądek zmienia się w hutniczy tygiel, do którego wlano płynną
surówkę. Tak parzy strach przed tym, co się zdarzyć może, a nawet
zdarzyć się musi. Oko rejestruje bezkształtny cień przecinający drogę.
Noga dociska hamulec. Mózg kalkuluje: odległość, prędkość, widoczność.
Już huknęło, zgrzytnęła wgniatana karoseria. Poduszka powietrzna
rośnie jak kwiat na filmie przyrodniczym, gdzie wszystko żyje i umiera
w przyspieszonym tempie. Biel rozlewa się pod czaszką i gaśnie, jak i
cały świat, zmieciony naporem bólu.

***
Jak długo jestem nieprzytomny? Nie wiem. Z trudem otwieram drzwi i
wytaczam się z wozu. Ziemia zdaje się parować. Słupy ksenonowych
świateł oświetlają trakt jak scenę greckiego teatru. Muszę zmrużyć oczy,
oślepiony ruchomym spektaklem granym dla jednego widza. Może
dwóch, licząc las.
Coś się tam z przodu telepie, więc idę zobaczyć. To sierść i mięso
upchnięte w formę zwierzęcia. Samica jelenia, dorodna sztuka. Rzuca na
boki łbem, racice tłuką w spazmach o grunt. Czuję na sobie odcisk jej
czarnego, wilgotnego oka. Żebra wzdymają się, opadają. Kałuża krwi liże
czubki moich butów. W myślach błagam Boga, by ukrócił cierpienia tej
niewinnej istoty, bo ja nie potrafię. Wokół leży tyle kamieni,
wystarczyłoby jeden podnieść, wymierzyć cios w smukłą głowę,
pogruchotać czaszkę, przebić się do miękkiego wnętrza, rozbić na pulpę
zwoje mózgowe, móżdżek, przysadkę, nerwy wzrokowe, podwzgórze,
ciało migdałowate. Przypominam sobie tablice dydaktyczne z lekcji
biologii, misterne kolorowe rysunki i wskaźnik opadający na płótno jak
bicz wymierzający razy. „Czwórka z biologii?”, rozczarowany głos ojca.
„Czy ta ocena cię satysfakcjonuje?”
Łania zdycha dokładnie w momencie, gdy myślę o ojcu i dostrzegam
w tym jakiś fatalizm. Zakonspirowaną złą wróżbę. Członki zwierzęcia
tężeją, materia ożywiona przechodzi w materię nieożywioną, istota
zmienia się w przedmiot. A potem chluszcze woda. Mokra fala uderza w
moje buty, wsiąka w grunt, istny potop. Spomiędzy sztywnych nóg
zakończonych raciczkami wytacza się obły, tkankowy twór. Sunie po
płyciźnie, trzymając się łani na jednym włosku sinoszarej pępowiny.
Mam wrażenie, że truchło łani znika. Kurczy się i opada na ziemię jak
naga, pozbawiona wnętrzności, wyprawiona skóra.
„Cielę”, myślę. „Zabiłem ciężarną łanię. Matkę i dziecko”.
Ale pęcherz płodowy pręży się niemrawo a potem zaczyna szamotać
w panice. Coś napiera od środka na elastyczną błonę, rozpycha ją i
wreszcie przebija. Podchodzę do rozedrganej masy, stawiam ostrożny
krok za krokiem, aż moim oczom ukazuje się „To”.
„To” wstaje na dwóch nogach. Chwieje się i obejmuje pajęczymi
rękami. Podnosi ku mnie zatrważająco ludzką twarz, umazaną
czarniawą krwią tak obficie, że nie mogę wyłowić rysów. Sylwetka
dziecięca, włosy długie i ciężkie jak namoczone w farbie pasma włóczki.
„To” jest nagie, więc odruchowo ściągam marynarkę i użyczam po
dżentelmeńsku, jakby to była nasza pierwsza randka i nagle zrobiło się
chłodno.
– Chodź – mówię i ciągnę stworzenie w stronę samochodu, a ono
idzie za mną bezwolnie, ogarnięte stuporem. Pozwala mi się usadzić na
fotelu pasażera, gdzie wreszcie coś widać w poświacie samochodowej
lampki.
„To” jest dziewczynką, a przynajmniej jak dziewczynka wygląda, bo
nie ogarniam na tę chwilę, w jaki sposób martwa łania mogła powić
człowieka, na domiar w fazie pokwitania, z delikatnie zarysowanymi
pączkami piersi w rozcięciu marynarki.
Zatrzaskuję drzwi i biegiem okrążam auto. Maska jest strzaskana,
przypomina pysk okaleczonego pekińczyka. Wskakuję za kierownicę,
przekręcam stacyjkę. Silnik zaskakuje, choć się dławi. Ruszamy głębiej w
las, odgrodzeni od ciemności bezpieczną otuliną karoserii.
– Zawiozę cię do szpitala – mówię, ale ona tylko patrzy przez
przednią szybę zahipnotyzowana zasięgiem samochodowych świateł.
Najbliższy szpital jest w Ustrzykach Dolnych. Zakładając, że odnajdę
drogę pośród ciemności i GPS nie strzeli focha, to co wtedy? Przyjadę
tam w charakterze sprawcy zdarzenia, wezwą policję, będą mnie
przesłuchiwać. Jak się wytłumaczę? „Panie władzo, potrąciłem to
dziecko, ale doprawdy wypadło na asfalt znikąd. Nie wiem, co robiła
pośród głuszy w środku nocy, pewnie coś niecnego, gusła jakieś czy
czary, bo widzi pan, właściwie to potrąciłem łanię, z której dziewczynka
dopiero wypadła, dość to było makabryczne, sam się dziwię.”
Wezmą mnie za wariata. Posadzą, jeśli nie w pierdlu, to w
psychiatryku. Tłumaczę sobie dalej, że właściwie to małej nic nie dolega.
Nie widziałem otwartych ran, złamań, uszkodzeń ciała. Nie trzeba w to
mieszać wymiaru sprawiedliwości. Zawiozę ją do wynajętego w górach
domku, to niedaleko. Mała się wzmocni ciepłą herbatą, zawinie w koc,
wypocznie. Pomówię z nią, gdy minie szok i jakoś sobie wyjaśnimy tę
dziwną sytuację. Ile z niej było prawdą, a ile mi się przewidziało, bo
mogło, jak tak teraz myślę. Przez stres, przepracowanie, brak snu. I dwie
tabletki xanaxu wzięte na pusty żołądek z ledwie czterogodzinną
przerwą i popchnięte hydroksyzyną. Umysł płata figle. Noc wydaje się
czarniejsza, las żywszy, dzieci i sarny niebezpiecznie podobne.
– To co tu robisz, dziecko? W nocy? W lesie? Bez mamy i taty? –
zagajam, lecz mała zawzięcie milczy, więc i ja się zamykam, skupiam na
prowadzeniu.
Drogę pamiętam jak przez mgłę. Siedzę za kierownicą, a w
następnym kadrze jestem już w łazience wynajętej chatki, jakbym się do
niej kosmicznie teleportował. Trzymam słuchawkę od prysznica i
spłukuję z dziewczynki brud. Mała stoi w kabinie naga, z luźno
opuszczonymi ramionami, bezwolna jak kukła. Nie zasłania intymnych
partii, jest jej wszystko jedno. Spod skorupy brudu wyłania się skóra,
blada i chłodna w dotyku. Sterczące sutki małych piersi. Wąskie biodra.
Włosy jasnoblond, na górze i na dole. Już nie wygląda jak dziewczynka,
tylko kobieta. Filigranowa efemeryda. Ma oczy sarny. Spozierają na
mnie wielkimi, czarnymi lustrami. I ta jej zwiewność i kruchość. Aż
strach tknąć ją palcem, ale przecież muszę. Osuszam ręcznikiem i
ubieram. Tonie w za dużym podkoszulku. Pozwala mi otoczyć się troską.
Idziemy do salonu. Mała przestrzeń, dużo gratów. W kominku
czekają drwa, wystarczy zaprószyć ogień. Kiedy ja szukam zapalniczki,
ona się przechadza pośród sprzętów. Dotyka. Ogląda. Wącha. Nie
oponuje, gdy układam ją na kanapie i przykrywam kocem pod samą
brodę. Jest senna. Mruga coraz wolniej i wolniej, w końcu przestaje.
Listki powiek nieruchomieją. Ma spokojny oddech, pachnący wrzosami i
igliwiem. Klęczę przy niej i chłonę. Moje oczy są połączone z jej ciałem
krótkim, niewidzialnym sznurkiem.

***
Nie lubię zostawiać Marii samej. Boję się, że zrobi sobie krzywdę.
Wyjdzie i zabłądzi. W lesie zauważy ją szaleniec albo dosięgnie zbłąkana
kula myśliwego. Napatoczy się dzikie zwierzę i pogruchocze jej
delikatne kości, pokąsa jedwabistą skórę. Cały czas się martwię. Dlatego
gdy wychodzę, skrupulatnie zamykam domek.
Minęło ledwie kilka dni, a ja mam wrażenie, że Maria mieszka ze
mną od zawsze. Przyzwyczaiłem się do jej obecności. Do tego, że potrafi
ukryć się w małym domku tak sprawnie, że nie mogę jej odszukać. Do jej
dziwactw, pomrukiwań, rysowania palcem po szybie, brania
wszystkiego do ręki, a zaraz potem do ust. Prawdę mówiąc,
podejrzewam, że Maria jest opóźniona w rozwoju, jak te dzieci z
niedotlenieniem porodowym albo wadą genetyczną, która zmieniła ich
mózgi w gąbkę.
Och, Mario. Moja biedna, nieporadna Mario.
Nie jestem pewien, czy to imię pasuje, ale musiałem jakoś się do niej
zwracać. Stanęło na Marii przez skojarzenie. Obraz w drewnianym
kościółku. Na płótnie święta rodzina i ona, Maryja Panna, jasnowłosa,
eteryczna, z oczami wzniesionymi ku niebu. Jak dziewczyna z chatki,
jota w jotę. Tej tu brakuje tylko aureoli, chociaż mam wrażenie, że spod
jej skóry sączy się światło. Dar subtelnej bioluminescencji, którą
bardziej można wyczuć niż zobaczyć?
Albo xanax.
Przekręcam zamki w drzwiach i jadę po zakupy. Musimy coś jeść, nie
ma rady, nawet w tym stanie odrealnienia, w naszej bieszczadzkiej
szczelinie międzywymiarowej. Pchając sklepowy wózek, zastanawiam
się, czy ona wciąż tam będzie, gdy wrócę. Panika podchodzi mi do
gardła. A jeśli by zniknęła? Jaką miałbym pewność, że kiedykolwiek tam
była? Że jej sobie nie wymyśliłem? Wrzucam torby do bagażnika i
pokonuję drogę powrotną na złamanie karku. Wpadam do domku i
szukam jej w amoku, nawołuję. Nic. Po kwadransie znajduję ją w
wiklinowym koszu na brudną bieliznę. Fala lęku cofa się jak morski
odpływ, serce kończy galopadę. Już dobrze, już nie ma czego się bać. Jest
tutaj, moja Maria.
Prowadzę ją do kuchni, usadzam na stołku. Spójrz, co przyniosłem,
wszystko świeże, swojskie, pachnące. Ligawa wołowa, wielki, czerwony
płat o żelazistej woni świeżo odebranego życia. Rzucam mięso na
rozgrzaną patelnię, kroję warzywa, pogwizduję. Dobry nastrój
gwarantem udanego wieczoru. Odwracam się na ułamek chwili i ligawa
znika, istne czary mary.
Maria-złodziejka-czarodziejka zaszywa się w kącie pokoju. Szarpie
mięso zębami, mieli i ssie. Musi być naprawdę głodna. Po posiłku
zasypia, nadal w kuckach. W ogóle dużo śpi, choć wybiera do tej
czynności najbardziej nietypowe miejsca i pozycje.
Wieczorem otwieram butelkę wina i odprężam się w bujanym fotelu.
Zastanawiam się, czy kiedyś wrócę do Warszawy, do pracy i
poprzedniego życia. Tu mi dobrze. Cisza, spokój, Maria bazgrze. Kupiłem
jej blok i pudełko świecówek. Nie ma talentu. Rysuje siłowo, fedruje
papier bezwzględnymi pociągnięciami kredki. Używa dwóch kolorów.
Zieleń na tło. I czerń – na dwie niechlujne spirale. Mętne oczy lasu.
Rysowanie szybko ją nudzi. Krzywi się i wierci w miejscu jak
zapchlony pies. Przypomina sobie o koszuli, w którą jest ubrana. Drapie
skórę i odchyla materiał, byle dalej od ciała. Ubranie Marię krępuje,
więc się go ochoczo pozbywa. Zrzuca je byle jak, byle gdzie. Oderwane
guziki toczą się po podłodze, tkanina szybuje ospale jak strącony z nieba
latawiec. Maria stoi naga i bosa na kamiennych płytkach, wreszcie
wolna od okowów materii. Przeciąga się. Pręży smukłe ciało, tu wypina,
tam wciąga. Gładka skóra faluje jak pełzający w ciemności wąż. Jestem
Adamem w raju, wystawionym na pokuszenie. Ona taka cudna, wiotka,
na wyciągnięcie ręki. Ślipi wielkimi, nieoswojonymi oczami, gładzi
piersi i brzuch, bez podtekstów, w najnaturalniejszym, niemal
zwierzęcym odruchu. Czuję, że twardnieję.
– Ubierz się, proszę.
Mam dobre intencje. Podnoszę z ziemi koszulę, próbuję ją okryć, ale
ubranie wypada z rąk. Młode, sprężyste ciało przyciąga dłonie jak
magnes. Maria nie ma nic przeciwko mojemu dotykowi. Jest obojętna i
to mi wystarcza. Gdyby mnie odtrącała, płakała, to co innego. Czy
bierność nie jest właściwie zachętą? Jej ciało reaguje właściwie. Sutki
tężeją, pochwa wilgotnieje. Unoszę jej biodra, rozchylam nogi i
przygniatam do ściany jak ucapionego szpilką motyla. Jestem gotowy się
wycofać, gdyby się rozmyśliła, choć ma niewiele czasu do namysłu.
Kilka pchnięć kończy sprawę. Jeszcze nigdy tak szybko mi nie poszło.
Nie z prawdziwą kobietą.
Odkładam ją delikatnie na podłogę. Patrzy w okno, niewzruszona, a
potem siada przy stoliku i kontynuuje rysowanie. Sperma wycieka
spomiędzy jej rozchylonych ud i wsiąka w tapicerkę krzesła. Maria tego
nie zauważa. Przebiera palcami w pudełku, aż znajduje zieloną kredkę.

***
Dziwne. Nikt nie wie, że tu jestem.
Klik, klik, zabukowana miejscówka i jadę. Żadnego wymówienia w
pracy ani telefonu do rodziny. Mijają dni, ubywa pieniędzy z konta i
pigułek w opakowaniu. Maria leży po drugiej stronie łóżka. Ma spokojny
oddech, usta rozchylone. Pod warstwą pościeli jest zupełnie naga. Już
nie walczę z jej przyzwyczajeniem. Właściwie to mnie ono napawa
zachwytem.
Dni ulatują przez palce jak dym. Biały szum. Wszystko takie
zamglone, w brzuchu rój drepczących we wszystkie strony mrówek.
Zakochałem się? Ja? Zgorzkniały kawaler po czterdziestce na życiowym
zakręcie? Zakochałem w mikroorganizmie niewiadomego pochodzenia,
metr pięćdziesiąt wzrostu, oczy wielkie jak pierścienie Saturna, wytwór
cukierków psychotropowych albo mojej wyobraźni. Coś z krwi i kości,
choć nie-dziecko i nie-kobieta. Chodzi nago po domu, pozwala mi się
przytulać, całować, kochać.
Żyjemy jak całkiem normalna para, bo czemu nie? Wyjeżdżam na
zakupy, gotuję, potem robimy razem coś fajnego, leżymy bez celu na
kanapie albo przeglądamy kolorowe gazety. Telewizor nie działa,
niestety. Chciałbym obejrzeć z Marią komedię romantyczną, coś
głupiego i absolutnie odprężającego, koniecznie z Meg Ryan. Meg to
marka sama w sobie. Jej nazwiskiem sygnowano najlepsze w historii
kina łezwyciskacze, pościelowe preludia, emocjonalne wodospady, które
równie skutecznie otwierały kobiece serca, co ich uda. Ale nie ma
kablówki, przecież tu jest koniec świata. Tu nie dochodzi żaden sygnał
radiowy. Nawet telefon nie ma zasięgu ani nie docierają tu długie ręce
pani/pana z GPS’u. Ilość rozrywek ograniczona. Jemy popcorn z
mikrofalówki i gapimy się w wielkie okno wychodzące na ogród i las.
Knieja porusza się w oddali, jak rozbitek machający rękami na pomoc.
W prawo, w lewo, znowu w prawo. Nawołuje Marię, bo raczej nie mnie.
A ona w odpowiedzi kreśli palcem po szybie. Mają tę unikalną nić
porozumienia, której im zazdroszczę i to nastraja mnie bojowo, jak
koguta strzegącego własnego podwórka. Zaciągam żaluzje, odgradzam
nas i zanoszę Marię do łóżka. Kocham ją, jej cudownie gibkie ciało, jej
piersi zbite jak owoce figi, jej krocze takie... rozkraczone. Chce mnie.
Gdyby nie chciała, nie byłaby taka chętna, taka otwarta. To dlaczego
mnie nie dotyka? Nie przyciska do siebie, nie wydaje z siebie dźwięku?
Stępiony wzrok wbija w sufit. Bawi się włosami. Dłubie tynk ze ściany,
jakby jej było wszystko jedno. Czy jest zadowolona? Właściwie skąd
mam wiedzieć, skoro nie mówi? Chyba nie robię nic złego? Za nic na
świecie nie chciałbym jej skrzywdzić, bo ona taka delikatna, krucha.
Nierzeczywista jak ciała astralne albo postacie z książek. Nie
powinienem jej tu więzić. To chore. Czy jestem jak ci austriaccy
zwyrodnialcy, co trzymają rodzinę pod poziomem podłogi? Rżnę ją bez
opamiętania jak dmuchaną lalkę, moją sylfidę z IQ małpki.
Nie, to nie tak. Przecież ja ją kocham! Jest dobrze. Jest normalnie.
Dziś niedziela, zabiorę ją do ludzi. Pójdziemy do wsi, na obiad, może
do kościoła? Kupiłem Marii sukienkę w kwiatki, najmniejszy rozmiar
XXS. Noszę się z tym zamiarem od jakiegoś czasu, by się uwolnić od
oskarżeń sumienia. Jedziemy autem dwadzieścia kilometrów do ostoi
cywilizacji. Kilka chałup, remiza, kościół, bar Leśny.
– Zostaw, Mario. Wszystko psujesz! – rugam ją, bo zamiast grzecznie
siedzieć, łapie za solniczkę i wywraca do góry dnem. Usypuje białe
kreski jak zaradna kokainistka, tylko czekać, aż skręci banknot w rulon i
się sztachnie w przegrodę nosową. Robi mi wstyd. Kelner nie podchodzi,
to nie ten rodzaj lokalu. Gości niezbyt dużo, głównie żłopią piwo na
słonku, jak nakazuje wyssany z mlekiem matki zmysł ekonomiczny.
Muszę podejść do kontuaru, przeczytać wywieszone tabliczki z menu.
Zamawiam dwa razy schabowego, płacę. Maria się niecierpliwi. Trzęsie
nóżką, dłubie politurę. W pewnej chwili przestaje. Podnosi się jak pies
nadstawiający uszu. Obiera azymut i rusza, podejmując trop.
– Ej, zaraz jedzenie przyniosą. Maria, co ty? – Gonię ją krokiem
spacerowym. Zaraz przyspieszam do chodu sportowego, aż wreszcie za
nią biegnę, zdyszany jak typowy pracownik biurowy, któremu ucieka
autobus. Albo miłość.
– Co się dzieje? – pytam i łapię ją za rękę. Nie wyrywa się, ale prze
twardo do przodu, ciągnąć mnie za sobą. Zafiksowała się, nieboga, i to
nie na wizji, a na fonii. Ktoś, gdzieś, z oddali zapewnia mnie śpiewnie
„na starcie, że łobuz kocha najbardziej”. Muza, widzę,
wysokogatunkowa, z przesłaniem. Nie mieszczę się w grupie docelowej.
Nie jestem, kurwa, łobuzem, tylko porządnym facetem z wyższym
wykształceniem, ciężko pracującym jeszcze do niedawna, aż podcięły mi
skrzydła problemy natury sangwinicznej.
Buraczany poeta produkuje się dalej: „Ty chcesz łobuza, a ja myślę o
arbuzach”. Spoko, Polska. Musi się rymować. Zgłębiam, czy arbuz to
eufemizm, czy kopię w tym gnoju zbyt głęboko? To tylko przaśny tekst
discopolo, umcy umcy, radocha dla gawiedzi. A gawiedź już niedaleko,
ślęczy pod remizą, lulki pali czy inne marie o ziołowym aromacie.
Zapada wieczór, słońce zawisa nad remizą złowróżbnym, ognistym
talerzem.
– Tam mogą być źli ludzie, zawróćmy – staram się przemówić Marii
do rozsądku, ale ona gna niewzruszona. Mijamy olbrzymiego chłopaka
ze sztachetą w ręku, którą wybija sobie rytm piosenki na udzie wielkim
jak goleń żubra.
Remiza pęka w szwach. Wielka przestrzeń wyłożona gumolitem,
dźgające po oczach kolorofony. Balony zawieszone w kiściach pod
sufitem i frywolnie latające między tańczącymi. Wieś tańczy i śpiewa,
dosłownie i w przenośni. Panie gibią się jak roboty w trybie
oszczędzania baterii, tylko czasem zarzucają bałwanami tlenionych
włosów. Jeszcze młoda godzina, jeszcze nie czas na ekscesy. Koronkowe
sukienki w oczojebnych kolorach grzecznie obciągnięte, kozaczki
nieskalane błotem, alkohol reglamentowany, trzeba trzymać fason, bo
ludzie będą gadać. Mężczyźni się tak nie krygują. Czerwone gęby i
czerwone nosy, wzrok rozjechany i miałki. Siedzą przy stolikach,
popijają ciepłą wódkę, zagryzają śledziem czy nogą w galarecie.
Obserwują, remizowi myśliwi. Wybierają zwyciężczynię na
najpiękniejszą pochwę wieczoru, rozstrzygają, kto dostąpi zaszczytu
bycia na wskroś przeruchanym przez prawdziwego mężczyznę. Oby nie
moja Maria, bo już weszła na parkiet, już skupia na sobie spojrzenia. Te
męskie, lepkie. Kobiece, też lepkie.
Na parkiecie robi się statycznie. Wszyscy się rozstępują i pląsa tylko
Maria. Próbuję ją ciągnąć za rękę, ale mnie odtrąca. Wpadła w trans jak
te tancerki voodoo, co skrwawiają kurę i polewają się świeżą juchą przy
świetle księżyca. Czy to w ogóle taniec? Asynchroniczne ruchy kończyn,
bardziej jak punkowe pogo niż wysmakowana towarzyska choreografia.
Zaprasza na imprezę złego ducha, albo on już w nią wszedł i chce się
dobrze ułożyć, dopasować do ciasnego wnętrza. Widziałem coś
podobnego w jakimś zjebanym europejskim filmie z ubiegłego
tysiąclecia. Isabelle Adjani, scena w metrze. Pannę rzuca od ściany do
ściany jak kukiełkę pod władzą szalonego lalkarza. Ręce obce, falujące.
Ciało zgina się jak nóż sprężynowy i prostuje na przemian. Wygląda,
jakby chciała zrobić sobie krzywdę.
Nie poznaję jej, mojej słodkiej półprzezroczystej Marii, wdzięcznej
jak meduza. Ona się nie nadaje do tak agresywnych wibracji, rozpadnie
się, rozkruszy. Chcę ją stąd zabrać, uciec, ale strach i fascynacja
kotwiczą mnie w linoleum. Obmacuję kieszenie marynarki za xanaxem.
Wyłuskuję z listka pigułki i zżeram, gorzkie tripodajne łakocie.
Szybko zadziałały. Chyba że to nie leki? Rozprężam się. Rozprężają
się wszyscy. Ruszamy w tany. Łobuz ucichł, ale leci coś z podobnym
sznytem. Majteczki w kropeczki czy inna Jesteś szalona. Festiwal
chałtury, a my wszyscy kręcimy młynki jak natchnieni derwisze w
okrągłych spódnicach. Mózg mi się rozwadnia. W głowie mam dzikie
harce, szum lasu i powidoki palonych ognisk. A przecież nawet nie lubię
tańczyć. Jestem jednym z podpieraczy ścian, z tych, co wybierają samczy
homogeniczny kolektyw, bo się boją konfrontacji z płcią piękną i
bezwzględną. Ale dziś jest inaczej. Fluidy jakieś przyjazne, narkotyczne,
przywiane z duszami przodków, z prastarym pogańskim trelem. Budzi
się we mnie wojownik. Ale nie korposzczur, gotowy zadenuncjować
kolegę z biurka obok. Jestem wojownikiem, urodziłem się, by zwyciężać.
By wyszarpywać serca z piersi wrogów i je zjadać na surowo. Arrr, arrr,
szczerzę kły do sufitu. Podskakuję, wiruję, naszprycowany mocą wolny
elektron. Męczę się, ale Maria jest obok, mój oniryczny powerbank.
Zmieniają się piosenki i odcienie nocy za woalem żakardowej firany.
Noc ustępuje przed wigorem dnia. Umysł chce hulać dalej, ciało
odmawia posłuszeństwa. Bolą mnie nogi, serce kołacze jak wystraszony
wróbel zamknięty w foliowej reklamówce. Patrzę na Marię błagalnie.
Już dość, dłużej nie dam rady. Pozwól zwolnić, odsapnąć. Odpuść.
Nie odpuszcza.
Wije się i kręci jak fryga, bez przystanków, bez zadyszki, nieobecna.
Faktycznie wygląda jak te wszystkie święte na kościelnych freskach.
Tyle że już nie wydaje mi się taka nieskazitelna, ma w sobie coś
bluźnierczego. Widzę półludzką chimerę z wyłupiastymi oczami i
nienaturalnie wysokim czołem. Ufok z Archiwum X przebrany w pięknie
skrojony kostium. Myślę sobie, że ona chodzi po tych ziemiach od
zarania. Ludzie wyznawali ją najpierw jako coś pradawnego, składali jej
ofiary i przed nią drżeli, a później przyszła nowa wiara i oddali jej twarz
chrześcijańskim bóstwom.
Piekący ból w klatce piersiowej nie ustępuje, przeciwnie, promieniuje
do lewego ramienia. Dochodzą mdłości. Pojmuję, że mam zawał, ale to
nic nie zmienia. Tańczę do ostatniego tchu, a potem zwalam się na
podłogę.

***
Jasność wgryza się zębami w oczy. Czy to osławiony tunel po drugiej
stronie zakończony światłem? Nie, nie umarłem. Ktoś otwiera mi
powieki i celuje latarką w źrenice, sprawdza funkcje życiowe. Leżę na
noszach okryty folią termiczną i dogania mnie rzeczywistość. Wokół
uwijają się ubrani w jaskrawy pomarańcz pracownicy pogotowia. Na
parkiecie tańczy jeszcze kilka ludzkich zombie, ale lecą na rezerwie
paliwa, ledwie powłóczą nogami. Reszta leży na parkiecie wycieńczona.
Niektórzy się trzęsą, inni krzyczą. Zbiorowa histeria.
Szukam wzrokiem mojej Marii, ale nigdzie jej nie ma. Nie mogę się
skupić przez ten stukot. Coś łomocze, a ja nie mam pojęcia, czy dźwięk
dochodzi z otoczenia, czy z wnętrza mojej czaszki. Sanitariusze
podrywają nosze. Moje ciało wzlatuje niby w stanie nieważkości i płynie
przez długość sali. Na dworze ziąb szczypie mnie w twarz. Słońce jest
przygaszone, jakby stratosfera zbryliła się w mleczną,
nieprzepuszczalną warstwę pleksiglasu. Brzęczenie jeszcze się nasila i
rozumiem, co jest jego źródłem. Pada grad. Najpierw kapie jak z zepsutej
kostkarki do lodu, ale opad mnoży się w oczach. Teraz z nieba spadają
już zmrożone bryłki wielkości piłeczek pingpongowych, z chrzęstem
uderzają w chodnik. Odłamki grzechoczą pod butami uwijającego się jak
w ukropie personelu medycznego. Wszyscy są przerażeni nawałnicą,
lodowe pociski trafiają na chybił trafił. Komuś leci krew z rozłupanej
głowy. Nim nosze znikają w środku karetki, gradzina trafia mnie w
kolano, w bark, w czoło. Ból rozpryskuje się pod skórą i wtedy ją
dostrzegam.
Maria przeprawia się przez leśną przesiekę. Zgubiła gdzieś sukienkę i
buty. Widzę jej drobne plecy i złotą wstęgę włosów szarpaną wiatrem.
Grad zdaje się ją omijać lub nie robi krzywdy, jakby bombardował
spiżowy posąg. Wołam ją, choć słowa rozpuszczają się w hałasie.
Wyciągam tęsknie dłoń, ale nie ogląda się za siebie. Przemyka gibko jak
dzikie zwierzątko i zanurza się w czarny bezlik lasu. Wtedy widzę ją po
raz ostatni.
Trzy dni później wypisują mnie ze szpitala. Całą sprawą zajęła się
policja, bo dwóch spośród biesiadników remizowej potańcówki zmarło,
jak się wydawało, z przyczyn naturalnych. Inni trafili na oddział w
stanie wycieńczenia, musieli hurtowo podłączać ludzi pod kroplówki.
Jeden nie przestał tańczyć, dopóki nie wpompowali mu w żyłę środków
uspokajających. Przesłuchiwani nie potrafili wyjaśnić powodów swojego
zachowania. Z feralnej nocy pamiętali niewiele, pozostał jedynie
posmak tanecznej euforii i wspomnienie kobiety, której rysopisy były
jednak tak rozbieżne, że porzucono projekt sporządzenia portretu
pamięciowego. Tragedię spotęgowało nawiedzające wieś gradobicie.
Odnotowano rekordowy rozmiar lodowych brył, które osiągały średnicę
ponad dziesięciu centymetrów. Niektóre z nich spadały z taką silą, że
przebijały się przez dachy budynków gospodarczych i starych domów.
Wielu mieszkańców odniosło rany, zmarło jedno dziecko. Ptaki i
mniejsze zwierzęta znajdywano pobite na miazgę. Okaleczone ochłapy o
kształtach tak rozmytych, że mogły być wszystkim i niczym, gniły w
kałużach roztopionej wody. Przyjechała nawet krajowa telewizja i
nakręcono reportaż.
A ja? Stawiam się na komisariacie i kłamię. O wszystkim, od początku
do końca, bo czasem kłamstwo brzmi realniej niż prawda. Wracam do
Warszawy, do poprzedniej pracy. Sporo rozmyślam o Marii. O jej
wiotkiej sylwetce, o łuku jej chudziutkich ramion, o skórze gładkiej i
miękkiej w dotyku jak lateks. Masturbuję się i płaczę, czasem
jednocześnie. Nie ma dnia, żebym za nią nie tęsknił.
W każde wakacje wracam w Bieszczady. Przemierzam tamtejsze lasy
i jej wypatruję.
Jeszcze nie znalazłem.
Piotr Kulpa
Siódma córka

Miałam siedem córek. Siedem szczęść. Siedem trwóg.


Rodziły się rok po roku. Młoda byłam, silna. To były takie czasy, że
wczas się żeniło. Ludzi było trzeba w kraju, na polach, w fabrykach. A i
chłopom się chciało, ot tak, babę brać i dzieci robić. Nie jakiś tam – seks.
Seks to było zło. Słowo brud. Słowo śmieć.
Siedem razy moje łono otwierało się i wypluwało z wnętrza nowe
życie. Tadeusz, ojciec naszych córek, nie trzeźwiał przez ten czas.
– Chłopak. Jak będzie chłopak, przestanę – mówił i właził na mnie,
zanim jeszcze najmłodsza cycka puściła. I mawiał: – Fajne masz te cycki,
to dzięki mnie!
Bywało, że dziecko karmiłam, a on z tyłu robił następne. Musi, że Bóg
w tym palce maczał, bo cycki miałam jak banie, a w ciążę zachodziłam.
Baby we wsi mówiły, że nie powinnam, ale widać takie to ludowe
mądrości. Już mi też gadali, że może jaki diabeł mnie nachodzi, ale jak
raz Tadek to usłyszał, to taką awanturę pod sklepem zrobił, że przez
dwa tygodnie nikt oprócz niego tam nie zaglądnął. Dopiero jak od
Majchra z bimbrem przyszli na przeprosiny, to się skończyło. Więc
pilnowałam tylko, żeby paluchami małej oczu nie wyźgał, jak mnie
miętosił, a resztę Bogu zostawiałam. A silny był, duży i mocny, Tadek,
znaczy. Przy żadnej robocie nie ustawał, póki nie skończył. A ruchać mu
się chciało jak pić. Na szczęście, między nogami nie miał skarbu, bo by
mnie chyba przez te siedem lat porozrywał.
Siedem lato to trwało, a najgorzej, jak się ostatnia, Marysia, urodziła.
Tadek wtedy tak zaczął chlać, że mnie nie poznawał, tylko wyzywał i bił,
jak do przytomności dochodził. A bo to na pewno nie jego córka, a bo
przecież ja go, łachudry, kochać nie mogę, a bo brata swojego u nas
widział. Takie tam, dyrdymały.
Może i nie kochałam, ja wiem? Ślubny mój, matka i ojciec
błogosławili, to co było robić. Młoda byłam, silna. Matką byłam, nie
kochanką.
A potem Tadek umarł. Młockarnia go wciągnęła. Nogi mi po nim
zostały i to, co między nimi. Mało. Źle mi było. Martwiłam się, jak te
siedem córek wykarmię. Ale jeszcze bardziej martwiłam się tym, że mi
ulżyło. Że po kilku dniach zeszły mi siniaki i przespałam całą noc.
Jak Tadka chowali, to wsadzili do trumny pół manekina. Brat Tadka z
domu handlowego w Łodzi podkupił. Nawet podobny.
W noc po pogrzebie przyśnił mi się Tadek. Wysunął się jak dym
spomiędzy butelek po wódce, co stały w rogu obok pieca i wyciągnął do
mnie ręce. Myślałam, że chce mnie bić albo ruchać, ale on powiedział:
– To ona.
Rano, jak się obudziłam, obok mnie siedziała Marysia. Uśmiechała się
do mnie. Z buzi sterczały jej nitki i wata. Bawiła się szmacianą laleczką,
co to jej babcia uszyła. W jednej małej rączce Marysia ściskała nogi, a w
drugiej tułów.
Trzy miesiące miała. Tyle, co przed chrztem.
Wtedy pojęłam. Przypomniałam sobie, co mówiła stara Zarzycka,
akuszerka, jak Marysię rodziłam.
Siedem córek miałam. Straciłam wszystkie.

W moim wieku powinno się mieć spokój. I mam. Tak, jak teraz, to tutaj
jeszcze nie było, a czterdzieści lat tu mieszkam, to powiedzieć mogę. Pod
pierwszym – Kowalczykowie. Od czasu, jak pies im wpadł pod auto,
spokój i cisza, że czasem słucham, czy żyją. Pod drugim Wlaźlak, sam jak
palec. Do pracy na zmiany chodzi, dużo śpi, a jak ma wolne, to na motor
wsiada i jedzie przed siebie. Tylko jak wjeżdża w bramę, trochę hałasuje,
ale idzie się przyzwyczaić. Nawet polubiłam ten odgłos, wiem, kiedy
wraca. Pod czwartym, na piętrze Robakowie, pełno ich, że trudno się
połapać. Stara Robakowa z chłopem, dwóch synów z żonami i szóstka
dzieciaków w sumie. Czasem coś tam spsocą, pohałasują, ale jak
potrzeba do sklepu skoczyć albo schody zamieść, to ktoś od nich zaraz
się znajduje. I bezpieczniej, jak jakieś nogi po schodach biegają, co
trochę to w górę, to w dół. Za nimi, we wnęce, Matyjaszczyk, dawny
milicjant. Pije, ale dobry chłop. Naprawi wszystko, znajomych na
komendzie ma. Jak kiedyś w bramie się jacyś pobili, to zaraz auto
przyjechało i ich złapali.
Pod piątym było za to puste. Piątka to też na dole, taki pokoik w
załomie, z osobnym wejściem. Już się bałam, kto tam się wprowadzi, ale
niepotrzebnie chyba. Nie dalej, jak dwa tygodnie temu przywieźli dwa
krzesła, tapczan, stół i starszą kobietę. Wnieśli wszystko do mieszkania i
dopiero wczoraj ją zobaczyłam. Strugała sobie patyczek przez okno i
patrzyła na podwórze. Może będę miała koleżankę?
No, to mamy komplet. Tylko czegoś od paru dni spać nie mogę.
Myślałam, że już mi minęło, ale widać nie.

Nie myślałam, że ją odnajdę. Siódmą córkę. Już zwątpiłam, a tu proszę.


Jak to się życie plecie. Trzeba tylko spokojnie czekać. Robić swoje i
czekać. Samo szczęście wejdzie w ręce. I nieszczęście też.
Tak mówiła Zarzycka, akuszerka. Odbierała wszystkie moje córki.
Płakałam czegoś zawsze, nie wiem czego, bo dar do rodzenia miałam
podobno, jak mało która. Jak pestki te dziewuchy ze mnie wyskakiwały.
Ale ryczałam i tak.
– Rób swoje, Danka, i czekaj końca. Pan Bóg na twoją krzywdę patrzy
i już ci nagrodę sposobi.
Nie śmiałam nawet pomyśleć, że córki to krzywda, ale jakoś lżej mi
się robiło. A na drugi dzień przy kuchni stałam i obiad gotowałam.
Tadek zwykle pił kilka dni do upadłego, żebym mogła odpocząć, jak
mówił.
Więc mi to szczęście i nieszczęście samo wchodziło w ręce, na
zmianę. Do czasu, jak urodziłam ostatnią córkę. Na początku, jak z nią w
brzuchu chodziłam, nie myślałam, że to akurat ostatnia będzie, bo niby
czemu. Tak wyszło, że się los odmienił.
Pamiętam, jak mnie wtedy Tadek zawiózł do akuszerki. Wody mi
odchodziły po trochu, czułam, że to nowe życie sposobi się we mnie do
wyjścia. Zarzycka posadziła mnie koło pieca i dała mi wódki.
– Z ziołami, będziesz spokojniejsza.
Wzruszyłam ramionami, bo nigdy u niej niespokojna nie byłam.
Wypiłam i czekałam, aż skończy te swoje modły. Pod wieczór było, ale
koniec czerwca, to przez niewielkie okna i otwarte drzwi wpadało dużo
światła, razem z zapachem z pola i gdakaniem kur na podwórku. Nagle
poczułam ostry ból w dole brzucha, a potem pieczenie, jakbym gołą cipą
na piecu siadła.
I tyle. Jak się ocknęłam, Zarzycka trzymała w grubych łapskach
dziewczynkę. Paluchem grzebała jej w otwartej buzi. Najbardziej
zdziwiło mnie to, że krzyczała akuszerka, a nie Marysia.
Za oknem było ciemno.

Za każdym razem obiecuję sobie, że to już ostatni.


Brzydzę się sobą i mam ochotę biec na policję. Ale co im powiem? Że
ten facet, co dziś w nocy wyskoczył oknem z dziesiątego piętra bloku na
niedalekim osiedlu, to moja sprawka? I tamten przed dwoma
miesiącami, który miał w nocy zawał, też? Aha, panie policjancie, i
jeszcze całe mnóstwo osób, które odeszły w ostatnich kilku latach w
naszym mieście, to też coś o tym wiem.
No przecież nie powiem czegoś takiego, bo by mnie wyśmiali i
zamknęli w wariatkowie. Każdą z tych osób badał lekarz i wypisał akt
zgonu. A to udar, to zawał, to starość, to zator, znowu udar, i znowu
zawał, płuca, serce, krew. I tak w kółko. Już to się nudne robi. A potem to
ohydne uczucie wzgardy dla samej siebie. Nie pragnę ich śmierci. To
przychodzi samo, niespodzianie, jak picie na Matyjszczyka. Chodzi,
chodzi, robi, co trzeba, do rany przyłóż, i nagle bęc! Wciąga go jak jakaś
trąba powietrzna, co się kręciła niedaleko.
Jednej nocy budzę się z biciem serca i wiem już, że następnej nocy,
najdalej jeszcze następnej polecę szukać jakiegoś nieszczęśnika albo
nieszczęśniczki. Leżę, gorąco mi się robi, pocę się i ręce mi drżą.
Otwieram okno, aż się potem Robakowa dziwi, że w mróz śpię przy
otwartym na oścież. Zaczynam czuć zapachy potu i skóry wszystkich w
okolicy, słyszę kakofonię mieszających się głosów, widzę aurę ich
natury, stopami i opuszkami palców odczuwam drżenie planety. Na
koniec serce mi przyspiesza, jakiś zew mówi, że to ten i ten, tu i tu. I
gotowe, nie ma już odwrotu. Muszę go odnaleźć. Dopaść.
No przecież nie powiem tego na policji. Zresztą, nie umiem mówić.
Od dziecka. To przez te zęby.

Przez okno widzę księżyc. Jest wielki i żółty. Wisi nisko, jakby się toczył
po dachu kamienicy naprzeciwko. Za chwilę dosięgnie rynny i spadnie
na ziemię. Albo do któregoś mieszkania się wtoczy. Z mojego
mieszkanka w podwórkowej wnęce dobrze widać okna innych. Nie śpię.
Obserwuję okno Marysi. Bolą mnie trochę oczy, ale kupiłam w aptece
krople ochronne i teraz mogę dłużej posiedzieć. Uczę się jej rytmu. Od
kilku dni nie może spać. Łazi po pokoju, jakby szukała samej siebie. Coś
dziwnego się nią dzieje. Dziś ma okno otwarte na oścież.
Ten księżyc. Jeszcze kilka minut i wpadnie prosto do Marysi. Taki
sam księżyc wisiał na naszą zapadniętą stodołą, jak Tadek Marysię robił.
Gapiłam się w to złote koło, a chłop za plecami stękał, jak przy oborniku.
Wydawało mi się, że ten księżyc uśmiecha się do mnie. Minęło prawie
sześćdziesiąt lat, a jakby to było wczoraj. A jak się Tadek spuszczał, to na
księżyc weszła mała okrągła chmurka i nagle pękła na dwoje, jakby
przez nią przeleciał samolot jaki czy co. Poczułam w brzuchu ciepło i
pomyślałam, że to dziecko będzie wyjątkowe. Inne.
– No, Danka, nie wiem. Albo się ciesz, albo smuć. Jak tam chcesz.
Jedno ci powiem, będzie parka. Ten twój Tadek to powinien medal
dostać od państwa – oznajmiła mi Zarzycka, jak już wymacała mnie w tę
i z powrotem.
Nawet się ucieszyłam.
– Parka? Syn będzie?
„Urodzisz syna, pić przestanę! Jak mi Bóg miły!” Tak mówił Tadek.
– No, na to wychodzi. Dziewucha i chłopak. Imię wybierz. Jakieś
modne żeby.
Wybrałam. W nocy wymyśliłam. Nie spałam, tylko patrzyłam w
kalendarzyk z imionami. Ale nie powiedziałam nikomu. Tadkowi też
nie. Nie byłam głupia. Już on by nie darował, że pić musi przestać.
Nawet potem, jak byliśmy w mieście u doktora, to kazałam Tadkowi iść
na piwo, żeby się doktora nie wypytywał, co i jak. Bo gadać to on lubił i
umiał. We wsi wszyscy mówili, że los na loterii wygrałam, z tym
chłopem. Że taki troskliwy, w kółko tylko o Danusi myśli i gada. Ta,
pewnie. Może i gadał, ale nie ze mną. Ja tylko do jednego byłam dobra. I
do bicia w mordę też.
Przez kilka miesięcy chodziłam, prałam, gotowałam i jeszcze przy
żniwach pomogłam. Brzuch mi rósł, Tadek pił, raz spytał, czego taki
duży, to powiedziałam, że od bobu. A potem przestał rosnąć.
Oj, zamyśliłam się, nie zauważyłam, kiedy u Marysi zrobiło się
ciemno. Firanka za oknem wisi. Śpi? Moja córeczka.

Ilekroć przychodzi na mnie moje przekleństwo, nie dowierzam. Mam


już swoje lata, sześćdziesiątka mi stuknęła, i na co dzień odczuwam
związane z tym ograniczenia. Na lewym oku mam minus pięć, a na
prawym minus sześć. Astygmatyzm i początek jaskry. Jak w zeszłym
miesiącu były u mnie kobitki z opieki, to nie wypiły herbaty i pytały o
leczenie u okulisty. Kiedy poszły, obejrzałam dokładnie szklanki. Też
bym z nich nie piła. A zawsze byłam takim czyściochem. Teraz nie
widzę, że nie domywam. Ale nie dziś. Tej nocy widzę karalucha
biegnącego obok dywanika leżącego pod łóżkiem w mrocznym pokoju.
Zgasiłam światło, żeby mnie nikt nie zobaczył. Pytały też, czy nie chcę iść
do urologa. Kiwnęłam, że nie. A teraz, kiedy się odmieniam, czuję, że
powinnam. W mojej klitce śmierdzi moczem. Widać te wszystkie
popuszczenia przy kaszlu i kichaniu, i po zwykłym sikaniu, nie są bez
znaczenia. Tylko ja tego na co dzień nie czuję. A dziś tak. I złoszczę się
na siebie, i nie dowierzam. Bo oprócz własnych szczyn czuję
Matyjaszczyka, który niedawno schodził po schodach. I karalucha obok
łóżka. Boi się.
Ale najbardziej mnie zawsze zdumiewa równowaga. Wspinam się na
parapet z łatwością, niczym kot. W rękach i nogach czuję taką siłę, że
zanim skaczę w stronę pnącego się ku dachowi piorunochronu,
zgniatam czajnik i ukręcam mu szyjkę, a paznokciami palców stóp ryję
głębokie ślady w deskowanej podłodze. Kiedy mknę po krawędzi płotu
oddzielającego nasze podwórze od posiadłości kościoła, czuję się jak
mała dziewczynka. Tak biegałam po kładce nad rzeczką za sierocińcem,
gdy zabierała nas tam pani Jasia.
Dzisiaj prawie pełnia. Na ulicy dość widno. Ale pusto. Gna mnie w
stronę starego dworca. W parku skaczę z drzewa na drzewo, jak duża
wiewiórka. Rzekę też biorę jednym susem. Na drugim brzegu wpadam
na dwa psy. Jeden z podkulonym ogonem umyka. Drugi nie.
Kogo tam spotkam? Autobusy nie zajeżdżają już tu od dawna.
Budynek jest opustoszały i zniszczony. Czyżby znowu jakiś bezdomny
albo pijak? Lubię, kiedy moja osobliwość niesie sprawiedliwość,
przywraca odrobinę porządku, wyrównanie krzywd. A nie zawsze uda
mi się o tym dowiedzieć. Nie o każdym napiszą w gazecie ani w tym
całym Internecie.
Na skrzyżowaniu obok dworca natykam się na ciężarówkę. O mało
nie wpadam do kabiny. Kierowca robi wielgachne oczy, gdy w ostatniej
chwili jednym skokiem wzbijam się w górę, a auto z przyczepą
przetacza się pode mną niczym pociąg. Tej nocy na pewno nie zaśnie.
Wreszcie staję w drzwiach dworca. Wahadłowe skrzydło z wybitą
szybą, sterczącą po bokach nierówno niczym moje zęby, zwisa smętnie,
pamiętając czasy, gdy autobusy niosły wolność i szczęście. Nie dla mnie.
Mnie nikt nigdy nie odwiedzał. Ani miejscowy ani za.
Wciągam nosem powietrze. Czuję jakiś zapach, słodkawy, nawet
miły, ale miesza mi się z aromatem własnej krwi w ustach. W takie noce,
jak te, język nie mieści mi się w buzi wśród zębów. Jest ich tak dużo.
Nasłuchuję. To dziecko. Chłopiec. Po mojej prawej stronie. Leży pod
przewróconą dworcową ławką. Mamrocze. Kiedy staję tuż obok,
dostrzegam w jego rękach foliową torebkę, pełną jakiejś brudnej mazi.
Oddech chłopca, płytki i rzadki, przepojony jest ostrym, słodkim
zapachem. Siadam w kucki na ławce.
Czekam.

Przyjechali po mnie, jak po jaką bandytkę. Jak w tej kronice filmowej, co


ją kiedyś, wiele lat później widziałam. Trzy auta, milicjantów jak kur,
prokurator i doktor w białym fartuchu. Jak jaki naukowiec wyglądał.
Niedziela to była, po kościele. Rosół gotowałam. Nawet się zlękłam, że to
o tę wołowinę chodzi, co ją od Antka Mastalerza kupiłam. Ale nie. Skuli
mi ręce, posadzili na stołku, dzieciaki zebrali na środku.
Doktor dał mi jakiś zastrzyk.
– Pani Bestyjowa, musimy panią zabrać do szpitala, wie pani,
prawda?
Fala błogości mnie zalała w jednej chwili. Popatrzyłam na nich,
wzruszyłam ramionami. Życie jest takie dziwne.
– Niech się pan nie martwi, dzieci będą miały jak w domu. Niczego im
nie zabraknie. Nasze państwo się nimi zaopiekuje.
Dzieci? A niech tam, należy im się, tu tylko bieda i bród. A ja
odpocznę, zasnę…
– Dobrze, panie doktorze – odezwał się ten w garniturze, prokurator
chyba. – Pańskie zadanie skończone. Wsadźcie ją do auta, tylko przypiąć
ją proszę.
Podobał mi się, pamiętam, bo stanął nad garnkiem, uchylił pokrywki
i powąchał rosół.
– Hm, ale pachnie! Lubczyk chyba, co?
Skinęłam głową, aż mi w kręgosłupie strzeliło. Chciałam powiedzieć,
żeby się poczęstował, ale wyprowadzili mnie na podwórko. Za
przechylonym płotem stał sołtys i ten Maniek, co u księdza przy
cmentarzu robi. A pod gruszką zobaczyłam jeszcze Zarzycką. Płakała.
Dopiero, jak zatrzasnęły się za mną drzwi auta i przez drobną siatkę
w brudnym oknie zobaczyłam dziewczynki, skulone między
milicjantami, żal mnie wziął. Stały, przytulone do siebie, jak owieczki. Z
palcami w buzi gapiły się na auto, którym odjeżdżałam. Były takie
smutne. Wszystkie, cała szóstka.

Nad ranem serce chłopca powoli się zatrzymuje. Uderzenia są teraz


ledwie wyczuwalne, choć siedzę od niego o metr. Kiedy robi ostatni,
płytki jak byle kałuża, wdech, przywieram do niego ustami. Nie ma już
siły się bronić, właściwie jest po drugiej stronie od dłuższego czasu. Za
chwilę jego dusza, jego energia, jego życie ujdzie z niego przez
rozchyloną buzię, w którą teraz wpijam się, by nie uronić ani kropelki, i
napełni mnie. Wchłonę ją, jak wszystkie dotychczasowe, począwszy od
mojego braciszka w łonie naszej matki. Stał się częścią mnie, zanim
jeszcze urodziłam się, podobno z matki wariatki i ojca pijaka, na
zapadłej wsi.
Za zaparowanym oknem, brudnym i popękanym, wschodzi słońce.
To zawsze najtrudniejszy moment, przyjęcie obcego życia. Przenika
mnie jak rażenie prądem, jak fala najgorszego bólu, jak błysk światła
pioruna tuż przed oczami. Odrzuca mnie na przeciwną ścianę.
Zbieram się, poprawiam sukienkę. Nic tu już po mnie. Jestem głodna.
Gdzieś tu są szczury, czuję je. Odrzucam jedną ręką starą ławkę. Pod nią,
zaskoczony nagle, staje na dwóch łapach, na ułamek sekundy, chudy
gryzoń. To wystarcza. Przygważdżam go stopą do ziemi, by po chwili
zniknął w moich ustach. Miażdżę go i rozgryzam. Teraz cieszę się, że
mam takie zęby, jakie mam. Potrzebuję krwi. Ciepłej, świeżej krwi.
Odrzucam łysy, drgający jeszcze ogon i ruszam do domu.

Adwokatkę miałam, a jakże.


– Siedź cicho – mówiła. – Udawaj głupią, najlepiej będzie dla ciebie i
dla dzieci. Może cię nawet wypuszczą.
To udawałam. A tak naprawdę, to byłam głupia. Dopiero jak się
zorientowałam, że to koniec, gadać zaczęłam, ale za późno było.
Dostałam kaesa, za zabójstwo syna i usiłowanie zabicia córki. Żadnej
litości, bo nie chciałam współpracować, wskazać miejsca ukrycia zwłok
synka, przyznać się ani nie okazałam najmniejszej skruchy. Ano nie, bo
głupia byłam, to prawda.
Owszem, na koniec urządziłam awanturę i naplułam na adwokatkę,
ale nikt mnie już nie słuchał, a ludzie brawo bili, jak mnie pałkami
milicjanci na ziemię rzucili. Tyle było sprawiedliwości.
Jak czekałam na wyrok, to wiele przemyślałam. Jednego nie mogłam
zrozumieć. Marysia. Jakie usiłowanie?

10

Mija tydzień.
Staruszka spod piątki jest jakaś dziwna. Struga te swoje patyki od
rana do wieczora. Ciągle siedzi w oknie. Zupełnie, jakby obserwowała
podwórko. A niech tam, może tylko to jej zostało. Starość jest straszna i
smutna. Jak nie masz nikogo bliskiego, to odchodzisz w pustkę bardzo
wcześnie. Powoli, ale nieubłaganie. Słabną zmysły, ciało traci
sprawność, umysł zatrzymuje się w miejscu. Przestaje się nadążać za
zmianami, nawet się nie chce. Rezygnuje się. Taki patyczek wystrugany
w ciągu dnia to może być osiągnięcie. A ludzi wchodzących i
wychodzących z bramy uznać można prawie za przyjaciół.
Po ostatniej przemianie i czuwaniu przy chłopcu na dworcu coś się
zmieniło. Jakby ktoś mnie śledził. Jakby szukał. Nie wiem po co. A we
mnie pozostał cień tamtego napięcia, jak ślad krwi na ustach, jak jej
smak w zakamarkach zębów. Oddycham szybciej. Spać nie mogę.
Trzaskam oknem w tę i z powrotem, choć po niedawnej ulewie zimno
się zrobiło. Nawet panie z opieki się zmartwiły.
– Marysiu, może do lekarza chcesz pójść? – spytały wczoraj rano, bo
dyszałam jak psiak. Pokiwałam głową, że wszystko dobrze. Pokręciły
głowami, pokazały ślady pazurów na podłodze i dodały: – Nie szarp się
tak. Masz telefon. Jak potrzebujesz coś przenieść, czy jak, zadzwoń.
Przyślemy pana Mariana z kolegą i raz dwa ci wszystko ustawią. Tak?
Kiwnęłam, że tak.
A potem się wściekłam. Jakbym znowu miała gdzieś gnać, do kogoś,
jakiejś duszy szukać. Węszyłam, jak pies. I wywęszyłam. Zapach piersi.
Mleko. Matka. Jakaś matka gdzieś blisko.

11

Daj mi chłopaka – charczałam i bełkotałam, by zawołać Zarzycką. Ta


darła się i stękała, usiłując wyrwać palec z buzi niemowlaka. – Gdzie
chłopak, Jadźka?!
Zarzycka wreszcie uwolniła palec, ociekający krwią. Odłożyła
dziecko na pierzynę i wsadziła rękę do wiadra z wodą. Syczała przy tym
jak gęś.
Odwróciła się do mnie. W oczach miała strach, jak wtedy, co UB było
we wsi po Walczaka. Pokazała na dziecko. Między czerwonymi nóżkami
dostrzegłam pulchną cipkę.
– Syn, gdzie mój syn, Zarzycka?
Chciałam wstać, ale zorientowałam się, że nogi i ręce mam
przywiązane do łóżka. Napięłam się, raz i drugi. Na nic. Poczułam tylko,
że coś ze mnie gwałtownie wycieka, więc zrezygnowałam.
Akuszerka stanęła nade mną. Palec, owinięty w fartuch, trzymała w
górze, ściskając go drugą ręką.
– Nie ma chłopaka – stęknęła.
– Co gadasz?! Jak nie ma? Umarł?
Odwróciła się i spojrzała na dziewczynkę. Leżała spokojnie na
pierzynie, gmerając w powietrzu nóżkami i rączkami.
– Nie ma.
– Był przecież! U doktora byłam!
Zarzycka wzruszyła ramionami. Rosła we mnie fala smutku.
– Łzy napłynęły mi do oczu. Żal mi się zrobiło samej siebie.
– Na co ja liczyłam? – rzuciłam, płacząc. – Że mi szczęście przyniesie,
jak jaki kwiat paproci. Durna ze mnie!
Zarzycka przysiadła na łóżku, obok.
– Co z nim, gadaj mi tu – załkałam.
Nakryła mi nogi prześcieradłem i nachyliła się do mnie.
– Powiem. Powiem, ale obiecaj, że zrobisz co ci każę!
– Zlituj się, kobieto! Dziecko mi zmarło, a ty mnie dręczysz!
Zarzycka położyła mi dłoń na czole. Z rozerwanego palca kapnęła mi
na policzek kropla krwi. Syknęła:
– Obiecaj, Danka! Błagam!
Zanim druga kropla dotknęła mojej skóry, obiecałam.

12

Idę pod piątkę. To tu.


O co chodzi? Przecież to staruszka. Skąd zapach kobiecego mleka? Co
mnie do niej tak ciągnie?
Z trudem, wbrew sobie wracam do mieszkania. Kładę się do łóżka,
ale nie mogę zasnąć. Jeszcze tak nie miałam, żeby mnie ciągnęło tydzień
po tygodniu. Jakoś inaczej jest, ale mnie ciągnie. Nie wiem tylko, do
czego. Nie czuję w ustach smaku krwi ani drżenia na myśl o śmierci
kobiety; a jednak chcę usiąść obok staruszki i poczuć jej zapach, jej ciało,
może pochwycić jej uchodzącą duszę. Leżę, patrząc na cień firanki
falujący na ścianie. Ten widok przypomina mi pokój w domu dziecka.
Przez wiele lat miałam tam jedną i tę samą firankę, z domkiem i
drzewami. Kiedy padały na nie promienie słońca albo księżyca, na
ścianie powstawał piękny obraz. Lubiłam sobie wyobrażać, że to mój
dom. Kiedy przez uchylone okna powiał wiatr, dom ruszał się, a ja
wyobrażałam sobie, że oto otwierają się drzwi, staje w nich mama i
woła:
– Marysia, dziewczynki, do domu! Kolacja!
Podobno było nas więcej, a ja byłam siódmą córką. Nie pamiętam
moich sióstr. Nie poznałam ich nigdy. Mamy też nie pamiętam. Ani taty.
Choć czasem, w taką noc jak dziś, na przykład, gdy nie mogę spać, mam
wrażenie, że są gdzieś blisko.
Wracam pod piątkę. Kładę rękę na klamce. Jest środek nocy, ale
staruszka nie śpi. Czuję to. O, chyba idzie do drzwi.

13
– Wejdź, proszę.
Czuję narastające wzruszenie. To, co zamierzam zrobić, to wielka
rzecz. Moje serce może tego nie wytrzymać, już teraz wali jak oszalałe.
Zresztą, Marysi chyba też, bo stoi i oddycha szybko, jak zgoniony psiak.
A może ma astmę? Nic o niej nie wiem. Przeżyła całe swoje życie z dala
ode mnie. Łzy napływają mi do oczu.
– Siadaj, proszę.
Wskazuję jej stołek, a sama siadam na krzesełku. W dzbanku paruje
świeżo zaparzona herbata. Ma bordowy kolor, ciemny w tym słabym
świetle.
Marysia siada na stołku, ale jakoś inaczej. Jak ptak, stopami na
okrągłym blacie, z palcami zawiniętymi pod krawędź. Patrzy na mnie,
przekrzywiając głowę. A więc to prawda. Opowieść Zarzyckiej to nie
brednie wariatki. A już miałam nadzieję…
Kim jesteś? – Marysia otwiera usta, ale wydobywa się z nich tylko
nierówny pisk. Wiem, o co pyta, choć nie wiem, skąd to wiem.
Patrzę jej w oczy, głęboko, długo, wnikliwie, jak tylko w mogą patrzeć
osiemdziesięcioletnie oczy w ciemnej kuchni.
– Nie wiesz.
Nie wie. Patrzymy teraz na siebie, przekrzywiając głowy. A ja? Czy ja
na pewno wiem, kim ona jest? Kim jest moja córka? Co nas łączy, poza
genami i więzami krwi? Czy to jest dużo, czy nic? Czy to wystarczająca
więź, by zrobić to, co zamierzam? Zarzycka mówiła, że tak, że to mój
obowiązek i nikt nie może mnie w nim zastąpić.
Wstaję, stawiam na stole chleb, masło i pomidory. Patrzę na Marysię.
Jest niespokojna. Ramiona lekko unosi do góry, jak skrzydła, jakby
szykowała się do lotu.
– Marysiu, kolacja.

14

To moja matka.
Cień na ścianie otwiera drzwi domku, gdy firanka faluje pod
wpływem ruchu powietrza. Moja stara matka.

15

Kołtun w ustach dławi moje krzyki. Z trudem udaje mi się nie


zwymiotować. Zarzycka siedzi obok mnie i trzyma w rękach
dziewczynkę. Ta nawet nie płacze, ale patrzy tak jakoś przytomnie,
jakby miała z rok. W pewnej chwili o mało serce mi nie pęka, bo widzę,
że akuszerka bije brudną dłonią dziecko w twarz, raz i drugi, na odlew,
a potem szczypie ją po ramieniu z całej siły. Mała otwiera buzię, ale nie
płacze, tylko jakoś tak dziwnie kwili. Zarzycka podsuwa mi tę
wykrzywioną buzię pod nos.
– Na, widzisz?! Nie rycz, ino patrz! Danka!
Jej wściekły głos gasi moją rozpacz. Otwieram oczy i patrzę. W
otwartej buzi mojej córeczki widzę zęby, cały rządek. Znowu łzy
napływają mi do oczu. Moja Marysia.
– Patrz dalej, głębiej!
Zarzycka przysuwa mi do oczu rozdziawione usteczka. Szczypie
dziecko ponownie. Mała otwiera buzię szerzej i syczy z bólu. W głębi ust
widzę drugi rząd zębów. Mój szloch cichnie.
– A to? Zobacz!
Pod nosem mam teraz małe stópki.
– To tym cię tak pokiereszowała! Frędzle ci z macicy porobiła. Ból i
pieczenie w podbrzuszu, pamiętam. Wpatruję się w nóżki dziecka. Palce
stóp wieńczą zakrzywione, grube paznokcie. Powiedziałabym kiedy
indziej, że to pazury.
– Wiesz, co to jest? Nie kto, ale co?! Wiesz, czyje to zęby? drugie?
„Imię wybierz. Jakieś modne, żeby”
Mrugam oczami. Zarzycka wyciąga mi gałganek z ust. Łapię kilka
oddechów.
– Adaś – odpowiadam cicho. Akuszerka kiwa głową.
– Zeżarła go. Wchłonęła. Wessała.
– Co ty… – próbuję protestować, ale coś mi mówi, że to nic nie da.
– Danka, obiecałaś. To twoja córka. Ty za nią odpowiadasz. I za to, co
zrobi. Tylko ty możesz to odwrócić.
Patrzę mętnymi oczami na to drobne życie, zawisłe w rękach obcej
baby, z wyglądu niewinne i bezbronne i bez najmniejszego cienia
przekonania pytam:
– Jak?
Zarzycka kładzie małą przy mojej piersi. Boję się włożyć jej sutek do
ust, ale tak szuka, tak szuka…
– Ochrzcisz ją dwa razy. Raz za nią, raz za Adasia. Z księdzem się
załatwi. Jak już będzie ochrzczona, zabijesz. Nie gap się tak! To strzyga!
Słyszałaś? Jak nie zabijesz, to usłyszysz, ty i cała wieś. Zabijesz, mówię!
Jak chcesz, ale musisz odrąbać jej głowę. Jak odrąbiesz, złożysz w
nóżkach, ustami do ziemi. Jeszcze musisz jej wbić kołki w oczy i w serce,
po lewej i po prawej stronie, bo może mieć dwa. Wtedy zakopiesz,
nałożysz cierni i przygnieciesz ciężkim kamieniem. I po sprawie.
I po sprawie. Zamykam oczy.
– A ty…
Akuszerka szarpie mnie za rękę.
– Tylko matka może wyzwolić córkę.

16

A od czego ty chcesz mnie wyzwalać, mamusiu? Jakim prawem? Nie


jestem częścią ciebie. Nie jestem twoją własnością. Nie jestem tobą. Żyję
własnym życiem. Żyję, jak potrafię najlepiej. Dałaś mi ciało, tak. Jakie
ono jest, lepiej, żebyś nie doświadczyła. To ja się z nim męczę przez całe
życie. Dźwigam je, karmię, próbuję zadowolić, zaopiekować się nim,
utulić w żalu i ukoić w gniewie. Tak czy inaczej to ja, moje życie i jakie
by nie było, będę nim żyć.
A ty przychodzisz tu, po tylu latach i chcesz mnie wyzwalać? Jak?

17

Jak mi odczytali wyrok, że za usiłowanie zabójstwa córki, zrozumiałam.


Nie udało się. Nie wystarczyło jej zabić i zakopać. Dobrze Zarzycka
mówiła. Ochrzcić dwa razy. Ale skąd było wziąć na to pieniądze? A
inaczej ksiądz nie chciał słyszeć. A potem, jak Tadek umarł, miesiąc po
jego pogrzebie, poszłam w nocy do stodoły i udusiłam Marysię. Ale nie
starczyło mi odwagi, żeby obciąć jej głowę. Zakopałam i już. Ale się
okazało, że Maniek mnie widział. Zawołał milicję. Odkopali i tyle. Uznali,
że cudem przeżyła. Ale ja wiem, udusiłam ją na amen. Trzy godziny z
krępulcem na szyi leżała. W korycie, pod wodą. Dopiero wtedy poszła do
piachu. Ale dwie dusze miała, swoją i Adasia. I wstała. Żaden cud. Ożyła,
bestia.
A teraz siedzi tu przede mną, niby jastrząb, i patrzy, jak uciec.
Strzyga, kto by uwierzył. Siódma córka. Gadają, że siódma będzie
strzygą, jak ich syn nie rozdzieli. Nie rozdzielił, już się ona o to postarała.
Moja Marysia.

18

Mamo!

19
Jak czekałam na karę śmierci, to wiele zrozumiałam. A nawet mnie
kobitki na oddziale polubiły. Czekałam długo, cztery lata. To było dużo
czasu na przemyślenia. I na polubienie. A płakały, jak mnie zabierali
wieszać! I powiesili!
Ale że byłam siódmą córką, to nawet ja nie wiedziałam. Podchodzę
powoli do Marysi. W rękach mam zastrugane kołki. Ostre, jak igły. Czuję
jej lęk. Widzę go w jej oczach. Przekrzywia głowę i staje przede mną,
gotowa do skoku. Obejmuję ją i przytulam. Stoimy tak przez chwilę.
Nasze serca biją równo, mocno, blisko.
Cień na ścianie faluje. Otwierają się drzwi domku i słyszę głos:
– Dziewczynki, kolacja!
Wojciech Mytnik
Dziwożona

Wyszła z wody jej piersi


Obwisłe do kolan.
Włos jej długi i czarny
Święty złocił świt.

Wyszedł Jaśko z chałupy


Hen, na szare pola.
Gdzieś za dróżki zakrętem
To przepadł, to znikł.

Ona za nim. Dopadła


Go lubieżnym wzrokiem.
On nieświadom niczego
Na piszczałce grał.

Wtem coś pyłem się wzbiło,


Coś śmignęło bokiem!
I już demon-paskuda
Przed Jasieńkiem stał.

Ślipia czarne, zapadłe,


Wielka, wstrętna głowa,
Dłonie długie, płetwiaste
I oślizła płeć.

Wsiadło dziwo na Jaśka


I mu prawi słowa,
Że ją pragnąć powinien,
Że ją musi chcieć.

I tak długo gadała


We chciwych podskokach,
Że biedaka zastała
Polno-wodna śmierć.

Leży człowiek nieżywy


W kurzawy obłokach.
Obok niego piszczałka
Złamana na ćwierć.
30 lipca 2002 r.
Kazimierz Kyrcz jr i Michał J. Walczak
Główszczyzna

Mówi się, że ktoś ma osobowość psychopatyczną… – Robert zawiesił


głos, przygotowując słuchaczy na pytanie, którym chciał wyrwać ich ze
strefy komfortu. – A jaką osobowość posiada ktoś pozbawiony cech
psychopaty?
– Normalną? – spróbował ktoś.
– Nie. Osobowość nieefektywną!
Na twarzach menedżerów odmalowała się ledwie maskowana
obawa. Czyżby szefostwo nieprzypadkowo wysłało ich na to szkolenie?
Wszak od dawna mówiło się o redukcji…
Robert uśmiechnął się w duchu. Znał podobne klimaty aż za dobrze,
w zasadzie mógłby czytać w myślach tej bandy korposzczurów. Potrafili
bez mrugnięcia okiem gnoić podwładnych, jednak gdy zagrożenie
dotyczyło ich samych, byli bezbronni jak dzieci.
– Ludzie od wieków zakopują talenty pod drzewem usprawiedliwień,
zupełnie jakby dzięki temu coś miało z nich wyrosnąć… Bzdura! –
zagrzmiał z udawaną złością. – To droga prowadząca donikąd!
– Co najwyżej w zaświaty – dodał po chwili milczenia, które miało
dać wszystkim czas na przetrawienie wypowiedzianych wcześniej słów.
– Pamiętajcie, jeśli już babrać się w ziemi, to tylko po to, żeby coś
znaleźć. Kopcie pod drzewem, by dotrzeć do korzeni, do sedna! Inaczej
nie będziecie lepsi od pijanego grabarza.
Mnóstwo osób spuściło wzrok, może nawet przeliczając wszystkie za
i przeciw przebranżowienia się na kopidoła. W tym towarzystwie
zdecydowanie wyróżniała się kobieta, obdarzona alabastrową cerą,
kasztanową burzą loków i oczami zbyt dziwnymi, by dało się je do
czegokolwiek porównać. Wpatrywała się w niego tak intensywnie, że
Robert odwrócił się do tablicy multimedialnej.
Namolność heteryków potrafi być irytująca.
Nie umknęło jego uwadze, że dziewczyna o urokliwym spojrzeniu
obserwowała go, gdy załatwiał formalności z organizatorem szkolenia,
notabene młodym i nad podziw przystojnym mężczyzną, z którym bez
ceregieli wymienili się wizytówkami.
Na bilecie wizytowym widniało nazwisko Krzysztof Wawrzyniec i
odręcznie dopisany numer telefonu, co dawało nadzieję, że ich
przelotna znajomość zyska satysfakcjonujący obie strony ciąg dalszy.
Tak, o Wawrzyńcu można by powiedzieć wiele, ale na pewno nie to,
że wyglądał na zniewieściałego. Obracając w palcach sztywny kartonik,
Robert uśmiechnął się do swoich myśli. Nie przepadał za tak modną
ostatnimi czasy ostentacją, każącą co poniektórym uczestniczyć w
tęczowych marszach i deklarować swą pozorną odmienność.
Nie tędy droga.
Przystanął przy stoliku kawowym, gdy nieznajoma podeszła do niego
z miną sugerującą, że ma coś ważnego do zakomunikowania. Zdziwiło
go to, bo przywykł raczej do kursantów łykających przekazywane przez
niego treści jak prawdę objawioną. Którymi zresztą istotnie były. Tak,
Robert nie hołdował fałszywej skromności. „Panu, co pańskie” – tak
brzmiało jego sekretne motto.
– Ciekawie wyszło to porównanie z drzewem i grabarzem – zagaiła. –
Interesuje się pan botaniką, leśnictwem czy może horrorem i
straszeniem ludzi?
Robert z szerokim uśmiechem zerknął na plakietkę menedżerki.
„Bogumiła Guślarz, Menedżer Regionalny, Dział Logistyki”.
– Pani Bogumiło...
– Bogusia jestem. – Dziewczyna uniosła rękę do uścisku.
– Robert – złapał za wyciągniętą dłoń i lekko potrząsnął. – Nie,
Bogusiu, ale uwielbiam analogie. Czasami przesadzam z porównaniami,
choć to z drzewem ma akurat umocowanie psychologiczne, z czego
jestem, no cóż, dumny. A ciebie co w tym tak zaintrygowało?
– Drzewa. – Przez moment przez jej twarz przebiegł jakiś cień,
możliwe, że tęsknoty. Pokręciła głową. – Nie, nie jestem dendrofilem.
Naprawdę uwielbiam drzewa. Są takie majestatyczne… Szczególnie te
występujące w mitologii albo w legendach.
– O, interesujesz się legendami? Jaka jest twoja ulubiona? – Dwa,
zadane jedno po drugim, pytania ani na moment nie zbiły menadżerki z
tropu.
– Tak, odkąd pamiętam. Lubię myśleć, że mimo całej fantastyczności,
zawierają ziarenko prawdy. Pomaga mi to osiągnąć orgazm skóry...
– Słucham? – zdziwił się Robert, który nagle z pozycji mentora musiał
przejść do defensywy.
– Nigdy nie słyszałeś tego określenia? – Roześmiała się, błyskając
śnieżnobiałymi zębami. – Tak nazywa się gęsią skórkę. Tyle że to jest
inny rodzaj dreszczy, nie takich w rodzaju reakcji na zimno. Raczej na
bodziec emocjonalny. Jak na przykład piękna muzyka, poruszający
wiersz, przyjemna myśl. No, wiesz, o co chodzi...
– Tak, teraz już rozumiem. Opowiesz mi jakąś mało znaną legendę?
Może coś z twoich rodzinnych okolic?
Bogusia na moment zerknęła w bok.
– Chętnie. To jest historia dziewięciu władców królestwa, uwikłanego
w wieczne wojny… Zupełnie jak moja firma – dodała szeptem,
przesłaniając sobie dłonią usta i nachylając się lekko w stronę
mężczyzny. – Była to jednak dziwna wojna, bo toczyła się wyłącznie
wokół oktagonalnej, olbrzymiej sali. Na jej środku stał tron, na którym
zasiadał tak zwany Pierwszy Król Królestwa. Ośmiu pozostałych było
jego zastępcami, odpowiadającymi za różne kwestie w państwie. Jednak
za każdym razem, gdy król siadał na tronie, natychmiast przerywali
swoje zajęcia, doskakiwali do broni, którą ładowali na wyścigi i każdy ze
swojego okna oddawał dokładnie jeden strzał w stronę Pierwszego.
– Bez sensu... To jak często ten król się zmieniał? Czemu oni do niego
strzelali, tak w ogóle?
– Cierpliwości, już wyjaśniam. Tak jak mówiłam, to była wieczna
wojna. Króla nie zawsze udało się trafić, więc bywało, że i przez sto dni
panował jeden.
– Całe sto dni? – zażartował Robert.
– Nie drwij, słuchaj. Zastrzelonego władcę zastępował ten, który go
trafił i zrobił to jako pierwszy. Zdetronizowany król odradzał się jako
zastępca, ale bogatszy o nową wiedzę i doświadczenie. Im dłużej
zasiadał na tronie, tym były one większe. I znowu mógł stanąć w szranki
o władzę z siedmioma innymi pretendentami.
– Okej, rozumiem. A ten król, który akurat był Pierwszym, musiał
siadać na tronie? Nie mógł się gdzieś podziać i rządzić z innej sali czy
coś takiego?
– Nie, nie mógł, bo tron go przyciągał; stanowił nieodłączny atrybut
władzy w królestwie. Poza tym – Bogusia uśmiechnęła się figlarnie –
wszyscy codziennie siadamy na tronie, nolens volens.
– Ha, ha, masz rację! Czyli o to tu chodzi?
– Interpretuj sobie jak chcesz. Ja niczego nie narzucam. –
Menadżerka puściła przy tym oko do Roberta.
– Jasne. To już koniec? End of the story?
– Nie. Nowa wiedza i doświadczenia sprawiają, że każdy z dziewięciu
wreszcie zdaje sobie sprawę, że wpadł w pętlę. Pętlę, z której nie da się
uwolnić. Pętlę czekającą nas wszystkich, o ile jeszcze w takiej nie
wisimy.
Złapał się na tym, że mocno się wczuł w ostatnie słowa kobiety.
Faktycznie zostawiała interpretację dla odbiorcy.
– Oszukujesz! – rzucił znienacka, by przerwać przeciągającą się ciszę.
– Dlaczego? – zdziwiła się Bogusia.
– Po pierwsze, miałem zareagować dreszczami na pozytywny
bodziec, a mnie to zwyczajnie zmroziło. Po drugie, gdzie w tej historii
drzewa?!
– Reakcja na bodziec była w stu procentach prawidłowa – odparła z
rozbawieniem, choć Robert nie wiedział zupełnie, jak w tym kontekście
interpretować spojrzenie kursantki. – Zostajesz chwilę na imprezie? Bo
może ja cię zatrzymuję, a ty się spieszysz?
– Właśnie się zastanawiam. Nie masz czasem ładowarki do ajfona?
– Nie, nie gustuję zbytnio w jabłkach.
– Rozumiem – zmartwił się, bo poziom baterii w jego smartfonie
błagał o litość regularnymi plumknięciami.
– Ale co do drzew, mam w domu całą kolekcję bonsai. Chciałbyś ją
zobaczyć?
Roberta dopiero w tym momencie oświeciło, dokąd zmierza ta
rozmowa. Czy ta dziewczyna zwariowała, do cholery?
Przełknął ślinę, stukając palcem wskazującym po złotym krążku na
przegubie dłoni.
– Niestety, muszę lecieć. Miło było cię poznać, Bogusiu. Jesteś bardzo
ciekawą osobą, jednak mam szmat drogi przed sobą.
– Mnie również było miło, Robercie – odwzajemniła grzeczność, choć
zawiedziony wyraz jej twarzy sugerował, że liczyła na coś więcej.
Znacznie więcej.

Robert wsiadł do swojej rav czwórki, poprawił siedzenie i lusterka,


przekręcił kluczyk w stacyjce. Nie ruszył jednak od razu. Nie lubił
jeździć wychłodzonym autem, bo bał się, że w jakimś newralgicznym
momencie zgaśnie mu silnik. Ot, jeszcze jedna fobia, od pozostałych
różniąca się głównie tym, że nie potrafił jej przezwyciężyć.
Chyba w ramach kary za jego opieszałość niebo przystroiło się w
burzowe chmury, gęste niby galareta i równie odstręczające. O szybę
zabębniły pierwsze krople deszczu.
– Świetnie, tego mi tylko brakowało – westchnął. – Spieprzonej
pogody.
Wyprowadził wreszcie auto z parkingu, przetarł szyby nowo
wymienionymi wycieraczkami i pomknął przed siebie, zgodnie ze
wskazaniami GPS-u. Na poprawę humoru i dla umilenia podróży
włączył odtwarzacz CD. Wnętrze samochodu wypełnił
charakterystyczny, miękki głos Karen, wspierany pasażem pianina i
wyjątkowo melodyjnie grającym kontrabasem. Karen Souza,
pochodząca z Buenos Aires wokalistka jazzowa, któregoś dnia skradła
mu serce cudowną interpretacją Creep i dotąd go nie zwróciła.
Czasami, gdy jakiś kawałek wpadał mu w ucho, z masochistycznym
uśmiechem wciskał przycisk „repeat” i rozkoszował się nim przez
kilkanaście kilometrów. Tym razem też nie odpuścił. Ta piosenka
zawsze dawała mu orgazm skóry, choć wcześniej nie potrafił tego
nazwać inaczej niż ciarki.
Kiedy piosenkarka po raz kolejny miękko zaintonowała pierwszą
zwrotkę, słowa „When you were here before” pogrążyły Roberta w
myślach, a te najpierw poszybowały w kierunku poznanej przed
godziną Bogusi Guślarz, by jeszcze szybciej zawędrować do Krzyśka
Wawrzyńca. Przystojny, i na ile zdążył się zorientować, inteligentny
młodzieniec, zaintrygował go ogromem możliwości, jakie oferowała
przyszłość. Tekst kultowego utworu Radiohead boleśnie pasował do
sytuacji; traktował zwyczajnie o nim – o dziwaku. Nie miał pewności,
czy kiedykolwiek jeszcze spotka Krzyśka, co przypomniało mu o starym
marzeniu: posiadaniu urządzenia pozwalającego na przyśpieszanie
czasu. W tym marzeniu rzeczywistość była rodzajem nagrania, które da
się przewijać na podglądzie.
Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że przestało padać, a on
jedzie w gęstniejącej mgle. Nawigacja prowadziła go jakimś pustkowiem,
gdzie asfalt przeszedł w szuter i usypiająco chrzęścił pod kołami
terenówki. Mężczyzna nie zdejmował nogi z gazu. Jechał
zahipnotyzowany widokiem; drzewa wyglądały jak fantastyczne stwory,
niknąc w pierzynie mlecznego oddechu lasu.
Melodia wygrywana przez dogorywający telefon wyrwała Roberta z
zadumy. Z wściekłości na moment zamknął oczy i wrzasnął w proteście
przeciwko swojej niefrasobliwości.
Jego okrzyk został zagłuszony przez huk miażdżonej karoserii.

Ciężko dysząc, podniósł głowę i spojrzał na poduszkę powietrzną.


Trzęsącą się dłonią dotknął nosa; adrenalina skutecznie go znieczuliła,
ale krew na palcach natychmiast sprowadziła go do „tu i teraz”. Gdy
zobaczył, z czym się zderzył, szczęka mu opadła. Na drodze przed
zmiażdżoną maską leżał potężny byk, czarny jak sam diabeł. Bestia
zaryczała, próbując się podnieść, jednak jej ospałe ruchy świadczyły o
daremności tych prób.
Kołcz poczuł się bezradny, zupełnie jakby zawładnęła nim starsza od
piramid, groźna i emanująca mroczną energią siła. Cóż, jako typowy
mieszczuch nie łudził się co do swojego odczuwania przyrody. Była mu
obca. Równie obca jak on jej.
Co mógł zrobić w tej sytuacji? Zadzwonić po weterynarza? Do
nadleśnictwa? Gdzie się dzwoni w takiej sytuacji?
Cholera, przecież telefon padł!
– Kurrrwaaa! – zawył, z rozpaczą zdając sobie sprawę z beznadziei
sytuacji. On i byk? Szkoda, że nie latający talerz…
– A chuj z tą krową! – warknął, po czym wygramolił się z auta, by
przyjrzeć się dogorywającej kreaturze. Zanim zemdlał, zdążył zobaczyć,
że zniknęła. Rozpłynęła się, zupełnie jak on, tuż po niej.
Nagle odniósł wrażenie, że znalazł się w środku bębna. Zamglonym
wzrokiem rozejrzał się po sali, wypełnionej rozwścieczonymi ludźmi.
– Cisza! – zagrzmiała ciemna, rogata postać, stojąca za
pokiereszowanym tronem. Sala zamilkła posłusznie.
– Człowiecze! – Stwór zwrócił się wprost do wykładowcy. – Daję ci ja
winę o ubicie istoty świętej, a skazuję cię ja na pętlę!
Gdy Robert, wiedziony nieznaną mu siłą, ruszył w stronę tronu, tłum
rozpłynął się w powietrzu. Usiadł więc na siedzisku z zamiarem
rozkoszowania się tą zbawienną ciszą.
Sekundę później usłyszał szczęk przeładowywanej broni i grzmot
strzałów.
Jeden z nich dosięgnął celu.

Znów leżał na poboczu drogi, zupełnie jakby wbrew zdrowemu


rozsądkowi urządził sobie piknik. Ostrożnie, samymi opuszkami palców
powiódł po twarzy. Została na nich krew, gęsta jak żywica, tyle że ciepła
i należąca do niego.
Usiadł z trudem, akurat w momencie, gdy jego auto pochłonęły
płomienie. Wkrótce zapach leśnej ściółki zmieszał się ze smrodem
palonego plastiku.
Nie miał najmniejszego pojęcia, co robić.
Zimną bezradność ogrzała maleńka iskra nadziei, gdy w blasku
płomieni zauważył szeroką, dobrze wydeptaną ścieżkę. Możliwe, że
prowadziła donikąd, ale w tej sytuacji złapałby się nawet zardzewiałej
brzytwy.
Jakimś cudem udało mu się podnieść.
Nogi ledwo go niosły. Chybotliwe światło, rzucane przez płomienie,
zostawało coraz dalej w tyle. Nie potrafił określić upływu czasu, liczyło
się jedynie to, co przed nim, i wola przetrwania. Uczył jej obcych ludzi,
teraz miał okazję, by przetestować swoje teorie w praktyce. Żeby tylko
nie okazało się, że jest tym przysłowiowym szewcem…
– Krok po kroku – powtarzał cicho, drżącym z wysiłku głosem. – Na
każde wielkie zwycięstwo przypada seria małych kroków… Skup się na
nich, a osiągniesz cel.
Po kilku powtórzeniach brzmiącego jak mantra frazesu, z noszącym
oznaki szaleństwa rozbawieniem uznał, że brzmi jak Bear Grylls w
programie o przetrwaniu w dziczy. Z tym że tamten pcha się tam na
własne życzenie i z reguły nie wykrwawia się z byle powodu… Ciekawe,
co Bear zrobiłby na jego miejscu? Pewnie na dzień dobry przerobiłby
byka na hamburgery.
Zachichotał nerwowo, by wreszcie wybuchnąć histerycznym
śmiechem i przerywającym go bulgoczącym kaszlem. Świat zakołysał się
w posadach. Robert próbował złapać równowagę, co skończyło się tym,
że niespodziewanie oparł się o ścianę. Mur wyrósł przed nim zupełnie
znikąd. Tak jakby głucha pustka nagle zgęstniała na kamień. Mrok
równie raptownie i bez uprzedzenia przesłonił myśl, że chyba się udało.
Dał radę, teraz już jest bezpieczny. Cywilizacja przyniesie ratunek, a
Grylls może pocałować go w du...

Stał w biurze i rozmawiał z Krzyśkiem Wawrzyńcem. Jego twarz wydała


mu się mało przyjazna, więc Robert też zluzował uśmiech. Gniewa się na
mnie? Byłem zbyt obcesowy? Poprawię się, obiecuję. Tylko daj mi
szansę…
– Umierasz, wiesz o tym? – Zimne spojrzenie mężczyzny, którego
dotąd traktował jako szansę na odrobinę szczęścia, odebrało mu ochotę
na wszystko.
– Wiem, choć nie rozumiem. Dlaczego ja?
– To proste, chodzi o energię. Masz jej wiele i chcesz się nią dzielić. To
jest nawet urocze, jak tak pomyślę – Krzysztof mrugnął
porozumiewawczo – ale czasami zbyt naiwne. Łatwo cię wykorzystać i
taki jest powód, dla którego padło właśnie na ciebie. I wiesz co? Jesteś na
doskonałej drodze. Zdradź mi, wpadłeś, żeby mnie męczyć czy
wykorzystać?
Robertowi myśli zawirowały w głowie. Zaczynał rozumieć, że stał się
ofiarą jakiegoś spisku, zaś poznany chłopak zwyczajnie sobie z nim
pogrywa. To był jeden z tych momentów, w których żałował
opanowanych umiejętności; mikroekspresja i mowa ciała zdradzały o
człowieku znacznie więcej, niż by sobie tego życzył… Ile razy można stać
z kamienną twarzą, gdy twój rozmówca okłamuje cię z bezczelnym
uśmiechem na ustach, a ty, choć jesteś tego świadomy, nie możesz nic
zrobić?
– Nie przejmuj się tym – podjął Wawrzyniec, pochylając się nieco w
jego stronę i wkładając mu do kieszeni marynarki jakieś zawiniątko. –
Weź, niedługo ci się przyda.
Robert chciał spytać, co to za prezent, jednak głośne „kra, kra”
zagłuszyło jego słowa, wciągając w spiralę mroku.
Kiedy otworzył z wysiłkiem oczy, leżał oparty o mur. Przed nim stał
ogromny kruk i przyglądał mu się, przekrzywiając głowę. Mężczyzna
odgonił go niemrawym machnięciem ręki. To był znak, że miał jeszcze
trochę tej cholernej energii.
W świetle świtu graniczna ściana ukazała się prawie w całej
okazałości. Nie tyle jej wysokość, co długość robiła wrażenie; z obu stron
ogrodzenie stapiało się z zielenią dalekich drzew.
– Niezły parkan – ocenił, podnosząc się powoli. Nie ustrzegło go to od
bólu, któremu dał wyraz, krzywiąc się i stękając z wysiłku. – Co oni tam
na grządkach hodują, że tak tego strzegą? Złoto? Kruk, prawdopodobnie
ten sam, któremu dopiero co przeszkodził w podglądactwie, zakrakał
nad nim z wysokości ogrodzenia. Robert odruchowo spojrzał w górę. Nie
zlokalizował ptaka, ale źródło dźwięku wydało się nagle nie tyle gdzieś
wysoko, co raczej daleko. Zakręciło mu się w głowie.
– O nie, nie, nie... – przywołał się do porządku. – Nie możesz znowu
odlecieć!
Kuśtykając, ruszył przed siebie. Graffiti było chyba najdłuższym
tekstem, jaki kiedykolwiek znalazł się na murze:

I cwałem przybędzie mądry młodzieniec na srebrnym, żelaznym


rumaku. Szałem wiedziony po wielkiej stracie, śmiertelnie
ubodzie bestię…

Skupiony na napisie, nie od razu zorientował się, że dotarł do wnęki


skrywającej starą, pordzewiałą furtkę.
Złapał za klamkę i oparł się na niej całym ciężarem ciała. Dźwignia
zadziałała, mimo to drzwi pozostały zamknięte.
Nie wiedział, co dalej. I tak już brakowało mu tchu, nie będzie
kolejnego zrywu. Jego zbawienie okazało się ślepym zaułkiem.
Jaki ciąg zdarzeń doprowadził go tutaj? To był tragiczny dzień, bez
wątpienia. Los zadrwił sobie z niego w znanym wyłącznie sobie
odwecie. Odwecie? Za co?
Zastygł, tknięty nagłą myślą.
– Bez kitu – wyszeptał.
Nie było widowni, przed którą mógłby się ośmieszyć, sięgnął więc do
wewnętrznej kieszeni marynarki.
Przedmiot ledwo mieścił się w dłoni. Robert, wciąż nie do końca
wierząc w to, co widzi, odpakował pergamin skrywający coś, co okazało
się wielkim kluczem. Spojrzał na kartkę. Napisany czarnym atramentem
tekst dało się odczytać tylko w jednym fragmencie: Dom opieki nad
bydłem i Nawkami...
Nie miał ochoty na rozwiązywanie głupawych kalamburów. Zamiast
tego włożył klucz do zamka i przekręcił. Furtka ustąpiła. Jego oczom
ukazała się idealna równina, której końce niknęły we mgle. Harmonię
nicości zaburzał jedynie majaczący w oddali kształt samotnego drzewa,
wyłaniającego się z miękkiej poświaty poranka. Mężczyzna postąpił
naprzód i zaraz zapadł się w bagiennym podłożu; runął na twarz z
chlupnięciem. Przez dłuższą chwilę rozpaczliwie młócił rękoma, aż
wreszcie natrafił na coś w rodzaju grobli, dzięki której udało mu się
wygramolić z grząskiej pułapki. Ciągle na czworakach, spojrzał za siebie.
Przysadzisty, ale znajomy mur zastąpiła obca przestrzeń, nakrapiana
kłaczkami bladej waty.
Nagle rozległo się narastające dudnienie i z mgły wyłoniło się stado
bestii podobnych do tej, na którą trafił na drodze. Nie wyglądały, jakby
miały zamiar się zatrzymać. Instynkt samozachowawczy kazał mu z
wrzaskiem wskoczyć z powrotem w odmęt cuchnącej brei. Mimo
uwolnienia potężnej ilości fetoru, opłaciło się. Nadciągające stado z
pewnością rozniosłoby go na strzępy, niezależnie czy przed czymś
uciekało, czy coś goniło.
Zwierzęta pędziły w stronę ogromnej, starej wierzby. Nie zmieniając
tempa, zatoczyły koło, po czym znów wpadły w mgłę.
To był magiczny widok, jednak okoliczności nie sprzyjały
kontemplacji zjawiska. Robert rozejrzał się. Wraz z nastaniem dnia
światło coraz skuteczniej ujawniało sekrety mokradeł. Pląsając w
gąszczu monet, kielichów i mieczy, miotało się ponad rzęsą wodną, by
wreszcie zatrzymać się na cieniach. Po chwili ujawniło źródło unoszącej
się wokół trupiej woni.
Gnijące ciała, wplecione w podwodne zarośla, tu i ówdzie wystające
nad powierzchnię fragmenty trucheł, skutecznie przyciągały uwagę.
Robert zamarł w bezruchu i pewnie to uratowało mu życie, bo ostatni
byk przebiegł tuż za nim, mijając go niemal o włos.
Wkrótce bydlę zrobiło swoją pożegnalną rundę wokół wierzby i
pomknęło za resztą grupy. Mężczyzna spojrzał uważniej na drzewo.
– Wierzba rokita – rozpoznał gatunek po charakterystycznym
kształcie korony. Przypomniał sobie, jak w dzieciństwie babcia tłukła
mu na okrętkę, żeby nigdy nie stawał pod taką wierzbą podczas burzy.
Nie widział specjalnej różnicy między wierzbą białą a płaczącą czy
innym dębem, ale upierała się, że ją samą ze dwa razy piorun trafił w
podobnych okolicznościach przyrody.
– Chociaż tobie, badylu, pasują te moczary – powiedział tak
donośnym i zdrowym głosem, że aż się przestraszył.
Nie czuł też dokuczliwego uwierania pod lewą łopatką, które od
miesięcy przypominało mu o dawnej kontuzji. Był jak nowonarodzony.
– Chyba znowu mam majaki. A może...
– Pójdź no tu, jeśliś łaskaw. – Spokojny, basowy głos przerwał
Robertowi monolog, sprawiając, że wykładowca, powolny wezwaniu,
ruszył ku wierzbie.
Ciemny, bezkształtny balon wiszący na jednym z konarów przybierał
coraz bardziej rozpoznawalną formę. Robert stanął oniemiały, gdy
uświadomił sobie, że to potężny byczy łeb, dyndający na własnym
języku. Za przysadzistym pniem rokity dało się dostrzec fragment
innego przedmiotu, huśtającego się miarowo na niewyczuwalnym
wietrze.
– Podejdź bliżej, śmiało – rozkazał tajemniczy, śpiewny głos.
– Kim jesteś? – Pytanie przeszło mu przez gardło z trudnością. Nie
usłyszał odpowiedzi do czasu, aż znalazł się o kilka kroków od wierzby.
Jej potęga imponowała. Robert powiódł wzrokiem od wysuniętych
ponad grunt korzeni, w górę gargantuicznego pnia. Liczne pęknięcia
zbiegały się w jedną, ziejącą czernią dziuplę, z której po chwili wysunął
się wąż.
Mężczyzna w milczeniu kontemplował zjawisko; przednia część gada
zwisała tuż przed jego twarzą, przerzucona przez wydatną rosochę, a
reszta ginęła w najwyraźniej bezdennej norze.
– Witaj mi, mądry młodzieńcze. Zwą mnie Weles, zapewne wiele ci to
nie mówi. – Nie doczekawszy się reakcji, stwór majestatycznie podniósł
łeb, by przyjrzeć się Robertowi swymi gadzimi oczami. – Jam jest syn
Czernogłowa i Białobogi, niepodzielny pan Weli, władca Nawii i
wszelakiego bydła.
Robert nadal stał jak słup soli, porażony zarówno nierealnością tego,
co widział, jak i własną ignorancją.
– Widzę, że me objaśnienia nie trafiają na żyzną glebę. Ech, wy
współcześni Słowianie. Ni krztyny szacunku do dawnych bóstw!
– C... co ja tu robię? – wykrztusił w końcu Robert.
– Poznajeszli łeb bestii? – Gad zwrócił się lekko w stronę
makabrycznego znaleziska. Robert przełknął ślinę.
– Czy to byk, przez którego omal nie zginąłem?
– Omal nie zginąłeś? – zdziwił się Weles. – Raczej byk, któregoś ubił,
człowiecze! Owszem, nie inny. Z jakiegoś powodu tu się znalazł. I tyś tu
trafił… Zostałeś skazan na pętlę. Głowa za głowę…
– Mój boże, jestem niewinny! – wrzasnął Robert. – Ja przecież…
– Wreszcie współczesny mieni mnie swym bogiem. Pieścisz me uszy,
młodzieńcze. Jednakże kara cię minąć nie może.
– Kara? Za co? Przecież nie wjechałem w niego specjalnie!
– Dawnoć to było pisane... śmiertelnie ubodzie świętą bestię... Należało
cię tylko odnaleźć – wyjaśnił Weles.
– Skąd możesz mieć pewność, że ja… że mnie szukaliście?
– Mój wołchw, czy – jak wolisz – guślarz, tego dokonał.
– Guślarz? Czy to ma coś wspólnego z Bogusią?
– Bogumiła, tak. To jej imię.
Złość i poczucie bezsilności wycisnęły z Roberta łzy. Przejrzał tę
durną kursantkę, ale co z tego!
– Cierpisz, aż się serce kraje... Pozwól, niech no cię utulę. – Coś
owinęło się wokół szyi Roberta. Coś, co z pewnością nie było szalikiem.

– Jak mogłaś mi to zrobić, szmato?! – wykładowca stał przed flipchartem


w sali pełnej menadżerów średniego szczebla, ale tym razem skupił się
jedynie na Bogusi. Reszta, bezwzględnie zignorowana, niemo
obserwowała rozwój wydarzeń.
– Ostro, Robercie, zbyt ostro… Nie spodziewałam się tego po tobie. Na
pewno nie takiego słownictwa. Już pytałeś, dlaczego ty –
wytłumaczyłam. Chciałam poznać cię bliżej…
– O ile pamiętam, odmówiłem.
– Mnie się nie odmawia – zmarszczyła czoło, przyszpilając go swym
wężowym spojrzeniem.
Robert całym sobą zapragnął znaleźć się gdzie indziej. Teraz,
natychmiast.
– Moja misja nareszcie się kończy. Niebawem przekażesz swoją
energię i zastąpisz mnie na pozycji wołchwa. Oby poszukiwania kolejnej
dawki nie zajęły ci wieczności.
Nie było sensu prosić o przebaczenie. Zamknął oczy. Zza ściany
powiek doleciał jeszcze cichy, niby rozmyty echem, szept: „Śpij słodko,
kochany… Powodzenia”.
Kiedy znów znalazł się w swoim ciele, wydawało mu się, że jest
znacznie wyższy niż normalnie. Nie mógł tego sprawdzić,
unieruchomiony paraliżem. Po jego lewej, zza pnia wierzby na moment
ukazał się pukiel kasztanowych włosów. Władca Nawii zniknął bez
śladu.
Coś upadło. Coś ciężkiego. Wytężył wzrok, by w leżącym po drugiej
stronie drzewa kształcie rozpoznać Bogusię.
W tym samym momencie po plecach Roberta przebiegły ciarki. Pętla
zacisnęła się mocniej. Sekundę później po korze rokity przelała się fala
podobnego dreszczu, znikając w otchłani dziupli. Ta ostatnia podzieliła
się mrokiem z gasnącym Robertem.

Chcemy podziękować kilku osobom, które pomogły nam w


dopieszczaniu tego opowiadania; Marcin Zydroń, Kacper Kotulak i Adam
Froń wsparli nas trzeźwymi uwagami redakcyjnymi, natomiast Adam
Kwarciak podrzucił pasujący do niego tytuł.
Norbert Góra
Stosy znowu płoną

Być może wyobraźnia i wiara nie mogą bez siebie istnieć, bo mają
wspólną istotę – nie wymagają dowodu.

Andrzej Stasiuk, Opowieści galicyjskie

Śmiech. Wszyscy się śmiali. Przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. W


ich oczach widać było drwinę. Na moment obrócił się plecami do drzwi,
które zaraz zamknęły się z hukiem. Przerażony spojrzał za siebie. Ktoś z
tłumu szyderców podniósł do góry ręce i otworzył szeroko usta. Poznał
w nim swojego rywala z pracy.
– To demony zamknęły te drzwi! Biada, nam, biada! Jak to
wytłumaczysz? – zapytał mężczyzna, trzęsąc się ze śmiechu. Z oczu
leciały mu łzy. Z głębi pomieszczenia odezwał się inny głos.
– Może rzucisz jakieś zaklęcie? Spraw, żeby drzwi znowu się
otworzyły!
Nie mógł w to wszystko uwierzyć. Skąd w ludziach tyle ironii? Czyżby
wynikała z niewiedzy? Odsunął się jeszcze o krok od tłumu i wtedy
przed oczami zagościła pustka. Pożarł go niebyt.

***
Uniósł powieki. Z trudem przemknął wzrokiem po ścianach. Na jednej z
nich wisiał pastelowy obraz, który od razu rozpoznał. Przedstawiał
zachód słońca nad gęstym borem. W dolnym prawym rogu, obok
inicjałów twórcy, widniał tytuł dzieła – „Bramy do mroku”. Dzieła…
dobre sobie. To była zwyczajna tandeta w dębowej oprawce, kupiona za
grosze na lokalnym pchlim targu. Już od dawna nosił się z zamiarem
wywalenia tej szmiry na śmietnik, choć ciągle go coś powstrzymywało.
Za każdym razem, gdy spoglądał na obraz, dobitnie uzmysławiał sobie,
iż autorowi raczej daleko było do Rembrandta czy Picassa.
Mrugnął jeszcze kilka razy i cicho westchnął. Miał nadzieję, że
wyzbył się sennych koszmarów. Niestety, tylko pozornie. Odgłosy drwin
nadal siedziały mu w głowie pomimo upływu ponad roku. Już chyba
nigdy nie wymaże tego z pamięci. Odrzucił kołdrę i wstał z łóżka. Po
chwili do jego uszu doszedł dźwięk dzwonka do drzwi.

***
Zanim wyszedł z sypialni, na podłodze przy drzwiach wejściowych do
mieszkania dostrzegł listy. Na ich widok zrobiło mu się niedobrze.
Pewnie znowu same rachunki, pomyślał ze smutkiem i przemierzył
korytarz powolnym krokiem. Chwycił cztery koperty i zaczął je
sortować. Trzy pierwsze, po pobieżnym przejrzeniu, rzucił na niedużą
szafkę nocną, na stos starych gazet. Czwartą zatrzymał. Koperta nie
miała nadawcy. Widniał na niej jedynie adresat. Przełknął ślinę.
Spokojnie odpakował jej zawartość. O cholera, kolejny list.
Oby to tylko nie był jeden z tych naukowców-dewiantów, błagał w
duchu i zaczął czytać. Po lekturze zwiększyło się jego ciśnienie tętnicze.
Zmusił się do ponownego przeczytania, tym razem na głos.

***
Panie Krzysztofie.
Jest Pan naszą jedyną nadzieją. Długo szukałam możliwości
kontaktu z Panem, ale złośliwy los nieustannie mi przeszkadzał.
Na szczęście wydawca Pańskiej książki okazał się bardzo
pomocny. Przeczytałam ją nie raz, nie dwa. Muszę powiedzieć, że
jestem w szoku. Nigdy nie sądziłam, że zło może manifestować
swoją obecność tak intensywnie. Do rzeczy.

Piszę z Wronczyna nieopodal Pobiedzisk. Od jakiegoś czasu w


naszej wsi dzieją się rzeczy „niestworzone”. Co rozumiem pod
tym pojęciem? Znikają mężczyźni i kobiety. Ponadto, coraz
częściej, w powietrzu unosi się zapach jakby palonego mięsa.
Jesteśmy naprawdę zaniepokojeni tym stanem rzeczy.

Zapyta Pan zapewne, dlaczego nie poinformowałam policji. Tak


też zrobiłam. Niestety, nikt nie chciał mnie potraktować
poważnie. W końcu, jako policjant, pewnie orientuje się Pan, że
oni podchodzą do każdej sprawy ze sporym dystansem. Błagam
Pana o pomoc. To nie są żarty. To nie jest zabawa. Każdego dnia
w tajemniczych okolicznościach znikają ludzie, których znałam
od dziecka. Czas jest na wagę złota. Proszę… nim będzie za
późno.
Wiesława Kielarczyk

Drżącą ręką opuścił list. Demony przeszłości wróciły bez pytania.

***
To było najszybsze kilkanaście minut jego życia. Wziął prysznic, zjadł
dwie kanapki z żółtym serem i kiełbasą, popił wczorajszą herbatą, a
następnie wybiegł z mieszkania. Po drodze jeszcze sprawdził, czy wziął
portfel i telefon komórkowy. Wszystko było na swoim miejscu. Usiadłszy
za kierownicą wysłużonej czerwonej fiesty, powoli analizował sytuację.
Od chwili, gdy zaczął zgłębiać tajemnice istnienia bytów wykraczających
poza jakiekolwiek rozumienie, zaszły w nim zmiany. Przestał patrzeć
prosto na życie. Nagle rzeczywistość stała się cholernie skomplikowana.
Dotychczasowa jednotorowość jego myślenia rozszerzyła się do granic
możliwości. W przypadku mieszkanki Wronczyna mógł mieć do
czynienia z kilkoma przypadkami interwencji nie z tego świata.
Oby dało się jej pomóc, mruknął pod nosem i odpalił auto.

***
W sytuacjach bezwarunkowego zaangażowania czas leci jak strzała. Nie
inaczej było i tym razem. Nawet nie zorientował się, kiedy minął zieloną
tabliczkę z białym napisem „Wronczyn”. Zwolnił. Wieś wyglądała, jakby
wszystkie zegary zatrzymały się tu na etapie komedii Barei. Stare
popegeerowskie budynki odstraszały. Zaparkował na pustym placu w
pobliżu kościoła, obok figurki Matki Boskiej. Kilkoro mieszkańców
podejrzliwie mu się przyglądało. Z jeszcze większą niechęcią patrzyli na
tablice rejestracyjne jego auta. Widać obywatele Poznania, a może i
innych metropolii, nie byli tu mile widziani. Wzruszył tylko ramionami.
Zamknął auto kluczykiem i udał się do pobliskiego sklepu spożywczego.
Odkąd tylko wszedł, kasjerka nie odrywała od niego wzroku. Kobieta
mogła uchodzić za ucieleśnienie stereotypu sprzedawcy z filmów z lat
osiemdziesiątych – nadąsane babsko z solidną nadwagą, bardziej
zainteresowane czytaniem gazet niż obsługą klientów. Patrzenie na nią
powodowało niechęć do robienia zakupów.
– Dzień dobry, może mogłaby mi pani pomóc. Szukam pani Wiesławy
Kielarczyk – zaczął z uśmiechem. Kasjerka zamrugała.
– A pan co, z policji? – wystrzeliła oskarżeniem. Krzysztof cicho
westchnął.
– Gdybym był jeszcze w szeregach policji, za ten ton już by mnie pani
przepraszała.
Kobieta prychnęła i omiotła spojrzeniem ladę.
– Zatem szkoda, że nie jest pan od nich. Dzisiaj, krótko po otwarciu
sklepu, pytał mnie o nią jej syn. Był przerażony. Myślę, że zniknęła.
Krzysztof otworzył szerzej oczy i dotknął plecami drzwi. Przywołał w
pamięci fragment dzisiejszego listu: „Każdego dnia, w tajemniczych
okolicznościach znikają ludzie, których znałam od dziecka. Czas jest na
wagę złota. Proszę… nim będzie za późno”.
– Halo, proszę pana, dobrze się pan czuje? – zapytała kasjerka, która,
o dziwo, wcześniej nie pozwalała sobie nawet na cień empatii. – Może
szklankę wody?
– Nie, dziękuję – Krzysztof wymamrotał i kaszlnął. – Gdzie znajdę
syna pani Wiesławy?
– Wyjdzie pan na zewnątrz, skręci w prawo i podejdzie kawałek
prosto. Trzy domy za sklepem.
Podziękował i czym prędzej wyszedł.

***
Dom pani Wiesławy wymagał remontu. Zresztą, nie on jeden w tej wsi.
Idąc wzdłuż asfaltowej ścieżki, Krzysztof zastanawiał się, w jaki sposób
przeprowadzić rozmowę z synem autorki listu. Czy on w ogóle wiedział
o wszystkim? Jeśli tak, jak się zachowa? Istniało prawdopodobieństwo,
że może oskarżyć Krzysztofa o przyczynienie się do zniknięcia matki.
W pewnym momencie pomysł wizyty w domu pani Wiesławy miał
więcej minusów niż plusów. Mimo wszystko postanowił, że nie wycofa
się i znajdzie rozwiązanie zagadki tajemniczych zaginięć ludzi.
Zdecydowanym ruchem zastukał do drzwi i czekał. Nikt nie nadchodził.
Zagryzł wargi i spróbował jeszcze raz. Dopiero po chwili drzwi usłyszał
odgłos przekręcanego zamka.
– Słucham? – zapytał mężczyzna w progu. Mógł mieć niewiele ponad
trzydzieści lat. Krótko ostrzyżone czarne włosy podkreślały
powiększające się zakola. Jego oczy, błękitne i chłodne, komunikowały
zaniepokojenie.
– Dzień dobry, nazywam się Krzysztof Grodowski. Przyjechałem do
pani Wiesławy Kielarczyk.
Nieznajomy obrzucił Krzysztofa podejrzliwym wzrokiem.
– Niestety, nie ma jej w domu – odburknął i od razu trzasnął
drzwiami. Grodowski był na to przygotowany. Postawił krok do tyłu i
zmrużył oczy.
– Dostałem od niej list!
Tak jak się spodziewał, reakcja była błyskawiczna. Mężczyzna
otworzył drzwi i przestąpił próg.
– List? Jaki list?
Krzysztof wyciągnął z kieszeni spodni kartkę papieru i wręczył
nieznajomemu. Ten przejrzał treść zapisaną na niej i przytknął dłoń do
ust.
– Zapraszam do środka, nie będziemy rozmawiać na ulicy.

***
Obaj weszli do kuchni. W powietrzu unosił się smród niedawno
wypalonych papierosów. Mężczyzna oparł się o blat i co rusz kręcił
głową.
– Przepraszam, że nie przedstawiłem się i potraktowałem pana tak
oschle. Po prostu… – zamilkł na moment i jęknął. – Nie dociera do mnie
to wszystko.
Krzysztof doskonale to rozumiał.
– Chodzi o pańską mamę? – zapytał od razu, bez wahania.
– W rzeczy samej. Zacznijmy jednak od początku, od formalności.
Nazywam się Marcin Kielarczyk, jestem synem Wiesławy –
powiedziawszy to, wystawił rękę w stronę Krzysztofa. Ten odwzajemnił
gest.
– Dzisiaj w nocy ktoś uprowadził moją mamę. Wie pan, ja pracuję na
nocki w Pobiedziskach i akurat wypadła mi zmiana. Około północy
zadzwoniła do mnie mama.
Była przerażona. Mówiła, że ktoś wybił szybę, a potem jakiś człowiek
przebiegł przez nasze podwórko. Zanim zdążyłem się zwolnić u
kierownictwa i wrócić do Wronczyna, mamy już nie było. Przeczesałem
wokół najbliższy teren, ale nie znalazłem jej. Boże, cały czas mam
wrażenie, że to koszmarny sen – głos Marcina drżał. Pracując w policji,
Krzysztof znał psychologiczny mechanizm wyparcia tragedii przez
ofiary. Podświadomość jednak podpowiadała mu, że podłoże
nieszczęścia było zupełnie inne, wymykające się racjonalnemu
myśleniu.
– Czy pana mama miała wrogów? – Przyszła pora na zasadnicze
pytania. Od nich z reguły zaczynało się śledztwo.
– Nie, nie sądzę. Ciężko pracowała, a potem wylądowała na zasiłku.
Prowadziła uczciwe życie. Nie mogę powiedzieć na nią złego słowa.
Krzysztof pokiwał głową ze zrozumieniem. Podszedł do przykrytego
lnianym obrusem stołu, gdzie leżał list zostawiony przez Marcina.
– Pani Wiesława pisała, że już wcześniej zgłaszała na policję serię
zaginięć w tutejszych okolicach. Coś panu o tym wiadomo?
Mężczyzna usiadł i chrząknął. Wpatrywał się gdzieś przed siebie.
– Od jakiegoś czasu w naszej wsi dzieje się coś złego. Sam nie wiem,
jak to ująć. Ludzie prawi, stateczni, nagle zaczęli znikać. Mężowie i żony.
Zgłosiliśmy tę sprawę na policję, ale zachowanie funkcjonariuszy
dalekie było od profesjonalizmu. – Marcin mimowolnie się uśmiechnął.
Nie on jeden był krytyczny wobec działań policji, dla której – często,
gęsto – cały arsenał działań ograniczał się tylko do spisania protokołu i
czekania na rozwój wydarzeń.
– Nie było żadnych śladów?
– Nie… chociaż – Marcin spauzował i zamrugał. – Jak tak sobie teraz
przypominam, to była jakaś poszlaka. Mętna, bo mętna, ale jednak.
Starsza Dworaczowa, znajoma mojej mamy mieszkająca cztery domy
dalej, przed swoim zniknięciem zauważyła podejrzanego człowieka.
Miał długie ciemne włosy. Mówiła też, że jego ubiór przypominał jej
zakonnika. Z tego co słyszałem, pojawiał się każdej nocy, przez siedem
dni. Ósmego już nikt go nie widział. Dokładnie w tym samym czasie
zniknęła Dworaczowa.
– Kiedy zaginęła? – zapytał Krzysztof, pocierając dłonią czoło.
– Jakoś dwa tygodnie temu. Była drugą z pięciu osób – odparł Marcin
z niepokojem. Obserwował, jak były policjant chodzi po kuchni, tam i z
powrotem. W końcu, po krótkiej ciszy, odezwał się po raz kolejny. – Pan
już miał do czynienia z sytuacjami pozornie niewytłumaczalnymi,
prawda?
Krzysztof zatrzymał się gwałtownie i spojrzał na niego. Sytuacje
pozornie niewytłumaczalne. Pięknie ujęte. Grodowski westchnął.
– Tak. Zanim odszedłem z policji, prowadziłem śledztwo w sprawie
zaginięcia nastolatki. Wszystko wskazywało na to, że uciekła z domu ze
swoim o wiele starszym kochasiem, ale jedna rzecz nieustannie nie
dawała mi spokoju. Zacząłem drążyć, wbrew przepisom i zaleceniom
przełożonych. W końcu dotarłem do takich informacji, które do tej pory
jeżą mi włos na głowie. Podsuwała nam fałszywe poszlaki, żeby zatrzeć
prawdę.
Okazało się, że po obejrzeniu jednego z reportaży o osobach rzekomo
potrafiących kontaktować się ze zmarłymi, dziewczyna zainteresowała
się tą tematyką. Nie zważając na niebezpieczeństwo, wędrowała wzdłuż
cmentarza i próbowała przyzywać byty z tamtej strony. Ktoś by
powiedział, że powinna się leczyć. Po dwóch miesiącach znaleźliśmy jej
głowę w lesie oddalonym od miejsca zgłoszenia zaginięcia o dobre
osiemdziesiąt kilometrów. Na skraju tego lasu przybito do jednego z
drzew jej ciało, i to do góry nogami. Funkcjonariusz asystujący mi nie
zauważył tego, co ja. Bestii, która na moment wyłoniła się zza drzewa i
kazała się nam wynosić, bez względu na wszystko. Nigdy nie zapomnę
tych promieniujących szkarłatem oczu. Od tamtej pory nic już nie było
takie jak dawniej. Wpadłem w sidła poszukiwań różnych doniesień o
bytach nieczystych. Ostatecznie napisałem o tym książkę, co
poskutkowało rozwodem i koniecznością przejścia na wcześniejszą
emeryturę. Współpracownicy drwili ze mnie, ale w sumie ciężko się
dziwić. Nie każdy zyskuje szansę na poznanie tego, co pozostaje dla
innych nieodkryte. – Krzysztof zacisnął usta i zamknął oczy. Odgłosy
śmiechów w głowie znowu się nasiliły. Syn Wiesławy pozwolił sobie
tylko na pokręcenie głową. Stali tak w milczeniu. Grodowski po chwili
chrząknął.
– Trzeba podjąć konkretne działania. Czy pan dzisiaj pracuje?
– Nie, akurat mam wolne – stwierdził Marcin, zerknąwszy na
kalendarz wiszący ponad kuchennym blatem.
– To świetnie się składa. Będę potrzebował pana asysty w nocy.
Mężczyzna ściągnął brwi i spojrzał na Grodowskiego ze zdziwieniem.
– Nie rozumiem.
– W nocy przeczeszemy cały teren w pobliżu wsi. Być może
znajdziemy coś jeszcze, co nas zbliży do rozwiązania zagadki zaginięć.
Tymczasem niech pan zapisze sobie mój numer telefonu. Ja niedługo
wrócę – zarządził Krzysztof i podał numer Marcinowi. Po wszystkim
wyszedł z jego domu i ruszył przed siebie.

***
Wszedł do kościoła. Przemierzył drogę od wejścia do pierwszej ławy i
zasiadł w niej.
O tej porze świątynia Boga była pusta. To idealne miejsce, żeby pobyć
chwilę samemu, bez podejrzliwych spojrzeń. Wpatrując się w ołtarz,
Krzysztof zastanawiał się, czy nocne poszukiwania mają jakikolwiek
sens. Mieszkańcy zapewne nieraz przemierzyli wieś wszerz i wzdłuż.
Skoro jedyną poszlaką była tajemnicza postać długowłosego mężczyzny
w szatach, co mogło się zmienić tym razem? Nic… albo wszystko.
– Mogę się dosiąść? – usłyszał czyjś wyważony głos. Otworzył oczy i
obrócił się w prawo. Przy ławie stał ksiądz. Sutanna wisiała na nim jak
na wieszaku. Mógł sięgać Krzysztofowi do klatki piersiowej. Z jego oczu
promieniowała empatia.
– Tak, oczywiście, proszę – odparł Grodowski i delikatnie uśmiechnął
się.
– Widzę, że coś cię trapi, synu – zaczął ksiądz, gdy usiadł obok
Krzysztofa.
– No cóż, jestem tutaj w sprawie tajemniczych zaginięć. Duchowny
posmutniał. Na jego czole pojawił się charakterystyczny mars.
– Dlaczego?
– Nazwijmy to moralnym obowiązkiem niesienia pomocy bliźniemu
swemu.
Tym razem sługa pański uśmiechnął się. Przeniósł wzrok na
zakrystię.
– Nie widywałem cię na mszach, synu. Jesteś mieszkańcem
Wronczyna?
– Nie, mieszkam w Poznaniu. Ja, jakby to powiedzieć, badam, czy w
przypadkach zaginięć albo morderstw nie dochodziło przypadkiem do
interwencji sił nieczystych. – Ksiądz szerzej otworzył oczy i machinalnie
wykonał znak krzyża. Przełknąwszy ślinę, zerknął w stronę ołtarza.
– Czy pan to Krzysztof Grodowski?
– W rzeczy samej – stwierdził Krzysztof, zdziwiony nagłym
oziębieniem kontaktu. – Skąd ojciec wiedział?
– Przypomniałem sobie pańskie zdjęcie z ostatnich stron tej książki o
demonach. Nawiasem mówiąc, bardzo ciekawa lektura. Mogę
powiedzieć, że od dawna obserwuję coraz silniejsze manifestacje sił
nieczystych w naszym świecie. Wydaje mi się, iż jest pan właściwym
człowiekiem na właściwym miejscu.
– Tak ojciec sądzi? – zapytał Krzysztof i zamrugał.
– Darujmy sobie czcze gadanie, synu, bo nie ma czasu do stracenia.
Jestem głęboko przekonany, że we Wronczynie odrodziło się
prawdziwe zło i to ono stoi za zaginięciami niewinnych ludzi. Czy
słyszałeś kiedykolwiek o żercach?
– Z mitologii słowiańskiej? – zapytał Krzysztof, próbując przeczesać
pamięć.
– Dokładnie. Żerca, żyrzec, ofiarnik. Jak zwał, tak zwał. Zgodnie z
wierzeniami Słowian połabskich byli to swego rodzaju magowie, którzy
składali ofiarę swoim bożkom, określaną przez nich jako żertwa. Nigdy
nie obcinali włosów i chodzili ubrani w długie szaty. Co gorsza, w
okresie chrystianizacji byli naszymi najbardziej zagorzałymi wrogami.
– Proszę księdza, oni żyli daleko stąd, w zupełnie innej epoce
czasowej – powiedział Krzysztof i opuścił głowę.
– Tak, to prawda, ale jest jeszcze coś, o czym chciałem opowiedzieć.
Według relacji kronikarskich, do których dzisiaj bardzo ciężko dotrzeć,
książę Konrad I Mazowiecki, współpracując z zakonem krzyżackim,
dopadł kilku żerców. W zamian za krzywdy wyrządzone chrześcijanom
spalono ich na stosach jak czarownice. Tutaj wkracza nasza lokalna
legenda, przekazywana z pokolenia na pokolenie, teraz już prawie
zapomniana.
Zgodnie z nią książę miał zamiar przetransportować prochy
ofiarników na teren dzisiejszego Mazowsza jako dowód triumfu nad
pogaństwem. Gdy przejeżdżali przez nasze okolice, w nocy nawiedziła
ich potężna wichura. Jego poddani drżeli ze strachu. Wiatr był tak silny,
że bez problemu porwał wszystkie urny z prochami żerców. Część z nich
rozbiła się tu, we Wronczynie – duchowny mówił niespokojnie, co jakiś
czas milknąc i wpatrując się w kwiaty z tyłu ołtarza.
– To może być tylko legenda – odparł Krzysztof, który w dalszym
ciągu nie widział związku pomiędzy niespójnymi relacjami z dawnych
lat a zaginięciami mieszkańców wsi. Ksiądz mimo wszystko
kontynuował.
– Duchy ofiarników ponoć pojawiały się w późniejszych okresach.
Mój pradziad spędził we Wronczynie prawie całe życie. Opowiedział mi
kiedyś, że na krótko przed wybuchem I wojny światowej, pewnej
kwietniowej nocy grupa robotników zauważyła na tutejszym cmentarzu
trzech mężczyzn w długich szatach. Stali przy ognisku i nieustannie coś
do niego dorzucali. Wyglądali na pogrążonych w głębokim transie. Gdy
jeden z robotników krzyknął w ich kierunku, mężczyźni rozpłynęli się w
powietrzu. – Krzysztof zerknął na księdza z ukosa. Czyżby powoli
zbliżali się do rozwikłania zagadki?
– Czy ojciec naprawdę sądzi, że…? – zapytał, ale duszpasterz
gwałtownie mu przerwał.
– Możesz wierzyć w to, co mówię, albo nazwać mnie kłamcą. Działam
jednak dla Boga, więc kłamstwem się brzydzę, a demony… – zamilkł i
pokręcił głową. – Demony atakują w najmniej spodziewanym
momencie.
Grodowski przyznał ojcu rację. Ksiądz niespodziewanie odwrócił się
do niego twarzą.
– Weź ten krzyżyk. Gdziekolwiek będziesz, cokolwiek zrobisz, On
będzie z tobą.
Powiedziawszy to, przekazał Krzysztofowi nieduży, mieszczący się w
dłoni krucyfiks, a potem wstał z ławy. Pospiesznym krokiem udał się w
stronę drzwi wyjściowych z kościoła. Grodowski patrzył cały czas przed
siebie. Czuł dziwny niepokój.

***
O północy Krzysztof usłyszał hałas dobiegający z przedpokoju. Podniósł
się z posłania na kanapie, które przygotował mu syn Wiesławy. Nawet
nie wiedział, kiedy zasnął, a mieli przecież wspólnie z Marcinem wyjść
na poszukiwania.
– Panie Marcinie? – zapytał, szukając naprędce pistoletu. Wyjął go z
samochodu przed powrotem do domu Kielarczyków, po rozmowie z
księdzem. Odpowiedź nie nadchodziła. Krzysztof odrzucił brązowy koc.
Tak jak sądził, pod nim leżała broń. Chwycił ją i wybiegł z domu. Syn
Wiesławy stał przy odrapanej drewnianej bramie, oddzielającej
gospodarstwo od ścieżki prowadzącej do lasu.
– Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale czuję ją. Moja mama, ona mnie woła!
– wykrzykiwał, mocując się z kłódką. Ani drgnęła.
– Co pan mówi? Jak to woła?
– Po prostu to czuję, do cholery! Potrzebuje mojej pomocy –
wymamrotał Kielarczyk i kopnął w kłódkę. W końcu odskoczyła, a
brama otworzyła się z charakterystycznym skrzypnięciem. Krzysztof
próbował go zatrzymać.
– Panie Marcinie, niech się pan uspokoi. Trzeba wziąć latarki i… – nie
dokończył. Syn Wiesławy odepchnął go i ryknął: „Spieprzaj!”. Grodowski
zatoczył się, upadł na ziemię i wypuścił pistolet z ręki. Zanim zdołał
ponownie wstać, Marcin Kielarczyk miał już nad nim kilkadziesiąt
metrów przewagi.

***
Biegł, na ile pozwalała mu sprawność. W tym wieku nie powinien się tak
forsować, ale sytuacja wiele od niego wymagała. Prowadziła go dziwna,
wręcz niespotykana poświata świetlna. Z każdym krokiem było coraz
jaśniej. W końcu przedarł się przez ciemnozielone gęstwiny i zatrzymał
tuż za nimi.
Nie mógł uwierzyć w to, co widział na własne oczy. Trzech mężczyzn,
odzianych w ciemne szaty, wrzucało ciało Marcina do płonącego
ogniska. Wypowiadali słowa, których Krzysztof nie był w stanie
zrozumieć. Potrząsali głowami, a długie włosy w nieładzie kołysały się
do przodu i do tyłu.
Cholera, ksiądz miał rację, pomyślał Grodowski i pokręcił głową na
znak niedowierzania. Żercy powrócili z zaświatów. Nie było tylko
odpowiedzi na pytanie, jakim cudem. Zresztą to nie miało żadnego
znaczenia. Ciało Marcina zaczynało skwierczeć. Syczące dźwięki
sprawiały, że mężczyźni radowali się bez granic.
Co robić, do diabła, co robić? – Krzysztof zaczął zastanawiać się w
głębi ducha. Nawet z pistoletem w ręku był bezradny. Siła, która
przywołała tych Słowian do życia, na pewno uodporniła ich na wszelkie
bodźce fizyczne. Postawił krok do tyłu i poczuł ból w śródstopiu.
Dopiero po chwili zorientował się, że nadepnął na kamień i traci
równowagę. Upadłszy na plecy, jęknął. To wystarczyło, żeby żercy
zorientowali się, że nie są sami w lesie.

***
Gdy wyłonili się zza krzaków, Krzysztof zdołał oddać strzał. Wydawało
się, że trafił jednego z mężczyzn w bark. Zgodnie z wcześniejszymi
podejrzeniami to było tylko wrażenie. Nieduża dziura zrosła się w
okamgnieniu. Grodowski zaklął. Oddał drugi strzał. Tym razem chybił.
Zanim przeturlał się na brzuch, poczuł ukłucie w kostce. Pierwszy z
ofiarników już go miał w rękach.
Ciągnąc następną żertwę do płonącego stosu, żyrzce mamrotali słowa
modlitwy. Krzysztof dostrzegł ich oczy oświetlane blaskiem ognia. Były
białe jak u ślepców. Przerażający widok. Mężczyźni niespodziewanie
zatrzymali się o krok od stosu. Potem ustawili go w pozycji stojącej.
Grodowski patrzył, jak języki ognia strzelają w powietrze. To był już
koniec. Nie ma odwrotu od śmierci. Przełknął ślinę i zamknął oczy.
Wtedy przypomniał sobie słowa księdza – „Weź ten krzyż. Gdziekolwiek
będziesz, cokolwiek zrobisz, On będzie z tobą”.
***
No tak, krzyż. Symbol waszej słabości, pomyślał Krzysztof i uśmiechnął
się. Żaden z żerców nie zauważył tego uśmiechu.
Skończywszy modlitwę, jeden z nich pchnął go prosto w ognisko.
Płonące języczki były pomarańczowe jeszcze tylko przez moment. Nagle
zaczęły blednąć. Coraz bardziej przeistaczały się w szare obłoki
duszącego dymu. Ofiarnicy spoglądali po sobie zdumieni. Wbrew ich
oczekiwaniom żertwa ciągle żyła. Były policjant na przemian krzyczał,
kaszlał i śmiał się. To napawało żerców przerażeniem. Ogień był
źródłem kontaktu z bóstwem, strumieniem siły wykraczającej poza
granice śmierci. Bez niego nie potrafili ustać na nogach. W końcu
pierwszy z nich runął na ziemię i rozłożył ręce. Dwóch pozostałych nie
przetrwało nawet minuty. Ciała żyrzców stopniowo zaczęły
przekształcać się w prochy.
Grodowski wyskoczył z dogasającego ogniska. Ból związany z
oddziaływaniem ognia na jego ciało był zbyt silny. Upadł na brzuch.
Mimo tego zacisnął zęby i sunąc po ziemi, odpychał się rękami do
przodu. Napędzała go nadzieja, że jeszcze nie wszystko stracone. Po
kilku następnych próbach zza krzaków usłyszał szepty. Z pomiędzy
gęstwin wyłonili się kolejni żercy.
Nie, pomyślał i zamknął oczy. Ksiądz miał znowu rację. Demony
atakują w najmniej spodziewanym momencie.
Marek Ścieszek
Umierające miasteczko

Kierując się schodami w górę, starszy mężczyzna szeptem instruował


młodszego:
– Staraj się nie patrzeć mu w oczy. To tylko człowiek, ale oni wszyscy,
po tej stronie muru, mają nierówno pod sufitem. To pewnie przez to
kurewstwo na niebie. Najlepiej sprawiaj wrażenie, jakby cię nie było. Ja
będę mówił. Jeżeli się do ciebie odezwie, o coś cię zapyta, odpowiedz. Ale
krótko i na temat. Nie wdawaj się z nim w dyskusje. Z nich wszystkich,
po tej stronie muru, on jest największym czubem. Inaczej nie rządziłby
nimi, rozumiesz? To twardy, ale i pojebany zawodnik. Nie wiadomo, co
takiemu strzeli do łba. A najważniejsze jest to, i dobrze, abyś to sobie
uświadomił, że on naszym zwierzchnikom jest potrzebny, a po nas nikt
nawet nie zapłacze po tamtej stronie muru.
Koleś prowadzący ich do swego szefa był człowiekiem. Ale odkąd
wysłannicy Naczelnika przechwycili ich wśród ruin miasta, młody
widział przynajmniej dwie istoty, których nikt przy zdrowych zmysłach
nie pomówiłby o człowieczeństwo. Ten jednak zdawał się nie słyszeć
szeptów, albo najzwyczajniej w świecie było mu obojętne, że się
zmawiają. Wspiął się na pierwsze piętro i poprowadził ich ku schodom
wiodącym na kolejne.
– Jeżeli zobaczysz coś, co ci się nie spodoba – kontynuował bardziej
doświadczony z przybyszy – puść to mimo oczu. Nie zgrywaj chojraka.
Odwróć wzrok, jak gdyby nigdy nic. Jak gdybyś spostrzegł plamę na
ścianie, albo coś innego, równie fascynującego. A możesz tutaj zobaczyć
rzeczy, których nigdy już nie zapomnisz. Takie, o których będziesz śnił
jako moczący się w pieluchy staruch. Chcesz dożyć wieku, w którym
będziesz już tak stary, że gacie na twojej pomarszczonej dupie będą
wykonane z waty i ceraty?
Chłopak bez słowa skinął głową.
– To słuchaj, co do ciebie mówię. I nie rób głupot. Nie sprawiaj
wrażenia, jakbyś się starał coś zapamiętać. Nie patrz…
– Oddychać mogę?
– Najlepiej tak, aby nie pomyślał sobie, że to jego powietrze mu
właśnie odbierasz. Słuchaj, dzieciaku. Nie byłem zadowolony z tego, że
mi przydzielono takiego żółtodzioba. Nie spierdol czegoś, bo sam
również wiele mogę stracić, a chciałbym dożyć…
– Wieku waty i ceraty?
– A żebyś wiedział.
Młody uśmiechnął się krzywo. Chciał pewnie coś jeszcze dodać, ale
prowadzący ich nieprofesjonalnie wytatuowany łysoń zatrzymał się
właśnie przy drzwiach i odwrócił się w ich kierunku, czekając, aż
podejdą bliżej. Zanim nacisnął klamkę, wpierw stuknął w jedną z płycin
pięścią. Zza drzwi dobiegł czyjś głos.
Zachęceni przez łysonia, weszli do środka. Znaleźli się we wnętrzu
oświetlonym wyłącznie ponurym, wlewającym się przez okno blaskiem
nieba oraz trzema lampami naftowymi, które rozstawiono jak najdalej
od siebie. Za biurkiem siedział mężczyzna. Kiedy drzwi się zamknęły,
młody zauważył, że jest tu jeszcze ktoś. I mimo uwag wpajanych mu
niemal do samego końca, zapatrzony w tego kogoś jak cielak w
kretowisko – nie potrafił odwrócić oczu.
– Sierżant – rzekł człowiek za biurkiem. – Miło cię znowu widzieć.
– Pana również.
– Twojego kolegę widzę pierwszy raz. Nowy?
Sierżant zerknął na młodego i zaklął w myślach. Gówniarzowi mało
ślepia z orbit nie wyskoczyły, tak się gapił na nieludzia. Szturchnął go,
by się opamiętał.
– Tak, nowy. Świeżo ze szkółki.
– Też sierżant?
– Taki sam jak ja w jego wieku. Teraz wypuszczają ich taśmowo.
Żadnej wiedzy, żadnego wyszkolenia.
Naczelnik błysnął zębami i nachylił się nad biurkiem, aby go lepiej
zobaczyć.
– Jak się wabisz?
Młody odwzajemnił wzrok, pomny jednak uwag, szybko zaczął
oglądać podłogę między biurkiem a własnymi butami.
– Śnięty.
Naczelnik przechylił się jeszcze bardziej.
– To twoje prawdziwe nazwisko?
– Pseudonim. Potrafię wstrzymać oddech pod wodą przez niemal
sześć minut.
Naczelnik z sapnięciem wrócił do właściwej pozycji. Pokiwał głową.
– Imponujące. Gdybym miał czas i gdyby woda nie była tutaj
cenniejsza niż życie stu takich gnojków jak ty, zaraz byśmy to sprawdzili
w wiadrze.
– Możemy go zakopać. – Głos, który dobiegł od strony fotela przy
ścianie, nie mógł należeć do człowieka. Pełno w nim było jakichś
syczących dźwięków, jakby postękiwań. – Powiedzmy, na dziesięć
minut.
Od chwili, gdy minęli bramę, Śnięty czuł wyłącznie ciekawość i
fascynację. Przyszedł na świat oraz wychował się w miejscu wolnym od
Rozdarcia. Dorastał w czasach, gdy niebo nad niezliczonymi miastami
Europy i Azji popękało już na dobre. Szkolenie przeszedł w martwym
mieście, bez realnego zagrożenia zarówno ze strony zdegenerowanych
resztek miejscowej ludności, jak i tego, co jeszcze mogłaby ewentualnie
wydalić zasklepiona szrama ponad ich głowami. Do tego momentu czuł
podniecenie. Teraz wreszcie pojawił się niepokój. Sierżant dostrzegł to i
zareagował:
– Nie przyjechaliśmy z pustymi rękami.
– Tak. Co mi dzisiaj przywiozłeś, Sierżancie? Jakie skarby?
– Przede wszystkim żywność. Skrzynie z konserwami. Warzywa.
Trochę owoców. Wódka. Paliwo do agregatów. Wszystko dobrze
zapieczętowane, z gwarancją Ludowego Wojska Polskiego.
Szeroką, zarośniętą twarz Naczelnika rozpromienił uśmiech.
– Chodźmy na dół. Chcę to wszystko obejrzeć na własne oczy.

***
Minęło dziesięć lat z okładem od momentu, w którym jedno tragiczne
wydarzenie pociągnęło za sobą serię kolejnych. Pierwsze było do bólu
ludzkie i zrozumiałe: wybuch w elektrowni atomowej w jednym z
ukraińskich miast. Następne nie miały już w sobie cech, które zdolne by
było ogarnąć ziemskie rozumowanie. Nad Europą i Azją zaczęło pękać
niebo – niczym zbutwiały, wykopany po latach z ziemi koc. Z pęknięć
wylały się wszelkie nieszczęścia, jakie tylko mogły dotknąć
społeczeństwo: ogień, głód, nienawiść, i potrzeba przeżycia jednostki
kosztem śmierci tysięcy. Wcześniej tkwiły tuż pod skórą, dotykając
jedynie tych najmniej uodpornionych; ale w upiornych, szkarłatnych
oparach ogarniających nieboskłon uwydatniły się i przejęły potomków
Adama i Ewy pod całkowite władanie.
Nad Barlinkiem również pojawiło się pęknięcie, zrazu niewielkie.
Niczym ranka na dłoni. Tylko że z tego skaleczenia przez blisko osiem
miesięcy sączyła się nie krew, lecz aura niewysłowionego zła o
nieznanym pochodzeniu. Kiedy pod koniec roku 1986 rana rozdarła się
na dwoje, zło zakrólowało również tutaj, na dobrze przygotowanym
gruncie.
Dziesięć lat wypełnionych płomieniami i śmiercią. Z turystycznego
miasteczka pozostały ruiny, pomiędzy którymi przemykały grupy
niedobitków starających się nie wchodzić sobie nawzajem w drogę.
Jezioro, niegdyś duma miasta, zamieniło się w trujący syrop. Kikuty
czegoś, co wcześniej było północnym skrajem puszczy barlineckiej, po
tej stronie akwenu sterczały w górę chyba jedynie na pośmiewisko
resztkom skurczonego życia. Po drugiej stronie jeziora puszcza szumiała
jak niegdyś – woda, mimo że dawno już nie nadawała się do picia, w
jakiś sposób tłumiła promieniowanie. Z tym że sztuką już było natknąć
się na jakiekolwiek leśne zwierzę i to nie dlatego, że wygubiła je
apokalipsa – po prostu stały się pożywieniem dominującego
drapieżnika.
Ogromny kwadrat ziem, częściowo zamienionych w ruiny, a tuż pod
Rozdarciem w szary, dymiący popiół, zamknięty został wzniesionym w
drugim roku zagłady murem. Najgrubszą rybą był tutaj Naczelnik.
Prawdziwy władca zgliszczy i trupów.
Jeżeli pierwszym odruchem u Śniętego było oburzenie wywołane
kradzieżą produktów, w której, jak się okazuje, maczało łapy
dowództwo jednostki, to dawno już ono znikło – wyparte przez cyniczną
obojętność. Tony darów płynęły przede wszystkim z drugiej półkuli
Ziemi, gdzie niebo nadal pozostawało nietknięte. Z portów zachodniej
Europy konwoje wypełnionych po brzegi ciężarówek jechały dalej na
wschód. To idący na próżno akt humanitaryzmu. Na terenie
trzymającego się dzielnie mimo nieprzychylności natury Układu
Warszawskiego kładły na tym łapy armie dotkniętych kataklizmem
krajów, by wreszcie – dotarłszy na miejsce – utkwić w wojskowych
magazynach. Komu można było pomóc w Barlinku skrzynką sardynek w
puszce? Kogo uratować kiścią poczerniałych bananów? Lepszym
wyjściem było kręcić ciemne interesy z kimś, kto w zamian za cenne
produkty mógł się odwdzięczyć.
Śnięty obserwował Sierżanta wymieniającego z Naczelnikiem uwagi
przy samochodzie terenowym UAZ 3151 z paką załadowaną po brzegi
skrzyniami z nadrukiem ONZ. Zerkał również na istotę, która z nimi
tutaj wyszła. Pozornie wyglądała jak człowiek. Coś w tej postaci było
jednak nie tak. Śniętemu przywodziła na myśl grubasa wciśniętego w
zbyt ciasny, zapięty po samą szyję płaszcz. Zupełnie jakby pod napiętą,
opuchniętą skórą pulsowało coś nieludzkiego. Zębów i oczu nie kryła
iluzja człowieczeństwa. Zęby były niemal trzykrotnie dłuższe niż
powinny, a oczy składały się z ogromnych źrenic, czarnych jak wnętrze
przysypanej ziemią trumny. Sposób poruszania też wprawiał w
zaniepokojenie. Jakby się oglądało stary, odkryty po stu latach film
jeszcze z początków kinematografii, na którym ruchy raz przyśpieszają,
by za chwilę znowu zwolnić. Zdawało się, jakby to coś, wydalone przez
Rozdarcie i udające człowieka, najwyższym wysiłkiem dostosowywało
tempo poruszania się do możliwości mobilnych i percepcyjnych
towarzyszących mu ludzi.
– Młody.
Otrząsnął się z uroku. Sierżant kiwał dłonią w jego kierunku.
Podszedł niespiesznie, podczas gdy Naczelnik ze swoim przybocznym
stworzeniem zniknęli w budynku.
– To był dobry interes – szepnął Sierżant. – Miejscowy kacyk dostał
swoje. Nasi przełożeni też będą zadowoleni.
– Co dał w zamian?
– Nie wiem. Niemal zawsze zamknięte jest w skrzyni. Do rąk
własnych, rozumiesz? Im mniej widzisz, tym zdrowsze pędzisz życie. I
wystarczająco długie, aby się tym zdrowiem nacieszyć.
O tym, że czasami w skrzyniach coś się porusza, Sierżant już nie
poinformował młodego towarzysza. Ani tym bardziej o tym, że zdarzało
się, iż dobiegały ze środka krzyki i płacze, drapanie w drewno i
popiskiwanie; czasami obietnice w zamian za uwolnienie, a czasami
groźby takie, że skóra cierpła.
– Pomożesz im w rozładowaniu samochodu.
Śnięty ocenił grupkę wytatuowanych osiłków idących w ich
kierunku.
– Sami sobie poradzą.
– Będzie szybciej. Zrób, o co cię proszę.
Młody wywrócił oczami. Odczekawszy, aż dwóch łysych złapie swoje
skrzynie, również jedną szarpnął. Była ciężka jak cholera. Kacyk mocno
się wpieni, jak zobaczy, że w środku jest ziemia. Bo i cóż innego mogło
tyle ważyć?
Osiłek przewodzący sznurkowi tragarzy nie wszedł jednak do środka
budynku. Okrążył go. Za narożnikiem znajdowały się schody
prowadzące w dół oraz stalowe drzwi. Piwnica. Drzwi były otwarte, a ze
środka bił mdły, migotliwy blask. Śnięty schodził stopniami powoli,
patrząc pod nogi i wytężając mięśnie, aby przypadkiem nie stoczyć się i
nie pogruchotać kulasów. Przywitał go długi korytarz z rzędem
ustawionych co kilka metrów wzdłuż jednej ze ścian lamp naftowych.
Dawały światło zwodnicze, na tyle jednak wystarczające, że nie szło
zgubić drogi.
Minął jeden odchodzący w lewo korytarz, dwa metry dalej kolejny,
który tym razem prowadził w prawo. Za nim następny i następny.
Weszli w któryś z kolei. Prawdziwy labirynt, w którym za nić Ariadny
wiodący do celu robił rządek lamp. Wszystkie mijane drzwi obito grubą
blachą, i wszystkie były szczelnie zamknięte. Czy nie wystarczyłoby
złożyć tych pieprzonych skrzyń w pierwszym pomieszczeniu z brzegu?
Czy może cały labirynt został już wypełniony po sufit fantami z logo
ONZ i ciężko było wygospodarować wolne miejsce?
Śnięty dreptał za łysolami, mieszając pod nosem klątwy na Sierżanta.
Opinacze dzwoniły klamerkami, pas przesunął się powyżej pępka.
Ramiona dygotały z wysiłku. Krok za jego plecami szli kolejni, niemal
depcząc mu po piętach.
W oświetlonym rzęsiście pomieszczeniu ze sklepionym jak w
katedrze, tylko znacznie niżej usytuowanym sufitem, stał jegomość z
nieprzesadnie, jak i u reszty tragarzy, bujną fryzurą. Przy Śniętym,
wystrzyżonym i wygolonym jak każdy szanujący się żołnierz LWP,
wyglądał, jakby urwał się właśnie z koncertu rockowego. Drab trzymał
w dłoni ołówek, którym zapisywał coś w notesie, śliniąc przy tym rysik i
marszcząc czoło. Odhaczał wnoszone kolejno i kładzione pod ścianą
skrzynie. Kiwał głową i coś niezrozumiale mruczał pod nosem. Łysi
odkładali fanty i wychodzili – zapewne do samochodu po następne.
Śnięty odstawił swoją skrzynkę tam, gdzie wskazał piśmienny łysoń i,
ponaglony przepełnionym zniecierpliwieniem gestem, wyszedł.
Pozwalał się wyprzedzać osiłkom Naczelnika. Niech sami dźwigają to
kurewstwo. Sierżant wykazał się wyjątkowym draństwem, każąc mu
wcielić się w rolę jednego z tych przygłupów…
Mieląc pod nosem grube słowa, zatrzymał się u wylotu jednego z
korytarzy, który prowadził gdzieś w bok. Zerknął w nieprzebite
wzrokiem czeluści. Rzucił szybkim spojrzeniem przez ramię. Pusto.
Zrobił krok w zaciemniony tunel, przykucnął, plecami oparł się o ścianę.
Od muru przeszło go zimno. Sięgnął do kieszeni bluzy, wyciągnął paczkę
Popularnych i sfatygowane, wymięte do nieprzyzwoitości pudełko
zapałek. Wystukał jednego krzywego papierosa, wsadził pomiędzy
wargi i przypalił. Płuca wypełnił mu gryzący jak opary spod piekielnego
kotła dym. Pięścią stłumił kaszel.
Dzisiejszą nocą powetuje sobie cały dzień. Urżnie się w trupa razem z
chłopakami z plutonu. Pewien dziadek z nieodległej mieściny pędzi tak
sierdzisty bimber, że można by nim zdezynfekować ogarniętą czarną
śmiercią średniowieczną Europę.
Kiedy tak kucał sobie, nie zwracając uwagi na przechodzących kilka
kroków od niego w obu kierunkach tragarzy, marząc na jawie, z głębin
ciemnego korytarza dobiegł go śpiew.
Śniętemu włoski podniosły się na karku i przedramionach. Głos
zdawał się należeć do dziecka. Wychodziło na to, że Naczelnik miał dużo
więcej tajemnic, niż by się to mogło Sierżantowi czy dowództwu
jednostki wydawać. Podniósł się, szorując dłońmi po wilgotnej ścianie.
Rzucił peta i przydeptał go buciorem.
Nie sposób było rozróżnić słowa piosenki. Tłumiły je grube ściany i,
być może, zamknięte na cztery spusty drzwi. Myśl, aby pójść po
Sierżanta i przekonać go do interwencji pojawiła się tak szybko, jak
szybko zniknęła. Stary wiarus prędzej by nasrał do własnych opinaczy i
zrobił sobie z tego koktajl, niż by choć słowem miał się narazić
Naczelnikowi. Ile lat już woził mu kradzione, oenzetowskie dary? Z ich
zachowania można wywnioskować, że musieli się znać jak dwie łyse
szkapy; takie, które z niejednego żłoba wspólnie żarły spleśniały owies.
Decyzja mogła być tylko jedna. Śnięty, patrząc spode łba w ciemność,
dał jeden krok, po nim drugi, trzeci, kolejny… Krzywda dziecka potrafiła
zmiękczyć serce najbardziej zatwardziałego grzesznika, a młody
żołnierz za grzesznego się raczej nie uważał.
Śpiew nie cichł nawet na moment. Przeciwnie – był rzewny, coraz
bliższy i głośniejszy. Mimo to Śnięty nadal nie rozpoznawał słów,
zupełnie jakby był to jakiś inny język, może gdzieś z dalekiego
wschodu… Z pewnością z żadnego z krajów europejskich. Chłopak nie
musiał posiadać zdolności posługiwania się językiem niemieckim,
angielskim lub francuskim, by mógł je rozpoznać pośród dziesiątek
innych.
Wyciągniętą przed siebie dłonią napotkał przeszkodę. Mur. Nie tyle
wilgotny, co zwyczajnie mokry, jakby po jego cegłach spływały kaskady
wody. Chłopak nie wytarł ręki, jedynie otrząsnął i jął macać
zagradzającą dalszą drogę ścianę. Tutaj, gdzie stał, głos zdawał się
dobiegać jednocześnie ze wszystkich możliwych kierunków…
Nie chciał krzyczeć, aby nie sprowadzić sobie na kark noszących
skrzynie obwiesi. Nadstawił ucha na śpiew dziecka, poszarpany i
rozniesiony przez echo, odbijający się od ściany do ściany, nie cichnący
nawet na chwilę. Wyboru pozwolił mu dokonać nie narząd słuchu, lecz
wzroku – kilkanaście metrów na prawo jaśniał tuż przy betonowej
podłodze nikły poblask, prawdopodobnie dochodzący spod którychś z
drzwi prowadzących do jednego z licznych pomieszczeń pod wzniesioną
na wzgórzu willą.
Śnięty osiągnął cel, nie tracąc kontaktu dłoni ze ścianą. Tutaj już nie
miał żadnych wątpliwości. Dziecko musiało znajdować się za drzwiami,
które miał teraz przed sobą. Spojrzał w dół. Blask wypełzający szczeliną
tuż nad podłogą niemalże pożerał czubki jego opinaczy. Dłoń odnalazła
klamkę. Rozległ się cichy klekot zapadki i dużo głośniejszy zgrzyt
zawiasów. Jasność objęła większy obszar, przegoniła spowijające
korytarz, egipskie ciemności. Chłopak wstrzymał oddech.
Gdyby Śnięty miał możliwość kiedykolwiek usłyszeć dźwięk harfy,
głos, który go tu sprowadził, skojarzyłby mu się jednoznacznie z tymże
właśnie instrumentem. Który język świata przywodził na myśl
brzmienie wprawianych w wibrowanie strun? Żaden ludzki.
Trudno było rozpoznać źródło jasnozielonego światła. Zdawać się
mogło, iż wydobywało się ono wprost ze ścian, podłogi i sufitu. Ale to nie
jasność przyciągała wzrok od samego progu, w którym stał zastygły jak
słup soli Śnięty. W całkowicie pozbawionym umeblowania
pomieszczeniu podłoga zdawała się poruszać, rozsyłając srebrne
refleksy na pozostałe powierzchnie. Chłopak z uchylonymi w niemym
zdumieniu ustami spoglądał na coś, czego nie powinien napotkać
nigdzie indziej, jak tylko na świeżym powietrzu i zdecydowanie nie po
tej stronie muru, który otaczał to małe, niemal martwe miasteczko:
leśną sadzawkę.
Na środku piwnicznej toni, jakby na powierzchni stawu, siedziała
dziewczyna – całkowicie naga, jeśli nie liczyć rozpuszczonych, częściowo
zasłaniających jej piersi, długich, czarnych włosów. Patrząc wprost w
oczy młodego żołnierza, nie przerywała śpiewu. Słowa, których nie
przełożyłby tłumacz żadnego znanego języka, wciskały się w uszy
Śniętego, infekując go pragnieniem niemożliwym do przezwyciężenia.
Z głowy chłopaka wraz z dźwiękiem wyśpiewywanych, czarownych
słów wywietrzały rzeczy nieistotne: umierający Barlinek pod niebem
przeciętym na pół, Naczelnik i jego łysi ochroniarze, Sierżant. Bez
udziału woli Śniętego, obuta w żołnierski trep lewa noga aż po łydkę
zagłębiła się w wodzie. Powierzchnia sadzawki zadrżała, fale rozeszły
się kręgami, delikatnie poruszając ukształtowanymi w serca liśćmi
grążeli, rozpraszając armady drobniutkich listków rzęsy wodnej, i
wprawiając w dygot łodyżki żabieńców. Znad żółtych kwiatów wzleciały
w powietrze chmary ważek. Śnięty, przywoływany ruchami drobnych,
dziewczęcych dłoni, jak zahipnotyzowany szedł dalej, stopniowo
zanurzając się powyżej ud.
Uwaga odgarniającego sprzed siebie wodną roślinność chłopca nie
była w stanie zarejestrować tego, że nadgarstki oraz kostki stóp
dziewczęcia okolone zostały stalowymi klamrami ze znikającymi w
wodzie ogniwami łańcuchów.
W zielonych oczach dziewczęcia odbijały się dwa małe wizerunki
zbliżającego się do niej Śniętego. Śpiew wzmógł się, stał się trelem, nadal
nie rozpoznawalnym przez rozum – choć wyobraźnia radziła sobie z
nim całkiem dobrze. W głowie chłopca rozbłysły obrazy cielesnych
rozkoszy, których nie zaznał jeszcze żaden mężczyzna. Nagie, spocone
ciała, wijące się ramiona, dwa oddechy zmieszane w jeden... Po chwili
poczuł na szyi i ramionach dotyk dłoni zimnych jak głaz obmywany
przez górski potok. Delikatne, drobne paluszki ujęły jego twarz i
przybliżyły do oczu. Jaźń Śniętego zalała wizja rozległych, szumiących
kniei, stad ogromnych, rogatych zwierząt przemierzających rozległe,
dziewicze puszcze, i jezior tak czystych, że można było dostrzec
kamieniste dno i kryjące się tam życie. Ognisk palonych pod
rozgwieżdżonym niebem. Korowodów odzianych w białe, przewiewne
szaty młodych ludzi: chłopców z rozognionym wzrokiem i dziewcząt z
ukwieconymi włosami.
Raptownie wszystko znikło. Istota do tej pory delikatna, czuła,
przygarnęła go brutalnie do piersi. Śpiew urwał się jak ucięty nożem.
Gdzieś za plecami Śniętego rozległ się szorstki głos. Dziewczyna
zasyczała jak żmija, rysy jej twarzy zmieniły się. Policzki utonęły w
morzu zmarszczek, usta zbladły i skurczyły się, zieleń oczu gwałtownie
wyblakła. Długie włosy w przyspieszonym tempie zaczęły tracić barwę
aż do całkowitej bieli. W objęciach silnych ramion staruchy, w jaką
przemieniła się niedawna piękność, mógł tylko lekko odwrócić głowę, by
zobaczyć tkwiące w progu stworzenie, które niespełna godzinę temu
spotkał przy biurku Naczelnika.
Zobaczył coś jeszcze. Pomieszczenie utraciło swoje bajeczne cechy.
Znajdowali się w ciemnej izbie z gołymi, ceglanymi ścianami,
oświetlonej wyłącznie paskami promieni słonecznych przenikających
przez szczeliny między deskami zakrywającymi pojedyncze okienko.
Znikło jezioro, znikła roślinność. Rozwiał się bagienny zapach, umknęły
dźwięki wiatru i owadów. Wszystko to okazało się jedynie złudzeniem.
Po policzku Śniętego spłynęła łza, świadectwo gwałtownej pustki;
utraty czegoś, za czym gonił całe życie, a co znalazł tylko na chwilę.
Nieludzki kamrat Naczelnika szczerzył długie, ostre jak igły kły. Z
jego gardła dobywał się głuchy, wilczy warkot. Tuż przy uchu chłopca
zadzwoniły nagle ogniwa pętających staruchę łańcuchów i Śnięty poczuł
swobodę ruchów.
– Idź stąd! – dobiegło go od drzwi. Posłuchał rozkazu.
Biegł ciemnymi korytarzami, obijając się o ściany. Dwukrotnie się
potknął i przewrócił. Zrywał się i biegł dalej, aż do oświetlonego rzędami
lamp znajomego korytarza, do drzwi wejściowych, schodów oraz
oślepiająco jasnego, mimo Rozdarcia na niebie, świata. Nie zważał na
poszturchiwania łysoni, nie słuchał ich śmiechów ani krzyków
Sierżanta.
Przed sobą miał stok wzniesienia, na którym wzniesiono willę, nieco
dalej szosę i niemal tuż przy niej, po drugiej stronie, wschodni kraniec
jeziora. Stoczył się w dół bezwładnie i niezgrabnie jak wór wypełniony
kamieniami, uderzył boleśnie o pień martwego drzewa. Zerwał się.
Podeszwy opinaczy zastukotały na asfalcie.
W uszach Śniętego dźwięczał bezgłośny zew, któremu musiał się
poddać. Nie liczyło się nic. Ani powrót do jednostki, ani nocne, pijackie
bachanalia z kumplami z plutonu. Liczył się jedynie przyzywający zew
jeziora. Oraz nadzieja, bezgraniczna i rozpaczliwa, osiągnięcia szczęścia,
które było już tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki...
Zeter Zelke
Roponośny

Gnał przez gęsty, ciemny las zroszony letnim deszczem; gnał na


złamanie karku. Goniło go kilkunastu chłopa z pobliskiej, zapomnianej
przez Boga wsi. Krótko przed zmierzchem rzucili się na niego niczym
gołębie na okruchy, a gdy zdołał się wyrwać, ruszyli w pogoń. Radek,
mimo początkowego zauroczenia wioseczką, przeczuwał że z
mieszkańcami Leprowej było coś nie tak, ale – jak często mu się zdarzało
– zignorował wołanie wewnętrznego systemu wczesnego ostrzegania,
przez tradycjonalistów zwanego instynktem samozachowawczym.
Skutkiem tego dobry kwadrans taranował zarośla i potykając się o
korzenie brnął coraz głębiej w dzicz. Zwolnił dopiero, gdy księżyc
rozciął sierpem granatowe chmury. Chociaż zgubił tubylców, nie miał
pojęcia, gdzie go poniosło, co gorsza, w miarę jak z mięśni schodziła
adrenalina, zaczynały mu doskwierać: zmęczenie i głód.
Świeżo upieczony etnograf przedzierał się przez paprocie, czesał
krzaki i ocierał o chropowatą korę drzew, przeklinając los. Masował
przy tym ramię, na którym jak co roku o tej porze wykwitały wrzody w
alergicznej odpowiedzi na klonowe pyłki. Na to ramię zamachnęła się
pewna babulka z Leprowej, niemal wybijając je ze stawu. Biorąc pod
uwagę nazwę osady, może pomyśleli, że był trędowatym; że przywlókł
do nich jakieś choróbsko, przed którym skryli się w głuszy. A później
wspomniał ich odmienione, nawiedzone twarze i przeszedł go dreszcz.
Inna rzecz, że mieszkańcy prezentowali folklor, z jakim wcześniej się nie
spotkał, co samo w sobie miało nieocenioną wartość. Odizolowana
wioska leżała gdzieś w Sławieńskich Dębach, w rezerwacie przyrody,
więc tym dziwniejsze, że nikt nigdy o niej nie słyszał. Co prawda
znajdowała się tam, gdzie nawet wilki nie zaglądały, niemniej było nie
do pomyślenia, żeby w XXI wieku istniało ludzkie skupisko, którego
jeszcze nie skatalogowano. Ewenement na skalę krajową, ba, światową
nawet! Pomimo aktualnej, opłakanej sytuacji, w sercu Radka zapłonęła
nadzieja – jeśli wydostanie się z pomorskich lasów, może będzie miał po
co tu wracać. Z drugiej strony stygnąca głowa powątpiewała, czy
pokusiłby się o kolejną wizytę. Mieszkańcy Leprowej, początkowo tak
przyjaźni, nader szybko przeobrazili się w agresywną zgraję. W osadzie
dało się wyczuć coś nienaturalnego. Coś, co sprawiało wrażenie, jakby
przybyło z przeszłości, by nawiedzać teraźniejszość.
„Poznasz cały kraj!” – mówili. „Obserwując ludowe obyczaje, stajesz
się bogatszy o tradycyjną mądrość: to lepsze niż survival!” –
przekonywali. „Niewiele zostało do odnalezienia, ale – chłopie – jak
odkryjesz kulturę, o której wcześniej nie słyszano, to – stary – urządzony
będziesz na trzy pokolenia do przodu!” – przewidywali.
Radosław Cegielski był romantykiem, do tego romantykiem bardziej
lokalnym niż globalnym. Nad zagraniczne wojaże wolał podróżowanie
po Polsce; zaglądał do wiosek, wioseczek i osad, by dziwować się, w jak
wielką różnorodność, w jak pstrokatą rozmaitość mogła obrodzić
dominująca kultura. Toteż skończył etnografię na Uniwersytecie
Łódzkim i rozpoczął przygodę życia w komercyjnym Muzeum
Etnograficznym „Etnostan”.
Na poznańskim zjeździe miłośników rodzimej kultury w jej
wszystkich odmianach („Małe ojczyzny w większej perspektywie”),
podczas wygłaszania referatu o wadze kolorów w łowickim folklorze,
zwrócił uwagę na słuchaczkę w dziwnym stroju, który wyglądał na
ludowy, lecz którego nijak nie potrafił przypisać do żadnej tradycji.
Lniana suknia, farbowana na czerwono, z czarnym fartuszkiem, niby na
śląską modłę, coś kaszubskiego w sposobie wykonania gorsetu, a na tym
wszystkim biała, puchata, lekka narzuta, rodem z Żywiecczyzny –
pomieszanie z poplątaniem. Pomyślał, że to jakaś niezbyt rozgarnięta
sympatyczka ludowych klimatów, mimo to po skończonym referacie
postanowił zagadać.
Ułożona i nad wyraz skromna dziewoja dygnęła, gdy podszedł się
przywitać. Powiedziała, że pochodzi z Leprowej – niewielkiej osady na
Pomorzu, zaś jej strój nie był żadnym tam miszmaszem, lecz typowym
tamtejszym przyodziewkiem. Radosławowi oczy zabłysły, lecz szybko się
zmitygował. Świat to okrutne miejsce, pełne płotek oraz polujących na
nie drapieżników. Cegielski nie był drapieżnikiem, ale z oczywistych
względów nie chciał zostać płotką, toteż udając niedowierzającego,
poprosił tajemniczą słuchaczkę o wskazanie Leprowej na mapie i telefon
komórkowy. Zdziwił się, gdy dziewoja o zacnym imieniu Mojmira
oznajmiła, że w osadzie nie korzystają z komórek, bo jest położona w
lesie, gdzie brakuje zasięgu. Najbliższy telefon mieli na stacji paliw –
powiedziała. Na mapie zaś wskazała Sławieńskie Dęby. Radek pogrzebał
w pamięci, z której wydobył lekko zakurzoną informację o znajdującym
się tam rezerwacie z kilkusetletnimi dębami.
Jeśli była aktorką, to wielce przekonywującą. Niemniej wyglądała
dziwnie i mówiła dziwnie, więc Radosław stwierdził, że korona z głowy
mu nie spadnie, jeśli zbada Leprową. Co najwyżej odjedzie z pustymi
rękoma; zaboli go duma oraz zawiedzione nadzieje, lecz od tego się
przecież nie umiera. Poza tym – tłumaczył sobie – co to za etnograf,
który przepuściłby taką okazję. Postanowił pojechać i tydzień później
rzeczywiście pojechał.
Czego nie zrobił, a powinien, to zapytać znajomych po fachu o
zdanie. Usłyszałby wtedy, że żadnej Mojmiry w przedziwnym stroju na
odczycie nie było; widząc nawijającego Cegielskiego, kumple założyli po
prostu, że gadał z kimś przez telefon. No, ale pragnienie sławy rządziło
się swoimi zasadami, toteż Radek kontent z faktu, iż nikt nie podjął
tropu, zamierzał samodzielnie zgarnąć odkrywcze frukta, by później
skonsumować je w glorii i chwale.
Znalezienie Leprowej nie było prostą sprawą, ale to tylko roznieciło
w Radosławie płomień zainteresowania oraz uczucie przygody. Miał do
dyspozycji trzy systemy nawigacyjne, trzy tradycyjne mapy Pomorza
oraz całą gamę map internetowych, złożonych ze zdjęć satelitarnych.
Tymczasem Leprowej nie znała żadna z nich… Jak to się mówi: Jeśli
czegoś nie ma na google maps, to znaczy, że nie istnieje, przeto Radek,
niczym rasowy detektyw, zignorował bijące po oczach informacje o tym,
że poszukiwana wieś jest wymysłem, wprowadził do nawigatora teren,
którym był zainteresowany, zabrał wszystkie etnograficzne
niezbędności i ruszył w drogę odrestaurowanym polonezem, z jakiego
był dumny niczym paw z ogona. Nauczony doświadczeniem, zaopatrzył
się w kilka zapasowych akumulatorków, przez profanów nazywanych
power bankami, na wypadek gdyby baterie w telefonie, kamerze,
aparacie albo laptopie nie podołały wyzwaniu.
Radek jechał z Łodzi przez Bydgoszcz i Koszalin. Dotarł tam bez
przygód, lecz odtąd postanowił wypytywać o Leprową, choć droga
jeszcze była daleka. W Trawicy nie słyszano o osadzie na terenie
rezerwatu, podobnie w Malechówku i Sęczkowie. Mężczyzna był
niezrażony. Zatrzymał się na noc w Boleszewie, gdzie pozostawił
samochód. Z rana zabrał narzędzia pracy, maść na wrzody, trochę
prowiantu, wody oraz nawigator. Dobrzy ludzie wskazali mu most przez
Moszczenicę, a po drugiej stronie rzeki czekał go tylko gęsty,
przeogromny las, w którym być może kryła się perła i klucz do
świetlanej przyszłości.
Ku swojemu zdziwieniu jednak natknął się na Prątki, niewielką
osadkę, położoną na obrzeżach lasu. Nie mogło tam mieszkać więcej niż
trzy lub cztery rodziny; składało się na nią raptem kilka domów,
zagroda dla owiec, dwie krowy, koń oraz stodoła. Wieśniacy,
sympatyczni i gościnni, nakarmili go i zabawili kaszubską gawędą, a
dowiedziawszy się, że jest etnografem, z chęcią opowiadali mu o swoich
zwyczajach. Radosław, rozweselony, wszystko nagrał i pstrykał fotki.
Otrzymał nawet Marzannę ze słomy, która przetrwała wiosenne
topienie. Przytroczył ją do plecaka, obiecując że znajdzie dla niej godne
miejsce w łódzkim muzeum „Etnostan” w sekcji pomorskiej.
Niestety, zapytani o Leprową, tubylcy obojętnie wzruszali
ramionami. Nikt o niej nie słyszał. Gdy zaś Radosław w końcu
doprecyzował, że według jego informacji osada znajduje się w sercu
Sławeńskich Dębów, padł na nich jakiś strach. Oczy starszych ludzi
pobiegły w stronę pobliskiej kapliczki ze świętą panienką, nawet młodsi
uczynili znak krzyża, poruszając bezgłośnie ustami: „Chroń nas ode
złego!”.
Olek, chudy jak tyczka, rudy piegus, przysunął się do Radka i
powiedział, trwożnie zerkając w kierunku Dębów:
– Panu samotnie lepiej nie iść między drzewa. O żadnej Leprowej
żeśmy nie słyszeli. Ale o lichu, co krąży po lesie, tośmy nie dość że
słyszeli, ale i widzieli. Patrzcie!
To mówiąc, Olek zaprezentował etnografowi nagranie z telefonu
komórkowego. Był wieczór, przyspieszone oddechy świadczyły o tym, że
Olek miał towarzysza. Obraz trząsł się i rozmazywał, do uszu docierał
szelest ściółki pod butami, trzask łamanych gałęzi oraz śpiew ptaków.
– Ojciec pasem zleje, a matka pewno oczy teraz wypłakuje – skarżył
się kompan Olka.
– Oj tam, wielka mi rzecz! Perliczkę chciałem nagrać.
– Tak ją nagrałeś, że już wieczór, a ptaka ni śladu.
– Pamiętasz, co stary mruk mówił? Tu po nocach straszno. – Olek
zachichotał.
– Nie straszno, ile przeklęto! – skorygował jego towarzysz, któremu w
ogóle nie było do śmiechu. – Tu gdzieś, niedaleko, za królewskich
czasów, szlachcic kazał trędowatych gromadzić i wytracać, wbrew
wszelkim prawom i obyczajom. Dopiero jakiś mnich poczciwy, co po
kraju się wałęsał,zobaczywszy pomór, u władz duchownych o
sprawiedliwość dla chorych się upomniał. Przeklął przy okazji
szlachcica i jego ród. Powiadają, że on i cała jego rodzina na trąd
pomarli w tych lasach.
– Pomarli, nie pomarli – mruknął Olek, po czym dodał: – Ej,
pamiętasz, jak Kasieńka z lasu siwiutka wróciła? Pono wampira
widziała, co ją z maliniaka przegonił.
– Rano to było, więc jak wampira mogła widzieć?
– To, czy inne licho, mi za jedno. Ale jak za dnia ją na siwo
wystraszyło, to co nam, gdy noc zapada? Ej, patrz no tam! Widzisz?
Obraz w tym momencie stanął, uspokoił się i skoncentrował na
drzewach, zasłoniętych u dołu paprociami. Chłopcy wciągnęli powietrze,
niby nurkowie przygotowujący się do zejścia pod wodę. Radek
zareagował podobnie. Oto na nagraniu zamajaczyła ludzka postać
odziana w coś powłóczystego, może płaszcz z kapturem; sunęła między
drzewami, jakby szukała grzybów, po czym zniknęła za pniem i nie
pojawiła się więcej.
– Lepiej chodźmy do dom! – wyjąkał towarzysz Olka, gdy wtem
rozległ się czyiś gruby, dudniący głos:
– Hejże, co liszko przygnało?
Kamera wykonała gwałtowny obrót i Radosław zobaczył coś, od
czego serce podeszło mu do gardła – bladą, szeroką twarz z sumiastym
wąsem i oczami płonącymi niczym w gorączce. Mężczyzna nachylił się
nad chłopcami, którzy wrzasnąwszy unisono pognali w stronę Prątek,
jakby ich sam diabeł gonił. Na tym nagranie się kończyło.
– Takie tam boruty się kryją, przez Boga przeklęte, tfu! – podsumował
Olek i splunął. – Serce mi niemal wysiadło, a mój brat posiwiał na
skroni, choć nie starszy ode mnie.
– To mógł być bezdomny. – Radek starał się zachować zdrowy
rozsądek. – Albo leśniczy chciał wam napędzić stracha…
– E nie, tu żadne obce się nie kręcą! – Chłopak schował telefon do
kieszeni i dodał nieco spokojniej: – Poza tym znamy naszego leśniczego.
W kontuszu nie chodzi.
– Nagranie nie uchwyciło ubioru. – Radosław się zasępił.
– Ale ja widziałem. Stare spodnie, brudny kaftan, przepasany szarfą.
Szlachcic przeklęty, ani chybi!
Cegielski jadał chleb z niejednego pieca, toteż przywykł do opowieści
o wampirach, wilkołakach, czarnych psach, upiorach i duchach. Nawet
miastowi mieli swoje ekwiwalenty tychże; od czarnej wołgi począwszy,
na mordercach o długich językach ukrytych pod łóżkiem skończywszy.
Chociaż filmik Olka zasiał w jego sercu ziarno niepokoju, wszak pogoda
była piękna, niebo bezchmurne, a powietrze czyste i pachnące ziołami.
Podziękował mieszkańcom Prątek za gościnę, porozdawał pocztówki z
Łodzi, których nosił cały plik właśnie na takie okazje, i wszedł na teren
Sławeńskich Dębów. Od tej strony brakowało szlaków turystycznych,
więc nie miał pewności, czy park zaczynał się już tutaj, czy gdzie indziej
– zresztą, to nie było ważne. Ważne było odnalezienie Leprowej.
Chociaż prątczanie powiedzieli mu, gdzie znajdzie najbliższą
leśniczówkę, Radek stwierdził, że jeśli ludzie mieszkający na skraju lasu
nie słyszeli o Leprowej, to szkoda szukać leśniczego pół dnia, aby
usłyszeć od niego to samo. Mając tylko niejasne wskazówki Mojmiry,
wchodził coraz głębiej w wysoki drzewostan, kierując się gps-em.
Odważnym szczęście sprzyja; po około trzydziestu minutach napotkał
staruszka, pochylonego nad krzewinkami jagód. Podszedł, przywitał się i
zagadnął, czy ze wsi Prątki. Staruszek wyprostował się wolno, aż
zatrzeszczało mu w stawach i przytaknął. Nie miał zębów, za to
dobrotliwą i roześmianą twarz, która spochmurniała, gdy Cegielski
zapytał o Leprową.
– Panie, różne ludziska tu przychodzą, dziwnych rzeczy szukają –
mówił, a jego głowa trzęsła się lekko. Powieki, delikatne i cienkie jak u
ptaka, przysłaniały niekiedy niebieskie, zatroskane oczy. – Jeden taki,
dawno temu, szukał skarbu po drugiej światowej. Mówi: rzeczono mi, że
gdzieś w lesie zakopany. Ja mu na to: gdyby skarb tu jaki był, to już
byłby u któregoś z naszych! Ale poszedł szukać i nie wrócił. Była też taka
archeolog! Że niby gdzieś tu nordyków w kurhany kładziono. Polazła... i
nie wróciła. – Zamilkł i spojrzał na Radosława z jakimś bólem
niewypowiedzianym. – Panie, ja wiem, że wy dzisiejsi w zło nie
wierzycie, ale powiadam: wracajże do doma. Bo w lesie licho na
manowce zwodzi.
– To nie wiecie, gdzie Leprowa? – nie dawał za wygraną Radek.
– Nie ma żadnej Leprowej. Chociaż, jak będziecie szukać, to
znajdziecie – staruszek wycelował cienki, kościsty palec w pierś
etnografa – albo to najdzie was. Ci wcześniejsi nie wiedzieli, gdzie
szukać, bo i niczego do znalezienia nie było. To coś do nich przylazło.
Widząc, że młodzieniec zbiera się do drogi, dziadek westchnął,
sięgnął do kieszeni, a co z niej wydobył, przekazał Radkowi.
– Poznaję ja, że was nie przekonam. Bóg kazał ludziom w potrzebie
pomagać. Stary jestem, niewiele już mogę… Jak weźmiecie ten pacierz,
co od uroku chroni, to mi na duszy lżej będzie.
Cegielski przyjął prosty, drewniany różaniec, by staremu nie robić
przykrości, pożegnał się i ruszył dalej.
Po blisko dwóch godzinach włóczęgi coś zaczęło się dziać,
mianowicie: w oddali zamuczała krowa. Nasłuchując, ruszył w kierunku
dźwięku znamionującego pastwisko, czyli też ludzką obecność. I wcale
się nie pomylił. Za parawanem drzew znajdował się prześwit, niewielka
łączka, na niej zaś osada. Składało się na nią kilka drewnianych chat
pokrytych strzechą, szopa i zagroda – pod pewnymi względami bardzo
przypominała Prątki, niemniej wydawała się ludniejsza i jakby wyjęta z
mroku dziejów.
Radosław rozglądał się po wioseczce jak zauroczony. Przed domami,
na ławkach, kobiety lepiły garnki, gdzie indziej mężczyźni w prostych
lnianych zgrzebłach rąbali drwa. Osadnicy krzątali się wokoło, wszyscy
czymś zajęci: prali, garbowali skóry, ubijali masło, ćwiartowali mięso.
Między tym wszystkim pląsały dzieci, domowe ptactwo szukało ziaren z
dziobami blisko ziemi, a psy szlajały się wolno od człowieka do
człowieka, ignorując koty, urągające im z wysokich kryjówek na
dachach. W jakiś sposób Radosław wiedział, że ją odnalazł: Leprową,
gdzie zatrzymał się czas. W tłumie zauważył kilka dziewcząt odzianych
tak samo jak Mojmira. Olśniony, chwycił za aparat i zrobił parę zdjęć,
następnie sięgnął po kamerę i – nagrywając – wkroczył odważniej do
osady. Ludzie nie zwracali na niego uwagi. Można było odnieść
wrażenie, że wizyty obcych były tu na porządku dziennym. Mówili
dziwnie, niby po polsku, bo całkiem dobrze ich rozumiał, ale brzmieli
jakby powychodzili z powieści Sienkiewicza. W tłumie mignął mu nawet
mężczyzna w kontuszu lub czymś podobnym.
Wtedy Cegielskiemu przypomniało się nagranie Olka i entuzjazm
nieco w nim opadł.
Kiedy nasycił pierwszą ciekawość, postanowił do kogoś zagadać.
Padło na chłopaka przebierającego w wiadrze z żurawiną. Malec nie
miał więcej jak osiem lat, przywitał grzecznie nieznajomego i oznajmił,
że zaraz przyprowadzi panicza. Wkrótce przez tłum przedarł się wysoki,
dostojny mężczyzna w pomarańczowozielonym kaftanie. Powitał
wylewnie Radka, przedstawił się jako Jan i potwierdził, że w samej
rzeczy: dotarł do Leprowej. Cegielski dostał pozwolenie na wałęsanie się
po osadzie, zbieranie informacji i rozmowę z mieszkańcami, do czego
zresztą natychmiast przystąpił, tym bardziej że panicz gdzieś zniknął,
tłumacząc się obowiązkami.
Im więcej Radek słyszał, tym szybciej początkowe zauroczenie
wioseczką przemijało. Ci ludzie zachowywali się, jakby czas dla nich
stanął. Od jednej z babć suszących zioła usłyszał nawet, że „nie brak ci
dzisiaj zgryzot, przeto trza modlić się za króla”.
Gdy pogodne dotąd niebo zaczęły zasnuwać deszczowe chmury,
etnograf usiadł na ławeczce pod dębem. Chciał odtworzyć fragment
nagrania, by ocenić jego jakość, gdy – nomen omen – zdębiał. Zegar
działał bez zakłóceń, lecz zamiast tętniącej życiem osady, kamera
uchwyciła jedynie szum, niekiedy przerywany łamanym obrazem pustej
łączki. Doznawszy złośliwości jednej rzeczy martwej, sięgnął po drugą –
aparat. Podgląd pierwszego zdjęcia pokazywał kobietę w sukni, co go
trochę uspokoiło, ale już kolejne były zamazane i niewyraźne. Zmełł w
ustach przekleństwo i tylko siłą woli powstrzymał się przed ciśnięciem
cholerną elektroniką o ziemię. Słońce zaszło za chmurką, wiatr sypnął w
oczy kurzem i pyłem. Po chwili odezwał się bolesny wrzód na ramieniu,
toteż Radek z westchnieniem nałożył na niego trochę kojącej maści.
A później stało się to: wracająca do chaty staruszka, ta od ziół i króla,
pociągnęła nosem, po czym spojrzała na Radosława jakby go pierwszy
raz w życiu widziała. Właściwie nie patrzyła na niego, lecz na jego
odpowiadające na alergię ramię. Z jej gardła wydobył się dziwny,
bulgoczący dźwięk, jaki nie przystawał starszej pani ani w ogóle
człowiekowi. W spojrzeniu babinki malowały się głód i żądza tak
straszliwe, że aż jeżyły włosy na karku. Babuleńka wytrzeszczała oczy i
szczerzyła zęby – wyglądała na obłąkaną. Na domiar złego gdzieś w
oddali zagrzmiało.
– Aaa! – zakrakała, a z jej ust pociekła ślina. – Roponośny!
Jakby w odpowiedzi na zaciekawione spojrzenia sąsiadów,
starowinka wskazała oniemiałego etnografa palcem i powtórzyła,
niemal zdzierając gardło:
– Roponośny!
Związała jego rękę w kruchym, ale gorliwym uścisku. Radek
podskoczył jak oparzony, próbując wyrwać ramię z kleszczy
zreumatyzowanych dłoni. Te zaś szarpnęły kończynę w swoją stronę z
siłą, o jakiej nikt by nie posądził tak wątłej osóbki. Za zwariowaną
babinką już gromadził się tłum włościan i żaden z nich nie wyglądał
rozsądniej od niej. Ich spojrzenia natarczywe, podniecone,
przeskakiwały z jego twarzy na przeklęty wrzód. Cegielski przez
moment poczuł się jak na planie filmowym: „Etnograf kontra Zombie”.
Tym razem jego instynkt zawył w tak nieznoszący sprzeciwu sposób, że
nie tracąc więcej czasu, szarpnął się potężnie, czując jak ramię
przeskakuje mu w stawie. Odepchnął staruszkę, zgarnął swoje rzeczy i
uciekł do lasu, albowiem nec Hercules contra plures1. Tym bardziej, że
osadnicy ruszyli za nim, warcząc, cmokając i wywrzaskując swoje:
„Roponośny!”, jakby ich słownik nagle ograniczył się do tego jednego
określenia.
Jak na zawołanie niebo zaszło ciężkimi, granatowymi chmurami,
wiatr zadął silniej i lunęła ulewa.
Tym właśnie sposobem znalazł się ciemną nocą w samym środku
zroszonej dżdżem dziczy, nie wiedząc, co ze sobą począć. Dopóki
poszukiwał Leprowej, gps działał, a teraz – gdy potrzebował pomocy
policji, straży leśnej, czy kogokolwiek innego – telefon i laptop zgodnie
odmówiły współpracy. Zapasowe akumulatory były wyczerpane,
chociaż przed opuszczeniem Boleszewa wszystkie naładował. Zawsze
uważał siebie za człowieka racjonalnego, mimo to zaczynał dopuszczać
myśl o tym, że wstąpił na plac zabaw diabła czy innej nieczystej siły.
Wydobył z kieszeni podarowany różaniec i zawinął wokół nadgarstka.
„Głupota!” – pomyślał, ale był sam, wokół noc, nie wiedział, czy oszalali
tubylcy darowali sobie pogoń czy nie…
Nagle coś zabłysnęło w oddali i zgasło. Mając się na baczności, ruszył
w kierunku światła. Serce waliło mu jak młotem i tak na dobrą sprawę
nie wiedział, ile czasu zmarnował na te podchody. Grunt, że źródłem
blasku okazały się reflektory policyjnego radiowozu. Wyszedł
spomiędzy drzew i z ulgą poczuł twardy asfalt pod podeszwami butów.
Radiowóz stał przy dystrybutorze paliwa. Samoobsługowa stacja
benzynowa była słabo oświetlona, lecz jasna na tyle, by wyciągnąć z
ciemności znajdujący się tuż obok, zamknięty o tej porze bar z altanką.
Przy jednym ze stolików ktoś siedział, odwrócony do niego plecami. Jak
tylko Radek rozpoznał policyjną czapkę leżącą na ladzie stołu, odetchnął
w duchu i uczynił swoją obecność jawną, rozkopując głośno żwir na
podjeździe. Funkcjonariuszka odwróciła się w jego stronę, już chciała
wstać, lecz widocznie Radosław nie był tym, na kogo czekała, gdyż
usiadła z powrotem, bez większego zainteresowania przyglądając się
nadchodzącemu etnografowi.
– Proszę, proszę! – przywitała go z nutą ironii w głosie. – Nie najlepiej
pan wygląda. Zgubił się pan?
– Och, długo by gadać! – Radek przedstawił się i na zapraszający gest
policjantki, usiadł naprzeciw niej przy stole.
Funkcjonariuszka podniosła termos, nalała do nakrętki herbaty i
podała mężczyźnie, co ten przyjął z wdzięcznością. Gdy zalał zziębnięte
wnętrze strumieniem ciepłego wywaru, oblizał usta i oznajmił:
– Jestem etnografem. Przyjechałem szukać wioski.
– Znalazł ją pan?
– Znalazłem. Ale ci ludzie! – Cegielski wytrzeszczył oczy. – Rzucili się
na mnie i zaczęli ścigać!
– Co pan opowiada! – Funkcjonariuszka wydęła usta. – Tyle, że w
okolicy żadnej wioski nie ma.
– O to właśnie chodzi, że chyba odkryłem ludzkie skupisko, o którym
nikt wcześniej nie słyszał.
– Jak długo z Grzechem patrolujemy okolicę, nigdy o czymś
podobnym nie słyszeliśmy.
– Pani partner gdzieś tu jest? – Radosław naraz zaniepokoił się o
bezpieczeństwo mężczyzny, choć było to głupie, wszak funkcjonariusz
musiał być uzbrojony. – Od dawna go nie ma?
– Pan się nie martwi. – Kobieta machnęła ręka. – Powiedział, że idzie
na szluga i siku, ale jak go znam, obgaduje ze swoim prawnikiem
sprawę rozwodową. Albo wylewa łzy przez telefon u innego kumpla.
Na te słowa Radek zerknął ukradkiem na swój telefon. Sygnał
pojawiał się i znikał, w kilku słowach: nie był stabilny. Tymczasem
policjantka, widząc że jej interlokutor wciąż jest nerwowy, uśmiechnęła
się ciepło i powiedziała:
– Grzesiek to chłop na schwał. Jakby coś się miało dziać, usłyszymy.
Proszę się uspokoić, zebrać myśli i powiedzieć mi, co się stało.
Cegielski zrelacjonował raz jeszcze swoją wyprawę w poszukiwaniu
etnograficznego Grala, nie szczędząc szczegółów. Kobieta słuchała
cierpliwie i potakiwała, niemniej przedłużająca się nieobecność jej
partnera zaczęła Radkowi znowu doskwierać. Co, jeśli wioskowi go
dopadli? Gdy spróbował podjąć kolejną próbę zaalarmowania
policjantki, ta ponownie machnęła ręką, mówiąc, że Grześ to znękany
człowiek. Oprócz problemów rodzinnych, procesu rozwodowego i
kłopotów w pracy, cierpiał dodatkowo na dość wstydliwą chorobę skóry.
– Pewnie siedzi w lesie i syfy wyciska – mówiła. – Wie pan, takie
duże, zaropiałe, fe! Przy mnie się krępuje, więc korzysta z toalet, albo
chowa się po krzakach. – Wykrzywiła twarz, ale w ciemnościach ledwo
rozpraszanych przez oświetlenie pobliskiej stacji wydawało się, że
uśmiecha się lekko.
Na te słowa Radek miał już pewność, że stało się coś złego.
– Grześ jest Roponośny! – zawołał, łapiąc się za głowę. – Dorwali go!
– Co pan? – Kobieta odsunęła się, a jej ręka powoli powędrowała w
stronę policyjnej pałki. – Proszę się uspokoić!
– Wieśniacy rzucili się na mnie jak zwierzęta, gdy zobaczyli to! –
Pokazał jej swoje owrzodzone ramię. – Rękę niemal mi wyrwali! Pani
partner jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie!
Policjantka przez chwilę wpatrywała się w jego ramię jak w rzadki
klejnot. Radek z niepokojem zanotował w jej oczach ten sam błysk, jaki
widział u babulki i jej ziomków z Leprowej. Chciał wycofać rękę, lecz
funkcjonariuszka ze zwinnością żbika złapała ją i przygwoździła do
stołu.
– Ma pan rację – powiedziała zmienionym, chrapliwym głosem. –
Grzesiowi już nic nie pomoże.
Pot wystąpił Radkowi na czoło, stękał i sapał, usiłując wyrwać rękę z
żelaznego uścisku – bez powodzenia.
– Ale wami obrodziło w tym roku! – Policjantka roześmiała się i
oblizała usta, a etnografowi wydawało się, że jej język był odkształcony,
nienaturalnie długi jak ogon traszki. Wyeksponowała piekący wrzód na
jego ramieniu, po czym z jej gardła wydobył się nienaturalny,
bulgoczący głos: – Daj gryza!
Etnograf zebrał resztę sił i zanim rozwarte, niecierpliwe usta
dotknęły jego ciała, złapał stół i przewrócił go na siebie, zmuszając
napastniczkę do wypuszczenia obolałej ręki. Kobieta odskoczyła, obiegła
ławę, pochyliła się nad mężczyzną, by podnieść go do pionu, gdy ten –
zasłaniając się zdrową ręką – błysnął jej przed oczami krzyżem
wieńczącym różaniec zawinięty wokół nadgarstka. Za policjantką
pojawiła się postać. Radek nie widział wiele, jedynie cień człowieka,
podobny do tego, jaki nagrał Olek na swoim telefonie. Ktoś odziany w
długi, powłóczysty strój z kapturem zjawił się i wykonał gest, po którym
funkcjonariuszka jęknęła, złapała się za głowę, wywróciła oczy do góry,
aż błysnęły białka, po czym z jej ciała jął wydobywać się dym. Cegielski
w przypływie paniki schował się za blatem stołu i drżał, oczekując na
najgorsze. Czas mijał. Nic się nie działo. Ktoś powiedział:
– Tace, sed memento!2
Etnograf wyjrzał zza krawędzi stołu. W pobliżu nie było nikogo: ani
pseudo policjantki, ani człowieka w habicie. Wstał więc, otrzepał
ubranie, ukołysał ocalałe ramię i tłumiąc wzbierające w piersi łkanie,
rozejrzał się po cichej, opustoszałej stacji benzynowej. Przy
dystrybutorze stał samochód. Nie był to jednak radiowóz, ale jego
własny, wysłużony polonez. Drżąc na ciele i duszy, mając mętlik w
głowie, wsiadł do auta i niemal się rozpłakał, gdy wszystko zdało się
takim, do jakiego nawykł. Przeżegnał się i ucałował krzyżyk różańca.
Przez chwilę rozważał, że wypadałoby zwrócić paciorki staremu,
podziękować za ocalenie skóry, ale gdyby okazało się, że Prątki też nie
istniały, chyba postradałby rozum. W trosce o swoje zdrowie psychiczne
czym prędzej odpalił silnik, wrzucił bieg, wjechał na szosę i dodał gazu,
myśląc wyłącznie o domowym sanktuarium. Dopiero, gdy ręce przestały
mu się trząść, a z radia popłynęło radosne disco polo, odważył się
zerknąć we wsteczne lusterko.
Czegokolwiek złego się spodziewał, nie zobaczył tego za sobą.
Krzyżyk zwisający z nadgarstka wahał się uspokajająco w lewo i prawo,
gdy samochód podskakiwał na wybojach. Prezenter mówił coś
energicznie, a później znowu popłynęła kojąca nerwy muzyka.
Cegielski wiedział, że nikt nie uwierzy w jego przygodę, toteż
postanowił o niej zmilczeć. On sam nigdy jej nie zapomni, bowiem
istniały rzeczy na ziemi i niebie, które nie śniły się filozofom nawet w
tych konformistycznych czasach, gdzie każdemu się zdaje, że wszystkie
rozumy pozjadał.

1 Nec Hercules contra plures – siła złego na jednego


2 Tace, sed memento – milcz, ale pamiętaj.
Wojciech Mytnik
Groza

– Która godzina? – Wpół do śmierci.


Mor się przyczaił obok płota.
Tuż przed południem, w czarnym słońcu –
Klątwy, zaświaty i duchota.

Na niebach napowietrzne wiły


Tańczą niebytny taniec mocy.
Trawy się gną ku suchej ziemi.
Tuż przed południem – pełnia nocy.

Jaki dziś dzień? Ostatni przecie.


Sekundy drążą skałę życia.
W samo południe, w świętą porę,
Nic już nie będzie do ukrycia.

Gaśnie świat cały, barwy, kształty,


Twarz czarny wicher z pól omiata.
Nie ma już życia, nie ma śmierci.
Nie ma niknięcia, nie ma świata.
Stone, 17 sierpnia 2012 r.

You might also like