You are on page 1of 126

ERICH MARIA REMARQUE

NA ZACHODZIE BEZ ZMIAN


Przełożył Stefan Napierski
ROZDZIAŁ 1
Biwakujemy dziewięć kilometrów poza frontem. Wczoraj zluzowano nas; teraz mamy
brzuchy pełne fasoli z wołowiną i jesteśmy syci i zadowoleni. Nawet na wieczór jeszcze
udało się każdemu zapełnić menażkę; do tego dochodzą poza tym podwójne porcje kiełbasy i
chleba - to jest coś. Podobnego przypadku nie było już od dawna: kuchta o głowie czerwonej,
przypominającej pomidor, sam pcha się z jedzeniem; każdego, kto przechodzi, przyzywa swą
łyżką i udziela mu porcyjki co się zowie. Jest całkiem zdesperowany, gdyż nie wie, jak ma
opróżnić swą kuchnię polową. Tjaden i Müller wytaszczyli skądsiś kilka misek i polecieli
wypełnić je po brzegi, na zapas. Tjaden czyni to z żarłoctwa, Müller z przezorności. Jest
zagadką dla wszystkich, gdzie się to podziewa u Tjadena. Jest i będzie chudy, jak śledź.
Najważniejsze jest jednak, że dostaliśmy także podwójne racje tytoniu. Dla każdego
po dziesięć cygar, dwadzieścia papierosów i dwie kromki tytoniu do żucia, to wcale
przyzwoicie. Mój tytoń do żucia zamieniłem z Kaczyńskim na jego papierosy, stanowi to dla
mnie czterdzieści papierosów, z tym da sobie człowiek radę przez jakiś czas. Przy czym cała
ta feta właściwie nie należy się nam wcale. Prusacy nie są tak hojni. Mamy ją do
zawdzięczenia wyłącznie omyłce.
Przed czternastu dniami musieliśmy wyruszyć na front, aby zluzować innych. Było
dość spokojnie na naszym odcinku, przeto kwatermistrz w dniu naszego powrotu otrzymał
zwykłą ilość żywności, by z góry zaopatrzyć kompanię w sile stu pięćdziesięciu ludzi. Ale
właśnie ostatniego dnia zasypała nas niespodzianie duża ilość pocisków z dział
dalekonośnych i granatów, angielska artyleria bębniła bez przerwy w naszą pozycję, tak iż
mieliśmy silne straty i powróciliśmy ledwo z osiemdziesięcioma ludźmi.
Wkroczyliśmy nocą i zwaliliśmy się pokotem, aby przede wszystkim znów wyspać
się, jak należy; gdyż Kaczyński ma słuszność: cała ta wojna uszłaby od biedy, gdyby można
było tylko chwycić nieco więcej snu. Tam, na przednich pozycjach, w gruncie rzeczy nie
udaje się to nigdy, a czternaście dni za każdym razem, to okres bardzo długi.
Było już południe, kiedy pierwsi z nas wygramolili się z baraków. W pół godziny
później każdy złapał już swą menażkę, i zgromadziliśmy się przed kuchnią polową, która
pachniała tłusto i pożywnie. Na przedzie, oczywista, najgłodniejsi: drobny Albert Kropp,
który z nas wszystkich myśli najściślej i dlatego jest dopiero frajtrem, Müller V, który jeszcze
taszczy z sobą podręczniki szkolne, marzy o egzaminach i w ogniu huraganowym kuje
formuły fizyczne, Leer, który zapuścił długą brodę i ma szczególne upodobanie do
dziewczynek z burdelu oficerskiego; zaklina się, iż na mocy rozkazu armii obowiązane są do
noszenia jedwabnych koszul, a mając gości od kapitana wzwyż, do kąpania się przedtem; jako
czwarty ja, Paweł Bäumer. Wszyscy czterej dziewiętnastoletni, wszyscy czterej wyruszyliśmy
na wojnę z tej samej klasy.
Tuż za nami nasi przyjaciele. Tjaden, chudy ślusarz, w tym samym co my wieku,
największy obżartuch kompanii. Zasiada szczuplutki do jedzenia, a powstaje gruby, jak
brzemienna pluskwa, Haie Westhus, tyleż lat, kopacz torfu, który z łatwością może ująć w
dłoń bochen komiśnego chleba i zapytać: zgadnijcie no, co też mam w garści, Detering,
chłop, myślący tylko o swej zagrodzie i żonie i wreszcie Stanisław Kaczyński, przywódca
naszej grupy, wytrwały, sprytny, przebiegły, czterdziestoletni, o twarzy ziemistej, niebieskich
oczach, zwisających barkach i przedziwnym węchu dla niebezpieczeństwa, dobrego żarcia i
dekowania się.
Grupa nasza stanowiła czoło kolejki przed kuchnią polową. Zaczęliśmy się
niecierpliwić, gdyż nie przeczuwający niczego kuchta ciągle jeszcze stał i czekał.
Wreszcie Kaczyński, zwracając się ku niemu, zawołał:
- Otwórz no swoją garkuchnię, Henryku! Widać przecie, że fasola się zagotowała. Ów
sennie potrząsał głową:
- Naprzód wszyscy musicie się stawić.
Tjaden wykrzywił się w grymasie śmiechu:
- Jesteśmy wszyscy.
Podoficer ciągle jeszcze niczego nie mógł spostrzec.
- To byłoby do was podobne. Gdzież są inni?
- Tych nie potrzebujesz dzisiaj zaopatrywać. Szpital polowy i wspólny grób.
Kuchta polowy był całkiem rozklekotany, kiedy przewiedział się o faktach. Zachwiał
się.
- A ja ugotowałem dla stu pięćdziesięciu ludzi.
Kropp dał mu szturchańca w żebra. - No, to wreszcie najemy się do syta. Jazda,
rozpoczynać!
Tjaden doznał nagle jakby objawienia. Jego spiczasta mysia twarz poczęła lśnić po
prostu, oczy zwęziły się od cwaniactwa, policzki zadrgały, przystąpił bliżej jeszcze:
- Ależ człowieku, więc otrzymałeś również chleb dla stu pięćdziesięciu ludzi, prawda?
- Podoficer potakiwał ogłupiały i nieprzytomny. Tjaden chwycił go za mundur.
- I kiełbasę także?
Głowa pomidorowa skinęła znowu.
Szczęki Tjadena latały.
- Tytoń także?
- Tak, wszystko.
Tjaden obejrzał się promieniejący.
Psiakrew, to się nazywa urodzić się w czepku! Więc to wszystko jest dla nas. Zatem
każdy dostanie - czekajcie no - faktycznie dokładnie podwójne porcje.
Teraz jednak pomidor na nowo zbudził się do życia i oświadczył:
- To nie uchodzi.
Ale obecnie i my ożywiliśmy się i pchaliśmy się naprzód.
- Dlaczegoż to nie uchodzi, ty łbie buraczany? - zapytał Kaczyński.
- Co jest dla stu pięćdziesięciu ludzi, nie może być przecież dla osiemdziesięciu.
- To my ci już pokażemy - warknął Müller.
- Niech tam już jedzenie, ale porcje mogę wydać tylko dla osiemdziesięciu - upierał
się pomidor. Kaczyński rozzłościł się.
- Ty chcesz być pewnie zluzowany, co? Otrzymałeś furaż nie dla osiemdziesięciu
ludzi, a dla drugiej kompanii i basta! Rozdzielisz go. Druga kompania - to my!
Gotowaliśmy się do zalania facetowi sadła za skórę. Nie był lubiany, już kilka razy z
jego winy w okopach dostaliśmy jedzenie o wiele za późno i zimne, gdyż przy odrobinie
ognia granatniego nie odważył się podejść dostatecznie blisko ze swym kotłem, tak iż nasi
żołnierze łącznikowi odbyć musieli o wiele dłuższą drogę, niźli ci z innych kompanii. Choćby
taki Bulcke z pierwszej, to był już lepszy chłop. Był wprawdzie tłusty, jak chomik zimą, ale
gdy trzeba było, wlókł garnki aż do przedniej linii..
Byliśmy akurat w odpowiednim usposobieniu i na pewno posypałyby się drwa, gdyby
nie zjawił się dowódca naszej kompanii. Zasięgnął wiadomości o spornej kwestii i na razie
rzekł tylko:
- Tak, mieliśmy wczoraj znaczne straty. Potem zerknął do kotła.
- Fasola, zdaje się, doskonała. Pomidor przytaknął.
- Gotowana z tłuszczem i mięsem. Porucznik wpatrywał się w nas. Wiedział o czym
myślimy. I poza tym wiedział niejedno jeszcze, gdyż wzrósł między nami, i jako podoficer
uzyskał dowództwo kompanii. Raz jeszcze uniósł pokrywę kotła i wąchał. Na odchodnym
powiedział:
- Przynieście no i mnie pełny talerz. A porcje wydzieli się wszystkie. Przydadzą się
nam.
Pomidor zrobił głupią minę. Tjaden tańczył wokół niego.
- To ci nic nie zaszkodzi. Tak się droży, jak gdyby do niego należał wydział
zaopatrywania. A teraz rozpoczynaj stary słoniu, a nie przelicz się aby.
- Powieś się - fuknął pomidor. Pękał, coś podobnego nie mieściło mu się w głowie,
przestał pojmować świat. I, jak gdyby chcąc okazać, że teraz i tak już wszystko jedno,
dobrowolnie rozdzielił na głowę po pół funta sztucznego miodu.
***
Dzień dzisiejszy jest doprawdy pomyślny. Nawet poczta nadeszła, prawie każdy ma
po kilka listów i gazet. I oto spacerujemy powolutku ku łące poza barakami. Kropp trzyma
pod pachą okrągłą pokrywę beczułki z margaryny.
Na prawym skraju łąki wystawiony jest wielki zbiorowy wychodek kryty dachem,
stateczna budowla. Lecz to jest coś dla rekrutów, którzy nie przyuczyli się jeszcze do
wyciągania z każdej rzeczy korzyści. My szukamy czegoś lepszego. Wszędzie bowiem stoją
porozrzucane małe pojedyncze skrzynie, służące do tego samego celu. Są czworokątne,
schludne, całe zbite z drewna, zamknięte wokół, z wygodnym, pysznym siedzeniem. Po
bokach znajdują się ucha, tak iż można je przenosić.
Trzy w krąg przysuwamy do siebie i zasiadamy przytulnie. Nie powstaniemy stąd,
dopóki nie upłyną dwie godziny.
Pamiętam jeszcze, jak krępowaliśmy się z początku, jako rekruci w koszarach, kiedy
musieliśmy korzystać z wspólnego ustępu. Nie ma tam drzwi, dwudziestu ludzi siedzi obok
siebie, jak w kolei. Można objąć ich jednym spojrzeniem, żołnierz ma być wszakże stale pod
nadzorem.
W międzyczasie nauczyliśmy się czegoś więcej, niż przezwyciężania tej odrobiny
wstydu. Z czasem nabyliśmy biegłości w całkiem innych jeszcze rzeczach.
Tutaj, pod gołym niebem, sprawa ta jest po prostu przyjemnością. Nie wiem już,
czemu przedtem rzeczy te zawsze musieliśmy pomijać lękliwie, są one przecie równie
naturalne, jak jedzenie i picie. I być może, nie trzeba by też wcale zatrzymywać się nad nimi
szczegółowo, gdyby pomiędzy nami nie odgrywały one roli tak istotnej i gdyby właśnie dla
nas nie były tak nowe - dla innych z dawien dawna były same przez się zrozumiałe.
Dla żołnierza żołądek i jego trawienie jest dziedziną bardziej spoufaloną, niż dla
każdego innego człowieka. Trzy czwarte jego gwary wywodzi się z tej dziedziny i zarówno
wyraz najwyższej radości, jak i też najgłębszego oburzenia, znajduje tu swe jędrne określenie.
Jest rzeczą niemożliwą wypowiedzieć się w inny sposób równie zwięźle i jasno. Rodziny
nasze i nauczyciele niemało będą się dziwić, gdy powrócimy do domu, lecz trudno, tutaj jest
to język potoczny.
Dla nas wszystkie te czynności odzyskały charakter niewinności przez swą
przymusową jawność. Co więcej: są one dla nas tak oczywiste, że wygodne ich załatwienie
równie bywa cenione, jak, powiedzmy, ładnie przeprowadzony, najzupełniej pewny “grand
bez czterech”.) Nie na próżno dla bajdurzenia wszelakiego rodzaju powstało określenie
“gadanie wychodkowe”, miejsca te są ogniskiem plotkarstwa i namiastką stołów, przy
których gwarzy się stale w kantynie.
Czujemy się chwilowo lepiej, niźli w nie wiedzieć jak zbytkownej białymi kaflami
wyłożonej wygódce. Tam może być tylko higienicznie; ale tutaj jest pięknie.
Są to godziny cudownie bezmyślne. Ponad nami unosi się błękitne niebo. Na
widnokręgu zwisają jasno oświetlone, żółte balony i białe chmurki przeciwlotniczych
pocisków. Niekiedy, gdy gonią jakiegoś lotnika, pryskają w górę, jak snop.
Jeno jak bardzo oddaloną burzę słyszymy przytłumiony pomruk frontu. Bąki, które
przelatują brzęcząc, już go przygłuszają.
A w krąg, wokół nas, rozpościera się kwitnąca łąka. Kołyszą się delikatne kity traw,
kapustniki wirują zawrotnie, bujają w miękkim, ciepłym wietrze późnego już lata,
odczytujemy listy i gazety, palimy, zdejmujemy czapki i kładziemy je obok siebie, wiatr igra
naszymi włosami, igra naszymi słowami i myślami.
Wszystkie trzy skrzynie stoją pośród lśniących czerwonych maków polnych.
Kładziemy pokrywę beczułki od margaryny na nasze kolana. W ten sposób mamy
odpowiednią podstawę do grania w skata. Kropp ma karty przy sobie. Po każdym “null - ou -
vert”) wstawia się partie durnia. Można by tak siedzieć wiecznie.
Od strony baraków dźwięczą tony harmonijki. Niekiedy kładziemy karty i spoglądamy
na siebie. Któryś z nas powiada: - No, chłopcy - albo: - To się mogło źle skończyć - i na
chwilę milkniemy.
Jest w nas mocne, utajone uczucie, każdy je wyczuwa, nie trzeba mu wielu słów.
Łatwo mogło się wydarzyć, a nie siedzielibyśmy dzisiaj na naszych skrzyniach, diabelnie
blisko byliśmy tej możliwości. I dlatego wszystko jest nowe i silne - czerwone maki i dobre
jedzenie, papierosy i letni wiatr.
Kropp zapytuje: - Czy któryś z was widział jeszcze Kemmericha?
- Leży w St. Joseph - odpowiadam.
Müller orzeka, iż ma on postrzał górnego uda, niezły paszport powrotny do domu.
Postanawiamy odwiedzić go po południu.
Kropp wydostaje jakiś list.
- Mam dla was ukłony od Kantorka.
Śmiejemy się. Müller rzuca swego papierosa i mówi. - Chciałbym bardzo, aby był
tutaj.
***
Kantorek był to nasz wychowawca, surowy, mały człeczyna w szarym surducie o
spiczastej mysiej twarzy. Miał mniej więcej tę samą postawę, co podoficer Himmelstoss, ów
“postrach Klosterbergu”. Jest zresztą rzeczą śmieszną, iż nieszczęście świata tak często
wywodzi się od ludzi małych, są o wiele energiczniejsi i mniej skłonni do zgody niż rośli.
Zawsze wystrzegałem się przydziału do oddziałów z małymi dowódcami kompanii; są to
zwykle najgorsze psy.
Kantorek w czasie lekcji gimnastyki tak długo perorował, dopóki cała nasza klasa, jak
jeden mąż, nie wyruszyła pod jego przewodem do powiatowej komendy uzupełnień i nie
zgłosiła się. Widzę go jeszcze przed sobą, jak groźnie błyska poprzez okulary i pyta nas
głosem przejętym:
- Niewątpliwie pójdziecie i wy, koledzy?
Tacy wychowawcy często mają uczucia swe pod ręką w kieszonce od kamizelki;
wydają je przecież co godzina, na porcje. Ale wtedy nie budziło to w nas jeszcze wątpliwości.
Jeden z nas ociągał się wszakże i nie bardzo się kwapił. Był to Józef Behm, grube,
dobroduszne chłopaczysko. Potem jednak dał się przekonać, w przeciwnym razie znalazłby
się zresztą w położeniu bez wyjścia. Być może wielu jeszcze myślało tak, jak on, ale
ostatecznie nikt nie mógł się wyłączyć, gdyż słowem “tchórz” w owych czasach nawet
rodzice chętnie szafowali. Po prostu wszyscy bez wyjątku nie mieli pojęcia o tym, co miało
nadejść. Najrozsądniejsi właściwie byli biedni i prości ludzie; wojnę od razu uważali za
nieszczęście, podczas gdy lepiej sytuowani nie posiadali się z radości, chociaż właśnie oni
powinni byli raczej zdawać sobie sprawę ze skutków.
Kaczyński utrzymuje, iż pochodzi to z owego wykształcenia, ogłupia ono. A, co
powiada Kat, to dobrze sobie przemyślał.
Rzecz dziwna, Behm był jednym z pierwszych, którzy padli. Podczas wypadu
otrzymał postrzał w oczy i jako umarłego pozostawiliśmy go w polu. Nie mogliśmy go zabrać
z sobą, gdyż w najwyższym pośpiechu musieliśmy wracać. Po południu usłyszeliśmy nagle,
jak woła i ujrzeliśmy go pełzającego z daleka. Uprzednio był tylko nieprzytomny. Ponieważ
nie widział nic i był oszalały z bólu, nie wykorzystał żadnej osłony, tak że zastrzelono go
celnie z tamtej strony, zanim ktokolwiek zdołał doń dotrzeć.
Niepodobna, oczywista, kojarzyć z tym Kantorka, bo i cóż stałoby się ze światem, gdy
to już chcieć nazywać winą. Istniało już przecie tysiące Kantorków, którzy wszyscy
przekonani byli, iż spełniają rzecz najgodniejszą w sposób dla siebie wygodny.
Ale w tym właśnie zawarte jest dla nas ich bankructwo.
Mieli być dla nas, osiemnastolatków, pośrednikami i przewodnikami do świata tego,
co dorosłe, do świata pracy, obowiązku, kultury i postępu, do przyszłości. Niekiedy
podrwiwaliśmy sobie z nich i płataliśmy im głupie figle, ale w gruncie rzeczy wierzyliśmy
im. Z pojęciem autorytetu, którego byli wyrazem i podporą, w myślach naszych łączyło się
większe, wnikliwsze zrozumienie i bardziej ludzkie pojmowanie. Ale pierwszy trup, którego
ujrzeliśmy, zniweczył to przekonanie. Zmuszeni byliśmy rozpoznać, iż nasz wiek był
uczciwszy niźli ich; górowali nad nami frazesem tylko i zręcznością. Pierwszy ogień
huraganowy ukazał nam naszą omyłkę i pod nim to runął pogląd na świat, którego nas
nauczali.
Podczas gdy oni wciąż jeszcze pisali i gadali, my oglądaliśmy lazarety i umierających;
podczas gdy oni uważali służbę dla państwa za rzecz największą, myśmy wiedzieli już, że
trwoga śmierci jest większa. Nie staliśmy się przeto buntownikami, ani dezerterami, ani
tchórzami - a tymi wyrażeniami szafowano przecież z lekkiej ręki - ojczyznę naszą
kochaliśmy zupełnie tak samo, jak oni, a podczas każdego ataku mężnie parliśmy naprzód; ale
rozróżnialiśmy obecnie, raptem nauczyliśmy się widzieć. I ujrzeliśmy, że ze świata ich nie
pozostało nic. Nagle zostaliśmy straszliwie osamotnieni; i sami jedni musieliśmy sprostać
temu.
Zanim wyruszymy do Kemmericha, pakujemy jego rzeczy; z pewnością przydadzą mu
się w drodze.
W lazarecie panuje wielkie ożywienie; jak zazwyczaj cuchnie karbolem, ropą i potem.
Do niejednego nawykło się w barakach, ale tu człowiekowi jednakże może zrobić się ckliwo.
Wypytując przeciskamy się do Kemmericha; leży w jednej z sal i wita nas słabym wyrazem
radości i bezradnego podniecenia. W czasie, gdy był nieprzytomny, skradziono mu zegarek.
Müller potrząsa głową. - Przecie mówiłem ci zawsze, że nie zabiera się z sobą tak
drogiego zegarka.
Müller jest nieco niedźwiedzdowaty i uparciuch. W przeciwnym razie nie gadałby,
gdyż każdy widzi, że Kemmerich nie wyjdzie już z tej sali. Wszystko to jedno, czy odnajdzie
swój zegarek, co najwyżej można by go odesłać do domu.
- Jakże się masz, Franek? - pyta Kropp.
Kemmerich opuszcza głowę.
- Owszem, jako tako - tylko mam takie nieznośne bóle w stopie.
Spoglądamy na jego kołdrę. Noga jego leży pod siatką drucianą, pościel grubo
wzdyma się ponad nią. Kopię Müllera w goleń, gdyż on potrafiłby powiedzieć
Keminerichowi to, co sanitariusze opowiedzieli nam już poza drzwiami, że Kemmerich nie
ma stopy. Noga jest amputowana.
Wygląda okropnie, żółty i ziemisty, w twarzy wystąpiły już te obce linie, które znamy
tak dokładnie, gdyż widzieliśmy je setki razy. Nie są to właściwie linie, lecz oznaki. Pod
skórą przestało pulsować życie; zostało ono wypchnięte aż po brzeg ciała, od wewnątrz,
zwolna, na wskroś przerzyna się śmierć, włada już oczami. Tam oto leży kolega nasz
Kemmerich, który niedawno jeszcze smażył z nami końskie mięso i kucał w leju; to jeszcze
on, a jednak już nie on, zatarty, niewyraźny stał się jego obraz, jak klisza fotograficzna, na
której zrobiono dwa zdjęcia. Nawet głos jego ma chrzęst popiołu.
Myślę o tym, jak to odjeżdżaliśmy wtedy. Matka jego, zacna, gruba kobiecina,
odprowadzała go na stację. Płakała bez przerwy, twarz jej był nabrzmiała z tego i opuchła.
Krępowało to Kemmericha, gdyż ze wszystkich najmniej była opanowana, wprost rozpływała
się w tłuszczu i wodzie. Mnie sobie upatrzyła, wciąż na nowo chwytała mnie za ramię i
błagała, bym tam, w polu, uważał na Franka. Zresztą miał on istotnie twarzyczkę jakby
dziecka i tak miękkie kości, iż już po czterech tygodniach dźwigania tornistra spłaszczyły mu
się stopy. Ale jakżeż można uważać na kogo w polu!
- No, teraz pojedziesz do domu - powiada Kropp - na urlop musiałbyś czekać jeszcze
co najmniej trzy, cztery miesiące.
Kemmerich potakuje. Nie, patrzeć nie mogę na jego ręce, są jak z wosku. Pod
paznokciami tkwi brud okopów, wygląda błękitnie - czarny, jak jad. Przychodzi mi na myśl,
że paznokcie te nadal będą rosły, długo jeszcze, widmowe piwniczne latorośle, kiedy
Kemmerich od dawna nie będzie już oddychać. Obraz ten widzę przed sobą; zakrzywiają się
podobne korkociągom, i wyrastają, i wyrastają, a wraz z nimi włosy na rozpadającej się
czaszce, niby trawa na pulchnej glebie, całkiem jak trawa; jakżeż to możliwe?
Müller schyla się. - Przynieśliśmy twoje rzeczy, Franuś.
Kemmerich wskazuje ręką. - Połóżcie je pod łóżkiem.
Müller czyni to. Kemmerich znów rozpoczyna o zegarku. Jakże by go tu uspokoić, nie
budząc w nim podejrzenia.
Müller zjawia się znów z parą butów lotniczych. Są to wspaniałe angielskie trzewiki z
miękkiej, żółtej skóry, sięgające kolan i sznurowane aż do samej góry, pożądana gratka.
Müller zachwycony jest ich widokiem, przykłada ich podeszwy do swych własnych,
niezgrabnych buciorów i pyta. - Czyż chcesz te buty zabrać z sobą Franuś?
Wszyscy trzej myślimy jedno i to sanno: gdyby nawet wyzdrowiał, mógłby używać
tylko jednego, a zatem byłyby dlań bez wartości. Ale tak, jak sprawa przedstawia się obecnie,
to strata byłaby niepowetowana, gdyby miały tu pozostać - gdyż sanitariusze, oczywista,
zwędzą je natychmiast, kiedy on umrze.
Müller powtarza. - Czy nie zechciałbyś zostawić ich tutaj?
Kemmerich nie chce. To najlepszy jego ekwipunek.
- Moglibyśmy je przecie zamienić - proponuje znów Müller - tutaj w polu coś
podobnego mogłoby się przydać. - Lecz Kemmerich nie daje się przekonać.
Trącam Müllera w nogę; ociągając się, kładzie piękne buty z powrotem pod łóżko.
Gadamy jeszcze o tym i owym, po czym żegnamy się.
- Trzymaj się, Franuś.
Obiecuję mu, że powrócę jutro. Müller także wspomina o tym: myśli o sznurowanych
trzewikach i dlatego pragnie mieć się na baczności.
Kemmerich jęczy. Ma gorączkę. Za drzwiami zatrzymujemy jednego z sanitariuszy i
namawiamy go, by zrobił zastrzyk Kemmerichowi.
Odmawia.
- Gdybyśmy chcieli każdemu dawać morfinę, musielibyśmy mieć całe beczki.
- Ty pewnie obsługujesz tylko oficerów - powiada nienawistnie Kropp.
Szybko wtrącam się i przede wszystkim na początek daję sanitariuszowi papierosa.
Bierze go. Potem zapytuję:
- Czy tobie w ogóle wolno robić zastrzyki?
Jest obrażony.
- Jeśli nie wierzycie, po co mnie pytacie. Wciskam mu jeszcze kilka papierosów do
ręki.
- Zróbcie nam tę przysługę.
- No, pięknie - powiada.
Kropp wchodzi wraz z nim, nie dowierza mu i chce asystować. Czekamy za drzwiami.
Müller znów poczyna mówić o trzewikach.
- Pasowałyby na mnie jak ulane. W tych kaloszach mam nogi pełne bąbli. Czy
myślisz, że przetrzyma do jutra, aż po służbie? Jeśli kiwnie tej nocy, nam diabli wezmą buty.
Albert powraca.
- Wiecie, że jednak zastrzyknął.
- To w porządku - konkluduje Müller.
Powracamy do naszych baraków. Rozmyślam o liście, który będę musiał jutro napisać
do matki Kemmericha. Müller skubie trawki i żuje. Nagle drobny Kropp rzuca swego
papierosa, rozdeptuje go wściekle, ogląda się z twarzą rozedrganą i błędną, i bełkoce:
- Przeklęte gówno, to przeklęte gówno!
Idziemy dalej długi czas. Kropp uspokoił się, znamy się na tym, to bzik frontowy,
każdy podlega mu kiedyś.
Müller pyta go:
- Co właściwie napisał ci Kantorek?
Tamten śmieje się. - Że my jesteśmy młodzieżą z żelaza. Wszyscy trzej śmiejemy się
podrażnieni. Kropp urąga; jest rad, że może mówić.
- Tak, oto tak myślą oni, tak myślą ci stutysięczni Kantorkowie. Młodzież z żelaza!
Młodzież! Każdy z nas nie ma wiele więcej ponad dwadzieścia lat. Ale młodzi? Młodość?
Dawno to było. Jesteśmy ludzie starzy.
ROZDZIAŁ 2
Dziwna jest dla mnie myśl, że w domu, w szufladzie biurka leży rozpoczęty dramat
“Saul” i stos wierszy. Niejeden wieczór przeminął mi nad tym, prawie wszyscy wreszcie
popełnialiśmy coś podobnego: ale stało się to dla mnie tak nierzeczywiste, iż zaledwie mogę
to sobie wyobrazić.
Od czasu, kiedy jesteśmy tutaj, poprzednie nasze życie jest odcięte, chociaż w niczym
nie przyczyniliśmy się do tego. Niekiedy usiłujemy uzyskać pogląd na to i wyjaśnienie,
zwłaszcza dla nas dwudziestolatków wszystko jest szczególnie niejasne, dla Kroppa, Müllera,
Leera, dla mnie, dla nas, których Kantorek nazywa młodzieżą z żelaza. Ludzie starsi są
wszyscy zespoleni silnie z tym, co było uprzednio, mają grunt pod nogami, mają żony, dzieci,
zajęcia i interesy, które na tyle już są mocne, iż wojna nie zdoła ich zerwać. My zaś,
dwudziestoletni, mamy tylko naszych rodziców, a niektórzy dziewczynę. To nie jest wiele -
gdyż w naszym wieku wpływ rodziców jest najsłabszy, a dziewczęta nie są jeszcze
najważniejsze. Poza tym nie było w nas przecie tak wiele; trochę rozmarzenia, kilka
zamiłowań oraz szkoła; dalej nie sięgało jeszcze nasze życie. A z tego nie pozostało nic.
Kantorek orzekłby, iż staliśmy właśnie u progu istnienia. I mniej więcej jest tak w
istocie. Nie zapuściliśmy jeszcze korzeni. Wojna uniosła nas jak powódź. Dla tych innych,
starszych, jest ona przerwą, mogą myślą przeniknąć poza nią. Ale my zostaliśmy porwani
przez nią i nie wiemy, jak się to skończy. Tyle tylko wiemy na razie, iż w szczególny i
posępny sposób staliśmy się prostakami, choć smutni bywamy nawet już nie często.
Choć Müller pragnąłby mieć buty Kemmericha, to przecie współczuje mu nie mniej
niż ktoś, kto z bólu nie ośmieliłby się myśleć o tym. Umie tylko rozróżniać. Gdyby buty
mogły się na co zdać Kemmerichowi, bez namysłu, boso, przedarłby się Müller raczej przez
drut kolczasty, niźliby miał zastanawiać się, jak je dostanie. Ale obecnie te buty są czymś, co
nie ma nic wspólnego ze stanem Kemmericha, podczas gdy Müllerowi mogą się przydać.
Czemużby więc Müller nie miał zabiegać o nie, ma przecie do nich większe prawo niźli
pierwszy lepszy sanitariusz! Kiedy Kemmerich umrze, wtedy będzie za późno. Dlatego to już
teraz Müller ma się na baczności.
Zatraciliśmy zmysł dla innych wartości, gdyż są one sztuczne. Tylko fakty są
niewątpliwe i ważne dla nas. A dobre buty są rzadkie.
***
Dawniej i pod tym względem bywało inaczej. Kiedy pomaszerowaliśmy do
powiatowej komendy uzupełnień, byliśmy jeszcze klasą, złożoną z dwudziestu wyrostków,
którzy (wielu po raz pierwszy) dali się butnie i wesoło ogolić pospołu, zanim wkroczyli na
dziedziniec koszar. Nie mieliśmy wytyczonych planów na przyszłość, myśli o karierze i
zawodzie u bardzo niewielu były tylko na tyle określone, iżby mogły zadecydować o formie
istnienia: natomiast tkwiło w nas mnóstwo idei niepewnych, które życiu, a także wojnie
nadawały w oczach naszych charakter wyidealizowany i niemal romantyczny.
Przez dziesięć tygodni ćwiczono nas w rzemiośle wojskowym i w ciągu tego czasu
przeobrażono nas gruntowniej niźli przez dziesięć lat uczęszczania do szkoły. Przyuczono
nas, że oczyszczony guzik ważniejszy jest od czterech tomów Schopenhauera. Zdumieni
naprzód, potem rozjątrzeni i zacięci, a wreszcie zobojętniali, poznaliśmy, iż najważniejszy
wydawał się być nie duch, lecz szczotka do butów, nie myśl, lecz system, nie swoboda, lecz
rygor. Entuzjastycznie i z dobrą wolą staliśmy się żołnierzami, ale czyniono wszystko, aby
nas tych uczuć pozbawić. Po upływie trzech tygodni nie było już dla nas niepojęte, że
listonosz opatrzony w naszywki, ma więcej władzy nami, niźli przedtem nasi rodzice, nasi
wychowawcy i wszystkie bez wyjątku kręgi kultury od Platona po Goethego włącznie.
Naszymi młodymi, czujnymi oczami ujrzeliśmy, iż klasyczne pojęcie ojczyzny naszych
nauczycieli realizowało się tu na razie w takim wyrzeczeniu się osobowości, jakiego nigdy
nie ośmielono by się żądać od najbardziej upośledzonego ze sług. Oddawanie honorów,
stawanie na baczność, ceremonialny marsz, prezentowanie broni, w prawo zwrot, w lewo
zwrot, dostawianie stóp z trzaskiem, grubiaństwa i tysiące szykan: inaczej wyobrażaliśmy
sobie nasze zadanie i znajdowaliśmy, że do owego bohaterstwa tresuje się nas, jak konie
cyrkowe. Ale wkrótce przywykliśmy do tego. Pojęliśmy nawet, że część tych spraw jest
konieczna, inna zaś równie zbyteczna. Żołnierz ma w tej mierze wyczulony węch.
***
Naszą klasę po trzech i czterech rozdzielono pomiędzy poszczególne kompanie i
wespół z fryzyjskimi rybakami, chłopami, robotnikami i rzemieślnikami, z którymi
zaprzyjaźniliśmy się wkrótce. Kropp, Müller, Kemmerich i ja dostaliśmy się do dziewiątej
drużyny, którą prowadził podoficer Himmelstoss.
Uchodził za najgorszą bestię koszarowego dziedzińca, i to stanowiło jego dumę. Mały,
krępy facet, który służył niegdyś dwanaście lat, z lisimi, nastroszonymi wąsikami, w cywilu
listonosz. Na Kroppa, Tjadena, Westhusa i na mnie uwziął się szczególnie, gdyż wyczuwał
nasz skryty opór.
Jednego ranka czternaście razy słałem jego łóżko. Za każdym razem na nowo wciąż
znajdował coś do przyganienia i zdzierał pościel z powrotem. Pracując dwadzieścia godzin - z
przerwami oczywista - smarowałem parę odwiecznych, twardych jak głaz, trzewików tak, iż
stały się miękkie, jak masło, a nawet Himmelstoss nie znalazł w nich już nic, co mógłby
wytknąć - na jego rozkaz szczotką do zębów wyszorowałem do czysta izbę oddziału. - Kropp
i ja, zaopatrzeni w ręczną szczotkę i blachę do śmieci zabraliśmy się do wykonania zlecenia,
polegającego na wymieceniu śniegu z dziedzińca koszar, i przetrzymalibyśmy aż do
zmarznięcia, gdyby przypadkiem nie pojawił się porucznik, który nas zwolnił, a
Himmelstossa zwymyślał od durniów. Skutek był, niestety, taki tylko, że Himmelstoss tym
bardziej rozwścieczył się na nas. Przez cztery tygodnie z rzędu każdej niedzieli stałem na
warcie i równie długo pełniłem służbę wewnętrzną - w pełnym rynsztunku z bronią, dopóty
ćwiczyłem na osypującej się, rozmokłej, zaoranej glebie “Powstań, marsz, marsz” i “Padnij”,
póki nie przemieniłem się w bryłę błota i nie zwaliłem się z nóg - w cztery godziny potem
zaprezentowałem Himmelstossowi mój mundur wyczyszczony bez zarzutu, wprawdzie
rękami zdartymi do krwi; wraz z Kroppem, Westhusem i Tjadenem w ostry mróz, bez
rękawic, stałem przez kwadrans “na baczność” z gołymi palcami na lodowatej lufie karabinu,
podczas gdy Himmelstoss, czając się, krążył wokół nas i czyhał na najdrobniejszy ruch, by
stwierdzić wykroczenie; o drugiej w nocy w koszuli osiem razy zbiegałem z najwyższego
piętra koszar na podwórze, ponieważ kalesony moje o kilka centymetrów wystawały ponad
brzeg stołka, na którym każdy obowiązany był ułożyć swe rzeczy. Obok mnie biegł podoficer
służbowy Himmelstoss i następował mi na palce nóg; - podczas ćwiczeń na bagnety musiałem
stale ścierać się z Himmelstossem, przy czym ja miałem ciężką żelazną broń, a on zgrabną
drewnianą, tak iż bez trudu mógł poobijać me ramiona w sińce brązowe i błękitne; raz
wprawdzie wpadłem przy tym w taką wściekłość, iż rzuciłem się nań ślepo i taki cios
wymierzyłem mu w brzuch, że upadł. Gdy zamierzał poskarżyć się, wyśmiał go dowódca
kompanii i orzekł, że powinien uważać; znał na wylot swego Himmelstossa i zdawał się nie
żałować mu tego wpadunku. Przemieniłem się w celującego wspinacza na szafę; stopniowo
uzyskałem dużą doskonałość w zginaniu kolan; drżeliśmy na sam dźwięk jego głosu, ale ten
zdziczały koń pocztowy nie dał nam rady.
Gdy którejś niedzieli w obozowisku baraków Kropp i ja wlekliśmy na drągu przez
podwórze kubły z ustępu, a Himmelstoss, wykrygowany jak z pudełka, gotów do wyruszenia
na miasto, akurat przechodził i przystanął przed nami pytając, jakże też podoba się nam nasza
robota, mimo wszystko udaliśmy potknięcie i wylaliśmy mu wiadro na nogi. Szalał, ale
przebrała się miara.
- Wsadzę was do więzienia - wrzeszczał.
Kropp miał tego dosyć:
- Ale przedtem śledztwo, na którym pogadamy.
- Jak wy mówicie do podoficera! - ryczał Himmelstoss - macie bzika? Czekać, aż się
was zapyta! Co też wam się zachciewa?
- Rozprawić się z panem podoficerem - powiedział Kropp i palce wyprężył wzdłuż
szwów.
Himmelstoss zmiarkował jednakże, co się święci i bez sów ulotnił się. Zanim zwiał, co
prawda wrzasnął jeszcze:
- Już ja wam dam szkołę! - ale wszechmoc jego skończyła się. Raz jeszcze spróbował
na zaoranej roli: “Padnij”, i “Powstań, biegłem marsz”. Wprawdzie wypełnialiśmy każdy
rozkaz, gdyż rozkaz, to rozkaz, musi być wykonany. Ale uskutecznialiśmy go tak powoli, że
Himmelstoss wpadał w desperację. Nie śpiesząc się przyklękaliśmy sobie i pochylaliśmy się
na rękach; tymczasem on wściekły, dawał już inne zlecenie. Zanim myśmy się spocili,
Himmelstoss ochrypł.
Wreszcie zostawił nas w spokoju. Wprawdzie zawsze jeszcze określał nas jako
świntuchów. Ale zawarty był w tym szacunek.
Było też wielu przyzwoitych, rozsądniejszych drużynowych, przyzwoici przeważali
nawet. Ale przede wszystkim każdy chciał utrzymać tak długo, jak tylko można, wygodny
swój posterunek tu, w ojczyźnie, a to udawało się wtedy tylko, kiedy rekrutom dawał szkołę.
“Cukał” nas zresztą, kto tylko chciał i nieraz wyliśmy po prostu z wściekłości.
Niektórzy z nas pochorowali się z tego. Wolf umarł nawet na zapalenie płuc. Ale sami sobie
wydalibyśmy się śmieszni, gdybyśmy trwożliwie dali za wygraną. Staliśmy się twardzi,
nieufni, bezlitośni, mściwi, brutalni i tak było dobrze; gdyż brak nam było tych właśnie cech.
Gdyby posłano nas do okopów bez tego wyszkolenia, wtedy większość z nas oszalałaby
pewnie. W ten zaś sposób byliśmy przygotowani na to, co nas czekało.
Nie załamaliśmy się, dopasowaliśmy się: nasze dwadzieścia lat, które niejedno czyniły
nam tak ciężkim, były nam pomocą. Najważniejsze jednak było to, iż zbudziło się w nas
mocne praktyczne poczucie wspólności, które potem w polu spotęgowało się do najlepszego,
co wydała wojna: do koleżeństwa.
***
Siedzę przy łóżku Kemmericha. Coraz bardziej i bardziej zanika. Wokół nas jest dużo
zgiełku. Nadszedł pociąg szpitalny, wyszukują rannych, którzy mogą przetrzymać transport.
Koło łóżka Kemmericha przechodzi lekarz, nawet nań nie spogląda.
- Następnym razem, Franuś - mówię.
Dźwiga się z poduszek na łokciach. - Amputowano mnie. - Zatem już wie. Przytakuję
i odpowiadam:
- Bądź rad, że tymi razem uszło ci prawie na sucho.
Milczy. Znów mówię:
- Franuś, mogły być przecie obie nogi. Wegeler utracił prawe ramię. To o wiele
gorsze. Wrócisz wszak do domu. Przypatruje się mi. - Tak sądzisz?
- Oczywista.
Powtarza. - Sądzisz?
- Z pewnością, Franuś. Musisz tylko przyjść do siebie po operacji.
Daje mi znak, bym się zbliżył. Pochylam się nad nim, a on szepce:
- Nie wierzę w to.
- Nie gadaj bzdur, Franek, za kilka dni sam się przekonasz. Cóż to takiego:
amputowana noga; tutaj łata się całkiem inne rzeczy.
Podnosi jedną dłoń.
- Spójrzże na to, na te palce.
- To skutek operacji. Pakuj tylko w siebie jedzenie, ą wrócą ci siły. Czy macie
przyzwoity wikt?
Wskazuje na talerz, który wypełniony jest jeszcze do połowy. Jestem wzburzony.
- Franek, musisz jeść. Jedzenie jest najważniejsze. Przecie jest tutaj całkiem dobre.
Robi gest jakby się opędzał. Po pauzie powiada powoli:
- Chciałem kiedyś zostać nadleśniczym.
- To możesz jeszcze zawsze - pocieszam. - Istnieją teraz wspaniałe protezy, nie
zauważysz, że ci czegoś brak. Przyśrubowuje się je do mięśni. Z protezami ręcznymi można
poruszać palcami i pracować, nawet pisać. A poza tym coraz więcej robić będą w tej
dziedzinie wynalazków.
Pewien czas leży milcząc. Po czym mówi:
- Moje sznurowane buty możesz wziąć dla Müllera.
Kiwam głową i rozmyślam, co by mu też powiedzieć kojącego. Wargi jego są jakby
wytarte, usta powiększyły się, zęby wystają, jakby były z kredy. Ciało roztapia się, czoło
mocniej się uwypukla, kości policzkowe sterczą. Szkielet gra pod skórą. Oczy zapadają się
już. Za kilka godzin będzie już po nim.
Nie on pierwszy, którego widzę tak: ale wzrośliśmy razem, to jednak jest co innego.
Ściągałem od niego wypracowania. W szkole miał na sobie zwykle brązowe ubranie z
paskiem, które na rękawach było wyświecone. On jeden spośród nas potrafił wykonać
całkowity młynek na trapezie. Włosy przy tym, jak jedwab, opadały mu na twarz. Kantorek
był z niego dumny. Ale nie mógł znosić papierosów. Skóra jego była bardzo biała, miał w
sobie coś z dziewczyny.
Spoglądam na moje buty. Są wielkie i poczwarne, spodnie są w nie wpuszczone; przy
powstaniu wygląda się grubo i mocno w tych szerokich nogawkach. Ale gdy idziemy do
kąpieli, nagle na nowo znów mamy szczupłe nogi i szczupłe barki. Wtedy nie jesteśmy już
żołnierzami, ale niemal chłopcami, nie uwierzono by też, że potrafimy dźwigać tornistry.
Dziwny to widok, gdy jesteśmy nadzy; wtedy jesteśmy cywilami i czujemy się niemal nimi.
Franek Kemmerich wyglądał w kąpieli drobny i szczupły, jak dziecko. Oto leży tutaj,
czemu to? Należałoby cały świat przeprowadzić mimo tego łóżka i powiedzieć: to jest Franek
Kemmerich, dziewiętnastoletni, nie chce umierać. Nie pozwólcie mu umrzeć!
Myśli moje plączą się. To powietrze z karbolu i zgorzelin skleja flegmą płuca, jest jak
lepka miazga, która dławi.
Ściemnia się. Twarz Kemmericha blednie, odcina się od poduszek i tak jest wybladła,
że prześwieca. Usta poruszają się cicho. Zbliżam się doń. Szepce:
- Jeśli znajdziecie mój zegarek, odeślijcie go do domu.
Nie zaprzeczam. To bezcelowe już. Niepodobna go przekonać. Jest mi strasznie z
bezradności. To czoło z zapadniętymi skroniami, te usta, które są już tylko szczęką, ten
spiczasty nos! I ta w domu gruba płacząca kobieta, do której muszę napisać. Gdybym choć
już ten list miał za sobą.
Posługacze szpitalni chodzą wokół z flaszkami i kubłami. Jeden podchodzi, rzuca na
Kemmericha badawcze spojrzenie i znów się oddala. Widać, że czeka, zapewne potrzebne jest
mu łóżko.
Przysuwam się bliziutko do Franka i mówię, jakby to go mogło uratować.
- Być może, dostaniesz się do schroniska wypoczynkowego koło Klosterbergu,
Franuś, pomiędzy wille. Wtedy będziesz mógł z okna wyglądać na pola aż po oba drzewa,
które, pamiętasz, widać na widnokręgu. Teraz jest najpiękniejsza pora, gdy dojrzewa zboże,
wieczorem w słońcu wyglądają wtedy pola, jak masa perłowa. I topolowa aleja nad potokiem,
gdzie łowiliśmy cierniki! Wtedy znów będziesz mógł założyć sobie akwarium i hodować
ryby, będziesz mógł wychodzić na miasto i nikogo nie będziesz potrzebował pytać o
pozwolenie, a nawet będziesz mógł grać na fortepianie, jeśli zechcesz.
Pochylam się nad jego twarzą leżącą w cieniu. Oddycha jeszcze cichutko. Twarz jego
jest mokra, płacze. Pięknie się popisałem głupią moją gadaniną.
- Ależ Franuś - obejmuję go za ramię i twarz moją przykładam do jego twarzy. - Czy
chcesz teraz spać?
Nie odpowiada. Łzy spływają mu po policzkach. Mam ochotę je obetrzeć, ale moja
chustka jest zbyt brudna.
Mija godzina. Siedzę z natężoną uwagą i obserwuję każde jego drgnienie, czy aby nie
ma jeszcze czego do powiedzenia. Ach, gdybyż zechciał rozewrzeć usta i krzyczeć. Ale on
płacze tylko, głowę odwróciwszy na bok. Nie mówi o swej matce i swym rodzeństwie, nie
mówi nic, widocznie jest to już poza nim: jest teraz sam jeden z swym drobnym
dziewiętnastoletnim życiem i płacze, gdyż ono go opuszcza.
Jest to najbezsilniejsze i najcięższe rozstanie, jakie kiedykolwiek widziałem, chociaż
okropne było także u Tjadena. Ten chłop, mocny jak niedźwiedź, nim skonał, wielkim
krzykiem wołał matki i trwożnie, za pomocą bagnetu, nie dopuszczał do łóżka lekarza.
Wtem Kemmerich jęczy i poczyna rzęzić.
Zrywam się, potykając się wybiegam i pytam: - Gdzie jest lekarz? Gdzie lekarz? -
kiedy spostrzegam biały kitel, zatrzymuję go przemocą. - Niech pan idzie szybko, inaczej
Franek Kemmerich umrze.
Uwalnia się i pyta stojącego obok posługacza:
- Co tam jest? Ten powiada:
- Łóżko 26, amputacja uda.
Ów wrzeszczy grubiańsko:
- Skądże ja mam o tym wiedzieć, amputowałem dzisiaj pięć nóg - odsuwa mnie, mówi
do posługacza. - Zajrzyjcie no - i gna do sali operacyjnej.
Trzęsę się z wściekłości, gdy idę z sanitariuszem. Ten przypatruje mi się i powiada:
- Jedna operacja po drugiej, od piątej rano - zwariowanie, powiadam ci, dzisiaj, przez
jeden dzień znów szesnaście zgonów - twój jest siedemnasty. Z pewnością dojdziemy jeszcze
do dwudziestu.
Nagle robi mi się słabo, nie mogę już dłużej. Nie mogę już nawet przeklinać, to bez
sensu, chciałbym paść i nigdy już nie powstać.
Jesteśmy przy łóżku Kemmericha. Jest martwy. Twarz mokra jeszcze od łez. Oczy są
wpółotwarte, pożółkłe, jak stare rogowe guziki.
Sanitariusz trąca mnie w bok.
- Zabierasz z sobą jego rzeczy? Kiwam głową. Mówi dalej:
- Musimy go zaraz wynieść, łóżko jest nam potrzebne. Za drzwiami leżą już w sieni,
na podłodze.
Biorę rzeczy i odpinam Kenimerichowi znak rozpoznawczy. Sanitariusz zapytuje o
książeczkę żołdu. Nie ma jej. Mówię, że zapewne jest w kancelarii i odchodzę. Poza mną
wloką już Franka na płachtę płócienną.
Przed drzwiami, jak wybawienie, odczuwam ciemność i wiatr. Oddycham jak mogę
najgłębiej i na twarzy mej czuję ciepłe i miękkie powietrze, jak nigdy dotąd. Myśli o
dziewczętach, o kwitnących łąkach, o białych obłokach przelatują mi nagle przez głowę.
Stopy me poruszają się naprzód w trzewikach, idę szybciej, biegnę. Żołnierze przechodzą
koło mnie, rozmowy ich podniecają mnie, chociaż ich nie pojmuję. Z ziemi emanuje siła,
która przesącza się we mnie poprzez podeszwy u nóg. Noc nasycona jest elektrycznością,
front huczy burzliwie i głucho, jak werbel bębnów. Członki mego ciała poruszają się gibko,
czuję moje silne stawy, sapię i parskam. Noc - żyję, żyję. Czuję głód większy, niźli tylko z
żołądka.
Müller stoi przed barakami i wyczekuje mnie. Daję mu buty. Wchodzimy do wnętrza i
on je mierzy. Pasują dokładnie.
Szpera w swych zapasach i częstuje mnie sporym kawałem kiełbasy. Do tego jest
jeszcze gorąca herbata z rumem.
ROZDZIAŁ 3
Przychodzą uzupełnienia. Luki zostają wypełnione, a sienniki w barakach zajęte. Po
części są to ludzie starzy, ale przydzielono nami także dwudziestu pięciu najmłodszej rezerwy
z polowych zakładów rekruckich. Są młodsi od nas prawie o rok. Kropp szturcha mnie: -
Widziałeś tę dzieciarnię?
Milcząc potakuję. Walimy się w piersi, dajemy się golić na dziedzińcu, pakujemy ręce
do kieszeni, oglądamy rekrutów i czujemy się starymi weteranami.
Kaczyński przyłącza się do nas. Wędrujemy sobie przez stajnie i podchodzimy do
rezerwistów, którzy właśnie otrzymują maski gazowe i kawę. Kat zapytuje jednego z
najmłodszych. - Pewnie od dawna nie dostaliście nic przyzwoitego do żarcia, co?
Ów krzywi się. - Rano chleb z buraków - w południe jarzynka z buraków, wieczorem
kotleciki z buraków z sałatą buraczaną.
Kaczyński pogwizduje zawodowo - Chleb z buraków? Toście mieli szczęście,
przyrządzają go już z wiórów. Ale co też myślisz o fasolce, może chciałbyś porcyjkę?
Chłopak czerwieni się. - Tylko mnie nie nabieraj.
Kaczyński odpowiada: - Bierz menażkę.
Idziemy za nim, zaciekawieni. Prowadzi nas do beczki obok jego siennika. Jest
rzeczywiście do połowy wypełniona fasolą z wołowiną. Kaczyński stoi przed nią, jak generał
i powiada. - Otwórz gębę, chwytaj w garść! Oto hasło Prusaków.
Jesteśmy zaskoczeni. Pytam. - Rany boskie, Kat, skądże ty to masz?
- Pomidor był szczęśliwy, kiedym mu ulżył. Dałem mu za to trzy sztuki jedwabiu
spadochronowego. No, musicie przyznać, fasolka na zimno smakuje wcale niczego.
Protekcjonalnie ładuje chłopcu porcję i powiada: - Kiedy zameldujesz się tu
następnym razem, w lewej łapce będziesz miał cygaro lub gumę do żucia. Zrozumiano?
Potem zwraca się do nas: - Wy, naturalnie, dostaniecie i tak.
***
Kaczyński jest nie do zastąpienia, gdyż posiada szósty zmysł. Wszędzie istnieją tacy
ludzie, ale nie miarkuje się tego naprzód. Każda kompania ma takiego jednego lub dwóch.
Kaczyński jest najbardziej cwany ze wszystkich, jakich znam. Z zawodu jest, o ile wiem,
szewcem, ale to nie ma nic do rzeczy, rozumie się na każdym rzemiośle. Przydaje się być z
nim w przyjaźni. My trzymamy z nim sztamę. Kropp i ja, Haie Westhus, również pół na pół
należy do tej sitwy. Jest on już raczej organem wykonawczym, gdyż pracuje pod komendą
Kata, kiedy trzeba czego dopiąć, gdzie pięści są nieodzowne. Za to ma też swoje korzyści.
Wkraczamy na przykład nocą do całkiem nieznanej miejscowości, posępnej dziury, po
której zaraz się miarkuje, że jest wyżyłowana do cna. Kwaterą jest mała, ciemna fabryczka,
która dopiero co urządzona została w tym celu. Stoją tam łóżka, a raczej szkielety łóżek, kilka
drewnianych żerdzi, osnutych drucianą siecią. Druciana sieć jest twarda. Nie mamy koca do
podłożenia, nasze własne potrzebne nam są do przykrycia. Płócienne płachty są za cienkie.
Kat przygląda się sytuacji i powiada do Haie Westhusa:
- Chodź ze mną. - Przenikają do najzupełniej nieznanej miejscowości. W pół godziny
potem są z powrotem, obładowani słomą. Kat znalazł stajnię, a tym samym słomę.
Moglibyśmy teraz spać ciepło, gdyby nam ponadto tak straszliwie nie grały kiszki.
Kropp pyta jakiegoś artylerzystę, który dłużej już przebywa w okolicy: - Nie ma tu
aby jakiej kantyny?
Ów śmieje się. - Widział go kto! Nie znajdziesz tu nic. Nawet skórki od chleba.
- Nie ma jakich mieszkańców?
Spluwa. - Owszem, kilku, ale ci włóczą się sami koło każdego kotła i żebrzą.
To nieszczególne położenie. Musimy tedy ściągnąć rzemyki i czekać do jutra, aż
nadejdzie furaż.
Jednakże widzę, jak Kat nakłada czapkę, więc pytam. - Dokądże chcesz iść, Kat?
- Rzucić okiem na sytuację. - Powolutku i niedbale wychodzi.
Artylerzysta krzywi się drwiąco. - Rzucaj sobie! A nie złam aby przy tym oka.
Zawiedzeni, kładziemy się i zastanawiamy się, czy nie powinniśmy uszczknąć
żelaznych porcji. Ale to za ryzykowne dla nas, usiłujemy więc zdrzemnąć się.
Kropp przełamuje papierosa i daje mi połowę. Tjaden opowiada o swej potrawie
narodowej, fasoli ze słoniną. Potępia przyrządzanie jej bez cząbru. Przede wszystkim należy
jednak gotować wszystko na raz, na miłość Boską, a nie oddzielnie kartofle, fasolę i słoninę.
Ktoś warczy, że Tjadena poszatkuje, jak kapustę, jeśli natychmiast nie przestanie. Wreszcie
ucisza się w wielkiej izbie. Tylko kilka świec pełga i trzepoce się w szyjkach od flaszek i od
czasu do czasu spluwa artylerzysta. Znajdujemy się już w błogiej mgiełce sennej, kiedy
otwierają się drzwi i pojawia się Kat. Zdaje mi się, że śnię: trzyma pod pachą dwa bochenki, a
w ręku krwawy worek z końskim mięsem.
Artylerzyście fajka wypada z gęby. Obmacuje chleb.
- Naprawdę, najrzeczywistszy chleb i to ciepły jeszcze.
Kat nie traci słów po próżnicy. Ma oto chleb, reszta jest obojętna. Jestem przekonany,
że gdyby porzucić go na pustyni, sporządziłby w ciągu godziny kolację z daktyli, pieczystego
i wina.
Powiada lakonicznie do Haiego: - Narąb drew.
Po czym spod munduru wydobywa patelnię, z kieszeni wyciąga garść soli, a nawet
kawał słoniny - nie zapomniał o niczym. Haie na ziemi roznieca ognisko. Trzaska poprzez
pustą halę fabryczną. Wyłazimy z łóżek.
Artylerzysta waha się. Zastanawia się, czy też ma pochwalić, aby i dla niego okroił się
jaki kęs. Ale Kaczyński nawet go nie dostrzega, tamten zdaje się być dla niego powietrzem.
Tedy klnąc oddala się.
Kat zna się na sposobie smażenia koniny, by stała się miękka. Nie wolno od razu kłaść
jej na patelnię, wtedy twardnieje. Przed tym trzeba ją zagotować w odrobinie wody. Kucamy
wokół z naszymi nożami i napychamy sobie żołądek.
Taki jest Kat. Gdyby któregoś roku w jakiejś okolicy przez jedną tylko godzinę dało
się wynaleźć coś jadalnego, dokładnie o tej samej godzinie, jakby z nakazu objawienia,
nałożyłby czapkę, wyszedłby wprost przed siebie, niby podług kompasu, i odnalazłby.
Znajduje wszystko - kiedy jest zimno, piecyki i drwa, siano i słomę, stoły, krzesła -
przede wszystkim zaś żarcie. Jest to zagadkowe, można by uwierzyć, że wyczarowuje z
powietrza. Jego wyczynem najbardziej olśniewającym były cztery puszki konserw z homara.
Wprawdzie my wolelibyśmy zamiast tego smalec.
***
Zwaliliśmy się pokotem po słonecznej stronie baraków. Czuć smołą, latem i
zapoconymi nogami.
Kat siedzi koło mnie, gdyż lubi gawędzić. Dzisiaj w południe przez godzinę
ćwiczyliśmy oddawanie honorów, ponieważ Tjaden niedbale salutował pewnemu majorowi.
To Katowi nabiło ćwieka w głowę. Wyraża swe zdanie. - Zapamiętaj sobie, przegramy wojnę,
gdyż za dobrze potrafimy salutować.
Kropp zbliża się, skacząc po bocianiemu, bosy, z zakasanymi spodniami. Kładzie swe
wyprane skarpetki na trawie, by wyschły. Kat spogląda w niebiosa, popuszcza i rozmarzony
powiada: - Każdy bobik robi smrodzik.
Obaj zaczynają dysputować. Jednocześnie zakładają się o flaszkę piwa, jaki będzie
wynik walki napowietrznej rozgrywającej się nad nami.
Kat nie daje wyperswadować sobie swego mniemania, które znów, jako stara świnia
frontowa, ubiera w rymy:
- Jednaki żołd i żarcie jedno - a wojnę dawno diabli wezmą.
Kropp natomiast jest myślicielem. Proponuje, aby wypowiedzenie wojny było
rodzajem święta ludowego z biletami wejścia i muzyką, jak w walkach byków. Po czym na
arenie ministrowie i generałowie obu krajów, przybrani w spodenki kąpielowe i uzbrojeni w
drągi, powinniby tłuc się wzajem. Kto pozostałby na placu, tego kraj zwyciężyłby. Byłoby to
prostsze i właściwsze, niźli tutaj, gdzie walczą ze sobą obojętni zupełnie ludzie.
Propozycja ta podoba się. Potem rozmowa przechodzi na dyscyplinę koszarową.
Przypomina mi się przy tym pewien obraz. Rozpalone południe na dziedzińcu koszar.
Skwar stoi nieruchomy ponad placem. Koszary są jak wymarłe. Wszyscy śpią. Słyszy się
tylko, jak ćwiczą trębacze, przystanęli nie wiedzieć gdzie, i ćwiczą, nieudolnie, jednostajnie,
idiotycznie. Cóż za trójgłos: skwar południa, podwórze koszar i zachrypnięte trąby. Okna
koszar są puste i ciemne. Z niektórych zwisają suszące się drelichowe spodnie. Tęsknie
spogląda się ku nim. Izby są chłodne.
Och, wy ciemne, wilgotne i duszne izby drużyn z żelaznymi szkieletami łóżek, z
pstrokatą pościelą, szafami zbitymi z desek i stołkami przed nimi! Nawet wy stać się możecie
celem pragnień; tu jesteście nawet legendarnym odblaskiem domu, wy klitki pełne zaduchu
zjełczałych potraw, snu, dymu i odzieży!
Kaczyński opisuje je wspaniałymi barwami i z wielkim podnieceniem. Cóż byśmy
dali, gdybyśmy mogli do nich powrócić. Gdyż dalej nie odważają się już wcale nasze myśli.
Wy, lekcje regulaminu o wczesnym poranku - “Na jakie części dzieli się karabin 98?”
- wy, godziny gimnastyki po południu, - “Grający na fortepianie naprzód. W prawo zwrot i
przed siebie. Zameldujcie się w kuchni do obierania kartofli”. - Pławimy się we
wspomnieniach. Kropp śmieje się raptem i powiada: W Löhne przesiadka.
Była to najmilsza igraszka naszego kaprala. Löhne to stacja, gdzie zmienia się pociągi.
Aby urlopowani spośród nas nie zgubili się, Himmelstoss w izbie koszarowej ćwiczył z nami
przesiadanie. Mieliśmy poduczyć się, iż w Löhne poprzez tunel podziemny dociera się do
następnego pociągu. Łóżka wyobrażały przejście, a każdy z nas stawał wyprężony na lewo od
nich. Po czym następowała komenda: “W Löhne przesiadać się!” i błyskawicznie czołgali się
wszyscy pod łóżkami na prawą stronę. Ćwiczyliśmy, to całymi godzinami.
Tymczasem zestrzelono samolot niemiecki. Jak kometa, opada w dół w smudze dymu.
Kropp wskutek tego przegrał flaszkę piwa i niechętnie wypłaca pieniądze.
- Himmelstoss jako listonosz jest z pewnością skromnym człeczyną - mówię, gdy
przemija rozczarowanie Alberta - skądże się to bierze, że jako podoficer jest takim psem?
Pytanie to na nowo stawia na nogi Kroppa. - To nie jeden Himmelstoss, takich jest
bardzo wielu. Kiedy tylko dostaną naszywki lub szablę, przemieniają się w innych ludzi, jak
gdyby nażarli się betonu.
- To robi mundur - wyrażam przypuszczenie.
- Tak, mniej więcej - mówi Kat i zasiada wygodnie do większego przemówienia - ale
powód jest gdzie indziej. Zastanów no się tylko, kiedy psa wytresujesz do żarcia kartofli, a
potem przedłożysz (mu kęs mięsa, pomimo to chwyci je zębami, gdyż taka jest jego natura. A
kiedy człowiekowi dasz kęs władzy, wtedy rzecz będzie miała się podobnie: będzie szczerzyć
zęby. To dzieje się samo przez się, gdyż człowiek, jako taki, jest przede wszystkim
bydlakiem, a dopiero potem nasmarowany jest może, jak bułka smalcem, odrobiną
przyzwoitości. Żołnierka na tym tylko polega, że ktoś ma zawsze władzę nad drugim. Źle jest
tylko, że każdy ma o wiele za dużo władzy: podoficer może dopiec szeregowcowi, porucznik
podoficerowi, kapitan porucznikowi, iż człowiek wariuje. A ponieważ wie o tym, dlatego od
razu nawyka do tego. Weź najprostszą choćby rzecz: wracamy z placu ćwiczebnego i
jesteśmy zmordowani, jak psy. Wtedy rozkazuje się: “śpiewać!” No, ma się rozumieć, śpiew
jest do niczego, gdyż każdy jest rad, że może jeszcze jako tako dźwigać karabin. I już
kompania zawraca i przez godzinę musi wykonywać ćwiczenia karne. W czasie powrotu
znów poleca się: “śpiewać!” i teraz śpiewa się, jak należy. Cóż za cel ma to wszystko?
Dowódca kompanii postawił na swoim, gdyż miał władzę po temu. Nikt go nie zgani,
przeciwnie, uchodzi za służbistę. Przy tym coś podobnego jest drobiazgiem, przecie potrafią
się znęcać całkiem inaczej jeszcze. Zapytuję was teraz: niechaj będzie on czyim chce w
cywilu, w jakim zawodzie może sobie pozwolić na coś podobnego, aby nie rozbito mu
mordy? Może to tylko w wojsku. Widzicie, to uderza mu do głowy. A tym bardziej uderza mu
do głowy, im mniej miał w cywilu do gadania.
- Nazywa się przecie, dyscyplina musi być - niedbale mówi Kropp.
- Powody - zrzędzi ze złością Kat - wynajdą zawsze. Niech tam. Ale nie powinno się
to zmieniać w szykanę. Spróbuj no wytłumaczyć to jakiemu ślusarzowi albo parobkowi, albo
robociarzowi, wyjaśnij no to kiedy któremu piechociarzowi, a tych jest tu przecie większość;
taki dostrzega tylko że obdzierają go ze skóry i że idzie w pole, ale wie on całkiem dokładnie,
co jest konieczne, a co nie. Powiadam wam, że prosty żołnierz zniesie wszystko, ale to jest co
innego, co innego! Każdy przyznaje to, gdyż każdy wie, że tylko w okopach ustaje dryl, ale
że już kilka kilometrów poza frontem rozpoczyna się na nowo, z całym swoim największym
kretynizmem, z salutowaniem i marszem ceremonialnym. Jest to bowiem żelazne prawo, tak
czy owak, żołnierz wciąż powinien być zatrudniony.
Wpada Tjaden, z wypiekami na twarzy. Jest tak wzburzony, iż jąka się. Promieniejąc
radością sylabizuje: - Himmelstoss przyjeżdża. Dostał się na front.
***
Tjaden szczególnie jest wściekły na Himmelstossa, gdyż ów wychowywał go na swój
sposób za rekruckich czasów. Tjaden szczy do łóżka, w nocy podczas snu wydarzy mu się to i
basta. Himmelstoss klął na czym świąt stoi, że jest to po prostu lenistwo i wynalazł godny
siebie środek, aby wykorzenić u Tjadena ów nałóg.
Wyszperał w sąsiednim baraku drugiego szczyla, który zwał się Kindervater. Tego
zakwaterował po społu z Tjadenem. W barakach stały typowe łóżka polowe, jedno nad
drugim, z siatkami drucianymi pod siennikiem. Himmelstoss ułożył zatem obu tak, że jeden
otrzymał górne łóżko, a drugi to, które znajdowało się pod mim. Ten, który leżał na dole,
bywał oczywiście obrzydliwie zapaskudzany. Za to następnego wieczora następowała zmiana,
leżący na dole dostawał się na górę, aby miał swą zapłatę.
Taka była metoda wychowawcza Himmelstossa.
Pomysł był grubiański, ale sama myśl dobra. Niestety, nie zdało się to na nic, gdyż
założenie było fałszywe, u nich obu nie było to lenistwo. Mógł to spostrzec każdy, kto
przyjrzał się sinej ich skórze. Skończyło się na tym, że zawsze jeden z nich sypiał na
podłodze. Z łatwością mógł był się przy tym zaziębić.
Haie tymczasem przykucnął także koło nas. Mruga na mnie i z nabożeństwem pociera
swe łapsko. Przeżyliśmy razem najpiękniejszy dzień naszego żołnierskiego życia. Było to z
wieczora, zanim wyruszyliśmy w pole. Przydzielono nas do jednego z pułków o wysokim
numerze macierzystym, przed tym jednak zwrócono do garnizonu celem umundurowania,
tylko nie do obozu rekrutów, ale do innych koszar. Nazajutrz z rana mieliśmy wyjechać.
Wieczorem wybraliśmy się, aby porachować się z Himmelstossem. Ślubowaliśmy to sobie od
tygodnia. Kropp posunął się nawet tak daleko, iż postanowił, kiedy nastanie pokój, obrać
zawód pocztowy, aby później, kiedy Himmelstoss znów będzie listonoszem, stać się jego
zwierzchnikiem. Pławił się w obrazach, jak mu też sadła zaleje za skórę. To była właśnie
przyczyna, dla której Himmelstoss nie mógł nas całkiem usadzić; zawsze liczyliśmy na to, że
kiedyś, najpóźniej przy końcu wojny, wpadnie nam w ręce.
Na razie pragnęliśmy dać mu gruntowne lanie. I cóż wreszcie takiego mogło się nam
wydarzyć, jeśli nas nawet pozna, przecież i tak mieliśmy odjechać nazajutrz z samego rana.
Wiedzieliśmy, w jakiej knajpie przesiadywał każdego wieczora. Kiedy stamtąd wracał
do koszar, musiał przejść przez ciemną, nie zabudowaną uliczkę. Tam zaczailiśmy się nań
poza kupą kamieni. Miałem ze sobą prześcieradło. Drżeliśmy z oczekiwania, czy też aby
będzie sam jeden. Nareszcie usłyszeliśmy jego krok, znaliśmy go dokładnie, aż nadto często
słyszeliśmy go z rana, kiedy drzwi rozwierały się na oścież i rozlegał się wrzask: - Wstawać!
- Sam? - szepnął Kropp.
- Sam! - Wraz z Tjadenem prześliznąłem się wokół kupy kamieni.
Oto już błysnęła klamra jego paska. Himmelstoss zdawał się nieco podchmielony,
śpiewał. Nie przeczuwając niczego, przechodził mimo.
Schwytaliśmy prześcieradło, zrobiliśmy bezgłośnego susa, zarzuciliśmy mu je z tyłu
przez głowę, gwałtownie pociągając w dół, tak iż stał niby w białym worku i nie mógł unieść
ramion. Śpiew zamarł.
W następnej chwili przyskoczył Haie Westhus. Rozpostartymi ramionami odrzucił nas
wstecz, aby tylko za wszelką cenę być pierwszym. Ustawił się z rozkoszą w właściwej
pozycji, podniósł ramię, jak drąg sygnałowy, dłoń jak szuflę do węgli, i w biały worek
wymierzył głośny cios, który potrafiłby zabić wołu.
Himmelstoss machnął kozła, wylądował o pięć metrów dalej i zaczął ryczeć. I na ten
przypadek byliśmy zaopatrzeni, mieliśmy ze sobą poduszkę. Haie kucnął wygodnie, położył
poduszkę na kolana, schwytał Himmelstossa tam, gdzie była głowa, i przycisnął go do
poduszki. Krzyk stłumił się natychmiast. Od czasu do czasu pozwalał mu Haie chwycić
trochę powietrza, wtedy wydobywał się z gardzieli wspaniały, jasny krzyk, który zaraz znów
stawał się delikatny.
Tjaden odpiął teraz Himmelstossowi szelki i ściągnął mu spodnie. Szpicrutę trzymał
przy tym w zębach. Po czym podniósł się i dalej w tany.
Było to cudowne widowisko: Himmelstoss na ziemi, Haie pochylony nad nim, z
głową jego na kolanach, z twarzą wykrzywioną diabelskim grymasem i z gębą rozwartą z
uciechy, po czym drgające, pasiate gacie z nogami wykrzywionymi, które w ściągniętych w
dół spodniach za każdym uderzeniem wykonywały najoryginalniejsze ruchy, a ponad tym, jak
drwal, nieumęczony Tjaden. W końcu musieliśmy go po prostu odciągnąć siłą, aby móc także
zażyć swej kolei.
Wreszcie Haie na nowo postawił Himmelstossa na nogi i na zakończenie dał
przedstawienie prywatne. Zdawało się, że chce gwiazdy pozrywać, tak zamachnął się prawicą
do uderzenia na odlew. Himmelstoss wywrócił się. Haie ustawił go z powrotem w pozycji
przygotowawczej i wymierzył mu powtórne, pierwszorzędnie wycelowane uderzenie lewą
ręką. Himmelstoss zaskowyczał i zemknął na czworakach. Jego pasiaty zadek listonosza lśnił
w księżycu.
Zwialiśmy galopem.
Haie obejrzał się raz jeszcze i powiedział zajadle, nasycony i nieco zagadkowy: -
Zemsta jest krwawą kiszką.
Właściwie Himmelstoss powinien być rad: gdyż zdanie jego, iż każdy powinien
wychowywać drugiego, wydało plony w zastosowaniu do niego. Staliśmy się pojętnymi
uczniami jego metody.
Nie wyszperał nigdy, komu miał to do zawdzięczenia. Bądź co bądź uzyskał przy tym
prześcieradło, gdyśmy bowiem po kilku godzinach raz jeszcze zrekognoskowali teren,
niepodobna już było go odnaleźć.
Wieczór ten był powodem tego, iż nazajutrz rano odjechaliśmy do pewnego stopnia
spokojni. Pewien rozwichrzony brodacz określił nas przeto, wielce wzruszony, jako
bohaterską młodzież.
ROZDZIAŁ 4
Musimy wyruszyć na przednią linię do sypania okopów. O zmierzchu, dudniąc
wtaczają się wozy ciężarowe. Wdrapujemy się. Wieczór jest ciepły, a zmrok wydaje się nam
chustą, pod osłoną której czujemy się bezpiecznie. Łączy nas ona; nawet skąpy Tjaden
darowuje mi papierosa i daje mi ognia.
Stoimy tuż obok siebie, usiąść nie może nikt. Nie jesteśmy też przyzwyczajeni do
tego. Müller raz wreszcie jest w dobrym humorze, ma na sobie nowe buty. Motory poczynają
huczeć, wozy szczękają i pobrzękują. Drogi są wyjeżdżone i pełne wybojów. Nie wolno
zapalać światła, dlatego zapadamy się raptem raz po raz, że niewiele brakuje a
machnęlibyśmy kozła. Nie niepokoi nas to bynajmniej. Cóż takiego może się stać? Złamane
ramię lepsze jest, niźli dziura w brzuchu i niejeden życzy sobie po prostu takiej okazji, by
dostać się do domu.
Obok nas przejeżdżają w długim sznurze kolumny amunicji. Spieszy się im,
przeganiają nas raz po raz. Przegadujemy się z nimi kawałami, a oni odpowiadają nam.
Jakiś mur staje się widoczny, należy do domu stojącego z daleka od drogi. Wytężam
nagle słuch. Czyżbym się mylił? Znów słyszę wyraźnie gęganie. Jedno spojrzenie ku
Kaczyńskiemu - spojrzenie jego ku mnie, rozumiemy się.
- Kat, słyszę tam kandydatkę do garnka.
Potakuje.
- Zrobi się, jak wrócimy. Orientuję się tutaj.
Oczywista, że Kat się orientuje. Zna z pewnością każdą gęsinę w promieniu
dwudziestu kilometrów.
Wozy przenikają na teren artylerii. Pozycje dział zamaskowane są przed samolotami
gałęziami, jakby na pewnego rodzaju wojskowy festyn ogrodowy. Altanki te wyglądałyby
wesoło i przytulnie, gdyby mieszkańcami ich nie były armaty.
Powietrze mętnieje od dymu dział i mgły. Osad dymu gorzko uczuwa się na języku.
Strzały trzeszczą tak, iż wóz nasz trzęsie się, echo dudni za nami hucząc, wszystko drży.
Twarze nasze zmieniają się nieznacznie. Wprawdzie nie musimy iść do okopów, tylko do
sypania szańców, ale na każdej twarzy wyryte jest teraz: tutaj jest front, jesteśmy w jego
orbicie.
Nie jest to jeszcze trwoga. Kto tak często, jak my, jeździł na przednią linię, staje się
gruboskórny. Tylko młodzi rekruci są podnieceni. Kat poucza ich:
- To pocisk 30,5. Słyszycie po wystrzale: zaraz uderzy.
Ale głuchy huk uderzeń armatnich nie dociera aż tutaj. Tonie w poszumie frontu. Kat
nasłuchuje:
- Tej nocy będzie pranie.
Nasłuchujemy wszyscy. Front jest niespokojny. Kropp powiada:
- Tommy już strzelają.
Słychać wyraźnie wystrzały. Są to angielskie baterie, na prawo od naszego odcinka.
Rozpoczynają o godziną za wcześnie. U nas rozpoczynali zawsze dopiero punktualnie o
dziesiątej.
- Cóż im strzeliło do głowy - wykrzykuje Müller - ich zegarki widocznie się śpieszą.
- Będzie pranie, powiadam wam, czuję to w kościach. - Kat unosi ramiona do góry.
Obok nas huknęły trzy wystrzały. Promień ognia ukośnie wystrzela w mgłę, działa
stękają i dźwięczą. Ziębniemy i jesteśmy radzi, że nazajutrz z rana z powrotem będziemy w
barakach.
Nasze twarze nie są bledsze, ani czerwieńsze niźli zazwyczaj; nie są także bardziej
naprężone lub obwisłe, a jednak są inne. Czujemy, że w krwi naszej włączono kontakt. To nie
frazesy, to fakt. Jest to front, świadomość frontu, która wytwarza ów prąd. W chwili gdy
zaświszczą pierwsze granaty, kiedy powietrze rozdziera się pod wystrzałami, w żyłach
naszych, naszych dłoniach, naszych oczach jest zaczajone czekanie, czyhanie, większa
jasność, dziwna elastyczność zmysłów. Ciało jest raptem w zupełnym pogotowiu.
Często zdaje mi się, jak gdyby to wstrząśnięte, wibrujące powietrze przeskoczyło na
nas bezszelestnym susem, albo też, jak gdyby to był sam front, z którego promieniuje jakowaś
elektryczność, ożywiająca nieznane koniuszki nerwów.
Za każdym razem jest to samo: odjeżdżamy i jesteśmy osowiałymi lub dobrze
usposobionymi żołnierzami; po czym zjawiają się pierwsze pozycje armat i każde słowo
naszych rozmów ma zmieniony dźwięk.
Kiedy Kat stoi przed barakami i mówi: Będzie wcieranie - to jest to jego pogląd i
basta, ale kiedy mówi to tutaj, zdanie jego ma ostrość bagnetu w noc księżycową, jest bliższe
i przemawia do tego podświadomego, które zbudziło się w nas, pełne ciemnego sensu:
“będzie wcieranie”. Być może, jest to najbardziej wewnętrzne, najtajniejsze w nas życie,
które zatrzęsło się w nas i dźwiga się do obrony.
***
Dla mnie jest front niesamowitym wirem. Kiedy nawet pozostawać z dala od niego, na
cichych wodach, już odczuwa się siłę wysysania, która wciąga, powoli, nieuchronnie, prawie
bez oporu.
Ale z ziemi, z powietrza spływają ku nam moce odporu, najbardziej z ziemi. Ziemia
dla nikogo nie znaczy tyle, co dla żołnierza. Kiedy przyciska się do niej, długo, gwałtownie,
kiedy głęboko twarzą i członkami ryje się w nią w śmiertelnej trwodze ognia, wtedy jest ona
jedynym jego przyjacielem, jego bratem, jego matką, wjękuje swój lęk i swe krzyki w jej
milczenie i w jej schron, ona przyjmuje je i znów go zwalnia na nowe dziesięć sekund biegu i
życia, po czym chwyta go z powrotem, a niekiedy na zawsze.
Ziemio - ziemio - ziemo!
Ziemio - z twymi bruzdami, dziurami i zagłębieniami, w które można się rzucić,
wkulić się, wcisnąć! Ziemio, w skurczu przerażenia, w rozprysku zagłady, w śmiertelnym
wrzasku wybuchów dałaś nam bezmierną, powrotną falę odzyskanego życia! Obłędna burza
postrzępionego prawie istnienia spłynęła w powrotnym prądzie do ciebie poprzez nasze
dłonie, ocaleni grzebaliśmy się w tobie i w niemym, trwożnym szczęściu przebytej minuty
kąsaliśmy ciebie naszymi ustami!
Przy pierwszym rozhuku granatów jednym uderzeniem zapadamy się częścią naszego
istnienia o tysiące lat wstecz. To instynkt zwierzęcia, co się w nas budzi, wiedzie nas i
ochrania. Nie jest on świadomy, jest o wiele szybszy, znacznie bardziej nieomylny od
świadomości. Niepodobna tego wyjaśnić. Idzie się i nie myśli o niczym - nagle leży się w
rowie pośród gleby, a ponad tym pryskają w dal ułamki pocisków, ale niepodobna sobie
przypomnieć, iżby słyszało się nadlatujący granat lub, aby myślało się o rzuceniu się na
ziemię. Gdyby polegać na tym, byłoby się już masą porozrzucanej miazgi. To było to inne, ta
jasnowidząca czujność w nas, która rzuciła nas o ziemię i ratowała nie wiedzieć jak. Gdyby
nie istniało to, od Flandrii aż po Wogezy, nie byłoby już od dawna ludzi.
Odjeżdżamy jako osowiali lub dobrze usposobieni żołnierze, dostajemy się do strefy,
gdzie rozpoczyna się front, i - staliśmy się bestiami ludzkimi.
***
Otacza nas lichy lasek. Mijamy kuchnie polowe. Wysiadamy poza lasem. Wozy
odjeżdżają z powrotem. Jutro przed świtaniem znów mają zjawić się po nas.
Mgła i dym armatni wiszą ponad łąkami na wysokości piersi. Księżyc oświeca je.
Drogą przechodzi wojsko. Hełmy stalowe błyskają matowymi refleksami w świetle księżyca.
Głowy i oręż sterczą z białej mgły, kiwające się głowy, chwiejące się lufy.
Dalej ku przodowi mgła zanika. Tutaj głowy stają się postaciami, kurtki, spodnie i
buty dobywają się z mgły, jak z mlecznej sadzawki. Formują się w kolumnę. Kolumna
maszeruje przed siebie, postacie wydłużają się w klin, nie rozpoznaje się już jednostek, jeno
ciemny klin posuwa się naprzód, dziwnie uzupełniany wypływającymi z jeziora mgły
głowami i karabinami. Kolumna - ludzi nie ma.
Bocznym traktem dojeżdżają lekkie działa i wozy z amunicją. Konie mają lśniące
grzbiety w poświacie księżyca, ruchy ich są piękne, rzucają głowami, widzi się błyskające ich
oczy. Działa i wozy przesuwają się na rozpływającym się tle księżycowego pejzażu, jeźdźcy
ze swymi żelaznymi hełmami wyglądają jak rycerze minionych czasów, jest jakoś dziwnie
pięknie i przejmująco.
Zmierzamy do oddziału saperów. Część nas ładuje sobie na barki wygięte, spiczaste
drągi żelazne, pozostali przetykają gładkie żelazne kije przez zwoje drutu i wyruszają z nimi.
Brzemię to jest niewygodne i ciężkie.
Teren staje się bardziej poszarpany. Z przodu przedostają się meldunki: - Uwaga, na
lewo głęboki lej od granatu. - Uwaga rów.
Wzrok nasz jest wytężony, nogi nasze i kije macają przed sobą, zanim przyjmą ciężar
ciała. Nagle pochód przystaje, natykamy się twarzą na zwój drutu kolczastego i klniemy.
Kilka rozwalonych pociskami wozów zatarasowało drogę. Nowy rozkaz: - Zgasić
papierosy i fajki. - Jesteśmy tuż koło okopów.
Tymczasem ściemniło się zupełnie. Obchodzimy jakiś lasek i oto mamy przed sobą
odcinek frontu.
Niepewna, czerwonawa jasność tkwi na widnokręgu od krańca po kraniec. Jest w
bezustannym ruchu, przeszywana, jak drgawkami, wystrzałami baterii. Wzbijają się ponad
tym ogniste kule, srebrzyste i czerwone piłki, które pękają i opadają jak deszcz, białymi,
zielonymi i czerwonymi gwiazdami. Wznoszą się francuskie rakiety, które rozpościerają w
powietrzu jedwabny spadochron i powolutku osuwają się w dół. Rozświetlają wszystko
widno, jak za dnia, aż do nas przenika ich blask, widzimy cienie nasze ostro zarysowane na
ziemi. Zanim spłoną, szybują przez całe minuty. Natychmiast wzbijają się nowe, wszędzie, a
między nimi zielone, czerwone i niebieskie.
- A to ci bałagan! - powiada Kat.
Nawałnica dział wzmaga się do jednego głuchego grzmotu, a potem znów rozpada się
na pojedyncze uderzenia wystrzałów. Suche salwy mitraljez grzechoczą. Powietrze ponad
nami wypełnione jest niewidzialną gonitwą, łkaniem, gwizdaniem i sykiem. Są to mniejsze
pociski - między tym zaś huczą organowo poprzez noc także wielkie, najcięższe odłamy i
lądują daleko za nami. Mają beczący, zachrypły oddalony głos, jak jelenie na rykowisku, i
suną wysoko swym szlakiem ponad szlochaniem i świstem drobniejszych pocisków.
Reflektory poczynają przeszukiwać czarne niebiosa. Ślizgają się po nich jak
olbrzymie, cieńsze przy końcu liniały. Jeden przystaje i nieco drga. Natychmiast drugi zjawia
się przy nim, krzyżują się, czarny owad między nimi i usiłuje umknąć: lotnik. Staje się
niepewny, oślepiony i zatacza się w dół.
***
Wbijamy drągi żelazne w równych odstępach. Dwaj trzymają zawsze zwój i, jak ze
szpulki, odwijają drut kolczasty. Jest to ów olbrzymi drut z wąsko osadzonymi długimi
kolcami. Odwykłem już od odwijania i rozdzieram sobie rękę.
Po kilku dniach jesteśmy gotowi. Ale mamy jeszcze czas, zanim nadejdą wozy
ciężarowe. Większość z nas kładzie się na ziemię i zasypia. Ja także próbuję. Ale robi się
zanadto chłodno. Odczuwa się, że jesteśmy blisko morza, wciąż na nowo budzę się z powodu
zimna.
Raz zasypiam naprawdę. Nagle dźwigam się raptownym rzutem, nie wiem, gdzie
jestem. Widzę gwiazdy, widzę rakiety i przez chwilę mam wrażenie, że zasnąłem podczas
zabawy ogrodowej. Nie wiem, czy to ranek, czy wieczór, leżę w bławej kołysce zmierzchu i
czekam na czułe słowa, które nadejść muszą, miękki i przytulony zacisznie - czy płaczę?
Dotykam mych oczu, jest to tak dziwne, czyż jestem dzieckiem? Jaki delikatny naskórek -
trwa to tylko sekundę, po czym rozpoznaję sylwetkę Kaczyńskiego. Siedzi sobie spokojnie,
on, stary żołnierz i pali fajkę, fajkę z nakrywką, oczywista. Kiedy spostrzega, że się
obudziłem, mówi. - Ależ się wystraszyłeś. Był to tylko zapalnik, wrył się tam w krzaki. -
Siadam, prostuję się; czuję się dziwnie samotny. To dobrze, że Kat jest ze mną. Spogląda z
namysłem ku frontowi i mówi - niebrzydki fajerwerk, gdybyż tylko nie był tak niebezpieczny.
Poza nami uderza pocisk. Kilku zalęknionych rekrutów zrywa się. Po kilku minutach
znów nadlatuje stamtąd roziskrzony ślad, bliżej niż uprzednio. Kat stukając czyści fajkę.
Już się rozpoczyna. Czołgamy się uchodząc jak się da, w pośpiechu. Następny strzał
wbija się oto pomiędzy nas.
Kilku krzyczy. Na widnokręgu wzbijają się zielone rakiety. Błoto rozpryskuje się
wysoko, odłamki świszczą. Słyszy się jeszcze, jak plaskają miękko, gdy od dawna już umilkł
huk padających strzałów.
Obok nas leży zatrwożony, lnianowłosy rekrut. Twarz wcisnął w dłonie. Hełm jego
spadł i potoczył się. Łowię go i chcę mu wbić na głowę. Zerka, odsuwa hełm i, jak dziecko,
wczołguje się pod moje ramię, przyciska się do mojej piersi. Wąskie barki drgają. Barki, jakie
miał Kemmerich.
Nie bronię mu. Ale, iżby hełm zdał się przynajmniej na coś, wsadzam, mu go na
zadek, nie przez żart, lecz z rozmysłu, gdyż jest to najbardziej wystające miejsce. Jeśli nawet
jest tam sporo tłustego mięsa, rany są jednak przeklęcie bolesne, poza tym, w lazarecie trzeba
całymi miesiącami leżeć na brzuchu, a potem prawie na pewno utyka się.
Gdzieś tam potężnie gruchnęło. Wśród padających pocisków słyszy się krzyki.
Wreszcie uspokaja się. Ogień przemknął ponad nami i teraz praży ostatnie okopy
rezerwy. Ryzykujemy spojrzenie. Czerwone rakiety trzepocą się na niebie. Zapewne będą
atakować.
U nas spokój trwa. Znów dźwigam się, siadam i potrząsam rekruta za ramię. - Po
wszystkim, mój mały! Udało się raz jeszcze.
Ogląda się spłoszony. Wmawiam mu: - Et, przyzwyczaisz się.
Spostrzega swój hełm i nasadza go. Zwolna przychodzi do siebie. Nagle czerwieni,
się, jak burak, i ma wygląd zakłopotany. Ostrożnie sięga dłonią w tył, udręczony, spogląda na
mnie. Pojmuję natychmiast: febra armatnia. Właściwie niezupełnie w tym celu nasadziłem mu
tam hełm - ale pocieszam go mimo to. - To nie hańba; niejeden już narobił w spodnie po
pierwszym ataku ogniowym. Idźże tam za krzaki i wyrzuć swe gacie. Ot, i po wszystkim.
***
Rekrut zmyka pospiesznie. Ucisza się coraz bardziej, ale krzyk nie ustaje. - Cóż się
takiego dzieje, Albercie? - pytam.
- Wyrżnęło w marszowe kolumny.
Krzyk trwa nadal. To nie są ludzie, oni nie potrafią tak okropnie krzyczeć.
Kat powiada: - Ranne konie.
Nigdy jeszcze nie słyszałem krzyczących koni i zaledwie mogę uwierzyć. To cała
nędza świata, całe stratowane stworzenie, dziki, przeraźliwy ból tu jęczy. Jesteśmy bladzi.
Detering prostuje się. - Oprawcy, oprawcy! Zastrzelcie je!
Jest rolnikiem obeznanym z końmi. Przejmuje go to do żywego. I, jakby z rozmysłu,
niemal zupełnie milknie teraz ogień. Tym wyraźniejszy jest kwik zwierząt. Nie wiadomo już,
skąd przenika w tym tak cichym, srebrzystym krajobrazie, jest niewidzialny, widmowy,
powszechny, między niebiosami a ziemią, wzdyma się bezmiernie. - Deteringa ogarnia
wściekłość, wrzeszczy: - Zastrzelcie je, zastrzelcie wreszcie, do licha!
- Muszą przecie naprzód sprowadzić żołnierzy - mówi Kat.
Wstajemy i szukamy, gdzie jest to miejsce. Kiedy dostrzeże się zwierzęta, łatwiej
będzie to wytrzymać. Meyer ma przy sobie lornetę. Widzimy ciemną grupę sanitariuszy z
noszami i czarne, większe bryły, które się poruszają. To są ranione konie. Ale nie wszystkie.
Niektóre bardziej oddalone, galopują, walą się i gnają dalej. Jeden ma rozdarty brzuch,
drugiemu jelita zwisają. Plącze się w nie i pada, ale znów powstaje.
Detering porywa karabin i mierzy. Kat mu wytrąca broń.
- Oszalałeś - ?
Detering trzęsie się i rzuca karabin na ziemię.
Siadamy i zatykamy sobie uszy. Ale ta straszliwa skarga, jęk i biadanie przebija się,
przebija się wszędzie.
Wszyscy znieść potrafimy niejedno. Ale teraz występuje na nas pot. Chciałoby się
powstać i uciec, wszystko jedno gdzie, aby tylko nie słyszeć już krzyku. Przy tym nie są to
przecie ludzie, ale konie tylko.
Z ciemnego kłębka znów odrywają się nosze. Po czym hukają strzały. Bryły drgają i
rozpłaszczają się. Nareszcie! Ale to jeszcze nie koniec. Żołnierze nie mogą zbliżyć się do
ranionych zwierząt, które w trwodze swej uciekają, z bólem w szeroko rozwartych pyskach.
Jedna z postaci przyklęka, strzał - jeden koń zwala się, - jeszcze jeden. Ostatni opiera się na
przednich nogach i obraca się w kółko, jak karuzela, siedząc, okręca się na wspartych wysoko
przednich nogach, pewnie grzbiet ma zgruchotany. Żołnierz podbiega i strzela. Powoli,
pokornie osuwa się na ziemię.
Ręce odejmujemy od uszu. Krzyk umilkł. Jeno długie, zamierające westchnienie trwa
jeszcze w powietrzu. Potem znów są tylko rakiety, śpiew granatów i gwiazdy - i jest to prawie
dziwne.
Detering odchodzi i klnie: - Chciałbym wiedzieć, co one zawiniły. - Potem podchodzi
raz jeszcze. Głos jego jest wzburzony, brzmi niemal uroczyście, kiedy mówi: - Powiadam
wam, to najgorsze świństwo, że zwierzęta są na wojnie.
***
Wracamy. Czas już, by dotrzeć do naszych wozów. Niebo rozwidniło się odrobinę.
Trzecia nad ranem. Wiatr jest świeży i chłodny, szara godzina powleka nasze twarze
szarością.
Po omacku idziemy naprzód gęsiego poprzez rowy i leje i na nowo dostajemy się w
strefę mgły. Kaczyński jest niespokojny, to zły znak.
- Co tobie, Kat? - pyta Kropp.
- Chciałbym, żebyśmy byli już w domu. - W domu - ma na myśli baraki.
- To nie potrwa już długo, Kat.
- Nie wiem - odpowiada nerwowym szeptem.
Dostajemy się do okopów łącznikowych, a potem na łąki. Lasek wyłania się; znamy tu
każdy kawałek gruntu. Oto jest już cmentarz strzelecki z kopczykami i czarnymi krzyżami.
W tej chwili coś gwiżdże, goniąc nas wzdyma się, trzeszczy, grzmi. Pochyliliśmy się -
sto metrów poza nami wzbija się ognista chmura. Druga eksplozja. Cały płat gruntu leśnego
wraz z potrzaskanymi drzewami wyrzuca w powietrze.
Już z bliska syczą, jak wentyle kotłów, kolejne granaty - ostry ogień.
- Krycie! - wrzeszczy ktoś. - Krycie!
Łąki są płaskie, las za daleko i nie daje schronu; - nie ma innej osłony prócz cmentarza
i wzgórków mogił. W ciemności, potykając się, wdzieramy się i wnet każdy, jak plwocina,
przylega za wzgórkiem.
Ani o chwilę za wcześnie. Ciemność staje się obłąkana. Faluje i szaleje. Ciemności
czarniejsze niźli noc, gnają ku nam, olbrzymie i garbate, ponad nas. Płomień wybuchów
trzepocze się nad cmentarzem.
Nigdzie wyjścia. W rozbłysku granatów ryzykuję spojrzenie na łąki. Są morzem
wzburzonym, ostre płomienie pocisków wytryskują z nich, jak fontanny. Niepodobieństwo,
by ktokolwiek mógł się przedrzeć przez nie.
Las niknie, jest stratowany, postrzępiony, zszarpany. Musimy pozostać tu na
cmentarzu.
Przed nami rozpęka ziemia. Jak deszcz opadają grudy. Odczuwam uderzenie. Rękaw
mój rozdarty jest przez ułamek. Zaciskam pięść. Nie boli, lecz to mnie nie uspokaja, rany
zawsze bolą dopiero później. Przesuwam ręką po ramieniu. Jest skaleczone, ale całe. Wtem
wali mnie coś głucho w czaszkę, tak iż świadomość zanika. Mam szybką, jak błyskawica,
myśl: nie zemdleć! Zapadam się w czarną miazgę i natychmiast dźwigam się znów. To
ułamek wyrżnął mnie w hełm, nadleciał z tak daleka, że nie zdołał go przebić. Z oczu
wycieram błoto. Przede mną wyrwana jest dziura, rozpoznaję ją niewyraźnie. Granaty
niełatwo trafiają w ten sam lej, dlatego chcę się tam dostać. Jednym susem wyrzucam się
płasko, jak długi, niby ryba ponad dnem - i oto gwiżdże znów, szybko kulę się, rękami
chwytam jakąś osłonę, czuję coś z lewej, przyciskam się obok, coś ustępuje pode mną, jęczę,
ziemia rozdziera się, ciśnienie powietrza grzmi w uszach, pełznę pod to, co ustępuje,
nakrywam się tym, to drewno, łach jakiś, ochrona, żałosna ochrona przed walącymi się
odłamkami.
Otwieram oczy - palce moje zaciśnięte są wokół rękawa, wokoło jakiegoś ramienia.
Ranny? Krzyczę ku niemu - nie odpowiada - umarły. Dłoń moja sięga w głąb, w drzazgi,
drewna - oto znów wiem, że leżymy pokotem na cmentarzu.
Ale ogień silniejszy jest, niźli wszystko inne. Niweczy przytomność, jeszcze głębiej,
jeno wpełznę pod trumnę, musi mnie ona chronić, choćby spoczywała w niej sama śmierć.
Przede mną rozwiera się ów lej. Chwytam go oczami, jak kułakami, muszę weń
skoczyć jednym susem. - Wtem otrzymuję cios w twarz, czyjaś ręka zaciska się wokoło mego
ramienia, - czyżby przebudził się umarły? - Ręka wstrząsa mną, odwracam głowę, w krótkim
błysku sekundy wlepiam wzrok w twarz Kaczyńskiego, ma usta szeroko rozwarte i
wrzeszczy, nie słyszę nic, szarpie mną, zbliża się, w jakiejś chwili odpływu dosięga mnie jego
głos: - Gaz - gaaaz - gaaaz - dalej powiedzieć!
Łapię pęcherz ochronny... Trochę dalej ode mnie leży ktoś. Myślę już tylko o tym
jednym: ten tam musi wiedzieć: - Gaaaz - gaaaz!
Wołam, przysuwam się, uderzam maską w jego kierunku, nie spostrzega nic - raz
jeszcze, raz jeszcze - kuli się tylko - to rekrut - zrozpaczony oglądam się za Katem, nasadził
już maskę - gwałtownie wydobywam także moją, hełm odlatuje w bok, maska nasuwa się na
moją twarz, docieram do tamtego żołnierza, najbliżej mnie leży jego maska, chwytam ją,
pakuję mu przez głowę, sięga po nią - puszczam - i nagle jednym rzutem znajduję się w leju.
Głuchy huk granatów gazowych miesza się z trzeszczeniem pocisków wybuchowych.
Dzwonek dudni pomiędzy eksplozjami, gongi, kołatki metalowe zwiastują wszędy - gaz - gaz
- gaaz.
Za mną płaska o ziemię, raz, dwa razy. Wycieram do czysta z tumanu oddechu szybki
naoczne mej maski. Jest Kat, Kropp i jeszcze ktoś. Leżymy samoczwart w ciężkim, czającym
się naprężeniu i oddychamy tak lekko, jak tylko się da.
Te pierwsze minuty z maską decydują o życiu i śmierci: czy jest nieprzepuszczalna?
Znam straszliwe obrazy z lazaretu: zatrutych gazem, którzy w dławieniu, trwającym całe dnie,
rzygają kawałami spalonych płuc.
Ostrożnie, usta przycisnąwszy do rezerwuaru, oddycham. Chmura czadu pełznie teraz
ponad ziemią i zakrada się we wszelkie zagłębienia. Niby miękka, szeroka meduza kładzie się
w nasz lej, wczołguje się zwolna. Szturcham Kata: lepiej wypełznąć na górę i tam się
położyć, niźli tutaj, gdzie gaz zbiera się najobficiej. Lecz nie zdołamy już; rozpoczyna się
drugi grad ognia. Jest tak, jak by już nie pociski ryczały, jest tak, jak by szalała ziemia.
Z trzaskiem wali się ku nam z góry coś czarnego. Tuż koło nas ryje się w ziemię
wyrzucona w powietrze trumna. Widzę, jak porusza się Kat i czołgam się ku niemu. Trumna
przygniotła wyciągnięte ramię czwartego z nas w naszej dziurze. On usiłuje drugą ręką
zerwać maskę ochronną, Kropp łapie go w sam czas, wykręca mu rękę mocno na plecy i nie
puszcza.
Kat i ja zabieramy się do uwolnienia rannego ramienia. Wieko trumny jest luźne i
spękane, z łatwością udaje się nam zerwać je, wyrzucamy umarłego, pada w dół, jak wór, po
czym usiłujemy rozluźnić dolną część.
Na szczęście żołnierz traci przytomność i Albert może nam dopomóc. Teraz nie
musimy już być tak przezorni i pracujemy, ile tylko starczy nam sił, aż wreszcie trumna
ustępuje z westchnieniem łopacie, podsuniętej pod nią.
Rozwidniło się nieco. Kat ujmuje kawał wieka, kładzie pod zmiażdżone ramię, a my
wszyscy owiązujemy je naszymi opatrunkami. Więcej nie możemy na razie uczynić.
Głowa moja huczy i dźwięczy pod maską, bliska jest pęknięcia. Płuca są wysilone,
mają tylko na nowo wciąż ten sam gorący, zużyty oddech, żyły na skroni wzdymają się, zda
się, jakbym się miał udusić.
Szare światło przesącza się ku nam. Wicher dmie przez cmentarz. Wysuwam się
ponad skraj leja. W brudnym świcie leży przede mną wydarta noga, but najzupełniej jest nie
naruszony widzę to wszystko całkiem wyraźnie w owej chwili. Ale teraz o niewiele metrów
dalej podnosi się ktoś, czyszczę szybki, z podniecenia natychmiast znów zasnuwają się mgłą,
z natężeniem patrzę w tamtą stronę - ów tam nie nosi już maski ochronnej.
Czekam jeszcze kilka sekund - nie zwala się, szukając patrzy wokoło i robi kilka
kroków - wiatr rozproszył gaz, powietrze jest wolne - tedy i ja rzężąc, zszarpuję maskę i
padam, powietrze spływa we mnie jak zimna woda, oczy pragnęłyby zamrzeć, fala ta zatapia
mnie i ogarnia mnie ciemność.
Ustały uderzenia pocisków. Obracam się ku lejowi i daję znaki pozostałym. Wspinają
się w górę i zrywają z siebie maski. Podejmujemy ranionego, jeden ujmuje jego ramię
zawarte w deszczułki. Tak, potykając się, umykamy.
Cmentarz jest rumowiskiem. Rozproszone leżą wokół trumny i trupy. Raz jeszcze
zabito ich; ale każdy z nich, który został rozszarpany, uratował jednego z nas.
Ogrodzenie jest pogruchotane, szyny kolei polowej tam w dali są zerwane, sterczą w
powietrze, wygięte do góry. Przed nami leży ktoś. Przystajemy, tylko Kropp idzie dalej z
rannym.
Ten tam na ziemi to rekrut. Biodro jego zawalane jest krwią, jest tak wycieńczony, iż
sięgam po mą flaszkę polową, w której mam rum z herbatą. Kat przytrzymuje mnie za rękę i
pochyla się nad nim. - Gdzie dostałeś, kolego?
Porusza oczami: jest zbyt słaby, aby odpowiedzieć.
Ostrożnie rozcinamy spodnie. Jęczy. - Spokojnie, spokojnie, przecież będzie ci lepiej.
Jeśli ma postrzał brzucha, nie wolno mu pić. Nie wymiotował, to dobry znak.
Obnażamy biodro. Jest całe masą mięsa z ułamkami kości. Przebity jest staw. Ten chłopak nie
będzie już mógł chodzić.
Zwilżonym palcem przesuwam mu po skroni i daję mu łyk. Oczy jego ożywiają się.
Dopiero teraz widzimy, że krwawi także prawe ramię.
Kat rozszarpuje dwie paczuszki opatrunków, rozpościera je tak szeroko, jak się tylko
da, by nakryły ranę. Szukam jakiej szmatki, by luźno zawinąć wokół. Nie mamy już nic,
dlatego dalej pruję nogawkę rannego, aby kawałek jego kalesonów użyć jako bandaż. Ale on
ich nie ma. Przypatruję mu się dokładniej: to ów blondynek.
Kat tymczasem z kieszeni jednego z poległych wyciągnął jeszcze paczuszki, które
ostrożnie wtykamy w ranę. Mówię chłopcu, który nie spuszcza z nas wzroku. - Teraz idziemy
po nosze.
I oto rozchyla usta i szepce. - Pozostać.
Kat powiada: - Przecie powrócimy wnet. Idziemy po nosze dla ciebie.
Niepodobna rozpoznać, czy pojął: skomli jak niemowlę, w ślad za nami. - Nie
odchodzić.
Kat ogląda się za siebie i szepce. - Czyżby nie należało po prostu wziąć rewolwer, aby
to ustało?
Chłopiec zapewne nie zniesie transportu i co najwyżej może to być jeszcze kwestią
niewielu dni. Ale wszystko, co zniósł dotąd, będzie niczym w porównaniu z tym, co go
oczekuje. Teraz jest jeszcze odurzony i nie czuje nic. Za godzinę będzie skowyczącym
kłębem bólów nie do zniesienia. Dnie, które mu zostają jeszcze do życia, oznaczają dlań jedną
jedyną obłąkaną mękę. I komuż zda się na co, czy doznaje jej jeszcze, czy nie.
Potakuję. - Tak, Kat, należałoby wziąć rewolwer.
- Daj no - powiada i przystaje. Jest zdecydowany, widzę to. Oglądamy się - ale nie
jesteśmy już sami. Przed nami zbiera się gromadka, z lejów i rowów wydostają się głowy.
Przynosimy nosze.
Kat potrząsa głową. - Takie młode chłopaki. - Powtarza to. - Tak młode, niewinne
chłopaki.
***
Straty nasze są mniejsze, niźli należało przypuszczać: pięciu zabitych i ośmiu rannych.
Był to tylko krótki atak ogniowy. Dwaj nasi umarli leżą w rozwalonych grobach, wystarczy
ich przysypać.
Wracamy. Drepcemy szybko, gęsiego, milcząc. Rannych przenosi się do posterunku
opatrunkowego. Poranek jest mętny, sanitariusze biegają z numerami i kartkami, ranieni
skomlą. Poczyna kropić.
Po upływie godziny dotarliśmy do naszego wozu i wdrapujemy się nań. Teraz jest
więcej miejsca, niż uprzednio.
Deszcz wzmaga się. Rozpościeramy ochronne kapuzy z płótna i kładziemy na głowy.
Woda padając, bębni o nie. Po bokach spływają pasma dżdżu. Wozy chlapią przez wyboje, a
my kołyszemy się w półśnie.
Dwaj na przedzie wozu mają z sobą długie rozwidlone żerdzie. Baczą na druty
telegraficzne, które ukośnie zwisają ponad traktem, tak nisko, iż mogłyby oderwać nam
głowy. Tamci dwaj chwytają je na czas swymi rozwidlonymi kijami i unoszą je ponad nami.
Słyszymy ich wołanie: “Uwaga - drut”, w półśnie czynimy przysiad i powstajemy znów.
Monotonnie chwieją się wozy, monotonne są wołania, monotonnie sączy się deszcz.
Spływa na nasze głowy i na głowy umarłych tam na przedzie, na ciało małego rekruta z raną,
która o wiele jest za duża dla jego biodra, spływa na mogiłę Kemmericha, spływa na nasze
serca.
Gdzieś pada pocisk. Drgamy już, oczy są napięte, dłonie znów gotowe, by ciała ponad
ściany wozu przerzucić do rowów przydrożnych.
Nie zdarzyło się nic więcej. - Tylko monotonne zawołania: “Uwaga - drut” - robimy
przysiad - na nowo jesteśmy w półśnie.
ROZDZIAŁ 5
Trudną jest rzeczą zabić pojedynczą wesz, kiedy ma się ich setki. Stworzenia te są
dość twarde, a nie kończące się potrzaskiwanie palcami staje się nudne. Dlatego Tjaden
umocował pokrywkę puszki od szuwaksu za pomocą drutu ponad płonącym ogarkiem świecy.
Do tej niewielkiej patelni wrzuca się po prostu wszy - trzask i po nich.
Zasiedliśmy wokoło, z koszulami na kolanach, z nagim tułowiem w ciepłym
powietrzu, z rękami zapracowanymi. Haie ma szczególnie wytworny rodzaj wszy: mają one
czerwony krzyż na łebku. Dlatego utrzymuje, iż zawlókł je z lazaretu w Thourhout, pochodzą
jakoby osobiście od pewnego wyższego lekarza sztabowego. Zamierza także tłuszcz,
gromadzący się zwolna w pokrywce blaszanej, zużyć do smarowania butów i pół godziny
ryczy bez przerwy ze śmiechu z powodu swego konceptu.
Lecz dzisiaj niewiele ma powodzenia: co innego zajmuje nas bardzo.
Pogłoska przemieniła się w prawdę. Himmelstoss pojawił się istotnie. Zjawił się
wczoraj, słyszeliśmy już jego głos, tak dobrze nam znany. Podobno tam w domu zbyt silną
już dawał szkołę kilku rekrutom. Nie wiedział, iż pośród nich znajdował się również syn
prezydenta prowincji. Przez to skręcił kark.
Tutaj niemało się zadziwi. Tjaden od wielu godzin rozważa wszelkie możliwości, jak
mu też odpowie. Haie z dumą ogląda wielkie swe łapsko i robi do mnie perskie oko. Tamto
lanie było szczytowym punktem jego istnienia; opowiada mi, iż niekiedy śni jeszcze o tym.
***
Kropp i Müller gawędzą. Kropp na własną rękę zdobył garnek pełen bobu, zapewne w
kuchni saperów. Müller pożądliwie zerka w jego stronę, opanowuje się jednak i pyta:
- Albercie, cóż byś też uczynił, gdyby tak nagle nastał teraz pokój?
- Pokój jest na księżycu - oświadcza lakonicznie Albert.
- No, ale gdyby tak jednak - upiera się Müller - cóż byś takiego począł?
- Zwiałbym - przez zęby mówi Kropp.
- To się rozumie. A potem?
- Urżnąłbym się - powiada Albert.
- Nie gadaj bzdur, mówię serio.
- Ja także - powiada Albert - cóż można zrobić innego.
Kat zainteresował się tą kwestią. Żąda od Kroppa należnej mu daniny bobu, otrzymuje
ją, rozważa potem długo i wyraża pogląd. - Urżnąć można by się, oczywista, ale poza tym
jazda do następnej kolei - i do matuli. Pomyślże, człowieku, Albercie, pokój.
Szpera w swym portfelu z glansowanego płótna, wynajduje fotografię i z dumą
pokazuje ją wokoło. - Moja stara! - Potem chowa ją z powrotem i klnie. - Cholerna, zawszona
wojna!
- Tobie łatwo gadać - powiadam. - Ty masz swego chłopaka i swoją kobietę.
- Owszem - przytakuje - muszę się wystarać, aby mieli co włożyć do gęby.
Śmiejemy się. - Tego nie zabraknie Kat, w przeciwnym razie zarekwirujesz.
Müller jest głodny i nie daje jeszcze za wygraną. Gwałtownie budzi Haiego z jego
marzeń o garbowaniu skóry. - Haie cóż byś ty uczynił, gdyby teraz nastał pokój?
- Powinien by zbić ci zadek na kwaśne jabłko, że w ogóle tutaj zaczynasz pleść o
czymś podobnym - mówię - skąd to się właściwie bierze u ciebie?
- Skąd bierze się gnój krowi na dachu? - odpowiada lakonicznie Müller i znowu
zwraca się do Haiego Westhusa.
To za trudne naraz dla Haiego. Kołysze swym piegowatym łbem. - Myślisz, kiedy nie
będzie już wojny?
- Ale, że też ty wszystko kapujesz.
- Wtedy znów pojawią się dziewczynki, co? - Haie oblizuje gębę.
- To także.
- Pies ci mordę lizał - powiada Haie i twarz jego rozpływa się w zadowoleniu - wtedy
sprawiłbym sobie dziewuchę, jak się patrzy, takiego prawdziwego garkotłuka, wiecie, gdzie
jest za co chwycić i zaraz pod pierzynę. Wyobraź no sobie tylko, prawdziwą pościel ze
sprężynowymi materacami, osiem dni, powiadam wam, chłopaki, nie wciągnąłbym spodni.
Wszyscy milkną. Obraz ten zbyt jest kuszący. Dreszcz przebiega nam po skórze.
Wreszcie Müller opanowuje się i pyta. - A potem?
Pauza. Po czym Haie oświadcza nieco zawile: - Gdybym był podoficerem, zostałbym
jeszcze naprzód u Prusaków kapitulantem.
- Haie, ty po prostu masz bzika - mówię.
Z całym spokojem odpowiada zapytaniem. - Czyś kopał już kiedy torf? Spróbuj no
kiedy. - Co rzekłszy, wyciąga swą łyżkę zza cholewy i sięga do miski Alberta.
- Gorsze, niż kopanie szańców w Szampanii, to też nie może być - odpieram.
Haie żuje i wykrzywia gębę w uśmiechu. - Ale trwa dłużej. A także nie możesz
wagarować.
- Ależ, człowieku, Haie, w domu jest przecie lepiej.
- Częściowo, częściowo - powiada i z otwartą gębą zapada w zadumę.
Można z rysów jego wyczytać o czym rozmyśla. Oto jest tam nędzna lepianka na
torfowisku, oto ciężka robota w upale wrzosowisk od wczesnego ranka aż po wieczór, oto
kiepska dniówka, oto brudna odzież parobka.
- W szeregu podczas pokoju nie masz nijakich frasunków - powiadamia nas -
codziennie masz swoje żarcie, a jak nie, to robisz hecę, masz swe łóżko, co tydzień czystą
bieliznę, jak eleganckie facety, odrobisz swoją podoficerkę, masz mundur, że aż miło;
wieczorem jesteś wolny i walisz do knajpy.
Haie niezwykle jest dumny ze swego pomysłu. Zakochuje się w nim po prostu. - A
kiedy odrobiłeś twoje dwanaście lat, dostajesz w łapę świadectwo i zostajesz gajowym. Cały
dzień możesz sobie spacerować.
Poci się teraz w wizji przyszłości. Przedstaw no sobie, jak cię wtedy traktują. Tutaj
koniak, tam półkwaterek. Z gajowym przecież każdy chce trzymać sztamę.
- E, ty nigdy nie będziesz podoficerem, Haie - wtrąca Kat.
Haie, zdziwiony, spogląda nań i milknie. W myślach jego zapewne są teraz przeźrocze
wieczory jesieni, niedziele na łęgach, dzwony wsiowe, popołudnia i noce z dziewuchami,
placki gryczane z wielkimi okami słoniny, beztrosko przegadane godziny w szynku.
Z takim nadmiarem wyobraźni nie potrafi tak szybko sobie poradzić; dlatego tylko,
rozeźlony, warczy przez zęby:
- Że też zawsze musicie pytać o takie bzdury. Wciąga koszulę przez głowę i zapina
kurtkę na guziki.
- A co ty byś robił, Tjaden? - woła Kropp.
Tjadenowi wiadome jest jedno tylko. - Uważałbym, aby mi Himmelstoss nie zwiał.
Zapewne pragnąłby go zamknąć najchętniej do klatki i każdego poranka okładać lagą.
Mówi do Kroppa rozmarzony. - Na twoim miejscu postarałbym się zostać porucznikiem.
Wtedy możesz go tak poniewierać, że woda zagotuje mu się w tyłku.
- A ty, Detering? - nie przestaje badać Müller. Ze swoją manią pytań jest urodzonym
bakałarzem.
Detering jest małomówny. Ale na ten temat odpowiada. Spogląda w powietrze i
wypowiada jedno tylko zdanie. - Zdążyłbym akurat jeszcze na żniwa.
Co rzekłszy, wstaje i odchodzi. Jest zatroskany. Jego żona musi sama jedna
gospodarzyć na zagrodzie. Przy tym zarekwirowano mu oba konie. Codziennie czytuje
gazety, które nadchodzą, czy też nie pada aby w oldenburskiej jego dziurze. W razie deszczu
bowiem nie zdążą zwieźć siana.
W tej to chwili zjawia się Himmelstoss. Zmierza prosto ku naszej grupie. Na twarz
Tjadena występują plamy. Kładzie się, jak długi, w trawę i z podniecenia zamyka oczy.
Himmelstoss jest trochę niezdecydowany, chód jego staje się coraz powolniejszy.
Później jednakże maszeruje ku nam. Żaden z nas ani myśli powstać. Kropp z zaciekawieniem
spogląda ku nadchodzącemu.
Stoi teraz przed nami i czeka. Jako że nikt się nie odzywa, rozpoczyna pierwszy. - No?
Mija kilka sekund: Himmelstoss, to nie ulega wątpliwości, nie wie, jak ma się
zachować. Najchętniej pognałby nas teraz galopem. Bądź co bądź nauczył się już widocznie,
że front nie jest podwórzem koszar. Próbuje raz jeszcze, i nie zwraca się już do wszystkich,
lecz do jednego, spodziewa się, iż w ten sposób łatwiej uzyska odpowiedź. Kropp znajduje się
najbliżej. Dlatego jego spotyka ów zaszczyt.
- No, także tutaj?
Ale Albert nie pasał z nim świń. Odpowiada zwięźle:
- Myślę, że jestem tu trochę dłużej niż wy.
Rudawy wąs drga. - Zapomnieliście mnie już, he?
Tjaden rozchyla teraz powieki. - Gdzie tam.
Himmelstoss zwraca się doń. - To przecież Tjaden chyba?
Tjaden unosi głowę. - A ty wiesz, czym ty jesteś?
Himmelstoss jest zbity z tropu. - Od kiedyż to się tykamy? Chyba nie tkwiliśmy razem
w rowie strzeleckim.
Nie wie najzupełniej jak się wywikłać z sytuacji. Nie oczekiwał tej jawnej wrogości.
Ale na razie ma się jeszcze na baczności; z pewnością nagadał mu ktoś owych idiotyzmów o
strzałach w plecy.
Tjaden, poruszony pytaniem o rowie strzeleckim, staje się nawet dowcipny. - Nie, tam
tyś był sam.
Teraz Himmelstoss kipi i przelewa się poza brzegi. Lecz Tjaden uprzedza go szybko.
Musi pozbyć się swej sentencji. - Czym jesteś, pragnąłbyś wiedzieć? Jesteś świntuch, ot czym
jesteś! To już dawno chciałem ci powiedzieć przy sposobności.
Satysfakcja, tłumiona przez wiele miesięcy, błyszczy mu w świecących świńskich
oczkach, kiedy na cały głos wrzeszczy słowo: świntuch.
Ale Himmelstoss jest teraz rozpętany: - Czego się tobie zachciewa, ty gnojku, ty
zafajdany torfiarzu? Powstać na baczność, kiedy mówi z wami przełożony!
Tjaden macha wspaniale łapskiem. - Spocząć, Himmelstoss. W tył zwrot!
Himmelstoss jest oszalałym regulaminem ćwiczebnym. Cesarz nie mógłby być
bardziej obrażony od niego. Ryczy:
- Tjaden, rozkazuję wam służbowo: powstać!
- Co jeszcze? - zapytuje Tjaden.
- Czy spełnicie mój rozkaz, czy nie?
Tjaden, niedbały i reasumujący, odpowiada, nie wiedząc o tym, znaną klasyczną
cytatą. Jednocześnie przewietrza sobie siedzenie.
Himmelstoss oddala się galopem. - Pójdziecie pod sąd wojenny!
Widzimy, jak niknie w kierunku kancelarii.
Haie i Tjaden stanowią jeden potężny ryk śmiechu dwóch kopaczy torfu. Haie śmieje
się tak, iż po chwili zwichnął sobie szczękę i nagle stoi bezradnie z rozwartą gębą. Albert
musi mu ją dopiero zmontować uderzeniem pieści.
Kat jest zatroskany. - Jeśli cię zamelduje, może źle się skończyć.
- Czy myślisz, że to zrobi? - pyta Tjaden.
- Na pewno - powiadam.
- Dostaniesz co najmniej pięć dni ciężkiej paki - oświadcza Kat.
To nie wyprowadza Tjadena z równowagi. - Pięć dni paki, to pięć dni spokoju.
- A jeśli dostaniesz twierdzę? - bada drobiazgowy Müller.
- To wojna na ten czas skończy się dla mnie.
Tjaden jest w czepku urodzony. Dla niego nie ma frasunków. Oddala się wraz z
Haiem i Leerem, aby nie znaleziono go podczas pierwszej burzy.
***
Müller zawsze jeszcze nie wyczerpał swego tematu. Tym razem kolej na nowo
przypada na Kroppa. - Albercie, gdybyś faktycznie wrócił do domu, cóż byś takiego robił?
Kropp jest obecnie nasycony i przeto bardziej ustępliwy.
- Ilu nas zostałoby właściwie w naszej klasie?
Liczymy: z dwudziestu - siedmiu nie żyje, czterech rannych, jeden w domu
obłąkanych. A zatem zebrałoby się co najwyżej dwunastu.
- Trzech z nich jest porucznikami - powiada Müller. - Czy sądzisz, że daliby się
besztać Kantorkowi?
Nie sądzimy, my także nie dalibyśmy się już łajać.
- Jakież jest właściwie twoje mniemanie o troistej akcji dramatycznej w Wilhelmie
Tellu? - przypomina sobie nagle Kropp i ryczy ze śmiechu.
- Jakie były cele getyńskiego związku poetów? - bada także Müller, nagle wielce
surowy.
- Ile dzieci miał Karol Śmiały? - odpowiadam spokojnie.
- Do niczego w życiu nie dojdziecie, Bäumer - kwaknął Müller.
- Kiedy rozegrała się bitwa pod Zamą? - pragnie dowiedzieć się Kropp.
- Wam brak moralnej powagi, Kropp, siadajcie, trzy minus - czynię niechętny gest.
- Jakie zadania uznał Likurg za najważniejsze w państwie? - mamroce Müller i zdaje
się poprawiać binokle.
- Czy powinniśmy mówić: my, Niemce, obawiamy się Boga, poza tym nikogo na
świecie, czy też - my, Niemcy - wyrażam wątpliwość.
- Ilu mieszkańców ma Melbourne? - świegocąc odpowiada Müller.
- Jakże więc zamierzacie dojść do czegokolwiek w życiu, jeśli tego nawet nie wiecie?
- zapytuję, oburzony, Alberta.
- Co pojmuje się pod słowem kohezja? - wyciąga on teraz najgrubszy atut.
O tych wszystkich rupieciach nie wiemy już zbyt wiele. Nie przydały się one nam też
na nic. Ale nikt z nas nie poczuł w szkole, jak podczas deszczu i nawałnicy zapala się
papierosa, jak z mokrego drewna rozpala się ogień - lub, że bagnet najlepiej wbić w brzuch,
gdyż tam nie zacina się, jak pomiędzy żebrami.
Müller powiada zamyślony.
- Cóż poradzimy. I tak będziemy musieli wrócić na ławę szkolną.
Uważam to za niemożliwe. - Może uda się nam uzyskać maturę wojenną.
- Do tego będziesz musiał przygotować się. A jeśli już zdasz, co wtedy? Być
studentem, to niewiele lepiej. Jeśli nie masz pieniędzy, i tak musisz harować.
- Zawsze trochę lepiej. Zresztą wszystko, co ci pakują do łba, to bzdury.
Kropp trafia w sedno naszego przekonania. - Jakżeż można to brać na serio, kiedy
było się tu na froncie.
- Ale musisz mieć przecie jaki zawód - oponuje Müller, jak gdyby był Kantorkiem we
własnej osobie.
Albert czyści sobie paznokcie nożem. Jesteśmy zdumieni tym wykwintnisiostwem.
Ale jest to tylko zaduma. Odsuwa na bok nóż i oświadcza. - To właśnie. Kat i Detering, i Haie
na nowo powrócą do swego zawodu, gdyż mieli go już przedtem. Himmelstoss także. My nie
mieliśmy żadnego. Jakże też mamy po tym tutaj - czyni gest w kierunku frontu - przywyknąć
do którego.
- Należałoby być rentierem i potem móc zupełnie samemu mieszkać w lesie -
powiadam, lecz zaraz wstydzę się tej manii wielkości.
- Więc co się stanie, gdy powrócimy? - rozważa Müller i nawet on jest
skonsternowany.
Kropp wzrusza ramionami. - Nie wiem. Naprzód bądźmy już w domu, a wtedy jakoś
to będzie.
Właściwie wszyscy jesteśmy bezradni. - I cóż takiego można by przedsięwziąć? -
pytam.
- Nie mam ochoty do niczego - odpowiada Kropp ze znużeniem. - Któregoś dnia i tak
będę trupem, no i cóż takiego? Nie wierzę w ogóle, że powrócimy.
- Jeśli myślę o tym, Albercie - mówię po chwili i przewracam się na wznak - wtedy
chciałbym, gdy słyszę słowo pokój, i gdyby tak było rzeczywiście, uczynić coś nie do
pomyślenia, tak mi to uderza do głowy. Coś wiesz, co byłoby godne tego, że tutaj człowiek
tarzał się w błocku. Tylko, że nic takiego nie mogę sobie wyobrazić. Co widzę możliwego, to
to całe zabelfrowanie, składające się z zawodu i studiów, i pensji, i tak dalej - od tego chce ani
się rzygać, gdyż to było przecie od niepamiętnych już czasów i jest odrażające. Nie znajduję
niczego - niczego nie znajduję, Albercie.
Naraz wszystko wydaje mi się beznadziejne i rozpaczliwe.
Kropp także rozmyśla o tym. - W ogóle niełatwo to będzie z nami wszystkimi. Czy ci
tam w domu właściwie nie frasują się niekiedy z tego powodu? Dwa lata strzelania i granatów
ręcznych - tego przecie nie można ściągnąć potem, jak pończochy.
Zgodni jesteśmy co do tego, iż każdemu dzieje się podobnie, nie tylko nam tutaj;
wszędzie, każdemu, kto jest w tym samym położeniu, jednemu bardziej, innemu mniej. Jest to
wspólny los naszego pokolenia.
Albert wypowiada to. - Wojna zepsuła nas do wszystkiego.
Ma słuszność. My nie jesteśmy już młodzieżą. Nie pragniemy już zdobyć świata
szturmem. Jesteśmy uciekinierami. Uciekamy sami przed sobą. Przed naszym życiem.
Mieliśmy osiemnaście lat i rozpoczęliśmy miłować świat i istnienie; musieliśmy strzelać do
tego. Pierwszy granat, który padł, trafił w nasze serce. Jesteśmy odcięci od tego, co czynne,
od dążenia, od postępu. Nie wierzymy już w to wszystko; wierzymy w wojnę.
***
Kancelaria ożywia się. Himmelstoss zaalarmował ją widocznie. Na przedzie kolumny
kłusuje gruby feldfebel.. Śmieszne, iż wszyscy prawie zawodowi feldfeble są grubi.
Za nim kroczy żądny zemsty Himmelstoss. Buty jego świecą w słońcu.
Powstajemy. Grubas wysapuje. - Gdzie jest Tjaden?
Naturalnie nikt nie wie. Himmelstoss błyska ku nam ze złością. - Z pewnością wiecie.
Nie chcecie tylko powiedzieć. Ale ja was nauczę zapominać języka w gębie.
Grubas szukając, ogląda się wokoło: nigdzie niepodobna dostrzec Tjadena. Próbuje w
odmienny sposób. - Za dziesięć minut ma się Tjaden zameldować w kancelarii.
To rzekłszy oddala się, ciągnąc za sobą w ślad Himmelstossa.
- Mam przeczucie, iż przy najbliższym sypaniu szańców, zwój drutu padnie na nogi
Himmelstossa - przypuszcza Kropp.
- Jeszcze byczo z nim się zabawimy - śmieje się Müller.
To oto jest teraz naszą ambicją - pognębić listonosza.
Idę do baraku i powiadam Tjadenowi, aby zwiał.
Później zmieniamy nasze miejsce i kładziemy się z powrotem, by grać w karty. Gdyż
to umiemy: grać w karty, kląć i prowadzić wojnę. Niezbyt to wiele, jak na dwadzieścia lat - za
wiele, jak na dwadzieścia lat.
Po pół godzinie na nowo obok nas pojawia się Himmelstoss. Nikt nie zwraca nań
uwagi. Pyta o Tjadena. Wzruszamy ramionami. Powinniście go przecie poszukać - upiera się.
- Jak to wy? - dowiaduje się Kropp.
- No ty, oni tutaj.
- Chciałbym prosić pana nie tykać nas - powiada Kropp, jak jaki pułkownik.
Himmelstoss jakby spadł z obłoków. - Któż was tyka?
- Pan!
- Ja?
- Tak.
Kotłuje się w nim. Zezuje podejrzliwie ku Kroppowi, gdyż nie ma pojęcia, co ten ma
na myśli. Bądź co bądź niezupełnie ufa sobie na tym punkcie i robi krok pojednawczy.
- Czyście go czasem nie odnaleźli?
Kropp kładzie się w trawę i mówi. - Czy pan był już kiedy na froncie?
- To całkiem was nie obchodzi - oświadcza kategorycznie Himmelstoss. - Żądam
odpowiedzi.
- Dobra - odpowiada Kropp i powstaje. - Spójrz no pan tam, gdzie tkwią te małe
obłoczki. To szrapnele. Tam byliśmy wczoraj. Pięciu zabitych, ośmiu rannych. Przy tym była
to jeszcze frajda w gruncie rzeczy. Kiedy niezadługo znów pójdziemy na linię, szeregowcy
przedtem, zanim umrą, wystąpią przed front, staną na baczność przed panem i spytają
sztywno: Proszę o pozwolenie na zwianie. Proszę o pozwolenie na zwianie bezpowrotne!
Myśmy tylko czekali na takich facetów, jak pan.
Siada z powrotem, a Himmelstoss niknie, jak kometa.
- Trzy dni paki - przypuszcza Kat.
- Następnym razem na mnie kolej - mówię do Alberta.
Ale jest to już koniec. Zamiast tego, wieczorem, podczas apelu, odbywa się badanie.
W kancelarii siedzi nasz porucznik Bertinck i każe wzywać jednego po drugim.
Ja także zjawić się muszę, jako świadek, i wyjaśniam, czemu Tjaden zbuntował się.
Historia o zapaskudzonym prześcieradle czyni wrażenie. Posyła po Himmelstossa i ja
powtarzam moje zeznania.
- Czy to się zgadza? - pyta Bertinck Himmelstossa. Wije się jak węgorz, ale w końcu
musi przyznać, kiedy Kropp utrzymuje to samo.
- Dlaczego wówczas nikt nie stawił się do raportu? - pyta Bertinck.
Milczymy. Przecież on wie sam, jaki sens mają w wojsku skargi na tego rodzaju
drobnostki. Czy w ogóle dopuszczalne są w wojsku skargi? Sam zdaje sobie z tego sprawę i
karci przede wszystkim Himmelstossa, tłumacząc mu energicznie, że front to nie koszary.
Potem przychodzi kolej na Tjadena, który musi wysłuchać kazania i dostaje trzy dni aresztu.
Mrugając okiem, Bertinck ogłasza wyrok dla Kroppa, jeden dzień aresztu. - Nie może być
inaczej - mówi doń ze współczuciem. Jest to mądry gość.
Areszt jest przyjemny. Paka mieści się w dawnym kurniku. Obaj mogą przyjmować
gości, wiemy już, jak sobie poradzić. Ciężki areszt byłby w piwnicy. Dawniej przywiązywano
nas również do drzewa, teraz jest to wzbronione. Niekiedy traktowani jesteśmy zgoła jak
ludzie.
Po godzinie, gdy Tjaden i Kropp siedzą za siatką drucianą, składamy im wizytę.
Tjaden wita nas, piejąc jak kogut. Gramy w skata do późnej nocy. Wygrywa, oczywiście, ta
głupia morda Tjaden.
Wkrótce przed wyruszeniem pyta mnie Kat, - Jak się zapatrujesz na pieczoną gęś?
- Owszem - odpowiadam.
Wdrapujemy się na wóz z amunicją. Jazda kosztuje dwa papierosy. Kat dokładnie
pamięta miejsce. Stajnia należy do sztabu pułkowego. Ja mam przynieść gęś, dostaję
instrukcję. Stajnia znajduje się za murem, zamknięta jest tylko na kołek.
Stawiam nogę na rękach Kata i przełażę przez mur. Kat stoi tymczasem na czatach.
Czekam kilka chwil, aż się oczy przyzwyczają do ciemności. Dostrzegam wreszcie
stajnię.
Podkradam się cichaczem, po omacku natrafiam na kołek, wyciągam i otwieram
drzwi.
Rozróżniam dwie białe plamy. Dwie gęsi, to gorzej. Gdy się łapie jedną, druga
wrzeszczy. A więc od razu obie, tylko szybko. Rzucam się ku nim. Jedną chwytam od razu,
drugą w chwilę później. Jak szalony tłukę główkami o ścianę, żeby je ogłuszyć. Ale
widocznie nie mam tyle siły, ile trzeba. Bestie wrzeszczą i biją skrzydłami. Walczę
zapamiętale, ale psiakrew - ile siły ma taka gęś! Wydzierają się tak gwałtownie, że ledwo się
mogę utrzymać na nogach. Szkaradnie wyglądają w mroku te białe gałgany, skrzydła urosły
mi u ramion, lękam się chwilami, że mnie uniosą w górę, jak gdybym miał w nogach dwa
balony na uwięzi.
Zaczyna się wrzask: jedna gęś łyknęła trochę powietrza: gra jej teraz w gardzieli, jak
by dzwonił budzik. Nim się zorientowałem, coś nadbiega, powala mnie silne uderzenie, leżę
na ziemi i słyszę wściekłe warczenie. Pies. Oglądam się i widzę, że pies gotuje się, aby mi
skoczyć do gardła. Natychmiast wyciągam się cicho i przede wszystkim wciskam podbródek
do kołnierza.
To dog. Upływa wieczność cała, zanim odsunął łeb i usiadł przy mnie. Gdy chcę się
poruszyć, dog zaczyna warczeć. Zastanawiam się. Jedyna rzecz, jaką mogę uczynić, to
wyciągnąć mój mały rewolwer. Za wszelką cenę muszę się stąd wydostać, zanim ludzie
nadejdą. Powolutku wysuwam rękę.
Zdaje mi się, że trwa to godziny. Za każdym razem - ostrożny ruch i groźne
warczenie. Leżę cicho - potem na nowo próbuję. Gdy mam już rewolwer w dłoni, ręka
zaczyna mi drżeć. Przyciskam ją do ziemi i kombinuję: trzeba podnieść rewolwer, wystrzelić,
zanim pies się spostrzeże i - wiać.
Powoli nabieram powietrza w płuca i uspokajam się. Wstrzymuję oddech, podnoszę
rewolwer. Rozlega się huk, pies skowycząc odskakuje, już jestem u wyjścia i nagle
przewracam się o jedną ze zbiegłych gęsi.
Ale szybko łapię ją w biegu, jednym podrzutem przeprawiam na drugą stronę i sam co
prędzej wdrapuję się na mur.
Jeszcze nie zdążyłem przeleźć, a tu bryś ocknąwszy się z oszołomienia, podskakuje ku
mnie. Bez zastanowienia rzucam się z muru. Dziesięć kroków dalej stoi Kat z gęsią w ręku.
Ujrzawszy mnie daje drapaka, a ja za nim.
Wreszcie można się wysapać. Gęś już nie żyje. Kat uporał się w jednej chwili.
Postanawiamy ją natychmiast upiec, aby zatrzeć za sobą ślady. Przynoszę z baraku garnki i
drwa, zakradamy się do pustej szopy, którą wyszukaliśmy sobie dla tego rodzaju celów.
Starannie zasłaniamy jedyny otwór okienny. Jest tu niby kuchenka - na cegłach leży żelazna
płyta. Rozniecamy ogień.
Kat skubie gęś i patroszy ją. Pióra skrupulatnie odkładamy na bok. Będą z nich dwa
morowe jaśki z napisem: “Słodkiego wypoczynku pod ogniem huraganowym!”
Ogień artylerii bzyka naokoło naszego schroniska. Odblaski migoczą na naszych
twarzach. Cienie tańczą na ścianach. Chwilami rozlega się głuchy huk, cała szopa chwieje się
w posadach. Bomby z samolotów. Naraz słyszymy głuche krzyki. Zapewne trafiły w któryś
barak.
Samoloty furkoczą, wzmaga się terkot karabinów maszynowych. Ale żadne światełko
nie zdradza naszej obecności. Tak więc siedzimy naprzeciw siebie, Kat i ja, dwaj żołnierze w
zniszczonych kurtkach, i późno w nocy pieczemy gęś. Rozmawiamy ze sobą niewiele, ale
zwracamy się do siebie z bardziej czułą delikatnością, niż para zakochanych. Jesteśmy dwaj
ludzie, dwie nikłe iskierki życia, na zewnątrz jest noc i koło śmierci. Siedzimy u brzegu tego
koła, narażeni na niebezpieczeństwo, chociaż ukryci, tłuszcz kapie nam na ręce, jesteśmy
sobie bliscy, nasze serca czują się wzajemnie i godzina ta jest, jak przestrzeń: migają tu i
ówdzie światła i cienie uczuć oblane łagodnym blaskiem. Co on wie o mnie, co ja wiem o nim
- dawniej żadna z jego myśli nie była podobna do moich - a teraz siedzimy tu nad gęsią i
czujemy nawzajem nasze istnienia i tak sobie bliscy jesteśmy, że nie można tego
wypowiedzieć.
Pieczenie gęsi trwa długo, nawet gdy jest młoda i tłusta. Kucharzymy na zmianę.
Jeden polewa, drugi śpi. Powoli rozchodzi się po szopie cudny zapach.
Zgiełki z zewnątrz stają się nieprzerwaną taśmą, stają się snem, który jednak
niezupełnie zatracił pamięć. Widzę w półśnie, jak Kat podnosi i opuszcza łyżkę, miłuję go,
jego ramiona, jego kanciastą, zgarbioną postać - i w tejże Chwili widzę za nim lasy i gwiazdy
i głos dobrotliwy szepcze mi coś, te słowa uspokajają mnie - uspokajają mnie - żołnierza,
małego żołnierzyka, w wielkich butach, obładowanego ładownicami i chlebakiem, żołnierza,
który idzie szosą pod wysokim niebem, który prędko zapomina i tylko z rzadka jest jeszcze
smutny, który wciąż idzie naprzód pod wysokim niebem nocy.
Mały żołnierzyk i głos dobrotliwy, a gdyby go kto pogłaskał po głowie - już by tego
nie zrozumiał ten żołnierz w wielkich butach, ten żołnierz z zamulonym sercem, ten żołnierz,
który maszeruje, bo ma na nogach buty, który wszystkiego zapomniał prócz maszerowania.
Czy na widnokręgu nie rosną kwiaty i nie otwiera się krajobraz, tak cichy, tak cichy, że na
płacz się zbiera żołnierzowi? Czy nie ma tam obrazów, których nie zapomniał, bo nigdy ich
nie posiadał, obrazów bałamutnych, ale dla niego na zawsze straconych? Czy nie stoi tam
jego dwadzieścia lat?
Co to, czy twarz moja jest mokra? Gdzie ja jestem? Kat stoi przede mną, jego
ogromny zgarbiony cień pada na mnie jak ojczyzna. Mówi cicho, uśmiecha się i znowu wraca
do ogniska.
Po chwili odzywa się:
- Gotowe.
- Dobrze.
Otrząsam się. Pośrodku szopy świeci się brązowa pieczeń. Dobywamy naszych
składanych widelców i kozików i odrzynamy sobie po ćwiartce. Zajadamy to z komiśniakiem,
zanurzamy w sosie. Jemy powoli, delektując się każdym kąskiem.
- Kat, smakuje ci?
- Nadzwyczajnie! A tobie?
- Nadzwyczajnie.
Jesteśmy braćmi, częstujemy się nawzajem najlepszymi kąskami. Po uczcie ja
zapalam papierosa. Kat cygaro. Zostało nam jeszcze sporo gęsiny.
- Jak myślisz, Kat, może by tak zanieść kawałek Kroppowi i Tjadenowi?
- Masz rację.
Odrzynamy porcję mięsa i zawijamy ją starannie w gazetę. Resztę zamierzamy zanieść
do naszego baraku. Ale Kat śmieje się tylko i powiada:
- Tjaden.
Ano tak, to prawda, musimy mu wszystko zanieść. Idziemy więc do kurnika, aby ich
obudzić. Uprzednio schowaliśmy starannie piórka.
Kropp i Tjaden mają nas z początku za fatamorganę. Po chwili trzeszczą już ich
jadaczki. Tjaden trzyma udko oburącz niby harmonijkę i żuje smacznie. Pije tłuszcz z garnka
i mlaszcze:
- Nigdy wam tego nie zapomnę.
Wracamy do baraku. Nade mną jest znowu wysokie niebo, gwiazdy i brzask. Idę pod
niebem o świcie - żołnierzyk w wielkich butach z pełnym żołądkiem - a obok mnie, zgarbiony
i kanciasty, kroczy Kat, mój towarzysz.
O szarej godzinie zarysy baraku nasuwają się na nas, jak czarny dobry sen.
ROZDZIAŁ 6
Przebąkuje się o jakowejś ofensywie. Dwa dni wcześniej, niźli zazwyczaj, udajemy się
na front. Po drodze mijamy rozbitą pociskami szkołę. Stercząc do góry wzdłuż przedniej jej
ściany stoi podwójny, wysoki mur nowych zupełnie, jasnych, niepolerowanyoh trumien.
Pachną jeszcze żywicą, świerkami i borem. Jest ich najmniej sto.
- Ach, jakżesz pieczołowicie przygotowano ofensywę - powiada Müller ze
zdumieniem.
- To dla nas - zajadle mówi Detering.
- Nie gadaj bzdur - beszta go Kat.
- Bądź rad, jeśli i tak dostaniesz jeszcze trumnę - szyderczo śmieje się Tjaden - uważaj
no tylko, żeby tobie nie dopasowali jeszcze płachty płóciennej, odpowiedniej dla takiej lali
dla celowania, jak ty.
Także i inni robili kawały, niesamowite kawały, cóż innego nam pozostało? - Trumny
są przecie istotnie dla nas. W takich rzeczach organizacja jest bez zarzutu.
Zewsząd na przedniej linii kipi. Przez pierwszą noc usiłujemy zorientować się. Jako że
dość jest cicho, chcąc nie chcąc, słyszymy, jak toczą się poza frontem transporty przeciwnika,
bezustannie, aż do zmierzchu. Kat powiada, że nie suną oni z powrotem, lecz przywożą
oddziały wojsk, amunicję, działa.
Angielska artyleria jest wzmocniona, to słyszymy od razu. Na prawo od folwarku stoją
co najmniej cztery nowe baterie 20,5, a poza pniami topoli utwierdzono miotacze min.
Poza tym nadeszła pewna ilość tych malutkich francuskich bestii z zapalnikami
wybuchowymi.
Jesteśmy przygnębieni. W dwie godziny potem, jak zajęliśmy okopy, własna nasza
artyleria strzela do naszego rowu. To po raz trzeci w ciągu czterech tygodni. Gdybyż to była
jeszcze omyłka w celowaniu, nikt by nic nie powiedział, ale to wskutek tego, iż lufy zbyt są
wyślizgane; sypią pociskami aż po nasz odcinek, tak niepewne bywają często wystrzały.
Tej nocy imamy przez to dwóch rannych.
***
Front jest klatką, w której nerwowo czekać trzeba tego, co się stanie. Spoczywamy
pod kratą łuków, zataczanych przez granaty i żyjemy w naprężeniu niepewności. Ponad nami
waha się przypadek. Gdy nadlatuje pocisk mogę się skulić, to wszystko; nie mogę wiedzieć
na pewno, gdzie padnie, ani wpłynąć nań.
Ten to przypadek czyni nas obojętnymi. Przed kilkoma miesiącami siedziałem w
jednym z okopów i grałem w skata; po pewnym czasie wstałem i poszedłem odwiedzić
znajomych w innym okopie. Kiedym powracał, z pierwszego rowu niczego już nie podobna
było dojrzeć, był stratowany przez ciężki pocisk.
Poszedłem na powrót do drugiego i nadszedłem akurat na czas, by dopomóc w
odgrzebywaniu go. W międzyczasie został zasypany.
Równie przypadkowo będę trafiony lub pozostanę przy życiu. W doskonale
zabezpieczonym rowie mogłem być zgnieciony na miazgę, a na polu pod gołym niebem nie
zadraśnięty znieść dziesięć godzin huraganowego ognia. Każdy żołnierz pozostaje przy życiu
tylko przez tysiąc przypadków. I każdy żołnierz wierzy w przypadek i ufa mu.
***
Musimy zważać na nasz chleb. Szczury rozmnożyły się bardzo w ostatnim czasie, od
kiedy okopy niezupełnie już są w porządku. Detering twierdzi, iż to najpewniejsza oznaka
nadchodzącego niebezpieczeństwa.
Szczury są tutaj szczególnie obrzydliwe, gdyż są tak wielkie. Jest to ten gatunek, który
zwie się trupimi szczurami. Mają ohydne, złowrogie, nagie mordy i człowiekowi zrobić się
może słabo, kiedy widzi ich długie, gołe ogony.
Zdają się być wielce głodne. U wszystkich prawie żarłocznie napoczęły chleb. Kropp
trzyma go pod głową, zawinąwszy silnie w płachtę płócienną, nie może jednak sypiać, gdyż
biegają mu poprzez twarz, aby dostać się do niego. Detering chciał być cwany; umocował na
suficie cienki drut i bochen swój zawiesił na nim. Gdy w nocy zapalił swą lampkę
kieszonkową, widzi jak drut chwieje się tam i na powrót. Na chlebie jeździ tłusty szczur.
Wreszcie kładziemy temu koniec. Kawały chleba nadgryzione przez zwierzęta
wykroiliśmy starannie; oczywista, wyrzucić chleba nie możemy żadną miara, gdyż inaczej nie
mielibyśmy jutro nic do jedzenia. Wycięte płaskie kawały kładziemy w kupę pośrodku na
ziemi. Każdy wyciąga swą łopatę i kładzie się gotów do uderzenia. Detering, Kropp i Kat
trzymają w pogotowiu swe lampki kieszonkowe.
Po kilku minutach słyszymy pierwsze człapanie i szurganie. Wzmaga się, teraz jest to
wiele drobnych nóg i oto rozbłyskują lampki, i wszyscy, jak jeden mąż, uderzają w czarne
kłębowisko, które rozpryskuje się z sykiem. Powodzenie jest należyte. Łopatkami
przerzucamy poćwiartowane szczury ponad brzeg rowu i znów się zaczajamy.
Polowanie udaje się nam jeszcze kilkakrotnie. Później zwierzęta zmiarkowały coś, czy
też zwąchały krew. Nie zjawiają się już. Mimo to resztka chleba na ziemi została przez nie
nazajutrz sprzątnięta.
W sąsiednim odcinku napadły znienacka na dwa wielkie koty i na psa, zagryzły je na
śmierć i w części pożarły.
***
Nazajutrz pojawia się ser holenderski. Każdy dostaje niemal ćwierć sera. Częściowo
jest to pomyślne, gdyż ser holenderski jest smaczny - a częściowo fatalne, gdyż te grube
czerwone kule były dla nas dotychczas zawsze oznaką obrzydłej zawieruchy. Przeczucie
nasze wzmaga się, kiedy ponadto wydzielają wódkę. Na razie pijemy ją, ale jest nam przy
tym niewesoło.
Przez cały dzień strzelamy o zakład do szczurów i łazimy, jak błędni. Coraz obfitsza
jest ilość nabojów i zapas granatów. Bagnety sami przepatrujemy. Dają bowiem takie, które
po tępej stronie służyć mogą jednocześnie jako piły. Skoro tamci po tamtej stronie złapią
kogo z tym, bez ratunku zostaje zakatrupiony. W sąsiednim odcinku odnaleźliśmy kamratów,
którym za pomocą tych sztyletów obcięto nosy i wykłuto oczy, po czym wypełniono im usta i
nosy wiórami i w ten sposób uduszono.
Niektórzy rekruci mają jeszcze bagnety tego rodzaju; odbieramy je i zaopatrujemy ich
w inne.
Bagnet wprawdzie utracił coś niecoś ze swego znaczenia. Podczas wypadu bywa
obecnie modnie atakować wyłącznie za pomocą granatów ręcznych i łopat. Wyostrzona
łopata jest lżejszą i wszechstronniejszą bronią, można ją nie tylko wbić komuś pod brodę, lecz
przede wszystkim walić nią, ma to więcej rozmachu, szczególnie kiedy trafi się na ukos
pomiędzy bark a szyję, z łatwością przecina się w poprzek aż po piersi. Bagnet w pchnięciu
często utkwi, wtedy trzeba dopiero silnie tamtego (kopnąć w brzuch, aby go wydostać, a w
międzyczasie samemu z łatwością można coś oberwać. W dodatku niekiedy odłamuje się przy
tym.
W nocy trąbieniem sygnalizują gaz. Oczekujemy ataku i leżymy, przysposobieni, w
maskach, gotowi zerwać się, jak tylko wyłoni się pierwszy cień.
Świt szarzeje, nie wydarza się nic. Tylko wciąż to szarpiące nerwy toczenie się tam w
oddali, pociągi, pociągi, auta ciężarowe, auta ciężarowe, cóż oni tam koncentrują takiego?
Nasza artyleria bezustannie zieje ogniem na tamtą stronę, ale to nie ustaje, nie ustaje.
Mamy twarze zmęczone, i patrząc na siebie mijamy się wzrokiem. - Będzie tak, jak
nad Sommą, mieliśmy wtedy przez siedem dni i nocy ogień huraganowy - mówi posępnie
Kat. Zatracił wszelki dowcip od czasu, kiedy tu jesteśmy, a to zły znak, gdyż Kat to stary
wycirus frontowy, który ma nosa. Tylko Tjadenowi sprawiają uciechę porządne porcje oraz
rum; sądzi nawet, iż całkiem zwyczajnie powrócimy w zupełnym spokoju, że nic najzupełniej
się nie stanie.
Zda się jakby tak było istotnie. Mija dzień po dniu. Nocą siedzę w dziurze na
posterunku nasłuchując. Nade mną wzbijają się rakiety i fajerwerki, i opadają. Jestem
ostrożny i napięty oczekiwaniem, serce moje stuka. Znowu wzrok mój spoczywa na zegarku z
świecącym cyferblatem; wskazówka nie chce się posunąć. Sen przymyka mi powieki,
poruszam palcami nóg w butach, by się otrzeźwić. Nie dzieje się nic, póki nie zostaję
zluzowany; - tylko wciąż to huczące toczenie się po tamtej stronie. Stopniowo uspokajamy się
i bez przerwy gramy w skata i w durnia. Może będziemy mieć szczęście.
Niebo w ciągu dnia pełne jest balonów na uwięzi. Opowiada się, iż po tamtej stronie
obecnie wprowadzone zostały tanki i lotnicy napastujący piechotę podczas ataku. To jednakże
zajmuje nas mniej od tego, co się gada o nowych miotaczach płomieni.
***
Budzimy się pośrodku nocy. Ziemia grzmi. Ostry ogień huczy ponad nami. Wtulamy
się w kąty. Udaje się nam rozróżniać pociski wszelkiego kalibru. Każdy chwyta za swe rzeczy
i upewnia się co chwila na nowo, iż są na miejscu. Okop trzęsie się, noc jest wyciem i
błyskaniem. Oglądamy się przy tym świetle trwającym sekundę i z bladymi twarzami i
zaciśniętymi wargami potrząsamy głową.
Każdy z nas odczuwa, jak ciężkie pociski porywają ze sobą belki ochronne rowu, jak
ryją się poprzez stok i strzępią najbardziej do góry wysunięte bryły betonu. Kiedy strzał utkwi
w rowie czujemy głuchsze szalone uderzenie, które przypomina cios łapą wściekle
prychającego drapieżcy. Rankiem kilku rekrutów zzieleniało już i rzygają. Zbyt są jeszcze
niedoświadczeni.
Z wolna sączy się obrzydliwe szare światło do lochu i bardziej sine staje się błyskanie
uderzających pocisków. Jest już ranek. Teraz wybuchające miny mieszają się z ogniem
artylerii. To najbardziej obłąkany wstrząs ze wszystkich, jakie istnieją. Gdzie one koszą, tam
jest zbiorowa mogiła.
Luzujące oddziały wychodzą z okopów, obserwatorzy wpadają zataczając się,
obryzgani kawałami błota, drżą. Jeden kładzie się, milcząc, do kąta i je, inny zaś, rezerwista z
pospolitego ruszenia, łka; dwukrotnie przeleciał ponad skraj ochronny okopu, uniesiony przez
pęd powietrzny eksplozji, nie zadraśnięty, tylko ze wstrząsem nerwów.
Rekruci zerkają w jego stronę. Coś takiego zaraża szybko, musimy uważać, już
niektóre wargi poczynają drgać. Dobrze, że nadchodzi dzień; być może, atak nastąpi przed
południem.
Ogień nie słabnie. Szaleje także poza nami. Jak okiem sięgnąć, tryskają fontanny błota
i żelaza. Pod ogniem dział leży szeroki krąg.
Atak nie następuje, ale pociski przestają ryć. Zwolna głuchniemy. Nikt już prawie nie
mówi. I tak nie można się zrozumieć.
Okop nasz jest prawie zniesiony. W wielu miejscach sięga jeszcze tylko pół metra, jest
przebity dziurami, lejami i zwałami ziemi. Tuż przed naszą sztolnią pęka granat. Natychmiast
ściemnia się. Jesteśmy zasypani i musimy się odkopywać. Po godzinie wejście znów jest
oswobodzone, a my jesteśmy trochę bardziej opanowani, gdyż mieliśmy robotę.
Dowódca naszej kompanii wczołguje się do nas i oznajmia, że dwa szańce zostały
zniszczone. Rekruci uspokajają się, gdy go spostrzegają. Mówi, iż dziś wieczór obiecano
przedostać się do nas z jedzeniem.
To brzmi pocieszająco. Nikt nie pomyślał o tym z wyjątkiem Tjadena. A więc znów
przychodzi coś od zewnątrz; skoro ma być przywiezione jedzenie, nie zanosi się chyba na nic
tak złego, myślą rekruci. Nie przeczymy im, wiemy, iż jedzenie równie jest ważne, jak
amunicja, i tylko dlatego sprowadza się je.
Ale to się nie udaje. Druga sztafeta wybiera się w drogę. I ona powraca. Wreszcie Kat
bierze udział i nawet on pojawia się z powrotem, nic nie wskórawszy. Nikt nie zdoła się
przedostać, nie ma tak ostrożnych skoków zajęczych, które mogłyby się przedrzeć przez ten
ogień.
Zaciskamy bardziej jeszcze nasze rzemienne paski i każdy kęs żujemy trzy razy
dłużej. Ale i to nie wystarcza, mamy przeklęte czczości. Zachowuję sobie przylepkę od
chleba, wyjadam miękisz, skórka pozostaje w chlebaku, od czasu do czasu nadgryzam ją.
***
Noc jest nie do zniesienia. Nie możemy zasnąć, wlepiamy wzrok przed siebie i
zapadamy w półsen. Tjaden żałuje, iż roztrwoniliśmy dla szczurów nasze nadjedzone pajdy
chleba. Powinniśmy je byli zachować bez wahania. Obecnie każdy zjadłby je chętnie. Brak
nam także wody, ale to mniejsza.
Nad ranem, kiedy jest jeszcze ciemno, powstaje niepokój. Przez wejście wpada
gromada uciekających szczurów i gna w górę po ścianach. Lampki kieszonkowe oświetlają to
zamieszanie. Wszyscy krzyczą, klną i wymierzają ciosy. To wybuch wściekłości i rozpaczy
wielu godzin, który się wyładowuje. Twarze wykrzywione są grymasem, ramiona uderzają,
zwierzęta piszczą, coś pada ciężko; zaprzestajemy, niewiele brakowało, a jeden rzuciłby się
na drugiego.
Wybuch wyczerpał nas. Leżymy i znów czekamy. To cud, iż nasz okop nie ma jeszcze
strat. To jeden z niewielu głębokich chodników, które zachowały się dotąd.
Wpełza jakiś podoficer; przynosi chleb. Jednakże udało się trzem przedrzeć nocą i
zaopatrzyć nas w trochę prowiantu. Opowiedzieli, iż ogień o nie zmniejszonej mocy sięga aż
po pozycje artylerii. Jest to, ich zdaniem, zagadką, skąd tamci biorą tyle dział.
Musimy czekać, czekać. W południe wydarza się to, czego się spodziewałem. Jeden z
rekrutów ma atak. Od dawna już obserwowałem go, jak bezustannie poruszał zębami, zaciskał
i rozwierał pięści. Znamy dostatecznie te zaszczute, wybałuszone oczy. W ostatnich
godzinach uspokoił się tylko pozornie. Zapadł się w siebie, jak spróchniały pień.
Teraz powstaje cicho nie zwracając na siebie uwagi, czołga się poprzez rów,
wstrzymuje się na chwilę, a potem prześlizguje się ku wyjściu. Obracam się na bok i pytam:
- Dokąd chcesz iść?
- Zaraz wrócę - mówi i chce przemknąć obok mnie.
- Zaczekaj no jeszcze, ogień zmniejsza się już. Słucha przez sekundę i wzrok jego na
chwilę staje się przezroczysty. Potem ma znów ten mętny blask, jak u wściekłego psa -
milknie i odpycha mnie.
- Chwileczkę, kolego! - wołam. Kat zwraca na to uwagę. Akurat, gdy rekrut, mnie
potrąca, chwytam go oburącz i trzymamy go mocno.
Natychmiast poczyna szaleć. - Puśćcie mnie, och puśćcie mnie, muszę się wydostać!
Nie zważa na nic i wymachuje wokół rękami, usta są mokre i wyrzucają słowa, wpół
uwięzłe w przełyku, niedorzeczne słowa. To atak trwogi okopowej, doznaje on uczucia, iż
dusi się tu, i posłuszny jest jednemu tylko instynktowi; wydostać się stąd. Gdyby go
wypuścić, pognałby gdzieś bezradnie. Nie on pierwszy.
Ponieważ strasznie jest rozsrożony, a oczy już łypią białkami, nie ma rady, musimy
dać mu lanie, aby odzyskał rozsądek. Czynimy to szybko i bezlitośnie, i osiągamy tyle, iż na
razie znów siedzi spokojnie. Inni zbledli przy tym, oby ich to nastraszyło. Ten ogień
huraganowy to zbyt wiele dla tych biednych chłopaków; z zakładu polowego rekrutów dostali
się od razu w okropną chryję, od której doświadczony nawet żołnierz mógłby osiwieć.
Po tym wydarzeniu powietrze pełne zaduchu działa nam bardziej jeszcze na nerwy.
Siedzimy w naszym okopie i czekamy na to tylko, iż będziemy zasypani.
Nagle wyje i rozbłyskuje straszliwie, okop trzeszczy we wszystkich spoidłach pod
pociskiem, na szczęście lekkim, któremu oparły się bloki betonowe. Dźwięczy metalicznie i
okropnie, ściany kolebią się, latają przez powietrze karabiny, hełmy, ziemia, błoto i pył.
Wdziera się siarkowy czad. Gdybyśmy zamiast w umocnionym okopie tkwili w jednej z tych
lekkich dziur, które się wygrzebuje od niedawna, nikt by obecnie nie pozostał przy życiu.
Ale i tak skutek jest dostatecznie okropny. Ów rekrut miota się znów, a dwóch innych
pragnie się wzajemnie postrzelić. Jeden wyrywa się i ucieka. Niełatwo uporać się nam z
tamtymi dwoma. Rzucam się za uciekającym i zastanawiam się, czy mam mu strzelić w nogi;
- i oto zbliża się coś z gwizdem, całą siłą rzucam się na ziemię, a kiedy powstaję, ściana rowu
wybrukowana jest gorącymi odłamkami, strzępami mięsa i szmatami mundurów. Pełzając
powracam do wewnątrz.
Pierwszy z nich, zda się, zwariował rzeczywiście. Gdy go tylko popuścić, grzmoci
głową o ścianę jak kozioł. W nocy będziemy musieli spróbować odstawić go na tyły. Na razie
wiążemy go, ale tak, by móc go natychmiast oswobodzić w razie ataku.
Kat proponuje grę w skata - cóż pozostaje nam innego, może wtedy wszystko
łatwiejsze będzie do zniesienia. Ale nic z tego nie wychodzi, nasłuchujemy uderzeń każdego
pocisku, który pada w pobliżu, i przeliczamy się w lewach lub nie dodajemy do właściwego
koloru. Musimy dać spokój. Siedzimy, jakby w potężnie huczącym kotle, na który walą
ciosami ze wszystkich stron.
Jeszcze jedna noc. Obecnie tępi jesteśmy z naprężenia. Jest to śmiertelne naprężenie,
które skrobie wzdłuż naszego mlecza pacierzowego, jak wyszczerbiony nóż. Już nogi
odmawiają posłuszeństwa, ręce latają, ciało jest cienką skórą ponad zduszonym z trudem
obłędem, ponad rykiem bez końca, który zaraz wybuchnąć ma nieposkromienie. Nie mamy
już mięsa ani muskułów, nie możemy już patrzeć na siebie z trwogi przed czymś
nieobliczalnymi. Więc oto zaciskamy przemocą wargi - to minie - to minie - może jakoś uda
nam się z tym uporać.
***
Naraz pociski przestają uderzać. Ogień trwa nadal, ale sięga bardziej poza nas, nasz
okop jest wolny. Łapiemy granaty ręczne, rzucamy je przed szaniec i wyskakujemy z niego.
Ogień huraganowy minął, natomiast poza nami szaleje ostry ogień zagradzający. Otóż i atak.
Nikt by nie uwierzył, iż w tej zrytej pustyni mogą być jeszcze ludzie. Ale teraz
wyłaniają się zewsząd z okopów hełmy stalowe, kulomiot oddalony od nas o 50 metrów,
zostaje ustawiony w pozycji i natychmiast poczyna szczekać.
Druty zagradzające są postrzępione. Bądź co bądź wytrzymają jeszcze niejedno.
Widzimy, jak nadbiegają szturmujący. Nasza artyleria zieje ogniem. Kulomioty grzechoczą,
karabiny trzeszczą. Tamci z trudem przerzynają się ku nam. Haie i Kropp rozpoczynają za
pomocą granatów ręcznych. Rzucają tak szybko, jak się da, trzony daje się im odciągnięte z
ręki do ręki. Haie rzuca je na 60 metrów, Kropp na 50, to jest wypróbowane i ważne. Tamci
nadbiegający niewiele mogą uczynić, póki nie dotrą na jakie 30 metrów.
Rozpoznajemy wykrzywione skurczeni twarze, płaskie hełmy: to Francuzi. Docierają
do resztek ogrodzenia kolczastego i mają już widoczne straty. Cały szereg obok nas skoszony
jest przez kulomiot; wtem zaczyna się on nam często zacinać i tamci zbliżają się.
Widzę, jak jeden z nich pada na zasiek z twarzą wzniesioną do góry. Ciało zapada się
w sobie, jak worek, ręce zwisają, jak gdyby chciał się modlić. Potem ciało opada zupełnie, a
tylko odstrzelone ręce z kikutami ramion wiszą na drucie.
W chwili, gdy się wycofujemy, przed nami unoszą się z ziemi trzy twarze. Pod jednym
z hełmów ciemna spiczasta bródka i dwoje oczu, które z mocą poszukują mnie. Wznoszę
dłoń, ale nie potrafię rzucić granatem w te dziwne oczy, przez jedną obłąkaną sekundę cała
bitwa szaleje wokół mnie, jak cyrk; para tych oczu stanowi jedyne nieruchome miejsce, po
czym wzdryga się w górę tamta głowa, ramię, ruch, i mój granat ręczny przelatują tam, do
środka.
Biegniemy z powrotem, wyrywamy kłęby drutu za sobą do rowu i miotamy za siebie
granaty, które zapewniają nam ognisty odwrót. Z najbliższej pozycji tryskają płomieniem
kulomioty.
Przemieniliśmy się w niebezpieczne bestie. Nie walczymy, bronimy się przed zagładą.
Nie miotamy granatów przeciw ludziom, cóż w chwili tej wiemy o tym, tam szczuje za nami
śmierć z ramionami i hełmami, od trzech dni po raz pierwszy możemy spojrzeć jej twarzą w
twarz, od trzech dni po raz pierwszy możemy bronić się przed nią, jesteśmy obłąkani z
wściekłości, nie leżymy już, bezsilnie czekając, na szafocie, możemy niweczyć i zabijać, aby
się ratować, aby się ocalić i pomścić.
Przypadamy za każdym załomem, za każdym zwojem drutów i zanim zemkniemy jak
cienie, rzucamy nadchodzącym przed nogi kłęby wybuchów. Rozhuki granatów ręcznych
walą z mocą w nasze ramiona, w nogi nasze; spłaszczeni, jak koty, biegniemy porwani tą falą,
która nas niesie, która czyni nas okrutnymi, zbójcami, zaczajonymi przy drodze mordercami,
diabłami jeśli chcecie, tą falą, która pomnaża naszą salę w trwogę i wściekłość: żądzą życia,
która szuka dla nas ratunku i wywalcza go. Gdyby stamtąd nadbiegł z nimi twój ojciec, nie
zawahałbyś się, rzuciłbyś mu granat w pierś.
Ustępujemy z przednich okopów. Czyż są to jeszcze okopy? Są rozwalone pociskami,
zniszczone - są to już tylko pojedyncze kawały okopów, dziury wywalone, połączone przez
chodniki niecki lejowate, nic poza tym. Ale straty tamtych rosną. Nie liczyli się z tak wielkim
oporem.
***
Już południe. Słońce płonie upalnie, pot gryzie nas w oczy, wycieramy go rękawem,
niekiedy przemieszany jest z krwią. Wyłania się pierwszy, lepiej nieco zachowany, okop. Jest
on zajęty przez naszych i przygotowany do kontrataku, przyjmuje nas. Artyleria nasza
poczyna bić potężnie i, niby ryglem, zamyka możność wypadu.
Linie tamtych zostały zatrzymane. Nie mogą oni przedrzeć się naprzód. Atak
rozszarpany jest na kawały przez naszą artylerię. Zaczajamy się. Ogień przeskakuje naprzód o
sto metrów, i my też rzucamy się gwałtownie naprzód. Obok mnie jakiemuś frajtrowi zniosło
głowę. Biegnie jeszcze kilka kroków, podczas gdy krew tryska mu z gardła, jak fontanna. Nie
dochodzi do walki wręcz, tamci zmuszeni są cofnąć się. Osiągamy szczątki naszych okopów,
ponad nimi posuwamy się naprzód.
Och, to nawracanie! Dotarło się do pozycji rezerwy, pragnęło by się przeczołgać
poprzez nie, zniknąć - a trzeba obrócić się i znów w sam środek grozy! Gdybyśmy w tej
chwili nie byli automatami, położylibyśmy się na miejscu, wyczerpani, bezwolni. Ale znów
jesteśmy pociągnięci naprzód, bezwolni, a jednak obłąkanie zdziczali i wściekli, chcemy
zabijać, gdyż tamci są to teraz nasi śmiertelni wrogowie, ich broń i granaty zwrócone są
przeciwko nam, jeśli nie zgładzimy ich, wtedy oni nas zgładzą!
Brązowa ziemia, rozdarta, spękana brązowa ziemia, przeświecająca tłusto pod
promieniami słońca, jest tłem niezmordowanie głuchego automatyzmu, nasze dyszenie jest
trzaskiem rozkręcającej się sprężyny, wargi są suche, głowa bardziej hucząca i pusta, niźli po
nocy pijaństwa - tak oto zataczamy się naprzód i w nasze podziurawione jak sito dusze ryje
się z dręczącą wnikliwością obraz brązowej ziemi z tłustym słońcem oraz drgającymi i
martwymi żołnierzami, którzy tu leżą, jak gdyby tak być powinno, którzy chwytają nas
łapczywie za nogi i krzyczą, kiedy my przeskakujemy przez nich.
Zatraciliśmy wszelkie uczucie dla siebie, ledwo poznajemy się jeszcze, kiedy obraz
drugiego pada w nasz zganiony wzrok. Jesteśmy nieczułymi trupami, które biegną jeszcze i
zabijają dzięki wybiegowi, siłą niebezpiecznego czaru.
Pewien Francuz pozostaje w tyle, docieramy doń, wznosi ręce, w jednej ma jeszcze
rewolwer - nie wiadomo, chce strzelać, czy się poddać - uderzenie łopatą przepoławia mu
twarz. Inny widzi to i usiłuje dalej uciekać, bagnet z sykiem wbija mu się w plecy.
Podskakuje w górę i rozwiera ramiona, szeroko usta rozdzierając do wrzasku, zatacza się
dalej, w plecach jego kołysze się bagnet. Trzeci odrzuca karabin, kuca na ziemi, z rękami na
oczach. Pozostaje wraz z kilkoma innymi jeńcami, aby przenosić rannych.
Nagle w gonitwie tej wpadamy na nieprzyjacielskie pozycje.
Jesteśmy tak blisko za cofającymi się przeciwnikami, iż udaje się nam dotrzeć do nich
niemal jednocześnie z nimi. Dzięki temu niewiele mamy strat. Jakiś kulomiot ujada, lecz
załatwiamy się z nim za pomocą granatu ręcznego. Jednakże tych parę sekund starczyło dla
pięciu ran brzusznych pośród nas. Kat jednemu z obsługi kulomiotu, który pozostał
nieraniony, rozwala kolbą twarz ma miazgę. Pozostałych zakłuwamy, zanim wydobyli
granaty ręczne. Po czym spragnieni, chłepcemy wodę, służącą do ochładzania.
Wszędzie zgrzytają obcęgi przecinające drut, toczą się ze stukiem belki poprzez
zasieki, wskakujemy poprzez wąskie przejścia do rowów. Haie wbija olbrzymiemu
Francuzowi swą łopatę w gardło i pierwszy rzuca granat ręczny; kucamy kilka sekund poza
ochronną palisadą, po czym oswobodzony kawał okopu rozpościera się pusty przed nami.
Ukośnie poprzez rów syczy następny rzut i toruje swobodne przejście, skłębione ładunki
wlatują w okopy, gdy przebiegamy, ziemia kolebie się opornie, trzeszczy zewsząd, paruje i
jęczy, potykamy się o śliskie strzępy mięsa, o miękkie ciała, padam w jakiś rozdarty brzuch,
na którym leży nowe, czyste oficerskie kepi.
Walka ustaje. Urywa się łączność z nieprzyjacielem. Ponieważ nie możemy tutaj
utrzymać się długo, pod osłoną artylerii wycofuje się nas na dawną naszą pozycję. Ledwośmy
się o tym dowiedzieli, gdy w największym pośpiechu wpadamy jeszcze w najbliższe okopy,
by zanim pognamy dalej porwać, co się da z konserw, które wpadną nam w ręce, przede
wszystkim puszki z wołowiną i masłem.
Pomyślnie dostajemy się z powrotem. Na razie stamtąd nie następuje dalszy atak.
Leżymy przeszło godzinę, dyszymy i odpoczywamy, nie mogąc rzec słowa. Jesteśmy
wycieńczeni ostatecznie, tak iż pomimo gwałtownego naszego głodu, nie myślimy o
konserwach. Dopiero stopniowo na powrót stajemy się czymś, jakby ludźmi.
Ta wołowina słynie na całym froncie. Niekiedy jest ona nawet głównym powodem do
nieoczekiwanego wypadu z naszej strony, gdyż nasze odżywianie jest na ogół złe; stale
jesteśmy głodni.
W sumie zwędziliśmy pięć puszek. Prości szeregowcy po tamtej stronie mają taki
wikt, iż dla nas głodomorów, w porównaniu z naszą marmoladą z buraków, wydaje się to
luksusem, mięsa jest tam po prostu w bród, wystarczy tylko wyciągnąć po nie rękę. Haie
ponadto złapał cienki francuski pszenny chleb i wsunął za swój pas, jak łopatę. Z jednego
brzegu jest on odrobinkę zakrwawiony, lecz to da się obciąć.
To szczęście, iż obecnie możemy sobie porządnie podjeść; przydadzą nam się jeszcze
nasze siły. Najeść się do syta, to tak samo cenne, jak dobry okop; dlatego jesteśmy tak żądni
tego, gdyż to może uratować nam życie.
Tjaden zdobył poza tym dwie manierki z koniakiem. Od jednego do drugiego krążą w
kolejce.
***
Nadchodzi błogosławieństwo wieczoru. Już noc, z lejów wznoszą się mgły. Wygląda
tak, jak gdyby wyrwy pełne były widmowych tajemnic. Białawy opar czołga się trwożnie
wokoło, zanim ośmieli się przepłynąć poza skraj; długie pasma wloką się od leja do leja.
Jest chłodno. Stoję na wedecie i wlepiam wzrok w ciemność. Dziwnie jakoś miękkie
mam serce, jak zawsze po ataku, dlatego trudno jest mi pozostawać tak samemu z własnymi
myślami. Nie są to właściwie myśli; to wspomnienia, które odwiedzają mnie teraz, osłabłego i
usposabiają dziwnie.
Wzbijają się w górę rakiety - widzę przed sobą pewien obraz, jakiś wieczór letni, gdy
znajduję się na krużganku katedry i spoglądam na wysokie krzewy różane, które kwitły
pośrodku kościelnego ogródka, gdzie spoczywali pogrzebani kanonicy. W kręgu stoją wokół
kamienne posągi pasyjnych stacji. Nie ma nikogo; wielka cisza uroczyła ten kwadrat
kwitnący, słońce ciepło spoczywa na grubych szarych płytach, kładę na nie rękę i czuję to
ciepło. Ponad prawym zrębem łupkowego dachu zielona kopuła katedry wystrzela w matowy
miękki błękit zmierzchu. Pomiędzy uwieńczonymi kolumienkami okalających krużganków
jest chłodny mrok, który mają tylko kościoły, a ja stoję tam i myślę o tym, iż mając lat
dwadzieścia, poznam te onieśmielające splątane sprawy, których użyczają nam kobiety.
Obraz ten jest zdumiewający i okropnie bliski, porusza mnie, zanim rozpuści się w
rozbłysku następnej kuli ognistej.
Chwytam za mój karabin i opatruję go ni stąd ni zowąd. Lufa jest wilgotna, mocno
wokół niej zaciskam dłoń i rozcieram wilgoć palcami.
Pomiędzy łęgami poza naszym miastem wznosił się u brzegu strumienia szereg
starych topoli. Widać je było z dala, a chociaż stały tylko po jednej stronie, nazywano to aleją
topolową. Już jako dzieci upodobaliśmy je sobie szczególnie, niepojęcie pociągały nas,
spędzaliśmy przy nich całe dnie i wsłuchiwaliśmy się w ledwo dosłyszalny ich szelest.
Siedzieliśmy pod nimi na brzegu strumienia i zwieszaliśmy stopy w jasne, prędkie fale.
Czysta woń wody i melodia wiatru w topolach władały naszą wyobraźnią. Kochaliśmy je
bardzo, i obraz owych dni dziś jeszcze przyprawia me serce o drżenie, zanim odejdzie.
To dziwne, iż wspomnienia, które przychodzą, mają dwie właściwości. Są zawsze
wypełnione ciszą, to w nich najsilniejsze, i wtedy nawet, kiedy w rzeczywistości nie były tak
ciche, teraz tak oddziałują. Są jak zjawiska bez szmeru, które przemawiają do mnie
spojrzeniami i gestami, bez słowa, milcząco - a to ich milczenie jest tym, co mną wstrząsa, co
zmusza mnie, abym dotknął mego rękawa i mego karabinu, abym nie musiał się zatracić w
tym rozpłynieniu i wabieniu, w którym ciało moje pragnęłoby rozpostrzeć się i łagodnie
spłynąć ku cichym mocom poza rzeczami.
Są tak ciche dlatego, że cisza jest dla nas rzeczą niepojętą. Na froncie nigdzie nie ma
ciszy, a krąg zaklęty frontu sięga tak daleko, iż nigdy nie jesteśmy poza nim. Nawet w
najbardziej oddalonych ku tyłom rezerwach i obozach wypoczynkowych stale w uszach
naszych trwa huczące brzęczenie i przytłumione stukotanie ognia. Nigdy nie jesteśmy tak
daleko, abyśmy nie słyszeli go więcej. A w tych dniach było to nie do zniesienia.
Cisza jest powodem tego, iż obrazy dawności budzą nie tyle pragnienia, ile żal -
bezmierną, nie do opanowania melancholię. Były one - ale nie powrócą. Minęły, są innym
światem, który przeminął dla nas. Na dziedzińcach koszar wypruwały z nas buntownicze,
wściekłe pożądanie, wtedy były jeszcze związane z nami, należały do nas, a my do nich, jeśli
nawet byliśmy rozłączeni. Wznosiły się, gdy śpiewaliśmy śpiewki żołnierskie, gdyśmy
maszerowali ku łące na ćwiczenia, pomiędzy zorzą poranną a czarnymi sylwetami boru, były
gwałtownym wspominaniem, które w nas tkwiło i wyłaniało się z nas.
Ale tutaj, w okapach, zginęło nam. Już nie unosi się z nas - jesteśmy umarli, a ono stoi
z dala na widnokręgu, jest zjawą, tajemniczym odblaskiem, który nas nawiedza, którego
lękamy się i bez nadziei kochamy. Jest silne, a nasze pragnienie jest mocne - ale jest ono
nieosiągalne, a my wiemy o tym. Jest równie daremne, jak oczekiwanie, by stać się
generałem.
A gdyby nawet zwrócono nam je, ten krajobraz naszej młodości, nie wiedzielibyśmy
już, co z nim począć. Czułe i tajemnicze moce, które zeń ku nam przypływały, nie mogą z
martwych powstać. Bylibyśmy w nim i zatracilibyśmy się w nim; wspomnielibyśmy go i
ukochali i wzruszyli się jego widokiem. Ale byłoby to tym samym, jak gdy stajemy zamyśleni
nad fotografią zmarłego druha; to jego rysy, to twarz jego, a dnie, kiedy razem z nim byliśmy,
uzyskują łudzące życie w naszym wspomnieniu; ale to nie jest on sam.
Nie bylibyśmy już spojeni z nim, jak byliśmy przedtem. Pociągało nas przecie nie
rozpoznanie jego piękna i jego nastroju, lecz ta wspólność, to współodczuwanie braterstwa ze
sprawami i wypadkami naszego bytu, które nas odgraniczało i świat naszych rodziców
czyniło nam zawsze trochę niepojętym; gdyż zawsze jakoś dziwnie czule byliśmy w nich
zagubieni i im oddani, a to, co najdrobniejsze, zawsze niepojęcie uchodziło w drogę
nieskończoności. Być może, był to tylko przywilej naszej młodości; nie dostrzegaliśmy
jeszcze kresów dookolnych i nigdzie nie przyznawaliśmy zakończenia, mieliśmy owo
oczekiwanie krwi, które czyniło nas jednym z przebiegiem naszych dni. Dzisiaj pejzażem
naszej młodości przechadzalibyśmy się, jak podróżni.
Spaleni jesteśmy od faktów, znamy rozróżnienia, jak kramarze, i konieczności, jak
rzeźnicy. Nie jesteśmy już beztroscy; jesteśmy straszliwie obojętni. Bylibyśmy tam, ale czy
byśmy tam żyli?
Jesteśmy opuszczeni, jak dzieci i doświadczeni, jak ludzie starzy, jesteśmy zajadli i
brutalni i smutni i powierzchowni - myślę, że jesteśmy zgubieni.
***
Dłonie moje ziębną, skórą przebiega dreszcz; przy czym noc jest ciepła. Tylko mgła
jest chłodna, ta niesamowita mgła, która przed nami zakrada się do umarłych i wysysa z nich
ostatnie, tajnie skulone w nich życie. Jutro będą sini i zieloni, a krew ich zastygła i czarna.
Wciąż jeszcze wznoszą się rakiety i rzucają swe światło bezlitosne ponad skamieniały
pejzaż, który pełen jest kraterów i zimnego światła, niby księżyc jaki. Krew pod moją skórą
nasyca trwogą i niepokojem moje myśli. Stają się słabe i dygocą, pragną ciepła i życia. Nie
mogą wytrzymać bez pociechy i złudzenia, mieszają się w obliczu nagiej rozpaczy.
Słyszę brzęk naczyń kuchennych i natychmiast odczuwam gwałtowne pożądanie
ciepłej strawy, wpłynie dobrze na mnie i uspokoi mnie. Z trudem zmuszam się do czekania,
dopóki mnie nie zluzują.
Potem schodzę do okopu i zastaję kubek z kaszą. Ugotowana jest z tłuszczem i
smaczna, jem ją powoli. Ale nadal pozostaję cichy, chociaż inni są w lepszym humorze, gdyż
ogień przygasa.
***
Tak przemijają dnie, a każda godzina jest niepojęta i oczywista. Po atakach następują
kontrataki, i powoli pomiędzy szańcami, na polu zrytym lejami, piętrzą się polegli. Rannych,
którzy nie leżą zbyt daleko, zazwyczaj udaje się nam zabrać.
Niektórzy jednak muszą długo leżeć i słyszymy, jak umierają.
Jednego z nich szukamy na próżno przez całe dwa dni. Leży widocznie na brzuchu i
nie może się obrócić. Inaczej niepodobna tego wyjaśnić, że go nie odnajdujemy; gdyż tylko
wówczas, kiedy krzyczy się ustami przyciśniętymi do ziemi, tak bardzo trudno jest stwierdzić
kierunek.
Zapewne ma jakiś zły postrzał, jedną z tych jątrzących ran, które nie dość są silne, aby
do tego stopnia szybko wycieńczyć ciało, iż półprzytomnie spływa się w nieświadomość, a
także nie na tyle słabe, aby można znosić bóle z nadzieją powrotu do zdrowia. Kat sądzi, że
ma on zdruzgotaną miednicę, albo też postrzał w mlecz pacierzowy. Piersi nie są chyba
ranione, w przeciwnym razie nie miałby tyle siły krzyku. A także, w razie innej rany,
musielibyśmy widzieć, jak się porusza.
Chrypnie stopniowo. Głos w dźwięku jest tak żałosny, iż zewsząd mógłby
rozbrzmiewać. Pierwszej nocy trzykrotnie tam w polu poszukują go nasi żołnierze. Ale, kiedy
myślą, że natrafili na kierunek i już pełzną w tę stronę - zaczynają znowu nasłuchiwać, a głos
rozlega się już zupełnie gdzie indziej.
Szukamy na próżno aż do zmierzchu. Za dnia badawczo przeszukujemy pole za
pomocą szkieł, nic niepodobna wykryć. Na drugi dzień woła coraz ciszej, snadź, iż zaschły
wargi i usta.
Dowódca naszej kompanii obiecał temu, kto go odnajdzie, urlop poza kolejką i
dodatkowo trzy dni wolne. To potężny bodziec, ale i bez tego uczynilibyśmy, co się da, gdyż
wołanie to jest okropne. Kat i Kropp po południu raz jeszcze przedzierają się naprzód. Przy
tym Albertowi kula odrywa kawałek ucha. Na próżno, wracają bez niego.
Przy czym słychać dokładnie, co woła. Początkowo przyzywał tylko pomocy -
następnej nocy ma widocznie trochę gorączki, rozmawia ze swą żoną i dziećmi, często udaje
się nam dosłyszeć imię Elizy. Dzisiaj już płacze tylko. Wieczorem głos przygasa do krakania.
Ale przez całą noc jęczy jeszcze cichutko. Słyszymy to tak dokładnie, gdyż wiatr dmie w
kierunku naszego rowu. Z rana, gdy przypuszczamy, że od dawna zaznał już spokoju, raz
jeszcze przerzyna się ku nam bulgocące rzężenie.
Dni są gorące, a umarli leżą nie pogrzebani. Nie możemy ich wszystkich uprzątnąć,
nie wiemy, co z nimi począć. Grzebią ich granaty. Niektórym wzdymają się brzuchy, jak
balony. Syczą, pierdzą i poruszają się. Gaz hałasuje w nich.
Niebo jest błękitne i bezchmurne. Duszno jest z wieczora, jak przed burzą, i upał
wzbija się z ziemi. Kiedy wieje ku nam wietrzyk, przygania ze sobą to opar krwi, który jest
ciężki i ohydnie słodkawy, to trupie tchnienie lejów, które zdaje się zmieszanie z chloroformu
i gnicia, wywołuje w nas mdłości i wymioty.
***
Noce stają się spokojne, rozpoczyna się polowanie na miedziane pierścienie granatów
oraz na jedwabne spadochrony francuskich rakiet. Czemu pierścienie te tak są pożądane, w
gruncie rzeczy nie wie dobrze nikt. Zbieracze utrzymują po prostu, iż są one wartościowe. Są
tacy spośród nas, którzy tyle ich wloką za sobą, iż łażą uginając się, kiedy znów wyruszamy
naprzód.
Haie podaje przynajmniej jakiś powód; zamierza je przesłać swej narzeczonej zamiast
gumowych podwiązek. Przy tym oświadczeniu wybucha oczywista u Fryzyjczyków
niepohamowana wesołość; walą się po kolanach, cóż za dowcip, psiakrew! ten Haie, ma
szpasy! Zwłaszcza Tjaden nie może się uspokoić; trzyma największy pierścień w ręku i co
chwila wsadza weń nogę, by pokazać, ile też zostaje jeszcze wolnego miejsca. - Haie, chłopie,
ależ ta musi mieć nogi - myśli jego drapią się nieco wyżej - i siedzenie musi mieć ona
zupełnie, jak - słoń.
Nie przestaje się lubować tym tematem. - Z taką chciałbym zabawić się w dupnika,
pies mi mordę lizał.
Haie lśni cały z uciechy, że narzeczona jego natrafia na tyle uznania i, zadowolony z
siebie i lakoniczny, daje temu wyraz. - Bycza jest.
Jedwabne odpadki fajerwerków mają praktyczniejsze zastosowanie. Trzy albo cztery
wystarczają na bluzkę, zależnie od szerokości piersi. Kropp i ja używamy ich jako chusteczek
do nosa. Inni posyłają je do domu. Gdyby kobiety wiedziały, na jakie oni często narażają się
niebezpieczeństwo zbierając te cienkie szmatki, zlękłyby się.
Kat zastaje niespodzianie Tjadena, jak ów z całym spokojem usiłuje rozluźnić
pierścienie, opukując granat, który nie zdążył wybuchnąć. U każdego innego eksplodowałby,
ścierwo, z pewnością; Tjaden, jak zawsze, ma szczęście.
Przez całe przedpołudnie dwa motyle igrają przed naszym okopem. Są to cytrynki, ich
żółte skrzydła nakrapiane są czerwono. Cóż to takiego mogło je tu przynęcić; jak okiem
sięgnąć, nigdzie nie ma rośliny, ni kwiatka. Odpoczywają sobie na zębach jednego z
czerepów. Równie beztroskie, jak one, są ptaki, które z dawna nawykły do wojny.
Każdego ranka pomiędzy frontami wzbijają się jaskółki. Przed rokiem mogliśmy
obserwować nawet, jak wysiadywały jajka, zdołały też wyhodować swe pisklęta.
W okopach jesteśmy teraz zabezpieczeni od szczurów. Są one tam na przedzie -
wiemy po co. Nabierają tłuszczu; gdzie jakiego spostrzegamy, zakatrupiamy go, pukając z
karabinów. Nocą znów słyszymy turkot po tamtej stronie. Za dnia mamy tylko zwykły ogień,
tak iż możemy wyreperować okopy. Rozrywek też nie brak, lotnicy troszczą się o nie.
Codzienne liczne walki powietrzne nie mogą się uskarżać na brak widzów.
Lotnicy napastujący mniej nam dokuczają, natomiast samolotów obserwacyjnych
nienawidzimy, jak cholery, gdyż one to kierują ku nam ogień artylerii. Po kilku już minutach,
od ich pojawienia, skrzy się od szrapneli i granatów. Przez to tracimy jednego dnia jedenastu
ludzi, wśród nich pięciu sanitariuszy. Dwóch jest tak rozmiażdżonych, że Tjaden oświadcza,
iż można by ich zdrapać łyżką ze ściany okopu i pogrzebać w statkach kuchennych. Innemu
wyrwało podbrzusze wraz z nogami. Wspiera się, martwy, piersią w okopie, twarz jego jest
cytrynowo - żółta, pomiędzy gęstą brodą tli się jeszcze papieros. Tli się, póki z sykiem nie
zgaśnie na wargach.
Poległych kładziemy na razie do jednego z wielkich lejów. Dotychczas spiętrzone są
już trzy ich warstwy.
Nagle raz jeszcze poczyna bębnić ogień. Wkrótce znów siedzimy w zastygłym
napięciu bezczynnego oczekiwania.
Atak, kontratak, uderzenie, przeciwuderzenie - są to słowa, ale co one zawierają.
Tracimy wielu ludzi, najwięcej rekrutów. W luki naszego odcinka znów wepchnięta zostaje
rezerwa. Jest to jeden z tych nowych pułków, wyłącznie niemal chłopcy ostatniego rocznika
powołanego pod broń. Ledwo że mają jakie takie wyszkolenie, co najwyżej mogli coś niecoś
ćwiczyć teoretycznie, zanim poszli w pole. Wiedzą wprawdzie, czym jest granat ręczny, ale
niewiele mają pojęcia o kryciu, przede wszystkim nie mają dla tych rzeczy dość
spostrzegawczości. Wyniosłość gleby musi być wysoko co najmniej na pół metra, zanim ją
spostrzegą.
Chociaż nieodzownie potrzeba nam posiłków, więcej niemal roboty mamy z
rekrutami, niźli pomocy z ich strony. Są bezradni na tym terenie ostrych ataków i padają, jak
muchy. Dzisiejsza wojna pozycyjna wymaga wiadomości i doświadczeń, trzeba mieć
zrozumienie dla samego terenu, trzeba chwytać słuchem odmiany pocisków, szmery ich i
działanie, trzeba z góry umieć oznaczyć, gdzie się wryją, jak się rozlecą i jak się można od
nich uchronić.
Ta młoda rezerwa, oczywista, nie wie nic prawie o tym wszystkim. Jest miażdżona,
gdyż ledwo potrafi rozróżnić szrapnel od granatu. Ludzie bywają koszeni do cna, gdyż z
trwogą nasłuchują skowytu bezpiecznych, wielkich, daleko w tyle ryjących się bomb, a
puszczają mimo uszu gwiżdżące, cichutkie brzęczenie drobnych, płasko rozpryskujących się
bestii. Skupiają się w gromadkę jak owce, zamiast rozbiec się pojedynczo, a nawet ranni
bywają wystrzeliwani przez lotników jak zające.
Wybladłe twarze koloru rzepy, żałosne, kurczowo zaciśnięte ręce, opłakana odwaga
tych biedaków, którzy mimo to prą naprzód i atakują, tych walecznych, biednych chłopców,
którzy tak są zahukani, iż nie ośmielają się krzyczeć na głos i z postrzępionymi piersiami,
brzuchami, ramionami i nogami cichutko skomlą nawołując matki i zaraz zaprzestają, kiedy
spojrzeć na nich!
Ich martwe, pokryte puchem, spiczaste twarze mają okropny brak - wyrazu umarłych
dzieci.
Ściska człowieka za gardło, kiedy patrzeć, jak zrywają się z miejsca i biegną i padają,
chciałoby się spuścić im lanie, że tacy są głupi, i wziąć ich na ramiona i zabrać ich stąd, gdzie
nie dla nich jest miejsce. Przybrani są w swe szare kurtki i spodnie i buty, ale u większości
mundur jest za szeroki, luźno dynda wokół ich członków, barki są za szczupłe, ciała za
drobne, nie było mundurów, które byłyby przystosowane do tej miary dziecinnej.
Na każdego starego żołnierza pada pięciu do dziesięciu rekrutów.
Niespodziany atak gazowy zgładza wielu. Nie zdołali przeczuć nawet, co ich czekało.
Dno jednego okopu znajdujemy wypełnione sinoniebieskimi głowami ze sczerniałymi
wargami. W jednym z lejów za wcześnie rozluźnili maski ochronne; nie wiedzieli, iż gaz
najdłużej trwa na dnie; gdy postrzegli na górze innych bez maski, i oni także zerwali ją i
dosyć jeszcze nałykali się, aby spalić sobie płuca. Stan ich jest beznadziejny, dławią się w
krwotokach i atakach duszności aż po śmierć.
***
W jednym z rowów twarzą w twarz natykam się nagle na Himmelstossa. Kucając,
przyczajamy się w tym samym szańcu. Nie ważąc się puścić pary z ust, tłoczą się wszyscy,
jeden tuż obok drugiego, i czekają, aż rozpocznie się wypad.
Choć bardzo jestem wzburzony, gdy wybiegam, strzela mi do głowy myśl: nie
zobaczę więcej Himmelstossa. Szybko z powrotem wskakuję do okopu i znajduję go leżącego
w jednym z rowów, gdy, z niewielką kontuzją, udaje ranionego. Twarz jego jest żałosna,
jakby pobita. Ma strasznego pietra, jest on przecie tutaj nowicjuszem. Ale rozwściecza mnie,
iż młodziutka rezerwa jest na linii, a on tutaj.
- Won! - parskam.
Nie porusza się z miejsca, wargi mu drżą, wąsy drgają.
- Won! - powtarzam.
Podciąga pod siebie nogi, przyciska się do ściany i szczerzy zęby, jak zły pies.
Chwytam go za ramię i chcę go gwałtem postawić na nogi. Wydaje pisk. Wtedy dłużej
nie mogę już opanować nerwów. Wpijam mu się w grdykę, potrząsam nim, jak workiem, aż
głowa lata i krzyczę mu prosto w twarz. - Ty łotrze, pójdziesz precz - ty psie, ty hyclu, ty
chcesz się wymigać?
Martwieje, głową jego biję o ścianę - “bydlę” - kopię go miedzy żebra - “świnia” -
popycham przed siebie w pole, głową naprzód.
Nowa fala naszych przebiega akurat obok. Jest z nimi porucznik. Postrzega nas i woła:
- Naprzód, naprzód, łączyć, łączyć - i czego nie mogło dokonać moje lanie, to wywołały te
słowa.
Himmelstoss słyszy przełożonego, zbudzony, ogląda się wokoło i przyłącza się.
Biegnę za nim i widzę, jak skacze. Jest znów owym sznytowym Himmelstossem z
podwórza koszar, zrównał się nawet z porucznikiem i wyprzedził innych.
***
Ogień huraganowy, ogień zagradzający, ogień strzępiący po bokach, miny, gaz,
czołgi, karabiny maszynowe, granaty ręczne - słowa, słowa, ale zawierają one całą grozę
świata.
Twarze nasze jakby pokryte skorupą, myślenie nasze spustoszone, jesteśmy
śmiertelnie zmęczeni - kiedy nadchodzi atak, trzeba niektórych walić kułakami, aby zbudzili
się i wyruszyli wraz z nami - oczy są zaognione, ręce poszarpane, kolana krwawią, łokcie są
poobtłukiwane.
Czyż przemijają tygodnie - miesiące - lata? to tylko dni. Widzimy, jak czas koło nas
zanika w bezbarwnych twarzach umierających, łyżkami wpychamy w siebie strawę,
biegniemy, miotamy, strzelamy, zabijamy, leżymy pokotem, jesteśmy słabi i otępiali, i to
jedno nas trzyma, iż są jeszcze słabsi, jeszcze bardziej tępi, jeszcze bezradniejsi, którzy
szeroko rozwarte oczy wlepiają w nas, jak w bogów, co niekiedy uniknąć potrafią śmierci.
W niewielu godzinach spokoju pouczamy ich. - Spójrz no, widzisz co się tam dynda?
To mina, która nadlatuje! Leż spokojnie, przelatuje w inną stronę. Ale jeśli w taki sposób leci,
wtedy wyrywaj. Można przed nią umknąć.
Wyczulamy ich uszy na podstępne brzęczenie drobnych bestyjek, które słyszy się
ledwo, jak bzykanie much, mają je słuchem wyłowić z ogólnego trzasku - uczymy ich, że są
one niebezpieczniejsze od tych wielkich, które słyszy się na długo przed tym. Pokazujemy im,
jak chować się przed lotnikami, jak udawać trupa, kiedy jest się zaskoczonym przez atak, jak
trzeba odciągać zapalnik granatu, by wybuchł na pół sekundy przed uderzeniem - pokazujemy
im, jak z szybkością błyskawicy padać w leje przed nadlatującymi granatami z zapalnikami
wybuchowymi, jak toczyć pod górę okopu kupę granatów ręcznych, objaśniamy różnicę
pomiędzy czasem koniecznym do wybuchu granatów ręcznych przeciwnika, a naszych,
zwracamy im uwagę na ton granatów gazowych i pokazujemy im wybiegi, które mogą
uratować ich przed śmiercią.
Przysłuchują się, są chętni i pilni - ale, kiedy znów rozpoczyna się bój, wzburzeni, od
nowa zazwyczaj postępują fałszywie.
Z wydartym grzbietem wloką w bok Haie Westhusa, przy każdym tchnieniu płuco
tętni poprzez ranę. Udaje mi się jeszcze uścisnąć mu dłoń - przepadło, Pawle - jęczy i z bólu
kąsa swe ramiona.
Widzimy ludzi żyjących, którym brak czaszki, widzimy biegnących żołnierzy, których
obie stopy poszarpane są na strzępy; potykają się na łamiących się kikutach aż do następnej
dziury; jakiś frajter pełznie dwa kilometry na rękach i włóczy za sobą zmiażdżone kolana,
inny idzie do posterunku opatrunkowego i ponad jego kurczowo zaciśniętymi dłońmi
wypełzają jelita; widzimy ludzi bez ust, bez szczęki, bez twarzy; znajdujemy jednego, który
przez dwie godziny zaciśniętymi zębami wpijał się w tętnicę ramienia, aby krew nie spłynęła.
Słońce wschodzi, noc powraca, granaty gwiżdżą, życie dobiega końca. Jednak smugę zrytej
ziemi, na której leżymy, obroniliśmy przed przemocą, oddano jej co najwyżej kilkaset
metrów. Ale na każdy metr przypada jeden umarły.
***
Luzują nas. Koła toczą nam się spod nóg, stoimy bezdusznie i głucho, a kiedy daje się
słyszeć wołanie: “Uwaga - drut” wpół przyklękamy. Było lato, kiedy przejeżdżaliśmy tędy,
drzewa były jeszcze zielone, teraz wyglądają już jesiennie, a noc jest szara i wilgotna.
Zatrzymują się wozy, złazimy z nich, gromada przemieszana, jak kostki, resztka wielu imion.
Po bokach stoją jacyś ciemni mężczyźni i wywołują numery pułków oraz kompanii. A przy
każdym zawołaniu wydziela się niewielka gromadka, szczupła, drobna gromadka brudnych,
sinych, żołnierzy, okropnie drobna gromadka i okropnie maleńka resztka.
Otóż wykrzykuje ktoś numer naszej kompanii, jest to, znać po głosie, dowódca
kompanii, ocalał zatem, ramię jego zwisa na temblaku. Podchodzę ku niemu i rozpoznaję
Kata i Alberta, stajemy jeden obok drugiego, opieramy się wzajem o siebie i spoglądamy po
sobie.
I raz jeszcze, i jeszcze słyszymy, jak wykrzykuje nasze numery. Może długo wołać,
nie usłyszą go w lazaretach i lejach.
Raz jeszcze. - Druga kompania tutaj!
A potem ciszej. - Nikogo więcej z drugiej kompanii?
Milknie przez chwilę i jest nieco zachrypnięty, kiedy pyta. - To wszyscy? - i
rozkazuje. - Odlicz!
Poranek jest szary, było jeszcze lato, kiedy wyruszyliśmy naprzód, i było nas 150.
Teraz ziębniemy, jest jesień, liście szeleszczą, głosy podlatują znużone: - Jeden - dwa - trzy -
cztery - a przy 32 milkną. I milczenie trwa długo, zanim się głos zapyta. - Nikogo więcej? -
czeka, a potem mówi cicho. - Sekcjami! - a potem zrywa się głos, jeszcze tylko zdoła
dokończyć: Druga kompania - z trudem - druga kompania marsz!
Szereg, niedługi szereg, zataczając się, człapie w poranek.
Trzydziestu dwóch ludzi.
ROZDZIAŁ 7
Tym razem wycofują nas dalej niż zwykle, na linię etapową, aby nas na nowo
uformować. Nasza kompania potrzebuje przeszło stu ludzi.
Tymczasem w chwilach wolnych od służby łazikujemy. Po dwóch dniach przybywa
do nas Himmelstoss. W rowach zrzedła mu mina. Proponuje nam zgodę. Teraz nie mam nic
przeciwko temu, bo widziałem jak niósł Haie Westhusa, któremu rozerwało grzbiet. A że w
dodatku mówi wcale rozsądnie, więc pozwalamy zaprosić się do kantyny. Jedynie Tjaden
zachowuje się nadal nieufnie i powściągliwie.
Ale i on mięknie, gdy Himmelstoss opowiada, że ma zastępować kucharza, który
wyjeżdża na urlop. Przedstawia od razu dowód namacalny w postaci dwu funtów cukru dla
nas i pół funta masła specjalnie dla Tjadena. Co więcej zabiega o to, aby nas przydzielono na
najbliższe trzy dni do skrobania kartofli i brukwi w kuchni. I wydziela nam tu pierwszorzędny
wikt oficerski.
Więc tymczasem znów mamy obie rzeczy, których żołnierz potrzebuje do szczęścia:
dobre żarcie i spokój. No tak, to niewiele, jeśli się nad tym głębiej zastanowić. Jeszcze przed
paru laty bylibyśmy za to strasznie sobą pogardzali. Teraz jesteśmy prawie zadowoleni.
Można się do wszystkiego przyzwyczaić, nawet do rowów strzeleckich.
Przyzwyczajenie sprawia, że na pozór tak prędko zapominamy. Onegdaj byliśmy
jeszcze w ogniu, dziś robimy głupstwa, włóczymy się po okolicy, jutro znów wrócimy do
okopów. Ale naprawdę to my niczego nie zapominamy. Póki jesteśmy tutaj, przebyte dni
frontu zapadają się w nas jak kamienie - są zbyt ciężkie, aby się można było nad nimi od razu
zastanowić. Zabiłyby nas niechybnie, gdybyśmy to zrobili; bo tyle już zdążyłem zauważyć, że
zgrozę znieść można - wystarczy zwyczajnie przycupnąć, ale zginiesz jeśli się w nią
zagłębisz.
Podobnie jak zmieniamy się w dzikie zwierzęta, gdy idziemy na przednie pozycje, bo
tylko to może nas uratować, tak stajemy się płytkimi kawalarzami i śpiochami, gdy jesteśmy
na tyłach. Nie ma na to rady - to po prostu przymus. Chcemy żyć za wszelką cenę; toteż nie
wolno nam się obarczać uczuciami, które może i są dekoracyjne w czasie pokoju, ale tu są
stanowczo fałszywe. Kemmerich nie żyje, Haie Westhus dogorywa, z ciałem Hansa Kiramera
będą mieli wiele kramu w dzień sądu Bożego, gdy przyjdzie go wyskrobać po kawałeczku,
Martens stracił obie nogi. Meyer nie żyje, Marx nie żyje, Beyer nie żyje, Hammenling nie
żyje, stu dwudziestu ludzi padło od kul, przeklęty bałagan - ale co to nas obchodzi, my
żyjemy. Gdybyśmy mogli ich uratować, no to co innego - choćbyśmy mieli sami zginąć,
bylibyśmy zrobili wszystko, co w naszej mocy; bo gdy bierzemy na ambit, popełniamy
największe szaleństwa; nie mamy wcale lęku - co innego strach śmierci, ale to jest inna rzecz
- fizyczna.
Lecz nasi koledzy nie żyją, nie możemy im pomóc, mają spokój kompletny - kto wie,
co nas jeszcze oczekuje; więc łazikuj bracie, śpij, albo żryj, ile się da, i chlej, i ćmij, byleby
dzień nie był nudny. Życie jest krótkie.
***
Zgroza frontu pierzcha, gdy się odwracamy doń tyłem; wtedy obrabiamy go
ordynarnymi i złośliwymi dowcipami; gdy ktoś umiera, powiadamy, że uszczypnął się w
tyłek, tak po swojemu wyrażamy się o wszystkim, to nas ratuje od obłędu, taki stosunek do
rzeczy wyrabia odporność.
Ale my niczego nie zapominamy! Brednie wypisują w gazetach o złotym humorze
wojska, które ledwo wydostawszy się z ognia, urządza tańce. Robimy to nie dlatego, że mamy
humor, lecz mamy humor, ponieważ inaczej bylibyśmy zgubieni. Ale i tak na niedługo nam
tego starczy, humor nasz gorzknieje z każdym dniem.
I wiem: wszystko, co teraz, póki jesteśmy na wojnie, tkwi w nas, jak kamień w worku,
po wojnie obudzi się i wówczas dopiero nastąpi rozprawa na śmierć i życie.
Dni, tygodnie, lata, tu przeżyte, znowu powrócą, i nasi zmarli towarzysze powstaną i
pójdą z nami, uświadomimy sobie nasze cele, i tak będziemy maszerować, nasi zmarli
towarzysze obok nas, lata frontu za nami - przeciw komu, przeciw komu?
***
Swego czasu był w tych stronach teatr frontowy. Ściana z desek jest jeszcze zaklejona
kolorowymi plakatami. Ja i Kropp stoimy i wytrzeszczamy na to oczy. Nie możemy
zrozumieć, jak coś takiego może jeszcze istnieć. Na plakacie stoi dziewczyna w jasnej letniej
sukni, z czerwonym lakierowanym paskiem na biodrach. Jedną ręką opiera się na poręczy, w
drugiej trzyma kapelusz słomkowy. Na nogach ma białe pończochy i białe eleganckie buciki z
klamerkami, na wysokich obcasach. Za nią świeci się błękitne morze ułożone w kilka fal, z
boku wbija się klinem jasna zatoka. Jest to naprawdę śliczne dziewczę, o wąskim nosie, o
czerwonych wargach, wysokich nogach, świecące czystością i pielęgnowane - na pewno
kąpie się dwa razy dziennie i nigdy nie ma brudu pod paznokciami. Może tylko czasem trochę
piasku z plaży.
Obok niej stoi mężczyzna w białych spodniach, w niebieskiej marynarce i oficerskiej
czapce, ale to nas interesuje o wiele mniej.
Dziewczyna ze ściany jest dla nas istnym cudem. Zapomnieliśmy prawie, że coś
takiego istnieje, i nawet teraz nie bardzo dowierzamy własnym oczom. W każdym razie lata
całe nie widzieliśmy nic takiego, nic podobnego pod względem pogodnej piękności i
szczęścia. To właśnie jest pokój, taki musi być pokój - czujemy to podnieceni.
- Popatrz no tylko na te leciutkie pantofelki, przecież one nie wytrzymałyby nawet
kilometra marszu - powiadam i czuję, że palnąłem głupstwo, co za brednia myśleć, że taki
obrazek mógłby maszerować.
- Ile lat może mieć? - zapytuje Kropp.
- Najwyżej dwadzieścia dwa, bracie - oceniam.
- Gdzie tam, w takim razie byłaby starsza od nas. Powiadam ci, że nie ma więcej niż
szesnaście. Ciarki po nas przechodzą.
- Jak myślisz, Albercie, to by była heca, co?
Kiwa głową.
- W domu też mam białe spodnie.
- Białe spodnie - powtarzam - ale taka dziewczyna...
Mierzymy się nawzajem spojrzeniem od stóp do głów. Widok nie bardzo ciekawy - to
wypłowiałe, połatane, biedne umundurowanie. Wszelkie porównanie wypada dla nas
beznadziejnie. Dlatego najpierw zeskrobujemy ze ściany młodego człowieka w białych
spodniach, bardzo ostrożnie, aby nie uszkodzić przypadkiem dziewczyny. To już jest coś. A
potem Kropp proponuje:
- Moglibyśmy się poddać odwszeniu.
Nie bardzo się z tym godzę, bo w tym zabiegu niszczeją tylko rzeczy, a wszy i tak po
dwóch godzinach obłażą człowieka. Ale po ponownym, zagapieniu się na dziewczynę, gotów
jestem i na to przystać.
Posuwam się jeszcze dalej:
- Moglibyśmy spróbować, czy się nie da wyfasować czystej koszuli.
Albert ma inny pomysł:
- Lepiej onuce.
- Onuce też. Spróbujmy wykombinować.
W tej chwili przy wlekli się Leer i Tjaden; zobaczyli plakat i momentalnie rozmowa
staje się świńska. Leer był w naszej klasie pierwszym, który miał stosunek z kobietą;
opowiadał o tym podniecające szczegóły. Na swój sposób unosi się nad obrazkiem, a Tjaden
gorliwie potwierdza.
To nas bynajmniej nie przejmuje obrzydzeniem. Kto nie gada świństw, ten nie jest
żołnierzem; tylko że w tej chwili niezupełnie są stosowne. Toteż oddalamy się i kierujemy ku
odwszalni z takim uczuciem, jak gdyby to był elegancki sklep z konfekcją męską.
Domy, w których kwaterujemy, stoją nad kanałem. Po tamtej stronie kanału są
sadzawki okolone kępami topoli - po tamtej stronie kanału są też kobiety.
Domy po naszej stronie zostały ewakuowane. Po tamtej stronie widzi się tu i ówdzie
mieszkańców.
Wieczorem pływamy.
Wzdłuż brzegu idą trzy kobiety. Chodzą powoli i nie odwracają głów, chociaż nie
mamy na sobie majteczek kąpielowych.
Leer woła. Śmieją się i przystają, żeby się nam przyjrzeć. W łamanej francuszczyźnie
rzucamy im pierwsze lepsze zdania, które nam przychodzą do głowy, wszyscy razem,
spiesząc się - byleby nie odeszły.
Jedna z nich - szczupła i śniada. Ma ruchy porywcze, spódnica owija się zalotnie koło
nóg. Jakkolwiek woda jest zimna, jesteśmy bardzo ożywieni, staramy się je zainteresować,
zatrzymać. Sadzimy się na dowcipy, one odpowiadają, ale my nic z tego nie rozumiemy.
Tjaden jest rozsądniejszy. Biegnie do domu, przynosi komiśniak i trzyma go wysoko nad
głową.
To ma wielkie powodzenie. Kiwają głową i rękami, abyśmy się przeprawili na drugą
stronę. Cóż, kiedy nie wolno nam przechodzić na tamten brzeg. Wszędzie na mostach stoją
posterunki. Bez przepustki nic się nie zrobi. Tłumaczymy im, aby do nas przyszły, ale one
potrząsają głowami i wskazują na mosty. Im też nie wolno.
Odwracają się, powoli idą dalej. Odprowadzamy je, płynąc wzdłuż brzegu. Kilkaset
metrów dalej zbaczają i wskazują nam dom, wystający spośród drzew i zarośli. Leer pyta się,
czy mieszkają w tym domu.
Śmieją się - tak, mieszkają w tym domu.
Wołamy, że moglibyśmy przyjść, kiedy nas posterunki nie zobaczą. W nocy, w tej
nocy.
Podnoszą ręce, składają dłonie, podpierają twarze i zamykają oczy. Zrozumiały nas.
Szczupła i śniada oddala się tanecznym krokiem. Blondynka szczebiocze: - Brot... gut...
Potwierdzamy gorąco, że przyniesiemy chleba. Poza tym jeszcze inne pyszności.
Przewracamy oczami i gestykulujemy. Leer omal się nie utopił, chcąc im uplastycznić kawał
kiełbasy. Gdyby to było konieczne, przyrzeklibyśmy cały skład żywności. Idą dalej. Często
się odwracając. Wyłazimy na brzeg po naszej stronie i obserwujemy uważnie, czy
rzeczywiście wejdą do wskazanego domu, bo kto wie, czy nie biorą nas na kawał. Następnie
odpływamy z powrotem.
Bez przepustki nie przejdzie się przez most, przeto przeprawimy się w nocy. Ogarnia
nas podniecenie, które już nas do ostatniej chwili nie opuszcza. Nie możemy sobie miejsca
znaleźć, idziemy do kantyny. Można tu dostać piwa i jakiegoś trunku, przypominającego
poncz.
Pijemy ten poncz i roimy sobie fantastyczne przeżycia. Wierzymy sobie bardzo
chętnie i niecierpliwie czekamy na swoją kolej, aby jeszcze piękniej nablagować. Ręce nasze
są niespokojne, kurzymy niezliczoną ilość papierosów aż do momentu, gdy Kropp czyni
uwagę: - Właściwie moglibyśmy im zanieść trochę tego tytoniu. Kładziemy papierosy do
czapek i przechowujemy.
Niebo staje się zielone, jak niedojrzałe jabłko. Jest nas czterech, a mogą iść tylko trzej;
wobec tego musimy się pozbyć Tjadena; fundujemy mu tyle rumu i ponczu, że aż się zatacza.
Gdy zaczyna się zmierzchać, wracamy do domu. Tjaden idzie pośrodku. Jesteśmy
rozgorączkowani, porwani żądzą przygód. Dla mnie ta szczupła i śniada - takeśmy się
zawczasu włożyli i podzielili.
Tjaden zwala się na siennik i chrapie. Raz jeden budzi się i wyszczerza do nas tak
chytrze, że przestraszeni myślimy, czy nas czasem nie zażył z mańki, czy cały wydatek na
poncz nie był zbyteczny. Ale po chwili znowu opada i zasypia.
Każdy z nas trzech ma już przygotowany komiśniak i zawija go w papier gazetowy.
Dołączamy do chleba papierosy i nadto trzy przyzwoite porcje kiszki pasztetowej, którą
fasowaliśmy wieczorem. Na ogół niezgorszy prezencik.
Na razie kładziemy to do butów; musimy je bowiem wziąć ze sobą, na tamtym brzegu
łatwo można skaleczyć nogi o druty i skorupki. A że przeprawiamy się przez kanał, więc
obuwie musi nam starczyć za całą odzież. Ciemno jest zresztą i niedaleko.
Wychodzimy z butami w ręku. Prędko wślizgujemy się do wody, kładziemy się na
wznak, płyniemy, trzymając buty z ich zawartością nad głową.
Dopłynąwszy do brzegu, wychodzimy ostrożnie z wody, wyjmujemy paczki,
wsuwamy buty. Pakiety przyciskamy ramieniem. I - biegiem marsz - mokrzy, nadzy, ubrani
jedynie w buty. Z łatwością odnajdujemy wskazany domek. Ciemny jest, zaszyty w zagajnik.
Leer przewraca się o korzenie i zdrapuje sobie skórę z łokci.
- Głupstwo - mówi z humorem.
Okiennice są zamknięte. Obchodzimy dom dokoła, próbujemy zapuścić spojrzenie
przez szpary. Zaczynamy się niecierpliwić. Naraz Kropp jak gdyby flaczeje.
- A jeżeli tam jest jaki major?
- To i co, zmywamy i basta - wyszczerza zęby Leer. I klepiąc się po tyłku dodaje. -
Niech no na tym pozna nasze numerki. Drzwi wejściowe są otwarte. Nasze buty sprawiają
wiele hałasu. Jakieś drzwi otwierają się, wpada smuga światła, jakaś kobieta wydaje okrzyk
przestrachu. Mówimy: - Pst, pst... camerade... bon ami... - i gestem zaklęcia podnosimy do
góry nasze paczki.
Teraz są widocznie i tamte dwie, drzwi na oścież otwarte, i światło nas opromienia.
Poznały nas, a jakże, i wszystkie trzy śmieją się do rozpuku z naszego stroju. Pokładają się
wprost od śmiechu, nachylają się i zginają, trzymając się za ramę u drzwi. Jak gibkie są ich
ruchy.
- Un moment - znikają i wnet rzucają nam jakieś prześcieradła, w które się z musu
zawijamy. Teraz dopiero wolno nam wejść. Mała lampka oświetla pokój, jest ciepło i leciutko
pachnie perfumami. Rozkładamy nasze podarki, podajemy gosposiom. Oczy ich błyszczą,
widać, że są głodne.
Potem wszyscy jesteśmy trochę zakłopotani. Leer mimicznie przedstawia jedzenie.
Nastrój się ożywia, kobiety przynoszą talerze i noże, i rzucają się na te wszystkie dobre
rzeczy. Każdy plasterek kiszki, nim do ust trafia, jest podnoszony do góry i oglądany z
podziwem, my zaś siedzimy upojeni dumą.
Zalewają nas słowami swojej mowy - rozumiemy niewiele, ale słyszymy, że to są
słowa przyjazne. Zapewne wyglądamy bardzo młodo. Szczupła i śniada głaszcze mnie po
włosach i mówi to, co wszystkie kobiety francuskie zawsze powtarzają. - La guerre - grand
malheur - pauvres garçons.
Trzymam ją mocno za ramię i wpijam się ustami w jej dłoń. Palcami obejmuje mi
twarz. Tuż nade mną są jej podniecające oczy, delikatna śniada cera i czerwone wargi. Usta
wypowiadają słowa, których nie rozumiem. Nie bardzo też rozumiem te oczy - są
wymowniejsze niżeśmy się, idąc tu, spodziewali.
Obok są inne pokoje. Przechodząc widzę Leera - jest z blondynką, zachowuje się
dziarsko i głośno. On to potrafi. Ale ja, zagubiony w dalekim, cichym i burzliwym,
zawierzam się temu bezgranicznie. Moje pragnienia są dziwnie zmieszane z żądzy i z uczucia
zapadania się. Doznaję zawrotu głowy, nie znajduję tu nic, za co by się jeszcze można
uchwycić: buty zostawiliśmy za drzwiami, zamieniono je nam na pantofle, więc nie ma tu już
nic, co mogłoby mi przywołać z powrotem pewność siebie i zuchwalstwo żołnierza: nic - ani
broni, ani pasa, ani kurtki, ani czapki. Oddaję się na niepewne losy, niech się dzieje co chce -
bo pomimo wszystko odczuwam lekki strach.
Szczupła i śniada porusza brwiami, gdy się nad czym zastanawia; ale gdy mówi, brwi
jej są spokojne. Chwilami dźwięk nie staje się słowem, zdławiony albo niedokończony
przewiewa przeze mnie, łuk, orbita, kometa. Co ja wiedziałem o tym - co ja wiem o tym? -
Słowa obcego języka, z którego mało co rozumiem, te słowa usypiają mnie w ciszę, w której
rozpływa się brązowo w półmroku połyskujący pokój, w której jedynie oblicze nade mną jest
wyraźne i żyje.
Jak wieloraka jest twarz, przed godziną jeszcze obca, teraz zaś powlekająca się
tkliwością, która w niej się przegląda, a nie z niej pochodzi - lecz z nocy, ze świata, z krwi.
Przedmioty, znajdujące się obok, noszą piętno tej bliskości, są zmienione, stają się osobliwe i
tak oto odczuwam cześć przesądną wobec swej jasnej skóry, na którą pada światło lampy,
którą głaszcze jej chłodna, ciemna ręka.
Jakże inaczej jest w burdelach wojskowych, do których nam od czasu do czasu dają
pozwolenie, gdzie czeka się i stoi w długim szeregu. Wolałbym o nich nie myśleć, ale mimo
woli stają mi w pamięci. Jestem przerażony, bo nie wiem, czy takie rzeczy nie zostają na całe
życie.
Potem jednak czuję wargi szczupłej i śniadej, i porywam się ku nim, zamykam oczy i
chciałbym tym ruchem zgasić wszystko: wojnę i zgrozę, i grubiaństwo, aby obudzić się
młodym i szczęśliwym; myślę o dziewczynie z plakatu i przez chwilę wierzę, że życie moje
zawisło od tego, czy ją zdobędę. - Tym głębiej wtulam się w ramiona, które mnie obejmują -
może stanie się cud.
Gdzieś tam odnaleźliśmy się wszyscy trzej; Leer jest bardzo zadzierżysty. Żegnamy
się serdecznie i wzuwamy buty. Nocne powietrze chłodzi nasze gorące ciała. Topole sterczą
wysoko w ciemnościach i szumią. Księżyc stoi na niebie i w wodach kanału. Nie biegniemy
już, kroczymy obok siebie długimi krokami.
Leer odzywa się:
- To było warte komiśniaka.
Nie mogę się zdecydować na rozmowę, nie powiem nawet, abym był wesoły.
Słyszymy kroki i przykucamy za krzewem.
Kroki zbliżają się, rozlegają tuż koło nas. Widzimy nagiego żołnierza w butach i tak
jak i my, pod pachą trzyma paczkę i cwałuje co sił. To Tjaden wybrał się w podróż. I po
chwili już go nie ma.
Śmiejemy się. Jutro będzie klął, na czym świat stoi.
Nie zauważeni przez niego, dobieramy się do naszych sienników.
***
Wołają mnie do kancelarii. Dowódca kompanii daje mi urlop i bilet, i życzy dobrej
podróży. Sprawdzam, na jak długo. Siedemnaście dni - czternaście dni urlopu, trzy na podróż.
To za mało; pytam się, czy nie mógłbym dostać pięciu dni na podróż. Bertnick wskazuje na
papierosy. Teraz dopiero widzę, że nie wrócę bezpośrednio do oddziału. Po upływie urlopu
mam się zameldować na kursach w Heidelagerze.
Koledzy zazdroszczą mi. Kat daje mi rady, jak się dekować. - Jeżeli będziesz cwany,
to wcale nie wrócisz na front.
Wolałbym właściwie jechać za osiem dni; bo tyle czasu będziemy tutaj, a jest nam tu
wcale dobrze.
Ma się rozumieć, trzeba się szarpnąć, i w kantynie urządzić fundę. Jesteśmy wszyscy
cokolwiek zalani. Robi mi się smutno; nie będę tu sześć tygodni, oczywiście to wielkie
szczęście, ale jak to wszystko będzie wyglądać, gdy wrócę? Czy jeszcze spotkam ich
wszystkich? Haie'a i Kemmericha już nie ma - czyja kolej po nich?
Sączymy z butelki, przyglądam się jednemu za drugim. Albert siedzi przy mnie,
kurzy, ma dziarską minę, zawsze byliśmy razem; naprzeciwko przykucnął Kat z opadniętymi
ramionami, ze spuszczonym kciukiem i spokojnym głosem. Müller z wystającymi zębami i
poszczekującym śmiechem. Tjaden z mysimi oczami; Leer, który zapuszcza sobie brodę i
wygląda na czterdzieści lat.
Nad naszymi głowami unosi się gęsty dym. Czymże byłby żołnierz bez tytoniu?
Kantyna jest przystanią, piwo nie tylko trunkiem, piwo jest znakiem, że można bezpiecznie
wyciągnąć i wyprostować członki. Korzystamy z tego, wyciągnęliśmy przed siebie nogi i
plujemy statecznie, bo i plucie jest zacnym zwyczajem. Jak to się całe życie przedstawia
człowiekowi, który ma nazajutrz odjechać!
W nocy znowu jesteśmy na tamtym brzegu. Właściwie boję się powiedzieć szczupłej i
śniadej, że wyjeżdżam i gdy wrócę, będziemy na pewno gdzie indziej, dalej; że chyba nie
spotkamy się już nigdy. Ona kiwa tylko głową, niewiele po sobie okazuje. Nie mogę tego na
razie zrozumieć, ale potem zmiarkowałem. Leer ma rację: gdybym wracał na front,
powiedziałbym znowu: - Pauvre garçon - ale urlopnik? - O takich tu nie dbają, to nie jest
interesujące. Do diabła z tym całym jej szczebiotem i gadaniną. Wierzy się w cuda, a potem
okazuje się, że to tylko komiśniak.
Nazajutrz rano, po odwszeniu, maszeruję w kierunku stacji kolejowej. Odprowadza
mnie Albert i Kat. Dowiadujemy się na miejscu, że pociąg odjeżdża dopiero za parę godzin.
Towarzysze moi muszą wracać: mają służbę. Żegnamy się.
- Bądź zdrów Kat; bądź zdrów Albercie.
Odchodzą i kilkakrotnie przesyłają mi ukłon. Postacie ich zmniejszają się. Znam
dobrze każdy ich krok, każdy ruch, poznałbym ich po ruchach z daleka. W końcu znikają.
Siadam na tornistrze i czekam.
Naraz ogarnia mnie wściekłe zniecierpliwienie; żeby się już raz stąd wydostać.
***
Wyleguję się na różnych dworcach; stoję przed różnymi kotłami, drzemię na różnych
drewnianych ławach! - a potem krajobraz staje się przygnębiający, niewesoły i znany. Mimo
zmierzchających się okien wagonu przesuwają się wioski, gdzie strzechy są jak czapki
nasunięte na tynkowane szachulce; pola żytnie, które lśnią w ukośnym świetle, niby masa
perłowa; sady owocowe, gumna i stare lipy.
Nazwy stacji stają się pojęciami, które wprawiają serce w drżenie. Pociąg sapie i
sapie; stoję przy oknie i trzymam się mocno ram okiennych. Te nazwy zakreślają granice
mojej młodości.
Płaskie łąki, pola, zagrody; zaprzęg jedzie samotnie traktem biegnącym równolegle do
widnokręgu. Szlaban, za którym czekają chłopi, dziewczęta machają ręką, dzieci bawią się
pod nasypem kolejowym. Gościńce, które znikają wśród pól, gładkie szosy, wolne od
artylerii.
Jest wieczór, i gdyby pociąg nie dudnił, musiałbym chyba krzyczeć. Równina
rozszerza się ogromnie, z dala wyłaniają się krawędzie gór w bladobłękitnych tonach. Poznaję
linię charakterystyczną Doldenbergu, ten ząbkowany grzebień, który urywa się ostro tam,
gdzie kończy się czaszka lasu. Dalej jest miasto.
Ale teraz złoto - czerwone światło przelewa się nad światem, pociąg grzechocze na
skręcie, potem na drugim - i nierealne, rozwiane i ciemne stoją topole, jedna za drugą w
długim rzędzie, wszystkie utkane z cieni, światła i tęsknoty. Pole wraz z topolami wykręca się
powoli - pociąg objeżdża je, odstępy między drzewami kurczą się, ten długi rząd staje się
jedną bryłą, i w pewnej chwili widzę tylko jedno drzewo, a potem wysuwają się dalsze topole
spoza przednich i długo jeszcze stoją osamotnione na tle nieba, aż wreszcie znikają za
pierwszymi domami.
Przejazd kolejowy. Stoję przy oknie, nie mogę się oderwać. Inni pasażerowie szykują
swoje rzeczy. Wymieniam na głos nazwę ulicy, którą przejeżdżamy w poprzek. -
Bremerstrasse, Bremerstrasse.
Rowerzyści, wozy, ludzie - tam na dole ta szara ulica i szary tunel - porywa mnie, jak
gdyby był moją matką.
A potem pociąg staje, a oto i dworzec ze swym zgiełkiem, z wołaniem i szyldami.
Zapakowuję tornister, umacniam sprzączki, biorę do ręki karabin i schodzę w dół ze schodów.
Rozglądam się po peronie: nie znam nikogo z tych ludzi, którzy tak spieszą. Panienka z
Czerwonego Krzyża proponuje, bym się czegoś napił. Odwracam się, uśmiecha się do mnie
tak głupio, napuszona, przejęta swoją rolą: patrzajcie ludzie, daję kawę żołnierzowi. Zwraca
się do mnie per kolego - tego mi tylko brakowało.
Ale za dworcem koło ulicy szemrze rzeka, sycząca i biała wypada ze śluzów pod
mostem Młynów. Stara czworoboczna baszta stoi tuż; a przed nią rozłożyste kwitnące lipy i
dalej wieczór.
Tu przesiadywaliśmy często... jakże dawno to było... chodziliśmy na ten most i
wdychali chłodny, gnilny zapach stojącej wody; nachylaliśmy się nad spokojnym nurtem z tej
strony śluz, gdzie zielone wodorosty oblepiają przęsła, a w gorące dni po tamtej stronie śluz
cieszyliśmy się pryskającą pianą i gawędziliśmy o nauczycielach.
Idę przez most, rozglądam się w prawo i w lewo, woda jest wciąż jeszcze pełna
wodorostów i dotychczas płuży jasnym łukiem. W baszcie, prasowaczki o nagich ramionach
stoją wciąż nad białą bielizną i gorąca para wycieka przez otwarte okna. Psy uganiają po
wąskiej ulicy, przed drzwiami stoją ludzie i patrzą za mną, jak idę brudny i obładowany.
W tej cukierni jadaliśmy lody i wprawialiśmy się w palenie papierosów. Na ulicy,
którą teraz wymijam, znam każdy dom - sklep kolonialny, aptekę, piekarnię. A teraz stoję
przed brązowymi drzwiami z wytartą klamką i ręka mi ciąży. Otwierani je, cudownie owiewa
mnie chłód, oczy przestają widzieć wyraźnie.
Schody trzeszczą pod moimi butami. Na górze trzasnęły drzwi, ktoś spogląda,
przechylając się przez poręcz. To otworzono drzwi kuchenne, smaży się placki z kartofli, w
całym domu zalatuje nimi, dzisiaj jest zresztą sobota i ta, która się przechyla przez poręcz - to
moja siostra. Przez chwilę wsuwam bojaźń, spuszczam głowę, potem zdejmuję hełm i
spoglądam w górę. Tak, to moja najstarsza siostra.
- Pawle - woła - Pawle!...
Kiwam głową, tornister uderza o poręcz, karabin jest tak ciężki.
Otwiera porywczo któreś drzwi i woła:
- Mamo, mamo, Paweł przyjechał!
Nie mogę iść dalej. - Mamo, mamo, Paweł przyszedł.
Opieram się o ścianę i zaciskam mocno hełm i karabin. Trzymam jak w kleszczach,
jak najmocniej, ale nie mogę postąpić ani kroku, schody rozpływają się przed oczyma,
uderzam się kolbą po nogach, zacinam wściekle zęby, ale nic nie poradzę na to jedno słowo,
które moja siostra powiedziała, nic na to nie mogę poradzić, zmuszam się straszliwie do
śmiechu i słów, ale nie mogę dobyć głosu, i tak stoję na schodach, nieszczęśliwy, bezbronny,
w strasznym skurczu, i nie chcę, ale łzy spływają mi po twarzy.
Siostra wraca i pyta się. - Co ci jest?
Wytężam wszystkie siły, gramolę się na podest. Stawiam karabin w kącie, kładę
tornister pod ścianę, na nim hełm. Muszę też się pozbyć pasa z wszystkimi
przynależnościami. Potem odzywam się z wściekłością:
- Dajże mi wreszcie chusteczkę!
Przynosi mi z bieliźniarki chusteczkę, wycieram sobie twarz. Nade mną na ścianie
wisi oszklone pudło z jaskrawymi motylami, które kiedyś łapałem.
Teraz słyszę głos matki. Dochodzi z sypialni:
- Czy mama leży? - pytam siostry.
- Tak, chora... - odpowiada.
Wchodzę do niej, podaję rękę i mówię możliwie najspokojniej:
- Oto jestem mamo.
Leży cicho w półmroku. A potem pyta się z trwogą i czuję, jak spojrzenie jej bada
mnie:
- Jesteś ranny?
- Nie, dostałem urlop.
Matka moja jest bardzo blada. Boję się zapalić światło.
- Leżę i płaczę - mówi - zamiast się cieszyć.
- Czy jesteś chora mamo? - pytam.
- Dzisiaj wstanę trochę - odpowiada i zwraca się do siostry, która gotowa jest w każdej
chwili poderwać się i czmychnąć do kuchni, aby jedzenie się nie przypaliło.
- Otwórz tę bańkę z borówkami, lubisz to, prawda? - pyta się mnie.
- Tak, mamo, dawno tego nie jadłem.
- Jak gdybym się spodziewała twojego przyjazdu - śmieje się - akurat smażę twoją
ulubioną potrawę, placki z kartofli i w dodatku z borówkami.
- Przecież to sobota - odpowiadam.
- Siadaj tu przy mnie - mówi matka.
Przygląda mi się. Ręce jej są przy moich, białe, chorowite i wąskie. Zamieniamy tylko
kilka słów, jestem jej wdzięczny za to, że o nic nie pyta. Bo cóż mam jej opowiedzieć:
wszystko, co było możliwe stało się... Wyszedłem na sucho i siedzę przy niej. A w kuchni stoi
moja siostra, szykuje kolację i śpiewa.
- Mój drogi chłopcze - mówi matka cichym głosem. Nigdy nie prawiliśmy sobie
czułości w rodzinie, nie ma tego zwyczaju u ubogich ludzi, którzy muszą ciężko harować i
miewają liczne troski. Poza tym nie rozumieją tego, nie lubią często potwierdzać rzeczy, które
są i tak wiadome. Gdy matka mówi do mnie - drogi chłopcze - to znaczy więcej, niż gdyby
inna nie wiem co wyprawiała. Wiem z całą pewnością, że bańka z borówkami jest od długich
miesięcy ostatnią, i że ją przechowywano specjalnie dla mnie. Na pewno zachowała ją przy
jakiejś okazji i odłożyła dla mnie.
Siedzę przy łóżku, za oknami - w ogrodzie przeciwległej gospody jarzą się kasztany
złotem i brunatnością.
Oddycham powoli i powiadam sobie. - Jesteś w domu, jesteś w domu. - Ale wciąż
jeszcze jestem skrępowany, nie mogę się z tym wszystkim oswoić. Tu jest moja matka, tu jest
moja siostra, tu moje pudło z motylkami, tu pianino z mahoniu - ale ja tu niezupełnie jeszcze
jestem. Dzieli nas zasłona i krok.
Dlatego wstaję teraz, przynoszę tornister, kładę go na łóżku i rozpakowuję wszystko,
co przywiozłem: cały serek edamski - podarek Kata, dwa bochenki chleba, trzy czwarte funta
masła, dwie puszki pasztetu, funt smalcu i woreczek ryżu.
- To się wam na pewno przyda...
Kiwa głową.
- Skąpo chyba u was z żywnością? - informuję się.
- Tak, niewiele tego mamy. A wy dostajecie dosyć?
Uśmiecham się i wskazuję na przywieziony podarunek.
- Tyle to nie zawsze, ale jakoś tam się żyje.
Erna zabiera paczki.
Matka moja naraz chwyta mnie mocno za rękę i zacinając się pyta:
- Źle tam było, Pawle?
Matko, co ci mam na to odpowiedzieć! Nie zrozumiesz tego, nigdy tego nie
zrozumiesz. Pytasz się, czy było tam źle. Ty, matko. Potrząsam głową i mówię:
- Nie matko, nie tak znowu bardzo. Żyjemy całą kupą, zawsze to znośniej.
- Tak, ale niedawno był tu Henryk Bredemeyer, opowiadał, że jest tam teraz okropnie,
z gazem no i ze wszystkim.
To mówi matka moja. Powiada: z gazem i ze wszystkim. Sama nie wie co mówi, i
tylko boi się o mnie. Czy mam jej opowiedzieć, jakeśmy pewnego razu w trzech okopach
znaleźli nieprzyjacielskich żołnierzy zastygłych, jakby rażonych paraliżem? Na przedpolu, w
schronach stali i leżeli ludzie o sinych twarzach - trupy.
- Ach matko, czego się tu u was nie mówi - odpowiadam. - Bredemeyer gada od
rzeczy. Widzisz sama, jestem zdrów i utyłem.
Z drżącej troski mojej matki czerpię niepokój. Teraz mogę już chodzić po pokoju, i
mówić, i opowiadać, bez obawy, że będę musiał naraz oprzeć się o ścianę, ponieważ świat
mięknie jak guma, a żyły kruszeją, jak próchno.
Matka moja chce wstać - idę tak długo - idę do siostry, do kuchni.
- Co jest mamie - pytam?
Wzrusza ramionami:
- Leży już parę miesięcy, nie chcieliśmy pisać. Było wielu doktorów. Jeden twierdzi,
że to chyba rak.
***
Idę się zameldować w komendzie miasta. Wałęsam się powoli po ulicach. Tu i ówdzie
ktoś mnie nagabuje. Nie zatrzymuję się długo, ponieważ nie chcę wiele mówić. Wracam z
koszar, naraz woła mnie donośny głos. Odwracam się, zatopiony w myślach, i oto stoję
twarzą w twarz przed majorem. Wpada na mnie z krzykiem:
- Nie umiecie salutować?
- Przepraszam, panie majorze - odpowiadam zmieszany - nie zauważyłem pana.
Podnosi głos:
- Nie umiecie się rozumniej wyrażać?
Dałbym mu chętnie w pysk, ale opanowuję się, można łatwo przegrać urlop, prostuję
się i mówię:
- Nie zauważyłem pana majora.
- Trzeba na przyszłość uważać - pyskuje ów. - Nazwisko?
Raportuję. Czerwona otyła twarz majora jest jeszcze wciąż oburzona.
- Oddział?
Melduję przepisowo, ale to mu nie wystarcza.
- Gdzie kwaterujecie?
Ale już mam tego dosyć, odpowiadam:
- Pomiędzy Langemarkiem i Bischoote.
- Jak to? - pyta nieco ogłupiały.
Tłumaczę mu, że przed godziną przybyłem na urlop - przypuszczam, że teraz już się
chyba odczepi. Ale gdzie tam, na odwrót, wpada w większy gniew.
- Chcielibyście tu zaprowadzić zwyczaje frontowe? Wybijcie to sobie z głowy! Tu,
Bogu dzięki, panuje porządek. Rozkazuje:
- Dwadzieścia kroków w tył, marsz, marsz!
Gryzie mnie tępa wściekłość. Ale na nic się to nie zda, jak zechce, to mnie może
wsadzić do paki. Cofam się więc, wracam z odległości sześciu metrów, salutuję zadzierżyście
i opuszczam rękę dopiero sześć metrów za nim.
Przywołuje mnie ponownie i już szlachetnie daje mi do zrozumienia, że tym razem
daje łasce pierwszeństwo przed prawem. Okazuję mu swoją wdzięczność. - Odmaszerować.
Robię w tył zwrot i odchodzę.
Popsuło mi to cały wieczór. Wracam jakoś do domu i rzucam z siebie
umundurowanie, zresztą i tak miałem to zrobić. Wyjmuję z szafy swój ubiór i przebieram się.
Czuję się w nim nieswojo. Garnitur jest za wąski i kusy, zmężniałem w wojsku.
Kołnierzyk i krawat sprawiają mi wiele trudności. W końcu siostra zawiązuje węzeł. Jak
lekkie jest takie ubranie, ma się wrażenie, że się jest w samych kalesonach i koszuli.
Oglądam się w lustrze. Dziwny widok. Opalony, nieco wyrośnięty konfirmant patrzy
na mnie ze zdziwieniem.
Matka jest zadowolona, że się przebrałem, jestem jej przez to bliższy. Natomiast
ojciec wolałby, abym szedł z nim do znajomych w mundurze.
Lecz ja nie mam do tego zbytniej ochoty.
***
Cudnie jest siedzieć sobie gdzieś spokojnie, na przykład naprzeciwko, w ogrodzie
gospody, pod kasztanami, w pobliżu kręgielni. Liście spadają na stół, na ziemię, pierwsze
liście jesieni. Przede mną stoi kufel piwa, w wojsku nauczyłem się pić. Szklanka jest do
połowy wypróżniona, jest zatem jeszcze kilka dobrych chłodnych łyków, a zresztą mogę
przecie zamówić drugi i trzeci kufel, jeżeli tylko zechcę. Nie ma tu apelów, nie ma ognia
artyleryjskiego, dzieci oberżysty bawią się w kręgielni i pies składa mi mordę na kolanach.
Niebo jest błękitne, przez listowie kasztanów przegląda zielona wieża kościoła św.
Małgorzaty.
I tak jest dobrze, to lubię. Ale z ludźmi nie mogę się jakoś zejść.
Jedyną osobą, która mnie o nic nie pyta, jest moja matka. Już z ojcem jest inaczej.
Chciałby, abym mu opowiadał o froncie, życzenia jego wydają mi się wzruszająco głupie, nie
mam już do niego właściwego stosunku. Chciałby stale słyszeć coś nowego. Rozumiem, nie
wie, że coś takiego nie może być opowiedziane, rad by mi uczynić mu zadość, ale
niebezpiecznie jest dla mnie wyrażać te rzeczy w słowach, lękam się, czy nie rozrosną się
gigantycznie, czy już można je będzie poskromić. Cóż by się z nami stało, gdybyśmy sobie
uświadomili, co się dzieje na froncie.
Ograniczam się więc do tego, że opowiadam niektóre wesołe kawały. Ale ojciec
zadaje mi pytanie, czy brałem udział w nocnej walce. Odpowiadam, że nie, wstaję i wychodzę
z domu.
Ale to nie polepsza sytuacji. Parokrotnie wzdrygam się cały na ulicy, ponieważ
zgrzyty tramwajów przypominają mi syk nadlatujących granatów, wtem ktoś klepie mnie po
ramieniu. To nauczyciel niemieckiego zasypuje mnie zwykłą serią zapytań:
- Ano, jak tam na froncie? Strasznie, strasznie, co? Tak, to straszne, ale musimy
wytrzymać. Ale przynajmniej na froncie macie dobrą aprowizację, tak słyszałem, wyglądacie
zresztą dobrze, Pawle, bardzo zdrowo. Tu jest oczywiście gorzej, no tak, to się samo przez się
rozumie, wszystko, co mamy najlepszego - dla naszych żołnierzy.
Zaciąga mnie do swego stolika. Witają mnie wspaniale, jakiś dyrektor podaje mi rękę i
powiada:
- Tak, pan wraca z frontu? Jaki tam nastrój? Świetny, świetny, co?
Oświadczam mu, że każdy by chętnie wrócił do domu. Zatrząsł się ze śmiechu.
- Wierzę, ale wprzódy musicie sprawić lanie Francuzom. Pali pan? Proszę, niech pan
weźmie. Panie ober, jedno piwo dla naszego młodego wojaka.
Niestety, przyjąłem cygaro, przeto muszę tu zostać. Wszyscy wprost ociekają
życzliwością, nie można im nic zarzucić.
Mimo to jestem rozdrażniony i palę gorączkowo. Aby cośkolwiek czynić, jednym
haustem wychylam szklankę piwa, natychmiast zamawiają drugą, poczciwcy wiedzą, co
zawdzięczają żołnierzowi.
Dyskutują nad tym, jakie tereny mają anektować. Dyrektor z żelaznym łańcuszkiem
przy zegarku pragnie zagarnąć najwięcej: całą Belgię, zagłębia francuskie i rozległe obszary
Rosji. Uzasadnia dokumentnie, czemu musimy to wszystko posiąść, jest niezachwiany i
wytrwałością dopina tego, że inni w końcu ustępują. Po czym zaczyna wyjaśniać, gdzie musi
nastąpić przerwanie frontu francuskiego i mimochodem zwraca się do mnie.
- Moglibyście się teraz trochę energiczniej posuwać, z tą swoją wieczną wojną
pozycyjną. Przepędźcie psubratów, a będziecie mieli spokój.
Odpowiadam, że naszym zdaniem przerwanie frontu jest niemożliwe. Oni tam mają za
wiele rezerw. Poza tym wojna jest inna, niż się na ogół myśli.
Dyrektor replikuje z poczuciem wyższości i dowodzi mi, że nie znam się na tym. -
Pewnie, z punktu widzenia jednostki - powiada - ale tu chodzi o całokształt. I o tym nie
możecie sądzić. Widzicie tylko wasz mały odcinek i przez to nie ogarniacie całej sytuacji.
Spełniacie swoją powinność, owszem. Narażacie swoje życie, to warte najwyższej czci. -
Każdy z was powinien by dostać Krzyż Żelazny - ale przede wszystkim trzeba przerwać
nieprzyjacielski front we Flandrii i następnie zwinąć od góry. Sapie i ociera sobie brodę:
- Trzeba go zwinąć całkowicie od góry na dół. A potem na Paryż.
Chciałbym wiedzieć, jak on to sobie wyobraża, i wlewam w siebie trzecią porcję piwa.
Natychmiast każą mi podać czwartą.
Ale tym razem zrywam się, dyrektor wsuwa mi do kieszeni jeszcze cygaro i puszcza
mnie z przyjaznym klapsem.
- Wszystkiego najlepszego. Miejmy nadzieję że wkrótce usłyszymy o was znowu co
dobrego.
***
Inaczej sobie wyobrażałem urlop. Rok temu było istotnie inaczej. To ja zapewne
zmieniłem się w ciągu tego czasu. Między dniem dzisiejszym a wczorajszym jest przepaść.
Wtedy nie znałem jeszcze wojny, byliśmy na spokojnych odcinkach. Dzisiaj widzę, że mimo
woli stałem się pokorniejszy. Czuję się tu nieswojo, to całkiem obcy świat. Jedni wypytują,
inni nie pytają, i widać, że są z tego dumni, czasami mówią nawet z tą miną zrozumienia, że
nie można o tym opowiadać. Coś sobie widocznie ubrdali.
Najchętniej jestem sam, wtedy nikt mi nie przeszkadza. Bo wszyscy stale wracają do
tego tematu, jak źle się powodzi, i jak dobrze się powodzi, jedni twierdzą tak, inni inaczej -
zawsze są pochopni do tematów, które omawiają podstawę ich bytu. Z pewnością i ja tak
dawniej żyłem, ale teraz nie umiem się do tego przystosować.
Za wiele gadają. Mają troski, cele, życzenia, których nie mogę ujmować tak jak oni.
Czasami siedzę z jednym z nich w ogródku gospody i usiłuję mu wyklarować, że to właściwie
jest już wszystko - siedzieć tak cicho. Rozumieją to oczywiście, przyznają mi rację, sami się
tego domyślali, ale tylko w słowach, tylko w słowach, o to właśnie chodzi - odczuwają to, ale
połowicznie, ich druga połowa jest zaprzątnięta innymi sprawami, tak są podzieleni,
rozdrobnieni, żaden nie odczuwa tego całym swym jestestwem; ja sam nie umiem tego dobrze
określić, co mam na myśli.
Kiedy tak ich widzą w ich pokojach, w ich biurach, w ich zawodach, wtedy pociąga
mnie to nieodparcie, też bym chciał być tam, zapomnieć o wojnie. Ale od razu mnie to znowu
odpycha, tak to jest ograniczone, jak może coś takiego wypełnić życie, należałoby to rozbić,
jakże może to wszystko tak być, gdy tam na froncie odłamki świszczą teraz nad lejami, i
rakiety szybują do góry, rannych wlecze się do wagonów sanitarnych, i koledzy moi kulą się
w schronach! - Tu są inni ludzie, ludzie, których nie bardzo rozumiem, którym, zazdroszczę i
którymi pogardzam. Wciąż mi stają w pamięci Kat i Albert, i Müller, i Tjaden, co oni teraz
robią? Siedzą może w kantynie, albo pływają - wkrótce będą musieli wrócić na przednie
pozycje.
***
W pokoju moim stoi za stołem brązowa, skórzana kanapa. Siadam na niej.
Na ścianach przymocowane pluskiewkami wiszą liczne ilustracje, które wyciąłem
swego czasu z pism. Poza tym karty pocztowe i rysunki, które mi szczególnie przypadły do
gustu.
W kącie stoi mały żelazny piec. Pod ścianą na przeciwko - etażerka z książkami.
Mieszkałem w tym pokoju, zanim zostałem żołnierzem. Książki kupowałem
pojedynczo za pieniądze, które zarabiałem lekcjami. Niektóre były kupione w antykwariatach,
więc wszyscy klasycy, w sztywnych niebieskich oprawach płóciennych, każdy tom kosztował
markę i dwadzieścia fenigów. Kupowałem pełne wydania, wybory pism nie budziły we mnie
zaufania, nie byłem pewny, czy wydawcy nie przepuścili najważniejszych utworów. Dlatego
kupowałem jedynie “pełne wydania”. Czytałem je z uczciwą gorliwością, ale większość nie
bardzo mi odpowiadała. Tym bardziej ceniłem sobie inne książki, bliższe współczesności, i
oczywiście o wiele droższe. Niektóre zdobyłem w niezbyt uczciwy sposób, wypożyczałem i
nie zwracałem, nie mogłem się bowiem z nimi rozstać. Jedną półkę zajmują książki szkolne.
Są zaniedbane, mocno zużyte, z wyrwanymi stronami, wiadomo w jakim celu. Na dole leżą
kajety, papiery i listy, rysunki i rozmaite szpargały.
Pragnę się wmyśleć w tamte czasy. Są jeszcze w tym pokoju, czuję to od razu,
przechowały je ściany. Ręce moje leżą na poręczy kanapy, teraz kładę się wygodnie,
wyciągam nogi i tak siedzę bezpiecznie w kącie, wtulony w ramiona kanapy.
Małe okienko otwarte ukazuje znajomy obraz ulicy z wznoszącą się u wylotu wieżą
kościelną. Trochę kwiatów stoi na stole. Piórniki, ołówki, przycisk w postaci muszli,
kałamarz - tu się nic nie zmieniło.
I tak samo tu będzie - jeżeli mi się poszczęści - gdy wojna się skończy i ja powrócę na
zawsze. Będę tak samo tu siedział, patrzał na swój pokój i czekał.
Jestem wzburzony, ale nie chcę i nie powinienem być wzburzony. Pragnę znowu
odczuwać to ciche uniesienie, to uczucie silnego, niewypowiedzianego porywu, jak dawniej,
gdy przystępowałem do książek. Wicher pragnień, który zrywał się z kolorowych grzbietów,
niechaj mnie znowu porwie, niech roztopi ciężką, martwą bryłę ołowiu, która gdzieś tkwi we
mnie, niech budzi niecierpliwe oczekiwanie przyszłości, skrzydlatą radość ze świata myśli.
Niech mi zwróci straconą pochopność młodości.
Siedzę i czekam.
Wpada mi na myśl, że powinienem iść do matki Kemmericha; - mógłbym też
odwiedzić Mittelstaedta, zapewne znajdę go w koszarach. Wyglądam przez okno; - za
osłonecznionym obrazem ulicy wyłania się lekko pasmo pagórków, nieco zamazane,
zamienia się w jasny dzień jesienny; siedzę przy ognisku z Katem i Albertem i zajadamy
pieczone kartofle w mundurkach.
Wszakże nie chcę o tym myśleć, wykreślam to z pamięci. Niech ten pokój przemówi,
niech mnie pochwyci, porwie, chcę odczuwać, że tu jest moje miejsce, chcę wsłuchać się, aby
- kiedy wypadnie wrócić na front - wiedzieć: gdy napływa fala powrotu do domu, wojna
zapada się, tonie, wojna wtedy mija, nie pożera nas, nie ma nad nami żadnej władzy prócz
zewnętrznej.
Grzbiety książek stoją rzędem. Znam je jeszcze i przypominam sobie, w jakim je
porządku ustawiałem. Proszę je oczyma: przemówcie do mnie - przyjmijcie mnie - przyjmij
mnie, dawniejsze życie - ty beztroskie i piękne - przypuść mnie znowu do siebie...
Czekam, czekam.
Obrazy przechodzą jeden za drugim, nie utrwaliły się mocno - zaledwie cienie i
wspomnienia.
Nicość, nicość.
Niepokój mój wzrasta.
Przerażające uczucie obcości chwyta mnie nagle. Nie mogę znaleźć sobie miejsca,
jestem stąd wyłączony; jakkolwiek błagam i wysilam się, nic się tu nie porusza, beznamiętny
i smutny siedzę niby skazaniec, i przeszłość odwraca się ode mnie. Jednocześnie boję się ją za
bardzo zaklinać, bo nie wiem, co może z tego wyniknąć. Jestem żołnierzem, tego muszę się
trzymać.
Zmęczony podnoszę się i wyglądam przez okno. Następnie biorę jedną z książek i
przerzucam kartki, aby się wciągnąć w lekturę. Lecz odstawiam ją na miejsce i biorę drugą.
Niektóre zdania są podkreślone. Szukam, przerzucam strony, biorę inne książki. Już cała
paczka leży pod ręką. I wciąż dochodzą inne książki, coraz szybciej - kartki, kajety, listy.
Stoję milczący przed tą stertą. Jak przed sądem.
Zniechęcony.
Słowa, słowa, słowa - nie dosięgają mnie.
Powoli ustawiam książki z powrotem na półkach.
Stało się.
Cicho wychodzę z pokoju.
***
Jeszcze nie rezygnuję. Wprawdzie nie wchodzę już do swego pokoju, ale pocieszam
się tym, że kilka dni nie decyduje. Będę miał na to później czas - potem - lata całe. Chwilowo
odwiedzam Mittelstaedta w koszarach, siedzimy w jego izbie. Powietrza tutejszego nie lubią,
ale jestem do niego przyzwyczajony.
Mittelstaedt komunikuje mi nowinę, która mnie z miejsca elektryzuje. Opowiada, że
Kantorek został wcielony do wojska jako landszturmista.
- Wyobraź sobie - powiada i wyjmuje parę dobrych cygar - przychodzę tu ze szpitala i
wpadam ci od razu na niego. Ta żaba wyciąga do mnie łapę i rechocze: - “Kogo ja widzę,
Mittelstaedt, co słychać dobrego?”
Wytrzeszczam na niego oczy i mówię: - “Landszturmisto Kantorek, służba nie drużba,
powinniście sami o tym najlepiej wiedzieć. Stańcie na baczność, gdy rozmawiacie z szarżą”.
Trzeba ci było widzieć jego minę. Skrzyżowanie kiszonego ogórka z granatem, który nie
wybuchł. Próbował się jeszcze raz spoufalić. Wpadłem na niego z pyskiem. Wtedy cwaniak
zachodzi z innej strony i pyta mnie z głupia frant: - “Czy wie pan, że dopuszczono pana do
wojennej matury?” Chciał mi to przypomnieć, psia para. Tu dopiero chwyciła mnie
prawdziwa pasja i ja mu przypomniałem, że aż mu się niedobrze zrobiło: - “Landszturmisto
Kantorek, dwa lata temu prawiliście nam kazania, abyśmy się zaciągnęli do wojska,
namówiliście Józefa Behma, który właściwie bardzo tego nie chciał. Poległ trzy miesiące
przed wcieleniem jego rocznika. Gdyby nie wy, żyłby przynajmniej tyle czasu. A teraz
odmaszerować. Pomówimy jeszcze ze sobą”. Najpierw zaprowadziłem go do magazynu i
wykombinowałem dla niego fajne umundurowanie. Zaraz go zobaczysz.
Wychodzimy na podwórze. Kompania już się sformowała. Mittelstaedt zarządza
spocznij i odbywa przegląd. Spostrzegam Kantorka i ledwo hamuję śmiech. Ma na sobie
wypłowiały, niegdyś błękitny mundur z długimi połami. Na plecach i rękawach duże ciemne
łaty. Przyodziewek ten był chyba niegdyś własnością olbrzyma. Za to zbyt kuse są wytarte
czarne spodnie, sięgają mu zaledwie do połowy łydek. Natomiast trzewiki są bardzo
przestronne, twarde jak żelazo, sędziwe, z boku sznurowane deptacze z zagiętymi nosami. W
zamian nakrycie głowy jest znowu za małe, straszliwie zabłocona parszywa furażerka. Całość
jest naprawdę politowania godna.
Mittelstaedt staje przed nim:
- Landszturmisto Kantorek, czy tak się czyści guziki? Nigdy się tego nie nauczycie.
Niedostatecznie, Kantorek, niedostatecznie...
Płonę wewnętrznie z zadowolenia. Dokładnie tak samo za czasów szkolnych Kantorek
ganił Mittelstaedta, tym samym nawet tonem. - Niedostatecznie, Mittelstaedt,
niedostatecznie...
Mittelstaedt tymczasem nie przestaje go zawstydzać:
- Przyjrzyjcie się Boettcherowi, ten jest wzorowym żołnierzem, możecie brać z niego
przykład.
Ledwo wierzę własnym oczom. I Boettcher jest tu, odźwierny z naszej szkoły. I on jest
wzorowym żołnierzem! Kantorek obrzuca mnie spojrzeniem jakby chciał mnie pożreć. Lecz
ja z głupia frant uśmiecham mu się w twarz, jak gdybym go widział pierwszy raz w życiu.
Jak idiotycznie wygląda z tą czapeczką i w tym mundurze! I przed taką ofermą
odczuwało się niegdyś strach paniczny, gdy tronowała na katedrze i bodła ucznia ołówkiem
przy nieprawidłowych czasownikach francuskich, z którymi i tak później we Francji nie
wiadomo co robić. Dopiero dwa lata temu... a teraz oto stoi tu landszturmista Kantorek
brutalnie odarty z czarów, z krzywymi kolanami, z ramionami jak ucha u garnka, z kiepsko
wyczyszczonymi guzikami, w śmiesznej postawie stuprocentowej ofermy. Nie mogę go już
jakoś rymować z groźną istotą na katedrze, i chciałbym naprawdę wiedzieć, co uczynię, gdy
mnie znów kiedy ten obraz nędzy i rozpaczy zapyta - gdy zapyta mnie, starego żołnierza -
Baümer, proszę mi wymienić imperfait czasownika aller...
Tymczasem Mittelstaedt formuje tyralierkę i dobrodusznie mianuje Kantorka
sekcyjnym.
Ale za tym kryje się specjalny podstęp. Sekcyjny musi stale wyprzedzać sekcję o
dwadzieścia kroków - na komendę: “W tył zwrot, marsz” sekcja robi zwrot, sekcyjny zaś
znalazłszy się dwadzieścia kroków za linią tyralierską musi pędzić co sił, aby stanąć przed nią
o dwadzieścia kroków. Razem stanowi to czterdzieści kroków marszu. Ledwo jednak stanął, a
już znowu pada komenda: “W tył zwrot, marsz”, i znowu musi pędzić czterdzieści kroków. W
ten sposób oddział spokojnie sobie przerabia zwroty i kilka kroków, gdy natomiast sekcyjny
mknie tam i z powrotem, jak kot z pęcherzem. Jest to jedna z wypróbowanych recept
Himmelstossa.
Kantorek nie może się niczego innego spodziewać od Mittelstaedta; zostawił go
kiedyś na drugi rok w klasie i Mittelstaedt byłby durniem, gdyby przed powrotem na front nie
wykorzystał tej pysznej okazji. Chyba jednak trochę lżej się umiera, gdy się korzystało z
takiej sposobności odwetu.
Tymczasem Kantorek pędzi tam i z powrotem, jak wypłoszony dzik. Po pewnym
czasie Mittelstaedt każe zaprzestać, i rozpoczyna się ważne ćwiczenie: pełzanie. Na kolanach
i łokciach pcha Kantorek swą szanowną postać po piasku tuż koło nas. Sapie z całej mocy, a
sapanie jego brzmi jak muzyka.
Mittelstaedt dodaje mu otuchy, pocieszając landszturmistę Kantorka cytatami z
powiedzeń nauczyciela Kantorka.
- Landszturmisto Kantorek, mamy szczęście żyć w wielkich czasach, musimy się więc
wszyscy wysilić i nie zważać na trudności.
Kantorek wypluwa brudną drzazgę, która mu wpadła pomiędzy zęby. Poci się.
Mittelstaedt nachyla się i dodaje z naciskiem zaklinacza:
- I z powodu błahostek nigdy się nie zrażać do wielkich przeżyć, landszturniisto
Kantorek!
Dziwi mnie, że Kantorek nie pęka ze złości, tym bardziej, że zaczyna się teraz
gimnastyka i Mittelstaedt kopiuje go przepysznie, mianowicie chwyta go za portki i podsadza
na trapez, aby mógł brodę oprzeć mocno na pręcie. Na dobitkę ocieka mądrymi słówkami.
Kantorek wyrabiał z nim dawniej to samo.
Potem wyznacza każdemu służbę.
- Kantorek i Boettcher po chleb! Weźcie ze sobą ręczny wózek.
Kilka minut później obaj odchodzą z workiem. Kantorek idzie wściekły, ze
spuszczoną głową. Odźwierny jest dumny, ponieważ ma łatwą służbę.
Piekarnia znajduje się na drugim końcu miasta. Obaj muszą więc dwukrotnie
przemierzyć całe miasto. - Robią to od dwóch dni - uśmiecha się Mittelstaedt - niektórzy
obywatele specjalnie czekają, aby ich zobaczyć.
- Pysznie - powiadam - ale czy się nie skarżył na ciebie?
- Próbował. Nasz dowódca pokładał się ze śmiechu słysząc tę historię. On sam nie
cierpi belfrów. Poza tym smalę cholewki do jego córeczki.
- Za to cię zetnie na egzaminie.
- Gwiżdżę na to - odpowiada Mittelstaedt spokojnie. Jego skarga była poza tym
bezcelowa, bo mogłem dowieść, że przeważnie daję mu lekką służbę.
- Czy nie mógłbyś dać mu dobrej szkoły? - pytam go.
- Takiej ofermie? - odpowiada Mittelstaedt wyniośle.
***
Czym jest urlop? - Zachwianiem, które później wszystko pogarsza. Już teraz wkrada
się rozstanie. Matka przygląda mi się w milczeniu - liczy dni, wiem to na pewno - każdego
rana jest smutna. Znów jeden dzień ubył. Schowała gdzieś mój tornister, nie chce, aby jej
przypominał.
Godziny pędzą szybko, gdy się medytuje. Otrząsam się i wychodzę z siostrą na
miasto. Idziemy do rzeźni po kilka funtów kości. To wielka laba, już od samego rana ludzie
stoją w ogonku. Niektórzy mdleją.
Nie mamy szczęścia. Po trzech godzinach kolejnego wystawania w ogonku, wszyscy
się rozchodzą. Nie ma już kości.
I to dobrze, że dostaję tu swój wikt. Przynoszę go matce, dzięki temu mamy wszyscy
pożywniejsze jedzenie.
Dni są coraz cięższe, oczy mojej matki coraz smutniejsze. Jeszcze cztery doby. Muszę
pójść do matki Kemmericha.
***
Nie można tego napisać. Ta drżąca rozełkana kobieta, która potrząsa mną i krzyczy na
mnie. - Dlaczego ty żyjesz, jeżeli on nie żyje - która oblewa mnie łzami i woła: - Dlaczego
tam jesteście, takie dzieci jak wy...! która osuwa się na krzesło i płacze. - Czy widziałeś go?
Czy widziałeś go jeszcze? Jak umierał?
Powiadam jej, że kula trafiła w serce, i że od razu umarł. Patrzy na mnie badawczo,
wątpi. - Kłamiesz. Wiem lepiej. Czułam, jak ciężko umierał, czułam w nocy jego strach -
mów prawdę, chcę wiedzieć, muszę to wiedzieć.
- Nie - mówię - byłem przy nim. Umarł od razu. Błaga mnie cichym głosem:
- Powiedz mi. Musisz mi powiedzieć. Wiem, chcesz mnie pocieszyć, ale czy nie
widzisz, że bardziej mnie męczysz, niż gdybyś powiedział prawdę? Nie mogę znieść
niepewności, powiedz mi, jak to było, choćby to nawet było najokropniej. Wolę to od tego, co
ja sobie sama wyobrażam.
Nie powiem jej, raczej dałbym się zarąbać. Współczują jej, ale nic na to nie poradzę,
że wydaje mi się nieco głupia.
Powinno jej wystarczyć, że Kemmerich nie żyje. Skoro się widziało tylu martwych,
nie można właściwie zrozumieć bólu z powodu śmierci jednego człowieka. Odzywam się
więc trochę zniecierpliwionym tonem:
- Umarł od razu. Nie czuł tego nawet. Twarz jego była zupełnie spokojna.
Milczy. Potem zapytuje powoli:
- Czy możesz przysiąc?
- Tak.
- Na wszystko, co święte?
Ach Boże, co mi jest teraz święte? Świętości zmieniają się u nas tak prędko.
- Tak, umarł od razu.
- Żebyś już więcej nie wrócił, jeżeli to nieprawda.
- Niech już więcej nie wrócę, jeżeli nie umarł od razu.
Diabli wiedzą, co jeszcze przyjąłbym na siebie. Ale zdaje się, że uwierzyła. Jęczy i
płacze. Mam jej opowiedzieć, jak to się stało, i wymyślam bajeczkę, w którą teraz sam niemal
wierzę.
Na odchodnym pocałowała mnie i podarowała jego fotografię. Kemmerich w
mundurze rekruta opiera się o okrągły stół o nogach z nieostruganych gałęzi brzozowych. W
głębi wymalowany las. Na stole stoi kufel od piwa.
***
Ostatni wieczór w domu. Wszyscy są milczący. Kładę się wcześnie do łóżka,
poprawiam poduszki, przyciskam je do siebie i składam głowę; kto wie, czy będę jeszcze
kiedy leżał na puchowym posłaniu!
Późno w nocy matka wchodzi do mego pokoju. Sądzi, że ja śpię, a ja udaję, że śpię.
Rozmawiać, czuwać razem - to za ciężko.
Siedzi prawie do rana, jakkolwiek ma bóle i chwilami kurczy się. Wreszcie nie mogę
już wytrzymać, udaję, że się budzę.
- Idź spać, mamo, przeziębisz się.
Odpowiada:
- Będę miała jeszcze dosyć czasu, aby się wyspać.
Unoszę się na łóżku.
- Nie od razu idzie się na front, mamo. Idę przedtem na cztery tygodnie do obozu.
Stamtąd może którejś niedzieli wybiorę się do was.
Milczy. Następnie zapytuje cichym głosem:
- Bardzo się boisz?
- Nie, mamo.
- Chciałam ci tylko powiedzieć, żebyś się miał na ostrożności z kobietami we Francji.
To są złe kobiety.
Ach matko, matko! Dla ciebie jestem dzieckiem - dlaczego nie mogę złożyć głowy na
twoim łonie i płakać? Dlaczego muszę zawsze być tym silniejszym i bardziej opanowanym,
jestem przecie naprawdę niewiele więcej niż dzieckiem, w szafie wiszą jeszcze moje krótkie
spodenki, było to tak niedawno, dlaczego minęło na zawsze?
Mówię, siląc się na spokój.
- Tam, gdzie my jesteśmy, nie ma kobiet, mamo.
- I bądź bardzo ostrożny na francie, Pawełku.
Ach matko, matko! Dlaczego nie chwytam cię w objęcia i nie umieramy. Co z nas za
biedne, nędzne psy.
- Tak, mamo, będę ostrożny.
- Będę się co dzień modliła za ciebie, Pawełku.
Ach, matko, matko! Pozwól nam wstać i iść z powrotem przez lata, aż spadnie z nas ta
cała niedola, z powrotem do ciebie tylko i do mnie, matko!
- Może byś mógł dostać bardziej bezpieczne stanowisko.
- Tak, mamo, może mnie wezmą do kuchni, to bardzo możliwe.
- Zgódź się na to, choćby nawet koledzy mówili...
- Nie dbam o to, mamo...
Wzdycha. Twarz jej, to biały odblask w ciemnościach.
- Teraz musisz się położyć, mamo.
Nie odpowiada. Wstaję i zarzucam jej na plecy swoją kołdrę. Wspiera się na moim
ramieniu, odczuwa bóle. Tak ją doprowadzam do jej łóżka. Chwilę jeszcze zostaję przy niej.
- Musisz wyzdrowieć, mamo, zanim wrócę.
- Tak, tak, moje dziecko.
- Nie powinniście mi nic przysyłać. My tam mamy dosyć jedzenia. Wam tu bardziej
się przyda.
Jak biednie wygląda w łóżku ta, która mnie kocha nade wszystko. Gdy chcę już
odejść, mówi szybko:
- Wystarałam się dla ciebie o jeszcze dwie pary kalesonów z dobrej wełny. Są bardzo
ciepłe. Nie zapomnij ich zapakować.
Ach mamo, wiem co cię kosztowały te dwie pary kalesonów, ile zachodu, czekania i
błagań! Ach mamo, mamo, jak to zrozumieć, że ja muszę cię opuścić, kto ma więcej praw do
mnie od ciebie! Siedzę tu jeszcze, a ty leżysz tam, musimy sobie tyle powiedzieć, ale nie
zdołamy tego nigdy uczynić.
- Dobranoc, mamo.
- Dobranoc, moje dziecko.
Pokój jest ciemny. Oddech mojej matki chodzi po nim tam i z powrotem.
Jednocześnie cyka zegar. Za oknami wieje wiatr. Szumią kasztany.
W korytarzu potykam się o tornister, który leży już zapakowany, bo wyjeżdżam
bardzo wcześnie.
Gryzę poduszki, zaciskam pięści na żelaznych prętach łóżka. Nie powinienem był tu
przyjechać. Tam byłem zobojętniały i często pozbawiony wszelkich nadziei. Nigdy już nie
wrócę do tego stanu. Byłem żołnierzem, a teraz jestem niczym więcej, jak bólem z powodu
siebie, z powodu swej matki, z powodu wszystkiego, co jest tak beznadziejne i bez końca.
Nie powinienem był jechać na urlop.
ROZDZIAŁ 8
Poznaję te baraki w Heidelagerze. Tu Himmelstoss wychowywał Tjadena. Z ludzi
jednak nie znam tu już prawie nikogo, wszystko się gruntownie zmieniło, jak zwykle.
Zaledwie kilka osób widziałem swego czasu przelotnie.
Służbę odbywam mechanicznie. Wieczorem siedzę przeważnie w świetlicy, leżą tu
pisma, ale nie czytam ich, natomiast chętnie zasiadam do pisania. Usługują nam dwie
dziewczyny, jedna młoda.
Wysoki płot druciany otacza obóz. Trzeba mieć przepustkę, gdy się późno wraca ze
świetlicy. Ale i bez przepustki można się dogadać z wartownikiem. Codziennie ćwiczymy na
łące, pomiędzy jałowcowym zagajnikiem a brzozowym laskiem. Można wytrzymać, o ile nie
wymagają za wiele. Biega się, pada, zmęczony oddech kołysze łodygi i kwiatki. Ten jasny
piasek, z bliska widziany, jest czysty jak w laboratorium, składa się z wielu najdrobniejszych
ziarenek. Chciałoby się zapuścić rękę w tę sypką masę.
Ale najładniejszy jest skraj brzozowego lasu. Co chwila zmienia kolor. Teraz konary
świecą najjaśniejszą bielą, umajone lekko i jedwabiście pastelową zielenią, już po chwili
wszystko się zmienia w opalowy błękit, z brzegu mieniący się srebrzyście, dalej wpadający w
zieleń; a zaraz potem zielony ton pogłębia się, staje się niemal czarny - to słońce skryło się za
chmurę. I cień ten, jak upiór przebiega wzdłuż spłowiałych konarów i zmyka dalej przez łąkę
do samego widnokręgu - a tymczasem brzozy znów już stoją niby świąteczne chorągwie na
białych drzewcach.
Zapominam się czasem, zapatrzony w grę najsubtelniejszych świateł i przeźroczystych
cieni, zapominam się do takiego stopnia, że nie słyszę słów komendy; gdy się jest
osamotnionym, zaczyna się obserwować i kochać naturę. A ja tu nie mam wielkiego
towarzystwa, i nie życzę sobie zresztą tego ponad zwykłą miarę. Za mało się tu znamy -
ograniczamy się do pogawędki, wieczorem do gry w karty.
Obok naszych baraków znajduje się wielki obóz rosyjskich jeńców. Mimo drucianego
płotu zaglądają czasem do nas. Są bardzo nieśmiali i lękliwi, przeważnie brodaci i słusznego
wzrostu wyglądają jak pokorne, zbite bernardyny. Skradają się dokoła naszych baraków i
rewidują nasze śmietniki; łatwo sobie wyobrazić, co można w nich znaleźć. Jesteśmy na ogół
na skąpym i kiepskim wikcie, dostajemy rzepę krajaną na sześć kawałków, gotowaną w
wodzie, marchew nawet nieoczyszczoną, zepsute kartofle należą do rzadkich smakołyków, a
szczytem marzeń jest wodnista zupa ryżowa w której mają pono pływać cienkie kawałki
wołowiny. Ale są aż tak cienkie, że wcale ich znaleźć nie można. Zjada się oczywiście
wszystko. Gdy kto naprawdę jest tak bogaty, że nie musi wylizać wszystkiego do ostatniej
kropli, to wyręcza go za to dziesięciu innych. Tylko te resztki, których się łyżką nie zgarnie,
wypłukuje się do pomyj. Dochodzą do tego obierki z brukwi, zeschnięte skórki od chleba i
najrozmaitszego rodzaju odpadki.
Ta rzadka, brudna, mętna lura jest celem jeńców. Czerpią ją chciwie ze śmierdzących
beczek i przenoszą pod bluzami. Dziwna to rzecz, widzieć z tak bliska nieprzyjaciół. Twarze
ich skłaniają nas do zastanowienia się, te zacne, chłopskie twarze, szerokie czoła, szerokie
nosy, szerokie wargi, szerokie ręce, wełniste włosy. Chciałoby się ich zaprząc do orki, do
kośby i do zrywania jabłek. Wyglądają dobroduszniej od naszych chłopów fryzyjskich.
Smutny to widok - oglądać ich ruchy, ich błagania i żebraninę. Wszyscy są bardzo
osłabieni, bo żywi się ich tylko tyle, żeby nie zdechli z głodu. My sami nie mamy okazji
najeść się do syta. Chorują na biegunkę, niektórzy z lękliwym spojrzeniem pokazują nam
ukradkiem skrwawiony rąbek koszuli. Zgarbieni, ze zgiętymi kolanami, z wyciągniętymi
rękoma, rzucając spode łba trwożliwe spojrzenia, żebrzą, mamroczą parę słów, jedyne słowa,
które znają; ich miękkie ciepłe basy przywołują na myśl ciepłe piece i izby rodzinne.
Niektórzy nasi odpychają ich kopnięciem, że aż nieboracy przykrywają się nogami.
Ale tacy są nieliczni. Większość nie wyrządza im krzywdy, po prostu wymija ich nie
zwracając na nich najmniejszej uwagi. Tylko czasem, gdy błagają szczególnie żałośnie, mimo
woli wpada się w gniew i odpowiada kopnięciem. Gdyby przynajmniej nie patrzyli w ten
sposób, ileż niedoli mogą zawierać takie dwie małe plamki, tak małe, że można je zakryć
kciukiem, oczy ludzkie.
Wieczorem przyłażą do baraków i zaczyna się handel wymienny. Wszystko, co
posiada jakąkolwiek wartość, wymieniają na chleb. Transakcje łatwo dochodziły do skutku -
póki jeńcy mieli swoje własne dobre obuwie, bo nasze jest bardzo marne. Skóra, z której są
wyrabiane ich wysokie buty, jest cudownie miękka, niczym safian. Na taki nabytek mogą
sobie u nas pozwolić jedynie synowie chłopów, otrzymujący z domu sute wałówki. Za parę
butów płaci się przeciętnie dwa lub trzy komiśniaki, albo jeden komiśniak i małą, twardą
kiełbasę wieprzową.
Ale teraz jeńcy nie posiadają już prawie nic wartościowego. Te nędzne szmaty, które
mają na sobie, nie nadają się do wymiany, starają się więc spławić nam drobne rzeźby, różne
przedmioty wyrabiane z odłamków granatów i z miedzianych obręczy. Rozumie się, niewiele
za to mogą dostać, chociaż to i bardzo wypracowane; najwyżej kilka kromek chleba. Chłopi
nasi są w handlu sprytni i skąpi. Drażnią biednego jeńca, trzymając mu pod nosem pajdę
chleba albo kawał kiełbasy tak długo, aż nieborak blednie z oskomy, przewraca oczyma i
bierze, co mu się daje. Wtedy nabywca układa swoją zdobycz z całą skrupulatnością, na jaką
go stać, potem wyjmuje gruby kozik i powoli, ostrożnie i z namysłem kraje dla siebie duży
glon chleba, żeby się wynagrodzić za fatygę i każdy kęs zajada smaczną kiełbasą. Trudno
pohamować irytację, gdy się coś takiego widzi, chciałoby się tłuc chłopka po tłustym
twardym łbie. Taki to nigdy nikomu nic nie da. Co prawda, znamy się tu wszyscy tak mało.
Dosyć często wypada mi warta w obozie Rosjan. Widzę jak w mroku poruszają się ich
sylwety, niby chore bociany, wielkie chore ptaki. Podchodząc do samego parkanu,
przykładają twarz, wbijają palce w siatkę drucianą. Czasem zbierają się gromadką, stoją i
chłoną wiatr, który wieje z łąk i lasów.
Rozmawiają rzadko i skąpo. Wzajemny ich stosunek jest bardziej ludzki, bardziej
zdawałoby się braterski, niż tu u nas w barakach. Może dlatego, że czują się bardziej
nieszczęśliwi od nas. W dodatku dla nich wojna skończyła się. Ale co z tego, czekanie na
biegunkę - to też nie jest przecież życie.
Podobno dawniej byli bardziej ożywieni - tak przynajmniej opowiadają
landszturmiści, którzy ich pilnują. Jak to zawsze bywa w takich razach, mieli ze sobą stosunki
i czasem nawet dochodziło do walki na pięści i noże. Obecnie całkiem stępieli i zobojętnieli
na wszystko, są do takiego stopnia osłabieni, że większość już się nawet nie onanizuje,
chociaż dawniej czynili to gromadnie, całym barakiem.
Stoją więc przy parkanie i chwilami jeden usuwa się, ale miejsce jego zajmuje
natychmiast drugi. Przeważnie milczą, tylko niektórzy żebrzą o munsztuk wypalonego
papierosa.
Widzę ich ciemne postacie. Brody rozwiane na wietrze. Nie wiem nic więcej o nich
poza tym, że są jeńcami, ale to właśnie wzrusza mnie najbardziej. Życie ich jest bezimienne i
bez winy - gdybym wiedział o nich więcej - jak się nazywają, jak żyją, czego się spodziewają,
co ich dręczy - gdybym to wszystko wiedział, wzruszenie moje miałoby cel i mogłoby się stać
litością. Teraz zaś odczuwam w nich jedynie ból stworzenia, straszliwą melancholię życia,
okrucieństwo człowieka.
Rozkaz uczynił te ciche stworzenia naszymi wrogami, rozkaz mógłby ich odmienić w
przyjaciół. Przy jakimś tam stole jacyś tam ludzie, których nikt z nas nie zna, podpisują
papiery i oto na lata całe najwyższym naszym celem staje się to, co w innych warunkach
ściąga na siebie pogardę życia i najsurowszą karę. Kto potrafi tu coś zrozumieć, gdy widzi
tych cichych ludzi o dziecięcych twarzach, o brodach apostołów! Każdy podoficer jest
większym wrogiem rekrutowi, każdy nauczyciel uczniowi, niż my im a, a oni nam. A
przecież wypuścić ich na wolność - będziemy się znowu nawzajem tępili.
Przerażam się, stop! dalej nie trzeba snuć myśli. Ta droga wiedzie w otchłań. Jeszcze
nie jest stosowna pora. Ale nie chciałbym zgubić tej myśli, pragnę ją zachować, rozwijać ją,
gdy wojna się skończy. Serce bije mi gwałtownie: a więc to jest celem, wielkim celem, o
jakim marzyłem w okopach, jakiego szukałem, aby móc istnieć po tej katastrofie wszelkiego
człowieczeństwa, więc to właśnie jest zadaniem późniejszego życia, godnym tych kilku lat
grozy?
Wyjmuję papierosy, łamię je na połówki i rozdaję jeńcom. Kłaniają się, zapalają.
Teraz w niektórych twarzach żarzą się czerwone punkty. Sprawiają mi ulgę; są jak małe
okienka w ciemnych chatach, które stwierdzają, że dalej jest pokój i schronienie.
***
Dzień mija za dniem. W mglisty poranek znowu grzebie się jednego jeńca.
Teraz prawie codziennie umiera któryś.
Stoję na warcie, gdy go chowają. Jeńcy śpiewają chorał, śpiewają chórem, ale ma się
wrażenie, że to głos organów stojących daleko na łące.
Pogrzeb jeńca nie trwa długo.
Wieczorem stoją znowu przy parkanie i chłoną wiatr wiejący z brzozowego lasu.
Gwiazdy są zimne.
Znam teraz kilku Rosjan, którzy dosyć dobrze rozmawiają po niemiecku. Jeden z nich
opowiada, że był skrzypkiem w Berlinie. Dowiedziawszy się, że umiem brzdąkać na pianinie,
przynosi z baraku skrzypce i zaczynia grać. Towarzysze jego siadają, opierają się plecami o
parkan. Skrzypek stoi i gra, chwilami ma nieobecną minę, jak wszyscy skrzypkowie, gdy
zamykają oczy, ale potem porusza instrumentem w takt melodii i uśmiecha się do mnie.
Pewnie są to pieśni ludowe, w każdym razie jeńcy nucą je cicho. Głos skrzypiec jest
nad nimi, jak piękna dziewczyna, świetlisty i samotny. Głosy ludzkie milkną - teraz tylko
same skrzypce zawodzą - skarżą się w tej nocy, jakby na zimno; lepiej skupić się w
zamkniętym pomieszczeniu - tu na otwartym powietrzu ta błędna melodia nawiewa smutek.
***
Nie dostaję przepustki na niedzielę, ponieważ niedawno miałem większy urlop. Toteż
w ostatnią niedzielę przed odjazdem odwiedza mnie ojciec i starsza siostra. Siedzimy cały
dzień w świetlicy. Bo gdzieżbyśmy się mieli podziać, do baraków nie chcę ich zaprowadzić.
Po obiedzie wychodzimy na przechadzkę po łące.
Godziny wloką się kłopotliwie; nie wiemy, o czym ze sobą mówić. Rozmawiamy więc
o chorobie mojej matki. To na pewno rak, matka leży w szpitalu i wkrótce będzie poddana
operacji. Lekarze mają nadzieję, że wróci do zdrowia, ale myśmy jeszcze nie słyszeli, aby
ktoś się wyleczył z raka.
- Gdzie mama leży? - pytam.
- W szpitalu Luizy - odpowiada ojciec.
- W której klasie?
- W trzeciej. Musimy poczekać, ile będzie kosztowała operacja. Matka sama chciała
leżeć w trzeciej. Mówiła, że będzie jej weselej w towarzystwie. No i kosztuje taniej.
- Ale tam tyle osób. Żeby tylko mogła spać.
Ojciec kiwa głową. Znużona pomarszczona twarz. Matka często choruje,
umieszczamy ją w szpitalu tylko wówczas, gdy nie ma innej rady. Choroby matki kosztowały
wiele pieniędzy - właściwie całe życie ojca schodziło na tym.
- Żebym wiedział, ile operacja kosztuje - mówi ojciec.
- Nie pytaliście się?
- Nie, wprost nie można... doktor może się rozgniewać; będzie operował matkę, nie
trzeba go zniechęcać.
Tak - myślę z goryczą - tacy już jesteśmy, tacy oni wszyscy, biedni ludzie. Nie śmieją
zapytać o cenę, wolą się zadręczać domysłami; za to inni, którzy mogą się bez tego obejść,
uważają za rzecz całkiem naturalną umawiać się zawczasu o cenę. Nie ma obawy, by doktor
się na nich rozgniewał.
- A później te rozmaite bandaże są tak kosztowne - mówi ojciec.
- Czy kasa chorych nic nie daje? - pytam się.
- Matka choruje za długo.
- A macie pieniądze?
Potrząsa głową:
- No nie, ale mogę przyjąć dodatkową robotę.
Znam to: będzie siedział przy swoim stole do dwunastej w nocy, falcował, kleił i
krajał. O ósmej wieczór zje trochę tego lichego pożywienia, które dostaje się na bony. Potem
połknie proszek na ból głowy i będzie harował do późnej godziny.
Aby go nieco rozweselić, opowiadam anegdoty, które mi wpadają do głowy, dowcipy
żołnierskie i różne koncepty o generałach i kapralach.
Potem odprowadzam ich na dworzec. Zostawiają mi szklankę marmolady i paczkę
placków kartoflanych, które matka specjalnie dla mnie usmażyła.
Odjeżdżają, a ja wracani do obozu.
Wieczorem smaruję placek marmoladą i biorę do ust. Nie smakuje mi. Wychodzę,
żeby je oddać jeńcom. Ale nagle przypominam sobie, że matka sama smażyła je, nie zważając
na bóle stała przy gorącej kuchni. Kładę więc paczkę do tornistra i tylko dwa placki zabieram
dla Rosjan.
ROZDZIAŁ 9
Jedziemy kilka dni z rzędu. Pierwsi lotnicy ukazują się na niebie. Dudniąc suniemy
obok naładowanych pociągów. Działa, działa. Przejmuje nas kolej polowa. Szukam mego
pułku. Nikt nie wie, gdzie on się właśnie znajduje. Gdzieś tam nocuję, gdzieś tam rankiem
odbieram prowiant i kilka niepewnych pouczeń. Tak to na nowo z mym tornistrem i
karabinem wyruszam w drogę.
Kiedy przybywam, nikogo z naszych nie ma już w tej miejscowości, rozwalonej przez
pociski. Słyszę, iż staliśmy się lotną dywizją, którą wysyła się wszędzie, gdzie jest gorąco.
Nie wprawia mnie to w dobry humor. Opowiadają mi o wielkich stratach, jakie ponoć
mieliśmy. Dopytuję się o Kata i Alberta. Nikt nie wie o nich.
Szukam nadal i błądzę dokoła, dziwaczne to uczucie. Przez tę noc i następne
biwakuję, jak Indianin. Później otrzymuję dokładniejszą wiadomość i po południu mogę
zameldować się w kancelarii.
Feldfebel zatrzymuje mnie tutaj. Kompania powróci za dwa dni, wysyłać mnie na
pozycję nie ma celu. - Jakże też udał się urlop? - zapytuje. - Pysznie, co?
- Owszem, do pewnego stopnia - mówię.
- Tak, tak - wzdycha - gdyby tylko nie musiało się wracać. Druga połowa jest przez to
zawsze już sfuszerowana.
Łażę wokoło, póki kompania nie nadchodzi rankiem, szara, brudna, zniechęcona i
tępa. Tedy zrywam się i wciskam się pomiędzy nich, oczy moje szukają, tam jest Tjaden, tu,
dysząc, zbliża się Müller, a oto są też Kat i Kropp. Rozkładamy nasze siennika obok siebie.
Czuję się pełen winy, kiedy spoglądam na nich, a przecie nie ma do tego powodu. Przed
pójściem spać wyciągam resztkę placków z kartofli i marmolady, aby również i oni mieli coś
z tego.
Oba wierzchnie placki są trochę spleśniałe, ale można je jeszcze jeść. Zatrzymuję je
dla siebie, a świeże daję Katowi i Kroppowi.
Kat żuje i pyta. - Matczyne, hę?
Potakuję, milcząc.
- Doskonałe - powiada - to się wyczuwa w smaku.
Ledwo powstrzymać mogę płacz. Już nie rozpoznaję sam siebie. Ale to minie, obróci
się na lepsze, tutaj, wraz z Katem i Albertem i całą resztą. Tak, tu moje miejsce.
- Masz szczęście - zasypiając szepce mi jeszcze Kropp - podobno wysyłają nas do
Rosji.
Do Rosji. Tam przecie nie ma wojny.
W oddali grzmi front. Ściany baraków dudnią.
***
Szoruję się z całych sił. Jeden apel przegania drugi. Rewidują nas ze wszystkich stron.
Co jest zdarte, zostaje wymienione na całą odzież. Ja fasuję przy tym nową bluzę bez zarzutu.
Kat, oczywista, nawet cały mundur. Pojawia się pogłoska, iż pokój zbliża się jakoby, lecz
tamten pogląd jest prawdopodobniejszy: załadują nas do Rosji. Ale na co nam w Rosji lepsze
rzeczy? Wreszcie przesącza się wieść: cesarz przybywa na rewię. Dlatego też częste
przeglądy.
Przez osiem dni można by sądzić, że tkwi się w koszarach rekruckich, taka wre robota
i tak się ćwiczy. Wszyscy są w fatalnych humorach, gdyż nadmierne pucowanie - to nie dla
nas, a mniej jeszcze marsz paradny. Takie właśnie sprawki więcej psują krwi żołnierzowi,
niźli okop polowy.
Wreszcie nadchodzi ta chwila. Stoimy wyprężeni na baczność i zjawia się cesarz.
Jesteśmy ciekawi, jak też wygląda. Kroczy wzdłuż frontu, i co do mnie, jestem właściwie
trochę rozczarowany: sądząc z podobizn, wyobrażałem go sobie większym i potężniejszym, a
zwłaszcza z głosem huczącym, jak grzmot.
Rozdaje Krzyże Żelazne i z tym i owym zamienia kilka słów. Potem maszerujemy z
powrotem w zwartym szeregu. Następnie gawędzimy. Tjaden powiada ze zdumieniem:
- Toż to jest najwyższy naczelnik, jaki istnieje. Przed takim musi przecież każdy stać
na baczność, każdy w ogóle! - Namyśla się przez chwilę. - Przed nim musi przecie także
Hindenburg stać na baczność, co?
- Ma się rozumieć - potwierdza Kat.
Tjadena wciąż jeszcze korci. Namyśla się pewien czas i zapytuje. - Czy król także
musi stać na baczność przed cesarzem?
Nikt nie wie tego dokładnie, ale nie wierzymy w to. Tacy dwaj są tak wysoko, iż tam z
pewnością nie ma już właściwego stania na baczność.
- Cóż ty gadasz za bzdury - mówi Kat. - Główna rzecz, byś sam stał na baczność.
Lecz Tjaden jest całkowicie zafascynowany. Jego, poza tym, bardzo trzeźwa
wyobraźnia fermentuje. - Pomyśl no - oznajmia - po prostu nie mogę zrozumieć, iż cesarz
musi tak samo, jak ja, iść do wychodka.
- To, jak dwa razy dwa cztery - śmieje się Kropp.
- Wariat i trzy to siedem - uzupełnia Kat - masz wszy we łbie, Tjaden, idźże no ty
szybko do wychodka, byś gadał do rzeczy, a nie, jak zasrane niemowlę.
Tjaden znika na chwilę.
- Lecz jedno chciałbym też wiedzieć - mówi Albert - czy wybuchłaby wojna, gdyby
cesarz powiedział: nie.
- W to wierzę z pewnością - wtrącam - on i tak z początku nie chciał podobno wojny.
- No, jeśli nie on sam, to przynajmniej, gdyby z jakich dwudziestu, trzydziestu ludzi
na świecie powiedziało nie.
- Chyba, że tak - przystaję - ale ci chcieli właśnie.
- To komiczne, kiedy tak przełożyć to sobie - ciągnie dalej Kropp - my jesteśmy tu
przecie, aby bronić naszej ojczyzny. Ale Francuzi są tutaj, by także bronić swojej ojczyzny.
Któż ma słuszność?
- Obaj, być może - powiadam, nie wierząc w to.
- No tak - rozważa Albert, i widzę, iż pragnie przyprzeć mnie do muru - ale nasi
profesorowie, pastorowie i gazety powiadają, iż tylko my mamy słuszność, i tak, miejmy
nadzieję, jest rzeczywiście. Ale francuscy profesorowie i pastorowie, i gazety twierdzą, że
tylko oni mają słuszność, więc jak się ma rzecz właściwie?
- Tego nie wiem - mówię - tak czy owak jest wojna i co miesiąc przyłączają się coraz
nowe kraje.
Tjaden znów się pojawia. Ciągle jeszcze jest poruszony i natychmiast miesza się do
rozmowy, dopytuje się, jak też właściwie w ogóle powstaje wojna.
- Zazwyczaj tak, iż jeden kraj ciężko obraża inny - odpowiada Albert z niejaką
wyższością.
Lecz Tjaden mówi z głupia frant. - Kraj? Tego nie pojmuję. Jakaś góra w Niemczech
nie może przecie obrazić góry we Francji. Albo jaka rzeka, las lub pole żyta.
- Czy jesteś tuman, czy tylko udajesz? - ze złością powiada Kropp - nie to mam
przecie na myśli. Jeden naród obraża drugi.
- Po cóż więc jestem tutaj? - odpowiada Tjaden - ja nie czuję się obrażony.
- Tobie wszystko trzeba pakować łopatą do łba - powiada poirytowany Albert - a przy
tym nie chodzi wcale o takiego gamonia, jak ty.
- Więc tym bardziej mogę powrócić do domu - upiera się Tjaden, i wszyscy śmieją się.
- Ach, człowieku, to przecież naród jako całość, więc jako państwo - woła Müller.
- Państwo, państwo - Tjaden chytrze prztyka palcami - żandarmi polowi, policja,
podatki, to jest wasze państwo. Jeśli z tym chcesz mieć do czynienia, dziękuję bardzo.
- To prawda - powiada Kat - po raz pierwszy zdarzyło ci się powiedzieć coś
rozsądnego, Tjaden, państwo i ojczyzna, to naprawdę różnica.
- Ale one przecie tworzą jedno - namyśla się Kropp - ojczyzny bez państwa nie ma.
- Tak jest, ale pomyślże, iż my wszyscy prawie jesteśmy prości ludzie. A we Francji
większość to także robotmicy, rzemieślnicy, albo drobni urzędnicy. Czemużby francuski
ślusarz albo szewc zechciał nas napastować? Nie, są to tylko rządy. Nigdy nie widziałem
Francuza, zanim tu nie przyszedłem, a z większością Francuzów ma się rzecz podobnie w
stosunku do nas. Tych tak samo nie pytano o zdanie, jak nas.
- Czemuż zatem jest w ogóle wojna? - pyta Tjaden. Kat wzrusza ramionami. - Muszą
istnieć ludzie, którzy mają pożytek z wojny.
- No, ja do nich nie należę - Tjaden rozdziawia gębę w uśmiechu.
- Ty nie i nikt tutaj.
- Któż wie? - upiera się Tjaden. - Cesarzowi nie zda się to także na nic. Ma on przecie
wszystko, czego mu trzeba.
- Nie mów tego - odpowiada Kat - wojny nie miał jeszcze dotąd. A każdemu
większemu cesarzowi potrzeba co najmniej jednej wojny, inaczej nie będzie sławny. Zajrzyj
no do twoich podręczników.
- Generałowie także stają się sławni przez wojnę - mówi Detering.
- Sławniejsi jeszcze, niźli cesarz - powiada Kat.
- Z pewnością tkwią za tym inni ludzie, którzy chcą zarobić na wojnie - mruczy
Detering.
- Myślę, że jest to raczej rodzaj gorączki - powiada Albert. - Nikt tego właściwie nie
pragnie, a naraz macie ją. Myśmy nie chcieli wojny, inni utrzymują to sarno - a mimo to pół
świata nie może z tego wyleźć.
- Ale po tamtej stronie więcej kłamią, niźli u nas - odpowiadam - pomyśl no o
ulotkach jeńców, w których stało czarno na białym, iż pożeramy belgijskie dzieci. Tych
łobuzów, którzy piszą coś podobnego, powinni powiesić. To są właśnie winowajcy.
Müller wstaje. - Lepiej w każdym razie, iż wojna jest tutaj, niż w Niemczech.
Przypatrzcie się tym polom podziurawionym przez leje!
- Słusznie - zgadza się nawet Tjaden - ale lepiej, kiedy w ogóle nie ma wojny.
Odchodzi z dumą, gdyż udało mu się tym razem nam jednoroczniakom zalać sadła za
skórę. I pogląd jego jest w samej rzeczy typowy tutaj, napotyka się go raz po raz i niepodobna
na to odpowiedzieć nic dorzecznego, gdyż wraz z nim ustaje zrozumienie dla innych
zależności. Poczucie narodowe prostego żołnierza polega na tym, iż jest on tutaj. Ale do tego
sprowadza się wszystko, całą resztę osądza on praktycznie i zgodnie ze swoją postawą.
Albert z irytacją kładzie się na trawę. - Lepiej nie rozprawiać o tych wszystkich
bzdurach.
- I tak nic się przez to nie odmieni - - potwierdza Kat.
Na dobitkę musimy z powrotem oddać prawie wszystkie świeżo otrzymane rzeczy i
dostajemy stare nasze szmaty. Nowe dobre były tylko dla parady.
***
Zamiast do Rosji, z powrotem wyruszamy na front. Po drodze przechodzimy przez
żałosny lasek o pniach pogruchotanych i zrytej glebie. W kilku miejscach są okropne luki. -
Psiakrew, ależ tu waliło - mówię do Kata.
- Miotacze min - odpowiada i wskazuje do góry.
W gałęziach wiszą trupy. Jakiś nagi żołnierz wspina się w rozgałęzienia konarów, ma
jeszcze hełm na głowie, poza tym jest nieodziany. Tylko połowa jego siedzi tam w górze,
tułów, któremu brakuje nóg.
- Cóż takiego tu się działo? - zapytuję.
- Wypchnęło go z ubrania - mówi przez zęby Tjaden.
Kat powiada. - To jest śmieszne, widzieliśmy to już kilka razy. Kiedy grzmotnie taka
mina, naprawdę wyrzuca człowieka z ubrania. Powoduje to ciśnienie powietrza.
Szukam dalej. Tak jest rzeczywiście. Tu wiszą same strzępy mundurów, gdzie indziej
tkwi przyklejona krwawa miazga, która niegdyś była ludzkimi członkami. Wala się jakieś
ciało, które na jednej nodze ma jeszcze kawałek kalesonów, a wokół szyi kołnierz munduru.
Poza tym jest nagie, odzież wisi, porozrzucana, na drzewie. Obu ramion brak, jak gdyby
zostały wykręcone. Jedno z nich wykrywam w odległości dwudziestu kroków w krzakach.
Umarły leży twarzą do ziemi. Tam, gdzie znajdują się rany ramion, gleba czarna jest
od krwi. Pod stopami listowie jest rozdrapane, jak gdyby kopał jeszcze nogami.
- To nie bagatela, Kat - mówię.
- Ułamek granatu w brzuchu też nie - odpowiada, wzruszając ramionami.
- Tylko nie dać się - powiada Tjaden.
Wszystko to nie mogło być dawno, krew jest jeszcze świeża. Ponieważ wszyscy
ludzie, których widzimy, są martwi, nie zatrzymujemy się, lecz meldujemy o tym na
najbliższym punkcie opatrunkowym. Koniec końców nie nasza to sprawa wyręczać w robocie
tych byków sanitarnych.
***
Wysłany ma być patrol, aby stwierdził, jak daleko zajęta jest jeszcze nieprzyjacielska
pozycja. Z powodu mego urlopu doznaję dziwnego jakiegoś uczucia wobec innych, i dlatego
zgłaszam się także. Układamy plan, przekradamy się przez druty, po czym rozstajemy się, aby
czołgać się pojedynczo. Po chwili natrafiam na płytki lej, w który osuwam się. Stąd
rozglądam się wokół.
Pole przede mną ostrzeliwane jest przeciętnie silnym ogniem kulomiotów. Prażą ze
wszystkich stron niezbyt mocno, ale dosyć sobie - nie trzeba nadto na szwank narażać swych
kości.
Rozchyla się pęk rakiety. Teren zastyga w sinym blasku. Tym czarniej potem zamyka
się ciemność ponad nim. W okopie opowiadano uprzednio, iż przed nami są czarni. To
nieprzyjemne, niełatwo ich spostrzec, poza tym są bardzo zręczni w patrolowaniu. Dziwne to,
iż często są równie nierozsądni. - Kat, jak również Kropp, wystrzelali raz podczas
patrolowania czarny przeciwpatrol, gdyż żołnierze powodowani niepohamowaną żądzą palili
po drodze papierosy. Wystarczyło, by Kat i Albert wzięli na cel tlące się ogniki papierosów.
Obok mnie z sykiem zarywa się niewielki granat. Nie słyszałem jak nadlatywał i
przerażam się raptem. W tej samej chwili ogarnia mnie niedorzeczna trwoga. Jestem tu sam
jeden i niemal bezradny - być może od dawna już w głębi jakiegoś leja obserwuje minie
dwoje innych oczu, a granat ręczny leży gotów do rzutu, by mnie rozszarpać. Usiłuję
dźwignąć się. Nie jest to pierwszy mój patrol i nie nazbyt groźny. Ale jest to pierwszy mój
patrol po urlopie, a poza tym teren jest mi jeszcze dość obcy.
Przekładam sobie, iż podniecenie moje jest absurdem, że w ciemności zapewne nic się
nie czai, gdyż w przeciwnym razie nie strzelano by tak nisko.
Nadaremnie w splątanym wirze huczą mi myśli w czaszce - słyszę ostrzegawczy głos
mojej matki, oglądam Rosjan z brodami rozwianymi, wspierających się o kratę, mam jasne
dziwaczne wyobrażenie jakiejś kantyny z fotelami, jakiegoś kina w Valenciennes, widzę
udrękę obrzydliwą mej wyobraźni: szarą, nieczułą lufę karabinu, która przesuwa się czyhając
cichaczem, gdziekolwiek usiłuję zwrócić głowę; pot sączy mi się z wszystkich porów.
Ciągle jeszcze leżę w mej bruździe. Spoglądam na zegarek; minęło zaledwie kilka
minut. Czoło moje jest wilgotne, oczodoły mokre, ręce dygocą, oddycham cicho i z trudem.
To po prostu straszliwy napad trwogi, zwyczajna ordynarna sobacza trwoga przed
wysunięciem głowy i pełzaniem dalej.
Jak miękka miazga przelewa się moje naprężenie w życzenie, by móc tu pozostać i
leżeć. Członki moje przyklejone są do gruntu, czynię daremną próbę - nie chcą się oderwać.
Przytulam się do ziemi, nie mogę ruszyć naprzód, postanawiam, iż tu pozostanę.
Ale natychmiast opływa mnie nowa fala, fala wstydu, skruchy, a jednak i
bezpieczeństwa. Dźwigam się nieco, by się rozejrzeć. Oczy moje aż pieką, tak wlepiam wzrok
w ciemności. Wzbija się jakaś kula ognista - przyciskam się znowu do ziemi.
Staczam niedorzeczną, pogmatwaną walkę wewnętrzną, chcę wydostać się z
zagłębienia i jednak znów się w nie okuwam, powiadam. - Musisz, przecie to twoi
towarzysze, to nie jest tylko pierwszy lepszy głupi rozkaz - i zaraz potem. - Cóż mnie to
obchodzi, mam jedno tylko życie do stracenia.
Wszystkiemu temu winien ten urlop, usprawiedliwiam się, zawzięty na siebie. Ale
sam temu nie wierzę, robi mi się okropnie słabo, unoszę się powoli, wyprężam ramiona,
podciągam za nimi plecy i leżę teraz oto połową ciała na brzegu leja.
Teraz słyszę szmery i drgając cofam się. Pomimo ognia artylerii dokładnie słyszy się
podejrzane szmery. To nasi żołnierze idący przez okop. Oto słyszę również stłumione głosy.
Mógłby to być, sądząc z tonu, Kat, który tam rozprawia.
Niezwykłe ciepło przelewa się nagle przeze mnie. Głosy te, tych kilka cichych słów, te
kroki poza mną wyszarpują mnie raptem ze straszliwego osamotnienia trwogi śmierci, której
niemal uległem. Są one czymś więcej, niźli moim życiem, głosy te są czymś więcej, niźli
matczytność i trwoga, są czymś mocniejszym i bardziej ochraniającym, niż cokolwiek w
świecie: są to głosy moich kolegów.
Nie jestem już dygocącym strzępkiem istnienia, samotnego w ciemności - należę do
nich, a oni do mnie, wszyscy doznajemy jednakowej trwogi i mamy jednakie życie, jesteśmy
spojeni w prosty i trwały sposób. Pragnąłbym wcisnąć moją twarz w nie, w te głosy, w tych
kilka słów, które mnie ocaliły i które będą nade mną stróżować.
***
Ostrożnie ześlizguję się poza brzeg i krętymi ruchami sunę naprzód. Czołgam się na
czworakach; udaje mi się, jak należy wyznaczam kierunek, oglądam się za siebie i konotuję
sobie obraz ognia armatniego, aby móc odnaleźć z powrotem drogę. Teraz szukam łączności z
innymi.
Ciągle jeszcze doznaję trwogi, lecz jest to rozumna trwoga, niezwykle wzmożona
ostrożność. Noc jest wietrzna i cienie trzepocą się tam i tu, kiedy raz po raz migoce ogień
dział. Widzi się przez to i za mało i zbyt wiele. Często zastygam nieruchomo, lecz za każdym
razem bez powodu. W ten sposób przedostaję się dość daleko naprzód i łukiem okrężnym
znów powracam. Nie odnalazłem łączności. Każdy metr bliżej do naszego okopu napełnia
mnie ufnością - ale także pobudza do większego pośpiechu. Głupio byłoby teraz jeszcze co
oberwać.
I oto przenika mnie nowy lęk. Nie potrafię już dokładnie rozeznać kierunku.
Cichaczem przykucam w jednym z lejów i usiłuję zorientować się. Niejednokrotnie
wydarzało się, iż ktoś, zadowolony, skoczył w rów, i potem dopiero wykrył, iż był to inny
rów, nie ten, którego szukał.
Po niejakim czasie znów nasłuchuję. Ciągle jeszcze nie znajduję właściwego miejsca.
Wirowisko lejów zdaje mi się nie do ogarnięcia wzrokiem, tak że z podniecenia w ogóle już
nie wiem, dokąd powinienem się zwrócić. Być może, pełznę równolegle do okopów, co
można robić w nieskończoność. Dlatego znów robię zwrot w bok.
Te przeklęte rakiety! Zdają się płonąć przez godzinę, niepodobna poruszyć się, aby
natychmiast nie poczęto gwizdać wokoło.
Lecz nie ma na to żadnej rady, muszę się wydostać. Przystając co chwila, przedzieram
się dalej; pełznę, jak rak tuż przy ziemi i rozdzieram sobie dłonie o zębate odłamki, które są
ostre, jak brzytwy. Niekiedy doznaję wrażenia, jak gdyby niebo rozjaśniało się nieco na
horyzoncie, lecz może to być również złudzenie. Stopniowo jednak uświadamiam sobie, że w
tym pełzaniu idzie o moje życie.
Obok z hukiem ryje się granat. Zaraz potem dwa inne. Już rozpoczyna się na dobre.
Atak ogniowy. Kulomioty terkocą. Na razie nie pozostaje nic innego, jak nadal leżeć
spokojnie. Najwidoczniej rozpoczyna się atak. Wszędzie wzbijają się świetliste rakiety.
Bezustannie.
Leżę skurczony w niewielkim leju, z nogami w wodzie aż po brzuch. Kiedy
rozpoczyna się atak, osunę się w wodę tak głęboko, jak się da, byle się nie udusić z twarzą w
błocie. Będę musiał udawać trupa.
Nagle słyszę, jak ogień zaczyna przenosić. Zmienia kierunek. Natychmiast ześlizguję
się na dół, w wodę, mając hełm zsunięty zupełnie na kark, usta na tyle tylko otwarte, by móc
chwytać powietrze.
Nieruchomieję - gdyż gdzieś tam stuka coś, człapie i chrobocze - wszystkie nerwy we
mnie ściągają się lodowato. Stukanie słychać tuż nade mną, później oddala się ono, pierwszy
oddział przeszedł. Mam jedną tylko myśl, od której pęka czaszka: co uczynić, jeśli ktoś
skoczy do twego leja? - Teraz kurczowo wyciągam z pochwy mały sztylet, mocno ujmuję go
w garść i wraz z dłonią z powrotem chowam go w mule. W głowie mi stuka: żgnąć zaraz, gdy
tylko ktoś tu wskoczy, zaraz przebić krtań, aby nie mógł krzyczeć, nie można postąpić
inaczej, będzie tak samo przerażony, jak ja, z samej choćby trwogi rzucimy się na siebie, tedy
ja muszę być pierwszy.
Oto walą nasze baterie. W pobliżu wbija się pocisk. To rozwściecza mnie aż do
szaleństwa, tego tylko brakuje, by trafiły mnie nasze pociski; klnę i zgrzytam zębami w głąb
błota; był to wściekły wybuch, w końcu zdołam już tylko jęczeć i prosić.
Trzeszczenie granatów wbija mi się w słuch. Jeśli nasi przeprowadzą kontratak, będę
oswobodzony. Przyciskam głowę do ziemi i słyszę głuchy grzmot, jak oddalone eksplozje
kamieniołomów - wznoszę ją znów, aby nasłuchiwać szmerów z góry. Kulomioty trzeszczą.
Wiem, że nasze zasieki druciane są mocne i prawie nieuszkodzone - część ich jest
naładowana prądem o wysokim napięciu. Ogień karabinów wzmaga się. Oni nie przejdą -
muszą wracać.
Znów zwalam się, jak kłoda, napięty do ostateczności. Szczękanie i skradanie się,
stukot znów daje się słyszeć. Wśród tego przejmujący krzyk. Ostrzeliwują ich, atak jest
odparty.
***
Zaczęło się nieco rozwidniać. Koło mnie szybko drepcą kroki. Pierwsze. Minęły.
Znów inne. Trzaskanie kulomiotów przemienia się w łańcuch nieprzerwany. Chcę się właśnie
trochę obrócić, gdy oto stuka coś ciężko i z piaskiem pada jakieś ciało do mnie, w lej,
oślizguje się, leży na mnie.
Nie myślę nic, nie podejmuję żadnej decyzji - żgam wściekle i czuję tylko, jak ciało to
drga, a potem mięknie i opada w sobie. Dłoń moja jest oślizgła i mokra, kiedy powraca mi
świadomość.
Tamten rzęzi. Zdaje mi się, jakoby wrzeszczał, każde tchnienie jest jak krzyk, jak
huczenie grzmotu - ale są to tylko moje żyły, które stukają. Chciałbym zatkać mu usta,
napchać w nie ziemi, raz jeszcze go przebić, niechaj się uciszy, przecież on mnie zdradza,
lecz na tyle już opamiętałem się i tak bardzo osłabłem, iż nie mogę więcej podnieść przeciw
niemu ręki.
Tedy pełznę w najodleglejszy kąt i zostaję tam, ze skupieniem wlepiając weń wzrok,
ściskając w ręku nóż, gotów, jeśli się poruszy, znów rzucić się na niego, ale on mi już nic
zrobić nie może - słyszę to w jego rzężeniu.
Potrafię rozeznać go niewyraźnie. Jest we mnie jedno tylko życzenie: wydostać się
stąd. Jeśli nie stanie się to zaraz, wkrótce będzie za widno; już teraz nie jest to łatwe. Ale,
kiedy próbuję dźwignąć głowę, zaraz spostrzegam całe niepodobieństwo tego. Ogień
kulomiotów jest tak gęsty, iż byłbym przedziurawiony, jak sito, zanim zdołałbym zrobić jeden
skok.
Raz jeszcze robię próbę z pomocą mego hełmu, który wysuwam nieco w górę i
podnoszę, aby stwierdzić poziom pocisków. W chwilę potem kula wyrzuca mi go z ręki.
Ogień zatem kosi tuż, niziutko ponad samym terenem. Nie dość daleko oddalony jestem od
nieprzyjacielskiej pozycji, abym przy próbie wymknięcia się nie był natychmiast wzięty na
oko przez wypróbowanych strzelców, bijących na odległość.
Coraz więcej światła. Palony niecierpliwością, czekam, na atak z naszej strony. Dłonie
moje białe są u przegubów, tak ściskam je obie, tak błagam, iżby ustał ogień, a moi koledzy
nadbiegli.
Minuta sączy się po minucie. Już nie ośmielam się rzucić spojrzenia ku ciemnej
postaci w leju. Z wysiłkiem spoglądam w stronę i czekam, czekam. Strzały syczą, są stalową
siecią, nie ustają, nie ustają.
I oto spostrzegam skrwawioną mą dłoń i czuję raptowne mdłości. Biorę trochę ziemi i
nacieram nią skórę, teraz ręka jest tylko brudna, i już nie widzi się krwi.
Ogień nie folguje. Z obu stron jest jednako silny. Prawdopodobnie dawno już uznano
mnie za straconego.
***
Wstaje widny, szary, wczesny dzień. Rzężenie trwa nadal. Zatykam sobie uszy, lecz
niebawem wyjmuję z powrotem palce, gdyż w przeciwnym razie nie słyszałbym również nic
innego.
Postać naprzeciw porusza się. Drżę z obawy i mimo woli zerkam, ku niemu. Teraz
wzrok mój nie może się odeń oderwać, przylgnął doń. Leży tam mężczyzna z niewielkim
wąsikiem, głowa osunęła się na bok, jedno ramię przegięte, głowa przyciska je bezsilnie.
Druga dłoń spoczywa na piersi, jest krwawa.
On jest martwy, powiadam sobie, musi być martwy, nic już nie odczuwa - to nic, iż
rzęzi, to już jest tylko ciało. Ale głowa próbuje unieść się, pojękiwanie wzmaga się na chwilę,
po czym czoło z powrotem opada na ramię. Człowiek ten nie jest martwy, umiera, lecz nie
jest umarły. Przysuwam się doń nieco, zatrzymuję się przez sekundę, wspieram się na
dłoniach, znów ześlizguję się trochę dalej, czekam - znowu przebywam okropną drogę
trzymetrową, długą, straszliwą drogę. Wreszcie jestem już przy nim.
I oto rozwiera oczy. Widocznie słyszał mnie jeszcze i przypatruje mi się z wyrazem
straszliwego przerażenia. Ciało spoczywa spokojnie, lecz w oczach jest trwoga tak bezmierna,
iż wierzę przez chwilę, że dość będę miał mocy, aby pociągnąć za sobą ciało. Jednym rzutem
oddalić się o setki kilometrów. Człowiek jest teraz cichy, zupełnie spokojny, bez jednego
szmeru, rzężenie umilkło, ale oczy krzyczą, wyją, w nich skupione jest całe życie, wysiłek nie
do objęcia, aby uciec w przeraźliwą trwogę śmierci, w trwogę przede mną.
Mam w tej chwili podcięte nogi w stawach i opadam na łokcie. - Nie, nie - szepczę.
Oczy toczą się za mną. Niezdolny jestem do uczynienia jakiegokolwiek ruchu, dopóki
one są obecne.
Teraz dłoń jego powoli opada z piersi o niewielki kawałeczek, osuwa się na parę
centymetrów, lecz poruszenie to gasi potęgę oczu. Pochylam się naprzód, potrząsam głową i
szepczę: - Nie, nie, nie - podnoszę rękę, muszę mu pokazać, iż chcę mu dopomóc i muskam
jego czoło.
Oczy jego cofnęły się w skurczu, kiedy zbliżała się dłoń, teraz tracą swą osłupiałą
martwotę, rzęsy opadają niżej, napięcie nieco ustępuje. Rozpinam mu kołnierz i głowę
układam wygodniej.
Usta są półotwarte, usiłują kształtować jakieś słowa. Wargi są wyschłe. Nie mam mej
flaszki polowej, nie zabrałem jej z sobą. Lecz jest trochę wody w szlamie, u spodu leja.
Zsuwam się na dół, wyciągam mą chustkę, rozpościeram ją, zanurzam i w pustą dłoń czerpię
żółtą wodę, która przesącza się z dołu.
Łyka ją. Nabieram świeżej. Rozpinam guzika jego munduru, by go opatrzyć, jeśli się
da. Muszę uczynić to w każdym razie, aby tamci po drugiej stronie, gdybym miał zostać
pojmany, widzieli, że pragnąłem mu dopomóc, i nie zastrzelili mnie. Usiłuje bronić się, lecz
dłoń jego nadto jest bezsilna. Koszula jest zlepiona i nie daje się odsunąć na bok, jest zapięta
z tyłu. Tedy nie pozostaje nic innego, jak rozciąć ją. Szukam noża i odnajduję go. Ale, gdy
rozpoczynam przecinać koszulę, raz jeszcze otwierają się oczy, i znów jest w nich ten sam
krzyk i obłędny wyraz, tak iż muszę je zasłonić, zamknąć przemocą i szeptać: - Przecie ja
chcę ci, towarzyszu, dopomóc, camarade, camarade, camarade - wnikliwie szepczę to słowo,
by je pojął.
Są trzy rany. Gaza z mego opatrunku pokrywa je, krew spływa pod nią, zaciskam ją
silniej, wtedy on jęczy.
To wszystko, co mogę uczynić. Teraz musimy czekać, czekać.
***
Te godziny. - Rzężenie znów powraca. - Jakże powoli jednak umiera człowiek. Bo
jednak wiem to; niepodobna go uratować. Próbowałem wprawdzie wyperswadować to sobie,
lecz w południe perswazja ta roztopiła się w jego jęku, starta została na proch. Gdybym tylko
nie zgubił podczas pełzania mego rewolweru, zastrzeliłbym go. Nie potrafię go zakłuć.
W południe drzemię na pograniczu myślenia. Szarpie mnie głód, pustoszy, niemal
płaczę z tego powodu, że pragnę jeść, lecz nie zdołam temu się oprzeć. Kilkakrotnie
przynoszę wody umierającemu i sam także piję jej trochę.
To pierwszy człowiek, którego zabiłem własnymi rękami, którego dokładnie mogę
oglądać, którego umieranie moim jest dziełem. Katowi, Kroppowi i Müllerowi również
zdarzało się widzieć ludzi trafionych przez siebie. Niejednemu przecie to się wydarza w
walce wręcz.
Ale każde westchnienie jego obnaża me serce. Ten umierający sprzymierzył się z
godzinami, posiada niewidzialny nóż, którym mnie zakłuwa: czas i myśli moje.
Wiele dałbym za to, aby pozostał przy życiu. Jakże ciężko jest leżeć tu i widzieć go, i
słyszeć.
Po południu o trzeciej jest martwy.
Oddycham z ulgą. Lecz tylko na krótko. Milczenie zdaje mi się wkrótce cięższe do
zniesienia, niźli ów jęk. Pragnę, iżby rzężenie znów się rozległo, kurczowe, zahamowane, raz
cicho świszczące, a potem znów zachrypłe i głośne.
To niedorzeczne, co czynię. Ale muszę mieć jakieś zajęcie. Tedy raz jeszcze układam
zmarłego, aby leżał wygodnie, chociaż nic już nie czuje. Zamykam mu oczy. Są one piwne,
włos czarny, po bokach nieco kędzierzawy.
Wargi są wydęte i miękkie pod wąsem; nos nieco zgarbiony, skóra smagła. Teraz nie
wygląda już tak sino, jak poprzednio kiedy żył jeszcze. Przez chwilę twarz wydaje się nawet
prawie zdrowa - później zapada się szybko w jedną z tych obcych umarłych twarzy, które
widywałem często i które wszystkie są sobie podobne.
Żona jego z pewnością myśli teraz o nim; nie wie, co się wydarzyło. Wygląda tak, jak
gdyby do niej pisywał - będzie jeszcze otrzymywała od niego przesyłki; jutro - za tydzień -
być może jakiś zabłąkany list dostanie jeszcze za miesiąc. Będzie go czytać, a on w nim
przemówi do niej.
Stan mój coraz się pogarsza, nie mogę już opanować moich myśli. Jakże też wygląda
ta kobieta? Czy jak owa ciemna, szczupła spoza kanału? Czyż nie należy do mnie? Może
teraz przez to do mnie należy! Gdybyż Kantorek siedział teraz koło mnie! Gdybyż matka
moja tak mnie widziała! - Umarły ten mógłby z pewnością żyć jeszcze trzydzieści lat,
gdybym odwrót dokładniej sobie wytyczył. Gdyby pobiegł był o dwa metry bardziej na lewo,
tkwiłby teraz w okopie po tamtej stronie i pisałby nowy list do swojej żony.
Ale w ten sposób nie zdołam ruszyć się z miejsca; jest to bowiem los nas wszystkich;
gdyby Kemmerich nogę swą trzymał dziesięć centymetrów bardziej na prawo; gdyby Haie
pochylił się o pięć centytmetrów więcej.
***
Milczenie jest coraz rozciąglejsze. Mówię i muszę mówić. Tedy przemawiam doń i
jemu to mówię. - Kolego, nie chciałem ciebie zabić. Gdybyś raz jeszcze tu skoczył, nie
uczyniłbym tego, gdybyś i ty był rozsądny. Ale przedtem tyś był dla mnie myślą tylko,
wyrachowaniem, które żyło w mym mózgu i wywołało decyzję - zakłułem tę możliwość.
Teraz dopiero spostrzegam, że jesteś człowiekiem takim, jak i ja. Myślałem o twoich
granatach ręcznych, o twym bagnecie i o twojej broni - teraz widzę żonę twoją i twoją twarz i
to, co nam wspólne. Wybacz mi, kolego. Zawsze spostrzegamy to za późno. Czemuż nie
mówi się nam i nie powtarza ciągle, iż i wy jesteście tacy sami nieboracy, jak my, że matki
wasze tak samo się trwożą jak nasze, i że doznajemy jednakiej trwogi śmierci i jednakie
mamy umieranie i jeden ból. - Wybacz mi, kolego, jakże też mogłeś być moim wrogiem.
Gdybyśmy odrzucili tę broń i ten mundur, mógłbyś być równie dobrze mym bratem, jak Kat i
Albert. Zabierz mi moje dwadzieścia lat, towarzyszu, i powstań - weź więcej, gdyż nie wiem
już, co mam z nimi począć.
Jest cicho, front jest spokojny, wyjąwszy terkotanie karabinów. Kule bzykają nisko,
nie strzela się bez planu, lecz ze wszystkich stron mierzy ostro i celnie. Nie mogę się
wydostać.
- Napiszę do twojej żony - mówię pospiesznie do umarłego - napiszę do niej, niechaj
dowie się ode mnie, powiem jej wszystko, co mówię tobie, pragnę jej pomóc i twoim
rodzicom także, i twojemu dziecku.
Jego mundur jest jeszcze wpół rozchylony. Łatwo odnaleźć pugilares. Ale ociągam się
z jego otwarciem. Jest w nim książeczka z jego nazwiskiem. Dopóki nie znam jego imienia,
być może, potrafię go jeszcze zapomnieć, czas zatrze ów obraz. Lecz imię jego jest
gwoździem, który wbije się we mnie i którego nie zdołam już wydobyć. Posiada moc
wywoływania wszystkiego na nowo, zawsze będzie mógł powracać i stawać przede mną.
Nie umiejąc się zdecydować, trzymam w ręku pugilares. Wysuwa mi się z dłoni i
otwiera się. Wypadają z niego fotografie i listy. Zbieram je i chcę je włożyć z powrotem, ale
ucisk, który mnie przygniata, to całe niepewne położenie, głód, niebezpieczeństwo, te
godzimy spędzone z umarłym wtrąciły mnie w rozpacz, pragnę przyspieszyć rozstrzygnięcie,
wzmóc udrękę i znieść ją, jak miażdży się nieznośnie obolałą rękę, waląc nią o drzewo
wszystko jedno, co się stanie.
Są to fotografie jakiejś kobiety i małej dziewczynki, wąskie amatorskie zdjęcia przed
ścianą, oplecioną bluszczem. Obok nich tkwią listy. Wyjmuję je i usiłuję przeczytać. Nie
rozumiem na ogół, niełatwo to odcyfrować, a ja niewiele umiem po francusku. Ale każde
słowo, które tłumaczę, jak strzał przenika mi piersi - jak cios w pierś.
Głowa moja pęka niemal od podrażnienia. Ale tyle pojmuję jeszcze, iż nigdy nie
wolno mi będzie napisać do tych osób, jak to myślałem uprzednio. Raz jeszcze oglądam
fotografie; nie są to ludzie bogaci. Mógłbym bezimiennie przesłać im pieniądze, gdybym
nieco zarobił w późniejszym czasie. Tego czepiam się, to przynajmniej jest niewielkie
oparcie. Ten umarły jest związany z moim życiem, dlatego muszę uczynić wszystko i
wszystko obiecać, aby ocalić siebie; przyrzekam na ślepo, iż istnieć będę tylko dla niego i
jego rodziny - wgaduję to weń mokrymi wargami, a w ostatniej głębi tkwi we mnie nadzieja,
iż w ten sposób okupię się i może jednak da się to jakoś jeszcze rozpatrzyć.
I dlatego otwieram książeczkę wojskową i czytam powoli: Gerard Duval, zecer.
Ołówkiem zmarłego zapisuję adres na przypadkowej kopercie, a potem ostro i szybko
wsuwam wszystko z powrotem do jego kurtki.
Zabiłem zecera Gerarda Duvala. Muszę stać się zecerem, myślę w zupełnym zamęcie,
stać się zecerem, zecerem.
***
Po południu jestem spokojniejszy. Trwoga moja była nieumotywowana. Imię
przestało już mnie niepokoić. Napad ten mija. - Kolego - mówię do umarłego, leżącego po
tamtej stronie, ale mówię opanowany. - Dzisiaj ty, jutro ja. Ale jeśli uda mi się wynieść stąd
cało me kości, chcę walczyć przeciwko temu, co nam obu rozbiło: tobie życie - a mnie - ?
Również życie. Przyrzekam ci towarzyszu. Nigdy nie powinno się to powtórzyć.
Słońce tkwi ukośnie. Jestem ogłupiały z wyczerpania i głodu. Minione wczoraj jest dla
mnie niby tuman, już nie spodziewam się stąd wydostać. Tak na pół drzemię i nie pojmuję
nawet, iż nadchodzi wieczór. Zbliża się zmierzch. Teraz zdaje mi się on szybki. Jeszcze
godzina. Gdyby było lato, trwałoby to jeszcze trzy godziny. Jeszcze jedna godzina.
Teraz poczynam raptem drżeć, iż mogłoby jeszcze coś się przytrafić. Nie myślę już o
umarłym, obecnie jest mi całkiem obojętny. W jednym rzucie skacze do góry żądza życia, i
wszystko, co postanowiłem sobie, zapada się przed nią. Tylko, aby się ustrzec jeszcze przed
nieszczęściem, ględzę mechanicznie. - Dotrzymam, wszystko dotrzymam, co obiecałem tobie
- ale już teraz wiem, że nie uczynię tego.
Nagle przeszywa mnie myśl, iż właśni moi koledzy mogliby strzelać do mnie, kiedy
będę pełznął; nie wiedzą przecie o mnie. Będę wołał zawczasu, na ile się da, aby zrozumieli.
Postanawiam tak długo przeleżeć przed okopem, dopóki mi nie odpowiedzą.
Pierwsza gwiazda. Front nadal jest spokojny. Oddycham z ulgą i ze wzburzenia gadam
sam ze sobą. - Teraz bez głupstw, Pawełku - spokój, spokój, Pawle - wtedy będziesz
uratowany, mój drogi. - To skutkuje, kiedy wymawiam własne moje imię, jest to tak, jakby
wypowiadał je kto inny, i to mi pomaga opanować się.
Ciemność wzmaga się. Wzburzenie moje przycisza się, czekam przez ostrożność,
dopóki nie wzbiją się pierwsze rakiety. Potem wyłażę z leja. Zapomniałem o umarłym. Przede
mną leży rozpoczynająca się noc i bladawo oświetlone pole. Wlepiam wzrok w jakąś dziurę;
w chwili, gdy światło dogasa, jednym susem przerzucam się ku niej, dalej gnam po omacku.
Łapię następną, kulę się, przemykam dalej.
Dochodzę wreszcie. Oto przy świetle jakiejś rakiety widzę, że w drucie porusza się
coś, potem zastyga, wyciągam się bez ruchu. Następnym razem znów to spostrzegam, to z
pewnością koledzy z naszego okopu. Ale jestem ostrożny, póki nie rozpoznam naszych
hełmów. Wołam ku nim.
Zaraz potem, jako odpowiedź, rozlega się moje imię:
- Pawle, Pawle!
Znów wołam. To Kat i Albert, którzy, zaopatrzywszy się w nosze płócienne,
wyruszyli, aby mnie odszukać.
- Czyś ranny?
- Nie, nie.
Ześlizgujemy się do okopu. Domagam się jedzenia i połykam je gwałtownie. Müller
częstuje mnie papierosem. W niewielu słowach opowiadam, co się wydarzyło. Nie jest to
przecież nic nowego; takie rzeczy bywają często. Tylko atak nocny jest czymś szczególnym
w tym wszystkim. Ale Kat przeleżał już raz w Rosji dwa dni z rzędu poza frontem rosyjskim,
zanim udało mu się przedostać z powrotem.
O zmarłym zecerze nie wspominam ani słowa.
Dopiero nazajutrz rano nie potrafię się już powstrzymać. Muszę opowiedzieć o tym
Katowi i Albertowi. Uspokajają mnie obaj. - Nic nie mogłeś wskórać. Jakżeż by chciał
inaczej postąpić. Po to przecie jesteś tutaj.
Przysłuchuję się, zabezpieczony, z poczuciem pewności, pocieszony ich bliskością.
Cóż za bzdury układałem sobie w tym leju.
- Spójrz no tam - pokazuje Kat.
Na stokach zabezpieczonych szańców stoi kilku strzelców, którzy biją na odległość.
Karabiny z lunetami do celowania ułożyli w pozycji i przepatrują odcinek przeciwległy. Od
czasu do czasu huknie strzał.
Teraz słyszymy okrzyk. - Ależ dostał! - Czyś widział, jak ten skoczył do góry? -
Sierżant Oellrich odwraca się z dumą i notuje swój punkt. Przoduje w dzisiejszej liście
celnych strzałów trzema niewątpliwie trafnymi.
- Cóż powiesz o tym? - zapytuje Kat. Kiwam głową.
- Jeśli dalej tak mu się poszczęści, dziś wieczorem będzie miał jedną rozetkę więcej w
dziurce od guzika - przypuszcza Albert.
- Albo też wkrótce będzie zastępcą feldfebla - uzupełnia Kat.
Patrzymy na siebie. - Nie zrobiłbym tego - mówię.
- Bądź co bądź - powiada Kat - dobrze, iż widzisz to właśnie teraz.
Sierżant Oellrich znów przystępuje do faszyny. Wylot jego karabinu sunie tam i z
powrotem.
- Widzisz więc, że nie potrzebujesz sobie robić żadnych skrupułów z tego powodu -
kiwa głową Albert. Toteż sam siebie nie pojmuję już teraz.
- To dlatego, że tak długo musiałem z nim leżeć - mówię. - Koniec końców, wojna jest
wojną.
Karabin Oellricha trzaska raz po raz krótko i oschle.
ROZDZIAŁ 10
Udało nam się zająć doskonały posterunek. Musimy w ośmiu strzec pewnej wsi, którą
uprzątnięto, gdyż za silnie była ostrzeliwana.
Mamy głównie baczyć na magazyn żywnościowy, który nie jest jeszcze opróżniony. O
wikt musimy dbać sami, czerpiąc z pozostałych zapasów. Do tego nadajemy się w sam raz. -
Kat, Albert, Müller, Tjaden, Leer, Detering, cała nasza sitwa jest tutaj. Haie jest wprawdzie
nieżywy. Ale jest to tak czy owak niebywałe szczęście, gdyż wszystkie inne drużyny miały
większe straty niźli nasza.
Jako schron wybieramy wybetonowaną piwnicę, do której z zewnątrz w dół prowadzą
schody. Wejście zabezpieczone jest poza tym przez dodatkowy mur z betonu.
Teraz rozwijamy wielką aktywność. Znowu przecież jest to sposobność, aby
rozprostować nie tylko nogi, lecz pozwolić wytchnąć również duszy. Z okazji takiej
potrafimy korzystać, gdyż położenie nasze zbyt jest rozpaczliwe, by długo bawić się w
sentymenty. To jest możliwe wtedy, póki jest jeszcze jako tako. Nam jednak nie pozostaje nic
innego, jak być realistami. Realistami do tego stopnia, iż czasem przebiega mnie dreszcz
grozy, gdy na chwilę zabłąka mi się do głowy jakaś myśl z poprzednich czasów, sprzed wojny
jeszcze. Toteż nie trwa ona długo.
Położenie nasze traktować musimy tak lekko, jak się tylko da. Dlatego korzystamy z
każdej sposobności, i tuż na pograniczu grozy, bez jakiegokolwiek przejścia stoi błazeństwo.
Inaczej nie moglibyśmy sobie dać rady - rzucamy się w nie głową w dół. I teraz także z
niepohamowaną gorliwością bierzemy się do stworzenia sielanki, sielanki żarcia i spania,
oczywiście.
Norę naszą przede wszystkim wyściela się materacami, które ściągamy i zwłóczymy z
pobliskich domostw. Tyłek żołnierza także lubi niekiedy zasiąść sobie miękko. Tylko w
środku izby podłoga pozostaje nie zajęta. Później sprowadzamy sobie kołdry i puchowe bety,
cudowne miękkie bety. Wszystkiego tego nie brak przecie we wsi. Albert i ja znajdujemy
składane łoże mahoniowe ze stropem z niebieskiego jedwabiu i zwisającymi koronkami.
Pocimy się, jak małpy, podczas transportu. Ale z czegoś takiego niepodobna przecie
zrezygnować. Zwłaszcza, że za kilka dni i tak będzie rozniesione przez strzały.
Kat i ja dokonujemy niewielkiego rekonesansu przez domy. Niezadługo
zafasowaliśmy z tuzin jaj i dwa funty dosyć świeżego jeszcze masła. Raptem w jednym z
salonów rozlega się trzask, i piec żelazny z hukiem przelatuje przez ścianę, tuż koło nas, i o
metr dalej z powrotem przez drugą ścianę. Dwie dziury. Nadleciał z domu naprzeciw, w który
trzasnął granat. - Szczęściarze - szeroko uśmiecha się Kat i poszukujemy nadal. Wtem
nadstawiamy uszu i ruszamy kłusem. Zaraz potem stajemy, jak wryci, niby zaczarowani: w
niewielkiej sionce harcują sobie dwa żywe prosiaki. Przecieramy oczy, i znów ostrożnie
spoglądamy w tamtą stronę: naprawdę ciągle jeszcze są tutaj. Dotykamy ich - nie może być
wątpliwości, to dwoje rzeczywistych prosiąt.
Wynika z tego wspaniała biesiada. O jakie pięćdziesiąt kroków od naszego biwaku
stoi domek, który służył za kwaterę dla oficerów. W kuchni znajduje się wielkie palenisko z
dwoma rożnami, patelniami, garnkami i michami. Jest tu wszystko, w pobliskiej szopie leży
nawet mnóstwo narąbanego drobno drewna - po prostu kraj z tysiąca i jednej nocy.
Dwóch z nas od wczesnego ranka łazi po polach i szuka kartofli, buraków i młodego
groszku. Jesteśmy bowiem szczodrzy i gwiżdżemy na konserwy urzędu prowiantowego,
chcemy mieć świeże nowalijki. W spiżarni leżą już dwie głowy kapusty.
Prosięta są zarżnięte. Kat to załatwił. Do pieczystego zamierzamy przyrządzić placki
kartoflane. Ale nie znajdujemy tarki do kartofli. Lecz i temu szybko się zaradza. W pokrywie
blaszanej przebijamy gwoździami mnóstwo dziur, i oto tarka gotowa. Trzej nakładają grube
rękawice, by ochronić palce w trakcie przecierania, dwaj inni obierają kartofle, i szybko
postępuje to naprzód.
Kat pitrasi prosiaki, buraki, groch i kapustę. Do kapusty preparuje nawet jakowyś
biały sos. Ja piekę placki, zawsze po cztery jednocześnie. Po dziesięciu minutach łowię
chwyt, jak kołysać patelnią, iżby gotowe z jednej strony placki wyskakiwały w górę, obracały
się w powietrzu i padały na powrót.
Prosięta piecze się, nie rozcinając ich. Wszyscy stoją wokół nich, jak wokoło ołtarza.
Tymczasem nadeszli z wizytą dwaj telegrafiści, których wspaniałomyślnie zaprasza
się do jedzenia. Siedzą w pokoju mieszkalnym, gdzie znajduje się fortepian. Jeden gra, drugi
śpiewa: “O nad Wezerą”. Śpiewa z uczuciem, ale zatrącając z saska. Mimo to porusza nas ten
śpiew, podczas którego przy palenisku przyrządzamy wszystkie smakołyki.
Stopniowo miarkujemy, że zbliża się ostra zawierucha. Balony, juchy, wypatrzyły
dym z naszego komina, dostajemy się pod ogień. To te drobne pryskające bestyjki, które robią
niewielkie dziurki i sypią się tak daleko i płasko. Wciąż bliżej świszczą wokół nas, ale przecie
nie możemy zostawić jedzenia na pastwę losu. Te psiekrwie strzelają jak do celu. Kilka
ułamków z sykiem przelatuje w górze przez okno kuchenne. Wkrótce pieczyste jest gotowe.
Ale pieczenie placków staje się teraz trudniejsze. Pociski sypią się teraz tak gęsto, iż ułamki
coraz częściej płaszczą o mur domu i w rozpędzie walą przez okno. Za każdym razem, gdy
słyszę, jak gwiżdżąc, zbliża się pocisk, przysiadam razem z patelnią i tulę się za parapetem
okna. Zaraz potem znów staję na nogach i piekę dalej.
Sasi przestają grać - jakiś odłamek wpadł do fortepianu. My także pomału kończymy i
organizujemy odwrót. Po następnym strzale dwóch ludzi zmyka z garnkami jarzyny,
przebiegając pięćdziesiąt metrów, dzielących nas od piwnicy. Widzimy, jak znikają.
Następny strzał. Wszyscy przykucają, po czym dwaj, każdy z wielkim czajnikiem
pierwszoklaśnej kawy, wieją i zanim uderzy nowy strzał dobiegają do piwnicy.
Teraz Kat i Kropp zafasowują najlepszy kąsek: wielką patelnię z usmażonymi na
brunatno prosiętami. Wycie pocisku, mały przysiad w półkolana, i już gnają pięćdziesiąt
metrów przez otwarte pole.
Piekę jeszcze ostatnie moje cztery placki, dwukrotnie przy tym muszę paść na ziemię -
ale koniec końców jest o cztery placki więcej, a to ulubiona moja potrawa.
Wreszcie chwytam patelnię z długim trzonkiem i rozpłaszczam się przy murze poza
drzwiami. Syk, trzask a ja galopuję, ile się da, obiema rękami przyciskając patelnię do piersi.
Prawie, że już podbiegłem, gdy słychać zbliżający się gwizd - wyrywam, jak jeleń, pędem
okrążam mur z betonu, odpryski plaskają o ścianę, staczam się po schodach piwnicy, łokcie
moje są posiniaczone, ale nie zgubiłem ani jednego placka, a patelnia nie wywaliła się.
O drugiej zabieramy się do jedzenia. Trwa do szóstej. Do wpół do siódmej pijemy
kawę - kawę oficerską z urzędu zaprowiantowania. Punktualnie o wpół do siódmej
rozpoczynamy kolację. O dziesiątej kości prosiąt wyrzucamy przez drzwi. Potem następuje
koniak i rum, również z błogosławionego urzędu zaprowiantowania, i znów długie, grube
cygara z opaskami. Tjaden utrzymuje, że brak tylko jednego, dziewczynek z oficerskiego
burdelu.
Późnym wieczorem słyszymy pomiaukiwanie. Malutki szary kotek siedzi na przyzbie.
Przywabiamy go i karmimy. W trakcie tego i nam wraca apetyt. Żując, kładziemy się spać.
Lecz noc jest fatalna. Jedzenie było zbyt tłuste. Młoda wieprzowina ostro atakuje nasze
kiszki. Bezustannie trwa wychodzenie i powracanie do piwnicy. Dwóch, trzech przesiaduje
ciągle na dworze z opuszczonymi spodniami i klnie. Ja sam dziewięć razy wybieram się w
drogę. O czwartej nad ranem osiągamy rekord: wszyscy, jak jeden mąż, jedenastu,
wartownicy i przybysze, kucają pod gołym niebem. Płonące domy, jak żagwie, sterczą w
nocy. Granaty stukając nadlatują i ryją się w ziemię. Kolumny z amunicją gnają przez trakty.
Budynek urzędu prowiantowego ma wielką wyrwę od pocisku. Jak rój pszczół zbiegają się
tam, pomimo latających wokół odłamków, woźnice kolumn i wędzą chleb. Gdybyśmy
spróbowali protestować, co najwyżej oberwalibyśmy lanie. Dlatego postępujemy sobie
inaczej. Oświadczamy, że jesteśmy wartownikami, a jako znający się na rzeczy, przynosimy
konserwy, które wymieniamy na to, czego nam brak. O co chodzi - niezadługo i tak wszystko
legnie w gruzach. Dla nas samych wybieramy czekoladę i jemy jedną tabliczkę po drugiej.
Kat powiada, że to robi dobrze na rozwolnienie.
Prawie czternaście dni mija tak na jedzeniu, piciu i lumpowaniu się. Nikt nam nie
przeszkadza. Wieś niknie powoli pod działaniem granatów, a my prowadzimy szczęśliwe
życie. Dopóki jeszcze sterczy choć część urzędu zaopatrywania jest nam wszystko jedno, i
tylko życzymy sobie, by móc dożyć tu końca wojny.
Tjaden do tego stopnia stał się wielkim panem, iż cygara wypala tylko do połowy.
Oświadcza z uśmieszkiem wyższości, iż taki jest jego zwyczaj. Kat również jest bardzo
rozbawiony. Pierwsze jego słowo z rana brzmi: - Emil, przynieś no kawioru i kawy. - W
ogóle zdumiewający panuje wśród nas wykwint, każdy uważa drugiego za swego ordynansa,
szykanuje go i udziela mu zleceń. - Kropp, swędzi mnie stopa, złap no tę wesz. - Leer niby
jakaś aktorka wyciąga ku niemu swą nogę i Albert, schwytawszy ją, ciągnie go w górę po
schodach. - Tjaden! - Co takiego? - Stań no, Tjaden, jak się należy, poza tym nie odpowiada
się: co takiego, ale: rozkaz! - a więc: Tjaden! - Tjaden znów daje mały występ gościnny z
Goetza von Berlichingen, który po prostu wytrząsa obecnie z rękawa. Po upływie dalszych
ośmiu dni otrzymujemy rozkaz wyruszenia. Rajskie czasy minęły. Dwa auta ciężarowe
przyjmują nas. Są załadowane do samej góry belkami. Ale jeszcze na samym wierzchu Albert
i ja ustawiamy nasze łoże ze stropem i dwiema koronkowymi pierzynami. Wewnątrz u głów
spoczywa dla każdego worek z najprzedniejszym prowiantem. Konserwy, skrzynki z
cygarami uniesieniem poją nasze serca. Każdy z nas ma przy sobie taki pełny worek.
Ale Kropp i ja uratowaliśmy poza tym jeszcze dwa czerwone pluszowe fotele.
Ustawione są one na łóżku, a my rozwalamy się na nich, jak w teatralnej loży. Ponad nami
wzdyma się jedwab pokrycia, niby baldachim. Każdy z nas ma w gębie długie cygaro. Tak
spoglądamy z wysoka na całą dookolną okolicę.
Pomiędzy nami sterczy klatka na papugi, którą odszukaliśmy dla kota. Zabiera się go z
sobą, leży sobie teraz przed swą miseczką z mięsem i mruczy.
Powoli toczą się wozy po trakcie. Śpiewamy. Poza nami granaty wzbijają fontanny we
wsi, całkowicie teraz opuszczonej.
***
W kilka dni potem wyruszamy, by oczyścić pewną miejscowość. Po drodze
napotykamy uciekających mieszkańców, których wysiedlono. Wloką z sobą swój dobytek w
biedkach, w dziecinnych wózkach lub załadowany na plecy. Postacie ich są pochylone,
twarze ich pełne zgryzoty, desperacji, naglącego pośpiechu i zrezygnowania. Dzieci czepiają
się rąk matek, niekiedy starsza dziewczynka prowadza małe dzieci, które drepcą naprzód
zataczając się i wciąż się oglądają za siebie. Niektóre unoszą z sobą ubogie i żałosne lalki.
Milczą wszyscy, kiedy przechodzą koło nas.
Znajdujemy się jeszcze w kolumnie marszowej, Francuzi nie będą przecie ostrzeliwać
wsi, w której są ich rodacy. Ale w kilka minut potem powietrze jęczy, ziemia drga, podnosi
się krzyk - granat zmiótł ostatni szereg. Rozpryskujemy się na wszystkie strony i zwalamy się
pokotem, lecz w tej samej chwili odczuwam, jak wymyka się ze mnie naprężenie, które
zawsze poza tym każe mi co mam czynić podczas ognia, przeszywa mnie w skurczu myśl: -
Jesteś zgubiony - dławiącym, straszliwym przerażeniem - i w następnej sekundzie, jak by
smagnięcie bicza rżnie mnie po lewej nodze. Słyszę, jak Albert krzyczy, jest obok mnie.
- Na nogi, naprzód, Albercie! - wrzeszczę, gdyż leżymy bez ochrony na polu pod
gołym niebem.
Chwiejąc się, zrywa się na równe nogi i biegnie. Dotrzymuję mu kroku. Musimy
przesadzić jakieś krzaki; są wyższe od nas. Kropp sięga do gałęzi, ja chwytam jego nogę,
podnosi nagły krzyk, udzielam mu rozmachu, przelatuje. Jednym susem jestem tuż za nim i
padam w jakąś sadzawkę, która znajduje się poza zaroślami.
Twarze mamy pokryte wodorostami i szlamem, ale osłona jest dobra. Dlatego
brodzimy w głąb aż po szyję. Gdy tylko poczyna gwizdać, zanurzamy się głową pod wodę.
Kiedyśmy uczynili to z jaki tuzin razy, mam tego dość. Albert stęka również: -
Uciekajmy stąd, inaczej padnę i utopię się.
- Gdzie cię wyrżnęło? - zapytuję.
- Kolano, myślę.
- Czy możesz biec?
- Chyba.
- No, to jazda.
Docieramy do rowu przydrożnego i pochyleni gnamy wzdłuż niego. Ogień nas goni.
Trakt ma kierunek na skład amunicji. Gdyby wyleciał w powietrze, nikt z nas już nie
odnajdzie swej głowy. Zmieniamy przeto nasz plan i biegniemy pod ostrym kątem na przełaj.
Albert zwalnia biegu. - Pędź no, już ja cię dogonię - powiada i pada, jak długi.
Szarpię go za ramię i potrząsam nim. - Jazda, Albert, jak tylko się położysz, nigdy już
się nie dźwigniesz. Biegiem, będę cię wspierał.
Wreszcie docieramy do niewielkiego okopu. Kropp całą siłą rzuca się na ziemię, a ja
opatruję go. Postrzał tkwi tuż ponad kolanem. Później oglądam sam siebie. Spodnie są
pokrwawione, ramię również. Albert obwiązuje mi swoje bandaże wokół tych dziur. Nie
zdoła już poruszyć nogą; i obaj dziwimy się, w jaki też sposób potrafiliśmy dobiec aż tutaj.
To wywołała tylko trwoga; umknęlibyśmy stamtąd, gdyby nawet odstrzelono nam stopy - w
tym przypadku na kikutach. Udaje mi się jeszcze pełznąć nieco i przywołuję przejeżdżający
wóz drabiniasty, który zabiera nas z sobą. Jest pełen rannych. Jest tam z nimi frajter -
sanitariusz, który przekłuwa nam pierś strzykawką znieczulającą.
W lazarecie polowym urządzamy się tak, by leżeć obok siebie. Dają nam cienką
zupkę, którą pochłaniamy łyżkami pożądliwie i ze wzgardą, gdyż przywykliśmy wprawdzie
do lepszych czasów, ale jednak jesteśmy głodni.
- Teraz powrócimy do domu, Albercie - powiadam.
- Oby - odpowiada. - Gdybym tylko wiedział, co mi jest.
Bóle wzmagają się. Opatrunki palą, jak ogień. Pijemy i pijemy, jeden kubek wody po
drugim.
- Jak wysoko ponad kolanem tkwi mój postrzał? - pyta Kropp.
- Co najmniej dziesięć centymetrów, Albercie - odpowiadam. W rzeczywistości są to
może trzy centymetry.
- Postanowiłem to sobie, mówi po chwili, że jeśli oderżną mi jakąś kość, wtedy zrobię
koniec z sobą. Nie chcę włóczyć się po świecie jako kaleka.
Tak to leżymy wespół z naszymi myślami i czekamy.
Wieczorem przychodzą, by zabrać nas do rzeźni. Jestem przerażony i zastanawiam się
pośpiesznie, co powinienem czynić; gdyż znaną jest rzeczą, iż lekarze w lazaretach polowych
amputują bez skrupułów. Przy dużym natłoku to prostsze, niźli zawiłe łataniny. Przychodzi
mi na myśl Kemmerich. W żadnym przypadku nie pozwolę się chloroformować, choćbym
kilku ludziom miał porozbijać łby.
Lecz obywa się bez tego. Lekarz grzebie lancetem w ranie tak, iż czarno mi się robi
przed oczyma. - Tylko mnie nie nabierajcie - indyczy się i dalej szarpie. Narzędzia błyskają w
jasnym świetle jak podstępne zwierzęta. Bóle są nie do zniesienia. Dwaj dozorcy trzymają
mnie za ramiona, ale ja uwalniam jedno i akurat chcę wyrżnąć nim w binokle lekarza, kiedy
on spostrzega to i skacze w bok. - Chloroformujcie tego bydlaka! - wrzeszczy wściekły.
Wtedy uspokajam się. - Proszę mi wybaczyć, panie doktorze, nie ruszę się, ale nie
chloroformujcie mnie.
- No tak - zrzędzi i znów ujmuje swe instrumenty. Jest to może trzydziestoletni bursz o
blond włosach, z twarzą w bliznach, z odrażającym złotym cwikierem. Spostrzegam, iż
szykanuje mnie teraz, grzebie w ranie od niechcenia i od czasu do czasu zerka ku mnie ponad
szkłami. Ręce moje zaciskają się wokół poręczy, prędzej zdechnę, niźliby miał usłyszeć
najlżejszy jęk.
Wyłowił jakiś ułamek a rzuca go ku mnie. Widocznie jest zadowolony z mego
zachowania się, gdyż starannie wstawia teraz w łubki moje ramię i powiada: - Jutro jazda do
domu. - Po czym zalewają mnie gipsem. Gdy znowu jestem z Kroppem opowiadam mu, że
widocznie już jutro rano nadejdzie pociąg szpitalny.
- Musimy pogadać z feldfeblem od sanitariuszy, abyśmy zostali razem, Albercie.
Udaje mi się wraz z kilkoma właściwymi słowami doręczyć feldfeblowi dwa moje
cygara w grubych opaskach. Obwąchuje je ze wszystkich stron i pyta: - Masz ich jeszcze
więcej?
- Całą garść jeszcze - mówię, a mój kolega - wskazuję na Kroppa - również. - Chętnie
chcielibyśmy je wręczyć panu jutro z okna szpitalnego pociągu.
Kapuje, ma się rozumieć, raz jeszcze węszy i powiada:
- Zrobione.
W nocy nie możemy zasnąć ani na chwilę. Na naszej sali umiera siedmiu. Jeden z
nich, przez całą godzinę, wyśpiewywał chorały wysokim kwaczącym tenorem, nim począł
rzęzić. Inny przed tym przyczołgał się z łóżka pod okno. Leży przed nim, jak by po raz ostatni
chciał wyjrzeć przez nie.
***
Nosze nasze stoją ma peronie. Czekamy na ów pociąg. Pada deszcz, a stacja nie ma
dachu ochronnego. Koce są cienkie. Czekamy już dwie godziny z rzędu.
Feldfebel opiekuje się nami, jak matka. Choć czuję się bardzo źle, ani przez chwilą nie
zapominam o naszym planie. Od niechcenia pokazuję paczuszkę, i jako zadatek, udzielam
jednego cygara. Za to feldfebel rozpina nad nami płachtę płócienną.
- Człowieku, Albercie - przypominam sobie - nasze łoże z baldachimem i ten kotek.
- A fotele klubowe - dodaje on.
Tak, fotele klubowe z czerwonego pluszu. Z wieczora siadywaliśmy na nich, jak
książęta, i zamyślaliśmy odnajmować je potem na godziny. Za każdą godzinę papierosa.
Byłoby to beztroskie życie, a również interes.
- Albercie - przychodzi mi na myśl - a nasze worki z żarciem.
Stajemy się melancholijni. To wszystko przydałoby się nam wielce. Gdyby pociąg
odjeżdżał choć o dzień później, Kat odnalazłby nas z pewnością i przyniósłby nam ten cały
kram. Przeklęty los. Mamy w żołądkach cienki kleik, podłe żarcie lazaretowe, a w naszych
workach tkwi konserwa z pieczoną wieprzowiną. Ale jesteśmy tak osłabieni, iż nie możemy
się tym zbyt długo irytować.
Nosze ociekają wodą, kiedy pociąg nadjeżdża nad ranem. Feldfebel wystarał się o to,
by nas zapakować do jednego wagonu. Przyjechało mnóstwo sióstr Czerwonego Krzyża.
Kroppa ładują na dół. Dźwigają mnie do góry, mam się dostać do łóżka ponad nim.
- Na miłość Boską - wyrywa mi się raptem.
- Co takiego? - pyta siostra.
Jedno jeszcze spojrzenie rzucam na łóżko. Jest pokryte śnieżnobiałym prześcieradłem,
prześcieradłem schludnym nie do wyobrażenia, które nawet zachowało jeszcze zakładki od
prasowania. Moja koszula natomiast nie była prana od sześciu tygodni i jest okropnie
zafajdana.
- Czy nie możecie sami wpełznąć? - pyta siostra zatroskana.
- Owszem - powiadam cały w potach - ale proszę naprzód zabrać pościel.
- Czemuż to?
Wydaje mi się, jakbym był świnią. - Ja mam się tam położyć? - Chyba tak. - Waham
się.
- Troszeczkę zabrudzi się? - pyta zachęcająco. - To nic nie szkodzi, wypierzemy ją
znowu i po wszystkim.
- Nie, to nie to - mówię wzburzony. Nie potrafię sprostać takiemu nadmiarowi kultury.
- Za to, żeście tkwili w okopach polowych, my potrafimy chyba jeszcze uprać
prześcieradło - powiada znowu.
Przypatruję się jej, wygląda czerstwo i młodo, wymyta aż się świeci i delikatna, jak
wszystko tutaj, trudno pojąć, że jest to nie tylko dla oficerów i człowiek czuje się niepewnie, a
nawet jak gdyby skądsiś zagrożony.
Ta kobiecina jest mimo to oprawcą, zmusza, bym wszystko wyśpiewał. - To jest tylko
- zatrzymuję się, musi przecie zrozumieć, co mam na myśli.
- Co jeszcze takiego?
- Chodzi o wszy - wrzeszczę w końcu na cały głos.
Śmieje się. - I one muszą czasem zażyć wygody.
Teraz więc daję za wygraną, zobojętniały. Włażę do łóżka i przykrywam się.
Jakaś ręka przebiera nieznacznie po kołdrze. To feldfebel. Po chwili oddala się wraz z
cygarami.
Po godzinie spostrzegamy, że jedziemy.
***
W nocy budzę się. Kropp porusza się również. Pociąg lekko toczy się po szynach.
Wszystko to jeszcze jest nie do pojęcia; łóżko, pociąg, jazda do domu. Szepcę - Albercie.
- Tak.
- Czy wiesz, gdzie tu jest wychodek?
- Zdaje się, tam na prawo, te drzwi.
- Będę musiał zobaczyć. - Jest ciemno, po omacku szukam brzegu łóżka i zamierzam
ostrożnie ześliznąć się na dół. Lecz stopa moja nie odnajduje oparcia, poczynam się zsuwać,
noga w gipsie nie daje mi pomocy, i oto z hukiem padam na ziemię.
- Diabli nadali - mówię.
- Czy uderzyłeś się? - pyta Kropp.
- Chyba słyszałeś - mówię przez zęby z irytacją - mój łeb.
Gdzieś tam w głębi wagonu otwierają się drzwi. Nadchodzi owa siostra ze światłem i
spostrzega mnie.
- Wypadł z łóżka.
Bada moje tętno i muska mi czoło. - Nie macie jednak gorączki.
- Nie - potwierdzam.
- Czyście co śnili? - zapytuje.
- Zdaje się - wymiguję się. Teraz na nowo rozpoczyna się nieskończone zasypywanie
mnie pytaniami. Spogląda na mnie swymi przeźroczystymi oczami, czyściutka jest i
cudowna, tym mniej mogę jej powiedzieć, czego pragnę.
Na nowo dźwignięty zostaję do góry. Może być ładna historia. Gdy się wyniesie,
niezwłocznie będę musiał spróbować dostać się z powrotem na dół. Gdyby była starą kobietą,
można by jej od biedy wyznać, o co mi chodzi, lecz jest młodziutka, ma dwadzieścia pięć lat
najwyżej, nie, to niepodobna, nie potrafię jej tego powiedzieć.
I oto Albert pomaga mi, nie żenuje się, wreszcie nie o niego tu chodzi. Przywołuje
siostrę. Obraca się. - Siostro, on chciał - ale także Albert nie wie już, jak mógłby się wysłowić
porządnie i bez zarzutu. Między nami, tam w polu, wystarczy na określenie tego jedno słowo,
ale tutaj, wobec takiej damy. Nagle przychodzą mu na pamięć czasy szkolne i kończy bez
zająknienia - chciałby wyjść na chwilę.
- Ach tak - powiada siostra - w tym celu nie potrzebuje przecie wydrapywać się z
łóżka ze swym gipsowym opatrunkiem. Czegóż wam trzeba? - zwraca się do mnie.
Jestem śmiertelnie zalękniony tym nowym zwrotem, gdyż nie mam najmniejszego
pojęcia, jak te sprawy nazywa się w sposób fachowy. Siostra i tym razem przychodzi mi z
pomocą.
- Mały, czy duży?
Co za kompromitacja! Pocę się, jak małpa, i mówię skonfundowany. - No więc mały.
Tak czy owak, zawsze jeszcze odrobina szczęścia.
Otrzymuję butlę. Po kilku godzinach nie jestem już odosobniony w tej mierze, a
rankiem przywykliśmy i bez zawstydzenia domagamy się, czego nam trzeba.
Pociąg sunie powoli. Niekiedy przystaje i wyładowuje zmarłych. Zatrzymuje się
często.
***
Albert gorączkuje. Ja czuję się nieźle, mam wprawdzie bóle, a co gorsze, pod gipsem
prawdopodobnie siedzą jeszcze wszy. Swędzi okropnie, a ja nie mogę się drapać.
Drzemiemy całymi dniami. Krajobraz bezgłośnie przepływa przez okna. Na trzecią
noc jesteśmy w Herbesthal. Słyszę od siostry, iż Alberta, z powodu jego gorączki, mają
wyładować na trzeciej z rzędu stacji. - Jak daleko jedzie pociąg? - pytam.
- Aż do Kolonii.
- Albercie, nie rozstaniemy się - mówię - uważaj. - Podczas następnej inspekcji siostry
wstrzymuję oddech i krew uderza mi do głowy. Twarz natęża się i czerwienieje. Przystaje.
Macie bóle?
- Tak, jęczę - ni z tego, ni z owego.
Wręcza mi termometr i oddala się. Nie na próżno terminowałem przecie u Kata, wiem,
jak wziąć się do rzeczy. Te termometry żołnierskie to bagatelka dla starych wojaków.
Chodzi o to tylko, by rtęć wpędzić do góry, wtedy już tkwi nieruchomo w cienkiej
rurce i nie opada.
Wsadzam termometr ukośnie pod pachę i bezustannie pocieram go palcem. Po czym
wstrząsam nim do góry. W ten sposób osiągam 37,9 stopni. Nie wystarcza to jednak. Zapałka,
ostrożnie przysunięta, podnosi rtęć do 38,7 stopni.
Kiedy powraca siostra, nadymam się, oddycham kurczowo z trudem, wlepiam w nią
oczy nieco błędne i wybałuszone, poruszam się niespokojnie i mówię szeptem:
- Nie mogę już dłużej wytrzymać.
Notuje moje imię na jakiejś karteczce. Wiem dokładnie, że bez nieodzownej potrzeby
mój opatrunek z gipsu nie będzie otwarty. Wyładowują wspólnie Alberta i mnie.
***
Leżymy w katolickim szpitalu, w jednym i tym samym pokoju. To bardzo szczęśliwy
traf, gdyż katolickie szpitale znane są z dobrego obchodzenia się z chorymi i z dobrego wiktu.
Lazaret zapełniony jest całkowicie pasażerami naszego pociągu, pośród nich jest wiele
ciężkich przypadków. Dziś jeszcze nie będziemy badani, gdyż za mało jest lekarzy. Po
korytarzu bezustannie przejeżdżają płaskie wózki na gumowych kółkach, i zawsze ktoś leży
wyciągnięty jak długi. Diabelne położenie - leżeć tak wyciągnięty - dobrze jeszcze, kiedy się
śpi.
Noc jest bardzo niespokojna. Nikt nie może spać. Nad ranem zdrzemnęliśmy się
trochę. Budzę się, kiedy jest już widno. Drzwi są otwarte na oścież i słyszę dolatujące z
korytarza głosy. Inni budzą się również. Jeden z nas, który jest tu już od kilku dni, wyjaśnia,
co się dzieje:
- Tutaj każdego rana siostry odprawiają modlitwy na korytarzu. Nazywają to
nabożeństwem porannym. Otwierają drzwi, abyście i wy mogli coś niecoś z tego skorzystać.
To z pewnością dzieje się w dobrej intencji, ale nas od tego bolą kości i czaszki.
- Cóż za bzdura - powiadam - kiedy człowiek właśnie troszkę się zdrzemnął.
- Tutaj na górze leżą lżej ranni, więc tak postępują - odpowiada.
Albert jęczy. Wpadam we wściekłość i wołam. - Cicho tam!
Po chwili zjawia się jakaś siostra. W swym biało - czarnym ubiorze wygląda jak ładny
dzbanuszek do kawy. Niechże siostra zamknie z łaski swojej drzwi - powiada ktoś.
- Modlimy się, dlatego drzwi są otwarte - odpowiada.
- Ale my chcielibyśmy spać jeszcze.
- Modlić się jest pożyteczniej niż spać. - Oto stoi tutaj i uśmiecha się niewinnie. - A
jest już siódma godzina.
Albert jęczy znów. - Zamknąć drzwi! - wrzeszczę.
Jest całkiem skonsternowana, czegoś podobnego nie może najwidoczniej zrozumieć. -
Przecie modlimy się także za was.
- Wszystko jedno. Zamknąć drzwi.
Oddala się i pozostawia drzwi otwarte. Znów rozlega się litania. Jestem wściekły i
mówię. - Będę teraz liczyć do trzech. Jeśli do tego czasu nie przestaną, już ja im dam.
- Ja także - oświadcza inny.
Liczę do pięciu. Po czym biorę flaszkę, celuję i rzucam ją przez drzwi na korytarz.
Rozbryzguje się na tysiąc kawałeczków. Modły ustają. Zjawia się cała gromadka sióstr,
gniewają się umiarkowanie.
- Zamknąć drzwi - krzyczymy.
Ulatniają się. Tamta drobna jest ostatnia. - Poganie - szczebiocze, ale zamyka drzwi.
Zwyciężyliśmy.
***
W południe przychodzi inspektor lazaretu i wrzeszczy na nas. Obiecuje nam twierdzę i
jeszcze coś na dodatek. Ale inspektor lazaretu to zupełnie to samo, co inspektor prowiantowy,
jak tamten nosi długie szablisko i akselbanty, ale właściwie jest to urzędnik, i dlatego nawet
rekrut nie uznaje go za pełnowartościowego. Pozwalamy mu się wygadać. Cóż takiego może
się nam stać wreszcie.
- Kto rzucił flaszkę? - zapytuje.
Zanim zdołałam rozważyć, czy mam się zgłosić, mówi ktoś. - Ja.
Jakiś żołnierz z zaniedbaną brodą unosi się na posłaniu. Wszyscy są wielce
zaintrygowani, czemu to on się zgłasza.
- Wy?
- Tak jest. Byłem podniecony tym, iż zbudzono nas niepotrzebnie, nie mogłem się
opanować i nie zdawałem sobie sprawy, co robię.
- Jak się nazywacie?
- Rezerwista pospolitego ruszenia, Józef Hamacher.
Inspektor oddala się.
Wszyscy są zaciekawieni. - Czemu wyłaziłeś z tym meldunkiem. Przecież to wcale nie
ty byłeś.
Grymas śmiechu. - Nic nie szkodzi. Mam wolną przepustkę.
To rozumie, oczywiście, każdy. Kto ma wolną przepustkę, może robić, co mu się
żywnie podoba.
- Tak - powiada - dostałem postrzał w głowę, i na tej zasadzie otrzymałem potem
świadectwo, iż jestem chwilowo niespełna rozumu. Od tego czasu żyję, jak król. Nie wolno
mnie drażnić. Więc mnie nic się nie przytrafi. Ten tam na dole będzie się złościł, ile wlezie. A
zameldowałem się dlatego, iż rzucanie sprawiło mi przyjemność. Gdy jutro znów drzwi
otworzą, znów dostaną w łeb.
Jesteśmy w siódmym niebie. Z Józefem Haimacherem między nami możemy
wszystko zaryzykować. Wkrótce zjawiają się owe płaskie bezszelestne wózki, aby nas zabrać.
Opatrunki są sklejone. Ryczymy, jak zarzynane woły.
***
W naszej izbie leży ośmiu ludzi. Najciężej ranny jest Piotruś, brunecik z kędzierzawą
czupryną - ma skomplikowany postrzał płuc. Franek Wächter, obok niego, ma zgruchotane
ramię, które z początku wyglądało niezgorzej. Ale na trzecią noc woła na nas, mamy
dzwonić, sądzi, iż spływa krwią.
Dzwonię silnie. Siostra, dyżurująca w nocy, nie zjawia się. Wieczorem wymęczyliśmy
ją niemało, gdyż wszyscy mieliśmy założone nowe opatrunki i przeto doznawaliśmy bólów.
Jeden pragnął, aby ułożyć mu nogę w ten sposób, inny w inny sposób, trzeci domagał się
wody, czwartemu miała poprawić poduszkę - gruba starucha klęła w końcu cichutko i
trzaskała drzwiami. Teraz zapewne domyśla się czegoś podobnego, gdyż nie zjawia się.
Czekamy. Potem Franek powiada. - Zadzwoń raz jeszcze.
Czynię to. Ciągle jeszcze ani słychu. Na naszym skrzydle znajduje się nocą jedna
tylko dyżurująca siostra, być może zajęta jest właśnie w jakimś innym pokoju. - Czy jesteś
pewien, Franek, że krwawisz? - zapytuję. - Inaczej znów nas zbesztają.
- Mokro jest. Czy nikt nie może zapalić światła? - I to niemożliwe. Kontakt jest obok
drzwi, a nikt nie zdoła wstać. Trzymam wielki palec na dzwonku tak długo, że aż staje się
drętwy. Może siostrunia ucięła sobie drzemkę. Mają one przecie dużo roboty, i wszystkie są
przepracowane już za dnia. Do tego te bezustanne modły.
- Czy mamy rzucać butlami? - pyta Józef Hamacher z ową przepustką.
- To mniej jeszcze usłyszy od dzwonienia.
Wreszcie otwierają się drzwi. Opryskliwa i zaspana pojawia się stara. Kiedy
spostrzega, co wydarzyło się Frankowi, pospiesznie zaczyna się krzątać i woła:
- Czemuż nikt mnie nie powiadomił?
- Przecie dzwoniliśmy. Biegać nie potrafi tu nikt. - Miał silny krwotok, nakładają mu
nowy opatrunek. Z rana widzimy jego twarz, stała się bardziej spiczasta oraz pożółkła,
chociaż z wieczora miała jeszcze wygląd prawie że zdrowy. Obecnie częściej zjawia się jedna
z sióstr.
***
Niekiedy przychodzą również siostry pomocnicze z Czerwonego Krzyża. Są
dobroduszne, ale czasami troszkę niezgrabne. Przy zmianie pościeli często trącają nas
boleśnie, a potem tak są zalęknione, iż mimo woli jeszcze boleśniej obchodzą się z nami.
Zakonnicom można bardziej zaufać. Wiedzą, jak się mają z nami obchodzić, ale
pragnęlibyśmy, aby były nieco weselsze. Niektóre, wprawdzie, nie pozbawione są humoru i te
są wspaniałe. Któż by nie przysłużył się, czym tylko może, siostrze Libertynie, tej cudownej
siostrze, która samym zjawieniem się w całym skrzydle wytwarza miły nastrój? A takich jest
sporo. Dla nich gotowi bylibyśmy dać się posiekać. Naprawdę, tu nie można się uskarżać, jest
się po prostu traktowanym przez zakonnice, jak cywil. Przeciwnie, gdy przypomina się lazaret
garnizonowy, człowiek dostaje pietra.
Franek Wächter jakoś nie wraca do sił. Któregoś dnia zabierają go i już nie wraca.
Józef Hamacher wie, co się święci: - Tego nie zobaczymy już. Przenieśli go do truposzów.
- Jakich truposzów? - zapytuje Kropp.
- No, do izby umrzyków.
- Cóż to takiego?
Ten mały pokoik na rogu skrzydła. Zabierają tam każdego, kto niezadługo ma się
wynieść z tego świata. Są tam dwa łóżka. Wszędzie nazywa się to pokojem truposzów.
- Ale czemuż to robią?
- Nie mają potem tak dużo roboty. Jest im wygodniej, gdy umrzyk znajduje się tuż
koło windy do kostnicy. Może czynią tak też, aby nikt nie umarł na sali. Ze względu na
pozostałych. Mogą też lepiej czuwać przy nim, kiedy leży sam jeden.
- Ale on sam?
Józef wzrusza ramionami.
- Zazwyczaj nie miarkują przecie z tego już wiele.
- Czyż wie o tym każdy?
- Kto jest tutaj dłużej, naturalnie że wie.
Po południu łóżko Franka Wächtera na nowo zostaje zajęte. Po kilku dniach i tego
nowego również zabierają. Józef czyni porozumiewawczy gest. Niejednego jeszcze
oglądamy, jak przychodzi i odchodzi.
Niekiedy krewni siadają koło łóżek i płaczą lub mówią cichutko i z zakłopotaniem.
Pewna stara kobieta w ogóle nie chce się ruszyć, ale nie może przecież pozostać przez noc.
Następnego ranka zjawia się bardzo wcześnie, ale jednak nie dość wcześnie; kiedy bowiem
podchodzi do łóżka, kto inny już w nim leży. Musi udać się do kostnicy. Jabłka, które ma
jeszcze z sobą, daje nam.
Małemu Piotrusiowi również robi się coraz gorzej. Tablica z wykresem jego
temperatury przedstawia się bardzo źle, i któregoś dnia obok jego łóżka stoi ów płaski wózek.
- Dokąd? - zapytuje.
- Do sali opatrunkowej.
Unoszą go do góry. Ale siostra popełnia ten błąd, że z wieszaka zdejmuje jego mundur
i przezornie kładzie go na wózek, aby nie chodzić dwa razy. Piotruś orientuje się natychmiast
i usiłuje stoczyć się z wózka.
- Zostanę tutaj!
Przytrzymują go przemocą. Krzyczy słabo swymi płucami, postrzępionymi przez kule.
- Ja nie chcę do umrzyków!
- Przecie idziemy do sali opatrunkowej.
- Na cóż więc mój mundur? - Nie może już mówić. Zachrypnięty, wzburzony, szepce.
- Pozostać!
Nie odpowiadają i wywożą go za drzwi. Przed drzwiami usiłuje dźwignąć się. Jego
czarna, kędzierzawa głowa drży, oczy pełne są łez: - Powrócę! Ja powrócę! - woła.
Drzwi zamykają się. My wszyscy jesteśmy wzburzeni; ale milczymy. Wreszcie
powiada Józef:
- Niejeden już tak gadał, kiedy się już tam jest i tak nikt tego nie przetrzyma.
***
Zostaję zoperowany i rzygam przez całe dwa dni. Kości moje nie chcą się zrosnąć,
powiada kancelista lekarza. U innego zrosły się źle, temu łamie się je na nowo. Naprawdę,
cóż za nędza.
Pośród nowo przybyłych znajdują się dwaj młodzi żołnierze o płaskich stopach.
Podczas oględzin odkrywa ich lekarz naczelny i zatrzymuje się, radosny. - To już my
załatwimy, zrobimy maleńką operacyjkę, i w mig będziecie mieli zdrowe stopy. Siostro,
proszę zapisać.
Kiedy oddalił się, Józef, który wie wszystko, ostrzega:
- Tylko nie pozwólcie się operować. To jest bowiem naukowy bzik starego. Jest po
prostu zawzięty na każdego, kogo udaje mu się dostać w łapy. Zoperuje wam płaskie stopy,
po czym w rzeczywistości nie będziecie mieć żadnych; zamiast stóp będziecie mieli kloce, i
do końca życia musicie kusztykać o kulach.
- Cóż możemy począć? - pyta jeden z nich.
- Nie dać się! Jesteście po to tutaj, by wykurować wasze postrzały, a nie wasze płaskie
stopy! Czyż w polu ich nie mieliście? No więc. Teraz możecie jeszcze łazić jako tako, ale gdy
stary raz was dostanie pod nóż, będziecie kalekami. Jemu trzeba królików do
eksperymentowania, dla niego wojna jest wspaniałą okazją, jak dla wszystkich lekarzy.
Przypatrzcie no się oddziałowi na dole: tam czołga się z tuzin chłopców, których on
zoperował. Niektórzy są tu od czternastego i piętnastego roku, całe lata z rzędu. Żaden z nich
nie zdoła lepiej chodzić, jak przedtem; prawie wszyscy chodzą gorzej, większość tylko za
pomocą zagipsowanych nóg. Co pół roku mniej więcej znów ich dostaje w swoje łapska, i na
nowo łamie im kości, i za każdym razem wtedy mają zjawić się pomyślne rezultaty. Miejcie
się na baczności, nie wolno mu nic robić, jeśli się nie zgodzicie.
- Ach, człowieku - mówi jeden z nich ze znużeniem - raczej stopy niźli czaszkę. Czy
wiesz, co cię spotka, gdy na nowo dostaniesz się w pole? Niechaj robią ze mną, co się im
żywnie podoba, byłem tylko dostał się do domu. Lepiej mieć stopy, jak kloce, niż być
umarłym.
Ten drugi młodzieniec, jest naszego zdania, nie chce. Nazajutrz rano stary sprowadza
obu na dół i beszta ich tak długo, aż jednakże się godzą. Cóż im pozostaje innego. To przecie
prości szeregowcy, a on to gruba ryba. Zagipsowanych i zachloroformowanych przywożą ich
z powrotem.
Albertowi źle się powodzi. Zabierają go i amputują. Odrzynają mu nogę aż po udo.
Teraz nie mówi już prawie nic. Raz powiada, że się zastrzeli, jak tylko dostanie do ręki swój
rewolwer.
Pojawia się nowy transport. Do naszej izby dostają się dwaj ślepcy. Jeden z nich to
młodziutki muzyk. Siostry nigdy nie mają przy sobie noża, kiedy go karmią; pewnego razu
zdołał go wyrwać jednej z nich. Mimo tej ostrożności oto co się przydarza: Wieczorem
podczas karmienia, siostra zostaje odwołana od jego łóżka i na ten czas stawia talerz z
widelcem na jego stole. Tamten po omacku sięga po widelec, chwyta, i całą siłą wbija go w
okolicę serca, po czym łapie but i bije w trzonek tak silnie, jak tylko może. Wołamy pomocy,
i trzeba aż trzech ludzi, by odebrać mu widelec. Tępe ostrza przeniknęły już głęboko.
Wymyśla na nas przez całą noc, tak że nikt nie może zmrużyć oka. Nad ranem ma napad
histerycznego krzyku.
Znów zwalniają się niektóre łóżka. Dzień po dniu upływa w bólach i trwodze, jękach i
rzężeniu. Na nic już nie zdaje się istnienie izb dla umrzyków, ludzie umierają nocą również na
naszej sali. Po prostu odbywa się to szybciej, niż siostry zdołają się połapać.
Ale któregoś dnia drzwi rozwierają się na oścież, płaski wózek wtacza się, i wybladły,
szczupły, wyprostowany, tryumfujący, ze zwichrzoną kędzierzawą czupryną siedzi na marach
Piotruś. Siostra Libertyna, promieniejąca, przysuwa go do jego dawnego łóżka. Powrócił z
izby truposzów. Od dawna uważaliśmy go za umarłego.
Ogląda się na wszystkie strony. - No, i cóż powiecie?
I nawet Józef musi przyznać, iż coś podobnego zdarza się po raz pierwszy.
***
Stopniowo i powolutku kilku z nas wolno wstawać. I ja dostaję kule do kusztykania.
Lecz nie mam z nich wielkiego pożytku; nie mogę znieść spojrzenia Alberta, kiedy idę przez
pokój. Patrzy na mnie zawsze tak dziwnym wzrokiem. Dlatego niekiedy wymykam się na
korytarz - tam mogę poruszać się swobodniej.
O piętro niżej leżą ranni z postrzałami brzuchów, kręgosłupa, postrzałami głowy oraz
amputowani całkowicie. Na prawym skrzydle - postrzały szczęki, zatruci gazem, postrzały
nosa, uszu, krtani. Na lewym - ślepi i postrzały płuc, miednicy, stawów, nerek, jąder, żołądka.
Tutaj dopiero widzi się, jak to człek wszędzie może być trafiony.
Dwaj umierają na tężca. Skóra staje się sina, członki tężeją, wreszcie żyją - długo - już
tylko oczy. - U niejednego z ranionych postrzępiony kulami członek zwisa wolno w
powietrzu jak na szubienicy, pod ranę stawia się nieckę, do której skrapla się ropa. Co dwie
lub trzy godziny wypróżnia się naczynie. Inni leżą w opatrunkach przygważdżających, z
ciężkimi, ściągającymi w dół gwichtami, przymocowanymi do łóżek. Oglądam rany jelit,
które stale pełne są łajna. Pisarz lekarza pokazuje mi zdjęcia rentgenowskie zmiażdżonych
całkowicie kości biodrowych, kolan i barków.
Niepodobna zrozumieć, iż ponad tak postrzępionymi ciałami tkwią jeszcze ludzkie
twarze, w których życie kontynuuje codzienną swą pracę. A przy tym jest to tylko jeden
jedyny lazaret, jeden jedyny szpital - istnieją ich setki, tysiące w Niemczech, setki, tysiące we
Francji, setki, tysiące w Rosji. Jakżeż pozbawione sensu jest wszystko, co kiedykolwiek
zostało napisane, uczynione, pomyślane, jeśli coś podobnego jest możliwe. Widocznie
wszystko było skłamane i puste, jeśli kultura wielu tysięcy lat nie zdołała temu zapobiec,
przelaniu tych strumieni krwi, istnieniu setek, tysięcy tych więzień udręki. Dopiero lazaret
pokazuje, czym jest wojna.
Jestem młody, mam dwadzieścia lat; ale z życia nie znam nic poza rozpaczą, śmiercią,
trwogą i spojeniem w jeden łańcuch najniedorzeczniejszej płaskości z całą otchłanią
cierpienia. Widzę, iż popędzono jeden naród przeciw drugiemu, i że mordują się milcząc,
nieświadomi, ogłupieni, posłuszni, niewinni. Widzę, iż najmędrsze mózgi świata wynajdują
oręż i słowa, aby wszystko to przedłużyć i uczynić bardziej jeszcze wyrafinowanym. A wraz
ze mną widzą to wszystko młodzieńcy mojego pokolenia, tu i tam, na całym świecie, wraz ze
mną przeżywa to cała generacja. Cóż uczynią nasi ojcowie, gdy powstaniemy kiedyś,
staniemy im twarzą w twarz i zażądamy obrachunku? Czego oczekują od nas, kiedy nadejdzie
czas, że nie będzie wojny? Naszym zajęciem poprzez lata całe było robienie trupów: - to był
pierwszy zawód w naszym istnieniu. Nasza wiedza o życiu ogranicza się do śmierci. Cóż
jeszcze ma się stać potem? I cóż będzie z nami?
***
Najstarszy w naszej izbie jest Lewandowski. Ma lat czterdzieści i od dziesięciu już
miesięcy leży w szpitalu z ciężkim postrzałem brzucha. Dopiero w ostatnich tygodniach
osiągnął tyle, że wpół zgięty zdoła trochę łazić.
Od kilku dni jest wielce podniecony. Jego żona z zapadłego kąta w Polsce, gdzie
mieszka, napisała doń, że zebrała trochę grosza, aby opłacić przejazd i móc go odwiedzić.
Znajduje się w drodze i może przybyć lada dzień. Lewandowskiemu jedzenie
przestało smakować, nawet kapustę z pieczoną kiełbasą darowuje innym, przełknąwszy ledwo
kilka kąsków. Bezustannie przebiega pokój wymachując listem, każdy czytał go już z tuzin
razy, stemple pocztowe nie wiedzieć ile razy bywały już sprawdzane, pismo zaledwie daje się
jeszcze rozpoznać pod tłustymi plamami i śladami palców, wreszcie zdarza się to, co się
zdarzyć musi: Lewandowski dostaje gorączki i musi wracać do łóżka.
Nie widział swej żony od dwóch lat. Ale zupełnie co innego zajmuje
Lewandowskiego. Spodziewał się, iż otrzyma pozwolenie na opuszczenie lazaretu na czas
przyjazdu jego starej: bardzo to miło zobaczyć się wreszcie, ale gdy po upływie tak długiego
czasu ogląda się znów swoją żonę, pragnie się, jeśli tylko można, jeszcze czegoś innego.
Lewandowski wszystko to obgadał z nami w ciągu całych godzin, gdyż w wojsku nie
ma w tej mierze jakowychś sekretów. I nikogo to nie razi. Ci z nas, którym wolno już
wychodzić, wskazali mu kilka wygodnych kącików na mieście, skwery i parki, gdzie nikt by
mu nie przeszkodził, jednemu znany był nawet niewielki pokoik.
Lecz na co zda się to wszystko. Lewandowski leży w łóżku i trapi się nie bez powodu.
Całe życie nic go już nie obchodzi, jeśli zmuszony będzie wyrzec się tego. Pocieszamy
go i obiecujemy, że całą tę hecę urządzimy jakoś.
Nazajutrz po południu zjawia się jego żona, mała, wystraszona kobiecina z
zalęknionymi i biegającymi ptasimi oczami, w jakowejś czarnej mantylce z krezami i
wstążkami. Bóg raczy wiedzieć, po kim odziedziczyła coś podobnego.
Mówi coś przytłumionym głosikiem i zatrwożona przystaje u drzwi. Przeraża ją, że
natrafiła na sześciu chłopa.
- No, Maryśka - powiada Lewandowski i podejrzanie rusza swym jabłkiem Adama -
wejdźże spokojnie, oni nic ci nie zrobią.
Obchodzi nas w koło i każdemu podaje rękę. Po czym pokazuje dziecko, które
tymczasem załatwiło się w pieluszki. Ma przy sobie wielką, naszywaną perłami torbę, z której
wyjmuje czystą pieluchę, by szybko przewinąć niemowlę. W ten sposób mija pierwsze
zakłopotanie, i oboje zaczynają po chwili rozprawiać.
Lewandowski jest wielce speszony, raz po raz okropnie nieszczęśliwie zezuje ku nam
swymi krągłymi wybałuszonymi oczami.
Pora jest odpowiednia, inspekcję lekarza mamy już za sobą, co najwyżej jakaś siostra
mogłaby jeszcze zajrzeć do pokoju. Jeden z nas przeto raz jeszcze wychodzi i kombinuje.
Wraca i kiwa głową. - Nie ma żadnego ścierwa. No, powiedzże jej, Janie, i jazda.
Oboje gadają w swoim języku. Kobieta, trochę zakłopotana i poczerwieniała, podnosi
na chwilę wzrok. My śmiejemy się cicho i dobrodusznie i czynimy pogardliwe gesty, cóż to
znów takiego wreszcie! Do diabła wszelkie przesądy; te są dla innych czasów, tutaj leży
stolarz, Jan Lewandowski, żołnierz pogruchotany kulami, kaleka, a oto jest jego żona, któż
wie, kiedy ją znów zobaczy, chce ją mieć, niechaj ją ma i basta.
Dwóch staje przed drzwiami, aby zatrzymać i zająć siostry, gdyby przypadkiem miały
przyjść. Zamyślają jakiś kwadrans stać na czatach.
Lewandowski może leżeć tylko na boku, dlatego jeden z nas pakuje mu jeszcze kilka
poduszek pod plecy, Albert niańczy dziecko, troszeczkę odwracamy się, czarna mantylka
niknie pod kołdrą, a my głośno i przegadując się rżniemy w skata.
Wszystko odbywa się, jak należy. Mam przepyszne karty w łapie, wszyscy są
zaintrygowani. Na skutek tego prawie że zapominamy o Lewandowskim. Po pewnym czasie
dziecko poczyna kwilić, chociaż Albert z desperacją huśta je tam i z powrotem. Potem coś
tam troszkę skrzypi i szeleści, a kiedy przygodnie podnosimy wzrok widzimy, iż dziecko ma
już flaszkę w ustach i znów jest na rękach matki. Wszystko poszło jak z płatka.
Czujemy się teraz niby wielka rodzina, kobiecina ożywiła się bardzo, a Lewandowski
leży sobie promieniejący i spocony.
Wypakowuje haftowaną torbę, zjawia się kilka porządnych kiełbas. Lewandowski
ujmuje nóż, niby bukiet, i z rozmachem przerzyna mięso na kawałki. Wielkim gestem
wskazuje na nas - i drobna, wystraszona kobiecina drepce od jednego do drugiego i rozdziela
kiełbasę, przy tym wygląda teraz po prostu ładnie.
Mówimy do niej: mateczko, a ona cieszy się i układa nam poduszki.
***
Po kilku tygodniach co rano muszę zgłaszać się na salę. Tam przymocowują moją
nogę i poruszają nią. Ramię zagoiło się od dawna.
Nadchodzą z pola nowe transporty. Bandaże są nie z materiału, ale składają się już
tylko z białej bibułki. Nie starcza opatrunków tam na linii.
Kikut Alberta goi się pomyślnie. Rana jest prawie zasklepiona. Za kilka tygodni ma
być odesłany do oddziału protez. Ciągle jeszcze mówi niewiele i jest znacznie poważniejszy,
niż wprzódy. Często przerywa sobie w połowie zdania i wlepia wzrok przed siebie. Gdyby nie
był tu wraz z nami, od dawna skończyłby z sobą. Ale teraz najgorsze już dlań minęło.
Niekiedy nawet już przygląda się, gdy gramy w skata.
Dostaję urlop wypoczynkowy.
Matka moja nie chce mnie już puścić. Jest tak słaba. Wszystko razem znacznie jest
gorsze niźli ostatnio.
Otrzymuję wezwanie do pułku i znów jednak jadę w pole.
Pożegnanie z przyjacielem moim, Albertem Kroppem, nie jest łatwe. Ale z czasem w
szeregu człowiek nawyka do niejednego.
ROZDZIAŁ 11
Przestaliśmy już liczyć tygodnie. Była zima, kiedym powrócił w pole i gdy granaty
ryły się w grunt, stwardniałe od mrozu bryły ziemi stawały się równie niebezpieczne, jak
odłamki. Teraz drzewa na nowo są szare. Życie nasze biegnie na zmianę na froncie lub w
barakach. Po części już nawykliśmy do tego, iż wojna jest powodem śmierci, jak rak i
gruźlica, jak influenca i dyzenteria. Tylko wypadki śmierci są o wiele częstsze, rozmaitsze i
okrutniejsze.
Myśli nasze są jak glina, ugniatane kolejnością zmiennych dni - są pomyślne, kiedy
zaznajemy spokoju, a martwe, kiedy znajdujemy się pod ogniem. Pola zryte lejami wewnątrz
nas i z zewnątrz.
Wszyscy są tacy, nie tylko my jedni tutaj - co było przedtem, jest już bez znaczenia i
naprawdę nie wie się już o tym. Różnice, które wytwarzało wykształcenie i wychowanie, są
prawie zatarte i ledwo jeszcze rozpoznawalne. Niekiedy użyczają przewagi w zużytkowaniu
jakiegoś położenia, ale także pociągają za sobą szkody, wywołując opory, które trzeba
dopiero pokonywać. Jest tak, jak gdybyśmy niegdyś, nie wiedzieć kiedy, byli monetami
różnych krajów; przetopiono je i wszystkie mają obecnie jednaki stempel rozpoznawczy. Jeśli
pragnie się stwierdzić różnice, tedy należy bardzo dokładnie zbadać materiał. Jesteśmy
żołnierzami; a dopiero potem w dziwny i wstydliwy sposób jednostkami ludzkimi.
Jest to wielki związek braterstwa, który przedziwnie jednoczy odblask kamractwa
pieśni ludowych, poczucie solidarności uwięzionych oraz zdesperowanego wspomagania się
skazanych na śmierć i spaja nas na tym poziomie życia, życia, które pośród
niebezpieczeństwa, z napięcia i opuszczenia zgonu odcina się i przemienia w pobieżne
współprzyjmowanie pozyskanych godzin, w sposób całkowicie bezpatetyczny. Jest ono
bohaterskie i banalne, gdyby kto chciał je oceniać - lecz któż tego pragnie?
Jest to zawarte w tym, kiedy Tjaden przed sygnalizowanym atakiem wroga, w
szalonym pośpiechu, łyżką do czysta wyjada swą grochówkę ze słoniną, ponieważ nie wie,
czy jeszcze żyć będzie za godzinę. Długo dysputowaliśmy nad tym, czy jest to słuszne, czy
też nie. Kat odrzuca to, gdyż powiada, iż trzeba liczyć się z możliwością postrzału brzucha,
który przy zapełnionym żołądku niebezpieczniejszy jest, niż przy pustym.
Sprawy takie są dla nas zagadnieniami, są dla nas poważne i nie może być przecie
inaczej. Życie tutaj na pograniczu śmierci ma linię niesłychanie prostą, sprowadza się do tego,
co najkonieczniejsze, wszystko inne spoczywa w głuchym śnie - to jest nasza prymitywność i
nasz ratunek. Gdybyśmy byli bardziej zróżniczkowani, od dawna bylibyśmy obłąkanymi,
dezerterami lub padlibyśmy. Jest to jak wyprawa w lody polarne - każdy przejaw życia służyć
musi wyłącznie zachowaniu istnienia i jest na to nastawiony z musu. Wszystko inne zostaje
wygnane, gdyż bez potrzeby trwoniłoby siły. To jedyny sposób ocalenia się, i często siedzę
przed samym sobą, jak przed obcym, zagadkowy odblask tego, co było przedtem, wydziela
się ze mnie i poza mną, niby matowe lustro utrwala w cichych godzinach zarysy obecnego
mojego istnienia, i dziwię się wtedy, jak to coś, nienazwalnie czynne, które zwie się życiem,
przystosowało się do takiego kształtu. Wszystkie inne przejawy spoczywają w zimowym śnie,
życie trwa wyłącznie w bezustannym zaczajeniu się przeciwko groźbie śmierci - to zrobiło z
nas myślące zwierzęta i użyczyło nam broni instynktu - to przesyciło nas otępieniem, byśmy
nie skruszyli się wobec przerażenia, które zaskoczyłoby nas w razie jasnego, świadomego
myślenia - to zbudziło w nas zmysł koleżeństwa, abyśmy zdołali uniknąć otchłani
opuszczenia - dało nam obojętność dzikusów, abyśmy pomimo wszystko odczuwali każdą
chwilę tego, co namacalne i pozytywne, i nagromadzali to przeciw napaści nicości. Tak to
przeżywamy zwarte, twarde istnienie najbardziej krańcowej powierzchni, i tylko czasem
jakieś wydarzenie nieci iskry. Lecz wtedy niespodzianie przebija się, płomień ciężkiej i
straszliwej tęsknoty.
Są to te niebezpieczne minuty, które ukazują nam, iż przystosowanie jest tylko
sztuczne, że nie jest rzeczywistym spokojem, lecz najostrzejszym napięciem ku spokojowi.
Zewnętrznie, w formach życia, zaledwie odróżniamy się od Buszmenów; ale, kiedy ci mogą
być tacy zawsze, gdyż są już tacy i napięciem swych sił duchowych co najwyżej podnoszą się
w tym kierunku, wśród nas jest na odwrót: wewnętrzne siły nasze wytężone są nie ku
rozwojowi naprzód, lecz wstecz. Tamci są takimi, odprężeni i sami przez się w sposób
naturalny, a my - niesłychanie napięci i w sposób sztuczny.
I nocą, przebudziwszy się z jakiegoś snu, pokonany, wydany oczarowaniu
napływających widzeń, z trwogą odczuwa się, jak cienkie jest to wsparcie i to pogranicze,
dzielące nas od ciemności - jesteśmy nikłymi płomykami, zaledwie ochranianymi słabymi
ścianami przed nawałnicą rozpadu i bezsensowności, w której trzepocemy się i niekiedy
prawie że toniemy. Wtedy przytłumiony poszum bitwy przemienia się w pierścień, który nas
zamyka, kulimy się w sobie i oczy, szeroko rozwarte, wlepiamy w noc. Pocieszająco
odczuwamy tylko senny oddech druhów, i tak wyczekujemy poranka.
Każdy dzień i każda godzina, każdy granat i każdy umarły nadwerężają to oparcie,
niby ostrze pocierane o osełkę, a lata zużywają szybko. Widzę, jak wokół mnie stopniowo
wszystko niszczeje i rozpada się.
Ot, choćby ta głupia historia z Deteringiem.
Był jednym z tych, którzy poprzestawali na sobie. Nieszczęściem jego było, iż w
pewnym ogródku ujrzał wiśniowe drzewko. Wracaliśmy właśnie z frontu, a drzewko to na
skręcie drogi, w pobliżu nowej kwatery, stanęło niespodziewanie przed nami w brzasku
świtania. Nie miało listków, lecz było jedynie krzewem białego kwiecia.
Z wieczora ani patrzeć Deteringa. Nadszedł wreszcie, a w ręku miał kilka
okwieconych gałązek wiśni. Zaczęliśmy pokpiwać i pytaliśmy, czy wybiera się z wizytą do
narzeczonej. Nie odpowiedział, lecz położył się, jak długi, na swe łóżko. Nocą słyszałem, jak
porusza się niespokojnie, hałasuje, zdawało się jakby pakował rzeczy. Przeczuwałem
nieszczęście i poszedłem ku niemu. Udał, jakoby nie zajmował się niczym, a ja powiedziałem
doń. - Nie rób głupstw, Detering.
- Cóż ci też wpada do głowy! Po prostu nie mogę zasnąć.
- Czemuż zerwałeś gałęzie wiśni?
- Chyba wolno mi jeszcze zrywać wiśniowe gałązki - odparł zacięty - a po chwili:
- W domu mam duży sad z wisienkami. Kiedy kwitną, ze strychu wygląda to jak
rozpostarte prześcieradło, tak są białe. To teraz pora.
- Niedługo może dadzą urlopy. Może się też wydarzyć, że odkomenderują cię do
kraju, jako gospodarza rolnego.
Kiwa głową, ale jest jakby nieobecny. Kiedy ci chłopi są czym rozbudzeni, dziwny
mają wyraz, mieszaninę krowy i bóstwa, na pół głupkowaty i na poły porywający. Aby
odwieść go od jego myśli, domagam się odeń kromki chleba. Daje mi go bez ograniczenia. To
podejrzane, gdyż zwykle bywa sknerą. Dlatego czuwam. Nie wydarza się nic, rankiem jest
taki, jak zwykle.
Zmiarkował prawdopodobnie, iż obserwowałem go. - Mimo to w dwa dni potem,
rankiem, zemknął. Spostrzegam to, nie mówię jednak nic, by mu zostawić dość czasu, może
uda mu się przedostać. Do Holandii udało się już niejednemu.
Podczas apelu jednak nieobecność jego zostaje zauważona. Po tygodniu słyszymy, iż
ujęli go żandarmi polowi, te pogardzane kanarki. Obrał kierunek ku Niemcom - było to
oczywiście bez jakichkolwiek widoków - i w również oczywisty sposób bardzo głupio wziął
się w ogóle do rzeczy. Każdy powinien był wnioskować z tego, iż ucieczka ta była tylko
tęsknotą za domem i chwilowym zmąceniem umysłu. Lecz cóż pojmują z tego radcy
wojskowi o sto kilometrów poza frontem? - Nie usłyszeliśmy więcej o Deteringu.
***
Lecz w inny sposób przebija się niekiedy to niebezpieczne, to stłoczone - jak para z
przegrzanych kotłów parowych. Tu trzeba wspomnieć jeszcze o końcu, który spotkał Bergera.
Od dawna już nasze rowy strzeleckie są przez pociski prawie że zrównane z ziemią,
mamy elastyczny front, tak aż w samej rzeczy nie prowadzimy już właściwej wojny
pozycyjnej. Jeśli odbywa się na zmianę atak i kontratak, pozostaje z rowów tylko
postrzępiona linia i rozgrywa się zajadły bój z leja do leja. Przednia linia jest przebita, i
wszędzie utrwaliły się grupy, gniazda lejów, z których się walczy. Tkwimy w jednym z lejów,
z boku siedzą Anglicy, flankują nas i dostają się na nasze tyły. Jesteśmy zewsząd osaczeni.
Niełatwo jest poddać się, mgła i dym chwieją się ponad nami, nikt by nie rozpoznał, iż
pragniemy kapitulować, być może też nie pragniemy tego wcale, tego nie wie się w
podobnych chwilach. Słyszymy, jak zbliżają się wybuchy granatów ręcznych. Nasz kulomiot
praży na przednie półkole. Woda w chłodniku wyparowuje, szybko podajemy z rąk do rąk
skrzynkę, każdy szczy w nią, w ten sposób znów mamy wodę, i z powrotem możemy
wznowić ogień. Ale poza nami trzeszczy coraz bliżej. Za kilka minut będziemy zgubieni.
Wtedy zaczyna szczekać i szaleć na najkrótszy dystans drugi kulomiot. Tkwi w leju obok nas,
Berger zaopatrzył się w niego, rozpoczyna się kontratak z tyłu, wyswobadzamy się i
odnajdujemy łączność.
Kiedy potem znajdujemy się w niezłym od biedy schronieniu, jeden z tych, którzy
wloką kotły z jedzeniem, opowiada, iż w odległości kilkuset metrów leży raniony pies
meldunkowy.
- Gdzie? - zapytuje Berger.
Tamten mu opisuje. Berger wyrusza, by zabrać ze sobą zwierzę lub zastrzelić je.
Jeszcze pół roku temu nie zatroszczyłby się o to, pozostałby rozsądny. Usiłujemy
powstrzymać go. Lecz, kiedy odchodzi na serio, nie pozostaje nam nic innego, jak powiedzieć
mu. - Wariat! - i pozwolić mu oddalić się. Gdyż te napady frontowej wściekłości stają się
niebezpieczne, kiedy niepodobna natychmiast rzucić takiego człowieka o ziemię i
przytrzymać siłą. A Berger jest najsilniejszym mężczyzną w kompanii, metr osiemdziesiąt
wzrostu.
Istotnie jest obłąkany, gdyż musi przedostać się przez ścianę zagradzającego ognia -
lecz jest to owa błyskawica, która kędyś czai się ponad nami wszystkimi, to uderzyło weń i
opętało go. U innych odbywa się to tak, że zaczynają miotać się, uciekają prosto przed siebie,
jeden nawet bez przerwy próbował dłońmi, stopami i wargami wkopać się w ziemię.
Naturalnie symuluje się wiele w tej mierze, ale symulowanie jest właściwie także już
oznaką. Berger, który chce ratować psa, zostaje w następstwie odnaleziony z postrzałem
miednicy, a jeden z szukających go żołnierzy dostaje kulę karabinową w łydkę.
***
Müller zabity. Z najbliższej odległości świetlną kulą strzelono mu w żołądek. Żył
jeszcze pół godziny z całkowitą świadomością i w straszliwych boleściach. Zanim umarł,
wręczył mi swój portfel i przekazał mi swoje buty - te same, które wówczas odziedziczył po
Kemmerichu. Po mnie dostanie je Tjaden, obiecałem mu je.
Zdołaliśmy wprawdzie pogrzebać Müllera, ale zapewne niedługo pozostanie w
spokoju. Nasze linie cofają się. Za wiele jest po tamtej stronie świeżych angielskich i
amerykańskich pułków. Za wiele jest konserw wołowych i białych bochnów pszennego
chleba. I za wiele nowych dział. Za wiele samolotów.
My zaś jesteśmy chudzi i wygłodzeni. Jedzenie nasze jest tak złe i uzupełniane tyloma
namiastkami, iż chorujemy przez nie. Właściciele fabryk w Niemczech stali się bogaczami -
nam dyzenteria rżnie kiszki. Grzędy wychodka zawsze są gęsto zapełnione kucającymi -
należałoby ludziom tam w ojczyźnie ukazać te szare, żółte, wynędzniałe, uległe twarze, te
skurczone postacie, którym spazm żołądka wyciska krew z ciał i którzy co najwyżej śmieją
się do siebie grymasem wykrzywionych i drgających z bólu warg: - I tak nie warto spodni
wciągać z powrotem do góry.
Nasza artyleria wystrzelała się, ma za mało amunicji - a lufy tak są wyślizgane, iż biją
niepewnie i sypią aż ku nam. Za mało mamy koni. Nasze nowe oddziały to anemiczni
potrzebujący wypoczynku chłopcy, którzy nie zdołają dźwignąć tornistra, ale potrafią
umierać. Całymi tysiącami. Nie rozumieją się zupełnie na wojnie, prą tylko naprzód i dają się
wystrzelać. Jeden jedyny lotnik dla przyjemności swej wystrzelał na poczekaniu dwie ich
kompanie, kiedy świeżo właśnie wysiedli z wagonów, zanim jeszcze w ogóle wiedzieli
cokolwiek o kryciu się.
- Niemcy niezadługo muszą być puste - powiada Kat. Nie mamy nadziei, iż
kiedykolwiek mógłby nadejść koniec. Nie myślimy w ogóle aż tak daleko. Można dostać
postrzał i paść martwym, można być ranionym, wtedy lazaret jest następnym etapem. Jeśli nie
jest się amputowanym, wtedy prędzej czy później dostaje się człowiek w łapy jednego z tych
lekarzy sztabowych, którzy, z krzyżem zasługi wojennej w dziurce kurtki, mówią: - Cóż
takiego, ta noga trochę skrócona? Na froncie nie potrzebujecie biegać, jeśli macie odwagę...
Nadaje się na front. Następny!
Kat opowiada jedną z tych dykteryjek, które obiegają cały front od Wogezów po
Flandrię - o lekarzu sztabowym, który z listy odczytuje nazwiska, i kiedy przystaje przed nim
żołnierz, nie podnosząc oczu, powiada: - Zdolny do boju. Trzeba nam żołnierzy na linii. -
Żołnierz z drewnianą nogą występuje, lekarz sztabowy powiada znów: - Zdolny... - I wtedy -
Kat podnosi głos - ów mówi do niego - mam już jedną drewnianą nogę: ale jeśli teraz dostanę
się na front i odstrzelą mi głowę, wtedy dam sobie przytwierdzić drewnianą głowę i stanę się
lekarzem sztabowym. - Wszystkich nas cieszy ta odpowiedź.
Istnieją zapewne dobrzy lekarze, i jest ich wielu; lecz podczas tych stu badań każdy
żołnierz pewnego razu wpadnie w ręce jednego z tych rozlicznych producentów bohaterów,
którzy starają się na listach swych mieć jak najwięcej “zdolnych do boju”.
Istnieje niejedna taka dykteryjka, zazwyczaj są jeszcze znacznie bardziej gorzkie. Ale
mimo to nie mają nic wspólnego z buntowaniem się i tchórzeniem; są rzetelne i nazywają
rzeczy po imieniu; gdyż jest bardzo dużo oszukaństwa, niesprawiedliwości i nikczemności w
wojsku. Czyż to mało, że pomimo wszystko, pułk za pułkiem wyrusza w bój coraz bardziej
beznadziejny i że atak następuje po ataku, kiedy linia cofa się raz po raz, kiedy się rozpada?
Czołgi, będące początkowo przedmiotem drwin, przemieniły się w okropną broń.
Zbliżają się, tocząc się w długim szeregu, i ucieleśniają dla nas grozę wojny bardziej, niż
cokolwiek bądź innego.
Dział, które ślą ku nam ogień huraganowy, nie widzimy; atakujące linie wroga są
ludźmi podobnie jak my, ale czołgi, te są machinami, ich łańcuchy obracają się
nieskończenie, jak wojna, są one zagładą, kiedy wtaczają się bez czucia w lej, i od nowa
wspinają się pod górę, niepowstrzymane, jak flotylla wyjących, plujących dymem
pancerników, bestie stalowe niemożliwe do zranienia, gniotące zarówno żywych, jak
umarłych - burczymy się w sobie w cienkiej naszej skórze, wobec ogromu ich potęgi ramiona
nasze przemieniają się w źdźbła słomy, a nasze granaty ręczne w zapałki.
Granaty, tumany gęstego gazu i flotylle czołgów - stratowanie, zżarcie, śmierć.
Krwawa biegunka, influenca, tyfus - dławienie, przepalenie, śmierć.
Rowy, lazaret, zbiorowa mogiła - nie ma możliwości ponad to.
***
W jednym z wypadów ginie dowódca naszej kompanii Bertinck. Był on jednym z tych
wspaniałych oficerów frontowych, którzy w każdym niepewnym położeniu znajdują się na
przedzie. Od dwóch lat był między nami, nie raniony nigdy, więc musiało się wreszcie coś
wydarzyć. Sterczymy w jakiejś dziurze i jesteśmy otoczeni zewsząd. Wraz z czadem prochu
nawiewa stamtąd odór oliwy czy też benzyny. Wykrywamy dwóch żołnierzy z miotaczem
ognia, jeden z nich dźwiga na plecach skrzynkę, drugi ma w rękach kiszkę, z której bryzga
płynny ogień. Jeśli dotrą do nas tak blisko, by nas polać, nie ma ratunku dla nas, gdyż właśnie
teraz niepodobna się cofnąć.
Prażymy ich ogniem. Lecz przemykają się coraz bliżej, jest coraz gorzej. Bertinck
tkwi wraz z nami w dziurze. Kiedy miarkuje, że nie trafiamy, gdyż w ostrym tym ogniu
zanadto baczymy na krycie, chwyta swój karabin, wypełza z dziury i celuje leżąco wsparty.
Strzela - w tejże chwili tuż obok plaskając zarywa się kula, jest trafiony. Ale nadal zostaje w
pozycji leżącej i celuje dalej - raz jeden zaprzestaje na sekundę, po czym mierzy znów;
nareszcie trzasnął strzał. Bertinckowi broń wypada z rąk, powiada: - dobrze - i ześlizguje się
nazad. Tylny z miotających ogień jest ranny, drugiemu wyślizguje się kiszka, ogień pryska na
wszystkie strony, a on sam płonie.
Bertinck otrzymał postrzał w piersi. Niezadługo potem jakiś ułamek strzaskał mu
podbródek. Ten sam ułamek dość ma jeszcze mocy, by rozedrzeć Leerowi biodro. Leer jęczy
i pręży się na ramionach, spływa szybko krwią, nikt nie zdoła mu pomóc. Jak wyciekający do
próżna bukłak po kilku minutach zapada się w sobie. Na cóż mu zda się teraz, iż w szkole był
tak doskonałym matematykiem.
Miesiące przesuwają się bez przerwy. To lato 1918 roku najkrwawsze jest i najcięższe.
Dnie, jak anioły w błękicie i złocie, stoją niedotykalne ponad pierścieniem zagłady. Każdy
wie tutaj, iż przegrywamy wojnę. Nie mówi się o tym wiele, cofamy się, nie zdołamy już
atakować na nowo po tej wielkiej ofensywnie, nie mamy już ludzi i amunicji.
Lecz kampania trwa nadal - nadal trwa umieranie.
Lato 1918. - Nigdy życie w skąpym siwym kształcie nie wydało się nam równie
pożądania godne, jak obecnie - czerwone maki na łąkach naszych kwater, gładkie żuki na
źdźbłach trawy, ciepłe wieczory w półciemnych, chłodnych pokojach, czarne, tajemnicze
drzewa o zmierzchu, gwiazdy i płynienie wody, sny i długie spanie - o, życie, życie!
Lato 1918. - Nigdy, milcząc nie zniesiono więcej, niźli w owej chwili wyruszania na
front. Pojawiły się dzikie i smagające pogłoski o rozejmie, pokoju, niepokoją burzliwie serca
a wymarsz staje się cięższy do zniesienia, niż kiedykolwiek.
Lato 1918. - Nigdy życie na przedniej linii nie było bardziej gorzkie i pełniejsze grozy,
niźli w godzinach ognia, kiedy wybladłe oblicza leżą w błocie a dłonie skurczone są w to
jedno jedyne. - Nie! Nie jeszcze! Nie, nie teraz w ostatniej chwili!
Lato 1918. - Wicher nadziei, dmący ponad spalonymi polami, szalejąca gorączka
niecierpliwości, zawodu, najboleśniejsze dreszcze zgonu, pytania nie do pojęcia: Czemu?
Czemuż nie kończy się? Czemuż rozwiewają się te pogłoski o końcu?
***
Jest tutaj tak wielu lotników i tacy czują się bezpieczni, iż na pojedynczych żołnierzy
polują, jak na zające. Na każdy niemiecki samolot przypada co najmniej pięć angielskich i
amerykańskich. Na jednego wygłodzonego znużonego niemieckiego żołnierza w okopie
przypada pięciu mocnych, świeżych u przeciwnika. Na jeden bochen razowego chleba
przypada pięćdziesiąt puszek konserw mięsnych po tamtej stronie. Nie jesteśmy pobici, gdyż
jako żołnierze, jesteśmy lepsi i bardziej doświadczeni; po prostu przez wielolitą przemoc
jesteśmy zgnieceni i odsunięci wstecz.
Mamy za sobą kilka dżdżystych tygodni - szare niebo, szara rozpłynniona ziemia,
szare umieranie. Kiedy wyjeżdżamy naprzód, wilgoć przenika nam już poprzez płaszcze i
odzież - i tak trwa to nadal na linii. Nie możemy odetchnąć. Kto ma jeszcze buty, owiązuje je
na górze woreczkami z piaskiem, aby gliniasta woda nie przeciekała tak szybko. Karabiny
twardnieją, mundury twardnieją, wszystko jest rozpłynnione i roztopione, przesączająca się,
mokra, zatłuszczona masa gleby, w której tkwią żółte bajora ze spiralnymi kraśnymi kałużami
krwi i gdzie zwolna zapadają się trupy, ranni i ci, co jeszcze pozostali przy życiu.
Nawałnica smagająca ponad nami, burza gradowa ułamków wyszarpuje ze splątanej
szarzyzny i żółtości spiczaste skowyty trafionych, a w nocy poszarpane życie z jękiem i
utrudzeniem przewala się ku milczeniu.
Dłonie nasze są ziemią, ciała nasze gliną, a oczy nasze kałużami dżdżu. Nie wiemy,
czy jeszcze żyjemy.
Wtedy upał, jak meduza, miękko i parnie zwala się w nasze dziury, a w jeden z tych
dni późnego lata, podczas przynoszenia jedzenia Kat pada na ziemię. Sami jesteśmy obaj.
Przewiązuję jego ranę; goleń zdaje się być strzaskana. Kula przebiła kość i Kat stęka
zrozpaczony:
- Teraz jeszcze - akurat teraz jeszcze.
Pocieszam go:
- Kto wie, jak długo jeszcze potrwa ta ohydna łaźnia. Na razie jesteś uratowany.
Rana poczyna gwałtownie przesączać się krwią. Kat nie może pozostać sam, bym
mógł spróbować pójść po nosze. Nie znam też nigdzie w pobliżu jakiegokolwiek posterunku
sanitarnego. Kat niezbyt jest ciężki; dlatego biorę go na barana i powracam wraz z nim ku
stacji opatrunkowej.
Dwa razy przystajemy, by odpocząć. Doznaje silnych bólów na skutek
transportowania.
Nie mówimy wiele. Otwarłem kołnierz mej kurtki i dyszę gwałtownie, pocę się a
twarz moja wzdęta jest z wysiłku dźwigania. Mimo to nalegam na to, byśmy szli dalej, gdyż
teren jest niebezpieczny.
- Czy możesz to znów znieść, Kat?
- Muszę, Pawle.
- No, to jazda.
Stawiam go na nogi, staje na nodze nienaruszonej i czepia się drzewa obok. Potem
ostrożnie chwytam ranną nogę, on przerzuca się raptownie, a ja kolano zdrowej nogi również
biorę pod ramię.
Droga nasza jest coraz trudniejsza. Niekiedy z gwizdem nadlatuje granat. Idę tak
szybko, jak tylko się da, gdyż krew z rany Kata sączy się na ziemię. Ledwo że zdołamy
chronić się przed padającymi pociskami, gdyż, zanim obejrzymy się za schronieniem, od
dawna już minęliśmy to miejsce.
By przeczekać, kładziemy się na dnie niewielkiego leja. Daję Katowi herbaty z mojej
manierki. Palimy wspólnie papierosa. - Tak, Kat - powiadam zgryziony - teraz jednakże
przyjdzie się nam rozstać.
Milczy i spogląda na mnie.
- Kat, czy pamiętasz jeszcze, jak zafasowaliśmy gęś? I jak wyciągnąłeś minie z
sakramenckiego niebezpieczeństwa, kiedy byłem jeszcze małym rekrutem i po raz pierwszy
raniony? Wtedy płakałem jeszcze. Kat, to już prawie trzy lata temu.
Skinął bez słowa.
Trwoga, iż pozostanę sam, dźwiga się we mnie. Gdy odtransportują Kata, nie będę
miał już tutaj przyjaciela.
- Kat, tak czy owak, bezwzględnie musimy się znów zobaczyć, jeśli naprawdę nastanie
pokój, zanim powrócisz.
- Czy sądzisz, że z tą oto kością raz jeszcze będę “zdolny do boju”? - zapytuje z
goryczą.
- Wyliżesz ją w spokoju. Przecie staw jest w porządku. Może i tym razem wszystko
obróci się jeszcze na dobre.
- Daj mi jeszcze papierosa - powiada.
- Może później będziemy mogli coś razem przedsięwziąć, Kat.
Jestem bardzo smutny, to niemożliwe, iżbym Kata - Kata, mego przyjaciela, Kata z
opadającymi barkami i z cienkimi miękkimi wąsami, Kata, którego znam w odmienny sposób
niźli jakiegokolwiek innego człowieka, z którym dzieliłem te lata - to niemożliwe, abym
nigdy więcej nie miał zobaczyć Kata.
- Daj mi twój adres domowy, Kat, na wszelki wypadek. A oto mój, zapisuję ci.
Karteczkę wsuwam do kieszeni na piersi. Jakżeż jestem już opuszczony, chociaż
siedzi jeszcze obok mnie. Czyż mam szybko postrzelić się w stopę, aby móc zostać z nim?
Kat raptem poczyna się dławić, staje się zielony i żółty.
- Chodźmy, chodźmy - bełkoce.
Zrywam się, rozpalony chęcią dopomożenia mu, biorę go na barana i poczynam biec,
długim powolnym biegiem, aby noga jego zanadto nie dyndała.
Krtań moja jest sucha, czerwone i czarne punkciki tańcują mi przed oczami, kiedy
zacięty i nieubłaganie potykający się docieram nareszcie do posterunku sanitarnego. Tu
padam na kolana bezsilnie, lecz tyle jeszcze mam mocy, iż zwalam się na tę stronę, po której
znajduje się zdrowa noga Kata. Powoli, po kilku minutach, dźwigam się na nowo. Nogi moje
i ręce trzęsą się gwałtownie, z trudem udaje mi się odnaleźć flaszkę polową, by łyknąć jeden
haust. Wargi drżą mi przy tym. Lecz uśmiecham się - Kat jest ocalony.
Po chwili odróżniam splątany wir głosów, który obija mi się o słuch.
- Mogłeś sobie tego zaoszczędzać - mówi jakiś sanitariusz. Patrzę nań nie rozumiejąc.
Ukazuje na Kata.
- Jest przecie nieżywy.
Nie pojmuję go.
- Ma postrzał goleni - mówię.
Sanitariusz przystaje.
- I to także.
Obracam się. Oczy moje ciągle jeszcze są mętne, pot na nowo wystąpił, ścieka mi
teraz po powiekach. Ocieram go i spoglądam w stronę Kata. Leży bez ruchu. - Nieprzytomny
- powiadam szybko. Sanitariusz pogwizduje z cicha.
- Na tym to ja już znam się lepiej. Martwy, idę o zakład.
Potrząsam głową:
- Wykluczone! Przed dziesięcioma minutami mówiłem z nim jeszcze. Jest
nieprzytomny.
Dłonie Kata są ciepłe, chwytam go za barki, aby otrzeźwić go herbatą. I oto czuję, jak
palce moje stają się mokre. Kiedy wyciągam je spod głowy, są zwalane krwią. Sanitariusz
znów pogwizduje przez zęby:
- No, widzisz.
Kat po drodze, kiedym ja niczego nie zauważył, dostał ułamkiem w głowę. Dziurka ta
jest maleńka, musiał to być zupełnie drobny, zabłąkany ułamek. Ale wystarczył. Kat jest
martwy.
Wstaję powoli.
- Czy chcesz zabrać ze sobą książeczkę żołdu i jego rzeczy? - zapytuje mnie frajter.
Potakuję milcząc, i on daje mi je. Sanitariusz jest zdziwiony.
- Nie jesteście chyba spokrewnieni?
Nie, nie jesteśmy spokrewnieni, Nie, ale jesteśmy spokrewnieni.
Czyż ja idę? Czyż mam jeszcze nogi? Podnoszę oczy, bezwolnie obracam je wokoło i
obracam się wraz z nimi w koło, w koło aż się zatrzymuję. Jest wszystko tak, jak zazwyczaj.
Tylko szeregowy rezerwy, Stanisław Kaczyński umarł. Później nie wiem już, co się ze mną
dzieje.
ROZDZIAŁ 12
Jesień. Z dawnych żołnierzy niewielu już pozostało. Jestem tutaj ostatni z siedmiu
uczniów naszej klasy.
Każdy mówi o pokoju i zawieszeniu broni. Jeśli znów okaże się to rozczarowaniem,
wówczas załamiemy się, nadzieje nadto są silne, nie podobna już ich usunąć, by nie
wybuchnąć samemu. Jeśli nie nadejdzie pokój, wybuchnie rewolucja.
Zaznaję przez czternaście dni spokoju, gdyż nałykałem się nieco gazu. W niewielkim
ogródku cały dzień przesiaduję na słońcu. Niedługo nastąpi zawieszenie broni, ja również
teraz w to wierzę. Wtedy pojedziemy do domu.
Tutaj zacinają się moje myśli i niepodobna ich poruszyć. Co mnie pociąga przemożnie
i oczekuje, to uczucia. To żądza życia, to poczucie zadomowienia, to krew, to upojenie
ratunku. Ale nie są to jakiekolwiek cele.
Gdybyśmy powrócili w roku 1916 do ojczyzny, z bólu i siły naszego przeżycia
rozpętalibyśmy burzę. Kiedy powrócimy teraz, będziemy zmęczeni, w ruinie, wypaleni,
pozbawieni korzeni i beznadziejni. Już nie będziemy mogli odnaleźć siebie na nowo. A także
nie zrozumieją nas - gdyż przed nami czuwa pokolenie, które wprawdzie spędziło tutaj lata
wraz z nami, ale które miało łóżko i zawód, a obecnie powraca na dawne swe stanowiska, na
których zapomni wojnę - a poza nami pokolenie, dawniej podobne do nas, które będzie nam
obce i usunie nas na bok. Jesteśmy zbyteczni dla samych siebie, będziemy wzrastać, niektórzy
przystosują się, inni ulegną, wielu pozostanie bezradnych - lata przesypią się i wreszcie
poddamy się zagładzie.
Ale, być może, wszystko to, co myślę, jest tylko melancholią i przestrachem, który
zaniknie, jak pył, kiedy znów stanę pod topolami i nasłuchiwać będę szumu ich listków. To
niepodobna, iżby podziało się bez śladu owo miękkie, niespodzianie zdumiewające,
nadchodzące, te tysiączne zwidzenia przyszłości, ta melodia z marzeń i książek, ów poszum,
owo przeczucie i wyczekiwanie kobiet, bo niepodobna, aby zatraciło się to w ogniu
huraganowym, desperacji i burdelach dla szeregowców.
Drzewa błyszczą tutaj jaskrawo i złociście, jagody jarzębin mienią się czerwonością
pośród listowia, gościńce biegną w bieli ku widnokręgom, a obozowiska huczą, jak ule,
wieściami o pokoju.
Powstaję. Jestem bardzo spokojny. Niechaj mijają miesiące i lata, niczego więcej mi
nie odbiorą, niczego już odebrać nie mogą. Tak bardzo jestem sam, tak nie wyczekujący
niczego, iż mogę wyglądać ich bez trwogi. Życie, które unosiło mnie poprzez te lata, jest
jeszcze w moich dłoniach i oczach. Czym je pokonał, nie wiem. Ale dopóki jest jeszcze,
poszukiwać będzie swej drogi, niezależnie od tego, czy to coś, które mówi “Ja” wewnątrz
mnie, zapragnie tego, czy też nie.
***
Padł w październiku 1918 roku, w dniu, który był tak spokojny i cichy na całej linii, iż
biuletyn armii ograniczył się do tego jednego zdania, iż - na zachodzie bez zmian.
Był nieco przechylony ku przodowi i leżał, niby uśpiony, na ziemi. Kiedy odwrócono
go, ujrzano, iż chyba nie mógł długo się męczyć - twarz jego miała wyraz takiego spokoju,
jak gdyby był prawie rad, że wszystko to się wydarzyło.

You might also like